Łarionowa Olga Lampart ze szczytu Kilimandżaro


0x08 graphic

0x08 graphic

Olga

Łarionowa

Lampart

ze szczytu

Kilimandżaro

Powieść

Planeta,

która nie może nic dać

Mała opowieść

Przetłumaczyła z rosyjskiego

Ryszarda Wilczyńska

Wydawnictwo Poznańskie

Poznań 1987


Tytuły oryginałów:

Leopard s wiersziny Kilimandżaro

Planieta, kotoraja niczego nie możet dat'

Okładkę projektował JÓZEF PETRUK.

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987

ISBN 83-210-0605-1


Lampart

ze szczytu Kilimandżaro

Powieść


Rozdział 1

Maleńka turkusowa jaszczurka, nie większa niż moja dłoń, patrzyła, jak się zbliżam, i przywiera­ła lękliwie do chropowatej powierzchni wapien­nej płyty. Przykucnąłem - jaszczurka nie ucieka­ła, tylko oddychała szybko, rozdymając jasne gardziołko.

- Ech ty mikrokrokodylu - powiedziałem. - Ileż to już lat was nie tykają? Ze trzy tysiące. A wy wciąż się jeszcze boicie.

Jaszczurka patrzyła na mnie mrugając. I oto złapałem siebie na myśli, że przed tym jedynym stworzeniem nie czuję się winny. Słuchało mnie spokojnie i uważnie, bez tego pobłażliwego wszech-znawstwa, które zdawałem się dostrzegać w każdym moim rozmówcy.

- No dobrze, popasaj sobie - rzekłem do jaszczurki. - W starożytności upiekliby cię i zjedli.

Nabrzeże było bezludne. Wyłożone różowawymi płytami i otoczone dziwaczną lekką barierą, ciągnę­ło się od suchumskich plantacji do samego Rezer­watu Dunajskiego, to opadając do poziomu morza, to wznosząc się nad złotymi łysinami niezliczonych plaż i niebieskawozieloną gęstwą podzwrotnikowych gajów. Nabrzeże nic się nie zmieniło. Było takie same, jak w latach moich szkolnych wakacji. Tak bardzo wtedy lubiłem spacerować po nim w naj­większy upał, i chodziłem po szerokich płytach, starając się nie następować na szczeliny. Czemu? Prawdopodobnie w dzieciństwie bardzo łatwo jest powiedzieć sobie: „tak trzeba”. I robić coś, choćby to było zwyczajną bezsensowną zabawą. Trzeba przejść od tego drzewa do tego i ani razu nie nadepnąć na szczelinę. Jeśli nadepnę, będzie źle. Trzeba przejść i nie nastąpić.

Kiedy ludzie stają się dorosłymi, bardzo wiele w nich zostaje z tego dziecięcego „tak trzeba”. Pewnie dlatego i Sana ograniczyła się

7


tylko do poprawnego zapytania o stan mego zdrowia. Zapytania bez odwrotnych sygnałów wywoławczych. Tak trzeba. Tak trzeba - po tych jedenastu latach, w ciągu których budziłem się z jedną myślą: czy ona żyje?

Kontury skamieniałych muszli rysowały się wyra­ziście na chropowatej powierzchni płyt. Nazbyt wyraziście. Jak to się stało, iż w dzieciństwie się nie domyśliłem, że te płyty są syntetyczne?

Z jakąś niebywałą zaciętością zacząłem głośno tupać i deptać po wszystkich szczelinach i stykach tych przeklętych płyt. Niech będzie źle. I tak jest mi już źle. A gorzej... czy może być gorzej?

U siebie na boi czytałem, że kiedyś, dawno temu, ludzie w podobnej sytuacji po prostu splunęliby na wszystko i szybko zmienili sferę swego działania. Pewnie u źródeł takiego postępowania leżały dawne wyobrażenia o nieszczęściach jako przejawach istnienia sił wyższych. Ale starczyło splunąć na wszyst­ko - i siły wyższe, zaskoczone takim wyrazem lekceważenia ich mocy, zamieniały gniew na łaskę. Obejrzałem się i nie spostrzegłszy w pobliżu nikogo prócz dalekiej dziecięcej, sylwetki, splunąłem w sam środek pięknego liliowego odcisku, przypomina­jącego jeża morskiego. A masz! Potem obróciłem się, podszedłem do pierwszej lepszej tablicy obsługi i wezwałem mobil.

I po co tak się tu rwałem? Nic się tu nie zmieniło, tylko stało się dziwnie bezludnie. Dawniej, kiedy się jeszcze uczyłem, nawet w najbardziej upalne dni snuły się tu chmary brązowych, opalonych ludzi, ssących wolno suik i co godzina zmieniających swoje plażowe kostiumy.

Pewnie tymczasem medycy doszli do wniosku, że w pasie podzwrotnikowym nie ma idealnych warun­ków klimatycznych dla wypoczynku. Ot, zwyczajna historia.

Kiedyś, jakieś dwieście lat temu, strefę podzwrot­nikową poczęto spiesznie rozszerzać na obu półkulach. Mówią, że unicestwiono

8


podówczas wspaniałe plantacje suiku wenusjańskiego na Wielkich Solniskach, i oto teraz - proszę: bezludzie. Co prawda przyleciało tu skądś rano kilkaset mobili, wszystkie siadły na wodzie, tak że ludzie, nie wychodząc na plażę, nurkowali wprost z płaszczyzny przedniego skrzydła. Ale mobile niebawem uniosły się i znów pozostałem sam jeden. Ten pośpiech tu irytował mnie. W ciągu ostatnich jedenastu lat przywykłem do powolnego rytmu. Z początku myślałem, że to właśnie owo przyzwyczajenie sprawia, iż odczuwam wokół gorączkową krzątaninę, lecz po jakimś czasie przekonałem się, że tempo życia rzeczywiście wzros­ło w porównaniu z tym, jakie zaobserwowałem przed swoim nieszczęsnym odlotem.

No cóż. Ale bywało kiedyś i tak. Dawno temu. Z całym entuzjazmem, właściwym dla pierwszego półtorawiecza postępu technicznego, ludzie zaczęli oszczędzać każdą sekundę laboratoryjnego czasu, nierzadko opłacając to długością własnego życia; oddychali oparami różnych eterów i kwasów, a rtę­cią posługiwano się niemal w każdym laboratorium! Czyżby nie można było wyprodukować milionów manipulatorów? Trudno to dziś sobie wyobrazić. Kopali sobie grób - od młodości do starości, od laborantów do członków Akademii Nauk. I wcale nie uważali siebie za bohaterów. I ginęli... I zniszczy­li atmosferę ziemską. Przez dwieście pięćdziesiąt lat potem nie można było przywrócić jej dawnej czy­stości. A kosztowało to tak wielką ilość energii, że aż strach pomyśleć nawet dziś, wobec współczesnych nieograniczonych jej zasobów. Chociaż „nieograni­czonych” - to za wiele powiedziane. Pamiętam, Sana mówiła, że w celu uruchomienia „Oweratora” trzeba było gromadzić energię w kondensatorach wokół Plutona bez mała osiemnaście lat... Tak, osiemnaście. Eksperyment musiał być rozpoczęty krótko po moim odlocie, nic dziwnego, że start małego statku remontowo zaopatrzeniowego pozostał niezauważony. A były czasy, kiedy o starcie

9


nawet mało znaczącej rakiety cały świat mówił co najmniej przez tydzień! Myśmy odlecieli bez rozgło­su, gdzieś na boi ratunkowej - cóż za ironia! - straciliśmy statek i ludzi, i dopiero po jedenastu latach znaleziono czas, żeby sobie o nas przypo­mnieć. A może ratowano wciąż daremnie? Został­bym tam, i Elefantus miałby dziś spokój. A teraz najprawdopodobniej staruszek nie może znaleźć sobie miejsca z niepokoju o mnie. Zabiegał, cackał się i oto proszę: pacjent zabrał się i z wdzięczności uciekł!

Mobil dawno już zawisł nade mną jakieś dzie­sięć metrów, a ja nawet nie zauważyłem, kiedy się zjawił. Dawniej mobile opuszczały się na zie­mię i podpełzały do samej tablicy obsługi. Też mi modernizacja! Co tu należy zrobić?... Aha! Pewnie trzeba tak... Klawisz ze strzałką w dół - i mobil siadł obok mnie. Odruchowo szarpnąłem się, choć powinienem był pamiętać, że żaden, nawet najprostszy mobil nie wyląduje na żywym orga­nizmie.

Rozwarł się i zaraz zamknął za mną trójkątny otwór bocznego luku. Opadłem na oparcie prze­wiewnego białego fotela. Zgoda. Będę się uczył być wdzięcznym.

Na alfografie znalazłem współrzędne Jegerhauenu - północno-wschodniej bazy Elefantusa. Wykrę­ciłem szyfr i mobil pomknął najpierw po przybrze­żnej szosie, potem raźno nabrał wysokości i uniósł się nad Płaskowyżem Krymskim, wybierając krót­szy i wygodniejszy kurs.

Dziesięć minut później drugi mobil wzbił się kilkaset metrów od miejsca, z którego odleciałem. Wszystkie mobile służby transportu powszechnego miały identyczne urządzenia dyspozycyjne, toteż i drugi mobil poleciał tą samą trasą, co mój, i z tą samą lokalną szybkością.

I on także przybył do Jegerhauenu.

10


Widocznie odpowiadało Elefantusowi spotkać mnie z taką, powiedziałbym - powściągliwością. Kręcił swoją ptasią główką patrząc, jak zbliżam się do małego domku służbowego, i jego długie rzęsy żałośnie drgały niczym u zasypiającego dziecka. Podszedłem i zatrzymałem się pośrodku dróżki, obrzucając go spojrzeniem z góry na dół. Wciąż milczał i nie mogłem tego znieść.

- Proszę mnie zapytać o cokolwiek, doktorze Elia. Czyż nie ciekawi pana, gdzie mnie goniło?

Elefantus podniósł oczy i znów je spuścił.

- Goniło mnie po nabrzeżu. Czarnomorskim.

Znowu przemilczał moje słowa. Stanąłem w roz­kroku i założyłem ręce w tył. W dzieciństwie, kiedy chciałem okazać swoją niezależność, przybierałem taką właśnie pozę.

- Czy pan pamięta swoje szkolne wakacje? Dwa rude, słoneczne miesiące, dwa miesiące wolności i morza... A czy pan wie, na co traciłem te dwa błogosławione miesiące? Poświęcałem je płytom, którymi wyłożone jest nabrzeże. Kroczyłem po nich, starając się nie nadepnąć na linie styku dwu płyt. Twardo wierzyłem, że jeśli nadepnę, spotka mnie nieszczęście. Taka była umowa między mną i tymi różowymi płytami. Były niewiele dłuższe niż mój krok i czasem musiałem brać je w biegu. A dziś nagle okazały się dla mnie za krótkie. Głęboka filozofia, nieprawdaż? Ponadto odkryłem, że one są...

- Proszę zadać sobie trud i wymienić tych ludzi, z którymi pan rozmawiał - rzekł Elefantus.

- Byłem sam. Mobil, nabrzeże, mobil.

- Taak - powiedział Elefantus i obróciwszy się podreptał ku domowi. Ruszyłem za nim. Zatrzy­mał się.

- Proszę mi wybaczyć - rzekł cicho.

Zrozu­miałem, że nie chce, abym mu towarzyszył.

Wygląda na to, że uraziłem staruszka. Ale jakim sposobem? Czyżbym coś palnął? Oto skutki jedena­stoletniego przebywania w towarzystwie automatów. Moje „gnomy” przyjmowały tylko fizyczną

11


stronę wszelkiej informacji, nie można im było opowiadać o ciepłych wapiennych płytach. I oto pierwszy człowiek, przed którym spróbowałem od­kryć coś swojego, coś ludzkiego, nie zrozumiał mnie i pewnie przyjął wszystko za niezręczny żart czter­dziestotrzyletniego draba.

Malutki słonecznożółty mobil wynurzył się spoza ostrego wierzchołka góry, splanował stromo i osiadł za domem Elefantusa. Uspokoiłem się nieco. To nie ja tak poruszyłem staruszka. Po prostu na kogoś czekał.

Pateri Pat wyszedł z domku i ciężko kroczył w moją stronę. Jego pąsowa twarz była nachmurzona, do czego przywykłem już w ciągu tych dziesięciu dni, które spędziłem w domu Elefantusa. Pateri Pat zrobił ruch głową, co najpewniej musiało znaczyć „chodźmy”. Poszedłem za nim. Milczał jak i Elefantus.

- Pateri, druhu - rzekłem bez przekonania - i bez twego chmurnego pyska rozumiem, że jestem świnią. Po co to podkreślać?

Pateri Pat szedł dalej w milczeniu. Skręciliśmy w stronę malutkiej zgrabnej willi z lądowiskiem dla mobili na dachu. Mój towarzysz obrócił ku mnie wolno swoją masywną głowę.

- Straciłeś pół dnia - wygłosił z przerwami jak automat.

Stanąłem jak wryty. Nie od razu dotąd do mnie pełny sens tych słów. Potem zacząłem się śmiać.

Miękko i zwinnie jak kotka Pateri Pat odwrócił się do mnie. Niepojęta wprost wściekłość mignęła mi w jego oczach, w jego plecach lekko podanych do przodu, w szyi pochylonej więcej niż zwykle. Przez moment wydawało mi się, że się zaraz na mnie rzuci. Ale Pateri Pat wyprostował się, wskazał ręką willę i rzekł krótko:

- Twoja. - Po czym odwrócił się i szybko znikł za zakrętem ścieżki.

12


Szedłem po skrzypiącym żwirze i śmiałem się. Kochany, niedorzeczny świat! Od razu stał mi się jak dawniej. Czyż można człowiekowi, który stracił jedenaście lat, mówić, że stracił pół dnia?

U wejścia wyczekiwał na mnie malutki szaroniebieski robot. Niewielka liczba kończyn - tylko dwie - naprowadziła mnie na myśl, że to nie jest zwykły „gnom” do prac mechanicznych. Założyłem ręce do tyłu i obejrzałem go krytycznym okiem od stóp do głów.

- Pan sobie życzy? - spytał mnie szybko mę­skim głosem.

- Życzę sobie wiedzieć, kim jesteś i po co?

- Robot typu ERO-4-MM - odtrajkotał spie­sznie.

Myślał pewnie, że w szkole uczyłem się wszystkich typów robotów. Zgoda. Zobaczymy, do czego jesteś zdolny.

- Czy nie możesz mówić wolniej? - spytałem go.

- To niecelowe. Muszę w krótkim czasie wyu­czyć pana na mechanika-energetyka prostszych urządzeń.

- Aha - rzekłem - teraz rozumiem. Jajo uczy kurę.

- Nie całkiem słuszne - obraził się nieoczeki­wanie ten typ.

- A robić uwagi starszym to słuszne? - obru­szyłem się. W stosunku do swoich „gnomów” przy­wykłem był odnosić się bez ceremonii.

- Przepraszam - krótko odpowiedział robot.

- Aa - przyszło mi do głowy - jak mam ciebie nazywać?

- Jak pan sobie życzy.

- Wobec tego będę cię nazywał „Pedel”. Nie masz nic przeciwko temu?

- Nie mam. Ale co to znaczy?

- W języku starożytnych znaczyło to nauczy­ciel, wychowawca.

13


- Dziękuję. Muszę jednak uprzedzić, że staro­żytne języki nie wchodzą w zakres mojego progra­mu.

Diabli z tobą - pomyślałem, ale już nie powie­działem tego głośno. Pragnę odpocząć. Dwadzieścia kilometrów, bądź co bądź, dziś przespacerowałem; to dużo dla odwykłego.

- Jesteś wolny, Pedel - rzekłem.

- Na jak długo? - informował się obojętnie.

- Na sześć godzin, trzynaście minut i czter­dzieści sekund.

Nie odwracając się Pedel sunął ku drzwiom.

- Zaczekaj!... Czy już znasz doktora Elię?

- Tak.

- Ile ma lat?

- Sto czterdzieści trzy. Już przeżytych.

Zabawna relacja - żadnego poczucia humoru.

Wydało mi się, że gdybym zapytał, ile jeszcze lat życia pozostało Elefantusowi, odpowiedziałby do­kładnie tak samo.

- No, zmywaj się.

- Co proszę?

- Odejdź, mówię.

A jednak lepsze toto niż Pateri Pat.

Nie mogłem spać. Na Ziemi w ogóle nie mogłem sypiać. Dopóki tu leciałem w malutkiej rakiecie z osłoną wielowarstwową, jakieś specjalne urządze­nie pilnowało, żebym regularnie przesypiał sześć godzin na dobę. I gdy tylko mijało następnych osiemnaście godzin, zaczynał mnie morzyć sen. Nieprzezwyciężenie, nienaturalnie. To rozdrażniało jak każda natarczywa i nieproszona troska, ale nic nie mogłem zrobić: w ciągu czterech miesięcy podróży nie udało mi się wykryć tego przeklętego „morfeusza”. Lepiej by się zatroszczyli o wytworzenie elemen­tarnych warunków grawitacji: musiałem sypiać przy­czepiwszy się do skobli dolnego luku.

Zrzuciłem poduszkę i ułożyłem się wprost na dywanie. Jedenaście lat przespałem na podłodze - tam na boi główne pomieszczenia

14


nie były przystoso­wane do mieszkania. To były magazyny i akumulatornie.

Ziemia rzadko kiedy mi się śniła. Częściej mi się roiło we śnie, że wciąż lecę i lecę, nie wiadomo dokąd, i wciąż jestem sam. Gorąco marzyłem, żeby przylecieli po mnie ludzie. A przyleciały tylko roboty. Widać taki już jestem pechowy. Znów zacząłem marzyć, ale o tym, jak mnie na Ziemi powitają... Powitali mnie, mówiąc łagodnie, wyjąt­kowo oficjalnie. Było ich około dziesięciu czy dwu­nastu w ochronnych kitlach i maskach, jakbym był co najwyżej kontenerem z jakimś sympatycznym izotopem.

Referowałem im, a oni patrzyli na mnie tak, jakby wszystko było im już dobrze znane. Potem jeden spośród nich zapytał, czy nie podejmowałem próby uratowania tamtych czterech, którzy pozostali na zewnątrz. Wzruszyłem tylko ramionami. Nie, oni nie byli zorientowani w tym, co się tam wydarzy­ło. Ale wtedy najniższy z nich - to był właśnie Elefantus - zdecydowanie zaprotestował, i w ogro­mnym mobilu, prawdopodobnie z mocną osłoną, przewieźli mnie tu. Od razu zauważyłem niesamo­witą prędkość, z jaką mknął mobil, a także i to, że ludzie poruszają się, rozmawiają i pewnie nawet myślą z jakąś wzmożoną intensywnością. Nie miałem kogo spytać o przyczynę tego, gdyż Elefantus był całkowicie pochłonięty badaniem mego stanu zdrowia, a z Pateri Patem nie mogliśmy się zgodzić pod względem charakterów. Przez dziesięć dni kręcił mną i tak, i siak, wciąż szukał, czy nie stała się moja marna powłoka akumulatorem tego nieznanego promieniowania, któremu uległa nasza boja. Ale nie udało się biedakowi. Trzeba mu było wiedzieć, z kim ma do czynienia. Mojego niepowodzenia zawsze starczało jeszcze na dwóch, trzech z otoczenia. Nie zdążyłem jak należy oswoić się z moim nowym mieszkaniem, gdy zahuczał sygnał wejściowy.

15


Widać ktoś, kto przyszedł, myślał, że śpię i dlatego nie skorzystał z luminatorów. Starałem się domyślić, kto by to mógł być. Może Sana?

O nieszczęśliwy dniu! W drzwiach domku zastyg­ło to samo liliowe cielsko.

- O co chodzi, Pateri? I po co te ceregiele z sygnałem?

- Doktor Elia prosi na kolację.

- Bardzo dziękuję. Mogłeś mi to powiedzieć przez fon.

Pateri Pat spojrzał na mnie tak jakoś z ukosa, jak się patrzy na ludzi podejrzewając ich, że mogą się czegoś domyślać.

- W twoim domku fon nie jest zainstalowany. Jutro to zrobią.

Zrozumiałem, że nie zrobią tego również jutro. To znaczy, nie podłączą. Tylko czemu?

- Czy nie ma dla mnie innego budynku? - spytałem.

- Na razie nie. W sąsiednich willach są umie­szczone małpy i króliki, które z tobą leciały.

Co godzina to nowina! Cztery miesiące leciałem wraz z całym zwierzyńcem i nawet tego nie podej­rzewałem.

- Czekaj no, a jak to się stało, że nie pozdychały? Kto się nimi zajmował?

- Boj.

Bardzo miło! Tak mi brakowało elementarnego komfortu, a tymczasem robot do posług był przy­dzielony nie mnie, tylko moim czworonożnym towa­rzyszom podróży.

- Czy mogę wiedzieć, po co była przedsięwzięta ta gra w ciuciubabkę, i to ze zwierzakami, jak na dobrym dziecięcym festynie?

- Kontrola. Mogłeś akumulować nieznane pro­mieniowanie. Ono z kolei mogłoby mieć fatalny wpływ na inne organizmy.

- Na szczęście nawet w tym przypadku okaza­łem się „beztalenciem”.

16


- Na szczęście tak.

- No to chyba jesteście przekonani, że mogę swobodnie kontaktować się z ludźmi?

- Niestety, nie. Objawy mogą wystąpić po dwu, trzech miesiącach. Poprzedza je okres inkubacji. Potem następuje rozpad tkanek, w pierwszej kolej­ności siatkówki oczu.

- Nieodwracalny?

- Jak dotąd tak. Na razie możemy tylko prze­dłużyć sam proces. Powstrzymać, lecz nie odwrócić.

- Chwileczkę... A skąd ty to wiesz?

Pateri Pat zmieszał się. Teraz skłamie - pomyś­lałem. I miałem rację.

- Na trasie Wenus-asteroid Raps trafiła na podobne promieniowanie boja z małpami doświad­czalnymi.

Obaj wiedzieliśmy, że to nieprawda.

- Dobrze. Zapytam Elefantusa.

- Nie wypada - żywo zaprotestował Pateri Pat. - Nie zapominaj, że jeśli ktokolwiek z nas jest zagrożony, to właśnie on.

- Albo ty.

- Nie sądzę. Jestem ostrożniejszy.

Nagle mnie olśniło. Pąsowa gęba Pateri Pata wyraźnie nosiła ślady jakiegoś niedawnego napro­mieniowania. To warstwa ochronna! Zmodyfiko­wane komórki stawiają opór wszelkim promieniom kilka tysięcy razy większy niż zwykłe. Pateri nosi jakby skafander z własnej skóry. Wtedy, przed moim odlotem, już czyniono takie próby i czytałem o pierwszych pozytywnych rezultatach. Widać w ciągu tych lat uczeni potrafili osiągnąć pełen efekt obronny. Tylko ten towarzyszący im efekt kolory­styczny... Ach, wolałbym już pozostać nieostrożny.

Spojrzałem dyskretnie na Pateri Pata. Szedł zama­szyście, ogromne pięści, obciągnięte fioletową skórą, kołysały się miarowo gdzieś na wysokości kolan. Niczego sobie monolit, chodzący symbol jedności siły fizycznej i intelektu.

17


- A jak długo będę jeszcze tu tkwił?

- Ze trzy miesiące. Przecież cztery już spędziłeś z małpami. No i pobyt twój zależy też od tego, jak prędko przyswoisz, sobie nowy zawód.

- Powiedzmy, niezupełnie nowy. W niejednym mogę zapędzić w kozi róg swego Pedla.

- Kogo?

- Tego osobnika w kolorze gołębiego skrzydła, któremu powierzono przekształcić mnie z nieuka w pełnoprawnego członka waszej wielce światłej społeczności.

Pateri Pat nic nie odpowiedział. Z jego milcze­nia mogłem wywnioskować, że moje określenie siebie jako nieuka bynajmniej nie budzi w nim sprzeciwu.

- Dobra - rzekłem. - Idźmy coś przekąsić naprędce, a ja się przyłożę do nauki z uporem niewolnika egipskiego.

- Egipscy niewolnicy nie byli uparci. Zdrowo ich po prostu bito.

- Mój drogi, a cóż ty ze mną robisz?

Obiad w domu Elefantusa przebiegał spokojnie. Dobrze, że powszechny pośpiech nie dotyczył proce­su jedzenia. Ale, jak zrozumiałem, pora obiadowa stała się teraz także porą odpoczynku. Natychmiast po zjedzeniu wszyscy wracali do swoich miejsc pracy. Jak przy takim systemie Pateri Pat potrafił zachować tuszę, było dla mnie zagadką. Jeśli chodzi o mnie, to bezsenność i ustawiczna troska Elefan­tusa i Pateri Pata dobroczynnie działały na kształtność mojej figury. Z mimowolną sympatią popatrza­łem na Elefantusa. Zręcznym, lekkim ruchem wziął od „boja” danie z pieczystem i jak prawdziwy gospodarz domu powoli przekroił pyszny kawałek mięsa. Naturalne wino, tylko ziemskie owoce. Olim­pijskie menu. A znów Pateri Pat, nie do wiary! - jest wegetarianinem. Tymczasem

18


ani trochę bym się nie zdziwił, gdybym zobaczył go pożerającego surowe mięso z dzikim czosnkiem. Jakby odgadłszy moje myśli, Pateri Pat spojrzał na mnie spode łba. Ach, ludożerca! Przeżuwa szparagi, a sam pewnie marzy...

- O czym tak myślisz, Pateri? - spytałem.

- Jeżeli metachronizowana ekstrakcja pobu­dzonych komórek gruczołów wydzielania wewnę­trznego...

Był beznadziejny.

- Przepraszam pana, doktorze - zwróciłem się do Elefantusa. - Czy mógłbym zadać panu kilka pytań?

- Jeśli moje doświadczenie pozwoli mi na nie odpowiedzieć, będę rad.

- Jak wiem, wkrótce po moim odlocie urzeczy­wistniono start „Oweratora”?

- Tak, zgadza się.

- Czy ten eksperyment spełnił oczekiwania?

Elefantus milczał chwilę. Pateri Pat przestał jeść i cały zamienił się w słuch.

- Trudno mi tak od razu odpowiedzieć na pańskie pytanie, Ramonie. Pan niewątpliwie bardzo by chciał, żeby w ciągu tych jedenastu lat Ziemia zmieniła się nie do poznania, żeby się pojawiły fantastyczne budowle, wiszące baseny wielkości Morza Kaspijskiego czy też podziemne ogrody w pasie oliwinowym. Ale tego pan nie znalazł, czyż nie tak?

Kiwnąłem głową twierdząco. Rzeczywiście, by­łem trochę rozczarowany, gdy zobaczyłem, jak mało się zmieniła Ziemia. Nawet kosmodrom pozostał taki sam.

- Proszę się nie czuć rozczarowanym. Od czasu, kiedy wszystkie centra przemysłowe, doskonale dające się zdalnie kierować, zostały przeniesione na planetę Mars, a Wenus oddano pod plantacje organiki naturalnej, Ziemia pełni funkcję centrum intelektualnego w Układzie Słonecznym. I, trzeba to uczciwie stwierdzić,

jest do 19


tego świetnie przy­gotowana. Pan wie, ile wieków ludzie nad tym pracowali. Ludzie i maszyny. I chyba nie ma sensu nic radykalnie zmieniać. Pozostały nam więc tylko wykończenia.

Elefantus przymknął powieki i wolno sączył wino. Popatrzeć na niego z boku: typowy inteligent, otoczony idealnymi warunkami.

- Ale pan chyba zwrócił uwagę także na co innego - ciągnął Elefantus. - Mam sto czterdzieści trzy lata. Pan o tym wie?

Znów kiwnąłem twierdząco.

- A Pateri Patowi pan da...

- Dwadzieścia pięć.

- Trzydzieści osiem! A propos, jego pradziadek liczy sobie sto osiemdziesiąt sześć. Jestem z nim związany, pełni funkcję dyrektora australijskiej bazy zwierząt doświadczalnych. I jest świetnym pływa­kiem.

Skrzywiłem się lekko. To już zaczyna zakrawać na wykład. Zadałem pytanie wprost:

- To znaczy, że „Owerator” w jakiś sposób pomógł wykryć tajemnicę długowieczności?

- Niezupełnie. Przed dokonaniem eksperymen­tu ludzie także żyli po sto pięćdziesiąt czy dwieście lat. Tyle że po powrocie „Oweratora” uczeni starali się wykorzystać wszystką swoją wiedzę na to, żeby te dwieście lat człowiek przeżywał niejako spróchniały starzec, lecz w pełni sił. Gotowych recept myśmy nie otrzymali i moim zdaniem to nawet lepiej. Za to nauczyliśmy się prawdziwie cenić dwie rzeczy: czas i zdrowie. Sądzę więc, że warto było wypuścić statek transprzestrzenny.

Z ukośnego spojrzenia Pateri Pata wyraźnie odczytałem: „Dla ludzkości może i tak, ale tobie osobiście wielkiego szczęścia to nie przyniesie”.

Zrobiło mi się nagle bardzo przykro, że ja­kieś tajemnice Elefantusa były znane tej fioletowej foce.

20


- Skoro eksperyment nie przyniósł spodziewa­nych rezultatów, czemu więc go nie powtórzyć? - rzekłem.

Elefantus uśmiechnął się do mnie jak do dziecka.

- Rzeczywiście, na tym polega cały problem: czy powtórzyć? Ale proszę mi wierzyć, w ciągu tych jedenastu lat, które upłynęły od chwili owego startu, ludzkość nie potrafiła rozwiązać tego zagadnienia. Nadto są podstawy, żeby sądzić, iż zagadkowe promieniowanie, w którego zasięgu znalazła się pańska boja, było następstwem powrotu „Oweratora” do naszej... przestrzeni. - (Pateri Pat znów rzucił na niego okiem i wtedy zrozumiałem, że Elefantus wciąż czegoś nie dopowiada). - W tej dziedzinie nie jestem mocny, ale jeżeli pana ten problem zainteresuje, zwrócę się do specjalistów z prośbą o dostarczenie wszystkich hipotez odnoś­nie do tego nowego promieniowania.

- Więc na razie są tylko hipotezy?

- Obawiam się, że nie tylko na razie, lecz na zawsze. Siła zagadkowego promieniowania była bardzo gwałtowna. Dziś już mówimy o nim na podstawie wtórnych efektów. A są nader ciekawe, dla nas medyków w każdym razie. I to w gruncie rzeczy wszystko, co mogę panu powiedzieć na początek. Ale później jeszcze do tego wrócimy. Niech pan sobie wszystko przemyśli w wolnych chwilach, lecz nie radzę tracić na to zbyt wiele czasu. Proszę przyjąć moje starcze zrzędzenie jako wyraz przyjaźni. I niechże pan nie wypytuje swego robota o „Oweratora”, on nic o nim nie wie. Proszę go wykorzystać zgodnie z programem.

- Ach, i jeszcze... przy okazji: kiedy będę mógł posłuchać chociaż muzyki?

Elefantus spojrzał roztargniony na Pateri Pata.

- Jutro fon będzie naprawiony - odrzekł Pate­ri Pat.

21


Pedel mnie zadręczał. Z natrętną wiernością jamnika chodził za mną i mruczał, mruczał, mru­czał... Nauczyłem się wyłączać i nie zwracać uwagi na jego wykłady, ale on szybko się przestawiał i zaczynał wyświetlać rysunki i schematy urządzeń na ścianach mego pokoju. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko ulec. Z początku zrodziła się we mnie psotna myśl: udowodnić mu, że w niektórych dziedzinach jestem od niego mocniejszy - przecież przez jedenaście lat zajmowałem się tylko naprawia­niem i montowaniem urządzeń, wysysając z własne­go palca całą energię. Z dwóch „gnomów” robiłem jednego i na odwrót. Ale on spokojnie wysłuchiwał mnie lub patrzył, co robię, a potem beznamiętnie konstatował:

- To pan wie. Przejdziemy do następnego sche­matu.

Pod koniec drugiego miesiąca nie wytrzymałem. Nakrzyczałem na niego, ale to nie odniosło żadnego skutku. Pedel bardzo spokojnie poinformował mnie, że nauka jest przewidziana na cztery lata. Osłupia­łem. Cztery lata? Jeszcze cztery lata tu?... Do diabła! Zdecydowanie ruszyłem do drzwi. Tym samym obojętnym tonem mój Pedel poradził mi, żebym się nie zwracał do wspomnianego diabła, lecz konty­nuował z nim zajęcia, gdyż niezależnie od ubóstwa mojej wiedzy teoretycznej, on, biorąc pod uwagę moje bogate doświadczenie praktyczne, ma nadzieję zakończyć program do Nowego Roku. To usposobi­ło mnie trochę bardziej pokojowo w stosunku do niego. Wziąłem go jednak za kark i kazałem napra­wić mój fon, który wprawdzie był już podłączony, ale nic prócz muzyki nie przekazywał. Pedel posłu­sznie zakrzątnął się koło aparatu i po jakimś czasie doniósł mi, że fon jest już całkowicie sprawny.

Przysiadłem przy gałkach mikrometrycznych, włączyłem alfograf strojenia. Trzask, szmery, mato­we migotanie ekranu. I miarowa muzyka o bardzo wąskiej skali głosu.

22


- Pedel! - zawołałem.

Zjawił się niebieściutki i niewinny, że zaraz znikły we mnie wszelkie podejrzenia, iż zepsuł aparat. Żarty żartami, i rzecz nie w jego niebieskiej skó­rze - po prostu poczułem tu wolę człowieka, usiłu­jącego z niewiadomych przyczyn odgrodzić mnie od całego świata. Co za prymityw. Średniowiecze. Brakowało tylko, żeby posadzili mnie w pokoju z okratowanymi oknami!

- Pedel - rzekłem spokojnie - oto zadanie: po pierwsze, trzeba wyjaśnić, dlaczego przy absolutnej sprawności fonu brak łączności z pozostałymi sta­cjami prócz jednej. Po drugie określić, gdzie znajdu­je się stacja nadająca muzykę.

- Zrozumiałem. Proszę czekać.

Pedel znów się zakrzątnął. Pokręcił się koło aparatu, przewąchał ściany, wymknął się zręcznie do sąsiedniego laboratorium, gdzie mieliśmy zajęcia przy aparaturze energotwórczej i wkrótce zjawił się obładowany jakimiś przyrządami. Porwawszy przenośny fon, wymknął się milczkiem do ogrodu. Nim zdążyłem ułożyć się z książką, Pedel już wrócił.

- Nad terytorium Jegerhauenu naciągnięto tymczasowy ekran. Pole ekranu jest nieprzepu­szczalne. Promień ekranu wynosi szesnaście kilo­metrów. Muzyka jest transmitowana przez stację
znajdującą się dwieście trzydzieści kilometrów na południe stąd.

Co do tego ostatniego nie miałem wątpliwości.

- Zapoznaj się z mapą okolicy i znajdź najdo­godniejsze miejsce dla wyprowadzenia fonu poza granice działania ekranu.

Odpowiedź była błyskawiczna:

- Mapę okolicy znam. W promieniu szesnastu kilometrów są góry. Wyprowadzenie fonu jest nie­możliwe.

Trzeba będzie jeszcze raz zostać bydlęciem i opuś­cić ten gościnny dom.

23


- Idź na dach i wezwij mobil - rozkazałem.

- Proszę o szyfr wezwania.

- Jaki znowu szyfr?

- Od dwudziestego siódmego sierpnia mobile na terytorium Jegerhauenu są wzywane tylko wed­ług szyfru.

Odwróciłem się i wyszedłem.

W gabinecie Elefantusa siedział Pateri Pat. Nie miałem zbytnio ochoty na rozmowę z nim, ale musiałem.

- Gdzie jest doktor Elia? - spytałem.

- Odleciał.

- Na długo?

- Na cztery dni.

- Wezwij dla mnie mobil.

- Nie wolno ci odlatywać.

Zacisnąłem pięści i pomału szedłem ku niemu. Podniósł głowę i popatrzał na mnie z zaciekawie­niem i bardzo spokojnie.

- Nigdzie nie polecisz - powtórzył. - wystar­czy nas dwu z Elefantusem.

Rozwarłem pięści.

- Czy ty... - nie wiedziałem, jak zapytać, więc ręką, w poczuciu winy, dotykałem oczu. - Czy ty... już czujesz?

- Na razie nie. Ale nie masz najmniejszego prawa podejmować ryzyka i narażać kogokolwiek oprócz nas. Myśmy się na to zdecydowali dobrowol­nie.

Pateri Pat milcząc obserwował mnie. Jego spokój zakrawał na kpinę. Postanowiłem wycofać się w miarę możności jak najbardziej poprawnie.

- Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć? - spyta­łem.

- Ach nie, idź do pracy.

- Posłuchaj - nie wytrzymałem. - Jeżeli myś­lisz, że twój arcyunikalny zawód uprawnia cię do obchodzenia się ze mną jak z

24


szympansem doświad­czalnym, to mam ochotę w sposób zupełnie prymi­tywny dowieść ci czegoś całkiem odwrotnego.

Pateri Pat spojrzał na mnie z niezadowoleniem.

- Tracę czas - powiedział krótko. - Wybacz...

- Trać - rzekłem - wcale mi nie żal. Lecz zadaj sobie trochę trudu i odpowiedz, kto uprawnił cię do tego, abym był więźniem przy takim człowie­ku jak ty? Jestem gotów odbyć kwarantannę, diabli wiedzą, jak długo, jeżeli jestem niebezpieczny dla ludzi. Ale dlaczego nad Jegerhauenem jest ten ekran?

Po twarzy Pateri Pata przebiegł wyraz zdziwie­nia. Milczał.

- Odgrodziliście mnie od całego świata. W imię czego? I kto potwierdzi wasze prawo do decydowa­nia, co jest dla mnie dobre, a co złe?

Pateri Pat wstał, podszedł do biurka Elefantusa, poszperał w nim i wyciągnął całkiem świeżą płytkę radiogramu. A więc to tak! Kiedy śpię, ekran jest zdejmowany. Pateri poczekał chwilę i podsunął mi radiogram.

„Drogi doktorze Elia! - przeczytałem. - Cieszę się, że wszystko jest po staremu, jak o to prosiłam. Proszę się o niego nie bać, po tym, co przeżył, jeszcze dwa miesiące przebiegną mu niepostrzeżenie. Mnie jest trudniej. Ale proszę mu o mnie nie mówić. Dziękuję Panu za wszystko - Pan przecież wie, że rozliczyć się z Panem nie jestem w stanie.”

Dwa miesiące przebiegną mu niepostrzeżenie... Dwa miesiące... Cała reszta minęła, rozpłynęła się w tym nieodwracalnym realnym szczęściu. Pateri Pat pociągnął za płytkę w moich palcach.

- Bierz! - powiedziałem oddając. - I wyłącz swoją katarynkę, nie do muzyki mi. Trzeba praco­wać. Dwa miesiące!

Po raz pierwszy zobaczyłem wyraźnie, jak w po­ciemniałych aż do fioletowego blasku oczach Pateri Pata mignęła zwyczajna zawiść.

25


- Możesz mi życzyć pomyślnej pracy - rze­kłem.

* * *

Niech to wszyscy diabli wezmą, jak spałem tej nocy! Niebieskie jaszczurki majaczyły mi się we śnie, przewracały na grzbiety i ze wściekłym unie­sieniem, zadzierając w górę łapy, krzyczały: „dwa miesiące!”

Przebrzmiał głucho sygnał dźwiękowy zespołu budzącego, przed zamkniętymi oczyma wezbrała i pękła świetlna kula - i zobaczyłem przed sobą Pedla. Podawał mi na łyżeczce grudkę jakiejś gala­rety.

- Sontorain.

Lekarstwo było chłodne i trochę kwaśne. Owład­nęła mną apatia podobna do tej, jakiej doznawałem w rakiecie. Jeszcze minuta - i zasnąłem, tym razem już bez niebieskich jaszczurek.

Tymczasem mój stosunek do Pedla, bez jakich­kolwiek widocznych przyczyn, przekroczył wszelkie granice uprzejmości. Klepałem go po zadzie koloru gołębiego skrzydła i zanosząc się nienaturalnym śmiechem, krzyczałem:

- No i co, stary pierniku, ruszamy na szczyty wiedzy?!

Posłusznie wznawiał swoje wyjaśnienia, ale ja już niczego, zupełnie niczego nie mogłem zrozumieć czy zapamiętać i wcale mnie to nie martwiło, przeciwnie, bawiło mnie, więc zdecydowałem się bawić na całego, a kiedy na drugi dzień Pedel poprosił mnie, żeby podregulować mu blok ładunku termicznego, wpadłem na pomysł i uziemiłem jego zasilanie mialowym paskiem, tak żeby biedak musiał co pięć minut turlać się do podładowania. Lecz moje niezwykle dowcipne żarciki, dotyczące rozstroju jego wnętrzności, niestety

26


mijały się z celem, Pedel bowiem nie był zaprogramowany do rozmów na tematy medyczne.

Niekiedy, jakby opamiętawszy się, czułem, że osiągnąłem już stan idiotycznej dziecinady i nie mogę sam sobie poradzić, ale wciąż się naśmiewałem z Pedla i wciąż czekałem, kiedy wreszcie zrobi coś takiego, co przepełni mój kielich goryczy i stracę ostatecznie kontrolę nad sobą.

Lecz ostatnią kroplę wlał mi Pateri Pat.

W czasie kolacji zauważył chłodno, że przeciążam mego robota zadaniami nie wchodzącymi w zakres jego programu. Oburzyłem się na to i poprosiłem, żeby mi pozwolił spędzać czas według mego własne­go upodobania. Słowa, jakich użyłem pod adresem Pateri Pata, chyba nie były delikatniejsze od tych, których musiał wysłuchiwać Pedel.

Zobaczyłem okrąglejące ze zdziwienia oczy Elefantusa i byłem świadom tego, jaki teraz jestem żałosny i straszny, lecz znów nic mogłem się poha­mować, waliłem na Pateri Pata wrząc i zachłystując się potokami co wyborowszych pereł krasomówstwa, zaczerpniętych jeszcze na boi ze starych foliałów.

Elefantus zląkł się. Rzucił się ku mnie, chwycił mnie za rękę i pociągnął do wyjścia. Prowadził mnie przez ogród mrucząc pod nosem: „Trzeba to było przewidzieć... nigdy sobie tego nie wybaczę...”

Dokładnie pamiętam, jak uparcie zbaczałem z alej­ki na klomby i dalej, ku zaroślom kwitnącego selioru, i rwałem gałązki, i przed samym domem upad­łem i zacząłem rwać trawę, a potem podniosłem się i z naręczem ogromnym tego zielska dowlokłem się do swego łóżka, runąłem na nie i wcisnąłem się twarzą w szorstkie liście. To była Ziemia, to była moja Ziemia - cała w cierpkiej goryczy chwyconej wargami łodygi, w cieple zmiętej, szybko umierają­cej trawy. Pragnąłem mojej Ziemi, pragnąłem jej przez jedenaście lat panowania metalu, metalu, tylko metalu, więc wziąłem jej tyle, ile mogłem unieść.

27


To była moja Ziemia. A gdzieś na niej - zupełnie blisko - była Sana i myślała o mnie, pamiętała, może jeszcze kochała. Najważniejsze jednak, że była, była na Ziemi.

Więc dlaczegóż ja, taki szczęśliwy człowiek, czu­łem, że tracę zmysły?

Widocznie było ze mną rzeczywiście bardzo źle. Przychodzili do mnie jacyś ludzie, pochylali się z szelestem nade mną. Pewnego razu wtoczył się Pedel. Poderwałem się i z całej siły go uderzyłem.

- Nie rozumiem - powiedział cicho i znikł.

Zaśmiałem się - jakie to dziwne rzeczy przywidują się niekiedy człowiekowi... i jeżeli jeszcze raz się przywidzą, chciałbym, żeby zamiast Pedla był Pateri Pat.

A do pokoju wciąż wpadali ludzie, coraz więcej i więcej, i wszyscy pochylali się nade mną, i twarze ich, rząd po rzędzie, pięły się do samego sufitu jak ogromne plastry, i wszystkie te nie kończące się twarze miarowo klapały długimi szorstkimi rzęsa­mi i monotonnie skrzeczały: „Musisz... Musiszsz... Muusiszsz...”

A potem czułem coś tkliwego - ni to głaskano mnie, ni to kołysano, a wstrętne cienkie głosy pośpiewywały: „Tak będzie dla ciebie lepiej... lepiej... lepiej...”

Ale lepiej mi się wcale nie działo choćby dlatego, że było mi okropnie przykro, iż tyle ludzi cacka się ze mną, myśli za mnie, co powinienem robić, jak leżeć, jak oddychać. Wszyscy byli jednakowi, jedna­kowo obcy, nie dający się wyodrębnić niczym setki fok w jednym stadzie. I odwrócić się od nich nie mogłem, gdyż ciało moje było tak lekkie, że nie słuchało mnie. Prawdopodobnie znajdowałem się pod działaniem jakiegoś promieniowania, które bez reszty miało uzdrowić mój system nerwowy.

28


Od czasu do czasu przytomniałem na kilka minut, szukałem oczyma Elefantusa - i nie znajdowałem go, i znów zapadałem w sen, ten sam, który nawie­dzał mnie na początku każdej nocy. Moment prze­chodzenia w stan sennych majaczeń odbierałem jak utratę pamięci, a potem przychodziłem do siebie i czułem, że wloką mnie gdzieś w dół chwytliwymi metalowymi łapami, i za każdym razem, kiedy byłem przenoszony przez próg kolejnego poziomu, mój wybawca opuszczał mnie na podłogę, robił jakieś manipulacje, po których rozlegało się ciężkie ude­rzenie i buczenie o niskim natężeniu. Kiedy wreszcie zrozumiałem, że to zwierają się stropy awaryjne i włączają pola obronne o wielkiej mocy, ryknąłem dzikim głosem, wyszarpując się z żelaznych objęć „gnoma”. On jednak niósł mnie dalej, nie zwracając uwagi na moje rozpaczliwe próby wyrwania się.

- Natychmiast wyłącz pola! - krzyczałem. - Rozsuń płyty osłony, przecież nie otwierają się z zewnątrz!

- To niemożliwe - odpowiadał z niewiarygod­nym spokojem.

- Tam są ludzie, słyszysz?! Tam jeszcze zostało czterech...

- Nie - odpowiadał nieugięcie.

Pomyślałem, że się zepsuł i zaraz może nawyczyniać nie wiadomo co; przecież wszystkie „gnomy” na boi były nastawione na specjalny program, a przy najmniejszym niebezpieczeństwie - wyłącznie na ratowanie ludzi. Robiły cuda, żeby ich ratować. A ten - gubi!

- Zostaw mnie i ratuj tych czterech, są przecież na zewnątrz!

- Tam nie ma ludzi. Ratować trzeba tylko ciebie.

- Ależ nie, oni tam są!

- Nie ma tam ludzi. Tam są trupy.

Aż dziwne, że mogłem mu uwierzyć. Nie dlatego, że przywykłem, iż te istoty nie potrafią się mylić, tylko że dokoła działo się

29


coś takiego, iż można było uwierzyć jedynie w najgorsze.

Dopiero później zrozumiałem, że rozkazu mego nie mógł wykonać, gdyż wiedział: po kilku minutach pracy pola obronnego, w dodatku włączonego na maksymalną moc, nie mogła pozostać na powierzch­ni boi ani jedna żywa komórka. Ja bym mimo to wyłączył pole i wrócił, ale „gnom” - „gnom” wszystko rozważył i wiedział, że wybrał najlepszy sposób.

Tymczasem mój „gnom” opuścił mnie i zaczął dawać sygnały wywoławcze. Po kilku sekundach drugi, dokładnie taki sam robot zjawił się skądś z dołu i pochwycił mnie. Pierwszy „gnom” przekazał drugiemu jakieś instrukcje i znikł na zewnątrz. Drugi, tak jak przedtem pierwszy, zawarł za nim płyty osłony. Pierwszy zatem pozostał tam, gdzie wolno i nieustannie przebijało się przez metal śmier­cionośne promieniowanie. Czemu wyszedł?

„Gnomy” wyjaśniły mi później, że odkrył w sobie aktywne pole nieznanej natury i nie potrafiąc zrozu­mieć sensu tego, co się dzieje, uważał za słuszne pozostawić mnie pod opieką innych robotów, sam zaś wrócił w strefę niszczących promieni, byle tylko nie narazić mnie na niebezpieczeństwo swoim dodat­kowym promieniowaniem. To był wspaniały chło­pak, ten pierwszy „gnom”, mądrze i z poświęceniem wlókł mnie za kołnierz z powrotem ku życiu. Nie na próżno programowali go ludzie, którzy wielokrot­nie bywali w międzygwiezdnych opałach. Toteż i on postąpił jak człowiek - uczynił wszystko dla rato­wania drugiego, a sam poszedł na niechybną zgubę.

Jedno tylko mnie gniotło: cała ta mądrość, cała ta energia zostały użyte dla ratowania mnie jednego. Niezmiernie twarde w swej wszechmocy, roboty te nawet palcem nie kiwnęły, by ratować pozostałych, gdy tylko obliczyły, że siła i gęstość promieniowania wielokrotnie przewyższają dawki śmiertelne.

30


Tak było wtedy i tak samo wyraźnie widziałem wszystko to teraz we śnie. Żelazne, zimne łapy przenosiły mnie przez progi, opuszczały w chłodne studnie luków, wciąż niżej i niżej - tam gdzie jeszcze była nadzieja na ratunek. Ale ja wyrywałem się z tych łap, choć wiedziałem, że się z nich nie uwolnię, i znów wyrywałem się - i tak sen za snem w nieskończoność. Tak okupywałem minutę rozpa­czy, gdy rozum mój, zdziczały od zgrozy i zrównany z poziomem tych maszyn, uwierzył w zgubę tamtych czterech. Uwierzyłem i powinienem był uwierzyć, i każdy by uwierzył na moim miejscu, ale właśnie tego nie mogłem sobie darować.

Czułbym się zupełnie dobrze, gdyby nie te wspo­mnienia. Żałowałem również, że się tak ostro ob­szedłem z Pedlem. Gdyby pominąć to, że znajduję się w tym stanie, który właśnie jemu zawdzięczam, to był on zupełnie niezłym chłopakiem. Czemu się więcej nie pokazuje? Obraził się? Tego się można było po nim spodziewać. Obraźliwość od niepamięt­nych czasów wyróżniała ludzi o małym intelekcie. Prawdopodobnie ta reguła dotyczy także i robotów. A może go porządnie okaleczyłem? Sił by mi pewnie na to wystarczyło.

Uchyliwszy powiekę patrzyłem, jak bezszelestnie wokół mnie snują się ludzie w bieli. Daję słowo - oddałbym ich wszystkich z radością za jednego Pedla. Przywykłem do niego i odkąd znikł, przypo­minał mi się pośród tych nieznajomych śpieszących się osób jak ktoś z rodziny. Zbyt dużo marzyłem o tym, żeby powrócić między ludzi, a kiedy mi się to udało, okazało się nagle, że wcale nie potrzebuję aż takiej ich masy, pragnę ich niewielu, ale żeby byli bliscy, wrażliwi, troszczący się o mnie, a nie o moje ciało, lecz takich na Ziemi jak na razie nie spotka­łem. Otaczało mnie ich co najmniej pięćdziesięciu i wszyscy pewnie byli wybitnymi specjalistami, cacka­li się ze mną, starali się jak najszybciej postawić mnie

31


na nogi, lecz w swoich staraniach nie pozostawili miejsca na tak konieczne dla mnie zwykłe ludzkie ciepło.

Po ułożeniu się do snu przez dłuższy czas nie mogłem zasnąć. Razu pewnego zbudziłem się i po­czułem, że mogę mówić. Ale zaraz pomyślałem, że skoro litościwie wrócono mi mowę, to pewnie będę przez pierwszy okres pilnie obserwowany.

- Dwa razy dwa, i wyskoczy Pedel z ogon­kiem - powiedziałem.

A niech sobie myślą, co chcą!

Nie wiem, co sobie o mnie pomyśleli, ale nieba­wem otworzyły się drzwi i lekko przygarbiony wszedł Elefantus. Usiadł obok i pochylił nade mną swe chude ramiona. Tak - pomyślałem - teraz żyję prawdziwie. Teraz wspominam tamtych czte­rech, martwię się o Sanę, cierpię wskutek własnego nieprzystosowania do tego życia, mknącego z szyb­kością mobili expressowych, tęsknię za Pedlem i będę się niepokoił o Elefantusa, który z mego powodu, zdaje się, może oślepnąć. Gdyby mnie męczyła jakakolwiek jedna rzecz, to byłoby jak w złym romansie: „Jedna myśl nie dawała mi spokoju...” Tak bywa i we śnie - jedna myśl. Ale kiedy się zaczyna prawdziwe życie - napłyną nagle trzydzieści trzy powody do przeżywania.

- Jak się pan czuje? - spytałem Elefantusa.

Zawsze taki opanowany, Elefantus pozwolił sobie na okazanie zdziwienia.

- Dziękuję, lecz wydaje mi się, że to raczej ja powinienem się niepokoić o pańskie samopo­czucie.

- Pan się ze mną obchodzi jak z chorym dziec­kiem, doktorze. A ja chcę wiedzieć, czy mogę przebywać między ludźmi, czy nie jestem niebezpie­czny dla otoczenia? Muszę to koniecznie wiedzieć, proszę mnie zrozumieć...

Elefantus zatrzepotał rzęsami.

32


- Przypuszczaliśmy, że tak może być. Lecz zapewniam pana, że cała nasza ostrożność była zbyteczna, pan nie niesie w sobie żadnego promie­niowania, ani pierwotnego, ani wtórnego.

- Ale Pateri Pat jest specjalistą w tej dziedzinie i on się właśnie obawia...

- W tej mierze ja także... jestem specjalistą.

Poczułem się niezręcznie.

- Proszę mi wybaczyć - ciągnął Elefantus. - Teraz mogę się przyznać, że celowo staraliśmy się odgrodzić pana od świata zewnętrznego. Pateri Pat uważał to za konieczne dla pańskiego szybszego przystosowania się do rytmu życia dzisiejszej ludz­kości. Tu w ustronnym zakątku Rezerwatu Szwaj­carskiego powinien był pan bez żadnych zakłóceń opanować swoją specjalność w takim stopniu, żeby się nie czuć na Ziemi obcym i nieprzydatnym. Przejęliśmy na siebie prawo decydowania o tym. Ale prawa do tego nie mieliśmy. Omyliliśmy się i przede wszystkim zawiniłem wobec pana ja, ponieważ zgo­dziłem się w tym względzie ze zdaniem Pateri Pata i... jeszcze jednej osoby.

- Proszę się nie martwić, doktorze - położyłem rękę na jego szczupłej dłoni. - Wszystko będzie dobrze.

Spojrzał na mnie smutno.

- Być może... Być może u pana wszystko będzie dobrze. - Podniósł się. - Pan jest zdrowy, Ramo­nie. Aha, pojutrze Nowy Rok. Czy pan pamięta?

- A, tak, rzeczywiście. Dwa miesiące czekałem na ten dzień, a dziś, jak się okazało, zapomniałem.

Elefantus, lekko przygarbiony, szybko skierował się ku wyjściu. On także wciąż się gdzieś śpieszył. Nie rzucało się to jednak zbytnio w oczy, gdyż był chudziutki i lekki jak nietoperz. Co innego Pateri Pat. Jego szybkość zawsze mnie dziwiła, nawet niemiło raziła i nawet śmieszyła, jak śmieszyłaby człowieka lekkość ruchów hipopotama, który spadł z siłą ciężkości dziesięciokroć mniejszą.

33


Kiedy się obudziłem następnego dnia, ze zdziwie­niem odkryłem, że za oknem wszędzie leży śnieg, choć wiedziałem, że w Jegerhauenie pułap klimatu podzwrotnikowego ustala się na wysokości najwy­żej dziesięciu metrów. Zarysy gór, które tu były o wiele bliżej, wydały mi się znajome. Dzieliła mnie od nich odległość półtora do dwu kilometrów; wąska ścieżynka wymykała się zza mego domu i ginęła gdzieś w ciemnoniebieskawej gęstwinie świerków. Założyłem ręce pod głowę i przeciągnąłem się. No, teraz to mnie tu nie zatrzymają. Wezmę narty i pójdę tam, między siwe świerki, a jeśli nie będzie nart - pójdę bez nich i będę tarzał się w zaspach, łamiąc gałęzie, chwytając wargami śnieg, dopóki nie zaboli w skroniach od jego suchego i kłującego zimna. Od takich myśli zapachniało w pokoju igliwiem i jeszcze czymś gorzkawym. Nazbyt mocno zapachniało. Po­chyliłem się - tuż przy łóżku, na podłodze, leżało naręcze trawy, twardej, podobnej do pasiastej turzy­cy, i ogromne kwiaty selioru, narwane pośpiesznie, prawie bez listowia, strzałkowate twarde gwiazdy, nie jaskraworóżowe jak w ogrodzie Elefantusa, lecz bladoliliowe, dzikie. I jeszcze kilka świerkowych łapek o grubych, rozcapierzonych igiełkach, z żywi­czną pajęczynką na wilgotnych, nieumiejętnie obłamanych końcach. I kropla wody na matowobiałej, jak udeptany śnieg, podłodze.

A przy drzwiach, oparta o nie plecami, z opu­szczonymi rękoma stała Sana.

Rozdział II

Bardzo się zdziwiłem, choć czekałem na nią każdego dnia od momentu, kiedy stanąłem na Ziemi. Patrzałem i patrzałem na nią i nagle złapałem się na myśli, że milczymy nazbyt długo, żeby móc powie­dzieć sobie właśnie to, co trzeba. Oczywiście, powinniśmy

34


byli jakiś czas tylko patrzeć na siebie, ale to się przedłużało o wiele bardziej, niż było nam potrzeb­ne, żeby zobaczyć w sobie nawzajem to, co jest najważniejsze po wieloletniej rozłące, to, co pozwala w myśli lub szeptem powiedzieć: „Więc to ty!” I oto czas biegł coraz szybciej i szybciej, i nie było tamy dla jego zwariowanej prędkości, kiedy za minutami lecą nie minuty, a godziny, dni, wieki i całą swoją warstwą oddzielają mnie od tej chwili, kiedy mog­łem zwyczajnie powiedzieć: „Sana...” Zacząłem myś­leć o tym, co teraz mogę, co powinienem jej powie­dzieć - nie jestem już młodzieńcem, jak w dni naszych spotkań, lecz dojrzałym mężczyzną, wzbo­gaconym o doświadczenia i samotność, przeżyłem tyle lat poza jej światem, tak wiele rzeczy zrobiłem i tak wielu nie mogłem. Powinienem powiedzieć jej to najważniejsze, trudne i bolesne, i powiedziałem:

- Tych czterech... Ginęli obok mnie, a ja nie zrobiłem nic, żeby ich uratować.

Prawdopodobnie to było to, co trzeba, bo przez chwilę Sana siedziała obok na łóżku z dłonią na moich ustach i szeptała cicho i z zakłopotaniem:

- Nie mów. Nie mów już o tym, kochany. Przecież Wiem... Wszystko wiem. Nie mogłeś nic zrobić. I więcej już o tym nie wspominaj. Nigdy. Nie trać na to czasu. Naszego czasu.

Zrozumiałem, że i ona mówi nie to, co myśli, a mówi z bolesnego szczęścia, żeby powiedzieć w końcu cokolwiek bądź, więc zaśmiałem się w odpo­wiedzi na jej spieszną tkliwość, gdyż stała mi się znów nie wspomnieniem, nie człowiekiem, kobie­tą - tylko tą jedyną na Ziemi istotą, która się nazywa - Moja Sana.

Nawet jej nie zapytałem, gdzie zamieszkała i czy prędko do mnie wróci, tylko leżałem zarzuciwszy ręce pod głowę i pełen byłem własnego oddechu, tej upojnie cudownej sztuki, tak doskonałej

35


w swych proporcjach wdechów i wydechów, nieskończenie mądrej w swym przeznaczeniu napełniania człowie­ka tym, co jest mu niezbędne, napełniania go całego i czynienia go lekkim i wszechmocnym.

Nie nasłuchiwałem ani kroków, ani szelestów. Wiedziałem, że wszystko, co teraz ze mną będzie - będzie dobre. Więc spokojnie czekałem tego dobre­go, co będzie. Wtedy bezgłośnie otworzyły się drzwi i brązowy „boj” wtoczył stolik z kolacją. Spojrzałem z zaciekawieniem - to był pierwszy robot, który zjawił się u mnie po mojej chorobie.

Stół był nakryty na dwie osoby - to znaczy, że Sana już mnie więcej nie opuści. Sześć smagłych, niemal ludzkich rąk szybko nalewało kawę, rozkła­dało na talerzykach smakołyki, które pachniały korzennie, suikiem i szkolnymi śniadaniami. Nagle rzuciło mi się w oczy, że mój „boj”, niezależnie od swej modelacji plastycznej i mnogości kończyn, jest znacznie cięższy niż zwykłe aparaty serwisowe i nawet jest zaopatrzony w projektor typu plane­tarnego.

- Kawa naturalna? - spytałem go, żeby się dowiedzieć, czy posiada dyktonadajnik.

- Tak, ale mogę zmienić, jeśli pan sobie życzy.

Głos miał obrzydliwy, męski wprawdzie, lecz bardzo wysoki, o metalicznym odcieniu.

- Nie życzę sobie. Czy można posprzątać śnieg z podłogi?

- Proszę bardzo. Mam to zrobić natychmiast?

- Za piętnaście minut. Którego dziś mamy?

- Trzydziestego pierwszego grudnia.

Tak, solidnie przeleżałem.

- Co ze mną było? - spytałem.

- Regionalny rozstrój zapamiętującego systemu przewodowego.

Skąd to wie? Słyszał? Nie. Tak powiedzieć nie mógł mu nikt - chyba że technik o przyczynie zepsucia się aparatu wysokiej klasy.

36


To znaczy, że ten „boj” ma własne zdanie o mojej osobie. A to zabawne! I nagle coś takiego...

- Czemu się równa masa typowych boi-rezerwuarów na trasach Układu Słonecznego?

- Pięciuset do siedmiuset megatonom.

- Ile kręgów szyjnych ma człowiek?

- Siedem.

- Gdzie są umieszczone ekstraktory neutralizu­jące w aparacie typu ZIETR?

- Aparat ZIETR nie posiada ekstraktorów neu­tralizujących.

- Ile miałem lat, kiedy ostatni raz opuszczałem Ziemię?

- Trzydzieści dwa.

Wszystko było jasne! Szturchnąłem go kułakiem w złocisty brzuch.

- Możesz już zakończyć tę maskaradę i przyob­lec się w swoją szaruśką pokrywę. A propos, twój poprzedni głos też mi się lepiej podobał, bo teraz mi przypominasz... Taak. Obawiam się, że w dziedzinie medycyny nie jesteś mocny.

- Zrozumiałem pana. Obecnie kończę kurs anatomii porównawczej.

- Po co? - spytałem.

- Muszę przejść wszystkie kursy wyższej szkoły medycznej. Będę w swoim czasie programować inne roboty w zakresie akumulatodiagnostyki.

- No, to pracę będą miały czystą. A przy okazji, kto cię, powiedz mi, programuje?

- Sam się programuję według książek i zapisu na taśmach.

- Ale ktoś ci przecież daje określoną literaturę?

- Tak, Pateri Pat i Sana Loge.

- W podobnym przypadku należy wymieniać najpierw kobiety, a potem mężczyzn.

- Dziękuję. Zapamiętałem. Sana Loge i Pateri Pat.

- No tak. To przemaluj się, wszystko zostanie po staremu.

37


- Upłynęło trzynaście minut.

- No dobrze, zmykaj więc.

Robot wymknął się z pokoju i wkrótce zauważy­łem, że śnieg stopniowo znika - najpierw na krańcach dachu, potem coraz bliżej środka i oto pułap zrobił się całkiem przejrzysty. Otoczył mnie beztroski zmrok. Kwiaty selioru w dżetowych wa­zonach stały się ciemnoliliowe, para nad cienkimi filiżankami wyglądała jak dymek.

Przyszła ciemność.

- Światło - powiedziałem.

Sufit zamigotał, kilka iskier pobiegło ku oknu i pokój zaczął się napełniać równym, chłodnym światłem. Jarzyła się cała płaszczyzna sufitu i przy­pomniało mi się, że właśnie tak są oświetlone sale operacyjne.

- Mniej światła - powiedziałem.

Sufit zaczął mrocznieć.

- Wystarczy.

W pokoju panował leniwy półmrok.

- Pedel! - zawołałem.

Pojawił się ten sam błyszczący elegant - prawdo­podobnie ze względu na to, że jego konstrukcja była dość złożona, uważał za niecelowe guzdrać się ze zmianą pokrywy. Zignorował mój kaprys i miał rację.

- Poproś tu Sanę Loge...

Nagle przez moment zrobiło mi się niesamowicie źle.

- Jeżeli oczywiście jest - dodałem.

- Rozmawia z doktorem Elią w laboratorium.

- Czy to daleko stąd?

- Siedem kilometrów i sto trzydzieści metrów.

- Niech tu przyjdzie.

- Proszę. Czy mam wykonać natychmiast?

Poczułem rozdrażnienie. Miałem ochotę jak daw­niej przyczepić się do czegoś:

- Czy to ty wpadłeś na pomysł, żeby rozstawić te symetryczne wieńce wzdłuż okna?

38


- Nie. Kwiaty ustawiała ona sama.

- Nie mów o Sanie „ona”. Ona dla ciebie nie jest „ona”.

- Nie rozumiem.

- Mów: Jej Wysokość Sana Loge.

- Co znaczy ten dodatek?

- To tytuł dawnych królów, ni mniej, ni więcej.

- Rozumiem. Zapamiętałem.

- Świetnie. Możesz wykonać polecenie.

Sana wyczuła, że czekam na nią. Zjawiła się bez wezwania i zderzyła się w drzwiach z Pedlem. Pochyliłem głowę i z zaciekawieniem czekałem, co będzie.

Pedel usunął się, przepuszczając ją, potem obrócił się ku mnie i z pedantyczną dokładnością zamel­dował:

- Uważam, że wezwanie jest niepotrzebne. Jej Wysokość Sana Loge już tu jest.

Sana powinna się była roześmiać, postukać mego Pedla palcem po brązowym łbie i wygonić go; ale twarz jej wyrażała ból, spojrzała na mnie, jak matki patrzą na dzieci, kiedy robią one nie to, zupełnie nie to, co trzeba, i niezmiernie im przykro, że ktoś swój, ktoś najdroższy, jest od rzeczy, nie taki, ach, jakże inny!... Więc ja się zaśmiałem i ja wygnałem Pedla, lecz nie powiedziałem mu, żeby więcej tak Sany nie tytułował. Mnie się to nawet podobało. No i chyba może być na Ziemi chociaż jedna królowa?

Chciałem wstać, lecz Sana mnie powstrzymała, chodziła tam i z powrotem wzdłuż przejrzystej ściany, do której od zewnątrz przylepiały się cichut­ko ogromne śnieżynki. Zrozumiałem, że jeśli dwoje zacznie chodzić po tym nie tak znów obszernym pokoju, to będzie za wiele. Usiadłem tedy wygodniej i przygotowałem się do słuchania. Teraz ona będzie mówić, mówić nieskończenie długo. I najważniejsze, że będzie mówić, a nie odpowiadać, jak to robiły moje roboty; będzie mówić, co jej przyjdzie do głowy, dziwacznie zmieniając wątek, plącząc zdania i nie dopowiadając słów; mówić

39


źle, nielogicznie, jakby brodziła po płytkiej wodzie, to cicho, spacer­kiem, strząsając z gibkiej bosej stopy niewielkie, delikatne kropelki, to znów biegiem, wznosząc wo­kół siebie niegroźną burzę zabawnych fal, lękając się zielonych kępek grzęzawiska, aż nagle zatrzyma się ukłuwszy się ostrym żwirem... Rzeczywiście, upły­nęło tyle minut od czasu, jakeśmy się spotkali, a ja wciąż jeszcze nie wiedziałem, jak przeżyła tych jedenaście lat - jak i z kim.

No i czemuż się wahasz? Mów, moja miła. Ja przecież jeszcze nie przypomniałem sobie jak należy twego głosu...

Sana podeszła do stolika z wystygłą kawą i oparła się na nim rękami, jakby to była trybuna.

Powstrzymałem się od uśmiechu.

- Wkrótce po twoim odlocie nastąpił start „Oweratora” - powiedziała wolno i wyraźnie.

Niezły początek jak na autobiografię - pomyśla­łem.

- Uważam za niecelowe zatrzymywać się na szczegółach technicznej strony tego eksperymen­tu, gdyż w okresie poprzedzającym start o wszyst­kim mówiono dokładnie nawet w podstawowych college'ach. Ponadto moja uboga erudycja techni­czna nie pozwoliłaby mi ukazać tego zagadnienia w dostatecznie popularnej formie. U podstaw tego eksperymentu była teoria Erbera, wysunięta około pięćdziesięciu lat temu...

- Dokładnie czterdziestu ośmiu - wtrąciłem suchym tonem.

- ...i ustanawiająca prawo przechodzenia ciał materialnych w podprzestrzeń.

Podniosłem głowę i uważnie spojrzałem na Sanę. To była ona. To była Moja Sana. I gdyby dwie godziny temu nie była Moją Saną, powiedziałbym teraz, że to doskonale skonstruowany robot.

Przez jedenaście lat czekać tego dnia, tej pier­wszej rozmowy - i wysłuchiwać wykładu, który spokojnie mógłby wygłosić jakikolwiek robot-encyklopedyk.

40


- Kiedyś interesowałeś się moją pracą - ciąg­nęła Sana - toteż powinieneś pamiętać, że nasza grupa, którą wtedy kierował Tagański, była zajęta poszukiwaniem człowieka o takiej erudycji, żeby jego mózg mógł być wzorem wykonania modelu quasi-mózgu elektronicznego.

- Aha - powiedziałem i glos mój zabrzmiał ochryple, tak że musiałem odchrząknąć. - Poszuki­wania supermana. Już wtedy wam mówiłem, że to są brednie siwej kobyły w jesienną noc.

Sana opuściła kąciki warg i uniosła brwi. W takich momentach była podobna do starej bizantyjskiej ikony, i to zapowiadało, że zaraz zacznie mnie wychowywać.

- W ciągu tych jedenastu lat język twój stał się zbyt obrazowy. Rozumiem, że rozmawiałeś tylko z robotami i czytałeś książki dawnych autorów, piszących zapomnianą już dziś gwarą, a w niektó­rych przypadkach uciekających się nawet do żargo­nu ulicznego. Ale teraz czeka ciebie przez całe życie rozmowa z ludźmi.

Nie wiadomo czemu położyła ledwo uchwytny akcent na słowie „ciebie”, i to zdanie wypadło nienaturalnie i chwiejnie jak ciało w położeniu niestatecznej równowagi.

Sana sama to zauważyła, znów z niezadowole­niem uniosła brwi i jeszcze bardziej oschle ciągnęła:

- Byliśmy związani surowymi wymaganiami Erbera. Uważał on, że tylko quasi-mózg, o schema­cie odtwarzającym dokładnie ludzki mózg, potrafi kierować maszyną w różnych najbardziej nieocze­kiwanych warunkach. Wykonać tę pracę pod wzglę­dem technicznym nie było tak skomplikowane. Wziąć choćby nasze stacje profilaktyki zdrowia, wraz z takimi danymi fizycznymi o każdym człowie­ku, jak zdjęcia jego szkieletu czy schematy obję­tościowe

41


systemu krwionośnego; przechowują one także odnawiane periodycznie zdjęcia biokwantowe struktur neutronów mózgowia. To umożliwia, w przypadku utraty pamięci, przywracać ją niemal w pełnym zakresie, tak jak się to robi dziś na prośbę kogokolwiek z ludzi. Jeżeli chcesz przypomnieć sobie coś, o czym zapomniałeś w czasie tych jedena­stu lat, zwróć się do Mambgr, przecież właśnie tam spędziliśmy ostatnie lata przed twoim odlotem...

- Niczego nie zapomniałem - zacząłem. - Pamiętasz, myśmy...

Podniosła dłoń i powstrzymała mnie.

- Teraz nie o tym mowa. A więc. Wybraliśmy kilku najbardziej wybitnych uczonych i za ich zgodą stworzyliśmy elektroniczne kopie ich śródmózgowia.

- Nietrudno się domyślić, co z tego wynikło - rzekłem z rozdrażnieniem. - W jednym przypadku otrzymaliście robota-kosmogeodetę ze skłonnością do entomologii i poezji klasycznej, lecz absolutnie nie orientującego się we wszelkich innych zagadnie­niach, w drugim paleobotanika nieco obznajmionego z analizą strukturalną i teorią biokwantów, a znów nie mającego pojęcia o kosmonautyce, i tak dalej. Nie pojmuję, po co temu starcowi Erberowi tak niedoskonała rzecz jak ludzki mózg.

- Nie będę ci teraz przytaczać dowodów wyż­szości ludzkiego mózgu nad jakąkolwiek maszyną. Bądź co bądź, po dziś dzień pozostaje niedoś­cigłym tworem przyrody. Lecz masz rację, maszyna lecąca w przestrzeń powinna unosić ze sobą bardziej doskonałe centrum dowodzenia niż ślepo skopio­wany mózg. I wtedy Elefantus wysunął ideę quasi-mózgu fasetowego z nakładającymi się strukturami neurobiokwantowymi.

- Według mego skromnego zdania, gdybyście chcieli otrzymać robota posiadającego genialność wszystkich wielkich tego świata, to takie urządzenie musielibyście programować do dziś.

42


- Tak - rzekła Sana - tak byłoby, gdybyśmy się zajmowali tym sami. Ale myśmy przestroili maszynę na samoprogramowanie. I tu właśnie po­pełniliśmy błąd. Im więcej wiadomości zdobywała maszyna, tym lepiej „sobie zdawała sprawę” z tego, jak niedostateczna może się okazać jej wiedza. Stała się nienasycona.

- Rozpędziła się.

- Tak właśnie. Sytuację uratowało tylko to, że samoprogramowanie przebiegało z niewyobrażalną szybkością, nadto maszyna miała zapewnione „zie­lone światło” dla wszelkiej łączności.

- I musieliście przerwać jej zasilanie.

- Nie. Zdecydowaliśmy pozwolić jej dojść do końca, to znaczy, przejrzeć wszystkich ludzi żyją­cych na Ziemi.

- Ochch! - wyrwało mi się. - Przecież to wiele miliardów schematów!

- A cóż znaczą miliardy, nawet dziesiątki mi­liardów dla współczesnej maszyny? Nawet jeśli się uwzględni to, że każdy schemat sam w sobie...

- Nie o tym myślę. - Przestałem się złościć, tak było mocne to wszystko, o czym mi teraz opowiada­ła. Ostatecznie, czyż to nie jest naturalne, że kobieta trochę się przechwala swoimi osiągnięciami? Tym bardziej przede mną, przesiedziałem te lata kołkiem jak głupi Jasio czy Ilja Muromiec, zanim dokonał wielkich czynów. - Myślę o tym - ciągnąłem - że uczynić maszynę mądrą, jak cała ludzkość naraz, to rzeczywiście „ochch!” Jesteś mądra. I w ogóle... chodź do mnie...

Nie poruszyła się, jakbym jej nic nie powiedział.

- Celem naszego eksperymentu, jak ci wiado­mo, było wysłanie statku na jedną z bliższych gwiazd. - Sana leciutko westchnęła. Po tym, jak przestąpiła z nogi na nogę i jak zaczęła patrzeć nieco powyżej mnie, zrozumiałem, że nie powie­działa jeszcze wszystkiego. - „Owerator” miał za zadanie dokonać przejścia w podprzestrzeń tak, aby przy powrotnym przechodzeniu wejść w przestrzeń w

43


bezpośredniej bliskości Tau Kita. Program badań, obowiązujący robota-pilota, był bardzo obszerny: przegląd całego systemu planetarnego, wybór plane­ty o optymalnych warunkach dla rozwoju na niej życia, zbliżenie się do tej planety przy pomocy silników planetarnych i dalej - obserwacja według uznania samego robota-pilota. Tutaj był konieczny najdoskonalszy analog ludzkiego mózgu. Gdyby na planecie znajdowały się istoty zdolne do poruszania się, główną uwagę należało skupić właśnie na nich. Czy są istotami rozumnymi, mógł to stwierdzić tylko mózg ludzki, nie zaś maszyna. Przy zadaniu zebra­nia maksimum informacji o hipotetycznych Taukitanach, robotowi-pilotowi surowo zabroniono wcho­dzenia w kontakt z nimi. Nawet w razie istnienia tam wysokiej cywilizacji. Następnie „Owerator” miał wrócić na Ziemię.

Sana zrobiła przerwę. To była przerwa obliczona na efekt. I trzebaż to aż tak się pastwić nad człowiekiem?

- „Owerator” został wprowadzony na orbitę Inka-18, najbardziej oddalonego sztucznego satelity Saturna. Stamtąd nastąpił start i tam powrócił dokładnie po pięćdziesięciu dniach. Właśnie wtedy, w momencie powrotu „Oweratora”, pojawił się stożek zagadkowego promieniowania, nie dotykają­cego ani Inka-18, ani innych satelitów, ani też Saturna. W zasięgu promieniowania znalazła się tylko boja, na której byłeś ty.

- My - rzekłem - było nas tam pięciu.

Sana spojrzała na mnie i nawet nie poprawiła tego, co powiedziała. Zupełnie jakby poza mną nikt dla niej we wszechświecie nie istniał. Ale wobec tego po co mi to wszystko opowiadała?

- „Owerator” wrócił niosąc na pokładzie infor­mację o pierwszej gwieździe, do której wreszcie potrafił dolecieć statek zbudowany rękami człowie­ka. - Słowa dźwięczały wyraźnie i miarowo jak
kroki. Kroki, kiedy ktoś odchodzi.

44


Oto odleciałem od Ziemi, a ona na niej pozostała, żeby czekać. I czekała. Wróciłem, choć później niż przypuszczałem, ale jednak wróciłem i znalazłem ją na Ziemi, znalazłem taką, jaką zostawiłem. Taką?

I oczyma wyobraźni ujrzałem Sanę taką, jak dawniej. Przedtem mi się to w ogóle nie udawało. Nie mogłem sobie jej przypomnieć, gdyż nader dobrze ją znałem, nader często widywałem. Jeśli się zapamiętuje kogoś od jednego spojrzenia - w pamięci pozostaje pewien statyczny obraz, konkret­ny i wyraźny, pozostaje razem z miejscem, czasem dźwiękami i zapachami. Ale kiedy się widzi człowie­ka setki razy, wspomnienia nakładają się na siebie, kołyszą się, rozpływają i gasną, i nie mogą stworzyć konkretnego obrazu. Tam na boi przypadkowo miałem pod ręką jeden z prostszych projektorów biokwantowych i przesiadywałem przed nim godzi­nami, odtwarzając obraz Sany. Obraz jej nie dawał się ująć, był płaski i mglisty, a kiedy się starałem przypomnieć jakiś oddzielny rys, cała jej twarz nagle stawała się obca. Wtedy zaczynałem trenować: kula, sześcian, kryształy rozmaitych kształtów, margarytka, gałązka sosnowa, jaszczurka, moja własna ręka i - twarz Sany, ale wszystko było na nic. Przede mną pojawiał się nieforemny cień z oślepiającymi, jakby zrobionymi z kawałków lustra, oczami i pąso­wym paseczkiem niewyraźnych ust. Włosy jasne i ciężkie lały się jak woda - wyraźnie widziałem ich nieustanne spadanie w dół. Zmuszałem się do kon­centracji - pojawiał się owal twarzy, a ginęły wargi. Zarysowały się brwi, znikały włosy. Nie gasły tylko zadziwiające, nieludzkie oczy, wymyślone przeze mnie z taką siłą, że prawdziwe jej oczy nie przy­pomniały mi się ani razu.

A teraz nagle przypomniałem ją sobie całą. Nie taką, jaka była w dniu mego odlotu - tego bowiem dnia zaczęła być obcą, dzisiejszą Saną - lecz tę stropioną, niepewną, ale już oczekującą mnie. Pró­bowałem okłamać siebie, próbowałem uwierzyć, że i teraz jest

45


niezmieniona niczym starożytne bóstwo, i to mi się udawało, dopóki nagle w tej chwili nie ujrzałem dawnej Sany. Młodej Sany.

Nie słuchałem już, kiedy mówiła, jak świętowano na Ziemi cudowny powrót „Oweratora”. Dla mnie pozostało tylko bolesne, niepojęte zniknięcie, roz­płynięcie się w czasie - tego, co nazywałem w Sanie „moim”.

W poczuciu winy zacząłem patrzeć na nią szeroko otwartymi oczyma, a ona, biedna, cieszyła się, że tak mnie zaciekawił ten przeklęty „Owerator”. Głos jej stał się bardziej miękki i ludzki, i wciąż jeszcze pochylała głowę leciutko ku prawemu ramieniu, co u niej zawsze znaczyło: powiedziałam ci, a ty powinieneś zrozumieć, i będę zmartwiona, jeśli mnie nie zrozumiałeś.

- Wszystko zrozumiałem - rzekłem i wyciąg­nąłem ku niej rękę. - Już dosyć, Sano.

- Ale ja jeszcze nie skończyłam - spokojnie zaprotestowała, i zdecydowane, ważkie zdania znów nieubłaganie następowały jedno po drugim. - Ogól­nie mówiąc, pozostaje mi tylko oznajmić ci, że za­chowaliśmy wątki mikrozapisów bloku informacyj­nego. Blok ten składał się z pięciuset ramek, a każda ramka posiadała nić o objętości stu miliardów znaków. Wszystkie zostały poddane rozszyfrowaniu i otrzymaliśmy zupełnie konkretną informację.

Udałem, że niezwykle mnie interesuje to, co nastąpi.

- A potem - rzekła Sana - potem cały Układ Słoneczny obiegła wieść: planeta wybrana przez „Oweratora” do obserwacji jest analogiczna do Ziemi, odpowiednia, dla życia istot rozumnych, te istoty są na niej i osiągnęły wysoki stopień cywili­zacji.

- Burzliwa radość w całym Układzie Słone­cznym - wtrąciłem.

- Wszyscy tak bardzo czekali rozszyfrowania danych z dalekiej gwiazdy, że Komitet „Oweratora” musiał wydawać biuletyny

46


informacyjne nieomal co dwie godziny. Czy możesz sobie wyobrazić naszą radość, kiedy stało się oczywiste, iż pierwsza próba odszukania rozumnych braci została uwieńczona takim sukcesem: Taukitanie, tak jak my, oddychali tlenem, mieli cztery kończyny, taką samą średnią masę ciała i wielkość, takież rysy twarzy, objętość śródmózgowia, rozwiniętą mowę, słowem wszystko, wszystko jak u ludzi.

Znów chciałem zareplikować, gdy nagle spo­strzegłem, że o takim fenomenalnym odkryciu mówi mi się, nie wiedzieć czemu, smutnym głosem.

- Co więcej - kończyła Sana - maszyna nie tylko ustaliła tożsamość przeciętnego mieszkańca Ziemi i przeciętnego Taukitanina, lecz z pedantycznością automatu, wykorzystując posiadane prze siebie parametry każdego ziemskiego osobnika, dobrała dla każdego z nich analogicznego Taukita­nina, podobnego do niego jak dwie krople wody.

Speszyłem się:

- Antyświat?

Sana uśmiechnęła się smutno.

- Prościej, o wiele prościej. Podejrzenia zro­dziły się w nas jeszcze wtedy, kiedy „Owerator” zawiadomił o absolutnej identyczności planet. Lecz, zgodnie z programem, w razie istnienia w systemie Tau Kita istot rozumnych, cała uwaga pilota miała być skupiona na nich, więc robot nie rozwodził się nad fizycznym opisem samej planety, tylko skrupulatnie udowadniał, w każdym poszczególnym przypadku, że niejakiemu Ar Adamsowi, ur. Mel­bourne 2731 r., odpowiada pod względem analogii Taukitanin Ar Adams, ur. Melbourne 2731-2875 r.; i tak Mio Kiara, ur. Wysznij Wołoczok 2715 r., posiada kosmicznego sobowtóra o ziemskim imie­niu Mio Kiara i też urodzonego w Wysznim Wołoczku 2715-2862 r., i tak dalej, i dalej o każdym z ludzi, którzy w chwili odlotu „Oweratora” żyli na Ziemi.

47


- A więc „Owerator” nigdzie z Ziemi nie odla­tywał!

Och, jakże się oni przeliczyli, przecież byłby to cud i do tego cudu starczyło tylko wyciągnąć rękę, och, jak przykro...

- No to powtórzcie, do diabła, ten eksperyment! Chodzi o energię? Zgromadzimy. Mózg fasetowy? Bzdura! Powinien lecieć człowiek, problem tylko w tym, żeby znaleźć taki organizm ludzki, który potrafi znieść przejście Erbera.

- „Owerator” odleciał - przerwała Sana - odleciał i wrócił.

- Skąd? Przecież sama mówiłaś, że nie odleciał z Ziemi.

- Tak, rzeczywiście. „Owerator” dokonał przejś­cia w podprzestrzeń i koordynaty jego powrotnego wejścia były przesunięte, ale nie w przestrzeni, tylko w czasie.

Nic już więcej nie mówiłem. Czułem się jak nowo narodzony chłopiec z czasów stosowania prymityw­nych metod leczenia, którego na przemian poddają raz gorącej, raz zimnej kąpieli: start „Oweratora”, przejście Erbera, Taukitanie identyczni jak my - hura! - i chlup w wodę! Żadnych Taukitanów: maszyna sterczała na Ziemi, przejście Erbera nie nastąpiło - chwileczkę! Wszystko było, i to nawet nie w przestrzeni, lecz w czasie... A w którą stronę, mówiąc ogólnie?

- Rzeczywiście - spytałem - w którą stronę?

- Do przodu. Mniej więcej o sto siedemdziesiąt lat.

No proszę, równiutko o sto siedemdziesiąt lat. Aż mnie ciągnęło, żeby się do tego przyczepić, więc natarłem:

- Gdyby wasz nieoceniony „Owerator” wpadł na pomysł i przechwycił z przyszłości choćby śred­nią rocznych temperatur na Ziemi...

Załamałem się.

48


Sana patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczy­ma, takimi oczyma, jakich nigdy u niej nie widziałem i jakie mogłem tylko ja wymyślić. Tak patrzyła, że zrozumiałem: wszystkie niespodzianki z mózgiem fasetowym to jeszcze nic. Dopiero teraz mi powie coś strasznego.

- „Owerator” wędrował w czasie. I leciał rzeczy­wiście naprzód, gdyż każdemu człowiekowi, którego parametry posiadał, dobrał hipotetycznego Taukitanina, a dane o tych Taukitanach różniły się o jedną datę od danych dotyczących ludzi.

- Nie zauważyłem - powiedziałem niezbyt pewnie.

- I myśmy z początku nie zwracali na to uwagi, nazbyt to było nieprawdopodobne. No więc każde­mu Taukitaninowi, to znaczy każdemu człowiekowi „Owerator” przyniósł informację nie tylko o roku jego urodzenia, lecz także o roku jego śmierci.

Pokręciłem głową.

- Brednie mechanizmu... Masowa hipnoza... Żarciki mózgu fasetowego. - Nie mogłem, nie chciałem zrozumieć tego, co ona mi mówiła.

Lecz Sana nie przeczyła mi, tylko wciąż patrzyła na mnie swoimi zimnymi, promienistymi, jakby złożonymi z kawałków lustra, oczami.

Nie miałem nic do powiedzenia - twardo zdecy­dowałem, że tak czy owak nie uwierzę jej; zostało mi tylko patrzeć na nią i zacząłem myśleć, że ona teraz znów jest inna niż w dzień, i inna niż godzinę temu, i że jeśli kiedykolwiek ukazywały się ludziom piękne dziewice nie z tego świata, by obwieścić im śmierć - to były one właśnie takie jak Sana. Tylko trochę młodsze. Mówiły: „Umrzesz” - a człowiek wierzył im i umierał. Im wierzyć nie wolno. Ale człowieka kusi, by im uwierzyć, gdyż zjawienie się ich jest cudem, a w kimże się nie zbudzi nie­odparta chęć uwierzenia w cud? Tak, Sana - to cud, w który wierzyć nie wolno. Jeżeli uwierzę - to zdrętwieję od

49


strachu, żyć bowiem wiedząc, że się jutro umrze, jest niemożliwe. To nie będzie życie. To będzie lęk.

- Daj spokój z tym „Oweratorem” - powie­działem, jak można najnaturalniej. - Jest już późno. Chodź do mnie...

Sana zrozumiała, że postanowiłem nie wierzyć temu wszystkiemu, co usłyszałem. Opuściła ręce i spojrzała gdzieś wyżej ponad mną.

- Jutro przyjdzie Nowy Rok. Mój rok.

I wtedy uwierzyłem.

Rozdział III

Obudziłem się dlatego, że wzeszedł księżyc i świe­cił mi prosto w twarz. Obudziłem się, lecz nie otwierałem oczu, tylko oglądałem krótkie, proste pasy, które powoli i nieubłaganie przepływały z lewa na prawo pod moimi zamkniętymi powiekami. Pasy były najpierw srebrzyste, niezbyt ciężkie, ale z wolna zaczęły przybierać przykrą, dokuczliwą matową ognistość topiącego się metalu. Nagle zerwały się szybko i poniosły, zamigotały, jakby lękały się mego uporczywego przyglądania się im. Nie wytrzymałem i otworzyłem oczy - to było zwyczajne światło księżycowe, ale mnie się przypomniało pewne niedo­rzeczne określenie, które znalazłem w jakiejś starej książce jeszcze tam, na boi, i w żaden sposób nie mogłem pojąć, co ono znaczy: „kinżalnyj ogoń”* [Skoncentrowany ogień na bliską odległość (termin woj.). W jęz. ros. nazwa terminu pochodzi od wyrazu kinżal czyli kindżał, który oznacza klującą obosieczną broń białą z krótką klingą (przyp. tłum.)]. Spróbowałem powtórzyć to określenie kilka razy pod rząd, lecz sens jego jeszcze bardziej się zacierał, rozmywał się w dźwięku ostrym i brzęczącym. Wiedziałem,

50


że rzecz nie w owym nieodgadnionym dla mnie sensie dwu głupich słów, lecz że zdarzyło się coś nie do naprawienia, coś nieprawdopodobnie strasznego. I niczym złudne ocalenie ujrzałem wzno­szące się u czarnego świerkowego podnóża śnieżne góry. Przypomniałem sobie, że chciałem przecież tam iść, więc szybko się podniosłem. I dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie jestem sam.

Nawet się nie zdziwiłem, że o niej zapomniałem. Zdziwiłem się raczej tym, że ona spała. A spała tak spokojnie, na prawym boku, podłożywszy dłoń pod policzek. Gdybym wiedział to, co ona wie, i w dodatku był kobietą, robiłbym cokolwiek bądź, tylko bym nie spał. Pochyliłem się nad Saną. Zapo­mniałem, że w śpiących ludzi nie można się wpatry­wać. Dawno już nie patrzałem na śpiących ludzi. Brwi jej drgnęły i zaczęła się budzić tak samo powoli i ciężko jak ja. Wtedy zląkłem się, że oto zaraz zbudzi się całkiem i od razu przypomni sobie to... Pochyliłem się jeszcze niżej, czekałem, aż otworzy oczy. Otworzyła je, a ja zacząłem ją całować, nie pozwalając jej ani myśleć, ani mówić. Cichutko odsunęła mnie, ale zaraz przyciągnęła i zmusiła do położenia głowy na poduszce. Potem przykryła mi dłonią oczy i trzymała ją tak, póki nie poczuła, że opuściłem powieki. Chciała, żebym zasnął, więc posłusznie udałem, że śpię. Wtedy i ona ułożyła się na boku, rękę wsunęła pod policzek, a oddech jej, słyszałem, od razu stał się równy i cichy. Spała. Wszystko było jak trzeba - ona spała, a ja byłem obok i strzegłem jej.

Zbudziłem się o świcie, zbudziłem się lekko i prędko, zbudziłem się spokojny i pewny, bo wie­działem już, co powinienem robić. Powinienem codziennie, każdej chwili oddawać siebie Sanie. Jak to zrobić, to już nie miało znaczenia. Tak, jak ona sama tego zechce. Teraz, dopóki jeszcze śpi, trzeba zebrać myśli i zastanowić się,

51


jak przeżyć ten dzień; pierwszy dzień tego roku. I nawet jeżeli zostało tych dni zupełnie niewiele, każdy z nich powinien być na swój sposób mądry i piękny. Mimowolnie obejrza­łem się na Sanę - patrzyła na mnie na pozór bacznie, w istocie jednak gdzieś poprzez mnie z taką dozą uwagi i roztargnienia, jaka zdarza się, kiedy patrzymy na coś długo, bardzo długo. To znaczy, że obudziła się już wcześniej.

- Dzień dobry - powiedziałem. - Czemu nie odezwałaś się zaraz, jak się tylko obudziłaś?

- Dzień dobry - odrzekła tak samo spokojnie, jak mówiła wczoraj wieczorem. - Najpierw spałeś, a sześć godzin snu jest dla ciebie konieczne. A potem myślałeś, więc nie mogłam cię rozpraszać, gdyż wiele teraz będziesz myślał, a tracić na to dzienne godziny byłoby nierozsądne. Musisz pracować. Uczyć się pracować. Uczyć się pracować szybko. Nie zapomi­naj, że ten rytm życia, który cię tak uderzył, osiągnęliśmy w ciągu jedenastu lat. Będziesz miał mniej czasu, ale ja ci pomogę.

Ugryzłem się w język, bo niewiele brakowało, a powiedziałbym jej: „No to wal!”

Sana oparła się na łokciu i na moment zamarła w bezruchu jak człowiek, który zmusza się do wysiłku, żeby wstać. Wtedy nagle pojąłem, że cały jej spokój, wszystkie te poprawne, suche zdania, cały ten jej zdrowy rozsądek - to tylko słaba obrona przed moją litością. Coś się we mnie nieprzyjemnie, boleśnie poruszyło.

- Leż - powiedziałem możliwie najchłodniej, żeby nie zadrasnąć jej swoją nieproszoną troskli­wością. - Przygotuję śniadanie.

Chciałem wszystko dla niej robić sam, swoimi rękoma. I chciałem pytać, pytać, pytać, bo w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, kto i po co dopuścił do tego, że informacje „Oweratora” dotarły do ludzi. Domyślałem się, co się dzieje z Saną, i do­stawałem zawrotu głowy na myśl, że jeszcze setki, tysiące innych, cierpiąc od najgorszego

52


ludzkiego strachu, budzi się tego pierwszego dnia Nowego Roku - ich roku.

Nie pojmowałem, dlaczego to zrobiono, czemu nie zniszczono tego przeklętego statku razem z całą masą owych niepotrzebnych i tak dręczących wia­domości, lecz bałem się, że zadam Sanie ból wspomi­nając wczorajszą rozmowę. Pochyliłem się nad nią, jakbym pragnął ukryć ją, ustrzec od niespodziewa­nego cierpienia i milczałem, a ona uśmiechnęła się do mnie dawnym, młodym uśmiechem i zaczęła czesać w górę swoje ciężkie włosy. Podniosła je wysoko nad głową, szybkimi, nawykłymi ruchami namotała sobie na dłoń, a potem upięła wąskimi spinkami z ciemnoniebieskiego metalu. Zapomnia­łem o wszystkim na świecie, siedziałem i patrzałem, jak ona to robi, a gdy znów spojrzała na mnie, lekko poruszyłem się, jakbym prosił, aby mi wybaczyła tę ciekawość. Tak dużo myślałem o Sanie, tysiące razy wyobrażałem sobie, jak idzie, jak leciutko pochyla głowę w prawo, jak się ubiera, ale nigdy nie potrafi­łem sobie wyobrazić, jak się czesze, po prostu dlatego, że nigdy dawniej tego przy mnie nie robiła. W ogóle nie pamiętałem o tym, że kobiety się czeszą. Dlatego dziwiłem się teraz jej ruchom, trochę me­chanicznym, bezmyślnym i tak zwyczajnym, sta­rym niemal jak świat, powiedziałbym - rytualnym niczym wyuczone pozy indyjskich kapłanek na sta­rych miniaturach.

- Robot! - zawołała Sana.

Pedel wtoczył się niby jasne słoneczko, rzucając złociste blaski na białą podłogę. Sana podciągnęła kołdrę pod samą brodę.

- Dzień dobry - powiedziała Pedlowi. - Proszę o moje śniadanie i o to, co zamówi Ramon.

- Witaj, moje złotko! - rzekłem. Rozśmieszyło mnie, że Sana traktowała go jak prawdziwego mężczyznę. - Proszę o to samo i kawałek mięsa dodatkowo według twego smaku.

53


- Smaku mięsa nie znam - odrzekł Pedel.

- Poczytaj almanach gastronomiczny i jeszcze coś z dawnych ksiąg, choćby o ucztach Lukullusa. Skoro już kazano ci mnie niańczyć, to kurs obżar­stwa jest ci konieczny.

- Dziękuję. Zapamiętałem.

Pedel nie odwracając się umknął gdzieś boczkiem. Brwi Sany wyrażały lekki stopień rozdrażnienia. Też mi skala nastrojów! I trzeba to było wzywać tego wielorękiego, kiedy zamierzałem wszystko zro­bić sam? Pedel wydał mi się nagle wielkim złocistym krabem. Żyje sobie obok takie nieszkodliwe na oko straszydło, łatwo znosi niedelikatność, podaje kawę, ustala schematy, aż raz pięknego dnia, na przekór wszelkim prawom techniki, otworzy swoje żelazne kleszcze i...

- Odeślij go, Sano. Wszystko chcę robić dla ciebie sam. Karmić. Ubierać. Czesać. Na rękach nosić. Chcesz do mnie na ręce?

- Straciłbyś na to zbyt dużo czasu. Śniadania są dostarczane z Centralnego Osiedla, siedem kilome­trów stąd.

- Wszyscy jesteście teraz fanatykami czasu. Je­szcze bardziej niż Pateri Pat.

Zjadłszy spiesznie niemalże wszystko, co nam podał sześcioręki steward, wstaliśmy i popatrzyliś­my na siebie.

- Powinieneś... - zaczęła Sana.

Tak. Powinien byłem. Wobec wszystkich byłem powinien, W pierwszej kolejności wobec niej. I jedy­ne, czego jeszcze chciałem, to płacić mój dług tą monetą, którą sam wybiorę. Więcej niczego nie śmiałem pragnąć.

- ...teraz nasza grupa, nasza dlatego, że i ty zosta­łeś do niej włączony w charakterze mechanika cyber­netyka, serio przystąpiła do stworzenia sigma-cyda, to jest maszyny cybernetyczno-diagnostycznej, która określałaby stopień porażenia organizmu promie­niami sigma, powstającymi w momencie dokonywania przez

54


jakiekolwiek ciało materialne powrotnego przejścia Erbera. Cyd, oczywiście na razie będzie to urządzenie stacjonarne, powinien rozpracować także system uprzedzenia na wypadek nieprzewidzianego porażenia promieniami sigma, a także zapropono­wać metody leczenia, mimo że tym zagadnieniem zajmują się równocześnie Elefantus i Pateri Pat.

Wszystko to było bardzo „przyjemne”, zwłaszcza gdy się uwzględni, że żaden przyrząd nie zarejestro­wał tych zagadkowych promieni i oceniać je można było tylko na podstawie wtórnych efektów. Ale mało mnie teraz interesowały trudności techniczne. Nie mogłem pojąć, komu jest potrzebne powtórzenie eksperymentu? Jak zrozumiałem Sanę, „Owerator” przyniósł dane tylko o ludziach, którzy w momencie jego odlotu żyli na Ziemi. Znaczy to, że następne pokolenia będą wolne od tych darów zbzikowanej maszyny. Więc po co wszystko powtarzać od nowa?

Trzeba było znaleźć Elefantusa, z Saną mówić o tym nie mogłem, i odlecieć od niej, żeby samemu we wszystkim się zorientować, tym bardziej...

- ...i zrób spis książek - monotonnie brzmiał głos Sany - taśm i nici zapisu, które mogą ci się wydać potrzebne. Jegerhauen nie dysponuje zbyt obszerną biblioteką. Jeśli ci będzie coś potrzebne, zawołaj mnie, nie trać czasu na samodzielne poszu­kiwania.

- A może jednak będziemy pracować razem?

- Kiedy po temu zajdzie szczególna konie­czność. Ale raczej przyzwyczajaj się do tego, że nie będzie mnie z tobą.

Jak gdybym przywykł z nią przebywać...

Ponieważ nie miałem pod ręką katalogu, musia­łem zrobić wykaz interesujących mnie zagadnień. Starałem się, jak można najlepiej, ograniczyć każdy temat, żeby spis potrzebnych pomocy nie wypadł zbyt duży. Nie daj Boże trafi mi się ponad miarę gorliwy „gnom”, który będzie realizował moje zamówienie, i postanowi

55


naświetlić każdy problem omal nie od Adama i Ewy. Wtedy cały mój rok - nasz rok - upłynie tylko na zapoznawaniu się z literaturą.

Wreszcie się zmęczyłem i poczułem, że się rozpra­szam. Musiałem więc wyłączyć dyktofon, żeby nie zarejestrował myśli nie odnoszących się do sprawy. Nie, w ten sposób dalej nie zajadę. Może zwrócić się do Kolegium Snu i Odpoczynku i poprosić o pozwolenie na rok bez snu? Lecz takie zezwole­nia dawano w ostatecznych przypadkach, wciąż bowiem jeszcze zbyt szkodliwe były preparaty utrzy­mujące człowieka w stanie ustawicznego czuwania. Wszystko to potem odbijało się na zdrowiu. Co do mnie, to gwiżdżę na to, ale nie wiedziałem, jak się Kolegium będzie zapatrywać na moje życzenie spędzenia tego roku z człowiekiem, który miał prawo do mnie całego, do ostatniej minuty. Przecież najpewniej takich szczególnych przypadków jak mój było wiele. Nie mogłem jednak o niczym wydawać sądów, gdyż na Ziemi podczas mojej nieobecności nastąpiło nader gwałtowne przewartościowanie rze­czy i pojęć. Jeżeli przed moim odlotem wszystko mierzyło się według zużytej energii, to teraz miarę wszystkiego stanowiły lata i minuty. Tak prawdopo­dobnie było i z owymi kosmonautami, którzy daw­nymi laty porzucili ziemskie królestwo pieniądza, a powrócili do świata, w którym wartość każdej rzeczy określano tylko utratą energii. Z biegiem czasu energia stawała się coraz bardziej cenna i do momentu mego odlotu jedynie w podobnych wypad­kach, jak start „Oweratora”, rozpoczynały się roz­mowy na temat kosztów eksperymentu. Dopiero z chwilą wyzwolenia energii wewnątrzelektronowej i nabycia umiejętności jej gromadzenia ta miara wartości się przeżyła. I oto podczas mojej nieobec­ności na Ziemi pojawił się nowy miernik, najbardziej stały i niezachwiany - czas. Jeżeli kiedyś za złoto kupowano przedmioty, pracę, energię, to teraz czas był ceną wszystkiego. Nawet uczuć. To była najbar­dziej niezawodna

56


moneta, lecz nie wolno było za nią nic kupić - przecież gotów byłem płacić całym swoim czasem za moją Sanę i - nie mogłem. To pozostało jedyną bajką, której człowiek nie wcielił w życie. Po jakiego więc diabła były mi potrzebne te latające dywany i zaczarowane stoliczki?

- Sano! - zawołałem. - O której godzinie jemy obiad?

Sana stanęła na progu. Na czole jej niebieściła się mialowa taśma dyktofonu.

- Proszę?

- Czy już czas na obiad?

- Jeszcze dwadzieścia minut. Nie należy czynić wyjątku dla pierwszego dnia. Niech wszystko będzie tak, jak tu zostało ustalone.

- Przez kogo? Przez Elefantusa?

- Tak.

Hm, a mnie się zdawało, że tutejsze porządki ustanawia Pateri Pat.

Tymczasem za drzwiami rozległ się brzęk naczyń, pewnie Pedel nakrywał już do stołu. Nagle wyobra­ziłem sobie, jak będziemy siedzieć naprzeciw siebie przy śnieżnobiałym stole w tym ogromnym pokoju, zalanym lodowatym światłem...

- Mogę się zobaczyć z doktorem Elią?

- Oczywiście. Czy może czegoś nie zrozumiałeś?

- Ach nie, ale czy nie moglibyśmy jeść obiadu razem ze wszystkimi jak przedtem?

- Myślałam, że czujesz jeszcze antypatię do Pateri Pata.

- Głupstwo. Apetytu mi to nie psuje. Czy Elefantus nie wygonił go?

- Pateri Pat to światła głowa. Doktor Elia bardzo go sobie ceni.

Wzruszyłem ramionami.

- Kolację wobec tego będziemy jedli wszyscy razem. - Sana znikła.

To mi stosunki, kiedy po dziesięć razy na dzień podkreślają ci, że gotowi spełniać najdrobniejsze twoje życzenia, a w istocie narzucają ci wszystko, do ostatniej parszywej książczyny, do

57


najmniejsze­go aparatu serwisowego, który sprząta niedopałki. Nawet mego Pedla zeszpecili rzekomo dla mojej wygody.

Obejrzałem pokój. Biel i złoto. I jaka stylizacja! - szlachetny stary empire. Który to już raz powracają do niego? Szósty albo siódmy. Jakież to beztalencie! Brakuje własnych pomysłów. I moje żelazne bydląt­ko zrobili pod stary brąz jak... Jak co? I gdzie to całkiem niedawno widziałem ten ciężki, ciemny kolor? Nie mogłem sobie przypomnieć.

Tymczasem drzwi się otworzyły i Pedel - o wil­ku mowa, a wilk tu - wtoczył owalny stolik obiadowy, zastawiony przeźroczystymi pojemnika­mi z jedzeniem.

- Konserwy? - spytałem.

Tak przywykłem do konserw, iż trudno by mi było powiedzieć, że mi zbrzydły. Sana ukazała się w białej sukni.

- Nie - odrzekła siadając do stołu. - Wszyst­ko jest świeże. Przygotowywane w Centralnym Osiedlu co tydzień. A przy okazji, ułóż sobie menu na dziesięć najbliższych dni.

- Weź to na siebie, jeśli ci nie zrobi trudności - rzekłem.

Pochyliła głowę. Zdaje się, że sprawiłem jej radość.

- A prócz tego, światło księżyca przeszkadza mi spać, uczyń cud, aby księżyc znikł.

Spojrzała na mnie nieomal z wdzięcznością.

- Zarządzę, żeby na noc zaciemniano strop. Odpowiada ci to?

- Oczywiście. Niepotrzebna mi anihilacja całej masy księżycowej. Wystarczy lokalny cud.

Aha, oto i „Sezamie, otwórz się!” Teraz wszystko będzie proste, tylko od czasu do czasu muszę wymyślać jakiś powód do troski o mnie. To ją zajmie. Czy na długo?

58


Drugą połowę dnia spędziłem na zajęciach z Pedlem. Raz po raz ogarniał mnie niepokój, zbliża­łem się do drzwi i podglądałem, co robi Sana. Do zapadnięcia ciemności przesiedziała w głębokim fotelu nie zdejmując z głowy taśmy mialowej i nie odrywając ręki od klawisza kontaktowego biodyktofonu. Ale tablica przyrządu nie była widoczna, więc nie wiedziałem, czy dyktuje, czy też tylko siedzi, oddając się własnym myślom. Byłem skłonny przy­jąć raczej to drugie. W końcu także usiadłem w fo­telu, poprosiłem Pedla, żeby zostawił mnie w spoko­ju, i włożyłem na głowę taśmę biodyktofonu. Wygląd przybrałem dość głęboko myślący - na wypadek, gdyby do pokoju nieoczekiwanie weszła Sana - więc mogłem spokojnie ugrzęznąć w bezczynności. W kącie cichutko grzebał się Pedel - zrodziły się w nim widocznie jakieś własne koncepcje na temat schematu naszej przyszłej maszyny i nadawał jej jak najbardziej konkretną wizję. Wciąż patrzałem na niego i myślałem, na jaką cześć został pomalowany na ten ciemny, wpadający w odcień brązu, kolor. I zachciało mi się jeść.

- Pedel - powiedziałem - przynieś mi coś do żucia, jeżeli zostało od obiadu.

- Tak jest. Do żucia. Zaraz przyniosę.

Kto wie, o której godzinie będziemy jedli kolację, a ja przywykłem przez cały czas coś jeść. Właściwie mówiąc, było to jedyne urozmaicenie dostępne mi tam, na boi. Jeśli nie liczyć książek, ma się rozumieć. Lecz książki są czymś w rodzaju platonicznej miłoś­ci; choćby człowiek nie wiem jak próbował urozmai­cić ich zestaw, zawsze po długim czytaniu zostaje mu wrażenie, że zajmuje się wciąż tym samym, przyje­mnym, lecz nierzeczywistym. Co innego jedzenie. To jest zaspokajana pasja. Systematycznie utrzymywa­łem przez trzy do czterech dni mleczną lub owocową dietę, a potem urządzałem ucztę z półsurowego mięsa, wymoczonego w occie i winie. Orzechy likarbowe w zestawieniu z konserwowanymi rakami także wywarły na mnie niezatarte wrażenie. Czemu, właściwie

59


mówiąc, tkwię tutaj? Trzeba mi było wyjechać wprost na Wenus i zostać dyrektorem kontroli w jakiejś stacji przetwórstwa owocowego; albo jeśli już koniecznie musiałbym zachować swój zawód, remontować roboty przeznaczone do zbie­rania orzechów czy połowu latających tuńczyków. A mówią, że są jeszcze na Wenus kretyni, co pasą gęsi. To ci chorzy od urodzenia, którzy są absolutnie nieuleczalni. Prawdziwy raj! Niebieskawe łąki; cie­niuteńkie jak lodowe łuski, maleńkie sadzawki pod rozłożystymi wierzbami; można wziąć giętką rózeczkę i wyobrazić sobie, że się jest kędzierzawym pyzatym chłopczykiem pasącym antyczne gęsi, trzę­sące tłustymi kuperkami na cześć bogini piękności. A jeśli już bez antyku i pięknych bogiń, to sama gąska, nawet najbardziej wychudzona, byłaby mi teraz sto razy milsza niż wszystkie wielorękie i prze­mądrzałe cybery, z wyjątkiem oczywiście Pedla.

- Pedel - zapytałem - coś ty mi podsunął?

- Kiełbasę organiczną, naturalną, poddaną pra­sowaniu pod ciśnieniem sześciu atmosfer przy tem­peraturze minus osiemdziesiąt stopni Celsjusza.

- Po co?

- Według wstępnych obliczeń można ją żuć od półtorej do trzech godzin.

- Ach, ty mój skarbie! - byłem zachwycony. Jakże brakowało mi kogoś takiego jak on tam, na boi! Nie tylko jego rąk i głowy, ile tej troskliwości, niezgrabnej, lecz ciepłej... - serca? Czemuż żaden z tych „gnomów”, których ja stworzyłem i zaprogra­mowałem, nie był podobny do Pedla? Zresztą odpo­wiedź nasuwała się sama: właśnie dlatego, że robi­łem to sam i dla siebie. A Pedla programowali dla mnie inni ludzie. Sana. To jej ciepło, jej troskliwość żyła w metalowym pudełku maszyny. Tak. O czym­kolwiek pomyślę - krąg się zamyka i wszystko powraca do tego samego - do Mojej Sany.

Zadrżałem jak kaczątko i obejrzałem się skruszo­ny. Nie. Gdyby Sana mnie śledziła, byłaby przekonana, że rozwiązuję jeden z

60


problemów diagnostyki cybernetycznej. A swoją drogą przypominam ucznia chowającego pod podręcznikiem wesołą przygodo­wą książeczkę. A Sana? Ona przecież także nie pracuje. Nagle zapragnąłem ją na tym przyłapać znienacka. Podszedłem na palcach do jej gabinetu i pochyliłem się nad nią. Oczywiście przyrząd nie był włączony, a ona nawet nie zrobiła żadnego ruchu, żeby wprowadzić go w stan pracy.

- A więc to tak - rzekłem siadając na poręczy jej fotela. - Odrodzenie wyzysku człowieka przez człowieka. Jeden pracuje, a drugi pogania.

Spojrzała na mnie z tym niezmąconym spokojem, pod którym tak dobrze ukrywała swoją bezradność.

- Rzadko korzystam z biodyktofonu. To zna­czy, chcę powiedzieć, że nie włączam go, dopóki nie osiągnę jasnego sformułowania całego odcinka. Tyl­ko wtedy dyktuję. Wiem, ty liczysz na stylistykę automatów, lecz masz jeszcze przed sobą wiele
czasu, i do tych swoich notatek, z których zamie­rzasz skorzystać w przyszłości, zawsze zdążysz wprowadzić poprawki.

No i oberwałem za swoje! Nie podglądaj, nie przyłapuj. Skoro udaje, że pracuje, to znaczy, że trzeba to tak przyjmować. Przecież nie dalej jak dziś rano postanowiłem zaniechać tych swoich szcze­niackich sztuczek.

- Nie mam nic przeciwko temu, żebyś siedzia­ła przy skrzynce - ratowałem sytuację. - Tym bardziej że w niebieskim paseczku bardzo ci do twarzy. Coś podobnego, zdaje się, nosiły westalki, tylko nie z takiego współczesnego tworzywa, a z białego lnu.

Sana lekko uniosła brwi - to znaczy, że znów mówię nie to, co trzeba, ach, jakże zupełnie co innego...

- Winnam zwrócić ci uwagę, że łączność od­wrotną w naszej maszynie projektujesz niepotrzeb­nie. To przeciąży konstrukcję, a

61


nie przyniesie widocznych korzyści. Oczywiście to tylko mój pogląd i możesz się z nim nie zgadzać.

Spojrzałem na nią badawczo. Wyraźnie bowiem usłyszałem w podtekście: „Wkrótce już nie będziesz związany z moimi gustami i kaprysami...” Nie mog­łem tylko dociec, gdzie było źródło tego: w jej smutnych oczach, czy we mnie samym? Lecz gdzie­kolwiek byłoby, muszę zapomnieć o tym; jeśli mi się to nie uda, ona prędzej czy później odczyta moje myśli. A to są myśli niewesołe, kiedy się nieustannie pamięta, że się traci najdroższego, jedynego człowie­ka i nic nie można mu pomóc. I od nowa się myśli i myśli o jednym, myśli się tak dużo, że się zaczyna zdawać, iż coś się dla niego robi.

Sana położyła dwa palce na szerokim klawiszu ultrakrótkiego fonu. Tak przesiedziała kilka sekund, po czym wyłączyła przyrząd i zdjęła z uszu klipsy-słuchawki.

- Czekają na nas - powiedziała.

Ku mojemu zdziwieniu - w mobilu zastałem Pedla.

- Co to, lokaj podróżny, czy też może teraz do jego programu wchodzi także pochłanianie ko­lacji? - zauważyłem.

Sana zmieszała się. Widać było, że nie potrafi tak otwarcie mówić o Pedlu w jego obecności.

- Odpocząłbyś, mój drogi - powiedziałem do Pedla i wyłączyłem dźwigienkę jego dźwiękowych i wizualnych centr. Pedel, jak ogromny krab, za­stygł w tylnej części mobilu, tylko ręce mu z lekka podrygiwały dotykając ścian. Wyglądał na niezado­wolonego i obrażonego.

- No i co? - spytałem Sanę.

- Myślałam, że będzie ci przyjemnie, że nam towarzyszy.

- Do diabła z towarzyszącymi - powiedzia­łem. - Chcę być z tobą. Tylko z tobą jedyną. Do diabła z wszystkimi trzecimi.

Sana uśmiechnęła się wdzięcznie i nieśmiało.

62


- Wydawało mi się, że go lubisz.

Zrobiłem duże oczy. Tego tylko brakowało! Niechby mnie podejrzewano o sympatię dla raso­wego psa, ale dla robota... Zresztą zawsze miałem za złe ludziom, którzy traktowali swoje zwierzęta jak równych sobie; leciało od nich na kilometr drobno­mieszczaństwem. Ale odnosić się do Pedla jak do człowieka, to już nie drobnomieszczaństwo, a ogra­niczenie nie mające nic wspólnego nawet z żartem. Wzruszyłem ramionami i wróciłem Pedlowi pełną zdolność precyzji, którą był stracił.

Kolację spożywaliśmy już przy luminatorach, a w maleńkiej jadalni Elefantusa było cieplej i przy­tulniej niż w naszym obcym jeszcze i nazbyt jasnym domu. Skosztowałem wina, które pił Elefantus - okazało się zbyt słodkie. Pateri Pat nie pił, nigdy zresztą nie widziałem, żeby to robił. Najpierw porozmawialiśmy o pogodzie - w górach spodzie­wano się solidnej burzy. Elefantusa i Pateri Pata niepokoiło to tak, jakby ich domki nie były przykry­te kołdrą ciepłego powietrza grubości dziesięciu metrów. Potem, jakby od niechcenia, rozmowa zeszła na temat pracy. Sana się ożywiła. Było o czym mówić, bo na razie nic nam się nie udawało. Pateri Pat dopiero co przebadał pod względem anatomi­cznym jedną z małp, które przyleciały ze mną. Podejrzewał u niej stan pobudzenia biokwantowych związków sercowo-mózgowych i teraz nie mógł sobie darować, że nie badał jej w stanie quasi-anabiozy, lecz od razu pospieszył się z dokonaniem sekcji. To była pierwsza małpa, która zginęła po naszym przylocie. Uczepiła się mobilu ciężarowego i upadła z wysokości mniej więcej trzystu metrów. Wyraziłem mu swoje współczucie, i pochwyciłem jego zamyślone spojrzenie - pewnie zastanawiał się, jakich manipulacji dokona z moim ciałem, kiedy trafi mu w ręce. Ze złośliwą satysfakcją uśmiechnąłem się,

63


gdyż nie miałem wątpliwości co do tego, że znacznie go przeżyję - był aż tak bardzo ostrożny, że kiedyś to się musi źle skończyć.

Potem wstaliśmy od stołu i poszliśmy do ogrodu. Sana razem z Pateri Patem, z którym od dawna toczyła jakiś zasadniczy i z racji tej zasadniczości nie kończący się spór. Zaczekałem, aż się oddalą, i podszedłem do Elefantusa. Patrzał, jak się zbliżam, a długie jego rzęsy drżały przy każdym moim kroku.

- Panu jest bardzo ciężko? - zapytał, jakby mógł sprawić, żeby mi było lżej.

- Niee, po prostu nie mogę się pogodzić z tym, że dopuszczono, by...

Elefantus był już w roboczym kitlu. Wsunął ręce w kieszenie i drobnymi kroczkami ruszył dróżką, patrząc sobie pod nogi. Już się ściemniało i wydało mi się, że Elefantus bardzo się stara nie nadepnąć na cienie.

- Otrzymaliśmy informację, Ramonie. Informa­cję na tyle ważną, że uchylić się od niej, czy à priori ogłosić, że jest niepotrzebna, nie mieliśmy prawa. Ma się rozumieć, że byli uczeni, którzy proponowa­li zakonserwowanie danych przyniesionych przez „Oweratora”. Lecz ludzkość wcześniej czy później powtórzyłaby ten eksperyment i zadałaby sobie znów to samo pytanie: czy potrzebna jest jej ta wiedza.

- Może ma pan rację - powiedziałem, choć daleko mu było do tego, żeby mnie przekonać. - Tylko ludzie, sami ludzie mogą rozstrzygnąć to zagadnienie. Żadna maszyna zrobić tego nie potrafi. A jednak myślę, że samo ujawnienie tego problemu było niehumanitarne.

Elefantus uczynił jakiś niewyraźny ruch głową - ni to kiwnął twierdząco, ni to zaprzeczył.

- Jeśli nie teraz, to po kilku dziesięcioleciach problem nasunąłby się od nowa. Są takie zagadnienia, które jeśli już raz były analizowane, muszą w końcu doczekać się rozwiązania. Tak czy

64


owak inni zabraliby się do tego, a my okazalibyśmy się wobec nich tchórzami.

Słuchałem go i myślałem, że pewnie w istocie wszystko to było nie tak, i owe skąpe, oficjalne zdania „otrzymaliśmy informację”, „zabraliśmy się do rozwiązania tego problemu” - wszystko to są tylko wspomnienia, a wspomina się zawsze odrobinę inaczej, niż było w rzeczywistości, wspomina się tak, jak by się chciało, żeby było teraz. A w rzeczywistoś­ci był najprawdopodobniej nieodparty zwierzęcy strach przed własną śmiercią i nie było żadnego „my”, tylko niezmierzona mnogość poszczególnych Ja”, i każdy samotnie przeżywał swój lęk. Chciałem wiedzieć, jak było naprawdę, więc powiedziałem:

- Jednak to jest straszne... znać swój rok...

Elefantus nagle zatrzymał się, spojrzał na mnie trochę z dołu swymi zmęczonymi oczami starego, mądrego ptaka.

- Nie - powiedział cicho - to nie jest straszne znać swój rok. To wcale nie jest straszne.

Opuścił głowę, lekko poruszył ramionami, jakby prosił o wybaczenie w poczuciu winy, że mi to powiedział. Ja także pochyliłem głowę, co nie zna­czyło, że się z nim zgadzam, lecz było wyrazem szacunku dla tego wielkiego i światłego lęku - lęku o innych, który on niósł w sobie i być może po raz pierwszy odkrył to przed obcym człowiekiem.

Poszedł sobie, cienie wieczoru zamykały się za nim, a żwir skrzypiał pod jego nogami: „swój-swój, swój-swój...”, a potem już nie było słychać kroków, odchodził w głąb bezgłośnie, jakby wolno ginął, rozpływał się w nienaturalnej ciszy wiecznie kwitną­cych ogrodów Jegerhauenu.


Rozdział IV

Sanę znalazłem obok placyku dla mobili. Pateri Pat, przybrawszy monumentalną pozę, prawił jej coś głęboko naukowego.

Szybko podszedłem i wziąłem Sanę za rękę:

- Chodźmy.

Pragnąłem jak najprędzej uprowadzić ją stąd, gdyż w powietrzu, już zawisł powód do myślenia o tym.

- Żegnam, życzę panu powodzenia - Sana wyciągnęła rękę do Pateri Pata. - Wysłucham pańskiego wystąpienia przez fon. Wiesz, Ramonie, jutro Pateri odlatuje do Mambgr, zakończył właśnie cały etap...

- Chodźmy, chodźmy już.

Sana zaniepokojona podniosła na mnie wzrok.

- Proszę się nie denerwować, Sano - Pateri Pat spojrzał na mnie tak, jak się patrzy na malca, który wtrącił się do rozmowy dorosłych. - Tak bywa z tymi, którzy zwracają się do Komitetu
„Oweratora”. A pan już się tam informował?

Z nienawiścią popatrzyłem na niego. Kto go upoważnił, żeby pytać mnie o to przy Sanie? I co go obchodzi, czy wiem to, co on wie, czy też nie. Nadto wydało mi się, że on nie tak zwyczajnie sobie pytał, lecz wiedząc, że nie korzystałem z informacji, chciał mnie na ten pomysł naprowadzić.

Spojrzałem uważnie na fioletowego. Tak. On się bał. Wciąż się bał, choć nie miał o kogo, byłem tego pewien. Bał się tylko o siebie. I popychał mnie do tego samego. Spotkam ja się z tobą jeszcze kiedyś na osobności, wtedy pomówimy! Na razie poprzesta­łem na wyniośle rzuconej odpowiedzi:

- Nie informowałem się w żadnych komitetach. Nie mam czasu na takie głupstwa.

To też było prawdziwą dziecinadą. Mobil wzbił się w górę i wśliznął w porosły krzewami wąwóz. Spojrzałem na Sanę - siedziała z pochyloną głową i zdawała się patrzeć z zacieka­wieniem w

66


dół, gdzie rysowała się granica między wiecznym sztucznym latem a zbliżającą się ku koń­cowi prawdziwą zimą. Wiedziałem jednak, że wciąż myśli o słowach Pateri Pata.

- I co, Sano? - starałem się, żeby głos mój brzmiał jak najbardziej beztrosko.

- Być może on ma rację - odrzekła. - Powi­nieneś polecieć na Cypr i dowiedzieć się...

- Powinienem? Jesteś przekonana, że mi to potrzebne?

- Ma się rozumieć, że nie. To jest jedyne, w czym nie mogę ci nawet doradzić. Każdy decyduje sam za siebie. Lecz wydaje mi się...

- Co mianowicie?

Milczała chwilę.

- Nic, nic - odrzekła. - Nic.

Patrzyłem na nią i nie mogłem zrozumieć: czy rzeczywiście chce, żebym się stał taki jak oni, czy też odwrotnie, niezręcznie próbuje mnie od tego ustrzec?

- Do diabła z „Oweratorem” - rzekłem - nie to mi w głowie.

Szybko spojrzała na mnie, a ja znów nie zrozu­miałem jej oczu.

- To prawda, nie to - powiedziała. - Wiesz chyba, że się nie boję. Ale teraz po prostu nie mogę myśleć o sobie. Teraz jesteś tylko ty.

Sana opuszcza głowę. Przylecieliśmy. Wychodzę i podaję jej rękę. Za nami lekko wyskakuje Pedel. Trzeba nauczyć go podawać rękę kobiecie przy wysiadaniu, nawet jeśli to z punktu widzenia maszy­ny nie wydaje się konieczne i celowe. A zresztą - po co? Nie tak znów wiele razy będę to robił, żebym miał się wyręczać kimś innym, choć bawiło mnie, kiedy mogłem podtrzymać w Sanie jej stosunek do robota jak do człowieka.

Choćby po to, żeby nieustannie miała okazję odrywać się od tego.

67


- Pedel! - zatrzymałem go i pozwoliłem Sanie przejść pierwszej.

Ognistorudy twór na purpurowym śniegu, jakby upadło słońce. Kazać mu „stój i ani się rusz!” - i on będzie tu stał dzień i rok; i kiedy wszystko już będzie skończone, i Sana zniknie z tego śnieżnego świata, on będzie tu stał i czekał następnego rozkazu, i wypełni go tak samo dokładnie, jak wszystko w czasie swego istnienia, i będzie trwać ta nieskończona jedność życia i istnienia - a mnie pozostanie tylko roztrzą­sać w pamięci wszystkie chwile tego ostatniego roku.

I cóż? Stworzyć temu krabowi okazję do jeszcze jednej zabawy, która zacznie się dziś i skończy wcześniej niż za rok? Komu potem będzie podawał swoje gibkie brązowe macki?

A on stał i pobłyskiwał wypukłymi sześcianami swych owadzich oczu.

- Pedel - zapytałem cicho. - Chciałbyś być człowiekiem?

- Powinienem - rzekł, lecz wiedziałem, że to nie jest odpowiedź na moje pytanie, tylko jakaś przeszkoda w elektronicznym myśleniu.

- Mogę - powiedział po małej przerwie i za­milkł.

- Chcieć nie potrafię - dodał.

I to była odpo­wiedź.

Poszedłem.

Sana zawróciła i szła mi naprzeciw:

- Co się stało? Czemu się zatrzymałeś?

- Nie chce mi się wchodzić do domu. Trzeba nam było przejść ze dwa kilometry pieszo. I ty też prawie wcale nie byłaś na świeżym powietrzu.

- To prawda. Ale powietrze w naszym domu nie różni się wiele od tego na dworze.

„Teraz będzie mnie wypędzać na spacery” - przebiegło mi przez głowę. I przypomniałem sobie, że chciałem pojechać na nartach w góry. Chciałem. A teraz prawdopodobnie będę musiał to robić. Głup­stwo. W ciągu trzech sekund mój Pedel doskonale by poradził

68


sobie z takimi sprawami, jak powinność, chęć i możliwość. A ja nie potrafię. Uświadomiłem sobie, że bardzo często gmatwałem się w owych „powinienem”, „chcę”, „mogę”. Prymitywne pojęcia. Ale właśnie teraz, jak nigdy przedtem, nie umiałbym dokładnie określić, co zmusza mnie do takiego, a nie innego postępowania. Wydałem się sobie ślepym szczeniakiem, błąkającym się w gęstwinie tych trzech gładkich, dźwięcznych, ulatujących w południowe niebo jasnych słów.

- Źle się czujesz?

- Posłuchaj mnie, Sano. Mogłabyś mi powie­dzieć, dlaczego jesteś tu?

- Dlatego, że powinnam być przy tobie.

Szczerze jej pozazdrościłem.

Zbliżyliśmy się do naszej willi. Pochyliłem głowę wchodząc w drzwi, chociaż były wysokie. Chciałem spytać Sanę, co dziś jeszcze będziemy robić, ale ona uprzedziła mnie:

- Chciałabym troszkę popracować. Jeśli masz ochotę, przejdź się przed snem. Tylko nie zapomnij zabrać „mikki”, żebyś w razie potrzeby mógł wez­wać mobil.

Wskazała na nieduży owalny przedmiot wiszący u wejścia. Prawdopodobnie był weń wmontowany malutki przenośny mikrofon dla łączności z bliższy­mi punktami i stacjami serwisowymi.

Obróciłem w dłoniach „mikki”. Co powinienem? Ach tak, przecież powiedziała: „troszeczkę po­pracować”.

- Ja też popracuję ze dwie godzinki.

Usiadłem w jakimś kącie, uzbroiwszy się w śrubo­kręt, i rozebrałem do ostatniej śrubki nieszczęsny „mikki”. Nic nadzwyczajnego, zgrabna zabawka. Jeszcze zanim odleciałem, było już takich wiele.

Guzdrałem się z półtorej godziny, a potem odchy­liłem się na oparcie fotela i zacząłem patrzeć w górę na duże gwiazdy, ostro wbite w ciemnoniebieski gwasz nieba. Niebawem pułap zaczął się

69


powlekać szarawą mgłą, potem stał się oślepiająco biały i po jakimś czasie przybrał miękki mleczny odcień. Przy­pomniałem sobie, że podczas obiadu skarżyłem się Sanie na zbyt ostre światło księżyca. Już pora spać. Wstałem i przeszedłem się po pokoju. Zaraz Sana mnie zawoła. Tak, otworzyły się drzwi i zjawił się Pedel.

- Jej Wysokość Sana Loge prosi pana do siebie.

- Dobrze. Tylko więcej już nie potrzeba tej... wysokości.

- Tak jest. Zapamiętałem.

Sana już leżała.

- Źle się czujesz? - spytałem.

- Nie. Przywykłam wcześnie się kłaść. Już wpół do siódmej. Jesteś wolny, Pedel. Dobranoc.

Pedel znikł. Stałem pośrodku wielkiego pokoju; białe ściany, podłogę i sufit przecinały z rzadka złote pasy. Pokój wydawał się przeźroczysty jak kawałek śnieżnobiałego kwarcu ze złotymi żyłkami. Delikat­ne kontury ściennych szaf, złote zamki u ich drzwi­czek, szeleszczące narzuty na pościeli - także w kolorze złota. I biała kobieta o włosach koloru... Nie mogłem sobie przypomnieć, jaki to kolor, ciężki, mieniący się brązem. Ale gdzieś go już widziałem.

- Światło nocne - powiedziałem i sufit zaczął mrocznieć, niebawem promieniował tylko ledwo uchwytnym popielatym blaskiem. Wszystko dokoła stało się miękkie i ciepłe. Znikły przenikliwe złote pasy. Nagle mi się wydało, że jestem wciąż jeszcze tam, w pracowni cybernetycznej na mojej boi. Tysiące ton superciężkiego, niepojętym sposobem zgniecionego metalu wisi nad moją głową. Muszę się przecież przebić, wyjść na powierzchnię i lecieć na Ziemię, do ludzi. Tylko dosięgnąć Ziemi, a wszystko będzie dobrze...

- Dlaczego nie chcesz spać?

Chcę. Idę i kładę się. I oto minął ten pierwszy z ostatnich naszych dni. Każdy dzień powinien być piękny i mądry. Dzień, który

70


bez reszty, do ostatniej sekundy powinienem oddać jej. I oddawałem. Tak, do ostatniej sekundy mój czas należał do niej, do jej troskliwości, delikatności, głęboko ukrytych pod macierzyńską surowością. Robiłem wszystko, co mogłem. Ale było tego tak mało.

Sana już spała. Prawdopodobnie zażywała coś na sen, gdyż wystarczyło, że położyła głowę na podusz­ce, a już słyszałem jej miarowy oddech. Opuściłem rękę i odszukałem u wezgłowia przycisk. Wdusiłem go lekko i zaraz w głębi pokoju zaświecił się żółtawy prostokąt z wyraźnym czarnym napisem: „Ósma piętnaście według Ternowicza”.

Wzruszyłem ramionami. Od czasu opanowania Wenus i Marsa, na Ziemi, tak jak i na tych planetach, ustalono jeden czas dla całego Układu Słonecznego. Nie rozumiem, jak ludzie dawniej na tym samym kontynencie mogli żyć w różnych strefach czasu? To było tak samo niewygodne, jak mówienie różnymi językami. Lecz, choć to może dziwne, do jednego wspólnego języka ludzie przywykli wcześniej niż do jednego wspólnego czasu. I po dziś dzień jeszcze go określają. Siła przyzwyczajenia.

Prostokąt zgasł. Pewnie minęła minuta. Obejrza­łem się na Sanę - spała bardzo mocno. Cichutko, żeby jej nie zbudzić, wstałem i wyszedłem do sąsiedniego pokoju. Wziąłem cieplejszy pled i uda­łem się do pracowni energetycznej, gdzie doładowy­wał się Pedel.

- Dzień dobry - powiedziałem. - Podejmuj gościa.

Pedel wstał z poziomej płyty, na której siedział jak kura na grzędzie.

- Dobranoc - odpowiedział bez cienia humo­ru. - Co powinienem robić?

- Och, biedaku, ciebie też męczy ten problem, „co powinieneś”. Nic nie powinieneś. Jaki dureń cię programował? Kto nie może chcieć, ten nie może też się czuć zobowiązanym.

- Programowali Sana Loge i Pateri Pat. Czuć nie umiem.

71


Termin „powinien” nie był przewidzia­ny w programie. Słyszałem go w procesie pracy z ludźmi. Znaczenie przyswoiłem sobie według słownika.

- A wiesz, że i ja także nader często słyszę go w procesie mojej pracy z tymi ludźmi. A teraz włącz mi fon i daj „Ostatnie Wiadomości”.

Usiadłem w fotelu podkurczywszy nogi i okryłem się ciepło. Marzłem tu; na boi temperatura wynosiła plus trzydzieści pięć do czterdziestu stopni.

Cienki głos wyłonił się w środku zdania:

„…plonów białkowych. Omyłki, popełnione przy ustalaniu programu agronautów, wskazują na ko­nieczność rozszerzenia sieci stacjonarnych retranslatorów kontrolnych, przekazujących dane o prze­biegu kampanii siewnej do Centrum Agrarnego. W związku z tym grupa mechaników i energosymilatorów wyraziła chęć udania się na Wenus. Trans­porty z cyberami do zadań specjalnych już przybyły na Wenus z Marsa.

„Wczoraj zakończył się kolejny etap rozgrywek o mistrzostwo drużynowe w statisbolu między »Mobilem« Mars a »Sensorionem« Centrum Koordynacyjno-Obliczeniowe Mezopotamii. Po wstęp­nych obliczeniach zwyciężyła pierwsza grupa cyberów z wynikiem: trzydzieści pięć niebieskich - trzydzieści siedem i pół pomarańczowych. Dalsze obliczenia wyników trwają.”

Słychać było, jak zaszeleścił papier, potem coś trzasnęło i zamiast ludzkiego głosu zadźwięczał automat:

„A oto prognoza pogody: w związku ze wzmaga­niem się burzy magnetycznej...”

Nie chciałem tego słuchać. Nasłuchałem się dość prognoz w piekle kosmosu.

- Daj mi dobry kobiecy głos. Co to będzie, nieistotne. Może być nawet tabliczka mnożenia.

Pedel podkręcił coś przy aparacie. Zabrzmiał świergotliwy dziewczęcy głosik. Z początku nie zrozumiałem, o co chodzi, lecz


wkrótce się zoriento­wałem, że to lekcja jakiegoś starożytnego języka. Już dawno zauważyłem, że przy dźwięku niezrozumiałej mowy bardzo dobrze mi się myśli.

Więc na Ziemi wszystko pozostało jak dawniej. Grupa ekspedycyjna na Marsie zaciera ręce: ogra­ła w statisbolu Mezopotamczyków. Zaszła konie­czność - i oto dwunastu szczęśliwców otrzymuje upragnioną delegację na Wenus. A czego, szczerze mówiąc, ja się obawiałem? Zobaczyć Ziemię zalaną krwią beznadziejnych wojen i pełzających po niej wyrodków, którzy zagłuszają narkotykami swój niepokonany strach i wydzierają słabszym co tłustszy kęs: „Oddaj, i tak zdechniesz prędzej niż ja...” Śmieszne. Ziemia żyła, żyła życiem prawdziwym, godnym ludzi. Żyła szybciej, pełniej i ofiarniej niż przedtem. Ale to nowe życie było bardziej gorzkie niż poprzednie. Jedno warte drugiego - ot co.

I tak zasnąłem z podwiniętymi nogami, w fotelu, przy pełnym świetle.

Drugi dzień spotkałem już bez patetycznych dą­żeń do mądrości i wyższego piękna jego programu. Toteż minął prościej i szybciej. Były postępy i w literaturze, gdyż za radą Sany nie ograniczałem się do zwykłego czytania, tylko zaraz robiłem uzupeł­nienia, to znaczy dyktowałem Pedlowi te czy inne swoje pomysły, a on z błyskawiczną szybkością zbierał je lub komponował z oddzielnych bloków te schematy, które mogły być wykorzystane przez nas w aparacie cybernetyczno-diagnostycznym, w za­kresie akumulacji promieni sigma.

Cała trudność była w tym, że nie mogliśmy ślepo skopiować aparatów analogicznego typu, z imitują­cym schematem. Istota ich bowiem polegała na tym, że tworzyły w swoim wnętrzu makietę organizmu doświadczalnego i nieprzerwanie obserwowały po­stępy choroby i powrotu do zdrowia. Ale każdy taki aparat powstawał w

73


oparciu o próby na tysiącach podobnych chorób. Myśmy natomiast dysponowali tylko pamięciowym materiałem co do poszczegól­nych osób, w tej liczbie i mnie, chociaż nie zostałem porażony zagadkowym promieniowaniem. Dlatego mogliśmy zaproponować tylko niektóre metody leczenia. Choć do kodowania było daleko jak do Estry, już przemyśliwałem nad wszystkimi szczegó­łami tego cybera, który powinien mieć jeszcze większą samodzielność niż aparaty z imitującymi schematami. Brak słów, jakie to było trudne nawet do wyobrażenia. To wszystko niezwykle mnie inte­resowało, robiłem niezliczone uzupełnienia i co minuta zwracałem się do Sany; dziwne - jej odpo­wiedzi wciąż budziły we mnie podejrzenie, że ona już miała styczność z ludźmi porażonymi promie­niami sigma.

Z początku nie przywiązywałem wagi do swoich domysłów, ale później zaczął mnie ogarniać jakiś dręczący niepokój. Przecież Sana mówiła, nie tylko mówiła, podkreślała wręcz, że nasz statek był jedy­nym, który ucierpiał w czasie powrotu „Oweratora”. Eksperymentu więcej nie powtarzano, to już wiedziałem na pewno. A potem to zdanie, które wymknęło się Pateri Patowi - o jakichś małpach, które przypadkiem trafiły pod działanie promieni sigma... Kłamał wtedy, zaraz to wiedziałem, lecz czy to jego kłamstwo nie miało związku z jakimś rzeczy­wistym faktem, o którym nie wiem?

Nie wytrzymałem i zapytałem o to Sanę bez żadnych ogródek. Z uderzającym wprost spokojem, nieprawdopodobnym spokojem, odpowiedziała, że żadnych uzupełniających danych o działaniu pro­mieni sigma na żywy organizm przedstawić mi nie może. To wszystko.

Oczywiście podejrzenie we mnie pozostało, ale już nie nalegałem więcej, żeby się czegoś dowiedzieć. Zdawałem sobie bowiem sprawę z tego, że to, o czym postanowiono mi nie mówić, tak czy

74


0x08 graphic
owak pozostanie dla mnie tajemnicą, dopóki się nie wyrwę z tego rajskiego zakątka. Machnąłem tedy ręką na te wszystkie niedomówienia i stwierdziłem, że najwa­żniejsze jest teraz robić, co do mnie należy, a swoją ciekawość będę mógł zaspokoić później... później...

Drażniło mnie jeszcze i to, że wszystkie podstawo­we materiały do programowania musieli mi dostar­czać Elefantus i Pateri Pat, a ja miałem ochotę robić to sam. W porę się jednak zorientowałem, że w tym celu musiałbym przyswoić sobie kurs wyższego college'u medycznego. Nie. Do mnie należy stworze­nie realnego kształtu maszyny. A duch to już ich sprawa.

Pracy wciąż było coraz więcej. Niekiedy musia­łem zawiadamiać i przepraszać, że nie przyjdę na obiad. Za to Sana coraz częściej przepadała u Elefantusa. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybym nie wiedział, że pracuje tam z Pateri Patem. Oczywiście nie była to z mojej strony zazdrość, w żadnym przypadku. Ten gbur o fioletowych barwach nie był w moich oczach mężczyzną i nie mogłem sobie wyobrazić, by kobieta mogła go zainteresować na tyle, żeby z jej powodu stracił choć minutę swego cennego czasu. Nie. Po prostu przykro mi było widzieć ich razem.

Z troską zacząłem dostrzegać, że praca nie odry­wa Sany od jakichś jej własnych, głęboko ukrytych przede mną myśli. Kiedy wracała od Elefantusa, na pierwsze moje pytanie, dotyczące pracy, zawsze odpowiadała z opóźnieniem i bez przekonania, jak człowiek, który jest zaprzątnięty zupełnie czymś innym i z trudem powraca do zapomnianego w tej chwili kręgu zagadnień. Robiłem, co mogłem. Pró­bowałem wyciągać ją na przejażdżki w góry, wy­szukiwałem dla niej w naszej fonotece przepiękne nagrania dawnej muzyki, rysowałem z nią, trochę lepiłem - a ona spokojnie uchylała wszystkie moje starania, lecz robiła to zadziwiająco łagodnie, bez cienia irytacji na moją niezręczność. To straszne - żałujesz człowieka,


chcesz mu pomóc, i wszystko wypada nieudolnie, jakby szyte grubymi nićmi, i wiesz o tym, ale nic innego nie potrafisz wy­myślić, więc brniesz dalej, byle tylko dla niego choć cokolwiek robić. Lecz i w stosunku Sany do mnie nie mniej było żałości, ponieważ wiedziała, że zostanę zupełnie sam i Bóg wie, co zrobię w tym śmiertelnym smutku. Bała się, że znów polecę w kosmos, czego można się było po mnie spodziewać.

A potem nagle okazało się, że nadeszła wiosna. Domyśliłem się tego, kiedy na stole u Elefantusa zjawiły się pierwsze górskie fiołki. Już dawno sądzi­łem, że Elefantus nie jest pozbawiony sentymentalności i gdybym nawet tak nie myślał, to wpadłbym na to teraz - patrząc, z jaką subtelnością pieścił wzrokiem te rachityczne pierwiosnki o płatkach na opak. Nigdy ich nie lubiłem, przypominały mi ludzi, którzy starają się rozwinąć w pełny kwiat wcześniej niż inni i przez to na całe życie pozostają wątli i na opak. Myślałem o tym i mechanicznie oglądałem wazon. Sana podniosła głowę i zobaczyła, że patrzy­my na kwiaty. Widziała je pewnie od początku, lecz teraz, złapawszy nasze spojrzenia, nagle uświado­miła sobie, że to wiosna, że zima się skończyła. Dla niej - na zawsze. Być może, zdąży jeszcze spaść pierwszy śnieg, ale całej następnej zimy dla niej już nie będzie.

Sana wstała. Takiej jak dziś dawno jej nie widzia­łem. A może nawet nigdy. Taką twarz miewa człowiek, który niewymownie cierpi, lecz wszystkie swoje siły skupia na tym, żeby to ukryć, żeby nic po nim nie było widać ani w wyrazie twarzy, ani w ruchach. A może nie, nie tak: wszyscy widzą, co się z nią dzieje, a ona prosi, nakazuje - nie zauważać tego. I byliśmy jej posłuszni.

- Ach, Ramonie - wtrącił nagle Elefantus - czy bardzo panu przysparza kłopotów brak mate­riału do programowania?

76


Pytanie w sam raz było na czasie.

- Mówiąc szczerze, bardzo - odpowiedziałem żywo.

- Myślę, że w najbliższych dniach przekażemy panu pierwszą połowę programu. Oczywiście, jeśli Sana nie odmówi nam pomocy.

Sana przytaknęła ruchem głowy. Nie spojrzawszy na mnie wyszła.

- Zostawię ci Pedla! - zawołałem za nią.

Ale drzwi już się zamknęły. Nagle ogarnęło mnie straszne przeczucie: to się zdarzy teraz. Wkrótce. I beze mnie. Sana chowa się, jak się chowają ranione zwierzęta. Ona nie pracuje z Elefantusem, ona się u niego ukrywa, kiedy czuje wewnątrz siebie coś głuchego, narastającego, grożącego takim ciężarem, że nie będzie mogła ani się poruszyć, ani otworzyć oczu. Wiedziałem, że to nawrót pierwotnego, umar­łego wcześniej, nim człowiek stał się Człowiekiem, instynktu śmierci. Przebudzenie instynktów zwie­rzęcych... Człowiek był zbyt dumny, żeby się do tego przyznać. Niemniej jednak tak było. „Owerator” przyniósł nieskończenie więcej, niż zwykły rejestr imion i dat, i nie wiadomo, co jeszcze obudzi w ludziach. Byłem przekonany, że miną lata i wyłonią się nowe skutki Wiedzy zdobytej przez ludzi. Jeden z pierwszych dostrzegłem w człowieku odrodzenie zwierzęcej mądrości, której wyjaśnić nie potrafiliś­my do dziś. Tak, ludzka miłość, z całym swoim bogactwem uczuć, wyrosła z elementarnego instynk­tu przedłużenia gatunku i wszelkie próby innego wytłumaczenia pociągu jednego człowieka do dru­giego, powoływanie się na fizyczne i duchowe piękno osobnika, nie dały nic oprócz oczywistego absurdu. Tak i to, co nazywam instynktem śmierci, nie występuje już w pierwotnej postaci, lecz przekształ­ciło się w coś wielkiego i pięknego, dającego człowie­kowi siły do pokonania w sobie smutku przemija­nia, gaśnięcia własnego „ja” i pozwalającego żyć dla drugiego człowieka, oddawać mu każde swoje tchnienie, każde uderzenie pulsu. Tak robiła Sana.

77


A mnie się nie udawało.

Moje uczucia kryły się gdzieś wewnątrz, a to, co potrafiłem ujawnić - nic nie było warte.

Wolno podniosłem się do wyjścia. Zatrzymałem się na progu. Pateri Pat sapał mi za plecami:

- Jeżeli zamierzasz zostawić swój mobil Sanie, to możesz wziąć mój, jednoosobowy.

- Dziękuję, skorzystam.

Pateri Pat przecisnął się pomiędzy mną a drzwia­mi i zaczął czynić jakieś czary przy tablicy obsługi. Maleńki mobil koloru butelkowego szkła wzniósł się z głębi ogrodu, szybko przeskoczył nad drzewa­mi i miękko, jakby na cztery łapki, opadł przede mną.

Pateri Pat stał i patrzał, dopóki się nie usadowi­łem. Zrozumiałem, że się mnie stąd po prostu pozbywają. Inaczej nie traciłby cennego czasu dla zachowania reguł zwykłej uprzejmości. Zawsze od razu po obiedzie starał się umknąć do swego gabinetu.

Mobil wzbił się w górę. Widziałem, jak Pateri Pat, brązowy poprzez zielonkawą masę korpusu maszy­ny, odprowadził mnie ponurym wzrokiem, przygar­biwszy się jak niedźwiedź.

Włączyłem „mikki”.

- Pedel, Pedel, mówi Ramon, czy mnie słyszysz?

- Słyszę wyraźnie.

- Odlatuję. Zostajesz do dyspozycji Sany Loge. Znajduje się w pomieszczeniu zero-główny-bis. Kie­dy skończy rozmowę, ulokujesz się tak, żebyś miał ją w polu widzenia. Uprzedziłem, że cię zostawię. Jeśli otrzymasz jakieś rozkazy od Pateri Pata, postaraj się ich nie wykonywać.

- Tak jest. Postaram się.

- Zachowuj się jak zwykle. Nie mów, że to mój rozkaz. A teraz słuchaj: masz biofon?

- Tak.

- Z przystawką?

78


- Nie. Blok jest wmontowany wewnątrz.

- To świetnie. Kiedy tylko przylecę do domu, zaraz nawiążę z tobą biołączność. Będziesz mi przekazywał wszystko, co widzisz, nie analizując i nie wdając się w zbędne szczegóły. Tylko opis. Co zobaczysz. Obiekt centralny: Sana Loge.

- Zapamiętałem. Obiekt obserwacji: Sana Lo­ge.

Słowa Pedla tak poraziły mi uszy, że omal nie nakrzyczałem na niego. Ale przecież tylko powtó­rzył to, co przedtem sam powiedziałem. Musiałem się opanować.

- Czy w momencie biotranslacji zapali się na tobie lampka indykatorowa?

- Tak.

- Wyłącz ją zaraz, póki jeszcze jesteś w naszym mobilu.

- Wykonane.

- A teraz idź. Łączność nawiążę za trzy, cztery minuty.

Mobil szarpnął wychodząc z wąwozu, przemknął nad samymi wierzchołkami jodeł, osypując z nich śnieg, i legł na brzuchu u progu naszego domu.

- Powrót na miejsce poprzedniego przystanku w Jegerhauenie - powiedziałem do maleńkiego ciemnobrązowego krążka. - Wykonać w ciągu minuty.

Wylazłem z mobilu. Podreptałem trochę po śnie­gu. Było chłodno. Śnieg był suchy i skrzypiący, ani myślał tajać. Wiał wiatr, zamieć ciągnęła się za mną i powoli zacierała wszystkie ślady. Tam gdzie dwie godziny temu Sana szybko przebiegała od drzwi do mobilu, nic już nie było widać.

Nagle, niczym kuropatwa spod śniegu, mobil, którym przyleciałem, poderwał się w górę i runął w wąwóz. Jak rybka błysnął na tle szarych kamieni i znikł za skałą. Jak by to było dobrze łowić każdy taki plusk życia, cieszyć się ze wszystkiego, co mozol­nie wymyślił człowiek i jednym machnięciem stworzyła Przyroda, cieszyć się

79


zwyczajnie, szczenięcą radością, gdyby nie...

Wszedłem do domu i nie zdejmując swetra ciężko runąłem na podłogę przed łóżkiem. Wyciągnąłem spod niego skrzynkę z taśmą mialową. Włożyłem ją na głowę i starałem się skupić. Wyobraziłem sobie sześciorękiego kraba, zastygłego w półmroku labo­ratorium. „Pedel, Pedel... Tuja, Ramon... Powinie­neś czekać na mój sygnał. Tu Ramon. Odpowiadaj.” Zamknąłem oczy i mocniej zacisnąłem palce.

„Słyszę pana. Wypełniam polecenie”. Te słowa powstały w mojej głowie, gdzieś w skroniach, jak­bym dopiero co je słyszał. Dźwięk ich umilkł, lecz wspomnienie, nie mniej ostre niż sama percepcja, jeszcze pozostało w moim mózgu.

„Gdzie się znajdujesz?”

„Niewielki półciemny pokój w części zero-północ.”

„Co robisz?”

„Stoję w kącie za nie znanym mi aparatem w kształcie ściętego stożka dwa razy wyższego ode mnie.”

„Co jeszcze jest w pokoju?”

„Dwa stoły, trzy fotele, sześć wypukłych iluminatorów, osiemnaście...”

„Czy ludzie są w pokoju?”

„Sana Loge i Elefantus Elia.”

„Co robi Sana Loge?”

„Siedzi w fotelu. Od czasu do czasu coś mówi. Źle słyszę, wewnątrz dużego aparatu, za którym stoję, wciąż powstają nieperiodyczne szmery o nis­kich tonach. Spróbuję przenieść się bliżej obiektu obserwacji.”

„Nie trzeba. Co ma na rękach?”

„Nic. Ale na poziomie twarzy, w odległości pół metra, znajduje się nieprzejrzysty, matowoszary ekran wielkości, w przybliżeniu, trzydzieści na czter­dzieści pięć.”

„Może to odbiornik dyktografu?”

80


„Mam rozkaz nie analizować. Przekazuję, co widzę.”

„Słusznie. Mów dalej. Jaka aparatura pracuje?”

„Proszę wybaczyć. Właśnie wszedł Pateri Pat. Pochylił się nad Saną Loge. Szybko się wyprosto­wał. Idzie do mnie. Mó...”

Łączność się zerwała i choć starałem się wyobra­zić sobie Pedla i wszystko, co się znajduje wokół niego, nie mogłem odebrać ani jednego zdania. Ten liliowoskóry jakimś sposobem wy wąchał, że zacho­dzi biołączność, i wyłączył mego wspólnika. Być może nie chciał, żeby Pedel cokolwiek zapamiętał z tego, o czym mówią. Ach, jakże mi zbrzydły te wszystkie sekrety, przecież i tak za trzy, cztery dni będę miał to, co z taką pieczołowitością przede mną ukrywają. Nie będę kodował na ślepo.

Zdjąłem z głowy taśmę i wyciągnąłem się na podłodze. Całe ciało było lekko obolałe jak po niezbyt ciężkiej pracy fizycznej, do której się nie nawykło. Nie darmo do korzystania z bionadajników trzeba było otrzymywać specjalne zezwolenie. Dostałem je przeszło dwadzieścia lat temu.

Było mi niedobrze. Zamknąłem oczy i położyłem ręce na czole. Lecz od tego nie było mi lepiej, bo ręce były gorące, a czoło zimne. Siadłem.

- Pedel! - zawołałem. Ach, ty diable leśny, przecież jesteś tam, zapomniałem. Ciekawe, skąd on bierze dla mnie narty? Obszedłem cały dom i w końcu znalazłem to, czego szukałem. Stwierdziłem, że nart, łyżew, wrotek i wszelkiego innego sprzętu jest tu po dwie pary. Jedna była dokładnie według mego rozmiaru, druga damska. Czemu więc Sana z uporem odmawiała wybrania się choćby na nie­długą przejażdżkę w góry? Bała się jakiegoś wypad­ku? Przecież ja bym z nią był. I co się może stać? Na przykład dziś byłem przekonany, że na pewno wydarzy się coś strasznego, a w istocie wyszło na to, że zachowałem się jak rozhisteryzowany podlotek. Wstyd mi

81


będzie spojrzeć w oczy Pateri Patowi. Podglądałem, jak oni tam pracują. Jasne, że żadnej tajemnicy ze swej pracy nie robią, po prostu nie chcą, żeby jakiś dyletant sterczał im za plecami i pytał: a co to? A jak tamto? Tym bardziej, że niezbyt im się udawało. Na ich miejscu przepędziłbym każdego postronnego.

Postronnego...

Podskoczyłem na dwu nogach: przypięte narty plasnęły jakby w dłonie i zasprężynowały, jak nale­ży. Kijki wybrałem sobie według swego wzrostu, myślałem, że te, które mi przynosi Pedel, są jedyne i godziłem się na nie. Na wszelki wypadek, gdyby Sana miała wrócić wcześniej niż ja, nacisnąłem zielony guziczek maleńkiej tablicy obsługi i wolno podyktowałem:

„Jadę na spacer w góry. Wrócę za trzy, cztery godziny. Kierunek: północny wschód. Ciepły szalik włożyłem.”

Zabrawszy kijki, szybko pobiegłem w stronę lasu, tam gdzie kiedyś zauważyłem lekki, wijący się ślad nart. Ale od tamtego czasu było tyle zamieci, że ślad dawno już zawiało, a nowy się nie pojawił.

Rozdział V

Zapadał wieczór. Słońce świeciło mi za plecami, a ja to wjeżdżałem w głęboki, zaczynający fioletowieć ukośny cień, to znów odnajdywałem się na lekko żółtawym, rudo iskrzącym się śniegu. Zbocze było łagodnie pochyłe, trudno na nim o rozpęd, ale wiedziałem, że w dole, przed samym pasmem kamie­ni, będzie trampolina półtora metra wysoka i zaraz za nią trzeba będzie ostro skręcić w prawo, żeby nie połamać nart czy nóg. Za pierwszym razem musia­łem upaść na bok, bo nic mądrzejszego nie zdążyłem wymyślić. Łagodne, niezmącone zejście usypiało czujność, wysokie cedry

82


rzucały pod nogi plamy cieni, i zdawało się, że jadę po skórze ogromnej morskiej świnki. No, teraz już... Hoopla! Dobra robota!

Zatrzymałem się i zdjąłem narty. Przysiadłem na dużym nagim kamieniu. Wracać tą samą drogą nie miałem ochoty, a zabrać ze sobą „mikki”, żeby wezwać mobil, oczywiście zapomniałem.

Jegerhauenu stąd nie było widać. Leżał w dolinie między dwiema górami, z których jedna wznosiła się tak wysoko, że pewnie widać ją z odległości stu kilometrów, a na lewo od niej piął się wyżej kamien­ny grzebień. Teraz, kiedy patrzałem na jegerhaueń-ską górę, a grzęda kamieni była za mną, z prawej strony niebieścił się wąwóz porosły w ciemnej głębi jodłami i świerkami, z lewej zaś, jak ogromny skamieniały pień, wzbijała się w górę skała o gład­kich pionowych ścianach i płaskim wierzchołku; była niewysoka, do dwustu metrów. Wokół niej, lekko się wznosząc, biegł gzyms na szerokość dwu do trzech kroków. Poniżej gzymsu był piarg, różne ostre głazy i diabli wiedzą, jakie jeszcze nieprzyje­mności przysypane suchym, niegłębokim śniegiem. Gdyby tym gzymsem obejść kamienny pień i przedo­stać się między nim a jegerhaueńską górą, można byłoby trafić wprost do domu.

Wiedziałem, że tego robić nie należy, że spuścić się po równi na nartach, a skrabać się po kamieniach, nie znając gór - to dwie zupełnie różne rzeczy, ale już lazłem po tym gzymsie, w dodatku dźwigałem narty na plecach. I choć gzyms wznosił się wciąż wyżej i wyżej, wcale się nie bałem. A skąd ta myśl, że koniecznie powinienem się bać? Uważałbym siebie za całkiem szczęśliwego, gdyby nie te przeklęte narty. Wciąż je przekładałem z jednego ramienia na drugie i kląłem. Trzeba mi je było od razu zostawić. Niepokoiło mnie trochę to, że ściana zaczęła się załamywać nie tam, gdzie trzeba. Pojawiły się jakieś głębokie szczeliny, w końcu perć stała się tak nie­równa, że porzuciłem narty i popełznąłem w górę, czepiając

83


się występów i rzadkich krzewów, na szczęście niekłujących.

Szybko ciemniało. Wpełzłem na górę, ułożyłem się brzuchem na krawędzi i przerzuciwszy nogi na płaskowyż, znalazłem się nosem w dół. Brrr... Czemu, właściwie mówiąc, nie wolno mi się bać? Pierwszy raz łażę po górach i mam pełne prawo troszeczkę stchórzyć, i nie będę się spuszczał w dół, jeśli nie znajdę bardziej komfortowego zejścia. Je­szcze raz spojrzałem w dół i po raz pierwszy pożałowałem, że nie wiem tego, co wiedzą wszyscy mieszkańcy Jegerhauenu.

Dotychczas nie zastanawiałem się nad tym, jaką przewagę może dać człowiekowi świadomość swoje­go roku. A przecież gdybym wiedział to - śmiałbym się teraz patrząc w dół na popielatą mgłę, zachłan­nie wdzierającą się na sam kraj tego kamienia, na którym leżałem. Splunąłbym w przepaść, wstał­bym na całą swoją wysokość i poszedł na wprost, skacząc przez szczeliny. I byłoby mi diabelnie lekko. A przecież chodzi tu tylko o przyjemny spacer po górach. Co dopiero mówić o ekspedycjach między­planetarnych? Jasne, że ludzie, którym niewiele już zostało, po prostu odmówią lotu. Ale co tam gadać o kosmosie! I tu, na rodzimej Ziemi, każdy, kto zamierzał podjąć się wielkiego zadania, mógł po­równać czas, konieczny do jego realizacji, z tymi latami, które mu pozostawały. Nie byłoby niedo­kończonych dzieł sztuki, porzuconych w połowie prac naukowych.

A ciężkie choroby? O ile szybciej następuje wy­zdrowienie, kiedy człowiek ma pewność, że pokona tę chorobę, że jeszcze nie czas, by umarł. Ile sił zaoszczędza wolny od myśli o całkiem prawdopo­dobnym tragicznym zejściu. Ale do rzeczy. Gdybym teraz był wolny - rzuciłbym się na Cypr. I spacero­wałbym potem po wszystkich górach i planetach naszego Układu. Ale nie, nie mogłem sobie pozwolić na tę rozkosz. Zresztą mimo wszystko pozostaje człowiekowi

84


myśl o tym, że te dziesięć, dwadzieścia, sto, dwieście lat, które mu pozostały - to i tak niezmiernie mało w porównaniu z tym, co chciałby jeszcze przeżyć. Ale to są już myśli o sobie. Myśli, które mogą pochłonąć mnie całkiem choćby przez kilka dni. A tego mi nie wolno. Każdy dzień tego roku należał nie do mnie.

I teraz spaceruję po górach tylko dlatego, że tak chce ona. Ale już czas na mnie. Wstałem, oczywiście na całą swoją wysokość, i zacząłem się przedzierać tam, gdzie według mego mniemania znajdował się Jegerhauen.

Tymczasem to, co z dołu wydawało mi się płaskim wierzchołkiem kamiennego pnia, okazało się użebrowaną powierzchnią, gdzie ostro zakończone warstwy kamienia piętrzyły się jedna na drugiej, jakby ktoś je postawił w rzędzie, a one potem zwa­liły się na bok. Góra, którą spodziewałem się zobaczyć na wprost siebie, przesunęła się w prawo, a za nią wyrosła druga prawie taka sama. Drogę zagradzała rozpadlina, nie szersza wprawdzie niż dwa metry, ale dla mnie i tego było za dużo, żeby ryzykować skok. Postanowiłem iść wzdłuż niej z zamiarem przeprawienia się na drugą stronę, kiedy tylko stanie się nieco węższa. Lecz przeklęte rozpadliny mnożyły się, rozdzielały na dwie albo i więcej, i ja, zamiast przeskoczyć przez nie i kręto iść w prawo, spokojnie zbaczałem w przeciwnym kierunku. Słońce już zgasło. Ale wiedziałem, że do domu jest nie więcej niż pięć kilometrów w prostej linii, więc niezbyt się przejmowałem. Źle tylko, jeśli Sana już przyleciała i czeka na mnie. Będę musiał przecież jeszcze mieć czas na zejście w dół. Jak mogłem nie zabrać „mikki”! Skłamałbym jej cokol­wiek i uspokoił.

W ciemności wydało mi się, że rozpadlina stała się mniej głęboka, więc spełzłem w dół. Dno było gdzieś zupełnie blisko. Puściłem ręce, i ocknąłem się w kamiennym rowie, głębokim może do trzech

85


metrów. Dno jakby się wznosiło w górę, toteż ruszy­łem naprzód.

Gwałtownie pociemniało. To zgasły śnieżne szczy­ty. Pospieszyłem się. Na prawo. Jeszcze trochę na prawo. Ręce już sięgają brzegu rozpadliny. Teraz znaleźć tylko niewielką szczelinę w ścianie, żeby oprzeć się nogą i...

Prawdopodobnie szybko się ocknąłem, gdyż nie­bo, które zobaczyłem nad sobą, wciąż jeszcze miało popielatoniebieski odcień. Gwiazdy były duże i nie­ruchome. Głowa solidnie mnie pobolewala. Za­cząłem poruszać rękami i nogami, żeby sprawdzić, czy się nie stało coś jeszcze gorszego, i wtedy poczułem, że się zaczynam osuwać coraz niżej. Wczepiłem się palcami w podłoże, a ono, jak się okazało, było pokryte zdradzieckim cienkim lodem. Zaparłem się tedy głową i nogami o ściany rozpadliny i przyjąłem w pewnym sensie położenie statyczne.

0x08 graphic
Lód pod moją dłonią zaczął tajać. Na szczęście był zupełnie cienki, więc postanowiłem roztopić kawałek jego powierzchni, żeby móc stanąć i podciągnąć się w górę do krawędzi. Przyłożyłem dłonie do lodu. Zrobiło mi się jeszcze zimniej. W końcu pod rękami poczułem chropowaty kamień. Ostrożnie stanąłem najpierw na kolanach. Tak, sytuacja była zła, ale przyjąłem ją zupełnie spokojnie. Ściana bowiem, która wydawała mi się prostopadła, w istocie pięła się pod kątem ostrym, pochylając się nade mną. No cóż. Zobaczymy. Lekko uniosłem się i zamarłem na póługiętych kolanach.

Trzy metry nad moją głową wiło się bezszelestnie coś czarnego. Wcisnąłem się w kąt. Byłem bez broni. Znajdowałem się w rezerwacie, gdzie w obfitości zamieszkiwały rysie, śnieżne irbisy ałtajskie i wszel­kie diabelstwo z rodziny lampartów, rozplenione tu dla egzotyki przez próżnych zoologów.

W końcu zbrzydło mi czekać, aż się to drapieżne zwierzę rzuci na mnie. Podniosłem się i zacząłem mu się przyglądać. Wciąż się

86


poruszało nie schodząc niżej, zupełnie jakby głowa żmii zaglądała do mnie, miarowo rozkołysując cielsko i próbując się przy­mierzyć, z której strony wygodniej mnie dopaść.

Wtedy spostrzegłem, że na krawędzi rozpadliny, powyżej tego czegoś kołyszącego się, ciemnieje jakiś kształt na tle gwiazd. To chyba kołysze się ogon wielkiego zwierza, które siedzi nad rozpadliną. No tak, kocice zawsze biją ogonem, kiedy się złoszczą. Nawet jeśli są bardzo duże i zupełnie dzikie.

Kocica, a najpewniej irbis - siedział lekko pochylony ku mnie pyskiem, który był o wiele jaśniejszy od reszty ciała, i młócił ogonem po ścianie.

Czemu nie napadał? Syty? Albo może leniwy?

Zachciało mi się podskoczyć i uczepić tego ogona. I wtedy się zorientowałem, że to wcale nie irbis, lecz człowiek, który siedzi oparłszy podbródek o pod­ciągnięte kolano i kołysze drugą nogą, spuszczoną w dół.

Wpadłem w złość.

- Hej! - krzyknąłem i aż zadrżałem na ten głośny dźwięk. - Co tam robisz?

Człowiek na górze westchnął, podciągnął drugą nogę i powiedział poważnie dziecięcym głosem:

- Ratuję pana.

Zadarłem głowę. Głos pochodził od dziewczynki wyglądającej na dwanaście czy czternaście lat.

Nie miałem nic przeciwko temu, żeby mnie rato­wano, i to zręcznie .

- To czemu nie rzucisz mi linki?

Z góry dobiegło lekkie westchnienie. Wyglądało na to, że chce mnie nauczyć uprzejmości.

- Pan mnie jeszcze o to nie prosił.

- No więc proszę.

- A co za to dostanę?

Spróbowałem ocenić sytuację.

- Jestem starożytnym wszechmocnym dżinnem - powiedziałem grobowym głosem. - Siedzę tu trzy tysiące lat. W ciągu pierwszego tysiąclecia chciałem uczynić najpiękniejszym na Ziemi

87


tego, kto mnie oswobodzi. Ale nikt nie przyszedł. W czasie drugiego tysiąca lat marzyłem o tym, żeby podaro­wać swemu wybawcy tak długie życie, jakiego zapragnie. I znów nikt nie przyszedł. U schyłku trzeciego tysiąclecia postanowiłem, że ten, kto mnie uratuje, zajmie moje miejsce po wieki wieków. Rzucaj linkę, a ja w dowód wdzięczności zepchnę cię do tego rowu.

- Spuszczam - zabrzmiał dość obojętnie głos i na głowę klapnął mi koniec grubego sznura.

Szarpnąłem go dość mocno. Wylazłem.

Stała na kamieniu i znaleźliśmy się teraz twarzą w twarz. Jedyne, co mogłem zobaczyć w ciemności, to były oczy, ogromne, obwiedzione czarną kredką, że zdawało się, iż na twarzy prócz oczu nic więcej nie ma. Nie omyliłem się co do jej wieku - miała czternaście lat, nie więcej.

- I co? - powiedziała.

Wzruszyłem ramionami, bez specjalnego entuzja­zmu złapałem ją oburącz i niosłem ku rozpadlinie. Chyba zadałem jej ból, kiedy ścisnąłem ją w swoich łapach, strasznie bowiem zmarzłem i ruchy moje były gwałtowne i niezręczne. Ale ona nic nie powie­działa, tylko znieruchomiała i przymknęła oczy. To, co mi się wydało malowaną obwódką, było niepraw­dopodobnie długimi, jak u Elefantusa, rzęsami.

Poczułem, że robię coś niestosownego, więc opuś­ciłem ją na kamień. Przykucnąłem przed nią.

- Przestraszyłaś się? - zapytałem.

Ona dumnie podrzuciła głowę:

- W językach starożytnego Wschodu „dżinn” znaczy nie tylko „czarownik”, lecz i...

- Głupi - dokończyłem.

- Zimno? - spytała mnie.

- Zimno. - Nie widziałem sensu, żeby udawać.

- Lecimy do Chaty. Nie mam nic ze sobą.

- To ci ratownik!

Nie potrudziła się, żeby odpowiedzieć.

88


- A co to takiego Chata? - zapytałem.

- Nasza baza. - Skierowała się do mobilu wiszącego nie opodal, pół metra nad kamieniami.

Ciekawe, co to za przedszkole w górach? - pomyślałem. I przypomniałem sobie, że przecież na mnie czekają, że do żadnej Chaty lecieć nie mogę i przygody tej nocy powinny się już skończyć.

- Muszę zaraz wrócić do domu - rzekłem opierając się o okrągły bok mobilu.

- Mama się denerwuje?

- Nie, nie mama - powiedziałem. - Żona. - I sam się zdziwiłem swoim słowom.

Nazwałem Sanę żoną. Po raz pierwszy nazwałem ją żoną. Przedtem nazywałem ją Moją Saną. Sam nie wiem, czemu przed tym dziewczęciem nazwałem ją żoną. Lepiej było nic nie mówić.

Spojrzałem na swoją wybawczynię. Oczy jej stały się jeszcze większe, ich kąciki lękliwie się uniosły. Szybko wsunęła się do wnętrza mobilu.

- Proszę - rzekła podając mi niebieskie pude­łeczko mikrofonu - proszę się połączyć z Jegerhauenem.

Machinalnie wziąłem z jej rąk pudełeczko. Jegerhauen... Zaraz tam przylecę i zaczną się o mnie troszczyć. Wstanie Sana, jeżeli w ogóle się położyła tej nocy, podniesie na nogi Elefantusa i całą kompa­nię robotów, nie wyłączając Pateri Pata, i zaczną się nade mną trząść, ratując od wszelkich chorób, których mogłem się był nabawić podczas nocnego spaceru w górach.

- Kto mówi? Kto mówi? - Głos młody, trwożny, głos Mojej Sany wypełnił wnętrze mobilu. - Włączyć ekran! Kto mówi?

- To ja. - Oczywiście starałem się, żeby mój głos brzmiał możliwie wesoło i spokojnie. - Trochę zabłądziłem, ale mnie uratowano, zanim się zdąży­łem przestraszyć czy zmarznąć.

- Jesteś już w Chacie?

- Tak - skłamałem - nie denerwuj się. Jestem już w Chacie.

89


Zaraz wybiję filiżankę kawy i przylecę do domu.

- Nie, nie - żywo zaprotestowała Sana. - Nie waż się lecieć nocą.

- A nie będziesz się niepokoić?

- Teraz jestem o ciebie spokojna. Tam jest przecież Ill.

- No to dobranoc!

- Dobranoc, kochany!

Potrzymałem jeszcze chwilę mikrofon w dłoniach, ciepły od głosu Sany, potem obróciłem się ku mojej towarzyszce i postarałem się o zupełnie niewinny wyraz twarzy, że to niby los pokierował tak, bym odwiedził Chatę. Lecz wyraz jej twarzy był smutny i surowy, nie podejmowała mojej gry i jakby zosta­wiała mnie sam na sam wobec prawa wyboru tego, co jest uczciwe, a co nie.

Wtedy spoważniałem i zaraz dostrzegłem, że ona nie jest dziewczynką, lecz dorosłą dziewczyną, tylko jeszcze bardzo młodą. Miałem chęć zapytać ją, jak się nazywa, ile ma lat, gdyż nagle zrobiło mi się żal, że zaraz gdzieś przylecimy, ona przekaże mnie jakimś obcym ludziom w rodzaju tych, którzy mnie leczyli, i nigdy więcej jej nie zobaczę. Zabłądzić zaś po raz drugi - byłoby zbyt banalne.

Tymczasem unieśliśmy się w powietrze. Ona usiadła na podłodze, wyciągnęła nogi i oparła się o sprężystą ścianę. Usiadłem naprzeciw i przybrałem taką samą pozę. Wtedy ona podciągnęła nogi, objęła rękami kolana i wsparła na nich podbródek - zupełnie jak wtedy na skraju rozpadliny. Zacząłem się jej przyglądać, gdyż dotąd nic prócz oczu nie zdążyłem zauważyć.

Włosy miała czarne, puszyste i w takiej obfitości, że niepotrzebna była żadna czapka. Twarz spuściła i znów nie mogłem się jej przyjrzeć. Kiście rąk szczupłe, na ile można to było wypatrzyć pod czarnym trykotem, który obciągał ją całą od ko­niuszków palców po podbródek. Na trykocie miała tylko lekki srebrzysty kolet,

90


raczej dla ozdoby chyba i licznych kieszeni, gdyż trykot do specjalne­go użytku podtrzymywał odpowiednią temperaturę i można w nim się było przechadzać nawet po biegunie północnym.

Zrobiło mi się nagle nieznośnie smutno: oto dziś w czasie śniadania w domu wspomnę o niej - i co wspomnę? Że była ubrana na czarno. To wszystko. A jeśli teraz zapyta: jaka jest ona, ta, którą nazwał pan swoją żoną i potem się przestraszył? Odpowiem jej: ubiera się w kolory białe i złote. I tylko tyle. Nie umiałem widzieć w ludziach tego, czym żyją, widzia­łem tylko, w co się ubierają. I to nie z powodu jedenastoletniej samotności. Po prostu taki się uro­dziłem. Robota poznać mogłem co do najmniejszej śrubki, ale kiedy chodziło o człowieka... Oto siedzi przede mną człowiek. Nie potrzebuję włazić w jego duszę. Ale myśl o tym, że nawet gdyby mi się tego zachciało, i tak bym nic nie osiągnął, doskwiera mi jak świadomość trwałej niepełnowartościowości. Ja także oparłem głowę na kolanach i nawet, zdaje mi się, zaryczałem. Uciec by stąd. I jak się mogłem ucieszyć możliwością spędzenia nocy w nie znanym mi miejscu? Przylecę, i zacznie się krzątanina, będą mnie oglądać, starać się pomóc i będą to czynić mechanicznie, gorzej niż roboty, na dodatek w prze­klętym tempie, którego sami dawno już nawet nie dostrzegają. Mimo woli będę odczuwał nieustanny wyrzut sumienia, że zabieram im czas.

Miękkie zderzenie i mobil leżał już na brzuchu. Wysiadłem i milcząc podałem rękę tej dziewuszce, starając się zrobić to z takim uszanowaniem, jakby była stupięćdziesięcioletnią damą. Już byłem gotów pożegnać się z nią i wsunąć z powrotem do mobilu, lecz na ułamek sekundy zatrzymałem się, żeby zaczerpnąć więcej powietrza - byliśmy na wyso­kości co najmniej trzech czy trzech i pół tysiąca metrów.

91


Księżyc już wzeszedł. To, co teraz ujrzałem w jego świetle, było tak nieoczekiwane, że postanowiłem, iż guzik będę myślał o czyimś tam czasie, dopóki choćby pobieżnie nie obejrzę tego miejsca.

Do szczytu góry brakowało jeszcze ze czterdzieś­ci metrów. Tu, gdzieśmy się znajdowali, była do­kładnie obciosana ze wszystkich stron, tak że two­rzył się okrągły ganek szerokości pięciu metrów. Na tej poziomej płaszczyźnie stały kamienne sześciany budowli, a ich narożniki wysuwały się do przodu jednakowo równo, na ile mogłem to zobaczyć. Powyżej siedmiu metrów znajdował się prawdopo­dobnie strop tych cyklopowych budynków, a dalej piął się wierzchołek góry. Każda z budowli, wysu­niętych jednym narożnikiem do przodu, miała na prawej ścianie okno, a na lewej drzwi i wszystko było osłonięte tytanicznymi płytami. Prawdopodob­nie spodziewano się burzy. We wgłębieniu pomiędzy dwoma sąsiednimi narożnikami zauważyłem jeszcze jeden mobil i wielką figurę robota-mechanika na straży obok niego. Według moich domysłów była to baza remontowo-zaopatrzeniowa mobili specjalnej służby.

Nagle drzwi do najbliższego budynku odsunęły się w bok i otrzymałem zaproszenie do wejścia tak wytwornym gestem, iż powinienem był wywnio­skować, że eleganckie zachowanie się nie jest dla mej towarzyszki czymś osobliwym. Jak się okazuje, ma ona jeszcze czas, żeby kokietować. Nie chciało mi się tłumaczyć, więc zwyczajnie uczyniłem ruch odwrotny.

Zdziwiła się. W tym zdziwieniu było coś wyniosłe­go, nie znoszącego sprzeciwu. Pewnie, przecież na czyjeś sprzeciwy traci się bezcenny czas.

- Przepraszam, ale muszę wrócić do Jegerhauenu - powiedziałem jak można najtaktowniej. - Moja obecność tu nie jest aż tak konieczna i nic nie uprawnia mnie do zabierania czasu mieszkańcom tej Chaty.

92


Przechyliła głowę w bok, podniosła palec ku swemu noskowi i przeciągnęła od koniuszka do nasady, jakby się przejechała na saneczkach - ziiit!

- Lubi pan kaszę z niedźwiedzimi skwarka­mi? - spytała.

Również przechyliłem głowę i popatrzałem na nią. Szczuplutka, cała w czerni, w ogromnej czapie kruczych włosów, których nie da się schować pod żadnym kapturkiem - sympatyczna kijanka. Dob­rze. Pewnie w twoim wieku elementarny akt wydo­bycia nieostrożnego wariata z lodowego rowu wy­daje się niemal sukcesem. Chodźmy.

Drzwi otworzyły się i zamiast oczekiwanego blasku luminatorów, zobaczyłem przed sobą kwad­ratowy otwór, w którym migotał najprawdziwszy płomień. Żadnych innych źródeł światła w pokoju nie było. Zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć, jak się takie urządzenie nazywa. Ściany nie mniej mną wstrząsnęły. Były zrobione z pni drzew odar­tych z kory i nosiły ślady szorstkiej politury. Taki sam był sufit. Na podłodze leżały ogromne skóry - pysk w pysk. Głębokie fotele, także z drewna, były obciągnięte prawdziwą skórą. Przy ogniu stał czło­wiek. Ubrany był jak ona w czarny trykot i takiż srebrzysty kolet. Był wysoki i bardzo młody, choć nie od razu rzucało się to w oczy z uwagi na piękną czarną brodę, która czyniła go podobnym do kapita­na Nemo, kiedy był jeszcze księciem Dakaru. Teraz wiedziałem, co i jak. To był jej brat. To był Ill, o którym mówiła Sana. Obróciłem się do swej towarzyszki.

- To jest Ramon - powiedziała - i proszę bez zbędnych ceregieli, bo on się dzisiaj dość namęczył.

Obok nas znalazł się jeszcze jeden człowiek, przyjemny gruby chłopak o miękkiej, uśmiechniętej twarzy, na której była wypisana absolutna przecięt­ność. W college'u nazywaliśmy takich „kundlami”.

Ramon. Jegerhauen. Wiedziała, kim jestem i skąd. Ciekawe...

Pierwszy podszedł do mnie jej brat.

93


- To jest Tuan - przedstawiła mi go i poczułem mocny uścisk jego dłoni obciągniętej trykotem. - Instruktor Rezerwatu Alpejskiego i specjalista w dziedzinie aparatury łączności.

A więc to nie Ill, którego znała Sana. Istotnie, cóż mogło być wspólnego między nią a tym brodatym młodzieńcem? Tak, Illem jest raczej ten, który wstaje teraz z fotela, w czarnej zamszowej kurtce i białym kołnierzyku, z wąsami i bródką jak u kardynała Richelieu, i popielatymi loczkami spadającymi aż na plecy. Ten jest od Tuana starszy o jakieś dziesięć lat. Jak to się stało, że go przedtem nie zauważyłem?

- A to jest Łakost, nasz mechanik cybernetyk i znawca wszelkiej techniki, posiadacz najpiękniej­szej brody w całym Układzie Słonecznym - (kamy­czek do ogródka brata, pomyślałem) - i autor
„Lamparta”.

Nie wiedziałem, co to jest ten „Lampart” - sym­fonia, autoportret czy recepta na koktajl i mimowol­nie uścisnąłem jego szczupłą dłoń z szacunkiem.

- A to Dżoszua, lecz my go nazywamy Dżabża, sam to sobie wymyślił. On nas wszystkich leczy, karmi, ubiera i wyciera nam nosy.

Tak też mniej więcej wyobrażałem sobie jego funkcje. Dłoń jego była półtora raza szersza w stosunku do długości.

Obejrzałem się, spodziewając się zobaczyć jeszcze kogoś, ale w pokoju nikt się już nie ujawnił.

- Więcej nie ma nikogo - odgadła moje my­śli. - A Ill to jestem ja.

Ceremonialnie wymieniliśmy ukłony.

- A teraz, Dżabża, rządź! - zawołała Ill i sko­czyła na rozłożoną skórę przy palenisku. - Bardzo zmarzliśmy. Chcemy się trochę posilić.

Usiadła skrzyżowawszy nogi i wyciągnęła ręce ku ogniowi. Zadziwiały mnie jej ruchy. Były lekkie i żwawe, lecz nie mogłem uchwycić, czym właściwie różnią się od ruchów innych ludzi. Tak prawdopo­dobnie poruszałaby się istota z innej planety, podobna

94


zewnętrznie do człowieka, lecz zdolna uczynić ze swym ciałem wszystko, co zechce - i oto taką istotę nauczono, że ręce mają się zginać tylko w łokciach i nadgarstkach, szyja obracać się o dziewięćdziesiąt stopni, i tak dalej. Więc stara się niczym nie różnić od innych i dlatego siedzi prosto, nie robiąc ze swego ciała podwójnego węzła czy spirali. Czując mój wzrok obróciła się i wskazała mi miejsce obok siebie. Pomyślałem, że gdyby zechciała, mogłaby teraz podrapać się nosem między łopatkami. Za­śmiałem się i usiadłem obok niej.

Za niziutkimi kratkami, osłaniającymi palenisko, po grubych polanach pełzały rude, świecące ja­szczurki o dymnych ogonach. Ill patrzała na ogień szeroko otwartymi oczami i wydało mi się, że czeka tylko na znak, by wśliznąć się w płomień pieca i przeobrazić w ogniste zwierzątko.

- Hm? - powiedziała, żwawo obracając się w moją stronę.

- Nic, nic. Przypomniało mi się, że w starożyt­ności ludzie wierzyli w istnienie salamander, du­chów ognia, kobiet-jaszczurek.

- Ale ja nie jestem duchem, nie jestem ruda i nie żywię się powietrzem, co zaraz spróbuję panu udowodnić.

Skoczyła. Z tyłu za nami pojawił się drewniany stół. Dżabża, przepasawszy się ręcznikiem, taszczył talerze i miski z przykrywkami. Widziałem, że mają do dyspozycji „gnomy”, które mogłyby to zrobić i szybciej, i zręczniej. Tuan odkorkowywał butelkę, Łakost czekał, przysiadłszy na poręczy fotela.

Ill pociągnęła nosem.

- No, najważniejsze danie jest już na stole. Siadamy.

Zajęła miejsce gospodyni, wskazawszy mi krzesło z lewej; z prawej usiedli Tuan i Łakost. Dżabża krążył obok. Jak widać, pokornie znosił obowiązki kuchennego chłopca.

95


Nastawiłem się na wielką ceramiczną miskę z grubym dnem i pokrywką ozdobioną niewymyślnym ornamentem. Na krawędzi zbierały się krople wody i domyśliłem się, że danie jest podgrzewane pros­tym sposobem - podwójne dno naczynia miało przestrzeń napełnioną gorącą wodą. Rzeczywiście, trzeba było wiele trudu (w myśli poprawiłem: czasu), żeby zrobić szkice, zbudować maszyny i otrzymać takie naczynia według starych wzorów. Zastawa nosiła ślady niewątpliwego smaku artystycznego i nie mogłem się domyślić, kto był tego sprawcą: stróż kuchni, kapryśna gospodyni czy ten autor nie znanego mi „Lamparta”. Dżabża wziął gałązkę, podpalił ją w ogniu i niebawem pokój zaczął się rozświetlać, w miarę jak zapalał grube żółte świece w wielkim brązowym żyrandolu, wiszącym nad stołem. W tym domu widać kompletnie zwariowano na punkcie stylizacji pod średniowiecze.

Nie mogę powiedzieć jednak, żebym miał coś przeciwko temu. Dobrze byłoby dobrać się do pokoju Ill i zobaczyć, czy nie ma tam klawesynu i portretu pięknego rycerza, wyszytego bladym jed­wabiem. Jednak moja wyobraźnia swawoli dziś więcej niż zwykle. Co mnie obchodzi ta dzie­wuszka i jej pokój? Lepiej zobaczyć, co mi wkła­da na talerz uśmiechnięty Dżabża. Dwa kawałki niemal czarnego mięsa i góra jakiejś kaszy - u siebie na boi nie miałem takiej w zapasach. Do pucharów z uchwytami i pokrywkami polało się czerwone wino, pachnące cierpko i pociągająco. Zachciało mi się wepchnąć łokcie na stół i wziąć widelec w garść w taki sposób, w jaki według mojej wyobraźni zaspokajali swój apetyt średniowieczni baronowie. Ale co chwila łowiłem skierowane ku mnie spojrzenia, pełne starannie ukrywanej cieka­wości. To mnie troszkę powstrzymywało i nie po­zwalało rozpasać się zbyt prędko, choć czułem, że sytuacja temu sprzyja.

Dopóki głowy były pochylone nad talerzami, zdążyłem szybko obejrzeć sobie wszystkich po kolei

96


Nic tak nie charakteryzuje człowieka, jak sposób jedzenia. Dżabża pochłaniał wszystko, jak leci. Tuan przebierał widelcem w talerzu. Łakost delektował się. Ill jadła jak ktoś, kto nie siedział za stołem co najmniej przez dobę. Pewnie była na wachcie, czy jak się to u nich mówi, i koledzy zjedli kolację bez niej. W każdym razie widać było, że Łakost i Tuan siedzą przy stole tylko dla towarzystwa i dobrego wina, które także było, jak cała kolacja, podane w starym stylu. Ta staroświecczyzna musiała ich kosztować niemało czasu.

Ill uniosła rękę z pucharem wina. Był pełny i ciężki, więc musiała go uchwycić dwiema rękami, czarnymi rękami o długich, szczupłych palcach.

- Za dżinnów, którzy potrafili być wdzięczni swoim wybawcom - powiedziała miękko, bez ja­kiegokolwiek wyzwania. Tak jakby przypominała mi o czymś bardzo miłym, dotyczącym tylko nas dwoje.

- Proszę o wyjaśnienie - rzucił po królewsku Łakost.

Musiałem im opowiedzieć, jak chciałem zepchnąć Ill w przepaść. Umyślnie przesadziłem, nazywając ten rów przepaścią, żeby było barwniej.

- Słowo daję, trzeba było to zrobić! - nieocze­kiwanie stanął po mojej stronie Tuan. Pewnie dziwactwa siostry porządnie mu zbrzydły.

- Muszę przyznać, że i ja nie miałbym nic przeciwko temu - powiedział Łakost.

- Nic straconego - dokończył Dżabża. - Na dworze jest jeszcze noc i może pan naprawić swój błąd. Przepaść o dziesięć kroków stąd.

- Proszę im nie wierzyć, oni pana prowokują! - zawołała Ill. - Nauczyli mnie walczyć, a teraz chcą, żebym zademonstrowała.

Wskoczyła nogami na fotel i wygięła się, opierając się na plecach. Kim była w tej chwili? Jaszczurką? Kotką? Cóż to za gibkie drapieżne zwierzątko, które rzuca się na człowieka i w okamgnieniu przegryza mu tętnicę szyjną? Ach tak, to soból. Czarny soból.

97


W starożytności zwany askirem.

Patrzyłem i czekałem, kiedy rzuci się na mnie. Byłem tego niemal pewien. Wyobrażałem sobie, jak jej cienkie palce, czarne palce, zaciskają mi się na szyi, ale odrywam ją od siebie i niosę ku urwisku, które otacza Chatę - i nagle przypomniałem ją sobie znieruchomiałą w moich ramionach, z opu­szczonymi rzęsami... Drgnąłem.

- Aha! - krzyknęła. - Przestraszył się pan! I słusznie. Te chwalipięty same nie mogą ze mną dać rady, chyba że we dwóch naraz. A trzeba mi było zostawić pana i nie odzywać się, dopóki nie zjechał­by pan aż do górki.

- A co wtedy? - zaciekawiłem się.

- Nic. Uderzyłby pan nogami o przeciwległą ścianę i spokojnie wydostał się z rowu. Głębokość jest tam nie większa niż półtora metra.

- A w ogóle to czemu mnie pani ratowała? Przecież nie należy to do pani obowiązków.

- Dziwne wyobrażenie o zadaniach i obowiąz­kach personelu stacji górskiego pogotowia ratunko­wego - zauważył w zamyśleniu Łakost.

Zdaje mi się, że żartował.

- Ratunkowego? - powtórzyłem.

- No tak - potwierdził ze spokojem.

To był dobry kawał. Pogotowia ratunkowego?! Roześmiałem się.

- A przed czym ratujecie? Przecież każdy może się dowiedzieć... A to ci zuchy! Lubię zdrowy humor. Ratownicy...

Wszyscy, nie wiedzieć czemu, patrzyli gdzieś w bok, jakby czekali, kiedy przestanę się śmiać. Ale ja nie przestawałem. Bardzo mi się podobało: ratować ludzi, którzy wiedzą, że i tak nie zginą. Kiedyś podobnie niepotrzebną robotę nazywano małpim trudem.

- A wiecie co, chłopaki? - powiedział nagle okrągłolicy z ręcznikiem, - Nakichamy na prawa gościnności, weźmiemy szanownego

98


gościa pod łok­cie i zrzucimy z pola startowego. Rozbić, to on się rozbije na pewno, ale przecież coś tam z niego ocaleje. Zbierzemy kawałeczki, trzeba mi będzie popracować, ręce i nogi zamienimy na protezy biokwantowe, wszelkie wątroby, śledziony damy najlepsze, patentowane. Pamięć odbudujemy prawie całkowitą, to gwarantuję, poprosimy w profilaktorium o zdjęcie neutronów... Co?

Już się nie śmiałem.

- Słuch zapewnimy wyborny - Dżabża prze­rzucił serwetkę przez zgięte ramię i pochylił głowę z uśmiechem. - Wzrok ostrzejszy. Powonienie wyższej jakości. Nie odpowiada? A potem proszę sobie żyć spokojnie przez wszystkie dane panu lata, żyć, używać, dzieci pło... - Szybko spojrzał w stronę Ill i zamilkł.

- No dobrze - dodał - damy spokój mor­dowaniu człowieka. Wszyscy wiedzą, że z górek lepiej nie spadać. Żeby w miarę możności - tu surowe spojrzenie w moją stronę - przeżyć swo­je lata z własnymi kończynami. O tych, którzy z jakichś powodów nie znaleźli wolnej chwili, żeby poinformować się w Komitecie „Oweratora”, nawet nie mówię, bo dla nich to jest raczej niewska­zane. - I znów, tyle że z odrobiną przyjaźni, zbyt demonstracyjnej jednak, żeby ją przyjąć, spojrzał na mnie.

Jego surowość była cokolwiek zabawna i to pozwoliło mi przełknąć jakoś dopiero co wyłożoną lekcję. Tak, lata spędzone w samotności mocno się odbijają na psychice człowieka.

Łakost widać pomyślał o tym samym.

- To pan jest tym mechanikiem, który przesie­dział jedenaście lat na jakiejś boi?

Wszyscy wiedzą... wszyscy. Kiwnąłem twierdzą­co.

- To czemu, do diabła, pan milczy? - poder­wał się Dżabża. - Raz na sto lat złowi człowiek w górach kogoś interesującego, a

99


jemu nawet do głowy nie przyjdzie odpłacić za gościnność. Proszę nam opowiadać, co się tam przydarzyło.

Ten Dżabża rządził tu, jakby był naczelnikiem bazy. Sympatyczny „kundel”. Ale byłem mu wdzię­czny choćby dlatego, że nosek na czarnookiej mord­ce uniósł się dumnie w górę, żeby nikt nie zapomniał, kto naprawdę wyłowił mnie, takiego interesującego człowieka, z lodowej mogiły.

- Myślę, że w ogólnych zarysach sami wszystko wiecie - spróbowałem skromnie wykręcić się od opowiadania.

- Proszę opowiadać! No proszę, już!

Patrzcie no, jaka to wymagająca kijanka.

I nagle jasna twarz Sany stanęła mi przed oczyma jak żywa. „Nie trzeba... Nie wspominaj już o tym... Nie trać czasu... naszego czasu...”

Te dzieci spodziewały się pewnie usłyszeć ode mnie o wesołych przygodach. Wojaż kosmiczny z jedenastoletnim przestojem. Tajemnica fatalnej boi i kuszenie świętego Antoniego na współczesną modłę. A dla mnie to byli ci czterej, którzy zginęli w pierwszych minutach tych lat i pozostali ze mną po dziś dzień. Czułem się winny wobec nich i ani racje zdrowego rozsądku, ani wola Sany nie mogły mnie zmusić do rozgrzeszenia się czy wymazania ich z pamięci.

- Pan przecież nie był tam sam. Jak to się stało, że tamci nie wrócili?

Spojrzałem na Dżabżę z nienawiścią. Czemu się mnie czepia? Jakie ma prawo pytać o sprawy, w których nie zawiniłem w opinii ludzi? A już tego, co mnie gnębiło, wcale nie zamierzałem odsłaniać tu, w jakimś przypadkowym zakątku, gdzie wypadło mi spędzić jedną noc.

- Obejrzeliśmy boję i trochę ją podremontowaliśmy. - Starałem się zbyć ich krótką informacją. - Otrzymaliśmy z Ziemi zezwolenie na powrotny start i wznieśliśmy się nad boją. Dwa razy ją

100


okrążyliśmy, gdyż jej system sygnalizacyjny pracował niedokład­nie w chwili naszego przylotu. Przy pierwszym okrą­żeniu wszystko było w porządku, przy drugim jednak sygnały zaczęły gasnąć. Potem rzuciło nas z powro­tem ku powierzchni boi... Wtedy nie wiedziałem, że dzieje się to wbrew woli dowódcy statku. Myśla­łem, że celowo wraca, żeby usunąć usterki. Było mi głupio - przecież odpowiedzialność za system sygnalizacyjny spoczywała wyłącznie na mnie.

- I co? - zapytał opanowany Łakost.

- Skorzystałem z fonu międzyplanetarnego, gdyż przy pomocy ultrakrótkiego nie mógłbym się po­łączyć z centrum cybernetycznym boi, i wezwałem „gnomy” dyżurne sektora odbioru i sygnalizacji. „Proszę wychodzić pierwszy!” - wykrzyknął do mnie dowódca, więc będąc jeszcze w skafandrze, wyskoczyłem natychmiast ze statku i długimi susami rzuciłem się ku „gnomom”, które właśnie wyszły z windy. W ostatnim momencie przed skokiem wydało mi się, że dowódca i mechanik łączności z rozpaczą na twarzach wydłubują coś z fonu międzyplanetarnego. Przypomniałem to sobie do­piero później, kiedy wszystko po kolei rozpamięty­wałem. Ale wtedy biegłem do robotów i jeden z największych nieoczekiwanie chwycił mnie i rzucił się do windy. Zacząłem krzyczeć i wyrywać się, ale sami wiecie, że tego zrobić się nie da, kiedy robot przestaje być komukolwiek podporządkowa­ny. Winda pomknęła w dół z przyśpieszeniem nie mniejszym niż ziemskie i gdy się zatrzymała na środkowym poziomie, wstrząs był tak silny, że straciłem przytomność.

Właściwie mówiąc, to już było wszystko. Co więcej mogłem im powiedzieć? Że mi się maja­czyły krzyki, stuki i zgrzyty metalu? Że walczyłem z robotem, przeszkadzając mu w ratowaniu mnie? Jak do tej pory...

101


- Pan był na statku najmłodszy? - zapytał cicho Dżabża.

- Tak - odrzekłem, nie wiedząc, jaki to ma związek z moim opowiadaniem.

- I dowódca nakazał właśnie panu wyjść pier­wszemu...

Tak, musiałem wyjść pierwszy, zjechać na dół do działu uruchamiania fonów. Byłem najmłodszy... I na mnie czekała Sana. Dowódca wiedział, jak bardzo czekała. Kazał iść pierwszemu. Być może jeszcze coś mi przekazywał, lecz fony ultrakrótkie już milczały. A ja nawet nie zdążyłem się odwrócić i zobaczyć, czy wyszedł ktoś jeszcze za mną, czy też nie.

- Myślę, że nikt więcej nie wyszedł - powie­dział w zamyśleniu Łakost. - Skoro aparatura przestała działać, nie mogła także pracować kamera wyjściowa statku.

- Można było wyciąć luk od wewnątrz - wpadł na pomysł Tuan, jakby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie.

- Nie - odparł Dżabża. - Czas. Oni tego nie zdążyliby zrobić.

- Dlaczego boja nie była przystosowana do błyskawicznego przeniesienia statku do windy han­garowej? - nie ustępował Tuan.

Skąd mogłem wiedzieć, dlaczego.

- Teraz takie urządzenia są już wszędzie - dodał Łakost. - Ale czy to by im pomogło?

Przytaknąłem mu:

- Hangar znajdował się na głębokości pięćdzie­sięciu metrów. Nim zdążyliby opuścić statek, pro­mieniowanie już by osiągnęło śmiertelną gęstość, a metal deformując się zmiażdżyłby statek, jak zresztą uczynił to z całym hangarem.

- Ale przecież promieniowanie nie przenikało błyskawicznie w głąb?

- Lecz wystarczająco szybko. Mnie uratowało jeszcze to, że metal gęstniejąc stawał się warstwą izolacyjną. W dodatku pole

102


obronne, które włączał „gnom” po każdym stopniu poziomu.

- Ależ to było zagładą dla tych, co zostali na górze! - zawołał Łakost.

- Roboty podejmują swoje decyzje błyskawi­cznie. Obawiam się, że mój nieproszony wybawca dobrze obliczył, iż ci czterej byli już straceni, zanim przestali oddychać. Dlatego wszystkie starania sku­pił na mnie.

- „Nieproszony wybawca” - przedrzeźnił mnie Dżabża. - Czy chociaż zachował pan tego „gno­ma”?

- Pojawiło się w nim promieniowanie. Przeka­zał innemu robotowi opiekę nade mną, a sam po­został w górnym słoju.

- Zbudowali go wspaniali ludzie, Ramon.

- Wiem, Dżoszua.

Popatrzyliśmy sobie w oczy. Nagle zrozumiałem, że cała ta rozmowa jest prowadzona nie dla nich, lecz dla mnie.

- A jednak wciąż pozostaje zagadką, w jaki sposób metal uzyskał quasi-diamentową strukturę krystaliczną - powiedział Tuan.

- W pańskim „gnomie” jest coś z „Lampar­ta”... - rzekł Łakost.

Ill milczała złożywszy dłonie w łódeczkę i utkwiw­szy w nich nosek. Wiedziałem jednak, że nie tylko słucha, lecz stara się, jak wszyscy zresztą, znaleźć jakiś nie wykorzystany przeze mnie sposób urato­wania tamtych czterech. Stałby się on dowodem mojej winy, gdyby się znalazł. Wiedziałem, że szuka­li uczciwie, i nikt z nich nie przemilczałby tego, gdyby taki sposób znalazł.

- Przez jedenaście lat mieć nad głową tę straszli­wą masę - w zadumie powiedział Dżabża. - I jeszcze ci czterej... Jak pan sobie dał z tym wszyst­kim radę, Ramonie?

- Kazałem sobie nie myśleć o tym. Wiedziałem, że się stamtąd wyrwę. Pracowałem. Montowałem roboty. Gdyby po mnie nikt nie

103


przyleciał, to i tak bym wyszedł na zewnątrz i przesłał wiadomość na Ziemię.

- Można panu pozazdrościć.

- Niezupełnie. Kiedy tylko znalazłem się tu, wszystko stało się jeszcze gorsze.

- Poczucie winy?

- Tak.

- Będąc na pańskim miejscu, też nie potrafiłbym nic zrobić - rzekł twardo Dżabża.

- Ja również - dodał Łakost.

Tuan zacisnął wargi i pochylił głowę. Był zbyt młody, żeby szybko skapitulować. Wiedziałem, że będzie się jeszcze przyczepiał do Łakosta i Dżabży. Jest zbyt wspaniałym chłopakiem, żeby tego nie uczynić.

Wszyscy teraz milczeliśmy i to milczenie było jakby ostatnim uczczeniem tych, którzy dziś umarli, żeby więcej nie zmartwychwstać w moim sumieniu. Pamięć o nich - to już inna sprawa. Im jaśniejsza pamięć, tym dłuższe jest jej trwanie, które nazywamy wiecznością.

Wiekuista pamięć.

- A wie pan - odezwał się nagle Tuan - gdyby to się zdarzyło czterysta lat temu, postawiono by panu pomnik. Dawniej taki człowiek był uważany za bohatera.

Wszyscy zgodnie roześmialiśmy się i wstaliśmy od stołu.

- Wtedy tacy ludzie rzeczywiście byli boha­terami - rzekł Dżabża kładąc dłoń na ramieniu Tuana. - A dziś wszyscy są nimi. Czyżbyś ty, będąc na miejscu Ramona, postradał zmysły? Powiesił­ byś się? Nie. Byłbyś nadal Człowiekiem. To już dawno przestało być heroizmem, a stało się powin­nością.

- Nuuuda - powiedział Tuan.

Znów zaśmialiśmy się.

104


- Głupi - skwitowała ponuro Ill.

Niebawem rozległ się przeciągły, melodyjny dźwięk. Jednocześnie wszystkie ściany rozbłysły błękitnawym ogniem.

- Proszę się nie denerwować - wyjaśnił Dżabża - to nie jest awaryjny sygnał lecz zwykły. Ktoś złamał narty albo zgubił kij górski.

Obaj z Tuanem znikli za drzwiami z lewej strony. Po kilkunastu minutach Tuan wrócił pozieleniały na twarzy.

- Siedemdziesiąty czwarty kwadrat, co? - za­ pytał Łakost tak beztroskim tonem, że pomyślałem, iż znowu kroją się tu jakieś kpiny.

Tuan w milczeniu poszedł ku wyjściu, wkładając po drodze czapeczkę z okularami.

- Przekaż moje głębokie ukłony pięknym da­mom! - krzyknął za nim Łakost.

Tuan w odpowiedzi trzasnął drzwiami. Wszedł Dżabża.

- Niedobrze, chłopaki - powiedział, głównie zwracając się do Ill. - Czy nie trzeba go było zastąpić? Tam przecież najmłodsza ma osiemdzie­siąt lat. Wzywają go za każdym razem, kiedy nieopatrznie podejdzie do fonu. No dobra, Ill, okup swoje znieczulenie wobec Tuana troską o gościa. Dobranoc.

Dżabża i Łakost odeszli.

- O co tu chodzi? - zapytałem.

- Tuan marzy o spotkaniu w górach pięknej nieznajomej. A wzdychają do niego wszystkie pod­starzałe ślicznotki, odwiedzające rezerwat. Ta grupa wezwała go już czwarty raz. Cóż, uroda to ciężkie brzemię.

- A jednak jest on miły pani...

Ill spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Potem odrzekła wolno:

- Tak. Jest mi miły.

Z akcentem na „mi”.

105


- A teraz chodźmy, jestem tu także czymś w rodzaju pokojówki i powinnam z uprzejmym uśmiechem wskazać panu jego apartament.

- Jaka szkoda, że teraz nie ma zwyczaju dawa­nia napiwków. Talent pani w roli pokojówki marnu­je się w dosłownym znaczeniu tego słowa.

- A co by mi pan dał?

- Dwie srebrne monetki, każda wartości go­dziny.

- Jak mało!

- No to jedną złotą. Złota to jeden dzień.

- To znaczy dwadzieścia cztery srebrne... To i tak mało.

- Jest pani wymagającą osóbką. Nie byłaby z pani dobra pokojówka.

- A pan mi proponuje wspaniałe futro na żywym niedźwiedziu. Przecież pan chyba wie, ile złotych monetek brzęczy w pańskim portfelu.

- A pani wie, ile w pani?

Kiwnęła głową.

- I cóż, przyniosło to pani radość?

Wzruszyła ramionami tak beztrosko, że aż ścisnę­ło mi się serce. Gadałem tu z dziewuszką, a tam w Jegerhauenie spała ta, która chodziła w bieli i złocie, lecz całe to złoto, które było na niej, nie mogłoby jej dać ani jednej monetki wartości choćby dnia.

- Ile ma pani lat? - spytałem Ill.

Spojrzała na mnie z wyrzutem:

- Prawdziwa kobieta ukrywa nie tylko, ile ma lat, lecz także, ile jej zostało.

- A jednak?...

Cichutko westchnęła jak tam, na skale.

- Osiemnaście.

- A ile jeszcze zostało?

- Mam osiemnaście lat. A pan mnie pyta, co będzie, aach! A jeśli nie odpowiem, to kto się okaże bardziej nietaktowny: pan, który pyta, czyja, która nie odpowiadam?

106


Miała wyczucie. Słusznie zrobiła, że nic odpowiedziała. Byłoby mi zbyt boleśnie ze względu na Sanę.

- Proszę mi darować. Zająłem pani tyle czasu.

- Ależ ja nie oszczędzam moich monetek. Po­nadto okradł mnie pan najwyżej z dziesięciu mie­dziaków. Proszę się już położyć spać.

- A pani?

- Ja tu zostanę. Muszę być w pogotowiu, dopóki nie ma Tuana.

- To i ja zostanę tu. I tak do rana tylko trzy godziny. Nie ma pani nic przeciwko temu?

- W naszej Chacie przestrzegamy zasady: nie przeszkadzać sobie nawzajem w robieniu głupstw.

- Dziękuję.

Wyciągnąłem się przed wygasłym ogniem, wzbi­łem niedźwiedzią głowę jak puchową poduszkę i zaraz zacząłem zasypiać.

Kominek - przypłynęło mi skądś z daleka - to się nazywa kominek...

Potem nade mną pochyliła się Sana i szybciut­ko wyszeptała: „Nie trzeba... Nie wspominaj już o tym...”

Przewróciłem się kilka razy z boku na bok i kiedy jej twarz znikła, od razu zasnąłem lekko i spokojnie.

I tak samo lekko się ocknąłem, kiedy mnie obudził Dżabża.

Rozdział VI

- Ill już odleciała? - zapytałem.

- Po co? Wrócił Tuan i poszli spać. Jeśli będzie wezwanie, polecę ja albo Łakost.

- A mundur?

- Trykot? Pięknie bym w nim wyglądał! Obejdę się bez niego. Ale... Ill mówiła, że powinieneś być w domu na śniadaniu.

- Rzeczywiście. A tu już nic więcej nie dadzą?

- A chcesz? Chodźmy do kuchni.

107


To nie była kuchnia, tylko malutka komórka, taki przedsionek do raju. Z sąsiedniego pomieszczenia pachniało świeżą kawą i czymś pikantnym.

- Mięso na zimno, kawa i poziomki! - krzyknął Dżabża w głąb.

Natychmiast metalowe ręce podały spoza drzwi wszystko, co było potrzebne. Dżabża odebrał tale­rze i postawił przede mną.

- A ty? - zapytałem.

- Obaj z Łakostem dopiero co zjedliśmy śniada­nie. Nie krępuj się. W Jegerhauenie nie podadzą ci niedźwiedziego mięsa.

- A skąd ty je masz? Na Wenus, jak mi się zdaje, jeszcze nie wypasają niedźwiedzi.

- Zapolowaliśmy - Dżabża rozpłynął się w błogim uśmiechu. - Mamy na to zezwolenie, tylko broń nie może być nowsza niż sprzed 1900 roku. W tym cały dowcip. Za miesiąc wybieramy się na jelenia. Poszedłbyś z nami?

- A wy wszyscy czworo?

- Nie, Ill tego nie lubi.

- Dziwne. Można by pomyśleć odwrotnie. A brat?

- Jaki brat?

- Tuan - powiedziałem niezbyt pewnie.

- Jakiż to, do diabła, brat? Po prostu ładniutki kawaler. Nie są nawet do siebie podobni. Ale strzela dobrze, ma muzealny winczester. To co, wybierzesz się?

Kiwnąłem głową.

- A w ogóle to przyszedłbyś do nas pracować. Bardzo mi potrzebny jeszcze jeden mechanik cyber­netyk. Co ty na to?

Pokręciłem przecząco głową.

- Podoba ci się w Jegerhauenie?

- Tak - powiedziałem twardo. - Tam mi się podoba, Dżabża.

Popatrzył na mnie i więcej już o nic nie pytał. Był bardzo pojętnym młodzieńcem.

108


Wziąłem za ogonek największą poziomkę i zaczą­łem nią kręcić przed nosem. Jakież wszystko było proste w tej Chacie! Kolacja przy świecach, polowa­nie, winczester muzealny... Jakby to, co wstrząsnęło całą ludzkością, ich w ogóle nie dotknęło. A może oni nie wiedzą?...

- Dżabża, czy wy wiecie to?...

- Jakże by nie. - Doskonale mnie zrozumiał i nawet wcale się nie zdziwił.

- Komu pierwszemu przyszło do głowy ogłosić takie dane? Samemu Erberowi?

Teraz spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem.

- Ciekawe, jak sobie wyobrażasz to „ogłosić”? Może myślisz, że wywieszono na domach listy lub rozesłano zawiadomienia? „Musicie stawić się tam i tam, wtedy i wtedy, celem zaznajomienia się z datą waszej śmierci...” Nie, mój drogi. Co się wtedy działo, jest nie do opisania. Zjazd psychologów, konferencja socjologów, fonoplenum archeopsychologów, kongres neurologów, sympozjum neuropatologów; wszechziemskie fonoreferenda szły ławicą niczym strumień meteorytów. Groza kipiała jak makaron w rondlu. I dopiero kiedy absolutna więk­szość opowiedziała się przeciwko konserwowaniu osławionych danych i wyraziła życzenie przepro­wadzenia doświadczenia według zasad dobrowol­ności, dopiero wtedy Komitet „Oweratora” przyjął „postanowienie o dostępie do materiałów...” - taki to Talmud. Czytało się go jak powieść fantasty­czną, same ostrzeżenia w rodzaju: pójdziesz na prawo - stracisz sen, pójdziesz na lewo - stracisz apetyt, prosto pójdziesz - dziewczęta nie będą cię kochać...

- A jednak ty poszedłeś?

- Przeczytałem i poszedłem.

- Jakże lekko o tym mówisz. Ale przecież ktoś zrezygnował?

- Oczywiście.

- Wielu jest takich?

109


Dżabża lekko wzruszył ramionami.

- Oprócz ciebie pracują w Jegerhauenie trzy osoby. I wszystkie wiedzą. Tu u nas są cztery. I też wiedzą. „Owerator” przyniósł kolosalną rzecz. Na­leżało ją przyjąć, spróbować tak i siak, zobaczyć, jaki z niej może być pożytek.

- Eksperyment na człowieku.

- Ale jaki eksperyment! I ty byś zrezygnował?

- Dokonałbym go na sobie. Tylko na sobie.

- No właśnie! I tak doszliśmy do sedna: na sobie. W istocie tak się też i stało: każdy zdecydował się dokonać go na sobie. Czytałeś pewnie u siebie na boi beletrystykę o ostatniej wojnie światowej i różne podobne książki. Pamiętasz? Wychodzi dowódca przed szereg i mówi: Trzeba to zrobić, ale to jest pewna śmierć. Kto na ochotnika? I oto występuje z szeregu najpierw jeden żołnierz, potem drugi, trzeci, a potem od razu trzech, czterech, siedmiu i wszyscy pozostali robią to samo, i znów przed dowódcą tworzy się jeden szereg. U ciebie w takim szeregu jest troje. U nas czworo. A gdzieś może nie ma nikogo. Gdzie indziej znów tysiące, miliony.

- Trzeba było wybrać spośród nich tylko nie­których.

- Ciekawe. Jakich „niektórych”? Kto miałby decydować o wyborze, na przykład Łakosta, a mnie powiedzieć: ty, bracie, nie nadajesz się. Albo na odwrót. W tym rzecz, że w danym szeregu wszyscy byli równi, nie było słabych. W historii ludzkości były momenty, kiedy ludzie co do jednego coś potra­fili. I tak wszyscy, absolutnie wszyscy zaczęli chodzić na dwu nogach. Potem wszyscy zaczęli posługiwać się mową. Wszyscy, choć z różnym postępem, wkro­czyli na drogę cywilizacji. Człowiek zmieniał się od wewnątrz. Jakby zaczęto go robić z innego materia­łu. Tak doszliśmy do chwili, w której na ekspery­ment Erbera wszyscy wyrazili zgodę.

- To są tylko ogólne rozważania - przerwa­łem. - Mieszkam z tymi ludźmi, więc lepiej widzę. Nie mówię już o tym, że nie dopuściłbym do tych materiałów kobiet i dzieci, ale jeszcze bym się

110


zastanowił nad Elefantusem i Pateri Patem...

- Na temat kobiet i dzieci nie mów. Dzieci nikt nie informuje. Zwracać się do Komitetu można tylko po ukończeniu szesnastu lat, a to już nie jest dziecięcy wiek. A kobiety są silniejsze niż ty, niż ja. Zaś co dotyczy doktora Elii i tego Pateri Pata, to ty, bracie, choć z nimi mieszkasz prawie pod jednym dachem, patrzysz na nich przez własne oku­lary. Całkiem niedawno dowiedziałeś się o „Owe-ratorze”, a dla nich to już przeszłość. Mają teraz o wiele większe kłopoty. Przypatrz się im lepiej i przemyśl.

- A jednak to jest niehumanitarne, Dżabża.

- Niehumanitarne... - Dżabża poruszał warga­mi, jakby przeżuwał: humanitarne czy niehumani­tarne? Słowo istotnie nadawało się do przeżuwania, lecz od wielokrotnego powtarzania szybko traciło swój sens. - No dobrze, zróbmy jeszcze jeden wypad do czasów ostatniej wojny światowej. Wyo­braź sobie, że człowiek wychodzi z okopu wprost pod obstrzał armaty wroga. No to jak?

- Jeżeli tego wymagała...

- Nie kręć. W stosunku do owego człowieka jest to humanitarne?

- Nie...

- I ja tak sądzę. A on tymczasem z okopu wychodzi i zasłania armatę wroga własnym ciałem, więc nie mówmy lepiej o humanitaryzmie. Teraz ludzkość znalazła się przed tezą. Dane: Wiedza. Trzeba udowodnić, czy ta wiedza jest ludziom potrzebna. I nie ma innej możliwości udowodnienia, jak wziąć to na własne barki. Donieść do końca, zrzucić do diabła i powiedzieć...

- Dosyć! - krzyknąłem.

- Widzicie, jak prędko. Eksperyment wciąż je­szcze trwa. Nie można go powstrzymać, dopóki żyje na Ziemi choć jeden człowiek naszego pokolenia.

111


- Przecież sam powiedziałeś, że nie wszyscy wiedzą. Więc nie całe pokolenie.

- A jednak pokolenie. Pamiętasz, pokolenie pierwszej rewolucji, pokolenie pierwszych lotów kosmicznych, opanowania kosmosu... I nie jest wa­żne, ile ludzi w procentach brało w tym udział, latało na statkach międzyplanetarnych. Ważne jest, że były takie pokolenia. Jak je inaczej rozróżnić? Według wieku? Odliczyć dwadzieścia lat i już jest pokolenie? Nie. Pokolenia, daruj mi te wielkie słowa, odnoto­wuje się według czynów. Wielki czyn tak zwyczajnie, po ludzku, dokonuje się wtedy, kiedy jest śmiertelnie strasznie i ciężko, a jednak człowiek nie cofa się mimo to. Nie wiem, jak tam historia nas oceni, lecz my, moim zdaniem, mamy prawo do tego, żeby się uważać za pokolenie.

Wstaliśmy.

- Muszę już wracać - powiedziałem.

Wyszliśmy przed Chatę. Dwa mobile, jeden cięż­ki, naładowany robotami i wszelkim sprzętem, drugi żółty, jednoosobowy dyżurowały przy drzwiach. Dżabża podał mi łapę porośniętą rudym włosem, wytchnął mocny strumień ciepłego powietrza i po­wiedział:

- Kiedy twoja fascynacja Jegerhauenem minie, wezwij Chatę, mobil i przyleć tu. Będziesz pamiętał, Ramonie?

- Będę, Dżoszua.

- Dżabża - poprawił mnie i rozpłynął się w uśmiechu. - Dżabża.

Wsiadłem do mobilu. Moje narty leżały na podło­dze. Świat był żółtawy, jakbym siedział w słoiku z miodem i patrzał poprzez niego na osiadające pode mną góry. Chaty już nie było widać, skryły ją obłoki.

- Nie spóźniłem się? - zapytałem tylko dlatego, że nic innego nie potrafiłem wymyślić.

112


- Nie - powiedziała Sana idąc do stołowego pokoju.

Poszedłem za nią sądząc, że podwójne śniadanie nie jest zbyt surową karą za bezsensownie spędzoną noc.

Gorliwie wpychałem w siebie wszystko, co za­mówiłem przez głupotę dziesięć dni temu.

Sana badawczo patrzyła na mnie.

- Źle się czujesz?

- Skądże - odparłem. - Po prostu już tam trochę przekąsiłem.

- No to nie będziemy tracić czasu - powiedzia­ła wstając. - Ja także już jadłam.

Dobrze wiedziałem, że to nieprawda.

- A mnie się podoba - rzekłem z uporem i dławiłem się jakąś podłą rybą.

Stała oparta o stół i spokojnie patrzyła na mnie.

Wielka Wiedza! - myślałem z goryczą. Wielka Wiedza spoczywa na barkach silnych tego świata. Zobaczyłby Dżabża tę scenę... A przecież wiedza jest wielka i silna. Gdybym był teraz wolny, leciałbym już na Cypr, żeby na sobie wypróbować, co ona daje. Nie wątpiłem, że dać może bardzo dużo. Pytanie tylko - komu? Być może Dżabża właśnie dlatego stał się takim, jakim jest. I Łakost właśnie dlatego stworzył swego „Lamparta”. Ill i Tuan się nie liczą, to jeszcze są dzieci, jeszcze się nad tym nie zastana­wiali. Lecz kiedy się zastanowią, staną się silniejsi, bardziej harmonijni, prawdziwi. W to także nie wątpiłem.

Lecz po co to Sanie? Żeby mieć prawo zamęczania mnie swoją troskliwością? Żeby mi delikatnie przy­pominać, abym szedł na spacer, i zawiązywać mi ciepły szalik na szyi, a potem odchodzić od zmysłów z. niepokoju o mnie i witać mnie tak, jak dziś powitała, i znów odsuwać, i znów przyciągać...

Zrobiłem ostatnią próbę:

- Siadaj i jedz. Kiedy na człowieka ktoś patrzy w czasie jedzenia, traci apetyt.

113


Ani myślała, żeby usiąść. Rzuciłem widelec i mil­cząc poszedłem do pracowni cybernetycznej. Suknia jej szeleściła za mną.

Wzdłuż ścian stały jakieś ruiny imponujących rozmiarów.

- A co to za niespodzianka?

- Cybery diagnostyczne starego typu bez imitu­jących schematów. Diagnostyczne w najprostszym sensie, bez metodyki leczenia. Jedynie określenie samego faktu zachorowania. Sądziłam, że w pier­wszym etapie mogłyby cię naprowadzić na jakieś nowe pomysły.

Nie miałem nic przeciwko temu, żeby pojawiły się w mojej głowie jakieś pomysły. Podszedłem do pierwszego z brzegu cybera i udałem, że się orientuję w schemacie jego budowy. Dobrze, że Sana była lekarzem, a nie mechanikiem. Wystarczył mi śrubo­kręt w rękach, żeby udawać, iż pracuję. Kiedy minęło piętnaście minut, spojrzałem na Sanę. Nie miała zamiaru odejść. Przystanęła koło największe­go z tych „pancerzaurów” i w skupieniu słuchała pospiesznego szczebiotu, dochodzącego z fonoklipsów. Zdaje się, że moje życzenie, abyśmy razem pracowali, od dzisiejszego ranka będzie spełnione.

Odejść nie było gdzie, więc zająłem się schema­tem swojego staruszka. Mój Boże! To było całe miasto cybernetyczne. Połączenie fakultetu medycy­ny z całym uniwersytetem - bezużyteczne programy z fizyki, matematyki, biologii, nawet filozofii, i gdyby nie umiejętność pomniejszania kopii sche­matów, taka maszyna zajęłaby niemalże kilometr sześcienny. Niech ją sobie obejrzy Pedel i wybierze, co się tam nada.

- Sano, gdzie jest Pedel?

- Jest ci potrzebny?

- Oczywiście, bez niego jestem jak bez głowy.

- Zdaje mi się, że został u Pateri Pata.

- Niemożliwe! Przecież kazałem mu pilnować ciebie.

114


- Pateri go wyłączył.

Nie pytałem, czemu, bo nie chciałem się narazić na niepożądane pytania. Sana wyszła, żeby posłać dyżurnego „gnoma” po Pedla.

Pedel zjawił się po dziesięciu minutach. Sany już nie było. Aha - pomyślałem - role się zmieniły. Teraz on będzie pilnować mnie.

Podszedłem do niego i wkręciłem na jego brzuchu lampkę biołączności. Ale się nie zapaliła. To jednak niczego nie dowodziło, mógł zapamiętywać.

- Jak przehulałeś czas? - spytałem go.

- Nie pamiętam, byłem wyłączony. Włączyła mnie dopiero Sana Loge.

- Posłuchaj uważnie - postanowiłem go spro­wokować. - Gdyby jakiemukolwiek człowiekowi do normalnego działania były konieczne codzienne spacery, na przykład na nartach, i człowiek by je odbywał, to jak sądzisz, czy on by to robił dlatego, że powinien, czy też może, że chce?

- Że powinien - nie namyślając się odrzekł Pedel. - Człowiek powinien podtrzymywać w sobie zdolność do codziennego aktywnego działania.

- Dziękuję ci, uspokoiłeś mnie. - Wydałem się sobie ostatnim draniem. - A co masz w programie na dziś?

Program jego był obszerny, więc kazałem mu zająć się pracą. Biedne rude zwierzątko! Kiedyś rozmowy z tobą bawiły mnie, choć nie byłeś dla mnie na wzór i podobieństwo człowieka, jak dla Sany. Było mi z tobą jednak lepiej niż z niektórymi ludźmi. Ale teraz stałeś mi się niepotrzebny. Na razie - tylko niepotrzebny, ale przyjdzie dzień, gdy poczuję, że jesteś moim wrogiem. Ty i oni - Pateri Pat, Elefantus Elia i Sana... Jesteś ich dzieckiem. Mało. Jesteś ich wychowankiem. No, pracuj, pracuj, ty robocie-wrogu. Ty cyber-wrogu.

Pedel krótko mozolił się nad naszym schematem i chyba nie podejrzewał, że rozmawiam z nim pełen nienawiści. Spałem dziś

115


tylko około trzech godzin, więc chciałem mieć go gdzieś dalej od siebie, żeby móc się zwalić w jakimś kąciku i przespać choć trochę. Ale mogła nagle wejść Sana i wtedy trzeba będzie tłumaczyć, co robiłem całą noc, i powtarzać nasze rozmowy w Chacie, a czułem, że tego nigdy nie będę mógł zrobić. Zapadłem w fotelu z książką w ręku i wyciągnąłem nogi. Pewnie, dwóch mecha­ników na jeden rezerwat to kropla w morzu, nawet kiedy się do pomocy ma najdoskonalsze roboty. Jakiż oni tam mają rozbudowany system sygnaliza­cyjny! Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Dżabża nie znalazł mechaników, zanim ja będę mógł swo­bodnie rozporządzać sobą. Przecież nie mogę mu powiedzieć wprost, co mnie trzyma w Jegerhauenie. Co prawda, nawet nie przypuszczałem, że potrafię mówić z obcymi ludźmi o tych czterech, a okazało się, że jednak potrafiłem i - jak gdybym się wyleczył. Dżabża... w college'u nazywaliśmy takich „kundlami”. A z nich proszę, kto wyrasta...

Weszła Sana. Ledwie zdążyłem wetknąć nos w książkę. A potem tak swobodnie, tak niewymuszenie obróciłem się i spytałem:

- Co, już obiad?

- Jeszcze nie.

O, do kroćset tysięcy par diabłów i beczek wina, jak mawiali wytrawni piraci. Czy się skończy wresz­cie ten dzień?

Patrzałem tępo na Sanę, która dawała Pedlowi jakieś obliczenia. Za miesiąc polowanie na jelenia - myślałem.

Zawinąłem rękawy i wziąłem się do pracy tak naprawdę. Miesiąc można jakoś przecierpieć - myślałem.

W czasie obiadu milczeliśmy. W duchu pytałem siebie, czy wiedzą już wszyscy o mojej nocnej eskapadzie? Pierwszy mówić nie chciałem, żeby się nie wydać na pośmiewisko, bo a nuż nikt nic nie wie i sam sprowokuję niepożądaną ciekawość. Pateri Pat jadł szybciej niż zwykle i nawet nie patrzał w moją stronę. Pewnie domyślił

116


się, że próbowałem wczoraj zrobić Pedla szpiegiem. Niekiedy wymie­niali pobieżne zdania o pogodzie - teraz zrozumia­łem, że tu, na terenie rezerwatu, nie jest to banalna rozmowa, lecz ważna informacja, od której zależy los licznych grup ludzi, wędrujących teraz śnieżnymi ścieżkami Alp.

Zdziwiło mnie tylko jedno: dlaczego tych ludzi w Jegerhauenie, zebranych przy stole obiadowym, tak interesowały losy nieznajomych alpinistów? Przecież odczułem na własnej skórze, że na zwykłe ludzkie współczucie nie starcza im czasu. Czyżby temat tradycyjny? Być może.

Patrzyłem na Elefantusa, smutno mrugającego ogromnymi rzęsami. Mówił właśnie o lawinach. Lawinach powstałych wskutek głośnego dźwięku, na przykład wystrzału. Jak mogłem się zgodzić iść na polowanie, kiedy nie umiem strzelać? Broń zapaso­wą na pewno mają. Szybko się tego nauczę, ze dwie, trzy lekcje... Muszę polecieć tam i wziąć pierwszą lekcję.

Deser skończyłem z apetytem, wyraźnie ciesząc tym Sanę. Wróciliśmy do siebie, przepędziłem Pedla kręcącego mi się pod nogami i zacząłem ćwiczyć na schematach prostszych zadań. Choć to dziwne, ale wszystko szło mi dobrze. Pod wieczór Sana zaczęła się martwić.

- Czy to tak można? - robiła mi łagodne wymówki. - Cały ranek tylko udawałeś, że rozu­miesz się na schematach, a wieczór przepracowałeś z poranną intensywnością. A spacer?

- Ostatecznie mogę wreszcie sam decydować, co mam robić, a czego nie.

- Nie o to chodzi. Wykończysz siebie.

- Brak mi zwyczajnie czasu. Z codziennych spa­cerów muszę zrezygnować, w najlepszym wypadku będę wyjeżdżał na nartach raz lub dwa w tygodniu, ale za to na cztery godziny.

- Jasne. Tylko nie zapominaj zabierać „mikki”.

117


- Oczywiście. Nie zapomnę. Wiesz przecież, że ja bez niańki ani rusz...

- Jestem dla ciebie złą niańką, kochanie.

- Złą. Niedobrą. Nieczułą. Gderliwą i już.

- Jak szybko wyrastają dzieci z zabawek i nianiek...

- To może umówimy się na odwrót: ja będę dla ciebie niańką. I daję słowo, nie wypuszczę cię nigdzie samej. I nie pozwolę pracować niewyspanej. I nie położysz się do łóżka bez spaceru.

Nagle zbladła.

- Nie, nie, jeśli można, niech wszystko zostanie tak, jak jest...

I znów nie wiedziałem, czy w myślach jej czytam, czy też jest to tylko moja fantazja, ale jak gdybym usłyszał wyraźnie ciąg dalszy jej słów: „Jeśli bę­dziesz się ze mną cackał, nosił na rękach, kołysał do snu, będę wciąż czuła, że umieram.”

- No dobrze - powiedziałem tkliwie. - Wszystko zostanie po staremu. A teraz chcę spać, nianiu.

Długo gładziłem jej złote włosy, gładziłem nawet wtedy, kiedy usnęła. Potem i ja zasnąłem. Lecz we śnie wciąż widziałem czarną dziewczynę i cieszyłem się z jej przyjścia. Siedziała na grzbiecie ogromnego jelenia, obejmowała go za szyję i mówiła: „Jest miły mi”, a ja nie mogłem zrozumieć, jak można tak mówić o jeleniu - przecież wcale nie jest jej bratem...

Następnego dnia Elefantus, Sana i Pateri Pat w końcu uwolnili się od brzemienia. To prawda, że była to tylko część tego, co powinienem był zako­dować, nawet nie połowa, ledwie symptomatyka, jednak to już pozwoliło mi na aktywną pracę - i odetchnąłem z ulgą.

Dla Sany nadeszły teraz błogie dni - mogła mnie karmić łyżeczką. Omal nie opuszczałem pracowni cybernetycznej, do której

118


wciąż nadchodziły i nad­chodziły stare i nowe maszyny. Głównie były to cyber-diagnostyki czyli cydy, sądząc z rodzaju na­promieniania. Ona świetnie je znała, ale gdzie się mogła z nimi zetknąć? Nie wytrzymałem i zapytałem ją o to. Najpierw udała, że nie słyszy, a potem powiedziała jakby mimochodem, że ostatnimi laty kierowała laboratorium radiacyjnym kosmodromu saharyjskiego.

Pracy wciąż jeszcze było po uszy i Sana stała mi nad karkiem z taśmą taką, jaka mi mogła być potrzebna w ciągu najbliższej sekundy, z kanapką albo swetrem, a ja na to wszystko godziłem się bez sprzeciwu.

I nagle - skończyło się. Wydawało mi się, że czekają tylko na mnie, a w istocie okazało się, że niepotrzebnie się spieszyłem z pracą, gdyż dalszy program jeszcze nie był ułożony nawet z grubsza i oczekiwano na materiały z Kołcharanu i Mambgr.

Sana zaproponowała mi, żebym kontynuował zajęcia teoretyczne z Pedlem. Dość ostro odpowie­działem, że Pedel jest zbyt przeciążony podlicza­niem wszystkich pochłanianych przeze mnie pokar­mów. Sana spojrzała na mnie z wyrzutem i wyjaśni­ła, że nie może tego robić osobiście, gdyż nie dyspo­nuje odpowiednim aparatem matematycznym.

Odetchnąłem z ulgą - wreszcie się w niej obudzi­ło poczucie humoru. Zapytałem żartem, czy także za kimś spośród swoich saharyjskich kosmonau­tów chodziła z kanapkami i ciepłymi opaskami na brzuch. Sana spuściła głowę.

- Czułam, że wcześniej czy później zadasz mi to pytanie - rzekła cicho. - Przez jedenaście lat, z kimkolwiek pracowałam, to tylko pracowałam. Nie kochałam nikogo, prócz ciebie, Ramonie.

Zacisnąłem pięści. Cóż mogłem poradzić?

Więcej już nie miałem ochoty przypominać jej o przeszłości.

* * *

119


Pod koniec obiadu, trzeciego dnia mego przymu­sowego odpoczynku, nie wytrzymałem:

- Pateri - powiedziałem. - Może mi prze­każesz jakieś materiały nie czekając na te, które powinny nadejść ze Wschodu? Nie szkodzi, jeśli tam nie wszystko będzie dopracowane. Sana zrobi to od ręki.

Pateri Pat podniósł głowę. Twarz i szyja jego zrobiły się wiśniowe, pąsowe, w końcu oślepiająco purpurowe jak świeżo odarta ze skóry wołowina.

- Jeżeli cierpisz od nadmiaru wolnego czasu cedził przez zęby - możesz pojeździć na nartach. To nawet dobrze ci wychodzi.

Wetknął nos w talerz i spiesznie dokończył obia­du, dysząc i mnąc serwetkę. Wstał, zrobił nieokreś­lony ukłon i wyszedł. Jego czarny „boj” podreptał za nim.

Po spojrzeniach, jakie wymienili ze sobą Sana i Elefantus, zorientowałem się, że oni także nic z tego nie zrozumieli.

Czy przypadkiem Pateri mi nie zazdrościł? A może tak jak ja chciałby teraz nie wiedzieć tego?...

Pocieszałem się jedynie, że Pateri Pat był w pewnym sensie talentem, a może geniuszem, a takie­mu to nawet wypada być troszkę zbzikowanym.

Najspokojniej skończyłem jeść swoje czereśnie i zwróciłem się do Sany:

- Z dobrych rad należy korzystać. Trochę od­poczniemy i w góry! Tylko pamiętaj, że tym razem bez ciebie nie pojadę.

Sana bezradnie rozłożyła ręce.

- Nie mam ekwipunku.

- Jaka szkoda! - zrobiłem smutną minę. - Chodźmy, będę musiał podzielić się z tobą i dać ci jedną moją nartę.

Trwożnie spojrzała na mnie. Pożegnała się z Elefantusem. Milczała całą drogę.

Kiedy weszliśmy do domu, ona poszła w głąb, a ja zostałem w małym hallu. Pedel, wszędzie nam towarzyszący, wtoczył się do

120


domu i skierował się do pracowni, ale go zatrzymałem.

- Pedel - rzekłem cicho - moje narty, kijki, buty i jeszcze jedna para nart, kijków i butów, tych mniejszych, są w tej samej komorze.

Stał przede mną wyprostowany.

- Na składzie Jegerhauen-południe-dwa jest tylko jedna para nart, kijków i butów.

- Co mi tu kłamiesz, kochany? - zdziwiłem się. - Leżą obok, sam widziałem. Po prostu za­pomniałeś.

- Tak jest. Zapomniałem.

- Więc przynieś obie pary.

- Nie mogę. Pamiętam tylko o jednej. Drugiej na składzie Jegerhauen-południe-dwa nie ma.

Nie chciało mi się iść samemu. Poza tym zamie­rzałem przechytrzyć tego, kto postanowił mnie okłamać.

- Słusznie - rzekłem. - Ty nie możesz pamiętać o drugiej parze. Zresztą do tej pory jej tam nie było. Położyłem ją tam dopiero dziś rano. Zrozu­miałeś? Ja położyłem, to są moje narty. Zobaczysz je, zapamiętasz, że obie pary są moje. A teraz przynieś mi je.

Po minucie Pedel przywlókł to, co mi było potrzebne.

- A teraz poproś tu Sanę Loge.

Kiedy weszła, obróciłem się ku niej z niewinną miną:

- Spójrz, co znalazł Pedel. Ty mądralo! Jestem przekonany, że wszystko będzie dla ciebie, jak ulał.

Sana majestatycznie zwróciła się do robota:

- Proszę odejść i kontynuować swoją pracę.

Omal nie parsknąłem śmiechem. Myślałem, że się zdziwi, bo któż, jak nie ona, mógł nakazać Pedlowi, żeby zapomniał? Tymczasem odprawiła go niczym księżna swego lokaja, żeby zrobić scenę najdroższe­mu małżonkowi według reguł dobrego tonu - na osobności.

121


Ale Sana usiadła w fotelu i milczała, patrząc na mnie spokojnym, surowym wzrokiem. Umiała pa­trzeć tak, że aż mi podłoga zaczynała wirować pod nogami.

- Ramonie - odezwała się wreszcie. - W imię tej miłości, która nas łączyła dziesięć lat temu, a która nie wytrzymała próby czasu, proszę cię: pozwól mi przeżyć ten rok tylko tu i tylko z tobą.

Złapałem się za głowę. Potrąciłem kamyczek, a potoczyła się lawina! Mogłem znieść jedenaście lat odosobnienia, ale tego patosu przy okazji prze­jażdżki na nartach...

- Chcesz mnie wprowadzić z powrotem w świat, od którego odeszłam dla ciebie. Przez tyle lat czeka­łam na ciebie, że teraz nie mogę dzielić swoich ostat­nich dni z nikim innym. Chcę być tylko przy tobie. Jesteś mi potrzebny silny i pełen życia. Masz tu wszystko: ulubioną pracę, przytulny dom, troskliwe ręce i śnieżne góry. Żyj mój kochany. Pracuj i zapo­minaj o mnie, wtedy będę mogła ci pomóc. Panuj w tym domu, ja będę go ozdabiać i sprzątać. Idź
w góry, będę na ciebie czekać, bo odchodzący i przy­ chodzący jesteś stokroć droższy od przebywającego wciąż obok. I nie zabieraj mnie ze sobą.

Wiedziałem, że powinienem teraz podejść do niej, rzucić się teatralnym gestem na kolana i schowaw­szy twarz w fałdach jej sukni przysięgać, że nie opuszczę jej aż do ostatnich chwil...

Lecz ja zerwałem ze ściany „mikki” i jak oparzony wyleciałem z domu. Po pięćdziesięciu krokach opa­miętałem się i przysiadłem na kamieniu. Wezwałem Pedla z wszystkimi kijkami i swetrami, i w oczekiwa­niu na niego skuliłem się pod przejmującym wiosen­nym wiatrem. Do diabła, jak ludzie potrafią zepsuć wszystko wokół siebie! Któż by uwierzył, że po tym, co było, nie przestałem jej kochać? Sam bym nie uwierzył. Ale wciąż ją kochałem. Wiedziałem, że mówić jej o tym jest bezskuteczne, przyjmie to bowiem tylko jako pocieszenie, a wymyślić czegokolwiek innego nie mogłem. Nie miałem sił. Dlatego że ją kochałem.

122


Rozdział VII

Mknąłem naprzód, jakby mi deptały po piętach lamparty. Przeskoczyłem las z taką szybkością, że pozostawiłem za sobą tumany osypującego się z jodeł śniegu. Obejrzałem się. Nie, nie tu. Lądujący o tej porze mobil może być widoczny w Jegerhauenie. Kręto więc zjechałem w lewo, a potem w dół po pochyłości. Prędkość była zwariowana nawet przy takim bezpiecznym zjeździe. Ale dobrze już znałem tę trasę. Stopniowo zaczynałem hamować. Potem ostry zakręt i zatrzymałem się.

„Chata... Chata...” - wywoływałem podniósłszy „mikki” do samych ust, aż stał się ciepły i matowy.

„Tu Chata. Czym mogę służyć?” - rozległ się metaliczny głos. No pewnie, przy czteroosobowym składzie nie mogli dyżurować przy fonie ludzie, byłoby to marnotrawstwem. Prawdopodobnie ro­boty rozpatrywały wszystkie napływające wezwania i tylko w szczególnych przypadkach przywoływały ludzi.

„Proszę o jednoosobowy mobil według namiaru. Namiar podaję.” Nastawiłem „mikki” na sygnały pelengowe.

Obłoków nie było, więc Chatę zobaczyłem już z daleka - szybko biegła mi na spotkanie. Na placyku szczupła czarna figurka wypląsywała jakiś dziki taniec. Oczywiście to mogła być Ill albo Tuan. Podsunąłem się do tablicy i złapałem przez fon Chatę. Z czarnego dysku wyleciały entuzjastyczne krzyki: „Hej, wachta, dać światła sygnalne! Na horyzoncie jeden z naszych statków!”

Mobil klapnął u samych jej stóp.

123


- Prędzej - krzyczała Ill. - Właśnie dziś jest nam pan bardzo potrzebny! Proszę wyłazić, wyłazić, bo on zaraz wróci!

Właśnie dziś nie byłem usposobiony, żeby skakać jak zajączek na wiosnę. Miałem ochotę do wynu­rzeń. Chciałem zobaczyć Dżabżę. Potrzebna mi była jego żyletka. Wyszedłem z mobilu i zacząłem warczeć:

- Dobrze wychowana pokojówka na widok gościa nie gwiżdże na palcach jak piracki chłopiec okrętowy, tylko wkłada ręce pod fartuszek i grze­cznie pyta, czego sobie gość życzy.

- Tak, tak, będzie i dobrze wychowana poko­jówka, będzie nawet czepek, ale teraz proszę na dół, brakuje nam mechanika.

Złapała mnie za rękę i pociągnęła w wąską szczelinę drzwi.

- Prędzej, prędzej - bezceremonialnie we­pchnęła mnie do windy ciężarowej. - Chcemy zdążyć, zanim wróci Tuan...

- A w czym mogę być przydatny?

- Coś nam nie wychodzi z blokiem odbioru dźwiękowego.

- Gdzie?

- W Tuanie.

Nie zdążyłem powtórzyć pytania, jak winda już stanęła i Ill poprowadziła mnie dalej przez obszerne pomieszczenia, które, jak się domyślałem, były akumulatorniami, pracowniami cybernetycznymi, remontowymi i magazynami. Wreszcie w niedużym pokoju o niebieskawych ścianach zobaczyłem pozo­stałą trójkę mieszkańców bazy: Łakost i Dżabża pochylali się nad siedzącym w fotelu Tuanem i, zdaje się, czesali go, konając przy tym ze śmiechu. Ill podbiegła i zaniosła się tak głośno, że i ja też mimo­wolnie wyszczerzyłem zęby.

Ubiór Tuana wstrząsnął mną. Cały w białej błyszczącej zbroi, szczególnie podkreślającej jego smukłość, w śnieżnobiałych zamszowych rękawicz­kach, obciągających kiście rąk - pozazdrościłaby

124


mu ich sama Ill - siedział rozwalony w fotelu, pozwalając kolegom podkręcać i układać swoją wspaniałą brodę. W powietrzu unosił się aromat wschodnich perfum. Patrzałem na niego i nie wie­działem, do kogo jest bardziej podobny: do piękne­go rycerza krzyżackiego czy też do Saracena?

- Wstań, dziecino, i przywitaj wujka - rozkazał Dżabża i pociągnął Tuana za piękny wąs.

Tuan wyprostował się.

Omal nie zemdlałem. To był Tuan i nie-Tuan. To był najwspanialszy robot na świecie o cukierkowej, ckliwej fizjonomii, z powodu której prawdziwy Tuan skoczyłby z rozpaczy na ścianę.

„Tuan” złożył powściągliwy, pełen gracji ukłon. Czuło się tu tresurę Łakosta.

- I co? - spytała Ill.

- Wystawcie go w zakładzie fryzjerskim - doradziłem.

- Szkoda, że nie ma wszechświatowego stowa­rzyszenia starych dziewic - powiedział Łakost.

- Brałby udział w egzaminach wstępnych - podchwycił Dżabża.

- Chłopaki, oddajcie go mnie - rzekła Ill. - Zaręczam, że znów wprowadzę bałwochwalstwo.

- To wszystko jest wesołe, ale on pracuje niedo­kładnie. Ramonie, jeśli to panu nie sprawi kłopotu, może by pan pogrzebał trochę w jednym bloku?

I obaj z Łakostem bezceremonialnie wtargnę­liśmy w śnieżnobiały brzuch tego pięknego mło­dzieńca.

Przez około pół godziny doprowadziliśmy go do pełnej świetności, od czasu do czasu rzucając żarci­kami. „Chłopak” zaczął pracować jak chronometr. Jak zrozumiałem, był przeznaczony do prostszych prac mechanicznych, lecz głównym jego zadaniem było dublowanie Tuana w jego działalności instruk­torskiej. Dlatego nawinął sobie na swój wspaniały wąs nie tylko pomoce naukowe i instrukcje z za­kresu alpinistyki i górskiego sportu narciarskiego,

125


lecz także archiwa bazy od dnia jej powstania i wszystkie historyczne dokumenty, dotyczące Re­zerwatu Szwajcarskiego, co w istocie okazało się wstrząsającym wykazem tragicznych wypadków, jakie zdarzyły się w tych górach. Nie da się zaprze­czyć - to był kawaler z erudycją.

Skończyliśmy krzątaninę wokół niego akurat w momencie, kiedy rozległ się metaliczny głos:

„Mobil chrom-trzy przybył na plac startowy.”

Spojrzeliśmy po sobie.

- Zmiatać na górę! - powiedziała Ill tak głoś­nym szeptem, że można było usłyszeć go na dworze.

W mgnieniu oka znaleźliśmy się w tym niedużym pokoju, wyłożonym bierwionami, gdzie spędziłem swoją pierwszą noc w Chacie.

Tuan wszedł jednocześnie z nami, tylko przez drzwi naprzeciwko.

- Gdzie to przepadaliście całym stadem? - zapytał podejrzliwie. Widać ostatnie dni nie wpłynę­ły na niego dobroczynnie.

- Zaznajamialiśmy gościa z pomieszczeniem - Dżabża uśmiechnął się od ucha do ucha.

Tuan wyszedł mi naprzeciwko z wyciągniętą ręką:

- A to świetnie! Wspominaliśmy pana.

Zrobiło mi się przyjemnie, że o mnie tu pamiętano.

- Są jakieś nowości? - Tuan popatrzał na kolegów z niepokojem.

- Tak, i to niezbyt pocieszające. Będziesz musiał polecieć na szesnasty kwadrat - powiedział Dżab­ża tonem kierownika nie znoszącego sprzeciwu.

- A co, zawaliło je? - spojrzał na niego z na­dzieją Tuan.

Teraz już wiedziałem, o kogo chodzi. To były wciąż te same osiemdziesięcioletnie damy.

- Jeszcze nie - odpowiedział nieubłagany Dżabża. - Lecz może się to stać każdej chwili. Ze względu na ich wiek nie możesz odmówić im uprzej­mości, o którą proszą.

- I co jeszcze?

126


- Musisz przeprowadzić je przez przełęcz.

- Jestem alpinistą, a nie bawidamkiem, a prze­łęcz to nie jest miejsce do spacerów. I żadnych czcigodnych i szanownych dam nie poprowadzę!

- Poprowadzisz.

- Zakład!

- Dziesięć wylotów. Ha! Dwadzieścia! I przygo­tuj mobil. - Dżabża obrócił się ku drzwiom:

- Tuan! - krzyknął i w tej chwili drzwi się otworzyły.

Byliśmy przygotowani na to widowisko, a mimo to coś w nas aż drgnęło. Na progu stał „Tuan” ze skierowanym w dal zamyślonym spojrzeniem pię­knych brązowych oczu. Delikatny rumieniec zale­wał jego policzki, tam gdzie nie były przysypane brodą.

Ill wysunęła koniuszek języka.

- Tuan - powiedział Dżabża. Oczy robota, migocząc złotymi iskrami jak u dzikiego kozła, obróciły się i zatrzymały na punkcie, z którego rozległ się głos. - Chodź tu, jesteś nam potrzebny.

Robot pewnym krokiem przemierzył pokój i za­trzymał się przed Dżabżą. Chód miał opanowany i lekki. W każdym jego ruchu było coś tak doskona­łego, że aż chciało się cmoknąć z podziwu.

- Czym mogę służyć? - rozległ się głos „Tuana”.

Tymczasem prawdziwemu Tuanowi ze zdziwie­nia aż obwisła szczęka.

- Wylecisz do szesnastego kwadratu, spotkasz grupę alpinistek - (tu rozległo się nasze chóralne westchnienie ulgi) - zapoznasz je z sytuacją i prze­prowadzisz przez przełęcz. Kiedy tylko przekro­czysz granicę kwadratów, wrócisz tu. Czy wszystko zrozumiałeś?

- Wszystko. Jaki mobil mam wziąć?

- Gall-jeden. Dane meteorologiczne świetlne. Otrzymasz je w czasie lotu. Zażądasz sam.

- Mogę odejść?

127


- Połamania nóg! Idź.

Jeszcze jeden nienaganny ukłon, i sobowtór Tuana znikł za drzwiami.

- Kochany! - nie wytrzymała Ill, posyłając mu w powietrzu pocałunek. - Śliczniutki!

Dżabża poklepał po ramieniu prawdziwego Tuana:

- I przygotuj swój mobil...

Tuan wahając się wstał, wyprostował się i zaczął demonstracyjnie wyskubywać włoski ze swej brody.

- Jeden, dwa - liczył je Łakost - trzy, cztery, pięć, sześć...

- Przykro mi - rzekł Tuan i machnął ręką. - Zaraz zgolę.

- Tuanie! - zapiszczała Ill rzucając się ku niemu. - Tylko nie to! Pomyśl o pięknej nieznajo­mej! To dla niej musisz mężnie nosić brzemię swojej brody!

- Ależ będzie, będzie nosić - Dżabża chwycił jej czarne palce. - Broda wchodzi w skład inwenta­rza Chaty, dlatego jest nietykalna. A teraz warto by zapytać, co sprowadziło do nas wielkiego gościa?

W paru słowach opowiedziałem o swoich oba­wach co do umiejętności władania bronią ogniostrzelną. Dżabża nachmurzył się.

- Dzisiejszej młodzieży wszystko się wydaje takie łatwe... - (Byłem przekonany, że jestem od niego starszy o pięć czy siedem lat.) - W ciągu jednego miesiąca nauczysz się trafiać do butelek, i to jeśli będziesz ćwiczył codziennie. Lecz na jelenia wezmę cię ze sobą. A teraz chodźmy, podokazujemy troszkę. A ty, jeżu, zatroszcz się o kolację - powiedział do Ill.

Podniosła rzęsy i uśmiechnęła się. Wydało mi się, że gdyby zechciała, potrafiłaby trzepotać każdą rzęsą z osobna.

Wyszliśmy na plac. Mina mi zrzedła. Nie dlatego, żebym się bał wysokości, ale niezbyt się ucieszyłem wyłaniającą się u mych stóp

128


perspektywą pięciuset metrów swobodnego pionowego lotu. Prócz tego nie widziałem tarczy, do której można by strzelać. Chyba że do obłoków.

- Chodźmy! - krzyknął Dżabża, ale wiedzia­łem, że to nie do mnie się odnosi. I rzeczywiście, z lewej i z prawej strony wzniosły się dwa maleńkie mobile, między którymi był naciągnięty sznur. Na sznurze kołysał się rzędem z tuzin butelek. Mobile zawisły w odległości trzystu metrów od nas.

Muszę powiedzieć, że ten dzień był dniem rozcza­rowań nie tylko dla Tuana. Wykonałem około pięćdziesięciu strzałów w obłoki, cztery do mobila z prawej strony, dwa do mobila z lewej i tylko jeden w butelkę. Ale za to w samą szyjkę.

- Nno taak - rzekł Dżabża i zaczął mi tłuma­czyć, jak trzeba nabijać i rozładowywać pistolet.

Szybko to sobie przyswoiłem i niewiele myśląc strzeliłem... Dżabży w nogę, rękę i głowę. Niepojęte wprost, że nie trafiłem, przecież strzelałem z bliska. Dżabża jeszcze raz mi wszystko wytłumaczył od nowa i stanął teraz za moimi plecami. Po trzech niepomyślnych próbach samobójczych wzruszyłem ramionami i zwróciłem mu pistolet. Dżabża schował go do kieszeni i krótko, ale dobitnie wyraził swoje zdanie na temat tego, w czym jeszcze będą nas wyrę­czały roboty w niedalekiej przyszłości, jeżeli nadal będziemy tak lekceważyć ćwiczenia fizyczne.

Potem wróciliśmy do towarzystwa w świetnych nastrojach i ze wzmożonym apetytem.

A towarzystwo składało się z dwu niedźwiedzich skór i Łakosta leżącego w poprzek nich.

- I jak? - Łakost podniósł głowę znad książki.

- Utwierdziłem się co do swoich pokojowych tendencji - powiedziałem, żebym pierwszy mógł się śmiać.

Łakost najwidoczniej wyczerpał zasób dowcipów na Tuanie i teraz spokojnie zasłaniał się książką. Nie sądzę, żeby chciał oszczędzić gościa, po prostu na dziś miał już dość żartów.

129


Stół był już nakryty. Żadnych wyszukanych po­traw w rodzaju pieczeni z niedźwiedzia. A jednak w całej zastawie uderzała pełna wdzięku niedbała wytworność, która od razu wyróżniała ten stół od jegerhaueńskiego, gdzie wszystko było przygotowy­wane przez roboty.

- Już jesteście? - rozległ się zza drzwi dźwię­czny głos Ill. - Otwórzcie prędko, bo mi rąk brakuje.

Rzuciłem się do drzwi, pchnąłem je - i zdę­białem po raz drugi tego dnia. Ill wśliznęła się do pokoju, z trudem utrzymując pięć czy sześć talerzy.

Ale jak była ubrana!

Była w stroju długim i szeleszczącym.

Była w śnieżnobiałym fartuszku aż do ziemi.

Była w czepeczku.

A Łakost i Dżabża nie tylko się nie zdziwili, ale nawet nie byli ciekawi, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta maskarada.

„Nie przeszkadzać sobie nawzajem w robieniu głupstw - to prawo tej Chaty” - przypomniały mi się słowa Ill.

Spojrzała na mnie tak nieśmiało, jakbym znał ją dopiero od paru minut i mógł w to uwierzyć, potem schowała ręce pod fartuszek i znikła.

Mężczyźni podeszli do stołu. Znów zjawiła się Ill i podała dymiący dzbanek z kawą. Przysiadła na swoim zwykłym miejscu, podparła policzek obnażo­ną do łokcia ręką. Czekaliśmy na Tuana.

- O, moi dobroczyńcy! - wrzasnął wpadając do pokoju. - Trzeba to było widzieć na własne oczy! One zbite w kupkę, a on przed nimi gestykuluje z pasją chrześcijańskiego kaznodziei. Możliwe, że wyłuszcza im wszystkie tragiczne historie, jakie się zdarzyły w tej przełęczy. Wiele bym dał, żeby usłyszeć to, co on tam improwizuje.

- Niechże ci się stanie - powiedział Łakost. - Myśmy wzięli pod

130


uwagę twoją ciekawość. Wszystkie jego pierwsze kazania są zapisywane. Trzeba poczekać tylko, aż wróci, wtedy dopiero będzie zabawa.

Jak przypuszczałem, stacja prowadzi obserwacje w dowolnych zakątkach rezerwatu. Ciekawe, czy terytorium Jegerhauenu tak samo swobodnie jest przepatrywane? Trzeba będzie spytać o to przy okazji.

Tuan obiema rękami przygładził włosy, obciągnął sweter - dziś w mundurze był Łakost - i z rozko­szą wyciągnął się w fotelu. Ill podsunęła mu talerz i uśmiechnęła się tym swoim miłym wstydliwym uśmiechem, którego w żaden sposób nie chciałem brać serio. Lecz pozostali potraktowali wszystko zwyczajnie, jakby tak powinno było być, więc nie pozostawało mi nic innego, jak tylko pochłaniać kolację i ukradkiem oglądać jej strój.

Różowy atłasowy czepiec z podwójnym rzędem starodawnych koronek i wstążką koloru gołębie­go skrzydła zupełnie zakrywał włosy, za to biała leciutka trójkątna chusteczka pozostawiała obnażo­ną szyję, zwykle obciągniętą trykotem aż do pod­bródka.

Atłasowa kurteczka czy bluza, albo może żakiet, Bóg wie, jak to tam kobiety kiedyś nazywały- była w kolorze starego piwa. Rękawy zawinięte powyżej łokcia, żeby nie zanurzyć w jakiejś sosjerce, pozwa­lały zobaczyć wąziutkie mankiety bluzeczki pod spodem, ku memu niezadowoleniu - zakrywającej łokcie. Końce trójkątnej chusteczki były schowane pod czworokątnym napierśnikiem fartuszka, trzy­mającym się nie wiadomo na czym. Spódniczki nie było widać, ale zapamiętałem, że była szara. Szeleś­ciła teraz pod stołem. Malutkie wytworne trzewiczki były zupełnie gładkie, bez ozdób. W istocie wszystko bardzo proste. Gdyby zapomnieć o tym, że każdej chwili może być alarm i trzeba będzie wylecieć na miejsce jakiegoś nieszczęśliwego wypadku. Lecz jeśli się tak zupełnie oderwać od

131


gór i przepaści, to muszę przyznać, że strój pokojówki w Chacie był czarujący.

Okazało się, że była i muzyka: zamierzchła prze­szłość, omal nie Mozart. Nie zauważyłem, kiedy się pojawiła, tak była naturalna w tym otoczeniu. Szczupłe ręce Ill bezszelestnie królowały w blasku nieruchomych języczków świec. Patrzałem na te ręce i powoli uświadamiałem sobie, jaką wspaniałą kobietą będzie kiedyś ta dziewczyna, skoro już teraz potrafi zrozumieć, że w tym domu, mimo niezwykle przyjaznych stosunków, powiewa niekiedy chłodkiem nie kończącego się wieczoru kawalerskiego, więc ona wnosi tu całą gromadzącą się w niej kobiecość, lecz mądrze się odgradza zaczarowanym kręgiem nieuchwytnej baśniowości.

Dziś jej rycerzem był Łakost, choć nie wy­różniała go i nie uśmiechała się do niego więcej J niż do innych, lecz było coś jakby wspólnego w jej starodawnym stroju i jego superwspołczesnym trykocie ze srebrnym koletem, w którego pod­biciu tak dobrze można było umieścić wszystkie możliwe nadajniki; kilka stuleci wstecz Ill wyglą­dałaby w takim stroju jak służąca, lecz teraz była to wieszczka najwyższej klasy. Łakostowi brako­wało tylko orderu złotego runa. Rozmowę przy stole prowadzono półgłosem, już dawno nie słucha­łem jej i nikt mi w tym nie przeszkadzał, pozwa­lając mi oddawać się własnym myślom, i zdziwi­łem się, jak mogłem sądzić podczas mojej poprzed­niej wizyty, że tego chłopaka Tuana coś łączy z Ill.

Kolacja już się skończyła, ale nikt nie wstawał; muzyka nie cichła, siedzieliśmy przy stole, lecz wydawało się, że wszyscy krążymy w powolnym starodawnym tańcu, uśmiechając się i kłaniając sobie wzajemnie. A Ill tańczy z Łakostem.

A swoją drogą - czemu mnie tak denerwuje, z kim ona jest? - pomyślałem i w tym momencie do pokoju wdarły się głuche gęste

132


uderzenia. Zdawało się, że otwarły się drzwi, za którymi bije serce olbrzyma. Lecz uderzenia natychmiast przycichły i za ich oddalonym dźwiękiem zabrzmiał obojętny głos:

„W kwadracie sześćset drugim zagrożona lawiną grupa ludzi w liczbie siedmiu osób. Przybliżona objętość masy śnieżnej będzie podana do mobilu. Kontynuuję obliczenia orientacyjne. Konieczny wy­lot mechanika i lekarza.”

Łakosta i Dżabży już w pokoju nie było.

Spojrzałem na Ill. Na jej twarzy zjawił się wyraz smutnego zatroskania. Nic więcej. Wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Tuan też wstał i jak mi się zdawa­ło - niespiesznie poszedł do centralnego pomie­szczenia.

Prawdopodobnie wszystko przebiegało jak zwy­kle, przecież nie pierwszy raz w rezerwacie zdarza się lawina. Lecz mnie się zdawało, że powinni oni coś robić, biegać, krzątać się. A oni zostali jakby nigdy nic. Ill usiadła przed ledwo tlącym się komin­kiem i położyła nogi na okratowaniu.

- Dziś jest dużo lawin - powiedziała uśmiech­nąwszy się leciutko, jakby mi oznajmiała, że uzbie­rała dużo fiołków.

Zrozumiałem, że spełnia obowiązek gospodyni, która chcąc nie chcąc, musi zabawić natrętnego gościa. Wstałem.

- Proszę nie odchodzić - poderwała się. - Przecież pan widzi, że mnie zostawili samą.

Jakbym nie wiedział, że zupełnie sama łazi po górach nocą.

- Proszę zostać, słońce jeszcze nie zaszło.

Nie tak dawno temu bym zapytał: „A co za to dostanę?” i - zostałbym. A dziś nie wiedziałem, jak z nią rozmawiać - przed oczyma miałem szczupłą, lekko kpiącą twarz Łakosta. Szukałem słów, żeby się pożegnać z jak największym szacunkiem i zostawić sobie możliwość odwiedzenia jeszcze raz Chaty. Ale wszedł Tuan.

133


- Prawie nic nie widać, „gnomy” podnoszą ścianę śniegu, Łakost i Dżabża wiszą nie opodal, mówią, że wszystko dobrze.

- Czemu wiszą? - spytałem.

- Nie wychodzą z mobilu, nigdy nie wolno zapominać o możliwości następnej lawiny. „Gnomy” same odkopią ludzi i przydźwigają ich do Dżabży.

- A jeśli mimo to trafią oni pod lawinę?

- I tak już bywało. Wtedy polecę ja.

Już był w trykocie.

- A twój sobowtór? - przypomniała Ill.

- Do diabła, z głowy mi wyleciało.

Tuan wybiegł z pokoju.

- Już wymyśliłam dla niego imię - powiedziała Ill.

- Dla kogo?

- Dla sobowtóra. Będziemy go nazywać Antuanem.

Wzruszyłem ramionami. Gdzieś pod śniegiem dusili się ludzie, a ona trzepała o jakichś głupstwach. Czyżby ubiór tak odmieniał kobiety?

- Proszę się nie denerwować - powiedziała Ill łagodnie. - Z początku też mi się zdawało, że muszę się włączać do każdego nieszczęśliwego wypadku. Ale jestem już tu cztery lata i wiem, że kiedy leci Łakost, nie ma potrzeby się niepokoić. Oni dokona­ją swego. A po kilkunastu minutach możemy być potrzebni także i my. To jest nasze życie, przywykliś­my. Na wojnie jak na wojnie.

Spojrzałem na nią nieco z ironią. Ta pokojówka bardzo milutko szczebiotała o wojnie, a boi się iść na polowanie.

- Czy pani miała kiedykolwiek pistolet w rę­ku? - zapytałem.

- Tak - odparła zwyczajnie. - Dobrze strze­lam.

- A była pani kiedyś pod lawiną?

- Kilka razy - też odrzekła zwyczajnie. - Raz Dżabża ledwie mnie obudził.

134


Zrobiło mi się nieswojo od tego jej dziecięcego „obudził”. Nawet nie rozumiała, jak należy, co to znaczy umrzeć.

- A proszę powiedzieć - wyrwało mi się na­gle - czy nie zdarzają się tu przypadki, kiedy ludzie przychodzą w góry po to, żeby umrzeć? Wiedzą, że nie uciekną od tego, i wybierają sobie śmierć na lodowym szczycie, który jest najbliżej nieba?

- Niezbyt pana rozumiem. Czyż człowiek, któ­remu niewiele już zostało, będzie tracić czas na to, żeby umrzeć w egzotycznym otoczeniu? On lepiej przeżyje te dni, jak na człowieka przystało, i posta­ra się, żeby jego życie uwieńczyła śmierć związana z ostatnim czynem, a nie przyjemnością.

Stanowczo nie można z nią było prowadzić rozmowy na taki temat. Przedłużyłem ją tylko dlatego, że chciałem dokończyć swoją zaczętą myśl. Może kiedyś, jak dorośnie, przypomni sobie to i mnie zrozumie.

- Wydaje mi się, że wiedza, jakiej dostarczył „Owerator”, niesie o wiele więcej, niż przypuszcza­my. Chybaście tego nie zauważyli, ale mnie się zdaje, że w człowieku obudził się jeden z najbardziej
niepojętych instynktów, instynkt śmierci. Wie pani, jak ranne zwierzę ucieka w określone miejsce, żeby umrzeć. Jak słonie, wieloryby, rekiny tworzą w końcu ogromne cmentarzyska. Prowadzi je tam pierwotny instynkt, przez człowieka dawno utraco­ny. I sądzę, że teraz ten instynkt został odzyskany, lecz przekształcił się w coś wyższego niż ślepy instynkt u zwierząt, podobnie jak to się zdarzyło na przykład z ludzką miłością, która wyrosła przecież z pierwotnego instynktu zachowania gatunku.

Ill patrzyła na mnie bez uśmiechu.

- A pan jest przekonany, że istnieje coś takiego, jak instynkt śmierci? Mnie się zawsze zdawało, że ludzie go sobie wymyślili. Jest instynkt życia. Gdy­ bym była zwierzęciem, co bym robiła będąc śmier­telnie ranna? Popełzłabym w mnie tylko znane miejsce,


żeby się wyleczyć, wylizać rany i przeżyć. Właśnie przeżyć. Zwierzęta nie chcą umierać. I jeśli idą, jak na przykład słonie, w określone miejsce, a jestem przekonana, że to miejsce wyróżnia się albo zdrowym klimatem, albo korzystną radiacją, to idą tam, żeby żyć. Inaczej nie byłoby sensu w tej wędrówce. Mówi się tylko o cmentarzyskach nie potrafiących przeżyć zwierząt, ale przecież wiele z owych rannych czy chorych umiało wstać i wrócić do życia.

Nie chciało mi się dalej ciągnąć tej rozmowy, wiedziałem, że mnie nic rozumie, ale to nie było już dziecięce niepostrzeganie trudnego świata doros­łych, lecz w pełni ukształtowany pogląd na rzeczy, nad którymi ja w jej wieku jeszcze się nie zastana­wiałem.

Obrzuciłem Ill spojrzeniem od góry do dołu. Jak ci lekko! Otaczają cię ludzie, z którymi nie jest straszne nawet to. Oni cię wychowują, pozwalają bawić się w maskarady, świece i kominki, ratowanie ludzi. Oni ci przekazali swoją wiedzę, swoje męstwo i swoją dobroć. To, co mi teraz mówiłaś, to także nie twoje, to ich. Ich wszystkich, nawet tego ślicznego chłopaczka Tuana. Teraz zostaniesz z nimi, a mnie czas odlecieć, czas mi już tam, gdzie zacisnąwszy zęby będę patrzał bezsilnie na to, jak odchodzi, niknie najdroższy mi człowiek, Sana. Jej wolno wszystko: pozbawiać mnie rozumu, zamykać w kamiennej klatce przeklętego Jegerhauenu dlatego, że mnie kochała i czekała na mnie - i teraz ma prawo do mnie bez reszty.

- No, na mnie już czas - powiedziałem i skie­rowałem się do wyjścia.

- Do widzenia - usłyszałem za sobą obrażony dziecięcy głosik.

Coś we mnie nabrzmiewało - głuchego i zawist­nego, wyskoczyłem na placyk startowy i opadłem na dno mobilu, klnąc wszystkich, którzy żyją tak lekko i pięknie, żyją bez presji, że wciąż coś

136


muszą. Nie, moja złość nie była jednak zawiścią, lecz uświado­mieniem sobie własnej niemocy: nie potrafię nakło­nić Sany do tego, żeby przeżyła swój ostatni rok tak jak oni tu w Chacie.

Szedłem po ciężkim wiosennym śniegu i wydawa­ło mi się, że wystarczy, abym się obrócił, a zobaczę migoczący w księżycowym świetle szczyt góry, gdzie mieszkają ci zadziwiająco, diabelnie zwyczajni lu­dzie, którzy pewnie nigdy nie robili problemu z tego, czego chcą, a co powinni.

Sana oczywiście nie spała. Chodziła po pokoju, a ruchy jej były ciężkie i niepewne. Jakby po każdym kroku chciała zawrócić do drzwi i biec gdzieś, ale się powstrzymywała. Nie powiedziała mi nic.

Wyciągnąłem się na łóżku jak człowiek, który przeszedł, diabli wiedzą, ile kilometrów. Nie udawa­łem, byłem rzeczywiście zmęczony. Omal się nie uśmiechnąłem, wspomniawszy Antuana. I ostate­cznie za dzisiejszy wieczór byłem zły na siebie, za swoje zachowanie się wobec Ill. Biedne dziecko. Powinno żyć, cieszyć się, a tu przyłażą różni domo­rośli filozofowie z jakimś nowo objawionym instynk­tem. A ono pewnie się jeszcze bawi lalkami. Tuan po górach z Ill łazi, Dżabża nos jej wyciera, Łakost rozwija intelektualnie. Czyż to nie życie? Potem zakocha się w jednym z nich, będzie wzruszająco ukrywać to przed wszystkimi, aż zupełnie przypad­kowo i koniecznie w heroicznych okolicznościach miłość ta wypłynie na świat Boży, i - ślub na Olimpie. Z zawziętością zacząłem rysować w myś­lach taki lakierowany obrazek: kobieta według dawnych obyczajów cała w bieli i tylko bardzo uważne oko może się dopatrzyć między długą rękawiczką a koronką rękawa czarnej matowej powierzchni trykotu. Uroczyste dźwięki marsza Mendelssohna zostają zakłócone przez głuche syg­nały alarmowe i oto potężny statek unosi młodą parę małżeńską na spotkanie ich

137


pierwszego zagrożenia rodzinnego. Nieustraszoną ręką zdejmuje Ill ze swej główki welon ślubny, a Łakost...

Czemu właśnie Łakost?

Wszystko się we mnie wzburzyło. Drgnąłem.

- Co ci? - spytała Sana.

- Zdarza się - powiedziałem. - Kiedy długo się biega, to potem ręce i nogi w czasie odpoczynku same się podrywają.

- Tak - odparła - tak się zdarza.

Bałem się, że zaraz zacznie mnie pytać o coś, ale ona już spała. Zasypiała zadziwiająco szybko, jakby w mgnieniu oka wyłączała się ze wszystkich dzien­nych myśli i trosk. I powoli, z trudem się budziła. Pytałem, jak to się dzieje? Wyjaśniła mi, że do pracy w Jegerhauenie jeszcze nie przywykła i bardzo się tu męczy. Lecz wiedziałem, że nuży ją nie praca, a ciągłe oczekiwanie, ciągłe naprężenie - wiedzia­łem, że każda minuta jej życia jest pełna myśli o mnie i każdy dzień - o mnie, i teraz - o mnie, i potem - o mnie, i zawsze - o mnie.

Rozdział VIII

Z każdym dniem Sana stawała się coraz bardziej roztargniona. Zapominała, co zamierzała zrobić, niekiedy nagle zastygała w drzwiach i wracała - pewnie nie mogła sobie przypomnieć, dokąd miała iść. Jej ruchy stały się o wiele bardziej powolne niż zimą. Zdaje się, że zaczynała rozumieć, jak tanio kosztuje mechaniczna szybkość. Lecz zamiast pręd­kości działania - przyszła śpieszność uczuć, jakby w ciągu tych kilku miesięcy, które nam pozostały, chciała przekazać mi całą swoją czułość, serdeczność i jeszcze coś gorzkiego i dławiącego, czego nie można wyrazić słowami. Dla więdnącej trawy - to będzie zapach. Dla człowieka - nie wiem.

138


Pewnie zwyczajnie ból. I wszystko to było tak kłujące i trudne do zniesienia, że czasem przychodziło mi do głowy: czy zostało we mnie dla niej coś więcej, prócz bezgrani­cznego, bezsilnego współczucia?

Dobrze wiedziałem, że przestać kochać można tylko wtedy, kiedy na zmianę jednemu uczuciu przyjdzie drugie. Ale teraz o niczym takim nie mogło być mowy. Istniała, co prawda, Chata, lecz doskona­le sobie zdawałem sprawę z tego, że nigdy bym nie poleciał do niej, gdyby przyciągała mnie tam kobie­ta, a nie wspaniała czwórka miłych chłopaków.

Stwierdziwszy to, ze spokojnym sumieniem skie­rowałem się do Chaty.

Tym razem zastałem tylko Dżabżę i Łakosta. Ten ostatni znów był w mundurze i coś nanosił na niewielką ciemną deseczkę. Dżabża siedział po turecku, na kolanach miał grubachną „Metodykę protezowania przewodu pokarmowego”. Książkę taką widziałem u Pedla i zapamiętałem ją dzięki nie kończącym się tablicom apetycznych różowych wnętrzności. Zawsze byłem wysokiego mniemania o własnym systemie nerwowym, ale po półgodzin­nym przeglądaniu wszystkich tych girland - ze­mdliło mnie. Sprzątnąłem książkę, żeby nie wpadła w oczy Sanie; to dziwne, ale niekiedy zapominałem, że jest lekarzem.

A teraz patrzałem na szczęśliwą fizjonomię Dżabży i myślałem: oto jak dzięki przyzwyczajeniu i zainte­resowaniom profesjonalnym fakt, że jesteśmy napeł­nieni jakimiś idiotycznymi wężami z naturalnego tworzywa nie tylko go nie przygnębia, lecz sądząc z wyrazu jego twarzy, wprowadza w stan cichego zachwytu. Tak, być może i do tego, co przyniósł „Owerator”, też można przywyknąć. Rozpatrzyć filo­zoficznie ze wszystkich stron, znaleźć czynniki pozy­tywne tego zjawiska i wszystko powróci do normy, ba, pojawi się nawet zainteresowanie... A może - otępienie?

W końcu jednak mnie zauważyli.

139


- I co? - rzucił Dżabża zamiast słów powitania.

- Tym razem bez jakiegokolwiek pretekstu - powiedziałem śmiało.

- To pocieszające.

- Nasza Chata zaczyna zyskiwać sobie sławę kurortu wysokogórskiego - zauważył Łakost nie podnosząc głowy znad swego rysunku.

To znaczy, że nie tylko ja jeden tu przychodzę. Dziwne, że dotąd jeszcze nikogo nie spotkałem.

- A ty możesz zadzierać nosa, Ramonie - powiedział Dżabża, jakby odgadując moje myśli. - My przecież nie każdego tu wpuszczamy, a w dodat­ku jeszcze bez pretekstu.

- Czy w związku z tym winienem jakiś ukłon?

- Ach nie, zostaw to Ill. Zrobi to wytworniej, chociaż i ty masz coś podobnego w ruchach. - Z tymi słowami Łakost podsunął mi swój rysunek.

To był szkic czaszy lub popielnicy, czy jakiegoś innego ceberka antycznych kształtów. Na brzegu tego naczynia, zwiesiwszy jedną nogę, siedział obna­żony Satyr. Na prawo od niego, też na skraju naczynia, leżała rozpłaszczona jaszczurka, a Satyr na wpół obrócony patrzał na nią.

- Ze wszystkimi swoimi różkami i kopytkami jest zbyt zgrabny jak na Satyra - powiedziałem. - A kompozycja w guście scenki rodzajowej. Ogólnie rzecz biorąc - surowe.

- Patrzcie no! - powiedział Dżabża. - Zna się.

Wziął ode mnie rysunek, zaśmiał się - Łakost mu pewnie przedtem go nie pokazywał - a potem rzucił deseczkę znów mnie.

Popatrzyłem i zrozumiałem, że Satyr to ja.

Co za dziwy! Można było pomyśleć, że ktoś widział, jak wtedy, jeszcze latem, rozmawiałem z jaszczurką na nabrzeżu. Ale nabrzeże sprawiało wrażenie pustego. Trzeba było fenomenalnej pamię­ci, żeby tak przypadkowo przechodnia utrwalić i jeszcze wpaść na pomysł, żeby go rozebrać. I te rogi, i kopyta...

140


- A skąd taki pomysł? - pozwoliłem sobie na zdziwienie.

- Zwyczajnie. Mam odpowiedni kawałek porfi­rytu, szarego, z liliowobrązowym odcieniem. Dam do obróbki z grubsza według szkicu, a resztę zrobię już sam.

- Po co?

- Dla Ill na szpilki. Dziewczyna cierpi na sno­bizm, każdy grzebyczek musi mieć ręcznej roboty.

- Rozpieściliście dziecko.

- To on tak pobłaża - Łakost wskazał na Dżabżę.

Ten się tylko uśmiechnął.

- No a gdzież jest Ill?

- Wezwana. Wypadek drobny, dałby radę i ro­bot, ale ludzie stchórzyli: są pierwszy raz w górach, więc potrzebują człowieka.

Przypomniałem sobie, jak grzebałem się na dnie lodowego rowu i zrozumiałem, że w moim przypad­ku tym bardziej nie był potrzebny człowiek, wystar­czyło posłać robota.

- Sami wezwali pomoc?

- Nie, wiedzieliśmy, że ścieżka wkrótce się oberwie, a za nimi z tyłu zasypało ją. Na ścieżce zaś pięć osób, sami malcy. Ill poleciała obetrzeć im nosy.

- To znaczy, że nieustannie obserwujecie każdy kilometr rezerwatu?

- Po pierwsze nie my, tylko sygnalizatory. Kiedy tylko sygnalizator wyczuje coś niedobrego, podnosi alarm. Tak było z lawiną w czasie twojego ostatnie­go pobytu u nas.

- Czy sygnalizatory się nie spóźniają?

- Wszystko, co wtedy słyszałeś, było przekaza­ne, zanim lawina przykryła ludzi. Jeszcze się posu­wała, a myśmy już lecieli. Dlatego o koordynatach i grubości masy śnieżnej dowiadujemy się już w mobilu. Po drugie, każdy kilometr jest penetrowany przez obserwatorów, oni obliczają stan dróg, lo­dowców, masywów śnieżnych i tym podobnie. Syg­nalizatory są przymocowane do ludzi. Kiedy

141


tylko człowiek przekroczy granicę rezerwatu, przyczepia się do niego sygnalizator. To jego Anioł Stróż.

- Coś podobnego...

- A cóż? Trzeba się pokazać od najlepszej strony.

Zostawiliśmy Łakosta nad jego pseudoantycznymi wprawkami i poszliśmy z Dżabżą do sali obser­wacyjnej. Znajdowała się o piętro wyżej i zajmowała cały wierzchołek góry, tak że sufit wspinał się stożkiem wzwyż. Ściany były ogromnym ekranem, to rozpadającym się na oddzielne fragmenty, to zlewającym się w jedną panoramę. Jakieś skrzynecz­ki pełzały wzdłuż ściany, wznosząc się na cienkich metalowych łapkach lub zawisając w powietrzu - przedzierały się jedna przez drugą, dotykając same­go ekranu. Były to prawdopodobnie owe sygnaliza­tory.

- A oto i Ill - powiedział Dżabża podprowa­dzając mnie do mętnoniebieskiego ekranu. Sześć ciemnych figurek posuwało się po zupełnie gład­kiej, zdawałoby się, ścianie. Półka skalna była nie­widoczna.

- Idzie pierwsza?

- Nie, na końcu. Zła widoczność, to już granica kwadratów.

- Czy to daleko stąd?

Dżabża zrobił coś ze skrzyneczką wiszącą przed tym ekranem.

„Dwieście sześćdziesiąt cztery kilometry” - głos rozległ się gdzieś z góry. Bardzo przypominał piękny baryton Dżabży. Jasne, nie każdy sygnalizator może mieć własny dyktonadajnik, byłoby to zbyt skompli­kowane.

- Centrum ma pewnie bardzo dużo równoleg­łych kanałów - powiedziałem na wpół pytająco.

- No pewnie. Niedawno gruntownie je przebu­dowano, stacja przecież powstała trzysta lat temu, wiele urządzeń już się do niczego nie nadaje. I jest ciasno.

142


- W dzieciństwie wybieraliśmy się w Himalaje, ale musiałem się przygotowywać do lotów - wtrą­ciłem mimochodem.

Dżabża zamachał rękami.

- Też mi góry! Mówią, że na Everest od pod­nóża aż do wierzchołka biegną schody z poręczami. Tam takich stacji, jak ta, jest ze dwadzieścia, ojej! Sanatoria i domy rozrywkowe na każdym kroku,
wysokogórskie teatry i cyrki. To nie jest rezerwat, to bajzel. Był pierwszym, który zaczęto zagospoda­rowywać, kiedy ludzie z Europy i Ameryki po­wędrowali na nowe pastwiska. Całe trzy stulecia,
gdy zagospodarowywano planetę Mars, a Europa oczyszczała się z osadów aktywnych i trwał de­montaż wszystkich przedsiębiorstw przemysłowych, kiedy miasta uwalniały się od spalin i transportu,
a fanatycy starożytności, w rodzaju Łakosta, nosili się z myślą zrekonstruowania każdego miasta w jego własnym architektonicznym stylu - Rezer­wat Szwajcarski był pustynią. Dobrze, że jakiś poczciwiec wpadł na pomysł i nawpuszczał tu wiel­kiego zwierza, po parze czystej rasy i nieczystej. Mówią, że w ciągu tego czasu pojawiły się tu nawet szablistozębe tygrysy. Nie spotkałem ich, ale prawie w to wierzę. A kiedy Europę na nowo odkryto, trzeba było utworzyć tu stację na wzór Himalajów, Kilimandżaro, południowoamerykań­skiego „Plata” i „Spokojnego” na Antarktydzie. Ale żadnych już zbytków i kurortów. Schroniska o komforcie z epoki kamienia. Jeśliś maminsyn­kiem, to wal w Himalaje. Samych kolejek górskich
jest tam tyle, że ich długości starczyłoby od Ziemi do Księżyca.

On mówił, a ja wciąż patrzałem i patrzałem na sześć ciemnych kreseczek posuwających się wzdłuż jasnoszarej ściany. Jak Dżabża poznał, która z nich Ill? Patrzałem wciąż i nie mogłem odgadnąć. Dla mnie były wszystkie jednakowe.

143


- Chodźmy na dół - powiedział Dżabża i niebawem znaleźliśmy się w łagodnie zaokrąglającym się korytarzu.

- To jest nasza kuchnia; zresztą już tu byłeś. Największa świętość. Mój szef-kucharz to typ wyjąt­kowo delikatnej budowy. Trzy lata go trenowałem niezależnie od tego, co miał ustalone w programie. I Łakost z Tuanem namęczyli się z nim niemało.

- Wiem - powiedziałem. - Także przez to przeszedłem. Pewnie, największymi smakoszami by­li przeorowie klasztorów.

- Byliby głupcami, gdyby było inaczej.

- Nie było, cóż mieliby innego do roboty?

- Miałeś dobrego kucharza na boi?

- Żadnego nie miałem. Nie przychodziło mi to nawet do głowy. A konserwy wszystkie były świeże, sami je przywieźliśmy.

- Konserwy! W tym wypadku stanowczo bym się powiesił. Drepczmy dalej. To nasz gościnny na współczesną modłę. Nic ciekawego.

Rzeczywiście, nic ciekawego. I wyglądał na nie zamieszkany. Pewnie jest tu czymś w rodzaju sali narad i oficjalnych przyjęć. Za następne drzwi nie zajrzeliśmy.

- Tu jest moje królestwo, lepiej sobie nie psuć humoru. Nie zawsze przecież trzeba wieźć poszko­dowanego do Genewy, gdzie znajduje się najbliższy szpital. Przepiękny, oczywiście, ale do niego jest pół godziny lotu z najbardziej oddalonych punktów.

- Nieraz nie można szybko manewrować. Ale na moje wyposażenie nie narzekam. Jest, co trzeba. No a teraz patrz. Tylko uwaga, nie zdradź. Prowadzę kontrabandę.

To była pracownia rzeźbiarza. Nie trzeba mi było mówić, że wszystko tu należy do Łakosta.

- Patrz - powiedział Dżabża prawie z uwiel­bieniem - to jest właśnie „Lampart”.

Po pochyłej skale pełzł w górę czarny lampart. Był martwy, sztywniał, a jednak wciąż jeszcze pełzł. Wiedział, że jeśli się dostanie do wierzchołka, znajdzie życie. Więc pełzł, żeby żyć, a nie, żeby

144


umrzeć. Ileż woli i rozpaczliwego wysiłku znać w tym wielkim, zapadniętym ciele, i nonsensem byłoby myśleć, iż dąży do śmierci. Patrząc na niego zrozu­miałem, o czym mówiła Ill.

- Kamień na tę rzeźbę taszczono omal nie z Aldebaranu. Potwornej wielkości odłamek, no bo to tu jest pomniejszoną kopią.

- Więc gdzie jest oryginał? - zapytałem.

- Na szczycie - rzekł Dżabża. - Na szczy­cie Kilimandżaro. Widziałem go tam. Nawiasem mówiąc, tam właśnie poznałem Łakosta i przy­wlokłem go tutaj. No, chodźmy, bo jeszcze gospo­darz zawita.

Dalsze pokoje ciągnęły się jeden za drugim. Tworzyły lekko zaokrągloną amfiladę, prawdopo­dobnie były położone wzdłuż zewnętrznych ścian.

Wielkie maszyny. W środku każdej z nich znajdo­wała się kobieca postać, wykonana z jakiejś przeźro­czystej masy plastycznej. Delikatne macki oplatały figurę, jakby ją głaszcząc.

- To też nieciekawe, maszyny do szycia. Tu czaruje Ill.

Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że maszyn nie jest aż tak wiele, tylko całe ściany są obstawione lustrami. Ze wszystkich stron patrzało na mnie moje odbicie. Stojak z deską kreślarską, a przed nim aparat cyfrowy. Prawdopodobnie wystarczyło zrobić szkic, a maszyny rozpracowywały model i przekazywały dokładne rysunki cybernetycznym szwaczkom.

- Ile ona ma tych kostiumów?

- Nawet nie liczyłem. Uszyto pewnie ze dwieś­cie, ale wiele z nich Ill oddaje do teatru genewskiego.

- Też mi mania!

- Nie, nie, to jest jej potrzebne.

Tak, rzeczywiście, to było potrzebne wszystkim kobietom, poczynając od epoki kamienia, tylko że nie zawsze mężczyźni się z tym tak zgadzali.

145


Poszliśmy do następnych drzwi. Z prawej i lewej strony stały mniejsze maszyny, w ich centrum, na cienkich dyskach, znajdowały się maleńkie, pewnie dziecięce, nogi. Wydawało się, że wielkie pająki pochwyciły w niewolę te nóżki i mocno trzymają je w swych metalowych łapach. W półciemnej pracowni było chłodnawo i smutno. Tu Ill bawiła się, strojąc samą siebie. Lecz nie pachniało tu dziecięcą radoś­cią. Może dlatego, że teraz nie było tu Ill?

- A to nasze studio.

Znalazłem się w dziwnym pokoju. Był trójkątny, bardzo wysoki i długi. Panował tu taki sam pół­mrok, jak w pracowni kostiumów. Pośrodku stało kilka foteli, a na podłodze leżały porzucone podusz­ki. W kącie ostrym, od którego rozchodziły się obciągnięte czarnym rypsem ściany, znajdowało się dziwne urządzenie, przypominające pulpit bioprojektora w połączeniu z kabiną do badań fizjologicznych. Naprzeciwległa ściana była wygięta i lekko migotała.

- Nie rozumiesz? Siadaj - rzekł Dżabża.

Usiadłem w pierwszym z brzegu fotelu.

- Patrz tam - Dżabża wskazał na migoczącą ścianę.

Światło zgasło. Dziwna muzyka, niezwykle melo­dyjna, zabrzmiała ze wszystkich stron. Wydało mi się, że rodzi się gdzieś we mnie samym. Jednocześnie od płaszczyzny ściany oddzielił się świecący punkcik i zaczął rosnąć, zamieniając się w trzepoczący obłoczek. To była spódniczka, albo raczej dobre dziesięć spódniczek razem złożonych. Kiedyś, bar­dzo dawno temu, w takich strojach tańczyły baleri­ny. Teraz mogłem już dopatrzyć się rąk i nóg, i nawet rysów twarzy. Zdziwiłem się, że to nie była Ill, lecz jakaś inna kobieta. Obok niej zjawił się partner ubrany na ciemno; obejrzeć go dobrze nie mogłem. W muzyce coraz wyraźniej brzmiały teraz dwa ludzkie głosy - męski i żeński. Stopniowo wyparły one wszystkie instrumenty i gdyby nawet nie było tancerzy, a słychać

146


było tylko te głosy, prawdopo­dobnie widziałbym ten sam dziwny powolny taniec, wymyślony przez Dżabżę. Zdawało się, że para tańczy nie odczuwając swego ciężaru, jakby płynęła w wodzie, oboje są blisko siebie, leciutko się dotyka­ją, jakby w obawie, że się rozlecą w różne strony i od jednego nieostrożnego ruchu zgubią się w nieobję­tej przestrzeni.

Po kilku minutach spostrzegłem, że między nimi zjawiła się gęsta szara przestrzeń, odpychająca ich od siebie; oto rozchodzą się wciąż dalej i dalej - są już niezmiernie od siebie dalecy, ale ta nieskończoność, leżąca między nimi, nie rozdziela ich, nie przeszka­dza im czuć siebie wzajemnie, kontynuują taniec tak, jakby każde czuło dłoń drugiego, jakby widziało wzajem swoje oczy, dopiero co błyszczące z bliska, i w swobodnym rytmie wciąż jeszcze opierało na ręce, której nie ma, a która powinna podtrzymy­wać... Dziwny taniec. Zawierał jakąś symbolikę.

W studio zapaliło się światło.

- Chcesz spróbować? - zapytał Dżabża.

- Ach, nie. I tym też się kiedyś zajmowałem. Czasem coś wyszło, ale nie to, co trzeba i po kawałeczku, martwo... Jeszcze byś może zapropo­nował, żebym pisał wiersze. Rymy to ci dobiorę, ale cały wiersz, wybacz. Nie mam talentu. Nawet bym nie pomyślał, że przy tym wszystkim jesteś także dramaturgiem.

- Ach! To tylko po amatorsku, dla siebie. Ill to dopiero głowa!

- Tu z nią pracujesz?

Uważnie popatrzałem na niego i nagle wydał mi się taki subtelny w wyrazie oczu i twarzy, i we wszystkim: jak ostrożnie unosi ręce o szerokich, płaskich palcach, jakby trzymał coś bezcennego, jak przełyka ślinę i zamiast odpowiedzi pochyla głowę... Zrozumiałem, że ani Tuan, ani Łakost nie mają tu nic do rzeczy i że okrągła twarz z głupkowatym uśmiechem to twarz artysty, potrafiącego być

147


tak wspaniałym, jak tylko sam zechce, i że nikt prócz Dżabży nie da Ill tego, co jest dla niej konieczne - nieograniczonej fantazji wcielonej w realne obrazy danego im świata. Wiedziałem, ile nieludzkich wysił­ków kosztuje stworzenie jednocześnie i muzyki, i fonu, i poruszających się i oddychających żywych ludzi, i niedopuszczenie, aby cokolwiek zgasło, i pod­porządkowanie tego wszystkiego swojej fantazji. Nie każdy, kto napisze kilkanaście wymownych wierszy, jest poetą. Ale ten, kto stworzył chociaż jedną pełną scenę, ten jest dramaturgiem. Dawniej mówiono w takich przypadkach, że to dar Boży. Istotnie! Można przesiedzieć dziesiątki lat, treno­wać do nieprzytomności, tworzyć geometryczne figury, maszyny, budowle, lecz wymyślić, stworzyć od początku do końca chociaż kilka sekund ludzkie­go życia - to mógł tylko prawdziwy talent.

I oni, jak się okazało, potrafili to.

Dżabża to jeszcze nic. Ale Ill, dziewczyna?

- Dżabża - powiedziałem - pokaż mi Ill.

Szybko spojrzał na mnie. Płaska, flegmatyczna jego twarz nic nie wyrażała. Potem jedna brew się uniosła.

- Też mi! Tak od razu pokaż. Jeżeli to zrobię, nie odlecisz z Chaty.

- A myślisz, że mi się tak chce odlecieć? - powiedziałem. - Tylko że byłoby to dużym upro­szczeniem, gdyby rzec, że to z powodu Ill.

Dżabża milczał. Domyślał się, co wiązało mnie z Jegerhauenem, czy może nawet wiedział dokład­nie - to nie miało znaczenia. Zuch chłopak, że milczał. Siedziałem okrakiem na jakimś taborecie i obracałem się w takt muzyki - jasnej i prze­dziwnie rytmicznej - i mówiłem, mówiłem...

- Dżabża - mówiłem - świat waszej Chaty jest diabelnie stary, to inna epoka, Dżabża. To miniona epoka przestrzeni, gdzie wszystko wzwyż, wszerz. Wiesz, jak się rozwijała ludzkość? Najpierw poznawała przestrzeń jak wroga, czujnie, z namysłem. Czasu

143


ludzie wtedy nie postrzegali - był ponad ich możliwości pojmowania. W miarę odda­lania się od miejsca swego zamieszkania, człowiek zaczął zdobywać przestrzeń. Wtedy zrodziło się pierwsze smutne wyobrażenie o czasie. Nie o tym od posiłku do polowania, lecz o Czasie, rozumiesz mnie. Ale to wyobrażenie odkryło taką otchłań, że lepiej było o tym wszystkim nie myśleć. I ludzkość zajęła się przestrzenią, która dobrze dawała się ujarzmiać. I tu stary Erber postanowił zakończyć epokę ujarzmiania przestrzeni - każdy zakątek wszechświata winien być dostępny dla człowieka. Ale zamiast zakończyć jedną epokę, on zapoczątko­wał drugą.

Dżabża wciąż milczał pochylony nad pulpi­tem, wydłubując na jego płycie kształty jakiegoś żuka.

- Wasza Chata pozostała w miłym, dobrym wieku przestrzeni - ciągnąłem. - Zostaliście w nim wszyscy i nawet tych dwoje, których dopiero co stworzyłeś przy mnie. Byli pełni lekkości i światła, bo nie czuli każdym centymetrem kwadratowym swojej skóry tego potwornego ciśnienia czasu, które zaciążyło na wszystkich pozostałych mieszkańcach Ziemi.

- Czy ją widziałeś? Tę całą Ziemię? - spytał szybko Dżabża.

- Widziałem. Widziałem ludzi pędzących do utraty ludzkiego ciepła.

- I na podstawie tej jednej szybkości już wyciąg­nąłeś wniosek, że wszyscy na Ziemi to histerycy w rodzaju twoich kolegów... mam na myśli Elefantusa i tego... Pata.

Byłem tak zaskoczony, że aż przestałem się kręcić na stołku. Coś takiego! W świetle jego teorii, o postępie pokoleń zwłaszcza? Elefantus i Pateri Pat wydawali mi się bohaterami. Zdawali sobie sprawę z krótkości czasu, jaki im pozostał, i dlatego starali się zrobić jak najwięcej. Przecież widziałem, jak niewiele go tracili na to,

149


co nie dotyczyło bezpośrednio ich pracy. To znaczy, że nie jest heroizmem oddawać całe swoje życie nauce?

- Dżabża, bracie - powiedziałem - jesteś jednak nieobiektywny. Przecież oni pracują jak katorżnicy.

- Wiem - rzekł Dżabża - no i co? Praca na całą wytrzymałość organizmu nie jest zasługą. Teraz o tym marzą tylko takie chłopaki jak Tuan, i to właśnie z głupoty.

- Lecz jeśli istnieje pokolenie wprowadzające postęp, to musi mieć swoich bohaterów.

- Właśnie, właśnie. Zupełnie jak Tuan! Bohate­rami są wszyscy, zrozum to. A jeśli nie, to wsiadaj w mobil i leć do jakiegoś centrum, byleby tam było dużo ludzi.

- Nie teraz, Dżabża.

Znów milczał.

- I jak tu ciebie zrozumieć? To „histerycy”, to znów „bohaterowie”.

- A co tu rozumieć? Bohaterami są ludzie, a ludzie bywają różni.

Trudno się było temu sprzeciwić.

- Tak - rzekłem - bardzo różni. Nawet w naszym wieku.

- Co tu wiek ma do rzeczy? Ty mi tu rozwijasz teorię, że byli kiedyś ludzie, którzy nie czuli ciśnienia czasu. Według mego skromnego zdania myślisz jedno, a mówisz drugie. Nie daje ci spokoju nie Czas w ogóle, jako pojęcie, lecz daty, które przyniósł „Owerator”.

- Tak - przyznałem.

- I sądzisz, że ludzie dopiero teraz zastanowili się nad tym zagadnieniem? Nie. Znać swój czas było od dawna marzeniem silnych i strachem słabych. Jest taka bajka, stara, prastara, z bajek o dobrym bogu. Był sobie taki bóg, który w dobroci swej gubił tysiące ludzi, młodzieńcami także nie gardził; całe ziemie obracał w proch.

150


Słyszałeś ją pewnie. Stworzył ten bóg ludzi i powiedział każdemu z nich, kiedy go zabierze z powrotem na swoje łono. A roboty w owe czasy bóg miał dużo - całą metagalaktykę przesiał, nieprędko ręce jego znów dotknęły ziemi. A kiedy dotknęły, dokonał inspekcji w nie­których rejonach śródziemnomorskich. Pierwsze, co mu wpadło w oczy, to wielkie chłopisko, które burzyło zupełnie dobry dom. „Ach, ty sukinsynu - krzyknął dobry bóg - co robisz z funduszem mieszkaniowym?” - „A to - odpowiedziało chło­pisko - że jutro muszę umrzeć i żeby mojemu sąsiadowi nic nie zostało, dom mój zburzę i zarżnę wszystkie owce.” Przeklął go bóg i postanowił, że odtąd nikt już nie będzie znał swojej ostatniej godziny. Od tego czasu spokój był na ziemi. Względ­ny oczywiście.

Milczeliśmy chwilę.

- Śmieszna bajka - powiedziałem. - Kto ją wymyślił?

- Któż to wie? Kramarz wędrowny. Ludzka małość. Aż dziw, że tę bajkę nierzadko cytowali mądrzy ludzie. Ach, pal ją sześć! W tych samych czasach żył inny człowiek. Poeta. I pisał inaczej. Posłuchaj: „Odsłoń, Panie, czas mego zgonu i liczbę dni moich, jaka jest, ażebym wiedział, jaki wiek mój...

Powściągliwa siła, pełna skromności odwaga i wielka żarliwość tych słów wzruszyły mnie.

- Przekład z Dantego?

- Nie, jeszcze starsze. Przypuszczano, że król Dawid. Ale to niemożliwe. Taka odwaga u czło­wieka, który zbyt wiele by przecież utracił wraz zżyciem. Najpewniej jakiś mędrzec nieznany. Dawni królowie nie byli głupcami, umieli sobie dobierać referentów.

Dżabża wstał. Znów znaleźliśmy się w korytarzu. Zostało tylko czworo jednakowych drzwi - Dżab­ża pominął je.

151


- To byłoby z grubsza wszystko. Tu są nasze osobiste apartamenty, kliteczki Łakosta, Tuana... A tu zamieszkuje Ill. Właśnie już wraca.

Nie powiedziałbym, że spostrzegłem cokolwiek, co by świadczyło o jej przybyciu.

- Nie dziw się, przywykliśmy poznawać każdy nadlatujący mobil.

- Nie słyszałem żadnego.

Dżabża pchnął drzwi do pokoju bawialnego i puścił mnie przodem.

- A jednak w ciągu tego czasu, kiedy oglądaliś­my te ruiny, wyleciało ich około dziesięciu i tyleż wróciło. Centralny cyber sam rozporządza wszyst­kimi mechanizmami i wzywa nas tylko w szczegól­nych przypadkach. No, wycieczka skończona. Co jest, to jest. Jeśli chcesz, to bierz.

- Teraz nie mogę.

- Domyślam się. Ale w ogóle nie odmawiasz, to już coś!

- Bardzo tu ci jestem potrzebny...

- A tak, przyjrzałem się, wiesz?

- Pomyślałby kto, że prawda.

I wtedy nagle do pokoju wdarła się Ill.

- Aha! - zawołała głośno, że aż zachybotały płomyki świec. - Biorę urlop! Na cały wieczór!

Tuan i Łakost, którzy siedzieli przy pięknych agalmatolitowych szachach, nawet nie podnieśli głowy.

- No proszę - burknął Tuan - a może by bez pisku? I bez tego trzęsą mną dreszcze. Czy to wypada tak gnębić człowieka?

Łakost spokojnie gładził swoją brodę.

- Ach, Tuanie, ach, kochany! - Ill nie wypu­szczała swojej ofiary - chodź, pojeździmy!

- Jak wygram partię.

Łakost zakaszlał wymownie.

- No to sobie tu gnij - Ill machnęła ręką. - Sam nie idzie i innych nie puszcza. A Dżabża ma katar. Zmówili się.

Nagle zobaczyła mnie.

152


Zląkłem się, że zaraz zawiśnie mi na szyi. Jakimś cudem powstrzymała się od tego.

- A jednak - wskazała jedną ręką na mnie, a drugą na sufit - jest jeszcze Bóg na niebie. Niewątpliwie.

- Jest - odrzekłem - niewątpliwie. I to on właśnie dziś mi podpowiedział, żebym nie brał nart ze sobą...

- Nie udało się - odcięła się Ill. - Narty są w mobilu. A bogowie nie kłamią, to zabronione. Byle co, i najwyższy wymiar, jak u Wagnera.

- Czyżby z pani był aż taki dyktator...

- A co, pokojówka to niedobrze?

- Mnie się nie podobało.

- Świetnie! I jak uczciwie. Bo ci - wskazała palcem przez ramię - tylko kłamią i tylko chwalą. No dobrze, chodźmy już, reszta komplementów na świeżym powietrzu.

- Przestań się opierać - powiedział do mnie Dżabża. - To bezskuteczne. Teraz wiesz, czemu cię tak przywabiam. My wszyscy mamy już tego po­wyżej uszu.

Ill tymczasem wypychała mnie z pokoju. Obejrza­łem się niechcący.

No tak! Patrząc na tę trójkę byłem gotów się założyć o swoje narty, że każdy z nich chciałby teraz być na moim miejscu. Zobaczyłem najprawdziwszą, szczerą zazdrość. To po kiego licha jej odmawiali?

- Kłaniam się wszystkim - rzekłem. - Podpo­rządkowuję się sile. Lecz za moją pełną samozapar­cia ofiarę żądam od was podwójnej kolacji. Niedłu­go wrócę.

- Proszę iść, proszę iść! - Ill dziobała mnie palcem w plecy. - Jeszcze się pan opiera.

Szczerze mówiąc, już się nie opierałem.

A w mobilu znowu siedziała cicha i znowu na podłodze, objąwszy ramionami kolana. A ja wyżej, na fotelu, twarzą ku niej i znowu bezczelnie wpatry­wałem się w nią, i myślałem: czemu to ja się tak

153


cieszę? I zrozumiałem. To dlatego, że jest dziś taka, jaka jest, i do ostatniej jej rzęski wiem, jaka jest naprawdę, a kiedy się zna człowieka, tak jak ja znam Ill, wtedy człowiek ten w jakiejś mierze należy do ciebie.

Wiedziałem, że gdy mobil wyląduje, będzie mi źle. Już się ona ze mną policzy za to, że musi teraz siedzieć przycisnąwszy do piersi chude kolanka i znosić mój natarczywy wzrok.

Tak też było. Ill wyskoczyła pierwsza, ledwie mobil chlapnął na śnieg. Zrzuciłem jej całe wyposa­żenie narciarskie i sam wyskoczyłem, dość niezrę­cznie podwinąwszy nogę. Dobrze, że tego nie wi­działa, nie wątpiłem, że taki fakt stałby się dla niej powodem do kpin, a nie do troski.

Pochyłość była wspaniała. Sprzyjała temu, żeby skręcić sobie kark na niezliczonych pniach, wystę­pach i wykrotach. Nawet cienie były przydługie - słońce szło już ku zachodowi.

- Jest pan gotów? - krzyknęła Ill. - Na początek proponuję gonitwę, daję panu sto metrów forów. Proszę uciekać!

- Myśli pani, że odmówię?

Machnąłem kijkami i runąłem w dół. Gdzieś za mną wysoko rozległ się przeraźliwy ptasi krzyk i nagle poczułem, że ona mnie dopędza. Nie minęły nawet dwie minuty, jak cienki narciarski kijek wyraźnie dotknął moich pleców i czarny sprytny diablik mignął gdzieś na przodzie. Pięknie! A ja zamiast ominąć dość nieprzyjemny wykrot, tworzą­cy trampolinę co najmniej na trzy metry, rzuciłem się wprost na niego, ryzykując nadzianie się na niepro­szony cedr, który sterczał w zupełnie nieodpowied­nim miejscu. Jak się jednak okazało, Ill tego właśnie się po mnie spodziewała, bo nie widząc mnie, nagle zahamowała i przepuściła przed sobą, nawet poma­chała mi ręką.

Łatwo się domyślić, iż nie udało mi się skwitować rachunku. Przysiadłem w kucki i uznałem siebie za pokonanego. Wygląd miałem

154


żałosny. Byłem powa­lany jak niedźwiadek, można mi było tylko współ­czuć.

Ill zaczekała, aż się zbliżę. Jechałem w kucki, wlokąc za sobą kijki.

- Poddaję się - powiedziałem krótko. - Spuchłem.

Ill lekko pochyliła głowę i spojrzała na mnie przymrużywszy jedno oko. Jedna brew wyrażała pogardę, a druga współczucie.

- Zaśmiało się głupie prosię - rzekła.

Zaparło mi dech.

- Co? - zapytałem.

- A to, że dwa tysiące prosiaków, wszystkie wiszą na haku.

Gdybym nie siedział w kucki, padłbym przed nią na kolana. Wreszcie byłem na ziemi.

Ill wyczuła, że zaraz palnę coś sentymentalnego. Podniosła dłoń w pstrokatej rękawiczce:

- Tylko bez liryki, boję się jej.

Zgodziłem się. Jaka tu może być liryka! Nie miałem do niej najmniejszego prawa.

Cicho i długo zjeżdżaliśmy w dół. W dolinie było już ciemno. Śnieg tu prawie wszędzie stajał, tylko w pobliżu kamienia widniały szare łysiny. Siedzieliśmy na skalnej bryle. Była pokryta czymś szorstkim, ni to mchem, ni porostem. Nie znałem się na tym.

- Tak - skonstatowałem smutno - po instruk­torze alpiniście jeździć z takim dyletantem jak ja...

Ill wzruszyła ramionami.

- Tuan gania po górach sam jak szalony kozioł. Potrzebna mu piękna nieznajoma.

- To wzięłaby pani Łakosta.

- To delikatniś. Nie lubi chłodu.

- No to co robi w waszej stacji? Też czeka na nieznajomą?

- Dżabża go namówił.

- No i Dżabża tylko pozostał.

- Toteż on zazwyczaj ze mną jeździ.

155


Tak właśnie myślałem. Ta jego myśląca powierz­chowność, te ich zajęcia, nawet pokoje mają obok siebie.

- Czeka na żonę - dobiegło mnie skądś z dale­ka. - Już dwa lata, jak wyleciała, wróci jesienią.

W sercu moim nagle coś zabulgotało, coś gorące­go. Och, ależ ze mnie głupiec! Wyobrażałem sobie Bóg wie co. Przypomniałem obraz kobiety tańczą­cej, stworzony przez Dżabżę, i moje zdziwienie, że to nie była Ill. Mądry Dżabża, zuch chłopak, Dżabża! Jak to dobrze, że jesteś żonaty. Jak to wspaniale.

- A co? - zapytała Ill.

- A nic - odrzekłem.

Cóż mogłem, co miałem prawo jej powiedzieć? Po prostu zepchnąłem ją z kamienia, a ona fiknąwszy potoczyła się w śnieg.

Pac! Dostałem śnieżką prosto w twarz. Pac! Pac! Ach ty zadzierżysty diabliku! Skoczyłem, przygią­łem ją ku ziemi i delikatnie pchnąłem nosem w śnieg. I w tej sekundzie poczułem, że wykonuję w powie­trzu jakieś absolutnie nienaturalne salto. Na śniegu zaskrzypiały kroki i coś ciemnego mignęło cichutko na niebie.

- Ill - krzyknąłem. - Zdrętwiały mi ręce i nogi!

Cisza.

Do diabła, komu było potrzebne uczyć dziecko różnych dzikich chwytów, i to na moje nieszczęście?

Polazłem obejrzeć wszystkie kamienie i szczeli­ny. Po piętnastu minutach przypomniałem sobie o „mikki” i wezwałem Chatę.

- Czym mogę służyć? - rozległ się metaliczny głos, lecz w tejże sekundzie zagłuszył go śmiech, w którym nie było słychać ani życzliwości, ani współczucia.

- I co, ordynarny rycerzu nie bez skazy, ober­wałeś? Nie myśl, że pozwolę komukolwiek wylecieć po ciebie wcześniej, aż nie dokończę twojej podwój­nej kolacji.

156


- Wielka mi rzecz! Nie miałem na nią zbytniej ochoty.

- To świetnie. Biegnę właśnie do stołu.

Niemniej jednak mobil zjawił się bardzo szybko - prawdopodobnie Ill wysłała go zaraz po przybyciu do stacji. Władowałem cały bagaż i nagle pomyśla­łem sobie, że należałoby choć raz wrócić w porę do domu. Dla urozmaicenia.

- Tak - powtórzyłem głośno ze złośliwą satys­fakcją, jakby Ill nic innego nie robiła, tylko czekała tam na mnie. - Nie miałem zbytniej ochoty.

I wcale tego nie pragnąc, poleciałem do domu.

Świetnie to sobie obmyśliłem. I dobrze, że to obmyśliłem właśnie dziś. W każdym razie Sana stała w wielkim oknie naszego pokoju, oparta dłońmi o szybę i długo patrzała, jak cały w śniegu, ledwie powłócząc nogami, zbliżam się do domu. Kiwnąłem do niej ręką, ale ona nie odpowiedziała mi, nawet się nie uśmiechnęła. Patrzała na mnie tak, jak się patrzy na człowieka, którego zaraz się straci, i trzeba napatrzeć się na całe życie. Tylko że ona nie musiała napatrzeć się na całe życie, lecz na tę nieskoń­czoność, która czeka po śmierci. Podszedłem i przy­warłem czołem do szyby z drugiej strony. Sana nie poruszyła się. Zachciało mi się nagle wznieść ręce, uderzyć w to wystawowe szkło i przekroczywszy przez odłamki złapać ją i zrobić cokolwiek bądź: potrząsnąć, złamać wewnątrz niej tę nieustępliwość, która sprawiała, że zawsze tak obco, nie po swo­jemu, wychodziła mi na spotkanie. Ale wiedziałem, że ona tylko się cofnie o krok, podniesie brwi i znów zrozumiem, że robię nie to, że z nią tak nie można...

Oderwałem się od szyby i poszedłem do domu nie patrząc więcej na Sanę. Przebrałem się starannie. Kiedy wszedłem do naszego pokoju, już siedziała w fotelu.

- Ramonie - powiedziała - proszę cię o jedno...

157


Spojrzałem w sufit. Leniwy smutek wypełznął skądś z dołu i napełnił mnie całego czymś lepkim, grząskim, obezwładniającym. Śmiertelny smutek.

- Proszę, żebyś brał broń na takie marsze.

- Dobrze - patrząc gdzieś w bok zgodziłem się posłusznie, mimo że chadzałem po rezerwacie i nie mogło tu by być mowy o jakiejkolwiek broni.

W końcu otrzymaliśmy wiadomość z Mambgr, że na jednej z boi transneptunowych udało się utrwalić słaby stożek promieni sigma. Rzecz miała się tak: przez kilka lat po powrocie „Oweratora” Rada Wyższa Odkryć i Wynalazków nie dawała zezwole­nia na przeprowadzenie eksperymentu Erbera na­wet na najmniejszą skalę. Kiedy wreszcie otrzymano to pozwolenie - oczywiście do tego cała księga omówień, poprawek, ograniczeń, wskazówek itd., itd. - to okazało się, że podczas realizacji przejścia Erbera wytrysk promieni sigma nie nastąpił. Wy­próbowano wszystkie elementy tablicy Mendelejewa, w kamerze startowej całymi gramami znikały cenne ziemie rzadkie, lecz efekt był zerowy. Po­wtórzenie zaś eksperymentu na tę samą skalę, na jaką już raz go dokonano, oznaczałoby ponowne narażenie Układu Słonecznego na groźbę uderzenia promieni sigma.

I oto teraz nadeszła informacja: zagadkowe pro­mienie powstały, kiedy eksperymentowi poddano maleńki biokwantowy schemacik w stanie aktywne­go działania. Specjalna rakieta odstawi na Ziemię porażone promieniami myszy i króliki. Kontener ze zwierzętami miało przyjąć Laboratorium na Rio Negro; teraz spiesznie kierowano tam automaty, a wycofywano ludzi - badania, rzecz oczywista, miały być przeprowadzone na dystans.

Spieszyłem się z przygotowaniem aparatury na przyjęcie mikroprzekazów. Praca szła mi dobrze. Przeszkadzał tylko Pedel,

158


który pchał się wszędzie, gdzie go nie proszono, i sypał szybko mądrymi radami. Wyprowadzałem go i kiedy Sana była ze mną, zostawiał mnie w spokoju. Ale gdy tylko wyszła, po minucie zjawiał się i zajmował czymkol­wiek bądź, byle tylko sterczeć przy mnie. Zacząłem więc go wysyłać do Osiedla Centralnego z każdym drobiazgiem, on jednak prędko wpadł na pomysł wyręczania się innymi „bojami”, a sam wracał na swój posterunek. Raz z samego rana odprawi­łem go i kazałem nie pokazywać mi się na oczy. Znikł posłusznie. Przepracowałem sam dobre trzy godziny, Sana tej nocy wyjątkowo źle się wyspała i pozostała jeszcze w sypialni. Nagle podniosłem głowę. Doznałem wrażenia, że ktoś mnie obser­wuje. Ściany były nieprzenikalne, to wiedziałem. Ale drzwi... Podskoczyłem żywo i rozwarłem je gwałtownie - a ten niegodziwiec stał przywarty do szpary.

- I co? - spytałem.

- Przyniosłem panu kawę. Po turecku.

- Postaw na stole.

Ruszył do stołu i natychmiast natknął się na rozebrany blok.

- Retektor nie wytrzymał natężenia. Jakie nie­szczęście! Dobrze, że jest zapa...

- Jesteś wolny, Pedel - rzekłem.

- Jak pan sobie życzy.

Nie miałem już nastroju do pracy. Z zaciętością kopnąłem małego „gnoma” lutowacza, aż poleciał na przeciwległą ścianę i przykleił się do niej swoimi przyssawkami. Z niszy wyskoczył „boj” sprzątacz, zmiótł lutowacza ze ściany do swego kosza i poniósł w stronę przewodu śmieciowego. Podszedłem do szklanej ściany i zacząłem patrzeć na tający śnieg. Jutro minie tydzień od mojej pamiętnej wycieczki do Chaty - to znaczy, że mam prawo do kolejnych odwiedzin. Zatrzymałem „boja” sprzątacza, wyciąg­nąłem z kosza „gnoma” lutowacza i znów zabrałem się do swoich ekranów.


159


Potem był wieczór i noc, i ranek, i dzień cały - które minęły wypełnione czymś i dziwnie niezauwa­żalne. Kiedyś w dzieciństwie musiałem przebiec przez tlącą się łąkę torfową. Okryłem głowę kurtką namoczoną w rowie z wodą i pobiegłem pochylony, nisko, potem pas dymu się skończył, więc dalej już szedłem, szedłem bardzo wolno, oddychając pełną piersią i ostro czując każdy odcień trawy, i w ogóle wszystko, czego dawniej nie zauważałem podczas swoich spacerów. A potem znów był pas dymu i znów biegłem, nie wiedząc, jak długo, co jest dokoła mnie i kto jest ze mną. I teraz nie mogłem sobie przypomnieć, kto wtedy był ze mną.

Rozdział IX

Tak się złożyło, że wybrałem się do Chaty dopiero pod wieczór. Oczywiście należało odłożyć prze­jażdżkę do jutra i z korzyścią spędzić tam przynaj­mniej pół dnia, ale czekałem na to cały tydzień i niech to diabli, jeśli byłbym zdolny przeczekać jeszcze dwadzieścia cztery godziny w tym raju.

Powiedziałem, że jadę niedaleko.

A Ill znów nie było w Chacie. Nikczemnie się uśmiechając Dżabża doniósł mi, że poleciała do Paryża odnotować się w kolejce na „Hamleta”. Na moje szczęście w ubogiej bibliotece na boi klasyka była reprezentowana dość znośnie i nie musiałem zgadywać teraz, co to takiego „Hamlet” - auto­portret, symfonia czy koktajl. Wprawdzie dotąd nie słyszałem, żeby gdziekolwiek wystawiano tę tragedię.

Dżabża kręcił głową w takt swoich myśli. Był dziś dziwnie podekscytowany i niespokojny. Czekał na Ill? Czemu miałby się o nią niepokoić, przecież nie pierwszy raz odlatywała na kilka tysięcy kilometrów stąd. A może wcale nie chodzi o Ill? Przecież czeka,

160


czeka już kilka lat. Z własnego doświadczenia wie­działem, że czasem ni stąd, ni zowąd oczekiwanie bierze nad człowiekiem górę i zaczyna on wtedy działać i mówić tak, jakby już nie był sobą i w ogóle na nikogo nie czekał, i wszystko na świecie było żartem, i im bardziej w takich przypadkach stara się być sobą, tym mniej mu się to udaje, i jeżeli wtedy rozmawia z kimś mądrym, on doskonale to wszystko widzi.

- No dobrze - powiedziałem, mając na myśli kolejkę na „Hamleta” - przeczekać dwa lata to nie taki znów wielki heroizm.

- Tak sądzisz? - spytał Dżabża i zrozumiałem, że mówi o sobie.

Trochę się rozzłościłem.

- Czy ci się nie wydaje, że teraz tak jakoś lekko się czeka? Wam tu w Chacie pewnie wszystkim razem darowano co najmniej pięćset lat jeszcze, więc cóż znaczą dwa lata dla kogokolwiek z was? Kiedy się oczekuje długo, najgorsze jest zaczynać dzień od myśli: czy żyje ten, na kogo czekasz. Można wam pozazdrościć. Dobrze wiem, że dokądkolwiek by odleciał ten czy ów spośród was, zawsze go zobaczy­cie, jeśli nie w pełni zdrowia, to w każdym razie żywego.

Dżabża uśmiechnął się smutno.

- Z początku też tak myśleliśmy - odrzekł spokojnie, nie zwracając uwagi na mój rozdrażniony ton. - Ale kiedy wrócił „Teodor Nette”... Słyszałeś o nim?

Szczerze mówiąc, o „Teodorze Nette” wiedziałem tylko to, że zawsze od niepamiętnych czasów istniał na Ziemi statek o tej nazwie. Najpierw to był statek parowy. Potem uniwersalny mobil. A później plane­tarny. Kiedy jeden statek się zużył, budowano drugi, jeszcze lepszy i nazywano go tym samym imieniem. To była taka tradycja, lecz z czym się wiązała, wyleciało mi z głowy.

161


- No więc - Dżabża wiedział, że daremnie wytężam pamięć - „Teodor Nette” odleciał wtedy, kiedy siedziałeś na swojej boi. Nie mogłeś na­wet o nim wiedzieć. Odleciał na planetę Merkury z ludźmi. Tak, tak, z ludźmi, a nie z cyberami, choć ich także było tam dosyć. Cała załoga składała się z młodych, wspaniałych chłopaków, z których każdy miał przed sobą jeszcze wiele lat... A z powrotem przyprowadziły statek właśnie cybery. Wszyscy lu­dzie znajdowali się w stanie anabiozy, w specjalnych kamerach, do których wsadziły ich roboty. I do dzisiejszego dnia nie obudził się żaden spośród nich. Milczeliśmy chwilę.

- Cokolwiek by się powiedziało, czekanie jest zawsze czekaniem - Dżabża potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić te wszystkie nieproszone myśli. - Ale chyba odbiegliśmy od tematu. Od czegośmy to zaczęli? Od kolejki. No więc problem zapisu wyłonił się zaraz, jak tylko Sido Perejra poprosił o zbudowanie specjalnego gmachu dla wystawienia „Hamleta”.

- To reżyser?

- Dramaturg. I to wielki.

- No cóż, niezła propozycja polecieć sobie raz w miesiącu do Paryża...

- Propozycja! - Dżabża machnął ręką. - A my tu głowy łamaliśmy, jak ciebie wsunąć do kolejki.

- Jestem wam niezmiernie wdzięczny, ale się obędę bez tego.

- Dobra, dobra, nie bądź zazdrosny. A na­wiasem mówiąc, Ill przecież także zajmowała się „Hamletem”. Dwa lata. Nie wiedziałem w końcu, dobrze to było zrobione, czy też do niczego. A Sido Perejra tylko spojrzał i o mało nie zbaraniał.

- A jakim cudem on tu trafił?

- Myślisz, że tylko ciebie tu wpuszczamy?

Nie powiedziałbym, żeby mi się od tego zrobiło miło. Wielki dramaturg, patrzcie no!

- Czy on z wami współpracuje?

162


- Nieregularnie i tylko z Ill. Ja według wszel­kiego prawdopodobieństwa nie zrobiłem na nim wrażenia.

A ona jednak zrobiła! To mnie zupełnie pocie­szyło.

- A gdzie są chłopaki?

- Tuan i Antuan wylecieli. Łakost jest w pra­cowni. A propos, nie będziesz się nudził, jeśli na chwilkę ulotnię się do naszego amfiteatru?

- Postaram się.

- Podrzuć drewienek do kominka, delikatnisiu.

Podrzuciłem. Usiadłem przy ognisku. Drzwi z pra­wej strony były wpółotwarte. Zdawałem sobie z tego sprawę, że jestem draniem, ale to nie przeszkodziło mi wśliznąć się, rozejrzawszy się po złodziejsku na boki, do korytarza. Wiedziałem, że pierwsze drzwi wiodą do pokoju Ill. Pociągnąłem je, a one lekko się poddały. Widziałem tylko klawesyn i wizerunek rycerza wyszyty bladym jedwabiem. Otworzyłem drzwi szerzej. W głębi pokoju zobaczyłem wąskie łóżko, a obok niego na podłodze ogromną naręcz gałązek świerkowych i szerokiej trawy, podobnej do pasiastej turzycy, i jeszcze ametystowe gwiazdy selioru, co rośnie w szczelinach lodowych i kwitnie cały rok tam, gdzie się nie spotyka ani jednej ziemskiej roślinki. Zwykłe gałązki, zwyczajna trawa, zwyczajne kwiaty. Cud polegał na tym, że były to takie same gałązki, kwiaty i liście, jakie leżały obok mnie pierwszego dnia tego roku.

Zatrzasnąłem drzwi.

W bawialni natknąłem się na Dżabżę.

- Ach, wyskoczyłem na chwileczkę - bąknąłem szykując się do wyjścia i niemal po omacku odnajdu­jąc drzwi.

W mobilu rzuciłem się na siedzenie i złapałem za głowę. Kretyn, och, jaki ze mnie kretyn! Rwałem się do niej - niech to wszyscy diabli, do niej - i okła­mywałem siebie, że jest wspaniałym chłopakiem i że wszyscy oni to wspaniali chłopcy, a w istocie łamałem

163


sobie głowę, gagatek, z kim ona jest? Ale i tego było mało, bo i ona, niczym uczennica, podgląda­ła mnie, śledziła każdy mój krok, a szklane ściany i dach naszego domu ufnie odsłaniały jej to, co było między mną i Saną... Wszystko - od pierwszego dnia. Wszystko - do ostatniego kwiatka. A ja? Ja! Maskarady, spacery na nartach... Na to wszystko traciłem godziny należące do Mojej Sany.

Od skraju lasu aż do domu niosłem się z szybkoś­cią statku planetarnego. Przed domem rzuciłem wszystko na śnieg i odepchnąwszy wszędobylskiego Pedla, wdarłem się do Sany.

- Tak prędko? - spytała spokojnie.

- Wystarczy. - Chwyciłem ją za ramiona i obróciłem ku sobie. - Gwiżdżę na wszystkie twoje argumenty, ty musisz być ze mną, rozumiesz? Każ­dej godziny, każdej chwili! I wcale nie dlatego, że to ostatni rok. Bzdura! W miliardowych liczbach musi być choć jedna omyłka.

Sana pokręciła głową.

- Milcz! - krzyknąłem, choć nic nie powie­działa. - Ta omyłka to ty. Przeżyjesz jeszcze sto pięćdziesiąt lat i cały ten czas ja będę z tobą. Bo ja zamierzam też żyć jeszcze sto pięćdziesiąt lat. A teraz chodź. Musimy uczcić błąd tego idiotyczne­go „Oweratora”.

Podniosła ręce i zrobiła niepewny krok do przo­du. Zdawało się, że to, co jej powiedziałem, bardzo ją przestraszyło i nagle bezradnie stanęła przed nowym życiem, o którym jej mówiłem. Już dawno się pogodziła z tym, co miało się zdarzyć w tym roku, i teraz było jej niezmiernie trudno przestawić swoje plany na przyszłość, która nagle stała się dla niej otwarta. Ale najważniejsze, że mi uwierzyła, gdyż to, co zobaczyłem w jej oczach, rękach wyciągniętych do mnie, bezradnie drgających kącikach ust - wszystko to nie mogło być grą ani wyrazem wdzię­czności za moje pocieszenie. To mogła być tylko wiara. I uwierzyć tak można było tylko w cud.

164


I uwierzyć tak mógł tylko bardzo zmęczony i cier­piący człowiek.

Wyciągnąłem i ja do niej ręce, palce nasze dotknę­ły się, ale zatrzymałem ją na tę odległość naszych rąk.

- Pedel - zawołałem cicho. Zjawił się na­tychmiast. - Ściany i sufit zaciągnąć mgłą. I dopóki tu jesteśmy, żeby mi nigdy nie były przeźroczyste!

- Tak jest.

Widziałem, że Sanę przebiegł dreszcz przy sło­wach „dopóki tu jesteśmy”. Twarz pozostała nie­ruchoma, lecz coś się zepsuło.

- Iw ogóle nie mam zamiaru więcej marznąć - obwieściłem zdecydowanie. - Mówiłaś, że połud­niowa baza Elefantusa znajduje się gdzieś na Rio Negro.

- Tak, ale ani on, ani Pateri nie porzucą Jegerhauenu. Chodzi o to, że...

- Niech go wszyscy diabli! - wprowadziła mnie we wściekłość ta zależność od jakiegoś liliowego cielska.

- Kochanie, nie można wszystkiego od razu. Skoro mamy tyle czasu, pozwólmy sobie skończyć pracę, a potem się przeprowadzimy. Tym bardziej, że na Rio Negro będą teraz pracowały tylko roboty.

- Choćby na „Spokojny”, byle stąd...

- Tam zobaczymy, kochanie.

Zdaje się, że maj dobiegał już końca. Dobiegał i nie mógł dobiec. I znów wiedziałem, że wszystko, wszystko jest daremne. Sana zdawała się być wesoła, ale jej ożywiona krzątanina była tylko improwizacją na temat zadany przeze mnie, który ona rozwijała dla mojej przyjemności. Wystarczyło, że powiedzia­łem: zaszła omyłka - a ona uwierzyła, bez dyskusji pochwyciła tę grę i w swej ślepej uległości nawet się nie zastanowiła, czy wierzę w jej szczerość. A ja

165


uwierzyłem. Do głowy mi nawet nie przyszło, że można aż do takiego stopnia podporządkować swój świat wewnętrzny życzeniom i zachciankom drugie­go człowieka. Gdybym jej powiedział: umrzesz jutro - ona nazajutrz rzeczywiście by umarła; nie rzuciłaby się ze skały, nie podłączyła do pola wysokiego napięcia, nie, tylko po prostu stanęłoby jej serce i zatrzymał się oddech. Kiedy zrozumiałem to, dałem sobie słowo: zwariuję, ale nie zrobię więcej ani jednej próby, żeby zmienić choć na jotę istniejący stan rzeczy.

Miałem teraz, jak się okazało, dużo wolnego czasu - przedtem traciłem go na wizyty w Chacie - przygotowywałem więc na zapas rozmaite bloki, dyktowałem Pedlowi, a on z błyskawiczną szybkoś­cią kompletował mikroschematy. Miałem wrażenie, że wcześniej czy później rzucę w mojego cyda czymś ciężkim i wtedy będę musiał wszystko zbierać od nowa. W czasie programowania zrodziły się we mnie pewne pomysły na temat konstrukcji, ale zmieniać cokolwiek było już za późno. Postanowi­łem robić więcej schematów, żeby Pedel, na wzór naszego cyda, zestawił analogiczny, lecz bardziej dokładny aparat. Nie wiedziałem, czy to było po­trzebne, ale przynajmniej miałem jakieś zajęcie. Wciąż czekałem, kiedy się wreszcie skończy ta wiosna, a jedyną radosną myślą była ta, że nikt mnie w tym stanie nie widzi. Tak naprawdę to pod słowem „nikt” miałem na myśli tylko jednego człowieka.

Pateri Pat zaczął patrzeć na mnie jakoś przyja­źniej. Zawsze w jego spojrzeniu było coś z byka, którego prowadzą na ubój w parze z innym, a on jest mu wdzięczny za towarzystwo. Dawno machnąłem na niego ręką, straciwszy nadzieję na jakiekolwiek rozsądne wytłumaczenie powodów jego zachowa­nia się.

Niekiedy korciło mnie, żeby go zapytać: i jak tam, ty silniejszy i mądrzejszy, ty, który się zdecydowałeś na eksperyment - na taki eksperyment! - i to na swej cennej osobie; stwierdziłeś w końcu,

166


czy to jest potrzebne ludzkości? E, co tam ludzkości - tobie samemu? Tak, tak, tobie, liliowy hipopotamie, który jesteś pięknem i dumą ziemskiej akumulatopatologii. Powiedz, co ci to dało? Co zmieniło w twoim życiu? Przecież nawet gdybyś nic nie wiedział, tak samo drżałbyś o każdą swoją minutę i tak samo sterczałbyś tu, bo tylko tu masz zapewniony idealny dla zdrowia klimat i całkowicie odpowiadającą ci pracę. I samym swoim wyglądem zatruwałbyś życie wszystkim normalnym ludziom, i tak samo nakichałbyś na tych pozostałych. Więc po co, po co ci ta Wiedza?

Ciągnął się pięćdziesiąty, sześćdziesiąty, setny dzień maja, a ja z każdym dniem tępiałem coraz bardziej i bardziej i cieszyłem się z tego tą bez­nadziejną radością, z którą człowiek torturowany w lochu traci świadomość. Niekiedy, żeby wprowa­dzić siebie w atmosferę pracy, mówiłem: wcześniej czy później Jegerhauen się skończy. I co wtedy? Chata? Ale wiedziałem, że po zniknięciu Sany nie potrafię przyjść tam, jeśli moje sumienie nie będzie absolutnie czyste. A teraz nie jest czyste. Ale na razie mam jeszcze czas i powinienem się rozliczyć z Saną za wszystko, co było i co mogłoby być między nami. Przecież i teraz moglibyśmy być ze sobą szczęśliwi, jak dawniej moglibyśmy kochać siebie wzajemnie. Czy winien jest wszystkiemu przeklęty „Owerator”? Z początku byłem o tym przekonany. Lecz czyż nie wszystko jedno, kto winien? Istotne jest to, że miłość odchodziła i gdyby Sana jakimś cudem przeżyła ten rok, nie wiem, czy potrafiłbym zostać z nią. Ale musiałem ją stracić i dlatego płaciłem z góry za to, czego nigdy już nie będzie. Zaplątałem się w tych wszystkich rozważaniach i czasem wydawało mi się, że po prostu chłodno odliczałem kamyczki jak dziewczynki na plaży: tracę ten dzień... i ten..., a białe kamyczki głośno brzękają, uderzając o siebie i niczym żaby odskakują w piasek.

167


Budząc się rano mówiłem: dług jest długiem i muszę w ciągu tego roku zapomnieć o szalonej wielkookiej dziewczynie, która może żyć według innych praw dlatego, że ma dopiero osiemnaście lat.

I pracując w ciągu dnia znów myślałem, że muszę zapomnieć.

A zasypiając nocą znów uświadamiałem sobie, że jeszcze jej nie zapomniałem.

Tak po dniach wypełnionych pracą, napadami samobiczowania się i tkliwości przyszło w końcu lato.

Od rana całkiem pochłonęła mnie praca. Sana jak zwykle przepadała u Pateri Pata i Pedel musiał przypomnieć jej, że wszyscy już się zebrali na obiad. Dawno już przestałem się przebierać z takiej okazji, toteż szybko opłukawszy ręce pod maleńką alearową fontanną, pobiegłem do czekającego na mnie mobilu. Pedel sunął bokiem, trzymając przede mną ręcznik rozciągnięty na cienkich mackach.

Gdy się dostałem do Centralnego Osiedla, szybko przeszedłem przez wpółciemne pokoje pawilonu jadalnego. Od niedawna zaczęliśmy jadać obiady na werandzie, krytej oczywiście nieprzeźroczystym plastykiem. Wystarczyło, bym napomknął Sanie, że boję się trochę wiosennego ultrafioletu, od którego odwykłem w ciągu jedenastu lat - i na moje usługi były całe tunele, kryjące nas przed nieproszonymi obserwatorami.

Nagle usłyszałem wesołe głosy. Co? Nie mogłem w żaden sposób wyobrazić sobie, że można było wywołać ożywienie przy naszym ponurym stole.

Z werandy znów doniósł się śmiech. Jak w Chacie - pomyślałem. Pchnąłem drzwi i zatrzy­małem się.

Na stole panował chaos.

Sana oparła się obu łokciami na serwecie.

Pateri Pat był w śnieżnobiałej koszuli.

Obok Elefantusa siedziała... Ill.

168


- Popatrz na niego! - powiedziała do Elefantusa, wskazując na mnie rękojeścią kościanego nożyka.

Elefantus posłusznie spojrzał w moją stronę.

- Zwichnięcie dolnej szczęki - skonstatowała Ill. - Zdaje się, że to pani dziedzina, Sano?

- Wszystko się pani pomyliło - podchwyciła Sana. - Nastawiaczem kości jest u nas Pateri. Ramonie, zamknij usta i siadaj. Wy się przecież znacie?

- Tak - odrzekła Ill.

- Czy coś się stało? - zapytałem.

- Nie - odparła. - Dzień dobry.

Wszyscy dokoła znów się roześmiali. Nic zabaw­nego nie zostało powiedziane, jak i przedtem zresztą, lecz wszyscy poczuli dziwną potrzebę radości, obo­jętnie z czego. I nie była to zwykła potrzeba to­warzyska, tylko proces ukierunkowany: wszystkie uśmiechy, żarty i repliki odnosiły się bezpośred­nio do Ill. Szczególnie buchał ciepłem Elefantus. Promieniował. Emitował. Górował po lewej stronie Ill, taki śmieszny obok niej, taki staromodny, taki pełen galanterii prapradziadek. A może nim jest? Bardzo są do siebie podobni. Oczy. Rzęsy. I ta lekkość w ruchach. Trzeba będzie zapytać jak najdyskretniej, ile razy należy tu użyć przedrostka „pra”. A swoją drogą, teraz podobne pytania są zupełnie taktowne. Co innego pytać kogoś, ile lat mu jeszcze pozostało. To już nie należy do dobre­go tonu. Uśmiechnąłem się: jakie to zabawne - w stosunku do mnie nie można popełnić takiego nietaktu.

Myśli moje rozpierzchły się. Tak się kręci w głowie wtedy, kiedy człowiek nagle naje się po bardzo długim poście. Minęło około miesiąca od czasu, kiedy uciekłem od Ill, i zdaje się, że przez cały ten czas o niczym nie myślałem. W najlepszym razie zdarzały się pewne opinie dotyczące pracy. A teraz wszyscy naraz mówili: Elefantus o sporcie łuczni­czym, Sana o odporności komórek na promieniowanie sigma, Pateri Pat o angielskich zakładach, a Ill o

169


jakimś niesamowitym statku, przypominają­cym żółwia morskiego.

Koncentrowałem się i wyławiałem z ogólnego gwaru najgłośniejsze zdania, pilnie wytrzeszczałem oczy na Elefantusa, na Pateri Pata, ale nic nie mogłem zrozumieć. Starałem się nie patrzeć na Ill i nie słuchać, o czym mówi. Niebawem przyłapałem siebie na mimowolnym kiwaniu się w tył i w przód. Wyobraziłem sobie swój własny wygląd i, zlekcewa­żywszy wszystkich, utknąłem w befsztyku leżącym przede mną na talerzu. To mi pomogło i dodało rozumu, od czasu bowiem powstania cywilizacji mięso było podporą i natchnieniem wszystkich kretynów. W mig pojąłem, że chodzi o to, iż do rezerwatu zawitała para jakichś młodzików na staroświeckim statku, którego konstrukcja i zasady działania są tak dawne, jak łucznictwo, i ci młodzi są przedmiotem zakładu mieszkańców Chaty. Do „żółwia”, którego wiek określa się na kilkaset lat, jeszcze nikt nie zdążył polecieć, lecz przewidywano, że w wypadku jakiejś awarii może on się stać źródłem niepożądanej radiacji, zawsze tak niepoko­jącej Sanę.

W rozmowie nastąpiła przerwa i byłem rad, że mogłem wtrącić choćby słówko.

- Szkoda, że ten statek nie jest amfibią - powiedziałem, robiąc wrażenie głęboko myślącego.

- Są jeszcze uważni rozmówcy - sarknęła Ill. - Przecież dopiero co mówiłam, że to jest jeden z pierwszych mobili uniwersalnych. No i pracusiów masz tutaj, tato, ja bym ich wygoniła. Ach, zdaje się, mówiłeś mi, że za nich wszystko robią maszyny.

Dzień dzisiejszy był dosłownie dniem oszałamia­jących niespodzianek. Elefantus jest jej ojcem! I to licząc sobie ponad sto czterdzieści lat! Dotąd sądzi­łem, że po skończeniu setki ludzie już przestają troszczyć się o bezpośrednie przedłużenie swego rodu. Jeszcze jeden uboczny dar „Oweratora”.

170


Nagle poprawił mi się humor. Jakże cudownie! Teraz można sobie być kawalerem do stu dwudzie­stu lat. A jeśli się weźmie pod uwagę osiągnięcia medyków, których namnożyła się na Ziemi niezli­czona wprost ilość, to może i do stu pięćdziesięciu!

Ta myśl tak mi się spodobała, że się roześmiałem i otwarcie spojrzałem na Ill. A swoją drogą - pod jakim jest tu dziś pretekstem? Wizyta u ojca? Zupełnie możliwe, ale czemu tego nie robiła przedtem? Myślałem o tym i przyglądałem się jej bezwstydnie jak wtedy w mobilu. W maleńkim mobilu koloru jesiennych liści.

Sana, która rozmawiała z Pateri Patem, obróciła się ku mnie i o coś zapytała.

- Tak, tak - powiedziałem - tak, oczywiście.

Było to, zdaje się, ni w pięć, ni w dziewięć.

Sana wstała:

- Dziękuję panu, doktorze Elia, i proszę wyba­czyć, że śpieszę, ale dziś czekamy na mikrotaśmę z Rio Negro. Do widzenia, Ill. Pan też idzie, Pateri?

Po raz pierwszy stwierdziłem, że Pateri Pat niechętnie skierował się do drzwi. Zazwyczaj znikał zaraz po deserze, nie czekając, aż wszyscy skoń­czymy.

- Chyba jeszcze zobaczę panią przed odlotem? - zapytał Ill o wiele ciszej, niż tego wymagała delikatność.

- Nie - odpowiedziała swoim dźwięcznym głosem. - Śpieszę się. Do widzenia!

Aha, odprawiła go. Nagle zrobiło mi się bardzo wesoło i nie wytrzymałem:

- Pani już odlatuje? - zwróciłem się do niej pełen galanterii. - Wobec tego pozwoli pani, że ją odprowadzę do mobilu.

- Chodźmy - lekko odrzekła Ill.

Czekałem, aż Pateri Pat odwróci się i spojrzy na mnie swoim posępnym wzrokiem, przypominającym spojrzenie apatycznego zwierzęcia, które powoli, lecz skutecznie zostało doprowadzone do

171


szału. Ale wypadło na odwrót. Dziwnie podskoczył, jakby nagle przywaliło go coś niewidzialnego, i wolno, nie oglądając się, przepchnął się za Saną do drzwi.

Mimowolnie zamilkliśmy; zdawało się, że tylko kilka kroków dzieli nas od królestwa czasu, którego ciężaru nie wytrzymywały nawet tytaniczne plecy Pateri Pata.

Trwożnie spojrzałem na Ill. Nagle zląkłem się, że ten strach, który ciążył na Jegerhauenem i który podobny wichrowi Dantejskiego piekła wciąż szyb­ciej i szybciej gnał jego mieszkańców po osi ich życia - dotknie ją, przerazi, każe stąd uciec, żeby już nigdy więcej nie wrócić. Lecz Ill - to była Ill. Zmarszczyła nosek, wydęła policzki i całkiem dokładnie przedrzeźniła nikczemną i ponurą minę Pateri Pata. Nawet nie zrozumiała niczego. I chwała Bogu.

Ill wstała. Podeszła do Elefantusa. Jaskrawo-szmaragdowy kostium, obciągający jej ciało jak codzienny roboczy trykot, mienił się delikatnymi odcieniami metalicznego błękitu; ale dłonie i ramio­na były odkryte, a na nogach zauważyłem wąziutkie jasne sandały. Widocznie materiał, z którego uszyto kostium, był zbyt cienki i słaby w porównaniu z tym, którego używano na trykoty do specjalnego użytku. Nigdy, nawet podczas marszu po ostrych kamie­niach, trykot nie wymagał wkładania obuwia. Ill przypominała teraz coś niezwykle kruchego, cieniut­kiego. Jakiegoś owada. W rodzaju polnego konika. I poruszała się lekko i trochę gwałtownie. W ogóle za każdym razem poruszała się inaczej i za każdym razem tak jakoś nie po ludzku. Trzeba jej będzie to powiedzieć... Później. W przyszłym roku.

Ill, jak przykładna dziewczynka, cmoknęła Ele­fantusa gdzieś koło oka. On uniósł ręce, jakby chciał ją objąć czy zatrzymać.

„To wcale nie jest straszne znać swój rok...” - przypomniało mi się mimo woli. Oto o kogo się boisz, malutki, żałosny doktorze Elia.

172


Niewiele ci pewnie zostało, a ona ma dopiero osiemnaście lat, jest jeszcze dla ciebie okruszynką. Strach ci, że zostanie sama, i pragniesz zatrzymać ją przy sobie, dopóki możesz jeszcze ustrzec ją przed czymkolwiek złym.

Elefantus schował ręce za siebie. Pewnie to ja mu przeszkodziłem - sterczałem obok. A jednak Ill jest prosiątkiem, mogłaby przecież częściej odwiedzać ojca staruszka. Powiem jej to jeszcze dziś.

Ale kiedyśmy szli ogrodem na plac startowy, już nie wiedziałem, co jej powiem; a raczej - wiedzia­łem, co chcę powiedzieć, ale plątałem się jak wij w tysiącach „chcę”, „mogę” i „powinienem”. Bezsil­ny wobec chmary tych włochatych, lepiących się słów dałem spokój i stwierdziłem, że już nic nie chcę i będę milczał.

Jej mobil był po prawej stronie. Od razu go poznałem, był koloru miodowego z lekką siateczką lśniących kryształków, widocznych na krawędziach. Wisiał zupełnie nisko nad ziemią, drzwiczki były otwarte, jakby Ill wiedziała, że będzie tu bardzo krótko i zaraz odleci z powrotem. Milcząc podałem jej ramię, ale nie oparła się na nim, tylko obróciła się i nieoczekiwanie siadła na brzeżku otworu wejścio­wego. Mobil lekko zakołysał się jak hamak.

Długo byśmy jeszcze milczeli, lecz w dali ukazała się atletyczna postać Pateri Pata. Tylko przeszedł na przełaj przez ścieżkę i przepadł za zakrętem.

Ill zaśmiała się:

- Zupełnie jak leśny zwierz albo jakiś stwór morski. Wyszedł z zarośli, przestraszył obecnych swoim wstrętnym wyglądem, i znów dał w nie nura.

- Dlaczego pani go tak nie lubi? - spytałem.

- Ach - Ill zakołysała nogą. - Powiedział mi pewną rzecz...

- Gdyby to nie był Pateri Pat, domyśliłbym się, jaką to rzecz pani powiedziano.

Ill burknęła coś nieokreślonego.

173


- No... a pani?... - spytałem żartobliwym tonem, jakby mnie to zbytnio nie interesowało. - Ja mu też powiedziałam pewną rzecz... - Głowa jej pochyliła się jeszcze niżej. - Zupełnie niepotrzebnie powiedziałam, w podnieceniu, bo nigdy tego nikomu nie mówię.

- Ani tacie, ani mamie, ani cioci, ani wujkowi?

- Ani.

- No a on? - wiedziałem, że moja natarczy­wość przekracza wszelkie granice przyzwoitości, lecz nie mogłem się pohamować.

- A on mi wtedy powiedział jeszcze jedną rzecz...

Ill gwałtownie podniosła głowę, potrząsnęła czapą włosów, aż się rozsypały na ramionach.

- Zresztą to wszystko jest mało ciekawe. Przy­wiozłam panu bilet na „Hamleta”.

I wyciągnęła z kieszonki na piersi wąski niebieska­wy paseczek celluału.

Jak jej powiedzieć, że nie mogę, że czas nie należy do, mnie, że postanowiłem do końca roku nie widywać się z nią, i jeszcze wiele takich rzeczy, które można wymyślić, ale o których nie można powie­dzieć takiemu człowiekowi jak ona. Więc zapytałem tylko:

- A kiedy?

- Pojutrze.

- Trudno mi będzie odlecieć.

- Przecież pan powie, że leci na „Hamleta”.

Głupiutki mały koniku polny! To ty możesz powiedzieć Dżabży: idę na „Hamleta”. A u nas, dorosłych, wszystko jest bardziej skomplikowane i trudne. Daj ci Boże, żebyś tego nigdy nie poznała. Jeżeli zostaniesz w Chacie - może się tego nie dowiesz.

Ill huśtała się lekko, odpychając się nogami od ziemi.

- Muszę już lecieć - powiedziała w końcu, ale nie zrobiła żadnego ruchu, żeby wejść do mobilu. - Chłopaki na mnie czekają.

174


Widziałem, że odlatywać nie miała chęci i nawet tego nie ukrywała. I dlatego, że chciałaby zostać, wyglądała na zmieszaną i przygaszoną jak zawsze, kiedy bywaliśmy sami. Nagle przypomniałem sobie, skąd czerpała wszystkie wiadomości o mnie, i nie wytrzymałem:

- Myślę, że pani chłopcy są spokojni, świetnie widzą, że nie grozi pani żadne niebezpieczeństwo.

- Jak widzą? - spytała najniewinniejszym to­nem.

Teraz przyszła kolej na mnie, żebym poczuł się speszony. Powiedzieć o mojej wyprawie do jej pokoju?

Ill patrzała na mnie wielkimi spokojnymi oczyma, więc nie mogłem powiedzieć jej czego innego, tylko prawdę.

- Myślałem, że robicie przegląd całego teryto­rium Jegerhauenu.

- Jak tak można? To przecież nieetyczne.

Wątpić w to, co powiedziała, było wręcz niemożli­we. Co wobec tego z tym naręczem kwiatów i liści? Chyba nie zbieg okoliczności?

- Ill - rzekłem. - Raz wsunąłem nos do pani pokoju. I tam na podłodze...

- A, gałązki selioru, zupełnie takie same, jakie kiedyś zerwałam dla pana. A jak pachną! Odtąd dwa razy w tygodniu latam po nie.

- Pani zerwała dla mnie?...

- No tak, właśnie. Przecież pan tak bardzo chciał. Często bywałam u ojca, tylko pan o tym nie wiedział. A wtedy przypadkiem wyszłam do ogrodu i zobaczyłam, jak pan idzie dróżką i rwie pełne garście trawy. Potem, kiedy pana przeniesiono do domu, ojciec wszystko odebrał i wyrzucił. Ale pan przecież pragnął trawy i liści. Więc poleciałam na dół i znów narwałam. I rzuciłam na podłogę. Czy pan się rozgniewał?

- Nie wiedziałem, że to pani.

- I rozgniewał się pan na kogoś innego?

175


- Nie wiedziałem, że to pani. Rozumie pani? Kilka miesięcy temu nawet nie wiedziałem, że pani w ogóle istnieje na Ziemi. A kwiaty zabrali inni ludzie i porozstawiali rzędem w wazonach równymi pęczkami.

- Co za bzdura! Dzikie kwiaty nie rosną równy­mi rządkami i kiedy sieje zrywa, trzeba z nich robić zwyczajną wiązkę. Inaczej, co za sens?

- Spróbowałaby to pani wytłumaczyć Pedlowi.

- Ale przecież z panem byli ludzie?

- Tak, byli. Ludzie Jegerhauenu.

- Źle panu w tym więzieniu?

- Nie trzeba o tym mówić, Ill. To, co mnie trzyma w Jegerhauenie, nie podlega ani rozważa­niom, ani osądom.

- Przepraszam. Ale ja mam na myśli swego ojca. Nie lubię tu bywać właśnie dlatego, że on jeden odpowiada za to, co dzieje się w Jegerhauenie.

- A według mnie w Jegerhauenie już dawno nic się nie dzieje.

- Tu się dzieje... tu się narusza prawo człowieka, prawo do dobrowolnej pracy. Proszę mi powiedzieć uczciwie, czy pan pracuje nad tym, co sam zebrał?

Kiwnąłem twierdząco głową.

- Nieprawda! I pan też ciężko znosi tę niewolę. Przyleciał pan na Ziemię dlatego, żeby być człowie­kiem, a nie robotem, któremu wyznaczają program odtąd dotąd...

- Proszę nie osądzać tak surowo swego ojca, Ill. Jest czysty wobec siebie i wszystkich. To, co zrobił, dając do dyspozycji swoją stację, było najlepszym wyjściem dla mnie. Pani ojciec wie o mnie o wiele więcej niż pani, proszę wybaczyć... On postępuje słusznie.

- Nie - powiedziała tak twardo, że zrozumia­łem: żadnymi słowami nie przekonam jej; ona wie, że ma rację.

I rzeczywiście ją miała.

176


- Bardzo żałuję, Ill, że z mego powodu zmieniła pani swój stosunek do ojca. Proszę panią, niech pani będzie lepsza wobec niego.

Nagle spojrzała na mnie bardzo uważnie. Potem zaśmiała się:

- O nie. Proszę sobie wyobrazić: przez tysiąc­lecia toczyła się walka o udostępnienie człowiekowi wszystkich możliwych i niemożliwych dóbr, a kiedy to osiągnięto i człowiek zaczyna z nich korzystać, odmawiają mu naręcza jakiegoś siana!

- A więc to ten paradoks zmusił panią do wyprawy po kwiaty?

- Tak. A czyż dla takiego aktu potrzebne były bardziej ważkie przyczyny?

Koniec. Runęły moje nadzieje i domysły. Dumnie, a nawet wyniośle podniesiona głowa. Jakiś mecha­nik, otępiały i zordynarniały przez swój jedenasto­letni pobyt w towarzystwie robotów. A ja śmiałem myśleć... Ach, leć, leć, moje słoneczko, leć do swoich Dżabżów i Łakostów, i wielkich twórców teatru. I do kogo tam jeszcze, wpuszczanego na wasz Olimp. Umiem czekać, a ty dopiero masz osiem­naście lat. Nie zawsze będę tylko mechanikiem cybernetykiem. A wtedy zobaczymy. Odlatuj, ma­lutki polny koniku...

- Czemu pan się śmieje?

- Wyobraziłem sobie, co powiedziałby konik polny patrząc na panią.

- No co? Powiedziałby: pokraka, i kolanka w odwrotną stronę.

- Tak właśnie by powiedział. I ćwierkać nie umie.

- Czyżbym nie umiała?

- Ach, czasami się udaje.

- Proszę przekazać ojcu coś dobrego ode mnie.

Mobil, bursztynowy jak wszystkie maszyny nale­żące do Chaty, poderwał się w górę i rozpłynął W wieczornym niebie, nabrzmiewającym przed burzą ciemnym granatem.

177


Postałem chwilę, założywszy ręce do tyłu i podrzuciwszy głowę, a potem poszedłem szukać Elefantusa. żeby mu powiedzieć coś dobrego.

Rozdział X

Nie tylko myślałem. Modliłem się. Modliłem się do wszystkich bogów, diabłów, duchów i aniołów. Nie pominąłem żadnych znanych małych duszków, rusałek i skrzatów. Przypomniałem sobie wszystkie elfy, sylfy i alfy - podejrzewam, że połowę z nich wymyśliłem z nadzieją, że może kiedyś istniał i taki drobiazg boży. Modliłem się o wschodzie słońca, kiedy jego promienie nieoczekiwanie i ciepło do­tknęły moich zamkniętych powiek. Otworzyłem je i znów zmrużyłem, i zamamrotałem modlitwę do promieni wschodzącego słońca. Prosiłem o tak nie­wiele: niech się przydarzy, co chce, byle jutro. Bo dziś jest mój dzień. Składałem uroczyste śluby, że nie odwiedzę Chaty aż do 31 grudnia, ale dziś muszę tam lecieć. Dziś jest mój dzień. Ona mnie wezwała, być może, dla kaprysu, ale mnie wezwała. Po raz pierwszy. I dlatego to mój dzień. Tak, jutro jestem gotów przyjąć najgorsze, byle tylko nie dziś.

Ill szalała ze złości. Do rozpoczęcia spektaklu została godzina i kwadrans, a ja nie byłem nawet odpowiednio ubrany. I w dodatku podkusiło mnie wystroić się w białą koszulę! Ale skąd mogłem wiedzieć, że ostre jasne plamy na widowni mogą przeszkadzać wielkiemu twórcy teatru i rozpraszać jego uwagę? Toaleta Ill uderzyła mnie: była w czarnej sukni omal nie z trenem, a na głowie miała koronę ze strzelistych bladoliliowych gwiazd selioru. Te kwiaty - proste, przypominające jakieś niezwykłe kryształy, dziwnie harmonizowały z ca­łością i traciły swoją surowość i prymitywność przy zetknięciu z jej włosami. Dopóki najszybszy spośród

178


stacjonarnych cybernetycznych robotów kostiumerów nie wykończył mego stroju, Ill znieważała najgorszymi słowami wszystkie pracownie kostiu­mów na świecie, personel Chaty i Jegerhauenu, który nie potrafił dopilnować człowieka „z prowin­cji”, przeklinała niesamowitą burzę, która przez niedopatrzenie synoptyków przekroczyła maksy­malne moce i opóźniła mój przylot - choć przecież leciałem mimo najgorszej ulewy - oraz rzucała gromy na owych nieszczęsnych turystów-samouków, którzy uwięźli w swojej niedorzecznej maszy­nie i nie chcieli skorzystać z niczyjej pomocy z powodu szczeniackiego zarozumialstwa, i jeszcze na wiele innych rzeczy, nie mających żadnego związku z naszym lotem do Paryża. W końcu .Łakost, który miał lecieć z nami, nie wytrzymał, stwierdził, że rozszarpywanie żywcem nigdy nie było w jego guście, i odleciał, zostawiwszy mnie oko w oko z rozjuszoną Ill. To prawda, że czasu miał tylko tyle, ile trzeba było na lot do Paryża. Jak my zdążymy - było dla mnie zupełną nie­wiadomą.

Ale byłem gotów wcześniej, niż przypuszczałem. Nie pozwoliwszy mi nawet spojrzeć w lustro, Ill złapała mnie za rękę i pociągnęła na placyk. Gwał­towny wiatr omal nie zwalił nas z nóg. Wczepiłem się w zupełnie malusieńki mobil, z trudem utrzymujący się na placyku startowym, i pomogłem Ill wleźć do niego. Trzeba powiedzieć, że jej suknia wcale nie była odpowiednia do takiego rodzaju lokomocji. Zauważyłem, oczywiście bardzo ostrożnie, biorąc pod uwagę jej wcale nie pokojowy nastrój - że tu najbardziej by się przydał pojemny mobil ciężarowy. Nic nie odpowiedziała, tylko wyrwała z moich rąk koniec swej sukni, który próbowałem wtłoczyć za nią do mobilu. Wewnątrz najwyraźniej brakowało komfortu. Stwierdziłem, że to sportowy jednooso­bowy model z ręcznym sterowaniem i stwierdziłem jeszcze, kiedy szarpnęło nas z powrotem przy star­cie, że dzieciom do lat trzydziestu kategorycznie

179


należy zabronić korzystania z pojazdów nieauto­matycznych. Mobil leciał ciężkawo, lecz z maksy­malną szybkością. Nie wyobrażałem sobie, jak Ill potrafiła nim kierować. Ale widocznie świetnie znała tę trasę, bo tylko migały mi przed oczyma zwykłe pasażerskie statki, które ze świstem wy­przedzaliśmy.

Jak zwykle milczeliśmy, dopóki pod nami, po­przez bursztynową powłokę statku, nie zaczęły się wyłaniać szare kontury ogromnego, nie całkiem jeszcze zasiedlonego, bardzo starego miasta.

Ponieważ mimo wszystko wylądowaliśmy, a nie rozbiliśmy się w drzazgi, pojąłem, że jednak nie spóźniliśmy się tak bardzo.

Gdybym nic wiedział, że gmach teatru był zbudowany specjalnie na prośbę Sido Perejry, pomyślał­bym, że stoi tu już od wieków - tak naturalnie wpisywał się w panoramę tego niezwykłego i niegdyś wesołego miasta. Stary zegar na gotyckiej wieżycz­ce, wieńczącej niewysoki gmach teatru, wskazywał prawie południe. Oczywiście i czas tu, jak w starym Paryżu, był miejscowy.

Porzuciwszy swój mobil u wejścia do podziemne­go hangaru, wpadliśmy do sali. Zdziwiło mnie, że nie ma tu żadnego westybulu ani foyer. Prawdopodob­nie w antraktach publiczność wychodziła wprost na plac. Dobrze prosperujące maszyny cybernetyczno-synoptyczne mogły w takich momentach natychmiast spowodować rajską pogodę.

Sala przypominała studio, które widziałem w Chacie: także rozszerzała się pod kątem ostrym od wielkiej czarnej loży ku scenie, która byki tu trochę powyżej ledwie oświetlonej widowni. Po brzegach parteru znajdowały się maleńkie dwuosobowe loże. Ill przeprowadziła mnie do jednej z nich.

- A gdzie jest Łakost? - spytałem dla przyzwoi­tości.

- W jednej z podobnych lóż - odrzekła cicho. - Udało mi się dostać tylko jedną lożę na dziś i jedną na jutro, pan miał szczęście,

180


że Sido Perejra za­proponował jeszcze jedno miejsce na dziś w swojej loży.

Aha. Jeśliś szewc - pilnuj swego kopyta. Jestem tu z łaski możnych tego świata.

Usiedliśmy i uśmiechnąłem się na myśl, czy będę w stanie odebrać cokolwiek prócz ledwie uchwytne­go, delikatnego zapachu umierających, nie więdną­cych, kwiatów. I jeszcze skądś z daleka przybiegła i odeszła myśl - żeby się tylko nic nie zdarzyło tam, w Jegerhauenie...

Tymczasem poczułem nieprzepartą chęć patrze­nia na scenę. Była pusta, ledwie rozjaśniona mro­cznym, popielatym światłem i zdawało się, że się ciągnęła w nieskończoność. I jak każda nieskończo­ność - przyciągała wzrok. Nagle w sali zrobiło się zupełnie ciemno i w lej ciemności rozległ się grzmią­cy głos:

„Elzynor...”

W tejże sekundzie jakieś skrzydła bardzo ciemne­go koloru poderwały się z tyłu ku scenie, ale w następnej sekundzie przestałem o nich myśleć, choć przez chwilę jeszcze czułem, że są, istnieją realnie. Potem o nich zapomniałem.

A przede mną, zdawało się, że o wiele bliżej niż scena, pojawił się zimny kamienny zamek, wznie­siony na skale. Był tak prawdziwy, że nawet widzia­łem, jak cienką stróżką sypie się piasek ze szczelin między dwoma niedokładnie obciosanymi kamie­niami. I muzyka, tak jakby jednocześnie rodząca się we mnie i płynąca z tej szarawej dali, która się zaczynała w głębi sceny - też była dziecięciem Sido Perejry, gdyż tylko człowiek, który potrafi silą swojej fantazji wydźwignąć te tytaniczne gromady wież i ścian wyszczerbionych małymi otworami strzelniczymi - mógł wytchnąć ów grzmot nieubła­gany i monotonny, jakby pochodzący od niewidocz­nego, lecz realnie odczuwanego morza, które obmy­wa podnóże skazanego zamku.

181


Nagle coś brzęknęło. Przestraszyłem się. Jak to się stało, że od razu nie spostrzegłem, iż po prawej stronie, na wąskim, otoczonym kamiennymi blanka­ mi placu stał człowiek? Hamlet? - pomyślałem
i zacząłem z zaciekawieniem oglądać jego hełm i cały rynsztunek. Ale oto ukazał się jeszcze jeden tak samo ubrany i uzbrojony, i przypomniałem sobie, że to są przecież oficerowie straży i niebawem zjawi się duch.

I oto już się ten duch zjawił, był przeźroczysty, a głos jego brzmiał jak z rozpiętego, lecz nie zdjętego skafandra. W średniowieczu pokazać ducha było pewnie problemem, jak zresztą i zobaczyć go, a teraz nikt by się nie zdziwił, gdyby zgodnie z tokiem akcji wypełzły na scenę protoceratopsy w skali jeden do jednego. Oddając się tym wszystkim myślom, więcej patrzałem na włosy Ill niż na scenę, toteż bardzo się zdziwiłem, gdy rozległy się fanfary i ujrzałem przed sobą coś w rodzaju sali tronowej, dosyć ubogiej zresztą, wypełnionej szemrzącym tłumem, wystrojo­nym w ciężkie i bezbarwne tkaniny.

Dramat, jak się okazało, pamiętałem, to znaczy mogłem odgadnąć, kto i co teraz powie. Dlatego bardziej interesowały mnie obrazy. Królowa była zaczynającą tyć zmysłową kokietką w wieku lat stu, a według tamtych czasów - czterdziestu, czterdzie­stu pięciu; może i piękna, o prostych rudawych włosach; król -typowy samiec w duchu wszystkich złych, niskich i lubieżnych królów, jakim zresztą powinien być według mojego wyobrażenia król średniowieczny. Poloniusz i Laertes też byli nieźli.

Wreszcie obejrzałem i Hamleta. Przystojny mło­dzieniec w hiszpańsko-włoskim typie, ani trochę niepodobny do królowej. Skoro nie grali aktorzy, mogłoby być wydobyte choćby nieduże podobień­stwo. W miarę akcji moje antypatie do głównego bohatera wciąż rosły. Był to wręcz jankes na dworze króla Artura, do tego naszpikowany tym całym humanizmem i wszechwiedzą, właściwym naszemu światłemu wiekowi. Był tak pełen chłodnej i uzasad­nionej

182


pogardy dla całego Elzynoru, że aż trudno pojąć, jak go tam mogli znieść i nie odprawić śladem poprzedniego króla.

Miałem ochotę podzielić się swymi wrażeniami z Ill i z niecierpliwością czekałem antraktu, gdy nagle spostrzegłem, że ona, z tak nieprzerwaną uwagą śledząca wszystko, co się dzieje na scenie, nagle uniosła się, pochyliła do przodu i zastygła przez moment. Potem ostrożnie obróciła się do mnie i spojrzała ze zdziwieniem i lękiem.

Z Laertesem rozmawiała Ofelia. Wzruszająca, szczuplutka dziewczyna o nieco szeroko rozstawio­nych kościach policzkowych, płowowłosa i rzeczy­wiście jasnooka. Ruchy jej były skrępowane, jakby źle ją nauczono, jak to się robi. Zacząłem się wsłuchiwać w jej głos - był smutny i skądś mi znajomy. Tak chyba mówią dzieci, które bardzo skrzywdzono i choć krzywda została zapomniana, ten długotrwały smutek już pozostał. W tej Ofelii coś było. Człowiek nigdy nie pojmie, co właściwie pociąga go ku takim dziewczynom, lecz właśnie takie kocha i według mnie kocha prawdziwie: nierozsądnie i najczęściej nieszczęśliwie.

Nie zdążyłem się napatrzeć na Ofelię, jak scena się zmieniła, ukazując placyki i przejścia wokół zamku, i znów zjawił się nieciekawy i nie budzący strachu duch, i w końcu nastąpiła przerwa, ale Ill pochyliła się do przodu, położyła dłonie na aksamicie loży i tak pozostała, opuściwszy głowę na ręce. Nie chciałem jej przeszkadzać. Patrzałem na jej pochy­loną głowę, owiniętą puszystymi włosami niczym gigantycznym czarnym turbanem, a myśli moje jakże dalekie były od dramaturgii klasycznej. Niebawem widownia zaczęła się wypełniać ludźmi, oto już wszystkie miejsca znów były zajęte i w ostatnim momencie, zanim zgasły światła, mignęła mi jeszcze niedobra myśl: a tam, w Jegerhauenie... I raz jeszcze modlitwa: żeby tylko nie dziś...

183


Nie pamiętałem, czy w drugim akcie występuje Ofelia i na próżno na nią czekałem. Dobrze choć, że Hamlet stracił nieco na swej przynależności do naszego współczesnego świata, odsłoniwszy praw­dziwie średniowieczną skłonność do knucia intryg i zastawiania pułapek. A jednak coś w nim zostało naszego i w ogóle nie przystającego do tamtego okresu, lecz właśnie do dzisiejszego dnia - dnia tej Ziemi, którą znalazłem po powrocie z mego więzie­nia. Próby zrzucenia na duńskiego księcia wszelkich sprzeczności swoich czasów było już niemal tradycją teatru każdej epoki.

I znów przerwa, i znów Ill jak odrętwiała nie ruszyła się z miejsca. Wydało mi się, że wypatrzyłem Łakosta, więc przeprosiłem ją i wyszedłem, ale nic znalazłem go i wróciłem z niczym. Ill pozostawała w tej samej pozie, z głową na rękach, i nie spo­strzegła, że usiadłem obok. Przeklęty dzień. Ileż marzyłem, że będę z nią w teatrze, i oto byliśmy tu, ale ona nie była ze mną. Nie śmiałem do niej prze­mówić, niepokoić jej. Tą swoją obojętnością nie pozwalała i mnie odbierać wrażeń tak, jak się spodziewałem, radośnie. Po jedenastu latach przer­wy trafić do teatru, i to na taką sztukę, i w takim wykonaniu, i w takim towarzystwie! A tymcza­sem - wszystko poszło na marne, gdyż nie mogłem myśleć o niczym innym, tylko o tym, że Ill jest zupełnie obca, ani troszkę moja.

Nagle drgnąłem. „Gdyby...” - powiedziała Ill.

Podniosłem głowę. Akcja już się toczyła. Ill powiedziała to tak głośno, na całą widownię, ale nikt się nie obejrzał. Siedziała oparta łokciem o barierę loży, dotykając skronią palców. Wargi jej były szczelnie zamknięte i suche. Może mi się tylko wydało? Ale przecież wyraźnie słyszałem jej głos. Tymczasem ze sceny spiesznie wychodził król i jego dworzanie, zostawiając zastygłą przy okratowanym oknie Ofelię. Od strony, w którą z taką trwogą patrzyła,

184


ciężko, nic nie widząc dokoła, wyszedł Hamlet. Przemówił cicho, ale wyraźnie słyszałem każde jego słowo. Rozstrzygał to, co już sam wie­dział i w tym momencie zrozumiałem, dlaczego na samym początku nazwałem go współczesnym - on wiedział, że - nie być. Był świadom, że czas jego jest już określony. A prawdziwy Hamlet nie mógł tego wiedzieć. Ten zaś wiedział nawet, że czas jego jest krótki, dlatego też owo niezdecydowanie „być albo nie być” było dla mnie niezrozumiałe. Czy Ill zauważyła tę sprzeczność? Chyba nie. Nagle zapragnąłem zobaczyć jej twarz tak gorąco, że byłem gotów wziąć jej głowę w dłonie i obrócić ku sobie. Ale ledwie się ku niej pochyliłem, znów usłyszałem jej głos:

Jakże zdrowie

Waszej książęcej mości od dni tylu?*

[Fragmenty „Hamleta” wyjęło z przekładu Józefa Paszkow­skiego (przyp. tłum.)]

Ofelia szła na spotkanie swemu księciu, wyciąga­jąc gibkie ramiona, tak mi znajome, a wszystkie jej ruchy były skrępowane, niezgrabne, ale zdawało się. że mogłaby zrobić ze swoim ciałem, co zechce, lecz ją nauczono zachowywać się właśnie tak, więc porusza się według praw ruchu człowieka, a nie tych wyższych istot, do których należy. Dawno już znałem i ten chód, i tę lewą rękę, mimowolnie dotykającą skroni, kiedy nie przychodzi na myśl potrzebne słowo, i przypomniałem sobie, jak ze zdziwieniem i lękiem spojrzała na mnie Ill w pier­wszym akcie, ujrzawszy swego sobowtóra, a ja, głupiec jak zawsze, nie widziałem więcej ponad płowe loki i zadarty nos.

To był cud, należał tylko do nas dwojga, więc pochwyciłem rękę Ill powyżej nadgarstka, a ona znów obróciła się do mnie i zobaczyłem jej oczy patrzące jakby na wskroś mnie, na wylot - pewnie się

185


jej wydało, że obok siedzi sam wielki Sido Perejra, i dlatego nie cofnęła ręki, i ostre płatki selioru drapnęły mi policzek, ale było mi wszystko jedno, za kogo mnie bierze, gdyż stało się to, co sprawiło, że dopuściłem się zdrady, która jest prze­kleństwem tego dnia i dosięgnie mnie ono niechyb­nie gdziekolwiek bądź o zachodzie słońca, ale teraz jeszcze był dzień i siedzieliśmy obok siebie, obok dla wszystkich, którzy mogliby nas zobaczyć, lecz w istocie byliśmy tak bardzo blisko, że między naszymi ustami nie było miejsca na oddech, między naszymi ciałami nie było miejsca na ludzkie ciepło...

Od tej chwili akcja zawirowała, potoczyła się z niepojętą szybkością. Nie nadążałem za obrazami, za słowami - nie mogłem zdążyć napatrzyć się i nasłuchać. Ale czyż można było zdążyć? Nagle zrozumiałem, że Hamletowi jest już obojętne, być czy nie być, byle tylko całą silą swego rozumu, całą swoją miłością, całym swoim okrucieństwem uchro­nić od zguby tę szczupłą dziewczynę - ale wiedział, że tego nie potrafi, i wtedy nie czekając, aż uczynią to inni, sam gubił ją podpalając jej skrzydła, a ona płonęła, topniała jak śnieżynka, a my, zamarli i odręt­wiali, widzieliśmy, jak nie podporządkowując się już żadnym ludzkim prawom drżą, wyginają się jej ręce, szukające urojonych kwiatów. Sunęła po scenie bez­szelestnie i nieważko, jakby już płynęła, jakby już tonęła i oto jej ostatnia pieśń - o nim, wszystko o nim i już całkiem bez smutku, całkiem spokojnie, bo gdzieś zupełnie blisko jest połączenie.

Boże, daj mu pokój wieczny

I wszystkim dobrym chrześcijanom!

I ciche, wybaczające słowa:

Będę się za was modliła. Bóg z wami!

Ale żadnego Boga nie było z tymi ludźmi, były tylko nienawiść i kłamstwo, i jad, i rapiery, i sprawiedliwa zemsta, która niczego nie mogła wyna­grodzić.

186


Ręka Ill była w mej dłoni.

Wychodziliśmy, jak to zawsze bywa po jakichś przygnębiających wrażeniach, wolno i milcząco. Łakosta już nie było, pewnie widział nas i taktycznie znikł, skazując na powrót w tym samym maleńkim jednoosobowym stateczku.

Wzlecieliśmy zupełnie spokojni. Jak przedtem siedziałem za nią na podłodze - innego miejsca w tej kruszynie nie było - i myślałem, jak się pożegna ze mną; wiedziałem przecież, że byłoby bezsensowne i nieuczciwe z mojej strony, gdybym próbował wykorzystać jej nastrój i poruszenie jej zupełnie jeszcze dziecięcej wyobraźni; ktokolwiek byłby tu zamiast mnie, Łakost czy nawet Tuan - nie stano­wiłoby dla niej różnicy.

Niech wybiera sama, dokąd polecimy, i jeśli zechce, niech się odezwie. Czasu zostało nam nie­wiele - zaledwie kilka minut. A potem będzie kilka miesięcy. A później będziemy razem - nie wątpiłem w to tak samo jak wtedy, kiedy siedziałem na swojej boi i nie mając żadnych szans na ratunek, nie wątpiłem nawet przez chwilę, że wrócę na Ziemię. I teraz będzie tak samo. Ty - jesteś moją Ziemią, moim szczęściem i całym moim życiem. I cóż z tego, że teraz nie jestem ci potrzebny? Ty i ja mamy je­szcze wszystko przed sobą... Jeżeli tylko tam, dokąd wracam, nic nie zaszło w ciągu tych kilku godzin. Ale nic nie mogło zajść. Cóż znaczy kilka godzin wobec całego roku? Nic się nie mogło zdarzyć. Ale oto już moje góry. Powiedz mi na pożegnanie kilka miłych, nic nie znaczących słów. One istotnie nic nie będą znaczyły mimo tych chwil, kiedy trzymałem twoją rękę i patrzyłem na ciebie - na drugą Ill, chowającą się pod płową peruką Dunki. Więc wymyślajże słowa - przecież to już niebieska dolina Jegerhauenu.

187


Nasz mobil cicho ześliznął się w dół i zawisł tam, gdzie zazwyczaj go opuszczałem, kiedy wracałem po naszych spotkaniach w Chacie. Ill obróciła się ku mnie, cichutko westchnęła jak wtedy, pierwszy raz, i powiedziała:

- Więcej już nie będę cię wykradać. Ale dziś nie mogłam inaczej. Przecież ja cię kocham Ramonie.

Pochwyciłem jej ręce i znieruchomiałem patrząc z dołu na jej usta. Zaraz powie, że to nie tak, że coś poplątała. Zażartowała. Zwariowała. Ale zobaczy­łem, że to jest prawda, tylko że już nic więcej nie będzie, że ona nie przekroczy tego zaklętego kręgu, który sama wokół siebie zakreśliła.

- Powiedziałam. A teraz już idź.

- Co? - poczułem w sobie jakieś ogromne radosne zapamiętanie. - Iść? Teraz?

Jedną ręką objąłem ją tak, że nie mogła się nawet poruszyć, a drugą nacisnąłem klawisz lotu pionowe­go. Rzuciło nas na ścianę, i mobil, zadzierając nos, poszedł w górę. Cztery tysiące kilometrów... pięć... pięć i pół... Zadyszeliśmy się. Mobil leciał niemal pionowo i chcąc nie chcąc, wypuściłem Ill z objęcia. Rzuciła się do pulpitu - i maszyna, zataczając płynny łuk, pomknęła gdzieś na południe z naj­wyższą szybkością. Teraz schodziliśmy w dół, po­przez przeźroczyste bursztynowe dno widziałem, jak migają mgliste kontury lasów, miast i jezior; Ill także siedziała na podłodze, oparta plecami o fotel, z odrzuconą w tył głową, a mnie się wydało, że odpływa ode mnie rwącym szybko potokiem i widzę migotanie dna ciągnącego ją ku sobie.

Dalej, toń, giń, znikaj! Zobaczymy, kto kogo przetrzyma. Zobaczymy, jak to pozwolę ci odpłynąć ode mnie.

- Łaskawa pani, czy mogę się przyłożyć na twoich kolanach?

- Nie, mój książę!

- Chciałem powiedzieć: położyć głowę na twoich kolanach...

- Nie, Ramonie.

188


- Tak, Ill! I nie patrz tak na mnie. Na wszystko się odważę. Na wszystko, czego chcę ja... i czego chcesz ty. Nie wyrywaj się. Będę gruboskórny. Wiem, że jesteś silniejsza ode mnie. Do diabła z wszystkimi kruchymi i bezbronnymi. Z tobą można tylko tak. Sama tego chcesz.

- Skąd...

- Nie pytaj, wiem.

- Nie.

- Powiedz, że to wszystko nieprawda, i wtedy rozbiję mobil.

- Kocham cię. Od tego ranka, kiedy cię zoba­czyłam na nabrzeżu. Prawie rok temu. Przylatywa­łam do ojca i widziałam ciebie. Tylko ciebie widzia­łam. Nie całuj mnie. Muszę ciebie widzieć...

Jej głowa leżała na moich dłoniach. A ona chciała, żebym jej nie całował.

- Jesteś zbyt blisko, nie widzę ciebie...

- To są usta. To są ręce. A to serce. I to wszystko już.

- Nie - szepnęła - to nie jest wszystko.

Zrozumiałem. Widziała mnie nie samego.

- To jest wszystko! - krzyknąłem. - Wszyst­ko! Słyszysz? Ta skorupa i my. I nikt więcej!

- Nie. Sam wiesz, że nie.

- Więc po co to dzisiaj? Zawróć mobil.

Ręka jej uniosła się i opadła. Nagle uświadomiłem sobie, że z jej siły i męstwa nie zostało nic. I jeszcze uświadomiłem sobie, że moje usta były pierwszymi ustami, i ogarnęła mnie i przepełniła tak wielka czułość dla tych rąk zacałowywanych przeze mnie; Podniosłem ją i przytuliłem do siebie.

- Ill - szeptałem nie odrywając się od jej warg, i czułem, że ta tkliwość będzie moim rozumnym ludzkim doznaniem. - Moja Ill. Moja.

- Nie. Nie. Nie.

- Wszystko jedno, tak czy nie. Teraz już wszyst­ko jedno. Ty kochasz mnie, a ja ciebie.

- Ale to przecież tak mało...

189


Próbowała się jeszcze schować za chwiejną barie­rą słów, lecz zakryłem jej usta swoimi i całowałem, ile starczyło tchu. Ale gdy go zabrakło, usłyszałem:

- Wiesz, dlaczego umiera Sana Loge?

Boże, gdybymż się był przesłyszał!

- Polecieli na twoją boję. Pięciu lotników i ona jako lekarz. Polecieli po ciebie. Statek szedł dopóty, dopóki nie poczuł promieniowania. Kiedy wrócili, i... Teraz kolej na Sanę.

- Dlaczego o tym wiesz właśnie ty?

- Powiedział mi Pateri Pat.

A więc oto co powiedział jej Pateri Pat!

- Dlaczego o tym nie wiem ja?

- To znaczy, że tak chce Sana Loge. I ja na jej miejscu bym nie powiedziała.

- Czemu?

- Nie wiem. Prawdopodobnie miałabym uczu­cie, że proszę cię o wdzięczność za to, co zrobiłam.

Położyłem ręce na kolanach i opuściłem głowę. Mobil ostro przechylił się i pomknął jeszcze szybciej. Nie wiem, jak długo lecieliśmy. W końcu ześliznął się w dół i zatrzymał.

- Nie powinnam ci była tego mówić. Ona nigdy by sama tego nie zrobiła.

- Tak, ona by nie powiedziała.

- Żegnaj.

Spojrzałem na nią.

- Kocham cię, Ill.

Kiwnęła mi na pożegnanie.

Wygramoliłem się nieporadnie, mobil zaraz po­derwał się w górę tak, że aż odrzuciło mnie w bok. Podniosłem się i poszedłem do domu.

Sana siedziała w głębokim fotelu. Wszedłem i za­trzymałem się. Gdybym wiedział, co teraz powie­dzieć! Stałem i przyglądałem się jej. Nawet nie jej. Sukni. Włożyła najbardziej ekscentryczną. Uczesa­nie. Wybrała najwytworniejsze. Zawsze umiała dbać o swoje włosy. Ciężkie, o matowym odcieniu. Włosy koloru... Pedla.


190


- Usiądź, Ramonie.

Dobrze. Niech mówi. Dziś będę jej słuchał nie tak, jak zawsze. Jak to powiedziała Ill? Czuć wdzię­czność. Będę czuł wdzięczność. Jakie to dobre słowo! Jest pełne szacunku i wcale nie zobowiązuje do miłości. Pochyliłem głowę. Nie chciałem, żeby czytała w mojej twarzy. Sama przecież nie potrzebo­wała ode mnie wdzięczności. I nigdy jej nie będzie potrzebowała.

- Trudno mi o tym mówić, Ramonie, ale nie chcę, żeby później, kiedy mnie już nie będzie, opowiadali ci o tym inni ludzie. Pamiętasz, w dniu naszego rozstania dałam ci słowo, że nie odlecę z Ziemi. Otóż nie dotrzymałam go. Stało się to wtedy, kiedy zguba waszego statku była oczywista, lecz istniała nikła nadzieja na to, że może ktoś z was potrafił opuścić się na dolne poziomy boi. Było nas sześcioro. Chcę ci opowiedzieć o tych ludziach, gdyż spośród nich żyje tylko dwoje: drugi pilot i ja. Powinieneś wiedzieć o tych, którzy...

Podniosłem głowę:

- Nie trzeba mówić o nich. Przecież mówisz o sobie. No to mów o sobie.

Nie zrozumiała. Prawdopodobnie słowa moje przypisała wstrząsowi, jakiego w jej mniemaniu mogłem doznać, usłyszawszy tę wiadomość.

- Dobrze. Nie będę opowiadała o tym, jak lecieliśmy. Oczekiwaliśmy najgorszego. I to oczeki­wanie obróciło się w pewność, kiedy nasze przyrzą­dy zaczęły rejestrować promieniowanie, a poniektó­ra aparatura odmówiła posłuszeństwa. Dowódca wydał rozkaz rozpoczęcia zwiadu na jednoosobo­wych rakietach. Na dużym statku pozostali dowód­ca, drugi pilot i ja.

Ściany i sufit błękitniały - to zapadał zmrok, cichy zmrok po porannej burzy.

Gdzieś w niedocieczonym oddaleniu od świata tego letniego zmroku szybko mknęły dwa statki: jeden - w przestrzeni, drugi - w

191


czasie; jeden, wskrzeszony słowami kobiety w bieli, należał do świata przeszłości, drugi, nieustannie prześladujący mnie swoją zbędnością, był wysłany w przyszłość Pierwszy, uruchomiony wspomnieniem tej kobiety, leciał na spotkanie niepotrzebnej śmierci sześciorga osób. Zamiast nich powinny były lecieć maszyny, lecz jeśli ktokolwiek jest w niebezpieczeństwie - na pomoc rzucają mu się ludzie, Tak zawsze było i tak zawsze będzie na Ziemi. Lepiej byłoby, żeby nie lecieli.

Drugi niósł na pokładzie maszynę, niech nawet będzie, że mądrą, jednak skostniałą w swojej logice formalnej. Zamiast niej powinien był lecieć człowiek. Ten statek jest jeszcze gdzieś przed nami, ale nigdy nie potrafimy połączyć się z nim nie tylko dlatego, że zgodnie z programem musi unikać kontaktu z mieszkańcami planety, na którą przybędzie. Po prostu jeszcze nie wiemy, co to jest - ciało porusza­jące się w czasie. Nie możemy sobie tego nawet wyobrazić. Statek leci przed nami i jednocześnie już wrócił - jedenaście lat temu, i to, co przyniósł, zawsze było strachem słabych i marzeniem silnych.

- ...mimo to jednak, że z martwej boi, nie dochodził do nas żaden sygnał, nie opuszczało mnie uczucie, że jesteś tam, dlatego nie zgodziłabym się na odlot...

Dżabża ma rację - słabych na Ziemi już nie ma. To znaczy, że wszyscy są silni. To znaczy, że wszystkim to jest potrzebne. Logika maszyny! Kie­dyś ludzie, silni ludzie, marzyli, żeby mieć skrzydła. I co by się stało, gdyby to marzenie teraz się spełni­ło? Cichutko poruszyłem ramionami. Niepotrzebny ciężar. Domek ślimaka. Człowiek już od dawna jest skrzydlaty, i nasze maszyny - od silnych wielooso­bowych mobili-expressów po malutkie pojedyncze antygrawitacyjne „ikary” - nie mogą się równać z tak niedoskonałymi błoniastymi skrzydłami, na­rysowanymi wyobraźnią dawnych marzycieli.

192


- ...było oczywiste, że dalsze przebywanie na orbicie grozi śmiercią także pozostałym członkom załogi. Zażądałam, żebyśmy przeszli na bardziej bezpieczną orbitę, lecz dowódca otrzymał wskazów­ki z Ziemi...

Dlaczego myśli moje nieustannie powracają do „Oweratora”? Co nimi kieruje - strach? Pochyli­łem głowę przyglądając się sobie to z jednej, to z drugiej strony. Strach... Śmieszne. Już dawno zro­zumiałem, że bać się można tylko o drugiego człowie­ka. Nie znając swego roku, bałem się o Sanę, bałem się do tego stopnia, że nie chciałem się dowiedzieć tego nawet pod groźbą poczytania mnie przez otoczenie za tchórza. Nie pozwalałem sobie myśleć o niczym innym, tylko o jednym: jak odpłacić jej za to wszystko, co dla mnie zrobiła i co mogłaby jeszcze zrobić, gdyby nie odchodziła pierwsza. Ale tak się bać można było tylko o tego człowieka, który jest nam niezmiernie drogi, i szukałem teraz w sobie tego strachu, i chciałem go znaleźć, i już nie znajdowałem. Nie wiedziałem, co było pierwiej: czy odeszła mi­łość, a z nią lęk o ukochaną, czy też przestałem się bać, a... Pewnie to ostatnie. W każdym razie było mi lżej, kiedy myślałem, że tylko przeklęty „Owerator” jest wszystkiemu winien.

- ...lecz przez całą powrotną drogę nie opu­szczało mnie przekonanie, żeśmy szukali nie tam, gdzie trzeba, że jesteś żywy i, być może, znajdu­jesz się w najbardziej nieoczekiwanym miejscu, na przykład na jakimś statku, który zgubił łączność z Ziemią; zwróciłam się do wszystkich informacyj­nych centr Układu Słonecznego...

Nie było mi lżej. Wiedziałem bowiem: „Owera­tor” nie ma tu nic do rzeczy. Niechby nawet tego nie wiedziała - i tak uważałbym, że ma prawo zamknąć mnie w tej kamiennej klatce, i tak rozporządzałaby mną jak Pedlem; a ludzie Jegerhauenu prowadziliby to samo katorżnicze życie, tak naiwnie odebrane przeze mnie na początku jako postęp. Elefantus - nie mogący sobie wybaczyć, iż się

193


przeliczył co do mózgu fasetowego; Sana - zabiegająca o to, żeby mieć możność obserwowania mnie nawet w czasie pracy; Pateri Pat - tu właśnie nie wiem, w czym istota. Chyba w życiu jego coś się zdarzyło, jakaś strata, więc pracował, żeby zapomnieć. Co do tego byłem teraz przekonany.

A tam, w dalekiej śnieżnej Chacie... Ach, nie ma o czym mówić...

Sana stała przede mną i milczała. Milczała już dawno. I ze zgrozą pomyślałem, że powinienem jej coś powiedzieć. Tak samo milczałem w dniu nasze­go pierwszego spotkania tu w Jegerhauenie i tak samo czas biegł coraz szybciej i szybciej, ale wtedy koniecznie chciałem znaleźć dla niej te właściwe słowa, a teraz...

- Sano - powiedziałem nieoczekiwanie - czy tobie, właśnie tobie, okazała się potrzebna ta infor­macja, którą przyniósł „Owerator”?

Odniosłem wrażenie, że złamał się w niej ten rdzeń, który pozwalał jej prostować się, kiedy wychodziła mi naprzeciw - nagle bowiem pochyliła się i jej oczy, promienno-lodowe oczy, zastygły przede mną:

- Tak - powiedziała. - Tak, tak. To jest mi rzeczywiście potrzebne. Tak. Gdyż tylko dzięki temu jesteś ze mną. Choćby dlatego, ale jesteś. Myślałeś, że się boję śmierci. Czyż to jest straszne? Ja znam tylko jeden strach - stracić ciebie. Ale właśnie to nie pozwoliło ci odejść ode mnie. I teraz też nie odejdziesz. Nawet teraz. Oto dlaczego jest mi to potrzebne.

- Tylko dlatego? - spytałem.

Nie odpowiedziała. I znów nastało milczenie, i milczenie to było pozbawione nadziei.

Wstałem i jak można najszybciej wyszedłem.

Pedel rozwarł przede mną drzwi mobilu, wlazł za mną i umieścił się gdzieś z tyłu. Przyczaił się. Wydało mi się, że mobil ledwo się wlecze. Gnuśne pudełko akwamarynowe! Czyż można porównać go z lekkim sportowym mobilem Ill, iskrzącym się jak kropla miodu?

194


Wylądowałem u wejścia do ogrodu Elefantusa, żeby trochę się przejść. Kazałem Pedlowi nie deptać mi po piętach. Poszedłem wąską alejką w kierunku przyćmionych świateł pawilonu jadalnego.

Nieoczekiwanie zza zakrętu wyłoniła się ogro­mna postać. Zataczając się i wlokąc powoli zbliżała się do mnie. Przywarłem do drzwi i znieruchomia­łem. To był Pateri Pat, ale w jakim stanie! Niewątpli­wie był pijany. Pijany jak dzikus. Z przyjemnością odszedłbym dalej, ale nie chciałem zdradzić przed nim swojej obecności. Słusznie postąpiłem. Prze­szedł dwa kroki ode mnie, nawet nie podniósł głowy. Doszedł do końca alei, ale nie skręcił, słychać było, jak włamał się wprost w krzaki. Przeklęty dzień! Tylko tego wstręciucha mi brakowało!

Szybko ruszyłem ku willi i wskoczyłem na ganek.

Jak to się stało, że mi nie przyszło do głowy?

Zobaczyć jej oczy, rzęsy, ręce... Kochany Elefantus!

Nie było go ani w pierwszym, ani w drugim pokoju. Nie przestraszył go przypadkiem ten pijany wieprz? Obszedłem cały budynek i udałem się do jego prywatnego domku.

Elefantus siedział w gabinecie. Kiedy zapukałem, drzwi się otworzyły, ale on nie podniósł głowy. Jego poza zaniepokoiła mnie. Tak zachowują się ludzie, którzy lada moment stracą przytomność. Ale gdy tylko podbiegłem do niego, uniósł głowę i powstrzy­mał mnie.

- Nie trzeba. Nic nie trzeba. Ill zginęła.

Nie zrozumiałem. O czym on mówi? Wie o naszym locie? On. sądzi, że ja?...

- Ill już nie ma - powiedział szeptem.

Machnąłem ręką. Uśmiechnąłem się krzywo. Ach nie, to niemożliwe. On wszystko plącze. Oni wszyscy są pijani. Zaraz mu powiem coś takiego, co od razu rozwieje wszelkie podejrzenia. Trzeba tylko zna­leźć... Zaraz...

195


- Nie! - krzyknąłem. - Wiedziałbym przecież...

- Ona wiedziała - rzekł Elefantus.

Wyszedłem. Natknąłem się na coś zimnego i dźwię­cznego. Odepchnąłem ramieniem. Oddaliło się. Za­taczający się i zakrywający głowę rękami, jak oślepły z bólu, stanął mi przed oczyma Pateri Pat.

- Pedel! Najszybszy mobil! Najszybszy!

Zdawało się, że mobil zawisł w gęstej, nierucho­mej pustce. Ani jednego światła w dole. Ani poblasku na przodzie. Czy prędko?

Zamigotały światełka na pulpicie. Machinalnie nacisnąłem guzik. Głos Sany wdarł się do mobilu.

- Ramonie! Ramonie! Gdzie jesteś? Natych­miast wracaj! Gdzie jesteś?

Pochyliłem się nad czarnym owalem:

- Leć do Elefantusa. Potrzebna mu pomoc.

Głos umilkł, a potem znów rozległy się pytania, wyrzuty, krzyk...

Wyłączyłem „mikki”. Pomyślałem chwilę. Nie. Żadnych rozmów. Nie uwierzę ani głosowi, ani wyobraźni. Uwierzę tylko swoim rękom i swoim ustom.

- Dziś... Właśnie dziś! Czyżby Ill przeczuwała, że to nastąpi dziś?

- Przeczucia nie istnieją. Fakt śmierci był jedna­kowo prawdopodobny każdego spośród trzystu sześćdziesięciu pięciu dni roku.

A jednak zdążył wedrzeć się do mobilu.

- Zamilcz, na miłość boską, co ty o tym wiesz?

- Według danych Komitetu „Oweratora” Ill Elia winna była zginąć w tym roku. Dlatego dziwi mnie, że pan przyjmuje ten fakt...

- Co tam pleciesz? Skąd mogłeś o tym wiedzieć?

- Niejednokrotnie pracowałem na biofonie Pa­teri Pata. Trudno było pracować. Cały czas odwra­cał uwagę. Myślał o tym. Myśli poboczne przeszka­dzają w koordynacji...

- Odejdź. Natychmiast!

196


- Nie mam możliwości. Wysokość mobilu wy­nosi półtora kilometra. Jako cenny i unikalny przy­rząd kategorycznie się sprzeciwiam...

- Wykonaj!

- Tak jest.

Przygłuszony zgrzyt, do kabiny wdarł się wiatr, mobilem zarzuciło.

Potem luk zamknął się automatycznie.

A na wprost mnie zaświecił pulsujący sygnał lądowania.

Pokój bawialny był pusty. Rzuciłem się do pokoju Ill. Naręcze trawy na podłodze. I nikogo. W studium półmrok i cisza. Pracownia oświetlona - pewnie światło pali się tam od rana. Nagle uderzył mnie widok maleńkiej maszyny w kącie. Na płaskim dysku stały nogi. Jedna na całej stopie, druga na palcach. Nogi do kolan. A dokoła cienkie przewody manipulatorów służących do krojenia i spinania. Jakby oplotły te dziecięce nogi giętkie wodorosty. Zachciało mi się dotknąć ich, wydawało mi się, że są prężne i ciepłe. Odwróciłem się i wybiegłem. Winda. Oczywiście wszyscy oni są na górze.

Nie od razu spostrzegłem Dżabżę stojącego w kącie przed ekranem. Na ekranie były jakieś dziwne góry, na ich tle miotała się czarna kropka.

- Dobrze, że przyleciałeś - powiedział jakimś dziwnie bezbarwnym głosem. - Jestem sam, a w górach pełno ludzi.

Zatrzymałem się, patrząc zza jego pleców na żuczka miotającego się po ekranie.

- Kto to?

- Tuan.

Mobil to krążył nad jednym miejscem, to gwał­townie spuszczał się w dół do wąwozu, to zakreślał wielki łuk, niemal przywierając do gór, ale wciąż wracał do ogromnego wgłębienia, do którego wolno napływało coś błyszczącego. Tak pewnie wyglądała na nocnym

197


ekranie woda. I nagle pojąłem, co to jest za miejsce, do którego tak nieustannie wraca wyra­źna kropka mobilu.

Dżabża usiadł i objął kolana. Kropka na ekranie wciąż jeszcze krążyła. Tak pewnie będzie do rana.

- Jak to się stało? - spytałem.

Dżabża uczynił wysiłek i widać było, że nikomu prócz mnie nie opowiadałby teraz o tym. Ale wiedział, że ja mam prawo, że muszę.

- Ci malcy utknęli w wąwozie. Wiele razy proponowaliśmy im przysłanie ludzi i robotów mechaników, ale odpowiadali, że poradzą sobie sami. A dziś do rezerwatu wdarła się burza. Wiesz, jaka była. Jezioro, leżące nad wąwozem, wielokrot­nie już wylewało potokami o wielkiej sile. Kiedy Łakost wrócił z Paryża, wiadomo było, że należy niezwłocznie zabrać chłopaków ze statku. Wysłałem
odpowiednie maszyny, żeby podnieść ich „żółwia” nad zagrożoną strefę. Odpowiedzieli, że właśnie podnoszą się sami, i odesłali naszą pomoc z powro­tem. Ich statek wolno uniósł się w górę. I wtedy
wróciła Ill. Łakost pokazał jej ekran, na którym wyraźnie widniało jezioro. Gdyby ci chłopcy widzie­li, co tam się robiło, wątpię, czy ryzykowaliby. Lecz oni położyli się na tej swojej ruinie, która nie
podniosła się nawet na sto metrów, jak znów opadła na dno wąwozu. Nakazałem im natychmiast opuścić statek i wysłałem mobile, które jednak już nie mogły zdążyć. Nie zauważyłem, kiedy Ill wyszła.

Dżabża mówił tak, jakby wszystko to stało się dawno temu i teraz z trudem, ale dokładnie przypo­mina sobie przebieg wypadków.

- Ale zauważył to Łakost. Wyleciał za nią.

- Łakost?

- Tak, Łakost - rzekł.

Zrozumiałem, co chciał przez to powiedzieć.

- Lecz jej mobil był jednoosobowym modelem sportowym. Dopędzić go na naszych ciężarowcach było niemożliwością. Kiedy

198


Ill doleciała, potok wody już pędził po wąwozie i jego ryk słyszeli ci... Widziałem, jak wyskoczyła i wepchnęła ich do swego mobilu, który potem z trudem się podniósł. Spojrzałem na niego.

- Tak - rzekł - widzieliśmy to z Tuanem.

- Ale czyż nie...

- To była ściana wody dziesięciometrowej wy­sokości. Wody kłębiącej się i porywającej bryły kamieni i wydarte z korzeniami drzewa. Korpus starego „żółwią” trzasnął jak jajo. Silnik starego typu pracował na jałowym biegu, kiedy osłona poleciała w diabły i... można się domyślić, co się tam wtedy robiło. Łakost był już zupełnie blisko. Wy­buch rozbił jego mobil o skały.

- A gdzie on?

- W klinice genewskiej.

- Przeżyje?

- Powinien.

- I to już wszystko, Dżabża?

- Wszystko.

Skoczyłem.

- Zostań. Ludzie ze „Spokojnego” powinni tu być za godzinę. Zmienią nas.

Siedzieliśmy milcząc. Tuan nie wracał. Lekki warkot napełniał ogromną w kształcie stożka salę. Czasem na popielatych ekranach przebiegały czar­ne szybkie krople - to mknęły mobile wysłane przez dowódcę automatycznego. I choćby nie wiem ile ich odleciało, na wylocie stał zawsze kolejny statek, gotowy rzucić się tam, gdzie była potrzebna pomoc.

Do tego dwu mężczyzn spokojnych i obojętnych z pozoru. Ich kolej będzie wtedy, kiedy najdoskonal­sza, najnowsza maszyna okaże się bezsilna. Wtedy jeden z nich wstanie i poleci. A jeśli będzie trzeba, za nim poleci drugi.

Ale na razie nie było tej konieczności.

Nie było jej i wtedy, kiedy w końcu przyszli czterej milczący, opanowani młodzieńcy, ubrani w robocze trykoty. Dżabża rozmawiał

199


z nimi półgłosem. Potem podszedł do mnie.

- Zostaniesz tu?

Pokręciłem przecząco głową.

- Do Jegerhauenu?

Zdaje mi się, że się uśmiechnąłem.

- Ale tylko nie tam... Twój mobil nie ma osłony.

- Nie obawiaj się. Polecę prosto... - zrobiłem nieokreślony ruch ręką gdzieś w dół. - A potem muszę trafić na tę wyspę... Jak się ona nazywa? Ach, nie ma znaczenia; Komitet „Oweratora”.

- Musisz? - zapytał Dżabża.

- Muszę żyć tak, jak ona żyła. A ona wiedziała. Jeśli tego nie zrobię, będę miał siebie za tchórza.

- Nigdy nie będziesz tchórzem. Inaczej by ciebie nie kochała.

- Wiedziałeś?...

- Widziałem.

Wyszliśmy na placyk startowy. Dwa mobile stały jak strażnicze psy, gotowe skoczyć w ciemność.

- Rzeczywiście musisz się tego dowiedzieć? - wolno, zawieszając każde słowo, odezwał się Dżabża.

Nie odpowiedziałem. Dżabża kiwnął mi głową na pożegnanie i skierował się do mobilu.

- Ty także lecisz? - spytałem.

- Do Łakosta. - Dżabża milczał chwilę, pa­trząc w dół. - Pamiętasz, jak pytałeś, po co istnieje Chata?

Czyż mógłbym nie pamiętać!

- Żeby z ludźmi nie stało się to, co z nim. No to żegnaj, Ramonie.

- Żegnaj, Dżoszua.

Ciężko oparł się o mobil, aż ten się zachwiał. Potem powiedział:

- Stąd właśnie odleciała.

Klapy luku zatrzasnęły się, mobil poderwał się i znikł w ciemności. Ona wyleciała stąd.

200


Nie musiałem nawet zamykać oczu, żeby zoba­czyć: pochyla się nad ekranem, odwraca się, idzie, nie biegnie, tylko bardzo szybko idzie. Idzie lekko i prędko, jak się idzie na spotkanie śmierci, kiedy się o niej wcale nie myśli, bo najważniejsze jest zdążyć na czas, by uratować drugiego człowieka. A wielka wiedza, przyniesiona przez „Oweratora”, nie ma żadnego znaczenia.

Przechodziła obok mnie, widziałem - i nawet nie wspomniała o tym. Przechodziła obok mnie już dziesiąty, dwudziesty, setny raz, dopóki nie poczu­łem, że część jej lekkości i szybkości udzieliła się mnie.

Pochyliłem się nad alfografem. Komitet „Owera­tora”...

„Rzeczywiście musisz się tego dowiedzieć?”

Nie, mnie to nie jest potrzebne.

Wyznaczyłem kurs na maleńką stację cybernety­czną nad brzegiem Bajkału. Mobil oderwał się od ziemi i rzucił się w dół.

Obejrzałem się. Księżyc wschodził właśnie zza góry, czarna sylweta jej stoku, osrebrzona aż po krawędzie, szybko uciekała w tył. Bryły budowli opasujących szczyt były teraz tylko małymi, ledwo dostrzegalnymi występami. Kontur wydał mi się znajomy.

W górę po stromym zboczu wspinał się lampart. Był już martwy, lecz wciąż jeszcze pełzł wiedziony tą nieposkromioną wolą życia, którą obdarzył go człowiek w zamian za podeptany instynkt śmierci.


Planeta, która nie może nic dać

Mała opowieść


I

Na ogromnym, ledwie migocącym ekranie łą­czności wewnętrznej miasto Geanitów wyglądało jeszcze bardziej ubogo. Szczególnie część położona na dolnych tarasach wzgórza. Nie ma tu już smu­kłych wielokolumnowych świątyń i placów pokry­tych liliowym kamieniem.

Tu rozciąga się rynek - jedno z brzydszych miejsc miasta. Koszyki, maty, maty, koszyki, góry surowych lub na wpół przygotowanych produktów żywnościowych - wszystko w kurzu, nieomal na ziemi i wszystko chwytane wprost rękami; owoce, zielenina i ryby przetaczają się w koszyki kupują­cych i nierzadko z powrotem, jeśli którejkolwiek ze stron nie odpowiada cena albo kiedy zła jest ich jakość; żywiołowa gestykulacja, wyrafinowane przekleństwa i błoto, błoto, błoto...

Dowódca skrzywił się z odrazą. I warto było tym, którzy dziś wyszli ze statku, iść właśnie na rynek! Tłumy bezładnie snujących się Geanitów wypełniają ekran i bardzo trudno wyłowić spośród nich tych dwoje, którzy są podobni do Geanitów tylko zewnę­trznie. Ale oto i oni...

Dowódca pochylił się do przodu, przyglądając się pilnie białej figurce, niespiesznie poruszającej się po ekranie. Idzie wolniej niż wszyscy, ludzie ją omijają, czasem potrącają i prawie każdy, kto zajrzał jej w twarz, musi koniecznie się za nią obejrzeć. Czymże się ona różni od geanickich kobiet?

Ten, który tego ranka jest wyznaczony do pilno­wania jej, idzie za nią w odległości piętnastu, dwu­dziestu kroków. Jego szara obszerna odzież, kij - prawdziwy! - w ręku, niezwykle bujny zarost na twarzy - nie przyciągają uwagi. Dziewczyna raz po raz ogląda się za

205


nim, a on wolno pochyla głowę, jakby się bał, że obsunie mu się noga na posypanej żwirem drodze - znak, że wszystko przebiega dobrze.

A mimo to ludzie oglądają się za nią.

Ona sama pewnie tego nie zauważa; wchodzi w obręb ogrodzenia rynku, unosi kraj tuniki i prze­kracza kosz z drobnymi czerwonymi owocami. Na­przeciw niej spieszy drobnymi, kroczkami żwawy staruszek z brodą jasnopomarańczowej barwy. Stał pewnie do tej pory w podcieniu sklepiku, w którym rozmienia się monety najrozmaitszego rodzaju. Oto pochyliwszy się zagaduje dziewczynę, proponuje jakieś ozdoby... Kupić? Nie. Wygląda na to, że ozdoby są polecane za darmo.

Bierze ją za rękę miękko, ale natrętnie ciągnie za sobą. Wskazuje na lektykę; dziewczyna wzbrania się gestem; chyba nie jest przekonana co do popraw­ności swojej wymowy.

A przecież instruując ją cyber-kolektor podkreś­lił, że w takich publicznych miejscach, jak zaułki, rynek, port spotykają się różni ludzie, mówiący zupełnie innymi językami niż ten, który jest roz­powszechniony w mieście i jego okolicach.

Ale poza tym dziewczyna zachowuje się popraw­nie - bierny sprzeciw nie zwraca uwagi otaczają­cych ją Geanitów. Teraz powinien włączyć się kontroler.

Tak, oto i on, udając ślepego potrąca ich, aż Geanita o rudej brodzie wpada na glinobitą ścianę. Podczas gdy się podnosi, dziewczyna już zdążyła ukryć się za wyłomem ogrodzenia.

A jednak co przyciągnęło do niej tego rudobrode­go? Czemu spośród setek kobiet, snujących się po rynku, wybrał właśnie ją?

Projekt jej postaci został wykonany przez cyber-kolektora, po długich obserwacjach wyglądu ze­wnętrznego, sposobu życia i przyzwyczajeń Geani­tów. Wypracowywanie detali przebiegało pod oso­bistym nadzorem Dowódcy, który nie wykrył ani jednego błędu.

206


Czemu więc teraz każdy napotkany człowiek ogląda się za nią, a rudobrody próbował nawet ją zatrzymać?

Dowódca nacisnął klawisz łączności zewnętrznej:

- Dwudziesta Siódma natychmiast wróci na statek i stawi się u mnie.

Jeden z licznych CP-ów, wykonanych w postaci niedużych latających żyjątek, zawieszonych niemal nad całym miastem, otrzymał już rozkaz, ostro splanował w dół i przeleciał nad samą głową Dwu­dziestej Siódmej. Dziewczyna stanęła, potem nagle zawróciła i skierowała się do wyjścia z miasta. Po jakimś czasie dotrze do porosłych krzewami gór, gdzie nie spotka już ani jednego Geanity, i włączy lewitr.

W oczekiwaniu na jej powrót Dowódca przy­mknął oczy, pozwalając sobie na minutę odpo­czynku.

II

- Ręce - rozkazał Dowódca.

Dziewczyna uniosła dłonie, niezręcznie przyci­skając łokcie do ciała, i zastygła w bezruchu, ledwie trochę odrzuciwszy w tył głowę, jakby pod ciężarem wielkiego węzła czarnych, metalicznie mieniących się włosów.

Dowódca wziął jej ręce w swoje, podniósł do oczu, bacznie obejrzał ze wszystkich stron. Nie. Wszystko jest prawidłowo. I dłuższe paznokcie, i przebijająca się przez cieniutką skórę ledwo wido­czna siateczka naczyń krwionośnych, i śmieszne, jakby rysy na różowym marmurze, linie na ciepłej dłoni.

Wszystko jak należy.

A gdyby nawet niezupełnie - czyż to można wypatrzyć z odległości kilku kroków?

207


Dowódca puścił ręce dziewczyny, ręce opadły i bezwładnie obwisły wzdłuż ciała.

- Przejdź trzy kroki.

Dziewczyna jeszcze bardziej odrzuciła głowę i zro­biła trzy kroki lekko i płynnie.

- Obróć się. Profil.

Obróciła się.

- Do ściany i z powrotem wolnym krokiem.

I znów:

- Teraz trochę szybciej.

I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze.

- Stój. Idź. Stój. Idź. Wolniej. Szybciej. Na­przód. W tył. Ustawienie głowy! - zawołał Do­wódca.

Dziewczyna drgnęła i wyprostowała głowę.

- Może właśnie to? - spytał.

- Nie - powiedziała - nie.

- Dlaczego jesteś tego pewna?

- Nie wiem. Nie potrafię wyjaśnić, lecz czuję, że nie to.

Dowódca westchnął, szybkim ruchem wstał z fote­la i zbliżył się do dziewczyny. Ostrożnie, żeby nie uszkodzić, odpiął brązową sprzączkę na jej ramie­niu - była oryginalna, z kolekcji - i wyjął szpilkę spinającą odzież w pasie. Biała z niebieskim szlacz­kiem tkanina cicho opadła na podłogę. Dowódca potrzymał w dłoniach brązowe drobiazgi, jakby ważąc je, i starannie ułożył na stole. Potem podniósł białą materię, podszedł do pulpitu wewnętrznej obsługi i wykręcił szyfr rozkazu: „Centralny maga­zyn. Wzory oryginalnych tkanin.”

Niemal w okamgnieniu szczęknęły drzwiczki po­ziomej windy ściennej i szara taśma transportera wyniosła teczkę z równymi kwadracikami różnych barwnych tkanin. Zamykając drzwiczki Dowódca jeszcze raz uważnie spojrzał na dziewczynę: w samych tylko drewnianych sandałach o przedziw­nych splotach białych rzemyków, stała trzy kroki od jego fotela, jak przedtem z lekko

208


odrzuconą w tył głową i wpółprzymkniętymi oczami. Lecz sandały także nie budziły zastrzeżeń - były jak brązowe ozdoby - prawdziwe.

Dowódca opadł na fotel i otworzył teczkę z prób­kami tkanin.

Gdyby miał prawo być zmęczony, przyznałby się przed samym sobą, że bardzo się zmęczył.

Niepowodzenia. Niepowodzenia. Niepowodze­nia. Od największych (żadna z ekspedycji pod jego dowództwem nie przyniosła oczekiwanych rezulta­tów) - do najmniejszych dziwnie nieprzerwanie sypały się na jego głowę, ot, choćby teraz, Dwudzie­sta Siódma, praktykantka w pierwszym rejsie, zosta­ła rozpoznana przez aborygenów bez żadnych po temu powodów. Byłoby chyba mądrzej zapropono­wać, żeby Dwudziesta Siódma przybrała wygląd jakiegoś zwierzęcia - czyż zawiódł się Sto Czter­dziesty na niewielkim czarnym zwierzęciu, tak czę­sto towarzyszącemu Geanitom w przechadzkach po mieście i dłuższych podróżach?

Tak, trzeba było wziąć pod uwagę niedoświadczenie dziewczyny i doradzić wybranie dla niej roli zwierzęcia - to niewątpliwie ograniczyłoby jej teren obserwacji i czas, ale i tak najważniejsze było przecież sfotografowane przez CP-y, zmontowane specjalnie dla Gei w rodzaju niewielkich latających żyjątek, które wydają przenikliwe, lecz stosunkowo regularne dźwięki. Czarne i ciemnoszare CP-y wisiały, fruwały i krążyły nad miastem, właziły pod dachy domów, chowały się śród listowia drzew - i wszystko, co trafiało w pole ich obserwacji, nie­przerwanie przekazywały na statek, na którym CP-y zapisywacze prowadziły osobną taśmę dla każdego z ruchomych translatorów.

Dowódca położył rękę na termoprzełączniku przerzutowym fonu łączności wewnętrznej:

- Sto Czterdziesty do mnie.

Zgrzytając pazurami po dźwięcznej powłoce pod­łogi wszedł do centralnej kabiny statku kosmaty zwierz. Gdyby stanął na tylnych

209


łapach, byłby mniej więcej wzrostu przeciętnego Geanity. Machając miarowo ogonem i kapiąc śliną na połyskującą podłogę podszedł do Dwudziestej Siódmej i nie spojrzawszy na nią znieruchomiał obok.

I znów Dowódca milczał i patrzał na nich; i znów napełniło go coś w rodzaju żalu, niejasnego, dręczą­cego uczucia, tak rzadko i nieoczekiwanie wypływa­jącego z głębi jego podświadomości; i już nie kapitan statku Zbieraczy, nie Dowódca szesnastej, według obliczeń, ekspedycji, a po prostu Czwarty, po prostu starzejący się Logitanin, któremu pozostało tak nie­wiele rejsów, starał się ze wszystkich sił zdławić w sobie to niepożądane uczucie, goryczą uciekające w przeszłość i niepokojem w przyszłość, i - nie mógł.

„Zbieracz, który dokonał dokładnego opisu ob­serwowanej planety, może uważać swój obowiązek za spełniony” - tak mówiło prawo Zbieraczy. Porzucając planetę wszyscy zwyczajni członkowie ekspedycji zapominają o niej. Dowódca winien napisać sprawozdanie i opracować wstępne wnioski na temat tego, co dana planeta może dać Wielkiej Logitanii. Jeśli dokonał tego dokładnie i bez zarzutu uargumentował swoje wnioski, zrobił wszystko, czego od niego żądano. Sprawozdanie będzie wysła­ne do rozpatrzenia Wyższemu Komitetowi Do Spraw Cywilizacji Innych Planet i nikt oprócz tych, którzy byli razem z nim, nie będzie wiedział, co osiągnęli. A o tym, że to właśnie on - całkiem zapomną. O wszystkim zapomną. Zaczną się przy­gotowywać do nowego rejsu i słowem nie napomkną o poprzednim.

Tak było zawsze, ale nigdy nie budziło aż tak wielkiej goryczy. Dowódca starannie przepędził te myśli i kiedy się upewnił, że jak dawniej obchodzą go tylko losy ekspedycji, obrócił się do Sto Czterdzie­stego i Dwudziestej Siódmej. Dwie dziwne i nigdy nie widywane w Logitanii postacie zastygły przed Dowódcą: obnażona

210


Geanitanka z lekko podrzuconą głową i czarne, ponure zwierzę. Dowódca patrzał nie na każdą postać oddzielnie, lecz jakby na obie razem, a raczej w przestrzeń między nimi i znów nie mógł zrozumieć; dlaczego to uczucie goryczy zro­dziło się właśnie teraz? Może dlatego, że ci dwoje będą jeszcze latać i latać...

- Sto Czterdziesty - powiedział, znów przepę­dzając nieproszone myśli - jesteś gotów do wyjścia?

Sto Czterdziesty machnął głową, wydał jakiś nieokreślony dźwięk i nerwowo zacisnął w kłębek przednią łapę; wybrana przez niego postać doskona­le maskowała go w geanickim mieście, na statku jednak trudno mu było jeść i rozmawiać. Lecz wchodzenie w inną postać zabierało zbyt dużo czasu i sił, żeby pozwolić sobie na luksus demaskowania się po powrocie z miasta.

- Jestem gotów choćby i teraz! - wyrwało się ochryple z jego paszczy.

- Pójdziesz jutro jako kontrolujący. Wyjście ze statku tylko podczas nocy. Zastosowanie lewitra i broni w strefie dostępnej dla Geanitów jak przed­tem jest zabronione. To wszystko.

Dziewczyna obróciła się i wyszła, drewniane po­deszwy jej sandałów cichutko postukiwały o dźwię­czną, metaliczną podłogę. Czemu tak lekko idzie? Chód prawdziwych Geanitanek jest cięższy. Ona jest inna niż wszystkie prawdziwe Geanitanki, mimo że cyberkolektor stworzył jej obraz na podstawie wieluset zdjęć. Ani Czwarty, ani Dziewięćdziesiąty Trzeci, ani Sto Czterdziesty nie mogą odróżnić jej od przeciętnych dziewcząt Gei. Geanici zaś robią to od pierwszego spojrzenia.

Dowódca odwrócił się. Miękko stuknęły drzwi i znów był sam na sam ze swoimi myślami. A może Geanici jednak są w czymś doskonalsi niż Logitanie? Buntownicza myśl, lecz jednak?... Może w procesie swego rozwoju Logitanie stracili pewną jakość - spostrzegawczość, wrażliwość? Przecież kiedyś Lo­gitanie byli nieomal

211


tacy sami, jak ci brudni, gorączkowi i krzykliwi aborygeni. I nie wiadomo, do czego doszłaby Wielka Logitania, gdyby kasta kapłanów nie przejęła w swoje ręce absolutnej władzy, a w pier­wszej kolejności - władzy nad dziećmi.

Tak, to mądre połączenie: władza i dzieci. Dzieci w szkołach specjalnych dla kapłanów-urzędników, dzieci w wojskowych szkołach-obozach przy garni­zonach, dzieci rzemieślników, oraczy, rybaków, hodowców bydła. Dzieci, którym dzień w dzień wpajano, że najwyższym dobrem jest - umrzeć na chwałę Wielkiej Logitanii, ponad którą nie ma nic.

Dzieci, które faktycznie dawno już pracowały, lecz które uważano za wciąż jeszcze kształcące się dlatego, żeby nie wypuszczać ich spod czujnego nadzoru nauczycieli. Dzieci, które dawno utraciły więź ze swoją rodziną; wyrosłe za wysokim ogro­dzeniem posępnych szkół, wyjście do pracy uważa­ły - za święto.

W takim odosobnieniu dojrzewały dziewczęta uczące się prząść, tkać i nie myśleć. Wszystkie były pokorne i uległe, bo wiedziały, że tylko najpokorniejszym i najbardziej uległym zezwoli się mieć rodzinę.

Zresztą tu na Gei chyba nie nazwano by tego rodziną: po prostu lepszym spośród starszych uczniów wydawano żony. Kapłani-urzędnicy skru­pulatnie dobierali pary. W szkole wojskowej to byli silniejsi, w szkole kapłanów - najbystrzejsi. Całą zimę ci wybrańcy mogli spędzić z żonami, ale po sześciu miesiącach młode żony grupowano w świą­tyniach pod nadzorem kapłanek. Przyszłym ojcom obiecywano, że jeśli spełnią warunek dobrej pracy, ich żony wrócą do nich na następną zimę. Wierzyli więc i pracowali jeszcze intensywniej. Wtedy nie można było inaczej. To, co dla współczesnego pokolenia jest nawet nie obowiązkiem, lecz konie­cznością, w tamtym przejściowym okresie trzeba, było traktować jako datek, jako nagrodę.

212


Tak stopniowo wykrystalizował się typ prawdziwych Logitanów - dokładnych wykonawców, je­szcze przed urodzeniem przeznaczonych do wy­pełniania swej - jednej na całe życie - pracy. Wypełniania z maksymalną perfekcją. Już nie mieli wprowadzających chaos imion - otrzymywali nu­mer według kolejności urodzin. Kiedy ktoś spośród rolników czy kapłanów umierał, jego numer przy­sługiwał pierwszemu nowo narodzonemu z jego kasty. To odciążało ewidencję i pozbawiało osta­tecznie każdego Logitanina jakiejkolwiek indywi­dualności. Tylko piąty z długiego szeregu sobie podobnych. Czterdziesty szósty. Dwieście siedem­dziesiąty.

Ale nigdy - pierwszy.

Żaden człowiek z żadnej kasty nie nosił tego numeru.

Pierwszy był niewidzialnym władcą kraju - jeżeli tylko rzeczywiście istniał jako pojedyncza osoba, a nie rządowy pseudonim kapłańskiej „góry”. Był wieczny, i nawet teraz, kiedy nosi tytuł Przewod­niczącego Rady Wyższej, zgodnie z tradycją nikt nie widzi jego osoby. W jaki sposób jest wybierany czy też zostaje następcą? To tajemnica kasty. Zgłębić ją - znaczy umrzeć. Od czasów okropnych po­wstań, które przetoczyły się przez całą Logitanię po wprowadzeniu ostatniej reformy, w kraju nie znano półśrodków, jak tu, na Gei - mandaty, wygnanie i inne kary, śmieszne z logicznego punktu widzenia. Logitania znała tylko jedną karę - śmierć. Obwi­niony znikał, a kapłani-urzędnicy dobierali z jego kasty optymalną parę rodziców, która winna była w sposób naturalny dać zastępcę straconego.

Mijały stulecia. Życie, podporządkowane suro­wym logicznym prawom, nieustannie się rozwijało. Kapłani-urzędnicy rozdzielali się na kasty administratorów-rachmistrzów i uczonych; ci ostatni ulegli rozszczepieniu na badaczy i twórców maszyn. Za­częły się kurczyć te kasty, gdzie pracę rąk zastępo­wały maszyny.

213


Niezmienna pozostała tylko ogólna liczba Logitanów na planecie - było ich tyle, ile można bezboleś­nie wyżywić, zostawiwszy jeszcze zapasy. Już nie kapłani-intuicjoniści, lecz uczeni-genetycy dobierali pary dla przedłużenia rodu. Odkryto tajniki struk­tury substancji, zbudowano atomowe urządzenia przemysłowe i pierwszy statek kosmiczny.

Rodziła się kasta kosmonautów.

W końcu stworzono pojazdy gwiezdne, zbudowa­no kilka sztucznych satelitów planety, z których statki te mogły startować w przestrzeń kosmiczną.

Krzywa gromadzenia wiedzy osiągnęła poziom nasycenia, co więcej, przestała rosnąć. Stało się to tak nagle, nie wiadomo czemu; logitańscy uczeni przestali dokonywać nowych odkryć. Zapewne mo­żna to było wytłumaczyć tym, że dla podtrzymania całkiem wysokiego poziomu życia wystarczało sta­rych zapasów wiedzy, a marzyć o czymś większym Logitanin nie śmiał. Umiejętność ograniczania prag­nień kształtowała się w nim od dzieciństwa. I tak potoczyły się stulecia statycznego egzystowania logitańskiej cywilizacji.

Wielka Logitania doszła do granicy możliwości osiągania wiedzy. Odkrywać i realizować więcej nie było już czego. Pozostawały, co prawda, statki gwiezdne, ale one mogły przynieść tylko opisowe wiadomości o innych światach, praktycznie nieuży­teczne. A to, co nie mogło być praktycznie wykorzy­stane dla dobra Wielkiej Logitanii, nie liczyło się w ogóle jako informacja.

I wtedy nadciągnęła nowa bieda.

Statystyka niezbicie udowodniała, że w ciągu stu­leci przeciętny Logitanin wolno, lecz nieuchronnie degeneruje się. Maleje jego wzrost, siła mięśni, po­tencjał umysłowy, zwiększa się procent osobników niepełnowartościowych psychicznie i niepłodnych. Wcześniej następuje proces starzenia się i śmierć. Żadne środki, znane lekarzom logitańskim, nie da­wały dodatnich wyników. I

214


wtedy - jak o ostatniej desce ratunku - przypomniano sobie o statkach gwiezdnych.

Wprawdzie nie było to najszczytniejsze wyjście, lecz skoro na własnej planecie myśl naukowa zna­lazła się w ślepym zaułku, czemu nie spróbować zapożyczyć wiedzy od innych cywilizacji? Tym bardziej za darmo. I tak nieliczny oddział lotników gwiezdnych stał się najważniejszą kastą Logitanii - kastą Zbieraczy.

Zbieracz nie ma swojej planety. Wychowuje się na Logicie - która jest największym sztucznym sateli­tą. W procesie kształcenia otrzymuje taki zasób wiedzy początkowej, jak fizyk, lekarz, biolog, histo­ryk i kosmonauta razem wzięci. Zmieniające się okresowo warunki fizyczne na Logicie pozwalają Zbieraczowi poznać już w dzieciństwie wszystkie możliwe ich warianty, z którymi w przyszłości przyjdzie mu się zetknąć w czasie pracy. Dopiero po ukończeniu kursu wysyłają młodych Zbieraczy na niedługi czas do Logitanii. Przez całe dzieciństwo marzą o tym spotkaniu z ojczyzną, na której służbę są poświęceni od zarania swego życia.

Spotkanie z ojczyzną jest krótkie. Trwa tylko tyle, ile trzeba, żeby zdążyć odczuć całą jej wielkość i potęgę, żeby zapamiętać coś bardzo drobnego i niekiedy przypadkowego, żeby odlecieć do in­nych światów i unieść ze sobą dręczące pragnienie powrotu.

Powrót... Prawo do tego otrzymują tylko lepsi jako nagrodę za szczególne zasługi. I rzeczywiście niektórzy Zbieracze mieli szczęście: ktoś podaro­wał Wielkiej Logitanii odkrycie nowych gwiezdnych podróży - w przestrzeni i czasie, ktoś przywiózł sposób biologicznej obrony organizmu przed radia­cją, przekazywane dziedzicznie, a nawet - umie­jętność zmieniania postaci pod działaniem woli - i to przywiózł ktoś z innej planety... Ktoś - ale nie on, nie Czwarty... Nie dane mu było trafić na wielkie odkrycie. On tylko uczciwie

215


wypełniał regulamin. I nawet swój ostatni rejs przedsięwziął na tę brudną, bałaganiarską Geę, gdzie setki drobnych kłótliwych plemion bezradnie pełza po jej po­wierzchni w swoim wiecznym i niespożytym dążeniu zdobycia, co popadnie, zbudowania, co popadnie, zjedzenia, co popadnie, na tę niezmiernie ubogą duchem Geę, która nic nie może dać Wielkiej Logitanii.

III

...Ge-a - to żółta puszysta bryłka więznąca w gardle, kiedy nie starcza tchu, by ją wypchnąć i oderwać od warg; to rozpacz niemożności wypo­wiedzenia, podporządkowania sobie jednego z prost­szych obcych słów; to ciało przekształcone w jedną oporną strunę, naciągniętą od palców u nóg, ledwie dotykających ziemi, po palce rąk, którym brak tylko dłoni, by sięgnąć ostrych kryształów gwiazd; to odrzucona w tył głowa i czarne nocne niebo, spadające na twarz; to przeźroczysta łuna wiosen­nych ogrodów i zaranne kwitnienie błękitu, bezkreśnie w sobie odzwierciedlone; to gardłowy krzyk, zrodzony z echa górskiego parowu, podchwycony przez sznur ptaków, przerażonych zjawieniem się Żółtej Gwiazdy i ulatujących na północ - Ge-a... Ge-a...

To przybór - niczym wiosennych wód - nie­wyobrażalnych dotąd pojęć, to doznania wywołane harmonią osobliwych słów, nazbyt miękkich i gięt­kich dla twardego języka Logitanów: drętwiejąca, pozbawiająca światła i dźwięków ROZPACZ, nie­ustannie, zapamiętale kołaczące, nękające CHCĘ... i to dziwne, co przyszło całkiem niedawno, dziś wieczorem, zapierające dech, wywołujące pragnie­nie zniknięcia, ledwie uchwytne, jeszcze do końca nie zbadane uczucie: STRACH...

216


Strach narodził się dziś i pierwszy jego krzyk zabrzmiał dziś, kiedy krok czterech żołnierzy, ni­czym tupot dwu czworonożnych zwierząt, miarowo narastał za plecami; strach pojawił się z zewnątrz, gdzieś bardzo daleko i jednocześnie wszędzie, jakby na linii horyzontu i szybko skupił się nad głową jak kopuła siłowego pola obronnego, tylko że to pole nie broniło, lecz odwrotnie, paraliżowało wszystkie myśli, zatrzymywało bieg krwi, tak że chciało się zrobić coś niepojętego, coś bardzo nielogicznego - zakrzyczeć, upaść na ziemię... Ale zamiast tego przy­pomniało się samo słowo, a jego prostota od razu unicestwiła dopiero co powstałe uczucie i chaos myśli, i pozostało tylko niezmierne zdziwienie: jak to się stało, że ona, Dwudziesta Siódma, istota pod­porządkowana surowym prawom wewnętrznego świata Logitanów, nagle pozwoliła sobie zejść do poziomu Geanitów, tych półzwierząt, którymi rządzi nie rozum, lecz odziedziczone instynkty?

Strach, mówiła sobie, zwierzęcy strach, nakazany instynktem samozachowawczym, strach przed tym tupotem, przed szczękiem metalu, przed świszczą­cym oddechem zachłystujących się dobrym nocnym powietrzem Geanitów - oto co gnało ją teraz po stromej drodze, pokrytej pasmami cieni. Strach pędził ją i nie była teraz ani Zbieraczem, ani Logitanką. Była małą przestraszoną dziewczynką Gei.

Kiedy to zrozumiała, zatrzymała się.

Ci czterej, którzy ją prześladowali, nie mogli stanąć tak nagle, jak zrobiła to ona; pobiegli jeszcze kawałek z rozpędu, aż ślizgając się na gliniastym stoku i przysiadając na rozstawionych nogach w końcu się zatrzymali. Tylko kilka kroków dzieliło ich od Dwudziestej Siódmej, lecz jak przedtem stali dysząc od szalonego biegu i chciwie łykając powie­trze, i żaden z nich nie spieszył się pokonać tę odległość.

217


0x08 graphic
Dwudziesta Siódma stała nieruchomo, obrócona twarzą do swych prześladowców; w tym jej bez­ruchu było coś nieczłowieczego - rzeczywiście, bez drgnienia choćby jednego mięśnia, bez mrugnięcia, zamarłszy w jakiejkolwiek bądź dziwacznej, czasem bardzo niewygodnej dla ludzi pozie - stać mogli tylko Logitanie, lecz Dwudziesta Siódma była zbyt niedoświadczona, żeby zauważyć swoje uchybienie. Toteż spokojnie patrzała na swych prześladowców, nie mogąc pojąć, co gnało ich za nią i dlaczego teraz nieśmiało przestępują z nogi na nogę, kiedy wystar­czy zrobić trzy kroki, żeby znaleźć się obok niej.

Dziewczyna patrzyła na żołnierzy i strachu w niej nie było już ani śladu. Było jej nawet trochę żal: odeszło, po raz pierwszy doznane i chyba nie mogące się powtórzyć uczucie. Powiedzieć o tym Dowódcy? To jest obowiązkiem Zbieracza. Ale powiedzieć o uczuciach powstających w nich, Logitanach, a ona teraz nie była Logitanką... Ale co robić z tymi? Stoją i dyszą; u Geanitów jest widoczne, jak oddychają. Zwykle unosi się tylko górna część torsu i lekko rozchylają wargi, ale teraz ci tutaj oddychają całym ciałem - powietrze chrapliwie i z bulgotem wyrywa im się z gardła, a od dołu, po łydkach, przechodząc na brzuch, biegnie dreszcz, a potem gwałtownie podnosi się pierś i opada tępo dolna szczęka; świszczący haust... cztery łyki - i bezsilnie wiotczeje całe ciało, jakby mięśnie ześlizgiwały się ze szkieletu, i to męczące bulgotanie przy wydechu. Ale to są przecież żołnierze, to są przecież Geanici specjalnie szkoleni i wytrzymali jak juczne zwierzę­ta. Być może niesłusznie postąpiła uciekając tak szybko?

Z irytacją przypomniała sobie o swoim towarzy­szu, Sto Czterdziestym, pilnującym jej ogromnym czarnym zwierzęciu, z którym się rozminęła po wyjściu z karczmy. Tam nie mógł on wejść, więc został, by czekać na nią na ledwie oświetlonej ulicy, lecz czterej żołnierze wszczęli bójkę, a potem leciały kawałki białego kamienia i grudy ziemi, i kości ze znajdującego się w pobliżu śmietnika, i stało

218


się, że ci czterej zobaczyli dziewczynę i pobiegli za nią, gonili ją po ciemnych zaułkach i dalej za miastem, w kierunku morza, lecz Sto Czterdziestego w pobli­żu nie było.

Oto ci czterej stoją przed nią i w żaden sposób nie można zrozumieć, po co ją gonili, skoro teraz wyraźnie nie wykazują chęci zbliżenia się.

Pewnie trzeba im coś powiedzieć, być może, znów się odwrócić i uciekać. Ale tak stać i patrzeć na siebie - było wprost niemożliwe. Wręcz głupie. A może włączyć lewitr i unieść się w powietrze?

Nagle zauważyła, że wyraz twarzy tych czterech stopniowo się zmienia. Najpierw było oczekiwanie: zaraz minie zadyszka, zbierzemy siły, wtedy... Ale potem: zmieszanie, po nim: zdziwienie, w końcu: strach. Ten sam strach, który ona sama dopiero co odczuwała. Czemu się bali? Stoi na otwartej prze­strzeni, jej twarz - twarz zwykłej młodej Geanitanki - oświetlona ostrym światłem księżyca, jest nieruchoma. Czegóż się oni boją?

W tym momencie z daleka doniósł się lekki zgrzyt pazurów na kamienistej dróżce. Geanici oczywiście jeszcze nic nie słyszeli i nic by nie zauważyli, nawet gdyby się obrócili, lecz Dwudziesta Siódma już wie­działa - to pilnujący jej Sto Czterdziesty, i wreszcie to głupie i niezrozumiałe zdarzenie się skończy. Geanici jednocześnie się obejrzeli, ale było już za późno: zwierzę jednym susem przeskoczyło przez całą czwórkę i upadłszy do nóg dziewczyny, znieru­chomiało, jakby było rzeźbą z czarnego lśniącego kamienia. Ona także nawet nie drgnęła.

Geanici jakiś czas stali jeszcze, a potem któryś z nich wydał nieartykułowany krzyk, i wszyscy czte­rej, runąwszy plackiem na ziemię, zaczęli się rytmi­cznie trząść, zęby ich szczękały, a poprzez to szczę­kanie wyraźnie brzmiało nigdy dotąd nie słyszane i niezrozumiałe słowo: „Hekata”. Potem dreszcz zamienił się w konwulsyjne

219


ruchy i stało się jasne, że Geanici, nie podnosząc głów, czołgają się w kierun­ku najbliższych zarośli.

Ciemna chmura zakryła księżyc i w mroku do­niósł się zgodny tupot: to niedawni prześladowcy ratowali się ucieczką. Księżyc wypełznął jakby od niechcenia - o wiele wolniej, niż się chował - i dopiero wtedy ci dwoje, którzy zostali na spadzi­stym wzgórzu, poruszyli się. Dziewczyna opuściła głowę i spojrzała na psa - wszystko się ułożyło dobrze, nie było żadnego naruszenia instrukcji, można lecieć i składać sprawozdanie Dowódcy. Zwierzę podniosło głowę i całe wzdrygnęło się z obrzydzenia, aż sierść stanęła mu dęba i straciła połysk - no tak, wszystko się ułożyło, ale ile narobiono głupstw, i trzeba będzie donieść o tym.

Dwudziesta Siódma zaczęła wolno schodzić po zboczu. Opowie Czwartemu o wszystkim, co zaszło, ale tego, co czuła, kiedy za jej plecami szczękał miedziany rynsztunek żołnierzy - tego nie odda. To nie będzie ani nazwane, ani wypowiedziane, to na zawsze pozostanie z nią. Dobre to było czy złe - wszystko jedno. To uczucie jest niedostępne dla Logitanów i nie ma potrzeby, aby Logitanie o nim wiedzieli. To kawałeczek baśniowego świata Gei, którego nikomu nie odda.

Wróciła na statek i szczegółowo doniosła o wszyst­kim, co mógł widzieć i zrozumieć pilnujący jej pies. Lecz strach - to uczucie pozostawiła dla siebie.

Dowódca słuchał jej, opuściwszy głowę. Jakże się zmęczył tą bezsensowną, bałaganiarską Geą!

Alarm by teraz... Powszechny alarm z natychmia­stowym startem, żeby zostawić na tej przeklętej Gei całą aparaturę i - w przestrzeń, przebić się przez tę głupią niebieską światłość i ocknąć się wreszcie u siebie, w czarnej ciszy międzygwiezdnej pustki... U siebie. Dobrze powiedziane - u siebie. Zadziwia­jąco trafnie. Chociaż - trochę przedwcześnie.

220


W śnieżnobiałych Panteonach Wielkiej Logitanii jest wiele jednakowych mogił. Lecz wszystko to są mogiły zwykłych Logitanów. Zbieraczy, tej wyższej kasty ludności logitańskiej, nie ma pośród nich. Nawet jeśli Zbieracz umiera przypadkiem na swojej planecie, jego ciało wkłada się do połyskującej kapsuły, zalutowuje się i wyrzuca w przestrzeń, z dala od tras logitańskich statków.

Oto skąd się wzięło u Czwartego owo sarkasty­czne, potem gorzkie, a teraz obojętne „u siebie”.

Lecz „do siebie” nie można.

Jest prawo i jest regulamin, które surowo nakazu­ją określony czas przebywania na planecie każdego typu. Gea - to planeta, która nie może nic dać, ale tu także trzeba przeprowadzić szereg badań, wyko­rzystać warunki dla przygotowania młodych Zbie­raczy, załadować eksponaty potwierdzające nieużyteczność planety i dopiero wtedy można odlatywać, zniszczywszy uprzednio wszystkie ślady swego po­bytu. Przygotowanie młodych Zbieraczy... Prawo i regulamin. Regulamin i prawo.

- Jutro ostatnia próba wyjścia do miasta. Towa­rzyszyć będzie Dziewięćdziesiąty Trzeci.

IV

Dowódca wezwał do siebie tylko Dwudziestą Siódmą, więc Sto Czterdziesty, korzystając z tego, pozostał na dworze: wciąż mu się zdawało, że swymi pazurami i powalaną sierścią kala biel wnętrza statku.

Sto Czterdziesty z nienawiścią potrząsnął głową, jakby odpędzał dokuczliwe owady. W ciągu dnia opadały go bezlitośnie, ale teraz była już noc i wszystkie one gdzieś się pochowały, tylko myśli natarczywe i jednostajne nie dawały spokoju.

Wszyscy oni tu postępują źle. Dziewczyna nigdy nie będzie prawdziwym Zbieraczem. Zbyt uważnie przygląda się temu

221


obrzydliwemu, chaotycznemu światu, ciągnie ją w labirynty cuchnących zaułków brudnego miasta, nie ma w niej i nigdy nie będzie świętej nienawiści do wszystkiego, co nie jest Wielką Logitanią, ni świętego pożądania rzeczy, które mogą być dla niej pożyteczne. A starzec? A sam Dowódca? Czyż wszyscy oni razem wzięci mogą się równać z nim w tej bezgranicznej, ślepej wierności dla dalekiej Ojczyzny, której był pełen w bezkresnych wędrówkach?

Sto Czterdziesty podniósł długi pysk i wydał przeciągły, narastający udręką dźwięk. Dźwięk ten zrodził się samoistnie, nic nie znaczył ani w języku Geanitów, ani Logitanów. Ale płynął od serca i Sto Czterdziesty nie wiedział, czyje serce podpowiedzia­ło mu ten dźwięk - czyjego własne, czy też należące do tego czarnego zagubionego zwierzęcia, którego postać przyjął.

Wiele takich zwierząt jak on spotykał w zaułkach i na placach tego miasta, różniły się od siebie maścią i wielkością, głosem, przyzwyczajeniami. Ale po jakimś czasie Sto Czterdziesty się zorientował, że jest coś zasadniczego, co dzieli te zwierzęta na dwie odrębne grupy: jedne były bezdomne, drugie do kogoś należały.

I teraz, patrząc na migoczący korpus statku, nagle poczuł, jak daleki jest jego pan, ogromny, władczo przywołujący do siebie; zalany światłem księżyca masyw statku to tylko mizerna drobina, namiastka tego dalekiego pana, i Sto Czerdziesty, pełen nie­oczekiwanego żalu o to, że tak niewiele mu było dane z owego upragnionego szczęścia służenia swe­mu panu, znowu zawył i popełznął na brzuchu w stronę statku, płaczliwie mrugając płowymi po­wiekami.

222


V

Następnego ranka Dziewięćdziesiąty Trzeci obu­dził się w świetnym humorze, gdyż czekało go wyjście ze statku, ostatnie już na tej sympatycznej i pełnej bałaganu planecie. Dziewięćdziesiąty Trzeci był stary i mądry. Postać, jaką sobie wybrał, była już tradycyjna dla niego: zawsze przeobrażał się w bardzo starego aborygena - oczywiście jeśli na planecie, na której lądował ich statek, w ogóle byli aborygeni, a ich wygląd nadawał się do kopiowania. Doskonale wiedział, że uważano go za jednego z lepszych Zbieraczy w całej Logitanii, i po cichutku podśmiewał się z tego. Zresztą po cichu podśmie­wał się absolutnie ze wszystkiego, a zwłaszcza ze swych towarzyszy podróży. Śmieszył go swą wie­czną drobiazgową skrupulatnością w stosunku do siebie i innych sam Dowódca, który postawił sobie za cel być idealnym Zbieraczem i próbował osiągnąć to niewolniczym podporządkowaniem się każdemu paragrafowi Prawa Zbieraczy; śmieszył go także Sto Czterdziesty swoim fanatycznym wprost odda­niem Wielkiej Logitanii, mitycznej ojczyźnie, którą mogą oglądać tylko w nagrodę za szczególne zasłu­gi ; pobłażliwy śmiech budziła w nim również ta mała Dwudziesta Siódma swoim cichym zachwytem nad pierwszy raz w życiu ujrzaną planetą. Potem będzie druga planeta, trzecia, zachwyt zamieni się w otępie­nie, a z czasem może w nienawiść - zupełnie jak u Sto Czterdziestego. To będzie hipertroficzne po­czucie własnej przemijalności, przypadkowości za­sług i niespełnienia obowiązku, nieuchronnie rosną­ce w każdym z nich. Planety i przeloty, przeloty i planety, i żałosne okruchy wiedzy, które ukrad­kiem, nie dając nic w zamian, przyniosą na chwałę Wielkiej Logitanii.

Biedna mała, myślał, posuwając się za nią wielki­mi szurającymi krokami po wąziutkiej kamienistej uliczce, ciemniejącej woniejącymi kałużami pomyj, wychluśniętych przez zapobiegliwe

223


gospodynie poza głuche glinobite ogrodzenia.

Biedna mała, wpada w zachwyt na widok jasnych kolumnad przedziwnych w swych proporcjach świą­tyń, nieskazitelnej symetrii białych, jakby pokrytych pyłem metalu, wąziutkich liści karłowatych, na wpół przejrzystych drzew, gęstości rozmieszczenia maleń­kich granatowych owoców na ciężkich, doskona­łych geometrycznie kiściach. I wszystko dlatego, że to odpowiada ideałom formalnej dyscypliny Wiel­kiej Logitanii.

Dziewięćdziesiąty Trzeci wiedział, do jakiego stopnia i jak dawno on sam przestał być Zbieraczem. Dzięki swemu bogatemu doświadczeniu i wrodzo­nej intuicji, przylatując na nową planetę natychmiast wtapiał się w życie jej mieszkańców i nieomylnie określał, na czym polega proste szczęście zwykłego aborygena. Nie szukał subtelnych rozkoszy, nie, tylko kolejno próbował wszystkich powszednich, nieskomplikowanych radości dostępnych istocie, której postać obrał.

Dziewięćdziesiąty Trzeci niczego się nie bał. Wraz z przybraną postacią przyjmował jej instynk­ty, na których zew reagował bez wahania i nawet trochę demonstracyjnie. Wiedział, że każdy jego ruch śledzą CP-y rozwieszone nad całym tere­nem działania Zbieraczy i nie próbował zataić nawet najmniejszego drobiazgu. Po kolei przecho­dził wszystkie stadia przyjemności, a przyrządy statku posłusznie rejestrowały każdy szczegół jego nikczemnego stanu. Niewątpliwie, gdyby zachował się tak po raz pierwszy, osłupiały ze zgrozy i wstrętu Dowódca zaraz by go wyłączył spośród Zbieraczy i unicestwił fizycznie, lecz cała tajemnica Dziewięć­dziesiątego Trzeciego polegała na tym, że stopniowo nauczył Dowódcę patrzeć na swoje przygody jak na akt ofiarnej służby Wielkiej Logitanii. Osłabiony i pełen demonstracyjnej odrazy do siebie samego, nie ukrywając nic, co mogły zaobserwować CP-y, kreślił przed Dowódcą

224


w sposób plastyczny, ze skrajną dokładnością, wewnętrzny świat aborygena, który w porównaniu z mieszkańcem Wielkiej Logitanii zawsze okazywał się tępym, lubieżnym zwierzę­ciem, zdeprawowanym obecnością w nim drugiego systemu impulsów. Z pełną samozaparcia bezwzględ­nością, dobitnie wymawiając każde słowo, przypo­minał wszystko, co było haniebne w przeżytych przez niego rozkoszach, zarówno z punktu widzenia Geanity, jak i Logitanina. Otrzymany w ten sposób wzorzec aborygena był oczywiście obrzydliwy, ale i przekonywający.

Sam Dziewięćdziesiąty Trzeci miał niezachwianą opinię doświadczonego specjalisty w dziedzinie psy­chologii istot rozumnych na obcych planetach. Trzeba przyznać, że utrzymywanie takiej opinii przychodziło mu bez specjalnego trudu.

Teraz szedł długimi, miarowymi krokami za Dwudziestą Siódmą; jego chude, spiczaste kolana uwydatniały się wyraziście pod starym chitonem i zdawało się, że lada chwila go przedziurawią; kozia bródka rytmicznie unosiła się w górę. Uliczka, po której wspinali się wzwyż, owijała strome wzgó­rze, odłamki liliowego kamienia staczały im się pod stopy; z poprzecznych ulic, zbiegających na nizinę, powiało poranną świeżością, chłodem zmieszanym z wonią dopiero co złowionej ryby i zapachem dużych pasiastych owoców, rosnących wprost na ziemi. Promienie wzeszłego dopiero słońca, na­zywanego tu Heliosem, prawie wcale nie grzały, lecz smutne gliniane płoty, ozdobione fantastyczny­mi plamami najprzeróżniejszego pochodzenia, za­barwiły się nagle delikatnym, różowozłotym kolo­rem. Helios podniesie się wyżej - i ten bajeczny odcień zniknie. Dziewięćdziesiątemu Trzeciemu po­zostało już niewiele drogi, zupełnie niewiele, lecz póki jeszcze nie osiągnął jej celu, poranny Helios będzie uściełać jego drogę płatkami żółtawoczerwonych róż.

225


Starzec zamlaskał językiem. Droga wiodła do karczmy.

Ta półciemna szopa była otwierana o świcie, a najczęściej w ogóle jej nie zamykano. Z drewnia­nych stołów nikt nie sprzątał, toteż śpiące niemal na stojąco dziewki, które wracały do pracy z dolnych ulic, macały rękami po stołach szukając niedojedzonych resztek, zanim przeszły do swoich komórek.

Starzec wybrał sobie miejsce przy samych drzwiach, tak żeby mógł widzieć i wydeptany pla­cyk przed karczmą, i wąskie uliczki zbiegające w dół ku morzu. Do tej pory odprowadzał Dwudziestą Siódmą w odległości kilkunastu kroków od niej; czas jednak, by wreszcie przywykła działać samo­dzielnie. To prawda, że będzie w pobliżu niej, gotów przyjść z pomocą - przecież za każdym razem, kiedy wychodzi ona do miasta, Geanici nie pozwa­lają jej przejść, co ustawicznie zbija z tropu ich Dowódcę, tego... - starzec zawsze starannie szukał najbardziej odpowiednich słów w języku Geanitów - tego... kretyna.

Dziewięćdziesiąty Trzeci obserwował jakiś czas, jak dziewczyna podtrzymując kraj sukni, żeby się nie rozwiewała na wietrze, wspina się uliczką, potem wyjął z płóciennej sakwy zwykłą glinianą czarkę i postawił przed sobą. Po chwili zastukał kostkami zwiniętych w pięść palców i wyciągnął szyję wyglą­dając przez drzwi - Dwudziestą Siódmą wciąż - jeszcze było widać; krępy niewolnik, szybko prze­bierając bosymi nogami po kamienistym zboczu - widać skracał sobie drogę do morza, skąd dobiegał drżący sygnał dzwonu rybackiego, wzywającego kupujących - już oglądał się za nią pożądliwie, jak zresztą robić to będą wszyscy Geanici, których spotka ona na swej drodze. Dziewięćdziesiąty Trzeci chwycił w garść swoją rzadziutką bródkę, zwęził oczy - on dobrze wiedział, czemu tak się dzieje. Jego samego też coś pociągało do niej, to był tylko głos instynktu, nie znanego Logitanom.

226


Wszystko zatem szło tak, jak powinno, i starzec znów zastukał w mokre deski stołu. Gospodyni, która zjawiła się w drzwiach, zasłoniła sobą świa­tło - karczma była bez okien, a lampy już wygaszo­no. Starzec rozwarł pięść, do przywiędłej brązowej skóry przykleił się krążek drobnej monety. Gospo­dyni pochyliła się i wychwyciła pieniądz. Nie miała najmniejszej wątpliwości, że ubogi starzec ukradł go gdzieś nocą, dlatego moneta w okamgnieniu zamie­niła się w miskę wczorajszej ryby i łyk jasnego wina, zalatującego stęchłą trawą. Starzec wypił i znów się złapał za bródkę - wino było złe. Do niczego. I znów niecierpliwe pukanie w stół, i znów moneta - już większa i cięższa - znika w fałdach ubrania gospodyni, która nagle odzyskała lekkość ruchów. I znowu wino. I znowu moneta. I znowu wino.

Monety są oczywiście skradzione poprzedniej nocy (podrobienie zajęłoby zbyt dużo czasu); w oczach Dowódcy był to akt niezwykłej odwagi w imię „czystości” eksperymentu i na chwałę Wielkiej Logitanii, a dla starca - prawdziwe szczęście ubogiego Geanity, który otrzymał kupę pieniędzy bez specjalnego nakładu sił (logitański lewitr plus ciche plazmowe noże).

Dziś tracił te pieniądze.

Też szczęście.

Sączył wino czarka za czarką, wolno, po starcze­mu upijając się; przestrzeń wirowała wokół miski ze smażoną rybą, zamykając starca w szary, głucho szumiący kokon upojenia. Głowa mu opadała wciąż niżej i niżej, i kiedy Dwudziesta Siódma szybko, jakby ratując się przed niewidzialną pogonią, prze­biegała obok karczmy, wracając na statek, on tego nawet nie zauważył.

227


VI

Drzwi kajuty stuknęły i Dwudziesta Siódma odwróciła się - na progu stał Dowódca.

- Kiedy wróciłaś?

Dwudziesta Siódma nie odpowiedziała. Dowód­ca nachmurzył się niezadowolony: pytanie było niepotrzebne. Jest oczywiste, że on jeden, jak nikt inny, najlepiej wie, kiedy opuściła statek i kiedy wróciła.

Lecz nie to było istotne.

Dwudziesta Siódma zmieniła ubranie.

Miała na sobie dokładnie taką samą tunikę, jak rano, i takie same sandały, tylko że teraz to wszystko było oślepiająco białe. I nie tylko ubranie. Jakże mógł nie zauważyć tego od razu? Zupełnie białe wargi, skóra, rzęsy. Nienaturalna, martwa biel - lecz nie matowa, tylko iskrząca i krucha na oko, jakby Dwudziesta Siódma była wytoczona z bryły lodu. Zupełnie biała twarz, takież oczy, w których tylko leciutka włoskowata linia oddziela tęczówkę od białka, i na tej martwej, bezbarwnej twarzy - czarne iskry źrenic, to rozszerzających się, to zwęża­jących - żywych.

- Dlaczego zmieniłaś swój wygląd?

Dowódca jeszcze raz popatrzał na Dwudziestą

Siódmą i zrozumiał, że ona nie ma zamiaru odpo­wiadać.

- Wczoraj wieczorem uciekałaś od czterech Geanitów i nie potrafiłaś powiedzieć, dlaczego. Dziś rano wróciłaś nie wykonawszy zadania, i też nie umiałaś wytłumaczyć, czemu. W ciągu dnia przygo­towałaś sobie to ubranie, choć mogłaś zadowolić się ekspedycyjnym strojem Zbieraczy - wskazał na swój. - Dlaczego?

Dziewczyna nie poruszyła się. Nawet jej źrenice - i te stały się nieruchome. Dowódca odwrócił się, kilka razy obszedł niewielką kajutę dokoła, ociera­jąc ramieniem o ściany. Rytmiczne ruchy

228


powinny pomagać procesowi myślenia. Co należy teraz zro­bić z tą Dwudziestą Siódmą? Spróbował przypo­mnieć sobie regulamin. „Planeta, która nie może nic dać Wielkiej Logitanii, winna być wykorzystana do treningu młodych Zbieraczy.” Nic więcej mu się nie przypominało. Lecz dla treningu potrzebna była maksymalna aktywność całego organizmu, a Dwu­dziesta Siódma znajduje się w stanie jakiegoś szoku, choć kontrolujący ją zapewniają go, że żadnych po temu nie było powodów. To znaczy, że trzeba ją wyprowadzić z tego stanu.

- Ta Gea - powiedział - na którą patrzysz uważniej i z większym zainteresowaniem, niż naka­zuje ci obowiązek Zbieracza, ta Gea jest skazana i w niedalekiej przyszłości nieuchronnie musi zginąć.

Dziewczyna uniosła dumnie głowę i spojrzała wprost na Dowódcę, i spojrzenie to dziwnie lekko przeszywało go na wylot, aż mu się zachciało obejrzeć i zobaczyć, co ona tak ogląda na wskroś niego.

Zrobiło mu się nieswojo.

Ani pełna dostojeństwa obłuda koziobrodego Dziewięćdziesiątego Trzeciego, ani wszechogarnia­jąca i niewyczerpana nienawiść Sto Czterdziestego nigdy go nie wprowadzały w stan takiego niepokoju. A teraz pod prostym i krótkim spojrzeniem tych oczu - nawet nie oczu, tylko samych źrenic - zająknął się i po raz pierwszy przestał wierzyć sobie: to, co zamierzał powiedzieć, było logiczne, mądre, konieczne. Ale to było kłamstwem.

Odwrócił się. Brednie jakieś. On wszystko prze­myślał, jego rozumowanie jest przejrzyste i nawet nie pozbawione pewnej wykwintności. Wszystko jest prawidłowe. Powinien mówić, powinien zniszczyć Geę w duszy' tej upartej dziewczyny, dopóki jest jeszcze tu. Inaczej - uniesie Geę w sobie i nie potrafi o niej zapomnieć, kiedy odleci do następnego syste­mu gwiezdnego.

229


Prawo i regulamin głoszą, że Zbieracz winien zbierać, a nie zapamiętywać. Kiedy statek opuszcza planetę, wszystkie wiadomości o niej muszą być przechowywane na taśmach CP-ów zapisywaczy, a w kontenerach - wzorcowe przedmioty kultury materialnej. Rozum Zbieraczy powinien być wolny od wspomnień o porzuconej planecie i gotowy do pracy na nowej, gdzie zgodnie z rachunkiem prawdo­podobieństwa i danymi niezliczonych rejsów logitańskich statków czekają Zbieraczy zupełnie odmienne warunki i inne formy życia, i całkiem do siebie niepodobne cywilizacje.

Dowódca znów zaczął chodzić wzdłuż ścian ob­myślając szczegółowo słowa, i nagle, niespodziewa­nie dla siebie samego, cicho powiedział:

- A przecież kiedyś Logitania była taka sama jak Gea...

Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo to było bluźniercze - porównać Wielką Logitanię, choćby tylko w przeszłości, z dzikim światem prymitywnych Geanitów!

- Zresztą nie, taką być już nie zdążyła. To, co obserwujemy na Gei, to nie jest niższy stopień cywilizacji, lecz przedwczesne jej wygasanie. Logita­nię zdążono uratować. Tu na Gei władza jest
podzielona i dlatego zbyt słaba, by całkowicie podporządkować sobie sferę ekonomicznego i poli­tycznego życia planety. Mieszkańcy Gei są rozdrob­nieni i nie ma takiej siły, która potrafiłaby ich
zjednoczyć i narzucić im jeden cel i jedno prawo.

Dowódca spojrzał ukradkiem na Dwudziestą Siódmą. Czy wiedziała, że łamie regulamin, dzieląc się z nią swoimi myślami na temat dalszej drogi rozwoju całej planety? Te wywody powinien przed­stawić Radzie Wyższej Zbieraczy, nie podając do wiadomości nikomu spośród członków załogi.

Lecz jeśli nawet Dwudziesta Siódma wpadnie na to, że Dowódca naruszył regulamin - to nie będzie to tak oczywiste; punkt bowiem pierwszy - i naj­ważniejszy - głosi: „Głównym zadaniem dowódcy jest zachowanie w komplecie oraz w zdolności do pracy

230


całej załogi statku.”

To wypełni na pewno.

- Czym jest uwarunkowana nieuchronność za­głady cywilizacji na Gei? - ciągnął w zamyśleniu. - Według wszelkiego prawdopodobieństwa ta zagła­da była już przesądzona o wiele wcześniej, zanim na planecie pojawiły się pierwsze ssaki. Fizyczne wa­runki planety, oto od czego trzeba zacząć. Spójrz.

Na ekranie fonu wewnętrznego ukazały się kręte zarysy kontynentów Gei.

- Zbędne jest tu wyjaśnianie, dlaczego na Gei zrodziło się życie. To jest planeta typu logitańskiego i niejednokrotnie już zaobserwowaliśmy, że na takich właśnie kształtuje się istota rozumna jako ostatnie ogniwo rozwoju miejscowej fauny. Warun­ki na Gei były dla takiego rozwoju nadzwyczaj sprzyjające.

Informatory cybernetyczne - ciągnął Dowód­ca - wysłane na liczne orbity w celu dokonania lotów dookolnych, potwierdzają, że w różnych szerokościach poziom rozwoju ludzkich plemion jest niejednakowy. Każde plemię, każde takie ogni­sko cywilizacji ma swój sposób administrowania. Administracja dzieli się na szereg sektorów, jest tu i władza państwowa, i wojskowa, i religijna, i system szpiegowania jednego sektora przez drugi. Cóż czeka takie plemiona?

Nie posiadając silnej, scentralizowanej władzy, nastawione bardzo wojowniczo - zaborcza epoka cywilizacji - z chwilą gdy dojdzie do władzy jakaś mniej lub bardziej aktywna indywidualność, będą dążyć do rozszerzenia swoich wpływów kosztem sąsiadów, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, czy potrafią utrzymać w posłuszeństwie podbite plemiona. Jest to etap prawdziwie chaotycznej cywi­lizacji. Zagarnięcie cudzych terenów jest poprzedza­ne przez lojalne szpiegostwo - handel.

231


I tak wódz, cesarz, rzadziej najwyższy kapłan zaczyna wojnę, a robi to w swoim własnym interesie. To logiczne. Lecz wróciwszy z trofeami obdziela nimi: siebie, skarb państwa, którym nie zawsze może swobodnie dysponować, kastę kapłanów i ogromną liczbę możnych, czyli wbrew wszelkiej logice wzmac­nia te kręgi, których podporządkowanie kosztuje go najwięcej sił.

W przypadku powodzenia, wojsko w swej zasad­niczej masie także karygodnie się bogaci, co powo­duje jego demoralizację, deprawację i maksymalną utratę zdolności do pracy. Żołnierze otrzymują niewolników - takich samych ludzi jak oni. To pozwala im nie tylko zmniejszyć własną wydajność pracy, lecz także prowadzi do tego, że zaczynają się czuć małymi władcami: każdy niedawny pod­władny - niższy podwładny swego cesarza - już się czuje małym cesarzykiem swoich niewolników. Wśród niższych warstw zaczyna się rozwijać nie­zależność myślenia.

- Prócz tego na Gej - ciągnął - spotykamy się ze zjawiskiem zupełnie u nas nie znanym: z tworzeniem tak zwanych dzieł sztuki. To jest bezużyteczna, nie uzasadniona logicznie strata sił i środków. Z punktu widzenia Logitanów - należałoby wszystkich pra­cowników sztuki wraz z ich dziełami zniszczyć dla dobra samych Geanitów. Lecz Logitania nie zajmu­je się filantropią. Dlatego w swoim sprawozdaniu nie poruszam problemu sztuki i biorę zaledwie kilka jej wzorów w charakterze dowodów rzeczowych na ów chaos cywilizacji geanickiej.

No więc cóż się dzieje dalej na Gei? Niższe warstwy odwykają od bezwzględnego posłuszeń­stwa, gdyż przede wszystkim myślą o swoich rodzi­nach, o swoich niewolnikach, o swoim bogactwie. Wyższe natomiast, niedopuszczalnie wprost liczne, opasłe i otępiałe, zostają w rezultacie zdemoralizo­wane przez sztukę. Masy niewolników zaś, którym ich własne położenie wydaje się ciężkie tylko dlate­go, że mogą porównać siebie z wolną biedotą, żyjącą lepiej niż

232


oni, są zawsze gotowe do podniesienia buntu. Takie państwo jest dojrzałe do tego, żeby dzikie hordy zmiotły je z oblicza planety.

I tak się będzie działo. Tak się będzie działo, aż cywilizacja na Gei dojdzie do zupełnego samounice­stwienia.

Czyż jest naturalny sposób, aby temu zapobiec? Niestety, nie, ponieważ Geanici zbyt szybko się rozmnażają i planeta nie jest w stanie wyżywić plemion wciąż rosnących liczebnie, a to oznacza, że wojny zaborcze są tu nieuniknione.

Czy można z zastosowaniem przymusu wprowa­dzić na Gei cywilizację logitańską? Oczywiście, tak. Kilkaset wielkich geanickich cykli pod kontrolą Logitanów - i mielibyśmy młodą, w pełni zadowa­lającą cywilizację podobną do naszej. Lecz, powta­rzam, Wielka Logitania nie zajmuje się filantropią. Pozwólmy zatem Gei z jej dopiero co narodzoną, ale już umierającą cywilizacją iść własną drogą, w niczym jej nie pomagając ani nic od niej nie biorąc - przecież to jest planeta, która nic nie może dać Wielkiej Logitanii.

Dowódca zamilkł. Dawno już nie mówił tak długo i tak żarliwie. Lecz wszystko zrobił jak trzeba, wszystko jak trzeba. Postąpił tak, jak nakazuje regulamin.

- A teraz idź - powiedział do Dwudziestej Siódmej.

Dziewczyna poszła, ale nie do drzwi, lecz wprost ku niemu.

- Chcę zostać na Gei - rzekła.

Długo milczeli oboje. Dowódca patrzał na dzie­wczynę i z przerażeniem czuł, jak zaczyna go ogarniać niezmożona obojętność. Jeszcze chwila, a powie: „To zostań”. Lub gorzej: „Wszystko mi jedno”.

- Idź! - powiedział, jak mógł najsurowiej. - Na wprost!

233


Wyszedł za nią na centralny korytarz. Pomieszczenie załogi. Kabina pilota. Przedsionek wyjścio­wy... Omijają je.

- Na górę!

Pierwszy poziom. Kamery do przechowywania eksponatów. Wszystkie są pełne.

- Wyżej!

Drugi poziom. Jak ona lekko idzie! Geanitanki tak nie chodzą... Ale to już nie ma teraz żadnego znaczenia.

Dwudziesta Siódma zwalnia kroku. Jeszcze jedne drzwi. Omijają je. Jeszcze jedne. Omijają. I jeszcze jedne. Dwudziesta Siódma potyka się i pada na kolana. Ale dalej już iść nie trzeba. Te kamery są puste. I tak już nie zdążą ich zapełnić. Niech więc będzie ta.

- Wejdź!

Za dziewczyną zatrzaskują się drzwi. Od we­wnątrz nie można ich otworzyć.

Dowódca szybko wraca do kabiny pilota. Cały skład osobowy załogi jest na pokładzie. Dowódca naciska przełącznik przerzutowy głównego fonu:

- Załoga zbierze się w kabinie. Wszystkie CP-y ściągnąć na pokład. Przerwać wyloty cyber-transporterów po dalsze eksponaty. Przyspieszyć załadu­nek eksponatów przywiezionych. Po dokonaniu załadunku start z udziałem całej załogi!

VII

Chropowata podłoga wcale nie była zimna - kamery przystosowano do przechowywania ekspo­natów pochodzenia nieorganicznego w takiej tempe­raturze, w jakiej znajdowały się do chwili zabrania. Dwudziesta Siódma usiadła, podciągnęła kolana i objęła je ramionami. Noc dopiero co nadeszła. Do świtu jeszcze tak dużo czasu, że na najpowolniej­szym i najcięższym cyber-transporterze można było­by dwadzieścia razy polecieć do miasta i wrócić.

234


Jeszcze nie wszystko jest stracone. Jeszcze nic nie jest stracone. Jakie to szczęście, że Dowódca tak się spieszył, iż nie zadał sobie trudu, żeby wejść na jeszcze jeden poziom. Wtedy rzeczywiście byłby koniec. Ale ona tak zręcznie i łatwo go okłamała. Po prostu tak lekko, jakby ją ktoś tego nauczył. Cuda! Przecież to jest wręcz niemożliwe, to jest logicznie wykluczone, żeby szeregowy Zbieracz okłamywał swego Dowódcę! Ale tego nie zrobiła Logitanka. Jak wtedy, kiedy goniło ją czterech żołnierzy - czuła się małą dziewczynką Gei i ta mała dziewczyn­ka pozwoliła sobie na małą chytrość: sama wybrała drzwi, które jej były potrzebne, a Dowódca ufnie dał się nabrać na jej podstęp. Drzwi rzeczywiście nie otwierają się od wewnątrz, lecz zewnątrz może je otworzyć nawet robot.

Tam, za drzwiami, coś zaszeleściło - nie, to nie to. Najpewniej lekki jonizator na pojedynczej gąsie­nicy. A oto specyficzny, dławiący się warkot: to wyskakują jeden po drugim ciężkie cyber-transportery. Zaraz miękko przesadzą góry i zawisną nad miastem, szukając „ślimaków”. Tych „ślimaków” ona i Dziewięćdziesiąty Trzeci rozrzucali co dzień po dwie, trzy setki; wewnątrz każdego z nich, wypełnionego dokładnie na wzór geanickiego mię­czaka lądowego, znajdował się bardzo malutki nadajnik, który zaczynał pracować w nocy według określonej częstotliwości. I jedno z prostszych urzą­dzeń zapamiętujących. Zanim Zbieracz przylepił niewidocznego „ślimaka” do eksponatu, winien był podyktować numer kamery przechowującej i okreś­lić warunki fizyczne, w jakich eksponat musi być umieszczony. To całkowicie eliminowało jakąkol­wiek niepotrzebną krzątaninę i bałagan przy za­ładunku.

Cyber-transportery odnajdywały swymi lokato­rami nadajnik, zdejmowały eksponat wraz ze „śli­makiem” i przenosiły na statek do odpowiedniej kamery.

235


Wznosząc się na drugi poziom Dowódca myślał, że rezerwowe kamery działu eksponatów nieorgani­cznych nie mogą być wykorzystane bez jego zezwo­lenia. Nie wiedział, że to jedyne, co Dwudziesta Siódma wybrała dziś rano do przeniesienia na statek, powinno być dostarczone właśnie do tej kamery, w której jest zamknięta.

Trzeba tylko cierpliwie czekać, aż cybery otworzą drzwi.

Dwudziesta Siódma gotowa była czekać.

Nagle zewsząd - z góry, z dołu, z korytarza - narastając i zagłuszając się wzajemnie doniosły się zgrzyt, wibrujące pochlipywanie silników planetar­nych i tupot metalowych nóg. Trzaskały drzwi kamer, coś szybko niesiono po korytarzu, zaczepia­jąc o ściany; hałas wzmagał się - i malał, i znów się wzmagał. Potem na jakiś czas ucichł,

Było oczywiste, że statek przygotowuje się do startu.

Dwudziesta Siódma przywarła do podłogi - czołem, dłońmi, całym ciałem. Czyż można było w tym okropnym, piekielnym huku rozróżnić szura­nie pełznącego cyber-transportera?

Późno. I tak już późno. Myśleć trzeba było wcześniej. Myśleć trzeba było rano. Myśleć trzeba było, myśleć, a nie mknąć bez zastanowienia do tego statku! I nawet nie myśleć, nie, tylko słuchać we­wnętrznego głosu dziewczynki z Gei, który tak często jej mówił, co robić.

Tylko że rano, nie wiadomo czemu, nie podpowie­dział jej, że uciekać trzeba było nie na statek, lecz od niego.

Teraz jest za późno, następna partia maszyn już nie wyleciała, załadunek się kończy.

Nagle dobiegło głuche uderzenie w drzwi. Dwu­dziesta Siódma skoczyła naprzeciw temu dźwiękowi i wyprostowała się, opuściła ręce i lekko uniosła głowę.

236


VIII

Dowódca nie reagował na dźwięki. Czerwone blaski świetlnych napisów tańczyły po pulpicie. Wszystkie mechanizmy są już na pokładzie. Stuknę­ły drzwi, dobiegło pukanie pazurów po dźwięcznej podłodze - to wszedł Sto Czterdziesty. Zaczęło się zasilanie energią centralnego lewitru. Doskonale. Lewitr zeżre mnóstwo energii, lecz w pobliżu za­mieszkanego masywu nie wolno się wznosić od razu na silnikach planetarnych. Błysk wysoko na niebie - to co innego, mieszkańcy przyjmą go jako wyładowanie atmosferyczne, piorun. Znów stuknęły drzwi - to koziobrody Dziewięćdziesiąty Trzeci.

Pełna gotowość.

Dowódca zaczekał chwilę, potem jego ręka sięg­nęła do przełącznika przerzutowego łączności we­wnętrznej. Nie. Najpierw start. Cofnął rękę.

- Start! - powiedział głośno sam do siebie i włą­czył urządzenia antygrawitacyjne.

Statek wolno oderwał się od powierzchni Gei. Dowódca włączył ekran fonu wewnętrznego. Pod nimi, bez jednego światełka, osiadał czarny masyw lądu. Z prawej strony ledwie widocznie zamigotało morze. Zdawało się, że tam w dole pozostawała dzika, zupełnie bezludna planeta. Może byłoby dobrze, gdyby Dwudziesta Siódma popatrzała na to? Nie ma żadnego żalu, kiedy się ogląda tę martwą ciemność. Tak. Trzeba, żeby Dwudziesta Siódma to zobaczyła.

Dowódca przełożył stery na lot poziomy i wyszedł z kabiny pilota, nawet nie spojrzawszy na pozosta­łych członków załogi. Wzniósł się na drugi poziom. Znalazł potrzebne drzwi.

- Wychodź - powiedział do Dwudziestej Siód­mej. - Wychodź. Jesteśmy w powietrzu.

Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca.

- Jeszcze widać Geę - dodał. - Czarna, bezużyteczna Gea. Pójdź i popatrz na nią.

237


Dwudziesta Siódma milczała.

- Nakazuję ci iść do kabiny!

Dziewczyna ani drgnęła, stała z opuszczonymi rękoma i lekko odrzuconą głową. Dowódca prze­kroczył próg kamery i zbliżył się do niej.

- Ty... - zaczął i zamilkł: źrenice jej oczu były także białe, jak cała twarz.

Podniósł rękę i ostrożnie dotknął gładkiego wyso­kiego czoła. Powiódł palcami po szyi, wzdłuż ra­mienia.

Kamień.

Dowódca długo stał, usiłując coś z tego zrozu­mieć. Potem wzdrygnął się: o czym on myśli? Nie mógł tego pojąć. Chaos w głowie. Ona zamieniła się w kamień? Głupstwa. Można przybrać wygląd ka­mienia, lecz stać się nim?...

IX

Dziewczyna wyciągnęła przed siebie ręce - było zupełnie ciemno i gdyby nie leciutkie promieniowa­nie podczerwone kamieni, które przed świtem odda­ją swe ostatnie ciepło, wątpliwe, czy potrafiłaby odnaleźć drogę, którą wczoraj rano szła wraz ze swym koziobrodym przewodnikiem. Przed nią je­szcze strome wzniesienie, ostre kruszywo wpada do sandałów, i na skraju wzgórza lite, wrzecionowate sylwetki cyprysów, wycelowane w nocne niebo, jakby czekające sygnału, żeby poderwać się w górę i pójść na spotkanie ze statkiem, cicho, po złodziejsku odlatującym z Gei.

Przeciąga dłonią po chropowatej ścianie. Po omacku natrafia na otwór drzwi. Wewnątrz ktoś krzyczy i pochlipuje. Nie trzeba się bać, to we śnie, byle tylko nikogo nie zbudzić: jej biała suknia jest widoczna z daleka, będą ją gonić, i wtedy może zgubić drogę. A dla niej teraz jest najważniejsze - nie zabłądzić. Z trudem znalazła tę

238


karczmę, przed którą wczoraj rozstała się ze starcem. On dał nurka w pełen zaduchu otwór ślepych drzwi, a ona poszła dalej sama.

Teraz krok za krokiem powtarza wczorajszą drogę. Oto już wysoki pień, na którym kobiety, wspinające się w górę, stawiały swoje dzbany i odpo­czywały. Tu właśnie skręciła na wąziutką ścieżkę, stromo biegnącą na wzgórze. Tu także zobaczyła niewolnika z trzcinową siatką na ryby, i przyśpie­szyła kroku, kiedy się spotkała z jego spojrzeniem.

I już jest szczyt wzgórza, gdzie po raz pierwszy ujrzała tego człowieka.

Było w nim coś, co go wyróżniało spośród innych Geanitów. Nie twarz. Twarzy dokładnie nie pamię­tała, choć zachowała wrażenie, że patrzenie na nią sprawiało jej przyjemność. I nie ubranie. Było zwyczajne i dlatego w ogóle nie wraziło się w pamięć. W człowieku tym dostrzegła jakiś pełen beznadziej­ności i smutku spokój; przejawiał się i w wyraźnie zbyt mocno zaciśniętych wargach, i w opanowanym, powolnym sposobie chodzenia, i w tym, jak omijając ją nie tylko nie obrzucił pożądliwym spojrzeniem, jak to robili wszyscy spotkani Geanici, lecz po prostu jej nie zauważył.

Co robił na wzgórzu? Wczoraj nie mogła się tego domyślić. Ale dziś, gdy zobaczyła przed sobą popie­laty blask przedporannego nieba, zrozumiała: wspi­nał się tu, żeby popatrzeć, jak zza morza wstaje dalekie, zimne słońce. Wczoraj tego nie wiedziała, tylko coś ją popchnęło do tego, żeby iść za nim.

Kluczyli po wąskich, wilgotnych labiryntach nad­morskich uliczek. Nie wiedziała, czy się oddalają od centrum miasta, czy się do niego zbliżają. Człowiek, za którym szła, ani razu nie przyspieszył kroku. Tak samo cicho i wolno podążała za nim ona. Lecz dziwne, im dłużej trwała ta powolna, spokojna wędrówka, tym większe ogarniało ją przeczucie czegoś niezwykłego i miała chęć całą siłą swego pragnienia popchnąć go, zmusić do szybszego kroku. Gdyby

239


mogła, kazałaby, mu biec. Lecz musiała się powstrzymywać, zwalniać, a wewnątrz niej rosła to kapryśna dziecięca złość, to pełne niepokoju zdziwienie, to rozpaczliwy strach, nie pozwalający nawet myśleć o tym, co się może zdarzyć, kiedy dojdą do kresu tej drogi.

Teraz szła szybko, nie szła, a biegła, znajdując nieomylnie potrzebne zakręty i skrzyżowania, scho­dząc wciąż niżej i niżej i niekiedy omal nie upadając w ciemnych czeluściach ulic, aż wreszcie ręce jej rozpoznały wilgotną bryłę ogromnego kamienia, na którym wspierała się brama, i ciepłą chropowatość bluszczu. Brama ta, ciężka i wysoka, zdziwiła ją wczoraj - w pozostałych ścianach ogrodzeń na tej uliczce widniały małe furtki, w które wysoki Geanita mógł wejść tylko pochylony.

Wczoraj bez przeszkód przekroczyła tę bramę, ale teraz była ona zamknięta - widocznie na noc. Dziewczyna włączyła lewitr. Cicho uniosła się nad porosłą bluszczem ścianą i opuściła się na podwó­rze. Było tu jeszcze ciemniej niż na ulicy i z tru­dem znalazła omszałą kamienną studnię. Wytężając wszystkie siły odsunęła płytę zakrywającą jej otwór, potem zdjęła z siebie pasek z dwoma płaskimi pudełeczkami - przenośnym fonem i lewitrem akumulatorowym. Wszystko to razem związane z donośnym bulgotem pochłonęła woda. Nic więcej już nie miała od świata Wielkiej Logitanii.

Wyszła na piaszczystą ścieżkę. Poranne zorze już wstały, a rozpalają się one tak szybko, że ani się człowiek obejrzy, jak nastanie dzień. Oto i ptactwo, nie to fruwające, lecz domowe, zaczęło swoje prze­krzykiwania z jednego końca miasta na drugi. Jeżeli dziś ten człowiek zechce popatrzeć, jak się wyłania z morza blade geanickie słońce, to powinien nieba­wem wyjść z domu.

Ominęła i zostawiła po lewej stronie mały domek z ciemnawymi wąziutkimi okienkami, i chowając się jak wczoraj za nieprzeniknioną ścianą krzewów, podeszła do czerniejącej w głębi ogrodu otwartej szopy.

240


Kiedy wczoraj pojęła, że to tylko pracownia jednego z tych ludzi, którzy robią owe niepotrzebne przedmioty sztuki, nie dające się wykorzystać w dalszym tworzeniu materialnych dóbr, owładnęło nią rozczarowanie. Cały czas, dopóki szła za tym człowiekiem, miała nadzieję, że w końcu uda się jej odkryć cudowną tajemnicę różnicy między Logitaninem a Geanitą. Całą swoją istotą przeczuwała, że taka tajemnica jest, że największe oczarowanie przyszło do niej wtedy, kiedy spostrzegła, że Geanici są nawzajem sobie potrzebni. Dotąd ona sama nikomu nie była potrzebna i również jej nie był potrzebny żaden Logitanin.

A tu było wszystko na odwrót. Już po swoich pierwszych krokach na tej dziwnej ziemi zrozumia­ła, że aborygeni bardzo potrzebują jeden drugiego, szukają sobie kogoś i wybór ich jest swobodny.

Mało tego. Zrozumiała także, że i ona jest im potrzebna, dosłownie każdemu, i to dążenie, żeby zrobić z niej swoją własność, oszołomiło ją i napełni­ło instynktownym pragnieniem ucieczki.

A wczoraj rano spotkała człowieka, od którego uciekać wcale się jej nie chciało. Był obojętny i roztargniony. Ale kiedy szła za nim, wyobrażała sobie, co mogłoby się zdarzyć, gdyby zachował się tak samo, jak wszyscy. Ze zdziwieniem szukając w sobie strachu i nie znajdując go, wmawiała temu człowiekowi tę pożądliwość, którą przywykła spoty­kać w spojrzeniach innych Geanitów, i zaskoczona stwierdziła, że pożądliwa chciwość po prostu nie pasuje do jego twarzy. To był człowiek stworzony do tego, żeby rządzić całym światem, dobrym i baś­niowym, i co najważniejsze - podporządkowują­cym mu się dobrowolnie.

Stała za jego plecami z tą całą swoją baśniowością istoty z innej planety, z całą dobrocią dziecka nie znającego słowa „zło”, z całą

241


ufną gotowością dowiedzenia się wreszcie: no więc dlaczego jeden Geanita jest potrzebny drugiemu?

Nie czuła się cząsteczką świata Gei, była mu obca, inna i niepotrzebna.

On odejdzie, a ona się nie odważy nawet go zawołać.

Ale on nie odchodził. Schowana w krzewach winorośli patrzała na niego, stojącego na progu swojej pracowni. Podłoga była usiana odłamkami kamienia, wzdłuż tylnej ściany widniały białe wazy i figurki zwierząt, ulepione z ciepłej brązowoliliowej gliny. W pośrodku stała statua, przykryta jasną lnianą materią.

Zdawało się, że człowiek ów usiłuje dojrzeć jej zarysy przez to grube okrycie i boi się tego, jakby omotany tkaniną posąg był rzeczywiście źródłem jego głęboko ukrytego smutku. Oto co kazało mu cierpieć - kamienny idol, nieznane bóstwo, ordy­narna imitacja ludzkich kształtów...

Człowiek uczynił krok do przodu, opuścił głowę, jakby chciał sobie zabronić patrzenia na swe dzieło, i tak nie patrząc zdjął okrycie ze statuy.

To nie było bóstwo. To była ona, Dwudziesta Siódma.

Człowiek osunął się na kolana przed posągiem, przylgnął skronią do podnóżka, i wtedy dziewczyna ujrzała jego twarz.

Człowiek płakał.

Wstrząśnięta, nie wierząc własnym oczom, zrobi­ła krok w tył. I jeszcze jeden. I jeszcze. Ten świat, nieosiągalny dla niej, świat, w którym płaczą przed kamiennymi rzeźbami - zdawało się, że ten świat odpychał ją, obcą i nie związaną z jego tajemnicą.

I wtedy pobiegła. Dusząc się od bolesnego, kłują­cego uczucia własnej obcości, od smutku zagubienia, od niemożności spełnienia dopiero co narodzonych marzeń, a przede wszystkim, że jest niepotrzebna temu jedynemu w całym wszechświecie człowieko­wi - mknęła przez całe miasto, żeby się schować w kąt swej kajuty i

242


zostać w końcu samą, niczyją. Ni Geanitów, ni Logitanów.

Lecz i tu w samotności nie mogła się uspokoić. Zbyt nieprawdopodobne było to, co zobaczyła. Jakim sposobem wyobrażająca ją statua znalazła się w pracowni tego rzeźbiarza? Wiedziała, że na stworzenie jej trzeba było o wiele więcej czasu niż trzy dni, które spędziła w mieście Geanitów. To znaczy, że artysta nie ją wyrzeźbił. Skąd więc to podobieństwo? Może cyber-kolektor, który zbierał wszystkie dane o Geanitach przed wyjściem człon­ków ekspedycji do miasta, widział tę statuę i zapro­ponował, żeby ona, Dwudziesta Siódma, przyjęła jej obraz?

Nie, tak być nie mogło. Cybery się nie mylą. Program był wyraźnie sformułowany: w oparciu o zebrane dane, dotyczące zewnętrznego wyglądu kobiet planety, stworzyć zbiorowy obraz młodej dziewczyny tego miasta, odpowiadający wszystkim podstawowym wymaganiom Geanitów. Cyber nie lepił przeciętnego wzoru. Jeśli napotkał jakiekol­wiek odchylenie na gorsze - brak z punktu widze­nia aborygenów - w swojej syntezie unikał tego rysu. Dlatego Dwudziesta Siódma wypadła jako idealna dziewczyna, taka, jaką tylko mógł sobie wyobrazić Geanita, zupełnie tak jak Sto Czter­dziesty był najwspanialszym psem w tym mieście, a Dziewięćdziesiąty Trzeci - najżałośniejszym że­brakiem.

To znaczy, że i ten rzeźbiarz nieznany też postawił sobie za cel stworzyć jakiś zbiorowy obraz młodej dziewczyny?

Ale dlaczego?

I wtedy spostrzegła, że nie ma „ślimaka”, którego cały ranek trzymała w dłoni. „Ślimaka” z numerem nigdy nie wykorzystywanej kamery. Chciała wziąć cokolwiek z ogrodu rzeźbiarza, lecz w chwili pod­niecenia zgubiła maleńki aparat w pobliżu statuy, wcale tego nie zauważając.

243


To dobrze. Nocą chwytliwe macki oplotą posąg, ostrożnie podniosą i dostarczą tu, na statek, do jednej z rezerwowych kamer, do której zajrzeć nikomu nawet nie przyjdzie do głowy. Tylko ona spojrzy na nią - na samą siebie, tyle że z kamienia, i wtedy być może stanie się dla niej jasna ta nieuchwytna różnica która sprawiła, że człowiek ów minął ją obojętnie tam, na szczycie wzgórza, a potem niepowstrzymanie, jak to można zrobić tylko w samotności, płakał u stóp jej marmurowego sobowtóra.

Kamień był mu bardziej potrzebny niż człowiek. Nie rozumiała tego, ale niech i tak będzie. Ona sama stanie się kamieniem. Ubranie, sandały, ozdoby. To zabrało zupełnie niewiele czasu. Tylko jeszcze trzeba odbarwić ciało. Teraz trudno je obie odróżnić.

Wtedy też przyszedł do niej Dowódca. Nieoczeki­wanie zaczął mówić o Gei. Zauważył, że przygoto­wała sobie nowe ubranie, ale ona nie odpowiadała na jego pytania. Więc zaczął po kolei, logicznie udowadniać jej całą marność i ohydę geanickiej cywilizacji. Im dłużej płynął potok jego słów, tym wyraźniej rodziło się w niej przekonanie: powinna zostać na Gei. On mówił, mówił, lecz dla niej istniał już tylko jeden zakątek we wszechświecie, za który oddałaby po kropelce całe swoje życie. Wiedziała, że chyba nie potrafi stać się prawdziwą dziewczyną Gei - coś ją od nich odróżnia, być może jest to nieodkrytą tajemnicą. Ale ona nie chciała aż tak wiele. Zgodziła się być po prostu przedmiotem, byle tylko stać się potrzebną temu człowiekowi. Dowód­ca mówił, mówił, a ona cichutko śmiała się z niego, z jego krótkowzrocznej mądrości i żal jej go było, że nie może od niej usłyszeć tego wszystkiego, co ją teraz przepełnia. Nawet nie zrozumie, jakie to szczęście być rzeczą, nieruchomą, martwą rzeczą, która tylko jeden raz - wczesnym rankiem - będzie potrzebna temu człowiekowi ze wzgórza.

244


I już po tysiąckroć powtarzała sobie: tylko rzeczą, którą raz w ciągu dnia, z rana, będzie dotykał zdejmując z niej okrycie i przed którą będzie się osuwał na drewnianą, pokrytą odłamkami kamienia podłogę, i włosy jego będą się rozsypywać po białym marmurze postumentu... A potem zmęczyła się, nienawykła do takich marzeń, i tylko z tęsknotą czekała, kiedy Dowódca skończy, a on wciąż mówił, jakby to wszystko, co opowiadał, miało z nią jeszcze jakikolwiek związek.

Skończył i wtedy powiedziała mu, żeby przeciąć wszystko raz na zawsze: „Chcę zostać na Gei”.

A potem była kamera i łoskot przedstartowej krzątaniny, i nie kończące się oczekiwanie na wol­ność, i ucieczka, i nawet nie zdążyła spojrzeć na swego kamiennego sobowtóra - a potem nocna droga ponad górami, po ciemnych splotach ulic, do tego podwórka, do tego progu.

X

Weszła do pracowni, pod nogami poczuła coś miękkiego. Pochyliła się i podniosła lnianą tkaninę okrycia. Gwałtownie świtało; wyraźny czworokąt postumentu, z którego bezgłośnymi ultradźwięko­wymi nożami odcięto statuę, bielał pośrodku. Dzie­wczyna wolno wspięła się i stanęła na nim. Teraz to jest jej miejsce. Miejsce rzeczy. Jedynie nocą będzie ukradkiem wychodzić do ogrodu, żeby zerwać trochę owoców i ze studni zaczerpnąć dłonią lodo­watej wody.

Zrobiło się jeszcze jaśniej - pewnie słońce już rozświetliło wierzchołki pobliskich gór. Na ulicy, za kamienną ścianą, ktoś przeraźliwie krzyknął w niezrozumiałym, nietutejszym języku. Trzeba się spieszyć. Narzuciła lniane okrycie i opuściwszy ręce wzdłuż ciała, podniosła, głowę - tak jak stała statua, zanim ona zajęła jej miejsce. I całym ciałem poczuła, że już przywykła do tej

245


pozy - przecież właśnie tak zawsze stalą przed tymi, których opuści­ła na zawsze. Stać nie będzie jej trudno. Tylko brak powietrza pod tą gęstą tkaniną. Teraz trzeba za­mrzeć i oddychać tak, jak to potrafią tylko Logita­nie - żeby nie drgnął ani jeden mięsień. I ciepło. Stracić ludzkie ciepło, stać się zimną jak kamień w nocy - to także umieją tylko Logitanie. Ale trzeba zdążyć to zrobić, zanim on się zbliży i jej dotknie.

W domku trzasnęły drzwi. Dziewczyna znieru­chomiała. Teraz on minie szopę, wyjdzie na ulicę i skieruje się ku morzu. Jaka szkoda, że nie może go zobaczyć...

Ale dziś nie poszedł nad morze. Nie spodziewała się, nie chciała, żeby to się stało tak prędko, lecz odgłos jego kroków szybko wdarł się do pracowni, niepohamowane ręce z taką siłą zdarły z niej lniane okrycie, że ledwie zdołała się utrzymać, i gorące jego wargi przywarły do jej stóp - tam gdzie na wąskiej, jeszcze ciepłej kostce krzyżowały się chłodne rzemy­ki sandałów.

Koniec - pomyślała - koniec. Nie zdążyła, nie przypuszczała, że przyjdzie tak prędko. A teraz odkryje oszustwo, gdy poczuje ciepło jej ciała.

A nie poczuć - było niemożliwe. Cofnął się i sko­czył na nogi. I to już wszystko. Nie potrafiła być dla niego nawet rzeczą, martwą, nieruchomą rzeczą.

Westchnęła cichutko, z poczuciem winy, i zrobiła krok do przodu zstępując ze swego marmurowego postumentu.

Po prawej stronie dróżki biegł nie kończący się rząd dziwacznych kamiennych zwierząt; wyrzeźbio­ne z różnobarwnego jaspisu, stały z nisko pochylo­nymi tępymi pyskami, a tylne łapy każdego następne­go zwierzęcia opierały się na rogatej głowie po­przedniego. Polerowane zwierzęce zady wznosiły się ku wyblakłemu logitańskiemu niebu, z którego sypały się pojedyncze suche śnieżynki,

246


podświetlone ukośnie dopiero co wzeszłym, zupełnie białym słoń­cem. Śnieżne płatki pokrywały dróżkę i widać było, że dziś już ktoś po niej przeszedł. Przeszło dwoje, przeszło obok, bardzo blisko siebie.

- Tutaj - powiedziała Bina, gdyż ślady, świeżo wydeptane na dróżce, prowadziły w lewo.

Sergiusz puścił jej rękę i przecisnąwszy się poje­dynczo między liliowymi bydlakami z jaspisu, poszli dalej po ścieżce ginącej w labiryncie rumowisk i szczątków. Było to gigantyczne, nie do opisania, wysypisko. Zagadkowe maszyny, resztki konstruk­cji nie wiadomo do czego służących, fragmenty na wpół zbutwiałych obrazów, posągów i kolumn, mo­dele i kukły, a być może i mumie - wszystko to było przyprószone białym śniegiem i oplecione czepliwymi łapami pełznącej kogoroi.

- Pomyśl tylko - powiedziała Bina odwracając głowę, żeby wiatr doniósł do Sergiusza jej słowa. - Pomyśl tylko, przecież to wszystko było uznane za niepotrzebne naszej Wielkiej Logitanii.

- Najpierw trzeba to przykryć. System kopuł synteryklonowych. Ustalony mikroklimat. Rato­wać, co zostało. A potem dopiero zacząć porządko­wanie.

- Do tegośmy jeszcze nie doszli - z poczuciem winy powiedziała Bina. - Sam widzisz, ile mamy trosk...

Sergiusz milczał. Tak, na razie nie mogli myśleć o jaspisowych baranach. Nawet jeśli zostały przy­wiezione z dalekich, obcych planet.

- Proszę - rzekła Bina i stanęła. - Patrz.

Ścieżka była wąska i Sergiusz nie mógł stanąć obok, więc postąpił krok i znalazłszy się z tyłu za dziewczyną, objął jej ramiona.

Bina odrzuciła w tył głowę i Sergiusz wargami i policzkiem poczuł ciepło jej smagłej twarzy, ciepło, którego trzeba tak niewiele, żeby się stało dotykiem.

- Patrzże - powtórzyła - patrz.

Spojrzał.

247


Przed nim, wprost na śniegu, bez żadnego pod­nóżka czy postumentu, stała marmurowa statua. Statua ziemskiej kobiety niebywałej wprost pięk­ności.

- To Dwudziesta Siódma - wyjaśniła Bina. - Pamiętasz?

- Ależ nie - zaprzeczył Sergiusz - jest nasza, ziemska. Tylko... tylko że takie na Ziemi się nie zdarzają. Taką można sobie jedynie wymyślić.

Bina zaśmiała się.

- To jest Logitanka. Najprawdziwsza, z kasty Zbieraczy. Wtedy jeszcze były kasty. Posąg ten wynalazł ich Dowódca, zdaje się, że nazywano go Czwartym. A potem przyszedł tu pierwszy oddział
tych, którzy postanowili walczyć o prawo do ludz­kiego życia, o wolność swego serca. Ona im była potrzebna, wiesz? Jak... jak symbol, jak sztandar. Wiecie tam na Ziemi, co to jest sztandar?

Teraz uśmiechnął się Sergiusz:

- My na Ziemi to wiemy. Kiedy się idzie w bój, pod sztandarem jest jakby lżej. To prawda, że kiedy dochodzi do walki wręcz, czasem się o nim zapomi­na. Lecz gdy walka się skończy, sztandar spełnia najsmutniejszą ze swych funkcji, przykrywa ciała poległych.

- Skąd o tym wiesz? - spytała Bina. - Czy na Ziemi się jeszcze to zdarza?

- Na Ziemi już nie. Ale jestem lotnikiem gwiezd­nym.

- Tak. O tym ani przez chwilę nie mogę zapo­mnieć, bo z całego wielkiego znaczenia słów „lotnik gwiezdny” dla mnie istnieje tylko jedno: że musisz odlecieć.

- Czyż...

- Nie mów - cicho powiedziała Bina. - Pro­szę, nie mów. Postójmy trochę nic do siebie nie mówiąc.

Stali w milczeniu i było tylko ukośne poranne słońce, i rzadkie

248


śnieżynki, i biała marmurowa kobieta stojąca wprost na śniegu, i ręce Sergiusza takie ogromne w porównaniu z wąskimi ramionami Biny, i jej serce, płochliwe, nierytmicznie bijące pod tymi rękami.

Potem z tyłu zachrzęściły kroki.

- To już wszystko - rzekła Bina - wszystko.

Biegnijmy prędko, czekają na nas.

Pociągnęła Sergiusza za rękę, minęli statuę i szyb­ko poszli ścieżynką, lecz Sergiusz zatrzymał się i obejrzał.

- Bino - zapytał - dlaczego tu teraz przycho­dzą ludzie?

Przed statuą, zupełnie tak samo, jak przed chwilą oni, zatrzymało się dwoje młodych!. On obejmował jej ramiona i oboje milczeli. Mieli taki wyraz twarzy, że Sergiusz powtórzył:

- Czemu tu przychodzą?

Bina obróciła się. Potem cicho, tak że Sergiusz ledwie ją słyszał, szepnęła:

- Taki mamy zwyczaj...

Sergiusz spojrzał na tamtych dwoje, w milczeniu i powadze stojących przed statuą Dwudziestej Siód­mej, i zrozumiał, co to był za zwyczaj.

- Bino - powiedział - jestem głupi, jestem ostatnim idiotą, wybacz mi...

Całował jej maleńką ciepłą twarz, a ona mrużyła oczy, jakby chciała zapłakać, lecz w istocie było jej bardzo dobrze i wstydziła się tego w ciepłym mroku swych zmrużonych oczu, a kiedy je w końcu otwo­rzyła, przed statuą nie było już nikogo i tylko padał śnieg, i ona roześmiała się radośnie na tę równoczesność słońca i śniegu, i rzekła:

- Grzybny śnieg*, widzisz?

[Trawestacja określenia „gribnoj dożd” co znaczy: deszcz przy świecącym słońcu. Dosłownie „grzybny, grzybodajny deszcz” (przyp. tłum.).]

- Nie widzę - mówił Sergiusz - nic nie widzę, a grzybny śnieg się w ogóle nie zdarza.

249


- Niemądry, i gdzieżeś to nasiąknął tą wstrętną logiką? Tutaj może?

- Nie, nie nasiąknąłem, tylko ją zupełnie straci­łem. To była właśnie ostatnia kropla.

Z tyłu znów dały się słyszeć czyjeś kroki i przed statuą Dwudziestej Siódmej zatrzymało się dwoje młodych.

- Chodźmy - rzekła Bina.

- Dobrze - powiedział Sergiusz - lecz przed moim odlotem jeszcze tu wrócimy, zgoda? Może ona zechce - wskazał na statuę - coś przekazać na Ziemię.

- Dlaczego jesteś taki pewny, że Dwudziesta Siódma została na Ziemi? Przecież nie zachowały się żadne wiadomości o tym locie, wszystkie archiwa spłonęły w czasie powstania. Została tylko ta statua i... legenda.

- A wiesz, że u nas na Ziemi też istnieje podobna baśń... Wciąż próbuję przypomnieć ją sobie i nie mogę. Jakieś urywki tylko. Ale istnieje. No i kamień najbardziej ziemski, zwyczajny marmur, i uroda baśniowa, lecz ziemska.

- Nie - odrzekła Bina - po prostu bardzo chcesz, żeby to wszystko się zdarzyło w twojej ojczyźnie. Ale pomyśl: planeta, na której została Dwudziesta Siódma, była zaliczona do tych, które nic nie mogą dać Wielkiej Logitanii. Więc czy to mogła być Ziemia?

- Tak - zgodził się Sergiusz - w takim razie to nie była Ziemia. Diabelnie mi żal, ale to nie była Ziemia...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zapiski ze Szczytna, Administracja-notatki WSPol, Prawo karne procesowe
25 Ludzie ze szczytu Spraque??mp Lyon
Harrison Harry Widok ze szczytu wieży
026 Ludzie Ze Szczytu
Harrison Harry Widok ze szczytu wieży
Harrison Harry Widok ze szczytu wieży
Smieci-ref, Gdyby ze wszystkich śmieci, jakie Polacy wyprodukują w tym roku, usypać górę, mielibyśmy
Sprawozdanie ze stażu olga
Uczen ze specyficznymi trudnosciami
TEMATY ĆWICZEŃ ZE ZDROWIA ŚRODOWISKOWEGO
Układy wodiociągowe ze zb przepł końcowym i hydroforem
wyroby ze spoiw mineralnych W R
postępowanie ze sprzętem jednorazowym ASEPTYKA
Szczyt klimatyczny ONZ w Kopenhadze[1]
Postępowanie ze ściekami szpitalnymi


więcej podobnych podstron