Uczeń jak klient
Prof. Nalaskowski: Sama rezygnacja szkoły z określonego światopoglądu jest otwarciem na oścież drzwi wszelkim „filozofom” ulicy, Tarasom czy Biedroniom. To jak samorozbrojenie się. To faktycznie boli, bo prawdziwie psuje.
Z Aleksandrem Nalaskowskim, profesorem zwyczajnym pedagogiki, dziekanem Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu, założycielem i dyrektor niepublicznej „Szkoły Laboratorium” działającej od 1989 roku, rozmawia Jarosław Wróblewski
Za nami koniec roku szkolnego. Czas na małe podsumowanie. Szkoła uczy, psuje, wychowuje?
Tak, koniec roku. Część nauczycieli kończy ten rok truchcikiem, inni cięższym krokiem, a ambitni się doczołgują, bo kolejny rok szkolny zabrał im kolejny rok życia. Mogłoby być tak, że wszyscy dotarliby leciutko i bez zmęczenia. Podsumowanie? Może to złudzenie, ale w tym roku szczególnie wyraźnie było widać, że szkoła nikogo nie interesuje. Jak zwykle wdziała koszulkę z napisem „koniec wyścigu” i zdaje się, że się z tym pogodziła. Medialnie jest nudna i już nawet afery (pobicia, łapówki, błędy w testach egzaminacyjnych) przestały kogokolwiek zajmować. Żyjemy w rzeczywistości wykreowanej przez media. Szkoły nie ma w mediach, a to tak, jakby jej nie było w ogóle. Stała się oczywistym, a przez to czczym rytuałem. Jak poranna toaleta czy mówienie sąsiadom „dzień dobry”. A że jest szkoła mechanizmem dość prostym zarówno ekonomicznie, jak i organizacyjnie, to sobie zawsze poradzi. A argument braku pieniędzy, skądinąd prawdziwy, pozwala jej na bylejakość pracy i efektów. Oczywiście, nie dotyczy to tych, którzy, dając w szkole z siebie wszystko, właśnie doczołgują się do mety. Niestety, jest ich zbyt mało, aby cokolwiek zmienili. A zapłatą za dobrą pracę jest wyłącznie ich czyste sumienie. To ważne, może najważniejsze, ale mało kaloryczne. Szkoła uczy, owszem. Skądś się wzięły wyniki egzaminów gimnazjalnych i maturalnych. Ale uczy dość kiepsko. Bo wyniki oscylują wokół połowy możliwych do uzyskania punktów. Biorąc to nieco „na śmiech”, można powiedzieć, że połowa czasu spędzonego w szkole to czas bezpowrotnie stracony. Zatem szkoła uczy, ale niewiele z tego wynika. W każdym razie parkingów dla Noblistów pod uniwersytetami jeszcze nie musimy budować. Czy wychowuje? Ależ oczywiście. Wychowuje, ale niejako „pod siebie”, to znaczy dla własnych potrzeb. Uczeń jest jak klient. Musi wiedzieć, gdzie stanąć w kolejce, jak się zachować przy kasie i jak korzystać z samoobsługi. Czasami te umiejętności się w życiu przydają, a czasami są praktyczne tylko w szkole. Zresztą wychowanie jest w szkole niemal niemożliwe. Jeśli w jednej klasie znajdzie się dziecko prominenta z SLD i działacza PiS-u, to oczekiwania ich rodziców będą zupełnie inne. I jak szkoła ma wychowywać? Wyciągać średnią? A z czego? Otóż przez ostatnie dwadzieścia lat nie potrafiliśmy ustalić „wzoru wychowawczego”, czyli sylwetki Polaka i tego, jak tę sylwetkę kształtować w szkole. Zgoda co do takiego wzoru możliwa jest dzisiaj tylko w rodzinie (chociaż też nie zawsze), a różnice pomiędzy tymi wzorami obserwujemy na ulicy. Gdy jedni chcą tzw. związków partnerskich, czyli wspólnot homoseksualnych, a drudzy w imię świętości rodziny ulegają tęczowym, zupełnie obrzydliwym, prowokacjom i wyrzucają z siebie agresję. I jak ma szkoła wychowywać? Jednocześnie uczyć o ważności rodziny i wpajać konieczność akceptacji dla obśliniających się facetów? To niemożliwe. Stąd wychowanie w szkole sprowadzone jest do poziomu oczywistości. To kształtowanie postaw patriotycznych, kultury języka, szacunku dla starszych. Ale i to słabo wychodzi. Efekty widzimy. Nie wiem, jak jest w Rosji czy na Ukrainie, ale w tej części cywilizowanej Europy mamy bodaj najbardziej rozpuszczoną i zepsutą młodzież, której na dworcach, deptakach, stadionach i paradach wolno absolutnie wszystko i to bezkarnie. To z jednej strony efekt pobłażliwości, a z drugiej niesłychanego chaosu w świecie wartości. Na tych samych kilku metrach kwadratowych stoją ci, którzy przybijają pluszaka do krzyża i ci, którzy się żarliwie modlą. To i to są Polacy, przekonani, że ten kraj jest „bardziej” ich niż kogokolwiek innego. A czy szkoła psuje? Jeśli nawet tak, to z całą pewnością nie z taką premedytacją, jak to robią inne instytucje, na przykład ugrupowania gejowskie czy neokomuniści, zafascynowani zbirami w stylu Guevary czy Trockiego.
Jakie podałby pan przykłady psucia przez szkołę?
Jak powiedziałem, nie wyobrażam sobie, aby szkoła psuła świadomie. Ale, jeśli tak chce Pan słyszeć, to powiem, że najgroźniejszy w szkole jest grzech zaniechania, odstąpienia na przykład od respektowania szkolnego prawa. Nie wolno młodzieży pokazywać, że raz prawo obowiązuje, a innym razem nie. Szkoła bowiem wyznacza standardy. Jednym z nich jest szacunek właśnie dla prawa. Wszelkie naciąganie ocen, przymykanie oczu na papierosy czy piwko na wycieczce, na fatalny język to znakomity trening świadomości, że prawa nie trzeba się bać, tylko dzielnie stawić mu czoła i uporczywie ignorować. Innym grzechem jest odejście od nauczania kanonów, zarówno w języku polskim czy historii, jak i we wpajaniu podstaw funkcjonowania społecznego. Na jednym z sympozjów o zgubnych skutkach odejścia od kanonów mówił nader przekonująco prof. Waśko z Krakowa. Ale jednym z cięższych kalibrów psucia uczniów jest gorliwa wiara nauczycieli w istnienie szkoły neutralnej światopoglądowo. Taka szkoła nie istnieje! Sama rezygnacja szkoły z określonego światopoglądu jest otwarciem na oścież drzwi wszelkim „filozofom” ulicy, Tarasom czy Biedroniom. To jak samorozbrojenie się. To faktycznie boli, bo prawdziwie psuje.
Jaki jest, pana zdaniem, poziom nauczania w podstawówkach, gimnazjach czy liceach?
Dokładnie taki, jaki w obecnych warunkach, przy obecnych nakładach i zainteresowaniu władzy oświatą może być. Problem w tym, że ludzie przy sterze się tego nie wstydzą. Bo nie wstydzą się już chyba niczego. Najdotkliwiej widać to w liceach. Jeszcze niedawno były to małe akademie, nieco elitarne kuźnie młodej polskiej inteligencji. Zamieniono je na kursy przygotowawcze na studia. I ani z tego matura, ani elitarność, ani kurs przygotowawczy. Przegrali wszyscy. Nie bardzo widzę, dlaczego poziom nauczania w polskich szkołach miałby być inny niż poziom debaty politycznej, tempo budowy autostrad, obiektywizm mediów czy kompetencje władzy. To ten sam wózek.
Czy to, co się dzieje w szkołach, obchodzi polityków? Opinię publiczną?
A kiedy pan ostatni raz pisał o szkole? W pańskiej odpowiedzi jest odpowiedź na pańskie pytanie. Wszystko jest ważniejsze od szkoły. A w kampaniach wyborczych słowo „edukacja” jest wyłącznie ozdobnikiem. Edukacja interesuje ludzi od poziomu agresji w szkole, nauczycielki współżyjącej z uczniem czy dyrektora-pedofila. Szkoła jest kiepska na tabloid…
Czy można zatem odnieść wrażenie, że państwo polskie nie lubi szkoły?
Wypraszam sobie! Polska to również mój wydział, moja szkoła, moi koledzy nauczyciele i ja. To nie tylko wypomadowany intelektualnie Napieralski czy Tusk, który nie chce klęczeć przed księdzem, a Boga uwięził w Kościele (śmiech). Jeden i drugi nie lubili, widać, szkoły i bodaj ją dużym kołem omijali. Ale mimo posiadanej władzy nie są jeszcze polskim państwem. I jeszcze długo nie.
Jak można to zmienić?
To się zmienia razem ze zmianą władzy. Trzeba ich wygonić od mównic, gabinetów i rządów i mozolnie zacząć budować od nowa. Niestety, innej drogi nie widzę. Zresztą, nauczyciele to zapaleńcy. Wystarczy im pokazać, że coś naprawdę ma sens, a resztę wymyślą sami. Tylko nie wolno po raz kolejny ich inicjatywy (takiej jak po 1980 i 1989 roku) zmarnować i uczynić nieważną.
Czy popiera pan akcję Ratuj Maluchy?
Tak. Popieram. Bo to oddolna akcja napędzana absolutną uczciwością intencji. Pani minister powinna u inicjatorów tej akcji brać korepetycje, póki są za darmo. Ci rodzice naprawdę wiedzą, co robią.
Co poradziłby pan rodzicom, posyłającym dzieci do przedszkoli i szkół?
Aby od samego początku uczyli mówić dzieci, co było w szkole. Ale tak ze szczegółami. Nie wolno dopuścić do sytuacji, że na pytanie: „Co było w szkole?”, usłyszymy: „W porządku” albo „Nic”. Nauczyciel, który wie, że rodzice z jego klasy interesują się szkołą, zupełnie inaczej pracuje. I to nie dlatego, że się rodziców boi, ale dlatego, że wie, iż ktoś jego pracę ocenia. Raz krytycznie, a innym razem z zachwytem. To niemy dialog. Niezwykle ważny, a już „obciachowy”.
A czy jest szansa, żeby został pan ministrem edukacji?
Jeśli mogę wybierać, to wolę ministerstwo rolnictwa. Kocham konie. Jestem takim panem od pisania książek, głoszenia wykładów i promowania doktorów, magistrów. Nigdy nie byłem w żadnym ugrupowaniu politycznym, nie pragnąłem władzy. I to mi zostało. Poza tym, nie robi się ministrem edukacji faceta, dla którego szkoła jest najważniejsza w życiu. To niebezpieczne.
Rozmawiał Jarosław Wróblewski