J.G. BALLARD
Fabryka bezkresnych sn贸w
Urodzony w 1930 roku w Szanghaju pisarz angielski, zaliczany do klasyk贸w wsp贸艂czesnej literatury 艣wiatowej. Ma w swoim dorobku ponad dwadzie艣cia powie艣ci i zbior贸w opowiada艅.
W Polsce jest znany mi臋dzy innymi z powie艣ci
Wyspa (Czytelnik, 1982),
Imperium s艂o艅ca (Czytelnik, 1990; ksi膮偶ka
sfilmowana przez Stevena Spielberga w 1988 r.),
Delikatno艣膰 kobiet (Alfa, 1996),
Kraksa (Amber, 1997),
Zatopiony 艣wiat (Rachocki i S-ka, 1998), Wie偶owiec (Rachocki i S-ka, 2000) oraz wyboru opowiada艅 Ogr贸d czasu (Wydawnictwo Literackie, 1983).
J.G. BALLARD
FABRYKA BEZKRESNYCH SN脫W
Prze艂o偶y艂 Maciej Swierkocki
1
PRZYLOT HELIKOPTER脫W
Przede wszystkim, dlaczego w og贸le ukrad艂em ten sa-molot?
Czy gdybym wiedzia艂, 偶e zaledwie dziesi臋膰 minut po starcie z londy艅skiego lotniska p艂on膮ca maszyna spadnie do Tamizy, wgramoli艂bym si臋 mimo wszystko do kokpitu? By膰 mo偶e ju偶 wtedy 偶ywi艂em niejasne przeczucia tych dzi-wacznych zdarze艅, kt贸re mia艂y nast膮pi膰 kilka godzin po moim ocaleniu.
A teraz stoj臋 w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widz臋, jak m贸j poszarpany kombinezon lotni-czy odbija si臋 w szybach pobliskiego supermarketu, i do-skonale pami臋tam moment, kiedy wszed艂em do niestrze偶o-nego hangaru na lotnisku. Siedem dni temu umys艂 mia艂em tak ch艂odny i spr臋偶ony, jak jego stalowy dach nad moj膮 g艂o-w膮. Zapinaj膮c pasy w fotelu pilota, wiedzia艂em, 偶e wszyst-kie niepowodzenia i falstarty, jakie spotka艂y mnie w 偶yciu, ust臋puj膮 nareszcie najprostszej, a zarazem najbardziej ta-jemniczej ze wszystkich czynno艣ci - lataniu! Nad wytw贸rni膮 filmow膮 kr膮偶膮 helikoptery. Wkr贸tce w centrum handlowym wyl膮duj膮 policjanci, kt贸rzy na pewno chc膮 mnie przes艂ucha膰 w sprawie znikni臋cia ca艂ej ludno艣ci Shepperton. Chcia艂bym widzie膰 ich zdumienie, gdy si臋 do-wiedz膮, w jak niezwyk艂y spos贸b odmieni艂em to spokojne miasto.
Sp艂oszone g艂osem helikopter贸w ptaki wzbijaj膮 si臋 w po-wietrze i wiem, 偶e pora ju偶 rusza膰. Ptaki pochodz膮 ze wszyst-kich zak膮tk贸w globu i otaczaj膮 mnie ca艂ymi tysi膮cami - s膮 w艣r贸d nich flamingi, fregaty, soko艂y i dalekomorskie alba-trosy, jak gdyby uciek艂y z ptaszarni dobrze zaopatrzonego zoo. Przysiadaj膮 na portyku stacji benzynowej i walcz膮 o miejsce na ciep艂ych dachach porzuconych aut. Kiedy opie-ram si臋 o skrzynk臋 pocztow膮, by obci膮gn膮膰 poszarpany kom-binezon lotniczy, harpiowata orlica, strzeg膮ca list贸w, kt贸re nigdy nie opuszcz膮 tej skrzynki, rzuca si臋 na moje r臋ce, jakby zapomnia艂a, kim jestem, i chcia艂a przyjrze膰 si臋 bli偶ej sa-motnemu pilotowi, kt贸ry spokojnie zst膮pi艂 z wiatrem na opuszczone ulice. Ca艂y pasa偶 handlowy wype艂niaj膮 barba-rzy艅sko upierzone kakadu, ary i szkar艂atne ibisy, tworz膮c jakby 偶ywy tren, kt贸rym mam ochot臋 przewi膮za膰 si臋 w pa-sie. W ci膮gu kilku ostatnich chwil, kiedy sprawdza艂em, czy nie zostawi艂em sobie 偶adnego z moich bli藕nich, centrum Shepperton zmieni艂o si臋 w spektakularn膮 ptasiarni臋, w ol-brzymi rezerwat powietrzny, rz膮dzony przez kondory. I tylko kondory zostan膮 ze mn膮 a偶 do samego ko艅ca. Dwa z tych wielkich s臋p贸w przygl膮daj膮 mi si臋 z betonowe-go dachu samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzy-de艂 kryj膮 plamy grzybicy, a mi臋dzy pazurami l艣ni ropa gni-j膮cych cia艂, niczym rozk艂adaj膮ce si臋 z艂oto w szponach pra-cowitego finansisty. Podobnie jak inne ptaki, sprawiaj膮 wra-偶enie, 偶e w ka偶dej chwili mog膮 mnie zaatakowa膰, rozdra偶-nione hukiem helikopter贸w i 艣wie偶o zabli藕nion膮 ran膮 na mojej piersi.
Pomimo takich ma艂omiasteczkowych facecji wola艂bym zosta膰 tu d艂u偶ej i doj艣膰 do 艂adu z tym, co mi si臋 przydarzy-艂o, a tak偶e pogodzi膰 si臋 z wa偶nymi dla nas wszystkich kon-sekwencjami, si臋gaj膮cymi daleko poza granice tego mia-steczka, po艂o偶onego pi臋tna艣cie mil na zach贸d od Londynu. Ulice wok贸艂 mnie milcz膮, zalane popo艂udniowym 艣wiat艂em. Przy furtkach ogrodowych le偶膮 zabawki, porzucone w po-艣piechu przez dzieci, gdy ucieka艂y st膮d godzin臋 temu, a je-den z moich bli藕nich zapomnia艂 zakr臋ci膰 trawnikowy spry-skiwacz, kt贸ry obraca si臋 teraz niezmordowanie, tworz膮c ci膮g niepokalanych t臋cz nad ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chcia艂 schwyta膰 w sw膮 p臋tl臋 jak膮艣 wid-mow膮 ryb臋 i wyci膮gn膮膰 j膮 z g艂臋bi.
-Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...-Ju偶 za nimi t臋sk-ni臋: za wdow膮, kt贸ra pr贸bowa艂a finansowa膰 moj膮 szko艂臋 latania, i za ksi臋dzem, kt贸ry znalaz艂 moje ko艣ci w korycie rzeki.
- Miriam!... Doktor Miriam!... - To m艂oda lekarka, kt贸-ra mnie reanimowa艂a, gdy omal nie uton膮艂em. Ale wszyscy mnie ju偶 opu艣cili. Skin膮艂em na ptaki, by pod膮偶a艂y za mn膮, i ruszy艂em naprz贸d przez pasa偶. Na nad-rzecznej pla偶y jest kryj贸wka, gdzie b臋d臋 m贸g艂 przeczeka膰, dop贸ki helikoptery nie odlec膮. Spojrza艂em po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej ro艣linno艣ci, tworz膮cej na tle nieba jedyny w swoim rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzynowej pokrywaj膮 g臋sto orchi-dee i paprocie, na wystawie sklepu z artyku艂ami metalowy-mi i w oknie wypo偶yczalni telewizor贸w pieni膮 si臋 kar艂owa-te palmy o z膮bkowanych li艣ciach, a stateczne niegdy艣 ogro-dy porastaj膮 mangowce i magnolie, zmieniaj膮c ciche mia-steczko, w kt贸rym rozbi艂em si臋 zaledwie tydzie艅 temu, w zau艂ek jakiego艣 zaginionego miasta w Amazonii. Helikoptery nadlatuj膮 bli偶ej. Klekocz膮 tam i z powro-tem nad wyludnionymi ulicami wok贸艂 wytw贸rni film贸w. Za艂ogi przez lornetki przypatruj膮 si臋 uwa偶nie pustym do-mom. Chocia偶 mieszka艅cy miasteczka ju偶 odeszli, wci膮偶 czuj臋 ich obecno艣膰 w moim ciele. W szybie wystawowej sklepu z akcesoriami elektrycznymi widz臋, 偶e moja sk贸ra l艣ni jak sk贸ra archanio艂a, roz艣wietlona snami wszystkich tutejszych gospody艅 domowych, sekretarek, aktor贸w i ka-sjer贸w bankowych, kt贸rzy 艣pi膮 we mnie, bezpieczni w sy-pialnych salach moich ko艣ci.
Przy wej艣ciu do parku stoj膮 pomniki, kt贸re wznie艣li dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w sw贸j ostatni lot. Z dobro-duszn膮 ironi膮 zbudowali mi kapliczki w formie miniaturo-wych piramid ze zmywarek do naczy艅 i telewizor贸w, a z gramofon贸w wznie艣li kioski, przyozdobione s艂onecznika-mi, dyniami i nektarynkami. By艂y to najw艂a艣ciwsze przed-mioty, jakie mogli znale藕膰 mieszka艅cy przedmie艣膰 Londy-nu, by u艣wi臋ci膰 swoje uczucia do mnie, a ka偶da taka kon-strukcja zawiera strz臋p mojego kombinezonu albo jak膮艣 ma艂膮 cz臋艣膰 samolotu - pami膮tki wsp贸lnych lot贸w po niebie nad Shepperton i po nap臋dzanej ludzkimi si艂ami maszynie, o zbudowaniu kt贸rej marzy艂em ca艂e 偶ycie, a kt贸r膮 oni po-mogli mi skonstruowa膰.
Jeden z helikopter贸w znajduje si臋 tu偶 za mn膮. Wykonu-je niepewne okr膮偶enie nad centrum miasteczka. Pilot i na-wigator spostrzegli ju偶 moj膮 sk贸r臋, po艂yskuj膮c膮 mi臋dzy drze-wami. Cho膰 s膮 bardzo przej臋ci, r贸wnie dobrze mogliby porzuci膰 maszyn臋 w powietrzu. Wkr贸tce nie zdo艂aj膮 zli-czy膰 opuszczonych miast. Wzd艂u偶 doliny Tamizy, w ca艂ej Europie i obu Amerykach, w Azji i w Afryce opustoszej膮 dziesi膮tki tysi臋cy miasteczek podobnych do tego, gdy lu-dzie zgromadz膮 si臋, by odby膰 sw贸j pierwszy, nap臋dzany cz艂owiecz膮 moc膮 lot.
Teraz ju偶 wiem, 偶e tamte ciche, poro艣ni臋te szpalerami drzew drogi to pasy startowe, kt贸re czekaj膮, a偶 wzbijemy si臋 w niebo, kt贸rego poszukiwa艂em przed siedmioma dnia-mi, wkraczaj膮c lekkim samolotem w przestrze艅 powietrz-n膮 tego ma艂ego miasteczka nad Tamiz膮. Tu m贸j samolot spad艂, a ja uszed艂em zar贸wno 艣mierci, jak i 偶yciu.
2
KRADN臉 SAMOLOT
Zesz艂ego roku nawiedza艂y mnie sny o lataniu. Przez ca艂e lato sprz膮ta艂em samoloty na londy艅skim lot-nisku. Mimo ci膮g艂ego ha艂asu i milion贸w turyst贸w, wcho-dz膮cych i wychodz膮cych z budynk贸w terminali, by艂em zu-pe艂nie sam. Otacza艂y mnie parkuj膮ce wok贸艂 odrzutowce, a ja chodzi艂em z odkurzaczem w艣r贸d rz臋d贸w pustych foteli, usuwaj膮c podr贸偶ne 艣mieci, resztki posi艂k贸w, niewykorzy-stane 艣rodki uspokajaj膮ce i antykoncepcyjne, a tak偶e wspo-mnienia przylot贸w i odlot贸w, kt贸re przywodzi艂y mi na my艣l wszystkie moje nieudane pr贸by osi膮gni臋cia w 偶yciu czego-kolwiek.
Maj膮c dwadzie艣cia pi臋膰 lat zrozumia艂em, 偶e ostatnie dziesi臋膰 lat mojego 偶ycia to strefa lawinowa. Jakikolwiek wytyczy艂bym sobie kurs, jakkolwiek uwa偶nie usi艂owa艂bym i艣膰 za kolejnym wskazaniem strza艂ki kompasu, wpada艂em od razu na najbli偶szy mur. Nie wiedzie膰 czemu czu艂em, 偶e nawet b臋d膮c sob膮, odgrywam jedynie rol臋, kt贸ra powinna przypa艣膰 w udziale komu艣 innemu. Natomiast zakamark贸w jakiej艣 niewidzialnej rzeczywisto艣ci dotyka艂em tylko dlate-go, 偶e kompulsywnie wciela艂em si臋 w inne postaci. Naj-cz臋艣ciej przebiera艂em si臋 za pilota, wk艂adaj膮c bia艂y kombi-nezon lotniczy, kt贸ry znalaz艂em w szafce. Nim uko艅czy艂em siedemna艣cie lat, wyrzucono mnie z przynajmniej sze艣ciu szk贸艂. Zawsze by艂em leniwy i agre-sywny, a tak偶e sk艂onny uwa偶a膰 艣wiat doros艂ych za co艣 w rodzaju nudnej konspiracji, z kt贸r膮 nie chcia艂em mie膰 nic wsp贸lnego. W dzieci艅stwie dozna艂em obra偶e艅 w wypadku samochodowym, w kt贸rym zgin臋艂a moja matka, i odt膮d m贸j lewy bark wystawa艂 nieco ku g贸rze, a ja, wyolbrzymiwszy wkr贸tce t臋 cech臋, nada艂em jej znami臋 bojowego zuchwal-stwa. Koledzy szkolni ma艂powali mnie, ale nie zwraca艂em na nich uwagi. Uwa偶a艂em si臋 za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego cz艂owieka. Pami臋ta艂em o wygwiz-danym przez t艂um albatrosie Baudelaire'a i o tym, 偶e ptak nie m贸g艂 chodzi膰 wy艂膮cznie ze wzgl臋du na ci臋偶ar swoich skrzyde艂.
Wszystko pobudza艂o moj膮 wyobra藕ni臋 na najdziwniej-sze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzi臋ki nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkry艂em prawdziwe bogactwo roz-maitych dewiacyjnych mo偶liwo艣ci. Na przyk艂ad w s艂owni-ku antropologicznym znalaz艂em pewien cudaczny, cho膰 wzruszaj膮cy, rytua艂 p艂odno艣ci, podczas kt贸rego cz艂onkowie aboryge艅skiej wsp贸lnoty kopi膮 d贸艂 na pustyni i kolejno kopuluj膮 z ziemi膮. Poruszony do g艂臋bi t膮 wizj膮, b艂膮ka艂em si臋 tu i tam jak otumaniony, a kiedy艣 o p贸艂nocy usi艂owa艂em osi膮gn膮膰 orgazm podczas stosunku z ukochanym przez wszystkich szkolnym boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na zgwa艂conej murawie, w oto-czeniu butelek po piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wyda艂o si臋 znacznie mniej osobliwe ni偶 zdj臋temu zgroz膮 dyrektorowi szko艂y.
Wydalili mnie ze szko艂y, czym si臋 w艂a艣ciwie w og贸le nie przej膮艂em. Wkroczywszy w wiek dojrzewania, by艂em ju偶 pewien, 偶e kt贸rego艣 dnia osi膮gn臋 co艣 nadzwyczajnego, czym zadziwi臋 nawet samego siebie. Zna艂em moc moich sn贸w. Po 艣mierci matki wychowywa艂a mnie czasem jej mieszkaj膮ca w Toronto siostra, czasem za艣 m贸j ojciec, po-ch艂oni臋ty swoj膮 praktyk膮 lekarsk膮 wzi臋ty chirurg okulista, kt贸ry nigdy mnie w艂a艣ciwie nie uzna艂. Prawd臋 m贸wi膮c, sp臋-dza艂em tyle czasu na pok艂adach transatlantyckich odrzutow-c贸w, 偶e ca艂a moja formalna edukacja sprowadza艂a si臋 do wy艣wietlanych podczas lotu film贸w.
Po roku sp臋dzonym na Uniwersytecie Londy艅skim wy-rzucili mnie z akademii medycznej - gdy pewnego razu roz-cina艂em w laboratorium anatomicznym klatk臋 piersiow膮, nabra艂em nieoczekiwanie przekonania, 偶e w zw艂okach wci膮偶 tli si臋 偶ycie. Sterroryzowa艂em s艂abszego koleg臋 studenta, 偶eby pom贸g艂 mi oprowadzi膰 trupa po laboratorium i spr贸-bowa艂 przywr贸ci膰 go do 偶ycia. Wci膮偶 jestem poniek膮d pe-wien, 偶e mog艂o si臋 nam uda膰.
Nigdy nie by艂em przywi膮zany do ojca i wyobra偶a艂em sobie cz臋sto, 偶e m贸j prawdziwy rodziciel to jeden z pierw-szych ameryka艅skich astronaut贸w, 偶e zosta艂em pocz臋ty z nasienia dojrza艂ego w przestrzeni mi臋dzygwiezdnej i 偶e je-stem istot膮 mesjaniczn膮, przeszczepion膮 niejako w 艂ono matki z ci臋偶arnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedzi-czy艂, zacz膮艂em chaotyczny i bardzo stromy slalom. Odrzu-cony pilot najemnik, niespe艂niony nowicjusz u jezuit贸w, niewy dawany autor utwor贸w pornograficznych (sp臋dzi艂em niejeden podniecaj膮cy weekend, wykr臋caj膮c numery pu-stych biur w ca艂ym Londynie i dyktuj膮c automatycznym se-kretarkom swoje niezwyk艂e fantazje seksualne, kt贸re nicze-go niepodejrzewaj膮ce maszynistki przepisywa艂y potem swo-im szefom) - a jednak mimo wszystkich niepowodze艅 偶y-wi艂em nadal niezachwian膮 wiar臋 w siebie: mesjasza, po-zbawionego jeszcze przes艂ania, kt贸ry pewnego dnia u艂o偶y jednak jak膮艣 niespotykan膮 to偶samo艣膰 z kawa艂k贸w wybra-kowanej uk艂adanki.
Przez p贸艂 roku pracowa艂em w awiarium w londy艅skim zoo. Ptaki doprowadza艂y mnie do sza艂u swym nieustannym 膰wierkaniem i 艣wiergoleniem, ale nauczy艂em si臋 od nich bardzo wiele, a moja obsesja latania dzi臋ki sile w艂asnych mi臋艣ni zacz臋艂a si臋 w艂a艣nie wtedy. Raz aresztowa艂a mnie po-licja, poniewa偶 zbytnio ha艂asowa艂em w pobli偶u zoo, na placu zabaw dla dzieci, gdzie sp臋dza艂em wi臋kszo艣膰 wolnego cza-su. Pewnego deszczowego popo艂udnia na pi臋膰 minut za-w艂adn膮艂 mn膮 kompleks Szczuro艂apa* i naprawd臋 uwierzy-艂em, 偶e zdo艂am poprowadzi膰 dwadzie艣cioro dzieci, ich zdu-mione matki, kilka przebiegaj膮cych nieopodal ps贸w, a na-wet ociekaj膮ce wod膮 kwiaty do jakiego艣 raju, kt贸ry - o ile tylko uda艂oby mi si臋 go odnale藕膰 - le偶a艂 nie dalej ni偶 kilka-set jard贸w st膮d.
Przed gmachem s膮du, w kt贸rym zosta艂em uniewinniony przez sympatycznego s臋dziego, zaprzyja藕ni艂em si臋 z by艂膮 stewardess膮, pracuj膮c膮jako barmanka w hotelu na londy艅-skim lotnisku , a skazan膮 niedawno za uprawianie nierz膮du w pobli偶u Terminalu Lotniczego Zachodniego Londynu. By艂a to ognista i mi艂a dziewczyna, znaj膮ca mn贸stwo nie-zwyk艂ych opowie艣ci na temat 偶ycia seksualnego na mi臋-dzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, o艣wiad-czy艂em si臋 bezzw艂ocznie i zamieszka艂em u niej, w pobli偶u lotniska Heathrow. By艂em ju偶 op臋tany ide膮 budowy samo-lotu nap臋dzanego si艂膮 ludzkich mi臋艣ni. Planowa艂em pierw-szy przelot dooko艂a 艣wiata, wyobra偶aj膮c sobie, 偶e jestem Lindberghiem i Saint-Exuperym lot贸w tak膮 maszyn膮. Co-dziennie chodzi艂em na lotnisko, 偶eby obserwowa膰 samolo-* Szczuro艂ap - wed艂ug niemieckiej legendy, Szczuro艂ap z Hameln najpierw wywabi艂 z miasta szczury, graj膮c na fujarce, a potem, po-niewa偶 rajcy nie sp艂acili nale偶no艣ci, wyprowadzi艂 z miasta dzieci do jaskini, kt贸ra si臋 za nimi zamkn臋艂a (przyp. t艂um.) ty, wzbijaj膮ce si臋 pod niebo z tysi膮cami pasa偶er贸w na po-k艂adach. Ogarnia艂a mnie zazdro艣膰, 偶e ich na wskro艣 zwy-czajne 偶ycie pokrzy偶owa艂 ten niewiarygodny sen o locie. Sny o lataniu nawiedza艂y mnie teraz coraz cz臋艣ciej. Po kilku tygodniach przebywania na tarasie widokowym zna-laz艂em prac膮 jako czy艣ciciel samolot贸w. W po艂udniowej cz臋-艣ci lotniska znajdowa艂 si臋 teren przeznaczony dla lekkich maszyn. Ca艂y wolny czas sp臋dza艂em w hangarach parkin-gowych, siedz膮c za sterami zniszczonych wiatrem, ale ele-ganckich samolot贸w, przypominaj膮cych skomplikowane symbole, kt贸re otwiera艂y w moim m贸zgu wszelkie mo偶li-we zamki. Kt贸rego艣 dnia zaakceptowa艂em logik膮 moich sn贸w i postanowi艂em wystartowa膰 sam.
Tak rozpocz臋艂o si臋 moje prawdziwe 偶ycie. Jednak bez wzgl臋du na kieruj膮ce mn膮 wtedy pobudki, to, co wydarzy艂o si臋 owego ranka, zaniepokoi艂o mnie do g艂臋bi. Przypatruj膮c si臋 mojej narzeczonej, kt贸ra ubiera艂a si臋 w sypialni, poczu艂em nag艂膮 potrzeb臋 wzi臋cia jej w ramio-na. S艂u偶bowy str贸j dziewczyny ozdobiony by艂 motywami lotniczymi i zawsze lubi艂em patrze膰, jak zak艂ada ten grote-skowy kostium. Ale kiedy przygarn膮艂em j膮 do piersi, zro-zumia艂em, 偶e nie powoduje mn膮 uczucie dla niej, lecz ch臋膰 zgruchotania jej istnienia. Dos艂ownie. Pami臋tam, 偶e pod nogi spad艂a nam lampka nocna, kt贸r膮 dziewczyna str膮ci艂a, m艂贸c膮c powietrze r臋k膮. Bi艂a mnie po twarzy zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami, a ja sta艂em przy 艂贸偶ku, przyciskaj膮c j膮 do piersi i dusz膮c. Dopiero kiedy osun臋艂a si臋 na ziemi臋 u moich st贸p, poj膮艂em, 偶e o ma艂o jej nie zabi艂em, w najmniejszym stop-niu nie odczuwaj膮c jednak nienawi艣ci czy z艂o艣ci. P贸藕niej, gdy siedzia艂em ju偶 w kokpicie cessny, podeks-cytowany pokas艂ywaniem silnika, zanim z hukiem o偶y艂, dotar艂o do mnie, 偶e nie zamierza艂em jej skrzywdzi膰, jedno-cze艣nie jednak przypomnia艂em sobie niemy strach na twa-rzy siedz膮cej na pod艂odze dziewczyny i nabra艂em pewno-艣ci, 偶e p贸jdzie na policj臋. Omijaj膮c o w艂os stoj膮cy obok odrzutowiec, wzbi艂em si臋 w powietrze z jednego z pas贸w startowych na parkingu. Wiele razy widzia艂em, jak mecha-nicy uruchamiaj膮 silniki, i cz臋sto m臋czy艂em ich, by pozwa-lali mi sobie towarzyszy膰, gdy ko艂owali wok贸艂 hangar贸w. Kilku z nich by艂o wykwalifikowanymi pilotami, wi臋c po-wiedzieli mi wszystko, co powinienem wiedzie膰 o urz膮dze-niach sterowniczych i regulacji silnika. Dziwne, ale kiedy znalaz艂em si臋 wreszcie w powietrzu, przelatuj膮c nad par-kingami samochodowymi, fabrykami plastiku i zbiornika-mi otaczaj膮cymi lotnisko, nie mia艂em najmniejszego poj臋-cia, jaki wybra膰 kurs. I tak wiedzia艂em, 偶e wkr贸tce zostan臋 uj臋ty i oskar偶ony o kradzie偶 cessny oraz usi艂owanie mor-derstwa na mojej narzeczonej.
Poniewa偶 zapomnia艂em unie艣膰 klapy, nie uda艂o mi si臋 wzbi膰 wy偶ej ni偶 na pi臋膰set st贸p, ale i tak zawsze podnieca-艂y mnie nisko lataj膮ce samoloty. Mniej wi臋cej pi臋膰 mil na po艂udnie od lotniska silnik zacz膮艂 si臋 grza膰, a po kilku se-kundach stan膮艂 w p艂omieniach, wype艂niaj膮c kabin臋 rozpa-lonym dymem. Pode mn膮 le偶a艂o ciche nadrzeczne miastecz-ko, kt贸rego centrum handlowe i prowincjonalne ulice, po-ro艣ni臋te szpalerami drzew, wcisn臋艂y si臋 w szerokie zakole rzeki. Zobaczy艂em te偶 wytw贸rni臋 filmow膮 i operator贸w, kr臋c膮cych si臋 za kamerami na murawie. Pod wymalowan膮 na p艂贸tnie atrap膮 zakamuflowanego hangaru sta艂o kilkana-艣cie przedpotopowych dwup艂atowc贸w, a aktorzy ubrani w sk贸rzane stroje lotnicze z czas贸w pierwszej wojny 艣wiato-wej unosili gogle, by spojrze膰 na mnie w g贸r臋, gdy szybo-wa艂em nad nimi, ci膮gn膮c za sob膮 olbrzymi pi贸ropusz dymu. Jaki艣 cz艂owiek stoj膮cy na platformie wie艅cz膮cej metalow膮 wie偶臋 pomacha艂 mi megafonem, jak gdyby chcia艂, bym za-gra艂 w jego filmie.
P艂on膮cy olej, kt贸ry wype艂ni艂 kabin臋, parzy艂 mi r臋ce i twarz. Postanowi艂em posadzi膰 samolot na rzece i utopi膰 si臋, zamiast sp艂on膮膰 偶ywcem. P贸艂 mili dalej, za kortami teniso-wymi i parkiem otoczonym usch艂ymi wi膮zami, zobaczy-艂em na trawiastym zboczu wiej sk膮 rezydencj 臋 w stylu tudo-ria艅skim.
Kiedy samolot przelatywa艂 nad parkiem, zaj臋艂y mi si臋 buty. Paruj膮cy glikol wtargn膮艂 w nogawki moich spodni. Parzy艂 mnie w nogi i grozi艂 ugotowaniem j膮der. Po obu stro-nach kabiny p臋dzi艂y wierzcho艂ki drzew. Podwozie 艣ci臋艂o kruche g贸rne ga艂臋zie usch艂ych wi膮z贸w, a wtedy w艣r贸d drzew eksplodowa艂a chmura szpak贸w, niczym szrapnel z pocisku. Si艂a uderzenia by艂a tak du偶a, 偶e dr膮偶ek sterowy wyszarpn膮艂 mi si臋 z r膮k, a ja w ostatniej chwili krzykn膮艂em co艣 na spo-tkanie wznosz膮cej si臋 ku mnie rzeki. Rozpadaj膮cy si臋 w powietrzu samolot, kt贸rego ogon utkwi艂 mi臋dzy konarami, run膮艂 do wody. Gor膮ce drobiny buchaj膮cego przez kad艂ub py艂u wodnego i pary uderzy艂y mnie w twarz. Poczu艂em szarpni臋cie pas贸w i uderzy艂em g艂ow膮 o drzwi kabiny, ale nie dozna艂em b贸lu, jak gdyby moje cia艂o nale偶a艂o w rze-czywisto艣ci do pasa偶era.
By艂em jednak pewien, 偶e ani na chwil臋 nie straci艂em przytomno艣ci. Samolot zacz膮艂 natychmiast ton膮膰. Gdy pr贸-bowa艂em rozpi膮膰 pas, szamocz膮c si臋 z nieznan膮 mi dot膮d klamr膮, kabin臋 wype艂ni艂a kipi膮ca, czarna woda, wiruj膮c 艂a-komie wok贸艂 mego brzucha. Zrozumia艂em, 偶e utopi臋 si臋 za kilka sekund.
I wtedy nawiedzi艂a mnie pewna wizja.
3
WIZJA
Podtrzymywany przez skrzyd艂a samolot spoczywa艂 nie-ruchomo na wodzie. Z zalanego silnika unosi艂a si臋 ogrom-na chmura pary, sun膮ca w kierunku brzegu. Dzi贸b maszyny pochyli艂 si臋 do przodu, a rzeka bezceremonialnie ochlapy-wa艂a sp臋kan膮 szyb臋 tu偶 przed moim nosem. Poluzowa艂em klamr臋, zwalniaj膮c膮 zacisk pasa i zacz膮艂em mocowa膰 si臋 z drzwiami kabiny, gdy moj膮 uwag臋 przyku艂a rozgrywaj膮ca si臋 na wprost mnie scena.
Zdawa艂o mi si臋, 偶e widz臋 olbrzymie iluminowane malo-wid艂o, rozja艣nione zar贸wno wzburzon膮 wod膮, jak i moc-nym 艣wiat艂em, przes膮czaj膮cym si臋 przez powierzchni臋 p艂贸t-na. Kiedy wypchn膮艂em drzwi kabiny pod przeciwny pr膮d, najbardziej zdumia艂a mnie niebywa艂a wyrazisto艣膰 szczeg贸-艂贸w. Przede mn膮, na trawiastym zboczu, wznosi艂a si臋 cz臋-艣ciowo drewniana rezydencja w stylu tudoria艅skim. Przy-gl膮da艂o mi si臋 kilka os贸b, jakby upozowanych przez mala-rza na zwyk艂ym, banalnym pejza偶u. 呕adna z tych os贸b nie rusza艂a si臋, jak gdyby zmro偶ona widokiem p艂on膮cego sa-molotu, kt贸ry run膮艂 z popo艂udniowego nieba i spad艂 u ich st贸p do wody.
Cho膰 nigdy przedtem nie by艂em w tym miasteczku -jak przypuszcza艂em, s膮dz膮c po obecno艣ci wytw贸rni filmowej, by艂o to Shepperton - wydawa艂o mi si臋, 偶e rozpoznaj臋 ich twarze, i 偶e s膮 to aktorzy odpoczywaj膮cy w przerwie mi臋-dzy kolejnymi uj臋ciami. Najbli偶ej sta艂a m艂oda ciemnow艂o-sa kobieta, ubrana w bia艂y kitel laboratoryjny. Bawi艂a si臋 w zamy艣leniu z trojgiem ma艂ych dzieci na pokrytej p艂atkami piany murawie. Byli to dwaj ch艂opcy i dziewczynka-przy-cupn臋li razem na hu艣tawce jak ma艂pki na ga艂臋zi, u艣miecha-j膮c siew nadziei na rozpocz臋cie jakiej艣 gry, kt贸r膮 pr贸bowa-艂a zaaran偶owa膰 dla nich ta m艂oda kobieta. Dzieci przygl膮-da艂y mi si臋 chytrze kosymi spojrzeniami, jak gdyby przez ca艂y dzie艅 czeka艂y, a偶 m贸j samolot specjalnie dla nich wy-l膮duje w wodzie. Mniejszy ch艂opiec mia艂 na nogach klamry ortopedyczne i pogwizdywa艂 od czasu do czasu na swoje ci臋偶kie stopy, chc膮c je zach臋ci膰, 偶eby wierzga艂y w powie-trzu. Drugi ch艂opczyk, przysadzisty mongo艂 z wielk膮 g艂o-w膮, szepta艂 co艣 艂adnej dziewczynce o bladych policzkach i tajemniczym spojrzeniu.
Wy偶ej, w oknie na pi臋trze rezydencji, sta艂a urodziwa ko-bieta w 艣rednim wieku. Mia艂a nieobecn膮 twarz wdowy i, jak s膮dzi艂em, by艂a matk膮 dziewczyny w bia艂ym kitlu. W jednej r臋ce podtrzymywa艂a brokatow膮 zas艂on臋, a w drugiej zapomnianego papierosa, jakby zaniepokojona, czy moje gwa艂towne przybycie nie 艣ci膮gnie jej na dno wraz ze mn膮. Kobieta krzykn臋艂a co艣 do dobiegaj膮cego sze艣膰dziesi膮tki bro-datego m臋偶czyzny, siedz膮cego na w膮skiej pla偶y, dziel膮cej mnie od brzegu. By艂 chyba archeologiem, bo siedzia艂 w oto-czeniu sztalug, wiklinowego kosza i laboratoryjnych tacek, wci艣ni臋ty mocnym, acz oty艂ym cia艂em w krzese艂ko tury-styczne. Koszul臋 przemoczy艂a mu woda, kt贸r膮 ochlapa艂 go samolot, ale on wpatrywa艂 si臋 uporczywie w co艣, co przy-ku艂o jego uwag臋 na pla偶y.
Ostatnim z siedmiu 艣wiadk贸w by艂 mniej wi臋cej trzydzie-stoletni m臋偶czyzna, ubrany jedynie w k膮piel贸wki. Sta艂 na ko艅cu przystani z kutego 偶elaza, wcinaj膮cej si臋 w rzek臋 spo艣r贸d nadbrze偶nych hotelik贸w, stoj膮cych za rezydencj膮. M臋偶czyzna malowa艂 wagonik miniaturowego diabelskiego ko艂a, stanowi膮cego cz臋艣膰 weso艂ego miasteczka, wzniesio-nego dla dzieci na tej rozsypuj膮cej si臋, edwardia艅skiej przy-stani. M臋偶czyzna znieruchomia艂 z p臋dzlem w d艂oni i z nie-zm膮conym spokojem przygl膮da艂 mi si臋 swobodnie przez rami臋, che艂pi膮c si臋 jasn膮 czupryn膮 i efektown膮, muskular-n膮 budow膮 cia艂a filmowego atlety.
Woda si臋ga艂a mi ju偶 do piersi. Wciska艂a si臋 do 艣rodka przez zalane tarcze instrument贸w deski rozdzielczej. Spo-dziewa艂em si臋, 偶e kt贸ry艣 ze 艣wiadk贸w wypadku przyjdzie mi z pomoc膮, ale wszyscy stali niczym aktorzy czekaj膮cy na sygna艂 re偶ysera, a ich sylwetki jarzy艂y si臋 w wibruj膮cym 艣wietle, przesycaj膮cym powietrze. Rezydencj臋, weso艂e mia-steczko na przystani i hoteliki na nabrze偶u otacza艂 silny, ostrzegawczy blask, jak gdyby ju偶 tylko kilka ostatnich mi-krosekund dzieli艂o je od jakiego艣 nies艂ychanego nieszcz臋-艣cia. By艂em niemal pewien, 偶e w miasteczku rozbi艂 si臋 ogromny odrzutowiec albo 偶e lada chwila poch艂onie je nu-klearna katastrofa.
Za przedni膮 szyb膮 wirowa艂a rzeka, chlustaj膮c ciemn膮 pian膮 w sp臋kane szk艂o. W ostatniej chwili spostrzeg艂em, 偶e archeolog wstaje i wyci膮ga swe silne ramiona w kierunku wody, usi艂uj膮c wydoby膰 mnie z samolotu si艂膮 woli, jakby nagle zda艂 sobie spraw臋 z odpowiedzialno艣ci wobec mnie. Prawe skrzyd艂o znikn臋艂o pod powierzchni膮 wody i szarp-ni臋ta pr膮dem cessna przewr贸ci艂a si臋 na bok. Uwolniwszy si臋 z pasa, odepchn膮艂em drzwi i wygramoli艂em si臋 z zala-nej kabiny na podp贸rk臋 lewego skrzyd艂a. Wspi膮艂em si臋 na kad艂ub i sta艂em na nim w poszarpanym kombinezonie lot-niczym, kiedy samolot pogr膮偶a艂 si臋 w wodzie, wci膮gaj膮c w g艂臋bin臋 moje sny i nadzieje.
4
KTO艢 PR脫BUJE MNIE ZABI膯
Le偶a艂em na mokrej trawie u st贸p rezydencji. Wok贸艂 mnie przepychali si臋 ludzie, jak podczas pijackiej burdy, ale m艂oda kobieta w bia艂ym kitlu kaza艂a im si臋 cofn膮膰. - Doktor Miriam!
- Widz膮, 偶e jeszcze nie umar艂! Odsu艅cie si臋! - Dziew-czyna odgarn臋艂a niesforne w艂osy, wpadaj膮ce jej do oczu, i przykl臋k艂a przy mnie, k艂ad膮c nerwow膮, ale siln膮 d艂o艅 na mojej klatce piersiowej, gotowa wt艂oczy膰 zn贸w 偶ycie w moje serce. - Dobry Bo偶e... Chyba nic ci nie b臋dzie. Pomimo autorytatywnego tonu, m艂oda kobieta wydawa-艂a si臋 wci膮偶 czym艣 oszo艂omiona, jak gdyby nie by艂a pewna, czy mimo wszystko 偶yj臋. Za jej plecami sta艂a tamta druga, starsza kobieta, kt贸r膮 widzia艂em przedtem w oknie rezy-dencji. Wpatrywa艂a si臋 we mnie z przera偶aniem, jakby to ona, a nie ja, wysz艂a ca艂o z wypadku. Mia艂a na sobie je-dwabn膮 bluzk臋, poplamion膮 olejem silnikowym, i sznur pere艂 na szyi. W lewej d艂oni trzyma艂a zapomnianego papie-rosa, chc膮c mo偶e napi臋tnowa膰 przemoczonego lotnika, kt贸ry przed chwil膮 wydosta艂 si臋 z trudem na traw臋. Kobieta wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i potrz膮sn臋艂a mnie ze z艂o艣ci膮 za rami臋.
- Kim jeste艣?
- Pani St. Cloud! Zrobi mu pani krzywd臋!... M臋偶czyzna w liberii szofera chcia艂 j膮 uspokoi膰, ale ko-bieta przypad艂a do mnie, zdezorientowana, jak gdybym ukrad艂 jej co艣 warto艣ciowego.
- Mamo! - M艂oda lekarka str膮ci艂a d艂o艅 starszej pani z mojego ramienia. - Zginie, je偶eli b臋dzie jeszcze musia艂 bi膰 si臋 z tob膮! Przynie艣 mi z domu torb臋!
Otaczaj膮cy mnie ludzie cofn臋li si臋 niech臋tnie, ods艂ania-j膮c spokojne niebo. Intensywne 艣wiat艂o znikn臋艂o, a diabel-skie ko艂o kr臋ci艂o si臋 na tle chmur niczym przyjazna manda-la. Czu艂em si臋 silny, ale dziwnie stary, jak gdybym uko艅-czy艂 w艂a艣nie niebywale d艂ugi rejs. Dotkn膮艂em ramienia le-karki, chc膮c doda膰 jej otuchy. Zastanawia艂em si臋, jak j膮 uprzedzi膰 o nadci膮gaj膮cej katastrofie, kt贸ra spotka wkr贸tce miasteczko.
Lekarka poklepa艂a mnie uspokajaj膮co po policzku. Dra-matyczna aura mojego przybycia najwyra藕niej zrobi艂a na niej g艂臋bokie wra偶enie. Spogl膮daj膮c na t臋 oszo艂omion膮 m艂o-d膮 kobiet臋, poczu艂em pot臋偶ny przyp艂yw wdzi臋czno艣ci. Chcia艂em pog艂adzi膰 cia艂o lekarki i przytkn膮膰 usta do jej pier-si. Przez chwil臋 niemal wierzy艂em, 偶e staram si臋 o jej r臋k臋 i 偶e wybra艂em ten ekstrawagancki spos贸b ukazania si臋, by si臋 o艣wiadczy膰.
Dziewczyna, chyba zdaj膮c sobie z tego spraw臋, u艣miech-n臋艂a si臋 i u艣cisn臋艂a mi d艂o艅.
- Wszystko w porz膮dku? Musz臋 przyzna膰, 偶e przestra-szy艂e艣 mnie jak jasna cholera... Widzisz mnie? S艂yszysz? Ile palc贸w widzisz? Dobrze. A teraz powiedz, czy w samo-locie by艂 kto艣 jeszcze? Mo偶e pasa偶er?
- Ja... - Postanowi艂em nic nie m贸wi膰, bez 偶adnego okre-艣lonego powodu. Widok kokpitu cessny by艂 pust膮 stref膮 w moim m贸zgu. Ju偶 nie pami臋ta艂em siebie siedz膮cego za ste-rami. - Nie... By艂em sam.
- Zdaje si臋, 偶e nie masz co do tego ca艂kowitej pewno艣ci. Kim ty w og贸le jeste艣? Wygl膮dasz, jakby艣 m贸g艂 o tym za-pomnie膰 w ka偶dej chwili.
- Blake... Jestem pilotem, uprawiaj膮cym akrobacje lot-nicze. M贸j samolot stan膮艂 w p艂omieniach. -I owszem...
Chwyci艂em j膮 za rami臋 i usiad艂em. Wilgotn膮 traw臋 pla-mi艂 olej z mojego kombinezonu. Mia艂em zw臋glone buty, ale moje stopy na szcz臋艣cie nie by艂y spalone. S膮dz膮c po twarzach otaczaj膮cych mnie ludzi - ogrodnika, szofera i dwojga staruszk贸w, kt贸rzy widocznie prowadzili dom - zro-zumia艂em, 偶e w ich mniemaniu utopi艂em si臋, byli wi臋c ca艂-kowicie zdetonowani moim rzekomym zmartwychwsta-niem. Ludzie stali te偶 na obu brzegach rzeki. W艣r贸d drzew grali tenisi艣ci z rakietami w r臋kach, a kilku ch艂opc贸w rzu-ca艂o w wod臋 grudy ziemi, kt贸rych chlupot przypomina艂 im upadek samolotu.
Cessna znikn臋艂a tymczasem w nurcie rzeki, niesiona mrocznym pr膮dem.
Z pla偶y dostojnym krokiem nadchodzi艂 archeolog. Jego koloratka i bujna broda by艂y mokre. Oddycha艂 ci臋偶ko, wpa-truj膮c si臋 niecierpliwie w splamion膮 olejem muraw臋-przy-pomina艂 jakiego艣 prze艣ladowanego proroka morskiego, kt贸-ry zszed艂 na l膮d w poszukiwaniu odst臋pcy ze swojej trz贸d-ki. Zmierzy艂 mnie dziwnie rozczarowanym spojrzeniem. Do-my艣li艂em si臋, 偶e wskoczy艂 do wody, by wyci膮gn膮膰 mnie na brzeg, ale podobnie jak inni s膮dzi艂, 偶e nie 偶yj臋, i w艂a艣nie zamierza艂 odda膰 mi ostatni膮 pos艂ug臋.
- Ojcze Wingate... On odzyska艂 przytomno艣膰. - Doktor Miriam podpar艂a mnie ramieniem. - Uwa偶am, 偶e ten cud zawdzi臋czamy tobie.
- Widz臋, Miriam. - Ksi膮dz nie ruszy艂 si臋, 偶eby podej艣膰 bli偶ej, jakby mia艂 si臋 przede mn膮 na baczno艣ci, poniewa偶 mierzi艂 go m贸j powr贸t mi臋dzy 偶ywych. - No c贸偶, dzi臋ki Bogu... Ale teraz pozw贸l mu odpocz膮膰.
艢wiat艂o przygas艂o, a potem nagle znowu poja艣nia艂o. Twarz ksi臋dza rozp艂yn臋艂a si臋, a jej twarde, sparta艅skie rysy 艣cieka艂y w powietrzu w grymasie z艂o艣ci. Zupe艂nie wyzuty z si艂 wspar艂em si臋 na doktor Miriam i przytuli艂em g艂ow臋 do jej 艂ona.
Czu艂em na ustach ucisk obcych ust. Wargi mia艂em spuch-ni臋te, poniewa偶 rozci膮艂em je o w艂asne z臋by, a para niezna-nych, ale pot臋偶nych r膮k posiniaczy艂a mi pier艣 - ktokolwiek aplikowa艂 mi sztuczne oddychanie, czyni艂 to zbyt silnie, wbija艂 mi bowiem palce mi臋dzy 偶ebra, jakby chcia艂 mnie zabi膰. Poprzez g艂臋boki blask o艣wietlaj膮cy rzek臋, przypomi-naj膮c膮 teraz krajobraz ksi臋偶ycowy, pozbawiony cienia, wi-dzia艂em, 偶e ksi膮dz przygl膮da mi si臋 niezwykle natarczy-wie, by膰 mo偶e usi艂uj膮c rzuci膰 mi wyzwanie. Pr贸bowa艂 mnie reanimowa膰 czy zabi膰?
Wiedzia艂em jednak zarazem, 偶e wcale nie straci艂em przy-tomno艣ci. Przypomnia艂em sobie, 偶e zszed艂em z kad艂uba samolotu i pop艂yn膮艂em energicznie do brzegu, a potem kto艣 wyprowadzi艂 mnie na piasek. Spojrza艂em ku g贸rze na nie-bo, balansuj膮ce na kraw臋dzi tego samego wyrazistego bla-sku, kt贸ry widzia艂em przedtem z kokpitu cessny. Doktor Miriam podtrzymywa艂a mi g艂ow臋 na kolanach, przyciska-j膮c nerwowo palce do moich skroni, a ja w艂a艣nie mia艂em j膮 ostrzec przed katastrof膮.
Niebo nagle przeja艣ni艂o si臋. Doktor Miriam przypatry-wa艂a mi si臋 z namys艂em, jak gdyby艣my byli kochankami, od dawna znaj膮cymi wzajemnie swoje cia艂a. Czu艂em za-pach jej silnych ud i widzia艂em nieoczekiwanie brudne sto-py w sanda艂ach. Nieumyte w艂osy lekarka przewi膮za艂a z ty艂u g艂owy wyblak艂膮 wst膮偶k膮. Przez bluzk臋, rozchylon膮 wsku-tek braku guzika, widzia艂em 艣lady dzieci臋cych zadrapa艅 na jej lewej piersi. Chcia艂em j膮 obj膮膰, tutaj, pod go艂ym nie-bem, na trawie, na oczach tego agresywnego ksi臋dza. By-艂em pewien, 偶e podnieci艂a j膮 gwa艂towno艣膰 mojego wypad-ku, i 偶a艂owa艂em, 偶e to nie jej z臋by pokaleczy艂y mi usta. Lekarka ockn臋艂a si臋 i zacz臋艂a 艣ciera膰 mi olej z twarzy perfumowan膮 chusteczk膮. W ka偶dej chwili mog艂a pojawi膰 si臋 miejscowa policja, przyci膮gni臋ta przez t艂um gapi贸w na brzegu. Ponad spokojnym nurtem rzeki przygl膮da艂y mi si臋 setki ludzi.
Wsta艂em, wspieraj膮c si臋 na hu艣tawce, czemu przypatry-wa艂a si臋 ze swojej grz臋dy tr贸jka dzieci. Wybuchn臋艂y histe-rycznym 艣miechem, kiedy zrzuci艂em z n贸g zw臋glone buty. M贸j kombinezon lotniczy zwisa艂 w strz臋pach wok贸艂 bio-der. Brakowa艂o prawego r臋kawa i nogawki, kt贸re urwa艂em, uciekaj膮c z cessny.
Odwracaj膮c si臋 plecami do ksi臋dza, powiedzia艂em:
- Musz臋 st膮d i艣膰. Jestem instruktorem w szkole pilota-偶u. Powinni wiedzie膰, gdzie spad艂 m贸j samolot. - My艣la艂am, 偶e wykonujesz akrobacje lotnicze. - W pewnym sensie. Jestem pilotem, uprawiaj膮cym akro-bacje lotnicze. - Chc膮c unikn膮膰 jej zaciekawionego spoj-rzenia, zapyta艂em: - Co jest twojej matce? Zachowuje si臋 jak ob艂膮kana...
- Przestraszy艂e艣 j膮, delikatnie m贸wi膮c. Zaczekaj chwi-l臋.
- Sta艂a na wprost mnie, obmacuj膮c moje posiniaczone 偶ebra i brzuch, jak nauczycielka, badaj膮ca dziecko, kt贸re skaleczy艂o si臋 na placu zabaw. Krew z moich obtartych knyk-ci splami艂a jej d艂onie. Znowu odczu艂em silny poci膮g seksu-alny, b臋d膮cy cz臋艣ci膮 nerwowej ulgi, jakiej dozna艂em, stwier-dziwszy, 偶e jednak 偶yj臋. Pod g贸rn膮 warg膮 Miriam widnia艂a niewielka opuchlizna, jak gdyby lekarka rozgniot艂a sobie usta, ca艂uj膮c si臋 z kochankiem.
- Zanim odejdziesz, chc臋 ci zrobi膰 prze艣wietlenie g艂o-wy. Pi臋膰 minut temu byli艣my przekonani, 偶e... Nie doko艅czy艂a, nie tyle z szacunku dla mnie, ile dla duchownego, kt贸ry post膮pi艂 kilka krok贸w bli偶ej, ale nadal si臋 do nas nie przy艂膮czy艂. Jego niewzruszone spojrzenie upewni艂o mnie, 偶e podejrzewa, i偶 nie jestem wykwalifiko-wanym pilotem.
Doktor Miriam wycisn臋艂a wod臋 z mojego kombinezo-nu.
- Ojcze Wingate, kto jest patronem akrobat贸w lotniczych i instruktor贸w pilota偶u? Na pewno jest taki 艣wi臋ty. - Jasne, 偶e tak. Miriam, zostaw tego biedaka w spokoju. - A zwracaj膮c si臋 do mnie, ksi膮dz doda艂: - Nie co dzie艅 spadaj膮 nam z nieba m艂odzi m臋偶czy藕ni.
- Tym bardziej mi go szkoda. - Lekarka odwr贸ci艂a si臋 i uciszy艂a dzieci, kt贸re biega艂y teraz wok贸艂 hu艣tawki. Ch艂opiec w klamrach ortopedycznych wydawa艂 radosne okrzyki, przedrze藕niaj膮c m贸j g艂os.
- Jamie, dlaczego jeste艣 okrutny?
Pomy艣la艂em, 偶eby szturchn膮膰 ch艂opaka, ale w tej chwili ksi膮dz dotkn膮艂 mojego ramienia, bo podszed艂 wreszcie do mnie i wpatrywa艂 si臋 w moj膮 twarz w skupieniu, jak gdyby chcia艂 zliczy膰 chrz膮stki w kt贸rym艣 ze swoich staw贸w. - Zanim odejdziesz. Czujesz si臋 ju偶 dobrze, prawda? Mu-sisz mie膰 niebywa艂膮 si艂臋 woli... Dos艂ownie o偶y艂e艣 nam na r臋kach.
Pomimo nabo偶nego tonu ksi臋dza wiedzia艂em, 偶e nie poprosi mnie, 偶ebym po艂膮czy艂 si臋 z nim w dzi臋kczynnej modlitwie. M贸j rzekomy powr贸t z martwych najwyra藕niej wstrz膮sn膮艂 porz膮dkiem i zasadami jego wszech艣wiata. By膰 mo偶e to on usi艂owa艂 reanimowa膰 mnie na pla偶y i po wielu latach, sp臋dzonych w sukniach duchownych, wstydzi艂 si臋 uzna膰, 偶e najprawdopodobniej dokona艂 cudu. Widz膮c z bliska jego pot臋偶nie zbudowane cia艂o i ramio-na, dr偶膮ce jeszcze pod wp艂ywem pow艣ci膮ganych emocji, z 艂atwo艣ci膮 potrafi艂em sobie wyobrazi膰, 偶e postanowi艂 wyci-sn膮膰 ze mnie 偶ycie i pos艂a膰 mnie z powrotem na tamt膮 stro-n臋, nim sytuacja wymknie si臋 spod kontroli. Chcia艂 mnie sprowokowa膰 i celowo dawa艂 wyraz podejrzeniom, kt贸re wype艂z艂y mu na twarz. Nasz艂a mnie pokusa, 偶eby wzi膮膰 si臋 z nim za bary, rzuci膰 si臋 na ksi臋dza posiniaczonym cia艂em i powali膰 go na splamion膮 olejem traw臋.
Dotkn膮艂em warg, zastanawiaj膮c si臋, czy to ksi膮dz przy-wr贸ci艂 mnie do 偶ycia owym aktem oralnego gwa艂tu. Czyje艣 pot臋偶ne ramiona wycisn臋艂y mi powietrze z p艂uc, a s膮dz膮c po 艣ladach, jakie pozostawi艂y nieznajome usta i d艂onie, musia艂 to by膰 m臋偶czyzna co najmniej mojej postury. Ksi膮dz by艂 w takim wieku, 偶e m贸g艂by by膰 moim ojcem, ale, cho膰 nosi艂 koloratk臋, wyr贸偶nia艂 si臋 agresywn膮 budow膮 rugbisty.
Spojrza艂em na kr膮g twarzy i szpaler ludzi na przeciw-leg艂ym brzegu. Je艣li to nie ksi膮dz, to kto inny spo艣r贸d sied-miu 艣wiadk贸w m贸g艂 mnie reanimowa膰? Mo偶e doktor Mi-riam albo jej zbzikowana matka? Pani St. Cloud wy艂oni艂a si臋 po chwili z rezydencji. Splamione olejem per艂y tworzy-艂y zat艂uszczony 艂a艅cuch na szyi kobiety. Wci膮偶 ba艂a si臋 do mnie podej艣膰, jak gdyby spodziewa艂a si臋, 偶e samoistnie stan臋 w p艂omieniach i zniszcz臋 jej i tak ju偶 zdewastowany trawnik.
Ostatni 艣wiadek wypadku, blondyn maluj膮cy diabelskie ko艂o, porzuci艂 rdzewiej膮c膮 przysta艅 i ruszy艂 pla偶膮 ku nam. Szed艂 niespiesznie po p艂ytkiej wodzie, boso, wystawiaj膮c przede mn膮 na pokaz niemal ca艂kowicie obna偶one cia艂o. W beztroskiej taplaninie kry艂 si臋 powa偶ny cel - m臋偶czyzna bowiem na nowo ustanawia艂 w ten spos贸b swe prawa do tych w贸d, kt贸re chwilowo przej膮艂em w posiadanie. Pomacha艂 doktor Miriam dyskretnym, konspiracyjnym gestem by艂ego kochanka, czekaj膮c, a偶 lekarka poprosi, by wszed艂 na muraw臋. Poniewa偶 jednak Miriam nie zwraca艂a na niego uwagi, m臋偶czyzna niby mimochodem, acz chy-trze, wskaza艂 uschni臋te wi膮zy nad naszymi g艂owami. Podnios艂em wzrok i ujrza艂em fragment ogona cessny, zwisaj膮cy spomi臋dzy g贸rnych ga艂臋zi drzew. Jak przyszpi-lony do nieba, trzepota艂 si臋 z boku na bok, niby flaga sygna-lizuj膮ca moj膮 obecno艣膰 policyjnym zwiadowcom. - Stark... zawsze mia艂 bystry wzrok. - Doktor Miriam uj臋艂a mnie za rami臋 opieku艅czym ruchem. - Chod藕my, Blake. Powinni艣my st膮d i艣膰. Znajd臋 ci w klinice jakie艣 ubranie.
Id膮c w贸wczas jej 艣ladem po trawniku, wyczuwa艂em tyl-ko obecno艣膰 milcz膮cego t艂umu, kt贸ry przygl膮da艂 mi si臋 z obu brzeg贸w rzeki, i spojrzenia tenisist贸w, siedz膮cych na murawie z rakietami w r臋kach. Ich twarze wydawa艂y mi si臋 niemal wrogie. Widziane w tym dziwnym 艣wietle spokojne miasteczko, w kt贸rym spad艂em, otacza艂a wyra藕nie z艂owro-ga atmosfera, jak gdyby wszyscy ci pozornie flegmatyczni mieszka艅cy byli w rzeczywisto艣ci aktorami, wynaj臋tymi przez tutejsz膮 wytw贸rni臋 film贸w, aby odgrywa膰 swoje role w misternie uknutym spisku.
Byli艣my ju偶 na wysoko艣ci sportowego samochodu dok-tor Miriam, stoj膮cego na podje藕dzie za domem. Pani St. Cloud, kr膮偶膮ca ca艂y czas po ganku, poda艂a c贸rce torb臋 le-karsk膮.
- Miriam?...
- Na lito艣膰 bosk膮, mamo. Nic mi si臋 nie stanie. - Tole-rancyjnie potrz膮saj膮c g艂ow膮, doktor Miriam otworzy艂a dla mnie drzwi samochodu.
Sta艂em boso w powalanych olejem strz臋pach kombine-zonu i nagle nabra艂em pewno艣ci, 偶e pani St. Cloud nie po-biegnie do telefonu w chwil臋 po moim odje藕dzie. Ta pod-starza艂a wdowa nigdy w 偶yciu nie widzia艂a nikogo, kto po-wr贸ci艂by z martwych. Wpatrywa艂a si臋 we mnie, trzymaj膮c si臋 r臋k膮 za gard艂o, jakbym by艂 jej synem, o kt贸rego istnie-niu zapomnia艂a przez roztargnienie.
Ale mimo to nie mia艂em najmniejszego zamiaru prze-ci膮ga膰 powitania, bo z takiego czy innego powodu jedno z nich pr贸bowa艂o mnie zabi膰.
5
POWR脫T Z MARTWYCH
Czy powinienem by艂 bardziej strzec si臋 Miriam St. Clo-ud? Ju偶 w drodze do kliniki wydawa艂o mi si臋 dziwne, 偶e tak skwapliwie zaufa艂em m艂odej lekarce. Niewiele bardziej do艣wiadczona od studentki, siedzia艂a za kierownic膮 w swo-im bia艂ym kitlu, z poplamionymi traw膮 stopami, stroj膮c powa偶ne miny. By艂a wci膮偶 przej臋ta, zadawa艂a sobie niepo-trzebny k艂opot, 偶eby si臋 mn膮 zaopiekowa膰, i podejrzewa-艂em nawet, 偶e mo偶e spr贸bowa膰 mnie zawie藕膰 na miejsco-wy komisariat policji. Kilka razy przystawali艣my pod drze-wami, by dogoni艂y nas dzieci, kt贸re p臋dzi艂y przez park, po-hukuj膮c i pokrzykuj膮c rado艣nie, jakby w nadziei, 偶e zdu-mione buki przerw膮 pe艂ne namaszczenia milczenie. Z r臋k膮 za fotelem doktor Miriam rozgl膮da艂em si臋 uwa偶nie, czy nie nadje偶d偶a policja. Gdyby w pobli偶u pojawi艂 si臋 radiow贸z, by艂em got贸w wyrwa膰 jej kierownic臋 i wypchn膮膰 lekark臋 na traw臋.
Mi臋dzy drzewami dygota艂o s艂o艅ce. W艣r贸d ptak贸w i li艣ci zapanowa艂 niepok贸j, jak gdyby 偶ywio艂y zak艂贸conego po-po艂udnia usi艂owa艂y ukonstytuowa膰 si臋 na nowo. - Czy nie powinna艣 wr贸ci膰 do matki? - zapyta艂em. - Jej jeste艣 chyba bardziej potrzebna ni偶 mnie. - Zdenerwowa艂e艣 j膮. Nie spodziewa艂a si臋, 偶e dojdziesz do siebie tak szybko. Od dw贸ch lat po 艣mierci ojca siedzi przez ca艂y czas w oknie, tak jakby ojciec gdzie艣 tu ci膮gle by艂. Kiedy nast臋pnym razem b臋dziesz zmartwychwstawa艂, lepiej r贸b to powoli, krok po kroku.
- Ja nie zmartwychwsta艂em.
- Wiem o tym... - Z艂a na siebie, 艣cisn臋艂a mnie za r臋k臋. Podoba艂a mi si臋 ta m艂oda lekarka, ale irytowa艂y mnie jej lekcewa偶膮ce aluzje do mojej 艣mierci, pobrzmiewaj膮ce nut-k膮 prosektoryjnego poczucia humoru, kt贸rego przejaw贸w nie mia艂em ochoty s艂ucha膰. Zreszt膮, nie licz膮c rozbitych ust i posiniaczonych 偶eber, czu艂em si臋 zadziwiaj膮co dobrze. Przypomnia艂em sobie, 偶e pop艂yn膮艂em energicznie do brze-gu, kiedy cessna zacz臋艂a pode mn膮 ton膮膰, a p贸藕niej zemdla-艂em na p艂yci藕nie, raczej wskutek doznanej ulgi ni偶 rzeczy-wistego zm臋czenia. Ksi膮dz wyci膮gn膮艂 mnie na traw臋, i wtedy w ca艂ym tym zamieszaniu pr贸bowa艂 mnie reanimowa膰 ja-ki艣 szaleniec albo niedouczony, prowincjonalny entuzjasta zasad pierwszej pomocy. Aby unikn膮膰 kolejnych nieporo-zumie艅, zdecydowa艂em, 偶e im szybciej znikn臋 z Shepper-ton, tym lepiej.
Przed wyjazdem musia艂em jednak zdoby膰 ubranie. - W klinice dostaniesz garnitur na zmian臋, cho膰 twoi uczniowie ze szko艂y pilota偶u mog膮 ci臋 w nim nie pozna膰. - Po chwili Miriam doda艂a kawalarskim tonem: - Celowo staram si臋 by膰 tajemnicza. Boj臋 si臋, 偶eby艣 nie wyskoczy艂 z samochodu. - Je艣li tylko garnitur nie nale偶a艂 do jakiego艣 nieboszczyka. Tw贸j ksi膮dz nie by艂by zadowolony, 偶e po raz drugi tego popo艂udnia kto艣 kusi opatrzno艣膰. - Ty wcale nie kusi艂e艣 opatrzno艣ci, Blake - ci膮gn臋艂a da-lej Miriam oboj臋tnym g艂osem, starannie dobieraj膮c s艂owa. - W klinice ludzie w艂a艣ciwie nie umieraj膮, mamy tam tylko dziennych pacjent贸w. Wierz mi, ciesz臋 si臋, 偶e nie by艂o ci臋 w艣r贸d naszych pierwszych podopiecznych. Mamy w klini-ce oddzia艂 geriatryczny. Tych troje dzieci przebywa tam czasowo na badaniach specjalistycznych, bo nikt inny nie chcia艂 ich przyj膮膰. Przepraszam, 偶e si臋 tak wyg艂upia艂y, ale zanim trafi艂y do nas, by艂y okrutnie maltretowane. Lekarka wskaza艂a trzypi臋trowy budynek za parkingiem kliniki. Na tarasie, na w贸zkach inwalidzkich, siedzieli sze-regiem pacjenci, starsi ludzie, kiwaj膮cy g艂owami w stron臋 s艂o艅ca. Od偶yli natychmiast na widok mojego poszarpane-go kombinezonu, po czym zacz臋li pokazywa膰 mnie palca-mi i sprzecza膰 si臋 mi臋dzy sob膮. Przypuszcza艂em, 偶e widzieli, jak cessna spad艂a w drzewa nad rzek膮.
Czekali艣my na parkingu, 偶eby dzieci mog艂y nas dogo-ni膰. Nie zdaj膮c sobie sprawy, 偶e bacznie j膮 obserwuj臋, dok-tor Miriam opar艂a si臋 o pierwszy lepszy samoch贸d i wyd艂u-ba艂a p艂atek brudu zza paznokcia kciuka. Z jakiego艣 bli偶ej nieokre艣lonego powodu, by膰 mo偶e na skutek gor膮cego 艣wia-t艂a, odbitego od b艂yszcz膮cej karoserii i mojego na wp贸艂 na-giego cia艂a, poczu艂em si臋 nagle op臋tany t膮 m艂od膮 kobiet膮, sp臋kanym lakierem na jej paznokciach u n贸g, plamami od trawy na pi臋tach, odurzaj膮cym zapachem jej ud i pach, a nawet tajemnymi pozosta艂o艣ciami funkcji fizjologicznych jakiego艣 pacjenta na jej bia艂ym kitlu. Strzepn臋艂a brud spod paznokcia na traw臋, jak gdyby zwracaj膮c parkowi cz臋艣膰 szczodrobliwej natury, przelewaj膮cej si臋 nieustannie poprzez pory jej cia艂a. Uzna艂em, 偶e brudne stopy lekarki i otaczaj膮-ca j膮 aura niechlujstwa nie s膮 skutkiem braku dba艂o艣ci o higien臋, lecz wynikaj膮 z ca艂kowitego zaanga偶owania we wszelkie najpospolitsze zjawiska natury. Wiedzia艂em, 偶e leczy pacjent贸w ok艂adami z ziemi i 艣liny, kt贸re miesza w swoich silnych d艂oniach, a nast臋pnie rozgrzewa mi臋dzy udami. Zauroczony zapachem dziewczyny, chcia艂em j膮 po-si膮艣膰 jak ogier, kryj膮cy przesycon膮 艂膮k膮 klacz. - Blake?... - Przygl膮da艂a mi si臋 nie bez sympatii, jak gdyby wiedzia艂a, 偶e nie jestem zwyczajnym pilotem, i ca艂-kiem 艣wiadomie pozwala艂a sobie odczuwa膰 do mnie po-ci膮g erotyczny. Kiedy przybieg艂y dzieci, schyli艂a si臋 i u艣ci-ska艂a je serdecznie po kolei, u艣miechaj膮c si臋 ze stoickim spokojem, gdy lepkie palce dziewczynki b艂膮dzi艂y po jej ustach.
Dziewczynka by艂a 艣lepa. Poj膮艂em teraz, dlaczego tych troje upo艣ledzonych dzieci trzyma艂o si臋 razem: 艂膮czy艂y w ten spos贸b rozmaite sprawno艣ci. Najbystrzejsza z ca艂ej tr贸jki by艂a w艂a艣nie dziewczynka o czujnej, wyrazistej twarzy i 偶wa-wym, ciekawskim nosku. Wi臋kszy z dw贸ch ch艂opc贸w, kt贸-ry prowadzi艂 j膮 ostro偶nie mi臋dzy stoj膮cymi na parkingu sa-mochodami, przysadzisty mongo艂 o masywnym czole, przy-pominaj膮cym schron przeciwlotniczy, by艂 jej oddanym jak pies przewodnikiem, pozostaj膮cym zawsze w zasi臋gu r臋ki. Pomrukiwa艂 nieustannie pod nosem, komentuj膮c wszystko dooko艂a i przedstawiaj膮c zapewne swojej niewidomej to-warzyszce obraz przychylnego, przyjaznego 艣wiata, rodem jak ze snu.
Trzecie dziecko, drobny ch艂opczyk o w艂osach w kolorze piasku, wpatrywa艂 si臋 w niebo przymru偶onymi oczami z niezwyk艂ym podekscytowaniem, jak gdyby w ka偶dej sekun-dzie odkrywa艂 na nowo czyst膮 rado艣膰 ze wszystkiego, co dzieje si臋 wok贸艂 niego. Gdy patrzy艂 na wype艂niony s艂o艅-cem park, ka偶dy listek i ka偶dy kwiat zdawa艂 mu si臋 obiecy-wa膰 niezwyk艂膮 rozkosz. Klamry ortopedycznej, przykutej do prawej nogi, u偶ywa艂 niczym osi, wok贸艂 kt贸rej obraca艂 si臋 z niejakim wdzi臋kiem.
Patrzy艂em, jak uciekaj膮 i rozbiegaj膮 si臋 woko艂o, wsiada-j膮c i wysiadaj膮c z kolejnych samochod贸w. Spodoba艂a mi si臋 ta samowystarczalna tr贸jca i zapragn膮艂em im pom贸c. Przypomnia艂em sobie kompleks Szczuro艂apa. Kto wie, mo偶e gdzie艣 w tym parku kryje si臋 jaki艣 miniaturowy raj, jakie艣 sekretne kr贸lestwo, gdzie niewidomej dziewczynce m贸g艂-bym przywr贸ci膰 wzrok, ch艂opcu z pora偶eniem m贸zgowym silne nogi, mongo艂owi za艣 inteligencj臋.
- O co chodzi, Rachel?... - Doktor Miriam schyli艂a si臋, 偶eby s艂ysze膰 jej szept.
- Rachel bardzo chcia艂aby si臋 dowiedzie膰, jak wygl膮-dasz. Nie uda艂o mi si臋 jej ca艂kiem przekona膰, 偶e nie jeste艣 osobistym wys艂annikiem archanio艂a Micha艂a. Zr臋czne d艂onie dziewczynki, odznaczaj膮ce si臋 szczeg贸l-n膮 gibko艣ci膮 w przegubach, kre艣li艂y ju偶 w powietrzu zarysy mojej twarzy. Podobnie jak obaj ch艂opcy, zdawa艂a si臋 wkra-cza膰 w rzeczywisto艣膰 jak gdyby z boku. Wzi膮艂em j膮 na r臋ce i przygarn膮艂em do piersi, cz臋艣ciowo dlatego, by utwierdzi膰 si臋 w przekonaniu, 偶e jej drobne r臋ce nie mog艂y posinia-czy膰 moich 偶eber. Dysza艂a mi w twarz w膮t艂ym oddechem, a jej palce przebiega艂y po moich policzkach i czole jak zelek-tryzowane 膰my, kt贸re cisn臋艂y mi si臋 do nozdrzy i ust. Kiedy dotkn臋艂y warg, odczu艂em ostry b贸l niemal jak przyjemno艣膰. Trzyma艂em j膮 mocno, przyciskaj膮c uda dziewczynki do mojego brzucha.
Mongo艂 szarpa艂 mnie za nadgarstki. Pod jego przeci膮偶o-nym czo艂em widzia艂em zaniepokojone oczy. Dziewczynka krzykn臋艂a przera藕liwie, odsuwaj膮c gwa艂townie niewidom膮 twarz od moich ust.
- Blake! Zostaw j膮! - Doktor Miriam wyrwa艂a mi dziec-ko z r膮k. Spojrza艂a na mnie przeci膮gle, zdumiona i niepew-na, czy zawsze zachowuj臋 si臋 w ten spos贸b. Pi臋膰dziesi膮t jard贸w dalej szed艂 przez park ojciec Win-gate. Przystan膮艂 pod drzewami, trzymaj膮c w silnych d艂o-niach turystyczne krzese艂ko i wiklinowy kosz. Przygl膮da艂 mi si臋, niczym zbieg艂emu przest臋pcy. Zrozumia艂em, 偶e wi-dzia艂, kiedy chwyci艂em dziewczynk臋 w ramiona. Doktor Miriam postawi艂a dziecko na ziemi.
- David, Jamie... Zabierzcie j膮 st膮d.
Dziewczynka odesz艂a, chwiej膮c si臋 na nogach, bezpiecz-na w zasi臋gu opieku艅czego wzroku mongo艂a, kt贸ry najwy-ra藕niej nie by艂 pewien, czy rzeczywi艣cie przerazi艂em Ra-chel. Potem dzieci pobieg艂y razem do parku, a d艂onie dziew-czynki kre艣li艂y w powietrzu profil jakiej艣 niesamowitej twarzy.
- Kogo zobaczy艂a?
- S膮dz膮c po jej gestach, kogo艣 w rodzaju dziwacznego ptaka.
Doktor Miriam stan臋艂a mi臋dzy mn膮 i dzie膰mi, na wszel-ki wypadek, gdyby wpad艂o mi do g艂owy, by za nimi pobiec. R臋ce ci膮gle dr偶a艂y mi z wysi艂ku, jaki w艂o偶y艂em w u艣cisk dziecka. Wiedzia艂em, 偶e doktor Miriam dobrze zdaje sobie spraw臋 z seksualnego szale艅stwa, jakie mnie na moment ogarn臋艂o, i spodziewa si臋 chyba, 偶e zaraz zaci膮gn臋 j膮 na tylne siedzenie najbli偶szego samochodu. Czy broni艂aby si臋 bardzo zawzi臋cie? Trzyma艂a si臋 blisko mnie, kiedy wcho-dzili艣my do kliniki. Ba艂a si臋, 偶e m贸g艂bym zaatakowa膰 jed-n膮 z jej podopiecznych, kt贸re w艂a艣nie wsuwa艂y si臋 do po-czekalni, pow艂贸cz膮c nogami.
Ale gdy byli艣my ju偶 w jej gabinecie, celowo odwr贸ci艂a si臋 do mnie plecami, jakby si臋 porusza艂a, 偶ebym obj膮艂 j膮 w pasie. Wci膮偶 by艂a odurzona emocjami, kt贸re wzbudzi艂o w niej moje awaryjne l膮dowanie. Zachowywa艂a si臋 skromnie, ale jej d艂onie nie przestawa艂y mnie dotyka膰, kiedy s艂ucha艂a mojego serca i p艂uc. Przygl膮da艂em si臋 jej niemal jak we 艣nie, gdy przyciska艂a moje ramiona do aparatu rentgenow-skiego. Wytworny pieprzyk, niczym pi臋kny nowotw贸r po-ni偶ej lewego ucha, urzekaj膮ce czarne w艂osy, kt贸re zgarn臋艂a z czo艂a, 偶eby nie przeszkadza艂y, niespokojne oczy, sterowa-ne jej wysokim czo艂em, b艂臋kitna 偶y艂ka na skroni, pulsuj膮ca jakim艣 kapry艣nym uczuciem... chcia艂em powoli bada膰 wszystkie te miejsca, smakowa膰 wo艅 jej pach, na zawsze zachowa膰 odstaj膮cy p艂atek sk贸ry z jej wargi, kt贸ry zawie-si艂bym sobie w fiolce na szyi. Nie tylko nie by艂em obcy tej kobiecie, lecz czu艂em, 偶e znam j膮 od lat. Zgodnie z obietnic膮 przynios艂a mi ubranie na zmian臋 i patrzy艂a, jak si臋 przebieram, przygl膮daj膮c si臋 otwarcie mo-jemu nagiemu cia艂u i na wp贸艂 wzwiedzionemu penisowi. Wci膮gn膮艂em spodnie i marynark臋 z czarnego samodzia艂u - dostarczony z pralni chemicznej str贸j duchownego albo ka-rawaniarza, wyposa偶ony w niezwyk艂e kieszenie, przezna-czone na jaki艣 sekretny r贸偶aniec albo datki od nieutulonych w smutku 偶a艂obnik贸w.
Kiedy wr贸ci艂a z wywo艂anymi zdj臋ciami rentgenowski-mi, wr臋czy艂a mi dwa buty tenisowe.
- B臋d臋 wygl膮da艂 jak grabarz, kt贸ry wyskoczy艂 sobie spo-kojnie pobiega膰. - Czeka艂em, a偶 lekarka dok艂adnie obejrzy fotografie mojej czaszki. - Studiowa艂em przez rok medy-cyn臋. Kto ma prawo w艂asno艣ci do tych zdj臋膰? Mog膮 okaza膰 si臋 cenne.
- My. Prawdopodobnie s膮 cenne. Ale dzi臋ki Bogu, nic tu nie ma. Chcesz wr贸ci膰 do samolotu?
Zatrzyma艂em si臋 przy drzwiach, ucieszony, 偶e Miriam pragnie mnie znowu zobaczy膰. Unika艂a mojego wzroku, de-likatnie pocieraj膮c palcami o palce, jak gdyby pie艣ci艂a dawne wspomnienia mojej sk贸ry. Czy jednak nie by艂 to z jej strony nieu艣wiadomiony podst臋p? Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e 艂膮-cz臋 m艂od膮 lekark臋 ze swoj膮 ucieczk膮 z cessny. Ciekawe, na ile moje zainteresowanie t膮 kobiet膮 by艂o egoistyczne, jak dozgonna mi艂o艣膰 zauroczonego pacjenta? Ale tak czy owak chcia艂em j膮 przestrzec przed niebezpiecze艅stwem, zagra-偶aj膮cym miasteczku. Cho膰 groteskowa, wizja nadci膮gaj膮-cego holocaustu przybra艂a w mojej g艂owie kszta艂t niewzru-szonej pewno艣ci. By膰 mo偶e w skrajnie krytycznych chwi-lach wykraczamy poza p艂aszczyzny powszedniej czasoprze-strzeni i potrafimy uchwyci膰 b艂ysk wszystkich zdarze艅, kt贸re mia艂y miejsce w przesz艂o艣ci i w przysz艂o艣ci. - Zaczekaj, Miriam. Zanim p贸jd臋... Czy w Shepperton wydarzy艂a si臋 kiedy艣 jaka艣 powa偶na katastrofa? Eksplozja w fabryce albo upadek rejsowego odrzutowca? Kiedy przecz膮co potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, spogl膮daj膮c na mnie z nieoczekiwanym zainteresowaniem lekarza, wskaza艂em przez okno na spokojne niebo i przepe艂niony 艂agodnym 艣wiat艂em lata park, gdzie bawi艂y si臋 upo艣ledzone dzieci, biegaj膮ce w ko艂o z wyci膮gni臋tymi ramionami. Na艣ladowa-艂y samolot.
- Zaraz po tym wypadku ogarn臋艂o mnie przeczucie, 偶e wydarzy si臋 jaka艣 katastrofa... Mo偶e wr臋cz tragedia nukle-arna. Na niebie pojawi艂 si臋 przejmuj膮cy blask, intensywne 艣wiat艂o. Chod藕 ze mn膮... - Chcia艂em wzi膮膰 j膮 pod rami臋. - Zaopiekuj臋 si臋 tob膮.
Po艂o偶y艂a mi d艂onie na piersi, nakrywaj膮c palcami 艣lady si艅c贸w. To nie ona mnie reanimowa艂a.
- W tym nie ma nic dziwnego, Blake. Umieraj膮cy cz臋-sto widz膮jasne 艣wiat艂o. Kiedy nadchodzi koniec, m贸zg usi-艂uje jeszcze zebra膰 si艂y i uwolni膰 si臋 od cia艂a. Przypusz-czam, 偶e st膮d pochodz膮 nasze wyobra偶enia o istnieniu du-szy.
- Ja nie umiera艂em! - Palce dziewczyny wk艂u艂y mi si臋 w 偶ebra. Mia艂em ochot臋 chwyci膰 j膮 za kark i zmusi膰, 偶eby dok艂adnie przypatrzy艂a si臋 mojemu wzwiedzionemu nadal penisowi. - Miriam, popatrz na mnie... Ja tu przyp艂yn膮艂em z samolotu!
- Tak, tak by艂o, Blake. Widzieli艣my ci臋. - Zn贸w mnie dotkn臋艂a, przypomniawszy sobie, 偶e stoj臋 wci膮偶 obok niej. Zdezorientowana tym, co do mnie czu艂a, powiedzia艂a: - Nawet modlili艣my si臋 za ciebie, kiedy siedzia艂e艣 uwi臋ziony w kokpicie. Nie byli艣my pewni, czy jeste艣 sam. Przez chwil臋, zanim uda艂o ci si臋 stamt膮d wydosta膰, wydawa艂o nam si臋, 偶e w kokpicie siedz膮 dwie osoby.
Przypomnia艂em sobie niezg艂臋bione 艣wiat艂o, przesycaj膮-ce powietrze nad miastem. Mia艂em wtedy wra偶enie, 偶e w艣ciekle roz偶arzone opary mog膮 lada moment stan膮膰 w p艂o-mieniach. Czy偶by w kokpicie cessny by艂 ze mn膮 kto艣 jesz-cze? Zdawa艂o mi si臋 wtedy, 偶e tu偶 za horyzontem mojego wzroku tkwi艂a posta膰 siedz膮cego cz艂owieka. - Przyp艂yn膮艂em tu z samolotu - powt贸rzy艂em uparcie. - Jaki艣 kretyn usi艂owa艂 mi zrobi膰 sztuczne oddychanie. Kto to by艂?!
- Nikt. Jestem tego pewna. - Poprawi艂a le偶膮ce w nie艂a-dzie na biurku d艂ugopisy, przypominaj膮ce r贸j sprzecznych strza艂ek, i obserwowa艂a mnie z tak膮 min膮, jak膮 widzia艂em przedtem na twarzy jej matki. Zrozumia艂em, 偶e poci膮gam dziewczyn臋, cho膰 jednocze艣nie niemal si臋 mnie brzydzi, jak gdybym by艂 czym艣, co zobaczy艂a w otwartym grobie i co j膮 zafascynowa艂o.
- Miriam... - Chcia艂em jej doda膰 otuchy. Ale dziewczyna w nag艂ym przyp艂ywie ol艣nienia pode-sz艂a do mnie, zapinaj膮c bia艂y kitel.
- Blake, czy ty jeszcze nie rozumiesz, co si臋 sta艂o? - Spojrza艂a mi w oczy, zmuszaj膮c t臋pego ucznia, by poj膮艂, o co jej chodzi. - Kiedy siedzia艂e艣 uwi臋ziony w kokpicie, prze-bywa艂e艣 pod wod膮 ponad jedena艣cie minut. Wszyscy my-艣leli艣my, 偶e umar艂e艣.
- A umar艂em?
- Tak! - Niemal krzycz膮c, Miriam ze z艂o艣ci膮 uderzy艂a mnie w r臋k臋. - Umar艂e艣...! A potem zn贸w o偶y艂e艣!
6
WI臉ZIE艃 AUTOSTRADY
- Jeste艣 ob艂膮kana, dziewczyno!
I zatrzasn膮艂em za sob膮 drzwi kliniki.
Po drugiej stronie parku pojawi艂a si臋 bia艂a flaga, jakby sygnalizuj膮ca piln膮 wiadomo艣膰. Kawa艂ek ogona cessny zwisa艂 z g贸rnych ga艂臋zi usch艂ego wi膮zu, ko艂ysany na boki podmuchami wiatru. Na szcz臋艣cie policja jeszcze mnie nie znalaz艂a, a 偶aden z tenisist贸w nie zdradza艂 zainteresowania wrakiem samolotu. B臋bni艂em pi臋艣ciami po dachach zapar-kowanych wok贸艂 samochod贸w, rozz艂oszczony na Miriam St. Cloud - wszystko wskazywa艂o na to, 偶e sympatyczna, ale pomylona lekarka zmienia si臋 w czarownic臋. Postano-wi艂em wmiesza膰 si臋 po po艂udniu w t艂umek miejscowych gospody艅 domowych i z艂apa膰 pierwszy autobus z powro-tem na lotnisko.
Jednocze艣nie stwierdzi艂em, 偶e 艣miej臋 si臋 z siebie w g艂os - m贸j poroniony lot okaza艂 si臋 podw贸jnym fiaskiem. Nie tylko rozbi艂em samolot i o ma艂o nie straci艂em 偶ycia, ale tych kilku 艣wiadk贸w, kt贸rzy mogliby mnie ratowa膰, zw臋-szy艂o jakby niezbywalny interes w tym, by wierzy膰, 偶e umar-艂em. Idea mojej 艣mierci w ob艂膮ka艅czy spos贸b zaspokaja艂a ich najg艂臋bsze potrzeby, by膰 mo偶e zwi膮zane ze sterylnym 偶yciem, jakie prowadzili w tym dusznym mie艣cie - tote偶 ka偶dego, kto wpad艂 w jego szpony, traktowa艂o si臋 tu pod-艣wiadomie jak „zmar艂ego”.
Rozmy艣laj膮c o doktor Miriam - chcia艂em jej pokaza膰, 偶e nie jestem martwy, i posia膰 dziecko mi臋dzy boja藕liwymi udami tej kobiety - min膮艂em pomnik wojenny i otwarty basen. Na g艂贸wn膮 dzielnic臋 miasteczka sk艂ada艂 si臋 w艂a艣ci-wie tylko supermarket, pasa偶 handlowy, wielopoziomowy parking i stacja benzynowa. Shepperton, znane mi dot膮d jedynie z wytw贸rni film贸w, zdawa艂o si臋 by膰 wsz臋dzie i wy-艂膮cznie prowincj膮, jakby paradygmatycznym „nigdzie”. M艂ode matki prowadzi艂y dzieci do i z pralni albo supermar-ketu, na stacji uzupe艂nia艂y natomiast zapasy benzyny. Przy-gl膮da艂y si臋 swoim odbiciom w wystawowej szybie sklepu z artyku艂ami gospodarstwa domowego, eksponuj膮c swoje kszta艂tne cia艂a przed pralkami i odbiornikami telewizyjny-mi, jak gdyby nawi膮zywa艂y z nimi jakie艣 tajemne zwi膮zki. Obserwuj膮c t臋 procesj臋 ud i piersi, u艣wiadomi艂em so-bie, 偶e wypadek, Miriam St. Cloud i niewidome dziecko uruchomi艂y m贸j pobudliwy seks. Mia艂em wra偶enie, 偶e wszystkie moje zmys艂y pracuj膮 na najwy偶szych obrotach - zapachy zderza艂y si臋 z sob膮 w powietrzu, a elewacje skle-p贸w pomrugiwa艂y do mnie krzykliwymi szyldami. B艂膮dzi-艂em w艣r贸d tych m艂odych kobiet z na wp贸艂 wzwiedzionym cz艂onkiem, got贸w posi膮艣膰 je mi臋dzy piramidami pude艂ek proszk贸w do prania i bezp艂atnymi pr贸bkami kosmetyk贸w. Niebo nad moj膮 g艂ow膮 poja艣nia艂o, k膮pi膮c spokojne da-chy wjutrzenkowym 艣wietle, kt贸re przemieni艂o g艂贸wn膮 ulic臋 prowincjonalnego miasteczka w alej臋 艣wi膮ty艅. Zrobi艂o mi si臋 niedobrze, opar艂em si臋 wi臋c o rosn膮cy przed poczt膮 kasz-tanowiec. Czeka艂em, a偶 siatk贸wkowa iluzja przeminie, wa-haj膮c si臋, czy nie zatrzymywa膰 przeje偶d偶aj膮cych samocho-d贸w i nie ostrzega膰 zamy艣lonych kobiet, 偶e one i ich po-tomstwo zostan膮 wkr贸tce unicestwione. Zacz膮艂em ju偶 zwra-ca膰 na siebie uwag臋. Mruga艂em powiekami, zaciskaj膮c i otwieraj膮c pi臋艣ci, gdy przystan臋艂a przede mn膮 grupka na-stolatk贸w. 艢miali si臋 z mojego groteskowego stroju- l艣ni膮-cego, czarnego ubrania duchownego i bia艂ych but贸w teni-sowych.
- Blake... Zaczekaj!
Chwiej膮c si臋 bezradnie, otoczony rozchichotanymi m艂o-dzie艅cami, us艂ysza艂em, 偶e wo艂a mnie ojciec Wingate. Prze-chodzi艂 przez ulic臋, zatrzymawszy sznur samochod贸w moc膮 swej uniesionej d艂oni, a czo艂o l艣ni艂o mu w jaskrawym 艣wie-tle niczym he艂m. Kaza艂 m艂odzie艅com odej艣膰, a potem przyj-rza艂 mi si臋 z takim samym jak przedtem wyrazem troski i z艂o艣ci, niby zboczonemu uzurpatorowi, kt贸remu musia艂 pomaga膰, poniewa偶 艂膮czy艂y go z nim jakie艣 niezwyk艂e wi臋zy.
- Na co tak patrzysz, Blake? Blake!...
Chc膮c uciec przed 艣wiat艂em i niesamowitym ksi臋dzem, przeskoczy艂em-ozdobne ogrodzenie i wbieg艂em mi臋dzy ci-che bungalowy w bocznej uliczce za poczt膮. G艂os ojca Win-gate^ s艂ab艂 z ty艂u, gin膮c w d藕wi臋ku klakson贸w i przelatu-j膮cych w g贸rze samolot贸w. Tu panowa艂 wi臋kszy spok贸j. Chodniki by艂y puste, a dobrze utrzymane ogrody wygl膮da-艂y jak miniaturowe parki pami臋ci, po艣wi臋cone domowym b贸stwom telewizor贸w i zmywarek do naczy艅. 艢wiat艂o zacz臋艂o bledn膮c, kiedy dotar艂em na p贸艂nocne peryferie miasta. Dwie艣cie jard贸w za niezaoranym polem bieg艂 szeroki pok艂ad autostrady. W pobliski zjazd skr臋ca艂 w艂a艣nie konw贸j ci臋偶ar贸wek, ci膮gn膮cych przyczepy z wy-konanymi z drewna i p艂贸tna kopiami starych samolot贸w. Gdy karawana tych powietrznych fantazji przekroczy艂a bra-m臋 wytw贸rni, ci膮gn膮c zapylone sny mojego w艂asnego lotu, przeszed艂em obwodnic臋 i skierowa艂em si臋 w stron臋 mostu dla pieszych, przerzuconego ponad autostrad膮. Maki i 偶贸艂te janowce ociera艂y si臋 o moje nogi, a ja mia艂em nadziej臋, 偶e pozostawiaj膮 na nich swoje py艂ki. Kwit艂y w艣r贸d odpadk贸w, jak stare opony czy porzucone materace. Po mojej prawej r臋ce sta艂 meblowy hipermarket, kt贸rego otwarty dziedzi-niec wype艂nia艂o trzycz臋艣ciowe wyposa偶enie luksusowych apartament贸w, sto艂y jadalniane i szafy, klienci za艣 porusza-li si臋 mi臋dzy nimi z niejakim roztargnieniem, niczym zwie-dzaj膮cy w nudnym muzeum. Obok hipermarketu mie艣ci艂 si臋 warsztat naprawy samochod贸w, a na podw贸rku przed zak艂adem sta艂y u偶ywane auta, wystawione na sprzeda偶. Przy-cupn臋艂y w s艂o艅cu, oznaczone liczbami na szybach, niby przednia stra偶 cyfrowego wszech艣wiata, w kt贸rym wszyst-ko b臋dzie oznakowane i ponumerowane, jak w katalogu Dnia S膮du, zawieraj膮cym ka偶dy kamie艅 i ka偶de ziarnko piasku pod moimi stopami... i ka偶dy gorliwy kwiat maku. Wr贸ci艂a mi pewno艣膰 siebie, kiedy zacz膮艂em ucieka膰 z Shepperton - za kilka chwil mia艂em przekroczy膰 most i z艂a-pa膰 autobus, jad膮cy na lotnisko. Nogi nios艂y mnie same, gdy bieg艂em, podskakuj膮c w swoich bia艂ych butach teniso-wych. Przystan膮艂em przy wkopanym w gleb臋 betonowym s艂upie, niby przy jakiej艣 cyfrze wyznaczaj膮cej granic臋 tej ja艂owej ziemi. Spogl膮daj膮c ostatni raz za siebie na duszne miasteczko, w kt贸rym omal nie straci艂em 偶ycia, pomy艣la-艂em, 偶e wr贸c臋 tu pewnej nocy i farb膮 w sprayu wypisz臋 rosn膮cy ci膮g liczb na ka偶dej furtce ogrodowej, na wszyst-kich w贸zkach sklepowych i czo艂ach wszystkich dzieci. Pu艣ciwszy wodze fantazji, pobieg艂em dalej, krzykiem przyporz膮dkowuj膮c cyfry wszystkiemu doko艂a - kierowcom na autostradzie, skromnym chmurom na niebie i przypomi-naj膮cym hangary studiom nagra艅 w wytw贸rni. Pomimo wypadku my艣la艂em ju偶 o karierze, jak膮 zrobi臋 w lotnictwie - p贸jd臋 na kurs w szkole pilota偶u, zostan臋 oficerem si艂 po-wietrznych, jako pierwszy cz艂owiek oblec臋 Ziemi臋 w ma-szynie nap臋dzanej si艂膮 ludzkich mi臋艣ni albo zostan臋 pierw-szym europejskim astronaut膮...
Zdyszany, rozpi膮艂em ksi臋偶膮 marynark臋, by rzuci膰 j膮 na ziemi臋. W艂a艣nie wtedy, w odleg艂o艣ci pi臋膰dziesi臋ciu jard贸w od autostrady, dokona艂em niepokoj膮cego odkrycia. Cho膰 szed艂em r贸wnym krokiem przez wyboisty teren, wcale nie zbli偶a艂em si臋 do k艂adki dla pieszych. Piaszczysta ziemia przep艂ywa艂a obok, maki coraz niecierpliwiej obija艂y si臋 o moje kolana, ale autostrada pozostawa艂a wci膮偶 w tej samej odleg艂o艣ci, a by膰 mo偶e odsuwa艂a si臋 nawet coraz dalej, cho膰 Shepperton znika艂o w oddali za moimi plecami. Stwierdzi-艂em, 偶e wci膮偶 stoj臋 na olbrzymim polu, poro艣ni臋tym maka-mi, po艣r贸d kt贸rych le偶y kilka zdartych opon. Przygl膮da艂em si臋 p臋dz膮cym po autostradzie pojazdom i widocznym dobrze twarzom kierowc贸w. Chc膮c nag艂ym szu-sem zmyli膰 i wyprzedzi膰 to szalone poczucie odleg艂o艣ci, kt贸re najwyra藕niej zal臋g艂o si臋 w moim m贸zgu, rzuci艂em si臋 naprz贸d, by skr臋ci膰 po chwili gwa艂townie za rz膮d rdzewie-j膮cych beczek po ropie.
Autostrada zn贸w nieco si臋 oddali艂a.
Chwytaj膮c z trudem pe艂ne py艂u powietrze, spojrza艂em na swoje stopy. Czy偶by Miriam St. Cloud 艣wiadomie spre-zentowa艂a mi niepe艂nowarto艣ciowe obuwie sportowe, na-le偶膮ce do arsena艂u jej czarodziejskich sztuczek? St膮pa艂em ostro偶nie i badawczo po milcz膮cym piachu. Rozci膮gaj膮ca si臋 wok贸艂 ziemia ja艂owa by艂a wci膮偶 taka, jak膮 j膮 ujrza艂em, ust臋pliwa i nieust臋pliwa, w zmowie z tajemni-czymi mieszka艅cami Shepperton. Przez drzwi jakiego艣 nie-wielkiego samochodu wrasta艂y do wn臋trza ga艂膮zki naparst-nicy. Niewzruszone 艣wiat艂o uspokaja艂o pokrzywy, rosn膮ce wyczekuj膮co wzd艂u偶 autostradowej palisady. Kilku kierow-c贸w przygl膮da艂o mi si臋 ze swoich aut, bo wygl膮da艂em jak zdemencia艂y ksi膮dz w bia艂ych butach sportowych. Podnio-s艂em z ziemi kredowy kamie艅 i ponumerowa艂em paliki z rozrzuconych wok贸艂 kawa艂k贸w drewna, wyznaczaj膮c w ten spos贸b kalibrowan膮 艣cie偶k臋, maj膮c膮 zaprowadzi膰 mnie na mostek dla pieszych, ale gdy ruszy艂em naprz贸d, paliki oto-czy艂y mnie spiralnym ramieniem, owijaj膮cym si臋 zarazem wok贸艂 siebie i tworz膮cym zw贸j cyfr, kt贸ry przywi贸d艂 mnie zn贸w na 艣rodek pola.
P贸艂 godziny p贸藕niej da艂em za wygran膮 i ruszy艂em z po-wrotem do Shepperton. Wyczerpa艂em wszelkie sztuczki, jakie tylko przysz艂y mi do g艂owy - pr贸bowa艂em czo艂ga膰 si臋, biec ty艂em, zamyka膰 oczy i trzyma膰 si臋 r臋kami powie-trza. Gdy zostawi艂em za sob膮 stare opony i wrak samocho-du, ulice miasteczka przybli偶y艂y si臋, jak gdyby zadowolo-ne, 偶e mog膮 mnie zn贸w ogl膮da膰.
Uspokoi艂em si臋, gdy wszed艂em na obwodnic臋. Najwy-ra藕niej dozna艂em wskutek wypadku liczniejszych uraz贸w g艂owy, ni偶 mog艂em dot膮d przypuszcza膰. Przed hipermar-ketem wybra艂em sobie jak膮艣 rozd臋t膮 sof臋 i wyci膮gn膮艂em si臋 na niej w gor膮cym s艂o艅cu, odpoczywaj膮c po艣r贸d fa艂szy-wych reprodukcji i biurek, wystawionych na sprzeda偶 po obni偶onych cenach, dop贸ki czujny sprzedawca nie zmusi艂 mnie, bym ruszy艂 w dalsz膮 drog臋.
Szed艂em przez podw贸rze przed warsztatem, gdzie l艣ni艂y w s艂o艅cu wypolerowane karoserie u偶ywanych samochod贸w, przypominaj膮cych mi szereg barwnych b贸l贸w g艂owy. Ob-ci膮gn膮wszy zakurzone ubranie, ruszy艂em naprz贸d obwod-nic膮. Na przystanku sta艂y dwie kobiety z dzie膰mi. Przygl膮-da艂y mi si臋 uwa偶nie, jakby ba艂y si臋, 偶e za chwil臋 wykonam sw贸j taniec derwisza i otocz臋 je setkami ponumerowanych palik贸w.
Czeka艂em, a偶 pojawi si臋 autobus. Zignorowa艂em chytre spojrzenia kobiet, ale kusi艂o mnie, 偶eby si臋 obna偶y膰 i poka-za膰 im sw贸j lekko nabrzmia艂y cz艂onek. Jak na kogo艣, kto rzekomo umar艂, nigdy jeszcze nie czu艂em si臋 bardziej 偶ywy. - Nie zabierajcie dzieci do doktor Miriam! - krzykn膮-艂em. - Powie wam, 偶e umar艂y! Widzicie to jasne 艣wiat艂o? To wasze m贸zgi usi艂uj膮 zebra膰 resztki si艂! Oszo艂omiony swoj膮 seksualno艣ci膮, przysiad艂em na kra-w臋偶niku pod przystankiem, 艣miej膮c si臋 do siebie. W sil-nym 艣wietle popo艂udnia pusta droga zmieni艂a si臋 w zaku-rzony tunel albo d艂awi膮c膮 tub臋, uciskaj 膮c膮 mi m贸zg. Ko-biety, przypominaj膮ce gorgony w letnich sukienkach, ob-serwowa艂y mnie bacznie, a dzieci przygl膮da艂y mi si臋 z sze-roko rozdziawionymi ustami. Nabra艂em nagle pewno艣ci, 偶e autobus nigdy si臋 nie zjawi.
Autostrad膮 przejecha艂 policyjny radiow贸z. Pomimo ja-skrawego s艂o艅ca mia艂 w艂膮czone na pe艂n膮 moc reflektory. Wi膮zki 艣wiate艂 zamigota艂y na moim posiniaczonym ciele. Nie mog艂em stawi膰 im czo艂a, zawr贸ci艂em wi臋c i zacz膮艂em ucieka膰 obwodnic膮.
Zacz膮艂em rozumie膰, 偶e Shepperton schwyta艂o mnie w
7
ZOO STARKA
Mi臋dzy topolami p艂yn膮艂 ch艂odny strumie艅, pragn膮cy na-ma艣ci膰 i ukoi膰 moj膮 sk贸r臋. Po drugiej stronie podmok艂ej 艂膮ki sta艂y przycumowane wzd艂u偶 brzeg贸w rzeki jachty i 艂o-dzie motorowe. Przez dziesi臋膰 minut szed艂em dalej obwod-nic膮, czekaj膮c na dogodny moment, by podj膮膰 nast臋pn膮 pr贸-b臋 ucieczki z Shepperton. Wysadzane kasztanowcami i pla-tanami ciche uliczki bungalow贸w i ma艂ych domk贸w two-rzy艂y szereg zielonych altan, przypominaj膮cych bramy wio-d膮ce do przyjaznych labirynt贸w. Tu i 贸wdzie ponad 偶ywo-p艂otami wznosi艂y si臋 trampoliny. W ogr贸dkach mie艣ci艂y si臋 te偶 niewielkie baseny, a ich woda skrzy艂a si臋 krzemiennie, jak gdyby zagniewana, 偶e uwi臋ziono j膮 w tych udomowio-nych zbiornikach, i zdezorientowana, poniewa偶 mi艂o艣nie zalano ni膮 obsesyjnie pochy艂e dna. Wyobrazi艂em sobie te baseny, dotkni臋te plag膮 ma艂ych dzieci i ich leniwych ma-tek, knuj膮cych po cichu zemst臋.
Najwyra藕niej nie by艂o przypadkiem, 偶e m贸j p艂on膮cy sa-molot rozbi艂 si臋 w艂a艣nie w tym nadrzecznym miasteczku. Shepperton ze wszystkich stron otacza艂a woda - piaszczy-ste jeziorka i zbiorniki wodne, nowo tworz膮ce si臋 koryta strumieni, kana艂y i ruroci膮gi, pozostaj膮ce pod zarz膮dem w艂adz miejskich, czy wreszcie rozwarte ramiona rzeki, kar-mionej ca艂膮 sieci膮 potok贸w i strumyk贸w. Wysokie groble ponad zbiornikami tworzy艂y jakby szereg wysokich hory-zont贸w, i zda艂em sobie spraw膮, 偶e b艂膮kam si臋 w wodnym 艣wiecie. C臋tki 艣wiat艂a pod drzewami pada艂y na dno mor-skie. Cho膰 o tym nie wiedzieli, skromni mieszka艅cy tego prowincjonalnego miasteczka byli w rzeczywisto艣ci egzo-tycznymi stworzeniami morskimi o pe艂nych sn贸w m贸zgach wodnych ssak贸w. Wszystko wok贸艂 tych beznami臋tnych gospody艅 i ich ujarzmionego sprz臋tu domowego zawis艂o w g艂臋bokiej ciszy. By膰 mo偶e gro藕ny blask, kt贸ry widzia艂em nad Shepperton, by艂 proroczym odbiciem tego zatopione-go, prowincjonalnego miasteczka?
Dotar艂em do hotelik贸w w pobli偶u portu jachtowego. Wysoko ponad tudoria艅sk膮 rezydencj膮 St. Cloud贸w zwisa艂 z usch艂ego wi膮zu ogon cessny, sygnalizuj膮cy swoj膮 obec-no艣膰 z przerwami, jak gdyby znudzi艂 si臋 ju偶 przekazywa-niem wiadomo艣ci.
Przeszed艂em na drug膮 stron臋 i znalaz艂em si臋 przy pustej kasie, gdzie sprzedawano bilety do weso艂ego miasteczka na pomo艣cie. 艢wie偶o pomalowane wagoniki diabelskiej kolejki, podobnie jak jednoro偶ce i uskrzydlone konie mi-niaturowej karuzeli, l艣ni艂y z nadzicj膮w 艣wietle popo艂udnia, ja jednak przypuszcza艂em, 偶e ten podupad艂y lunapark od-wiedzaj膮 tylko o p贸艂nocy parki zakochanych. Za kas膮 sta艂y 艣wiec膮ce pustkami klatki niewielkiego zoo. W jednej z nich siedzia艂y dwa wyp艂owia艂e s臋py, nie zwra-caj膮c uwagi na le偶膮cego na ziemi martwego kr贸lika - pta-sie sny o Andach gin臋艂y gdzie艣 za sklejonymi powiekami ich oczu. Ma艂a szerokonosa ma艂pka spa艂a na swojej p贸艂ce, a podstarza艂y szympans czochra艂 si臋 nieustannie, badaj膮c wra偶liwymi paznokciami p臋pek, jak gdyby usi艂owa艂 z艂ama膰 szyfr zamka p臋powiny - wygl膮da艂 niczym wewn臋trzny emigrant, wiecznie pe艂en nadziei.
Kiedy obserwowa艂em ze wsp贸艂czuciem jego 艂agodny pysk, z bramy wytw贸rni filmowej wyjecha艂 du偶y i b艂ysko-tliwie udekorowany pojazd, kt贸ry z 艂oskotem ruszy艂 gwa艂-townie naprz贸d, wzniecaj膮c tuman py艂u, a potem skr臋ci艂 nagle na plac przed kas膮 biletow膮. By艂 to karawan, przysto-sowany do przewo偶enia desek surfingowych i sprz臋tu lot-niarskiego, ozdobiony wizerunkami rozmaitych skrzydla-tych stwor贸w i poz艂acanych ryb. Zza kierownicy przypatry-wa艂 mi si臋 boja藕liwie ten sam blondyn, kt贸ry malowa艂 przed-tem wagoniki kolejki. Po chwili zdj膮艂 z g艂owy stary kask lotniczy, wysiad艂 z samochodu i zacz膮艂 si臋 krz膮ta膰 w kasie, usi艂uj膮c nie zwraca膰 na mnie uwagi.
Jednak kiedy doszed艂em do ko艅ca pomostu, us艂ysza艂em tupot jego n贸g na metalowych p艂ytach.
- Blake... Uwa偶aj! - Ruchem r臋ki pokaza艂, 偶ebym od-szed艂 od s艂abej por臋czy, poniewa偶 obawia艂 si臋, 偶e rdzewie-j膮cy korpus pomostu m贸g艂by si臋 pod nami zawali膰. - Wszystko w porz膮dku? To w艂a艣nie tutaj spad艂e艣. Spogl膮da艂 na mnie z niejakim wsp贸艂czuciem, ale jedno-cze艣nie trzyma艂 si臋 z daleka, jak gdyby spodziewa艂 si臋, 偶e mog臋 w ka偶dej chwili uczyni膰 co艣 dziwacznego. Czy偶by widzia艂, jak pr贸bowa艂em doj艣膰 do autostrady? - To by艂o widowiskowe l膮dowanie... - M臋偶czyzna za-patrzy艂 si臋 w wartki nurt, przep艂ywaj膮cy pod naszymi sto-pami. - Wiem, 偶e wykonujesz akrobacje lotnicze, ale t臋 sztuczk臋 musia艂e艣 chyba 膰wiczy膰 ca艂e lata. - G艂upi jeste艣! - Mia艂em ch臋膰 go uderzy膰. - O ma艂o si臋 nie zabi艂em!
- Wiem o tym! Przepraszam... ale wydaje mi si臋, 偶e takie rzeczy te偶 wymagaj膮 pr贸b... - Bawi艂 si臋 starymi go-glami i kaskiem, zawstydzony nagle, 偶e eksponuje sw贸j rynsztunek lotniczy, jak gdyby usi艂uj膮c ze mn膮 rywalizo-wa膰.
- Pracuj臋 w wytw贸rni nad filmem... To nowa wersja Zwy-ci臋zc贸w 偶ywio艂u.* Gram oblatywacza.
- Blondyn lekcewa偶膮cym gestem wskaza艂 diabelsk膮 kolejk臋. - To d艂ugoterminowa inwestycja, a w ka偶dym ra-zie tak by艂a obliczana. Potrzebna jej jaka艣 atrakcja. W艂a艣ci-wie dziwi臋 si臋, 偶e nie ma nikogo wi臋cej. To nieco zabawne, Blake, 偶e jeste艣 jedyn膮 osob膮, kt贸ra tu dzisiaj przysz艂a... Dosi臋gn膮! jednego z wagonik贸w i rozhu艣ta艂 si臋 w po-wietrzu, popisuj膮c si臋 muskulatur膮 nie tyle dlatego, 偶eby mnie przestraszy膰 - powali艂bym go na ziemi臋 bez najmniej-szego wysi艂ku - a raczej po to, by zdoby膰 z mojej strony co艣 w rodzaju fizycznego szacunku. Zachowywa艂 si臋 napa-stliwie, ale jednocze艣nie ujmuj膮co, rozmy艣laj膮c ju偶 zapa-mi臋tale, w jaki spos贸b m贸g艂by wykorzysta膰 katastrof臋 mo-jego samolotu do swoich w艂asnych cel贸w. Kiedy spogl膮da艂 w t臋sknej zadumie na rzek臋 i zaginione 艣lady po wypadku, niesione w dal na roz艣wietlonym s艂o艅cem grzbiecie Tami-zy, spostrzeg艂em, 偶e 偶a艂uje, i偶 nie jest w stanie wykorzysta膰 przypadkowej blisko艣ci zrujnowanego pomostu i miejsca mojego awaryjnego l膮dowania.
- Stark, powiedz mi co艣... Czy widzia艂e艣, jak p艂yn膮艂em do brzegu?
- Oczywi艣cie. - Chc膮c chyba uprzedzi膰 ewentualne s艂o-wa krytyki pod swoim adresem za to, 偶e nic wtedy nie zro-bi艂, Stark wyja艣ni艂 pospiesznie: - Zamierza艂em w艂a艣nie sko-czy膰 do wody, ale ty nagle pojawi艂e艣 si臋 na brzegu, bo uda-艂o ci si臋 jako艣 wydosta膰 z samolotu.
- To ojciec Wingate wyci膮gn膮艂 mnie na brzeg. Widzia-艂e艣, czy kto艣 pr贸bowa艂 mnie reanimowa膰? Albo zastoso-wa膰 sztuczne oddychanie?...
„Men with Wings”, film ameryka艅skiego re偶ysera Williama A. Wel-lmana, nakr臋cony w 1938 roku, z Fredem MacMurrayem i Rayem Millandem w rolach g艂贸wnych (przyp. t艂um.). - Nie... A dlaczego pytasz? - Stark przyjrza艂 mi si臋 ba-dawczo z nieoczekiwanym przeb艂yskiem inteligencji na swojej aktorskiej twarzy. - Nie pami臋tasz? - Chcia艂bym podzi臋kowa膰 tej osobie. - Po chwili doda-艂em swobodnie: - Jak d艂ugo siedzia艂em uwi臋ziony w samo-locie?
Stark nas艂uchiwa艂 niespokojnych s臋p贸w, kt贸re t艂uk艂y si臋 w klatce. Wielkie ptaszyska usi艂owa艂y wdrapa膰 si臋 na pr臋ty i chwyci膰 kawa艂ek nieba. Przyjrza艂em si臋 bacznie nerwo-wym oczom Starka i drobnym w艂oskom, stercz膮cym wok贸艂 jego warg jak ig艂y. A mo偶e to on mnie reanimowa艂? Wy-obrazi艂em sobie, 偶e jego pi臋kne usta zaciskaj膮 si臋 na moich wargach, a mocne z臋by Starka rani膮 mi dzi膮s艂a. Pod wielo-ma wzgl臋dami przypomina艂 muskularn膮, jasnow艂os膮 kobie-t臋. Poci膮ga艂 mnie, nie z powodu jakiego艣 dewiacyjnego, ho-moseksualnego impulsu, wyzwolonego gwa艂townym szarp-ni臋ciem z mojej psychiki na skutek wypadku, lecz z uwagi na niemal bratersk膮 blisko艣膰 jego cia艂a, ud, bark贸w, ramion i po艣ladk贸w, jak gdyby艣my dzielili w dzieci艅stwie sypial-ni臋. By艂em m艂odszym, ale silniejszym z braci, niczym mia-ra, kt贸r膮 Stark musia艂 ca艂e 偶ycie przyk艂ada膰 do siebie. Mo-g艂em go u艣cisn膮膰, kiedy tylko przysz艂aby mi ochota, mo-g艂em przycisn膮膰 jego d艂onie do swoich posiniaczonych 偶e-ber i sprawdzi膰, czy to on usi艂owa艂 mnie zaatakowa膰 - i mog艂em sprawdzi膰, czy k膮sa.
Zmieszany moim badawczym spojrzeniem, Stark odwr贸-ci艂 si臋 plecami do rzeki.
- Jak d艂ugo by艂e艣 pod wod膮?... Trzy albo cztery minuty.
Mo偶e troch臋 d艂u偶ej.
- Dziesi臋膰 minut?
- To du偶o czasu, Blake. Nie sta艂by艣 teraz tutaj. Zn贸w zapanowa艂 nad sob膮 i przypatrywa艂 mi si臋 z prze-bieg艂膮 min膮, zaciekawiony, co zamierzam zrobi膰. Bawi艂 si臋 swoim przedpotopowym kaskiem lotniczym, wymachuj膮c mi nim przed oczami, jak gdyby kie艂kowa艂o w nim podej-rzenie, 偶e obaj jeste艣my pilotami, graj膮cymi w filmie. Ja jednak pilotowa艂em po niebie prawdziwy, silnikowy sa-molot, nie jedn膮 z tych biernych lotni, zale偶nych od si艂y wiatru.
Obwodnic膮 nadjecha艂 w贸z policyjny, rozpalaj膮c reflek-torami 艣wiat艂o popo艂udnia. Kiedy samoch贸d zatrzyma艂 si臋 przy kasie, zauwa偶y艂em, 偶e na tylnym fotelu za dwoma po-licjantami siedzi ojciec Wingate. Patrzy艂 na mnie przez za-mkni臋te okno zamy艣lonym wzrokiem cz艂owieka, kt贸ry spo-kojnie odda艂 si臋 w r臋ce policji.
Kiedy czeka艂em, a偶 ksi膮dz wska偶e mnie funkcjonariu-szom, Stark uj膮艂 moj膮 d艂o艅.
- Jad臋 do Londynu. Podrzuc臋 ci臋 na drug膮 stron臋 rzeki. Usiad艂em na przednim siedzeniu karawanu w stroju ka-rawaniarza, kryj膮c twarz za zwini臋tym sklepieniem lotni. S艂ysza艂em 膰wierkanie ma艂pki i g艂臋bokie skrzeczenie s臋p贸w. Z niewiadomego powodu moje przybycie przyprawi艂o zwie-rz臋ta o zdenerwowanie. W lusterku wstecznym ujrza艂em ojca Wingate, kt贸ry obserwowa艂 mnie z radiowozu jak b臋-d膮cy w zmowie ze mn膮 spiskowiec, skrupulatnie trzymaj膮-cy j臋zyk za z臋bami, 偶eby nie zdradzi膰 niczego, co nas 艂膮czy. Stark sta艂 w towarzystwie dw贸ch policjant贸w przy kasie i pilnowa艂, 偶eby trzymali si臋 z dala od zardzewia艂ego po-mostu. Wzruszy艂 ramionami, gdy policjanci wskazali niebo nad wytw贸rni膮 filmow膮.
A zatem policja wci膮偶 szuka艂a 艣wiadk贸w. Ujrzawszy, 偶e aktor przecz膮co potrz膮sa g艂ow膮, nabra艂em przekonania, 偶e pomimo wielu niewiadomych tego popo艂udnia Stark, oj-ciec Wingate, Miriam St. Cloud ani nikt inny, kto widzia艂 m贸j wypadek, nie wyda mnie policji.
8
POCH脫WEK KWIAT脫W
W ko艅cu mia艂em wi臋c umkn膮膰 z tego dusznego mia-steczka. Niecierpliwi艂em si臋, siedz膮c obok Starka, kiedy cze-kali艣my w kolejce, 偶eby przekroczy膰 most w Walton. Na-desz艂o p贸藕ne popo艂udnie i drogi dojazdowe zapchane by艂y samochodami, wracaj膮cymi z Londynu. Walton le偶a艂o na po艂udnie od Shepperton, czyli jeszcze dalej od lotniska, ale przynajmniej opu艣ci艂em stref臋 zagro偶enia. Rozmy艣la艂em o decyzji Starka, kt贸ry postanowi艂 nie wyda膰 mnie policji - m贸j rzekomy powr贸t z martwych uciszy艂 na pewien czas aktora, jak przedtem doktor Miriam, jej matk臋 i poszukuj膮-cego skamienia艂o艣ci ksi臋dza. By艂em jednak przekonany, 偶e Stark zdradzi moj膮 histori臋 jakiej艣 gazecie albo stacji tele-wizyjnej, zw艂aszcza gdy odkryje, 偶e ukrad艂em cessn臋. Ale z jemu tylko znanego powodu to, 偶e by艂em pilotem, zrobi艂o na Starku g艂臋bokie wra偶enie. Moje spektakularne przybycie i prawdziwa katastrofa, w przeciwie艅stwie do za-aran偶owanych wypadk贸w z jego filmu, dotkn臋艂y w nim ja-kiego艣 jeszcze bezkszta艂tnego, lecz pot臋偶nego marzenia. Stark wskaza艂 niemal nieruchomy sznur samochod贸w, tkwi膮cych w ob艂okach l艣ni膮cych w s艂o艅cu spalin. - W zasadzie powiniene艣 znajdowa膰 si臋 teraz tysi膮c st贸p ponad tym wszystkim, Blake. Wzi膮艂em kiedy艣 kilka lekcji pilota偶u, ale nie sz艂o mi dobrze. A ty nie pr贸bowa艂e艣 mo偶e kiedy艣 lotniarstwa?
Patrzy艂em na usch艂e wi膮zy, g贸ruj膮ce nad parkiem. Zza zakola rzeki ogon cessny migotliwie przekazywa艂 mi wci膮偶 swoj膮 wiadomo艣膰. Z nieba zwisa艂y 艣wie偶o pomalowane wagoniki diabelskiego ko艂a niczym zabawki, czekaj膮ce, a偶 pochwyc膮 je piloci przelatuj膮cych w pobli偶u balon贸w. - Tak naprawd臋 interesuj臋 si臋 lotami w maszynach na-p臋dzanych si艂膮 ludzkich mi臋艣ni. Chcia艂bym pewnego dnia odby膰 pierwszy taki lot dooko艂a 艣wiata.
- Maszyna lataj膮ca, nap臋dzana si艂膮 ludzkich mi臋艣ni? - Stark przewr贸ci艂 oczami, chc膮c mi si臋 skwapliwie przypo-doba膰. Czy nie rozumia艂, 偶e uratowa艂 mnie przed policj膮? - Chcia艂bym ci pom贸c, Blake... M贸g艂by艣 wystartowa膰 w艂a-艣nie st膮d. Z Shepperton.
- Z Shepperton?
- Z reklamowego punktu widzenia trudno o lepsze miej-sce. Po twoim porannym wypadku ch臋tnie powitano by ci臋 tu jako miejscowego pilota i m贸g艂by艣 zapewne otworzy膰 szko艂臋 pilota偶u, mo偶e nawet w porozumieniu z wytw贸rni膮. Poza tym mieszka艅cy tej okolicy s膮 op臋tani tego rodzaju rzeczami, jak parki safari, delfinaria czy akrobacje lotni-cze, wszystko im jedno. Ci膮gle przebieraj膮 si臋 za halabard-nik贸w z Tower albo za piechot臋 hanowersk膮 i odgrywaj膮 bitw臋 pod Austerlitz. Ja postanowi艂em rozbudowa膰 zoo. Gdyby uda艂o mi si臋 wydoby膰 z rzeki tw贸j samolot, wysta-wi艂bym go na pokaz jako atrakcj臋 turystyczn膮. -Nie...
- Dlaczego? A mo偶e odsprzeda mi go twoja firma ubez-pieczeniowa?
-Nie ruszaj go!
- W porz膮dku, Blake... - Zaskoczony gwa艂towno艣ci膮 w moim g艂osie, Stark chwyci艂 mnie za r臋k臋, 偶ebym si臋 uspo-koi艂. - Oczywi艣cie, zostawi臋 samolot w spokoju. Niech rzeka uniesie maszyn臋 do morza. Wiem, co czujesz, Blake. Wlekli艣my si臋 teraz wzd艂u偶 艣rodkowego prz臋s艂a mostu. W oczach pulsowa艂y mi setki 艣wiate艂 stopu, poniewa偶 kie-rowcy co chwila zatrzymywali si臋 i ruszali znowu. Mijali-艣my d藕wigary na odleg艂o艣膰 wyci膮gni臋tej r臋ki, jad膮c tak powoli, 偶e mog艂em policzy膰 nity wystaj膮ce spod 艂uszcz膮cej si臋 farby.
I tym razem nabra艂em jednak pewno艣ci, 偶e wcale nie poruszamy si臋 naprz贸d. Nie tylko nie zbli偶ali艣my si臋 do brzegu, na kt贸rym le偶a艂o Walton, ale byli艣my od niego da-lej ni偶 przedtem. Ci膮gn膮ce si臋 przed nami szeregi samo-chod贸w i autobus贸w przypomina艂y gigantyczne pasy trans-misyjne. Po艂o偶ony z ty艂u brzeg Shepperton ze swoimi fir-mami 偶eglugowymi i przystaniami wydawa艂 si臋 nie dalej ni偶 pi臋膰set jard贸w st膮d.
Rzeka zako艂ysa艂a si臋. Zabrak艂o mi tchu i opad艂em na siedzenie, 艣wiadom napieraj膮cych ze wszystkich stron po-jazd贸w, poruszaj膮cych si臋, lecz nieruchomych, a ponadto wyposa偶onych w 艣wiat艂a wysysaj膮ce si艂y z moich oczu. Cze-ka艂em, a偶 z艂udzenie minie, uwi臋ziony na metalowej drodze d艂ugo艣ci jednej mili.
- Blake, poruszamy si臋! Wszystko jest w porz膮dku!
Aleja wiedzia艂em swoje.
Gdy otwiera艂em drzwi, poczu艂em d艂o艅 Starka na swoich zmia偶d偶onych piersiach. Odtr膮ci艂em go 艂okciem i wysko-czy艂em z karawanu. Przesadzi艂em si臋gaj膮c膮 bioder barier-k臋, wypad艂em na chodnik i pobieg艂em w d贸艂, ku bezpiecz-nym brzegom Shepperton.
Pi臋膰 minut p贸藕niej, gdy zostawi艂em rzek臋 daleko za sob膮, siedzia艂em na 艂awce przy opustosza艂ych kortach tenisowych. Pozbywszy si臋 l臋ku, kt贸ry d藕wiga艂em na mo艣cie, zacz膮艂em masowa膰 swoj膮 posiniaczon膮 klatk臋 piersiow膮. W ka偶dym razie dowiedzia艂em si臋, 偶e to nie Stark usi艂owa艂 mnie reani-mowa膰 - d艂onie, kt贸re odcisn臋艂y si臋 na moich 偶ebrach, by艂y wi臋ksze, r贸wnie du偶e i silne, jak moje.
Podnios艂em wzrok na umar艂e wi膮zy, odleg艂e ulice i domy. Z jakiej艣 przyczyny, znanej jedynie najskrytszym zakamar-kom mojej g艂owy, zosta艂em uwi臋ziony w tym nadrzecznym mie艣cie, wok贸艂 kt贸rego moje my艣li zakre艣li艂y ciasny kr膮g, wyznaczony na p贸艂nocy przez autostrad臋, a na zachodzie i po艂udniu przez kr臋te koryto Tamizy. Przygl膮da艂em si臋 po-jazdom, ci膮gn膮cym w kierunku Londynu, na wsch贸d, i by-艂em pewien, 偶e gdybym pr贸bowa艂 st膮d wyj艣膰 tymi ostatni-mi drzwiami, rysuj膮cymi si臋 na horyzoncie, otwar艂aby si臋 przede mn膮 ta sama, mdl膮ca perspektywa. Na korty wesz艂y pod opiek膮 matki dwie nastoletnie dziewczyny z rakietami w d艂oniach. Przypatrywa艂y mi si臋 czujnie, zaskoczone widokiem m艂odego ksi臋dza w butach tenisowych, kt贸ry najprawdopodobniej upi艂 si臋 mszalnym winem. Mia艂em ochot臋 sp臋dzi膰 popo艂udnie na grze w teni-sa z tymi kobietami. Cho膰 by艂em ca艂kowicie wyczerpany, ow艂adn臋艂a mn膮 ta sama pot臋偶na, acz niewybredna 偶膮dza seksualna, kt贸r膮 odczuwa艂em do wszystkich ludzi, jakich spotka艂em w Shepperton po wypadku: do Starka, niewido-mego dziecka, m艂odej lekarki, a nawet do ksi臋dza. Wpatry-wa艂em si臋 wi臋c w matk臋 i c贸rki w gor膮cej zadumie, jak gdyby by艂y nagie, i to nie w moich, lecz swoich w艂asnych oczach. Pragn膮艂em uwie艣膰 je obietnic膮 spowiedzi, prowa-dzonej mi臋dzy kolejnymi returnami z linii ko艅cowej, pa-rzy膰 si臋 z ka偶d膮 z nich z osobna mi臋dzy wolejami, zagry-wanymi w poprzek kortu i pokrywa膰 je od ty艂u, gdy b臋d膮 kuca膰 przy siatce.
Dlaczego uwi臋zi艂em sam siebie w Shepperton? By膰 mo偶e wci膮偶 my艣la艂em o tamtym pasa偶erze z samolotu... Mo偶e by艂 to mechanik, kt贸rego sterroryzowa艂em, porywaj膮c ces-sn臋, i teraz nie艣wiadomie nie chcia艂em opu艣ci膰 miasteczka, nie wydobywszy najpierw jego cia艂a? Czy to nie ten nie-znajomy pasa偶er pr贸bowa艂 mnie zabi膰 w ostatniej, rozpacz-liwej konwulsji? Wydawa艂o mi si臋, 偶e przypominam sobie, jak zmagali艣my si臋 w zatopionym kokpicie cessny, kiedy jego d艂onie wyciska艂y mi powietrze z p艂uc, a jego usta za-kleszczy艂y si臋 na moich ustach, poniewa偶 wysysa艂 ze mnie ostatnie tchnienie, 偶eby utrzyma膰 si臋 przy 偶yciu jeszcze przez kilka chwil...
Kobiety przesta艂y gra膰. Przygl膮da艂y mi si臋 w milczeniu z pi艂kami w r臋kach niczym u艣pione manekiny. Po rozdartej ziemi u moich st贸p i po unosz膮cym si臋 w powietrzu pyle pozna艂em, 偶e przed chwil膮 odegra艂em t臋 tytaniczn膮 pod-wodn膮 walk臋, szamocz膮c si臋 sam ze sob膮 na oczach kobiet. Zirytowany dziwnymi spojrzeniami tenisistek, rzuci艂em w ich kierunku jak膮艣 wulgarn膮 obelg臋 i ruszy艂em na prze艂aj przez park.
S艂o艅ce, przez ca艂y dzie艅 wisz膮ce dok艂adnie nad rzek膮 jak zapomniany reflektor, znajdowa艂o si臋 teraz nad wytw贸r-ni膮 filmow膮 na p贸艂nocny zach贸d od Shepperton. Listowie w parku spos臋pnia艂o, a 艣wiat艂o zosta艂o uwi臋zione pod drze-wami na kilka ostatnich godzin, nie mog膮c zn贸w nabra膰 si艂. Niedaleko, na niewielkiej 艂膮czce ko艂o parku, skrytej za 艣cia-n膮 ciemnych rododendron贸w, bawi艂a si臋 tr贸jka dzieci. Ci臋偶-kie stopy Davida dudni艂y w trawie, Jamie pohukiwa艂 dono-艣nie, a niewidoma Rachel wydawa艂a 偶wawe, kr贸tkie instruk-cje.
Przypomniawszy sobie o tej sympatycznej tr贸jce, posta-nowi艂em przy艂膮czy膰 si臋 do zabawy. Rozepchn膮艂em rodo-dendrony i wydosta艂em si臋 na 艂膮k臋, na w膮ski pas zapomnia-nej ziemi, biegn膮cy ku rzece wzd艂u偶 ma艂ego strumienia. Przygl膮da艂em si臋 dzieciom, bawi膮cym si臋 w g艂臋bokiej tra-wie. Maszerowa艂y g臋siego w swym wyimaginowanym 艣wie-cie w kierunku klombu, 艣wie偶o wykopanego w tajemnej altanie w艣r贸d drzew. Prowadzi艂 weso艂y mongo艂, a za nim szli Rachel i Jamie z bukietami zwi臋d艂ych tulipan贸w. Przystan臋li z powag膮 ko艂o klombu. Rachel ukl臋k艂a, ba-daj膮c rozkopan膮 ziemi臋 swoimi pr臋dkimi d艂o艅mi, i z艂o偶y艂a tulipany w艣r贸d uciesznych jaskr贸w i stokrotek. Dopiero wtedy poj膮艂em, 偶e klomb jest w rzeczywisto艣ci grobem, a troje upo艣ledzonych dzieci odgrywa ceremoni臋 pogrzebo-w膮 martwych tulipan贸w, kt贸re znalaz艂y w 艣mietniku stra偶-nika parkowego. Dzieci u艂o偶y艂y tak偶e skromny krzy偶 z pa-tyk贸w, przyozdobiony kawa艂kami kolorowego szk艂a i srebr-nej cynfolii.
Wzruszony owym niewyszukanym rytua艂em, wkroczy-艂em do altanki. Zaniepokojone dzieci odwr贸ci艂y si臋 do mnie. Rachel wrzuci艂a do grobu ostatni tulipan, a policzki 艣ci膮-gn臋艂a jej blado艣膰, kiedy szuka艂a po omacku r膮k Davida. Zanim zd膮偶y艂em si臋 odezwa膰, dzieci pu艣ci艂y si臋 p臋dem przez wysok膮 traw臋, a Jamie zn贸w zacz膮艂 pohukiwa膰, na艣laduj膮c krzyk zaniepokojonego ptaka.
- Rachel!... Nie zrobi臋 wara krzywdy! Jamie!... Dopiero wtedy zauwa偶y艂em, 偶e razem z martwymi kwia-tami dzieci zamierza艂y z艂o偶y膰 do grobu co艣 jeszcze. By艂 to drewniany krzy偶, przypominaj膮cy schematyczny wizerunek samolotu, kt贸rego skrzyd艂a i ogon Rachel, David i Jamie zaznaczyli bia艂膮 kredk膮.
Czy zatem dzieci grzeba艂y moj膮cessn臋?
Obejrza艂em si臋 na tajemn膮 艂膮k臋. Dzieci znikn臋艂y. Po raz pierwszy ogarn臋艂o mnie poczucie, 偶e by膰 mo偶e umar艂em. Ale tego popo艂udnia w opuszczonej altanie postanowi-艂em dowie艣膰, 偶e je艣li naprawd臋 zgin膮艂em, je偶eli naprawd臋 uton膮艂em w skradzionym samolocie, to odt膮d b臋d臋 偶y艂 wiecznie.
9
BARIERA RZEKI
- Czy umar艂em?
Odezwa艂em si臋 tak cicho do grobu, czekaj膮c na odpo-wied藕. Spojrza艂em ze z艂o艣ci膮 na rozpi臋ty na krzy偶u samolot i dusz膮ce si臋 rododendrony.
- Czy ja i umar艂em, i oszala艂em?
Dlaczego tak poruszy艂a mnie ta infantylna zabawa troj-ga upo艣ledzonych dzieci? Str膮ci艂em kopniakiem kwiaty z grobu, rozepchn膮艂em zapylone li艣cie i wr贸ci艂em do parku. Usidlone pod drzewami 艣wiat艂o skoczy艂o natychmiast ku mnie, uszcz臋艣liwione, 偶e znalaz艂o co艣 偶ywego, czego mo偶e si臋 chwyci膰. Gra艂o rado艣nie na klapach marynarki, po艂y-skuj膮c i ta艅cz膮c wok贸艂 moich bia艂ych but贸w. By艂em pewien, 偶e jednak nie umar艂em. Zgniecione 藕d藕-b艂a pod moimi stopami, zm臋czone 艣wiat艂o, odbite od rzeki, skubi膮ce traw臋 jelenie i szorstka kora usch艂ych wi膮z贸w prze-konywa艂y mnie, 偶e wszystko to jest rzeczywisto艣ci膮, nie za艣 wymys艂em umieraj膮cego cz艂owieka, uwi臋zionego w zato-pionym samolocie. Wiedzia艂em, 偶e nie straci艂em przytom-no艣ci ani na chwil臋. Wydosta艂em si臋 z maszyny, zanim za-ton臋艂a, i przypomnia艂em sobie, 偶e sta艂em mi臋dzy skrzyd艂a-mi, kiedy woda wirowa艂a wok贸艂 moich st贸p. Wolnym krokiem ruszy艂em w stron臋 rzeki, wymachuj膮c ramionami, 偶eby odp臋dzi膰 艣wiat艂o, napieraj膮ce na mnie ni-czym t艂um rozentuzjazmowanych klakier贸w. Przeczucie katastrofy by艂o odbiciem obawy, 偶e wymy艣li艂em wszystko, co mnie otacza - miasteczko, drzewa, domy, plamy od tra-wy na pi臋tach Miriam St. Cloud - a nawet samego siebie. Teraz 偶y艂em, czy jednak nie umar艂em kiedy艣 przedtem? Je艣li przebywa艂em uwi臋ziony w samolocie przez jedena-艣cie minut, dlaczego nikt nie przyszed艂 mi z pomoc膮? Grupka inteligentnych ludzi, w艣r贸d kt贸rych znajdowa艂a si臋 lekar-ka, zastyg艂a nieruchomo na brzegu rzeki, jak gdybym wy艂膮-czy艂 bieg ich czasu, dop贸ki nie wydosta艂em si臋 z cessny. Pami臋ta艂em, 偶e le偶a艂em na wilgotnej trawie, a moj膮 pier艣 mia偶d偶y艂a para nieznajomych r膮k. Czy moje serce przesta-艂o na chwil臋 bi膰, przekazuj膮c wyczerpanemu m贸zgowi wi-zj臋 艣mierci, z kt贸r膮 z takim skutkiem igra艂o tych troje dzie-ci?
Nie by艂em martwy. Sta艂em na brzegu, patrz膮c na spo-kojne wody i niezm膮cone, popo艂udniowe 艣wiat艂o. Wsze-d艂em na piasek i zepchn膮艂em do strumienia niewielk膮 艂贸d-k膮, kt贸r膮 kto艣 wci膮gn膮艂 na pla偶臋, a potem rzuci艂em cum臋, w艂o偶y艂em wios艂a w dulki i wyp艂yn膮艂em na milcz膮c膮 wod臋. Ch艂odna fala ocieka艂a 艣wiat艂em, maskuj膮cym czer艅 toni pod powierzchni膮. Par艂em pod pr膮d, zbli偶aj膮c si臋 do tudo-ria艅skiej rezydencji St. Cloud贸w. Rzeka b臋bni艂a o 艂贸dk臋, pobrz臋kuj膮c o dziobnic臋, jak gdyby pilnie przelicza艂a pie-ni膮dze.
Znajdowa艂em si臋 na 艣rodku Tamizy. Ni偶ej, pod opalizu-j膮c膮 powierzchni膮, zobaczy艂em bia艂ego ducha cessny. Od艂o-偶y艂em szybko wios艂a i chwyci艂em brzeg burty. Samolot spo-czywa艂 na dnie w odleg艂o艣ci dwudziestu st贸p ode mnie. Osiad艂 r贸wno na podwoziu, jak gdyby parkuj膮c w jakim艣 podwodnym hangarze. Drzwi do kabiny pilota by艂y otwar-te. Ko艂ysa艂 je pr膮d. Zdumia艂a mnie ogromna rozpi臋to艣膰 skrzyde艂 samolotu, wygl膮daj膮cych jak wyci膮gni臋te p艂etwy olbrzymiej p艂aszczki.
Wok贸艂 cessny roi艂a si臋 艂awica srebrnych ryb, 艣migaj膮-cych tu i tam wzd艂u偶 skrzyde艂 i kad艂uba. 艢wiat艂o, odbite od ich nakrapianych cia艂, rozja艣ni艂o kokpit, ods艂aniaj膮c na chwi-l臋 posta膰 martwego m臋偶czyzny, siedz膮cego przy sterach. Wios艂owa艂em r臋k膮, wychylony przez burt臋, dotykaj膮c wody ustami i brod膮, got贸w wypi膰 kwas mojej w艂asnej 艣mierci. Kokpit le偶a艂 dwana艣cie st贸p pode mn膮, a wodniste s艂o艅ce roz艣wietla艂o go co kilka chwil. Faluj膮ce cienie k艂a-d艂y si臋 na pulpit sterowniczy i pod艂og臋 kokpitu. Zn贸w zobaczy艂em za sterami ciemn膮 posta膰 - by艂 to m贸j w艂asny cie艅, padaj膮cy na dno przez powierzchni臋 wody! Wyczerpany, usiad艂em w 艂贸dce mi臋dzy wios艂ami, zwr贸-cony w stron臋 艂膮ki, na kt贸rej byd艂o spokojnie skuba艂o wy-sok膮 traw臋. Brzeg le偶a艂 zaledwie o kilka pchni臋膰 wiose艂 dalej, wdzi臋cz膮c si臋 艂agodnymi treskami p艂acz膮cych wierzb. Tu chcia艂em zej艣膰 na l膮d. Teraz, kiedy uda艂o mi si臋 potwier-dzi膰, 偶e by艂em w maszynie sam, mog艂em na zawsze opu-艣ci膰 Shepperton. Pomy艣la艂em, 偶e w臋dr贸wka przez cich膮 艂膮k臋 w艣r贸d szcz臋艣liwych kr贸w od艣wie偶y mnie przed powrotem na lotnisko.
Ch艂odz膮c d艂onie w wodzie, powios艂owa艂em do brzegu. Rzeka uwija艂a si臋 wok贸艂 艂贸dki, roj膮c si臋 tysi膮cami rozma-itych cz膮steczek, formami hydrowatymi i ameboidalnymi, okruchami owad贸w i niewielkich ro艣lin, male艅kimi algami i jakimi艣 stworzeniami, zaopatrzonymi w rz臋ski. Ob艂oki wodnego kurzu wirowa艂y wok贸艂 moich palc贸w, na progu 偶ycia, gdzie formy o偶ywione i nieo偶ywione tworzy艂y nie-przerwane widmo, opasuj膮ce mnie swoimi t臋czami. Zaczerpn膮艂em d艂oni膮 wody, wystawi艂em j膮 pod s艂o艅ce i przypatrzy艂em si臋 bacznie gnij膮cym cz膮steczkom. T艂oczy-艂y si臋 w ruchliwej cieczy niby rozemocjonowani wierni w miniaturowej katedrze. Chcia艂em skurczy膰 si臋 w py艂ek, da膰 nura do stawu, kt贸ry trzyma艂em w swoich cyklopich d艂o-niach, i unie艣膰 te zacieki 艣wiat艂a ku miejscom, gdzie z roz-mowy py艂u rodzi艂o si臋 samo 偶ycie.
Nie spogl膮daj膮c ku g贸rze czeka艂em, a偶 dinghy osi膮dzie na brzegu. Gdy z moich d艂oni sp艂yn臋艂y ostatnie krople wody, podnios艂em wzrok na przeciwleg艂y brzeg. Otacza艂 mnie ogromny grzbiet otwartej rzeki, jak srebr-ny pok艂ad Mississippi, kt贸rej brzegi tworzy艂y odleg艂y hory-zont. Brzeg Shepperton zas艂ania艂 w膮ski pas drzew, tote偶 z trudem rozpozna艂em drewniany cz臋艣ciowo fronton tudoria艅-skiej rezydencji. Na murawie sta艂y male艅kie postaci, o twa-rzach niewiele wi臋kszych ni偶 bledn膮ce punkciki 艣wiat艂a. Zdecydowa艂em przep艂yn膮膰 na drugi brzeg bez wzgl臋du na to, jakie u艂udy niepokoi艂y m贸j m贸zg, chwyci艂em wi臋c wios艂a i mocno odbi艂em od brzegu. Woda wok贸艂 dinghy wezbra艂a i poczu艂em, 偶e 艂贸dka posuwa si臋 naprz贸d. Spoj-rza艂em przez rami臋 na oddalaj膮ce si臋 wybrze偶e Walton, ale wios艂owa艂em dalej bez przerwy. Zn贸w otworzy艂y mi si臋 ranki na obtartych knykciach, by艂em jednak pewien, 偶e je-艣li b臋d臋 wios艂owa艂, prze艂ami臋 barier臋, kt贸r膮 opasa艂 mnie m贸j w艂asny m贸zg. Doda艂o mi to otuchy - czu艂em si臋 jak Kolumb, podnosz膮cy na duchu pozbawion膮 wiary za艂og臋, albo jak Pizarro, 偶egluj膮cy w g贸r臋 milcz膮cej, sennej Ama-zonki.
R臋ce ze艣lizgn臋艂y mi si臋 z zakrwawionych wiose艂. Wsta-艂em, samotny w tym wszech艣wiecie wody, i p艂yn膮艂em da-lej, u偶ywaj膮c ju偶 tylko jednego pi贸ra. Obie linie brzegowe znikn臋艂y gdzie艣 poni偶ej horyzontu. Z d艂oni 艣cieka艂a mi krew, znacz膮c plamami wod臋. Zakrzep艂e grudki odp艂ywa艂y d艂ug膮 wst臋g膮 w dal, niczym proporce, u艣wi臋caj膮ce moj膮 home-ryck膮 podr贸偶.
艢wiat艂o zacz臋艂o przygasa膰. Zm臋czy艂em si臋 i cisn膮艂em wios艂o na dno 艂贸dki. Zachodz膮ce s艂o艅ce si臋gn臋艂o horyzon-tu, a czyste dot膮d powietrze sta艂o si臋 m臋tne i nieprzezro-czyste. Nad znaczon膮 wst臋gami krwi wod膮 unosi艂y si臋 w膮-t艂e ob艂oczki, jak gdyby z mojej krwi i tchnienia mojego tru-du mia艂y wyl臋gn膮膰 si臋 za chwil臋 jakie艣 dziwne ptaki mor-skie, przypominaj膮ce chimery, kt贸re b臋d膮 karmi膰 si臋 艂ap-czywie moim cia艂em.
Porzuci艂em zamiar przep艂yni臋cia rzeki, ale wzi膮艂em si臋 zn贸w do wiose艂, ruszaj膮c w d艂ug膮 drog臋 powrotn膮 na brzeg Shepperton. Usch艂e wi膮zy pop臋dzi艂y ku mnie, powstaj膮c na brzegu, jak gdyby wynosi艂y je w g贸r臋 jakie艣 olbrzymie windy. Ogon samolotu zn贸w zacz膮艂 nadawa膰 sygna艂y, gdy nad wod膮 pojawi艂a si臋 tudoria艅ska rezydencja. Kiedy po raz ostatni poci膮gn膮艂em wios艂ami, pla偶y dosi臋g艂o tak偶e zbo-cze trawnika.
By艂em dziesi臋膰 st贸p od brzegu. W zapadaj膮cym zmierz-chu sta艂y na trawie Miriam St. Cloud i jej matka - blade lampki ich twarzy styka艂y si臋, jak gdyby mog艂y mi pos艂u-偶y膰 jako 艣wietlna boja. Kiedy wyszed艂em na brzeg, potyka-j膮c si臋 na mokrym piasku, zesz艂y na pla偶臋 i wzi臋艂y mnie pod r臋ce. Zapach ich cia艂 k艂ad艂 si臋 ci臋偶k膮 wonno艣ci膮 nad ciemnymi kwiatami.
- Blake, st贸j spokojnie. Mo偶esz si臋 na nas oprze膰, jeste-艣my tu naprawd臋.
Miriam przemy艂a mi zakrwawione kostki. Przybra艂a 艣wiadomie beznami臋tny wyraz twarzy lekarza opatruj膮ce-go dziecko, kt贸re 艣wiadomie narazi艂o si臋 na niebezpiecze艅-stwo. Widzia艂em, 偶e usi艂uje si臋 ode mnie oderwa膰 i zamkn膮膰 drzwi swoich uczu膰 na wypadek, gdybym zapragn膮艂 uczy-ni膰 j膮 cz臋艣ci膮 mojego koszmaru.
Pani St. Cloud poprowadzi艂a mnie w kierunku domu. Spodziewa艂em si臋, 偶e obsypie mnie wyzwiskami, tote偶 zdzi-wi艂a mnie jej delikatno艣膰. Ca艂a wcze艣niejsza wrogo艣膰 tej kobiety znikn臋艂a. Teraz pani St. Cloud obejmowa艂a mnie ciep艂ymi ramionami, pewn膮 d艂oni膮 podtrzymuj膮c mi g艂ow臋 na ramieniu, jak gdyby pociesza艂a swojego ma艂ego synka. Czy obserwowa艂y mnie przez ca艂y wiecz贸r, gdy samot-nie, niczym dzieciak bawi膮cy si臋 w Kolumba, wios艂owa-艂em rozpaczliwie zaledwie kilka krok贸w od miejsca, w kt贸-rym teraz sta艂y?
-Wszystko gotowe, Blake - powiedzia艂apani St. Cloud. - Przygotowa艂y艣my dla ciebie pok贸j. A teraz chcemy, 偶e-by艣 dla nas zasn膮艂.
10
WIECZ脫R PTAK脫W
Tego wieczora, gdy spa艂em ju偶 w g艂贸wnej sypialni rezy-dencji St. Cloud贸w, prze偶y艂em po raz pierwszy co艣, co wte-dy wydawa艂o mi si臋 snem.
Lecia艂em po nocnym niebie, ponad miastem, w kt贸rym rozpozna艂em Shepperton. Ni偶ej ci膮gn膮艂 si臋 srebrzysty grzbiet rzeki; jej d艂ugie, podw贸jne zakole obejmowa艂o przystanie i sklepy ze sprz臋tem 偶eglarskim, tudoria艅sk膮rezydencj臋 oraz pomost weso艂ego miasteczka z diabelskim ko艂em. Posuwa-艂em si臋 kursem po艂udniowym, kt贸rym wcze艣niej, tamtego dnia, lecia艂em ma艂膮 cessn膮. Min膮艂em wytw贸rni臋 filmow膮, gdzie przysiad艂y w trawie stare samoloty, a potem wysoki nasyp nad autostrad膮. W 艣wietle ksi臋偶yca jej betonowa na-wierzchnia tworzy艂a jakby niesko艅czony, pe艂en wyczeki-wania pas startowy. Za zasuni臋tymi zas艂onami w oknach spali mieszka艅cy miasteczka.
Ich 艣ni膮ce umys艂y podtrzymywa艂y mnie w locie. Sun膮c nad g艂owami tych ludzi, zrozumia艂em, 偶e nie lec臋 jak pilot w samolocie, lecz fruwam niby kondor, ptak do-brej wr贸偶by, i poj膮艂em, 偶e nie 艣pi臋 ju偶 w sypialni rezydencji St. Cloud贸w. Cho膰 wiedzia艂em, 偶e posiadam ludzki m贸zg i ciesz臋 si臋 wiruj膮cym powietrzem oraz przypominaj膮cymi piki ga艂臋ziami usch艂ych wi膮z贸w jak 偶aden inny ptak, u艣wia-domi艂em sobie, 偶e przybra艂em teraz posta膰 ptaka, p艂yn膮c majestatycznie poprzez zimne powietrze. Widzia艂em olbrzy-mie skrzyd艂a, z膮bkowane rz臋dy bia艂ych jak l贸d pi贸r, i czu-艂em pot臋偶ne mi臋艣nie swoich piersi. Czesa艂em niebo szpo-nami wielkiego drapie偶nika. Otula艂o mnie szorstkie upie-rzenie, wydzielaj膮ce cierpki od贸r, nieprzypominaj膮cy za-pachu ssaka, a ja smakowa艂em te wstr臋tne kr臋gi zwierz臋cej woni, plami膮ce nocne powietrze. Nie by艂em wdzi臋cznym stworzeniem lataj膮cym, lecz zawadiackim kondorem, kt贸-rego stek odchodowy pokrywa艂y grudki ekskrement贸w i na-sienia. By艂em got贸w kopulowa膰 z wiatrem. Moje okrzyki przecina艂y rozp臋dzone powietrze. Okr膮-偶y艂em tudoria艅sk膮 rezydencj臋, a szybuj膮c pod oknami sy-pialni, zobaczy艂em puste 艂贸偶ko i odrzucon膮 ko艂dr臋, jak gdyby jaka艣 ob艂膮kana istota mocowa艂a si臋 ze swoimi niezgrabny-mi skrzyd艂ami, chc膮c si臋 oswobodzi膰. Skr臋ci艂em raptownie nad trawnik, goni膮c w艣r贸d klomb贸w sw贸j o艣wietlony ksi臋-偶ycow膮 po艣wiat膮 cie艅, a potem musn膮艂em pazurami po-wierzchni臋 wody, wzniecaj膮c nad zatopion膮 cessn膮 dwa pi贸ropusze o艣lepiaj膮cej mgie艂ki.
Chcia艂em, 偶eby 艣pi膮cy mieszka艅cy przy艂膮czyli si臋 do mnie, lecia艂em wi臋c nad milcz膮cymi domami, krzycz膮c w okna. Na dach贸wkach salonu fryzjerskiego przysiad艂a bia-艂a posta膰. Jedno jej skrzyd艂o si臋gn臋艂o nie艣mia艂o powietrza, gdy zwany lirogonem ptak wyzwoli艂 si臋 wreszcie z u艣pio-nego umys艂u jakiej艣 starej panny w 艣rednim wieku, le偶膮cej w sypialni poni偶ej. Kr膮偶y艂em nad ni膮, zach臋caj膮c delikatne stworzenie, by zaufa艂o powietrzu. Po drugiej stronie drogi do Londynu, nad sklepem rze藕niczym, wspina艂y si臋 z tru-dem po stromym dachu dwa soko艂y. Samiec pr贸bowa艂 skrzy-de艂 - by艂 to wolny duch dobrodusznego kupca, 艣pi膮cego w g艂臋bokim, dwuosobowym 艂贸偶ku nad nocnym sklepem, ob-wieszonym po艂ciami wo艂owego i wieprzowego mi臋sa. Jego 偶ona ju偶 si臋 uwolni艂a. St膮pa艂a dumnie po dachu, skwapli-wie badaj膮c dziobem zapachy powietrza nocy. Chcia艂em ich zach臋ci膰, by ruszyli za mn膮, lata艂em wi臋c w g贸r臋 i w d贸艂 o艣wietlonej ksi臋偶ycem ulicy, przywo艂uj膮c z cicha pierwszych towarzyszy, kt贸rych wyrwa艂em ze snu. Lirogon pierwszy rozwin膮艂 boja藕liwie skrzyd艂a i skoczy艂 w noc. Zacz膮艂 spada膰 w le偶膮cy w dole ogr贸d i omal nie na-dzia艂 si臋 na anten臋 telewizyjn膮, gdy nagle znalaz艂 oparcie w powietrzu i wzlecia艂 w g贸r臋, ku mnie. Aleja nie by艂em jesz-cze got贸w, by parzy膰 si臋 z nim na wietrze. W ca艂ym Shepperton na dachach dom贸w pojawia艂y si臋 ptaki, wywabione moimi krzykami z u艣pionych umys艂贸w spoczywaj膮cych ni偶ej ludzi - strojnych we wspania艂e noc-ne pi贸ra m臋偶贸w, 偶on i rodzic贸w z podekscytowanymi pi-skl臋tami, gotowymi wzbi膰 si臋 z nimi w powietrze. Szybu-j膮c w g贸rze, s艂ysza艂em ich niecierpliwe okrzyki i czu艂em uderzenia skrzyde艂, gdy wznosili si臋 wy偶ej. G臋sta spirala lataj膮cych kszta艂t贸w wzbi艂a si臋 w noc jak rosn膮ca karuzela rozbudzonych 艣pioch贸w. Para 艂ab臋dzi krzykliwych wlecia-艂a z mieszkania nad supermarketem, sekretarze wyfruwa艂y z bungalow贸w nad wytw贸rni膮 filmow膮, z艂ote or艂y z wiel-kich willi nad rzek膮, a stado jemio艂uszek i wr贸bli z namio-t贸w, kt贸re skauci rozbili przy autostradzie. Lecia艂em przez park ku rzece, ci膮gn膮c za sob膮 ca艂膮 cze-red臋 ptak贸w. Nocne powietrze zbiela艂o tysi膮cami lataj膮cych istot, kiedy wsp贸lnie zatoczyli艣my ko艂o nad rezydencj膮. Miriam St. Cloud spa艂a w swojej sypialni, nic nie wiedz膮c o niecierpliwych zalotnikach, kt贸rych jej sprowadzi艂em. Wo艂aj膮c do niej, szybowa艂em tam i powrotem nad ciem-nym ogrodem w nadziei, 偶e zbudz臋 j膮 ze snu. Chcia艂em, 偶eby艣my wszyscy parzyli si臋 z ni膮 na wiet-rze.
Nocne powietrze wok贸艂 mnie zg臋stnia艂o od rozpychaj膮-cych si臋 i rozwrzeszczanych ptak贸w. 呕膮dza przepe艂nia艂a ogromne stado, oszala艂e na punkcie tej u艣pionej m艂odej kobiety. Czu艂em, 偶e ich dzioby i szpony szarpi膮 mi skrzy-d艂a, jak gdyby ptaki chcia艂y stopi膰 si臋 w jedno z moim pie-rzastym cia艂em i dzieli膰 ze mn膮 艣pi膮ce cia艂o Miriam St. Cloud. Ich skrzyd艂a bi艂y powietrze, odbieraj膮c mi dech, i zacz膮艂em si臋 dusi膰 w pr贸偶ni pi贸r.
Nie mog膮c d艂u偶ej trzyma膰 si臋 nieba, opad艂em ku pomo-stowi weso艂ego miasteczka, wyzwalaj膮c si臋 si艂膮 z tornada wrzeszcz膮cych ptak贸w. Wyczerpany, dotar艂em do wie偶y ko艣cio艂a i wyl膮dowa艂em na dachu. Kiedy sk艂ada艂em skrzy-d艂a, u艣wiadomi艂em sobie, jak ogromny by艂 ci臋偶ar mojego cia艂a i wielkich, upierzonych ramion, kt贸re gniot艂y mi pier艣 i ci膮gn臋艂y z powrotem w stron臋 snu.
Wy偶sze tabliczki dach贸wek osun臋艂y si臋 pod moimi szpo-nami. Nie mog膮c rozwin膮膰 skrzyde艂, run膮艂em w ciemn膮 przestrze艅 i spad艂em na plecy, na wy艂o偶on膮 kaflami posadzk臋 jakiego艣 niewielkiego pomieszczenia.
Le偶a艂em wycie艅czony mi臋dzy moimi w艂asnymi, niepo-radnymi skrzyd艂ami. Wok贸艂 sta艂y sto艂y, na nich za艣 le偶a艂y cz臋艣ciowo rozcz艂onkowane szkielety dziwacznych istot. Przy mikroskopie, na pochy艂ym blacie biurka, ujrza艂em co艣, co przypomina艂o szkielet skrzydlatego cz艂owieka. Wyci膮-ga艂 swe d艂ugie r臋ce, jak gdyby chcia艂 mnie chwyci膰 i unie艣膰 hen, ku nekropolii wiatru.
11
PANI ST. CLOUD
Kiedy si臋 obudzi艂em, poczu艂em czyje艣 usta, przyci艣ni臋-te lekko do moich warg, i d艂o艅, kt贸ra pie艣ci艂a mi pier艣. Po-k贸j zalewa艂o nadrzeczne 艣wiat艂o. Wpada艂o do wn臋trza przez wysokie okna, naprzeciwko kt贸rych sta艂o 艂贸偶ko. Poranne s艂o艅ce przew臋drowa艂o ju偶 podmok艂膮 艂膮k臋 i gniewnie wpa-trywa艂o si臋 we mnie, jak gdyby usi艂owa艂o obudzi膰 mnie ju偶 od 艣witu.
Usiad艂szy, zauwa偶y艂em, 偶e spod okna przygl膮da mi si臋 spokojnie pani St. Cloud. Sta艂a w tym samym miejscu, gdzie ujrza艂em japo raz pierwszy po wypadku cessny. Podnios艂a r臋k臋 ku brokatowym zas艂onom, ale jej zdenerwowanie znik-n臋艂o i teraz wygl膮da艂a raczej na starsz膮, ale wci膮偶 sprawn膮 siostr臋 swojej c贸rki. Czy to ona mnie ca艂owa艂a, gdy spa-艂em?
- Spa艂e艣, Blake? Sprowadzi艂e艣 nam niecodzienn膮 pogo-d臋. Wczoraj w nocy nad miasteczkiem przesz艂a niezwyk艂a burza... Wszystkim 艣ni艂y si臋 ptaki.
-Zbudzi艂em si臋 tylko raz... - Pami臋ta艂em sw贸j sen i jego wyczerpuj膮cy fina艂, tote偶 zdumia艂em si臋, stwierdziwszy, 偶e jestem ca艂kowicie wypocz臋ty. - Ale nic nie s艂ysza艂em. -To dobrze. Chcieli艣my, 偶eby艣 wypocz膮艂.-Pani St. Cloud usiad艂a na 艂贸偶ku i dotkn臋艂a mojego ramienia, przygl膮daj膮c mi si臋 matczynym spojrzeniem. - Tak czy owak by艂o to emocjonuj膮ce jak elektryczna burza. S艂yszeli艣my tysi膮ce p臋dz膮cych w powietrzu ptak贸w. Burza wyrz膮dzi艂a wiele szk贸d... Ale tobie chyba zupe艂nie wystarczy dziwna pogo-da w twojej g艂owie.
Zauwa偶y艂em, 偶e pani St. Cloud zaczesa艂a w艂osy w nie-wielk膮, ale wytworn膮 fal臋, jak gdyby spodziewa艂a si臋 spo-tka膰 z kochankiem. My艣la艂em o moim 艣nie, o wizji nocne-go lotu i jego koszmarnym ko艅cu, kiedy dusi艂em si臋 w pr贸偶ni bij膮cych wok贸艂 skrzyde艂 i spad艂em przez dach ko艣cio艂a do jakiego艣 niezwyk艂ego, pe艂nego szkielet贸w pokoju. Niepo-koi艂a mnie autentyczno艣膰 wizji. Gwa艂towne skr臋ty i po-wietrzne skoki nad miastem w 艣wietle ksi臋偶yca pami臋ta-艂em r贸wnie dok艂adnie, jak lot cessn膮 z londy艅skiego lotni-ska, a krzyki oszala艂ych z 偶膮dzy ptak贸w, moje w艂asne, po-偶膮dliwe j臋ki na widok Miriam St. Cloud, dzika si艂a nurku-j膮cych cia艂 i kloaczna gwa艂towno艣膰 tych prymitywnych stworze艅 wydawa艂y mi si臋 o wiele bardziej rzeczywiste ni偶 ten cywilizowany, pe艂en s艂o艅ca pok贸j.
Unios艂em poranione d艂onie, kt贸re zabanda偶owa艂a mi doktor Miriam, zanim zapad艂em w sen. Poszarpana gaza opatrunkowa, moje poranione 艂okcie i przedramiona usia-ne by艂y male艅kimi, czarnymi okruszkami, jak gdybym mo-cowa艂 si臋 z krzemienn膮 poduszk膮. Pami臋ta艂em mgli艣cie, 偶e potem uciek艂em z ko艣cio艂a i bieg艂em w 艣wietle ksi臋偶yca. Czu艂em ostry, ptasi zapach, prostackie pi臋kno powietrza, spowijaj膮cego moje cia艂o, i cierpki od贸r ptak贸w morskich, karmi膮cych si臋 wci膮偶 jeszcze 偶ywymi cia艂ami innych stwo-rze艅. Dziwi艂em si臋, 偶e pani St. Cloud nie zauwa偶y艂a tego zapachu.
A ona siedzia艂a obok, g艂aszcz膮c mnie po ramieniu. Mia-艂em si臋 przed ni膮 na baczno艣ci, opad艂em wi臋c z powrotem na poduszki i zacz膮艂em rozgl膮da膰 si臋 po sypialni, do kt贸rej zanios艂y mnie matka i c贸rka, gdy porzuci艂em bezowocne pr贸by przekroczenia rzeki. Niepokoj膮ce by艂o jednak to, 偶e obie czeka艂y na mnie, jak gdybym mieszka艂 z nimi od lat jako cz艂onek rodziny i wr贸ci艂 w艂a艣nie do domu, wyszed艂szy ca艂o z jakiego艣 偶eglarskiego wypadku.
Sk膮d ta pewno艣膰, 偶e wr贸c臋? Rozbiera艂y mnie z niesa-mowitym wyczuciem fizycznej intymno艣ci, jak gdyby roz-wija艂y skarb, kt贸rym mia艂y si臋 za chwil臋 podzieli膰. Patrzy-艂em, jak pani St. Cloud okr膮偶a 艂贸偶ko, wyjmuje z szafy moje ubranie i szczotkuje po艂y marynarki, niby zatroskana po-wsta艂ymi wskutek ci艣nienia mojej sk贸ry zmarszczkami na tkaninie - 艣ladami mojego cia艂a, pozostawionymi na u偶y-wanej ser偶y. Obmaca艂em swoje posiniaczone 偶ebra i usta, nadal obola艂e, jak wczorajszego popo艂udnia, i rozmy艣la艂em dalej o moim 艣nie. Nie by艂 niczym wi臋cej ni偶 sennym ma-rzeniem upad艂ego lotnika, ale moc, jak膮 mia艂em nad ptaka-mi, i spos贸b, w jaki je zwo艂a艂em z mrocznych dach贸w, da-wa艂y mi nieoczekiwane poczucie si艂y. Po latach niepowo-dze艅, kiedy nie udawa艂o mi si臋 odnale藕膰 formy 偶ycia, wsp贸艂-brzmi膮cej z moim sekretnym wyobra偶eniem samego sie-bie, na kr贸tk膮 chwil臋 znalaz艂em si臋 na kraw臋dzi swoistego spe艂nienia. Lata艂em pod postaci膮 najwspanialszego z pta-k贸w - kondora. Przypomnia艂em sobie swoj膮 seksualn膮 w艂a-dz臋 nad ptakami i 偶a艂owa艂em, 偶e Miriam St. Cloud nie wi-dzia艂a mnie jako najwi臋kszego z ptasich drapie偶nik贸w, bo zwabi艂bym j膮 w贸wczas ku niebu niczym nie艣mia艂ego alba-trosa. Gdyby nie panika, kt贸ra wybuch艂a nagle w艣r贸d po-wietrznej 偶膮dzy, i gdyby nie zapad艂 si臋 ko艣cielny dach, sp贸艂kowa艂bym z Miriam w g艂臋bokim 艂o偶u nocnego powie-trza.
My艣l膮c o swoim upadku, spyta艂em pani膮 St. Cloud:
- Czy jest tu jakie艣 muzeum? Gdzie mo偶na zobaczy膰 szkielety?
Po艂o偶y艂a ksi臋偶e ubranie na 艂贸偶ku, g艂aszcz膮c z u艣miechem tkanin臋.
- Ale偶, Blake... Czy偶by艣 chcia艂 im ofiarowa膰 swoje ko-艣ci? Owszem, mamy tu co艣 takiego, w zakrystii ko艣cio艂a. Ojciec Wingate jest zapalonym paleontologiem, a w tych okolicach Tamiza pe艂na jest pono膰 najdziwniejszych oka-z贸w... R贸偶nych prehistorycznych stworze艅 i skamienia艂ych ryb... - pani St. Cloud odgarn臋艂a mi w艂osy z czo艂a. - Nie wspominaj膮c ju偶 o zaginionych pilotach. - Czy dach zakrystii zosta艂 uszkodzony w czasie burzy? - Niestety, tak. - Wychyli艂a si臋 przez okno i pomacha艂a do kogo艣, kto sta艂 na trawniku. - Policja przyjecha艂a. Wyskoczy艂em z 艂贸偶ka i nagi stan膮艂em za ni膮. Dwaj umun-durowani policjanci szli przez trawnik w towarzystwie dok-tor Miriam. Upo艣ledzone dzieci podskakiwa艂y wok贸艂 sier-偶anta, kt贸ry wskazywa艂 byd艂o, pas膮ce si臋 na 艂膮ce po drugiej stronie rzeki. Najwyra藕niej wiedzia艂, 偶e cessna przelecia艂a przez park w drodze z Londynu na po艂udnie, nie mia艂 jed-nak poj臋cia, 偶e samolot spoczywa w wodzie nie dalej ni偶 pi臋膰dziesi膮t st贸p od domu, a bia艂y duch maszyny kr膮偶y wci膮偶 pod roz艣wietlon膮 s艂o艅cem powierzchni膮 wody. - Blake... - pani St. Cloud chcia艂a mnie uspokoi膰. - Oni ci臋 nie b臋d膮 niepokoi膰...
Zastanawia艂em si臋, niezdecydowany, czy rzuci膰 si臋 do ucieczki, czy raczej pr贸bowa膰 wywin膮膰 si臋 policji jak膮艣 gadk膮. Miriam, ubrana w sw贸j bia艂y kitel, wesz艂a na w膮ski pasek pla偶y. Stan臋艂a w takiej pozycji, jak gdyby chcia艂a za-s艂oni膰 samolot przed policjantami, a zarazem zastanawia艂a si臋, co ze mn膮 pocz膮膰. Dzieci pobieg艂y za ni膮, popiskuj膮c z wymuszonym podnieceniem na widok wody, kt贸rej gro藕ne fale obmywa艂y im stopy. Bieg艂y z wyci膮gni臋tymi ramiona-mi, Rachel przypomina艂a ma艂y, 艣lepy samolot w szyku mi臋-dzy Jamiem i Davidem. Jamie wbi艂 klamry ortopedyczne w mokry piach i spogl膮da艂 w niebo przymru偶onymi oczami, pohukuj膮c do wt贸ru ogonowi cessny, ko艂ysz膮cemu si臋 w ga艂臋ziach usch艂ego wi膮zu.
Pani St. C艂oud pie艣ci艂a moje ramiona, ale ja patrzy艂em na jej c贸rk臋. Trzyma艂a r臋ce g艂臋boko w kieszeniach i spo-gl膮da艂a w okno, chytrze wa偶膮c moj膮 przysz艂o艣膰 w swych nieruchomych oczach. Rozpu艣ci艂a w艂osy, upi臋te w ciasny kok, a uwi臋zione dot膮d runo igra艂o teraz swobodnie na jej ramionach, smakuj膮c rzeczne powietrze niczym niecierpli-we ptaki, kt贸re widzia艂em we 艣nie. Jak膮 pi臋kn膮 i barba-rzy艅sk膮 istot膮 sta艂aby si臋 Miriam, jakim chimeropodobnym stworzeniem, kt贸re mog艂oby wstrz膮sn膮膰 porannym powie-trzem.
- Odje偶d偶aj膮. - Pani St. Cloud pomacha艂a sier偶antowi.
- B贸g jeden wie, po co tu przyjechali.
Widzia艂em, jak policjanci salutuj膮 i wracaj膮 do radio-wozu. Pani St. Cloud obejrza艂a si艅ce na mojej piersi. Mi臋-tosi艂a mi cia艂o, napastliwie przebiegaj膮c wzrokiem sk贸r臋. Zrozumia艂em, 偶e nie zdaje sobie sprawy, i偶 bierze udzia艂 w pod艣wiadomie zawi膮zanym spisku, zmierzaj膮cym do tego, by mnie strzec. 艢wiadkowie mojego wypadku utworzyli jakby opieku艅cz膮 rodzin臋. Stark by艂 moim ambitnym star-szym bratem, Miriam oblubienic膮. Lecz je艣li pani St. Cloud przyj臋艂a rol臋 matki, to dlaczego tak otwarcie poci膮ga艂 j膮 m贸j seks? Pami臋ta艂em tolerancyjne spojrzenie, jakim zmie-rzy艂a matk臋 Miriam, gdy pani St. Cloud rozbiera艂a mnie ubieg艂ego wieczora, w pe艂ni 艣wiadoma swej pobudzonej p艂ciowo艣ci.
Wykorzystuj膮c t臋 chwil臋, przycisn膮艂em d艂onie pani St. Cloud do si艅c贸w na moich 偶ebrach. Jej szczup艂e palce z trudno艣ci膮 obejmowa艂y b艂臋kitne kontury. - Pani St. Cloud... Kiedy le偶a艂em na pla偶y, pani sta艂a w oknie. Czy kto艣 mnie reanimowa艂?
G艂adzi艂a moje 艂opatki, jakby w poszukiwaniu kikut贸w skrzyde艂.
- Nie, wydaje mi si臋, 偶e nikt nie mia艂 na to odwagi. By-艂am zbyt przera偶ona, 偶eby my艣le膰. Bardzo d艂ugo przeby-wa艂e艣 pod wod膮. Wiem, 偶e p贸藕niej ci臋 zaatakowa艂am... Gniewa艂o mnie, 偶e 偶yjesz, bo pogodzi艂am si臋 z tym, 偶e umar艂e艣.
- Nie jestem martwy! - Odepchn膮艂em j膮 gniewnie.
- Musz臋 st膮d wyjecha膰!
- Nie... Teraz nie mo偶esz odej艣膰. Miriam m贸wi艂a, 偶e znaj-dzie ci prac臋 w klinice.
Spu艣ci艂a wzrok na pod艂og臋, a ja obj膮艂em j膮 w biodrach. Odci膮gn膮艂em pani膮 St. Cloud od okna, niczym nagi wy-znawca mesmeryzmu, prowadz膮cy podstarza艂膮 kobiet臋, znajduj膮c膮 si臋 w transie. Kiedy j膮 rozebra艂em, po艂o偶yli艣my si臋 razem do 艂贸偶ka. Pani St. Cloud skry艂a twarz na mojej piersi, ale wiedzia艂em, 偶e czuje cierpk膮 wo艅 mojego cia艂a i od贸r kondorzego 艂oju, kt贸ry wydoby艂o ze sk贸ry ostre s艂o艅-ce. Obejmuj膮c j膮 i dotykaj膮c poranionymi ustami jej warg, poczu艂em si臋 dumny z tego przykrego zapachu. Pr贸bowa艂a mnie odepchn膮膰, d艂awi膮c si臋 smrodem i wbijaj膮c wzrok w si艅ce na moim ciele. Ukl膮k艂em nad ni膮, rozk艂adaj膮c nogi pani St. Cloud wok贸艂 moich bioder, i przypomnia艂em sobie ogromne skrzyd艂a, kt贸re unosi艂y mnie nad nocnym niebem. Wyobrazi艂em sobie, 偶e pani St. Cloud kopuluje ze mn膮 w powietrzu. Wiedzia艂em, 偶e jest nas czworo, zamkni臋tych w akcie seksualnym, wykraczaj膮cym poza nasze granice ga-tunkowe - by艂a tam ona, ja, olbrzymi kondor i ten m臋偶czy-zna lub kobieta, kt贸rzy usi艂owali mnie reanimowa膰, a kt贸-rych usta i d艂onie czu艂em wci膮偶 na sk贸rze. - Blake... Ty nie umar艂e艣!
Pani St. Cloud chwyci艂a mnie za biodra. Jej rozwarte usta usmarowane by艂y krwi膮, kt贸r膮 wydoi艂a z moich warg. Mocowa艂em si臋 z podstarza艂膮 kobiet膮, wgniata艂em w po-duszk臋 jej szerokie ramiona, zaciska艂em usta na jej war-gach i nozdrzach i wysysa艂em powietrze z jej gard艂a. Ju偶 nie interesowa艂 mnie seks pani St. Cloud - chcia艂em stopi膰 w jedno nasze cia艂a, zla膰 w jedn膮 istot臋 nasze serca, p艂uca, 艣ledziony i nerki. Zrozumia艂em wtedy, 偶e pozostan臋 w tym mie艣cie, dop贸ki nie pokryj臋 wszystkich tutejszych miesz-ka艅c贸w - kobiet, m臋偶czyzn i dzieci, ich ps贸w i kot贸w, pta-k贸w w klatkach, stoj膮cych w ich salonach, byd艂a na pod-mok艂ej 艂膮ce, jeleni w parku i much w tej sypialni - dop贸ki nie po艂膮cz臋 nas wszystkich w jedn膮 now膮 istot臋. Pani St. Cloud wierzga艂a i kopa艂a mnie kolanami w uda.
Obj膮艂em kobiet臋 w piersi, mia偶d偶膮c jej p艂uca w u艣cisku. Nie mog艂a z艂apa膰 tchu, opad艂a wi臋c na poduszki, anemicz-nie uderzaj膮c mnie pi臋tami w 艂ydki. Osuwali艣my si臋 razem coraz ni偶ej, moje my艣li rozja艣ni艂 sen o ptakach, a my we czworo 艂膮czyli艣my si臋 na wietrze...
Pani St. Cloud le偶a艂a przede mn膮 kompletnie wyzuta z si艂, pompuj膮c z p艂uc roz艣wietlone s艂o艅cem powietrze przez zakrwawione usta. Le偶a艂a na plecach, szukaj膮c mnie dr偶膮-c膮 r臋k膮. Wyci膮gn臋艂a piegowate nogi, jak gdyby by艂a mar-twa. Na zdartej sk贸rze jej piersi i brzucha zaczyna艂y wyst臋-powa膰 ciemne si艅ce.
Le偶a艂em obok, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e o ma艂o nie zabi-艂em tej kobiety. Uratowa艂 j膮 wy艂膮cznie fakt, 偶e sam zacz膮-艂em si臋 dusi膰. Pani St. Cloud usiad艂a i dotkn臋艂a mojej klatki piersiowej, szukaj膮c przepony, jakby chcia艂a si臋 upewni膰, 偶e odzyska艂em oddech. Kobieta o zakrwawionej piersi i ustach stan臋艂a przy 艂贸偶ku i ubiera艂a si臋, spogl膮daj膮c na mnie bez nienawi艣ci, w pe艂ni 艣wiadoma tego, co uczyni艂a. Poj膮艂em, 偶e uwa偶a艂a za oczywiste, i偶 chcia艂em j膮 zabi膰 -j膮, matk臋, kt贸ra urodzi艂a gwa艂towne, barbarzy艅skie dziec-ko, si艂膮 wyrwawszy mnie ze swego cia艂a. Przed wyj艣ciem podesz艂a do okna i niemal z roztargnie-niem powiedzia艂a:
- Na trawniku siedzi s臋p. A nawet dwa. Sp贸jrz, Blake...
Dwa bia艂e s臋py.
12
„CZY WCZORAJ CO艢 WAM SI臉 艢NI艁O?” S臋py! Zbiegaj膮c ze schod贸w i zapinaj膮c ksi臋偶膮 mary-nark臋, domy艣li艂em si臋, 偶e te padlino偶erne ptaki uciek艂y z zoo Starka, zwabione woni膮, jak膮 wydziela艂 uwi臋ziony w cessnie trup. Przystan膮艂em na tarasie ko艂o cieplarni, spo-dziewaj膮c si臋, 偶e moim oczom uka偶膮 si臋 bia艂e s臋py, rozry-waj膮ce cia艂o pasa偶era na kawa艂ki. Trawnik po艂yskiwa艂, jakby kto艣 posieka艂 muraw臋. Noc膮 musia艂a rzeczywi艣cie wstrz膮-sn膮膰 w艣ciek艂a burza. W艣r贸d 偶wirowanych 艣cie偶ek zebra艂y si臋 ka艂u偶e. Wzd艂u偶 linii brzegowej Shepperton li艣cie plata-n贸w i srebrnych brz贸z ulewa obmy艂a z kurzu, cho膰 ju偶 nie podmok艂膮 艂膮k臋 na przeciwleg艂ym brzegu, kt贸ra wydawa艂a si臋 po偶贸艂k艂a i zwi臋d艂a.
Pelikany... Przygl膮da艂em si臋 z ulg膮 dw贸m niezgrabnym ptakom, kt贸re drepta艂y przez trawnik kaczkowatym krokiem. Zapewne burza zagna艂a je na l膮d, cho膰 otwarte morze le偶a-艂o ponad pi臋膰dziesi膮t mil dalej. Pelikany zanurza艂y ci臋偶kie dzioby w艣r贸d gladioli, nie rozumiej膮c, sk膮d si臋 znalaz艂y na terenie tudoria艅skiej rezydencji po艣r贸d ozdobnych drzew i klomb贸w kwiatowych.
Ale ni偶ej, na pla偶y, zobaczy艂em pewnego bardziej z艂o-wrogiego go艣cia. By艂 to wielki fulmar, kt贸ry po偶era艂 w艂a-艣nie szczupaka, rw膮c szponami jego zakrwawione cia艂o. Ten arktyczny drapie偶nik, obdarzony haczykowatym dziobem i mocnym cia艂em, po raz pierwszy pojawi艂 si臋 w艣r贸d stwo-rze艅 lataj膮cych dot膮d nad spokojn膮 dolin膮 Tamizy. Podnios艂em le偶膮cy na 艣cie偶ce kamie艅 i cisn膮艂em go na pla偶臋. Mewa ulecia艂a w d贸艂 rzeki, leniwie ci膮gn膮c za sob膮 wn臋trzno艣ci szczupaka. Wilgotny piasek, 艣liski skapuj膮c膮 do wody krwi膮 ryby, d藕wiga艂 odbicie mewy. Wszed艂em na pla偶臋, usian膮 wyrzuconymi na brzeg ga艂臋-ziami i setkami szorstkich pi贸r. Na piasku le偶a艂a jeszcze p艂贸cienna torba, pe艂na przybor贸w archeologicznych, nale-偶膮cych do ojca Wingate, a obok widnia艂a 艣wie偶a szczelina, powsta艂a na kamienistym brzegu wskutek fali, wzbudzonej upadkiem cessny. Szpara mia艂a sze艣膰 st贸p d艂ugo艣ci i dzie-si臋膰 cali g艂臋boko艣ci, i by艂a na tyle szeroka, by m贸c pomie-艣ci膰 cz艂owieka. Kusi艂o mnie, 偶eby sprawdzi膰, czy si臋 w niej zmieszcz臋. Wyobrazi艂em sobie, 偶e le偶臋 w niej jak kr贸l Ar-tur na wyspie Avalon czy jaki艣 mesjasz, 艣pi膮cy wiecznym snem w swoim nadrzecznym grobie.
Dziesi臋膰 st贸p dalej piasek l艣ni艂 srebrnym 艣wiat艂em ni-czym rozpuszczaj膮ce si臋 zwierciad艂o, 艣ciekaj膮ce do rzeki. Na p艂ytkiej wodzie w艣r贸d edwardia艅skich kolumn spoczy-wa艂 jeden z wagonik贸w diabelskiego ko艂a. Nocna burza na-ruszy艂a pomost weso艂ego miasteczka, kt贸rego cz臋艣膰 zapa-d艂a si臋 pod wod臋, unosz膮c z sob膮 fragment karuzeli. Mi臋-dzy rozmaitymi odpadkami na wilgotnej pla偶y le偶a艂 ma艂y, uskrzydlony konik.
Przypomnia艂em sobie sw贸j sen i cia艂a oszala艂ych pta-k贸w, zderzaj膮cych si臋 z sob膮 nad weso艂ym miasteczkiem, kiedy rzuca艂y si臋 wok贸艂 mnie w wiruj膮cym powietrzu. Po pierwszym brzasku rzeka wyplu艂a starego Pegaza na pla偶臋, na kt贸r膮 przyp艂yn膮艂em z samolotu. Podszed艂em do konia, by wci膮gn膮膰 go na brzeg. 艢wie偶a farba posrebrzy艂a mi d艂o-nie, pozostawiaj膮c plamisty 艣lad na piasku. Pelikany przygl膮da艂y mi si臋 spo艣r贸d klomb贸w, kiedy wyciera艂em r臋ce o traw臋, a od ich pi贸r odbija艂o si臋 jaskra-we 艣wiat艂o. Wydawa艂o si臋, 偶e listowie wierzb i dekoracyj-nych jode艂 odnowi艂 jaki艣 psychodeliczny ogrodnik z zami-艂owaniem do krzykliwych kolor贸w. Nad rozjarzonym traw-nikiem 艣mign臋艂a sroka, b艂yszcz膮c pi贸rami barwnymi, jak pi贸ra ary.
Pobudzony t膮 feeri膮 艣wiat艂a, wpatrywa艂em si臋 w spla-mion膮 wod臋. Nawa艂nica wzburzy艂a rzek臋, a na p艂ycizn臋 wy-p艂yn臋艂a grupa w臋gorzy. Ryby o ci臋偶szych cia艂ach porusza艂y si臋 w g艂臋bszych wodach, bo by膰 mo偶e zagnie藕dzi艂y si臋 w zatopionym kad艂ubie cessny. My艣la艂em o pani St. Cloud, naszym dziwnym, gwa艂townym stosunku seksualnym i ode-granych przez nas narodzinach doros艂ego dziecka. W od-powiedzi na nerwowe rozdra偶nienie porannym 艣wiat艂em niedzielnego poranka poczu艂em kolejny przyp艂yw potencji seksualnej.
Gdy opu艣ci艂em ogr贸d St. Cloud贸w i wszed艂em do par-ku, ujrza艂em daniela, wycieraj膮cego pysk o pie艅 srebrnej brzozy. Tylko na po艂y figlarnie chcia艂em go chwyci膰 za zad, odczuwaj膮c wobec tego boja藕liwego stworzenia tak膮 sam膮 napastliwo艣膰 seksualn膮, jak膮 czu艂em nawet wobec drzew i ziemi pod stopami. Chcia艂em radowa膰 si臋 艣wiat艂em, kry-j膮cym drzemi膮ce wci膮偶 miasto, zalewa膰 nasieniem milut-kie p艂oty i prze艣liczne ogr贸dki, wtargn膮膰 do sypialni, w kt贸-rych tutejsi ksi臋gowi i agenci ubezpieczeniowi wylegiwali si臋 z niedzielnymi gazetami w r臋kach, i kopulowa膰 u st贸p 艂贸偶ek z ich pe艂nymi nocnej s艂odyczy 偶onami i c贸rkami. Czy by艂em nadal wi臋藕niem Shepperton?
Przez nast臋pn膮 godzin臋, kiedy ulice by艂y jeszcze puste, zrobi艂em obch贸d ca艂ego miasta. Id膮c wzd艂u偶 autostrady, na kt贸rej udaremniono mi pierwsz膮 pr贸b臋 ucieczki, ruszy艂em w stron臋 Londynu z miejsca, gdzie otwarte pola zaczyna艂y ust臋powa膰 szeregowi spokojnych jezior i zalanych wod膮 偶wirowni, po艂膮czonych piaszczystymi groblami. Pozosta-wiwszy za sob膮 ostatnie domy na wsch贸d od Shepperton, przelaz艂em przez 偶ywop艂ot i poro艣ni臋tym makami polem pow臋drowa艂em w kierunku najbli偶szego jeziora. W p艂ytkich stawkach zauwa偶y艂em porzucony konwejer 偶wirowy i rdzewiej膮ce skorupy dw贸ch samochod贸w. Kie-dy podszed艂em bli偶ej, powietrze zako艂ysa艂o si臋 nagle wo-k贸艂 mnie, ale nie zwa偶aj膮c na nic, par艂em dalej. Pejza偶 je-zior i grobli nagle odwr贸ci艂 si臋 gro藕nie. B艂otnista ziemia zawr贸ci艂a pode mn膮, a potem zacz臋艂a ucieka膰 ze wszyst-kich stron, podczas gdy odleg艂a k臋pa pokrzyw, rosn膮ca na odkrywce, pop臋dzi艂a ku mnie, k艂臋bi膮c si臋 wok贸艂 moich n贸g, jak gdyby chcia艂a mnie obj膮膰.
Ju偶 bez namys艂u porzuci艂em wtedy, w tamtym miejscu, wszelkie pr贸by ucieczki z Shepperton. Widocznie m贸j umys艂 nie by艂 jeszcze got贸w, 偶eby opu艣ci膰 to nijakie, prowincjo-nalne miasteczko.
Wprawdzie by艂em jego wi臋藕niem, mog艂em jednak przy-najmniej przyzna膰 sobie ca艂kowit膮 swobod臋 i robi膰 wszyst-ko, na co mia艂em ochot臋.
Uspokoi艂em si臋 i wr贸ci艂em polami do miasta. Kiedy wchodzi艂em na ciche ulice, pierwsi mieszka艅cy myli ju偶 samochody i przycinali 偶ywop艂oty. Grupka 艣wie偶o wyk膮-panych dzieciak贸w sz艂a do szk贸艂ki niedzielnej. Dzieci mi-ja艂y rozja艣nione ogrody, nie zdaj膮c sobie sprawy, 偶e id臋 za nimi jak usidlony satyr w butach tenisowych, chc膮c porwa膰 ich drobne cia艂ka. Jednocze艣nie czu艂em dla nich jak膮艣 dziw-n膮 tkliwo艣膰, jak gdybym zna艂 je ca艂e 偶ycie. One i ich rodzi-ce byli r贸wnie偶 wi臋藕niami tego miasteczka. Zapragn膮艂em, 偶eby nauczy艂y si臋 lata膰, ukrad艂y lekki samolot... Z ogrodu nieopodal wytw贸rni wzbi艂 si臋 w g贸r臋 prosto-k膮tny latawiec z bambusa i papieru, na kt贸rym jakie艣 dziecko wymalowa艂o g艂ow臋 ptaka - dziobaty profil kondora. 艢le-dz膮c drog膮 latawca wzd艂u偶 linii horyzontu, zauwa偶y艂em dach mansardy, kt贸ry widzia艂em we 艣nie. Ujrza艂em te same, schodkowo po艂o偶one dach贸wki, na kt贸rych po艣lizgn臋艂a si臋 para rybo艂ow贸w, i okienko mansardowe z dekoracyjn膮 po-przeczn膮 belk膮 nadpro偶a.
Za ogrodzeniem, okalaj膮cym wytw贸rni臋 filmow膮, sta艂y na trawie przed p艂贸ciennymi hangarami stare samoloty, w艣r贸d nich tr贸jp艂atowe spady i fokkery, ogromny, strunowy dwup艂atowiec z lat mi臋dzywojennych i kilka drewnianych makiet spitfire'贸w. Nie by艂o ich tutaj, gdy po raz pierwszy lecia艂em nad Shepperton, ale widzia艂em je na nocnej trawie we 艣nie.
Rozgl膮daj膮c si臋 woko艂o, zrozumia艂em, 偶e miejscowe domy r贸wnie偶 ju偶 widzia艂em. Ni偶sze pi臋tra nie wygl膮da艂y znajomo, ale bez 偶adnych w膮tpliwo艣ci rozpozna艂em wszyst-kie dachy, kominy i anten臋 telewizyjn膮, na kt贸r膮 omal si臋 nie nadzia艂em. Z bloku wy艂oni艂 si臋 jaki艣 pi臋膰dziesi臋cioletni m臋偶czyzna z nastoletni膮 c贸rk膮, przypatruj膮c mi si臋 bacz-nie, jak gdyby z obaw膮, 偶e b臋d臋 pr贸bowa艂 co艣 od nich wy-偶ebra膰. Przypomnia艂em sobie pasiast膮 markiz臋 z p艂贸tna na najwy偶szym balkonie i par臋 kopuluj膮cych soko艂贸w, kt贸re sk艂oni艂em do lotu po nocnym niebie.
By艂em pewien, 偶e c贸rka mnie poznaje. Gdy do niej po-macha艂em, zacz臋艂a mi si臋 przygl膮da膰 niemal uporczywie. Jej ojciec wszed艂 na jezdni臋 i ostrzegawczym gestem naka-za艂 mi odej艣膰.
Chc膮c ich uspokoi膰, unios艂em obanda偶owane d艂onie i zakrwawione knykcie.
- Powiedzcie. Czy wczoraj co艣 wam si臋 艣ni艂o? Czy nie 艣ni艂o si臋 wam, 偶e latacie?
Ojciec odtr膮ci艂 mnie barkiem i przywar艂 mocno do ra-mienia c贸rki. Szli do ko艣cio艂a i najwyra藕niej nie spodzie-wali si臋 mojej mesjanistycznej obecno艣ci tu偶 przed drzwia-mi domu. Gdy odchodzili pospiesznie, pod ci臋偶kim zapa-chem wody kolo艅skiej m贸j nos wychwyci艂 cierpk膮, znajo-m膮 wo艅, lgn膮c膮 do ich 艣wie偶o wyk膮panych cia艂. Min臋艂y mnie dwa podstarza艂e ma艂偶e艅stwa w towarzy-stwie doros艂ych dzieci. Ruszy艂em krok w krok z nimi i ku ich irytacji zacz膮艂em poci膮ga膰 nosem, cho膰 szed艂em blisko rynsztoka.
- A wy? Czy komu艣 z was 艣ni艂o si臋, 偶e lata? U艣miechn膮艂em si臋 do nich, jakby chc膮c przeprosi膰 za m贸j wymi臋ty str贸j plebana i bia艂e buty, poczu艂em jednak ten sam ostry zapach, od贸r ptaszarni.
Poszed艂em za nimi do miasta, pod膮偶aj膮c tym powietrz-nym tropem. Nad pasa偶em handlowym kr膮偶y艂o kilkana艣cie wielkich ptak贸w z gatunku morskich mew, kt贸re burza przy-gna艂a w g贸r臋 rzeki. Na dachu supermarketu przysiad艂 kruk, a na ozdobnej fontannie ko艂o poczty trzepota艂y si臋 dwie wilgi. Owego cichego, niedzielnego poranka bez艂adne pta-sie 偶ycie materializowa艂o si臋 wsz臋dzie nad g艂owami zd膮偶a-j膮cych do ko艣cio艂a ludzi. Przyci膮gni臋te ich ostrym zapa-chem ptaki, s膮dz膮ce b艂臋dnie, 偶e mieszka艅cy miasteczka nale偶膮 do tych samych, co one, gatunk贸w, wirowa艂y po ca-艂ym pasa偶u. Ci臋偶kie mewy drepta艂y niezdarnie po dekora-cyjnych kaflach, potrz膮saj膮c skrzyd艂ami po艣r贸d b艂yszcz膮-cych but贸w. Jaka艣 zmieszana kobieta 艣mia艂a si臋 nerwowo na widok mewy, usi艂uj膮cej przy si膮艣膰 na jej kapeluszu, a pewien sztywno wyprostowany m臋偶czyzna w my艣liwskim stroju z br膮zowego tweedu grozi艂 lask膮 krukowi, kt贸ry upar-cie pr贸bowa艂 usadowi膰 si臋 mu na ramieniu. Dzieci biega艂y ze 艣miechem w艣r贸d wilg, wzbijaj膮cych si臋 w powietrze z ich d艂oni. P艂omienie ptasich pi贸r migota艂y mi臋dzy odbior-nikami telewizyjnymi i zmywarkami, odbijaj膮c si臋 w szy-bach wystaw sklep贸w z gospodarstwem domowym. Napastowani przez ptaki, min臋li艣my pasa偶, przeszli艣my przera藕liwie jaskrawo ulistniony park i dotarli艣my do ko-艣cio艂a, po艂o偶onego w pobli偶u otwartego basenu. Dopiero tutaj ptaki odlecia艂y, jak gdyby odstraszy艂a je olbrzymia licz-ba pi贸r pokrywaj膮cych dachy samochod贸w, zaparkowanych w okolicach cmentarza - pi贸r wyrwanych jakby podczas jakiego艣 osza艂amiaj膮cego, powietrznego turnieju. Ku powszechnemu zdziwieniu wiernych ko艣ci贸艂 okaza艂 si臋 zamkni臋ty - na drzwiach wisia艂 艂a艅cuch i k艂贸dka. Za-skoczeni parafianie stan臋li w艣r贸d p艂yt nagrobnych z modli-tewnikami w d艂oniach. Starzec uni贸s艂 lask臋, wskazuj膮c wie-偶臋 zegarow膮. Z tarczy odpad艂o kilka rzymskich cyfr, a wska-z贸wki znieruchomia艂y kilka minut po drugiej. Bruk wok贸艂 ko艣cio艂a pokrywa艂y pi贸ra, jak gdyby na wie偶y rozprysn臋艂a si臋 ogromna poduszka.
- Pan jest tu wikarym?
Czyja艣 偶ona, za kt贸r膮 przyszed艂em z miasteczka, nabra-艂a odwagi, by zwr贸ci膰 uwag臋 na moje ubranie. Zauwa偶y-艂em, 偶e nie potrafi pogodzi膰 jego klerykalnego kroju z mo-imi brudnymi butami do tenisa i zakrwawionymi d艂o艅mi. - Msza powinna zacz膮膰 si臋 o jedenastej. Co pan zrobi艂 z ojcem Wingate?
Kiedy odci膮gn膮艂 j膮 m膮偶, wyst膮pi艂 m臋偶czyzna w tweedo-wym ubraniu i tr膮ci艂 mnie lask膮 w rami臋. Przypatrywa艂 mi si臋 gro藕nym wzrokiem emerytowanego 偶o艂nierza, wci膮偶 po-dejrzliwie traktuj膮cego cywil贸w.
- Nie jeste艣 przypadkiem pilotem? Przecie偶 to ty spa-d艂e艣 wczoraj do rzeki. Czego tu szukasz? Parafianie zebrali si臋 wok贸艂 mnie, tworz膮c zafrasowane zgromadzenie. Niepokoi艂a ich moja obecno艣膰 na ziemi, woleliby, 偶ebym znajdowa艂 si臋 bezpiecznie w powietrzu. Czy wyczuwali promieniuj膮c膮 z mojego m贸zgu odwr贸co-n膮 perspektyw臋, kt贸ra zatrzyma艂a mnie w miasteczku? Unosz膮c zabanda偶owane pi臋艣ci, przeszed艂em mi臋dzy nimi do drzwi ko艣cio艂a, d藕wign膮艂em ci臋偶k膮 ko艂atk臋 i zastu-ka艂em trzy razy. Dra偶nili mnie ci boja藕liwi ludzie w staran-nie odprasowanych garniturach i kwietnie wzorzystych su-kienkach. Byli wyznawcami grzecznej religii. Mia艂em ocho-t臋 wywa偶y膰 drzwi, zap臋dzi膰 ich do kl臋cznik贸w i zamkn膮膰 w ko艣ciele, by mogli ogl膮da膰, jak dokonuj臋 w nawie g艂贸w-nej obscenicznych czyn贸w - wycisn膮艂bym krew z moich d艂oni na krwawi膮cego Chrystusa, obna偶y艂bym si臋, odda艂-bym mocz do chrzcielnicy i zrobi艂 wszystko, 偶eby tylko wytr膮ci膰 ich z nie艣mia艂o艣ci i da膰 im lekcj臋 straszliwego, gwa艂townego l臋ku.
Chcia艂em na nich wrzasn膮膰: „W Shepperton zbieraj膮 si臋 ptaki, chimery cudowniejsze ni偶 wszystko, co 艣ni si臋 wam w waszych wytw贸rniach filmowych!”
Wskaza艂em fulmary, okr膮偶aj膮ce wie偶臋 ko艣cieln膮.
-Ptaki! Widzicie je?
Kiedy zacz臋li cofa膰 si臋 mi臋dzy grobami, zauwa偶y艂em, 偶e spomi臋dzy kamieni wok贸艂 kruchty wyrasta niezywk艂a ro艣linno艣膰, jak gdyby z moich pi臋t. Otacza艂 mnie ma艂y za-gajnik wysokich na dwie stopy, przypominaj膮cych g艂adiole krzaczk贸w o szablastych li艣ciach i tr膮bkach mlecznokar-mazynowych kwiat贸w, przypominaj膮cych kolorami nasie-nie i krew, skryte we flecie zieleni.
Machn膮艂em na parafian, stoj膮cych z modlitewnikami w d艂oniach i rozczarowaniem na twarzach w kr臋puj膮cym otoczeniu woni ptak贸w. Ju偶 mia艂em powiedzie膰, 偶eby ze-rwali te kwiaty, ale oni wpatrywali si臋 teraz w drzwi pleba-nii, w kt贸rych pojawi艂 si臋 ojciec Wingate, spokojnie 膰mi膮c papierosa. Zamieni艂 sutann臋 na kapelusz typu panama i koszul臋 w kwiaty, czyli na str贸j maklera gie艂dowego, ostro偶nie rozpoczynaj膮cego wakacje. Cho膰 wierni zacz臋li u艣miecha膰 si臋 domy艣lnie i wymachiwa膰 modlitewnikami, ojciec Wingate nie zwraca艂 na nich uwagi i zamkn膮艂 drzwi plebanii na klucz.
Pali艂 papierosa, ale wzrok skupi艂 na mnie. Silne czo艂o przecina艂a mu g艂臋boka zmarszczka, jak gdyby jego wierze w otaczaj膮cy 艣wiat zadano niedawno powa偶ny cios - jak gdyby otrzyma艂 wiadomo艣膰 o 艣mierci bliskiej siostrzenicy albo o tym, 偶e jego najbli偶szemu przyjacielowi nie pomo偶e operacja nowotworu. Zdawa艂 si臋 ca艂kowicie poch艂oni臋ty my-艣lami i uwierzy艂em niemal, 偶e nie pami臋ta, i偶 jest duszpa-sterzem w tej parafii, czeka wi臋c przez roztargnienie, a偶 ja rozpoczn臋 odprawia膰 nabo偶e艅stwo.
Mewy zn贸w zacz臋艂y kr膮偶y膰 w g贸rze. Prowadzone przez fulmary, okr膮偶y艂y ko艣ci贸艂, ocieraj膮c si臋 ci臋偶kimi skrzyd艂a-mi o wie偶臋, pr贸buj膮c wyszarpn膮膰 ostatnie cyfry z zegaro-wej tarczy i po艂o偶y膰 kres czasowi przesz艂emu w Shepper-ton. Ptasie odchody rozbryzgiwa艂y si臋 na samochodach i nagrobkach, a przestraszeni parafianie zacz臋li wycofywa膰 si臋 w stron臋 basenu.
- Ojcze Wingate! - zawo艂a艂 emerytowany 偶o艂nierz z la-sk膮. - Nie potrzebujesz pomocy?
Ale ksi膮dz nie zwraca艂 na niego uwagi. By艂o wida膰, 偶e pod os艂on膮 s艂omkowego kapelusza jego silna twarz jakby skurczy艂a si臋 w sobie. Mewy, krzycz膮c przera藕liwie, piko-wa艂y w艣r贸d wiernych, kt贸rzy rozbiegli si臋 do swoich samo-chod贸w.
Kiedy ostatni z nich odjecha艂, ojciec Wingate opu艣ci艂 plebani臋 i ruszy艂 w stron臋 ko艣cio艂a. Odrzuci艂 papierosa mi臋-dzy nagrobki i skin膮艂 mi g艂ow膮 rzeczowo. - No dobrze... Spodziewa艂em si臋, 偶e przyjdziesz. - Ksi膮dz przyjrza艂 si臋 mojemu duchownemu przebraniu, jak-by w nadziei, 偶e mnie nie rozpozna. - Ty jeste艣 Blake, ten pilot, kt贸ry wczoraj u nas wyl膮dowa艂? Przypominam sobie twoje d艂onie.
13
POJEDYNEK ZAPA艢NICZY
Pomimo tego powitania ksi膮dz nie pr贸bowa艂 zachowy-wa膰 si臋 wobec mnie przyja藕nie. Widzia艂em w nim wci膮偶 napi臋cie fizycznej agresji, kt贸re zauwa偶y艂em poprzedniego dnia, gdy mnie uratowano. Kaza艂 mi i艣膰 za sob膮 do ko艣cio-艂a. Wyczu艂em, 偶e mia艂by ochot臋 powali膰 mnie na ziemi臋, na jaskrawe kwiaty, kie艂kuj膮ce z moich pi臋t. Rozkopywa艂 ro艣liny, rosn膮ce mu na drodze, rzucaj膮c si臋 na nie 偶ywio艂o-wo, jak bramkarz. Chcia艂em si臋 odsun膮膰 i po艣lizgn膮艂em si臋 na mokrych od deszczu pi贸rach.
Ojciec Wingate podtrzyma艂 mnie za ramiona. Przyjrza艂 si臋 moim poranionym ustom, jakby sprawdzaj膮c w my艣lach, czy pasuj臋 do zgromadzonych przez niego danych. - Wy-gl膮dasz na oszo艂omionego, Blake. Mo偶e jeszcze nie ca艂-kiem zst膮pi艂e艣 na ziemi臋.
- Burza nie da艂a mi zasn膮膰. - Odpechn膮艂em r臋ce ksi臋-dza, kt贸ry poci艂 si臋 obficie pod koszul膮 w kwiaty. W przeciwie艅stwie do swoich parafian nie wydziela艂 偶ad-nych ptasich zapach贸w. Ale te偶 nie by艂o go nigdy w moim 艣nie.
Postanowi艂em go wybada膰 i zapyta艂em:
- Widzia艂e艣 ptaki?
Skin膮艂 g艂ow膮 z min膮 m臋drca, przyjmuj膮c do wiadomo-艣ci, 偶e uderzenie by艂o celne.
- Owszem, widzia艂em. - Wskaza艂 kapeluszem wie偶臋 ze-garow膮. - Wczoraj w nocy lata艂o tu kilka bardzo dziwnych okaz贸w. Moja gospodyni twierdzi, 偶e ca艂emu Shepperton 艣ni艂a si臋 w nocy ptaszarnia.
- Wi臋c ty te偶 mia艂e艣 ten sam sen?
Ojciec Wingate otworzy艂 drzwi ko艣cio艂a. - A to by艂 sen?... L偶ej mi na duszy, skoro tak m贸wisz, Blake. - Wszed艂 do 艣rodka i gestem nakaza艂 mi i艣膰. - Do-brze... Miejmy to ju偶 za sob膮.
Zajrza艂em do nawy, pr贸buj膮c przebi膰 wzrokiem ciep艂e, st臋ch艂e powietrze, a ojciec Wingate wrzuci艂 sw贸j kapelusz do chrzcielnicy. Odwr贸ci艂 si臋 w md艂ym 艣wietle, jak gdyby zamierza艂 mnie zaatakowa膰. Cofn膮艂em si臋 o krok, a wtedy ksi膮dz d藕wign膮艂 najbli偶sz膮 艂awk臋 i zacz膮艂 przeci膮ga膰 jej d臋bowy kszta艂t na drug膮 stron臋 nawy, rozrzucaj膮c 艣piewni-ki ko艣cielne po wyk艂adanej kaflami posadzce. - Blake, we藕 j 膮 z drugiej strony. Przy艂贸偶my si臋 do roboty. Unios艂em 艂awk臋, nie widz膮c w w膮t艂ym 艣wietle niemal nic opr贸cz kwiecistej koszuli ksi臋dza. S艂ysza艂em, 偶e dyszy chrapliwie, jak zwierz臋 w jamie, zmagaj膮ce si臋 z jakim艣 wewn臋trznym kryzysem osobistym. Przenie艣li艣my ci臋偶k膮 艂awk臋 pod zachodni膮 艣cian臋 nawy, a potem wr贸cili艣my po kolejny kl臋cznik. Ojciec Wingate porusza艂 si臋 z niecierpli-w膮 energi膮, niczym brygadzista sceny, kt贸remu dano pi臋膰 minut, by zrobi膰 miejsce w ko艣ciele. Czy偶by wynaj膮艂 ten budynek wytw贸rni, kt贸ra nakr臋ci tu jedn膮 ze scen swojego lotniczego przeboju filmowego? Ojciec Wingate odrzuci艂 wytarte aksamitne poduszki, kt贸re mu przeszkadza艂y, przy-par艂 ramieniem pulpit do drzwi zakrystii, a potem lew膮 r臋k膮 uni贸s艂 stos kilkunastu modlitewnik贸w, kt贸ry prze艂ama艂 si臋 i wpad艂 do skrzyni po herbacie, stoj膮cej za chrzcielnic膮. Spodziewa艂em si臋, 偶e lada chwila zajedzie studyjna furgo-netka z oddzia艂em scenograf贸w i aktor贸w w strojach lotni-czych, gotowych zamieni膰 ten parafialny ko艣ci贸艂 w szpital polowy we Flandrii albo kaplic臋 na pierwszej linii frontu, wybebeszon膮 przez moce ciemno艣ci.
Ojciec Wingate wr贸ci艂 z zakrystii z dwiema du偶ymi p艂achtami materia艂u i zamkn膮艂 drzwi prowadz膮ce na ch贸r. Wyci膮gn膮艂 艣wiece ze srebrnych 艣wiecznik贸w, a potem udra-powa艂 o艂tarz i krucyfiks bia艂膮 narzut膮.
- Blake, jeste艣 tu jeszcze? Nie st贸j tak i nie 艣nij o swoich ptakach. Zwijaj dywany.
Obserwowa艂em go przy pracy, kiedy krz膮tali艣my si臋 po mrocznej nawie, demontuj膮c wn臋trze ko艣cio艂a. G艂臋bokie bruzdy na twarzy ksi臋dza wype艂nia艂 pot, skapuj膮cy jasnymi kroplami na rozdarte p艂ytki pod naszymi stopami. Zrobi艂 raz kr贸tk膮 przerw臋 i usiad艂 w jednej z 艂aw, rozprostowuj膮c r臋ce i nogi. Uzna艂em, 偶e ten pot臋偶ny m臋偶czyzna znalaz艂 si臋 pod naciskiem jakiej艣 ma艂ej obsesji i wykorzystuje mnie jako najkr贸tsz膮 drog臋 rozwi膮zania swoich prywatnych pro-blem贸w. Podni贸s艂 wzrok na witra偶e, zastanawiaj膮c si臋, w jaki spos贸b 艣ci膮gn膮膰 je na ziemi臋.
Nie mo偶na by艂o odm贸wi膰 mu animuszu, ale czy rzeczy-wi艣cie wiedzia艂, co robi? Czy i jemu objawi艂a si臋 prorocza wizja holocaustu? Pomy艣la艂em, 偶e zareagowa艂 wyj膮tkowo rozs膮dnie, pakuj膮c wszystko, co da艂o si臋 wynie艣膰 z ko艣cio-艂a, aby bezpiecznie przechowa膰 te przedmioty, oraz zsuwa-j膮c wszystkie 艂awy pod 艣cian臋, 偶eby nawa mog艂a s艂u偶y膰 lu-dziom jako schronienie i punkt pierwszej pomocy w obli-czu 艣mierci z nieba.
Ale obcesowy spos贸b, w jaki traktowa艂 modlitewniki, 艣piewniki oraz portrety 艣wi臋tych i aposto艂贸w w z艂oconych ramach, kt贸re wrzuca艂 bez艂adnie do drewnianej skrzyni, przekona艂 mnie, 偶e kieruje nim jeszcze jeden motyw - by膰 mo偶e jaki艣 plan, w kt贸rym mia艂em odegra膰 wyznaczon膮 mi rol臋. Ojciec Wingate uprz膮ta艂 bowiem pok艂ady swojego 偶ycia z nieco zbyt wielkim zaanga偶owaniem. Mimo woli podj膮艂em to fizyczne wyzwanie, kt贸re mi rzuci艂. Posuwali艣my si臋 od 艂awy do 艂awy, przeci膮gaj膮c klo-ce zm臋czonego drewna pod 艣ciany. Zerwa艂em z siebie ma-rynark臋, ods艂aniaj膮c si艅ce na piersi. Gdy zmagali艣my si臋 z tymi ci臋偶kimi kszta艂tami, zrozumia艂em, 偶e mocuj臋 si臋 z pi臋膰dziesi臋cioletnim ksi臋dzem, chc膮c mu dor贸wna膰 si艂膮 nadgarstk贸w i ramion. Oddaleni na d艂ugo艣膰 艂awy, manew-rowali艣my w poszukiwaniu jak najlepszej pozycji na wil-gotnych kaflach, wyt臋偶aj膮c mi臋艣nie, 偶eby utrzyma膰 wiel-kiego, sztywnego w臋偶a.
Podekscytowany woni膮 naszych cia艂 i potem, pokrywa-j膮cym cienk膮 warstw膮 kamienn膮 posadzk臋, przygl膮da艂em si臋 z rado艣ci膮 krwi, kt贸ra trysn臋艂a mi z k艂ykci. Ogarn臋艂o mnie niemal homoerotyczne podniecenie. Przeci膮gn膮艂em ostatni kl臋cznik przez otwart膮 naw臋, wykr臋caj膮c go z r膮k ksi臋dza, kt贸ry usi艂owa艂 dotrzyma膰 mi kroku. Niczym syn, popisuj膮cy si臋 sw膮 si艂膮 i wytrzyma艂o艣ci膮, chcia艂em, 偶eby mnie podziwia艂.
- Dobrze, Blake... Jestem ju偶 zupe艂nie wyczerpany. Do-brze.
Dysz膮c chrapliwie, ojciec Wingate zgi膮艂 si臋 wp贸艂 na sa-mym 艣rodku zapylonej nawy. Na jego kwiecistej koszuli wida膰 by艂o c臋tki mojej krwi. Wci膮偶 nie by艂 pewien, kim by艂em i co sprowadzi艂o mnie do Shepperton, ale podni贸s艂 na mnie wzrok z nieoczekiwan膮 czu艂o艣ci膮 cz艂owieka, od-krywaj膮cego, 偶e nieznajomy, z kt贸rym si臋 mocowa艂, jest jego w艂asnym synem. Od tej chwili zacz膮艂em darzy膰 ksi臋-dza renegata pe艂nym zaufaniem.
P贸藕niej, kiedy zamiot艂em ju偶 naw臋, ojciec Wingate po-otwiera艂 drzwi i wpu艣ci艂 do 艣rodka 艣wie偶e, poranne powie-trze, 偶eby usun臋艂o kurz z ko艣cio艂a. Patrzy艂, jak wiatr niepo-koi p艂achty, udrapowane na o艂tarzu i chrzcielnicy i jak prze-rzuca kartki porzuconych 艣piewnik贸w. 脫w akt autowanda-lizmu nie zrobi艂 na nim chyba 偶adnego wra偶enia, bo spo-kojnie na艂o偶y艂 zn贸w sw贸j s艂omkowy kapelusz. Otoczy艂 mnie ramieniem, chc膮c si臋 na mnie oprze膰, i pozwoli艂 mi si臋 za-prowadzi膰 do zakrystii.
Jego d艂onie nie pasowa艂y do si艅c贸w na mojej piersi. Jesz-cze raz poczu艂em przyp艂yw sympatii do tego cz艂owieka, i 偶al, 偶e to nie on przywr贸ci艂 mnie do 偶ycia. Nigdy dot膮d nie czu艂em si臋 zale偶ny od cz艂owieka starszego od siebie ani te偶 dumny z zaufania, jakie we mnie pok艂ada艂. By艂em teraz powracaj膮cym synem marnotrawnym, m艂odym, lataj膮cym ksi臋dzem, a wi臋c nie tylko jego spad艂ym z nieba synem, lecz r贸wnie偶 i nast臋pc膮.
W moim m贸zgu zacz臋艂y powstawa膰 wizje niezwyk艂ych ceremonii i dziwacznych rytua艂贸w.
Ojciec Wingate otworzy艂 drzwi zakrystii. Niemal w tym samym momencie zobaczy艂em jasne s艂o艅ce, kt贸re bi艂o przez spor膮 dziur臋 w dachu, o艣wietlaj膮c sp臋kane kafle posadzki i szafki z eksponatami. By艂o ich tu pe艂no. Za szybami spo-czywa艂y czerepy i guzy starych, wyg艂adzonych ko艣ci - wszystko, co pozosta艂o na jakiej艣 pradawnej pla偶y skamie-nia艂o艣ci.
- Zanim odejd臋, ka偶臋 naprawi膰 dla ciebie dach. - Ojciec Wingate ukl膮k艂 na pod艂odze i podni贸s艂 skrwawione pi贸ro. - W czasie burzy wpad艂o tu jakie艣 olbrzymie ptaszysko. Pew-nie jeden z kondor贸w uciek艂 z zoo. Stark nie uwa偶a na te swoje zwierzaki.
Wzi膮艂em od niego pi贸ro i podnios艂em je do ust, smaku-j膮c zn贸w zapach nocnego powietrza i 艂oju moich skrzyde艂. Ojciec Wingate podprowadzi艂 mnie do laboratoryjnego sto艂u, zaopatrzonego w mikroskop i uchwyt na soczewk臋. Widzia-}em w swojej wizji kompletny szkielet jakiej艣 skrzydlatej istoty, ale pod soczewk膮 znajdowa艂a si臋 tylko jedna drza-zga kostna w kszta艂cie niewielkiego rydelka, kt贸rego s臋ka-te kraw臋dzie i dziobate szwy ujawni艂o 艣wiat艂o. Jedynie z trudem mo偶na by艂o j膮 nazwa膰 ko艣ci膮 - by艂a tak stara, 偶e zacz臋艂a powraca膰 do swojego pierwotnego, mineralnego stanu, przypominaj膮c w臋ze艂 zwapnionego czasu, upami臋t-niaj膮cy jaki艣 kr贸tki okres 偶ycia sprzed wielu milion贸w lat. Ojciec Wingate ustawi艂 mnie nad soczewk膮, w kt贸rej p艂ywa艂a ko艣膰 niczym prastara planeta.
- Znalaz艂em j膮 na pla偶y kilka chwil po twoim przyby-ciu, Blake. Wyrzuci艂a j膮 z pewno艣ci膮 fala, spowodowana upadkiem twojego samolotu, jeste艣 wi臋c w pewnym sensie wsp贸艂odkrywc膮 tej ko艣ci. To bez w膮tpienia moje najbar-dziej zdumiewaj膮ce znalezisko. Zawini艂em, zatrzymuj膮c je dla siebie, cho膰 tylko na kilka dni... Tak czy owak, pozw贸l, 偶e przedstawi臋 jednego lotnika drugiemu. Oczywi艣cie trze-ba to b臋dzie jeszcze potwierdzi膰, ale jestem niemal pewien, 偶e mamy do czynienia z cz臋艣ci膮 przedniej ko艅czyny pew-nej prymitywnej ryby lataj膮cej... Wida膰, w kt贸rym miejscu 艂膮czy艂a si臋 z b艂on膮 skrzyd艂a. To prawdziwa ryba lataj膮ca, przodek archeopteryksa, najstarszego znanego nam dot膮d ptaka.
Wpatrywa艂 si臋 w sw贸j skarb, trzymaj膮c mi uspokajaj膮co r臋k臋 na ramieniu, jak gdyby zdawa艂 sobie spraw臋 ze zwi膮z-ku mi臋dzy moim niemal 艣miertelnym lotem a d艂ug膮 podr贸-偶膮 mojego uskrzydlonego antenata przez czas geologiczny, kt贸ry przywi贸d艂 go na to rendez-vous na stole laboratoryj-nym. Przez dach wpada艂o do 艣rodka 艣wiat艂o s艂o艅ca, dotykaj膮c tej ko艣ci jak relikwii nowej, powietrznej 艣wi臋to-艣ci.
- Ojcze Wingate, powiedz mi... Dlaczego st膮d odcho-dzisz?
Ksi膮dz przygl膮da艂 mi si臋, zdumiony, czemu o to pytam, i po艂o偶y艂 swoje du偶e d艂onie na szafkach z eksponatami. - Blake, to jest teraz moja prawdziwa praca. Nawet gdy-by艣 do nas nie przyby艂, musia艂bym jej po艣wi臋ci膰 ca艂y sw贸j czas. Nawiasem m贸wi膮c, nie powinienem by艂 ci臋 tak za-m臋cza膰. Wiem, 偶e najbli偶sze dni b臋d膮 stanowi膰 dla ciebie sprawdzian nie lada.
Podnios艂em wzrok na poszarpan膮 dziur臋 w dachu, przez kt贸r膮 tu wpad艂em we 艣nie. Odwr贸ci艂em si臋 do ojca Winga-te'a, odczuwszy nagle potrzeb臋 opowiedzenia mu o mojej dziwnej wizji, o strachu, kt贸ry czu艂em na my艣l, 偶e umar艂em i o tym, w jaki spos贸b sta艂em si臋 rozbitkiem w Shepperton.
- Chodzi mi o wypadek, ojcze. Przecie偶 by艂e艣 przy tym. Doktor Miriam twierdzi, 偶e przebywa艂em pod wod膮 co naj-mniej dziesi臋膰 minut. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi si臋, 偶e wci膮偶 jestem uwi臋ziony w samolocie. - Nie, Blake! Ty si臋 oswobodzi艂e艣! - Ksi膮dz mocno 艣ci-sn膮艂 mnie za ramiona, jak gdyby chc膮c sprowokowa膰, 偶e-bym si臋 broni艂. - W艂a艣nie dlatego zamkn膮艂em ko艣ci贸艂. Jak to si臋 sta艂o, tego nie wiem. Ale wiem, 偶e prze偶y艂e艣. W艂a艣ci-wie wierz臋, 偶e prze偶y艂e艣 nie 艣mier膰, a 偶ycie. Uratowa艂e艣 si臋 przed 偶yciem...
- Nie umar艂em.
- Wierz mi, Blake, od wczoraj wydaje mi si臋, 偶e to ty 偶yjesz, ale my jeste艣my martwi. 艁ap si臋 ka偶dej szansy, cho膰-by najdziwniejszej.
Pomy艣la艂em o parkingu przed klinik膮 i o gwa艂cie, kt贸re-go niemal dokona艂em na Rachel.
- Ojcze, wczoraj pr贸bowa艂em zgwa艂ci膰 niewidom膮 dziewczynk臋. I nie wiem, dlaczego.
- Widzia艂em... Ale pohamowa艂e艣 si臋. Kto wie, czy grze-chy na tym 艣wiecie nie staj膮 si臋 metaforami cn贸t na tamtym. By膰 mo偶e ty b臋dziesz m贸g艂 nas przeprowadzi膰 przez te drzwi, Blake. Ja te偶 odczuwa艂em te ob艂膮kane pod-niety...
Przypatrywa艂 si臋 przez soczewk臋 kawa艂kowi tej swojej skrzydlatej ryby. Ze stoj膮cego z ty艂u mosi臋偶nego sto艂u za-bra艂em butelk臋 mszalnego wina, powzi膮wszy postanowie-nie, 偶eby trzyma膰 si臋 z dala od ko艣cio艂a. Sympatycznego, ale pomylonego ksi臋dza uczyni艂em swoim ojcem, kolejnym cz艂onkiem rodziny, jak膮 utworzy艂em wok贸艂 siebie spo艣r贸d 艣wiadk贸w wypadku. Widzia艂em ju偶 te wszystkie ekspona-ty. Zapami臋ta艂em dok艂adnie ka偶d膮 ko艣膰, wytrawion膮 przez po艣wiat臋 ksi臋偶yca, kiedy le偶a艂em tu na pod艂odze w艣r贸d ga-blot, s艂uchaj膮c przera藕liwego krzyku ptak贸w, t艂uk膮cych si臋 w seksualnym szale o wie偶臋 ko艣cio艂a. Pami臋ta艂em ko艣ci goleniowe archaicznego dzika oraz ledwo przypominaj膮cy ludzk膮 czaszk臋 czerep prymitywnego mieszka艅ca tej doli-ny, 偶yj膮cego nad rzek膮 sto tysi臋cy lat temu, pami臋ta艂em mostek antylopy i skrystalizowany kr臋gos艂up ryby, kt贸re sk艂ada艂y si臋 razem na kszta艂t dziwnej chimery. Pami臋ta艂em te偶 贸w przera偶aj膮cy szkielet uskrzydlonego cz艂owieka. Na sztalugach przy stole laboratoryjnym sta艂 rysunek, nad kt贸rym pracowa艂 ojciec Wingate, gdy dosz艂o do wy-padku - szlachetny papier znaczy艂y rozbryzgi wody. Ksi膮dz zako艅czy艂 ju偶 szkic, na kt贸rym przedstawi艂 ton膮cy samolot oraz wizerunek skrzydlatej istoty, kt贸r膮 si臋 sta艂em, kiedy p艂yn膮艂em na brzeg. By艂em po trosze cz艂owiekiem, po tro-sze za艣 ryb膮 i ptakiem.
14
UDUSZONY SZPAK
Groby porasta艂y jaskrawe kwiaty o zd艂awionych nasie-niem p艂atkach, pas膮cych si臋 s艂o艅cem. Pijany winem mszal-nym ruszy艂em przez park z opr贸偶nion膮 do po艂owy butelk膮 w d艂oni. Za opustosza艂ymi kortami tenisowymi le偶a艂a rze-ka, jak wzburzone zwierciad艂o, kt贸re czeka tylko, 偶eby mnie oszuka膰. Powietrze wok贸艂 sta艂o si臋 偶贸艂tym, wibruj膮cym b臋b-nem. Li艣cie drzew obci膮偶a艂 艂adunek s艂o艅ca, a ka偶dy li艣膰 by艂 jak migawka, gotowa odsun膮膰 si臋 i ods艂oni膰 miniaturowe s艂o艅ce, jak pojedyncze okno w olbrzymim, adwentowym kalendarzu natury.
Widzia艂em to samo przenikliwe 艣wiat艂o w oczach jele-nia, kt贸ry szed艂 moim 艣ladem do kliniki, w rt臋ciowej korze srebrzystej brzozy i w nieruchomych korpusach usch艂ych wi膮z贸w. Ale teraz po raz pierwszy si臋 nie ba艂em. Spotkanie z ksi臋dzem pomog艂o mi zrozumie膰, jak to jest, kiedy cz艂o-wiek cieszy si臋 zaufaniem ojca, kt贸re dodawa艂o mi otuchy, podobnie jak zaufanie pani St. Cloud. Naznaczy艂em ich oboje swoj膮 krwi膮. Ziemia serca pe艂nego pewno艣ci pod moimi stopami i wyznaczone mi nareszcie miejsc& wpra-wia艂y powietrze w wibracje.
By艂em ju偶 przekonany, 偶e 艣wiat艂o pochodzi w tym sa-mym stopniu ode mnie, co od s艂o艅ca.
Uspokajaj膮c si臋 w duchu, doszed艂em do opustosza艂ego parkingu przed klinik膮. Na tarasie oddzia艂u geriatrycznego siedzia艂o kilkoro staruszk贸w, przygl膮daj膮cych mi si臋 z za-interesowaniem, gdy z butelk膮 w r臋ce wy艂oni艂em si臋 spo-mi臋dzy drzew. Klinika mia艂a by膰 tego dnia zamkni臋ta. Li-czy艂em, 偶e spotkam doktor Miriam, bo chcia艂em jej opo-wiedzie膰, jak ojciec Wingate zamkn膮艂 ko艣ci贸艂 -jutro w po-czekalni lekarki by艂oby t艂oczniej ni偶 zwykle ze wzgl臋du na rozpaczaj膮cych parafian, ogarni臋tych niedow艂adem psycho-somatycznym - ale te偶 chcia艂em si臋 z ni膮 zobaczy膰 r贸wnie偶 dlatego, by zademonstrowa膰 zn贸w odzyskan膮 pewno艣膰 siebie.
Przytkn膮艂em butelk臋 do ust i przyjrza艂em si臋 wisz膮cym na s艂upach przed klinik膮 tabliczkom informacyjnym z list膮 chor贸b, brzmi膮c膮 niczym lista przeznaczenia. Machn膮艂em zach臋caj膮co butelk膮 w stron臋 starych pacjent贸w. Kopulu-j膮c z nimi, z danielem w parku, ze srokami i szpakami, m贸g艂-bym wyzwoli膰 艣wiat艂o, skryte za migawk膮 rzeczywisto艣ci, jak膮 ka偶dy nosi艂 tu przed sob膮 niczym tarcz臋. Stapiaj膮c si臋 z ich cia艂ami, 艂膮cz膮c si臋 w jedno z pniami srebrnych brz贸z i usch艂ych wi膮z贸w, podgrza艂bym ich tkanki do gor膮czko-wej temperatury prawdziwego, w艂a艣ciwego im blasku. Butelka roztrzaska艂a si臋 u moich st贸p, a resztka wina wyla艂a si臋 na buty tenisowe. Rozejrza艂em si臋 doko艂a m臋t-nym wzrokiem w poszukiwaniu czego艣 do roboty, czyli kogo艣, komu m贸g艂bym zawr贸ci膰 g艂ow臋 moimi mesjanistycz-nymi rojeniami. Na ty艂ach kliniki, na swojej prywatnej 艂膮ce, bawi艂y si臋 dzieci, sun膮ce w bezczasowym 艣nie po jaskrawo rozjarzonej trawie. Szeroka g艂owa Davida p艂yn臋艂a w艣r贸d mak贸w niczym kwadratowy balon, na kt贸rym kto艣 wyma-lowa艂 wizerunek jego sympatycznego oblicza. Za nim uj-rza艂em Rachel, biegn膮c膮 z pogodnym u艣miechem mi臋dzy kwiatami o p艂atkach koloru krwi. Obok rozko艂ysanym kro-kiem, pod膮偶a艂 wydaj膮cy okrzyki rado艣ci Jamie, z twarz膮 wzniesion膮 do s艂o艅ca, jak gdyby m贸g艂 w jego lustrze zoba-czy膰 swoj膮 twarz.
Uradowany, 偶e mog臋 do nich do艂膮czy膰, porzuci艂em par-king i ruszy艂em niepewnie w kierunku 艂膮ki. Dzieci swoimi tajemnymi zabawami o偶ywia艂y g艂臋bok膮 traw臋. Kiedy mnie pozna艂y, zacz臋艂y krzycze膰 z rado艣ci. 艢miga艂y wok贸艂, popis-kuj膮c, kiedy z rozpostartymi ramionami, udaj膮cymi skrzy-d艂a samolotu, rzuci艂em si臋 za nimi na o艣lep. Mi臋dzy noga-mi Jamiego zauwa偶y艂em b艂ysk bia艂ej flagi. - Jestem za tob膮, Rachel!... Jamie, lec臋 nad tob膮!... Skaka艂em za nimi w trawie gwa艂townymi susami, zda-j膮c sobie spraw臋, 偶e dla mnie to nie jest zabawa. Bo gdy-bym z艂apa艂 jedno z tych dzieci...
Na szcz臋艣cie prze艣lizgn臋艂y si臋 obok i ci膮gn膮c za sob膮 bia艂膮 flag臋 jak pu艂apk臋, znikn臋艂y w okolicach le偶膮cej nad rzek膮 altany.
Wszed艂em pod jej cienisty daszek i przystan膮艂em przy grobie, tym wieloznacznym pomniku dla kwiat贸w. Zauwa-偶y艂em, ile pracy w艂o偶y艂y w niego dzieci i jak g艂臋boko na-tchn臋艂o je moje przybycie. Gr贸b wype艂nia艂y martwe sto-krotki i maki, a drewniany krzy偶 zdobi艂 pasek bia艂ego me-talu, b臋d膮cego cz臋艣ci膮 czubka skrzyd艂a cessny. Oderwa艂 go pr膮d, a woda wyrzuci艂a blach臋 na brzeg. Oszo艂omiony woni膮 martwych kwiat贸w, postanowi艂em spocz膮膰 w tym luksusowym grobie. S艂o艅ce 艣wieci艂o teraz dok艂adnie nad naszymi g艂owami, a gor膮co, uwi臋zione na samotnej 艂膮ce, obudzi艂o tysi膮ce 偶yj膮cych na niej owad贸w. Cykady 艣wiergota艂y i skrzypia艂y, a wa偶ki ocieka艂y elektrycz-nymi b艂yskami w dusz膮cym powietrzu. Dziesi臋膰 st贸p ode mnie, na ga艂臋zi brzozy, siedzia艂 niecodzienny w nadrzecz-nym miasteczku go艣膰 - szkar艂atna ara, kt贸rej bajeczne upie-rzenie ledwie wytrzymywa艂o por贸wnanie z widmem zelek-tryzowanego 艣wiat艂a. 艁膮ka zosta艂a wch艂oni臋ta przez sam膮 siebie i rozd臋艂a si臋 ka偶dym soczystym listkiem. U艂o偶y艂em si臋 dostojnie w艣r贸d kwiat贸w. S艂o艅ce grza艂o moj膮 posiniaczon膮 pier艣, a ja poczu艂em przyp艂yw energii seksualnej, kt贸ra 艣ciga艂a mnie przez ca艂y dzie艅. Pomy艣la-艂em o doktor Miriam i jej matce, pomy艣la艂em o dzieciach. Musia艂em z nimi sp贸艂kowa膰, z tymi ko艂ysz膮cymi si臋 sta-ruszkami i z ciep艂膮 ziemi膮, musia艂em, jak z艂oty w膮偶, zrzu-ci膰 sw膮 l艣ni膮c膮 sk贸r臋. Znowu nabra艂em pewno艣ci, 偶e ca艂膮 tutejsz膮 obfito艣膰 偶ycia zrodzi艂o moje cia艂o, emituj膮ce 偶ycie poprzez pory sk贸ry i si艅ce w kszta艂cie d艂oni, odci艣ni臋te na moich 偶ebrach.
Na 艂膮k臋 wesz艂y dwa daniele. Zacz臋艂y rozgarnia膰 pyska-mi rozgrzan膮 traw臋. Wyobrazi艂em sobie, 偶e wst膮pi艂em w cia艂a tych boja藕liwych zwierz膮t. Marzy艂em, 偶eby na nowo zaludni膰 Shepperton, zasiewaj膮c w 艂onach niczego nie po-dejrzewaj膮cych gospody艅 domowych ca艂膮 艣wit臋 ekscen-trycznych istot, skrzydlatych noworodk贸w, przypominaj膮-cych chimery syn贸w i c贸rek, poro艣ni臋tych czerwonymi i 偶贸艂tymi pi贸rami ar. Ich tajemnicze cia艂a, wyposa偶one w rogi danieli i 艂uski pstr膮ga t臋czowego, b臋d膮 si臋 trzepota膰 za szybami wystaw supermarketu i sklep贸w z artyku艂ami go-spodarstwa domowego.
W poszukiwaniu wina zacz膮艂em myszkowa膰 w艣r贸d kwia-t贸w. Po chwili unios艂em w d艂oni pierzast膮 portmonetk臋, kt贸r膮 schowa艂y tu dzieci. Przypomnia艂em sobie, 偶e doktor Miriam nie da艂a mi pieni臋dzy na bilet powrotny na lotni-sko. Mia艂em w艂a艣nie otworzy膰 portfelik, gdy okaza艂o si臋, 偶e trzymam w r臋ce jeszcze ciep艂e cia艂o uduszonego szpaka. Wpatrywa艂em si臋 w jego nakrapiane pi贸ra i zwis艂a bezw艂ad-nie szyj臋, nas艂uchuj膮c, jak Jamie pohukuje przera藕liwie zza drzew. Podra偶nion膮 s艂o艅cem sk贸r臋 pokry艂a mi nagle wy-sypka - na moich ramionach i piersi pojawi艂y si臋 pr臋gi, przy-pominaj膮ce uk膮szenia niewidzialnych szerszeni, jak gdyby jaka艣 nieznana istota chcia艂a dzieli膰 ze mn膮 moj膮 sk贸r臋. Musia艂em j膮 zrzuci膰.
Wygramoli艂em si臋 z grobu, strzepuj膮c z ramion ob艂ok p艂atk贸w, i pobieg艂em przez traw臋 ku rzece. Ze wszystkich stron podrywa艂y si臋 ptaki, setki szpak贸w i zi臋b, uciekaj膮-cych mieszka艅c贸w ob艂膮kanej ptaszarni. Jasny, s艂oneczny niedzielny poranek i podwajaj膮ce si臋 lato w艣r贸d jaskrawych kwiat贸w przyci膮gn臋艂y do parku t艂umy go艣ci. W trawie le-偶a艂y pary m艂odych ludzi. Ojciec bawi艂 si臋 z synem olbrzy-mim pude艂kowym latawcem. Trupa aktor贸w z jakiego艣 ama-torskiego zespo艂u odbywa艂a w szekspirowskich strojach pr贸-b臋 w艣r贸d zieleni, a miejscowe towarzystwo artystyczne urz膮-dzi艂o wystaw臋 pod go艂ym niebem, cho膰 skromne obrazy uton臋艂y w powodzi chrapliwych wrzask贸w ary. Dusz膮c si臋 w rozgrzanym nie do wytrzymania s艂o艅cu, pu艣ci艂em si臋 ku rzece. Po drodze przewr贸ci艂em jak膮艣 ma艂膮 dziewczynk臋, drepcz膮c膮 w 艣lad za bia艂膮 go艂臋bic膮. D藕wig-n膮艂em dziecko na nogi, w艂o偶y艂em jej ptaka w d艂onie i pop臋-dzi艂em wzd艂u偶 kort贸w tenisowych. Pi艂ki 艣miga艂y jak ko艅-c贸wki bicz贸w, 偶膮dl膮c mnie w oczy. W nadziei, 偶e spotkam Miriam St. Cloud, ruszy艂em biegiem mi臋dzy usch艂ymi wi膮-zami, dopingowany okrzykami grupki pla偶owicz贸w, siedz膮-cych na trawiastym zboczu. Min膮艂em ich jednym susem i czuj膮c, 偶e p艂onie mi sk贸ra, wskoczy艂em ponad jakim艣 roz-szczekanym psem do ch艂odnej wody.
15
P艁YWAM JAK GRENLANDZKI
WIELORYB
Le偶a艂em w szklanym domu, zapadaj膮c si臋 przez niesko艅-czone pod艂ogi wodnych kaskad. Nade mn膮 wznosi艂o si臋 ilu-minowane sklepienie, jak odwr贸cona galeria przezroczy-stych 艣cian, zawieszonych na powierzchni. Niesione go艣cin-nym nurtem diatomity zdobi艂y klejnotami 艂awice ryb, kt贸re podp艂ywa艂y, 偶eby mnie powita膰. Rozgl膮da艂em si臋 za swo-imi r臋kami i nogami, ale moje ko艅czyny znikn臋艂y - zmieni-艂y si臋 w pot臋偶ny ogon i p艂etwy.
P艂ywa艂em jak grenlandzki wieloryb.
Sch艂odzony koj膮cym strumieniem w tym kr贸lestwie wolnym od kurzu i upa艂u, po偶eglowa艂em w stron臋 s艂o艅ca, rozrywaj膮c powierzchni臋 wody w bryzgach piany. Kiedy zawis艂em w powietrzu i ukaza艂em si臋 oczom setek ludzi na brzegu, dolecia艂y mnie okrzyki zaskoczonych dzieci. Wy-ci膮gn膮艂em si臋 i opad艂em na wod臋, goni膮c 艣wiat艂o s艂o艅ca w szalonym labiryncie. Ponownie wyskoczy艂em na po-wierzchni臋 i strz膮sn膮艂em sznur kropel ze swoich wspania-艂ych ramion na zachwycone dzieciaki. Kiedy wykonywa-艂em obr贸t w powietrzu, zza drzew wy艂onili si臋 tenisi艣ci, by wiwatowa膰 na moj膮 cze艣膰. Jaki艣 w臋dkarz si臋gn膮艂 do siatki i rzuci艂 mi kie艂bia niczym pocisk, kt贸ry chwyci艂em w z臋by. Popisywa艂em si臋 przed nimi, a ca艂e Shepperton przy-sz艂o, 偶eby mnie zobaczy膰. Miriam St. Cloud sta艂a z matk膮 na trawniku tudoria艅skiej rezydencji, zadziwiona moj膮 艣li-sk膮 pi臋kno艣ci膮. Ojciec Wingate otworzy艂 na pla偶y gablot臋 ze swoimi eksponatami, maj膮c nadziej臋, 偶e eksploduj膮ca po moim upadku fala wyrzuci na brzeg jak膮艣 kolejn膮 rzad-k膮 skamienia艂o艣膰, a Stark sta艂 w obronnej pozie na ko艅cu pomostu w swoim weso艂ym miasteczku. Obawia艂 si臋, 偶e mog臋 wstrz膮sn膮膰 jego przerdzewia艂ymi palami. Chc膮c ich nak艂oni膰, by przy艂膮czyli si臋 do mnie, gna艂em w ko艂o we wzburzonej wodzie, goni艂em w艂asny ogon ku uciesze dzie-ci, wydmuchiwa艂em fontanny piany w ob艂okach rozs艂onecz-nionej mgie艂ki wodnej i pluska艂em si臋 tam i z powrotem po rzece p艂ytkimi skokami, tkaj膮c z powietrza i wody koron-kowy obrus piany.
Zatopiona cessna spoczywa艂a ni偶ej na dnie rzeki, na swoim 艣wietlnym podium. Chc膮c wyrwa膰 si臋 stamt膮d na zawsze, pop艂yn膮艂em w d贸艂 rzeki, ku przystani, gdzie nurza-艂y si臋 ostre jak brzytwy kile jacht贸w, mog膮ce mi przeci膮膰 kr臋gos艂up. Zamierza艂em je omin膮膰 i ruszy膰 do uj艣cia Tami-zy, na otwarte morze i polarne oceany z ch艂odnymi g贸rami lodowymi.
Lecz kiedy po raz ostatni spojrza艂em na Shepperton, wzruszy艂em si臋 na widok stoj膮cych na brzegu mieszka艅-c贸w miasteczka. Mieli nadziej臋, 偶e wr贸c臋, zar贸wno tenisi-艣ci, jak szekspirowscy aktorzy, dzieci i ojciec z synem, ba-wi膮cy si臋 pude艂kowym latawcem, kt贸ry zapad艂 si臋 w ich ramionach niczym pusty w 艣rodku prezent, jak m艂odzi ko-chankowie i starsze ma艂偶e艅stwa, i jak Miriam St. Cloud i jej matka, przyzywaj膮ce mnie gestem niby postacie ze snu. Zawr贸ci艂em i pop臋dzi艂em z powrotem ku nim, rozko-szuj膮c si臋 radosnymi okrzykami tych ludzi. Jaki艣 m艂odzie-niec zrzuci艂 koszul臋 i spodnie, a potem skoczy艂 g艂ow膮 w d贸艂 do naelektryzowanej wody. Przeci臋艂o go kilkana艣cie 艣wietlnych pr臋g, a potem m艂odzieniec wyp艂yn膮艂 na powierzchni臋 pod postaci膮 wysmuk艂ego i zgrabnego miecz-nika.
Po chwili jedna z kobiet, ubrana w str贸j tenisowy, zsu-n臋艂a si臋 z wilgotnej od wodnej mgie艂ki trawy i skoczy艂a do rzeki. W nawale b膮belk贸w 艣mign臋艂a ko艂o mnie jako zwin-ny jesiotr. 艢miej膮c si臋 z siebie nawzajem, jaka艣 starsza ko-bieta i jej m膮偶 pozwolili si臋 zepchn膮膰 z brzegu grupce m艂o-dzie偶y, i wy艂onili si臋 zaraz z rozdartej chmury piany jako para dystyngowanych wargaczy. Kilkana艣cioro dzieci wsko-czy艂o w bystry nurt i umkn臋艂o przede mn膮 pod postaci膮 艂a-wicy srebrzystych uklejek.
Ludzie wchodzili do wody wzd艂u偶 ca艂ej pla偶y. Ojciec i matka brodzili w falach, prowadz膮c za r臋ce dzieci, by po chwili zamieni膰 si臋 w rodzin臋 z艂otych karpi. Na pla偶y sie-dzia艂y te偶 dwie m艂ode dziewczyny, kt贸re zanurzy艂y si臋 po pas i zachwyca艂y si臋 eleganckimi ogonami, jakie leniwie wy艂ania艂y si臋 z ich pokrytych wod膮 bioder. Zdj臋艂y rado艣nie koszulki i wygl膮da艂y teraz jak odpoczywaj膮ce syreny o na-gich piersiach. Pozwoli艂y wci膮gn膮膰 si臋 w wod臋, kt贸r膮 zle-wa艂em je delikatnie moim olbrzymim ogonem, wod臋, przy-pominaj膮c膮 koronkow膮 poszw臋, narzucon膮 na dwie nagie kochanki. Gdy w艂osy rozpu艣ci艂y im si臋 w pianie, dziewczy-ny sta艂y si臋 dwoma rozdokazywanymi delfinami i znikn臋艂y w rzece, pe艂nej cisn膮cych si臋 wok贸艂 szczupaczk贸w i ukle-jek. Jaka艣 oty艂a kobieta w kwiecistej sukience run臋艂a bez tchu do wody i odp艂yn臋艂a w dal jako stateczna krowa mor-ska. Trupa szekspirowskich aktor贸w wkroczy艂a nie艣mia艂o w niespokojny nurt - kobiety unosi艂y krynoliny, by nie za-nurza膰 ich w splamionej piaskiem pianie, a potem zapad艂y si臋 pod powierzchni臋 wody, przemienione w uczestniczki podwodnego korowodu 艂awicy anielskich ryb, przystr贸j o-nych kryzami przezroczystych skrzeli i pierzastymi, deli-katnymi w膮sami.
Na brzegu wci膮偶 waha艂o si臋 kilka os贸b. Skoczy艂em po-nad zat艂oczonymi falami, zach臋caj膮c ich, by porzucili du-sz膮ce powietrze. Grupka tenisist贸w od艂o偶y艂a rakiety i da艂a nurka do wody, kt贸ra unios艂a ich natychmiast pod postaci膮 pi臋knych bia艂ych rekin贸w. Rze藕nik i jego powabna 偶ona podreptali w d贸艂 trawiastego zbocza, zanurzyli si臋 i odp艂y-n臋li przed siebie jako dwa ogromne 偶贸艂wie morskie, ko艂y-sz膮c pancerzami.
Niemal ca艂e Shepperton do艂膮czy艂o do mnie, p艂ywaj膮c w swym nowym kr贸lestwie. Kr膮偶y艂em wzd艂u偶 pla偶y, na kt贸-rej le偶a艂y porzucone rakiety tenisowe, latawiec, graj膮ce wci膮偶 odbiorniki radiowe i zapomniane koszyki, jakie za-biera si臋 zazwyczaj na wycieczki. Na brzegu pozosta艂o tyl-ko kilka os贸b: Miriam St. Cloud, jej matka, ojciec Wingate, stoj膮cy na pla偶y, Stark i troje upo艣ledzonych dzieci. Obser-wowali mnie wszyscy ze znanych mi ju偶 stanowisk, ale ich twarze by艂y pozbawione wyrazu, przes艂oni臋te welonem kro-pelek wody, jak gdyby tkwili w jakim艣 g艂臋bokim 艣nie, do kt贸rego ja nie mia艂em dost臋pu.
Wiedzia艂em, 偶e nie s膮 jeszcze gotowi, 偶eby si臋 do mnie przy艂膮czy膰, i 偶e to oni, nie ja, s膮 pogr膮偶eni we 艣nie. Zostawi艂em ich i pop艂yn膮艂em dalej, na roz艣wietlone s艂o艅-cem wody. Otoczy艂o mnie wielkie zgromadzenie ryb, kt贸re prowadzi艂y mieczniki, widzia艂em jednak tak偶e stada mor-艣win贸w, 艂ososi, wargaczy, pstr膮g贸w t臋czowych, delfin贸w i kr贸w morskich. Ci膮gn膮c za sob膮 promienie s艂oneczne, opa-d艂em na dno. Razem mogliby艣my d藕wign膮膰 samolot i po-nie艣膰 go w d贸艂 rzeki, do uj艣cia Tamizy i na otwarte morze - maszyna sta艂aby si臋 powozem koronacyjnym, w kt贸rym powi贸d艂bym mieszka艅c贸w miasteczka ku przepastnym g艂臋-binom ich prawdziwego 偶ycia.
S艂o艅ce zacz臋艂o przygasa膰. W odleg艂o艣ci kilku cali przez zalan膮 szyb臋 ujrza艂em niewyra藕nie wykrzywion膮 grymasem, niegdy艣 ludzk膮 twarz. Wsparty o desk臋 rozdzielcz膮 spoczy-wa艂 w kabinie topielec w kasku lotniczym. Otwarte usta zastyg艂y w zdumieniu 艣mierci, a ramiona trupa pochyla艂y si臋 ku mnie z pr膮dem rw膮cym przez drzwi kabiny. Przera偶ony jego rozko艂ysanym u艣ciskiem, odwr贸ci艂em si臋 i wp艂yn膮艂em na o艣lep wprost w ogon samolotu. Powie-trze usz艂o mi gwa艂townie z p艂uc w rozbuchanej wodzie. Nie by艂em ju偶 wielorybem, rzuci艂em si臋 wi臋c na powierzchni臋 w艣r贸d setek pierzchaj膮cych na boki ryb. Z samolotu ode-rwa艂 si臋 kawa艂ek bia艂ej tkaniny, kt贸ry unosi艂 si臋 ku g贸rze przez wod臋. Ruszy艂em jego 艣ladem, przedzieraj膮c si臋 mo-zolnie na powierzchni臋. Chwyci艂em powietrze w ostatnim, wyczerpuj膮cym p臋dzie do s艂o艅ca.
Obudzi艂em si臋 na pe艂nej owad贸w 艂膮ce. Le偶a艂em na wil-gotnych kwiatach, wype艂niaj膮cych gr贸b. Troje upo艣ledzo-nych dzieci przygl膮da艂o mi si臋 spo艣r贸d mak贸w kilka kro-k贸w dalej. Oblewa艂 mnie pot, przesi膮kaj膮cy przez mary-nark臋 i spodnie, a ja by艂em zbyt zm臋czony, 偶eby przem贸-wi膰 do dzieci. Mija艂 mi dziwny b贸l g艂owy. Oddycha艂em nie-r贸wno, jakby po raz pierwszy usi艂uj膮c skupi膰 wzrok na ja-skrawo ubarwionych ptakach i kwiatach na 艂膮ce. Zn贸w przy-pomnia艂em sobie o swoich rozbitych ustach i posiniaczonej piersi, zastanawiaj膮c si臋, czy martwy pasa偶er cessny, kt贸re-go widzia艂em we 艣nie, pr贸bowa艂 mnie utopi膰. Ale mimo ca艂ej realno艣ci 艂膮ki wiedzia艂em, 偶e ta rozgrza-na trawa, wa偶ki i maki nale偶膮 do innego snu, i 偶e moja go-r膮czkowa wizja, w kt贸rej p艂ywa艂em jako grenlandzki wie-loryb, stanowi艂a kolejne okno, wychodz膮ce na moje praw-dziwe 偶ycie.
Stan膮艂em na nogi i strzepn膮艂em p艂atki z marynarki. Dzieci odesz艂y dalej, by膰 mo偶e poskromione tym, co zobaczy艂y. Zaduszony szpak le偶a艂 w艣r贸d martwych stokrotek. Jamie odwr贸ci艂 si臋 na swych skutych klamrami nogach, unikaj膮c mojego wzroku, ale jego drobn膮 twarz marszczy艂a troska, jak gdyby chcia艂 mnie przeprowadzi膰 przez bo偶y s膮d tej wizji. Trzyma艂 w d艂oniach martwego wr贸bla - kolejn膮 sa-kiewk膮, kt贸r膮 mia艂 z艂o偶y膰 w grobie.
Gdy dzieci znikn臋艂y, ruszy艂em samotnie poprzez p贸藕ne popo艂udnie. Ubranie pokrywa艂a mi warstwa kilku t臋cz i kon-fetti p艂atk贸w, jak gdyby chodzi艂o o uczczenie moich za艣lu-bin z 艂膮k膮. Ludzie wracali znad rzeki do swoich dom贸w - tenisi艣ci, m艂odzi rodzice z dzie膰mi, stare kobiety i ich m臋-偶owie. Twarze mieszka艅c贸w roz艣wietla艂a energia, jakiej ni-gdy przedtem nie widzia艂em. Kiedy mnie mijali, zauwa偶y-艂em, 偶e mieli mokre ubrania, jakby z艂apa艂 ich niespodzie-wany deszcz.
16
SZCZEG脫LNY G艁脫D
Dopiero teraz, po tej drugiej wizji, ja i Miriam St. Cloud zacz臋li艣my rozumie膰, co dzieje si臋 w Shepperton. Kiedy wyszed艂em z parku i dotar艂em w pobli偶e rezydencji, Mi-riam czeka艂a na mnie na trawniku. Obserwowa艂a, jak id臋 ku niej przez nasycon膮 wodn膮 mgie艂k膮 traw臋, i potrz膮sa艂a g艂ow膮 na widok nieodpowiedzialnego pacjenta, kt贸ry sa-mowolnie nara偶a zdrowie na szwank. Wiedzia艂em, 偶e Mi-riam ju偶 si臋 mnie nie boi, ale wci膮偶 ma nadziej臋, 偶e wyjad臋 z tego niegdy艣 spokojnego miasta.
- Nie m贸g艂by艣 pozby膰 si臋 tych ptak贸w, Blake? - Mi-riam wskaza艂a wrzeszcz膮ce ptaki morskie, ko艂uj膮ce nad spla-mion膮 p艂atkami piany wod膮 jak aktorzy w porzuconej fan-tazji, kt贸r膮 zostawi艂em le偶膮c膮 gdzie艣 w nie艂adzie. Do arktycznych mew do艂膮czy艂o stado fulmar贸w i kor-moran贸w - co najmniej kilkana艣cie tych ci臋偶koskrzyd艂ych drapie偶nik贸w 艂akomie przeczesywa艂o dziobami rzek臋, po-luj膮c z czym艣 w rodzaju 偶a艂osnej i rozkojarzonej histerii na ryby, kt贸re wyczarowa艂em w swojej wizji. Ale te ryby p艂y-wa艂y teraz tylko w s艂onecznych lagunach mojej g艂owy. Mimo 偶e przybra艂a agresywn膮 postaw臋 i gniewa艂a si臋, to jednocze艣nie troszczy艂a si臋 o mnie tak, jak m艂oda 偶ona o m臋偶a. By艂em pewien, 偶e w jaki艣 spos贸b uda艂o jej si臋 zo-baczy膰 moj膮 wizj臋, cho膰by tylko w postaci przelotnego ob-razu prawdziwego 艣wiata, kt贸ry z wolna ods艂ania艂em, roz-suwaj膮c kotary, t艂umi膮ce dot膮d Shepperton i ca艂膮 reszt臋 tego zast臋pczego dominium. Gdy zdj膮艂em przemoczon膮 mary-nark臋, palce Miriam przebieg艂y mi przez piersi i plecy w poszukiwaniu 艣wie偶ych ran.
- P艂ywa艂em w rzece - powiedzia艂em. - Ty te偶 powinna艣 by艂a wej艣膰 do wody.
- Przypuszczam, 偶e by艂a cudowna. Masz szcz臋艣cie, 偶e 偶yjesz... W rzece by艂 miecznik. - A widzia艂a艣 wieloryba? Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, wpatruj膮c si臋 niemal z rozpacz膮 w rozwrzeszczane mewy.
- Przera偶aj膮ce stworzenia... To ty je tu sprowadzi艂e艣, wiesz? Musia艂am poda膰 matce 艣rodki nasenne. Prowadz膮c mnie w stron臋 domu, powiedzia艂a spokoj-nie:
- Widzia艂am jednak co艣 dziwnego, Blake. Mo偶e to by艂 wieloryb. Jakie艣 wspania艂e zwierz臋 p艂ywa艂o w d贸艂 i w g贸r臋 rzeki, jak gdyby usi艂owa艂o wyj艣膰 na brzeg. Zb艂膮kane wielo-ryby cz臋sto wp艂ywaj膮 do Tamizy.
Wzi臋艂a mnie za r臋k臋 i pomog艂a mi przej艣膰 przez hol, a potem wspi膮膰 si臋 po schodach, obejmuj膮c mnie mocno ramionami. Kiedy rozbiera艂em siew sypialni, sk艂ada艂a moje ubranie 偶wawymi d艂o艅mi, niczym 偶ona pragn膮ca niecier-pliwie zaci膮gn膮膰 m臋偶a do 艂贸偶ka. Czy wiedzia艂a ju偶, 偶e po-stanowi艂em sp贸艂kowa膰 ze wszystkimi mieszka艅cami Shep-perton? Sta艂em przed ni膮 nagi, a si艅ce i rany na moich ustach i piersi uwydatnia艂y si臋 w elektrycznym 艣wietle bardziej ni偶 kiedykolwiek. U艣miechaj膮c si臋 uspokajaj膮co na widok jej nieskr臋powanego spojrzenia, wpatrywa艂em si臋 otwarcie w cia艂o tej kobiety, od kt贸rego bi艂y osza艂amiaj膮ce zapachy. W my艣lach dedykowa艂em wszystkie nasze zbli偶enia seksu-alne upo艣ledzonym dzieciom, kobietom m艂odym i starym, drzewom, ptakom i rybom, i przemianie, jakiej podda艂em to nadrzeczne miasteczko.
- Miriam, czy opr贸cz mnie w wodzie p艂ywa艂 kto艣 jesz-cze?
- Kilka os贸b... Pi臋膰 albo sze艣膰... Kilku tenisist贸w. I, co dziwne, jeden z miejscowych rze藕nik贸w. -1 nikt wi臋cej?
- Blake...
Cho膰 by艂em nagi, pozwoli艂a mi si臋 obj膮膰, wciskaj膮c mi d艂onie w barki.
- Wszyscy byli艣my ca艂kiem wycie艅czeni... Najpierw wy-padek i ca艂y ten koszmar zwi膮zany z twoim ocaleniem. Potem burza wczorajszej nocy, dziwne ptaki i te wszystkie ryby... zapowiedzi jeden B贸g wie, czego. Czasami nie je-stem pewna, czy 艣ni臋, czy widz臋 to wszystko naprawd臋. - Miriam... Czy ja nie 偶yj臋? - Nie! - Uderzy艂a mnie otwart膮 d艂oni膮 w prawy policzek, a potem mocno 艣cisn臋艂a mi twarz r臋kami.
- Nie jeste艣 martwy, Blake. Wiem, 偶e nie. Biedaku, ten wypadek... Z twojej g艂owy wy艂ania si臋 co艣, co mnie przera-偶a, przekraczasz przestrze艅 i czas pod jakim艣 innym k膮tem ni偶 my wszyscy. Co艣 si臋 tutaj sta艂o, powiniene艣 wyjecha膰 z Shepperton na zawsze...
Odzyska艂a r贸wnowag臋 w moich ramionach. - Nie, musz臋 tu zosta膰. Chcia艂bym si臋 dowiedzie膰 wielu rzeczy.
- Wi臋c zobacz si臋 z ojcem Wingate. Wiem, 偶e to wszyst-ko g艂upstwa, ale nie przychodzi mi na my艣l nic innego, co mog艂oby ci pom贸c.
- Dzi艣 rano ojciec Wingate przekaza艂 mi sw贸j ko艣ci贸艂.
- Po co? Co jego zdaniem m贸g艂by艣 robi膰 w ko艣ciele? - Mo偶e by chcia艂, 偶ebym prowadzi艂 ceremoni臋 za艣lu-bin? Szczeg贸lnego rodzaju?
艢miej膮c si臋, Miriam zsun臋艂a moje d艂onie ze swojego biu-stu, jak gdyby ba艂a si臋, 偶e m贸g艂bym j膮 przemieni膰 w Dian臋 0 tysi膮cu piersi.
- To dziwne. Czy wiesz, 偶e jako uczennica wyobra偶a-艂am sobie cz臋sto, 偶e bior臋 艣lub w odrzutowcu? Wydaje mi si臋, 偶e zakocha艂am si臋 w pewnym pilocie, kt贸rego zoba-czy艂am na Or艂y, kiedy w podr贸偶y z rodzicami musieli艣my si臋 przesi膮艣膰 na inny samolot. Z jakiego艣 powodu strasznie podoba艂 mi si臋 pomys艂, 偶eby wzi膮膰 艣lub dziesi臋膰 mil nad ziemi膮.
- Wi臋c wynajm臋 jaki艣 samolot, Miriam.
- Znowu? Nawiasem m贸wi膮c, Stark jest pilotem czy kim艣 w tym rodzaju. Jak ty.
- Stark nie jest prawdziwym pilotem.
- A ty, Blake?
Odzyska艂em ju偶 si艂y po k膮pieli w rzece i z 艂atwo艣ci膮 m贸g艂bym j膮 rzuci膰 na 艂贸偶ko. My艣la艂em jednak o 艣nie, w kt贸rym lata艂em. Czy ona naprawd臋 fantazjowa艂a w dzie-ci艅stwie, 偶e bierze 艣lub w powietrzu, czy mo偶e ja narzuci-艂em jej t臋 my艣l? Chorobliwe, cyklamenowe s艂o艅ce dotkn臋-艂o jej w艂os贸w, drzew w parku, trawy na podmok艂ej 艂膮ce, 1 nawet moja krew nawadnia艂a teraz wszystkie tajemne mo偶-liwo艣ci 偶ycia. Chcia艂em sp贸艂kowa膰 z Miriam St. Cloud w powietrzu, 偶eglowa膰 z ni膮 ch艂odnymi korytarzami nieba, sp艂yn膮膰 z ni膮 rzeczk膮 na otwarte morze, zatopi膰 pr膮dy na-szej mi艂o艣ci w przyp艂ywach i odp艂ywach oceanu... - Blake!
Wyrwa艂a mi si臋, oddychaj膮c ci臋偶ko. Wyszarpn臋艂a r臋ce i zamierzy艂a si臋 twardymi pi臋艣ciami, chc膮c mnie uderzy膰 w twarz. Wci膮ga艂a ze 艣wistem powietrze, wpatruj膮c si臋 we mnie z prawdziwym przera偶eniem. Kiedy pobieg艂a do drzwi, zabola艂y mnie pokaleczone usta i zrozumia艂em, 偶e usi艂o-wa艂em wycisn膮膰 偶ycie z jej p艂uc, tak jak przedtem z jej matki. P贸藕niej, siedz膮c nago przy oknie na krze艣le z wysokim oparciem, patrzy艂em na spowit膮 zmrokiem rzek臋 i wi艣nio-w膮 ju偶 wod臋, w kt贸rej skaka艂em jako grenlandzki wielo-ryb, a moje 艣liskie cia艂o pokrywa艂a piana, przypominaj膮ca koronkowe kryzy szekspirowskich aktor贸w. Niepokoi艂o mnie nie to, 偶e najwyra藕niej chcia艂em udusi膰 Miriam St. Cloud, lecz to, 偶e nie chcia艂em ju偶 ucieka膰 z Shepperton. Czu艂em si臋 oddany tutejszym mieszka艅com, jak gdybym by艂 ich plebanem. Niewidzialne moce, kt贸re uratowa艂y mnie w samolocie, 偶膮da艂y teraz ode mnie, bym uratowa艂 tych m臋偶czyzn i kobiety przed ma艂omiasteczkowym 偶yciem i ograniczeniami, narzuconymi ich duchom przez cia艂o i umys艂. W pewnym sensie moja ucieczka z cessny, kt贸rej zatopione widmo widzia艂em w ciemnej wodzie pod oknem, umo偶liwi艂a mi wej艣cie w prawdziwy 艣wiat, czekaj膮cy tu za migawk膮 ka偶dego kwiatu i pi贸ra, ka偶dego li艣cia i ka偶dego dziecka. Moje sny o tym, 偶e latam jako ptak w艣r贸d ptak贸w i p艂ywam jak ryba w艣r贸d ryb, nie by艂y wcale snami, lecz rzeczywisto艣ci膮, z kt贸rej wynika艂 sen tego domu, miastecz-ka i jego mieszka艅c贸w.
Nocne powietrze koi艂o mi posiniaczon膮 pier艣, a ja wy-czuwa艂em, 偶e z mojego cia艂a p艂ynie moc, wype艂niaj膮ca ca艂膮 rzek臋 i park. By艂o mi przykro, 偶e przestraszy艂em Miriam - chcia艂em, by by艂a naczyniem mojego przekszta艂caj膮cego 艣wiat po偶膮dania i aby nasze ma艂偶e艅stwo nie by艂o zniewole-niem, lecz prywatn膮 koronacj膮. Obserwowa艂em mrowie drobnoustroj贸w, roj膮cych si臋 aureol膮 wok贸艂 cessny - by艂y to morskie stworzenia z jakich艣 pelagia艅skich g艂臋bin, kt贸re przeby艂y ca艂e oceany, by wp艂yn膮膰 do Tamizy i 艣wieci膰 tutaj dla mnie swoim 艣wiat艂em.
Co do trupa w cessnie, to ju偶 nie ba艂em si臋 tego urojone-go cia艂a. W艂a艣ciwie z zadowoleniem przyj膮艂em jego wy-zwanie na pojedynek o dominacj臋 nad t膮 rzek膮 i miastem. Mieszka艅cy Shepperton przez ca艂膮 noc przechadzali si臋 wzd艂u偶 brzegu. Przygl膮dali si臋 jaskrawym li艣ciom w parku, kt贸re zdawa艂y si臋 l艣ni膰 w ciemno艣ci niczym las na obrze-偶ach tropikalnego miasta. Ojciec Wingate spacerowa艂 po pla偶y, nad o艣wietlon膮 wod膮, wachluj膮c si臋 swoim s艂omko-wym kapeluszem. Wr贸ci艂 do siebie po naszym starciu w ko艣ciele i patrolowa艂 brzeg, jak gdyby pilnuj膮c, 偶eby mieszka艅cy dali mi odpocz膮膰. Ponownie wyczu艂em obec-no艣膰 mojej pierwszej prawdziwej rodziny. Wszyscy jej cz艂onkowie zach臋cali mnie, 偶ebym si臋 spe艂ni艂 i do maksi-mum wykorzysta艂 moce, jakie posiada艂em. Jednak gdy gospodyni Miriam przynios艂a mi tac臋 zje-dzeniem, okaza艂o si臋, 偶e nie jestem w stanie tkn膮膰 pieczo-nego mi臋sa, kt贸re przyrz膮dzi艂a. Cho膰 od czterdziestu o艣miu godzin nic nie jad艂em, mia艂em apetyt wy艂膮cznie na cia艂o istot mojego w艂asnego gatunku. I zamierza艂em si臋gn膮膰 po ich mi臋so, nie pokaleczonymi ustami, lecz ca艂ym cia艂em, ca艂膮 swoj膮 nienasycon膮 sk贸r膮.
17
POGA艃SKI B脫G
Nast臋pnego ranka, u progu trzeciego dnia pobytu w Shep-perton, zacz膮艂em pracowa膰 w klinice doktor Miriam. Kie-dy ruszy艂em w drog臋 przez park, przysz艂o mi do g艂owy, 偶e pomimo ca艂ego szacunku, jaki dla mnie 偶ywi艂a, i pomimo moich w艂asnych mesjanistycznych roje艅, przypad艂a mi w udziale praca s艂u偶膮cego - mia艂em sprz膮ta膰 korytarze i poczekalni臋 oraz wykonywa膰 polecenia piel臋gniarek. Ubie-raj膮c si臋, my艣la艂em, by zrezygnowa膰 z posady i zdoby膰 wi臋-cej czasu na zwiedzanie Shepperton, ale pe艂na po艣wi臋cenia obecno艣膰 pani St. Cloud, kr膮偶膮cej opieku艅czo wok贸艂 tacy z nietkni臋tym 艣niadaniem, wytr膮ci艂a mnie szybko z r贸wno-wagi. Patrzy艂a na mnie z u艣miechem, ale i odurzeniem, jak gdyby 艣rodek uspokajaj膮cy, kt贸ry poda艂a jej c贸rka poprzed-niego wieczora, wci膮偶 jeszcze dzia艂a艂. Czy w jej umy艣le by艂em niemowl臋ciem, zrodzonym dla tej starzej膮cej si臋 kobiety w 艂贸偶ku jej zmar艂ego m臋偶a? Wci膮偶 chcia艂em si臋 uwa偶a膰 za jej dziecko i odczuwa艂em mglist膮 pruderi臋 na my艣l o akcie seksualnym z t膮 kobiet膮. Widzia艂em z okna, jak rozmawia na podje藕dzie z jakim艣 m艂odym dostawc膮. By艂a nim wyra藕nie zainteresowana, tote偶 poczu艂em si臋 tak, jak gdyby mnie odtr膮ci艂a. Prawi艂a m艂odzie艅cowi kom-plementy, dotykaj膮c d艂o艅mi jego ramion. Najwyra藕niej otworzy艂em w prowincjonalnym 偶yciu pani St. Cloud wy-miar rzeczywisto艣ci, kt贸rego istnienia nawet nie podejrze-wa艂a.
By艂em jednak wyspany, otoczy艂 mnie wspania艂y dzie艅 i powr贸ci艂a moja pewno艣膰 siebie. Czu艂em, 偶e s艂o艅ce mi schlebia, pod膮偶aj膮c w 艣lad za mn膮 mi臋dzy drzewami jak 艣wiat艂o reflektora, tropi膮ce gwiazd臋 filmow膮. Poza tym kli-nika by艂a idealn膮 kryj贸wk膮, zw艂aszcza na wypadek, gdy-bym nieoczekiwanie straci艂 przytomno艣膰 albo dozna艂 wyle-wu, mog艂em wi臋c czeka膰, dop贸ki m贸j umys艂 nie osi膮gnie znowu r贸wnowagi, ja za艣 nie odkryj臋 prawdziwego zna-czenia rozgrywaj膮cych si臋 woko艂o zdarze艅. Podejrzewa艂em, 偶e za moje dziwne wizje oraz zaburzenia czasu i przestrze-ni mo偶e by膰 odpowiedzialny skrzep, ukryty gdzie艣 g艂臋boko w moim m贸zgu. Wyczuwa艂em nami臋tne podniecenie w roz-jarzonej trawie, po艣r贸d kwiat贸w, a m贸j umys艂 zacz膮艂 niepo-koj膮co przypomina膰 popiskuj膮ce w艂贸kno gasn膮cej 偶ar贸wki. Kiedy za moimi plecami wsta艂o s艂o艅ce, zdawa艂o si臋 wy-lewa膰 z rzeki, zmieniaj膮c park i podmok艂膮 艂膮k臋 w siatk贸w-kowe rozlewisko. W wodzie roi艂o si臋 od wszelkiego rodza-ju ryb. 艁awice p艂oci i szczupak贸w p艂ywa艂y wok贸艂 zatopio-nej cessny, jak gdyby syc膮c si臋 pozosta艂o艣ci膮 mojego snu. Kroczy艂em majestatycznie mi臋dzy drzewami, wyci膮gaj膮c r臋k臋, by chwyci膰 艣wietliste py艂ki. W pobli偶u kort贸w teniso-wych pu艣ci艂em si臋 biegiem, gnany nies艂ychanym nat臋偶e-niem 艣wiat艂a. Bia艂e linie, wyznaczaj膮ce kort, unosi艂y si臋 kilka cali nad glinian膮 nawierzchni膮, jakby mia艂y za chwil臋 oderwa膰 si臋 od ziemi i wzbi膰 pod niebo niczym powietrzna matryca umieszczonej na wysoko艣ci oczu pilota deski roz-dzielczej. Chwytaj膮c z trudem oddech, opar艂em si臋 o pie艅 orzesznicy, dziwnego go艣cia w parku, le偶膮cym w umiarko-wanej strefie klimatycznej. Li艣cie poch艂ania艂 roz艣wietlony sok, a ka偶dy z przypominaj膮cych tr膮bki kwiat贸w uk艂ada艂 si臋 we w艂asn膮 aureol臋. W brzezinie pojawi艂o si臋 stado jele-ni, obgryzaj膮cych elektryczn膮 kor臋. Krzykn膮艂em, a wtedy ich zwr贸cone na mnie oczy zal艣ni艂y, jak gdyby ca艂e stado zosta艂o wyposa偶one w szk艂a kontaktowe. Ogarni臋te halucynacjami s艂o艅ce karmi艂o si臋 niecierpli-wie hiszpa艅skim mchem, zwisaj膮cym z ga艂臋zi usch艂ych wi膮z贸w. Zdrewnia艂e czu艂ki lian oplata艂y spokojne kaszta-nowce i platany. W 艣ci贸艂ce ros艂y lilie, zmieniaj膮ce ceremo-nialny park w ogr贸d botaniczny, kt贸rym zaw艂adn膮艂 jaki艣 zwariowany ogrodnik i obsadzi艂 go w nocy na nowo. Przeskoczy艂em grz膮dk臋 szkar艂atnych tulipan贸w, zag艂u-szanych kompletnie przez olbrzymie paprocie i w膮trobow-ce. Przestraszona ara nieporadnie wzbi艂a si臋 w powietrze obok mnie. Lec膮c przez park, strz膮sa艂a pancerzyki 艣wiat艂a ze swoich 偶贸艂tozielonych skrzyde艂. Pi臋膰dziesi膮t jard贸w przede mn膮, mi臋dzy drzewami, Miriam St. Cloud sz艂a w kierunku kliniki, otoczona chmar膮 ma艂ych papu偶ek i wilg. Przypomina艂a m艂od膮 lekark臋 udaj膮c膮 si臋 z wizyt膮 domow膮 do cierpi膮cej na nadmiern膮 p艂odno艣膰 matki natury. Ucie-szy艂em si臋 na jej widok i poczu艂em, 偶e przygotowa艂em t臋 obfito艣膰 偶ycia specjalnie dla niej.
- Miriam!... - Pobieg艂em mi臋dzy zaparkowanymi samo-chodami i stan膮艂em przed ni膮, wskazuj膮c z dum膮 wspania艂e listowie niczym kochanek, wr臋czaj膮cy bukiet swej wybran-ce. - Miriam, co si臋 sta艂o?
- To drzewo dosta艂o zapewne jaki艣 preparat wzmagaj膮-cy urodzajno艣膰, Blake. - Miriam rzuca艂a jagody w koron臋 kasztanowca, do ga艂臋zi kt贸rego przylgn臋艂o podobne do ma艂py stworzenie o krzaczastym ogonie, zdziwione, sk膮d wzi臋艂o si臋 w tym eleganckim parku.
Miriam machni臋ciem d艂oni zakre艣li艂a ko艂o wok贸艂 g艂o-wy, usi艂uj膮c powstrzyma膰 rozjarzone powietrze. - Ary, papu偶ki, teraz ma艂pka... Co jeszcze nam przynie-siesz, Blake? - Podesz艂a do mnie bokiem z r臋kami w kie-szeniach bia艂ego kitla. - Jeste艣 jak jaki艣 poga艅ski bo偶ek. Pomimo tych dobrodusznych 偶art贸w spogl膮da艂a na mnie z niejak膮 ostro偶no艣ci膮, zastanawia艂a si臋 nad dwuznaczn膮 natur膮 moich wyj膮tkowych zdolno艣ci i wcale nie chcia艂a stan膮膰 z nimi twarz膮 w twarz.
- Ma艂pka? - Rozpoznawszy zwierz臋, podskoczy艂em, pr贸buj膮c z艂apa膰 je za ogon. - Uciek艂a z zoo Starka. - Raczej z wn臋trza twojej g艂owy... - Miriam pokaza艂a mi gestem, 偶ebym szed艂 w stron臋 kliniki. - Przyszed艂e艣 tu, 偶eby pracowa膰... Co ty w艂a艣ciwie umiesz? Czy podejrzewa艂a, 偶e nadal sypiam z jej matk膮? Obe-sz艂a trawiasty kraniec parkingu, zerkaj膮c na swoje odbicie w b艂yszcz膮cych panelach drzwi i demonstruj膮c przede mn膮 swe silne biodra i nogi. Co mia艂em robi膰? Chcia艂em krzyk-n膮膰: „Umiem lata膰, Miriam, i umiem 艣ni膰! 艢nij mnie, Mi-riam!” By艂em zaledwie kilka krok贸w za ni膮, kiedy poczu-艂em, 偶e nabrzmiewa moje przyrodzenie. Poga艅ski bo偶ek? Nie wiedzie膰 czemu podoba艂o mi si臋 to okre艣lenie. Doda-wa艂o mi otuchy.
Ogarn臋艂o mnie nag艂e przekonanie: oczywi艣cie, 偶e nie jestem martwy, ale nie jestem te偶 po prostu 偶ywy! 呕yj臋 po dwakro膰!
Z trudem panuj膮c nad sob膮, chwyci艂em Miriam za ra-mi臋, pragn膮c podzieli膰 si臋 z ni膮 dobr膮 nowin膮 i wzi膮膰 j膮 w ramiona na tylnym siedzeniu limuzyny, nale偶膮cej do miej-scowej akuszerki.
- Zaraz, zaraz, Blake...
Odepchn臋艂a mnie, unikaj膮c mojego wzroku. Chwyci艂em przedni膮 szyb臋 jej kabrioletu, roztrz臋siony swoj膮 w艂asn膮 sek-sualn膮 gwa艂towno艣ci膮. Wpatruj膮c si臋 w ziemi臋, zauwa偶y-艂em p臋dy jakiej艣 艣miertelnie bladej ro艣liny tropikalnej, wy-rastaj膮cej spomi臋dzy szczelin w pop臋kanym betonie. Jak gdyby w odpowiedzi na m贸j seks, pomi臋dzy nogami roz-kwita艂y mi mlecznokrwawe kwiaty, przypominaj膮ce kieli-chy cudacznych gladioli. Identyczne kwiaty widzia艂em przed ko艣cio艂em ojca Wingate.
Wsz臋dzie doko艂a jaskrawe fleciki wciska艂y skrwawione czubki swoich w艂贸czni mi臋dzy ko艂a zaparkowanych aut, wy-rastaj膮c ze 艣lad贸w moich st贸p na obrze偶u trawnika. - S膮 niezwyk艂e, Blake... Ojej, s膮 pi臋kne.
- Miriam... Dam ci wszystkie kwiaty, jakie tylko chcesz! - Unosz膮c si臋 w duchu nad tysi膮cami zapach贸w jej cia艂a, krzykn膮艂em: - Wyhoduj臋 orchidee z twoich d艂oni, a z two-ich piersi r贸偶e. B臋dziesz mog艂a nosi膰 magnolie we w艂o-sach!...
- A w sercu?
- Posiej臋 w twoim 艂onie mi臋so偶erny kwiat!
- Blake... Czy ty zawsze tak si臋 wszystkim ekscytujesz? Wci膮偶 nie rozumiej膮c si艂, steruj膮cych owymi seksualny-mi zapalnikami, Miriam ukl臋k艂a w艣r贸d aut i zacz臋艂a zry-wa膰 kwiaty. Ju偶 spokojny, przygl膮da艂em si臋 z dum膮, jak ta pi臋kna, m艂oda kobieta unosi w d艂oniach m贸j seks w kierun-ku kliniki. Zn贸w da艂a o sobie zna膰 moc, kt贸r膮 wyczuwa艂em przez ca艂y dzie艅, moc, kt贸ra wst膮pi艂a we mnie podczas ostat-niej wizji. Po 艣nie o lataniu zachowywa艂em si臋 niczym ran-ny ptak, zagubiony w podmiejskim ogrodzie, tak jak ja uwi臋-ziony w nijakim miasteczku. Ale po wizji, w kt贸rej p艂ywa-艂em jak grenlandzki wieloryb, uleg艂em przemianie, mani-festuj膮c sw贸j triumf ucieczk膮 z zatopionego samolotu, i te-raz moja moc karmi艂a si臋 niewidzialn膮 si艂膮 wielkich oce-an贸w, si臋gaj膮cych w g艂膮b male艅kiej 偶y艂ki tej niewielkiej rzeki. Wyszed艂em na brzeg odrodzony, jak moi ziemno-wodni przodkowie sprzed milion贸w lat, kt贸rzy wy艂onili si臋 z morza, by kroczy膰 dalej poprzez czekaj膮ce na nich parki m艂odej ziemi. Podobnie jak oni, nosi艂em we krwi wspo-mnienia tych m贸rz, wspomnienia z g艂臋bi czasu. Nios艂em z sob膮 majestat grenlandzkich wieloryb贸w, prastaro艣膰 i m膮-dro艣膰 wszystkich gatunk贸w waleni.
Tego ranka zacz膮艂em krz膮ta膰 si臋 dumnie wok贸艂 kliniki, z wiadrem i 艣cierk膮 w r臋ku. Wywozi艂em w贸zki pe艂ne brud-nej po艣cieli do furgonetki, kt贸ra przyjecha艂a z pralni, i spe艂-nia艂em polecenia recepcjonistek. Przygl膮da艂em si臋 z zado-woleniem, jak Miriam obnosi moje kwiaty po gabinetach chirurgicznych i og贸lnych, zape艂niaj膮c wazony, kt贸re wy-doby艂em dla niej z jakiej艣 szafki. Rozstawia艂a jaskrawe kwiaty mojego seksu w艣r贸d pacjent贸w siedz膮cych w po-czekalni, ci臋偶arnych matek i bezp艂odnych 偶on. By艂y tam te偶 dwie podstarza艂e kobiety, kt贸re widzia艂em ostatnio, skacz膮ce do rzeki w mojej rybiej wizji. Zapami臋-ta艂em je dobrze - miejscow膮 fryzjerk臋 i 偶on臋 adwokata, 偶egluj膮ce dumnie w t艂umie ryb jako cz臋艣膰 mojej wodnej kongregacji. Siedzia艂y teraz po艣r贸d kwiat贸w, zaabsorbowane wy艂膮cznie swoimi 偶ylakami 偶y艂ami i napadami menopau-zy. Kiedy polerowa艂em pod艂og臋 pod ich stopami, kobiety nie spuszcza艂y ze mnie oka.
Po pewnym czasie, kiedy sko艅czy艂 si臋 poranny dy偶ur, doktor Miriam wezwa艂a mnie do swojego gabinetu, 偶ebym opr贸偶ni艂 tack臋 chirurgiczn膮. Na pod艣wietlanym ekranie wisia艂y rentgenowskie zdj臋cia mojej g艂owy. Miriam sta艂a plecami do okna. Przera藕liwe 艣wiat艂o wype艂nia艂o park nie-mal elektrycznym blaskiem, jak gdyby ekipa filmowa z miejskiej wytw贸rni rozstawi艂a woko艂o sodowe reflektory. - Wska藕nik urodze艅 wkr贸tce skoczy tu w g贸r臋, Blake... Czy wiesz, 偶e dzi艣 rano niemal ka偶da pacjentka obsesyjnie rozmy艣la艂a o ci膮偶y? Nawet pewna staruszka, kt贸ra pyta艂a o mo偶liwo艣膰 sztucznego zap艂odnienia sperm膮 anonimowe-go dawcy.
Miriam zdj臋艂a kitel i obrzuci艂a mnie zatroskanym, lecz niezdziwionym spojrzeniem. Czy spodziewa艂a si臋, 偶e wy-ci膮gn臋 cz艂onka i wezm臋 si臋 do roboty? Chcia艂em j膮 jako艣 uspokoi膰, doda膰 jej odwagi, by mog艂a stawi膰 czo艂o mnie i nadchodz膮cej przysz艂o艣ci.
Kr膮偶y艂em wok贸艂 Miriam z wiadrem na 艣mieci. Widok i zapach jej cia艂a zalewa艂 mi zmys艂y. Jej jasne z臋by, postu-kuj膮ce o siebie, gdy wpatrywa艂a si臋 w zdj臋cia, lewe noz-drze w膮chaj膮ce polakierowany paznokie膰, mocne biodra, kiedy ko艂ysa艂a si臋 z boku na bok - wszystko to przyprawia-艂o mnie o ob艂臋d. Chcia艂em koncesji na jej ka偶dy oddech i na ka偶d膮 my艣l, chcia艂em zapami臋ta膰 jej chichot i roztar-gnione spojrzenia, wydestylowa膰 z jej potu najbardziej za-wistne perfumy na 艣wiecie...
- Nie mia艂a艣 nigdy dzieci, Miriam?
- Oczywi艣cie, 偶e nie! Cho膰 Stark i ja... - Agresywnym gestem kaza艂a mi odej艣膰, a potem, pod wp艂ywem nag艂ego impulsu, ruszy艂a za mn膮 do drzwi. Przytrzyma艂a mnie za rami臋 w ostrym u艣cisku. - Prawd臋 m贸wi膮c, odk膮d do nas przyby艂e艣, nie zastanawiam si臋 nad niczym innym. Jestem r贸wnie op臋tana t膮 my艣l膮, jak te g艂upie baby... - Miriam, czy nie rozumiesz?... - Chcia艂em j膮 obj膮膰, ale powstrzyma艂a mnie z nadzwyczajn膮 si艂膮. - To ten wypa-dek... Ty jeste艣...
- Blake, na lito艣膰 bosk膮... Wczorajszej nocy... Podda艂e艣 si臋 pr贸bie jakiego艣 rodzaju 艣mierci. Dla siebie czy dla mnie, nie chc臋 nic o tym wiedzie膰.
- To nie by艂a 艣mier膰. - Po raz pierwszy to s艂owo nie by艂o w stanie mnie przerazi膰. - To nowe 偶ycie, Miriam. Kiedy wysz艂a, by wyruszy膰 samochodem na wizyty do-mowe, zosta艂em w jej gabinecie i przygl膮da艂em si臋 badaw-czo zdj臋ciom rentgenowskim na ekranie - fotografiom mojej g艂owy, przez kt贸r膮 przep艂ywa艂o bezustannie 艣wiat艂o. Wy-115 dawa艂o mi si臋, 偶e ca艂y 艣wiat zewn臋trzny - drzewa, 艂膮ka, na kt贸rej dzieci zbudowa艂y mi gr贸b, i ciche ulice z u艣pionymi domami - to jakby wielki, przezroczysty obraz, rzucony na ekran 艣wiata, przez kt贸ry nieprzerwan膮 fontann膮 przedzie-raj膮 si臋 promienie jakiej艣 g艂臋bszej rzeczywisto艣ci.
18
UZDRAWIACZ
Do po艂udnia klinika opustosza艂a - zosta艂em tylko ja i recepcjonistka, wolontariuszka, na co dzie艅 gospodyni do-mowa. Odpoczywa艂em w艂a艣nie w poczekalni, czekaj膮c z niecierpliwo艣ci膮, a偶 Miriam St. Cloud sko艅czy wizyty do-mowe, gdy do kliniki przyjecha艂a jaka艣 kobieta z dziesi臋-cioletnim synem. Ch艂opak z艂ama艂 r臋k臋, pr贸buj膮c wej艣膰 na drzewo. Jego matka skar偶y艂a si臋 i neurotycznie biada艂a, czym wytr膮ci艂a z r贸wnowagi recepcjonistk臋, usi艂uj膮c膮 za艂o偶y膰 dziecku prowizoryczne 艂ubki.
Zgn臋biony p艂aczem dzieciaka, wszed艂em do gabinetu, 偶eby zobaczy膰, czy mog臋 im w czym艣 pom贸c, i zd膮偶y艂em us艂ysze膰 gniewn膮 uwag臋 matki:
- W艂azi艂 na figowiec przed supermarketem. Zdaje si臋, 偶e zebra艂y si臋 tam wszystkie dzieci z Shepperton. Czy w tej sprawie nie powinna interweniowa膰 policja? Dzieci tamuj膮 ruch.
Ch艂opak wci膮偶 p艂aka艂 i nie chcia艂 nawet spojrze膰 na swoje zaczerwienione przedrami臋, nabrzmia艂e bolesnymi 偶y艂ami. Wzi膮艂em go za r臋k臋, 偶eby pocieszy膰 malca. Skrzywi艂 si臋 z b贸lu i wyszarpn膮艂 d艂o艅, jednocze艣nie uderzaj膮c mnie pi臋-艣ci膮 drugiej r臋ki w k艂ykcie. Jedna z ranek natychmiast si臋 otworzy艂a i na rami臋 dziecka spad艂a kropla krwi, kt贸r膮 ch艂o-piec roztar艂 sobie na sk贸rze gor膮czkowym gestem. - Kim jeste艣? Co ty mu robisz? - Matka dziecka usi艂o-wa艂a mnie odepchn膮膰, ch艂opiec przesta艂 tymczasem p艂aka膰. Wyda艂 okrzyk rado艣ci. Z dum膮 pokaza艂 matce szczup艂e, nienaruszone rami臋, a potem wypad艂 na korytarz, i zacz膮艂 si臋 buja膰 na klamkach u drzwi gabinet贸w. Matka sta艂a zdumiona. Przygl膮daj膮c mi si臋 bacznie, po-wiedzia艂a oskar偶ycielskim tonem: - Uleczy艂e艣 go. - Wyda-wa艂a si臋 zagniewana, tak jak doktor Miriam, a na jej twarzy pojawi艂 si臋 ten sam odpychaj膮cy wyraz, jaki widzia艂em ju偶 na obliczach parafian ojca Wingate.
Kiedy wysz艂a wraz z dzieckiem, recepcjonistka wskaza-艂a mi krzes艂o Miriam. Wbijaj膮c wzrok w moje zasklepione k艂ykcie, wilgotne od uzdrawiaj膮cej tinktury krwi, zapyta艂a oboj臋tnie:
- Zbada pan teraz pozosta艂ych pacjent贸w, panie Blake? Godzin臋 p贸藕niej w klinice uformowa艂a si臋 do艣膰 d艂uga kolejka. Matki z dzie膰mi, starzec na w贸zku inwalidzkim, monter telefoniczny z b艂yskawic膮 oparzenia na twarzy, m艂o-da kobieta z obanda偶owan膮 nog膮 - wszyscy siedzieli cier-pliwie w poczekalni, podczas gdy ja wci膮偶 pastowa艂em i polerowa艂em linoleum. W taki czy inny spos贸b wiado-mo艣膰 o dokonanym przeze mnie cudownym uzdrowieniu rozesz艂a si臋 po ca艂ym Shepperton. Co jaki艣 czas przerywa-艂em prac臋, cho膰 chcia艂em, by doktor Miriam zasta艂a klinik臋 w nienagannej czysto艣ci, i gestem zaprasza艂em do gabinetu kolejnych pacjent贸w: kilkunastoletni膮 dziewczynk臋 z tr膮-dzikiem m艂odzie艅czym, stewardess臋, cierpi膮c膮 na b贸le menstruacyjne, i kinowego szwajcara, kt贸ry mia艂 problemy z zatrzymaniem moczu.
Odgrywa艂em przed nimi wszystkimi komedi臋, badaj膮c ich uwa偶nie i nie zwracaj膮c uwagi na grymasy, jakie czyni-li, gdy dotyka艂em ich upstrzonymi krwi膮 d艂o艅mi. Najwy-ra藕niej by艂em dla nich kim艣 w rodzaju niewykwalifikowa-nego szamana - przyci膮gn臋艂a ich tu jego renoma, ale prze-ra偶a艂a moja niehigieniczno艣膰.
Nawet kiedy ju偶 ich uleczy艂em, wci膮偶 patrzyli na mnie z tym samym niesmakiem, jak gdyby ura偶eni, 偶e mam nad nimi w艂adz臋, i nie chcieli pogodzi膰 si臋 z impulsem, kt贸ry ich tu przygna艂. Zorientowa艂em si臋 wkr贸tce, 偶e dolegliwo-艣ci tych ludzi s膮 natury umys艂owej - fakt, 偶e spad艂em z nie-ba, najwyra藕niej zaspokoja艂 jak膮艣 g艂臋bok膮 potrzeb臋, kt贸r膮 wyra偶ali poprzez te wszystkie zwichni臋cia i wysypki. Wi臋k-szo艣膰 chorych figurowa艂a na li艣cie domowych pacjent贸w doktor Miriam. Gdy pastowa艂em pod艂og臋 wok贸艂 centralki telefonicznej, s艂ysza艂em, 偶e lekarka kilkakrotnie dzwoni艂a, by spyta膰 recepcjonistk臋, czy nie wie, co si臋 dzieje z jej podopiecznymi.
Klinik臋 opu艣ci艂 tymczasem m贸j ostatni pacjent, mecha-nik samochodowy, cierpi膮cy na infekcj臋 gard艂a -jego chra-pliwy g艂os zabrzmia艂 nieco czy艣ciej, kiedy zacz膮艂 mi dzi臋-kowa膰, obra偶ony. Za nim, na zewn臋trznych schodach, sta艂 ogon kolejki chorych. Ze swojej tajemnej 艂膮ki wr贸ci艂o troje upo艣ledzonych dzieci, kt贸re teraz snu艂y si臋 przy drzwiach. Kiedy wr贸ci艂em do 艣cierki i pasty, ch艂opcy wcisn臋li nosy w szklane panele. David rzuci艂 Rachel szeptem jak膮艣 uwa-g臋, a potem uni贸s艂 wzrok i z pe艂n膮 nadziei, acz m膮dr膮 zara-zem min膮, przyjrza艂 si臋 badawczo og艂oszeniom s艂u偶by zdro-wia, dotycz膮cym szczepie艅, chor贸b wenerycznych i bada艅 prenatalnych.
Kiedy 艣cierka i wiadro znalaz艂y si臋 pod kluczem, zacz膮-艂em si臋 zastanawia膰, czy uleczy膰 dzieci. Swoje zdolno艣ci uzdrowicielskie uwa偶a艂em za ca艂kowicie oczywiste - by艂y cz臋艣ci膮 dziedzictwa, przekazanego mi przez te same, nie-widzialne si艂y, kt贸re sterowa艂y moim wypadkiem. Jedno-cze艣nie niemal kr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie, czu艂em si臋 jak pan m艂ody przed 艣lubem, czu艂em wzbieraj膮cy g艂贸d, 偶膮dz臋 i moc, jak gdybym mia艂 za艣lubi膰 za chwil臋 ca艂e Shepperton i wszystkich jego mieszka艅c贸w.
Dzieci czeka艂y na mnie cierpliwie. Ba艂em si臋, cho膰 偶y-wi艂em dla nich ciep艂e uczucia. Ba艂em si臋, 偶e nie uda mi si臋 ich uzdrowi膰. Ba艂em si臋 grobu, kt贸ry dla mnie budowa艂y, a kt贸ry mog艂yby uko艅czy膰 o wiele za szybko z mojego punk-tu widzenia, gdybym przywr贸ci艂 im pe艂ni臋 w艂adz cielesnych. - Wejd藕, Jamie. Mam dla was wszystkich prezenty. Da-vid, przyprowad藕 Rachel.
Twoje oczy, Rachel.
Twoje nogi, Jamie.
Tw贸j m贸zg, Davidzie.
Sta艂em w drzwiach, wo艂aj膮c je do siebie. By艂o to dziw-ne, ale teraz nie chcia艂y do mnie podej艣膰, jak gdyby oba-wiaj膮c si臋 moich dar贸w. Kiedy przykl臋kn膮艂em, by przygo-towa膰 trzy krople krwi na k艂ykciach, przed wej艣cie do kli-niki zajecha艂 z hukiem czerwony, sportowy samoch贸d. Sie-dz膮ca za kierownic膮 doktor Miriam, mocno zdenerwowa-na, wyci膮gn臋艂a palec w moj膮 stron臋.
- Blake... Zostaw dzieci w spokoju!
Zmarszczy艂a gro藕nie brwi, zirytowana rozjarzonym po-wietrzem, usi艂uj膮c odci膮膰 dop艂yw 艣wiat艂a, lej膮cego si臋 z drzew i kwiat贸w w parku. L艣ni膮ce powietrze odbija艂o si臋 nawet w pod艂ogach kliniki, kt贸re pastowa艂em dla niej z ta-kim oddaniem.
Nie by艂em w stanie stan膮膰 oko w oko z t膮 pi臋kn膮, m艂od膮 kobiet膮, z kt贸r膮 lata艂em w snach, wybieg艂em wi臋c z kliniki, porzucaj膮c upo艣ledzonedzieci, i ruszy艂em mi臋dzy stoj膮cymi na parkingu autami w stron臋 roz艣wietlonego miasteczka.
19
PRZEJRZYJNAOCZY!”
Powietrze skrzy艂o si臋 od kwiat贸w i dzieci. Shepperton, zupe艂nie mimo woli, przekszta艂ci艂o si臋 w miasto 艣wi臋tuj膮-ce. Mijaj膮c otwarty basen, zauwa偶y艂em, 偶e wszyscy miesz-ka艅cy wylegli na ulice. Po艣r贸d tysi臋cy g艂os贸w unosi艂 si臋 duch 艣wi臋ta. S艂oneczniki i ubarwione krzykliwie ro艣liny tropikalne o mi臋sistych owocach ros艂y w zadbanych ogr贸d-kach niczym wulgarni, ale szcz臋艣liwi naje藕d藕cy w jakim艣 wyj膮tkowo konwencjonalnym zdrojowisku. Z neonowych prog贸w nad frontonami sklep贸w zwiesza艂y si臋 powoje, ci膮-gn膮ce swoje leniwe kwiaty po艣r贸d og艂osze艅 i slogan贸w re-klamowych, oferuj膮cych towary po obni偶onych cenach. Na niebie by艂o g臋sto od niezwyk艂ych ptak贸w. Ary i szkar艂atne ibisy obserwowa艂y miasto z dachu wielopoziomowego par-kingu, a trio flaming贸w przygl膮da艂o si臋 badawczo autom stoj膮cym przed salonem samochodowym, jak gdyby chc膮c, by te b艂yszcz膮ce pojazdy do艂膮czy艂y do jaskrawego dnia. Po ca艂ym mie艣cie rozla艂o si臋 przera藕liwe 艣wiat艂o, po-chodz膮ce jakby z rozemocjonowanej palety naiwnego ma-larza d偶ungli. Basen by艂 pe艂en ludzi, skacz膮cych do wody poprzez t臋cze podtrzymywane rozjarzon膮 mgie艂k膮 wodn膮. Nad dachami dom贸w naliczy艂em kilkana艣cie barwnych la-tawc贸w -jeden z nich mia艂 sze艣膰 st贸p szeroko艣ci i wizeru-nek samolotu na bia艂ej tkaninie, z kt贸rej by艂 zrobiony. Uzna艂em, 偶e wszystko odbywa si臋 na moj膮 cze艣膰. Uspo-kojony, 偶e Miriam St. Cloud postanowi艂a nie i艣膰 moim 艣la-dem, ruszy艂em w stron臋 centrum. Czu艂em si臋 dziwnie wspa-niale, dobrze zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e w pewnym sensie to, co dzia艂o si臋 doko艂a, sta艂o si臋 mo偶liwe dzi臋ki mnie. Moje pocz膮tkowe obawy znikn臋艂y i nic, co mog艂o si臋 tu zdarzy膰, nie zdziwi艂oby mnie nawet w najmniejszym stopniu. Cie-szy艂em si臋 poczuciem w艂adzy nad tym ma艂ym miasteczkiem oraz przekonaniem, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej b臋d臋 parzy艂 si臋 ze wszystkimi ubranymi w letnie, kolorowe sukienki ko-bietami, kt贸re spacerowa艂y teraz wok贸艂 mnie, pogr膮偶one w rozmowie. Perwersyjnie odczuwa艂em ten sam impuls na wi-dok m艂odych m臋偶czyzn i dzieci, a nawet ps贸w, biegaj膮cych wzd艂u偶 zat艂oczonych chodnik贸w, ale ta 艣wiadomo艣膰 prze-sta艂a by膰 dla mnie szokiem. Wiedzia艂em, 偶e mam tu mn贸-stwo do zrobienia, 偶e musz臋 przeprowadzi膰 w miasteczku wiele zmian, i 偶e dopiero zacz膮艂em.
My艣la艂em ju偶 o mojej nast臋pnej wizji, pewien, 偶e wcale nie b臋dzie to sen, lecz wprowadzenie w rzeczywisto艣膰 no-wego 艂adu w imi臋 wi臋kszego i prawdziwszego planu, w kt贸-rym nawet najdziwaczniejsze apetyty i najbardziej niesfor-ne bod藕ce zyskaj膮 prawdziwe znaczenie. Przypomnia艂em sobie pocieszaj膮c膮 uwag臋 ojca Wingate, 偶e nasze przywary na tym 艣wiecie to metafory cn贸t na tamtym. Ale metafora-mi jakich dziwnych istot by艂y motyle, u艣miechy na twa-rzach dzieci czy dono艣ny krzyk rado艣ci ch艂opca, kt贸rego uleczy艂em? Czy one z kolei nie maskowa艂y jakiej艣 z艂owiesz-czej prawdy?
Po艣rodku g艂贸wnej ulicy, pomi臋dzy supermarketem i sta-cj膮benzynow膮, wyr贸s艂 olbrzymi figowiec. Jego szeroki pie艅 rozszczepi艂 nawierzchni臋, rozrzucaj膮c woko艂o kawa艂ki roz-dartego asfaltu wielko艣ci w艂az贸w do kana艂贸w 艣ciekowych. Roz艂o偶yste ga艂臋zie wisia艂y nad jezdni膮 i zakorzenia艂y si臋 w chodnikach. Wok贸艂 drzewa zebra艂a si臋 wielka ci偶ba lu-dzi - matki macha艂y ku wysokim ga艂臋ziom, gdzie po艣r贸d ar i papu偶ek siedzia艂o co najmniej trzydzie艣cioro dzieci. Fi-gowiec zatamowa艂 ruch w centrum miasteczka. Jaki艣 stoj膮-cy przy kraw臋偶niku samoch贸d znalaz艂 si臋 w pu艂apce uko-rzeniaj膮cych si臋 ga艂臋zi, osi膮gaj膮cychju偶 grubo艣膰 s艂oniowych tr膮b. Stary 偶o艂nierz z lask膮 w r臋ku sta艂 przy swoim zaklesz-czonym poje藕dzie, krzykiem wydaj膮c polecenia 偶onie, uwi臋-zionej na tylnym siedzeniu.
Przepychaj膮c si臋 przez t艂um, zrozumia艂em, 偶e ludzie w Shepperton obchodz膮 lokalne 艣wi臋to. Zamkni臋ta by艂a na-wet szko艂a. Nauczyciele stali przed wej艣ciem, machaj膮c na biegn膮ce na ko艅cu dzieci, kt贸re pomyka艂y z wrzaskiem w stron臋 figowca. Tymczasem sklepikarze starali si臋 jak mogli wykorzysta膰 zalew klient贸w. Przed sklepami z go-spodarstwem domowym sta艂y w s艂o艅cu szeregi zmywarek do naczy艅, zestaw贸w stereofonicznych i telewizor贸w, a mi臋-dzy szafkami bawi艂y si臋 dzieci i ptaki. Dyrektor sk艂adu meblowego i jego asystenci przygotowywali meblow膮 hur-towni臋 pod go艂ym niebem, rozstawiaj膮c domowe barki, kanapy i meble do sypialni. Gospodynie domowe, zm臋czo-ne 艣ciskiem panuj膮cym na targowisku, pok艂ada艂y si臋 na g艂臋-bokich materacach niczym wdzi臋czne turystki. Przed wej艣ciem do sklepu ze s艂odyczami grupka dzieci cz臋stowa艂a si臋 le偶膮cymi na ladzie czekoladkami i batoni-kami, napychaj膮c sobie nimi kieszenie, jakby to by艂y nie-s艂ychane skarby. Czeka艂em, a偶 w艂a艣ciciel rozgoni dzieciaki miot艂膮, ale on rozpar艂 si臋 w drzwiach z dobroduszn膮 min膮 i rzuca艂 arom orzeszki.
Po drugiej stronie ulicy mie艣ci艂 si臋 dworzec kolejowy, sk膮d odje偶d偶a艂 w艂a艣nie podmiejski poci膮g. Maszynista cze-ka艂, wychyliwszy g艂ow臋 z kabiny, i pokrzykiwa艂 na pasa偶e-r贸w, rozmawiaj膮cych wci膮偶 mi臋dzy sob膮 na peronie. By艂y w艣r贸d nich sekretarki i maszynistki oraz ubrani w ciemne garnitury, z teczkami w r臋kach, kierownicy dzia艂贸w - ich codzienna podr贸偶 do Londynu op贸藕nia艂a si臋 o kilka godzin. - Blake, ty nic nie masz... - Jaka艣 dziewczynka o usma-rowanych czekolad膮 policzkach podsun臋艂a mi gar艣膰 s艂ody-czy.
Nas艂uchiwa艂em szumu silnik贸w elektrycznych. Kusi艂o mnie, by rozepchn膮膰 t艂um i pobiec do poci膮gu. Mog艂em na zawsze uciec z Shepperton w ci膮gu kilku minut. Podzi臋kowa艂em dziecku i poszed艂em na dworzec, ale kiedy powiod艂em spojrzeniem wzd艂u偶 stalowych tor贸w, bie-gn膮cych przez jeziorka 偶wirowni na wsch贸d od Shepper-ton, ogarn臋艂o mnie poczucie otch艂annego znu偶enia i ca艂ko-witej utraty zainteresowania 艣wiatem zewn臋trznym. Chcia-艂em zosta膰 tutaj i zg艂臋bia膰 zdolno艣ci, kt贸rymi zosta艂em ob-darzony w chwili wypadku. Wiedzia艂em ju偶, 偶e moje moce mog膮 nie si臋ga膰 poza obszar miasteczka. Maszynista wyda艂 gniewny okrzyk i pokr臋ci艂 ze zdumie-niem g艂ow膮 na widok wiaro艂omnych pasa偶er贸w. Poci膮g od-jecha艂 pusty. Pasa偶erowie w艂贸czyli si臋 po peronie, wci膮偶 prowadz膮c niezobowi膮zuj膮ce rozmowy. Kierownicy rzuci-li teczki na trawiasty brzeg, zdj臋li marynarki i rozlu藕nili krawaty. Przypalili sekretarkom papierosy i roz艂o偶yli si臋 na ciep艂ej murawie, cho膰 byli to przecie偶 niegdy艣 zdyscypli-nowani pracownicy, kt贸rzy powinni byli sp臋dzi膰 ten pora-nek w swoich agencjach reklamowych i redakcjach. Za nimi, w odleg艂o艣ci kilku st贸p od porzuconych teczek, wyr贸s艂 pod p艂otem gaik jakich艣 ro艣lin o li艣ciach w kszta艂cie igie艂. Kiedy odwr贸ci艂em si臋 plecami do dworca, ludzie za-czynali ju偶 spogl膮da膰 na konopie indyjskie i my艣le膰 o cze-kaj膮cych ich tego popo艂udnia marzeniach na jawie. Pozostawi艂em ich z przyjemno艣ci膮 w tej sytuacji i kon-tynuowa艂em obch贸d Shepperton. Miasto zmienia艂o si臋 w oczach. Ludzie mieszkaj膮cy w pobli偶u wytw贸rni filmo-wej, wylegli do ogr贸dk贸w. Ojcowie zawzi臋cie pracowali z synami nad budow膮 wyrafinowanych latawc贸w, jak gdyby chcieli wzi膮膰 udzia艂 w jakim艣 powietrznym 艣wi臋cie. Nie-skazitelne dawniej trawniki i klomby porasta艂a tropikalna flora. Kar艂owate palmy, bananowce i l艣ni膮ce krzewy gu-mowc贸w walczy艂y w 艣cisku o dost臋p do jaskrawego 艣wia-t艂a. Lilie i dziwaczne grzyby pokry艂y traw臋 niczym morska ro艣linno艣膰 na osuszonym dnie morskim. Powietrze wype艂-nia艂 krzyk nieznanych mi ptak贸w. Na dachu supermarketu dar艂y si臋 jerzyki, a bia艂e bociany klekota艂y dziobami, przy-gl膮daj膮c si臋 uwa偶nie miastu z proscenium stacji benzyno-wej . Wok贸艂 basenu drepta艂y trzy pingwiny cesarskie, 艣ciga-ne przez jakie艣 popiskuj膮ce dziecko.
Nikt nie pracowa艂. Ludzie pootwierali drzwi wej艣ciowe do dom贸w i przechadzali si臋 po jezdniach - m臋偶czy藕ni z obna偶onymi torsami, w szortach, kobiety w swoich naj-bardziej kolorowych letnich strojach. Ma艂偶onkowie wymie-niali si臋 partnerami w przemy艣lany i sympatyczny spos贸b. M臋偶owie podejmowali pod r臋ce 偶ony i c贸rki s膮siad贸w. Na rogu ulicy grupka starych panien pokrzykiwa艂a co艣, prze-komarzaj膮c si臋 z przechodz膮cymi obok m艂odzie艅cami. Widz膮c, jak tworz膮 si臋 szcz臋艣liwe pary, pomy艣la艂em o zbli偶aj膮cej si臋 radosnej rozwi膮z艂o艣ci. Odczuwa艂em rosn膮ce po偶膮danie, nie tylko wobec m艂odych kobiet, ocieraj膮cych si臋 o mnie na zat艂oczonych ulicach, lecz tak偶e wobec id膮-cych za mn膮 dzieci, nawet pi臋cioletnich, z gar艣ciami pe艂ny-mi s艂odyczy. Zdezorientowany t膮 z艂owr贸偶bn膮, pedofilsk膮 偶膮dz膮, niemal nie zdawa艂em sobie sprawy, 偶e wzi膮艂em za r臋k臋 dziewczynk臋, 艂adne dziecko o ciemnych oczach i po-wa偶nej buzi, kt贸re wci膮偶 usi艂owa艂o odda膰 mi zapas darmo-wych s艂odyczy, niew膮tpliwie zaniepokojone moim wymi-zerowanym wygl膮dem i pos臋pn膮 min膮.
Mrucz膮c co艣 niewyra藕nie, postanowi艂em zabra膰 j膮 do parku. Pomy艣la艂em o tajemnej altanie i mi臋kkim 艂o偶u z kwiat贸w w moim grobie. Nawet je艣li upo艣ledzone dzieci zobaczy艂yby nas razem - a w pewien zdeprawowany spo-s贸b chcia艂em, by tak si臋 sta艂o, dla ich w艂asnego dobra - nikt nie da艂by im wiary.
Prowadz膮c dziecko w t艂umie, brzydz膮c si臋 samym sob膮, cho膰 ci膮gni臋ty dalej stanowcz膮 r臋k膮 dziewczynki, ujrza艂em ojca Wingate, kt贸ry szed艂 przez ulic臋 w moim kierunku. Trzyma艂 w d艂oni sw贸j s艂omkowy kapelusz i wymachiwa艂 nim na boki jak kontroler lotu na pok艂adzie lotniskowca, sygnalizuj膮cy nieprawid艂owe podej艣cie do l膮dowania. Zmiarkowa艂em, 偶e doskonale wie, jakie my艣li przebiegaj膮 mi przez g艂ow臋, a jednocze艣nie czu艂em, 偶e ojciec Wingate nie do ko艅ca odnosi si臋 z dezaprobat膮 do moich zamiar贸w i w pewnym sensie uchwyci艂 sekretn膮 logik臋 perwersyjne-go czynu.
- Chod藕 tutaj... - Chc膮c unikn膮膰 spotkania z ksi臋dzem, wci膮gn膮艂em dziecko w drzwi salonu fryzjerskiego. Wszyst-kie fotele by艂y zaj臋te, a fryzjerzy niczym prestidigitatorzy pracowali szeregiem nad dziwacznymi fryzurami - wspa-nia艂膮 pl膮tanin膮 pi贸r, jasnych peruk i skrzyde艂 zaczesanych do ty艂u w艂os贸w, przywodz膮cych na my艣l ptasie pi贸ra w pta-szarni.
Mieszcz膮cy si臋 obok salonu fryzjerskiego butik by艂 na-bity klientkami, jak gdyby wszystkie kobiety w Shepperton zapragn臋艂y naraz nowej garderoby. Na chodniku wida膰 by艂o wieszaki z sukniami 艣lubnymi, a kierowniczka sklepu sta艂a na wystawie, upinaj膮c wspania艂膮 koronkow膮 sukienk臋 na biodrach plastikowego manekina. By艂a najwyra藕niej prze-konana, 偶e jest to str贸j, kt贸ry ka偶da kobieta wybierze w pierwszej kolejno艣ci. I rzeczywi艣cie, grupka klientek wal-czy艂a 艂agodnie o miejsce, by przyjrze膰 si臋 sukience. Gdy gospodynie domowe, sekretarki, kelnerki i postarza艂e urz臋d-niczki zacz臋艂y 艣ci膮ga膰 suknie z wieszak贸w i prezentowa膰 je sobie, da艂y si臋 s艂ysze膰 westchnienia przesadnego zachwytu i ironiczne chichoty uznania. Kobiety szturcha艂y si臋, przy-k艂ada艂y suknie do ramion i pokrzykiwa艂y na mnie weso艂o. Poczu艂em si臋 jak w 艣wi臋tuj膮cym mie艣cie, pe艂nym moich osobistych oblubienic.
Trzymaj膮c mocno niemal zgniecion膮 r膮czk臋 dziewczyn-ki, przypomnia艂em sobie bia艂e pi贸ra oszala艂ych z po偶膮da-nia ptak贸w, wrzeszcz膮cych wok贸艂 mnie. Kobiety, kt贸rych g艂osy stawa艂y si臋 coraz bardziej przenikliwe, ko艂ysa艂y si臋 i pok艂ada艂y na mnie niczym dr偶膮ce w rui zwierz臋ta z dotkni臋-tego demencj膮 zoologu. Zas艂oni艂em oczy przed rozjarzo-nym s艂o艅cem. Olbrzymia ara o elektrycznych, b艂臋kitnych pi贸rach przelecia艂a z wrzaskiem tu偶 nad moj膮 g艂ow膮, a po-tem zacz臋艂a metodycznie rozrywa膰 pazurami markiz臋, zdob-n膮 w krwawe pasy. Jaki艣 ch艂opczyk o oczach ob艂膮kanego kar艂a cisn膮艂 mi w twarz grzechotk臋.
Przyci艣ni臋ty do szyby wystawowej, wzi膮艂em dziewczyn-k臋 na r臋ce, czuj膮c w ustach smak jej wilgotnego, przestra-szonego oddechu. Zatoczy艂em si臋 na sk艂adany stolik, zrzu-caj膮c na ziemi臋 tac臋 ze sztuczn膮 bi偶uteri膮 i rozmaitymi 艣wie-cide艂kami weselnymi. Kobiety zacz臋艂y przepycha膰 si臋 w moim kierunku. Do艂膮czy艂 do nich t艂um z pasa偶u handlowe-go, jak podekscytowani go艣cie w 艣wi臋to swojego patrona, t艂ocz膮cy si臋 doko艂a, by cho膰 przez chwil臋 zobaczy膰 艣wi臋te-go m臋偶a.
Usi艂uj膮c uporz膮dkowa膰 my艣li, spojrza艂em na blokuj膮cy drog臋 figowiec. W jego ga艂臋ziach hu艣ta艂o si臋 kilkana艣cioro dzieci, kt贸rych sylwetki roz艣wietla艂o l艣ni膮ce listowie jak w animowanym witra偶u. Wilgi i papu偶ki rozpo艣ciera艂y skrzy-d艂a w t艂umie dzieci, a niesamowite pi贸ra ptak贸w sp艂ywa艂y w d贸艂 w powietrzu pe艂nym zgie艂ku.
Czu艂em na sk贸rze napieraj膮ce na mnie cia艂a kobiet, kt贸-rych zapach podra偶nia艂 mi si艅ce na piersi. Ogarn臋艂a mnie niepokoj膮ca euforia seksualna -by艂em jak odurzony jakim艣 dziwnym g艂odem. Suknie 艣lubne ko艂ysa艂y si臋 wok贸艂 mnie w upale, chwiej膮c si臋 zgodnym ruchem na wieszakach, kt贸re kobiety podnosi艂y na wysoko艣膰 twarzy.
Przez luk臋 w ludzkiej ci偶bie zauwa偶y艂em, 偶e Miriam St. Cloud wysiada ze swojego sportowego samochodu i jak zaczarowana wpatruje si臋 w spl膮drowane wieszaki ze 艣lub-nymi sukniami. Drepta艂em mi臋dzy kobietami niczym byk, dra偶niony przez niewie艣cich matador贸w ze 艣lubnymi p艂ach-tami, a Miriam wydawa艂a si臋 zdezorientowana i niepewna - by艂a ostatni膮 z moich oblubienic, kt贸ra sp贸藕ni艂a si臋 na uroczysto艣膰. Czy zrozumia艂a, 偶e uleczy艂em jej pacjent贸w po to, by m贸c ich za艣lubi膰? Wiedzia艂em, 偶e wkr贸tce b臋d臋 parzy艂 si臋 z Miriam St. Cloud i wszystkimi tutejszymi miesz-ka艅cami, z m艂odymi m臋偶czyznami i kobietami, z dzie膰mi i niemowl臋tami w w贸zkach. By膰 mo偶e nigdy wi臋cej nie b臋d臋 jad艂, ale cia艂a tych ludzi nakarmi膮 mnie ich potem i zapa-chem.
Dziewczynka, kt贸r膮 ogarn臋艂o teraz przera偶enie, wyrwa-艂a mi si臋 i uciek艂a w t艂um, umykaj膮c wraz z innymi dzie膰mi po艣r贸d pralek i telewizor贸w. Niemal trac膮c przytomno艣膰, pogrozi艂em pi臋艣ciami podekscytowanej matce, kt贸ra porwa-艂a dziewczynk臋 na r臋ce i wrzasn臋艂a mi co艣 prosto w twarz. Zapl膮ta艂em si臋 w koronkowy tren jednej ze 艣lubnych sukni i upad艂em wprost pod nogi kobiety. Wyczerpany wrzaw膮 le偶a艂em w radosnym delirium, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e lada chwila moje oblubienice stratuj膮 mnie na 艣mier膰. Czyje艣 pot臋偶ne r臋ce chwyci艂y mnie nagle w pasie i pod藕-wign臋艂y na sk艂adany stolik. Tkwi膮c jeszcze w obj臋ciach ojca Wingate, opar艂em si臋 o szyb臋 wystawow膮. Pastor zmi贸t艂 nog膮 na bok sztuczn膮 bi偶uteri臋, a potem odepchn膮艂 kobiety. Czu艂em ko艅ski zapach potu, wydobywaj膮cy si臋 spod jego kwiecistej koszuli. Przygl膮da艂 mi si臋 z min膮 zagniewan膮 i zarazem pe艂n膮 czu艂o艣ci, jak ojciec zamierzaj膮cy uderzy膰 syna w twarz. Wiedzia艂em, 偶e tylko on jest 艣wiadom moje-go rozwi膮zuj膮cego si臋 przeznaczenia, tej immanentnej przy-sz艂o艣ci, w kt贸r膮 mia艂em lada chwila wst膮pi膰. - Blake... - Zdawa艂o mi si臋, 偶e jego g艂os sp艂ywa z nieba.
Zatoczy艂em si臋 na ksi臋dza.
- Wezwij doktor Miriam. Chc臋...
- Nie. Nie teraz. - Ojciec Wingate przygarn膮艂 mi g艂ow臋 do piersi, zmuszaj膮c mnie, bym wdycha艂 jego pot, zdecy-dowany, 偶e nie pozwoli mi uciec przed wizj膮, kt贸rej w jego oczach by艂em coraz bli偶szy.
- Blake, posi膮d藕 sw贸j 艣wiat - szepn膮艂 chrapliwie. - Ro-zejrzyj si臋, jest tu, doko艂a ciebie. - U艂o偶y艂 d艂onie na moich posiniaczonych 偶ebrach, wciskaj膮c twarde palce w 艣lady cudzych d艂oni, kt贸re po raz pierwszy przywr贸ci艂y mnie 偶y-ciu. - Wsta艅, Blake. A teraz przejrzyj na oczy! Poczu艂em jego usta na swoich rozbitych wargach, sma-kowa艂em z臋by ksi臋dza i st臋ch艂y aromatu tytoniu w jego 艣linie.
20
BRUTALNY PASTERZ
Wszystko wygl膮da艂o jak zalane jakim艣 dziwnym szkli-wem. T艂um cofn膮艂 si臋, a kobiety z dzie膰mi odp艂ywa艂y w 艣wietlnym pyle w dal. Miriam St. Cloud sta艂a wci膮偶 po drugiej stronie ulicy, zwr贸cona twarz膮 do mnie, ale zdawa-艂a si臋 znika膰, jak zagubiona w jakiej艣 przepastnej fudze. Czu艂em, 偶e ojciec Wingate jest gdzie艣 po mojej lewej r臋ce i przypatruje mi si臋 niewzruszonym wzrokiem, gestem d艂o-ni zach臋caj膮c mnie, 偶ebym ruszy艂 naprz贸d. Jak wszyscy w milcz膮cym teraz pasa偶u handlowym sprawia艂 wra偶enie lunatyka, maj膮cego przekroczy膰 za chwil臋 pr贸g snu. Zostawi艂em ich. Poszed艂em w stron臋 supermarketu i bi-blioteki. Na chodnikach by艂o ju偶 mniej ludzi - w jasnym, nieruchomym 艣wietle przypominali upiorne manekiny, wy-cofuj膮ce si臋 do rozjarzonych ogrod贸w. Nad ca艂膮 okolic膮 dominowa艂a olbrzymia, organiczna fontanna figowca, kt贸-ry jako jedyny zachowa艂 wyra藕ne kontury, albowiem mia-steczko Shepperton zacz臋艂o si臋 rozp艂ywa膰. Drzewa, park i domy przeistoczy艂y si臋 w zatarte wizerunki samych siebie, a ostatnie 艣lady ich w膮t艂ej realno艣ci parowa艂y teraz w cie-p艂ym s艂o艅cu.
艢wiat艂o nagle sta艂o si臋 przejrzyste. Znajdowa艂em si臋 po-艣rodku parku. Tu ka偶dy szczeg贸艂 by艂 wyodr臋bniony z nie-spotykan膮 wyrazisto艣ci膮 - ka偶dy kwiat, p艂atek i wszystkie li艣cie kasztanowc贸w zdawa艂y si臋 uformowane indywidual-nie po to, by odpowiada膰 ostro艣ci mojego widzenia. Da-ch贸wki dom贸w, stoj膮cych setki jard贸w dalej, zaprawa mu-rarska, spajaj膮ca ceg艂y, i wszystkie szyby zosta艂y wycyze-lowane z jubilersk膮 dok艂adno艣ci膮.
Nic si臋 nie porusza艂o. Wiatr os艂ab艂, a ptaki znikn臋艂y. By艂em sam w pustym 艣wiecie, wszech艣wiecie, stworzonym dla mnie i powierzonym mojej opiece. Wiedzia艂em, 偶e jest to pierwszy rzeczywisty 艣wiat, cichy park na obrze偶ach pu-stego i niezaludnionego jeszcze wszech艣wiata, do kt贸rego wkracza艂em pierwszy i dok膮d mog艂em poprowadzi膰 miesz-ka艅c贸w owego widmowego Shepperton, kt贸re przed chwi-l膮 pozostawi艂em za sob膮.
Nareszcie opu艣ci艂 mnie strach. Spokojnie, dostojnym krokiem przeszed艂em przez park, ogl膮daj膮c si臋 na 艣lady moich st贸p - pierwsze 艣lady, odci艣ni臋te w tej soczystej tra-wie.
By艂em kr贸lem niczego. Zdj膮艂em ubranie i cisn膮艂em je w kwiaty.
Za moimi plecami rozleg艂 si臋 t臋tent kopyt. Spomi臋dzy srebrnych brz贸z przygl膮da艂 mi si臋 daniel. Kiedy ruszy艂em ku niemu, szcz臋艣liwy, 偶e mog臋 powita膰 pierwszego towa-rzysza, zauwa偶y艂em w lesie inne zwierz臋ta, m艂ode i stare sarny i daniele. Cale stado tych 艂agodnych stworze艅 przy-sz艂o tu za mn膮 przez park. Patrzy艂em, jak si臋 zbli偶aj膮, i wie-dzia艂em, 偶e s膮 trzeci膮 rodzin膮 tr贸jcy 偶ywych istot - ssak贸w, ptak贸w i ryb - kt贸re wsp贸lnie rz膮dz膮 ziemi膮, powietrzem i wod膮.
Pozosta艂o mi ju偶 tylko spotkanie ze stworzeniami ognia... Na g艂owie wyros艂y mi jelenie rogi, kt贸re wzbi艂y si臋 w powietrze spomi臋dzy spoin ko艣ci mojej czaszki. Skuba艂em mi臋kk膮 sk贸r臋 trawy, obserwuj膮c m艂ode samice. Moje stado zebra艂o si臋 doko艂a, pas膮c si臋 razem w ciszy. Ale w tym momencie po raz pierwszy nerwowe drgnienie powietrza potrz膮sn臋艂o li艣膰mi i kwiatami. Nad milcz膮cym parkiem za-wis艂 niemal elektryczny niepok贸j i wzburzy艂 ciep艂e s艂o艅ce. Gdy prowadzi艂em stado ku bezpiecze艅stwu wyludnionego miasteczka, musn膮艂em filigranow膮 samic臋, a potem posia-d艂em j膮 w spazmie zniecierpliwienia. Sp贸艂kowali艣my w c臋t-kowanym 艣wietle, by po chwili oderwa膰 si臋 od siebie i ra-zem pok艂usowa膰 naprz贸d - pot i nasienie miesza艂y si臋 w naszych pachwinach, gdy biegli艣my.
Stado pomkn臋艂o za mn膮 na drug膮 stron臋 drogi i wpad艂o na puste ulice, stukocz膮c kopytami po艣r贸d porzuconych sa-mochod贸w. Zatrzyma艂em si臋 na przedzie, podniecony wo-ni膮 niewidzialnych drapie偶nik贸w, kt贸re zapewne obserwo-wa艂y nas z milcz膮cych okien i ozdobnych ogrod贸w, gotowe z艂apa膰 mnie za gard艂o i powali膰 na ziemi臋. Chwyci艂em na-st臋pn膮 samic臋, kt贸r膮 posiad艂em pod pomnikiem wojennym. Moje nasienie migota艂o pomi臋dzy wyrytymi na nim nazwi-skami od dawna nie偶yj膮cych urz臋dnik贸w i robotnik贸w. Kr膮-偶y艂em nerwowo w艣r贸d szereg贸w aut, parz膮c si臋 raz po raz z samicami - sp贸艂kowa艂em z jedn膮, a potem odrywa艂em si臋 od niej, by posi膮艣膰 nast臋pn膮. Nasze odbicia podskakiwa艂y w szybach wystaw, mi臋dzy piramidami puszek, sprz臋tem gospodarstwa domowego, kurtynami zmywarek do naczy艅 i telewizorami - z艂owieszcz膮 aparatur膮, zagra偶aj膮c膮 naszej rodzinie. Moja sperma zbryzga艂a wystaw臋 supermarketu, 艣ciekaj膮c po sloganach reklamowych i og艂oszeniach o ob-ni偶kach cen. Chc膮c uspokoi膰 samice, poprowadzi艂em je dalej, cichymi, bocznymi uliczkami, a potem zn贸w sp贸艂-kowa艂em kolejno ze wszystkimi i zostawia艂em je pojedyn-czo w ustronnych ogrodach, by mog艂y pa艣膰 si臋 w nich do syta.
Ale gdy prowadzi艂em je na miejsca, na nowo zaludnia-j膮c prowincjonalne miasto swoim nerwowym nasieniem, poczu艂em, 偶e jestem zarazem morderc膮 tych istot, i 偶e te ciche ogr贸dki to zagrody jakiej艣 olbrzymiej rze藕ni, gdzie w swoim czasie poder偶n臋 zwierz臋tom gard艂a. Nagle ujrza艂em si臋 w roli nie ich opiekuna, lecz brutalnego pasterza, kopu-luj膮cego ze stadem, kt贸re zap臋dza p贸藕niej do rze藕nickich zagr贸d.
A jednak w tym zapachu 艣mierci i nasienia, wisz膮cego nad wyludnionym miastem, rodzi艂 si臋 zacz膮tek nowego ro-dzaju mi艂o艣ci. By艂em nasycony i podekscytowany, 艣wiadom mocy pozwalaj膮cych mi w艂ada膰 drzewami i wiatrem, a ota-czaj膮ce mnie soczyste listowie, tropikalne kwiaty i ich 艂a-godne owoce wyp艂ywa艂y z mojego niesko艅czenie 偶yznego i p艂odnego cia艂a.
Rozmy艣laj膮c o pewnej samicy, kt贸rej jeszcze nie uda艂o mi si臋 posi膮艣膰, ruszy艂em cichymi uliczkami w stron臋 par-ku. Przypomnia艂em sobie, jak Miriam St. Cloud przygl膮da-艂a si臋 w zachwycie swojej sukni 艣lubnej. Kiedy mija艂em nagi manekin, stoj膮cy za splamion膮 sperm膮 szyb膮, zwie-trzy艂em s艂odki trop Miriam, wiod膮cy ku rzece i dalej, ku rezydencji zas艂oni臋tej usch艂ymi wi膮zami. Chcia艂em pochwa-li膰 si臋 przed t膮 kobiet膮 moim zwierz臋cym cia艂em, wydzie-laj膮c膮 ostry zapach sk贸r膮 i olbrzymim poro偶em. Posi膮d臋 Miriam na trawniku pod oknem pokoju jej matki i b臋d臋 si臋 z ni膮 parzy膰 tam, sk膮d wida膰 zatopiony samolot. Popo艂udniowe 艣wiat艂o zacz臋艂o bledn膮c, zmieniaj膮c park w siedlisko niespokojnych 艣wiate艂 i cieni, dostrzeg艂em jed-nak Miriam, stoj膮c膮na trawiastym zboczu pod domem. Przy-gl膮da艂a mi si臋, gdy gna艂em mi臋dzy drzewami, sadz膮c coraz 133 to pot臋偶niejsze susy. Widzia艂em, 偶e jest zdumiona moj膮 wspania艂o艣ci膮 i but膮.
Ale kiedy by艂em ju偶 blisko wi膮z贸w, zza ciemnej paproci wy艂oni艂a si臋 jaka艣 posta膰, zast臋puj膮c mi drog臋. Na mgnie-nie oka ujrza艂em martwego pilota w rozdartym kombinezo-nie i jego twarzoczaszk臋, przypominaj膮c膮 ob艂膮ka艅cz膮 la-tarni臋. Wyszed艂 na brzeg, 偶eby mnie odszuka膰, nie zdo艂a艂 jednak dotrze膰 dalej ni偶 do szkielet贸w tych drzew. B艂膮dzi艂 po omacku w艣r贸d g艂臋bokich paproci, unosz膮c d艂o艅 w r臋ka-wicy, jak gdyby pyta艂, kto pozostawi艂 go w zatopionej ma-szynie.
Przera偶ony, uciek艂em w pop艂ochu, by schroni膰 si臋 na mojej tajemnej 艂膮ce. Dotar艂szy do grobu, po艂o偶y艂em si臋, kryj膮c poro偶e po艣r贸d martwych kwiat贸w.
21
JA JESTEM OGNIEM
Gdy si臋 zbudzi艂em, 艂膮k臋 wype艂nia艂o pos臋pne 艣wiat艂o. Przez park nadchodzi艂 zmierzch, a mi臋dzy drzewami prze-艣wieca艂y uliczne latarnie Shepperton. Moje poro偶e, zbry-zgane nasieniem kopyta i pot臋偶ne l臋d藕wia znikn臋艂y. Wcie-lony zn贸w w siebie, siedzia艂em w zalanym szar贸wk膮 gro-bie. Tajemna altana upo艣ledzonych dzieci l艣ni艂a wok贸艂 jak roz艣wietlona nawa boczna w jakiej艣 zapomnianej katedrze w d偶ungli. Wycisn膮艂em pot z ubrania. Tkanina usmarowa-na by艂a krwi膮 i ekskrementami, jak gdybym przez ca艂e po-po艂udnie p臋dzi艂 stado dzikich bestii.
Spojrza艂em na pe艂en kwiat贸w gr贸b, na setki martwych tulipan贸w i stokrotek, kt贸re zebra艂y dzieci. Do艂o偶y艂y do nich kolejne cz臋艣ci cessny - fragment czubka prawego skrzyd艂a oraz kawa艂ki tkaniny, wyrwane z wn臋trza kad艂uba i wyrzu-cone na brzeg. Dzieci臋ca konstrukcja zacz臋艂a niebezpiecz-nie przypomina膰 samolot, kt贸ry jakby odradza艂 si臋 na nowo wok贸艂 mnie.
W g艂臋bokiej trawie twarze trojga dzieci po艂yskiwa艂y ni-czym trzy zamy艣lone ksi臋偶yce. Zmartwione oczy Davida popatrywa艂y spod wielkiego czo艂a, jak gdyby czekaj膮c, a偶 do艂膮cz膮 do nich nieobecne cz臋艣ci m贸zgu. Rysy drobnej twa-rzyczki Rachel migota艂y po艣r贸d mrocznych mak贸w niby zapomniany p艂omie艅. Jamie od czasu do czasu pohukiwa艂 w powietrze, przypominaj膮c niebu i drzewom, 偶e wci膮偶 jesz-cze istnieje. Dzieci by艂y smutne, poniewa偶 wy艂膮czy艂em je z mojego nowego 艣wiata. Czy wiedzia艂y, 偶e niczym poga艅ski b贸g potrafi臋 przybra膰 posta膰 dowolnego stworzenia? Czy widzia艂y mnie jako w艂adc臋 jeleni, k艂usuj膮cego na czele sta-da i kopuluj膮cego w biegu?
Wsta艂em i gestem nakaza艂em im odej艣膰.
- Zabierz Rachel do domu, Davidzie. Jamie, powinni-艣cie ju偶 spa膰.
Dla ich w艂asnego dobra nie chcia艂em, by podchodzi艂y do mnie zbyt blisko.
Zostawi艂em dzieci w ciemnej trawie przy grobie i ruszy-艂em na prze艂aj przez 艂膮k臋 w kierunku rzeki. Nocne wody roi艂y si臋 od ryb - w臋gorzy o srebrnych grzbietach, szczupa-k贸w, z艂ocistych karpi, wargaczy i ma艂ych rekin贸w. Mrowie planktonu tworzy艂o g臋ste 艂awice. Wyszed艂em na piasek i pozwoli艂em wzburzonej wodzie wirowa膰 wok贸艂 moich bu-t贸w tenisowych, by sp艂uka膰 z nich krew i 艂ajno. U moich st贸p w艣lizgn臋艂a si臋 na p艂ycizn臋 jaka艣 olbrzymia ryba. Ob-serwuj膮c mnie bacznie, po偶ar艂a zmyte okruchy, a potem wy-cofa艂a si臋 bezszelestnie na g艂臋bin臋.
Dach cieplarni obsiad艂y bia艂e pelikany. Wieczorne po-wietrze rozja艣nia艂y od do艂u pi贸ra tysi臋cy ptak贸w i jaskrawe p艂atki tropikalnych kwiat贸w, kt贸re owin臋艂y si臋 wie艅cem wok贸艂 martwych wi膮z贸w, tworz膮c ogromn膮 koron臋, jak膮 przez chwil臋 ogl膮da艂em po raz pierwszy, kiedy wydosta艂em si臋 z samolotu.
- Ja jestem ogniem... Ziemi膮, powietrzem i wod膮. Z tych czterech kr贸lestw realnego 艣wiata wkroczy艂em na razie w trzy. Wszed艂em ju偶 w troje drzwi, pomi臋dzy ptaki, ryby i ssaki. Teraz pozosta艂o mi tylko wkroczy膰 w ogie艅 - lecz posta膰 jakiej to dziwnej istoty, zrodzonej do ognia, mia艂em teraz przybra膰?
Na metalowych por臋czach pomostu, podtrzymuj膮cego weso艂e miasteczko, zamigota艂a latarnia sztormowa, o艣wie-tlaj膮c tysi膮ce ryb w rzece. Stark z latarni膮 w r臋ku zeskoczy艂 z wybiegu na ponton stalowej galary, kt贸r膮 zacumowa艂 przy pomo艣cie. Ta stara 艂ajba, kt贸r膮 Stark sp艂yn膮艂 tu z pr膮dem z jakiego艣 zapomnianego strumienia, wyposa偶ona by艂a w sprz臋t do po艂owu w艂贸kiem, wci膮gark臋 i d藕wig. Nie zwa偶a-j膮c na ryby o pot臋偶nych grzbietach, tu艅czyki i drobne reki-ny, kt贸re wyskakiwa艂y z rzeki na wysoko艣膰 jego kostek, Stark bada艂 metalowy wysi臋gnik i pokryte rdz膮 cumy. A wi臋c zamierza艂 jednak podnie艣膰 cessn臋 z dna i zain-stalowa膰 j膮 jako g艂贸wn膮 atrakcj臋 swojego nie budz膮cego zainteresowania cyrku. Skierowa艂 latarni臋 w moj膮 stron臋 i uderzy艂 mnie snopem 艣wiat艂a w twarz, jak gdyby strofuj膮c mnie 艂agodnie za to, 偶e pozostawi艂em zatopiony samolot bez opieki. Widzia艂em przebieg艂y wyraz jego twarzy. Stark wiedzia艂, 偶e toczymy z sob膮 niezwyk艂y pojedynek. Da艂em mu spok贸j i poszed艂em do domu. Drzwi balko-nowe otwarte by艂y na o艣cie偶 na ciep艂o wieczoru, a 艣wiat艂o w salonie unosi艂o si臋 nad p艂achtami, maj膮cymi chroni膰 sto-艂y i kanapy przed kurzem. Przykryte by艂y tak偶e wiklinowe meble w cieplarni, d艂ugi st贸艂 jadalny, krzes艂a i szafki, a lampy stoj膮ce i telefony zosta艂y wy艂膮czone.
Czy偶by Miriam i jej matka postanowi艂y wyjecha膰, tak przera偶one moj膮 zwierz臋c膮 przemian膮 i czarem, jaki rzuci-艂em na Shepperton, 偶e zamkn臋艂y dom i uciek艂y st膮d, kiedy spa艂em na 艂膮ce? Wbiegaj膮c na okryte mrokiem schody, my-艣la艂em o Miriam i miejscu, jakie wyznaczy艂em jej w moich wspania艂ych planach. M贸j pok贸j by艂 nietkni臋ty, ale sypial-ni臋 Miriam zaatakowa艂 jaki艣 szalony w艂amywacz. Kto艣 za-rzuci艂 jej kitel na stoj膮ce na stoliku lusterko, otworzy艂 le-karsk膮 torb臋 i wytrz膮sn膮艂 zawarto艣膰 na pod艂og臋. Pod moimi nogami le偶a艂y w rozbitym szkle rozmaite fiolki, strzykaw-ki, stetoskop i plik recept.
Ary trzepota艂y si臋 pierza艣cie w ciemno艣ci, kiedy scho-dzi艂em z podjazdu. Za drzewami widzia艂em nad basenem s艂abe 艣wiat艂o, migocz膮ce w oknach ko艣cio艂a. Witra偶 okna wschodniego zosta艂 usuni臋ty i ods艂ania艂 rozjarzone p艂omie-niem 艣wiecy sklepienie sufitu.
Drzwi do zakrystii sta艂y otworem. Ksi臋偶yc o艣wietla艂 ga-bloty ze skamienia艂o艣ciami. Cho膰 ojciec Wingate odst膮pi艂 mi ko艣ci贸艂, przepracowa艂 tu ci臋偶ko ca艂y dzie艅, rekonstru-uj膮c prymitywne zwierz臋 lataj膮ce, kt贸rego prastare ko艣ci znalaz艂 na pla偶y. Szkielet mia艂 rozpostarte ramiona, zgrab-ne nogi i delikatne stopy, a jego ko艣ci wyszlifowa艂 czas. Stworzenie bardziej ni偶 kiedykolwiek przypomina艂o teraz ma艂ego, skrzydlatego cz艂owieczka - by膰 mo偶e by艂em to ja, ja sam, kt贸ry przele偶a艂em miliony lat w korycie Tamizy, 艣pi膮c, dop贸ki we w艂a艣ciwym czasie nie oswobodzi艂 mnie spadaj膮cy samolot. A mo偶e cessn臋 ukrad艂 inny pilot? Na przyk艂ad ta widmowa posta膰, kt贸r膮 widzia艂em po艣r贸d usch艂ych wi膮z贸w... Czy przybra艂em jego posta膰, wychodz膮c na pla偶臋 z miejsca mojego spoczynku na dnie rzeki? Na pod艂odze nawy pali艂y si臋 艣wiece w lichtarzu. To tutaj poprzedniego dnia ojciec Wingate i ja przyci膮gali艣my 艂awy do 艣cian. Za okrytym grub膮 tkanin膮 o艂tarzem sta艂a pod oknem wschodnim drabina. Kto艣 powyjmowa艂 witra偶e i zrzuci艂 je na posadzk臋.
Przy o艂tarzu sta艂a w szlafroku pani St. Cloud, gestykulu-j膮c niepewnie w migotliwym 艣wietle. Miriam siedzia艂a spo-kojnie na porysowanej posadzce, wodz膮c d艂oni膮 w艣r贸d ka-wa艂k贸w rozbitego szk艂a. Pod jej fartuchem piel臋gniarskim widzia艂em haftowan膮 sp贸dnic臋 sukni 艣lubnej, kt贸r膮 usi艂o-wa艂a przede mn膮 ukry膰, jakby to by艂 str贸j oblubienicy, roz-poczynaj膮cej nowicjat. Wybiera艂a oboj臋tnie okruchy witra-偶owego szk艂a - fragmenty rubinowej aureoli, szat apostol-skich, krzy偶a i stygmat贸w, niczym elementy ogromnej uk艂a-danki, kt贸r膮 zacz臋艂a w艂a艣nie porz膮dkowa膰. - Blake, czy m贸g艂by艣 mi pom贸c...? - Pani St. Cloud uj臋-艂a mnie za rami臋, unikaj膮c mojego wzroku, zapewne w oba-wie, 偶e m贸g艂by spopieli膰 jej 藕renice. - Ojciec Wingate zwa-riowa艂. Miriam pr贸buje teraz posk艂ada膰 witra偶e. Siedzi tu ju偶 od kilku godzin. - Pani St. Cloud rozejrza艂a si臋 bezrad-nie po spl膮drowanym ko艣ciele, a potem zwr贸ci艂a si臋 do c贸r-ki. - Miriam, wracaj do domu, kochanie. Inaczej ludzie pomy艣l膮, 偶e jeste艣 jak膮艣 ob艂膮kan膮 zakonnic膮. - Nie jest zimno, mamo. Czuj臋 si臋 absolutnie szcz臋艣li-wa. - Miriam ze swobodnym u艣miechem unios艂a wzrok znad uk艂adanki. Wydawa艂a si臋 spokojna, ale 艣wiadomie dystan-sowa艂a si臋 od otoczenia, przygotowuj膮c si臋 na spe艂nienie tej nieznanej jeszcze, gwa艂townej obietnicy, jak膮 im wszyst-kim sk艂ada艂em. Cho膰 spogl膮da艂a z podziwem na moje po-walane ubranie, widzia艂em, 偶e tylko wysi艂kiem woli po-wstrzymuje ch臋膰, by mnie zaatakowa膰.
- Miriam, jutro zn贸w czeka ci臋 praca w klinice... Kto艣 musi si臋 zaj膮膰 twoimi pacjentami. - Pani St. Cloud wepchn臋-艂a mnie w kr膮g rozbitego szk艂a. - Blake, Miriam postano-wi艂a zrezygnowa膰 z kliniki.
- Mamo, wydaje mi si臋, 偶e Blake roztoczy nad pacjenta-mi doskona艂膮 opiek臋. Ma d艂onie prawdziwego uzdrowicie-la...
Mia艂em ju偶 wyj艣膰 z kr臋gu od艂amk贸w szk艂a, wzi膮膰 Mi-riam w ramiona i zapewni膰, 偶e pragn臋 jedynie zabra膰 j膮 ze sob膮 do prawdziwego 艣wiata, kt贸rego drzwi uchylam. Do-piero po chwili zda艂em sobie spraw臋, 偶e Miriam siedzi tu nie tylko dlatego, 偶eby z艂o偶y膰 rozbity witra偶, lecz tak偶e aby schroni膰 si臋 przede mn膮 w tym mistycznym kr臋gu, jak gdy-bym by艂 jak膮艣 wampiry czn膮 si艂膮, kt贸r膮 nale偶y powstrzyma膰 archaicznymi symbolami i znakami.
- Zamkn臋艂a pani dom... Wyje偶d偶acie z Shepperton? - zapyta艂em pani膮 St. Cloud.
Zak艂opotana, wsun臋艂a r臋ce do kieszeni szlafroka. - Nie wiem, Blake. Nie wiem, dlaczego, ale jestem pew-na, 偶e wkr贸tce wszyscy wyjedziemy, mo偶e ju偶 za kilka dni. Ty te偶 to czujesz, Blake? Widzia艂e艣 ptaki? I te dziwne ryby?
Wydaje mi si臋, 偶e Natura... Blake?
Czeka艂a, a偶 si臋 odezw臋, ale ja przygl膮da艂em si臋 jej c贸r-ce, wzruszony l臋kiem, jaki budzi艂em w Miriam, jej odwag膮 i determinacj膮, z jak膮 gotowa by艂a stawi膰 czo艂o mocom, kt贸rymi j膮 zniewala艂em. Wiedzia艂em ju偶 jednak, 偶e je艣li Mi-riam, jej matka, ojciec Wingate, Stark i troje dzieci opusz-cz膮 kiedy艣 Shepperton, to tylko razem ze mn膮. P贸藕niej, kiedy odpoczywa艂em ju偶 w sypialni, wychodz膮-cej na rzek臋, my艣la艂em o trzeciej wizji, kt贸r膮 ujrza艂em tego popo艂udnia, o wizji, w kt贸rej wyst臋powa艂em jako w艂adca jeleni. Cho膰 od trzech dni nic nie jad艂em, czu艂em si臋 nasy-cony i brzemienny, nie jakim艣 fa艂szywym 艂onem w moim brzuchu, lecz najprawdziwsz膮 ci膮偶膮, w kt贸rej ka偶da kom贸rka mojego cia艂a, ka偶dy gruczo艂 i ka偶dy nerw w moim m贸zgu, wszystkie ko艣ci i mi臋艣nie zaczyna艂y nabrzmiewa膰 nowym 偶yciem. Tysi膮ce ryb, roj膮cych si臋 w ciemnej wodzie, i jasne niby latarnie pi贸ra ptak贸w w parku wydawa艂y mi si臋 r贸w-nie nasycone, jak gdyby艣my uczestniczyli wszyscy w nie-widzialnej orgii reprodukcyjnej. Czu艂em, 偶e zapomnieli艣my o swoich narz膮dach p艂ciowych i zlewali艣my si臋 z sob膮 w jedno w ciele nocy, kom贸rka po kom贸rce. Nabra艂em teraz pewno艣ci, 偶e moja dzisiejsza wizja nie by艂a snem, lecz kolejnymi drzwiami, do kt贸rych wiedli mnie niewidzialni opiekunowie. Najpierw by艂em ptakiem, potem ryb膮i ssakiem, za ka偶dym razem pozostaj膮c cz臋艣ci膮 jakiej艣 wi臋kszej istoty, maj膮cej narodzi膰 si臋 z mojej obecnej po-staci. Cho膰 wygl膮da艂em jak barbarzy艅ca, rz膮dz膮cy prowin-cjonalnym miasteczkiem drugorz臋dny poga艅ski bo偶ek w wy艣wiechtanym garniturze, splamionym nasieniem i krwi膮, przepe艂nia艂o mnie pot臋偶ne poczucie zdyscyplinowania i obowi膮zku. Wiedzia艂em, 偶e w 偶adnym wypadku nie po-winienem nadu偶ywa膰 swych mocy, ala zachowa膰 je, bym m贸g艂 wykona膰 zadania, kt贸re mia艂y mi dopiero zosta膰 ujaw-nione.
Niczym lokalny duch niewielkiego wodospadu albo pro-gu domostwa, umia艂em przybiera膰 posta膰 najr贸偶niejszych stworze艅. Wiedzia艂em, 偶e nie uczyniono mnie wszechmoc-n膮, kosmiczn膮 istot膮, przenikaj膮c膮 ca艂y wszech艣wiat, lecz drugorz臋dnym bo偶kiem, kt贸rego w艂adza rozci膮ga艂a si臋 je-dynie na to miasteczko i jego mieszka艅c贸w, a kt贸rego mo-ralny autorytet musia艂em dopiero okre艣li膰 i ustanowi膰. Wspomnia艂em po艣wiat臋 zniszczenia, kt贸r膮 widzia艂em po-nad dachami dom贸w, i prze艣wiadczenie, 偶e pewnego dnia wyr偶n臋 tych ludzi w pie艅. Jednocze艣nie by艂em teraz pewien, 偶e nie chc臋 skrzywdzi膰 mieszka艅c贸w Shepperton, a jedy-nie wyprowadzi膰 ich w bezpieczne miejsce, le偶膮ce gdzie艣 nad miastem. Te paradoksy, podobnie jak moje przera偶aj膮-ce pragnienie kopulacji z dzie膰mi i starcami, podsuwano mi niczym kolejne sprawdziany.
Cokolwiek si臋 stanie, pozostan臋 wierny swym obsesjom.
Nie potrzebowa艂em ju偶 snu, usiad艂em wi臋c przy oknie. Czy sen nie jest tylko pr贸b膮, jak膮 podejmuje niemowl臋 w ko艂ysce, ptak w gnie藕dzie, ludzie m艂odzi i starzy, aby osi膮-gn膮膰 贸w daleki brzeg, na kt贸rym biega艂em dzisiejszego po-po艂udnia z danielami? Rzeka pod moim oknem p艂yn臋艂a w kierunku Londynu i dalej, do morza. Zatopiony kad艂ub ces-sny rozja艣nia艂y bia艂e delfiny, od kt贸rych roi艂o si臋 w wodzie. Zmienia艂y rzek臋 w nocne oceanarium, kt贸re wype艂nia艂a krew mojego uk艂adu kr膮偶enia. Plamki 艣wiat艂a migota艂y w noc-nym lesie na wszystkich listkach jak miniaturowe latarnie, nale偶膮ce do rozcz艂onkowanych konstelacji mojego jeste-stwa. Spogl膮daj膮c na u艣pione miasto, poprzysi膮g艂em sobie doprowadzi膰 jego mieszka艅c贸w do szcz臋艣liwego ko艅ca i z艂o偶y膰 z tych ludzi mozaik臋 ich jedynego, prawdziwego „ja” w ten sam spos贸b, w jaki Miriam St. Cloud sk艂ada艂a frag-menty witra偶y - chcia艂em przemieni膰 ich w t臋cze, jakie rzu-ca艂o moje cia艂o na wszystkie ptaki i kwiaty wok贸艂 mnie.
22
PRZEMIANA SHEPPERTON
Nast臋pnego dnia zacz膮艂em kszta艂towa膰 Shepperton na swoje podobie艅stwo.
Zaraz po brzasku stan膮艂em nagi na trawniku w艣r贸d sen-nych pelikan贸w. Ockn膮艂em si臋 z g艂臋bokiego i spokojnego spoczynku niemal zdumiony, 偶e otacza mnie nadal cicha sypialnia. Krzes艂o z wysokim oparciem, stoj膮ce przy oknie, biurko pani St. Cloud, toaletka i wy艂o偶one lustrami szafy pod 艣cian膮 majaczy艂y s艂abo w md艂ym 艣wietle, jak gdyby do艂膮cza艂y zn贸w do mnie po d艂ugiej podr贸偶y. Zszed艂em z 艂贸偶ka na wy艂o偶on膮 dywanem pod艂og臋, wdzi臋czny za t臋 mi臋k-k膮 pryzm臋 i bierne powietrze, nie czyni膮ce nic, by mnie zaniepokoi膰. By艂em jak dziecko na wakacjach w hotelu, wszystkimi zmys艂ami wyczuwa艂em najdrobniejsze skazy w kryj膮cej sufit farbie, widzia艂em dziwny wazon, stoj膮cy na kominku, i wszystkie ekscytuj膮ce mo偶liwo艣ci nadchodz膮-cego dnia. Szczypa艂a mnie sk贸ra, jak wyj膮tkowo czu艂y film fotograficzny, rejestruj膮cy dotyk 艣lad贸w 艣wiat艂a na cyno-wym niebie nad Londynem. Wczesny 艣wit, kt贸ry nadcho-dzi艂 w stron臋 Shepperton, wydoby艂 z mroku maszt jachtu, cumuj膮cego w porcie pod Walton Bridge, pochy艂膮 ramp臋 ta艣moci膮gu do transportu piasku przy 偶wirowni i pioruno-chrony na galwanizowanych dachach wytw贸rni filmowej. Ka偶dy z tych obraz贸w odciska艂 si臋 na mojej sk贸rze, b臋-d膮cej cz臋艣ci膮 otaczaj膮cego 艣wiata, sk艂adaj膮cego si臋 na pod-艣wietlone freski mojej twarzy i d艂oni. Od艣wie偶ony tymi dalekimi komunikatami, delikatnymi zapewnieniami dnia, postanowi艂em, 偶e na razie nie b臋d臋 si臋 ubiera膰. Opr贸cz mnie wszyscy jeszcze spali. Wymkn膮艂em si臋 z sypialni na kory-tarz, gdzie okryte pokrowcami meble zdawa艂y si臋 czeka膰 na swoj膮 kolej, 偶eby ukonstytuowa膰 si臋 na nowo. Wyszed艂em frontowymi drzwiami i ruszy艂em ku szarej wodzie przez wilgotny trawnik. Rzeka podbieg艂a do mnie, ocieraj膮c si臋 o pla偶臋, jak gdyby chcia艂a zrzuci膰 swoje ciemne futro. Na drzewach siedzia艂y cicho olbrzymie stada ptak贸w, czekaj膮cych na znak, kt贸rym przywr贸c臋 je 偶yciu. Nad podmok艂膮 艂膮k膮 sun臋艂y pierwsze promienie 艣wiat艂a. Wszed艂em na pla偶臋 i wznios艂em ramiona ku s艂o艅cu. Stoj膮c tak, nagi, wiedzia艂em, 偶e pozdrawiam s艂o艅ce jak kogo艣 r贸w-nego sobie, niby szacownego plenipotenta, kt贸rego wpu-艣ci艂em na swoje terytorium. Odwr贸ci艂em si臋 plecami do wznosz膮cej si臋 tarczy, wst膮pi艂em w zimn膮 wod臋 i zacz膮艂em podziwia膰 setki z艂ocistych karpi, od kt贸rych roi艂o si臋 pod moimi stopami.
S艂o艅ce sz艂o moim 艣ladem, gdy opu艣ci艂em teren rezyden-cji i wkroczy艂em do wyludnionego parku. Samotny stajen-ny prowadzi艂 du偶ego, zoboj臋tnia艂ego konia do codziennej pracy. Bieg艂em nago w艣r贸d drzew, udaj膮c, 偶e zamierzam pozostawi膰 s艂o艅ce w najwy偶szych ga艂臋ziach usch艂ych wi膮-z贸w, ale ono pe艂z艂o cierpliwie r贸wnym tempem mi臋dzy konarami. Po raz pierwszy od pocz膮tku pobytu w Shepper-ton czu艂em si臋 pewny siebie i wolny, got贸w, by cieszy膰 si臋 nadchodz膮cym dniem.
Stan膮艂em przed ko艣cio艂em, 偶eby z艂apa膰 oddech. Przypo-mnia艂em sobie Miriam St. Cloud, kt贸ra kl臋cza艂a w艣r贸d okru-ch贸w witra偶owego szk艂a, podejrzanie spokojnie bawi膮c si臋 uk艂adank膮. Zostawi艂em s艂o艅ce przycumowane do ko艣ciel-nej wie偶y i wszed艂em do zakrystii, gdzie prastare ko艣ci skrzy-dlatego cz艂owieka zdawa艂y si臋 porusza膰 w 艣wietle. Wci膮偶 nagi, podszed艂em do o艂tarza. Rozpozna艂em wi-sz膮c膮 w powietrzu s艂ab膮 wo艅. Czu艂em unosz膮cy si臋 woko艂o zapach cia艂a Miriam, jej ust, piersi i nerwowych d艂oni, go-towych mnie odepchn膮膰. Chcia艂em zn贸w wzi膮膰 j膮 w ra-miona i doda膰 jej otuchy. Wszed艂em w szklany kr膮g i uj膮-艂em w r臋k臋 swojego cz艂onka. Czu艂em, 偶e Miriam mnie masuje, a ja budz臋 si臋 na mokrej trawie, po wypadku... Sperma trysn臋艂a mi w d艂o艅. Przyjrza艂em si臋 uwa偶nie ja-snej cieczy i przypomnia艂em sobie rzeczn膮 wod臋, kt贸r膮 unio-s艂em do 艣wiat艂a. Wygl膮da艂a jak skondensowany wszech艣wiat p艂ynnego py艂u.
Wychodz膮c z ko艣cio艂a, strzepn膮艂em nasienie na bruko-wan膮 dr贸偶k臋, biegn膮c膮 pod drzwiami zakrystii. Zatrzyma-艂em si臋 na chwil臋, przygl膮daj膮c si臋 modelowi samolotu, sto-j膮cemu po drugiej stronie basenu, na terenie wytw贸rni, a u moich st贸p, spomi臋dzy kamieni, zacz臋艂y wyrasta膰 zielone, flecikowate ro艣liny o z膮bkowanych li艣ciach i znanych mi ju偶 mleczno-czerwonych kwiatach. Wszed艂em mi臋dzy nie i ruszy艂em do miasteczka, trzymaj膮c wci膮偶 w d艂oni na-brzmia艂ego penisa. Biegn膮c po艣r贸d drzew, rozmy艣la艂em o Miriam. W pobli偶u kort贸w tenisowych mia艂em kolejny wytrysk. Strz膮sn膮艂em nasienie na klomby. Niemal w tej samej chwili w艣r贸d dostojnych tulipan贸w rozwin臋艂a si臋 wspania艂a, tropikalna ro艣linno艣膰, rozrywaj膮c wilgotn膮 gleb臋. Blade listki m艂odych bambus贸w dr偶a艂y na metalowej siatce. Na ga艂臋zi jednego z wi膮z贸w rozwin膮艂 si臋 delikatny gobelin hiszpa艅skiego mchu - drzewo przypomi-na艂o teraz trupa, przystrojonego na w艂asn膮 koronacj臋. Du-sicielskie pn膮cza owija艂y si臋 wok贸艂 zgrabnych pni brz贸z niczym niecierpliwi zalotnicy.
Podniecony w艂asnym seksem, poczu艂em si臋 beztrosko i wielkodusznie. G艂贸d tymczasem opu艣ci艂 mnie ca艂kowicie. Postanowi艂em wystraszy膰 to 艂agodne miasteczko swoim przyrodzeniem, ale nie chcia艂em ju偶 kopulowa膰 z miesz-ka艅cami Shepperton, pogr膮偶onymi wci膮偶 we 艣nie w sypial-niach. Zamierza艂em parzy膰 si臋 z samym miastem i prze-mieni膰 Shepperton w b艂yskawiczny raj, bardziej egzotycz-ny ni偶 to, co pokazuj膮 wszystkie telewizyjne przewodniki turystyczne, rz膮dz膮ce dot膮d 偶yciem tych ludzi. Zostawi艂em zn贸w s艂o艅ce, by samo odnalaz艂o drog臋 przez park, poszed艂em na basen i wspi膮艂em si臋 na wysok膮 tram-polin臋. Poni偶ej ujrza艂em spokojn膮 wod臋 i kafle na dnie ba-senu, ozdobione wizerunkami tryton贸w i sympatycznych ryb, ale nigdzie nie by艂o wida膰 zatopionych samolot贸w. Powietrze igra艂o na mojej posiniaczonej piersi, przynosz膮c z sob膮 z ko艣cio艂a zapach Miriam St. Cloud. Nasienie tryska艂o mi w d艂o艅 przy najl偶ejszym dotyku. Pozwoli艂em per艂owej strudze wpa艣膰 do wody. Wysadzane klejnotami medaliony zal艣ni艂y na powierzchni - elektrycz-na chemia, faluj膮ca tu i tam jak niewidzialny p艂ywak. Po kilku sekundach wzorzyste kr臋gi 艣ci臋艂y si臋 w szereg zielo-nych spodk贸w, ozdobionych po艣rodku bia艂ymi kwiatami. Kiedy zszed艂em z drabinki, powierzchni臋 wody kry艂y ol-brzymie lilie, jak gdyby basen by艂 w rzeczywisto艣ci placem zabaw jakiego艣 wodnego cherubina.
Odszed艂em stamt膮d ku centrum Shepperton. Ogromne ramiona figowca opanowa艂y ju偶 chodnik przed budynkiem poczty i stacj膮 benzynow膮, usi艂uj膮c jakby wci膮gn膮膰 mia-steczko do wn臋trza nieba. Krocz膮c dostojnie pust膮 ulic膮, dotkn膮艂em s艂upa pierwszej z brzegu latarni, namaszczaj膮c j膮 nasieniem. Jakie艣 ogniste pn膮cze otoczy艂o natychmiast sp臋kany beton i wznios艂o si臋 ku lampie nad moj膮 g艂ow膮, gdzie rozkwit艂o kwieciem w kszta艂cie tr膮bki. Zachwycony, zacz膮艂em znaczy膰 pobocze drogi orchide-ami i s艂onecznikami. Przed supermarketem posadzi艂em w ozdobnych urnach szereg mangowc贸w, kt贸rych radosne owoce przebija艂y si臋 przez stosy paczek po papierosach i pryzmy folii, w jak膮 pakuje si臋 potrawy barowe na wynos. Na stacji benzynowej spryska艂em sperm膮 dystrybutory, a potem lakier samochod贸w, stoj膮cych przed salonem. Pn膮-cza, rozwijaj膮ce si臋 z pr臋dko艣ci膮 mili na minut臋, wisia艂y niezg艂臋bion膮 mgie艂k膮 nad ch艂odnicami, ch艂on臋艂y powietrze poranka i wspina艂y si臋 na okienne szyby, oplataj膮c neony i rynny dachowe. W pobli偶u dystrybutor贸w rozkwit艂y lilie, a w臋偶e paliwowe ci膮gn臋艂y za sob膮 soczyste ro艣liny, przystra-jaj膮c si臋 dla pierwszych klient贸w.
Nad Shepperton roztacza艂a si臋 ju偶 atmosfera karnawa艂u -przygotowywa艂em tras臋 triumfalnej procesji samochod贸w. Pracowa艂em pospiesznie, chc膮c odmieni膰 miasto, nim prze-budz膮 si臋 mieszka艅cy i powitaj膮 dzie艅. Przed bankiem i sklepami z gospodarstwem domowym zasadzi艂em olean-drowe gaje, a w druty telefoniczne, wisz膮ce nad moj膮 g艂o-w膮, wplot艂em kwitn膮ce pn膮cza, niby czaruj膮ce hafty poran-nych wiadomo艣ci. Ich dzwonkowate kwiaty utworzy艂y 艂a艅-cuch dekoracyjnych lampek. Sta艂em na dachu wielopozio-mowego parkingu, pozwalaj膮c, by moja sperma skapywa艂a na le偶膮ce ni偶ej tarasy. Kaskady trzciny kwiatowej i pozio-mek sp艂ywa艂y z betonowych parapet贸w, zmieniaj膮c szary labirynt w radosny, wisz膮cy ogr贸d.
Wsz臋dzie, gdzie szed艂em, rozsiewaj膮c nasienie podczas porannego obchodu miasta, pozostawia艂em za sob膮 nowe 偶ycie, kt贸re natychmiast wspina艂o si臋 w powietrze. Pop臋-dzany wschodz膮cym s艂o艅cem, kt贸re mnie nareszcie dogo-ni艂o, krz膮ta艂em si臋 tu i tam po pustych ulicach niczym po-ga艅ski ogrodnik, najmuj膮cy 艣wiat艂o i powietrze, aby zape艂-ni膰 sw贸j odmieniony Eden. G臋sta, tropikalna ro艣linno艣膰 po-rasta艂a niepokalane 偶ywop艂oty kocierpki i ujarzmione traw-niki, a palmy daktylowe oraz krzaki tamaryszku zmieni艂y Shepperton w miasteczko, le偶膮ce na skraju d偶ungli. By艂y to zmiany, kt贸re zauwa偶y艂by przypadkowy obser-wator z przyleg艂ych p贸l albo kierowcy jad膮cy autostrad膮. Kiedy wr贸ci艂em na parking kilka minut po sz贸stej, stwier-dzi艂em, 偶e pomalowa艂em miasto barwami jaskrawej, r贸w-nikowej palety - pokry艂em je jakby werniksem Amazonii. W ogrodach ros艂y setki palm kokosowych, a postrz臋pio-ne parasole ich li艣ci ko艂ysa艂y si臋 nad kominami. Na ka偶-dym rogu w艂贸cznie bambusowych gaj贸w przebija艂y si臋 przez szpary w sp臋kanych p艂ytach chodnikowych. Z dach贸w bu-dynk贸w wytw贸rni, supermarketu i stacji benzynowej li艣cie tropikalnej ro艣linno艣ci la艂y wok贸艂 blask. Nad 艣pi膮cym mia-stem unosi艂o si臋 s艂o艅ce, powolny olbrzym, kt贸ry wspoma-ga艂 mnie na sw贸j oci臋偶a艂y, ale pewny spos贸b. Spo艣r贸d g臋-stej flory wy艂ania艂y si臋 tysi膮ce ptak贸w, sk艂adaj膮cych si臋 na 艣wiergotliwy ch贸r ar, kakadu, krzykliwie upierzonych mio-dojad贸w i rajskich ptak贸w.
Sta艂em przy wej艣ciu na parking, przys艂uchiwa艂em si臋 z dum膮 temu porannemu gwarowi, i pomy艣la艂em, 偶e zaimpo-nuj臋 Miriam, kiedy podejdzie do okna i zobaczy, jak przy-stroi艂em dla niej dzie艅. W miasteczku pojawili si臋 ju偶 pierwsi widzowie, kt贸rzy podziwiali moje dzie艂o. Dwaj ma艂oletni gazeciarze siedzieli na rowerach pod figowcem i wpatry-wali si臋 z rozdziawionymi ustami we wspania艂膮 ro艣linno艣膰, 偶urawie i szkar艂atne ibisy, przygl膮daj膮ce im si臋 z g贸ry, z dachu supermarketu. Kiedy mnie zobaczyli, pochowali si臋 za rowerami i zastygli z przera偶enia w bezruchu. Przypusz-cza艂em, 偶e przestraszy艂o ich moje nagie cia艂o, wzwiedzio-ny cz艂onek i l艣ni膮ce na udach nasienie, ale wtedy zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie zauwa偶yli mojej nago艣ci, a przerazi艂y ich tylko olbrzymie si艅ce na mojej piersi. - Ej, wy tam, id藕cie st膮d... Je偶eli zostaniecie, wpadnie-cie w pu艂apk臋. - Podszed艂em do nich i wyci膮gn膮艂em rowe-ry spomi臋dzy korzeni figowca.
Ch艂opcy nacisn臋li na peda艂y i odjechali, a kiedy byli ju偶 poza zasi臋giem moich r膮k, zacz臋li gwizda膰 i wrzeszcze膰. Na kierownicach rower贸w wyrasta艂y kwiaty - orchidee wplata艂y si臋 w szprychy ich k贸艂 i gazeciarze p臋dzili pusty-mi ulicami w deszczu p艂atk贸w.
Listonosz przed bankiem wymachiwa艂 r臋kami w rozja-rzonym powietrzu, usi艂uj膮c odp臋dzi膰 stado wilg, pikuj膮cych z g贸ry ku kolorowym znaczkom na kopertach w jego tor-bie. Kiedy podszed艂em bli偶ej, listonosz wpad艂 na mnie ni-czym 艣lepiec.
- Wcze艣nie wsta艂e艣. Czy obudzi艂y ci臋 kwiaty? By艂 zbyt zaskoczony, by spostrzec, 偶e jestem nagi, i przy-gl膮da艂 mi si臋 czujnie, gdy podnosi艂em z ziemi pakiety li-st贸w. Mrucz膮c co艣 pod nosem, odszed艂 w cich膮, boczn膮 uliczk臋. Z kopert, kt贸re trzyma艂 w r臋ku, wyrasta艂y r贸偶e. Zdumiony, wciska艂 do skrzynek poczt贸wki, zwie艅czone winoro艣l膮, i formularze podatkowe, udekorowane liliami tygrysimi, a zaspanym gospodyniom domowym wr臋cza艂 paczki, poro艣ni臋te kwietnymi bukietami. W ko艅cu, aby dope艂ni膰 przemian臋 prowincjonalnego miasteczka, ruszy艂em g艂贸wn膮 drog膮, prowadz膮c膮 na obwod-nic臋 wok贸艂 Shepperton. Na po艂udniu rozrzuci艂em nasienie u st贸p Walton Bridge. Sta艂em po艣rodku g艂贸wnej drogi, wio-d膮cej do Londynu, i nie zwraca艂em uwagi na dono艣ne klak-sony przeje偶d偶aj膮cych kierowc贸w. I w tym wypadku by-艂em pewien, 偶e 偶aden z nich nie zdaje sobie sprawy z mojej nago艣ci - kierowcy s膮dzili, 偶e widz膮 jakiego艣 ekscentrycz-nego wie艣niaka, kt贸ry zamierza rzuci膰 si臋 im pod ko艂a. Kiedy si臋 odwr贸ci艂em, bladozielone p臋dy bambusa przewierci艂y ju偶 sp臋kany asfalt i dr偶a艂y pi臋tna艣cie st贸p nad ziemi膮, a ich 艂odygi utworzy艂y palisad臋 w poprzek nasypu mostu - le艣n膮 艣cian臋, kt贸ra mia艂a wkr贸tce zatamowa膰 ruch samochodo-wy.
Raz jeszcze, na drodze na lotnisko, w pobli偶u p贸艂nocnej granicy Shepperton, gdzie zaledwie trzy dni wcze艣niej sam si臋 uwi臋zi艂em, nadszed艂 zn贸w czas, by odci膮膰 miasteczko od zewn臋trznego 艣wiata. Min臋li mnie dwaj podstarzali str贸-偶e, jad膮cy na rowerach. Za艣miali si臋 dobrodusznie, widz膮c, 偶e onanizuj臋 si臋 przy drodze, a s艂o艅ce czeka cierpliwie na moim ramieniu, a偶 sko艅cz臋. Kiedy si臋 obejrzeli, w poprzek drogi pod moimi stopami wyrasta艂 ju偶 gaj kar艂owatych palm o z膮bkowanych li艣ciach.
Gdy wr贸ci艂em nad rzek臋, Shepperton powraca艂o do 偶y-cia, a zas艂ony okienne rozsuwa艂y si臋 na jasny dzie艅 i ogro-dowe d偶ungle, porastaj膮ce podjazdy i dachy gara偶y. Dzieci w pi偶amach wychyla艂y si臋 przez okna, wydaj膮c radosne okrzyki i wiwatuj膮c na widok t臋czowych chmur tropikal-nych ptak贸w. Przed wytw贸rni膮 filmow膮 mleczarz zaparko-wa艂 pe艂n膮 butelek furgonetk臋 i pokazywa艂 palcem olbrzy-mie paprocie oraz pn膮ce palmy, rozci膮gaj膮ce si臋 na budyn-kach studia d藕wi臋kowego. Z taks贸wki wysiad艂o trzech ak-tor贸w, kt贸rzy przygl膮dali si臋 przemianie, jak gdyby bez 偶ad-nych pr贸b mieli odegra膰 now膮 scen臋 w jakiej艣 amazo艅skiej superprodukcji, kt贸r膮 ich ob艂膮kany producent wymy艣li艂 so-bie w nocy. Gdy przechodzi艂em obok, przygl膮dali si臋 moje-mu nagiemu cia艂u i wysmarowanym sperm膮 udom, s膮dz膮c najwyra藕niej, 偶e jest to odpowiedni kostium dla ich tropi-kalnej epopei.
Cho膰 by艂em niezmiernie zadowolony z poczynionych przygotowa艅 do rozpoczynaj膮cego si臋 dnia, wiedzia艂em; 偶e to zaledwie pocz膮tek. Przywr贸ci艂em do 偶ycia pierwotny las, ale w艣r贸d tropikalnych pn膮czy i za niesamowitym upierze-niem ptak贸w czeka艂 na swoj膮 kolej znacznie surowszy 艣wiat. Obserwowa艂em przechodz膮cego obok listonosza i przystro-jone w nocne koszule gospodynie domowe, kt贸re wyjmo-wa艂y bukiety orchidei ze skrzynek na listy i u艣miecha艂y si臋 do tych przesy艂ek od nieznanego kochanka. Ca艂e miasto sta艂o si臋 moj膮 girland膮 dla ich rozgrzanych noc膮 cia艂. Ale by艂 to tylko m贸j pierwszy dzie艅 na stanowisku urz臋-duj膮cego b贸stwa Shepperton, w roli poga艅skiego bo偶ka pro-wincji, kt贸rego opisa艂a Miriam St. Cloud. Nas艂uchiwa艂em krakania wielkich ptaszysk i zobaczy艂em kondora, gramo-l膮cego si臋 na dachu kliniki. Jego pazury chwyta艂y dach贸w-ki, jak gdyby by艂y to szyje ofiar drapie偶nika. Ptak rzuci艂 mi zm臋czone spojrzenie, znudzony uroczyst膮 atmosfer膮, i cze-ka艂, a偶 nadejdzie wreszcie w艂a艣ciwy moment. Odp臋dzi艂em gestem ci臋偶arn膮 艂ani臋 i wszed艂em do ch艂od-nego jeszcze lasu. Ukl膮k艂em na wilgotnej trawie pomi臋dzy roz艣wietlonymi drzewami - w usch艂ych niegdy艣 wi膮zach zaczyna艂o kr膮偶y膰 w膮t艂e 偶ycie, a przez ich martw膮 kor臋 prze-bija艂y si臋 pierwsze nowe p臋dy. Poczu艂em, 偶e s艂o艅ce k膮pie moje nagie cia艂o, i ub贸stwi艂em sam siebie.
23
ZAK艁ADAM SZKO艁臉 LATANIA
- Blake, urz膮dzi艂e艣 nam cudowny dzie艅!-Pani St. Cloud sta艂a w swoim ulubionym miejscu w oknie sypialni. Wska-za艂a palcem 艣wiat艂o, kt贸re la艂o si臋 z drzew okalaj膮cych brzeg rzeki w Shepperton, elektryczny brzeg. - To wspania艂e... Zmieni艂e艣 Shepperton w plan filmowy.
Le偶a艂em w ciep艂ym, porannym powietrzu ca艂膮 godzin臋, a moim cia艂em opiekowa艂o si臋 s艂o艅ce. Ucieszy艂em si臋 na widok pani St. Cloud, tak podekscytowanej, jak przewod-niczka dru偶yny skautek na jakim艣 zlocie. Zatrzyma艂a si臋 u wezg艂owia 艂贸偶ka, niepewna, czy wolno jej wkroczy膰 w gra-nice otaczaj膮cej mnie aury. By艂a zadowolona i zarazem zdezorientowana, niczym matka przedwcze艣nie rozwini臋-tego dziecka, kt贸rego zdolno艣ci mog艂y si臋 rozp艂yn膮膰 w kil-kunastu niespodziewanych kierunkach. Chcia艂em si臋 popi-sywa膰, wyczarowa膰 dla niej z niczego wszelkie rodzaje nad-zwyczajnych skarb贸w. Cho膰 nadal mia艂em niewielkie po-j臋cie o prawdziwym zasi臋gu moich mocy, widzia艂em, 偶e pani St. Cloud uwa偶a je za oczywiste. Zaufanie, jakim mnie darzy艂a, by艂o tym, czego potrzebowa艂em. Zastanawia艂em si臋 jak poszerzy膰 swoje kr贸lestwo, a nawet rzuci膰 wyzwa-nie tym niewidzialnym si艂om, kt贸re nada艂y mi moc. - Widzia艂a pani Miriam dzi艣 rano? - Ba艂em si臋, 偶e Mi-riam mog艂a uciec z Shepperton, do Londynu i schroni膰 si臋 w komnatach jakiej艣 kole偶anki po fachu, kiedy w tym ma-艂ym, nadrzecznym miasteczku b臋d膮 rozgrywa膰 si臋 dziwne wydarzenia, a w艣r贸d pralek i u偶ywanych samochod贸w b臋-dzie szala艂 jej poga艅ski bo偶ek.
- Miriam jest w klinice. Nie przejmuj si臋, Blake, wczo-raj wieczorem by艂a zdenerwowana. - Pani St. Cloud m贸wi-艂a o swojej c贸rce jak o zb艂膮kanej ma艂偶once, ogarni臋tej ja-k膮艣 niedorzeczn膮 gor膮czk膮 religijn膮. - Ona ci臋 wkr贸tce zro-zumie. Ja ju偶 ci臋 rozumiem. Ojciec Wingate te偶. - Wiem. To bardzo wa偶ne. - Pomacha艂em ludziom sto-j膮cym na brzegu od strony Walton, poniewa偶 pokonali pod-mok艂膮 艂膮k臋, 偶eby na w艂asne oczy zobaczy膰 przemian臋 Shep-perton. - Zrobi艂em to wszystko dla niej. I dla pani. - Oczywi艣cie, Blake. - Pani St. Cloud 艣cisn臋艂a mnie za ramiona, chc膮c doda膰 mi otuchy.
Dotyk jej silnych palc贸w na mojej sk贸rze sprawi艂 mi przy-jemno艣膰. Zaczyna艂em ju偶 zapomina膰, 偶e le偶eli艣my razem na tym 艂贸偶ku, gdy odbywa艂y si臋 moje zast臋pcze narodziny. Cieszy艂em si臋, 偶e pani St. Cloud, podobnie jak inni, nie za-uwa偶y艂a mojej nago艣ci.
Z wody wyskoczy艂 miecznik. Jego bia艂y miecz przebi艂 powietrze w salucie na moj膮 cze艣膰. Rzeka by艂a pe艂na ryb, jak oceanarium o nadmiernie rozro艣ni臋tym inwentarzu. Nie zwracaj膮c uwagi na delfiny, mor艣winy oraz 艂awice wiel-kich karpi i 艂ososi, ojciec Wingate siedzia艂 na p艂贸ciennym krzese艂ku w艣r贸d sprz臋-tu do poszukiwania skamielin i stadka ciekawskich pingwi-n贸w. Pogr膮偶ony w pracy, przesiewa艂 mokry piach. Razem z nim na pla偶臋 przysz艂y upo艣ledzone dzieci, kt贸re wyci膮ga艂y teraz na brzeg kawa艂ek skrzyd艂a cessny, wyrzuconego w nocy na p艂ycizn臋.
Wszyscy pracowali, jak gdyby zaraz mia艂 si臋 sko艅czy膰 czas. Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e zawsze, gdy si臋 budzi艂em, zastawa艂em cz艂onk贸w mojej „Rodziny” na swoich pierwot-nych miejscach, jak wi臋kszo艣膰 aktor贸w, ustawiaj膮cych si臋 do kolejnego uj臋cia w ich imitacji rzeczywisto艣ci. Nawet Stark, rozebrany do k膮piel贸wek, pracowa艂 na zrujnowanym pomo艣cie weso艂ego miasteczka. Poluzowa艂 cumy swojej 艂odzi z w艂贸kiem, got贸w wyp艂yn膮膰 zardzewia艂ym pontonem nad zatopion膮 cessn臋. D藕wig oplata艂y grube liany, pokry-waj膮ce te偶 diabelskie ko艂o. Stark z maczet膮 w d艂oni ci膮艂 pn膮cza, odstraszaj膮c ostrzem obserwuj膮ce go fulmary. Zaniepokojony t膮 har贸wk膮, uj膮艂em pod rami臋 pani膮 St. Cloud, kt贸ra uspokajaj膮co przygarn臋艂a mnie do piersi. - Powiedz mi, Blake... Co dzisiaj dla nas wy艣nisz?
- Ja nie 艣ni臋.
- Wiem... - U艣miechn臋艂a si臋 na my艣l o swojej niezdar-no艣ci, uradowana uczuciem, jakie dla mnie 偶ywi艂a. - To my 艣nimy, wiem o tym. Ty nam tylko pokazujesz, jak si臋 obudzi膰. - Kiedy za oknem przelecia艂a szkar艂atna ara, pani St. Cloud powiedzia艂a z absolutn膮 powag膮: - Blake, a mo偶e za艂o偶y艂by艣 tu szko艂臋 latania? Nauczy艂by艣 lata膰 wszystkich mieszka艅c贸w Shepperton. Je艣li chcesz, pom贸wi臋 na ten te-mat z lud藕mi na brzegu.
Rozmy艣la艂em o tej dziwnej, ale brzemiennej propozy-cji, kiedy wkracza艂em na trawnik, obserwuj膮c ojca Wingate i troje dzieci, pracuj膮cych z zapa艂em na pla偶y. Dlaczego ten duchowny renegat tak bardzo pragn膮艂 odkry膰 szcz膮tki ar-chaicznej, skrzydlatej istoty, pogr膮偶onej w ziemi pod jego stopami? U艣miechn膮艂em si臋, widz膮c pe艂en winy wyraz twa-rzy dzieci, oddaj膮cych si臋 tajemnemu przedsi臋wzi臋ciu,.nie-zgodnemu z duchem dnia. Wci膮ga艂y kawa艂ek skrzyd艂a ces-sny w krzaki z takim przej臋ciem, 偶e i one nie zauwa偶y艂y mojej nago艣ci.
Nauczy膰 ich wszystkich lata膰? Tych upo艣ledzonych dzieci lata膰 nikt nie nauczy, ale je艣li chodzi o Miriam St. Cloud... Ju偶 nas widzia艂em, lec膮cych razem po niebie nad Shepper-ton, by uciec z tego niewyszukanego raju. Opu艣ci艂em teren posiad艂o艣ci, otworzy艂em furtk臋 i ruszy艂em do parku. Gdy przebiega艂em obok kort贸w tenisowych, ciep艂e powietrze owiewa艂o mi obna偶on膮 sk贸r臋, jakby chcia艂o unie艣膰 mnie z ziemi. Musia艂em znale藕膰 Miriam, zanim zacznie rozpacza膰 nad wszystkim, co zrobi艂em.
Wsz臋dzie dostrzega艂em grupki ludzi, poruszaj膮cych si臋 mi臋dzy drzewami. Dzieci 艣ciga艂y si臋 po艣r贸d klomb贸w kwia-towych, usi艂uj膮c schwyta膰 kolorowe ptaki. Przez bambuso-w膮 palisad臋, kt贸r膮 zasadzi艂em przy mo艣cie Walton, przepy-chali si臋 ju偶 pierwsi go艣cie, zwabieni do Shepperton nie-zwyk艂膮 ro艣linno艣ci膮, porastaj膮c膮 wszystkie dachy, i setka-mi palm, unosz膮cych swoje tropikalne parasole w prowin-cjonalnych ogr贸dkach. Ludzie wysiadali z samochod贸w przy drodze wiod膮cej na lotnisko, by sfotografowa膰 kaktusy i kolczaste opuncje, zakorzeniaj膮ce si臋 swobodnie w beto-nowym chodniku.
Przed klinik膮 czeka艂a na mnie d艂uga kolejka pacjent贸w - starcy z oddzia艂u geriatrycznego, pogryzieni przez ma艂p-k臋, kobieta, kt贸ra we w艂asnym ogrodzie nadzia艂a si臋 d艂oni膮 na bambusowy pal, dwie nastolatki, chichocz膮ce nerwowo na m贸j widok, jak gdyby przekonane, 偶e to ja jestem sprawc膮 ich ci膮偶, i pewien m艂ody elektryk, pokiereszowany przez rybo艂owa, gnie偶d偶膮cego si臋 na dachu poczty. Wszyscy przy-patrywali si臋 mojemu nagiemu cia艂u bez s艂owa komenta-rza, przyjmuj膮c za oczywiste, 偶e jestem ubrany. Poczekal-ni臋 wype艂nia艂 pluton podstarza艂ych kobiet, k艂贸c膮cych si臋 niecierpliwie o wyniki swoich test贸w ci膮偶owych. Oddane mi klaki erki wbi艂y wzrok w plamy nasienia, znacz膮ce moje uda. Czy posiad艂em je wszystkie w swojej wizji? Przygl膮-daj膮c si臋 ich pulchnym policzkom i zar贸偶owionym ustom nabra艂em pewno艣ci, 偶e wyniki wszystkich test贸w oka偶膮 si臋 pozytywne.
- Panie Blake! Prosz臋!... - Recepcjonistka przepchn臋艂a si臋 przez ludzk膮 ci偶b臋 w korytarzu i wczepi艂a si臋 bez si艂 w moje rami臋. - Doktor Miriam od nas odesz艂a! Zamkn臋艂a gabinet chirurgiczny dzi艣 rano. Wydawa艂a mi si臋 jaka艣 dziw-na, i pomy艣la艂am, 偶e mo偶e pan...
Wzi膮艂em klucze i wszed艂em do gabinetu Miriam. Za-mkn膮艂em drzwi, by odci膮膰 si臋 od gwaru na zewn膮trz, i sta-n膮艂em nagi w zaciemnionym pokoju. Setki zapach贸w cia艂a Miriam i jej najdrobniejsze gesty wisia艂y w w膮t艂ym 艣wietle jak pieszczota albo podarunek, czekaj膮cy na mnie, 偶ebym go rozpakowa艂.
Biurko lekarki by艂o uprz膮tni臋te, szuflady opr贸偶nione, a szafki opiecz臋towane. Na 艣cianie wisia艂y rentgenowskie zdj臋cia mojej g艂owy, zdeformowane klejnoty, przez kt贸re prze艣wieca艂o wci膮偶 upiorne 艣wiat艂o, niczym korona znisz-czenia, kt贸r膮 po raz pierwszy ujrza艂em nad Shepperton. Mi臋dzy zdj臋ciami znalaz艂em poczt贸wk臋 z wakacji od jej kolegi po fachu i reprodukcj臋 rysunku Leonarda da Vinci, przedstawiaj膮cego Mari臋 Dziewic臋, siedz膮c膮 na kolanach 艣wi臋tej Anny. Przygl膮da艂em si臋 ich w臋偶owatym postaciom, ukazanym w niezg艂臋bionych pozach. Czy Miriam ujrza艂a m贸j uskrzydlony kszta艂t w ptasim stworzeniu, emblemacie mojego sennego lotu, kt贸ry zdawa艂 si臋 wy艂ania膰 z fa艂d szat matki i c贸rki, tak jak ja wy艂oni艂em si臋 spomi臋dzy Miriam i pani St. Cloud?
- Panie Blake... Czy przyjmie pan teraz pacjent贸w?
Gor膮czkowym gestem nakaza艂em recepcjonistce odej艣膰. - Jestem zaj臋ty. Powiedz im, 偶e je艣li spr贸buj膮, mog膮 wy-leczy膰 si臋 sami.
Ja odczuwa艂em bowiem potrzeb臋 latania. Przedar艂em si臋 przez t艂um kobiet w korytarzu i wysze-d艂em z kliniki. Potr膮cali mnie ludzie, kt贸rzy usi艂owali przy-gwo藕dzi膰 mnie do kolejnych samochod贸w, rozszarpuj膮c swoje rany i banda偶e. Jaka艣 staruszka ukl臋k艂a u moich st贸p i pr贸bowa艂a utoczy膰 krwi z moich kostek. - Zostawcie mnie w spokoju! - Dr臋czyli mnie, a ja my-艣la艂em tylko o Miriam St. Cloud, chwyci艂em wi臋c szyb臋 jej kabrioletu, wskoczy艂em do 艣rodka nad mask膮 i ruszy艂em do ko艣cio艂a. Usi艂owa艂em zastanowi膰 si臋, jaki powinien by膰 m贸j nast臋pny krok w procesie przemiany miasteczka. Cho膰 mia艂em w艂adz臋, odczuwa艂em mimo wszystko potrzeb臋 sa-mopotwierdzenia, dog艂臋bnego zbadania w艂asnych mo偶liwo-艣ci, a nawet sprowokowania samego siebie. Czy przyby艂em tu, by wykorzysta膰 tych ludzi, zbawi膰 ich, ukara膰, czy mo偶e poprowadzi膰 ku jakiej艣 seksualnej utopii?... Podnios艂em wzrok na barwn膮, tropikaln膮 ro艣linno艣膰, po-rastaj膮c膮 g臋sto dachy dom贸w, spojrza艂em na setki wielkich palm daktylowych, pochylaj膮cych si臋 nad kominami, i na zielon膮 fontann臋 drzewa figowego. Z niecierpliwo艣ci膮 cze-ka艂em na kontynuacj臋 dnia. Nas艂uchiwa艂em podekscytowa-nych g艂os贸w ludzi przed klinik膮, kt贸rzy spierali si臋 jak dzie-ci, stoj膮c w艣r贸d samochod贸w. Chcia艂em, 偶eby odkryli swo-je prawdziwe moce -je艣li istnia艂y we mnie, istnia艂y tak偶e w nich. Wszyscy tutejsi mieszka艅cy posiadali moc sproku-rowania male艅kiego Edenu z ziemi pod ich stopami. Chcia艂em poprowadzi膰 ich do prawdziwego 艣wiata przez wszystkie bariery celne wewn臋trznych hamulc贸w i utartych zwyczaj贸w. Jednocze艣nie, z jak najbardziej praktycznego punktu widzenia, s膮dzi艂em, 偶e b臋d臋 m贸g艂 wykorzysta膰 lud-no艣膰 Shepperton nie tylko w planie ucieczki z miasta i osta-tecznego pokonania 艣mierci, kt贸rej ju偶 raz uda艂o mi si臋 wy-mkn膮膰, lecz tak偶e rzucaj膮c wyzwanie niewidzialnym si艂om, kt贸re obdarowa艂y mnie niezwyk艂膮 moc膮. Tymczasem ode-bra艂em im ju偶 gubernatorstwo miasteczka. Nie tylko pierw-szy ujd臋 艣mierci, lecz r贸wnie偶 pierwszy wznios臋 si臋 ponad 艣miertelno艣膰 i zwyk艂e cz艂owiecze艅stwo, by obj膮膰 w posia-danie s艂usznie przys艂uguj膮ce mi dziedzictwo boga. Ko艣ci贸艂 by艂 pusty. Mlecznoczerwone kwiaty mojego sek-su dusi艂y ganek i wej艣cie do zakrystii. Barbarzy艅skie ro艣li-ny g贸rowa艂y ju偶 wzrostem nad rozczarowanymi parafiana-mi. Poluj膮c wci膮偶 na Miriam, min膮艂em biegiem basen, kie-ruj膮c si臋 w stron臋 wej艣cia na pomost z weso艂ym miastecz-kiem Starka.
Budka by艂a 艣wie偶o pomalowana, a na biurku spoczywa艂 automat do wydawania bilet贸w. Gdy przyjd臋 tu po raz dru-gi, Stark b臋dzie czeka艂 w kasie. W艂贸k na zardzewia艂ym pon-tonie dryfowa艂 w odleg艂o艣ci dwudziestu st贸p od pomostu, poniewa偶 Stark przeci膮艂 pn膮cza, oplataj膮ce diabelskie ko艂o, karuzel臋 i 偶uraw d藕wigu.
Dlaczego jednak mieszka艅cy Shepperton, z kt贸rych wielu pracowa艂o przecie偶 na lotnisku i w wytw贸rni filmowej, mieliby si臋 zainteresowa膰 brudnym wrakiem cessny? By膰 mo偶e Stark przypuszcza艂, 偶e kiedy wie艣膰 o moich nadzwy-czajnych mocach i ocaleniu przed 艣mierci膮 dotrze do ze-wn臋trznego 艣wiata, samolot otoczy aura talizmanu, kt贸ra nie zniknie nawet po moim odej艣ciu... Obserwowani przez kamery telewizyjne ca艂ego 艣wiata, ludzie zap艂ac膮 ka偶d膮 cen臋, by dotkn膮膰 przesyconych wod膮 skrzyde艂 i zajrze膰 do pobiela艂ego kokpitu, z kt贸rego wy艂oni艂 si臋 kiedy艣 m艂ody b贸g...
Poczu艂em zn贸w si艅ce na piersi, niemal ju偶 pewien, 偶e to Stark przywr贸ci艂 mnie do 偶ycia. Tylko on nie w膮tpi艂, 偶e umar艂em, i 偶e przez w膮sk膮 szczelin臋 mojego ocalenia w nasz 艣wiat przecieka艂a inna rzeczywisto艣膰. W ciemno艣ci pod klatkami dr偶a艂y w pyle ptasie skrzy-d艂a. Drzwiczki otworzy艂y si臋 zamaszy艣cie i zobaczy艂em s臋pa, kt贸ry ze smutkiem dzioba艂 wysypane 偶wirem dno klatki. Jego towarzysz skuli艂 si臋 pod stosem starych skrzynek, kry-j膮c wytarte pi贸ra przed s艂o艅cem.
A zatem Stark pootwiera艂 klatki w swoim mizernym zoo i wyp臋dzi艂 jego mieszka艅c贸w. Ma艂pka uczepi艂a si臋 pr臋t贸w klatki po zewn臋trznej stronie, natomiast szympans siedzia艂 samotnie w wagoniku diabelskiego ko艂a, majstruj膮c swo-imi delikatnymi d艂o艅mi przy pulpicie sterowniczym, jakby chcia艂 odlecie膰 ku jakiemu艣 szcz臋艣liwszemu l膮dowisku. Zwierz臋ta wygl膮da艂y na g艂odne, zaniedbane i onie艣mie-lone wybuchaj膮c膮 wok贸艂 tropikaln膮 flor膮. Wiedzia艂em, 偶e nie nale偶膮 do mojego odrodzonego Shepperton, ale by艂o mi przykro widzie膰 je w tak op艂akanym stanie, ukl膮k艂em wi臋c, dotkn膮艂em plam spermy na udach i przycisn膮艂em d艂onie do ziemi. Kiedy wstawa艂em, wraz ze mn膮 wzbi艂o si臋 w g贸r臋 niewielkie drzewo chlebowe, kt贸rego owoce zawis艂y na wysoko艣ci mojej g艂owy. Nakarmi艂em ma艂pk臋, a potem w pobli偶u diabelskiego ko艂a zasadzi艂em bananowiec dla szym-pansa. Siedzia艂 w wagoniku, opu艣ciwszy boja藕liwie g艂ow臋, i obiera艂 z wdzi臋kiem 艣wie偶e, 偶贸艂te owoce. Zanim zd膮偶y艂em zaj膮膰 si臋 s臋pami, us艂ysza艂em nadje偶d偶a-j膮cy karawan, kt贸rego ochryp艂y silnik dysza艂 niczym be-stia. Stark skr臋ci艂 ci臋偶kim wehiku艂em na podjazd, obsypu-j膮c mi nogi gor膮cym py艂em. Teatralnym gestem przyg艂adzi艂 jasne w艂osy i rzuci艂 mi spojrzenie zza kierownicy, cho膰 nie zauwa偶y艂, 偶e jestem nagi. Uk艂ada艂 ju偶 sobie w g艂owie prze-bieg pierwszego wywiadu dla telewizji.
Wytrzyma艂em jego bezczelny wzrok i poczu艂em, 偶e bu-rzy si臋 we mnie krew. Mia艂em ochot臋 spu艣ci膰 z ramienia soko艂a, m艂odego zab贸jc臋, kt贸ry chwyci Starka za gard艂o w pierwszej chwili 偶ycia, albo wypu艣ci膰 z mojego penisa ko-br臋, 偶eby wstrzykn臋艂a mu trucizn臋 do ust. Lecz kiedy do niego podszed艂em, ujrza艂em z ty艂u wozu jakie艣 zmierzwio-ne, pierzaste, szamocz膮ce si臋 stworzenia. Na stalowych uchwytach, podtrzymuj膮cych trumn臋, le偶a艂o kilkana艣cie ptak贸w, kt贸re Starkowi uda艂o si臋 schwyta膰 w sie膰. Na pod-艂odze karawanu spoczywa艂y bezradnie ary, wilgi i kakadu - nowi lokatorzy ogrodu zoologicznego Starka. - Boj膮 si臋 ciebie, Blake. - Otworzy艂 tylne drzwi kara-wanu majestatycznym gestem. - Ca艂e to towarzystwo schwyta艂em w ci膮gu p贸艂 godziny. Shepperton zmienia si臋 w ob艂膮kan膮 ptaszarni臋...
Wci膮偶 zachowywa艂 si臋 czujnie i przymilnie, jak gdyby moja rosn膮ca w艂adza nad tym ma艂ym miasteczkiem i bez-graniczna p艂odno艣膰 prowokowa艂y go, 偶eby tym bardziej rzu-ci膰 mi wyzwanie. W moim przekonaniu podejrzewa艂, 偶e owe potargane stworzenia, schwytane w grub膮 siatk臋, s膮 cz臋艣ci膮 mnie.
Staraj膮c si臋 mnie nie dotyka膰 - czy偶 nie przemieni艂bym go w drapie偶nego ptaka, wyposa偶onego w ostry dzi贸b i s艂a-be nogi? - otworzy艂 zastaw臋 i rzuci艂 ptaki w proch pod moimi stopami. Wpatrywa艂 si臋 w rozci膮gni臋t膮 w sieci zdobycz, w zmaltretowane ptaki, z wyra藕n膮 pokus膮, 偶eby zadusi膰 je na miejscu go艂ymi r臋kami.
- Spodoba ci si臋 to, co robi臋, Blake. B臋dzie tu sta艂e ar-chiwum, zawieraj膮ce po jednym okazie z ka偶dego gatunku, czyli co艣 w rodzaju pomnika na twoj膮 pami膮tk臋. Nie podo-ba ci si臋 ten pomys艂? My艣l臋 ju偶 tak偶e o delfinarium, du偶ym na tyle, by mo偶na w nim trzyma膰 walenia. A tu b臋d臋 prze-chowywa艂 wszystkie ptaki. W wielkiej klatce obok cessny znajdzie si臋 najwi臋kszy z nich wszystkich... kr贸l ptak贸w. Rozmarzone oczy Starka przebieg艂y moje cia艂o w nie-mal erotycznej gor膮czce.
- Co ty na to, Blake? Nie chcia艂by艣 mie膰 kondora?...
24
ROZDAWANIE PREZENT脫W
Przysiad艂em nagi na pomniku wojennym i postanowi-艂em cieszy膰 si臋 publicznym 艣wi臋tem. Ca艂a ludno艣膰 Shep-perton wyleg艂a na ulice, by uczci膰 jubileuszow膮 uroczysto艣膰. T艂um ludzi, wystrojonych w najlepsze letnie ubrania, kr臋ci艂 si臋 w centrum miasteczka, zmieniaj膮c jego niepozorn膮, cho膰 g艂贸wn膮 ulic臋, w udekorowan膮 kwiatami alej臋 jakiej艣 tropi-kalnej metropolii. Ludzie przechadzali si臋 rami臋 przy ra-mieniu, pokazuj膮c sobie nawzajem pn膮cza, roziskrzone mchy, zwieszaj膮ce si臋 z drut贸w telefonicznych, oraz setki kokosowych i daktylowych palm. Na ga艂臋ziach figowca hu艣ta艂y si臋 dzieci, a m艂odzie偶 buszowa艂a w poro艣ni臋tych orchideami i dyniowatymi ro艣linami altanach, w jakie zmie-ni艂y si臋 porzucone samochody. W ogrodach szala艂a tapio-ka, wypieraj膮c r贸偶e i dalie.
Poza tym dooko艂a roi艂o si臋 od ptak贸w. Powietrze przy-pomina艂o kube艂ek z r贸偶nokolorow膮, ekstrawaganck膮 farb膮, kt贸r膮 kto艣 chlusn膮艂 po niebie. Na wszystkich parapetach szczebiota艂y papu偶ki, z poro艣ni臋tych d偶ungl膮 taras贸w wie-lopoziomowego parkingu skrzecza艂y derkacze, a jerzyki po-krzykiwa艂y wok贸艂 dystrybutor贸w na stacji benzynowej. Patrz膮c na nie, odczu艂em zn贸w potrzeb臋 latania. Jaki艣 dziesi臋cioletni mniej wi臋cej ch艂opiec wgramoli艂 si臋 na schodki pomnika i usi艂owa艂 wcisn膮膰 mi w d艂onie model samolotu w nadziei, 偶e go pob艂ogos艂awi臋. Nie zwraca艂em na niego uwagi - czyta艂em nazwiska ludzi, kt贸rzy zgin臋li w obu wojnach 艣wiatowych, rzemie艣lnik贸w, kasjer贸w banko-wych, handlarzy samochod贸w i technik贸w od dubbingu. Chcia艂em sprawi膰, by powstali z grob贸w, i zaprosi膰 ich na ten karnawa艂, wezwa膰 ich z miejsc spoczynku na zapomnia-nych dawno pla偶ach i polach bitewnych. Trudno, bli偶ej mia艂em tych, kt贸rzy le偶eli na cmentarzu za ko艣cio艂em. Zeskoczy艂em z pomnika i wmiesza艂em si臋 w t艂um, ucie-szony, 偶e wszyscy s膮 w 艣wietnym nastroju. Na dworcu ostat-ni urz臋dnicy i przedsi臋biorcy podejmowali bez entuzjazmu kolejn膮 pr贸b臋 wyjazdu do Londynu. Kiedy podszed艂em bli-偶ej, porzucili wszelkie my艣li o pracy. Rozlu藕nili krawaty, przewiesili sobie marynarki przez ramiona i zacz臋li prze-chadza膰 si臋 w 艣wi膮tecznym t艂oku, zapominaj膮c o konferen-cjach na temat dynamiki sprzeda偶y i o posiedzeniach rad nadzorczych.
Przed bankiem by艂o jakie艣 zamieszanie. T艂um cofn膮艂 si臋, obserwuj膮c w milczeniu dwie zak艂opotane kasjerki, kt贸re rozstawia艂y przy wej艣ciu spory st贸艂. M艂odsza niemal histe-rycznie wzruszy艂a ramionami, kiedy zjawi艂a si臋 dyrektorka banku z zawieraj膮c膮 got贸wk臋 metalow膮 kasetk膮. Wysoka, szlachetnie wygl膮daj膮ca kobieta o czole uczonej, otworzy-艂a kasetk臋, ukazuj膮c tysi膮ce banknot贸w - frank贸w, dola-r贸w, funt贸w szterling贸w, marek i lir贸w - pouk艂adanych w pakiety. Zgromadzony przy wej艣ciu personel przygl膮da艂 si臋 dyrektorce z pe艂nym fascynacji niedowierzaniem, ona za艣 zanurzy艂a g艂臋boko w banknotach swoje wra偶liwe d艂onie i zacz臋艂a wyk艂ada膰 pakiety na st贸艂.
Kto艣 na mnie wpad艂 - poczu艂em podekscytowane cia艂o m臋偶czyzny, nagie jak moje, je偶eli nie liczy膰 k膮piel贸wek. To Stark przeszed艂 obok, rozpychaj膮c ludzi. Trzyma艂 w d艂oni zapomnian膮 siatk臋 na ptaki i wpatrywa艂 si臋 w banknoty, ko艂ysz膮c si臋 z boku na bok jak zaczarowany kochanek. Nie mog膮c dotkn膮膰 pieni臋dzy ani spu艣ci膰 z nich oka, zamrucza艂: - Jedz膮 ci z r臋ki, m贸j drogi...
Zaprosiwszy widz贸w przyjaznym gestem, by podeszli do sto艂u z pieni臋dzmi, dyrektorka banku wr贸ci艂a do gabine-tu. Nikt nawet nie drgn膮艂, nie b臋d膮c w stanie przyj膮膰 tego najbardziej tajemniczego ze wszystkich dar贸w. Tylko Stark podszed艂 bli偶ej, wymachuj膮c siatk膮jak gladiator. Rzuci艂 mi przez rami臋 szalone, konspiracyjne spojrzenie, przypusz-czaj膮c widocznie, 偶e ja sprawi艂em to wszystko jak膮艣 nie-zwyk艂膮 sztuczk膮. Szybko zapakowa艂 do siatki kilkana艣cie pakiet贸w, a potem odwr贸ci艂 si臋 i swobodnym krokiem wkro-czy艂 w t艂um.
Wci膮偶 niezdecydowani, ludzie st艂oczyli si臋 wok贸艂 sto艂u. W艂a艣ciciel wypo偶yczalni telewizor贸w wzi膮艂 pakiet dolar贸w i rzuci艂 go m艂odej dziewczynie jak cukierek dziecku, a po-tem brawurowym gestem wyci膮gn膮艂 portfel i po艂o偶y艂 jego zawarto艣膰 na stole.
Ludzie doko艂a zacz臋li nagle obdarowywa膰 si臋 nawza-jem pieni臋dzmi - rzucali monety, ksi膮偶eczki czekowe, kar-ty kredytowe i kupony loteryjne na zielony ryps, niczym szcz臋艣liwi hazardzi艣ci, stawiaj膮cy wszystko na pewnik no-wego 偶ywota. Stoj膮ca przy mnie m艂oda Cyganka z umoru-sanym dzieckiem na r臋kach otworzy艂a torebk臋 i wyj臋艂a bank-not jednofuntowy, a potem wcisn臋艂a mi go boja藕liwie w d艂o艅, jak gdyby przemyca艂a sekretn膮 wiadomo艣膰 dla nie-znanego kochanka. Oczarowa艂a mnie, chcia艂em da膰 jej co艣 w zamian, potar艂em wi臋c banknot lepkimi od spermy d艂o艅-mi i wr臋czy艂em jej synkowi, kt贸ry rozwin膮艂 go w zamy艣le-niu, ods艂aniaj膮c male艅kiego kolibra, unosz膮cego si臋 w po-wietrzu plam膮 szkar艂atu cal przed nosem ch艂opca. - Blake... Tu jest milion lir贸w.
- We藕 wszystko, Blake. To ponad tysi膮c dolar贸w. Wy-starczy, 偶eby艣 m贸g艂 za艂o偶y膰 szko艂膮 latania... Wszyscy wr臋czali mi pieni膮dze i karty kredytowe, klasz-cz膮c z rado艣ci w d艂onie, kiedy ja dawa艂em im w zamian ptaki i kwiaty, rudziki i wr贸ble, r贸偶e i wiciokrzewy. Szcz臋-艣liwy, 偶e mog臋 ich zabawi膰, rozpostar艂em ramiona, dotyka-j膮c portfeli i ksi膮偶eczek czekowych, a potem odst膮pi艂em z szerokim gestem. W艣r贸d rozrzuconych na stole monet po-jawi艂 si臋 paw, majestatycznie rozk艂adaj膮c ogon. W pasa偶u handlowym kierownicy sklep贸w i ich pracow-nicy wynosili towary, by rozda膰 je przechodniom. Raz po raz widzia艂em Starka, kt贸ry w niebia艅skim uniesieniu pcha艂 wy艂adowany w贸zek od jednego sklepu do drugiego. Zapar-kowa艂 karawan w bocznej uliczce, ko艂o poczty. Krzykn膮艂 na dzieci, 偶eby mu pomog艂y, po czym w艂adowa艂 do samo-chodu dwa telewizory i zamra偶ark膮, rozrzucaj膮c woko艂o gar艣cie banknot贸w z wypchanej siatki na ptaki. Pozwoli艂em mu dalej robi膰 swoje, zadowolony, 偶e wi-dz臋, i偶 Stark czuje si臋 spe艂niony. Zreszt膮 w zaistnia艂ej sytu-acji potrzebna by艂a cho膰 jedna osoba, kt贸ra wykaza艂aby upodobanie do d贸br materialnych. Jak gdyby zgadzaj膮c si臋 ze mn膮, 偶yczliwy Starkowi t艂um pod膮偶a艂 w 艣lad za nim, sekunduj膮c mu, kiedy wy艂adowywa艂 karawan odtwarzacza-mi wideo i sprz臋tem stereofonicznym. Ludzie w nastroju dobrodusznej ironii dawali mu pieni膮dze - jaki艣 m臋偶czy-zna zdj膮艂 z r臋ki z艂oty zegarek i wcisn膮艂 go w r臋k臋 Starkowi, a pewna kobieta zapi臋艂a mu pod brod膮 sw贸j naszyjnik pere艂.
W ca艂ym Shepperton dochodzi艂o do wymiany dar贸w. Na niegdy艣 spokojnych, prowincjonalnych ulicach, zaatakowa-nych przez tropikalny las, rozstawiano kuchenne krzes艂a i sto艂y, a na nich zmywarki, butelki szkockiej whisky, srebr-n膮 zastaw臋 i kamery filmowe - zaimprowizowane stoiska przypomina艂y kramy w dzie艅 wiejskiego 艣wi臋ta. Kilka ro-dzin wynios艂o na ulic臋 ca艂y sw贸j dobytek. Ludzie stali w艣r贸d w艂asnych mebli z sypialni, rulon贸w wyk艂adziny dywano-wej i stos贸w naczy艅 kuchennych, jak uszcz臋艣liwieni emi-granci, gotowi porzuci膰 miasteczko, by powr贸ci膰 do pro-stego 偶ycia w okr膮偶aj膮cej ich d偶ungli. Roze艣miane gospo-dynie rozdawa艂y ostatnie zapasy 偶ywno艣ci, wciskaj膮c chleb, s艂oje rozmaitych smako艂yk贸w, 艣wie偶e befsztyki i gicze wie-przowe w okna przeje偶d偶aj膮cych samochod贸w i autobus贸w. Zdumieni tak powszechn膮 hojno艣ci膮, ostatni go艣cie wy-je偶d偶ali z Shepperton przez kurcz膮ce si臋 szczeliny w bam-busowej palisadzie przy mo艣cie Walton i wiod膮cej na lotni-sko drodze. Ob艂adowani zdobycz膮, ogl膮dali si臋 za siebie jak naje藕d藕cy, opuszczaj膮cy miasto, kt贸re spl膮drowa艂o samo siebie. Nawet zak艂opotani kierowcy dw贸ch radiowoz贸w po-licyjnych, kt贸re zab艂膮ka艂y si臋 na g艂贸wn膮 ulic臋, wyje偶d偶ali ob艂adowani prezentami. Na tylnych siedzeniach ich usia-nych p艂atkami kwiat贸w samochod贸w pi臋trzy艂y si臋, niczym skarby pochodz膮ce z w艂amania, srebrne zastawy, sztu膰ce, szkatu艂ki z bi偶uteri膮 i kasetki z pieni臋dzmi - rezultat owe-go zagadkowego 艣wi臋ta dar贸w.
Przygl膮daj膮c im si臋 z dum膮, zrozumia艂em, 偶e chc臋 po-zosta膰 w艣r贸d tych ludzi na zawsze.
25
SUKNIA 艢LUBNA
Zn贸w by艂em got贸w lata膰.
By艂o ju偶 po艂udnie. Powietrze nie porusza艂o si臋, ale moj膮 twarz owiewa艂 dziwny wietrzyk. Sk贸r臋 muska艂o mi tajem-ne tchnienie, jak gdyby wszystkie kom贸rki mojego cia艂a czeka艂y na ko艅cu mikroskopijnego pasa startowego. S艂o艅-ce skry艂o si臋 za moim nagim cia艂em, o艣lepione tropikaln膮 ro艣linno艣ci膮, kt贸ra dokona艂a inwazji na niepozorne, prowin-cjonalne miasteczko. Przystaj膮c, ludzie zacz臋li szuka膰 miej-sca na odpoczynek. Matki z niemowl臋tami porozsiada艂y si臋 na urz膮dzeniach gospodarstwa domowego w pasa偶u han-dlowym, dzieci przycupn臋艂y na ga艂臋ziach figowca, a star-sze ma艂偶e艅stwa odpoczywa艂y na tylnych siedzeniach po-rzuconych samochod贸w. Wytworzy艂a si臋 atmosfera antrak-tu. Gdy szed艂em na parking po drugiej stronie ulicy, prowa-dz膮c swoim 艣ladem grupk臋 dzieci, by艂em jedynym doro-s艂ym w okolicy, kt贸ry wci膮偶 si臋 przemieszcza艂. I nadal nikt nie zdawa艂 sobie sprawy, 偶e jestem komplet-nie nagi.
Wiedzia艂em, 偶e wszyscy czekaj膮 na kolejny zwrot akcji w moim przedstawieniu. M贸wi膮c ich s艂owami, czekali, a偶 zaczn臋 ich znowu „艣ni膰”. Przechadza艂em si臋 pomi臋dzy od-poczywaj膮cymi rodzinami, kt贸re przed moim przybyciem nie wymy艣li艂yby nic bardziej ekscytuj膮cego ni偶 filmowanie siebie samych nago we w艂asnych ogrodach. By艂em dumny, 偶e s膮 gotowi powierzy膰 mi wszystkie rodz膮ce si臋 mo偶liwo-艣ci ich 偶ycia. Rozdawszy zawarto艣膰 spi偶arni, wkr贸tce zg艂od-niej膮 g艂odem, kt贸rego nie zaspokoj膮 owoce mango i chle-bowce, zwieszaj膮ce si臋 w otoczeniu tropikalnego listowia. Nie wiedzie膰 czemu, ogarn臋艂a mnie pewno艣膰, 偶e gdy na-dejdzie czas, wykarmi臋 ich w艂asnym cia艂em, oni za艣 dadz膮 mi po偶ywa膰 siebie.
Otoczony dzie膰mi, wspi膮艂em si臋 na dach parkingu i pod-szed艂em do betonowego parapetu. W oddali, za lini膮 parku, skaka艂y w rzece mieczniki, usi艂uj膮c 艣ci膮gn膮膰 na siebie m贸j wzrok i da膰 mi sygna艂, 偶e powinienem rozpocz膮膰 ju偶 faz臋 snu. Wszystkie si艂y 艂askawej Natury zdawa艂y koncentro-wa膰 si臋 na mnie, gdy sta艂em nieruchomo ze s艂o艅cem u boku. Bambusowe gaje, rosn膮ce u podn贸rza mostu oraz na dro-gach na lotnisko i do Londynu, sta艂y si臋 g臋stsze. Uformo-wa艂y si臋 w ci臋偶kie palisady, przed kt贸rymi musia艂y zatrzy-mywa膰 si臋 nadje偶d偶aj膮ce samochody. Pasa偶erowie wycho-dzili na zewn膮trz, staraj膮c si臋 nie zbli偶a膰 do kaktus贸w i kolczastych opuncji. Wiedzia艂em, 偶e pozosta艂o mi niewiele czasu. Za kilka godzin Stark zawiadomi stacje telewizyjne i nad Shepperton 艣ci膮gn膮 reporterzy, a z nimi botanicy, so-cjologowie i urz臋dowi psychiatrzy.
Kto艣 wcisn膮艂 mi w d艂o艅 jaki艣 niewielki przedmiot. Obok mnie sta艂 ch艂opiec, kt贸ry przyszed艂 tu za mn膮 spod pomni-ka. Mru偶膮c oczy, przypatrywa艂 mi si臋 z u艣miechem. - Mam sprawi膰, 偶eby lata艂?
Kiedy ch艂opiec niecierpliwie przytakn膮艂, unios艂em pla-stikowy model samolotu i powierzy艂em go powietrzu. Lu-dzie musieli schyla膰 g艂owy, gdy model raptownie skr臋ca艂 pomi臋dzy kablami telefonicznymi, a potem pikowa艂 ku ziemi, by zmieni膰 si臋 w szar偶uj膮c膮 jask贸艂k臋, przemykaj膮c膮 ponad dachem poczty.
Dzieci siedz膮ce za mn膮 na dachu wyda艂y radosny okrzyk, i w tej samej chwili kilku rozwrzeszczanych posiadaczy modeli samolot贸w wcisn臋艂o mi je w r臋ce. Kopie my艣liw-c贸w i bombowc贸w sp艂ywa艂y z moich palc贸w, kiedy ciska-艂em je na drug膮 stron臋 ulicy jak zb艂膮kane strza艂ki, kt贸re wznosi艂y si臋 w dal w postaci czubatych jerzyk贸 w, szpak贸w i pliszek.
Dzieci przebieg艂y z piskiem na drug膮 stron臋 dachu. Zo-sta艂 tylko Jamie, stoj膮c nie艣mia艂o w swoich klamrach orto-pedycznych z domowym modelem samolotu skrytym w d艂o-niach. David, kt贸ry gestem pr贸bowa艂 go przywo艂a膰, popa-trywa艂 spod masywnego czo艂a zmartwionym wzrokiem w obawie, 偶e ten amatorski wytw贸r nie zdo艂a sprosta膰 prze-mianie w ptaka.
Czy tylko one, tylko te upo艣ledzone dzieci wiedzia艂y, 偶e jestem nagi?
- Daj mi go, Jamie. Potrafi臋 sprawi膰, 偶eby wszystko la-ta艂o. Nie wierzysz?
Czy偶by przyni贸s艂 mi kolejnego martwego ptaka? Gdy jednak roz艂o偶y艂 d艂onie, zobaczy艂em, 偶e trzyma kawa艂eczek skrzyd艂a cessny, nitowan膮 p艂ytk臋 z tej cz臋艣ci kad艂uba, kt贸r膮 dzieci wci膮gn臋艂y rankiem na pla偶臋.
- Jamie! - Chcia艂em go szturchn膮膰 w g艂ow臋, z艂y na upo-艣ledzonego ch艂opca za to, 偶e bawi艂 si臋 ze mn膮 w t臋 maka-bryczn膮 gr臋, ale on czmychn膮艂 na skutych klamrami no-gach.
Gdzie艣 w dole, na ulicy, zabrzmia艂 ostrzegawczy krzyk, a potem w艣r贸d dzieci siedz膮cych w ga艂臋ziach figowca roz-leg艂a si臋 fala chichot贸w.
- Tutaj, na dole, Blake! - zawo艂a艂 jaki艣 g艂os. - Jest two-ja pierwsza uczennica.
艢rodkiem us艂anej kwiatami ulicy nadchodzi艂a Miriam St. Cloud, ubrana w groteskow膮, lecz wspania艂膮 sukni臋 艣lub-n膮. Spi臋ta z setek jard贸w bia艂ego tiulu, przypomina艂a ko-stiumy do niekt贸rych superprodukcji hollywoodzkich z lat trzydziestych.
Miriam ci膮gn臋艂a za sob膮 wielki tren, kt贸rego r膮bek, wy-strz臋piony niczym ptasi ogon, nios艂a ma艂a Rachel, przymy-kaj膮c niewidome oczy, jak gdyby 艣ni艂a o lataniu. Wystaj膮ce znad ramion Miriam tiulowe draperie tworzy艂y par臋 ogrom-nych, mi臋kkich skrzyde艂, czekaj膮cych tylko, by wzbi膰 si臋 w powietrze.
Miriam przystan臋艂a na ulicy, jak wielki bia艂y ptak w po-szukiwaniu nieba. Z pocz膮tku s膮dzi艂em, 偶e znajduje si臋 w transie religijnym, w g艂臋bokim stuporze, z kt贸rego nigdy jej nie wydob臋d臋. Rozgl膮da艂a si臋 woko艂o, w艣r贸d kwiat贸w i pn膮czy pokrywaj膮cych supermarket i sklepy z artyku艂ami gospodarstwa domowego. Przygl膮da艂a si臋 ptakom siedz膮-cym na portyku stacji benzynowej, obserwowana zza przy-strojonych kwieciem dystrybutor贸w przez 艂ani臋 daniela, jak gdyby zastanawiaj膮c膮 si臋, kt贸ry z ptak贸w zostanie oblubie艅-cem Miriam.
- Pani doktor, on jest na dachu...
- Na g贸rze, pani doktor...
Ludzie wo艂ali do niej z zaparkowanych aut, wskazuj膮c moj膮 posta膰, rysuj膮c膮 si臋 wyra藕nie na tle nieba. Sta艂em na dachu parkingu, ale gdy Miriam na dole podnios艂a na mnie wzrok, zauwa偶y艂em, 偶e jest ca艂kiem przytomna i usi艂uje w najzupe艂niej zdroworozs膮dkowy spos贸b nie da膰 si臋 przy-t艂oczy膰 przepychowi wisz膮cych ogrod贸w orchidei i kwit-n膮cych pn膮cz. Sprawia艂o mi przyjemno艣膰, 偶e podziwia moj膮 w艂adz臋 nad powietrzem, ptakami i lasem, cho膰 nadal po-dejrzewa艂a, 偶e jestem intruzem we w艂a艣ciwym porz膮dku naturalnego wszech艣wiata.
Wiedzia艂em jednak zarazem, 偶e Miriam spe艂nia wresz-cie tajemny cel, kt贸ry sobie wyznaczy艂a - 偶e ziszcza si膮 jej m艂odzie艅czy sen o za艣lubinach w powietrzu. Podtrzymuj膮c w d艂oni skraj sukni 艣lubnej, przesz艂a spokojnie przez obser-wuj膮cy j膮 t艂um. Nie krepowa艂a si膮 wcale, 偶e urzeczywist-nia ten przyjemny kaprys na oczach swoich pacjent贸w. Lecz nawet wtedy, gdy Miriam kroczy艂a stanowczo w kierunku wej艣cia na parking, by艂em pewien, 偶e na sw贸j ci-chy spos贸b rzuca mi wyzwanie i wierzy wci膮偶, 偶e moje moce s膮 ograniczone, niesko艅czenie s艂absze ni偶 moce jej koron-nego b贸stwa. Czy偶by pr贸bowa艂a wystawi膰 mnie na pr贸b膮 i sprawdzi膰, czy potrafi膮 nauczy膰 j膮 lata膰? Kiedy wchodzi艂a na schody, wszyscy zamilkli. Ostatni mieszka艅cy okolicznych ulic opuszczali domy i nadchodzili ku nam pod os艂on膮 baldachimu tropikalnej ro艣linno艣ci. Nawet Stark postanowi艂 odpocz膮膰 od radosnej grabie偶y miasteczka. Usiad艂 na dachu karawanu przed budynkiem poczty, otoczony zrabowanymi urz膮dzeniami i kolorowy-mi, jesiennymi li艣膰mi opad艂ych banknot贸w. Pomacha艂 mi z pewnym siebie u艣miechem, przekonany, 偶e zadziwi膮 wszyst-kich, cokolwiek zdecyduj膮 si膮 teraz uczyni膰. Podoba艂a mi si膮 jego ca艂kowita szczero艣膰.
Na ko艅cu ulicy, pod pomnikiem wojennym, ojciec Win-gate wachlowa艂 sobie twarz s艂omkowym kapeluszem. Wraz z pani膮 St. Cloud przyszed艂 tutaj przez park, w towarzy-stwie szofera i gospodyni. Przywie藕li na w贸zkach trzech starszych pacjent贸w z oddzia艂u geriatrycznego. Stali teraz razem, a ksi膮dz przekonywa艂 pani膮 St. Cloud, 偶e nie zagra-偶a mi 偶adne niebezpiecze艅stwo - wygl膮dali jak para rodzi-c贸w z prowincji, kt贸rych sukcesy syna usun膮艂y w cie艅, lecz kt贸rzy mimo to s膮 z niego dumni.
Za moimi plecami dosz艂o do szamotaniny. David wy-rwa艂 si膮 dzieciom i podbieg艂 do mnie. Jego oczy patrzy艂y z niepokojem spod napuchni臋tego czo艂a. Wiedzia艂, 偶e tylko on nie zosta艂 dopuszczony do tajemnicy szcz臋艣cia dzisiej-szego dnia. Przyni贸s艂 mi wystrz臋piony bia艂y ga艂ganek na znak pokoju po okrutnym figlu Jamiego. - Blake... To dla ciebie.
- To prawdziwy skarb, Davidzie.
Rozpozna艂em szcz膮tki mojego kombinezonu, kawa艂ek prawego r臋kawa i pasa. Naci膮gn膮艂em kombinezon na g艂o-w臋 i biodra. Ubrany we fragment przesz艂o艣ci, zwr贸ci艂em si臋 ku Miriam St. Cloud. Dotar艂a ju偶 na pi臋tro i sz艂a wprost na mnie w swojej sukni 艣lubnej, gotowa na za艣lubiny z po-wietrzem.
Na dachu parkingu wzbiera艂 ju偶 wiatr, unosz膮c tren i skrzyd艂a sukni Miriam, chc膮c unie艣膰 j膮 w powietrze. - Czy m贸g艂by艣 mnie podtrzyma膰, Blake? 艁api膮c r贸wnowag臋, wyci膮gn臋艂a do mnie r臋ce, niby nie-艣mia艂a 偶ona cudownego gimnastyka, niepewna, co si臋 za chwil臋 zdarzy, lecz pewna, 偶e dobrze si臋 sko艅czy. Poczu-艂em ciep艂y zapach jej cia艂a i zobaczy艂em plamy potu na sukni pod pachami.
- W艂o偶y艂e艣 kombinezon... Jest ca艂y w strz臋pach. - Wystarczy tego, co zosta艂o, Miriam. A teraz chwy膰 mnie za r臋ce.
Chcia艂em j膮 tylko oswobodzi膰 i ulecie膰 z ni膮 z tego mia-steczka, w kt贸rym zostali艣my uwi臋zieni. Chcia艂em przeka-za膰 jej wszystkie moje moce, by mog艂a uciec sama, je艣li ja bym nie m贸g艂.
Trzymaj膮c j膮 za nadgarstki, zaprowadzi艂em Miriam na skraj dachu. Ujrzawszy ziemi臋 pi臋膰 pi臋ter ni偶ej, Miriam po-tkn臋艂a si臋 i rozerwa艂a tren sukni. Jej d艂onie trzepota艂y w powietrzu, a偶 odnalaz艂y wreszcie moje ramiona. Milcz膮cy t艂um rozsiad艂 si臋 pod drzewami. Przygl膮dali si臋 nam nawet miejscy policjanci na rowerach. Z nieba spa-da艂y bezradnie tysi膮ce ptak贸w, kt贸rych skrzyd艂a oszuka艂o powietrze, nie daj膮ce im 偶adnego oparcia. Unieruchomio-ne na dachach, macha艂y s艂abo skrzyd艂ami, jak gdyby daj膮c sobie jakie艣 znaki. Ary i papu偶ki roz艂o偶y艂y si臋 szeroko w 艣cieku pod supermarketem, na proscenium stacji benzyno-wej le偶a艂y p艂askonogie flamingi, a wr贸ble i rudziki spada艂y w znieruchomia艂ym powietrzu jak kamienie. Miasto pokrywa艂o teraz zupe艂nie nowe niebo. Poczu艂em pod sk贸r膮 elektryczn膮 gor膮czk臋, jak podczas poprzednich wizji, i wiedzia艂em, 偶e oto raz jeszcze wkra-czam przez drzwi mojego cia艂a w kr贸lestwo rz膮dzone in-nym czasem i przestrzeni膮.
-Blake, czy my?...
- Tak, Miriam, umiemy lata膰.
Stali艣my razem na kraw臋dzi dachu, wysuwaj膮c stopy za skraj parapetu. Miriam wzi臋艂a mnie za r臋ce i popatrzy艂a w d贸艂, na ulic臋, pe艂na obaw, 偶e roztrzaskamy si臋 na 艣mier膰 w艣r贸d zaparkowanych samochod贸w. Ale w ostatniej chwili odwr贸ci艂a si臋 do mnie z pe艂nym zaufaniem, pragn膮c zn贸w ujrze膰 m贸j triumf nad 艣mierci膮, kt贸r膮 ju偶 raz przecie偶 po-kona艂em.
-Blake, le膰!...
Obj膮艂em j膮 r臋k膮 w pasie i post膮pili艣my krok naprz贸d, w otwart膮 przestrze艅 powietrza.
26
PIERWSZY LOT
Razem run臋li艣my w d贸艂.
D艂onie Miriam chwyci艂y mnie za pier艣, rozrywaj膮c mi paznokciami sk贸r臋. W g贸rze rozleg艂 si臋 ostrzegawczy krzyk - 艣lepy wrzask Rachel.
Chwyci艂em nasze spadaj膮ce cia艂a i znalaz艂em dla nich oparcie w powietrzu. W dole, na ulicy, ludzie rozbiegli si臋 na wszystkie strony. Matki przewraca艂y si臋 o w艂asne dzieci. Miriam i ja zawi艣li艣my razem na d艂ugo艣膰 ramienia od czwar-tej kondygnacji parkingu. Poprzez zas艂aniaj膮ce jej kraw臋d藕 bugenwille widzia艂em samochody stoj膮ce w cieniach na po-chy艂ym tarasie. Bia艂y tren Miriam stercza艂 nad nim piono-wo, wznosz膮c si臋 na wysoko艣膰 pi臋膰dziesi臋ciu st贸p. Wygl膮-da艂 jak olbrzymie, strojne nakrycie g艂owy. Uspokoi艂em si臋 i zn贸w zacz膮艂em oddycha膰. Ch艂odny powiew ogarn膮艂 front budynku, pieszcz膮c ty艂 moich ud, pier-si i ramiona, a Miriam wci膮偶 wpatrywa艂a si臋 we mnie nie-ruchomo, bez wyrazu, skupiona na moich d艂oniach. Czeka艂em, a偶 zacznie oddycha膰. Czu艂em, 偶e jej sk贸ra wibruje jak zbyt mocno obci膮gni臋ty b臋ben. Wysi艂kiem woli wszystkie kom贸rki jej cia艂a przekracza艂y pr贸g ich prawdzi-wego kr贸lestwa, 艂膮cz膮c si臋 w nim na nowo, cz膮steczka po cz膮steczce. W ko艅cu uspokoi艂a si臋, ju偶 pewna swojego pa-nowania nad powietrzem. Trzyma艂em j膮 za race i czu艂em, 偶e poruszy艂y si臋 w poszukiwaniu pulsu moich nerw贸w i kr膮偶膮cej krwi, jak gdyby Miriam by艂a 艣wie偶o upieczonym pilotem, kt贸ry rozlu藕nia w艣ciek艂y z pocz膮tku u艣cisk. U艣miechn臋艂a si臋 do mnie czule - 偶ona, kt贸ra uczestniczy we wsp贸lnym locie z m臋偶em, ale przede wszystkim upra-wia z nim po raz pierwszy mi艂o艣膰 seksualn膮. Wok贸艂 nas spada艂y ostatnie ptaki.
Delikatnie pod藕wign膮艂em Miriam i wzbili艣my si臋 w nie-bo. Zawi艣li艣my na chwil臋 nad parkingiem, czekaj膮c, by uspokoi艂 si臋 tren. S艂o艅ce rozpromienia艂o draperie sukni, kt贸-re przypomina艂y roz艣wietlone skrzyd艂a, nios膮ce nas w po-wietrzu. Z oddali, mru偶膮c oczy, przygl膮da艂y si臋 nam upo-艣ledzone dzieci. Na przemian zaciska艂y i rozprostowywa艂y swoje ma艂e r膮czki, pr贸buj膮c oceni膰 odleg艂o艣膰 dziel膮c膮 nas od ziemi. Na ulicach kilkusetosobowy t艂um pokazywa艂 gwa艂-townymi gestami, 偶e powinni艣my wraca膰. Widzowie bali si臋, 偶e zanadto zbli偶ymy si臋 do s艂o艅ca.
Spojrza艂em na nich z g贸ry, rozpoznaj膮c wielu znajomych z miasteczka, przes艂oni臋tych teraz lekk膮 mgie艂k膮, jak gdy-by stali na dnie szklanego jeziora. Moim prawdziwym kr贸-lestwem by艂o jasne powietrze, wsp贸lnota czasu i przestrze-ni, w kt贸rej dzielili艣my si臋 cia艂ami z ka偶dym fotonem. Ho-luj膮c za sob膮 Miriam, wzbi艂em si臋 wy偶ej, na czysty niebo-sk艂on, by zabra膰 j膮 na wycieczk臋 po moim dominium. Jak gdyby stoj膮c w wagoniku niewidzialnego statku po-wietrznego, lecieli艣my rami臋 przy ramieniu ponad dacha-mi tego miasta, w艣r贸d d偶ungli -jaw strz臋pach kombinezo-nu lotniczego, Miriam w przepysznej sukni 艣lubnej. Mia艂a otwarte oczy, cho膰 sprawia艂a wra偶enie u艣pionej, poniewa偶 wpatrywa艂a si臋 we mnie jak rozradowana dziewczynka, przej臋ta dziwnym snem, w kt贸rym dane by艂o jej przez chwil臋 ogl膮da膰 pierwsz膮 mi艂o艣膰. Mia艂a zimne d艂onie i poczu艂em, 偶e chyba umar艂a, jej cia艂o spoczywa gdzie艣 daleko w dole, na ulicy, a ja odlatuj臋 w dal z jej dusz膮.
Poszybowali艣my nad wytw贸rni臋, gdzie na trawiastych pasach startowych sta艂y stare dwup艂atowce. Tam zawr贸ci-li艣my, obieraj膮c trajektori臋, kt贸r膮 nadlecia艂 nad Shepperton m贸j samolot. Reszt臋 艣wiata, czyli miasteczka w dolinie Ta-mizy, p艂yn膮c膮 zakolami rzek臋 i widoczne w oddali ruchli-we autostrady, spowija艂o intensywne 艣wiat艂o. Przelecieli-艣my nad pasa偶em handlowym, supermarketem i budynkiem poczty, potem nad parkiem i wi膮zami, a偶 dotarli艣my na pla-偶臋, w pobli偶u kt贸rej zaton臋艂a cessna i gdzie zbudzi艂em si臋 do swego drugiego 偶ycia.
Kr膮偶yli艣my nad wod膮, a suknia Miriam wygl膮da艂a jak duch zatopionego samolotu. Obr贸ci艂em j膮 twarz膮 do mnie, poniewa偶 poczu艂em, 偶e musz臋 wzi膮膰 j膮 w ramiona. Po艂o偶y-艂a r臋ce na moich poobijanych 偶ebrach, nawet we 艣nie pr贸-buj膮c z艂agodzi膰 m贸j b贸l. Kiedy przyci膮gn膮艂em j膮 do piersi, wok贸艂 nas zadr偶a艂a aureola 艣wiat艂a. Przycisn膮艂em Miriam do siebie i poczu艂em dreszcze na jej sk贸rze. Jej twarz do-tkn臋艂a mojej, a wargi kobiety wbi艂y si臋 w moje pokaleczo-ne usta.
Nasze u艣miechy po艂膮czy艂y si臋 z sob膮 bez b贸lu. Ch艂odna sk贸ra Miriam przenikn臋艂a moj膮, prz臋dza jej nerw贸w rozla-艂a si臋 rt臋ci膮 w moich nerwach, a fale jej t臋tnic zalewa艂y ciep艂em i uczuciem najdalsze zakamarki mojego cia艂a. Po-艂膮czy艂a si臋 ze mn膮, gdy si臋 obj臋li艣my, jej 偶ebra rozpu艣ci艂y si臋 w moich 偶ebrach, jej ramiona stopi艂y si臋 z moimi ra-mionami, a jej nogi i brzuch znikn臋艂y w moim ciele. Po-chwa Miriam zacisn臋艂a si臋 na moim cz艂onku. Czu艂em w ustach jej j臋zyk, czu艂em, 偶e z臋bami chwyta moje z臋by. Na-sze oczy po艂膮czy艂y si臋, a 藕renice zespoli艂y si臋 z sob膮. Za-mgli艂 si臋 nam wzrok - chimeropodobna istota wyszlifowa-nymi jak 艣cianki brylantu oczami widzia艂a tylko zwielo-krotnione obrazy.
Ale po chwili ujrza艂em wszystko doko艂a dwukrotnie sil-niejszym wzrokiem, patrzy艂em bowiem zar贸wno swoimi, jak i jej oczami. W obu naszych g艂owach czu艂em nerwowe zawroty oraz zaufanie i mi艂o艣膰 Miriam do mnie. Wszystkie kwiaty i li艣cie w parku l艣ni艂y teraz jeszcze bardziej przera藕-liw膮 jasno艣ci膮, przypominaj膮c las z pod艣wietlonego szk艂a, wykonany przez mistrza jubilerskiego.
Szuka艂em jej w powietrzu, ale Miriam znikn臋艂a, ulatu-j膮c setkami drzwi mojego cia艂a. To ja by艂em teraz ubrany w sukni膮 艣lubn膮. Czu艂em ci臋偶ar jej wielkiego trenu i draperii tiulowych, podobnych do skrzyde艂 cessny. Zwr贸ci艂em si臋 ty艂em do rzeki i polecia艂em nad parkiem do centrum Shep-perton. Zawis艂em tam nad dachem parkingu, wype艂niaj膮c sukni膮 rozjarzone s艂o艅cem powietrze i demonstruj膮c mil-cz膮cym ludziom na dole nasz膮 jedno艣膰 chimery. Kiedy przysiad艂em na betonowym dachu, podbiegli do mnie David i Jamie. Chwycili dr偶膮cy tren, 偶eby zatrzyma膰 mnie na dachu niczym dziwny samolot, kt贸ry zab艂膮ka艂 si臋 w przestrze艅 powietrzn膮 Shepperton. Stan膮艂em na kraw臋-dzi, pozwoli艂em skrzyd艂om opa艣膰 i pomacha艂em uspokaja-j膮co zebranym w dole t艂umom. Wydawa艂o mi si臋, 偶e ich twarze powleka ot臋pienie, jak gdyby nie potrafili poj膮膰 tego, co widz膮. Nawet ojciec Wingate, wachluj膮cy si臋 s艂omko-wym kapeluszem, by艂 chyba zadziwiony, jakby rozdarty mi臋-dzy niewiar膮 a wiar膮. Drog膮 b艂膮dzi艂a pani St. Cloud, prze-patruj膮c powietrze nad g艂ow膮. Nie wiedzie膰 jak, niebo za-podzia艂o gdzie艣 jej c贸rk臋.
Poczu艂em, 偶e teraz jestem silniejszy, i upewni艂em si臋, 偶e nie tylko 偶yj臋, lecz nasyci艂em si臋 energi膮 ducha i cia艂a Mi-riam. Mia艂em ochot臋 zatrzyma膰 j膮 w sobie, jak ksi臋偶niczk臋 zamkni臋t膮 we w艣ciek艂ym zamczysku mojej duszy. Ju偶 si臋 za ni膮 st臋skni艂em. Wiedz膮c, 偶e wok贸艂 s膮 inni, kt贸rych mog艂em wch艂on膮膰, by karmi膰 si臋 ich duchami, wkroczy艂em na 艣rodek dachu. Rozpostar艂em ramiona i wy-pu艣ci艂em Miriam na rozslonecznione powietrze. Cofn臋艂a si臋, unosz膮c z sob膮 sukni臋. Jej twarz kry艂a bla-do艣膰 g艂臋bokiego transu i g艂臋bokiego snu mojego cia艂a. Wi-dz膮c, 偶e Miriam materializuje si臋, Jamie i David podbiegli, by j膮 powita膰, a Rachel pomkn臋艂a za nimi z niewidomym u艣miechem na ustach. Dzieci wzi臋艂y j膮 za r臋ce. W dole eme-rytowany 偶o艂nierz zacz膮艂 wiwatowa膰 i wymachiwa膰 lask膮. Jego g艂os chyba wszystkich obudzi艂. Ludzie pospiesznie zsuwali si臋 z dach贸w aut i zaczynali rozmawia膰 mi臋dzy sob膮, zrozumiawszy, 偶e pokaz latania dobieg艂 nareszcie ko艅ca. Przy schodach Miriam rzuci艂a mi przez rami臋 spojrze-nie, jak gdyby widzia艂a mnie po raz pierwszy od pocz膮tku naszego wsp贸lnego lotu. U艣miechn臋艂a si臋 i zrozumia艂em, 偶e uznaje moj膮 w艂adz臋 w powietrzu. Wci膮偶 by艂a blada, jak gdyby jej cia艂o umiera艂o po trochu, opuszczaj膮c miastecz-ko.
By艂em pewien, 偶e dzi臋ki niej i d膮偶膮cym ku niebu du-chom mieszka艅c贸w Shepperton b臋d臋 m贸g艂 wreszcie st膮d uciec.
27
POWIETRZE PE艁NE DZIECI
- Czy my te偶 umiemy lata膰, Blake?
- Naucz nas lata膰...
Kiedy wyszed艂em z parkingu, otoczy艂y mnie grupki dzie-ci. Op臋dza艂em si臋 od nich 偶artobliwie i popatrywa艂em z nie-jak膮 dum膮 na usiane kwiatami fasady sklep贸w i supermar-ket贸w. Po wielu dniach wyczerpania poczu艂em si臋 odmie-niony i odzyska艂em pewno艣膰 siebie. Nie tylko mog艂em zn贸w lata膰, lecz wch艂on膮艂em tak偶e cia艂o Miriam. Niczym wielki ptak, kopulowa艂em i od偶ywia艂em si臋 w powietrzu. Czy m贸g艂bym karmi膰 si臋 mieszka艅cami miasteczka i wykorzy-sta膰 ich oczy, j臋zyki, umys艂y i seks, by skonstruowa膰 lataj膮-c膮 machin臋, kt贸ra mnie st膮d uniesie? Nabra艂em niemal pew-no艣ci, 偶e moje moce nie posiadaj膮 granic i 偶e potrafi臋 do-kona膰 wszystkiego, na co zdob臋dzie si臋 moja wyobra藕nia. Dzieci wlok艂y si臋 z ty艂u, k艂贸c膮c si臋 mi臋dzy sob膮, a ja przystan膮艂em w pasa偶u handlowym w艣r贸d telewizor贸w i mebli do sypialni. U moich st贸p zatrzepota艂o stadko wr贸-bli, goni膮cych okruch chlebowca. Wsz臋dzie doko艂a ptaki zn贸w wzbija艂y si臋 w powietrze.
- David! Jamie! - Postanowi艂em ich zabawi膰. - Patrzcie wszyscy na mnie!
Wr贸ble podfruwa艂y w艣r贸d banknot贸w, a ja chwyta艂em je w d艂onie gestem magika. Ptaki zlewa艂y si臋 szybko z moim cia艂em i czu艂em w przegubach trzepotanie ich male艅kich serc jak szmer nerwowych puls贸w. Dzieci przygl膮da艂y mi si臋 z otwartymi ustami, gdy pstrykn膮艂em palcami, wypusz-czaj膮c z nich oszo艂omionego wr贸bla samca. Wyg艂adza艂 zgniecione pi贸rka po napa艣ci m艂odego sok贸艂膮, kt贸ry sie-dzia艂 na pobliskim samochodzie. Klasn膮艂em w d艂onie, przy-ci膮gaj膮c uwag臋 ci臋偶kiego ptaka, i poczu艂em w 艂okciach jego oporne szpony, a w plecach pot臋偶ne skrzyd艂a. Zadziwione tymi rzekomymi sztuczkami, dzieci zacz臋艂y piszcze膰 z rado艣ci i zak艂opotania. Jamie pohukiwa艂 pod nie-bo, ostrzegaj膮c je, 偶e jestem zdolny do wszystkiego. Tylko David zdawa艂 si臋 nie by膰 mnie pewien. W progu supermar-ketu zamrucza艂 co艣 do Rachel, jak gdyby nie wiedzia艂, do czego to wszystko prowadzi. Aleja przez nast臋pn膮 godzin臋 przechadza艂em si臋 po moim rewirze niczym prestidigitator, oklaskiwany przez t艂um widz贸w. Poch艂on膮艂em kilkana艣cie ptak贸w, kt贸re schwyta艂em w powietrzu i przepu艣ci艂em przez drzwi zapadkowe swoich d艂oni.
Moje cia艂o sta艂o si臋 roz艣wiergotanym domem dla ob艂膮-kanych, pe艂nym rozdra偶nionych ptak贸w. Przystan膮艂em pod supermarketem, gdy David cofn膮艂 si臋 ze strachu i ostrzeg艂 szeptem Rachel. Dzieci rozwrzeszcza艂y si臋 u moich st贸p, kiedy wypu艣ci艂em z siebie dwana艣cie sikorek, tukana i so-ko艂a ze zmierzwionymi pi贸rami, kt贸ry przeci膮艂 powietrze, odlatuj膮c z mojego ramienia z okrzykiem odrazy. Schyli-艂em si臋 i pozwoli艂em wygramoli膰 si臋 z moich plec贸w nie-zgrabnemu flamingowi, wyci膮gaj膮cemu d艂ugie nogi jak nad-wra偶liwy kaleka. Dzieci krzycza艂y przera藕liwie, kiedy ptak wdrapa艂 mi si臋 na ramiona i odlecia艂 w stron臋 stacji benzy-nowej. Zakry艂em r臋kami twarz, wyczarowa艂em z ust koli-bra, a w trakcie widowiskowego fina艂u uwolni艂em ze swo-jego cia艂a ostatnie ptaki, wype艂niaj膮c ten handlowy rewir miasta potopem skrzyde艂 i pi贸r.
Cho膰 ucieszy艂em si臋 bardzo, 偶e zabawi艂em dzieci i ich matki, przypomnia艂em sobie, 偶e chcia艂em bawi膰 si臋 kiedy艣 w Szczuro艂apa w jednym z londy艅skich park贸w. Czy偶by uda艂o mi si臋 w jakim艣 sensie przewidzie膰, 偶e b臋d臋 pewne-go dnia posiada艂 takie moce? Chcia艂em nauczy膰 te dzieci lata膰 i wch艂ania膰 ptaki w swoje cia艂a, chcia艂em, by m臋偶o-wie po艂膮czyli si臋 w jedno z 偶onami, m艂odzie艅cy z narze-czonymi, a dzieci z rodzicami, i aby wszyscy przygotowali si臋 do ostatniego lotu ku nieznanym powietrznym rajom. Shepperton ogarn臋艂a gor膮czka latania. Dzieci biega艂y po pasa偶u na wy艣cigi i zadr臋cza艂y rodzic贸w, by zabrali je na powietrzn膮 wycieczk臋. W drodze powrotnej nad rzek臋, ko艂o pomnika, sz艂a ju偶 za mn膮 ca艂a procesja, z艂o偶ona z kilkuset os贸b.
Za pomnikiem droga opada艂a w stron臋 parku. T艂um roz-czarowanych dzieci i rodzic贸w pobieg艂 w d贸艂 pochy艂o艣ci, szarpi膮c mnie z ty艂u za strz臋py kombinezonu. -BlakeL.
- Zosta艅 z nami, BlakeL.
Przebijaj膮c si臋 przez t臋 ci偶b臋, wspar艂em si臋 o g艂owy dzieci i wzbi艂em si臋 w powietrze. Porusza艂em si臋 teraz na czele procesji trzy stopy nad ziemi膮.
- We藕 nas ze sob膮, Blake!...
Mog艂em nareszcie swobodnie oddycha膰, wi臋c odwr贸ci-艂em si臋 do nich. Kr膮偶y艂em w powietrzu, a ludzie krzyczeli do mnie, jak uchod藕cy, kt贸rzy obawiaj膮 si臋, 偶e pozostan膮 sami, wydani na pastw臋 losu w otoczonym d偶ungl膮 mie-艣cie.
-Dalej! Wszyscy! Le膰cie!
Dw贸ch m艂odych m臋偶czyzn w kurtkach motocyklowych zacz臋艂o podskakiwa膰 na drodze, usi艂uj膮c wznie艣膰 si臋 w po-wietrze. Jaka艣 starsza kobieta mocowa艂a si臋 ze s艂o艅cem pa-daj膮cym jej na twarz i trz臋s艂a biodrami, jak gdyby chcia艂a zrzuci膰 gorset. Wszyscy ta艅czyli shimmy i skakali woko艂o, 艣miej膮c si臋, jak ludzie zaatakowani przez plag臋 mi艂ych owad贸w. Tylko dzieci przygl膮da艂y mi si臋 powa偶nym wzro-kiem. Dwana艣cioro z nich zbi艂o si臋 wok贸艂 mnie, chc膮c do-tkn膮膰 moich st贸p.
- Prosz臋 ci臋, Blake... - dziesi臋cioletnia dziewczynka o jasnych, zwi膮zanych w kitk臋 w艂osach, zaofiarowa艂a mi cu-kierek jako 艂ap贸wk臋. Pochyli艂em si臋, wzi膮艂em j膮 za ramio-na i podnios艂em. Przytrzymuj膮c sp贸dniczk臋, dziewczynka piszcza艂a z rado艣ci i unosi艂a si臋 swobodnie w rozwrzesz-czanym powietrzu, a potem schyli艂a si臋 i pomog艂a swoje-mu m艂odszemu bratu dosta膰 si臋 w moje ramiona. Nagle powietrze zape艂ni艂o si臋 dzie膰mi. Krzycza艂y prze-ra藕liwie z rado艣ci, spogl膮daj膮c na swoje fikaj膮ce swobod-nie nogi, ju偶 do艣膰 wysoko nad g艂owami rodzic贸w. - Saro, uwa偶aj!... W pogoni za c贸rk膮 zaniepokojona matka unios艂a si臋 nad ziemi臋, wyci膮gn膮wszy r臋ce w g贸r臋. Peda艂uj膮c w艣ciekle, wzbi艂a si臋 wy偶ej i wzi臋艂a c贸rk臋 w ra-miona, a potem rado艣nie u艣miechni臋ta odp艂yn臋艂a w stron臋 parku.
Ruszy艂em przed siebie, a procesja za mn膮, przypomina-li艣my wi臋c olbrzymi latawiec, kt贸rego ogon ci膮gn膮艂 si臋 po ziemi. Ci, kt贸rzy zostali na dole, wierzgaj膮c i podskakuj膮c, pr贸bowali wszystkiego, by unie艣膰 si臋 w powietrze. Jaki艣 m艂ody cz艂owiek oderwa艂 si臋 od ziemi, a po chwili pom贸g艂 unie艣膰 si臋 w g贸r臋 swojej dziewczynie. Stary wiarus z lask膮 wzlecia艂 sztywno w niebo. Odp艂ywaj膮c dalej, pomacha艂 do mnie lask膮, jak gdyby chcia艂 mi przekaza膰, 偶e nauczy艂 si臋 ju偶 tego i owego o lataniu.
Sun臋li艣my do parku, a z bocznych ulic wybiega艂y ca艂e rodziny, 偶eby si臋 do nas przy艂膮czy膰. Dawni kierownicy dzia-艂贸w, wagaruj膮cy ju偶 trzeci dzie艅, odrzucili teczki, do艂膮czyli do ogona procesji i - chc膮c z nas zadrwi膰 - wzi臋li si臋 pod r臋ce, na艣laduj膮c wysi艂ki ludzi wierzgaj膮cych na czele ka-walkady, by stwierdzi膰 ku swemu zdumieniu, 偶e i oni uno-sz膮 si臋 w powietrzu.
Kiedy dotarli艣my do parku, zd膮偶a艂o ju偶 za mn膮 przesz艂o tysi膮c os贸b. Do procesji przy艂膮czali si臋 ostatni maruderzy - technicy filmowi, aktorzy w staromodnych pumpach i go-glach, rze藕nik w bia艂ym fartuchu, rozdaj膮cy resztki mi臋sa rozradowanej zgrai ps贸w i kot贸w, i dw贸ch mechanik贸w w wyt艂uszczonych ogrodniczkach, pracownik贸w stacji ben-zynowej.
Z drzwi budki telefonicznej przypatrywa艂 si臋 nam miej-scowy policjant wzrokiem pe艂nym podejrze艅. Najwyra藕niej zastanawia艂 si臋, czy przestrzec mieszka艅c贸w, 偶e powa偶nie naruszaj膮 przepis, jakiego艣 艣redniowiecznego statutu, za-kazuj膮cy wszelkich indywidualnych i zbiorowych lot贸w. Po chwili us艂ysza艂em jego krzyk. Gdy zorientowa艂 si臋, 偶e zo-sta艂 sam w Shepperton, porzuci艂 sw贸j rower i pobieg艂 ra-zem z nami. Z he艂mem w r臋ku wzni贸s艂 si臋 niezgrabnie w g贸r臋 i po偶eglowa艂 pogodnie na ko艅cu procesji, niczym stra偶-nik powietrznego poci膮gu.
Opustosza艂膮 g艂贸wn膮 ulic膮 bieg艂y na ko艅cu procesji upo-艣ledzone dzieci. Jamie skaka艂 i kr臋ci艂 si臋 na swoich klam-rach, jak gdyby by艂a to tajemna katapulta, kt贸ra pomaga mu zawsze wznie艣膰 si臋 w powietrze. David wl贸k艂 si臋 ci臋偶-ko za nim, zadyszany i zbyt zaskoczony, by wyt艂umaczy膰 Rachel, dok膮d odeszli mieszka艅cy. Niewidoma dziewczynka przechyli艂a g艂ow臋 i przycisn臋艂a d艂onie do uszu, oszo艂omio-na setkami znajomych g艂os贸w w g贸rze i piskami innych dzieci, spadaj膮cych z zat艂oczonego nieba. Poczeka艂em na nich i wstrzyma艂em procesj臋, gdy do-szli艣my do parku. Policjant i aktor pochylili si臋, 偶eby poda膰 im d艂onie. David wspi膮艂 si臋 w powietrze ostatnim wysi艂-kiem, otwieraj膮c szeroko oczy ze zdumienia nad nieocze-kiwan膮 lekko艣ci膮 swojej wielkiej g艂owy. Nast臋pny by艂 Ja-mie, peda艂uj膮cy kalekimi nogami w d艂ugich, eleganckich krokach. Ale Rachel, zmieszana wieloma krzykami, skr臋-ci艂a w panice na chodnik i znikn臋艂a gdzie艣 po艣r贸d zmywa-rek i telewizor贸w. Zanim zd膮偶y艂em przyj艣膰 im z pomoc膮, David i Jamie pomachali mi i zeskoczyli na ziemi臋, by do-da膰 otuchy Rachel.
呕a艂owa艂em, 偶e musz臋 zostawi膰 dzieci, ale spogl膮da艂em ju偶 w niebo na czekaj膮ce mnie s艂o艅ce. Procesja wznios艂a si臋 w powietrze moim 艣ladem jak odrzutowiec przy starcie, obserwowana przez zaciekawione daniele, pas膮ce si臋 w艣r贸d drzew. S艂ysza艂em zdumione westchnienia, kiedy Shepper-ton opada艂o pod nami coraz ni偶ej, a w dole ukaza艂o si臋 d艂u-gie zakole rzeki. Mieczniki, mor艣winy, delfiny i ryby lata-j膮ce wyskakiwa艂y ze srebrzystej wody, chc膮c nas zach臋ci膰 do dalszego lotu.
Ju偶 w milczeniu wykonali艣my szerokie okr膮偶enie na wy-soko艣ci trzystu st贸p ponad dachami. Ch艂odne powietrze wszystkich uciszy艂o. Obok mnie p艂yn臋艂y dzieci z rozwiany-mi w艂osami i twarzami skierowanymi ku s艂o艅cu. Na艣ladu-j膮c mnie, u艂o偶y艂y ramiona wzd艂u偶 tu艂owia, tak jak ich ro-dzice, m艂odzi i starzy mieszka艅cy Shepperton, a wszyscy z tym samym, urzeczonym wyrazem twarzy, jak ludzie bu-dz膮cy si臋 z d艂ugiego snu.
Wkr贸tce wzbili艣my si臋 ju偶 mil臋 nad Shepperton, tropi-kalne miasteczko, otoczone palisad膮 bambusowego lasu i przypominaj膮ce jakby enklaw臋 Amazonii, przeniesion膮 w spokojn膮 dolin臋 Tamizy. Ulice opustosza艂y, towarzyszyli mi wszyscy, wyj膮wszy starc贸w z oddzia艂u geriatrycznego i cz艂onk贸w mojej rodziny. Ojciec Wingate sta艂 na pla偶y w艣r贸d swoich znalezisk archeologicznych i wymachiwa艂 s艂omko-wym kapeluszem, by doda膰 mi odwagi. Zachwycona pani St. Cloud obserwowa艂a mnie z okna sypialni, nie wierz膮c wci膮偶 w艂asnym oczom. Stark wysiad艂 z karawanu i rozwi-n膮艂 baldachim lotni, jakby mia艂 ochot臋 przy艂膮czy膰 si臋 do nas. Nawet Miriam, moja podniebna oblubienica, ubrana wci膮偶 w sukni臋 艣lubn膮, sta艂a na trawniku w艣r贸d niecierpli-wych pelikan贸w, czekaj膮c, a偶 zst膮pi臋 z powietrza, by oca-li膰 j膮 przed tymi ptasimi zalotnikami.
Zatrzyma艂em procesj臋 dok艂adnie nad ko艣cio艂em i odcze-ka艂em, a偶 wszyscy zajm膮 odpowiednie miejsca. Ca艂e Shep-perton lecia艂o za mn膮 z rozpostartymi ramionami, jak para-fianie, gotowi modli膰 si臋 w katedrze mojego powietrznego jestestwa. Ich twarze by艂y pozbawione wyrazu i pogr膮偶one w transie przebudzenia. Ch艂odne powietrze szele艣ci艂o sp贸d-niczkami dziewcz膮t i mierzwi艂o ch艂opcom w艂osy. Ich ro-dzice przygl膮dali si臋 mojej l艣ni膮cej postaci, jak gdyby po raz pierwszy dostrzegaj膮c we mnie samych siebie. Najbli偶ej mnie unosi艂a si臋 dziesi臋cioletnia dziewczyn-ka, kt贸ra pierwsza do艂膮czy艂a do mnie w powietrzu, 艣ciska-j膮c wci膮偶 w r臋ce cukierek. Wzi膮艂em j膮 za przeguby d艂oni i przyci膮gn膮艂em do siebie, delikatnie ujmuj膮c dziecko w ra-miona.
- Saro, kochanie... Zbud藕 si臋.
Czeka艂em, a偶 dziewczynka wypu艣ci z p艂uc powietrze, stanowczo wstrzymywa艂a bowiem oddech ze strachu, by nie po艣lizgn膮膰 si臋 nagle i nie roztrzaska膰 na 艣mier膰 gdzie艣 na pustej ulicy.
Po chwili, w przyp艂ywie zaufania, chwyci艂a mnie za r臋ce i przytuli艂a si臋 niecierpliwie, a ja przycisn膮艂em j膮 do swoje-go nagiego cia艂a. Ch艂odne powietrze p臋dzi艂o w艣ciekle mi臋-dzy nami, otwieraj膮c setki uj艣膰 prowadz膮cych w d贸艂, ku 艣mierci. Ale s艂o艅ce zlepi艂o nasze sk贸ry i wch艂on膮艂em dziewczynk臋 w siebie. Poczu艂em, jak jej serce t艂ucze si臋 raptownie w moim sercu, a jej p艂uca pulsuj膮 pod wielkimi kopu艂ami moich p艂uc. Czu艂em jej szczup艂e ramiona, kieruj膮ce moimi ruchami, kiedy wyci膮gn膮艂em race w roz-jarzonym powietrzu, by obj膮膰 tak偶e m艂odszego brata dziew-czynki.
- Stephen... Chod藕 tutaj. - Z mojego gard艂a wydoby艂 si臋 jej g艂os.
Ch艂opiec zawaha艂 si臋, a w jego okr膮g艂ej twarzy odbi艂o si臋 s艂o艅ce jak w lustrze. Rzuci艂 si臋 w moj膮 pier艣, jak gdyby wskakiwa艂 do ciep艂ego basenu. Wcisn膮艂 g艂ow臋 w m贸j mo-stek, badaj膮c d艂o艅mi moje biodra i brzuch w poszukiwaniu wr贸t, prowadz膮cych do wn臋trza mojego cia艂a. Uspokoi艂em go i przyj膮艂em w siebie, po艂ykaj膮c usta, ch艂odne wargi i s艂odki j臋zyk ch艂opca, bo pozwali艂em mu wej艣膰 w moje cia-艂o i przenikn膮膰 je na wylot.
Poczu艂em si臋 silniejszy i wzmocniony tymi ma艂ymi du-chami, ruszy艂em wi臋c w艣r贸d uczestnik贸w procesji, wzywa-j膮c ku sobie gestami setki m臋偶czyzn i kobiet, zastyg艂ych z rozpostartymi szeroko ramionami w p艂yn膮cym powietrzu. - Emily... Amanda... Bobby... - przygarn膮艂em szybko pozosta艂e dzieci, kt贸re pod膮偶a艂y za mn膮 przez ca艂y dzie艅, wch艂aniaj膮c ich w膮skie biodra swoimi biodrami. Ich rodzi-ce przygl膮dali mi si臋 z niepokojem, wypu艣ci艂em wi臋c dzie-ci ze swojego cia艂a, dziel膮c si臋 na cz臋艣ci, niczym 艂agodny potw贸r morski, wypluwaj膮cy rybki, kt贸re zagnie藕dzi艂y mu si臋 w paszczy. Dzieci zawis艂y wok贸艂 mnie w powietrzu, wy-machuj膮c r臋kami i u艣miechaj膮c si臋, kiedy kolejno zn贸w przyjmowa艂em je w siebie.
Lec膮c dalej, dotkn膮艂em ramion m艂odej matki, kt贸rej syn-ka wch艂on膮艂em. Jej silne cia艂o chwyci艂o mnie w gwa艂tow-nym niemal u艣cisku. Czu艂em jej d艂ugie uda, mocne biodra i ostre uk膮szenia w moich ustach. Ko艣ci kobiety splot艂y si臋 z ko艣膰mi jej syna w otch艂ani mojego szpiku. Jak hipnotyzer w艣r贸d 艣pi膮cej publiczno艣ci, przygarn膮-艂em reszt臋 mieszka艅c贸w miasteczka - starc贸w, staruszki, m臋偶贸w, 偶ony, policjanta i emerytowanego 偶o艂nierza, cia艂a ohydne i szczup艂e, niezgrabne i pe艂ne wdzi臋ku. Kiedy trzy-mali mnie za r臋ce, spostrzeg艂em w ich oczach zaufanie i dum臋 z mojej osoby. Wch艂on膮艂em ostatniego z nich, m艂o-dego aktora z wytw贸rni, ubranego w staromodny str贸j lot-niczy. Obj膮艂 mnie rado艣nie, wchodz膮c w moje cia艂o niczym kochanek.
Zostawszy na niebie sam, porusza艂em si臋 w powietrzu olbrzymimi krokami. Sta艂em si臋 archanielskim stworzeniem o olbrzymiej mocy, na tyle wreszcie silnym, 偶eby st膮d uciec. Daleko w dole widzia艂em tysi膮ce zagubionych ptak贸w, sku-lonych przy ziemi na pozbawionych powietrza ulicach - macha艂y bezradnie skrzyd艂ami po艣r贸d rozrzuconych wok贸艂 banknot贸w.
Kr膮偶y艂em nad autostrad膮, got贸w wyl膮dowa膰 na pobli-skich polach i porzuci膰 moich pasa偶er贸w - chcia艂em wysa-dzi膰 ich wszystkich na oczach zdumionych rolnik贸w w zbo-偶u, si臋gaj膮cym ju偶 bioder doros艂ego cz艂owieka. Ale kiedy p臋dzi艂em dalej, na p贸艂noc, pewien dziwny czynnik sprawi艂, 偶e zwr贸ci艂em si臋 przeciwko samemu so-bie. Wiatr pok艂ada艂 si臋 na mnie swoim wielkim grzbietem, wszystkie tkanki, nerwy i krwinki mojego cia艂a trzyma艂y mnie w u艣cisku, a wch艂oni臋ci ludzie ci膮gn臋li mnie za serce, przymocowane do sznureczk贸w ich uczu膰. Tysi膮ce ludz-kich potrzeb i roszcze艅 wierno艣ci utworzy艂o jakby olbrzy-mi wa艂, wok贸艂 kt贸rego p臋dzili艣my w niewidzialnym kr臋gu. Uniesiony nad centrum Shepperton, znalaz艂em si臋 zn贸w nad opustosza艂ymi ulicami. Zm臋czony, zawis艂em w bezru-chu pomi臋dzy dwiema mi臋kkimi poduchami 艂agodnych chmur. Ziemia pode mn膮 oddala艂a si臋. Niebo poja艣nia艂o, kiedy szybowali艣my w ch艂odnym powietrzu. Czu艂em, 偶e mieszka艅cy spoczywaj膮 beztrosko w moim wn臋trzu, jak 艣pi膮cy pasa偶erowie we wzbijaj膮cym si臋 coraz wy偶ej wago-niku, nap臋dzanym jakim艣 g艂臋bokim, wznosz膮cym si臋 w g贸r臋 snem. Unosili mnie ku s艂o艅cu, pragn膮c zagubi膰 si臋 w ko-munii 艣wiat艂a.
Podj膮艂em rozpaczliw膮 pr贸b臋 ucieczki, by nie zgin膮膰 w ogniu. Szarpn膮艂em si臋 i zacz膮艂em pikowa膰 w kierunku mo-stu Walton niczym oszala艂y oblatywacz samolotowy, ale i tym razem powstrzymali mnie pasa偶erowie, musia艂em wi臋c wr贸ci膰 po 艂uku do punktu wyj艣cia. Rozz艂oszczony, skr臋ci-艂em raptownie, by oddali膰 si臋 od powietrznej masy. Uda-wa艂em, 偶e chc臋 si臋 wznie艣膰 ku s艂o艅cu, a potem run膮艂em w wyludniony pasa偶, got贸w roztrzaska膰 wszystkich o ozdob-ne kafle i rozrzuci膰 szcz膮tki naszych trup贸w po艣r贸d sprz臋-t贸w gospodarstwa domowego i mebli.
Ziemia zbli偶a艂a si臋 do nas w powietrznym p臋dzie. W ostatniej chwili poczu艂em wewn膮trz umacniaj膮c膮 si臋 zn贸w ludzk膮 mi艂o艣膰 i czyj膮艣 ciep艂膮 d艂o艅, kt贸ra skierowa艂a mnie bezpiecznie ponad dach parkingu. Wypuszczaj膮c z siebie mieszka艅c贸w Shepperton jeszcze w powietrzu, porzuci艂em wszelkie pr贸by ucieczki i bez tchu zatrzyma艂em sw贸j ogrom-ny poci膮g tu偶 przed supermarketem.
Gdy wszyscy rado艣nie zst臋powali z powietrza, ja wspar-艂em si臋 bezradnie o jaki艣 samoch贸d, niczym ob艂膮kany ma-szynista diabelskiej kolejki, kt贸ry postanowi艂 w tajemnicy roztrzaska膰 pasa偶er贸w, ale kt贸rego ukoi艂o jakie艣 偶yczliwe dziecko. Ca艂a zdyszana populacja Shepperton l膮dowa艂a wok贸艂 mnie z przera藕liwie krzycz膮cymi dzie膰mi na czele. Stary 偶o艂nierz chwia艂 si臋 niepewnie na nogach, gro偶膮c z wyrzutem niebu niew艂a艣ciwym ko艅cem swojej laski. Go-spodynie domowe, kt贸rym kr臋ci艂o si臋 w g艂owach, obci膮ga-艂y sp贸dnice, a m艂odzi m臋偶czy藕ni przyg艂adzali w艂osy. Miej-scowy policjant, zdyszany, ale o zar贸偶owionych policzkach, siedzia艂 w fotelu przed sklepem meblowym. Wsz臋dzie do-ko艂a ludzie pokazywali sobie niebo, kt贸rego wysokie skle-pienie przecina艂y wst臋gi pary, jakie zostawiali艣my za sob膮 w g贸rze - przypomina艂y skomplikowan膮 „koci膮 ko艂ysk臋”, kt贸ra zszywa艂a powietrze wedle choreografii archanielskie-go baletu. Widzia艂em wyra藕nie, 偶e 艂ukowate smugi, zna-cz膮ce moje bezskuteczne usi艂owania ucieczki, rozp艂ywaj膮 si臋 w niespokojnym powietrzu nad mostem Walton i wy-tw贸rni膮 film贸w.
Cho膰 odczuwa艂em z艂o艣膰, wiedzia艂em, 偶e jestem zwi膮za-ny z tym miasteczkiem, poniewa偶 potrzebuj膮 mnie jego mieszka艅cy, kt贸rzy coraz powszechniej uznawali, 偶e otwo-rzy艂em im drzwi do prawdziwego 艣wiata, i poniewa偶 ogra-nicza mnie sko艅czony wszech艣wiat mojej w艂asnej ja藕ni. Lecz kiedy przygl膮da艂em si臋 tym szcz臋艣liwym, u艣miech-ni臋tym ludziom o d藕wi臋cz膮cej sk贸rze, kt贸rzy machali do mnie, jak przedtem, kiedy szybowa艂em wysoko nad mia-stem, zrozumia艂em, 偶e je艣li chc臋 odzyska膰 wolno艣膰, musz臋 najpierw uciec od nich - uciec od ich opieki i czu艂o艣ci. Mieszka艅cy rozchodzili si臋 po milcz膮cych ulicach, za-ch臋caj膮c przestraszone ptaki pod ich stopami, 偶eby zn贸w zerwa艂y si臋 do lotu. Mijaj膮c mnie, u艣miechali si臋 nie艣mia艂o ze s艂odycz膮 kochank贸w, znaj膮cych najintymniejsze miej-sca mojego cia艂a. Ich wych艂odzona sk贸ra tworzy艂a koryta-rze zimna w wilgotnym powietrzu tego popo艂udnia. Nie by艂o ich jednak tylu, co przed lotem. Dwie matki, kt贸rym wiatr owiewa艂 twarze, przeszukiwa艂y opustosza艂y ju偶 pasa偶, zerkaj膮c co jaki艣 czas w niebo, jak gdyby ich dzieci ci膮gle tam kr膮偶y艂y.
- Saro, zejd藕 na d贸艂, kochanie...
- Bobby, teraz kolej na ptaki...
Przeszed艂em obok nich, nagi pod szcz膮tkami kombine-zonu. Czu艂em w sobie cia艂a dziesi臋cioletniej Sary, jej bra-ciszka i m艂odego ch艂opca. Zazdrosny o wolno艣膰 tych troj-ga, nie wypu艣ci艂em ich, kiedy wyl膮dowali艣my. Potrzebo-wa艂em m艂odych cia艂 i dusz, by nape艂ni艂y mnie si艂膮. Odt膮d ju偶 zawsze mia艂y si臋 bawi膰 w moim wn臋trzu i biega膰 po ciemnych 艂膮kach mojego serca. Nadal nic nie jad艂em, cho膰 mija艂 czwarty dzie艅, odk膮d przyby艂em do Shepperton, lecz kiedy skosztowa艂em cia艂 tych dzieci, zrozumia艂em, 偶e to one s膮 moim po偶ywieniem.
28
KONSUL TEJ WYSPY
S艂o艅ce rozpala艂o niebo 偶ywym ogniem. Wspi膮艂em si臋 na najwy偶szy taras parkingu i spojrza艂em na dachy Shep-perton. Barwne lasy na dole roi艂y si臋 tysi膮cami ptak贸w, zmie-niaj膮cych to szare miasteczko w tropikalny raj, kt贸ry z tak膮 艂atwo艣ci膮 wyczarowa艂em z my艣li. Widzia艂em jednak nad g艂ow膮 rozp艂ywaj膮c膮 si臋 sygnatur臋, jak gdyby jaki艣 zgrzy-bia艂y pismak zaznaczy艂 w ten spos贸b na niebie moj膮 bez-skuteczn膮 pr贸b臋 ucieczki. Ktokolwiek zostawi艂 mnie tu w odosobnieniu, uczyni艂 mnie zarazem konsulem tej wyspy, nada艂 mi moc latania i przyjmowania postaci wszelkich stworze艅, a tak偶e moc wyczarowywania kwiat贸w i ptak贸w z czubk贸w moich palc贸w. Wiedzia艂em ju偶 jednak, jak nik艂e s膮 to moce. Czu艂em si臋 tak, jak gdyby kto艣 lekcewa偶膮co skaza艂 mnie na wygnanie do nieznanego, odleg艂ego portu nad Morzem Czarnym i nada艂 mi prawo zmuszania kamie-ni na pla偶y, 偶eby dla mnie 艣piewa艂y.
Czy chodzi艂o o to, 偶e mia艂em si臋 po prostu bawi膰? Pa-trzy艂em, jak nieszcz臋艣liwe matki odchodz膮 w dal p贸藕nego popo艂udnia. Jedna z nich przystan臋艂a, by porozmawia膰 z pawiami, siedz膮cymi na portyku banku. Pyta艂a, czy widzia-艂y jej synka i c贸rk臋, bawi膮cych si臋 w艣r贸d chmur, aleja s艂y-sza艂em s艂abe g艂osy dzieci tej kobiety w moich ko艣ciach. Ostatni mieszka艅cy wr贸cili ju偶 do dom贸w poro艣ni臋tymi d偶ungl膮 ulicami. Nikt nie zauwa偶y艂, 偶e by艂em nagi, s膮dz膮c widocznie, 偶e jako poga艅ski bo偶ek ich prowincjonalnego miasta, urz臋duj膮ce b贸stwo odbiornik贸w telewizyjnych i sprz臋t贸w kuchennych, nie b臋d臋 ubrany w nic wi臋cej opr贸cz kostiumu sk贸ry.
Pod moimi nogami le偶a艂o splamione sperm膮 ubranie - pozosta艂o艣膰 po jakim艣 zmar艂ym ksi臋dzu, kt贸r膮 musia艂y tu przynie艣膰 upo艣ledzone dzieci, kiedy zabra艂em mieszka艅c贸w miasteczka na powietrzn膮 wycieczk臋. Spojrzawszy na ubra-nie, wiedzia艂em, 偶e ju偶 nigdy wi臋cej go nie w艂o偶臋. Kopnia-kiem str膮ci艂em spodnie i marynark臋 za skraj tarasu, na uli-c臋, postanowiwszy, 偶e od tej pory b臋d臋 chodzi艂 nago, poka-zuj膮c tym ludziom swoje cia艂o, dop贸ki nareszcie go nie roz-poznaj膮.
To sk贸ra zapewnia艂a mi moc. Im d艂u偶ej wystawia艂em j膮 na dzia艂anie powietrza i nieba, tym bardziej ros艂y moje na-dzieje, 偶e przekabac臋 je na swoj膮 stron臋. Gniewa艂o mnie, 偶e zosta艂em uwi臋ziony w miasteczku. Wcze艣niej czy p贸藕-niej b臋d臋 musia艂 rzuci膰 wyzwanie niewidzialnym si艂om, kt贸re skaza艂y mnie na wygnanie w Shepperton, i zmierzy膰 zasoby mojej ob艂膮kanej wyobra藕ni z ich fantazj膮. Marzy艂em ju偶, 偶eby rozci膮gn膮膰 swoj膮 skromn膮 w艂adz臋 na 艣wiat le偶膮cy dalej, na pozosta艂e miasta w dolinie Tami-zy, a nawet na sam Londyn. Wita艂em ju偶 niemal kamery telewizyjne i reporter贸w prasowych. Tropikalny zmierzch k膮pa艂 mi sk贸r臋 w zielonoz艂otym 艣wietle, jak gdyby namasz-czaj膮c j膮 dziwnymi 偶膮dzami. Ulice roz艣wietla艂y pi贸ra sie-dz膮cych na dachach dom贸w szkar艂atnych ibis贸w, kt贸re przy-pomina艂y egzotyczne latarnie, o艣wietlaj膮ce mi drog臋. Po-budzony wol膮 walki, g艂adzi艂em si臋 po posiniaczonych 偶e-brach. Postanowi艂em w pe艂ni wykorzysta膰 swoje moce - w razie konieczno艣ci nawet na najokrutniejsze i perwersyjne sposoby, bo w贸wczas natrafi艂bym, by膰 mo偶e, na jakie艣 nie-odkryte jeszcze zdolno艣ci, dzi臋ki kt贸rym zdo艂a艂bym si臋 uwolni膰.
Przechadza艂em si臋 w zapadaj膮cym zmroku po dachu par-kingu, tej betonowej rampie, z kt贸rej po raz pierwszy wzbi-艂em si臋 w powietrze. Postanowi艂em nie wraca膰 do rezyden-cji St. Cloud贸w, czyni膮c swoim domem 贸w labirynt pochy-lonych sko艣nie kondygnacji.
Pomimo woli zwyci臋stwa wiedzia艂em, 偶e m贸j czas do-biega ju偶 chyba ko艅ca, i przypomnia艂em sobie ostrzegaw-cze wizje holocaustu. Nie zwa偶aj膮c na gniew, chcia艂em za wszelk膮 cen臋 ocali膰 tych, kt贸rzy przedtem uratowali mnie, a nade wszystko Miriam St. Cloud. 呕a艂owa艂em, 偶e nie ma jej tu ze mn膮. My艣la艂em o jej u艣miechu, zapachu, obtartych pi臋tach i po艂amanych paznokciach - o niesko艅czonym in-wentarzu podniet i mo偶liwo艣ci. W pewnym sensie klucz do mojej ucieczki kry艂 si臋 w艣r贸d pospolitego 偶ywota miesz-ka艅c贸w Shepperton. Ju偶 przekszta艂ci艂em ich 偶ycie, podwa-偶y艂em poj臋cie ma艂偶e艅stwa i rodzicielstwa, zmys艂 oszcz臋d-no艣ci i dum臋 z dobrze wykonanej pracy. Musia艂em jednak i艣膰 dalej, by podkopa膰 zaufanie mi臋dzy ma艂偶onkami, ojca-mi i synami. Chcia艂em, 偶eby przekroczyli granice dziel膮ce dzieci i ojc贸w, gatunki i kr贸lestwa biologiczne, 艣wiat o偶y-wiony i nieo偶ywiony. Chcia艂em zniszczy膰 bariery dziel膮ce matki od syn贸w i ojc贸w od c贸rek.
Przypomnia艂em sobie moj膮 dziwaczn膮 pr贸b臋 uduszenia pani St. Cloud, niezwyk艂y spos贸b, w jaki usi艂owa艂em zgwa艂-ci膰 niewidom膮 dziewczynk臋, i nieprzytomn膮 m艂od膮 kobie-t臋, kt贸rej omal nie zamordowa艂em w jej w艂asnym mieszka-niu w pobli偶u lotniska w Londynie. Tamte zbrodnie i 偶膮dze stanowi艂y pierwsze zapowiedzi tych 艂agodnych si艂, kt贸re ujawni艂y mi si臋 w Shepperton. Gdy b臋d膮c uczniem, kopu-lowa艂em z ziemi膮, gdy pr贸bowa艂em o偶ywi膰 p贸藕niej trupa i kiedy zaw艂adn臋艂a mn膮 obsesja Szczuro艂apa, marz膮cego o jakim艣 niedalekim raju dla dzieci, przeczuwa艂em widocz-nie swoje moce, kt贸rymi teraz mog艂em si臋 podzieli膰 z miesz-ka艅cami tego spokojnego miasteczka.
Rozmy艣laj膮c o pani St. Cloud, mojej adoptowanej mat-ce, z kt贸r膮 dzieli艂em 艂o偶e, dotkn膮艂em swoich rozbitych ust. Zapragn膮艂em nagle, by wszyscy w Shepperton zespolili si臋 z sob膮, 偶eby matki kopulowa艂y z synami, a ojcowie z c贸r-kami, i aby wszyscy po艂膮czyli si臋 w zamtuzie mojego cia艂a, jak czynili to z rado艣ci膮 podczas lotu.
Ale nade wszystko chcia艂em by膰 wielbiony, by czerpa膰 si艂y z czci mieszka艅c贸w i uciec z tego miasta. Chcia艂em, 偶eby czcili m贸j oddech i m贸j pot, powietrze, kt贸re cho膰 przez chwil臋 dotyka艂o mojej sk贸ry, moje nasienie i mocz, odciski moich st贸p na ziemi, rany na moich ustach i piersi. Chcia艂em, by wszyscy po kolei k艂adli na mnie d艂onie, wte-dy bowiem dowiedzia艂bym si臋, kto mnie reanimowa艂. Chcia-艂em, 偶eby przyprowadzili swoje dzieci do mego labiryntu i 偶eby oddali mi swoje 偶ony i matki.
Przypomniawszy sobie s艂owa ojca Wingate, by艂em teraz pewien, 偶e grzech na tym 艣wiecie jest metafor膮 cnoty w innej rzeczywisto艣ci, i 偶e uda mi si臋 st膮d uciec tylko po-przez najbardziej ekstremaln膮 z owych metafor.
29
MOTOR 呕YCIA
Dzie艅 p艂yn膮艂 ku barbarzy艅skiemu wieczorowi. Obserwowa艂em z dachu parkingu zacie艣niaj膮c膮 si臋 nad miastem kopu艂臋 lasu. W prowincjonalnych ogrodach wzra-sta艂y setkami palmy, a ich 偶贸艂tawe li艣cie k艂ad艂y si臋 na sobie, zamykaj膮c dachy pod jaskrawym, tropikalnym blaskiem. Wsz臋dzie doko艂a ro艣linno艣膰 l艣ni艂a niezwyk艂膮 po艣wiat膮, jak gdyby s艂o艅ce sta艂o si臋 soczewk膮, skupiaj膮c膮 na Shepperton ca艂e 艣wiat艂o wszech艣wiata.
U艣miechn膮艂em si臋 do g臋stego powietrza, rozmy艣laj膮c o wszystkich niepowodzeniach, jakie spotyka艂y mnie w prze-sz艂o艣ci - o k艂opotach z policj膮, pod艂ych posadach, i umyka-j膮cych, na wp贸艂 spe艂nionych marzeniach. Teraz jednak na-tarczywa natura zareagowa艂a na m贸j widok, powstaj膮c ze wszystkich stron. Okr膮偶a艂y mnie ob艂oki elektrycznych wa-偶ek i olbrzymich motyli ze skrzyd艂ami, przypominaj膮cymi z艂o偶one do oklask贸w d艂onie. Wszystkie li艣cie, kwiaty i pi贸-ra szkar艂atnych ibis贸w, stoj膮cych ni偶ej, na dachu stacji ben-zynowej, nasycone by艂y w艣ciek艂ym 艣wiat艂em. Shepperton zmieni艂o si臋 w motor 偶ycia.
Rosn膮ce na obrze偶ach miasta g臋ste gaje bambus贸w i opuncji, odci臋艂y drogi do Londynu i na lotnisko. P贸艂 mili od dworca poci膮g do Shepperton stan膮艂 bezradnie na to-rach, nie mog膮c przedrze膰 si臋 przez kaktusy i kar艂owate palmy, kt贸re wyros艂y mi臋dzy podk艂adami. U st贸p mostu Walton czeka艂 szereg policyjnych radiowoz贸w, kt贸rych za-艂ogi usi艂owa艂y wyci膮膰 drog臋 w艣r贸d bambusowych palisad, wyrastaj膮cych r贸wnie szybko, jak szybko je 艣cinano. Pe-wien stra偶ak z ci臋偶kim toporem w d艂oni zacz膮艂 wyr膮bywa膰 艣cie偶k臋 w g臋stwinie twardych bambus贸w. Po kilkunastu kro-kach otoczy艂y go 艣wie偶e p臋dy i koronka grubych jak ludz-kie rami臋 lian, kt贸re przywi膮za艂y stra偶aka do pr臋t贸w tropi-kalnej klatki. Uwolnili go dopiero wyczerpani policjanci, u偶ywaj膮c w tym celu r臋cznych ko艂owrot贸w. P贸藕nym popo艂udniem dysk s艂oneczny dotkn膮艂 wreszcie le艣nej kopu艂y nad wytw贸rni膮 film贸w i tropikalne 艣wiat艂o rozla艂o si臋 krwaw膮 fal膮 po dachach Shepperton. Nad mia-steczkiem kr膮偶y艂y dwa helikoptery, policyjny Sikorski i ja-ka艣 mniejsza maszyna, wynaj臋ta przez telewizj臋. Podgl膮-da艂y mnie kamery, a w g臋stym listowiu przetacza艂y si臋 g艂o-sy z megafon贸w. 艢mig艂owiec klekota艂 ponad g艂贸wn膮 ulic膮, pi臋膰dziesi膮t st贸p nad moj膮 g艂ow膮, ale chmury ptak贸w, wzno-sz膮ce si臋 i opadaj膮ce w p艂ynnym powietrzu, zmusi艂y heli-kopter do odwrotu. Setki ludzi, machaj膮cych rado艣nie ze swoich ogrod贸w, zdezorientowa艂y cz艂onk贸w za艂ogi. Nagi pod strz臋pami kombinezonu zasalutowa艂em im majestatycz-nie z dachu parkingu, a zarazem labiryntu i wisz膮cego ogro-du, z kt贸rego sprawowa艂em rz膮dy nad Shepperton. O zmroku, kiedy pod le艣n膮 kopu艂膮 sun臋艂y tysi膮ce wi-艣niowych i cyklamenowych 艣wiate艂ek migotliwych pi贸r dziwacznych ptak贸w, na ulicach Shepperton pojawili si臋 pierwsi nadzy ludzie. Trzymali si臋 pod r臋ce i spacerowali po ma艂omiasteczkowych chodnikach, u艣miechaj膮c si臋 do siebie mimo woli, a ja by艂em pewien, 偶e s膮 nadzy - nie dlatego, 偶e ogarn臋艂o ich nag艂e pragnienie ods艂oni臋cia cia艂a, ale dlatego, 偶e zdali sobie spraw膮, i偶 byli ubrani. Widzia-艂em rodziny z dzie膰mi, m臋偶贸w z 偶onami, starsze ma艂偶e艅-stwa i bandy m艂odzie偶y. Przechadzali si臋 beztrosko w艣r贸d stad wilg, st艂oczonych na chodnikach, lub odpoczywali w 艣wietle zmierzchu na kanapach stoj膮cych przed sklepem me-blowym.
Ujrzawszy mnie na dachu parkingu, grupka podstarza-艂ych kobiet zacz臋艂a wznosi膰 dla mnie w pasa偶u handlowym kr膮g niewielkich kapliczek. Ustawi艂y przed supermarketem piramid臋 z pude艂ek proszk贸w do prania i miniaturowe ta-bernakulum z pralek i telewizor贸w. Pochlebi艂a mi ta ozna-ka wdzi臋czno艣ci, urwa艂em wi臋c kilka skrawk贸w nadpalo-nej tkaniny kombinezonu i rzuci艂em je nagim kobietom, kt贸re z rado艣ci膮 umie艣ci艂y splamione olejem strz臋py w swo-ich kapliczkach, przybieraj膮c je kwiatami i pi贸rami. Przy-gl膮da艂em si臋 tym atrakcyjnym samicom, kt贸re uwija艂y si臋 po centrum Shepperton w coraz g臋stszym mroku, buduj膮c ma艂e 艣wi膮tynie z puszek po oleju na dziedzi艅cu stacji ben-zynowej, piramidki z dezodorant贸w przed wej艣ciem do dro-gerii i kopce odbiornik贸w tranzystorowych przed sklepami z artyku艂ami gospodarstwa domowego. By艂em dumny, 偶e sprawuj臋 tu rz膮dy, 偶e jestem miejscowym b贸stwem myjni samochodowej, pralni i wypo偶yczalni telewizor贸w. Pob艂o-gos艂awi艂em ich skromne 偶ycie niemo偶liwymi snami. Kiedy na poro艣ni臋tych d偶ungl膮 ulicach zapad艂a noc, wszyscy mieszka艅cy miasteczka zrzucili z siebie ubrania i korzystaj膮c z ciep艂ej aury, przechadzali si臋 pod ulicznymi latarniami, ubarwionymi magnoliami i orchideami, rw膮c kwitn膮ce pn膮cza i przystrajaj膮c sobie nawzajem cia艂a 艂a艅-cuchami kwiat贸w. Stary 偶o艂nierz z lask膮, tkwi膮cy przed sklei pem meblowym, odrzuci艂 tweedow膮 marynark臋 i spodnie, skleci艂 niewielk膮 budk臋 za kopi膮 zabytkowego sekretarzy-ka i dekorowa艂 w niej cia艂a nastoletnich dziewcz膮t, przy-bieraj膮c kwiatami ich drobne piersi. Dyrektorka banku, naga Junona zmierzchu, sta艂a przed bankiem, w艣r贸d monet od-bijaj膮cych kolorowe 艣wiat艂a, i rozdawa艂a kwiaty przecho-dz膮cym ulic膮 m艂odym m臋偶czyznom.
Oba helikoptery wycofa艂y si臋 w ciemno艣膰, unosz膮c sw贸j terkot nad zbiornikami wodnymi i polami mak贸w. Reflek-tory odleg艂ych samochod贸w ukazywa艂y w swym 艣wietle coraz to inny fragment bambusowych ostroko艂贸w, otacza-j膮cych Shepperton. Wtedy w艂a艣nie, gdy naga pani St. Clo-ud wy艂oni艂a si臋 z cieni drzewa figowego, zrozumia艂em, 偶e narzuci艂em wreszcie temu miastu moj膮 zab艂膮kan膮 wyobra藕-ni臋. Pani St. Cloud nie wiedzia艂a, 偶e obserwuj臋 j膮 z parkin-gu. Sz艂a chodnikiem za grupk膮 m艂odocianych ch艂opc贸w, a na jej bia艂ym ciele wida膰 by艂o wci膮偶 si艅ce, upami臋tniaj膮ce nasz akt seksualny. Cho膰 mia艂a ci臋偶kie piersi i obwis艂e po-艣ladki, odznacza艂a si臋 wspania艂膮, brutaln膮 pi臋kno艣ci膮. Centrum miasta zape艂nia艂y setki nagich ludzi, przecha-dzaj膮cych si臋 tam i z powrotem jak t艂um, kt贸ry wyleg艂 na wieczorn膮 w艂贸cz臋g臋. Przed stacj膮 benzynow膮 sta艂 ojciec Wingate, nagi, je艣li nie liczy膰 s艂omkowego kapelusza - wi-dzia艂em, jak zachwyca si臋 kwiatami i ptakami. Kiedy po-desz艂a do niego pani St. Cloud, powita艂 j膮 czaruj膮cym po-zdrowieniem i zawiesi艂 na jej szyi wieniec hawajski z kwia-t贸w mirtu. Na m贸j widok pomachali mi razem, u艣miecha-j膮c si臋 jak go艣cie we 艣nie, kt贸rych kto艣 troch臋 wbrew ich woli wci膮gn膮艂 w jak膮艣 niezwyk艂膮 gr臋.
Ale tylko ja wiedzia艂em, 偶e s膮 nadzy.
Przez ca艂y wiecz贸r rozradowanymi ulicami przemyka艂a silna i otwarta seksualno艣膰, nie ods艂aniaj膮c ani razu swoich prawdziwych zamiar贸w. Przygl膮daj膮c si臋 tym prostolinij-nym ludziom, zrozumia艂em, 偶e nie zdaj膮 sobie sprawy, do jakich r贸l s膮 przygotowywani w tej niecodziennej i za-pewne demoralizuj膮cej orgii. Chcia艂em sprowokowa膰 wreszcie niewidzialne si艂y, kt贸re podnios艂y mnie w obecny stan 艂aski.
M臋偶owie i 偶ony rozdzielali si臋 bezceremonialnie i spa-cerowali pod r臋ce z innymi partnerami; ojcowie igrali z c贸r-kami w li艣ciastych altanach przed swoimi domami; matki pie艣ci艂y syn贸w, przechadzaj膮c si臋 po pasa偶u handlowym. Kilka nastoletnich dziewcz膮t le偶a艂o w nonszalanckich po-zach ujmuj膮cych kurtyzan na stoj膮cych przed sklepem me-blowym otomanach, przywo艂uj膮c gestami przechodz膮cych m臋偶czyzn. Ludzie wchodzili do cudzych dom贸w i zabierali z nich, na co im przysz艂a ochota, kobiety stroi艂y si臋 wi臋c w bi偶uteri臋 s膮siadek.
Tylko dwoje ludzi nie bra艂o udzia艂u w tych uroczystych igrzyskach. Po zmroku, kiedy zrobi艂o si臋 zbyt ciemno, by mo偶na by艂o kontynuowa膰 prace nad wydobyciem cessny, Stark zacumowa艂 swoj膮 bagrownic臋 i wr贸ci艂 do Shepper-ton. Przez ca艂e popo艂udnie pracowa艂 przy kabestanie i d藕wi-gu, manewruj膮c w艂贸kiem nad zatopion膮 maszyn膮. Sko艅-czywszy dzie艅 roboczy, zasiad艂 za kierownic膮 karawanu i grasowa艂 po bocznych uliczkach miasta, pl膮druj膮c domy, opuszczone przez swoich w艂a艣cicieli. Patrzy艂em, jak 艂aduje do karawanu zwoje dywan贸w, telewizory i utensylia ku-chenne, niczym szalony pracownik firmy przewozowej, ewakuuj膮cy samotnie amazo艅skie miasto, kt贸remu zagra偶a d偶ungla. Przeje偶d偶aj膮c w wieczornym 艣cisku g艂贸wn膮 ulic膮, pozdrowi艂 mnie otwarcie i bez podtekst贸w. Jego zoo sta艂o si臋 nie藕le zaopatrzonym magazynem zrabowanych sprz臋-t贸w, a po艣r贸d klatek ptaszarni uros艂a l艣ni膮ca piramida pra-lek i zamra偶arek.
Podziwia艂em Starka i jego sen o urz膮dzeniach gospo-darstwa domowego, ale my艣la艂em tylko o Miriam St. Cloud i czeka艂em na ni膮 w nadziei, 偶e za艂o偶y dla mnie swoj膮 suk-ni臋 艣lubn膮. Obawia艂em si臋, 偶e i ona mo偶e pokaza膰 si臋 nago na tych wieczornych ulicach. Cho膰 wch艂on膮艂em j膮 raz w moje cia艂o, cho膰 czu艂em, jak jej ko艣ci zderzaj膮 si臋 z moimi i jak jej pochwa zaciska si臋 na moim cz艂onku, nie po偶膮da-艂em ju偶 Miriam seksualnie, gdy偶 moje po偶膮danie zosta艂o wy艂ugowane przez nasz wsp贸lny lot. Chcia艂em j膮 tylko u艣ci-ska膰 w ten sam spos贸b, w jaki pragn膮艂em zespoli膰 si臋 ze wszystkimi innymi 偶ywymi stworzeniami w tym mie艣cie. - Blake, nauczysz nas lata膰?...
- Nocny lot, Blake... Naucz nas lata膰 noc膮. Nastolatki, kt贸re rozpiera艂y si臋 na otomanach przed skle-pem meblowym, przesz艂y przez ulic臋, a ich przystrojone kwiatami cia艂a l艣ni艂y w kolorowych 艣wiat艂ach, lecz mimo chichot贸w i nie艣mia艂o艣ci r贸wnie偶 i te dziewcz臋ta nie zda-wa艂y sobie sprawy z tego, 偶e s膮 nagie. Pomacha艂y do mnie, cho膰 grupka ch艂opc贸w popycha艂a je w przechadzaj膮cym si臋 t艂umie.
-Chod藕cie tu! -zawo艂a艂em. -Pojedynczo... Naucz臋 was lata膰.
K艂贸ci艂y si臋 mi臋dzy sob膮, nie mog膮c si臋 zdecydowa膰, kt贸ra z nich powinna lecie膰 pierwsza, a wtedy ponad gwarem ludz-kiej ci偶by zabrzmia艂 kobiecy g艂os.
- Emily, wracaj do domu! Vanesso, i ty te偶, trzymajcie si臋 z dala od Blake'a!
Miriam St. Cloud sz艂a przez ulic臋 od strony supermar-ketu, gestem nakazuj膮c dziewcz臋tom odej艣膰. By艂a ubrana w sw贸j lekarski kitel, starannie zapi臋ty i zas艂aniaj膮cy bluz-k臋. U艣miecha艂a si臋 twardym u艣miechem do nagich gapi贸w, z wyrachowaniem nie okazuj膮c zaskoczenia, 偶e nadzy pa-cjenci zebrali si臋 w mie艣cie, jak gdyby oczekiwali na jakie艣 nocne badania wenerologiczne.
Miriam nakaza艂a dziewcz臋tom odej艣膰 od poro艣ni臋tych tropikaln膮 d偶ungl膮 taras贸w parkingu, b臋d膮cego labiryntem pn膮czy i bugenwilli, a potem unios艂a wzrok, mierz膮c mnie uwa偶nym spojrzeniem. S膮dz膮c po stanowczym wyrazie jej ostro zarysowanego podbr贸dka, postanowi艂a przezwyci臋-偶y膰 wszystkie w膮tpliwo艣ci i zmierzy膰 si臋 ze mn膮 po raz ostatni. Czy pami臋ta艂a, 偶e kiedy艣 ju偶 ze mn膮 lata艂a i 偶e przez bram臋 mego cia艂a przenikn臋艂a na chwil臋 do innego 艣wiata? Ostatnie promienie niewidocznego ju偶 s艂o艅ca przesun臋-艂y si臋 nad dachem parkingu. Zostawi艂em Miriam, sprzecza-j膮c膮 si臋 z m艂odymi kobietami, zszed艂em o jedn膮 kondygna-cj臋 ni偶ej i czeka艂em na ni膮 po艣r贸d samochod贸w. - Blake... Nauczysz mnie lata膰?
W srebrzystej ciemno艣ci, zaledwie kilka st贸p ode mnie, sta艂 jaki艣 nagi m艂odzieniec. W 艣wietle ulicznej latarni, od-bijaj膮cym si臋 w chromowanych zderzakach, zauwa偶y艂em, 偶e blad膮 sk贸r臋 ch艂opaka porani艂y cierniste je偶yny, porasta-j膮ce schody i betonowe tarasy. Pomimo wysi艂ku, na jaki si臋 zdecydowa艂, spogl膮da艂 na mnie sceptycznie, jak gdyby nie by艂 jeszcze przekonany do mojej mocy latania. Czeka艂em, a偶 podejdzie, taksuj膮c w ciemno艣ci jego szczup艂e biodra i uda.
- Pani St. Cloud kaza艂a mi przyj艣膰 do ciebie. Czy tutaj prowadzisz swoj膮 szko艂臋 latania?
Gestem wskaza艂em mu chromowy mrok. Po偶膮da艂em tego m艂odzie艅ca. Podnieca艂 mnie zapach strachu ch艂opaka, czu-艂em w ciemno艣ciach smak jego potu, widzia艂em ostr膮 biel z臋b贸w, osadzonych w niepewnych ustach, i blade d艂onie, gotowe mnie uderzy膰. Po偶膮da艂em m艂odzie艅ca, ale nie dla jego cia艂a czy seksu.
- Dobrze... Naucz臋 ci臋 lata膰.
Jego bia艂膮 sk贸r臋 pokrywa艂y c臋tki barwnych latarni ulicz-nych, przypomina艂a zatem kostium arlekina. W oknach ota-czaj膮cych nas aut widzia艂em swoje odbicie, poszarpan膮 sk贸-r臋 kombinezonu, sperm臋, perl膮c膮 si臋 na moim cz艂onku, i gogle, stercz膮ce mi na czole niczym szkar艂atne rogi. Wzi膮艂em ch艂opaka za r臋k臋 i zaprowadzi艂em mi臋dzy sa-mochodami w g艂臋bokie cienie na ty艂ach kondygnacji. Ob-j膮艂em go delikatnie na tylnym siedzeniu jakiej艣 przystrojo-nej kwiatami limuzyny. Pie艣ci艂em nerwow膮 sk贸r臋 m艂odzie艅-ca i przyciska艂em jego zimne r臋ce do bram mojego cia艂a. W ostatniej chwili, kiedy opu艣ci艂em go ostro偶nie na pier-si, wyda艂 nag艂y okrzyk strachu i ulgi. Poczu艂em w swoich nogach jego smuk艂e nogi, trzony ko艣ci ch艂opaka utworzy艂y 艂ubki wok贸艂 moich ko艣ci udowych, a jego po艣ladki zespoli-艂y si臋 z moimi d艂o艅mi. M臋sko艣膰 m艂odzie艅ca rozpu艣ci艂a si臋 i stopnia艂a na moim cz艂onku. Ciemi膮czka jego czaszki otwo-rzy艂y si臋 zn贸w po raz pierwszy od chwili narodzin. Mozai-ka g艂owy ch艂opaka zacz臋艂a przesi膮ka膰 przez szczeliny mi臋-dzy ko艣膰mi mojej czaszki. Grymas jego wykrzywionego przera偶eniem i ekstaz膮 oblicza porusza艂 si臋 w moim ciele i niby szpon pochwyci艂 mnie za twarz. Wraz z ostatnim wes-tchnieniem ch艂opak zespoli艂 si臋 z moim cia艂em jak syn, kt贸ry odradza si臋 w 艂onie ojca. Poczu艂em, jak jego mocne ko艣ci spajaj膮 si臋 z moimi, jak jego krew rozlewa si臋 jasn膮 fal膮 w moje 偶y艂y, a sperma z jego j膮der pieni si臋, p臋dz膮c bystrym nurtem na spotkanie mojego w艂asnego nasienia. Kiedy spoczywa艂 we mnie, trac膮c swoj膮 to偶samo艣膰, zro-zumia艂em, 偶e nigdy go nie uwolni臋 i 偶e jego prawdziwy lot odbywa si臋 teraz po niebie mojego cia艂a na tylnym siedze-niu luksusowej limuzyny. Ostatnie py艂ki jego ja藕ni pomy-ka艂y mrocznymi arkadami mojego krwiobiegu, i dalej, po-nurymi groblami kr臋gos艂upa, pod膮偶aj膮c za s艂abymi okrzy-kami dzieci, kt贸re wch艂on膮艂em w siebie tego popo艂udnia. Jeszcze przez kilka sekund unosi艂 si臋 we mnie, kiedy uje偶d偶a艂em jego cia艂o w jego ostatni膮 noc, a uje偶d偶aj膮c ch艂opaka, sta艂em si臋 androgynem zwielokrotnionej p艂ci, anielsk膮 figur膮, wzniesion膮 na ciele m艂odzie艅ca. Wzi膮艂em go w sobie w ramiona tak, jak gdybym 艣ciska艂 sam siebie.
30
NOC
Dlaczego s艂o艅ce nie zatrzyma艂o si臋 dla mnie na niebie? Przez ca艂y wiecz贸r i noc sprawowa艂em rz膮dy nad Shep-perton z serca wielopoziomowego parkingu. Na otaczaj膮-cych mnie mrocznych ulicach rz膮dzi艂a niewinna i jawna ko-pulacja. Ca艂e miasteczko spo艂kowa艂o ze sob膮 w li艣ciastych altankach, kt贸re wyrasta艂y w艣r贸d pralek i telewizor贸w w pasa偶u handlowym, na otomanach i kanapach ko艂o sklepu meblowego i w tropikalnych rajach prowincjonalnych ogr贸dk贸w. Setki par w najrozmaitszym wieku pie艣ci艂o si臋 nawzajem, usi艂uj膮c nauczy膰 si臋 lata膰, w przekonaniu, 偶e dzi臋ki okazywanej sobie czu艂o艣ci odzyskaj膮 powietrze. 呕adna z tych os贸b nie by艂a 艣wiadoma swojej p艂ci. Czy-艣ci jak cherubiny, nie wiedzieli, co dzieje si臋 mi臋dzy nimi w tych tropikalnych altanach. Widzia艂em pani膮 St. Cloud, b艂膮kaj膮c膮 si臋 rado艣nie po pe艂nych kwiat贸w ulicach. Brzuch mia艂a umazany smegm膮, a piersi posiniaczone d艂o艅mi m艂o-dych ch艂opc贸w. Zobaczy艂em te偶 dyrektork臋 banku, kt贸ra, trzymaj膮c w ramionach pawia, oferowa艂a przechodniom pieni膮dze. I oni nie zdawali sobie sprawy, 偶e s膮 nadzy. Tymczasem ja odpoczywa艂em w mroku tylnego siedze-nia limuzyny. Cia艂o m艂odzie艅ca pokrzepi艂o mnie. Zyska-艂em bystrzejszy wzrok, a moje zmys艂y odbiera艂y tysi膮ce nie-s艂yszalnych sygna艂贸w, nap艂ywaj膮cych od wszystkich pta-k贸w i kwiat贸w. Od chwili przybycia do Shepperton nic nie jad艂em i teraz by艂em pewien, 偶e moim prawdziwym po偶y-wieniem s膮 cia艂a m艂odych kobiet i m臋偶czyzn. Im wi臋cej ich wch艂on臋, tym pot臋偶niejsze stan膮 si臋 moje moce. Zosta艂em uwi臋ziony w Shepperton nie przez tych siedmioro ludzi, b臋d膮cych 艣wiadkami mojego wypadku, lecz przez ca艂膮 po-pulacj臋 miasteczka. Kiedy wch艂on臋 ich wszystkich, stan臋 si臋 do艣膰 silny, 偶eby wreszcie st膮d uciec.
Le偶膮c w przystrojonej kwiatami limuzynie, przypomnia-艂em sobie przera偶aj膮ce, kompulsywne reakcje, kt贸re prze-pe艂nia艂y ostatnie lata mojego 偶ycia. Marzy艂em o przest臋p-stwach, zbrodniach, bezwstydnych aktach zespolenia ze zwierz臋tami, ptakami, drzewami i ziemi膮. Molestowa艂em ma艂e dzieci. Teraz jednak wiedzia艂em, 偶e te perwersyjne impulsy nie by艂y niczym wi臋cej jak tylko chaotycznymi pr贸bami antycypacji tego, co dzia艂o si臋 obecnie w Shepper-ton, gdzie chwyta艂em ludzi, by wch艂on膮膰 ich w moje cia艂o. Nabra艂em ju偶 przekonania, 偶e z艂o nie istnieje, i 偶e nawet impulsy jawnie z艂e to tylko nieokrzesane w formie usi艂o-wania akceptacji wymaga艅 rzeczywisto艣ci wy偶szego rz臋-du, istniej膮cej w ka偶dym z nas. Akceptuj膮c owe perwersje i obsesje, otwiera艂em bramy, wiod膮ce do rzeczywistego 艣wiata, gdzie wszyscy b臋dziemy lata膰, przemienia膰 si臋 wedle 偶yczenia w ryby, ptaki, kwiaty i proch, i gdzie b臋-dziemy mogli po艂膮czy膰 si臋 raz jeszcze z wielk膮 wsp贸lnot膮 przyrody.
Zaraz po brzasku, kiedy siedzia艂em wci膮偶 na tylnym sie-dzeniu limuzyny, zauwa偶y艂em, 偶e przez szyb臋 przygl膮da mi si臋 dwunastoletnia dziewczynka, kt贸rej uda艂o si臋 jako艣 po-kona膰 labirynt i pochy艂e kondygnacje parkingu, poro艣ni臋te krzakami je偶yn i bugenwillami.
- Czy ja te偶 umiem lata膰, Blake?...
Nie zwa偶aj膮c na wyczekuj膮ce s艂o艅ce, kt贸re zostawi艂em samo sobie, by wykona艂o zadanie nakarmienia lasu, otwo-rzy艂em drzwi i ruchem r臋ki zaprosi艂em j膮 do 艣rodka. Z ner-wowej d艂oni dziewczynki wyj膮艂em nale偶膮cy do jej brata model samolotu, po czym po艂o偶y艂em go obok na siedzeniu. Uspokajaj膮cym ruchem pomog艂em jej wsi膮艣膰 do samocho-du obok mnie, a potem przyrz膮dzi艂em sobie z niej drobne, s艂odkie 艣niadanko.
31
PARADA SAMOCHOD脫W
Na ulicach zaleg艂a dziwna cisza. S艂o艅ce k膮pa艂o mi sk贸-r臋 na dachu parkingu, a lekki wiatr, oszo艂omiony zapachem mimozy i wiciokrzew贸w, powiewa艂 strz臋pami mojego kom-binezonu.
艢wiat zamar艂 w bezruchu. Dachy porzuconych samocho-d贸w, rynsztoki pod supermarketem i budynkiem poczty oraz portyk stacji benzynowej obsiad艂y tysi膮ce ptak贸w. Zdawa-艂y si臋 czeka膰, a偶 co艣 si臋 wydarzy. Czy spodziewa艂y si臋, 偶e b臋d臋 zn贸w dla nich lata艂?
Poirytowany cisz膮, rzuci艂em odpryskiem betonu w sta-do flaming贸w, stoj膮cych wok贸艂 fontanny w pasa偶u handlo-wym. Ptaki wpada艂y na siebie, trzepocz膮c niezdarnie skrzy-d艂ami w r贸偶owym blasku. Po chwili w uliczce bungalow贸w spostrzeg艂em grupk臋 ludzi, kt贸rzy pod os艂on膮 baldachimu tropikalnej ro艣linno艣ci oddalali si臋 w po艣piechu niczym nadzy spiskowcy, uciekaj膮cy przez las.
Wiatr ni贸s艂 w g艂膮b g艂贸wnej ulicy p艂atki kwiat贸w, kt贸rym przygl膮da艂y si臋 uwa偶nie ptaki. Czeka艂em, a偶 pojawi膮 si臋 mieszka艅cy miasteczka. Czy oni si臋 mnie boj膮? Czy za-uwa偶yli wreszcie, 偶e s膮 nadzy? Czy Miriam St. Cloud pod-burzy艂a ich przeciwko mnie i ostrzeg艂a, 偶e jestem zmar-twychwsta艂ym bogiem? By膰 mo偶e wstydzili si臋 tego, co robili w nocy, i obawiali si臋, 偶e w ka偶dej chwili mog臋 opu-艣ci膰 parking, zej艣膰 mi臋dzy ludzi, pochwyci膰 ich, dr偶膮cych w swoich sypialniach, i kolejno wch艂on膮膰 wszystkich w sie-bie.
Ale ja, w gruncie rzeczy, chcia艂em im tylko pom贸c. Pierwszy z popo艂udniowych helikopter贸w kr膮偶y艂 nad rzek膮 w okolicach mostu. Za艂oga pochyla艂a si臋 nad kamer膮 filmow膮. Otaczaj膮ca Shepperton bambusowa palisada li-czy艂a ju偶 pi臋膰dziesi膮t st贸p wysoko艣ci i wygl膮da艂a jak p艂ot ze z艂otych w艂贸czni. Przez ca艂y ranek helikoptery patrolo-wa艂y obrze偶a miasta, powstrzymywane przez chmury pta-k贸w, kt贸re 艣mig艂a maszyn podrywa艂y w powietrze. Kiedy stado podekscytowanych fulmar贸w wzbi艂o si臋 w g贸r臋 pod kr膮偶膮cym nad nimi helikopterem, z jednej z wyludnionych ulic dobieg艂 odg艂os strza艂u, a po chwili z t艂ocznego nieba niby bomba run膮艂 na ziemi臋 jaki艣 ci臋偶ki ptak. Stark z siatk膮 i strzelb膮 w r臋ku bieg艂 ku niemu przez gaje m艂odych bam-bus贸w. Jasne w艂osy rozsypywa艂y mu si臋 na karku jak czu-pryna pirata. Zaniecha艂 prac nad wydobyciem cessny i te-raz ju偶 otwarcie polowa艂 na ptaki, pod膮偶aj膮c w 艣lad za heli-kopterami patroluj膮cymi miasto.
Stark bez w膮tpienia ba艂 si臋, 偶e wszystko to rych艂o si臋 sko艅czy - 偶e 艣wiat zewn臋trzny, stacje telewizyjne, policja, a p贸藕niej legion ciekawskich i wandali wedrze si臋 do Shep-perton i przep艂oszy te egzotyczne stworzenia, zanim on zd膮-偶y si臋 przygotowa膰 na naj艣cie intruz贸w. Zostawi艂em go, 偶eby sobie polowa艂, zastanawia艂em si臋 bowiem, w jaki spos贸b m贸g艂bym wci膮gn膮膰 mieszka艅c贸w Shepperton w znacznie rozleglejsze sid艂a. Rozmy艣la艂em ju偶 o mojej ostatniej wie-czerzy. Gdy w ko艅cu po偶r臋 wszystkich w Shepperton, b臋d臋 na tyle silny, by ruszy膰 dalej przez ciche miasteczka doliny Tamizy, niczym 艣wi臋ty duch, kt贸ry poch艂onie mieszka艅c贸w Londynu, zanim uda si臋 w szeroki 艣wiat. U艣wiadomi艂em sobie, 偶e zdo艂a艂em pokona膰 niewidzialne si艂y, kt贸re zatrzy-mywa艂y mnie w miasteczku, przera偶one nieograniczonymi mocami, jakie w sobie odkry艂em. By艂em pierwsz膮 偶yw膮 isto-t膮, kt贸ra umkn臋艂a 艣mierci i wznios艂a si臋 ponad 艣miertel-no艣膰, aby sta膰 si臋 bogiem.
Por贸wna艂em si臋 w my艣lach do adwentowego kalenda-rza - uchyli艂em drzwi mojej twarzy i otworzy艂em okienka serca, by wpu艣ci膰 tych prowincjuszy do le偶膮cego dalej praw-dziwego 艣wiata. Zacz膮艂em podejrzewa膰, 偶e nie jestem zwy-k艂ym bo偶kiem, lecz pierwszym, pierwotnym b贸stwem, inni za艣 bogowie to zaledwie jego prymitywne zapowiedzi, nie-poradne metafory mnie samego...
- Blake?...
Odwr贸ci艂em si臋, zaledwie rozpoznaj膮c swoje imi臋, i za-uwa偶y艂em ma艂ego Davida, przypatruj膮cego mi si臋 przymru-偶onymi oczami w jasnym s艂o艅cu. Je偶yny poszarpa艂y mu ko-szul臋 i spodenki, a czo艂o podrapa艂y ciernie, gdy wspina艂 si臋 po schodach. Mimo to uda艂o mu si臋 jako艣 zachowa膰 orien-tacj臋 w labiryncie kondygnacji i dosta膰 si臋 na dach. - Blake... Rachel i Jamie chcieliby...
Urwa艂, zapomniawszy, z jak膮 wiadomo艣ci膮 go pos艂ali. By膰 mo偶e dziewczynka odgad艂a przenikliwie, 偶e zdefor-mowany umys艂 Davida mo偶e by膰 pasuj膮cym do labiryntu kluczem. Rachel i Jamie stali wci膮偶 na dole, na ulicy. Nie zwracaj膮c uwagi na ar臋, kt贸ra wrzeszcza艂a na ch艂opca z por-tyku stacji benzynowej, jak gdyby zach臋caj膮c go, 偶eby si臋 rozebra艂, Jamie pomrukiwa艂 co艣 do Rachel. Dziewczynka unios艂a drobn膮 r膮czk臋 do zdumionej twarzy i s艂ucha艂a ko-mentarza do tego barbarzy艅skiego dnia, nie wierz膮c w艂a-snym uszom.
David z trudem podni贸s艂 na mnie wzrok, a jego oczy, osadzone pod ci臋偶kim czo艂em, usi艂owa艂y poj膮膰, co robi臋. Spostrzeg艂em, 偶e martwi si臋 o mnie, ale unika艂em jego kry-tycznych spojrze艅. Czy zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e wkr贸tce opuszcz臋 Shepperton, zabieraj膮c z sob膮 ptaki, a on i jego towarzysze pozostan膮 sami w tym milcz膮cym miasteczku, kiedy przyjad膮 tu ekipy telewizyjne?
D艂o艅 Davida dotkn臋艂a poszarpanego paska mojego kom-binezonu, 偶eby odci膮gn膮膰 mnie od skraju tarasu. Spogl膮da-j膮c na jego drobne cia艂o i zdeformowan膮 g艂ow臋, poczu艂em przyp艂yw 偶alu i czu艂o艣ci dla niego. Zapragn膮艂em zabra膰 ch艂opca ze sob膮 i przyj膮膰 go w siebie wraz z innymi dzie膰-mi, gdzie mog艂yby bawi膰 si臋 przez ca艂e 偶ycie na jednej z tajemnych 艂膮k mojego serca.
Lecz kiedy wyci膮gn膮艂em r臋ce, 偶eby go dotkn膮膰, David odsun膮艂 si臋 ode mnie i uderzy艂 si臋 otwart膮 d艂oni膮 w twarz, jak gdyby chcia艂 si臋 przebudzi膰 z koszmarnego snu. - Polecisz ze mn膮, Davidzie...
Kiedy chwyci艂em jego pokraczn膮 g艂ow臋, got贸w przyci-sn膮膰 j膮 do piersi, us艂ysza艂em eksploduj膮c膮 na ulicy petard臋. Krzykn臋艂o do mnie kilkana艣cie g艂os贸w, a potem rozleg艂 si臋 gwar powracaj膮cego t艂umu. Pu艣ci艂em Davida i wyjrza艂em na ulic臋, gdzie zbiera艂o si臋 ju偶 ca艂e miasto. Setki ludzi na-p艂ywa艂y do centrum Shepperton z cichych, bocznych ulic. Machali do mnie, rozrzucaj膮c dooko艂a kwiaty i odpalaj膮c petardy. Ich spalone s艂o艅cem nagie cia艂a l艣ni艂y okrutnym blaskiem.
Teraz zrozumia艂em, dlaczego rankiem wszyscy wymkn臋li si臋 do dom贸w i czym byli tak zaj臋ci przez ca艂y dzie艅 - oto grupa technik贸w i aktor贸w prowadzi艂a tocz膮c膮 si臋 przez bramy wytw贸rni procesj臋 kilkunastu platform do przedsta-wiania 偶ywych obraz贸w. Mieszka艅cy Shepperton wznie艣li platformy na dachach samochod贸w.
- Blake! - zakrzykn膮艂 do mnie weso艂o ich przyw贸dca, podstarza艂y aktor, grywaj膮cy w reklamach telewizyjnych. - Wydajemy przyj臋cie na twoj膮 cze艣膰! Zejd藕 na d贸艂 i przy-艂膮cz si臋 do nas!...
Aktor wskaza艂 przystrojone platformy, kt贸rych 艂adunek przypomina艂 szereg spektakularnych wariacji na temat la-tania, stworzonych przez scenograf贸w i rekwizytor贸w. Uj-rza艂em olbrzymie konstrukcje z papier-mache i wikliny, przypominaj膮ce heraldyczne ptaki, wielkie kondory z bam-busa, udekorowane tysi膮cami kwiat贸w, albo pastisze samo-lot贸w, dwu- i tr贸jp艂atowc贸w, z艂o偶onych z cz臋艣ci ekspery-mentalnych modeli maszyn, stoj膮cych na terenie wytw贸rni. Kawalkada samochod贸w zatrzyma艂a si臋. Ludzie czeka-li, a偶 zejd臋 z dachu parkingu, 偶eby ich powita膰. Uliczne powietrze, ci臋偶kie zapachem kwiat贸w, podnieconych po-po艂udniowym s艂o艅cem, tworzy艂o s艂odkie morze, w kt贸rym zawi艣li艣my wszyscy jak we 艣nie.
- To nasz ho艂d dla ciebie, Blake. Chcemy podarowa膰 ci co艣 na pami膮tk臋, gdy b臋dziesz odchodzi艂. Aktor utworzy艂 przej艣cie w napieraj膮cym na mnie t艂u-mie, z艂o偶onym z nagich ksi臋gowych, sprzedawc贸w but贸w, programist贸w komputerowych, sekretarek, gospody艅 domo-wych i dzieci. Uradowani moim widokiem mieszka艅cy wy-rywali kwiaty ze swoich girland i obrzucali mnie nimi w nadziei, 偶e dotyk mojej sk贸ry przemieni je w ptaki. Wsz臋-dzie doko艂a obserwowa艂y mnie kamery, filmuj膮ce t臋 scen臋. Ja jednak by艂em zaj臋ty powa偶niejszymi sprawami. Po-ch艂ania艂a mnie kwestia organizacji ostatniego dnia mojego pobytu w Shepperton. Przemaszerowa艂em przed szeregiem platform, podziwiaj膮c je kolejno. Pozdrowi艂em dyrektork臋 banku i starego 偶o艂nierza, kt贸rzy stali z dum膮 obok swoje-go dzie艂a. Ich platforma, zamontowana na taks贸wce nale-偶膮cej do miejscowej wypo偶yczalni samochod贸w, by艂a naj-bardziej imponuj膮c膮 konstrukcj膮 ze wszystkich, ekstrawa-ganck膮, wiklinow膮 struktur膮 o licznych skrzyd艂ach, przy-pominaj膮c膮 ekscentryczny wiatrak, przeznaczony do symul-tanicznych lot贸w we wszystkich wymiarach czasoprzestrze-ni jednocze艣nie. Od razu przypad艂 mi do gustu, wiedzia艂em bowiem, 偶e jest w sam raz dla mnie.
Wszyscy czekali, co zrobi膮. Tysi膮ce roz艣wietlonych po-po艂udniowym s艂o艅cem twarzy zwr贸ci艂o si臋 ku mnie, kiedy wspina艂em si臋 na dach taks贸wki. Furcza艂y kamery, a na wy-smarowanych olejkami cia艂ach pob艂yskiwa艂y flesze. Czy mieszka艅cy wiedzieli, 偶e zamierzam 艣wi臋towa膰 moje za-艣lubiny z miastem, nasze ma艂偶e艅stwo, kt贸re zostanie skon-sumowane w niecodzienny spos贸b? 1 偶e za kilka godzin wszyscy rozpoczn膮 nowe 偶ycie na male艅kich przedmie-艣ciach mojego cia艂a?
Wsun膮艂em ramiona w gniazda skrzyde艂, a na skronie na-艂o偶y艂em he艂m. Ogromna konstrukcja zachwia艂a si臋 nade mn膮, ale swobodnie unosi艂em jej ci臋偶ar na ramionach. Munsztuk i uprz膮偶 wciska艂y si臋 w moje poranione usta i pier艣, i by艂em niemal got贸w uwierzy膰, 偶e mia艂em ju偶 na sobie ten groteskowy kostium ptaka, gdy po raz pierwszy wlecia艂em w przestrze艅 powietrzn膮 Shepperton. Poprzedzana przez rozentuzjazmowane dzieci parada ruszy艂a w kierunku rzeki. Siedzia艂em na dachu taks贸wki, podtrzymuj膮c swoje nakrycie g艂owy. Na wielkich skrzyd艂ach i dziobatym 艂bie postaci przysiada艂y dziesi膮tki drobnych ptak贸w - sikorek, strzy偶yk贸w i rudzik贸w, kt贸rych male艅-kie oblicza wygl膮da艂y na 艣wiat spomi臋dzy prymitywnych pi贸r kostiumu.
Procesja dotar艂a pod pomnik. Towarzyszy艂y mi wszyst-kie 偶ywe istoty z miasteczka, gromady ptak贸w, stada ps贸w, grupki dzieci i jelenie, skacz膮ce w nagiej ci偶bie ludzkiej, pod膮偶aj膮cej za parad膮 aut. 艢wiat艂o przyblad艂o. Zm臋czone s艂o艅ce, jak gdyby zdenerwowane, 偶e b臋dzie musia艂o zoba-czy膰, co zrobi臋 z tym miasteczkiem, wycofa艂o si臋 za zwoje karminowych chmur, wyciekaj膮cych spoza s艂onecznej tar-czy. Nad poro艣ni臋tymi tropikaln膮 ro艣linno艣ci膮 dachami za-wis艂o 艣wiat艂o, k艂ad膮c si臋 tak偶e na pi贸rach flaming贸w i pa-pug. Shepperton zmieni艂o si膮 w rozgor膮czkowany ogr贸d zoologiczny. Ta sama niesamowita glazura kry艂a nasycone cia艂a skacz膮cych w rzece ryb i piersi m艂odych dziewcz膮t, podtrzymuj膮cych mi nogi, gdy sta艂em na dachu taks贸wki. Poprzez ptasi 艣wiergot us艂ysza艂em helikopter, przelatu-j膮cy nad wi膮zami i rzek膮. Oboj臋tna maszyna przedziera艂a si臋 z trudem przez bledn膮ce 艣wiat艂o. Terkocz膮ce 艣mig艂a he-likoptera wzbija艂y w g贸r膮 burz膮 li艣ci i owad贸w. Trzyma艂em mocno swoje nakrycie g艂owy i czu艂em nacisk 艣migie艂, ale maszyna zmieni艂a kierunek lotu i powlok艂a si膮 z powrotem nad rzek膮. W ca艂ym parku ptaki powoli opada艂y z nieba. Trac膮c w zmiennym powietrzu punkt oparcia, helikopter ze艣lizgn膮艂 si膮 bokiem ponad dach ko艣cio艂a. Silnik maszyny pracowa艂 w艣ciekle na najwy偶szych obrotach. Bia艂e d艂onie pilota szarpa艂y dr膮偶ki sterownicze jak race zdenerwowane-go 偶onglera.
Parada samochod贸w przystan膮艂a w nie艂adzie. Po艣r贸d k贸艂 pojazd贸w p膮dzi艂y psy i jelenie, a nagie dzieci podbiega艂y do matek, potykaj膮c si膮 o 偶a艂o艣nie wygl膮daj膮ce ptaki, kt贸-rych cia艂a kry艂y teraz ziemi膮. Tysi膮ce p艂atk贸w, wyrwanych z wiklinowych skrzyde艂, tworzy艂y wrz膮cy ob艂ok wok贸艂 na-szych g艂贸w.
- Pani doktor, prosz膮 wraca膰! - Stary 偶o艂nierz rzuci艂 si膮 naprz贸d, wymachuj膮c lask膮. Szarpa艂em swoje nakrycie g艂o-wy, kt贸re sta艂o si膮pot膮偶nym szybowcem, usi艂uj膮cym unie艣膰 mnie w przestworza. W wirze p艂atk贸w ujrza艂em, 偶e cen-trum parku zosta艂o przekszta艂cone w awaryjne l膮dowisko. Miriam St. Cloud z pomoc膮 Davida, Rachel i Jamiego wy-znacza艂a pochodniami kr膮g 艣wiate艂 na otwartej trawiastej przestrzeni.
Zszed艂em z dachu taks贸wki, chwiej膮c si臋 pod ci臋偶arem kostiumu. Munsztuk dusi艂 mnie, nie mog艂em wi臋c krzycze膰 do Miriam, gdy zdj臋艂a sw贸j bia艂y kitel i zacz臋艂a wyma-chiwa膰 nim szale艅czo w stron臋 oddalaj膮cego si臋 helikop-tera.
Lecz teraz powietrze znajdowa艂o si臋 pod moj膮 kontrol膮. Ci膮gn膮c za sob膮 t艂um, bieg艂em przez ch艂ostany p艂atkami kwiat贸w trawnik. Obok p臋dzi艂y setki nagich ludzi, kt贸rzy oczyszczali dla mnie przej艣cie i pokrzykiwali co艣 do za艂ogi helikoptera, kiedy nieszcz臋sna maszyna zap臋dzi艂a si臋 w tornadzie p艂atk贸w z powrotem na nasz brzeg rzeki. W mro-ku wirowa艂y strz臋py bambus贸w, wikliny i koronek. Niesiony teraz na ramionach mieszka艅c贸w, korow贸d plat-form ruszy艂 naprz贸d, jak gdyby 偶egluj膮c poprzez krwaw膮 mg艂臋.
Poczu艂em, 偶e ci臋偶ar mojego nakrycia g艂owy zel偶a艂 i ode-rwa艂em si臋 stopami od ziemi. Wkracza艂em znowu w rze-czywisty czas, prowadz膮c moich wiernych do ko艣cio艂a. Roz-postar艂em ramiona i pop艂yn膮艂em naprz贸d w kostiumie ol-brzymiego ptaka, a Miriam St. Cloud zwr贸ci艂a si臋 do mnie twarz膮 w kr臋gu 艣wiat艂a.
- Blake! - zawo艂a艂a w艣r贸d b艂ysk贸w fleszy aparat贸w fo-tograficznych, przekrzykuj膮c terkot helikoptera. - Jeste艣 martwy, Blake!
Pr贸bowa艂a os艂ania膰 dzieci, kt贸re czepia艂y si臋 jej sp贸dni-cy, i wymachiwa艂a swoim bia艂ym kitlem, jak gdyby chcia艂a odstraszy膰 zbli偶aj膮cego si臋 diab艂a, z kt贸rym b臋dzie musia艂a kopulowa膰. Spo艣r贸d wszystkich ludzi w Shepperton tylko ona wiedzia艂a, 偶e b臋dzie ze mn膮 sp贸艂kowa膰 po raz ostatni.
Helikopter wycofa艂 si臋 nad podmok艂膮 艂膮k臋 za rzek膮. Nie-siony w stron臋 ko艣cio艂a, widzia艂em, jak biegn膮cy t艂um zwali艂 Miriam z n贸g. Przykl臋k艂a na trawie, gdzie dopad艂a j膮 grup-ka m艂odych kobiet, sekretarek, kt贸re rado艣nie zerwa艂y z niej ubranie i przystroi艂y jej g艂ow臋 pi贸rami.
Sun臋li艣my razem nad parkiem na ob艂oku p艂atk贸w i przez otwarte okna wp艂yn臋li艣my do ko艣cio艂a.
Zawis艂em nago obok Miriam St. Cloud. Oboje byli艣my w kostiumach ptak贸w, a nasze stopy unosi艂y si臋 zaledwie kilka cali nad ods艂oni臋tym o艂tarzem. Naw臋 wype艂niali od-daj膮cy nam cze艣膰 mieszka艅cy Shepperton, zbici w groma-d臋 obj臋tych w u艣cisku postaci. Szybowali w przej艣ciu, trzy-maj膮c si臋 pod ramiona, i z rozkosz膮 filmowali si臋 wzajem-nie podczas swojego ostatniego lotu. By艂em ju偶 got贸w, by wch艂on膮膰 ich w hosti臋 mojego cia艂a. Potrzebowa艂em tych cia艂, 偶eby podtrzymywa艂y mnie w locie i da艂y mi moc, dzi臋-ki kt贸rej m贸g艂bym wyruszy膰 st膮d w 艣wiat, a potem oble-cie膰 ca艂膮 planet臋, zespalaj膮c si臋 ze wszystkimi 偶ywymi stwo-rzeniami, a偶 wreszcie wch艂on膮艂bym w siebie wszystkie 偶ywe istoty, wszystkie ryby i ptaki, wszystkich rodzic贸w i dzieci, ja, jeden chimeropodobny b贸g, kt贸ry zjednoczy w sobie wszelkie 偶ycie.
Miriam St. Cloud wisia艂a obok mnie z zamkni臋tymi ocza-mi, jak marzycielka, unosz膮ca si臋 w najg艂臋bszym transie. Po naszym 艣lubie mia艂em j膮 zna膰 ju偶 tylko jako jedno ze 艣wiate艂ek w moich ko艣ciach.
Wyci膮gn膮艂em r臋ce, 偶eby u艣ciska膰 j膮 po raz ostatni. Ale w momencie gdy, spojrza艂em w jej u艣pione oczy, w drzwiach ko艣cio艂a pojawi艂 si臋 Stark ze strzelb膮 w r臋ku. Podni贸s艂 wzrok na wiernych, kr膮偶膮cych w mroku nawy dziesi臋膰 st贸p nad jego g艂ow膮, i przypatrzy艂 si臋 olbrzymim, ptasim kostiumom, kt贸re Miriam i ja d藕wigali艣my na ra-mionach. Jego pokryta plamkami potu twarz nie wyra偶a艂a nic, ale Stark rusza艂 si臋 偶wawo, jak gdyby decyzja dojrza艂a w nim ju偶 dawno. Podni贸s艂 strzelb臋, wycelowa艂 najpierw w Miriam, a potem we mnie, i przestrzeli艂 nam piersi.
213
Po raz drugi w tym tygodniu spad艂em na ziemi臋. Le偶a-艂em konaj膮cy u st贸p o艂tarza w艣r贸d pi贸r mojego skrzydlate-go nakrycia g艂owy, a w g贸rze ko艂ysa艂y si臋 coraz d艂u偶sze wst臋gi mojej ci膮gle unosz膮cej si臋 w powietrzu krwi.
32
UMIERAJ膭CY LOTNIK
Przesiedzia艂em tak ca艂膮 noc, oparty o o艂tarz w opusz-czonym ko艣ciele. Kwiaty i pi贸ra mojego nakrycia g艂owy kr臋powa艂y mi ramiona. Nie mog艂em si臋 ruszy膰, podci膮gn膮-艂em wi臋c bezradnie nogi pod siebie. Niedaleko, ale poza zasi臋giem moich r膮k, Miriam St. Cloud le偶a艂a na wznak na kamiennej posadzce. Jej zbiela艂a sk贸ra, z kt贸rej kula Starka wyssa艂a wszystkie rumie艅ce, przybra艂a koszmarny, szklisty odcie艅, jak gdyby krew z delikatnych naczy艅 jej policzk贸w wypar艂a ropna, 偶贸艂ta woskowina. Kilka minut po p贸艂nocy w膮skie wargi Miriam rozchyli艂y si臋, tworz膮c szerokie roz-warcie - milcz膮ce upomnienie, wykrzyczane do mnie przez martw膮 lekark臋.
Na pocz膮tku, kiedy le偶eli艣my obok siebie w naszych na-kryciach g艂贸w, mia艂em nadziej臋, 偶e Miriam jeszcze 偶yje. Kule ze strzelby Starka przebi艂y nam serca, ale ja ju偶 wie-dzia艂em, 偶e nie zabije mnie nigdy ani Stark, ani ktokolwiek inny spo艣r贸d mieszka艅c贸w miasteczka. My艣la艂em, 偶e moja odporno艣膰 udzieli si臋 tak偶e Miriam. Ale potem poczu艂em w ciemno艣ci, 偶e zmienia si臋 zapach jej cia艂a - wyra藕na, ostra wo艅 potu i strumyczka gor膮cej, kobiecej krwi, ust膮pi-艂a ple艣ni pospolitej 艣mierci.
Wsz臋dzie doko艂a le偶a艂y odpryski witra偶y: okruchy apo-sto艂贸w, 艣wi臋tych ludzi i zwierz膮t, w kt贸rych odbija艂y si臋 skacz膮ce w g贸r臋 p艂omienie dziesi膮tek ognisk. Przez otwar-te drzwi ko艣cio艂a ujrza艂em d偶ungl臋, p艂on膮c膮 w ciep艂ym, nocnym powietrzu. Tysi膮ce przera偶onych ptak贸w zadygo-ta艂o ze strachu w ga艂臋ziach figowca, kiedy mieszka艅cy Shep-perton pod艂o偶yli ogie艅 pod stos drewna w艣r贸d korzeni. W ca艂ym miasteczku ludzie zrywali winoro艣le i pn膮cza z dach贸w swoich domostw. Wysysali te偶 paliwo z samocho-d贸w i oblewali benzyn膮 palmy i tamaryszki, rosn膮ce w ich ogrodach.
Przez ca艂膮 noc przemierzali stadami miasto, r膮bi膮c sie-kierami tropikalny las, kt贸ry mi艂o艣ciwie dla nich stworzy-艂em. S艂ysza艂em krzyki fu艂mar贸w, pohukiwanie przera偶onych s贸w i p艂aczliwe skargi jeleni. Szkielet skrzydlatej istoty, wisz膮cy na 艣cianie zakrystii, dr偶a艂 w p艂omieniach, jak gdyby prastary cz艂owiek-ptak, wydobyty z dna rzeki, chcia艂 wyrwa膰 si臋 z muzealnej gabloty i odlecie膰 w nocn膮 dal.
Zanim nadszed艂 艣wit, serpentyny mojej krwi przez wiele godzin opada艂y na ziemi臋 - przypomina艂y d艂ugie chwasty, wyrastaj膮ce z rany na mojej piersi albo barwne banderille, tkwi膮ce w ciele konaj膮cego byka. Wystrzelona przez Star-ka kula dum-dum trafi艂a mnie w 艣rodek mostka, przebi艂a pier艣 i wysz艂a z drugiej strony, rozpryskuj膮c si臋 na sto ka-wa艂k贸w, z kt贸rych ka偶dy ni贸s艂 okruch mojego serca. Chocia偶 wci膮偶 jeszcze 偶y艂em, ogarn臋艂a mnie odr臋twia-j膮ca rozpacz. Wiedzia艂em, 偶e moje moce znikn臋艂y, a wraz z nimi zachwyt, jakim si臋 darzy艂em, i duma, kt贸r膮 czu艂em, b臋d膮c naczelnym b贸stwem tego ma艂ego kr贸lestwa, kiedy udowodni艂em swoje prawo do wkroczenia w 贸w prawdzi-wy 艣wiat, gdzie znalaz艂em si臋. na kr贸tko po przymusowym l膮dowaniu w Shepperton. I oto raz jeszcze zosta艂em 艣ci膮-gni臋ty z powietrza, dok艂adnie w chwili moich za艣lubin z Miriam St. Cloud.
Wiedzia艂em ju偶, 偶e jestem winien wielu przest臋pstw, i to nie tylko przeciwko istotom, kt贸re podarowa艂y mi drugie 偶ycie, lecz przeciw sobie samemu - pope艂ni艂em przest臋p-stwa arogancji i wyobra藕ni. Op艂akiwa艂em le偶膮c膮 obok m艂od膮 kobiet膮 i czeka艂em, podczas gdy moja krew opada艂a na ziemi臋.
O 艣wicie nadesz艂a grupa ob艂膮kanych lotnik贸w.
- To Blake! On jeszcze 偶yje!
- Nie dotykajcie go!
- Zawo艂a膰 tu Starka!
Przyprowadzi艂 ich stary 偶o艂nierz z lask膮. Wchodzili do ko艣cio艂a pojedynczo i wciskali si臋 plecami w kolumny w obawie, 偶e je艣li zbli偶膮 si臋 do mnie, zbije ich z n贸g jaki艣 szalony wir. Twarze sczernia艂y im od po偶ar贸w tropi-kalnego lasu, a d艂onie starli do krwi na trzonach swoich siekier. Podchodzili nie艣mia艂o, ksi臋gowi i urz臋dnicy ban-kowi, chowaj膮c si臋 za siebie. Zniszczyli ubrania, kt贸re no-sili poprzedniego dnia, a dzisiaj przebrali si臋 w kostiumy z艂upione w wytw贸rni. By艂a to mieszanina rozmaitych mun-dur贸w z powietrznej epopei - stare kombinezony, jakich u偶ywano do lot贸w w otwartym kokpicie, obszyte we艂n膮 kurtki i szerokie w ramionach mundury pilot贸w linii pasa-偶erskich.
Stark przyjecha艂 i rozepchn膮艂 ich, gdy wpatrywali si臋 we mnie, wznosz膮c niepewnie siekiery w 艣wietle brzasku. Ja-sne w艂osy opada艂y mu swobodnie na ramiona. By艂 ubrany w l艣ni膮cy, obcis艂y kombinezon pilota szturmowego helikop-tera. Wydawa艂o mi si臋, 偶e 艣wiadomie odgrywa przerastaj膮-c膮 go pierwszoplanow膮 rol臋 anio艂a 艣mierci w filmie opo-wiadaj膮cym o powietrznym Armageddonie. Stan膮艂 w艣r贸d odprysk贸w szk艂a, mierz膮c do mnie ze strzel-by, got贸w wpakowa膰 mi nast臋pn膮 kul臋 w serce. - Istotnie, 偶yjesz, Blake. Wiem o tym. - M贸wi艂 cicho, niemal cierpliwym tonem. - A w ka偶dym razie nie umar-艂e艣... Widzia艂em ju偶 te oczy na pla偶y...
Zrozumia艂em, 偶e Stark nie jest ca艂kiem przekonany, ja-kobym straci艂 swoje moce, i na po艂y 偶ywi艂 nadziej臋, 偶e za-chowa艂em cho膰by tyle si艂y, by m贸g艂 mnie wykorzysta膰 w nadchodz膮cych wywiadach telewizyjnych. Chcia艂em pod-nie艣膰 r臋k臋 i przebaczy膰 mu, 偶e do mnie strzeli艂, ale nie mo-g艂em si臋 ruszy膰. Proporce mojej krwi wisia艂y wci膮偶 kilka cali nad ziemi膮, faluj膮c wok贸艂 jego st贸p, utrzymywane w g贸rze przez duchy dzieci, kt贸re w siebie wch艂on膮艂em. Stark odwr贸ci艂 si臋 ode mnie i zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰 Mi-riam St. Cloud. Cho膰 jej usta zia艂y 偶贸艂t膮 szczelin膮, a powie-ki Miriam obsiad艂y gnilne muchy, m艂oda kobieta, kt贸r膮 ko-cha艂em, by艂a wci膮偶 obecna w paciorkach wilgoci wok贸艂 li-nii jej w艂os贸w, w znamieniu ko艂o lewego ucha i bli藕nie pod brod膮, pochodz膮cej jeszcze z lat dziecinnych. Spracowane d艂onie Miriam kry艂y ran臋 w piersi, zaci艣ni臋te wok贸艂 roz-bryzgu zakrzep艂ej krwi jak r臋ce oblubienicy, trzymaj膮ce nie-oczekiwany bukiet mrocznych kwiat贸w, kt贸ry przypi膮艂 jej do piersi jaki艣 nieproszony go艣膰.
Stark przygl膮da艂 si臋 jej bez 艣ladu 偶alu, jak gdyby ocali艂 niebo nad Shepperton przed ptakiem o wiele bardziej nie-bezpiecznym ode mnie. Poj膮艂em, 偶e zabi艂 j膮, poniewa偶 ba艂 si臋, 偶e Miriam mog艂aby urodzi膰 moje dziecko -jak膮艣 z艂o-wrog膮, skrzydlat膮 istot臋, kt贸ra przynios艂aby im wszystkim zag艂ad臋.
Stark splun膮艂 na jej stopy i gestem nakaza艂 innym po-dej艣膰 bli偶ej.
- Dobrze... Wynie艣cie go na zewn膮trz. Ale uwa偶ajcie, gdyby pr贸bowa艂 lata膰.
Przezwyci臋偶yli w ko艅cu strach i wyci膮gn臋li mnie z ko-艣cio艂a. Za progiem u艂o偶yli mnie w drucianym w贸zku, kt贸ry zabrali z supermarketu. Kiedy przewozili mnie obok wy-tw贸rni - groteskowi lotnicy z martwym koleg膮 w skrzydla-tym nakryciu g艂owy - proporce mojej krwi dr偶a艂y w ch艂od-nym powietrzu. Stark bieg艂 przodem, unosz膮c strzelb臋 ku pos臋pnym drzewom, got贸w za艂atwi膰 ka偶dego ptaka, kt贸ry by艂by na tyle nieostro偶ny, 偶eby na niego spojrze膰. Wr贸ci艂 do mnie p臋dem i odepchn膮艂 starego 偶o艂nierza, kt贸ry tr膮ca艂 mnie lask膮 w g艂ow臋.
Nieprzyjaznym, ale pe艂nym szacunku tonem zamrucza艂:
- B臋dziesz lata艂, Blake. Ty lubisz lata膰. Naucz臋 ci臋 lata膰 na lotni.
Pod膮偶aj膮c wyludnionymi ulicami, min臋li艣my pomnik. Na chodnikach le偶a艂y dymi膮ce winoro艣le i pn膮cza, wygl膮-daj膮ce jak kawa艂ki zw臋glonego lontu, pozostawione przez zesp贸艂 miner贸w, kt贸ry nawiedzi艂 noc膮 Shepperton. G艂贸wn膮 ulic臋 pokrywa艂y tysi膮ce zbiela艂ych kwiat贸w, a po艣r贸d spla-mionych krwi膮 p艂atk贸w le偶a艂y wilgotne pi贸ra zmasakrowa-nych ptak贸w. Ramiona figowca zwiesza艂y si臋 wci膮偶 nad centrum miasta, ale liczne ogniska, rozpalone pod ci臋偶kimi konarami, zw臋gli艂y kor臋 drzewa. Mi臋dzy sczernia艂ymi ko-rzeniami sta艂y wypalone kad艂uby samochod贸w. Przed supermarketem zebra艂 si臋 niewielki t艂um - grup-ka m臋偶贸w o surowych twarzach, po艂膮czonych zn贸w ze swy-mi zszokowanymi ma艂偶onkami, a tak偶e dzieci i rodzic贸w, ubranych w najrozmaitsze cz臋艣ci garderoby, wyci膮gni臋te z puszek na 艣mieci i ognisk. Cisn臋li si臋 wok贸艂 mnie urz臋dni-cy i sprzedawcy sklepowi, kt贸rzy zaledwie kilka godzin wcze艣niej 偶eglowali rado艣nie wraz ze mn膮 wok贸艂 ko艣ciel-nej nawy.
Jaka艣 potargana m艂oda kobieta w poplamionej sadz膮 wie-czorowej sukni uderzy艂a mnie w twarz ostrymi palcami. - Gdzie jest Bobby? Zabra艂e艣 mi syna!
Wok贸艂 mnie rozwrzeszczeli si臋 te偶 inni ludzie, wykrzy-kuj膮cy imiona utraconych dzieci.
- On jeszcze 偶yje! Sp贸jrzcie na jego oczy! Stark odp臋dzi艂 ich ruchem strzelby i sam zacz膮艂 pcha膰 w贸zek w kierunku parkingu.
- Nie dotykajcie jego r膮k! Jest martwy!
Deptali chor膮giewki mojej krwi, wyp艂ywaj膮cej z serca niczym trzepocz膮cy w g贸rze ogon opad艂ego latawca. Stary 偶o艂nierz ci膮艂 wst臋gi krwi swoj膮 lask膮.
- Nie patrz na mnie, Blake! Bo wyr偶n臋 ci oczy! Po艣r贸d wysepek sprz臋tu gospodarstwa domowego i sy-pialnianych mebli rozbrzmiewa艂 teraz ch贸r g艂os贸w. - Odci膮膰 mu r臋ce! I stopy!
- Odci膮膰 mu cz艂onka!
- Nie dotykajcie go!
Sp艂ywaj膮c plwocinami, siedzia艂em bezradnie w w贸zku z poszarpanym nakryciem g艂owy, kt贸re opada艂o mi na ra-miona. Stark zerka艂 w g贸r臋, na parking. Wiedzia艂em, 偶e zamierza zrzuci膰 mnie z betonowego dachu, przekonany, 偶e tym razem spadn臋. Wi臋c nie domy艣la艂 si臋, 偶e ocalej臋, nawet je偶eli zrzuci艂by mnie z lotni?
- Stark, potrzebujemy go tutaj. — Stary 偶o艂nierz przy-trzyma艂 w贸zek, sprzeczaj膮c si臋 ze Starkiem. - Nigdy st膮d nie uciekniemy bez Blake'a.
Kiedy si臋 k艂贸cili, pow臋drowa艂em my艣lami do wn臋trza swoich ko艣ci, b艂膮dz膮c po moim wycie艅czonym ciele. Czu-艂em piek膮ce plwociny na policzkach i d艂oni, a wst臋gi krwi szarpa艂y moje serce, targane d艂o艅mi z t艂umu. Sta艂em si臋 to-temem 艣wi臋ta wiosny, pozszywanym w swojej w艂asnej krwi przez te umorusane, podniecone kobiety. Kiedy zn贸w si臋 zbudzi艂em, Stark pcha艂 w贸zek ulic膮. Klu-czyli艣my, skr臋caj膮c gwa艂townie w ponure boczne uliczki. W ca艂ym miasteczku wisia艂y na ogrodowych p艂otach szcz膮t-ki skrzydlatych nakry膰 g艂owy, jak gdyby nad Shepperton zestrzelono noc膮 jak膮艣 powietrzn膮 armad臋. Na progach do-m贸w siedzieli w kucki ludzie o wymizerowanych twarzach, pal膮c niewielkie ogniska z li艣ci palmowych. Niespokojne dzieci wycina艂y w korze palm jakie艣 dziwaczne has艂a. Zbli偶ali艣my si臋 do bambusowej palisady, za kt贸r膮 le偶a艂a otwarta droga, wiod膮c膮 do Londynu i na lotnisko. W nie-przebytej dot膮d le艣nej 艣cianie ogie艅 wypali艂 rozleg艂e szcze-liny. Obserwowali nas mieszka艅cy pobliskiej wioski, kt贸-rzy wstali z kurami, niew膮tpliwie zadziwieni widokiem t艂uszczy przebiera艅c贸w, pchaj膮cych w w贸zku poranione cia艂o skrzydlatego cz艂owieka.
Pognali艣my przez wy艂om w palisadzie. Gdy podniecone okrzyki wok贸艂 mnie zamar艂y, zn贸w ogarn臋艂o mnie uczucie, kt贸rego zazna艂em pierwszego dnia w Shepperton. - Dalej! Nie rezygnujcie! Dzi艣 wieczorem poka偶膮 nas w wiadomo艣ciach! - T艂uk膮c mnie strzelb膮 po g艂owie, Stark pop臋dza艂 zm臋czonych urz臋dnik贸w wraz z ich 偶onami i dzie膰-mi, ale oni kolejno dawali za wygran膮 i ustawali w tym zniech臋caj膮cym marszu. Dysz膮c ci臋偶ko, odwracali si臋 ku Shepperton, kt贸re zaczyna艂o si臋 od nich oddala膰 ni-czym mira偶, widoczny wiele mil dalej na po艂udnie. Poza wyznaczonym przez autostrad臋 obwodem le偶a艂y na hory-zoncie wiejskie domki z czerwonej ceg艂y, tworz膮c odleg艂膮 perspektyw臋, przywodz膮c膮 na my艣l wiktoria艅skie poczt贸w-ki.
Stark rzuci艂 strzelb臋 na w贸zek w poprzek moich n贸g i z krzykiem obrzydzenia skierowa艂 pojazd z powrotem ku Shepperton.
- Na razie mo偶esz nas tu zatrzyma膰, Blake - powiedzia艂 do mnie p贸艂g艂osem. - Ale zanim to si臋 wszystko sko艅czy, b臋dziesz jeszcze lata艂 dla stacji telewizyjnych... Przez nast臋pn膮 godzin臋 b艂膮kali艣my si臋 po Shepperton pos臋pnymi ulicami w d偶ungli. Siedzia艂em na wp贸艂 przy-tomny w sklepowym w贸zku, a wym臋czona trupa prowin-cjuszy w lotniczych strojach kluczy艂a po cz臋艣ciowo wylud-nionym mie艣cie. Ze Starkiem na czele pop臋dzili za stacj臋 benzynow膮 przez plac parkingowy, le偶膮cy zaledwie sto jar-d贸w od autostrady. Pokrzykuj膮c chrapliwie, sun臋li z tru-dem naprz贸d - niechlujna, lekka brygada, pchaj膮ca w贸zek po wyboistym gruncie niczym taran, kt贸rym mieli nadziej臋 rozbi膰 mury rzeczywisto艣ci, jak膮 opasa艂em Shepperton. Jed-nak po kilku sekundach wlekli si臋 ju偶 z trudem po najwi臋k-szym parkingu 艣wiata -jego pokryta popio艂em powierzch-nia si臋ga艂a widnokr臋gu, a samotne samochody dzieli艂y ca艂e mile pustych miejsc parkingowych.
Zn贸w odepchni臋ci, cofn臋li艣my si臋 do miasta. Budynek poczty i supermarket uformowa艂y si臋 wok贸艂 nas na nowo. Zdecydowany dowie艣膰, 偶e jego w艂adza nad now膮 czaso-przestrzeni膮 r贸wna si臋 mojej, Stark poprowadzi艂 nas za sklep meblowy, gdzie raz jeszcze zagubili艣my si臋 na niesko艅czo-nym obszarze, zastawionym meblami pokojowymi i kuchen-nymi, pokrytym archipelagami wysepek sprz臋tu gospodar-stwa domowego, ci膮gn膮cymi si臋 po lini臋 horyzontu, jak gdyby zawarto艣膰 wszystkich prowincjonalnych domostw na Ziemi zosta艂a wystawiona na sprzeda偶 w tej bezkresnej oa-zie wszech艣wiata.
— Co z ciebie za po偶ytek, Blake?
Wpad艂szy w rozpacz, Stark przesta艂 si臋 mn膮 intereso-wa膰. Zostawi艂 swoj膮 trup臋 przed wielopoziomowym par-kingiem, ruszy艂 ku figowcowi i zacz膮艂 strzela膰 na o艣lep w jego ga艂臋zie. Wycie艅czeni mieszka艅cy kucali wok贸艂 mnie w swoich lotniczych strojach, wyskubuj膮c pi贸ra martwych ar, kt贸re spoczywa艂y w艣r贸d wilgotnych kwiat贸w. Odcho-dzili kolejno, a偶 w pobli偶u pozosta艂 ju偶 tylko stary 偶o艂nierz 222 z lask膮. Zanim odszed艂, chwyci艂 r膮czk臋 w贸zka i zepchn膮艂 mnie w d贸艂 ulicy, gdzie wpad艂em prosto na ogrodzenie oka-laj膮ce pomnik.
33
OCALENIE
呕y艂em i by艂em martwy.
Przele偶a艂em ca艂y dzie艅 w strz臋pach mojego skrzydlate-go nakrycia g艂owy, po艣r贸d 偶贸艂kn膮cych wie艅c贸w u st贸p po-mnika. Wypad艂em z w贸zka na kamienne stopnie, a propor-ce mojej krwi owin臋艂y si臋 wok贸艂 obelisku, pieszcz膮c na-zwiska kobiet i m臋偶czyzn z Shepperton, kt贸rzy zgin臋li w wojnach za sw贸j kraj. Nie mog膮c si臋 ruszy膰, czeka艂em na pani膮 St. Cloud i ojca Wingate, 偶eby przyszli i opatrzyli mi ran臋, ale ksi膮dz i matka Miriam opu艣cili mnie. Widzia艂em ich po drugiej stronie parku - ojciec Wingate pociesza艂 pa-ni膮 St. Cloud, kiedy wyszli z zakrystii, gdzie le偶a艂a Miriam. Zrozumia艂em, 偶e postanowili jej nie grzeba膰, dop贸ki nie umr臋 raz jeszcze.
Tymczasem 艣wiat zewn臋trzny zdawa艂 si臋 zapomnie膰 o Shepperton. Samochody sun臋艂y autostrad膮 w kierunku Lon-dynu, a kierowcy i pasa偶erowie chyba nie zdawali sobie sprawy z istnienia tego miasteczka, jak gdyby otaczaj膮cy Shepperton mentalny parawan odbija艂 tylko ich przelotne my艣li.
Wilgotnym popo艂udniem na usmolone dymem domy spad艂 s艂aby deszcz, kt贸rego krople skapywa艂y z poczernia-艂ych pn膮czy i palm. S艂ysza艂em, jak Stark w艂贸czy si臋 po uli-cach ze swoj膮 strzelb膮, zabijaj膮c te nieliczne ptaki, kt贸re o艣mieli艂y si臋 opu艣ci膰 swoje kryj贸wki.
Mieszka艅cy Shepperton skryli si臋 w sypialniach, ale o zmierzchu pod pomnikiem zebra艂a si臋 grupka kobiet, kt贸re zacz臋艂y obrzuca膰 mnie wyzwiskami. By艂y to matki dzieci, kt贸re wch艂on膮艂em w siebie, matki tych dziewcz膮t i ch艂op-c贸w, kt贸rych odleg艂e dusze przebiega艂y mroczne galeryjki g艂臋bin mojego cia艂a i kt贸re utrzymywa艂y mnie przy 偶yciu. Kobiety przynios艂y ze sob膮 艣mieci w plastikowych torbach. Porozrywa艂y swoje kombinezony lotnicze a偶 po pas, a po-tem obrzuci艂y mnie gradem odpadk贸w i ciska艂y we mnie martwymi ptakami.
Cho膰 mnie nienawidzi艂y, cieszy艂em si臋, 偶e nauczy艂em je lata膰. Dzi臋ki mnie dowiedzia艂y si臋, jak by膰 kim艣 wi臋cej ni偶 sob膮, jak przybra膰 posta膰 ptaka, ryby albo ssaka, i dzi臋ki mnie wkroczy艂y na kr贸tko w 艣wiat, gdzie mog艂y zespoli膰 si臋 ze swoimi bra膰mi, przyjaci贸艂mi, m臋偶ami i dzie膰mi. Le偶a艂em u ich st贸p, skr臋powany skrzydlatym nakryciem g艂owy. Serpentyny mojego serca wznios艂y si臋 w zimnym powietrzu i trzepota艂y im w twarze, jak zagubione duchy syn贸w i c贸rek tych ludzi.
Wieczorem zobaczy艂em lica trojga upo艣ledzonych dzie-ci, kt贸re przygl膮da艂y mi si臋 w wilgotnym 艣wietle - wygl膮-da艂y jak ma艂e ksi臋偶yce, kt贸re okr膮偶aj膮 si臋 w milczeniu. Kucn臋艂y po艣r贸d martwych kwiat贸w i ar, 偶eby bawi膰 si臋 wst臋-gami mojej krwi. Rachel pie艣ci艂a je, mrugaj膮c w zachwycie niewidomymi oczami, i pr贸bowa艂a odczyta膰 ich tajemni-cze kody niczym enigmatyczne wiadomo艣ci z innego wszech艣wiata, zapisane na telegraficznej ta艣mie mojego serca. David wpatrywa艂 si臋 ponuro w umieraj膮c膮 d偶ungl臋, kryj膮c膮 frontony sklep贸w, zaintrygowany ich bezcelow膮 przemian膮. Tymczasem Jamie na艣ladowa艂 mnie i przygar-nia艂 do piersi mokre maki, wyciskaj膮c z nich palcami sok. Raz podczo艂ga艂 si臋 bli偶ej i po艂o偶y艂 mi przy g艂owie martw膮 wron臋, ale wiedzia艂em, 偶e nie chcia艂 by膰 okrutny. Po prostu sta艂em si臋 kalek膮, tak jak on.
Pod os艂on膮 nocy dzieci o偶ywi艂y si臋 i wci膮gn臋艂y mnie z powrotem na w贸zek. Rachel wali艂a mnie pi臋艣ciami w nogi, usi艂uj膮c przywr贸ci膰 je do 偶ycia.
Na mrocznych ulicach jarzy艂 si臋 blask ognisk, bij膮cych pod niebo z g贸rnych taras贸w wielopoziomowego parkingu. Dzieci powioz艂y mnie spiesznie za opuszczon膮 klinik臋 i dalej, ku swojej tajemnej 艂膮ce.
W szarym 艣wietle zauwa偶y艂em bia艂y kszta艂t samolotu, kt贸ry zbudowa艂y mi nad grobem.
34
MGIE艁KA MUCH
Tak wi臋c dzieci zabra艂y mnie, 偶ebym zamieszka艂 w gro-bie. Siedzia艂em jak strach na wr贸ble w wype艂nionej kwia-tami mogile, wy艣cie艂anej martwymi ptakami, otoczony szcz膮tkami mojego nakrycia g艂owy, trzymaj膮cego si臋 wci膮偶 na ramionach i paskach pod moj膮 brod膮. Po obu stronach grobu le偶a艂y skryte w ciemno艣ci kawa艂ki skrzyde艂 cessny, kt贸re wraz z fragmentami jej przedniej szyby i ogona two-rzy艂y prymitywny kad艂ub. Nawet jedno 艣mig艂o zosta艂o wy-rwane z dna koryta rzeki i wywleczone na 艂膮k臋. Spoczywa-艂o teraz na trawie u moich st贸p niczym pogi臋ty i zardzewia-艂y miecz.
W cienistej altanie siedzia艂y dzieci, przypominaj膮ce u艂omne cherubiny w ogrodzie przy kostnicy. Nad Shepper-ton osiad艂y niemal dotykalne wyziewy. Drzewa skry艂 bal-dachim mroku, jak gdyby nad umieraj膮c膮 d偶ungl膮 rozci膮-gn膮艂 si臋 ca艂un szaro艣ci. 艢wiat艂o nie sp艂ywa艂o ju偶 ze wszyst-kich li艣ci. Ptaki milcza艂y, schowane w艣r贸d wi臋dn膮cych or-chidei i magnolii, kt贸rych p艂atki przybra艂y w 艣mierci r贸w-nie woskowe oblicze, jak policzki Miriam St. Cloud. W g贸rze 艂opota艂y poszarpane 偶agle ciemnych skrzyde艂. Na przy膰mionym niebie zbiera艂y si臋 s臋py. L膮dowa艂y na po偶贸艂k艂ej trawie, by karmi膰 si臋 padlin膮 wymordowanych ptak贸w. Na le偶膮cym przede mn膮 艣migle przysiad艂 ma艂y s臋p p艂owy, zaciskaj膮c szpony wok贸艂 obosiecznego miecza. Wsz臋dzie doko艂a pojawia艂a si臋 makabryczna ro艣linno艣膰, a w trawie buszowa艂y dziwne drapie偶niki. W臋偶e wspina艂y si臋 na brzegi strumyka. Plaga paj膮k贸w rozsnuwa艂a na drzewach ropne sieci, os艂aniaj膮c martwe kwiaty srebrnymi ca艂unami, a zbite w aureol臋 bia艂e muchy 偶erowa艂y nad grobem. Kiedy 艂膮k臋 wype艂ni艂 艣wit, ujrza艂em dzierzb臋, kt贸ra atakowa艂a ostat-nie kolibry, wbijaj膮c je na ciernie kolczastych krzew贸w. Shepperton sta艂o si臋 obmierz艂e, poniewa偶 zatru艂a je p艂y-n膮ce ze mnie rozpacz. Zaraz po brzasku powr贸ci艂y dzieci. W nadziei, 偶e przywr贸ci mnie do 偶ycia, Jamie po raz pierw-szy przyni贸s艂 mi 偶ywego ptaka - by艂 to zmaltretowany ru-dzik, kt贸rego ch艂opiec pu艣ci艂 wolno w trawie. Dzieci by艂y nazbyt wystraszone, 偶eby do mnie podej艣膰, przykucn臋艂y wi臋c w roj膮cej si臋 od wszy trawie. Jamie pohukiwa艂 偶a艂o艣nie sam do siebie, kryj膮c g艂ow臋 w ramionach przed kr膮偶膮cymi w g贸rze s臋pami, kt贸re czeka艂y, by po偶re膰 moje cia艂o, cho膰 z niego w艂a艣nie powsta艂y. David zakry艂 d艂o艅mi oczy Rachel, obawiaj膮c si臋, 偶e nawet 艣lepota nie uchroni dziewczynki przed widokiem tych wszystkich okropno艣ci. Po bladych ulicach b艂膮ka艂o si臋 kilka os贸b, przebranych nadal w stroje lotnik贸w. Miasteczko pilot贸w umiera艂o przeze mnie, a ja z kolei umiera艂em przez nich.
A jednak wci膮偶 jeszcze 偶y艂em.
Na 艣rodku parku s臋py szarpa艂y zw艂oki pad艂ych jeleni. Stadko ciemnych padlino偶erc贸w obsiad艂o dystrybutory na stacji benzynowej, a ich przyw贸dca po偶era艂 martwego psa. Szary wiatr porusza艂 tysi膮cami zmia偶d偶onych kwiat贸w, podczas gdy ludzie cofali si臋 przed ptakami, obserwuj膮c je w odr臋twieniu z prog贸w swoich dom贸w. Uzbrojeni w no偶e i ogrodowe wid艂y, wpatrywali si臋 uwa偶nie w g艂膮b parku, gdzie traw臋 kry艂y cia艂a zdychaj膮cych jeleni. W艣r贸d wycie艅-czonego stada sta艂 na chwiejnych nogach pojedynczy sa-miec.
Czeka艂em, a偶 przyjedzie policja, kt贸ra mnie uratuje, bo chcia艂em si臋 ju偶 przyzna膰, 偶e ukrad艂em cessn臋. Ale 艣wiat utraci艂 zainteresowanie Shepperton, jak gdyby kto艣 rozsta-wi艂 niewidzialne parawany wok贸艂 miasteczka. Odjecha艂y ostatnie radiowozy, a za艂ogi telewizyjnych woz贸w transmi-syjnych pakowa艂y sprz臋t.
Tego popo艂udnia nie przylecia艂y 偶adne helikoptery. Od strony usch艂ych wi膮z贸w dobieg艂y mnie podniesione g艂osy. To grupa my艣liwych ze Starkiem na czele wraca艂a z wyprawy nad rzek臋, ci膮gn膮c przez martwe klomby skrwa-wione cia艂o mor艣wina. Mi臋dzy krzakami potarganych ro-dodendron贸w ujrza艂em podekscytowan膮 twarz i rozczochra-ne w艂osy Starka. By艂 splamiony krwi膮. Powiesi艂 zwierz臋 na haku przed sklepem rze藕niczym nieopodal pomnika ofiar wojny. Kiedy z bocznych uliczek nadbieg艂y wyg艂odnia艂e gospodynie domowe, Stark wszed艂 na blaszan膮 bary艂k臋 i zacz膮艂 wycina膰 steki z mi臋sa mor艣wina.
Masakra nad rzek膮 trwa艂a ca艂e popo艂udnie. Wilgotna tra-wa w parku zrobi艂a si臋 艣liska od krwi i 艂usek. Banda mor-derc贸w, operuj膮ca z pontonu Starka, zak艂uwa艂a delfiny, mor艣winy, wargacze i 艂ososie - tak krwawi lotnicy m艣cili si臋 na stworzeniach innego 偶ywio艂u. Brodz膮c po pas w wo-dzie, Stark zat艂uk艂 na 艣mier膰 bia艂ego miecznika, usi艂uj膮ce-go ukry膰 si臋 w zatopionym samolocie. S艂ysza艂em w grobie, jak przyzywa mnie ostatnie 艣wiate艂ko jego ducha. Tego popo艂udnia kwiaty i pi贸ra ulic Shepperton sp艂yn臋-艂y krwi膮. 呕膮dni po偶ywienia mieszka艅cy t艂oczyli si臋 w skle-pach rze藕niczych, domagaj膮c si臋 z wrzaskiem surowego mi臋sa, pi臋trz膮cego si臋 na ladach, przy kt贸rych Stark i jego lotnicy rozdawali ludziom moje cia艂o.
W grobie zaroi艂o si臋 od w艣ciekle bzycz膮cyc艂i owad贸w - padlino偶eme osy 艂ama艂y sobie skrzyd艂a, cisn膮c si臋 偶ar艂ocz-nie wok贸艂 martwych ptak贸w, a z mojej sk贸ry zerwa艂a si臋 mgie艂ka much, kt贸ra osiad艂a na wszystkich 偶ywych i mar-twych stworzeniach w Shepperton.
35
OGNISKA
W臋偶e pe艂z艂y ty艂em przez ponur膮 艂膮k臋. Ptaki fruwa艂y do g贸ry nogami mi臋dzy umieraj膮cymi drzewami. Dziesi臋膰 st贸p od mojego grobu wyg艂odnia艂y pies zw臋szy艂 w艂asne 艂ajno, po czym przysiad艂 na ziemi i wch艂on膮艂 je w siebie 偶ar艂ocz-nie.
Moja krew unosi艂a si臋 z otwartego serca wst臋gami czar-nej krepy, kt贸rej serpentyny ci膮gn臋艂y si臋 w g艂膮b mrocznie-j膮cego lasu. W膮t艂e drzewa pokrywa艂 dziwny grzyb, karmi膮-cy si臋 azotowym powietrzem. Nad parkiem zawis艂y obrzy-dliwe miazmaty, deformuj膮ce wi臋dn膮ce kwiecie. Siedzia-艂em w kokpicie samolotu, pe艂nego martwych ptak贸w. Ze wszystkich stron otacza艂 mnie ogr贸d nowotwor贸w. 艢mier膰 wybieg艂a ze mnie na milcz膮c膮 艂膮k臋 i ruszy艂a na ulice miasteczka. Nas艂uchiwa艂em s艂abego nawo艂ywania mieszka艅c贸w, kt贸rzy urz膮dzili sobie polowanie i wybijali ostatnie ptaki w lesie.
P贸藕nym popo艂udniem w altanie pojawi艂 si臋 jelonek, kt贸ry podszed艂 do grobu, chwiej膮c si臋 na ko艣cistych jak szkielety nogach. Wpatrywa艂 si臋 we mnie rozbieganymi oczami, nie mog膮c skupi膰 wzroku na mojej rozp艂ywaj膮cej si臋 twarzy, a po chwili po艂o偶y艂 si臋 w ciemnej trawie. Pod okiem s臋p贸w, siedz膮cych na ga艂臋ziach nad moj膮 g艂ow膮, zacz臋艂y groma-dzi膰 si臋 wok贸艂 mnie inne zwierz臋ta - ostatnie ocala艂e stwo-rzenia z tego ma艂ego raju, kt贸ry przynios艂em miasteczku. Po艣r贸d mak贸w znalaz艂 si臋 cocker-spaniel, suczka, kt贸ra przysiad艂a, skoml膮c, obok 艣mig艂a cessny. Leciwy szympans, kt贸rego nakarmi艂em, gdy Stark porzuci艂 sw贸j ogr贸d zoolo-giczny, przykucn膮艂 w trawie, bij膮c si臋 r臋kami po g艂owie, jak gdyby w ten spos贸b chcia艂 wtr膮ci膰 prawdziwy 艣wiat z powrotem na 艂膮k臋. Ostatnia przybieg艂a z przyziemnym sze-lestem ma艂pka, kt贸ra wdrapa艂a si臋 na kad艂ub i uporczywie przygl膮da艂a mi si臋 olbrzymimi oczami przez p臋kni臋t膮 szy-b臋 samolotu.
Zwierz臋ta przysz艂y, 偶ebym je uzdrowi艂 -ja, kt贸ry us艂a-艂em ulice kwiatami i nakarmi艂em zwierz臋ta owocami chle-bowca. Siedzia艂em w kokpicie mogi艂y, wci膮偶 nie mog膮c si臋 ruszy膰. Czu艂em, 偶e zamro偶one 偶y艂y w moich ramionach s膮 jak z grafitu. Wycie艅czone niebo roz艣wietla艂y ogniska, w kt贸rych mieszka艅cy palili d偶ungl臋, porastaj膮c膮 ich sklepy i domostwa.
Widzia艂em tak偶e cz艂onk贸w mojej rodziny - wygl膮dali jak duchy, stoj膮ce na wy艣nionym trawniku, i obserwowali mnie spod rezydencji St. Cloud贸w. Ojciec Wingate w nie-skazitelnie czystej sutannie sta艂 w przesi膮kni臋tej krwi膮 tra-wie. Jego twarz i r臋ce by艂y wychudzone, i zrozumia艂em, 偶e g艂odzi艂 si臋 specjalnie, by uchroni膰 przede mn膮 swoje cia艂o. By艂y z nim dzieci - Rachel spa艂a na stoj膮co, wspar艂szy g艂o-w臋 na ramieniu Davida. W otwartym oknie mojej sypialni ujrza艂em pani膮 St. Cloud o bladym, wymizerowanym do ko艣ci obliczu. Jej szara koszula nocna przypomina艂a ca艂un, jak gdyby pani St. Cloud wsta艂a z 艂o偶a bole艣ci i chcia艂a mnie poprosi膰, 偶ebym umar艂.
Nawet Stark zaj膮艂 swoje miejsce w jednym z wagoni-k贸w diabelskiego ko艂a. Mia艂 na szyi klamr臋 barwnej girlan-dy z kolorowych ar i wpatrywa艂 si臋 w zardzewia艂y ponton, zacumowany nad cessn膮 i splamiony krwi膮, kt贸ra zdawa艂a si臋 wycieka膰 z kokpitu samolotu.
Wszyscy czekali, a偶 umr臋 i ich wyzwol臋. Przypomnia-艂em sobie obraz zag艂ady, kt贸ry zobaczy艂em, kiedy wydosta-艂em si臋 z samolotu, wizj臋 w艂asnej 艣mierci pod roz艣wietlo-nym ogniskami niebem. Pomimo tylu wysi艂k贸w, by udo-wodni膰, kim jestem, sta艂em si臋 trupem osadzonym w gro-bie.
Spaniel przysun膮艂 si臋 bli偶ej, chc膮c mi odebra膰 resztki si艂. Szympans u艂o偶y艂 si臋 na boku w trawie, wbijaj膮c we mnie wzrok. Nie zwracaj膮c na nich uwagi, nas艂uchiwa艂em prze-ra藕liwych krzyk贸w padlino偶erc贸w. Us艂ysza艂em gdzie艣 bli-sko trzepot s臋pich skrzyde艂 i spojrza艂em za rzek臋 w nadziei, 偶e przyb臋dzie stamt膮d helikopter, aby mnie ocali膰. Poddawszy si臋 rozpaczy, postanowi艂em umrze膰.
36
SI艁A
Cho膰 umiera艂em, poczu艂em przyp艂yw si艂. Serce 艣ciska艂a mi nieznana d艂o艅. Delikatnie ugniata艂a porozrywane komory, u艂atwiaj膮c przep艂yw krwi. Moja sk贸ra sta艂a si臋 cieplejsza, a zmro偶onymi naczyniami zacz臋艂a zn贸w kr膮偶y膰 krew. W ko艅cu zdo艂a艂em unie艣膰 prawe rami臋. Gdy wyci膮gn膮-艂em r臋k臋 do siedz膮cego wy偶ej na ga艂臋zi s臋pa, zach臋caj膮c go, by karmi艂 si臋 moim cia艂em, poczu艂em zn贸w wok贸艂 ser-ca u艣cisk nieznanej d艂oni, a potem ujrza艂em twarz starego szympansa i ciemno艣膰 w jego szeroko otwartych oczach. Na moment przed 艣mierci膮 ma艂py poczu艂em w piersi kolej-ny przyp艂yw si艂, jak gdyby wszczepiono mi serce zwierz臋-cia. Usiad艂em, a moja pier艣 dudni艂a w rytm dziwacznego t臋tna. Zobaczy艂em ostatnie wierzgni臋cie n贸g jelenia i m贸j puls przyspieszy艂, gdy krew zdychaj膮cego rogacza zosta艂a przetoczona w moje 偶y艂y.
Spojrza艂em na swoj膮 nago艣膰 pod obszarpanym kombi-nezonem. Moja sk贸ra straci艂a odcie艅 popio艂u, a kiedy d藕wig-n膮艂em w g贸r臋 nakrycie g艂owy, proporce krwi oderwa艂y si臋 od moich blizn i zatrzepota艂y w locie w艣r贸d potarganych, mak贸w.
Rana przesta艂a mi krwawi膰. Zwierz臋ta kona艂y kolejno w trawie wok贸艂 grobu. Ka偶de z nich dawa艂o mi co艣 swojego - krew, tkanki albo jaki艣 wa偶ny 偶yciowo organ. Serce szym-pansa bi艂o silnie w mojej piersi, krew jelenia gna艂a pustymi 偶y艂ami jak wiosenna pow贸d藕 w labiryncie wyschni臋tych kanalik贸w, p艂uca kapucynki wdycha艂y powietrze moimi ustami, a zamglony m贸zg spaniela spocz膮艂 u podstawy mojej czaszki, jak gdyby wierne zwierz臋 podtrzymywa艂o swojego rannego pana.
Zwierz臋ta kona艂y w trawie wok贸艂 mnie, oddaj膮c za mnie 偶ycie. Po chwili d藕wign膮艂em si臋 na nogi w kokpicie grobu. Raz jeszcze uwolni艂em si臋 z samolotu.
Las pozostawa艂 w bezruchu. Nic si臋 nie dzia艂o, li艣cie i trawa zawis艂y jakby w milczeniu. Czu艂em 偶ycie, wlewaj膮-ce si臋 we mnie ze wszystkich stron z woli najmniejszych nawet i naj n臋dzniej szych istot. Wr贸ble i drozdy przekazy-wa艂y mi swoje male艅kie 藕renice, nornice i borsuki odda-wa艂y mi w norach swoje z臋by, wi膮zy i kasztanowce przeka-zywa艂y mi si艂膮 woli w艂asne soki niczym ponure mamki, le-j膮ce we mnie mleko. Nawet pijawki na 艣migle samolotu, robaki pod moimi nogami i miriady bakterii w ziemi pe艂z艂y olbrzymim zborem poprzez moje cia艂o. T臋tnice i 偶y艂y wy-pe艂ni艂o mi wielkie k艂臋bowisko 偶ywych istot, kt贸re swoim 偶yciem i dzia艂aniem dobrej woli przekszta艂ca艂y kostnic臋 mo-jego cia艂a. Ch艂odna wilgo膰 艣limak贸w nawodni艂a mi stawy, poczu艂em, jak rozlu藕niaj膮 mi si臋 mi臋艣nie, rozci膮gni臋te ty-si膮cami ga艂臋zi, a moje cia艂o balsamowa艂y ciep艂e 偶y艂ki mi-lion贸w li艣ci, wype艂nionych s艂o艅cem.
Ruszy艂em w g艂膮b 艂膮ki, otoczony dziwn膮, 艣wietln膮 mgie艂-k膮, jak gdyby moje prawdziwe ja rozp艂ywa艂o si臋 w powie-trzu i spoczywa艂o w cia艂ach tych wszystkich stworze艅, kt贸-re odda艂y mi cz臋艣膰 samych siebie. Odrodzi艂em si臋 w nich i w ich mi艂o艣ci do mnie. Ka偶dy listek, ka偶de 藕d藕b艂o trawy, ka偶dy ptak i 艣limak zosta艂 zap艂odniony moim duchem. Las czu艂, 偶e poruszam si臋 w jego tkankach coraz szybciej. Rodzi艂em si臋 na nowo z naj n臋dzniej szych stworze艅 - z ameb, dziel膮cych si臋 w rozlewiskach na 艂膮ce, z hydr i wo-dorost贸w. 呕y艂em w skrzeku p艂az贸w ze strumyka, op艂ywaj膮-cego 艂膮k臋, i by艂em psem wodnym w rzece, zrodzonym z cia艂a mojej matki - rekina. Ci臋偶arna 艂ania upu艣ci艂a mnie w g艂臋bok膮 traw臋 na 艂膮ce. Wy艂ania艂em si臋 ze steku odchodo-wego wszystkich ptak贸w. Rodzi艂em si臋 w tysi膮cu narodzin z cia艂 wszystkich 偶ywych istot lasu - by艂em w艂asnym oj-cem i sta艂em si臋 swoim dzieckiem.
37
ODDAJ臉 SI臉
Las zn贸w poja艣nia艂. Pomi臋dzy pos臋pnymi niedawno drzewami pob艂yskiwa艂y kolorowe kwiaty, a w艣r贸d li艣ci su-n臋艂o znajome 艣wiat艂o, jak gdyby boski ogrodnik, nadzoru-j膮cy ten przy膰miony raj, przyby艂 nieoczekiwanie, sp贸藕nio-ny na pocz膮tek dnia, i w艂膮czy艂 jego 艣wiat艂a. W rzece sko-czy艂a ryba - srebrny ognik, kt贸ry rozpali艂 dzie艅 na nowo. U wylotu 艂膮ki kl臋cza艂y w trawie dzieci. Widzia艂em ich ma艂e u艣miechy w艣r贸d rozchwianych mak贸w. Wygl膮da艂y na wyczerpane, ale zadowolone, jak gdyby zm臋czy艂y je trudy przekazywania mi za po艣rednictwem woli swoich si艂, czyli cz膮steczek zdeformowanych cia艂 - David zapewne pr贸bo-wa艂 przekaza膰 mi stoicyzm, Jamie emocje, jakie budzi艂o w nim wszystko, a Rachel ciekawo艣膰 i spok贸j. Ca艂e Shepperton zdawa艂o si臋 odpoczywa膰, jak po olbrzy-mim wysi艂ku. Mieszka艅cy nie pr贸bowali ju偶 niszczy膰 ro-艣linno艣ci i rozsiedli si臋 w progach swoich dom贸w, odrzu-ciwszy pi艂y i siekiery. Obserwowali w milczeniu odradza-j膮cy si臋 las.
Czeka艂o na mnie wszystko. Spojrza艂em na swoj膮 pier艣, na zagojon膮 ran臋 - znikn臋艂a nawet blizna. Czu艂em w piersi narz膮dy, kt贸re przekaza艂y mi tutejsze stworzenia. Nosi艂em w sobie tysi膮ce p艂uc, serc, w膮tr贸b, m贸zg贸w i genitali贸w obojga p艂ci, a sta艂em si臋 tak p艂odny, 偶e mog艂em zaludni膰 nowy 艣wiat, w kt贸ry mia艂em wkroczy膰.
Nabra艂em pewno艣ci, 偶e jednak uda mi si臋 uciec z Shep-perton.
Pokona艂em parking pod klinik膮. Na tarasie oddzia艂u ge-riatrycznego siedzieli zgrzybiali i kalecy starcy. Dzieci sz艂y za mn膮, z pospuszczanymi g艂owami, poj臋艂y bowiem, 偶e wkr贸tce je opuszcz臋. Zmarszczka pofa艂dowa艂a masywne czo艂o Davida, gdy usi艂owa艂 po m臋sku zadecydowa膰 o ich wsp贸lnej przysz艂o艣ci. Twarz Rachel zapad艂a si臋 w sobie - dziewczynka zamkn臋艂a oczy, jak gdyby nie chcia艂a ryzyko-wa膰 odzyskania wzroku w chwili po偶egnania. Tylko Jamie zachowa艂 pogod臋 ducha. Uni贸s艂 g艂ow臋 i pohukiwa艂 pod nie-bo, sonduj膮c je w nadziei, 偶e ze艣le mu nast臋pnego lotnika. Starzec na tarasie uni贸s艂 r臋k臋, pozdrawiaj膮c mnie po raz ostatni. Jaka艣 leciwa kobieta, wyniszczona bia艂aczk膮, u艣miechn臋艂a si臋 ze swojej le偶anki, dzi臋kuj膮c mi za kwiaty w ogrodzie i barwne pi贸ra ptak贸w.
Wr贸ci艂em do dzieci, poniewa偶 darzy艂em je uczuciem. Przykl臋kn膮wszy przed nimi w艣r贸d zaparkowanych aut, wzi膮-艂em Jamiego za r臋ce. Odczeka艂em, a偶 usta艂y jego nerwowe pohukiwania, wtedy ch艂opiec wbi艂 we mnie wzrok. Przez nasze zaci艣ni臋te palce przela艂em mu w cia艂o si艂臋 i zwin-no艣膰, jak膮 obdarzy艂 moje nogi umieraj膮cy jele艅. Oswobodzi艂em r臋ce ch艂opca. Spogl膮daj膮c mu w oczy, zerwa艂em z jego n贸g klamry ortopedyczne. Na widok swo-ich kolan Jamiemu zapar艂o dech w piersi - by艂 zdumiony, 偶e ma tak silne nogi. 艢miej膮c si臋, ko艂ysa艂 si臋 swawolnie, udaj膮c, 偶e zaraz upadnie. Wyda艂 ostatni okrzyk, da艂 spok贸j niebu i ruszy艂 biegiem przez park, przeskakuj膮c klomby. Przez ca艂y ten czas Rachel z uwag膮 nastawia艂a uszu, zwr贸ciwszy oczy ku wzburzonej trawie, nie mog艂a jednak odczyta膰 jej rozbieganych szyfr贸w. Przestraszona, cofn臋艂a si臋 przede mn膮, zdejmuj膮c d艂o艅 z ramienia Davida, ale po-tem, w nag艂ym przyp艂ywie odwagi, podbieg艂a bli偶ej i obj臋-艂a moje kolana. Trzyma艂a mnie mocno w ramionach, chc膮c przywr贸ci膰 mi si艂臋, kt贸r膮 przela艂em w Jamiego. Uj膮艂em jej g艂ow臋 w d艂onie i wcisn膮艂em j膮 mi臋dzy swoje uda, dotykaj膮c martwych okien jej oczu. Wraz z niezawod-nym zmys艂em kondor贸w, czubkami palc贸w przekazywa艂em jej wzrok soko艂贸w i or艂贸w. Ga艂ki oczne dziewczynki poru-sza艂y si臋 raptownie pod moimi palcami, jak gdyby raptow-nie 艣ni艂a teraz wszystkie utracone obrazy dzieci艅stwa. Czu-艂em, jak jej pobudzone nerwy wzrastaj膮 z m贸zgu niczym 艂odygi orchidei i rozkwitaj膮 delikatnymi p艂atkami 藕renic. Rozdra偶niona sob膮, Rachel rado艣nie kiwa艂a g艂ow膮 na boki, przyt艂oczona 艣wiat艂em wpadaj膮cym w mroczne komory jej czaszki.
-Tak, BlakeL.
Wyrwa艂a mi si臋 i spojrza艂a szeroko otwartymi oczami na 艂膮k臋, niebo i li艣cie. Po chwili podnios艂a na mnie trze藕wy wzrok i przez kr贸tk膮 chwil臋 ujrza艂a we mnie swojego ko-chanka i ojca.
Jamie biega艂 mi臋dzy nami, zawraca艂 w艣r贸d samochod贸w, a potem zacz膮艂 ta艅czy膰 wok贸艂 Davida, kt贸ry ze stoickim spokojem tkwi艂 w miejscu. By艂 szcz臋艣liwy rado艣ci膮 swoich towarzyszy, ale nie rozumia艂, co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o. Poj膮wszy nareszcie, 偶e wkr贸tce st膮d odejd臋, Rachel wzi臋-艂a Davida za r臋ce i przyci膮gn臋艂a go do mnie zdecydowa-nym ruchem. Przytrzyma艂em jego masywn膮 g艂ow臋 na mo-ich l臋d藕wiach. Czu艂em bicie jego silnego serca, pe艂nego obaw, 偶e jego rol臋 m贸g艂by przej膮膰 jaki艣 m贸zgowy uzurpa-tor. Przekazywa艂em mu p艂atki inteligencji przez spojenia ko艣ci jego czaszki, jak cienkie wi膮zki 艣wiat艂a, kt贸re prze-szywa艂y graciarni臋 m贸zgu ch艂opca. Jego umys艂 odpowia-da艂, porusza艂 si臋 po omacku w艣r贸d gasn膮cych cieni, odbudowuj膮c zerwane przewody z艂膮cz. Na koniec podaro-wa艂em mu zrozumienie, dobry zmys艂 starych ryb i m膮drych w臋偶y.
G艂owa Davida rozbrzmiewa艂a echem na moich kolanach jak szumi膮ce planetarium astronomicznych sn贸w. Ode-pchn膮艂 mnie, a potem uni贸s艂 wzrok z pe艂nym godno艣ci spo-kojem.
- Dzi臋kuj臋 ci, Blake... Czy teraz ja mog臋 ci pom贸c? Odszed艂 grzecznie i zacz膮艂 przechadza膰 si臋 boja藕liwie mi臋dzy zakurzonymi samochodami, jak gdyby zak艂opota-ny obecno艣ci膮 czujnego i bystrego lokatora, kt贸ry zaj膮艂 miej-sce w jego g艂owie.
By艂em oszo艂omiony z wysi艂ku i zdawa艂em sobie spra-w臋, 偶e moje cia艂o musi zap艂aci膰 za trud, postanowi艂em wi臋c odej艣膰. Do Shepperton w ka偶dej chwili mogli przyby膰 pierw-si tury艣ci, a za nimi policja w poszukiwaniu spad艂ej cessny. Odpoczywa艂em, wsparty o czerwony kabriolet Miriam St. Cloud, wspominaj膮c m艂od膮 lekark臋 i pomoc, jakiej mi udzie-li艂a, kiedy pojawi艂em si臋 w miasteczku. W kurzu na drzwiach samochodu pozostawi艂a 艣lady palc贸w - swoj膮 ostatni膮 za-szyfrowan膮 wiadomo艣膰.
David czeka艂 na mnie. Wzrok mi os艂ab艂, ale widzia艂em jego jasne, niebieskie oczy, przygl膮daj膮ce si臋 starcom na tarasie.
— Blake, zanim odejdziesz... - David przemawia艂 nie-mal doros艂ym g艂osem. — Czy m贸g艂by艣 si臋 z nimi po偶egna膰? Poszed艂em za spokojnym i pe艂nym godno艣ci ch艂opcem na drug膮 stron臋 parkingu i dalej, na taras. Staruszkowie ma-chali do mnie z le偶anek i w贸zk贸w inwalidzkich, ucieszeni; 偶e mog膮 siedzie膰 na s艂o艅cu. Patrz膮c na te umieraj膮ce istoty, siedz膮ce na progu w艂asnej 艣mierci, mia艂em ochot臋 odwr贸-ci膰 si臋, uciec i odlecie膰 st膮d nad drzewami na zawsze. Wie-dzia艂em, 偶e je艣li przeka偶臋 im si艂臋, kt贸r膮 obdarzy艂y mnie ptaki i ro艣liny, nigdy nie uda mi si臋 wymkn膮膰 z Shepperton. Zn贸w mia艂em tu pozosta膰, uwi臋ziony.
David czeka艂 na mnie i u艣miechn膮艂 si臋 krzepi膮co, kiedy zadr偶a艂em. Widzia艂, 偶e gniewam si臋 na starc贸w, i mnie zo-stawia艂 decyzj臋, czy powinienem im pom贸c. - Dzi臋kuj臋 ci jeszcze raz, Blake.
Wszed艂em na wiod膮ce na taras schody. Sun膮艂em mi臋dzy leciwymi pacjentami, ujmuj膮c ich starcze d艂onie. Chorej na bia艂aczk臋 staruszce, wygl膮daj膮cej jak spopiela艂y, u艣miech-ni臋ty t艂umoczek, odda艂em swoj膮 krew, dar jeleni i wi膮z贸w. Trzyma艂em jej male艅kie r臋ce, a krew wp艂ywa艂a w jej cia艂o przez w臋偶e moich przegub贸w. David rozpromieni艂 si臋 z zachwytu, kiedy staruszka od偶y艂a na naszych oczach. Jej ciep艂e palce 艣cisn臋艂y mnie za 艂okie膰.
- Poprosz臋 piel臋gniark臋, 偶eby przynios艂a pani kosme-tyczk臋, pani Sanders. - David rozdzieli艂 nas i popchn膮艂 mnie do nast臋pnego pacjenta.
Zdemencia艂emu starcowi odda艂em drug膮 cz臋艣膰 mojego m贸zgu, kt贸r膮 dosta艂em od soko艂贸w i or艂贸w. Jego roztrz臋-siona g艂owa uspokoi艂a si臋 w moich r臋kach, a oczy chorego spogl膮da艂y na mnie jak oczy zaspanego szachisty, rozb艂y-skuj膮ce rankiem na widok zwyci臋skiego posuni臋cia. - Jeszcze cho膰 kilku, Blake.
David podtrzymywa艂 mnie, gdy przesuwa艂em si臋 mi臋-dzy w贸zkami. Zniedo艂臋偶nia艂ym starowinom, reumatykom, cukrzykowi i schizofreniczce podarowa艂em zdrowie i roz-s膮dek. Wzrok mi si臋 zamgli艂, gdy gramolili si臋 w pi偶amach ze swoich 艂贸偶ek i w贸zk贸w inwalidzkich, by zbi膰 si臋 wok贸艂 mnie. Zdemencia艂y starzec b臋bni艂 pi臋艣ci膮 w moje rami臋, chwytaj膮c po raz pierwszy logik臋 czasu i przestrzeni. Schi-zofreniczka wy艣piewywa艂a trele dziwnej piosenki pobliskie-mu drzewu. Koronkow膮 sk贸r臋 kobiety obla艂 m艂odzie艅czy rumieniec nastolatki, jak gdybym przemieni艂 staruszk臋 w jej w艂asn膮 wnuczk臋.
David spokojnie prowadzi艂 mnie mi臋dzy nimi, a ja roz-dawa艂em kalekom dary wzroku, rozs膮dku, zdrowia i wdzi臋-ku, rozk艂adaj膮c na cz臋艣ci moje cia艂o i umys艂, kt贸re got贸w by艂em przekaza膰 ka偶demu, kto czepia艂 si臋 moich r膮k. Na samym ko艅cu podarowa艂em sw贸j j臋zyk cz艂owieko-wi choremu na raka ust.
- Blake, by艂e艣 dla nas dobry... - Cho膰 David sta艂 po mojej prawej r臋ce, jego g艂os zdawa艂 si臋 dochodzi膰 z drugiej stro-ny parku, ja za艣 straci艂em mow臋.
Ale oddawa艂em si臋 im z rado艣ci膮.
38
CZAS ODLOTU
Zosta艂em sam. 艢lepy, niemal zupe艂nie g艂uchy i pozba-wiony j臋zyka, chodzi艂em, pow艂贸cz膮c nogami, po ruchliwych ulicach Shepperton, podpieraj膮c si臋 kul膮, kt贸r膮 dosta艂em od jednego z uleczonych przeze mnie staruszk贸w. Wyczu-wa艂em doko艂a obecno艣膰 mieszka艅c贸w i wiedzia艂em, 偶e w ko艅cu s膮 szcz臋艣liwi. By艂o to dziwne, ale cieszy艂em si臋, 偶e odda艂em im siebie, 偶e przekaza艂em im te w艂a艣ciwo艣ci, kt贸-rymi ptaki, w臋偶e, nornice i wszystkie najdrobniejsze stwo-rzenia ziemne podzieli艂y si臋 ze mn膮 w ten sam spos贸b, w jaki wszech艣wiat dwukrotnie ju偶 podzieli艂 si臋 ze mn膮 偶y-ciem. W艂a艣ciwie uciek艂em teraz z Shepperton, pogr膮偶aj膮c si臋 w ich cia艂ach, cho膰 pozostawi艂em cz膮stk臋 siebie w r贸-偶owym rumie艅cu na sk贸rze starej kobiety i w jasnych oczach jeszcze niedawno zgrzybia艂ego starca.
Kilka razy stukn膮艂em kul膮 w ziemi臋 i zorientowa艂em si臋, 偶e jestem niedaleko supermarketu. Ale wok贸艂 mnie nie by艂o obcych ludzi. Zna艂em tu wszystkich, ich s艂abe i mocne punk-ty, zapach ich potu, znamiona na ich plecach i ubytki w z臋bach. By艂em ich matk膮 i ojcem, bo wyszli ze mnie, zro-dzeni z mojego powietrznego cia艂a.
Dotar艂szy do stacji benzynowej, postanowi艂em odpocz膮膰 w艣r贸d dystrybutor贸w. Moj膮 sk贸r臋 k膮pa艂a wo艅 tropikalnego kwiecia. Wyczuwa艂em zbli偶aj膮ce si臋 kroki, jak twarde ostrza na betonowym dziedzi艅cu. Kiedy ruszy艂em na drug膮 stron臋 ulicy, po omacku stukaj膮c kul膮 w ziemi臋, ludzie szli za mn膮 w milczeniu. Min臋li艣my opuszczone kapliczki po艣r贸d wy-sepek sprz臋tu gospodarczego i zd膮偶ali艣my dalej, przez plac autokomisu, na otwarty teren w pobli偶u autostrady. Zatrzyma艂em si臋 i us艂ysza艂em wok贸艂 siebie odg艂os ryt-micznych oddech贸w. Czy偶by szli za mn膮 zab贸jcy, kt贸rzy za chwil臋 ukamienuj膮 mnie na 艣mier膰? By艂em im got贸w da膰, co tylko chc膮 - moje s艂abe nogi i ramiona, pozbawione po-wietrza p艂uca i niemagiczne ju偶 l臋d藕wia. Gdyby zdarli ze mnie ubranie, pozostawiliby w pyle autostrady tylko k艂臋-bek spl膮tanych ko艣ci.
Kto艣 dotkn膮艂 mojego ramienia. Poczu艂em na szyi ciep艂y oddech. Czyje艣 palce bada艂y moje nadgarstki, kto艣 pie艣ci艂 moj膮 posiniaczon膮 pier艣, kto艣 inny g艂adzi艂 powieki moich niewidomych oczu. Ludzie st艂oczyli si臋 przy mnie, dotyka-li mnie, dotykali moich n贸g, masowali mi uda, unosili mosz-n臋. W moje wargi wcisn臋艂y si臋 s艂odkie, kobiece usta. Omal nie zad艂awili mnie przejawami czu艂o艣ci, jak kochaj膮cy ro-dzice, kt贸rzy rozmy艣lnie dusz膮 swoje u艂omne dziecko. Ogarn臋艂a mnie jakby wsteczna fala p艂ywowa, gwa艂tow-ny odp艂yw, kt贸ry zala艂 moje puste naczynia krwiono艣ne. Po-wietrze poja艣nia艂o. Moje l臋d藕wie i penis o偶y艂y w d艂oniach m艂odzie艅ca, kt贸rego nasienie 艂adowa艂o na nowo moje j膮-dra.
- Blake!... Otw贸rz oczy!
Ojciec Wingate i pani St. Cloud u艣miechali mi si臋 pro-sto w twarz. Podobnie jak wszyscy doko艂a byli przebrani w stroje lotnik贸w i przypominali wiktoria艅skich entuzjast贸w lotnictwa. Ksi膮dz zdj膮艂 swoj膮 panam臋 i pos艂a艂 j膮 jednym ruchem nad dachami bezpa艅skich samochod贸w, a potem u艣ciska艂 mnie czule.
- Blake, uda艂o ci si臋!... - Opu艣ci艂o go obrzydzenie do samego siebie i nie mia艂 ani jednej zmarszczki na twarzy, roz艣wietlonej tym samym wewn臋trznym 艣wiat艂em, kt贸re prze艣witywa艂o z rentgenowskich fotografii mojej czaszki. By艂 weso艂y i chyba kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie, niby m艂odemu klerykowi, ciesz膮cemu si臋 jakim艣 wspania艂ym dowcipem nad kieliszkiem mszalnego wina.
Pani St. Cloud przytrzyma艂a w d艂oniach moj膮 twarz i poca艂owa艂a mnie w czo艂o. Spostrzeg艂em w jej u艣miechu wyraz twarzy Miriam. Rysy oblicza pani St. Cloud 艣ci膮gn臋-艂y si臋 i wspi臋艂y zn贸w na ko艣ci podbr贸dka i skroni, a jasne w艂osy spada艂y jej swobodnie na ramiona. - Blake, nadszed艂 czas odlotu. Teraz wszyscy jeste艣my gotowi ci臋 przyj膮膰.
Moje wci膮偶 na wp贸艂 艣lepe oczy ujrza艂y, 偶e dooko艂a stoj膮 setki ludzi. Przyszli wszyscy, jak zjawy w bia艂ym 艣nie, po-b艂yskuj膮ce chwilami przez zapylone 艣wiat艂o. Wydawali mi si臋 teraz m艂odsi, niby dzieci powracaj膮ce do swoich daw-niejszych ja藕ni. By艂a w艣r贸d nich dyrektorka banku, sprze-dawca mebli, kasjerki z supermarketu, ksi臋gowi, sekretar-ki, emerytowany wojskowy, aktor z telewizji, kt贸ry zbudo-wa艂 moj膮 skrzydlat膮 mask臋, a tak偶e kaleki i starcy, kt贸rzy odrzucili kule i w贸zki inwalidzkie. Brakowa艂o jedynie dzieci i Miriam. Daleko na horyzoncie Jamie i Rachel biegali po parku, goni膮c ptaki i motyle. David te偶 oddala艂 si臋 ode mnie. Wracaj膮c nad rzek臋, zatrzyma艂 si臋 pod pomnikiem, 偶eby obejrze膰 si臋 na mnie z charakterystycznym, m膮drym u艣mie-chem.
M贸j wzrok nabra艂 ostro艣ci. Poczu艂em d艂onie napieraj膮-cych na mnie mieszka艅c贸w Shepperton. Wszyscy przeka-zywali mi co艣 w艂asnego, 偶etony swoich dusz, kt贸re przypi-nali mi do serca, jak gdybym by艂 panem m艂odym na w艂a-snym 艣lubie.
- Blake! Chod藕! Nadszed艂 czas odlotu!
- Popatrz w g贸r膮, Blake!
Wo艂a艂 mnie ojciec Wingate, wzni贸s艂szy swoj膮 siln膮 g艂o-w臋 ku s艂o艅cu. Pierwsi mieszka艅cy - dyrektorka banku i aktor z telewizji - wzbili si臋 ju偶 nad ziemi臋. Pokazywali na migi, 偶ebym si臋 do nich przy艂膮czy艂, wyci膮gaj膮c do mnie r臋ce. Kr膮偶yli w ciep艂ym s艂o艅cu, a ich stopy wzbija艂y wielk膮 chmu-r臋 kurzu. Podnios艂em wzrok i zobaczy艂em, 偶e 偶ywi膮 dla mnie ciep艂e uczucia i martwi膮 si臋 o mnie. Ojciec Wingate oto-czy艂 ramieniem kibi膰 pani St. Cloud, ocieraj膮c si臋 kolana-mi o moje rami臋.
- Ju偶 czas, Blake!
Lecieli dziesi臋膰 st贸p nad ziemi膮, trzymaj膮c si臋 za r臋ce. Kr膮偶yli wok贸艂 mnie, chc膮c si艂膮 woli pom贸c mi wznie艣膰 si臋 w g贸r臋, i w ko艅cu poczu艂em, 偶e powietrze ch艂odzi pokale-czone palce moich st贸p. Odrzuci艂em kul臋 i niesiony si艂膮 ich mi艂o艣ci do mnie, wzbi艂em si臋 pod niebo.
39
ODLOT
Trzymaj膮c si臋 za rozpostarte r臋ce, sun臋li艣my wsp贸lnie po niebie jak olbrzymia, napowietrzna parafia. Daleko w dole miasteczko zacz臋艂o zn贸w rozkwita膰 wspania艂ym la-sem, jaki zdobi艂 przedtem dachy prowincjonalnych dom贸w Shepperton. Ciep艂y wiatr unosi艂 sto r贸偶nych zapach贸w, le-cieli艣my wi臋c jak na pachn膮cej chmurce. Szcz臋艣liwi, 偶e je-ste艣my razem, utworzyli艣my kr膮g nad Shepperton, a s艂o艅ce na powitanie roz艣wietla艂o nam twarze.
Postanowili艣my, 偶e nim odlecimy na zawsze, z艂o偶ymy podzi臋kowania miasteczku. Obok mnie lecieli ojciec Win-gate i pani St. Cloud - rozentuzjazmowana m艂oda para, roz-koszuj膮ca si臋 swoim pierwszym lotem. P艂yn臋li艣my wzd艂u偶 autostrady, nie przejmuj膮c si臋 ju偶, 偶e kierowcy w strumie-niu zd膮偶aj膮cych do Londynu samochod贸w nie mog膮 nas zobaczy膰. Okr膮偶yli艣my betonowy s艂up, przy kt贸rym si臋 za-trzyma艂em, usi艂uj膮c uciec z Shepperton po raz pierwszy, i odbyli艣my ma艂e nabo偶e艅stwo dzi臋kczynne nad kamienia-mi na polu. Z艂o偶yli艣my te偶 dzi臋ki wysepkom sprz臋tu do-mowego, meblom sypialnym, dystrybutorom na stacji ben-zynowej i skorodowanemu samochodowi, kt贸ry kiedy艣 udzieli艂 mi schronienia.
- Do widzenia, Blake... - Pani St. Cloud pu艣ci艂a moj膮 r臋k臋 i zacz臋艂a si臋 oddala膰. Wygl膮da艂a jak podekscytowana uczennica, kt贸ra za艂o偶y艂a str贸j lotniczy dla doros艂ych. - Pa, Blake!... - zawo艂a艂o jakie艣 dziecko. By艂a to jedna z kasjerek supermarketu, wygl膮daj膮ca teraz najwy偶ej na je-denastolatk臋.
- Blake... - Ojciec Wingate uj膮艂 mnie za ramiona. Jego szczup艂e oblicze nastolatka przypomina艂o twarz pe艂nego ani-muszu kleryka. U艣ciskali艣my si臋 po raz ostatni, a kiedy wypu艣ci艂em go z obj臋膰, jeszcze przez chwil臋 czu艂em na ustach jego m艂odzie艅czy u艣miech.
Zrozumia艂em ju偶 jednak, 偶e nie mog臋 odej艣膰 razem z nimi. Nauczy艂em ich lata膰, wskazuj膮c im przej艣cie przez drzwi mojego cia艂a, i teraz ju偶 sami odnajd膮 drog臋 do s艂o艅-ca. Niekt贸rzy zostali na ziemi - upo艣ledzone dzieci, ptaki, jelenie, nornice i owady, kt贸re tak szczodrze obdarowa艂y mnie sob膮. A zatem b臋d臋 m贸g艂 odej艣膰 dopiero wtedy, gdy wy艣l臋 ku s艂o艅cu ostatni膮 偶yw膮 istot臋 z miasteczka. Byli ju偶 sto st贸p nade mn膮 - przypominali grup臋 rozra-dowanych dzieci, kt贸re wzbijaj膮 si臋 pod roz艣wietlone nie-bo, trzymaj膮c si臋 za r臋ce.
- Do widzenia, Blake...
Ucich艂 ostatni g艂os. Pozostawszy sam na ma艂ym skraw-ku nieba, sp艂yn膮艂em na d贸艂 w ca艂kowitej ciszy, stan膮艂em na dachu parkingu i wyjrza艂em na wyludnione miasto. Wypra-wienie w drog臋 mieszka艅c贸w Shepperton bardzo mnie zm臋-czy艂o. Zrozumia艂em teraz znaczenie tego dziwnego holo-caustu, kt贸ry ujrza艂em z kokpitu cessny, kiedy m贸j samolot ton膮艂 w rzece. By艂a to wizja roz艣wietlonych dusz ludzi z tego miasteczka, kt贸rych wch艂on膮艂em w siebie i nauczy艂em lata膰, a z kt贸rych ka偶dy sta艂 si臋 wst臋g膮 艣wiat艂a w t臋czy, w jak膮 strojne by艂o teraz s艂o艅ce.
40
ZABIERAM ZE SOB膭 STARKA
Szed艂em opustosza艂ymi ulicami, przygl膮daj膮c si臋 swo-jemu odbiciu w szybach wystawowych supermarketu. Po-ro艣ni臋te milcz膮cym lasem ciche uliczki ci膮gn臋艂y si臋 w艣r贸d zapomnianych basen贸w i pustych podjazd贸w. Nad ozdob-nym stawem kr膮偶y艂a mgie艂ka wodna, a pod ogrodowymi furtkami le偶a艂y porzucone zabawki dzieci臋ce. Ptaki zlaty-wa艂y si臋 ze wszystkich stron, obsiada艂y dachy i druty tele-foniczne, i bi艂y si臋 o miejsca na samochodach. Obserwo-wa艂y mnie, czekaj膮c na ostatni akt, kt贸ry dopiero mia艂 na-st膮pi膰, niepewne, czy pozostawi臋 je tu same. Kondory przy-gl膮da艂y mi si臋 prastarymi oczami, unosz膮c wielkie skrzy-d艂a, by uspokoi膰 powietrze.
- Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate.
- Odlecieli ju偶, by z艂膮czy膰 si臋 ze s艂o艅cem. Ale czy Stark uciek艂? Na ziemi pozosta艂a ju偶 tylko Miriam, le偶膮ca w ko-艣cielnej zakrystii.
- Miriam! Doktor Miriam!...
Nad wytw贸rni膮 filmow膮 kr膮偶y艂y helikoptery. Odwr贸ci-艂em si臋 ty艂em do supermarketu. Milcz膮ce szk艂o kry艂y pla-my mojego nasienia, jak per艂y rzucone mi臋dzy oferty dys-kontowe. Podra偶nione naszym ostatnim lotem rany i si艅ce na moich ustach i piersi wygl膮da艂y jak roz偶arzone w臋gle. Kiedy dotar艂em w okolice pomnika, us艂ysza艂em radosne g艂osy trojga upo艣ledzonych dzieci, bawi膮cych si臋 na 艂膮ce. Przeszed艂em przez parking pod klinik膮 i ruszy艂em w ich stron臋 po trawniku. 艢wiat艂o bij膮ce z mojego cia艂a pob艂yski-wa艂o na makach, zmieniaj膮c barw臋 ich p艂atk贸w z czerwo-nej na z艂ot膮 i rozpalaj膮c pi贸ra kondor贸w, kt贸re polatywa艂y za mn膮 z drzewa na drzewo.
Przez kilka chwil przypatrywa艂em si臋 dzieciom, 偶ycz膮c im, by mog艂y zawsze bawi膰 si臋 na swojej tajemnej 艂膮ce. Podbieg艂y do mnie w podskokach, wt艂aczaj膮c ekscytacj臋 w ka偶d膮 chwil臋 czasu. Jamie wirowa艂 mi臋dzy moimi nogami, uciekaj膮c przed szybkimi d艂o艅mi Rachel. Zapiszcza艂, kie-dy wzi膮艂em go na r臋ce i u艣ciska艂em.
- Nadszed艂 czas odlotu, Jamie...
Przypatrywa艂 mi si臋, zaskoczony, a potem chwyci艂 mnie za ramiona. Jego drobne usta poca艂owa艂y mnie w policzek. Jamie odchyli艂 si臋 w ty艂, na po偶egnanie zahucza艂 ironicznie na 艣wiat i osun膮艂 si臋 na mnie, z 艂atwo艣ci膮 przenikaj膮c przez moj膮 z艂ot膮 sk贸r臋. Mocne nogi ch艂opca wierzgn臋艂y po raz ostatni.
Rachel podesz艂a do mnie bez wahania. Jej zr臋czne d艂o-nie rozgarn臋艂y l艣ni膮c膮 traw臋, jak gdyby gospodarowa艂a na 艂膮ce i chcia艂a utrzyma膰 j膮 w czysto艣ci dla nowych lokato-r贸w. Przysun臋艂a si臋 bli偶ej i obj臋艂a mnie w pasie z zas臋pion膮 min膮.
-Nadszed艂 czas odlotu dla nas wszystkich, Rachel... Uj膮艂em jej silne r臋ce i poczu艂em na wargach niecierpli-we usta dziewczynki, kt贸ra wsun臋艂a mi j臋zyk mi臋dzy z臋by. Z ostatnim okrzykiem rado艣ci przenikn臋艂a w moje serce. David czeka艂 ju偶 sam w wysokiej trawie. Jego oczy przy-gl膮da艂y mi si臋 ze spokojem spod wielkiego czo艂a. - Naucz臋 ci臋 lata膰, Davidzie. Wkr贸tce nadejd膮 ludzie, a ty nie b臋dziesz chcia艂 tu d艂u偶ej zosta膰, kiedy przyb臋d膮. - Jestem got贸w, Blake. Chc臋 lata膰. - U艣miechn膮艂 si臋 do swoich d艂oni, jak gdyby w膮tpi艂, 偶e mog膮 sta膰 si臋 skrzyd艂a-mi, i wskaza艂 stare pude艂ko po butach, w kt贸rym wi臋zi艂 dwie amazo艅skie 膰my. - Zacz膮艂em je zbiera膰 - o艣wiadczy艂. - Warto jako艣 udokumentowa膰 to wszystko. - Chcesz z艂apa膰 jeszcze jedn膮? - zapyta艂em. - Zacze-kam na ciebie.
Potrz膮sn膮艂 przecz膮c膮 g艂ow膮 i otworzy艂 pud艂o. Patrzyli-艣my, jak trzepotanie ciem wzbija po艣r贸d mak贸w py艂ki ku-rzu, niczym z艂ote owady, kt贸re roz艣wietli艂a moja sk贸ra. David podszed艂 bli偶ej. Wspar艂 swoj膮 olbrzymi膮 g艂ow臋 na moich biodrach, obrzucaj膮c ostatnim spojrzeniem 艂膮k臋, drze-wa i ptaki.
- Do widzenia... Blake!
Chwyci艂 mnie za r臋ce. Wielka g艂owa ch艂opca o otwar-tych spojeniach czaszki wnikn臋艂a w moje cia艂o, a jego mocne ramiona stopi艂y si臋 z moimi.
Wzbi艂em si臋 w powietrze i wypu艣ci艂em dzieci na niebie nad parkiem. P艂yn臋艂y dalej razem, trzymaj膮c si臋 za r臋ce, jak we 艣nie, a s艂o艅ce na powitanie rozja艣nia艂o im twarze. Moja sk贸ra l艣ni艂a teraz tak jasno, 偶e wysoka trawa i ciemne li艣cie rododendron贸w sta艂y si臋 prawie bia艂e. Sze-d艂em ku rzece jak archanio艂, sun膮cy po艣r贸d pogrzebowych ptak贸w, a 艣wiat艂o mojego cia艂a po艂yskiwa艂o na pniach wi膮-z贸w.
Znalaz艂em siew pobli偶u opuszczonej rezydencji St.Clou-d贸w. Z wody wyskakiwa艂y setki ryb, pragn膮cych cho膰 na chwil臋 wch艂on膮膰 moje 艣wiat艂o w swoje cia艂a, i zasmuco-nych, 偶e prawdopodobnie je opuszcz臋. Za pasmem bia艂ej wody, przy balustradzie weso艂ego miasteczka na pomo艣cie sta艂 Stark. Pozby艂 si臋 ju偶 kombinezonu i przewiesi艂 strzelb臋 przez obna偶one rami臋. Otoczony przez pelikany i fulmary, obserwowa艂 mnie, id膮cego przez trawnik. Gdy cisn膮艂 strzel-b臋 do wody, zrozumia艂em, 偶e porzuci艂 wszelk膮 nadziej臋 prze-ciwstawienia mi si臋. S艂ysza艂 helikoptery, cho膰 pogodzi艂 si臋 z tym, 偶e poruszaj膮 si臋 pod innym niebem. Bagrownica zerwa艂a cumy i osiad艂a na mieli藕nie na dru-gim brzegu rzeki, ale Starkowi uda艂o si臋 w ko艅cu wyci膮-gn膮膰 na pla偶臋 wrak zatopionej cessny. Szkielet samolotu o po艂amanych skrzyd艂ach i wybebeszonym kad艂ubie le偶a艂, cz臋-艣ciowo zatopiony, w poprzek piaszczystej 艂achy, poni偶ej trawnika rezydencji St. Cloud贸w. Bia艂膮 niegdy艣 sk贸r臋 ma-szyny kry艂a rdza i algi, splamione olejem, wyciekaj膮cym z silnika.
Stark czeka艂, a偶 podejd臋 do cessny i zajrz臋 do kokpitu, ale ja min膮艂em oboj臋tnie samolot, wszed艂em na pla偶臋 i ru-szy艂em przed siebie po piasku. Wspi膮艂em si臋 po drabinie na rdzewiej膮cy pomost. Moja l艣ni膮ca sk贸ra z艂oci艂a jednoro偶-ce, k艂ad膮c na pomalowanych przez Starka przedmiotach jeszcze ja艣niejsz膮 patyn臋.
Kiedy do niego podszed艂em, Stark cofn膮艂 si臋. Zadr偶a艂 i ukry艂 twarz w d艂oniach, jak gdyby prosi艂 jeszcze o kilka sekund, 偶eby przygotowa膰 si臋 na 艣mier膰, ale potem, widz膮c, 偶e nie zamierzam go skrzywdzi膰, podni贸s艂 r臋ce do g贸ry w ge艣cie kapitulacji.
Szamotali艣my si臋 przez chwil臋 w艣r贸d odnowionych wa-gonik贸w, gdy偶 silne r臋ce Starka usi艂owa艂y mnie powstrzy-ma膰. Spojrza艂 z rozpacz膮 na rzek臋, chc膮c skoczy膰 w spo-kojn膮 wod臋. Ale nigdy nie dosi臋gn膮艂by bezpiecznego brze-gu Walton. Wiedzia艂, 偶e Shepperton zamyka si臋 wok贸艂 nas, i 偶e przy 偶yciu utrzymuje go tu jedynie moja obecno艣膰. — Blake!... Wydoby艂em dla ciebie samolot! Poczu艂em, 偶e wtapia si臋 we mnie, a nasze cia艂a splot艂y si臋 ze sob膮 jak cia艂a zapa艣nik贸w, kt贸rzy dobrze i od dawna si臋 znaj膮. Stark w ostatniej chwili podni贸s艂 wzrok na weso-艂e miasteczko i niedawno pomalowane wagoniki diabelskie-go ko艂a. Przypomina艂 kilkunastoletniego ch艂opca, kt贸ry chcia艂by przelecie膰 si臋 po niebie.
Wznios艂em si臋 w ch艂odne, wyludnione powietrze nad wytw贸rni膮 i wypu艣ci艂em Starka na spotkanie s艂o艅ca.
41
MIRIAM ODDYCHA
Kiedy zosta艂em wreszcie sam, wr贸ci艂em pla偶膮 do wraku cessny. Stan膮艂em na zalanym wod膮 prawym skrzydle i przez p臋kni臋t膮 szyb臋 zajrza艂em do kabiny. Tak jak przypuszcza-艂em, za sterami spoczywa艂a posta膰 m臋偶czyzny w bia艂ym kombinezonie. Tysi膮ce ryb wyskuba艂o cia艂o z jego twarzy, a nad pustymi oczodo艂ami pilota zwiesza艂y si臋 szare zas艂o-ny alg, ale mimo to rozpozna艂em czaszk臋 tkwi膮c膮 w roz-dartym he艂mofonie.
Umar艂y lotnik by艂 moim dawnym ja, kt贸re pozosta艂o na dole, kiedy uda艂o mi si臋 wydoby膰 z cessny. Pilot siedzia艂 za sterami do po艂owy zanurzony w wodzie, jak gdyby nale偶a艂 jednocze艣nie do dw贸ch 艣wiat贸w. Zrobi艂o mi si臋 go 偶al, otwo-rzy艂em wi臋c drzwi kokpitu i schyli艂em si臋, 偶eby wyci膮gn膮膰 szkielet. Zamierza艂em pogrzeba膰 go na pla偶y i zast膮pi膰 nim tamtego skamienia艂ego cz艂owieka-ptaka, mojego plioce艅-skiego praszczura, wyrwanego z odwiecznego snu przez spadaj膮cy samolot.
D藕wign膮艂em go bez trudu, niczym p臋k ko艣ci w strz臋-pach kombinezonu, w kt贸rego brakuj膮ce cz臋艣ci by艂em ubra-ny ja. By艂o mi bardzo 偶al tej umar艂ej istoty - resztek moje-go fizycznego jestestwa, z kt贸rego wyzwoli艂 si臋 m贸j duch. Trzyma艂em w ramionach swoje dawne ja niczym ojciec, kt贸ry niesie na r臋kach martwego syna, po raz ostatni roz-grzewaj膮c mu ko艣ci, zanim zostan膮 z艂o偶one na wieczny spoczynek.
Po chwili jednak ko艣ci, kt贸re trzyma艂em w ramionach, poruszy艂y si臋, jak gdybym je o偶ywi艂. Poczu艂em, 偶e jego kr臋-gos艂up sztywnieje mi na piersiach. D艂onie szkieletu wpi艂y mi si臋 w twarz. Ko艣ciste drzazgi czaszki uderzy艂y mnie w czo艂o, a wyszczerbione z臋by rozci臋艂y mi usta. Ogarni臋ty wstr臋tem, pr贸bowa艂em odrzuci膰 szkielet na piasek. W szamotaninie przewr贸cili艣my si臋 i wpadli艣my do wody nieopodal zanurzonego ogona samolotu. Zelektryzo-wany wspomnieniem ch艂odnego strumienia, ko艣ciotrup rozchyli艂 mi r臋ce i przywar艂 do mnie ko艣cistymi ustami, usi艂uj膮c wyssa膰 powietrze z moich p艂uc. Gdy jego kruche 偶ebra zespoli艂y si臋 z moimi, a przypo-minaj膮ce barw膮 偶u偶el nadgarstki szkieletu wcisn臋艂y si臋 w moje r臋ce, zrozumia艂em, czyich to d艂oni i ust poszukiwa-艂em od dnia, w kt贸rym przyby艂em do miasteczka. Si艅ce by艂y bliznami, kt贸re pozostawi艂o lgn膮ce do mnie w przera偶eniu cia艂o, gdy oderwa艂em si臋 od tamtej, umieraj膮cej ja藕ni, i uciek艂em z ton膮cego samolotu.
Le偶a艂em na wznak w wodzie obok bia艂ego kad艂uba ces-sny, uspokajaj膮c moj膮 umar艂膮 ja藕艅. Wch艂ania艂em w siebie moje w艂asne ko艣ci, golenie, ramiona, 偶ebra i czaszk臋. Wok贸艂 mnie p艂ywa艂o mn贸stwo ryb, wygl膮daj膮cych jak klej-noty w pe艂nej s艂o艅ca wodzie - by艂a to drobnica, wykarmio-na mi臋sem mojego cia艂a, le偶膮cego od tygodnia na dnie rzeki.
Przywo艂a艂em je gestem i bra艂em ryby w wyci膮gni臋te r臋ce, wch艂aniaj膮c zn贸w w siebie kawa艂ki w艂asnego trupa, kt贸re-go te stworzenia nosi艂y w swoich tkankach niczym per艂owy skarb.
Sta艂em na pla偶y niedaleko cessny. Fala przyp艂ywu wiro-wa艂a wok贸艂 samolotu. Jego skrzyd艂a znalaz艂y si臋 ju偶 pod wod膮. Chocia偶 zosta艂em sam w Shepperton, nie licz膮c kon-gregacji ptak贸w i m艂odej, martwej kobiety w ko艣ciele, wcale nie czu艂em si臋 opuszczony, jak gdyby po艂膮czone zn贸w z sob膮 po艂贸wki mojego ja zast臋powa艂y mi ca艂膮 ludno艣膰 mia-steczka.
Zszed艂em z pla偶y i ruszy艂em w d贸艂 trawiastego zbocza pod opustosza艂膮 rezydencj膮. Podbieg艂 do mnie boczkiem jaki艣 paw, kt贸ry rozpostar艂 z klekotem ogon i zacz膮艂 nim wymachiwa膰 w kierunku ko艣cio艂a. Obserwowa艂em roj膮ce si臋 na dachach ptaki. Przylecia艂y tu ze wszystkich zak膮t-k贸w Shepperton, jak zniecierpliwieni widzowie, oczekuj膮-cy ostatniego wej艣cia matadora.
Wkroczy艂em na cmentarz i szed艂em dalej, ku zakrystii, mi臋dzy grobami. Kolorowe kwiaty, kt贸re wyros艂y przed-tem z mojego nasienia, wzrasta艂y zn贸w doko艂a, si臋gaj膮c czerwonymi w艂贸czniami moich ramion, jak gdyby w po-艣piechu, 偶eby rozpleni膰 si臋 tutaj, w ziemi umar艂ych. Stan膮-艂em w progu i obrzuci艂em spojrzeniem cia艂o Miriam, le偶膮-ce w szklanej gablocie po艣rodku zakrystii. 艢wiat艂o mojej ja艣niej膮cej sk贸ry po艂yskiwa艂o na 艣cianach, o艣wietlaj膮c kr臋gos艂up i k艂ykcie prastarych ko艣ci uskrzydlonego cz艂o-wieka.
Zerwa艂em z bioder ostatnie strz臋py kombinezonu i zrzu-ci艂em je na posadzk臋. Przypomnia艂em sobie, 偶e Miriam pie-艣ci艂a m艂ode kwiaty przed klinik膮, zmuszaj膮c je, by wciska-艂y jej g艂贸wki mi臋dzy uda, jak gdyby chcia艂a uwie艣膰 ca艂膮 艂膮k臋. Wydawa艂a mi si臋 teraz niewiele starsza od trojga upo-艣ledzonych dzieci, nad kt贸rymi sprawowa艂a opiek臋, a jej usta i policzki wygl膮da艂y r贸wnie delikatnie, jak za 偶ycia. Stan膮艂em przed ni膮 nago i zacz膮艂em j膮 ogrzewa膰 swoj膮 l艣ni膮c膮 sk贸r膮, tak jak ogrzewa艂em na pla偶y moj膮 martw膮 ja藕艅. Pomy艣la艂em o stworzeniach, kt贸re odda艂y mi 偶ycie, pomy艣la艂em o jeleniu i o starym szympansie. Uj膮艂em ra-miona Miriam i si艂膮 woli przela艂em w ni膮 wszystko, co do-sta艂em - zar贸wno moje pierwsze, jak i drugie 偶ycie. Je偶eli zdo艂a艂em zmartwychwsta膰, potrafi臋 r贸wnie偶 wskrzesi膰 t臋 m艂od膮 kobiet臋.
Czu艂em, jak wycieka ze mnie 偶ycie. Moja sk贸ra pobla-d艂a, a jej blask przygas艂. Zakrystia znowu pogr膮偶y艂a si臋 w mroku. Po艣wi臋ca艂em siebie po raz ostatni. Teraz zostanie mi tylko tyle si艂, by wyprawi膰 Miriam w drog臋, zanim po-wr贸c臋 w le偶e ko艣ci na pla偶y. Miriam poruszy艂a si臋. Unio-s艂a praw膮 r臋k臋 i dotkn臋艂a mojej twarzy.
- BlakeL. Obudzi艂e艣 mnie... Ja tu zasn臋艂am!
42
FABRYKA BEZKRESNYCH SN脫W
- Naprawd臋 nie mo偶emy zosta膰, Blake? Tu jest tak pi臋k-nie!
Stali艣my, trzymaj膮c si臋 pod r臋ce, w艣r贸d ja艣niej膮cych kwiat贸w na cmentarzu. 艢miej膮c si臋 do siebie, Miriam pod-nios艂a r臋ce do jaskrawego s艂o艅ca.
- Jeszcze troszk臋, dobrze?
Przygl膮da艂em si臋 jej z rado艣ci膮, a nad naszymi g艂owami kr膮偶y艂o stadko kolibr贸w. Miriam wysz艂a z zakrystii ener-gicznym krokiem rozentuzjazmowanej uczennicy o weso-艂ym spojrzeniu. Dwa dni 艣mierci odm艂odzi艂y j膮, jak gdyby przyby艂a do tego parafialnego ko艣ci贸艂ka z jakiego艣 now-szego i 艣wie偶szego 艣wiata.
Uradowa艂a si臋 na m贸j widok i nago stan臋艂a przy mnie, mi臋dzy nagrobkami. Z zadowoleniem stwierdzi艂em, 偶e nie pami臋ta ju偶 o swojej 艣mierci. Obj臋艂a mnie w pasie w na-g艂ym przyp艂ywie czu艂o艣ci.
- Gdzie si臋 wszyscy podziali? Gdzie matka i ojciec Win-gate?
- Ju偶 odeszli, Miriam. - Poprowadzi艂em j膮 mi臋dzy gro-bami do bramy cmentarza. - Stark, dzieci, wszyscy. Ca艂e miasto.
Podnios艂a wzrok ku niebu, u艣miechaj膮c si臋 do okalaj膮-cej s艂o艅ce t臋czy.
- Widz臋 ich, Blake... Wszyscy s膮 tam!
Przygotowywa艂em si臋 ju偶 w duchu na jej odej艣cie. Wie-dzia艂em, 偶e Miriam wkr贸tce przeniesie si臋 do 艣wiata, wo-bec kt贸rego Shepperton by艂o tylko barwnie wyposa偶onym, ale jednak skromnym przedpokojem. Przygarn膮艂em do piersi nagie ramiona Miriam, wdycha艂em gor膮ce zapachy jej cia-艂a i liczy艂em ma艂e znamiona na sk贸rze. W uchu mia艂a krop-k臋 zesch艂ej woskowiny. Zapragn膮艂em na zawsze pozosta膰 z t膮 m艂od膮 kobiet膮 tu, w kwiatach, 偶eby przybiera膰 jej w艂osy girlandami, powstaj膮cymi z mojej seksualno艣ci. Ale wok贸艂 nas cisn臋艂y si臋 ju偶 ptaki. Siedzia艂y na wszyst-kich parapetach i dachach budynk贸w wytw贸rni. Znowu wyda艂o mi si臋, 偶e miasto jakby zamyka si臋 w sobie i wt艂a-cza ptaki w coraz mniejsz膮 przestrze艅. Ogromne kondory spogl膮da艂y ku g贸rze, gotowe zdoby膰 nale偶ne im miejsca na niebie.
- Ju偶 czas, 偶eby艣 st膮d odlecia艂a, Miriam. - Wiem. Polecisz ze mn膮? - Dotkn臋艂a mojego czo艂a, ni-czym nastoletnia dziewczynka, kt贸ra bawi si臋 w lekarza i mierzy temperatur臋. Zdawa艂o si臋, 偶e z ka偶d膮 minut膮 ubywa jej rok 偶ycia.
Ukl臋k艂a mi臋dzy grobami i podnios艂a w d艂oniach wycie艅-czone niesamowitym powietrzem piskl臋 drozda, wygl膮da-j膮ce jak kupka c臋tkowanych pi贸r ze zwieszon膮 g艂ow膮. - Czy b臋dzie mia艂o do艣膰 si艂, 偶eby fruwa膰? Wzi膮艂em od niej piskl臋 i 艂adowa艂em je przez chwil臋 moj膮 si艂膮, si艂膮 rozpi臋to艣ci skrzyde艂 fregat, wype艂niaj膮c膮 mi ra-miona. Kiedy piskl臋 roz艂o偶y艂o skrzyd艂a w moich d艂oniach, poczu艂em, 偶e wok贸艂 nas wzbiera powietrzny wir. Przez cmentarz przewala艂o si臋 miniaturowe tornado. Kwiaty o czerwonych koniuszkach siek艂y nam cia艂a mi臋kkimi w艂贸cz-niami 艂odyg, jak gdyby zach臋caj膮c nas do wzlotu. Miriam walczy艂a z w艂osami, kt贸re powiewa艂y jej nad g艂ow膮 w wi-rze p艂atk贸w. Niesione tr膮b膮 powietrzn膮 pi贸ra okr膮偶a艂y cmen-tarz, wzbijane wok贸艂 nagrobk贸w tysi膮cami skrzyde艂. Wsz臋dzie doko艂a zrywa艂y si臋 z ziemi ptaki. Miriam po-chyli艂a si臋 ku mnie, a ja chwyci艂em j膮 za r臋ce. - Ju偶 czas, Miriam! Czas do odlotu!
Wzi臋li艣my si臋 w ramiona, oddaj膮c si臋 sobie nawzajem. Czu艂em jej mocne ko艣ci i elastyczne cia艂o, pe艂en mi艂o艣ci ucisk ust na moich ustach i piersi Miriam, zag艂臋biaj膮ce si臋 w mojej piersi.
- Blake, we藕 nas ze sob膮! Nawet umar艂ych, Blake! Zlali艣my si臋 w jedno z chmur膮 istot, k艂臋bi膮cych si臋 na niebie ponad cmentarzem. P艂yn臋li艣my w jasnym powietrzu, wspinaj膮c si臋 d艂ugimi nawami, wiod膮cymi do s艂o艅ca. Za-prosili艣my ptaki, by do艂膮czy艂y do nas, jak mile widziani go艣cie powietrznej uczty weselnej. Wsuwali艣my si臋 i wy-suwali z siebie w ci偶bie, roz艣wietlonej ptasimi pi贸rami, przy-pominaj膮cej armad臋 skrzydlatych, upierzonych chimer, wznosz膮cych si臋 nad dachami opuszczonego miasta. Wi-dz膮c w oddali ruch na autostradzie, oswobodzi艂em Miriam, ozdabiaj膮c j膮 skrzyd艂ami albatrosa, ona za艣 obdarzy艂a mnie w zamian dziobem i szponami kondora.
Jak okiem si臋gn膮膰, wzbija艂a si臋 w powietrze olbrzymia panoplia rozmaitych stworze艅. Z rzeki wy艂oni艂 si臋 ob艂ok srebrzystych ryb, przypominaj膮cy odwr贸cony wodospad na-krapianych kszta艂t贸w. Nad parkiem boja藕liwie unosi艂y si臋 dr偶膮cym stadem jelenie. W g贸r臋 wzbija艂y si臋 tak偶e nornice, wiewi贸rki, jaszczurki, w臋偶e i miriady owad贸w. Po艂膮czyli-艣my si臋 po raz ostatni, rozpuszczaj膮c si臋 w tej powietrznej flocie. Wch艂ania艂em ich wszystkich, staj膮c si臋 chimer膮, z艂o-偶on膮 z istot, kt贸re wkracza艂y do wy偶szej rzeczywisto艣ci przez bram臋 mojego cia艂a. Z g艂owy wyp艂ywa艂 mi nieprze-rwany strumie艅 chimeropodobnych stworze艅. Czu艂em, 偶e topniej臋 w艣r贸d tych 艂膮cz膮cych si臋 i dziel膮cych kszta艂t贸w, w kt贸rych bi艂 jeden puls, jak w wielokomorowym sercu ol-brzymiego ptaka, kt贸rego cz臋艣ci膮 byli艣my teraz wszyscy. Wreszcie, ju偶 pod koniec, powstali z martwych umarli i przy艂膮czyli si臋 do nas, wyczarowani z grob贸w na cmenta-rzu, z ciep艂ej ziemi parku, z py艂u, pokrywaj膮cego puste uli-ce, z wilgotnych koryt strumieni i zapomnianych nor. Nad ziemi膮 snu艂y si臋 szarobure wyziewy niczym powietrzny ca艂un, kt贸ry ju偶, ju偶 mia艂 zdusi膰 drzewa i niebo, lecz kt贸ry po chwili roz艣wietli艂y lampy unosz膮cych si臋 nad nim 偶y-wych istot.
W ostatnim momencie us艂ysza艂em jeszcze wo艂anie Mi-riam. Odp艂yn臋艂a ode mnie jak przez bram臋 diademu, przez kt贸r膮 zd膮偶a艂y ku s艂o艅cu wszystkie stworzenia, te najmier-niejsze i te najdoskonalsze, 偶ywe i martwe. - Zaczekaj na nas, Blake...
Sta艂em na pla偶y. U moich st贸p na mokrym piasku le偶a艂y szcz膮tki porwanego kombinezonu. Cho膰 by艂em nagi, sk贸r臋 wci膮偶 mia艂em ciep艂膮, poniewa偶 ogrza艂y j膮 przechodz膮ce przez moje cia艂o stworzenia, kt贸re rozgrza艂y we mnie wszystkie kom贸rki, przep艂ywaj膮c przez ich paleniska. Unio-s艂em g艂ow臋 ku niebu, 偶eby zobaczy膰 ostatnie b艂yski 艣wia-t艂a, zmierzaj膮cego ku s艂o艅cu.
Shepperton ucich艂o, gdy opu艣ci艂y je ptaki. Stopy obmy-wa艂a mi opustosza艂a rzeka, niczym spokojny 艣pioch, kt贸ry niechc膮cy tr膮ca kogo艣 przez sen. Park by艂 wyludniony, domy puste.
Cessna zn贸w niemal ca艂kowicie znalaz艂a si臋 pod wod膮, a szeroka fala zako艂ysa艂a skrzyd艂ami samolotu. Na moich oczach kad艂ub obr贸ci艂 si臋 i zsun膮艂 pod wodn膮 narzut臋. Kie-dy zabra艂a go rzeka, ruszy艂em pla偶膮 tam, gdzie spoczywa艂y ko艣ci uskrzydlonego stworzenia, kt贸rego miejsce mia艂em za chwil臋 zaj膮膰. Chcia艂em si臋 tam po艂o偶y膰, w z艂o偶ach pra-starych kamieni, jak na kanapie przygotowanej dla mnie przed milionami lat.
Tam w艂a艣nie spoczn臋, pewien, 偶e kt贸rego艣 dnia przyb臋-dzie po mnie Miriam, a wtedy wraz z mieszka艅cami innych miast doliny Tamizy ruszymy dalej w 艣wiat. Tym razem zespolimy si臋 z drzewami, kwiatami, kamieniami, piaskiem i ca艂ym 艣wiatem mineralnym, a potem roztopimy si臋 rado-艣nie w morzu 艣wiat艂a tworz膮cego wszech艣wiat, kt贸ry odra-dza si臋 z dusz 偶ywych stworze艅, powracaj膮cych rado艣nie do jego serca. Widzia艂em ju偶, jak wzbijamy si臋 w g贸r臋, oj-cowie, matki i dzieci, jak ko艂yszemy si臋 w locie nad po-wierzchni膮 ziemi niby 艂agodne tornada, zawis艂e pod kopu艂膮 wszech艣wiata, 艣wi臋tuj膮c ostatnie za艣lubiny 艣wiata o偶ywio-nego i nieo偶ywionego, za艣lubiny 偶ywych i umar艂ych.
SPIS TRE艢CI
1. PRZYLOT HELIKOPTER脫W 5
2. KRADN臉 SAMOLOT 10
3. WIZJA 17
4. KTO艢 PR脫BUJE MNIE ZABI膯 20
5. POWR脫T Z MARTWYCH 29
6. WI臉ZIE艃 AUTOSTRADY 38
7. ZOO STARKA 45
8. POCH脫WEK KWIAT脫W 51
9. BARIERA RZEKI 57
1O. WIECZ脫R PTAK脫W 64
11. PANI ST CLOUD 67
12. „CZY WCZORAJ CO艢 WAM SI臉 艢NI艁O?” 75
13. POJEDYNEK ZAPA艢NICZY 84
14. UDUSZONY SZPAK 92
15. P艁YWAM JAK GRENLANDZKI WIELORYB 97
16. SZCZEG脫LNY G艁脫D 103
17. POGA艃SKI B脫G 109
18. UZDRAWIACZ 117
19. „PRZEJRZYJ NA OCZY!” 121
20. BRUTALNY PASTERZ 130
21. JA JESTEM OGNIEM 135
22. PRZEMIANA SHEPPERTON 143
23. ZAK艁ADAM SZKO艁臉 LATANIA 152
24. ROZDAWANIE PREZENT脫W 161
25. SUKNIA 艢LUBNA 166
26. PIERWSZY LOT 173
27. POWIETRZE PE艁NE DZIECI 178
28. KONSUL TEJ WYSPY 190
29. MOTOR 呕YCIA 194
30. NOC 202
31. PARADA SAMOCHOD脫W 205
32. UMIERAJ膭CY LOTNIK 215
33. OCALENIE 224
34. MGIE艁KA MUCH 227
35. OGNISKA 231
36. SI艁A 234
37. ODDAJ臉 SI臉 237
38. CZAS ODLOTU 243
39. ODLOT 247
40. ZABIERAM ZE SOB膭 STARKA 249
41. MIRIAM ODDYCHA 254
42. FABRYKA BEZKRESNYCH SN脫W 258
Skanowanie
Skartaris
Wroc艂aw 2004