C. P. Snow
Śmierć pod żaglami
Przełożyła Jadwiga Milnikiel
„KB”
O AUTORZE
Charles Percy Snow, podpisujący swe prace C. P. Snow, uczony i pisarz należący do angielskiej czołówki literackiej, urodził się w roku 1905 w Leicester jako syn średniego urzędnika. Skromne środki finansowe rodziny skłoniły Snowa do obrania, jak sam się wyraził, najpraktyczniejszej kariery zawodowego naukowca. W początkach lat trzydziestych zaczyna studiować fizyką w Cambridge, zajmując się jednocześnie pracą administracyjną na terenie własnej uczelni.
Z tego okresu (1932 rok) pochodzi debiut literacki Snowa, a zarazem jedyna jego powieść detektywistyczna „Śmierć pod żaglami”, świetny, pełen kulturalnego humoru „nowoczesny” kryminał. Ukazanie się tej książki drukiem, jak również życzliwe jej przyjęcie przez krytykę i czytelników stało się dla autora bodźcem do zarzucenia kariery naukowej na rzecz literackiej, która, jak sam pisze, była jego prawdziwym powołaniem. Swoją powieść detektywną traktuje jednak autor jedynie jako próbę pióra, poprzez którą dochodzi do swego właściwego gatunku literackiego - powieści psychologiczno-społecznej.
W roku 1935 Snow podejmuje ambitny zamiar stworzenia wielotomowego cyklu powieściowego pod wspólnym tytułem „Strangers and Brothers” („Obcy i bracia”), który obejmowałby szeroki wachlarz problemów z życia współczesnej Anglii i gdzie autor koncentruje się głównie na środowisku uniwersyteckim. Projekt ten jednak udało mu się zrealizować dopiero po wojnie. Ostatnią powieścią z cyklu jest wydana w roku 1960 „Sprawa” („The Affair”), gdzie tak jak i w poprzednich tomach narratorem jest subtelny, wrażliwy prawnik, w którym nietrudno domyślić się pewnych cech autobiograficznych.
C. P. Snow, znany ze swoich postępowych poglądów, jest nie tylko jednym z najwybitniejszych pisarzy, ale i uczonych swego kraju.
I. Sześcioro miłych ludzi
Kręciłem się po uliczkach, z których każda była dokładnie taka sama jak poprzednia. Po trzeciej mili zacząłem tracić cierpliwość. Kiedy niedawno otrzymałem od Rogera list z propozycją przyłączenia się do grupy naszych przyjaciół, aby wspólnie z nimi spędzić dwa tygodnie na jachcie, uznałem tę propozycję za atrakcyjną. Wprawdzie coraz więcej wysiłku kosztowało mnie wyrwanie się z miłych pieleszy domowych, gdzie mogłem dogadzać swoim starokawalerskim nawykom, rozkoszować się dobrą kuchnią i wygodnym łóżkiem, jednakże dla towarzystwa dobranych przyjaciół wciąż jeszcze - mimo swoich sześćdziesięciu trzech lat - gotów byłem narazić się na trochę niewygód, tym bardziej że z doświadczenia wiedziałem, iż na imprezach organizowanych przez Rogera zawsze spotyka się interesujących młodych ludzi i piękne kobiety.
Poza tym zawsze lubiłem równinne okolice, leniwe snucie się łodzią po sennych wodach i zachody słońca, których piękno można docenić w pełni tylko wtedy, gdy w promieniu stu mil nie ma żadnego wzniesienia. Nawet i teraz niedorzeczność brnięcia w jeszcze jedną uliczkę, bardziej błotnistą niż poprzednie, nie zepsuła mi pewnego rodzaju podniecającej przyjemności wywołanej widokiem sinego nieba, przeciętego samotnym, śmiesznym wiatrakiem.
Mimo wszystko jednak byłem zły na Rogera. Zanim zdołałem wyrwać się z Londynu, całe towarzystwo już od tygodnia najspokojniej włóczyło się po wodach. Roger poradził mi, żebym przyjechał pociągiem do Wroxham, a stamtąd udał się piechotą do małego portu węglowego koło Salhouse i poszukał ich gdzieś w pobliżu. W liście wyjaśnił: „...to nie bardzo daleko i łatwo znaleźć”. Teraz uświadomiłem sobie, że należało pamiętać o tym, jak znacznie pogłębił się niczym nie usprawiedliwiony optymizm Rogera od czasu, gdy zaczął mieć do czynienia z bogatymi pacjentkami. Tak oto gnany chłodnym wiatrem znalazłem się tutaj o ósmej tego wrześniowego, deszczowego wieczoru. Byłem przemoknięty i coraz dotkliwiej zaczynałem odczuwać ciężar walizki. Doszedłem do wniosku, że jestem na to za stary.
Nagle spostrzegłem migotanie wody poprzez trzciny, rzeka bowiem skręcała w kierunku bagien Salhouse; w odległości paruset jardów czerniał na tle nieba nagi maszt jachtu. Jacht był zakotwiczony na noc. Jego iluminatory wyglądały jak plamy - światła, a rozpięty nad pokładem brezent przeświecał zielonkawo. Gdy ruszyłem spiesznie w tamtą stronę, dobiegł mnie donośny głos, który mógł należeć do jednego tylko człowieka na świecie.
Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek potrafił narobić tyle hałasu co Roger. W tej chwili hałas ten sprawił mi przyjemność, gdyż zapowiadał wygodne miejsce w kabinie i pełny kielich podany ręką ładnej dziewczyny. Z myślą o tym gotów byłem wybaczyć Rogerowi nie tylko głos, podobny do syreny okrętowej, ale i to, że z jego winy musiałem błąkać się całymi milami w dżdżysty wieczór.
Gdy znalazłem się na brzegu basenu portowego i zawołałem Rogera, odzyskałem niemal całkowicie dobry humor. Wewnątrz jachtu powstało jakieś zamieszanie i głowa Rogera wychyliła się spomiędzy płacht brezentu. - Czy to ty, Ianie? Co się z tobą działo?! - krzyknął wesoło.
- Brałem udział w najdziwniejszym biegu z przeszkodami, jakiego nigdy nie oglądałeś - odparłem chłodno. - Warunki obmyślał chyba idiota: trzeba przejść niezliczoną ilość mil w chłodną, dżdżystą noc, z ciężarem, zdążając do celu, który znajduje się w nieokreślonym miejscu kuli ziemskiej. Kto nie osiągnie mety, ten przegrywa i umiera, w przeciwnym razie wygrywa i morduje idiotę.
Roger wybuchnął śmiechem.
- Chodź tu do nas i napij się czegoś. Od razu się lepiej poczujesz!
Wszedłem na jacht.
- Lepiej! - powiedziałem. - Czekam już tylko na śmierć.
Roger roześmiał się znowu. Sprowadził mnie po schodkach w dół, do kabiny. Idąc za nim zauważyłem, że ostatnio bardzo przytył.
W kabinie było pełno światła, hałasu i brzęku szkła.
- A, jest nareszcie łan! - krzyknął ktoś, ktoś inny posadził mnie na kanapce, zaś Avice nalała mi złocistego coctailu do długiego, smukłego kieliszka.
Ile razy patrzyłem na Avice, czułem się o dwadzieścia lat młodszy. Właściwie powinienem był patrzeć na nią z jeszcze większym podziwem, natomiast z mniejszym spokojem ducha niż ten, na jaki zdobyłem się w tej chwili. Cóż jednak, w moim wieku człowiek poprzestaje na kontemplacji!
Właściwie to prawie wstyd być aż tak ładną, jak była Avice tego wieczoru. Tylko ona potrafiła napełniać kieliszki w taki sposób, jakby to była czynność niebywale ważna i wdzięczna, którą należy wykonywać z pełnym melancholii uśmiechem. Budził się we mnie coraz większy zachwyt nad jej smutnymi ustami i szczupłymi, białymi dłońmi.
Była czarująca, począwszy od brązowych włosów, sczesanych gładko z wysokiego czoła, a kończąc na długich, wysmukłych nogach; kiedy jednak podawała mi coctail i zobaczyłem jej uśmiech, pomyślałem, że gdyby nawet wszystko jej zabrać, zostawiając tylko oczy - ciągle jeszcze byłaby zachwycającym stworzeniem.
- Twoje oczy są urzekająco smutne, moja droga - powiedziałem. No cóż, mimo wszystko byłem od niej starszy o czterdzieści lat, a taka różnica wieku pozwala na swobodę w prawieniu komplementów, chociaż przekreśla niestety możliwość uzyskania nagrody, dla której komplementy są prawione.
- Zawsze mówisz takie miłe rzeczy, Ianie - powiedziała zapalając papierosa.
- Długoletnia praktyka. Kiedy byłem młody, zupełnie mi to nie wychodziło - szepnąłem zaszywając się w kąt kanapki.
- To prawda, jej oczy są rzeczywiście urzekająco smutne - powtórzył Christopher siedzący w przeciwległym kącie. - Niespotykane zazwyczaj u ludzi jej pokroju, których nigdy w życiu nie dotknęło nic przykrego. - Jego opalona twarz wyłoniła się na moment z mrocznego kąta; na mocno zarysowanych ustach bawił uśmiech. Avice zarumieniła się gwałtownie i zaśmiała się do niego radośnie. Krążyły pogłoski, jakoby mieli zamiar pobrać się wreszcie. Od dwóch lat był w niej zakochany, ona zaś doprowadzała go do rozpaczy, podobnie jak wielu innych.
W każdym razie tak mi się zdawało na podstawie tego, co zaobserwowałem. Doszedłem do przekonania, że zasłużył sobie na nią, skoro na koniec udało mu się ją zdobyć. Podobał mi się. Był to młody człowiek o żywym umyśle i mocnej osobowości.
Przyznając mu te zalety, nie mogłem mimo wszystko pozbyć się uczucia zazdrości, tak nieodpowiedniej w moim wieku. Patrzyłem na śmiejącą się do niego Avice i żałowałem, że nie mogę tak jak Christopher być młody, opalony i mieć dwudziestu sześciu łat. Musiałem jednak przyznać, że tworzyli przyjemną parę. Pomyślałem sobie, że Avice zrobi o wiele lepiej wychodząc za mąż za niego niż za Rogera, który do niedawna prześladował ją z tą samą uporczywą, pełną optymizmu energią, z jaką podchodził do wszystkiego, co robił w życiu. Odrzuciła go i przez pewien czas był bardzo rozżalony. Nie przywykł, by mu czegokolwiek odmawiano.
Osobiście byłem z tego rad. Myśląc o tej sprawie, zacząłem się przyglądać Rogerowi siedzącemu przy drzwiach do kabiny. Miał czerwoną twarz, zrobił się jeszcze bardziej hałaśliwy. Myśl o małżeństwie między nim a Avice wydawała mi się prawie świętokradztwem. Wiedziałem o jego wzrastającej sławie. Wdarł się szturmem na Harley Street i wśród lekarzy mówiło się, że jest najlepszym w swej specjalności, z jego pokolenia w każdym razie. To jeszcze nie wszystko. W pojęciu Avice był on również - nazwijmy to - „mocnym człowiekiem”. Różnili się między sobą pod każdym względem, rzecz ciekawa jednak, byli kuzynami - fakt, w który trudno uwierzyć. W każdym razie sprawa ich małżeństwa szczęśliwie upadła. Według mego rozeznania Avice była zakochana w Christopherze, Roger zaś przyszedł szybko do siebie i odzyskał radość życia. Podejrzewałem, że ta wyprawa jachtem została zorganizowana dla zadokumentowania, iż wszystko ułożyło się jak najpomyślniej.
W tok moich myśli wdarł się głos Rogera, który według mnie w niczym nie przypominał człowieka o złamanym sercu.
- Ianie, wyglądasz jak faszerowana ryba - zawołał.
- Po prostu zamyśliłem się.
- Ciekaw jestem o czym?
- O wzrastającej objętości mojego gospodarza - odpowiedziałem.
Roger roześmiał się najgłośniej, jak tylko potrafił.
- Zdaje mi się, że rzeczywiście tyję. To wynik zadowolenia z życia. Ale jest tu ktoś, kogo jeszcze nie znasz. Czy spotkałeś kiedykolwiek dziewczynę, imieniem Tonią?
- Jeszcze nie - odparłem, ale mam nadzieję, że spotkam.
- Oto ona - rzekł wskazując swoją tłustą ręką. - Filip nam ją przywiózł. Nazywa się Tonią Gilmour.
Tak byłem pochłonięty obserwowaniem Avice, że nie zauważyłem prawie reszty towarzystwa. Filip uśmiechnął się do mnie wesoło, gdy wchodziłem, nie zwróciłem jednak uwagi na dziewczynę tulącą się do niego na kanapie.
- Pozwól, że cię przedstawię - rzekł Roger. - Toniu, to Ian Capel. Jest bardzo stary. Ma najmniej sześćdziesiąt lat. Zaproszenie go tutaj miało charakter pewnej koncesji na rzecz elegantów z epoki króla Edwarda.
- Zdaje mi się, że doskonale czułabym się w tej epoce - odezwała się Tonią niskim, gardłowym głosem, zdobywając sobie od razu moją sympatię. Była to dziewczyna, która z miejsca przykuwała spojrzenie. Nie miała delikatnego uroku Avice, natomiast promieniowała sobie tylko właściwym wdziękiem. Wysoko zarysowane brwi pod masą włosów, nabierających w świetle lampy czerwonego odcieniu, tworzyły oprawę dla długich, wąskich oczu, z których jedno, jak zauważyłem ze zdumieniem, było piwne, a drugie szare. Usta miała umalowane na mocno czerwony kolor, odbijający od ciemnej cery. Smukłe ciało opinała jaskrawozielona suknia z czarnym paskiem. Siedząc na kanapie podciągnęła pod siebie opalone bose nogi, a Filip bawił się obejmując je w kostkach.
- Okazuje się, że Filip ma znacznie lepszy gust, niż można się było po nim spodziewać - oświadczyłem. Wszyscy zastukali kieliszkami w stół na znak aprobaty, Filip bowiem był przez nas wszystkich bardzo lubiany. Całe życie nie robił nic innego, tylko zyskiwał sobie przyjaciół. Prześliznął się jakoś przez Oxford pisząc trochę wierszy, trochę grając w teatrze, głównie jednak robiąc dobre wrażenie. Obecnie, w dwudziestym piątym roku życia, objechał całą Europę, w dalszym ciągu zajmując się wyłącznie czarowaniem ludzi. Ojciec miał dość pieniędzy, by mu to umożliwić, a zresztą nie sposób było czegokolwiek Filipowi odmówić. Wybaczało mu się wszystko, cokolwiek zrobił lub chciał zrobić. Patrząc teraz, jak z masą włosów opadających na ruchliwą, żywą twarz leżał wyciągnięty na kanapie i głaskał nogi Toni, gotów byłem darować mu wszystkie jego eskapady, nie tylko z sympatii do niego, ale i za to, że wprowadził do naszego towarzystwa tę ponętną i pełną temperamentu dziewczynę.
- Mówisz o guście? Czy dobrze słyszałem? - zareagował na moją uwagę. - Ty stary łotrze! Jeszcze jedno słowo, a opowiem wszystkim o kobiecie z płaską czaszką i krzywym nosem.
Nie wiedziałem, o czym on mówi. Musiałem jednak mieć głupią minę, wszyscy bowiem parsknęli śmiechem. Filip zaś ciągnął dalej:
- łan spotkał ją w autobusie. Czytała książkę. Ten stary wyjadacz przysiadł się do niej i zagadnął: „Czy nie chciałaby pani przejrzeć innej książki?” - „O jakiej książce pan mówi?” - spytała. - „O rozkładzie jazdy pociągów”. - „W jakim celu?” - rzekła ze zdumieniem. - „Abyśmy mogli ustalić, gdzie pojedziemy razem!” - Otóż dama ta miała absolutnie płaską twarz i krzywy nos.
Opowieść ta wywołała chóralny wybuch śmiechu, w którym dominował głos Rogera. Sam się zresztą do tego chóru przyłączyłem po słabych protestach, które rozpłynęły się w ogólnej wesołości. Nagle rozległ się donośny, czysty głos Williama:
- łan jest mężczyzną o wyrafinowanym smaku, przygoda ta więc nie mogła mu się przydarzyć. Filip natomiast nie ma żadnej wyobraźni i nie potrafiłby tego zmyślić, wniosek więc jasny: cała historia wydarzyła się samemu Filipowi.
Filip roześmiał się zupełnie nie zmieszany. Tonią delikatnie pociągnęła go za ucho. Trąciłem się kieliszkiem z Williamem i powiedziałem: - Mój chłopcze, uratowałeś mnie. Przyjm gratulacje i dzięki.
Było to charakterystyczne dla Williama, który nigdy nie zabierał głosu do momentu, kiedy uważał, że powinien rzucić jakąś trafną uwagę.
Siedział w pozie, do jakiej przywykliśmy: z uśmiechem błąkającym się po bladej twarzy pocierał ręką swą kwadratową brodę. Roger przedstawił go cztery lata temu jako młodego lekarza z przyszłością; ostatnio słyszałem, jakoby zamierzał uzurpować sobie część sławy samego Rogera. Przyznaję, że nie byłem tym zaskoczony; chociaż William nie miał jeszcze trzydziestu lat, jego sposób myślenia cechowała pewność i jasność, a pod pozorami obojętności kryła się zdecydowana ambicja, która predestynowała go do zdobycia wytkniętego celu.
Gdy tak siedział za Rogerem z tą swoją bladą, inteligentną twarzą, dziwnie kontrastującą z okrągłym i czerwonym obliczem tamtego, pomyślałem mimo woli, że gdybym kiedykolwiek musiał poszukać specjalisty od raka, to bez chwili wahania udałbym się do Williama. Co prawda modliłem się, aby nigdy nie okazało się to potrzebne, ponieważ jak każdy człowiek zdrowy przez całe życie, bałem się śmiertelnie lekarzy.
Było nas siedmioro i wypełnialiśmy niemal kabinę. Wychyliłem kieliszek do dna i obserwowałem towarzystwo z uczuciem przyjemnego ciepła i rozleniwienia, które daje dobry coctail.
Dla własnej satysfakcji opisałem w myśli każdego z nich, jak gdybym sporządzał sprawozdanie dla kogoś ze znajomych.
Przyjemnie mi było, że znajduję się wśród młodzieży i na dodatek wśród przyjaciół. Po lewej ręce miałem Avice Loring, która siedziała z papierosem w ustach, darząc mnie poważnym i pełnym wdzięku spojrzeniem. Zaraz za Avice, pomiędzy nią a drzwiami, uplasował się jej kuzyn, Roger Mills, nasz gospodarz, cieszący się ogromnym powodzeniem lekarz, który w tej chwili podniósł właśnie szklaneczkę whisky. William Garnett zajmował sam całą kanapkę stojącą w najdalszym kącie kabiny, a że był to ruchliwy młody człowiek, siedział na samym brzeżku podpierając głowę rękami. Pomyślałem sobie, że zapewne będzie on niebawem najbardziej dystyngowaną osobą z nich wszystkich. Na bocznej kanapce, z dala od drzwi, wyciągnęła się w omdlewającej pozie Tonią Gilmour, wplatając palce w czuprynę Filipa Wade. Filip poddawał się tej pieszczocie z przymkniętymi oczyma; był to przyjemny w każdym calu nierób. Wracając spojrzeniem w moją stronę kabiny, zatrzymałem się wreszcie na Christopherze Tarrant, który stał w przeciwległym kącie, w półcieniu,; swymi głęboko osadzonymi oczyma śledził uważnie dłonie Avice.
„A więc sześcioro miłych ludzi” - podsumowałem w myśli. Gdy ich tak obserwowałem, życie wydało mi się nagle zupełnie miłe. Całe towarzystwo z wyjątkiem Toni, która - jak mi się wydaje - była dla wszystkich prócz Filipa osobą nową, znało się doskonale. Trzy lata temu nasza szóstka spędziła wspólnie wakacje w willi wynajętej na południu Włoch; tam też zrodziła się łącząca nas intymna przyjaźń, która stała się czymś bardzo cennym w moim życiu, a także - jak wierzyłem - w życiu każdego z pozostałych. Przyglądałem się im z uśmiechem zadowolenia.
Avice pochyliła się nade mną i powiedziała:
- Widzę, że już się poddałeś rozkosznemu lenistwu. Lubiłem, gdy Avice podśmiewała się ze mnie.
- Jest to jeden z przywilejów zbliżającej się starości, moja droga. Każdy z nas cieszy się z tego, że otaczają go przyjaciele. Tylko że wy, młodzi, ukrywacie starannie przed sobą, że wam jest dobrze, ja zaś po prostu czuję się zadowolony i nie taję tego.
- To musi być cudowna rzecz taka starość - rzuciła i zdawało mi się, że westchnęła przy tym.
- Ma ona również i swoje złe strony - odparłem, patrząc na jej rozchylone wargi.
Roger wyciągnął nową butelkę whisky, napełniając kolejno szklaneczki.
Dawniej byłem zdziwiony widząc dziewczęta, jak Avice i Tonią, pijące alkohol. Obecnie pogodziłem się z tym jako jednym z faktów, które są nieuniknione w naszych niespokojnych czasach, i nie widziałem żadnego rozsądnego powodu, dla którego nie powinny one pić whisky, skoro miały na to ochotę. William podniósł szklankę do ust, po czym spojrzał na mnie i powiedział:
- łan jeszcze nie słyszał nowiny. Nie wie, jaką to uroczystość obchodzimy dziś wieczór.
- Cóż to za uroczystość? - spytałem. - Poza tym, że znowu znaleźliśmy się razem, oczywiście.
- Christopher otrzymał właśnie pracę. Będzie miał nadzór nad całym kauczukiem rosnącym na Malajach - wyjaśnił William.
- To wspaniale! Ogromnie się cieszę, Christopher - zwróciłem się do niego dodając: - Mam nadzieję, że to nie tylko zaszczytne, ale i intratne stanowisko.
- Ach, mają mu płacić masę pieniędzy - wtrąciła żywo Avice.
- Jest to najlepsza wiadomość, jaką mogłem usłyszeć - oświadczyłem. Wiedziałem, że Christopher żył wyłącznie z tego, co zarabiał, i cieszyłem się, że los uśmiechnął się do niego w tak nieoczekiwany sposób.
- Wszyscy więc wypijmy za zdrowie Christophera! - podniosłem kielich. To samo zrobili inni.
- To bardzo miło z twojej strony - rzekł Christopher, a jego twarz, często posępna, promieniowała w tej chwili wzruszeniem i młodością. - To jeszcze nie jest ostatecznie załatwione - dorzucił z uśmiechem. - Najróżniejsi dyrektorzy z ministerstwa muszą mi się najpierw dobrze przypatrzyć: chcą mieć pewność, że nie okażę się idiotą, jak już tam zajadę. Roześmieliśmy się i ponowiliśmy toast na jego cześć.
- Zdrowie Christophera!
- Cóż, czy nikt nie uczci tego, że ja także dostałem pracę? - spytał płaczliwie Filip.
- Mój drogi, zrobiłbyś nam ogromny zawód, gdybyś rzeczywiście zaczął pracować. Fakt, że nic nie robisz, to była jedyna pewność, jaką mieliśmy w życiu - odparła z wdziękiem Avice.
Filip żachnął się zabawnie udając urażoną ambicję.
- Avice, jesteś dzieckiem i nie masz o niczym pojęcia. Właśnie że Tonią myśli poważnie o tym, aby mnie zatrudnić jako swego sekretarza.
- Jedynym jego obowiązkiem będzie otwieranie moich listów - powiedziała Tonią gardłowym głosem, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Dlaczego właśnie do tej funkcji przeznaczyła go pani? - spytałem zdziwiony.
- Chcę, żeby był o mnie zazdrosny, to chyba jasne. - Mówiąc to jeszcze wyżej uniosła łuki brwi. - Zanadto jest Anglikiem, żeby chciał czytać cudze listy, nie będąc za to opłacanym. Będzie musiał oficjalnie je zgłębiać, a to mam nadzieję potrafi wyprowadzić go z równowagi. W tym celu gotowa jestem posunąć się nawet do tego, by pisać listy miłosne sama do siebie. - Przez dłuższą chwilę zatrzymała spojrzenie na Filipie i mam wrażenie, że gdyby nie Roger, pocałowaliby się przy wszystkich. Można było jednak pod tym względem liczyć na Rogera, potrafił zawsze rozładować każdą napiętą sytuację, teraz więc też rozległ się jego tubalny głos:
- Słuchajcie, dzieci, czas spać! Chcę jutro przed śniadaniem dopłynąć do Horning.
- Z tego wynika, że śniadanie zjemy w Horning - mruknął Filip. - Czyli że trzeba będzie wstawać nieludzko wcześnie.
- Dlaczego na litość boską zawsze musisz gdzieś dopłynąć przed śniadaniem? - spytał Christopher ziewając.
- Wstaję stale o ósmej i sam prowadzę jacht. Nie rozumiem, więc, dlaczego robi wam to jakąś różnicę. I tak zarabiacie moim kosztem jedną godzinę leniuchowania w łóżku - odparł Roger uśmiechając się do Christophera.
Zauważyłem, że byli w przyjaznych stosunkach, co biorąc pod uwagę ich niedawną rywalizację o Avice, dobrze o nich świadczyło.
- Poza tym świetnie robi każdemu, jeżeli przez dwa tygodnie w życiu podda się różnym niewygodom - dorzucił ze śmiechem.
- Gdzie ja mam spać, Roger? - spytałem łagodnym tonem. - Może na dachu kabiny? Sądzę, że byłoby to dostatecznie niewygodne.
Roger wstał. Rozłożył kanapę, na której siedział. Jego czerwona twarz lśniła od potu.
- Nie - powiedział. - Ty i ja będziemy spali tutaj, na tych dwóch podwójnych łóżkach. Jesteśmy najstarsi i najgrubsi, potrzebujemy więc przestrzeni. Przez cały ubiegły tydzień dziewczęta miały te podwójne łóżka w kabinie na rufie. Sam nie wiem dlaczego. Po prostu je rozpuszczamy. Trzy pozostałe trutnie mają trzy pojedyncze łóżka w środku łodzi. W taki sposób rozwiązaliśmy problem spania w zeszłym tygodniu.
- W gruncie rzeczy sam nie wierzysz w te swoje spartańskie teorie, inaczej powinieneś wisieć na maszcie głową na dół i spać w tej pozycji - powiedziała Avice do Rogera zbierając szklanki ze stołu.
- Moja droga - rzekł Roger głośno i dobitnie. - Nikt z was nie potrafił dotychczas zrozumieć, na czym polega urok tego rodzaju wycieczki. Właśnie w ograniczaniu pewnych wygód: mieszkamy na pokładzie jachtu, który sami musimy obsługiwać. Łódź motorowa byłaby znacznie wygodniejsza, ale jednocześnie o wiele mniej zabawna. Z drugiej strony mamy dość przyzwoite utrzymanie. Moglibyśmy żyć czarnym chlebem i słoniną, ale to także nie byłoby zabawne. Jak w każdej zabawie, sami ułożyliśmy pewne zasady gry. Ranne wstawanie jest częścią całej zabawy.
- Bardzoś to przyjemnie przedstawił, Roger - powiedziałem. - Pójdę kontemplować twoją mądrość na pokładzie, ty możesz tymczasem zająć się inną częścią zabawy, to jest przygotowaniem dla mnie kabiny do spania.
Całe towarzystwo udało się na spoczynek. Zostawiłem Rogera zajętego sprzątaniem niedopałków i butelek. Sam wyszedłem na przedni pokład, który znajdował się tuż przy kabinie. Stojąc w wąskim przejściu czułem, jak powietrze chłodzi mi twarz.
Przez kilka minut myślałem o tych, którzy byli wewnątrz jachtu, czym byli dla mnie i jak się mogły potoczyć ich dalsze losy. Jestem już starszym panem; miewałem w życiu okresy zwątpienia w jakąkolwiek sprawiedliwość na tym świecie, urządzonym tak niedbale i byle jak, że pozwalał jednym dzielić rok swego życia na beztrosko spędzane dni na jachcie i jeszcze bardziej beztroskie dni nad Morzem Śródziemnym, podczas gdy inni musieli przez pięćdziesiąt tygodni w roku ciężko pracować w Oldham, a pozostałe dwa zostawić sobie na urlop w Blackpool.
Rozmyślałem o towarzyszach tej wyprawy. Niektórzy urodzili się w luksusie. Na przykład Avice. Całe życie spędziła w otoczeniu ludzi, dla których jedynym poważnym problemem było możliwie przyjemne wykorzystanie wolnego czasu. William natomiast wykuwał sobie drogę w życiu, uzbrojony wyłącznie we własne pięści; dziesięć lat temu przebił się o własnych siłach przez ogólnokształcącą szkołę w Birmingham. Filip miał zawsze wszystko, czegokolwiek zapragnął, gdy tymczasem Christopher był synem nauczyciela i, jak sam zwykł to określać na swój ironiczny, zabawny sposób, „był tak biedny, że nawet nie umiał zabrnąć porządnie w długi”.
Skądkolwiek tu przyszli - tworzyli zgraną paczkę i byli najmilszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek znałem.
Zapaliłem papierosa i obserwowałem czerwony ognik odbijający się w lustrze wody. Doleciał mnie zapach mułu rzecznego przyprawiając o dreszcz. Usłyszałem ostry krzyk sowy i miękki łopot jej skrzydeł. Trzciny i niebo okrywała ciemność, księżyc bowiem nie wzeszedł i jedynym światłem było to, które sączyło się z iluminatorów naszego jachtu i kładło się jasnymi smugami na taflę rzeki. Noc była cicha, a na wodzie panował zupełny spokój.
II. Roger samotnie prowadzi jacht
Zeszedłem do kabiny i zastałem tam Rogera siedzącego za stołem nad rozłożoną grubą księgą wyglądającą jak księga buchalteryjna. Zapisywał coś z głową nisko pochyloną - lampa ledwo się paliła i cała kabina pogrążona była w półmroku. Usiadłem na swoim łóżku i zacząłem odpinać kołnierzyk. Obrzucił mnie spojrzeniem.
- Wszyscy już poszli spać - powiedział. - Ja jeszcze muszę wpisać uwagi do dziennika okrętowego. Jak skończę, to ci przeczytam.
- Dobrze - odparłem, starając się ukryć ton rezygnacji, jaki mógł zabrzmieć w moim głosie. Odczytywanie komuś tego, co się napisało, należy moim zdaniem do najmniej sympatycznych zwyczajów rodu ludzkiego; niestety, jest to rozpowszechniona namiętność i ogromnie trudna do zwalczenia. W swoim czasie wycierpiałem z tego powodu niemało. Zawsze jednak starałem się słuchać, robiąc dobrą minę do złej gry. Jeżeli już trzeba zostać męczennikiem, niechaj to będzie w dobrym stylu! Ponieważ lubię ludziom robić przyjemność, nie tylko wysłuchuję odczytywanych mi powieści, poematów i listów od przyjaciół, ale czasami sam błagam o to, by mi je przeczytano. W momentach depresji myślę, że z tego powodu zrodziła się opinia o mnie jako o człowieku posiadającym fatalny gust.
I teraz więc, chociaż nie miałem specjalnej ochoty wysłuchać sprawozdania Rogera z tego dnia podróży, starałem się udać głębokie zainteresowanie, gdy mi je obiecał przeczytać.
- Wiem, że ci się to będzie podobało - oświadczył pochylając się znowu nad księgą. - Wszyscy przepadają za tym - dorzucił, pokrywając kartę zamaszystym, nierównym pismem.
- Oczywiście - przytaknąłem, obmacując ściankę nad kanapką w poszukiwaniu jakiegoś schowka, gdzie mógłbym położyć kołnierzyk. Znalazłem półeczkę. Bardzo metodycznie ułożyłem na niej zegarek, spinki i krawat. Wdrożony byłem do tego: wątpię, czy potrafiłbym zasnąć bez dokonania przedtem prostego rytuału położenia zegarka na lewo od spinek.
Roger chrząknął, by zwrócić na siebie uwagę, i zaczął czytać na głos.
- „Pierwszego września. Opuszczamy Acle. Nasz jacht «Syrena» ruszył w drogę około ósmej godziny, zgodnie ze zwyczajem kapitana”... mowa o mnie - wyjaśnił.
- Jakżeby mogło być inaczej - zgodziłem się.
- „...który - czytał dalej - pełen ducha poświęcenia, jakiemu dał wyraz w tej podróży, prowadził łódź bez niczyjej pomocy aż do śniadania. Śniadanie odbyło się dopiero o godzinie wpół do jedenastej z powodu opieszałości damskiej części załogi, która nie zwróciła należytej uwagi na potrzeby fizyczne swoich panów i władców, była bowiem zbyt pochłonięta stosowaniem najróżniejszych metod upiększania się”.
Popatrzył na mnie.
- Niezłe, co? - spytał i roześmiał się głodno. Pomimo długoletniego doświadczenia w wysłuchiwaniu recitalów moich przyjaciół, czasami czuję się zaskoczony wyborem partii, które ich zdaniem należy oklaskiwać. Przypuszczam, że musiały istnieć powody, dla których zdania nie robiące na mnie najmniejszego wrażenia Rogerowi wydawały się ogromnie zabawne. Krztusił się ze śmiechu, delektując się smakiem ostatniego dowcipu, podczas gdy ja z trudem zdobyłem się na anemiczny uśmiech.
Śmiejąc się ciągle czytał dalej:
- „Po śniadaniu Christopher i Filip prowadzili kolejno jacht w kierunku Bure. Wiatr był słaby, kapitan mógł więc sobie pozwolić na to, by powierzyć los statku i załogi niewprawnym rękom nowicjuszy. Był on zadowolony z postępów w sztuce żeglarskiej, jakie poczynił Christopher, czego nie dałoby się w żadnym wypadku powiedzieć o Filipie, który jest najbardziej niezdolnym żeglarzem z całego towarzystwa. Christopher po przejściu parodniowej praktyki potrafiłby stać się prawie tak dobrym marynarzem jak William. Przed południem Tonią opalała się na rufie budząc ogromne zainteresowanie wszystkich młodych ludzi znajdujących się w pobliżu na wodzie”. To jest dobre! - zaśmiał się znowu Roger. Jego nalana twarz była czerwona. Zauważyłem, że na skutek ciepła panującego w kabinie czoło jego pokrywa się potem.
„Filip - czytał dalej - zaczął się tak denerwować, że wreszcie doszedł do wniosku, iż musi usiąść obok niej i służyć jej za parawan. Ponieważ po raz pierwszy w życiu zdołał w ten sposób przełamać wrodzone lenistwo, cała załoga zgotowała mu owację. Niektórych ubawił fakt, że Filip tak dalece uważa Tonie za swoją własność, iż nawet nie pozwala innym popatrzeć. Obiad zjedliśmy w drodze, ponieważ kapitan zdecydował, że nie ma czasu na przycumowanie jachtu, jeżeli mamy zdążyć na wieczór do Salhouse. Umówiliśmy się tam z weteranem naszej wyprawy i kapitan nie chciał mu sprawić zawodu. Był to pierwszy obiad w drodze od czasu, kiedy tydzień temu weszliśmy na pokład łodzi, tym niemniej William zachował się bardzo buntowniczo”. William jest bardzo trudnym członkiem wyprawy - powiedział nagle Roger. - Dobrze mu zrobi, gdy się go weźmie trochę w cugle.
„Domyślając się, że Christopher ma ochotę na rozmowę z Avice, kapitan objął ster na całe popołudnie. William został usunięty za niewłaściwe zachowanie się przy obiedzie. Christopher i Avice w bardzo taktowny sposób odseparowali się od Filipa i Toni, chociaż obie pary siedziały na pokładzie całe popołudnie. W gruncie rzeczy kapitan był jedynym członkiem wyprawy, który napawał się rozkoszą oglądania okolicy w ten wietrzny dzień. Inni pochłonięci byli wzajemną kontemplacją lub rozkoszowaniem się swoim własnym towarzystwem”.
Roger uśmiechnął się z satysfakcją.
- To mi się udało. Napisałem to z prawdziwą przyjemnością.
„Tuż po piątej «Syrena» przybyła na miejsce spotkania z łanem. Powstała dyskusja, co robić z kolacją. Po zjedzonym naprędce obiedzie wszyscy byli głodni, postanowiono więc popłynąć do Wroxham na wczesną kolację w oberży i wrócić na czas, aby powitać przybywającego weterana. Tak też uczyniono. Mieliśmy obfitą kolację we Wroxham, powróciliśmy i przycumowaliśmy jacht na pół godziny przed przybyciem Iana. Ten ostatni spóźnił się, oczywiście, ale ponieważ zawsze był niedołęga, kapitan mu wybaczył”.
- Powinieneś się wstydzić swojej bezczelności, Rogerze - zaprotestowałem ze śmiechem.
- „Kapitan mu wybaczył, po czym zebraliśmy się w kabinie, aby spędzić wieczór przy coctailu na miłych pogawędkach. Pito zdrowie Christophera. (Powinienem był wspomnieć wcześniej, że przybywszy do Wroxham na kolację, Christopher zastał tam list, z którego dowiedział się, że otrzymał posadę na Malajach). Filip i Tonią zachowywali się jak zwykle, to znaczy jakby mieli zamiar należeć do siebie na wieki, po czym całe towarzystwo udało się na spoczynek”. No, to już wszystko! - powiedział z triumfem.
- Doskonale! - oświadczyłem, i to z przekonaniem, nie spodziewałem się bowiem tak szybkiego zamknięcia sprawozdania.
- Prowadzenie takiego pamiętnika podróży jest ogromnie zabawne - stwierdził tubalnym głosem Roger.
- Wyobrażam sobie - przytaknąłem.
- Muszę teraz iść i schować tę księgę. Lubię trzymać wszystko na swoim miejscu - oświadczył Roger, zrzucając z nóg gumowe buty. - A potem spać!
- A gdzie ty to trzymasz właściwie?
- Tam, gdzie zwykle. Mam taki schowek. Wyszedł cicho z kabiny.
Rozebrałem się i szybko zacząłem otulać kocami, kiedy wrócił i zawołał:
- Halo! - roześmiał się przy tym głośno. - Szybkoś wlazł do łóżka, ale wątpię, czy się dziś wyśpisz. Zanim przywykniesz, łóżko wyda ci się trochę za twarde.
Odwrócony już twarzą do ściany, mruknąłem:
- Dobranoc.
Przez parę minut Roger kręcił się po kajucie, wreszcie usłyszałem, jak zgasił lampę, chrząknął głośno i ułożył się na swoim posłaniu. Zaczynałem zdawać sobie sprawę, jak niewygodnym miejscem jest koja. Bolała mnie kość biodrowa; starałem się znaleźć wygodniejszą pozycję, ale to tylko pogorszyło sprawę. Im więcej się kręciłem, tym bardziej było mi gorąco. Zrezygnowany pogodziłem się więc z losem i odrzuciwszy nadzieję na to, bym mógł szybko zasnąć, pozwoliłem myślom błąkać się swobodnie.
Dochodził mnie miarowy, ciężki oddech Rogera. Te rytmiczne odgłosy pogłębiały jeszcze spowodowane bezsennością podniecenie. Co za niesprawiedliwość! Roger, który tak się palił do odczytywania mi pamiętnika podróży, gdy ja marzyłem o łóżku, teraz spał sobie smacznie, a ja męczyłem się ani rusz nie mogąc usnąć. Pomyślałem, jak bardzo typowy dla Rogera był ten jego pamiętnik podróży. Cały Roger: sobie zarezerwował skromnie tytuł „kapitana”, dla Toni i innych pozostawiając dowcipne docinki. Denerwował go William posiadający własne zdanie o wszystkim. Mimo to lubiłem gwałtowność i próżność Rogera. Przesuwały mi się w pamięci związane z nim wspomnienia z Włoch i innych krajów.
Kiedy się przebudziłem nazajutrz rano, musiało upłynąć parę sekund, zanim zdałem sobie sprawę, że czerwona plama w drugim końcu kajuty to Roger w pidżamie. Właśnie zaczynał się ubierać. Widząc, że się wiercę na łóżku, spytał bezmyślnie:
- Obudziłeś się?
Wydałem nieartykułowany pomruk, który mógł oznaczać wszystko.
- Możesz sobie jeszcze poleżeć - uspokoił mnie. Jego głos, zawsze donośny, dla mnie, walczącego w tej chwili z sennością, zabrzmiał jak surmy wzywające na sąd ostateczny.
- Jest dopiero ósma - stęknąłem, Roger zaś ciągnął dalej.
- Jak ci mówiłem wczoraj wieczorem, zamierzam sam poprowadzić jacht aż do Horning. Zjemy tam śniadanie. Mam nadzieję, że i ty, i reszta wstaniecie do tego czasu.
Włożył koszulę od krykietu, szare flanelowe spodnie i wyszedł z kabiny na bosaka. Przez jakiś czas słyszałem zgrzyt sznurów przy wciąganiu żagla, tupot stóp po pokładzie i łoskot łańcuchów, kiedy odkotwiczał łódź na rufie i na dziobie, po czym rozległ się cichy chlupot wody uderzającej o burtę i jacht z wolna ruszył. Leżałem pogrążając się znowu w drzemkę usypiany ledwo słyszalnym pluskiem.
O wpół do dziewiątej obudziłem się wreszcie, wstałem i wyszedłem na przedni pokład. Ranek był jasny i pogodny, powietrze przesycone lekkim chłodem, chociaż na niebie nie rysowała się ani jedna chmurka. Słaby podmuch z zachodu wzdął duży żagiel. Przy obu brzegach rzeki rosły wysokie, zielone trzciny, od czasu do czasu jednak promienie słoneczne przebijały przez gęstwę i prześwietlały kryjącą się pod szuwarami wodę.
Czułem się rześki i wypoczęty, jak zawsze, ilekroć znalazłem się na tych rozległych równinach. Krzyknąłem na Rogera, którego nie mogłem zobaczyć, ponieważ dach kabiny odgradzał mnie od steru.
- Wspaniały dzień!
Robił właśnie łuk, skręcając łodzią w kierunku Salhouse Broads, przez chwilę więc nie było żadnej odpowiedzi. Gdy wyszedł na prostą, rzucił mi jakąś żartobliwą uwagę. Posiedziałem na pokładzie jeszcze trochę, po czym uświadomiłem sobie, że właściwie nie jest wskazane, aby starszy pan paradował w pidżamie w zimnie wrześniowego ranka, i zbiegłem na dół do kabiny. Wziąłem ręcznik i poszedłem do umywalki znajdującej się tuż przy wyjściu na pokład. Myjąc się słyszałem głosy dobiegające z innych kabin; jedyne jednak, co zrozumiałem, było to gardłowe „Dzień dobry, kochanie!” - z pewnością Toni.
Potem popłynęła dość głośno melodia „Erlkdnig”. Gdy muzyka urwała się, nagle jakiś ostry głos rzucił coś po niemiecku. W ślad za tą zapowiedzią rozległy się pierwsze takty „Die Forelle”. Przypomniało mi się, że organizatorzy teutońskiego radia są zdania, iż zajmujące się gospodarstwem kobiety przy rannym zmywaniu naczyń powinny słuchać dobrej muzyki. Poszedłem do siebie, włożyłem stare ubranie i otworzyłem drzwi kajuty, by lepiej słyszeć muzykę.
Pierwszą osobą, jaką dostrzegłem, była wychylająca się spoza drzwi środkowej kabiny Tonią. Najwidoczniej zwykła ubierać się równie starannie na dzień, jak i na noc; biała jedwabna pidżama, ściągnięta w talii czarnym paskiem, podkreślała dziwny powab dziewczyny w takim samym stopniu jak wczorajsza zielona suknia. Zauważyłem z rozbawieniem, że usta miała umalowane już przed śniadaniem.
- Halo, Ianie - powiedziała - będziemy sobie chyba mówili po imieniu, prawda?
- Obraziłbym się, gdyby miało być inaczej - odparłem.
- Chodź więc i posłuchaj radia - rzekła zapraszając mnie ruchem ręki do środkowej kabiny. - Puszczamy co rano muzykę, żeby wszyscy mogli słuchać podczas mycia.
- Dziwny zwyczaj - zauważyłem.
- Wcale nie. Powolne wstawanie jest głównym warunkiem doskonałego odpoczynku. Poza tym nie możemy przecież myć się wszyscy naraz, są przecież tylko trzy umywalki.
Mówiła to wszystko swoim gardłowym głosem, a w półmroku korytarza uderzały jej oczy, dziwne w kolorycie - jedno orzechowe, drugie zaś niebieskoszare.
Pomachałem ręką Avice, której ciemna główka wyjrzała na chwilę spoza uchylonych drzwi kajuty, po czym weszliśmy z Tonią do środka pomieszczenia, w którym spali William i Christopher. Widocznie od godziny dziewiątej kajuta stawała się czymś w rodzaju klubu. Dźwięki głośnika były ogłuszające. Zastaliśmy tylko Christophera. Ubrany w piękną pidżamę tegoż koloru co jego ciemno opalona twarz, leżał na swojej koi pisząc list. Gdy weszliśmy, powitał nas miłym uśmiechem.
- Słuchajcie, moi drodzy, jeżeli chcecie mieć przyjemność z muzyki, to lepiej uciekajcie stąd - powiedział.
- Ale nasze spotkania tutaj są prawdziwym wydarzeniem towarzyskim. Muzyka jest tylko pretekstem. Przyszliśmy, aby podziwiać twoją piękną pidżamę, Christopher - powiedziała Tonią, rzucając mu powłóczyste spojrzenie.
- Gdzie jest reszta? - spytałem.
- William myje się - wyjaśnił Christopher.
- Avice nie pokazuje się nigdy, zanim nie jest idealnie piękna. Zostawiam ją zwykle w kabinie. To jej zabiera parę godzin. - Odniosłem wrażenie, że w głosie Toni kryje się cień złośliwości. - Jeżeli chodzi o tego lenia Filipa, to stale jest w łóżku, codziennie wchodzę i mówię mu „dzień dobry”, a ten się tylko zawija w koce i śpi dalej.
- Czyżby, mała plotkaro? - odezwał się szeptem Filip wchodząc nagle do kajuty i obejmując Tonie. - Czyżby? - Był w pidżamie, ale włosy miał tak idealnie uczesane, jakby właśnie wybierał się na dansing. Usiadłem w kącie łóżka Christophera, aby być jak najdalej od radia stojącego na małym stoliku, tuż przy poduszce Williama. Filip zajął miejsce naprzeciwko mnie, na łóżku Williama i pod pretekstem, że pokój wkrótce będzie przepełniony, posadził sobie Tonie na kolanach. Zarzuciła mu na szyję długą, szczupłą rękę i powiedziała swoim altem: „Jaszczurze, czarodzieju”, co jest najdziwniejszym epitetem - miłosnym, jaki kiedykolwiek słyszałem. Christopher przyglądał im się przez chwilę z uśmieszkiem, po czym wrócił do pisania listu.
W minutę czy dwie później wszedł William w szlafroku. Mruknął krótko „dzień dobry” i zajął miejsce na swoim łóżku przy radiu. Zapalił fajkę i pogrążył się w milczeniu, zupełnie nie zwracając uwagi na czułości Filipa i Toni.
Christopher włożył list do koperty, zapieczętował ją i wyszedł oznajmiając:
- Muszę się umyć.
William spokojnie palił fajkę. Tonią ucałowała Filipa lekko w policzek i popatrzyła na mnie:
- Wyglądasz na znudzonego, Ianie. A może chciałbyś mieć kogoś, kto by i ciebie przytulił?
- Nie przed śniadaniem - zaoponowałem. - Kiedy byłem młody i te sprawy mnie interesowały, starałem się zawsze trzymać złotej zasady: Nie należy folgować miłości przed śniadaniem.
- Widocznie nigdy nie byłeś naprawdę zakochany - rzekła Tonią wzgardliwie.
- Co ty o tym możesz wiedzieć! - odparłem, myśląc o pewnym wieczorze dwadzieścia lat temu. Na szczęście w samą porę wrócił Christopher i nie pozwolił mi odbyć podróży sentymentalnej w przeszłość. Spytałem go tylko: - A jak tobie się zdaje, czy byłem kiedyś zakochany? W twoim wieku, oczywiście.
Uśmiechnął się jak gdyby z goryczą.
- Mam nadzieję, że nie. Na swoje szczęście. - Po namyśle jednak dorzucił: - Chociaż kto wie, może to i warto.
- Oczywiście, że warto - wtrącił się Filip głosem nieco zduszonym przez uścisk Toni. Christopher zaśmiał się i poprosił, żebym się troszeczkę posunął. - Muszę parę minut odpocząć od tej piekielnej machiny - rzekł wskazując na aparat radiowy.
Gdy zmienił miejsce, do kabiny weszła Avice, elegancka i czarująca. Poza mną była to jedyna osoba w towarzystwie całkowicie ubrana. Przywitała się z nami w charakterystyczny dla siebie powściągliwy sposób, a Christopherowi powiedziała czule „Dzień dobry, kochanie” i usiadła naprzeciwko Williama po mojej stronie.
- Po co w ogóle nastawiamy to radio? - spytał z wyrzutem Filip. - Jest potwornie wrzaskliwe, a mimo to stale tu przychodzimy i wysłuchujemy.
- Tradycja, mój drogi chłopcze - wyjaśnił rzeczowo William. - Zupełnie jak kluby sportowe i prywatne szkoły. Jeżeli zrobi się jakąś rzecz dwa razy, należy robić to stale.
- Ależ Williamie, stajesz się zgorzkniały - rzuciła Tonią. - Z wiekiem będziesz na to patrzył łagodniej. - Włożyła papierosa do ust i spytała: - Kto z was ma zapałki? Filip nigdy nie nosi przy sobie. Może ty, Williamie? A może Christopher?
Christopher wyciągnął z kieszeni pidżamy pudełko zapałek i rzucił w jej stronę. Upadło na podłogę.
- Żadnych manier przed śniadaniem - mruknęła Tonią schodząc z kolan Filipa i podnosząc zapałki. - Mogłeś mi co prawda zapalić.
- On jest zawsze taki przed dziesiątą rano - powiedziała Avice.
- Biedne stworzenia z tych mężczyzn - ciągnęła dalej Tonią. - Mimo wszystko jednak pójdę i zrobię się dla nich piękna, choć wcale na to nie zasługują.
Wolno wyszła z kabiny. Filip rozparł się wygodnie w rogu łóżka ziewając głośno.
- To wyjątkowo ładna dziewczyna - powiedziałem.
- Cieszę się, że masz o niej takie zdanie. Przyjemny jesteś, staruszku - odparł Filip.
Przez minutę lub dwie siedzieliśmy bez słowa słuchając „Verborgenheit”. Wreszcie Filip powstał i przerwał milczenie.
- Trzeba będzie jednak w końcu umyć się i ogolić. To strasznie nudne; któregoś dnia zarzucę ten zwyczaj i zapuszczę brodę w kolorze miodu.
- Wątpię, czy potrafiłbyś zapuścić brodę - zażartował Christopher, Filip jednak był już za drzwiami. William wyciągnął nogi i rzucił.
- Christopher i ja musimy się ubrać. Nie można cały dzień chodzić w pidżamie. Avice uśmiechnęła się lekko i zaproponowała, abyśmy wyszli na pokład i pozwolili Christopherowi i Williamowi przebrać się. Przystałem z chęcią; czułem się zmęczony tą duszną kabiną i rytmem muzyki, której miałem pełne uszy. Poprzedzany przez Avice wszedłem po schodkach na pokład. Niech mi będzie wybaczone, ale - przyznam się - patrzyłem z zachwytem na jej piękne, długie nogi. Zatrzymaliśmy się przez moment na pokładzie. Łódź sunęła tak miękko wśród cichych rozlewisk, że można by sądzić, iż czas się zatrzymał.
Zeszliśmy niżej kierując się w stronę steru, by zamienić kilka słów z Rogerem. Nagle Avice ścisnęła mnie gwałtownie za ramię i rzuciła się pędem do kabiny nawigacyjnej. Pobiegłem za nią z nagłym uczuciem przerażenia. Wtuliła głowę w mój rękaw i pokazała drżącym palcem na sterówkę. Spojrzałem i zobaczyłem strumyk ciemnej krwi, a potem Rogera. Zadrżałem.
Okazało się, że jachtem sterował człowiek, który już nie żył.
III. Proponuje nowe przestępstwo
Był to straszliwy widok. Jak większość ludzi mojej generacji widziałem różne rodzaje tragicznej śmierci i pewne wspomnienia pozostaną mi nie zatarte w pamięci, jak długo będę żył. Oglądałem pole bitwy pod Ypres w parę dni po pierwszym ataku gazowym. Więcej: byłem w Dublinie w czasie Wielkanocy 1916 roku i widziałem ulicę, na której trupy wyglądały, jakby zostały upozowane przez makabrycznego dowcipnisia - tu oparty o ścianę chłopak z otwartymi ustami i zdumionym wyrazem twarzy, parę stóp dalej gruba stara kobieta o rumianych policzkach, leżąca na przewróconym wózku dziecinnym, z którego spływał na chodnik strumyczek whisky.
Jednak widok leżącego tuż przede mną martwego Rogera był straszliwszy od wszystkiego, co dotąd oglądałem. Siedział oparty o barierę, przyciskając zgiętym ramieniem do boku rurnpel. Przylgnąłem spojrzeniem do dziury ciemniejącej w jego koszuli i spływającej w dół ciemnej strużki. Przez jakiś czas przyglądałem się ranie jak urzeczony. Kiedy wreszcie przeniosłem wzrok na twarz Rogera, wstrząsnęło mną uczucie dławionej zgrozy, na twarzy tej bowiem bawił jeszcze dobroduszny uśmiech, jakim zazwyczaj witał przyjaciół.
Avice drżała tuląc się do mego ramienia. Nagle roześmiała się nerwowo. Reakcja ta harmonizowała dziwnie z martwym uśmiechem Rogera.
- Ianie - odezwała się z trudem dobywając głosu. - Ianie, to absurd! To niemożliwe.
Przez moment jej pełen napięcia głos dźwięczał mi w uszach; ja także miałem wrażenie, że znalazłem się poza rzeczywistością, że uczestniczę w jakimś makabrycznym żarcie. Starałem się jednak zejść na ziemię.
- Niestety, to się zdarzyło, moja droga - powiedziałem. - Musimy zwołać resztę. Williamie! - krzyknąłem. - Chodź tutaj! Stało się coś okropnego!
William, do połowy nagi, wbiegł spiesznie do sterówki. Pochylił się i przyjrzał Rogerowi.
- Nie żyje - stwierdził i chociaż już o tym wiedziałem, słowa jego zabrzmiały jak podzwonne.
- Czy nie da się nic zrobić? - spytałem bez sensu. William chrząknął.
- Został trafiony w serce - stwierdził z chłodną zawodową dokładnością. Przyprowadź tu resztę, Avice. Musimy przycumować łódź do brzegu.
Spokojnie objął dowodzenie. Gdy zawołałem Williama, podświadomie zdawałem sobie sprawę, że on jeden jedyny spośród nas jest człowiekiem czynu i że mu to przychodzi w równie naturalny sposób jak oddychanie. Oswobodził ster z martwej ręki Rogera, zluzował główny żagiel i zaczął prowadzić jacht z absolutną pewnością, cechującą go przy rozwiązywaniu wszelkich zagadnień praktycznych.
Christopher i Filip zjawili się razem na pokładzie.
- Roger nie żyje - oświadczył lakonicznie William. - Musimy natychmiast przycumować jacht. Wy obaj ruszajcie na dziób i bądźcie gotowi.
- Nie żyje? - powtórzył Christopher. Filip stał przez chwilę bez słowa, z pobielałymi wargami. Wreszcie odzyskał panowanie nad sobą i spytał nieco drżącym głosem:
- Czy ty to mówisz poważnie, czy tylko...
- Idźcie na dziób i przestańcie gadać - uciął stanowczo William.
Nikt nie próbował oponować.
Podczas gdy William oglądał się za miejscem, gdzie można by przybić do brzegu, na pokładzie pojawiła się Tonią. Stanęła na rufie tuż obok mnie.
- Roger został zabity - powiedziałem do niej półgłosem.
- Widzę - odparła. Miała zachrypnięty głos, a na umalowanych ustach jakiś dziwny grymas.
Wkrótce potem William znalazł skrawek brzegu wolny od ciągnących się w nieskończoność szuwarów i zdecydował, że tam właśnie przybijemy. Pracując w pełnej napięcia ciszy przycumowaliśmy jacht i zwinęliśmy żagiel.
- Najlepiej będzie zostawić go tutaj:- rzekł William wskazując na ciało - i zaciągnąć brezent. Mijający nas ludzie mogliby się dziwić, co tu robimy z nieboszczykiem na pokładzie.
Zauważyłem, że Avice wzdrygnęła się słysząc tę obojętnie rzuconą uwagę. Mnie samemu nie podobał się ton Williama, tym niemniej zdawałem sobie sprawę, że wciągnięcie brezentu jest w tej chwili ważniejsze niż zwrócenie uwagi na niewłaściwość naszego zachowania.
Po chwili dla postronnych oczu jacht przedstawiał dość zwykły na rzece widok: wyglądał jak łódź przygotowana do nocnego postoju. William zakomenderował:
- No, teraz mamy trochę czasu. Zejdziemy do dużej kabiny i przedyskutujemy całą sprawę. - Po drodze dorzucił:- Muszę tylko wpaść do siebie i włożyć koszulę. Za chwilę wracam. Wy tymczasem idźcie i zajmijcie miejsca.
Rozsiedliśmy się w środkowej kabinie. Nie umawiając się zostawiliśmy miejsce w głębi dla Williama; ja usiadłem po prawej stronie, Christopher po lewej. Filip i Tonią uplasowali się przy Christopherze, Avice zaś przy mnie, z łokciem opartym o koję. Wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć; w takim stanie nie mogła zauważyć rzucanych na nią przez Christophera pełnych niepokoju spojrzeń. W milczeniu czekaliśmy na Williama. Widok pustego miejsca przyprawiał mnie o nieprzyjemne łomotanie serca.
Wreszcie William przyszedł. Usiadł. Zapalił papierosa. Zauważyłem, że ręce mu nie drżały. Zaczął rzeczowo:
Wszyscy wiecie, co się stało. W przeciągu ostatniej pół godziny Roger został zamordowany.
- Czy to na pewno morderstwo? - spytał Christopher.
- Nie ma śladu rewolweru. Musiał być wyrzucony za burtę - wyjaśnił William. - To nie takie proste: najpierw przestrzelić sobie serce, a potem wyrzucić rewolwer.
Christopher zgodził się, William więc ciągnął dalej:
- Nie ulega wątpliwości, że Roger został zastrzelony, i to nie wcześniej niż pół godziny temu.
- W jaki sposób można ustalić czas? - spytałem zaskoczony jego pewnością. - Rigor mortis?
- Za wcześnie jeszcze na tego rodzaju proces. Poza tym tylko naiwni mogą mieć stuprocentowe zaufanie do tej teorii. Proces sztywnienia ciała postępuje w zależności od najróżniejszych czynników. Jednym z nich jest na przykład to, czy tuż przed śmiercią zmarły wykonywał jakiś wysiłek fizyczny, czy też nie. Pół godziny określiłem jako ostateczną granicę tylko dlatego, że martwy człowiek nie może prowadzić łodzi przez zakręt. Nie znam dobrze tej rzeki, ale gotów jestem założyć się, że o jakieś dziesięć minut drogi stąd mamy zakręt.
- Możemy to dość łatwo sprawdzić - wtrąciłem. - W tej chwili jest godzina dziewiąta czterdzieści. Około dwadzieścia pięć po dziewiątej byliśmy z Avice na pokładzie.
- To znaczy, że możemy ustalić, iż morderstwo zostało dokonane nie wcześniej niż o dziewiątej piętnaście - rzucił spiesznie William. - A więc wiemy jedno: Roger został zamordowany między godziną dziewiątą piętnaście, a dziewiątą dwadzieścia pięć. - Zastanowił się chwilę, po czym dokończył spokojnie i zimno: - Zamordowany przez jedną z sześciu osób znajdujących się w tej chwili w kabinie.
Czułem, jak zabiło mi serce; posłyszałem cichy jęk Avice. Zabrzmiało to jak szloch. Filip zaczął protestować, William jednak kazał mu się uciszyć.
- Nie bądź dziecinny, Filipie - powiedział. - Czyżbyś naprawdę wyobrażał sobie, że ktoś podpłynął do łodzi, strzelił do Rogera i odpłynął z powrotem? Ot, po prostu takie sobie poranne ćwiczenie, co? A skąd pewność, że nie było nikogo w jej obliczu?
Przeszył mnie chłód. Przypuszczam, że patrząc na siebie wzajemnie wszyscy odczuwali pewien niepokój i strach. Ze swej strony zastanawiałem się, kto to mógł zrobić. Mimo wewnętrznego sprzeciwu wiedziałem przecież, że William ma rację. Tymczasem William ciągnął bezlitośnie dalej:
- Strzał do Rogera został oddany z bliska. Łatwo dostrzec ciemne ślady prochu na koszuli. Czy można przypuścić, żeby obcy człowiek potrafił wdrapać się na pokład, pogrozić mu przed nosem rewolwerem i wreszcie zastrzelić go?
- Niestety, masz rację - powiedziałem ze ściśniętym gardłem, czego się wcale nie wstydzę. - Masz zupełną rację, Williamie.
Po chwili wahania Christopher zgodził się także. Filip patrzył na nas pełnymi zdumienia, niebieskimi oczyma. Tonią wyciągnęła małe lusterko i przedłużając z przejęciem jedną brew rzuciła gardłowym głosem:
- No dobrze. W takim razie kto z nas to zrobił? William roześmiał się oschle.
- Obawiam się, że ten lub ta, ktokolwiek to zrobił, nie powie nam tego.
Wtedy wysunąłem sugestię, która aczkolwiek nielogiczna i bezsensowna, była - jak mi się po dziś dzień zdaje - najlepszym wybrnięciem z tej straszliwej sytuacji, w jakiej wszyscyśmy się znaleźli.
- Słuchajcie - powiedziałem. - Jestem co najmniej trzydzieści lat starszy od każdego z was i jeżeli mi pozwolicie, to powiem wam, co o tym wszystkim myślę. Jesteśmy przyjaciółmi i, jak przypuszczam, pragnęlibyśmy całą sprawę załatwić w taki sposób, aby obeszło się bez nowych ofiar. Roger nie żyje i śmierć kogokolwiek z nas nic by już nie pomogła ani jemu, ani nikomu. Ktokolwiek go zamordował, zrobił rzecz nie do wybaczenia, której ja nie potrafiłbym darować. Jeżeli jednak nie potrafiłbym wybaczyć, nie znaczy to, że tym samym chciałbym ujrzeć sprawcę lub sprawczynię tego czynu prowadzoną na śmierć. Nie wierzę w słuszność i prawo takiego rewanżu. Według mnie to po prostu nowa zbrodnia. Dlatego proponuję, abyśmy złożyli przysięgę, że gdyby winowajca przyznał się nam, upozorowalibyśmy całą sprawę jako samobójstwo i nie zdradzili tajemnicy przed żadną żywą istotą. Pod jednym warunkiem, oczywiście. Ktokolwiek by to był, musiałby opuścić nasze towarzystwo i zniknąć na zawsze z naszego życia.
Chwilę panowało milczenie. Nagle William odezwał się z niezwykłym u niego ciepłem w głosie:
- Ianie, powiedziałeś coś, czego ja nigdy nie odważyłbym się powiedzieć.
- Czy złożycie taką przysięgę? - spytałem. W kabinie zapanowała martwa cisza. Kto się przyzna? Kto się przyzna? Waliło mi serce. Czułem krople zimnego potu na czole. Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło, przemogłem się jednak.
- Zaczynajmy więc. Najpierw złożę obietnicę ja sam: Dopóki żyję, nie powtórzę nigdy ani słowa ze złożonego dziś przez jednego z nas wyznania. Jeżeli ktoś z nas nie chce złożyć podobnej obietnicy, niech to zaraz powie. - Nikt się nie odezwał. - Zgadzacie się więc - ciągnąłem - w takim razie obejdę dookoła kabinę i poproszę każdego po kolei, żeby złożył uroczystą obietnicę - albo przyznał się do winy.
Drżącym palcem wskazałem na Tonie siedzącą w przeciwległym rogu.
- Zacznę od ciebie. Czy przyrzekasz zachować tajemnicę?
Spotkałem utkwione we mnie spojrzenie. Oczy jej rzucały siwe i brunatne błyski. Nagle zdałem sobie sprawę, jak mocną ma twarz.
Powiedziała obojętnym głosem:
- Oczywiście, że przyrzekam, czy spodziewałeś się czegoś innego?
Skądś doleciało jakieś ledwo dosłyszalne westchnienie. „A więc Tonią jest już poza podejrzeniem” - myślałem podniecony.
- A ty, Filipie? - spytałem głośno. Robił wrażenie, jakby nagle zasłabł. Tonią z niepokojem odwróciła się do niego. Wzruszył ramionami i rzekł z uśmiechem.
- Przyrzekam.
Tonią uczepiła się jego ramienia. Przestałem jednak zwracać na nich uwagę.
„Kto z pozostałych? Christopher, William czy Avice?” - zadawałem sobie pytanie.
- Zwracam się do ciebie, Christopher. Czy przyrzekasz, że dochowasz tajemnicy?
- Przyrzekam - oświadczył Christopher spokojnie. Jego szczupła, opalona twarz miała surowy i skupiony wyraz.
A więc troje przyrzekło dochować tajemnicy. Ktoś z tych dwojga - William albo Avice - powinien przyznać się do zbrodni. Z pewnością nie William... Starałem się opanować podniecenie. Popatrzyłem na jego inteligentną twarz; jedną ręką pocierał kanciastą brodę. Spojrzenie jego oczu skrzyżowało się z moim.
- A ty, Williamie, przyrzekasz?
- Tak jest, przyrzekam. - Przez ułamek sekundy głos jego dźwięczał dziwnie twardo. Znaczenie tych trzech słów, które rzucił, zaczęło docierać do mojej świadomości. Bezwiednie zacisnąłem dłoń tak mocno, że paznokcie wbiły mi się w ciało. W kabinie nastąpiło poruszenie.
Z lękiem w sercu odwróciłem się do siedzącej z lewej strony Avice. Nie płakała już, ciągle jednak miała twarz ukrytą w dłoniach. Avice? Ona jedna została. Przyzna się do winy? Czułem, że drżały mi kolana, a serce waliło nieprzytomnie.
- Avice - wyszeptałem.
Spostrzegłem, że wszyscy pochylili się naprzód, gdy wstała z twarzą mokrą od łez.
- Przyrzekam tajemnicę - powiedziała. - Tylko że to już nie ma znaczenia, prawda? - dorzuciła z żałosnym uśmiechem.
Napięcie zostało rozładowane. Z nieopisaną ulgą zamknąłem oczy i usłyszałem jakby z daleka dolatujący gardłowy śmiech Toni, który był oznaką zakończenia kryzysu nerwowego. Przed chwilą wszyscy spoglądaliśmy na siebie ze strachem, z nadzieją i z podejrzliwością, starając się odgadnąć w jednym z przyjaciół mordercę. Wszyscy przyrzekli uroczyście, że na zawsze dochowają tajemnicy. Tymczasem jak dotąd brakło tajemnicy. Po chwili wybuchnęliśmy śmiechem. Częściowo był on wynikiem napięcia kilku ostatnich minut, częściowo zaś po prostu oznaką gwałtownego odprężenia. Nie chcę wcale usprawiedliwiać naszej reakcji, myślę jednak, że można ją zrozumieć.
Pierwszy opanował się William.
- A jednak musiał to być ktoś z nas - powiedział surowo. - Trzeba ustalić, co robić.
Christopher stukając odruchowo nogą w podłogę oświadczył.
- Uważam, że należy kogoś zawiadomić. Filip zgodził się z nim po namyśle.
- Jeżeli idiota nie przyznał się do winy, to już nic więcej nie możemy dla niego zrobić. W każdym razie takie jest moje zdanie - dorzucił niepewnie.
- Zostało nam tylko powiadomić policję - zakończył William.
Zrobiłem ostatni wysiłek.
- A jednak wydaje mi się, że zbyt lekko godzimy się na to, by wszyscy zostali wmieszani w sprawę morderstwa. Czy wy wiecie, co to jest śledztwo, jakie to są tortury?
- Na pewno będzie to piekło dla każdego z nas - rzuciła z goryczą Tonią.
- Trudno - uciął William twardo. - Musimy natychmiast zawiadomić policję. Mam nadzieję, że prędzej czy później morderca lub morderczyni zostanie zdemaskowany lub zdemaskowana i zawiśnie na szubienicy. - Ta prawnicza skrupulatność w dorzucaniu rodzaju żeńskiego zwykle śmieszyła mnie nieco, w tej chwili jednak było mi nieprzyjemnie, czułem bowiem, że Avice wzdraga się wewnętrznie...
Nastało znowu milczenie. Nisko położona kabina robiła się coraz bardziej duszna i przygnębiająca. Atakował nas zewsząd lęk, który rodzi się w mroku niepewności. Avice zaczęła cicho płakać. Po chwili znowu zabrał głos William.
- To wszystko. Nie mamy o czym mówić. Zaraz sprowadzę policję.
- Czy nie lepiej byłoby zatelefonować do Norwich i ściągnąć stamtąd kogoś z głową na karku? - zaproponował Christopher.
- Jeżeli dostaniemy policjanta z jednej z tych wsi, trzeba mu będzie godzinami tłumaczyć, o co chodzi.
- Dobrze - zgodził się William. - Pojadę łódką z łanem i Christopherem do Horning, a stamtąd połączę się telefonicznie z Norwich. Christopher i łan będą mi potrzebni do wiosłowania i do pilnowania, żeby nikt z nas nie uciekł. Nie możemy zapominać, że wszyscy jesteśmy podejrzani o morderstwo.
- Oczywiście - potwierdziłem.
- To znaczy, że policja będzie nas chciała mieć na oku - powiedział z namysłem Christopher. - Gdzie w takim razie spędzimy dzisiejszą noc? Nie możemy przecież spać na jachcie.
- To jest problem - mruknął William.
- Najprościej będzie udać się gdzieś do hotelu - zaproponowała Tonią zwracając się do Williama.
- Mam pomysł! - zawołał Christopher. - Jeden z moich przyjaciół ma dużą willę po drugiej stronie Potter Heigham. Na pewno wynajmie ją nam, na jak długo będziemy chcieli. Zmieścimy się tam, przystając oczywiście na pewne niewygody.
- I policjanta u drzwi, jeżeli to się okaże konieczne - wtrąciła żartobliwie Tonią. - Uważaj, Filip, mam słabość do policjantów.
- Doskonale - podjął poważnie William. - Jeżeli potrafisz tę sprawę załatwić, będzie to najlepsze rozwiązanie. Poczekamy tam, dopóki policja nie zrobi wszystkiego, co do niej należy.
- Wobec tego dzisiaj na noc przenosimy się do tej willi - podchwyciłem.
- Została jeszcze jedna sprawa - rzekł William pocierając brodę. - Będziemy mieszkać wszyscy razem w atmosferze pełnej podejrzeń, będziemy sobie wzajem grać na nerwach. Chciałbym, więc z góry ustalić, jaką przyjmiemy linię postępowania.
- Powinniśmy się zachowywać tak, jakby nic nie zaszło - odparła bez namysłu Tonią.
- Czy to możliwe? Przecież w końcu coś zaszło - zaoponował Christopher. - Możemy tylko próbować zachowywać się tak jak dotychczas. Im prędzej jednak cała sprawa się wyjaśni, tym lepiej.
- Mnie chodziło raczej o co innego: czy mamy się nawzajem szpiegować, usiłując odgadnąć, kto to zrobił?
- Ależ nigdy w życiu! - zaprotestował Filip. - Nie jesteśmy policjantami.
- Z drugiej znowu strony - ciągnął William - nałóg mordowania może się okazać zaraźliwy. Przyznam szczerze, nie uśmiecha mi się perspektywa, iż mógłby mnie ktoś ustrzelić jak królika.
- Rozsądek nakazuje, abyśmy się zachowywali najnormalniej, jak tylko potrafimy - rzuciłem. - Słowa te zabrzmiały bardzo nieprzekonywająco nawet dla mnie. - Nie możemy na poczekaniu ułożyć twardych prawideł określających, co nam będzie wolno robić, a czego nie - dorzuciłem spiesznie.
- Sądzę, że masz rację - zakończył William, po czym dając do zrozumienia, że wszystko zostało powiedziane, oznajmił: - Na tym chyba zakończymy. Teraz pojedziemy zawiadomić policję i załatwić sprawę willi.
William i Christopher wyszli przednim włazem udając się na słoneczną stronę pokładu, z widokiem na lśniącą w promieniach rzekę, z dala od osłoniętej brezentem sterówki. Tonią Filip ruszyli z ślad za nimi, trzymając się za ręce. Podchodziłem już do drzwi, gdy nagle usłyszałem cichy głos Avice:
- Ianie, zaczekaj!
- Co takiego? - spytałem, odwracając się. Wyglądała żałośnie. Cała subtelna piękność stopiła się we łzach.
- Oni myślą, że to ja zrobiłam. Są tego pewni. Położyłem jej na ramionach ręce.
- Nie bądź głuptas. - Starałem się być jak najbardziej przekonywający. - Z jakiego powodu mieliby posądzać właśnie ciebie?
- Bo to się po prostu samo nasuwa. Czy nie wiesz, że po śmierci Rogera ja dziedziczę cały majątek jego wuja? Ianie, na pewno myślą, że to ja go zabiłam. Powieszą mnie...
- Bzdura. Zupełnie wykluczone - starałem się jej wyperswadować.
- Powieszą mnie - powtórzyła drżącym głosem. - Ianie, musisz udowodnić, że to nie ja zrobiłam, że to ktoś inny. Ianie, musisz to udowodnić!
Byłem zupełnie bezradny. Przypuszczam, że pod pewnymi względami nie ustępuję innym inteligencją: mam ostry zmysł obserwacji, mam dobrą pamięć obejmującą najdrobniejsze detale, niestety jednak nie posiadam zdolności rozwiązywania zagadek. Jasne było, że postawione przede mną zadanie przerastało moje siły. Jakże jednak mogłem to wytłumaczyć dziewczynie, która patrzyła na mnie błagalnie, starając się stłumić szloch.
- Zrobię, co tylko będę mógł - przyrzekłem. Nagle przyszedł mi na myśl ktoś najbardziej ze wszystkich znanych mi ludzi zdolny do tego, by rozwiązać zagadkę śmierci Rogera. Gdyby udało mu się odkryć prawdę, można by ją przyjąć z całym zaufaniem. Mimo wszystko nie potrafiłem oswobodzić się od lęku przed konsekwencjami, jakie wykrycie prawdy musiało za sobą pociągnąć.
- Znam człowieka, który może nam pomóc - oznajmiłem. - Czy wspominałem ci kiedyś o swoim przyjacielu nazwiskiem Finbow?
- Tak - odparła.
- Sprowadzę go, niech wyjaśni tę całą zagadkę. Nie martw się więcej. Muszę już iść, bo William na mnie czeka.
Zostawiłem ją w kabinie pogrążoną w rozpaczy. Zszedłem do łódki, gdzie już na mnie czekali William i Christopher. Patrzyli na siebie gniewnie.
- Masz się zabrać do wioseł, rozumiesz! - rzucił ostro William.
- Mój drogi, dotychczas pozwalaliśmy ci komenderować nami, najwyższy jednak czas, żebyś zrozumiał, że twoje słowo nie jest jeszcze prawem.
William zacisnął wargi.
- Nie w tym rzecz - odparł. - Chodzi o to, że masz mocniejsze pociągnięcia wiosłem niż ja, a zależy nam, aby jak najszybciej dostać się do Horning.
Christopher wzruszył ramionami.
- No, już dobrze. To ma przynajmniej jakiś sens. Od razu trzeba tak było mówić zamiast rozkazywać.
Zabrał się energicznie do wioseł i ruszyliśmy w kierunku Horning.
Z uczuciem lęku zdałem sobie sprawę, że napięcie nerwowe zaczyna już dawać się we znaki, a różnice temperamentów urastają do przyczyn kłótni. Pod wpływem miarowego ruchu wioseł uspokoiłem się jednak, zapomniałem o chmurnej twarzy Williama i błogosławiłem siebie w duszy za pomysł sprowadzenia Finbowa. Poznałem go zaraz po wojnie w Hongkongu. Bawiłem tam w interesach (wtedy oczywiście nie byłem jeszcze emerytem), Finbow zaś był i jest po dziś dzień urzędnikiem państwowym. W tym czasie pełnił funkcję trzeciego zastępcy ministra kolonii czy czegoś w tym rodzaju. Był to młody jeszcze człowiek, wkrótce jednak nauczyłem się cenić go jako jednego z najlepszych znawców natury ludzkiej.
Dlaczego zagrzebał się na Wschodzie i po co tam siedział - nigdy właściwie nie mogłem zrozumieć; w każdym razie prowadził taki tryb życia, jaki mu najbardziej odpowiadał. Lubił korzystać z uciech tego świata. Z dobrego jedzenia, dobrego wina i dobrego towarzystwa; czytał poezje chińskie i grywał w krykieta; głównie jednak oddawał się temu, co stanowiło jego jedyną namiętność - obserwował kobiety i mężczyzn odgrywających ku jego uciesze swoje głupie, śmieszne role. Przyglądał im się badawczo, z naukową niemal skrupulatnością i zainteresowaniem. Pamiętam, jak byłem zdumiony, gdy któregoś razu opowiedział mi o jakimś moim romansie z okresu pobytu w Chinach, przytaczając więcej szczegółów, niż sam znałem.
Na podstawie ogólnego wrażenia, jakie na mnie zrobił, sądziłem, że zajmuje się ludźmi wyłącznie dlatego, iż go to bawi, pozostając jednak chłodnym obserwatorem. Przy bliższym poznaniu polubiłem go i doszedłem do wniosku, że jest w nim o wiele więcej ciepła, niż chciałby się do tego przyznać. Ostatni raz widziałem go na miesiąc przed tą wycieczką, bawił bowiem w domu na rocznym urlopie. Ośmieliłem się zauważyć, że nie jest tak nieludzki, za jakiego chce uchodzić. Uśmiechnął się tylko i odparł, że jest nieskończenie bardziej zimny, niż mógłbym przypuszczać.
Bez względu na to, gdzie leżała prawda, trudno było w obecnej sytuacji znaleźć właściwszego niż on człowieka, do którego można się było zwrócić o pomoc. On jeden mógł uratować Avice demaskując szybko ciemne siły, które doprowadziły do tego, że Roger został zamordowany wśród najserdeczniejszych przyjaciół. Miałem do prawdy szczęście, że Finbow bawił w Anglii akurat wtedy, gdy go najbardziej potrzebowałem.
Christopher wiosłował energicznie, chcąc jak najszybciej dopłynąć do Plorning, William zaś siedział utkwiwszy spojrzenie w czerwone domki na brzegu skręcającej w tym miejscu rzeki.
- Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, to zaprosiłbym mego przyjaciela, aby przyjechał i zamieszkał z nami w willi - rzuciłem możliwie obojętnym tonem.
William skrzywił się.
- Niezupełnie odpowiednia okazja do popisywania się gościnnością - powiedział. - Kto to taki?
- Nazywa się Finbow.
- Najgłupsze nazwisko, jakie kiedykolwiek słyszałem - roześmiał się Christopher. - Kto to jest ten Finbow?
- Mój znajomy z Hongkongu. Nie przypuszczam, żeby komukolwiek przeszkadzał; mógłby natomiast bardzo nam się przydać. Byłoby nie od rzeczy mieć pod ręką kogoś, kto nie jest zamieszany w całą sprawę, a na kim można polegać. Poza tym zna wszystkie kruczki prawne.
Starałem się nadać temu, co mówiłem, ton jak najbardziej obojętny, uważałem bowiem, że najrozsądniej będzie, jeżeli nikt się nie domyśli, w jakim celu chcę go zaprosić.
- Damy sobie radę sami.
- Jestem pewien, że Finbow mógłby nam pomóc - upierałem się.
- No to zaproś go, jeżeli ci tak na nim zależy - burknął William niezbyt uprzejmie. - Chociaż przyznam, że wydaje mi się to dość dziwne. No cóż... Może przynajmniej będzie czwarty do brydża na wypadek, gdyby Filip wolał całować się z tą swoją dziewczyną.
Christopher zgodził się z uśmiechem:
- Ja nie mam nic przeciwko temu. Jeżeli chodzi o mnie, to zapraszaj chociażby cały ród Finbowów.
W Horning poszliśmy zadzwonić. William wziął na siebie zawiadomienie policji w Norwich. Słyszeliśmy jego czysty, donośny głos, który w miarę trwania rozmowy stawał się coraz bardziej zniecierpliwiony. Christopher i ja byliśmy zdziwieni tą jednostronną konwersacją. Później dopiero dowiedzieliśmy się, jak ona przebiegała.
- Czy to posterunek policji w Norwich? - spytał William.
- Tak, a kto mówi?
- Proszę posłuchać. Mniej więcej godzinę temu został zamordowany na swoim własnym jachcie „Syrena” doktor Roger Mills.
- Kto?
- Doktor Roger Mills.
- Co mu się stało?
- Został zamordowany.
- Kto został zamordowany?
- Doktor Roger Mills.
- Doprawdy?
William stracił w końcu cierpliwość.
- Dość tego! Proszę słuchać. Jacht „Syrena” został zakotwiczony o pół mili od Horning, w drodze do Wroxham. Na jachcie tym leży jego właściciel z kulą...
- Z czym...
- Z kulą... Z kulą w sercu. Nie żyje, rzecz jasna. Czy możecie posłać tam kogoś natychmiast?
Nastąpiła chwila ciszy, po czym William zwrócił się do nas.
- No, nareszcie. Wysyłają jakiegoś Birrella. Detektyw sierżant Birrell. Zajmie się całą sprawą.
Przyjęliśmy tę wiadomość z zupełnym spokojem. W parę godzin później nazwisko Birrell miało w nas wywołać zupełnie inne reakcje.
Christopher załatwił swój telefon bardzo szybko. Wynajął willę z tą pewnością siebie, jaką zawsze w nim podziwiałem. Jeżeli chodzi o mnie, to musiałem poczekać trochę, zanim zdołałem dostać połączenie z mieszkaniem Finbowa na Portland Place; najpierw linia była zajęta, potem musiałem czekać, aż wstanie z łóżka. William i Christopher stracili cierpliwość i poszli do łodzi. Wreszcie usłyszałem głos mego przyjaciela dziwnie zniekształcony przez telefon. Wyjaśniłem mu możliwie krótko, o co chodzi.
Usłyszałem przeciągłe „Ach, tak...”, co było jego ulubionym powiedzonkiem, po czym oświadczył:
- Oczywiście, ze przyjadę.
Jeszcze niczyja decyzja nie sprawiła mi takiej przyjemności.
- Za dwie godziny będę na jachcie. Na razie do widzenia - zakończył.
Z uczuciem ulgi wróciłem do łodzi. Ciągle jeszcze ciemny i upiorny cień wisiał nade mną, przesłaniając mi jasność poranka. Stale miałem w oczach obraz martwego Rogera z uśmiechem na ustach i płaczącej w moich ramionach Avice, uważałem jednak, że zrobiłem to, co było w mojej mocy. Za godzinę lub dwie miałem wszystko opowiedzieć Finbowowi i złożyć w jego ręce całą tę ciemną sprawę.
Gdy zająłem miejsce w łodzi, Christopher zapytał:
- No i co? Przyjedzie ten twój przyjaciel?
- Tak - odparłem. - Zgodził się chętnie. Nie miał akurat żadnych planów.
William mruknął coś i wziął się do wioseł. Christopher zatrzymał go.
- Ja będę wiosłował - oświadczył.
- Wiosłowałeś W tę stronę, z powrotem powiosłuję ja - powiedział William.
- Mój drogi, zapamiętaj sobie, że nie zawsze musi być tak, jak ty chcesz. Wiosłowałem w tę stronę, ponieważ przekonałeś mnie w sposób logiczny, dlaczego mam to robić. W powrotnej drodze będę wiosłował tylko dlatego, że mi się tak podoba.
William odsunął się chmurny, a Christopher powiózł nas pewnie i w milczeniu w kierunku jachtu. Jestem pewien, że tak samo jak inni myślałem o tym, cośmy zostawili na jachcie: o zielonym brezencie rozpiętym nad sterówką, gdzie tak niedawno jeszcze stał wesoły i rumiany mężczyzna, trzymając w ręku koło sterowe. Spoglądałem na ciemne, groźne odbicie wysokich szuwarów w wodzie. Dokoła panował niczym nie zmącony spokój. Myślałem o tym, że śmierć bywa równie spokojna. Do czegośmy wracali?
Na skutek tych myśli chłód ścisnął mi serce. Dziwnym zbiegiem okoliczności Christopher czuł się podobnie nieswojo.
- Mam nadzieję - rzekł pociągając wiosłami po wodzie - że nic nowego nie zaszło na jachcie i że Avice...
- Jest zupełnie bezpieczna - przerwał mu sucho William.
Tym niemniej ja także wolałem już jak najszybciej zobaczyć ją wśród nas.
Nagle na rzece od strony Horning dał się słyszeć jakiś warkot, który przerodził się niebawem w nieopisany hałas. Spostrzegłem tylko otwartą motorówkę sunącą na nas z ogromną szybkością. Chlusnęła wodą przy mijaniu i wybiła nam jedno z wioseł z dulki. Christopher zaklął, gdyż nasza łódka stanęła burtą do fali. W sekundę potem znalazłem się w wodzie. Obok mnie Christopher i William, a o parę jardów dalej pływająca dnem do góry łódź.
Motorówka zawróciła i podjechała do nas, tym razem znacznie wolniej. Prowadził ją czarnowłosy mężczyzna z okrągłą twarzą o rumianych policzkach. Zawołał do nas głośno, bynajmniej nie starając się usprawiedliwić.
- Co za głupia historia. Mam nadzieję, że sobie dacie radę, prawda?
- Przypuszczam, że damy, skończony idioto - odparł William z wściekłością.
Podpłynął właśnie do łódki i starał się ją odwrócić na dół dnem. Tymczasem Christopher odzyskał wiosła.
- Myślę, że jakoś sobie poradzimy bez pana pomocy. Ale co do diabła ciężkiego przyszło panu do łba, żeby pędzić z taką szybkością?
- Mam coś ważnego do załatwienia. Ogromnie pilna sprawa - odparł mężczyzna z okrągłą twarzą. - Jestem detektyw, sierżant Aloysius Birrell z policji w Norwich i śpieszę się, by przeprowadzić śledztwo w sprawie zbrodni, która zdarzyła się gdzieś w tej okolicy. Nie mam czasu. Wy sobie jakoś poradzicie.
Motorówka ruszyła w górę rzeki. Takie było nasze pierwsze spotkanie z Aloysiusem Birrellem.
IV. Aloysius Birrell i Finbow
Po różnych tarapatach wsiedliśmy do łódki. William zabrał się do wioseł. Wiosłował wściekle i zamaszyście. Pod wpływem tej przygody wywietrzały mi z głowy wszystkie obawy, myślałem teraz tylko o lepiącym się do ciała ubraniu.
Kiedy wreszcie minęliśmy zakręt i ujrzeliśmy jacht z zieloną płachtą brezentową rozpiętą nad rufą, ogarnął mnie znowu lęk na myśl, co możemy tam zastać nowego. Ale oto ukazała się Avice. Oparta o maszt wypatrywała naszego powrotu. Na znak powitania zrobiła jedną ręką ledwo widoczny ruch.
Cały mój niepokój znikł w jednej chwili. Usłyszałem jej głos.
- Na pokładzie jest jakiś sierżant. Zadaje mnóstwo różnych pytań.
- To ten idiota, który nas wywalił - odparł ze złością William. - Niech go diabli wezmą.
Gdyśmy wchodzili na pokład jachtu, Avice zaśmiała się cicho i rzekła z politowaniem:
- Lepiej przebierzcie się zaraz.
- Mamy ten zamiar, kochanie - odparł Christopher, pogłaskawszy ją delikatnie mokrą dłonią po policzku. - Teraz i ty jesteś mokra.
Uśmiechnęła się do niego. Byłem zadowolony, że już na tyle przyszła do siebie, iż reagowała na żarty ukochanego.
- Christopher, idź i przebierz się szybko - mruknęła. - Mogę spróbować na tobie swoich talentów pielęgniarskich, ale boję się, że niewielką miałbyś ze mnie pociechę.
- Wolę nie ryzykować. Raczej się rzeczywiście przebiorę. Może jednak najpierw powinniśmy zameldować się temu Birrellowi?
Zachmurzyła się, oczy jej straciły blask.
- Już mnie wypytywał o wszystkich znajdujących się na pokładzie - rzekła. - Zdaje się, że teraz myszkuje wokół... Rogera.
William przerwał jej ostro:
- W każdym razie ja idę zmienić ubranie i jeżeli życzy sobie ze mną rozmawiać, to niech poczeka. Sierżancie Birrell! - krzyknął nagle donośnym głosem.
- Jestem zajęty. - Głos ten dobiegł gdzieś z rufy.
- A ja jestem mokry! - zawołał ze zniecierpliwieniem William.
Po chwili Birrell zjawił się na pokładzie. Przez ten krótki moment, kiedy motorówka nas mijała, zdołałem zauważyć jedynie jego okrągłą, czerwoną twarz. Teraz zobaczyłem, że był to niski, tęgi mężczyzna, bardzo ruchliwy, pogodny i energiczny.
- O! - zawołał. - To wy wpadliście do wody.
- Owszem - odpowiedział William, spoglądając na niego dość chłodno.
- W takim razie mamy wreszcie całą szóstkę w komplecie - stwierdził Birrell. - Para, która się znajduje na dole, ta oto młoda dama i wy trzej. Muszę zadać każdemu z osobna kilka pytań. Zaraz, przyniosę swoje papiery.
- Nie wiem, czy pan raczył zauważyć, że jesteśmy nieco przemoczeni - rzekł William. - Mamy ochotę przebrać się. Potem będziemy odpowiadać na pańskie pytania, jeżeli oczywiście potrafimy.
Przekonany byłem, że dostrzegę oburzenie na okrągłej, czerwonej twarzy Birrella. Tymczasem zachmurzył się tylko jak dziecko, któremu odebrano zabawkę. Był po prostu zawiedziony.
- Sądziłem, że panowie będą mieli dość zapału, żeby zapomnieć na parę minut o mokrych ubraniach.
- Zapału? Jakiego? - spytał William.
- Zapału do jak najszybszego wykrycia sprawcy zbrodni - wyjaśnił z powagą. - Czyżby pan nie zdawał sobie sprawy, że rozwiązywanie zagadki zbrodni jest jedną z najbardziej romantycznych przygód na świecie? Czy pan nie wie, jaka to cudowna rzecz? To, tak, jakbyśmy wykorzystywali dla wzniosłych celów najdziksze instynkty własnej natury! W przeszłości pisano ballady o wojnie, o brutalnej przemocy, o rozpasaniu zmysłów. - Nie potrafię odmalować wyrazu zgrozy, z jaką wymówił ostatnie słowa. - Teraz pisze się powieści kryminalne, w których cała energia ludzka koncentruje się na zwalczaniu zła. Czy pan widzi, jaka to ogromna zmiana? Gdyby pan się dobrze zastanowił, to doszedłby pan do wniosku, że powieści kryminalne są produktem cywilizacji, a ściganie zbrodni symbolem tego wszystkiego, co szlachetne we współczesnym świecie.
Byłem zupełnie zaskoczony tym przemówieniem. Widziałem błysk w oczach Birrella, świadczący o jego szczerym przekonaniu. Najwyraźniej nie widział nic niezwykłego w tym nagłym wyznaniu wiary. Co prawda wypowiedział je tak potoczyście, iż gotów byłem go posądzić, że robi to nie po raz pierwszy. Zbyt jednak byłem stroskany, by się zastanawiać nad niezwykłością zachowania detektywa. Zauważyłem, że inni byli zdumieni podobnie jak ja. Christopher uśmiechnął się lekko i oświadczył:
- Zrobimy wszystko, co będziemy mogli, przedtem jednak musimy zmienić ubrania. To nie potrwa długo.
- Doskonale! - zgodził się udobruchany Birrell. - Zamierzam zbadać i wyświetlić różne fakty dotyczące... biednej ofiary.
Avice zbladła uciekając gdzieś w bok spojrzeniem, William i Christopher zeszli schodkami w dół, Birrell zaś rzuciwszy okiem na mnie i Avice podreptał spiesznie drobnym kroczkiem w stronę rufy. Szepnąłem do Avice:
- Na pewno nie będzie cię zbytnio męczył. Zacisnęła usta, po chwili zaś rzekła:
- Jest tak zwariowany, że można się po nim wszystkiego spodziewać.
- Za godzinę lub dwie przyjedzie Finbow.
- Doprawdy? Ianie! Jesteś kochany! - Uśmiechnęła się do mnie, choć bruzda rysująca się między ściągniętymi nad jej pięknymi oczyma brwiami nie zniknęła.
Zmieniłem ubranie, jak tylko mogłem najszybciej, po czym z przezornością cechującą dbałego o swoje zdrowie starszego pana, pociągnąłem łyk koniaku. Dopiero wtedy przyłączyłem się do Birrella i Christophera, którzy znajdowali się w środkowej kabinie. William, przebrany już, wyszedł na pokład. Birrell zapisywał coś w ogromnym, kwadratowym notesie. Pisząc wysuwał koniuszek języka, jakby rozkoszując się smakiem słów. Gdy wszedłem, podniósł na mnie spojrzenie i powiedział:
- To bardzo dziwna sprawa, panie Capel. Właśnie wybierałem się na urlop i wpadłem na posterunek, by zabrać scyzoryk, który tam zostawiłem. W ten sposób otrzymałem nowe zadanie i znalazłem się tutaj. Wypadek ten ilustruje, jak czasem małe drobiazgi mogą wpływać na wielkie sprawy!
Byłem dość zdziwiony tym wywodem, zgodziłem się jednak.
- Gdybym nie udał się na posterunek - ciągnął dalej - ominęłaby mnie szansa poprowadzenia najciekawszego przypadku spośród tych, jakimi się dotychczas najmowałem. To jest naprawdę niezwykła sprawa. Wymaga tylko pewnej fantazji. Pan uważa pewnie, że żaden sierżant detektyw nie może mieć wyobraźni.
- Poznawszy pana na pewno musiałbym zmienić zdanie - odparłem. Zresztą zupełnie szczerze. Jak każdy rozsądny człowiek, nie znoszę uogólnień na temat typów, płci czy ras.
Zanim jednak poznałem Aloysiusa Birrella, nigdy nie przypuszczałem, że mogę usłyszeć coś podobnego z ust młodego mężczyzny o świeżej twarzy, elokwentnego i odznaczającego się płomiennym entuzjazmem do wszystkiego, co było związane ze zbrodnią.
Zakończył tę dyskusję o wyobraźni sierżantów i zaczął mi zadawać różne pytania, notując odpowiedzi dużym, wyraźnym pismem i wysuwając przy tym koniuszek języka. Był niezwykle rozmowny; rozpytywał o mnóstwo zbędnych szczegółów, zauważyłem jednak, że w jakiś dziwny sposób potrafi wyciągnąć ze mnie zasadnicze aspekty sprawy, o których pisałem w poprzednim rozdziale.
Interesował się bardzo tym, co robiłem, zanim poszedłem do kabiny ubrać się.
- Twierdzi pan, że pan zawołał na doktora Millsa, tak? - spytał.
- Tak jest.
- Czy odpowiedział panu?
- Tak.
- To znaczy, że koło dziewiątej żył jeszcze. O ile oczywiście pan się nie pomylił.
Popatrzył na mnie z zaciekawieniem. „Chyba ten wariat mnie nie posądza o morderstwo?” - pomyślałem.
- Nie, na pewno nie pomyliłem się.
- Może i nie - zgodził się z powątpiewaniem. - Kiedy zbiorę wszystkie materiały, będę mógł powiedzieć co, więcej na ten temat. Najbardziej zastanawiającą okolicznością w tej sprawie jest tempo.
Zacząłem się zastanawiać, co on rozumie pod słowem „tempo” i doszedłem do wniosku, że po prostu musiał go użyć w niewłaściwym znaczeniu. Birrell tymczasem przygotował następne pytanie:
- Czy pan widział rewolwer?
- Nie - odparłem.
- To znaczy od czasu gdy pan wsiadł na jacht, niekoniecznie dziś rano.
- Wsiadłem na jacht dopiero wczoraj wieczór.
- To prawda - przyznał Birrell.
- Oczywiście, że to prawda; nie miałem zresztą czasu na oglądanie rewolwerów, nawet gdyby były.
- Hm... - mruknął Birrell. - W każdym razie jeden rewolwer był na pewno. W jakich okolicznościach znalazł pan zwłoki?
- Wyszedłem na pokład z panną Loring i stwierdziliśmy, że doktor Mills został zastrzelony.
- To samo powiedziała panna Loring. Kto z państwa zaproponował, żeby wyjść na pokład?
- Zdaje mi się, że ona. Zresztą po minucie czy dwóch sam bym to zrobił i tak.
- Hm... Jak wyglądał doktor Mills, gdy pan go zauważył? W jakiej pozycji leżał?
- Mniej więcej w takiej, w jakiej jest obecnie. Oparty o barierkę kabiny sterowej. Tylko że wtedy przyciskał ręką do boku ster, jak gdyby ciągle jeszcze sterował.
- Kto go dotykał? - rzucił ostro.
- Doktor Garnett, bo musiał wyprowadzić jacht.
- Ach, tak. - Przez moment siedział z otwartymi ustami stukając ołówkiem po zębach. - No, to na razie dziękuję panu, panie Capel. Muszę natychmiast zobaczyć się z panem Garnettem.
Christopher, który wysłuchał wszystkiego uśmiechając się od czasu do czasu nieznacznie, przyprowadził Williama.
- Doktorze Garnett - przywitał go Birrell. - Niech mi pan powie, dlaczego poruszył pan zwłoki uwalniając ster?
William usiadł powoli na swojej koi i popatrzył lekceważąco na sierżanta.
- A w jaki sposób, pańskim zdaniem, miałem przycumować jacht nie dotykając steru? - spytał.
- Nie trzeba było przycumowywać - odparł Birrell. - Musiał pan zdawać sobie sprawę, że nie wolno dotykać zwłok. Nie znając dokładnego położenia zwłok mamy ogromnie utrudnione zadanie.
- A więc według pana powinienem był pozwolić łodzi wpaść na brzeg przy pierwszym zakręcie. I to wszystko dla wygody policji, prawda? William ze złością zacisnął szczęki.
- Tak jest - odparł spokojnie Birrell. - Jacht mógł ulec pewnemu wstrząsowi, ale tak byłoby lepiej dla sprawy.
- Tak się przypadkiem złożyło, że nie jestem idiotą - oświadczył William.
- Może to pana zainteresuje, jeżeli panu powiem, że jedyne odciski palców, jakie znaleziono w pobliżu zwłok, znajdowały się właśnie na sterze - powiedział z naciskiem Birrell szeroko otwierając oczy.
Cierpliwość Williama była na wyczerpaniu.
- Nie interesuje mnie to w najmniejszym nawet stopniu.
- Niedawno przeszedłem specjalny kurs o roli daktyloskopii w kryminologii - powiedział Birrell. - Wszystko, co znajdowało się dokoła zwłok, posypałem dokładnie proszkiem. Odciski palców były tylko na sterze. Odrysowałem je sobie.
Pokazał nam trzy niewielkie szkice ołówkiem. Nagle zwrócił się do Williama:
- Panie Garnett, chciałbym mieć pańskie odciski palców.
- Służę panu.
Birrell wyjął małą, czarną poduszeczkę z tuszem. - Niech pan tutaj przyłoży palce, a potem odciśnie je na tym kawałku papieru.
Obserwowaliśmy z Christopherem mocną, sprężystą dłoń Williama wykonującą posłusznie polecenie. Birrell przyjrzał się uważnie odciskom.
- Doktorze Garnett - zawołał z niebywałym podnieceniem - odciski palców znalezione na sterze zostawił pan!
- Nie widzę w tym nic niezwykłego, jeżeli się weźmie pod uwagę, że musiałem trzymać rumpel, przycumowując jacht. Raczej zdziwiłbym się, gdyby ich tam nie było.
- Hm... - mruknął Birrell nie bardzo przekonany. - Być może ma pan rację. Zarówno panna Loring, jak i pan Capel stwierdzili, że istotnie prowadził pan łódź.
- No pewno, że prowadziłem - rzucił William ze zniecierpliwieniem.
- Dobrze, zostawmy to na razie - zgodził się Birrell. - Teraz chciałbym się zapytać, czy pan wiedział, że na jachcie znajdował się rewolwer?
- Owszem, słyszałem, że jakaś broń była na łodzi - odparł William.
- Jaka broń? Do kogo należała?
- To był rewolwer doktora Millsa - powiedział William pocierając brodę. - Dostał go po procesie Coopera, gdzie występował jako ekspert.
- Jakiej marki był ten rewolwer?.
- Mały kaliber. Nie wiem jakiego pochodzenia.
- Gdzie on go trzymał?
- Nie wiem. Wspominał mi tylko, że go wziął ze sobą na wypadek jakiegoś polowania.
- Gdzie on teraz jest?
- Skądże ja mogę wiedzieć?
- Przeszukam jacht - oświadczył Birrell.
- Doskonale - odparł William.
- Gdzie go mógł trzymać? - spytał Christopher.
- Najbardziej prawdopodobnym miejscem byłaby, moim zdaniem, ta mała” półeczka pod górnym pokładem, gdzie Roger trzymał zwykle dziennik okrętowy. Chociaż równie dobrze mógł mieć inny schowek - zastanawiał się głośno William.
- Poszukajmy więc najpierw na tej półeczce - rzekł Birrell. Zadał jeszcze Williamowi kilka pytań dotyczących głównie tego, co robił między godziną dziewiątą a dziewiątą trzydzieści. Na koniec oznajmił:
- Przesłuchałem waszą trójkę i tamtych troje. Pytałem wszystkich, co kto robił dziś rano między dziewiątą a dziewiątą trzydzieści. Przeczytam wam, do jakich rezultatów doszedłem:
1. Morderstwo zostało popełnione między 8.55 a 9.25
2. Nikt nie słyszał wystrzału
3. Nikt nie ma pewnego alibi
4. W pobliżu zwłok nie znaleziono rewolweru. Popatrzył na nas badawczo i spytał: - Jaki z tego możemy wyciągnąć wniosek?
Christopher, William i ja wymieniliśmy uśmiechy.
- Absolutnie żadnego - odparł William.
- Owszem. Oznacza to, że na wszystkich ciąży podejrzenie. Na całej szóstce. Mówię to państwu zupełnie szczerze. Jesteście podejrzani o morderstwo.
- Ależ to śmieszne - zaprotestowałem.
- Wszyscy musicie być pod obserwacją - ciągnął dalej.
- Przewidzieliśmy już taką ewentualność - wtrącił się Christopher. - Wynajęliśmy w tym celu willę koło Potter Heigham, gdzie zamierzamy w szóstkę zamieszkać. Jeżeli będzie pan uważał za stosowne, może pan wydać polecenie wzięcia tego domu pod specjalny nadzór.
- To dobre rozwiązanie - zgodził się z zadowoleniem Birrell. - Naprawdę, bardzo dobre rozwiązanie. Pójdę zaraz i powiem mojemu człowiekowi, żeby sprowadził dużą motorówkę, która was odwiezie na miejsce. Sam zajmę się tym, żeby willa była odpowiednio strzeżona.
- Zgoda - powiedział Christopher. - Mam jednak nadzieję, że prasa nie zostanie poinformowana, że my w tej willi mieszkamy.
- Może pan na mnie polegać, panie Tarrant - przyrzekł Birrell opuszczając kabinę.
Słyszeliśmy, jak wydawał zlecenie policjantowi, który przyjechał z nim w małej łodzi motorowej. Po chwili wrócił do kabiny.
- W porządku - oświadczył. - Wysłałem go po łódź, którą odwiezie was do tej willi. Teraz trzeba będzie poszukać rewolweru. Chciałbym obejrzeć ten schowek, o którym pan wspominał, doktorze Garnett.
- Właśnie tutaj przechowywany był stale dziennik okrętowy. Podobnie jak jedwabny proporczyk używany na specjalne okazje. Równie dobrze moglibyśmy tu znaleźć i rewolwer.
Birrell starannie przeszukał schowek.
- Ależ tu nic nie ma - oświadczył podenerwowany. - Dziennika także nie widzę.
- To dziwne - rzekł William ze zdumieniem. Christopher był tego samego zdania;
- Jeżeli ktoś z nas nie położył przypadkiem dziennika na miejsce, uważany był niemal za przestępcę. Roger szalał ze złości, gdy go ktoś ruszał.
- A może zostawił go w kabinie? Wpisywał coś wczoraj wieczorem, zanim poszedł spać - wtrącił William.
Czułem się w obowiązku sprostować:
- Nie - powiedziałem. - Specjalnie wychodził na górę, żeby położyć dziennik na miejscu.
- W takim razie wycofuję się - rzekł William. Birrell zaczynał się niecierpliwić.
- To może być bardzo istotna sprawa, mnie jednak w tej chwili najbardziej interesuje rewolwer. Albo go ktoś wyrzucił za burtę, albo do tej pory jest gdzieś na jachcie. Mam zamiar przeszukać dokładnie całą łódź.
- Mimo wszystko to bardzo ciekawe - zastanawiał się Christopher. - Czy pan zamierza również odnaleźć dziennik, sierżancie?
- Owszem. To nas może naprowadzić na jakiś ślad.
- Jeszcze jeden ciekawy szczegół - zauważył William, gdyśmy schodzili z pokładu. - Gdzie się podział proporczyk?
- Proporczyk? - powtórzył za nim Birrell.
- No to, co się zawiesza na szczycie masztu - wyjaśnił wzgardliwie William.
- Ach, pan mówi o wimplu - podchwycił Birrell. William powstrzymał się od złośliwej uwagi i ciągnął dalej:
- Jakkolwiek to nazwiemy, mowa jest o jedwabnej chorągiewce, której doktor Mills używał tylko czasami. Normalnie wywieszał zwykłą, płócienną. Jedwabny proporczyk zawsze przechowywał w tym schowku. Tymczasem nie ma go tam. Znikł.
- Dziennik i proporczyk mogą odegrać ważną rolę w dalszym toku sprawy - rzekł Birrell. - Ale przede wszystkim musimy odnaleźć rewolwer. - Popatrzył podejrzliwie na Williama i dodał: - Ja osobiście nie widzę żadnego związku między zniknięciem dziennika okrętowego i wimpla a śmiercią Rogera.
„Dziennik okrętowy mógł na przykład zawierać coś, co morderca chciał zniszczyć” - pomyślałem sobie w pierwszej chwili. „Ale wimpel? Na co mógł się komuś przydać jedwabny gałgan i kilka cali sznurka?” Zniknięcie tych rzeczy uznałem więc za przypadkowy zbieg okoliczności i udałem się wraz z innymi na inspekcję jachtu.
W pewnej chwili myśleliśmy, że poszukiwania nasze dały jakiś rezultat, w koi Filipa bowiem dostrzegłem blok do pisania i wystającą spod niego brunatną papierową okładkę, przypominającą dziennik, w którym Roger wczoraj coś zapisywał. Dotknąłem palcem okładki.
- A może to jest nasz dziennik okrętowy? - rzekłem.
- Ależ skąd! Tamten był o wiele większy - zaprotestował William. Birrell jednakże szybko wyciągnął książkę i przejrzał ją uważnie.
Była to ni mniej ni więcej tylko „Klaudyna w Paryżu”, którą Filip przywiózł ze sobą jako „lekką lekturę”. Widząc to William roześmiał się sardonicznie, Birrell zaś ku mojemu zdumieniu zaczerwienił się i szybko odłożył książkę.
Przez chwilę zastanawiałem się, co mu się stało. Sierżant policji płonący nieopisanym entuzjazmem do tropienia zbrodni był dla mnie dość niezwykłym zjawiskiem, ale sierżant policji odznaczający się wstydliwością bohaterki z wiktoriańskiej epoki był już czymś zgoła nieprawdopodobnym. Parę minut przedtem zauważyłem, z jaką emfazą użył on określenia „rozpasanie zmysłów”. Nagle uświadomiłem sobie jego nazwisko. Oczywiście! Był Irlandczykiem, co wyjaśniało wszystko. Niejednokrotnie spotykałem się z niebywałą pruderią irlandzkiego katolicyzmu, z pruderią odpowiedzialną za cenzurę bostońską, wojnę band w Ameryce, James Joyce’a, a wreszcie za obecny rumieniec sierżanta Aloysiusa Birrella.
Zaledwie ochłonął, gdy znowu został narażony na nowy wstrząs. Zaprowadziliśmy go do kabiny zajmowanej przez Avice i Tonie, chociaż uważaliśmy, że to najmniej odpowiednie miejsce do ukrycia rewolweru. Sierżant zapukał i wszedł do środka. Dostrzegłem tylko siedzącą u Filipa na kolanach i obejmującą go za szyję Tonie, gdy drzwi zostały gwałtownie zatrzaśnięte. Aloysius Birrell był teraz jeszcze bardziej czerwony niż przedtem.
Wskazał zamknięte drzwi i powiedział:
- To obrzydliwe, żeby młodzi ludzie wybierali się na wycieczki, po to tylko, żeby się obściskiwać. Tym bar an dziej obrzydliwe, kiedy się weźmie pod uwagę, że obok znajduje się zamordowany człowiek.
- Ciekawa rzecz, że młodzi ludzie mają znacznie więcej chęci do „obściskiwania się”, jak ten pan to błyskotliwie określił, w chwilę po morderstwie niż przy jakiejkolwiek innej okazji. Jak wiadomo, smutek jako środek podniecający jest znacznie bardziej skuteczny niż jazz - wtrącił ktoś nieoczekiwanie przyjemnym głosem.
Odwróciłem się i dostrzegłem rozbawione spojrzenie Finbowa.
Zszedł właśnie na dół tylnym trapem i stał przed nami wysoki, elegancki i uśmiechnięty. Jakaś młoda kobieta określiła go kiedyś, że „wygląda tak, jak sobie cudzoziemcy wyobrażają prawdziwie przystojnego Anglika”, ale ponieważ on podobał jej się znacznie bardziej niż ona jemu, być może przesadziła nieco.
Moim zdaniem jednak była bliska prawdy. Finbow odznaczał się tego rodzaju urodą, na którą patrzą z zazdrością wszyscy Europejczycy i większość Amerykanów, urodą, która nie będąc wyzywającą - zwraca uwagę. Miał podłużną, szczupłą twarz, siwiejące włosy, wydatny nos. Jego śmiertelny wróg mógłby powiedzieć, że zdradza pewne podobieństwo do konia, bliski jednakże przyjaciel obstawałby, że to ogromnie przystojny mężczyzna.
Przedstawiłem mu wszystkich. Filip i Tonią wyszli z kabiny i przywitali się także, zauważyłem przy tym, że Tonią starała się zrobić na nim dobre wrażenie. Finbow jednakże nie dostrzegł tego, pochłonięty rozmową z Birrellem.
- Widzi pan, sierżancie, dla pana będzie znacznie wygodniej, jeżeli znajdzie się wśród was ktoś, kto nie ma nic wspólnego z całą tą sprawą - przekonywał Finbow.
- Ma pan rację - zgodził się niechętnie Birrell.
- Z drugiej strony - ciągnął dalej Finbow - zawsze miałem ambicję, żeby na własne oczy zobaczyć, jak wygląda śledztwo w sprawie morderstwa. Marzyłem, żeby kiedyś spotkać kogoś takiego jak pan, sierżancie. Kogoś, kto potrafi się przebić przez gmatwaninę tajemniczych okoliczności komplikujących obraz zbrodni. To musi być ogromnie fascynujące.
Pod wpływem zręcznie rzuconych pochlebstw na czerwonej twarzy sierżanta rozlał się wyraz niemal dziecinnego zachwytu.
- Panie Finbow, jeżeli pan chce coś zrozumieć, powinien pan poznać szczegóły sprawy od samego początku - oświadczył. - Najbardziej istotną rzeczą jest obranie logicznej metody śledztwa; jeżeli pan nie będzie znał pierwszych szczebli, nie obejmie pan całości.
- Oczywiście.
- To bardzo ciekawa historia. Przeszukałem dokładnie cały jacht - opowiadał Birrell - i nie znalazłem ani rewolweru, ani dziennika pokładowego, ani wimpla. Zniknęły. Zgromadziłem jednakże wiele danych. Niech pan przejdzie ze mną do dużej kabiny, to wyjaśnię panu, co udało mi się zebrać w ciągu ostatniej półgodziny.
- Jest to niezwykle uprzejme z pana strony - rzekł Finbow wychodząc z sierżantem.
William przysłuchiwał się tej rozmowie z ponurą twarzą. Gdy zniknęli, zwrócił się do mnie z odcieniem nieufności w głosie:
- Widzę, że ten pański przyjaciel interesuje się kryminologią.
- Owszem, w takim samym stopniu, w jakim interesuje się różnymi innymi rzeczami. Nam natomiast przyda się zdolny, inteligentny człowiek, zwłaszcza że przechodzimy pod opiekę takiego Aloysiusa Birrella.
William i Christopher roześmieli się na dźwięk samego nazwiska. Tonią wtrąciła swoim niskim głosem:
- Biedak, zrobił się czerwony jak burak, gdy zajrzał do kabiny i zobaczył, że całuję się z Filipem. Muszę mu dać szkołę.
Wyszliśmy wszyscy na pokład i zastaliśmy tam A vice zapatrzoną apatycznie w rozlewisko rzeki. Mimo wszystko zdołała zmusić się do uśmiechu, gdyśmy jej opowiadali o urażonej skromności Birrella. Powiedziała mi półgłosem, że Finbow ha pierwszy rzut oka zrobił na niej bardzo dobre wrażenie. Okazało się, że rozmawiał z nią przez kilka minut, zanim zeszedł do nas na dół.
Staliśmy na pokładzie i rozmawialiśmy przez dobre pół godziny. Staraliśmy się zachowywać zupełnie normalnie, nie było to jednak łatwe, musieliśmy bowiem przez cały czas patrzeć na rozpięty na pokładzie brezent, który budził w nas chwilami większą grozę niż to, co przed nami zakrywał. Na ogół jednak potrafiliśmy zachować pogodę, czasem nawet śmiać się, z wyjątkiem momentów, gdy ktoś z nas uświadomił sobie nagle tragizm sytuacji i popadł w ponure milczenie.
Chciałbym podkreślić przy tym, że nastroje się zmieniają. Nie jestem człowiekiem nieczułym, przeciwnie - mam bardziej miękkie serce, niżby należało, przy tym Roger był moim przyjacielem od lat, - jednak w ciągu tych dwóch godzin, które upłynęły od jego śmierci, potrafiłem już bawić się kosztem Birrella, martwić się o Avice, odczuwać przyjemność, że mam na sobie suche ubranie zamiast przylegających do ciała mokrych szmat. Każde z tych uczuć i doznań potrafiło całkowicie wyeliminować z mojej świadomości myśl o Rogerze. Pół godziny potem zszedłem na dół, do dużej kabiny, gdzie zastałem Birrella perorującego z podnieceniem. Finbow dopingował go z uśmiechem.
- Najbardziej istotną cechą każdej zbrodni jest tempo! - wykrzyknął Birrell. - Morderstwo jest taką samą sztuką jak każda inna. A co najbardziej charakteryzuje dzieło sztuki, jak nie tempo? Tempo jednego artysty jest zupełnie różne od tempa innego. Trzeba tylko wykryć, kto myśli i pracuje w takim tempie, w jakim dokonano morderstwa, a znajdzie się sprawca! - W tej chwili zauważył mnie i umilkł.
- Halo, Ianie! - zawołał Finbow. - Właśnie zakończyliśmy ogromnie pouczającą pogawędkę. Sierżant Birrell wykładał swoją teorię zbrodni.
- Pan Finbow jest bardzo wdzięcznym słuchaczem - powiedział z zapałem Birrell. - Myślę jednak, że już czas, aby się państwo przeprowadzili do tej willi. Cieszę się, że zamieszkacie wszyscy razem. To mi znacznie ułatwi robotę.
- A co się stanie z jachtem? - spytałem.
- Zabiorę go z powrotem do Wroxham. Zaraz przyjedzie motorówka, która przewiezie państwa do willi. Jeżeli będę chciał dowiedzieć się czegoś więcej, to państwa tam odwiedzę. Niech pan pamięta o tempie, panie Finbow!
Doleciał nas jakiś warkot.
- To pewnie motorówka, na którą czekamy - rzekł Birrell.
Gdyśmy wyszli na pokład, reszta towarzystwa była już w łodzi. Przed odjazdem, zanim pożegnaliśmy się z sierżantem, spytałem Finbowa, czy widział zwłoki. Odpowiedział ze spokojem:
- Dzięki sierżantowi Birrellowi widziałem wszystko, co tylko miałem ochotę obejrzeć. Bardzo panu dziękuję, sierżancie.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Aloysius Birrell.
Niebawem straciliśmy jacht z oczu. Ostatnim obrazem, jaki mi został w pamięci, był stojący wśród lin ożaglowania, pogrążony w myślach Birrell. Zapamiętałem także zieloną plamę brezentu, mając nadzieję, że widzę ją po raz ostatni w życiu.
Gdy znaleźliśmy się na otwartej rzece, odetchnąłem z ulgą. Po prawej stronie, pomiędzy polami, widać było żagle jachtów, które zdawały się płynąć spokojnie po trawie, zupełnie jak na fantastycznym, ale pięknym obrazie holenderskim.
- To bardzo interesujące - odezwał się Finbow cichym głosem.
- Co o tym myślisz? - spytałem.
- Bardzo ciekawy problem - odparł zadumany. - Siedmiu ludzi zupełnie odciętych od świata i jeden z nich zostaje zamordowany... ciekawe... Chociaż to absurd zgadywać, zanim nie usłyszę od ciebie wszystkich szczegółów sprawy.
- Chyba tak.
- Ale Ianie, zapowiedziałeś, że masz dla mnie zagadkę do rozwiązania. Nie wspomniałeś słowem, że oprócz tego masz jeszcze Aloysiusa Birrella.
- Nie znałem go wtedy - powiedziałem z uśmiechem.
- Oczywiście, nie jest on wcale taki osioł, na jakiego wygląda - szepnął Finbow. - Doskonale potrafi zdobyć informacje, na jakich mu zależy. Na nieszczęście uważa za stosowne odkrywać przy tym swoją duszę, co nas zmusi do tego, że trzeba będzie obchodzić go z daleka. Z grubsza biorąc reprezentuje on wszystkie wady i zalety naszej ery, która jest erą słów. Zna literaturę fachową: przeczytał wszystkie powieści kryminalne, jakie kiedykolwiek zostały napisane, śledzi wszystkie procesy w sądach, przestudiował wszystkie dzieła z zakresu kryminologii. To mu się chwali. Gdyby na tym poprzestał, byłby bardzo użytecznym człowiekiem w swoim zawodzie. Niestety, era słowa oznacza, że każdy przyswaja sobie również ogromną ilość nonsensów. Ludzie o wiele inteligentniejsi od Aloysiusa Birrella ulegają tej tendencji. Słyszałeś jego teorię na temat tempa. Tempo - to nawet dobrze brzmi. Gdy się to powtarza dostatecznie często, z czasem zapomina się, że jest to nic nie znaczące słowo. Zapomina się, że zostało ono wymyślone dla pokrycia własnej ignorancji. Wszyscy dajemy się hipnotyzować pewnym słowom. Filozofowie, krytycy sztuki, duchowni i psycholodzy - wszyscy są Aloysiusami Birrellami, którzy uważają, że wynalazłszy termin „tempo” rozwiązali zagadkę wszechświata.
- Tak - powiedziałem, co było jedyną odpowiedzią na długi wywód, jaki Finbow uważał za stosowne wygłosić.
- Pewnego dnia będę musiał wykazać niebezpieczeństwo kultu słowa, w tej chwili jednak najbardziej mnie obchodzi Birrell - ciągnął dalej Finbow. - Ma w zanadrzu pełno frazesów o morderstwie i zbrodni. Obok teorii tempa jego ulubionym hasłem jest: „mordercą okazuje się zwykle ten, kogo się wcale nie podejrzewa”. Głosi to z dumą przy każdej sposobności.
- O! - zawołałem.
Finbow zapalił papierosa i spytał jakby mimochodem:
- Sądzę, żeś ty tego morderstwa nie popełnił, Ianie, prawda?
Byłem przyzwyczajony do specyficznego poczucia humoru mojego przyjaciela.
- Nie - odparłem prosto.
- Tak przypuszczałem - powiedział z uśmiechem. - Birrell jednak uważa, że to ty.
V. Pięć pytań Finnowa
Próbowałem się roześmiać, ale chyba każdy czułby się nieswojo wiedząc, że został oficjalnie posądzony o morderstwo, jeżeli nawet tą urzędową osobą byłby tylko Aloysius Birrell. Zrodził się we mnie niczym nie usprawiedliwiony niepokój...
- Ależ to po prostu śmieszne - zaprotestowałem.
- Oczywiście - zgodził się Finbow z całą powagą. - Właśnie dlatego w to wierzy. Widzisz, rozumując w myśl hasła „mordercą jest ten, kogo się wcale nie podejrzewa”, doszedł do wniosku, że to ty. Ciebie nikt nie podejrzewa, więc prawdopodobnie to ty popełniłeś morderstwo.
- Mam nadzieję, że zdołałeś mu ten pomysł wyperswadować?
- Wprost przeciwnie. Zrobiłem, co tylko mogłem, żeby mu dowieść, że moim zdaniem ma rację - odparł Finbow, patrząc z roztargnieniem na nizinny krajobraz za opactwem Św. Beneta, któreśmy dopiero co minęli.
- Co takiego?! - zawołałem ze zdumieniem. Wydawało mi się, że któryś z nas zwariował. Finbow zgodził się z sierżantem Birrellem, że to ja zabiłem Rogera!
- Wszystko w porządku - rzekł Finbow. - Jestem przy zdrowych zmysłach, wiem dobrze, że nie zabiłeś tego człowieka. Mógłbym za ciebie ręczyć tak, jak za siebie samego, ale zależy mi na tym, żeby Birrell sądził, że jesteś mordercą.
Zaczynałem rozumieć sytuację.
- Widzisz - ciągnął Finbow - gdyby miał przez cały czas kręcić się wśród nas, przeszkadzałby mi diabelnie. Starałem się więc wpoić w niego przekonanie, że jest ogromnie przebiegły. Nie pozostaje mu teraz nic innego, jak wziąć ciebie pod ścisłą obserwację i zbierać dane, które bardzo mi się mogą przydać.
- Sądzisz, że potrafi się czegoś dowiedzieć?
- Kto wie, może... - powiedział z uśmiechem Finbow. - Na szczęście niewiele może zaszkodzić sprawie. Najważniejsze, żeby siedział cicho i żeby mu - się zdawało, że wszystko idzie jak najlepiej.
- Jak myślisz, czy będzie spał pod moim łóżkiem? - Zaczęło mnie to bawić.
- Nie, będzie tylko taktownie krążył dokoła ciebie. Poza tym sprowadzi oczywiście kostium nurka i będzie się starał odnaleźć w rzece rewolwer, który zresztą na pewno tam jest. Najprawdopodobniej go nie znajdzie, gdyby mu się jednak udało przypadkiem, byłbym bardzo zadowolony. Będzie również śledził młodą zakochaną parę.
- Filipa i Tonie? - spytałem.
- Jest podobny do innych moralizatorów. Uważa, że ci, którzy większość czasu spędzają na całowaniu się, zdolni są do popełniania w wolnych chwilach jeszcze gorszych grzechów - odparł Finbow. Zauważyłem błysk w jego jasnoniebieskich oczach, wiedziałem więc już, że zafascynował go problem, jaki przed nim postawiłem.
- Nie może przecież podejrzewać jednocześnie i mnie, i ich - zwróciłem uwagę.
- Stanowią dla niego drugą ewentualność. Jeżeli nie popełniła tego osoba najmniej ze wszystkich podejrzana, w takim razie mogły to zrobić „osoby o odpowiedniej psychologicznej predyspozycji”. Musiał się tego nauczyć od panny Doroty Sayers.
- No cóż, niech będzie, jeśli mu to potrzebne do szczęścia. - Byle nam tylko nie sprowadził Scotland Yardu -wtrącił Finbow. - Chcę mieć wolną rękę przez dzień lub dwa; Birrell będzie nas stale zapewniał, że nie ma żadnych trudności z rozwikłaniem sprawy, ja tymczasem zrobię swoje.
- Czy Scotland Yard mógłby ci przeszkodzić? - zapytałem ze zdziwieniem, przyzwyczaiłem się bowiem do tego, że Finbow świetnie dawał sobie zawsze radę z wszelkimi trudnościami, jakie napotykał.
- Naturalnie, wyszukaliby najmniejszy nawet strzęp informacji o każdym, kto kiedykolwiek miał do czynienia z Rogerem. Jeżeli się zgromadzi dostateczną ilość faktów, nie można nie dojść w końcu do prawdy. Naukowe metody śledztwa nie są naukowymi metodami i nie są śledztwem; to po prostu nudna i bezlitosna akumulacja niebywałej ilości interesujących szczegółów. Na końcu musi to jednak zaprowadzić do wyjaśnienia sprawy. Ja tymczasem chcę przede wszystkim zrozumieć, co się tu stało, ponieważ może się okazać, że w tej całej historii kryje się coś bardziej ponurego i ciemnego, niżbyś mógł przypuszczać. - Jego głos stracił swój zwykły, spokojny ton. Teraz zabrzmiał prawie twardo. Finbow stał przez chwilę w milczeniu. Gdy motorówka szybko minęła pierwsze wille Potter Heigham, powiedział cicho i z niezwykłą powagą zdanie, które mnie zaskoczyło: - Sądziłem, że niewiele mi pozostało złudzeń na temat ludzkiej natury. A jednak zdaje mi się, że tu na jachcie znaleźli się tacy, przy których czuję się niemal jak niewinne dziecko. - W znacznym tempie minęliśmy przycumowane do brzegu jachty, nadbrzeżne wille Potter i most, w parę zaś minut później ujrzeliśmy prostokąt szarej wieży kościoła w Martham.
Christopher pokazał nam brązową willę samotnie stojącą na drugim brzegu rzeki w miejscu, gdzie Kendal Dykę wpada do Thurne.
- To właśnie ten dom - powiedział.
- Ach tak - szepnęła Avice. - Zdaje mi się, że wszyscy popadliśmy w jakąś depresję na jego widok. Był położony z dala od innych; ód strony brzegu wiodła do niego dróżka wijąca się przez podmokłe pola; przed domem był zarośnięty, źle utrzymany ogród, który schodził w dół, do samej wody. Tkwiące tak pośród opuszczonych bagien domostwo przedstawiało się moim oczom jak obraz beznadziei i opuszczenia, na jaki zostali skazani moi przyjaciele za popełnienie bezlitosnej zbrodni. Przynajmniej jeden z nich miał stąd już nigdy nie powrócić do otwartego świata. Gdyśmy znaleźli się wewnątrz i przez wychodzące na tył domu okna zobaczyliśmy porosłe szuwarami pustkowia zatoczki Heigham, pogrążyliśmy się w jeszcze bardziej mroczny nastrój. Nikt z nas nie uważał Williama za człowieka, który się łatwo poddaje nastrojom, ale i on nawet rzucił ponuro:
- Wspaniale wybrane miejsce na spędzenie czasu po dokonaniu morderstwa. Żeby ładnie imprezę zakończyć, powinniśmy jeden po drugim popełnić samobójstwo albo oszaleć.
Avice obrzuciła mnie pełnym udręki, smutnym spojrzeniem. Zauważyłem, że pod oczyma zarysowały jej się ciemne koła.. Nawet Filip i Tonią poddali się ogólnemu przygnębieniu. Tylko Finbow po odbyciu z Christopherem pogawędki na temat Malajów usiadł do pianina w salonie i zaczął się popisywać naśladowaniem Maurice’a Chevalier. Aloysius Birrell byłby tym z pewnością zgorszony. Finbow jednak osiągnął zamierzony efekt, po dziesięciu bowiem minutach odbyliśmy ożywioną naradę, gdzie mamy spać i co mamy jeść.
Sprawił mi przyjemność widok Avice rozprawiającej z Tonią nad ewentualnością przyrządzenia jakiegoś posiłku dla nas. Żywiłem co prawda cichą nadzieję, że zamiar ten nie dojdzie do skutku.
W ciągu tej dyskusji przez drzwi od kuchni weszła do salonu niska, tęga kobieta. Popatrzyła na nas z wyraźną dezaprobatą.
- Który z panów jest panem Tarrant? - spytała ostro, z charakterystycznym akcentem okręgu Norfolk. Christopher oświadczył, że to on nosi takie nazwisko.
- Uhm - mruknęła w odpowiedzi, po chwili dodając gderliwie: - Pan Williamson powiedział mi, że mam pana przyjąć. Jestem gospodynią, nazywam się Tufts. - Spojrzała na nas z wybitnie nieprzyjemnym wyrazem twarzy.
- Doskonale - ośmielił się zauważyć Christopher. Pani Tufts pozostała niewzruszona. Avice obdarzyła ją kokieteryjnym spojrzeniem:
- Droga pani Tufts, czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebyśmy z panną Gilmour zajrzały do kuchni? Sprawiłoby to nam ogromną przyjemność. Co prawda nie jesteśmy znakomitymi kucharkami, ale...
- Ja sama zajmę się gotowaniem - ucięła pani Tufts.
- Bardzo byśmy chcieli dostać jakieś śniadanie. Nie mieliśmy dziś nic w ustach - powiedziała Tonią.
Pani Tufts popatrzyła na nią w taki sposób, że nawet Tonią wyglądała na speszoną.
- Dlaczegóż to państwo do tej pory nie zjedli śniadania? - spytała pani Tufts. - Tonią spuściła oczy i mruknęła coś niewyraźnie.
- Czuję w tym coś niedobrego - zauważyła pani Tufts, składając dłonie na brzuchu. - Gdyby wszystko było w porządku, to by się tu państwo nie zjawili bez śniadania, uprzedzając tylko godzinę naprzód o swoim przybyciu. Nie może być mowy o żadnym śniadaniu o tej porze; jest już po jedenastej i nie będę się tym zajmować.
W ten sposób energiczna ta osoba objęła bezapelacyjnie władzę. Nikt nie ośmielił się więcej stawiać kwestii śniadania. William tylko zrobił próbę ratowania naszej samodzielności:
- Ustaliliśmy, jak rozdzielimy pokoje między sobą - oświadczył możliwie najostrzejszym tonem, jak gdyby wydawał polecenie którejś z sióstr u siebie w szpitalu.
Pani Tufts wyszła na środek pokoju.
- Wskażę państwu, które pokoje będziecie zajmować - powiedziała stanowczo. - Panie nie są zamężne, prawda? - Avice i Tonią zaprzeczyły głowami. - W takim razie będą panie spały tutaj. - Wskazała pokój leżący przy wejściu do salonu. Obrzuciła nas przy tym takim spojrzeniem, jakby sprawdzała, czy ktoś przypadkiem nie ośmieli się stawiać sprzeciwu. Nagle Filip wybuchnął długo tłumionym śmiechem. Pani Tufts zmierzyła go wzrokiem.
- Wiem, jacy są dzisiejsi młodzi ludzie - oświadczyła. Po czym patrząc na mnie dodała Bóg jeden wie jak niesprawiedliwie:
- Niektórym starym też nie zbywa na rozsądku. Finbow ratując sytuację wtrącił pojednawczo:
- Jesteśmy przekonani, że pani wszystko ułoży, jak można najlepiej. Czy byłoby to możliwe, żebyśmy dostali pokój razem z moim przyjacielem? - spytał wskazując na mnie. - Jesteśmy najstarsi z całego towarzystwa i lubimy sobie pogawędzić czasem. Jeżeli pani pozwoli, to zajmiemy pokój położony naprzeciwko sypialni pań.
Rzadko widywałem, żeby ktoś potrafił odmówić jakiejkolwiek prośbie Finbowa. Pani Tufts mogłaby się na to zdobyć. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu odparła względnie uprzejmie:
- Jeżeli panowie sobie tego życzą, to nie mam nic przeciwko temu. Co prawda w waszym wieku moglibyście panowie znaleźć sobie coś lepszego do roboty niż pogawędki - dodała. - Resztę towarzystwa umieszczę w jednym podwójnym i jednym pojedynczym pokoju.
Nie racząc poświęcić więcej uwagi Christopherowi, Filipowi i Williamowi oznajmiła:
- Obiad będzie o pierwszej. Nigdy na nikogo nie czekam - i wyszła.
Finbow rzucił filozoficzną uwagę:
- Ciekawe, jak większość Anglików kapituluje bezradnie przed chamstwem. Zgodnie z naszymi pomylonymi pojęciami przyjmujemy to zwykle za oznakę mocnego charakteru. Dr Johnson, Wellington, królowa Wiktoria, Shaw i Snowden byli osobistościami posiadającymi mnóstwo zalet, za które powinniśmy ich szanować, tymczasem najbardziej cenimy w nich to, że byli gburami. Pani Tufts jest pod tym względem do nich podobna. W Anglii nie można zostać wielkim człowiekiem, jeżeli się posiada dobre maniery. Nie jestem niestety wielkim człowiekiem.
Avice uśmiechnęła się blado.
- To ładnie z pańskiej strony, że pan usiłuje nas rozweselić - powiedziała.
- Boję się, że mi się to nie bardzo udało, skoro to pani zauważyła. Ianie, nie umiem zabawiać towarzystwa, najlepiej więc będzie, jeżeli udamy się do naszego pokoju i rozpakujemy walizki.
W parę minut po rozlokowaniu się w naszej sypialni wystawiliśmy leżaki na taras wychodzący nad rzekę. Na drugim brzegu chwiały się kołysane wiatrem trzciny. Nad nimi niczym nie zamącone niebo. Finbow wyciągnął swoje długie nogi:
- Potrafiłbym być tutaj zupełnie szczęśliwy. Zdaje mi się, że pewnego pięknego dnia ożenię się i zamieszkam w tym pustkowiu, żeby przysłuchiwać się krzykowi mew.
Wiedziałem z doświadczenia, że kiedy Finbow rozkoszuje się spokojem, myśl jego przelatuje z przedmiotu na przedmiot.
Leżałem bez ruchu paląc fajkę. Czułem słońce i wiatr na twarzy. Finbow wstał nagle, poszedł do domu i po chwili wrócił niosąc imbryk gorącej wody, czajnik i dwie szklanki. Nalał wrzątku do czajnika, wyciągnął z kieszeni niewielką puszkę, po czym wsypał z niej kilka listków do wrzątku. Przez parę minut zaglądał niemal uroczyście do czajnika, wreszcie napełnił szklanki płynem słomkowego koloru.
- Najlepsza herbata na świecie - oświadczył popijając małymi łyczkami. W czasie pobytu w Chinach nauczył się przyrządzać herbatę na tamtejszy sposób. W ciągu ostatnich kilku lat stale nosił przy sobie puszkę chińskiej, herbaty. Najlepszy nawet jej gatunek miał dla mnie smak siana, ale z czasem nauczyłem się to znosić.
- Gdyby nie ty, Ianie - rzekł popijając - oglądałbym w tej chwili mecz krykieta. Człowiekowi znającemu się na tym sporcie prawdziwą przyjemność może dać tylko oglądanie krykieta na głuchej prowincji. Tam, gdzie się wymaga od graczy doskonałości technicznej, gra ta przestaje być krykietem.
Przełknąłem łyk herbaty. Należało pozwolić Finbowowi wygadać się do woli. Tym samym tonem, jakim rozprawiał o krykiecie, powiedział nagle:
- Przychodziły mi do głowy różne myśli na temat tego twojego morderstwa. Wiele powiedział mi Birrell. Musiałem to wszystko sobie uporządkować, gdy usłyszałem twoją wersję. Teraz chciałbym, żebyś mi powiedział, co wiesz o każdej z obecnych tu osób. Mów wszystko. Zawsze przecież podziwiałem twoją pamięć. Przypomnij sobie dokładnie, jak to było dziś rano.
Wolno i z namysłem opowiedziałem wszystko, co wiedziałem. W rezultacie przedstawiłem mu materiał, z którego powstały poprzednie rozdziały tej książki. Nie podałem żadnych nowych faktów, po prostu dlatego, że ich nie znałem. Pisząc byłem tylko bardziej ścisły i ułożyłem je w bardziej logiczną całość, niż to wypadło w rozmowie z Finbowem. W gruncie rzeczy nie było chyba większych różnic między tymi dwoma sprawozdaniami.
Dwa razy wtrącił przeciągłe „Ach tak...” Był to wykrzyknik używany przez niego przy różnych okazjach, nie przywiązywałem więc do tego zbytniej wagi. Przypominam sobie jednak, że w czasie mego opowiadania pierwszy raz użył go, gdy wspomniałem o fakcie odrzucenia przez Avice oferty małżeńskiej Rogera, a drugi raz, kiedy powiedziałem, że Filip wszedł do kabiny w momencie, gdyśmy słuchali audycji radiowej.
Gdy opisałem, w jaki sposób znaleźliśmy z Avice zwłoki Rogera, Finbow wyciągnął się na leżaku i przymknął oczy. Nagle rzucił pytanie:
- Co się działo potem?
Opowiedziałem mu pokrótce o objęciu dowództwa przez Williama oraz o przebiegu naszej narady w kabinie. Kiedy doszedłem do streszczenia wywodów Williama na temat czasu i charakteru śmierci Rogera, Finbow rzucił szczególnie wyraziste „Ach, tak...” Wspomniałem następnie o swoim pomyśle, żeby morderca przyznał się wobec nas do winy. Sądziłem, że Finbow będzie tym ubawiony, tymczasem ogromnie go to zainteresowało. Co prawda, gdy mu opowiadałem, jak wszyscy po kolei składali przyrzeczenie dochowania tajemnicy, widziałem, że omal nie parsknął śmiechem.
Na koniec opisałem mu naszą wyprawę do Horning, podjętą w celu poinformowania policji w Norwich, oraz powrót na jacht.
- Dziękuję ci, Ianie - powiedział wracając do swojej herbaty, która zupełnie już przez ten czas wystygła. - Jesteś nieoceniony. Sara nie potrafiłbym zdobyć nawet połowy tych informacji, których mi dostarczyłeś. Dowiedziałem się od ciebie więcej niż z notatek Birrella. Ale właśnie! Dla odświeżenia pamięci muszę jeszcze raz do nich zajrzeć.
Z kieszonki kamizelki wyciągnął kilka kartek papieru zapisanych drobnym pismem.
- To są kopie notatek sporządzonych przez naszego przyjaciela Birrella. Opuściłem rzeczy zbędne, ale na ogół pokrywają się z oryginałami. Może chciałbyś je przejrzeć?
Rzucił na mnie okiem, po czym wręczył mi kartki. Zawierały następujące materiały:
ZWŁOKI. Przyczyna śmierci: strzał w serce oddany z bliskiej odległości i z przodu. W czasie badania zwłok przez policję nie wystąpiły jeszcze oznaki sztywnienia. Ciało znaleziono w sterówce. Wszyscy świadkowie stwierdzili, że nikt nie zmieniał pozycji zwłok poza tym, że oswobodzono ster, musiano bowiem wyprowadzić jacht. Żadnych odcisków palców z wyjątkiem znalezionych na sterze.
PANNA A. LORING. Twierdzi, że pozostawała w swojej kabinie ubierając się do godziny dziewiątej dwadzieścia, kiedy to zeszła do środkowej kabiny. Nic nie widziała, nic nie słyszała. O godzinie 9.30 wyszła na pokład z panem Capelem i spostrzegła zwłoki. Potwierdziła, że ster tkwił przyciśnięty przez ofiarę do boku. Nie wysunęła żadnych sugestii. Dr Mills był jej kuzynem. Znała go doskonale od dzieciństwa. Nie słyszała o tym, by miał jakieś specjalne kłopoty lub wrogów. Zdawało jej się, Że wspominał o tym, iż ma rewolwer, nie była jednak tego pewna. Przybyła na pokład jachtu „Syrena” w sierpniu wraz z całym towarzystwem. Ostatni tydzień upłynął bardzo przyjemnie, nie było między nimi nawet śladu kłótni.
PANNA T. GILMOUR. Wstała o godz. 8.55, odwiedziła pana Wade. Weszła z panem Capelem do środkowej kabiny, gdzie pozostała, dopóki panna Loring nie skończyła się ubierać. Słuchała radia. Nic nie widziała, nic nie słyszała. Zeszła do swojej kabiny, żeby się ubrać. Usłyszała o wypadku dopiero wtedy, gdy znaleziono zwłoki. Nic nie wiedziała o żadnym rewolwerze. Nie ma żadnych podejrzeń. Spotkała pana Wade trzy miesiące temu w Paryżu. Zaręczyła się z nim tuż przed przybyciem na jacht. Nie znała przedtem nikogo z tego towarzystwa. Gdy ich tu spotkała, bardzo jej się wszyscy spodobali. Ubolewa nad śmiercią doktora Millsa.
PAN F. WADE. Obudziła go panna Gilmour. Wstał, ponieważ dr Garnett chciał wejść do łazienki, która znajdowała się za jego koją. Myślał, że dr Garnett chciał obmyć zadrapanie na nodze spowodowane upadkiem, jaki mu się wydarzył poprzedniego dnia. Gdy wstał, udał się do środkowej kabiny i słuchał radia. Nic podejrzanego nie zauważył. Nic nie słyszał. Wrócił do siebie, żeby się ubrać, i wyszedł na pokład, usłyszał bowiem wołanie panny Loring. Wkładał właśnie zegarek na rękę i zauważył, że była godzina 9.27. Doktora Millsa znał od pięciu lat. Nie wiedział o żadnym fakcie, który by mógł się przyczynić do wyjaśnienia sprawy. Doktor Mills był bardzo pogodnym, szczęśliwym człowiekiem. Odznaczał się wielką gościnnością. Tydzień spędzony na „Syrenie” upłynął nadzwyczaj przyjemnie. Nie wiedział nic o rewolwerze.
PAN C. TARRANT. Znajdował się w środkowej kabinie, zanim weszła tam panna Gilmour, pan Capel i pan Wade. Pamięta, że po zjawieniu się doktora - Garnetta poszedł się umyć. Zaraz wrócił nie słysząc ani nie dostrzegając nic podejrzanego. Został w swojej kabinie do czasu, gdy usłyszał wołanie panny Loring. Przedtem zdawało mu się, że wołał doktor Garnett, nie zwrócił jednak na to specjalnej uwagi. Dopiero gdy usłyszał głos panny Loring, wyszedł na pokład. Zainteresował się tym, że doktor Garnett prowadzi jacht. Dr Mills już nie żył. Znał doktora Millsa od trzech lat. Zawsze uważał go za najweselszego i najmilszego kompana. Nie wiedział, co mogłoby być motywem zbrodni. Wybierał się na Malaje zaraz po ślubie z panną Loring. To była pożegnalna wycieczka. Tydzień spędzony na jachcie uważał za bardzo przyjemny. Słyszał jakąś wzmiankę o rewolwerze, nie widział go jednak na oczy i nie wiedział, do kogo należał.
PAN I. CAPEL. Wyszedł na pokład przed dziewiątą i krzyknął coś do doktora Millsa. Usłyszał odpowiedź. Zeszedł na dół i pozostał w środkowej kabinie do czasu, gdy panna Loring zaproponowała mu, aby przespacerował się z nią po pokładzie. Nic nie widział, nic nie słyszał, dopóki nie wyszedł na pokład i nie znalazł zwłok. Ster tkwił pod ramieniem doktora Millsa. Przybliżony czas 9.25.
W trakcie przesłuchiwania pan Capel potwierdził prawdziwość zeznań panny Loring, pana Wade, panny Gilmour i pana Tarranta dotyczących tego, co robili pomiędzy godziną dziewiątą a momentem znalezienia zwłok.
Przybył na „Syrenę” poprzedniego dnia wieczorem. Nic nie wiedział o rewolwerze. Znał doktora Millsa od dziesięciu lat. Nie znał żadnych faktów, które by świadczyły, że morderstwa mógł dokonać jakiś nieprzyjaciel doktora Millsa. Zawsze go bardzo lubił.
DR W. GARNETT. Około dziewiątej wyszedł z kabiny udając się do umywalni, aby obmyć zadrapania. Umył się i chciał wziąć kąpiel. Pan Wade był wciąż jeszcze w łóżku. Kilka razy wracał i zaglądał do niego, pytając, czy można skorzystać z wanny. Słyszał głos pana Wade. Po dwóch lub trzech minutach zajrzał znowu. Pan Wade wyszedł w międzyczasie. Dr Garnett wszedł do łazienki, nalał trochę wody do wanny, wymył potłuczone kolano i powrócił do środkowej kabiny.
Potwierdził zeznania innych dotyczące tego, co robili do momentu znalezienia zwłok. Wezwany przez pana Capela udał się na pokład; stwierdził, że doktor Mills nie żyje, wziął ster do ręki, wyprowadził i przycumował jacht w pierwszym odpowiednim miejscu. Wiedział, że doktor Mills miał na pokładzie jachtu niewielki rewolwer, który otrzymał jako upominek po procesie Coopera. Doktor Mills dopomagał mu w początkach jego kariery lekarskiej. Doktor Garnett przybył na pokład jachtu z resztą towarzystwa. Odciski palców doktora Garnetta pokrywają się z odciskami znalezionymi na sterze.
WYNIKI INSPEKCJI JACHTU. Jacht został dokładnie przeszukany. Nie znaleziono nic. Ani śladu rewolweru, który musiał zostać wrzucony do rzeki (proponuję zbadanie dna rzeki). Brak też dziennika podróży i wimpla. W czasie przeszukiwania łodzi nie znaleziono tych rzeczy.
- To są owoce pracy naszego energicznego sierżanta - powiedział Finbow. - Wcale nie takie złe, z wyjątkiem oczywiście szczegółu, że pytał uroczyście wszystkich po kolei, czy lubili Rogera, a oni równie uroczyście odpowiadali „tak”. Ciekaw jestem, co jego zdaniem mieli odpowiadać?
Z notatek Birrella dowiedziałem się niewiele ponad to co już było mi znane. Nie zdawałem sobie tylko sprawy, że Avice, Christopher i William byli poinformowani o istnieniu rewolweru. Zaczynałem się zastanawiać, dlaczego Filip i Tonią nie słyszeli o nim. Wydało mi się dziwne, że tylko oni dwoje nie byli świadomi tego faktu.
- Pozwól mi teraz pomyśleć przez parę minut - rzekł Finbow. - Chcę połączyć w jedno twoje opowiadanie z notatkami Birrella i z tej mieszanki wyłowić jakiś sens.
Paliłem spokojnie papierosa i przyglądałem się delikatnym refleksom słońca tańczącym na pomarszczonej wiatrem wodzie. Płonąłem chęcią zarzucenia Finbowa pytaniami, zmusiłem się jednak do tego, żeby mu dać czas na przetrawienie problemu.
Po kilku minutach uśmiechnął się i przemówił:
- No cóż, Ianie, doszedłem do jednego wniosku...
- Co ty powiesz? Do jakiego? - spytałem z podnieceniem.
- Że to nie ty zamordowałeś Rogera.
- Także coś!
- Nie potrafię tego na razie udowodnić, jeżeli jednak dostanę od kogoś szczegółową mapę okolicy, nie będzie to dla mnie żadnym problemem.
- Nie przejmuj się tym zbytnio - powiedziałem trochę urażony.
Pinbow parsknął śmiechem.
- Ależ to może być bardzo ważne. Dla odparcia podejrzeń Aloysiusa Birrella, na wypadek gdyby chciał cię wkopać. A poza tym... Posiadanie dowodu, że ty tego nie mogłeś zrobić, przyda się do wykazania, że ktoś inny mógł.
- Zgadzam się - przyznałem. To już było bardziej obiecujące.
- Mam dwa poważne zastrzeżenia odnośnie urzędników państwowych - rzekł Finbow. - Po pierwsze nabierają zwyczaju przelewania wszystkiego na papier. Po drugie mają zawsze przy sobie kawałek papieru na wypadek, gdyby warto było coś zapisać. - To mówiąc wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kilka złożonych kartek. - A więc proponuję, żebyśmy natychmiast zapisali tu sobie różne rzeczy.
Przysunąłem bliżej do niego swój leżak, chcąc lepiej widzieć, co tam napisał. Drobnym, czystym charakterem pisma sporządził listę całego towarzystwa.
- Najwłaściwiej będzie wymienić ich z imienia i nazwiska - wyjaśnił.
1. |
Dr Roger Mills, lat 35 |
- Specjalista z Harley |
2. |
Dr William Garnett, lat 26 |
- Prowadzący pracę badawczą z zakresu specjalności Rogera i pod jego kierunkiem. |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
3. |
Christopher Tarrant, lat 29 |
- Mający niebawem objąć posadę na Malajach |
|
|
|
4. |
Filip Wade, lat 25 |
- Jest ozdobą tego świata. |
- To nam pozwoli lepiej wszystko zapamiętać - powiedział Finbow. - A teraz zanotuję sobie pewne fakty:
A) Roger został zabity 8 września. Nie ulega kwestii, że zamordował go ktoś z towarzystwa bawiącego na jachcie. - William miał absolutną rację stwierdzając ten fakt - rzekł.
B) Zwłoki znaleziono przy sterze około godziny 9.25. - Wszystkie zeznania zgodne są co do tego - wyjaśnił Finbow. - Filip wkładał właśnie zegarek, gdy usłyszał wołanie Avice. Pamięta, że była wtedy godzina 9.27. Wiemy to z notatek Birrella.
C) Roger sam prowadził jacht. A więc łódź nie mogła po jego śmierci minąć żadnego zakrętu. Oznacza to, że śmierć mogła nastąpić najwcześniej po minięciu przez jacht ostatniego zakrętu przed miejscem, w którym stwierdzono, iż zostało popełnione morderstwo. - Spostrzeżenie to skradłem od Williama - rzekł Finbow, chociaż właściwie powinienem był dojść do tego.
Nagle przyjrzał się uważnie temu, co zapisał, i oznajmił:
- A zresztą to wcale nie jest prawda. Ponieważ zabójca mógł pozostać przy sterze i przeprowadzić jacht przez zakręt już po śmierci Rogera. Albo i przez dwa zakręty. Nie na wiele by mu się to zdało, ponieważ czas dokonania morderstwa nie jest taki ważny. Ważne jest natomiast dokładne ustalenie, kiedy ster został wciśnięty pod ramię Rogera, a zdany na łaskę losu jacht zaczął odbywać podróż bez sternika.
- To się musiało stać na prostym odcinku rzeki - stwierdziłem.
- Oczywiście. Ostatni zakręt przed odcinkiem prostym powinien określać najwcześniejszy moment, kiedy ster mógł się znaleźć we władaniu martwego człowieka. To fakt nie do obalenia. William był trochę niedokładny - rzekł Finbow. - Ale to tylko kwestia pedanterii. Musimy zobaczyć, jak długi jest ten prosty odcinek rzeki. Trzeba wziąć mapę okolicy.
Na półce z książkami znaleźliśmy mapę i szybko przestudiowaliśmy brzeg rzeki Bure. Finbow nawet odrysował to sobie na kartce papieru.
- Jacht był przycumowany na noc mniej więcej w tym miejscu - rzekł robiąc znak ołówkiem. - No tak - mruknął przeciągle, spostrzegł bowiem, że od tego punktu rzeka biegła w kierunku Salhouse prawie prostą linią na przestrzeni około trzech czwartych mili.
- Jak szybko mogła płynąć łódź przy takim wietrze, jaki był tego ranka? - spytał gorączkowo.
- Wiatr był dość mocny - odparłem. - Nie mam jednakże wyczucia szybkości na wodzie.
- Ani ja - przyznał Finbow. - Ale powodzenie w życiu zależne jest od dwóch i tylko dwóch zalet. Pierwsza polega na tym, aby zawsze wiedzieć, do kogo należy się zwrócić z daną sprawą. Druga zaś to umiejętność dopilnowania, żeby to, o co prosisz, zrobiono dobrze. - Uśmiechnął się. - Znam kogoś, kto nas poinformuje o szybkościach żaglowych łodzi. Benson. Wiesz, o kim mówię? Mieszka w Norwich. Orientuje się doskonale w topografii tych terenów, zna się na jachtach i na żeglarstwie. Zaraz do niego zatelefonuję.
Po paru minutach wrócił.
- Powiada, że szybkość mogła wynosić od dwóch i pół do trzech mil na godzinę. Jest tego zupełnie pewien. Podobno jachty mają dobrą szybkość, która nie jest zbyt uzależniona od umiejętności żeglarskich tego, kto je prowadzi. Twierdzi, że wiatr dzisiaj jest wyjątkowo stały.
Szybko zrobiłem w myśli obliczenie.
- To znaczy, że morderstwo mogło być dokonane najwcześniej między godziną 9.07 a 9.10 - powiedziałem.
5. Avice horing, lat 23 |
- Zaręczona z Christopherem. Kuzynka Rogera. |
|
|
6. Tonią Gilmour, lat 24(?) |
- Zaręczona z Filipem. Nieznana całemu towarzystwu. |
|
|
|
|
7. lan Capel, lat 63 |
- Emeryt. |
- Nie wiem, czy pamiętasz, ale William wykalkulował w jakiś sposób, że musiało się to stać po 9.15 - zwrócił mi uwagę Finbow.
- Nie wiedział o tym, że bieg rzeki miał w tym miejscu tak długi odcinek prosty - wyjaśniłem. Nagle jednak zastanowiło mnie to.
- Widzę, że zaczynasz się robić nieufny - rzekł Finbow. - W każdym razie jedno jest pewne. To zupełnie uwalnia ciebie od wszelkich podejrzeń. Wszyscy zeznali przed Birrellem, że byłeś w kabinie przed dziesiątą i opuściłeś ją dopiero razem z Avice.
- Stale ci przecież powtarzam, że ja tego nie zrobiłem! - odpowiedziałem.
Tymczasem Finbow wrócił do swoich notatek.
d) Tabela czasu: |
|
|
|||
9.05-9.07 Najwcześniejszy moment, kiedy morderca mógł zostawić ster. |
8.55-9.05 |
8.50 łan woła na Rogera i słyszy odpowiedź. 9.00 Tonią i łan wchodzą do małej kabiny. 9.10 Filip i William wchodzą do kabiny. 9.12 Christopher wychodzi z kabiny. 9.15 Christopher wraca do kabiny. 9.16 Avice wchodzi do kabiny. 9.18 Tonią opuszcza kabinę. 9.23 Filip opuszcza kabinę 9.24 Avice i łan opuszczają kabinę. 9.25 Znaleziono martwego Rogera. |
William twierdzi, że pomiędzy 9.00 a 9.05 usiłował wejść do łazienki znajdującej się za koją Filipa. Przez cały ten czas słyszał głos Filipa. Po dwóch lub trzech minutach wszedł do jego kabiny. Filipa już tam nie było i więcej nie wrócił. |
- Chyba tak mniej więcej przedstawiałby się ogólny schemat, prawda? - podsumował Finbow. - Zrobiłem go na podstawie inforrfiacji, które zebrał Birrell, i tego, co ty sam mi opowiedziałeś. Nie jest on dokładny co do minuty, ale daje pewien zarys sytuacji.
- William zakładał, że morderstwo mogło być dokonane najwcześniej o godz. 9.15 - powiedziałem z namysłem. - Gdyby to odpowiadało rzeczywistości, on sam znalazłby się z miejsca poza wszelkim podejrzeniem. Tymczasem... - Zaczynałem wpadać w nerwowe podniecenie.
- Tymczasem wszyscy poza tobą mogą być podejrzani - wtrącił spokojnie Finbow.
- Wszyscy?
- Tak jest. Wszyscy. Fakty, które zanotowałem przed chwilą, zostały sprawdzone. Jestem zupełnie pewien punktów a, b, c, d. W zebranym materiale znalazły się natomiast dwa inne fakty, które mi nasuwają pewne wątpliwości. Postawię przy nich znaki zapytania.
Napisał szybko:
E) Co oznaczają odciski palców Williama na sterze? Finbow zastanowił się chwilę, po czym powiedział:
- Widzisz, moim zdaniem, po śmierci Rogera ster najprawdopodobniej był ruszany, z czego wynika, że łódź musiała zboczyć z kursu. Gdyby morderca nie ustawił właściwie rumpla, stuknęlibyście w brzeg. Ponieważ do tego nie doszło, należy wnioskować, że z całą pewnością ktoś manipulował przy sterze. A jeżeli tak, to albo morderca starał się nie zostawić odcisków palców i William zostawił je przybijając łodzią do brzegu, albo William zostawił odciski dwukrotnie.
- Czy sądzisz, że William mógł to zrobić? - spytałem podniecony.
- Z wyjątkiem ciebie wszyscy mogli to zrobić - odparł Finbow spokojnie. - Jest jeszcze jeden dziwny fakt wymagający wyjaśnienia.
„Dlaczego zginął dziennik podróży i proporczyk?” - napisał.
- Nie przypuszczam, żeby to był zwykły zbieg okoliczności - powiedział. - Musiał je ktoś wyrzucić za burtę... Ale dlaczego? Dlaczego? Potrafiłbym chyba znaleźć wytłumaczenie dla faktu zniknięcia dziennika podróży. Mógł na przykład zawierać jakąś wiadomość, która by rzucała na kogoś podejrzenie.
- Tak... - przyznałem. - Ale czy ja ci mówiłem o kłótni, jaka miała miejsce między Rogerem a Williamem w czasie obiadu?
- Dziwię się, że nikt inny o tym nie wspomniał - rzekł Finbow. - Birrell nic o tym nie wie. Musiała to być jakaś bardzo niepoważna sprzeczka. Moim zdaniem dziennik podróży zawierał coś bardziej obciążającego... Chociaż to mało prawdopodobne... Opisywanie wydarzeń podczas takiej przyjacielskiej wycieczki zwykle jest tylko pretekstem dla grafomańskich zapędów autora.
- Dlaczego jednak zginął jednocześnie i wimpel? - spytałem.
- Nie mam pojęcia. Zgadując na chybił trafił można założyć, że został użyty do starcia odcisków palców, następnie zaś wrzucony do rzeki. Nie jestem jednak zbyt dumny z tej koncepcji.
Wyciągnął wygodnie nogi.
- Jeszcze tylko jedna konkretna sprawa, którą należy rozpatrzyć, zanim zajmę się po kolei wszystkimi uczestnikami wycieczki. Chodzi o rozkład samego jachtu.
Zaczął rysować plan jachtu, oznaczając na nim nasze kabiny i łóżka. Umywalki oznaczył literami U.
- Przypuszczam, że ty i Christopher korzystaliście z umywalki, która znajduje się na dziobie jachtu, William i Filip zaś z tej, która jest pośrodku. Dziewczęta miały własną w swojej kabinie - mruknął.
- Masz rację. Tak chyba było.
- Szkoda, że nikt z was nie ma zwyczaju zażywania porannej kąpieli w rzece. Sam tego nie uprawiam, ale to bardzo wzmacnia charakter, nie mówiąc o tym, że czasami może zapobiec morderstwu - rzekł przyglądając się swojemu szkicowi. Nagle popatrzył na mnie uważnie i spytał: - Ianie, dlaczego ty powiedziałeś „chyba”? Czyżbyś nie miał pewności?
- Zapominasz, że to był mój pierwszy ranek na jachcie. Nie zdążyłem jeszcze poznać zwyczajów. Inni byli już od tygodnia.
- A więc tak było. W każdym razie w ten sposób przedstawiono sprawę Aloysiusowi Birrellowi - rzekł Finbow i roześmiał się. - Ale wiesz - co, Ianie? Twoje ostatnie słowa utwierdziły mnie jeszcze w przekonaniu, że jesteś niewinny.
- Dlaczego? - spytałem.
- Po prostu dlatego, że ten, kto to zrobił, musiał być doskonale zorientowany w porannym rozkładzie zajęć na jachcie. Pomyśl, człowieku, jakie by to było ryzykowne, gdyby nie znał zwyczajów każdego z obecnych!
- Jak tak dalej pójdzie, to już wkrótce zdobędziesz absolutną pewność, że nie jestem mordercą - powiedziałem ironicznie.
Zaśmiał się i zapalił papierosa. Zapatrzony gdzieś w przestrzeń odezwał się po chwili:
- Chciałem tylko zaznaczyć, jak układają się fakty, kiedy udowodniłem, że jesteś niewinny. Mówi się o materialnej prawdzie i psychologicznej prawdzie, jakby interesując się jedną, można się było nie interesować drugą. Jasne, że to nonsens. Wyjaśnię to na przykładzie: gdyby dwudziestu ośmiu różnych świadków widziało, jak Roger na ich oczach popełnił samobójstwo, to musiałbym w to uwierzyć, chociaż psychologicznie jest mało prawdopodobne, żeby ktoś taki jak Roger mógł się zastrzelić. A teraz odwrotnie: gdybym znał wszystkie psychologiczne przesłanki odnośnie, powiedzmy... Aloysiusa Birrella i na ich podstawie doszedł do przekonania, że to on musiał zabić, powinienem W to uwierzyć, nawet gdyby fakty materialne temu przeczyły. Sprawa jednak polega na tym, że nigdy się nie zna wszystkich faktów materialnych i wszystkich przesłanek psychologicznych. Trzeba poprzestawać na niekompletnej mieszance obu rodzajów.
Przyznałem mu rację. Finbow uśmiechnął się:
- Tak. Koniecznie muszę to powiedzieć Aloysiusowi Birrellowi; nosi przy sobie notes, do którego wpisuje złote myśli na temat kryminologii. W każdym razie na podstawie materialnych faktów jak dotąd mogę powiedzieć tylko jedno: każda z pięciu osób na jachcie (poza tobą oczywiście) mogła zabić Rogera. Nawet idiota doszedłby do tego wniosku. Ważne jest ustalenie pewnych danych psychologicznych.
- W rodzaju dlaczego ktoś musiał zabić Rogera?
- O, na to pytanie wcale nietrudno odpowiedzieć.
- Jakież są więc te trudniejsze? - spytałem. - Czy już coś wiesz?
- Jak tylko będę coś wiedział, to przyrzekam, że się z tobą podzielę. Nawet jeśli będą to podejrzenia. Jedynym powodem robienia przez ludzi atmosfery tajemniczości dokoła siebie jest to, że w gruncie rzeczy nie mają czego ukrywać. Osobiście wcale się nie wstydzę, jeśli się w czymś pomylę. Jak dotąd, na podstawie znanych mi faktów każdy z piątki przyjaciół mógł zabić Rogera. Jedno już chyba wiem na pewno. Na moje wyczucie nie zrobił tego Filip.
- No i Avice. Nie potrafiłaby nikogo zamordować. Możesz ją natychmiast wyłączyć - powiedziałem z przekonaniem.
- Avice jest czarującą dziewczyną - rzekł wolno. - Ale chciałem zapytać, czy ty coś wiesz o tej Toni?
- Nie - odparłem.
- Też jest bardzo ładna. Ciekawe, jak można tak mocnej twarzy nadać egzotycznego wyglądu tylko przez odpowiedni makijaż. Istny manekin.
Roześmiałem się, bowiem Finbow czuł się urażony, jeżeli jego dowcipy nie były odpowiednio docenione.
- Co ci się jednak wydaje najbardziej niejasne w tym wszystkim? - spytałem.
- Będę odważny i napiszę ci.
Po chwili podał mi kartkę papieru. Z nerwowym zainteresowaniem przeczytałem:
1. Dlaczego nie było próby zrzucenia winy na kogokolwiek z obecnych?
2. Dlaczego morderca nie przyjął oferty konspiracji i tajemnicy?
3. Dlaczego Avice i Christopher po morderstwie nie szukali swego towarzystwa?
4. Dlaczego Filip i Tonią tak demonstracyjnie pozostali w swoim towarzystwie po odkryciu morderstwa?
5. Jakie uczucia stara się zataić William?
- To są nurtujące mnie pytania - powiedział. - I przyznaję, że bardziej mnie one interesują od innych faktów, które każdy doświadczony inspektor ze Scotland Yardu rozszyfrowałby dwa razy szybciej ode mnie.
- Te pytania sformułowane są w taki sposób, że dotyczą całej piątki nie przesądzając, kto jest winien.
- Na tym polega cała sztuka prowadzenia śledztwa - odparł Finbow z uśmiechem.
VI. William uśmiecha się
Obiad upłynął w ciężkim nastroju. Zebraliśmy się w małej jadalni, przez otwarte okna widać było rzekę i równinne bagniska zieleniące się w słońcu. Piękna pogoda pogłębiała tylko uczucie skrępowania, wynikające z niedomówień, które nagle zaistniały między nami.
Usiedliśmy dokoła stołu, przy którym sześć osób z trudem mogło się pomieścić. Niezręcznie unikaliśmy jakichkolwiek aluzji na temat, który zaprzątał nasze myśli; nikt nie wspomniał o morderstwie. Ta zmowa milczenia ciążyła nam jednak bardziej, niż gdybyśmy mogli porozmawiać o wszystkim otwarcie. Finbow rzucał zdawkowe uwagi na temat krykieta i muzyki, reszta pochłonięta była obiadem. Pomimo tego, co nas spotkało, mieliśmy wilcze apetyty. Czy powiedziałem „pomimo”? Co za konwencjonalne głupstwo! Efekt silnego przeżycia jest często taki, że marzymy o zjedzeniu czegoś, a krwawy befsztyk jemy raczej z powodu niż pomimo morderstwa.
Podczas gdy byliśmy zajęci jedzeniem, Finbow mówił dalej. Zmniejszyło się wyraźnie ogólne napięcie, nie mogłem się jednak pozbyć myśli, że ta atmosfera pełna niepokoju i podenerwowania będzie trwała i coraz bardziej się pogłębiała, dopóki wreszcie nie nastąpi jakiś wybuch. Stanowczo nie był to przyjemny obiad. Obecność pani Tufts, która w normalnych okolicznościach byłaby zabawna, teraz stała się jedną z przyczyn naszego złego nastroju. Staraliśmy się uśmiechać, byliśmy jednak bardziej zgnębieni niż ubawieni widokiem tej niskiej, grubej, gromowładnej kobiety. Z niechęcią przyniosła nam jedzenie i podawała do stołu z nie ukrywaną złością, która osiągnęła swój szczyt w chwili, gdy weszła z tortem owocowym i zobaczyła, że Filip głaszcze Tonie po ramieniu. Postawiła z hałasem ciasto i spytała bardzo głośno:
- Młody człowieku, co pan właściwie robi? Finbow i ja staraliśmy się ją ułagodzić, powtórzyła jednak pytanie:
- Młody człowieku, co pan robi z tą dziewczyną? Filip był tak zaskoczony, że zaniemówił. Tonią pośpieszyła mu z odsieczą.
- Głaskał mnie po ramieniu, proszę pani. Bardzo to lubię. A czy mogę wiedzieć, co to panią obchodzi?
Pani Tufts wybuchła gniewem.
- Dzisiejsza moralność! O pomstę do nieba woła! Czy przyzwoita dziewczyna zachowuje się w ten sposób? Aż się prosi, żeby dać w skórę...
Finbow wstał.
- Moja droga pani Tufts, ci młodzi ludzie są naprawdę bardzo, ale to bardzo przyzwoici. Czasy się zmieniły od tej pory, gdy pani i ja byliśmy w ich wieku. To wszystko. Niech pani nie będzie zbyt surowa...
Pani Tufts stała jak mały, gruby bazyliszek.
- Myślę, co mi się podoba, i mówię, co mi się podoba. Dopóki będę was karmić i pilnować tego domu, mam prawo do własnej opinii na temat tych wymalowanych kobiet. Jak długo będę żyła, będę im mówić, co o nich myślę.
Wyszła z godnością z pokoju.
- Bardzo mi przykro - powiedział Finbow. - Powinniśmy właściwie po cichu wrzucić ją do rzeki, tymczasem jednak trzeba ją będzie jakoś ugłaskać. Jeżeli stąd odejdzie, narobi jeszcze plotek.
Tonią roześmiała się, ale w jej śmiechu zabrzmiała nieprzyjemna, histeryczna nutka.
- Średnia przyjemność - rzekła zaciskając czerwone wargi. - Mam szczęście! Najpierw sierżant policji, a teraz gospodyni. Z miejsca uprzedzili się do mnie, biorąc mnie za coś gorszego, niż jestem.
- Najprawdopodobniej ona uważa, że poza wszystkim jesteś jeszcze morderczynią - odezwał się spokojnie William.
Od momentu, gdyśmy się zebrali na obiad, po raz pierwszy padła wzmianka o morderstwie.
Tonią uśmiechnęła się kwaśno i odpowiedziała niepewnym głosem.
- To kiepski dowcip, Williamie. Co prawda ktoś z nas to zrobił. No, ale nie mówmy o tym lepiej. Lepiej zaśpiewajmy.
Wstała od stołu i zanuciła niskim, matowym głosem: „Ty jesteś moim szczęściem...” Finbow obserwował ją uważnie.
- Czy pani Tufts wie coś na temat morderstwa? - spytałem Williama.
- Oczywiście - odpowiedział. - Przecież Birrell rozmawiał z nią przez pół godziny.
- Prosiłem Birrella, żeby za wszelką cenę skłonił ją do milczenia. Myślę, że mu się to uda. Zdaje mi się, że ma do niego słabość - wtrącił Christopher.
- A więc ta para jest w przyjaźni? - podchwycił Filip, starając się zachować pozory żartobliwego nastroju. Obserwował jednak z niepokojem nerwowe ruchy Toni. - Będę sobie poczytywał za obowiązek skojarzyć między nimi małżeństwo.
Tonią odeszła od pianina i lekko musnęła go ręką po miękkiej czuprynie.
- Zajmujesz się więc swataniem, jak słyszę - powiedziała z dziwnym naciskiem. - Co do mnie, wątpię, czy potrafiłbyś zaaranżować nawet własne małżeństwo.
Odrzucił do tyłu spadające mu na oczy włosy i uśmiechając się pogodnie odparł:
- Zostawiam to tobie, kochanie.
Dzień mijał wolno, w nas zaś narastało rozdrażnienie. Nie mogliśmy znaleźć sobie miejsca.
Większość popołudnia William spędził w salonie na czytaniu. Często jednak chodził bez celu nad rzekę, po czym wracał znowu do książki. Christopher leżał na kanapie z jakąś powieścią w ręku, rzucając na podłogę wypalone zaledwie do połowy papierosy. Dwukrotnie zaglądał do Avice, która siedziała nieszczęśliwa w swoim pokoju. Starał się namówić ją na spacer.
Dwukrotnie słyszałem rzuconą cichym głosem odpowiedź Avice: „Kochanie, zepsułabym ci tylko humor”.
Filip i Tonią usiłowali flirtować w ogrodzie, kilkakrotnie jednak Filip zostawiał ją samą, wracając do domu, rzekomo po papierosa lub na pogawędkę. Ja siedziałem na werandzie, starając się odzyskać zimną krew, co mi się wcale nie udawało. Siedzący przy mnie od pół godziny Finbow szepnął nagle:
- Nie dziw się rozmowom, jakie zamierzam przeprowadzić. Mam w tym swój cel - przeszedł do salonu, w którym byli Christopher z Williamem.
Gdy wrócił na werandę, przy mnie stał Filip, który właśnie opuścił Tonie pod pretekstem, że chce mnie poprosić o zapałki.
- Halo - rzekł Finbow. - Niech pan usiądzie na parę minut, dobrze?
- Z przyjemnością, tylko że... - nie dokończył zdania. Tonią leżąc na brzegu i zanurzając jedną rękę w wodzie zauważyła, że Filip ustawia krzesło między Finbowem a mną.
Posłała nam niechętne spojrzenie.
- Niech się pani nie gniewa! - krzyknął Finbow tak, by go mogła usłyszeć. - Zaraz go przyprowadzę z powrotem. Jak chwilę posiedzi z nami, to zatęskni za pani towarzystwem.
Usta jej rozchyliły się w uśmiechu; po chwili odwróciła się tak, że nie widzieliśmy jej twarzy.
- Ta pana Tonią jest fascynującą dziewczyną - powiedział cicho Finbow.
- A tak - podchwycił z zapałem Filip. - Nie spotkałem takiej, która by mogła się z nią równać. Nikt nie ma tyle żywotności co Tonią. Chyba dlatego zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.
Ubawiła mnie myśl, że ten niepoprawny młody człowiek, którego podstawową cechą charakteru była bierność i niedołęstwo, został podbity właśnie przez żywotność Toni. Chociaż kto wie? Może zdawał sobie sprawę z własnej bezwolności i dlatego tak bardzo podobała mu się ta cecha u Toni.
- Gdyby się pan w niej nie zakochał, nie zasługiwałby pan na to, żeby kiedykolwiek jeszcze pocałować jakąś dziewczynę - powiedział Finbow. - Ale właśnie! Kiedy się pan w niej właściwie zakochał? Czy rzeczywiście zaraz przy pierwszym spotkaniu?
- W tej samej chwili, gdy ją ujrzałem. To było w Paryżu - odparł Filip rumieniąc się niespodziewanie. - Próbowałem coś pisać, ale mi nie wychodziło. Aż którejś nocy poszedłem do klubu artystycznego przy ul. De Vaugirard. Pan wie, gdzie to jest?
- Wiem - odparł Finbow z trudem starając się zachować powagę. - Paryż był Paryżem nawet i za moich czasów.
- Tam pierwszy raz spotkałem Tonie - ciągnął Filip. - Wiedziałem od razu, że nareszcie się zakochałem.
- Nareszcie? - spytał Finbow.
- Mam dwadzieścia pięć lat i nigdy przedtem się nie kochałem - wyjaśnił Filip. - Byłem przekonany, że mi się to już nigdy nie zdarzy.
- Oczywiście, w pańskim wieku człowiek zaczyna tracić wszelką nadzieję - zgodził się Finbow. Filip popatrzył na niego podejrzliwie, opowiadał jednak dalej:
- Była w czerni. Nie mogłem od niej oczu oderwać. Zdawało mi się, że ona również zwróciła na mnie uwagę. W kilka godzin potem staliśmy przed Ogrodem Luksemburskim, wyznając sobie miłość.
- Wyjątkowe tempo - rzucił Finbow.
- A potem spędziliśmy razem w Paryżu osiem czy dziewięć tygodni. To był cudowny okres. Wszędzie nas było pełno - rozmarzył się Filip.
- Napisał pan cośkolwiek?
- Ani słowa. Z Tonią u boku nic by z tego nie wyszło. Praktycznie biorąc zrezygnowałem z dalszych prób pisania. - Przez chwilę był ożywiony możnością mówienia o Toni, zaraz jednak popadł znów w obojętność i rozleniwienie dyletanta.
- No tak - mruknął Finbow. Filip roześmiał się.
- A zresztą, jakie to ma znaczenie? Spędziłem w Paryżu dwa - wspaniałe miesiące, a potem przywiozłem Tonie do Anglii, żeby ją zabrać na tę wycieczkę.
- Przypuszczam, że pan chciał się nią pochwalić przed przyjaciółmi - powiedział z uśmiechem Finbow. - Największą przyjemnością zakochanego w pięknej kobiecie mężczyzny jest świadomość, że mu wszyscy zazdroszczą.
- Jest pan cyniczny - rzekł Filip ze swoim czarującym uśmiechem. - Ale to prawda, chciałem, żebyście ją zobaczyli. Jesteśmy przecież wszyscy bardzo ze sobą zżyci. Zależało mi, żeby Tonią poznała moich przyjaciół. Napisałem do Rogera, czy mogę zabrać na jacht swoją narzeczoną; odpowiedział, że jest tym zachwycony.
- Spędziliście razem cudownie trzy tygodnie... - rzekł Finbow.
- Żeby nie ta historia... No, ale cóż, skoro się tak stało, musimy poczekać, aż się cała sprawa wyjaśni. Żeby nie ta okropna historia! Tak się wszystko znakomicie układało. Na początku bałem się, że Tonią będzie się źle czuła...
Zauważyłem, że Finbow słucha opowiadania Filipa z doskonale maskowaną uwagą. Chociaż nie wiedziałem, o co mu chodzi, podziwiałem zręczność, z jaką prowadził ten, jakby się mogło zdawać, zupełnie przypadkowy dialog.
- Skąd ta obawa? Przecież Tonią wszystkim bardzo się spodobała - przerwał mu Finbow.
- Tak. Ale na początku Tonią była jakaś nieswoja. Przypuszczam, że nie powinienem o tym teraz wspominać, ale Roger zachował się trochę nietaktownie moim zdaniem. Czasem potrafił być obcesowy, wie pan. Kogoś, kto nie znał go bliżej, mogło to razić.
- Wyobrażam sobie - zgodziłem się.
- Tak - ciągnął dalej Filip. - Tonią go nie znała i nie bardzo dobrze znosiła jego dowcipy na nasz temat. Pan rozumie, takie dość rubaszne dowcipy.
- Wiem, wiem dobrze - rzekł Finbow. - Ja sam tego nie lubię.
- Tonią więc z początku była trochę speszona. Ale szybko się do niego przyzwyczaiła i potem już czuliśmy się doskonale. Biedny Roger! Szkoda chłopa. - Nagle zauważył, że Tonią obejrzała się, zakończył więc szybko: - No, muszę już iść!
Zbiegł z tarasu i po chwili leżał obok Toni na trawie.
- No tak... - powiedział Finbow. - Skłonność zakochanych do zwierzania się ma tę dobrą stronę, że pozwala nam na zdobycie informacji, których w żaden inny sposób nie potrafilibyśmy od nich wyciągnąć. Prawiąc komuś pochlebstwa na temat ukochanej lub ukochanego, można się dowiedzieć wszystkiego, co się chce. Zwłaszcza jeśli się potrafi przemycić na pozór nic nie znaczące pytanie, na które indagowany nie zwróci uwagi.
Nie potrafiłem odgadnąć, co za informację udało mu się zdobyć w tej rozmowie z Filipem, z jego zachowania jednak widziałem, że była to jakaś bardzo cenna wiadomość, która mogła wpłynąć na bieg sprawy. Zastanawiałem się, kogo on podejrzewa, Tonie? A jeżeli tak, to dlaczego?
Przez następne pięć minut nie powiedział słowa, po czym nagle wstał i oświadczył:
- Idę na chwilę do Filipa i Toni.
- Czy to nie będzie niedyskrecja? - spytałem. Nie ulegało wątpliwości, że woleli być sami.
- Na pewno tak - odparł z uśmiechem przemierzając pięćdziesięciojardowy trawnik, który oddzielał werandę od brzegu rzeki. Rozciągnął się obok nich na ziemi i po chwili słyszałem już, jak śmieli się razem z jakiegoś dowcipu. Zresztą moja uwaga szybko została odwrócona od Finbowa. Widocznie Avice dała się wreszcie wyciągnąć z pokoju i szła teraz brzegiem rzeki z Christopherem. Była biada i melancholijna. Obserwowałem z niepokojem, jak przygasła. Zauważyłem, że Christopher opiekuje się nią z należytą troskliwością.
Dobiegł mnie znowu odgłos śmiechu Filipa i Toni, wywołanego jakąś uwagą Finbowa. Po chwili zostawił ich i podszedł do Christophera i Avice stojących nad rzeką i zapatrzonych ponuro w wodę. Doleciał mnie jego głos:
- Mówiłem właśnie Filipowi i Toni, że powinni pojechać w podróż poślubną na Baleary.
- Tak, tak - mruknął zdawkowo Christopher.
- A jakie są wasze piany? - spytał Finbow, moim zdaniem niezupełnie taktownie.
- Na razie nie możemy nic planować, dopóki się wszystko nie wyjaśni... - odparła Avice załamującym się dziwnie głosem.
- Moi kochani, nie można pozwolić, żeby ta cała sprawa zaciążyła na waszym życiu. Dość jednej tragedii. Nie trzeba pogarszać i tak ciężkiego nastroju.
Christopher i Avice podjęli rozmowę, mówili jednak tak cicho, że nie mogłem usłyszeć ani słowa. W każdym razie Finbow robił wszystko, żeby podnieść Avice na duchu. Cała trójka w przyjacielskim nastroju zeszła na podwieczorek.
- Filip i ja nie możemy pozwolić, żebyście nam ukradli naszego uroczego Finbowa - powiedziała Tonią nachylając się przez stół do Christophera i Avice.
- Oczywiście, jestem niezbędną częścią umeblowania domu każdej świeżo upieczonej pary małżeńskiej - rzucił z uśmiechem Finbow.
- Jak ja się ożenię, nie wpuszczę pana na próg - zażartował Filip.- Będę się pocieszał piciem herbaty - odparł Finbow. Wyciągnął swoją puszkę i w sakramentalny sposób zaparzył sobie herbatę. - Najlepsza na świecie - zapewnił pociągając pierwszy łyk.
Nagle z hałasem weszła do pokoju pani Tufts i położyła przede mną gazetę.
- To może pana zainteresować - powiedziała pociągając nosem i wychodząc ostentacyjnie.
Oto co przeczytałem.
TAJEMNICZA ŚMIERĆ LEKARZA Z HARLEY Specjalistę znaleziono na jachcie ugodzonego kulą.
TRAGEDIA NA WYCIECZCE
Dziś o wpół do dziewiątej rano znaleziono na pokładzie jachtu „Syrena” przestrzelonego kulą znakomitego specjalistę onkologa, doktora Rogera Millsa, który jest oczywiście bratankiem sir Arthura Millsa. Jako przyczynę śmierci stwierdzono ranę postrzałową piersi. Jak zdołaliśmy ustalić, na jachcie znajdowali się poza tym: panna Avice Loring, która na ostatnim balu sztuki upamiętniła się swoim niezwykłym kostiumem, pan Filip Wade, syn magnata stoczniowego z Newcastle, i pan łan Capel, znany bywalec klubowy.
Sprawa spoczywa w rękach detektywa sierżanta A. Birrella z Miejskiej Policji w Norwich. Władze spodziewają się, że pełny komunikat na temat tej tajemniczej sprawy ukaże się lada moment.
Puściłem gazetę obiegiem. Okrążyła stół, podawana z ręki do ręki. Wszyscy czytali w milczeniu, nie wiedząc, jak się zachować. Beztroska uwaga Filipa rozstrzygnęła sprawę:
- Gdybym zdradził poezję i przerzucił się na prozę, próbowałbym pisać w taki właśnie sposób.
- Byłam przekonana, że tak właśnie pisałeś - mruknęła Tonią. Filip zrobił ruch, jakby chciał w nią cisnąć nożem.
- Najbardziej podobało mi się sformułowanie, że Roger „oczywiście” był bratankiem sir Arthura - powiedział w zamyśleniu Finbow. - Zabawne, jak zmienia się język. Za moich młodych lat słowo „oczywiście” oznaczało oczywiście. Dziś używa się go wtedy, gdy chcemy powiedzieć: „jak po długich wysiłkach udało nam się ustalić”.
- Albo że łan jest znanym bywalcem klubowym. Co to znaczy - wtrącił Christopher. - Że jest dobrze znany w swoim klubie - czy klubach, czy też znany jest szerokiej publiczności jako bywalec klubowy? A może jeszcze coś innego?
- Mnie osobiście ogromnie intryguje ten kostium Avice, którym się tak upamiętniła - wtrącił Finbow.
- Podejrzewam - rzekła Tonią mrużąc swoje niezwykłe oczy - że zapamiętano ją nie z powodu tego, co miała na sobie.
- Żmija - odparła Avice rumieniąc się.
- Co to znaczy „pełny komunikat”? - spytał ostro William. Przez całe popołudnie milczał, być może na znak, że nie ma zaufania do Finbowa. W każdym razie tak mi się wydawało. - Co oni wiedzą?
- Nie sądzę, żeby to było coś więcej niż twory wybujałej fantazji Birrella - odparł Finbow. - Mam wrażenie, że ma on oko na Iana, ale na razie brak mu materiału, na podstawie którego mógłby postawić w stan oskarżenia znanego bywalca klubowego.
- Ale przecież łan nie mógł tego zrobić - powiedział lekceważąco William. - W tym czasie, gdy zostało popełnione morderstwo, był w kabinie.
- Czyżby pan chciał wywołać rozmowę na temat zbrodni? To rzeczywiście frapujący temat do konwersacji - uciął Finbow.
William zagryzł wargi i sięgnął po książkę, którą przedtem czytał. Zerknąłem na okładkę: „Wszechświat dokoła nas”.
Po podwieczorku ustawiliśmy leżaki na tarasie. Wylegiwaliśmy się paląc papierosy i obserwując ruch jachtów na rzece. Wiatr ustał i powietrze było bardzo łagodne. Zapowiadał się niezwykle ciepły wieczór. Przypomniał mi się okres spędzony trzy lata temu we Włoszech. Pamiętam, że tak samo siedzieliśmy na tarasie jak teraz, z tą różnicą, że przed nami rozpościerało się błękitne Morze Jońskie. No i w tej chwili zabrakło wśród nas hałaśliwego, dowcipnego Rogera.
Christopher myślał o tym samym.
- Czy ktoś z was pamięta, jak siadywaliśmy na tarasie willi w San Pellegrino? Te noce, kiedy wszystko wydawało się tchnąć doskonałością?
- Ależ tak - odezwał się Filip żywo. - Wypatrywaliśmy zawsze świateł na sycylijskim brzegu. Byłyby to najpiękniejsze noce, gdyby nie to, że brakło tam Toni - zakończył z uśmiechem.
- Nie wiedziałam wtedy o twoim istnieniu - rzuciła Tonią. - Zresztą nie znałam nikogo z was. Studiowałam muzykę w Nicei jak przykładne, grzeczne dziecko.
- Roger spędził jeden czy dwa urlopy w Nicei, mogłaś go tam gdzieś spotkać - powiedziała Avice.
- Nie pleć głupstw - odparła szorstko Tonią. - Nie wyobrażasz sobie chyba, że znałam wszystkich, co przyjeżdżali do Nicei.
Filip zmienił temat rozmowy.
- A gdzie był nasz Finbow trzy lata temu?
- Piłem spokojnie herbatę w swoim domu w Hongkongu.
Zdawkowa rozmowa rwała się ciągle. Zapadały chwile kłopotliwego milczenia. Wreszcie czerwona kula słońca skryła się za szuwarami. Avice powiedziała, że jej chłodno, przenieśliśmy się więc do ciemnego salonu. Widoczne przez okno niebo mieniło się złotem i szafirem. Oczy Toni migocąc refleksami światła lśniły jak oczy kota. Nikt nie odzywał się ani słowem. Ciemny, zaciszny pokój oświetlony promieniami zachodzącego słońca zdawał się tchnąć atmosferą ponurości, zdrady i śmierci.
Przywitałem z ulgą donośny odgłos kroków pani Tufts. Stanęła w drzwiach. Wyglądała upiornie blado.
- Kolacja się spóźni - oznajmiła wrogo.
- Nic nie szkodzi - powiedział Christopher bez namysłu.
- Owszem, szkodzi - oświadczyła pani Tufts. - Nie mam zamiaru być całą noc na nogach.
- Oczywiście - zgodził się Finbow współczującym tonem.
-; Nie umiem naprawiać lamp - wyjaśniła.
- Znam się na takich domowych sprawach. Czy mógłbym pani pomóc? - spytał William.
- Nie - rzuciła w odpowiedzi i wyszła.
Gdy znikła za drzwiami, rozległ się czyjś stłumiony śmiech; jednakże perspektywa oczekiwania na kolację w ciemnym pokoju nie wiadomo jak długo nie usposabiała nas zbytnio do wesołości. Siedzieliśmy pogrążeni w ponurym nastroju. Niebo zgasło, w pokoju zaroiło się od dziwnych cieni.
- Wczoraj o tej porze siedzieliśmy w kabinie i Roger coś opowiadał - odezwał się nagle Christopher.
- A dzisiaj już Roger nie żyje - dodała bardzo cicho Avice.
Finbow potarł zapałkę chcąc zapalić papierosa. Błysk płomienia oświetlił trzy osoby znajdujące się najbliżej niego. Ujrzałem na moment opaloną i skupioną twarz Christophera. Zapomniałem jednak o niej natychmiast na skutek wstrząsu, jaki wywołał we mnie widok Williama. Jeden łokieć spoczywał na oparciu fotela, obiema zaś dłońmi podpierał brodę. Gdy światło padło na jego twarz, ujrzałem lekko uniesioną wąską górną wargę i mocne, białe zęby. Był to niewątpliwie okrutny, pełen triumfu uśmiech, który znikł prawie tak samo szybko, jak zgasła zapałka. Jak gdyby go nigdy nie było. William wyglądał znowu tak jak zawsze: zamyślony, spokojny i mocny. Finbow powoli zapalił papierosa i zgasił zapałkę.
VII. Dlaczego pięcioro miłych ludzi nienawidziło Rogera?
Gdyśmy zajęli miejsca dokoła małego stołu i zaczęli kolację, ciągle jeszcze było mi trudno uwierzyć w to, co przed chwilą widziałem. Naprzeciw mnie siedział William, który w tym momencie odpowiadał spokojnie na jakąś uwagę Filipa. Białe światło naftowej lampy żarzącej się na środku stołu padało na jego mocną, inteligentną twarz. Starałem się sobie wmówić, że William zawsze tak wyglądał, że nigdy nie widziałem jego twarzy zmienionej grymasem mściwego uśmiechu, że było to moje złudzenie wywołane nieoczekiwanym błyskiem zapałki w mroku pokoju.
Nasza sjesta w ciemnym pokoju wpłynęła na ogólną atmosferę. Nikt poza mną nie zauważył uśmiechu Williama - o ile to rzeczywiście był uśmiech - wszyscy natomiast słyszeli słowa Avice: „A dzisiaj już Roger nie żyje”. W efekcie zniszczyło to naszą konwencję, że nie będziemy mówić o morderstwie. Gdy byliśmy zajęci pieczenia wołową (kolacja stanowiła dokładną kopię obiadu, z dodatkiem tylko zupy z proszku, pani Tufts była bowiem równie zawziętą, jak i mało pomysłową gospodynią), Christopher odezwał się nagle:
- W tym morderstwie zastanawia mnie najbardziej jedna rzecz.
- Mianowicie? - podjął szybko William. Wszystkie rozmowy urwały się; musieliśmy wysłuchać różnych opinii na temat morderstwa, chociaż uważaliśmy, że lepiej o tych sprawach nie mówić. Było w tym coś z obsesyjnej chęci nagryzania na bolący ząb.
- Sprawa dziennika podróży - odparł Christopher. - Musiał zginąć nie bez powodu. Komu jednak rnogło zależeć na jego zniszczeniu?
- Co on właściwie zawierał? - spytał niby od niechcenia Finbow.
- Po prostu sprawozdania z poszczególnych dni podróży przeplatane kiepskimi żartami - wyjaśnił Christopher. - Roger uważał, że jest bardzo dowcipny. Biedak! - dokończył przybierając nagle poważny wyraz twarzy.
- Mordercy musiało zależeć na tym, by nie wyszło na jaw, co Roger o nim napisał. Coś, co go kompromitowało - wtrącił z ożywieniem William.
- Ta teoria nie wyjaśnia zniknięcia proporczyka - zaoponowała Tonią. - Dlaczego zginął również i proporczyk?
- Zupełnie nie umiem tego wytłumaczyć - przyznał William.
- Zastanawiam się, czy nie wyrzucono go za burtę właśnie dlatego, że nie było po temu żadnego powodu - zasugerował Christopher. - Załóżmy jednak, że istniał powód, dla którego należało pozbyć się dziennika podróży, morderca wyrzucił go więc do wody razem z proporczykiem przewidując, że wszyscy będą się starali powiązać ze sobą te dwa fakty. Sądzę, że to jest zupełnie prawdopodobne.
- Genialne - przyznał William.
Przysłuchiwałem się dyskusji, zafascynowany gorzką ironią sytuacji. Bo przecież jeden z nas wiedział, dlaczego dziennik podróży i proporczyk zniknęły. Jedno z nas miało klucz do całej zagadki. Tymczasem w pokoju panowała zupełnie domowa atmosfera, jakbyśmy się tu zjechali na spokojny weekend. Popatrzyłem na wszystkich dokoła. William opróżniając duszkiem szklankę piwa wyraził aprobatę na koncepcję Christophera; Christopher pałaszował ostatni kęs pieczeni wołowej; Avice odsunęła od siebie talerz i kruszyła chleb w szczupłych palcach. Filip mieszał piwo z jabłecznikiem, przygotowując napój dla Toni, która obserwowała go z ożywieniem. Spojrzenia moje i Finbowa skrzyżowały się na moment. Ciekaw byłem, czego się dowiedział z dyskusji. W głębi stała pani Tufts patrząc na nas z niechęcią. Czekała niecierpliwie, by zabrać resztę mięsa.
W dalszym ciągu kolacji rozmowa zeszła na książki.
Pani Tufts zabrała się do sprzątania sera ze stołu. Nagle Avice wstrząsnęła się.
- Strasznie mi zimno - powiedziała.
- Co ci jest? Źle się czujesz? - spytał z niepokojem Christopher.
- Ależ nie - odparła. - Po prostu zimno mi. Droga pani Tufts, czy można by napalić w piecu u mnie i u panny Gilmour?
- Napalić w piecu? O tej porze roku? - spytała z oburzeniem pani Tufts.
Blada twarz Avice nabrała dziwnie zaciętego wyrazu.
- Życzę sobie, żeby mi napalono w piecu - powiedziała stanowczo.
- Wykluczone - odparła pani Tufts podchodząc bliżej do stołu.
Christopher podniósł się z miejsca.
- Pani będzie uprzejma natychmiast napalić u panny Loring.
- Nie napalę - odpowiedziała. - Młode, zdrowe kobiety nie powinny marznąć latem. A w ogóle to nie mamy węgla.
- A czy nie można by dostać trochę ze wsi? - spytał Christopher zbity z tropu.
- Nie. Próbowałam dziś rano zdobyć chociażby parę worków, ale nic z tego - rzuciła wychodząc ostentacyjnie z pokoju.
- Przykro mi, kochanie - Christopher zwrócił się do Avice. - Zdaje się, że nic nie wskóramy.
- Przecież gdzieś w Norfolk musi być węgiel - powiedziała żałośnie wykrzywiając usta.
- O tej porze trudno byłoby się gdzieś dobijać - odparł Christopher. - A poza tym, kochanie, nie jest tak znowu strasznie zimno. Napij się czegoś, to się rozgrzejesz.
- Chcę ognia na kominku - powtórzyła Avice. - Czy możesz to dla mnie zrobić?
- Trudno wymagać, żeby Christopher wyruszył w tej chwili do Norwich po trochę węgla dla ciebie. Nie mamy tu przecież auta! Jak przywieźć? - wtrąciła się Tonią. W ciągu dnia zauważyłem, że stosunki między dziewczętami nie były najlepsze. Uwaga Toni i reakcja Avice pogłębiły jeszcze to wrażenie.
- Mówiłam do Christophera - odparła Avice. Jej blade dotąd policzki zaróżowiły się lekko z gniewu. - Ta sprawa nie dotyczy nikogo z was. Christopher! Tak rzadko o coś proszę! - głos jej zabrzmiał niemal błagalnie. Christopher wzruszył bezradnie ramionami.
- Zrobiłbym dla ciebie wszystko, kochana, musisz sobie jednak zdawać sprawę, jak bardzo jesteś nierozsądna w tej chwili.
Próbowała się zmusić do uśmiechu.
- Przypuszczam, że masz rację. To pewno zdenerwowanie - szepnęła. - Najlepiej zrobię, jeżeli natychmiast położę się do łóżka i postaram się rozgrzać. Dobranoc.
Wstała od stołu. Obserwowaliśmy wszyscy, jak wychodziła z pokoju pełnym wdzięku posuwistym krokiem.
- Musi być bardzo zmęczona - próbował ją usprawiedliwić Christopher. - Nic dziwnego. Po takim dniu jak dzisiejszy!
- Wszyscy mamy ciężki dzień za sobą - odparła Tonią. - Co by to jednak było, gdyby tak każdy z nas zaczął się zachowywać jak rozkapryszona gwiazda baletowa.
Finbow próbował ratować sytuację:
- Przypomina mi to sierżantów strofujących żołnierzy za brudne guziki. „Co by to było, gdyby tak każdy żołnierz Armii Brytyjskiej przychodził na defiladę z takimi brudnymi guzikami jak twoje?” Jest na to oczywiście jedna tylko odpowiedź, jak dotąd nikt się jednak na nią nie zdobył: „Byłoby mnóstwo brudnych guzików w Brytyjskiej Armii”. - Tonią roześmiała się, Finbow ciągnął dalej. - A więc użyła pani argumentu, który nie jest pani godny, Toniu.
Zły humor Avice został niebawem zapomniany wśród przygotowań do brydża. Czułem się dziwnie nieswojo. Często widywałem ją smutną i apatyczną, nigdy jednak nie stroiła fochów. Byłem ogromnie zaskoczony jej dzisiejszym zachowaniem.
Przybity ogromnie tą sprawą, zająłem miejsce przy karcianym stoliku rozstawionym w salonie; wziąłem talię podaną mi przez Finbowa, rozdawałem i licytowałem zupełnie mechanicznie. Na moje szczęście Finbow rozgrywał, mogłem się więc na jakiś czas wyłączyć. Obserwowałem Tonie i Christophera siedzących na kanapie za plecami Finbowa. Nachyleni ku sobie rozmawiali o czymś po cichu. Wróciłem do kart w momencie, gdy Finbow zręcznie rozgrywał swoje ryzykowne „cztery piki”. Następną partię grałem zupełnie źle, dzięki kartom jednak zapomniałem wkrótce o swoich obawach.
Grałem w brydża całe niemal życie i sądzę, że bez przesady mógłbym powiedzieć, iż dzięki dobrej pamięci byłem graczem lepszym od przeciętnych. Dzisiaj jednakże nie dorastałem do poziomu naszego stolika. Słyszałem w Hongkongu, że Finbowa nazywano najlepszym graczem na wschód od Singapuru, co usprawiedliwiała zarówno jego szybka orientacja, jak i praktyka zdobyta w czasie monotonnych wieczorów na wygnaniu. Także Christopher i William byli graczami pierwszej klasy. Właściwie trudno byłoby przyznać palmę pierwszeństwa któremukolwiek z tej trójki. Różnili się bardzo stylem gry. William siedział pocierając brodę, rzadko się odzywał obliczając szanse z matematyczną dokładnością i reprezentując stanowisko chłodnego rozsądku. Gra Finbowa była mieszaniną cudownie poprawnego brydża z pokerem. Po jakiejś niebywale ryzykownej licytacji powiedział: „brydż jest marną namiastką rozmowy, nigdy jednak żadna wymiana zdań nie dała mi takiej satysfakcji zręcznego bluffu, jaką odczuwam w tej chwili”. Christopher uśmiechnął się.
- Sądząc z tego, co słyszałem, przypuszczam, że rozmowa dostarcza panu również niemało satysfakcji. - Christopher odznaczał się złośliwym dowcipem, który umiałem docenić, choć sam byłem zupełnie pozbawiony tej cechy.
Dopóki trwała gra, nie pamiętałem o swoich podejrzeniach. Starałem się nie myśleć o naszym ponurym oczekiwaniu w mroku zapadającego wieczoru. Muszę się pochwalić, że chociaż cała trójka grała znakomicie, wygrałem funta, szła mi bowiem karta.
Trzeci rober skończył się około wpół do dwunastej. Rozeszliśmy się do naszych pokojów. Zacząłem zdejmować marynarkę, gdy Finbow powstrzymał mnie.
- Jeszcze nie - powiedział. - Mam zamiar cię zabrać na przejażdżkę łodzią. Chcę z tobą porozmawiać.
W innych okolicznościach zaprotestowałbym z pewnością; regularny tryb życia dla ludzi w moim wieku powinien być żelazną zasadą, przejażdżki zaś łodzią o północy nigdy nie były moim zwyczajem, w każdym razie od czasu, gdy skończyłem dwadzieścia dwa lata. Jednakże propozycja Finbowa obudziła we mnie wszystkie drzemiące podejrzenia i obawy. Podniecenie i niepokój odniosły tryumf nad wiekiem, powiedziałem bowiem zupełnie szczerze:
- Wspaniale!
- Musimy poczekać jakieś pół godziny, aż ci młodzi ludzie usną - oświadczył Finbow przyciszonym głosem, zapalając przy tym papierosa. - Najlepiej poczytaj sobie książkę. Tutaj nie chcę mówić.
Starałem się czytać „Disraelego” Maurois’a, zapakowałem bowiem tę książkę wyjeżdżając z Londynu. Niestety płomień świeczki migotał i w jego żółtym świetle z trudem rozróżniałem litery. Dramat zawarty w tej książce wydał mi się zresztą dziwnie odległy i nieistotny w porównaniu z tym, w którym brałem bezpośredni udział. Majaczył mi przed oczyma trochę ptasi, ale wytworny profil Finbowa; siedział przy toaletce z rozłożoną kartką papieru. Pisał coś. Wróciłem do swojego Maurois’a, ale z jeszcze mniejszym powodzeniem. Na koniec Finbow wstał cicho.
- Wyjdziemy przez werandę - szepnął.
Zrzuciwszy buty otworzyliśmy francuskie okna starając się nie robie najmniejszego hałasu. Znaleźliśmy się na tarasie.
- Poczekaj tutaj - powiedział Finbow - sprowadzę łódkę.
Jego wysoka sylwetka znikła za rosnącymi po prawej stronie krzewami. Księżyc świecił niezwykle jasno, skryłem się więc w cieniu domu. Po chwili zacząłem iść wolno w stronę umówionego miejsca. Idąc usłyszałem jakiś szelest po drugiej stronie krzaków. Z nieprzyjemnym skurczem serca zauważyłem kryjącą się za nimi ciemną postać.
Niełatwo jest opanować nerwy w dniu, w którym został zamordowany ktoś z bliskich przyjaciół; zwłaszcza jak się mieszka pod jednym dachem z mordercą. Widok więc ciemnej postaci kryjącej się w zalanym światłem księżyca ogrodzie sprawił, że poczułem przyśpieszone bicie serca. Nie śmiałem wydobyć z siebie głosu, bałem się bowiem, że przekreśli to szanse naszej wyprawy. Usiłowałem iść spokojnie, jakby nigdy nic, w stronę brzegu, nie mogłem jednak pozbyć się niemiłego wrażenia, że ciemna postać ruszyła w ślad za mną.
Dotarłszy do brzegu odwróciłem się czekając na mego prześladowcę. Czułem lęk. Już raz dzisiaj widziałem człowieka z sercem przeszytym kulą. Ciemna postać wyłoniła się z krzaków i zbliżyła do mnie. Gotów byłem w każdej chwili rzucić się do ucieczki.
Gdy nieznajomy znalazł się w pełni światła księżycowego, omal nie parsknąłem śmiechem. Był to Aloysius Birrell. Podchodząc do mnie spytał:
- Dokąd się pan wybiera, panie Capel?
- Na przejażdżkę łodzią - odparłem.
- Czyżby? - spytał patrząc groźnie.
- Z panem Finbowem - dorzuciłem niewinnie. Widziałem rozczarowanie na jego twarzy.
- Ach, tak... No cóż, w porządku - przyznał zgnębiony.
Usłyszałem miękki plusk wioseł i niebawem Finbow przybił do brzegu.
- Dobry wieczór, sierżancie - powiedział przyjaźnie.
- Dobry wieczór panu - odparł Aloysius.
- Postaraj się przekonać sierżanta, że nie mam zamiaru uciekać - zwróciłem się do Finbowa.
- Wybieramy się właśnie na małą przejażdżkę - wyjaśnił Finbow. - Starsi ludzie jak my potrzebują trochę gimnastyki przed snem.
- Nie mam nic przeciwko temu, proszę pana - powiedział Birrell. - Ale sam pan chyba rozumie, że muszę pilnować tej willi, żeby zapobiec następnemu morderstwu.
- Następnemu morderstwu? - spytał Finbow ze zdumieniem.
- Jestem przekonany, że będziemy mieli do czynienia z morderstwem seryjnym - odparł Birrell ze wzrastającym podnieceniem. - Plan na pewno przewiduje kolejne wykończenie całego towarzystwa.
- Ależ pan musi temu przeszkodzić! - zawołał Finbow z powagą. - Przypuszczam, że pan będzie cały czas w pobliżu.
- Taki jest mój zamiar - odparł Birrell. - Muszę znaleźć ten rewolwer i muszę być na miejscu na wypadek usiłowania następnego morderstwa.
- Życzę panu powodzenia, sierżancie - rzucił Finbow, gdyśmy wsiadali do łodzi.
Cicho wiosłując w górę Kendal Dykę minęliśmy willę. Nagle Finbow zaczął się śmiać.
- Ten człowiek będzie przyczyną mojej śmierci - powiedział.
- Raczej mojej - odparłem melancholijnie.
- Ianie, ależ to wspaniała historia! Ty w roli mordercy likwidującego całe towarzystwo - śmiał się Finbow wiosłując energicznie. - Birrell musiał się naczytać powieści kryminalnych Van Dine’a.
- Po coś ty mnie tutaj wyciągnął? - spytałem. - Równie dobrze mogliśmy porozmawiać w pokoju.
- Ściany mają uszy - rzekł spokojnie. - Nie miałem możności sprawdzić, czy nie są zbyt cienkie. Dlatego wolałem nie ryzykować.
Na lewym brzegu widać było ciągnące się całymi milami pola. Srebrzyły się w blasku księżyca. Tu i ówdzie świeciły okna jakiegoś domu. Normalnie rozkoszowałbym się takim wypoczynkiem i urokami tej równinnej krainy, teraz jednakże drażniło mnie to wszystko, kontrastując zbyt silnie z męczącą niepewnością tego, co jeszcze miało się zdarzyć. Patrzyłem wyczekująco na Finbowa. Uśmiechnął się w odpowiedzi, wiosłując dalej pod prąd. Starałem się opanować zdenerwowanie i zapaliłem papierosa. Wreszcie dotarliśmy do zarośniętej trzcinami cieśniny Heigham. Złocistą taflę poświaty księżyca zakłócały tylko ciemne plamy liści nenufarów. Gdzieś w oddali rozległ się krzyk dzikiego ptaka.
- No tak - odezwał się Finbow, odkładając wiosła. - To twoje morderstwo jest istotnie bardzo niezwykłe.
- Czy już wiesz cośkolwiek?
- Obawiam się, że bardzo niewiele - odparł zamyślony. - Dorzuciłem tylko kilka pytań do tych, które sobie napisałem dzisiaj po południu. Po pierwsze dlaczego Tonią jest rozdrażniona nie mniej niż Avice?
- Ależ zdaje ci się tylko.
- Owszem, jest podenerwowana. Umie się tylko wziąć w garść. Przypomnij sobie. Kiedy podczas obiadu William zrobił jakąś wzmiankę na temat morderstwa, mało nie krzyknęła. A kiedy Avice powiedziała, że Roger bywał w Nicei, straciła zupełnie panowanie nad sobą. Przypominasz sobie chyba, że Filip opowiadał, jaka była nieswoja w pierwszym dniu wycieczki. Co to wszystko znaczy? Co zaszło w Nicei? Oczywiście może to nie mieć żadnego związku z Rogerem. Po prostu z Niceą łączą się jakieś przykre dla niej wspomnienia. Może porzucił ją tam jakiś mężczyzna albo nie miała pieniędzy na kupno nowej pomadki do ust. W każdym razie jestem przekonany, że nie znamy wielu interesujących szczegółów z życia tej pani.
- Czy sądzisz, że Filip wie o niej więcej niż my?
Finbow uśmiechnął się. - Przypuszczam, że raczej mniej. Powiedziałem dziś rano, że moim zdaniem Filip nie zabił Rogera. Teraz jestem tego całkiem pewny.
- Dlaczego? - spytałem urażony nieco w swojej próżności. Byłem pełen podziwu dla Finbowa, ale ostatecznie widziałem to wszystko, co on widział, a towarzystwo znałem znacznie lepiej. - Pewnie któraś z twoich niezawodnych formuł psychologicznych w rodzaju: „Mając dwa lata był bardzo przywiązany do swojej przyrodniej cioci, nie mógł więc zabić Rogera, mając lat dwadzieścia pięć”.
- O nie - odparł z uśmiechem Finbow. - Opieram się na bardzo dobrym i solidnym dowodzie rzeczowym.
O ile oczywiście włos może być dobrym i solidnym dowodem.
- Czyżbyś znalazł na zwłokach Rogera czyjś włos? - spytałem wzdrygając się lekko.
- Ależ skąd, nikt umyślnie nie dotyka głową swojej ofiary przed zamordowaniem jej. Przyjrzyj się jednak, jak Tonią głaszcze Filipa po włosach.
Byłem zupełnie zdezorientowany i nie mogłem dostrzec związku między tym czarującym gestem Toni a niewinnością Filipa. Na szczęście jednak Finbow podjął:
- Ciekawe, że Tonią chce jak najszybciej zawrzeć związek małżeński z Filipem. Jak wiesz, sugerowałem, żeby się udali w podróż poślubną na Baleary. Domyślasz się chyba, że chodziło mi o ich reakcję. Otóż stwierdziłem, że bardzo jej pilno do ślubu.
- A co na to Filip? - spytałem.
- Jeśli w ogóle potrafi czegoś chcieć, to chce ją poślubić. Ale on się nie liczy. Wystarczy, że jej na tym zależy. Ona już potrafi dopiąć swego - powiedział patrząc uważnie w wodę.
- Słuchaj, Finbow, czy ty podejrzewasz Tonie?
- To podchwytliwe pytanie - powiedział z wymówką. - Jestem wobec ciebie tak uczciwy, jak tylko można być w podobnej sytuacji. Myślę głośno na twój benefis. Po prostu nie wiem, czy podejrzewam Tonie, czy nie. Jedyne, co wiem, to to, że jest bardzo przerażona i że zamierza wyjść za Filipa, jak tylko zdoła go zaciągnąć do urzędu stanu cywilnego. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z Avice. Ta na razie nie chce wyjść za Christophera. To też jest bardzo ciekawe.
- Słuchaj, mój drogi - zaprotestowałem. - Wyciągnąłeś mnóstwo wniosków z faktu, że Tonią chce wyjść za mąż. To absurd wyciągać podobne wnioski z faktu, że Avice nie chce wyjść za mąż. Nie możesz tego odwracać.
- A właśnie, że mogę - powiedział. - Nawet zamierzam to zrobić. Rzecz polega nie na tym, że ktoś chce, a ktoś inny nie chce wyjść za mąż; istotne jest, że jedno i drugie spowodowane zostało przez fakt śmierci Rogera.
Przez kanał między trzcinami przepłynął majestatycznie łabędź. Nadawało to jeszcze bardziej złowieszczego znaczenia słowom Finbowa. Nagle przypomniał mi się błysk zapałki i przelotny obraz twarzy wykrzywionej okrutnym uśmiechem.
- Czyś ty coś zauważył, gdy dzisiaj wieczorem zapaliłeś nagie zapałkę? Było ciemno w pokoju i Avice powiedziała coś na temat morderstwa - przypomniałem mu.
- A ty sądzisz, że ja tak przypadkowo zapaliłem papierosa? - zapytał spokojnie.
- W takim razie musiałeś zobaczyć, jaki wyraz twarzy miał William.
- Tak. Istotnie, William miał osobliwy wyraz twarzy - przyznał Finbow.
- Zupełnie jakby tryumfował - powiedziałem, obraz ten bowiem nagle ożył na nowo w mojej pamięci.
- Sądzę, że to był rodzaj tryumfu - rzekł Finbow jakimś zmienionym głosem. - A jednak to nie jest dla mnie jasne. Ile razy myślę o Williamie, odczuwam jakąś lukę. Przez cały czas mam wrażenie, że otarłem się o jakiś konkretny fakt, który pozwoliłby mi ustalić ostatecznie moją opinię o Williamie. Nie chodzi tu jednak ani o odciski palców, ani o to, że dotykał steru. Nawet nie o to, że poszedł do swojej kabiny przed odbyciem konferencji z wami. To wszystko nie to. Ale daję słowo, że nie wiem, o jaki fakt mi chodzi. W każdym razie zamierzam złożyć wizytę w szpitalu Guya.
Zaczynałem coś niecoś rozumieć.
- Żeby się dowiedzieć, w jaki sposób śmierć Rogera może wpłynąć na przyszłość Williama, tak?
- Nie - odparł spokojnie. - Żeby się dowiedzieć, jakiego zdania był doktor Roger Mills o swym obiecującym młodym koledze, doktorze Williamie Garnetcie.
- A jednak nigdy nie widziałem, żeby uśmiech potrafił tak bardzo zmienić czyjąś twarz jak ten uśmiech Williama - rzuciłem.
- Ani ja. - Finbow włożył jedną rękę do wody i pozwolił łodzi płynąć z falą. - Gdybym miał głowę na karku, to nie musiałbym chodzić do Guya po informacje - powiedział.
Nagle przypomniał mi się epizod przy podwieczorku.
- Dlaczego tak lekceważąco potraktowałeś go przy podwieczorku, kiedy zaczął mówić o morderstwie? - spytałem.
- Jestem tylko człowiekiem - odparł Finbow z uśmiechem. - Zły byłem na niego, że mnie stawia przed zagadką, której nie umiem rozwiązać, chociaż zdaję sobie sprawę, że powinienem znać odpowiedź.
- A teraz już znasz tę odpowiedź?
- Nie. Ale będę ją znał jutro.
Zaczął wiosłować w kierunku domu. Po kilku pociągnięciach odłożył wiosła. Płynęliśmy z biegiem rzeki kołysząc się wolno na fali. Zapatrzył się w dno łodzi i powiedział nagle głosem, który mnie zaskoczył:
- Jest jeszcze jedno pytanie, na które chciałbym znaleźć odpowiedź.
- Jak ono brzmi? - spytałem gwałtownie. Moje nerwy były na granicy wytrzymałości. Finbow odpowiedział:
- Pytanie jest takie: dlaczego cała piątka tych młodych ludzi nienawidziła Rogera jak zarazy?
VIII. Na tropie
Gdy się obudziłem nazajutrz rano, Finbowa nie było już w pokoju. Czułem lekki ból głowy, zapomniałem jednak o nim, zastanawiając się w przygnębieniu nad pytaniem, jakie postawił Finbow przed naszym powrotem do willi. Dlaczego piątka” młodych ludzi nienawidziła Rogera jak zarazy? Usiłowałem po powrocie dowiedzieć się od Finbowa, jaka jest jego odpowiedź na to pytanie, nie chciał mi jednakże powiedzieć nic konkretnego.
Wstałem z uczuciem, że ciąży mi głowa. Myjąc się i goląc myślałem tylko o tym pytaniu. Właściwie nie myślałem - samo wracało uparcie, doprowadzając mnie do szału.
Gdy wszedłem do jadalni, reszta towarzystwa była już przy śniadaniu. Powiedziałem dzień dobry pani Tufts. Odburknęła mi coś. Finbow przywitał mnie z wylewną radością:
- Halo, Ianie! Właśnie mówiłem o twoich kłopotach z oczami i o tym, żeśmy postanowili pojechać dziś do Londynu do okulisty.
- Ach tak - mruknąłem bezmyślnie.
- Czy bardzo ci to dokucza? - spytała Avice ze współczuciem.
- Trochę. Właściwie powinienem był pójść do lekarza przed przyjazdem tutaj.
Nie będąc tego ranka w najlepszym humorze pomyślałem sobie, że Finbow mógłby mnie przynajmniej uprzedzić o tym kłamstwie.
- Do kogo macie zamiar się zwrócić? - spytał energicznie William.
- Zabieram go do swego przyjaciela. Ten specjalista, do którego łan chodził, jest wprawdzie bardzo znany, ale niewiele umie - wyjaśnił spiesznie Finbow. - Takie rzeczy są dopuszczalne w sferze urzędniczej, gdzie kwalifikacje nie odgrywają roli. W medycynie jednak mają one znaczenie zasadnicze.
William roześmiał się głośno. Zdziwiło mnie to, ponieważ był to jeden z mniej udanych dowcipów Finbowa. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tym, wtargnęła bowiem pani Tufts:
- Gdybyście państwo wreszcie skończyli śniadanie, to mogłabym sprzątnąć ze stołu.
Po śniadaniu Finbow kazał mi się śpieszyć; mieliśmy złapać pociąg odchodzący z Potter o 9.48. Wolałem nie biec, nie jestem bowiem ani tak wysoki, ani tak szczupły jak mój przyjaciel. Poza tym bałem się wystawić na pośmiewisko urlopowiczów pływających na motorówkach. Mieliśmy jednak odbyć marsz, i to diabelnie forsowny. Na drodze wiodącej przez pola spotkaliśmy Aloysiusa Birrella, który uśmiechnął się z szacunkiem do Finbowa, na mnie zaś popatrzył bardzo podejrzliwym okiem.
- Załatwia sprawę z koronerem - objaśnił Finbow, gdy sierżant nas minął. - Chce go poprosić, aby pierwszą rozprawę przesunął o tydzień. Rozmawiałem z Birrellem przed śniadaniem - ciągnął dalej Finbow. - Widział się z naczelnikiem policji tego hrabstwa. Powiadomił telefonicznie Scotland Yard.
Zaniepokoiłem się.
- Jakie to będzie miało konsekwencje? - spytałem.
- Dla nas takie, że jeszcze dziś będziemy musieli odwiedzić Scotland Yard - rzekł Finbow. Zajęty fizycznym wysiłkiem dreptania u boku Finbowa, nie miałem czasu na rozpamiętywanie obaw, kiedy jednak wsiedliśmy do pociągu wlokącego się wolno przez równinną okolicę w stronę Stalham, zaczęły mnie one dręczyć na nowo.
- Dlaczegoś ty powiedział, że cała piątka nienawidziła Rogera? - spytałem z niepokojem.
- Sądzisz, że nie mam racji?
- Nie wiem. Wszystkie moje myśli krążą dokoła tego - powiedziałem beznadziejnie smutnym głosem. - Czy chciałeś przez to powiedzieć, że oni zawiązali spisek, aby zabić Rogera? Że to się stało z wiedzą wszystkich?
- Ależ mój drogi - roześmiał się Finbow. - Nadajesz się na partnera Aloysiusa. Co za wspaniały pomysł! Pięcioro ludzi podejrzanych o morderstwo. Kto to zrobił? Odpowiedź: wszyscy. Oczywiście, że tak się mogło zdarzyć. Niestety jednak nie w tym wypadku.
- W takim razie co miałeś na myśli twierdząc, że nienawidzili Rogera? - wracałem z uporem do dręczącego mnie pytania.
- Dosłownie to, co powiedziałem.
- Skąd o tym wiesz?
- Obserwuję ich. Czy uważasz, że zachowują się jak ludzie, którzy stracili bliskiego przyjaciela?
Zaczynało mi coś świtać w głowie.
- Rzadko się mylisz na temat ludzi - powiedziałem nie tylko z ulgą, ale i z dumą. - Tym razem jednak jestem przekonany, że nie masz racji. Weź na przykład mnie. Nie możesz powiedzieć, żebym nienawidził Rogera. Przeciwnie, bardzo go lubiłem.
- Przyjmuję to jako fakt stwierdzony - rzekł Finbow.
- No dobrze. A teraz coś ci powiem: od momentu gdy został zabity, nie czułem się wcale taki nieszczęśliwy, jakby można było po mnie oczekiwać. Owszem, martwiłem się, ale głównie o Avice, która dziwnie na to wszystko reaguje. Pewne rzeczy mnie bawią, inne interesują, zupełnie jakby śmierć Rogera wcale nie miała miejsca. A przecież nie żyje dopiero od dwudziestu czterech godzin.
- Łatwość przechodzenia do porządku dziennego nad wszelkimi nieszczęściami jest jednym z dobrodziejstw życia - mruknął Finbow sentencjonalnie. - To, coś powiedział, jest absolutną prawdą. Zachowujesz się wobec faktu śmierci Rogera zupełnie normalnie. Bawi cię głupota Birrella i pani Tufts; interesują cię moje teorie, które stanowią dla ciebie rodzaj łamigłówki, dbasz o swoje zdrowie, pamiętasz o tym, żeby się nie zaziębić, błąkając się po grzęzawiskach w nocy, i wreszcie rozkoszujesz się dobrym śniadaniem. Tak, jakby nic się nie stało, jakby Roger ciągle jeszcze zdzierał skórę z bogatych pacjentek na Harley. Mnie jednak chodzi o co innego: jak się czujesz, kiedy przypadkiem myślisz o Rogerze? Starałem się odpowiedzieć uczciwie.
- No... wyobrażam go sobie w sytuacjach, w jakich go często widywałem. Na przykład grającego hałaśliwie w brydża. Żałuję, że go nie ma wśród nas. Gdy o tym myślę, jest mi dziwnie nieswojo. Właśnie dlatego, że on już należy do przeszłości. To, co odczuwam, można by określić jako zawód, że mnie nagle pozbawiono towarzystwa zabawnego człowieka.
- Jak na przedstawiciela swojej generacji, Ianie, potrafisz być niezwykle szczery - rzekł Finbow. - W ten sam mniej więcej sposób wszyscy reagujemy na śmierć bliskiego znajomego. To jest bardzo egoistyczny smutek. Ktoś, kto potrafił być dla nas zabawny i pożyteczny, przestał nagle być i zabawny, i pożyteczny. Ale nikt inny nie zareagował na śmierć Rogera w ten sposób.
Starałem się przypomnieć sobie przebieg wczorajszego dnia.
- A co oni mówili? - spytałem.
- Czy twoim zdaniem Tonią zachowuje się tak, jakby zabito niespodziewanie człowieka, którego dopiero co poznała i którego gościem była raczej zupełnie przypadkowo? Gdyby nie kryło się za tym nic innego, odniosłaby się do całej sprawy z lekkim współczuciem co najwyżej i to wszystko. Młoda dziewczyna tego pokroju co ona nie wpadałaby w egzaltację dlatego tylko, że zastrzelono w pobliżu niej człowieka, którego nie znała. Tymczasem przypatrz się jej: jest wystraszona. Czego ona się boi? Dlaczego tuli się do Filipa, jakby szukała u niego ratunku? Dlaczego gra na pianinie, gdy się zaczyna mówić o morderstwie? Nie wiem, z jakiego powodu jest przerażona, ale wiem, dlaczego grała na pianinie. Nie chciała, żeby ktokolwiek zauważył mściwe spojrzenie jej oczu.
Ujrzałem żywo w wyobraźni te dziwne oczy o różnych kolorach. Finbow zaś ciągnął dalej:
- A Avice? Płacze, owszem, tylko że w niewłaściwych momentach. Ona też jest przerażona, ale w dziwny jakiś sposób, którego na razie nie mogę zrozumieć. Chociaż miała chyba ciepłe uczucia dla człowieka, który się w niej kochał. Młode dziewczyny potrafią traktować okrutnie swoich wielbicieli, dopóki oni żyją, po śmierci jednak wspominają ich z czułością. Avice zdaje sobie sprawę, że powinna wyglądać na zgnębioną; że musi się zachowywać jak po bardzo bolesnej stracie. A więc płacze, od czasu do czasu wzdycha żałośnie, ale to wszystko jest fałszywe, Ianie. Ona się po prostu zgrywa.
- Nie wolno ci mówić takich rzeczy - zawołałem z oburzeniem.
- Wolno - odparł poważnie. - Pamiętasz ten moment, kiedy zapaliłem zapałkę i obaj ujrzeliśmy twarz Williama? Czy ty wiesz, czyją twarz chciałem właśnie zobaczyć?
Odczułem dziwny chłód, jakby się nagle oziębiło w przedziale.
- Nie - odparłem.
- Avice - powiedział Finbow.
- Ależ to ona właśnie mówiła wtedy z takim smutkiem o Rogerze - zaprotestowałem.
- W ciemności. Dlatego chciałem zobaczyć, czy wyraz jej twarzy jest w zgodzie ze smutnym tonem głosu. Stała co prawda za mną, nad kominkiem jednak wisiało lustro.
- Jak wyglądała? - spytałem.
- Jakby rozdeptywała robaka. Miała wyraz twarzy pełen obrzydzenia, strachu, ale jednocześnie i pewnej satysfakcji - odparł spokojnie.
- Nie mogę w to uwierzyć!
- Avice jest czarującą dziewczyną - oświadczył niby od niechcenia. - Jest również świetną aktorką. Przez cały jednak czas jest szczerze przerażona. Zupełnie tego nie rozumiem.
Zbliżaliśmy się do północnego Walsham. Finbow zapatrzył się w lasy i przesuwające się przed naszymi oczyma pola.
- Tylko kompletnie płaski krajobraz jest czegoś wart. Ten wygląda zbyt podmiejsko. Prawdziwe żuławy jak te, skąd przyjechaliśmy, podobały mi się najbardziej w środku zimy. Nie mówiąc o takich polach ryżowych w Chinach albo trasie Transsyberyjskiej Kolei, gdzie krajobraz nie zmienia się nigdy.
Nie interesowały mnie perwersyjne upodobania estetyczne Finbowa, przerwałem więc jego wywody natarczywym pytaniem:
- A co powiesz o innych? O Christopherze? O Filipie?
- Filip nie jest zdolny do prawdziwej nienawiści - odparł z uśmiechem Finbow. - Obawiam się, że do prawdziwej miłości także nie. Tonią przekona się o tym niebawem. Młody człowiek urodził się dla romantycznych przygód miłosnych, które się zaczynają w artystycznych klubach, a kończą w zetknięciu z prawdziwym życiem. Czy przypominasz sobie moją wczorajszą rozmowę z nim? Jest bardzo przyjemny, ale dziwnie miękki. Jeżeli jednak potrafi kogoś nie lubić, nie lubił Rogera. Czy pamiętasz, w jaki sposób odczytywał zamieszczoną w gazecie notatkę o morderstwie?
- Tak - odparłem. - Sądziłem, że ktoś się nią przejmie. Tymczasem wszyscy zaczęli żartować.
- Ale kto wprowadził ten żartobliwy ton? Zupełnie jakby to było sprawozdanie z jakiegoś zabawnego, mało istotnego wydarzenia. Filip nie więcej się przejął niż pani. Tufts. Z tą samą obojętnością poinformował mnie, że Tonią nie lubiła Rogera. Praktycznie biorąc dał mi do zrozumienia, że byłby raczej zdziwiony, gdyby było inaczej.
Mam wrodzoną niechęć do niesprawiedliwych twierdzeń, zaprotestowałem więc gwałtownie:
- Ależ mój drogi, to są takie drobne fakty! Na ich podstawie nie możesz twierdzić, że każdy z tego towarzystwa mógłby zabić Rogera.
- A ty uważasz, że powinni chodzić z wyszczerzonymi zębami i gryźć. Muszę wyciągać wnioski na podstawie drobnych faktów. Mamy do czynienia z żywymi ludźmi, a nie z przestępcami z teorii kryminalnych Aloysiusa Birrella i jemu podobnych.
- A Christopher? - spytałem zbity z tropu.
- Christopher jest oczywiście przejęty swoją posadą i swoją dziewczyną, ma więc wszelkie powody do radości. Jak prawdziwy dżentelmen nie afiszuje się z tym jednak. Ale czy pamiętasz ten moment, gdy padła wzmianka o San Peliegrino i o Rogerze? Albo wtedy przy kolacji, gdy zaczął się zastanawiać, gdzie się podział dziennik podróży. Najzupełniej obojętnym tonem stwierdził, że Roger miał się za bardzo dowcipnego. Na zakończenie dodał „biedak!”, jestem jednak pewien, że zrobił to wyłącznie dla przyzwoitości. Pamiętasz?
Owszem pamiętałem. Ton głosu Christophera w obu tych przypadkach był zupełnie chłodny, obojętny.
- Nie sądzę, żeby specjalnie chciał udawać żal. Odwrotnie, moim zdaniem jest to zbyt daleko posunięte i dlatego nieprzekonywające manifestowanie obojętności. A William? Nawet ty, Ianie, musisz przyznać, że William nie przepadał za Rogerem.
Znowu przypomniała mi się historia z zapałką i wyraz twarzy Williama.
- Tym razem przyznaję ci rację - powiedziałem. - Załóżmy więc, że nie myliłeś się i w pozostałych przypadkach. Czy potrafisz odpowiedzieć, dlaczego oni nienawidzili Rogera?
- Zaczynam się zastanawiać, jakim człowiekiem był Roger - odparł Finbow.
Na stacji w Norwich Finbow kupił i wręczył mi „Judith Paris”.
- To najgrubsza książka, jaką udało mi się tu znaleźć. Mam nadzieję, że cię zainteresuje.
- Dlaczego? - spytałem.
- Bo chcę teraz spokojnie pomyśleć - odparł z uśmiechem. - Poza tym kupię parę gazet, poszukamy, czy nie ma czegoś na temat morderstwa. Chociaż właściwie powinienem przez parę godzin nie myśleć wcale o morderstwie i przeczytać coś z chińskiej poezji. W powieściach kryminalnych najlepsi detektywi zawsze coś takiego robią, jeżeli dobrze pamiętam. Muszą jednak chyba być niedorozwinięci. Nie można kierować naszymi myślami tak, jak się chce. Czytając poezję chińską zatrzymałbym się z pewnością przy jakimś słowie, które by mi przypomniało o Avice albo o Williamie i chcąc nie chcąc zacząłbym się znowu pocić nad całym problemem.
Między Norwich a Liverpoolem tylko raz się odezwał. Znalazłszy się w pobliżu Cambridge zauważyliśmy smukłe wieżyczki kaplicy King’s College. Wtedy dopiero znikła z jego czoła zmarszczka świadcząca o wielkim wysiłku myślowym. Roześmiał się cicho i powiedział:
- Ambicją mego życia było przewrócić tę dziwną budowlę do góry nogami.
Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Ja sam byłem wychowankiem Trinity College w Oxfordzie, a jednak zawsze podziwiałem tę kaplicę jako jedyny zabytek, z którym żaden z oksfordzkich nie mógł konkurować. Wiedziałem o tym, że Finbow skończył King’s College, oczekiwałem więc raczej słów zachwytu, na jakie kaplica zasługiwała. Finbow tymczasem mruknął tylko:
- Wyglądałaby wtedy o wiele lepiej - i znowu pogrążył się w milczeniu.
W kwadrans po przybyciu na stację Liverpool błąkaliśmy się po korytarzach szpitala Guya, gdzie Finbow chciał znaleźć swego przyjaciela, profesora Boothby. Finbow należał do tej ciekawej klasy Anglików, którzy bez stanowiska, pieniędzy, a czasem nawet i bez żadnych kwalifikacji potrafią Się swobodnie obracać w najróżniejszych, zupełnie ze sobą nie związanych środowiskach. Przesiadują w klubach Bloomsbury nie mając najmniejszych kwalifikacji do parania się literaturą piękną, jadają kolacje z naukowcami lub członkami rządu, nie wiedząc, co to spektroskop, i nigdy w życiu nie kandydując w wyborach; są przyjmowani równie ciepło przez wielką finansjerę, jak i przez aktorki. Nie należąc do tej klasy zazdrościłem trochę Finbowowi, który wszedł do niej w wieku lat dwudziestu; kilka razy jednak korzystałem z jego szerokich znajomości.
Znaleźliśmy profesora Boothby na oddziale. Siedział przy stoliku i wykrzykiwał coś do stojącego naprzeciw wystraszonego chudzielca.
- Jeszcze pan nie umrze! Niech się pan stąd wynosi. Nie chcę oglądać pańskiej twarzy co najmniej przez rok.
Nigdy dotychczas nie byłem w publicznym szpitalu.
Jakoś dziwnie fascynująco działały na mnie ponure rzędy łóżek przykrytych szarymi kocami. Dziwiło mnie też, że Boothby nie próbował tuszować swojej radości życia. Odsyłając do domu wychudzonego pacjenta, krzycząc na młodego lekarza czy witając się z Finbowem, zachowywał się jak wyjątkowo energiczny kapitan drużyny krykieta, starający się zdopingować swoich graczy. Był to żwawy, łysy człowieczek.
- Halo, Finbow! Co ci się stało? - krzyknął z odległości paru jardów.
- Chwała Bogu nic - odparł Finbow. - Zawsze mi się zdaje, że gdybym raz dostał się tutaj, nigdy bym już stąd nie wyszedł.
Boothby roześmiał się.
- W takim razie czego ode mnie chcesz? - spytał z rubaszną serdecznością. - Widzisz, że mam pełne ręce roboty. Nie jestem taki próżniak jak ty.
- To jest pan Capel. Profesor Boothby - przedstawił nas Finbow. - Mam do ciebie poważny interes, Boothby. Przyjechaliśmy w sprawie morderstwa doktora Millsa.
Ptasie oczka profesora zaokrągliły się pod krzaczastymi brwiami.
- Czyżbyś był w to zamieszany? - spytał.
- Tak - odparł Finbow. - Capel był na jachcie, kiedy to się stało.
- W jaki sposób mogę ci pomóc? - rzekł Boothby. Przy całej jego krzykliwości i rozhukaniu sprawiał na mnie wrażenie doskonałego praktyka.
- Chciałbym się dowiedzieć, jaka jest twoja opinia o Millsie jako lekarzu - odparł Finbow spiesznie.
Boothby wybuchnął śmiechem.
- Nie powinienem źle mówić o nieboszczyku. Poza tym musisz mi przyrzec, że tego nikomu nie powtórzysz, boby mnie wyrzucili. Może to był niezły chłop, ale kiepski lekarz.
- W jaki więc sposób zdobył sobie taką renomę wśród pacjentów?
Boothby roześmiał się znowu.
- Trochę bezczelności, trochę szczęścia i dużo energii życiowej. Dwa lub trzy lata temu opublikował niezłą pracę z młodym Garnettem. Ten Garnett musi być bardzo zdolny, nawet Mills nie potrafił zepsuć jego koncepcji.
Finbow rzucił przeciągłe: „Ach, taak...” - i dodał szybko:
- Słuchaj, kto by nam mógł powiedzieć coś bliższego o udziale Garnetta w tej pracy? - zniżył głos i wyjaśnił: - Kto wie, czy nie jest on zamieszany w sprawę morderstwa.
Boothby gwizdnął.
- O! Mam tu dwóch ludzi pracujących nad tym samym zagadnieniem co Mills i Garnett. Obaj mogliby udzielić potrzebnych ci informacji, ale jeden jest tak nerwowy, że nie wydusisz z niego słowa. Drugi jest błyskotliwszy. Nazywa się Parfitt. Zaraz po niego poślę.
Parfitt był szczupłym mężczyzną w wielkich okularach w rogowej oprawie.
Boothby powitał go hałaśliwie:
- Słuchaj, ten oto pan Finbow chce się dowiedzieć, co sądzisz o pracy Millsa i Garnetta.
Parfitt uśmiechnął się gorzko i powiedział:
- Mills był lekarzem, a Garnett jest naukowcem.
- Zdaje się, że pan używa słowa „lekarz” w sensie pogardliwym - rzekł Finbovr.
- Tak, jak się go powinno używać - odparł Parfitt. Boothby roześmiał się.
- Czy pan znał Garnetta osobiście? - spytał Finbow.
- Rozmawiałem z nim o jego pracy - odparł Parfitt. - Nie byliśmy jednak w bliskich stosunkach.
- Sądzę, że panowie są tej samej specjalności? - spytał znowu Finbow. - Kto pańskim zdaniem przejmie praktykę Millsa? Może pan?
- Na razie nie. - Zdjął okulary, przetarł szkła i powiedział z namysłem: - Może Garnett, jeżeli zrezygnuje z Foulerton, gdzie dopiero co się dostał.
- Ach tak - rzucił Finbow. - Gdyby się jednak zdecydował, co by przez to zyskiwał?
Parfitt podejrzewając jakiś podstęp spytał nieoczekiwanie.
- Czy Garnett był na jachcie w czasie morderstwa?
- Owszem, był - odparł Finbow.
- W takim razie nie mogę panu udzielić więcej żadnych informacji - oznajmił Parfitt.
Zauważyłem, że Finbow zesztywniał pod maską swojej uprzejmości.
- Musi pan zdawać sobie sprawę, że już mi pan powiedział dostatecznie dużo - zauważył chłodno. - Jeżeli pan nie doda nic więcej, nietrudno mi będzie zdobyć brakujące szczegóły gdzie indziej. Nie wiem jednak, w imię czego pańskie sumienie ma mnie skazywać na niepotrzebną pracę.
Tu wtrącił się Boothby:
- Nie bądź melodramatycznym osłem, Parfitt. Gdybyście wy, młodzi lekarze, tyle wiedzieli o ludziach co Finbow, to może coś by z was było. Dość już z ciebie wyciągnął, żeby powiesić Garnetta. A i ciebie też, jak nie będziesz dość ostrożny.
Parfitt zaczerwienił się. Finbow ponowił atak:
- Co zyskałby Garnett, gdyby przejął praktykę Millsa na Harley?
Parfitt odpowiedział kwaśno:
- Zarabiałby rocznie pięć tysięcy funtów zamiast pięciuset. Poza tym byłby do końca życia zabezpieczony finansowo. Co prawda musiałby prawie zupełnie zarzucić pracę naukową. Niestety większość lekarzy nie jest na to tak wrażliwa - dorzucił ze wzgardą.
- Tak - mruknął Finbow. - Jeszcze tylko jedno pytanie:
- Jak wyglądała współpraca Millsa z Garnettem?
- To było nędzne oszustwo - odparł Parfitt z nagłym ożywieniem. - Garnett nie miał grosza, a chciał pracować naukowo. Mills dowiedział się o nim, wyrobił mu jakieś stypendium, a potem zagarnął połowę sławy, na którą zasłużył Garnett. Mills nie napisał ani jednego zdania. Pod względem naukowym był kompletnym zerem. Krzykliwy i zarozumiały, cokolwiek powiedział, to albo coś z gruntu fałszywego, albo bez znaczenia.
- Ogłosili jednak pracę razem - wtrącił Finbow - podpisując ją: „Mills i Garnett”. Czy to się praktykuje, Boothby?
- Niektórzy starsi naukowcy publikują razem z młodymi ludźmi pracującymi pod ich kierunkiem. Ale w zasadzie wkładają w to trochę pracy - wyjaśnił Boothby.
- Mills nie miał wcale mentalności naukowca - wtrącił z oburzeniem Parfitt. - Poza tym nie byłby zdolny dodać od siebie cokolwiek. Gorzej jeszcze - gdy praca została wydana, często mówił o niej „moja praca”, kiedy zaś Garnett nie był obecny na zebraniach naukowych, Mills opowiadał o wynikach „swoich” badań. Uchodziło mu to płazem. O Boże, niedobrze mi się robiło, kiedy to słyszałem.
- W jaki sposób wyrażał się o Garnetcie w jego obecności? - spytał Finbow.
- Stawiał go jako przykład, do czego może dojść zdolny młody człowiek, kiedy się dostanie w ręce naukowca z prawdziwego zdarzenia. Na miejscu Garnetta w takich momentach strzeliłbym mu chyba w łeb.
- Ciekaw jestem, czy rzeczywiście by pan to zrobił - mruknął Finbow cicho. - To chyba wszystko. Bardzo panu dziękuję. Dał mi pan dużo cennych informacji. Do widzenia panu. Do widzenia, Boothby. Bardzo ciebie lubię, ale mam nadzieję, że się nigdy nie dostanę w twoje szpony.
Gdyśmy się znaleźli w taksówce w drodze do Scotland Yardu, Finbow nagle rzucił gniewnie:
- Nędzna kreatura!
- Sądzę, że masz na myśli... - bąknąłem z wahaniem.
Był bardziej wzburzony, niżby się po nim można było spodziewać.
- Teraz już się nie dziwię, dlaczego twoi młodsi przyjaciele są zadowoleni, że Roger został zabity. Co za łajdak! Taki geniusz, dobroczyńca opiekujący się młodymi talentami, który z dobrodusznym dickensowskim klepnięciem po ramieniu okradał ich z dorobku naukowego. - Finbow uspokajał się z wolna. - No cóż - zakończył. - Wszyscy mamy swoje wady. Muszę jednak powiedzieć, że taka na wpół świadoma nieuczciwość, ukryta pod maską św. Mikołaja, jest ostatnią z cech, jaką bym chciał widzieć u siebie.
- A co z Williamem? - spytałem.
- Powiem ci, że się martwię o niego - wyznał. - Szczerze mówiąc miał prawo to zrobić. Wiemy już teraz, jakim typem człowieka był Roger. Powinno nam to ułatwić odgadnięcie właściwego motywu zbrodni. Mamy nareszcie coś konkretnego. Cóż to za świnia! - uśmiechnął się, jakby spoglądając na świat z wysoka i bawiąc się jego widokiem. - Pewien uczony powiedział mi kiedyś, że w nauce jest tyle niskiej nieuczciwości i brudnych machinacji, co i w świecie wielkiej finansjery. Zdaje się, że niebawem będę skłonny przyznać mu rację.
Po przybyciu do Scotland Yardu Finbow zostawił mnie w taksówce, a sam udał się na rozmowę do następnego ze swoich przyjaciół, detektywa inspektora Allena. Nie wracał przez całą godzinę i moja cierpliwość była już na wyczerpaniu. Gdy wreszcie usiadł przy mnie i rzucił taksówkarzowi „jedziemy do Lord’s”*[Lord’s - boisko krykietowe w Londynie.], wiedziałem, że nie czekałem na próżno, z jego głosu odgadłem, że rozmowa miała pomyślny przebieg.
- No tak. To się nazywa uczciwie przepracowane popołudnie - oświadczył.
- Jak tam? - spytałem.
- Przekonałem Allena, że jeżeli nie zamierza przyjechać do nas osobiście, to na razie nie ma sensu posyłać kogoś z Yardu do Norfolk. Może zjawi się sam jutro lub pojutrze, żeby obejrzeć jacht i zwłoki. Chwilowo jednak powierzono prowadzenie całej sprawy naszemu Aloysiusowi Birrellowi, niech go Bóg błogosławi. Poza tym Allen przyrzekł zdobyć dla mnie parę informacji.
- Doskonale! - byłem pełen entuzjazmu. Bałem się zawsze zimnego podejścia detektywa z urzędu. - W jaki sposób udało ci się to wszystko załatwić?
- Opisałem całą sprawę. To jasne, że na razie nie mogą wszczynać żadnej akcji - wyjaśnił Finbow.
- O jakie informacje ci chodzi? Finbow uśmiechnął się.
- Po pierwsze: czy mogą dowiedzieć się w Nicei czegoś bliższego na temat lekcji muzyki panny Toni Gilmour i urlopów Rogera. Po drugie: jaka jest klauzula testamentu zrobionego na korzyść Rogera i Avice.
- Napuściłeś ich na Avice! - zawołałem z wyrzutem.
- Mój drogi, czy sądzisz, że gdybym im tego nie powiedział, sami by na to nie wpadli w ciągu pół godziny? To nie zabawa w ciuciubabkę z aktorem opery komicznej w roli policjanta. Allen to nie Aloysius Birrell. Przeciwnie, jest bardzo inteligentny - wyjaśnił spokojnie Finbow. - Główny problem w tym, żebym doszedł do sedna sprawy, zanim oni zgromadzą wszystkie potrzebne im fakty.
- Przepraszam cię - przyznałem ze skruchą. - Masz rację. Ale Avice...
- Ta ponętna młoda kobieta potrafi w razie potrzeby doskonale zadbać o siebie. Poza tym oprócz ciebie ma Christophera, który będzie umiał ją pocieszyć.
Uśmiechnąłem się. Nagle uświadomiłem sobie, że zbliżamy się do Lord’s.
- Po co my właściwie tam jedziemy? - spytałem. - Przecież dzisiaj nie ma żadnego meczu.
- Właśnie dlatego, że nie ma żadnego meczu - odparł. - Od czasu, kiedy krykiet osiągnął wyżyny mistrzowskiej gry, człowiek o wyrafinowanym smaku jeździ tylko na puste boiska podumać smutnie o przeszłości. Można jeszcze oglądać drugorzędne mecze na prowincji myśląc ze smutkiem o przyszłości.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że zabierasz mnie na opuszczone boisko krykietowe? - spytałem z niedowierzaniem.
- Właśnie taki jest mój zamiar - odparł. Usiedliśmy w rogu boiska między knajpą a pawilonem.
Wietrzyk muskał twarze; słońce było blade, melancholijne. Stojąca naprzeciw nas tablica świeciła pustką, jak gdyby mecz krykieta odbył się bez żadnej punktacji.
- Kiedyś na tym boisku widziałem, jak Woolley zdobył osiemdziesiąt siedem punktów - odezwał się Finbow. - Wszystkie dalsze próby bicia rekordów wydają mi się bez sensu. Nie należy nigdy powtarzać czegoś, co było szczytem doskonałości. Krykiet spełnił swoje zadanie - pokazał klasę i powinien zejść do grobu. Teraz więc, zwłaszcza kiedy różne błazny usiłują zrobić z niego namiastkę komedii muzycznej, wolę chodzić na puste boiska albo oglądać rozgrywki na prowincji.
- No, chyba jesteś szczęśliwy, że udało ci się mnie zmusić do tego, abym tu siedział z tobą jak idiota.
- Jestem, a raczej byłbym zupełnie szczęśliwy, gdybym jeszcze miał gorącą wodę na herbatę. Picie najlepszej herbaty na świecie na pustym polu krykietowym jest moim zdaniem szczytem przyjemności, jaką dzisiaj człowiek może osiągnąć.
- Zawsze poznaję, kiedy twój umysł najżywiej pracuje, prawisz wtedy większe nonsensy niż kiedykolwiek - rzekłem. - Słuchaj no, mój drogi, powiedz mi, co myślisz o Williamie? Czy to on zabił Rogera?
Finbow zasępił się.
- Ciągle usiłuję przypomnieć sobie coś, co może mieć decydujące znaczenie. Jestem w jakiś sposób przekonany, że on tego nie zrobił, ale niech mnie diabli wezmą, jeżeli wiem, na czym opieram to przekonanie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien był to zrobić. Są motywy: morderstwo dla kariery albo z zemsty. Czy są one dostatecznie mocne? Dla opanowanego młodego człowieka jak William - sądzę, że tak. Fakty świadczą przeciwko niemu w takim samym stopniu, jak przeciwko innym. Jakie było jego zachowanie po morderstwie? Zgadza się najzupełniej z teorią, że to on jest mordercą. A jego charakter? Ma zimny, jasny umysł badacza naukowego - akurat żeby zaplanować morderstwo doskonałe. Przy założeniu, że to on zamordował, zawsze jeszcze pozostanie mnóstwo nie wyjaśnionych szczegółów, znamy jednak pewien fakt, który część tych szczegółów unieważni.
Zapatrzył się gdzieś przed siebie i nagle zaklął cicho.
- No! - krzyknął. - Teraz już wiem, dlaczego przez cały czas byłem przekonany, że William nie mógł zabić Rogera.
Stanęła mi przed oczyma jego mocna twarz z okrutnym uśmiechem, w momencie, gdy niespodziewanie znalazł się w świetle płomyka zapałki.
- Czy jesteś tego pewien? - spytałem. - Według mnie sprawa nie wygląda dobrze dla Williama. Pamiętasz, cośmy zobaczyli, gdy zapaliłeś zapałkę? Pamiętasz jego uśmiech?
- Właśnie w tej chwili przypomniał mi się inny uśmiech. Uśmiech zastygły na twarzy zmarłego.
X. Finbow wygrywa na czasie
Otaczające nas boisko wydało mi się czymś odległym i nierzeczywistym. Powtórzyłem bezmyślnie słowa, które rzucił Finbow:
- Uśmiech zastygły na twarzy zmarłego? Przywołałem na myśl obraz, który jak to się zdarza we snach, był zbyt plastyczny, aby mógł być prawdziwy: Avice ściskająca mnie kurczowo za ramię i pokazująca strużkę krwi i martwe ciało Rogera. Finbow mówił dalej:
- Gdy zobaczyłem zmarłego Rogera, byłem zaskoczony jego uśmiechem. Wyjaśnienie zagadki tego uśmiechu odłożyłem jednak na później. Myśląc o Williamie, cały czas byłem przekonany, że istnieje jakiś powód, dla którego nie mógł być mordercą. Stworzyłem sobie pewną konstrukcję myślową, która mi wyjaśniła, skąd się ten uśmiech wziął, i William jakoś nie pasował do tej koncepcji. Nie wiedząc dokładnie dlaczego, nie mogłem uwierzyć w jego winę.
- Ja natomiast nie mogę zapomnieć uśmiechu Williama - zaoponowałem.
- A czy ty na miejscu Williama nie byłbyś zadowolony, że Roger został zabity? To człowiek, który zachował się w stosunku do niego bez cienia uczciwości. Nic dziwnego, że Roger udawał przez cały czas jak najszczersze zainteresowanie karierą Williama. Co więcej, najprawdopodobniej przekonał sam siebie, że rzeczywiście interesuje się jego karierą. Taki rodzaj nieuczciwości nigdy nie jest zupełnie świadomy. Już lepiej, żeby był zwykłym łotrem śmiejącym się w duchu cynicznie ze swoich oszustw. Ponieważ jednak sprawa przedstawiała się inaczej, sądzę, że wykorzystywał pracę Williama, mając się za najszlachetniejszego z ludzi. Nie uważasz, że w tej sytuacji William mógł w jakimś stopniu odczuwać zadowolenie, że Roger został zabity?
- Tak - odparłem wolno.
Finbow zamyślił się. Wyciągnął papierośnicę i mówił dalej:
- Oczywiście, William też nie jest święty. Jest niezwykle twardym, egocentrycznym, ambitnym młodym człowiekiem, który zamierza dojść do czegoś w życiu. Emocjonalnie jest niedorozwinięty pod wieloma względami. Zauważ, że boi się kobiet: rzadko kiedy się do nich odzywa. Nie interesuje się literaturą, czyta tylko broszury popularnonaukowe. Jak niejeden naukowiec, w wielu dziedzinach, z wyjątkiem oczywiście własnej specjalności, jest na poziomie piętnastolatka.
- Nie wszyscy są tacy - zaprotestowałem.
- Oczywiście, że nie wszyscy - przyznał Finbow. - Weź starego... (tu wymienił nazwisko znane wszystkim, którzy interesują się współczesną fizyką atomową). Jest człowiekiem dużej miary. Ale stanowi wyjątek, William natomiast takim wyjątkiem nie jest.
- Czy na pewno? - spytałem. - Zgodzę się z tobą, że jest trochę zimny, ale wykazuje znajomość rzeczy we wszystkich dziedzinach normalnego życia. Ludzie, o jakich mówiłeś, są zupełnie zagubieni w momencie, gdy opuszczają swe laboratoria. William natomiast lubi sport, przepada za żeglarstwem...
- Mój drogi Ianie - przerwał mi Finbow - kiedy mówię o kimś, że jest jednostronny, niepotrzebnie myślisz kategoriami satyrycznego pisma; zaraz widzisz roztargnionego profesora, który zapomina zjeść obiad i tym podobne bzdury. W gruncie rzeczy naukowiec eksperymentator jak William może znać się wybornie na prowadzeniu jachtu i reperowaniu auta. Miałem na myśli jednostronność psychiczną. Chciałem powiedzieć, że czuje się pewnie w każdej dziedzinie, w której może posłużyć się swoim ścisłym umysłem naukowca, boi się natomiast uczuć i ludzi. Jest zupełnie zagubiony w tych dziedzinach życia, które dla nas są najbardziej atrakcyjne. Potrafi zręcznie bawić towarzystwo, bo to nie ma nic wspólnego z ludzkim spędzaniem czasu, chociaż większość z nas nie zdaje sobie z tego sprawy, nie byłby natomiast zdolny do przeżycia romansu. Czy teraz już rozumiesz, co miałem na myśli?
Przyznałem, że w tym świetle fakt, iż po morderstwie William energicznie opanował sytuację, dawał się pogodzić z jego chłopięcym zażenowaniem wobec Avice. Pierwsze mógł potraktować jako problem techniczny, podczas gdy Avice należała do świata wykraczającego poza obręb naukowych reguł. Powoli przyznawałem Finbowowi rację.
- Jego umysł jest wyszkolony w kierunku określonym przez zawód. Wierzy też bezgranicznie i egoistycznie w swój rozum i siebie - prawił dalej Fibow. - Tacy ludzie jak on, zlewający całą swoją energię emocjonalną i wysiłek umysłowy w jedno, potrafią dokonać wielkich rzeczy. Poza tym William jest człowiekiem, który potrafi się szczerze ucieszyć, gdy los niespodziewanie zapewni mu perspektywę wybicia się i zdobycia uznania. Dlatego nie dziwi mnie wcale, że kiedy oświetliłem pokój zapałką, przyłapaliśmy go na tym, że cieszył się ze śmierci człowieka, który go skrzywdził, jak również z przyszłości, która miała się do niego uśmiechnąć.
- Jeśli to jest prawdziwy portret Williama, to powiem, że niezbyt mi się on podoba jako człowiek.
Finbow uśmiechnął się łagodnie.
- Tacy ludzie jak William mogą być mniej przyjemni we współżyciu od poczciwych starych nicponiów jak ty i ja, ale do diabła, świat ma z nich na pewno więcej pożytku.
- Chyba się nie mylisz co do niego - odparłem zmuszony, aczkolwiek niechętnie, przyznać rację mojemu przyjacielowi.
- Oczywiście, że się nie mylę - powiedział Finbow, jakby z roztargnieniem. - Całe jego zachowanie po morderstwie świadczy o tym, jaki to człowiek. Objął dowództwo na łodzi, jest bowiem dziesięć razy energiczniejszy od każdego z was. Rzucił kilka inteligentnych uwag na temat zbrodni, ponieważ ma analityczny umysł. Buntuje się przeciwko mojej obecności, ponieważ jako egocentryk przywykł uchodzić za autorytet intelektualny. A ten uśmiech w ciemności - bardzo proste: z przyczyn zupełnie zrozumiałych nienawidził Rogera najbardziej ze wszystkich na świecie.
- A co powiesz na temat pewnego szczegółu, o którym wspomniałeś wczoraj wieczorem? - spytałem. - Dlaczego wyszedł na pokład w samych spodniach, a schodząc na dół zajrzał do swojej kabiny?
- To jest pewne powikłanie, ale niezbyt poważne. Wyjaśnię ci je przy filiżance herbaty.
Przypomniałem sobie inny fakt, który moim zdaniem mógł mieć większe znaczenie.
- A dlaczego William sugerował, że morderstwo musiało nastąpić po 9.15, jeśli nie po to, żeby się oczyścić z zarzutu?
- Mój drogi - rzekł Finbow z uśmiechem. - Kiedy dyskutował na temat morderstwa, robił to w taki sposób, jakby rozwiązywał problem naukowy. Wydało mu się nieprawdopodobne, by rzeka mogła biec w linii prostej na przestrzeni większej niż ćwierć mili. Oparł się właśnie na tym założeniu. Dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że był to jedyny prosty odcinek, i to wyjątkowo długi. William nie zna rzeki. Gdybyśmy nie przyjrzeli się mapie, to także określilibyśmy czas morderstwa w granicach 9.15 - 9.25.
- W takim razie - zauważyłem po namyśle - morderca musiał zupełnie celowo wybrać tę część rzeki, aby każdy z nas miał dość czasu - na popełnienie zbrodni.
- Tak... - mruknął Finbow. - Chciałbym znać wszystkie przyczyny, dla których wybrany został ten odcinek rzeki, a nie inny. W każdym razie Williama oczyściliśmy z podejrzeń. Mam nadzieję, że już się z tym zgodziłeś.
- Nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego uśmiech zmarłego Rogera świadczył o tym, że nie mógł go zabić William - spytałem. Wiedziałem, że charakterystyka, którą nakreślił Finbow na podstawie zachowania Williama, była zupełnie poprawna, a jednakże ostateczny dowód jego niewinności jakoś uszedł mojej uwagi.
Finbow położył jedną nogę na ławce i zapatrzył się w ziemię.
- Najciekawszym szczegółem dotyczącym samych zwłok był oczywiście ten dziwny uśmiech. Nie grymas, skrzywienie ust czy nerwowy odruch, ale właśnie przyjazny, rozbawiony uśmiech. Trudno mi było z początku wytłumaczyć to sobie. Większość ludzi nie lubi, gdy się do nich strzela. Wytłumaczenie jednak jest naprawdę bardzo łatwe. Ianie, jeżeli będziesz kiedykolwiek chciał popełnić morderstwo, wybierz sobie za ofiarę jednego z przyjaciół. Technika samego czynu staje się wtedy o wiele łatwiejsza.
Te gładkie zdania brzmiały pusto, jak puste było pole krykietowe, nagie i opuszczone w melancholijnym świetle słonecznym.
- Jeden z lepszych sposobów jest taki: podchodzisz do przyjaciela i żartem mierzysz do niego z rewolweru. On się uśmiecha, tak jak w zabawie, kiedy chłopcy udają, że chcą się nawzajem pozabijać. Gdy tamten się uśmiecha, strzelasz do niego naprawdę.
- Czy sądzisz, że to właśnie tak było? - spytałem.
- W każdym razie mniej więcej tak - rzekł Finbow. - Dlatego nie mógł to być William. Wyobraź sobie, że William wymierzył w jego pierś. Roger wiedział doskonale, że on go nienawidzi. A zresztą wystarczyłoby mu popatrzyć na twarz Williama. Czy sądzisz, że w takiej sytuacji Roger zdobyłby się na przyjemny uśmiech?
Ujrzałem w myśli twarz Williama, mocną i twardą, jakby wykutą z metalu.
Finbow tymczasem mówił dalej:
- Wyobraź sobie, że morderstwo zostało dokonane w następujący sposób: ktoś, kto w przekonaniu Rogera lubił go, wszedł za barierę otaczającą sterówkę, wygrażając mu dla żartu rewolwerem. Żart ten musiał odnosić się do czegoś, co Roger napisał w dzienniku podróży. Otóż ten ktoś przeczytawszy prawdopodobnie którąś ze złośliwych uwag Rogera na niby zagroził mu rewolwerem. Roger roześmiał się. Sam mówiłeś, że śmiał się z byle powodu. Wtedy ów „ktoś” zawołał wesoło: „Zabiję cię!” Przypuszczam, że Roger zaśmiał się znowu. Na to tamten: „Słuchaj, Roger, gdybym cię chciał trafić w serce, gdzie powinienem celować?” „Ktoś” nie był rzecz prosta lekarzem i nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje serce. Roger uśmiechnął się i sam skierował otwór lufy, jakby to był świetny dowcip. Wtedy ów ktoś strzelił do niego i wyrzucił za burtę rewolwer wraz z dziennikiem podróży. Gdy będziesz chciał popełnić morderstwo, Ianie, postaraj się, żeby twoja ofiara była lekarzem. To ogromnie pomaga. Pokaże ci, gdzie masz wycelować.
- Tak. William jako lekarz sam wiedziałby, jak trzeba strzelać, Roger nie musiałby mu w tym pomagać - przyznałem w zamyśleniu.
- Iz pewnością nie uśmiechałby się - dorzucił Finbow. - Gdyby ten ktoś nie udawał, że nie wie, gdzie jest serce, cały żart nie byłby taki zabawny. Najważniejsze jednak jest to, że Roger na pewno by się nie uśmiechał, gdyby William stanął przy nim z rewolwerem w ręku. William jest ostatnim człowiekiem na świecie, do którego Roger by się uśmiechał w takiej sytuacji.
Wstaliśmy i skierowaliśmy się do wyjścia. Gdy się obejrzałem i zobaczyłem puste boisko, opuszczone i smutne, poczułem się dziwnie nieswojo. Wiedziałem, że nigdy nie potrafię zapomnieć tego, co tu usłyszałem, ani obrazu morderstwa dokonanego pod przykrywką koleżeńskiego żartu. Myślę, że już nigdy w życiu nie zdobędę się na to, aby pójść do Lord’s.
Finbow zabrał mnie do swego mieszkania przy Portland Place. Po przejmującym chłodzie odkrytego boiska krykietowego przyjemnie było zagrzać się w ciepłym pokoju, gdzie odblask ognia płonącego na kominku tańczył po ścianach, barwiąc je na czerwono. Utonąłem w głębokim fotelu i piłem najlepszą według Finbowa herbatę, podziwiając niedbały smak, którym odznaczało się umeblowanie pokoju.
- Wiesz, nie widziałem nigdy tak gustownie urządzonego wnętrza.
- Życie ze smakiem to jedyna pociecha tych, co niewiele z tego życia mają - rzekł i choć się uśmiechnął, myślał chyba na serio. Nie lubił jednak dużo mówić o sobie, wrócił więc do tematu: - No cóż, Ianie, przyznaję, że nie posuwam się w rozwikłaniu zagadki tego twojego morderstwa tak szybko, jakbym powinien. Na razie wiem tylko tyle, że nie zrobił tego ani William, ani Filip. Nie mam jednak pojęcia, kto jest mordercą.
Słowa te na nowo obudziły moje obawy. Wiedziałem, że proces eliminacji podejrzanych będzie postępować dalej, aż zostanie tylko jedna osoba. Zamierałem z przerażenia na myśl o ostatnim etapie dochodzeń Finbowa.
Chcąc odpędzić tę myśl spytałem mimochodem:
- Ale jeszcze mi nie powiedziałeś, dlaczego Filip nie mógł popełnić morderstwa.
Uśmiechnął się.
- Myślałem, że sam do tego doszedłeś. To bardzo proste.
- Możliwe, jestem widocznie dość tępy.
- Gdybyś się przyjrzał naszej tabeli czasu, to byś zauważył, że Filip wyszedł tuż przed tobą i Avice i nie mógł popełnić morderstwa w tym czasie, to znaczy około 9.24. Gdyby je w ogóle popełnił, mógł to zrobić tylko przed tym, nim zszedł do kabiny po raz pierwszy. Opisałeś mi bardzo dokładnie, jak wtedy wyglądał, w jaki sposób otoczył Tonie ramieniem... Wspomniałeś również, że miał gładko przyczesane włosy. Gdybyś się przyjrzał jego włosom, tobyś zauważył, że rozsypują się za lada muśnięciem. Prosiłem cię, żebyś zwrócił uwagę, co się dzieje, gdy Tonią pogłaska go po głowie: w ciągu sekundy całe jego uczesanie jest zrujnowane. Ma tak puszyste i miękkie włosy, że musi je szczotkować natychmiast, gdy tylko wstanie z łóżka, jeszcze przed myciem. W przeciwnym bowiem razie nie dałby sobie z nimi rady. Pomyśl więc teraz, co by się stało, gdyby wyszedł na pokład zastrzelić Rogera. Nawet przy najlżejszym wietrze nie mógłby zejść na dół gładko uczesany.
Starałem się obalić ten argument.
- Po morderstwie mógł wpaść na chwilę do swojej kabiny.
- Wiemy doskonale, że tego nie zrobił. William chcąc się dostać do łazienki pomiędzy 9.00 a 9.15 starał się go wygnać z pokoju i przez cały czas słyszał dochodzący z wewnątrz głos Filipa. Wszedł tam w dwie minuty po jego wyjściu. Wiemy, że Filip nie wrócił więcej. Później William przeszedł przez korytarz do swojej kabiny i zastał go u siebie. Pozostają więc tylko dwie minuty, o których nic nie wiemy.
- Zupełnie wystarczający czas na to, by kogoś zastrzelić - rzuciłem.
- Tak. Nie wystarczający jednak na to, żeby zastrzelić, a potem doprowadzić bardzo miękkie, delikatne włosy do idealnego porządku, w dodatku bez lustra i szczotki. Na pewno nie mógłby tego zrobić bez szczotki.
- Obawiam się, że masz rację - skapitulowałem.
- Obawiasz się? - powtórzył ze zdziwieniem Finbow. - Czyżby ci na tym zależało, żeby to Filip był mordercą? Ja bym wolał, żeby się okazało, że żadne z nich tego nie zrobiło. Niestety, jednak ktoś jest winny. - Finbow niewątpliwie zauważył mój niepokój, którego nie umiałem wyrazić w słowach. Znał mnie na wylot. Jestem przekonany, że zdawał sobie sprawę z tego, iż w mojej głowie zaczynała kołatać błagalna jak modlitwa myśl: „Byle tylko nie Avice, byle nie Avice!” Jakby kończąc moje zdanie powiedział:
- Chociaż bardzo by cię to zabolało, wolałbyś, żeby to był Filip niż któreś z pozostałych trojga, prawda? - Nagle zmienił temat. - Zdaje się, że sprawa pozostawionych na sterze odcisków nie była dla ciebie zupełnie jasna?
Ucieszyłem się, że dyskusja wkracza na tory konkretnych faktów.
- Dotychczas wydaje mi się dziwne, że były tam tylko odciski Williama.
- Ważniejsze jest to, że brakowało na sterze śladów palców Rogera. To może oznaczać tylko jedno: ster musiał być dokładnie wytarty po tym, gdy Roger wypuścił go z ręki. Jeżeli morderca nie był zupełnym osłem, starł również i swoje ślady.
Skinąłem głową.
- Widzisz, Ianie - ciągnął Finbow - to wyklucza ewentualność, że William słysząc twój głos wpadł na górę i złapał za rumpel, żeby celowo zostawić na nim ślady. Gdyby jednak tak było, gdyby William umyślnie zostawił odciski palców, by w ten sposób upozorować ślady zostawione w czasie morderstwa, w takim razie na sterze powinny się także znajdować i odciski palców Rogera. W gruncie rzeczy jednak wszystkie ślady musiały być ze steru usunięte, zanim morderca zszedł na dół, ślady zaś Williama pozostawione zostały istotnie w sposób zupełnie naturalny.
Rozumowanie było poprawne.
- Tak, to jest jasne. Dziwię się, że nie doszedłeś do tego wcześniej.
- Masz rację, powinienem - rzekł z namysłem. - Sądzę jednak, że można wybaczyć przeoczenie jakiegoś szczegółu w sprawie tak skomplikowanej. A poza tym to nie jest takie ważne. Wystarczy stwierdzić, że nie było nic podejrzanego w tym, iż William wpadł na górę od razu po twoim wołaniu i wziął ster do ręki. Tak, jak powiedziałem wcześniej, wszystko to wynika z jego charakteru i nie ma powodu myśleć o jakichś dodatkowych motywach.
- Zupełnie się z tobą zgadzam - przyznałem. - Dlaczego jednak poszedł do swojej kabiny, podczas kiedy my wszyscy udaliśmy się do dużej?
- Z bardzo prostego powodu - odparł Finbow.
- Jakiego? - rzuciłem niecierpliwie.
- Żeby włożyć koszulę - powiedział.
- Tylko po to?
- Tylko po to. Wyszedł na pokład bez koszuli i chciał coś na siebie włożyć, zanim zajmie miejsce w kabinie. Przez jakiś czas zastanawiałem się, dlaczego wyszedł na pokład bez koszuli; może chodziło mu o to, by później pod pretekstem ubrania się wpaść do kabiny. Wyglądało to dość podejrzanie; jedyny defekt tego rozumowania polega na tym, że w gruncie rzeczy nie miał on absolutnie nic do roboty w tej swojej kabinie poza ubraniem się. Nie mógł się umyć, ponieważ nie ma tam umywalni, nie mógł nic ukryć, bo Birrell od razu by znalazł. Byłem więc zmuszony zrezygnować z tej teorii. To nic przyjemnego ułożyć sobie historyjkę o sprytnym przestępcy, a potem się przekonać, że to wszystko bzdura. Ale cóż, niestety, prawda musiała wyglądać tak: William wybiegł na pokład bez koszuli, ponieważ wtedy, gdy go zawołałeś, akurat nie miał jej na sobie, a do kabiny zaszedł później w zupełnie prozaicznym celu - aby ją włożyć.
Roześmiałem się, Finbow zaś kontynuował swoje dociekania:
- To wszystko jest bardzo proste. Został jednakże jeden problem: dlaczego William był bez koszuli, gdy go zawołałeś?
- Nie traktowałbym tego zbyt poważnie - odparłem. - A trzeba - rzekł Finbow. - Gdybym nie znalazł wytłumaczenia tego faktu, musiałbym dojść do wniosku, że coś się za tym kryje. Obawiam się, że moje wyjaśnienie będzie według ciebie na niczym nie oparte, ale jest to jedyny argument, który ma jaki taki sens.
- Ależ, mój drogi, to nonsens - zaprotestowałem z góry - po prostu nonsens. Człowiek ma chyba prawo być bez koszuli i nie trzeba w tym fakcie doszukiwać się skomplikowanych powodów. Ostatecznie każdy z nas czasem zdejmuje koszulę.
- Oczywiście - odparł Finbow żywo. - Każdy z nas również wkłada koszulę. Dziwne jest właśnie to, że William jej nie włożył. Pomyśl, jakie były okoliczności. Wrócił do kabiny, gdy my wszyscy słuchaliśmy radia. Umył się; był ciągle w pidżamie, pozostało mu więc tylko ubrać się. To dziwne, że w pewnym stadium ubierania miał na sobie tylko spodnie.
Zastanowiłem się przez moment. Starałem się przypomnieć sobie, co ja sam robiłem rano na jachcie. Po umyciu zszedłem w pidżamie do siebie. Tak jak William. Nie mogłem sobie przypomnieć szczegółów ubierania, wydało mi się jednak, że najpierw zdjąłem kurtkę od pidżamy i włożyłem koszulę. Zacząłem sobie zdawać sprawę, że argumenty Finbowa mogły nie być pozbawione sensu. Spytałem jednak ostrożnie:
- Może to śmieszne, co powiem, ale ludzie mają różne sposoby ubierania się. Tym niemniej jestem ciekaw, jak ty sobie wytłumaczyłeś ten fakt?
Finbow popatrzył na mnie ze słodkim uśmiechem.
- Po prostu tym, że William skończył szkołę średnią w Birmingham.
- Absurd! - zawołałem.
- Sam mi o tym powiedziałeś - odparł spokojnie.
- To prawda, że skończył średnią szkołę i że kończył ją w Birmingham, ale co to ma do rzeczy?
- Wszystko - rzekł Finbow. Leżał wyciągnięty w fotelu, uderzając długim palcem w koniuszek papierosa. - Ianie, słyszałeś zapewne nieraz uwagi swoich głupich kolegów, że ten czy ów nie jest dżentelmenem. Musieli znać przeszłość danego człowieka i na tym się opierać.
- Ale skądże! Opierają się wyłącznie na pozorach.
- Cała koncepcja dżentelmenerii opiera się na cechach zewnętrznych, nie jest to więc zbyt głęboka uwaga - powiedział złośliwie Finbow. - Rzecz polega na tym, o jakie to zewnętrzne cechy chodzi.
- Na przykład akcent. Albo maniery. I wiele innych tego rodzaju rzeczy.
- To zbyt ogólnikowe - rzekł. - Zazwyczaj na podstawie takich testów eliminuje się ludzi, którzy nie są tak zwanymi dżentelmenami, często jednak przepuszcza się takich, którzy według oceny twoich niemądrych kolegów zostaliby wyeliminowani, gdyby im znana była ich przeszłość. Cóż bowiem dają testy? Na przykład akcent. Każdy, kto ma jakie takie ucho, może sobie przyswoić przyzwoitą angielszczyznę, tak samo jak pierwszy lepszy obcy język. Nawet jeśli ktoś pochodzi z Lancashire, może z czasem opanować język cywilizowany. Trudno go będzie odróżnić od ciebie czy od Filipa. Przy niewielkim nawet wysiłku można opanować angielski, z którym od biedy wszędzie dasz sobie radę; najtrudniej posiąść sztukę dziwnego bełkotania, jaką się zdobywa w zamkniętych szkołach prywatnych, ale to już jest specjalny dar niebios, jak na przykład zdolność połykania mieczy, do której właściwie jest to bardzo podobne.
Podzielałem niechęć Finbowa do młodzieńców wydających nieartykułowane dźwięki, roześmialiśmy się więc obaj szczerze.
- Nie - prawił dalej Finbow - akcent nie jest żadnym sprawdzianem. Maniery również. Spotkałem co najmniej dwóch facetów z głuchej prowincji, którzy by zaćmili każdego ze znanych mi wychowanków Wykeham. Ciekaw jestem, czy ktoś by potrafił znaleźć różnicę mierzy nimi a młodymi adeptami służby dyplomatycznej. Nie, Ianie, stanowczo twoi niemądrzy koledzy nie umieliby dojść do żadnych wniosków na podstawie obserwacji cech zewnętrznych.
- Jakby więc do tego doszli? - spytałem.
- Nie doszliby wcale. Na podstawie tych wszystkich testów skłonni są traktować każdego, kto przez nie przebrnie, jak równego sobie, a potem, gdy się dowiedzą przypadkiem, że pochodzi on z Nuneaton, wyniosłym tonem oświadczają, że w gruncie rzeczy przez cały czas wiedzieli, że to nie jest prawdziwy dżentelmen.
- Masz chyba rację - przyznałem. - Jaki jednak jest związek między tym wszystkim a koszulą Williama?
- To bardzo proste. Twoi niemądrzy koledzy nie są do tego zdolni, ale przy pewnej pomysłowości można by ułożyć testy, które by umożliwiły dokładny podział na owce i kozy. Pod pojęciem owiec rozumiem oczywiście wychowanków zamkniętych szkół prywatnych, a pod pojęciem kóz resztę ludności naszego demokratycznego państwa.
Należałoby w tym miejscu wspomnieć, że Finbow zawsze przejawiał zabawny obiektywizm mówiąc o angielskich instytucjach. Posiadał rodzaj politycznego i społecznego agnostycyzmu charakterystycznego dla wielu urzędników państwowych. Pewnego razu sformułował swoje poglądy w taki mniej więcej sposób: „Stare tradycje angielskie? To fikcja. Zazwyczaj są one zupełnie nowe, rzadko kiedy angielskie, a jeśli chodzi o tradycje w ogóle, to zmieniamy je, ilekroć jest nam to potrzebne dla celów osobistych. Jedno można o nich powiedzieć z całą pewnością: są niezmiernie śmieszne”.
- Pozwól, że ci zwrócę uwagę na parę rzeczywistych różnic między owcami a kozami - ciągnął dalej swój wykład Finbow. - To jasne, że każda z tych różnic opiera się na przyzwyczajeniach wyniesionych z wczesnego dzieciństwa. Jednym z nich jest na przykład traktowanie sportu, jakby to był rytuał religijny. Jeżeli spotkasz kogoś, kto ma takie podejście, możesz być przekonany, że to owca. Każdy, kto zajmuje się sportem regularnie i z durną, jakby to był jego obowiązek moralny, na pewno jest owcą. Po prostu dlatego, że od dziecka wpajano w niego przekonanie, że sport jest obowiązkiem moralnym. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa u kóz; jeżeli zajmują się sportem, to tylko dlatego, że im się to podoba, a nie dlatego, że muszą. I zupełnie nie czują wyrzutów sumienia, jeżeli nie uprawiają żadnej gry sportowej przez miesiąc.
- W takim razie kozy, jak ty to określasz, powinny być o wiele słabsze fizycznie od owiec - zasugerowałem.
Finbow uśmiechnął się.
- Zależność między uprawianiem sportu a zdrowiem jest raczej pobożnym życzeniem niż faktem. W każdym bądź razie podejście do sportu jest jedną z różnic pomiędzy owcami a kozami. Jest takich różnic o wiele więcej. Ze względu na Williama chcę wspomnieć o różnicy w sposobie rozbierania się, jaka dzieli tłum owiec od tłumu kóz. Widzisz, owce żyją w stadzie przez większą część dzieciństwa. Częściowo więc ze względu na presję opinii publicznej, częściowo zaś dzięki akcji wychowawczej nauczycieli (którzy w zabawny sposób sądzą, że to jest zgodne z zasadami moralności) przywykły do rozbierania się w obecności innych. To fakt. Na przykład nikt z nas w szkole nie pomyślałby nawet o włożeniu kostiumu kąpielowego, kiedy szliśmy się kąpać.
Nie wiedziałem, do czego to wszystko zmierza, ale zgodziłem się.
- Otóż zupełnie inaczej jest u kóz. Mieszkają w domach i sprawy natury fizycznej są dla nich o wiele bardziej prywatne. Nie mają zwyczaju zdejmować wszystkiego. Kiedy ostatni raz byłem w Anglii, odwiedziłem szkołę w Benson. Znalazłem się w szatni, gdzie przebierała się drużyna futbolowa. Odniosłem wrażenie, że patrzę na aktorki filmowe. Chłopcy ci dokazywali cudów pomysłowości, żeby nigdy nie być kompletnie rozebranymi i nigdy nie być kompletnie ubranymi. Pod tym względem istnieje ogromna różnica między owcami a kozami. Jest to różnica między ludźmi wychowanymi w gromadzie a ludźmi, którzy starają się kryć ze swoim prywatnym życiem.
- Ale, mój drogi, to przeczy temu, co mi chciałeś udowodnić - wtrąciłem powątpiewająco. - William musiał zdjąć pidżamę, zanim włożył spodnie.
- Tak - przyznał Finbow. - Ciekawa rzecz, że William rozebrał się do naga bez żadnej potrzeby.
- No właśnie - powiedziałem z tryumfem. - A więc wszystkie twoje wnioski biorą w łeb. Zgodnie z teorią o owcach i kozach, powinien zrobić coś wręcz przeciwnego.
Finbow usiadł na brzeżku krzesła i uśmiechnął się z satysfakcją.
- Jestem o wiele bardziej przebiegły, niż przypuszczasz. Pamiętaj, jakim człowiekiem jest William. Przepycha się łokciami przez życie i jest bardzo inteligentny. Z pewnością zdaje sobie doskonale sprawę z różnicy pomiędzy tym, jak żył kiedyś i jak powinien żyć teraz. Musi się stale mieć na baczności: wszyscy mądrzy ludzie o tym pamiętają i większość z nich stara się jak najszybciej upodobnić pod każdym względem do nowego otoczenia. William zaobserwował wszystkie te różnice jeszcze lepiej ode mnie i stara się zachowywać w taki sposób, aby się niczym nie różnić od swych przyjaciół. Normalnie udaje mu się to znakomicie, czasami jednak jest zbyt gorliwy. Przełamał wstydliwość rozbierania się na oczach wszystkich do tego stopnia, że teraz zawsze rozbiera się na oczach wszystkich. Tu więc leży wytłumaczenie historii ze spodniami Williama. Ambitny młody człowiek stara się ukryć swoje pochodzenie.
Byłem niemal oburzony. Często zdarzało mi się przekonywać, że najbardziej fantastyczne teorie Finbowa okazywały się w końcu słuszne, chociaż na oko przeczyły zdrowemu rozsądkowi. Większość wniosków na temat tego morderstwa i jego motywów okazała się zgodna z rzeczywistością, nigdy jednakże nie zaakceptowałem niedorzecznie zawikłanych teorii na temat spodni Williama. Wolę myśleć i jestem pewien, że mam rację, iż taki czy inny sposób przebierania się Williama był czystym przypadkiem. Teoria Finbowa mogłaby moim zdaniem posłużyć za przykład, jak czasem mądry człowiek daje się ponieść fantazji wierząc w nieomylność swojej intuicji.
- To jest po prostu śmieszne - zaprotestowałem żywo. - Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś równie absurdalnego.
- Nie szkodzi. W każdym razie straciłem pół godziny czasu na własną przyjemność - odparł Finbow. - Rozmowa daje mi o wiele więcej satysfakcji, kiedy nikt poza mną nie bierze w niej udziału! Poza tym chciałem jakoś zabić czas i oderwać cię od ponurych dociekań na temat morderstwa. To był jedyny rozsądny sposób. Gdybym zmienił po prostu temat, przeskakując na coś zupełnie innego, cały czas zastanawiałbyś się mimo woli, co za jakieś spekulacje staram się przed tobą ukryć - odparł spoglądając na mnie z rozbawieniem. Znowu musiałem mu przyznać rację.
- Skąd wiedziałeś, że mnie to trapi? - spytałem.
- Mój drogi Ianie, masz wspaniały gust w dobieraniu krawatów, jesteś jednak wyjątkowo słabym aktorem. Widziałem twój nieszczęśliwy wyraz twarzy, kiedy stwierdziłem, że zarówno William, jak i Filip są oczyszczeni z podejrzeń, i miałem wszelkie podstawy sądzić, że się trujesz tą całą sprawą. A może uważasz, że ten tok rozumowania jest zbyt fantastyczny? - spytał.
Poszliśmy na kolację do mego klubu. Finbow starał się zachować przyjemny i swobodny nastrój. Jedząc zupę wyjaśnił:
- Najważniejsze, żeby nasi przyjaciele nie mieli pojęcia, że staram się znaleźć mordercę. Niektórzy mogą podejrzewać, pochlebiam sobie jednak, że zupełnie nie najgorzej odgrywam rolę starego przyjaciela, który w ciężkiej chwili zjawił się, by ci podać pomocną dłoń. Gdybyśmy starali się jak najszybciej wrócić do Norfolk, wyglądałoby na to, że zależy nam, by nie przepuścić niczego, co mogło tam być powiedziane lub zrobione. Stworzyłoby to atmosferę nieufności w stosunku do nas. Tymczasem, chociaż rzeczywiście nie chciałbym nic uronić, siedzimy sobie tutaj jak przystało dwóm starszym panom rozkoszującym się wieczorem spędzonym w mieście.
Chciałem jak najszybciej wrócić do całego towarzystwa, doceniałem jednak konieczność odwrócenia ich uwagi od roli Finbowa.
- Nie boję się wcale śmierci, mam jednak śmieszne przesądy na temat jej rodzaju. Poza tym byłoby to idiotyczne, gdyby tak nagle zabito mnie w willi wśród bagien, a moje zwłoki zostały znalezione przez Aloysiusa Birrella i panią Tufts! Albo gdyby ciebie tam zabito. Wcale by mi to nie ułatwiło zadania. Zdobyłbym zapewne nieco więcej szczegółów, ale kto wie, czy to by w rezultacie nie skomplikowało tylko całej sprawy jeszcze bardziej. Krótko mówiąc, nie widzę żadnego celu w tym, żeby ci pozwolić zginąć. - Nagle porzucił ton żartobliwy i powiedział: - Pamiętaj o tym, że morderca Rogera był to ktoś bardzo mądry, a jednocześnie gotów na wielkie ryzyko. Nowe morderstwo byłoby dla niego po prostu jeszcze jednym incydentem.
O północy przemierzaliśmy północne przedmieścia Londynu. Wkrótce potem domy zostały za nami i wyjechaliśmy na drogę do Norwich. Reflektory wozu oświetlały daleko przed nami prostą, równą szosę. Napawałem się rozkoszą szybkości i całkowitym odprężeniem, które jest jednym z uroków nocnej jazdy. Finbow zepsuł mi tę przyjemność.
- Jutro o tej porze powinienem już wiedzieć, kto jest mordercą - rzucił.
- Co masz zamiar zrobić? - spytałem poruszony.
- Muszę mieć pełny obraz każdego z tych młodych ludzi. To zresztą nic trudnego. Załatwiłem już Williama. Mam wrażenie, że go rozszyfrowałem. Co do Filipa, to sądzę, że w większości przypadków umiałbym przewidzieć z góry, co zrobi i jak się zachowa. Zresztą tych dwóch już wyeliminowaliśmy. Teraz muszę rozgryźć pozostałą trójkę. Automatycznie wszystkie niezrozumiałe momenty się wyjaśnią. Bo trzeba przyznać, że jest ich kilka. Dlaczego na przykład Avice wczoraj wieczorem żądała, żeby napalono u niej w piecu? Jestem pewien, że to się w końcu rozszyfruje. Cała historia ma jeden plus. Tylko pięcioro ludzi można brać pod uwagę jako ewentualnych morderców. I żebym był nie wiem jaki głupi, muszę wreszcie dojść prawdy drogą eliminacji. To jest cały urok dochodzeń w zamkniętym gronie. Zupełnie jakbym prowadził śledztwo w sprawie morderstwa popełnionego na odludnej wyspie posiadającej tylko sześciu mieszkańców.
Około wpół do trzeciej rano byliśmy w Potter Heigham. Zostawiliśmy auto w wiosce i udaliśmy się na piechotę ścieżką, prowadzącą do naszej willi. Od rzeki słała się mgła, która przesyciła wilgocią nasze płaszcze, nie przesłaniała nam jednak widoku jasno świecących gwiazd. Chciałem się już jak najszybciej znaleźć na miejscu, aby się dowiedzieć, czy nie zaszło nic nowego, czy wszystko było w porządku.
Za zakrętem ścieżki ujrzeliśmy najpierw dach, wreszcie całą willę wyłaniającą się powoli z mgły. Nie oświetlony dom robił wrażenie smutku i opuszczenia.
- Wszyscy są w łóżkach - szepnął Finbow. - Zachowuj się cicho.
Ostatnich kilka jardów przeszliśmy bez słowa. Ostrożnie otworzyłem drzwi kluczem. Mały korytarzyk pogrążony był w nieprzeniknionej ciemności.
- Zajdź do jadalni - szepnął Finbow. - Znajdziesz tam świecę na półce.
Otworzyłem drzwi po prawej stronie korytarza, namacałem świecę i zapaliłem ją. Obserwowałem płomień, dopóki nie przestał chybotać, po czym odwróciłem się i nagle zamarłem ze zdumienia.
Kryjąc się w kącie pokoju stała Avice i spoglądała na mnie z przerażeniem.
X. Nocne wydarzenia
- Ianie! - zawołała, podchodząc do mnie wolno. Rzuciłem okiem na jej bose stopy wychodzące spod luźnej pidżamy, zatrzymałem jednak spojrzenie na pełnej napięcia i rozpaczy twarzy. Przez chwilę ścisnęło mnie za gardło najgorsze podejrzenie, przemogłem się jednak i powiedziałem bezbarwnym głosem:
- Wróciliśmy właśnie.
Finbow usłyszał nasze przyciszone głosy i wszedł do jadalni. Postawiłem świecę na stole i obserwowałem z niepokojem, jak Avice usiłuje się do niego uśmiechnąć.
- Halo! - powiedziała. - Miałam straszne pragnienie. Wstałam, żeby sobie wziąć coś do picia.
- O! - zawołał żywo Finbow. - Boję się, że rzeczywiście musi pani być chora, moje dziecko. Wczoraj miała pani dreszcze, a dziś w środku nocy męczy panią pragnienie. Trzeba na siebie uważać.
Avice popatrzyła na niego nieufnie.
- Postaram się.
- Doskonale. No, to przejdźmy do salonu, nie powinna tu pani stać boso.
Wniosłem świecę i postawiłem ją na stoliku do kart. Avice owinęła się kocem i usiadła z podkulonymi nogami na kanapie, obrzucając kolejno spojrzeniem mnie i Finbowa. Finbow zajął miejsce obok niej i obojętnie, od niechcenia, jak aktor ze współczesnej komedii, zapalił papierosa. Podsunąłem fotel w krąg światła i zauważyłem z niepokojem, jak zmęczenie poorało zmarszczkami twarz Avice. Wyglądała na kompletnie wyczerpaną.
„Jeżeli chciała coś wyznać, to czy nie lepiej byłoby zrobić to zaraz, natychmiast” - pomyślałem. Głośno jednak powiedziałem:
- Czy nie sądzicie, że należałoby pójść spać? Jestem przekonany, że Avice jest bardzo zmęczona. Zresztą my też mieliśmy dość wyczerpujący dzień.
Finbow uśmiechnął się przyjemnie.
- Kto by tam chciał spać! O tej porze najlepiej się gawędzi. Rozmowa w dzień jest obowiązkiem, rozmowa po drugiej rano jest potrzebą i przyjemnością.
Avice roześmiała się niepewnie.
- Jest pan bardzo sumienny w spełnianiu tego dziennego obowiązku, panie Finbow.
W głosie jej dosłyszałem nutę ironii. Popatrzyłem na tę niesamowicie bladą twarz podziwiając odwagę dziewczyny. Przeżywała coś głęboko, nie wiedziałem jednak co. Zachowanie jej musiało budzić podejrzenie, skoro nawet ja, przy najlepszych chęciach, nie potrafiłem uwierzyć w historyjkę, że nagle zachciało jej się pić. A przy tym wszystkim potrafiła tu siedzieć z nami i jakby nigdy nic przekomarzać się z Finbowem. Traktowała go jak gościa, który wpadł właśnie na filiżankę herbaty.
- Żeby pani wiedziała, z jakim wysiłkiem wydobywam z siebie każde słowo! - powiedział Finbow.
- Przypuszczam, że jest pan w gruncie rzeczy mocnym, milczącym z natury człowiekiem - odparowała Avice.
- Jak tylko panią spotkałem, od razu wiedziałem, że mam życzliwą duszę.
Paliły mnie policzki. Czekałem na coś, co pozwoliłoby mi odgadnąć, jaką rolę odgrywała Avice w tej całej historii. Zamiast tego jednak byłem świadkiem nic nie znaczącej paplaniny. Patrzyłem na skuloną na kanapie wysmukłą postać okutaną w koc. Usta Avice po każdej dowcipnej uwadze Finbowa układały się w wymuszony uśmiech. Ku memu zdumieniu rozmowa ta ciągnęła się dość długo. Starając się zrozumieć, do czego zmierza Finbow, czułem narastające zniecierpliwienie i senność. Przyznałem w duchu, że jest on świetnym kozerem, wydało mi się jednak śmieszne i niestosowne, że wybrał taką właśnie okazję, by nas zabawiać. Wiedziałem, że musi w tym mieć jakiś cel, tym niemniej buntowałem się przeciwko jego gładkim wypowiedziom na temat dramatu. Z opowiadania bowiem o naszej wyprawie do Londynu przeszedł na temat sztuk teatralnych w ogólności. Avice właśnie przyznała ze wstydem, że podobają jej się niektóre sztuki sentymentalne.
Finbow uśmiechnął się.
- Jedną z tragedii życia jest to, że podobają nam się takie rzeczy, które naszym zdaniem nie powinny nam się podobać. Tak samo jest z miłością. Często jesteśmy przekonani, że osoba, którą kochamy, jest głupia, nudna czy bezwartościowa albo i jedno, i drugie, i trzecie razem - a mimo wszystko jesteśmy w niej zakochani. Ocena krytyczna dramatu jest walką pomiędzy tym, co aprobują nasze uczucia, a tym, co nasz wyrafinowany smak uznaje za śmieszne. Najczęściej uczucia zwyciężają. Nie tylko u prostaczków, ale i u estetów także. Obawiam się, że to zabrzmi jak herezja, ale śmiem twierdzić, iż tak samo powinniśmy się wstydzić naszych wzruszeń na „Hamlecie”, jak i na „Piotrusiu Panie”. W gruncie rzeczy według mnie te sztuki są do siebie trochę podobne.
Miałem błogą nadzieję, że nie zechce wyłożyć nam wszystkich racji, jakie go skłaniają do głoszenia tej opinii. Słyszałem go już rozprawiającego na ten temat w Hongkongu i pamiętam, że doszedł do tego rozumowania jakąś bardzo skomplikowaną drogą.
Byłem zbyt śpiący, aby podtrzymywać rozmowę, poza tym ciągle jeszcze nie mogłem odgadnąć, do czego zmierza. Właśnie Avice rzuciła przeciągłe „Ależ...” na znak protestu. Finbow mimo to ciągnął dalej:
- Jesteśmy wszyscy tacy sami. W ciągu ostatnich dwudziestu lat, gdy nie miałem nic lepszego do roboty, chodziłem do teatru. Potrafię powiedzieć, które sztuki wzbudziły mój podziw. Jestem przekonany, że nie ma lepszej na świecie jak „Wiśniowy sad”, ale pani wie, z jakiej sztuki mam najżywsze wspomnienia? Z „Damy Kameliowej”! Jak wiadomo, jest to jeden z najgorzej napisanych dramatów. A mimo to zrobił na mnie większe wrażenie niż wszystko, cokolwiek przez całe życie oglądałem. Widziałem Duse w roli Małgorzaty. To było w Rzymie, bardzo dawno temu. Nie wiem nawet, czy to taka wielka aktorka. Może była wielka w swoim stylu, ale jestem przekonany, że styl ten był fałszywy. I co z tego? Nigdy więcej nie przeżyłem podobnego wzruszenia. Oglądałem zresztą to przedstawienie z kimś, w kim się bardzo kochałem.
Zauważyłem, że Avice uniosła powieki i spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem.
- Sądzę, że to bardzo wpływa na ocenę - powiedziała cicho.
- Tak - przyznał Finbow. - Gdy się jest zakochanym, dobra sztuka podoba nam się, bo jest dobra, a zła, bo jest zła. - Co pan przez to rozumie? - spytała. Patrzyła na niego swymi wielkimi oczyma. - Chyba to, że gdy ludzie są zakochani, to gdziekolwiek by poszli, cokolwiek by oglądali - wszystko wydaje im się ogromnie zabawne. Mogą ze sobą o tym dyskutować, a jeżeli im się coś nie podoba, pośmiać się razem. Jaka szkoda, że nigdy tego nie przeżyłam! Mężczyźni zabierali mnie do teatru, jak tylko skończyłam siedemnaście lat, ale nigdy nie spotkałam takiego, którego obecność pozwoliłaby mi głębiej przeżyć oglądaną sztukę. Gdybym się zakochała, chciałabym, żeby mnie mój partner zabierał czasem na jaskółkę. Jestem pewna, że bardziej by mi się tam podobało niż w pierwszych rzędach.
- Wątpię - rzekł Finbow. - Bardzo w to wątpię. Uniosła się z miejsca i mówiła dalej podniecona:
- I chciałabym jeszcze pójść na najgłupszą rewię w całym mieście! To by było prawdziwe życie. Nie taka beznadzieja, jaką żyłam dotychczas. Nigdy nie miałam mężczyzny, któremu mogłabym powiedzieć, co naprawdę czuję. Nigdy nie miałam nikogo, kto by mnie naprawdę interesował. Roger często zabierał mnie do teatru. Lepiej bym jednak zrobiła, gdybym ani razu nie poszła!
- Iść na sztukę z kimś, kto nie odczuwa z tego żadnej przyjemności, to może być denerwujące - powiedział ze współczuciem Finbow.
- Denerwujące? To okropne! - zawołała. Ciemne włosy opadły jej na czoło, gdy pochyliła się do przodu. -
Mężczyźni nie mają pojęcia, jakie życie może być nudne. Zawsze tęskniłam, czekałam, żeby się coś stało, nie umiem nic robić, nie mam żadnego wykształcenia. Jestem równie źle przygotowana do życia jak dama z epoki wiktoriańskiej, tyle że mam więcej wiadomości ogólnych. Jedyne, co mnie może spotkać w życiu, to romans. Jedyne interesujące przeżycie, na które mogę czekać. Tymczasem i to mi się nie zdarzyło - powiedziała załamującym się głosem. - I pewno już się nigdy nie zdarzy. Christopher jest najlepszy ze wszystkich znanych mi mężczyzn, bardzo go lubię i modlę się, żebym się w nim któregoś dnia mogła zakochać.
- To nie przychodzi na zawołanie - rzekł Finbow. Avice chciała jeszcze coś powiedzieć, gdy nagle odezwał się zza naszych pleców gniewny głos:
- Mam tego dość! - rzuciła ostro pani Tufts. Widziałem, jak na spokojnej twarzy Finbowa ukazał się wyraz złości, opanował się jednak natychmiast i powiedział:
- Proszę, niech pani z nami usiądzie.
- Nie będę tego tolerować, nie toleruję i nie chcę tolerować - oświadczyła pani Tufts.
Spod nocnej koszuli, na którą narzucony był czarny płaszcz, wyglądały ranne pantofle; włosy miała pozwijane w papiloty, co jeszcze bardziej nadawało jej niesamowitego wyglądu.
- Nie będę tego tolerować - powtórzyła. - Budzę się w środku nocy i znajduję młodą dziewczynę w towarzystwie mężczyzn, z których każdy mógłby być jej ojcem. To wstyd! Wstyd mi za pana, panie Finbow. Nie myślałam, że pan jest zdolny do czegoś takiego. Co do pana - powiedziała rzucając mi wściekłe spojrzenie - to się nie omyliłam. Jak tylko pana zobaczyłam, od razu wiedziałam, co z pana za ziółko. - Zaczynała mówić coraz szybciej i szybciej. - Wszyscy straciliście już wyczucie tego co złe, a co dobre. Tacy starzy ludzie jak wy, którzy pewnie uważacie się za dżentelmenów, i młode kobiety, jak ta tutaj, która ma pretensje do tego, że jest damą - postępujecie tak, że zwierzęta by się wstydziły tak zachowywać!
Umilkła, by nabrać tchu. Korzystając z tej przerwy, Finbow wtrącił:
- Czy nie myśli pani, że rozsądniej byłoby wrócić do łóżka?
W tym momencie musiała zauważyć, że Avice pod kocem miała na sobie tylko pidżamę, ponowiła bowiem atak:
- Jak pani śmie siedzieć tutaj w tak bezwstydnym stroju? Żadna szanująca się kobieta nie włożyłaby na siebie czegoś podobnego idąc do łóżka. A pani na dodatek ośmiela się pokazać w tym mężczyznom - zawołała wytykając mnie palcem. Zdaje się, że w jej pojęciu urosłem do symbolu grzechu, do czego niestety nie posiadam odpowiednich kwalifikacji. - W spodniach i z bosymi nogami! - wołała dalej trzęsąc się z gniewu. - Przyniosę zaraz szlafrok i ranne pantofle z pani pokoju i poczekam tutaj, aż się pani w to ubierze, żeby pani mogła przejść przyzwoicie do siebie. A potem dopilnuję, żeby wszystko doszło do jakiegoś ładu w tym domu.
- Pani nie może wchodzić do naszego pokoju, bo obudzi pani pannę Gilmour - powiedziała Avice zagryzając wargi ze zdenerwowania czy też hamując śmiech. Nie byłem tego pewien, ale że większość z nas reaguje żywiej na obrazę, niż chcemy się do tego przyznać, sądzę więc raczej, iż była to oznaka zdenerwowania.
- Żebym miała obudzić wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety w tym domu, to i tak włoży pani na siebie szlafrok, zanim pani przedefiluje przed tymi mężczyznami - oświadczyła pani Tufts, kierując się zamaszystym krokiem w stronę pokoju Avice.
- To ciekawe, jak codzienny język pani Tufts zbliżony jest do modlitewnika. Nie zdajemy sobie sprawy, ile zawdzięczamy tej lekturze! - rzucił śmiejąc się Finbow.
- Gdzie się podziała ta druga młoda kobieta!? Co się w tym domu dzieje? - rozległ się nagle okrzyk pani Tufts.
Podbiegliśmy z Finbowem do drzwi i zajrzeliśmy do środka. Pani Tufts zapaliła świecę na toaletce i stanęła oniemiała z wrażenia patrząc na puste łóżka z rozrzuconą pościelą. Avice weszła za nami, włożyła szlafrok i ranne pantofle, po czym oświadczyła najspokojniej:
- Nie ma jej tutaj.
Pani Tufts odzyskała mowę.
- Ciekawa jestem, co za diabelskie praktyki odchodzą dziś w tym domu. Czyżby ta młoda kobieta uciekła? A może jeszcze coś gorszego... - Wydęła dolną wargę i stała tak, niska i gruba, spoglądając z wyrzutem na Finbowa.
- No, chyba daleko nie uciekła. Nic na siebie nie włożyła. Tu jest jej ubranie - rzekła spokojnie Avice.
- Jeżeli tylko jest w tym domu, to już ja ją znajdę - mruknęła groźnie pani Tufts. - A jeżeli jej nie ma w domu, to zostanie na dworze przez całą noc, bo zamknę drzwi. Są dwa wejścia do domu i oba będą zamknięte na klucz. - Sprawdziła francuskie okna wychodzące na ogród i przekręciła klucz w drzwiach od hallu. W kuchni jej nie ma - oświadczyła. - Myślałam, że ktoś tam jest, gdy się obudziłam i posłyszałam hałas z dołu. Zajrzałam do środka, ale nie znalazłam nikogo. Musimy sprawdzić, czy nie ma jej w którejś sypialni. Panie Finbow, niech pan zapuka do drzwi tego jej młodego człowieka.
Finbow przyjął tyradę pani Tufts z kamiennym spokojem. Zapukał głośno do drzwi Filipa. Nie było odpowiedzi. Zapukał znowu, po czym wszedł do środka i oświetlił pokój zapałką. Łóżko Filipa ziało pustką.
- No tak... - mruknął Finbow.
Weszła pani Tufts ze świecą, a za nią Avice i ja. Musieliśmy wyglądać bardzo zabawnie stojąc tak wokół pustego łóżka i przyglądając mu się z głupimi minami: Finbow wysoki, starannie ubrany, z łagodnym uśmiechem na ustach; pani Tufts w płaszczu zarzuconym na nocną koszulę, cała dysząca oburzeniem na pogwałcenie moralności; Avice w ślicznym chińskim szlafroczku, blada i zmęczona, ale z błyskiem rozbawienia w oczach; i wreszcie ja, szanujący się starszy pan, spoglądający po kolei na wszystkich z wyjątkiem pani Tufts.
- Są więc razem i Bóg raczy wiedzieć, co z tego może wyniknąć! Bóg raczy wiedzieć! - wybuchła wreszcie pani Tufts. - Jeżeli ich nie ma w innym pokoju, to w takim razie dzisiaj nie wrócą do domu wcale!
Chciałem protestować przeciwko temu, uciszył mnie jednak Finbow:
- Ma pani rację, niech pani nie wpuszcza. O ile rzeczywiście są poza domem.
Zawróciliśmy w stronę salonu. Po drodze Finbow zapukał do sypialni Williama i Christophera. W chwilę potem dobiegł z wewnątrz jakiś zduszony głos. Finbow wsunął głowę do środka.
- Czy nie ma przypadkiem u was Toni i Filipa? - spytał.
- Oczywiście, że nie ma. Dlaczego u diabła mieliby tu być? - krzyknął William zaspanym głosem.
- Sam bym się zdziwił, gdyby tu byli - szepnął Finbow.
- Po co wam oni? - spytał trochę przytomniej William wpadając w złość.
- Mnie specjalnie nie są potrzebni, ale pani Tufts.
- Powiedzcie jej, żeby się powiesiła. Dobranoc! - wrzasnął William.
Finbow zamknął drzwi i uśmiechnął się do pani Tufts, która stała oburzona do głębi propozycją Williama. Zanim zdążyła zalać nas nowym potokiem słów, Finbow oświadczył:
- To chyba wszystko, proszę pani. Muszą być na dworze i wrócą rano. Chciałem tylko panią poprosić, żeby pani nie wspomniała o tym ani słowem, gdy ich pani zobaczy.
- Niczego nie obiecuję.
- Jeżeli tak, to sierżant Birrell może mieć przykrości z tego powodu - mruknął Finbow.
- Ach tak - ozwała się pani Tufts z pasją. - To jest wbrew mojemu sumieniu, ale niech będzie. Dopóki nie zobaczę się z sierżantem, nie powiem ani słowa.
- No, to doskonale - rzekł Finbow. - Teraz chyba pójdziemy się wszyscy położyć.
Przez parę minut obserwowałem w milczeniu, jak Finbow odpinał kołnierzyk.
- Czy możemy porozmawiać? - spytałem go.
- Tak. Zanim pojechaliśmy do Londynu, zbadałem nasz pokój. Jest to jedyne pomieszczenie w willi, gdzie można spokojnie rozmawiać. Ma grube mury oddzielające go od innych pokojów.
- W takim razie wczoraj wieczorem niepotrzebna była ta cała przejażdżka łodzią - mruknąłem.
- Ano, niepotrzebna - przyznał parskając śmiechem. - Ale wtedy o tym nie wiedziałem, a zresztą dodało to naszej wyprawie przyjemnej sensacji i tajemniczości.
- Csss... - uciszyłem go.
- Hm... Dzisiejsza noc przyniosła nam wiele nieoczekiwanych wrażeń - powiedział w zamyśleniu. - Interesująca noc.
- Interesująca? - powtórzyłem z oburzeniem. Ciągnęło mnie do łóżka, nie mógłbym jednak usnąć, gdybym się przedtem nie dowiedział, jaki cel miała konwersacja z Avice. - Po coś tak długo z nią rozmawiał? - spytałem. - Widziałeś chyba przecież, że jest strasznie zmęczona.
- Dlatego właśnie z nią rozmawiałem, że była zmęczona - odparł Finbow.
- Nie bardzo to ładnie z twojej strony bawić się takim kosztem.
- Mój drogi Ianie, tego rodzaju zabawa leży w charakterze mojej pracy. Rozmawiałem z Avice, ponieważ. chciałem się czegoś o niej dowiedzieć. Zdawałem sobie sprawę, że fakt, iż jest zmęczona, ułatwi mi to zadanie. Widzisz, niektórzy ludzie najbardziej są rozmowni i wylewni, gdy są zmęczeni albo pijani. Nie jest to informacja stwierdzona naukowo, tym niemniej bardzo cenna dla człowieka, który stara się zbadać, w jaki sposób pracuje umysł ludzki. Otóż jedni zaczynają płynnie mówić po kilku coctailach, tracą bowiem wtedy świadomą powściągliwość; późna pora działa czasami tak jak coctail. Przypomnij sobie, ile zwierzeń wysłuchałeś po północy! Przypomnij sobie, ile razy sam się zwierzałeś po północy! Czy pamiętasz, jak się tego wstydziłeś następnego ranka, gdy twoja świadomość zaczynała znowu działać krytycznie? To trochę dziwne, że sobie nie zdajemy najczęściej sprawy z cyklicznego działania naszej świadomości. Prawdopodobnie dlatego, iż większość ludzi nie jest świadoma własnych procesów myślowych i nie dostrzega w nich żadnych różnic. Jedynym znanym mi człowiekiem, który potrafi wykorzystać te różnice, jest pewien powieściopisarz. Zawsze pisze późno w noc, kiedy działa jego podświadomość, a przepisuje rano, kiedy budzą się do pracy krytyczne funkcje umysłu. W ten sposób może pisać trzy razy więcej niż inni. Niestety, jest wyjątkowo kiepskim powieściopisarzem.
Zaczynałem tracić cierpliwość.
- Na litość boską, człowieku, przestań mówić ogólnikami - błagałem - powiedz mi, w jakim celu rozmawiałeś z Avice? I czegoś się z tej rozmowy dowiedział? Czy nie widzisz, że umieram z ciekawości? Czego ona szukała w jadalni, gdyśmy ją tam zastali? Co to wszystko znaczy?
- Przykro mi, Ianie - rzekł Finbow siadając naprzeciw mnie. - Wiem, że się martwisz. Musisz się jednak na kilka dni uzbroić w spokój. Ciągle jeszcze nie wiem, kto popełnił morderstwo. Nie wiem także, dlaczego Avice snuła się po mieszkaniu, gdyśmy wrócili.
Przypuszczam, że chce coś spalić. Pamiętasz, jak wczoraj żądała ognia na kominku? Zaniepokoiłem się.
- Czy twoim zdaniem, to znaczy...
- To może znaczyć wiele i może nie znaczyć nic - uciął krótko Finbow. - Pamiętaj, że w tej niewielkiej grupce ludzi istnieją najróżniejsze konflikty emocjonalne i niektóre z nich mogą nie mieć nic wspólnego z morderstwem. Mogła to zrobić równie dobrze Tonią, jak i Avice. Nie mogły natomiast zrobić tego obie naraz. A tymczasem obie zachowują się w taki sposób, jakby coś ukrywały. Staram się rozwikłać te wszystkie komplikacje. Dlatego dziś w nocy tak długo rozmawiałem z Avice. Była to zresztą bardzo zręcznie przeprowadzona konwersacja, chociaż nie potrafiłeś tego docenić. Zacząłem od teatru, opierając się na założeniu, że każda młoda kobieta typu Avice musi przechodzić okres marzeń, by zostać aktorką. Od tego przeszedłem do melodramatu miłosnego, byłem bowiem przekonany, że ją to zajmie, tak jak zajmuje wszystkich w jej wieku. Gdyby była muzykalna, zacząłbym z nią mówić o operach. Starałem się stworzyć atmosferę do zwierzeń na temat romantycznej miłości. Potem wystarczy już tylko jakaś aluzja do mego własnego romansu i mogę sobie wygodnie usiąść i słuchać historii życia Avice ze specjalnym uwzględnieniem wszystkich mężczyzn, w których się kochała!
Mimo woli byłem pełen podziwu dla mego przyjaciela.
- Mądry jesteś, Finbow - powiedziałem. Uśmiechnął się.
- Dziękuję ci, jestem także wrażliwy na pochlebstwa. Jak większość ludzi, którzy prawią dużo pochlebstw, jestem podatnym materiałem dla procederu, który sam uprawiam. Ponadto zasłużyłem tym razem - na nie. Gdyby nie ta przeklęta pani Tufts, która weszła i wszystko zepsuła, byłbym usłyszał od Avice, co tylko chciałem. Oznacza to, że jutro będę musiał zaczynać wszystko od początku. Z tego, co dotychczas powiedziała, też się coś niecoś dowiedziałem. Nie wiem, jak dalece mogę temu ufać, ale doszedłem do wniosku, że nigdy się nie kochała w Rogerze...
- Tyle to ja sam wiem - przerwałem mu.
- Zakładałem, że mogła się w nim kochać i nienawidzić go jednocześnie. To się czasem zdarza w odniesieniu do takich mężczyzn jak Roger. Ale się omyliłem - przyznał Finbow. - Co jednak znacznie ważniejsze, okazało się, że wcale nie jest zakochana w Christopherze. Muszę przeanalizować konsekwencje tego faktu. Mój Boże, twoje przyjemne towarzystwo wycieczkowe reprezentuje ciekawy asortyment powiązań osobistych! Roger - zakochany w Avice; Avice - zaręczona z Christopherem, którego nie kocha; Filip i Tonią - zakochani w sobie, z tym, że Tonią ukrywa jakieś przeżycia (jestem tego zupełnie pewny); William nienawidzący Rogera... Muszę się dowiedzieć, co myśli Christopher o swoim narzeczeństwie z Avice.
- Sądzę, że jest w niej namiętnie zakochany - oznajmiłem. - Jeżeli nie jest, to być może chce się z nią ożenić dla pieniędzy. Słuchaj, w takim razie mógł on zamordować Rogera, żeby zapewnić sobie znacznie większy majątek.
- Genialnie, Ianie! Kto wie, czy nie masz racji - powiedział. - Ja jednak nie jestem przekonany. Najlepiej będzie, jeżeli spróbujemy zasnąć. - Popatrzył na zegarek. - Już prawie wpół do piątej.
Położyłem się do łóżka, kiedy nagle coś mi się przypomniało.
- Słuchaj, Finbow, co będzie z Filipem i Tonią? Przecież nie możemy pozwolić, żeby nocowali na dworze.
- Nie, nie możemy - powiedział układając się do snu - - Ale nie martw się, nie będą nocować na dworze.
- Dlaczego? Kto im otworzy drzwi?
- Nikt - odparł Finbow. - Wcale nie potrzebują, żeby im ktokolwiek otwierał drzwi. Całkiem po prostu są w domu.
- Skąd wiesz? Czy ich widziałeś?
- Nie. Ale trzeba by stracić rozum, żeby siedzieć na dworze w taką mglistą noc dłużej niż godzinę w samej tylko pidżamie. Są co prawda zakochani, ale chyba normalni.
- W takim razie, gdzie się podzieli? Przecież wszędzie szukaliśmy - spytałem podenerwowany. Napawała mnie dziwnym niepokojem myśl o błąkających się w ciemnościach Toni i Filipie.
- Skoro ich nie ma na zewnątrz, w takim razie muszą być gdzieś w domu - rzekł ziewając Finbow. - Słuchaj, Ianie, czy chcesz, żebym wstał i dla twojego spokoju odszukał ich? Musiałbym narysować plan willi, a to byłaby diabelnie nudna historia. A może wystarczy, jeżeli obiecam, że spotkasz Tonie i Filipa zdrowych i całych przy śniadaniu.
- Nie wiemy, co się z nimi dzieje. Nie chcesz chyba mieć jeszcze jednego... - nie dokończyłem zdania. Finbow roześmiał się i wpadł na mnie:
- Niech cię licho weźmie, chyba będę cię musiał spacyfikować. - Usiadł w łóżku, sięgnął po płaszcz, wyciągnął z kieszeni papier i ołówek i zaczął coś rysować. Skończył i przyjrzał się uważnie wykonanemu szkicowi planu willi. Leżałem obserwując, jak nerwowo stukał ołówkiem w kolano. Nagle roześmiał się: - W porządku. Przez chwilę zdawało mi się, że rzeczywiście mogą być na zewnątrz. Ale nie, miałem rację od początku, to jasne, że są w domu. Schylam czoło przed panną Tonią. Jest najsprytniejsza z nas wszystkich.
- Gdzie oni się ukryli? - spytałem.
- Zdaje mi się, że wiem, ale chyba nie zależy ci na tym, aby im przeszkadzać.
Nie mogłem pozbyć się niepokoju.
- Lepiej przeszkodzić, niż znaleźć Filipa w takim stanie, jak znaleźliśmy Rogera.
- Nie bądź głupi - powiedział Finbow. - Tonią byłaby zdolna zamordować różnych ludzi, ale prędzej zabiłaby siebie niż Filipa. Posłuchaj, Ianie, może ci wystarczy, że zapytam Avice przez drzwi, czy Tonią wychodziła po kolacji wykąpać się w rzece. Jeżeli odpowie „tak”, to znaczy, że Filip i Tonią są w domu, a wtedy spokojnie położysz się spać, zgoda?
Możliwość kąpieli w rzece po kolacji wydała mi się tak nieprawdopodobna, że zgodziłem się bez namysłu na propozycję Finbowa. Wziął świecę i wyszedł z pokoju. Zostałem sam.
Otoczyły mnie zupełne ciemności. Byłem zbyt zmęczony na to, aby szukać odpowiedzi na wszystkie pytania i wątpliwości, które mnie nurtowały. Co robiła Avice? Gdzie była Tonią? Czy czekało nas jeszcze jedno przeżycie, straszliwsze niż poprzednie? Stopniowo moje oczy przyzwyczajały się do ciemności. Okno wypełniło się rozproszonym szarym światłem. Spływająca przez nie mglista poświata wzmogła jeszcze moją nerwowość.” Pod wpływem nagłego impulsu usiadłem na łóżku, wpijając palce w poduszkę i nasłuchując.
Przez chwilę dolatywał jakiś szmer. Próbowałem się uspokoić, tłumacząc sobie, że to z pewnością Finbow rozmawia z Avice. I nagle, kiedy już odzyskiwałem równowagę, doleciał mnie jęk, który tak podziałał na moje nerwy jak wysoki ton skrzypiec na cienkie szkło. Zadrżałem. W chwilę potem nie byłem jednak pewny, czy naprawdę coś słyszałem. Jęk ten bowiem rozbrzmiewał tak krótko, że mogło to być złudzenie wywołane przez mój stan nerwowy i grozę ciemności. Leżałem zlany zimnym potem. W drzwiach ukazał się Finbow. W blasku świecy zobaczyłem na jego ustach ironiczny uśmiech.
- Słyszałeś? - spytałem z podnieceniem.
- Co?
- Coś jak gdyby jęk. Jakby krótki jęk. Uśmiechnął się.
- Nie - odparł. - Nic nie słyszałem. Gdybym jednak nawet usłyszał coś takiego, to nie przejąłbym się zbytnio.
Nie rozumiałem tej odpowiedzi; starałem się siebie przekonać, że mogę polegać na zdaniu Finbowa.
- Co powiedziała Avice? - spytałem.
- Zapytałem ją, czy Tonią wychodziła kąpać się po kolacji - odparł.
- Co ci powiedziała? - powtórzyłem.
- Że Tonią wychodziła się kąpać tuż przed pójściem do łóżka - oznajmił Finbow z miłym uśmiechem.
- Sądzisz więc, że nic im nie jest? - Byłem zdumiony, w jaki sposób udało mu się to wszystko przewidzieć.
- Z całą pewnością - odparł.
- Jakim cudem zgadłeś, że ona poszła się kąpać - spytałem na wpół przytomnie. Usypiałem już prawie. Bez względu na to, jakie tajemnicze sprawy rozgrywały się wokół mnie, byłem zbyt zmęczony, aby o czymkolwiek myśleć. Sen był jedyną rzeczą, jakiej pragnąłem.
- To bardzo proste - rzekł Finbow. - Tonią jest młodą, światową kobietą.
XI. Nieprzyjemny ranek
Nazajutrz rano obudziłem się i ujrzałem stojącego nade mną w szlafroku Finbowa. Uśmiechał się rozbawiony.
- Dochodzi południe - oświadczył. - Pani Tufts jest na granicy apopleksji.
Oślepiony światłem przez chwilę nie mogłem przyjść do siebie. Nagle ożyły we mnie wspomnienia tej pełnej wrażeń nocy. Jakby się komuś śniło, że leży chory w łóżku, a potem się budzi i stwierdza, że to prawda. Przypomniała mi się Avice, przyczajona w kącie jadalni, nie kończąca się rozmowa z Finbowem, puste łóżko Toni i jęk w ciemnościach. Poderwałem się gwałtownie i spytałem:
- Czy wszyscy się dobrze czują? Nikogo nie brakuje? Finbow, proszę cię, idź i zobacz.
- Wszyscy doskonale się mają - uspokoił mnie - z wyjątkiem Avice, która twierdzi, że ją boli głowa. William i Christopher zjedli śniadanie parę godzin temu, Tonią właśnie usiadła do stołu, Avice i Filip są jeszcze w swoich pokojach.
- A ty dawno wstałeś? - spytałem z ulgą. Zacząłem się myć.
- Piętnaście minut temu. Moja zdolność przesiadywania długo w noc mierzy się zdolnością odsypiania do późnego rana. - Odwróciłem się od umywalki:
- Cieszę się, że miałeś rację co do Filipa i Toni. Na czym jednak opierałeś swoją pewność?
- Powiedziałem ci przecież wczdraj. Tonią jest światową kobietą.
- Co to znaczy?
- Słyszałem różne definicje, w większości jednak były one głupie. Osobiście nazywam „światową” taką kobietę, która posiada jedną umiejętność...
- Mianowicie?
- Umiejętność używania perfum. Jeżeli zna się na tym naprawdę, to znaczy, że potrafi i wiele innych rzeczy. Gdyśmy wczoraj wieczór weszli do naszego pokoju, musiałeś zauważyć, że Tonią jest mistrzynią w tej sztuce.
- Gdyśmy tu weszli? Nie czułem żadnego zapachu - odparłem nic nie rozumiejąc.
- Właśnie o to chodzi.
- Czy oni się ukrywali w naszym pokoju? - spytałem.
- Oczywiście - odparł spokojnie Finbow.
- Gdyśmy przeszukiwali cały dom, siedzieli tu i śmiali się z nas. Popatrz na mój plan willi. Wiemy, że gdyśmy wrócili do domu, nie było ich w kuchni, nie było ich także w salonie, ponieważ tam poszliśmy od razu. Nie mogli się znajdować w pokoju Filipa, gdyż nie ma do niego przejścia wprost z korytarza, musielibyśmy ich więc tam znaleźć w czasie naszych poszukiwań. A więc albo byli na dworze, co by nie miało sensu, albo ukryli się u nas, podczas gdy my siedzieliśmy w salonie, a potem obchodziliśmy wszystkie pokoje. Dopiero gdyśmy się zatrzymali przed drzwiami Williama, przebiegli szybko przez salonik i schronili się w sypialni Filipa.
- I po co to wszystko? - spytałem śmiejąc się mimo woli.
Finbow popatrzył na mnie z rozbawieniem.
- Pewno przez cały dzień próbowali zostać sami, ale Birrell i pani Tufts deptali im po piętach. Gdy się okazało, że nie wróciliśmy ostatnim pociągiem, doszli do wniosku, że zostaliśmy na noc w Londynie, i Tonią wpadła na pomysł zaaranżowania rendez-vous w naszym pokoju.
- Dlaczego akurat w naszym? Przecież mogli się spotkać w sypialni Filipa.
- Ale tylko nasza sypialnia posiada tę właściwość, że można w niej spokojnie rozmawiać bez obawy, że ktos tę rozmowę usłyszy. Tonią jest mądrą dziewczyną. Nie chciała, żeby reszta towarzystwa dowiedziała się, co sobie mieli do powiedzenia.
- Zwykle flirtuje z Filipem ostentacyjnie w obecności wszystkich - zauważyłem.
- Tak, tylko że tym razem nie chodziło o flirt. Albo tylko częściowo o flirt. Moim zdaniem mieli sobie do powiedzenia coś bardzo ważnego. Gdybym wiedział, o czym mówili, czułbym się znacznie pewniejszy na gruncie tej całej sprawy z Rogerem. W każdym razie schemat wyglądał następująco: zamierzali być sami; kiedy wszyscy usnęli, poszli do naszego pokoju. Tonią nie chciała zostawiać żadnych śladów swojej bytności, jest jednakże, jak wspomniałem, kobietą światową i mistrzynią w używaniu perfum. Wie, że po pierwsze: czasem są one ważniejsze niż strój. Po drugie: że kochanek powinien przejść tą wonią na tyle, żeby jakiś czas pamiętać o swojej wybrance. Po trzecie: że czasami może się okazać zgubne dla kochanki, jeżeli niepowołani odgadną po zapachu, z kim przebywał. Otóż Tonią zdawała sobie sprawę, że gdy wrócimy, poczujemy w pokoju natychmiast zapach jej perfum i gotowi będziemy powziąć podejrzenia niezbyt dalekie od prawdy. Dlatego poszła do rzeki wykąpać się, aby w miarę możności pozbyć się zdradliwego zapachu.
- I ty sam do tego doszedłeś? - spytałem głosem pełnym podziwu.
- Zdarzało mi się spotykać kobiety w tym stylu. Wczoraj wszystko poszłoby jej gładko, gdyby nie pech. Nie przewidziała, że możemy wrócić autem.
- Bardzo nierozsądnie z jej strony.
- Zapowiedzieliśmy, że wrócimy ostatnim pociągiem. Skorośmy na niego nie zdążyli, nie przypuszczała, że będziemy się starali wrócić za wszelką cenę. A poza wszystkim uważała widocznie, że gra jest warta ryzyka - rozstrzygnął Finbow.
- Tak. Dlaczego jednak nie wyszli z naszego pokoju, gdyśmy siedzieli w saloniku? Wiedzieli, że wcześniej czy później pójdziemy się położyć i zaskoczymy ich.
- Odpowiedź na to pytanie pozostawiam twojej wyobraźni - rzekł Finbow ze śmiechem. - Czy byłeś kiedy zakochany? Po prostu wiedzą, że jesteśmy parą poczciwych starych idiotów, którzy z rozczuleniem patrzą, jak się młodzi bawią.
Roześmiałem się także. Myślę, że w moim wieku mogę spokojnie stwierdzić, iż wszelkie konwencje istnieją po to, aby je łamać. Oczywiście poza zasadami dobrego wychowania i uczciwości w stosunku do przyjaciół, bez czego każcie wyłamanie się z konwenansów jest po prostu ordynarną i żałosną karykaturą uczciwego życia. Rzeczywiście mógłbym się rozczulać patrząc na szczęście Toni i Filipa, jednakże w bardziej odpowiednich warunkach. Nagle nasunęła mi się przykra refleksja:
- Ale jakim cudem Avice nie wiedziała, że Toni nie ma w pokoju? - spytałem. - Musiała nie zdawać sobie z tego sprawy, inaczej by nie wyszła.
- Avice prawdopodobnie pierwsza opuściła pokój. Tonią czekała, aż Avice uśnie. Sądzę, że Filip już od jakiegoś czasu był w naszej sypialni. Kiedy Avice wstała i wyśliznęła się z pokoju, Tonią skorzystała z okazji.
- Ale musiała sobie przecież zdawać sprawę, że Avice niedługo wróci i zauważy jej nieobecność - zaprotestowałem.
- Cóż z tego? Mogła zagrozić Avice, że jeżeli komuś o tym powie, potrafi jej odpłacić pięknym za nadobne.
Byłem zgorszony.
- Czy przypuszczasz, że Tonią byłaby zdolna do szantażu? - oburzyłem się.
- Jestem przekonany - rzekł Finbow. - To w jej stylu. Nienawidzi Avice i z przyjemnością patrzyłaby na jej upokorzenie.
W milczeniu szczotkowałem włosy.. Po chwili spytałem:
- Czy ty naprawdę myślisz, że ona nienawidzi Avice?
- „Nie lubi” byłoby chyba właściwszym określeniem - odparł Finbow. - Tak samo zresztą, jak Avice nie lubi Toni. Dziewczęta tak od siebie różne i tak przy tym atrakcyjne muszą sobie wzajemnie grać na nerwach. Jeżeli jesteś gotowy, to chodźmy na śniadanie. Chcę dzisiaj wyjaśnić pewne rzeczy, nie mam więc czasu do stracenia. Muszę odbyć rozmowę z Avice i Christopherem. Dopóki nie wyświetlę istoty ich wzajemnego stosunku, nie posunę się o krok naprzód w swoich dociekaniach.
Obciągnąłem marynarkę. Finbow patrzył ze zniecierpliwieniem na staranność, z jaką się ubierałem. Tymczasem ciągnął dalej:
- Rzeczywiście, że nie będzie łatwo dowiedzieć się tego, o co mi chodzi, bez możliwości zadawania pytań wprost. Co prawda gdybym mógł stawiać im takie pytania, moja rola byłaby jeszcze trudniejsza, są zbyt mądrzy, aby szczerze i obszernie odpowiadać na proste, uczciwe pytania. Wiesz, o czym myślę. Pytania, które zazwyczaj stawiają detektywi, gdy chcą ustalić zawiłe motywy zbrodni. Boję się, że prawdziwy detektyw miałby w Jym wypadku jeszcze twardszy orzech do zgryzienia niż ja.
- A może chcesz, żebym się trzymał z daleka od ciebie, gdy będziesz z nimi rozmawiał? - zaproponowałem. - Może ci to ułatwi zadanie?
- Nonsens. Kiedy jesteś w pobliżu, są nie tak podejrzliwi. Istnieje mniejsze niebezpieczeństwo, że posądzą mnie o coś więcej poza zwykłą ciekawością. Jesteś czymś w rodzaju szaperona w moich dochodzeniach.
Udając się do jadalni, przeszliśmy przez salonik, gdzie zastaliśmy Williama.
- Dzień dobry - zaczepił nas. - Jak tam twoje oczy, Ianie?
- Specjalista Finbowa uważa, że to nic poważnego - odpowiedziałem stwierdzając, że kłamstwo to przechodzi mi przez gardło znacznie łatwiej niż poprzednio.
- To świetnie - rzucił William nieco ironicznie, jak mi się zdawało. - Ale coście dziś wyprawiali po nocy?
- Bawiliśmy się w chowanego - odparł wesoło Finbow. - To świetna gra. Radzę panu spróbować, jeżeli pan nie chce zestarzeć się przedwcześnie.
Tonią leżała na kanapie. Zauważyłem błysk oczu, jakim zareagowała na odpowiedź Finbowa.
- Halo - odezwała się wojowniczo, jakby oczekując jakiejś aluzji na temat minionej nocy. Christopher przywitał nas rozbawionym uśmiechem, który pokrył jego opaloną twarz siatką zmarszczek.
- Dzień dobry - rzekł Finbow nie zwracając najmniejszej uwagi na napiętą atmosferę. - Wróciliśmy z łanem dość późno i zaspaliśmy. Dobrze, żeście na nas nie czekali ze śniadaniem. Zaraz zabieramy się do jedzenia.
Przy stole siedzieli pogrążeni w milczeniu Filip i Avice. Oboje wyglądali raczej blado, usiłowali się jednak do nas uśmiechać, gdyśmy zajęli miejsca obok nich.
Pani Tufts podała półmiski z sadzonymi jajkami i bekonem.
- Zimne - oświadczyła.
- To zrozumiałe. Niech się pani nie gniewa, ale wczoraj poszliśmy bardzo późno spać, jak pani sobie zapewne przypomina - zauważył Finbow.
Pani Tufts chrząknęła.
- Panie Finbow - odezwała się ponuro. - Dotrzymałam obietnicy i nikomu nie powiedziałam tego, co myślę o wczorajszych nocnych wydarzeniach, które miały miejsce pod tym dachem. To, że muszę tu stać i patrzeć, jak ci młodzi ludzie i młode kobiety jedzą sobie, jakby nigdy nic, to, że nie mogę im powiedzieć, co myślę o ich grzesznych postępkach, jest najcięższym doświadczeniem w całym moim życiu. Niech pan nie myśli, że robię to dla pana, panie Finbow, dlatego tylko, że to panu przyrzekłam. Przyrzekłam, bo mi kazano pana we wszystkim słuchać. Polecił mi to człowiek, do którego mam pełne zaufanie.
- Któż to taki? - spytał Filip.
- Sierżant Birrell. Gdyby jednak sierżant Birrell powiedział mi, jakie to sprawki pan pokrywa, panie Finbow, nigdy bym mu nie oświadczyła: „Aloysiusie, zrobię dla pana Finbowa wszystko, co w mojej mocy”. Panie Finbow, wczoraj złożyłam panu pewną obietnicę, ale to się zdarzyło po raz ostatni. Nigdy więcej! Poszłam ze wstydem do łóżka i dziś rano wstałam ze wstydem.
- No cóż - odparł Finbow krając zimne jajko. - Na razie jednak nie zwalniam pani z tej obietnicy.
- Walczyłam ze swoim sumieniem. Nie wiem, czy należy dotrzymywać przyrzeczenia w takim wypadku. Popełniono zło, a ja nie podnoszę głosu sprzeciwu przeciwko temu złu. Czy wolno mi tak postępować?
- Niech pani spyta sierżanta Birrella - zaproponował Finbow.
- Zrobię to - oświadczyła i sapiąc gniewnie wyszła z pokoju.
Avice przysłuchiwała się tej rozmowie z uśmiechem przytajonym w zmęczonych oczach. Widziałem jednak, że przez cały czas obracała mechanicznie w palcach kółko od serwetki. Kontrast między tymi nerwowymi palcami a spokojnym wyrazem twarzy był tak wielki, że mimo woli przeżywałem i nurtujący ją niepokój, i wysiłek woli, z jakim starała się opanować. Udzielił mi się jej nastrój, siedziałem więc przysłuchując się gniewnym tyradom pani Tufts zdenerwowany i niespokojny.
Czasami farsa przynosi odprężenie w momentach napięcia uczuciowego, często jednak pogłębia tylko przeżywany ból. Doszedłem do wniosku, że obecność pani Tufts potęguje i tak już histeryczny nastrój całego towarzystwa.
Gdy pani Tufts wyszła z pokoju, Avice popatrzyła na Finbowa z takim samym wyrazem twarzy, jaki zauważyłem u Toni, gdy przechodziliśmy przez salonik. Ona także spodziewała się jakichś aluzji do nocnych wypadów. Pomyślałem, że gdybym był sam, traktowaliby mnie z pewnością jak dobrego wujaszka, pocałowaliby mnie i zapewnili, że nie mam się czego martwić. Finbow jednakże, chociaż im się podobał, był w ich pojęciu człowiekiem, przed którym należy się usprawiedliwiać.
Tymczasem mój przyjaciel krając obojętnie zimne jajka na bekonie zaczął dyskusję na temat polityki finansowej. Wyjaśnił Avice, na czym polega znaczenie i minusy konwencji pokrycia w złocie. Tłumaczył bardzo przejrzyście, a nawet nie bez humoru, z czym nie zdarzyło mi się spotkać na żadnym wykładzie ekonomicznym. Wiedziałem, że Avice ma ochotę krzyczeć, słuchała jednak grzecznie, a nawet zadała jedno czy dwa inteligentne pytania. Patrzyłem na jej bladą, smutną twarz i obwódki pod oczyma.
- To wcale nie takie trudne. W gruncie rzeczy nawet o wiele łatwiejsze do zrozumienia niż ta ponura historia, w którą jesteście zamieszani.
Byłem zaskoczony tą niby od niechcenia rzuconą, a dobrze wymierzoną i brutalną uwagą. Avice popatrzyła na niego wielkimi oczyma. Filip próbował obrócić to w żart.
- Czyżby? Moim zdaniem to zupełnie zwykła sprawa.
- Nie taka znowu zwykła - odparł spokojnie Finbow smarując grzankę marmoladą, po czym nieoczekiwanie zaczął mówić na temat imperializmu japońskiego. Muszę w tym miejscu powiedzieć, że chociaż znał się na polityce, nie był właściwie ekspertem w żadnej dziedzinie, z wyjątkiem może kilku zagadnień chińskich, ale na odmianę ja się na tym nie znam, nie potrafię więc wydać żadnego sądu.
Po pewnym czasie przeszliśmy do saloniku. Reszta towarzystwa siedziała tam jeszcze zapewne siłą inercji, która jest drugim stadium zdenerwowania. Z początku nie można usiedzieć na miejscu, potem dochodzi się do stanu, kiedy niepokój paraliżuje zupełnie. Pozostaje tylko jedno życzenie: jak najprędzej usłyszeć to najgorsze. Tonią leżała dalej na kanapie, z rękami założonymi pod głowę, William czytał powieść kryminalną pod tytułem „Nienaturalna śmierć”. Christopher gryzmolił jakieś uwagi na odwrocie listu. Avice i Filip siedzieli bez słowa. Finbow zwrócił się do obecnych:
- Właśnie dyskutowaliśmy o sytuacji na Dalekim Wschodzie.
- Ach tak - rzekł William niechętnie odrywając spojrzenie od książki. - Czy to pana bardzo interesuje?
- Oczywiście, że tak. Wszystko, co ma wpływ na życie milionów Chińczyków, interesuje mnie i obchodzi.
- Przepraszam, że jestem takim egoistą, ale w tej chwili moje własne życie obchodzi mnie grubo więcej niż życie Bóg wie ilu Chińczyków - wtrącił Christopher.
- Kiedy obaj z Williamem będziecie starsi, na pewno się zmienicie pod tym względem.
- Nonsens - rzucił krótko William. - Pańskie pokolenie wyczerpało całkowicie zapasy angielskiego sumienia społecznego. Ogromnieście się troszczyli o przyszłość świata - i niech pan patrzy, co z tego wyszło! Niech pan popatrzy na Christophera i na mnie. Nasze najwcześniejsze wspomnienia to historia wojenna, nerwy, najróżniejsze rodzaje błazeństw i głupoty. Zostaliśmy młodzieńcami w latach powojennych, najgłupszym okresie, jaki kiedykolwiek istniał. A teraz, gdy mniej lub więcej ułożyliśmy sobie życie, mamy na odmianę kryzys gospodarczy, który może wszystko zniszczyć. To jest spuścizna waszego pokolenia, panie Finbow, i waszego przeklętego sumienia społecznego. Dziwi się pan, że brak nam nadziei? Dziwi pana to, że koncentrujemy się na naszym własnym życiu, a reszta niech idzie do diabła i robi sobie, co jej się podoba.
Gorycz tego ataku Williama harmonizowała z nastrojem reszty towarzystwa. Dawała odbicie napięcia, jakie przeżywali; kto wie, czy nie była nawet symbolem czegoś głębszego. Finbow zamyślił się.
- Zgadzam się najzupełniej z Williamem - wtrącił Christopher. - Mój świat zamyka się w kręgu kilku przyjaciół. Czy pan to rozumie, Finbow?
- Sądzę, że tak, chociaż z czysto egoistycznego punktu widzenia biorąc, tracicie bardzo wiele, jeżeli wasze życie jest rzeczywiście tak ciasne.
- Może być - rzekł z uśmiechem Christopher. - No cóż, na Malajach zobaczę miliony Chińczyków i kto wie, czy nie poszerzą moich horyzontów. W związku z tym przypomniało mi się coś: jutro w Ministerstwie chcą ze mną odbyć ostatnią rozmowę. Czy sądzi pan, że Birrell może mieć coś przeciwko temu, żebym pojechał do Londynu?
- Jeżeli pan chce, to pójdę i spytam go o to - zaproponował. - Mnie będzie łatwiej, mam na niego pewien wpływ.
Finbow dowiedział się od pani Tufts, że Birrell wyszedł na obiad do Gospody Mostowej. Zaproponował mi, żebym poszedł z nim na wieś. Z przyjemnością zostawiłem resztę milczącego towarzystwa w saloniku. William po nieoczekiwanym wybuchu wrócił już do czytania książki, Filip i Tonią jakoś dziwnie nie okazywali sobie nawzajem zainteresowania, Avice zaś siedziała z dala od wszystkich, pogrążona w melancholijnym nastroju. Byłem zadowolony, że mogłem uciec chociażby na pół godziny, wyrwać się z tej atmosfery przygnębienia i zdenerwowania.
.Szedłem wolno ścieżką z Finbowem i Christopherem.
- Na czym polega ten wywiad z panem w Ministerstwie? - spytał Finbow.
- Chyba poślą mnie przede wszystkim do swojego lekarza. Ostuka mnie i powie, czy zniosę klimat. To najmniejsze zło - rzekł śmiejąc się. - Nigdy nie przechodziłem nic takiego, ale zawsze czułem, że „egzamin” lekarski jest jedynym egzaminem, co do którego miałbym pewność, że nie obleję.
- Niech pan nie będzie taki skromny - rzucił z uśmiechem Finbow. - Jestem przekonany, że pan zdawał wszystkie egzaminy, jakie panu były potrzebne. Co poza tym będą z panem robić jutro w tym Ministerstwie?
- Zawiadamiają mnie w swoim liście, że będę musiał odpowiedzieć na szereg „poufnych” pytań. To już nie takie przyjemne, ale chyba jakoś i to przeżyję. Potem poślą mnie znowu do lekarza w sprawie szczepień ochronnych.
- Chyba pan wróci tego samego dnia? - spytał Finbow.
- Ależ tak, to długo nie potrwa. Zdążę na pociąg o 5.45 - zapewnił Christopher.
Przeszliśmy przez drewniany mostek. Finbow niespodziewanie zmienił temat.
- Ogromnie zaciekawiło mnie to, co pan powiedział przed wyjściem. Czy rzeczywiście obchodzą pana tylko ludzie z pana najbliższego otoczenia?
- Tak - odparł Christopher. - Czy to takie dziwne? Czy pan sam przykłada taką ogromną wagę do przyszłości narodu?
Finbow zignorował to pytanie.
- Sądzę - rzekł w zamyśleniu - że większość ludzi podzielałaby pańskie zdanie, gdyby tak jak pan kochała się w Avice.
Szczupła twarz Christophera sposępniała nagle.
- Na długo przed poznaniem Avice myślałem dokładnie to samo - oświadczył.
Zdawało mi się, że technika prowadzenia konwersacji, którą się chełpił Finbow, zawiodła go w tej chwili. Christopher nie dał się złapać na przynętę.
- Miłość jest dziwną chorobą - ciągnął Finbow zupełnie nie zmieszany.
- Tak mi mówiono - odparł Christopher z uśmiechem.
- Nie wiem, czy krótkie godziny szczęścia warte są całych dni czarnej niedoli - rozmyślał głośno Finbow.
- Nie wiem - odburknął Christopher.
- Kiedy nie jesteśmy zakochani, zdaje nam się, że warto. Kiedy jesteśmy, mamy znacznie więcej wątpliwości - filozofował Finbow.
- Zupełnie naturalne - rzucił Christopher.
- Bardzo dużo zależy od temperamentu. Wesoły z natury człowiek zapomina o bólu w momencie, gdy ból ustaje. Przypuszczam, że Roger należał do tego typu. Miał chyba bardzo pogodne usposobienie - powiedział z namysłem Finbow. Christopher uśmiechnął się.
- Biedny Roger! Że też taki los musiał go spotkać. Był pogodny, jak pan stwierdził. Musiał jednak mieć dużo hartu ducha, żeby przeżyć chłód, z jakim go zawsze traktowała Avice. A przeżył. Był najbardziej upartym człowiekiem, jakiego znałem. To właśnie zniechęcało do niego Avice.
Nie wiedziałem, czy Christopher powiedział to od siebie, czy też został sprowokowany przez Finbowa.
- Avice jest niezwykle piękną kobietą. Sądzę, że niejednemu dała kosza - podchwycił Finbow.
Christopher uśmiechnął się krzywo. - Większość tak ładnych jak ona kobiet otoczona jest rojem mężczyzn - odparł. Wyglądało na to, że przypływ szczerości się skończył i Christopher wrócił do swego powściągliwego sposobu bycia.
- Pan ją chyba zna od dawna? - pytał z uporem Finbow.
- Około trzech czy czterech lat.
- To zupełnie inaczej niż Filip z Tonią - mruknął. - Tamci znają się zaledwie dwa miesiące. Zdążyli jednak dojść do porozumienia.
- To są nieskomplikowane natury - zauważył Christopher. - A poza tym zdaje mi się, że oboje już przedtem bywali zakochani i jeszcze nieraz będą.
- Tak - zgodził się Finbow. - Młodzi ludzie ich pokroju lekko traktują te sprawy.
Christopher nie odpowiedział, Finbow zaniechał więc dalszych prób rozmowy na temat Avice i jej uczuć. Zamiast tego musiałem się włączyć do jałowej dyskusji o filmach, która trwała do momentu spotkania z Aloysiusem Birrellem w Gospodzie Mostowej.
Birrell stał oparty o bar ze szklanką whisky w ręku. Zgodnie z pojęciem, jakie zdążyłem sobie o nim wyrobić, powinien raczej pić lemoniadę, przypomniało mi się jednak, że kombinacja purytanizmu z abstynencją jest wyłącznie angielskim wynalazkiem i że w Irlandii można pić whisky pozostając czystym jak Aloysius Birrell. Finbow podszedł do niego i przywitał się.
- Dzień dobry, sierżancie.
- Dzień dobry, panie Finbow - odparł Birrell nieco zmieszany. - Pani, Tufts opowiadała mi o strasznych historiach, jakie miały miejsce wczorajszej nocy w waszej willi. Gdyby to nie była pani Tufts, nie uwierzyłbym nigdy. Pani Tufts jest jednak bardzo przyzwoitą kobietą.
- Nawet więcej niż przyzwoitą - przyznał Finbow. - Mimo wszystko jednak naprawdę nie zdarzyło się nic strasznego, sierżancie.
- To zależy, jak się na to spojrzy - mruknął Birrell. - Niech pan nie zapomina, w jakim stanie nerwowym muszą być wszyscy mieszkańcy willi, zdając sobie sprawę, że są pod stałą obserwacją tak wytrawnego lisa jak pan. Nie odpowiadają po prostu za swoje zachowanie. Birrell z powagą zaaprobował to pochlebstwo.
- Panie Finbow - powiedział konfidencjonalnie - wszystko przygotowałem do akcji. - Mówił szeptem, który słychać było w promieniu dwóch jardów. - Chce pan posłuchać?
- Oczywiście - odparł Finbow. - Jestem panu bardzo wdzięczny za zaufanie. Strasznie mi się podoba pański sposób prowadzenia śledztwa.
- Ależ nie ma o czym mówić - rzekł Birrell uprzejmie. - Otóż, jak pan wie, cały jacht został starannie przeszukany od góry do dołu. Ani śladu dziennika pokładowego i rewolweru. Nigdzie w pobliżu ciała nie odkryto też żadnych odcisków palców. Autopsja nie wykazała nic ciekawego; kula została wystrzelona z małego rewolweru, najprawdopodobniej „a-22”. Przysyłają mi z Plymouth mój kostium do nurkowania; powinien nadejść jutro wieczorem. To znaczy, że pojutrze rano poszukam rewolweru w rzece i będę mógł poczynić dalsze kroki. Naczelnik policji napisał do Scotland Yardu przesyłając im sprawozdanie z tego, co dotychczas zrobiłem. Dopóki nie otrzyma stamtąd instrukcji, nie wolno mi nikogo aresztować.
- Pan jest nadzwyczajny, sierżancie - rzekł Finbow. Rumiana twarz Birrella promieniała zadowoleniem. - Ale to bardzo trudna sprawa, panie Finbow. Bardzo trudna sprawa. Nie ma na czym się oprzeć. Dla osób postronnych wygląda to zupełnie prosto, gdy się jednak samemu ma z tym do czynienia, rzecz przedstawia się całkiem inaczej.
- Jestem przekonany, że pan sobie z tym w końcu poradzi - rzucił z przekonaniem Finbow. - Ale chciałem o coś zapytać. Czy miałby pan coś przeciwko temu, żeby pan Tarrant udał się jutro do Londynu? Ma się zgłosić w Ministerstwie w związku z posadą, jaką mu zaproponowano.
Birrell popatrzył badawczo na Christophera i spytał:
- Czy mógłbym zobaczyć pismo, które byłoby dowodem, że istotnie wzywają pana na przesłuchanie?
Christopher uśmiechnął się i podał mu list. Birrell przejrzał go pobieżnie.
- No, chyba wszystko w porządku - powiedział. - Trzeba będzie jednak, żeby się pan zgłosił gdzieś po południu na posterunku policji, na wypadek gdyby mnie o pana pytano...
Christopher wzruszył ramionami.
- Jeżeli uważa pan, że to konieczne... Muszę przyznać, że to dla mnie bardzo nieprzyjemna sprawa. Gdzie się mam zameldować?
- Nie pamiętam adresów posterunków policji w tej dzielnicy - powiedział Birrell krzywiąc się.
Zorientowałem się, że zupełnie nie zna Londynu, i zasugerowałem ulicę Vine. Birrell uchwycił się tego:
- Rzeczywiście, ulica Vine to najodpowiedniejszy punkt. Zaraz do nich zadzwonię i powiem, żeby pana oczekiwali, panie Tarrant.
W powrotnej drodze do willi Christopher uśmiechnął się swoim charakterystycznym, nieco krzywym uśmiechem:
- Aloysius Birrell robi na mnie takie wrażenie, jakby się nauczył prowadzenia śledztwa z kursów korespondencyjnych.
Finbow roześmiał się; ja jednak byłem zbyt zdenerwowany, żeby mnie cokolwiek mogło rozśmieszyć. Za każdym razem, gdy wracałem do willi, ogarniał mnie coraz większy niepokój na myśl, co tam mnie może czekać. Bałem się jakichś złych wiadomości. Przecież ta cała historia musiała się nieszczęśliwie zakończyć. W najlepszym razie mogłem oczekiwać epilogu, o którym kiedyś uda mi się zapomnieć. Gdyby jednak sprawy przybrały najgorszy obrót... - nie, wolałem nie myśleć o tym. Gdyśmy wrócili, wszyscy już siedzieli przy obiedzie. Avice jak zwykle odsunęła talerz z mięsem i bawiła się kromką chleba. Tonią miała prawie taki sam smutny wyraz twarzy jak ona, tylko że błyszczały jej oczy. William jadł w ostentacyjnym milczeniu, a Filip robił wrażenie dziwnie przybitego. Tak prawie jak tego ranka, gdy odkryto morderstwo. W milczeniu zajęliśmy miejsca - Finbow, Christopher i ja. Nagle Tonią ziewnęła przeciągle:
- Ach, jaka ja jestem śpiąca! - oświadczyła.
- Szkoda mi pani - zwrócił się do niej Finbow. - Na pani miejscu położyłbym się po obiedzie i zdrzemnąłbym się trochę. - Słowa te niespodziewanie wyprowadziły Tonie z równowagi.
- Na litość boską, powiedzcie już raz, co mi macie do powiedzenia! - wybuchła. - Wszyscy wiecie, że nie byłam w swoim pokoju przez całą noc. Doskonale o tym wiecie. Dlaczego więc nikt mnie o to nie zapyta? Podejrzewacie pewnie, że chciałam kogoś zamordować? Tak?
Filip ujął ją za rękę.
- Ależ nie mów takich rzeczy, kochana. Po prostu chcieli być dyskretni.
- Dlaczego nic nie mówią? Dlaczego nikomu nie przyjdzie do głowy, że może mieliśmy sobie coś do powiedzenia. Panie Finbow, dlaczego pan mnie o nic nie pyta? Czy pan mi wierzy, że musiałam się podzielić z Filipem pewnymi wiadomościami, które nie mogły czekać do rana?
- To nie moja sprawa - rzekł wymijająco Finbow. - Jestem przekonany, że miała pani powody, aby postąpić tak, jak pani postąpiła.
Tonią ukryła twarz w dłoniach; widać było tylko burzę rudych włosów. Nagle Avice spytała cicho:
- A co myślicie o mnie? - zwróciła ku nam swą bladą twarz.
Tonią ożywiła się znowu i zawołała histerycznie:
- Właśnie! Zapytajcie, co ona robiła! Jej także nie było w pokoju. Dlaczego to tylko ja nie mam prawa robić, co mi się podoba? Dlaczego jej o nic nie pytacie?
- Czy to prawda, Avice? Nie było cię w pokoju? - spytał Christopher przechylając się gwałtownie przez stół. Zdziwienie i niepokój pokryły siecią zmarszczek jego pociągłą twarz. Avice wyszeptała ledwie dosłyszalnie:
- Tak.
- Zdaje mi się, że wszyscy zbyt poważnie traktujecie wydarzenia dzisiejszej nocy - wtrącił Finbow usiłując rozładować sytuację. - łan i ja osiągnęliśmy już wiek, kiedy człowiek potrafi być dyskretny. Znaczy to również, że po północy zdrowy rozsądek przestaje działać.
XII. Propozycje Avice
Uwaga Finbowa wywołała uśmiechy u większości obecnych i do końca posiłku nie było poważniejszych starć. Zdarzały się jednak od czasu do czasu minuty męczącego milczenia, spojrzenia złe, gniewne, świadczące o ostatecznym napięciu nerwowym.
Po obiedzie wyniosłem leżak na brzeg rzeki, aby usiąść spokojnie i zastanowić się nad tym, co widziałem i słyszałem, nad sensem słów, które padły, i nad wnioskami, jakie wyciągnął Finbow. Po chwili Finbow przyłączył się do mnie i ku mojemu zdumieniu zaczął układać pasjansa na rozłożonej na trawie gazecie. Zauważył moje zdziwione spojrzenie.
- Wszystko w porządku, Ianie, jeszcze nie zwariowałem - powiedział. - Po prostu staram się dobrze grać rolę miłego, ale raczej głupiego przyjaciela. Po każdym przejawie inteligencji, jaki muszę od czasu do czasu zdradzić, uważam za stosowne pokazać mieszkańcom willi, że w gruncie rzeczy jestem poczciwym głupcem. Na nieszczęście nie mam pojęcia, jak się stawia pasjansa. Ale jeżeli rozłożę karty w kilka rzędów, a potem zacznę składać jedną na drugą, to chyba będzie wyglądało dość przekonywająco, prawda?
Udając, że jest pochłonięty pasjansem, zaczął mówić głosem niezwykle poważnym, bez cienia tak częstej u niego nuty humoru.
- Jestem zagubiony. Znalazłem się w impasie. Zdaje mi się, że z każdą godziną jestem dalej od zrozumienia tej całej historii. Na przykład sprawa Toni: staje się coraz bardziej i bardziej zawikłana. Co ona dzisiaj w nocy powiedziała Filipowi? Dlaczego tak się boi, żebym cnie miał na niego wpływu? Czym się martwi? To nie jest chłopak, któremu by można coś wyperswadować, jest zbyt zepsuty łatwym powodzeniem w życiu, żeby można mu było przeszkodzić w zdobyciu tego, co sobie postawił za cel. To ciekawe. Albo Christopher. Jest bardziej skomplikowaną naturą niż tamtych dwoje, tym trudniej go więc rozgryźć. Chciałbym wiedzieć, ile z tego, co dziś rano powiedział, przeznaczone było na użytek wścibskich intruzów. W każdym razie wyciągnąłem jeden konkretny wniosek z naszej rozmowy po drodze do wioski.
- Ciekaw jestem, o czym myślisz? - spytałem obserwując mimo woli ze zdumieniem, jak położył króla pikowego na karowej dwójce, czego się raczej nie praktykuje w żadnym pasjansie na świecie.
- Zauważyłem, że nie chce mówić o Avice - odparł Finbow.
- Co to twoim zdaniem oznacza? - spytałem z niepokojem.
- Nie jestem pewien. Gdyby uwierzyć w to, co wczoraj powiedziała Avice, sprawa byłaby jasna. Mężczyzna nie lubi mówić za wiele o kobiecie, która nie jest w nim zakochana. Oczywiście, jeżeli sam ją kocha i na dodatek jest z nią zaręczony. Wszystko to wygląda dość przekonywająco. Zdaje mi się, że Avice bardzo go lubi, on natomiast jest w niej poważnie zakochany. Musiałeś zauważyć, że czuł się dotknięty moimi natrętnymi pytaniami. Poza tym dla obojga perspektywa bliskiego małżeństwa przedstawia się dość niejasno.
- Dlaczego się więc z nim zaręczyła?
- Nie wiem. Gdyby jednak wszyscy czekali z małżeństwem, aż się zakochają, twoje roczne wydatki na prezenty ślubne ogromnie spadłyby, Ianie. Dla mnie najważniejszą rzeczą jest rozszyfrowanie jej stosunku do Rogera. Wczoraj wieczorem powiedziała, że był jej zupełnie obojętny, a nawet dała do zrozumienia, że go wręcz nie lubiła. Do pewnego momentu przyjmowałem to jako założenie. Powiedziałem ci o tym, a ty się ze mną zgodziłeś. Czy to jednak prawda? Zresztą może i tak. Jest zbyt zmęczona, żeby mogła przekonywająco kłamać.
- Na podstawie tego, co widziałem w ciągu ostatnich dwóch lat, dochodzę do przekonania, że tak było naprawdę - powiedziałem zadowolony, że mogę poprzeć oświadczenie Avice.
- Jestem tego samego zdania - rzekł Finbow. - Wiesz, że to może być jednym z zasadniczych momentów psychologicznych tej zagadki. Chyba należy to przyjąć. Z pewnością nigdy w życiu w nikim się nie kochała; nie potrafiłaby mnie nabrać pod tym względem. Gra i udawanie są przekonywające tylko do pewnych granic. Lubi Christophera, ale nie jest w nim zakochana. Nie lubiła Rogera. To, co powiedziała Avice, najzupełniej pokrywa się z tym, co zdołałem wyciągnąć z Christophera. Wyglądało na to, że Christopher doskonale orientował się w stosunku Avice do Rogera, chociaż to nie ma większego znaczenia.
- Dlaczego? - spytałem.
- Ponieważ wie on równie dobrze jak ja, że można zabić szczęśliwego rywala. Nie ma jednak powodu, aby mordować nieszczęśliwego. Gdyby Roger był szczęśliwym rywalem i Christopher go zamordował, wtedy Christopher mógłby się starać wywieść nas w pole opowiadając, że Roger nic sobą nie przedstawiał dla Avice. To znaczy, że mógłby nam opowiedzieć to właśnie, co nam opowiedział. Gdyby jednak Avice naprawdę lubiła Rogera, to nie starałaby się osłonić człowieka, który go zabił. Jeszcze większą niedorzecznością byłoby sądzić, że ma ona jakiś powód, aby nam sugerować, że nie lubiła Rogera. Nie, moim zdaniem taką ewentualność należy odrzucić. Roger był jej zupełnie obojętny. Muszę ją jeszcze trochę wybadać, ale jak dotychczas to, co opowiadała, zgadza się najzupełniej z tym, co mówił Christopher.
- Widzę, że zadajesz sobie masę trudu, aby ustalić, jakie stosunki łączyły tych troje.
- Jeżeli mi się to uda, będę mógł rozstrzygnąć sprawę Christophera w jedną lub drugą stronę. To bardzo inteligentny młody człowiek, byłoby go stać na takie głęboko przemyślane morderstwo. Czy zauważyłeś, jak on gra w brydża? Pociąga go hazard. Sądzę, że gdyby uznał za konieczne, potrafiłby zabić człowieka. A poza tym niepokoi mnie to jego badanie lekarskie. Jeżeli nie wróci albo po powrocie zacznie mu coś nagle dolegać, gotów jestem podejrzewać, że ta historia ma jakiś związek z Rogerem. - Zamyślił się na chwilę. - Chociaż właściwie nie powinienem doszukiwać się we wszystkim czegoś podejrzanego. Po prostu musi przejść przez badania lekarskie. A zresztą tego ranka, kiedy zostało popełnione morderstwo, opuścił swoją kabinę na bardzo krótko. To niełatwo zamordować człowieka, wytrzeć i ustawić ster, a potem jeszcze umyć się i doprowadzić swój wygląd do porządku w ciągu trzech minut. Ciekaw jestem, czy on przypadkiem nie zobaczył albo nie usłyszał czegoś, co go przeraziło i zmusiło, by uciekł do kabiny.
Broniłem się przed obrazem, jaki mi podsunęły te słowa. Finbow tymczasem ciągnął dalej:
- Chociaż właściwie nie można zupełnie wykluczyć ewentualności, że to Christopher zamordował Rogera. Gdyby istniał motyw zazdrości, byłoby to bardzo prawdopodobne. Jeżeli jednak odrzucimy tę możliwość, a myślę, że mamy wszelkie po temu prawo, po co mordowałby nieszczęśliwego rywala? Wystarczyłaby mu chyba satysfakcja, jaką mu sprawiły cierpienia Rogera.
- Jest jeszcze jeden aspekt. Przyszło mi to do głowy dziś w nocy. Christopher mógł zabić Rogera, żeby Avice odziedziczyła majątek. Gdyby się pobrali, pieniądze te stałyby się ich wspólną własnością.
- To jest możliwe, Ianie - przyznał Finbow. - Jednakże z punktu widzenia psychologicznego nie pasuje mi jakoś. Nie przypuszczam, żeby mężczyzna namiętnie zakochany potrafił zamordować dla pieniędzy, zwłaszcza gdy jest na najlepszej drodze do zrobienia kariery. Wszystkie jego obawy koncentrują się na kobiecie, której wcale nie jest pewny. Christopher chyba zdaje sobie sprawę, iż perspektywa zdobycia przez Avice większej sumy pieniędzy raczej przeważyłaby szalę na jego niekorzyść i odwlokła decyzję szybkiego zamążpójścia.
- Jaki więc jest twój ostateczny wniosek? - spytałem.
- Nie doszedłem do żadnego. Staram się uzyskać pełny obraz każdego z tych ludzi. Aby doprowadzić ten proces do końca, dzisiaj po południu muszę odbyć jeszcze jedną pogawędkę z Avice. Poczekaj tu na mnie. Nie zajmie to dużo czasu.
„Wyciągnąłem się na leżaku z zamkniętymi oczyma, łudząc się nadzieją, że z tej gmatwaniny skrystalizuje się jakaś sensowna myśl. Niestety. W wyobraźni przesuwały mi się tylko męczące, przykre wizje, utrwalone jeszcze słowami Finbowa. Widziałem Avice opłakującą śmierć Rogera („ona jest doskonałą aktorką” - powiedział Finbow) albo spoglądającą na mnie z kąta jadalni przy blasku świecy, a wreszcie opowiadającą z żalem o swoim marzeniu, by się zakochać. („Jest zbyt zmęczona, aby mogła przekonywająco kłamać” - tak zdaje mi się powiedział). Ale ból, jaki się samemu sobie zadaje, nie trwa zbyt długo. Po chwili więc snułem teorie obciążające Christophera. Miałem wrażenie, że Finbow go podejrzewa. Łatwiej mi było zresztą wyobrazić sobie jego pociągłą smagłą twarz pochyloną nad człowiekiem, którego zamordował, niż Avice spoglądającą zimno na ciemny otwór w piersi zabitego przez siebie mężczyzny. Starałem się uszeregować wszystkie fakty tak, aby się pokryły z hipotezą, że mordercą jest Christopher.
Po kwadransie z ogrodu wyszli Finbow i Avice. Twarz Finbowa rozjaśnił przyjemny uśmiech.
- Wyglądasz wypoczęty, Ianie - powiedział.
- Jestem wypoczęty - odparłem.
- To dobrze, bo właśnie mamy zamiar poprosić cię, żebyś nas zabrał na przejażdżkę żaglówką.
Westchnąłem, ale że jestem dumny ze swoich kwalifikacji żeglarskich, wyciągnęliśmy wkrótce łódź i popłynęliśmy wolno rzeką Thurne w kierunku Potter.
- Avice - odezwał się cicho Finbow. - Chcę z panią pomówić.
Blada twarz Avice stała się jeszcze bledsza, uśmiechnęła się jednak do niego.
- Z przyjemnością - odparła.
- Tematem tej rozmowy będzie coś, o czym najczęściej mężczyzna w średnim wieku rozmawia z kobietą.
Uśmiechnęła się blado.
- To znaczy o czym?
- O jej przeżyciach miłosnych. Gdy człowiek zbliża się do czterdziestki, zaczyna patrzeć z właściwej perspektywy na cudze sprawy sercowe. To mu pomaga zagubić się we własnych.
Wyprowadziłem łódź z niebezpiecznego zakrętu i powiedziałem do Avice:
- Miej się przed nim na baczności, moja droga. Nigdy nie miał serca. Wygłasza tylko tyrady pełne uogólnień, żeby sprawić na tobie wrażenie, że tak nie jest.
Avice zrobiła wysiłek, żeby się uśmiechnąć.
- Nie mam najmniejszej ochoty mówić o swoich przeżyciach miłosnych.
- Ale wczoraj wieczorem sama pani ten temat poruszyła.
- Wczoraj nie panowałam nad sobą - odparła zaciskając usta. - Każdy z nas czasami mówi różne głupstwa.
- Owszem. I to nam najczęściej wychodzi na dobre - odparował Finbow.
- W każdym razie nie ulega wątpliwości, że dostarczamy w ten sposób rozrywki naszym słuchaczom.
- Oczywiście, zawsze przyjemnie jest posłuchać cudzych zwierzeń - rzekł Finbow rozbawiony. - Zwierzenia zaś ładnej, młodej kobiety mają specjalny urok.
- Bardzo panu dziękuję. Mam nadzieję, że sprawiłam panu dosyć przyjemności moimi.
- Żeby mnie całkowicie uszczęśliwić, nie wystarczy kilku słów. Gdyby zechciała pani opowiedzieć mi jeszcze cośkolwiek, byłbym ogromnie wdzięczny. Powinna pani to doceniać, że jest pani w stanie sprawić mi przyjemność.
- Już to słyszałam - odparła kwaśno. - Zupełnie jak ci, co próbowali mnie uwieść: „To mi sprawi przyjemność, a panią nic nie kosztuje”. Panie Finbow, zdaje mi się, że pan ma przesadne pojęcie o swojej ważności.
Starałem się uchwycić wszystkie najsubtelniejsze podteksty tego dialogu. Zastanawiałem się w duchu, która Avice jest prawdziwa: zimna, młoda kobieta, która potrafi dać Finbowowi dobrą odprawę, czy krucha istota, pod powiekami której często czaiły się łzy.
Odpowiedź Finbowa przekonała mnie, że obie stanowią jedną i tę samą osobę.
- Droga panno Avice, zdaje mi się, że pani ma przesadzone pojęcie o swoim bezpieczeństwie.
Twarz Avice wydłużyła się nagle, nabierając dziwnie żałosnego wyrazu.
- Czy pan chce przez to powiedzieć, że policja... - wyjąkała.
- Chcę przez to powiedzieć, że jeśli pani nie porozmawia szczerze z dwoma nieszkodliwymi starszymi panami, jakimi obaj jesteśmy, to może pani zostać zmuszona do odpowiadania na pytania ludzi bez żadnej towarzyskiej ogłady, jaką bądź co bądź odznaczamy się z łanem.
Avice przez chwilę siedziała bez słowa. Widocznie jednak dojrzała do decyzji, spytała bowiem cicho:
- Czy pan musi wchodzić w moje przeżycia miłosne?
- Obawiam się, że tak - odparł Finbow. Zagryzła wargi. Nagle oświadczyła krótko:
- Nigdy się nie kochałam.
- Dla wielu mężczyzn było to niewątpliwie ogromne nieszczęście.
- Kilku mi się podobało. Jestem bardzo przywiązana do Christophera, może nawet czasami kocham go na swój sposób. Ale czy pan wie, dlaczego się z nim zaręczyłam? - spytała.
- Chciałbym to usłyszeć - rzekł Finbow.
- Żeby Roger przestał mnie prześladować - rzuciła ze złością. - Musiałam znaleźć kogoś, kto by mnie od niego uwolnił. Kto by nie pozwolił na to, żeby Roger kręcił się koło mnie po całych dniach, zapraszał co wieczór na kolację i wpadał do mnie pod byle pretekstem. To było nie do wytrzymania. Roger od lat chciał, żebym za niego wyszła, ale w tej roli bym go nie zniosła. Lubiłam go jak kolegę, ale to co innego. Teraz, po tej okropnej historii, robię sobie wyrzuty, że nie lubiłam go bardziej... - Usta jej ułożyły się w podkowę, oczy nabrały smutnego wyrazu. Patrzyłem na nią z niepokojem, w uszach miałem wczorajszą uwagę Finbowa: „Jest doskonałą aktorką”.
Pamiętałem o teorii Finbowa, że Avice nienawidziła Rogera, a teraz nagle opłakiwała tu przed nami jego śmierć. Pogrążony w ponurych rozmyślaniach omal nie wjechałem łodzią na brzeg. Odzyskałem kontrole w momencie, gdy Finbow mówił:
- Wyobrażam sobie, że to musi być straszne dla pani. Kiedy on się pani oświadczał?
- Mniej więcej raz na miesiąc przez całe ostatnie trzy lata - rzekła z melancholijnym uśmiechem. - Od czasu, gdy skończyłam dwadzieścia lat.
- Ale pani mu zdecydowanie odmawiała od samego początku? - Finbow uniósł brwi i uśmiechnął się. - Chyba tak, prawda? Zwłaszcza wiedząc, że i tak ponowi niebawem swoje oświadczyny.
- Panie Finbow - zaprotestowała żywo i niemal ze łzami - nigdy z nim nie flirtowałam. Mówię zupełnie uczciwie. Czterech mężczyzn prosiło mnie w życiu o rękę...
- Za mało - wtrącił Finbow.
Rzuciła mu karcące spojrzenie i ciągnęła dalej:
- Trzech z nich mogłabym poślubić. Jednym jest Christopher i przypuszczam, że w końcu wyjdę za niego. Nie przeczę, że z tymi trzema flirtowałam. Nie tak łatwo tego uniknąć, jak pan wie...
- Wierzę, że pokusa jest zbyt silna... - przyznał Finbow.
- Nigdy jednakże nie potrafiłabym wyjść za Rogera. Nigdy też z nim nie flirtowałam. Nigdy! - rzuciła prawie z wściekłością.
- To mi zupełnie wystarczy - rzekł Finbow. - Ianie, zawracaj już, bo się spóźnimy i pani Tufts będzie w nas ciskać talerzami.
Popłynęliśmy wolno z powrotem przy lekkim podmuchu wiatru, który słabł z każdą chwilą. Wiedziałem, że Finbow zdobył informację, o którą mu chodziło; zastanawiałem się nerwowo, do jakich doszedł wniosków. Avice zdawała się być zaskoczona, że przestał ją indagować. Miała na ustach niepewny uśmiech, jakby zbierała się na odwagę, żeby coś powiedzieć. Gdy ukazała się willa, spytała z westchnieniem:
- Panie Finbow, czy pan nie ma zamiaru zadać mi pytania w sprawie testamentu? Teraz, gdy Roger nie żyje, dziedziczę mnóstwo pieniędzy. Wie pan o tym, prawda?
- Nie uważam za konieczne, abyśmy wchodzili w szczegóły tej sprawy - oświadczył Finbow.
XIII. Ponura kolacja
Ostatnie zdanie Finbowa podniosło mnie na duchu. Schodząc na podwieczorek powiedziałem sobie z ulgą, że jedynym obciążającym Avice motywem mogła być sprawa dziedziczenia; skoro jednak Finbow nie interesował się zupełnie testamentem, to znaczy, że odrzucił wszelkie podejrzenia w stosunku do niej. W o wiele lepszym nastroju wziąłem filiżankę herbaty od pani Tufts i posunąłem się do tego, że próbowałem się uśmiechnąć patrząc w jej twarz bazyliszka.
Tymczasem reszta towarzystwa nie była bardziej pogodnie usposobiona niż w czasie obiadu. Pełen napięcia nastrój przejawiał się w bardzo charakterystyczny sposób. William pochłaniał metodycznie swoje porcje jedzenia prawie nie mówiąc, resztę czasu spędzał na czytaniu opowiadań detektywistycznych, czasami tylko rzucał jakieś ostre słowo. Avice siedziała na krześle apatycznie, jakby życie z niej uciekało. Wyraźnie starała się wyłączyć z otoczenia i rzadko się odzywała. Tonią była agresywna, śmiała się gardłowo z własnych dowcipów, nie ulegało jednak wątpliwości, że jest bliska stanu jakiejś dzikiej histerii. Christopher robił wysiłki, by spokojnie jeść podwieczorek, czoło jednak miał poorane zmarszczkami, a twarz dziwnie mizerną. Filip podtrzymywał dzielnie rozmowę z Tonią i Christopherem, ale od czasu do czasu i on popadał w przygnębienie; wbijał wtedy wzrok w Tonie z nieludzko smutnym wyrazem twarzy.
Atmosfera podwieczorku była znośna jedynie dzięki Finbowowi. Narzucona przez niego konwencja, że należy zachowywać się tak, jakby nie zaszło nic nadzwyczajnego, trzymała wszystkich w ryzach. Jednakże sam Finbow sprowokował w końcu wybuch. Zaparzył właśnie drugi imbryczek herbaty na swój sposób i łykając słomianego koloru płyn mruknął jak zawsze, używając niezmiennie tych samych słów: „Najlepsza herbata na świecie”.
Tonią nie wytrzymała.
- Finbow, jeżeli pan to jeszcze raz powtórzy, będę krzyczeć.
William poparł ją dorzucając ostro:
- Musi pan sobie zdawać sprawę, że maniactwo, i to absolutnie bezsensowne, głupie maniactwo - musi doprowadzić do wściekłości ludzi przebywających w pana towarzystwie, zwłaszcza w takich okolicznościach. Czyżby pan zupełnie nie miał wyobraźni? A może pan to robi celowo?
- Słuchaj, Williamie - zaprotestowałem - Finbow jest moim gościem. Nie mogę pozwolić...
- Tak, wiem, że Finbow jest twoim gościem - przerwał mi gwałtownie - chciałbym wiedzieć jednak, czym jest poza tym?
Spostrzegłem, że Filipowi rozszerzyły się źrenice, Tonią zaś wpiła się rękami w krzesło.
- Czym jest poza tym? - powtórzyła za Williamem.
- Po co on tu przyjechał? - mówił dalej William. - Każdy idiota zrozumiałby, że nie chcemy mieć wśród nas obcego człowieka, gdyśmy się znaleźli w najstraszliwszej sytuacji, jaka nas mogła spotkać. Po diabła tu przyjechał? Chyba... - zawahał się. - Chyba że ze względów zawodowych...
Finbow wybuchnął niewymuszonym na pozór śmiechem.
- Mój drogi Williamie, oto do czego się dochodzi, gdy się czyta za dużo kryminałów. Skłonny jest pan podejrzewać, że za maską każdej nie dość inteligentnej twarzy kryje się detektyw. Zapewniam pana, że jeżeli chodzi o mnie, to jestem tylko i wyłącznie tym, na co wyglądam. Lubię obserwować Aloysiusa Birrella. Któż by nie lubił? Zgodnie jednak z detektywistycznymi powieściami powinienem okazać się jednym z Wielkiej Piątki lub przynajmniej mordercą. Niestety nie mogę służyć żadną z alternatyw...
- Co pan tu robi? - rzucił nieubłaganie William. Finbow nie dał się speszyć.
- Przyjechałem tu jako przyjaciel lana, sądziłem bowiem, że mogę mu się na coś przydać. Ciągle jeszcze zdaje mi się, że potrafiłbym państwu oszczędzić różnych urzędowych komplikacji. Jeżeli pan chce dowiedzieć się bliższych danych o mojej osobie, to może je pan znaleźć w „Who is Who”. Figuruję tam głównie z tego powodu, że zdaniem wydawcy znakomicie wypełniam lukę między nazwiskiem Finberg a Finburg. Jeżeli jednak działam komuś na nerwy, to mogę się natychmiast wyprowadzić. Zatrzymam się na wsi.
- Niech pan nie będzie śmieszny - odezwał się Christopher. - Przez to napięcie nerwowe William stracił zdrowy rozsądek, którego mu na ogół nie brakuje. Nie ma mowy, żeby pan od nas odchodził.
- Oczywiście, że nie - powiedziała spokojnie Avice. - William musi pana przeprosić.
- Ciebie, rzecz prosta, stać na uprzejmość - zwrócił się do niej William z gorzkim uśmiechem. - Cokolwiek by się stało, ty będziesz zawsze w porządku.
- Ależ nie ma o czym mówić, zostanie pan z nami - zawołał Filip ożywiając się nagle. Wrócił mu humor, którego nie zdradzał przez cały podwieczorek.
- Zostanę, choćby dlatego, żeby zrobić na złość Williamowi - oznajmił z uśmiechem Finbow.
- Dobrze - rzekła Tonią. - Słuchajcie, zapomnijmy o tym. A co byście powiedzieli na to, gdyby tak nastawić patefon i potańczyć trochę?
Wszyscy się zgodzili; w tym momencie zgodziliby się na wszystko, co mogłoby w jakiś sposób odpędzić myśl o morderstwie. Finbow i ja obserwowaliśmy, jak William zajął się gorliwie patefonem, a potem słuchaliśmy smętnego fokstrota. Tonią i Filip tańczyli rozmarzeni, a Avice otoczona ramieniem Christophera potykając się dreptała w kółko.
Fokstrot brzmiał coraz bardziej żałośnie, podziwiałem więc Filipa i Tonie, którzy poruszali się, jakby mieli razem tylko dwie nogi. Avice złożyła głowę na ramieniu
Christophera. Miała ciemne obwódki wokół oczu. Gdy zacząłem ją uważnie obserwować, musiałem przyznać, że mimo wszystko nogi jej poruszały się w rytm i z wdziękiem.
Nagle zauważyłem stojącą w drzwiach panią Tufts. Była blada i miała zasznurowane usta. Czekała, aż skończy się taniec.
- Co za bezwstyd! - zawołała z oburzeniem.
- Niech pani nie gada głupstw! - odpowiedziała jej Tonią. Nic jednak nie zdołałoby w tej chwili zatrzymać potoku wymowy pani Tufts.
- Zdawało mi się, że nawet ludzie nie mający żadnego lęku przed Bogiem (w tym miejscu popatrzyła z wściekłością na mnie - Birrell musiał jej szepnąć, że jestem mordercą), przed Bogiem i jego boskimi prawami, powinni mieć tyle wstydu, żeby się nie oddawać rozpustnym i grzesznym tańcom, kiedy tam leży ten nieszczęsny człowiek sztywny i zimny!
Czekaliśmy jeden na drugiego z odpowiedzią. Finbow, który zwykle był tym odważnym i próbował pacyfikować panią Tufts, wyglądał w tej chwili przez okno ze swoim charakterystycznym uśmiechem na ustach. Wreszcie ciszę przerwał Christopher:
- Proszę pani, jeżeli pani powie jeszcze choć słówko, to będę zmuszony napisać do pana Williamsona - oznajmił surowo.
- Wyjaśnię panu Williamsonowi, że spełniałam tylko swoje obowiązki. Nikt inny prócz mnie nie zgodziłby się zostać pod jednym dachem z mordercą!
Nagle wtrącił się do rozmowy Filip ze swoją pełną humoru bezczelnością, której śladów nie można się było dopatrzyć przez cały dzień:
- Lepiej niech pani będzie grzeczna, pani Tufts.
- Co to znaczy? Co pan przez to chciał powiedzieć, młody człowieku?
- Lepiej niech pani będzie z nami grzeczna - powtórzył jakby od niechcenia - bo jak nie, to powiem panu Williamsonowi, że widziano panią w kompromitującej sytuacji z sierżantem Birrellem.
Pani Tufts wydala jakiś gniewny pomruk, po czym ku naszemu zdumieniu zaczerwieniła się lekko. Filip wybuchł śmiechem. Spiorunowała nas wzrokiem i parskając gniewnie wybiegła z pokoju.
- Jak umrę, to chyba sobie przypomnicie, że spełniłem w życiu jeden dobry uczynek - rzekł Filip.
Po wyjściu pani Tufts wszyscy zdobyli się odważnie na wysiłek wzajemnej tolerancji. William znowu zajął się patefonem, a Finbow i Tonią zaczęli tańczyć walca. Ponieważ Christopher wziął do ręki gazetę, zaprosiłem do tańca Avice. Wirowała lekko w moich ramionach. Jakaż to była ulga tańczyć tak w milczeniu, kołysząc się przy dźwiękach muzyki! Ostatnie dni były próbą nerwów, wymagającą bezustannego wysiłku, by śledzić uważnie każde słowo, każdą rozmowę, wszystko bowiem mogło się okazać kluczem do zagadki. Czując muśnięcie włosów Avice na twarzy pomyślałem nrm woli, jaką próbą musiały być te dni dla niej i dla pozostałych! Dobrze, że potrafiłem utopić wszystkie te myśli w rytmie walca.
Taniec i kilka piosenek wykonanych przez Tonie i Finbowa pomogły nam jakoś dotrwać względnie spokojnie do kolacji. Od czasu do czasu padło co prawda jakieś ostre słowo, daleko jednak było do histerii, jaka panowała do południa.
Oznaki nerwowego napięcia dały się jednak zauważyć przy kolacji. Narastały szybko i czuć było w powietrzu burzę. Lampy naftowe znowu kopciły i tym razem pani Tufts nie umiała sobie z nimi poradzić. Siedzieliśmy więc dokoła stołu w pokoju, którego okna wychodziły na rzekę, i jedliśmy przy nikłym blasku świec porozstawianych na półkach i na stolikach. W mroku wszyscy wyglądali niesamowicie. Na oknach poruszały się odbicia świec i twarzy, a dalej za oknami widać było ciemne niebo. W normalnych warunkach pokój ten działałby dość przygnębiająco, a tym bardziej teraz - przy naszych roztrzęsionych nerwach każde słowo urastało do oskarżenia, każde zdanie stawało się wyzwaniem do walki, każda twarz maską tajemniczego nieznajomego, przed którym czuło się lęk.
Rozmowa się nie kleiła. Przez cały prawie czas stała nad nami pani Tufts jak symboliczny akt oskarżenia. Gdy na koniec wyszła, Filip nagle wybuchnął:
- To mi już działa na nerwy. Siedzimy tu wszyscy razem i jeden drugiego posądza. Nie mogę tego znieść!
Tonią zaśmiała się.
- Niedługo dojdę do wniosku, że wspólnie popełniliśmy to przeklęte morderstwo.
Christopher przyznał się:
- Ja sam chciałbym, żebyśmy coś wreszcie zrobili. Filip odgarnął z oczu kosmyk włosów i zagadnął:
- Co, u diabła, możemy zrobić?
Avice odwróciła głowę od rozognionych twarzy przy stole i spoglądała przez okno na pogrążone w mroku nadrzeczne moczary. Była bardzo blada.
Do rozmowy wtrącił się William:
- Nic tu nie możemy zrobić. Bez wątpienia jednak Finbow trzyma wszystko pod kontrolą.
Tonią obdarzyła Finbowa badawczym spojrzeniem.
- Co pan myśli o tej całej sprawie? - spytała. Nastała chwila ciężkiego milczenia, po czym Finbow odparł wymijająco i z galanterią:
- Rzadko kiedy myślę. To zwyczaj, który się na ogół zarzuca po przekroczeniu pani wieku, moja droga.
- Co się z nami stanie? - zawołał Filip zrywając się gwałtownie z miejsca. Zrzucił przy tym świecę na podłogę. Kąt pokoju stał się od razu ciemny i jakby odległy. Czułem, że napięcie nerwowe zaczyna zdzierać z całego towarzystwa zasłonę, że strach wywalcza sobie drogę przez sieć ostrożności i zakłamania. Drgały płomyki świec. Nagle rozległ się ostry, nienaturalnie wysoki głos Filipa.
- Kto to zrobił?! O Boże, kto to zrobił? Nie możemy tu siedzieć i prawić sobie uprzejmości!
Christopher przechylił się przez stół i także tracąc panowanie nad sobą krzyknął:
- Ulżyłoby nam wszystkim, gdyby osoba, która to zrobiła, natychmiast się przyznała. Nie można tak dłużej wytrzymać. Nikomu to nie wyjdzie na dobre.
Tonią wrzasnęła prawie:
- Powiedz coś, Avice! Na litość boską, nie siedź tutaj z zasznurowanymi ustami, jakbyś była zbyt wielka, aby z nami rozmawiać. A może myślisz o Rogerze?
- Czego ode mnie chcesz? - warknęła Avice. Była sinoblada.
- No może myślisz o Rogerze? - powtórzyła Tonią z chrapliwym, urywanym śmiechem.
Christopher zerwał się od stołu i krzyknął:
- Kto to mówi? Ty z twoim procederem jak śmiesz ją oskarżać? Ty, która omotałaś Filipa tylko dla pieniędzy.
W pierwszej chwili Tonią skuliła się pod ciężarem tego oskarżenia, szybko jednak w jej oczach zapalił się ogień gniewu:
- Tobie też się przyda bogata żona! Żona, która odziedziczy pieniądze Rogera. I śmiesz jeszcze posądzać mnie, że omotałam Filipa...
- Oczywiście. Wyobrażam sobie zresztą, że masz praktykę w tego rodzaju sprawach.
Patrzył na nią spode łba, jego brązowa twarz nabrała ciemnoczerwonego koloru.
Filip odsunął krzesło i podszedł do Christophera.
- Co u diabła przez to rozumiesz! - krzyknął. - Jak śmiesz...
- Biedactwo - przerwał mu Christopher. - Widzę, że cię już mocno trzyma w garści.
- Zabiję cię! - wrzasnął Filip. - Ty, podły...
- Dość zabijania w tym towarzystwie. Puść go natychmiast - krzyknął William. Filip opanował się.
- Dość zabijania... - wyszeptał. - O Boże! Tonią wylała cały swój gniew na Williama:
- Wariacie! Nie sądzisz chyba, że to Filip jest mordercą? - wybuchła. - Usiłowała przygwoździć go słowami. - Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, kto zamordował, to ja ci powiem...
Finbow nie dał jej dokończyć. Mówił spokojnie, lecz bez zwykłej elokwencji:
- To na dziś wystarczy - oświadczył. - Jak tak dalej pójdzie, będziecie się tylko obrażać nawzajem. Przejdźmy do salonu i zacznijmy się zachowywać jak ludzie.
W saloniku zasiedliśmy do brydża. Głównie zresztą po to, aby uniknąć rozmowy. Avice obserwowała grę i prowadziła zapis. Filip i Tonią rozmawiali szeptem siedząc na kanapie. Wieczór wlókł się nieznośnie i wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy William oświadczył, że jest zmęczony i chce się położyć.
- Myślę, że nam wszystkim by się to przydało - powiedział Christopher. - Widocznie ta wilgoć w powietrzu ciągnąca od bagien tak mnie sennie usposabia.
- Od szkolnych czasów jeszcze nigdy nie poszłam spać o dziesiątej - mruknęła Tonią - ale chętnie dostosuję się do wszelkich nowych) okoliczności.
Poszliśmy z Finbowem do naszego pokoju. Zapalił papierosa i odezwał się zamyślony:
- Jeszcze jeden obfitujący w wydarzenia wieczór.
- Dlaczego im nie przeszkodziłeś przy kolacji? To nie był przyjemny kwadrans.
- Jak to? Przecież im przerwałem.
- Potem, kiedy już sobie nawymyślali - powiedziałem z wyrzutem.
- Chciałem usłyszeć, co o sobie myślą - przyznał się.
- Czy zdobyłeś przynajmniej coś interesującego? -
Podejrzewałem, że miał powody, dla których pozwolił na wybuch histerii.
- Nic, co by pasowało do jakiegoś logicznego schematu - odparł krótko. Podszedł do okna i wyjrzał. Stanąłem obok niego. Paliliśmy w milczeniu papierosy. Po pewnym czasie odezwał się tak cicho, że z trudem mogłem go usłyszeć:
- Ianie, nie podoba mi się to.
- Dlaczego? - spytałem, czując, że mi zamiera serce.
- Jestem skłonny podejrzewać, że jedna z dwóch niezwykle czarujących kobiet straci nieco na swym uroku - odparł zimno.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Coraz bardziej przychylam się do wniosku, że to Avice lub Tonią - oświadczył.
Pod wpływem tych chłodnych słów zrobiło mi się słabo. Finbow mówił dalej:
- Gdybym mógł wybierać, wolałbym, żeby to była Tonią. Dla czysto estetycznych względów. Avice jest najbardziej uroczym stworzeniem, jakie spotkałem. Niestety, muszę zawęzić swoje podejrzenia do nich dwóch.
- Dlaczego? - spytałem beznadziejnie.
- No cóż, Filip odpadł, William odpadł, a po naszej przejażdżce żaglówką możemy także wykluczyć Christophera. Pięć minus trzy równa się dwa.
- Co ona wtedy takiego powiedziała? - wolałem udawać, że nic nie rozumiem.
- Między innymi to, że postanowiła wyjść za niego, aby się uwolnić raz na zawsze od Rogera. Tak przynajmniej twierdzi, i to chyba prawda. Tego typu dziewczęta - piękne, młode, delikatne - nie potrafią kochać się w „byle kim” - wyjaśnił z uśmiechem. - Za to twojej Toni przychodzi to z łatwością.
- Ale przecież Avice nie mogła się zdecydować na małżeństwo tylko z powodu Rogera - próbowałem protestować.
- Obawiam się, że ludzie czasem zawierają małżeństwa ze znacznie głupszych powodów. Na podstawie zaś tego, cośmy się zdołali dowiedzieć o Rogerze, gotów byłbym na miejscu Avice jak najszybciej uciec przed nim na Malaje. Oczywiście cała sprawa nie przedstawia się tak znowu prosto. Avice lubi Christophera bardzo, jest on bowiem wybitnie przyjemnym młodym człowiekiem z otwartą drogą do kariery. Nie kocha nikogo innego, a ma ochotę wyjść za mąż. To są główne czynniki. Żaden stan psychiczny nie jest taki prosty, jak się wydaje, gdy go nam wyjaśnią. Biorąc pod uwagę te wszystkie sprzyjające dla Christophera okoliczności, możemy zrozumieć decyzję Avice. Roger przyspieszył tę decyzję naprzykrzając się i stając jej na drodze. Po prostu nieświadomie rozwiał jej wątpliwości. Powiedziała mu, że poślubi Christophera.
Przyjąłem to wyjaśnienie zupełnie przekonany.
- Oczywiście - ciągnął Finbow spędzając sobie komara z rękawa - nie mogła postawić sprawy w ten sposób. - Chce wierzyć, że uszczęśliwia Christophera najzupełniej bezinteresownie. Z pewnością nawet przed samą sobą nigdy by się nie przyznała do tego, że poza wszystkim ma po prostu ochotę na małżeństwo. W rezultacie wyjaśnia sprawę w ten sposób, że zrzuca całą winę na Rogera. To tylko detal, nie mający zresztą żadnego znaczenia, jeśli chodzi o morderstwo. Ważne jest jedno: Avice była bardziej skłonna do poślubienia Christophera, gdy Roger żył niż po jego śmierci.
- Nie bierzesz wcale pod uwagę, że Christopher mógł być zazdrosny o Rogera - rzuciłem.
- Sprawa przedstawia się zupełnie odwrotnie. Roger kochał się w Avice bez powodzenia. Christopher mógł więc sobie pozwolić na pewną wielkoduszność, jaką się okazuje nieszczęśliwemu rywalowi. Powiedziałem ci to już dzisiaj rano.
Przeszedłem się po pokoju i wróciłem z powrotem do okna.
- Chyba że przyjmiesz moją teorię o chęci zdobycia majątku przez poślubienie Avice...
- Nie, nie przyjmuję - rzekł Finbow.
- W takim razie Christopher nie miał żadnego motywu - zgodziłem się z ciężkim sercem.
- Możemy o nim zapomnieć - przytaknął Finbow. - Nie tylko nie miał powodów chcieć śmierci Rogera, ale miał wszelkie powody, aby go chcieć utrzymać przy życiu. Christopher marzy o Avice bardziej niż o czymkolwiek na świecie. Dopóki Roger żył, miał wszelkie szanse poślubienia jej. Gdy Roger umarł, szanse te bardzo zmalały.
- Tak - powiedziałem ponuro. - A co powiesz o A vice?
Na czole Finbowa ukazała się głęboka bruzda.
- Chciałbym cokolwiek wiedzieć - mruknął. - Powiem ci, jaka myśl przyszła mi w tej chwili do głowy. Znasz tę absurdalną teorię, że jeżeli się chce coś ukryć, należy to położyć na najbardziej widocznym miejscu. Pomyślałem więc, że Avice mogła wykorzystać fakt, iż ona jedna ma absolutnie jasny motyw. Komu by przyszło do głowy posądzać ją o taką odwagę, że mogłaby zabić posiadając tak oczywisty motyw. Po zamordowaniu Rogera - przede mną, przed sobą czy przed kimkolwiek udaje przerażoną, pełną obaw, że się ją posądzi o morderstwo dla pieniędzy. Znowu ten oczywisty motyw. Zbieramy się wokół niej, głaszczemy ją po rączce, a ona uchodzi cało i bezkarnie po dokonaniu najprostszego w świecie morderstwa.
- Słuchaj, przecież ty chyba nie możesz uwierzyć w coś podobnego?
Finbow zastanowił się chwilę, po czym rzekł:
- Przez cały czas zgrywa się trochę, myślę jednak, że jest szczerze przerażona. Gdyby miała odwagę zaplanować tak wspaniałe uderzenie, to wątpię, czy teraz byłaby tak wystraszona. Ale niczego nie jestem pewny. To jedna z najciekawszych kobiet, jakie spotkałem - oznajmił w zamyśleniu. - Jutro zbadam możliwości drugiej czarującej kobiety, Toni. Jeżeli nie przestaniemy rozprawiać do późna w noc, to rano będziemy do niczego. Chodźmy lepiej spać. Gdyśmy już byli w łóżkach, próżno starałem się znaleźć coś na obronę Avice. Na wpół śpiący Finbow rzucił jeszcze:
- Ciekawa rzecz, Ianie. Łatwo znaleźć wiarygodne powody, dla których piątka przyjaciół mogła chcieć zamordować Rogera, ale jeszcze łatwiej znaleźć powody, dla których Roger mógłby chcieć wymordować całą piątkę.
XIV. Przygody miłosne Rogera
Nazajutrz przy śniadaniu jadalnia nie wyglądała tak upiornie jak poprzedniego wieczoru. Tonią paradowała w zielonym szlafroku, który raczej odsłaniał, niż przykrywał egzotyczną pidżamę. Zgorszenie pani Tufts tym razem objawiło się czerwonymi plamami na szyi. Swój protest manifestowała również ciskając talerzami. Widać było, że nie przyszła jeszcze do siebie po wczorajszej złośliwości Filipa. Bawiliśmy się wszyscy tą jej pantomimą. Pokój zalewało jasne światło poranka. Po kryzysie ostatniej nocy, pełnej wzajemnych podejrzeń i nieporozumień, na nowo zapanowała wśród nas życzliwość.
Nawet ja, który zdawałem sobie sprawę, że Finbow eliminuje jednego podejrzanego po drugim, potrafiłem zapomnieć o większości swoich obaw. Był to dziwny i niewytłumaczalny rodzaj odprężenia; po prostu powiedziałem sobie, że przecież Finbow może się mylić, i w tej chwili to mi wystarczyło. Inni usiłowali pokazać, że wstydzą się kłótni przy kolacji, że jedynie histeria była powodem gorzkich uwag, jakie wtedy padły. Dziś chcieli wszystko naprawić i zachowywać się tak, jakby nigdy nic.
Nikt nie robił aluzji do wczorajszego okropnego kwadransa spędzonego przy blasku świec. Finbow opowiedział długą i dziwną historię, w jaki sposób wywiązał się kiedyś z powierzonego mu zadania przewiezienia przez całą Francję, od Lyonu do Touąuet, młodej pary Francuzów odbywających podróż poślubną w towarzystwie dwóch taktownych przyjaciół z prowincji. Zwłaszcza Tonią znajdowała, że kroki podejmowane dla zapewnienia wszelkich udogodnień „młodożeńcom” - takiego bowiem określenia stale używali taktowni przyjaciele - były ogromnie zabawne.
- Panie Finbow, czy nie zechciałby pan zawieźć gdzieś mnie i Filipa po naszym ślubie? - spytała. - Potrzebujemy kogoś takiego, kto by się nami zajął.
- Jestem skromnym człowiekiem, proszę pani - odparł z uśmiechem Finbow. - Obawiam się, że byłoby to zadanie ponad moje siły.
Christopher był również w bardzo pogodnym nastroju.
- Dziś po południu sprawię Aloysiusowi Birrellowi wielką przyjemność - oznajmił.
- Jaką?
- Meldując się na posterunku przy ulicy Vine - odparł ze śmiechem Christopher. - Jeżeli ktoś z was go zobaczy, powiedzcie mu, że zastosuję się do wszystkich jego instrukcji i że wcale nie zamierzam uciekać. Gdyby się bardzo denerwował, zapewnijcie go, że nieomieszkam wrócić ostatnim pociągiem.
- Powtórzę mu to - obiecał Finbow uprzejmie.
- Bardzo panu dziękuję - rzekł Christopher. - Ile razy go widzę, zawsze odczuwam nieodpartą chęć szturchnąć go w brzuch i zaryczeć „buuuu!”
- Sam się od tego powstrzymuję wielkim wysiłkiem woli - mruknął Finbow.
- Mam nadzieję, że twoje Ministerstwo nie będzie chciało na początek zmniejszyć ci poborów do połowy. Wszystkie stare ramole będą ci pewnie mówić o koniecznych oszczędnościach - rzekł William popijając herbatę.
- To by było fatalne - przyznał Christopher z uśmiechem. - Życzcie mi więc powodzenia. Żeby mi nie obcięto więcej niż dziesięć procent zarobków.
Wszyscy zawołali: „za pomyślność” i wychylili herbatę do dna. Avice stuknęła się filiżanką z Christopherem uśmiechając się do niego czule.
Christopher wyszedł zaraz po śniadaniu; reszta zabijała wolny czas czytając, pisząc listy lub wreszcie grając w wynalezionego przez Filipa „pokera idiotów”. Zasady tej gry były bardzo skomplikowane. Na początek trzeba było przejrzeć gazety i wyłowić jakieś brednie wygłoszone publicznie przez luminarzy myśli angielskiej. Wypisywało się je na małych tekturowych kwadracikach, używanych potem jako karty. Dalej gra toczyła się na podobieństwo pokera, z tym, że wartość karty zależna była od stopnia bezsensowności cytaty. Bohaterką dnia została Avice po zebraniu „foola” powiedzonek, które zawdzięczała trzem dyrektorom i dwóm biskupom. Dwie cytaty pamiętam do dziś. Jedna zaczerpnięta była z przemówienia wygłoszonego przez jakiegoś biskupa w obronie Anglii wiejskiej i brzmiała następująco: „Nigdy nie widziałem ludzi tańczących dokoła umajonego słupa na Piccadilly Circus”. Drugą złotą myśl wygłosił dyrektor szkoły: „Jestem pewien, że chłopak, który wybije się w drużynie futbolowej, wyrośnie na większego człowieka niż taki, co zdradza przedwczesne zainteresowanie do literatury. Gdyby więcej naszych polityków przeszło wyszkolenie na boiskach sportowych, Anglia nigdy by nie popadła w trudności finansowe, jakie dziś dają się nam we znaki”.
Pierwsze godziny poranne wyglądały tak, jakby je ktoś wyciął z naszych najlepszych wakacji sprzed lat. Była to jednak chwilowa cisza, przerwa w napięciu nerwowym. Spokój ten miał być niebawem zakłócony. Na długo przed obiadem Tonią siedziała z umalowanymi ustami zaciśniętymi tak, że tworzyły gniewną prostą kreskę.
Drobne przejawy irytacji czaiły się podstępnie przez całe popołudnie, które przyniosło zimną i wietrzną pogodę zmuszającą nas do dalszego przesiadywania w salonie. Zbyt długie przebywanie w swoim towarzystwie wpływało ujemnie na nasze humory. Krople deszczu biły o szyby; wiatr szumiał nieustannie w nadbrzeżnych trzcinach; szare chmurzyska przewalały się jedna po drugiej przez pustkowie nieba rozpiętego nad błotnistą okolicą.
Na rzece samotny jacht przedzierał się pod wiatr; dwóch młodych ludzi z twarzami ociekającymi deszczem prowadziło go wytrwale, ale zupełnie bez pojęcia. Lawirowali po rzece tuż przed willą, nie posuwając się ani o jard naprzód. Z przykrością obserwowałem ich manewry. Nagle doleciał mnie warkot; ocierając się niemal o jacht przemknęła motorówka Birrella. Gwałtownie skręciła w miejscu.
- Ten umie jeździć - powiedział z podziwem Finbow. - Zdaje się, że chce z nami porozmawiać.
Wpuściliśmy go przez werandę.
Pełen entuzjazmu zaczął z miejsca rozmowę, nie zwracając uwagi na wodę ściekającą strugami z płaszcza na dywan.
- Dzień dobry! - zawołał. - Chciałem państwu zadać jeszcze parę pytań odnośnie... e... biednej ofiary. Doszedłem do wniosku, że nie mogę zrobić pełnego schematu... (użył tego słowa z wielkim namaszczeniem) sprawy, dopóki nie będę miał pewnych informacji na temat jego życia z okresu poprzedzającego morderstwo. Chciałbym, żeby mi państwo opowiedzieli wszystko, co pamiętają o doktorze Millsie, od czasu, gdy go poznali. Oczywiście nie będę potrzebował pani, panno Gilmour, ponieważ pani właściwie nie znała doktora Millsa. Chyba zacznę od pana, panie Capel.
- Zanim pan przystąpi do badań, proponuję, żeby pan zdjął płaszcz - grzecznie zwrócił mu uwagę Finbow. - Policja nie może sobie pozwolić na to, żeby im się pan rozchorował, a pan jest całkiem przemoczony, sierżancie.
- Nawet nie zauważyłem - odparł Birrell z błyszczącymi z podniecenia oczyma. - Kiedy zaczynam coś robić w związku z tym dochodzeniem, zapominam o wszystkim.
- To z pana czyni takiego człowieka, jakim pan jest - rzekł Finbow. Birrell uśmiechem podziękował mu za uznanie. - Pozwoli pan jednak, sierżancie - ciągnął Finbow dalej - że my się zatroszczymy o pańskie zdrowie. - To mówiąc pomógł mu zdjąć płaszcz i podsunął fotel stojący pod oknem.
Zdawałem sobie sprawę, że Finbowowi zależy na utrzymaniu dobrych stosunków z Birrellem, ale ta przesadna uprzejmość wydała mi się nie na miejscu. Usiadłem obok Birrella i wściekły zacząłem odpowiadać na jego pytania. Powiedziałem mu, że po raz pierwszy spotkałem Rogera około dziesięciu lat temu, gdy zaczął pracować w szpitalu, że widywałem się z nim dość często przez te wszystkie lata, że dwa razy byłem jego gościem we Włoszech i że on także odwiedzał mnie w moim domku w Rossshire. Gdy Birrell zapytał, czy Roger był bogatym człowiekiem, odpowiedziałem:
- Miał dość znaczne prywatne dochody, poza doskonałą praktyką lekarską.
- Czy to prawda, że był on spadkobiercą swego wuja? Spodziewał się podobno, że po śmierci sir Arthura Millsa odziedziczy znaczną fortunę.
- Zdaje się, że tak było - odparłem lakonicznie, nie mając ochoty rozwodzić się na ten temat zbyt obszernie.
- Czy pan wie coś o planach małżeńskich doktora Millsa?
- Przypuszczam, że jak każdy mężczyzna w jego wieku musiał się nad tym czasem zastanawiać.
- Proszę o konkretną odpowiedź - upomniał mnie Birrell.
Pomyślałem sobie, że niebezpiecznie jest dawać wymijające odpowiedzi nawet Aloysiusowi Birrellowi.
- Słyszałem o jakiejś nieszczęśliwej miłości - dorzuciłem.
Birrell notował skrupulatnie wszystkie moje odpowiedzi w nowym notesie, który jak zdołałem zauważyć, miał na okładce napis: „Tło sprawy Millsa”. Z zagadkowym wyrazem twarzy odczytał to, co zanotował, i popatrzył na mnie nieufnie.
- Obawiam się, że mnie to wszystko daleko nie zaprowadzi - powiedział.
- Bardzo mi przykro.
- No cóż - zbył mnie lakonicznym machnięciem ręki - kiedy schemat będzie gotowy, może mi się to na coś przyda.
Wróciłem do Finbowa i Toni, którzy siedzieli razem w kącie salonu, podczas gdy pozostała trójka czekała na swoją kolejkę.
- Halo, Ianie - zawołał Finbow. - Przyszedłeś w sam czas, zaczynam właśnie wróżyć Toni z kart.
- Pierwszy raz o tym słyszę - powiedziała śmiejąc się Tonią. - To nonsens!
- Jestem przekonany, że będzie pani zachwycona - zapewnił ją z uśmiechem Finbow. - Niech pani będzie miłą, grzeczną dziewczyną i przyniesie mi jakieś karty;
Tonią znalazła dwie talie. Finbow zaczął je tasować z namysłem. Moja uwaga była podzielona: pod oknem Birrell przesłuchiwał właśnie Avice i chociaż byłem przekonany, że nic z niej nie wydobędzie, nie mogłem się oprzeć ciekawości. Z drugiej strony domyśliłem się, że Finbow wróżył Toni po to, aby poznać jej reakcje i odczucia. Pomysł typowy dla Finbowa. Byłem pewny, że wyciągnie z niej jakiś strzęp informacji potrzebny mu do zrozumienia jej stanu nerwowego. Nie byłem przekonany, czy potrafię się zorientować, o co mu chodzi, obserwowałem jednak z uwagą, jak rozłożył karty na dwa równoległe rzędy po pięć w każdym i oświadczył:
- Zanim pani ukończyła dwadzieścia lat, kochała się pani w ciemnym mężczyźnie.
- No, nie był on właściwie taki bardzo ciemny.
- Karty nie określają tego zbyt dokładnie - zgodził się Finbow.
(Dobiegł mnie głos Birrella: „Czy pani się często spotykała z doktorem Millsem w ciągu ostatnich trzech lat, panno Loring?” Avice cicho odparła: „Tak”).
- Widać tu jednak kilku innych młodych mężczyzn - ciągnął Finbow. - Karty nie określają dokładnej liczby, ale z pewnością było ich więcej niż dwóch.
Śmiech Toni zabrzmiał trochę nienaturalnie.
- Ten szatyn na końcu to chyba będzie Filip. Zarówno on, jak i ten ciemny mężczyzna kochali się w pani. Tak przynajmniej mówią karty.
(„...Mój kuzyn wydawał bardzo dużo przyjęć... - usłyszałem odpowiedź Avice).
- A jednak ktoś był przed Filipem - powtórzył z uporem Finbow, przyglądając się kartom, jakby rzeczywiście umiał z nich coś wyczytać.
- To pewno Borys - wyrwało się Toni. - Czy nigdy panu nie opowiadałam o Borysie? To był mężczyzna, którego spotkałam w Nicei. Kochał się we mnie, ale byłam zbyt pochłonięta lekcjami muzyki, aby się tym przejmować.
- Nie sądzę, żeby chodziło o Borysa - mruknął Finbow. - Obawiam się, że tego, o którym mówię, nie odesłała pani z kwitkiem.
(Birrell badał teraz Filipa: „Jak długo znał pan doktora Millsa?...”)
- Karty nie mówią panu prawdy - oświadczyła Tonią.
- Opowiedziały o pani sukcesach z Filipem i z tym drugim ciemnym - mruknął Finbow - dlaczegóż by więc nie miały mi powiedzieć o innych sprawach. Każdemu się zdarza przeżyć to i owo, nieprawdaż?
Tonią wstała z miejsca. Miała tak rozszerzone źrenice, że tęczówki tworzyły tylko wąskie obramowanie ciemnych środków.
- To głupia zabawa. Dziękuję panu, ale wolę, żeby mi pan coś opowiedział.
- Jeszcze pani nie przepowiedziałem przyszłości - rzekł Finbow z uśmiechem.
- Zostawmy przyszłość jej własnemu biegowi - odparła. Mocno umalowane wargi ułożyły się w grymas.
- Jak sobie pani życzy - zakończył. Wiedziałem, że już zdobył to, o co mu chodziło.
Birrell przez jakiś czas pisał coś starannie w swoim notesie, potem odbył prywatną pogawędkę z Finbowem i odszedł.
Po jego wyjściu odżyły na nowo wszystkie animozje. Znowu wysłuchiwałem przykrych uwag, których po kilku godzinach każdy się wstydził.
Przy podwieczorku zauważyłem, że Avice drżały ręce, gdy brała filiżankę herbaty. Miała zmizerowaną i umęczoną twarz. William siedział nadęty w kącie nie zwracając na nikogo uwagi i czytając książkę, pił od niechcenia herbatę. Filip robił nerwowe wysiłki, aby nawiązać rozmowę z Avice. Tonią nie chciała przyjąć filiżanki herbaty, odsuwając ją z taką pogardą, że dotknęła do żywego panią Tufts. Zamiast tego zażądała whisky z wodą sodową. Finbow zaparzył sobie własną herbatę według niezmiennego rytuału i uroczyście jak zwykle wyszeptał „Najlepsza herbata na świecie”.
Po podwieczorku, zmęczony tym wszystkim, włożyłem nieprzemakalny płaszcz i wyszedłem do ogrodu. Po godzinach spędzonych w zamkniętym pomieszczeniu przyjemnie było poczuć na twarzy krople deszczu. Wsłuchiwałem się w wycie wiatru.
Po chwili usłyszałem tuż za sobą głos Finbowa..- Przyjemny wieczór, prawda?
- W każdym razie tu jest przyjemniej niż wewnątrz - burknąłem. - Słuchaj, to wszystko jest okropne. Nie mogę patrzeć, jak ci młodzi ludzie starają się jakoś nad sobą panować i co chwila się załamują. Nie sądzisz, że to jest patetyczne?
- Moim zdaniem raczej interesujące - odparł spokojnie.
- O Boże, jesteś po prostu nieludzki! - wybuchnąłem. - Czy naprawdę sprawia ci przyjemność patrzeć, jak się oni skręcają i wiją przed tobą?
- Mój drogi, stary przyjacielu - rzekł podnosząc kołnierz płaszcza i uśmiechając się kątem ust. - Gdybym miał zbyt miękkie serce, nie nadawałbym się do swego zawodu. Staram się rozumieć ludzi, nie widzę jednak powodu, żeby się nad nimi zbytnio rozczulać.
Patrząc na jego surowy wyraz twarzy powiedziałem: - Chciałbyś uchodzić za znacznie gorszego, niż jesteś. Zaśmiał się, ale nic nie odpowiedział.
Silny podmuch wiatru położył sitowie na wodę i z wolna zamarł.
- Jeżeli się nie mylę, to pod pozorem wróżby próbowałeś ustalić, jaki był udział Toni w całej tej sprawie, prawda?
Finbow otworzył szeroko oczy udając zdziwionego.
- Doprawdy, Ianie, jesteś niezwykle bystry.
- Ale po co ta okrężna droga?
- Czasem łatwiej dotrzeć do prawdy, gdy się odrzuci metodę pytań, stosując po prostu stwierdzenia.
- Obawiałbym się, że ta metoda może się okazać zawodna.
- Powszechnie panujące poglądy na metody najpewniejszego dotarcia do prawdy, zwłaszcza w odniesieniu do spraw bardzo osobistych, są głupsze i bardziej naiwne, niż można by przypuścić - wyjaśnił z uśmiechem. - Nic więc dziwnego, że większość ludzi nigdy nie dochodzi prawdy w czyichś sprawach osobistych. Widzisz, Ianie, ty, podobnie jak wielu innych, w sposób absurdalny i jakiś przesądny przywiązujesz wagę do tego, co ci ktoś powie. Na przykład jeżeli cię ktoś zapewni, że sprawa przedstawia się tak a tak, jesteś z miejsca skłonny uwierzyć. Wiesz co prawda, że zdarzają się kłamcy, ale mimo wszystko myślisz sobie, że skoro ktoś ci to mówił, to chyba tak jest. Ja bym przyjął żelazną zasadę: jeżeli ktoś nas zapewnia, że sprawa wygląda tak a tak, nie zastanawiajmy się, czy to prawda, czy nie. Zadajmy sobie raczej pytanie: dlaczego ten ktoś twierdzi, że tak było? Gdy zrozumiesz motyw, to potrafisz ocenić wartość faktu.
Wszelkie informacje, jakich ci kiedykolwiek dostarczono, są mieszaniną faktów prawdziwych i faktów zmyślonych, pływających po powierzchni wielkiego morza pragnień, obaw i wspomnień. Aby dokonać selekcji i zorientować się w znaczeniu tych faktów, trzeba po prostu uciec się do bardziej wyrafinowanych metod niż te, które stosuje Aloysius Birrell. Na przykład Tonią zapewniła nas, że nigdy przedtem nie zetknęła się z Rogerem. Innym zaś razem powiedziała, że była w Nicei, i gwałtownie broniła się przed sugestią, że mogli się tam przypadkiem spotkać. Jedyną korzyścią płynącą stąd jest wniosek, że dla jakichś powodów nie chciałaby, abyśmy myśleli, że była w Nicei razem z Rogerem. Nie możemy na tej podstawie twierdzić, że z nim była ani że z nim nie była. Po prostu broni się przed tym, żebyśmy tak myśleli. Gdybym ją spytał wprost - jakby to zrobił Aloysius Birrell - „Czy pani spotkała Rogera w Nicei?”, odpowiedziałaby, że nie, i nie byłoby sposobu dojść prawdy. Należy się więc uciec do metody asocjacji. Gdybym mógł wypisać na kartce papieru sto słów na przykład:
SZKOŁA
ARTYSTA
KOLEJKA PODZIEMNA
NICEA
I tak dalej i kazać całemu towarzystwu naprzeciw każdego z tych pojęć podać bez namysłu, z czym się im to kojarzy, to gwarantuję ci bardzo zabawne rezultaty. Otóż moja metoda jest najbardziej uproszczonym sposobem wydobywania z ludzi pewnych skojarzeń w drodze rozmowy. Dlatego nie przejmuję się tym, jaki obrót przyjmie konwersacja. I tak potrafię z niej coś wyłowić. Dlatego rozmawiam z młodymi kobietami, gdy są zmęczone, i narażam się na święte oburzenie mojego rycerskiego przyjaciela. Znacznie łatwiej wydobyć jakieś asocjacje, gdy świadomość osoby indagowanej jest uśpiona. Dla tych samych powodów przepowiadam przyszłość: większość ludzi jest podświadomie przesądna i myśl, że a nuż wróżba się spełni, usypia ich czujność.
- Jakbyś wybrnął, gdyby twoje domysły na temat młodego człowieka w życiu Toni okazały się błędne? Zacząłeś od stwierdzenia, że podobał jej się „ciemny mężczyzna”, zanim skończyła dwadzieścia lat. Gdyby to się okazało nieprawdą, nie miałbyś pretekstu do dalszego wróżenia.
Finbow parsknął śmiechem.
- Obserwując jej temperament, trudno mi było wyobrazić sobie, że nie kochała się przed ukończeniem dwudziestu lat. Miałem pewne szanse trafienia twierdząc, że to brunet. Nawet poważne szanse; blondyni nie są tak kochliwi jak bruneci.
Przez chwilę byłem rozbawiony, wróciłem jednak do tego, co mnie interesowało:
- Do jakich jednak ostatecznych wniosków doszedłeś? - Na tę odpowiedź musisz poczekać kilka godzin. Wiatr znowu zawył ponuro. Zacząłem się niecierpliwić. - Czyżbyś już wiedział, kto zabił Rogera? - spytałem.
- Owszem, sądzę, że wiem, kto to zrobił - odparł bardzo poważnie.
- Kto?! - krzyknąłem płonąc z niepokoju.
- Na razie nie mogę ci tego powiedzieć. Gdybyś bowiem wiedział, twoje zachowanie mogłoby wpłynąć na powikłanie bardzo delikatnej sytuacji. Chyba mnie rozumiesz?
- A czy ty sobie nie zdajesz sprawy, że to zaczyna być dla mnie nie do zniesienia? - spytałem zdenerwowany.
- Mój drogi Ianie, staram się zapobiec sytuacji, która mogłaby być jeszcze trudniejsza do zniesienia - odparł z cieniem wyrzutu w głosie.
Po tej rozmowie godziny, które przyszły, były dla mnie najcięższe od chwili zamordowania Rogera. Musiałem siedzieć przy kolacji i patrzeć na tragicznie smutną twarz Avice oraz na niezwykłą urodę Toni z dręczącą świadomością, że jedna z nich popełniła ukartowaną na zimno zbrodnię. Finbow siedział między nimi żartując i gawędząc, jakby zabawiał parę młodych, ładnych dziewcząt, które zabrał na premierę modnej rewii. A przecież on jeden zdawał sobie sprawę, że któraś z tych czarujących dziewcząt zastrzeliła Rogera. Nigdy nie zazdrościłem mu tak jak w tej chwili jego łatwości w sposobie bycia, ani też nigdy nie buntowałem się bardziej przeciwko jego obojętności, która mu pozwalała bawić się tą tragiczną maskaradą.
Patrzyłem z udręką i niepokojem na tę trójkę, pragnąc, żeby w rezultacie Tonią okazała się tą, którą Finbow wskaże jako winną.
Po kolacji starałem się czytać, jednakże słowa rozpływały mi się przed oczyma układając się w zamglone nagłówki gazet, które moja wyobraźnia podsuwała mi uparcie: „Specjalista z Harley zastrzelony przez piękną kuzynkę”. Popatrzyłem na siedzącą niedbale w głębokim fotelu Avice i po raz setny uświadomiłem sobie, że nigdy nie mógłbym jej posądzić o żaden niecny czyn. Nagle uderzyła we mnie nowa fala nadziei. Przecież Finbow nie jest nieomylny, a William został wyeliminowany na podstawie zupełnie fantastycznych przesłanek, istniała więc ciągle jeszcze możliwość, że to on zabił. Przypomniałem sobie jeszcze raz od początku okoliczności świadczące przeciwko niemu. A Christopher? Jeżeli nawet nie możemy znaleźć motywu, to nie znaczy, że podejrzenia w stosunku do niego są bezpodstawne. A więc Tonią, William albo Christopher, w żadnym wypadku Avice - przekonywałem sam siebie. Po chwili niestety czułem ciężar wracających na nowo wątpliwości. Nie chciałbym przeżyć po raz drugi takiego wieczoru!
Wejście Christophera odwróciło moją uwagę od tych rozmyślań, za co byłem mu więcej niż wdzięczny. Przyjechał autem z Norwich i zjawił się tuż przed dziesiątą. Wszedł do salonu uśmiechnięty i zadowolony.
- Jak ci poszło? - spytał poważnie William.
- Doskonale - odparł, zapadając w fotel. - Zdaje się, że są ze mnie zadowoleni. Zatwierdzili moje stanowisko i pensję. Spodziewałem się tego, rzecz jasna, ale zawsze przyjemniej zobaczyć na papierze.
- Winszuję ci, mój drogi - zwróciła się do niego Avice z uśmiechem.
- Dziękuję, kochanie - odparł radośnie spoglądającej w oczy i całując ją.
- O co cię pytali? - zagadnął Filip rozdając wszystkim napełnione kieliszki, abyśmy wznieśli toast.
- Mnóstwo głupich pytań. Na przykład co myślę o przesądach rasowych? Czy podobają mi się Chińczycy? Jak chcę zorganizować badania i tak dalej - wyjaśnił Christopher i odetchnął z ulgą.
- Kiedy będziesz szczepiony? - spytał William.
- W przyszłym tygodniu - odparł Christopher. Podniósł swój kieliszek dziękując nam za toast na jego cześć. - Dość przyjemny człowiek ten lekarz - ciągnął dalej. - Nigdy dotychczas nie przechodziłem żadnych badań i nie miałem pojęcia, co będzie ze mną wyczyniał. W rezultacie orzekł, że daje mi kategorię A.
- Miło usłyszeć taką rzecz - powiedziałem. - A więc za Malaje!
Jedno po drugim opuściliśmy salon, rozumieliśmy bowiem doskonale, że Avice i Christopher chcą zostać sami i porozmawiać o planach na przyszłość. Żeby nie podkreślać naszego taktu zbyt ostentacyjnie, wynajdowaliśmy różne preteksty usprawiedliwiające nasze odejście.
Tonią i Filip wyszli do ogrodu, William do swego pokoju, a Finbow i ja wycofaliśmy się do małego korytarzyka przy drzwiach wyjściowych. Zastanawialiśmy się, czyby się trochę nie przejść, kiedy nagle doleciał nas głos pani Tufts.
- Aloysius! Słuchaj, Aloysius, ta ruda dziewka nawiewa ze swoim kawalerem. Wsiadają do motorówki. Przyjeżdżaj natychmiast, bo jak nie, to tyle ich będziesz widział. Musisz ich dogonić.
- Telefonuje do niego - szepnął Finbow. - To może być interesujące.
Wyszliśmy na zewnątrz, obejrzeliśmy dom dokoła i znaleźliśmy się w ogrodzie. Po paru minutach na rzece rozległ się głośny warkot i ciemna plama motorówki zatoczyła duże koło na wprost naszej willi, po czym dobiła do brzegu. Korpulentna postać wybiegła na spotkanie.
- Aloysius! - przemówiła postać głosem pani Tufts.
- Jestem, Elisabeth - dobiegło z łodzi.
- Odjechali w stronę Hickling - powiedziała z trudem łapiąc oddech.
- Zaraz ich znajdziemy - pocieszał ją Birrell. - Pojedziesz ze mną?
- Chętnie. - Dyszała z przejęcia. - Ta wiedźma i jej nicpoń chcą nam drapnąć sprzed nosa. Pewno będą próbowali uciekać przez morze.
- Dziękuję ci, Elisabeth. Nie uda im się.- W świetle padającym z okien willi widzieliśmy, jak niska, gruba postać pani Tufts wciskała się do łodzi. Birrell skręcił, zręcznie i pomknął w kierunku Dyke.
- Chodźmy, Ianie, musisz poprowadzić żaglówkę. Nie wolno nam tego przegapić - oświadczył stanowczym tonem Finbow.
Wsiedliśmy do łodzi w błyskawicznym tempie. Prułem przez Thurne pod mocny, zimny wiatr. Brzegi gubiły się w czerni nieba.
Żeglowaliśmy wolno, z trudem. Zanim dotarliśmy do Dyke, obawy i chorobliwe pomysły odnośnie Avice wywietrzały mi z głowy. Prowadzenie żaglówki po wąskiej rzece w ciemną noc stawiało nie byle jakie wymagania moim rękom i moim oczom. Gdyśmy zrobili zakręt i gdy żagiel złapał wiatr, poczułem nagle niesamowitą ulgę. Przecież to Tonią uciekała! To Tonie goniliśmy! A moja ciemnowłosa, smutna Avice została bezpieczna w domu.
Zluzowałem żagiel, gdyśmy złapali silny podmuch. Nagle doleciał nas znajomy warkot i tuż obok przemknęła motorówka. Zawróciła w miejscu i podjechała do nas. Chybotaliśmy się na rozkołysanej przez nią fali.
- Czy to pan, sierżancie Birrell? - spytał Finbow jakby nigdy nic.
- Goniłem pewną parę z waszego towarzystwa: pannę Gilmour i pana Wade. - W jego głosie zabrzmiał wstręt.
- Bezwstydnicy - podchwyciła pani Tufts, której nie było wcale widać z łodzi.
- Panie Finbow, czy pan wie, po co oni pojechali do Hickling? - spytał Birrell.
Finbow mruknął coś niewyraźnie.
- A więc pojechali tam, żeby się obściskiwać - oznajmił Birrell.
- Żeby się pomigdalić - dorzuciła tonem donosiciela pani Tufts.
- To obrzydliwe - krzyknął Birrell. - Co to za zachowanie! Stale się całują, ściskają, głaszczą się po włosach...
- Bezwstydni rozpustnicy! - wrzasnęła pani Tufts.
- Powiedziałem im to wprost - rzekł Birrell.
- Ja także - dodała głośno pani Tufts.
- Cóż to za wyzuci ze wstydu grzesznicy - nie mógł się nadziwić Birrell.
- Powiedziałam im, że gdyby byli moimi dziećmi... - zaczęła pani Tufts.
- Ależ gdyby byli pani dziećmi, nie mogliby się w sobie zakochać, nieprawdaż? - wtrącił Finbow.
Aloysius Birrell zmienił nagle temat.
- Czy to nie pan Capel jest tu z panem? - spytał podejrzliwie.
- Tak, i najzupełniej bezpieczny pod moją opieką - odparł siłą powstrzymując się od śmiechu Finbow.
- Jutro zamierzam poszukać na dnie rzeki rewolweru - oświadczył Birrell. - Teraz odwiozę panią Tufts do domu. Nie wyjdę z łodzi, dopóki nie wróci para tych nicponi.
- Co za szkoda, że nie wszyscy mają pańskie poczucie obowiązku - mruknął Finbow.
Ja tymczasem złapałem wiatr i popłynąłem w kierunku Dyke. Zatoka była tak ciemna, że dwukrotnie otarliśmy się o szuwary, przyczajone w czerni nocy. Raz po raz budziły się jakieś ptaki i wrzeszczały na znak protestu.
- Zupełnie jak pani Tufts - zauważył Finbow. Udało mi się jakoś znaleźć czysty pas wody, który nas zaprowadził do Whitlingsea. Łódź niosła się z wiatrem, a woda uderzała miękko o burty. Przecięliśmy Whitlingsea i dotarliśmy do pierwszych słupów znaczących kanał.
- Co teraz zrobimy? - spytałem Finbowa.
- Popłyniemy jeszcze kawałek. Jeżeli tamci dwoje oddają się rozkoszom miłości, to muszą być gdzieś blisko brzegu. Najlepiej będzie objechać po cichutku zatokę.
Było mi przyjemnie, że mogę skorygować Finbowa.
- Ponieważ są motorówką, musieliby wjechać w mieliznę, gdyby chcieli zatrzymać się nie na środku rzeki. Nawet na środku woda ma nie więcej niż kilka stóp głębokości. A więc muszą być na środku - oznajmiłem z tryumfem.
- Któregoś dnia muszę się wybrać na pieszą wycieczkę przez te rozlewiska. Tak sobie przejść przez nie - rzekł Finbow zupełnie nie zmieszany. - Ale po coś mnie pytał, skoro wiedziałeś, gdzie oni są?
Popłynąłem w stronę rozlewisk. Mieliśmy wrażenie, że posuwamy się w zupełnej ciszy i bezgranicznej ciemności. Nagle gdzieś znad wody doleciały jakieś głosy.
- Zdaje się, że to Tonią - szepnął Finbow. - Na tych jeziorach czasem słychać głosy na odległość paru mil. Musimy podjechać bliżej. Nie sądzę, żeby przez cały czas pochłonięci byli miłością.
- Czy nie myślisz, że mogli odegrać scenę miłosną specjalnie, aby odstraszyć Birrella i panią Tufts? - spytałem cicho.
- To zupełnie prawdopodobne - odparł Finbow. - Tonią jest sprytną dziewczyną. Ale załóżmy, że się oddają miłości, Ianie. Jesteśmy dość starzy, żeby się tym zbytnio nie zgorszyć. - Wydało mi się, że posłyszałem stłumiony śmiech. Z opuszczonym żaglem zbliżyłem się wolno do miejsca, skąd dobiegały głosy. Stopniowo zaczynały nabierać określonej formy i znaczenia. Słyszeliśmy teraz wyraźnie, jak mówiła Tonią:
- Kochanie, nie powiedziałam ci o tym. To nie była dla mnie sprawa, o której musiałabym pamiętać. W każdym razie do czasu, kiedy to się stało.
Czysty głos Filipa słychać było bardzo wyraźnie.
- Powinienem był wiedzieć o tym, zanim cię tu przywiozłem. Gdybym sobie zdawał sprawę, że znałaś Rogera...
Tonią przerwała mu swoim niskim głosem:
- Gdybym wiedziała, że Roger jest organizatorem wycieczki, tobym ci powiedziała. Tymczasem wspomniałeś po prostu o jakimś Rogerze. Znałam przecież setki różnych Rogerów. Gdy zobaczyłam, kto to taki, nie chciałam ci nic mówić, żebyś się nie martwił.
- Powinnaś była powiedzieć - upierał się Filip.
- Ale to nic ważnego - obstawała Tonią. - Nicea jest bardzo wesołym miastem i panował upał. A ja... po prostu musiałam mieć kogoś, z kim mogłabym sobie poflirtować. Nadarzył się Roger. To wszystko. Po paru miesiącach miałam go dość. Kochał się we mnie oczywiście, ale go porzuciłam.
Głos Filipa nabrał cieplejszego tonu.
- No, to nie ma o czym mówić. Tonią odpowiedziała:
- Jesteś kochany. Musiałam ci to wreszcie powiedzieć, bo mnie dręczyło. Na pewno ci przeklęci policjanci do-grzebią się do tego i będą mnie męczyć, dlaczego kłamałam, dlaczego twierdziłam, że nigdy przedtem nie spotkałam Rogera. Musiałam przyznać się tobie, zanim się zjawią i zaczną mnie piłować. Będą się starali dowieść, że skoro miałam romans z Rogerem i porzuciłam go, to znaczy, że to ja go zabiłam.
Powiedziała to nienaturalnie wysokim głosem z nutką histerii. Filip starał się ją pocieszyć.
- Ależ na pewno nie zrobią tego. Po pierwsze do niczego nie dojdą, a jeżeli nawet, to kto by się tym przejmował?
- Nie bądź głupi, Filip. Na pewno będą mnie podejrzewać. Wiem, że będą! - krzyknęła prawie z gniewem. - I wszyscy będą myśleli, że to ja. Przysięgam, że powiedziałam ci całą prawdę. Miałam romans z Rogerem dwa lata temu. Zostawiłam go i nie widziałam się z nim więcej.
Filip odezwał się łagodnym głosem.
- Nie chcę, żebyś przysięgała, Toniu najdroższa. Nie martw się więcej, znajdziemy jakieś wyjście. Stary Finbow nam pomoże. Zapomnijmy teraz o policjantach, o morderstwach i o różnych głupstwach.
Finbow szepnął bardzo cicho:
- Uważam, że cudzą rozmowę należy podsłuchiwać albo z bardzo bliska, albo wcale.
Droga powrotna upłynęła nam zupełnie spokojnie. Finbow siedział zamyślony z papierosem, który żarzył się czerwono w ciemnościach. Nie powiedział ani słowa, zanim zbliżyliśmy się do willi. Na koniec oznajmił spokojnie:
- Zaczynam wszystko rozumieć.
XV. Aloysius Birrell nurkuje
Minęła dziesiąta, gdyśmy nazajutrz rano po wyprawie do Hickling zeszli na śniadanie. Co prawda Finbow zdążył już wrócić z porannego spaceru. Spodziewałem się zastać całe towarzystwo przy stole, tymczasem był tylko William i pani Tufts. William skończył śniadanie i palił papierosa pogrążony w czytaniu jakiegoś długiego listu. Zdawało mi się, że przez te trzy dni przywykłem do pani Tufts, której humory wahały się między oburzeniem a skrajnym oburzeniem, w tej chwili jednakże zorientowałem się, że to wszystko było niczym w porównaniu z jej obecnym nastrojem.
- To są właśnie owoce grzechu - zasyczała półgłosem.
- Ach, tak... - powiedział Finbow. - Któż to zgrzeszył tym razem?
- Może pan sobie kpić, ale wie pan doskonale, o kim mówię. - Popatrzyła na mnie spod oka. - O tej rudej czarownicy i o jej młodym długowłosym nicponiu. Gdyby nie grzeszyli wczoraj w nocy, toby przyszli na śniadanie. Musiałam gonić za nimi z sierżantem Birrellem, zostawiając resztę towarzystwa w domu bez żadnego dozoru. Kto wie, co się mogło stać. Za moich czasów, jeżeli dziewczyna została sam na sam z mężczyzną, myślało się o niej jak najgorzej.
Finbow usiadł i rzekł, jakby mimochodem:
- Pani Tufts, sądzę, że przeceniano wasze możliwości.
Szykowała się do większej sceny, Finbow jednakże uprzedził potok jej wymowy ucinając krótko.
- To wystarczy.
- Powiem, co mam do powiedzenia... Finbow przerwał jej sucho:
- A właśnie, że nie. Nic nam dziś więcej pani nie powie. Nie mogę pozwolić, żeby pani obrażała pannę Gilmour.
Pani Tufts zacisnęła kurczowo palce na drewnianej poręczy i mobilizowała całą swoją energię do nowego ataku, Finbow jednak spacyfikował ją krótko:
- To na dziś wszystko.
Zabrał się do czytania listu, który otrzymał. Mruknął „ach tak...” i podał mi go. List był ze Scotland Yardu i brzmiał następująco:
Drogi Finbow!
Po Twojej wtorkowej wizycie u mnie zadepeszowałem natychmiast do naszego agenta w Nicei, który bawi tam w związku z całkiem inną sprawą. Kazałem mu zdobyć informacje o pobycie Millsa w Nicei. Wczoraj wieczorem otrzymałem od niego depeszą tej treści: „Mills, dobrze znany w miejscowych artystycznych kręgach. Stały bywalec Nicei od dziesiąciu lat, często bawiący tu w towarzystwie różnych kobiet. Według krążących o nim opinii - hojny, ale niewierny kochanek. Żył dwa miesiące z rudowłosą dziewczyną odpowiadającą rysopisowi panny Gilmour. Porzucił ją nagle. Została w Nicei, czekając na jego powrót. Nigdy nie wrócił. Popadła w długi i wyjechała”.
Wygląda na to, że ta panna Gilmour jest młodą, interesującą kobietą. Zajmę się chyba tą całą sprawą osobiście, jeżeli miejscowa policja nie zakończy jej dostatecznie szybko.
Jeżeli chodzi o testament, historia jest bardzo zwykła. Majątek wuja Millsa wart jest około dziewięćdziesięciu tysięcy funtów i cały, z wyjątkiem pięciu tysięcy, zapisany został doktorowi Millsowi. W wypadku jego śmierci wszystko dziedziczy panna Avice Loring. Przy okazji zbadaliśmy, jak się przedstawia jej sytuacja materialna. Otóż ma na utrzymanie około dwustu pięćdziesięciu funtów rocznie, mimo to jednak korzysta z najdroższych sklepów i obraca się w sferach ludzi, których przeciętny dochód wynosi dziesięć razy więcej, co z pewnością nie jest dla Ciebie tajemnicą.
W każdym razie to jest wszystko, o czym Cię mogę poinformować. Jak to wykorzystasz? Czy tak jak dawniej bawi Cię rozwiązywanie problemów dla własnej przyjemności? A może nie powinienem Ci zadawać podobnych pytań? Jeżeli jednak zajmujesz się zupełnie bezinteresownie tym naprawdę bardzo powikłanym przypadkiem, cieszyłbym się, gdybyś mi powiedział, co o tym wszystkim myślisz, jeżeli oczywiście zdecydują się do Was zawitać. Wyobrażam sobie, że potrafisz mi zaoszczędzić dwutygodniowej ciężkiej pracy.
Oddany Ci
Herbert
Wiedziałem, że Herbert to przyjaciel Finbowa, detektyw inspektor Allen, byłem jednak zdumiony zupełnie nieformalnym potraktowaniem przez niego sprawy. Później dowiedziałem się, że byli bliskimi przyjaciółmi od lat i kilkakrotnie współpracowali w sprawach kryminalnych, w których intuicja Finbowa była z pożytkiem wykorzystywana. Sam Finbow powiedział kiedyś:
„Nie interesuję się zupełnie takimi sprawami, które zdolni młodzi ludzie Allena mogą poprowadzić sami, i to lepiej ode mnie. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent morderstw jest tego właśnie rodzaju. Ale ten jeden procent jest trochę bardziej skomplikowany. W tych właśnie skomplikowanych wypadkach Allen z moją pomocą potrafi dojść prawdy sto razy szybciej niż z pomocą swoich satelitów”.
Muszę przyznać, że gdy czytałem list, stosunki Finbowa z Allenem mało mnie obchodziły w porównaniu z samą wiadomością. A więc Tonią wczoraj w nocy w Hickling powiedziała Filipowi nieprawdę! Historia jej i Rogera wyglądała zupełnie inaczej, niż ona ją przedstawiła! Niestety list zawierał również niepokojącą informację o Avice. Starałem się wmówić sobie, że to mało ważne i że list rzuca przede wszystkim złe światło na Tonie. Mimo wszystko jednak obawiałem się, że jestem zbyt stronniczy, abym mógł mieć jasny pogląd na sprawę.
Oddałem list Finbowowi, który zajadał najspokojniej smażone jajka, jakby ten list zawierał najświeższe plotki z parafii jego cioci, starej panny. A przecież wiadomości w nim zawarte albo potwierdzały jego domysły, albo je kompletnie obalały. Miałem do niego tyle zaufania, że przypuszczałem raczej, iż list spełnił jego oczekiwania i utwierdził go w słuszności jego hipotez. Byłem pewny, że w tej chwili zna już całą prawdę. Nienawidziłem go prawie za to, że siedział tu żując bekon, kiedy dwa jego słowa potrafiłyby uwolnić mnie od dręczącego niepokoju. Wystarczyłoby powiedzieć po prostu „nie Avice”. Zamiast tego patrzył właśnie z łobuzerskim uśmiechem na Tonie, która przyszła na śniadanie.
- Klimat rozlewisk działa bardzo nasennie, nieprawdaż? - spytał.
- Tak, wujaszku Finbow.
- Żałuję, że nie mogłem usłyszeć wczoraj w nocy waszej rozmowy z sierżantem Birrellem - powiedział z namysłem. - Jestem przekonany, że uzupełniłoby to moją edukację w dziedzinie operowania obelżywymi epitetami.
Pani Tufts parsknęła gniewnie i wyszła z pokoju. Tonią roześmiała się wesoło.
- Biedak o mało nie umarł, kiedy zobaczył, że pocałowałam Filipa w szyję.
W tej chwili weszła Avice i słysząc ostatnie słowa Toni powiedziała cicho: - Potrafię go zrozumieć.
Tonią błysnęła oczyma. Z każdym dniem pogłębiał się między nimi antagonizm.
- Co chciałaś przez to powiedzieć? - spytała Tonią. - Zdaje się, że ty wolisz kochać się w ukryciu.
Avice przełknęła łyk herbaty i odparła spokojnie:
- Owszem tak. Obserwowanie zakochanych napawa każdego niesmakiem. Gdy się patrzy na to z boku, człowiek dochodzi do wniosku, że miłość to najgłupsza rzecz na świecie.
- Uważasz, że nie powinnam całować Filipa, gdy ktośkolwiek jest w pobliżu! - rzuciła Tonią.
- Trzeba powiedzieć, że to raczej męczące patrzeć, jak go bez przerwy napastujesz.
Obie były wściekłe. Avice zachowywała się z chłodną wzgardą i spokojem, moim zdaniem tylko pozornym. Tonią siedziała z płonącymi oczyma, a jej czerwone wargi wykrzywił grymas gniewu. Były to oznaki antagonizmu, o którego istnieniu wszyscy wiedzieli. Złośliwa uwaga Avice dolała tylko oliwy do rozpalonego od dawna ognia.
- Ach, ty diablico - zasyczała Tonią - wyglądasz na taką delikatną i kruchą istotę, a w rzeczywistości wiemy, do czego jesteś zdolna.
Avice zaczynała tracić panowanie nad sobą. W tej chwili jednak wkroczył Finbow, który przez cały czas nie spuszczał z niej oka.
- Panno Toniu, idzie pani w ślady pani Tufts. Niebawem dorówna jej pani w doborze mocnych słów.
Weszli Christopher i Filip. W jakiś niepojęty sposób Tonią i Avice zaczęły się nagle zachowywać w stosunku do siebie z pewną rezerwą, lecz grzecznie.
W parę godzin później na wprost willi zatrzymała się duża motorówka. Wyskoczył z niej Aloysius Birrell. Szedł przez ogród, a na jego okrągłej, rumianej twarzy malowało się podniecenie.
- Panie Finbow! Panie Finbow! - zawołał. Finbow pisał właśnie listy, wyszedł jednak na jego spotkanie z uśmiechem.
- Zaraz będę nurkował w poszukiwaniu rewolweru - oznajmił Birrell. - Czy chce mi pan towarzyszyć?
- Ależ oczywiście - odparł Finbow.
Przez kilka minut byli pogrążeni w rozmowie. Siedząc na werandzie wróciłem do czytania mojego Maurois’a, zerkałem jednak na nich od czasu do czasu. Wydawało mi się, że Finbow podsuwał jakieś sugestie, które Birrell niechętnie przyjmował. Na koniec Finbow powiedział mu coś na ucho, po czym na twarzy Birrella rozlał się wyraz rozanielenia.
- Zgoda - powiedział radośnie i wrócił szybko do łodzi.
Finbow podszedł do mnie.
- Chodź, ubawisz się, nasz pan Birrell pokaże sztukę nurkowania w poszukiwaniu rewolweru. Uzyskałem jego zgodę, żebyś się zabrał z nami.
- Czy to właśnie o to tak się z nim spierałeś? - spytałem odkładając książkę.
- Tak - przyznał z uśmiechem Finbow. - Na początku trochę się sprzeciwiał.
- W jaki sposób udało ci się go przekonać?
- O, bardzo prosto. Powiedziałem mu, że najprawdopodobniej załamiesz się na miejscu zbrodni i przyznasz się do winy. Zwłaszcza gdy zobaczysz rewolwer.
Co prawda nie wiem sam, jak widok Birrella w stroju nurka mógłby na ciebie podziałać w sposób dramatyczny.
Roześmiałem się, w obecnym bowiem stadium dochodzenia Finbowa podejrzenia Birrella w stosunku do mnie stały się po prostu zabawnym żartem. Byłem zadowolony, że odetchnę od ciężkich myśli.
Motorówka oddaliła się szybko od Potter, zostawiając za sobą fale, które bezlitośnie ciskały zakotwiczone jachty w górę i w dół.
- Nie znoszę robić czegoś wbrew swoim zasadom i przekonaniu - odezwał się Finbow. - Nie mógłbym uznać motorówki za odpowiedni środek lokomocji dla człowieka posiadającego pewien smak. Jest szybsza i wygodniejsza niż jacht; tak samo zresztą znacznie szybciej porusza się człowiek jeżdżąc na rowerze niż spacerując. A jednak nikt nie jeździ na rowerze po salonie. Dlaczego w takim razie używa się motorówek na małych rzekach?
Mruknąłem coś i patrzyłem bez zainteresowania na osobników znajdujących się w łodzi: kilku policjantów w cywilu, parę nie określonych bliżej oficjalnych osobistości, których nazwisk i funkcji nigdy nie ustaliłem, i dwóch marynarzy sprowadzonych przez Birrella do obsługi pompy i lin aparatu do nurkowania.
Gdzie i kiedy Birrell opanował technikę nurkowania, nie potrafię sobie wyobrazić, w każdym razie poddał się całej procedurze z takim samym entuzjazmem, z jakim prowadził śledztwo.
Minęliśmy Horning. Birrell kazał zatrzymać łódź dokładnie w tym miejscu, gdzieśmy trzy dni temu zakotwiczyli nasz jacht.
- Zaczniemy stąd - powiedział przygotowując się do włożenia kostiumu nurka. Z wrodzoną wstydliwością zszedł do kabiny, aby zrzucić ubranie. Po chwili ukazał się w długich wełnianych kalesonach i flanelowym podkoszulku.
Jeden z marynarzy zwrócił mu uwagę:
- Nie jest pan dość ciepło ubrany. Na dnie będzie zimno.
- Tak - odparł Birrell - wiem o tym. Ale to jest moja zimowa bielizna. Wkładam to na siebie już we wrześniu, aby być przygotowanym na chłody.
Finbow pochylił się nade mną i szepnął mi do ucha:
- Znasz to przysłowie: „Już we wrześniu, bracie, wkładaj ciepłe gacie!” - Głośno zaś dodał. - A jednak wczoraj, sierżancie, przyszedł pan do willi przemoknięty do nitki, nie myśląc wcale o swoim zdrowiu.
- To tylko wtedy, kiedy jestem na tropie przestępcy - wyjaśnił Birrell. - W innych warunkach zawsze staram się dbać o siebie. Dzisiaj włożę o wiele więcej niż zazwyczaj, chcę bowiem, żeby mi było ciepło pod wodą. - Zaczął wciągać jedną parę kalesonów po drugiej i jedną flanelową koszulę po drugiej. Puchł w oczach. Po raz pierwszy w życiu widziałem człowieka wkładającego na siebie kostium nurka. Nie zdawałem sobie sprawy, że kwestia odpowiedniego ubrania jest normalnym krokiem przygotowawczym. Pomyślałem, że pomysł włożenia pięciu par kalesonów jest wyłącznie dziwactwem Birrella. Dwaj marynarze pomogli mu Wejść w kostium. Jeszcze parę drobnych zabiegów i stanął przed nami najprawdziwszy w świecie nurek.
Obejrzeliśmy go uroczyście. Było coś Wellsowskiego w tej podobnej do mechanicznego robota postaci z wyglądającą przez grube szklane okienko twarzą Birrella. Jeden z marynarzy krzyknął:
- Czy jest pan gotów do startu?
Z wyrazu twarzy widać było, że nie zrozumiał pytania. Po prostu nic nie słyszał.
- Czy jest pan gotów do startu?! - wrzasnął marynarz.
Birrell miał głupi wyraz twarzy. Widocznie jakiś głos do niego dotarł, nie potrafił jednakże odgadnąć znaczenia tego dźwięku. Zachowywał się jak kompletnie głuchy człowiek.
Obydwaj marynarze krzyknęli chórem:
- Czy może pan zaczynać?
Z ruchu ust widać było, że o coś pyta. Widocznie dalej nic do niego nie dochodziło. Wtedy marynarze pokazali na migi wodę. Birrell zrobił potakujący ruch głową i zaczął iść niezgrabnie w stronę burty.
Jeden z urzędników o nieokreślonym wyglądzie szaraka wyjaśnił nam, że Birrell będzie szedł po dnie rzeki aż do zakrętu.
- Na szczęście koryto rzeki biegnie tu twardym gruntem. Na innych odcinkach jest okropne błoto.
- To bardzo ładnie ze strony mordercy, że pomyślał o tym wybierając miejsce zbrodni - rzekł Finbow.
Nareszcie Birrell znalazł się za burtą i zaczął się powoli spuszczać na dno rzeki. Pompa gwizdała monotonnie. Obserwowaliśmy, jak szedł pod wodą, widać było błysk mocnego reflektora, którym sobie oświetlał drogę.
Motorówka szła za nim w odległości paru jardów, zatrzymując się od czasu do czasu. Światło reflektorów krok po kroku posuwało się naprzód.
Finbow był rozbawiony.
- Muszę Aloysiusowi Birrellowi postawić kieliszek - powiedział do mnie. - Dziś w nocy żartowałem, że chciałbym przejść spacerkiem rozlewiska rzeczne, nigdy jednak nie przypuszczałem, że zobaczę kogoś, kto tego potrafi dokonać.
Nie miałem takiej skłonności do śmiechu jak Finbow, zwłaszcza że były to poważne poszukiwania.
Posuwaliśmy się jard po jardzie naprzód. Urzędowe figury o nieokreślonym wyglądzie szeptały coś między sobą. Policjanci byli nieporuszeni. Finbow palił z upodobaniem papierosa. Patrzyłem na czarny i nieruchomy cień szuwarów rzecznych. Cułem, że drżę.
Mijały minuty i podniecenie opuszczało mnie stopniowo. To powolne posuwanie się naprzód zaczęło mi się wydawać głupią stratą czasu. Myślałem, że się nigdy nie skończy. Przestałem w tym wszystkim widzieć jakikolwiek sens, nie wierzyłem, żeby to mogło dać jakieś rezultaty. Patrzyłem bezmyślnie w wodę. W ten sposób ujechaliśmy około pół mili.
Nagle Birrell zamachał trzykrotnie latarką. Na widok tego sygnału poczułem serce w gardle. Wyciągnięto go na powierzchnię. W jednej ręce trzymał rewolwer, do którego przymocowany był jakiś inny przedmiot, ze swego miejsca nie mogłem jednak poznać, co to było.
- Ach tak - powiedział z zainteresowaniem Finbow. Policjant krzyknął:
- Brawo, Birrell! - Urzędowe figury wydały niezrozumiały pomruk. Marynarze splunęli z uznaniem.
Jeden z urzędników położył niezdarnie rewolwer na pokładzie, a marynarze zaczęli zdejmować z Birrella kostium. Podeszliśmy z Finbowem parę kroków bliżej, żeby się przyjrzeć znalezionym przez sierżanta przedmiotom. Gdy stanąłem dostatecznie blisko, mimo woli przetarłem oczy. Wydawało mi się, że patrzę na coś nierzeczywistego. Zupełnie jakbym się stał świadkiem czarnoksięskiej sztuczki, w którą kazano mi uwierzyć. Oto bowiem na deskach pokładu rozłożone i wyciągnięte w jedną linię spoczywały: mały rewolwer, brudny, wypłowiały proporczyk i duża brązowa książka.
- To jest ten dziennik podróży - powiedziałem do Finbowa. - Ukląkłem, aby zbadać, jak były ze sobą połączone te trzy przedmioty. Okazało się, że bardzo prosto. Powiązane były sznurem od proporczyka w sposób przedstawiony na poniższym rysunku:
W gruncie rzeczy proporczyk służył wyłącznie do przywiązania rewolweru do książki. Kawał sznura spełniłby to samo zadanie. W obliczu tego groteskowego pomysłu czułem się beznadziejnie: oczekiwałem, że mógł się znaleźć sam rewolwer, ale ta śmieszna kolekcja wprowadziła mnie w zdumienie i osłupienie.
- Co to może znaczyć? - spytałem Finbowa, który stał obok mnie z uśmiechem na ustach.
- To znaczy, że ktoś miał poczucie humoru. Wkrótce potem Birrell, paradując na pokładzie łodzi w swoich kalesonach i flanelowym podkoszulku, z zainteresowaniem oglądał rewolwer.
- A 22. Zgadza się z kulą, którą znaleziono w sercu doktora Millsa - powiedział.
- To chyba nic dziwnego - zauważył Finbow.
- Sznurek został przymocowany do rękojeści zwykłym węzłem - ciągnął z niezadowoleniem Birrell. - Do drugiego końca sznura przywiązana jest księga.
- Która rzecz jasna jest dziennikiem podróży. Poznaję ją - wtrąciłem.
- A więc mamy zaginiony dziennik i proporczyk - rzekł Birrell, patrząc na mnie spod oka. Odwiązał książkę i otworzył ją.
- Tak - powiedział. - Nie ulega wątpliwości, że to dziennik podróży, woda jednak zrobiła już swoje. Niewiele da się odczytać. - Popatrzył z niezadowoleniem na rewolwer i książkę. Na zasępionej twarzy odmalowało się rozczarowanie.
- Woda na pewno zmyła również wszystkie ślady palców - mruknął.
Nagle rozchmurzył się. Pochylony nad księgą zachichotał. Wyprostował się i obrzucił nas tryumfalnym spojrzeniem. Odczekał chwilę z godnością, po czym powiedział jedno jedyne słowo:
- Samobójstwo.
XVI. Aloysius Birrell pisze raport
Na pokładzie łodzi powstało zamieszanie. Jeden z urzędników powtórzył:
- Samobójstwo.
- Naturalnie! - oświadczył dumny z siebie Birrell, rozglądając się dokoła.
- Czy nie mógłby nam pan udzielić pewnych wyjaśnień, sierżancie? - spytał Finbow. - Nie wszyscy są obdarzeni tak błyskotliwą inteligencją jak pan i to, co dla pana jest zupełnie proste, dla nas pozostaje niezrozumiałą zagadką.
- Zgoda - rzekł Aloysius Birrell. - Poświęcę wam kilka minut, bo jak się domyślacie, nie mam zbyt wiele czasu. Muszę się natychmiast skomunikować ze Scotland Yardem. Trzeba będzie sprostować pewne mylne koncepcje.
W dalszym ciągu stał wśród nas tylko w wełnianych kalesonach i podkoszulku. U jego stóp leżał rewolwer. Otoczyliśmy go półkolem. Promieniał z zadowolenia. Był to wielki moment w jego życiu.
- Jakiż mógłby być inny powód, aby przywiązywać książkę do rewolweru!? - spytał uroczyście. - Gdyby morderca chciał się go po prostu pozbyć, to starczyłoby wyrzucić go za burtę.
Jeden z urzędników mruknął:
- Święta racja, Aloysiusie! Birrell ciągnął dalej:
- Po co zadawać - sobie trud przywiązywania księgi do rewolweru przy pomocy linki od proporczyka? Dość było cisnąć broń za burtę. Ale gdy popełnia się samobójstwo, to nie możesz odrzucić rewolweru, a więc zanim dokonasz tego aktu, przywiązujesz rewolwer do jakiegoś ciężkiego przedmiotu, przewieszonego przez burtę łodzi. Po dokonaniu samobójczego czynu twoja ręka wypuszcza rewolwer, który wpada do wody, pociągnięty przez ciężki przedmiot. W tym wypadku za ciężki przedmiot posłużył dziennik.
- Ale co komu na tym zależało? - spytał urzędnik. - Jak już ktoś popełnia samobójstwo, to chyba wszystko mu jedno, co się stanie z rewolwerem.
Birrell zawiesił dramatycznie głos, po chwili zaś wyjaśnił:
- Tu chodziło o to, żeby samobójstwo wyglądało na morderstwo.
Wydaliśmy okrzyk zdumienia.
- Tak, to niezwykłe, tym niemniej prawdziwe - oświadczył Birrell. - Dla jakiegoś powodu Mills (zauważyłem, że z chwilą, kiedy sprawa okazała się samobójstwem, Birrell opuścił tytuł doktora przy nazwisku ofiary) postanowił skończyć ze sobą. Powód samobójstwa zresztą ustalimy z łatwością. Podejrzewam, że wiązało się to z pewnymi niepowodzeniami matrymonialnymi. - Zerknąłem na Finbowa i zauważyłem, że się uśmiecha. - Wczoraj podczas skrupulatnego przesłuchania wszystkich uczestników wyprawy jachtem stwierdziłem, że Mills miał niedawno pewne kłopoty natury matrymonialnej. - Delektował się wyraźnie tym zwrotem powtarzając go z lubością. Nagle oświadczył uroczyście: - Człowiek jest zdolny do różnych rzeczy pod wpływem nieszczęśliwej miłości.
Nastała chwila milczenia. Birrell podjął:
- Ale historia na tym się nie kończy. Mills nie tylko chciał odebrać sobie życie, chciał jednocześnie swoją śmiercią kogoś wkopać. To był szatański pomysł. Człowiek umiera nieprzygotowany, a jego ostatnią wolą jest wyrządzić komuś krzywdę. Niestety, w naszym zawodzie spotykamy się z najciemniejszymi stronami ludzkiej natury. Mills po to umarł, aby zniszczyć kogoś swoją śmiercią. Kogo? Na razie mogę się tylko domyślać. Realizacja planu była prosta: należało samobójstwo upozorować tak, aby wyglądało na morderstwo. Jestem przekonany, że Mills przemyślał to dokładnie, przestudiował w tym celu literaturę kryminologiczną i wyszukał wreszcie fortel. Stary zresztą. Znajdziecie państwo opis podobnego wypadku w drugim tomie Handbuch der Criminologie na stronie 247. Na szczęście dla sprawiedliwości znam przypadkiem swoją literaturę fachową.
Byłem niemal szczęśliwy. Birrell przekonał mnie całkowicie, jakiż bowiem inny mógł być powód przywiązywania ciężaru? Poza tym pasowało to dokładnie do odtworzonego przez Finbowa obrazu Rogera. Umarł tak jak żył: oszukując swoich przyjaciół. W tej chwili nie umiałem wykrzesać z siebie żalu, że skończył wreszcie ze sobą. Byłem przekonany, że świat nie stał się przez to uboższy. Dziękowałem Bogu, że żaden z moich przyjaciół nie był zamieszany w morderstwo. Śmiałem się z siebie, że mogłem podejrzewać Avice. Avice! Co za pomysł! Zacząłem nawet z sympatią myśleć o Toni, tej dziwnej, płomiennej dziewczynie.
Birrell łatwo rozprawił się z jeszcze paroma pytaniami, po czym przyjął z zachwyconym uśmiechem gratulacje Finbowa.
- Sierżancie Birrell - mówił Finbow - nikt z pana kolegów w całej Anglii nie potrafiłby tak szybko dotrzeć do sedna sprawy, jak pan to zrobił. Myślę, że wkrótce będę miał okazję pogratulować awansu.
Motorówka pomknęła szybko w kierunku Horning, Birrell bowiem chciał zaraz przekazać wiadomość do Scotland Yardu. Podczas gdy sierżant bawił przy telefonie, reszta z nas czekała w hallu „Pod Łabędziem”. Powrócił po półgodzinie rozanielony.
- W Scotland Yardzie mój raport przyjęty został z ogromnym zdumieniem. Od lat nie słyszeli czegoś podobnego. Zdarza się, i to dość często, że morderstwo próbuje się upozorować na samobójstwo, wpadli jednak w osłupienie, kiedy im udowodniłem, że w tym wypadku było wręcz odwrotnie. Pozostaje nam teraz sporządzenie urzędowego raportu. Byłbym bardzo zobowiązany, gdyby panowie zostali i poświadczyli, że znalazłem te wszystkie przedmioty w takim stanie, jak je opiszę.
Przez kilka minut pochłonięty był pisaniem. Nie zależało mi na pośpiechu. Rozkoszowałem się uczuciem ulgi, że oto wszystko dobrze się skończyło i moi przyjaciele wyjdą nieposzlakowani w całej tej historii.
Wydało mi się, że może warto było przejść przez to piekło, któreśmy przeżyli w ciągu ostatnich paru dni, żeby wreszcie osiągnąć ten stan zadowolenia i odprężenia.
Birrell podał urzędnikom i Finbowowi swój raport do podpisania. O ile pamiętam, brzmiał on następująco:
Poszukiwania rewolweru i zamknięcie sprawy Millsa.
Zacząłem poszukiwania zaginionego rewolweru o godz. 11.30 przed południem. Uciekłem się do niezawodnej metody badania dna rzeki w kostiumie do nurkowania. Około 12.10 poszukiwania moje uwieńczone zostały pomyślnym rezultatem. Okazało się, że znaleziony przeze mnie rewolwer jest kalibru A. 22 (co pokrywa się z kalibrem kuli, wyjętej z serca Millsa). Nie ulega wątpliwości, że jest to broń, która została użyta do popełnienia zabójstwa. Okazało się również, że do rewolweru były przymocowane następujące przedmioty: po pierwsze - proporczyk, którego sznurkiem obwiązana była rękojeść rewolweru, po drugie - książka, która umocowana była do drugiego końca sznura. Po zbadaniu okazało się, że książka ta jest dziennikiem pokładowym jachtu. O braku proporczyka i dziennika pokładowego pisałem już w poprzednim raporcie.
Ostateczny wniosek, do którego doszedłem na podstawie wyżej wymienionych dowodów rzeczowych, jest jasny: Mills popełnił samobójstwo, po uprzednim przymocowaniu rewolweru do dziennika przewieszonego przez burtę i pełniącego rolę ciężaru. (Gross Handbuch, tom. II, str. 247). Motyw będzie podany w następnym raporcie, do którego załączę również rewolwer i inne dowody rzeczowe.
(podpisy) A. Birrell
Sierżant-detektyw, Policja Miejska w Norwich
My, niżej podpisani, poświadczamy, że przebieg poszukiwań odbył się zgodnie z zamieszczonym opisem i że rezultat tych poszukiwań był taki, jak wyżej podano.
Birrell zostawił miejsce na podpisy. Finbow złożył swój z uśmiechem i zaproponował, żebyśmy jak najszybciej wracali do Potter, aby rozwiać niepokój całego towarzystwa, które jeszcze nic nie wiedziało o szczęśliwym rozwiązaniu sprawy. Birrell zgodził się na to bez wahania.
Dowiedzieliśmy się, że autobus do Potter odchodzi za dwadzieścia minut. Spacerowaliśmy więc dla zabicia czasu tam i z powrotem przed gospodą „Pod Łabędziem”. Nie byłem w stanie powstrzymać się, żeby nie zrobić złośliwej uwagi:
- Mogłeś mieć rację co do przebiegu morderstwa, gdyby to morderstwo miało miejsce.
- Zdumiewające - rzekł Finbow - jak bardzo nie doceniamy bliźnich. Nigdy bym nie przypuszczał, że Birrell potrafi dokonać jakiegoś ważnego odkrycia.
- A tymczasem on najspokojniej wyjaśnił całą sprawę - powiedziałem wesoło.
- No, niezupełnie spokojnie. Niewiele spotkałem w życiu ludzi bardziej hałaśliwych od niego.
- W każdym razie udało mu się rozwikłać tajemnicę.
To zabawne, że mogliśmy przez cały czas podejrzewać o morderstwo Avice lub Tonie. W tej chwili wydaje się to po prostu śmieszne.
- To jest śmieszne - zgodził się ze mną Finbow.
- Nie przyszło ci chyba do głowy, że zachodzi tu możliwość samobójstwa. Sam bym nigdy na to nie wpadł, chociaż znałem Rogera na wylot.
- Nigdy o tym nie pomyślałem, rzeczywiście - rzekł Finbow.
- No cóż, nie szkodzi. Czeka nas miłe przyjęcie. - Byłem pogodzony z całym światem.
- To dziwne - rzekł Finbow opierając się o ścianę i stukając palcem w koniec papierosa. - Żeby człowiek mógł się zdobyć na coś podobnego! Wyobraźmy sobie, że ktoś jest tak rozgoryczony w stosunku do bliskiej osoby, że gotów jest popełnić samobójstwo, aby ją w ten sposób skrzywdzić. Nie aranżuje jednak całej historii w sposób wulgarny i nie rzuca podejrzenia wprost na osobę, na której chce się zemścić. Wie o tym, że same poszlaki wystarczą, aby ją pogrążyć. Otóż reżyseruje wszystko w taki sposób, aby zamieszać w tę sprawę jak największą ilość osób, i pozoruje jak najbardziej przekonywające morderstwo. Wyobraź sobie, jak żeglował w ten ostatni ranek z rewolwerem uwiązanym do ciężaru tak, by zniknął zaraz po wystrzale i by nie było wątpliwości, że morderstwa dopuścił się ktoś z towarzystwa znajdującego się na jachcie. Przedstaw sobie, z jaką satysfakcją musiał myśleć o Avice, przypuszczam bowiem, że Avice była celem jego zemsty. Wyobrażał sobie chyba, jak ją osaczą, skażą na śmierć, powloką i ukręcą jej piękną szyję. Wszystko udało się ukartować tak, jak planował. Pociąga więc za cyngiel i umiera z uśmiechem na ustach...
- A rewolwer spada za burtę. Dalszy ciąg znamy - powiedziałem.
- Rewolwer spada za burtę, zostawiając ślad w miejscu, gdzie sznur ocierał się o farbę. Ależ tak. Jestem pewny, że został tam ślad - powtórzył Finbow i nagle niskim, pełnym napięcia głosem dodał: - Tak. To niezwykle mądre!
- Roger był mądrym człowiekiem - przytaknąłem.
- Obawiam się, że nie miałem na myśli Rogera, tylko osobę, która go zamordowała - odparł spokojnie Finbow.
XVII. Pięcioro przyjemnych ludzi odetchnęło z ulgą
Słowa te wstrząsnęły mną bardziej niż cokolwiek w tej całej tajemniczej historii. Przez godzinę czułem się podniesiony na duchu, że mimo wszystko mogą wrócić szczęśliwe dni naszej przyjaźni i że przestaniemy żyć w nieustannym lęku przed tym, co nam przyniosą najbliższe tygodnie. Jednym jedynym zdaniem Finbow rozwiał te nadzieje.
- Osoba, która go zamordowała? - powtórzyłem ze zdumieniem. - A więc nie wierzysz, że to było samobójstwo?
- Oczywiście, że nie - odparł Finbow. - Chociaż nie mam nic przeciwko temu, żeby władze przyjęły tę teorię.
Wpatrzyłem się w drogę zupełnie złamany. Właśnie nadjeżdżał nasz autobus. Zawołałem rozpaczliwie:
- Ależ to musi być samobójstwo! Pomyśl o dzienniku podróży! Po co morderca przywiązywał do rewolweru dziennik?
Finbow uśmiechnięty wchodził do autobusu. Rozsiadł się wygodnie na swoim miejscu i zaczął mówić:
- Mój drogi Ianie, może pamiętasz, co powiedziałem dzień lub dwa temu: że nie ma człowieka, który by znał wszystkie fakty materialne i wszystkie fakty psychologiczne. To jest oczywiście komunał, ale jak większość komunałów jest przypadkiem prawdą. Przy jakiejś okazji powiedziałem również, że gdyby dwudziestu ośmiu wiarygodnych świadków widziało na własne oczy, że Roger popełnił samobójstwo, musiałbym w to uwierzyć, ale starałbym się zrozumieć, jaki fakt psychologiczny przeoczyłem, ponieważ w świetle znanych mi okoliczności samobójstwo jego jest zupełnie nie do przyjęcia.
Tymczasem jednak nie mamy dwudziestu ośmiu wiarygodnych świadków, którzy by przysięgli, że Roger popełnił samobójstwo. Zamiast tego mamy jeden dowód, który według Birrella świadczy o złośliwie zaaranżowanym samobójstwie. Rzecz prosta, miało to właśnie wywołać takie a nie inne wrażenie; w tym celu zostało przygotowane. Z drugiej strony istnieje cała masa psychologicznych faktów, które przemawiają za tym, że samobójstwo Rogera jest czymś nie do przyjęcia. Jak ci wiadomo, bardzo niewielu ludzi odbiera sobie życie, a już w żadnym wypadku tacy, którzy tryskają radością i optymizmem, są u szczytu powodzenia i mają doskonale rozwijającą się praktykę na Harley.
- Zazwyczaj jesteś trochę bardziej wnikliwy - próbowałem oponować. - W gruncie rzeczy nie miał takich sukcesów. Najprawdopodobniej wiedział, że William prędzej czy później odbierze mu palmę pierwszeństwa. Poza tym musiał być nieszczęśliwy z powodu Avice. To nie takie przyjemne kochać się w dziewczynie bez wzajemności...
- Zgoda, nie jest to jednak powód do samobójstwa - odparował Finbow z uśmiechem. - Roger mógł mieć rzeczywiście nie najprzyjemniejsze przeżycia w związku ze swoją miłością do Avice, ale jestem prawie pewny, że nigdy nie wyzbył się nadziei, iż w gruncie rzeczy ona się w nim kocha. Widzisz, Ianie, dla każdego z nas najtrudniejszą rzeczą na świecie jest pogodzić się z tym, że osoba, którą kochamy, nie darzy nas wzajemnością. Nawet najuczciwsi ludzie mają w wysokim stopniu opanowaną sztukę samookłamywania się. Wynajdujemy najróżniejsze wyjaśnienia, dlaczego ktoś się nie przyznaje, że nas kocha. Czasem nawet wmawiamy w siebie, że może rzeczywiście wybrana przez nas osoba nie podziela naszej miłości, ale jakoś nigdy nie możemy w to uwierzyć. Jest to prawda powszechna i odnosi się nawet do takich realistów życiowych jak ja. - Wydało mi się, że w tej chwili jakiś cień przemknął po przyjemnej twarzy Finbowa. - Cóż dopiero mówić o takich ludziach jak Roger, pogodnych i nieuczciwych w stosunku do samego siebie i innych, a na dodatek cieszących się pewnymi sukcesami u kobiet. To zresztą nie jest najważniejsze. Zaryzykowałbym twierdzenie, że Roger przez cały prawie czas był przeświadczony, iż Avice prędzej czy później mu ulegnie, wyznając, iż go kochała od lat.
Musiałem przyznać, że rekonstrukcja stosunku Rogera do Avice zgadzała się najzupełniej z tym, co sam zdołałem zaobserwować w ciągu ubiegłego roku: Zrobiłem ostateczny wysiłek, aby obalić jego teorie:
- A co powiesz o Williamie? Roger musiał się niepokoić z jego powodu.
- Oczywiście, że się tym niepokoił, ale mógł zrobić wiele rzeczy i zrobiłby je z pewnością, zanim zdecydowałby się przez niego popełnić samobójstwo. Roger miał w ręku wszystkie atuty - ustaloną pozycję - a ludzie mają szalony respekt dla ustalonych pozycji, nawet jeżeli podejrzewają, że są one niezasłużone. Nie, gdyby każdy lekarz lub uczony w typie Rogera miał popełniać samobójstwo z powodu swych młodych rywali, to śmiertelność wśród lekarzy i uczonych byłaby zdumiewająco wielka. W gruncie rzeczy sprawa wygląda tak, że młody rywal musi powoli zdobywać sobie pozycję, a gdy to osiągnie, cały proces zaczyna się od nowa z jego następnym młodym rywalem i tak dalej, aż dojdziemy do naukowej utopii Wellsa.
- Ale mogły istnieć w życiu Rogera sprawy, o których nie wiemy - powiedziałem zamyślony.
- To prawda - odparł Finbow. - Gdyby się okazało, że istnieją niezbite fakty materialne przemawiające za możliwością samobójstwa, musiałbym się przyznać, iż moje obserwacje nie były dostatecznie głębokie. Na razie jednak fakty psychologiczne pokrywają się z faktami materialnymi i razem świadczą o tym, że Roger w żadnym wypadku nie mógł popełnić samobójstwa.
- Materialne fakty? Moim zdaniem odwrotnie, przemawiają one raczej za tym, że mógł je popełnić.
- Istnieje jeden fakt materialny, który przeoczyłeś - powiedział łagodnie.
- Jakiż to fakt? - spytałem.
- Ty sam - odparł Finbow.
- Co takiego?! - krzyknąłem.
- Pomyśl chwilę. Jeżeli to było samobójstwo, to niezwykle wyrafinowane i przemyślane, dokonane w taki sposób, aby wyglądało jak morderstwo. Chyba się z tym zgodzisz?
- Tak.
- Zgoda więc. Nie wyglądałoby ono jednak zupełnie na morderstwo, gdyby nagle zjawił się na pokładzie pan Capel i spostrzegł, że Roger oddaje do siebie dobrze wymierzony strzał. Widzisz, Roger przypuszczał, że przez cały czas jesteś gdzieś na pokładzie... Jeżeli istnieje jeden nie znany czynnik, nie może być mowy o dobrze obmyślanym samobójstwie. Ianie, to jest bardzo ważne, posłuchaj: Roger nie mógł wiedzieć, co robisz i gdzie jesteś. Tylko ci, którzy byli na dole, mogli wiedzieć na pewno, gdzie byłeś.
- Masz chyba rację - przyznałem.
- To zupełnie pewne. Roger mógł wiedzieć, gdzie się znajdują o tej porze wszystkie inne osoby na jachcie. Na wycieczkach tego typu wytwarza się pewnego rodzaju codzienna rutyna. Nie mógł jednakże wiedzieć, co się dzieje z tobą. To byłby w stanie przewidzieć dopiero po twoim parodniowym pobycie - wyjaśnił Finbow.
- Mógł zaryzykować - podsunąłem.
- Mógł - odpowiedział Finbow - gdyby istniał jakiś powód do pośpiechu. Ale nie istniał. Nie działo się nic takiego, czemu by musiał natychmiast przeszkodzić. Ani w ciągu tego, ani w ciągu następnych dni. Załóżmy, że chodziło o ślub Avice. Był ustalony na jakiś bliżej nie określony termin. Albo kariera Williama - mógł zareagować samobójstwem równie dobrze za miesiąc, a nie akurat we wtorek 1 września. Nie, Ianie, jakby powiedział Aloysius Birrell „tempo jest zupełnie fałszywe!”
- Przyznajesz jednak, że nie miałeś racji wykpiwając terminologię Aloysiusa Birrella.
- Jedynym usprawiedliwieniem dla głupich terminów jest to, że inteligentny człowiek może ich używać jako skrótów myślowych - odparł śmiejąc się. - Ale wracając do rzeczy: ten, kto to zrobił, był niewątpliwie zdesperowany, a poza tym wiedział doskonale, gdzie się każdy z was znajdował we wtorek rano.
- Po cóż jednak przywiązywał dziennik do rewolweru? - spytałem uświadamiając sobie z ciężkim sercem, że usłyszę niebawem rzeczy, które mi sprawią ból nie do zniesienia.
- Osoba, która to zrobiła, była mądrzejsza od nas wszystkich - rzekł Finbow. - Gdyby morderstwo od samego początku upozorowane było na samobójstwo w sposób prymitywny, z pożegnalnymi listami, rewolwerem przy zwłokach, przypuszczalnie obudziłoby we wszystkich wątpliwości. Zamiast tego morderstwo było zaaranżowane tak, by wyglądało na morderstwo tylko do pewnego czasu. Na dodatek ogromnie tajemnicze morderstwo - z pięcioma jednakowo podejrzanymi, z których każdy miał równie przekonywający motyw. I oto po pewnym czasie odnajduje się rewolwer. Pamiętasz, że został on bardzo dowcipnie wyrzucony za burtę na odcinku rzeki, gdzie ma ona twarde dno, niewątpliwie po to, aby nietrudno go było znaleźć. Ale znowu i nie za łatwo! Nic w tej sprawie nie jest zbyt łatwe ani zbyt oczywiste. Kiedy odnaleziono rewolwer, jaki nasuwa się wniosek? Że to samobójstwo, ale samobójstwo o pozorach morderstwa. Musi to być pierwszy wypadek w historii, kiedy morderca urządza wszystko w taki sposób, żeby popełnione przez niego morderstwo wyglądało jak samobójstwo upozorowane na zabójstwo. Czy zdajemy sobie sprawę, jakim mistrzem był nasz morderca? Podejrzenie rozkłada się na pięć osób. To bardzo ważny moment, gdyby nie wyszła historia z samobójstwem. Przypuszczam, że wzięty został pod uwagę również fakt, że w czasie śledztwa rozszyfruje się charakter Rogera. O, to bardzo, bardzo mądre! Mamy do czynienia z morderstwem dokonanym przez osobę wyrafinowaną. Nic wulgarnego, żadnej łatwizny, wszystko wyważone i zsynchronizowane. Jest to jedyna osoba o wytwornym smaku, jaka się uchowała na tym dziennikarskim świecie, na którym żyjemy!
Milczałem, Finbow więc zaczął mówić dalej:
- Istotnym znaczeniem odkrycia Birrella jest to, że wyświetliło się kilka zagadkowych faktów. Wiemy teraz, dlaczego zniknął dziennik podróży i proporczyk. Dziennik, jestem tego pewien, służył do zabawiania Rogera w czasie, gdy morderca szykował się do strzału, tak jak ci to przedstawiłem na polu krykietowym. Poza tym książka ta miała odpowiednią wagę. Proporczyk ze swoim sznurem był najwłaściwszym przedmiotem, którym się można było posłużyć do uwiązania rewolweru. Zresztą, jak pamiętasz, leżał przypadkiem na tej samej półce.
Rozumiemy teraz także dziwną historię, że nikt się nie chciał przyznać, chociaż zagwarantowana została tajemnica. To jasne. Ten, kto to zrobił, oczekiwał, że śmierć Rogera prędzej czy później uznana zostanie za samobójstwo, nie należało się więc do niczego przyznawać.
Przyjechaliśmy wreszcie do Potter Heigham. Szliśmy wolno przez ubogą wioszczynę, a potem przez pola do naszej willi. Byłem odrętwiały z bólu. A więc to jednak morderstwo. Najgorsze jeszcze miało przyjść. Zanim weszliśmy do domu, Finbow odezwał się ze spokojem:
- Mam zamiar powiedzieć całemu towarzystwu, że wierzę w teorię Birrella. Musisz się starać tak zachowywać, jakbyś też był zupełnie o tym przekonany. Musisz być aktorem, Ianie. Trzeba, żebyś robił wrażenie uszczęśliwionego obrotem sprawy przyjaciela. Słowem, zachowuj się tak, jakbyś się zachowywał, gdyby to było naprawdę samobójstwo.
Przyrzekłem, że to zrobię, nigdy w życiu jednak nie miałem trudniejszego zadania.
Całe towarzystwo zdradzało oznaki ukrywanego zdenerwowania, gdy Finbow wszedł i usiadł przy nich w ogrodzie. Filip i Tonią leżeli na trawie, z twarzami zwróconymi ku sobie. Avice i Christopher wypoczywali na leżakach. William siedział w wyplatanym fotelu, pogrążony w lekturze. Jasne było, że każde z nich płonęło chęcią zadania nam pytania, które dręczyło ich od momentu, gdy usłyszeli o zamierzonych poszukiwaniach Birrella, jednakże konwencja, że nie należy interesować się zbytnio tym, co może być ważne, była bardzo mocna. Do tego panowało przekonanie, że zbytnia ciekawość jest rzeczą nierozsądną. Zgodnie z tym, chociaż cała piątka płonęła z niecierpliwości, aby usłyszeć odpowiedź na nurtujące ich pytanie, wszyscy podjęli grzecznie wszczętą przez Finbowa dyskusję na temat względnie wysokiego poziomu naszej obsługi kolejowej w porównaniu z lokalnymi kolejami w Niemczech. Christopher i William wyrazili swoje poglądy na system kolejnictwa w różnych krajach.
Wreszcie wybuchnął Filip.
- Panie Finbow, co z rewolwerem?
- Ano, cóż - odparł spokojnie Finbow, wpatrując się w trawę. - Aloysius Birrell znalazł go oczywiście.
- Naprawdę? - wyszeptał Christopher.
- Tak - potwierdził Finbow. - Znalazł go. Jakieś pół mili od Horning. Do rewolweru był przywiązany dziennik podróży za pomocą sznura od proporczyka. - Wszyscy stwierdzili z ulgą, że Roger popełnił samobójstwo w ten sposób, że po wystrzale rewolwer wpadł do rzeki ściągnięty przez dziennik podróży. Chciał po prostu upozorować morderstwo. Birrell dowodził w Scotland Yardzie, że to był wyjątkowo ciekawy wypadek samobójstwa.
Nastał moment milczenia. Nagle Avice wydała ciche westchnienie ulgi i jej bladą twarz rozjaśnił uśmiech. Tonią i Filip rzucili się sobie w ramiona i ucałowali z przejęciem. Christopher rozejrzał się dokoła z rozpromienionym wyrazem twarzy, po czym dotknął lekko dłoni Avice. William wybuchnął stłumionym śmiechem.
- A to świetny kawał - zawołał. - Jeden posądzał drugiego, a tymczasem ten osioł sam się zabił.
- Mnie się też zdaje, że to zabawne - zgodził się Finbow.
- Czy tylko na pewno jest pan przekonany, że to nie ja zamordowałem? - dorzucił William. - Bo przecież cały czas mnie pan podejrzewał, prawda?
Finbow uśmiechnął się.
- Uczciwie mówiąc od początku wiedziałem, że pan tego nie zrobił.
- Nie wierzę - zaśmiał się William. - Jakim cudem mógł pan wiedzieć.
- Może to kiedyś panu opowiem - odparł Finbow. - Wiąże się to z faktem, że jest pan raczej agresywnym młodym człowiekiem.
Cała ta makabryczna farsa była dla mnie męczarnią. Wydawało mi się obrzydliwe, że siedzę sobie i przysłuchuję się w milczeniu, jak Finbow przekonuje ich, że nie mają się już o co martwić. Musiałem udawać spokój, chociaż wiedziałem, że wkrótce będzie wiadomo, kto popełnił morderstwo. Myśli te przerwał niski głos Avice:
- Jak to dobrze poczuć się znowu wolnym człowiekiem - powiedziała. - Te ostatnie dni... O Boże, wydaje mi się, że postarzałam o dziesięć lat!
- To rzeczywiście nie było zbyt przyjemne - zgodził się Christopher.
- Nie chciałabym drugi raz przeżyć czegoś podobnego - rzekła Tonią odrywając zarumieniony policzek od twarzy Filipa.
- Ani ja! - padło z kilku stron naraz. Czułem litość dla nich wszystkich, najbardziej jednak dla osoby, która miała przed sobą tylko parę godzin pozornego spokoju.
- Mam pomysł - zawołał Filip. - Chodźmy zawiadomić panią Tufts.
Ktoś poszedł po nią i po paru minutach zjawiła się jak zwykle nadąsana i nie w humorze. Zaczął Filip:
- Ucieszy się pani z nowiny. Otóż nikt z nas nie popełnił morderstwa.
- Kto to powiedział? - spytała pani Tufts niedowierzająco.
- Sierżant Birrell - odparł Finbow. Twarz pani Tufts nabrała ciepłego rumieńca.
- No cóż, skoro on to stwierdził... Sierżant Birrell to bardzo mądry człowiek. I dżentelmen, czego nie można powiedzieć o wielu takich, którzy sami się mają za dżentelmenów. - Popatrzyła przy tym na mnie. Zdaje się, że nie darzyła mnie zbytnią sympatią, niezależnie od tego, czy popełniłem morderstwo, czy nie. - To dobrze, że nikt z państwa tego nie zrobił. Mam wrażenie, że w związku z tym nie będziecie chcieli tu dłużej pozostać. Kiedy państwo zamierzacie stąd wyjechać?
- Natychmiast - mruknęła Avice.
- Dziś po południu - oświadczył William.
- Ależ musimy tu zostać przynajmniej przez następną noc! - zaprotestował Filip. - Choćby po to, żeby zamanifestować, że jesteśmy znowu przyjaciółmi i że możemy mieć nadzieję na spędzenie jeszcze kiedyś w przyszłości wspólnych wakacji.
- Doskonały pomysł - rzekł Christopher. - Pani Tufts, zostajemy do jutra wieczór albo nawet na jeszcze jedną noc.
- Uhm - mruknęła pani Tufts.
Godziny popołudniowe były dla mnie prawdziwą męką. Towarzystwo zachowywało się raczej jak rozhukane, rozbawione dzieci, niż jak ludzie, którzy czują, że muszą radośnie uczcić wielkie wydarzenie. Finbow obserwował ich chłodno i uważnie.
- To ciekawe, jak dalece konwencja potrafi dyktować każdemu sposób zachowania w danych okolicznościach. Przyjrzyj im się dobrze. Starają się być weseli, ponieważ wpojono w nich, że człowiek, który pozbędzie się niepokoju, powinien być wesoły. Tymczasem normalną reakcją po wielkim nerwowym napięciu jest po prostu pełne zobojętnienia zmęczenie.
- Jak możesz patrzeć tak na nich jak na insekty? - spytałem z goryczą. Finbow usiadł przy mnie i zapalił spokojnie papierosa, podczas gdy cała piątka pluskała się w wodzie lub wylegiwała w kostiumach na słońcu. Avice była szczupła, blada i apatyczna. Ramiona i nogi Toni nosiły ślady opalenizny znad Morza Śródziemnego. Cały czas ściskała się lub baraszkowała z Filipem w wodzie.
„Tonią i Avice są tak piękne, że taki starszy pan jak ja nie powinien zbytnio im się przyglądać - pomyślałem. - A przecież jedna z nich zamordowała z zimną krwią człowieka”. Nagie Finbow przemówił swoim miękkim, miłym głosem:
- Sprawa Toni i Rogera jest bardzo interesująca. To jasne, że należy ona do dziewcząt, które zakochują się łatwo, i od razu bez pamięci. W tej chwili jest szczerze zakochana w Filipie. Śmiem jednak twierdzić, że dwa lata temu była bardzo zakochana w Rogerze. Ciekawe, w jaki sposób zareagowała na wiadomość, którą przyniosłem. Starała się przecież wmówić wszystkim, że nigdy nie znała Rogera.
- Uważała, że niebezpiecznie byłoby przyznać się do tej znajomości - odpowiedziałem.
- Nie. Chodziło jej głównie o to, żeby się Filip nie dowiedział. To jest właśnie charakterystyczne.
- To chyba normalne, że młoda kobieta ukrywa przed ukochanym swoje poprzednie romanse - zaoponowałem, nie wiedząc, do czego właściwie Finbow zmierza.
Zaśmiał się.
- Gotów jestem się założyć, że Tonią opowiedziała Filipowi o wszystkich swoich przygodach miłosnych, z wyjątkiem tej jednej. Jest na pewno szalenie dumna, że wielu mężczyzn się w niej kochało.
- W takim razie dlaczego by miała zataić historię z Rogerem, chyba dlatego, że zamierzała go zamordować...
- Nie. Po prostu bała się o miłość Filipa i nie chciała, by ją zobaczył w towarzystwie człowieka, który rzucił ją bez żadnych skrupułów. Pamiętaj, że w tym czasie, kiedy Roger żył z Tonią, nie przestawał ponawiać swoich oświadczyn o Avice. Tonią wiedziała zresztą, że kochał się w Avice. I tego mu nigdy nie mogła wybaczyć. Dlatego tak jej zależało, żeby Filip o niczym się nie dowiedział - wyjaśnił ze spokojem Finbow.
- Jakie to ma znaczenie, jeżeli on ją naprawdę kocha? - spytałem.
- Prawdopodobnie działała pod impulsem, nie wiedząc, dlaczego to robi. Podświadomie opierała się na zasadzie, że uczucia ludzkie są regulowane przez otoczenie. Często podoba nam się jakaś kobieta, ponieważ podoba się ona innym; z drugiej zaś strony zdarza się, że chociaż nas jakaś kobieta fascynuje, nie pozostajemy obojętni na fakt, iż inni mężczyźni nie znajdują jej atrakcyjną. Rozumując w ten sposób można wywnioskować, że gdyby Filip zauważył, że Roger kocha się w Avice, a nie zwraca najmniejszej uwagi na Tonie, to kto wie, czy jego miłość do Toni nie uległaby ochłodzeniu. Niepotrzebnie reagujemy na to, co myślą inni, niestety jednak tak jest. A to po prostu dlatego, że nikt z nas nie jest na tyle pewny siebie, by się mógł obyć bez aprobaty czy też zazdrości tłumu.
- Coś w tym jest - przyznałem, przyglądając się stojącym w słońcu obok siebie Avice i Toni. Pomyślałem, że mężczyzna obdarzony miłością którejkolwiek z nich powinien się uważać za szczęśliwca, a jednak...
- Sądziłem, że sam do tego dojdziesz po tym, co mówiła Tonią do Filipa wczoraj na wodzie - rzekł Finbow. - Nie bardzo się bała, ze zostanie posądzona o morderstwo, bała się natomiast, żeby ktoś nie powiedział Filipowi, że Roger ją porzucił. Pamiętasz, jak starała się podkreślić, że to ona miała go dość, że to ona go zostawiła. Ogromnie jej zależało, żeby Filip w to uwierzył, dlatego pojechała z nim wtedy w nocy, starała się go oczarować i opowiedziała mu historię, w którą sama chętnie by uwierzyła. W tym świetle zrozumiała jest jej nienawiść do Avice. He razy Tonią widzi Avice, przypomina jej ona o zranionej godności kobiecej.
Przyjrzałem się pociągłej twarzy Finbowa.
- Bardzo przekonywające i inteligentne, ale czego to dowodzi? - spytałem.
- Dowodzi to tego, że Roger martwy był dla Toni znacznie większym niebezpieczeństwem niż Roger żywy. W wypadku jego śmierci musiał wypłynąć na światło dzienne jego romans z Tonią. Gdyby żył, ciągle jeszcze mając nadzieję na poślubienie Avice, nie przyznałby się najprawdopodobniej do tego, że w tym czasie, kiedy się jej oświadczał, był kochankiem Toni.
- Czy chciałeś przez to powiedzieć, że w takim razie Tonią nie mogła popełnić morderstwa? - spytałem ze zgrozą.
- Oczywiście, że nie - odparł spokojnie. - Myślałem, że zrozumiałeś to w momencie, gdy znaleziony został rewolwer.
XVIII. Avice pali jakieś papiery
Nie mogłem przemówić słowa. W głowie tłukła się świadomość, że jedynie Avice nie została oczyszczona z zarzutów. Stała właśnie na brzegu niezdecydowana, czy wskoczyć jeszcze do wody, czy też nie; jej blada twarz tchnęła powagą, a szczupła sylwetka pełna była wdzięku. Tworzyła niezwykle piękny obraz. Przejęty zgrozą zamknąłem oczy.
Finbow wyjaśniał ze spokojem:
- Miejsce, w którym znaleziono rewolwer, określa dość dokładnie czas morderstwa. Jeżeli nawet przyjmiemy, że rewolwer nie przesunął się z prądem wody po twardym gruncie dna rzecznego, to nie mógł być wrzucony później niż o godzinie 9.15 w przybliżeniu. Od tego zresztą wyszliśmy. A więc udział Toni jest wykluczony. Nie mogła opuścić kabiny wcześniej niż 9.20. Musiała zdobyć skądś rewolwer, załóżmy, że z kabiny Rogera. Nie mogła w żadnym wypadku mieć go przy sobie. Nie sposób ukryć rewolweru w pidżamie, gdy ma się taką figurę jak Tonią. Później miałaby zastrzelić Rogera. To wszystko w sumie oznacza, że nie mogła w żadnym razie wrzucić rewolweru do wody przed godziną 9.20, a to się nie mieści w granicach ustalonej przez nas tolerancji.
Nie miałem siły oponować lub obalić twierdzenia Finbowa. Zdawałem sobie jedynie sprawę, że Avice znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z trudem dobywając słowa, wybuchłem.
- A więc to Avice? O Boże! Człowieku, zostaw ją w spokoju. Niech myślą, że to było samobójstwo. Nie mogę tego znieść!
Nie zmieniając zwykłego uprzejmego tonu głosu odparł.
- Wytrzymaj jeszcze tylko parę godzin, Ianie. Niedługo będzie po wszystkim. A jeżeli chodzi o mnie, to zrobię, co będę mógł.
Otrzymawszy taką obietnicę musiałem uciszyć swój lęk przed tym, co miało przyjść i co sprawiało mi niemal fizyczny ból.
Gdy całe towarzystwo ubrało się po kąpieli, Tonią zaproponowała, abyśmy udali się do Potter Heigham na podwieczorek. Wszyscy uznali, że będzie to jakby symbol, że już nie jesteśmy więźniami. Z hałasem więc i śmiechem wsiedliśmy do dwóch łodzi należących do właściciela willi. Większość zajęła miejsca w motorówce, którą prowadził Christopher, ja zaś zabrałem Williama i Finbowa do małej żaglówki. Mimo woli przypomniała mi się wczorajsza wyprawa z Finbowem tą samą łodzią. W swojej głupocie myślałem wtedy, że Finbow przypisuje morderstwo Toni, teraz, gdy prawda okazała się o tyle bardziej okrutna, nienawidziłem tego wspomnienia.
Gdyśmy przybyli wreszcie na miejsce, wszyscy siedzieli już przy stole w ogrodzie kawiarni.
- Chodźcie tutaj! - zawołała Tonią. - To będzie podwieczorek bez zbrodni.
- Zupełnie nowe przeżycie - rzekł Filip. - Siadamy wreszcie do stołu bez przeświadczenia, że o parę kroków od nas znajduje się morderca.
- Prawdę mówiąc życie stało się okrutnie nudne - rzucił Christopher, gdy zajęliśmy z Finbowem miejsca. - Uważam, że łan powinien temu jakoś zaradzić. Niech pan posłucha, a może by tak popełnić jakieś morderstwo dla przerwania monotonii?
Starałem się zdobyć na uśmiech, ale bez powodzenia.
- Co się z tobą dzieje, Ianie? - spytała cicho Avice. - Nie wyglądasz za dobrze.
- Moja droga, gdy pani osiągnie nasz wiek, przekona się pani, że istnieje wiele niedomagań fizycznych wytrącających człowieka z równowagi, o których niechętnie się mówi w towarzystwie, zwłaszcza gdy ktoś jest tak wstydliwy jak łan. Zdradzę jego tajemnicę: po prostu niestrawność - wyjaśnił szybko Finbow.
- Biedaku! - zawołała Avice ze współczuciem. - Strasznie mi cię żal.
- Przejdzie, nie ma o czym mówić - mruknąłem.
- Pójdę do baru i zapytam, czy nie mają przypadkiem magnezji - zaofiarowała się Avice. - Moja ciotka zawsze to brała.
Musiałem odegrać głupią komedię. Jedyne, co mogłem zrobić, to nie zdradzić się ze swoją rozpaczą. Patrzyłem, jak Avice szła długim, płynnym krokiem, aby mi przynieść lekarstwo na wymyśloną przez Finbowa chorobę. Tymczasem pożerał mnie lęk o przyszłe losy tej dziewczyny.
Chcąc nie chcąc odgrywałem dalej wyznaczoną mi błazeńską rolę. Przełknąłem apatycznie proszek, a całe towarzystwo przyjęło mnie jak milczącego uczestnika „dziękczynnej uczty”.
Nawiązując do żartu Finbowa, Tonią zagadnęła nagle:
- Finbow, powiedział pan przed chwilą: „...gdy będziecie w naszym wieku...” Przecież pan nie ma tylu lat co łan, to chyba niemożliwe?
- Pod każdym względem, z wyjątkiem lat kalendarzowych, jestem od niego o wiele, wiele starszy. Jeżeli jednak mam być szczery, to urodziłem się w roku 1908. Poza tym wydarzeniem nie jest to rok szczególnie ciekawy.
- Ma pan więc tylko 52 lata! - zawołał Filip.
- Zupełnie poprawna dedukcja - odparł Finbow.
- Jest pan jeszcze tak młody, że mogłabym za pana wyjść za mąż - rzekła Tonią zerkając na mnie znad filiżanki.
- Obawiam się, że zbyt młody, aby podołać temu zadaniu - odparował Finbow.
- Świntuch - oburzyła się Tonią.
Filip rozejrzał się po obecnych i powiedział:
- Przypomnijmy tylko, ile strasznych rzeczy myśleliśmy nawzajem o sobie w ciągu tych ostatnich trzech dni!
Nie powiem, kogo posądzałem o morderstwo, ale przyznaję się, że to było okropne.
- Bóg świadkiem, że nie jestem sentymentalny, ale cieszę się, że to już jest poza mną - powiedział William.
- Roger biedak nie żyje. Tego się już nie da odwrócić, postarajmy się więc po prostu zapomnieć o tej całej historii - wtrącił Christopher. - Porozmawiajmy lepiej na temat naszych przyszłych wspólnych wakacji.
- Kto wie, czy nie przyjedziemy do Penang złożyć wizytę tobie i Avice - oznajmił wesoło Filip.
- To byłoby wspaniałe - rzekł Christopher z lekka zakłopotany. - Pobierzemy się jednak z Avice dopiero po moim rocznym lub dwuletnim pobycie na Malajach.
- Jaka szkoda! - zawołała Tonią. - A może jednak weźmiecie ślub jednocześnie z nami w przyszłym tygodniu?
- Mamy czas - zbyła ją Avice.
„Mają czas! Coś podobnego! Ta dziewczyna ma chyba nerwy ze stali” - pomyślałem ze zdumieniem.
- A może byśmy pojechali razem na Boże Narodzenie do Hyeres - zaproponowała Tonią.
- Nie wiem, czy będę wolny. Nie jestem takim trutniem jak wy. W każdym razie postaram się - rzekł William.
- Ja chyba będę mogła - oświadczyła Avice. Zagryzłem wargi, żeby nic nie mówić.
- Mnie niestety nie możecie brać pod uwagę - oświadczył Christopher. - W tym czasie będę już plantował kauczuk.
- A ty, Ianie? - spytała Tonią.
- Nie wiem, moja droga - odparłem zupełnie wytrącony z równowagi.
- Nie martw się, jutro już się będziesz czuł całkiem dobrze - pocieszyła mnie.
- Czy nie wybrałby się pan z nami, Finbow? - spytał Filip. - W gruncie rzeczy w normalnych okolicznościach jesteśmy zupełnie miłymi ludźmi. Jak pan nas lepiej pozna, to pan zmieni o nas zdanie.
- Nie wiem, czy wy nie zmienicie zdania o mnie, gdy mnie lepiej poznacie - zaśmiał się Finbow.
Zdaje się, że ja jeden zrozumiałem, co miał na myśli.
W ten sposób minął podwieczorek. Gawędziliśmy, żartowaliśmy, jedliśmy i pili. Finbow zaparzył po swojemu dwa imbryczki herbaty, przy każdej filiżance wygłaszając sakramentalną formułkę: „Najlepsza w świecie herbata!” Filip i Tonią próbowali organizować gry towarzyskie, Christopher i William spokojnie palili papierosy. Zdaje mi się, że z całego towarzystwa tylko ja jeden nie umiałem poddać się miłemu nastrojowi tego popołudnia. Chociaż chwilami odnosiłem wrażenie, że Avice również zdradza pewne objawy zdenerwowania.
Wreszcie wybiła szósta i ociągając się zdecydowali, że trzeba wracać do willi.
Mówię „zdecydowali”, ponieważ ja osobiście cierpiałem na myśl o spędzeniu tam jeszcze jednej nocy. Wolałbym na wieki zostać w tym ogrodzie.
- Czekam na paczkę. W związku z tym śpieszę się i chciałbym pojechać motorówką - rzekł Finbow. - łan, Filip i Tonią mogliby się zabrać razem ze mną.
- Mamy ochotę się przejść - odparła Tonią obejmując Filipa. - Bardzo was lubimy, ale czasami chcemy mieć dziesięć minut dla siebie.
- Panie Finbow, czy mogłabym pojechać z panem? - zagadnęła niespodziewanie Avice podenerwowanym głosem. W oczach jej wyraźnie malował się lęk. Finbow popatrzył na nią uważnie i odpowiedział:
- Ależ oczywiście, jeżeli pani ma ochotę. William może zabrać Christophera żaglówką.
W ciągu trzyminutowej drogi z Potter do willi ani Avice, ani ja nie powiedzieliśmy słowa. Finbow żartował, że nie przypuszczał, iż kiedyś tak nisko upadnie, by jeździć motorówką. Avice próbowała się uśmiechać, ja natomiast byłem w zbyt wielkiej rozpaczy, żeby zwracać uwagę na coś więcej poza nią.
Gdy przybiliśmy do brzegu naprzeciw willi, Avice zostawiła nas i puściła się pędem przez ogród znikając w drzwiach werandy. Poszliśmy za nią wolnym krokiem. Na stole w salonie leżała paczka zaadresowana do Finbowa.
- Doskonale - powiedział. - To od Allena. Zabierz ją do naszego pokoju, dobrze, Ianie?
Położyłem paczkę na jego toaletce i nic nie widzącym wzrokiem patrzyłem przez okno. Nie było zresztą na co patrzyć. Wkrótce nie będzie nikogo, kogo miałbym ochotę oglądać. Twarz Avice stanie się cieniem rozpływającym się w pamięci starszego pana.
Wszedł Finbow z inną paczką owiniętą w brunatny papier. Nie było na niej żadnego adresu. Położył ją obok tej, którą ja przyniosłem. Wyprostował się i oświadczył spokojnie:
- Teraz musimy zobaczyć, co robi Avice.
- Czy nie możesz jej zostawić w spokoju? - spytałem błagalnie. - Na litość boską, daj jej spokój. Finbow, nie zależy ci chyba na tym, żeby ta dziewczyna...
- Obiecałem ci już, że zrobię wszystko, co w mojej mocy - rzekł uprzejmie.
Wyszedł do salonu, a ja powlokłem się za nim, popychany jakąś siłą obezwładniającą moją wolę. Finbow zatrzymał się na chwilę przed drzwiami Avice, mruknął: „Jeżeli się nie mylę...” i otworzył je gwałtownie.
Uderzył nas ostry zapach dymu. Na podłodze było pełno czarnych, zwęglonych kartek papieru, których brzegi jeszcze tliły się słabo. Avice z szeroko otwartymi oczyma patrzyła, jak się palą. Usta jej wykrzywił mściwy uśmiech. Nie uwierzyłbym nigdy przedtem, że ta twarz, tak zwykle pełna melancholii, potrafi nabrać wyrazu dzikiego i mściwego tryumfu. Moje wątpliwości i ostatnia nadzieja rozwiały się.
„To koniec” - pomyślałem.
Powitała Finbowa drwiącym uśmiechem:
- Ma pan dość niezwykłe zwyczaje, panie Finbow - powiedziała.
Finbow wskazał na podłogę.
- Przypuszczam, że było tam coś o Rogerze. Czy zgadłem? - spytał obojętnym tonem.
- Co za inteligencja! - odparła. - Jak pan do tego doszedł? Jeżeli pan ciekaw, to był mój pamiętnik.
- Pisanie pamiętników jest niebezpieczną rzeczą. Chociaż była opanowana, absolutny spokój Finbowa wyprowadził ją jednak z równowagi.
- Może pan o tym myśleć, co się panu podoba - powiedziała drżącym głosem.
- To właśnie zamierzam zrobić - rzekł uprzejmie.
- Ach, tak - szepnęła.
- Jeżeli chce pani wiedzieć, to zachowała się pani dokładnie tak, jak podejrzewałem. Wszystko pasuje do mojego schematu. Przyznam się, że to było ostatnie brakujące ogniwo.
- Winszuję więc sukcesu - odparła rzucając mu udręczone spojrzenie.
Stała przed nim wyprostowana i smukła.
- Co pan teraz zamierza zrobić? - spytała.
- Wkrótce pani zobaczy - odparł cicho. - Najlepiej byłoby, gdyby pani zechciała poczekać ze mną i z łanem w salonie, dopóki nie zbierze się reszta towarzystwa.
W salonie Avice rzuciła się na kanapę, zapaliła papierosa i leżała porażona lękiem. Finbow stał oparty łokciem o pianino. Przez chwilę nie odzywał się słowem. Ja sam dziwnie skrępowany usiadłem w fotelu. Nagle Finbow szepnął: „Ach, tak” i zwrócił się do Avice:
- Nie jestem wcale taki inteligentny, za jakiego chciałbym uchodzić. Musi pani przejść się ze mną.
Avice popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Jeżeli pańskim zdaniem muszę, to nie ma pewnie innego wyjścia. Chciałam jednak zaznaczyć, że nie mam na to najmniejszej ochoty.
- Obawiam się, że to jest bez znaczenia - rzekł Finbow.
Udał się spiesznie do naszego pokoju i wyszedł stamtąd z nie zaadresowaną paczką. Polecił mi powiedzieć innym, że udał się na krótki spacer z Avice, po czym poprowadził ją do hallu. Otworzył drzwi wychodzące wprost na ścieżkę, która wiodła w pole.
Siedziałem zupełnie złamany w szybko zapadającym zmroku. Myśli moje wirowały jak obłąkane. Przed oczyma przepływały różne obrazy: oto Avice stojąca smutnie na pokładzie mówi mi, jak bardzo podoba jej się Finbow; Avice zapatrzona w pustkowie rozlewisk i histeryczny krzyk Toni: „Za dumna jesteś, żeby z nami rozmawiać?”; a oto Finbow w pociągu opowiada mi, jak przy błysku zapałki ujrzał twarz Avice, która wyglądała tak, jakby „zgniotła robaka”, i ostatnia scena: Avice paląca papiery z mściwym uśmiechem zniekształcającym jej uroczą twarz.
Z ogrodu weszli William i Christopher.
- Przepraszamy, że tak późno - rzekł William. - Większość drogi jednak musiałem lawirować.
- Cóż to, sam jesteś, Ianie? - spytał Christopher. - Gdzie Finbow i Avice?
- Wyszli na spacer - odrzekłem. Żal mi się go zrobiło; biedak, nie wiedział, jaki straszny cios go czeka.
- Ciekawe - zdziwił się. - Zaczyna właśnie padać. Mam nadzieję, że zaraz wrócą.
- Chyba tak - odparłem.
W minutę lub dwie później zjawił się Filip z Tonią. Z miejsca zaczęli rozmawiać o przygotowaniach do ślubu. Tonią promieniała.
- William - rzekła prowokująco - musisz się jak najszybciej ożenić.
- Jestem zbyt zajęty - mruknął William. - A poza tym ostrożny.
- Nonsens! - oznajmiła Tonią. - Pierwsza kobieta, która zagnie na ciebie parol, wyjdzie za ciebie za mąż, nim będziesz miał czas od niej uciec.
Nastawiła płytę z fokstrotem i zaczęli tańczyć z Filipem, przytuleni do siebie. Z dziwnym, nieokreślonym współczuciem patrzyłem na opaloną twarz Christophera, który obserwował, zatroskany i smutny, obraz miłości o tyle bardziej radosnej od jego własnej.
William usiadł przy mnie.
- Nie jesteś w najlepszym nastroju, Ianie - zauważył.
- Nienadzwyczajnie się czuję - przyznałem.
- To musi być efekt napięcia nerwowego ostatnich dni. Najczęściej załamanie przychodzi, gdy już jest po wszystkim. Ale wtedy czujemy się, jakby nas ktoś zdzielił obuchem w łeb.
Starałem się zachowywać uprzejmie, uwagi jednak, jakie do mnie docierały, wydawały mi się coraz bardziej idiotyczne. Czekałem, że lada moment zjawi się Finbow z Avice i powie całą prawdę zebranym. Deszcz dzwonił w szyby. Bezlitośnie ciągnęła sie, melodia fokstrota. Czułem, jak bije mi serce.
Nareszcie dostrzegłem idące przez ogród dwie postacie. Widocznie Finbow i Avice spacerowali po polach i wrócili ścieżką od strony rzeki. William otworzył drzwi werandy. Weszli zdyszani i przemoczeni. Włosy Avice były zupełnie mokre, a na pończochach widniały ciemne, wilgotne plamy. Finbow uśmiechnął się i rzekł.
- Nie powinno się wychodzić na spacer bez żadnego zabezpieczenia przed niepogodą.
- Dlaczego więc pan to zrobił? - spytał Christopher.
- Pan Finbow miał wielką ochotę przejść się. Postanowiłam więc spełnić jego zachciankę - odparła szybko Avice.
- Oczywiście, pan Finbow ma przecież prawo do jakichś przyjemności - wtrąciła Tonią.
- Zwłaszcza że moje przyjemności są na ogół nieszkodliwe - zauważył Finbow.
Słuchając tego przekomarzania, czułem coraz większy chłód w sercu. Dżdżysty wieczór powlekał pokój szarym mrokiem. Nie było prawie widać przeciwległego kąta salonu.
- O Boże! - zawołała Tonią. - Teraz, kiedy się wszystko tak cudownie skończyło, nie musimy chyba siedzieć w tych ponurych ciemnościach!
- Oczywiście, masz rację - podchwycił Filip.
- Zapalmy światło - rzuciła Tonią.
Zawołano panią Tufts i Christopher poprosił ją o przyniesienie lamp. Mruknęła coś, że nie są w porządku, ale obiecała poszukać świec. Wkrótce potem żółtawe słabe światło dziesięciu świec rozjaśniło szarzyznę dżdżystego wieczoru. Nie wiadomo dlaczego, przypomniał mi się obraz przedstawiający nocne czuwanie przy zwłokach.
- No, teraz o wiele lepiej - oświadczyła Tonią. - Widniej i bardziej malowniczo.
- Za wesoło to jednak nie wygląda - zauważył William.
- E, nie jest tak źle - rzekł Filip. - Zresztą najważniejsze, że już wszystko mamy poza sobą.
- Tak - zgodził się Christopher. - Teraz już nas nic nie obchodzi.
- Rzeczywiście - rzuciła Tonią przyklękając jedną nogą na kanapie. - To cudowne, kiedy się pomyśli, że już po wszystkim.
- Tak, jest już po wszystkim albo raczej prawie po wszystkim - odezwał się Finbow spokojnie. - Otrzymałem właśnie coś w rodzaju ostatniego słowa w postaci książki, w której Roger zapisywał wszystkie szczegóły dotyczące chorób swoich pacjentów.
Słowa te zabrzmiały dla mnie zupełnie niewinnie, spostrzegłem jednak, że twarz Avice powlekła się śmiertelną bladością. Zdałem sobie nagle sprawę, że zbliża się koniec. Tonią, która nic nie zauważyła, zapytała obojętnie:
- Czy to było bardzo interesujące?
- Bardzo - odrzekł Finbow.
William zaczął opowiadać historię o swoim przyjacielu, początkującym neurologu, który pewnego razu zgubił teczkę z historiami chorób. Christopher wstał i wyszedł do swego pokoju. Opowiadanie Williama było bardzo długie, zresztą nie słyszałem ani słowa, obserwując uporczywie Avice. Christopher wrócił do salonu dziwnie zatroskany.
- Halo, Christopher - zagadnął go Finbow zupełnie normalnym głosem. - Czy szuka pan przypadkiem paczki? Zabrałem ją przez pomyłkę wychodząc na spacer. Zostawiłem w łodzi.
- Doskonale - odparł Christopher. - Potrzebna mi jest na chwilę. Myślę, że po prostu pójdę po nią. Przy okazji wpadnę do wsi po tytoń.
- Dobrze - odrzekł Finbow. Christopher otworzył drzwi werandy i zniknął w ogrodzie.
Słyszałem to wszystko, nie mogłem jednak skoncentrować uwagi na niczym innym poza bladą, skupioną twarzą Avice. Czekałem w napięciu, kiedy wreszcie Finbow zacznie mówić. William szczęśliwie skończył opowiadanie. Z kolei Tonią rozpoczęła jakąś historię o swojej przygodzie z neurologiem.
Zauważyłem, że Finbow siedzi sztywno w fotelu, jakby czegoś oczekiwał. Zastanawiałem się, co to może być..
Nagle doleciał mnie krótki trzask, jakby ktoś strzelił z bicza. Nie miałem pojęcia, skąd ten odgłos doleciał, zresztą nie przywiązywałem do tego żadnego znaczenia.
- No tak... - rzekł Finbow bardzo cicho.
XIX. Finbow potrzebuje dużo czasu na wyjaśnienia
Finbow wyszedł prędko z pokoju. Słyszeliśmy, jak swoim niskim głosem wołał panią Tufts. Mówił szybko, nie mogłem więc zrozumieć słów. Pani Tufts od czasu do czasu rzucała pokornie: „Tak jest, proszę pana”. Byłem zdumiony tą jej nagłą uległością. Finbow wrócił przyprowadzając ją ze sobą do salonu. Rozejrzała się dokoła i wybiegła. Finbow zajął miejsce i zwrócił się do mnie.
- Przepraszam cię, Ianie, za to, co dziś przeze mnie wycierpiałeś. Nie mogłem jednak nic na to poradzić - rzekł ze współczuciem.
- O czym ty mówisz? - spytałem zdziwiony i zmieszany.
- Musiałem dopuścić do tego, żebyś myślał, że posądzam Avice - odparł. Widziałem jak przez mgłę pochyloną do przodu Avice, widziałem dokoła błyszczące z podniecenia oczy zebranych.
- Co takiego? - spytała gorączkowo Tonią.
- Odpowiedź jest bardzo prosta - odezwał się Finbow. - To Christopher zabił Rogera.
Nie mogłem wykrztusić słowa.
- Ale przecież... - mamrotałem. - Powiedziałeś mi, że to nie on... Zresztą po co miałby to robić? Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
- Jak to? - zawołał Filip. - Christopher? Przecież Roger popełnił samobójstwo!
Tonią i William wydali okrzyk zdumienia.
Avice siedziała sztywno, bez ruchu. W kilku zdaniach Finbow wyjaśnił, że samobójstwo było wykluczone. Wkrótce przedstawił im argumenty, które znałem już z Horning.
- Wtedy wieczorem, gdy ci powiedziałem, że Christopher jest wolny od podejrzeń, byłem szczerze przekonany, że to prawda - ciągnął Finbow zapalając papierosa. - Dopiero następnej nocy zacząłem się nad wszystkim zastanawiać na nowo. Do tego momentu, Ianie, dzieliłem się z tobą każdą myślą, a ponadto miałeś możność obserwować to wszystko, co było dostępne i dla mnie. To znaczy, że znałeś całą gamę faktów i wniosków, na których zbudowałem swoją teorię. Miałeś to w rękach. Do tego momentu dzieliłem się z tobą każdym spostrzeżeniem. Potem zmieniłem taktykę. Gdy wyjaśnię ci, na czym polegała istota zbrodni, to zrozumiesz dlaczego.
- Zachowywałem się jak idiota - burknąłem. Po raz pierwszy poczułem odprężenie i rodzaj spokojnego zadowolenia. „Avice jest bezpieczna, nikt jej już teraz nie zrobi żadnej krzywdy” - pomyślałem.
- Rzeczywiście - zgodził się Finbow. - Myślę jednak, że to zrozumiałe, nie śledziłeś bowiem przebiegu wypadków. Nie zgadniesz nawet pewnie, jakie było pierwsze spostrzeżenie, które mnie naprowadziło na trop.
- Ciekaw jestem co? - rzucił William ze zniecierpliwieniem.
- Zawdzięczam je Aloysiusowi Birrellowi - odparł z uśmiechem Finbow.
- Powiedział coś? - spytała Tonią niskim głosem.
- Nie, coś zrobił. Wczoraj po południu, zanim pani i Filip uciekliście od nas - zwrócił się do niej z uśmiechem - obserwowałem, jak Birrell podjechał motorówką pod nasz dom z zamiarem przesłuchania nas. Spostrzegłem i nawet zwróciłem na to uwagę Iana, że znakomicie prowadzi motorówkę.
- Co to ma do rzeczy? - spytał Filip. Wszyscy płonęli ciekawością.
Finbow ciągnął swoje wyjaśnienia, jak gdyby to była dyskusja w klubie literackim:
- Cały kłopot polega na tym, że zbyt pochopnie osądzamy ludzi. Lubimy przyklejać im etykietki i oczekujemy, żeby zachowywali się zawsze tak, jak się tego po nich spodziewamy. W literaturze zjawisko to określa się jako „przestrzeganie tradycji angielskiej powieści”, w praktyce oznacza to, że wszyscy uważaliśmy Birrella za kompletnego bałwana, którego jedynym zadaniem na świecie powinno być dostarczanie ludziom zabawy. Pamiętacie, że Christopher, William i łan skąpali się w rzece, tego ranka, gdy Birrell śpiesząc na jacht starał się ich wyminąć. Otóż wywracanie łódek na rzece było czymś, czegośmy po Birrellu mogli oczekiwać. Już w pięć minut po tym, jakeśmy go poznali, uważaliśmy, że leży to w jego stylu.
Przyznałem w duchu, że w ten sposób właśnie potraktowałem całą tę historię.
- Tymczasem wcale tak nie było - opowiadał dalej Finbow. - Birrell jest błaznem pod bardzo wieloma względami. Traci zupełnie panowanie nad sobą, gdy widzi Tonie w szczególnie przezroczystej pidżamie; nie potrafiłby rozpatrzyć żadnej sprawy z dwóch różnych punktów widzenia, jest jednak bardzo szybki, zarówno we wnioskowaniu, jak i reakcjach. Gdyby nim ktoś inteligentnie pokierował, byłby to bardzo pożyteczny człowiek w swoim zawodzie. Na razie jednak jest on świetny tylko do tego rodzaju czynności wymagających szybkiej reakcji, jak na przykład prowadzenie motoru. Gdybyście potrafili w ludziach dostrzegać coś więcej niż postacie z dziewiętnastowiecznej angielskiej powieści, to doszlibyście do wniosku, że prędzej łódź mógłby przewrócić łan czy ja niż Birrell. Z drugiej strony Christopher jest znakomitym wioślarzem. Możliwość, by któryś z nich dwóch zrobił to niechcący, jest bardzo niewielka. Obserwując później, jak Birrell prowadził łódź, doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej cały wypadek został celowo spowodowany przez Christophera.
- Ale dlaczego? - spytał gorączkowo William. - Przecież on nie jest wariatem.
- Kazało mi to wrócić do pięciu pytań, które sobie zapisałem w dniu morderstwa. Uważałem, że zawiera się w nich całe sedno sprawy. Oto one. - To mówiąc wyjął kartkę z pytaniami, których spis sporządził pierwszego ranka, gdyśmy siedzieli w ogrodzie.
- Numer piąty. Na to pytanie już odpowiedziałem. Któregoś dnia wyjaśnię to panu, gdyż odnosi się ono właśnie do pana, Williamie. Na razie powiem tylko jedno: na pańskim miejscu nigdy nie dałbym się Rogerowi tak wyzyskiwać. Numer czwarty.** Ogólnie biorąc nie było to trudne pytanie. Wiedziałem, że Filip tego nie zrobił. Miałem natomiast pewność, że zachowanie Toni było podyktowane jakimiś komplikacjami natury sercowej. - Popatrzył na nich z uśmiechem. - Musicie mi wybaczyć, że mówię o was wszystkich, jakbyście byli wyłożonymi na stół eksponatami. - Po tej uwadze wrócił do przerwanej myśli. - Istniała możliwość, że komplikacje sercowe nie tłumaczyły całkowicie niepokoju Toni, pod tym jednak względem moje wątpliwości rozstrzygnęła podsłuchana przeze mnie i Iana rozmowa Toni z Filipem na wodach Hickling.
Oczy Toni zalśniły gniewnie.
- Podsłuchiwaliście? Ciekawa jestem, coście właściwie usłyszeli?
- Dość, abym nabrał przekonania, iż dla pani byłoby wygodniej, gdyby Roger żył - odparł Finbow. - Jeżeli pani sobie życzy, żeby dokładnie opisać pani stosunek do Rogera, mogę to zrobić któregoś dnia w zupełnie prywatnej rozmowie.
William był zupełnie osłupiały.
- Przecież nie znałaś Rogera - powiedział do Toni. Nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, Tonią zaatakowała Finbowa:
- Ciekawa jestem, co pan o mnie wie?
- Sporo - odrzekł z uśmiechem. - Dość, żebym uznał potrzebę zachowania dyskrecji i lubił panią więcej niż przedtem.
Doszedłem do takiego stanu, który mi pozwalał na jasność rozumowania, przyćmioną dotychczas obawą o bezpieczeństwo Avice. Zacząłem odzyskiwać zainteresowanie innymi sprawami i ludźmi. Spostrzegłem teraz, jak bardzo zasklepienie się Toni w samej sobie i Filipie wpłynęło na jej stosunek uczuciowy do morderstwa. Dla niej ważniejszy był jej romans od śmierci Rogera. Tak samo dla Filipa, który teraz z niepokojem śledził jej pytania, jakby każdy fakt rzucający nowe światło na Tonie był czymś bardziej istotnym od zagadnienia winy Christophera. A więc wszyscy byliśmy podobni do siebie pod tym względem. Widocznie nie mogło być inaczej. Finbow tymczasem mówił dalej:
- Około dwunastej w nocy miałem już właściwą odpowiedź na pytania czwarte i piąte. Nie pomogło mi to w rozwiązaniu zagadki morderstwa, chyba że w sensie negatywnym. Poza tym dało mi dość dokładny obraz Rogera. W tym czasie jednak, gdy łan wiózł mnie łodzią do willi, zacząłem rozumieć, jak wygląda odpowiedź na pytanie trzecie.
Pomogło mi w tym przekonanie, że wypadek na wodzie został spowodowany przez Christophera. Trzecie pytanie bardzo mnie gnębiło. Przez jakiś czas starałem się je wyjaśnić na gruncie emocjonalnym. Zakładałem na przykład możliwość, że Avice podświadomie kochała Rogera i po jego śmierci odsunęła się od Christophera. Wkrótce jednak przekonałem się, że to nie była prawdą.
- Muszę panu powiedzieć - odezwała się Avice cicho - że Christopher istotnie po morderstwie nie szukał ze mną kontaktu, aż do czasu, gdy powrócił z Horning.
- Właśnie - podchwycił Finbow - o tym myślałem. Przez jakiś czas sądziłem, że Avice może być typem kobiety, do której mężczyzna nie przyszedłby ze zmartwieniem, ale przekonałem się, że tak nie jest. Na ogół biorąc, w momentach nieszczęścia normalny młody człowiek, zakochany w kimś takim jak Avice lub Tonią, przyszedłby do jednej lub drugiej natychmiast, tylko zachowałby się w obu wypadkach nieco inaczej. W wypadku Toni próbowałby ją zająć swoją miłością, tak że musiałaby zapomnieć o wszystkim, w wypadku zaś Avice próbowałby z nią rozmawiać i pocieszać w bardziej uduchowiony sposób.
Avice zaczerwieniła się, a Tonią zaśmiała cicho. Finbow mówił dalej:
- Avice jest po prostu bardzo opanowaną młodą kobietą. Niezależnie od tego, inny młody człowiek w podobnych okolicznościach przyszedłby do niej natychmiast. Christopher tego nie zrobił. Starałem się podejść do tej sprawy z innej strony. Kluczem do rozwiązania zagadki stała się przewrócona łódź. Był to skomplikowany wybieg pozwalający Christopherowi na dokonanie prostego zabiegu toaletowego.
Siedzieliśmy pogrążeni w milczeniu. William zapalił papierosa. Trzask zapałki wydał mi się hałasem.
- Przedtem sądziłem, że byłoby niemożliwe zamordować człowieka, umyć się i dokonać porannej toalety w ciągu trzech minut. Nie przyszło mi do głowy proste rozwiązanie, że morderca wcale się nie musiał myć. Otóż Christopher nie mył się tego ranka, gdy dokonano zbrodni. Nikt z was nie zwrócił uwagi na ten fakt.
- Na jachcie nie sposób zauważyć takich rzeczy - wtrącił William. - Po morderstwie byliśmy blisko niego, ale nikt nie spostrzegł nic niezwykłego.
- Możliwe - zgodził się Finbow. - Mnie samemu to nie przyszło na razie do głowy. Dopiero później, gdy przypomniałem sobie jeden czy dwa fakty, o których mówił mi łan. Na przykład gdy siedzieliście wszyscy w kabinie, Christopher rzucił podobno Toni pudełko zapałek zamiast podać jej ogień. Zastanowiło mnie to. Był przecież dobrze wychowanym młodym człowiekiem, a w dodatku Tonią siedziała tuż obok niego. Mógł to być po prostu przypadek. Zacząłem jednak podejrzewać, że może nie chciał, by Tonią zobaczyła jego dłoń.
A potem ta kłótnia z Williamem na temat, kto z nich ma wiosłować do Horning. Dlaczego Christopher tak się bronił przed wiosłowaniem i dlaczego tak mu zależało na tym, aby wiosłować w drodze powrotnej, skoro przedtem się opierał?
Wiemy teraz z całą pewnością, że morderca musiał wcisnąć ster między bok a rękę ofiary. Kolejność wydarzeń była prawdopodobnie następująca: najpierw morderstwo; potem związanie rewolweru, proporczyka i dziennika podróży; wyrzucenie tego wszystkiego do wody, przy czym morderca nie zapomina o zrobieniu śladu na brzegu burty. Czynność trzecia: ustawienie steru w taki sposób, by jacht utrzymał kierunek możliwie prosty. W tym czasie na piersi Rogera musiała być już krew...
Jeżeli Christopher podczas tych operacji zawalał krwią rękę i zauważył to w pierwszej minucie po swoim powrocie do kabiny, to jego późniejsze dziwne zachowanie staje się jasne. Nie mógł dopuścić do tego, by Tonią obejrzała jego rękę z bliska; nie chciał wiosłować z obawy, by na skutek ruchu i rozgrzania się dłoni krew ta nie zostawiła plamy na wiośle. Skoro jednak został do wiosłowania zmuszony, nie chciał dopuścić do tego, żeby ktoś tę plamę zauważył, zanim ją zmyje. W powrotnej więc drodze z Horning konieczność obmycia wiosła, a co ważniejsze ręki, stała się dla niego sprawą zasadniczą. Nie chciał pozwolić na to, żeby wiosłował William, z dwóch powodów. Po pierwsze, nikt prócz niego nie powinien zobaczyć wiosła, a po drugie - wiosłując samemu łatwiej skąpać się w wodzie. Postanowił bowiem przy pierwszej okazji wywrócić łódź. Okazja ta nadarzyła się, gdy nadjechał Birrell.
Kiedy wpadłem na ten pomysł, wszystko zaczęło się zgadzać. Człowiek tak mądry i przewidujący jak Christopher z pewnością tak by właśnie rozumował i tak by się zachował. To był mój pierwszy krok. Kiedy przyjąłem, że Christopher zamordował Rogera, jego zachowanie po morderstwie stało się dla mnie zupełnie zrozumiałe.
O wiele trudniej było zrozumieć, dlaczego on zabił Rogera. Po rozmowie z Avice oczyściłem go z podejrzeń, ponieważ on jeden zdawał się nie mieć żadnego motywu. Zwróciłem jednak łanowi uwagę na fakt najbardziej znamienny ze wszystkich: że prędzej można byłoby posądzić Rogera o chęć zamordowania kogoś z towarzystwa na jachcie niż odwrotnie. Rogerowi na przykład mógł przeszkadzać Christopher jako kandydat na męża Avice. O ile ja znam charakter Rogera, byłby on w stanie zniszczyć rywala, gdyby to było w jego mocy. W ten sposób można by przyjąć, że Christopher działał w obronie własnej. Zacząłem się zastanawiać, jak mogłoby do tego dojść.
Przypomniałem sobie, że na dzień przed udaniem się na badania lekarskie Christopher był niezwykle wesoły. Pomyślałem, że to głupota doszukiwać się czegoś podejrzanego w tym fakcie. Wiedział, że musi przejść badania lekarskie i że to nic poważnego. A jednak ta jego beztroska zastanowiła mnie. Powiedział, że nigdy przedtem nie przechodził podobnych badań. Czyż jakikolwiek inteligentny człowiek potrafi być tak pewny siebie i beztroski przed pierwszym w życiu badaniem lekarskim? Nie znałem nikogo, kto by nie miał stracha. Zacząłem podejrzewać, że musiał być już kiedyś badany. Dlaczego więc chciał ukryć ten fakt? Jeżeli był u jakiegoś lekarza stosunkowo niedawno, to mógł mieć zaufanie, że i następna próba musi dobrze wypaść. To byłoby zrozumiałe. Ale dlaczego miałby z tego robić tajemnicę?
Nagle zrozumiałem, że to się może wiązać z Rogerem. Jeżeli Christopher miał coś do ukrycia, a Roger się o tym dowiedział... Jeżeli to była jakaś tajemnica lekarska, Roger wykorzystałby ją bez wahania przy pierwszej okazji, aby uderzyć Christophera. Taką okazją mogła być posada na Malajach.
Z piersi Avice wydarło się głuche westchnienie. Patrzyła na Finbowa szeroko otwartymi ciemnymi oczyma.
- Ułożyłem pewną teorię - mówił Finbow. - Dawno temu, gdy Roger i Christopher byli w przyjaznych stosunkach, a Christophera jeszcze nic nie łączyło z Avice, mógł się on udać do Rogera po poradę lekarską. Biorąc pod uwagę dalszy rozwój wypadków, przyjąłem założenie, że Roger stwierdził u Christophera jakąś bardzo poważną chorobę. To by wyjaśniało całą sprawę. Christopher na pozór dobrze się czuł i tylko lekarz specjalista mógł wiedzieć, jak z nim było naprawdę. Myślałem o czymś takim jak cukrzyca; wtedy ogólne badanie lekarskie może wykazać, że pacjent jest zupełnie zdrowym człowiekiem tak długo, jak długo dba o siebie i jest pod opieką lekarza.
Podobna jednak choroba, nawet wyleczona, dyskwalifikowałaby Christophera jako kandydata do objęcia posady na Malajach. Może niesłusznie, ale z pewnością odrzucono by go. Uczepiono by się pretekstu, że choroba ta jednak może mu przeszkadzać w pracy, że może się odnowić albo coś w tym rodzaju. Nietrudno sobie wyobrazić Rogera usiłującego przekonać samego siebie, że jego obowiązkiem jest uprzedzić ministerstwo, że Christopher nie nadaje się na proponowane mu stanowisko. Mógł nawet uwierzyć, że to naprawdę jest jego obowiązkiem. Byłoby to podobne do tego grubego, jowialnego i bezwzględnego człowieka, obnoszącego się ze swoją „uczciwością”.
Avice zagryzła wargi, aż pobielały.
- Jest pan bardzo mądry, Finbow - powiedziała.
- Jedyną moją zasługą jest to, że zdołałem trafnie rozszyfrować charakter każdego z was. Ale wracajmy do rzeczy. Otóż ta teoria wyjaśniała mi prawie wszystkie fakty. Na przykład pytanie numer dwa.
Odpowiedzią na nie mógł być tylko fakt, że to Christopher popełnił morderstwo. Gdyby przyznał się do zbrodni, to utraciłby Avice. Był mądry i zdawał sobie sprawę, że i tak nie mógł mieć pewności, że go kiedyś zechce poślubić. Wystarczyłby pierwszy lepszy pretekst do zerwania przez nią zaręczyn. Wyobrażam sobie, że przy swoim dość gorzkim poczuciu humoru mógł nawet pomyśleć, że morderstwo to dość poważny pretekst do zerwania narzeczeństwa. Pytanie numer jeden pozostawało bez odpowiedzi aż do czasu, gdy Birrell znalazł rewolwer. Gdyśmy wracali wtedy z łanem w nocy, powiedziałem mu, że zaczynam wszystko rozumieć. Myślałem, że skoro tylko uda mi się dowieść, iż Roger znał jakąś tajemnicę lekarską związaną z Christopherem, to wszystko stanie się jasne.
- Dlaczegoś mi tego nie powiedział? - spytałem z wyrzutem.
- Ponieważ podziwiałem genialność Christophera zależało mi, abyś się kręcił z nieszczęśliwą miną wokół Avice. Gdyby Christopher zaczął podejrzewać, że jestem bliski prawdy, groził nam nowy tajemniczy wypadek, i to w szybkim czasie. Tego rana zatelefonowałem ze wsi do mego przyjaciela ze Scotland Yardu, Allena. Poprosiłem go, żeby przejrzał księgę zawierającą historię chorób pacjentów Rogera. Znalazł w niej istotnie nazwisko Christophera. Poza tym przysłał mi samą księgę. Jeszcze jej nie oglądałem.
- Mogę panu coś na ten temat powiedzieć - odezwała się zrezygnowanym tonem Avice. - Christopher cierpiał na jakąś dziwną chorobę krwi. Przez krótki okres Roger nawet uważał, że to śmiertelne. Na szczęście wynaleziono jakiś ekstrakt. Christopher musiał go stale używać i to mu pozwalało czuć się prawie normalnie.
Finbow popatrzył na nią uważnie.
- Przypuszczałem, że pani wiedziała o wszystkim. To mi niejedno wyjaśnia. Cieszę się, że nie zwierzyłem się łanowi ze swoich myśli - dodał.
- Dlaczego? - spytałem.
- Człowiek, któremu powiedziano, że ma nieuleczalną chorobę, nie potrafi już być sobą. Przynajmniej przez dłuższy czas - rzekł Finbow. - Traci w pewnym sensie zaufanie do wartości życia w ogóle. Trudno go zresztą o to winić. Nawet jeżeli mu się uda kiedyś wyleczyć, to pozostaje w nim pewien defekt moralny. Ten właśnie rodzaj zobojętnienia zrobił z Christophera genialnie przewidującego mordercę. Gdyby zobaczył, że grozi mu niebezpieczeństwo, jestem pewien, że nie poprzestałby na tym jednym morderstwie. A więc, jak powiedziałem wczoraj wieczorem, miałem już wszystkie dane dotyczące historii Christophera. Wiadomość Allena potwierdziła je tylko. To już zresztą nie miało dla mnie takiego znaczenia. Byłem i tak przekonany o słuszności tej teorii. Zastanawiałem się nad czymś innym: jak należy tłumaczyć zachowanie Avice?
- Moje?
- Tak, Avice. Pani. Dziś rano otrzymałem list od Allena, w którym opisuje mi pewne epizody z życia Toni. List ten przekonał mnie, że nie myliłem się w swoich sądach o niej. Wspomniał mi również o klauzuli testamentu, na podstawie którego Avice niebawem miała odziedziczyć bardzo znaczny majątek. - Finbow zapalił papierosa i mówił dalej. - Jest to jedyny punkt w całej sprawie, gdzie mogę być dumny z siebie. Musiałem bardzo uważać, żeby nie pomieszać faktów, których się tylko domyślałem, z faktami, o których wiedziałem. A więc na podstawie różnych faktów, które znałem, mogłem skreślić z listy podejrzanych Williama, Filipa i Tonie. Zostawał mi jednak Christopher i Avice. Czy można było brać pod uwagę Avice?
Dowiedziałem się właśnie, że żyła za dwieście pięćdziesiąt funtów rocznie i prawdopodobnie bardzo potrzebowała pieniędzy. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Wiele młodych kobiet potrafi zachowywać pozory dobrobytu przy bardzo skromnych możliwościach finansowych. Najczęściej inni pokrywają ich najpotrzebniejsze wydatki. Avice uśmiechnęła się blado i przyznała:
- Od roku ani razu nie płaciłam za swoje jedzenie, poza śniadaniami.
- O Boże! Zupełnie nie rozumiem, jak takie kobiety mogą żyć! - zawołała z gniewem Tonią. - Nic z siebie nie dają, a biorą wszystko od innych i jeszcze udają święte!
Finbow wrócił do tematu.
- Z drugiej strony dziewięćdziesiąt tysięcy funtów to olbrzymia suma pieniędzy. Gdyby jednak Avice zamordowała Rogera, to po dokonaniu zbrodni musiałaby zachowywać się zupełnie inaczej. Powiedzmy sobie, że zabiła Rogera dla pieniędzy. Normalnie biorąc powinna potem udawać rozpacz i łzawy smutek przy zupełnie autentycznym strachu i przerażeniu; zamiast tego wszystkiego obserwowałem u Avice ciekawy konflikt uczuć. Prawdziwe przerażenie, prawdziwą gorycz, niekłamane wyrzuty sumienia i niekłamany tryumf. Rozważałem możliwość, że zabiła Rogera z powodu Christophera, wiedząc, że Roger zamierza zniszczyć jego karierę. Szybko jednak odrzuciłem ten pomysł.
- Dlaczego? - spytał Filip.
- Ponieważ Avice nie kochała Christophera. Reasumując to wszystko, przestałem ją brać pod uwagę jako osobę, która mogła dokonać zabójstwa. Doszedłem za to do innego wniosku: musiała zdawać sobie sprawę, kto to zrobił.
Wystraszone spojrzenie Avice skrzyżowało się z zimnym błyskiem niebieskich oczu Finbowa.
- Poza wszystkim innym zastanawiała mnie jedna dziwna okoliczność, związana z samym morderstwem - ciągnął Finbow. - Nikt nie słyszał strzału. To jasne, że nie mogły go słyszeć osoby siedzące w tym czasie przy radiu. Jednakże nawet mały rewolwer robi trochę hałasu w rodzaju trzasku, który słyszeliśmy przed chwilą. - Przerwał na moment, po czym ciągnął dalej. - Jeżeli Avice nie popełniła tego sama, to w takim razie musiała się znajdować w kabinie położonej blisko sterówki, kiedy się to stało. Wkrótce potem zeszła do środkowej kabiny i zastała w niej Christophera, który właśnie wrócił. Jestem przekonany, Avice, że od tego momentu już pani wiedziała.
Avice utkwiła w nim spojrzenie swoich ogromnych oczu.
- Wiedziała pani również, dlaczego to się stało. Przypuszczam, że pani powtórzyła Christopherowi coś, co pani powiedział Roger. Na podstawie tego, czego się od pani dowiedział, Christopher wywnioskował, iż Roger zamierza wykorzystać przeciwko niemu informację dotyczącą stanu jego zdrowia. Roger oczywiście nie zdawał sobie sprawy, że Christopher o tym wie; wyobrażał sobie, że będzie mógł spełnić swój obowiązek w zupełnej tajemnicy i że Christopher nigdy się nie dowie, dlaczego ministerstwo porzuciło zamiar zatrudnienia go na Malajach. Dlatego właśnie Roger mógł się zachowywać w stosunku do Christophera tak jowialnie. Czuł się zupełnie bezpieczny i udawał dalej przyjaciela. Roger uśmiechał się w momencie śmierci, nie przeczuwając nawet, że Christopher może mu zrobić jakąś krzywdę.
Avice siedziała bez ruchu. W jej twarzy nie było kropli krwi.
- Gdy sobie to wszystko uświadomiłem, zachowanie Avice przestało być dla mnie zagadką. Przez moment była rzeczywiście przerażona, że gotowi ją posądzić o zbrodnię, i dlatego zwróciła się do Iana o pomoc. Później żałowała tego, zdała sobie bowiem sprawę, że w ten sposób mogła się przyczynić do szybszego wykrycia prawdy, której się bała i na odkryciu której wcale jej nie zależało. Była zadowolona...
Avice skuliła się.
-...była zadowolona, że Roger został zabity, obawiała się jednak, że zrobił to Christopher. Przede wszystkim jednak czuła się winna: zataiła prawdę, nie ujawniając wszystkiego, co wiedziała, a ponadto bała się, że w chwili tchórzostwa zdradziła niechcący Christophera, którego naprawdę lubiła.
Tak też zresztą się stało. Gdyby łan nie był mnie sprowadził, cała sprawa zostałaby na zawsze uznana za tajemnicze samobójstwo. Dlatego więc Avice zachowywała się w taki właśnie sposób, jakby to ona sama popełniła morderstwo - oczywiście nie zdając sobie z tego sprawy. I właśnie dlatego była w tym swoim zachowaniu ogromnie naturalna.
Avice wyglądała jak uosobienie rozpaczy, nie poruszyła się, nie płakała, tylko oczy jej wyrażały nieopisany ból.
- Cały czas podejrzewałem, że to ona zabiła - wtrącił Filip.
- Ja też, tylko myślałam, że nie miałaby dość odwagi - dorzuciła Tonią.
- Niech ją pani zostawi w spokoju - powiedział stanowczo Finbow. - Lepiej niech się pani pomodli, aby nigdy w życiu nie znaleźć się w podobnej sytuacji. - Po chwili wrócił do swego opowiadania. - Gdy rozszyfrowałem zachowanie Avice, wszystko zaczęło mi się wydawać łatwe do wyjaśnienia. Pojechałem z Birrellem i obserwowałem jego poszukiwania w rzece. Trochę zaskoczyły mnie akcesoria sfingowanego samobójstwa. W gruncie rzeczy byłem jednak bardzo zadowolony. To mi dawało kompletną odpowiedź na pytanie pierwsze.
Jak już powiedziałem łanowi, było to najbardziej śmiałe i najbardziej genialnie zaplanowane morderstwo, o jakim kiedykolwiek słyszałem. Samobójstwo upozorowane na morderstwo byłoby już pomysłem nie dla każdego łatwym do zrozumienia. Ale morderstwo upozorowane na samobójstwo w taki sposób, żeby wyglądało jak pierwsza kombinacja! To już potrafi pojąć tylko człowiek posiadający zdolność myślenia abstrakcyjnego.
Gdy po powrocie powiadomiłem was, że Birrell doszedł do wniosku, iż mieliśmy do czynienia z samobójstwem, obserwowałem, jak na to zareaguje Avice. Grała zupełnie dobrze, jednak nie potrafiła ukryć pewnego niepokoju. Pomyślałem sobie, że skoro Avice ciągle jeszcze jest niespokojna, to znaczy, że istnieją jakieś materiały obciążające Christophera. Od razu zresztą podejrzewałem, że Avice stara się czegoś pozbyć. Pierwszego wieczoru w willi zażądała, aby jej napalono w piecu; następnej nocy snuła się w ciemnościach po całym domu. Dziś po południu podejrzenie to przerodziło się już w fakt. Wdarłem się do jej pokoju i zastałem ją przy paleniu pamiętnika.
- Co oznaczały twoje słowa wypowiedziane pod drzwiami Avice na chwilę przedtem, nim wszedłeś do jej pokoju? Powiedziałeś: „Jeżeli się nie mylę...”
Finbow uśmiechnął się.
- Bo mogło się okazać, że nie miałem racji. - Wrócił do przerwanego opowiadania. - Okazało się więc, że powodem nieustannych obaw Avice był pamiętnik. Obawiała się, że w każdej chwili pokój jej może być przeszukany, a odkrycie pamiętnika pogrążyłoby Christophera. Niestety jednak w wiejskiej willi, zamieszkałej przez przyjaciół, nie tak łatwo jest się czegokolwiek pozbyć niepostrzeżenie. Czy nie zechciałaby mi pani powiedzieć, Avice, co właściwie ten pamiętnik zawierał?
Załamującym się głosem Avice wyjaśniła:
- Pełno w nim było różnych uwag odnoszących się do Christophera. Mniej więcej dwa lata temu napisałam na przykład tak: „Christopher jest skończonym człowiekiem, biedak. To jest tragiczne, ale może się tylko łudzić, że jeszcze jakiś czas pociągnie. Chce to utrzymać w tajemnicy, nie powiemy więcmikomu”. Inna uwaga została zanotowana względnie niedawno; brzmiała mniej więcej tak: „Właśnie dostałam list od Rogera. Typowy dla niego. Napisał, że nie wyjdę, rzecz jasna, za Christophera. Mogłabym się na to zdecydować, gdyby Christopher rzeczywiście dostał tę posadę na Malajach, co jest jednak wykluczone. Nie z jego chorobą. Już on, Roger, postara się, aby odpowiednie czynniki wzięły to pod uwagę”. Oprócz tego były w tym pamiętniku różne inne informacje...
- Ach, tak! - rzekł Finbow. - Nic dziwnego więc, że chciała pani to spalić czym prędzej. Jeszcze jedna sprawa mnie interesuje. W jaki sposób Christopher potrafił utrzymać w tajemnicy tę swoją chorobę? Zdaje się, że nikt inny poza Rogerem o niej nie wiedział. No i oczywiście pani. Zakochany bowiem w pani Roger nie umiał tego przed panią ukryć.
Avice była bliska łez. Powiedziała bardzo cicho:
- Christopher był najbardziej opanowanym człowiekiem, jakiego spotkałam. Doszedł do wniosku, że jeżeli uda mu się kiedykolwiek wyleczyć, to wiadomość o jego chorobie mogłaby mu tylko zaszkodzić; jeżeli zaś - co było bardziej prawdopodobne - nigdy z niej nie wyjdzie, nic by nikomu nie przyszło z tej wiadomości. Dlatego milczał i opalał się na brąz. Wyjaśnił mi to później: „Wszyscy ci głupcy uważają, że kawowy kolor skóry jest oznaką zdrowia”. Nikt nie podejrzewał, że to ciężko chory człowiek.
- To bardzo charakterystyczne dla Christophera - powiedział Finbow. - W taki sam sposób potrafił zachować zimną krew po dokonaniu morderstwa. Bez przesady, nie robiąc z siebie niewiniątka. Wracając z Londynu przywiózł mały rewolwer i pokazał go Birrellowi. Tłumaczył mu, że broń może się przydać na Malajach.
Sierżant zgodził się. Gotów jestem przysiąc, że gdyby Birrell nie znalazł w rzece rewolweru, Christopher postarałby się o to, by przy następnych poszukiwaniach odkryto inny, z umocowanym do niego ciężkim przedmiotem, co w rezultacie i tak przemawiałoby za samobójstwem.
- Szkoda, że do tego nie doszło. Byłby to doskonały dowcip - mruknął William.
- Drugi rewolwer znajdował się w paczce owiniętej w brązowy papier. Włożyłem ją do łodzi - wyjaśnił Finbow mimochodem.
- Bardzo jasno nam to wszystko wyłożyłeś, Finbow - powiedziałem. - Żal, że taki człowiek jak Christopher zapłaci głową za życie takiej kreatury.
- Roger był rzeczywiście ostatnią świnią - przyznał Filip.
Avice płakała. Wyszeptała cicho:
- Nigdy nie kochałam Christophera. Żałuję jednak, że nie potrafiłam go pokochać.
- Christopher był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem - powiedział Finbow.
- Dlaczego użył pan czasu przeszłego? - zaniepokoił się William.
- Co to był za odgłos, który usłyszeliśmy, zanim pan zaczął opowiadać? - spytała Tonią.
Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Finbow rzekł wolno i dobitnie:
- Mam nadzieję, że to Christopher się zastrzelił. William i Filip podbiegli do drzwi werandy.
- Zatrzymajcie się chwilę - rozkazał Finbow. - Nie chcę, żebyście zostali narażeni na jakieś nowe nieprzyjemności. Dlatego sprowadziłem panią Tufts, chciałem, żeby stwierdziła, że wszyscy byliśmy w pokoju. Dlatego przez cały czas zabawiałem was rozmową. Tymczasem pani Tufts sprowadziła Birrella. To, co się stało - stało się bez naszego udziału.
- Czy pan coś powiedział Christopherowi? - spytał William.
- Wzmianka o księdze z historiami chorób miała mu dać do zrozumienia, że wiem o wszystkim. Christopher zrozumiał - odparł Finbow.
Wyszliśmy do ogrodu. Naprzeciw willi na rzece stała motorówka Birrella. Ktoś wskazał palcem na maszt tkwiącej gdzieś dalej przy brzegu żaglówki. Pobiegliśmy wszyscy w jej kierunku, nie zważając na silny wiatr, który targał sitowiem.
Dziób żaglówki tkwił w mule; żagiel trzepotał wściekle i złowrogo. W łodzi leżał Christopher z twarzą zlaną strugami deszczu. W okolicy serca widniał ciemny otwór, z którego po płaszczu spływał strumyczek krwi. Nie widać było nigdzie rewolweru - ostatni ponury żart Christophera. Zabił się w ten sam sposób, jak zabił Rogera. Broń upadła na dno rzeki w momencie, gdy łódź była pod żaglem.
Usta wykrzywiał mu grymas. Oczy były zimne i nieruchome. Sitowia kołysały się żałośnie, pochylając się nad jego twarzą, a u góry wisiało szare, beznadziejne niebo.
„KB”