ZJAWY
Niespodziewany gość
Od kiedy mama odeszła, samotnie mieszkam w starym domu z tarasem na skraju wsi, w pobliżu ujścia Izy. Ostały się tylko wyblakłe stare mury w kolorze spłowiałego nieba, z których niczym kora ze spróchniałego pnia całymi płatami sypie się pokryty kurzem tynk. Pobędę tu, póki i mnie coś się nie przydarzy.
Od bramy do wejścia na taras prowadzi wysypana piaskiem ścieżka. Po niedawnej ulewie wyraźnie widać, że ktoś na wysokich obcasach przeszedł przez podwórze i przed wejściem na taras wytarł nogi. Żadnych prowadzących z powrotem śladów nie widać.
Za domem na wąskim kawałku ogrodu, w sięgającej prawie pasa trawie, rosną moje śliwy. O takiej porze, po deszczu, zapach wilgotnej trawy i chwastów omija mury domu, przedostaje się na podwórze i kiedy otwieram drzwi,
nagłym powiewem wdziera się do wnętrza. Teraz jednak w drzwiach czeka na mnie coś zupełnie innego, zapach nieoczekiwanego gościa. W pokoju siedzi wyperfumowana kobieta, co wyraźnie wyczuwam, gdyż od czubków jej uszu
oraz spod pach promieniują obce dla mnie zapachy.
— A to ciekawe — mówię. — Czyżby drzwi były otwarte?
— Nie — odpowiada kobieta. — Nie sądzę, żeby były otwarte.
Kobieta siedzi na jednym z niskich foteli, trzyma nogę na nodze, lekka sukienka uwydatnia figurę. Podmalowane oczy, pełne kształty, gładka skóra i nie w takim wieku, aby mogła być moją matką. Na ramionach pokrytych delikatnym puszkiem ślady szczepienia po ospie. Jeżeli dotknę skóry, zapewne wyczuję ciepło.
— Pan mnie nie zna — odzywa się spokojnie, dość cichym głosem, chociaż poza mną nie ma nikogo w pobliżu. — Nazywam się Ojnicza, tylko tyle mogę powiedzieć.
Skłaniam głowę i siadam na takim samym niskim fotelu co mój gość. Czekam, aż poda mi rękę, a wtedy i ja się przedstawię. Nie podaje mi jednak dłoni, tylko mówi:
— Pański ojciec jest zdrów.
— Skąd pani to wie?
— To już moja sprawa. Dość, że ja to wiem.
Językiem lekko dotyka kącika ust i patrzy, tylko patrzy.
Podnoszę się nagle z fotela i otwieram okno. Po ciepłym deszczu ogród aż paruje, na zielonych jeszcze śliwkach lśnią grube krople.
— Jeśli to prawda, co pani mówi — odpowiadam — dziękuję.
— Śledztwo zostało już zakończone — mówi cicho Ojnicza. — Ojciec czuje się dobrze. Może dostać trzy lata.
Stoję i patrzę na kobietę, która przyniosła mi takie dobre wieści. Patrzę na pulchną dłoń i na punkt, w którym między piersiami schodzą się ramiona sukienki. Najchętniej tam właśnie bym jej dotknął, tam, gdzie najpełniej
można zanurzyć się w emanującym od niej zapachu.
— Tylko tyle? — pytam.
Ojnicza lekko pochyla głowę i mówi:
— Może dostać i pięć.
Wychodzę do kuchni, otwieram drzwi spiżarki i zaglądam do środka. Wiszą w niej cienkie połcie wędzonej słoniny, na półkach stoją słoiki z konfiturami, w pajęczynie na oknie brzęczy mucha. Zdejmuję z półki słoik z konfiturami
ze śliwek i stawiam przed panią Ojniczą. Piękne, ciemne śliwy w gęstym syropie wyglądają kusząco.
— Proszę to ode mnie przyjąć.
— Nie mogę — odpowiada Ojnicza. — To nie byłoby dobrze. Co bym odpowiedziała, gdyby mnie zapytano, od kogo dostałam?
— Przecież to tylko słoik konfitur — odpowiadam.
— Ale ja mam męża — mówi Ojnicza.
— Rozumiem — potwierdzam ruchem głowy. — Może przynajmniej na miejscu skosztujemy.
Przynoszę z kuchni talerzyk, łyżeczkę i szklankę wody.
— Proszę.
Ojnicza podnosi szklankę do ust, wypija do połowy.
Wstaje i rusza w stronę drzwi, ja zaś idę za nią.
— A o co go oskarżają? — pytam.
— Jak będę miała jeszcze jakieś dobre wieści — mówi Ojnicza — to znów przyjadę. — I już kładzie rękę na klamce.
— Dziękuję — mówię i również kładę rękę na klamce, ale Ojnicza cofa swoją dłoń, grzebie w torebce i wyjmuje klucz. Widzę, że pasuje do zamka moich drzwi, a po plecionym, skórzanym rzemyku, na którym ten klucz wisi,
poznaję, że należał do mego ojca, póki tu mieszkał. Kobieta bawi się tym kluczem prosto przed moim nosem.
— Czy dzięki temu kluczykowi mogę tu jeszcze przyjść?
— Ależ tak — odpowiadam. — Kiedykolwiek tylko pani zechce, proszę bardzo.
Ojnicza rusza do bramy, przechodzi pod orzechowym drzewem, z którego spadają jeszcze krople po deszczu, obcasy szpilek wbijają się w mokry piasek ścieżki i pozostaje tylko smuga obcego zapachu.
Kobieta okrężnymi dróżkami, przez zaułki, jakby chyłkiem kieruje się w stronę stacji kolejowej i nawet błądzi w dwóch miejscach, nim trafi do celu. Ukryty za towarowymi wagonami obserwuję ją, jak czeka na peronie na podstawienie składu. Widzę, jak zajmuje miejsce w przedziale pierwszej klasy i czekam aż do momentu, kiedy zawiadowca daje sygnał do odjazdu pociągu.
Nie jest miejscową kobietą, myślę. Rzeczywiście, mogłem się tego domyśleć.
Oczekiwanie
Od rana czekam na Ojniczę. Jeśli przyjedzie, przywiezie wieści, dobre lub złe, ale czegoś się dowiem. Dla mnie jednak ta kobieta to coś więcej niż prywatny listonosz czy życzliwy przyjaciel z dobrymi wieściami: kiedy przyjeżdża
zostaje u mnie na całe popołudnie, a potem i na noc. Choć przecież powiedziała, że ma męża.
Otwieram okna wychodzące na wąski pas mego ogrodu i patrzę na sąsiedni sad obu chłopców Mihalków. Tam już trawa urosła tak wysoko, że w przyszłym tygodniu na pewno ją skoszą, a wtedy przyjedzie po nią swoim jednokonnym zaprzęgiem Jeno Eugen Korbuly. Zbierze leżącą pod śliwami, orzechami i krzakami agrestu skoszoną trawę i zawiezie dla królików porucznika Nopritza.
Kręcę się w pobliżu otwartych okien, wsłuchując się w dochodzące od stacji kolejowej odgłosy, i czekam na zmęczony łoskot nadjeżdżającego pociągu. Tory wspinają się pod górę aż do zwrotnicy, gdzie maszyniści raptownie wypuszczają parę i pociąg poczciwie stacza się na końcową stację.
Ślęczę w oknie oparty na łokciach i gdy już moje oczy przywykły do ciemnej zieleni agrestu i orzechów — a to już jest około południa — w sięgającej kolan trawie ogrodu Mihalków dostrzegam kurzą klatkę. Od niedawna chyba tam stoi, skoro pierwszy raz ją widzę. Na pewno nowa klatka. Za szczebelkami coś w klatce się rusza. Nie wiem co, ale na pewno nie kury.
Stawiam sobie na parapecie kubek kwaśnego mleka, popijam i zagryzam zielonymi pędami czosnku oraz skórką bułki. W pokoju cichutko gra radio i zaraz zapowie dokładny czas. Południowy pociąg już dawno wtoczył się
na stację, a jednak ciągle nikt nie gmera zawieszonym na rzemyku kluczem w zamku drzwi. Ech, ta Ojnicza, ech, ta Ojniczowa.
Wyłażę przez okno, unoszę kolczasty drut ogrodzenia i przeczołguję się do ogrodu Mihalków. Pełzam w trawie do kurzej klatki. Podnoszę się przed klatką, wpatruję w nią i patrzę, patrzę.
— Czy to wy, towarzyszu Pinczes?
— Cicho! — odpowiada nieogolony człowiek w klatce.
— Broda wam urosła, ale poznaję, że to wy. To i was już też szukają, towarzyszu Pinczes?
— Błagam, zamilczcie.
— Ale przecież to wy.
— Idźcie stąd, błagam, odejdźcie — mówi człowiek w klatce.
— Idę — mówię. — Bo tu śmierdzi.
W ciągu dnia przyjeżdżają do nas dwa pociągi. Pierwszy przed południem, ten już dawno przyjechał, drugi pod wieczór. Dzień płynie powoli, upływa bez żadnych wieści, bez miłego gościa, a już popołudnie. A przecież na dziś nawet coś ugotowałem, kiszoną kapustę na skórkach wędzonej słoniny, sowicie przyprawioną macierzanką. Nawet jej nie odgrzewam, łyżką kosztuję prosto z garnka, bez chleba, małe grudki tłuszczu przywierają mi do podniebienia. Potem znów wyglądam przez okno i patrzę, co się dzieje w ogrodzie Mihalków. A tam w kurzej klatce siedzi partyjny towarzysz Pinczes. Siedzi we własnych brudach
i czeka. Czeka, żeby go nakarmiono.
Znów czołgam się pod ogrodzeniem, pełzam w trawie aż do kurzej klatki i tam się podnoszę. W kącie klatki siedzi w kucki człowiek i patrzy na mnie przerażonym wzrokiem. We włosach pierze, w zaroście pierze, kawałeczki brudnej słomy na twarzy. Czasem drgnie tylko, jakby mu w żyłach płynęły łzy. Obok brązowa kupa własnego kału.
— A co będzie, towarzyszu Pinczes, jak spadnie śnieg? — szeptem pytam, aby nie urazić go głośnym słowem. — Bo i zima na tym świecie bywa.
— Błagam — szlocha człowiek w kurniku. — Błagam, odejdźcie stąd.
Więc odchodzę, na czworaka brnę przez trawę do domu, tą samą drogą, którą się przyczołgałem. Potem siedzę, opierając się na parapecie okna, aż mi poczerwienieją łokcie.
Wieczorny pociąg już dawno dotarł do celu, a ja nic, tylko Ojnicza mi w głowie, która dziś nie przyjechała. I chwilami myślę, co to będzie, kiedy spadnie śnieg.
Czułe pożegnanie
Dziś wyjeżdża Ojniczowa. Kilka dni temu przyjechała z dobrymi wieściami: mojego ojca właściwie uniewinniono i całe szczęście, że dostał tylko pięć i pół roku. Na kilka dni zamknęliśmy się w mrocznych pokojach, na bosaka, aby
chodzeniem po domu nie powodować zbędnego hałasu.
Wprawdzie nawet z oddali Ojnicza nie jest eteryczną, lekką niewiastą, wręcz przeciwnie, rozlewną w kształtach i ciepłą, ale u mnie potrafi być niczym powiew między otwartymi w amfiladzie pokojami. Łagodzi nieznośne dni.
Posępnie szykuje się do wyjazdu, zaciera po sobie wszelkie ślady przed moimi ewentualnymi gośćmi. A to linka suszarki zafurkocze w kuchni, a to malutkie nożyczki, a to szczypczyki zabrzęczą na półce pod lustrem w łazience
i bezszelestnie powiewają jedwabne pończochy.
Ponuro siedzę w oknie, tyłem do tych niecnych przygotowań, niech wyjazd mojego gościa pozostanie wyłącznie jego sprawą z wszelkim z tym związanym grzechem.
A przecież siedzę w oknie z zaczerwienionymi od czekania łokciami w identyczny sposób jak wtedy, gdy oczekuję sapania starej lokomotywy, która wspinając się pod górę do zwrotnicy, stoczy się potem na stację. I z tego właśnie
pociągu wysiądzie oczekiwana przeze mnie kobieta. Siedzę dokładnie tak, jakbym jej właśnie oczekiwał, a ona przecież wyjeżdża.
Stacja nie jest daleko. Oznaczające koniec linii zawinięte w górę szyny z zardzewiałymi zderzakami oraz zarośnięte chwastami sterty żużlu ciągną się aż do ogrodów.
— Weź mnie pod rękę, tu i tak nas nie widzą — szepcze Ojnicza, kiedy zaułkami zmierzamy w kierunku stacji. — Chwyć mnie mocno, po raz ostatni, chłopczyku.
— Nie — bronię się. — Jakoś nie mam na to ochoty. I tak przecież wyjeżdżasz.
— Dotknij mnie w jakiś sposób — szepcze Ojniczowa. — Choćby palcem naciśnij.
— Nie — odpowiadam. — Tak mi się zdaje, że chyba pani nie lubię.
Już jesteśmy przy stacji, wśród rudych kopczyków żużlu.
W pobliżu na jednej z bocznic stoi wagon towarowy, do którego powoli zbliża się leciwy parowóz i ostrożnie się doczepia. A jednak nawet lekkie trącenie wagonu wywołuje wewnątrz ryk jakiegoś zwierzęcia.
I to nie jednego, a co najmniej dwóch, trzech. Co najmniej trzy lwy są w tym wagonie, tak ryczą. Wydają taki głos jak wypływająca nagle z olbrzymiego zbiornika woda. Ojnicza kurczowo chwyta mnie za ramię.
— Czy to prawda, co mi teraz mówisz? — pyta.
— Prawda — odpowiadam. — Nie kocham pani.
— To dlaczego chodzimy u ciebie w domu bez butów, skradamy się jak jakieś kociaki.
— Bo mi to sprawia przyjemność — mówię. — Pani sobie gdzieś leży, a ja zbliżam się niezauważalnie i w każdej chwili mogę dotknąć. Coś takiego właśnie bardzo lubię.
Ojniczowa zatrzymuje się przed wagonem pierwszej klasy.
— Jeśli znów przyjadę — mówi — zostawię po sobie drobne, grzeszne ślady. I nikt ich nie znajdzie, jedynie ktoś taki, kto ma taki sam węch jak ja.
— Dobrze będzie, kiedy pani znów przyjedzie.
Wagon ze zwierzakami zostaje doczepiony nie na koniec składu, a zaraz za lokomotywą przed pierwszą klasą.
Moje lwy nie znoszą podróży, więc wściekle szamocą się w ciemnościach. Od dawna już są zamknięte w wagonie, bo na peron kapią smrodliwe krople.
— To ja już idę — mówi Ojnicza.
— Będę czekał na panią — mówię.
— Wyczekuj mnie po swojemu, w oknie — mówi Ojniczowa. — Jak zwykle, żeby aż łokcie czerwieniały.
Stoi w oknie wagonu i milczy. Wielkie koty w towarowym wagonie też umilkły. Na pewno ulokowały się zgodnie z kierunkiem jazdy. Mogę więc iść do domu; towarzysz Pinczes czeka w klatce na kolację.
Dyskretna wpadka
Siedzę na stacji na pustym elektrycznym wózku i czekam, kiedy na peron wtoczy się dalekobieżny osobowy pociąg.
W południe dostałem telegram od Ojniczy: ma bardzo dobre wieści i przyjedzie wieczorem. Wygląda na to, że zamkniemy się na kilka dni w wychodzącym na ogród pokoju.
Z wagonu drugiej klasy wysiadają kobiety w szerokich, marszczonych spódnicach i półkożuszkach, z kobiałkami pełnymi malin, plecionymi koszykami, za nimi żołnierze, drwale i kolejowi drogowcy w żółtych kamizelkach. Ale ja patrzę tylko na wagon pierwszej klasy.
Tego popołudnia z dalekobieżnego pociągu nie wysiada jednak moja pani. Wysiada natomiast z pierwszej klasy kawał chłopa o białej twarzy, blondyn. Coś mi mówi, że to pułkownik Ojnicza. Już jest na peronie. Wysoki, dziarski,
jasnowłosy, niczym niedźwiedź. Wielki, jasny niedźwiedź.
Patrzy nad głowami idących przed nim podróżnych, nie zwraca najmniejszej uwagi na kręcących się wokół stacji, przecina tory i jakby doskonale znał drogę, rusza wzdłuż ogrodów w kierunku ulicy Szamoca. Tam, gdzie mieszkam.
Wstaję z wózka i szybkim krokiem idę do domu. Bo tam moje miejsce. Ojnicza kroczy przede mną, zagląda do niektórych ogrodów, lustruje przemoknięte do czerni ławki i krzywe blaty stołów, patrzy na tych, którzy akurat wyglądają przez okna. Trafia do mego ogrodu, tyle tylko że spojrzeniem sprawdza numer domu i nie zważając na psa, spokojnie wchodzi na taras. Dwukrotnie naciska
dzwonek. Ale mnie nie ma w domu, więc nie ma mu kto otworzyć. Ojnicza powoli wychodzi na ulicę, nie zwraca na mnie uwagi i spokojnie siada sobie na kamiennym ogrodzeniu.
Gdy już jestem na tarasie, przed drzwiami, i wkładam klucz do zamka, czuję na swoim karku spojrzenie tego potężnego mężczyzny oraz zaprzałe ciepło jego potu. Szybko zamykam za sobą drzwi, choć zdaję sobie sprawę, że za
chwilę dwukrotnie naciśnie na dzwonek.
Gdyby powiedział „rozerwę was na strzępy", odpowiedziałbym „o, nie,
tego nie wolno wam, towarzyszu, zrobić".
Dzwoni dwukrotnie. Ojnicza stoi przede mną z uciążliwym ciepłem swego bladego ciała, sięgam mu zaledwie do pach.
— Czy mogę wejść? — pyta.
— Proszę — odpowiadam.
— Czy mam się przedstawiać?
— Nie — mówię.
Ojnicza już jest w pokoju, który i tym razem przeniknięty jest zielenią popołudniowej poświaty. Podchodzi do okna i zamyka.
— Bo przeciąg — powiada, abym nie miał wątpliwości, co czyni.
Dostrzegam żółciejącą w jego uchu watę. Widzę też, że krzesło, na którym usiadł, jest dla niego za małe, ale przecież nie powiem, żeby sobie wziął jeszcze jedno. Siedzi więc półdupkiem, rozgląda się. Może tylko nieco się dziwi wąskości mego łóżka.
— Czym się zajmujecie? — mruczy.
— Jestem kopistą — odpowiadam.
— A co to takiego?
— Siedzę sobie i kopiuję nuty — tłumaczę.
Ojnicza milknie i tylko wpatruje się w moje oblicze. Powinienem chyba powtórzyć, albo może wyjaśnić, co to są nuty, ale milczę.
Ojnicza macha ręką. Wierzch dłoni ma biały, z czerwonawobrunatnymi piegami, porośnięty szczeciniastym włosem.
— A ja jestem pułkownikiem — mówi.
— Znaczy majorem — mówię usłużnie i potakuję głową.
— Nie — wyjaśnia pułkownik Ojnicza. — Nie majorem, lecz pułkownikiem. — Spogląda na mnie, po czym macha ręką.
— Może herbaty — pytam. Podnoszę się sprężyście i pędzę do kuchni. Nastawiam wodę, śledzę niebieski płomień gazu pod pogiętym dnem garnuszka, czekam, aż zacznie bulgotać. Ojnicza w pokoju ani drgnie, półdupkiem siedzi na małym krześle. Kiedy woda zaczyna wrzeć, wkładam wypełnioną herbatą dziurkowaną łyżeczkę z takąż pokrywą i czekam, aż woda zbrązowieje. Przelewam herbatę do filiżanki, stawiam na tacy i zanoszę na stół przed Ojniczę. Podsuwam cukiernicę i czekam. Ojnicza przypatruje mi się z odchyloną głową.
Nagle wstaje.
— No, wszystko jedno — mówi, prawie wzdychając, i znów macha ręką. Wychodzi do przedpokoju i czeka, żebym otworzył mu drzwi.
— Czyli nie muszę się przedstawiać. Prawda?
— Nie.
— To dobrze — i wychodzi. Kroczy wysypaną żwirem ścieżką przez podwórze, otwiera furtkę i rusza najkrótszą drogą, skrótami, w kierunku stacji.
Wyciągam porwaną siatkę na zakupy, wkładam dwie koszule, po dwie pary gatek i skarpetek oraz kominiarkę.
Tyle na pewno będę mógł zabrać ze sobą. Potem przełamuję w pół kostkę cukru i wkładam do nietkniętej przez Ojniczę herbaty. Wyjmuję z szuflady kredensu buteleczkę samogonu, degustuję bukiet, po czym dolewam aż do brzegu filiżanki. Zaraz wypiję.
Przełożył Tadeusz Olszański