Strong Terence Piąty zakładnik


0x01 graphic


TERENCE

rRONG

|ty zakładnik

Przekład

PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI

&

AMBER


c/o £


Tytuł oryginału The Fifth Hostage

Redaktorzy serii Małgorzata Cebo-Foniok Zbigniew Foniok

Redakcja stylistyczna Elżbieta Nov4k

Redakcja techniczna Andrzej Witkowski

Korekta

Jolanta Kucharska Renata Kuk

Ilustracja na okładce

Larry Rostanf Artist Partners

Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber

Skład

Wydawnictwo Amber Druk

Finidr, s.r.o., Ćesky Tesin

Copyright © 1983 by Terence Strong. All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2435-7

Warszawa 2006. Wydanie I

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl


Moim rodzicom. I tysiącom teraz milczących niewinnych w tajemniczej krainie, która zasłużyła na coś lepszego.

Ale przede wszystkim chłopakom z 22.


0x01 graphic


OPERACJA „Snapdragon" 1980

(7) strefa zrzutu Snapdragons

(2) lotnisko Lordakan (nieczynne)

(3) punkt ewakuacji według planu B — wybrana trasa


Od autora

Po odważnej, ale nieudanej próbie odbicia przez Stany Zjednoczone pięć­dziesięciorga dwojga zakładników z ambasady w Teheranie w 1980 roku wiele osób pytało, jak w podobnej sytuacji poradziłaby sobie Wielka Brytania.

Brytyjczycy z pewnością nie musieliby stawiać czoła niemożliwej do ogar­nięcia skali operacji, z jaką spotkali się Amerykanie. W istocie jednak kosz­mar logistyczny byłby taki sam. A więc jakie znane i niespodziewane nie­bezpieczeństwa można by napotkać podczas takiej misji?

Bez wątpienia wymagałaby ona skorzystania z rozlicznych talentów 22. Puł­ku Specjalnych Sił Powietrznych - SAS. Ta elitarna i owiana tajemnicąjed-nostka brytyjskiej armii zwróciła na siebie oczy całego świata, kiedy wcześ­niej tego samego roku spektakularnie zakończyła akcję przy Princes Gate w Londynie.

Było to jednak rzadkie publiczne wystąpienie. Niezwykły pułk swoje pierw­sze szlify zdobył podczas drugiej wojny światowej, a potem na Malajach, Borneo, w Omanie, Ulsterze i podczas wojny o Falklandy - a także w wielu innych, mniej znanych kampaniach i misjach.

Mieszanie faktów z fikcją jest fascynujące zarówno dla pisarza, jak i czy­telnika, zwłaszcza kiedy uświadamiają sobie, że niektóre fakty opowiedzieć można zgodnie z prawdą jedynie pod postacią fikcji. Są tu jednak pewne minusy.

Uważam, że jest moim obowiązkiem powiedzieć wprost, iż według mojej wiedzy brytyjskie służby wywiadowcze nigdy nie zorganizowały niczego

9


0x01 graphic


podobnego do operacji „Fulerum". Jednak wiele jej przyczyn jest autentycz­nych. Nie ma wątpliwości, że mogły zostać uznane za istotne przez kilka zainteresowanych państw i wielonarodowych przemysłowców.

Można pomyśleć, że to dziwne, iż - w niecały rok - nikomu nieznany, sa­motny, przebywający na wygnaniu religijny przywódca mógł osiągnąć abso­lutną władzę w jednym z najpotężniejszych państw Bliskiego Wschodu.

Niestety straszliwe metody rewolucyjnego islamskiego reżimu nie są wy­myślone. Kiedy powstaje ta książka, Chomeini wciąż żyje. Ajatollah Be-heszti został rozerwany przez bombę podłożoną przez terrorystów niedługo po wydarzeniach tu opisanych. Sędzia Chalkali na szczęście jest już czło­wiekiem znacznie mniej wpływowym.

Misja opisana w tej książce również została przedstawiona wiarygodnie. Od początku do końca zaplanowano jąjak prawdziwą operację SAS-u. Uży­wane trasy, drogi, budynki, linie telefoniczne i gazociągi, które opisałem, istnieją w rzeczywistości.

Wszystko to mogło się wydarzyć dokładnie tak, jak napisałem.

Ale czy tak było?

Terence Strong Londyn 1982

Dziękuję za szczodrą pomoc przy opracowywaniu pewnych technicznych szczegółów: autorowi książek lotniczych Peterowi Gilchristowi, Królewskie­mu Obserwatorium, Jo Dennis z E. Leitz (Instruments) Ltd. i Terry 'emu Bur-nalowi z CSE Aviation Ltd., który nauczył mnie nie latać swoimi ukochany­mi jet rangerami.


Prolog

Jastrząb przykucnął na wysokim głazie, osłaniając oczy przed palącym omań-skim słońcem. Czekał.

Obserwował. Cierpliwy jak zawsze.

Czujne oczy mrugały, niestrudzenie przeszukując wadi w dole. Tego roku brzemienne deszczem wiatry chareef wcześnie ucichły i już teraz rzeka skur­czyła się do wąskiego strumienia. Trzeba było tylko poczekać, a ofiary, ostroż­nie wybierając drogą między płachciami kosmatej trawy a niskimi ciernisty­mi krzewami, pojawiłyby się na jej brzegu. Trzeba było tylko poczekać.

Kiedy słońce stanęło w zenicie, upał też nabrał mocy. Samo powietrze zaczęło się zapiekać.

W cieniu skały poruszył się człowiek. Zostawił radio i wspiął się na szczyt. Był niski, żylasty i zaniedbany, chociaż miał na sobie wojskowy mundur. Długie rozczochrane włosy podtrzymywała przepocona opaska.

- Szefie?

Major Alan Hawksby nie oderwał wzroku od wadi.

- Tak, Scottie?

- Kontakt. Półtora kilometra na zachód, zbliżają się odnogą wadi.

Hawksby prawie się uśmiechnął. W przeciwieństwie do Szkota wyglą­dał jak Arab. Miał zdecydowane, wyraziste rysy twarzy, duży haczykowa­ty nos, gęstą czarną brodę i zielony szamag, chustę owiniętą na głowie jak turban.

11


Tylko zimne, niebieskie oczy mogłyby rodzić wątpliwość co do jego po­chodzenia. Kiedy jednak odzywał się po arabsku, wątpliwości znikały. Był Omańczykiem w takim samym stopniu, jak sam sułtan Kabus Bin Said.

- Połóżmy kres cierpieniom wszystkich - powiedział.

Dopiero kiedy zaczynał mówić po angielsku, ludzie, którzy go nie znali, uświadamiali sobie, że w jego żyłach nie płynie ani kropla arabskiej krwi. Czego on sam żałował.

- Przypomnij Dherdhirowi, żeby wykonywał rozkazy - dodał. - Tym ra­zem nie chcę żadnych wypadków. Mają wejść w pułapkę, zanim ją zamknę.

Kapral Hamish McDermid się uśmiechnął. Nie było takiego niebezpie­czeństwa. Jastrząb wyjaśnił dobitnie jednostce regularnych Sił Zbrojnych Sułtana, SAF, i ich nieregularnym przewodnikom Dhofarim, że nie będzie powtórki ostatniego razu. Między żołnierzami sułtana a Dhofarimi wciąż istniały pewne antagonizmy, skłaniające ich do rywalizowania ze sobą. Przez to właśnie doszło do ostatniego błędu.

Rywalizacja ta datowała się z początku lat siedemdziesiątych, kiedy duża liczba Dhofarich została wcielona do Sił Firkat - firkat znaczyło niemal do­słownie „kompania". Współdziałając z SAS-em, te nieregularne jednostki okazały się bardzo sprawną bronią w arsenale władz Omanu. Odnosiły spek­takularne sukcesy w dzikim interiorze - ku utrapieniu regularnych wojsk, które nie umiały poradzić sobie z nieuchwytnym wrogiem.

Chociaż Siły Firkat zostały już rozwiązane - wykonały swoje zadanie -wrogość między SAF-em a nielicznymi pozostałymi przewodnikami firkata-mi pozostała. A nawet była podsycana przez pewnych brytyjskich oficerów służących w Omanie, z których kilku pogardzało nomadami.

Ale nie przez majora Hawksby'ego, którego firkaci ubóstwiali. Lubił żyć, jeść i spać wśród nich. Ich problemy były jego problemami i, po ja­kimś czasie, na odwrót. Pomagał im w różnych sprawach, bo miał wysoko postawionych znajomych. Troszczył się o nich. W zamian oni go szanowa­li, zwłaszcza dlatego że podziwiali jego umiejętności jako dowódcy i żoł­nierza. Dlatego właśnie byli tak niezwykle cisi po niepowodzeniu sprzed dwóch tygodni.

Wyruszyli wtedy na podobny patrol z jednej z ich baz, wysokiej, natural­nej kamiennej fortecy, wznoszącej się nad kamienną pustynią na zachodzie. Dostali meldunek o kolumnie mężczyzn przemieszczających się labiryntem wadi na górzystym płaskowyżu. Zasadzka została zastawiona idealnie. Cze­kali cierpliwie. Przez wiele godzin, pod palącym słońcem. A potem, ponie­siony entuzjazmem, jeden z firkatów wystrzelił przedwcześnie do zwiadow­

12


ców z sąsiedniego Jemenu Południowego. Wróg uciekł, zostawiając majora z pustymi rękami, a firkatów zawstydzonych.

Teraz niebezpieczeństwo polega na tym, pomyślał McDermid, że SAF i fir-kaci będą zwlekali z ogniem zbyt długo.

Kiedy Szkot zniknął, Hawksby wsunął się głębiej w cień nawisu skały.

To dziwne, pomyślał, że dzisiejsza akcja była bezpośrednim następstwem jednej z najbardziej udanych, a zarazem najmniej znanych operacji woj­skowych Wielkiej Brytanii. Kiedy Amerykanie kończyli swoją nieszczęs­ną wojnę z partyzantami w Wietnamie, Oddział Szkoleniowy Brytyjskiej Armii - albo BATT, British Army Training Team, pod którą to nazwą był znany firkatom - zapoczątkował swoją wspierając sułtana Omanu. Od roku 1970 do 1976 żołnierze z 22. Pułku SAS, którzy wchodzili w skład BATT, toczyli wojnę o podobnym charakterze, jeśli nie skali. Ale jej rezultaty były krańcowo inne.

W lipcu 1970 roku tyran, sułtan Said Bin Taimur z Omanu został obalony przez swojego syna. Młody Kabus zdobył wykształcenie w Wielkiej Bryta­nii i po ukończeniu Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst wstąpił do brytyjskiej armii. W tym czasie jego ojciec kontynuował despotyczne rządy, potęgujące jedynie zagrożenie, które sułtan próbował zdusić brutal­nymi metodami. Zakazano zachodnich towarów i ubrań, zabroniono tańca, muzyki i palenia papierosów pod karą więzienia lub chłosty. W ramach od­powiedzialności zbiorowej zasypywano często wioskowe studnie, z przera­żającym skutkiem.

Prześladowani Dhofari w górzystym interiorze zapałali do władzy niena­wiścią której nie omieszkał wykorzystać Związek Radziecki.

Odpowiedzialny za rejon Bliskiego Wschodu, VIII Departament KGB ro­zumiał znaczenie tego małego kraju, położonego strategicznie w kluczo­wym punkcie dróg sprzedaży ropy znad Zatoki na Zachód. Jeszcze bardziej rozchwiał i tak już niestabilną sytuację, siejąc propagandę, zastraszając, do­starczając broń i szkoląc partyzantów w popieranym przez Sowietów sąsied­nim Jemenie Południowym.

Odważny ruch młodego Kabusa, który obalił swojego ojca podczas właś­ciwie bezkrwawego przewrotu, dokonał się w ostatniej chwili. Kiedy młody sułtan objął władzę, jedynym bezpiecznym schronieniem przed marksistow­skimi rebeliantami był sam pałac w Salalah. Kraj był już przez nich zajęty, a sytuacja wydawała się nie do opanowania.

Nastąpiła klasyczna kampania kontrrewolucyjna, opracowana przez BATT i oparta na lekcjach z Malajów i Borneo.

13


Od samego początku celem tej operacji było zdobycie całkowitego popar­cie ludności głównie przez formacją miejscowych Sił Firkat, składających się z lojalnych nomadów, których przekonywano, że będą walczyć o własną ojczyznę. Na początku jednak ich lojalność zaskarbiono sobie obietnicą studni z wodą a nie autentyczną wiarą w nowego sułtana.

Budzący respekt wojownicy działali pod dowództwem BATT-u, dostar­czając też dużo informacji o swoich zbuntowanych braciach z gór. Owi adoo, czyli wrogowie, byli szkoleni w specjalnych obozach w Jemenie Południo­wym, przez które przechodzili także rekruci niemal wszystkich terrorystycz­nych organizacji na świecie, w tym OWP, Baader-Meinhof i IRA.

Potem wprowadzono dwa kolejne czynniki: Grupy Działań Obywatelskich CAT, które zaniosły na pustkowia interioru wodę, medycynę i szkoły oraz nieustanny strumień zgodnej z prawdąkontrpropagandy, by przekonać adoo, że nowy sułtan naprawdę zamierza dotrzymać swoich obietnic. CAT-em rów­nież zawiadywał SAS, a także inni brytyjscy żołnierze, wydzieleni z innych jednostek wspierających, by zorganizować transport, obsługę inżynieryjną oraz lekarsko-weterynaryjną. W Hereford chlubiono się, że pułk ocalił nie-zliczenie więcej Omańczyków, niż zabił wrogów.

Wolno, ale skutecznie plan się realizował i coraz więcej adoo przechodzi­ło na stronę Sił Firkat. W ciągu sześciu lat firkaci oraz niewielkie drużyny BATT, wraz z regularnymi Siłami Zbrojnymi Sułtana, stopniowo wdarli się w góry z południa i wschodu. A kiedy opanowywali już jakiś sektor, za nimi wkraczały do akcji Grupy Działań Obywatelskich. W końcu wypchnęli ostat­nie bastiony rebeliantów przez zachodnią granicę do Jemenu.

To, przypomniał sobie Hawksby, było cztery lata temu. A teraz coraz licz­niej ci, którzy wtedy uciekli, przekonywali się do nowego Omanu i wracali, szukając lepszych warunków życia. Dawało mu to olbrzymią satysfakcję. W przeciwieństwie do tak wielu narodów Trzeciego Świata Omańczycy zro­bili to dla siebie - z niewielką pomocą przyjaciół. W swoim czasie był tu pełen szwadron osiemdziesięciu żołnierzy SAS-u, teraz pozostała ich tylko garść. Niektórzy byli czasowo oddelegowani, jak Hawksby, jako oficerowie współpracujący; inni pozostawali na kontraktach.

Nagle u wylotu bocznej wadi pojawiły się dwie ciemne postacie. Sylwetki były wyraźnie widoczne na tle wybielonych słońcem skał. Hawksby pod­niósł do oczu lornetkę. Dwie kobiety. Powracające uciekinierki czy szpie­dzy? I w tym problem. Sowieci nigdy się nie poddawali. Pokonani w walce konwencjonalnej, marksiści zaczynali podrzucać „śpiochów", mając nadzieję,

14


że ci zaczną podburzać omańskie społeczeństwo. Szkoła Lenina w Al Ghaj-da produkowała rewolucjonistów w zastraszającym tempie.

Wojny partyzanckie rzadko kończyły się bez powikłań i Oman nie był tu wyjątkiem. W górach wciąż utrzymywały się uparte i odizolowane grupki praktycznie odciętych od świata adoo. Nie mieli poparcia w społeczeństwie, więc ich położenie było nie do pozazdroszczenia. Mimo to wciąż udawało im się sprawiać problemy dzięki minimalnym transportom zaopatrzenia, które do nich przeciekały.

- Co pan o tym sądzi, szefie? - Hawksby nie usłyszał, że McDermid wró­cił. - Stary Dherdhir twierdzi, że to kobiety, i przysięga, że są adoo.

Broda Hawksby'ego rozsunęła się, ukazując w uśmiechu białe zęby. Wzrok firkatów bez lornetki nie przestawał go zadziwiać. Major miał jednak wąt­pliwości co do ich interpretacji tego, co widzieli.

- Dherdhir zawsze przysięga, że to adoo. Tęskni za dawnymi dniami praw­dziwej wojny na strzelby.

McDermid uśmiechnął się ironicznie.

- Jak my wszyscy.

Był to ze strony Szkota spory nietakt. Wiedział, że major głęboko żałował, iż nie brał udziału w głównej kampanii. Jeśli kapral zapomniał o uczuciach Hawksby'ego w tej sprawie, nieprzyjemne milczenie, które zapadło po jego słowach, na pewno mu o nich przypomniało.

Hawksby znów podniósł lornetkę do oczu.

- Idzie reszta - powiedział w końcu.

Z bocznego wąwozu wyszła kolumna ludzi. Mężczyźni, kobiety, kilkoro dzieci. Prowadzili pół tuzina objuczonych osłów i niewielkie stado wychu­dzonych kóz.

Hawksby gestem kazał McDermidowi przysunąć się bliżej.

- Szybko, Scottie, żadnego strzelania. To są powracający uchodźcy. Roz­każ SAF-owi i ludziom Dherdhira podchodzić ostrożnie, ale nie otwierać ognia, chyba że w obronie własnej. My zaczekamy tutaj, w razie kłopotów.

McDermid pokiwał głową. W tym przypadku filozofia SAS-u: „uczyń dru­giemu, zanim on uczyni tobie", trafiała na półkę. Zabici cywile, przypadko­wo czy nie, służyli tylko sprawie wroga.

W piętnaście minut było już po wszystkim. Na umówiony sygnał żołnie­rze SAF-u i firkaci wyłonili się jak duchy zza głazów i zarośli nad wąwo­zem. Inni podeszli do kolumny z przodu, jeszcze inni zaszli ją od tyłu. Ucie­kinierzy zamarli w osłupiałym przerażeniu. Mimo obecności żołnierzy

15


w mundurach szaty firkatów pod kamuflującymi kurtkami kazały im się za­stanawiać, czy to nie bandyci. Wolno sięgnęli po noże i karabiny.

Wtedy Dherdhir, potężny jak byk mężczyzna, o wydatnym brzuchu pod­kreślonym jeszcze srebrnym pasem, wyszedł im na powitanie, przepychając się między swoimi ludźmi i żołnierzami SAF-u. Wymagało to odwagi, która mogła się źle skończyć, gdyby któryś z uciekinierów spanikował. Jak się okazało, Dherdhir prawdopodobnie zapobiegł w ten sposób niepotrzebnej masakrze. Kiedy znalazł się między uchodźcami, napięcie opadło, patrol opuścił broń, a uciekinierzy się odprężyli. Był to tuzin rodzin i kilku maru­derów z jednego plemienia. Zaparzono herbatę i zaczęto wymieniać się opo­wieściami.

Tak, uciekli na początku lat siedemdziesiątych. Wrócili, bo wiedzieli, że opowieści o zmianach i rozwoju są prawdziwe mimo tego, co mówiły im jemeńskie władze. Wiedzieli, że są prawdziwe, bo ludzie sułtana nie mogli zawładnąć górami bez firkatów. A ci nie poparliby sułtana, gdyby nie doszło do poważnych zmian.

Hawksby rozprostował nogi i zaczął nabijać glinianą fajkę. Czując się jak w domu, pochwalił uchodźców za podjęcie słusznej decyzji powrotu.

Nagłe zamieszanie zupełnie go zaskoczyło. Jeden z uciekinierów i firkat przeszukujący osły zaczęli się bić.

- Kurier adoo - syknął majorowi do ucha Dherdhir.

Hawksby poderwał się na nogi i szybko uspokoił sytuację, zapewniając nomada, że nic mu się nie stanie. Młody mężczyzna rozglądał się dzikim i przerażonym wzrokiem.

Hawksby, McDermid i Dherdhir popatrzyli na siebie. Przez lata widzieli zbyt wielu fanatycznych adoo, by teraz mieć wątpliwości co do przekonań tego młodego uchodźcy.

Firkat podał Hawksby'emu arabskie papiery, które znalazł na ośle. Major szybko je przejrzał. Określały położenie tajnej skrytki z bronią w jaskiniach na północy. Planowano dużą ofensywę. Dherdhir szczerzył się maniakalnie. Chociaż mylił się co do uchodźców, miał rację co do adoo. Zachował więc twarz.

- To będzie ciekawa lektura dla chłopców z wywiadu - powiedział Hawks­by. Oddał papiery McDermidowi na przechowanie i odwrócił się, słysząc podekscytowany głos za grupą siedzących uchodźców. Nędznie odziany mułła mówił coś pełnym żaru tonem do grupy młodych Omańczyków, pokazując białych żołnierzy.

- Ten święty mąż ma chyba jakiś problem. - McDermid zmarszczył brwi.

16


Dherdhir wzruszył ramionami.

- To Pers. Podróżuje z uchodźcami, by głosić islam z polecenia imama w Teheranie.

Hawksby przez chwilę wsłuchiwał się w gorączkową przemowę mułły. Jego słuchacze wydawali się nieprzekonani. Dla Omańczyków przynależ­ność plemienna tradycyjnie znaczyła więcej niż religia, ale to się powoli zmieniało. W miarę poprawy warunków podróżowania nowymi drogami siła więzów plemiennych stopniowo malała. A ci uchodźcy, niepewni swojej przyszłości? Może oni też zwróciliby się ku Allahowi, szukając pociechy w ogniu islamskiego fundamentalizmu, rozprzestrzeniającym się z Iranu na cały rejon Zatoki.

- To ktoś od ajatollaha? - spytał McDermid. - Głosi słowo Boże? Major Alan Hawksby z powagą kiwnął głową.

- To, czego się obawialiśmy przez ostatnie półtora roku, Scottie, właśnie się rozpoczyna.

2


Część 1

Wejście


Rozdział 1

Teheran, 3.05, poniedziałek, 11 sierpnia 1980

Jon'i? - Eva Olsen nagle się obudziła; kiedy była zaspana, jej norweski akcent był jeszcze wyraźniejszy. - Co to, Jon'i? Co się stało? Jego odpowiedź szeptem zabrzmiała głośno w całkowitej ciszy ciemnego hotelowego pokoju.

- Ktoś jest pod drzwiami.

- O tej porze? - W jej głosie brzmiało niedowierzanie. - Jest tak późno... Jonathan Blake spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka.

- Po trzeciej.

Obok niego nagie ciało Evy zesztywniało z niepokoju. Oboje słyszeli opo­wieści o nocnych napadach gwardii rewolucyjnej czy - jeszcze gorzej - fa­natyków z Centrum Walki z Grzechem, którego kamienny gmach wznosił się w odległości rzutu kamieniem od hotelu. Ale Blake jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, żeby cicho pukali do drzwi i cierpliwie czekali.

- Zamierzasz otworzyć?

Blake sięgnął po szlafrok leżący na łóżku.

- Chyba nie mam wyboru.

Gość znów zapukał i Blake zapalił światło.

- Jon'i, boję się.

Blake spróbował udawać odważnego. Evę rzadko widywało się inną niż promieniejącą pewnością siebie i brawurą. Jej nerwowość była kolejnym

21


0x01 graphic


objawem pełzającej paranoi i obaw, które paraliżowały Teheran od chwili tryumfalnego powrotu wygnanego imama, ajatollaha Chomeiniego, wcześ­niej tego roku.

Kiedy Blake otworzył drzwi, ruch i nagłe światło, które zalało przyciem­niony korytarz, sprawiły, że niewysoki mężczyzna podskoczył. Ciemna twarz pod rzednącymi, czarnymi włosami lśniła od zdradzającego zdenerwowanie potu. Nieznajomy opanował się i uśmiechnął z wahaniem.

- Pan Blake? - Światło zalśniło na grubych szkłach jego okularów.

- Tak. - Blake poirytowaniem maskował niepokój. Mężczyzna zrobił przepraszającą minę.

- Proszę mi wybaczyć, panie Blake. To z mojej strony prawdziwa imper­tynencja. - Dotknął teczki z krokodylej skóry, którą przyciskał do siebie obiema rękami. - Na pewno rozumie pan, że nie przychodziłbym o tak nie­ludzkiej godzinie bez ważnego powodu...

Kiedy Blake przekonał się już, że nic mu nie grozi, jego dziennikarska ciekawość wzięła górę.

- Czy my się nie znamy?

Mężczyzna wyglądał na szczerze zadowolonego, że został rozpoznany.

- Spotkaliśmy się parę razy. W domu imama w Kum, a potem w domu jego córki. Nazywam się Karemi. Sabs Karemi.

- Jest pan człowiekiem Chomeiniego?

Po twarzy Karemiego przemknęło oburzenie.

- Miałem zaszczyt służyć jako doradca islamskiej rewolucji.

Blake podrapał się w głowę. Irańczycy wciąż byli dla niego tak samo za­gadkowi jak mieszkańcy Orientu.

-Ale proszę - ciągnął pospiesznie Karemi - czy mógłbym jeszcze przez chwilę nadużywać pana tolerancji? Na osobności? Naraziłbym się na nie­bezpieczeństwo, gdyby ktoś mnie tu zobaczył.

Blake się zawahał. Mimo właściwej Persom uprzejmości widział, że Sabs Karemi jest bardzo zdenerwowany. Jego oczy patrzyły błagalnie zza okula­rów.

Jonathan niechętnie się odsunął.

- To na pewno bardzo ważne... Karemiego nie trzeba było zapraszać dwa razy.

- Błogosławiona niech będzie pana łaskawość - mruknął, szybko wcho­dząc do środka.

Blake wyjrzał na korytarz, w obie strony, wzdłuż wytartego dywanu. Nie wypatrzył nikogo czającego się w półmroku.

22


- Niech Święty Prorok mi wybaczy! Przeszkodziłem mężowi i żonie! Blake się odwrócił, zamykając drzwi. Ze swojązwykłą dziecinną pogardą

dla skromności Eva siedziała naga na łóżku, z nogami wdzięcznie podwinię­tymi pod siebie. Długie jasne włosy otaczały jej zdziwioną twarz. Jonathan ze złością porwał czerwone, jedwabne kimono z łóżka i rzucił jej.

- Na litość boską Eva, okaż trochę szacunku dla uczuć tego biedaka! Spojrzała na niego ze złością.

-Nie spodziewałam się niezapowiedzianych gości, Jonathan!

To, jak płynnie wypowiedziała jego imię, z którego wymową miała trud­ności, podkreślało jej irytację.

Zignorował ją i zwrócił się do Karemiego. Zamierzał go już zapewnić, że nie są małżeństwem, ale się rozmyślił. Moralność była w Iranie w tych cza­sach sprawą drażliwą.

- Niech się pan nie czuje zawstydzony, przyjacielu - powiedział tylko. -W niczym pan nam nie przeszkodził.

Zasłaniając Evę, kiedy się ubierała, Blake walczył z irytacją. Eva Olsen była jedną z najbardziej zmysłowych i niesamowitych kobiet, jakie znał -uosobieniem chłodnej nordyckiej blondynki. Gdyby miał ją opisać dla po­pularnej prasy w kraju, nazwałby ją „wredną kapryśną i wspaniałą". Choć ciało miała niemal boleśnie szczupłe, niczym modelka, wciąż emanowała zwierzęcym magnetyzmem. Nawet Irańczycy, którzy tradycyjnie woleli ko­biety bardziej przy kości, zachowywali się jak zahipnotyzowani, kiedy prze­chodziła obok nich; miała coś w sposobie poruszania się, zwodniczą źrebię­cą elegancję. Jej małe, spiczaste piersi poruszały się luźno pod cienkimi bawełnianymi bluzkami. Krótko mówiąc, fotograf prasowy Eva Olsen - cór­ka największego norweskiego wydawcy - była dziewczyną z rodzaju tych, które każdy mężczyzna podziwia, a zarazem nienawidzi. Chyba że należała do niego.

Niemal w każdym innym miejscu na świecie Blake byłby dumny, że mają przy sobie. Ale w rewolucyjnym Iranie 1980 roku była mu jedynie zawadą.

Wskazał Sabsowi Karemiemu krzesło i przyniósł butelkę ciepłej lemonia­dy oraz dwa kubki z przyległej łazienki.

- To wszystko, co mogę panu zaoferować w ramach gościny - przeprosił. Nie wspomniał o butelce szkockiej pod materacem; ostrożności nigdy za wiele.

Irańczyk uniósł rękę.

- Oby pana łaskawość została wynagrodzona jeszcze na ziemi. I tak zrobił pan już aż nazbyt wiele. Proszę mi pozwolić wytłumaczyć to najście. Potem zostawię państwa w spokoju.

23


Blake nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Nieważne jak znękany, prze­ciętny Irańczyk nie był w stanie porzucić tradycyjnego, poetyckiego bogac­twa swojego języka. Była to część naturalnego ciepła i uroku, który urzekł Blake'a podczas jego pierwszej wizyty w Teheranie, pięć lat wcześniej, jako młodszego reportera ekipy telewizyjnych wiadomości Insight. Był zasko­czony, odkrywszy wrodzoną perską gościnność, najbardziej widoczną z dala od dużych miast. Wychowany w łagodnej religijnej tradycji przeciętny Irań­czyk instynktownie proponował gościnę i słowa powitania każdemu po­dróżnikowi i nieznajomemu, nieważne jak byłby biedny. Bóg, jak zwykle, jest dobry i tak wielką łaską trzeba się podzielić.

Świat postrzegał ten kraj zupełnie inaczej, zwłaszcza odkąd uciekł z niego szach. Ale tę właśnie twarz Iranu Blake chciał owemu wrogo nastawionemu światu pokazać. Kiedy tylko ten będzie chciał popatrzeć.

- Zna pan dobrze imama? - spytał nagle Karemi. Widać było, że denerwu­je się bardziej, niż chce to okazać.

Blake kiwnął głową.

- Przecież pan wie, przyjacielu. Uważam się za uprzywilejowanego; jako jeden z niewielu zachodnich reporterów cieszę się zaufaniem ajatollaha. Robię, co w mojej mocy, by bronić islamskiej rewolucji.

- O tak. Rozumiem, że szanuje pan słowa Świętego Proroka i naszą po­trzebę oczyszczenia się ze stuleci wpływów z zewnątrz.

Blake zaczynał się niecierpliwić.

- Niech pan posłucha, Sabs... Mogę panu mówić Sabs? Wie pan o mnie wszyst­ko, o mojej wierze w rewolucję i wasz naród. Ale ja nie wiem nic o panu, poza tym że widziałem pana w otoczeniu ajatollaha. Nie jest pan duchownym?

Karemi uśmiechnął się łaskawie.

- Nie, nie jestem duchownym ani uczonym. Jestem jedynie skromnym badaczem prawa. Wchodziłem w skład zespołu, który pracował nad sprawą ekstradycji zdradzieckiego szacha. Słyszał pan o tym wielkim dziele?

Blake kiwnął głową. Wiedział dobrze o zagmatwanym, pospiesznie przygotowanym czterystupięćdziesięciostronicowym dossier dla panamskiego rządu, mającym przekonać go o słuszności wydania chorego szacha. Na po­lecenie Rady Rewolucyjnej Chomeiniego stworzono zespół mający sformu­łować konkretne zarzuty na podstawie gór skonfiskowanych dokumentów rządowych i danych finansowych. W śledztwie brało udział Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, które przygotowało szczegóły przykrych działań SAVAK-u pod rozkazami szacha, Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Fi­nansów oraz biuro ministra dworu cesarskiego.

24


Było to olbrzymie przedsięwzięcie, któremu powinno się poświęcić lata mozolnej pracy, kontroli i weryfikacji. Kiedy raport przetłumaczono na fran­cuski, a potem hiszpański, stał się jeszcze bardziej niezrozumiały. Co wię­cej, jego twórcy nie zmieścili się w terminie wyznaczonym przez władze Panamy. W oczach świata wyglądało to na jeszcze jeden przykład irańskiej partaniny.

- Współczuję - powiedział szczerze Blake. - Wyznaczyliście sobie sa­mym niewykonalne zadanie.

- Z Bożą pomocą wszystko jest wykonalne - odparł spokojnie Karemi. -I to boska ręka mną kierowała, kiedy mozoląc się, znalazłem dokumenty, których wolałbym nigdy nie oglądać.

- Z biur szacha? - spytała Eva. Siedziała po turecku na krawędzi łóżka, bawiąc się z roztargnieniem drogim aparatem Leicaflex, leżącym na jej ko­lanach.

Irańczyk odwrócił się szybko zadowolony z okazji popatrzenia na zakaza­ną zachodnią piękność.

- Tak, z biur szacha, ale też z dokumentacji SAVAK-u i nowej administra­cji.

Nie usłyszał cichego, metalicznego pstryknięcia, ale Blake je zauważył. Jedna sześćdziesiąta przy przesłonie FI.7, zgadł, na filmie Tri-X przeforso­wanym na 1600 ASA. To za takie właśnie umiejętności podziwiał dziewczy­nę jako zawodowiec mimo częstej irytacji wywołanej jej metodami. Umie­jętności te zaowocowały jednymi z najbardziej sugestywnych zdjęć, jakie wyszły z Iranu.

Nie patrzyła nawet na swój cel, kiedy pstryknęła; sięgała po papierosy.

-1 odkrył pan w tych dokumentach coś, czego się pan nie spodziewał?

Mówiła z wahaniem, podkreślając swoje trudności z angielską wymową. Papieros zwisał wyzywająco z jej ust, nieprzypalony.

Karemi poczuł się przyciskany i nie spodobało mu się to. W jego oczach zamigotała niepewność.

- Proszę posłuchać - powiedział Blake. - Obawiam się, że będzie pan musiał po prostu zdecydować, czy może nam pan zaufać.

Był zmęczony; jego mózg działał boleśnie powoli i cała ta nocna wizyta zaczynała mu się wydawać niedorzeczna. Chyba że, oczywiście, ktoś go wrabiał.

- Sabs, dlaczego pana odkrycie jest takie ważne?

Karemi przez chwilę się wahał, a potem, jakby nagle podjął decyzję, rzucił teczkę z krokodylej skóry na stół przed sobą.

25


- Wszystko jest tu. Kopie dokumentów i papierów z wielu źródeł. Jak wy to mówicie? Układanka, którą czyta się bardzo nieprzyjemnie. Dowody, które nie przysparzają waszemu szatańskiemu rządowi Wielkiej Brytanii zbytniej chwały. Ale, co ważniejsze, dowody obciążające brzemieniem zdrady same­go imama!

- Chomeiniego? - Blake osłupiał.

Wymienił spojrzenia z Eva. Nic dziwnego, że Irańczyk przemykał się w środku nocy jak przerażony królik. Widać było, że to inteligentny czło­wiek i świetny prawnik, co potwierdzał fakt samego jego udziału w docho­dzeniu przeciw szachowi. Jeśli dokopał się do materiałów, które faktycznie obciążały Chomeiniego, miał prawo być zdenerwowany. Jego niezdecydo­wanie co do podzielenia się tą informacją było całkowicie zrozumiałe. Nie było natomiast zrozumiałe, dlaczego w ogóle chciał to zrobić.

Blake nachylił się do przodu.

- Co takiego wstrząsającego jest w tym powiązaniu między brytyjskim rządem a Chomeinim?

- Wszystko jest tutaj. To zbyt skomplikowane, żeby to tłumaczyć. Ale to dowody, że imam zdradził swoje zasady i swój naród. Że daleki od zrywania z obcymi interwencjami pozwolił sobą manipulować. - Sabs wskazał leżącą na stole teczkę. - Wszystkie dowody są tutaj.

- Na piśmie? - spytała Eva. -Tak.

- Jeśli to prawda - powiedział wolno Blake - to po co mi pan to mówi? Pana ukochana rewolucja tego nie wytrzyma.

- Niestety, panie Blake, to już nie jest moja rewolucja. - Karemi uśmiechnął się z przymusem. - Podobnie jak większość moich rodaków nienawidziłem reżimu szacha i popierałem powrót imama. Faktycznie, być może powitaliśmy go zbyt zaślepieni. Nie spodziewaliśmy się, że przyciągnie najgorszych is­lamskich fanatyków, wielu zainteresowanych jedynie zdobyciem władzy i bo­gactw, jak ćmy wokół świętej świecy. Przyjmuje się każdego, kto przysię­gnie wierność imamowi. Prześladują i terroryzują w jego świętym imieniu. Zaspokajają swoje pragnienie zemsty. Nawet ludzie z Organizacji Wyzwo­lenia Palestyny i byli policjanci z SAVAK-u mogą przyłączyć się do prześla­dowań każdego, kto ma najmniejsze choćby powiązania z Zachodem.

Spojrzał na Evę i zamrugał. Eva zauważyła, że skóra pod jego oczami jest zaczerwieniona i wilgotna.

- Palcem wskazano nawet mnie, bo wśród przyjaciół mam wielu ludzi z innych krajów... Odwróciłem się więc od nich. Musiałem to zrobić przez

26


wzgląd na moją rodzinę. Nie taka była nauka islamu. Ale imam chyba nie widzi tych bluźnierstw. Więcej nawet, zachęca do nich. - Karemi trochę się opanował. - Imam zdaje się mieć własną interpretację dobra i zła. Odkąd uwięził pracowników amerykańskiej ambasady, skończyła się wszelka za­graniczna pomoc i inwestycje. Wszystko drożeje z dnia na dzień. Na rynku jest bardzo mało jajek i mięsa. Nie ma też oleju... Wielu ludzi straciło pracę. To dlatego takie tłumy gromadzą się na marszach i demonstracjach...

- Niech pan posłucha, Sabs - powiedział Blake. - Rozumiem, dlaczego jest pan tak rozczarowany, ale dlaczego pan uważa, że interesują mnie pana dokumenty? W tej chwili mogę usłyszeć od Chomeiniego historie, za które inni reporterzy oddaliby prawą rękę. Mogę też za nie zażądać każdej ceny na wolnym rynku. Mam podwójne obywatelstwo, co oznacza, że wasza Rada Rewolucyjna może mnie traktować jako Szwajcara i zignorować to, że je­stem w połowie szatańskim Brytyjczykiem. Mam wszystko na talerzu. Dla­czego, do diabła, miałbym z tego rezygnować, żeby zaangażować się w tę pańską aferę?

Karemi nachylił się do przodu, tak że jego twarz od twarzy Blake'a dzieli­ło zaledwie kilkanaście centymetrów. Jego oddech pachniał lekko migdała­mi w cukrze.

- Jest pan lewicowcem, prawda? - Ruchem głowy wskazał Evę. - A pana żona?

Blake uniósł brwi.

- Tak, oboje jesteśmy socjalistami.

- Wynika więc z tego, że popieracie mudżahedinów?

- Nie, wcale nie wynika. - Blake'a rozgniewało prymitywne założenie Sabsa. - Nie popieramy w tym kraju żadnej frakcji. Podoba nam się tutejszy naród i podoba nam się, co chce zrobić Chomeini. W tym wykopanie Janke­sów.

-1 uważacie, że rewolucja imama toczy się pomyślnie? Blake się zawahał.

- Nie, jeszcze nie. To bałagan, wszyscy o tym wiemy. Ale każda rewolucja wymaga czasu. Okresu uspokojenia i dostosowania.

- Obawiam się, że nie mogę czekać tak długo, panie Blake - powiedział Karemi. - Płaczę nad całym narodem, ale lękam się o swoją żonę i córkę. Zabieram stąd moją rodzinę.

Blake był zaskoczony.

- Kiedy?

- Jutro, z bożą pomocą.

27


Dziennikarz zmrużył oczy.

- Wie pan, że Eva i ja jutro wylatujemy do Szwajcarii? Karemi uśmiechnął się przepraszająco.

- Dlatego właśnie tu jestem. Żeby prosić państwa o pomoc. Kiedy prze­czytacie państwo te papiery, myślę, że zmienicie zdanie na temat tej przeklę­tej rewolucji. Z całym szacunkiem dla pana dotychczasowych sukcesów w pi­saniu o reżimie imama... - Bez mrugnięcia okiem wytrzymał spojrzenie Blake'a. - Historia, którą teraz będzie pan miał, uczyni pana dziennikarską sławą na całym świecie i prawdopodobnie zapewni równie wielką fortunę.

Eva oparła się na ramieniu Blake'a i popatrzyła na siedzącego naprzeciw Irańczyka.

-A co takiego pan chce, żebyśmy zrobili? Żebyśmy wywieźli stąd dla pana te cenne dokumenty? - spytała. W napiętej spoconej twarzy błysnęły równe, białe zęby. -Nie dla mnie, pani Blake. Dla Persji.

Pod zrujnowaną, barokową fasadą hotelu Masnava, pod szpalerem drzew stał czerwony samochód peykan z wyłączonymi światłami. Siedzący w środku obserwator patrzył, jakjedno skrzydło zdobionych, podwójnych drzwi otwiera się i po niskich schodkach na ulicę zbiega niski mężczyzna w granatowym garniturze. Rozejrzawszy się nerwowo w lewo i w prawo, skręcił w ciem­ność i rozpłynął w nocy.

Pięć minut później obserwator wysiadł z samochodu i wolno podszedł do budki telefonicznej, stojącej kawałek dalej przy tej samej ulicy, pod zamkniętą herbaciarnią. Podniósł słuchawkę i wykręcił 112. Kiedy odebrał policyjny dyżurny, mężczyzna podał mu swój numer kodowy i poprosił o połączenie z pułkownikiem Nadżafem Muradem.

Czekał cierpliwie, kiedy jego rozmowę łączono z nową kwaterą główną SAVAMA, służby bezpieczeństwa zastępującej tajną policję SAVAK. Wciąż w powijakach, nowa organizacja była kiepsko zarządzana i jeszcze nie po­kazała, co potrafi. Nikt jednak nie wątpił, że pod kierownictwem Husajna Fardusta, byłego oficera SAVAK-u, który roztropnie stanął po zwycięskiej stronie, niedługo miała się stać równie bezwzględna i okrutna jak jej po­przedniczka.

Pułkownik Nadżaf Murad również służył pod rozkazami szacha. Teraz, szybko zmieniwszy poglądy, kierował specjalną sekcją której jedynym za­daniem było zapewnienie wewnętrznego bezpieczeństwa rządzącej Rady Rewolucyjnej.

W końcu obserwatora połączono.

28


- Tak, panie pułkowniku, wyszedł z hotelu. Nie miał przy sobie teczki. Przez chwilę słuchał, potem się rozłączył.

W herbaciarni zapaliły się światła, kiedy właściciel zaczął szykować lokal na przyjęcie pierwszych klientów. Na północy strzeliste zarysy wspaniałych gór Elburz zarysowywały się już na tle jaśniejącego nieba.

Mężczyzna wrócił szybko do czerwonego peykana.

Kiedy odjechał, z zacienionego wejścia do sklepu z używanymi butami wyszedł człowiek, który obserwował obserwatora. On też wiedział, że Sabs Karemi nie ma już przy sobie teczki z krokodylej skóry.

Pomarańczowa taksówka gwałtownie zarzucała, co chwila hamowała i trą­biąc, przedzierała się przez zatłoczone ulice w stronę lotniska.

Normalnie Blake cieszyłby się z takiej podróży mimo niewygody, obser­wując, jak w tyle zostaje fascynująca kombinacja nowoczesnego i starożyt­nego świata, niczym obrazy z wczesnych lat kina. Poobijany mercedes war­czał gniewnie za zmęczoną kolumną nieposłusznych osłów; warsztaty mied^iorytników, piekarnie i bazary tętniły zwykłym życiem w cieniu nowo­czesnych biurowców; odziani w brąz mułłowie szli obok kupców w długich szatach, studentów w dżinsach i kobiet w czadorach.

Świat ten kiedyś go urzekał, dzisiaj jednak Blake patrzył w upstrzoną przez muchy szybę nieprzytomnym wzrokiem. Nerwy skręcały mu wnętrzności, które były teraz jak posplatane twarde korzenie drzew.

- Wyglądasz na zmartwionego, Jon'i.

Poczuł na udzie pocieszające dotknięcie dłoni Evy.

Zmusił się do uśmiechu. Eva wyglądała na nieporuszoną jak zwykle; dłu­gie blond włosy wcisnęła pod jedwabną chustę, a na smukłe ciało włożyła białą bawełnianą bluzkę i spódnicę do kolan. Przynajmniej raz nie wygląda­ła prowokująco.

Rozbawione spojrzenie jej niebieskich oczu zirytowało go.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego, Eva. Mamy mnóstwo powodów do zmartwienia. A ty nawet więcej niż ja.

Uśmiechnęła się i wyjrzała przez okno.

-To moja tajemnica, Jon'i. Moja i twoja. I nikt inny się o niej nie dowie, jeżeli mu nie powiesz... - Odwróciła się do niego. - Jeżeli nie zdradzisz wszystkiego, zachowując się jak przerażone dziecko.

Spasiony kierowca, którego pośladki nie mieściły się na fotelu, zatoczył owiniętą w futro kierownicą i skręcił bez potrzeby w aleję Taleghaniego, o nazwie zmienionej niedawno na cześć islamskiego duchownego. Bez

29


potrzeby, ponieważ nie leżała na ich bezpośredniej trasie, ale można się było tego spodziewać, ponieważ ulica ta biegła pod bramą słynnej już na cały świat amerykańskiej ambasady.

- Patrzcie! - ryknął. - To ambasada wielkiego szatana! To amerykańskie centrum szpiegowskie, w którym spiskowali przeciwko nam! Allahu akbari

Kierowca wydawał się rozradowany, ale mijane przez nich wysokie mury sprawiały raczej przygnębiające wrażenie. Upokorzeni zakładnicy zostali już dawno przeniesieni do domów i więzień, wielu do innych miast, i teraz jedy­nie grupka studentów i żołnierzy gwardii rewolucyjnej kręciła się pod bramą.

Mimo to widok ten przypomniał im o ich własnej, niebezpiecznej sytuacji. Jedno potknięcie i oboje mogliby podzielić ten sam niepewny los. Zerknąw­szy na Evę, spokojną i opanowaną, Blake zaczął się zastanawiać, czy w ogó­le ma ona nerwy. Może brakowało jej po prostu wyobraźni. Żałował, że nie brakuje jej jemu.

Międzynarodowy Port Lotniczy Mehrabad leży w południowo-zachodniej części Teheranu; jest otoczony brzydkimi rzędami prefabrykowanych blo­ków mieszkalnych. Pomarańczowa taksówka zatrzymała się wreszcie z pis­kiem opon pod jednym z zaprojektowanych przez Francuzów terminali. Kiedy Blake i Eva wciągnęli swoje bagaże przez szklane drzwi, natychmiast ude­rzyła ich panująca w środku napięta atmosfera. W powietrzu wisiał strach tak gęsty, że niemal czuli jego zapach. Nie było tu gwaru i podniecenia, typowego dla hal odlotów. Wszędzie stały kolejki, wijące się po rozległej, wyłożonej płytkami podłodze. Ale tłum ludzi był dziwnie cichy i wyczeku­jący, jak kolumna żałobników wchodząca do mauzoleum. Robiło to niepo­kojące wrażenie. Tylko dzieci zdawały się wszystkiego nieświadome, biega­ły w swoim świecie, a ich piskliwe głosiki niosły się w rozbrzmiewającym echem ogromie hali.

Eva uśmiechnęła się do grupy zmartwionych niedoszłych podróżnych, na próżno starając się dodać im otuchy. Odpowiedzieli nerwowymi uśmiecha­mi i wzruszyli ramionami.

- Wygląda na to, że grają w podróżną ruletkę - powiedziała cicho.

- Dzięki Bogu, że my nie bierzemy w niej udziału - odparł Blake, stawia­jąc walizki na końcu długiej, krętej kolejki do odprawy paszportowej.

Odkąd obsesyjni prokuratorzy w Teheranie ogłosili swoje przeświadcze­nie, że popierający szacha kontrrewolucjoniści wywożą z kraju narodowe skarby, dla rodowitych Irańczyków z klasy średniej podróżowanie stało się zdecydowanie niebezpieczne. Samozwańczy Komitet Rewolucyjny na lot­nisku jak sęp czatował na ludzi ze swojej czarnej listy: tych, którzy odmówi­

30


li wpłaty dla rewolucyjnej Fundacji na rzecz Uciśnionych. Na lotnisku nie było większych szans ucieczki z sieci, bo Irańczycy zamierzający podróżo­wać musieli złożyć swoje paszporty kilka dni wcześniej, z podaniem o wizę wyjazdową. Dopiero w dzień wylotu niedoszli pasażerowie dowiadywali się, czy mogą wyjechać. Najpierw sprawdzenie bagażu, potem przejście przez bramkę z nadzieją odebrania paszportu. Jeśli go tam nie było, podróżny zo­stawał natychmiast aresztowany i odwieziony do więzienia. Był to wyjątko­wo obmierzły pokaz skorumpowanej, anarchistycznej władzy absolutnej.

Eva i Jonathan popadli w ponure milczenie wraz z innymi, co kilka minut przesuwając się o parę kroków do przodu przez następne pół godziny.

Nagle na początku kolejki wybuchło zamieszanie. Niski otyły mężczyzna w granatowym garniturze i okularach głośno protestował. Z jego gniewnej paplaniny w farsi Blake zrozumiał, że zatrzymano mu paszport.

Eva szturchnęła go w bok.

- Jon'i! - szepnęła. - Czy to nie Sabs Karemi?

- Ćśśś! - syknął Blake. - Nie ściągaj na nas uwagi.

Wyjrzała do przodu, kiedy z grupy niechlujnych gwardzistów, rozmawia­jących i palących papierosy, wyszło dwóch mężczyzn.

-To on, Jon'i! Ten biedak! I popatrz, kobieta w czerwonej sukience. To musi być jego żona. Z małą dziewczynką!

- Eva, proszę! - syknął Blake błagalnie.

Przy wtórze wrzasków protestu, głównie kobiety w czerwonej sukience, Sabs Karemi i jego żona zostali aresztowani i siłą odprowadzeni do boczne­go pomieszczenia. O córce przez chwilę nikt nie pamiętał; stała przerażona, aż jeden z gwardzistów się odwrócił. Złapał ją na ręce i poszedł za pozosta­łymi.

Blake zerknął z ukosa na Evę. Była śmiertelnie blada.

Nikt nie zwrócił na nich uwagi, kiedy dotarli do odprawy paszportowej. Ale przeszukiwanie bagażu było szarpiącym nerwy przeżyciem. Blake nie musiał wyjmować swojego notesu; wszystkie ważne fakty i informacje prze­chowywał w głowie. Po tak długim czasie znał Iran tak samo dobrze jak swój rodzinny kraj. Ale Eva potrzebowała filmów i obojętnie patrzyła, jak zezowaty gwardzista wyciąga zawiniętą w bieliznę rolkę kodaka.

Przynęta chwyciła; pokusa dotknięcia jedwabistego materiału, który doty­kał w tak intymny sposób tej atrakcyjnej kobiety z Zachodu, okazała się nie do odparcia.

- Proszę - powiedziała cicho Eva. - Jestem fotografem. Tymi filmami za­rabiam na życie. Świat chce poznać postępy waszej wspaniałej rewolucji.

31


Stojący za zezowatym gwardzistą jego brudny nieogolony towarzysz ga­pił się na wyraźny zarys jej stanika, widocznego przez cienki materiał bluz­ki.

- Chce pani opowiedzieć światu? - powiedział Zezowaty. - Powiedz mu, że Ali mówi, że całe wieki radziliśmy sobie bez fotografów. A już na pewno nie potrzebujemy zdjęć od waszego przeklętego amerykańskiego przyjacie­la, pana Kodaka.

Ali spojrzał na swojego niedogolonego kumpla Iradża, oczekując uznania po swoim ciętym dowcipie. Otrzymał go.

- Ja też nie lubię Ameryki - odparła Eva, niewzruszona - i mam wielką wiarę w waszą rewolucję. Ale potrzebuję moich filmów, żeby żyć.

-Ach, ale Bóg da pani na życie! - powiedział Ali, którego wzrok padł nagle na trzy futerały aparatów, wiszące na jej szyi. - Taka pani cwana, co? Robi pani trzy zdjęcia naraz, tak?

Iradż zaśmiał się gardłowo. Blake zgrzytnął zębami.

- Trzy aparaty to bardzo dużo dla jednej pani - ciągnął Ali z uśmiechem. -Zwłaszcza kiedy w aparacie można schować drogocenny film...

Wyrwał Evie z dłoni rolkę filmu i pomachał nią wyzywająco.

Eva wymieniła spojrzenia z Blakiem, który ponuro kiwnął głową. Wzru­szyła ramionami i zdjęła z szyi swojego poobijanego, trzydziestopięciomili-metrowego leicafleksa. Ali uśmiechnął się jeszcze szerzej, sięgając po apa­rat; jego próby pokazania swojego uroku niweczyły pożółkłe zęby.

- Ja też robię zdjęcia! - zawołał nagle Iradż. Ali wskazał hasselblada.

- Jedna pani, jeden aparat, e? A dużo filmu, dużo pieniędzy, e?

Eva uniosła brwi, zastanawiając się, czyjej ubezpieczenie pokryje konfis­katę, ale oddała też drugi aparat.

- A teraz odda mi pan film?

- Jasne, jasne - odparł radośnie Ali, podając aparat towarzyszowi. - My nie kradniemy. To wbrew prawom islamu.

Kazał obojgu czekać jeszcze dwie minuty, starannie rozwijając każdą rol­kę, unosząc ją do światła i oznajmiając, że jest „niewinna".

Oddał poskręcane zwoje bezużytecznego celuloidu z przymilnym uśmie­chem.

- Dziękuję pani. Nie zrobiła pani żadnych niegodziwych zdjęć i bardzo hojnie wspomogła rewolucję! Allahu akbarl

- Cholerny gnój! - warknęła Eva, kiedy szli odebrać swoje bilety na lot Swissair. Jedynie jej akcent łagodził wściekłość w jej głosie.

32


Blake swojemu głosowi nie ufał. Wziął tylko głęboki oddech, wdzięczny, że po jeszcze jednej kontroli stanęli już w kolejce do stanowiska emigracji.

Czujnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku, ubrany w świeżo wy­prasowany niebieski mundur Policji Państwowej, badał każdy paszport z do­prowadzającą do szału dokładnością. Widać było, że uzbrojonego, niechluj­nego strażnika obok niego interesują tylko rodowici Irańczycy. Jeden nieszczęśnik, po zamszowym płaszczu i złotym zegarku zidentyfikowany najwyraźniej jako burżuj, został odciągnięty od żony i młodego syna. Jeśli chciał do nich wrócić, musiał dokonać sowitej „donacji" na rzecz rewolucji.

Blake zadrżał, idąc dalej. Następnym etapem był policjant w szklanej bud­ce, który pospiesznie sprawdzał paszporty, bilety i wizy, zamaszyście je stem­plując.

Z ogromną ulgą Blake i Eva wtopili się wreszcie w podenerwowany, kłę­biący się tłum w hali odlotów. Z głośników rozległo się wezwanie, by pasa­żerowie lotu Swissair do Zurychu podeszli do bramki. Za oknem widać było brudny autobus lotniskowy, czekający, by zawieźć ich do samolotu. Tutaj wszyscy wyglądali na wesołych, mimo że wszędzie pełno było strażników w koreańskich polowych kurtkach i anonimowych agentów Komitetu Re­wolucyjnego. Bez przerwy obserwowali, czekali. Patrzyli znacząco. Wystar­czyło zbyt nerwowo się zaśmiać... I wszyscy pasażerowie o tym wiedzieli.

Ale kiedy tłum zaczął przechodzić przez bramkę, Blake i Eva popatrzyli po sobie i się uśmiechnęli. Udało im się.

- Pan Blake?

Krew zastygła mu w żyłach.

- Nie zatrzymuj się - ponagliła go Eva.

- Pan Blake i panna Olsen! Proszę za mną.

Nie mogli już dłużej ignorować mężczyzny o stalowosiwych włosach i woj­skowej sylwetce, stojącego za biurkiem odprawy. Za nim, ze skrzyżowany­mi dumnie na piersi ramionami, stali Ali i Iradż.

Eva zadrżała. Blake nie mógł oderwać wzroku od mężczyzny w eleganc­kim, moherowym garniturze. Ten wyciągnął dłoń o wypielęgnowanych paz­nokciach po ich paszporty.

- Przechowamy je dla państwa, dobrze? - Podszedł bliżej. - Pułkownik Murad - przedstawił się. - Jestem doradcą bezpieczeństwa przy Radzie Re­wolucyjnej.

Eva stała naga i wyzywająca przed dwiema kobietami spowitymi od stóp do głów w czarne szaty. Zaciskała mocno usta, kiedy ich palce obmacywały

- Piąty zakładnik

33


ją i badały. Jedna z kobiet, o czarnych oczach błyszczących zza czadom, złośliwie uszczypnęła ją w pierś.

Po policzkach Evy spłynęły wolno dwie łzy, aż poczuła w ustach smak soli. Mimo to wciąż ani drgnęła. Pod nogi rzucono jej ubranie, ze wszystki­mi szwami starannie rozprutymi żyletką w poszukiwaniu ukrytych przed­miotów, i kazano się ubrać.

Potem jedna z kobiet coś zawołała i do pomieszczenia wszedł Iradż, uśmie­chając się lubieżnie, kiedy Eva próbowała zapiąć poszarpaną bluzkę. Wypę­dzony przez kobiety wrócił kilka chwil później z Blakiem. Widząc jego po­nurą minę i pocięte ubranie, Eva domyśliła się, że przeszedł podobnie dokładne przeszukanie.

- Wszystko w porządku, skarbie? - spytał.

Eva zamrugała, żeby pozbyć się łez, i słabo się uśmiechnęła. Nie mog­ła mówić, ale i tak jedna z kobiet szturchnęła ją lufą pistoletu maszyno­wego.

- Cisza! - warknęła.

W tym momencie do środka wszedł pułkownik Murad. Strażnicy milczeli, gdy przyglądał się więźniom. Kiedy się odezwał, jego głos skojarzył się Bla-ke'owi z obcasem buta, wkręcanym powoli w żwir.

- Oboje państwo zostaliście aresztowani pod bardzo poważnymi zarzuta­mi. Szpiegostwa i dywersji przeciw irańskiemu państwu. Wiecie, co to zna­czy, prawda?

Blake poczerwieniał.

- Powtarzałem już tysiąc razy, nic nie zrobiliśmy! Na Muradzie nie zrobiło to wrażenia.

- Mamy informacje, że wczorajszej nocy do państwa pokoju w hotelu przy­niesiono tajne dokumenty i że próbujecie je wywieźć w celu opublikowania na Zachodzie i wywołania skandalu, oczerniającego nasz kraj.

Dziennikarz potrząsnął głową.

-Brednie! To wszystko brednie! Jestem przyjacielem... powiernikiem samego imama! Pracowałem w tym kraju przez pięć lat. Kocham go! Mam tu dobrą reputację. Imamowi podobają się moje reportaże, a świat chce je czytać. A to oznacza dla mnie dużo pieniędzy. Po co, do cholery, miałbym to wszystko niszczyć?

Murad patrzył na niego obojętnie.

- Niczego nie znaleźliście - powiedziała Eva - chociaż wasze wiedźmy zajrzały mi w każdy...

Pułkownik podniósł rękę.

34


- Gwardziści domyślili się, że specjalnie umieściła pani film na samym wierzchu walizki, żeby go znaleziono. Później, jak się spodziewaliśmy, zna­leźliśmy następny film pod podszewką pani walizki...

- Ciągle mi tam coś wpada! - powiedziała Eva, starając się, by w jej głosie brzmiała rozpacz. - Jest rozdarta!

- Być może, panno Olsen, ale skłania nas to do podejrzliwości. Wczoraj przekazano państwu państwowe dokumenty. Dzisiaj próbujecie wyjechać z kraju. A dokumenty... - Rozłożył ręce. - .. .Dokumentów nigdzie nie ma. Wynika z tego, że jeśli nie próbujecie ich państwo wywieźć, wiecie, gdzie są. I wiecie to tylko wy dwoje.

Eva próbowała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle.

-Nie mam wobec tego innej możliwości, jak tylko zameldować o tym moim przełożonym w Radzie Rewolucyjnej. Dopóki oni nie zdecydują, co z państwem zrobić, dopóty będziecie przetrzymywani w więzieniu Ghasr.

- Na litość boską! - wykrztusił Blake. Nigdy sobie nie wyobrażał, że spra­wy przybiorą taki obrót. Słyszał o Ghasr. Wszyscy słyszeli. Kierował nim budzący grozę Chalkali. Ajatollah Sadek Chalkali, bezlitosny islamski sę­dzia, który dał się poznać światu, kiedy radośnie wymachiwał przed kamerą szczątkami ciał Amerykanów po nieudanej próbie odbicia zakładników w kwietniu.

Pułkownik Murad odwrócił się szybko i wyszedł. Po chwili gwardziści skuli dziennikarza Jonathana Blake'a oraz fotograf Evę Olsen i wyprowa­dzili ich brutalnie na zewnątrz. W pustym pomieszczeniu, z wiszącego na ścianie wszechobecnego plakatu, patrzył z surową aprobatą demoniczny aja­tollah Chomeini.

Rozdział 2

Londyn, 20.00, piątek, 15 sierpnia

Mężczyzna stał przez pełne pięć minut w oknie czwartego piętra dwu-dziestopiętrowego biurowca Century House przy Westminster Bridge Road. W zamyśleniu patrzył na pociąg, który wytaczał się ze stacji Water-loo, rozpoczynając podróż na południowe wybrzeże. Zerknął na zegarek. Ósma.

35


Teraz będzie dobra pora, uznał. A przynajmniej nie gorsza od innych. O ile w ogóle istniała dobra pora, by przekazywać takie wieści pani premier.

Coś jednak trzeba było powiedzieć w sprawie ściśle tajnego raportu za­stępcy dyrektora Drugiego Zarządu Operacyjnego, sekcja Bliski Wschód, który leżał w tej chwili na nerkowatym biurku za nim.

Miał tylko nadzieję, że nie zapadnie żadna decyzja o podjęciu działań mimo nalegań samego zastępcy dyrektora DP2. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy mieli rozbieżne zdanie, i na pewno też nie ostatni. Tak czy inaczej, kiedy raport trafiłby do pani premier, decyzja mogła zapaść na korzyść każdego z nich.

A potem dyrektor generalny Tajnych Służb Wywiadowczych, znanych także jako DI6 albo szerzej jako MI-6, się zdecydował. Sięgnął do interkomu i wezwał sekretarkę.

- Sir Arthurze?

- Rosemary, bądź tak dobra, wezwij sekretarza gabinetu i powiedz mu, że C domaga się jak najszybszego spotkania z panią premier. Jutro rano albo dziś wieczorem, kiedy mu bardziej pasuje.

- Dobrze, sir Arthurze.

Spotkanie miało się odbyć jeszcze tego wieczoru. Kwestie bezpieczeń­stwa państwowego były tymi, którym premier zawsze dawała priorytet. Poza tym lubiła towarzystwo C: był zdeklarowanym człowiekiem establishmentu i podzielał jej poglądy na temat przewodniej roli, którą Wielka Brytania wciąż mogła odegrać w światowej polityce.

Czekała na przybycie swojego głównego szpiega w pustej, wspaniałej Sali Gabinetowej na pierwszym piętrze, siedząc przy długim stole przy kominku. Nad nią wisiał portret pierwszego premiera Wielkiej Brytanii, Roberta Wal-pole'a.

Wszedł sekretarz gabinetu i zapowiedział elegancko ubranego dyrektora generalnego SIS. Punktualnego jak zwykle.

- Dobry wieczór, Dickie - powiedziała, gdy usiadł obok niej.

- Dobry wieczór, pani premier - odparł oficjalnie sir Arthur, pomny, że w tak delikatnych okolicznościach lepiej unikać poufałości.

- Co takiego wymyśliła Firma, co wymaga tak pospiesznych konsultacji? - Uśmiechnęła się. - Czy wyczuwam zapach kłopotów za granicą?

- W tej chwili, proszę pani, to właśnie to, nic więcej. Lekki smrodek kło­potów, który może nic nie oznaczać.

- A o której części świata mówimy?

- O Iranie, obawiam się, proszę pani.

36


W oczach premier zamigotało zainteresowanie.

- Domyślam się, że na razie z tego nieszczęsnego kraju mogą dochodzić nas tylko złe wieści.

- Ma pani rację. W rzeczy samej wygląda na to, że wzięto kolejnego bry­tyjskiego zakładnika - odparł sir Arthur tonem rozmyślnie wypranym z emo­cji. - Dowiedziałem się dwie godziny temu. Nasz człowiek próbował prze­kazać nam wiadomość od chwili, kiedy to się stało, pięć dni temu.

Premier wolno pokręciła głową.

- Kto to jest tym razem? Następny misjonarz?

- Nie, proszę pani, dziennikarz Jonathan Blake. Może pani o nim słyszała. Był etatowym reporterem programu telewizyjnego Insight, ale ostatnio częś­ciej pisuje do lewicowych pism tu i na kontynencie. Stał się kimś w rodzaju eksperta do spraw Iranu.

Premier przytaknęła.

- Tak, znam go. W zeszłym roku zwrócono moją uwagę na niektóre jego artykuły. - Przerwała, marszcząc czoło. - Ale jeśli dobrze pamiętam, raczej popierał Chomeiniego i całkiem rozsądnie przedstawiał tamtejsze wydarze­nia z irańskiego punktu widzenia. Dlaczego więc go aresztowali?

Sir Arthur uniósł brwi.

- To właśnie mnie martwi, proszę pani. Widzi pani, jeden z naszych nie­licznych pozostałych w Iranie ludzi szukał nowych kontaktów, co jest wyjąt­kowo trudne w kraju, w którym wielu ludzi stawia się przed plutonem egze­kucyjnym albo aresztuje bez żadnego wyraźnego powodu. Chodzi mi o prawnika i radcę prawnego Rady Rewolucyjnej Chomeiniego, którego po­dejrzewa się o kontakty z mudżahedińską opozycją. Brał udział w sporzą­dzaniu dokumentacji dotyczącej ekstradycji szacha, dlatego miał dostęp do licznych tajnych dokumentów z różnych źródeł. Najwyraźniej trafił na ja­kieś dowody związane z czymś, co my nazywamy operacją „Fulcrum".

Bruzdy na czole premier jeszcze się pogłębiły. Na wzmiankę o tej operacji trafiała jedynie czasami w żółtych skrzynkach na dokumenty, oznaczających sprawy wywiadu, i od samego początku kwestionowała jej znaczenie.

- Dickie, zapewniłeś mnie, że ta sprawa jest martwa i pogrzebana. - To było stwierdzenie faktu, nie pytanie.

Dyrektor MI-6 uśmiechnął się blado.

- O tak, operację odwołano jeszcze w 1978 roku, kiedy, jak się okazało, szła zdecydowanie za pomyślnie. Jak pani powiedziała, jest martwa i po­grzebana. To jednak niestety nie powstrzymuje zainteresowanych przed eks­humacją trupa.

37


Premier zbladła.

-A ten Irańczyk zamierza przeprowadzić sekcją zwłok? Mój Boże, mam nadzieją, że nie!

Sir Arthur starał się sprawiać wrażenie pewnego siebie, ale pod przeszy­wającym spojrzeniem premier poniósł sromotną kląska.

- Najwyraźniej jest teraz rozczarowany reżimem Chomeiniego i w publi­kacji szczegółów operacji „Fulcrum" widzi sposób, żeby go obalić...

-1 nas razem z nim - przerwała uszczypliwie premier. Dyrektor generalny SIS nie dał sią zbić z tropu.

- W tym momencie na sceną wchodzi nasz przyjaciel dziennikarz. Irań­czyk odwiedził Blake'a w nocy przed jego aresztowaniem i, jak zakładamy, nakłonił go do wywiezienia tych dokumentów z kraju.

-Ale skoro Blake został aresztowany, jest już za późno, żeby cokolwiek w tej sprawie zrobić, prawda? Szczegóły operacji „Fulcrum" są już w ra­kach ludzi Chomeiniego.

Sir Arthur uniósł dłoń.

- Nie, nie. Widzi pani, nasz człowiek śledził Irańczyka, kiedy ten szedł na spotkanie z Blakiem w hotelu. Wygląda na to, że śledziła go też irańska tajna policja. Ale nasz człowiek zaczekał dłużej na wypadek, gdyby Blake próbo­wał opuścić hotel i skontaktować sią z kimś innym. Nie zrobił tego, ale mniej wiącej godziną po tym, jak Irańczyk wyszedł, nasz człowiek zauważył ja­kieś poruszenie w zaułku za hotelem. To było pewnego rodzaju zaplecze, trzymali tam kubły na śmieci. I oto proszą, pojawia się pan Blake. Nasz człowiek zajrzał tam później i znalazł wspomniane dokumenty, podarte na strzępy i wciśnięte w kuchenne odpadki. - Sir Arthur pozwolił sobie na nie­znaczny uśmiech zadowolenia z siebie. - Na szczęście miał dość rozumu, by zniszczyć dowody na miejscu, zanim tajna policja zdecydowała się przetrząs­nąć hotel, co zrobiła następnego dnia po aresztowaniu Blake'a na lotnisku.

Premier zmrużyła oczy.

- Twierdzi więc pan, że nie ma już niebezpieczeństwa, że ta historia wpadnie w ręce ludzi Chomeiniego?

- Cóż, na pewno nie pisemne, spójne dowody - odparł dyrektor general­ny. - Skoro dokumentacja została zniszczona.

-A jeśli Blake zostanie zmuszony do mówienia? Domyślam się, że ich procedury przesłuchań bywają naprawdę straszne.

- Nie zaszkodzą nam niepotwierdzone pogłoski o operacji „Fulcrum". Większość oskarżeń wysuwanych przez Teheran jest traktowana jak dow­cip. Poza tym, jeśli Blake zacznie mówić, to będzie ostatnia rzecz, jaką w ogó­

38


le powie. Chomeini nie chce, żeby ta sprawa ujrzała światło dzienne. Za­szkodziłaby mu bardziej niż nam.

- Wątpię - zauważyła gorzko premier. - Ale niech mi pan powie, Dickie, co się stanie, jeśli Blake nie będzie mówił?

- Przypuszczam, że będzie latami gnił w ich więzieniu. Irańczycy nie wy­dają się spieszyć z wypuszczeniem Amerykanów. Albo... - Zawahał się. To był błąd.

- Albo zostanie w końcu wypuszczony? - podsunęła premier.

- Ee, być może...

- A wtedy staniemy przed trudnym zadaniem uciszenia go w sprawie opera­cji „Fulcrum" w błyskach fleszy mediów całego świata? - Przerwała. - Jak rozumiem, jest raczej zdeterminowanym i zaciętym przeciwnikiem zachod­niej polityki.

Dyrektor wzruszył ramionami.

- Jeśli wolno mi tak powiedzieć, proszę pani, to już są spekulacje.

- Które trzeba będzie kiedyś wziąć pod uwagę - skarciła go, a potem w za­myśleniu zapatrzyła się na żyrandol nad głową. - A co z Irańczykiem, który zebrał te dokumenty? Domyślam się, że nie powie mi pan, jak on się nazywa?

Sir Arthur tylko się uśmiechnął. Było już tradycją że głowa państwa nie powinna się interesować szczegółami działań szpiegowskich ani nawet znać nazwisk ludzi współtworzących ten labirynt luster, w którym działały tajne służby.

- Nie pamiętam jego nazwiska, proszę pani. Ale mogę pani powiedzieć, że popełnił samobójstwo w więzieniu Ghasr wieczorem tego samego dnia, kiedy go aresztowano. Domyślam się, że zagrozili mu torturami żony i dwu­nastoletniej córki. Uznał, że skok z okna pokrzyżuje ich plany...

- Dobry Boże. - Oczy premier pociemniały; wolno, z niedowierzaniem pokręciła głową. - Im więcej się dowiaduję o tym nieszczęsnym kraju, tym bardziej przypomina mi się terror inkwizycji. Wszystko w imię Boga i reli­gii... Niedobrze mi się robi na samą myśl. Tym bardziej kiedy sobie uświa­domić, że prawdziwych misjonarzy oni uwięzili.

Dyrektor generalny ze zrozumieniem pokiwał głową chociaż nie lubił i nie rozumiał ludzi, którzy marnowali swoje życie na niewdzięczne zadanie gło­szenia słowa Bożego tam, gdzie nikt go nie chciał. Według niego na całym świecie nędzarze pokładali za dużo wiary w Bogu, a za mało w sobie. Pre­mier mogła dostrzegać różnicę, ale dyrektor generalny nie przepadał za nie­ustraszonymi, chrześcijańskimi misjonarzami tak samo jak za fanatycznymi islamskimi mułłami.

39


Premier przerwała jego rozmyślania.

- Niech mi pan powie, Dickie, jakie są szanse, że przekonamy Teheran do wydania nam Blake'a cicho i bez hałasu?

- Potajemna wymiana, proszą pani? - Sir Arthur przeczesał dłonią swoje proste stalowosiwe włosy. - Skoro irańska tajna policja zwęszyła już trop, uważam, że nie ma takich szans. Nawet jeśli nie odkryli wszystkich implika­cji „Fulcrumu", nie wyobrażam sobie, żeby chcieli współpracować. Reżim Chomeiniego jest sam sobie prawem. Nie mamy wpływów, które mogliby­śmy wykorzystać, by zagwarantować powodzenie otwartej, a co dopiero taj­nej wymiany.

Krzesło zaszurało na podłodze, kiedy premier wstała i podeszła do komin­ka, wykręcając dłonie.

- Wie pan, Dickie, nie dopuszczę, żeby Wielka Brytania wpadła w taką samą pułapką jak Amerykanie. Od chwili ich nieudanej próby odbicia za­kładników stali sią pośmiewiskiem...

Dyrektor generalny zaczął sią poważnie niepokoić kierunkiem, w jakim zmierzała ta rozmowa.

- Ja tylko informują, pani premier. Nie sugerowałem podjęcia żadnych konkretnych działań...

Spod zaczesanych do góry złotych włosów premier rozbłysły oczy.

- Ale ktoś musi postanowić, jakie działania podjąć, Dickie. Jak rozumiem, sugerujesz, żebyśmy zostawili Blake'a samego w przekonaniu, że jeśli lu­dzie Chomeiniego dowiedzą sią o „Fulcrumie", tak samo jak nam bądzie im zależało, żeby to wyciszyć...

- Prawda zniszczyłaby reżim Chomeiniego - odparł dyrektor z naciskiem.

- ... Ach, prawda. Ale jak dobrze wiemy, Irańczycy nie są od tego, by cza­sem nagiąć lekko prawdą, tak żeby wyglądała zupełnie inaczej! Jest jednak możliwe, że nic nie odkryją, a wtedy Blake zostanie zwolniony i, jestem pewna, ze zrozumiałą rozkoszą wyjawi całą tą żałosną historią osłupiałemu światu. Historią, pozwolą sobie dodać, która zniszczyłaby całkowicie nasze stosunki z Amerykanami, resztą NATO i EWG.

- Maluje pani nazbyt pesymistyczny obraz, pani premier...

- Co mówi wasza sekcja Bliskiego Wschodu, Dickie? - przerwała mu wolno.

Sir Arthur sią zawahał. Z niepokojącą łatwością znalazła jego słaby punkt.

- Cóż, proszą pani, muszą wyznać, że zastępca dyrektora chce Blake'a wydostać, ale...

40


- Aha - powiedziała tryumfalnie - a więc jest w waszej organizacji ktoś, kto nie uchyla się od odpowiedzialności za naprawienie katastrofalnych re­zultatów waszych poczynań!

- Ale, proszę pani, ja...

- Czy prasa wie o Blake'u? - spytała surowo premier.

- Nie. Mapodwójne obywatelstwo, ale posługuje sięgłównie paszportem szwaj­carskim. Nikt jeszcze nie podchwycił tej historii. Prawdopodobnie właśnie dla­tego. Poza tym ostatnio pracował głównie dla wydawnictw na kontynencie.

- Możecie coś zrobić, żeby ta wiadomość pozostała tajemnicą? Dyrektor generalny przez chwilę się zastanawiał.

- Na pewno coś byśmy wymyślili. Może moglibyśmy opublikować pod jego nazwiskiem jakieś fałszywe reportaże. Wiemy, do jakich gazet pisywał. Sprawdzę to.

Premier kiwnęła głową, chwilowo zadowolona, i spojrzała na portret Wal-pole'a.

- Ilu naszych zakładników jest w tej chwili w Iranie, Dickie? Dyrektor wstrzymał oddech.

- Ach, cóż. Mamy Colemanów. Siostrę misjonarkę Jean Waddell. - Zawa­hał się. - No i biznesmena Andrew Pyke'a.

Premier odwróciła się i popatrzyła na niego.

- A więc nasz pan Jonathan Blake jest piąty.

Sir Arthur szybko myślał. Nie chciał uwikłać Służby w żadne próby uwal­niania. Gdyby coś poszło źle, a na pewno by się tak stało podczas tak skom­plikowanej i niebezpiecznej misji, nawet na tak wczesnym etapie był jeden oczywisty kozioł ofiarny. On sam.

- Pani premier - powiedział wolno i wyraźnie. - Chociaż mamy w Iranie swoje kontakty, nie dysponujemy w tym kraju agentami polowymi SIS-u zdolnymi pełnić aktywną służbę.

- Och, oczywiście, że nie, Dickie. - Uśmiech pani premier był wprost znie­walający. - Niech pan po prostu będzie gotowy na jutrzejsze spotkanie z se­kretarzem spraw zagranicznych i sir Anthonym.

Dyrektor generalny wolno wstał. Był niezadowolony. Spotkanie z szefem Połączonej Komisji Wywiadu i sekretarzem spraw zagranicznych oznacza­ło, że premier widzi potrzebę bardzo zdecydowanego działania.

Wyciągnęła do niego rękę.

- Do jutra, Dickie. Sekretarz poinformuje pana o godzinie spotkania naj­szybciej, jak się da.

41


- Dobranoc, pani premier.

- Dobranoc, Dickie.

Zostawiła go w drzwiach i wolno ruszyła z powrotem do prywatnego gabi­netu. Kiedy szła korytarzem, głęboko zamyślona, w jej głowie tłoczyły się obrazy wcześniejszych wydarzeń tego roku.

Był kwiecień. Oblężenie irańskiej ambasady właśnie się skończyło. Premier siedziała po turecku na podłodze, z radością oglądaj ąc na wideo powtórkę z ak­cji; w wesołej i rubasznej atmosferze, wśród syku otwieranych puszek i żołnie­rzy, którzy z dnia na dzień stali się najsłynniejszym pułkiem na świecie.

Kiedy weszła do pustego gabinetu i usiadła na skórzanym, obrotowym fotelu, w myślach zadawała sobie wciąż jedno pytanie. Czy to wykonalne? Czy można odnieść sukces tam, gdzie zawiodła cała potęga Stanów Zjedno­czonych?

Oman, 18.30, niedziela, 17 sierpnia

- Dobry Boże, człowieku! Słyszałem, że się pan zmienił w tubylca, ale nigdy w to nie wierzyłem.

Major Hawksby wyładowywał swój sprzęt z land-rovera w obozie w wadi, kiedy usłyszał za sobą charakterystyczny, szorstki głos. Odwrócił się zasko­czony, czując się nagle nagi w kamizelce z koźlej skóry, którą nosił do woj­skowych szortów. Mięśnie w kącikach jego ust drgnęły w niepewnym uśmie­chu. Nie co dzień Stary lądował w zapomnianym pustynnym obozie kilka tysięcy kilometrów od bazy w Hereford.

- Witamy, szefie, nie spodziewaliśmy się pana.

Pułkownik 22. Pułku Specjalnych Sił Powietrznych wyciągnął krótkie, muskularne ramię. Hawksby uścisnął jego dłoń.

- Nie powinniśmy chyba salutować, dopóki nosi pan ten przeklęty turban, co? - przyciął dowódca. - Przepraszam, że tak brutalnie budzę was z tego przyjemnego letargu. Przyleciałem tym cholernym helikopterem, który we­zwaliście po rannego.

Hawksby ruchem głowy wskazał bella 214B Sił Powietrznych Sułtana Omanu, który wylądował kawałek dalej w wyschniętym korycie rzeki.

- Jeden z firkatów dostał w nogę - powiedział. - To nic poważnego, jeśli tylko szybko dostarczymy go do szpitala Kabus.

- Cholernie niewygodna podróż - poskarżył się Stary. - Myślałem, że tych omańskich pilotów szkolą Brytyjczycy.

42


- To Brytyjczyk, szefie. Na kontrakcie. Stary chrząknął.

- Pewnie on też się zmienił w tubylca, co? Hawksby się uśmiechnął.

- Tak bywa, jeśli siedzi się tu zbyt długo. To od słońca.

- Bardzo było panu pilno, żeby znów tu wrócić - powiedział Stary zaczepnie. Hawksby zarzucił plecak na ramię i ruszył wolno w stronę namiotów.

- Ja to kocham, szefie. Zostałem nomadem. Stuprocentowy arabski prze­chrzta to ja.

- Wygląda więc na to, że przyleciałem w ostatniej chwili, co? Hawksby stanął jak wryty. Wokół nich zakłębił się kurz. -Sir?

- To nie jest wizyta towarzyska, Alan. - W głosie dowódcy pojawiły się twarde tony. - Coś wisi w powietrzu. Coś dużego. I wymagającego wyjątko­wych umiejętności.

Hawksby przyjrzał się mu uważnie, ale twarz Starego pozostała niewzru­szona.

- To pewnie coś ważnego, szefie, skoro przeleciał pan taki kawał.

- Tak. Przyjemna odmiana, w końcu wyrwać się z kwatery głównej. Poza tym pomyślałem, że najlepiej będzie spotkać się z panem tu na wypadek, gdyby chciał pan wybrać sobie stąd jakichś ludzi.

Hawksby chciał coś powiedzieć, ale Stary uciszył go, unosząc dłoń.

- Przejdźmy się, Alan, nogi mi zdrętwiały po tylu godzinach w helikopte­rach i VC10. Niech pan zostawi rzeczy, a ja wszystko wyjaśnię.

Wyszli spomiędzy namiotów, kiedy wirnik bella zaczął wzbudzać niewiel­ką burzę piaskową przed powrotem śmigłowca do Salalah. Wspięli się po stromym zboczu wadi do miej sca, w którym czuwał wartownik - firkat o szla­chetnych rysach i siwej brodzie. Jego czarna biszte łopotała na wietrze, wy­stając spod maskującej kurtki.

Dowódca popatrzył na jednostajne morze suchych, zaokrąglonych skał.

- Widzi pan, Alan, sprawa wygląda tak. Jest plan wyprawy do Iranu, żeby wydostać brytyjskiego więźnia z więzienia w Teheranie. Przypalić brodę sta­remu ajatollahowi, że tak powiem.

Niepokojąco jasnymi oczami zapatrzył się w drżące od upału niebo na północy, zupełnie jakby widział irańskie wybrzeże tysiąc kilometrów za ho­ryzontem kamienistych wzgórz.

- Dostaliśmy rozkaz opracowania najdokładniejszych planów i wszystko wskazuje na to, że musimy to potraktować bardzo poważnie. Niełatwa robota.

43


I spore wyzwanie, po tych wszystkich kłopotach, które mieli tam Jankesi. Obawiam się, że skomplikowało to trochę sytuację. -Ale dlaczego ja, szefie? - Hawksby spojrzał badawczo w oczy Staremu.

- Muszę to panu wyjaśniać? Spędził pan większą część dzieciństwa z ro­dzicami w Iranie, zna pan ten kraj lepiej niż ktokolwiek inny w pułku. Potem brał pan udział w ćwiczeniach irańskiej armii. Tam i tu, w Omanie, kiedy szach przysłał tu na pomoc swoje wojsko. Krótko mówiąc, lepiej niż ktokol­wiek rozumie pan, jak oni myślą.

Brak entuzjazmu Hawksby'ego zdawał się pułkownika irytować. Major się zawahał, uważnie dobierając słowa.

- Sir, nie miał pan jeszcze okazji przeczytać mojego ostatniego raportu na temat tutejszej sytuacji. Znamy szczegóły dużej ofensywy planowanej przez adoo za sześć tygodni.

Stary prychnął.

- Cały świat wie, że Jemen Południowy przegrał wojnę w siedemdziesią­tym szóstym. Szkoda, że do nich samych to nie dotarło.

- Nie przestaną, dopóki Rosjanie pompują im swoje ruble. A obaj wiemy, że będą je pompować tak długo, jak długo będą widzieli choćby najmniejszą szansę zwrotu swoich inwestycji.

Hawksby spojrzał w dół na małych jak mrówki ludzi w obozie w wadi.

- Chciałbym dopilnować, żeby plany rozwoju Dhofaru miały szansę za­kończyć się powodzeniem bez Rosjan sprawiających znów problemy... W pułku musi być z pół tuzina oficerów znających farsi, którzy mogą popro­wadzić tę misję.

Wyraz oczu dowódcy był twardy jak szary granit.

-1 dwa tuziny takich, którzy mogą zająć się tym, co robicie tutaj.

Hawksby otworzył i zamknął usta.

- Jeśli to pana pocieszy, Alan - dodał dowódca - mamy informacje, że Chomeini zamierza wciągnąć resztę obszaru Zatoki w swoją błogosławioną islamską rewolucję. W Arabii Saudyjskiej, Bahrajnie i innych państwach już działają jego agenci. Jak pan myśli, ile czasu trzeba, zanim weźmie na cel Oman z jego prozachodnimi sympatiami?

Hawksby nie odpowiedział. Wiedział, że Stary jak zwykle ma rację.

- Powiedział pan dwa miesiące, Alan?

- Do ofensywy adoo? Tak. Kamienna twarz pułkownika złagodniała.

- Więc niech się pan lepiej szybko zbiera, jeśli chce pan zdążyć.

44


Teheran, 8.00, poniedziałek, 18 sierpnia

Ajatollah Ruhollah Chomeini wstał godzinę przed świtem. Jak co dzień przez godzinę czytał Koran, aż poczuł się gotowy do porannych modłów. Potem zjadł lekkie śniadanie i przyjął pół tuzina miejscowych urzędników w małym pokoju skromnego, białego, wiejskiego domku swojej córki w sta­rej części górzystych przedmieść Teheranu.

Mieszkał tam od chwili ataku serca w styczniu, po którym zalecono mu opuścić jego własny mały dom w świętym mieście Kum, około stu kilome­trów na południe. Tu był szczęśliwszy, chroniony przed brzemieniem wła­dzy przez najbliższą rodzinę, i mógł kontynuować spartański tryb życia tak jak robił to do tej pory.

Rozejrzał się powoli i zauważył, że wśród jego gości nie ma zagranicz­nych dziennikarzy. Nie widywał ich już od kilku tygodni, z wyjątkiem szwaj­carskiego reportera Blake'a. Wiedział, że już go tu nie zobaczy. Jego przy­szłość miała być omówiona tego popołudnia. Siedemdziesięciodziewięcioletni imam pozwolił sobie na uśmiech, co zdarzało się rzadko. Prawda, jak zwy­kle, znalazła złoczyńcę. Węża usunięto z gniazda, a teraz miał zostać znisz­czony.

Spotkanie z urzędnikami znużyło imama, więc południowe modlitwy i pro­ste drugie śniadanie powitał z przyjemnością. Zjadł pudding ryżowy, danie, które wyjątkowo lubił i które wprawiało go w dobry nastrój. Cieszył się z tego, bo wiedział, że wieczorne spotkanie zmęczy go i zirytuje.

Kiedy zjadł, położył się na kocach na podłodze i zapadł w popołudniową drzemkę. Rozmyślnie uciekał od trosk i myśli o decyzjach, które miał pod­jąć, kiedy przybędą już jego ministrowie i członkowie Rady Rewolucyjnej. Bo mimo jego pozornego spokoju i niewrażliwości na kłopoty rodzaju ludz­kiego atak serca głęboko nim wstrząsnął. Nie mógł zapomnieć wrażenia nie­pewnego trzepotania w piersi podczas wyczerpujących dwóch tygodni przed zawałem. Wspomnienie to wciąż go prześladowało. Wtedy pierwszy raz w życiu nieprzejednany, podobny do Gandhiego przywódca szyitów był prze­rażony.

Wydawało mu się, że ledwie zamknął oczy, a już obudził go jego syn Ha-mad.

Imam słyszał już szepty ludzi zgromadzonych w pokoju, w którym przyj­mował gości. Był to najgłośniejszy hałas, jaki słyszał przez cały dzień; w domu nie było nawet telefonu. Ale nawet te głosy ucichły, kiedy wysoki, przygar­biony Chomeini rozmyślnie powoli wszedł do pokoju, w którym czekało

45


czterech mężczyzn. Imam nie widywał już zazwyczaj więcej niż jednego gościa naraz. Dzisiejsza narada była wyjątkiem, chodziło bowiem o kwestie bezpieczeństwa państwowego.

Pięciu mężczyzn usiadło na małych dywanikach, rozłożonych na prostym, niebieskim dywanie, który Chomeini przywiózł tu ze swojego domu w Kum. Podano im herbatę. Dwaj mężczyźni byli członkami tajemniczej i wszech­mocnej Rady Rewolucyjnej.

Człowiekiem spoza był pułkownik Nadżaf Murad z SAVAMA. Poproszo­no go, by jako pierwszy zabrał głos. Przez chwilę zwlekał, szukając słów, które by nikogo nie uraziły. Nawet on zdawał sobie sprawę z delikatnej rów­nowagi sił w kraju i z tego, że wszyscy sprawujący najwyższe urzędy kroczą po ostrzu noża. Im wyżej ktoś się wspiął, tym boleśniej spadał - a nie brako­wało zazdrośników tylko czekających, by popchnięciem w tym upadku po­móc.

Dwaj pozostali mężczyźni w pokoju byliby wyjątkowo szczęśliwi, mogąc zepchnąć każdego, kto stanąłby im na drodze. Przysadzisty islamski sędzia, ajatollah Sadek Chalkali, siedzący naprzeciw pułkownika niczym złowrogi tłusty Budda, zepchnąłby każdego dla samej przyjemności, jaką by mu to sprawiło. Z tego właśnie powodu co jakiś czas wracał do swojego hobby, którym było mordowanie bezpańskich kotów przez miażdżenie im łebków w najbliższych dostępnych drzwiach. Natomiast ajatollah Mohammed Be-heszti znalazłby sobie kogoś, kto popchnąłby przeciwnika za niego.

Wysoki, poważny Beheszti był prawdopodobnie najpotężniejszym, po imamie, człowiekiem w Iranie. Dawniej jeden z najbardziej obiecujących uczniów swojego wodza w Kum, przebiegły mułła zorganizował Islamską Partię Republikańską w największą siłę polityczną w kraju, czego dowodem było jej niedawne zwycięstwo w pierwszych wyborach parlamentarnych od momentu wygnania szacha. Mimo to Beheszti wyraźnie dystansował się od polityki, wolał manipulować innymi, nawet - jak twierdzili jego przeciwni­cy - samym Chomeinim. W każdej spornej czy niebezpiecznej sytuacji Be­heszti niczym duch wtapiał się w tło, kierując biegiem wydarzeń z oddale­nia, wymykając się spojrzeniu opinii publicznej. Nigdy na przykład nie widziano, żeby zajmował się sprawą amerykańskich zakładników, w przeci­wieństwie do nieszczęsnego nowego prezydenta Bani-Sadra i ministra spraw zagranicznych, Sadeka Ghotbzadeha. Działał natomiast dyskretnie za kuli­sami, by zniszczyć ich obu. Bani-Sadra z powodu jego rosnącego zaplecza politycznego, a Ghotbzadeha za wpływ na Chomeiniego, zbyt już duży, by można go było zlekceważyć.

46


Świadom tego pułkownik Murad patrzył głównie na Behesztiego, odzia­nego w nieskazitelnie czyste szaty z drogiego, importowanego sukna.

- Kierowany przez ciebie i z Bożą pomocą, zakończyłem pierwszą część dochodzenia w sprawie prawnika Sabsa Karemiego. Wszystko, czego się dowiedziałem, zamieściłem w swoim raporcie.

Pokazał niebieską kartonową teczkę, ale Chomeini lekceważąco machnął ręką. Rzadko czytywał państwowe dokumenty, wolał polegać na swoim bo­skim darze nieomylności.

- A więc ten człowiek jest szpiegiem. - To było stwierdzenie, nie pytanie.

- Był szpiegiem, Agha - odparł pułkownik Murad. - Kilka dni temu ode­brał sobie życie w więzieniu, przebywając pod kuratelą Chalkalego.

Złośliwy uśmieszek na tłustej twarzy sędziego na chwilę zniknął.

- A więc prawda mówi za siebie. Bóg osądził - mruknął imam. - Ten człowiek próbował się oczyścić własną krwią, ale tylko w niej utonie.

Chalkali znów się uśmiechnął pewien już, że nie zostanie skarcony.

- Jest wielu innych, którzy też utopią się we własnej krwi, z moją niewiel­ką pomocą. Co z jego pomocnikami, pułkowniku? Czy ten bluźnierczy śmieć nie miał wspólników wśród zdradzieckich mudżahedinów?

Murad zlekceważył te słowa i spojrzał w oczy Behesztiemu.

- Faktycznie, utrzymywał kontakty z mudżahedińskimi terrorystami, ale nie sądzę, żeby do nich należał.

- Czy pchły interesuje, na którym są psie? - spytał Chomeini. Pułkownik uśmiechnął się uprzejmie.

- W rzeczy samej nie, Agha. Ale do współpracy z nimi popchnęło go coś, co odkrył, pracując nad państwowymi dokumentami.

- Ha! - prychnął Chalkali. - Opętał go diabeł i chciwość! -Oczywiście - odparł Murad. - Na pewno masz rację, Agha. Dlatego

właśnie skontaktował się z dziennikarzem Blakiem, by ten wywiózł infor­macje z kraju i opublikował na Zachodzie. Beheszti nachylił się do imama.

- Widzisz, że miałem rację, nalegając, byśmy wygnali z kraju wszystkich marksistów i liberalnych awanturników. Twoja „rewolucja kulturalna" była jeszcze jedną miarą twojej mądrości.

Imam kiwnął głową; nie było czemu zaprzeczać.

Murad był zaintrygowany, widząc na własne oczy, jak Beheszti wpływa na imama. To on zasugerował wypędzenie wszystkich tych, którzy „żują gumę i psują dzieci" dwa miesiące wcześniej. Pierwszym rezultatem tej decyzji było brutalne starcie na Uniwersytecie Teherańskim między żołnierzami

47


gwardii rewolucyjnej a lewicującymi studentami, ale mułłowie nie zaprze­stali oczyszczania kraju ze wszystkiego, co w najmniejszej choćby mierze wykraczało poza ich surową interpretacją Koranu. Beheszti nagle odwrócił się do Murada.

- Złapał pan również tego posłańca diabła? Tę żmiją o nazwisku Blake, która wkradła się w łaski imama i przekręcała jego słowa w artykułach w za­granicznej prasie?

- Mamy go - odparł pułkownik. -1 jego wspólniczkę. Fotografkę. Chalkali prychnął.

-Trzeba jej obić pięty, żeby oczyścić jej duszę!

- Tak - powiedział zniecierpliwiony Murad. - Ty zdecydujesz o jej i jego karaze, sędzio Chalkali. Ja jestem jedynie pokornym policjantem, którego zadaniem jest dbanie o bezpieczeństwo samej Rady Rewolucyjnej. I robię swoje, ustalając dokładnie, jakie zdrajca Sabs Karemi zdobył informacje, tak dla nas niebezpieczne, że warto było dla nich odebrać sobie życie.

- A więc pan tego nie wie? - wrzasnął Chalkali z niedowierzaniem.

- Dowiaduję się. - Oficer SAVAMA uniósł rękę, by powstrzymać potok słów. - Nie mogliśmy zabrać zdrajcy dokumentów, bo nie zaprowadziłby nas do swoich wspólników. A zaprowadził: do szwajcarskiego dziennikarza Blake'a. Koledzy Karmiego uznali go za podejrzanego, więc go obserwo­waliśmy. Dzień i noc, także w tę noc, kiedy zaniósł swoje papiery do dzien­nikarza.

-1 co się z nimi stało? - spytał Beheszti.

- Nie wiem... jeszcze. Ani zdrajca, ani dziennikarz nie mieli ich przy so­bie, kiedy ich aresztowano. Moi ludzie przeszukali hotel, gdzie tamci się spotkali, i znaleźli kilka strzępów w pojemnikach na śmieci. Ale większość papierów... - Podniósł obie ręce. - ...zniknęła!

- Dziennikarz musi wiedzieć - powiedział Beheszti. Murad pokręcił głową.

- Mówi, że je wyrzucił, bo nie chciał spełnić prośby zdrajcy. Twierdzi, że ich nie czytał i nie wie, co się z nimi stało.

- Wygodne - mruknął Beheszti, gładząc w zamyśleniu brodę.

- Zmuszę go do mówienia! - oznajmił porywczo Chalkali. - A jeśli nie będzie mówił, wyrwę mu język!

- To mało praktyczny pomysł, jeśli chce się od kogoś czegoś dowiedzieć -zgasił go pułkownik.

Chalkalemu się to nie spodobało.

- Zmusimy go do przyjęcia prawdy islamu!

48


- A kiedy będzie się jej uczył - podjął Murad - moi ludzie przejrzą wszystkie dokumenty, nad którymi pracował Karemi, żeby spróbować dowiedzieć się, co znalazł. Tymczasem Blake'a trzeba trzymać w odosobnieniu na wypa­dek, gdyby okazał się świadomym współpracownikiem zdrajcy.

Beheszti spostrzegł, że Chomeiniego ten temat zaczyna irytować i mę­czyć. Odwrócił się szybko do Murada.

- Szwajcar Blake będzie trzymany pod okiem Chalkalego, kiedy pan bę­dzie zbierał dowody. Ale maje pan znaleźć, rozumie pan?

Murad rozumiał. Gdyby mu się nie udało, zapłaciłby głową.

- Niniejszym imam i Rada Rewolucyjna nakazują panu znaleźć niepod­ważalne dowody. - Beheszti spojrzał surowo na pułkownika. - Jeśli, oczy­wiście, nadaje się pan na strażnika naszego bezpieczeństwa.

- Przedstawię wyniki moich poszukiwań za cztery tygodnie - powiedział cicho pułkownik. - Dostarczę wam informacji, do których dotarł zdrajca, i dowód winy bądź niewinności Blake'a. - Ośmielił się spojrzeć znacząco na Behesztiego. - Niezależnie, czy tego chcecie, czy nie.

Murad był zadowolony, że może wyjść z klaustrofobicznego zebrania we­wnętrznego kręgu władz rewolucji islamskiej na ciepło zachodzącego wie­czornego słońca, z powrotem w XX wiek. Patrzył, jak sędzia Chalkali od­chodzi, odprowadzany przez gromadę swoich ochroniarzy, a elegancki Beheszti wsiada do zielonego rangę rovera, ukrywając się przed wścibskimi oczami za ponuro przyciemnionymi szybami.

Murad niewzruszenie patrzył, jak samochód odjeżdża górską drogą. Mułło-wie, pomyślał, z pomocą Islamskiej Partii Republikańskiej Behesztiego, trzy­mają cały kraj za gardło.

Rozdział 3

Anglia, 9.35, czwartek, 19 sierpnia

Naprawdę, kochanie, cała rodzina umiera z ciekawości, czy byłeś jed­nym z nich.

Nawet tak wcześnie rano w głosie Caroline Hawksby słychać było entuz­jazm wywołany dobrym rocznikiem szampana.

4 Piąty zakładnik 49


Major dał upust swojej irytacji na jej rodzinę, dźgając widelcem pulchną cynaderkę na talerzu z chińskiej porcelany. Caroline trzymała filiżankę kawy delikatnie w obu dłoniach, opierając łokcie na krawędzi stołu. Spojrzała na Alana spod grzywy falistych, jasnych włosów.

- Chyba jesteś zakłopotany uwagą jaka się na tobie skupia, Alan. Odsunął talerz i spojrzał na równo skoszony trawnik. W zimie, z domku

myśliwskiego, w którym siedzieli, widać było rezydencję Greshmile Manor. Ale w sierpniu była schowana za parawanem orzechów na szczycie wzgó­rza. Po Dhofarze wszystko wydawało mu się takie zielone.

- Myślałem, że twoja rodzina przestała się interesować mojąkarierą w woj­sku, od kiedy odszedłem z kawalerii.

Znów roześmiała się perliście.

- Głuptasie, nie zdawali sobie sprawy, czym jest SAS*. Tata myślał, że ma to coś wspólnego z wojskową pocztą. Dopiero po tym oblężeniu ambasady w Londynie wszyscy załapali, czym się zajmujesz.

Hawksby odchylił się w fotelu i wcisnął ręce głęboko w kieszenie szlafro­ka. Szlafrok, jedwabny i z monogramem, był prezentem od lady Greshmile. Nie znosił go. Tak jak rezydencji Greshmile Manor, domku myśliwskiego, w którym mieszkał z córką Greshmile'ów, i całego ich afektowanego, bez­troskiego stylu życia, składającego się głównie z plotkowania, jedzenia, pi­cia i strzelania do bezbronnej zwierzyny. Czasami zastanawiał się, czy warto było się na to wszystko godzić tylko po to, żeby zdobyć Caroline.

Wspomnienie ostatniej nocy, gdy wrócił niespodziewanie na dwudziesto­czterogodzinną przepustkę, znów mu o tym przypomniało. Kiedy przyje­chał, Caroline wychodziła właśnie na bal. Powitała go z radością tak wielką że aż podejrzaną. Wyśmiała jego prośbę, by spędzili cichy wieczór w domu, i uparła się, żeby poszedł z nią ponieważ nie mogła - ani chyba nie chciała - zawieść swoich arystokratycznych przyjaciół.

Dla Hawksby'ego wieczór okazał się trudny do zniesienia, umyślnie więc unikał ludzi, którym Caroline próbowała go przedstawić. Nigdy nie przesta­ło go zadziwiać, ile osób znała po imieniu. Chociaż również pochodził z ary­stokratycznej rodziny, jego ojciec nie odziedziczył wielkiej rezydencji i pra­cował na chleb w korpusie dyplomatycznym. Po byle jakiej edukacji odebranej od prywatnych nauczycieli o wątpliwych kwalifikacjach w większości kra­jów Bliskiego Wschodu, w tym Iranie, Hawksby spędził ledwie trzy lata

* SAS Special Air Service, czyli dosłownie Specjalna Służba Powietrzna (przyp. tłum.).

50


w zinstytucjonalizowanej szkole publicznej w Wielkiej Brytanii. Był już wte­dy samotnikiem, którego nigdy do końca nie zaakceptował czekający go towarzyski krąg. Odkrył też, że sam również nie umie polubić tych ludzi. A wczorajszy bal o wszystkim tym mu przypomniał.

Caroline również o tym wiedziała i zrobiła, co mogła, by mu to wynagro­dzić. Kiedy po północy wrócili do domku, zniknęła, gdy on nalewał sobie wieczornego drinka. Zastanawiając się, gdzie się podziała, zawędrował do sypialni. Tam ją znalazł - czekara na niego, klęcząc przed łóżkiem. Była naga, tylko w morelowych, jedwabnych majteczkach, które podkreśliły kształt jej pośladków, gdy uwodzicielsko pochyliła się do przodu.

Pół roku bez kobiety wezbrało w nim nagle nadmiarem energii i wziął ją jak stał, jak zwierzę, przerzuconą przez skraj łóżka. Nie zdjął nawet ubrania.

Skromna córa brytyjskiej arystokracji piszczała z rozkoszy.

Teraz, sięgając po srebrny dzbanek i nalewając sobie następną kawę, znów zaczął się zastanawiać, czy gdyby niespodziewanie nie wrócił, jakiś młody ogier poznany na balu nie nacieszyłby się Caroline przed snem.

- Mówiłem ci, nie mogłem mieć nic wspólnego z Princes Gate - powie­dział. - Od lutego stacjonowałem w Omanie.

Jego żona zrobiła psotną minę.

- Och, daj spokój, Alan. Z tego, co wiem, możecie przelatywać z miejsca na miejsce w jedną chwilę. Tata mi mówił...

- Myślałem, że według niego SAS to firma pocztowa?

- Och, to było kiedyś! Zainteresował się tym i dowiedział wszystkiego od swoich kolegów z klubu. Powiedzieli mu, że major, który dowodził tą opera­cją, wyglądał tak jak ty.

Hawksby uśmiechnął się i jednym haustem wypił kawę. Była letnia.

- Pamiętasz Jeremy'ego? Przedstawiłem ci go na zeszłorocznym przyję­ciu bożonarodzeniowym. To ten, którego twój ojciec chciałby mieć za zię­cia.

Caroline pamiętała przystojnego majora. Chociaż w tym samym wieku, co Alan - trzydzieści osiem lat - był bardziej towarzyski i otwarty, a do tego miał zabójcze poczucie humoru. Od razu zaczął z nią flirtować, rozmawiać z entuzjazmem o łowieniu ryb, polowaniu, jachtingu i nartach. Caroline na­tychmiast zdała sobie sprawę, że jej ojcu bardzo przypadłby do gustu, i cie­szyła się jego towarzystwem, dopóki nie podeszła do nich żona majora, Su­san. Uprzedzona już, że to portrecistka, która malowała wielu członków rodziny królewskiej, Caroline poczuła wyraźnie, że jest na straconej pozy­cji, kiedy żona majora zaczęła zadawać pytania. Jak mała dziewczynka

51


przyłapana na podkradaniu słodyczy szybko wymyśliła jakąś wymówkę i ucie­kła.

- Nie bądź głuptasem, Alan. Tata nie zamieniłby cię na nikogo innego, tak samo jak ja.

- Oczywiście, że nie - odparł obojętnie Hawksby. - W każdym razie cho­dzą słuchy, że Jeremy niedługo ma zostać pułkownikiem. Obejmuje dowódz­two huzarów w Niemczech, jeszcze w tym roku.

Caroline cicho zagwizdała.

- Niezły awans.

Hawksby się uśmiechnął. *

- Ten kraj nie zawsze zapomina o swoich bohaterach. Sięgnęła nad stołem i ścisnęła jego dłoń.

- Moim bohaterem jesteś ty. Nawet jeśli bez przerwy latasz tylko po pu­styni, jak jakiś drugi Lawrence z Arabii! Mama też by cię nie zamieniła. Wczoraj, kiedy się dowiedziała, że wróciłeś, powiedziała mi, że planuje dla ciebie przyjęcie niespodziankę. Dziś wieczorem, w rezydencji.

- O mój Boże! To nie dzień weterana! Caroline pogłaskała go po brodzie.

- Ale na pewno spodobałoby jej się, gdybyś zgolił to paskudztwo... Hawksby odsunął jej dłoń.

- Obawiam się, że to niemożliwe. Chociaż pewnie to zabrzmi dziwnie, mam rozkaz ją nosić. - Potem skłamał: - Poza tym wieczorem muszę być w Hereford.

- O nie, Alan. - Caroline szeroko otworzyła oczy. - Mama będzie zdruz­gotana. Nie mówiłeś o tym wczoraj.

-Nie pytałaś.

- Alan - powiedziała z wyrzutem.

- Przykro mi. Naprawdę.

Caroline wzruszyła ramionami zawiedziona. Potem uśmiechnęła się słodko.

- Wracajmy do łóżka. Jeden szybki numerek? Proszę.

Hawksby popatrzył na nią przeciągle. W jego niebieskich oczach zamigo­tały wesołe iskierki.

- Jak mógłbym odmówić?

Najwyraźniej nie było im dane rozkoszować się luksusami nowo wybudo­wanych, ceglanych koszar. Rozczarowany sierżant Forbes rzucił swój ple­cak przed barakiem 26 w koszarach Bradbury Lines. Drzwi do przydzielo­

52


nego zespołowi operacyjnemu czarnego drewnianego budynku były otwarte i Duży Dave wszedł do środka.

Wokół wygaszonego koksownika, centralnego punktu pomieszczenia -był to zwyczaj zapoczątkowany w czasie mroźnych zim i obowiązujący na­wet w lato - stało sześciu mężczyzn. Tak jak Forbes wszyscy mieli mundury z krótkimi rękawami w kolorze khaki, podkreślającym opaleniznę ich twa­rzy i ramion.

Forbes większość z nich znał z widzenia, ale tylko jednego z nazwiska -starszego kaprala Hamisha McDermida, żylastego twardego Szkota, który dzielił z sierżantem wiele przepustek, spędzonych na wspólnym, rozpaczli­wym poszukiwaniu alkoholu i kobiet w odległych placówkach Imperium Brytyjskiego, kiedy obaj byli młodsi. Teraz, mając po trzydzieści parę lat, dojrzeli po długiej służbie w pułku.

- Cześć, Scottie - powiedział Forbes. - Jesteś pierwszą dobrą wiadomoś­cią w całej tej aferze. Łapiesz się chyba na to, co?

McDermid się uśmiechnął; rzadko mu się to zdarzało.

- Wiesz tyle co ja, Davy. Dwa dni temu zabawiałem się w namiocie na pustyni z córką arabskiego wodza, a mówię ci, niezła była z niej sztuka. A tu nagle priorytetowa wiadomość, że trzeba wracać pierwszym samolotem. Sam dopiero tu przyleciałem.

Forbes spojrzał przymrużonymi oczami na drobnego żołnierza z londyń­skiego East Endu, którego pamiętał z odsiewu wstępnego z siedemdziesiąte­go szóstego roku - Jima Perkisa, znanego ostatnio jako Worzel albo Przy­rodnik z powodu jego niedawno rozwiniętego zainteresowania przyrodą które osiągnęło już poziom obsesji.

Żołnierz, teraz specjalista kierowca mechanik, pomachał Forbesowi, który skinął mu głową.

- Ściągnęli mnie z przytulnej posadki w Belize - poskarżył się sierżant McDermidowi. - Ćwiczyłem z Gurkhami i rekrutami z Anglii, nowymi w dżungli. Ubaw po pachy.

Szkot pokiwał głową ze współczuciem: żołnierze SAS-u zawsze lubili swoje regularne ćwiczenia z Gurkhami, jedynymi żołnierzami na świecie, których naprawdę uważali za równych sobie.

- Mamy tu przydzielonego Gurkhę, Davy, wiedziałeś? Sierżant popatrzył na gromadkę mężczyzn.

- Nie zauważyłem łobuza. Dlaczego klęczy? McDermid parsknął śmiechem.

53


- Nie klęczy. Więksi nie rosną. On twierdzi, że to dlatego że jego tatko miał tylko jedno jajo.

Forbes poczuł się lepiej; Scottie się nie zmienił.

- Widzę, że tobie też kazali zapuścić wąsiki - zauważył, wskazując szcze-ciniasty zarost na twarzy kaprala.

- Obrzydlistwo, nie? - mruknął Szkot. - Gdybym chciał mieć brodę, wstą­piłbym do cholernej marynarki.

- Swędzi mnie na samą myśl - powiedział Forbes, który zwykł nosić tylko sumiaste wąsy. - To pewnie genialny pomysł waszego cholernego dowód­cy? To on prowadzi tę wycieczkę w nieznane, co?

McDermid zmrużył oczy.

- Nie skreślaj Jastrzębia, Davy. Przynajmniej dopóki go nie poznasz. Tro­chę jest ekscentryczny. Lubi czuć w butach piasek, rozumiesz, o co mi cho­dzi? I to twardy drań. Ale dobry.

Z ust Scottiego była to nie byle jaka pochwała, ale Forbesa to nie przeko­nało.

- Skoro tak twierdzisz, Scottie. Ale jak dotąd udało mi się uniknąć służby w jego szwadronie i nie jestem najszczęśliwszy, że przydzielili mnie do tej gromadki. Zawsze miałem podejrzenia wobec oficerów z aspiracjami do bycia drugim Montgomerym albo Napoleonem. Albo TE. Lawrence'em.

W tym momencie do baraku weszło jeszcze czterech żołnierzy. Forbes rozpoznał kapitana Johnny'ego Frasera, z którym długo pracował w Ulste-rze, i trzech innych ludzi z Zespołu Łodzi Szwadronu.

-Cześć, chłopaki! - zawołał wesoło Fraser. - Słyszałem, że robicie im­prezę. Może ktoś wpaść?

- A niech mnie - mruknął jeden z żołnierzy. - To Kermit i jego żaby.

- Rozmyślnie próbujecie wetknąć nam nos w gówno? - spytał Amerykanin. Ian Ferguson, szczupły Anglik w średnim wieku, podkręcił nawoskowa-

nego wąsa. Zanim zdążył odpowiedzieć, orkiestra zagrała energiczną wersję Oklahomy, która zagłuszyła rozmowy w pierwszych trzech rzędach leżaków wokół sceny Regent's Park. Gestem wskazał swojemu odpowiednikowi z amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej, by przeszli w cichsze miejsce.

- W samą porę, Josh - powiedział Ferguson, kiedy przedzierali się przez bezładny tłum opalających się pracowników biur i turystów. - Właśnie mieli sprawdzać bilety. Nie warto za nie płacić, chyba że chce się zostać wysłu­chać całego repertuaru.

54


Joshua Gibbons, potężnie zbudowany pięćdziesięciopięciolatek o siwieją­cych włosach i sztywno wyprostowanej sylwetce, zdradzającej wyszkolenie w West Point, zaśmiał się uprzejmie.

- Daj spokój, łan, wy, Brytyjczycy, zawsze udajecie biednych, a mimo to wasza Firma nie jest odpowiedzialna praktycznie przed nikim. Ślepo was subsydiujemy, w ten czy inny sposób, bo mówicie, że jesteście spłukani.

Ferguson zatrzymał się na brzegu jeziora.

- Od kiedy to wątpi się w nasze słowo?

- W najbardziej tajnych sprawach - odparł Gibbons - albo kiedy w grę wchodzą pieniądze, wtedy zawsze.

Ferguson wzruszył ramionami.

- Moja prośba jest prosta. Potrzebujemy satelitarnych zdjęć terenu. Wyje macie, my nie. My ich potrzebujemy, wy nie. To właśnie to, co nasza góra ciągle próbuje lansować. Nazywają to ruchem dwustronnym.

Amerykanin popatrzył na łodzie, pływające po jeziorze. Zmarszczki w ką­cikach jego oczu się pogłębiły.

- Obaj wiemy, że jest tylko jeden powód, dla którego moglibyście chcieć mieć te zdjęcia. I obaj wiemy, że w żadnym wypadku administracja się na to nie zgodzi. Próbują tam załagodzić sytuację. Nie ma szansy przeprowadze­nia następnej operacji odbicia zakładników, według nas i Pentagonu. Więc Carter będzie musiał to rozegrać tak, jak chce Chomeini. Jeśli nikt nie naro­bi tam bałaganu, może jeszcze ich wyciągniemy. - Odwrócił się znów do zastępcy dyrektora SIS sekcja Bliski Wschód. - Jak to będzie, do cholery, wyglądało, jeśli wpadniecie tam, siejąc ogniem, i znów rozdrażnicie to prze­klęte gniazdo szerszeni?

- Sianie ogniem to amerykańska metoda, Josh - odparł uszczypliwie Fer­guson. - My tak nie robimy. Poza tym interesuje nas tylko jeden człowiek, nie pięćdziesięciu dwóch. To chirurgia precyzyjna, a nie amputacja. Pacjent nie będzie nawet wiedział, że coś się stało.

- Na pewno?

- Gwarantuję.

- Na piśmie? - Amerykanin prychnął. - Nie, łan, to za duże ryzyko. Dla na­szych zakładników i obecnej administracji, nie wspominając o mojej karierze.

Ferguson odwrócił się ze złością i spojrzał w górę, w stronę sceny, na której muzycy Pułku Spadochronowego grali właśnie Oh, what a beautiful morning dla usypiającej publiczności.

- Gdybyś wcześniej zwracał uwagę na moje raporty, Josh, teraz nie tkwił­byś w tym bagnie. Przykro mi, że muszę ci to wypomnieć, ale osobiście

55


kilka razy sugerowałem ci, do czego dojdzie w Iranie. A ty wolałeś to zigno­rować.

- A więc wasza kryształowa kula okazała się bardziej przezroczysta od naszej - odciął się Gibbons. Ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć więcej. Znał Fergusona od dawna i bardzo go lubił. Ale Ferguson to „stara szkoła", długoletni pracownik Ministerstwa Kolonii, który z niechęcią przyjął połą­czenie go z Ministerstwem Spraw Zagranicznych pod koniec lat sześćdzie­siątych. Niechęć ta rosła w nim tak długo, że osiągnęła poziom niemal gan­greny, kiedy szefem sekcji Bliski Wschód został arogancki przybłęda z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W ostatnich latach jego raporty i ra­porty Fergusona były tak skrajnie różne, że CIA nabrała przekonania, iż pod­rzuca się jej niewypały z wewnętrznej waśni.

- Wasi ludzie mieli swoją szansę, Josh - powiedział Ferguson - i pamię­tam, że wspomogliśmy ich na wszystkie sposoby, zwłaszcza wykorzystując nasze wpływy w świecie arabskim. Ale wy polepiliście sprawę. Nie obraź się, tak bywa. A teraz my musimy zrobić coś dla jednego z naszych bieda­ków.

- Którego?

- Blake'a, dziennikarza.

-A doktor Coleman i jego żona? I inni? Anglik pokręcił głową.

-Nie podziękowaliby nam. Bez wątpienia kiedyś zapragnęliby tam wró­cić. Zakładając, oczywiście, że kiedykolwiek stamtąd wyjadą. -A więc na Blake'u musi wam bardzo zależeć. Mogę zapytać dlaczego?

- Premier chce go wyciągnąć. Gibbons zaśmiał się chrapliwie.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie, łan.

- Uważamy, że odkrył plany Chomeiniego rozprzestrzenienia islamskiej rewolucji na cały rejon Zatoki - skłamał Ferguson - a to problem tak samo nasz, jak i wasz. Wiele spraw mogłoby się zawalić jak domek z kart. Tyle mogę ci powiedzieć.

Joshua Gibbons przez chwilę przyglądał się żołnierzowi w czerwonym berecie, chodzącemu między opalającymi się ludźmi i sprzedającemu płyty CD z nagraniami słynnych marszów Pułku Spadochronowego.

- W przyszłym tygodniu mamy robić zdjęcia satelitarne Afganistanu. Myślę, że w wyniku pomyłki w odczytywaniu współrzędnych mogłyby obejmować Persję.

Po twarzy Fergusona przemknął cień uśmiechu.

56


- Będę wdzięczny. Gibbons kiwnął głową.

- Zważywszy na powody tej misji, myślę, że to usprawiedliwione. No, prawie. Ale to moje osobiste zdanie. Wszelka współpraca z naszej strony pozostaje na poziomie czysto osobistym i całkowicie nieoficjalnym. Wszyst­kiego się wyprę.

- Przecież zawsze tak robimy. Obaj się roześmiali.

- Wiem, że podczas waszej akcji Irańczycy poznali dużo szczegółów o wa­szych agentach i kryjówkach - powiedział Anglik. - Ale czy został wam tam ktoś, kto mógłby pomóc? Iran zawsze był dla nas waszym podwórkiem, Josh, a my jesteśmy tam raczej słabi.

Gibbons spoważniał.

- Czego wam potrzeba?

- Chcę ustalić dokładnie, gdzie Blake jest przetrzymywany. I chcę mieć zapewnioną drogę ucieczki, jeśli coś pójdzie źle.

- Daj spokój, łan!

- Moim zdaniem aż nazbyt protestujesz - powiedział łagodnie Ferguson.

- Musicie mieć tam kogoś swojego! - odparł Amerykanin.

- Nie w tej chwili - skłamał Anglik. Sir Arthur nalegał, żeby w tej opera­cji nie narażać żadnego z nielicznych polowych oficerów sekcji ani opłaca­nych agentów. Umiał wyczuwać kłopoty i wolał się zabezpieczyć; jego lu­dzie mogli mu być potrzebni później.

- Cholernie dużo żądasz, łan. Ale zobaczę, co się da zrobić. Zrozum jed­nak, że muszę znaleźć człowieka, który weźmie to wyłącznie na siebie. Nic oficjalnego.

Czerwony beret przeszedł obok nich. Oprócz płyt Pułku Spadochronowe­go niósł kilka singli w nieopakowanych, czarno-białych pudełkach.

- Marsz Specjalnych Sił Powietrznych - wyjaśnił Ferguson. - Spadochro­niarze go dla nich nagrali.

-Nie mają własnej cholernej orkiestry? Ferguson pokręcił głową.

- Nie da się nikogo zabić z trąbki. Poza tym mówiłem ci już, my, Brytyj­czycy, jesteśmy spłukani. Chodź, strasznie tu gorąco. Postawię ci lody.

- Wielkie rzeczy - odparł Amerykanin i poszedł za Fergusonem w stronę parkowej kawiarenki.

57


Oslo, 15.12, środa, 20 sierpnia

W biurze Idag-Imorgen redaktor naczelny, Ove Gustavsen, wyszedł ze swojej szklanej „sali tronowej" do sali głównej. Zawołał pryszczatą, mysio-blond reporterkę - antytezę typowej skandynawskiej piękności, tak uwiel­bianej przez media.

- Monika, przyszło coś od tego Anglika Blake'a? Trzymam dla niego miej­sce na stronie drugiej.

Dziewczyna spojrzała na niego, niechętnie odrywając wzrok od skompli­kowanego finansowego zestawienia, które próbowała poprawiać.

- Jeszcze nie dzwonił, ale przysłał materiał.

- Myślałem, że miał wylecieć dziesięć dni temu.

Monika wzruszyła ramionami. Nigdy nie lubiła Anglika i nie obchodził jej.

- Pewnie zmienił zdanie. Zresztą tu jest rękopis.

Gustavsen zabrał rękopis do swojego gabinetu i usiadł, by go przeczytać, zauważając, że Blake najwyraźniej kupił sobie nową maszynę do pisania.

Przeczytał wszystko trzy razy, a potem z obrzydzeniem nadział na szpikulec.

Nic tu nie było - materiał bełkotliwy, niejasny i, co gorsza, o dwieście słów za krótki. Blake musiał go pisać po pijanemu.

Gustavsen znów otworzył drzwi.

- Monika, napisz mi tysiąc słów o Iranie, dobrze, malutka? Poskładaj ja­kieś wycinki z poprzednich reportaży Blake'a i znajdź w tym jakiś nowy punkt widzenia.

- Jasne, Ove, czemu nie - odparła Monika i z wściekłością wbiła długopis w najlepsze zdanie artykułu, który poprawiała.

Teheran, 7.30, czwartek, 21 sierpnia

Hameda Gulistani nie była głodna.

- Muszę iść. Spóźnię się.

Wstała, zostawiając resztę rodziny siedzącą po turecku wokół ceraty roz­łożonej na wytartym dywanie.

- Musisz iść do pracy? - spytała jej matka. - Dzisiaj mamy wolne. Hameda zarzuciła na ramię torebkę.

- Wiem, ale poprosili o dodatkową pomoc. Aresztuje się teraz tylu ludzi, więzienia są przepełnione. Administracja ma zaległości na kilka miesięcy i próbujemy je nadgonić. Obiecałam, że przyjdę.

58


Od siedmiu lat pracowała jako sekretarka w Ministerstwie Sprawiedliwo­ści. Jej matka straciła już nadzieję, że dwudziestosześcioletnia już Hameda kiedykolwiek wyjdzie za mąż. Jej niepracujący, nastoletni brat był jednak bardziej spostrzegawczy.

- Raczej idzie się spotkać ze swoim amerykańskim chłopakiem - powie­dział Davud z ustami pełnymi jogurtu. Jak większość chłopców lubił doku­czać starszej siostrze.

- Zamknij się, Davud! - warknęła Hameda, odrzucając ze złością czarne włosy i patrząc na niego gniewnie. - Masz resztki jedzenia na tych imita­cjach wąsów, które próbujesz zapuścić!

- Wszyscy wiedzą o twoim chłopaku - odparł, nie chcąc dać się zakrzy-czeć całej rodzince. - Moi przyjaciele i miejscowi gwardziści. I wszyscy w meczecie. Każdy wie, że flirtujesz z Amerykaninem.

Hameda odwróciła wzrok.

- Wszyscy wiedzą że Amerykanie wyjechali. To Francuz. - Nie podnio­sła oczu. - Poza tym to nie jest mój chłopak. Ale jest uprzejmy i sympatycz­ny, jaki ty, Davud, nigdy nie będziesz!

- Spokojnie, spokojnie, dzieci - skarciła ich matka.

- Widzisz, nawet ubiera się jak na Zachodzie - nie odpuszczał Davud, wskazując na obcisłą spódnicę, podkreślającą jej pełne biodra. - Powinnaś nosić czador. Dla twojej siostry jest całkiem dobry. Mułłowie powiedzieli, że kobiety powinny się ubierać tak, żeby nie rozpalać żądz mężczyzn!

- Zakrywam głowę, jak nakazano - odparła lodowato Hameda. Davud się roześmiał.

- Tak. Szarfą od Pierre'a Cardina! Hameda odwróciła się do niego.

- Idź, może wstąp do Hezbollahu, żeby naśmiewać się z ludzi takich jak ja, jeśli tego chcesz!

Zawstydził się. Partia Boga była nową milicją ulicznych chuliganów, któ­rzy napadali na mężczyzn noszących krawaty i modnie ubrane kobiety -właściwie na wszystkich, którzy nie odpowiadali ciasnemu islamskiemu świa­topoglądowi.

- Chyba właśnie tak zrobię - mruknął ponuro, patrząc, jak jego siostra wychodzi w pantoflach na wysokich obcasach.

Piętnastoletnia Szirin, która siedziała cicho, ubrana w tradycyjną sukien­kę, podziwiała wdzięk, inteligencję i styl siostry.

- Powinieneś szanować starszych i lepszych od siebie - powiedziała ostro.

59


Davud się rozzłościł. Dlaczego jego rodzina zawsze bierze stronę jego starszej siostry? To niesprawiedliwe. Może nawet wbrew rewolucji.

Hameda Gulistani, gdy tylko wyszła z domu, poczuła się wolna jak ptak; szybko szła do ministerstwa i starała się nie zwracać na siebie uwagi.

Niełatwo będzie dowiedzieć się, gdzie przebywa szwajcarski reporter, bez wzbudzania podejrzeń kolegów z biura. Ale jeśli Francuzowi bardzo na tym zależy, stwierdziła, przynajmniej będzie skłonny pomóc jej opuścić ten prze­klęty kraj, przemocą wciągany z powrotem w IV wiek. Wiedziała przecież, że on ma kontakty za granicą.

No i powiedział jej, że ją kocha.

Dla Jonathana Blake'a najgorsze było czekanie.

Od początku wiedział, że jest traktowany wyjątkowo, bo dostał celę tyl­ko dla siebie. Betonowy sześcian o powierzchni trzy na trzy metry. Szare ściany, szara podłoga, szary sufit i stalowe drzwi. Szara, łuszcząca się far­ba. W dzień cela była oświetlona dzięki małemu, zakratowanemu otworo­wi wysoko na ścianie, wychodzącemu na dziedziniec. Ponieważ nie było w niej mebli, tylko gnijący materac, Blake nie mógł przez niego wyjrzeć. Ale wcale nie chciał, bo dochodzące stamtąd odgłosy były wystarczająco koszmarne.

Piąta po południu była najgorsza, bo wtedy Chalkali osobiście zwiedzał więzienie, jak tłusty, ropuchowaty Anioł Śmierci, wybierając więźniów na chybił trafił i wymierzając swoją nieludzką sprawiedliwość. „Dzisiaj twoja kolej, przyjacielu!", „Wystarczy tego!", „Wychodź!" Pucołowaty, zarośnię­ty, często się przy tym wesoło uśmiechał. Ale oczy, te ciemne oczy za szkła­mi okularów w rogowych oprawkach, były pozbawione wyrazu i wyprane z emocji. Mówiły ci, że przyszedł czas umierać.

Blake zadygotał. Czasami, o różnych porach dnia, słyszał wrzaski chłosta­nych albo bitych więźniów. Nieraz huk wystrzałów plutonu egzekucyjnego trwał ponad godzinę. Więzienie Ghasr było zaprojektowane dla czterystu więźniów, skoro więc przebywało w nim ich dwa tysiące, a codziennie do­chodziły dziesiątki nowych, pluton egzekucyjny był jedynym rozwiązaniem problemów lokalowych.

Blake odsunął plastikową miskę gotowanej kapusty; wiedział, że jej nie przełknie bez odruchów wymiotnych. Strach i troska o Evę, której nie wi­dział od chwili ich aresztowania przed jedenastoma dniami na lotnisku, skrę­cały mu wnętrzności. Nie pomagał mu w tym wszechobecny smród skonfi­skowanego alkoholu, którym strażnicy na zewnątrz spłukiwali odór krwi.

60


Zabulgotało mu w jelitach; wiedział, że dziś znów będzie go męczyć bie­gunka, której dostał po pierwszym posiłku w więzieniu. Przeczołgał się wolno na materac, spędzając z niego karaluchy. Materiał był wilgotny i zapleśniały, ale to go nie obchodziło. Zamknięcie oczu niosło obietnicę ucieczki w płyt­ką nierzeczywistość niespokojnych snów.

Chociaż minęła cała godzina, wydawało mu się, że zaledwie po kilku se­kundach usłyszał odgłos kroków i dobijania się do drzwi cel. Z trudem otwo­rzył zlepione powieki. Wiedział, że to osobisty szofer Chalkalego ze zwy­rodniałą rozkoszą oznajmia więźniom, że sędzia wrócił z porannej sesji nowo otwartego irańskiego parlamentu, Madżlisu. Blake przeczuwał, że dzisiaj przyszła jego kolej na odwiedziny, i miał rację.

Serce zakołatało mu w piersi, kiedy usłyszał szczęk odciąganych zasuw drzwi. Otworzono je - był tego pewien - rozmyślnie powoli. Dwaj strażnicy rewolucji, Ali i Iradż, którzy od chwili aresztowania zawsze byli w pobliżu, weszli pierwsi. Blake podejrzewał, że trzymało ich tu chore zainteresowanie Eva. A to przynajmniej oznaczało - miał nadzieję - że ona żyje.

Dwaj mężczyźni odsunęli się na boki, wymachując swoimi pistoletami maszynowymi, kiedy do środka wszedł rozpromieniony sędzia Chalkali w fu­rażerce i mundurowej bluzie, ciasno opiętej na jego brzuchu.

Rozejrzał się powoli po celi i pociągnął nosem. Jego uśmiech rozwiał się jak dym.

- Tu śmierdzi. Nie docenia pan, co dla pana robimy. W większości cel jest po sześciu albo ośmiu ludzi. Sam pan widzi, traktujemy pana bardzo dobrze. Bo jest pan w naszym kraju gościem. - Uśmiech powrócił; sędzia szturchnął stopą miskę kapusty. - Ale niedługo zniknie pan stąd. Szybciej niż pan się tu znalazł. - Zaśmiał się nagle, układając z palców pistolet. - Bang, bang! Z Ira­nu, widzi pan, znika się bardzo szybko.

Blake'owi zrobiło się niedobrze, ale nie zamierzał pokazać po sobie, że jest śmiertelnie przerażony.

- Nic nie zrobiłem, sędzio. Chcę tylko wrócić do domu.

- Oczywiście! - Chalkali parsknął śmiechem. - Ale najpierw musi się pan przyznać. I odpokutować! Już pan wie, co robimy ze szpiegami!

-Na litość boską nie jestem szpiegiem! - zaprotestował zrozpaczony Blake. Uśmiech znów zniknął z twarzy Chalkalego.

- Już zdecydowano, że pan nim jest. Pozostaje tylko pytanie, czy ma pan żyć, czy umrzeć. Chce pan umrzeć?

- Oczywiście, że nie... - Ugryzł się w język i opanował przemożną chęć splunięcia sędziemu w twarz. - Sędzio, niech mi pan uwierzy. Bardzo chcę żyć. Błagam pana o życie swoje i mojej towarzyszki, panny Olsen.

61


Chalkali wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.

- To dobrze. W takim razie podpisze pan przyznanie się do winy. Blake zignorował papier, który Ali podetknął mu pod nos.

- Nie miałem nawet procesu, więc jak, do diabła, mam podpisać przyzna­nie się do winy, skoro nic nie zrobiłem?

Chalkali ciężko westchnął. Wyglądał na znudzonego.

- W takim razie zostaniecie rozstrzelani. Koniec, kropka.

Odwrócił się raptownie i wyszedł. DWaj strażnicy machnęli groźnie bro­nią i szczerząc się bezmyślnie, wycofali za drzwi. Zatrzasnęły się z ponurym hukiem.

Soki trawienne Blake'a głośno zabulgotały; opadł na materac, ściskając brzuch. Rozpaczliwie zacisnął zwieracze, ale nie był w stanie powstrzymać obrzydliwej, mokrej plamy, rozlewającej się po jego spodniach.

Piętro niżej, w identycznej szarej, betonowej celi, Eva Olsen siedziała oparta plecami o ścianę, z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami. W przeci­wieństwie do dziennikarza nie miała żadnych problemów z żołądkiem, po­nieważ jadła tylko chleb i ignorowała wszelkie inne zupy czy potrawki, ja­kie podsuwano jej na plastikowej tacy.

Zanim jeszcze zamknęły się za nią drzwi więzienia, postanowiła sobie, że wyjdzie z tego cało, bez względu na to, co musiałaby zrobić. Miała bardziej rozwinięty instynkt przetrwania niż Blake, natychmiast więc odrzuciła wszel­ką dumę i wstyd. Uśmiechała się do strażników, rozmawiała z nim w farsi i starała się zainteresować ich sobą jako kobietą. Było to wyjątkowo trudne, bo jednym z pierwszych upokorzeń, jakie spotkały ją w Ghasr, było obcięcie jej długich, jasnych włosów tępymi nożycami.

Eva nie przejęła się tą obrazą swojej kobiecości i nadrabiała miną, uśmie­chając się szeroko i robiąc do wszystkich słodkie oczy. Pilnowała się przy tym, by nie przesadzić i nie urazić któregoś ze strażników, który Boga wyno­siłby ponad cielesne żądze. Poza tym nie miała ochoty rozpalić ich czarnych serc i dać się zbiorowo zgwałcić. Zamiast tego, świadoma, że przez wizjer często zaglądały wścibskie oczy, rozmyślnie pozwalała, by przez jej podarte ubranie mignęła czasem naga pierś albo brudne majtki.

To, myślała, mogło przynajmniej przekonać strażników, że utrzymanie jej przy życiu leży w ich osobistym interesie, i skłonić ich do wykorzystania swoich prawdopodobnie skromnych wpływów w celu odwrócenia od niej niechcianej uwagi.

Jak dotąd takie podejście zdawało się skuteczne. Szybko stało się swego rodzaju rytuałem i wszyscy wydawali się zadowoleni, tak bardzo, że zaczęto

62


jej przynosić herbatę, papierosy i inne luksusowe dobra. Grzebień i lusterko, do połowy pustą tubkę tuszu do rzęs i dodatkowe porcje jedzenia, najpew­niej z własnego talerza strażnika i niewiele bardziej zjadliwe od tego, czym karmiono więźniów.

Jednak na pytania o Jonathana Blake'a żaden ze strażników nie odpowie­dział. Mieli najwyraźniej surowo przykazane nic nie mówić albo po prostu nie wiedzieli. Eva założyła więc, że Jonathan prawdopodobnie nie żyje, i sta­rała się o nim zapomnieć. On nie żył, a ona musiała się troszczyć o siebie. A to oznaczało wydostanie się na wolność z filmem.

Trzeba było oddać Blake'owi sprawiedliwość - to był jego pomysł. Podej­rzewając, że mały Irańczyk, Sabs Karemi, był śledzony, Blake kazał jej sfo­tografować każdą stronę dokumentów miniaturowym aparatem Minox LX. Poszli do łazienki bez okna, żeby z zewnątrz nie było widać charakterys­tycznych błysków flesza. Potem starannie sfotografowali trzydzieści kartek. Była to szarpiąca nerwy praca, która zdawała się ciągnąć całymi godzinami. W rzeczywistości jednak już po czterdziestu pięciu minutach Blake wyszedł za hotel, wyrzucić podarte papiery do śmieci.

Eva odczepiła od aparatu półtoracentymetrową plastikową kasetkę z naświe­tlonym filmem i ukryła ją w podpasce, którą wtedy nosiła. Ponieważ nie miała okresu, skaleczyła się w palec maszynką do golenia Blake'a i rozsmarowała krew po podpasce, żeby dodać jej autentyzmu na wypadek przeszukania.

Faktycznie, przeszukano ją. I podstęp się udał, chociaż przez jedną przera­żającą chwilę Eva myślała już, że gdaczące kobiety na lotnisku nie oddadzą jej podpaski. Teraz miała problem z ukryciem kasetki.

Rozwiązała go tymczasowo - używała kawałka starej taśmy klejącej z opa­kowań kanapek jednego ze strażników, przylepiając sobie kasetkę na karku, w miejscu, gdzie skrywały ją resztki jej wystrzyżonych włosów.

Była przekonana, że jeśli będzie się trzymać swojej wersji wydarzeń, w koń­cu zostanie wsadzona do samolotu i odesłana. Słyszała o egzekucjach obco­krajowców, ale były one rzadkie. Ale nie dość rzadkie dla Blake'a... Mimo to zamierzała spróbować przemycić film i opublikować całą historię, tak jak planował Jonathan.

Nagle szczęknęły zasuwy i drzwi się otworzyły. Eva wzdrygnęła się, wi­dząc ciemne sylwetki na korytarzu. Niechlujny strażnik, którego nie znała, wszedł do środka, wymachując brudnym od smaru pistoletem maszynowym. Eva szybko i nerwowo wstała, próbując wtopić się w beton ściany.

Mężczyzna wydawał się wściekły, jego oczy płonęły.

- Okłamałaś nas! Ty skończona! Ty strata czasu. - Jego głos przeszedł we wrzask. - My zabić!

63


Poczuła na twarzy pryskającą z jego ust ślinę i smród oddechu, ale wpatry­wała się w wielką gębę z przebarwionymi zębami. Wydawało się olbrzymia, wystarczająco wielka, by połknąć ją w całości.

Mężczyzna wykręcił jej prawą rękę za plecy i powlókł ją do drzwi. Nie­kończący się korytarz oświetlały jarzeniówki, zalewające długie sztaby be­tonu zimnym, bladym światłem. Evę przepchnięto brutalnie przez tłum ludzi przy drzwiach. Wszędzie widziała twarze. Białe, puste twarze w ostrym świet­le. Jedne poznawała, innych nie. Znajome twarze strażników wyglądały na przyjazne, nawet zmartwione. Odsunięto ich na bok.

- Proszę, to boli -powiedziała, kiedy niewidoczne ręce pchnęły ją do przo­du.

Po obu stronach migały jej szare, puste drzwi. Ciąg jarzeniówek na suficie uciekał do tyłu, przypominając widok ze szpitalnych noszy. Drzwi otwierały się i zamykały ze szczękiem. Kolejny korytarz, kolejne światła, kolejne pu­ste twarze. Potem schody. W dół, w dół. Znów korytarze, znów drzwi.

Nagle znalazła się na chłodnym, nocnym powietrzu.

Pół tuzina żołnierzy gwardii rewolucyjnej w niedopasowanych mundu­rach stało na środku dziedzińca, z karabinami w rękach. Młody mułła w brą­zowej szacie i turbanie wymachiwał rękami i wykrzykiwał polecenia.

Eva rozejrzała się po wysokich murach więzienia. Przeskoczyła wzrokiem od zakapturzonej postaci, stojącej z opuszczoną głową przed szeregiem straż­ników, do charakterystycznej, przysadzistej sylwetki sędziego Chalkalego. Jego twarz miała niewzruszony wyraz, a oczy, olbrzymie za szkłami okula­rów, wydawały się nieświadome sceny, która się przed nim rozgrywała, jak u ponurego mima.

Niewidzialne ręce znów powlekły Evę przez dziedziniec do samotnej, zgar­bionej postaci czekającej na egzekucję.

Było w niej coś znajomego... Wtedy, kiedy właśnie uświadomiła sobie, że Blake wciąż żyje, ktoś zarzucił jej na głowę worek i cały świat pogrążył się w czerni. Próbowała zawołać Jonathana, ale brezent wypełnił jej usta. Za-krztusiła się.

Usłyszała niewyraźny rozkaz w farsi i szczęk repetowanych karabinów. Wszystko działo się tak szybko, że nie mogła w to uwierzyć. Poczuła, że uginają się pod nią nogi. Zachwiała się.

Nagle odzyskała głos, ale rozkaz: „Ognia", zagłuszył jej wrzask.

Sześć karabinów wypaliło z trzaskiem, który na zamkniętym dziedzińcu zabrzmiał jak łoskot gromu, wirująca kakofonia otępiająca zmysły i parali­żująca bębenki w uszach.

64


Smukłe i bezbronne ciało Evy dygotało w oczekiwaniu na nawałę kul, która rozedrze ją na strzępy.

Dwa piętra nad dziedzińcem pułkownik Murad pozwolił opaść żaluzjom. Odwrócił się do swojego spartańskiego, betonowego gabinetu i spojrzał na obracający się powoli wentylator. Ale na siatkówce oczu wciąż miał obraz dwóch zakapturzonych, łkających postaci na dole. Widział dość pozorowa­nych egzekucji, by wiedzieć, że oboje się zmoczyli. Wiedział też, że nie będzie ich to obchodzić. Łomoczące serca nie pozostawią im żadnych wąt­pliwości, że wciąż żyją. To wszystko, o czym będą mogli myśleć.

Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął paczkę zakazanych kentów i przypa­lił jednego złotym dupontem z monogramem.

Może teraz będą bardziej skłonni do mówienia.

Rozdział 4

Hereford, 10.00, sobota, 23 sierpnia

Tak to wygląda w skrócie, panowie. Zadaniem oddziału specjalnego jest dostać się do Iranu, wyciągnąć Blake'a z więzienia Ghasr i szybko stam­tąd umknąć, zanim ajatollah i jego ludzie zorientują się, co się stało...

Głos Jastrzębia wydawał się wisieć między drewnianymi krokwiami bara­ku 26. Poniżej jedenastu żołnierzy operacji „Snapdragon" siedziało w dwóch rzędach krzeseł naprzeciw małej, drewnianej mównicy, z której major prze­mawiał do zebranych. Zaskoczenie na ich twarzach przeszło stopniowo w sła­by uśmiech.

Jak zwykle kwitły spekulacje co do celu pospiesznie zorganizowanej mi­sji. Wybór Jastrzębia wskazywał na Bliski Wschód, ale nikt nie odgadł praw­dziwych planów. Sierżant Duży Dave Forbes był tego najbliżej, kiedy uświa­domił sobie, że on i Hawksby mówią płynnie w farsi, i zażartował, że są wysyłani, by „dokopać Szurniętemu Imamowi i jego szalonym mułłom". Kiedy prawdziwe zadanie Snapdragona wyszło na jaw, jego irytacja z powo­du odciągnięcia go od jego dotychczasowych zadań szybko wyparowała.

Hawksby postukał wskaźnikiem w mapę Iranu rozpiętą na tablicy.

- Przestańcie się uśmiechać, panowie. Nie pora na samozadowolenie. Może wam się wydawać, że zbieranina strażników religijnych nie będzie dla was

5 Piąty zakładnik

65

7096


wyzwaniem, ale półtora roku temu Iran posiadał jedną z najlepiej wyposażo­nych armii w rejonie Zatoki i wciąż pozostało tam sporo doświadczonych żołnierzy, mimo czystek. Na szczęście dla nas ostatnią przeprowadzono nie­dawno, w lipcu, jak być może wiecie. To oznacza, że morale regularnych jednostek musi być bardzo niskie. - Hawksby znów postukał w mapę. - Ale to cholernie duży kraj, mniej więcej sześć razy większy niż Zjednoczone Królestwo, a tamtejsza ludność zdecydowanie wroga. Teren jest trudny, dro­gi, których użyjemy, prymitywne, o ile w ogóle będą. Potem będziemy mieli problem z dostaniem się i, co ważniejsze, wydostaniem z więzienia Ghasr. Nie będzie więc łatwo i nie możemy sobie pozwolić na błędy. Jeśli zrobimy coś nie tak, cały świat wpadnie w histerię, w stosunkach angielsko-amery-kańskich cofniemy się do czasów wojny o niepodległość.

Kilku żołnierzy uśmiechnęło się pod nosem; jak łatwo było przewidzieć, próba odbicia przed rokiem zakładników przez amerykańskich żołnierzy nie zrobiła na nich wrażenia.

- Nie zabieramy na tę wycieczkę żadnych bohaterów. Jeśli któremuś z was się wydaje, że to będzie powtórka z ćwiczeń public relations, które odstawi­ła ekipa Pagoda w Princes Gate, jest w dużym błędzie. Wielu ludzi zadało sobie trud, żeby aresztowanie Blake'a nie przeciekło do gazet, w interesie bezpieczeństwa narodowego. Dlatego, nawet jeśli wszystko pójdzie zgod­nie z planem, jeżeli chodzi o resztę świata, to się nigdy nie wydarzyło.

- A już miałem nadzieję, że pokażą nas w telewizji - ktoś mruknął. Hawksby spojrzał na niego, ale nie dał się zdekoncentrować.

- Nie powiedziano nam, dlaczego Blake jest taki cenny, i nie musimy tego wiedzieć. Właściwie, w razie jakiegoś wypadku im mniej będziemy wie­dzieć, tym lepiej. Premier chce go wydostać i to nam wystarczy.

- Nasza Boadicea - mruknął Johnny Fraser.

McDermid obrzucił go lodowatym spojrzeniem. Nie podzielał entuzjazmu kapitana i reszty pułku dla tej kobiety.

- Jakieś pytania? - warknął Hawksby. Forbes podniósł rękę.

- Kiedy wyruszamy, szefie?

Major usiadł okrakiem na odwróconym krześle i oparł skrzyżowane ra­miona na jego drewnianym oparciu.

- Za dwa tygodnie. Dopiero potwierdzono nam Ghasr jako obiekt, ale Pla­nowanie zaczęło już coś robić, z założeniem, że celem będzie Teheran. Dla­tego jesteśmy sporo do przodu. Niestety, ponieważ Iran nie jest naszym zwyk­łym teatrem działań, wszystko trwa trochę dłużej. Potrzebna nam pomoc

66


Amerykanów, ale trzeba było ją załatwić tylnymi drzwiami, że tak powiem, a to wymaga więcej czasu. Hawksby się wyprostował.

- A teraz, chociaż większość z nas zna się nawzajem z widzenia, nie wszy­scy już ze sobą pracowali. Przedstawmy się więc, od lewej do prawej, wraz z kwalifikacjami dla tych, którzy was nie znają.

Skinął głową w stronę Scottiego, który podniósł się z krzesła.

- Kapral Hamish McDermid.

- Kwalifikacje? - spytał ktoś. McDermid się skrzywił.

- Mieszkaniec Glasgow.

Kiedy śmiech już ucichł, wstał drobny Gurkha z nieodłącznym, szerokim uśmiechem.

- Jit Ratna. Ale możecie mi mówić Tygrys. Łączność.

- Siadaj, kotku! - zawołał prowokująco ktoś z Zespołu Łodzi. Siedzący na podwyższeniu Hawksby spojrzał na następnego z kolei, we­sołego londyńczyka z East Endu, znanego wszystkim jako Przyrodnik.

- Szeregowy Jim Perkis. Kierowca.

Kolejny drobny mężczyzna. Hawksby pomyślał, że amerykańska piechota morska prawdopodobnie odrzuciłaby połowę jego oddziału jako fizycznie niezdolną do żołnierki. Ale w Pułku Specjalnych Sił Powietrznych liczył się nie wygląd, lecz zdolności, wytrzymałość i doświadczenie. Jeden z najlep­szych kierowców w pułku, co oznaczało, że prawdopodobnie mógłby na­uczyć kilku sztuczek zwycięzców rajdu Monte Carlo, Perkis był też świetny w walce wręcz.

Następnie dwaj wyszkoleni piloci śmigłowców: sierżant Dave Forbes, we­teran SAS-u, mówiący płynnie sześcioma językami i dostatecznie trzema, oraz Australijczyk, szeregowy łan Kangur Webster, który początkowo wstąpił do australijskiego SAS-u. Od wczesnych lat młodości latał na farmie ojca.

Potem wstał poważny, wielki Fidżyjczyk, drugi kierowca.

- Kapral Ramami Penaia.

Wśród bliższych kolegów znany był jako Pogo. Nikt tak naprawdę nie wiedział dlaczego, po prostu dobrze to brzmiało.

Następny podniósł rękę wysoki, szczupły szeregowy ze Szwadronu D, rekrutującego się niemal wyłącznie z pułków gwardii.

- John Belcher. Neurochirurg na stażu.

Pod trzydziestkę, krótko ostrzyżony, by ukryć wczesne łysienie, Rzeżnik był lekarzem oddziału.

67


Na końcu przedstawili się kapitan Johnny Fräser i jego ludzie z Zespołu Łodzi Szwadronu, specjalizujący się w działaniach nawodnych i podwod­nych: sierżant Turner i dwóch kaprali, Mark Benjamin i Bill Mather.

- Wszyscy będziecie mieli mnóstwo czasu, żeby się poznać - powiedział major - ponieważ od dziś do początku misji macie zakaz opuszczania bazy. Podzielę was na trzy patrole. W skład patrolu, który dokona odbicia więź­nia, będą wchodzić Dave Forbes, który posługuje się farsi jak tubylec, a przynajmniej tak mi powiedziano, i Kangur Webster. To nam daje dwóch pilotów śmigłowców. Dalej będziemy mieli Tygrysa na radiu, razem ze mną. Teoria jest taka, że w razie kłopotów Dave Forbes i ja możemy się jakoś dogadać.

Hawksby przerwał na chwilę, żeby pozostałych ośmiu mężczyzn pogodzi­ło się z faktem, że nie będą mieli wątpliwego zaszczytu dotarcia do samego celu wyprawy. Niektórzy zrobili ponure miny.

Kiedy wybrana trójka kiwnęła do siebie głowami z wyraźną satysfakcją major podjął:

- Hamish McDermid będzie dowodził patrolem wsparcia z naszym dokto­rem, Johnem Belcherem, na wypadek, gdyby nasz zakładnik był w kiepskim stanie. A nasi dwaj kierowcy będą musieli oczywiście znaleźć pojazdy, któ­rymi uciekniemy z miejsca działania. Jeśli uda nam się zdobyć śmigłowce, to oczywiście może nie być konieczne. Jesteśmy jeszcze na wczesnym eta­pie, wszystko więc może się zdarzyć.

Hawksby spojrzał na czterech mężczyzn z Zespołu Łodzi.

- Grupa Johnny'ego Frasera jest tutaj dlatego, że spodziewamy się mokre­go desantu, od strony Morza Kaspijskiego. - Wstał i podszedł do tablicy. -Dla tych, którzy oblali geografię na maturze: to ta duża sadzawka na północ od Teheranu. A po drodze mamy cholernie wysokie góry.

- Trochę blisko ruskich, co, szefie? - zauważył McDermid. W oczach majora zabłysły wesołe iskierki.

- Tak, i RAF trochę się tym denerwuje. Chyba jednak widzą że to jedyne praktyczne rozwiązanie w przypadku szybkiej penetracji i wycofania. W każ­dym razie zespół Johnny'ego Frasera będzie musiał sam dostać się na teren nieprzyjaciela i dokończyć rekonesans. Patrol McDermida będzie rezerwą na wypadek, gdybyśmy musieli zamienić zespoły.

Wrócił wolno na krzesło i oparł ciężki but na jego siedzeniu.

Forbes przyglądał mu się z zainteresowaniem. Major robił wrażenie. Był wy­soki i dystyngowany. To, jak wciągał głowę między ramiona, oraz jego zakrzy­wiony nos nadawały mu wygląd drapieżnego ptaka, stąd jego przydomek.

68


- Kiedy skończymy - ciągnął Hawksby - chcę z kapitanem Fraserem, sier­żantem Forbesem i kapralem McDermidem spotkać się z Planowaniem. Gdy tylko nasze plany zostaną do końca sprecyzowane, odbędziemy następną odprawę.

Rozejrzał się wolno po oddziale. Wiedział, że wielu z nich ocenia go tak samo, jak on ich. Jak dotąd wyglądali na raczej zadowolonych, ale major zastanawiał się, czy dalej tacy będą kiedy już wszystko wyjaśni. Czekali na to, jak przygotowania wpłyną na każdego z nich indywidualnie. Był pewien, że nie będą zawiedzeni.

- Jutro o czwartej rano wyjeżdżamy do tajnej placówki, Sennybridge Camp, na przygotowania do misji. To będzie zwykły kurs ćwiczeń z bronią i walki wręcz i kilka szybkich nocek w terenie, żeby wasze nogi wróciły do formy. Wybierzemy ekwipunek i rozdzielimy go. W drugim tygodniu piloci pojadą do Middle Wallop na szybki kurs odświeżający, a patrol Zespołu Łodzi może szlifować z RAF-em swoje procedury nocnego zrzutu nad morzem. Reszta z nas uda się do obozu bojowego Capel Curie w północnej Walii na ćwicze­nia jazdy po górach. Potem spotkamy się na symulowanej próbie akcji z od­wzorowaniem wszystkich elementów misji, w tym walki na krótki dystans w makiecie, którą saperzy już budują.

Hawksby opuścił stopę na podłogę. Wiedział, że to, co ma teraz powie­dzieć, nie przejdzie łatwo.

- Od jutrzejszego ranka sierżant Forbes i ja będziemy rozmawiać wyłącz­nie w farsi. Odwiedzi nas ekspert z Wojskowego College'u Językowego w Beaconsfield, który spróbuje nauczyć reszty z was podstawowych zwro­tów. Przewiduję, że najlepszym będzie: „Przepraszam, nie rozumiem, je­stem głuchy".

Żołnierzy to rozbawiło.

- Planowaniu udało się zgromadzić sporo aktualnych przewodników turys­tycznych po Iranie; zostaną wam rozdane. Macie je czytać w każdej wolnej chwili, żebyście dobrze poczuli ten kraj. Staramy się też znaleźć jakieś filmy w BBC i prywatnych zbiorach.

Siedzący w pierwszym rzędzie Forbes z aprobatą pokiwał głową. Nie bał się ciężkiej pracy, zwłaszcza podczas przygotowań do misji, i spodobało mu się skrupulatne podejście majora. Być może, wbrew pogłoskom, Jastrząb nie był aż tak złym dowódcą.

Został jednak pozbawiony złudzeń.

- Teraz - ciągnął Hawksby - dochodzimy do kwestii osobistego przygoto­wania. Przed waszymi badaniami lekarskimi dzisiaj rano poleciłem lekarzowi

69


sporządzić dla mnie specjalny raport. Otrzymałem go i nie jestem wcale za­dowolony z tego, co w nim znalazłem. - Wyjął z kieszeni bluzy kartkę i przez chwilę ją czytał. - Oczekuję, że moi ludzie nie będą po prostu w dobrej formie, lecz że będą w najlepszej. - Z rozkoszą podkreślił ostatnie słowo. -A to oznacza, że będziecie w stanie przebiec, i to nie truchtem, lecz szybko, osiem kilometrów bez rozgrzewki, z piętnastokilowym plecakiem. Nie chcę, żeby któryś z was padł mi na serce, spodziewam się więc, że będziecie mieli około centymetra luzu w pasie. To pół centymetra z przodu i pół z tyłu, zanim zaczniecie się obmacywać. Rozejrzał się po przerażonych żołnierzach spokojnym, poważnym wzrokiem.

- Innymi słowy, macie mieć zero tłuszczu! Ludzie, którzy służyli w moim szwadronie w Omanie, wiedzą co o tym sądzę i, co mówię z przyjemnością wydają się w najlepszej formie. Ale ci, których teraz do mnie przydzielono, będą musieli swoje odrobić!

- Jezu! - sapnął Forbes.

McDermid uśmiechnął się złośliwie pod nosem.

Hawksby podniósł rękę. Wiedział, że powiedzieć zawodowemu żołnie­rzowi SAS-u, że nie jest w formie, było najgorszą obrazą. Właściwie każdy z nich regularnie biegał i dźwigał ciężary z własnej woli, wiedząc, że nie zniesie cierpień dochodzenia do wymaganej przez pułk formy, jeśli nie bę­dzie w najlepszej kondycji.

- Wszyscy wiecie, że od tego może zależeć wasze życie. Ale co ważniej­sze, moje też.

Uśmiechnął się, chcąc pokazać, że to był dowcip, ale nikogo nie rozbawił. Wstał i podał kartkę sierżantowi Forbesowi, który niechętnie ją wziął.

- Jesteś dużym chłopcem, Forbes, więc masz dopilnować, żeby przed star­tem wszyscy byli w najlepszej kondycji. Ostatecznie, jak zobaczysz na liś­cie, masz do zrzucenia więcej niż inni. John Belcher będzie miał na was oko, żebyście za dwa tygodnie wszyscy byli żywi, a nie tylko udawali.

Hawksby wszedł z powrotem na podwyższenie, a głęboko zraniony For­bes odwrócił się do McDermida.

- Co mu jest, Scottie? Sam jest chudy jak szczapa i spodziewa się, że wszyscy będziemy wyglądali jak pluton zasranych Twiggych?

Kapral wzruszył ramionami.

- Nie wiem, stary. Ktoś mi powiedział że to dlatego, że jego matka nie karmiła go piersią.

- To on miał matkę?

70


- To wszystko, panowie - zakończył major. - Spotykamy się wszyscy na placu apelowym jutro o czwartej rano, na relaksującą, siedmiokilometrową przebieżkę przed śniadaniem... żebyście się zaczęli przyzwyczajać. - Za­trzasnął teczkę. Pierwsza odprawa była zakończona.

Tego samego popołudnia major, Forbes, McDermid i kapitan Fraser za­częli poważne przygotowania do misji.

Planiści, zespół specjalistów z Korpusu Wywiadu, ekspert SIS-u do spraw Bliskiego Wschodu i członkowie własnego „kremlowskiego" wywiadu SAS-u, rozlokowali się już wygodnie w centrum operacyjnym Snapdrago-na, dostępnym tylko z przepustką.

Ścianę w głębi pomieszczenia pokrywały zachodzące na siebie mapy całe­go Iranu. Pokazywały każde miasto, miasteczko i wieś, wszystkie główne i boczne drogi, linie telefoniczne, gazociągi i słupy wysokiego napięcia oraz charakterystyczne punkty terenu widoczne z powietrza. Zaznaczono na nich, wyraźnie, wojskowe i cywilne lotniska, stacje radarowe i radiolatarnie nawi­gacyjne.

- Oczywiście nie wiemy, ile z nich jeszcze działa.

Mężczyzna, który powiedział to z wyraźnym oksfordzkim akcentem, był szczupłym, eleganckim cywilem w drogim, jasnoszarym, moherowym gar­niturze. Kiedy się uśmiechał, ukazując równe białe zęby, jego cienkie wargi zawijały się do góry idealnie równolegle do cienkiego, nawoskowanego wąsika. Włosy miał rzadkie i czarne, z przedziałkiem prawie pośrodku. Chyba zbliżał się do pięćdziesiątki i sierżant Forbes podejrzewał, że używa Grecian 2000. Ale wyglądał raczej autentycznie, włącznie ze zmarszczkami w kąci­kach oczu od uśmiechania się i mocnym uściskiem ręki.

- łan Ferguson - przedstawił go Hawksby dowódcom z SAS-u. Mężczyzna się uśmiechnął.

- Jestem zastępcą dyrektora sekcji w SIS. Miło mi panów poznać. Dużo pracowałem z majorem Hawksbym w Omanie i jestem przekonany, że wszyst­ko pójdzie dobrze.

Przez chwilą żołnierze przyglądali się, jak dwóch członków zespołu pla­nowania wykorzystuje swoje niezwykłe umiejętności, identyfikując zdjęcia dzikich okolic z przewodników turystycznych i broszur podróżniczych. Po­czątkowo, kierując się podpisami, czytali mapy z taką łatwością, jak więk­szość ludzi codzienną gazetę. Kilka sekund - i już przypinali każde zdjęcie do ściany, ze strzałką wskazującą konkretny punkt na mapie. Widoki okolic,

71


przez które oddział będzie się przemieszczał, miały odegrać ważną rolę w orientacji w terenie, kiedy żołnierze znajdę się wśród nieznanych wrogich krajobrazów. Forbes odwrócił się do Hawksby'ego.

- Jaki mamy plan desantu, szefie?

Kiedy major to wyjaśniał, sierżant w zamyśleniu przygładzał wąsy. Plan wydawał się nieco ubogi, ale Forbes wiedział, że w tej chwili to tak napraw­dę jedynie kompilacja kilku planów awaryjnych, zawsze trzymanych w go­towości. Były one oparte na autentycznych operacjach i szczegółowych pla­nach ćwiczeń, bezustannie poprawianych i aktualizowanych. Tylko w ten sposób SAS mógł natychmiast skutecznie zareagować w każdej sytuacji. Sierżant rozpoznawał nawet pierwszy element planu. Wchodził w skład od­działu Sabre, który dwa lata wcześniej desantował się na Bałtyku niedaleko Gdańska, w ramach misji uratowania ważnego członka polskiego rządu, któ­rego dni jako brytyjskiego agenta były policzone dokładniej, niż się tego spodziewał.

Mimo to tym razem przygotowania miały potrwać sporo dłużej. Iranu ni­gdy nie brano pod uwagę jako ewentualnej strefy operacyjnej, potrzebne więc było dokładniejsze niż zwykle rozpoznanie oraz, przypuszczalnie, po­moc z zewnątrz.

Ferguson to potwierdził.

- Nie przewidujemy, żebyście musieli zbliżać się w ogóle do irańskiego wojska. Właściwie wolelibyśmy nawet, żebyście trzymali się od niego jak najdalej. - Woskowany wąsik skoczył w górę, podkreślając uśmiech. - W Ira­nie jest wciąż dużo śmigłowców. Cała sztuka w tym, żeby znaleźć sprawny. A na ten temat mamy pewne informacje od naszych amerykańskich przyja­ciół.

- Z tego samego źródła, które potwierdziło Ghasr jako cel? - spytał McDer-mid.

- Tak, to jeden z ich nielicznych agentów, którego nie zdemaskowano. Kiedy Amerykanom przytrafiło się to nieszczęście na pustyni, zostawili po sobie tajne dokumenty. Kryjówki, agenci, kody i trasy ewakuacji, wszystko. Z tego głównie powodu nie chcą spróbować jeszcze raz.

- Jestem zaskoczony, że w ogóle poszli na współpracę. - Kapitan Fraser głośno wyraził uczucia wszystkich.

Po twarzy Fergusona przemknął cień uśmiechu.

- Przyznaję, niełatwo było ich do tego skłonić. Forbes pokręcił głową.

72


- Jankesi uważają, że to zbył ryzykowne, a mimo to my chcemy spróbo­wać. Na litość boską nie mamy tam nikogo naszego? Poczułbym się lepiej.

Ferguson wyglądał na zakłopotanego.

- Też tak uważam - powiedział cierpko Hawksby. Doszedł już do wnios­ku, że nie ma sensu przerabiać tego na nowo i psuć atmosfery. - Ale nasi przyjaciele w SIS przekonują że nie mamy tam nikogo, więc na tym ko­niec.

McDermid natychmiast zrozumiał, co kryje się w tonie głosu majora; za długo służył z Jastrzębiem, by ten sens przeoczyć. Zerknął z ukosa na Da-ve'a Forbesa. Wielki sierżant nie był tak głupi, na jakiego wyglądał.

Hereford, 00.09, środa, 27 sierpnia

Mimo obiekcji oddziału w sprawie polegania na kontakcie z wyraźnie nie­chętną CIA pomoc Amerykanów w ciągu kilku następnych dni okazała się bardzo cenna.

Najbardziej znaczącym wydarzeniem stały się zdjęcia zrobione przez jed­nego z amerykańskich geostacjonarnych satelitów, obejmujących rejon Ira­nu i Afganistanu. Ich niskie orbity nad strefą celu sprawiały, że grawitacja dość szybko ściągała je w atmosferę: pracowały krótko, więc były kosztow­ne. Ale wyrazistość i rozdzielczość zrobionych z wysokości stu dwudziesto kilometrów zdjęć były doskonałe. Tak dobre, że często można było na nich odczytać numery rejestracyjne samochodów.

Hawksby ślęczał nad nimi do późna w nocy. Sam w sali operacyjnej mozolnie przesuwał cienkie nóżki stereoskopu wzdłuż zachodzących na siebie dwudziestopięciocentymetrowych fotografii, obejmujących przewi­dywaną trasę wejścia i ucieczki z Teheranu. W miejscach, gdzie potrzebne były dodatkowe szczegóły, należało zamówić metrowe powiększenia i prze­puścić przez specjalne, powiększające stereoskopy. Zaglądając w okular, major widział pola, łyse góry i samotne wioski, dzięki urządzeniu trój­wymiarowemu. Każdą drogę i szlak można było bezpiecznie zbadać, spraw­dzić, jakie daje możliwości albo skrywa niebezpieczeństwa. Podczas misji jeden niewłaściwy zakręt, na podstawie mapy nieaktualnej o zaledwie mie­siąc, mógłby się okazać katastrofalny, most, który nie udźwignąłby wagi pojazdów; świeża nawierzchnia na drodze, dająca niespodziewaną prze­wagę pościgowi wroga... Aha, i osuwisko całkowicie tarasujące wąski górski szlak.

73


Hawksby wyprostował się i wierzchem dłoni przetarł oczy. Zerknął na ze­garek. Była już pierwsza, a o czwartej miał poprowadzić bieg przełajowy. Wyjął z kieszeni na piersi czerwony flamaster i zaznaczył nim osuwisko na zdjęciu.

Później zamierzał porównać ten punkt i inne miejsca z analizą JARIC, Połączonego Centrum Wywiadowczego Rozpoznania Powietrznego. Cen­trum w bazie RAF-u w Brampton również miało kopie filmu, które analizo­wało bardzo dokładnie każdą plamkę i grudkę, tłumacząc na konkretne fak­ty. Z niewiarygodną łatwością, wynikającą z lat doświadczenia, analitycy poprawiali zniekształcenia wynikłe z kąta soczewek i ustalali rzeczywistą wysokość wzniesień i rozmiary budynków. Identyfikowali wieżę ciśnień tu, meczet tam, studnię i porzucony samochód, kopczyk wielbłądziego łajna albo wyrwę w drodze. Metr za metrem badali wszystkie możliwe trasy Snap-dragona, tak by cały oddział - a zwłaszcza kierowcy - wiedział o terenie więcej niż jego mieszkańcy.

Analizy te miały następnie zostać przejęte w Hereford przez całodobo­wy zespół rysowników map z Korpusu Inżynieryjnego. Hawksby spodzie­wał się, że niezwykle dokładne mapy, podczas misji niszczone po przeby­ciu każdego kolejnego odcinka, będą gotowe pod koniec pierwszego tygodnia.

Niedługo potem modelarze mieli wykazać się swoim talentem, tworząc niesamowite dzieło z masy papierowej, gipsu i trocin; dokładne odwzoro­wanie najdrobniejszych szczegółów topograficznych terenu operacji, w tym wycinaną makietę więzienia Ghasr, której trzeba było nauczyć się na pa­mięć. Jego wersję w skali jeden do jednego już budowano, na podobieństwo scenografii filmowej, by umożliwić realistyczne ćwiczenia.

Hawksby w końcu opadł na oparcie krzesła. Był umysłowo i fizycznie wyczerpany. Dalsza praca byłaby proszeniem się o błędy. Ktoś inny miał go sprawdzać, tak jak on miał sprawdzać innych, ale nie było sensu prowoko­wać pomyłki, która mogła się okazać stratą cennego czasu. A tego czasu nie było za wiele.

Wstał zesztywniały od stołu. Wyciągnąwszy krótką glinianą fajkę z we­wnętrznej kieszeni kamizelki z koźlej skóry, którą z nawyku nosił na regula­minowej koszuli, zaczął nabijać ją tytoniem.

W świetle padającym na zdjęcia i mapy popłynęły niebieskie obłoczki dymu. Wystarczyło, że Hawksby zmrużył oczy i już tam był, widział dwa land-rovery Różowa Pantera przedzierające się wśród irańskiej nocy przez zasłane gła­zami zbocze góry.

74


Pogasił światła i zajrzał po raz ostatni do ciemnego pomieszczenia. Nie wiedzieć czemu pomyślał o Caroline. Przez chwilę wyobrażał sobie kształty jej ciała. Zabawne, zawsze, kiedy o niej myślał, kochali się. Zawsze.

- Co wy sobie, do cholery, myślicie? - ryknął instruktor podoficer.

Wysoki płowowłosy Kangur Webster i Tygrys Ratna stali plecami do sie­bie w imitacji korytarza centrum szkolenia w walce bezpośredniej i podzi­wiali swoje dzieło.

Wyglądali nieco niedorzecznie; drobny Gurkha był o połowę niższy od Australijczyka.

Kiedy dym wystrzałów opadł, dwie kartonowe postacie, które pojawiły się w otwartych drzwiach, miały poczerniałe dziury kaliber 9 milimetrów w oko­licach serca.

Kangur zabezpieczył mały pistolet maszynowy uzi.

- Jak dla mnie, to cholernie dobre strzelanie, sierżancie. Wygląda na to, że dostaliśmy obu.

- A dym był bardzo gęsty - dodał Tygrys; w jego brudnej twarzy błysnęły białe zęby.

Instruktor westchnął.

- Wydaje wam się, że jesteście ostre chłopaki, co? Kangur tylko się wyszczerzył.

- Nie jest źle.

- W takim razie niech mnie Pan Bóg broni, żebyście kiedyś mieli mnie ratować. - Sierżant postukał w naturalnej wielkości zdjęcia twarzy przymo­cowane spinaczami do kartonowych sylwetek. Pierwsza była twarzą nieogo­lonego irańskiego studenta z prasowego fotoreportażu; druga - łysego męż­czyzny ze szczeciniastą blond brodą. - Bo, moi niezłomni bohaterowie, właśnie zastrzeliliście człowieka, po którego przyszliście.

- Da pan spokój - prychnął Webster. - W ogóle niepodobny. Tygrys kiwnął głową wciąż uśmiechając się szeroko.

- Kangur ma rację, sierżancie. Facet nie ma włosów. Instruktor smutno pokręcił głową.

- Nie szkolimy ich już jak kiedyś. Jak myślicie, do cholery, jak Blake bę­dzie wyglądał po miesiącu w perskiej ciupie? - Oczy zabłysły mu gniewem. - Ogolą mu pałę na łyso, a więźniom nie dają raczej żyletek! Jezu, nasi fotoedytorzy mieli więcej rozumu niż wy, dwaj kowboje!

Kangur uderzył się w czoło otwartą dłonią.

- Jasna cholera, o tym nie pomyślałem.

75


Tym razem Tygrys już się uśmiechał.

- Dobra. Chyba spróbujemy jeszcze raz, zanim przejdziemy do żywych celów, co? - powiedział cierpliwie instruktor.

Forbes po raz trzeci przejrzał pospiesznie poprawiony dokument. Nie był zachwycony.

Raport został sporządzony przez Sztab Wywiadu Obrony w Whitehall i za­wierał cenne, ale mało szczegółowe logistyczne, polityczne i gospodarcze dane krajów, w których spodziewano się działania brytyjskich sił zbrojnych. Opie­rał się na informacjach dostarczanych przez konsulaty, attache i „tajnych" in­formatorów. Wiele z tych danych zawierało logistyczne i geograficzne infor­macje, kluczowe dla płynnego przeprowadzenia operacji takiej jak Snapdragon.

Forbes cisnął zszyty folder A4 na bok. Za dużo w nim znaków zapytania. Na początek Iran nie znajdował się w przewidywanej strefie brytyjskich ope­racji - do niedawna trzymali go mocno Amerykanie. Oznaczało to, że infor­macje SWO można było wykorzystać tylko do wspólnych ćwiczeń. Nie aktu­alizowano ich od kilku lat. Co ważniej sze, j ego autorzy nie mieli najwyraźniej pojęcia o obecnym politycznym, gospodarczym i militarnym stanie kraju. Cały dokument był pełen niedokończonych wątków, ostrożnych uogólnień i zastrzeżeń co do zgodności ze stanem faktycznym.

- Czyli zgadywanki! - mruknął Forbes.

- Tak właśnie myślałem, Davy. - McDermid, z naręczem teczek, hałaśli­wie wszedł do centrum operacyjnego. - Żeby być z tobą szczery, Davy, to się nam chyba bardziej przyda.

Sierżant natychmiast rozpoznał ściśle tajne kolorowe teczki - wiedział, że w środku znajdują się transkrypcje przechwyconych komunikatów radio­wych z Rządowego Centrum Łączności w Cheltenham.

To najlepsza wiadomość, jaką Forbes usłyszał przez cały dzień. Chociaż szybko zapomniał o swojej urazie - ściągnięto go z Belize, kiedy jasna stała się skala Snapdragona - brak konkretnych informacji o Iranie zaczynał go przybijać. Był przekonany, że to będzie najbardziej ekscytująca misja jego życia; zaczynał też podejrzewać, że może być ostatnia.

Szkot wyszczerzył się wesoło.

- Jak rozumiem, w drodze do nas jest też specjalny zbiór kaset wideo z irań­skiej telewizji, z BBC w Caversham. - Był wyraźnie bardzo zadowolony z siebie. - Jastrząb załatwił, żebyśmy wieczorem siedli i wszystkie obejrze­li. W tym długie monologi samego Szurniętego Imama. Na zasadzie: poznaj swojego wroga, że tak powiem.

76


Forbes jęknął, ale potem się zastanowił. Chyba wszystko było lepsze niż codzienna długa rozmowa z Hawksbym w farsi.

- Wiedziałeś, że kiedy modliszki się parzą, samica odgryza głowę samco­wi? - spytał Perkis tonem swobodnej rozmowy. - Widać to ją bardzo kręci.

- Och, daj żyć, Perkis - odparł szeregowy John Belcher z ustami pełnymi kanapki. - Właśnie jem obiad!

- Przepraszam, Rzeźniku. - Mały londyńczyk zeskoczył z maski land-ro-vera, na której usiadł, żeby wypić herbatę. - Ale jesteś coś miękki, nie? Jak na cholernego doktorka. Nie chciałbym, żebyś wyciągał mi kulę z tyłka. Dostałbym cholernej gangreny, zanim byś się zebrał.

Belcher, kiedyś student medycyny, syn ginekologa z Harley Street, nie lubił żartów ze swoich umiejętności medyka SAS-u. Chociaż opatrywał już setki ran po kulach i nożach, nastawiał złamane nogi w środku malajskięj dżungli, amputował kończyny i szczepił całe wioski w najodleglejszych zakątkach Ziemi, John Belcher nigdy nie przełknął tak naprawdę nieskrywanego obrzydzenia swojego ojca, kiedy oznajmił, że rzuca studia medyczne, żeby wstąpić do wojska. Podjął tę decyzję po wyjątkowo ciężkim dniu w Świętym Tomaszu, kiedy dotarło do niego, że wolałby zabić połowę swoich jęczących, samolub­nych pacjentów, niż ich leczyć. Rzucił więc zawód lekarza, zanim to zrobił.

Kiedy w wieku dwudziestu sześciu lat przyjęto go do 22. Pułku Specjal­nych Sił Powietrznych, był mile zaskoczony, dowiedziawszy się, że jego doświadczenie się tu przyda. Dwa lata później był certyfikowanym medy­kiem, który wiedział więcej o praktycznej chirurgii, osteopatii i chorobach tropikalnych, niż przeciętny lekarz dowiadywał się przez całe życie. Tak czy inaczej, mimo swoich niewątpliwych umiejętności lekarskich Belcher wciąż cierpiał z powodu ojca, który uparcie nie chciał przyznać, że jego syn osiąg­nął coś więcej niż status wojskowego odpowiednika pielęgniarza.

Skończył kanapkę i oblizał z palców resztki pasty rybnej.

- Jeszcze jeden docinek, Perkis, mój synu, i obiecuję ci, że jeśli kiedyś będę musiał cię zoperować, nie skorzystam z dobrodziejstw znieczulenia. W naszym fachu opłaca się bardzo uważnie dobierać sobie wrogów - dodał z żartobliwą groźbą.

- Rzeźnik ma rację - oświadczył surowo Pogo, zaczynając trzeci batonik Mars, czekoladkę, od której był uzależniony. Poważny wielki Fidżyjczyk nie był skłonny do lekkich pogaduszek, chyba że mógł wtrącić uwagę tak głęboką i znaczącą że rozmowa natychmiast się urywała. - Miałem kumpla w Szwadronie D, któremu dentysta robił zęby, a on nie mógł mu zapłacić.

77


Dentysta strasznie się wściekł. Mój kumpel poszedł potem na przepustkę i dowiedział się, że kiedy jego żona poszła leczyć sobie ząb, dentysta wybo­rował jej pod narkozą wszystkie złote plomby. Belcher przeciągnął ręką po łysiejącej czuprynie.

- To straszne, Pogo, mój chłopcze.

- W państwowej służbie zdrowia do tego by nie doszło - przyciął Perkis.

- A w ogóle o co chodziło z tym życiem seksualnym modliszek? - spytał Belcher. - Seks rzuca ci się na mózg, człowieku. Przypomnij mi, żebym cię dokładnie zbadał, kiedy wrócimy do obozu.

- Tymi zimnymi łapami? Ani myślę. - Perkis się roześmiał.

Oczy Pogo, pod grzywą czarnych włosów, były bardzo ciemne i poważne.

- To dlatego że jego żona oczekuje dziecka, Rzeźniku. On nie może sobie pobzykać na przepustce, więc ciągle myśli o różnych erotycznych sprawach.

- Jak odgryzanie głów owadom? - Belcher był przerażony. - Czy to praw­da, chłopcze? Twoja pani ma mieć małe?

Perkis poczerwieniał z dumy.

- Aha. Moja robota. Belcher pokręcił głową.

- Wstyd i hańba. Nie powinni cię puścić na taką misję, kiedy myślisz o żo­nie w ciąży. Będziesz naszym słabym punktem.

Pogo pomyślał, że John mówi poważnie; desperacko spróbował znaleźć jakiś dobry argument. Nic nie przyszło mu do głowy.

- Chyba pora jechać - powiedział w końcu.

Dwaj pozostali przytaknęli i poszli do drugiego land-rovera, zaparkowa­nego za pierwszym na smaganym wiatrem zboczu Brecon Beacons. Rzeźnik siadł na miejscu pilota i wziął listę manewrów, które chcieli przećwiczyć jeszcze tego wieczoru. Nazajutrz mieli zgłosić się w policyjnej szkole kie­rowców, żeby podszkolić się w pościgach przy dużych prędkościach, a po­tem wrócić do Hereford, zaplanować rozdzielenie zaopatrzenia i sprzętu między dwa pojazdy.

Rzeźnik zerknął na wesołą twarz Perkisa. W dzikim terenie Perkis cieszył się niczym paw z drugiego ogona, pomyślał. Po dzieciństwie i trudnej mło­dości w ceglanym i betonowym więzieniu Wschodniego Londynu nagła ada­ptacja do praktycznie ciągłego życia w terenie z pułkiem okazała się wstrzą­sem dla jego organizmu. Mniej życzliwi twierdzili, że dla mózgu też.

Perkis rozglądał się z dziecięcym podziwem, obserwując ptaki, owady -przyrodę, zupełnie jakby pod wpływem nacisku podczas szkolenia na prze­trwanie w dziczy nagle zwrócił uwagę na ten tajemniczy świat. Po raz pierw­

78


szy w życiu Perkis miał hobby. Przez dwa lata wszystkie wolne pieniądze wydawał na książki o historii naturalnej, czytając zawzięcie co wieczór, aż z żołnierza wiedzącego o przyrodzie mniej od przeciętnego rekruta stał się kimś w rodzaju eksperta.

Jego podziw dla świata natury był zaraźliwy - Perkis przekazywał swoje strzępki „bezużytecznych informacji" wszystkim bez wyjątku. I wszystkich zafascynował, zwłaszcza że sami często znajdowali się w kontakcie z przy­rodą. W końcu zawsze obserwowali i tropili najsprytniejsze i najgroźniejsze zwierzę ze wszystkich.

Chociaż teraz, po ślubie i czterech latach służby, Perkis rzadko opowiadał przyrodnicze anegdoty, ksywa Przyrodnika przylgnęła do niego na dobre. Bez wątpienia tak miało już zostać.

- Mówiłeś, że kiedy ma się okocić, Perkis? - spytał Belcher. Kierowca zapalił silnik.

- Lekarz tak nie powinien mówić.

-Nie jestem prawdziwym lekarzem, Perkis - odparł Belcher i pomachał do Pogo, żeby jechał za nimi. - Na tym polega różnica. Przede wszystkim jestem pielgrzymem, lekarzem dopiero potem.

Przyrodnik wrzucił jedynkę i puścił sprzęgło.

- Janet ma termin za trzy tygodnie.

- Szkoda.

- Dlaczego?

- Chciałem ci zaproponować, że przyjmę poród.

- Chyba żartujesz!

Rozdział 5

Teheran, I 1.00, czwartek, 4 września

Curt Swartz junior był zmartwiony. I miał ku temu dobry powód. Siedząc przy długim stoliku w Herbaciarni Alborza, miał nieodparte wrażenie, że oczy wszystkich mężczyzn skierowane są na niego. Oczywiś­cie było to wrażenie niedorzeczne. Ale sam fakt, że doświadczał paranoi, której nie miał od czasu swoich pierwszych dni w CIA, wzmagał jego rosną­cy niepokój.

79


Curi, słonko, powiedział sobie, masz pięćdziesiąt lat i robisz się za stary na takie zabawy. W Langley w Wirginii może im się zdawać, że doświadczenie liczy się najbardziej, ale prawda jest taka, że wiek nie zastąpi młodości, kiedy przychodzi do działania za granicą. Za dużo wiedział i za dużo widział. Wie­dział na przykład dobrze, że mimo skomplikowanych środków bezpieczeń­stwa coś może pójść nie tak. Wiedział, że kiedy robi się gorąco, nie można ufać nawet własnemu szefowi. I wiedział, że wbrew temu, co się mówi, piorun może uderzyć dwa razy w to samo miejsce, i często tak się dzieje.

Jeśli o niego chodziło, piorun już uderzył o wiele za blisko, po serii rajdów SAVAMA, które nastąpiły po nieudanej próbie odbicia amerykańskich za­kładników. Na szczęście Swartz nie odegrał w tych wydarzeniach żadnej roli; jako wyjątkowo doświadczony agent polowy pozostawał „w rezerwie". Gdyby wszystko wzięło w łeb, do niego należałoby odbudowanie siatki pro-amerykańskich agentów, rekrutowanych z rosnącej liczby Irańczyków roz­czarowanych rewolucją Chomeiniego.

Plan ten okazał się potrzebny; dotąd Swartzowi udało się działać z pewny­mi sukcesami, nie wzbudzając zbytnich podejrzeń - na tyle, na ile się orien­tował.

Ponieważ mówił płynnie po francusku, działał już od dawna pod przy­krywką teherańskiego agenta francuskiego importera dywanów, chociaż ad­res biura przy Boulevard Saint Germain to była zaledwie skrytka pocztowa.

Na korzyść Swartza przemawiał też fakt, że łatwo można było go wziąć za Irańczyka. Miał ciemną karnację i krótko przystrzyżoną czarną brodę, choć kon­trastowała ona nieco z przerzedzonymi, przedwcześnie posiwiałymi włosami. Głównie dzięki dyscyplinie, nabytej podczas służby w amerykańskiej piechocie morskiej, Swartz był zawsze nieskazitelnie ubrany. Ostatnimi czasy, chcąc mniej rzucać się w oczy, zaczął się ubierać bardziej swobodnie, ale nawet w swetrze i luźnych spodniach wyglądał porządniej od przeciętnego Persa.

Czytał „Teheran Timesa" już od pół godziny, ale uświadomił sobie, że nic nie zapamiętał. Hameda się spóźniała, a to było do niej niepodobne. Kiedy rozmawiali przez telefon, w jej głosie słyszał niepokój - prosiła, żeby się z nią spotkał, ale nie podała powodu.

Wtedy zauważył ją w tłumie przechodniów po drugiej stronie ulicy. Oglą­dali się za nią gdy szła po nierównym chodniku w niewygodnych panto­flach na wysokich obcasach i obcisłej spódnicy. W jednej ręce ściskała to­rebkę, drugą podtrzymywała drogą chustę, by wiatr jej nie porwał. Curt z dezaprobatą pokręcił głową. Wiele razy próbował wyperswadować jej na­śladowanie zachodniej mody, ale ona była uparta. Odprowadzały ją lodowa-

80


te spojrzenia. Jej determinacja, by pozbyć się wszystkich śladów swojego perskiego pochodzenia i opuścić kraj, wydawała się coraz większa za każ­dym razem, kiedy się spotykali. Swartz miał do siebie pretensje, że pozwolił jej się w sobie zakochać.

Zapłacił za herbatę i skinieniem głowy dając Hamedzie znak, że ją zobaczył, poszedł za nią do odludnego parku nieopodal. Znalazł ją czekającą na ławce.

Usiadł na drugim końcu i rozwinąwszy gazetę zaczął czytać. Oczy Hamedy zdawały się jeszcze większe niż zazwyczaj; były szeroko otwarte, ciemne i pięk­ne, ale przestraszone, jak oczy małego dziecka. Ściskała mocno kolana, a obie ręce splotła na torebce. Była zdenerwowana. Wyraźnie zdenerwowana.

- Dzień dobry, Hamedo - powiedział, czując się absurdalnie jak brzucho-mówca, kiedy mówił kącikiem ust. - Co się stało? Dlaczego tak nagle mu­siałaś się ze mną spotkać?

- To ten Anglik, Blake. - Głos jej się łamał. - Przeniesiono go. Dowie­działam się dzisiaj rano.

Curt był zawiedziony. Już samo niepowodzenie amerykańskiej misji ra­tunkowej było nieprzyjemne, zwłaszcza że teraz bardzo mało prawdopodob­na była kolejna próba. Dlatego szansa pomocy Brytyjczykom i odpłacenia draniom rządzącym Iranem była mile widziana, nawet gdyby Swartz miał działać wbrew wyraźnym poleceniom z Waszyngtonu. Jeśli sprawa zaczy­nała się komplikować...

- Kiedy to się stało?

- Dwa dni temu.

- Wiesz, dokąd go przeniesiono?

- Do Isfahanu.

Curt przez chwilę się zastanawiał. Isfahan leżał jakieś trzysta kilometrów na południe. Daleko od tureckiej granicy. Musiało to oznaczać poważne zmiany w planach operacji ratunkowej Brytyjczyków.

- Wiesz, gdzie konkretnie w Isfahanie?

- W domu. Specjalnie ufortyfikowanym, z własnym garnizonem strażni­ków rewolucji.

Amerykanin się skrzywił. Chyba łatwiej byłoby spenetrować więzienie takie jak Ghasr niż specjalny ośrodek strzeżony przez fanatyków.

- Wiesz dokładnie gdzie? Hameda pokręciła głową.

- Nie, ale jutro spróbuję się dowiedzieć.

- Bądź ostrożna. Nie narażaj się na niebezpieczeństwo. Nie zrozumiała.

6 Piąty zakładnik

81


- Słucham?

- Ryzyko. Nie ryzykuj. -Curt?

-Tak?

- Boję się, Curt. Ludzie w biurze zaczynają na mnie dziwnie patrzeć przez te pytania, które zadaję. I powiedziano mi, że nie mogę zostawać w pracy do późna.

Curt przez chwilę się zastanawiał.

- W takim razie chyba będzie lepiej, jeśli nie będę cię prosił o nic więcej. 1 tak zrobiłaś już dość.

Po raz pierwszy odwróciła się i spojrzała wprost na niego.

- Nie, chcę ci pomóc.

W jej głosie pojawił się niepokój i Swartz wiedział dlaczego. Uważała, że dopóki będzie użyteczna, jest szansa, że przemyci ją na Zachód. Powiedział jej, że sama się oszukuje, że jego przełożeni nigdy by się na coś takiego nie zgodzili, ale ona wciąż kurczowo trzymała się tej nadziei.

-Twoja pomoc na wiele się nie przyda - rzucił ostro - jeśli oboje nas przez nią aresztują...

Nagle umilkł.

Obserwował grupę młodych ludzi po drugiej stronie rozległego trawnika, odkąd wyszli spomiędzy drzew kilka minut temu. Było ich około dziesięciu; niechlujnych osobników, którzy wyraźnie sprawiali wrażenie, że szukają kłopotów, łażąc w kółko i zaczepiając przechodniów. Potem jeden z nich wskazał ławkę, na której siedzieli Curt z Hamedą i zachowanie całej grupy nagle nabrało cech złośliwej celowości.

- Pora na ciebie, Hameda - powiedział szybko Curt i zaczął zwijać gazetę w ciasny rulon.

Hameda podniosła wzrok - dopiero zauważyła tamtych - i nagle krew odpłynęła jej z twarzy.

- To mój brat.

Curta to zdziwiło. Skoro był tam jej brat, to dlaczego zachowywali się z tak wyraźną wrogością?

- Znasz jego kolegów?

Jej głos ochrypł ze strachu.

- Znam kolegów Davuda i tam ich nie ma. To ludzie z Hezbollahu. Partii Boga. Kilku było pod domem, kiedy wychodziłam. Zamierzałam ci powie­dzieć...

- O mój Boże - sapnął Curt. - Wstawaj. Na Boga, rusz swoją przeklętą dupę i ruszaj się! Nie biegnij, po prostu szybko idź. Jutro zadzwonię do ciebie do biura.


-Ale...

- Nie kłóć się! - warknął. - Po prostu idź! Idź!

Zerknęła na niego, niepewnie kręcąc głową. Po policzkach spłynęły jej dwie duże łzy.

- Hej, zachodnia laleczko, chodź tutaj! - krzyknął ktoś ze zbliżającej się grupy. Jego słowa zmobilizowały Hamedę. Wzięła głęboki oddech, wstała i zaczęła się oddalać.

Curt przez chwilę patrzył, jak jej ciało porusza się pod cienkim materia­łem. Wyglądała bardzo spokojnie, biorąc pod uwagę, jak musiała być prze­rażona. Dziewczyna ma jaja, pomyślał, i poczuł ukłucie dumy na myśl o tym, jak radziła sobie ze światem i domem, który zwrócił się przeciwko niej. Chciał­by tylko mieć nadzieję, że czeka ją jakaś nagroda za ryzyko, które podejmo­wała, wiedział jednak, że nie dostanie nic więcej poza tą skromną zaliczką którą już dostała. A ponieważ potrzebował jej pomocy, nie mógł się zmusić, by jej powiedzieć, że jest żonaty.

- Hej, ladacznico, wracaj! Nie idź! Pogadajmy!

Podekscytowane głosy były coraz bliżej. Kilku chłopaków zaczęło biec.

Curt Swartz junior wstał, ściskając gazetę w prawym ręku, i ruszył space­rem na ukos, przecinając drogę zbliżającej się grupie tak, że znalazł się mię­dzy nią a uciekającą Hamedą.

- To on! - Curt odgadł, że słyszy głos Davuda. - Hej, Francuziku! Chodź no tu. Damy ci lekcję islamu!

Głos był wysoki i podniecony, ale Curt udał, że go nie słyszy. Szedł dalej, patrząc na soczyście zielone drzewa i wdychając słodkie powietrze.

- Hej, Francuziku!

Grupa stanęła na jego drodze. Zatrzymał się. Większość z nich patrzyła na niego, chociaż paru spoglądało na Hamedę, która zniknęła za zakrętem ścież­ki. Kilku szczerzyło się w złowrogich uśmiechach. Curt zauważył, że jeden z chłopaków trzyma za plecami gazrurkę.

Uśmiechnął się i uprzejmie życzył im dobrego dnia.

- Subh i szuma bichair. Parlez-vous français?

Popatrzyli na niego, nie rozumiejąc, ale przywódca, wysoki, szczerbaty osobnik o bulwiastym nosie, pokręcił przecząco głową.

- Znacie angielski? Inglizi midanial Przywódca prychnął.

- Kami. Trochę.

Curt usłyszał szelest, kiedy chłopak z rurką i dwóch innych zaszło go od tyłu.

Wciąż uśmiechał się szeroko.

83


-To dobrze. W takim razie może zrozumiecie to... odpierdolić się ode mnie!

Ciasno zwinięty egzemplarz „Teheran Timesa" wystrzelił do przodu w pię­ści Curta, sztywnym końcem trafiając przywódcę w żebra tak mocno, że rozległ się wyraźny trzask pękającej kości.

Jednym wyćwiczonym ruchem Amerykanin obrócił się na pięcie, wysu­wając prawy łokieć. Trafił w twarz chłopaka stojącego tuż za nim, przetrąca­jąc mu szczękę. Gazrurka spadła w trawę.

Nie przerywając obrotu, Curt rozprostował rękę, tak że jego pięść, wciąż zaciśnięta na gazecie, trafiła trzeciego prosto w nos. Nos spłaszczył się jak przejrzały pomidor, z obu dziurek trysnęły strumienie krwi. Czwarty się prze­straszył i zawahał, o sekundę za długo zanim uniósł nóż. Zwinięta gazeta znów uderzyła, prosto w jego prawe oko, wbijając je w głąb czaszki.

Czterech członków Hezbollahu wiło się w trawie, wyjąc niczym potępień­czy. Pozostali zaczęli się cofać, potykali się o własne nogi, nie odrywając wzroku od dyszącego Amerykanina.

Curt Swartz junior w końcu się wyprostował i wsunął zakrwawioną gazetę pod pachę.

- Choda hafez - powiedział cicho. Miłego dnia. Ruszył spacerowym kro­kiem w stronę wyjścia z parku. Jego żołądek fikał koziołki. Minęło co naj­mniej pięć lat, odkąd podniósł na kogoś rękę; był zadowolony ze swojego refleksu. Może i stuknęła mi pięćdziesiątka, pomyślał, ale wciąż jestem spraw­ny jak ktoś o dwadzieścia lat młodszy.

Może Langley miało jednak rację: niczym nie da się zastąpić doświadcze­nia. Modlił się tylko, żeby po tak nagłym wysiłku jego serce nie odmówiło posłuszeństwa, zanim dojdzie do bram parku...

Hereford, 13.05, piątek, 5 września

Hawksby patrzył, jak jego ludzie odsuwają krzesła w baraku 26 i ustawia­ją je w półkole wokół przenośnej, drewnianej mównicy. Był zadowolony z tego, co widział.

Zniknęły brawura i humor sprzed dwóch tygodni, a pojawiły się wesoła pewność siebie i ciche oczekiwanie na to, co miała przynieść przyszłość. Każdy z nich, Hawksby zdawał sobie z tego sprawę, był sam ze swoimi myślami: podekscytowany, zmartwiony, pochłonięty milionem i jedną rze­czą które odhaczali sobie w myślach. Żadne szkolenie nie mogło wyelimi­

84


nować napięcia przedoperacyjnego, nawet jeśli było to tylko irracjonalne przekonanie weterana, że któregoś dnia jego szczęście musi się skończyć.

Jeśli zebrani tu mężczyźni mieli takie wątpliwości, dobrze je ukrywali. Seria odpraw i prób „na sucho" w ostatnich dwóch tygodniach spełniła swo­je zadanie. Każdy z nich wiedział dobrze, co ma zrobić, miał też sposobność znaleźć rozwiązanie swoich problemów. Cały program szkolenia scemento-wał pospieszny kurs kondycyjny.

Dał on wszystkim cel fizyczny, obok umysłowych wymogów przygotowań do misji. Dawał też pewność, że będą zbyt zmęczeni, by nie spać w nocy i rozmyślać o czekających ich zagrożeniach. Co ważniejsze, pozwolił pozbyć się niebezpiecznego samozadowolenia. Hawksby rozmyślnie stawiał żołnie­rzom nieosiągalne wymagania, którym nadludzkim wysiłkiem udało im się sprostać dopiero na dzień przed ostatnią odprawą. Pierwsza i największa prze­szkoda została pokonana na samym początku, kiedy oddział spostrzegł, że Jastrząb nie prowadzi swoich codziennych, ośmiokilometrowych biegów z ekwipunkiem po drogach czy choćby szlakach, lecz na przełaj.

Hawksby uśmiechnął się na wspomnienie przerażonych i udręczonych spojrzeń mężczyzn nieprzywykłych już do ulegania człowiekowi czy natu­ralnej przeszkodzie. W ciągu dwóch tygodni major to wszystko zmienił.

Popatrzył na zebranych, kiedy usiedli.

- Cóż, panowie - zaczął. - Żeby zakończyć wasze cierpienia: mogę po­twierdzić, że jutro o czwartej rano wyruszamy do Turcji. Jutro wieczorem powinniśmy, z pomocą Wszechmogącego i RAF-u, być już gdzieś w Iranie.

Twarze większości pozostały niewzruszone; paru tylko się uśmiechnęło.

- Kiedy tu już skończymy, wpadniemy do „Q", który ma dla nas prezent w postaci mundurów irańskiej armii. Dla tych z was, którzy przejmują się modą: są oliwkowozielone. Tak jak koreańskie kurtki, które upodobali sobie niesławni Strażnicy Rewolucji Szalonego Imama. - Spojrzał na kierowców. - Perkis i Pogo, potem odbierzecie dwa rovery od lakiernika. Dostały ozna­czenia 5. Pułku Irańskiej Piechoty. Dopilnujcie załadowania ich na przycze­py. Nie muszę wam przypominać, żebyście się upewnili, czy są dobrze okry­te brezentem. Nie chcę przeczytać w jutrzejszych gazetach, że Irańczycy najechali Hereford.

Śmiechy rozległy się trochę zbyt szybko. Atmosfera była napięta. Naelektry-zowana.

- Jeśli nie ma żadnych pytań, na pewno ucieszy was wiadomość, że na dziś wieczór otwieram dla was mesę. Nie przesadźcie. Macie się wcześnie położyć spać.

85


W rym momencie drzwi baraku nagle się otworzyły. Wszyscy się odwróci­li i zobaczyli dowódcę pułku. Podszedł do mównicy, gestem każąc im nie wstawać. Jego rumiana twarz pod przekrzywionym beretem wyglądała na zmartwioną.

Wszedł na podwyższenie i szybko powiedział coś do Hawksby'ego, który musiał się pochylić, żeby zrozumieć słowa niższego mężczyzny. Major słu­chał przez chwilę, marszcząc czoło, a potem kiwnął głową.

Stary odwrócił się do żołnierzy Snapdragona.

- Obawiam się, że mam dla was wszystkich złe wieści. Misja zostaje od­roczona i zrewidowana pod kątem nowego celu. Naszego zakładnika prze­niesiono do Isfahanu. To, jak na pewno wiecie, oznacza, że obecny plan jest już nieaktualny.

Przerwał na chwilę; dwa rzędy krzeseł zaczęły machać rękami z rozczaro­waniem.

- Doszły nas też słuchy, że w Turcji spodziewany jest przewrót. Moglibyś­cie wobec tego wrócić do kraju ogarniętego własną rewolucją. Przykro mi, panowie, ale tak to wygląda.

Skinął głową Hawksby'emu i zszedł z mównicy.

- W tej sytuacji - powiedział major - najlepiej będzie, jeśli wszyscy we­źmiecie czterdziestoośmiogodzinną przepustkę od teraz, podczas gdy Pla­nowanie i ja ustalimy, co trzeba zrobić. Forbes, McDermid i Fraser, oba­wiam się, że będę potrzebował pomocy przy opracowywaniu nowych szczegółów operacji.

Jego oczy nabrały twardego szklistego wyrazu.

- Myślę, że nie opóźni nas to więcej niż o tydzień.

- To pewnie oznacza - powiedział Forbes do McDermida - dalszy ciąg cholernych porannych maratonów Jastrzębia.

Szkot się uśmiechnął.

- W twoim przypadku na pewno, Davy. Nie osiągnąłeś wagi docelowej, prawda? Kiedy major się o tym dowie, bardzo się tobą zainteresuje.

Forbes zdegustowany potrząsnął głową.

Teheran, 18.00, piątek, 5 września Pułkownik Nadżaf Murad odłożył słuchawkę.

Dyrektor SAVAM A po drugiej stronie mówił wyraźnie znękanym głosem. Ostro przepytał pułkownika, ledwie się powstrzymując od bezpośredniej

86


krytyki. Było to niepodobne do Husajna Fardusta, który służył z nim od lat i znał jego niewątpliwą skuteczność z pierwszej ręki. Najwyraźniej ktoś gdzieś wywierał na niego presję. Ktoś, kto nie rozumiał, że takie śledztwa wymaga­ją długich, szczegółowych i mozolnych dochodzeń.

Prawdopodobnie to Beheszti domagał się wyników. Ale równie dobrze mogła to być ta tłusta ropucha, Chalkali.

Murad się skrzywił. Widać było wyraźnie, że mułła nie może się docze­kać, kiedy będzie mógł wykorzystać Blake'a i jego dziewczyną do urządze­nia pokazowego procesu i egzekucji. Amerykańskich zakładników trzyma­no starannie poza jego zasięgiem, miał jednak oczywistą nadzieję, że los dziennikarzy wpłynie na wzrost jego popularności.

Dlatego nie mógł być zadowolony, kiedy się dowiedział, że Blake'a i Evę Olsen na osobiste polecenie Murada przeniesiono do Isfahanu. Tylko w ten sposób można było mieć pewność, że ajatollah sadysta nie zabije więźniów z czystej pogardy, nudy czy przypadkiem. Nawet teraz pułkownik oczekiwał nieuniknionego, pełnego wściekłości telefonu.

Murad odrzucił myśli o czekającej go konfrontacji. Podniósł z biurka kart­kę. Na niej wielkimi literami wypisane było słowo MULCRUF.

Zastanawiając się nad nim, wstał i w zadumie podszedł do okna. Na ze­wnątrz zachodzące słońce rzucało cień budynku komendy policji na teren Muzeum Archeologicznego naprzeciwko.

Pułkownik wolno wsunął rękę do kieszeni i wyjął paczką papierosów. Wytrząsnął jednego i włożył go do ust, nie zapalając.

Mulcruf. Dziwne słowo. Może to literówka?

Przez cztery tygodnie, odkąd rozpoczęto śledztwo, agenci Murada prze­kopywali się przez tysiące papierów, nad którymi miał pracować prawnik Sabs Karemi. Oczywiście nie dało się stwierdzić, czy były kompletne; Mu­rad był przekonany, że niektórych może brakować.

Jak dotąd tylko jedna rzecz wzbudziła podejrzenia, stary raport, z roku 1978, od agenta SAVAK-u z Paryża, który obserwował dom przebywające­go na wygnaniu Chomeiniego przy Neauphle-le-Chateau. Część tego rapor­tu dotyczyła tego, skąd przysparzający kłopotów ajatollah otrzymywał wspar­cie. Agent przechwycił kilka listów i znalazł czek od Fundacji Mulcruf, trustu działającego na rzecz rozwoju studiów islamskich, z siedzibą w Genewie.

W górnym prawym rogu ktoś zaznaczył długopisem ten dokument czer­woną gwiazdką. Sabs Karemi? Czy ktoś inny?

Najłatwiej byłoby oczywiście przesłuchać agenta SAVAK-u, który przy­słał ten raport. Niestety, podczas przewrotu Chomeiniego człowiek ten stanął

87


po niewłaściwej stronie. Teraz jego szczątki znajdowały się w stanie zaawan­sowanego rozkładu gdzieś na terenie więzienia Comité.

Murad wrócił do biurka i podniósł słuchawkę telefonu. Kilka minut póź­niej połączył się z jednym ze swoich podwładnych.

- Chcę, żebyś sprawdził charytatywny trust w Genewie pod nazwą Funda­cja Mulcruf. Potraktuj to jako zadanie pilne i zamelduj, kiedy skończysz.

Odłożył słuchawkę i usiadł w fotelu, patrząc na plik teczek w przegródce do załatwienia. Lista podejrzewanych kontrrewolucjonistów z każdym dniem rosła jak rak. Na pułkowniku spoczywała odpowiedzialność za tych, którzy pracowali w biurach rządowych.

Wziął pierwszą z brzegu teczkę i spojrzał na nazwisko.

Hameda Gulistani, sekretarka. Lat 26. Ministerstwo Sprawiedliwości.

Ze złością cisnął teczkę z powrotem na stos. Będzie musiała zaczekać. Zamierzał puścić wszystkie akta z powrotem w biurokratyczny labirynt mi­nisterstwa i zaczekać, aż wrócą do niego kilka tygodni później.

Telefon zaśpiewał piskliwie i Murad porwał słuchawkę.

Rozgniewany potok słów w farsi po drugiej stronie był nie do pomylenia z niczym innym.

- Mój drogi sędzio Chalkali - zaczął uspokajająco pułkownik. - Czemu zawdzięczam niespodziewaną przyjemność...

Oman, 23.30, sobota, 13 września

Dowódca eskadry kapitan Michael Fontenoy zakończył ostatnią kontrolę mocy na wibrującym pokładzie olbrzymiego transportowca Cl30 Hercules.

Z zewnątrz na samolot napierała czarna próżnia tropikalnej omańskiej nocy, rozjaśniana tylko dalekimi światełkami wieży kontrolnej, dominującej nad wydzielonym wojskowym sektorem na zachodnim krańcu Międzynarodo­wego Portu Lotniczego Saeb.

Jakieś trzy metry niżej, na skraju pasa startowego stały cztery postacie w mundurach. Uniesione do góry twarze wydawały się blade w świetle re­flektorów samolotu, ponure i zawiedzione.

W pospiesznie zmienionym planie Snapdragona kapitan Johnny Fraser i je­go trzej żołnierze z Zespołu Łodzi stracili swoje główne role. Relegowano ich do nowego centrum operacyjnego, które założono w kwaterze głównej SAS w Salalah. Dopiero kiedy sprawy miałyby się rozpaczliwie źle, mieli przeskoczyć w nocy przez Zatokę Perską w szybkiej łodzi patrolowej Mary­narki Sułtana.

88


To jednak mogło nastąpić jedynie w najbardziej dramatycznych okolicznoś­ciach i ludzie Frasera nie łudzili sią, że do tego dojdzie. Byli zupełnie przy­bici i nie mogły tego ukryć ani nonszalanckie przechwałki, ani zjadliwe uwagi.

Fontenoy zerknął na swojego drugiego pilota, dzielnego porucznika z York­shire, i szeroko się uśmiechnął. Służył w Królewskich Siłach Powietrznych dwadzieścia lat i nigdy nie brał udziału w misji takiej jak dzisiejsza. Czuł się tak, jakby cała jego dotychczasowa kariera była przygotowaniem do następ­nych dwunastu godzin.

Spojrzenie Yorky'ego było mniej entuzjastyczne; jako człowiek praktycz­ny zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką nakładał na niego taka operacja.

- Obroty trójki ciągle się wahają - mruknął. - Ale chyba nie przekraczają limitów.

- Obsługa naziemna to sprawdziła, prawda? - spytał Fontenoy, lekko po­irytowany nastawieniem towarzysza.

- Owszem, ale takie problemy niełatwo tu zlokalizować. Fontenoy kciukiem wskazał ładownię.

- Chcesz, żebym im powiedział, że nie polecimy, bo mamy problemy z trójką? Nagle w radiu rozległ się ich tajny sygnał wywoławczy.

- Wieża do Alpha Zulu. Jeden-Zero-Siedem. Wieża do Alpha Zulu. Je-den-Zero-Siedem. Macie pozwolenie na start. Odbiór.

Akcent dyżurnego w słuchawkach był bardzo brytyjski, bardzo poprawny. Yorky myślał przez chwilę, potem pociągnął nosem.

- Nie, kapitanie. Ci dumie pewnie polecieliby sami. I do tego jeszcze zrzu­cili nas nad Teheranem.

Fontenoy się zaśmiał, Yorky też, skoro lody puściły.

- Dobry wieczór, wieża. Tu Alpha Zulu. Możemy startować od razu? Pro­szę o jakieś światła na pasie. Odbiór.

- Potwierdzam, Alpha Zulu. - Światła pasa rozbłysły nagle jak dwie rów­noległe linie świetlików. - Życzę szczęścia. Odbiór.

- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy, wieża - zaśmiał się Fontenoy. - Wró­cimy przed śniadaniem. Odbiór.

- Jakie chcecie jajka, Alpha Zulu?

- Żółtkiem do góry, oczywiście - odparł pilot.

- Dosyć tego! - odezwał się nowy, surowy głos. - Proszę zachować właś­ciwe procedury radiowe!

- Przepraszam, wieża. Alpha Zulu startuje. Bez odbioru.

Fontenoy pchnął do przodu przepustnice, stopniowo rozkręcając cztery ol­brzymie silniki Allisona do ich pełnych osiemnastu tysięcy koni mechanicznych.

89


Podłoga kabiny zaczęła drżeć od napięcia, kiedy wycie turbin wzrosło do ogłuszającego crescendo. Kapitan wymienił spojrzenia z Yorkym, który po­kazał mu uniesiony kciuk. Sięgnąwszy do przodu, zwolnił hamulec. Natych­miast, kiedy tylko uwolniono spętaną moc, nieoznakowany hercules zaczął się toczyć przed siebie. Samolot podskoczył raz i drugi, kiedy przednie koło przejechało przez środkową linię pasa. Potem, kiedy nabrał pędu, przyspie­szanie zrobiło się szybsze, płynniejsze. Silniki wyły, łopaty śmigieł cięły nieruchome powietrze, a światła pasa zlały się w rozmytą ognistą wstęgę.

- Pierwsza prędkość - zameldował Yorky.

Osiągnęli prędkość startową Teraz mieli się wzbić w powietrze.

Fontenoy nie musiał patrzeć na zegary, żeby wiedzieć, że osiągnęli sto trzydzieści węzłów.

Yorky potwierdził bezpieczną prędkość wznoszenia.

Dziób zaczął się unosić; Fontenoy przyciągnął kolumnę sterową do brzucha i dziób uniósł się jeszcze bardziej, kiedy stateczniki zaczęły wykonywać swo­je zadanie. Kapitan poczuł łagodne tąpnięcie, gdy przednie koło oderwało się od asfaltu, potem drugie, gdy w ślad za nim poszło główne podwozie.

- Oderwaliśmy się - potwierdził Yorky.

Fontenoy chrząknął i przechylił ster w prawo, kładąc olbrzymi samolot na skrzy­dło, równolegle do Sohar Road. Kiedy się wyprostowali, światła pasa było już ledwie widać. Fontenoy wyrównał kurs, lekko ściskając drążek; leżał mu wygod­nie w ręku. Za kilka sekund w rzadkiej mgle trzydzieści metrów pod nimi miały się pokazać migoczące wody Zatoki. Mieli pozostać na tym pułapie aż do przestrzeni powietrznej Iranu. Pod wszystkowidzącym okiem wojskowych radarów dalekie­go zasięgu. Tuż nad falami. Na pułapie zastrzeżonym dla działań wojennych.

Snapdragon był w drodze.

Rozdział 6

Isfahan, 23.30, sobota, 13 września

Jonathan Blake był senny. Siedział na twardym krześle od trzech godzin, tak mocno związany, że krew nie dopływała mu już do rąk. Zwalczył szczypanie za oczami i zmusił się do uniesienia powiek. Blask lamp wydawał się wwiercać w jego siatkówki.

90


Rozejrzał się po pomieszczeniu, próbując rozpoznać jakieś kształty poza jaskrawym światłem. Wiedział, że Ali i Iradż gdzieś tam są, ale wciąż się nie odzywali. W końcu jego cierpliwość się wyczerpała.

- Na co czekamy? - zapytał ostro. - Czemu to ma służyć?

- Zamknij się - odparł jeden ze strażników, ale Blake nie wiedział który. -My zadajemy pytania, a nie ty. Pułkownik Murad idzie do ciebie. Powie­dział, że masz siedzieć i czekać jak posłuszny pies. - Zaśmiał się złośliwie.

Słodki Jezu! I pomyśleć, że kiedy przyszli po niego i Evę w Ghasr, na­prawdę wierzył, że ich wypuszczą. Nawet kiedy ładowano go - całkiem na­giego, żeby zniechęcić go do ucieczki - do więziennej furgonetki i kiedy dowiedział się, że jest przewożony do jakiegoś tajemniczego miejsca, po­czuł ulgę, że uciekł przed nieprzewidywalnym sędzią Chalkalim.

Jaki był głupi, sądząc, że sytuacja się poprawi. Teraz interesowano się nim i Eva Olsen jeszcze bardziej. Nękanie i zastraszanie trwało dniami i nocami.

Domyślał się, że są w Isfahanie, chociaż nikt mu tego nie potwierdził. A wielka, ufortyfikowana rezydencja była typową nadrzeczną posiadłością skonfiskowaną przez rewolucję. Blake'a trzymano w zimnej, wilgotnej piw­nicy; musiał minąć dobrze ponad tydzień i zaczynał tracić poczucie czasu. Dni i noce zlewały się w jedno.

Jedynym pocieszeniem była świadomość, że Eva wciąż żyje. Najdroższa, cudowna Eva. Wiedział, że jej nie złamią.

- Dzień dobry, Jonathanie. - Głos Murada był gładki i śliski. Blake poczuł drżenie, które przerodziło się w nieopanowany dygot. Dłoń Murada, ciepła i sucha, spoczęła na jego ramieniu. Jonathan czuł jej

ciepło na swojej zimnej skórze. Było to wrażenie zarazem dodające otuchy i obrzydliwe. Spuścił wzrok, pochylając głowę.

- No, no, Jonathanie - ciągnął Murad łagodnie - tak się nie wita starego przyjaciela.

- Nie jesteś moim przyjacielem - zacharczał Blake przez zaciśnięte zęby.

- Och, ależ jestem, Jonathanie. I im szybciej pan to sobie uświadomi, tym lepiej. Bo jestem jedynym człowiekiem, który może pana wypuścić. Jedy­nym człowiekiem, który tego chce. Gdyby Chalkali postawił na swoim, już by pan nie żył. Tylko ja do tego nie dopuściłem. - Cedził słodko. - Widzi pan więc, że z praktycznego punktu widzenia jestem jedynym przyjacielem, jakiego pan ma na świecie.

Blake podniósł wzrok na tyle, by zobaczyć wargi poruszające się wokół idealnie równych zębów. Czuł zapach wody kolońskiej pułkownika.

91


- Odpierdol się, Murad, śmierdzisz. Murad jakby go nie słyszał.

- Jonathanie, powiedział mi pan, że nie czytał dokumentów, które przy­niósł panu Sabs Karemi. Ale musiał pan na nie choćby zerknąć, żeby wie­dzieć, że nie chce pan z nimi mieć nic do czynienia.

Dziennikarz pokręcił głową.

- Nie, nawet na nie nie zerknąłem. Murad zmrużył oczy jak kot.

- Niech mi pan powie, Jonathanie, co pan wie o Fundacji Mulcruf?

Oczy Blake'a zdradziły go przez jedną, krótką ale przesądzającą sekun­dę, i to było wszystko, czego pułkownik SAVAMA potrzebował. Zbyt wiele lat przesłuchiwał ludzi w służbie reżimu szacha, by nie potrafił czytać w oczach jak w książkach.

- Przyprowadzić dziewczynę! - warknął.

- Na litość boską! - zaprotestował Blake. - To dla mnie nic nie znaczy, zupełnie nic... Uwierzcie mi!

Murad odwrócił się do niego.

- Niech mi pan mówi, co chcę wiedzieć, Jonathanie, albo niech się pan zamknie.

Oczy Blake'a zaczęły piec od łez, które starał się powstrzymać.

Kiedy strażnicy przywlekli Evę Olsen, wydawała się zbyt słaba, by ustać o własnych siłach. Wciąż oszołomiona i zdezorientowana, ledwie zdążyła zdać sobie sprawę, że została brutalnie obudzona, kiedy przywiązano ją do dużego, drewnianego krzesła naprzeciw Blake'a. Główną lampę przesunię­to tak, że dziewczyna znalazła się w jej świetle. Strażnicy, nie zważając na jej wstyd, przywiązali jej nogi w kolanach i kostkach do nóg krzesła. Potem nadgarstki do poręczy. Murad z zainteresowaniem zauważył, jak w świetle lampy lśni - niczym cienka powłoka żelatyny - pot między jej piersiami, gdzie rozchyliła się podarta bluzka. Wydmuchnął z kenta dym, który owio­nął bezgłośnie wilgotną kamienną ścianę i rozmył się w setkę wijących się niebieskich węży.

- Przynieście Apolo, szybko - powiedział. Ali kiwnął głową i wyszedł.

Murad uważnie przyjrzał się dziewczynie. Próbując się ogarnąć, spod nie­równych kępek jasnych włosów patrzyła na niego jasnymi, przepełnionymi nienawiścią oczami. Twarda suka, pomyślał. Ale piękna, naprawdę piękna. Niepotrzebnie tak obcięli jej te włosy. Upuścił niedopałek na podłogę i roz­gniótł go miękką podeszwą buta.

92


Nie, ta suka łatwo nie pęknie. To Jonathan Blake będzie mówił.

- Jest, panie pułkowniku!

Murad się odwrócił. Ali podawał mu coś, co wyglądało jak jasnoczerwo-ne, ocynkowane wiadro. Pułkownik pokręcił głową.

- Pokaż to naszym dwojgu przyjaciołom. Strażnik posłuchał.

- Znacie tę słynną opowieść o człowieku w żelaznej masce? Aleksander Dumas, jak sądzę.

- Jest groteskowa - wybełkotał Blake. Czarne otwory na oczy w hełmie wydawały się na niego gapić. Ilu nieszczęśników doświadczało głębi ludz­kiej niegodziwości przez te otwory? Odwrócił wzrok, czując, że zaraz zwy­miotuje.

- Apolo został wynaleziony przez SAVAK - powiedział rzeczowo Murad - ale jest w szerokim użyciu sił bezpieczeństwa imama. To proste, ale sku­teczne urządzenie. Zwykła, pusta, stalowa bańka. - Skinął głową w stronę Evy. - Teraz proszę sobie wyobrazić efekt, gdybyśmy włożyli ją na głowę pana pięknej wspólniczki...

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy.

- Oczywiście - ciągnął pułkownik - moglibyśmy po prostu uderzyć w hełm młotkiem. Wydaje dźwięk jak dzwon... Wyobrażacie sobie, jak to jest być wewnątrz dzwonu, kiedy dzwoni...

- Ty bydlaku!

- Ale nie, zamiast tego umieścimy na jej ciele elektrody. We wrażliwych miejscach. Zazwyczaj na sutkach albo w pochwie...

Eva zaczęła kręcić głową jak automat. W Blake'u coś pękło.

- Co się, do diabła, stało z Bogiem w waszej rewolucji, pułkowniku? A mo­że o Nim zapomnieliście w swoim pędzie do torturowania i zabijania nie­winnych ludzi?

Ali i Iradż spojrzeli po sobie, przestraszeni, ale Murad tylko się łagodnie uśmiechnął.

- Myśli o Bogu zostawimy panu i pana dziewczynie, kiedy będzie głuchła od własnych krzyków. Osiągną taki poziom decybeli, Jonathanie, że praw­dopodobnie na całe życie uszkodzą jej słuch. Wyobraża pan to sobie? Ogłuch­nąć od własnego głosu. Nie, Bóg będzie miał pełne ręce roboty przy rozwiązy­waniu waszych problemów, nawet bez martwienia się o to, jak przeprowadzamy naszą rewolucję. - Murad wyciągnął rękę. - Przyjaźń, Jonathanie, i wolność,

93


to panu proponuję. Nie przyjmie pan ich dla siebie, lecz dla Evy... A teraz, co pan wie o Fundacji Mulcruf? Blake zaczął szlochać.

Dokładnie w tym samym momencie, kiedy pułkownik Murad wyszedł z nadrzecznej rezydencji w Isfahanie, gotów ruszyć w drogę powrotną do stolicy, nad irańskim wybrzeżem, jakieś sześćset kilometrów na południe, przeleciał czarny cień.

Lot Alpha Zulù przebiegł bez przeszkód; hercules z jednostajnym mrucze­niem silników leciał na zachód nad rozświetlonymi przez gwiazdy wodami Zatoki. Z wysokości piętnastu metrów można było mieć wrażenie, że wy­starczy wyciągnąć rękę i zebrać z nich garść klejnotów. Ale trzysta kilome­trów od Saeb nawigator podyktował nowy kurs, prowadzący na północ. Ominęli wyspę Szejk Szo'ejb, tuż za horyzontem po prawej, a potem przele­cieli nad odludnym odcinkiem wybrzeża w połowie drogi między dwiema bazami irańskiej marynarki: Bandar Abbas, trzysta kilometrów po prawej, i Buszehr, trzysta kilometrów w górę wybrzeża po lewej, niedaleko od miej­sca, w którym do tępego wierzchołka Zatoki uchodzi Szatt Al-Arab.

Dowódca eskadry Fontenoy zastanawiał się leniwie, czy flota amerykań­skich śmigłowców i transportowców w kwietniu też leciała właśnie tędy. Nie miał możliwości tego sprawdzić, ale tak mogło być. Żywił tylko nadzie­ję, że Irańczycy też znają przysłowie o piorunie i tym samym miejscu. Snap-dragon nie zamierzał przynajmniej przerywać ciszy radiowej, żeby mógł go namierzyć jakiś podsłuchujący Izraelczyk.

Kapitan odrzucił hipotetyczne problemy; miał na głowie wystarczająco dużo prawdziwych.

- Cholernie bym chciał, żebyśmy mogli przejść na autopilota. To diabel­nie męczące.

Lecieli zbyt nisko, by korzystać z dobrodziejstw nowoczesnej technologii.

Z tyłu i poniżej wysoko umieszczonej kabiny ośmioosobowy oddział, sie­dzący w jednej z przepastnych ładowni, wydawał się nieświadomy zmar­twień lotników. Żołnierze woleli się skupiać na tym, co czeka ich u celu lotu. Dowiezienie ich na miejsce było zadaniem RAF-u.

- Jesteśmy nad wybrzeżem - stwierdził pewnie Dave Forbes.

Perkis, siedzący w płóciennym fotelu obok niego, odwrócił się zaskoczony.

- Skąd wiesz, Dave? To pewnie jakiś zwierzęcy instynkt?

- Zwierzęta nie mają tu nic do rzeczy, Perkis. Zaczęło trząść. To znaczy, że przelecieliśmy Zatokę.

94


- Mam nadzieję, że to nie znaczy, że chłopcy tam z przodu zasnęli. Forbes uśmiechnął się do siebie; nie zdziwiłby się.

- To znaczy, stary, że jesteśmy w górach Zagros. Szalony Imamie, nadcho­dzimy.

Spojrzał z góry na swojego drobnego towarzysza, który wykręcał palce.

- Nie wiedziałem, że aż tak się denerwujesz w samolocie. Perkis uśmiechnął się niepewnie.

- Wcale się nie denerwuję, durniu. Nie, Dave, prawdę mówiąc, martwię się trochę o Jannie.

- Swoją panią?

- Aha. Mamy w drodze berbecie i, no, w szpitalu powiedzieli, że mogą być jakieś komplikacje. Ma małą miednicę, a to może oznaczać cięcie.

- Śniecie? - Ryk silników zagłuszał słowa.

- Cięcie, Dave. Cesarskie cięcie. Wiesz, operację.

Forbes pokiwał głową, próbując sobie przypomnieć, co mówiła mu o tym jego była żona.

- Jak to było: duże cycki, duża miednica? Czy chodziło o stopy? Tym razem to szeregowy się zaśmiał.

- Stopy. Rozmiar stóp może oznaczać wielkość miednicy.

- A jakie stopy ma twoja pani?

- Rozmiar trzydzieści pięć. Sierżant poważnie pokiwał głową

- Rozumiem, dlaczego się martwisz. Ale codziennie rodzą się miliony dzieci, których mamy mają jakieś problemy. Nic jej nie będzie.

- Pewnie tak.

Umilkli, a Forbes zaczął myśleć o majorze Alanie Hawksbym. Nie znał go dobrze, ale nie był pewien, czy podoba mu się to, co o nim wie. Nie licząc rzadkich przebłysków cierpkiego humoru, oficer pozostawał wyniosły i nie­dosiężny. Nie był typem dowódcy, do którego Perkis poszedłby ze swoimi problemami osobistymi.

Sierżant nie wątpił, że Hawksby to profesjonalista, ale zastanawiał się, czy nie jest przy tym zbytnim samotnikiem jak na pułk, w którym tradycyjnie istniała nieformalna komitywa między oficerami, podoficerami i szeregow­cami. Rzadko kiedy oficerowie mieli trudności z przystosowaniem się do SAS-u. Hawksby wstąpił do pułku dość późno, ale już wcześniej przydziela­no go parokrotnie do obserwacji sowieckich parków maszynowych w połu­dniowej Rosji. Jego znajomość pojazdów pancernych jako oficera kawalerii była pierwszorzędna. Kiedy wstąpił do SAS-u, ani razu nie zszedł poniżej

95


swojego błyskotliwego poziomu. Ale nawet teraz, kiedy zbliżał się do końca trzyletniej tury, mało kto był z nim blisko. Scottie, który służył w jego szwa­dronie od roku, też go nie znał. A raczej znał jego upodobania, kaprysy i nawyki. I umiał docenić jego taktyczny geniusz. W „Rodzinie" jednak trzeba było czegoś więcej.

Nie, pomyślał leniwie Forbes, jesteś zimnym, wywyższającym się draniem, majorze, z tym swoim idealnym akcentem. My nie jesteśmy dla ciebie dość dobrzy, ale z Arabami możesz bawić się w budowanie zamków z piasku. Dziwak z ciebie i tyle.

Forbes przygryzł wąsa. Jeszcze kilka tygodni i będę z powrotem w Belize. Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal.

Na drugim końcu rzędu płóciennych foteli Hawksby siedział ze skrzyżo­wanymi ramionami i wyprostowanymi nogami, z nasuniętą na oczy irańską furażerką. Wyglądał, jakby spał. Tylko chmurki dymu, które co jakiś czas unosiły się znad cybucha jego glinianej fajki, świadczyły o tym, że czuwa. W ciemności wdychał lekko oleisty zapach samolotu, wczuwał się w równo­mierny, wibrujący rytm jego silników. Stawał się jego częścią. Przez to ła­twiej było mu zaakceptować rzeczywistość; często miał z tym kłopoty pod­czas bojowych misji, odkąd wstąpił do SAS-u przed trzema laty.

Nagle poczuł się, jakby długie tygodnie planowania w ogóle nie istniały. Zaczynał właśnie przeżywać ciąg zamierzonych wydarzeń; wynik dokład­nych badań, analiz i spekulacji, spłodzonych w umysłach garstki ludzi w za­mkniętym obozie tysiące kilometrów stąd. Pokrzepiając się niezliczonymi papierosami, kawą i nadmiernie rozwiniętą wyobraźnią opracowali każdy, najdrobniejszy szczegół nadchodzącej operacji. Major i jego oddział mieli zrealizować scenariusz stworzony na kartach ich raportu. Było to niepokoją­ce uczucie i dlatego musiał szczypać się w myślach i upewniać, że naprawdę tu jest, że nie śni.

Otworzył oczy i odsunął do tyłu czapkę. W słabym, czerwonym blasku wewnętrznych świateł dwa długie land-rovery, w swoim fantastycznym, pu­stynnym kamuflażu, były aż zanadto prawdziwe. Stały mocno przytwierdzo­ne do spadochronowych palet, jak dwie szlachetne, schwytane w pułapki bestie, pragnące się wyzwolić. Traktowane przez SAS jak konie przez kow­bojów, Różowe Pantery były wyjątkowymi bojowymi maszynami. Ze wzmoc­nionymi ramami, czterdziestocentymetrowymi oponami pustynnymi i mon­strualnymi ośmiocylindrowymi silnikami z turbodoładowaniem miały być domem oddziału na czas trwania misji. Wiozły wszystko, czego żołnierze mogli potrzebować w nadchodzących dniach: śpiwory przymocowane do

96


burtowych worków, w których znajdowały się narzędzia, amunicja i sprzęt; kanistry z paliwem i wodą; jedzenie, apteczki, sprzęt łącznościowy - i róż­norodny arsenał uzbrojenia, w tym groźny L37, karabin maszynowy ogólne­go zastosowania, montowany na pojazdach, zdolny zestrzelić nawet nisko lecący samolot albo zatrzymać lekko opancerzony pojazd.

Samochód ten, pomyślał Hawksby, był prawdopodobnie najlepszy na świe­cie. Zanim jeszcze inżynierowie SAS-u zaczęli swoje przeróbki.

Spojrzał w bok na rząd mężczyzn. Oni też, ku jego zadowoleniu, byli naj­lepszymi z najlepszych. McDermida znał dobrze; był twardy, ale też szybko myślał, zwłaszcza zapędzony w kozi róg. Tygrys Rama był eks-Gurkhą. Więcej nie trzeba było nic mówić, może oprócz tego, że służył z Hawksbym rok w Omanie i genialnie radził sobie z problemami radiowymi, powodowa­nymi przez wariackie warunki atmosferyczne gór i pustyni, takie jak w Ira­nie. Przyrodnik Perkis, londyńczyk ze świrem na punkcie przyrody, był też drugim najlepszym kierowcą w pułku; pierwszym był Pogo, kolejny z dłu­giej linii żołnierzy SAS-u rekrutowanych z Fidżi.

Obok Hawksby'ego siedział medyk, John Belcher; zamyślony, zapisywał coś w małym czerwonym notesie. Zaangażowany, z olbrzymim głodem wie­dzy medycznej i praktycznym doświadczeniem w każdej sytuacji, w jakiej mógłby być potrzebny - a także w wielu, w których na pewno potrzebny nie będzie. Belcher wiedział też, jak zabić człowieka jedną ręką, i zrobił to. Dwa razy.

Zostaje Dave Forbes, pomyślał Hawksby. Dla mnie trochę niewiadoma. Ale w bardzo dobrej formie i z burzliwą przeszłością. Swego rodzaju ma­skotka „Rodziny", Forbes właśnie zbliżał się do końca swojej trzeciej tury, co miało być jego pierwszą przerwą w służbie od nieszczęsnego roku spę­dzonego za biurkiem w Korpusie Wywiadu w 1977 roku. Potem dano mu szansę pójścia wyżej, ale odrzucił awans na starszego sierżanta, żeby zostać „tam, gdzie coś się dzieje".

By uniknąć niepotrzebnego marnowania umiejętności, których uzyskanie kosztowało dużo czasu 22. Pułk Specjalnej Służby Powietrznej, stosował specjalny system „rotacji" i pieniędzy. Dawno już udowodniono, że nie da się utrzymywać człowieka w szczytowej formie bojowej przez dłużej niż trzy lata tak, żeby jego „ostrze" się nie „stępiło". Dlatego pułk po trzech latach przenosił takiego żołnierza na rok do zupełnie innych, mniej wyma­gających zadań. Najlepiej było, jeśli przez ten rok żołnierz zdobywał jakąś nową umiejętność, która przydałaby mu się po powrocie. Po takiej przerwie wracał wypoczęty i zaczynał treningi, by odzyskać poprzednią formę.

Piąty zakładnik

97


Duży Dave Forbes był jednym z tych, którzy nie potrafili się oderwać. Pożądał akcji, jak inni pożądali alkoholu albo kobiet. Hawksby zmarszczył brwi. Według akt sierżant bardzo lubił też jedno i drugie!

W kilku przypadkach był bardzo bliski RTU, ale ze względu na wyjątko­we osiągnięcia bojowe i wstawiennictwo swoich dowódców uniknął naj­straszniejszej dla każdego żołnierza SAS-u kary: odesłania do macierzystej jednostki, Returned To Unit. Zostania znów zwykłym szwejem.

Hawksby wystukał popiół z fajki. Forbesa z całą pewnością nie można było nazwać zwykłym. Mimo że utrzymywał pozory karykatury wołowatego pod­oficera, był to tylko kamuflaż skrywający jego wrażliwe wnętrze. A przynaj­mniej tak major słyszał. Na pewno ukrywał bardzo dobrze oczywistą inteli­gencję i bystry umysł. Forbes znał języki obce, znał się na materiałach wybuchowych i łączności, a do tego był wykwalifikowanym pilotem śmigłowca.

Hawksby chciał go mieć w oddziale właśnie ze względu na jego rozległe doświadczenie. Ale wciąż nie był przekonany do sierżanta jako do żołnierza w zespole. Trzydziestopięcioletni Forbes był w dobrej kondycji, ale miał nad­wagę i nie lubił zwierzchnictwa. A może tylko zwierzchnictwa Hawksby'ego? Czyżby istniała tu niezgodność charakterów? Z drugiej strony, Forbes, może w końcu się wypaliłeś? Może i jesteś taki dobry, jak o tobie mówią sierżan­cie, ale ja nie jestem o tym przekonany. Będę ci się uważnie przyglądał. Bardzo uważnie.

Lot Alpha Zulu przebiegł pomyślnie. Raz tylko doszło do przelotnej chwili paniki, kiedy system ostrzegawczy samolotu zidentyfikował powietrzny irański radar, próbujący ich „przepytać". Sygnał zniknął jednak równie szybko, jak się pojawił, gubiąc wielki samolot w „naziemnym śmieciu" górzystego terenu.

Kapitan Fontenoy znów się odprężył, a Alpha Zulu z upartym pomrukiem sunął w stronę wyznaczonej strefy zrzutu, jakieś sto czterdzieści kilometrów na południe południowy zachód od Isfahanu. Nie wybrano jej z myślą o pi­locie; wręcz przeciwnie. Była to zaledwie pięciokilometrowa, trójkątna wy­rwa w paśmie gór Zagros, na skraju słonych jezior Kaszkuai. Rozszczepiają­ca łagodnie otaczające szczyty i będąca korytem jednego z głównych dopływów rzeki Khersan, umożliwiała załodze prawie trzy kilometry pro­stego lotu i przygotowanie się do skoku. Błąd w obliczeniach rzędu jednej sekundy i Alpha Zulu natrafiłby na wznoszący się stromo trzytysięcznik.

Fontenoy wytarł spotniałą dłoń w kombinezon na udzie.

- Dobra, Yorky, zbliżamy się do celu. Każ załodze się przygotować. Zrzut za jakieś dziesięć minut od teraz.

98


Wezwanie na stanowiska wywołało nagłe ożywienie. Załoga transportow­ca zaczęła odczepiać palety panter. Żołnierze Hawksby'ego włożyli kaski i ustawili się przed klapą pod pokładem. Bez słowa zaczęli sprawdzać sobie nawzajem spadochrony i upewniać się, że całe wyposażenie osobiste mają bezpiecznie przymocowane.

Wszyscy poczuli, że samolot zaczyna się wzbijać, gdy wzniósł się z puła­pu trzydziestu metrów, by przelecieć nad pasmem wzgórz blokującym do­stęp do opuszczonego trójkąta ich strefy zrzutu.

Stojąc najbliżej okna prawej burty, z przodu ładowni towarowej, Forbes zobaczył niewyraźne, zasłane głazami zbocze, przemykające w dole pod nimi. Było ledwie widoczne w migotaniu gwiazd na czarnym sklepieniu.

- Mam nadzieję, że pilot wie, gdzie jest! - przekrzykiwał huk silnika. -Wszystko tu wygląda tak samo! Nigdzie ani światełka!

Zapomniał, że Hawksby stoi za nim, i był prawie zaskoczony, że nie usły­szał ciętej riposty.

- Pewnie ciągle jesteśmy nad Zatoką, Dave! Na pewno widzisz ziemię? Forbes pokazał uniesiony kciuk.

- Drapie samolot po brzuchu! Czy to przystanek na żądanie?

Zęby Hawksby'ego zalśniły w czerwonym świetle, kiedy uśmiechnął się i wychylił nad ramieniem Forbesa. Samolot minął pasmo wzniesień i zaczął obniżać pułap po drugiej stronie; wzgórza stopniowo spłaszczały się w stro­nę koryta rzeki.

- Widzisz te czarne dziury, Dave? -Co?

-Na zboczu!

Forbes zmrużył oczy w słabym świetle. Niełatwo było cokolwiek dostrzec, bo ziemia przesuwała się bardzo szybko. A potem je zobaczył, przypomina­jące długi rząd krecich kopców, każda około metra dwudziestu średnicy, ciągnące się w równych odstępach w dół zbocza.

- To kanaty irygacyjne!

- Wyglądają raczej jak cholerne leje po bombach!

Forbes pokiwał głową z aprobatą. W Hereford wielkie wrażenie zrobiły na nim stosowane przez starożytnych Persów tradycyjne metody użyźniania ich suchej krainy. W niższym zboczu wzgórza wywiercony został ciąg piono­wych szybów, głębokich na sto metrów i połączonych u podstawy głównym poziomym kanałem. Służył on do dostarczania wody, skroplonej wysoko w górach, do wiosek w dolinach. Czasami kanat ciągnął się nawet przez czterdzieści kilometrów; jego bieg wyznaczały niekończące się otwory

99


pionowych szybów, przez które budowniczowie wydostawali ręcznie ziemię z wykopu. To jedyna zaleta Iranu, pomyślał Forbes. Mnóstwo odwagi i wie­le wysiłku wymagało od wieśniaków wykopanie czterdziestu kilometrów tunelu o średnicy metra dwudziestu centymetrów, przy użyciu jedynie łopat i pojemników z koźlej skóry do wyciągania ziemi.

Samolot z szarpnięciem wyrównał lot, osiągając na wysokościomierzu ra­diowym pułap dwustu pięćdziesięciu metrów. Lekki boczny wiatr spychał go z kursu, utrudniając zadanie pilotowi. Olbrzymia rampa jak wielka pasz­cza otworzyła się powoli pod ogonem herculesa.

Nagły ostry podmuch powietrza spowodował kilka sekund chaosu. Kurz, śmieci i luźne olinowanie szaleńczo zawirowały. Kiedy wicher się uspokoił, we wnętrzu samolotu zrobiło się lodowato zimno - wypełniło go krystalicz­ne górskie powietrze.

Czerwone światełko zamigotało, chwilę później zapaliło się zielone.

Pilot uruchomił wyciąg i wszyscy patrzyli, wstrzymując oddech, jak trzy-dziestometrowa lina szarpie pierwszą paletę z panterą. Samochód potoczył się po rolkach podłogi w stronę ziejącego otworu rampy.

- Ładunek ruszył - zameldował poważnie jeden z członków załogi do swo­jego interkomu.

Nabierając pędu, pierwsza paleta wyskoczyła w czerń nocy z ostrym trzas­kiem spadochronów otwierających się w strumieniu powietrza.

Powyżej, w kabinie, Fontenoy skrzywił się, utrzymując prędkość Alpha Zulu na stu piętnastu węzłach. Spóźnił się z wyrównywaniem lotu w trójkąt­nej strefie zrzutu, a hercules połknął już siedemset metrów z drogocennego tysiąca, który im pozostał.

Druga paleta ruszyła, przejechała po rolkach po rampie i zniknęła.

- Ładunek poszedł. - Lotnik wsłuchał się uważnie w polecenia z kabiny. Na jego bladej twarzy odmalowała się troska. Hawksby spojrzał mu w oczy. - Kończy nam się strefa zrzutu, panie majorze! Skaczcie!

Hawksby dał znak swoim ludziom.

- Dobra, skaczemy!

Uczernione twarze wykrzywiły się w uśmiechach; żołnierze zaczęli zbie­gać po rampie i bez wahania rzucać się w nocne niebo.

- Geronimo! - wrzasnął ktoś z całych sił, ale jego okrzyk urwał się rap­townie w strumieniu powietrza.

Fontenoy czuł się tak, jakby umarł po raz szesnasty w ciągu szesnastu sekund. Obok niego Yorky nachylił się do przodu, wyglądając przez szybę, jakby widział lepiej, kiedy jego oczy łzawiły z wysiłku.

100


- Nie damy rady - powiedział głucho.

Fontenoy zbladł. Pędząca w ich stronę czarna ściana góry była nie do po­mylenia z niczym innym. Patrzył w nią jak zahipnotyzowany. Szybciej!

- Poszli! - rozległ się w końcu w jego słuchawkach głos z ładowni.

- Dzięki Bogu!

Fontenoy przyciągnął do siebie kolumnę sterową jednocześnie pchając przepustnice. Wskazówka radiowego wysokościomierza zaczęła wskazywać wznoszący się gwałtownie teren. Protestujące silniki zawyły jak upiory, a po­kład przechylił się gwałtownie, kiedy Cl30 wystrzelił w górę. Zbocze wy­pełniło całą szybę, zasłaniając niebo.

Lotnicy w ładowni złapali się uchwytów, kiedy Alpha Zulu nagle znalazł w sobie siłę i zaczął wzbijać się w górę, rozpaczliwie sięgając gwiazd. Nim jeszcze zamknęła się rampa, dostrzegli w dole za sobą trójkąt strefy zrzutu. W świetle gwiazd można było zobaczyć ciemne kształty czasz spadochro­nów, ciągnące się w oddali.

Yorky siedział sparaliżowany i niemy, gdy szczyt góry przemknął niecałe dziesięć metrów pod nimi. Poczuł przypływ dumy, kiedy strach już minął. Udało im się. Obok niego Fontenoy rozparł się nonszalancko w fotelu. Na twarzy miał szeroki uśmiech zadowolenia.

Ryk silników Alpha Zulu przycichł i Hawksby'ego otoczyła intensywna cisza irańskiej nocy. Jedynym dźwiękiem był śpiew wiatru w czaszy spadochronu.

Belcher, który skoczył razem z nim, oddalał się na północ, niesiony nie­przewidywalnym prądem powietrza, ale wciąż pozostawał w zasięgu wzro­ku. Było zbyt ciemno, by zobaczyć kogoś jeszcze, ale w miarę przyzwycza­jania się oczu do ciemności pole widzenia się poszerzało. Major już widział poszarpane szczyty gór na tle nieba koloru ultramaryny. Patrzył w dół, wy­patrując ziemi, która nagle miała skoczyć mu na spotkanie. Nie dostrzegał żadnych drzew czy wysokich głazów, które groziłyby złamaniem kończyny albo czymś gorszym. A potem nagle już lądował, twarda skorupa pustyni znalazła się kilka metrów pod nim. Przygotował się, uginając kolana. Wylą­dował tak czysto, że samego go to zaskoczyło. Ledwie butami dotknął zie­mi, a już przekręcił pierścień na brzuchu i uwolnił się z uprzęży. Szybko obiegł czaszę spadochronu, by ją spłaszczyć.

Potem jednym wyćwiczonym ruchem zdjął z ramienia pistolet maszyno­wy uzi i opadł na kolano. Zmrużył oczy, próbując przebić wzrokiem ciem­ność. Wolno przepatrzył południową pochyłość trójkąta, opadającego w stronę doliny. Gdzieś z lewej strony dobiegł go cichy chrzęst. Pięćdziesiąt metrów dalej niezdarnie wylądował John Belcher. Hawksby słyszał szuranie butów

101


tamtego, wleczonego kilka metrów po łupku, dopóki czasza nie opadła i moż­na już było rozpiąć uprząż.

Hawksby jeszcze raz się rozejrzał. Jego barki opadły lekko, kiedy trochę się rozluźnił. Jak dotąd wszystko szło dobrze.

W sześćdziesiąt sekund Belcher zebrał i złożył wydęty czarny jedwab spa­dochronu. Potem stanął na straży, kiedy major zwijał swój.

Nagle z ciemności wykuśtykał Forbes.

- Wszystko gra, Dave? - spytał Belcher. Sierżant się skrzywił.

- Skręciłem sobie kostkę. Hawksby chrząknął.

- W takim razie dobrze, że straciłeś na wadze. W przeciwnym razie mógł­byś ją sobie złamać.

Forbes spojrzał na niego krzywo.

- Nieważne - wtrącił szybko Belcher. - Mam technologię, która pozwoli cię naprawić.

Napięcie zelżało. Forbes szturchnął go łokciem.

- Odwal się, Kildare.

Ruszyli w dół pochyłości, aż zlokalizowali pantery. Fidżyjczyk Pogo już tam był i zjeżdżał właśnie pierwszą z pogiętej palety; dzięki amortyzującej siłę uderzenia platformie o konstrukcji plastra miodu samochód był nietknięty.

Pozostali członkowie oddziału wychynęli z czarnego cienia szczytów Za-gros.

Jim Perkis był blady.

- Niewiele brakowało. Wylądowałem na pochyłości czterdzieści pięć stopni.

- Schowajcie palety i spadochrony - rozkazał żywo Hawksby. - Możemy je ukryć w tych krzakach.

- Cicho! - zawołał nagle Tygrys.

Opadł na kolano, odbezpieczając uzi. Wszyscy odwrócili się cicho w kie­runku, w którym patrzył mały Gurkha.

- Co jest? - szepnął Perkis.

- Dźwięk - odparł Tygrys. - Metaliczny. O, znów.

- Gdzie?

- Zamknąć się! - syknął Hawksby.

W ciemności coś się nagle poruszyło. Szczęknęły bezpieczniki, kiedy osiem pistoletów maszynowych z dwustu osiemdziesięcioma sztukami amunicji 9 milimetrów wzięło na cel kształt rosnący w mroku.

Perkis szeroko otworzył oczy.

102


- To cholerna owca!

Osiem uzich opadło jak jeden.

- Zanim powiesz choćby słowo, chłopcze - powiedział McDermid - nie obchodzi nas, jakiej rasy jest ten mały zasraniec.

- Dostaję gęsiej skórki - oznajmił z naciskiem Pogo Penaia. Hawksby zarzucił uzi na ramię.

- Owca z dzwonkiem może oznaczać pasterza niedaleko, więc się zbieraj­my.

Pantera Jeden z poślizgiem ominęła skałę, tracąc przyczepność wszystki­mi czterema kołami. Perkis zredukował bieg i puścił sprzęgło. Grube opony zadymiły i bryznęły kamykami, kiedy bieżniki wgryzły się w ziemię i pchnę­ły samochód w czarny krajobraz.

Siedzącemu obok kierowcy Forbesowi było niedobrze. Zabawa w pasaże­ra podczas nocnego rajdu na podczerwonych światłach nie była przyjemna.

- Spokojnie, Perkis. To nie Ml.

Widział wyszczerzone w uśmiechu zęby Perkisa pod metalową obudową podczerwonych gogli z własnym zasilaniem, dzięki którym kierowca miał nad Forbesem dużą przewagę, wyraźnie widząc snopy podczerwieni z ref­lektorów, penetrujących labirynt skał jak świetliste palce. System ten był dobry, chociaż trochę przestarzały. Mimo to przy takim stopniu tajności mi­sji nowocześniejsze, łatwiejsze do zidentyfikowania urządzenia odrzucono.

- Wiem, gdzie jedziemy - zapewnił Perkis.

- Mam na to tylko twoje słowo. Cholera jasna, musimy przed świtem prze­jechać tylko pięćdziesiąt pięć kilometrów.

- Tak, ale to ty pilotujesz, sierżancie.

- Świetnie!

Forbes zerknął w dół, na płócienną teczkę z przezroczystym wierzchem, w której znajdowały się szczegółowe mapy trasy przygotowane przez JA-RIC. W świetle latarki odhaczył skałę flamastrem.

- Uważaj na osuwisko z prawej. Perkis zmienił bieg.

Po piętnastu kilometrach skalistego terenu przecięli gruntową drogę wio­dącą na północ i z tą samąprędkościąpojechali na północny zachód, wzdłuż skraju rozległej słonej niecki w paśmie Zagrosu.

O wpół do czwartej minęli następną drogę, prowadzącą na południe, do nieczynnego lotniska Lordakan. Gdyby wszystko poszło dobrze, Alpha Zulu miał wylądować tam po nich za sześć dni, tymczasem jednak zamierzali

103


trzymać się z dala od tego miejsca, główną bazę wypadową zakładając dwa­dzieścia kilometrów na północ.

Wczesne światło poranka rozlewało się po niebie na wschodzie, kiedy pierwszy z dwóch land-roverów przedarł się przez zarośniętą dolinę rzeki i w górę wąskiej rozpadliny, wrzynającej się w zbocza jak wycięta z tortu cząstka. Perkis zaciągnął ręczny i wyłączył silnik. Wysiadł w zarośla, kiedy Pantera Dwa wjechała pod drzewa. Gdy odgłos drugiego silnika ucichł, ośmiu mężczyzn rozejrzało się po okolicy. Świt wstawał w bladozłotym blasku. Wokół zaczęły szczebiotać ptaki. Z paproci nawoływały owady, a gdzieś niedaleko szemrało źródło.

W górze potrzaskany żółty szczyt skąpał się w pierwszej fali słońca. Mie­liby stamtąd doskonały widok na rozciągającą się poniżej dolinę.

- Witajcie w nowym domu, chłopcy - powiedział Kangur Webster.

- Ledwie żyję - odparł Perkis, odchylając się w fotelu.

Ukryty głęboko w górach Zagros Snapdragon przyczaił się na dzień. Isfa­han leżał jedno pasmo górskie i sto dwadzieścia kilometrów dalej.

Rozdział 7

Teheran, 6.00, niedziela, 14 września

Następnego ranka pułkownik SAYAMA Nadżaf Murad krążył zamyślo­ny po swoim gabinecie w Teheranie jak lew w klatce. Rozmyślnie wolno zgasił papierosa w popielniczce, a potem wrócił do biurka, by po raz czwar­ty przeczytać raport swojego człowieka w Szwajcarii.

Genewa 13/09/80

Odp.: Śledztwo w sprawie Fundacji Mulcruf w Genewie.

Po zakończeniu dochodzenia stwierdzam, że powyższa nie zajmuje już podanego lokalu, który składał się z jednego pomieszczenia w cichej okoli­cy i był wynajmowany przez Mulcruf od 03.01.78 do 19.11.78. W tym okre­sie lokal byt zazwyczaj pusty, ale raz w tygodniu ktoś odbierał pocztę. Nie zainstalowano telefonu ani teleksu.

104


Mulcruf wyrejestrował się jako fundacja charytatywna pod koniec 1978 roku. Jego dyrektorami byli irański imigrant, pan L. Hasan-'Ali, obywatel amerykański zamieszkały na Florydzie, i pan J. Husajn z Toronto.

Murad prychnął. Hasan-'Ali i Husajn. Irańskie odpowiedniki Kowalskie­go i Nowaka.

Wcisnął przycisk odtwarzania na magnetofonie i usłyszał powolne i bolesne zeznania Blake'a na temat tego, co wiedział o Fundacji Mulcruf.

Jeśli mu wierzyć, według raportu Sabsa Karemiego fundacja była źródłem politycznego i finansowego wsparcia dla Chomeiniego podczas jego pobytu na wygnaniu w Paryżu. Regularnie przychodzące czeki z czasem złożyły się na sumę kilku milionów dolarów. W bardzo nielicznych listach wysłanych przez fundację obiecywano mu międzynarodowe znaczenie polityczne i jak było widać, wywiązano się z nich. To, jak upierał się Blake, było wszystko, co wiedział o Fundacji Mulcruf. Kimkolwiek byli, Hasan-'Ali i Husajn mieli dostęp do bardzo potężnych i bogatych ludzi.

Cały czas jednak pułkownika zastanawiało słowo „mulcruf.

Otworzył górną szufladę biurka i wyjął z niej czystą kartkę.

Pospiesznie zapisał całe słowo, zostawiając odstępy między literami: mul cruf.

Pod spodem napisał m u r c f u 1, potem c r u m f u 1. Boże, jak on nie znosił krzyżówek i anagramów.

Wpatrywał się w kartkę przez pełną minutę. W głowie miał pustkę. Potem, nagle, sięgnął i podkreślił litery FUL czerwonym długopisem. Bardzo powoli dopisał... c r u m. F u 1 c r u m.

Murad przez chwilę patrzył na to słowo, a potem sięgnął na półkę za sobą. Wyjął wyświechtany angielski słownik w skórzanej zniszczonej oprawie. Przerzucał kartki, aż znalazł to, czego szukał.

FULCRUM fl.mn. fulcra) (fulkRUM) n. punkt podparcia dźwigni; (przen.) środki wykorzystane do osiągnięcia celu.

Przynajmniej, pocieszył się w duchu, to już jakieś zrozumiałe słowo.

Isfahan, 6.00, środa, 17 września

Trzy dni po tym, jak pułkownik Murad ślęczał w Teheranie nad tajemni­czym anagramem, dwaj zaniedbani irańscy podróżni przekraczali rzekę Za-jandeh w Isfahanie przez wspaniały jaz Chadżu.

105


Prawdopodobnie byli już tu wcześniej, bo nie zwrócili uwagi na pomarań­czową, dwuczęściową safawidzką konstrukcję z dwudziestoma czterema olbrzymimi przęsłami, arkadami i centralnym pawilonem. Nie spojrzeli na­wet na rozbawione dzieci, chlapiące się na stopniach nad rzeką.

Może byli zmęczeni, na pewno brudni po podróży, cienka warstwa kurzu pokrywała ich wytarte dżinsy i kurtki. Pewnie po prostu skupiali się na do­tarciu do celu.

Potężniejszy z nich, w wełnianej czapce, pomachał wesoło do grupki straż­ników rewolucji zebranych po drugiej stronie mostu.

- Allahu akbań - odkrzyknęli. Bóg jest wielki.

Drugi, wyższy i szczuplejszy, o jastrzębiej, brodatej twarzy, skinął głową z aprobatą.

- Allahu akbar\ - powiedział, dodając pod nosem: - Na pewno jest... sko­ro pozwolił nam dojść tak daleko.

- Dokładnie tak to sobie wyobrażałem - mruknął kącikiem ust Forbes.

Sierżant był zadowolony z siebie. Dotrzymał kroku Hawksby'emu pod­czas wyczerpującej, dwudniowej wyprawy, która zaprowadziła ich przez góry na żyzną równinę wokół Isfahanu. Wcześniej tego ranka zostawili dwóch członków swojego oddziału, Tygrysa i Kangura Webstera, w tymczasowej kryjówce nad brzegiem rzeki, jakieś trzydzieści kilometrów na południowy zachód. Dwaj mówiący w farsi żołnierze nocą dotarli do zbudowanej przez Rosjan fabryki stali na obrzeżach nowego miasta Riz. Tam łatwo było już wskoczyć na wagon platformę, wlokący się w towarowym składzie przez wioski i kopalnie do samego Isfahanu.

Kiedy wstał świt, bez trudu wmieszali się między robotników idących do pracy. Ich celem był dom w labiryncie wąskich uliczek dzielnicy bazarowej, na północ od centralnego placu Królewskiego. Przed każdym rozsypującym się budynkiem wisiała czarna flaga, oznaczająca, że jego właściciel popiera islamską rewolucję.

Hawksby zatrzymał się przed poobijanymi drewnianymi drzwiami w wy­sokim murze. Nie było na nich żadnych oznaczeń, numeru ani tabliczki z na­zwiskiem.

- Jest pan pewien, że to tu? - spytał Forbes, wskazując zwisającą flagę. Hawksby prawie się uśmiechnął.

- Zaufaj Allahowi. Szybko trzy razy zapukał.

Niemal natychmiast usłyszeli odgłos odsuwanego skobla i drzwi uchyliły się, skrzypiąc zawiasami. Na obu mężczyzn spojrzały piękne ciemne oczy z rozcięcia czadoru, okrywającego kobietę od stóp do głów.

106


- Pokój z tobą i twoim przyjacielem. W czym mogę pomóc? - spytała

cicho.

- Bardzo pani uprzejma - powiedział Hawksby, odpowiadając płynnym perskim na hasło identyfikacyjne. - Mój przyjaciel i ja jesteśmy zmęczeni po podróży. Szukamy odpoczynku i nazwiska dobrego złotnika, ponieważ przyjechałem tu w interesach.

Kobieta zatrzepotała powiekami, wodząc wzrokiem od majora do Forbesa.

- W takim razie to los zaprowadził pana do tych drzwi. Mój wuj jest naj­lepszym złotnikiem w Isfahanie. Ale najpierw musicie panowie coś zjeść i odpocząć.

Cofnęła się i otworzyła drzwi wiodące na nieduży, brukowany dziedziniec otoczony krzewami. Ukryty w zaroślach samotny ptak swoim śpiewem pod­kreślał spokój i ciszę tego miejsca. W małej ceramicznej fontannie chlupota-ła woda.

Żołnierze rozejrzeli się dookoła, podczas gdy kobieta zamknęła drzwi na zasuwę, a potem poprowadziła ich łukowatym przejściem do małego, bielo­nego pokoiku za fontanną. Na podłodze leżał miękki, wzorzysty dywan, a na jednej z poduszek rozrzuconych wokół niskiego stołu siedział siwowłosy mężczyzna z ciemną brodą

- Nasi goście przybyli, Curt - powiedziała kobieta. Amerykanin wstał i wyciągnął dłoń do krzepkiego uścisku.

- Jestem Curt Swartz. Musieliście mieć cholernie ciężką podróż, panowie.

- Bywało nielekko - przyznał Forbes.

Kobieta poluzowała zasłonę twarzy i odrzuciła kaptur czadom. Forbesa urzekła jej uroda; natychmiast stwierdził, że pod bezkształtnymi szatami musi się skrywać pełne, jędrne ciało, dokładnie takie, jakie lubił.

- To jest Hameda - powiedział Curt. - To ona dowiedziała się wszystkie­go na temat naszego przyjaciela Blake'a. Dodam, że bardzo przy tym ryzy­kowała.

Dziewczyna wyglądała na zawstydzoną Hawksby dotknął czoła.

- Jesteśmy pani bardzo wdzięczni.

- Bardzo - dodał Forbes z uśmiechem, który mógłby zostać na jego twa­rzy na zawsze.

- Wybacz, ale obejdziemy się bez nazwisk, Curt - powiedział swobodnie major. - Możesz mi mówić Alan, mój kolega to Dave.

- Oczywiście, rozumiem. Nie dostaliście się tutaj, niepotrzebnie ryzyku­jąc, i na pewno się nie wydostaniecie, jeśli nie będziecie ostrożni.

Hawksby wyjrzał z chłodnego pomieszczenia na kontrastującą wspania­łość dziedzińca.

107


- Skoro mowa o zabezpieczeniach, czy mogę zapytać, do kogo należy ten dom?

Odpowiedziała mu dziewczyna.

- Do mojego wuja. Naprawdę jest złotnikiem. Wie, że przyjmuję przyja­ciół, ale oczywiście nie wie kogo.

- Mam nadzieję - mruknął Forbes.

- Popiera Zachód? - spytał Hawksby. Hameda pokręciła głową.

- Raczej nie. Ale popiera mnie. Jest miły i kochany i bardzo mnie lubi. Opłacił moje studia, chociaż nie jest bardzo bogaty. - Uśmiechnęła się nie­śmiało. - Ale nie chciałabym go kłopotać. Abbas, tak ma na imię, wróci do domu w południe, na odpoczynek. Będzie najlepiej, jeśli do tego czasu nas już tu nie będzie.

- Chciałbym wyruszyć najszybciej, jak się da - oświadczył Hawksby. -Najpierw musicie coś zjeść i odpocząć - odparł z uśmiechem Curt.

- Zrobiłeś się zbyt perski dla własnego dobra - skarcił go major. Curt wzruszył ramionami.

- W tym kraju tylko tak da się przeżyć. Tak jak na całym Bliskim Wschodzie, nie wolno nikogo poganiać. Dlatego równie dobrze można dryfować z prądem.

Dziewczyna weszła do przyległego pomieszczenia i wróciła kilka minut później z tacą jedzenia, którą postawiła na niskim stole.

- Obawiam się, że to niewiele. Kebaby, ogórki i jogurt do picia. Och, i oczy­wiście melony. Isfahan słynie z melonów.

Forbes poczuł, że mimowolnie się rozluźnia po wysiłku kilku ostatnich dni. Na widok jedzenia na dwóch srebrnych tacach do ust napłynęła mu ślina. Każda z tac była misternie zdobiona, ręcznie, przy użyciu tylko młot­ka, dłuta i mistrzowskiego oka rzemieślnika.

- Dla mnie to wygląda jak uczta - powiedział z aprobatą.

Hameda uśmiechnęła się i zaczerwieniła. Był taki wielki, ten tajemniczy żołnierz z Zachodu. Potrafiła sobie wyobrazić jego siłę, a mimo to wydawał się taki łagodny.

- Ci piekielnicy oddaliby wam ostatni okruch ze stołu, Alan. - Curt sięg­nął po mięso. - Każdy przejeżdżający podróżny zostałby potraktowany tak samo. Do nadejścia Chomeiniego dotyczyło to także ludzi z Zachodu. A gdy­byście powiedzieli, że coś wam się podoba, cokolwiek by to było, najpew­niej dostalibyście to w prezencie. Znałem nawet właścicieli kawiarni, którzy rozdawali za darmo herbatę i chleb, kiedy byli w dobrym humorze. To dia­belnie niesamowity kraj.

108


Hawksby przytaknął.

- Spędziłem tu dzieciństwo, Curt. Wiem, co chcesz powiedzieć. Człowiek się szybko przywiązuje do tego miejsca i ludzi.

- Nie taki obraz przedstawia sobą w tej chwili - mruknął Forbes z ustami pełnymi kebabu.

- Gdybym powiedział w Waszyngtonie to, co właśnie powiedziałem wam

- odparł Curt - powiesiliby mnie na cholernej żółtej wstążce. Te religijne oszołomy mają dużo na sumieniu. Biedni wieśniacy nie wiedzieli, w co się pakują. A teraz cholernie ciężko będzie się tych drani pozbyć. Trzymają się władzy jak pijawki i zamieniają cały Iran w gestapowskie państwo policyj­ne.

Forbes zmarszczył brwi.

- To chyba trochę przesada, co? Oblizał palce.

- Nie sądzę. Ci przeklęci mułłowie bardzo szybko nauczyli się czarnej sztuki ucisku. - Amerykanin podniósł rękę i wyprostował palec wskazujący.

- Jeden. Skąd ci niepiśmienni dranie biorą wiadomości i poglądy na to, co się dzieje na świecie? Odpowiedź: ponad połowa z nich słyszy je w osiem­dziesięciu tysiącach meczetów. A to nie jest raczej bezstronne NBC. Dwa. Przy każdym meczecie jest oddział strażników rewolucji, dowodzonych przez mułłę. Każdy meczet działa też jak bank, udzielając kredytów bez oprocen­towania. Ci dranie finansują dwadzieścia pięć procent populacji i mają w swo­ich księgach wszystko, co chcą wiedzieć o tych biedaczyskach! Chomeini i Beheszti stworzyli system wywiadowczy, rozrastający się jak powój. Teraz dzieci są uczone przez mułłów starych hitlerowskich i stalinowskich sztu­czek szpiegowania i donoszenia na występki swoich rodziców. Cholera, rzy­gać mi się od tego chce!

Curt przerwał i spojrzał na Hamedę. Nagle wodospad na zewnątrz wydał się bardzo głośny.

- Przepraszam, skarbie, nie powinienem tak się unosić. Nie uśmiechnęła się.

- Allah dopilnuje, żeby stała się sprawiedliwość.

- Może moglibyśmy mu trochę pomóc - powiedział Hawksby. Curt zaśmiał się ostro.

- Zrobię wszystko, żeby pozbyć się tych krwiopijców, Alan, wszystko. To dlatego zgodziłem się wam pomóc, chociaż to wbrew moim oficjalnym roz­kazom. Wiesz o tym?

- Nic nie wiemy - odparł Forbes.

109


- Oczywiście. - Amerykanin napił się jogurtu. - Hameda i ja chcemy po­móc, nawet jeśli to nie pomoże sprawie naszych zakładników. Biały Dom jest trzymany za jaja, musi więc się płaszczyć przed tymi gnojami z Tehera­nu. Ale wy nie musicie. Z przyjemnością zrobię wszystko, co podważyłoby ten reżim, a może i go obaliło. Bóg mi świadkiem, nawet cholerne komuchy byłyby lepsze niż ta zgraja.

Ulegając namowom Curta, obaj mężczyźni ucięli sobie godzinną drzemkę i kiedy Hawksby z sierżantem wyszli z drzwi w murze na spaloną słońcem, pylistą ulicę, dochodziło południe.

Forbes musiał przyznać, że Isfahan zrobił na nim wrażenie, głównie dlate­go że to miasto ogrodów, mimo że drugie co do wielkości w Iranie, było w każdym calu tak urocze, jak obiecywał Hawksby. Był to świat złotych i błękitnych kopuł i minaretów. Tylko napotykane co jakiś czas grupy straż­ników rewolucji gasiły zachwyt Forbesa.

Stosując się do instrukcji Hamedy, przecięli zatłoczoną główną arterię miasta, biegnącą z południa na północ aleję Czahar Bagh i przedostali się krętą drogą do zielonej dzielnicy rezydencji przy alei Saeb. Bez trudu zloka­lizowali willę, której szukali. Trzech strażników rozprawiało w cieniu plata-nowców pod imponującym, trzymetrowym murem, zwieńczonym zwojami drutu kolczastego.

Dwaj irańscy podróżnicy wolno przeszli obok nich, pogrążeni w ożywio­nej dyskusji na temat ceny, jaką jeden z nich zapłacił drugiemu za kozę.

- Wykorzystałeś to, że byłem chory.

- Bzdura. Bóg mi świadkiem, wyświadczyłem ci przysługę.

- Moja żona się na tym nie zna. Oszukałeś ją!

- Skąd miałem wiedzieć, że rynkowa cena tak pójdzie w górę? Szturchali się w piersi z coraz większą wrogością, zatrzymując się przed

bramą posiadłości. Strażnicy przyglądali się z rozbawieniem, jak mężczyźni gotują się już prawie do bójki.

- Hej! - zawołał jeden z nich po kilku minutach. - Dlaczego nie pójdziecie do swojego meczetu i nie poprosicie mułły, żeby rozsądził, który z was ma rację?

- Ba! - odparł potężny brodacz. - Powiedziałby, że obaj jej nie mamy, i zabrał kozę dla siebie!

Strażnicy się roześmiali, a wieśniacy poszli dalej.

- Trzymetrowa brama - mruknął Hawksby. - Solidna.

- Ćwiekowany dąb, na moje oko - dodał Forbes.

- Trzeba by ładunku wybuchowego, żeby ją ruszyć. Trochę za głośno.

110


- Należało jednak zabrać wyrzutnię rakiet.

- Za dużo hałasu. Nie zapominaj, że potem musimy się stąd wydostać. -Hawksby przez chwilę się zastanawiał. - Myślę, że trzeba to zrobić subtel­niej. Chodź, zobaczymy, jak to wygląda z tyłu.

Spacerem podeszli do starożytnego mostu Marnan, a potem skręcili w lewo wzdłuż nabrzeża rzeki Zajandeh. Cień topoli dawał wytchnienie od upalne­go popołudniowego słońca.

Ten sam wysoki mur ciągnął się za linią drzew, tam, gdzie teren posiadło­ści graniczył z wodą. Tu też w słońcu lśniły zwoje nowoczesnego, ostrego jak żyletka drutu kolczastego. Nie było bram ani żadnych otworów, po dru­giej stronie zaś dostrzegli tylko jednego strażnika, stojącego chyba na para­pecie albo platformie.

- Tu już lepiej, jak na podejście - uznał Hawksby. - Drzewa dają osłonę, możemy w nocy przepłynąć rzekę.

- Ta zdalna kamera może nam przysporzyć kłopotów.

- Jeśli działa.

- To wygląda jak kabel telefoniczny. Widział pan przewody elektryczne od frontu?

Hawksby pokiwał głową.

- Tak, ale po co zawracać sobie nią głowę? Wolałbym raczej wyłączyć światło w całym mieście. Nawet tutaj ludzie nauczyli się polegać na elek­tryczności.

- Zabawne, co?

- Co takiego?

- Pomyśleć, że stary Blake siedzi gdzieś za tym murem. Hawksby prychnął.

- Mam cholerną nadzieję, że siedzi. Chodźmy, przejdźmy przez most Marnan. Może będzie stamtąd lepiej widać, co jest za tym murem.

Ich ostatnim zadaniem tego popołudnia było przyjrzeć się Portowi Lotni­czemu Isfahan na południowo-wschodnich obrzeżach miasta. Przebrawszy się najpierw w kombinezony, które nieśli w torbach, Hawksby i Forbes po­deszli do jednej z bramek ochrony, używanych przez pracowników lotniska.

Po szarpiących nerwy kilku chwilach, kiedy strażnik z widocznym zdzi­wieniem nie rozpoznał twarzy na sfałszowanych przepustkach dostarczo­nych przez Swartza, znaleźli się w środku. Wyjaśnienie Hawksby'ego, że przysłano ich z lotniska w Teheranie, by uzupełnić braki kadrowe, wydawa­ło się mężczyznę zadowalać.

111


Kiedy już weszli na rozległe, pyliste lotnisko, łatwo było im zlokalizować park śmigłowców. Maszyn było tam mnóstwo, Iran posiadał bowiem własną dużą fabrykę w Szirazie, a przy dużych odległościach wewnątrz kraju samo­lot był często najwygodniejszym środkiem transportu bogatszych biznesme­nów. Po rewolucji tylu z nich uciekło, że park pękał teraz w szwach.

Hawksby podszedł do mechanika, który przedłużał sobie właśnie przerwę obiadową drzemiąc w cieniu jednego z helikopterów.

- Przysłano nas, żebyśmy zrobili spis sprawnych maszyn - poinformował urzędowym tonem.

Mężczyzna osłonił oczy od słońca i spojrzał na dwóch nieznajomych.

- To już czwarty raz w tym roku. Wy tam, w tej swojej dyrekcji, nie odróż­niacie lewej ręki od prawej!

Hawksby spojrzał na niego z góry.

- Twoja bezczelność zostanie zapamiętana. Jestem tu, żeby uporządko­wać bałagan, jaki pozostawiły trzy poprzednie komisje. Tym razem wszyst­ko będzie zrobione jak należy. Masz mi polecić sześć najlepszych śmigłow­ców, a myje sprawdzimy.

- A teraz wstawaj - warknął Forbes. - Gdyby Allah chciał, żebyś spędzał całe życie na tyłku, dałby ci figurę kobiety!

Mechanik niechętnie pokazał im długi rząd porzuconych śmigłowców i wy­brał z nich pół tuzina, przysięgając, że są sprawne.

Forbes sprawdził je wszystkie po kolei, rozkręcając obroty każdego do momentu, kiedy już prawie odrywał się od ziemi. Połowa z nich była latają­cymi trumnami, część ogołocono z bardzo ważnych części. Z pozostałych trzech tylko jeden, bell jet ranger, miał pełny bak benzyny.

- Dowiezie nas na miejsce, Davy? - spytał Hawksby. Forbes wzruszył ramionami.

- Będzie musiał. - Otworzył klapę silnika i wyciągnął świecę zapłonową po czym schował ją do kieszeni kombinezonu. - Problemem jest samo ode­rwanie się od ziemi, poza tym nie wiem, jakie jeszcze może nam sprawić niespodzianki. Przynajmniej ma paliwo.

Hawksby wydawał się zadowolony.

- Nawet jeśli nie wytrzyma całej trasy, wydostanie nas z Isfahanu. A Irań-czycy nie lubią latać w nocy.

- Jak amerykańscy Indianie? Major kiwnął głową.

- Mam tylko nadzieję, że oni sami o tym wiedzą.

112


Trzydziestokilometrowa podróż do kryjówki oddziału trwała do późnego wieczora. Hawksby i Forbes wrócili tą samą trasą jaką przebyli rano, pocią­giem wiozącym rudę z Zarandu.

Zeskoczywszy w krzaki przy torach, kiedy pociąg zbliżył się do komplek­su stalowni Arja-Mehr, pozostałe dziesięć kilometrów pokonali pieszo.

- Widziałeś jakieś zmysłowe tancerki brzucha? - spytał Forbesa Kangur. Sierżant był zmęczony.

- Niczego się nie nauczyłeś na przygotowaniach operacyjnych, ty igno­rancie z antypodów! - warknął.

Kangur zrobił urażoną minę.

- Nie było was tak długo, że pomyślałem, że coś się wam trafiło, ty nędz­ny Angolu!

- Nie mówiłbyś tak, gdybyś widział te stare pudła, które my widzieliśmy -odparł Forbes. - Już wiemy, dlaczego stary Szalony Imam każe kobietom zakrywać twarze. Nie może na nie patrzeć!

Dokładnie o dwunastej zero pięć Tygrys wysłał szyfrowaną wiadomość morse'em: Smok Jeden do Smoka Dwa. Jutro w nocy plan A. Odbiór.

Dziewięćdziesiąt kilometrów na południe, głęboko w górach Zagros, czte­rej żołnierze z drużyny McDermida siedzieli niecierpliwie wokół Pantery Dwa, podczas gdy Pogo obsługiwał radio. Twarz wielkiego Fidżyjczyka roz­jaśniła się, kiedy odczytywał wiadomość.

McDermid się uśmiechnął.

- Cwane dranie. Wiedziałem, że Jastrząb da radę. - Skinął głową w stronę nadajnika za przednimi fotelami samochodu. - Dobra, po prostu potwierdź, a potem nadaj długodystansową do Omanu.

Pogo pokiwał głową; na jego twarz wróciła zwykła powaga. Szkot wstał i wciągnął głęboko do płuc chłodne nocne powietrze.

- Od razu mi lepiej, jak to usłyszałem, chłopaki. Chyba jesteśmy już w do­mu.

Tej nocy Forbes spał jak zabity. Hawksby jednak obudził się wcześnie rano; w głowie wirowały mu wspomnienia ostatnich kilku dni, martwiło go też czekające ich wyzwanie. Wiercił się niespokojnie przez jakąś godzinę, ale nie mógł zasnąć. Dręczyło go zbyt wiele pytań, między innymi to, dla­czego Blake jest tak ważny i dlaczego to taka tajemnica, że nie może jej znać nawet dowódca oddziału SAS-u? Było to dość niezwykłe. Jako stary sprzy­mierzeniec wywiad z reguły wtajemniczał SAS w swoje sprawy. Przynaj-niniej częściowo. A tym razem nic. Zero.

Piąty zakładnik

113


Następnego dnia rozpoczęły się ożywione i bardzo gorące dyskusje na temat tego, jak najlepiej przeprowadzić operację. Każdy pomysł dokładnie rozważa­no, szukając słabych punktów, a potem odrzucano albo odkładano na później.

Zbliżywszy się do majora podczas ich wyprawy zwiadowczej, Dave For-bes teraz znów czuł, że dystans między nimi rośnie. Jastrząb miał bardziej zdecydowane poglądy na to, jak należy robić pewne rzeczy, niż większość oficerów SAS-u, pod którymi służył Forbes. Kiedy Hawksby przedstawiał swoje pomysły, robił to tak, jakby rzucał wyzwanie każdemu, by spróbował je podważyć. Działało to jak płachta na byka na sierżanta, który oczywiście sprawdzał majora w najdrobniejszych szczegółach. Zupełnie jakby prowa­dził kurs szkoleniowy oficerów SAS-u, próbując zdenerwować rekruta, któ­ry nie przywykł, by ktoś kwestionował jego rozkazy.

Hawksby, chociaż opanowany, coraz bardziej irytował się ciągłymi kryty­kami Forbesa.

- Jezu, Dave, co w ciebie wstąpiło? - nie wytrzymał w końcu Kangur Webster. - Chcesz zaplanować całą operację sam?

Zaskoczony tym wybuchem Forbes zrobił przepraszającą minę.

- Przepraszam, chłopcy, chciałem tylko mieć pewność, że wszystko jest jak trzeba. - Spojrzał na Hawksby'ego. - Sorry, szefie, jeśli zamąciłem.

Hawksby popatrzył ze zdziwieniem na sierżanta.

- Nic się nie stało - powiedział cicho. - Wszyscy mamy nerwy napięte jak postronki.

Kangur i Tygrys wymienili spojrzenia.

Teheran, 19.00, czwartek, 18 września

Telefon z Paryża, na który pułkownik Nadżaf Murad czekał tak niecierpli­we, został połączony dopiero wczesnym wieczorem.

W biurze było wtedy wyjątkowo cicho; niespodziewany dzwonek sprawił, że oficer SAVAMA podskoczył. Kiedy jednak się odezwał, głos miał tak spokojny jak zawsze.

- Nie spieszyłeś się.

- To przez wasze problemy, pułkowniku. Co się stało z naszym krajem? Łączność jest równie beznadziejna jak wszystko inne.

Murad parsknął śmiechem.

- W dzisiejszych czasach takie słowa to zdrada stanu, mój przyjacielu. Powiedz, czego się dowiedziałeś? Och, zaczekaj chwilę. - Sięgnął pod biur­ko i wyłączył magnetofon. - Już.

114


Cierpliwie i bez przerywania wysłuchał, jak jego były kolega z SAVAK-u, który miał dość rozumu, by nie wracać do kraju po powrocie Chomeiniego, streszcza swoje dalsze śledztwo w sprawie Fundacji Mulcruf.

Jej dwaj założyciele, jak pułkownik się spodziewał, zniknęli bez śladu w 1978 roku. W przypadku Amerykanina, Hasana-'Alego, śledztwo niemal natychmiast utknęło w ślepym zaułku. Można by pomyśleć, że w ogóle nie istniał, dopóki nie wynajął na krótko mieszkania na Florydzie.

Z Kanadyjczykiem, Husajnem, sytuacja była jaśniejsza. To on dostarczał pieniądze. Otworzył w kanadyjskim banku konto i wpłacił dwieście tysięcy dolarów czekiem wystawionym na brytyjską spółkę Zenith Exports, zareje­strowaną w Whitechapel w Londynie. Właściciel firmy, niejaki John Ro­berts, po rejestracji zniknął z powierzchni ziemi. Śledczy Murada ustalił jed­nak, że głównym klientem i dobroczyńcąZenitha była mała firma produkująca nabiał, z siedzibą na farmie w Wiltshire. Jej właścicielami byli pewne mał­żeństwo oraz niejaki łan Jones.

Wynajęto brytyjskiego prywatnego detektywa, żeby dowiedział się o tym przedsiębiorstwie czegoś więcej, okazało się jednak, że nie ma się czego dowiadywać. Wspólny znajomy poznał małżeństwo z Jonesem, który prze­konał farmera i jego żonę, by zostali „cichymi wspólnikami" w jego firmie sprzedającej nabiał, chociaż wyglądało na to, że nigdy nie sprzedała nawet litra mleka. Przez dwa lata funkcjonowania spółki wszystkie koszty pokry­wał Jones, a małżeństwo inkasowało dwadzieścia tysięcy funtów rocznie za podpisanie potrzebnych papierów. Farmerzy wiedzieli, że mają nie zadawać pytań, i ich nie zadawali. Potem, w 1978 roku, firma została dobrowolnie zlikwidowana, a wszystkie jej pokaźne długi uregulowane. Bardzo czysto, bardzo sprytnie, wszystkie ślady zatarte.

Od tamtej pory małżeństwo nie widziało już pana Jonesa.

Kontynuując śledztwo, prywatny detektyw zdobył niewyraźne zdjęcie z al­bumu rodzinnego owego małżeństwa, na którym byli farmer, jego żona, ich dwoje dzieci i pan Jones, wyraźnie próbujący uciec z kadru w cień drzewa. Jego czarne wąsy były jednak bardzo charakterystyczne.

Agent pułkownika Murada spotkał lana Stantona Fergusona, zastępcę dyrektora sekcji Bliski Wschód brytyjskiego SIS-u, zbyt wiele razy za czasów jego pracy w Ministerstwie Kolonii, by natychmiast go nie roz­poznać.

Pułkownik z bijącym sercem odłożył słuchawkę. Nalał sobie wody z lo­dem z kryształowego dzbanka na biurku i zaczął rozważać implikacje tego, czego się dowiedział. Jeśli za Fundacją Mulcruf stała Wielka Brytania, ozna­czało to, że wspierała ona Chomeiniego na wygnaniu. Można było nawet

115


powiedzieć, że odegrała kluczową rolę w jego powrocie do władzy i obale­niu szacha. Murad potrząsnął głową; to nie miało sensu.

Jeśli w całej tej historii było choćby ziarno prawdy, Wielkiej Brytanii mu­siało rozpaczliwie zależeć, by nie wyszła na jaw. W końcu nie zaskarbiłoby jej to uczuć Amerykanów czy ich sojuszników z NATO. A jak zareagowali­by imam i jego Rada Rewolucyjna, gdyby się dowiedzieli, że Brytyjczycy -może nawet przy współudziale Amerykanów - pomogli mu dojść do wła­dzy? Sama plotka o takim skandalu mogłaby z hukiem obalić Chomeiniego i cisnąć kraj w otchłań wojny domowej.

Pułkownik pomyślał o Blake'u i odkryciu Sabsa Karemiego. Ile dzienni­karz wie? Nie miał powodu mu nie wierzyć, kiedy tamten przyznał, że czytał o Fundacji Mulcruf. Ostatecznie był pod presją tortur, grożących jego dziew­czynie. Poza tym wstrząsnęła nim głęboko pozorowana egzekucja, dlatego nerwy powinien mieć już tak zszarpane, by nie móc się powstrzymać od wyjaśnienia prawdy.

Być może, mój przyjacielu, jesteś twardszy, niż wyglądasz, pomyślał okrut­nie Murad. Jeśli Karemi był tak przekonany, że namówi cię do pomocy, w świetle tego nowego odkrycia musiał rzucić ci kilka bardziej soczystych kąsków...

Pułkownik nie dawał już Blake'owi większych szans na przeżycie. Kiedy tylko imam dowiedziałby się, co dziennikarz wie, zacząłby nalegać na jego stracenie - obcokrajowca czy nie. A gdyby jednak go zwolniono, Murad był przekonany, że uciszyliby go Brytyjczycy. Za dużo by ryzykowali, gdyby człowiek posiadający takie informacje pozostawał na wolności.

Pułkownik uświadomił sobie nagle znaczenie swojego odkrycia. Teraz on również znał zakazany sekret. Wiedział, że w Iranie ceną za taką wiedzę może być śmierć. Ale gdzie indziej? Gdzie indziej może się okazać bardzo zyskowna. Zanim zrobi cokolwiek więcej, musi ustalić, co dokładnie wie Blake. Postanowił natychmiast wyruszyć do Isfahanu.

Do gabinetu wpadł jego adiutant.

- Kłopoty, panie pułkowniku. Chalkali chyba ciągle się wścieka, że zabrał mu pan jego więźniów. Podburzył Radę Rewolucyjną i teraz wszyscy oni żądają pana krwi. Ma się pan przed nimi stawić dziś wieczorem i oczekują odpowiedzi!

Cholera! Pułkownik uderzył pięścią w stół w rzadkim wyrazie gniewu. Woda z lodem chlupnęła ze szklanki.

Adiutant był spostrzegawczym młodym człowiekiem, uznał więc, że nie­mądrze byłoby mówić coś więcej. Podszedł tylko do przegródki z dokumen­

116


tami wychodzącymi i zabrał plik teczek ludzi podejrzanych o zdradę oraz podpisanych rozkazów aresztowania. Na trzeciej od góry teczce widniało nazwisko Hamedy Gulistani.

Ajatollah Chomeini zamknął oczy. Siedział w milczeniu ze skrzyżowany­mi nogami.

Oczy Behesztiego płonęły mrocznie nad jego cienkim, zakrzywionym no­sem; przyglądał się swojemu przywódcy z rosnącym niepokojem. Takie wia­domości mogły zabić starca przy jego słabym zdrowiu.

Nawet Chalkali milczał.

Pułkownik Murad, siedzący na dywanie przed tą trójką, próbował wyci­snąć w ustach trochę śliny, by zwilżyć wyschnięte gardło. Odkąd postanowił wyjawić wszystko, co wie, jego ciało zaczęło się mimowolnie odwadniać. Czuł pot, wsiąkający mu na plecach w jedwabną koszulę. Jego dłonie zosta­wiały mokre odciski na starannie wyprasowanych spodniach.

Wiedział, że jeśli nie spodoba im się to, co usłyszą rano może już nie żyć.

Nagle Chomeini otworzył oczy, podjąwszy decyzję.

- To spisek przeciwko nam - oznajmił z namysłem. Beheszti i Chalkali pochylili się do przodu, by lepiej go słyszeć.

- To dzieło wielkiego szatana Ameryki i jego wspólnika w zbrodni, Wielkiej Brytanii - ciągnął imam. — To jedno wielkie wężowe gniazdo kłamstw. Jad trzeba usunąć, a gady skazać na śmierć. Prawda boża musi zwyciężyć.

Oczy Behesztiego zalśniły.

-Agha, czy nie byłoby rozsądniej nie zabijać tego Blake'a, dopóki puł­kownik nie wydobędzie z niego więcej informacji?

Na twarzy starca widać było zmęczenie, ale stężała w wyrazie ponurej determinacji.

- Po co wydobywać więcej kłamstw? Skażcie go na śmierć, a jego kłam­stwa umrą razem z nim.

- Ale to też zwróci na niego uwagę - nie ustępował Beheszti. - Nie zabili­śmy dotąd żadnego obcokrajowca, a międzynarodowy rozgłos sprawiłby, że wszyscy zaczęliby zadawać pytania.

Mądrości imama nie dawało się tak łatwo podważyć.

- Nie można zadawać pytań martwym. Mój drogi Beheszti, powinieneś użyć rozumu, którym obdarzył cię Bóg. Zalej jamę węży kwasem. Zniszcz głosiciela kłamstw. Karemi nie żyje, bo nie potrafił żyć ze świadomością, że zbluźnił swoimi kłamstwami. Blake jest jak gołąb pocztowy, który nie wyleciał

117


z gołębnika. Jeśli nie pozwolimy mu z niego wylecieć, nie dostarczy żadnej wiadomości.

Murada nagle tknęło przeczucie, że starzec o wszystkim wiedział. Wie­dział przez cały ten czas, że jest manipulowany przez obce państwa, ale go to nie obchodziło. Przyjął po prostu ich pieniądze i wpływy i wykorzystał je jak najlepiej. Ta myśl zmroziła pułkownika.

Beheszti spojrzał na Murada, szukając wsparcia, ale jego wzrok napotkał obojętną maskę profesjonalisty. W przeciwieństwie do imama nie umiał po­strzegać życia z taką samą średniowieczną prostotą. Było oczywiste, że sta­rzec nie będzie żył wiecznie i to on, Beheszti, jako niewidoczna ręka kieru­jąca Islamską Partią Republikańską będzie musiał poradzić sobie z kłopotami, jakie mogła sprawić afera z FundacjąMulcruf. Równie dobrze w spisku mogli uczestniczyć jego rywale z Madżlisu. Wiedział bardzo dobrze, że udział w ca­łej sprawie Brytyjczyków mógł być zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Może wmieszali się w to mudżahedini albo prosowiecka partia Tudeh, albo zwolennicy szacha na wygnaniu. Nie, musiał dowiedzieć się więcej.

Chomeini machnął ręką.

- Do nas należy pierwsze na świecie państwo boże i nic nie może zhańbić jego imienia. Rozkazuję wam zgładzić tego mężczyznę i tę kobietę. Niechaj ta sprawa się na tym zakończy. W całym moim długim życiu ani razu nie myliłem się w tym, co mówiłem.

Przywołał swojego syna Hamada, by pomógł mu wstać.

Kiedy Murad wyszedł na chłodne, nocne powietrze, zobaczył, że zielony range rover Behesztiego wciąż czeka, otoczony uzbrojonymi żołnierzami. Potem jedno z przyciemnianych okien się opuściło i pułkownik zobaczył twarz ajatollaha, dającego mu znak.

- Pułkowniku - powiedział Beheszti - oczywiście musi pan zrobić to, co każe imam. Ale tradycyjną porą egzekucji jest świt, a teraz jest dopiero ósma wieczorem. Niech pan jedzie do więźnia w Isfahanie. Na pewno dowie się pan dużo, zanim wzejdzie słońce. Będę bardzo wdzięczny. - Jego nierucho­me ciemne oczy zdawały się przebijać czaszkę policjanta spojrzeniem. -Czy wyrażam się jasno? - Nie czekając na odpowiedź, zamknął okno.

Murad został w wirującej chmurze pyłu, kiedy range rover pospiesznie odjechał.

Po raz pierwszy w życiu pułkownik Nadżaf Murad poczuł się niepewny siebie i bardzo samotny. Przyszła pora poszukać pomocy gdzie indziej.

118


Rozdział 8

Pod Isfahanem, 19.00, czwartek, 18 września

Wszystko było ustalone na długo przed zachodem słońca. Po ostatniej odprawie żołnierze Snapdragona odprężyli się nad po­spiesznie przygotowanym posiłkiem z samopodgrzewających się puszek. Obficie posypane curry jedzenie było prawie zjadliwe.

Potem zaczęły się ostatnie przygotowania. Na ciemnozielone mundury włożyli specjalnie skrojone, oliwkowe kurtki polowe, uszyte jeszcze w He-reford na podstawie najnowszych zdjęć tego, co nosili obecnie strażnicy re­wolucji. Chociaż kurtki wyglądały tak samo, miały obszerniejsze wzmac­niane kieszenie i były skrojone luźniej wokół ramion, zapewniając większą swobodę mchu.

Każdy żołnierz nosił pojedynczy pas, a nie plątaninę uprzęży stosowanej przez brytyjską armię, ciężkiej i niewygodnej po zamoczeniu. Do niego przy­mocowane były duże plastikowe futerały na maski gazowe - zamiast tradycyj­nych ładownic i chlebaków - na apteczki, suchy prowiant i amunicję. Oprócz tego każdy komandos zabierał dwie metalowe manierki z wodą. W miejscach wszystkich zapięć stosowano pojedyncze zatrzaski, wzmacniane rzepem.

Cały oddział był uzbrojony w uzi izraelskiej produkcji. Ich prosta, prak­tyczna konstrukcja sprawiała, że nadawały się idealnie do pustynnych wa­runków. Łatwo było je schować, ponadto strzelały taką samą amunicją co 9 milimetrów automatyczne pistolety Browninga. Hawksby nalegał na uzi zamiast na niewygodne, zachodnioniemieckie pistolety maszynowe Heckler & Koch G3, których używali obecnie strażnicy rewolucji. Gdyby ktokol­wiek zauważył, że jego ludzie mają inną broń, oczywistym założeniem było­by, że są jednostką elitarną To odpowiadało planom Hawksby'ego. Major nie lubił primadonn przy wyborze broni i uważał za istotne ustandaryzować wszystko tak bardzo, jak tylko się da. Być może w filmach sprawdzał się układ, w którym każdy był ekspertem od innego rodzaju broni, ale w walce, kiedy skończyły ci się naboje 9 milimetrów, nie było dobrze, jeśli twój kole­ga mógł ci zaoferować tylko amunicję kaliber 7,62 milimetrów.

Wszyscy mieli standardowe noże bojowe. Kangur i Tygrys wzięli reming­tony ze składanymi kolbami głównie po to, by radzić sobie z zamkniętymi drzwiami, a także, jak eufemistycznie określił to Australijczyk, do „kontroli tłumu". Mieli też naboje śrutowe i pełne kaliber 12.

119


0x01 graphic

Żołnierze rozdzielili między siebie minimalną liczbę magazynków, by zbyt­nio się nie obciążać. Ekspertowi napełnienie pustego magazynka pociskami zajmowało tylko kilka sekund. Rozdano granaty odłamkowe L2, dymne, za­palające i ogłuszające, a także flary oświetlające. Jako specjalista od mate­riałów wybuchowych Forbes niósł dodatkowy ciężar w postaci tuzina spe­cjalnych, półkilogramowych ładunków PE4 i kolekcji zapalników. Daleki od narzekania na to obciążenie nie mógł się doczekać chwili, kiedy będzie mógł go użyć.

Tak jak pozostali, dodatkowe wyposażenie spakował do małego lekkiego plecaka, razem z nadmuchiwanymi, pływającymi workami, indywidualną liną wspinaczkową nożycami do drutu, sznurem i noktowizorem IWS. Wszyscy zabrali też zmianę ubrania, która miała im się przydać jeszcze przed świtem.

Śpiwory i sprzęt obozowy zakopano głęboko w trzcinach nad rzeką.

Kangur zabrał radio Clansman, żeby mieć kontakt z oddziałem w bazie, ale każdy żołnierz nosił zestaw VHF Pye Pocketfones, zapewniający łącz­ność na małą odległość między ich czwórką. „Broszki" były dyskretne i lek­kie, z mikrofonem krtaniowym i małą douszną słuchawką.

W świetnych nastrojach i rozpaleni adrenaliną żołnierze pokonali dziesięć kilometrów dzielących ich od fabryki Arja-Mehr w ledwie pół godziny, prze­ważnie truchtem. W końcu stanęli nad parkiem pojazdów, który Hawksby i Forbes obejrzeli podczas swojego zwiadu.

Tygrys był najlepszym włamywaczem w całym oddziale; wysoką bramę otworzył w czterdzieści pięć sekund. Z kolei odpalenie wybranej półtorato-nowej simki z brezentową skrzynią zajęło Forbesowi zaledwie dalszą minu­tę. Zamykając bramę za sobą, żołnierze mszyli do Isfahanu, grubo przed czasem. Przy żartobliwie pogardliwych gwizdach kolegów Hawksby włożył biały turban i brązową szatę mułły. Wtedy podnieśli boczne brezentowe kla­py, żeby widzieli ich wszyscy, których mijali.

Godzina policyjna była bardzo płynna i niepewna, zależna głównie od kaprysu lokalnej Rady Rewolucyjnej. Hawksby uznał, że najlepiej będzie zagrać bezczelnie, zamiast pokątnie przekradać się wąskimi uliczkami. Irań­skie patrole milicji, wydedukował, nie będą się palić do zatrzymywania groź­nie wyglądającego mułły i jego ludzi, których palce świerzbiły do broni.

Decyzja majora się opłaciła - bez przeszkód dotarli do pierwszego celu, odludnego miejsca w północno-zachodniej części miasta, przy głównej dro­dze Isfahan-Kum-Teheran. Simca zjechała do przydrożnego zagajnika, a For­bes zajął się przymocowywaniem zielonego, opakowanego w karton blocz­ku PE4 do słupa głównej linii telefonicznej, biegnącej do stolicy. Wkręcił detonator czasowego zapalnika w niewielki otwór na paczce plastiku, spoj­

120


rżał na zegarek i ustawił czas odliczania na dokładnie cztery godziny i trzy minuty.

Jeszcze raz z podziwem spojrzał na swoje dzieło. Dokładnie o pierwszej czterdzieści pięć czasu irańskiego Isfahan miał stracić wszelki kontakt ze światem zewnętrznym. Nie mogąc porozumieć się ze swoimi przełożonymi w Teheranie, miej scowi strażnicy rewolucji i żandarmeria będą biegać w kółko jak kurczaki z poobcinanymi głowami.

Ponaglające wycie klaksonu ciężarówki zmobilizowało sierżanta. Szybko spakował narzędzia i wrócił do kolegów.

- Nie można się spieszyć przy takim dziele sztuki - mruknął, wciągając się do środka, kiedy Tygrys wjechał ciężarówką na drogę.

- Nie możemy myśleć o twoim artystycznym temperamencie, Dave. Mamy tylko godzinę, żeby załatwić słupy - odparł Hawksby.

Forbes zapalił papierosa, wciąż myśląc o eksplozji, którą właśnie przygo­tował.

Pojechali dalej na północ, a potem skręcili w lewo, na wschód, szerokim łukiem zawracając w kierunku Isfahanu. Droga prowadziła obok jednego z olbrzymich słupów wysokiego napięcia, na skraju miasteczka Homajun-szahr. Gigantyczne stalowe nogi niosły napowietrzną linię elektrycznąz elek­trowni nad jeziorem Zajandeh osiemdziesiąt kilometrów na zachodzie.

Rozłożenie odpowiedniej liczby ładunków na słupie zajęło Forbesowi i Kangurowi pełne trzydzieści minut. Zakładając po dwa pakunki PE4 w każ­dym miejscu, zaminowali dwie stalowe podpory i dwie poprzeczki po tej samej stronie. Zsynchronizowanie zapalników było niełatwe, ale kiedy od­paliłyby wszystkie, słup by runął. Forbes obawiał się, że iskra przeskoczy konieczne dwa metry odstępu i przedwcześnie zdetonuje ładunek.

Kiedy wsiadali z powrotem do simki, by wyruszyć w ostatni etap drogi, do Isfahanu, wciąż wyprzedzali plan. Jechali wzdłuż rzeki, aż dotarli do cichej, ciemnej, bocznej szosy, biegnącej w szpalerze platanów. Tygrys wyłączył silnik i gestem dał znak Forbesowi, by dołączyli do towarzyszy. Kangur z Ty­grysem rozpięli plandekę, odcinając wnętrze skrzyni od świata zewnętrzne­go, a potem wspięli się do środka.

- Zsynchronizujmy zegarki - powiedział major. - Jedenasta pięćdziesiąt

pięć.

Zgarbione postacie dookoła niego przytaknęły. W słabym świetle blade twarze wyglądały na spięte, w oczach żadnej wesołości. Przynajmniej raz nikt nie żartował.

- To nam daje pięć minut - ciągnął Hawksby. - Czy wszyscy wiedzą, co mają robić?

121


Pytanie retoryczne. Na tym etapie nie spodziewał się, żeby ktoś poruszył temat dotychczas nieprzedyskutowany. Może był to po prostu element wy­kończeniowy?

Nikt się nie odezwał. Żołnierze popatrzyli po sobie. Pokręcili głowami. Wszystko ustalone. Plan jasny. Niecierpliwili się - czas zaczynać.

- Dobrze. A więc nie ma żadnych pytań w ostatniej chwili? - spytał niepo­trzebnie Hawksby. Czuł, że wszystkie nerwy ma napięte.

-Tylko jedno. To był Kangur.

Major uniósł brwi. Zaskoczony.

- Mogę prosić o RTU?

Nagły wybuch tłumionego śmiechu był jak wyczekiwane odkręcenie za­woru bezpieczeństwa. Ku zaskoczeniu Forbesa Hawksby uśmiechnął się szeroko. Australijczyk wzruszył ramionami.

- Warto było spróbować.

Major zarzucił plecak na ramię pod szatą i zebrał fałdy materiału wokół uzi.

- Gotowy, Tygrysie? Daj nam pięć minut, a potem wy dwaj ruszajcie. Jasne?

- Powodzenia, szefie - powiedział Forbes.

- Taszakkur - odparł z uśmiechem Hawksby. Zeskoczył zwinnie przez wysoką krawędź skrzyni, a mały Gurkha deptał mu po piętach.

Dokładnie pięć minut później, z twarzami i dłońmi wysmarowanymi kre­mem maskującym, sierżant i Australijczyk wysiedli z ciężarówki i zniknęli w ciemności.

- W takim razie tylko dwóch - potwierdził Kangur Webster. Badał zielony monochromatyczny teren nadrzecznej posiadłości przez lornetkę z noktowi­zorem.

- Jeden na murze z tyłu - powiedział Forbes - i jeden na dachu.

Jakby dla podkreślenia tych słów zapalił się reflektor, oślepiając noktowizor. Ciche buczenie ustało, kiedy Australijczyk wyłączył urządzenie i ostroż­nie schował je do wodoodpornego futerału przy pasie.

- Trochę kiepsko.

W mroku błysnęły zęby sierżanta.

- Chciałbyś dostać wszystko jak na talerzu?

- Lubię sobie ułatwiać. Problem w tym, że jest tak cholernie zimno, że będą czujni.

Forbes chrząknął.

- Będą

122


- Chcesz zmienić plan? To znaczy ty i ten facet nie możecie być jednocześ­nie na dachu. Po prostu nie ma tam miejsca dla was dwóch.

- Przestań gadać jak cholerny Wyatt Earp.

Forbes podniósł zwój nylonowej liny, którą przywiązał do pnia wierzby na brzegu rzeki. Przymocował ją do uprzęży wokół pasa.

- Chyba umiesz pływać, Dave?

Sierżant machnął w powietrzu czarną polietylenową torbą wypełniając jej rozwarty wlot powietrzem.

- Zdobyłem tę sprawność już w zuchach.

- Ktoś ci kiedyś mówił, że masz za duże kwalifikacje do tej roboty? -spytał Kangur, patrząc, jak uzi i plecak sierżanta znikają w worku.

Forbes zatrzymał się, stojąc już po kostki w wodzie.

- Gdyby do mikrofonu dostała mi się woda, pociągnę trzy razy za linę, w porządku? Wtedy przejdziesz.

- Jasne. - Kangur klepnął sierżanta w ramię. - Trzymaj dupę nisko. Chcę ją zapamiętać taką jaka jest teraz.

- Odwal się - burknął Forbes i zanurzył się w bulgoczący, powolny nurt Zajandehu, podczas gdy Kangur rozwijał czarną linę.

W kilka sekund zwalista sylwetka żołnierza zniknęła w ciemności. Forbes płynął spokojnie w dół rzeki, za nadmuchanym workiem. O tej porze roku rzeka była miejscami bardzo płytka i często szorował po dnie rękami i kola­nami. Ledwie zauważał chłód wody - poczucie zagrożenia i oczekiwania podwyższały jego temperaturę ciała. Najwięcej niewygody przysparzały mu ciężkie buty i zimne chlupotanie w kroczu.

Minęło zaledwie dziesięć minut, kiedy pod stopami poczuł żwir na drugim brzegu. Oceniał szerokość rzeki w tym miejscu na jakieś sto dwadzieścia pięć metrów. Wolno i cicho wyciągnął się z wody i wturlał w suche trzciny. Kilka sekund później, z uzi w rękach, systematycznie badał wzrokiem podejście do posiadłości. W okolicy nikogo nie było, z wyjątkiem strażnika na parapecie muru, który co jakiś czas omiatał nadrzeczną ścieżkę snopem światła z reflektora. Ro­bił to od niechcenia beztrosko i po amatorsku. Forbes uśmiechnął się do siebie.

Sięgnął w dół i trzykrotnie mocno pociągnął linę. Potem zaczął wybierać luz, kiedy poczuł ruch na drugim końcu.

Kangur posuwał się o wiele szybciej do znacznika połowy długości. Tam założył na linę mały ołowiany ciężarek. Lina z sykiem poszła na dno. Od tego miejsca płynął wolniej prawie do samego brzegu.

- W porządku? - szepnął Forbes.

Australijczyk kiwnął głową i zaczął wyciągać z pływającego worka sprzęt. Po chwili postukał sierżanta w ramię.

123


0x01 graphic

- Ruszajmy - powiedział Forbes. Zaczął brodzić wzdłuż skraju trzcin, żeby nie robić niepotrzebnego hałasu. Idący za nim Kangur rozwijał luźną liną.

Sto metrów w górę rzeki stanęli dokładnie na wprost muru posiadłości. Teraz lina przywiązana na drugim brzegu biegła z prądem.

Forbes zerknął na zegarek. Pierwsza trzydzieści. Piętnaście minut do roz­poczęcia akcji. Nad nimi szeleściły w nocnym wietrze topole. Wody Zajan-dehu chlupotały przy niskim nabrzeżu. Gdzieś po drugiej stronie rezydencji zakaszlał człowiek. Odgłosy sekretnego świata owadów zaczęły spowijać żołnierzy swoim kokonem, jakby jakaś ukryta ręka czyniła je głośniejszymi. Przyczaili się i czekali. To miało być długie piętnaście minut.

Iradż nie był podłym człowiekiem. Mimo agresywnego i prostackiego za­chowania tak naprawdę był zupełnie zwyczajny.

Chociaż umiał czytać i pisać, co dawało mu przewagę nad większością Irańczyków, nie był zbyt inteligentny. Łatwo padł ofiarą fali zamieszania i gniewnej niechęci, która przeszła przez kraj w czasie rewolucji. Nie potra­fił się oprzeć retoryce i małostkowej zjadliwości nowego islamskiego reżi­mu. Jego okrucieństwo było okrucieństwem wieśniaka, dla którego zabija­nie zwierząt nic nie znaczy, i w którym zabicie człowieka nie budzi większych emocji. Wykonujący polecenie duchownych i innych strażników, nie myślał o tym, by zakwestionować warunki, w jakich przetrzymywano Jonathana Blake'a i Evę Olsen. Ani przeciwstawić się upokorzeniom, którym ich regu­larnie poddawano. Widział siebie walczącego w pierwszych szeregach kru­cjaty oczyszczającej jego kraj z wewnętrznych i zagranicznych pasożytów. Dopóki nie dostał z Teheranu rozkazów przygotowania więźniów do „inten­sywnych przesłuchań przed egzekucją", dopóty nie przyszło mu do głowy, że może szargać ludzką godność. Teraz patrzył na dziewczynę przez wizjer w stalowych drzwiach gołej, betonowej celi; chodziła w tę i z powrotem jak przerażone zwierzątko w klatce. Iradż porównywał jej dumny opór w pierw­szych dniach więzienia z dygoczącą nerwowością teraz.

Wiedział, że ani ona, ani jej chłopak nie przeszli cielesnych tortur. Nawet pozorowana egzekucja w Ghasr była chwytem czysto psychologicznym, a wszystkie inne naciski przybierały formę gróźb i odmowy zaspokajania potrzeb. Wiedział, że jego rodacy cierpieli bardziej. Obcokrajowcy, chociaż im samym mogło się tak nie wydawać, byli traktowani ulgowo.

Ale ten nowy rozkaz wszystko to zmieniał. Iradż znał już nowy reżim na tyle, by wiedzieć, że skończyło się działanie w białych rękawiczkach, że miejscowy lekarz może mieć trudności z utrzymaniem obojga przy życiu do chwili egzekucji o świcie. Lista narzędzi tortur, które kazano Iradżowi przy­

124


gotować, sprawiała, że skręcał mu się żołądek. Większości z nich używała już SAVAK; zastanawiał się, dlaczego nowa władza, która miała skończyć z torturami i więzieniami, musi stosować tak przerażające metody.

Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Dziewczyna się obejrzała. Jej oczy, podkrążone ze zmęczenia, nagle rozbłysły strachem.

- Wszystko w porządku, panno Olsen. - Iradż próbował dodać jej otuchy uśmiechem.

Rozluźniła się na widok znajomej twarzy.

- Myślałam, że to pułkownik Murad.

Iradż starał się, by nie zobaczyła, że patrzy na jej smukłe ciało, którego nie zasłaniało już połatane i podarte ubranie.

- Będzie tu niedługo, ale jeszcze nie. Zimno? Objęła się ramionami i pokiwała głową.

- Strasznie. Która jest godzina?

- Prawie druga.

- Mój Boże - westchnęła. - Nie mogę zaczekać w swojej celi? Tam przy­najmniej mam koce.

Iradż tryumfalnie podniósł kłąb włochatego zawilgłego materiału.

- Widzi pani, przyniosłem! Ale nie może pani wrócić. Pułkownik kazał, żeby pani czekała tu. Gdybym nie posłuchał...

Przeciągnął dłonią po gardle.

Eva z wdzięcznością przyjęła koce.

- Włosy pani odrastają. - Uśmiechnął się do niej. - Niedługo znów będą ładne. Prawie się roześmiała.

- Dziękuję.

- Zrobię pani herbaty. Rozgrzeje od środka. Szybko zanim on przyjdzie. Już się spóźnia.

Tym razem się uśmiechnęła.

- To by było miłe. Bardzo jesteś uprzejmy.

Bez namysłu położyła mu dłoń na ramieniu. Odskoczył jak oparzony.

- Przepraszam - powiedziała, a potem nagle uświadomiła sobie, jakie to niedorzeczne, że to ona go przeprasza.

On też chyba nagle zdał sobie sprawą, że Eva, obiekt jego potajemnych westchnień ostatnich tygodni, naprawdą go dotknęła. Bardzo poruszony, stał tylko i uśmiechał się głupio.

Wtedy zgasło światło.

Iradż się zaśmiał.

- Elektryczność kiepska przed rewolucją i do niczego teraz. Ciągle mamy awarie. Imam nie lubi elektryki.

125


Eva się uśmiechnęła.

- Może rzeczywiście jest tak mądry, jak o nim mówią. Strażnik pokiwał głową.

- Pójdę. Zaparzę herbaty.

Zadowolony z siebie, ale wciąż przejęty tym, co czeka jego piękną Nor­weżkę, zamknął za sobą drzwi na klucz.

Nagle reflektor na murze posiadłości, który omiatał brzeg rzeki, zamigotał i zgasł. W nieruchomym powietrzu rozległy się perskie okrzyki złości, a po­tem przekleństwa, kiedy ktoś się o coś potknął. W oddali wyćwiczone ucho Forbesa wyłapało coś, na co czekał: głuchy huk wybuchu.

Wszędzie dookoła mrugające światełka Isfahanu zamigotały, a potem całe miasto połknęła aksamitnie ciemna noc.

W słuchawce rozległ się stanowczy głos Hawksby'ego.

- Naprzód!

- Potwierdzam - odparł Forbes i klepnął Australijczyka w ramię. - Ruszaj!

Wpełzli w ciemne zarośla jak dwa złowrogie węże. Poruszali się zaska­kująco szybko po otwartej promenadzie, teraz skąpanej jedynie w łagod­nym, rozmytym świetle gwiazd. Żadnych charakterystycznych odblasków oporządzenia, kiedy pełzli przez wysoką trawę do skraju topoli. Dłonie i twa­rze mieli dokładnie uczernione, a wszystkie jasne powierzchnie starannie owinęli matową czarną taśmą izolacyjną albo rozmyślnie ubrudzili błotem. Ich sprzęt nie wydawał też żadnego dźwięku - został dokładnie rozmiesz­czony na ich ciałach tak, że metal nie stykał się z metalem.

Po kilku krótkich minutach, które zabrało im dotarcie do podnóża trzyme­trowego muru, obaj ociekali potem z wysiłku i narastającego napięcia, kiedy bijące serca tłoczyły w ich żyły krew.

Bez słowa Forbes zsunął uzi z ramienia i opadając na jedno kolano, wyce­lował jego długi tłumik w odcinek muru, na którym strażnicy mieli swoją platformę obserwacyjną jakieś dziesięć metrów po prawej stronie. Używając specjalnego łącznika, spiął dwa trzydziestodwunabojowe magazynki razem w literę L; broń wyglądała teraz na dziwnie niewyważoną ale miała dzięki temu niszczycielską i dłuższą siłę ognia bez potrzeby przeładowywania.

Z drugiej strony muru dobiegło ich narzekanie w farsi. Forbes wytężył słuch. Cholera.

Podniósł dłoń z trzema wyprostowanymi palcami. Kangur z niesmakiem zmarszczył nos. Sierżant pokazał mu uniesiony kciuk i zaczęli manewr, który ćwiczyli bez końca na specjalnie zbudowanej makiecie muru w He-reford.

126


Nie musieli używać żadnych bondowskich gadżetów w rodzaju rozsuwa­nych drabin czy jednoosobowych helikopterów. Trzymetrowy mur był łatwy do pokonania starą metodą SAS-u. Opierając się o niego plecami, na ugię­tych nogach, Forbes splótł dłonie i dźwignął Kangura, który wykorzystał go jak ludzką drabinę.

Kiedy sierżant się wyprostował, Kangur mógł spojrzeć przez zwoje drutu kolczastego na szczycie muru.

Wojowanie, pomyślał, zdecydowanie robi się coraz bardziej zacięte.

Kilka metrów dalej widział zarys drewnianej platformy obserwacyjnej i po­stacie trzech strażników, palących pod nią papierosy i rozmawiających. Ża­den z nich nie stał przodem do niego - dwaj plecami, trzeci bokiem.

Kangur sięgnął w dół po watowaną kurtkę bojową, którą podał mu Forbes. Szybkim ruchem nadgarstka przerzucił ją przez druty. Już postanowił, że nie będzie ich przecinał. Gdyby odgłos cięcia nie zaalarmował strażników, na pewno zrobiłby to metaliczny dźwięk rozwijającego się drutu.

Kangur podciągnął się na kurtkę i usiadł okrakiem na murze. Jednym wy­ćwiczonym ruchem zdjął z ramienia uzi i wycelował.

Jeden ze stojących do niego tyłem strażników zaczął się śmiać i rozglądać. Stanął na linii strzału, zasłaniając jedynego, który trzymał karabin, tak że mógł go szybko unieść.

- Dalej, moja islamska piękności - mruknął pod nosem Kangur. - Jezus chce z ciebie zrobić promyczek słońca.

Roześmiany mężczyzna się cofnął.

Fut! Fut! Fut! Fut\

Śmierć nadeszła bezlitośnie i bezgłośnie z mroku nocy, w trzech sekun­dach zaskoczenia i krótkiego zabójczego bólu. Zadana w stylu SAS-u, po dwa strzały na cel. Żeby mieć pewność.

Fut! Fut\ Kiedy trzeci żołnierz padał na ziemię, Kangur zawijał już drut, żeby się nie rozwinął, kiedy przetną go stalowe szczęki przecinaka. Dwa krótkie trzaski i komandos rzucił długi jego kawał w gęste zarośla.

Forbes splótł już ze sobą cztery liny. Każdy dwumetrowy odcinek miał na jednym końcu pętlę, a na drugim dziesięciocentymetrową drewnianą prze­tyczkę. Splecione ze sobą dawały czteroosobowej drużynie ośmiometrową linę wspinaczkową.

Sierżant rzucił ją Kangurowi i zaczął się wspinać. Trzydzieści sekund póź­niej obaj znaleźli się już w ogrodzie posiadłości. Strażnicy byli wyelimino­wani, a trasa ucieczki zabezpieczona.

Australijczyk wskazał czarny zarys budynku, wyrastający spomiędzy drzew sto metrów dalej. Widział wyraźnie płaski dach, z kominami na obu końcach

127


i centralnym, wypukłym świetlikiem, a także sylwetkę patrolującego go straż­nika, obejmującego się ramionami dla ochrony przed chłodem.

- Mogę go zdjąć z daleka - zaproponował Kangur.

Forbes pokręcił głową. Nie chciał, żeby trup przeleciał przez świetlik albo wylądował pod nogami komuś przy frontowych drzwiach.

- Zostań na posterunku - powiedział - i załatwiaj każdego, kto podejdzie za blisko, dopóki nie zaczniemy się wycofywać.

Kangur Webster pokiwał głową, a potem, zaczekawszy, aż sierżant znik­nie w ciemności, przyczaił się na straży drogi odwrotu.

Strażnik rewolucji na dachu był przemarznięty i głodny. Przed powrotem Chomeiniego z wygnania był zawodowym żołnierzem, ale zdezerterował jako jeden z pierwszych. Teraz jego umiejętności cenił sobie nowy reżim, a zwłaszcza pułkownik Murad. Żołnierz był zadowolony, że przydzielono mu specjalne obowiązki - pilnował cennych cudzoziemskich więźniów, trzy­manych w piwnicach. Wolałby wprawdzie pilnować amerykańskich zakład­ników, których część przetrzymywano w innym domu w Isfahanie, niedale­ko stąd. Było to bardziej prestiżowe, zwłaszcza skoro wszyscy uważali, że Amerykanie mogą jeszcze raz spróbować ich odbić. Nikt nie interesował się dwojgiem cudzoziemców na dole. To znaczy nikt z wyjątkiem Murada.

Strażnik chuchnął w zziębnięte dłonie. Powinien był jednak włożyć do­datkową bluzę. Zatupał cicho na parapecie i spojrzał w dół na ciemny ogród.

Na czubku jego nosa utworzyła się kropla rosy; wciągnął ją. Dziwne, po­myślał, dlaczego ci na murze z tyłu nie zapalili latarek. Wyglądało na to, że to jedna z dłuższych awarii prądu, które przydarzały się tak często, odkąd niedawno zbudowana stalownia zaczęła przeciążać sieć.

Spojrzał w gwiazdy, a wtedy trzynaście metrów pod nim przez żwirową ścieżkę do rynny na ścianie rezydencji przemknęła bezgłośnie czarna syl­wetka.

W cieniu wysokiego komina sierżant SAS-u zdawał sobie sprawę, że po­dobnie jak ich cywilni odpowiednicy żołnierze za linią frontu nigdy tak na­prawdę nie uważali, że grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo ze strony wroga. Było to przedłużenie starego syndromu „to mnie nigdy nie spotka". Z rozluźnionej postawy żołnierza Forbes wnioskował też, że jest zmęczony i zdekoncentrowany. Sięgając do buta, wyciągnął maleńki kamyk, który utkwił mu w podeszwie i rzucił go w stronę drugiego komina.

Strażnik spojrzał leniwie tam, skąd dobiegł go dźwięk. Mysz? Na dachu? Prędzej ptak...

128


To była jego ostatnia myśl w życiu.

Są trzy sposoby szybkiego zabicia człowieka nożem. Cios między piąte i szóste żebro, z gwałtownym ruchem w górę i skrętem, żeby trafić w serce. Ale ostrze może utknąć, ściśnięte skurczem mięśni. Inną metodą jest wbicie noża pod lewe ucho. Forbes wybrał trzeci sposób.

Potężne lewe przedramię sierżanta wystrzeliło przed głowę strażnika i za­cisnęło się na jego ustach jak stalowe imadło. Mężczyzna spiął się, próbując złapać oddech. Oczy prawie wyszły mu z orbit, kiedy zobaczył matowe ostrze. Ale nie czuł nic, kiedy jego ostry jak skalpel czubek wszedł w miękkie ciało podbródka, a potem w mózg. Zupełnie nic.

- Jedynka do dowódcy Dragona. Na stanowisku. Odbiór.

Siedząc w brudnozielonym peykanie, którego ukradli czterdzieści pięć minut wcześniej, a który stał teraz zaparkowany w bocznej uliczce naprze­ciw posiadłości, Hawksby uśmiechnął się z ponurą satysfakcją.

Na miejscu kierowcy obok niego Tygrys wciąż obserwował dębową bra­mę w wysokim murze. Na zewnątrz nikt nie stał na warcie, a jedyną oznaką życia było pojedyncze migoczące światełko w oknie na drugim piętrze domu.

- Ktoś od frontu ma włączoną lampkę - powiedział Hawksby do mikrofo­nu przypiętego do kołnierza szaty mułły. - Widzisz? Odbiór.

- Tak. Zajrzałem z balkonu. To pokój radiowy. Zapalili tam lampę nafto­wą Kable idą do anteny tu na dachu. Odbiór.

Hawksby przez chwilę się zastanawiał. Wyłączając zasilanie, mogli osiąg­nąć dwie rzeczy. Oczywiście zwiększali znacznie szanse zaskoczenia, ale oznaczało to również, że przynajmniej przed atakiem ich przeciwnicy mu­sieliby używać latarek albo lamp, by poruszać się po budynku. Ponieważ komandosi nie znali wewnętrznego rozkładu pomieszczeń ani miejsca prze­trzymywania więźnia, światła umożliwiały im zlokalizowanie punktów praw­dopodobnego oporu.

Był pewien, że dla większego bezpieczeństwa Blake jest przetrzymywany albo na najwyższym piętrze, albo w piwnicy. Założył, że jest przy nim non stop wartownik, który prawdopodobnie chciałby mieć światło, nawet jeśli więzień miał być trzymany w ciemności. Świeciło się tylko w pokoju radio­wym, Hawksby był więc przekonany, że znajdą Blake'a w piwnicy.

- Działaj według planu, Dave. Myślę, że naszego bohatera znajdziemy pod poziomem ulicy, więc schodź na dół. Ale miej oczy otwarte, bo nie ma gwarancji, że on jest właśnie tam... Dragon Dwa?

- Tak, szefie? - zatrzeszczał w sieci głos Kangura.

9 Piąty zakładnik

129


- Podejdź do tylnych drzwi i odetnij ogród, dopóki nie przejdziemy.

- W porządku, szefie.

- Dragon Jeden - powiedział szybko Hawksby. - Wyłącz to radio, co? Bądź dobrym kolegą. No, idziemy.

Forbes uśmiechnął się do siebie. To będzie przyjemność.

Podniósł trzydziestocentymetrową flarę Schermuley Para-Ilum z miejsca, gdzie ją położył, przy dymiącym kominie. Obok położył granat dymny No.83, który powodował zamieszanie, gwałtownie rozpryskując gęstą nieprzezro­czystą, niebieską mgłę.

Trzymając flarę nad kominem, pociągnął za pętlę. Ładunek odpalił z głoś­nym sykiem, a flara pomknęła w dół, w rozbryzgach ognia i iskier. Wyobra­żając sobie chaos na dole, kiedy schermuley wypadł z kominka i zaczął latać po całym pomieszczeniu, Forbes cisnął w ślad za nim No.83, a potem szyb­ko przeszedł na front budynku. Stając nad oknem pokoju radiowego, znów wyjął nóż i przeciął kabel anteny.

Pułkownik Murad był spóźniony. I wściekły. Akurat dzisiaj jego osobisty śmigłowiec musiał się zepsuć, a naprawienie go zajęło mechanikom kilka godzin. Gdyby o tym wiedział wcześniej, dojechałby do Isfahanu szybciej samochodem.

Głupi mułła, który od niedawna kierował wojskową bazą powietrzną od­mówił mu skorzystania z jednego z tamtejszych śmigłowców, bo bał się, że pilot rozbije go w ciemności! Poirytowany pułkownik zabębnił palcami w przednią szybę helikoptera. Zbliżali się do lotniska Isfahanu.

Siedzący obok pilot wyglądał na zdenerwowanego. Na jego czole zaczęły się pojawiać kropelki potu.

- Co się stało? - Spytał pułkownik, przekrzykując huk wirnika.

- Nie mogę znaleźć miasta! Ani lotniska! - Pilot był na skraju paniki. -Chyba się zgubiłem!

Murad z niedowierzaniem potrząsnął głową.

Wtedy, siedemset metrów pod nimi, włączył się awaryjny generator i za­migotały światła terminalu oraz pasa.

- Pilocie, sadzaj tę maszynę, zanim stracę cierpliwość!


Część 2

Wyjście


Rozdział 9

Isfahan, 2.00, piątek, 19 września

Wrezydencji zapanował chaos. Pożar! Pożar!

Ali podniósł wzrok. Właśnie skończył przypinać pasami nadgarstki Bla-ke'a do poręczy drewnianego fotela, stojącego obok długiego stołu, na któ­rym leżały rozmaite narzędzia tortur.

Ktoś dobijał się wściekle do stalowych drzwi. Ali chwycił lampę, prze­szedł po betonowej podłodze i wyjrzał przez wizjer.

- Kto tam? Co się dzieje?

Słyszał ludzi, biegających i zderzających się ze sobą w czarnym koryta­rzu, prowadzącym do holu. Z niepokojem coś wołali.

- Pożar! - znów ktoś krzyknął.

Ali pociągnął nosem. Tak, on też czuł dym.

- Hej tam! - wrzasnął. - Wypuśćcie mnie!

Nie zamierzał palić się w piekle ani na ziemi, ani już na pewno uwięziony za zamkniętymi stalowymi drzwiami ze zdrajcą. Krzyknął znowu i tym ra­zem strażnik z kluczami go usłyszał.

- Wypuść mnie! Co się dzieje?!

W zamku obrócił się klucz i drzwi się otworzyły.

- Pożar. Zaczął się w kuchni. Gar z herbatą na piecu po prostu wybuchł! Czując ulgę na widok otwartych drzwi, Ali się zaśmiał.

133


0x01 graphic


- Co ten kucharz tam dodaje? Środek na chwasty i cukier. Tak przynaj­mniej smakuje!

Strażnik nie dostrzegł w tym nic śmiesznego.

- Tak powiedział. Próbują ugasić ogień, zanim wydostanie się z kuchni. Od strony schodów dym kłębił się coraz gęściej.

- Mogę pożyczyć twoją lampę? - spytał strażnik. - Bez światła nic tu nie widzę.

Ali był urażony.

- Oczywiście, że nie. Pilnuję więźnia.

Na szczycie schodów prowadzących do piwnicy rozdzwonił się wściekle mosiężny dzwonek. Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie.

- Ktoś jest przy bramie - powiedział Ali. - To na pewno pułkownik Mu-rad. Będzie wściekły. Kucharz niech lepiej uważa!

Strażnik skrzywił się i po omacku mszył do schodów, zderzając się z dwoma innymi, którzy biegli korytarzem do drzwi. Kłęby dymu były coraz gęstsze.

- Szybko, otwierać! - krzyknął. - Wywietrzcie tutaj! Na Allaha, niech ktoś przyniesie więcej latarek!

Strażnik wybiegł za innymi przez drzwi, pojawiając się na frontowych schodach w kłębach gryzącego dymu. Z załzawionymi oczami ściągnął z ra­mienia swojego G3 i mszył ścieżką. Szybko odsunął skobel i zdjął łańcuchy z bramy.

Orlonosy mułła popatrzył na niego niewzruszenie, kiedy kłęby dymu wy­dostały się na ulicę.

- Pułkownik Murad? - spytał zaskoczony strażnik, próbując wyjrzeć du­chownemu nad ramieniem.

- Tak - odparł szorstko Hawksby. Kimkolwiek był ten Murad, najwyraź­niej się go spodziewano; nie można było przegapić takiej okazji.

Strażnik wyglądał na nieprzekonanego, ale Hawksby rozkazującym ge­stem kazał mu opuścić broń. Stojący za nim Tygrys wyglądał ponuro i aro­gancko w swoim nieskazitelnie czystym uniformie strażnika rewolucji.

- Jest was tylko dwóch? - Strażnik rozejrzał się po kłębach dymu, wirują­cych wokół drzew. - Hej, Agha\

Złapał Hawksby'ego za rękaw.

- Gdzie jest pułkownik Murad? Hawksby strząsnął z pogardą jego rękę.

-Niedługo tu będzie. Ale wygląda na to, że macie kłopoty. Szybko! Za­mknijcie za mną bramę! Nie chcemy, żeby więzień uciekł nam pod osłoną tego dymu!

134


Strażnik z zaskoczoną miną rozkazał swoim dwóm kolegom zaniknąć bra­mę.

- Agha, wiesz o więźniu?

- Oczywiście - odparł władczo Hawksby. -Aleja ciebie nie znam. Nigdy cię nie widziałem!

Hawksby pustym wzrokiem popatrzył na otwarte frontowe drzwi, z któ­rych buchały kłęby dymu.

- A znasz naszego ukochanego imama? Albo naszego wodza, Behesztie-go?

Strażnik nie wiedział, jak traktować tego wyniosłego mułłę.

- Nie wyglądasz jak Beheszti - zaryzykował.

- Oczywiście, że nie - odparł Hawksby. - Nie wyglądam jak on, bo je­stem. .. jego bratem.

- Och! - Mężczyzna rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy z nabożnym po­dziwem.

- Teraz musimy dopilnować, żeby nasz ważny jeniec nie usmażył się na śmierć! Gdzie on jest? - spytał ostro Hawksby, idąc szybkim krokiem w stronę schodów.

- W piwnicy, Agha.

- Głupcze! - prychnął major. - Przeniesiemy go do ogrodu za domem. Tam się nie udusi, a będzie bezpieczny. - Uśmiechnął się do zakłopotanego strażnika. - Chyba że jest małpą prawda? - Przerwał. - Teraz idź dopilno­wać gaszenia pożaru, a ja zajmę się więźniem.

Wahając się tylko przez chwilę, mężczyzna pobiegł do kuchni wyraźnie przestraszony.

Przypięty do krzesła w piwnicy Jonathan Blake był w czarnej rozpaczy. Złe przeczucia miał już od popołudnia, kiedy poinformowano go, że puł­kownik Murad chce go dalej przesłuchiwać. Z tonu głosu Alego wywnio­skował, że zwiększano naciski. Dokręcano śrubę. Strażnik nie zdradzał dla­czego, a Blake wątpił, by prostemu żołnierzowi wieśniakowi coś takiego wyjawiono.

Dziennikarz uznał, że ostrzeżono go o przesłuchaniu, żeby miał czas za­stanowić się nad konsekwencjami odmowy współpracy. Przypominało to przedłużające się siedzenie w poczekalni u dentysty i słuchanie wyjącego wiertła za drzwiami. Nerwy miał w strzępach.

Przez jakiś czas wydawało mu się, że udało mu się stworzyć wrażenie, iż wie jedynie o samym istnieniu Fundacji Mulcmf, nie ma natomiast pojęcia

135


ojej prawdziwym znaczeniu. Stawiał na to, że Irańczycy wcale nie chcą tak naprawdę torturować Evy, jak grozili. Chociaż słyszał wiele opowieści o mieszkańcach tego kraju, których spotkał taki los pod rządami mułłów, według wszystkich doniesień obcokrajowców traktowano tu ostrożniej. Po­zorowane egzekucje były najokrutniejszą formą psychicznych męczarni, ja­kie stosowano, a wśród ich ofiar byli również amerykańscy zakładnicy.

Teraz jednak było jasne, że Murad chce wiedzieć więcej, a Blake czuł, że tym razem oślizły śledczy spełni swoją groźbę. Jeśli tak, on i Eva stali przed nowym dylematem. Zdradzenie wszystkiego, co wiedzą mogłoby ocalić ich od dalszych cierpień, ale oznaczało również pewną karę śmierci. Nikt w Ira­nie nie mógł wiedzieć tego, co wiedzieli Blake i Eva, i żyć.

Długie nocne godziny dziennikarz przeklinał nocną wizytę Sabsa Kare-miego i szukał rozwiązania swojego problemu. Było to jednak niemożliwe, dopóki nie znał poglądów Evy. Miał wrażenie, że mózg ma wypchany watą otępiały i bezużyteczny, sparaliżowany ślepąpaniką. A teraz, do tego wszyst­kiego, pożar. Strażnicy biegali dookoła w chaosie. Wszyscy wszystkim po­naglająco wykrzykiwali rozkazy. I nikt nic nie robił. Totalne zamieszanie.

Wtedy właśnie podjął decyzję. Dym robił się coraz gęstszy; Ali w końcu będzie musiał odpiąć go od krzesła. Drzwi do piwnicy były szeroko otwarte. Na zewnątrz nie było światła i nikt nie wiedział, co się dzieje. Idealna oka­zja.

Blake spojrzał na plecy Alego. Strażnik wyglądał na korytarz, z G3 bez­trosko zarzuconym na ramię. Uda mu się go obezwładnić? Blake nie był pewien. Ostatnim razem bił się, kiedy miał jedenaście lat. Pobił się na placu zabaw o niedowidzącą dziewczynkę z kucykami. Nieźle oberwał.

- Hej ! - zawołał, powodowany impulsem. - Duszę się! Nie możemy stąd wyjść, dopóki nie ugaszą pożaru?

Zasymulował gwałtowny atak kaszlu. Ali obejrzał się na więźnia i zasta­nowił. Dym robił się coraz gęstszy, to prawda, ale gdyby Murad właśnie się zjawił, Alego spotkałaby straszliwa kara, jeżeli Blake'a nie byłoby w celi.

- Zostajesz! - zawołał.

Wyjrzał znów na korytarz, słysząc ciężkie kroki. Z kłębów dymu wyszedł wysoki mułła. Za nim poleciał niski, wrednie wyglądający żołnierz o skoś­nych oczach, nadających mu orientalny wygląd.

- Gdzie jest Blake? - spytał mułła.

Alego zamurowało. Nie znał tego człowieka.

- Tutaj - odparł bez namysłu. - A kto pyta? Hawksby zignorował pytanie.

136


- Ma zostać wyprowadzony na jakiś czas do ogrodu. Inaczej zadusi się na śmierć.

- Z czyjego rozkazu? - Ali nie był przekonany. - Pułkownika Murada? Znów to samo nazwisko.

- A kogóż by innego? - odparł wyniośle Hawksby, sugerując, że strażnik jest durniem, skoro myśli inaczej.

- Zaprowadzę go - powiedział Ali. W końcu wydawało się to rozsądne. Blake musiałby być skoczkiem o tyczce, żeby pokonać mur.

- Nie - odparł szybko Hawksby. - My go zaprowadzimy.

Ali znów stracił pewność siebie. Potem wzruszył ramionami i podszedł do Blake'a, żeby odpiąć mu ręce, a potem kostki nóg od krzesła.

Nikt nie spodziewał się tego, co się stało potem. Przywołując całą odwagę i determinację, Blake machnął stopami do góry, trafiając Alego pod brodę. Siła ciosu sprawiła, że strażnik prawie wykonał salto w tył. Na wpół ogłu­szony runął na podłogę. Potem, widząc, że Blake zrywa się z krzesła, sięgnął po swojego G3, leżącego obok. Jak na człowieka, który właśnie mocno obe­rwał, miał szybki refleks. Uniósł lufę broni, zanim Blake go dopadł.

Ale Ali nie był dość szybki. Uzi Tygrysa plunął cicho jednosekundową serią. Blake runął na Irańczyka, chwytając go dłońmi za gardło.

Pod palcami zapulsowało mu coś ciepłego i lepkiego. Otworzył oczy i zo­baczył, że twarz Alego zniknęła. Dziewięciomilimetrowe pociski rozdarły ciało jak nóż, zostawiając tylko nierozpoznawalną miazgę kości i czerwone­go mięsa.

Hawksby ściągnął Blake'a z zabitego strażnika.

- Niech się pan uspokoi, Jonathanie. Jesteśmy przyjaciółmi. Dziennikarz osłupiał, słysząc nagle starannie modulowany angielski. Ze

zdumieniem gapił się na wyszczerzoną w szerokim uśmiechu brodatą twarz.

- Wydostaniemy stąd pana raz-dwa - ciągnął major. - Niech się pan tylko nie denerwuje i idzie z nami, jakby ciągle był pan więźniem. Teraz niech się pan odwróci i złączy ręce za plecami.

Szorstkim mchem obrócił dziennikarza i owinął mu kawałek sznurka wo­kół nadgarstków.

- Nie zawiązałem go, to tylko dla efektu. Zabierzemy pana do ogrodu za domem. Gdyby coś nam się przydarzyło albo gdybyśmy się rozdzielili, niech pan tam dotrze sam. Jest tam jeden z naszych ludzi, on dopilnuje, żeby nic się panu nie stało. Jasne?

Blake wciąż stał z rozdziawionymi ustami, próbując ogarnąć serię krót­kich poleceń.

137


Jesteście Brytyjczykami? Hawksby uśmiechnął się ciepło.

- Jak pan zgadł? A teraz niech się pan zamknie i idzie z nami. Blake się nie mszył.

- A co z Eva? -Z kim?

- Z Eva, moją dziewczyną. Jest fotografem prasowym. Eva Olsen. Ją też tu więżą.

Hawksby był nieugięty.

- Nie ma mowy, Jonathanie. Mamy w planach tylko pana. Idziemy.

- Nie! - Blake się wyrwał. - Bez niej nie idę.

- Niech pan posłucha - warknął major. - Może pan iść z nami po dobroci albo wyniesiemy pana nieprzytomnego. Wybór należy do pana.

-Nie rozumiecie! Ona ma film!

- Jaki film?

Blake z rozpaczą pokręcił głową.

- Proszę! Ona musi iść z nami. Nie mogę wyjaśnić... Hawksby się zawahał.

- Mam po nią iść, szefie? - spytał Tygrys, który pilnował drzwi. Major się zastanowił.

- Nie, ja pójdę. Gdzie ona jest? Blake ruchem głowy wskazał drzwi.

- Drugie drzwi w głąb korytarza. Hawksby odwrócił się do Tygrysa.

- Zamknij drzwi i czekaj tu, aż wrócę. Gurkha kiwnął głową

- Lepiej niech się pan pospieszy, szefie, dym się rozwiewa. Pewnie zapa­nowali nad ogniem.

Hawksby zniknął w korytarzu.

Bez trudu znalazł drzwi do celi Evy. Były szeroko otwarte; zajrzał ostroż­nie do środka i zobaczył nieogolonego strażnika, siedzącego na odwróconej skrzynce po pomarańczach, w świetle naftowej lampy. Żołnierz pił herbatę i rozmawiał z dziewczyną. Hawksby'ego uderzyła jej uroda, zwłaszcza ja­sne, niebieskie oczy mimo krótkiej, krzywo przyciętej fryzury i starych ko­ców, w które dziewczyna była owinięta.

Podniosła wzrok, kiedy wszedł, a strażnik odwrócił się na skrzynce.

- Nie wiesz, że jest pożar? - ostro zapytał Hawksby w farsi. Iradż nie był pewny, jak ma się zachować wobec nieznajomego.

138


- Ktoś mówił, że już prawie go ugasili.

- Ha! - wypalił major. - Nic nie wiesz! Sufit się tu zaraz zawali. Zabieram dziewczynę do ogrodu za domem!

Iradż źle go zrozumiał. Automatycznie uznał, że mulle chodzi o to, że więźniowie mają stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Kilkoro już rozstrze­lano i pochowano w cichym kącie ogrodu.

Wstał, decydując nagle, że nie pozwoli, by tej dziewczynie coś się stało. Nie przyszło mu do głowy, że w ciągu tych kilku tygodni, kiedy była bezrad­nym więźniem, mógł się w niej trochę zadurzyć.

- Z czyjego rozkazu?

Hawksby użył nazwiska, które na wszystkich tu robiło wrażenie.

- Murada.

Strażnik wolno pokręcił głową jakby podejmował trudną decyzję. Wyce­lował do majora ze swojego G3.

- Nie, nie pozwolę...

Brzuch Hawksby'ego nagle jakby się rozerwał, a w jego szacie wykwitły czarne dziury, kiedy nacisnął spust ukrytego pod nią uzi.

Na oczach zdumionej Evy siła pocisków rzuciła Iradżem o ścianę. Naj­pierw uderzył plecami, mocno, tak że jego głową szarpnęło w tył. Rozległ się wyraźny trzask, kiedy czaszka zderzyła się z twardą powierzchnią. Iradż powoli osunął się po ścianie, aż usiadł na podłodze, z głową opadłą na piersi i rozdziawionymi ustami, jak karykatura śpiącego. Z mokrej plamy na jego piersi buchała krew.

Eva Olsen była przerażona. Kim jest ten potwór, przed którym nawet Iradż próbował ją chronić?

- Przyszedłem pani pomóc - powiedział szybko Hawksby, wyciągając rękę, żeby wziąć ją pod ramię.

Odsunęła się, patrząc na niego szeroko otwartymi ze strachu oczyma.

- Czego ode mnie chcesz? Hawksby zmarszczył brwi.

- Norweżka?

Rozpoznał akcent; wiele razy brał udział w łączonych manewrach NATO na północnej granicy.

- Tak. - Mówiła ochrypłym głosem. - Anglik? Próbował dodać jej otuchy.

- Nie jestem mułłą przyjechałem tu wydostać Blake'a i panią. Proszę się nie wahać, bo nie mamy dużo czasu, ogień wkrótce zgaśnie.

- Wy go podłożyliście? - spytała z niedowierzaniem.

139


- Dywersja.

- Pan jest tajnym agentem? - Kiedy tak to powiedziała, zabrzmiało to jak żart. - Komandosem?

- Coś w tym rodzaju - odparł ogólnikowo Hawksby. - A teraz, proszą! Kiwnęła głową.

- Ale niech pan chwilą zaczeka.

Odwróciła sią i pobiegła w kąt celi. Tam schyliła sią i wyciągnęła ze ścia­ny obluzowaną cegłą. Siągnąła do dziury i coś stamtąd wyjęła.

- Proszą, może pan to wziąć? - powiedziała. - Nie mam gdzie tego trzy­mać.

Hawksby wziął małą kasetką z filmem. Minox, zgadł. Wtedy dopiero uświadomił sobie, że brudna poplamiona bluzka dziewczyny i jej spódnica wiszą w strzępach pod kocem.

- Rozumiem pani problem - powiedział, próbując odwrócić wzrok. Owinąwszy również jej ręce sznurkiem, major wypchnął Evę na korytarz,

zamknął drzwi i przeszedł z nią do celi Blake'a. Na umówione, podwójne pukanie Tygrys je otworzył i wyprowadził ze środka dziennikarza. Dym zni­kał z alarmującą prędkością i Hawksby poprowadził wszystkich po scho­dach na górę, do holu.

Czekał na nich Forbes. Wziął pod rozkazy czterech strażników, którzy biegali po wiadra z wodą, poganiani jego wywrzaskiwanymi w farsi rozka­zami. Hawksby nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Wyglądało na to, że podoficerowie na całym świecie są tacy sami.

- Wolniej - syknął do Forbesa, mijając go w drodze do ogrodu - ten cho­lery pożar już prawie ugaszony!

Kiedy dotarli do tylnego wyjścia, major otworzył powoli drzwi, żeby Kan­gur Webster mógł ich rozpoznać. Z pobliskich krzaków dobiegł przenikliwy gwizd i major zobaczył żylastego Australijczyka wyłaniającego się z cienia. Webster pomachał do nich ponaglająco swoim uzi.

- Kim wy jesteście? - mruknął Blake, nie spodziewając się tak naprawdę odpowiedzi.

Chryste, nie spieszyli się, pomyślał Kangur. Ale powiedział tylko:

- Prosto tą żwirową ścieżką, szefie. Przy murze w prawo. Jakieś dziesięć metrów.

Hawksby poprowadził całą grupę między kwitnącymi, pachnącymi krze­wami, obok trzech zabitych strażników przy platformie i pod murem, aż do­tarli do drabinki sznurowej.

140


Tygrys skoczył w górę jak małpa, zajrzał na drugą stronę muru, a potem zniknął. Blake wspiął się za nim, huśtając się niezdarnie, chociaż Hawksby przytrzymywał liny.

Kangur dołączył do nich, kiedy zaczęła się wspinać Eva, radząc sobie le­piej niż dziennikarz. Australijczykowi mignęły jej gołe pośladki, kiedy prze­skakiwała przez mur. Spojrzał na Hawksby'ego i uśmiechnął się szeroko.

- Ma swoje dobre strony ta robota.

- Przełaź, ty niewyżyty draniu, i zaprowadź ich do przejścia przez rzekę.

Na brzegu rzeki obciążoną linę napięto i zawiązano wokół pasa Australij­czyka. Tygrys poszedł pierwszy zabezpieczyć drugi brzeg. Potem Blake otrzy­mał czarny nadmuchiwany worek i został przypięty karabińczykiem do sznu­ra. Szybko wszedł do płytkiej wody, aż dotarł do głębszej części koryta. Tam prąd poniósł go w dół rzeki i na drugi brzeg. Następna poszła Eva i Hawksby.

Kangur wciąż stojąc pod murem posiadłości, spojrzał zniecierpliwiony na fluorescencyjny wyświetlacz zegarka. Gdzie, do diabła, jest Forbes?

Sierżantowi Dave'owi Forbesowi jego nowa rola zaczynała się podobać. Nigdy jeszcze nie widział tak byle jakiej gromady wojaków; pierwszy po­smak dyscypliny zdawał się ich przerażać. W panice wywołanej gorączko­wym wykonywaniem rozkazów tego podoficera tyrana, który pojawił się jakby znikąd, wpadali na siebie i wykrzykiwali sobie polecenia. Zapanowa­ło totalne zamieszanie.

-Ale, Agha - zaprotestował jakiś drobny strażnik student. - Ogień już zgasł!

- Bzdura! - ryknął w farsi Forbes. - Wszystko może się zająć od nowa od żarzących się węgli!

W miaręjednak, jak kłęby dymu się rozwiewały, zaczynały wracać pozory porządku i sierżant zauważył, że bardziej doświadczeni strażnicy odzyskują zimną krew i rozmawiają między sobą. Pora się pożegnać, pomyślał, i zaczął się niepostrzeżenie wycofywać w stronę drzwi prowadzących do ogrodu.

Jeden ze starszych stopniem strażników pokazał go palcem.

- Hej, ty, mówiłeś chyba, że jesteś z pułkownikiem Muradem. Nie widzia­łem go.

Forbes wzruszył ramionami.

- Był tu gdzieś. Pewnie poszedł na górę.

-A co z więźniami? Ktoś powiedział, że twój przyjaciel mułła zabrał ich do ogrodu. Czy to prawda?

141


Forbes pokręcił głową.

- Nie, zabrał ich przed dom. Zabiera ich z powrotem do Teheranu. Natychmiast zrozumiał swój głupi błąd. Był tak zajęty oszukiwaniem wro­ga, że oszukał się sam. Irańczycy kręcą głowami na „tak", a kiwają na „nie".

Za plecami usłyszał charakterystyczny szczęk odbezpieczanej broni. Od­wrócił lekko głowę i zauważył kątem oka inteligentnie wyglądającego straż­nika z G3 wymierzonym w jego krzyż.

- Nie ufam temu człowiekowi. Zabierzcie mu broń, ale nie podchodźcie za blisko. Chyba jest niebezpieczny. Szybko, idźcie do ogrodu - zawołał do innych, którzy też unosili broń. - Słyszałem, jak mułła mówił, że zabiera tam więźniów.

Chryste, pomyślał Kangur, Jastrząb mnie zabije! Był zły na siebie za wła­sne niezdecydowanie. Forbes spóźniał się już pięć minut, a mimo to Webster nie potrafił się zmusić, żeby przepłynąć rzekę i pozostawić sierżanta własne­mu losowi.

Wtedy właśnie usłyszał krzyki i nawoływania, dochodzące zza muru. Nie mógł już dłużej czekać. Złapał ostatni worek, wypełniony pozostałym sprzę­tem, i skoczył do zimnej wody.

Jednocześnie usłyszał trzask karabinowego wystrzału i poczuł piekący ból w prawej ręce. Wstrząs sprawił, że odruchowo upuścił worek. Przeklinając, zatoczył się głębiej w wodę. W ciemności rozbrzmiały kolejne wystrzały i Kangur zobaczył dookoła siebie charakterystyczne rozbryzgi.

Mięśnie jego prawej ręki już zaczynały drętwieć; wiedział, że bardzo krwa­wi. Rzucił się na linę, łapiąc ją mocno lewą dłonią. Niemal natychmiast po­czuł, że ktoś ciągnie ją silnymi, regularnymi szarpnięciami. Instynktownie zrozumiał, że to Hawksby i Tygrys holują go z przeciwnego brzegu.

Zaczynało mu się dwoić w oczach. Zacisnął zęby i postarał się skupić na lewej dłoni. Skoncentrował całą siłę woli, a jego pobielałe z wysiłku palce stały się w jego umyśle stalowymi szponami. Kiedy już koledzy wyciągnęli go na drugi brzeg, wciąż desperacko ściskał linę. Prawie jak trup.

Helikopter wiozący pułkownika Murada siadł ciężko, uszkadzając jedną z płóz. Pułkownika to jednak nie rozgniewało. Spodziewał się katastrofy i był zadowolony, że uszedł z życiem.

Pochylając głowę pod zwalniającymi łopatami wirnika, szybko zostawi pilota samego ze zmartwieniem, jak maszynę naprawić.

142


Pod terminalem lotniska czekał na niego strażnik; miał go zawieźć do po­siadłości na północnym brzegu Zajandehu. Żołnierz bardzo się postarał, by zrobić na zwierzchniku wrażenie: włożył świeżo wyprany i wyprasowany mundur i polową kurtkę, którą nosił wyłącznie wtedy, kiedy pełnił obowiąz­ki szofera.

Dlatego bardzo się zirytował, kiedy pułkownik w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Oficer SAVAMA odezwał się tylko raz, pytając o brak światła w Isfahanie.

- Obawiam się, że to kolejna awaria prądu, Agha - odparł kierowca z sza­cunkiem.

Pułkownik Murad chrząknął tylko niecierpliwie i zapatrzył się przez okno na ciemne ulice w tyle.

Alan Hawksby był oszołomiony tempem, z jakim wszystko zaczęło iść źle. Wystarczyło samo to, że sierżant Forbes się spóźniał. Być może pojmał go wróg, bez wątpienia przez jego własny upór.

To by było dla niego typowe. Ale niezdyscyplinowanie Kangura Webstera, który za długo czekał na kolegę, było niewybaczalne. Już to, że trzeba było go nieść dwieście metrów do czekającej simki, było komplikacją. Ale przez bez­myślność Australijczyka Hawksby stracił drugiego pilota śmigłowca. O tym problemie głównie myślał, kiedy razem z Tygrysem z ulgą wtoczyli bezwład­nego Kangura na skrzynię, popędzając jednocześnie Eve i Blake'a.

Transport rannego kosztował ich kilka cennych minut. Strażnicy musieli już wiedzieć, że oddział ucieka na południe. Chociaż nie mogli być pewni celu komandosów, mogli założyć, że jest nim isfahańskie lotnisko. Tutaj na korzyść uciekających przemawiała trasa ucieczki przez rzekę, naturalną za­porę dla pojazdów. Sprzyjał im też fakt, że najbliższy most był przeznaczony tylko dla pieszych. Zanim strażnicy dotarliby do następnego, na wschodzie, Pol-e-Felezzi, uciekająca ciężarówka powinna się już mocno wysforować. Teraz jej przewaga czasowa stopniała do zaledwie kilku sekund.

Tygrys wymienił już żarówki przednich reflektorów simki na podczerwo­ne; mając na oczach noktowizor, Hawksby mógł jechać z dużą prędkością ciemnymi ulicami do lotniska. Udało im się odzyskać kilka cennych minut. Kiedy simka stanęła pod ogrodzeniem portu lotniczego, ból rany Kangura trochę już zelżał. Tygrys zaaplikował mu morfinę z jednej ze strzykawek w woreczku na szyi. Ale Australijczyk wciąż był za słaby, by stanąć o włas­nych siłach.

143


Zdezorientowani nagłymi obrotami wydarzeń Blake i Eva wykonywali polecenia komandosów z tępym posłuszeństwem. Byli tak oszołomieni nie­spodziewaną wolnością że nie dotarło do nich jeszcze, w jakich opałach znalazł się oddział. Chociaż w budynku terminalu paliły się już awaryjne światła, oświetlenie terenu wciąż nie działało.

Hawksby pospiesznie spakował szaty mułły i turban do plecaka.

- Obawiam się, Jonathanie - powiedział do Blake'a - że potrzebna mi będzie pomoc was obojga. Tygrys i ja pójdziemy przodem przez ogrodzenie. Kiedy Tygrys da znak, macie pomóc naszemu rannemu koledze.

Eva zerknęła na Kangura, który siedział na ziemi z twarzą w dłoniach; kręcił głową próbując skupić wzrok i powstrzymać mdłości.

- Nic mu nie będzie?

- Przeżyje - odparł krótko Hawksby. - Ale na pierwszy znak kłopotów zostawcie go i biegnijcie przez płot w stronę lądowiska helikopterów. Za­świecę wam małym zielonym światełkiem, żebyście wiedzieli, gdzie biec. Jasne?

Eva była przerażona.

- Mamy go zostawić, tak po prostu?

- Tak po prosta.

Wymieniła spojrzenia z Blakiem i wzruszyła ramionami.

Nie zwlekając dłużej, Hawksby i Tygrys przeczołgali się przez zarośla do płotu. Tam Gurkha stanął na straży z odbezpieczonym uzi, a major wyjął nożyce do druta. W trzydzieści sekund usunął kawałek siatki i przepełzł na drugą stronę. Szybko przedostał się tam, gdzie czekał na nich beli jet ranger.

Lądowisko było opustoszałe; Hawksby bez trudu znalazł niebieską ma­szynę, chociaż zmarnował kilka cennych minut, żeby znaleźć świecę zapło­nową w innym śmigłowcu. Forbes wciąż miał przy sobie tę część, dzięki czemu ich helikopter nie mógł oderwać się od ziemi.

Major szybko włączył światła kabiny i przyjrzał się tablicy rozdzielczej, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie, czego się nauczył na krótkim kursie dwa lata temu. Wstrzymując oddech, wcisnął starter, czekając, aż silnik od­pali. Rozrusznik opornie zazgrzytał. Hawksby spróbował jeszcze raz, uchy­lając odrobinę przepustnicę. Tym razem rozległ się tępy huk i wielkie łopaty zaczęły mozolnie zataczać koła, z każdym obrotem nabierając pędu. Major pospiesznie znalazł latarkę sygnałową i mignął nią raz w stronę płotu.

Teraz zaczęło się czekanie. Wydawało się ciągnąć wieczność. Rozgląda­jąc się dookoła w poszukiwaniu oznak życia, położył sobie uzi na kolanach i odbezpieczył je. Na wszelki wypadek.

144


Po kilku minutach zobaczył światła pod budynkiem terminalu. Zmrużył oczy. Dwa. Cholera! Reflektory samochodu. Obracając się w fotelu, spoj­rzał w tył. Blake i Eva szli wolno po asfalcie, wlokąc wiszącego między nimi Kangura. Australijczyk starał się iść, ale nie miał siły unieść głowy. Dwa­dzieścia metrów dalej wycofywał się spokojnie Tygrys, omiatając ciemność lufą pistoletu maszynowego.

Hawksby otworzył drzwi kabiny.

- Na litość boską pospieszcie się! Mamy gości!

Blake i dziewczyna przyspieszyli i wtaszczyli żołnierza na tylny fotel. Hawksby spojrzał w stronę terminalu. Zbliżające się reflektory zdawały się wypalać mu oczy. Były zaledwie sto metrów od nich. Eva wsiadła za Kangu­rem, a Blake naparł na nich oboje, próbując wcisnąć się do środka. Tygrys przebiegł ostatnich kilka metrów. Hawksby przekręcił uchwyt przepustnicy na drążku nachylenia. Wskazówka zegara podskoczyła do 85. Łopaty wirni­ka przyspieszyły tak, że zlały się w migoczące koło. Ryk silnika przeszedł w wysokie wycie.

Tygrys wparował w otwarte drzwi i z łomotem opadł na fotel. Maszyna zaczęła dygotać jak żywa istota. Kabinę wypełniło białe światło reflektorów samochodu, oślepiając Hawksby'ego.

Przekręcił przepustnicę, aż wskazówka weszła na czerwone pole, i zaczął się modlić. Za nic nie potrafił znaleźć właściwej prędkości.

Przez ryk silnika usłyszał trzask wystrzału. Gdzieś blisko metal zadźwię­czał o metal. Kabina znów zadygotała, kiedy major przechylił dźwignię tak, by kąt natarcia łopat zaczął wznosić helikopter. Ten rzeczywiście zaczął star­tować, boleśnie powoli.

Niech to szlag! Zły kąt.

Major desperacko szarpnął drążkiem i helikopter wystrzelił z lądowiska jak rakieta.

Hawksby za szybko zmienił kąt i olbrzymia metalowa ważka nieprzyjem­nie opadła. Strażnicy z dżipa odruchowo się skulili.

Jet ranger znalazł właściwą wysokość i zakołysał się na wietrze. Hawksby nie mógł zebrać myśli; próbował za wszelką cenę przypomnieć sobie, co do cholery robić dalej.

- Kangurze Webster - zaklął głośno - usmażę twojej jaja na śniadanie!

Odepchnął powoli drążek od siebie, zwiększając kąt natarcia i ciąg. Ma­szyna opuściła niezdarnie nos i zaczęła nabierać prędkości; zatoczyła nie­zgrabne koło, a potem odleciała na południe.

0 Piąty zakładnik

145


Rozdział 10

Isfahan, 2.45, piątek, 19 września

Strażnicy rewolucji nie zamierzali ryzykować z nowym więźniem. Przewidując gniew pułkownika Murada po jego przybyciu, zamknęli sier­żanta Dave'a Forbesa w celi, w której poprzednio siedział Jonathan Blake. Żeby mieć pewność, że stamtąd nie ucieknie i że on też nie zostanie uwolnio­ny przez tajemniczego mułłę, związano mu ręce na plecach, a przy drzwiach postawiono dwóch wartowników.

Forbes przeklinał własną głupotę. Jego frustrację pogłębiał fakt, że straż­nicy nie chcieli przyjść go uciszyć mimo wyzwisk i okrzyków protestu. Z upły­wem kolejnych minut musiał w końcu przyznać sam przed sobą że nie ma szansy dołączyć do pozostałych. Był teraz zdany na siebie. Usiadł na gołej drewnianej pryczy i rozważał swoje położenie. Chociaż plan awaryjny dla wszystkich odciętych zakładał, że mieli udać się po pomoc do domu wuja Hamedy Gulistani, tam, gdzie spotkali się z Cur-tem Swartzem juniorem, nie było gwarancji, jak długo będzie można tam tę pomoc znaleźć. Równie dobrze francuska przykrywka Amerykanina mogła już być podejrzana, a uprowadzenie Blake'a mogło uruchomić falę areszto­wań.

Dlatego musiał działać szybko, i był już do tego przygotowany. Szkolenie Specjalnych Sił Powietrznych kładło nacisk na fakt, że zawsze najlepiej jest atakować, choćby sytuacja wydawała się beznadziejna, bo nigdy nie wiado­mo, jak słaby może być wróg. Ta sama zasada odnosiła się do przebywania w niewoli. Jeżeli nie potrzebowało się czasu na wyleczenie ran, należało uciekać jak najszybciej.

Forbes bez przerwy poruszał rękoma za plecami, aż poczuł, że więzy za­czynają się luzować. Każdy żołnierz pułku posiadał dogłębną znajomość technik kontroli nad mięśniami, dzięki której karierę zrobili ludzie tacy jak Houdini. Ktoś, kto naprawdę dobrze znałby się na linach i węzłach, mógłby spętać komandosa SAS-u, ale musiałby być wyjątkowym specjalistą. Nie mogło dziwić, że strażnicy rewolucji takimi nie byli.

Czując, że w dłoniach powraca mu krążenie krwi, Forbes zaczął się roz­luźniać. Spojrzał na sufit. To droga mojej ucieczki, pomyślał, gdybym miał tu zostać dłużej. Tego j ednego wróg by się nie spodziewał, a byłby to sposób najprostszy. Ponieważ dom nie został zbudowany jako więzienie, podłogi

146


były o wiele słabsze i bardziej elastyczne niż ściany. Przypominając sobie rozkład pomieszczeń na parterze, Forbes uznał, że dostałby się tamtędy do składziku o zakratowanym oknie. Piłka do metalu, wszyta w kołnierz jego bluzy, przeszłaby przez kraty jak nóż przez masło. Potem wystarczyłoby wspiąć się na rosnące w odpowiednim miejscu drzewo, żeby pokonać mur. Sierżant miał jednak przeczucie, że pierwsza sposobność ucieczki nadarzy się o wiele szybciej. Miał rację.

Na zewnątrz dały się słyszeć podniecone głosy i tupot stóp, potem zapadła nienaturalna cisza. Od strony schodów dobiegł odgłos powolnych kroków. Po kilku chwilach przez wizjer zajrzało czyjeś czujne oko. Forbes spiął się i wstał. Podszedł do drzwi, bardzo pomału, żeby nie zaalarmować tego, kto miał wejść. Gdyby zwlekał o sekundę za długo, drzwi za wchodzącym zo­stałyby zamknięte na klucz.

Sierżant rozmyślnie rozluźnił mięśnie twarzy, przybierając minę bezna­dziei i rozpaczy. Kiedy w zamku przekręcił się klucz i do środka weszło dwóch strażników, spojrzały na nich smutne oczy spaniela, wyzierające ze spuszczonej głowy, spomiędzy zgarbionych ramion.

- Teraz zobaczysz, co pułkownik Murad robi ze zdradzieckimi psami -oznajmił sadystycznym tonem jeden ze strażników zadowolony na widok takiego upokorzenia tego aroganckiego olbrzyma.

Ale mężczyzna w nieskazitelnie czystym jedwabnym garniturze, który wszedł za żołnierzami, był zawodowcem. Murad już w drzwiach natych­miast wyczuł niebezpieczeństwo. Załamany, osamotniony człowiek kuli się w kącie. Jakkolwiek nieszczęśliwie by wyglądał, nie czeka na wejście opraw­ców pod drzwiami.

Zanim jednak pułkownik zdołał ostrzec strażników, było już za późno. Zauważywszy, że Murad próbuje się wycofać, Forbes jednym płynnym ru­chem skoczył do przodu. Jego prawa noga uniosła się w górę, a potem wy­prostowała; prawy but uderzył w kolano pierwszego żołnierza jak topór. Usztywniony staw pękł jak zapałka, a mężczyzna runął z wyciem na podło­gę.

Forbes lewą ręką odbił lufę G3 drugiego strażnika, a prawą pięścią ude­rzył go w splot słoneczny, ciskając żołnierzem o ścianę i blokując prawą rękę Murada, usiłującego się wycofać.

Pułkownik kopnął Forbesa w krocze. Zrobił to po amatorsku, prostą nogą sierżant złapał ją i szarpnął w górę. Murad runął plecami na podłogę, z trzas­kiem uderzając czaszką o kamienie posadzki. Leżał tak, jęcząc, ogłuszony i niezdolny się mszyć.

147


Podnosząc upuszczonego G3, Forbes wyśliznął się na korytarz i zamknął drzwi na klucz. Popędził schodami do holu, przeskakując po pięć stopni naraz. Strażnik przy frontowych drzwiach rozdziawił ze zdziwienia usta, kiedy zobaczył go przeładowującego broń. Zanim Irańczyk zdążył zerwać z ramienia własny karabin, dwusekundowa seria pocisków kaliber 7.62 mi­limetrów podziurawiła jego ciało i wybiła nim podwójne drzwi.

Forbes skoczył z góry schodów do ogrodu i popędził ścieżką w stronę bramy. Samotny wartownik, zaalarmowany wystrzałami, z niedowierzaniem patrzył, jak sierżant unosi broń.

Rozległo się jedynie smutne pstryknięcie, kiedy iglica trafiła w pustą ko­morę. Forbes zaklął, nie zatrzymując się.

Strażnik opuścił lufę swojej broni; przesuwając ją z boku na bok, usiłował wycelować w biegnącego zakosami Forbesa. Pojedynczy strzał obudził gas­nące echa poprzedniej serii. Na ścieżkę niczym konfetti posypały się liście.

Forbes dopadł żołnierza, odepchnął jego broń swoim karabinem, a jego kolbę wcisnął strażnikowi pod brodę, przypierając go do bramy. Kolanem rąbnął przeciwnika w krocze z siłą od której w oczach stawały łzy. Odsko­czył, a strażnik bezwładnie osunął się po bramie do pozycji siedzącej.

Z rezydencji dobiegły Forbesa krzyki. W ciemności słyszał wywrzaskiwa-ne rozkazy i złowrogi szczęk odbezpieczanej broni. Szybko wyrwał kilka magazynków do G3 z kieszeni polowej kurtki strażnika. Nie było czasu szu­kać ich więcej.

Zerknął na plątaninę zamków, łańcuchów i skobli na bramie. Potem cofnął się o krok i skoczył na ramiona nieprzytomnego. Używając jego głowy jako odskoczni, jednym susem sięgnął szczytu bramy. Nie zważając na ostre kol­ce, przeciągnął się górą i zeskoczył z trzech metrów na opustoszałą aleję Saeb.

Wylądował ciężko, uderzając się boleśnie w lewą piętę; kostka zapulso-wała mu bólem. Ignorując go, przebiegł na drugą stronę drogi, gdzie w bocznej uliczce stał zaparkowany zielony peykan.

Dopadł samochodu, wyjął kluczyki z rury wydechowej, otworzył drzwi i wsiadł. Musiał przekręcić stacyjkę trzy razy, żeby silnik odpalił na chociaż trzech cylindrach.

Forbes wrzucił jedynkę i wcisnął gaz.

Pół godziny zajęło mu znalezienie drogi do dzielnicy bazarowej na północ od centralnego placu Isfahanu. Zaparkował samochód i resztę drogi prze­szedł pieszo, krętym labiryntem wąskich uliczek, które zaczynały ożywać,

148


w miarę jak kolejni wcześnie wstający szykowali się do pracy przed nadcho­dzącym świtem. Kiedy Forbes dotarł do nieoznakowanych drzwi w murze, ból w jego pięcie stał się już nie do zniesienia, więc mocno kuśtykał.

Oparł się z ulgą o drzwi i rozejrzawszy się na obie strony, zapukał trzy razy. Niemal natychmiast drzwi się otworzyły.

- Jestem zmęczony po podróży... - zaczął w farsi, a potem uświadomił sobie, że zapomniał umówionego hasła. To był głupi pomysł od samego po­czątku!

Poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Nawet w ciemności rozpoznał dotyk ko­biecej ręki.

- Szybko, niech pan wchodzi.

Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, uderzył go klasztorny spokój ogrodu z szemrzącą fontanną. Lampa naftowa w budynku rzucała ciepły blask na kwitnące krzewy; zapach kwiecia wisiał ciężko w powietrzu. Forbes zaciąg­nął się nim głęboko. Po napięciu i walce ostatnich dwudziesto czterech go­dzin wonny ogród dawał miłe wytchnienie od szalonego świata za jego mu­rami.

Oczy Hamedy za czadorem rozbłysły troską.

- Co poszło nie tak? - spytała. - Jest pan ranny? Forbes uśmiechnął się do niej i klepnął się w nogę.

- Tylko stłuczenie. Powiem ci... Zamarł.

Za łukowatymi drzwiami, w bielonym pomieszczeniu za fontanną zoba­czył wyraźnie Curta Swartza, siedzącego na poduszce. Amerykanin pogrą­żony był w rozmowie z młodym Irańczykiem, wyglądającym na nastolatka. Forbes odruchowo podniósł G3.

Hameda powstrzymała go, kładąc dłoń na jego dłoni. Sierżant poczuł cie­pło jej dotyku na swojej skórze.

- Wszystko w porządku, panie Dave. To mój brat. Przyszedł kilka minut przed panem. Nie ma się pan czego bać - powiedziała cicho.

Forbes nie był przekonany.

- Nic nie mówiłaś o swoich przyjaciołach i krewnych. Miał być tylko Curt i ty.

Oczy Hamedy nad maską czadom były bardzo piękne.

- Niech mi pan zaufa.

Wbrew sobie Forbes opuścił karabin.

- Twój wuj też tu jest? Moglibyśmy urządzić przyjęcie dla całej cholernej rodziny.

149


- Nie. Jak mówiłam, pojechał do Kum w interesach. Wróci dopiero jutro.

- Dlaczego twój brat tu jest?

W oczach Hamedy błysnął strach.

- Przyszedł mnie ostrzec, że szuka mnie Hezbollah. Forbes szybko przetłumaczył to sobie w myślach.

- Partia Boga? - Przypomniał sobie, że już o niej słyszał. - To jakaś reli­gijna milicja?

- Tak. Mój brat do niej należał. W ten sposób właśnie dowiedział się, że mnie szukają. Mają nakaz aresztowania mnie. Byli już w moim domu w Te­heranie, a mój brat uważa, że rano przyjdą tutaj. Moja matka jest głupia. Myślała, że jeśli im powie, gdzie jestem, potraktują mnie łagodniej.

Jezu, pomyślał Forbes, tego tylko nam trzeba. Spojrzał na rozjaśniające się niebo. Ich ładna irańska wspólniczka mogła sobie z tego nie zdawać spra­wy, ale już wstawał świt.

Usiedli właśnie na rzeźbionej kamiennej ławie przy fontannie, kiedy Curt wyszedł z pokoju, zostawiając brata Hamedy samego. Mimo powitalnego uśmiechu na brodatej twarzy Amerykanina widać było troskę. Jego oczy wyglądały na zmęczone.

- Cześć, Dave - powiedział. - Ale nie mogę powiedzieć, że cieszę się na twój widok.

- Wszystko poszło dobrze - zapewnił go Forbes. - Jestem jedyną ofiarą. Curtowi wyraźnie ulżyło.

- Dzięki Bogu. Spodziewałem się, że dacie radę. Zrobiliście na mnie nie­złe wrażenie. Przy takich zadaniach małe jest piękne. Jakim cudem zostałeś sam?

- Powiedzmy po prostu, że bawiłem się w marudera. Ale bardziej martwi mnie, co teraz.

Swartz zrobił zakłopotaną minę.

- Plan był taki, żeby wydostać was stąd przez Turcję albo Pakistan. -Był?

- No, pewnie dalej jest, ale teraz mamy kilka własnych problemów. Ha-meda mówiła ci o Davudzie?

- O swoim bracie?

- Och, nie martw się, nic nie wie o was ani o waszej operacji. Wie tylko, że jesteś naszym zaufanym przyjacielem. - Swartz wskazał zielony mundur sier­żanta. - Chociaż zdziwiło go, że mamy przyjaciół w gwardii rewolucyjnej.

- Wciąż nie rozumiem, dlaczego przyszedł nas ostrzec - powiedziała Ha-meda. - Zwłaszcza po tym, jak jego koledzy zaatakowali nas w parku.

150


Amerykanin pokręcił głową.

- Jest młody i zdezorientowany. Moim zdaniem dał się porwać tej choler­nej islamskiej rewolucji, tak samo jak wielu innych młodych ludzi w tym kraju, i uznał, że stajesz po stronie jego wrogów. Kiedy powiedział o nas Hezbollahowi, pewnie nie sądził, że będą nam chcieli zrobić krzywdę.

- Jezu Chryste! - Forbesa zatkało. - To ten pryszczaty gnojek was sprze­dał?!

W oczach Hamedy błysnął gniew.

- Spokojnie, Dave - Curt skarcił sierżanta. - Nakaz aresztowania Hame­dy wydały władze. Davud próbował nabroić, ale ten kraj jest w tej chwili pogrążony w cholernym zamęcie. Balansuje na skraju otwartej wojny domo­wej, rodziny są podzielone. Ale w głębi ducha przeciętny Pers nie skrzyw­dziłby muchy, a co dopiero kogoś ze swojej rodziny. To ci przeklęci mułło-wie stawiają na głowie tradycję i religię, żeby wykorzystać je do własnych celów.

Forbes nie zamierzał wdawać się w filozoficzne dysputy.

- Słuchaj, Curt, musimy się stąd szybko zabierać. Co radzisz? Amerykanin w zamyśleniu podrapał się po brodzie.

- Najpierw odeślę młodego Davuda, a potem pociągiem pojedziemy do Kermanu, gdzie Hameda ma krewnych, którzy nam pomogą Tam będziemy bezpieczni, przynajmniej przez jakiś czas, i ułożymy plan dotarcia do Pakis­tanu. Ty dla bezpieczeństwa pojedziesz z Hamedą, ja sam.

Oczy dziewczyny pojaśniały.

- To znaczy, że też mogę jechać do Pakistanu, Curt? Naprawdę? Uśmiechnął się do niej i ścisnął ją za rękę.

- Tutaj chyba nie mam już czego szukać, Hamedo. Skoro ciebie prześla­dują to tylko kwestia czasu, kiedy dobiorą się do mnie. O ile już nie zaczęli. Jestem pewien, że mój rząd nie podejmie następnej próby odbicia zakładni­ków, więc nie ma większego sensu, żebym tu zostawał. - Zerknął na Forbe­sa. - A teraz mam doskonały powód, żeby zabrać cię ze sobą.

Hameda była tak rozradowana, że Swartz nie chciał myśleć, jak zareaguje, kiedy dowie się o jego żonie i dwojgu dzieciach w Minnesocie.

- Muszę się pożegnać z Davudem - powiedziała szybko.

- Nie mów za wiele - ostrzegł Curt, kiedy pobiegła do domu.

- Otwierać! Otworzyć te drzwi!

Ostre głosy w farsi zburzyły kruchy spokój ogrodu, a w drzwi w murze załomotały pięści. Forbes i Curt popatrzyli po sobie z niedowierzaniem.

151


-Hezbollah! Otwierać! Bijał

Sierżant podniósł G3, ale Curt przykrył ręką komorę broni.

- Nie, Dave. Zagramy na czas. Zatrzymam ich tutaj, kiedy ty uciekniesz z Hamedą. Pokaże ci, gdzie jest schowana broń. Dwa ingramy. Zabierzcie ze sobą Davuda, ale odeślijcie go jak najszybciej.

Forbes się uśmiechnął. Miał dość walki na jeden dzień.

- Wygląda to na dobry pomysł, Curt. - Oddał mu G3 i dwa magazynki. -Powodzenia.

Curt spojrzał na drzwi.

- Jeśli mnie złapią i zaczną przesłuchiwać, będę musiał im sprzedać wia­rygodną historyjkę, która odciągnie ich od waszego oddziału, dopóki nie wydostaniecie się z Iranu. Powiesz mi, skąd mają was zabrać?

Forbes poczuł się nieswojo. Nie mógł nikomu zdradzić takiej informacji. Ale w pewnej mierze powiedzenie Curtowi prawdy miało sens. Mógłby wtedy przetrzymać przesłuchania wyjawiając informacje, które nie będąc kłamstwem, nie były też do końca prawdą. Forbes jednak nie znał Amerykanina na tyle, by zaufać mu do tego stopnia. Mimo że ten właśnie bez zastanowienia położył na szali swoje życie. Sierżant przypomniał sobie pierwotny plan Snapdragona, pospiesznie zmieniony, kiedy celem zamiast Teheranu stał się Isfahan.

- To lot z Turcji, Curt. Pod zasięgiem radarów, przy samej sowieckiej gra­nicy. Punkt zborny jest na nieużywanym lotnisku w Bu'in, jakieś sto kilome­trów na zachód od Teheranu.

Curt zmarszczył brwi, sprawdzając broń i fachowo wciskając magazynek.

- Znam je. Podczas naszej próby odbicia chcieliśmy tam założyć bazę. Ale to kawał drogi od Isfahanu.

- Dadzą radę - odparł krótko Forbes.

- Na pewno. - Amerykanin uśmiechnął się pocieszająco i gestem kazał sierżantowi dołączyć do Hamedy i jej brata. - Nie martw się. Dopilnuję, żeby szukali twoich kolegów milion kilometrów od Bu'in.

Forbes uścisnął mu dłoń.

- Baw się dobrze.

Dziedziniec wypełnił trzask pękającego drewna. Curt przykucnął za ka­mienną ławą. Wycelował G3 w drzwi w murze. Forbes podbiegł do Hamedy i potulnego chłopaka przy wejściu do budynku.

- Curt zostaje? - spytała Hameda.

- Tak, pójdzie za nami, kiedy tylko będzie mógł.

Dziewczyna spojrzała na niego niepewnie. Ale w jakiś sposób czuła, że może zaufać temu wielkiemu ciemnowłosemu żołnierzowi z dalekiego kraju.

152


- Z tyłu są schody. Możemy wejść na górę i uciec po dachach - powie­działa szybko.

- Chodźmy.

Drzwi w końcu ustąpiły z nieprzyjemnym trzaskiem pękającego drewna. Curt łagodnie nacisnął spust, kiedy pierwszy członek Hezbollahu przeskoczył przez połamane deski. Karabin odezwał się hałaśliwym staccato. Na bruk za­częły padać trupy. Następni pchali się za nimi, by też wziąć udział w rzezi.

Curt wystrzelił kolejną, odmierzoną serię w miękką masę wijących się ciał. Krew i wnętrzności bryznęły na czyste białe ściany. Ktoś odpowiedział ogniem; błysk wystrzału mignął w kłębach kordytowego dymu, uwięzione­go na dziedzińcu jak mgła. Zabłąkany pocisk trafił w ceramiczną fontannę za Amerykaninem; roztrzaskała się i rozsypała po kamiennej misie. Delikat­ny szmer wody natychmiast ustał.

Curt Swartz junior spokojnie wcisnął w gniazdo karabinu następny maga­zynek. Pachnący ogród już nigdy nie miał być taki sam.

Jet ranger przemknął nisko nad szczytem wzgórz i opadł po drugiej stro­nie w dolinę, wcinającą się głęboko w pasmo Zagrosu.

- Już blisko - zapewnił Tygrys, świecąc latarką na mapę, którą trzymał na kolanach.

Hawksby pochylił się do przodu, żeby lepiej widzieć przez szybę. Goły krajobraz, przez który wiło się koryto rzeki, skąpany był w bladym świetle gwiazd. Gdzieś przed nimi, spowity mgłą zbliżał się stopniowo zalesiony szczyt.

- Jest - powiedział nagle z ulgą Hawksby. Wykręcając się w fotelu, spoj­rzał na Blake'a. - Jak nasz pilot?

Dziennikarz nachylił się do przodu, by przekrzyczeć łoskot śmigła.

- Przytomny, ale bardzo słaby! Hawksby kiwnął głową.

- Niech mu pan założy słuchawki, dobrze? Blake przytaknął i się wycofał.

- To nie tu, szefie. - Tygrys postukał palcem w mapę. - Chyba musimy lecieć kawałek dalej.

Hawksby nie zamierzał się poddawać.

- Daj spokój, Tygrysie, nie uczyli cię w pułku nawigacji? To na pewno tu. Gurkha był uparty.

- To pułk nauczył się kilku rzeczy ode mnie, szefie. To nie tu.

- Tak właśnie to zapamiętałem na trójwymiarowej makiecie.

153


- Wygląda podobnie - zgodził się Tygrys - ale nie tak samo.

- Cześć, szefie - rozległ się nagle w słuchawkach głos Kangura Webstera. Hawksby ucieszył się wbrew sobie, słysząc znajomy akcent.

- Myślałem, że już po tobie, Kangur. Ale mówisz całkiem rześko.

- Cholernie źle się czuję. Jestem słaby jak kocię i widzę podwójnie. Mu­siałem się walnąć w głowę. - Rozejrzał się po zatłoczonej kabinie. - Nie wiedziałem, że umie pan latać, szefie.

Mimo woli Hawksby uśmiechnął się kpiąco.

- Och, latać umiem, Kangur. Ale nie umiem tym draństwem lądować. Bę­dziesz musiał mnie instruować.

Australijczyk zachichotał.

- Zrobię, co będę mógł, szefie, ale widzę wszystko podwójnie i jestem śpiący.

- Jak zwykle.

Hawksby spoważniał, kiedy zbliżający się szczyt nabrał bardziej rozpo­znawalnego kształtu.

- Wciąż jestem pewien, że to tu, Tygrysie.

- To wskaźnik paliwa, szefie?

- Co? - Hawksby spojrzał za wyciągniętym palcem. - Chyba tak. O, Chryste!

- Co się stało? - spytał Kangur.

- Kończy nam się cholerne paliwo. Musimy mieć jakiś wyciek. Tygrys spojrzał jeszcze raz na wskaźnik.

- Starczy na następnych osiem kilometrów, szefie? Hawksby poczuł, że zaczyna panikować.

- Skąd mam wiedzieć, do diabła?

Nie chciał wątpić w legendarny zmysł nawigacyjny Gurkhi, ale był prze­konany, że dotarli do celu.

- Będę lądował! - oznajmił.

- Nikt nie daje żadnych znaków - zauważył spokojnie Tygrys. Hawksby zignorował go i zwolnił jeszcze bardziej.

- Spokojnie z tym drążkiem, szefie! - powiedział Kangur. - I niech pan jednocześnie ściąga dźwignię kąta. Ale powoli!

Major posłuchał, szamocząc się z przyrządami i próbując skoordynować mchy.

Helikopter opadł nieprzyjemnie; Eva Olsen zapiszczała z zaskoczenia.

- Dźwignia w górę! - wrzasnął Kangur.

Hawksby posłuchał i śmigłowiec zawisł w powietrzu, ale przekrzywiony pod dziwnym kątem.

154


- Co jest na dole? - spytał Kangur. Hawksby spojrzał przez ramię.

- Gołe skały.

-1 krzaki - dodał Tygrys.

- Chce pan wylądować?

- Oczywiście, że chcę, do cholery...

- Chodzi mi o to, czy chce pan lądować tutaj. Czy jest płasko. Major zaczynał się niecierpliwić.

- Sprowadź nas po prostu na ziemię, Webster, do licha ciężkiego!

- Dobrze. Niech pan powoli opuści dźwignię. - W jego głos wkradła się panika. - Nie tak szybko, cholera!...

Jet ranger runął jak kamień, potem nagle stanął dęba, kiedy Hawksby zbyt gwałtownie spróbował naprawić swój błąd, niezdarnie szarpiąc dźwignią. Potem znów spadł. Tak jak Australijczyk podejrzewał, grunt wcale nie był płaski, ale w blasku gwiazd nie można było zobaczyć, jak naprawdę strome jest zbocze.

Najpierw zderzyła się z nim jedna z łopat wirnika. Kiedy wbiła się w zie­mię, to, co stało się w następnych sekundach, zlało się w pełen jazgotu cha­os.

Wirnik i przekładnia wyrwały się z kadłuba, który opadł pięć metrów ni­żej. Przy wtórze kakofonii dartego metalu i pękającej pleksi szyba kabiny rozprysła się jak wydmuszka. Silnik zawył jak pociąg ekspresowy, blokują­cy hamulce przy pełnej szybkości.

- Wyłączyć dopływ paliwa! - wrzasnął Kangur.

Oszołomiony Hawksby próbował znaleźć przełącznik, a Tygrys kopnia­kiem obu nóg otworzył zablokowane drzwi na prawej burcie.

Tylne lewe drzwi otworzyły się szeroko przy uderzeniu i Blake z Eva już pomagali wysiąść Kangurowi na kamieniste zbocze. Spod osłony silnika zaczął się sączyć dym. Hawksby przestał szukać wyłącznika dopływu pali­wa, skoczył za Tygrysem i potarla! się pod osłonę przewróconego głazu.

Jeden z obwodów elektrycznych pękł w deszczu maleńkich iskier i zbior­nik paliwa eksplodował ryczącymi pomarańczowymi płomieniami.

Hawksby poczuł, jak żar przypala mu brwi. Wybuch wyssał mu powietrze z płuc; grzyb ognia rozświetlił pustkowie jaskrawym blaskiem.

- Widać miał pan więcej paliwa, niż się panu zdawało, szefie - zauważył sucho Tygrys, wstając. - A przy okazji: to nie jest ten szczyt.

Hawksby wstał, otrzepując z kurtki kurz i drobiny żarn. Popatrzył po po­zostałej trójce, chowającej się po drugiej stronie szalejącego stosu.

155


0x01 graphic

- Wszyscy cali?! - zawołał.

- Tylko parę siniaków - odparł Kangur. Blake i Eva byli bladzi i roztrzę-sieni. - Gdzie chłopaki?

Hawksby się skrzywił.

- Wygląda na to, że Tygrys miał rację. To nie ten szczyt. Kangur szturchnął Gurkhę w ramię.

- Jak po nepalsku jest „mądrala", Tygrysie? - Odwrócił się do majora. -Osobiście mam gdzieś, gdzie jesteśmy, dopóki to terra firma.

Hawksby uniósł brwi.

- Za chwilę nie będziesz miał. Przed nami kilka godzin marszu, żeby dołą­czyć do pozostałych.

Blake podszedł do niego, wyciągając rękę.

- Chyba nie miałem jeszcze sposobności wam podziękować. Hawksby uścisnął mu dłoń.

- Ja bym jeszcze nie dziękował, Jonathanie. To nie był zaplanowany przy­stanek, a przed nami długa droga.

- To i tak lepiej niż siedzieć w celi - powiedziała Eva. -1 zastanawiać się, kiedy poślą nas na tortury.

- A robili to? - spytał Hawksby. - Skrzywdzili was? Pokręciła głową.

- Czasami traktowali nas szorstko, ale nic zbyt poważnego.

- To dobrze. Mam nadzieję, że starczy wam sił na spacer po wzgórzach. Potem nasz medyk oboje was obejrzy.

- Jesteście bardzo dobrze zorganizowani. - Eva się uśmiechnęła. - Ale wciąż nie wiemy, jak się pan nazywa. Ani kim jesteście. Słyszałam, że pana ludzie zwracają się do pana „szefie". To nie jest wojskowe określenie, praw­da?

Hawksby się zaśmiał.

- Nie, Evo, nie jest, ale my nie jesteśmy bardzo ortodoksyjną formacją.

- Tam w domu mówił pan, że jesteście komandosami.

- To pani tak powiedziała, Evo - poprawił jąHawksby - ale to trafne okreś­lenie. Oboje możecie mi mówić Alan. Nie bądźmy oficjalni.

- Nie podasz nam stopnia? - spytał Blake.

- Wiecznie dziennikarz, Jonathanie? - W głosie Hawksby'ego słychać było ostrzejszy ton. - Jestem majorem brytyjskiej armii.

Na Evie wyraźnie zrobiło to wrażenie.

- Nie jestem wielkim fanem wojska, majorze - powiedział Blake - ale ten jeden raz cholernie się cieszę, że pojawiliście się w odpowiedniej chwili.

156


- Ludzie zazwyczaj się cieszą, Jonathanie. - Tym razem ton głosu Hawks-by'ego był jednoznaczny. - Poza tym mówiłem, że na imię mi Alan.

- Tak jest, sir! - zakpił Blake.

- Mówią na niego Jastrząb - wtrącił się Tygrys.

- Daruj sobie - warknął Hawksby. Spojrzał na dogasający wrak i płomie­nie igrające na tapicerce kokpitu. - Wynośmy się stąd, zanim pojawią się nieproszeni goście.

Przez trzask ognia nikt nie usłyszał dalekiego huku silników myśliwca F4 Phantom Irańskich Sił Powietrznych. Samolot wracał do bazy w Szirazie po nocnych ćwiczeniach.

Teheran, 6.00, piątek, 19 września

Mimo wiecznie surowego wyrazu twarzy ajatollah Chomeini nie zwykł wpadać w gniew bez wyraźnego powodu.

Ale tego ranka, na spotkaniu wewnętrznego kręgu Rady Rewolucyjnej, starzec ostrym tonem bezlitośnie zrugał swoich religijnych współrządzących i doradców. Złośliwa perska retoryka kapała jak czysty jad z każdej staran­nie dobranej groźby i nagany. Skierowana była do wszystkich odpowiedzial­nych za ucieczkę dziennikarza Blake'a i jednego z jego wybawców, na krót­ko pojmanego.

Stojący przed Radą z pochyloną z szacunkiem głową Murad pozwalał, by ta słowna nawała spływała po nim bez śladu. Wiedział, że dopuszczenie do ucieczki tak niebezpiecznych więźniów może oznaczać jego własną egze­kucję. Wiedział też jednak, że na jego korzyść przemawiało ujęcie w Isfaha-nie amerykańskiego szpiega Swartza. Kiedy tylko doszła go wiadomość o sku­tecznej akcji Hezbollahu, kazał zamknąć więźnia w isfahańskiej rezydencji, nalegając, żeby pieczę nad nim objął sędzia Chalkali.

Było to chytre posunięcie; przekazał w ten sposób najlepszy dar mulle, który desperacko chciał dostać w swoje ręce jakiegoś Amerykanina, od­kąd zabroniono mu dostępu do zakładników z amerykańskiej ambasady. Niespodziewana propozycja i współpraca Murada zaskarbiły mu ostroż­ne poparcie Chalkalego w Radzie. A Murad go potrzebował. Rozpaczli­wie.

Orlonosy Beheszti również był celem wyzwisk i krytyki imama i również nie chciał oskarżać pułkownika Murada. Jako człowiek, który niedługo miał objąć władzę nad Iranem, pragnął, żeby kłopotliwa łamigłówka została

157

219941


rozwiązana do końca. A mimo ostatnich wydarzeń wiedział, że oficer SAYAMA jest jedynym profesjonalistą który może to zrobić.

Głos Chomeiniego w końcu zwolnił, jak płyta na starym gramofonie. Be-heszti wykorzystał przerwą, by samemu zacząć zadawać pytania.

- Co pan sądzi, pułkowniku, o ludziach, którzy porwali Blake'a z Isfaha-nu? To byli Amerykanie?

- Niekoniecznie, Agha - odparł Murad - chociaż ten Swartz im pomagał. Używali pistoletów maszynowych Uzi, izraelskiej produkcji, a złapany czło­wiek w celi zaczął mówić po hebrajsku.

Beheszti uniósł brwi, chociaż nie był zaskoczony. Izraelczycy byli dobry­mi przyjaciółmi reżimu szacha.

- A wiąc to mogli być agenci Mosadu? Izraelskich Sił Specjalnych?

- Może - odparł niezobowiązująco Murad. - Ale może to była tylko zmył-ka. Ktokolwiek naprawdę przeprowadził tę operację, nie musiał pochodzić z kraju, który za nią stał. Motyw może nam powiedzieć więcej niż dowody prima facie.

Przerwał, świadom, że to dramatyczny gest; miał nadzieję, że nie nazbyt dramatyczny.

- Przypominam, że Blake ma podwójne obywatelstwo, szwajcarskie i bry­tyjskie. Poza tym wydaje się, że sprawa Fundacji Mulcruf ma silne powiąza­nia z Wielką Brytanią.

Imam zdawał się tracić zainteresowanie; wyglądał na zmęczonego. Za to w oczach Behesztiego błyszczała ciekawość.

- Ten Amerykanin, Swartz, będzie w stanie potwierdzić, czy ci komando­si byli z Wielkiej Brytanii, pułkowniku?

Murad mchem głowy wskazał sędziego Chalkalego.

- Mój dobry przyjaciel mułła zapewnia mnie, że tak, Agha. Mało tego. Nie zamierzam pozwolić Blake'owi opuścić kraju. Śmigłowiec, który jego wybawiciele porwali z lotniska w Isfahanie, ma ograniczony zasięg i jestem zdania, że Amerykanin zna cel jego lotu. Dopóki go mamy, dopóty mamy też szansę.

Oczy Behesztiego zwęziły się jak u kota.

- A on to panu powie?

- Nawet w tej chwili prawdopodobnie sypie wszystko moim ludziom -wtrącił Chalkali. - Zapewniam cię, że powie nam wszystko, co wie!

Sędzia szczerzył się wesoło, kiedy to mówił. Beheszti obserwował jego entuzjazm z lekką irytacją zafascynowany kropelkami śliny, które zebrały się w kącikach ust sędziego.

158


Zagros, 7.00, piątek, 19 września

Czterogodzinny marsz dał sią wszystkim we znaki.

Podróż w ciemności po nierównych zboczach doliny była mąką ale lepszą niż niepokój zrodzony w chwili, gdy wschodzące słońce ostrożnymi palca­mi światła dotknąło szczytów na wschodzie. Można było odnieść wrażenie, że rozmyślnie stara sią wydobyć sylwetki uciekinierów na tle gołego krajo­brazu, niedającego żadnego schronienia.

Nierówny grunt, po którym szli, zabarwiony był płowo, przy każdej jed­nak z bocznych górskich dolin zmieniał kolor na czerwony albo ochrą, po­znaczone tu i ówdzie białymi bruzdami osuwisk i urwisk. Roślinność była rzadka i licha, ale w dole, im bliżej koryta rzeki, zbocza stawały sią zieleń-sze. Z tej wysokości ich tekstura przypominała aksamit.

Hawksby'emu i Tygrysowi marsz nie przysparzał trudności. Po zimowym Brecon Beacons w Walii łagodny klimat wczesnego poranka sprawiał, że czuli sią jak na spacerze. Inaczej było z Kangurem Websterem, którego ciąty dobry humor wyraźnie sią wyczerpał.

Blake radził sobie dobrze przez pierwszą godziną, ale potem dał o sobie znać jego ogólnie kiepski stan zdrowia, rezultat więziennego wiktu.

Dziewczyna była w jeszcze gorszej kondycji; nie miała butów i szła w pro­wizorycznych sandałach, które Tygrys zrobił dla niej z pasów materiału i po­deszew wyciętych z opon śmigłowca. Mimo jego przemyślności miękka skóra stóp Evy zaczęła pękać po pierwszych dwudziesta minutach. Pod koniec wędrówki jej podeszwy zmieniły się w dwa wielkie, zakrwawione pęcherze. W końcu upadła wyczerpana, fizycznie niezdolna iść dalej. Tygrys, który wydawał się brać za nią osobistą odpowiedzialność, dzielnie wziął ją na ple­cy i mszył dalej, nie zwalniając kroku.

Przeżyli chwilę paniki, kiedy pozostało im pół godziny drogi do kryjówki. Sto metrów przed nimi z zarośli wypadł nagle land-rover, wyjechał z bocz­nej odnogi doliny, w której znajdowało się obozowisko reszty Snapdragona.

Przez sekundę Hawksby'ego zmyliły oliwkowozielone mundury pasaże­rów. Po tym, jak wszystko szło źle przez ostatnie dwadzieścia cztery godzi­ny, uwierzyłby już we wszystko. Poczuł jednak falę ulgi, kiedy rozpoznał Panterę Jeden z Jimem Perkisem za kierownicą.

- Jak się cieszę, że was widzę. - John Belcher odezwał się pierwszy, kiedy samochód wyhamował na luźnych kamieniach. - Zobaczyliśmy ogień na są­siedniej przełęczy, szefie, i pomyśleliśmy, że to może mieć coś wspólnego z wa­mi. Kiedy wstało słońce, zidentyfikowaliśmy tam tylko szczątki śmigłowca.

159


0x01 graphic

Myśli, że wszyscy poszliście z dymem.

- Niewiele brakowało - powiedział Hawksby. - Lepiej wywołajcie go przez radio i zakończcie jego cierpienia.

Belcher szybko popatrzył po pozostałych.

- A więc nie ma poważnie rannych?... - Umilkł. - Gdzie jest Dave? Obe­rwał?

Uśmiech Hawksby'ego zgasł.

- Nie wiem. Zgubił się.

- Jezu - mruknął Perkis. - A więc być może jest cały? Major nagle się zniecierpliwił.

- To bardzo prawdopodobne. Umie o siebie zadbać.

- Wygląda na to, że będzie musiał.

-A Kangur nie wygląda najlepiej - zauważył Belcher. - Paskudna rana ramienia.

Kiedy wysiadł, żeby pomóc maruderom, zwrócił po raz pierwszy uwagę na Evę Olsen. Już wcześniej zauważył, że grupa jest liczniejsza o jedną oso­bę, ale krótkie włosy Evy i jej niechlujny wygląd sprawiły, że wziął ją za mężczyznę.

-A niech mnie, szefie, skąd wzięliście to małe trofeum? Hawksby się odwrócił. Tygrys pomagał Evie przejść ostatnich kilka kro­ków do samochodu.

- To przyjaciółka Jonathana Blake'a. Więc zachowuj się i licz ze słowem. Opierając niedbale ręce na kierownicy, Perkis odsunął furażerkę na tył

głowy i wyszczerzył się bezczelnie do Norweżki.

- To chyba niezła zamiana za starego Forbsy'ego, szefie. Major zignorował go, zwracając się do Belchera.

-Ty też możesz przestać się gapić, John. Zakładam, że przyjechałeś tu sprawdzić, czy nie potrzebujemy pomocy medycznej, więc obejrzyj Kangu­ra. Tej młodej damie nic nie grozi.

Rzeźnik się uśmiechnął.

- Się robi, szefie. Poświęcę jej całą swoją uwagę, kiedy już wrócimy do kryjówki.

- Zawsze chciałem być lekarzem - mruknął tęsknie Perkis.

160


Rozdział 11

Teheran, 8.00, piątek, 19 września

Pułkownik Murad czuł się już lepiej. Przed godziną wyszedł z porannego zebrania Rady Rewolucyjnej z wy­raźnymi mdłościami. Był to efekt doby bez snu i niepokojącego wrażenia, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli. Mimo to postanowił wrócić do swo­jego mieszkania, wziąć prysznic i zjeść śniadanie.

Kiedy szofer wiózł go z powrotem do kwatery głównej SAYAMA, Murad zapalił pierwszego tego dnia papierosa i zaczął zbierać myśli. Może nie było jednak aż tak źle. Jeden z członków tajemniczego oddziału został oddzielo­ny od pozostałych, strażnicy w posiadłości twierdzili, że zranili drugiego. Oba te wydarzenia, rozumował, mogły skłonić napastników do zmiany pla­nów. A przynajmniej ich spowolnić.

Znaczenie też miała pora ataku. Szturm o wczesnym poranku był bardzo wygodny - ulice opustoszałe, a przeciwnik na wpół śpiący - ale pozostawiał niewiele czasu na ucieczkę z kraju, zwłaszcza kraju wielkości Iranu, przed wschodem słońca.

Kiedy czarny mercedes zatrzymał się przed gmachem, Murad był przeko­nany, że oddział porywaczy będzie się ukrywał do następnej nocy. Potem może nastąpić próba zabrania go na pokład samolotu dalekiego zasięgu.

Miał więc cały dzień, żeby ich wytropić. Posiadał władzę pozwalającą mu zmobilizować całą żandarmerię i sieć drogówki, która wciąż istniała - cho­ciaż od czasu rewolucji tak naprawdę niewiele znaczyła. Miał też do dyspo­zycji wszechmocną, ale beznadziejnie zorganizowaną gwardię rewolucyjną działającą przy osiemdziesięciu tysiącach meczetów jak kraj długi i szeroki. Z jej pomocą mógł ustawić blokady na wszystkich głównych drogach Iranu. Mógł przeprowadzić śledztwa w każdej wiosce, chociaż dotarcie do osad w dalszych częściach kraju mogło potrwać kilka dni.

Zanim jednak by to zrobił, musiał pilnie porozmawiać ze swoimi śledczy­mi, badającymi papiery Sabsa Karemiego. To był priorytet.

Wbiegając na schody, przeskakując po dwa stopnie naraz, Murad postano­wił też wystąpić o pomoc do armii. Wciąż pozostawały z niej resztki trzech korpusów, stacjonujące w Teheranie, Kermanszachu i Szirazie. Zamierzał poprosić mułłów, którzy teraz dowodzili wojskiem, żeby każdy z nich oddał pod jego rozkazy swój najlepszy batalion do przeszukania najbardziej

" Piąty zakładnik

161


prawdopodobnych rejonów, w których mogli się ukrywać uciekinierzy. Woj­sko sprawdziłoby wszystkie tropy, które odnalazłaby niemrawa państwowa policja.

- Dzień dobry, panie pułkowniku! - przywitał go rześki głos adiutanta, kiedy wszedł do biura. - Mam kopie wszystkich raportów, o które pan pro­sił.

Murad chrząknął, ściągnął marynarkę i podwinął rękawy swojej szytej na miarę, białej jedwabnej koszuli.

- Coś interesującego? Adiutant wzruszył ramionami.

- Nic na to nie wskazuje, ale trudno powiedzieć, które wydarzenia mogą być ważne.

- Pokaż - zażądał Murad i podszedł do okna, przerzucając papiery. Co jakiś czas pomrukiwał, czytając najeżone błędami wydruki teleksu. - Wi­dzę, że lotnisko w Isfahanie śledziło ukradziony śmigłowiec, kiedy leciał na południowy zachód, a potem go zgubiło. Oczywiście to może być roz­myślna zmyłka. Hm. Żadnych doniesień z innych stacji radarowych o nie­zidentyfikowanych lotach. I żadnych interferencji, które mogłyby być efek­tem zakłócania. - Dalej przeglądał dokumenty. - Siły Powietrzne nie próżnowały.

Jego adiutant zrobił zatroskaną minę.

- Irak zaczyna przysparzać coraz więcej zmartwień. Wzmogliśmy częstot­liwość lotów patrolowych wzdłuż granicy. Mamy doniesienia o koncentracji piechoty i wojsk pancernych.

- To nie nasze zmartwienie - skarcił go Murad. - Ale może oznaczać, że wojsko nie będzie chętne udostępnić nam samolotów do naszych celów.

Był tego nawet pewien. Irańskie Siły Powietrzne pogrążyły się w chaosie jeszcze większym niż reszta armii. Jako lepiej wykształceni i pochodzący z bogatszych rodzin niż większość żołnierzy, piloci w dużej mierze poparli szacha. Wielu dyskretnie oddaliło się od swoich baz i nie wróciło. Z tych, którzy zostali, setki padły ofiarą czystek mułłów. Gdy ci objęli dowodzenie, natychmiast wyszła na jaw ich całkowita nieznajomość spraw obrony. Za­mieszanie zmieniło się w chaos. Rozgłos zyskał jeden z incydentów, kiedy mułła odpowiedzialny za dużą bazę został rutynowo poinformowany, że Iran jest pod ciągłą obserwacją amerykańskich satelitów szpiegowskich. Rozg­niewany duchowny natychmiast kazał swoim nowym podwładnym wystar­tować i wszystkie je zestrzelić. Wciąż mają problemy z wykonaniem tego rozkazu, pomyślał pułkownik.

162


Nagle jego uwagę przykuł akapit w jednym z wydruków.

- Ogień widziany w górach Zagros przez pilota z Szirazu? Adiutant wzruszył ramionami.

- Ognisko pasterza?

Murad w zamyśleniu żuł ustnik papierosa.

- O trzeciej rano? Widoczne wyraźnie z ośmiu kilometrów?

- Może ogień wymkną) się spod kontroli? - podpowiedział adiutant. Pułkownik podszedł do dużej mapy na ścianie, wziął drewniany cyrkiel

z kredą i zakreślił okrąg, którego środkiem było lotnisko w Isfahanie. Pro­mień odpowiadał dwustu dwudziestu kilometrom albo godzinie lotu śmi­głowca Bell Jet Ranger.

Murad znalazł współrzędne podane przez pilota i wbił w mapę żółtą pi­nezkę. Tuż przy samym okręgu.

Chrząknął.

- To może coś znaczyć. Daj mi oficera dowodzącego 3. Korpusem w Szi-razie. Zobaczę, czy mogą podrzucić w tamto miejsce paru ludzi. Możliwe, że to był ogień sygnałowy dla samolotu ratunkowego.

Adiutant uniósł brwi.

- To mi nie przyszło do głowy.

- Mam jednak nadzieję, że się mylę, bo liczę na to, że ktoś spróbuje wylądo­wać po nich dzisiaj w nocy. - Zerknął na zegarek; była ósma piętnaście. - To nam daje jakieś czternaście, piętnaście godzin, żeby znaleźć punkt zborny.

- Co z Amerykaninem? Murad się uśmiechnął.

- To jedyna dobra wiadomość w całej tej aferze. W tej chwili jest już na łasce Chalkalego w Isfahanie. Kiedy tylko załatwię sprawy tutaj, odwiedzę go. Mam nadzieję, że sędzia w swoim entuzjazmie nie zdąży go wcześniej zabić.

- Myśli pan, że on zna szczegóły planu?

Murad zmrużył oczy i przyjrzał się iskierce na czubku papierosa. Dmuch­nął na nią lekko, rozpalając ognik.

- Uwierz mi, jeśli wie, ja też będę wiedział, jeszcze przed obiadem. Adiutantowi nagle zrobiło się zimno. Szybko wyszedł, by zadzwonić do 3.

Korpusu w Szirazie.

Kapral Hamish McDermid nie był zadowolony.

Jeżeli o niego chodziło, rozkazy były rozkazami, a jeśli nie było w nich wzmianki o „pasażerach", to miało tych „pasażerów" nie być. Nawet jeśli

163


byli apetycznymi nordyckimi blondynkami. Jeszcze bardziej doskwierał mu dotkliwy brak Forbesa, gdy tymczasem Jastrząb zdawał się niepomszony jego stratą.

Szkot służył z Hawksbym od roku i podziwiał go jako błyskotliwego i często nieortodoksyjnego żołnierza. Ale Dave'a Forbesa znał od czasów, kiedy poznali się na szkoleniu wstępnym Królewskiego Korpusu Transportu w po­łowie lat sześćdziesiątych. Dzielili tę samą kwaterę, razem szukali rozrywki w alkoholu i bijatykach. Nierzadko mieli też te same kobiety. Forbes był dobrym przyjacielem, można było mu zaufać, kiedy robiło się niewesoło. Zawsze można było liczyć na jego prosty dobry humor. Od tamtych dni, kiedy tylko ich drogi się krzyżowały, mieli wrażenie, że nigdy się nie rozsta­wali. Zdaniem McDermida o to właśnie chodziło w wojsku i przyjaźni.

- Hej, Scottie, co myślisz o tym pączuszku, którego przywiózł Jastrząb? -Perkis skończył pomagać Belcherowi i przyłączył się do zwijania obozu. -Niezła laseczka, co?

McDermid się skrzywił.

- Nie przepadam za zabieraniem kobiet na takie wycieczki. Poza tym nie podoba mi się jej fryzura. Wygląda jak cholerna szczotka do kibla.

- Daj spokój, kapralu, obcięli ją tak w pudle. Czego się spodziewałeś, Vidala Sassoona?

- Będą przez nią same kłopoty, Jim, zapamiętaj moje słowa. - Szkot spoj­rzał na drobnego londyńczyka. - Bardziej niż o tę spódniczkę martwię się o Dużego Dave'a. Hawksby nie chce mi powiedzieć, co się stało. Wiem, że się za dobrze nie dogadywali, ale czy Davy zrobił coś głupiego?

Perkis wzruszył ramionami.

- Według Tygrysa po prostu nie wrócił, zanim wybuchła strzelanina, i Kan­gur oberwał.

Szkot chrząknął.

-Nie brzmi to najlepiej, co, chłopie? Zastanawiam się, czy nie poniosła go trochę brawura?

- Znasz Jastrzębia. Zawsze miał na Dave'a oko. Nigdy przedtem ze sobą nie pracowali, mają zupełnie różne style. Chodzi mi o to, że Dave jest bar­dziej wyluzowany i improwizuje, a Jastrząb to planista. I pedant na punkcie dyscypliny. Byli po prostu jak ogień i woda.

McDermid zamyślony pokiwał głową.

- Masz rację, Jim, ale wciąż nie mogę się pogodzić z obojętnością szefa na stratę Davy'ego. Przecież nawet jeśli on żyje i jest wolny, to nie żarty, prawda? Został sam w samym środku pustkowia, bez żadnego przyjaciela.

164


Pracowałem z majorem przez rok w Omanie; nawet w najlepszych chwilach był trochę, no, zdystansowany. Ale nigdy aż tak.

- Tygrys uważa, że według niego Dave już jest skreślony. Że sienie nada­wał. To, że został, potwierdza jego teorię. Jastrząb nie lubi drugoligowców.

- Uważasz, że Davy jest drugoligowcem? Że się nie nadawał?

- Daj spokój, Scottie. - Perkis wydawał się naprawdę zraniony tą suge­stią. - Dave'a poznałem na wstępnej selekcji. Potem był mi ojcem bardziej niż mój staruszek. Opiekował się mną. Jest najlepszy. - Westchnął ciężko.

McDermid poczuł stratę chłopaka.

- Nie wymiękajmy, chłopie. Zanim się obejrzysz, będziemy tu chlipać jak dwie stare baby.

W tej chwili od płóciennych noszy, na których zasnął wyczerpany Kangur, odszedł John Belcher. Szczerzył się wesoło.

- Mam dla ciebie zadanie, Perkis, mój chłopcze. Musisz wyświadczyć przy­sługę damie.

Perkis też się wyszczerzył.

- Wciąż się kąpie pod wodospadem? Pewnie chce, żeby jej umyć plecy?

- Nie, Jim, chce dostać twoje gacie. -Co?

Belcher poklepał go pocieszająco po ramieniu.

- Widzisz, nie miała czasu się spakować, kiedy wpadł tam Jastrząb, więc ma tylko to, co na sobie. A po kilku tygodniach w irańskim więzieniu jej ciuchy same stoją

- Żartujesz! - Perkis nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Medyk się uśmiechnął.

- Obawiam się, że nie. Masz najbliższy rozmiar, więc poproszę parę spode­nek, oliwkowych, jeśli można. - Wstał. - Och, będzie też potrzebować two­jej zmiany munduru i pary butów...

- Jezu!...

Kiedy Belcher odszedł, szkocki kapral nie mógł powstrzymać śmiechu.

- Ostrzegałem cię, stary, że będą z nią same kłopoty...

W tym momencie przez radio przyszła wiadomość od kaprala Penai, który trzymał wartę na wysokiej skale na szczycie grzbietu. Stamtąd Fidżyjczyk miał panoramiczny widok na dolinę rzeki, dwieście metrów pod nimi.

- Wszyscy kryć się! - krzyknął czyjś głos.

Perkis przebiegł przez polankę i porwał dwa kanistry, które można było zobaczyć z powietrza. Blake'a, śpiącego spokojnie na słońcu, McDermida

165


bezceremonialnie obudził kopnięciem i zepchnął na skraj polany, gdzie w cie­niu, przykryte siatkami maskującymi, stały dwa land-rovery.

Obudziwszy się nagle, Hawksby wypełzł ze swojego śpiwora, „zielonej dżdżownicy".

- Co jest? - spytał.

Tygrys słuchał poważnego głosu Fidżyjczyka w słuchawkach.

- Pogo mówi, że właśnie wylądował śmigłowiec, szefie. Obok miejsca, gdzie się w nocy rozbiliśmy...

Hawksby chciał coś powiedzieć, ale Gurkha uciszył go machnięciem ręki, wytężając słuch, żeby wyłapać resztę wiadomości. Major ze zniecierpliwie­niem kopnął oponę Pantery 2. To wszystko miało wyglądać zupełnie ina­czej.

W końcu Tygrys zdjął słuchawki.

- Mówi, że drugi śmigłowiec wysadza ludzi. Ustawiają się do przeczesa­nia doliny...

- Co to znaczy, Alan? - spytał Blake, stając za majorem.

W oczach Hawksby'ego błysnęła groźba, niczym w ślepiach drapieżnego ptaka.

- To znaczy, że wiedzą, że w nocy uciekliśmy z Isfahanu śmigłowcem. I że są zdeterminowani was odzyskać. Musi im na was bardzo zależeć.

W oczach Blake'a pojawił się strach.

- Tak, zależy im.

Hawksby oparł się o tępo zakończoną maskę Pantery 2.

- Mam wrażenie, Jonath, że jesteście bardzo poszukiwani przez połowę świata. Szalony Imam i jego zgraja chcą was dopaść za wszelką cenę, tak samo jak nasi. Co musi zrobić dziennikarz, żeby być aż tak popularny? Więk­szość rządów wolałaby raczej takich jak ty rozstrzelać za całe błoto, którym je obrzucacie.

Blake uśmiechnął się krzywo.

- Może właśnie dlatego chcą mnie mieć. Żebym nie mógł mówić. Hawksby uśmiechnął się, ale jego niebieskie oczy były zimne jak lodowe

odpryski.

- Ja nie dostałem rozkazu zastrzelenia kogokolwiek.

Dziennikarz spróbował rozładować napięcie, zmuszając się do śmiechu, który wiązł mu na ustach.

- Dzięki Bogu! Jesteś moim jedynym przyjacielem. A nie wiem, czy na­wet to się na coś zda...

- To znaczy?

166


Blake poruszył się, zakłopotany.

- Bez urazy. Ale sprawy nie idą najlepiej, prawda? Straciliście jednego człowieka, drugi jest ranny. Potem śmigłowiec się rozbił. - Bezradnie wzru­szył ramionami. - A teraz to... Zastanawiam się, czy w ogóle się stąd wydo­staniemy.

Major zdawał się skupiać wzrok na jakimś punkcie daleko za Blakiem.

- Wydostaniemy was stąd.

To było stwierdzenie faktu, niedopuszczające sprzeciwu, ale kiedy Hawksby się odwrócił, czuł się, jakby ktoś go postrzelił. Powtarzał sobie, że to tylko zraniona duma, ale bólu to nie zmniejszało. Zwłaszcza że usłyszał coś takie­go od jakiegoś dziennikarzyny.

- Majorze? - zawołał Blake. Wyczuwając, że udało mu się naruszyć pan­cerny dystans swojego aroganckiego i tajemniczego wybawcy, poczuł nie­odpartą chęć wykorzystania sytuacji. - Nie powiedziano wam, dlaczego bry­tyjski rząd chce mnie stąd wydostać?

Hawksby odwrócił się powoli, zdecydowany nie pokazać po sobie gnie­wu. Ani zainteresowania.

- Nie ma takiej potrzeby, Jonathanie. Nie muszę tego wiedzieć. Mam roz­kaz was stąd wydostać i to właśnie zamierzam zrobić.

Blake patrzył na plecy majora, kiedy ten zaczął się wspinać na stromą skałę, na której Fidżyjczyk stał na straży. Zirytowało go, że żołnierz nie chwy­cił przynęty. Zaczynało mu świtać, że uratowali go właśnie tacy ludzie, ja­kich nienawidził i których przez całą swoją zawodową karierę starał się tro­pić i gnębić. Wojsko było tym niemożliwym do zaakceptowania ostrzem kapitalistycznego społeczeństwa, którym pogardzał. A w tym kontekście SAS to tego ostrza czubek. Blake nie wątpił bowiem, że „major Alan" i jego kumple są ze Specjalnych Sił Powietrznych.

Nie miał też wątpliwości, dlaczego brytyjski rząd chciał go wydostać z Iranu - z tego samego powodu, dla którego chciał go dopaść ajatollah Chomeini. Chcieli go uciszyć raz na zawsze.

Zamyślony przeszedł na południowy skraj polany, gdzie zarośla opadały w stronę doliny. W dole gwardia rewolucyjna przeczesywała las.

Blake miał mocne postanowienie nie dopuścić, by którejkolwiek ze stron się udało.

167


1

Isfahan, 13.00, piątek, 19 września

- AAAaagh!

Curt Swartz junior powtarzał sobie w myślach, że to nie jego głos. I że to nie jego nagie ciało leży rozciągnięte na łożu z drucianej siatki. To nie mog­ło być jego ciało, bo mimo swoich pięćdziesięciu lat ciało Curta Swartza było w doskonałej kondycji. Smukłe, umięśnione i opalone po wielu latach w tropikach. Ciało przymocowane teraz do jego głowy było blade w świetle pojedynczej, nieosłoniętej żarówki. Było też porozdzierane, pokaleczone i po­znaczone ropiejącymi ranami w miejscach, gdzie ktoś gasił papierosy na jego skórze.

Umysł Swartza był gdzieś na wyższym planie, skoncentrowany na jego miedzianowłosej żonie Alison i ich dwóch córeczkach w Minnesocie.

Byli razem, w jeden z tych letnich dni, kiedy powietrze jest rozgrzane jak w piekarniku. Słyszał brzęk kostek lodu wrzucanych przez Alison do wyso­kich szklanek soku z limonek na leżaku obok. W wonnym powietrzu tego niekończącego się dnia poruszała się tylko jedna samotna pszczoła. Oraz, oczywiście, dzieci. Ganiające się w chłodnym prysznicu ogrodowego zra­szacza.

Curt trzymał się tego obrazka całą siłą woli, aż nagły wybuch śmiechu wydłużył się i przeszedł w ostry, przepełniony bólem krzyk.

Spróbował znów sobie przypomnieć twarz Alison, ale tym razem nie mógł wyobrazić sobie jej oczu. Tylko zarys twarzy. A potem on też zaczął się rozmywać i głowę Curta wypełnił dziecięcy wrzask.

A potem obrazek w jego myślach popękał jak delikatna porcelana i Swart­za ogłuszył odgłos jego własnego cierpienia.

Aaaaaaghh! To nie był głos dziecka, lecz jego własny, wyrywający się wbrew jego woli, kiedy ból wystrzelił z jego krocza po ścieżkach nerwo­wych całego ciała i wybuchł na skórze miriadą maleńkich detonacji.

Elektryczną pałkę wyjęto i ból powoli minął. Ale Curt wiedział, że wróci. W końcu stracił obraz Alison i dzieci na zawsze.

Myślał, że wytrzymał już dość, ale nie mógł mieć pewności.

Skupił się na tym, co powiedział mu sierżant SAS-u. Mimo zamętu w gło­wie wiedział, że nie może się pomylić. Korzystali z lotniska Bu'in, więc musiał podać inne, w zupełnie innym kierunku. Takie, o którym pamiętał, że było brane pod uwagę podczas próby odbicia amerykańskich zakładników. Kiedy Irańczycy by tam dotarli i odkryli, że kłamał, Brytyjczyków dawno by już nie było.

168


Spróbował coś powiedzieć, ale z jego wyschniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Struny głosowe miał jak z suszonego sizalu, a usta zlepia­ła zaschnięta piana.

Ktoś przystawił mu do ust blaszany kubek i Curt poczuł smak słonawej wody.

- Lordakan. - Wymówił to słowo tak cicho, że sam go nie usłyszał. Więcej wody. Poczuł, że śluz w gardle zaczyna mięknąć. - Lordakan. Stare lotni­sko. .. Powiedzieli mi Lordakan... Nic więcej nie wiem...

Autobus podskoczył na dziurze w zawianej piaskiem, asfaltowej drodze. Ciągnęła się po horyzont, gdzie niknęła w drżącym, rozgrzanym powietrzu.

Forbes miał wątpliwości, czy starożytny pojazd, zapchany pasażerami i wio­zący na dachu sterty bagaży, prowiantu i towarów, rzeczywiście przejedzie następnych trzydzieści kilometrów na północ do Kum. Ale Hameda, siedzą­ca obok w swoim czadorze, wydawała się w to nie wątpić. Nie kusiło jej też, by spoglądać w zarośnięte brudem tylne okno autobusu i wypatrywać ściga­jącego ich samochodu żandarmerii. Oczy miała zaczerwienione i błyszczą­ce; Forbes domyślał się, że bolała nad losem Swartza.

Chociaż wiele upstrzonych przez muchy okien było popękanych albo wy­bitych, przepływ pylistego powietrza nie zmniejszał uciążliwego gorąca ani smrodu dieslowskich spalin, parafiny i ludzkiego potu. Wkrótce gdakanie kur i wiersze, które recytowali niektórzy pasażerowie, przekrzykując jazgot silnika, przyprawiły sierżanta o straszliwy ból głowy. Dlatego mimo palące­go pragnienia ucieczki jak najdalej od Isfahanu poczuł ulgę, kiedy autobus zatrzymał się w przydrożnej wiosce z domami z glinianych cegieł.

Kierowca postanowił zrobić sobie przerwę obiadowąw herbaciarni, a reszta pasażerów z przyjemnością wysypała się w cień kilku drzew cytrynowych. Tak jak w innych krajach Bliskiego Wschodu, tak i tutaj Forbes nie wyczu­wał wrażenia pośpiechu. Wszędzie dookoła otwierano zawiniątka i koszyki. Na wyschniętą trawę wykładano chleb, grejpfruty i ogórki. Gromadka cie­kawskich gęsi poczłapała na hałaśliwy zwiad.

Po raz pierwszy odkąd Forbes i Hameda wcisnęli się do zatłoczonego au­tobusu, mogli porozmawiać tak, żeby nie słyszeli ich współpasażerowie.

- Nie bądź taka smutna - powiedział sierżant. - Curt mówił mi, że zawsze chciałaś wyjechać z kraju, a to twoja wielka szansa.

Hameda przyjrzała mu się uważnie; zobaczył, że pod czadorem się uśmiecha.

- Jest pan bardzo miły, panie Dave. - Poczuł, że położyła dłoń na jego dłoni. - Ale chciałam wyjechać z nim. A nie zostawiać go w niebezpieczeń­stwie i uciekać z nieznajomym...

169


- Oczywiście. Ale myślę, że Curt umie o siebie zadbać.

- Myśli pan, że jest cały i zdrowy? Oczy miała wielkie i niewinne.

- Jestem tego pewien - skłamał. - Kiedy dotrzemy do twoich krewnych w... gdzie to jest... w Kermanie, moim zdaniem będzie już tam na nas cze­kał.

Mogli złapać pociąg bezpośrednio z Isfahanu do wschodniego miasta Ker-man, gdzie mieli możliwość zatrzymać się bezpiecznie przed podróżą przez Baludżystan do Pakistanu. Forbesowi jednak bardziej spodobała się propo­zycja Hamedy, żeby natychmiast wmieszali się w tłum i złapali pierwszy autobus na północ, do Kum. Sierżantowi przypominało to trochę wkładanie głowy w paszczę lwa, ponieważ Kum było świętym miastem i duchowym ośrodkiem duchownych, którzy organizowali islamską rewolucję. Ale, prze­konywał sam siebie, dlatego też było prawdopodobnie ostatnim miejscem, w którym szukałby ich pościg z Isfahanu. Przynajmniej uciekali w ten spo­sób przed bezpośrednim niebezpieczeństwem.

Dotarłszy na miejsce, mogliby zaczekać z mniejszymi obawami na po­ciąg, który zawiózłby ich do Kermanu, przez Kaszan i Jazd. Hameda była pewna, że jej krewni pożyczyliby im samochód.

- O ile jest na chodzie - dodała.

- Może nie być? Wzruszyła ramionami.

- Jest stary. Austin Cambridge? Ale w lato zazwyczaj jeździ. Jeśli unika się stromych wzgórz. I jeśli zdobędziemy benzynę.

- Benzynę?

- Trudnąo niąod ucieczki szacha. Ale jestem pewna, że rodzina zna właś­ciwych ludzi. Zdobędą nam trochę.

- Mam nadzieję - mruknął Forbes - na piechotę do Pakistanu szlibyśmy cholernie długo.

W tym momencie przykuśtykał do nich jeden z pasażerów, starzec o po­żółkłych, siwych wąsach, opierający się ciężko na lasce. Wysuszona twarz wykrzywiła się w bezzębnym uśmiechu.

- Wy dwoje nie jecie?

- Nie, wyjechaliśmy w pośpiechu - odparła szybko Hameda. - Mój mąż zaspał. Spieszyliśmy się na autobus i zapomniał koszyka z prowiantem!

Starzec zachichotał i wyciągnął jakieś zawiniątko z kieszeni swojego po­dartego płaszcza.

-Ale musicie być głodni! Macie tu trochę. Dla mnie to o wiele za dużo.

170


Przykucnął obok nich i rozwinął zawiniątko, w którym był kawałek kozie­go sera, gotowane jajko i zielony pomidor.

- Nie moglibyśmy... - zaczął Forbes, ale Hameda uciszyła go, podnosząc rękę.

- Jest pan zbyt uprzejmy - powiedziała. - Oby pana cień nigdy się nie skrócił.

Starzec znów zachichotał.

- Kim byśmy byli, gdybyśmy nie mogli pomóc współtowarzyszowi trud­nej podróży przez życie.

Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kawałek nugatu. Wyciągnął go w ich stronę. Forbes słyszał, że Isfahan słynie z nugatu.

- A to osłodzi wam smak kurzu przez resztę podróży.

Nie wiedząc czemu, Forbes poczuł dziwne szczypanie pod powiekami. Nie ufał własnemu głosowi. Ucieszył się, kiedy autobus znów mszył. Wyglądając przez tylne okno, wiedział, że na zawsze zapamięta ten posiłek pod cytryno­wym drzewem. Ostatnim śladem tego miejsca był ujadający kundel, który biegł za autobusem. Po kilkuset metrach zniknął w tumanie wirującego kurzu.

Rozdział 12

Góry Zagros, 22.00, piątek, 19 września

Dokładnie o dziesiątej dwa land-rovery ożyły. Przy wtórze cichego sapa­nia spalin i szumu opon w wysokiej trawie Pantera Jeden jako pierw­sza wyjechała z kryjówki. Jedynym śladem sześciodniowej bytności Snap-dragona na polance był wiszący nad nią ostry smród benzyny.

Chociaż Pogo obserwował strażników przeczesujących dolinę pod jego punktem obserwacyjnym w skałach nad kryjówką i widział, jak odjeżdżają o zachodzie słońca, major Alan Hawksby nie zamierzał ryzykować. Najła­twiejsza trasa prowadziła na południe i okrążała łagodnym łukiem pasmo wzniesień, które blokowały im drogę. Jechaliby nią dwadzieścia kilka kilo­metrów wzdłuż doliny rzeki, a potem gruntową drogą która kiedyś łączyła lotnisko Lordakan z pobliskim polem naftowym.

Ale Hawksby wybrał trasę prowadzącą prosto na południe, na przełaj przez góry. Jazda była ciężka i powolna, ale nikt nie mógł się spodziewać, że poja­dą właśnie tędy.

171


Było to mądre posunięcie.

Pantera Jeden McDermida, prowadzona przez Jima Perkisa i wioząca Ty­grysa z Kangurem Websterem, jechała przodem. Hawksby jechał sto metrów za nią w Panterze Dwa, z resztą oddziału. Chodziło o to, że gdyby „szpica" wpadła w kłopoty, drugi pojazd zdążyłby uciec z Blakiem i Eva Olsen. Jeśli pojawiłaby się taka możliwość, mogliby nawet zorganizować kontratak.

- Mamy chyba malutki problem, szefie.

Głos McDermida, który nagle zatrzeszczał w słuchawkach radia Clansman Hawksby'ego, był nie do pomylenia z żadnym innym. Major poczuł, że popada w rozpacz.

- Co jest, Scottie?

Próbował wypatrzyć Panterę Jeden, ale nie mógł przebić wzrokiem ciem­ności nocy.

- Niech pan sam zobaczy - odparł McDermid. - Możecie bezpiecznie pod­jechać.

Hawksby szturchnął siedzącego obok Pogo. Fidżyjczyk kiwnął głowąi za­czął wolno jechać naprzód, aż w końcu stanął obok Pantery Jeden. McDer­mid stał na przednim fotelu, przyglądając się leżącemu w dole lotnisku przez noktowizor.

Podał go Hawksby'emu.

- Godzina pierwsza, czwarta i dziesiąta, szefie. Powiedziałbym, że w każ­dej grupie jest po czterech.

Lotnisko było krótkim, gołym pasem równej ziemi w wysokogórskiej do­linie. Nie było tam radarów ani pomocy nawigacyjnych, tylko rozpadająca się szopa i rdzewiejące cysterny na paliwo, kiedyś obsługujące lekkie samo­loty. W pobliżu wznosiły się dwie osady, zamieszkane przez garstkę paste­rzy, którzy latem wypasali swoje owce na górskich pastwiskach.

Major przyjrzał się uważnie każdej grapie ludzi po kolei. Byli ukryci na początku pasa i po jego obu stronach. Kiedy się poruszali, widział matowe błyski broni. Z tej odległości trudno było to stwierdzić, ale chyba zauważył długą lufę karabinu maszynowego. Po pełnych pięciu minutach opuścił nok­towizor. Pod jego lewym okiem zadrżał mięsień.

- Niezły komitet powitalny, co, szefie? - powiedział McDermid, uważnie przyglądając się reakcji Jastrzębia.

Blake wychylił się do przodu z tylnego fotela.

- Skąd mogli wiedzieć?

McDermid spojrzał na niego z ukosa. To pytanie zadawali sobie właśnie wszyscy, a była na nie prosta i trudna do zaakceptowania odpowiedź. Dave

172


Forbes był w rękach wroga i ktoś go mocno przycisnął. A skoro doświad­czony weteran mówił, to przyciśnięto go wyjątkowo mocno. Szkotowi zro­biło się niedobrze na samą myśl.

Wskakując na maskę Pantery Dwa, Hawksby jeszcze raz przyjrzał się lot­nisku.

- Skąd wiedzieli, to pytanie raczej akademickie. Mogli mieć informacje albo szczęście przy zgadywaniu - powiedział głosem wypranym z emocji.

McDermid zastanowił się nad jego słowami.

- Myśli pan, że Davy mógł im nic nie powiedzieć? Głos Hawksby'ego był zimny jak lód.

- Znasz go lepiej niż ja.

Ty draniu, pomyślał ze złością McDermid.

- Chodzi wam o tego człowieka, którego zostawiliście? - spytał wyzywa­jąco Blake. Wydawał się wściekły.

- Nasi ludzie są szkoleni do wytrzymywania przesłuchań - odparł Hawks­by, opuszczając noktowizor.

McDermid spojrzał na dziennikarza z pogardą.

- Kiedy ktoś włoży ci jaja w imadło i zakręci korbą z reguły odkrywasz, że szkolenie wytrzymywania przesłuchań nie jest tak skuteczne, jak się mówi.

- Bardziej prawdopodobne - przerwał mu Hawksby - jest to, że ktoś po prostu dodał dwa do dwóch i trafił w dziesiątkę. Po dzisiejszym przeszuka­niu wiedzą gdzie wylądował śmigłowiec i że nie było tam żadnych trupów. A Lordakan dzieli stamtąd tylko dwadzieścia kilometrów w linii prostej, więc jest spora szansa, że zostanie wykorzystane do ewakuacji.

Zerknął na zegarek.

- Wygląda na to, że mamy tylko piętnaście minut do przylotu herculesa.

- Co za pierdolony burdel - mruknął Blake. Trudno było stwierdzić, czy głos drży mu ze złości, frustracji, strachu czy wszystkiego naraz.

- Zamknij się! - warknął McDermid.

- Co pan myśli, szefie? - spytał Perkis. Przynajmniej on wydawał się nie-poruszony.

Hawksby zszedł z maski samochodu.

- Ponieważ mieliśmy opracowane procedury na taką właśnie ewentual­ność, proponuję przerzucić się na plan B.

Siedząca obok Blake'a Eva z niedowierzaniem pokręciła wolno głową. Była oszołomiona tym, jak spokojnie ci żołnierze omawiali fakt, że cały plan ucieczki nie wypalił.

- Dla was wszystkich to po prostu gra, prawda? - spytała zaczepnie.

173


Hawksby rzucił jej surowe, uciszające spojrzenie, a potem oddalił się od pojazdów, gestem przyzywając McDermida poza zasiąg słuchu.

Chociaż major sprawiał wrażenie niewzruszonego, w jego głowie wiro­wały myśli o skutkach zasadzki i o ogromnych trudnościach, jakie by napo­tkali, gdyby musieli zastosować plan awaryjny. Był on dokładnie przemyśla­ny i przećwiczony, ale Hawksby musiał przyznać, że tak naprawdę nigdy nie dopuszczał wprowadzenia go w życie. Był nieprzyjemnie świadom, że za­czyna sią pocić. W myślach analizował szczegóły alternatywnego planu, w każdym jego elemencie doszukując sią wad i trudności, które - był prze­konany - przeoczono. Plan B zawsze był ćwiczeniem akademickim; jeszcze jednym nudnym, ale koniecznym etapem treningu. Hawksby bardzo żało­wał, że nie przygotowano go tak dokładnie, jak by chciał. Gdyby tylko było wiącej czasu. Gdyby tylko cel nie został zmieniony w ostatniej chwili. Gdy-by...

McDermid stanął obok niego.

- Nie podoba mi sią pomysł czterystukilometrowej wycieczki na południe, szefie, jeśli mam być szczery.

- To nie bądzie zabawa, Scottie, ale martwmy sią na bieżąco. Hawksby spojrzał w górą. Jasne skupiska migoczących gwiazd wisiały jak

maleńkie, srebrne owoce na bezchmurnym nocnym niebie.

- Naszym pierwszym problemem jest nie dopuścić, żeby hercules został zestrzelony. Jeśli zgraja Szalonego Imama dostanie w swoje ręce załogę z RAF-u, to będzie dla niej święto. Ktoś będzie musiał nadać sygnał prze­rwania operacji, ale nie chciałbym przy tym, żeby ta banda z lotniska puściła się galopem za nami i odbiła Blake'a.

McDermid zachichotał.

- Tak, to by się raczej mijało z celem.

- Dlatego proponuję, żebyś został tu z Panterą Jeden i dał nam dość czasu, żebyśmy odjechali stąd w miarę daleko. Żeby dostać się na południe, trzeba przejechać przez dolinę z lotniskiem. Dlatego cokolwiek się stanie, nie bę­dzie łatwo. A ci na dole to chyba regularna armia.

- To nie problem, szefie. Hawksby'emu ulżyło.

- Dobrze, w takim razie zbierajmy się. Uśmiechnął się blado, ale z wdzięcznością.

Obaj wrócili do samochodów. Ledwie major zdążył usiąść na swoim miej­scu, Pogo Penaia odpalił silnik i mszył ważącym trzy ćwierci tony olbrzy­mem w dół stromego usłanego kamieniami zbocza.

174


-A więc jedziemy? - spytał Perkis McDermida, kiedy ten wgramolił się na swój fotel.

- Nie wiem, z czego się tak cieszysz, chłopcze. Czterodniowy rajd tereno­wy to nie jest moje wyobrażenie o pikniku.

Londyńczyk poprawił noktowizyjne gogle.

- Kiedy się prowadzi, Scottie, nie czuje się wybojów. To was mi szkoda, cholernych pasażerów.

Kangur Webster nachylił się do przodu z tylnego fotela.

- Słuchaj no, ty przeklęty Angolu, lepiej dla ciebie, żeby za bardzo nie trzęsło. Trzeba mnie traktować łagodnie. Jestem ranny.

- Będziesz cholernym rannym pieszym, jak się nie zamkniesz - przyja­znym tonem odparł Perkis.

McDermid nie był w nastroju do przekomarzań.

- Jim, masz zjechać na dół i zaczekać na mnie w połowie południowego zbocza, przy tej kępie janowca. Kiedy herc przyleci, ostrzegę ich. Potem chcę, żeby nasi przyjaciele tam na dole przyszli mnie szukać. Najkrótszą drogą...

- Zachodnim zboczem? - zasugerował Kangur.

- Tak jest. Kiedy oni będą deptać sobie po piętach, żeby się do mnie wspiąć, ja się ześliznę do was. Kiedy wejdą na górę, zjedziemy do drogi. W porządku?

- Brzmi wesoło. - Wykrzywione w uśmiechu usta Perkisa wyglądały gro­teskowo pod złowrogimi goglami noktowizyjnymi.

- To nie są zasrane ćwiczenia - prychnął McDermid. Kierowca podniósł ręce w udawanym przerażeniu.

- Nie psuj mi zabawy, Scottie. Chcesz nas zniechęcić? Zdenerwowany kapral wysiadł z samochodu i zanurkował do jednego

z bocznych kufrów. Wyjął stamtąd zieloną, stalową skrzynkę z nabojami dziewięciomilimetrowymi, kilka granatów i zwojów lontu oraz linę. Na końcu wziął małe radio i dołożył je do stosu o swoich stóp, razem z pistoletem sygnałowym Verey, którego zamierzał użyć w ostateczności.

- W porządku? - spytał Perkis. Szkot zarzucił na ramię pasek uzi.

- Lepiej mszajcie, chłopaki pojawią się za kilka minut. - Odwrócił się do Gurkhi, który siedział z tyłu obok Kangura. - Jeśli nie dam rady, doprowadź tego durnia do wybrzeża, dobrze? Jest za młody, żeby umierać, i ma w dro­dze dzieciaka...

- Przestań - zaprotestował Perkis. Wrzucił jedynkę. - Powodzenia, Scot­tie.

175


McDermid spojrzał na leżący u jego stóp arsenał i parsknął ze znudze­niem.

- Przychodź, śmierci - mruknął. -1 jebać anioły.

Pantera Jeden odjechała z rykiem i znikła, połknięta przez aksamitną noc.

Przyświecając sobie małą lampką Vordic, McDermid zaczął przycinać róż­nej długości odcinki wybuchającego lontu Cordtex, które owijał wokół kil­ku nabojów dziewięciomilimetrowych, zostawiając niewielką przerwę mię­dzy kolejnymi wiązkami. Potem taśmąklejącąpołączył przygotowane odcinki z kawałkami zwykłego lontu. Po podpaleniu go żar z cordteksu byłby wy­starczający do odpalenia pocisków w różnych odstępach czasu w miarę, jak lonty by się wypalały.

Dla niczego niepodejrzewających Irańczyków w dole wyglądałoby to jak trwający jakiś czas nieregularny ostrzał.

Szkot powtórzył całą operację jeszcze trzy razy, każdą wiązkę lontu umiesz­czając w innym miejscu.

W końcu wyciągnął linki potykaczy i zaminował dwie najbardziej praw­dopodobne trasy podejścia, mocując druty do granatów odłamkowych L2, przyklejonych taśmą do kamieni. Parą kombinerek częściowo powyciągał zawleczki. Wystarczyło teraz najlżejsze dotknięcie drutu, by granaty wybu­chły.

Zerknął na zegarek. Jeśli herc miał przylecieć o czasie, zostały mu jeszcze dwie minuty.

Wtedy McDermid przypomniał sobie wyraz twarzy Jastrzębia, kiedy roz­mawiali. Nigdy przedtem nie widział, żeby major tak wyglądał. Gdyby nie znał go tak dobrze, powiedziałby, że szef zdradza oznaki napięcia. Nie pani­ki, major SAS-u był zbyt wielkim profesjonalistą, żeby panikować. Ale McDermid był pewien, że wyczuł jakąś desperację.

Być może jednak rok wystarczył, żeby przejrzeć kogoś takiego jak Alan Hawksby. W Omanie wszystko szło po jego myśli. Na samym początku wydarł inicjatywę z rąk wroga i zachował ją Robił, co chciał, z rebeliantami i jemeńskimi oddziałami, zawsze planując, zawsze przechytrzając ich, a je­śli było trzeba - pokonując siłą. Nie mieli żadnych szans.

Teraz jednak sprawy wyglądały trochę inaczej. Uwięzieni wśród wrogiej pustyni, bez wsparcia, wiedzieli, że wróg depcze im po piętach, ale nie wie­dzieli, jak jest blisko. Do tego problemy eksplodowały wszędzie dookoła jak pociski z moździerzy. Trochę inaczej niż w Omanie.

McDermid zmrużył oczy, patrząc na atramentowy zarys szczytów Zagrosu za lotniskiem. Ani śladu Alpha Zulu.

176


Myślami wrócił do Jastrzębia. Może rzecz właśnie w tym? Może major był typem sztabowego planisty? Sprawny, kiedy wszystko szło po jego my­śli, ale zupełnie nieradzący sobie, kiedy robiło się ciężko? McDermid miał nadzieję, że tak nie jest, bo szósty zmysł podpowiadał mu, że sytuacja zrobi się jeszcze poważniejsza.

Odpędził tę myśl. Nie zostawało się dowódcą szwadronu w 22-gim, jeśli nie umiało się radzić sobie w opałach. Dbał o to czynnik „obrzydzający" w ich szkoleniu. Wszyscy mówili o Hawksbym z szacunkiem graniczącym z uwielbieniem. Był sprytny i nieco zdystansowany wobec swoich ludzi, ale nigdy zanadto. Może po prostu za długo już dobrze mu szło. Kiedy kolejne zadania wieńczył sukces, mógł zacząć wierzyć we własną sławę. McDermid miał nadzieję, że nie. To by był duży błąd.

Wtedy usłyszał równomierny warkot czterech olbrzymich silników Alli-sona Cl30 Herculesa lecącego na niskim pułapie. Trudno było jednak oce­nić jego położenie. Dźwięk odbijał się od szczytów.

- Snapdragon do Ważki - powiedział kapral do radia. - Pająk. Powta­rzam. Pająk. Odbiór.

Nic.

Regularny, pulsujący odgłos robił się coraz głośniejszy, aż McDermid na­brał pewności, że ciężki transportowiec nadlatuje z drugiej strony pasa. Wytężył wzrok, chcąc wypatrzyć jego kształt na nieregularnym tle gór. Po­tem go dostrzegł, kołującego w wąskiej dolinie jak olbrzymi, czarny nieto­perz. Świetny pokaz pilotażu, pomyślał, patrząc, jak samolot zniża się do lądowania.

Powtórzył wiadomość. Wciąż bez odpowiedzi. Nie miał jak sprawdzić, czy to radio jest uszkodzone, czy góry robią swoje zwyczajne sztuczki z łącz­nością.

Miał daremną nadzieję, że pilot będzie potrzebował potwierdzenia miej­sca lądowania, ale Fontenoy najwyraźniej dobrze wiedział, gdzie jest.

Nagły rozbłysk awaryjnych flar pasa w absolutnej ciemności na moment oślepił McDermida.

Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Dranie - sapnął.

Oświetlali pas flarami, żeby zwabić Alpha Zulu na ziemię. I udawało im się; kapral zobaczył, jak samolot wypuszcza ciężkie podwozie, a hercules opada w idealnym podejściu do lądowania.

Nie było innego wyjścia. McDermid złapał vereya i nacisnął spust. Pa­trzył, jak ognista kometa mknie w górę, ciągnąc za sobą ogon dymu. Wybuchła

12 - Piąty zakładnik

177


0x01 graphic

na wysokości trzydziestu metrów, eksplodując w aureoli czerwonego świat­ła.

Po obu stronach pasa rozbłysły płomienie wystrzałów, kiedy czekający w zasadzce Irańczycy przystąpili do akcji. Z punktu obserwacyjnego McDer-mida na szczycie odgłosy strzelaniny brzmiały jak odpalanie kapiszonów.

Masywne koła Alpha Zulu odbiły się od zarośniętego pasa, zrywając wstęgi roślinności, a potem znów uniosły, kiedy pilot zwiększył moc. Silniki zawy­ły, a ich huk poniósł się po dolinie jak demoniczny śmiech. Boleśnie powoli hercules oderwał się od nawały automatycznego ognia. Jego prawe skrzydło prawie otarło się o ziemię, kiedy zakręcił.

McDermid wyobrażał sobie dezorientację pilota, walczącego o nabranie wysokości, by przelecieć nad majaczącym przed nim szczytem. Przez chwi­lę skrzydła i pękaty kadłub migotały w blasku opadającej flary. Potem grzmot silników stał się ogłuszający, kiedy samolot przeleciał nad pozycją McDer-mida, śmigłami niczym pazurami pnąc się w górę.

Kapral poczuł na sobie pęd powietrza i usłyszał gniewny szelest liści zry­wanych z gałęzi. Odprowadził wzrokiem potężny, czarny kształt, który za­słonił niebo, przyciskając go do ziemi. Potem stracił go z oczu, kiedy samo­lot zniknął za szczytem w tyle z cichnącym rykiem, od którego zdawała się drżeć ziemia. McDermid złapał oddech, a potem uśmiechnął się z satysfak­cją, kiedy uświadomił sobie, że na razie pilotom udało się uciec. Zastana­wiał się właśnie, czy Alpha Zulu da radę dotrzeć niewykryty do wybrzeża, kiedy jego rozmyślania przerwało nagłe pomszenie w dole, na lotnisku.

Usłyszał podniesione głosy i w blasku flar oświetlających pas startowy zobaczył czarne kształty, biegnące z uniesioną bronią w stronę miejsca, z któ­rego wystrzelono z vereya. Kapral szybko podpalił główny lont i poturlał się przez kawałek otwartej przestrzeni w zarośla. Rzadkie krzaki osłaniały jego pospieszne zejście po niemal pionowej skale. Zsuwał się już jakiś czas, kie­dy usłyszał wystrzały pierwszych pocisków. Kule świstały we wszystkie stro­ny.

Po kilku minutach się zatrzymał, zaparty stopami o korzenie drzewa, które wisiało nad gołym, kredowym urwiskiem, kończącym się sto metrów niżej. Dokładnie tyle miała siedmiomilimetrowej grubości lina, którą McDermid miał przy sobie. Zmusił się do głębokiego oddechu i spojrzał w dół. Pod sobą widział atramentową otchłań. Bezdenną jamę, której nie rozjaśniało nawet światło gwiazd. Nagle poczuł przypływ strachu. Czy mapy JARIC były dokładne? Czy zwój liny, którą niósł na ramieniu, był dość długi? Czy nie zawiśnie wysoko nad ziemią? Odrzucił tę myśl. Teraz było za późno,

178


żeby się o to martwić. Widział już światełka latarek, zbliżające się od strony pasa. Irańscy żołnierze zaczynali nerwowo wspinać się na zachodnie zbocze w stronę histerycznych serii wystrzałów, które uruchomił McDermid.

Szybko przywiązał pierwszą linę do cienkiego pieńka za sobą. Uznał, że pieniek powinien wytrzymać. Gdyby nie wytrzymał, McDermid runąłby w la­winie kamieni. Zginąłby i został od razu pogrzebany.

Zaczepił linę o hamulec zjazdowy, który z kolei przymocował do pasa. Potem, chwytając jej luźny koniec w prawą rękę, tyłem skoczył w ciemność. Jeszcze jedno spojrzenie w dół i odepchnął się mocno butami od kredowej powierzchni, unosząc prawą rękę. Poleciał jak kamień, co kilka metrów do­tykając tylko skały stopami. Ugiąć kolana, odepchnąć się... I jeszcze raz, cały czas wsuwając linę w hamulec.

Jak maleńki czarny pająk na olbrzymiej, białej ścianie w końcu zjechał w mrok przepaści.

Zwolnił świadom, że zsuwa się o wiele za szybko. Skórę dłoni miał poob-cieraną od liny i hamulca. Ale był bezpieczny, ukryty w ciemności. Pęcherze i otarcia były niewielką ceną w porównaniu z kulą jakiegoś irańskiego snaj­pera.

McDermid ostatnich kilka metrów zjechał powoli. Uważał, by głupio nie nadwerężyć sobie kostki na jakiejś nierówności podnóża urwiska. Kiedy wypiął się z uprzęży, trzask wystrzałów na górze już ucichł. Słyszał tylko w oddali krzyki w farsi.

Ciszę przeciął przenikliwy gwizd. Dwa ostre dźwięki.

To Kangur Webster wzywał go z bezkształtnej masy pobliskiej kępy ja­nowca. McDermid pospiesznie przedarł się przez osypisko głazów, aż zoba­czył w ciemności tył Pantery Jeden.

- Pospiesz się, Mac! - syknął Australijczyk, przykucnięty za czarnym kształtem karabinu maszynowego L37, sterczącego złowrogo z tyłu samo­chodu. - Ktoś się zainteresował twoją zabawą w Człowieka-Pająka. Od pasa jedzie samochód. Próbują cię odciąć.

- Cholera! - McDermid wspiął się na przedni fotel. Znajomy zapach far­by, skóry i oleju dodawał mu otuchy. Szkot podniósł się i spojrzał w dół zbocza na lotnisko. - Ilu w nim ludzi?

- Nie wiem - odparł sztywno Perkis, wrzucając jedynkę. - Ale nie bę­dziesz miał nic przeciwko, żebyśmy nie czekali, żeby ich policzyć?

Nie czekając na odpowiedź, londyńczyk puścił sprzęgło. Pantera Jeden ryknęła i wszystkie cztery opony bryznęły pogardliwie odłamkami kredy, kiedy samochód skoczył do przodu niczym spłoszone zwierzę.

179

048422

52


- Jedynka do Dwójki. - Na tylnym fotelu Tygrys mówił do mikrofonu clansmana. - Ruszyliśmy. Kontakt. Jedzie za nami jeden pojazd. Odbiór.

Land-rover SAS-u wyprysnął z ukrycia jak strzała. Perkis trzymał ręce na kierownicy w zrelaksowanym uchwycie dziesiąta-druga. Samochód spadł na wysuszoną trawę lotniska Lordakan z prędkością stu kilometrów na godzinę.

Komandosi stracili z oczu zbliżający się irański pojazd i osłupieli, kiedy prawie zderzyli się z nim, nadjeżdżającym z przeciwnej strony.

Chociaż był to również land-rover, nie mógł się równać z Panterą Jeden, wyposażoną w podczerwone reflektory i noktowizyjny sprzęt. Trzej Irań-czycy przeżyli wstrząs, gdy całkowicie zaciemniony brytyjski samochód prze­mknął w mroku obok nich.

Zanim zawrócili, Perkis na pełnych obrotach runął już swoją maszyną w pierwsze z dwóch koryt rzecznych. Karoseria rąbnęła w dno wadi z ję­kiem protestu amortyzatorów. W tyle wzbił się tuman kurzu, gdy opony wgryzły się w spękaną ziemię i złapały przyczepność. Perkis zredukował na dwójkę i znów pomknęli przed siebie, zostawiając za sobą znikające szybko lotnisko.

- Jezu! - zaklął Kangur. - Jeśli ci cholerni mułłowie nas nie załatwią zrobi to Perkis!

- Zamknij jadaczkę! - syknął McDermid, powstrzymując mdłości. Nigdy przedtem nie miał choroby lokomocyjnej na lądzie. Ale Kangur go zignoro­wał i dalej rzucał kąśliwe uwagi, które w ryku silnika słyszał tylko Tygrys.

Przez półtora kilometra utrzymywali spory dystans od ścigającego ich land--rovera; pijackie zataczanie się jego reflektorów zdradzało, którędy się gra­moli. Wtedy Perkis napotkał problem, próbując przejechać drugie wadi.

Przeciwległy brzeg wznosił się jak ściana, prawie pionowo. Perkis wdep­nął hamulec i Pantera Jeden zatrzymała się z poślizgiem.

- Kurwa - sapnął.

- Nawet ty nie dasz rady... - mruknął McDermid. Potem szarpnęło go do przodu w pasach, kiedy kierowca wrzucił wsteczny i nadusił gaz.

Następne ostre hamowanie i jedynka. Kangur rąbnął głową w kolbę kara­binu maszynowego. Pod palcami poczuł krew.

- Niech to szlag, Perkis. Ja ci...

Jego groźba zniknęła w ryku silnika, kiedy Perkis popędził w lewo, gnając na południe po mozaice spękanego błota. Irańczycy skrócili dystans. Odleg­łość między nimi zaczęła się zmniejszać, kiedy kierowca wykorzystał trudną sytuację Perkisa.

180


W końcu brzeg wadi zamienił się w niezbyt strome zbocze i Pantera Jeden mogła przedostać się na drogę prowadzącą na południe. Perkis pokręcił głową.

- Są lżejsi niż my. Dogonią nas na drodze. McDermid odwrócił się w fotelu.

- Zwolnij, Jim. Niech podjadą bliżej, przygotujemy im małą niespodziankę. Kiedy Perkis zwolnił, kapral nachylił się do Kangura Webstera.

- Wstrzymaj ogień, dopóki nie zbliży się na sto metrów! Strzelaj, kiedy ci powiem!

Kangur kiwnął głową i pokazał podniesiony kciuk, a McDermid gestem kazał Tygrysowi oddać clansmana.

- Jedynka do Dwójki - powiedział. - Odbiór.

- Jak sytuacja? Odbiór. - To był głos Hawksby'ego. Wydawał się nieporu-szony, niemal nonszalancki. McDermid wyszczerzył się, kiedy usłyszał, jak major dodaje: - Ciągle macie kontakt? Odbiór.

- Potwierdzam. Zwalniam. Będę atakował. Odbiór. W słuchawkach znów zatrzeszczał głos Hawksby'ego.

- Powodzenia. Spotkanie przy drugim moście. Bez odbioru. To było jakieś trzydzieści kilometrów dalej.

Takiego właśnie Jastrzębia znamy i kochamy, pomyślał McDermid. Oddał zestaw Tygrysowi.

Zwolnili do pięćdziesięciu na godzinę i irański land-rover zaczął ich szyb­ko doganiać na utwardzonej drodze. McDermid skupił całą uwagę na coraz większych oczach reflektorów za nimi.

Perkis nie marnował czasu, kiedy czekał na kaprala. Z tyłu Pantery Jeden znajdowały się dwie wachlarzowate wyrzutnie, każda po trzy tuby na grana­ty L7, które można było z nich wystrzeliwać lobem na sto metrów, stawiając półkolistą zasłonę dymną skrywającą ich trasę ucieczki. Perkis wymienił ich zawartość na granaty L5, fosforowe, które wypalały skórę i płuca. Były bardziej skuteczne. Jego dłoń spoczęła na przycisku odpalania.

Kangur podniósł pokrywę komory karabinu maszynowego i sprawdził uło­żenie pierwszych nabojów z pasa, na przemian dwóch zwykłych i jednego smugowego. Efekt był zabójczy i ładny. Świetliste smugi w ciemności hip­notyzowały wroga i pokazywały dokładnie, w które miejsce pakuje się kule. Australijczyk szarpnął rygiel i spojrzał przez celownik.

McDermid zmrużył oczy w świetle reflektorów rovera Irańczyków. Cze­kał. Wydawało się, że Pantera Jeden niemal się zatrzymała. Pęd powietrza prawie ustał, silnik pracował bardzo cicho. Trwało to całe wieki.

181


Z land-rovera za nimi gruchnął strzał. Nikt nie zlokalizował, gdzie pol ciała kula. McDermid zmusił się do odliczania.

- Chryste! - powiedział Perkis. - Jeszcze nie dojechali, Scottie?

- Cicho! - usłyszał odpowiedź.

Irańczycy minęli wyobrażoną przez McDermida granicę stu metrów.

- Dobra, Kangur, dawaj.

Zacinające się szczekanie karabinu maszynowego z bliskiej odległości był ogłuszające; Australijczyk przesunął lufą z boku na bok, przeciągając ogniem po masce zbliżającego się pojazdu. Przyjemnie było czuć dygoczący metal w dłoniach. Słyszał puste łuski, z łomotem wpadające do płóciennych wo ków wiszących pod bronią. Dobrze jest się odgryzać, pomyślał. Wyładować napięcie ostatnich kilku tygodni, sprawiające, że człowiek czuje się jak za mocno nakręcona sprężyna zegara. Udało mu się zniszczyć zbliżające się reflektory. Świat spowiła ciemność, ale trudno było stwierdzić, czy ktokol­wiek został trafiony, bo samochód wciąż się zbliżał i pozostał w nim ktoś żywy, kto odpowiedział serią z automatu. McDermid usłyszał pocisk, który zrykoszetował z gwizdem od bocznej skrzyni.

- Perkis! - krzyknął.

Kierowca wcisnął przycisk. Eksplozja sześciu detonujących jednocześnie L5-tek wydawała się pchać Panterę Jeden do przodu.

Natychmiast, niczym złowrogi dżinn, wzbiła się skłębiona chmura gryzą­cego dymu z białego fosforu. W mgnieniu oka zniknął w niej ścigający ich land-rover.

Kangur wpakował jeszcze jedną długą serię w tuman i usłyszeli huk buchających zbiorników paliwa.

Wciąż odwrócony w fotelu McDermid poczuł, jak w oparcie wtłacza go siła przyspieszenia samochodu, kiedy Perkis wcisnął gaz do dechy. Widział tylko niewyraźny zarys pojazdu w środku szalejących płomieni. Wybiegł z nich jakiś człowiek, jego sylwetka odcinała się na tle ognia. Płonął. Kan­gur zabił go ostatnim pociskiem z taśmy, którą założył do karabinu.

Kiedy minęli zakręt drogi, jedynym wspomnieniem po krótkim i krwa­wym starciu była słaba łuna na niebie. Perkis potrzebował zaledwie piętna­stu minut, by dojechać do drugiego mostu; pędził na złamanie karku setką po krętej górskiej drodze.

Pantera Dwa stała po drugiej stronie głębokiej rozpadliny, której brzegi spięte były starożytnym kamiennym mostem. Wyglądał, jakby z trudem wy­trzymywał nawet mch pieszy.

182


- Zgubiliśmy ich, szefie - oznajmił McDermid z nutką tryumfu w głosie, kiedy tylko zrównali się z drugim samochodem.

Hawksby nie podzielał optymizmu Szkota.

- Bez wątpienia będzie ich więcej, ale początek był dobry. Zaminowali­śmy most, wyleci w powietrze za pięć minut. To powinno przysporzyć kło­potów wszystkim, którzy jechaliby za nami.

- Szkoda niszczyć taki piękny stary most - powiedziała Eva, siedząca na tylnym fotelu Pantery Dwa.

McDermid był zdumiony.

- To chyba nie Rok Dziedzictwa Architektonicznego w Iranie, prawda?

- Daj spokój, Scorcie - upomniał go Hawksby. Odwrócił się do pasażerów obu pojazdów. - Teraz wszyscy słuchajcie. Mimo przeszkód jesteśmy razem i zdobyliśmy przewagę nad wrogiem. Mamy inicjatywę i najważniejsze jest ją utrzymać, jeśli zamierzamy wygrać. Nasi przyjaciele bez wątpienia ucie­szą się na wiadomość, że mamy plany awaryjne na wypadek sytuacji takiej jak ta właśnie... Chcę, żebyśmy przez noc odjechali jak najdalej. Zamie­rzam więc wykorzystać jak najlepiej te dobre drogi, dopóki Irańczycy wciąż są zdezorientowani. To ryzyko wkalkulowane. Ale im dalej odskoczymy, tym większy obszar wróg będzie musiał przeszukiwać. Będziemy jechali na południe tą górską drogą skręcimy w lewo w Kalwart Olja, gdzie krzyżuje się ona z inną prowadzącą z północy. Piętnaście kilometrów dalej na połu­dnie jest kolejny most, który też zamierzam wysadzić. - Spojrzał na Evę. -Przykro mi.

Nie mogła powstrzymać mimowolnego uśmiechu.

- Około pięćdziesięciu kilometrów dalej - ciągnął major - dotrzemy do dużej, zadrzewionej doliny, biegnącej wzdłuż rzeki Beszar. To będzie naj­lepsze miejsce, jakie możemy znaleźć w tym księżycowym krajobrazie. -Zerknął na zegarek. - Dobrze, jest pierwsza w nocy, więc się zbierajmy. Przed nami długa droga.

Wbrew sobie na słowa majora Eva poczuła dreszczyk emocji. Jak już po­wiedziała, sprawiał wrażenie, że przerażający bieg wypadków jest dla niego rodzajem gry. Musiała jednak przyznać, że grę tę traktował bardzo poważ­nie. Jego zdolności przywódcze były oczywiste i pociągające. Chociaż ta szalona przygoda zupełnie wykraczała poza wszystko, czego Eva doświad­czyła do tej pory, czuła się bezpieczna pod opieką tych twardych żołnierzy, którzy wydawali się czuć najlepiej w obliczu przeciwności.

Zachowanie majora Alana Hawksby'ego, uznała, było odświeżającą od­mianą wobec ewangelicznych przekonań Jonathana Blake'a. Podczas gdy

183


0x01 graphic

dziennikarz widział świat w odcieniach szarości, Hawksby zdawał się go postrzegać jako ciąg przeszkód, którym należy stawić czoło i je pokonać.

Na pewno był twardym draniem. Eva zaczęła się zastanawiać, co go na­kręcało; co takiego w jego wnętrzu sprawiało, że działał?

O tym właśnie rozmyślała, kiedy Pogo Penaia zjechał ich samochodem na pylisty szlak Pantery Jeden, prowadzący do drogi na południe.

Isfahan, 1.00, sobota, 20 września

Kiedy Curt Swartz doszedł do siebie, było to jak wynurzenie się na po­wierzchnię wody po długim nurkowaniu. Wtedy uderzył go ból. Zamknął oczy przed palącą siłą lamp, ale nie musiał widzieć, żeby wiedzieć, w jakim stanie jest jego umęczone ciało. Cały tors palił go żywym ogniem.

Nagle usłyszał w uchu czyjś głos i poczuł migdałowy oddech swojego oprawcy.

- Dobrze się pan spisał, panie Swartz. - Modulowany głos był gładki jak balsam. - Jesteśmy bardzo wdzięczni za pana współpracę.

- Nic nie widzę.

- Oczywiście - powiedział tamten współczująco. - Wyłączyć lampy. Słońce natychmiast zgasło i Curt poczuł, że pulsujący ból w jego skro­niach słabnie.

- Wody.

- Nie spieszmy się zanadto, panie Swartz. - Znów ten aksamitny głos. -Dostanie pan pić, ale najpierw musi pan jeszcze trochę nam pomóc.

Curt próbował się skupić. Głos mówił dalej:

- Miał pan oczywiście rację co do lotniska Lordakan. Proszę wybaczyć, że wątpiłem w pana słowa. Ale niestety, chociaż uniemożliwiliśmy lądowa­nie samolotu, moim ludziom nie udało się pojmać pana kolegów. Dlatego teraz chciałbym poznać ich plan awaryjny. - Przerwał, żeby waga jego słów dotarła do przesłuchiwanego. - Co by zrobili, gdyby ich plan się nie po­wiódł?

Nie rozumiem. Miałem rację co do Lordakanu? To był stek kłamstw. Nie mógł się zgadzać. Powiedzieli mi, gdzie naprawdę mają ich odebrać. Zdra­dziłem ich? Mimowolnie coś pokręciłem? Czy sierżant SAS-u powiedział jednak „Lordakan", a nie „Bu'in"? O Boże, nie.

Zrobiło mu się niedobrze.

- Wody.

184


Jego prośba była ledwie słyszalnym jakiem.

- Wody - rozkazał aksamitny głos.

Ktoś przycisnął blaszany kubek do ust Curta, a on łapczywie się napił. Nagle złapał oddech i wypluł wszystko. Sól!

- Niech pan nam powie, Swartz, wtedy dostanie pan pić. Jaki był plan, gdyby w Lordakan nie wyszło?

- Dranie! - wrzasnął Curt, ile sił w płucach. Ale w pokoju przesłuchań rozległ się tylko cichy, niezrozumiały bełkot.

Kłopoty, szefie - ostrzegł John Belcher. 0x01 graphic
Siedział z tyłu Pantery Dwa z Blakiem i Eva. Hawksby odwrócił się na przednim fotelu i zerknął na drogę. Tuman kurzu zamieniał blask dalekich reflektorów w dwa małe kółeczka światła.

- Daleko są, jak sądzisz, John? Trzy kilometry?

- Raczej cztery.

Kiedy Hawksby sięgnął do radia, wciśniętego między przednie fotele, słu­chawka w jego uchu ożyła. To był McDermid, jadący na szpicy w Panterze Jeden.

- Jedynka do Dwójki. Kontakt, szefie. Wygląda na blokadę. Pewnie żan­darmi. Kilometr do półtora przed nami.

Hawksby zerknął na Blake'a i Evę.

- Z deszczu pod rynnę. Dwójka, przyjąłem - powiedział do mikrofonu. -Czy przy drodze jest jakieś bezpieczne miejsce, żeby się zatrzymać, Scottie?

Natychmiast usłyszał odpowiedź.

- Opuszczony budynek po naszej lewej. Wygląda na starą herbaciarnię. Odbiór.

- Dołączymy tam do was za parę minut, Scottie. Zjedźcie z widoku, właś­nie przyczepił się do nas ogon. Bez odbioru.

Usłyszał jeszcze stek jego przekleństw.

Pięć minut później znaleźli rozwalający się, ceglany budynek i zjechali do niewidocznego z drogi zagłębienia. McDermid obserwował blokadę przez

Rozdział 13

Zagros, 2.30, sobota, 20 września

185


lornetkę. Chociaż policyjne pojazdy miały wyłączone światła, błyskające latarki były niczym boje sygnałowe w bezmiarze czarnego krajobrazu, opada­jącego w dół na południe.

- Przynajmniej my ich widzimy, zanim oni zobaczyli nas - powiedział Hawksby, biorąc podaną mu lornetkę.

- Za bardzo nas to spowolni, szefie. Minięcie ich na przełaj zajmie kilka godzin. A w dzień wystrzelają nas jak kaczki. Cały czas jesteśmy za blisko Lordakanu. Na pewno nas znajdą jeśli zorganizują szeroko zakrojone po­szukiwania.

Blake wysiadł sztywno z samochodu.

- Co zamierzasz, majorze?

Hawksby oparł się pokusie oskarżenia go o wyszczekanie.

- Dywersję - powiedział do nikogo w szczególności. - Przypominam so­bie gazociąg zaznaczony na mapie tuż przed miejscem, w którym się zatrzy­maliśmy.

McDermid wyszczerzył się wesoło.

- Tak, szefie, to główna nitka prowadząca na południe. Biegnie głównie pod ziemią, ale zauważyłem przepust kilometr za nami w miejscu, gdzie przechodzi pod drogą.

- Doskonale - odparł Hawksby.

- Nie sądzisz chyba, że wybuch sprawi, iż przestaną nas szukać? - spytał Blake.

- Widziałeś kiedyś wybuch gazociągu, Jonathanie? -Nie.

- Więc bądź tak dobry i wstrzymaj się z oceną co?

Kiedy gazociąg wybuchł, dla żandarmów obsadzających blokadę wyglą­dało to jak eksplozja termojądrowa.

McDermidowi i Tygrysowi powrót do przepustu i założenie tam pół kilo­grama PE4 z detonatorem czasowym zajęło trzydzieści minut. W ostatniej chwili powodowany impulsem Szkot uparł się, żeby dołożyć kilka minut ekstra. Kiedy zobaczył półtorametrową rurę z bliska, jego wyobraźnia za­częła pracować na zwiększonych obrotach. Między dwoma najbliższymi zaworami gazociągu znajdowało się prawie trzydzieści tysięcy metrów sze­ściennych gazu.

Jak się okazało, jego decyzja uratowała im życie. W drodze powrotnej Tygrys skręcił kostkę. Był to zaledwie drobny uraz, ale bardzo ich spowol­nił. Gdyby piekło wybuchu dopadło ich na otwartej przestrzeni, zostaliby

186


zdmuchnięci z powierzchni ziemi. Eksplozja nastąpiła w chwili, kiedy właś­nie dotarli do pozostałych, schowanych za olbrzymim załomem potężnej skały.

Nie wiadomo, co było pierwsze. Gigantyczny rozbłysk rozświetlił niebo niczym monstrualna błyskawica z głębi ziemi. Grzyb jasności strzelił w górę serią pulsujących fal, każdą bardziej oślepiającą od poprzedniej. Grzmot wstrząsnął ziemią pod ich stopami; mimo odległości poczuli ostry ból w uszach. Niemal natychmiast usłyszeli coś podobnego do przetaczającego się ostrzału ciężkiej artylerii, kiedy gazociąg rozerwał się po obu stronach drogi. Olbrzymie odcinki stalowej rury wystrzeliły wysoko w powietrze wśród ton ziemi i skał. Grzmot trwał, zasilany gazem tłoczonym do rur.

Najstraszliwszy był wybuch, który rozdarł drogę jak przerażająca, niewi­dzialna siła, wyrywająca z korzeniami drzewa i krzewy jak zapałki. Wszy­scy prawie się podusili, kiedy rozszerzająca się kula ognia wessała tlen z ca­łej okolicy.

- Jezu - zaczął Perkis.

- Myślę, że kiedy odejdziemy już z woja, szefie, mogą nas zatrudnić w Pay-nes Fireworks - mruknął McDermid.

Blake i Eva, siedzący z tyłu, nie mogli wykrztusić słowa.

Hawksby podniósł do oczu lornetkę i popatrzył na żandarmów, którzy na wyścigi wskakiwali do samochodów i pędzili w stronę tajemniczej apoka­lipsy tuż za wzniesieniem.

- Pora jechać - powiedział.

Isfahan, 3.15, sobota, 20 września

Meldunek o wybuchu gazociągu w pobliżu wsi Mejmand dotarł do puł­kownika Murada dokładnie piętnaście minut później.

Mimo histerycznych błagań lokalnego dowódcy żandarmerii Murad nie chciał się spieszyć. Ze znużeniem podszedł do swojego adiutanta, wpatrzo­nego w wielką naścienną mapę.

Młodszy mężczyzna wbił pinezkę w miejsce, gdzie gazociąg przecinał drogę prowadzącą na południe.

- Tam są ci synowie szatana! - Odwrócił się do swojego zwierzchnika. -Jedziemy?

Murad spokojnie przypalił swojego n-tego w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin papierosa. Smakował dojmująco paskudnie.

187


0x01 graphic

- Wszyscy jesteśmy zmęczeni, mój przyjacielu. A zmęczeni ludzie popeł­niają błędy. Ci tajemniczy napastnicy mieli czas na odpoczynek. Są najwy­raźniej bardzo doświadczeni i prawdopodobnie o wiele lepiej wypoczęci niż my.

- Ale wybuch... - zaprotestował adiutant.

- .. .nic nie znaczy - przerwał mu Murad, zniecierpliwiony tym, że tamten tak wolno się uczy. - Tyle że nasi ludzie biegają w kółko i biadolą jak gro­mada starych bab. Bez wątpienia o to właśnie chodziło. Gdybyśmy tam po­jechali, na pewno zastalibyśmy cały oddany do mojej dyspozycji batalion stojący w miejscu i gapiący się na zniszczenia... podczas gdy nasza zwie­rzyna się wymknęła.

Adiutant westchnął i spojrzał na mapę. -Ale dokąd?

- Jeśli wierzyć Amerykaninowi, będą zmierzać na południe, do wybrzeża. Nie zniechęcaj się. Wczoraj mieli duże szanse nam uciec. Dzisiaj temu za­pobiegliśmy. Wczoraj mogli być gdziekolwiek w Iranie. Dzisiaj, piętnaście minut temu, dowiedzieliśmy się, że byli w Mejmand. Skąd więc ta ponura mina? Szczęki pułapki zaczynają się zamykać.

Murad wydmuchnął kółko dymu na pinezkę wbitą w mapę; zderzyło się z przezroczystym laminatem i rozwiało w niebieski wieniec.

- Przed świtem daleko nie zajadą Potem będą potrzebowali schronienia. Gdzie byś pojechał na ich miejscu?

- Do lasu? - zasugerował z nadzieją adiutant. - Jest tam cień i woda z rze­ki Beszar.

Murad się uśmiechnął, mrużąc ciążące mu powieki. Wziął głęboki od­dech.

- Zapomnijmy więc o wybuchu gazu. Teraz to zmartwienie Ministerstwa Energetyki. Zarządźmy blokadę na obrzeżu zalesionej doliny na południu. To ich odetnie. Potem polecimy na miejsce i przejmiemy dowodzenie poszu­kiwaniami.

Godzinę później ich wojskowy śmigłowiec wylądował przy blokadzie.

Chociaż obsadzała ją zbieranina strażników rewolucji, regularnego woj­ska i żandarmerii, wykonano tu dobrą robotę. W poprzek drogi ustawiono samochody, jeden za drugim, tak że próba staranowania ich tylko mocniej by je sczepiła. Blokada znajdowała się jakieś czterdzieści kilometrów na południe od miejsca wybuchu gazu, który wciąż widać było jako łunę na horyzoncie. Miejsce to wybrano starannie ze względu na strome wzniesienia

188


po obu stronach drogi. Na ich szczytach rozmieszczono dwa karabiny ma­szynowe i oddziały wsparcia ogniowego. Całą blokadę otoczono zwojami drutu kolczastego i beczkami ropy.

Dowodzący porucznik armii z raportów o wcześniejszych starciach z ko­mandosami wywnioskował, że jadą na reflektorach podczerwonych, i bar­dzo wyraźnie zakazał używania przez jego ludzi świateł i palenia papiero­sów. Murad wreszcie poczuł ostrożny optymizm. Ból głowy zaczął ustępować wraz ze zmęczeniem.

Wtedy to zobaczyli. Krótkie mignięcie świateł.

- Tam! - zawołał porucznik. - Na grzbiecie wzgórza.

Światła zgasły tak samo szybko, jak się pojawiły, ale większość ludzi je dostrzegła. Rozległy się podekscytowane głosy. Murad zmarszczył brwi.

- Chyba mieli używać podczerwieni. Porucznik wzruszył ramionami.

- Może po prostu chcieli się nam lepiej przyjrzeć?

- Nieważne. Niech pan zbierze połowę ludzi i dwa samochody i wjedzie ze mną na szczyt wzgórza.

Żołnierz poderwał się, ale Murad go powstrzymał.

- Na Boga, niech im pan każe uważać. Przeciwnik jest dobry i to może być zasadzka.

Kiedy dookoła z rykiem ożyły silniki, Murad pomyślał z goryczą, że czyst­ki mułłów pozostawiły w siłach zbrojnych niewielu oficerów tak kompe­tentnych jak ten porucznik. Wsiadł do jednego z samochodów. To już nie miało trwać długo.

Wjazd na szczyt wzgórza zajął im tylko kilka chwil. Część żołnierzy wy­sypała się z jednego z pojazdów, żeby pozostałą odległość pokonać pieszo. Młody porucznik szedł przodem.

Nic nie znaleźli.

Ktoś zaświecił latarką na zakurzony asfalt. Murad przykląkł i przyjrzał się śladom pozostawionym przez grube opony.

- Tu zjechali z drogi. Kiedy my widzieliśmy te błyski, oni musieli nas zobaczyć. Dziesięć minut temu.

Porucznik wyglądał na zadowolonego.

- To chyba dwa samochody. Nie mogli odjechać daleko.

Coś było nie tak, uznał pułkownik Murad, ale co? Przez chwilę przyglądał się zniszczonemu poszyciu po zachodniej stronie drogi, gdzie samochody wroga zjechały, by ominąć blokadę.

189


- Niech pan zbierze ludzi do wszystkich pojazdów zdolnych do jazdy na przełaj. Zaczniemy przeczesywać teren, kiedy tylko pan ich zorganizuje.

Zdolny młody porucznik dowodzący kontyngentem irańskiego wojska ni­gdy nie słyszał anegdoty o tropieniu żołnierzy SAS-u w śniegu. Gdyby sły­szał, mogłoby mu przyjść do głowy, że zaczynają przeczesywanie terenu w zupełnie niewłaściwym kierunku. Podczas ćwiczeń w Norwegii żołnierze pułku słynęli z tego, że przemierzali zasypane śniegiem polany, idąc tyłem, by zmylić przeciwnika.

Hawksby zastosował podobny podstęp, kiedy tylko McDermid zlokalizo­wał blokadę. Pantery Jeden i Dwa zjechały z drogi, a potem wjechały na nią na wstecznym kawałek dalej, na szczycie wzgórza. Dalej, jadąc tyłem, wy­cofały się, po drodze migając reflektorami.

Kiedy Irańczycy w swoich samochodach zjechali z drogi, jadąc na zachód jak naganiacze podczas polowania na bażanty, oddział Snapdragona mijał blokadę od wschodu. Gdy godzinę później, o szóstej, słońce zaczęło roz­grzewać górskie chłodne powietrze, dwa samochody SAS-u zatrzymały się na odludnych zboczach doliny rzeki Beszar.

Snopy bladożółtego światła przenikały między drzewami. Zmęczony Hawksby wysiadł na gruby dywan sosnowych igieł. Spojrzał na sklepienie gałęzi, przez które przeświecały połacie szaroniebieskiego nieba.

Roślinność była tu dość rzadka, więc major rozkazał swoim wyczerpanym ludziom rozpiąć siatki maskujące nad samochodami i przestrzenią między nimi, która miała zamienić się w zadaszone obozowisko. Odblaskom szyb zapobieżono, zasłaniając je brezentem, a siatki maskujące podparto tyczka­mi, by zdeformować charakterystyczne sylwetki samochodów.

Dla lepszego kamuflażu samochody zarzucono z wierzchu kilkoma praw­dziwymi gałęziami. Pilot samolotu zwiadowczego musiałby bardzo wytężać wzrok, by zauważyć zamaskowany pojazd z odległości kilometra. Gdyby do tego momentu go nie zobaczył, prędkość samolotu rozmyłaby jego pole wi­dzenia w takim stopniu, że identyfikacja stałaby się niemożliwa.

Hawksby stanął z boku, by sprawdzić maskowanie. Wyglądało nieźle, na­wet z poziomu gruntu. A gdyby wrogi samolot używał radaru do poszuki­wań naziemnych, sygnał zostałby pochłonięty przez powleczona specjalną substancją siatkę tak, że powrotne echo nic by nie zdradziło. Nawet gdyby Irańczycy byli dobrze wyposażeni i użyli systemów podczerwieni do wyszu­kiwania źródeł ciepła w lesie, specjalna farba na panterach dawała taki sarn obraz, jak chlorofil otaczającej je roślinności.

190


Słońce grzało coraz mocniej, ale Hawksby postanowił, że Blake i Eva nie mogą pomyśleć, że są pasażerami na turystycznej wycieczce. Dostaw­szy obietnicę, że później coś zjedzą, zostali wysłani pod nadzorem Bel-chera do kopania studni słonecznych na stokach doliny. Kiedy opuścili kryjówkę, Hawksby wysłał McDermida i Perkisa na pierwszą wartę; mie­li wypatrywać wszystkiego, co zbliżałoby się z północy albo zachodu. W tym samym czasie Tygrys wspinał się na drzewa, ciągnąc za sobą pięt-nastometrową antenę do przekaźnika A13 Skywave. Wysłana z niego wia­domość miała się odbić od jonosfery w swojej długiej drodze do Wielkiej Brytanii.

Kiedy Blake wspinał się w górę zbocza za Belcherem, to właśnie widok Gurkhi, trudzącego się na drzewie, i Kangura Webstera, udzielającego mu z ziemi nieprzydatnych porad, skłonił go do zastanowienia. Pogrążył się w rozmyślaniach do tego stopnia, że ledwie zauważał, jak twarda jest ziemia pod małą saperką kiedy zaczęli kopać pierwszą z sześciu niewielkich ja-mek. Nie słuchał też tak naprawdę Belchera, kiedy ten wyjaśniał, w jaki sposób mają one wysysać wilgoć z ziemi. Każda, obiecał, do końca dnia powinna zebrać dwa litry wody.

Ledwie żywy Blake odrzucił ostatnią ciężką pecynę sprasowanej ziemi i powlókł się w cień pobliskiego drzewa. Eva, której przydzielono lżejsze zadanie wybierania luźnych kawałków, odgarnęła z czoła zlepione potem włosy i potykając się, dołączyła do Jonathana. Mundur, ciasno oblepiający jej ciało, miała czarny od potu. Osunęła się na ziemię. Zbyt zmęczona, żeby coś powiedzieć, przez chwilę patrzyła, jak Belcher zaczyna rozkładać folię wokół puszek, które umieścił we wszystkich jamkach.

- Bardzo sprytne - powiedziała, kiedy w końcu udało się jej złapać od­dech. - Znaleźć wodę w takim miejscu...

Wyrwany z rozmyślań Blake zaśmiał się szorstko.

- Będę o tym pamiętał następnym razem, kiedy znajdę się sam na środku pustyni.

Eva spojrzała na niego z troską.

- O co ci chodzi, Jon'i? Jesteśmy wolni i wracamy do domu. Wiem, że jest niebezpiecznie, ale ci ludzie są bardzo sprawni. A mimo to wydajesz się, sama nie wiem, zmartwiony.

Blake przyjrzał się swoim wyciągniętym stopom.

- Bo się martwię. Bardzo. I ty też powinnaś. Eva była zaskoczona.

- Dlaczego?

191

2593


Nawet ubrana w workowaty polowy mundur wyglądała oszałamiająco kobieco. Blake'a zafascynowały kropelki potu w dekolcie jej koszulki. Po­czuł, że budzi się w nim pożądanie.

- Myślę, że dostali rozkaz nas zabić. Eva wytrzeszczyła na niego oczy.

- Oszalałeś - oburzyła się. - Dopiero nas uratowali. Poza tym to Brytyj­czycy.

Blake parsknął śmiechem.

- Nie wierz w całą tę propagandę, którą Brytyjczycy rozsiewają na swój temat. Establishment jest tak samo bezwzględny, jak wszystkie inne rządy świata. I o wiele bardziej przebiegły od większości z nich. Dzięki temu ist­nieje. Tak jest od czasów średniowiecza. Wiem to, zwalczałem ich przez całą moją reporterską karierę...

-Ale po co mieliby nas zabijać? - Dla Evy to wciąż był absurd.

- To oczywiste, że zostaliśmy uratowani ze względu na „Fulcrum". W jakiś sposób, Bóg jeden wie jaki, dowiedzieli się, że znamy wszystkie szczegóły.

Eva zmarszczyła brwi.

-A nie dlatego, że jesteś brytyjskim zakładnikiem? Jak Amerykanie?

- Dorośnij, Eva! - Blake niemal wypluł te słowa. - Zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje taka misja? Powiem ci: miliony. A ryzyko! Jezu Chryste, Angli­cy gniją w więzieniach na całym świecie, a nikt nie wysyła SAS-u, żeby ich wydostać. Mimo wszystkich swoich obietnic Jej Brytyjska Wysokość po­zwala po prostu, żeby ci biedni dranie gnili dalej.

Eva niewidzącym wzrokiem popatrzyła, jak Belcher zaczyna rozpinać nad każdym zagłębieniem foliową płachtę w kolorze khaki. Na środku każdej kładł ciężki kamień, tworząc z niej odwrócony stożek.

- To oczywiste, że nie chcą żeby Irańczycy dowiedzieli się o „Fulcru-mie". To by było dla nich kłopotliwe. Rozumiem to.

Blake tracił cierpliwość.

-1 myślisz, że pozwolą nam to rozgłosić, kiedy wrócimy do domu?

- Powiedzieliśmy, że to zrobimy. Zgodziliśmy się... - zaczęła Eva, nagle pojmując, do czego zmierzał.

- Kiedy zatrzymaliśmy się poprzednim razem, spytałem majora, czy mogę dostać z powrotem twój film. Odmówił. Powiedział, że będzie bezpieczniej­szy u niego.

Eva niepewnie wzruszyła ramionami.

- Może ma rację.

192


- Gówno prawda! - Blake spojrzał niechętnie na Belchera, który spraw­dzał, czy efekt jego pracy nie jest widoczny z powietrza. - Major powie­dział, że nie wie, dlaczego jego rząd chce nas mieć, ale nie próbował się tego dowiedzieć, kiedy go kusiłem.

- Może ma na głowie inne rzeczy. - W głosie Evy zabrzmiał sarkazm; Blake'a to zabolało. - Może robi to, co powinien robić każdy żołnierz. Wy­konywać rozkazy i nie zadawać pytań.

Blake gwałtownie potrząsnął głową.

- Gdybym był nim i naprawdę nie wiedział, próbowałbym się dowiedzieć, z jakiego powodu nadstawiam karku.

- Ty jesteś dziennikarzem - przypomniała mu Eva. Belcher wziął łopatkę i zmęczony mszył w ich stronę.

- Tu jesteście, moi mili, tak to się robi! A z medycznego punktu widzenia, oczywiście, woda jest ważniejsza niż jedzenie. Wieczorem będziemy jej mieli dwanaście litrów. W ten sposób nie naruszymy naszych zapasów!

Uśmiechał się szeroko.

Blake odpowiedział takim samym uśmiechem.

- Sprawdzimy - powiedział szybko. - Mam pomysł. Zobaczę, czy pozwa­la nam nosić broń do samoobrony...

Eva chciała coś odpowiedzieć, ale umilkła, kiedy padł na nich cień Bel­chera.

- Cholernie pomysłowe!

Po twarzy Belchera przemknął wyraz niepewności. Nie wiedział, jak ma to rozumieć.

Śniadanie, kiedy już przyszła na nie pora, okazało się niewarte tak długiego czekania. Wszyscy uśmiechali się z niecierpliwością kiedy samopodgrzewa-jące racje polowe zaczęły syczeć po dodaniu wody do węglika potasu w pusz­kach. Poweseleli, gdy zebrali się pod zadaszeniem z siatki maskującej. Ale kiedy John Belcher bez wahania nałożył do nadstawionych menażek płyn­nej brei, wszystkim zrzedły miny.

Eva zmarszczyła nos.

- To jadalne? - spytała poważnie. Ze zmęczenia już było jej niedobrze; widok posiłku nie pomógł.

Belcher dobrał się do swojej porcji.

- Jeśli jest dość dobre dla kota majora, jest też dość dobre dla nas - odparł z pełnymi ustami.

13 - Piąty zakładnik

193


Kangur popatrzył na Eva z udawanym oburzeniem.

- Co ci się nie podoba w mięsie kangura?

Żołnierze się zaśmiali. Na ćwiczeniach z survivant jedli zapiekanki ze szczu­rów, więc narzekania były już tylko rytuałem. Blake i Eva wyglądali jednak, jakby na sam widok takiego jedzenia było im niedobrze. Dziennikarz zjadł kilka łyżek, a potem odsunął menażkę. Uznał, że to strach odebrał mu ape­tyt, i postanowił porozmawiać o ich losie z Hawksbym.

Major był zadowolony, widząc resztę oddziału w tak dobrych humorach. Gdyby tego zabrakło, wiedziałby, że jest w poważnych tarapatach. Mimo przeszkód morale żołnierzy wydawało się wysokie i nawet zupełnie nieape-tyczny posiłek wystarczył, by podnieść ich na duchu. Hawksby sięgnął po aluminiowy czajnik na palniku i zalał wrzątkiem torebkę herbaty w czar­nym, plastikowym kubku.

Torebkę zaczęto podawać sobie dalej.

- Myślę, majorze - powiedział tonem swobodnej rozmowy Blake - że Eva i ja powinniśmy być uzbrojeni. W tej chwili nie mam się jak bronić, a moglibyśmy pomóc, gdyby doszło do strzelaniny.

Hawksby popatrzył na niego znad kubka.

- Jest nas siedmiu z bronią, Jonathanie. To raczej wystarczy. Niebezpiecz­nie jest dawać broń dwojgu niedoświadczonym ludziom.

- Moglibyście nas podszkolić - zaproponowała Eva.

- To nie będzie konieczne - odparł Hawksby, ocierając usta wierzchem dłoni. Powiedział to tonem kończącym dyskusję. Temat zamknięty.

Dziewczyna i Blake wymienili spojrzenia.

- Tak jak nie będzie konieczne oddać Evie jej filmu? - spytał Blake.

- Powiedziałem wam, wolę go mieć przy sobie. W głosie Blake'a pojawił się gniew.

- A więc musisz wiedzieć, co na nim jest. - To było stwierdzenie faktu. Major przesunął dłonią po brodzie. Wymagała przystrzyżenia.

- Wiem, że jest ważny dla was. A skoro jest ważny dla was, są szanse, że jego zawartość może zainteresować brytyjski rząd. A on płaci za swoje błędy.

- Typowo faszystowskie podejście! A więc go konfiskujesz? - zaatako­wał Blake.

- Nie, stary. Zaopiekowałem się nim, to wszystko.

- Wiesz, co na nim jest! Hawksby zaczynał się denerwować.

- Twoje wzburzenie świadczy o tym, że masz coś do ukrycia. - Zmrużył oczy. - Może sam mi powiesz, co tam jest?

194


Twarz dziennikarza się ściągnęła.

- Odpieprz się, majorze!

- Nie ufasz mi?

- Szczerze mówiąc, nie zaufałbym ci ani na jotę!

Eva położyła Blake'owi dłoń na ramieniu. Strząsnął ją.

- Trzeba to powiedzieć głośno. Moim zdaniem czekacie tylko na sposob­ność, żeby mnie zabić. Uciszyć mnie i uratować nieskazitelne, dobre imię brytyjskiego rządu!

Hawksby rozdziawił usta i rozlał herbatę. Pozostali żołnierze popatrzyli po sobie, jakby chcieli się upewnić, że słyszeli to samo.

- Jon'i! - ostrzegła Eva.

Hawksby odzyskał panowanie nad sobą.

- Rozumiem, że to nie jest według ciebie żart, Jonathanie? Zastanawiam się tylko, co sobie myślałeś, widząc, że narażamy życie i zdrowie, żeby rato­wać twoją drogocenną skórę. Nie robimy tego, zapewniam cię, dla samej przyjemności stuknięcia cię.

Mimo że był pewien swoich racji, Blake poczuł się głupio.

- Nie oczekuję, że się do tego przyznacie.

- Nie przyznamy się, Jonathanie, bo to nieprawda. A nawet gdyby tak było, moglibyśmy to zrobić w każdej chwili po opuszczeniu Isfahanu. Zapo­mnij te bajeczki, jakie słyszałeś o naszej formacji. Wojna to może co innego, ale w czasie pokoju obowiązuje nas wiele ograniczeń. Zabójstwa polityczne nie należą do naszych zadań. Po pierwsze, nie przyjęlibyśmy takiego rozka­zu. A po drugie, jesteśmy zbyt blisko powiązani z rządem.

- Szef ma rację - dodał Tygrys. - Gdyby ktoś chciał się was pozbyć, wy­nająłby prywaciarzy.

Blake popatrzył podejrzliwie na Hawksby'ego.

- Mam na to tylko twoje słowo. Wiem, że SAS to zbrojne ramię Foreign Office.

- Nie w tym sensie - odparł cicho major. - Obawiam się też, że będziesz musiał zawierzyć mojemu słowu. Jeśli naprawdę uważasz, że mamy roz­kaz dyskretnie się was pozbyć, masz pretensje do niewłaściwych ludzi. Obiecuję ci, jeśli ktokolwiek będzie próbował odebrać ci życie, będzie miał do czynienia ze mną i moim oddziałem. Wliczając w to sekretarza spraw zagranicznych, panią premier czy nawet samą królową. Moje rozka­zy pochodzą bezpośrednio od naszego Pana. - Przerwał, uświadamiając sobie, że Blake nie zrozumiał. - To nasz dowódca. A on nie wydałby takie­go rozkazu...

195


- .. .a gdyby jednak wydał? - spytał prowokująco Blake. Odpowiedział mu Kangur Webster.

- Już byście nie żyli.

Hawksby obrzucił Australijczyka morderczym spojrzeniem. Odwrócił się do Blake'a.

- Nie ma takiego rozkazu, Jonathanie. Ale nawet gdybyś podejrzewał, że mógł być, potwierdza to tylko, że miałem racją, zatrzymując film.

Blake prychnął.

-1 odmawiając nam broni?

Major zmrużył oczy i dziennikarz nagle rozpoznał zimny, drapieżny wy­raz jego twarzy - przypominał jastrzębia. -W rzeczy samej.

- Jeśli to wszystko prawda - powiedział Blake po chwili zastanowienia -to chciałbym, żebyście wysłali wiadomość. Będziecie nawiązywać łączność, prawda?

Zaintrygowany przyczyną widocznego strachu dziennikarza, Hawksby zaczął nabijać glinianą fajką tytoniem.

- Tak, wyślemy raport około południa. W Whitehall bądą srać po nogach, dopóki sią nie odezwiemy. - Spojrzał skruszony na Eva. - Za przeprosze­niem.

Wzruszyła ramionami i sią uśmiechnęła.

- W takim razie powiedzcie im w tej wiadomości, że wiem, w co grają -warknął zawzięcie Blake. - Powiedzcie im, że wiem, że chcą mnie zabić i że mają trzymać łapy przy sobie!

Hawksby zdezorientowany przypalił fajką.

- Dosłownie?

- Słowo w cholerne słowo - wypalił Blake. - Niech wszystko bądzie ja­sne. I powiedzcie im, że wy też wiecie, co podejrzewam.

Pod siatką rozszedł sią słodki zapach holenderskiego tytoniu.

- Jeśli tego chcesz, Jonathanie - odparł zamyślony Hawksby. - Tak, zro­bią to dla ciebie.

Zaskoczony Blake przez chwilą patrzył na majora. Potem sią rozluźnił. Nic więcej nie mógł zrobić. Kiedy w milczeniu zaczął łykać swoje jedzenie, Eva Olsen przyglądała się wyrazowi twarzy majora Hawksby'ego.

Dokładnie o dwunastej cztery nadana morse'em wiadomość Snapdragona opuściła przekaźnik Al 3 Skywave. Została zakodowana przez „kompresor", dzięki któremu przekaz trwał zaledwie kilka sekund.

196


Tygrys przełączył się na odbiór i popatrzył na żołnierzy zebranych wokół Pantery Jeden. Uśmiechnął się nerwowo. Jak zwykle wystawianie anteny przez korony drzew było upierdliwą robotą i to bez gwarancji, że wiado­mość zostanie odebrana w Centrum Łączności Rządowej w Cheltenham. Prawdopodobne były częściowe zakłócenia atmosferyczne, o które wyjąt­kowo łatwo przy transmisjach z terenów wysokogórskich, takich jak Zagros.

Gdyby nie odebrali potwierdzenia, musieliby spróbować jeszcze raz. I znów. A z każdym przekazem rosło ryzyko, że pelengatory w Teheranie namierzą ich pozycję.

Hawksby usiadł swobodnie na przednim fotelu pasażera, z furażerką na­suniętą na oczy. Z glinianej fajki unosił się dym. Major usiłował się odprę­żyć. W końcu wybrał Tygrysa, bo ten był najlepszy. Minęło pięć minut.

Jim Perkis, zastąpiony na warcie przez Kangura Webstera, próbował za­snąć, zwinięty w swojej zielonej dżdżownicy pod Panterą Dwa. Chociaż był wyczerpany, nie przestawał myśleć o swojej żonie Janet. Dziecko miało się urodzić poprzedniego dnia. Wcześniej zastanawiał się, czy nie poprosić Ja­strzębia, by zapytał o to w komunikacie. Zwrócił się o radę do McDermida. Małomówny Szkot powiedział „nie". Sprawa była oczywista, ale dobrze było mieć czyjeś potwierdzenie. Perkis przewrócił się na drugi bok i przykrył głowę rękami.

Nagle Tygrys zagwizdał.

- Eureka! - Ściągnął słuchawki. - Jest odpowiedź, szefie. Prześlą potwier­dzenie naszej prośby o tej samej porze jutro. O dwunastej w południe.

Isfahan, 12.00, sobota, 20 września

Curt Swartz junior kulił się w pustej celi jak przerażone dziecko. Kolana miał przyciągnięte do piersi i patrzył na wrogi świat szeroko otwartymi, prze­krwionymi oczami. Nikt nie przychodził po niego od pięciu godzin. Powie­dzieli mu, że z nim skończyli. Zapewnili, że nie wrócą. Dobrze się spisał, pochwalili go, ale im nie wierzył.

Wiedział, że wrócą. Olbrzymiego skupienia to wymagało od niego, by wymyślić bajkę o planie awaryjnym. Całe ciało bolało go tak straszliwie, że nie potrafił jasno myśleć. Był zdezorientowany i teraz sam nie miał pewno­ści, co im powiedział.

Zaczynał sobie dopiero przypominać, co zamierzał powiedzieć. Że awa­ryjny plan zakładał ucieczkę drogą do południowego wybrzeża. Tylko to

197


przyszło mu do głowy. Z tego, co mówił mu sierżant SAS-u - czy raczej z tego, co mu się zdawało, że tamten mu mówił - była to najmniej prawdo­podobna możliwość.

Mimo to jednak przesłuchujący wydawali się w końcu zadowoleni. Ktoś im przerwał, informując o wybuchu gazociągu. Wszystko się potwierdziło.

Możesz iść. Dostaniesz swoją wodę. Allah niech będzie z tobą

Pieprzyć Allaha!

Curt czuł się tak, jakby wybudzał się z narkozy. Wolno, boleśnie rozpro­stował nogi.

Słońce świeciło jasno przez zakratowane okienko w ścianie. W kącie spar­tańsko urządzonej celi stała prycza - nie sterta słomy, ale prawdziwe łóżko z metalową ramą i materacem - a obok niej mały, drewniany stolik z plasti­kową miską wody.

Curt boleśnie powoli podniósł się na kolana. Potem, trzymając się ściany, niepewnie uniósł jedną nogę. Nie ufał jej sile. Szurając powoli, przesunął się wzdłuż ściany do łóżka.

Opadł na materac. Obok leżały ubrania, w których go aresztowano, oraz niewielki stosik jego rzeczy osobistych. Chusteczka, grzebień, okulary prze­ciwsłoneczne... portfel. Porwał go i zajrzał do środka. Pieniądze zniknęły, można się było tego spodziewać. Zniknęły też dokumenty i wizytówki. Bez wątpienia każdemu biednemu draniowi, którego adres tam był, złożono po­ranną nieprzyjemną wizytę.

Otworzył klapkę. Tak! Było tam: zdjęcie Alison i ich dwójki dzieci. Przycis­nął je do ust. Smakowało prawie słodko. Uświadomił sobie, że mu się udało. Wciąż żył. Był może w opłakanym stanie, ale żył. Coś jednak było w techni­kach przetrzymywania przesłuchań, których nauczyli go w Langley. Musieli się czegoś nauczyć podczas wojen w Korei i Wietnamie. Nie wszyscy ci mło­dzi ludzie, których ciała tak bestialsko dręczono, cierpieli na próżno. Przeżyło ich dość, by można było z ich doświadczeń wyciągnąć odpowiednie wnioski.

Odwrócił się i wyjrzał przez zakratowane okno do ogrodzonego murem ogrodu, za którym zobaczył rząd topoli i migoczącą powierzchnię Zajande-hu. Świat na zewnątrz wydawał się taki spokojny. Prawdziwy. Taki, jakie było kiedyś jego życie.

Drzwi otworzyły się raptownie. Curt, przestraszony, poderwał głowę, kie­dy do środka wszedł strażnik rewolucji. Uśmiechał się bezmyślnie.

- Hej! Nerwowy? Co się stało? Te siniaki! Miałeś wypadek?

Curt nic nie odpowiedział. Siedział tylko z zaciśniętymi na kolanach pięś­ciami. Odwrócił wzrok. Miał rację: wszystko zacznie się od początku.

198


- Powinieneś bardziej uważać, synu szatana - zaśmiał się strażnik. - Pa­trzeć pod nogi.

Amerykanin spojrzał na niego wilkiem, ale Irańczyk tylko głośniej się ro­ześmiał.

-Nie martw się, nie jesteśmy nieuprzejmi. Dobrze się tobą zaopiekujemy. Przyślemy lekarza.

Curt był zdezorientowany, nie wiedział, w co wierzyć. Strażnik cofnął się do drzwi.

- Przyniosę ci herbatę. Nie kawę. Nie ma kawy Cartera. To napój dla złych ludzi. Przyniosę herbatę. - Pogroził mu palcem. - Nie próbuj żadnych sztu­czek. Szkoda byłoby cię zastrzelić, kiedy nam pomogłeś. Zostaniesz naszym więźniem, ale żadnych pytań więcej. Odpręż się. Prześpij. W porządku?

- W porządku - powtórzył szeptem Curt. -1 bez soli w herbacie, co? Rechocząc, strażnik zamknął drzwi.

Kerman, 12.00, sobota, 20 września

Sierżant Dave Forbes i Hameda przybyli do Kermanu w południe, w sa­mym środku burzy piaskowej. Podróż francuskim pociągiem była dość wy­godna, ale stres rozmów z kontrolerami biletów i unikanie podejrzliwych strażników rewolucji, którzy za punkt honoru postawili sobie sprawdzanie wszystkich pasażerów, zszarpały im nerwy.

Wimjące dookoła dokuczliwe drobinki piasku okazały się kroplą przepeł­niającą czarę, ale przynajmniej skrywały ich przed wzrokiem ciekawskich. Hameda wskazała niebieskie kopuły i wyłożoną płytkami wieżę wiatrów, wo­kół których wirowały tumany pyłu, ale Forbes nie okazał zainteresowania. Nawet lustrzane powierzchnie słynnych ogrodów wodnych były zmarszczo­ne od kurzu niesionego porywistym wiatrem. Kwiaty kładły się na klom­bach. W górze cyprysy i sosny skrzypiały z oburzeniem.

- Daleko jeszcze? - spytał Forbes, krztusząc się tym drobnym pyłem. Roztropniejsza Hameda nie próbowała mówić. Wskazała tylko boczną

uliczkę, do której się zbliżali.

Forbes się wyszczerzył. Myśl o kilkugodzinnym odpoczynku, słonym se­rze i niekwaszonym chlebie była bardzo przyjemna. Kiedy jednak skręcili za róg, perspektywa schronienia się rozwiała. Hameda zmartwiała, ale Forbes instynktownie ją popchnął, wykręcając jej rękę, tak że nie mogła się opierać.

199


Niemal siłą zaprowadził ją do małej, nędznej herbaciarni naprzeciwko. Dzięki jego szybkiej reakcji skwaszony strażnik rewolucji, stojący pod bramą domu jej krewnych, niczego nie zauważył.

Właściciel herbaciarni drzemał w kącie. Nie usłyszał, jak wchodzą; od­głos ich kroków zginął w paplaninie dobiegającej z tranzystorowego radia. Obudził się przestraszony, najwyraźniej nie spodziewając się klientów pod­czas burzy piaskowej. Pociągnąwszy nosem tak mocno, że aż poruszyły mu się wąsy, podszedł do stolika przy oknie, przy którym siedział Forbes, mając stąd dobry widok na ulicę.

- Herbatę i coś do jedzenia, jeśli można - zamówił sierżant. Mężczyzna się nie mszył.

- Żadnych kobiet.

Forbes podniósł wzrok. Zapomniał, że w przydrożnych herbaciarniach kobiety były niemile widziane. W lokalach tych, zazwyczaj ostoi mężczyzn, rozmawiali oni o ważnych sprawach. Zazwyczaj o kobietach. Hameda naj­wyraźniej o tym wiedziała, bo wyglądała zdecydowanie nieswojo.

- Wybacz nam! - Forbes uśmiechnął się szeroko i ostentacyjne wyciągnął gruby portfel. - Szukamy schronienia przed tą piekielną burzą a przybyli­śmy z daleka.

Na mężczyźnie nie zrobiło to wrażenia.

- Nie widzę tu żadnych innych gości - dodał Forbes. - A my szybko się stąd zabierzemy.

- Jesteście ze wsi? - spytał mrukliwie właściciel. -Tak.

- To widać. W miastach teraz jest inaczej. Mogę mieć kłopoty za wpusz­czanie kobiet.

- Jednej kobiety - powiedział z uśmiechem Forbes i położył na stole za dużo drobnych. - Na pięć minut.

Kiedy właściciel się odwrócił, sierżant go zatrzymał.

- Przy okazji, dlaczego pod tamtym domem stoją strażnicy?

- Przyszli w nocy - odparł mężczyzna. - Zabrali tego człowieka, j ego żonę i trójkę dzieci. Powiedzieli, że to zdrajcy.

- Wszyscy?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Wszyscy. Bogata rodzina. Zwolennicy szacha. Dobrze im tak. Nigdy tu nie przychodzili...

Odszedł.

200


Forbes odwrócił się do Hamedy. W otworze czadoru widział tylko jej oczy, ale one wszystko mu powiedziały. Były pełne rozpaczy; po bokach nosa dziewczyny zaczęły spływać łzy.

- Teraz rozumie pan, dlaczego muszę stąd wyjechać - powiedziała ochryp­łym głosem. - To mogła być już cała moja rodzina. W Teheranie jest moja matka, moja babka, Szirin, moja siostra... Davud...

Forbes sięgnął nad stołem i ścisnął jej dłoń.

- Bądź dzielna. I nie wyciągaj pochopnych wniosków. To nic nie daje. Musimy się skupić na wyjeździe z kraju. Potem będziemy mieli mnóstwo czasu na martwienie się o innych.

W oczach Hamedy pojawił się gniew.

- Twardy z pana człowiek, panie Dave. Czasem mnie pan przeraża. Nagle przekrzywiła głowę, nasłuchując.

- Co się stało? - spytał. Hameda zmarszczyła brwi.

- Radio. Wiadomości. - Wytężyła słuch, by wyłapać słowa z małego radia na kontuarze. Wyraźnie potrzebowało nowych baterii. - Coś o następnym ataku Amerykanów. Żeby uwolnić zakładników.

- Co? - Forbes nadstawił uszu; miał trudności ze zrozumieniem pospiesz­nej paplaniny w farsi. Były to wiadomości połączone z patriotyczno-religij­nym komentarzem. Mówiono coś o helikopterze ukradzionym z Isfahanu, który się rozbił. Padały oskarżenia o drugą porażkę Amerykanów.

To musiał być Snapdragon. Forbes nagle podupadł na duchu.

- Mówią żeby każdy, kto zobaczy dziwną grapę mężczyzn i jasnowłosą kobietę, zgłosił to policji. Gdzieś w Zagrosie... nie usłyszałam, w jakim okrę­gu.

Po twarzy sierżanta przemknął uśmiech.

- A więc nie zginęli w katastrofie.

- Chce pan powiedzieć, że to nie byli Amerykanie? Tylko pana koledzy? Kiwnął głową.

- Bez wątpienia. Ale zastanawiam się, gdzie mogli się rozbić. Mieli bar­dzo ściśle wyliczony rozkład czasu. Łatwo mogli się spóźnić na miejsce ewakuacji.

A jeśli roiło się tam od irańskiej policji, pomyślał, nie mogli pozwolić, żeby hercules wylądował.

- Jakiekolwiek mają problemy, nam to nie pomoże - powiedziała markot­nie Hameda.

201


Forbes głęboko się zamyślił.

- Bez pomocy tradno będzie się dostać do Pakistanu - przyznał.

- Więc się poddamy? - Otworzyła szeroko oczy. Forbes prawie się udławił.

- Skąd! Ale jest szansa... jeśli nasz oddział się spóźnił, mogą spróbować planu awaryjnego. Przejechać lądem na południowe wybrzeże... - Wyjrzał przez brudne okno. - Zastanawiam się, czy zdążylibyśmy na ewakuację...

- Łodzią? Kiedy?

- Za trzy dni od dzisiaj. Hameda przez chwilę myślała.

- Nie ma stąd żadnych pociągów na południe. Musielibyśmy jechać auto­busem. Ale to ryzykowne. Rozkłady jazdy mogą się nie zazębiać. Zależnie od tego, którędy byśmy pojechali, mogłoby się okazać, że w ogóle nie ma połączeń... - Zawahała się. - A co będzie, jeśli pana przyjaciele odpłyną? I na brzegu nikogo nie będzie?

Forbes wzruszył ramionami.

- Popłyniemy wpław. - Wyszczerzył się. - Albo ukradniemy rybacką łódź.

Właściciel przyniósł im biały, słony ser i niekwaszony chleb. Wciąż ponu­ry, wrócił za kontuar. Sierżant nalał sobie i Hamedzie wrzątku - aromatycz­nej, kaspijskiej herbaty.

Hameda popatrzyła na niego z ciekawością kiedy przysunął jej szklankę.

- Domyślam się, że pana przyjaciele za panem tęsknią?

- Jeszcze jak.

Rozdział 14

Londyn, 16.00, sobota, 20 września

Cóż, proszę pani, pomyślałem, że ucieszy się pani na wiadomość... Dyrektor Generalny Tajnej Służby Wywiadowczej zamilkł i zapadła krucha cisza.

Minęło pełne trzydzieści sekund, zanim premier, siedząca za biurkiem w swoim gabinecie w Numerze 10, odpowiedziała. Myślami wydawała si bardzo daleko.

- Och, tak, oczywiście. Dziękuję, Dickie.


- Ostatnie dwadzieścia cztery godziny były dość wyczerpujące nerwowo - przyznał sir Arthur. - Brak wiadomości można odczytać jako złe wiado­mości.

- Myślę, że ich wyczerpało to bardziej niż nas - powiedziała karcącym tonem premier. - Poza tym nie są to najlepsze wiadomości.

Sir Arthur poruszył się niespokojnie.

- Jestem absolutnie przekonany, proszę pani, że plan awaryjny się powie­dzie.

- Cztery dni na terytorium wroga, w całkowicie nieprzejezdnym terenie... Mam nadzieję, że pana przekonanie ma dobre podstawy, Dickie.

- Ma, proszę pani - zapewnił. - Do tego właśnie szkoli się pielgrzymów. Premier odchyliła się w swoim fotelu i splotła palce. Coś ją gnębiło.

- Wciąż interesuje mnie ta wiadomość od Blake'a, zawarta w przekazie. Powiedział nam, że wie, dlaczego nam na nim zależy, i ostrzegł, żebyśmy nie próbowali go zabić. Czy on sobie nie zdaje sprawy, że wbrew wyobraże­niom autorów thrillerów Whitehall nie działa jak Kreml?

Sir Arthur uśmiechnął się łagodnie.

- Nie jest głupi. Wie, że chcemy go wydostać, i wie, że chcemy go uci­szyć.

Spojrzenie premier stwardniało, przecząc uprzejmemu uśmiechowi.

- Nie ma niczego, o czym bym nie wiedziała, Dickie, prawda?

- Nie ma, proszę pani. Istnieje wiele sposobów, by kogoś uciszyć. Bez za­bójstwa bez dożywocia w szpitalu psychiatrycznym. Dopilnujemy po prostu, żeby nikt nie chciał tknąć jego artykułów nawet patykiem, przynajmniej w tym kraju. A w Stanach i w Europie mamy wielu przyjaciół. Moi ludzie są bardzo efektywni w takich sprawach. Po prostu odizolujemy go w odpowiedni spo­sób. W przypadku Blake'a będzie to oznaczało odebranie środków do życia. Potem, kiedy zacznie popadać w rozpacz, pokażemy mu wyjście. Chwyci się go niczym tonący brzytwy. To będzie dobra praca za porządne pieniądze, któ­rą trudno mu będzie odrzucić. Mamy już taką na oku, w gazecie w pewnym socjalistycznym afrykańskim państwie. Tam, gdzie nie narobi szkód.

Premier pokiwała głową. W tych okolicznościach wydawało się to do­brym pomysłem.

- Co z jego tajemniczą dziewczyną?

- Wiem tylko, że jest fotografem prasowym o uznanej reputacji. Rozpo­cząłem już dochodzenie w jej sprawie. Może ta afrykańska gazeta będzie miała też etat dla edytora zdjęć. Tak czy inaczej, proszę pani, nie będą mieli możliwości narobić kłopotów.

203


- Niech pan tego dopilnuje, Dickie. Wpadka byłaby katastrofą. Gdyby ta sprawa wyszła na jaw, mój rząd mógłby upaść. A tego byśmy nie chcieli, zwłaszcza że cała ta afera zaczęła się w Foreign Office za czasów poprzed­niej administracji!

- Tak jest - odparł sir Arthur. Był wdzięczny, bo wyczuwał zbliżający się koniec audiencji. - Niech się pani nie martwi. Zastępca dyrektora DP2 zażą­dał osobistego spotkania z Blakiem, kiedy tylko zostanie wywieziony z tery­torium Iranu. Żeby mieć pewność, że ta sprawa zostanie należycie załatwio­na. Wyraziłem zgodę.

Premier w końcu wyglądała na usatysfakcjonowaną.

- Zgadzam się, że to wymaga uwagi człowieka o należytym doświadcze­niu, Dickie. Jestem wdzięczna. Przerażone zwierzę potrafi być niebezpiecz­ne, a Blake wydaje się bardzo przerażony. Co oznacza, że potencjalnie jest też bardzo niebezpieczny.

Ocean Indyjski, 16.15, sobota, 20 września

Kiedy dyrektor generalny SIS kończył rozmowę w Numerze 10, z HMS „Warrior", centrum tajnych operacji Królewskiej Marynarki w Northwood, nadano priorytetową, zakodowaną wiadomość. Odebrał ją komodor na po­kładzie niszczyciela rakietowego klasy County, pełniącego rolę okrętu fla­gowego patrolu trzech jednostek, płynących po Oceanie Indyjskim w kie­runku Hongkongu.

Niemal natychmiast wiadomość przesłano do fregaty patrolowej HMS „An-tler", płynącej za tankowcem Królewskiej Floty Pomocniczej na końcu szyku.

Na mostku „Antlera" komandor Joseph T. Richmond z Królewskiej Mary­narki zaskoczony przeczytał rozkaz odłączenia się od patrolu i zawrócenia do Zatoki Perskiej. Jednocześnie go to ucieszyło. Miał przeczucie, że zanosi się na coś ciekawego.

W wieku trzydziestu pięciu lat uznał, że jest u szczytu swojej kariery. Cho­ciaż w przyszłości czekał go pewny awans - żeglowanie za jakimś biurkiem w zakurzonych korytarzach admiralicji - wiedział, że nigdy już nie doświad­czy uniesienia towarzyszącego dowodzeniu nową fregatą Typu 21.

Jego pierwszy oficer zerknął na wydruk rozkazu w ręku dowódcy.

- Kłopoty, sir?

Richmond spojrzał na wyzywająco sterczącą lufę działa 4.5 na przednim pokładzie, czekając, aż oficer nawigacyjny wytyczy nowy kurs.

204


- Zawracamy z pełną prędkością do Zatoki. Mamy zabrać dżentelmena z Foreign Office z Salalah. Od niego dostaniemy dalsze instrukcje.

Pierwszy podrapał się po nosie.

- Brzmi intrygująco. W Zatoce jest w tej chwili raczej gorąco. Richmond chrząknął z dezaprobatą słysząc wyraźny entuzjazm w głosie

kolegi. Ale w głębi ducha też go czuł. Pierwszy podał mu wyliczenia.

- Kurs dwieście siedemdziesiąt stopni. Cała naprzód - rozkazał Richmond. Oficer wyszczerzył się w uśmiechu.

- Aye, aye, sir.

Ze spienionym kilwaterem za rufą „Antler" zapierał dech w piersiach smu­kłą sylwetką z pochyłymi pokładami i trzepoczącą na wietrze banderą. Kie­dy zakończył zwrot i mszył na północny zachód, rozwijał już porządne dwa­dzieścia siedem węzłów.

Richmond spojrzał na rozkaz i nazwisko człowieka, którego miał zabrać z wybrzeża Omanu.

łan Ferguson.

W centrum operacyjnym Snapdragona w Salalah kapitan Johnny Fraser z mieszanymi uczuciami odebrał wiadomość o przygotowaniu się do opera­cji „Wybawienie".

Nie był zadowolony, dowiadując się, że trzeba było zastosować plan awa­ryjny, bo oznaczało to, że oddział miał trudności. Skoro jednak pozbawiono go uczestnictwa w pierwszym planie ratunkowym, nie żałował, że jest po­trzebny teraz.

- A więc spieprzyli sprawę? - spytał sierżant Turner. Pochodził z Birming­ham i był wiecznym pesymistą, zwłaszcza gdy chodziło o ocenę umiejętno­ści oficerów. A w przypadku oficerów pochodzących z rodów arystokra­tycznych katastrofę uważał za rzecz oczywistą.

Fraser postanowił nie dawać mu powodów do dalszych spekulacji.

- Nie wiadomo, jak bardzo. Ale jednego człowieka im brakuje.

- Kogo?

- Nie wiemy. Mają za to dodatkowego pasażera. Kobietę.

Sierżant Turner pokręcił głową. Kiedy chodziło o arystokratów, nic nie mogło go zaskoczyć.

- Pójdę zacząć przygotowania.

Drzwi się zamknęły i Fraser został sam ze swoimi myślami, głównie o nie­bezpieczeństwach, jakie mogli prawdopodobnie napotkać. Ryzyko powinno

205


jednak być marginalne. Tego wieczoru mieli wyruszyć szybką łodzią patro­lową marynarki sułtana Omanu, dowodzoną przez brytyjskiego oficera. Za­mierzali wypłynąć wcześnie, by uniknąć oczywistych skojarzeń z wszelkimi możliwymi kłopotami w Iranie.

Przed świtem za trzy dni patrolowiec miał wysadzić ich na dwóch łodziach desantowych Rigid Raider, za horyzontem i z dala od czujnych uszu rada­rów na irańskim wybrzeżu. Omański okręt zaraz potem miał odpłynąć i nie wracać do macierzystego portu przez tydzień.

Nie chodziło tu o niechęć Omańczyków do wzięcia udziału w operacji. To Londyn postanowił, że nie może być żadnych śladów ich współudziału -gdyby przy ewakuacji komandosów powstały jakieś problemy. Po odebra­niu Snapdragona to brytyjski okręt miał pojawić się w Zatoce, kiedy łodzie opuściłyby już irańskie wody.

Kapitan Johnny Fraser spojrzał na nazwę okrętu, którą zapisał w notatniku.

HMS „Antler".

Załoga irańskiego samolotu do zwalczania okrętów podwodnych „Orion" nie była zadowolona.

Na całym świecie w siłach zbrojnych istniała zacięta rywalizacja między formacjami. Lotnicy wiedzieli, że powinni być teraz nad Zatoką i czuwać na wypadek irackiej inwazji. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że wojna jest nie­unikniona, chociaż władze nie chciały tego przyznać. Piloci wiedzieli z całą pewnością, że nie powinni latać nad górami Zagros pod rozkazami jakiegoś pułkownika armii, tylko dlatego że chciał wykorzystać ich sensory podczer­wieni.

Takie rzeczy powinny być niedozwolone. Operator skanera patrzył, jak przesuwa się pod nim obraz gór, i od czasu do czasu przeskakiwał wzrokiem po punktach przedstawiających jadące drogą pojazdy. O tej porze nocy było ich niewiele, zresztą kazano mu je ignorować. Pułkownik Murad powiedział jasno, że interesują go samochody jadące na przełaj. Na pewno nikt przy zdrowych zmysłach nie jechałby jednak na przełaj przez Zagros nawet w dzień, a co dopiero w nocy.

Dlatego operator był bardzo zdziwiony, kiedy nagle trafił na dwa charak­terystyczne rozbłyski z dala od wszelkich dróg, przesuwające się powoli na południe.

Musiały wyciągać pięćdziesiąt na godzinę. Bez sensu. Mimo to wezwał przez interkom pilota. - Chyba znaleźliśmy to, czego szukamy.

206


Góry Zagros, 23.55, sobota, 20 września

Odkąd o zmierzchu zwinęli obóz i wyruszyli w dalszą podróż na południe, Hawksby czuł narastający niepokój.

Być może było to przeczucie z rodzaju tych, które zawodowi żołnierze zyskują z biegiem lat. Może było to po prostu zmęczenie walką albo nawet zbyt bujna wyobraźnia. Ale tuż przed północą potwierdziło się, że sytuacja rzeczywiście jest nie najlepsza.

Pogo Penaia zjeżdżał Panterą Dwa ze stromej skarpy, kiedy jego niezwy­kle czuły słuch wyłapał odgłos samolotu. Silnik land-rovera chodził wtedy prawie na luzie; Fidżyjczyk przekrzywił głowę na bok. Natychmiast prze­kręcił kluczyk. Kiedy spowiła ich cisza, oczy wszystkich zwróciły się w górę. Próbowali wypatrzyć źródło równomiernego warkotu, lecz niebo było pu­ste.

Przez następną godzinę zatrzymywali się jeszcze dwa razy. I wciąż słysze­li to samo - daleki, stłumiony, ale dziwnie złowrogi dźwięk.

- Jak pan myśli, szefie? - spytał Pogo. Hawksby wolno pokręcił głową.

- To silnik turbośmigłowy, moim zdaniem. Ciężki transportowiec.

- Myślisz, że nas śledzą? - spytała zaniepokojona Eva.

- To może być zbieg okoliczności - zasugerował Blake.

- Nie wierzę w zbiegi okoliczności - odparł major. John Belcher nachylił się do przodu.

- Patrol zwiadowczy. Na pewno. Towarzyszy nam z przerwami od godzi­ny - dodał. - Może to hercules.

- Nie ten dźwięk - powiedział Pogo. Wszyscy odrobili swoją pracę domową.

- W takim razie to musi być orion - uznał Hawksby.

- Co to takiego? - spytała Eva.

- Morski samolot patrolowy - wyjaśnił Belcher. - Mają bazę w Buszehr na zachodzie. Mogą tropić w ciemności przy użyciu podczerwieni. Nie są tak samo skuteczne na lądzie, ale na takim otwartym terenie jak tutaj będzie­my widoczni jak wrzód na tyłku. - Wyszczerzył się. - Przepraszam.

Hawksby sięgnął po radio.

- Ostrzegę Scottiego. Ale nie mamy innego wyjścia, musimy jechać dalej. Gaz do dechy, Pogo, jeśli łaska. Jeżeli stracimy kontakt z Panterą Jeden, będziemy po uszy w gównie.

Land-rover skoczył do przodu, a ryk jego silnika zagłuszył warkot samo­lotu.

207


Wyobrażając sobie siebie na miejscu Irańczyków, Hawksby był pewien, że pętla się zaciska. Jego podstęp poprzedniej nocy się udał, ale ścigający najwyraźniej nie byli głupi. Dowodziła tego obecność oriona. Gdy już ich zlokalizowano, było tylko kwestią czasu, kiedy Irańczycy wyślą oddziały i odetną ich niczym figury na olbrzymiej szachownicy. Przemieszczając się potajemnie, oddział SAS-u miał inicjatywę w ręku, ale kiedy go wykryto, Irańczycy zyskiwali przewagę mobilności powietrznej.

Przyszedł czas na kolejny postój nawigacyjny. Tygrys musiał trzy razy usta­lić położenie gwiazd sekstansem i wykorzystać chronometr do precyzyjnego pomiaru czasu. Najmniejszy błąd mógł sprawić, że do rana zeszliby o pięć­dziesiąt kilometrów z kursu. W górach dodatkową trudnością była koniecz­ność ustalenia kąta każdej gwiazdy nad horyzontem, a wysokościomierze w samochodach słynęły z niedokładności.

Hawksby miał ponurą świadomość, że nie pozostaje im nic innego, jak tylko mieć nadzieję: nadzieję, że - chociaż był pewien, iż jest inaczej - sa­molot jednak ich nie zlokalizował. I nadzieję, że uda im się wydostać z kło­potów. Nie mieli czasu, żeby się ukrywać.

Kiedy Tygrys zakończył pomiary, oba pojazdy mszyły w dalszą drogę. Wjechali w niską rozległą wadi, której zbocza wznosiły się coraz bardziej stromo z każdym przejechanym kilometrem. Z mapy JARIC wiedzieli, że skalne ściany nad nimi zmienią się w końcu w głęboką, górską szczelinę. Stamtąd wąski szlak wił się w górę. O ile udałoby się im dojechać aż tak daleko. Podobnie jak słynne kaniony, ulubione przez hollywoodzkich Apa­czów, było to idealne miejsce na zasadzkę.

W innych okolicznościach Hawksby jechałby ostrożnie, wysyłając oddziały zwiadowców szczytami zboczy wadi. Teraz jednak nie miał czasu na takie luksusy.

Omówił krótko zagrożenie z McDermidem przez radio. Szkot niewiele powiedział, ale był wyraźnie zmartwiony wiadomością o nieopuszczającym ich patrolu powietrznym. Nie słyszeli go, ale zdawali sobie świetnie sprawę, że w każdej chwili może im grozić niebezpieczeństwo.

- Kiedy wyjedziemy z wadi, będziemy bardziej osłonięci - stwierdził McDermid. - Pojedziemy trochę szybciej. Bez odbioru.

Eva nachyliła się do przodu, kiedy Hawksby skończył rozmawiać.

- Co się dzieje, Alan? Jakieś kłopoty?

Hawksby wiedział, że w jego głosie słychać niepewność.

- Przed nami nic się nie dzieje, więc się nie przejmuj. Zebranie ludzi i wy­słanie śmigłowców zajmie im trochę czasu.

- Ale ten samolot leci nad nami od co najmniej godziny.

208


Hawksby nagle zdał sobie sprawę, jak blisko siebie są ich twarze. Ich spoj­rzenia się spotkały. W ciemności białka oczu Evy wydawały się wielkie. Jasne i czyste. Major próbował wrócić do tematu.

- Tak - powiedział rozkojarzony. - Godzina wystarczy. Ale cały czas je­steśmy dość daleko od wszystkich większych baz.

Zaczął się czuć niezręcznie i odwrócił się, zdając sobie sprawę, że zdra­dził swoje zainteresowanie jej osobą. Czuł, jak ociera się o niego ramieniem, gdy samochód podskakiwał na wybojach.

Kiedy usiadła z powrotem na swoim fotelu, odprężył się. Chyba się starze­ję, pomyślał. Scottie już mu na ten temat docinał; zauważył, jak Eva patrzy na majora, i zameldował mu o tym. Ale pod jego kpiącą wesołością Hawks­by dostrzegł sygnał ostrzegawczy. Kapral nie chciał, żeby ich dowódca za­durzył się w swojej podopiecznej tak bardzo, że wpłynęłoby to na jego oce­nę sytuacji.

Po namyśle major musiał przyznać, że dziewczyna go fascynuje. Byłoby dziwne, gdyby tak nie było. Eva emanowała zwierzęcym seksapilem, jak niewiele kobiet, które znał. Jego żona Caroline była jedną z nich, ale na własnej skórze przekonał się już, że ten medal ma dwie strony. Niekoniecz­nie wpływało to na scementowanie ich związku.

W Evie widział też cechę, której Caroline nie miała. Norweżka miała od­świeżającą pewność siebie, która bardzo mu się podobała. Roztaczała aurę determinacji i bezwzględności. Caroline, z jej arystokratycznym znudzeniem i wyuczonymi wdziękami, wydawała się przy niej tak samo płytka i powierz­chownie piękna, jak wszystko inne w Greshmile Manor.

Po latach spędzonych w wojsku za granicą, zwłaszcza na Bliskim Wscho­dzie, Hawksby zaczął powoli, lecz coraz bardziej odrzucać tak zwane cy­wilizowane społeczeństwo. Miękkie i rozwodnione nie mogło się równać z rzeczywistością nad Zatoką. Tutaj całkowicie pochłonęły go miejscowe języki, zwyczaje i podejście do życia, w którym nic nie było ważniejsze niż zdobycie wody. Nawet w Iranie, gdzie spędził tyle czasu jako brytyjski doradca do spraw taktyki wojsk pancernych przy irańskiej armii, woda była najważniejsza. Potem jedzenie i prokreacja. Medycyna i wykształce­nie znajdowały się na nędznym trzecim miejscu. Życie tutaj było surowe i proste. Prawdziwe.

Zastanawiał się, czy jest w porządku wobec Caroline. Nie można było jej winić za pochodzenie. Gdyby tylko poznała więcej świata, może zrozumia­łaby, jak dużo jest do zrobienia?...

- Jedynka do Dwójki. - W głosie McDermida słychać było ponaglenie. Wyrwany z rozmyślań Hawksby włączył mikrofon.

'4 Piąty zakładnik

209


- Dwójka. Nadawaj. Odbiór.

Odpowiedź zniknęła w łoskocie wirnika śmigłowca, który wychynął nie­spodziewanie znad krawędzi wadi. Przyleciał pod wiatr, więc nie było go wcześniej słychać.

Jednocześnie z wysokiego brzegu koryta rzeki po prawej błysnęły wy­strzały. Ich trzask przetoczył się w tę i z powrotem jak łoskot odległej lawi­ny, przetykany hukiem gromu. Ciężki puls podwójnego wirnika śmigłowca wypełnił powietrze, tak że nawet ziemia zdawała się drżeć. Potem helikop­ter zniknął za prawym zboczem wadi.

Dookoła Pantery Dwa wystrzeliły rozbryzgi piasku, kiedy nawała kul za­częła stebnować wariackie wzory po spieczonym dnie koryta. Druga salwa gruchnęła z lewego brzegu. Pół tuzina pocisków odbiło się od karoserii; strzelano najwyraźniej z niemal maksymalnego zasięgu.

Hawksby wytężył wzrok, spodziewając się blokady. Nie mylił się. Stukot taśmowego karabinu maszynowego i wspierającej go piechoty pojawił się wraz z charakterystycznym migotaniem ognia wylotowego wielu luf, który rozpostarł się w ciemności przed nimi jak ognisty naszyjnik.

Naturalną reakcją w takich okolicznościach jest desperacko szukać osło­ny. To również reakcja najgorsza. Kiedy ofiara jest zaskoczona i przygwożdżo­na, atakujący mogą ją zasypać skoncentrowanym ogniem. Albo podejść bli­żej . Jest kilka sposobów wyrwania się z zasadzki. Jeden to szybko się wycofać. Inny to przeć dalej przed siebie i nie zatrzymywać się, nie zważając na ofia­ry-

Niezliczone godziny ćwiczeń sprawiły, że oddział Snapdragona instynk­townie mszył na spotkanie Irańczykom. Minęło zaledwie kilka sekund, za­nim Pogo nacisnął spust wyrzutni granatów dymnych na kierownicy. Na­tychmiast wypaliły, przednie i tylne, rozrzucając granaty L7 obronnym wachlarzem. Ładunki wybuchły przy uderzeniu o ziemię, a zielone kłęby dymu zasłoniły krajobraz.

Kiedy Pantera Dwa skoczyła do przodu w ochronny tuman, Belcher ściąg­nął Eve i Blake'a na podłogę, pod burty pojazdu. Hawksby złapał za uchwy­ty przednich sprzężonych karabinów maszynowych, jednym wyćwiczonym mchem je reperując. Przygotował się na moment starcia, a land-rover z wście­kłą prędkością pognał w ścianę dymu.

Nagle z niej wyjechali. Przed nimi rozciągała się wadi, rozświetlona irań­ską flarą, w której poświacie wszystko wyglądało nierealnie niczym plan filmu science fiction. Pantera Jeden pędziła już w stronę wroga, który oko­pał się w poprzek koryta. Wszędzie unosiły się chmury pyłu. Hawksby wi­

210


dział, jak Perkis szarpie kierownicą, żeby samochód jechał nieprzewidywal­ną trasą.

McDermid na pół stał w przednim fotelu pasażera, skulony za karabinem maszynowym. Jego długi nos pluł ogniem, zostawiając za sobą w powietrzu smugi kordytu. Z tyłu Kangur siał seriami na lewo ze swojego L37.

Hawksby instynktownie się skrzywił, widząc, jak land-rover McDermida przejeżdża po jednym z irańskich żołnierzy. Mężczyzna zdążył wykopać w spieczonej ziemi jedynie niewielkie zagłębienie; przednia opona samo­chodu bezlitośnie zmiażdżyła mu brzuch. Nagły atak komandosów zupełnie wytrącił wroga z równowagi. Kiedy Pantera Jeden przemknęła obok obsługi karabinu maszynowego, Irańczyk zdumiony wstał. Bał się najwyraźniej, że teraz zostanie zaatakowany z dwóch stron naraz. I tak się stało.

Kiedy Pantera Dwa podjechała bliżej, Hawksby podziurawił żołnierza krót­ką serią a potem przeciągnął dłuższą po pozostałych pozycjach. Dwa irań­skie karabiny ucichły.

Ostatni żołnierz zerwał się na nogi i puścił pędem do brzegu wadi. Pogo go zobaczył i szarpnął kierownicą. Przedni błotnik Pantery Dwa trafił uciekającego prosto w krzyż, biorąc go na maskę niczym galion.

Trup potoczył się w bok i Pantera Dwa pomknęła za McDermidem w ciem­ność wąwozu.

- Chryste! - sapnął Blake, unosząc głowę.

John Belcher bezceremonialnie przycisnął go do podłogi.

- Leż dupą do góry, Jonathanie, bądź tak dobry. Jeszcze z tego nie wyszliśmy.

Hawksby wyciągnął kolejną skrzynkę amunicji z jednego z bocznych ko­szy. Pospiesznie zerwał plombę i otworzył wieko, a potem włożył nową ta­śmę do karabinu maszynowego.

Isfahan, 3.00, niedziela, 21 września

Chociaż wszyscy w Iranie się tego spodziewali, wiadomość o irackiej in­wazji i tak była wstrząsająca. Wstrząsnęła także pułkownikiem Nadżafem Muradem. Jak to bywa w takich sytuacjach, oficjalne potwierdzenie przy­szło w najmniej spodziewanej i najmniej dogodnej chwili, właśnie wtedy, kiedy Muradowi udało się wreszcie wyrwać kilka godzin dla siebie, po raz pierwszy, odkąd przed dwoma dniami porwano Blake'a.

Od tamtej pory tylko podrzemywał i jego zmęczenie osiągnęło taki po­ziom, że poczuł, iż nie jest w stanie działać dalej bez przynajmniej czterech

211


godzin snu. Udało mu się szantażem - dosłownie: przycisnął wiceadmirała, który miał słabość do nastoletnich marynarzy - zmusić dowództwo mary­narki, by udostępniło mu samolot zwiadowczy Orion. Potem zorganizował oddział prawdziwych żołnierzy, a nie strażników rewolucji, który czekał w gotowości przy śmigłowcu, pod dowództwem kompetentnego oficera.

Wprowadziwszy plan w życie, wrócił do swojego nowego, eleganckiego mieszkania w Isfahanie i oddał się w ręce luksusowej prostytutki, która w Te­heranie mieszkała z nim niemal na stałe.

Zbyt zmęczony, by się wysilać, położył się na chłodnej, jedwabnej poście­li, z przyjemną pustką w głowie, a ona się nim zajęła. Jej sprawne wargi i język ocuciły jego wyczerpane ciało; potem wsunęła się na niego powoli serią powolnych, rozkosznych mchów. Poczuł, że siła życiowa obudziła się w nim i rozsadza go.

Wtedy rozdzwonił się telefon przy łóżku.

Murad ze znużeniem sięgnął po słuchawkę. Dał dziewczynie znak, żeby przestała, ale ona nie posłuchała. Patrząc na niego wyzywająco, nie pompo­wała już biodrami, ale powoli się kołysała.

Iracka ofensywa zaczęła się wczesnym rankiem, powiedział głos w słu­chawce. Łamał się od z trudem powstrzymywanej paniki. Pojedynek artyle­ryjski, który przez całe lato trwał wzdłuż granicy, teraz zamienił się w zacię­tą nieustanną wymianę ognia. Nacierały czołgi i piechota. Oddziały inżynieryjne i łodzie. Toczyły się walki w powietrzu. Teheran zaatakowały irackie migi.

Murad osłupiał. W słuchawce słyszał nawet huk wybuchających bomb.

Dziewczyna wciąż nad nim pracowała, teraz przyspieszając.

Zwiadowczy orion został odwołany przez marynarkę. Wszystkie oddziały frontowe były natychmiast potrzebne. Tam, na linii frontu, a nie w górach Zagros, ścigając cienie. Jeśli Murad chciał kontynuować poszukiwania musiał wykorzystać miejscową gwardię rewolucyjną. W tle znów coś wybuchło.

Murad się wściekł. Jego gniewną odpowiedź przerwała jednak przeszy­wająca eksplozja w lędźwiach. Natychmiast zapomniał, co chciał powie­dzieć.

Ze złością odepchnął dziewczynę i zsunął nogi z łóżka. Potrząsnął słuchawką. Połączenie telefoniczne Teheran-Isfahan się urwa­ło.

212


Rozdział 15

Pantera Jeden pojawiła się na szczycie wadi. Zaczęła wspinać się po ka­miennym rumowisku na wyższy poziom. Pogo zredukował bieg i mszył za nią.

- Helikopter! - wrzasnął Belcher, obracając karabin maszynowy na trzpie­niu mocującym.

Hawksby spojrzał w górę. To znów był śmigłowiec transportowy. Olbrzy­mi chinook zniknął za grzbietem wadi, by wysadzić kolejnych żołnierzy. Belcher posłał mu krótką serię, ale kąt był za duży. Pantera Dwa zaczęła się kołysać z boku na bok jak łódź przy dużej fali, kiedy Pogo pojechał za pierw­szym land-roverem po osypisku na ścieżkę. Żyły na jego przedramionach wyszły niczym sękate korzenie, gdy zmagał się z kierownicą. Twarz miał mokrą a koszulę czarną od potu. Pokazywał białe zęby, szczerząc się w peł­nym determinacji grymasie.

W górze Hawksby widział ciemne sylwetki, wdrapujące się po krawędzi wąwozu tam, gdzie wylądował śmigłowiec. Próbował liczyć podskakujące postacie na tle nieba. Naliczył trzy, lecz nie miał pewności. Belcher miał lepszy kąt ostrzału ze swojego karabinu maszynowego, ale kołysanie samo­chodu nie pozwalało mu wycelować.

Jazda szlakiem trwała całe wieki.

- Na litość boską Pogo - syknął Hawksby. - Daj trochę gazu! Fidżyjczyk był nieporuszony.

- Lepiej dojechać bezpiecznie niż nigdy... - powiedział przez zaciśnięte zęby.

Hawksby uśmiechnął się wbrew sobie i opadł z powrotem na fotel. Nic więcej nie mógł zrobić. Jednak teraz mała grupa irańskich żołnierzy zyskała nad nimi przewagę wysokości i kryjąc się za skalną półką nad ścieżką coraz bardziej im zagrażała. W ciemności rozbłysły kolejne wystrzały i łuk ognia przesunął się po obu panterach. Kule zadzwoniły o metal. Prysnęło szkło.

Spod Pantery Dwa dobiegły dwie głuche detonacje. Prawa strona samo­chodu opadła nieprzyjemnie, jakby pękło pod nim zawieszenie. Pusta skrzyn­ka amunicyjna oderwała się i spadła na ziemię. Zniknęła ze szczękiem, sta­czając się po stromiźnie w głąb wadi.

- Cholera! - zaklął Hawksby. - Zasrane opony! Spokojny głos Belchera zadawał kłam temu, co medyk czuł.

- Chyba pora opuścić statek. - Złapał Blake'a za ramię. - Dalej, kryć się!

213


Hawksby skoczył na tylne fotele, złapał Evę i wywlókł jąza sobą w szcze­liną między burtą samochodu a ścianą wąwozu. W ziemię nad ich głowami zabębniły kule, zasypując ich żwirem i kamieniami. Hawksby, zdegustowa­ny, opuścił swój pistolet maszynowy. Potrzebował czegoś więcej, żeby wy­wabić Irańczyków z kryjówki. Zasłaniały ich głazy i nawet ciężki ostrzał z Pantery Jeden nie dawał żadnego zauważalnego efektu.

Ktoś musiał zajść ich od góry, lecz to nie było łatwe. Nawała ognia była mordercza, choć niecelna. Przynajmniej nie mieli noktowizorów. Ale i t niemożliwe było ich stamtąd wykurzyć. Chyba że...

- Eva, ta skrzynia nad twoją głową! - wyrzucił z siebie Hawksby. - Mał granaty z lotkami.

Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, z ustami rozdziawionymi w panice.

- Granaty! Szybko, dziewczyno! Biorąc się w garść, Eva nagle się ocknęła i zajrzała do skrzyni. Wyjęł

z niej coś. -Te?

- Tak. I nie wychylaj swojej pięknej główki - warknął major - bo ci j odstrzelą.

Zabrał jej granat i zamocował go na lufie uzi. Celując wysoko nad pozycj Irańczyków na skale, nacisnął spust.

Granat pomknął w niebo i zniknął w ciemności. Kilka chwil później wy­buchł tuż pod skalną półką.

- Cholera - zaklął Hawksby. - Za blisko. Nie ma zasięgu. Ale dało im to do myślenia.

Irańczycy nie zastanawiali się zbyt długo. Kolejna długa seria przeorał ścieżkę i karoserię Pantery Dwa. Hawksby się skulił, gdy w powietrzu zawi rował kurz i metalowe drzazgi. Eva, skamieniała ze strachu, przywarła d niego mocno, wtulając głowę w jego pierś. Pocieszająco zmierzwił jej wL sy. Nie odrywał wzroku od skał. Zostali przygwożdżeni na dobre.

Nagle rozległ się terkot broni automatycznej. Wydawał się dochodzić zni kąd, ale nie było wątpliwości co do tego, w co jest wymierzony. Ostrzał Irańczyków nagle ustał. Grad ołowiu wzbił z ich pozycji kłęby pyłu. Karabi­ny maszynowe Pantery Jeden wyżej na ścieżce umilkły. Dopiero teraz stało się jasne, skąd nastąpił niespodziewany atak.

Hawksby zerknął w górę, przez chwilę się zastanawiając, czy któryś z pa troli McDermida nie wspiął się na zbocze wadi, by zyskać przewagę wyso kości nad półką. Zmarszczył brwi.

214


- Co się stało? - spytała Eva bez tchu. Ulga spowodowana nagłą przerwą w ostrzale wpłynęła na jej nerwy. Dziewczyna zaczęła nieopanowanie dygo­tać, jakby miała gorączkę.

Hawksby objął ją ramieniem. Strzelanina ucichła.

- Kałasznikowy - powiedział.

- Co? - Twarz Evy była mokra od potu.

- Można poznać po odgłosie. Kałasznikowy. Nie nasi. Belcher przyczołgał się do nich wąską szczeliną.

- Myślałem, że może to Scotcie - powiedział. - Ale ma pan rację. To ka­łasznikowy.

Hawksby nie potrzebował potwierdzenia. Zbyt często słyszał rosyjskie karabiny, z których strzelali do niego rozwścieczeni komunistyczni buntow­nicy w Omanie, by mieć jakieś wątpliwości. Sięgnął do skrytki w części dla pasażera, wyjął stamtąd noktowizor i przyjrzał się skalnej półce. Nie zoba­czył żadnych śladów życia. Tylko chudą, białą rękę, wystającą za krawędź w zmartwiałym pożegnaniu.

Wtedy rozległa się ogłuszająca eksplozja. Znad krawędzi wadi z przeciąg­łym rykiem w niebo strzelił słup ognia. Jedna z łopat wirnika chinooka wy­leciała w górę, zataczając kręgi powoli niczym bumerang, po czym spa­dła i wbiła się w ziemię.

Belcher patrzył na nią zafascynowany.

- Wygląda jak cholerny Excalibur. Hawksby włączył mikrofon krtaniowy.

- Scottie, na rany Chrystusa, co się tam dzieje?

- Nie wiem, szefie - nadeszła odpowiedź. - Nie wiadomo skąd pojawiła się gromada wieśniaków. Uzbrojonych po zęby. To mogą być Kurdowie, tak czy inaczej to partyzanci. Wiem tylko, że zrobili z Persów mielonkę. I właś­nie wysadzili śmigłowiec. Odbiór.

Hawksby nacisnął przełącznik.

- Pilnuj ich, Scottie, i bądź czujny, dopóki nie dowiemy się, co to za jedni. Zaraz do was dołączę.

Major wstał i pomógł Evie wydostać się z ciasnej kryjówki. Dziewczyna odgarnęła z czoła krótką grzywkę.

- Dziękuję, Alan.

Uśmiechnęła się nerwowo, a potem, zanim zdążył zareagować, wspięła się na palce i pocałowała go w usta.

- Hej, szefie, to nie pora... - oburzył się Belcher.

215


Hawksby się zaczerwienił i pospiesznie odsunął od Evy. Pogo patrzył na nich ze zdumieniem.

- Nieważne! - mruknął major, zawstydzony.

- Mówię poważnie - powiedziała Eva. - Uratowałeś mi życie.

- Daj spokój, Eva. - Blake wyszedł zza Pantery Dwa jako ostatni. - Naro­bisz majorowi niepotrzebnych nadziei.

Hawksby odwrócił się do Pogo.

- Zostań tu z nimi i nie spuszczaj ich z oka. John, chodź ze mną. Belcher wziął swojego remingtona z samochodu i mszył w górę szlaku za

Hawksbym, który znikał w ciemności z uzi gotowym do strzału.

- Macie szczęście, przyjacielu! - zahuczał olbrzym ze śmiechem, zawija­jąc tytoń w bibułkę. Mały osioł, na którym siedział, podkreślał jego potężną sylwetkę. Bose stopy mężczyzny zwisały tuż nad ziemią. Chociaż ciężki kałasznikow wciąż spoczywał na jego skrzyżowanych przedramionach, nie przeszkadzało mu to z wprawą skręcać papierosa.

Hawksby poruszył się niecierpliwie. Za nieznajomym stały jeszcze trzy osły. Na każdym z nich siedział człowiek w wełnianej, wzorzystej czapce i podartej szacie, okrytej wytartą baranicą trzymając kałasznikowa.

- Pokój z wami - powiedział major ostrożnie w farsi. Trzymał uzi skiero­wane lufą w ziemię. Zdawał sobie sprawę, że nieznajomy ocenia sytuację, ale nie miał ochoty stać i wymieniać uprzejmości z renegatami, którzy wy­glądali, jakby byli gotowi sprzedać własne babki za barani udziec. Albo za kałasznikowa. - Jestem twoim dłużnikiem, Agha - dodał.

Wulkaniczny śmiech tamtego w cichym górskim krajobrazie zabrzmiał nienaturalnie głośno.

- Żebyś wiedział, przyjacielu! Żebyś wiedział!

Olbrzym wsadził papierosa gdzieś w splątaną brodę i dłońmi osłonił za­pałkę. Zakaszlał ciężko, wydychając cuchnącą chmurę gryzącego dymu. Znów parsknął śmiechem.

-Ale nie jesteś nam nic winien, żołnierzyku. Nie jesteś nam nic winien. To przyjemność pomóc każdemu, kto ucieka od niewiernych z Kum!

Hawksby zmrużył oczy.

- Jesteście Kaszkajami?

Był pewien, że olbrzym i jego ludzie są członkami wędrownego plemienia pasterzy z południowego Zagrosu. Oczy tamtego pojaśniały.

- Ach, a więc byłeś już w tej okolicy, tak? Nie jesteś z miasta?

216


- Nie macie ze sobą owiec? - Było to bardziej stwierdzenie faktu niż pyta­nie. Hawksby przypomniał sobie, że Kaszkaje latem zabierali swoje owce na pastwiska w górach. Teraz, z nadejściem jesieni, powinni wracać do wio­sek na niższych stokach razem ze swoimi stadami.

Mężczyzna starannie wyskubał zębami luźny tytoń z końcówki papierosa i wypluł go na ziemię. Plwocina wyładowała tuż pod stopami Hawksby'ego. -* Zadajesz dużo pytań, nieznajomy. To nieuprzejme. Twarz majora była nieprzeniknioną maską.

- Jeśli dwaj nieznajomi nie zadają sobie pytań, zawsze pozostaną niezna­jomymi.

Przez chwilę w powietrzu wisiało napięcie, wyczuwalne niczym ładunek elektryczny. Księżyc wyszedł zza chmur; jego blade światło odbijało się w oczach Persa. Trzej mężczyźni za nim poruszyli się na swoich osłach.

Nagle olbrzym się roześmiał.

- Widzę, że spotkałem mędrca! Kogoś tak mądrego jak ja!

Nagłym mchem przerzucił nogę nad głową osła i zsunął się z grzbietu zwierzęcia.

- Jestem Maszallaha. - Wyciągnął dłoń. Hawksby ją uścisnął. Przypomi­nała niedźwiedzią łapę: była twarda, chropowata i dwa razy większa od dło­ni majora. Mężczyzna spojrzał mu w oczy. - A teraz, żebyśmy nie pozosta­wali nieznajomymi, ja zadam pytanie. Popieracie szacha Rezę? Dlaczego uciekacie od niewiernych imama?

Hawksby szybko się zastanowił. Maszallaha raczej nie okazałby gościny przedstawicielom jakiejkolwiek władzy, czy to szacha, czy reżimu Chome-iniego. Może jednak w Persji złodzieje wciąż mieli swój honor.

-Nikogo nie popieramy. Chcemy być wolnymi ludźmi.

-Ach! - ryknął tryumfalnie Maszallaha. - Dezerterzy!

Wyraz twarzy Hawksby'ego się zmienił.

- Między nami a naszym dowódcą doszło do różnicy zdań.

Broda olbrzyma rozdzieliła się, ukazując w szerokim uśmiechu popsute zęby.

- W takim razie trafiliście we właściwe miejsce. Tutaj możecie być wolni, a my możemy doskonale wykorzystać wasze samochody... - Umilkł. Pod­szedł bliżej do Pantery Jeden. Zmrużył oczy. - To bardzo niezwykły dżip, żołnierzyku. Bardzo niezwykły. Nigdy dotąd nic takiego nie widziałem. Bar­dzo imponujący. Groźny. Bardzo groźny!

McDermid wciąż stał przy karabinie maszynowym L37. Jego palec spo­czął powoli na spuście.

217


- Twoi ludzie - powiedział Maszallaha - są z pułku głuchych i niemych? Niewiele mówią!

I bardzo dobrze, pomyślał Hawksby. Chociaż wszyscy znali po kilka zdań w farsi, Forbes był jedynym członkiem oddziału, który płynnie posługiwał się tym językiem. A perski Perkisa trzeba było usłyszeć, żeby w niego uwierzyć.

- Chcielibyście, żebyśmy wam pomogli? - Maszallaha skierował to pyta­nie do McDermida.

Szkot popatrzył na niego obojętnie.

- Hali-i szuma chube - powiedział po chwili.

Hawksby się skrzywił. Jak się masz? Dureń pomylił zdania. Maszallaha zmarszczył brwi. Niezrozumiały, obcy akcent zmylił go do tego stopnia, że nomada nie zrozumiał, co McDermid powiedział.

- Rozszczepione podniebienie - wyjaśnił szybko major. - Od urodzenia. Maszallaha z niesmakiem pokręcił głową.

- Do irańskiej armii przyjmująjuż byle kogo! Niech Bóg ma nas w swojej opiece!

Chociaż jego śmigłowiec transportowy został zniszczony, irański oddział odpowiedzialny za zasadzkę nie pozostał daleko z tyłu. Nawet jeśli poruszał się na piechotę, ludzie Hawksby'ego nie mieli dużo czasu. Gdyby nie szczę­śliwe przybycie kaszkajskich bandytów, cała operacja byłaby poważnie za­grożona.

Pantera Dwa straciła dwie opony, a samochód McDermida jedną. Oba sta­ły na wąskiej, wijącej się ścieżce, niebezpiecznie blisko krawędzi urwiska. Prawdziwym wybawieniem okazały się połączone wysiłki czterech osłów. Jako były Gurkha Tygrys miał duże doświadczenie w wykorzystywaniu tych zwierząt w trudnym terenie. Ale trochę trwało, zanim sporządził uprzęże, do których można było przymocować liny holownicze i wyciągnąć land-rovery na solidny, płaski grunt.

Sami wieśniacy okazali się zupełnie bezużyteczni. Maszallaha siedział na głazie, palił, kaszlał i śmiał się z innych, którzy próbowali wykonywać jego sprzeczne polecenia. Tylko jeden z górali, najchudszy, wydawał się skory do prawdziwej pracy. Pozostali dwaj tylko udawali, że coś robią przy wtórze głośnych narzekań i postękiwań. Po wyczerpujących dwudziestu minutach oddział SAS-u zabrał się do roboty jak ekipa mechaników Formuły Jeden, zmieniając i naprawiając koła.

Hawksby i McDermid szukali innych uszkodzeń. Jakimś cudem jedynym znisz­czonym sprzętem łącznościowym był zestaw Skywave w Panterze Jeden, ale

218


drugi taki sam znajdował się w samochodzie majora. Rozbite były dwa reflekto­ry, lecz żarówki bez trudu wymieniono, a pokrywy posklejano taśmą.

Największym zmartwieniem było to, że na dwa samochody pozostało już tylko jedno zapasowe koło, a i to wątpliwej wartości, ponieważ było prze­strzelone i miało połataną dętkę. Jeśliby wytrzymało, to tylko dzięki łutowi szczęścia. Specjalny płaszcz wodny Pantery Dwa, przymocowany z zewnątrz do chłodnicy, był tak porwany, że nie dało się go już zreperować. Nie tylko stracono efekt chłodzenia, co oznaczało prawdopodobnie przegrzewanie sil­nika podczas jazdy w dzień, ale wypłynęła też prawie cała woda z układu chłodzącego. Kiedy ją wymieniono, zapasy wody pitnej oddziału stopniały bardzo niepokojąco.

- Macie kobiety w swojej armii?

Słowa Maszallachy poruszyły Hawksby'ego, skupionego na naprawach. Eva była ubrana w mundur jak wszyscy inni; major nie sądził, że w ciemno­ści ktoś rozpozna w niej kobietę. Polecił wszystkim traktować ją jak męż­czyzną, dopóki nie oddalą się od Kaszkajów. Eva starała się udowodnić, że jest tak samo użyteczna jak inni, miała więc twarz i ręce umazane olejem.

Hawksby jednak rozumiał, że nie ma sensu zaprzeczać. Kiedy Eva mozo­liła się z Perkisem nad zmianą opony, za duża bluza mundurowa ukazała rowek między jej piersiami, których prowokujące kołysanie widać było na­wet w słabym świetle księżyca.

- Kiedy ja służyłem w wojsku - ciągnął Maszallaha, zanim Hawksby zdo­łał odpowiedzieć - nie pamiętam, żeby były tam kobiety żołnierze. Czasy rzeczywiście się zmieniły! Gdybym wiedział, że teraz są tam kobiety, może znów bym się zaciągnął!

Jego śmiech ucichł, a wilgotne, piwne oczy nagle nabrały twardego zim­nego wyrazu.

- Ale jakoś nie widzę, żeby nasz ukochany imam na to pozwolił. - Popa­trzył na pracujących żołnierzy. - I nie pamiętam, żebym widział mundury takie jak wasze... I wasze samochody! To pancerniki pustyni... niesamowite!

-Jesteśmy specjalną jednostką... - zaczął Hawksby, ale wiedział, że nie brzmi to przekonująco. - Widzisz oznaczenia na błotniku...

- Ach, tak. Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. - Maszallaha się roześmiał. -Ja mam tatuaż orła na ramieniu, ale nie jestem przez to przeklętym Amery­kaninem! Dokładnie takiej sztuczki używają iraccy szpiedzy!...

To Blake zaalarmował pozostałych. Wszyscy zaczęli zauważać zmieniają­cy się ton paplaniny Maszallachy w farsi, ale to dziennikarz podszedł bliżej, by dodać wagi historii Hawksby'ego.

219


- Mówisz jak myszojad, ty zbrodniarzu! - wyzwał nomadą, obrażając Kasz-kąja sugestią, że jest Arabem. - Sam jesteś tak pozbawiony honoru, że nie umiesz rozpoznać godnego czci żołnierza?

Hawksby cofnął sią zdumiony. Co za odwaga. Prawie podziałało. Zoba­czył powątpiewanie w oczach Persa; potem jednak spojrzał on na Evą, jakby potwierdzając swoje pierwotne podejrzenia.

- Zostaniecie i będziecie z nami walczyć - zażądał - albo zabierzemy wa­sze samochody i kobietą!

Blake sią zawahał. Zauważył, że trzej pozostali nomadzi przestali im po­magać i powoli wycofywali sią do swojego wodza. Wolno, bardzo wolno zsuwali z ramion kałasznikowy. Uśmiechy nabrały wyraźnej sztuczności. Blake zdawał sobie sprawą, że dłoń Hawksby'ego pełznie do pistolem brow­ninga, przypiętego na jego biodrze. Maszallaha trzymał karabin na kola­nach, tak że wycelowanie go w majora zabrałoby mu ułamek sekundy. Świa­tło księżyca lśniło na wygiętym magazynku. Blake wstrzymał oddech.

Hawksby wiedział, że Pers jest za blisko. Zasada numer jeden: jeśli jesteś uzbrojony, nigdy nie wchodź w zasięg ręki przeciwnika. A Maszallaha wciąż siedział na głazie.

Kiedy lewa ręka majora opadła, by odtrącić w bok lufę, prawa wystrzeliła niczym atakująca żmija, krawędzią trafiając Maszallchę prosto w usta. Pers runął na plecy. Kałasznikow upadł na ziemię.

Maszallaha uderzył ciężko i niezgrabnie w twardy grunt, ale niemal na­tychmiast się otrząsnął. Przez chwilę Blake myślał, że Pers jest oszołomio­ny, potem nagle uświadomił sobie, że olbrzym wyciąga spod baranicy re­wolwer. Dziennikarz odwrócił się, by ostrzec Hawksby'ego, ale major zorientował się, że zatrzask kabury jego broni się zaciął.

Hawksby podniósł wzrok, zdając sobie sprawą, że powinien od razu zabić Persa rakami. Zobaczył wycelowany w siebie rewolwer i zrozumiał, że nie­potrzebnie zwlekał.

Maszallaha nacisnął spust. Oślepiony błyskiem Hawksby padł na kolana. Kaszkaj wycelował jeszcze raz.

Kałasznikow odezwał sią z hukiem i wokół Persa przebiegł wściekły zyg­zak pocisków. Kilka go trafiło, szarpiąc jego torsem i przesuwając go kilka centymetrów po ziemi.

Dwaj pozostali nomadzi unieśli broń, ale strzał ze strzelby Kangura trafił pierwszego prosto w twarz, która zniknęła jak rysunek starty gumką. Kiedy mężczyzna runął na ziemię, dmgi zatoczył się, próbując przyczepić sobie urwane ucho. Zaczął krzyczeć, a wtedy dmgi pocisk trafił go w pierś, wyry­

220


wając w niej dziurę wielkości pięści. Trzeci nomada zbladł, odwrócił się i uciekł.

Kangur Webster zerknął na Hawksby'ego. Major niechętnie kiwnął głową i spojrzał w bok, kiedy trzecia kula trafiła uciekającego w plecy. Zapadła cisza tak intensywna, że dzwoniła w uszach. Blake opuścił kałasznikowa, którym uratował życie Hawksby'emu.

- Dzięki, Jonathanie.

Wracając do rzeczywistości, Blake upuścił karabin, jakby parzył go w dło­nie. Przez chwilę mu się przyglądał, zahipnotyzowany, a potem popatrzył na cztery ciała. Odwrócił się do Hawksby'ego.

- Nie dziękuj mi, ty pieprzony draniu. To był impuls, żeby uratować nas obu. Nie chodziło o to, żeby dać wolną rękę twojemu pieprzonemu plutono­wi egzekucyjnemu.

Hawksby poczuł, że się czerwieni.

- Odpuść sobie takie gadki, Jonathanie. Trzeba było to zrobić. To nie jest przyjemne.

- Gówno prawda! - warknął Blake. - Nie musieliście zabijać ich wszyst­kich. Australijczyk nie musiał strzelać temu biednemu draniowi w plecy!

Kangur zarzucił remingtona na ramię.

- Gdyby ten gnojek miał odwagę walczyć, dostałby w brzuch. To był jego wybór.

- Daruj sobie - ostrzegł go Hawksby. Odwrócił się z powrotem do Bla­ke^. - To była moja decyzja, oparta na rozkazach, żeby dostarczyć cię z po­wrotem żywego. Nie zrobimy tego, jeśli będziemy zostawiali za sobą świad­ków. Bezpieczeństwo jest najważniejsze.

-Nie traktuj mnie swoim pieprzonym wojskowym żargonem! Jesteś po prostu bezlitosnym bandziorem w mundurze, dzięki któremu wydaje ci się, że jesteś samym Bogiem wszechmogącym!

Hawksby zmrużył oczy.

-1 nie zapominaj o tym, Jonathanie - powiedział cicho. - Nie zapominaj. Spojrzenie Blake'a płonęło gniewem.

- Och, zapamiętam. Zapamiętam dość, żeby cię ze wszystkiego rozliczyli, kiedy się stąd wydostaniemy!

Okręcił się na pięcie i zostawił Hawksby'ego nad jatką. Żołnierze zaczęli ją uprzątać. Major prychnął. Nie można było wytłumaczyć człowiekowi po­kroju Blake'a, że „wymogi operacyjne" - w szczęśliwie rzadkich okolicznoś­ciach - nakazywały zabijać nawet niewinnych. Nie miało to nic wspólnego z zajadłością czy żądzą krwi. Była to jedynie odwieczna kwestia „my czy

221


oni", a w przypadku tajnych operacji zasada ta rozszerzała się z bezpośred­niego przeciwnika na wszystko, co mogło zagrozić powodzeniu przedsię­wzięcia. Blake nigdy by tego nie zrozumiał. Czasami Hawksby sam miał problemy z akceptacją tego faktu. Zawsze pozostawał mu po nim gorzki nie smak. Pochylił się, żeby podnieść kałasznikowa. Kiedy to zrobił, poczuł dło' na ramieniu, ciepłe palce na skórze.

- Ja rozumiem - powiedziała dziewczyna. - Widzę ból w twoich oczach Ale jestem wdzięczna, że robisz to, co trzeba zrobić. - Uśmiechnęła się. Ostatnio często ci dziękuję.

Hawksby stanął do niej tyłem, chcąc jej powiedzieć, żeby dała mu spokój. Nie miał ochoty na słowa pocieszenia od kogokolwiek, nawet od Evy Olsen.

Kiedy jednak spojrzał w jej duże, niebieskie oczy, jego gniew zniknął. W tej chwili zrozumiał, że jej pragnie.

Odwrócił się powoli i zaczął poganiać pozostałych w przygotowaniach do odjazdu.

Isfahan, 5.00, niedziela, 21 wrześni

Pułkownik Murad szybko otrząsnął się z pierwszego szoku, wywołaneg wieściami o inwazji. Wykorzystując chwilową przerwę w łączności międ Teheranem a Isfahanem, skontaktował się ze swoim adiutantem, przebywa jącym razem z oddziałem przygotowującym zasadzkę w górach Zagros.

Beznamiętnie wysłuchał relacji o starciu i stracie transportowego śmigłow ca. Zignorował złe wiadomości. O wiele ważniejszy był fakt, że nawiązań kontakt, chociaż jego ofiarom udało się wyrwać z pułapki.

Tajemniczy oddział wciąż kierował się na południe, dotąd niepowstrzy many. Takiego właśnie potwierdzenia potrzebował. Musieli jechać na brzeże. Murad polecił adiutantowi zdobyć jakiś lokalny środek transpor ale unikać kontaktu z innymi jednostkami wojska. Kazał zachować ty jedno radio, nastawione na jego osobistą częstotliwość. W ten sposób czelne dowództwo w Teheranie nie mogło skontaktować się z żołnierz a co dopiero rozkazać im udać się na front.

- Uśmiechasz się - powiedziała prostytutka, kiedy odkładał słuchawkę. Murad parsknął śmiechem; a co tam!

- Dumie w Radzie Rewolucyjnej to początkujący amatorzy, moja dróg Ja biorę udział w tej grze już od dawna.

Kobieta prowokująco zakołysała piersiami.

222


- Wracaj do łóżka. Już prawie świt.

- Za chwilę. A kiedy wrócę, będę spać. - Uśmiechnął się, kiedy wydęła wargi w udawanym rozczarowaniu. - Najpierw jednak muszę ściągnąć po­siłki dla moich ludzi.

Wykręcił numer jeszcze raz i po chwili po drugiej stronie wojskowej linii łączącego ze Sztabem Generalnym odezwał się zdenerwowany głos.

- Tu pułkownik Murad z SAYAMA - powiedział Murad. - Specjalna jed­nostka przy Radzie Rewolucyjnej. Mam ściśle tajny raport wywiadu, doty­czy prób lądowania irackich oddziałów na południowym wybrzeżu. Muszę dostać do dyspozycji kompanię doświadczonych żołnierzy ze wsparciem śmigłowców i okrętów.

- Niemożliwe! - zatrzeszczał głos na drugim końcu. - Nasze jednostki cofają się na całej długości frontu! Nie mamy nic wolnego!

- Chcesz, żeby cofali się też na południu, mój bracie? Chcesz mieć jesz­cze na głowie sabotażystów?

- Powiedziałem, że to niemożliwe.

- Czy wiesz - powiedział cicho Murad - że działam z osobistego polece­nia samego imama?

Tamten się zawahał; w jego głosie pojawił się szacunek.

- Nie, Agha, nie wiedziałem.

- Możesz zapytać imama, jeśli chcesz.

Murad wiedział, że to tylko półprawda; mobilizacja oddziałów i okrętów wykraczała poza jego uprawnienia. Wiedział też jednak, że człowiek po dru­giej stronie nie ośmieli się pytać samego imama czy nawet Rady. Poza tym nazwisko Murada było w wojskowych kręgach znane i budziło strach.

W głosie zabrzmiała rezygnacja.

- Niech mi pan powie, czego potrzebuje.

Droga Kerman-Bandar Abbas, 7.00, niedziela, 21 września

Co się dzieje, do cholery? Dłoń Forbesa instynktownie zacisnęła się na pękatej rękojeści jednego z ingramów, które trzymał w torbie podróżnej na kolanach. Nie było żadnego wyraźnego powodu, by autobus zatrzymywał się na pustej drodze, prowadzącej z Kermanu na południowy zachód. Sier­żant poczuł, że siedząca obok niego Hameda zesztywniała.

Pasażerowie patrzyli z zaciekawieniem, jak młody, brodaty kierowca gra­moli się ze swojego miejsca, wymachuje nad głową radiem i krzyczy. Jego

223


rozczochrana grzywa czarnych włosów potęgowała jeszcze wrażenie histe­rii. W całym autobusie natychmiast wybuchła wrzawa; ludzie zrywali się na równe nogi i wykrzykiwali przekleństwa do wszystkich, którzy chcieli ic' słuchać. Forbes miał w tym chaosie trudności ze zrozumieniem, co powi dział kierowca.

- To były wiadomości w radiu - wyjaśniła Hameda. - Irakijczycy zaatak wali Iran.

- Niewierni! - ryknął do Forbesa jakiś wieśniak. Forbesa oszołomił bieg wypadków.

- Synowie szatana - zgodził się, mając nadzieję, że pasażera to zadowoli. Chyba podziałało. Mrucząc, że iracki prezydent jest wampirem i ateistą, wieś niak przecisnął się do przodu i zaczął ożywioną dyskusję z kierowcą.

Hameda zerknęła na Forbesa.

- Co się dzieje z moim krajem, panie Dave? Sierżant spojrzał na wstający świt.

- Płaci cenę za międzynarodową anarchię. Kiedy kraj znajduje się w ta kim chaosie, można się spodziewać, że jego wrogowie będą próbowali wykorzystać.

- Świat jest okrutny.

Forbes opadł na oparcie fotela. Zaśmiał się niewesoło.

- To prawda, jest... Ale to akurat może się uda obrócić na naszą korzyś Hameda spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Może odwrócić uwagę od nas.

Pasażerowie w końcu się uspokoili, autobus szarpnął i mszył dalej. Ki rowca spieszył się do najbliższego miasta, by zgłosić się na ochotnika walki z najeźdźcą.

Zagros, 8.00, niedziela, 21 wrześni

Mimo incydentu z rozbójnikami Snapdragon przejechał spory kawał gi. Trasa, wijąca się przez kolejne doliny pasma Zagros, okazała się nie p sparzać trudności.

Kiedy na wschodzie pojawiły się pierwsze zwiastuny wstającego świ' byli przynajmniej następne siedemdziesiąt kilometrów bliżej celu. Znajdo­wali się w samym środku łysego, pustynnego zbocza, jakieś dwadzieścia kilometrów na północny wschód od miasta Nurabad.

224


Nie było tam prawie żadnej roślinności i niewiele jakiejkolwiek osłony. Jim Perkis poprowadził konwój dwóch pojazdów na północne zbocze, które dawało trochę cienia, i zatrzymał się pod nawisem płowej skały. Dziwaczny różowy kamuflaż panter miał się tu właśnie przydać; nic nie zasłaniało ich przed wzrokiem pilotów przelatujących samolotów.

Odkryli, że podczas strzelaniny w zasadzce w Panterze Jeden został uszko­dzony zbiornik paliwa. Na szczęście nie było to trafienie bezpośrednie; me­talowy odłamek przebił blachę i benzyna wyciekała powoli. W ciemności to przeoczyli.

Rozważając ten problem, Hawksby odłączył się od pozostałych i zszedł dwieście metrów niżej, do miejsca, gdzie z kamiennego progu spływał we­soło strumień. Kiedy podszedł, spod nóg uciekła mu żmija. Przez chwilę wiła się po ziemi, a potem znikła, zakopując się w piasku. Wystawiła tylko jedno złe czarne oko, jak mały kamyk, którym nie przestawała go obserwo­wać.

Hawksby siadł w cieniu starożytnej kładki. Zdjął spadochroniarskie buty, które nosił bez skarpet, i zanurzył stopy w wodzie.

- A więc to tutaj dowódca szuka wytchnienia?

Nie usłyszał nadejścia Evy. Jestem nieostrożny, powiedział sobie.

- Wejdź w cień. Żeby nie było cię widać z powietrza. Posłuchała go, wchodząc pod mostek.

- Nigdy się nie relaksujesz?

- Nie stać nas na to. Możemy popełnić błąd tylko raz.

- To prawda. - Uśmiechnęła się. - Sprytnie, że znalazłeś wodę. Jestem brudna po całym tym jeżdżeniu i próbach mycia w tej kropelce, jaką wydzie­la nam twój kapral. Spójrz na moje włosy... - Zaśmiała się. - Albo raczej nie patrz!

Hawksby'emu przeszło przez myśl, jak Caroline zareagowałaby, gdyby obciąć jej włosy na krótko. Albo gdyby musiała przez wiele dni obchodzić się bez mycia. Uznał, że mile widziany będzie komplement.

- Odrastają. Zresztą do twarzy ci w krótkich.

Patrzyła mu przez chwilę w oczy, z dołeczkami na policzkach od powstrzy­mywanego uśmiechu.

- Bardzo ładnie kłamiesz. Ale ja tego naprawdę nie potrzebuję.

Bez słowa zaczęła rozpinać bluzę munduru i zsunęła ją z ramion. Biel jej szczupłego ciała w półmroku pod kładką oślepiła zmysły Hawksby'ego. Jakby nieświadoma jego obecności, Eva nabrała wody w złączone dłonie i chlusnęła

! *> Piąty zakładnik

225


nią na siebie. Major patrzył zahipnotyzowany, jak woda spływa między jej małymi piersiami.

- Już lepiej - powiedziała i włożyła koszulę z powrotem, nie kłopocząc się zapinaniem guzików. Wtedy zauważyła, że na nią patrzy. - Zakłopotany? Przepraszam, jestem bezmyślna.

Czy to była gra?

- Zaskoczyłaś mnie, to wszystko. Roześmiała się.

- To musi być spore osiągnięcie zaskoczyć superżołnierza majora Alana. Poza tym, co by pomyślała twoja żona? - dodała prowokująco. - Jesteś żo­naty?

Zabrzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie. Hawksby w zamyśleniu wyjął stopy z wody i poczekał, aż lekki wiatr je wysuszy.

- Tak, jestem żonaty. -Nie przeszkadza jej, że ciągle cię nie ma? Że wyjeżdżasz na niebez

pieczne tajne misje?

- Nie. Zanim się pobraliśmy, wiedziała, że często mnie nie będzie.

- Jest ładna?

Hawksby znów poczuł się zakłopotany. Być może była to bardziej uraza Wciąż nie wiedział, czy nie jest rozmyślnie podrywany. W głowie dźwięcza­ło mu jasno i wyraźnie ostrzeżenie McDermida.

- Moim zdaniem tak - odparł.

Eva uniosła brwi. W tonie jego odpowiedzi było coś dziwnego.

- Co się stało, Alan? Jesteś rozdarty między dwiema kobietami.

- Nie - powiedział szybko, zaskoczony, nie rozumiejąc, co miała na my śli. - W moim życiu nie ma żadnych innych kobiet.

Eva uśmiechnęła się cierpliwie.

- Mówiłam o sobie - wyznała cicho. Hawksby poczuł jej dłoń na swo' przedramieniu. Zanim zdążył odpowiedzieć, dodała: - Myślę, że nie jeste ze swoją żoną tak szczęśliwy, jak byś chciał. Nie, nie odpowiadaj mi. Ni musisz. Znałam wielu mężczyzn i chyba rozumiem ich lepiej niż wiele in nych kobiet. Nawet tajemniczego majora Alana. Może trochę cię rozumiem Twoje oczy wiele zdradzają...

Ledwie słyszał, co mówiła. Był zaintrygowany bliskościąjej ust i równyc białych zębów. Wydawały się coraz bardziej go przyciągać.

226


Rozdział 16

Droga Kerman-Bandar Abbas, 9.00, niedziela, 21 września

Żołnierze na blokadzie byli bardzo dokładni. Dave Forbes i Fłameda Gulistani wysiedli z autobusu jako ostatni. Kie­dy stanęli na ziemi, żołnierze o zaciętych twarzach przepchnęli się obok nich i zaczęli intensywnie przeszukiwać pojazd. Wyrywali siedzenia, otwie­rali żałosne tobołki bazarowych towarów i powycierane walizki, przymoco­wane do dachowego bagażnika.

Do tymczasowego punktu kontrolnego wciąż stała długa kolejka pasaże­rów. Mówiło się o wojnie i irackich szpiegach. Ktoś sugerował, że to obława na Amerykanów, którzy wykorzystując inwazję, mogli spróbować jeszcze raz odbić swoich zakładników.

Szczerbaty chłopak odwrócił się do Forbesa i popatrzył na niego rozognio­nym wzrokiem.

-Pójdę. Będę walczyć! Zabiję wiele irackich psów! Zginę za mój kraj i rewolucję!

Sierżant uśmiechnął się uprzejmie. Głupi szczeniak, nigdy nie słyszał słyn­nego, choć może mniej dramatycznego zawołania wojennego generała Pat-tona? „Nie umieraj za swój kraj; spraw, żeby ten dmgi głupi drań umarł za swój". A przynajmniej coś w tym rodzaju. Martwiło go, że świat wciąż jest pełen politycznych tyranów, którzy potrafią wzbudzić taką histerię, by wy­słać cały naród łatwowiernych chłopców na swoją wojnę, kiepsko wyszko­lonych i uzbrojonych jedynie w wiarę we własną niezwyciężoność. Słyszał nawet, jak ktoś w autobusie mówił, że wojsko ma tabliczki, dzięki którym irańscy żołnierze są niewidzialni.

- Nie podoba mi się to, panie Dave. Forbes zerknął na Hamedę.

- Mnie też nie. Wydają się bardzo dokładni. Nie wiem, czy szukają nas, czy Irakijczyków. Zresztą to bez znaczenia.

Sierżant gestem kazał Hamedzie iść za sobą w cień dużego krzewu, który osłonił ich od strony blokady. Po jego drugiej stronie pylista ścieżka prowa­dziła do niewielkiej osady w dole zbocza.

Tłum nagle zaczął krzyczeć i pokazywać coś palcami. Forbes i Hameda spojrzeli w górę. Wysoko na zachodnim niebie słońce zalśniło na poruszają­cym się szybko kształcie. Z oddali nie można było go zidentyfikować. Jeśli

227


był to samolot iracki, znajdował się bardzo daleko od domu. Prawdopodob­nie na skraju swojego zasięgu bojowego.

- Zabić agresora! - wrzasnął ktoś i wszyscy zaczęli skandować.

Jakby w odpowiedzi na ich żądanie drugi samolot, o wiele wyżej, nadle­ciał od strony słońca, pikując z hukiem. Jeden z nich był prawdopodobnie phantomem z Szirazu. Buchnął dym. Z odległości wyglądał jak wata; znaj­dująca się siedem tysięcy metrów niżej publiczność nic nie usłyszała.

- Zabić agresora! Zabić agresora!

Maleńka rakieta pomknęła spiralą w stronę odrzutowca. Ledwie było ją słychać, ale uderzyła z siłą odczuwalną nawet z tej odległości. Ciągnąc za sobą tłusty, czarny ogon dymu, wrak mnął między płowe wzgórza w oddali, a tłum zaczął wiwatować.

Forbes szturchnął Hamedę.

- Ci dumie nie wiedzą nawet, kto został zestrzelony. - Smutno pokręcił głową. - Chodź, znikajmy, dopóki wszyscy się cieszą.

Prowadząc ją w dół kamiennym nasypem do ścieżki, poczuł, że stres zwią­zany z przebywaniem tak długo między obcokrajowcami zaczyna ustępo­wać. Przez kilka cudownych minut nie musiał się bać, że ktoś go zdemasku­je. Bać się, że złamie jakiś nieznany zwyczaj albo niechcący powie coś nie tak. To były bardzo drobne błędy, ale płaciło się za nie wysoką cenę.

Krzyki tłumu stopniowo cichły, aż słychać było już tylko szuranie ich stóp na pylistej drodze. Spokój okolicy udzielił się też Hamedzie. Odczepiła za­słonę czadom.

- Któregoś dnia - powiedziała - kiedy to wszystko się skończy, chyba będę chciała tu wrócić.

Forbes zapalił. Papieros był miejscowej produkcji, bardzo mocny, ale sier­żant nie narzekał; wzmagało to przyjemne wrażenie wolności.

- Rozumiem. Byłem w wielu krajach, Hamedo, ale ten jest wyjątkowy. -Wydmuchnął kłąb dymu. - Pamiętaj, że to nie najlepsze okoliczności, żeby go oglądać. Zrzucony na spadochronie w środku nocy, ścigany przez policję i wojsko...

Uśmiechnęła się, a on zaczął się zastanawiać, czy dziewczyna wciąż myśli o Amerykaninie. Ona jakby to odgadła.

- Wie pan, panie Dave, tak naprawdę nie sądzę, żebym miała jakąś przy­szłość z Curtem.

- Nie? - Próbował udawać zaskoczenie.

Hameda zapatrzyła się przed siebie, w jakiś punkt daleko, w drżącym od upału powietrzu, za wioską do której się zbliżali.

228


- Odkąd się rozstaliśmy, zdałam sobie sprawę, że byłam wykorzystywana. Och, sama tego chciałam, ale byłam wykorzystywana. Przez Amerykę. Przez Curia. Nawet przez pana i pana przyjaciół. Patrzę na świat z niewinnością dziecka. Curt nigdy mi nic nie obiecywał, ale ja wiele rzeczy sobie wyobra­żałam. Był za dobry, żeby zranić moje uczucia. Zbyt delikatny, żeby powie­dzieć mi prawdę. Nigdy właściwie nie zachęcał mnie do wyjazdu.

Cały czas myślisz jak niewinne dziecko, pomyślał ponuro Forbes.

- Curt bierze udział w twardej grze - powiedział. - Musi podejmować nieprzyjemne decyzje. Wiesz, zawsze się krzywdzi tych, których się kocha. Jak w tej piosence.

- Słucham? - Oczy miała duże i ciemne. Uśmiechnął się.

- To takie powiedzenie. Łatwo skrzywdzić tych, na których człowiekowi zależy.

- Myśli pan, że Curtowi naprawdę, jak to pan powiedział, na mnie zależa­ło?

- Byłby głupcem, gdyby tak nie było. Na pewno mu zależało - odparł z przekonaniem Forbes.

Hameda zaśmiała się lekko; jej śmiech brzmiał przyjemnie, melodyjnie.

- Zawsze mówi pan tak, żeby mnie rozweselić. Miły z pana człowiek. Nie sposób się nie zgodzić, pomyślał Forbes, wypinając pierś.

- Jest pan żonaty, panie Dave? - Wyczuł, że to pytanie z podtekstem.

- Nie, już nie. - Uśmiech zamarł na jego twarzy. - Jestem rozwiedziony.

- W Persji można mieć kilka żon.

- Jedna wystarczyła.

- Nie podobało się panu?

- Nie udało się nam - odparł sztywno.

Chciał zmienić temat, ale Hamedę to zaintrygowało.

-1 od tamtej pory nie był pan zakochany w żadnej kobiecie?

- Zakochany? - Forbes wydawał się zaskoczony tym pytaniem. - W pew­nym sensie. Na odległość. Chociaż wtedy chyba sobie z tego nie zdawałem sprawy. To była żona oficera z mojego pułku. - Przerwał. Nie chciał, żeby to zabrzmiało dramatycznie, ale tak wyszło. Poza tym wtedy takie właśnie było. - Nie żyje.

-Ajej mąż?

To dziwne, pomyślał Forbes, że wspomnienie, nawet po tylu latach - ilu, trzech, czterech? - wciąż może boleć. Hameda dotknęła czułego punktu.

- Był moim kumplem. Moim najlepszym przyjacielem.

229


0x01 graphic

- Już nim nie jest? - Wydawała się autentycznie zatroskana.

- Ciągle jesteśmy kumplami - odparł. - Ale już się nie widujemy. Od śmier­ci Trish.

To była prawda. Od śmierci Trish. Wtedy pękła jakaś sekretna więź, łączą­ca obu mężczyzn. Kapitan Jack Ducane nie tyle odszedł z pułku, ile został z niego wykopany. Kwestie bezpieczeństwa. Śmiechu warte. Jacko był naj­bardziej oddanym pielgrzymem, jakiego Forbes znał. Zapłacił za to, że jego żona została szantażem zmuszona do przekazywania informacji IRA. Infor­macji, których w ogóle nie powinna posiadać. Informacji, które mogły po­chodzić tylko od niego.

To był okrutny kaprys losu. Nie powinno do tego dojść, ale doszło. Tris' zapłaciła za to życiem. Jacko tylko karierą.

Och, w Hereford byli bardzo mili. Jacko i Forbes walczyli, ale koszty trze­ba było ponieść. RTU. Najstraszliwsza kara dla każdego żołnierza SAS-u powrót do macierzystej jednostki. Jackowi zasugerowano, żeby zrobił t dobrowolnie, a on się zgodził. Ale złamało mu to serce.

Nawet powrót do Pułku Spadochronowego w stopniu majora był gor ironią. Po roku bez żadnej akcji, tęskniąc za dawnymi kolegami, major Jac Ducane rzucił wojsko. I wszystko inne. Sprzedał dom w Fulham i przeprow-dził się do idyllicznej wioski w Devon, zabierając ze sobą córkę Sarah. Forb raz ich odwiedził. Przed dwoma laty. Jacko dostał robotę jako doradca d spraw bezpieczeństwa w jednej z kilku firm założonych przez byłych człon­ków pułku. Znalazł się wśród dawnych towarzyszy, ale to nie było to samo.

Pili herbatę w ogrodzie. W upalny, letni dzień. Wtedy młoda Sarah wróci ła z zabawy z przyjaciółmi. Weszła przez różany łuk.

Miała siedem lat i była idealną kopią swojej matki.

Forbes już więcej ich nie odwiedził.

Hameda się zatrzymała. Odwróciła się i spojrzała na niego.

- Przykro mi dowiadywać się o pana żalu, panie Dave. Zasłużył pan coś lepszego. Jestem pewna, że Bóg to panu da.

Forbes poczuł, że się czerwieni.

- Chcę, żeby pan wiedział - ciągnęła - że jeśli wrócę tu w przyszłość byłabym szczęśliwa, gdyby był pan przy mnie. Żaden mężczyzna nie pov nien tak długo żyć bez miłości. Rozumiem męskie potrzeby. I chcę, żeby p" wiedział, że jeśli chce się pan ze mną kochać... - odwróciła wzrok, byłabym bardzo szczęśliwa, mogąc to dla pana zrobić.

Znów spojrzała mu w oczy. -1 dla siebie.

230


Forbes osłupiał. Potrzebował chwili, żeby przełamać paraliż i znów za­cząć iść. Patrzył prosto przed siebie.

Tego już było za wiele. Jak, do cholery, na to zareagować? Jakby nie miał dość problemów.

Ale stopniowo, w miarę jak zbliżali się do wioski, zaczął iść bardziej sprę­żystym krokiem.

Bezprzewodowy głośnik w herbaciarni ryczał na cały wioskowy plac.

- Powstań, ludu islamu! Powstań! Powstań przeciw wampi­rowi, Saddamowi Husajnowi! On współpracuje z dwoma szata­nami, wrogami islamskiej rewolucji, Ameryką i Związkiem Radzieckim. Każdy z tej trójki jest gorszy od pozostałych!

Forbes uśmiechnął się, słysząc te nielogiczne i niegramatyczne klątwy. Pił herbatę z Hamedą na spłachetku trawy pod wioskową gospodą. Cały plac był pełen ludzi, słuchających najświeższych wiadomości i wezwania do broni.

- Teraz diabeł dobija się do naszych bram! Powstań, is­lamie! Wszyscy zdrowi mężczyźni, zbierzcie się! Zabierz­cie swoje ciężarówki i autobusy. Zmobilizujcie swoją od­wagę! Niech duch boży będzie waszym pancerzem! Jedźcie na front!...

Słowa utonęły w wiwatach.

- Wygląda to niepokojąco - powiedziała Hameda. - Boję się. Przedtem już było źle, ale teraz się mówi, że wszędzie na drogach są blokady. Wszy­scy zgłaszają się na ochotnika do walki, powtarza się im, żeby byli czujni, wypatrywali irackich szpiegów i szóstej kolumny.

- Piątej - poprawił odruchowo Forbes.

- Przepraszam. - Spojrzała na niego. - Przeszkadzam panu w rozmyśla­niach.

Boże, kobieto, przeszkadzasz mi w nich bardziej, niż ci się zdaje.

- Daruj sobie tego pana, co? Mów mi po prosta Dave.

- Dobrze, Dave.

- Powiedz, jaka jest aktualna stawka za którąś z tych poobijanych skrzyń, które wszędzie widać?

- Przepraszam: „skrzyń"? Co to jest „stawka"?

- Cena. Ile tomanów za starą ciężarówkę? Hameda wzruszyła ramionami.

- W zeszłym roku mój kuzyn kupił taką za dwadzieścia pięć tysięcy. Ale teraz trudno o benzynę. Może ceny spadły.

231


Forbes się wyszczerzył.

- W takim razie poprowadźmy oddział na front. Mam dość gotówki, żeby kupić jakiegoś gmchota. Możemy zabrać ze sobąkiłku tych zapaleńców.

Hameda zmarszczyła czoło.

- Żartujesz! Chcesz na ochotnika walczyć z Irakijczykami? Oszalałeś!

- Nie to miałem na myśli - odparł powoli Forbes. - Ale przynajmniej je­chalibyśmy w dobrym kierunku.

- Zwariowałeś!

Zignorował jej wybuch. Przymknąłby oko na wszystko, co mówiła mu kobieta, która właśnie zaproponowała mu swoje ciało.

- Mam w torbie zielony mundur i dwa ingramy. Ta zgraja będzie nieuzbro­jona. No, chyba że wezmą widły.

-Nie możesz nimi dowodzić! - zaprotestowała Hameda.

- Zapominasz, że jestem sierżantem brytyjskiej armii. Wciąż patrzyła na niego przerażona.

- Będą zadawać pytania. Odkryją kim jesteśmy. Forbes się zaśmiał.

- Sierżanta o nic się nie pyta. Żadnych sprzeczek. Tylko robi się to, co on każe!

Podniósł głos, by zademonstrować, o co mu chodzi. Hameda z niedowierzaniem pokręciła głową ale w końcu się uśmiechnę­ła. Wtedy Forbes zrozumiał, że może im się udać.

Zagros, I 1.00, niedziela, 21 września Po wszystkim Hawksby był zły. Na siebie.

Cały dzień nękały go powracające sceny ich krótkiego i gwałtownego sek­su w chłodnym cieniu pod kładką.

Przez głowę przemknął mu kolaż obrazów. Bladość jej skóry, wilgotnej i zimnej od wody strumienia. Przypomniał sobie zaborczą gotowość, z jaką ją wziął, opartą plecami o twarde kamienie. I jej odpowiedź, zapamiętałe, wulgarne uderzenia bioder, jakby spijała jego żądzę. Wszystko trwało kilka minut. Za krótko.

Może grała. Ale jej czułość, kiedy skończyli, świadczyła o czymś prze­ciwnym.

- Nie martw się, Alan, nie narobię kłopotów - powiedziała, jakby chcąc go uspokoić. - Masz dość zmartwień. Nikt się o nas nie dowie.

232


Była zbyt pewna siebie. Kangur Webster i Pogo Penaia zeszli nad stru­mień się ogolić. Oni też chcieli schować się pod kładką. Na szczęście Eva zabrała dwa plastikowe kanistry na wodą, więc oboje wyglądali, jakby pra­cowali.

Australijczyk zauważył smugi piasku na wilgotnych plamach bluzy Hawks-by'ego.

- Co się stało, szefie? Wpadł pan?

Pogo uśmiechnął się nieprzeniknionym, fidżyjskim uśmiechem. Hawksby ruszył z Eva z powrotem na górę, pomagając jej nieść kanistry.

- Nie przepadasz za Jon'im, prawda? » spytała niespodziewanie. Major zmrużył oczy; raziło go słońce odbijające się od białego osypiska.

- Nie martwi mnie.

- Nie, ale go nie lubisz?

- Jako człowieka, cóż, niezbyt. Ale to bez znaczenia. To tylko zadanie. Wydostać go, was oboje, stąd do kraju.

Eva zatrzymała się, żeby odpocząć, i postawiła kanistry. Spojrzała w dół, w stronę strumienia. Wiatr szarpał jej mundur. W dole widzieli tańczące tumany pyłu.

- A czy byłoby to tylko zadanie, gdybyś musiał nas oboje zabić? Hawksby spojrzał na nią ponuro.

- Nie mam w zwyczaju zabijać kobiet, z którymi dopiero co się kochałem. Poza tym skąd wam przyszło do głowy, że dostaliśmy rozkaz się was po­zbyć?

To miało być pytanie retoryczne. Chociaż wciąż czuł naturalną ciekawość, nie miał ochoty poznać informacji, której według Whitehall najwyraźniej znać nie powinien.

Eva nie odwróciła wzroku.

- Wiedziałeś, że rząd brytyjski jest w dużej mierze odpowiedzialny za doj­ście Chomeiniego do władzy w Iranie?

Hawksby podniósł rękę, żeby jej przerwać, ale ona była uparta.

- To był plan Foreign Office, żeby... Jak to się mówi? Oddać strzał ostrze­gawczy przed dziób szacha...

- Eva, naprawdę nie chcę tego wiedzieć.

- Może powinieneś, Alan. Zrozumieć, dlaczego Jon'i i ja tak bardzo się boimy, że mogłeś dostać rozkaz nas... nas... uciszyć. Tak? A jeśli to zro­bisz, będziesz pomagał ukryć międzynarodowy spisek na najwyższym szcze­blu.

- To by nie było nic nowego.

233


Eva podniosła kanister i ruszyła dalej w górą zbocza.

- Wielka Brytania chciała, żeby szach został u władzy. Ale uważała, że przy jego represyjnych rządach w końcu musi dojść do zamachu stanu. Albo rewolucji, która by go obaliła. Rząd martwił się. też o powiązania szacha z Egiptem. Wyobraź to sobie. Dwa najpotężniejsze militarnie kraje na Bli­skim Wschodzie wchodzące w sojusz? Wasi arabscy przyjaciele nad Zatoką bardzo się tego obawiali. Przewodzą w tym rejonie dzięki potędze gospo­darczej. Prawda? A nie wojskowej.

Hawksby równym krokiem wspinał się na zbocze. Nie podobało mu się to, co słyszał; miał nieprzyjemne wrażenie, że czyta ściśle tajny tekst w Nume­rze 10.

- Dlatego wasz rząd postanowił udzielić wygnanemu ajatollahowi nieco... jak to powiedzieć... moralnego wsparcia - ciągnęła Eva. - A także finanso­wego. To on właśnie zmusił iracki rząd, żeby go wydalił. Tam, gdzie mieliby większe wpływy. Dlatego Chomeini pojechał do Paryża. A jego organizacja była finansowana przez brytyj ski Secret Service pod kryptonimem „Fulcrum". Chodziło tu moim zdaniem o zachowanie równowagi wpływów. Szach miał zacząć się przejmować ewentualną rewolucją. I zmniejszyć ucisk w kraju.

- Nie sugerujesz chyba, że Brytyjczycy chcieli się pozbyć szacha? Eva zaśmiała się gorzko.

- Żartujesz! Oczywiście, że nie. Chcieli tylko kontrolować Chomeiniego i mieć możliwość nacisku na szacha, kiedy by im to pasowało. Żeby, jak to się mówi, nie wyrywał się przed szereg. To był arogancki drań.

Hawksby przez chwilę się zastanawiał.

- Ale coś poszło nie tak.

Przez chwilę twarz Evy wyrażała niezdecydowanie. Zawahała się.

- Tak. Chomeini dostawał akurat tyle pieniędzy, ile było bezpiecznie. Żeby głośno szczekał, ale nie kąsał. Jednak cała sprawa wymknęła się jakoś spod kontroli. Wpompowano w nią za dużo pieniędzy. Podsunięto mu zbyt wiele użytecznych kontaktów.

Zbliżali się do kryjówki. Eva stanęła, zanim zbliżyli się na odległość głosu.

- Równowaga została zachwiana. Resztę znasz. Chomeini tryumfalnie wró­cił do Teheranu. A szach... Sam widzisz, tonie jest historia, jaką Wielka Bry­tania chciałaby ujawnić. Po pierwsze, Amerykanie nie byliby zadowoleni...

Hawksby domyślił się już wszystkich oczywistych aspektów. Rozważał spra­wę, ale coś go martwiło. Coś się nie zgadzało. Nie wspomniał o tym Evie.

- Sądzę - powiedział tylko - że macie na filmie jakieś dowody na to wszystko? Eva kiwnęła głową.

234


- Tak, zdjęcia dokumentów dotyczących operacji „Fulcrum". To nie jest moja wyobraźnia. Mamy dowody. Potwierdzenie.

-1 myślisz, że skoro to wszystko wiem, powstrzyma mnie to od zabicia ciebie i Jonathana?

- Myślę, że jesteś uczciwym człowiekiem, Alan - powiedziała poważnie. -1 nie wątpię, że wyeliminowałbyś każdego, gdybyś dostał taki rozkaz. Ale mógłbyś się zawahać, gdybyś znał powód wydania tego rozkazu.

- Teraz rozumiem przyczynę waszych obaw. Ale nic się nie zmieniło. Nie dostaliśmy takiego rozkazu. A gdybyśmy dostali, zakwestionowalibyśmy go, przysięgam. Nie jesteśmy gestapowcami. - Spojrzał jej w oczy. - Ale nie musiałaś... kochać się ze mną żeby się zabezpieczyć.

Spojrzała na niego z urazą.

- Kochałam się z tobą bo tego chciałam, Alan. - Przerwała. - Ale może to prawda, że to też trochę zabezpieczenie. Mam silny instynkt przetrwania -uśmiechnęła się.

- Zauważyłem.

W miarę upływu godzin wspomnienie tej rozmowy wzmagało tylko iryta­cją Hawksby'ego. Wściekał sią na siebie, że uległ wdziękom Norweżki. Nie miało znaczenia, czy jej wzglądy były autentyczne. Sprzeniewierzył sią sa­memu sobie i pozwolił jej uzyskać na siebie wpływ, który mógł narazić na niepowodzenie całą misją. Do tego stopnia, że Kangur Webster i Pogo nie­mal złapali ich na gorącym uczynku. Co by było, pytał sam siebie, gdyby byli irańskimi zwiadowcami? Niepotrzebnie też wysłuchał jej relacji z rze­komego odkrycia brytyjskich działań. Przedtem wykonałby każdy rozkaz; teraz zaczynał kwestionować cały cel misji.

Rozumiał, jak dobrze opracowana tajna operacja mogła pójść źle. I dla­czego w rezultacie Wielka Brytania nie chciała, żeby odkrycie Blake'a wy­szło na jaw. Ale co z Chomeinim? Trudno było przypuszczać, by rozpo­wszechnił tą historią. Gdyby świat sią dowiedział, że Wielka Brytania pomogła mu zdobyć władzę, on i jego rewolucja byliby skończeni.

Po co wiąc ryzykować delikatną i bardzo niebezpieczną operacją, taką jak Snapdragon, żeby uratować Blake'a? Gdyby Szalony Imam dowiedział się o odkryciu dziennikarza, Blake i jego dziewczyna bez wątpienia podzielili­by los setek osób, ginących każdego tygodnia w irańskich więzieniach. Dla­czego nie pozwolić, żeby wróg wykonał brudną robotę za ciebie?

Nie, uznał Hawksby, cała ta afera była niejasna. Ktoś gdzieś miał inny powód, żeby chcieć wydostać Blake'a. Ale kto? I dlaczego?

- Szefie? - To był Perkis.

235


- O co chodzi?

Zaskoczony tonem majora, kierowca się zawahał.

- Ee, o wieczorną transmisję. -Tak?

Perkis się zaczerwienił. Chciał się trzymać poprzedniej decyzji, ale troska o żonę coraz bardziej nie dawała mu spokoju.

- No, szefie, tak sobie myślałem, czy nie mógłby pan przemycić tam pyta­nia o moją panią? Wie pan, spodziewa się naszego pierwszego berbecia. A miały być jakieś komplikacje...

Hawksby wybuchnął.

- Do jasnej cholery, człowieku! Co ty sobie myślisz, że gdzie my jesteśmy, na wycieczce niedzielnej szkółki? Nasze meldunki to nie rodzinne poga-duszki, Perkis! Chcesz, żeby nas namierzyły irańskie stacje nasłuchowe? Dorośnij! - Zacisnął zęby. - Dalej, zejdź mi z oczu. I pamiętaj, że jesteś w cholernym wojsku. Jak ci się nie podoba, to się wynoś!

Perkisa to zabolało. Nie dostał takiego ochrzanu przez całą służbę w 22. SAS. Ledwie wierzył własnym uszom. Tłumiąc gniew, odwrócił się i od­szedł, z pobielałymi kłykciami zaciśniętych pięści.

- Trochę za ostro pan chłopaka potraktował, szefie. Hawksby nie zdawał sobie sprawy, że stoi za nim McDermid. -Nie zaczynaj, Scottie. Pilnuj własnego nosa. Szkot nie drgnął. Wszyscy wiedzieli, że „kompresorem" można przesłać

tekst całej Biblii w kilka minut. Jedna linijka osobistego zapytania nie zrobi­łaby żadnej różnicy.

- Słuchaj, szefie, mam gdzieś, gdzie pan wtyka swojego małego, ale nieć' się pan na nas nie wyżywa, jeśli okazała się do niczego...

Chryste, pomyślał Hawksby. Kangur kłapał jadaczką.

- Kapralu, to było nie na miejscu! A teraz zamknij gębę i nie otwieraj j bez powodu! Ta uwaga była chybiona, niepotrzebna i, powtarzam, nie i miejscu! Zrozumiano?

- Tajes! - warknął McDermid do pleców majora, kiedy Hawksby odwrócił się na pięcie i odszedł. - Pokręcił głową. - Takiego jeszcze go nie widziałem.

Droga Kerman-Bandar Abbas, I 1.30, niedziela, 21 wrześni

-Wsiadać! Zbierać się! Jesteście teraz w wojsku! - ryczał potężny sier­żant irańskiej armii, stojący obok zaniedbanej, starej ciężarówki, wciąż zala

236


tującej ostatnim ładunkiem: cytrusami. - Ma ta być dyscyplina! Jedziemy walczyć z niewiernymi!

Nikt w całej wsi nie wiedział, skąd sierżant się wziął. Wyszedł po prosta z herbaciarni, jakby pojawił się z powietrza, razem z kobietą w mundurze gwardii rewolucyjnej. Mimo to z całą pewnością wiedział, co robi, ustawiając ochotników w nierównym szeregu, żeby dokonać selekcji. Ku zaskoczeniu wszystkich pytał każdego po kolei, czy ma jakieś doświadczenie wojskowe, a tym, którzy potwierdzali, kazał stanąć z boku - i szybko wyeliminował ich ze swojego oddziału. Wyjaśnił krótko, że niedługo pojawi się oficer, który ich zwerbuje.

Nie wyglądał na człowieka, z którym wolno się spierać.

Kobiety jego wybrańców zaczęły łkać. Wioskowi starcy patrzyli na niego pod wrażeniem. Nikt się sądził, że islamską machinę wojenną można zmo­bilizować aż tak szybko. Do chwili radiowego przekazu sprzed godziny nikt nie wiedział nawet, że jest wojna.

Trzydziesta ochotników wgramoliło się na skrzynię ciężarówki ze swoim pospiesznie spakowanym dobytkiem. Zamknięto klapę, a sierżant wsiadł do szoferki razem z kobietą.

Kiedy włączył silnik i mszył, rozległy się wiwaty, ludzie machali i płakali. Stara ciężarówka wytoczyła się z placu. Nawet to, że strzelała co chwila z rury wydechowej, wydawało się symbolem czekającej wszystkich wojny.

Na skraju wioski sierżant zatrzymał ciężarówkę przed warsztatem tkacza. Wręczył kobiecie plik banknotów.

- Bądź tak dobra i kup mi najlepszy dywan, jaki znajdziesz. Tylko nie za duży.

Spojrzała na niego, osłupiała. -Co?

- Kiedy wrócimy, chcę mieć dowód, że ta byłem. - Mrugnął okiem. -Będzie ładnie wyglądał w podoficerskiej mesie.

Zagros, 22.00, niedziela, 21 września

Ponura atmosfera utrzymała się aż do pory transmisji. Odbiór był kiepski, ale Tygrysowi udało się wyłapać sygnał potwierdzający ewakuację o zmierz­chu następnego dnia. Dwa rigid raidery z ludźmi kapitana Johnny'ego Fra-sera miały przypłynąć przez zdradzieckie przybrzeżne wody do umówione­go miejsca. Ucieczka wydawała się tak bliska, a zarazem tak daleka.

237


Otrzymali także wieści o irackiej inwazji. Wszyscy mieli o czym myśleć.

O dwudziestej trzeciej dwa land-rovery zjechały w dół zbocza do kręte górskiej drogi. Tej nocy miały pędzić szybko, żeby odjechać jak najdalej, gdyby pościg z poprzedniego dnia wciąż był w okolicy. Podróż przebiegła bez zakłóceń, co tylko zwiększyło napięcie. Uspokoili się dopiero, kied minęli mały konwój wojskowych ciężarówek, jadących w drugą stronę. Hawksby postanowił zablefować; zaczęli trąbić i machać, przejeżdżając obok transportu. Żołnierze na ciężarówkach wiwatowali i potrząsali bronią. Je­chali na front.

Pantery dwa razy zatrzymywały się na opuszczonych stacjach benzync wych, żeby sprawdzić, czy da się zdobyć trochę paliwa, ale żołnierze nap tykali tylko znaki pozostawione przez żandarmerię. Całe paliwo zostało skon fiskowane na cele wojenne.

Nie chcąc więcej ryzykować, znów zjechali z drogi. W końcu zatrzynr się na wysoko położonym pustkowiu na północny zachód od Kazerunu. ziom paliwa był krytycznie niski. Za pomocą lornetek można było rozróżni główne budynki dużego miasta, kiedy jego ciemne zarysy wychynęły z | rannej mgły jakieś piętnaście kilometrów dalej. Miasto miało własne lotni sko. Po drugiej stronie doliny, za labiryntem ulic, na zboczach wysokich g~ Dovan znajdowały się stacje pompowania wody.

Hawksby opuścił lornetkę.

- Jeśli w ogóle jest jakaś szansa zdobycia paliwa, Scottie, to tylko Macie bez przerwy przez cały dzień obserwować mch w mieście. Poślij tam pam ludzi, żeby lepiej się rozejrzeli. Rejestrujcie cały mch transportowy i zwracajcie uwagę, gdzie mogą być prawdopodobne źródła paliwa. Mamy też kilka przyzwoitych zdjęć miasta z JARIC, mogą się przydać. Wieczorem zobaczymy, czy nie uda nam się zdobyć galonu czy dwóch.

McDermid pokiwał głową.

- Jedno tylko mnie martwi, szefie. Udało nam się ich zgubić. Jeśli wj dziemy do Kazerunu, możemy znów rozsierdzić gniazdo os.

- Takie ryzyko jest zawsze i wszędzie, gdzie uderzamy. Poza tym nie dzę alternatywy, a ty?

McDermid wzruszył ramionami.

- Pewnie ma pan rację.

- Niech pan patrzy, szefie - powiedział Kangur Webster, pokazując coś palcem w swoim notesie. - Pięć konwojów paliwa przejeżdża w tempie je­den na godzinę. Większość mchu odbywa się po dmgiej stronie miasta, po

238

i,


głównej drodze. Żołnierze, ciężarówki z amunicją. Wyglądają na posiłki z 3. Korpusu z Szirazu w drodze na front. Cholernie tam tłoczno. Ale część, głównie paliwo, jedzie tędy. Domyślam się, że do bazy marynarki w Bu-szehr. Jeśli walki toczą się wokół rafinerii w Abadanie, ich normalne rezer­wy paliwa mogą być odcięte. Hawksby przyjrzał się mapie.

- Dobrze się składa - mruknął.

Było logiczne, że Irańczycy ściągają wszystkie rezerwy paliwa z głębi kra­ju, jeśli ich główne źródło ropy w pobliżu irackiej granicy zostało zagrożo­ne. Zresztą powód nie miał znaczenia. Konwój na otwartej drodze był o wie­le bardziej kuszącą perspektywą niż włóczęga całą noc po Kazerunie i szukanie składu paliwa, którego nie skonfiskowano.

- Nie byłoby mądrze atakować całego konwoju - myślał głośno McDer-mid. - Musimy znaleźć sposób, żeby odłączyć cysterny od eskorty.

- Mam pomysł, to może się udać... - powiedział nagle Perkis i od razu znów się zamknął. Nie chciał następnego opieprzu od Hawksby'ego, który w przeciwieństwie do innych dowódców SAS-u nie miał cierpliwości do nieprzemyślanych propozycji, jakkolwiek dobre stałyby za nimi zamiary. Poza tym Perkis nie zamierzał sugerować majorowi niczego oprócz tego, gdzie ten może wsadzić sobie swoją arogancję.

- Wykrztuś to, chłopcze - powiedział McDermid, wyczuwając jego waha­nie. - Przekonajmy się, co ci dała ta matura.

- To nic takiego. Pomyślałem po prostu, że moglibyśmy wymontować re­flektory z jednej z panter. I tak jeździmy przecież na podczerwieni. A potem ustawić je za zakrętem na akumulatorze.

- Jak to według ciebie miałoby działać? - spytał Kangur zaintrygowany. Perkis wyjaśnił. Zrobiło to wrażenie. Wszyscy odwrócili się do Hawks-

by'ego, czekając na jego opinię. Major półprzymkniętymi oczami przyglą­dał się znad haczykowatego nosa wyrysowanemu na piasku planowi.

- W porządku, panowie - powiedział po chwili - spróbujemy.

Siedząca po drugiej stronie górskiej kryjówki Eva Olsen przyglądała się dyskusji z zainteresowaniem. Ale przede wszystkim skupiała uwagę na Hawksbym. W ciągu dnia przebierał się dla wygody w luźne krótkie spodnie. W połączeniu z wielkimi, spadochroniarskimi buciorami podkreślało to jego wzrost i smukłą sylwetkę. Eva zauważyła, że na jego lśniącym od potu ciele nie ma ani grama zbędnego tłuszczu. Brzuch miał płaski i twardy, węźlaste mięśnie prężyły się na jego barkach, kiedy kucał w swojej ulubionej pozycji.

239


Teraz widziała, dlaczego jego ludzie nazywają go Jastrzębiem. Nie tylko ze względu na nazwisko.

Stercząca broda i brązowa chusta na długich czarnych włosach upodab­niały go do pirata. Eva poczuła, że wzbiera w niej pożądanie; przypomniała sobie, jak ją wziął poprzedniego dnia. Brutalnie. Jak zwierzę.

- Nie możesz, do cholery, oderwać od niego wzroku? Podskoczyła, przestraszona ostrymi słowami Blake'a.

- Jon'i! Przestraszyłeś mnie. I nie bądź głupi. Gdzie mam patrzeć? Cały dzień gapię się na tę przeklętą pustynię. Albo w niebo. Muszę bez przerwy patrzeć na ciebie?

Blake usiadł obok niej na masce land-rovera.

-Nie bujaj, Eva, za dobrze cię znam. No nie? Ostatnio patrzysz tylko na swojego chłopaka żołnierza. Na mnie nawet nie spojrzysz. To się rzuca w oczy, wiesz? Słyszałem, jak dwóch z nich wczoraj się z tego śmiało.

-Tak?

- Możesz robić miny, ale to prawda.

-To były zwykłe żołnierskie dowcipy. Pewnie są zazdrośni. Mężczyźni się mną interesują, wiesz? Blake prychnął.

- Wiem aż za dobrze. -Alan jest w porządku. Może to typowy brytyjski oficer, ale jest w po­rządku.

- Tylko dlatego, że obiecał cię nie stuknąć. Eva się zdenerwowała.

- Nas obojga, Jon'i. Mówiłam ci, powiedział, że nie dostał takiego rozka­zu. Że nie są gestapowcami. Nie wie nawet, dlaczego nas ratują.

- Bzdury!

- Ja mu wierzę, Jon'i.

- Uwierzyłabyś każdemu, kto by ci zrobił dobrze. Odsunęła się od niego.

- Czasami jesteś obrzydliwy, nawet się do niego nie zbliżyłam. -A te uwagi tego cholernego australijskiego prostaka i innych? Oczy Evy rozbłysły jak u rozwścieczonego kota.

- Mówiłam ci. Żołnierskie plotki. Całe armie żyją plotkami, nie słyszałeś? Boże, to ty chciałeś, żebym się dowiedziała co o nas wie.

- Co z twoim filmem?

- Co? Powiedział ci, że go zatrzymuje.

- Nie rozumiesz? Jeśli go nie odbierzemy, już nigdy go nie zobaczymy.

240


- Ty wiesz, co było w tych dokumentach, Jon'i - rzuciła wyzywająco Eva.

- Tak, ale to żaden dowód! Prychnęła.

- Jon'i, robisz się cholernie upierdliwy. Zaczynam się zastanawiać, co ja w ogóle w tobie widziałam.

Blake skrzywił się, kiedy się od niego odwróciła. Cholerna puszczalska krowa, pomyślał z wściekłością. Już ja dobrze wiem, co we mnie widziałaś. Jedynego cholernego Anglika w Teheranie z fiutem dość dużym, by cię za­dowolić! Kopnął oponę Pantery Jeden. Z drugiej strony kryjówki Perkis po­patrzył na niego krzywo.

Rozdział 17

Droga Kazerun-Buszehr, 22.30, poniedziałek, 22 września

Kierowca cysterny numer 396 nie usłyszał dwóch wystrzałów z broni z tłumikiem, oddanych z pobocza. Dlatego nie rozumiał, dlaczego sa­mochód zwalnia. Nie widział, że dwie z czterech potężnych opon na tylnej osi kręcą się bezużytecznie, straciwszy przyczepność.

-Zostajemy w tyle za innymi - zauważył sennie jego towarzysz. - Daj gazu.

Kierowca zmarszczył czoło. To na pewno przez te zaniedbane górskie drogi. Były beznadziejne, kiedy jechało się z ciężkim ładunkiem ciężarówką prze­znaczoną do jazdy po utwardzonej powierzchni. Byli ostatnią cysterną w kon­woju; jadący za nimi transporter opancerzony gniewnie zatrąbił. Tylne światła samochodu przed nimi zniknęły za ostrym zakrętem. Droga zaczynała pro­wadzić w dół, po lewej stronie wznosił się stromy nasyp.

Już lepiej. Dobry kąt nachylenia. Zaczęli przyspieszać.

Kierowca leniwie kręcił wielką kierownicą wprowadzając cysternę w łuk. Spodziewał się zobaczyć czerwone tylne światła następnego pojazdu. Nie zobaczył ich. Oślepiły go reflektory samochodu jadącego wprost na niego!

Wdepnął hamulec, szarpnął kierownicą. Krzyknął. Nie mógł uniknąć zde­rzenia! Zamknął oczy.

Usłyszał trzask uderzenia i brzęk szkła; oślepiające światło zgasło, kiedy zjechał z drogi. Cysterna zwolniła gwałtownie, zakopując się po osie

16 - Piąty zakładnik

241


w miękkim piasku. Kierowca zaparł się o kierownicę. Ale jego towarzysz nie miał tyle szczęścia. Rąbnął głową w przednią szybę.

Oszołomiony kierowca zobaczył w świetle reflektorów biegnących w jego stronę żołnierzy. Ktoś szarpnięciem otworzył drzwi i Irańczyk spojrzał w brzydki ryj pistoletu maszynowego. Jego usta rozdziawiły się z zaskocze­nia i takie już zostały, kiedy broń komandosa SAS-u dwukrotnie splunęła.

Tymczasem opancerzony transporter Ml 13 ze zgrzytem zatrzymał się na drodze. Dowódca, zaskoczony nagłym zniknięciem cysterny, otworzył właz, żeby wyjrzeć.

Najwyraźniej doszło do jakiegoś wypadku. Po swojej prawej stronie wi­dział owalny tył cysterny, wystający zza krawędzi nasypu. Ale nie rozumiał, jak do tego doszło. Na drodze była blokada?

Nie spodziewał się huku tuż za sobą kiedy Tygrys zeskoczył z nasypu na płaski dach transportera. Dowódca próbował odwrócić się w swojej wie­życzce. Zobaczył tylko błysk ostrej jak brzytwa stali, kiedy zakrzywiony nóż kukri Gurkhi przeciął powietrze.

Irańczyk nie zdążył krzyknąć; ostrze wbiło się w jego tchawicę, niemal odcinając głowę, i zatrzymało się dopiero na kręgosłupie. Wyrwawszy nóż, Tygrys nogą wepchnął trupa z powrotem do pojazdu. Wyjął granat odłamko­wy L2 z ładownicy przy pasie, wyszarpnął zawleczkę i wrzucił go w ślad za nieszczęsnym dowódcą.

Porwawszy zakrwawione kukri, które upuścił, kapral zdążył tylko zesko­czyć na drogę, kiedy granat wybuchł.

Transporter zatrząsł się od wewnętrznej eksplozji jak żywa istota. Siła wybuchu wyrzuciła w górę klapę włazu. Kiedy Tygrys dobiegł z powrotem do cysterny, zapaliło się paliwo w zbiorniku i transporter stanął w płomie­niach.

- To według ciebie ciche załatwienie sprawy? - spytał Kangur sarkastycz­nie. Pomagał reszcie oddziału napełnić kanistry benzyną z cysterny.

Białe zęby Tygrysa zabłysły pod jego wiecznie wesołymi oczami.

- Poniosło mnie.

- Dobra, wystarczy - powiedział Hawksby i zamknął zawór cysterny.

- Mam zaminować? - pytał Kangur. - Byłoby z niej piękne ognisko. Major mszył do Pantery Jeden.

-Nie ma sensu, to by było niesportowe. Biedni dranie mają pewnie i tak pełne ręce roboty z Irakijczykami. Poza tym ognisko Tygrysa wystarczy.

- Szefie, mięknie pan na starość - Kangur smutno pokręcił głową.

242


Isfahan, 23.00, poniedziałek, 22 września

Nie zamierzał umierać.

Curt Swartz junior miał takie mocne postanowienie. Ale wiedział, że jeśli pozostanie więźniem w isfahańskiej posiadłości, to mu się nie uda.

Nie udawał, że rozumie swoich oprawców, ale był pewien, że coś knują. Nagłe przyjazne podejście, jedzenie, picie i sen... sprytny plan, żeby go po­dejść, żeby poczuł wdzięczność do tych, którzy go dobrze traktują. Stara, sprawdzona metoda - dobry glina, zły glina.

Jednocześnie wszystko to było takie głupie. Jeśli on wiedział, że kłamie, oni też musieli już to wiedzieć. Dlatego spokojnie i bez nerwów Curt po­stanowił, że nie będzie dłużej czekał. Teraz, kiedy jego poranione ciało zaczynało zdrowieć, mógł się skupić i nie myśleć tylko o bólu. Przypomi­nał sobie wyczerpujące szkolenie i przywoływał determinację i wolę prze­trwania.

To było najłatwiejsze. Czuł nieodparte pragnienie kochania się znów z Ali-son, nawet gdyby miał to być jeden, ostatni raz. I przytulenia dzieci. Myśl o przysporzeniu im psychicznych cierpień, które przeżywały rodziny zakład­ników z ambasady, była nie do zniesienia.

No i jeszcze Hameda. Słodka, niewinna Hameda. Curt bardzo chciał jej wszystko wyjaśnić.

Miał większą motywację do przeżycia niż kiedykolwiek wcześniej.

Jego pierwotny plan, by zmieszać naftę z detergentem i zrobić z nich pry­mitywny materiał wybuchowy, został pokrzyżowany z bardzo prostego po­wodu. Gospodarka Iranu była w tak opłakanym stanie, że strażnik nie mógł ich kupić. A przynajmniej tak powiedział. Curt musiał znosić regularne bra­ki prądu i radzić sobie bez lampy. Musiał też wytrzymać jeszcze kilka dni w brudnym ubraniu.

I właśnie problemy z elektrycznością nasunęły mu drugi pomysł.

- Hej! - zawołał do strażnika. - Wysiadło mi światło! Znowu jakaś cho­lerna awaria? Hej, straże!

Za drzwiami rozległo się niechętne szuranie stóp.

- Hej, strażniku!

- Czego chcesz? - spytał żołnierz i ziewnął.

- Jest awaria prądu?

- Nie. Idź spać.

- Wysiadło mi światło. Chciałem poczytać.

- W nocy się śpi - powiedział tamten zniecierpliwiony. - Idź spać.

243


- Bądź człowiekiem, za bardzo mnie boli, żebym spał. Proszę.

Mała kratka w drzwiach się odsunęła. Do ciemnego pomieszczenia wpadł snop światła latarki.

- Amerykaninie, cofnij się. Żadnych sztuczek.

Curt usiadł na łóżku. W otworze ukazała się twarz. Zmarszczyła z obrzy­dzeniem nos.

- Zeszczałeś się? Czuję.

Kwaśny smród uryny rzeczywiście był mocny.

- Wypadek. Po ciemku kopnąłem wiadro. Właź, draniu.

Z cichym, metalicznym szczękiem w zamku obrócił się klucz. Promyk światła zalśnił na sprężynie z łóżka, ciągnącej się od klamki drzwi do gniazdka w ścianie.

Dmga sprężyna szła od gniazdka na podłogę, gdzie tuż pod drzwiami roz­lewała się kałuża moczu.

Kiedy strażnik otworzył drzwi i wszedł, nagły błysk elektrycznego łuku po­raził oczy Curta jak piorun. Twarz Irańczyka wyrażała grozę. Żołnierz runął twarzą na podłogę. Drut wił się i skakał w kałuży moczu, sypiąc iskrami.

Sto dziesięć woltów jedynie ogłuszyło żołnierza i Curt musiał pospiesznie złamać mu kark ciosem stopy.

Cicho podniósł karabinek, sprawdził go i wyśliznął się na półpiętro. Pu­sto. Pokuśtykał do schodów i spojrzał w dół. Hol przed wejściem też był pusty. Odetchnął z ulgą.

Na razie wszystko dobrze.

Zejście na parter trwało bardzo długo. Każdy krok urażał czarne sińce na podeszwach stóp Curta, pozostałe po chłostaniu ich gumowymi wężami. Swartz odrzucił tę myśl. Teraz to już się skończyło. Jeszcze kilka minut i będzie wol­ny, będzie mógł rozpocząć z dawna planowaną ucieczkę do Turcji.

- Husajn?

Tak nazywał się zabity strażnik. Pytający głos dobiegał gdzieś z dołu. Curt wycofał się po cichu do niszy na zakręcie schodów, skąd z portretu nad jego głową spoglądał groźnie ajatollah Chomeini.

- Husajn! - Strażnik na dole pojawił się i popatrzył w górę schodów. -Jesteś tam?

Wzruszył ramionami i przypalił papierosa. Już miał odejść, ale się zawa­hał. Znów podszedł do podnóża schodów i oparł się na barierce.

- Jeśli śpisz, Husajn, Murad każe ci oberwać uszy obcęgami! Nie daj mu się złapać! - Zachichotał. Śmiech zamarł na jego ustach. Żołnierz dostrzegł lekkie poruszenie w niszy. Uśmiechnął się nerwowo.

244


- Husajn? Wygłupiasz się? Widzę cię.

Incydent z pożarem w kuchni i nieznajomym mułłą kilka dni wcześniej nadszarpnął nerwy strażnika. Ostrożnie zdjął z ramienia karabin.

Heckler & Koch G3 ożył w dłoniach Curta, z gwałtownym dygotem wy­pluwając swoją zawartość. Ginące echa poniosły się po holu, a Amerykanin, potykając się, runął w dół po schodach do drzwi. Szarpnął za klamkę - za­mknięte na klucz. Cholera! Krok w tył. Lufa G3 zrównała się z obudową zamka. Strach i gniew Curta wyraziła broń, kiedy nacisnął spust i rozniósł skobel. Do środka wpadło chłodne, słodkie nocne powietrze.

- Hej, ty!

Curt odwrócił się na pięcie. Z różnych drzwi dookoła holu wypadło pół tuzina strażników. Swartz puścił długą serię, po której się pochowali. Sypał się tynk, kule rykoszetowały od ściany do ściany.

Z bijącym sercem Amerykanin pobiegł w głąb ogrodu, ignorując straszli­wy ból stóp. Krzywiąc się, pędził ścieżką do bramy, ale jedno spojrzenie na skoble, łańcuchy i kłódki powiedziało mu, że wszystkich nie przestrzeli. Musiał się wspinać.

Nagle poczuł ból, głęboko w piersi. Jakby ktoś wbił w nią i przekręcał nóż. Coś zdawało się eksplodować. Poczuł, że ten ból w ciele promieniuje na lewe ramię. Ręka mu zdrętwiała. G3 zagrzechotał o bruk.

Wtedy usłyszał. Głos. Nie tutaj! Niemożliwe. Alison nie mogła tu być.

Uświadomił sobie, że klęczy. Ból zalewał go falami, całe jego ciało było pulsującym, przeszywającym bólem.

Otworzył oczy. Nie pomylił się. Przez czerwoną mgłę zobaczył ją jak się zbliża.

Kiedy do niego podeszła, nachyliła się z troską. Zobaczył żal w jej oczach. Wtedy jednak spostrzegł, że nie są niebieskie, tylko piwne. I że jej skóra jest ciemna. Miała popsute zęby. Była mężczyzną.

Curt Swartz junior umarł.

Zagros, 00.45, wtorek, 23 września

Jim Perkis prowadził jak opętany.

Kiedy Pantera Jeden znów jechała jako pierwsza na południe, McDermid niby mimochodem wspomniał, że podczas poprzedniej transmisji w kryjów­ce nad Kazerunem Tygrys odebrał specjalny komunikat z Londynu.

Najwyraźniej po wybuchu dzień wcześniej Jastrząb przemyślał swoją de­cyzję, ponieważ wiadomość była osobista, a jej adresatem - szeregowy James

245


Perkis: „Żona Janet mówi, że wasz syn Jeremy, 3,4 kg, chce, żebyście szyb­ko wracali do domu. Proszą poprosić kolegów o szybki kurs zmieniania pie­luch przed powrotem. Chrzest 27 września".

- Jezu - powiedział wtedy McDermid. - Nie możecie nazwać małego Je­remy. To imią dla cholernego oficera!

Perkis był wyjątkowo poważny.

- Wiem! Powiedziałem jej, że to niedobre imią. Ja chciałem Billa. Willia­ma. I ona o tym wie! Dlatego tak wcześnie go chrzci! Kiedy? Boże! To za cztery dni! Taka wdzięczność po tym, jak sią tu o nią martwiłem!

- Perkis, chłopcze.

- Tak, Scottie?

- Twoja żona ma cią pod pantoflem.

Ale Perkis sią nie przejmował. To była fantastyczna wiadomość, a skoro mieli zostać ewakuowani już za kilka godzin, a wroga nie było nigdzie ani śladu, beztrosko naciskał gaz Pantery Jeden do dechy. Jednocześnie, przez całe osiemdziesiąt kilometrów jazdy na przełaj, nucił, fałszując: „Gdzie mały bądzie miał dołeczki".

Wysokie bruzdy skał wyrównały sią i zmieniły w pofałdowaną górską niec­ką. Dla land-roverów był to dobry teren, tylko napotykane od czasu do czasu wadi zmuszały je do zwalniania. Widok nieba również przyczyniał sią do ogól­nej radości. Ciemne chmury gniewnie sią kłębiły, grożąc deszczem, który spłu­kałby duchotą kilku ostatnich dni. W dalekich górach pioruny biły wściekle w wysokie szczyty. Po osiemdziesięciu kilometrach gnania na południe samo­chody skręciły na zachód, omijając skraj łańcucha gór, i pojechały przez gołą pylistą równinę prosto ku wybrzeżu. Jeszcze pięćdziesiąt kilometrów - i mieli się znaleźć w okolicach wioski Kalameh, strzegącej krętej przełęczy górskiej, prowadzącej przez ostatnią większą zaporę naturalną pasma Zagros. Kiedy by już ją pokonali, znaleźliby się na żyznym pasie wybrzeża.

Hawksby zerknął na zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy i już przeje­chali prawie sto kilometrów. Wyciągali średnią prawie pięćdziesiąt na go­dzinę, w terenie; w tym tempie dotarliby do przełęczy o dmgiej.

Do tego godzina na ominięcie Kalamehu i trudniejszego terenu; pozosta­wała jeszcze godzina przed świtem na przebycie stu kilometrów rolniczych obszarów wybrzeża. Licznie rozsiane farmy i osady oznaczały, że nie można było tam jechać bezpieczniejszą trasą na przełaj. Brawura i prędkość, uznał Hawksby, byłyby tam najlepszym rozwiązaniem.

Mimo zwłoki koniecznej na zdobycie paliwa sądził, że o świcie dotrą na miejsce spotkania z oddziałem Johnny'ego Frasera. Następnego wieczoru wypływaliby już na wody Zatoki wraz z wieczornym odpływem.

246


Właśnie w tej chwili, pomyślał, dwie łodzie desantowe Rigid Raider po­winny dopływać do perskiego wybrzeża pod ołowianym nocnym niebem.

Zatoka Perska, 1.00, wtorek, 23 września

Kapitan Johnny Fraser wyjrzał ze sterówki. Przed nim smukły dziób omań-skiej łodzi patrolowej pruł spienione, czarne fale Zatoki Perskiej.

Obok kapitana stał brytyjski oficer dowodzący okrętem. Wyglądał wyjąt­kowo spokojnie jak na człowieka, który zbliża się do wrogiego wybrzeża kraju toczącego wojnę.

- Dziewięć węzłów powinno wystarczyć - powiedział. - Jeśli namierzy nas radar z wybrzeża albo któryś z patrolowców, przynajmniej będzie mniej­sze ryzyko, że będą strzelać bez pytania, jeśli wezmą nas za łódź rybacką.

Fraser się wyszczerzył.

- Teoria mi się podoba. - Zerknął na skupiska gwiazd na przestworze tro­pikalnego nieba. - Ale byłbym szczęśliwszy, gdyby było więcej chmur.

Oficer uśmiechnął się lekko. Był pewien, że prowizoryczne, płócienne zadaszenia, które zniekształcały sylwetkę okrętu, przy kontakcie wzroko­wym przekonałyby każdego obserwatora, że patrolowiec rzeczywiście jest rybackim kutrem. Poza tym, gdyby ktoś próbował się przyjrzeć zbyt dokład­nie, można było ufać, że stocznia Brooke Marine w Anglii zyskała swoją reputację nie bez powodu i silniki zapewnią odpowiednią moc. Zaś niedaw­no wymienione rakiety woda-woda Exocet zabezpieczały okręt przed każ­dego rodzaju atakiem Irańczyków.

Kapitan SAS-u miał jednak inne problemy. O czym przypomniał mu ofi­cer.

- Raport meteo oznacza chyba, że będziecie mieli tyle chmur, ile zaprag­niecie, Johnny. Wzdłuż całego wybrzeża trwają lokalne burze.

- Jak daleko jeszcze?

- Dwadzieścia minut - odparł oficer. - Zatrzymamy się tuż poza zasię­giem nabrzeżnych radarów.

Fraser kiwnął głową. Kolejna świetna teoria. Tak jak przy całej operacji „Wybawienie", nie wzięto pod uwagę faktu, że Iran i Irak rzucą się sobie do gardeł. Podpływanie do opustoszałego odcinka wybrzeża między dwiema dużymi bazami morskimi pozostawiało wiele przypadkowi.

- Pójdę się przygotować - powiedział.

- Zajrzyj do kambuza. Kazałem im zaparzyć herbatę, żeby uczcić wasze wypłynięcie. Na pewno znajdziesz tam resztę swoich ludzi.

247


- Bez jedzenia damy sobie radę. Bez snu i amunicji... ale bez herbaty?... Wciąż się śmiejąc, Johnny Fraser wyszedł ze sterówki.

Jego oddział, osuszywszy już niemal dzbanek z herbatą, stał na rufie. Dwie łodzie desantowe Rigid Raider były już niemal gotowe, każda z nich wypo­sażona w olbrzymi silnik zaburtowy Evinrude o mocy czterdziestu koni me­chanicznych.

Wszyscy komandosi ćwiczyli ze Specjalną Sekcją Łodzi Królewskiej Pie­choty Morskiej w Poole. Podczas gdy elitarna sekcja koncentrowała się na potajemnych przygotowaniach plaż do desantów Królewskiej Piechoty Mor­skiej, wysadzaniu przeszkód, a ostatnio na ochronie platform wiertniczych, Zespoły Łodzi SAS-u używały tych samych metod szkolenia do roli innego „środka transportu" i służby pomocniczej swojego szwadronu. Tym razem zespół Johnny'ego Frasera miał wykorzystać pełne spektrum swoich umie­jętności.

Najpierw musiał zbliżyć się na pięć kilometrów do plaży niską łodzią z włókna węglowego.

Przy samym brzegu dwaj komandosi mieli wyskoczyć za burtę i wykonać „mokre" podejście. Po wynurzeniu, żeby przepatrzeć plażę z morza za po­mocą noktowizorów, mieli wyjść na brzeg i sprawdzić, czy nie ma tam sta­nowisk wroga, jego patroli czy niespodzianek, jakie napotykali podczas in­nych zadań: rybaków, przemytników, a raz kolonii nudystów.

Po sprawdzeniu, że plaża jest bezpieczna, obie łodzie miały bezgłośnie dobić do brzegu z falą. Potem zacząłby się wyścig z czasem: czterej męż­czyźni mieli wykopać głębokie rowy w środku plaży, umieścić w nich łodzie odwrócone dnem do góry, tworząc z nich solidne sklepienia, i na końcu pło­we kadłuby posypać starannie suchym piaskiem, by upodobnić je do ota­czających wydm.

Fraser naciągnął czarny piankowy kaptur do nurkowania i przeszedł przez pokład do sierżanta Turnera, który szykował się do zwodowania przez burtę pierwszego raidera.

- Wszystko gotowe, Birmingham?

- Lepiej już nie będzie, szefie. - Turner zmrużył oczy, patrząc w stronę horyzontu po prawej burcie. W dali niebo rozjaśniały błyski szalejącej, tro­pikalnej burzy. - Zapowiada się niezły sztorm.

W uczernionej twarzy Frasera błysnęły białe zęby.

- Gdybym cię lepiej nie znał, powiedziałbym, że jesteś nieuleczalnym pe­symistą

248


Isfahan, 00.15, wtorek, 23 września

W posiadłości w Isfahanie, gdzie trzymano Eve i Blake'a, pułkownik Murad miał mały gabinet, z którego razem ze swoim adiutantem kierował obławą, obejmującą w tej chwili dużą część południowego Iranu.

Prawie całą jedną ścianę zajmowała szczegółowa mapa terenu, przez któ­ry wytyczono znaną dotychczas trasę ucieczki tajemniczego oddziału. Wy­znaczał ją ciąg czerwonych pinezek, zaczynających się w miejscu katastrofy skradzionego jet rangera, wijący się dalej na południe, do wadi, gdzie doszło do nieudanej zasadzki.

Minęła właśnie północ. Wypisana na maszynie notka przy miejscu zasadz­ki nosiła datę dobę wcześniej.

Murad stał przed mapą wolno popijając herbatę ze szklanki. Dostał już potwierdzenie, że jeden z szybkich patrolowców marynarki z bazy w Bu-szehr został oddany pod jego osobistą komendę i nowy śmigłowiec trans­portowy Chinook oraz pluton doświadczonych żołnierzy z Szirazu pozosta­wali w gotowości do natychmiastowego wyruszenia.

Nie było w nim mowy o ocalałych z zasadzki. Nie mieli kontaktu z naczel­nym dowództwem, które bez wątpienia desperacko próbowało nawiązać z ni­mi łączność i zawrócić ich na front. Murad oczywiście wiedział dokładnie, gdzie są: na łowach, jadąc na południe w zarekwirowanym autobusie. Gdzie­kolwiek był nieuchwytny wróg, jego ludzie, pomszający się szybciej, nie mogli być daleko za nim.

Drzwi się otworzyły i wszedł jego młody adiutant. Jeszcze niedawno, zwłaszcza po wiadomościach o irackiej inwazji, był zmęczony i ponury. Te­raz jednak się uśmiechał.

- Pomyślałem, że to pana rozweseli, Agha. - Podał Muradowi szyfrogram. - Przyszedłem prosto z pokoju radiowego.

Murad popatrzył na kartkę, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.

- Ach, konwój z paliwem tuż pod Kazerunem, tak?

- To mogli być Irakijczycy - zasugerował adiutant.

-A po co by im było paliwo w samym środku Zagrosu? Zniszczyliby wszystkie cysterny. Nie, ja tu widzę ślady działania naszych przyjaciół.

Podszedł do mapy i dodał jeszcze jedną czerwoną pinezkę. Tuż za nią była niebieska: jego ludzie w autobusie. Sto kilometrów na lewo znajdo­wała się następna. Jego nowy oddział w Szirazie. Sto dziesięć kilometrów na południowy zachód, tuż przy wybrzeżu, widniała trzecia. Szybki patro­lowiec.

249


- Z Kazerunu mogli przejść do wybrzeża na piechotę - zauważył. - W ta­kim terenie zajęłoby im to może trzy dni. Nie warto byłoby ryzykować kra­dzieży paliwa. Dlatego muszą jechać dalej na południe, omijając szerokim łukiem Buszehr.

Adiutant zajrzał mu przez ramię.

- Myśli pan, że ich mamy? Cień uśmiechu na ustach Murada nie znikał.

- Powiedzmy, że wchodzą w pułapkę bez wyjścia. Teraz musimy ją tylko zamknąć.

-1 czekać? -1 czekać.

Wtedy zadzwonił telefon. Adiutant podniósł słuchawkę. Niemal natych­miast oddał ją Muradowi.

- To pana śledczy w sprawie Sabsa Karemiego. Coś znaleźli. - Zrobił ura­żoną minę. - Chcą rozmawiać tylko z panem.

Dolina Rud-E-Szur, 5.00, wtorek, 23 września

Wąska przełęcz prowadząca przez ostatnie piaskowcowe fałdy Zagrosu zniknęła w końcu w atramentowej ciemności za nimi, a wraz z nią strach przed zasadzką i uwięzieniem w wąskich, skalistych kanionach. W miarę jak grunt opadał coraz niżej w stronę Zatoki, wyraźnie dawało się odczuć wzrost wilgotności powietrza. Ciepła, wilgotna atmosfera była duszna i nie­przyjemna.

Jechali na południe, równolegle do wybrzeża, w głąb szerokiej, łagodnie opada­jącej doliny Rud-e-Szur. Tworzyła ją końcówka pasma Zagrosu po lewej stronie i siedemdziesięciokilometrowy łańcuch wysokich, porośniętych rzadkim lasem nadbrzeżnych wzgórz. To jedyny niemal region południowego Iranu, pomyślał Hawksby, który choć trochę korzysta z dobrodziejstwa opadów. Przez rok spa­dało tu nędzne pięć czy osiem centymetrów deszczu i wszystko wskazywało na to, że tych pięć czy osiem centymetrów spadnie właśnie dzisiaj.

- Nie podoba mi się to, szefie - odezwał się w clansmanie McDermid. -Roi się tu od cholernych ludzi. Odbiór.

Była to przesada, ale świt zbliżał się szybko i miejscowi rolnicy wychodzi­li już na pola ogrodzone błotnistymi murkami, do swojej codziennej pracy. Bez wątpienia mobilizowała ich groźba - czy obietnica - drogocennego desz­czu. Hawksby spróbował nadać głosowi lekki ton.

250


- Po prostu jedź, Scottie. Musimy być bezczelni. Będą myśleli, że jeste­śmy posiłkami jadącymi na front. Odbiór.

- Tylko jeden drobiazg, szefie. Jedziemy w złą stronę. Odbiór. Hawksby się wyszczerzył.

- Szczegół techniczny, Pantera Jeden, szczegół techniczny. Bez odbiom. Eva nachyliła się z tylnego fotela.

- Myślisz, że zdążymy przed świtem, Alan?

- Nie, jeśli będziesz się tak wychylać. I zakryj dobrze te swoje jasne wło­sy. Postaw kołnierz.

Eva zmarszczyła nos.

- Tak jest, szefie.

Nagle Pogo nadepnął hamulec.

- Co się stało? - spytał Hawksby, ale robiło się coraz jaśniej i sam mógł sobie odpowiedzieć.

Grzmot przetoczył się po niebie jak salwa ciężkiej artylerii; tropikalna burza zbierała siły nad Zatoką. W rozbłyskach błyskawic major widział Panterę Jeden kilkaset metrów przed nimi. Perkis zatrzymał się za stadem chudych krów. Pogoda sprawiła, że zrobiły się nerwowe i stary pasterz nie potrafił spędzić ich z drogi.

McDermid pierwszy uświadomił sobie, że niespodziewana blokada była tak naprawdę błogosławieństwem. Kiedy zaczął meldować przez radio Pan­terze Dwa, Hawksby zobaczył pół tuzina irańskich żołnierzy, wyłaniających się ze skupiska zabudowań przed nimi.

Pogo szturchnął majora i pokazał zagajnik nędznych akacji za osadą. Wielki śmigłowiec Chinook stał tam tak, by nie było go widać z drogi. Ale w pierw­szych promieniach świtu nie dało się ukryć jego charakterystycznej sylwet­ki.

Hawksby przerwał ostrzeżenie McDermida. -Wiem, Scottie. Czekają na nas! Cofamy się. Bez odbiom. Jego słowa utonęły w zgrzycie przekładni biegów i wyciu wału napędo­wego, kiedy Pogo mszył w tył na wstecznym. Blake pokazał coś za nimi.

- Jakieś dwieście metrów wcześniej przejeżdżaliśmy przez most nad wadi! Moglibyśmy pojechać tamtędy?

Krzyczał, żeby dało się go usłyszeć.

Hawksby przez chwilę się zastanawiał. To był dobry pomysł. Ich celem była osłonięta zatoka po drugiej stronie nadbrzeżnych wzgórz. Tam miał na nich czekać Zespół Łodzi. Zamiast jechać naokoło, mogli dojechać na miejsce

251


wyschniętym korytem rzeki, a potem dotrzeć na brzeg już drugą stroną pa­sma. Ominęliby przynajmniej w ten sposób irański komitet powitalny.

Zatrzymali się na starym, kamiennym moście i Pogo wyjrzał za barierkę. Cztery metry poniżej kamiennym korytem ciekła wąska strużka wody.

- Wygląda w porządku, szefie - zameldował. Hawksby kiwnął głową.

- Dobra, jedziemy. Scottie może jechać za nami.

Fidżyj czyk wrzucił j edynkę. Jego twarz stężała w ponurą maskę, gdy cięż­ki pojazd na pół zjechał, na pół zsunął się z piaszczystego nachylenia. Przed nimi wadi wiła się w głąb nadbrzeżnych wzgórz.

isfahan, 5.30, wtorek, 23 września

Pułkownik Murad resztę nocy spędził na płóciennym polowym łóżku w swoim małym gabinecie w willi w Isfahanie.

Nie było mu najwygodniej, ale wynagrodził mu to okrzyk adiutanta, który wyrwał go ze snu.

- Wieści, Aghal Wieści!

Murad ze znużeniem zsunął stopy z łóżka na ziemię, zanim spojrzał w wy­szczerzoną w uśmiechu twarz adiutanta.

- Co to za zamieszanie? Mam nadzieję, że nie budzisz mnie o tej nieludz­kiej godzinie bez powodu.

- Kilka minut temu, Agha, wypatrzyliśmy naszego tajemniczego wroga -oznajmił adiutant z dumą, jakby to było jego osobiste osiągnięcie. - Na wy­brzeżu, niedaleko osady Berid. Przesłuchano pasterza, który zeznał, że wi­dział ich, jak jechali na zachód wadi w głąb wzgórz nad Zatoką zaledwie kilka minut temu.

Murad starannie zapiął spodnie. Nie chciał spieszyć się niepotrzebnie do czegoś, co mogło się okazać kolejnym fałszywym alarmem.

- Pokaż to miejsce na mapie, przyjacielu. Adiutant pospiesznie posłuchał.

- Tutaj, Agha, tutaj!

Szturchnął palcem punkt na wybrzeżu, na północ od Lavar Kabkan.

- Hm - mruknął zamyślony Murad. - Widzę, że po drugiej stronie tych wzgórz jest Zatoka, która nadaje się na lądowanie. Może to ich cel? - Od­wrócił się szybko. - Nie mamy tam śmigłowca?

- Mamy, Agha!

252


- Dobrze, więc go wykorzystamy. Niech nasi ludzie depczą po piętach na­szym tajemniczym przyjaciołom, a patrolowiec niech odetnie ich w Zatoce. Powoli i z wyraźną złośliwą satysfakcją dodał: -Wreszcie... ich... mamy!

Rozdział 18

Zagros, 6.00, wtorek, 23 września

Chryste! Doganiają nas! - wrzasnął Kangur Webster. McDermid wykręcił się w fotelu, żeby samemu zobaczyć. Australij­czyk miał rację. Ścigający ich irański dżip był coraz bliżej, co ułatwiał mu lżejszy ładunek. Jego nierozsądna prędkość była możliwa tylko dzięki sto­sunkowo gładkiemu dnu wadi.

- Mam ich rozwalić, Scottie? - spytał Kangur.

-Nie! Nie chcę, żeby ich koledzy dowiedzieli się, gdzie jesteśmy. Kapral się zastanowił. Samochód Hawksby'ego jechał gdzieś przed nimi i było możliwe, że wróg nie wie, że land-rovery są dwa. Szturchnął Perkisa.

- Możesz ich zgubić, Jim?

Kierowcy ta propozycja się nie spodobała.

- Nie wiem, Scottie. Cholernie to ryzykowne.

- Dałbyś reszcie małą szansę.

- A niech to. Umiesz mnie namówić do wszystkiego. Trzymać się, wszy­scy!...

Kiedy skończył mówić, szarpnął dźwignię ręcznego i obrócił kierownicę. Pantera Jeden wyskoczyła z wadi, telepiąc się w górę niskiego zbocza. Per-kis rozglądał się za dobrym miejscem do zawrócenia, a kiedy je wypatrzył, wcisnął gaz do dechy. Spod tylnych kół trysnęła chmura kurzu. Samochód podjechał do sporej stromizny i zaczął zawracać na trzy, jak na egzaminie na prawo jazdy, uważając przy tym, by cofać w górę zbocza.

Szybko zbliżający się irański dżip nie był daleko za nim; kierowca nagle zdał sobie sprawę, że dziwny różowy land-rover próbuje go wymanewro­wać, zawracając w miejscu.

Pers zrozumiał, że jego jedyną szansą jest zmniejszyć dystans, przecinając zbocze na wprost. Gdyby był przeszkolony wjeździe górskiej, wiedziałby,

253


czym grozi zawracanie na stromiźnie. Wiedziałby także, dlaczego kierowca dziwnego samochodu tak bardzo uważa, żeby wykonać manewr w linii pro­stej. Kiedy obrócił kierownicą, tak że jego dżip ustawił się bokiem w po­przek zbocza, natychmiast zdał sobie sprawę ze swojego błędu. Górne koła uniosły się łagodnie, kiedy grawitacja dała o sobie znać, i samochód zaczął się przewracać. Kierowca i pasażer, zaskoczeni, wysypali się bezładnie na ziemię. Przewrócony dżip przetoczył się po nich, miażdżąc ich bezlitośnie, i zaczaj staczać w dół zbocza. Perkis zatrzymał się i patrzył zafascynowany makabrycznym widokiem.

- Boże, Scottie. To było straszne.

- Wszystko przez ciebie. - McDermid szeroko się uśmiechnął. - Dalej, dobry duszku, zobaczmy, czy dasz radę dogonić Jastrzębia.

Chwilę później Pantera Jeden gnała po wybojach wzdłuż wadi. Po dzie­sięciu minutach w dole przed nimi pojawił się znajomy kształt drugiego land--rovera. Samochód stał. Perkis nadepnął hamulec.

- Co jest? - spytał McDermid.

Przy tylnym kole Pantery Dwa kucały dwie postacie. John Belcher się odwrócił.

- Rozpieprzyliśmy tylną oś, stary! Wpadliśmy w cholernie wielką dziurę. Perkis wyłączył silnik i zsunął się po zboczu.

- Zobaczmy...

Hawksby wstał znad uszkodzonego koła.

- Odpuść, Jim. Obawiam się, że ten grat już dalej nie pojedzie. Londyńczyk zerknął w górę, przekrzywiając głowę na bok. Wyglądał na

zaniepokojonego.

- Szefie, nikt z nas dalej nie pojedzie, jeśli się stąd nie wydostaniemy! Hawksby nadstawił uszu. Woda. Cholera! Używanie wyschniętych łożysk

rzek w porze deszczowej zawsze było ryzykowne. Ale ryzyko równoważył fakt, że dzięki temu zniknęli z oczu swoim prześladowcom. Aż do teraz. Gdzieś w dalekich wzgórzach musiał padać deszcz. Ulewny. Major złapał Evę za ramię i wyciągnął ją z fotela.

- Szybko, na górę! Ty też, Jonathanie, biegiem!

Popatrzyli na niego jak na wariata, nie rozumiejąc. Potem zauważyli pośpiech, z jakim pozostali rzucili się do rozładowywania najpotrzebniejszego sprzętu.

- Założę ładunek - powiedział poważnie Pogo Penaia.

- Pospiesz się - odparł Hawksby, popychając Blake'a w stronę zbocza. Belcher wspinał się na górę obładowany bronią i swoją torbą lekarską

a major zabrał kilka tajnych papierów i szyfrów. Zostało im niewiele map,

254


ponieważ rutynową praktyką było niszczyć każdą po przejechaniu obejmo­wanego przez nią terytorium.

Perkis zniszczył skywave'a i samochodowego clansmana.

Pogo ustawiał zapalnik.

- Hej, Jim, weź moją broń i tamtą torbę. Mam tam ostatniego marsa. Perkis usłuchał i mszył w stroną skraju wadi.

Wtedy to sią stało.

Hawksby widział już coś takiego w Omanie. Perkis tylko o tym słyszał. Wiedział, jak to sią odbywa i z jaką szybkością, ale i tak był zaskoczony. Pogo również raz był świadkiem tego, co sią działo, kiedy wyschnięte kory­to rzeki, suche jak pieprz przez całe miesiące czy lata, nagle nabierało wody z odległych wzgórz. Ale nigdy nie sądził, że przydarzy się to jemu.

Aż do ostatniej chwili odgłos rwącej wody był przytłumiany przez bijące w dali gromy. Dopiero kiedy ściana błota runęła zza zakrętu wąwozu niczym rozpędzony mamut, Pogo zrozumiał, że jest tuż.

- Pogo! - wrzasnął Perkis.

Olbrzymia, trzymetrowa pięść wody uderzyła Fidżyjczyka prosto w twarz, kiedy podniósł wzrok znad zapalnika. Jej siła cisnęła nim w tył jak szmacia­ną lalką. Fala przetoczyła się niczym jadący z górki ekspres. Brudna woda obmyła kostki Perkisa, próbując pochłonąć też jego. Kangur wyciągnął go na suchy grunt, a wir przeszedł dołem, wlokąc ze sobą Panterę Dwa. Przez chwilę zdawało się, że wiemy land-rover próbuje stawiać opór. Potem za­czął się przesuwać i popłynął z prądem. Za nim unosiła się zdechła owca.

- O mój Boże - sapnął Blake. - Biedny drań nie miał szans. Eva Olsen otworzyła usta. Nie mogła wykrztusić słowa. Nikt nic nie powiedział. Hawksby'emu zrobiło się niedobrze.

Perkis z niedowierzaniem patrzył na rozszalały nurt. Potem spojrzał na płócienną torbę u swoich stóp i batonik Mars, który z niej wypadł.

Kiedy zaczęli wsiadać do przeładowanej Pantery Jeden, dobiegł ich stłu­miony huk, a w dole odrodzonej rzeki coś rozbłysło. To ładunek wybucho­wy zdetonował w porwanym przez nurt land-roverze. Nawet po śmierci Fi-dżyjczyk zrobił to, co do niego należało.

W ponurym nastroju Perkis mszył na zachód, w górę niższych zboczy nadbrzeżnych wzgórz. Miał coraz silniejsze, irracjonalne przekonanie, że nie zobaczy swojego nowo narodzonego syna. Próbował ignorować dowo­dy, że wróg się zbliża, ale nie umiał pozbyć się swoich obaw. Wpadka goniła wpadkę, jakby kapryśny bóg wojny zwracał się przeciwko nim. Najpierw Forbsie, teraz Pogo Penaia. Bóg jeden wiedział, ile lat doświadczenia bojowego

255


i szkolenia mieli za sobą. Niezniszczalni, niepokonani. Tacy się zawsze wy­dawali.

W pułku szkolili ich do walki ze wszystkim, poczynając od własnych ludz­kich słabości. Radzenie sobie z przeciwnościami i obracanie ich na własną korzyść było codziennością. Ale co możesz zrobić, jeśli los obraca się prze­ciwko tobie? Perkis wiedział, że sama taka myśl to herezja, i fakt, że postała mu w głowie, przeraził go. Ale otaczające go ponure milczenie innych świad­czyło, że nie jest sam. Nawet Jastrząb był blady i przybity, a w jego zazwy­czaj czujnych oczach o przeszywającym spojrzeniu pojawiło się znużenie.

Ciszę przerwał nagle McDermid.

- Śmigłowiec! - krzyknął.

Wstawało rażące, tropikalne słońce. Na tle nieba kolom ciemniejącej ul­tramaryny komandosi zobaczyli ciężki helikopter transportowy Chinook, wiszący w powietrzu niczym wielki owad. Hawksby studiował ostatnią po­zostałą im mapę.

- Zatrzymaj się, Jim - powiedział szybko. - Poszukajmy jakiejś osłony.

Kierowca wypatrzył już odpowiednie miejsce, zagłębienie w zboczu, któ­re osłoniłoby ich przed wzrokiem żołnierzy wyskakujących ze śmigłowca. Wjechał w nie i wyłączył silnik.

Wszyscy instynktownie spojrzeli na Hawksby'ego.

- Obawiam się, że pora zniszczyć samochód i dokończyć podróż pieszo -powiedział major spokojnie. - Teraz, kiedy słońce wzeszło, na wzgórzach jest bardzo mało osłon. Jeśli to was pocieszy, do punktu spotkania pozostało tylko jakieś piętnaście kilometrów.

- Ale raczej nie z górki, co? - spytał Blake, patrząc na daleki grzbiet wznie­sienia. Czuł się wyczerpany na samą myśl o wędrówce pod palącym słoń­cem Zatoki.

McDermid szturchnął go łokciem.

- Zrobi się z ciebie prawdziwy mężczyzna!

Hawksby stłumił uśmiech. Dobrze było mieć ze sobą tego twardziela. Jego szorstkie poczucie humoru, o ile dało sieje zrozumieć, działało na nich jak balsam. Nikt nie miał ochoty na żarty, ale major zauważył, że samopoczucie wszystkich się poprawiło.

- Myślicie, że wiedzą, gdzie jesteśmy? - spytała Eva. - Śmigłowiec wysa­dzał żołnierzy...

Hawksby nie chciał podkreślać negatywnych aspektów sytuacji. Po stra­cie Pogo morale było wystarczająco niskie.

- Znają naszą pozycję tylko z grubsza, inaczej już bylibyśmy pod ostrza­łem. Ale nawet jeśli dogonią nas na wybrzeżu, będziemy u celu. A to prawie

256


tak samo, jakbyśmy już byli w domu. Więc rozchmurz się. Jeszcze nie wszyst­ko stracone.

Uśmiechnął się do wszystkich, chcąc im dodać otuchy, lecz na twarzach zobaczył powątpiewanie.

- Dobrze - dodał nagle - zabierzemy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i roz­dzielimy je między siebie. Jonathanie i Evo, chyba nie macie nic przeciwko temu, żeby coś ponieść?

-A mamy wybór? - spytał Blake. Nie chciał, żeby zabrzmiało to jak utyskiwanie, jednak tak wyszło.

- Raczej nie - odparł Hawksby z uśmiechem i wręczył mu zapasowe po­jemniki z wodą.

- Jak twoja ręka? - spytał Belcher Kangura. Australijczyk był zaskoczony.

- Myślałem, że o tym zapomniałeś. Cholernie miło, że pytasz. A co, po­niesiesz mnie?

Belcher ze smutkiem pokręcił głową.

- Obawiam się, że nie, stary. Gdybyś nie miał siły iść, musiałbym cię za­strzelić.

- Wierzę, że mówisz poważnie, Rzeżniku - odparł Kangur. - Dzięki, ale dam sobie radę.

Podróż była wyczerpująca nie tyle fizycznie, co nerwowo. Czołgali się pojedynczo od jednej marnej osłony do drugiej marnej osłony, oferowanej przez goły, wysuszony krajobraz. Hawksby i Perkis szli przodem, przemiesz­czając się do kolejnych punktów schronienia, gdzie czekali z odbezpieczoną bronią by na wypadek ataku odpowiedzieć ogniem kryjącym. Gdy zajęli już pozycję, dołączali do nich Eva, Blake i McDermid, który syknięciami poda­wał instrukcje, jak poruszać się na czworakach, i bez przerwy upominał, żeby nie wypinali tyłków.

Kiedy dołączali do dwójki na „szpicy", ostatnia grupa, Belcher i Kangur, czekała z bronią w gotowości, aż Hawksby i Perkis przepełzną do następnej kryjówki. Wszyscy żołnierze SAS-u mieli na podorędziu granaty dymne, na wypadek, gdyby pojawił się śmigłowiec. W takim przypadku kłęby zielone­go dymu zasłoniłyby okolicę na wystarczająco długo, by Blake i dziewczyna zdołali się wyrwać.

Ryzyko takie można było podjąć tylko w najbardziej beznadziejnych oko­licznościach. Aby zapobiec niespodziance, Tygrys samotnie poszedł na dół zbocza, by wypatrywać pościgu. Mały Nepalczyk sam zgłosił się do tego zadania i nikt nie protestował. Jakkolwiek długo by ćwiczyli, nie mogli się

17-Piąty zakładnik

257


równać z naturalną zwinnością Gurkhi i jego umiejętnością wtapiania siew oto­czenie. Wszyscy to wiedzieli, chociaż nikt nie mówił tego głośno. Czekając, Tygrys zaminował pozostałym plastikiem porzuconego land-rovera.

Po godzinie, przez którą nieźle posunęli się naprzód, Hawksby gestem kazał McDermidowi zachować szczególną ostrożność.

Wielka dłoń Szkota z plaśnięciem spadła na pośladki Evy, wijącej się po gołym zboczu wzgórza.

Dotykając brzuchem ziemi, dziewczyna z wysiłkiem pełzła przed siebie, starając się nie myśleć o udach, które bolały, jakby zamierzały oderwać się od krocza. Kiedy dotarła do kępy krzaków, odwróciła się do McDermida. W oczach miała łzy bólu.

- Kapralu, jesteś draniem!

McDermid uśmiechnął się i przyłożył palec do ust, chcąc poznać powód ostrzeżeń Hawksby'ego.

- Idą tyralierą Scottie - powiedział major. - Rozpraszali się, odkąd śmig­łowiec ich wysadził. Teraz przeczesują zbocze w naszą stronę. Najbliższy jest od nas o jakieś półtora kilometra.

Odwrócił się do pozostałych.

- Przyjrzałem się mapie. Może da się ich obejść.

McDermid zmarszczył czoło: Jastrząb nie zwykł się wahać, kiedy miał dobry pomysł, ale on - nawet gdyby zależało od tego jego życie - nie potra­fiłby dostrzec, co goła okolica może im zaoferować.

Major wskazał wielką naturalną szczelinę w zboczu, jakieś trzysta me­trów od miejsca, w którym siedzieli.

- Jest tam kanat, Scottie. Ciągnie się pod tymi wzgórzami całymi kilome­trami. Wyprowadziłby nas na tyły tych Irańczyków, kiedy by tu zeszli.

McDermid rozumiał już, dlaczego Hawksby się wahał. Krew zastygła mu w żyłach.

- Nie wiem, czy mam dość odwagi, szefie - mruknął McDermid, kiedy schodzili do osłoniętego maksamu: artystycznie ułożone cegły formowały równy łuk wokół ujścia kanatu, z którego chłodna woda z pluskiem wypły­wała do płytkiej, kamiennej sadzawki, z niej zaś do kanałów, prowadzących do różnych wiosek w dolinie.

- Niech to - powiedział Perkis, siadając w cieniu samotnej morwy. - Mówi pan, że jak daleko to się ciągnie, szefie?

- Ten konkretny jedenaście kilometrów - odparł Hawksby. - Poziomo i pro­sto w głąb wzgórza. Potem, oczywiście, wpadają do niego pionowe szyby.

258


Zamierzam wyjść na górę ostatnim, który wyprowadzi nas w pobliże szczy­tu.

- Jezu słodki - sapnął Kangur. - To będzie jak wspinanie się po choler­nym wodospadzie.

Hawksby pokręcił głową.

- Nie, kanaty nie są naturalnymi rzekami. Nie prowadzą od źródeł, nic takiego. Zbierają po prostu skroploną wodę z wyżyn i sprowadzają ją w jedno miejsce, by nawodnić farmy. To cholernie sprytne. Tych piono­wych szybów budowniczowie używali do wybierania wykopanej ziemi. I do serwisowania kanału, oczywiście. Są też wykorzystywane jako stud­nie...

- Wszystko jedno - mruknął Kangur - po tym, co się stało w wadi, na pewno będzie w nich trochę mokro. Gdzieś m padało, z pewnością!

- Będzie nieco wilgotno - przyznał Hawksby.

McDermid wziął głęboki oddech. Podczas szkolenia zawsze nienawidził zalanej wodą rury. Każdy czegoś się bał, a on bał się tuneli. To o tunelach miewał złe sny. Dla każdego było to coś innego. Kangur Webster, McDer­mid o tym wiedział, miał za sobą ponad tysiąc skoków spadochronowych, ale i tak nie mógł zasnąć w noc przed.

W tym momencie z zarośli porastających brzegi kanałów irygacyjnych wyłonił się Tygrys. Nie wyglądał na zadowolonego.

- Są coraz bliżej, szefie - powiedział po prostu. - Ale idą wolno. Ostroż­nie. Przy odrobinie szczęścia mamy może pół godziny.

Hawksby się zamyślił. Mieli zaledwie trzydzieści minut, zanim żołnierze idący w górę doliny spotkaliby się z tymi idącymi w dół. Tam uświadomiliby sobie, że ich ofiara musiała zniknąć gdzieś pośrodku. Kanat był oczywistą kryjówką, ale niekoniecznie oczywistą trasą ucieczki.

- Obawiam się - powiedział major - że jeśli spróbujemy ukryć się tu do zmroku, znajdą nas. Naszą jedyną szansą jest wejść głęboko we wzgórze i wyjść którymś z szybów.

Blake objął Evę, by dodać jej otuchy, ale oboje wyglądali niepewnie.

- To nie będzie gorsze niż zwiedzanie jaskiń. Te kanaty mają setki lat, więc musielibyśmy mieć olbrzymiego pecha, żeby wszystko to się na nas zawaliło. Najgroźniejsza jest panika, więc na litość boską starajcie się nie tracić głowy, choćby nie wiem co. - Powiedział to do Blake'a i Evy. - Wszy­scy ćwiczyliśmy chodzenie po jaskiniach, więc jesteście w dobrych rękach. Tak długo, jak długo będziecie robić dokładnie to, co się wam każe. Pamię­tajcie, gdyby coś poszło nie tak, te szyby znajdują się w regularnych odstępach

259


przed i za wami. Każdy zawał jest mało prawdopodobny. A taki, który od­ciąłby wszelką drogę ucieczki, byłby już strasznym pechem.

- Co, jeśli utkniemy w dziurze? - spytała Eva.

- Masz na to małe szanse, dziewczyno - odparł McDermid. Chciał, żeby zabrzmiało to pocieszająco, ale wyszło mu lubieżnie.

Hawksby zignorował tę uwagę.

- Ciało puchnie w wodzie, ale o wiele ważniejsza jest kontrola nad mięś­niami. Dlatego powiedziałem, że musicie zachować spokój. Zresztą przo­dem poślemy największego, na wszelki wypadek.

- Wielkie dzięki - mruknął Kangur. - Zauważyliście, że Anglicy zawsze posyłają Australijczyków i Szkotów w każdej cholernej szpicy?...

- Damj sobie! - syknął McDermid. Perspektywa wejścia pod ziemię nie dawała mu spokoju; im prędzej by zaczęli, tym szybciej mieliby to za sobą.

- Największe niebezpieczeństwo dla nas to deszcz - ciągnął Hawksby -ale wczorajsza burza była nad morzem, chociaż wzgórzom też trochę się dostało. Jak widzieliśmy, większość wody przejęły na siebie strumienie. Jed­nak w miarę jak wilgoć będzie się przesączać do gleby, może to mieć wpływ na ten kanat. Jak bardzo, możemy tylko zgadywać. Tak czy inaczej, na pierw­szą oznakę wzbierania wody zatrzymuj emy się przy najbliższym szybie. Przy­pominam, że są rozmieszczone dość gęsto, więc nie denerwujcie się bez potrzeby.

Hawksby odwrócił się do Kangura.

- Nie martw się, będę tuż za tobą. Pasy z wyposażeniem oddamy innym, więc będziemy nieśli tak mało, jak się da. No i oddamy zwłaszcza rzeczy, przez które moglibyśmy utknąć w ciasnym przejściu.

- Słodki Jezu - sapnął Blake. - To się nie może dziać naprawdę.

Po kilku minutach jednak dziwna ekspedycja się zaczęła. Kangur Webster poszedł przodem w ciemny otwór kanatu, brodząc w spływającej hałaśliwie wodzie i oświetlając gumowaną latarką dwumetrowy łuk. Tuż za nim podą­żył Hawksby, potem Tygrys. Jemu, jako najbardziej doświadczonemu góra­lowi, przypadłoby zadanie wspięcia się po szybie.

Za nimi szedł John Belcher; niósł pęk prostych gałęzi, ściętych z morwy rosnącej przy maksamie. Były potrzebne do pokonywania głębokich koryt w tunelu, sondowania podejrzanych odcinków czy nawet jako poprzeczki w szybie, po których można by się wspinać.

Za Belcherem podążali Blake i Eva Olsen z oporządzeniem dwóch pierw­szych żołnierzy. McDermid i Jim Perkis zamykali kolumnę, trzymając w pogotowiu uzi na wypadek, gdyby ktoś wszedł za nimi do tunelu.

260


To było niesamowite uczucie, patrzeć, jak jasne światło wejścia maleje i w końcu znika za zakrętem. Latarka rzucała dziwne, zniekształcone cienie na kruszące się ściany. Jedynym dźwiękiem był chlupot wody wokół ich kolan i sprzęta ocierającego się co jakiś czas o ścianę. Powietrze przesycał zapach mokrej ziemi.

Błotniste dno zaczęło się niedostrzegalnie wznosić, ale sklepienie pozo­stawało na jednym poziomie, zmuszając wszystkich do ugięcia nóg. Szło się przez to trudniej, ale nikt nie narzekał. Brak ludzkiego głosu wzmagał wra­żenie samotności. Było to skoncentrowane milczenie niewypowiedzianego strachu. Ściany kanata jakby znów zaczęły się ścieśniać. Zgarbione ramiona ocierały się o wilgotną ziemię sklepienia. Mimo latarek było bardzo ciemno i robiło się coraz ciemniej.

Z przodu ktoś krzyknął zaskoczony. W tunelu rozległo się wściekłe trze­potanie.

Eva instynktownie przykucnęła.

- Boże! Co to było?

McDermid za nią zareagował w ten sam sposób. Był gotów uwierzyć, że to jakaś podziemna bestia, nieznana rodzajowi ludzkiemu.

- Pewnie nietoperz - powiedział.

- O Boże, o tym nie pomyślałam! - odparła.

- To tylko ptaszek - dobiegł z tyłu głos Perkisa. - Był pewnie bardziej przerażony niż my.

- Mów za siebie, chłopcze - syknął McDermid.

Perkis przesunął snopem światła latarki po sklepieniu nad ich głowami.

- Patrzcie, nietoperze. Całe setki. Nie większe od motyla. Eva zaczęła wrzeszczeć.

- Cisza! - zagrzmiał McDermid. - Poradzimy sobie bez twoich lekcji o przyrodzie, wielkie dzięki, stary.

Dziewczyna padła w wodę na kolana, szamotała się i próbowała wytrząs­nąć z włosów nieistniejące nietoperze.

- Wszystko w porządku, Scottie! - zaprotestował Perkis. - Będą siedziały na swoich miejscach, jeśli ich nie spłoszymy.

McDermid pomógł wstać Evie; sam czuł się trochę niepewnie.

- Zaraz spłoszę ciebie, Perkis, jak się nie zamkniesz!

Kiedy pokonali następny zakręt, zobaczyli przyjazny snop światła pierw­szego szybu. Ruszyli z ulgą w jego stronę. Tunel się poszerzył.

-Tam, widzicie! - Perkis był zachwycony. Podszedł, rozchlapując wodę, do skalnej półki, na której znajdowało się ptasie gniazdo. Zajrzał do niego. -

261


Jajka. Chyba pliszki siwej. Kangur musiał ją spłoszyć. Ale to raczej bez znaczenia. Za późno je złożyła, pewnie nic się nie wykluje.

- Nie obchodzi mnie to, choćbyś nawet znalazł gniazdo samego ptaka dodo, chłopcze. Po prostu chodź, dobrze?

Uczucie ulgi na widok światła szybu szybko minęło. Kiedy oddalili się od niego, krążek światła prędko zniknął, a tunel znów się zwęził. Prąd wody wyraźnie przyspieszył; zaczynała sięgać im już do pasa. Mijali kolejne szy­by, ale światło słoneczne nie dochodziło już przez nie do tunelu. Niebieskie kółko nieba na górze za każdym razem było mniejsze; wchodzili coraz głę­biej pod wzgórza.

Kangur Webster napotkał pierwszą prawdziwą przeszkodę. Odkrył, że pod czarną powierzchnią wody dno tunelu zdradziecko opada. Ostrożnie wysu­nął stopę i postawił ją. Niczego nie dotknęła i Hawksby złapał go w samą porę.

- Pewnie sięga do samego środka ziemi - powiedział Australijczyk. Przepłynięcie dziesięciu metrów nad zapadniętą podłogą było koszmarem;

wszyscy przemoczeni i przygnębieni, pomszali się bardzo wolno - a na zwło­kę nie bardzo mogli sobie pozwolić.

Szli dalej. Perkis zauważył kształt czyjejś głowy zaglądającej do szybu wysoko w górze. Z tak dużej odległości nie dało się stwierdzić, czy to dziec­ko z pobliskiej wioski, czy dorosły. Ale kiedy usłyszał, że coś wpadło do szybu, odbijając się głośno od jego ścian, ze strachu pomyślał o najgorszym.

- Ktoś jest na górze! - syknął do McDermida. - Każ im przyspieszyć.

Ale zanim wiadomość dotarła do czoła kolumny, za nimi rozległa się eks­plozja, od której rozdzwoniło im się w uszach. Fala uderzeniowa poszła tu­nelem, pchając przed sobą solidną ścianę powietrza, która poprzewracała wszystkich jak kręgle. W ciemność poleciały kamienie i dym. W ciasnej przestrzeni zaświstały odłamki.

Perkis zaklął, kiedy poczuł, jak metalowe drzazgi chłoszczą go po ple­cach. Coś wbiło się pod jego prawe kolano; noga ugięła się pod nim i runął twarzą w wodę.

-A niech mnie!... - McDermid ledwie wierzył własnym oczom, kiedy krucha ziemia zaczęła się sypać do wody za nimi. - Zawał! - wrzasnął, go­rączkowo wyciągając Perkisa z wody. Blake mu pomagał, a Eva przekazała ostrzeżenie reszcie oddziału, który zniknął im z oczu. W ich stronę mknęły gęste kłęby pyłu.

Dla McDermida była to konfrontacja z jego jedną jedyną fobią. Kiedy spowił ich kurz, tłumiąc światło latarek, wciskając się do uszu, nosa i ust,

262


kapral poczuł, że zaraz się udusi. Przez chwilę, spanikowany, miał ochotę zostawić Perkisa i uciec. Oprzytomniał, słysząc pełen skargi, zdławiony głos Evy.

- Ka-pra-lu Sco-ttie!

Oślepiony pyłem w końcu wyciągnął Perkisa z wody. Przywołując siłę nadnaturalną dla kogoś tak chudego, powlókł bezwładnego szeregowego do przodu.

- Owiń czymś usta, dziewczyno! - zawołał, nie mogąc zastosować się do własnej rady. Zderzył się z Eva w pomarańczowych kłębach kurzu. Chciała mu pomóc, ale Blake ją odepchnął. - Dołącz do pozostałych, szybko! - po­naglił i złapał Perkisa za drugie ramię.

- Wielkie dzięki - mruknął McDermid.

Obaj powlekli się do przodu z nieprzytomnym towarzyszem. Z oddali przed nimi dobiegł kolejny basowy huk. Cały tunel zadygotał, posypała się ziemia.

- Chryste! - sapnął Blake. - To był drugi granat? McDermid wypluł piach z ust.

- Tak, chłopcze, widać próbują pogrzebać nas tu żywcem.

- Wygląda na to, że im się udaje.

Blake był zaskoczony zrezygnowanym tonem własnego głosu. Podobnie jak większość ludzi zastanawiał się, jak stawiłby czoło śmierci. Nigdy się nie spodziewał, że właśnie tak - że pogodzi się z nią tak spokojnie.

Tunel był w tym miejscu szerszy. Woda przestała płynąć i kurz osiadł gru­bą warstwą na jej powierzchni, zamieniając ją szybko w płynny muł. Bla-ke'owi udało się zarzucić rękę Perkisa na ramię. Młody londyńczyk próbo­wał dojść do siebie. Wiedział, że doznał wstrząsu i że połknął parę litrów wody. Przypomniał sobie głupio małe rybki pływające w strumieniu i zasta­nawiał się, czy połknął jakieś razem z wodą. Próbował podziękować temu, kto go niósł, ale kiedy otworzył usta, zrobiło mu się tylko niedobrze.

- W porządku, nic nie mów - powiedział łagodnie Blake. - Wydostanie­my cię stąd, zanim się obejrzysz.

McDermida zaskoczyła postawa dziennikarza. Nie pasowała do niego.

- Naprawdę?

Blake zaśmiał się chrapliwie; jego umazana krwią i błotem twarz wykrzy­wiła się niedorzecznie.

- Oczywiście, że tak, kapralu. Jak brzmi wasze motto: „Śmią być najlep­si"?

- Coś w tym rodzaju.

263


W zapylonym powietrzu pojawiło się światło. To był Hawksby.

- Wszyscy cali? - spytał, przyświecając latarką.

- Twój kierowca jest ranny - odparł Blake.

- To nic poważnego - dodał McDermid. Perkisowi udało się słabo roześmiać

- Ja to osądzę... Co się stało tam z przodu, szefie? Hawksby machnął ręką w kłębach kurzu.

- Chyba to samo, co z tyłu. Zawał. Ale Tygrys i Kangur próbują się prze­kopać.

- Jakie mamy szanse? - spytała Eva. W jej głosie nie było słychać więk­szej nadziei.

- Zapytaj mnie za dziesięć minut - odparł krótko major. - Na razie byłoby dobrze, gdybyśmy dołączyli do pozostałych i ustawili się w sztafetę, żeby usunąć ziemię, którą wykopują.

- Tyczką zrobiłem dziurę - zameldował Tygrys. - Przejdę na dmgą stronę zawału. Teraz przynajmniej mamy powietrze.

- Dzięki Bogu - mruknął Kangur, wbijając saperkę w osypisko. Plecy miał mokre od potu.

McDermida denerwowało, że miejsca starczyło tylko dla dwóch kopią­cych.

- W tym tempie będziesz to kopał przez miesiąc, chłopie. Przyłóż się, nie kopiesz przedłużenia linii Piccadilly.

- Odwal się, Mac - odparł Kangur. - Zresztą już się przebiliśmy. Z ulgą zawiesił przy pasku krótką łopatkę i poświecił do dziury.

- No i? - zapytał niecierpliwie McDermid. Był przekonany, że cały tunel może się lada chwila zawalić.

- To nie szyb - mruknął Kangur, na poły do siebie. - Ściana zawaliła się do tunelu i stworzyła zagłębienie. Chyba... tak... chyba możemy wrócić tędy do tunelu. Ale to ryzykowne. To zagłębienie to luźna ziemia. Jedno kichnięcie i wszystko się zawali.

Hawksby'emu ulżyło.

- Zgłaszasz się na ochotnika, Kangur? Australijczyk parsknął śmiechem.

- Grozi mi pan RTU? Dobra.

Wczołgał się w półmetrowej średnicy otwór i przepełzł przez nowo stwo­rzoną komorę. Pozostali poszli za nim, niezbyt chemie; nie śmieli patrzeć w górę i starali się nie zwracać uwagi na bezustanne osypywanie się ziemi ze sklepienia.

264


Hawksby przeszedł ostatni.

- Do diabła, nie chcą już nigdy tego robić!

- Bzdura, szefie - powiedział McDermid, któremu wróciła odwaga. - Po­winni to włączyć do standardowego szkolenia.

Przynajmniej z góry wyglądało to tak, jakby szybu nie można było omi­nąć. Hawksby pocieszał sią tą myślą. Chociaż udało im się wyrwać z pułap­ki, mieli też nowy problem. Kanat był zablokowany w dwóch miejscach i poziom wody szybko się podnosił. Za szybko, żeby mieli szansę dotrzeć do następnego szybu, zanim woda dosięgłaby sklepienia nad nimi. Poza tym spowalniał ich ranny.

Tuż za zawałem tunel rozszerzał się w wydłużoną grotę. Mogli przynaj­mniej odpocząć i opatrzyć rany Perkisa. Kiedy to robili, Hawksby wysłał McDermida i Tygrysa z powrotem, żeby spróbowali przekopać ujście dla wody wokół zawału.

- Odłamek przebił ścięgno - stwierdził Belcher, badając nogę Perkisa pod kolanem. - Niewiele mogę tu zrobić, oprócz usztywnienia. Jego plecy wy­glądają gorzej, niż się mają naprawdę. Są podziurawione odłamkami, ale to nic poważnego. Jego syn i żonka będą mogli całymi godzinami wydłubywać mu je przez długie lata.

- Nie mów o mnie, jakby mnie tu nie było, Rzeźniku! Belcher uśmiechnął się złośliwie.

- Masz szczęście, stary, że nie skończyło się na wazektomii.

- Daruj już sobie, cholerny konowale. Po prostu rób swoje. - Perkis umyśl­nie zignorował medyka i odwrócił się do Blake'a. - Przy okazji, dzięki, sta­ry. Było tam niewesoło i zrozumiałbym, gdybyś dał nogę i mnie zostawił.

Blake wyglądał na zawstydzonego.

- Całe to wasze bohaterstwo chyba się udziela. - Próbował obrócić to w żart. - Ale wciąż uważam, że musicie być nienormalni, żeby tak zarabiać na życie.

Dziesięć minut później Hawksby postanowił zaryzykować dotarcie do na­stępnego szybu. Poziom wody od jakiegoś czasu się nie podnosił i warto było spróbować. I tak nie mogli się cofnąć i gdyby woda jednak się podnio­sła, zostaliby pogrzebani sto metrów pod irańską ziemią, w wodnym grobie. Nie był to najprzyjemniejszy sposób umierania.

W drodze do następnego szybu napotkali tylko jedną poważną przeszko­dę. Odcinek kanatu najwyraźniej zawalił się już wcześniej i tunel zwężał się do średnicy pół metra. Wezbrana po niedawnej burzy woda wypełniała go całkowicie. Tygrys zgłosił się na ochotnika do przepłynięcia. Był najmniejszy,

265


poza tym bez wątpienia najlepiej pływał. Szamotał się w wąskim prześwicie przez pełną minutę, zanim wypłynął po drugiej stronie. Ledwie mu się uda­ło. Ale teraz, przy użyciu lin, pozostali mogli pokonać zalany odcinek w za­ledwie pół minuty. Zakładając, oczywiście, że nie wpadliby w panikę.

A spanikował tylko Perkis. Zraniona noga wlokła się za nim i spowalniała go, aż wreszcie poczuł, że płuca za chwilę mu eksplodują. Hawksby wcisnął się za nim do tunelu i pchnął go tak mocno, że Perkis wyskoczył na po­wierzchnię wody na drugim końcu.

- A teraz cicho - ostrzegł major. - Zbliżamy się do szybu, a dźwięk bardzo dobrze się tu roznosi. Nieważne, co się stanie, nawet jeśli zaatakują was wodne węże, macie wrzeszczeć w totalnej ciszy.

Napięcie na myśl o ucieczce z podziemnego więzienia elektryzowało wil­gotną atmosferę kanaru. Tygrys podkradł się do miejsca, w którym słaba poświata dziennego światła otaczała wylot szybu w sklepieniu. Zwinnie od­bił się od podstawionych, splecionych dłoni Kangura i wymacał uchwyt w ska­listej ścianie stumetrowego szybu.

Kiedy rozparł się już w nim obiema stopami, zaczął się wspinać jak fretka w króliczej norze, zręcznie wyszukując oparcie i co jakiś czas zasypując towarzyszy na dole obluzowaną ziemią. Miejscami zatrzymywał się i przy użyciu połączonych lin wspinaczkowych wciągał na górę jedną tyczkę. Pie­kielnie ciężko sieje dotąd niosło, ale teraz udowodniły swoją przydatność; zaklinowane w poprzek szybu, zapewniały bezpieczeństwo i oparcie niedo­świadczonym wspinaczom.

- Mam nadzieję, że będzie pamiętał, żeby po nas zejść - mruknął Belcher, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

Tygrys Rama myślał o czymś innym, pokonując ostatnich kilka metrów szybu. Oszałamiający błękit nieba był miłym widokiem, ale bardziej mar­twił się o to, co mogło na niego czekać na górze. Zwolnił, czując się coraz pewniej, i ostatnie metry pokonał z kukri w zębach. Zastanawiał się, czy jego zmarły ojciec widzi go w tej chwili. Czy czuł taką samą chłodną pew­ność siebie i wyższość nad wrogiem, kiedy podkradał się do Japończyków w birmańskiej dżungli? Teraz Tygrys kontynuował rodzinną tradycję, nie­mal klasztorny, poświęcony żołnierce żywot kasty wojowników z nepal­skich wyżyn.

Wyczuł zapach człowieka. Z wiatrem. Niedaleko. Przeszedł go dreszcz podniecenia. Bardzo powoli przesunął lewą stopę, opierając ją na wystają­cym kamieniu. Napiął mięśnie, żeby przenieść ciężar ciała, i prześliznął się w górę.

266


Wtedy poczuł inny zapach. Dym papierosa. Taniego. Z czymś zmieszany. Z ostrym aromatem grafitowej oliwy. To oznaczało broń. Broń, którą nie­dawno czyszczono. Dobrzy żołnierze. Tygrys usłyszał czyjś śmiech. Może jednak nie tacy dobrzy. W końcu ze studni wysunęły się jego włosy, owinię­te bandaną w kolorze maskującym. Ale przekrzywiał głowę w bok, nie było więc jej prawie widać. Po chwili zniknęła.

Tygrys przez moment rozważał scenę, którą zobaczył. Gołe, spalone słoń­cem zbocze, skwierczące w bezlitosnym upale. Żadnego powiewu. Niebo bardziej białe niż niebieskie. Kępki przywiędłych krzaków, niemal tak bu­rych jak ziemia. Obok wylotu szybu prosty drewniany kołowrót, podobny do wielkiej szpuli na nici, opuszczający bukłaki z koźlej skóry do kanaru. Odsunięty na bok. Na ziemi dwóch mężczyzn, opartych plecami o jedną z podpór. Żołnierze siedzieli tyłem do Tygrysa, odwróceni w stronę odległej doliny rzeki. Dalej w dół zbocza, przy następnym wylocie szybu, widać było czarne punkciki. Bez wątpienia to tam wrzucono granaty. Z tej odległości nie mógł być pewien, ale miał wrażenie, że kogoś opuszczano na dół.

Prawdopodobnie Irańczycy spodziewali się znaleźć tylko zwłoki, bo dwaj żołnierze przed Tygrysem najwyraźniej nie przypuszczali, że ktoś może wyjść z kanatu tak daleko. Nie po raz pierwszy Tygrysa zadziwiła głupota zawodo­wych żołnierzy na całym świecie. Nawet w czasie pokoju ich życie mogło zależeć od zachowania czujności. Pracowali w zawodzie polegającym na niszczeniu najsprytniejszej, najdzikszej bestii na ziemi: drugiego człowieka. A mimo to wszędzie z arogancją zakładali, że nikt nie będzie śmiał próbo­wać ich zabić.

Niewyraźnie przypomniał sobie słowa ojca sprzed wielu lat: „Kiedy wstę­pujesz do Gurkhów, wstępujesz w związek małżeński ze sztukami walki. Twoje życie nie będzie takie samo jak życie innych mężczyzn. Nigdy nie przestaniesz być czujny. Będziesz załatwiał swoje sprawy z szacunkiem i sku­pieniem, które innych będzie wprawiać w osłupienie. Będziesz ćwiczył i do­skonalił swoje umiejętności z oddaniem i zaciekłością górskiego kota. Bo wiedząc, że jesteś lepszy od każdego wojownika, który może ci stawić czo­ło, nie będziesz się bał".

Tygrys wpełzł na krawędź szybu na brzuchu jak wąż, stopami omijając kamienie. Przykucnął i ostrożnie mszył do przodu. Wygrzewająca się jasz­czurka, doskonale zamaskowana, uciekła przed nim pod osłonę kamieni. Zamarł. Dwaj żołnierze nie usłyszeli szelestu; dalej cichutko rozmawiali. Całkowicie bezgłośnie Tygrys zdjął z ramienia pistolet maszynowy. Już po­stanowił, jak ich załatwić. W zasięgu słuchu nie było nikogo innego, a próba

267


zabicia dwóch ludzi kukri była ryzykowna - pozostawiała miejsce na błądy. A Tygrys Ratna nie popełniał błędów. Jak ostrzegał go zawsze ojciec, Gur­kha popełnia tylko jeden błąd. Swój ostatni.

Futi Futi Pierwszy siedzący żołnierz nagle niezgrabnie poleciał do przo­du, pchnięty siłą dziewięciomilimetrowych pocisków, które trafiły go w tył głowy. Przez ułamek sekundy drugi myślał, że jego towarzysz zemdlał. Wy­ciągnął do niego rękę. Wtedy zauważył kątem oka postać skrytą za kołowro­tem. Futi Trzecia kula chybiła celu. Żołnierz otworzył usta i w tym momen­cie czwarta trafiła go w skroń.

Tygrys mszył szybko, ale ostrożne. Kopnięciem odrzucił broń z zasięgu Irańczyka. Pierwszy żołnierz był martwy. Dmgi jeszcze oddychał.

Widział już coś takiego. Kula przechodziła na wylot przez głowę, oślepia­jąc ofiarę, ale nie zabijając jej. Bez wahania Tygrys wyjął kukri spomiędzy zębów i jednym mchem poderżnął żołnierzowi gardło.

Ustawienie kołowrotu z powrotem na miejscu i opuszczenie w dół liny zajęło mu zaledwie kilka minut. W ten sposób ułatwił wszystkim wspinacz­kę, zwłaszcza Evie, Blake'owi i Perkisowi z niesprawną prawą nogą. Co jakiś czas mogli odpoczywać na krzyżakach ułożonych z zaklinowanych ty­czek.

Hawksby spojrzał na trupy dwóch Irańczyków.

- Żadnych problemów? - spytał Tygrysa.

- Żadnych, szefie.

- Pozbądź się ich. Nie chcę ujawniać naszej obecności. Zrzuć ich do szy­bu.

- To woda pitna dla wioski - zaprotestował Blake.

- Jeśli masz lepsze miejsce - powiedział Hawksby, rozglądając się po pu­stynnej okolicy - to słucham. Nie martw się, wyciągną ich niedługo, kiedy zaczną poszukiwania.

Blake spojrzał na Evę, szukając poparcia, ale się go nie doczekał. Dziew­czyna przestała się już troszczyć o cokolwiek i chciała się tylko wydostać z tego spalonego słońcem kraju.

Półtora kilometra wyżej gołe zbocze porastały rzadkie, poskręcane akacje i topole, dające upragniony cień i osłonę. Oddział pokonał grzbiet wzgórza zalanym korytem strumienia, biegnącym między dwoma szczytami. Dalej grunt opadał niskimi, falującymi pagórkami do Zatoki, oślepiająco białej i spowitej migoczącą morską mgłą.

268


Rozdział 19

Wybrzeże Zatoki Perskiej, 12.00, wtorek, 23 września

Ze swojej kryjówki pod przewróconymi do góry dnem raidersami na pla­ży oddział kapitana Johnny'ego Frasera z rosnącym napięciem obser­wował wszystkie podejścia.

Mark Benjamin, żydowskiego pochodzenia kapral o wesołym usposobie­niu i grzywie rozczochranych, czarnych włosów, odwrócił się od peryskopu.

- Ile już się spóźniają, szefie?

- Pięć albo sześć godzin - odparł Fraser. Siedział przy radiu, z niepoko­jem czekając na spodziewany sygnał od Hawksby'ego.

- Musieli wpaść w kłopoty - stwierdził sierżant Birmingham Turner.

- Słuchajcie go, optymisty - skomentował z niesmakiem kapral Bill Ma-ther. Jako weteran SAS-u nie zwykł martwić się bez potrzeby, kiedy coś nie szło zgodnie z planem. Jak zwykle zajął się rytualnym czyszczeniem broni. Niepotrzebnie; sprawdzał ją godzinę temu.

- Może mają problemy z łącznością - zasugerował Benjamin, znów przy peryskopie.

Bill Mather nie był przekonany.

- Nie z Tygrysem w składzie. To magik łączności. Mało prawdopodobne.

- Hej-ho - powiedział nagle Benjamin, przyciskając oko mocniej do gu­mowego kołnierza peryskopu. - Zaczyna się, chłopaki. Wylądował właśnie cholernie wielki śmigłowiec z kilkoma dziesiątkami ludzi Szalonego Ima­ma. Obstawiają całą okolicę.

- Żartujesz! - Fraser osłupiał. Nic nie słyszał przez huk przyboju.

- Nie żartuję w sprawach zawodowych - odparł spokojnie Benjamin.

Mather i Birmingham zaczęli szybko zwijać sprzęt. Było mało prawdopo­dobne, że czekaliby teraz do zmroku. Nagle w słuchawce pocketfone'a Fra­sera, leżącej obok większego zestawu Clansman, coś zatrzeszczało. Kapitan szybko ją złapał.

- Snapdragon do Neptuna, słyszysz mnie? Odbiór.

- Hawksby? To ty? - spytał z niedowierzaniem Fraser.

- Wybacz, jeśli cię przestraszyłem, Johnny. Nasz ostatni clansman zepsuł się, kie­dy chodziliśmy po jaskiniach. Dzięki Bogu, że trzymaliście włączone to. Odbiór.

- Chryste - powiedział Fraser. - Musicie być blisko. Ile wam zostało? Odbiór.

269


- Jakieś półtora kilometra - odparł Hawksby. - Łączność siada na tych cholernych wzgórzach. Skąd ten niepokój? Odbiór.

- Dwie sekundy temu zaroiło się tu od Irańczyków. Macie kłopoty? Odbiór.

- Tylko odciski. Ale kilka razy niewiele brakowało. Opowiem ci wszystko któregoś dnia w mesie. Wasi goście to pewnie zgraja, którą już raz zgubili­śmy. Gdzie są? Odbiór.

- Czekaj. - Fraser odwrócił się do Marka Benjamina. - Halo, Snapdragon, słuchaj. Zajęli wzniesienie na północ od zatoczki. Wygląda na to, że szykują zasadzkę. Wprost na waszej trasie. Odbiór.

W słuchawce przez chwilę panowała cisza, kiedy do majora docierało zna­czenie tego, co usłyszał.

- O cholera! - zaklął w końcu.

Irańczycy zajęli pozycje na skałach nad piaszczystą zatoczką i jak na tale­rzu widzieli ścieżkę, która wijąc się przez zarośla, schodziła na plażę.

Chociaż Hawksby był wdzięczny Johnny'emu Fraserowi za ostrzeżenie w ostatniej chwili, nie rozwiązywało ono problemu, jak dojść do punktu ewa­kuacji, znajdującego się w polu ostrzału wroga - choć sam wróg jeszcze

0 tym nie wiedział.

Fraser dobrze znał teren i szybko przedstawił propozycję, która wydawała się jedynym rozwiązaniem w tych okolicznościach. Najważniejsze było bez­piecznie wydostać Blake'a i Evę Olsen, ale Hawksby nie chciał nikogo zo­stawiać. To mogło się okazać trudne w przypadku Perkisa. Mimo to major uznał, że będą musieli zacisnąć zęby i pokonać jakoś skałę przy ścieżce od strony morza, schodząc tamtędy na plażę. Chociaż skała ta również była widoczna ze wzniesienia, na którym zajęli pozycje Irańczycy, zapewniała przynajmniej solidną osłonę i była prawdopodobnie najmniej spodziewaną, a na pewno najmniej wygodną trasą zejścia.

Major SAS-u i Fraser ustalili przez radio, że tylko Hawksby i McDermid pozostaną w pobliżu ścieżki. Mieli otworzyć ogień do Irańczyków, podczas gdy reszta grupy schodziłaby po skale. W ostatniej chwili zamierzali popę­dzić prosto w dół ścieżką i wskoczyć na rigid raidery, odbijające od plaży.

Fraser nawiązał łączność z HMS „Antlerem" i uprzedził okręt, że zmie­niono plany. Dowódca nie był zadowolony. Operacja ratunkowa miała się odbyć ciemną nocą potajemnie i stosunkowo bezpiecznie, bez ryzyka ataku

1 międzynarodowych reperkusji. Poważnym problemem było też to, że okręt znajdował się osiemdziesiąt kilometrów od brzegu.

Hawksby spojrzał na stos amunicji u swoich stóp. Niechętnie oddała ją reszta grupy; każdemu pozostało tylko po jednym magazynku.

270


- Niewiele - zauważył McDermid.

- Lepsze to niż nic.

- Zawsze możemy obrzucić ich kamieniami.

Hawksby usadowił się w sangarze, kamiennym kręgu tworzącym natural­ną fortecę, i wcisnął do magazynka ostatnich kilka luźnych naboi dziewię-ciomilimetrowych.

- Gdzie są pozostali?

- Chwilę temu mignął mi tyłek dziewczyny. Gdzieś w połowie drogi. Nie­zła z niej laseczka, szefie, bez dwóch zdań - dodał z aprobatą. - Będzie pan z nią miał pełne ręce roboty.

- Nie wracajmy do tego, Scottie - powiedział z roztargnieniem Hawksby.

- Da pan spokój, szefie. Misja już prawie skończona. Życzę panu powo­dzenia, to wszystko.

Hawksby uśmiechnął się sam do siebie. McDermid wydawał się pewny, że się wydostaną. Major żałował, że nie umie podzielać upartego optymizmu Szkota, a jeszcze bardziej tego, że musieli porzucić wszystkie flary, granaty i plastik.

- Chciałbym ci powiedzieć, Scottie - powiedział - na wypadek, gdyby­śmy z tego nie wyszli, że jestem z was bardzo zadowolony. Mimo kilku wpadek. Bardzo zadowolony.

McDermid chrząknął, przyglądając się pozycjom Irańczyków nad Zatoką.

- Wydostaniemy się, szefie, bez problemu.

- Chciałem ci tylko powiedzieć. To wszystko.

Szkot odwrócił się do Hawksby'ego. Skóra wokół jego ciemnych oczu była ściągnięta z wyczerpania.

- Bawi się pan w to już długo, majorze, ale musi się pan jeszcze nauczyć paru rzeczy o ludziach, pozwolę sobie zauważyć. I o sobie.

Hawksby poczuł, że mimowolnie zgrzyta zębami.

- Pilnuj się, Scottie, misja może się skończyła, ale ty uważaj, żeby nie skończyła się razem z nią twoja kariera.

McDermid prychnął.

-Nie jestem coraz młodszy, szefie. Mój czas się kończy, ale pan może jeszcze będzie prowadził jakieś operacje. Więc mam to gdzieś.

Major nic nie powiedział. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w irań­skie pozycje.

Kapral mówił powoli, starannie dobierając słowa.

- Jest pan szanowany w pułku, majorze, ale to jeszcze nie czyni pana dru­gim Stirlingiem. Lubi pan rozkazywać, a nie lubi słuchać sugestii innych. Schrzanił pan pewne aspekty planowania i samej operacji. Gdyby więcej

271


pan słuchał i rozmawiał, może już byśmy się stąd wydostali. Nie najlepiej radzi pan sobie z zaskoczeniem. Jak teraz. Jest pan najlepszy, kiedy ma ini­cjatywę. Cholernie dobry. Jak kiedy byliśmy w Omanie. Dlatego moja rada brzmi... - Zawahał się.

Hawksby patrzył na niego, zahipnotyzowany jasnością i trafnością spo­strzeżeń. Nie podobało mu się to, co usłyszał, ale wiedział, że to w dużej mierze prawda. Potem uświadomił sobie, że McDermid czeka na pozwole­nie, by dokończyć. By wydać wyrok.

- Tak? - powiedział sztywno major.

- Niech pan lepiej pozna ludzi, majorze, i nie odstrasza ich tą swoją cho­lerną rezerwą. .. Przepraszam. - Przepraszał na wypadek, gdyby posunął się za daleko. - Niech pan nam po prostu trochę bardziej zaufa i trochę więcej nas słucha. Wtedy będzie pan naprawdę tak dobry, jak świadczy o tym pana reputacja. Jastrzębiu.

- To wszystko, Scottie? - spytał cicho major.

- Jeszcze jedno - odparł McDermid. - Mam nadzieję, że niedługo znów będziemy razem służyć w Omanie.

Hawksby poczuł, że właśnie ta rezerwa, o której mówił kapral, zaczyna stawiać barierę obronną. Po raz pierwszy ją zignorował.

- Myślisz, że wytrzymalibyśmy ze sobą jeszcze jedną turę? McDermid prawie się uśmiechnął.

- Myślę, że dopiero zaczynamy się poznawać, szefie.

Hawksby uśmiechnął się szeroko. W przewrotny sposób poczuł się lepiej.

- Już pora. - McDermid zerknął na zegarek.

Chwytając swoje uzi, Hawksby wspiął się na ścianę kamieni. Wymienił spojrzenia ze Szkotem i kiwnął głową.

Ciszę i spokój wybrzeża Zatoki Perskiej rozdarło gwałtowne staccato auto­matycznego ognia. Irański żołnierz, który wypatrywał na ścieżce oczekiwa­nego wroga, niczym hollywoodzki kaskader runął ze skały.

Po kilku sekundach Irańczycy zaczęli odpowiadać ogniem, początkowo sporadycznym, ale potem coraz gwałtowniejszym. Nad skalistym sangarem uniosły się obłoczki kurzu; dookoła komandosów, przerażająco blisko, gwiz­dały rykoszety. Obaj zanurkowali pod osłonę.

- Obudziliśmy ich - zauważył Hawksby.

- Ja też się obudziłem - odparł McDermid.

Irański ostrzał był coraz bardziej gęsty, skoncentrowany i profesjonalny, ale przynajmniej wróg odwrócił uwagę od grupy na skale. Za kilka minut reszta Snapdragona miała dotrzeć do zatoczki. Po chwili ogień ustał; żołnie­

272


rze na skałach chcieli sprawdzić, czy trafili swoje cele. Bez wątpienia za­mierzali zajść ich od tyłu i odciąć im drogę ucieczki na brzeg. Hawksby wyjrzał zza głazu i wypuścił trzysekundową serię.

- Niech wiedzą, że ciągle tu jesteśmy.

Wtedy domyślili się, że pozostali dotarli na plażę - ktoś zaczął krzyczeć w farsi. Wywrzaskiwano rozkazy. Znów zaczął się ostrzał; tym razem w in­nym kierunku, sądząc po stłumionym odgłosie.

W tym momencie Irańczyków spotkała duża niespodzianka. Na plaży pod nimi w piasku pojawiła się jama. Żołnierze z Zespołu Łodzi podnieśli dwa rigid raidery, stanowiące prowizoryczne zadaszenie ich kryjówki, a stojący w niej lekki moździerz odezwał się beknięciem. To Johny Fraser zapropono­wał, by zabrać go na wypadek takiej właśnie sytuacji mimo dodatkowego obciążenia. Moździerz mógł prowadzić ogień osłaniający przez krótki czas, na jaki wystarczył niewielki zapas amunicji.

Sześćdziesięciomilimetrowy hotchkiss-brandt był wściekle niecelny przy strzelaniu z ręki, ale wystarczył do przerzucenia trzech pocisków fosforo­wych pod podstawę skały, na której siedzieli Irańczycy. Natychmiast w nie­bo uniosła się ściana dymu, za którą znikły irańskie pozycje.

Hawksby i McDermid wystrzelili w dym resztki amunicji, a hotchkiss--brandt zaczął wysokim łukiem słać pociski burzące, znikające w białej nagle serią jasnych rozbłysków. Na dole, w zatoczce, Tygrys i John Belcher poma­gali ludziom Frasera dotrzeć do wody, podczas gdy pozostali szukali osłony między kamieniami. Nad plażą poniósł się wizg zaburtowych silników.

Hawksby szturchnął McDermida, który opróżniał swój ostatni magazynek.

- Chodź! Pora dołączyć do żab Frasera!

Szkot zarzucił na ramię puste uzi, przeskoczył za majorem przez sangar i pobiegł stromym zboczem w dół do ścieżki.

Dobiegli do krawędzi i zeskoczyli z wysokości dwóch metrów na poroś­nięty rzadką trawą piasek. Nad nimi, na półce, wciąż kłębił się biały cjym ostatnich pocisków moździerza Frasera. Popędzili ścieżką; serca waliły im jak oszalałe, i myśleli tylko o tym, by zbiec na piasek.

Wtedy, kiedy dotarli już do plaży, ziemia przed nimi eksplodowała z ośle­piającym rozbłyskiem. Na wszystkie strony z wyciem poleciały odłamki. Obaj mężczyźni runęli do dymiącego krateru.

- Jezu! - sapnął Hawksby. Z głębokiego rozcięcia na jego czole płynęła krew. Wyszarpnął odłamek, który utkwił w kości. - Gdzie ten Johnny celuje, do kurwy nędzy!

McDermid wyjrzał z krateru.

18 - Piąty zakładnik

273


- To nie nasz moździerz. To ta zgraja mułłów.

I rzeczywiście w pobliżu eksplodowały kolejne dwa pociski. Ziemia zady­gotała, a na komandosów spadł grad odłamków.

Hawksby spojrzał nad krawędzią, przez wstęgi dymu, na linię brzegu. Je­den raider już odpłynął kawałek od plaży. Jasne włosy Evy były nie do po­mylenia - nikt takich nie miał. Dmgi czekał cierpliwie, kołysząc się na fa­lach, przytrzymywany przez kilku żołnierzy, stojących po kolana w wodzie. Jeden z nich coś krzyczał, ale nie było słychać co. Nietrudno było się jednak domyślić.

- Wstrzelali się w nas, Scottie - wychrypiał Hawksby. - Jak się mszymy, rozniosą nas na strzępy.

Jakby na potwierdzenie jego słów piasek przed nimi przeorała seria z cięż­kiego karabinu maszynowego.

McDermid na chwilę zamknął oczy. Zawsze wiedział, że kiedyś przyjdzie na niego koniec. Za sekundę dym miał się rozwiać, a Irańczycy poprawiliby tylko ustawienie moździerza. Bułka z masłem.

- Musimy zaryzykować - powiedział Hawksby.

McDermid rozpaczliwie próbował wymyślić powód, dla którego nie po­winni. W głowie miał pustkę. W górze, na zboczu, zaterkotał ogień broni ręcznej. Z tej odległości brzmiał złudnie nieskutecznie. Hawksby zmarsz­czył czoło. Nie pamiętał, żeby widział tam irańskich żołnierzy. Może roz­proszyli się podczas bombardowania pociskami dymnymi?

- Tam jest ciężarówka - mruknął na poły do siebie.

Fraser wspominał o helikopterze, więc to musiały być posiłki. Nadjechały starym, nadbrzeżnym wielbłądzim szlakiem.

-A niech to - jęknął McDermid. - Jeszcze dwa tuziny tych drani. Aż się od nich zaroiło.

Hawksby zrobił zdziwioną minę. Irański moździerz nagle ucichł.

- Dlaczego przestali? McDermid osłonił oczy od słońca.

- Ja pierdolę, strzelają do cholernej zgrai mułły! Durne pały.

Usta Hawksby'ego wykrzywił uśmiech. Mieli niewiarygodne szczęście. Rzeczywiście, pluton obszarpańców, wymachujących najróżniejszą, prowi­zoryczną bronią schodził w dół zbocza. Tylko paru z nich wydawało się mieć broń palną ale robili z niej dobry użytek. Nowo przybyłymi dowodził wielki, brodaty typ; stał z boku z jakimś zwojem na ramieniu, a przy nim kobieta; jej powiewający na wietrze czarny czador robił makabryczne wra­żenie na tle spalonych słońcem skał.

274


Hawksby trącił McDermida.

- Kimkolwiek są, to dar od Boga, Scottie. Biegiem na łódź!

Wypadli z kratem i popędzili po twardym, mokrym piasku do czekającego raidera. Ich uszy wypełnił huk przyboju, oczy oślepiło słońce odbijające się od zawieszonych w powietrzu kropelek wody. Zaczęli brnąć w kierunku podskakującej na falach łodzi kapitana SAS-u.

- Szybciej! - wrzasnął Johnny Fräser. - To dzisiaj ostami autobus!

- Nie mam cholernych płetw! - odparował McDermid, tracąc równowa­gę, gdy zapieniła się wokół niego fala. Rzucił się do łodzi. Natychmiast kilka pomocnych rąk pochwyciło go i bezceremonialnie wciągnęło do środ­ka.

Silnik zaryczał, kiedy podkręcono mu obroty. Hawksby wskoczył do ło­dzi, z pomocą Frasera, który zwinnie przerzucił się za nim przez burtę.

- Chryste! - ryknął McDermid. - Czekajcie! To Forbes! Nie wierzę! Pa­trzcie! To on, kurwa!

Hawksby nie wierzył własnym uszom. Raider zaczynał już pruć fale, mo­cząc wszystkich rozbryzgami słonej wody.

- Zawracać! - rozkazał Johnny Fräser.

Mark Benjamin zakręcił kołem, ustawiając łódź burtą do plaży. Raider wspiął się na grzbiet fali, która groziła, że ich wywróci. Przeszła i łódź opa­dła w dół, a wszyscy przygotowali się na następną.

Oczy szczypały Hawksby'ego tak mocno, że ledwie coś widział. Czuł, że skórę ma już powleczoną skompą soli. Od brzegu przez wodę brnęły dwie ciemne postacie. Fale szarpały przemoczony czador kobiety, wlokąc ją z po­wrotem do plaży.

- Ściągaj to!

Głos Forbesa był nie do pomylenia. Dave brnął za kobietą, dźwigając na ramieniu spory tobół. McDermid wyszczerzył się szeroko.

- Cały on! - Wstał. - Tak trzymać, Dave! Fräser ściągnął go z powrotem na dno.

Uwolniona z powłóczystej szaty, ciemnowłosa kobieta rzuciła się do przo­du, już szybciej. Jest uderzająco piękna, pomyślał McDermid. Hawksby na­tychmiast rozpoznał Hamedę. Prąc w stronę raidera unoszonego przez fale, rzuciła się na burtę. Łódź przechyliła się, gdy dziewczyna przeciągała się przez krawędź; skraj jedwabnej, czarnej halki oblepił jej ponętne pośladki. Forbes, szczerząc się szeroko, klepnął je z aprobatą wpychając Hamedę na pokład. Za nią wrzucił swój tobół.

275


McDermid nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Cholerny perski dywan? Chryste, mogłeś na nim dolecieć do domu! Forbes wciągnął się za dziewczyną. McDermid i Fławksby go złapali. Nagle

zesztywniał. Zaskoczony, szeroko otworzył oczy.

- Co się dzieje? - spytał Hawksby.

- O cholera, szefie. - Forbes zamknął oczy i przygryzł dolną wargę. Moc­no. - Właśnie dostałem.

W huku przyboju nie słyszeli wystrzałów na lądzie. Benjamin otworzył przepustnicę, kiedy tylko Forbesa wciągnięto na pokład. W kilka sekund łódź zrównała się z drugą i razem, jak dwa igrające delfiny, naparły mocno na fale, niknąc na otwarte wody Zatoki.

- Skąd wziąłeś swoją prywatną armię, Davy?

- Daj mi jeszcze łyk tej brandy, Scottie, to ci powiem.

Forbes siedział oparty o burtę raidera, z nogą wyciągniętą na pokładzie pod dziwnym kątem, a Belcher robił, co mógł, żeby ją opatrzyć. Ulga po ucieczce z Iranu w połączeniu z alkoholem okazały się świetnym środkiem znieczulającym. Mimo protestów Belchera sierżant pociągnął jeszcze bran-dy.

- Zwerbowaliśmy ich w głębi kraju. Zgłosili się na ochotnika na front. Wiesz, żeby odeprzeć irackich agresorów. Jechaliśmy kilka dni. Oczywiście nie wiedzieli, w którym kierunku. A jeśli coś podejrzewali, nikt nic nie mó­wił! Potem, kiedy już dojechaliśmy, zobaczyliśmy was w samym środku cho­lernej strzelaniny! - Chciał szturchnąć Scottiego, ale nie trafił. - Nie można cię zostawić ani na chwilę samego, co? Wy wszyscy z Glasgow jesteście tacy sami.

- Jak ich przekonałeś, żeby zaatakowali? Forbes postukał się w nos.

- Powiedziałem im, że Irańczycy to oddział irackich szpiegów. Nic się nie zorientowali! Zrobili, co im kazałem. - Przerwał, wypił jeszcze łyk i pociąg­nął nosem. - Szkoda. Miła z nich była zgraja. Jak się już ich poznało. Rwali się do walki.

- Szkoda? - powtórzył McDermid. Oczy Forbesa zwilgotniały.

- Nasze dwa ingramy i kije przeciwko oddziałowi regularnej armii. Tego mi szkoda. Biedni skurwiele zostaną rozniesieni na strzępy. Nie mają żad­nych szans.

John Belcher spojrzał na niego.

276

I___


- To wszystko, co mogę zrobić, Dave. Ale obawiam się, że może być róż­nie.

Forbes go zignorował. Kręciło mu się w głowie; przyciągnął do siebie Hamedę. Wyglądała bardzo pociągająco w mokrej halce, przylegającej do jej obfitych kształtów.

- Zagoi się - powiedział z roztargnieniem i pocałował ją.

Belcher i Fławksby popatrzyli po sobie. Medyk skrzywił się i pokręcił gło­wą. Współczesne pociski bez trudu odrywały kończyny. Sierżant mógłby mówić o szczęściu, gdyby udało mu się zachować nogę. Drogi Dave'a For-besa i 22. Pułku Specjalnych Sił Powietrznych miały się rozejść na dobre.

W końcu głowa opadła mu na pierś, a Belcher napisał mu na czole literę M - od morfiny, z godziną i dawką.

Teraz, kiedy byli już na spokojniejszych wodach, Hawksby rozkazał Ben­jaminowi zrównać się z drugą łodzią, żeby mógł przejść na jej pokład.

- Myślałam już, że cię tam stracimy - powiedziała Eva, pomagając mu zająć miejsce.

Blake się zaśmiał.

- To by był wstyd, po tym wszystkim!

Hawksby cieszył się, widząc, że dziennikarz jest w dobrym nastroju.

- Unikałem naszych Zespołów Łodzi całymi latami, Jonathanie. Dostaję choroby morskiej w cholernej wannie.

Eva trąciła Blake'a.

-To by obaliło wszystkie twoje teorie na ich temat, co? Może jednak są ludźmi.

- Może - odparł wesoło Blake. -1 nie będę udawał, że będzie mi smutno, kiedy się pożegnamy.

- Co zrobisz, kiedy wrócisz na stały ląd? Blake popatrzył na niego ze zdziwieniem.

- To chyba zależy od was.

- Nie ode mnie, staruszku - powiedział Hawksby. - Moje zadanie skoń­czone. Może Foreign Office będzie chciało zamienić z tobą parę słów, ale według mnie dadzą ci spokój.

- Mam nadzieję, że masz rację. Jeśli tak, pierwsze będą kąpiel i porządny posiłek. I pewnie wakacje.

- Z Eva?

Dziewczyna spojrzała na majora.

- Znasz odpowiedź na to pytanie.

Hawksby poczuł się niezręcznie. Wszyscy na niego patrzyli.

277


- Znam?

Patrzyła na niego jaśniejącymi oczami.

- Żołnierze nie jeżdżą na wakacje?

- Czasami. Ze swoimi żonami - odparł stanowczo..

Ale pod ławką tam, gdzie nikt nie widział, jej dłoń ścisnęła jego dłoń. W milczącym pytaniu. On też odpowiedział uściskiem. Długim i mocnym.

- Samolot! - krzyknął nagle Benjamin. - Południowy wschód. Bez wąt­pienia wrogi!

Zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę, co się dzieje, F4 Phantom był już nad nimi. Nadleciał, pikując z rykiem silników; pilot poderwał maszynę kil­ka metrów nad wodą tuż nad falami. Wszyscy patrzyli, jak samolot przela­tuje obok, zaledwie kilkanaście metrów od łodzi; odrzut jego silników wzbu­rzył wodę, ochlapując mocno oba raidery.

- Irańskie oznaczenia - potwierdził Hawksby. Patrzył, jak phantom odla­tuje, nabiera wysokości i przechyla się na bok, zawracając w stronę brzegu. Bez rozkazu każdy, kto miał broń, zaczął ładować ją amunicją rozdaną przez ludzi Frasera. Gdyby samolot chciał ich ostrzelać, zamierzali zabrać pilota ze sobą na dno.

Ale phantom nie wrócił. Zamiast tego przez piętnaście długich minut przy­pominał im, że nie są jeszcze bezpieczni. Następna przeszkoda pojawiła się nie w powietrzu, lecz na morzu.

- Albo zbliża się do nas tornado - zauważył sucho Fraser - albo szybka łódź patrolowa.

Wszyscy się odwrócili.

- To był żart? - spytał Hawksby. Fraser się uśmiechnął.

- To zależy, jakie masz poczucie humoru. Tamten pilot musiał zameldo­wać o naszej pozycji.

Odkąd odbili od brzegu, płynęli z połową prędkości, by oszczędzać pali­wo. Nie było gwarancji, jak daleko musieliby dotrzeć, zanim udałoby się zorganizować spotkanie z HMS „Antlerem". Teraz musieli dać z siebie wszystko, niezależnie od stanu zapasów paliwa. Kadłuby z włókna szklane­go pod nimi ożyły, a klinowate dzioby podniosły się z wody, kiedy potworne evinrudy napięły mięśnie, wbijając śruby w fale.

Mimo ich mocy złowrogi kształt za mfąbył coraz bliżej. Patrolowiec skra­cał dystans.

- Nie sądziłem, że cholerne Żaby wiedzą jak budować okręty! - mruknął z niesmakiem Turner. - Ten drań nieźle pomyka!

278


- Ma wiatr w plecy, to wszystko - uciął kapral Bill Mather, odpływając od pierwszego raidera, żeby nie ułatwiać celowania.

Okazało się to nader szczęśliwym posunięciem. Przez ryk silników dał się słyszeć daleki huk. Na forkasztelu patrolowca coś rozbłysło.

- Kryć się! - ryknął Mather, ściągając Evę z ławki na dno łodzi. Usłyszeli wycie pocisku kaliber 76 milimetrów na moment przed tym, jak między dwo­ma raiderami wykwitła olbrzymia fontanna wody.

- Niech to szlag - powiedział Turner, cały mokry. - Chcą powtórzyć Tra-falgar?

Sierżant był wściekły. Nie ma nic gorszego, niż dać się wciągnąć w walkę, kiedy człowiek myśli, że już z niej uciekł. Mather zaczął płynąć zygzakiem, żeby utrudnić zadanie wrogiemu celowniczemu, a Turner szukał w jednym ze schowków flary sygnałowej. Popełzł na rufę i pociągnął za kółko; za ło­dzią zaczął rozciągnął się ogon czerwonego dymu.

Hawksby patrzył na to niemal obojętnie. Teraz nie miał już na nic wpływu. Sierżant Turner postąpił sprytnie, ale efekt jego działań niweczyła w dużej mierze morska bryza. Zwiewała dym na rufę drugiej łodzi, ich samych jed­nak pozostawiała zupełnie odkrytych. I podczas gdy zygzakowaty kurs nie pozwalał Irańczykom dobrze wycelować, ich okręt zaczął się zbliżać coraz szybciej.

Coś huknęło jeszcze dwukrotnie, raz za razem. Pierwszy pocisk wzbił fon­tannę wody piętnaście metrów przed uciekinierami. Dmgi zaledwie kilka metrów za nimi. Olbrzymia fala wody przelała się przez burtę. Łódź nabie­rała wody; zęzy były zalane.

Hawksby zastanawiał się, czy nie dopuścić, żeby patrolowiec zrównał się z nimi burta w burtę, i założyć mu niewielki ładunek wybuchowy, gdy wy­darzenia przybrały nieoczekiwany obrót.

Nagle kilka metrów od zbliżającego się okrętu wykwitł olbrzymi wodny grzyb. Sternik odruchowo musiał zakręcić kołem, bo patrolowiec położył się na burcie w ciasnym skręcie w prawo.

- Chryste! - powiedział Turner. - Skąd to? Nieźle łupnęło...

Nad morzem, niczym odległy grzmot, przetoczył się ryk działa kaliber 120 milimetrów. Następny pocisk wylądował tuż przy śródokręciu pędzącego irańskiego okrętu.

Na twarzy Turnera pojawił się uśmiech satysfakcji.

- Postanowili nie ryzykować.

Hawksby odwrócił wzrok od zawracających Irańczyków - na farbie burty widać było wyraźnie czarne ślady przypaleń - w stronę dalekiego, szarego

279


kształtu. HMS „Antler" wyłonił się z mgły niczym upiór, jakieś trzy kilome­try dalej, a z lufy jego działa wciąż unosił się dym. Na maszcie łopotała angielska bandera.

Komandor Joseph T. Richmond z Królewskiej Marynarki na mostku „An-tlera" był zawiedziony. W głębi ducha miał nadzieją, że irański okręt patro­lowy będzie się trochę odgryzał. Zresztą z olbrzymią rozkoszą wydałby przed starciem rozkaz: „Wywiesić banderę bojową". W tych okolicznościach jed­nak nie było na to czasu. Poza tym, kiedy obok niego na mostku stał czło­wiek z Foreign Office, komandor ryzykowałby sąd wojskowy, gdyby do otrzy­manych poleceń nie zastosował się co do joty.

Ferguson wydawał się zadowolony. Przez całą drogę jego twarz miała woskowy kolor jego wąsów, teraz pozwolił sobie na słaby uśmiech.

- Dobra robota, komandorze. Klasyczne wejście w ostatniej chwili.

- Dziękuję, sir - odparł uprzejmie Richmond, a potem odwrócił się do pierwszego. - Przygotować się na przyjęcie naszych gości.

- Nie - przerwał Ferguson - jeszcze nie. Proszę zaczekać. Zacząć krążyć, czy jak to się tam nazywa.

Richmond osłupiał.

- Na litość boską, dlaczego? W okolicy jest patrolowiec, a naszym przyja­ciołom kończy się paliwo.

Ferguson się uśmiechnął.

- Proszę mi zaufać. Jeśli Snapdragon dopłynie do nas sam, nie będzie można powiedzieć, że go ratujemy. Musimy mieć na względzie międzynarodowe implikacje otwartego zadawania się z tymi ludźmi.

Komandor już chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił i wydał rozkaz roz­poczęcia zwrotu na lewą burtę, małą naprzód. W kącie mostka porucznik Colin Home, starszy wachtowy, opuścił lornetkę.

- Ten cholerny okręt znów się pojawił, sir. Ten, który się do nas przycze­pił, kiedy opuściliśmy Salalah.

Richmond stanął obok niego.

- Myślałem, że dał sobie już spokój z pościgiem. Czego oni chcą do cho­lery?

- Ktokolwiek to jest - odparł Home - jest bliżej niż dotąd. Na obecnym kursie przepłynie między nami a raiderami.

Johnny Fraser był rozradowany.

- Wygląda na to, że wysłali nam na spotkanie całą cholerną flotę.

280


- No chyba - powiedział Benjamin. - Powinni nam okazać jakieś wzglą-dy.

Spojrzał za linią wzroku swojego dowódcy na drugi okręt, który pojawił się po lewej stronie, kołysząc się majestatycznie na falach i zasłaniając HMS „Antlera". Zmrużył oczy, oślepiany migotaniem słońca na wodzie.

-Cotojest?Typ21?

- Klasa „Amazon"? - spytał Hawksby. Okręty nie były jego mocnym punk­tem.

Fraser kiwnął głową.

-Prawdopodobnie. Daje sygnał. Czekajcie, niech popatrzę... Wszyscy spojrzeli na jasną lampę sygnałową która, błyskając, zaczęła przekazywać wiadomość.

- Dobra robota... Prześlijcie ładunek... jedną łodzią... Zaopiekujemy się nimi... Płyńcie... drugą łodzią... do „Antlera"... jeszcze raz dziękujemy...

Hawksby i Fraser popatrzyli po sobie. Major wzruszył ramionami. Mógł jedynie zakładać, że chodziło o to, by Irańczycy nie wiedzieli, który cel wy­brać.

- Nie podoba mi się to - oznajmił Blake. Hawksby nie miał ochoty na kłótnie.

- Nie nam dochodzić przyczyn. Spojrzenie Evy zamgliła troska.

- Alan, obiecałeś, że nic nam nie grozi. Teraz nas nie chronisz.

- Nie zaczynaj. To Królewska Marynarka. Zaopiekują się wami, bez obaw. Może być sto i jeden powodów, dla których chcą nas rozdzielić. Może jeste­śmy potrzebni do nowego zadania. Ten okręt może mieć na pokładzie śmig­łowiec, gotowy was zabrać...

Blake'a to przekonało.

- Brzmi logicznie.

Eva wciąż wyglądała na niezadowoloną. Hawksby ścisnął jej ramię.

- Kiedy tylko wejdę na pokład, dowiem się, dlaczego nas rozdzielono, dobrze? I wybadam, dokąd was zabierają.

Eva kiwnęła głową i uśmiechnęła się z rezygnacją.

- Dobrze, Alan, ufam ci. Hawksby odwrócił się do Frasera.

- Dobra, Johnny, lepiej potwierdź. A my w tym czasie przerzućmy cały nasz sprzęt na jedną łódź.

- Nie wiem, czy dam radę - powiedział Blake, patrząc na zaburtowy sil­nik, rzeczywiście onieśmielających rozmiarów.

281


- Bez problemu - zapewnił go Benjamin - daj po prostu niskie obroty i nie spiesz się, kiedy będziesz podpływał do drabinki. Jakieś dziesięć me­trów od niej zgaś silnik i przybij rozpędem. Nie przejmuj się, że obijesz farbę. Poza tym to eksperci od takich rzeczy.

- Wszystko spakowane - zameldował sierżant Turner i przeszedł na dru­giego raidera, zabierając ze sobą resztę sprzętu.

- Alan - powiedziała nagle Eva. Hawksby się odwrócił. -Tak?

Podeszła do niego.

- Dziękujemy za wszystko, co zrobiłeś. Jon'i i ja, jesteśmy wdzięczni. Może nie zawsze to okazywaliśmy, ale naprawdę jesteśmy.

Hawksby próbował obrócić to w żart.

- Wszystko w ramach obowiązków służbowych.

Uśmiechnęła się, ale wilgotne oczy zdradzały jej prawdziwe uczucia.

- Mam przeczucie, że już się nie zobaczymy. Że znikniesz tak samo szyb­ko, jak się pojawiłeś. W innym świecie. Niedługo znów się spotkamy, tak?

Patrząc w te piękne oczy, Hawksby nie miał żadnych wątpliwości.

- Niedługo - zapewnił ją. Naprawdę tak myślał.

Niechętnie puściła jego ramię. Benjamin był już na pokładzie drugiego raidera i przytrzymywał łodzie razem, tak że ich burty hałaśliwie się o siebie ocierały. Hawksby poszedł za nim.

Blake ostrożnie otworzył przepustnicę. Uwolniona od ciężkiego ładunku łódź wystrzeliła w stronę oczekującej sylwetki Typu 21. Dziennikarz poma­chał. Hawksby usłyszał tylko, jak Eva woła: „Trzymaj się!", zanim wiatr porwał słowa i warkot silnika.

Nagle na zatłoczonej i przeładowanej łodzi zrobiło się bardzo cicho. Wszy­scy słyszeli wyraźnie leniwy chlupot fal o kadłub.

- No tak - powiedział McDermid. - To już koniec. Wydawał się przybity.

Zaskakująco jedynie Dave Forbes był wesoły. Ocknął się podczas kanonady i pozostał przytomny mimo skutków morfiny i brandy. Zadowolony przytulał Hamedę. Dziewczyna rozglądała się, skrępowana, ale nie stawiała oporu.

- Wygląda na to, że tylko ja przywiozę coś z naszej wycieczki - powie­dział Forbes.

- Ktoś musiał zdobyć dziewczynę - mruknął McDermid lekceważąco.

-1 dywan - przypomniał sierżant. - Musisz przyznać, że będzie dobrze wyglądał w mesie sierżantów.

282


Nikt nie mógł zaprzeczyć. Nikt też nie miał serca powiedzieć Forbesowi, że nie będzie raczej odwiedzał już mesy i nie zdąży nacieszyć się swoim trofeum.

Johnny Fraser mszył łodzią do przodu. Hawksby patrzył z dziobu, jak maleńka kropka - druga łódź - zrównuje się z szarym kadłubem w oddali. Widział niewyraźnie zarysy marynarzy, pomagających dwójce cywilów wejść na pokład. Wyglądało na to, że Blake'owi udało się to całkiem nieźle.

Major był zaskoczony, że nie czuje zwykłej cichej satysfakcji z wykona­nego zadania. Tego spokojnego zadowolenia, które daje świadomość, że ćwiczenia i planowanie okazały się warte poświęconego im czasu i że pora zdać sobie sprawę, że się wygrało i przeżyło. Że warte są tego wyczerpania, które ogarnia człowieka, gdy wie, że wszystko się skończyło i że adrenalina opadła. I przemożnego pragnienia porządnego, gorącego posiłku, piwa, ką­pieli... och, oczywiście, i długiego, spokojnego snu.

Major zastanawiał się, czy pozostali tak się teraz czują. Pewnie tak. Bez wątpienia nie mogli się już doczekać opowieści i wspominek w sanktuarium mesy w Hereford.

On jednak wiedział, że tym razem nie będzie brał w tym udziału. Zdał sobie sprawę, że znalazł się na życiowym rozstaju. Jego droga się rozwidlała i tylko od niego zależało, którędy pójdzie.

Mógł wybrać łatwiejsze wyjście i zachować status quo: wrócić do pułku i spróbować wyprostować swoje małżeństwo z Caroline. Wiedział jednak, że jeśli nie uda mu się jej oderwać od jej stylu życia i rodziny, będzie skaza­ny na porażkę.

Mógł też odejść z wojska. Słowa McDermida, które usłyszał w zatoczce, głęboko go zraniły. Czuł, że Szkot mówił prawdę i że inni uważają tak samo. Ale nie był pewien, czy umiałby się zmienić. Miał trzydzieści dziewięć lat -był za stary, żeby uczyć się nowych sztuczek.

Pozostawał mu Oman. Wiedział, że przyjęliby go z otwartymi ramionami jako dowódcę w siłach sułtana. Wiedział też, że czułby się dobrze wśród Arabów, że miałby prawdziwy cel w życiu. Zarazem był pewny, że Caroline by tego nie zniosła. Różowy gin i bale kończące sezon łowiecki były w Sala-lah rzadkością

Nowy cel: Eva Olsen. Kobieta twarda i zaradną choć nieprzewidywalna. Posiadała taki sam jak Hawksby instynkt przetrwania. Wierzyła szczerze w sprawę irańskiego narodu, chociaż wiara ta musiała podupaść w ciągu ostatnich kilku tygodni. Może walkę Omańczyków uznałaby za równie wartościową? Hawksby wiedział, że mógłby ją przekonać.

283


Usiadł, uśmiechając się lekko i przypomniał sobie żar i zwierzęcą namięt­ność ich grzesznego czynu pod kładką na irańskim odludziu. Zamknął oczy, czując na twarzy słońce i morski wiatr. Jak cudownie. Co za spokój.

- Coś się tu nie zgadza, szefie.

W głosie Johnny'ego Frasera słychać było głęboką troskę. Hawksby z trudem wrócił z krawędzi snu.

- Co jest, Johnny?

Kapitan SAS-u wskazał szary kształt okrętu, odpływającego na prawo i wciąż zasłaniającego elegancki profil HMS „Antlera".

- Ten drań to nie jest pieprzony Typ 21 ! To tylko cholerny Koni! Pieprzo­na rosyjska fregata! Boże, mają podobne sylwetki! Zmyliło mnie działo na przednim pokładzie. Założyłem, że...

Hawksby osłupiał. Wszyscy patrzyli z całkowitym niedowierzaniem, jak sowiecki okręt znika we mgle. Z rufy pomachało im kilku marynarzy, z tej odległości maleńkich jak figurki na makiecie kolejki.

Hawksby zaczął w końcu pojmować, co się stało.

- Szybko, Johnny, daj sygnał „Antlerowi" i powiedz im, żeby przechwyci­li...

Już kiedy to mówił, uświadomił sobie, jaka to głupota. Królewska Mary­narka ma przechwycić rosyjski okręt na wodach międzynarodowych? Żeby uratować rezultat nielegalnej operacji? Sytuacja była beznadziejna.

- Poinformuj „Antlera", co się stało - dokończył powoli. - Dowódca musi podjąć decyzję.

Fraser podniósł aldisa.

- Dlaczego oni nic nie zrobili? Hawksby'ego uderzyła nagła myśl.

- Czy ktoś widział mój chlebak? Ten, który dałem Blake'owi w kanacie?

- Ciągle go ma, szefie - powiedział Perkis. - Zauważyłem jakiś czas temu. Jastrząb popatrzył tam, gdzie okręt szpiegowski rozpłynął się we mgle,

jakby nigdy go nie było. Razem z nim zniknęli Jonathan Blake i Eva Olsen, a wraz z nimi jedyny dowód przyczyn zorganizowania tej misji. Sfotografo­wana dokumentacja szczegółów operacji „Fulcrum". Hawksby wolno pokręcił głową.

- Nie wierzę. Po prostu, cholera, nie wierzę.

284


Epilog

Wybrzeże Morza Kaspijskiego, 7.00, środa, 24 września

Rybak stał na starym kamiennym nabrzeżu i patrzył na poobijany, obłażą-cy z farby kuter, który wpływał do portu. Wyglądał żałośnie, samotny w przestworzach szarości, gdzie ołowiane nie­bo zdawało się osuwać do wody. Z kołnierzem starego płaszcza postawio­nym dla ochrony przed wiatrem cierpliwie czekał. U jego stóp leżała wytarta torba podróżna, zawierająca cały jego dobytek.

Z zainteresowaniem przyglądał się brnącemu do brzegu kutrowi. State­czek niczym nie różnił się od dziesiątków innych, z których miejscowi ryba­cy łowili jesiotry na północ od wybrzeża Iranu. Mężczyzna wiedział jednak, że ten jeden został wysłany po niego.

Z roztargnieniem włożył rękę do kieszeni. W półmroku poranka błysk zło­ta był nie do pomylenia z czymś innym, kiedy rybak złożonymi dłońmi osło­nił płomień zapalniczki duponta. To był jego ostami kent. Pomyślał, że jedy­ną osobą pozostawioną w Iranie, za jaką będzie tęsknił, jest jego kochanka. On sam dawno już wyrósł z patriotyzmu. Wiele lat temu odrzucił nakazy swojej religii i ślepe posłuszeństwo islamowi. Stał się prawdziwym interna­cjonalistą i odkrył, że na świecie są ludzie gotowi zapłacić - i to sowicie - za jego doświadczenie i liczne talenty.

Zadanie pułkownika Nadżafa Murada dobiegło końca. Teraz miał wrócić do swoich nowych panów na drugim brzegu Morza Kaspijskiego. Panów, w których religii nie było miejsca na bogów ani polityczną słabość, a jedynie

285


na wszechogarniającą żądzę władzy nad światem, nieważne, jak długo mia­łoby potrwać jej zdobywanie. A panowie ci nie zwlekali z nagradzaniem tych, którzy pomagali im osiągać ten cel.

Zakosztował już tych nagród. Nawet w Teheranie i Isfahanie miał się do­brze, ciesząc się poziomem życia wyższym, niż można było oczekiwać od pracownika SAVAMA, a przedtem SAVAK-u. Poza granicami Iranu, na kon­cie w Liechtensteinie, kolejne wpłaty systematycznie składały się na praw­dziwą osobistą fortunę.

Jego panowie byli z niego zadowoleni, wiedział to na pewno. W końcu odegrał swoją rolę w upadku szacha Rezy. Ze swojego wpływowego stano­wiska w aparacie bezpieczeństwa państwa mógł z łatwością manipulować biegiem wypadków. Nie było trudno zachęcić tajną policję do ekscesów, a potem dopilnować, by świat się o nich dowiedział. Jednocześnie pułkow­nik zaskarbiał sobie przyjaźń duchownych z Kum.

Z każdym tajnym spotkaniem ze swoimi rosyjskimi panami uświadamiał sobie coraz lepiej, dzięki długim godzinom wyczerpujących dyskusji, dla­czego są skłonni płacić tak dużo za jego współpracę. W islamskiej rewolucji widzieli szansę na obalenie wszystkich prozachodnich państw Bliskiego Wschodu. Implozję. Wychodzącą od samych korzeni narodu. O wiele pod-stępniejszą skuteczniejszą i bardziej długotrwałą niż jawna interwencja, o czym przekonywali się w Afganistanie.

W chaosie zaś, zamieszaniu i zawierusze, która niechybnie by potem na­stąpiła, ziarna sowieckich wpływów i ekspansjonizmu miałyby szansę za­kiełkować. W kilka lat na minach państw zakwitłyby w naturalny sposób kwiaty komunizmu jako jedyna alternatywa wobec trwającej religijnej anar­chii. Jak to powiedział Lenin, Rosjanie mogliby zbierać władzę na ulicach, wystarczyłoby się schylić.

Doceniał wagę, jaką jego panowie przykładali do jego wpływu na nieprze­widywalnych mułłów.

Przez lata poznał rozmach sowieckiego programu destabilizacji Iranu w przygotowaniu do „popchnięcia", które wtrąciłoby kraj w ręce bloku wschodniego. Dopiero ostatnio, wraz z odkryciem operacji „Fulcrum", do­wiedział się, jak to osiągnięto. I napełniło go to goryczą.

Jego duma została zraniona, bo jego panowie nie wtajemniczyli go we wszystko. Nie zaufali mu całkowicie. Potraktowali go jak jakiegoś perskie­go wieśniaka, mimo że tyle dla nich zrobił. Zdawał sobie jednak doskonale sprawę, że irańskie siły zbrojne oraz organizacje policyjne zostały dokładnie spenetrowane, aż do najwyższych rang. Wiedział również, że promoskiew­

286


ska partia Tudeh miała na Uniwersytecie Teherańskim silne zaplecze, goto­we zorganizować studenckie zamieszki. To jednak była część najłatwiejsza i absolutnie niewystarczająca, by z dnia na dzień zmienić kapitalistyczne od dawna społeczeństwo w państwo entuzjastycznie socjalistyczne.

Dopiero kiedy jego informator odkrył rozmiary udziału brytyjskiego wy­wiadu w operacji „Fulcrum", na którą Murad przypadkiem się natknął, za­częło mu świtać, jak to osiągnięto. Jego pierwszą reakcją było jednak po­wiedzieć swoim panom o odkryciu. Był pewien, że będą skłonni sowicie go opłacić za tak cenną informację.

Natychmiast po spotkaniu z Chomeinim, na którym imam zażądał egzekucji Blake'a, a Beheszti domagał się więcej informacji, Murad skontaktował się z wicekonsulem sowieckiej ambasady, człowiekiem z VIII Departamentu KGB. Jego reakcja wprawiła pułkownika w osłupienie. Rosjanin był wdzięczny za wieść o aresztowaniu Blake'ą wściekł się jednak, słysząc, że śledztwo Murada odkryło już tak wiele. Zażądał, by dziennikarza i jego dziewczynę natychmiast stracić, zanim powiedzą coś jeszcze. Murad wyjaśnił, że Chomeini polecił przeprowadzić egzekucję o świcie. To zadowoliło wicekonsulą ale nie samego Murada. Pułkownik był ciekawy, co takiego jeszcze Blake mógł wyjawić?

Później tej nocy doszło do dramatycznego uprowadzenia więźniów z Isfa-hanu, co było dla wszystkich przysłowiowym piomnem z jasnego nieba. Panowie Murada nie byli zadowoleni.

Kiedy jednak pościg trwał, pułkownik kazał swojemu zespołowi śledczych przejrzeć papiery Sabsa Karemiego i dokopać się związków Sowietów z Ful­crum. Ponieważ mieli nowy, istotny trop, nie trwało to długo.

Ich pierwsze odkrycie wstrząsnęło Muradem najbardziej. Ajatollah Cho­meini był jednym z pięciu najważniejszych radzieckich agentów w Iranie od lat. Raporty składał przez wysoko postawionego irackiego urzędnika do Warszawy, a stamtąd do Moskwy.

To on sprzedał Sowietom pomysł wykorzystania islamskiego fundamenta­lizmu jako siły rewolucyjnej, użycia wpływu kleru na prostych Persów jako odskoczni do komunizmu.

Nie był to jego własny pomysł. Podsunęli mu go w ramach Fulcmm Bry­tyjczycy, a on zasugerował VIII Departamentowi, że może to pasować do planów Moskwy. W czasach przed inspirowanym przez Amerykanów prze­wrotem roku 1953, w ten właśnie sposób całe dziesięciolecia brytyjskie siły okupacyjne utrzymywały kontrolę i wpływy - za pośrednictwem potężnego systemu religijnego, dotykającego każdego domu w Iranie. Wtedy się udało, rozumowali Brytyjczycy, więc dlaczego miałoby się nie udać teraz?

287


To był dopiero początek „Fulcrumu". Początek genialnego brytyjskiego pro­gramu, który przypadkiem umożliwił Moskwie osiągnięcie własnych celów.

Nic dziwnego, że Chomeini nalegał na stracenie Blake'a, kiedy dowie­dział się o odkryciu operacji.

Teraz Murad wiedział już wszystko. To było świadectwo jego profesjona­lizmu.

Rozumiał, w jaki sposób wpływy Chomeiniego rozrosły się tak bardzo, poza wszelkie przypuszczenia czołowych politycznych myślicieli świata. Za wszystkim, jak wiedział, był brytyjski plan, który został bezlitośnie spene­trowany i wykorzystany przez jego panów zza Morza Kaspijskiego. Reszta to już historia.

Tego właśnie Blake nie mógł pojąć. Nigdy nie miał żadnych szans. Ludzie posiadający moc kształtowania historii dla własnych celów niełatwo się znie­chęcają. Na dziennikarzu zależało nie tylko Chomeiniemu i Brytyjczykom, ale również Moskwie.

Ostatecznie, chociaż nie załatwił sprawy ucieczki Blake'a ku satysfakcji Rady Rewolucyjnej, jego panowie byli zadowoleni. A tylko to miało zna­czenie. Miarą jego dalekowzroczności było jego ostrzeżenie, że gdyby jego ludzie zawiedli, według niego do próby ewakuacji dojdzie na południowym wybrzeżu Iranu. Natychmiast potwierdzili obecność tam okrętu Królewskiej Marynarki. Oraz oczywiście swojego w pobliżu. Tak, byli bardzo zadowole­ni. Teraz kształtowanie tego konkretnego fragmentu historii mogło się to­czyć dalej bez przeszkód...

Kuter zmienił kurs, ustawiając się równolegle do nabrzeża. Murad wyraź­nie widział załogę: jednego mężczyznę w sterówce i drugiego na forkaszte-lu, szykującego się do rzucenia cumy.

Na otwartym środku pokładu stała samotna trzecia postać. Na tle posta­wionego kołnierza czarnego, gabardynowego płaszcza twarz mężczyzny była śmiertelnie blada i wychudzona. Jego krótkie jasne włosy straszył wiatr.

Rybak na nabrzeżu zaczął się leniwie zastanawiać, dokąd pojedzie teraz. Może do Iraku, skoro zaczęła się wojna? Gdyby Irak wygrał, rządy mułłów upadłyby i komuniści zaczęliby przejmować władzę. Gdyby Irak przegrał, pożoga religijnej krucjaty ajatollaha ogarnęłaby cały rejon Zatoki. Jego pa­nowie nie mogli przegrać.

Kuter się zatrzymał. Murad rozdeptał papierosa piętą na grabo ciosanych kamieniach nabrzeża.

Cieszył się, że przypłynęli. Nie mógł odzyskać spokoju ducha, dopóki nie opuścił tej znękanej ziemi. Rozmyślnie zlekceważył wezwanie od Rady Re­

288


wolucyjnej i natychmiast wyjechał z Isfahanu, zostawiając instrukcje swoje­mu adiutantowi. Los biedaka był przypieczętowany. Furia zawiedzionych mułłów miała się skrupić właśnie na nim, co do tego nie było wątpliwości.

Z drugiej jednak strony, pomyślał rybak, podnosząc torbę i ruszając wolno w stronę czekającego marynarza, zawsze są wygrani i przegrani.

Rybak stał na pokładzie kutra i patrzył, jak irańskie wybrzeże znika za horyzontem. Łódź cuchnęła ropą i rybami, mocno też rzucała, kiedy oddaliła się od lądu. Czuł się trochę nieswojo.

Odwrócił się z uśmiechem do stojącego obok mężczyzny w czarnym płaszczu.

- Wybaczcie, towarzyszu. Zastanawiam się, czy moglibyście poczęstować mnie papierosem?

- Nie palę - odparł chudy. Nie uśmiechnął się.

Wtedy nisko nad rufą przeleciała mewa, głośno wrzeszcząc. A kiedy znik­nęła, pułkownik Nadżaf Murad leżał martwy. Jego krew spływała do brud­nej wody chlupiącej między deskami pokładu.

Marynarz schował dymiący pistolet maszynowy do schowka i wyjął dwa obciążniki do sieci.

Spojrzał zamyślony na trupa, a potem wytarł nos w rękaw.

- Kto to w ogóle był?

- Po prostu człowiek, który za dużo wiedział - odparł chudy, nie patrząc w dół. - Nikt, któremu się wydawało, że jest kimś.

Oman, 18.00, środa, I października

Major Alan Hawksby żwawym krokiem wszedł z omańskiego skwam w przyjemny chłód sali operacyjnej.

- Dobra robota - powiedział Fraser ze swojego miejsca za biurkiem. -Rozumiem, że sukces w stu procentach.

Hawksby z ulgą cisnął plecak w kąt i opadł na wiklinowy fotel pod wenty­latorem.

- Klasyka, Johnny, skoro sam tak mówię. Zabiliśmy sześciu, zanim uzna­li, że mają dość. Dwudziestu rannych, a reszta adoo uciekła jakby diabeł ich gonił.

- Bo gonił. - Fraser się wyszczerzył. - Jakieś łupy?

- Dość, żeby uzbroić całą Zatokę. Karabiny, granaty, moździerze, dużo tego. Gdy na nich spadliśmy, całkowicie ich zaskoczyliśmy. Nie sądzę,

19 - Piąty zakładnik

289


żebyśmy prędko ich tu zobaczyli. Kiedy oni wreszcie zrozumieją, że metody ich działania są przestarzałe? - Czuł radosne podniecenie. - Masz ochotę na piwo, Johnny? Trzeba to uczcić. Chyba jednak gwiazdy mi sprzyjają! Fraser się nie uśmiechnął.

- Miałem następny sygnał z Hereford. Wczoraj wieczorem. Koniec wy­mówek. Adoo czy nie adoo, wracasz następnym lotem.

Hawksby się skrzywił.

- A więc ten drań Ferguson dalej chce krwi, tak?

- Wciąż jest zdania, że powinieneś coś zrobić, żeby Blake nie wszedł na pokład tego sowieckiego okrętu. Mówi, że powinniśmy sobie uświadomić, że tamci zasłonili „Antlera", żeby nasi nie widzieli, co się dzieje.

-1 wydeptał już pewnie ścieżkę do drzwi Starego, żeby winę zwalić na nas. Szuka kozła ofiarnego. Fraser wzruszył ramionami.

- Dowódca bardzo chce cię widzieć. Osobiście. I to szybko. Hawksby odchylił się na oparcie fotela i zamknął oczy. Wyjął glinianą

fajkę i kapciuch z tytoniem spod kamizelki z koźlej skóry.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, co to oznacza, Johnny? - spytał spokojnie.

- Może.

- Jeśli Foreign Office żąda krwi, będę miał szczęście, jeśli zrobią mi RTU. Prędzej będzie to zwolnienie dyscyplinarne. - Otworzył oczy, popatrzył na fajkę i zaczął ją nabijać. - Ale powiem ci, Johnny, że jeśli mamy pracować dla takich drani jak Ferguson, to sam wolę to rzucić.

- Zanim oswoisz się z myślą o wytrząsaniu piasku z butów - powiedział nagle Fraser - chciałbym, żebyś rzucił na to okiem.

- Co to jest? - spytał Hawksby, ssąc fajkę i próbując zapalić tytoń. Fraser podał mu wachlarz zdjęć.

- Farsi - powiedział major zdumiony. - Dokumenty w farsi. - Przejrzał zdjęcia. - Skąd to jest?

- Tuż po tym, jak pojechałeś w góry, Alan, Turner sprzątał raidera i zna­lazł kasetkę z filmem minoksa. Pod jakimiś linami.

Hawksby się wyprostował.

- Wiesz, co to jest? Kapitan wyszczerzył się wesoło.

- Musiało wypaść z twojego chlebaka. Pewnie kiedy Blake wspinał się na okręt.

- Nie obchodzi mnie, skąd to mamy, Johnny! - Hawksby był bliski histe­rii. - Może właśnie uratowałeś mi tyłek. To cholernie dobry fant!

290


- A nawet coś więcej - dodał Fraser.

- To znaczy?

- Te zdjęcia to kartki, które według mnie wyglądały najbardziej obiecują­co - odparł Fraser, uważnie obserwując reakcję majora. - Jest ich jeszcze cały plik.

Trącił pierwsze zdjęcie z góry.

- Żółtym flamastrem oznaczyłem interesujące akapity.

Fajka Hawksby'ego zgasła, ale on nawet tego nie zauważył. Przebiegał oczami równe rzędy pisma w farsi. Z jego ust wyrwał się przeciągły gwizd, ale nie podniósł wzroku.

- Pouczająca lektura, co? - powiedział Fraser. - Wiesz o brytyjskiej ope­racji „Fulcrum"?

- Co? - Hawksby postukał w zdjęcia fajką. - Och, Eva trochę mi powie­działa. Domyśliłem się, że kryje się za tym coś więcej. Ale to tutaj jest po prostu niewiarygodne. - Spojrzał na kapitana. - Czy raczej przeciwnie. Wszyst­ko pasuje. Ten raport to zasadniczo irańskie opracowanie wywiadowcze spo­rządzone przez Sabsa Karemiego, z całym mnóstwem dowodów. Na pewno części rzeczy się domyślił, ale był pewny powiązania z łanem Fergusonem.

Fraser kiwnął głową.

- Kiedy cię nie było, trochę dyskretnie powęszyłem, i wszystko się zga­dza, łan Ferguson ma długi staż w Ministerstwie Kolonii. Zwykła rzecz, nie podobała mu się fuzja z Foreign Office pod koniec lat sześćdziesiątych. Za­jął się pracą w wywiadzie, ale coraz bardziej się frustrował, kiedy pomijano go przy awansach. Był jedynym głosem w SIS, który ostrzegał przed groźbą islamskiego przewrotu w Iranie. Przepowiadał go od lat. Dlatego kiedy za­częli szukać kogoś, kto stanąłby na czele operacji „Fulcrum", był tak na­prawdę jedynym kandydatem. Tyle tylko, że trochę przedobrzył.

Hawksby pokiwał głową próbując wyobrazić sobie eleganckiego Fergu-sona z jego woskowanym wąsem.

- Chciał udowodnić, że wyrocznia miała rację.

- Zgadza się, Alan - potwierdził Fraser. - Według tego raportu, w myśl Foreign Office Fulcrum miał trochę tylko wstrząsnąć szachem, zwiększając nieco polityczne znaczenie mchu Chomeiniego. Wiesz, przeforsować kilka reform, zająć się prawami człowieka. Coś takiego zamierzał Carter. Były poważne obawy, że wejdą tam Rosjanie, jeżeli szach nie zrobi czegoś, by ułagodzić swoich krytyków. Ale Ferguson miał inne pomysły. A do tego kilku wpływowych przyjaciół w City i w Europie, którzy myśleli tak samo. Kiedy pojawiły się pogłoski, że szach jest chory i że nie ma pełnoletniego

291


następcy, uznali to za dar niebios i szansę, by na dobre wykopać Jankesów z Iranu.

Hawksby z trudem mógł uwierzyć, że amerykańskie wpływy w Iranie mogły budzić taką niechęć.

- Czy Ferguson naprawdę myślał, że uda mu się cofnąć czas? Wielka Bry­tania nie wychodziła źle na rządach szacha, jeśli chodzi o handel.

Fraser wzruszył ramionami.

- Nie wszyscy tak uważali. Zanim wcisnęli się tam Amerykanie, w 1953, Wielka Brytania była tam bardzo silna. A po boomie naftowym Amerykanie wszystkich stamtąd wypchnęli. Zapanowali tam totalnie i wwieźli do kraju broń wartą miliardy dolarów. Jak akwizytor i gospodyni domowa, która nie umie powiedzieć „nie". Wiele krajów mocno się wkurzyło.

- A więc Fergusonowi nietrudno było znaleźć poparcie w Europie? - za­sugerował Hawksby.

- Cholernie wpływowe poparcie, Alan - odparł Fraser, zapalając się do tematu. Bardzo dokładne przestudiował raport. - Nic oficjalnego, ale potęż­ne polityczne i przemysłowe lobby. Przekonał Francuzów, żeby pozwolili Chomeiniemu założyć u siebie bazę. To było duże osiągnięcie. Kto by słu­chał jakieś religijnego oszołoma na zadupiu takim jak na przykład Irak? W Paryżu Szalony Imam cieszył się zainteresowaniem światowych mediów... z niewielką pomocą Fergusona. Potem, w Niemczech, odpowiednie czynni­ki zaczęły nakłaniać tamtejszych irańskich studentów do poparcia Chome-iniego i obalenia szacha. Wtedy to wszystko tak naprawdę się zaczęło.

Hawksby pokręcił głową.

- Nie rozumiem tak naprawdę dlaczego. Zyski były tego warte? Fraser parsknął śmiechem.

- Ferguson uważał, że tak. Najwyraźniej wierzył, że Wielka Brytania na tym zyska, tak jak jego kumple w City. Widzieli renegocjację kontraktów na ropę naftową w 1979 i uznali, że wyszliby na tym lepiej, mając tam swojego czło­wieka. Chomeiniego. I broń. Chcieli kupować tanio ropę za drogą broń. Takie kraje jak Wielka Brytania i Niemcy wiązały z tym spore oczekiwania. Jestem pewien, że Ferguson znalazł dużo popleczników na wysokich stanowiskach.

Hawksby uświadomił sobie, że nie przypalił jeszcze fajki. Zapalił zapałkę i zaczął wydmuchiwać wolno kółka dymu, rozważając kolejne implikacje tego odkrycia. Zdawał sobie sprawę, że złamanie militarnej potęgi Iranu ucie­szyłoby wielu sprzymierzeńców Wielkiej Brytanii w Zatoce. Kilka arabskich rządów, wiedział o tym, coraz bardziej denerwowało się osią Iran-Egipt, której sprzyjał bezwzględny Izrael, łan Ferguson musiał być tego świadom.

292


- Jeśli wierzyć Sabsowi Karemiemu, Ferguson nie wiedział, że Chomeini bierze pieniądze od Sowietów. Gdyby wiedział, mógłby się bardziej przejąć, kiedy Sowieci zaczęli się interesować „Fulcrumem". A tak przyjął ich zain­teresowanie z zadowoleniem. Od lat chcieli się pozbyć szacha, a Ferguson myślał, że będzie mógł wykorzystać ich olbrzymie zasoby pieniężne do sfi­nansowania przedsięwzięcia wykraczającego daleko poza pierwotne zało­żenia Foreign Office. Co więcej, mogli zmobilizować studentów do prote­stów przeciw szachowi. Plan ten pozwalał też uniknąć kłopotliwego wykorzystywania zachodniej waluty, poza tym byłoby praktycznie niemoż­liwe wytropić, skąd pochodziły pieniądze.

- Dlatego właśnie założono Fundację Mulcruf - zauważył sucho Hawks-by. - By zbierać i prać pieniądze pochodzące z dowolnych źródeł. Nic dziw­nego, że nikt w SIS ani w Foreign Office nie zdawał sobie sprawy, jak bar­dzo „Fulcrum" się rozrósł.

- Aż było już za późno - powiedział Fraser. - Wtedy nasz przyjaciel Fer­guson też przeżył szok. Jego pionek Chomeini doszedł szturmem do władzy, otoczony przez ludzi z OWP, przekazanych przez Moskwę! Sowieci wszyst­ko zaplanowali, tylko czekali na takie zdarzenie. Dzięki Chomeiniemu mieli zaplecze w mchach studenckich, siłach zbrojnych i duchowieństwie.

Hawksby popatrzył na zdjęcia w swojej dłoni.

- Jakie splątane tkamy sieci - mruknął, wciąż z trudem ogarniając znacze­nie odkrycia Sabsa Karemiego.

- Oczywiście - powiedział Fraser - kiedy Szalony Imam doszedł do wła­dzy, natychmiast spróbował pozbyć się opieki Kremla i samemu objąć ster. Ci mułłowie nie są tacy głupi, na jakich wyglądają...

-To bez znaczenia, Johnny. W tym cholernym chaosie, jaki tam zastali­śmy, komuchy postawią w końcu na swoim, i dobrze o tym wiedzą. Założę się, że spodziewali się po Chomeinim, że ich wysiuda, kiedy tylko dojdzie do władzy. To cholernie cierpliwi ludzie. Nie przeszkadza im, że muszą cze­kać, jeśli mogą wjechać do kraju na grzbiecie religijnego powstania.

Fraser się zamyślił.

- Zastanawiam się, co Foreign Office myśli teraz o Fergusonie. To znaczy, z tego, co wiedzą pokierował operacją zgodnie z rozkazami. To nie jego wina, że przejęli ją ci podli Rosjanie. A jednak jego reputacji nie mogło to wyjść na dobre.

Hawksby pozwolił sobie na uśmiech.

- Nie wiem. W końcu sam powiedziałeś, że przepowiadał rewolucję od lat. Teraz udowodnił, że miał rację. I nie zapominaj, że wielu ludzi się ucieszy,

293


kiedy Amerykanie znikną z Iranu. Operacja „Fulcrum" może nie miała w za­łożeniu doprowadzić aż do tego, ale doprowadziła i Foreign Office wyko­rzysta to najlepiej, jak może. Założę się, że robimy co w naszej mocy, by zająć miejsce Stanów. Politycznie i przemysłowo. Wychodzimy ze skóry, żeby ułagodzić Chomeiniego. W pewien sposób Wielka Brytania jest nie­mal zobligowana doprowadzić do końca prywatny plan Fergusona, choćby po to, by nie pozwolić się tu zadomowić Rosjanom.

- A ja się założę, że Ferguson przeszedłby na emeryturę w chwale, z Orde­rem Imperium czy czymś takim - mruknął z niesmakiem Fraser. - Z podzię­kowaniami od Jej Wysokości za to, że okazał się takim dalekowzrocznym cwaniakiem. Nie wspominając o podziękowaniach od jego przyjaciół prze­mysłowców. .. Oczywiście nasz koleżka Blake wszystko popsuł.

Hawksby wolno pokiwał głową.

- Powiedziałbym, że to lekkie niedomówienie. Ferguson wie, że nic nie dostanie, jeśli Foreign Office dowie się, że rozmyślnie doprowadził do tej cholernej rewolucji. Chryste, Blake napuścił na niego nie tylko nas, ale też zgraję Chomeiniego i cholernych Sowietów.

-1 proszę, kto znów zgarnął pulę - zauważył kwaśno Fraser. Hawksby wstał wolno z fotela.

- To wyjaśnia jedną rzecz, której nigdy nie mogłem pojąć.

- Co takiego?

- Po co w ogóle nas tam wysłano. Chomeini wiedział, że był marionetką ale nie przejąłby się, gdyby się dowiedział, że Blake o wszystkim wie. Muł-łowie mieli go przecież w garści. Po co więc go ratować? Żeby mógł narobić problemów Wielkiej Brytanii, gdyby zaczął kłapać gębą?

- Naciski ze strony niektórych ludzi w Foreign Office? - zasugerował Fra­ser. - Znów łan Ferguson?

Hawksby przypalił fajkę.

- Który nie chciał, by ktokolwiek się dowiedział, że pozwolił Sowietom przejąć struktury „Fulcrumu". Słodki Jezu, nic dziwnego, że Blake myślał, że przyjechaliśmy go zabić.

- Tak myślał? - Frasera to rozbawiło. Hawksby nie widział w tym nic śmiesznego.

- Cóż, Johnny, ostatecznie okazało się, że miał rację.

- Jak to? - Fraser zamrugał oczami. - Co, ten sowiecki okręt? Czasami, pomyślał Hawksby, nawet oficerowie SAS-u kojarzą bardzo powoli.

- Podaliśmy Blake'a i Evę Sowietom na talerzu. Zostaliśmy wykorzysta­ni, Johnny. Nie wiem, czy Ferguson powiedział Rosjanom, gdzie i kiedy się

294


ewakuujemy, ale ktoś musiał to zrobić! Jeśli tego nie zaplanował, skorzystał ze sposobności. Ferguson domaga się mojej głowy, podczas gdy to on na pokładzie „Antlera" dopilnował, żeby Rosjanie dopłynęli do nich pierwsi. Gdyby Rosjanie się nie pojawili, pewnie i tak kazałby zabić Blake'a i Evę... Fraser zmarszczył czoło.

- Jeżeli to rzeczywiście Ferguson nalegał, żeby nas wysłano, to przez ostat­nich kilka tygodni pracowaliśmy tak naprawdę dla cholernego Kremla...

Hawksby spojrzał w górę, na wentylator. Wyglądał, jakby się zamyślił. W rzeczywistości próbował powstrzymać łzy. Przed oczami miał twarz Evy. W jego uszach brzmiał jej fascynujący, śpiewny norweski akcent. Kiedy w końcu udało mu się odezwać, łamał mu się głos.

- W Omanie przynajmniej wiesz, kto jest twoim wrogiem.

W drzwiach nagle pojawił się jakiś cień, sylwetka mężczyzny obramowa­na jasnym słońcem.

- Ach, majorze Hawksby, tu pan jest!

łan Ferguson wydawał się cieszyć z tego spotkania. Hawksby zamarł i odwrócił się powoli, zastanawiając się, co Ferguson słyszał. Jakimś cudem udało mu się zapanować nad swoim głosem.

- Myślałem, że wrócił pan do kraju.

Ferguson, ubrany w elegancki, bladoniebieski tropikalny garnitur i kra­wat, podszedł do wiklinowego fotela.

-Byłem do wczoraj, majorze. Potem dotarły do mnie pogłoski, że pana koledzy mają coś, co należy do Foreign Office. - Spojrzał na Hawksby'ego z miażdżącą pogardą. - Jestem zaskoczony, że pogłoski takie wyszły z kwa­tery głównej naszego wspaniałego Pułku Specjalnych Sił Powietrznych. Ze wszystkich ludzi wy akurat powinniście wiedzieć, że za długi język płaci się życiem... Przyleciałem pierwszym lotem.

Popatrzył na zdjęcia rozłożone na fotelu, gdzie położył je Hawksby.

- Ach, widzę, że pogłoski były prawdziwe. To bardzo nieładnie z waszej strony.

- Film znaleziono dopiero po pana wyjeździe do kraju - powiedział szyb­ko Fraser. - Nie zdawaliśmy sobie sprawy z jego wagi.

Ferguson zebrał zdjęcia i się uśmiechnął.

- Och, poza moim biurem nie ma żadnej wagi, kapitanie. Absolutnie żad­nej. Chodzi tylko o zasadę. Własność rządowa i tak dalej. Ufam, że film trzymacie w bezpiecznym miejscu?

Sięgając do szuflady, Fraser wyjął kasetkę minoksa i cisnął ją Fergusono-wi. To był pojedynek siły woli. Ferguson chwycił film w locie.

295


0x01 graphic


- Bardzo dobrze, panowie, dziękuję. Teraz możecie o wszystkim zapo­mnieć.

Ruszył do drzwi, ale przystanął. Odwrócił się do Hawksby'ego.

- Przy okazji, majorze, cieszę się, że wrócił pan ze swojej wycieczki w góry. Pana dowódca i ja chcielibyśmy bardzo poważnie z panem porozmawiać w kraju. Najszybciej, jak to możliwe, dobrze?

Jego usta pod nawoskowanymi wąsami wygięły się w sarkastycznym uśmie­chu, ale w jego oczach nie było ani krzty humoru. Hawksby patrzył na niego spod wpółprzymkniętych powiek; mięśnie na jego policzkach się napięły.

- Po co czekać, mój drogi panie?

Ferguson i Hawksby odwrócili się, zaskoczeni znajomym głosem docho­dzącym zza zasłony z paciorków, wiszącej za biurkiem. Krępy, mmiany mężczyzna w nieskazitelnie czystym mundurze nie był ułudą. Charaktery­styczne, twarde jak granit oczy były oczami pułkownika 22. SAS.

- Przepraszam, jeśli was przestraszyłem, panowie - powiedział swobod­nym tonem. - Prawda jest taka, że trochę podsłuchiwałem, za uprzejmą zgo­dą obecnego tu kapitana Frasera. Było to bardzo interesujące. Warte długiej podróży. Wyleciałem równo z panem, ale mój samolot leciał szybciej...

Ferguson rozdziawił usta.

Hawksby spojrzał na Frasera, który przepraszająco wzruszył ramionami.

- Pomyślałem, że muszę wykazać trochę inicjatywy. - Kapitan wyszcze­rzył się w uśmiechu. - A pan pułkownik musiał się przekonać, że rzeczywiś­cie nie dopuściłeś się zaniedbania obowiązków.

Ferguson uciekł wzrokiem do drzwi. Stary to zauważył.

- Niech pan nawet o tym nie myśli, synu. Od tej chwili jest pan w rękach majora Hawksby'ego, dopóki nie dotrze tutaj konwój Wydziału Specjalne­go-

- Proszę o pozwolenie rozwalenia więźniowi łba, sir - powiedział Hawks­by przez zaciśnięte zęby. Nie żartował.

- Podczas próby ucieczki? - Stary się zawahał; oczy zalśniły mu złośli­wie. - Nie, raczej nie. Odmawiam zgody, majorze.

łan Ferguson znów zaczął oddychać.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cw Ancyl strong
Obowiązki KAR w zakładzie pracy
Zakład Medycyny Sądowej jako instytucja naukowa
12 Zakladanie pasiekiid 13664 Nieznany (2)
Ocena ryzyka zawodowego dla spawacza w zakładzie remontowym
Dostosuj zakład do przepisów prawa pracy Komentarz do ankiety kontrolnej bhp na budowie, 2005 cz3
Efekt wyprzedaży polskich zakładów Stadiony na Euro 2012 budowane ze stali z Luksemburga
Dopłaty do wypoczynku ze środków zakładowego funduszu świadczeń socjalnych
BHP przy wykonywaniu prac z zakresu gospodarki leśnej, 1 bhp w zakladach
OSOBOWPRAWNA, Materiały ze strony Zakładu
pieczątka zakładu fryzzzer, pliki zamawiane, edukacja
OBOWIĄZKI ZAKŁADU - RAKOTWÓRCZE, BHP dokumenty, PAŃSTWOWA INSPEKCJA SANITARNA

więcej podobnych podstron