Antologia Mlode wilki polskiej鷑tastyki  Mistrzowie鷑tasy (PERN)


M艂ode wilki polskiej fantastyki

Tom pierwszy:

Mistrzowie fantasy

0x01 graphic

Agnieszka Ha艂as
Gad i s艂uga ziemi

The breath of wind beneath my beating wings

Is slowly dying down...

Yet raging its final blow!

As it crumbles down... my castle in the air...

The relieving words offarewell and my earlhly

Hell...

(Sentenced Farewell)

Z艂o w dolinie

Dym dostrzegli po raz pierwszy ze szczytu po艂oniny. Szeroka siwa smuga wyrasta艂a znad czarnej g臋stwiny lasu, odcinaj膮c si臋 wyra藕nie na tle przejrzystego b艂臋kitu.

- Wioska? - rzuci艂a z nadziej膮 w g艂osie Naikiru.

Levayden zmru偶y艂 oczy, oceniaj膮c odleg艂o艣膰.

- Mila, mo偶e dwie... Nie, za blisko. To musi by膰 jaka艣 pojedyncza sadyba albo ob贸z w臋glarzy.

- Idziemy tam?

- No pewnie. S艂o艅ce ju偶 si臋 chyli ku zachodowi. Mi艂o by艂oby dla odmiany przenocowa膰 pod dachem, nie s膮dzisz?

Naikiru krzywi膮c si臋 przeczesa艂a r臋k膮 kr贸tkie br膮zowe w艂osy. Z daleka mo偶na j膮 by艂o wzi膮膰 za ch艂opca: nosi艂a m臋ski str贸j, wygodniejszy w podr贸偶y. Kubrak i lu藕ne spodnie zszarza艂y od py艂u. Wygl膮da艂a na zm臋czon膮.

- A do tego zamku, o kt贸rym tyle mi nabaja艂e艣, daleko jeszcze?

- Cztery czy pi臋膰 dni. Nie wiem na pewno. Du偶o czasu min臋艂o, odk膮d ostatni raz odwiedza艂em te strony. Ale w Gleyarvaigh nikt dzi艣 nie mieszka, Naikiru. To ruina.

- Czemu?

- Przecie偶 ju偶 ci m贸wi艂em. A mo偶e nie? D偶uma szala艂a w G贸rach Ciszy, kiedy by艂a艣 o, takim smykiem. Nie oszcz臋dza艂a ani wie艣niak贸w, ani mo偶nych. Zmar艂 wtedy baron, zmar艂a jego ma艂偶onka i wi臋kszo艣膰 s艂u偶by... Ci, kt贸rzy ocaleli, uciekli precz. M贸wiono wr臋cz o ci膮偶膮cej na zamku kl膮twie... Kiedy zaraza wygas艂a, hultajstwo, co si臋 kl膮tw nie boi, doszcz臋tnie spl膮drowa艂o Gleyarvaigh. Nie ma tam ju偶 nic ciekawego, tylko kamienie i nietoperze.

- To kiedy艣 by艂o tam wi臋cej do ogl膮dania? W tak ubogiej okolicy?

- Nie wiesz, co m贸wisz, kozo! Stary baron by艂 panem nie tylko z tytu艂u. Jego dziad i ojciec nazwozili 艂up贸w z wojen, a on pomno偶y艂 te dobra umiej臋tnym gospodarowaniem. Gleyarvaigh by艂o siedzib膮 godn膮 ksi膮偶膮t! Cztery wie偶e, fosa, zwodzony most; a wewn膮trz bez liku korytarzy, komnat... Wszystko kapi膮ce od z艂ota... Oho, u艣miechasz si臋? My艣lisz, 偶e ubarwiam niecnie? Mylisz si臋! Doskonale pami臋tam, jak ten zamek wygl膮da艂 za czas贸w najwi臋kszej 艣wietno艣ci. Wyst臋powa艂em tam... hm, kiedy偶 to by艂o? Na rok czy dwa przed tym, jak srebrni magowie wszcz臋li wojn臋 z Nedgvarem.

- Prawie czterdzie艣ci lat temu! Nie wiedzia艂am, 偶e jeste艣 a偶 taki stary.

- Milcz, kozo... O czym to ja m贸wi艂em? A, tak. O mojej pierwszej i ostatniej wizycie w Gleyarvaigh. To by艂 pi臋kny dzie艅, Naikiru. Syn barona 偶eni艂 si臋 w samo 艢wi臋to Wiosny. Przywi贸z艂 sobie narzeczon膮 a偶 z Wysp 艢piewu, pi臋kn膮 jak kwiat, o czarnych w艂osach i oczach. Pochlebcy, i nie tylko, m贸wili o niej: R贸偶a. Naprawd臋 nazywa艂a si臋 jako艣 dziwnie... nie Una, ale podobnie... Unea chyba? Tak, Unea. D藕wi臋czne imi臋, cho膰 barbarzy艅skie. Pasowa艂o do niej. Ech, huczne mieli weselisko...

- I ty tam by艂e艣, mi贸d i wino pi艂e艣, po brodzie ciek艂o, w g臋bie nic nie zosta艂o... - Naikiru ze 艣miechem uchyli艂a si臋 przed kuksa艅cem, kt贸rego wymierzy艂 jej Levayden.

- 呕eby艣 wiedzia艂a, dziewczyno. By艂em tam, s艂ucha艂em, jak gra orkiestra, podziwia艂em kosztowne szaty biesiadnik贸w, jad艂em wykwintne potrawy i pi艂em najlepsze talme艅skie wino. A kiedy przysz艂a kolej na m贸j wyst臋p, Opowiedzia艂em nowo偶e艅com najpi臋kniejsze historie, jakie zna nasz cech... Za艣 oni w nagrod臋 ofiarowali mi... to. - Levayden rozsznurowa艂 pod szyj膮 wytarty kaftan, wydoby艂 wisior na cienkim 艂a艅cuszku; w sercu, misternie splecionym z cienkich b艂yszcz膮cych drucik贸w, tkwi艂 pojedynczy kamie艅 o kaboszonowym szlifie. Naikiru westchn臋艂a, zaskoczona. Dobrze zna艂a ten wisior, ale jako艣 nigdy nie po艣wi臋ca艂a mu szczeg贸lnej uwagi. Teraz przygl膮daj膮c si臋 z bliska dostrzeg艂a, 偶e kruszec to prawdziwe czerwone z艂oto, a to, co we艅 wprawiono, bynajmniej nie jest barwionym szkie艂kiem. Kiedy Levayden obr贸ci艂 wisior w palcach, wewn膮trz klejnotu roziskrzy艂 si臋 zielony ogie艅.

- Szmaragd? Prawdziwy?

Opowiadaj膮cy skin膮艂 g艂ow膮.

- Sporo wart, tak twierdz膮 jubilerzy, ale pierwej b臋d臋 si臋 偶ywi艂 plewami i traw膮, ni偶 go sprzedam. To kr贸lewski dar. Przechowam go dla moich wnuk贸w...

- O ile si臋 jakich艣 dochowasz, bo na razie si臋 na to nie zanosi - mrukn臋艂a dziewczyna, ale przezornie uczyni艂a to p贸艂g艂osem, tak 偶e Levayden niczego nie us艂ysza艂. Akurat ten 偶art m贸g艂by mu nie przypa艣膰 do gustu.

Levaydenowi sz艂o na sz贸sty krzy偶yk; mimo to trzyma艂 si臋 krzepko i chodzi艂 wyprostowany jak struna. D艂ugie szpakowate w艂osy okala艂y poci膮g艂膮, such膮 twarz, kt贸ra przy ka偶dym u艣miechu pokrywa艂a si臋 siatk膮 zmarszczek. Sw贸j brunatny p艂aszcz spina艂 przy szyi prost膮 偶elazn膮 agraf膮. Nie dorobi艂 si臋 maj膮tku na swoich Opowie艣ciach. Nigdy nie przywi膮zywa艂 wagi do spraw materialnych. By艂 te偶 zaprzysi臋g艂ym starym kawalerem. W臋drowali razem od dobrych o艣miu lat i Naikiru mog艂aby przysi膮c, 偶e przez ca艂y ten czas nie widzia艂a u jego boku 偶adnej kobiety. Ona sama si臋 rzecz jasna nie liczy艂a. Traktowa艂 j膮 jak c贸rk臋.

艢cie偶ka opu艣ci艂a grzbiet po艂oniny. Przysz艂o im teraz schodzi膰 stromym, trawiastym zboczem, usianym gdzieniegdzie m艂odymi 艣wierczkami i k臋pami buczyny. Mokra po wczorajszym deszczu ziemia usuwa艂a si臋 spod n贸g, trzeba by艂o uwa偶a膰, 偶eby nie zjecha膰 niekontrolowanym 艣lizgiem w d贸艂, dlatego na jaki艣 czas przestali rozmawia膰.

S艂o艅ce zni偶a艂o si臋 coraz bardziej, cienie stawa艂y si臋 d艂u偶sze. W krzakach lirycznie zatirlika艂 jaki艣 ptak. Stromizna sko艅czy艂a si臋. Weszli do lasu; ogarn膮艂 ich p贸艂mrok, pachn膮cy igliwiem i grzybami.

- Czujesz? - spyta艂 nagle Opowiadaj膮cy.

Naikiru kiwn臋艂a g艂ow膮. Z wiatrem do ich nozdrzy dolecia艂a wyra藕na nuta spalenizny.

- Musi ju偶 niedaleko - zatar艂 r臋ce Levayden. - Ech, w sam膮 por臋! W gardle mi zasch艂o, napi艂bym si臋. Cho膰by i tego nieudolnie udaj膮cego piwo m臋tu, kt贸ry warz膮 z tutejszego owsa.

- Nie艂adnie pachnie ten dym - zmarszczy艂a nos dziewczyna. - Jakby pogorzeliskiem...

- M贸wi艂em, to pewnie w臋glarze.

- Czy ja wiem? To kiepskie miejsce na wypa艂. Popatrz, naoko艂o same 艣wierki. Co艣 mi tu nie gra... Mo偶e zawr贸cimy?

- Te偶 pomys艂! Lada chwila b臋dzie ciemno. Chod藕, chod藕, nie wydziwiaj. Tam, gdzie jest dym, jest i ogie艅, a na ogniu, dam g艂ow臋, warzy si臋 strawa.

B贸r rzed艂. Pomi臋dzy drzewami pada艂y uko艣ne czerwone promienie s艂o艅ca. W ich 艣wietle Naikiru pierwsza ujrza艂a to, czego si臋 obawia艂a. Chwyci艂a Levaydena za rami臋, 艣ci膮gaj膮c go ze 艣cie偶ki. Oboje przykucn臋li w si臋gaj膮cych wy偶ej pasa paprociach.

- Przed nami por臋ba, a na por臋bie spalona chata - uprzedzi艂a gniewne pytanie towarzysza. - Ze zgliszcz wci膮偶 si臋 dymi, a ludzi ani 艣ladu. Psiakrew, 藕le mi to pachnie. Wyno艣my si臋 st膮d!

- Nie tak pr臋dko! Trzeba sprawdzi膰, co tam si臋 sta艂o. Ja p贸jd臋. Poczekaj tu.

Zanim zd膮偶y艂a zaprotestowa膰, Levayden podni贸s艂 si臋 i zdecydowanym krokiem ruszy艂 w kierunku por臋by. Naikiru patrzy艂a za nim z niepokojem.

Usiana 艣ci臋tymi pniakami polana by艂a szeroka, zaro艣ni臋ta po brzegach g臋stwin膮 pokrzyw i dzikich malin. Z rumowiska zw臋glonych belek u jej najdalszego kra艅ca wznosi艂 si臋 w niebo dym - ten sam, kt贸ry dostrzegli z grzbietu po艂oniny. Po偶ar osmali艂 otaczaj膮ce zaro艣la. Tylko dzi臋ki wiosennym ulewom, kt贸re przesyci艂y wszystko wilgoci膮, nie zaj膮艂 si臋 las.

Levayden by艂 w po艂owie drogi przez polan臋, kiedy nagle krzykn膮艂, okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie i rzuci艂 do ucieczki. Naikiru r贸wnie偶 o ma艂o nie krzykn臋艂a. W por臋 zatka艂a usta r臋k膮, padaj膮c p艂asko w paprocie. Ocali艂a w ten spos贸b 偶ycie.

Z krzak贸w po przeciwnej stronie por臋by, z trzaskiem 艂amanych ga艂膮zek wychyn膮艂 olbrzymi czarny kszta艂t. Za艂opota艂y, wzbijaj膮c kurz i zesch艂e li艣cie, pot臋偶ne nietoperze skrzyd艂a; b艂ysn臋艂y okrutne, 偶贸艂te oczy...

Naikiru dostrzeg艂a to wszystko w u艂amku sekundy, zanim - p贸艂przytomna z przera偶enia - wtuli艂a twarz w 艣ci贸艂k臋. Us艂ysza艂a ryk bestii i zd艂awiony, urwany skowyt Levaydena. Uderzy艂 w ni膮 pr膮d powietrza, kiedy potw贸r zerwa艂 si臋 do lotu, by w okamgnieniu znikn膮膰 ponad wierzcho艂kami 艣wierk贸w.

Zapad艂a martwa cisza.

D艂ugo trwa艂o, zanim dziewczyna odwa偶y艂a si臋 wsta膰.

- Smok! - wymamrota艂a, dygoc膮c od st贸p do g艂贸w. - Na Otch艂a艅... Ale przecie偶 smok贸w nie ma...

Zmusi艂a si臋, 偶eby zej艣膰 na por臋b臋. Nie zosta艂o tam nic - nawet skrawek odzie偶y, nawet plamka krwi. Nic, co wskazywa艂oby, jaki los spotka艂 jej towarzysza.

Szloch wzbiera艂 jej w gardle. Zd艂awi艂a go.

By艂a sama. Zmierzcha艂o.

Ucieka膰? Ale dok膮d? Czy potw贸r wr贸ci? Mo偶e jest ich tu wi臋cej? W pierwszym odruchu chcia艂a czym pr臋dzej rusza膰 w kierunku, z kt贸rego przybyli. Powstrzyma艂a j膮 obawa przed b艂膮kaniem si臋 na o艣lep w ciemno艣ciach, a tak偶e my艣l o Levaydenie. Mo偶e nie zgin膮艂... Im d艂u偶ej si臋 nad tym zastanawia艂a, tym wi臋ksz膮 zyskiwa艂a pewno艣膰, 偶e potw贸r nie po偶ar艂 go, lecz uni贸s艂 偶ywego - tylko dok膮d? I dlaczego? Wyobra藕nia od razu podsun臋艂a dziewczynie kilka mo偶liwych wyt艂umacze艅, ka偶de bardziej nieprawdopodobne od poprzedniego. Naikiru si艂膮 odsun臋艂a od siebie te my艣li. Teraz wa偶ne by艂o jedno - przeczeka膰 noc.

Postanowi艂a nie oddala膰 si臋 zanadto od por臋by ze spalon膮 chat膮. W ko艅cu smok zniszczy艂 tu ju偶 wszystko, co by艂o do zniszczenia, wi臋c po co mia艂by wraca膰? Dop贸ki resztki dziennego 艣wiat艂a na to pozwala艂y, nazbiera艂a w zaro艣lach ga艂臋zi i chrustu. Rozpali艂a ognisko nie na samej polanie, lecz w lesie: w g艂臋bokim, obro艣ni臋tym krzakami wykrocie. Postanowi艂a czuwa膰 - na wszelki wypadek. W膮tpi艂a zreszt膮 czy da艂aby rad臋 zasn膮膰. Wyj臋艂a z plecaka suchary i ser, ale musia艂a je schowa膰 z powrotem; nie by艂a w stanie je艣膰. W manierce zosta艂o ma艂o wody, nie odwa偶y艂a si臋 jednak ruszy膰 na poszukiwanie strumienia.

Nad koronami 艣wierk贸w mruga艂y gwiazdy. Niebo z fioletowo-niebieskiego sta艂o si臋 czarne. W艣r贸d ciszy pos臋pnie zahuka艂 puszczyk. Co艣 szura艂o w zaro艣lach; raz czy drugi b艂ysn臋艂y tam oczy jakiego艣 zwierz膮tka. Puszczyk zahuka艂 znowu. Naikiru szczelniej otuli艂a si臋 p艂aszczem. Powieki zaczyna艂y jej troch臋 ci膮偶y膰.

Nagle w oddali zabrzmia艂o przeci膮g艂e wycie. Powt贸rzy艂o si臋 po chwili - znacznie bli偶ej. Dorzuci艂a do ognia. Doprawdy, wola艂aby w tej chwili nie by膰 sama. Wyj臋艂a sw贸j kr贸tki sztylet i przesun臋艂a kciukiem po ostrzu.

Ponura wilcza pie艣艅 rozbrzmiewa艂a teraz w regularnych odst臋pach czasu, raz g艂o艣niej, raz ciszej, dolatuj膮c z r贸偶nych stron. Wilki boj膮 si臋 ognia. Wilki boj膮 si臋 ognia, powtarza艂a sobie Naikiru, zaciskaj膮c z臋by. Naszykowa艂a na wszelki wypadek solidny kij. Same wilki nie przera偶a艂y jej a偶 tak bardzo, nie wiosn膮 i nie w tych stronach - lasy G贸r Ciszy obfitowa艂y wszak w zwierzyn臋 Przypomnia艂y jej si臋 jednak powtarzane przez wie艣niak贸w bajania o wa艂臋saj膮cych si臋 po puszczy monstrach rodem z Otch艂ani, 艂asych na ludzkie mi臋so. Przed oczami ponownie stan膮艂 jej gigantyczny czarny jaszczur o nietoperzowych skrzyd艂ach. Co jeszcze mog艂o si臋 gnie藕dzi膰 w tych borach? M艂aki, zwodziasze, martwce? J臋dze o 偶elaznych z臋bach?

Las znowu o偶y艂 wyciem, dobiegaj膮cym ze wszystkich stron naraz Naikiru mocniej 艣cisn臋艂a w r臋ku kij. Wyda艂o jej si臋, 偶e w zaro艣lach dostrzega dwoje 艣wiec膮cych 艣lepi. Wrzasn臋艂a, tupi膮c nog膮. 艢lepia znikn臋艂y, ale nie na d艂ugo. Zaszele艣ci艂o. Jeden... dwa.. trzy szare cienie pojawi艂y si臋 na skraju wykrotu, spogl膮daj膮c w d贸艂. Prze艂kn臋艂a 艣lin臋 czuj膮c, 偶e krew odp艂ywa jej z twarzy. Wrzasn臋艂a jeszcze g艂o艣niej. Chwyci艂a p艂on膮c膮 偶agiew, zamacha艂a ni膮 gro藕nie. Wilki boj膮 si臋 ognia. Na Otch艂a艅! Te tutaj najwyra藕niej si臋 nie ba艂y. Sta艂y bez ruchu, popatruj膮c na ni膮 z艂o艣liwie, zupe艂nie jakby na co艣 czeka艂y. Na przyk艂ad na sygna艂 do ataku.

Naraz co艣 puszystego i bia艂ego pot臋偶nym susem przesadzi艂o kraw臋d藕 wykrotu, l膮duj膮c z gracj膮 o krok od dziewczyny. Naikiru krzykn臋艂a, bardziej z zaskoczenia ni偶 ze strachu. Widzia艂a ju偶, 偶e to nie wilk.

Stworzenie budow膮 cia艂a przypomina艂o rysia, ale by艂o ode艅 sporo wi臋ksze i bia艂e jak 艣nieg - bez jednej ciemniejszej c臋tki. Zielone latarnie oczu spojrza艂y na ni膮 przenikliwie. Naikiru u艣wiadomi艂a sobie, 偶e nie ma do czynienia ze zwyk艂ym zwierz臋ciem.

- Zosta艅 tam.

Rozkaz zabrzmia艂 w jej g艂owie g艂o艣no i wyra藕nie. Dziewczyna pos艂usznie cofn臋艂a si臋 a偶 pod 艣cian臋 wykrotu.

Stworzenie zwr贸ci艂o si臋 teraz w stron臋 wilk贸w. Sier艣膰 na jego grzbiecie zje偶y艂a si臋, ogon rytmicznie uderza艂 o boki. Naikiru wstrzyma艂a oddech. Po niesko艅czenie d艂ugiej chwili wilki zacz臋艂y si臋 powoli wycofywa膰, a偶 znikn臋艂y w mroku. Bia艂y ry艣 parskn膮艂 jakby z pogard膮.

- Oho, co my tu mamy? - odezwa艂 si臋 nagle basowy g艂os. Pobrzmiewa艂a w nim drwina. - Jest dzielny obro艅ca, a gdzie偶 si臋 podzia艂a ta, kt贸rej zamierza broni膰?

Z ciemno艣ci wy艂oni艂 si臋 m臋偶czyzna. Na jego widok Naikiru poczu艂a, 偶e serce podchodzi jej do gard艂a Wysoki i barczysty, mia艂 na sobie podzwaniaj膮c膮 przy ka偶dym kroku kolczug臋, nagolenniki i pas zdobiony z艂otymi guzami. Wilczy 艂eb z wyszczerzonymi k艂ami s艂u偶y艂 mu za he艂m; z ramion zwiesza艂a si臋 peleryna z wilczych futer, podbita szkar艂atn膮 tkanin膮. Szyj臋 chroni艂a naje偶ona kolcami 偶elazna obro偶a. Spod he艂mu opada艂y d艂ugie, sko艂tunione czarne w艂osy. Grubo ciosan膮 艣niad膮 twarz pokrywa艂y zygzaki tatua偶u. W r臋ku dzier偶y艂 miecz o ciemnej, pozbawionej po艂ysku, jakby osmolonej klindze.

- Och, teraz ci臋 widz臋... Nie ruszaj si臋, owieczko. - W jego oczach pe艂ga艂y czerwonawe ogniki. - Dostan臋 ci臋, jakem Wilczarz!

Bia艂y ry艣 zasycza艂 niby w膮偶, k艂ad膮c uszy p艂asko. Naikiru zn贸w us艂ysza艂a w g艂owie jego g艂os, czy raczej przekaz my艣lowy:

- Jeszcze si臋 poka偶e, kto dostanie kogo. Zmierz si臋 wpierw ze mn膮, plugawcze!

Wilczarz za艣mia艂 si臋 chrapliwie. Bez ostrze偶enia zamachn膮艂 si臋 mieczem. Bia艂e stworzenie uskoczy艂o, a potem szybko jak b艂yskawica zaatakowa艂o, obalaj膮c wojownika na ziemi臋. W tej samej chwili dziewczyna przera藕liwie krzykn臋艂a. Z zaro艣li wyroi艂o si臋 ca艂e stado wilk贸w i wszystkie naraz rzuci艂y si臋 w wir walki. Na dnie wykrotu zakot艂owa艂o si臋; rozleg艂o si臋 mro偶膮ce krew w 偶y艂ach warczenie, k艂apanie z臋bami, w艣ciek艂y syk, prychanie i charkot. Zadeptane ognisko zgas艂o. Naikiru uzna艂a, 偶e to najlepszy moment, 偶eby wzi膮膰 nogi za pas.

Nie uciek艂a daleko. Tu偶 przed ni膮 wyr贸s艂 znienacka Wilczarz. To niemo偶liwe!, pomy艣la艂a rozpaczliwie, a w nast臋pnej sekundzie ju偶 szamota艂a si臋 w jego u艣cisku. Wojownik potrz膮sn膮艂 ni膮 jak szmacian膮 kukie艂k膮.

- Umkn膮膰 chcia艂a艣? Nie tak pr臋dko! Chod藕, chod藕, owieczko. Zobaczysz, jak ko艅cz膮 moi wrogowie!

Chocia偶 pr贸bowa艂a si臋 opiera膰, powl贸k艂 j膮 z powrotem w kierunku wykrotu, w kt贸rym panowa艂a teraz z艂owr贸偶bna cisza. 呕adnego ruchu w ciemno艣ciach... Wilczarz co艣 wymamrota艂 i wdeptane w ziemi臋 w臋gle na powr贸t buchn臋艂y p艂omieniem, o艣wietlaj膮c straszliw膮 scen臋.

Krew. Mn贸stwo krwi, jak w rze藕ni. W lepkiej ka艂u偶y pi臋trzy艂y si臋 zw艂oki sze艣ciu czy siedmiu wilk贸w. Ale bia艂y ry艣 umiera艂. Jego g臋ste futro w stu miejscach plami艂a posoka. Wn臋trzno艣ci wylewa艂y si臋 z rozszarpanego brzucha. Zako艅czone pot臋偶nymi pazurami 艂apy drapa艂y ziemi臋. Wilczarz za艣mia艂 si臋. Brutalnie kopn膮艂 bezw艂adne cia艂o. Zamglone, gasn膮ce zielone 艣lepia otwar艂y si臋 odrobin臋 szerzej, z pyska wyrwa艂 si臋 cichy skowyt. Naikiru poczu艂a fal臋 艣lepej w艣ciek艂o艣ci.

- Zostaw go!!! - zawy艂a. Szarpn臋艂a si臋, pr贸buj膮c prze艂ama膰 uchwyt prze艣ladowcy. Wilczarz, wci膮偶 si臋 艣miej膮c, zdzieli艂 j膮 w twarz pi臋艣ci膮 w nabijanej 膰wiekami r臋kawicy. Zobaczy艂a gwiazdy.

- Nie krzyczysz? - zasycza艂, tarmosz膮c j膮 za kark jak szczeni臋. - Nie bola艂o? Chcesz jeszcze?

Usi艂owa艂a si臋 uchyli膰; bez powodzenia. Zamachn膮艂 si臋 i uderzy艂 jeszcze raz. Krzykn臋艂a. Czu艂a na policzku krew; 膰wieki rozci臋艂y sk贸r臋.

- To dopiero pocz膮tek zabawy - oznajmi艂 wojownik, szczerz膮c z臋by.

Skr臋powa艂 r臋ce Naikiru za plecami, jej w艂asnym paskiem. Z mroku obserwowa艂o ich kilkana艣cie par 艣wiec膮cych 艣lepi. Ocala艂e wilki zn贸w zgromadzi艂y si臋 wok贸艂 swego pana, czekaj膮c na rozkazy.

- Pilnujcie jej! - rzuci艂 Wilczarz. - Niech si臋 nie wa偶y ruszy膰 na krok. St贸j spokojnie, owieczko, inaczej moje pieski gotowe odgry藕膰 ci n贸偶k臋!

Sztyletem pospiesznie nakre艣li艂 na ziemi kr膮g. Na jego obwodzie wypisa艂 tajemnicze znaki. Naikiru mimo przera偶enia zachowa艂a do艣膰 przytomno艣ci umys艂u, 偶eby zauwa偶y膰, i偶 wojownik mocno kuleje. Spod kolczugi sp艂ywa艂a krew, plami膮c b艂yszcz膮cy nagolennik. Zosta艂 ranny w udo. Czy powa偶nie? Chyba nie.

Cia艂em bia艂ego stworzenia wstrz膮sn膮艂 ostatni, konwulsyjny dreszcz. Wyda艂o jej si臋, 偶e na skraju 艣wiadomo艣ci s艂yszy szept:

- Shay... 呕egnaj... Spo... tkamy si臋 w innym kr贸... lestwie...

艢wiate艂ko pe艂gaj膮ce w zielonych 艣lepiach zagas艂o.

Sko艅czywszy rysowa膰 kr膮g, Wilczarz pochyli艂 si臋 nad ni膮. Naikiru zesztywnia艂a. Jego straszliwe oczy wygl膮da艂y, jakby wewn膮trz nich szala艂a Otch艂a艅 - czerwone czerwieni膮 p艂ynnej lawy, ze 藕renicami niby czarne szczelinki. Teraz wiem, co czuje ptak, gdy patrzy na niego w膮偶, przemkn臋艂o jej przez my艣l. M臋偶czyzna uj膮艂 j膮 za ramiona. Pog艂adzi艂 po policzku.

- S艂aba z ciebie 偶y艂a - mrukn膮艂 z niesmakiem. - Zanadto si臋 strachasz... Ale ja sobie poradz臋. Twoja m艂oda krew uleczy moj膮 ran臋, owieczko. Nie opieraj si臋! Unie艣 g艂贸wk臋. O, w艂a艣nie... Nie odwracaj wzroku! Patrz na mnie! Lubi臋, kiedy patrzycie...

Chwyci艂 j膮 jedn膮 r臋k膮 za w艂osy i odci膮gn膮艂 g艂ow臋 daleko do ty艂u. Jego oblicze znienacka zafalowa艂o, przemieniaj膮c si臋 w p艂aski, pokryty 艂uskami pysk. Zamigota艂y wyd艂u偶one, ig艂owate k艂y; pomi臋dzy nimi poruszy艂 si臋 rozwidlony j臋zyk. Naikiru zaszamota艂a si臋 rozpaczliwie; na pr贸偶no. K膮tem oka dostrzeg艂a, 偶e symbole kr臋gu zaczynaj膮 si臋 jarzy膰 rubinowo Wilki jak na komend臋 zawy艂y, wznosz膮c 艂by.

Samego uk膮szenia prawie nie poczu艂a. By艂o tak, jakby lodowato zimny pr膮d uderzy艂 z wielk膮 si艂膮 w jej cia艂o, odbieraj膮c oddech. B贸l nadszed艂 w chwil臋 p贸藕niej - szarpi膮cy, potworny. Nie mog艂a si臋 poruszy膰 ani z艂apa膰 tchu. Ton臋艂a...

Wpatrzone w ni膮 oczy Wilczarza wydawa艂y si臋 pali膰 sk贸r臋 偶ywym ogniem.

Umieram, zd膮偶y艂a pomy艣le膰. Potem ogarn臋艂a j膮 czer艅.

Wys艂annik

Przytomno艣膰 wraca艂a powoli. Naikiru j臋kn臋艂a, usi艂uj膮c rozewrze膰 sklejone powieki. Bola艂y j膮 wszystkie ko艣ci, czu艂a si臋 tak, jakby ca艂e cia艂o by艂o jednym wielkim si艅cem. Le偶a艂a przykryta czym艣 szorstkim i ci臋偶kim; w nozdrzach wierci艂 zapach dymu, owczej we艂ny i susz膮cych si臋 zi贸艂. Szyj臋 mia艂a grubo omotan膮 p艂贸tnem. Opatrunek zesztywnia艂 od zaschni臋tej krwi.

Ostro偶nie unios艂a si臋 na 艂okciach, zaciskaj膮c z臋by, kiedy ten drobny ruch spowodowa艂 fal臋 md艂o艣ci. W mroku pe艂ga艂 s艂aby czerwony poblask; w臋gle 偶arzy艂y si臋 w prymitywnym palenisku. Dym uchodzi艂 na zewn膮trz przez szpary w strzesze. Z poczernia艂ych 艣cian zwiesza艂y si臋 p臋czki ziela. Znajdowa艂a si臋 w jakiej艣 ubogiej chacie albo sza艂asie pasterskim.

Spr贸bowa艂a zwlec si臋 z pos艂ania, ale 藕le obliczy艂a si艂y i z powrotem opad艂a na wznak. Przerazi艂o j膮 偶e jest a偶 taka s艂aba. Jakim cudem nie zgin臋艂a z r膮k wilczego pana? Kto j膮 uratowa艂?

Za 艣cian膮 rozbrzmiewa艂y g艂osy. Nadstawi艂a uszu. Dw贸ch m臋偶czyzn - starszy i m艂odszy - spiera艂o si臋 o co艣, ale nie zdo艂a艂a rozr贸偶ni膰 s艂贸w. Po chwili zamilkli.

Kto艣 odchyli艂 wisz膮c膮 u wej艣cia zas艂on臋 ze sk贸r. W smudze 艣wiat艂a zamajaczy艂a przygarbiona posta膰. Wsparty na kosturze starzec w po艂atanej sukmanie i olbrzymiej baraniej czapie, nios膮cy naczynie z paruj膮c膮 zawarto艣ci膮 przez rami臋 przewiesi艂 nar臋cz lnianych szmat.

- Zbudzilim si臋, a? - spyta艂 jowialnie. - To i dobrze, bo ju偶em stracha o ciebie mia艂. Jak ci臋 zowi膮 m艂贸dko?

- Naikiru - wymamrota艂a; wargi by艂y jak z drewna.

- Jam jest Dzi臋cio艂. Poka偶 no si臋, niech zerkn臋, jak dzisia wygl膮dasz? Oj, g臋busia ca艂a w si艅cach... Nic to, do wesela si臋 zgoi.

Naikiru, nieco wystraszona, obmaca艂a twarz, posykuj膮c, kiedy palce natrafi艂y na opuchlizn臋 i zdart膮 sk贸r臋 - pami膮tk臋 po uderzeniu 膰wiekowan膮 r臋kawic膮. Starzec przela艂 tymczasem cz臋艣膰 p艂ynu z miski do kubeczka, po czym pom贸g艂 dziewczynie usi膮艣膰.

- Pij, ino poma艂u, coby艣 si臋 nie zad艂awi艂a. Krwie ci uby艂o, a od tego napoju 艣wie偶ej przyb臋dzie.

P艂yn by艂 ciep艂y i lekko kwaskowaty. Napar z owoc贸w g艂ogu i czego艣 jeszcze, czego nie rozpozna艂a. Dopiero po pierwszym 艂yku poczu艂a, jak bardzo by艂a spragniona, i chciwie wychyli艂a reszt臋.

Starzec przygl膮da艂 si臋 jej uwa偶nie. By艂 wiekowy, lecz nie zgrzybia艂y; czarne oczy, osadzone g艂臋boko w bli藕niaczych gniazdach zmarszczek, iskrzy艂y si臋 bystro. Poci臋ta bruzdami twarz wygl膮da艂a jak wyrze藕biona w ciemnym drewnie; obwis艂e w膮sy by艂y bia艂e jak mleko. Na szyi nosi艂 dziwaczny naszyjnik z nanizanych na rzemyki z臋b贸w i kawa艂k贸w ko艣ci. Znachor. Mam szcz臋艣cie, pomy艣la艂a, 偶e zna si臋 na swojej robocie.

- Sk膮d si臋 tu wzi臋艂am? - spyta艂a.

- Z lasu ci臋 przynie艣lim. Bez ducha w krzach le偶a艂a艣. Ma艂o brakowa艂o... No, do艣膰 gadania. Trza ci opatrunek zmieni膰.

Delikatnie odwin膮艂 zakrwawione banda偶e i zmarszczy艂 brwi.

- Napuch艂o. Znaczy, j膮trzy si臋. - Cmokn膮艂 j臋zykiem. - Nic to. Nagotowa艂em chleba z paj臋czyn膮. Wnetki wyjdzie z ciebie czemier. Nie minie tydzie艅, a ta艅cowa膰 b臋dziesz... Tera zapiecze, ale ino ciut. Zewrzyj z臋by.

Przemy艂 szyj臋 dziewczyny tym samym wywarem, kt贸rym j膮 poi艂, po czym ob艂o偶y艂 ranki sple艣nia艂ym, ugniecionym chlebem i ponownie zabanda偶owa艂. St艂uczenia na twarzy posmarowa艂 nalewk膮 z arniki.

- No, nie wier膰 mi si臋, wierciuszku, ino 艣pij - pogrozi艂 jej 偶artobliwie palcem. - Makowym sokiem ci臋 napoi艂em, tylko patrze膰, jak 艣lipia zamkniesz. Najlepsza to driakiew, sen.

Poprawi艂 jej przykrycie i odszed艂, postukuj膮c kosturem. Naikiru pos艂usznie zamkn臋艂a oczy. S艂ysza艂a, jak znachor krz膮ta si臋 po chacie, mamrocz膮c i brz膮kaj膮c naczyniami. D藕wi臋ki oddala艂y si臋, zamazywa艂y... Stopniowo pogr膮偶y艂a si臋 w nie艣wiadomo艣ci.

Kiedy znowu si臋 zbudzi艂a, w palenisku weso艂o trzaska艂 ogie艅, do kt贸rego snad藕 niedawno do艂o偶ono drew. W kocio艂ku nad ogniem bulgota艂o co艣 rozsiewaj膮cego ostr膮 wo艅 dziegciu. Zas艂ona u wej艣cia by艂a odsuni臋ta, drzwi otwarte na o艣cie偶; na zewn膮trz gwiazdy mruga艂y na granatowym niebie. Naikiru odrzuci艂a ci臋偶k膮 derk臋. Czu艂a si臋 du偶o silniejsza. Krzywi膮c si臋 pomaca艂a szyj臋. Bola艂o, ale nie tak strasznie. Rozejrza艂a si臋 za swoim ubraniem. Le偶a艂o w nogach pos艂ania, starannie z艂o偶one. Przy okazji dostrzeg艂a, 偶e umeblowanie chatki jest do艣膰 skromne - ko艣lawy st贸艂, 艂awa, zydel z u艂aman膮 nog膮, wys艂ana sk贸rami prycza, na kt贸rej zapewne sypia艂 starzec. Jej po艣cielono wprost na polepie, ale dzi臋ki derce i baranicom nie czu艂a ch艂odu. Koszul臋 mia艂a wilgotn膮 od potu. Przyda艂oby si臋 umy膰.

Usiad艂a. Dopiero teraz zauwa偶y艂a, 偶e nie jest sama. Kto艣 siedzia艂 za sto艂em w rogu izby, dok膮d nie dociera艂 blask p艂omieni.

- Jak d艂ugo spa艂am? - spyta艂a, s膮dz膮c, 偶e to starzec.

- Dzie艅, noc i dzie艅, odk膮d ci臋 tu przyniesiono.

Drgn臋艂a. To nie by艂 Dzi臋cio艂. Odruchowo zaci膮gn臋艂a koszul臋 na piersiach.

- Nie wstawaj, dziewczyno, zrobisz sobie krzywd臋. Le偶 spokojnie. Mia艂 cichy, matowy g艂os. M贸wi艂 z akcentem, zniekszta艂caj膮c s艂owa. Nie wie艣niak. Podr贸偶ny?

- Kim jeste艣?

- Mam na imi臋 Shay. Dlaczego wstajesz? Nie wyg艂upiaj si臋, nie jeste艣 jeszcze zdrowa. Dzi臋cio艂 m贸wi艂...

- Czuj臋 si臋 dobrze.

Odwr贸ci艂 wzrok, kiedy si臋 ubiera艂a. Gdy si臋 schyli艂a, znowu zakr臋ci艂o jej si臋 w g艂owie, wi臋c zrezygnowa艂a z zak艂adania but贸w. Boso obesz艂a izb臋, zagl膮daj膮c we wszystkie k膮ty.

- Czego szukasz? Wody czy lustra?

- Nie chc臋 s艂ysze膰 o lustrach, dop贸ki nie zawr臋 bli偶szej znajomo艣ci z wod膮 - sarkn臋艂a.

- Na podw贸rku jest studnia.

Kiedy wr贸ci艂a z mokrymi w艂osami, czuj膮c si臋 znacznie lepiej, Shay kroi艂 chleb.

- Dzi臋cio艂 zszed艂 do wsi, wr贸ci dopiero jutro - wyja艣ni艂, podaj膮c dziewczynie grub膮 kromk臋. - Przysu艅 tu niebieski garnek, jest w nim zsiad艂e mleko. I zamieszaj ten okropny wywar w kocio艂ku, to musi si臋 tak gotowa膰 do rana.

Jedz膮c, popatrywa艂a na niego ciekawie. Shay. Dziwne imi臋. Szczup艂y, wr臋cz chudy, wygl膮da艂 na zaledwie par臋 lat starszego od niej. W臋drowny czeladnik? Jego odzienie by艂o sp艂owia艂e i zniszczone. Ale wyra偶a艂 si臋 jak kto艣, kto ucz臋szcza艂 do szk贸艂. I ten trudny do umiejscowienia obcy akcent, z jakim m贸wi艂, diabelnie j膮 intrygowa艂. Mo偶e poszukiwacz przyg贸d - jaki艣 zubo偶a艂y szlachecki syn... Tak, to nawet pasowa艂o.

Ogorza艂a twarz o prostym nosie i w膮skich, zaci臋tych ustach. Sk膮py zarost. Kr贸tko ostrzy偶one ciemne w艂osy, g臋ste jak sier艣膰. Odnotowa艂a to wszystko ze spostrzegawczo艣ci膮 w艂a艣ciw膮 Opowiadaj膮cym i spu艣ci艂a g艂ow臋, zanim Shay zauwa偶y艂 jej spojrzenie.

Milczenie przed艂u偶a艂o si臋. Przerwa艂 je m艂odzieniec:

- Nie jeste艣 tutejsza, Naikiru. Prawda?

- Prawda.

- Tak te偶 s膮dzili艣my. - Nagle spos臋pnia艂. - Sk膮d, na lito艣膰 Bosk膮, wzi臋艂a艣 si臋 w lesie?

- Podr贸偶owa艂am... z ojcem. Napadni臋to nas... - Prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

Przecie偶 nie powiem mu prawdy, zawaha艂a si臋. Nie uwierzy mi. Smok... wilki.. bia艂y ry艣...

Shay przygl膮da艂 si臋 jej przenikliwie i nie do ko艅ca przyja藕nie.

- Wi臋c to za ciebie odda艂 偶ycie Tivonne - powiedzia艂 wolno, bardziej do siebie ni偶 do niej. - Niech to czart! Kim ty jeste艣, Naikiru?

- A kim偶e mog臋 by膰? - odci臋艂a si臋, nagle zagniewana. - Nikim!

- Nikim? - Za艣mia艂 si臋 sucho. - Prze偶y艂a艣 spotkanie z Wilczarzem! Chc臋 wiedzie膰, jak ci si臋 to uda艂o... i dlaczego m贸j przyjaciel zgin膮艂, broni膮c ci臋.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋, przygryzaj膮c wargi. Naikiru pow臋drowa艂a wzrokiem za jego spojrzeniem. Ko艂o paleniska, przewieszony przez sznur, suszy艂 si臋 ciemnozielony p艂aszcz. Wyprano go, ale nie do艣膰 dok艂adnie; na suknie wci膮偶 by艂o wida膰 brunatne plamy.

- Krew?... - spyta艂a cicho.

- Tivonne'a. - Powiedzia艂 to zimno, nie patrz膮c na ni膮. - Tamtego wieczoru wyruszy艂 jak zwykle na polowanie. Mog臋 tylko zgadywa膰, jak wszystko si臋 rozegra艂o. Jednego nie mog臋 zrozumie膰 - czemu podj膮艂 walk臋 w twojej obronie? Przeciwko Wilczarzowi i ca艂ej jego sforze?

- Mnie o to pytasz? My艣lisz, 偶e ja cokolwiek wiem?

- Tobie uda艂o si臋 prze偶y膰. - Jego g艂os przypomina艂 l贸d. - Tivonne zgin膮艂, a ty po dw贸ch dniach zaczynasz wraca膰 do zdrowia. Nie mog臋 tego poj膮膰! Le偶a艂a艣 tam, w zaro艣lach, blada jak trup... lecia艂a艣 mi przez r臋ce, gdy ci臋 podnios艂em... Potem przysz艂a gor膮czka, przez kilkana艣cie godzin rzuca艂a艣 si臋 w malignie, nawet Dzi臋cio艂 s膮dzi艂, 偶e ju偶 po tobie. Ale obudzi艂a艣 si臋 i, dalib贸g, nie wygl膮dasz, jakby spieszy艂o ci si臋 do grobu.

Wzruszy艂a tylko ramionami.

- Ty mnie znalaz艂e艣... w lesie?

- Ja. - Westchn膮艂 ci臋偶ko. - Chcesz wiedzie膰, jak to by艂o? Opowiem ci. W 艣rodku nocy w mojej g艂owie nagle zabrzmia艂 krzyk. Straszny, niepodobny do niczego. Rozbrzmiewa艂 tylko przez moment, potem umilk艂 i wi臋cej ju偶 go nie s艂ysza艂em. Od razu wiedzia艂em, 偶e to Tivonne, 偶e wezwa艂 mnie ostatkiem si艂, umieraj膮c... Zbudzi艂em Dzi臋cio艂a i ruszyli艣my z pochodniami na poszukiwanie. 艢wita艂o, gdy znale藕li艣my ci臋 obok zw艂ok Tivonne'a. Naoko艂o le偶a艂y trupy wilk贸w. Ty le偶a艂a艣 jak martwa, ze 艣ladami na gardle, kt贸re bardziej przypomina艂y uk膮szenia w臋偶a ni偶 wilka. Zgaduj臋, 偶e Wilczarz pr贸bowa艂 z ciebie wyssa膰 偶ycie. Nie wiem tylko, czemu nie doko艅czy艂 dzie艂a. To nie my mu przeszkodzili艣my, bo oddali艂 si臋 na d艂ugo przed naszym nadej艣ciem. Wiem, 偶e zosta艂 ranny: jego krew wypali艂a na ziemi czarne 艣lady, kt贸re rozpozna艂bym wsz臋dzie. S臋k w tym, 偶e Wilczarz nigdy nie porzuca swoich ofiar, je艣li ko艂acze si臋 w nich chocia偶 iskierka 偶ycia! Musia艂 mie膰 jaki艣 szczeg贸lny pow贸d, 偶eby ci臋 nie zabija膰. Jaki?

- Jedno wyt艂umaczenie mog臋 ci podsun膮膰 od r臋ki - zgrzytn臋艂a z臋bami. - Jeste艣 doros艂y, pomy艣l. 呕ywe dziewcz臋ta s膮 pod pewnymi wzgl臋dami ciekawsze od martwych, tyle 偶e tym razem zabrak艂o mu czasu na zabaw臋, albo przeszkadza艂a rana.. Ot i ca艂a zagadka.

- Je艣li tak, nawet nie wiesz, jakie mia艂a艣 szcz臋艣cie. Widywa艂em pozosta艂o艣ci jego... zabaw. - Shay potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 g艂os mu si臋 na moment zmieni艂. - Teraz co艣 mi wyja艣nij, Naikiru. Gdzie tw贸j ojciec? Tylko nie k艂am! Sama powiedzia艂a艣, 偶e podr贸偶owa艂a艣 z ojcem. Co si臋 sta艂o? Czy to wilki?...

- Niezupe艂nie. - Unios艂a g艂ow臋. - Mog臋 ci powiedzie膰 dok艂adnie, jak by艂o. Ale obawiam si臋, 偶e mi nie uwierzysz.

- To si臋 oka偶e. M贸w.

Troch臋 si臋 j膮kaj膮c, opowiedzia艂a o wszystkim, co wydarzy艂o si臋 od chwili, gdy ona i Levayden dostrzegli ze szczytu po艂oniny dym. Kiedy dosz艂a do momentu, w kt贸rym na por臋bie pojawi艂 si臋 czarny gad, g艂os jej si臋 za艂ama艂. Shay obserwowa艂 j膮 z trudnym do okre艣lenia wyrazem twarzy. Nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Poczeka艂 cierpliwie, a偶 dziewczyna uspokoi si臋 na tyle, 偶eby m贸c kontynuowa膰.

Gdy relacjonowa艂a, jak zgin膮艂 Tivonne, jego kamienny spok贸j prys艂.

- Jeden przeciwko ca艂ej zgrai wilk贸w, tak? - warkn膮艂, zaciskaj膮c pi臋艣ci. - A ty pr贸bowa艂a艣 uciec? Zostawiaj膮c go?!

- A co, twoim zdaniem, powinnam by艂a zrobi膰?! - odkrzykn臋艂a, rozz艂oszczona nie na 偶arty. - Niech to szlag! Czy ja mam k艂y? Pazury? Mo偶e wygl膮dam na golema-zab贸jc臋?! Sam spr贸buj stawi膰 czo艂o zgrai wilk贸w, maj膮c za ca艂膮 bro艅 kawa艂ek kija i o艣miocalowy sztylecik! Stawiam dukaty przeciwko grochowinom, 偶e zachowa艂by艣 si臋 tak samo jak ja!

- W porz膮dku. Przepraszam. Oczywi艣cie, masz racj臋. - Shay uni贸s艂 d艂onie, powstrzymuj膮c potok jej wypowiedzi. - Zrozum, Naikiru, ja wci膮偶 nie mog臋 poj膮膰... nie mie艣ci mi si臋 w g艂owie... dlaczego Tivonne stan膮艂 w twojej obronie. Dlaczego tak kompletnie g艂upio, bez sensu... Bo przecie偶 musia艂 sobie zdawa膰 spraw臋...

- Mo偶e w艂a艣nie nie? Mo偶e z pocz膮tku s膮dzi艂, tak jak ja, 偶e wilk贸w jest tylko garstka?

- Wykluczone. Nie zna艂a艣 Tivonne'a. Na pewno wiedzia艂 dok艂adnie, ilu ma przeciwnik贸w 艁atwo si臋 ukry膰 przed wzrokiem cz艂owieka, ale przed w臋chem rysia trudniej. Ju偶 pr臋dzej uwierz臋, 偶e to pragnienie, by za wszelk膮 cen臋 dopa艣膰 Wilczarza, odebra艂o mu rozs膮dek. Mamy... mieli艣my... zadawnione porachunki z Wilczarzem, ale to d艂uga historia, nie b臋d臋 si臋 w ni膮 teraz wg艂臋bia艂. Tyle ci powiem: przyjdzie taki dzie艅, kiedy Wilczarz zap艂aci mi z nawi膮zk膮 za wszystkie swoje zbrodnie. - Shay zacisn膮艂 pi臋艣ci tak mocno, 偶e da艂 si臋 s艂ysze膰 chrz臋st knykci. - Przysi臋gam!

- O co艣 ci臋 zapytam, Shay. Mog臋? - Naikiru zebra艂a si臋 w ko艅cu na odwag臋. - Ty te偶 nie pochodzisz z G贸r Ciszy. Nie my艣l, 偶e nie zauwa偶y艂am. Nie jestem g艂ucha ani 艣lepa. Przybyli艣cie z Tivonne'em w te strony, 偶eby si臋 rozprawi膰 z Wilczarzem? Jeste艣 艂owc膮 nagr贸d?

- Tobie si臋 nie b臋d臋 t艂umaczy艂. Ani z tego, kim jestem, ani z tego, po co tu jestem. - Wsta艂 gwa艂townie, a偶 zadzwoni艂y naczynia na stole.

Naikiru te偶 si臋 zerwa艂a.

- Dok膮d idziesz? A niech ci臋! Zaczekaj! - Zast膮pi艂a mu drog臋, opieraj膮c r臋ce na biodrach. Shay na pr贸偶no usi艂owa艂 j膮 wymin膮膰. Okaza艂 si臋 ni偶szy, ni偶 s膮dzi艂a; mog艂a popatrze膰 mu w oczy nie zadzieraj膮c g艂owy.

By艂y ciemne jak bagienna woda. Niespokojne oczy, uparcie umykaj膮ce spojrzeniem w bok.

- Zachowaj sobie swoje tajemnice, nie jestem ciekawa! Ja chc臋 tylko wiedzie膰, co tu jest, psiakrew, grane! Kto porwa艂 mojego ojca? Na pewno to wiesz! Nie wierz臋, 偶e nie!

- Nic nie wiedzieli艣cie, id膮c tu? - odpowiedzia艂 pytaniem Shay. - Nie s艂yszeli艣cie po wsiach 偶adnych plotek? Nie ostrze偶ono was?

- Nie mia艂 nas kto ostrzec! Od tygodnia w臋drowali艣my lasami, nie spotykaj膮c 偶ywej duszy. Shay, odpowiedz mi! - Chwyci艂a go za r臋k臋; zaskoczony, bezskutecznie usi艂owa艂 si臋 wyrwa膰. - O co w tym wszystkim chodzi? Na Otch艂a艅! Kim lub czym by艂 ten czarny gad? Jakie jeszcze z艂o, poza Wilczarzem i jego sfor膮, gnie藕dzi si臋 w tych przekl臋tych g贸rach?!

Na zewn膮trz, gdzie艣 bardzo daleko, odezwa艂o si臋 znajome, pos臋pne wycie. Shay z powrotem usiad艂 na 艂awie, przygarbi艂 si臋 jak kto艣, kto d藕wiga na barkach ci臋偶ar.

- Mormeac. - Kiedy pad艂o to imi臋, Naikiru odnios艂a wra偶enie, 偶e cienie w izbie zg臋stnia艂y. - On i Wilczarz s膮 ulepieni z tej samej gliny. W艂adaj膮 teraz zamkiem Gleyarvaigh... o ile mo偶na to nazwa膰 w艂adaniem. Gnie偶d偶膮 si臋 w ruinach niby dzikie bestie: ksi膮偶臋 ciemno艣ci i jego wierny ucze艅.

- Mormeac - powt贸rzy艂a wolno dziewczyna. - W mowie mag贸w to znaczy: ten, kt贸ry szczuje zmory...

- Znasz mow臋 mag贸w?

Poniewczasie ugryz艂a si臋 w j臋zyk.

- Tylko kilka s艂贸w. M贸j ojciec by艂 Opowiadaj膮cym. Nauczy艂 mnie tego i owego.

Shay kiwn膮艂 g艂ow膮. Trudno powiedzie膰, czy jej uwierzy艂, ale nie zadawa艂 dalszych pyta艅.

- Dawno temu Mormeac i Wilczarz byli zwyk艂ymi lud藕mi - kontynuowa艂 przerwany w膮tek. - Potem przebudzi艂a si臋 w nich czarna moc i stali si臋 ka-ira, ska偶onymi magami. Przybyli tu z odleg艂ych stron, wyj臋ci spod prawa, 艣cigani. Znale藕li schronienie w opuszczonym zamczysku... Teraz kpi膮 sobie ze sprawiedliwo艣ci. Takich jak oni t臋pi si臋 wszak we wszystkich Siedmiu Krainach, zgodnie z nakazem 艢wi臋tej Ksi臋gi, bowiem naruszaj膮 Ekwilibrium... to znaczy, r贸wnowag臋 艣wiata...

- Wiem, co to takiego Ekwilibrium, nie musisz mi robi膰 wyk艂adu. S艂ysza艂am o czarnej i srebrnej magii. Wyja艣nij mi co innego. Czy ten Mormeac ma na swoje us艂ugi olbrzymiego lataj膮cego jaszczura?

- Nie. On sam potrafi przybiera膰 posta膰 dowolnego zwierz臋cia, a ma sentyment do gad贸w. Jak wi臋kszo艣膰 ka-ira zreszt膮. Nieprzypadkowo m贸wi si臋 o nich: 偶mije, potomstwo pradawnego W臋偶a... Wiem, o co za chwil臋 zapytasz, Naikiru, wi臋c odpowiem zawczasu. Tak, Mormeac pod postaci膮 lataj膮cego jaszczura pali chaty i napada na ludzi.

- Po co? Jaki ma w tym cel?

- Kto to mo偶e wiedzie膰? Celem i sensem istnienia ka-ira jest czynienie z艂a. Na wszelkie mo偶liwe sposoby. Mormeac d膮偶y, zdaje si臋, do tego, 偶eby wioski wok贸艂 Gleyarvaigh doszcz臋tnie si臋 wyludni艂y, a nie wiadomo, jakimi jeszcze sztuczkami zabawia si臋 po kryjomu. Nocami nad zamczyskiem wida膰 z daleka 艂un臋. Mo偶e zamierza tam wyhodowa膰 armi臋 podobnych do siebie potwor贸w i przej膮膰 w艂adz臋 nad ca艂ymi G贸rami Ciszy. Kto wie?

Naikiru potar艂a czo艂o.

- Uczono mnie swego czasu, 偶e na po艂udniu, nad Zatok膮 Sn贸w, istnieje pot臋偶ny zakon srebrnych mag贸w...

- Elita.

- W艂a艣nie, Elita. Oni zajmuj膮 si臋 pilnowaniem Ekwilibrium. Dlaczego do tej pory nie zrobili porz膮dku z tym ca艂ym Mormeacem? Czy nie wiedz膮, co tu si臋 dzieje?

- Mormeac ukrywa艂 si臋 latami, p贸ki jego czer艅 nie sta艂a si臋 tak silna, 偶e srebro w jego otoczeniu ga艣nie jak zdmuchni臋ta 艣wieca. Srebrni magowie nie s膮 w stanie go pokona膰, nie s膮 w stanie nawet zbli偶y膰 si臋 do niego. Nie, je艣li jest jaka艣 nadzieja, to nie w czarach Elity... Hola, dziewczyno, ty si臋 dobrze czujesz?

- W miar臋.

- Ca艂a dr偶ysz. Chcesz moj膮 kurtk臋?

- Nie trzeba.

W oddali wilki wy艂y coraz g艂o艣niej. Shay zatrzasn膮艂 drzwi chaty i zaci膮gn膮艂 zas艂on臋 Unosz膮ca si臋 z kocio艂ka wo艅 przybra艂a na sile. Naikiru otar艂a nadgarstkiem perl膮cy si臋 na czole pot.

- Co oznaczaj膮 te mi艂e d藕wi臋ki? Wilczarz znowu wyruszy艂 na 艂owy?

- Owszem. Przed 艣witem b臋d膮 kolejne ofiary. Dla tutejszych ludzi to nic nowego. Odk膮d z艂o zal臋g艂o si臋 w Gleyarvaigh, nie ma nocy, 偶eby kto艣 nie postrada艂 偶ycia. Jak podczas zarazy. Wilczarz poluje na tych, kt贸rzy nie zd膮偶yli przed zmierzchem schroni膰 si臋 w czterech 艣cianach... A na tych, co w por臋 pochowali si臋 po domach, Mormeac ma inne sposoby.

- Zmory.

- Jakby艣 zgad艂a. Zmory. Wstr臋tne nocne stworzenia, przed kt贸rymi nie chroni膮 amulety ani 偶elazo. Potrafi膮 si臋 w艣lizn膮膰 przez komin, szpar臋 pod drzwiami, ba - nawet przez dziurk臋 od klucza. Zsy艂aj膮 choroby, majaczenia, porywaj膮 dzieci...

- Po co?

- Podobno Mormeac eksperymentuje na nich. A mo偶e po prostu poi si臋 ich krwi膮 jak w strasznej ba艣ni... Nie wiem. Obaj z Wilczarzem s膮 siebie warci, z t膮 r贸偶nic膮 偶e Mormeac w艂ada dziesi臋ciokrotnie wi臋ksz膮 moc膮.

- Dlaczego Dzi臋cio艂 zszed艂 do wsi? - spyta艂a Naikiru lekko dr偶膮cym g艂osem. I us艂ysza艂a to, czego si臋 spodziewa艂a.

- S艂u偶ki Mormeaca nawiedzi艂y wczoraj dwa domostwa. Zabra艂y niemowl臋. Kilkoro ludzi gor膮czkuje; nie wiadomo czy do偶yj膮 艣witu. Dzi臋cio艂 zna r贸偶ne ma艣ci i zamawiania, ale zwalcza膰 czarn膮 moc zio艂ami to jak kruszy膰 s艂omk膮 ska艂y. Wsp贸艂czuj臋 mu.

- Wie艣niacy tak po prostu, oboj臋tnie, daj膮 si臋 gn臋bi膰? Nie pr贸bowano...

- Dziecko z ciebie. Oczywi艣cie, 偶e pr贸bowano. Byli ju偶 tacy, co si臋 wyprawiali do Gleyarvaigh. M艂odzi 艣mia艂kowie z wiosek, w臋drowni zabijacy, nawet jeden egzorcysta.. Nikt nie wr贸ci艂.

- Mo偶e potrzeba 偶o艂nierzy. Ca艂ej armii.

- Czyjej? Ksi臋cia? Nie roz艣mieszaj mnie. Ksi膮偶臋 mieszka w swoim bia艂ym zamku daleko st膮d i fig臋 go obchodz膮 jakie艣 G贸ry Ciszy. Ot, jeszcze jedna nazwa na mapie.

- No to mo偶e pewnego dnia bogowie tupn膮 nog膮 i powiedz膮: do艣膰. Zjawi si臋 tu jaki艣 bohater, jak ze starych ballad, i zaprowadzi porz膮dek...

- Mo偶e... - M艂odzieniec zamilk艂, pogr膮偶aj膮c si臋 w my艣lach.

Naikiru opar艂a g艂ow臋 na r臋kach. Nie czu艂a si臋 dobrze Wstrz膮sa艂y ni膮 dreszcze; w szyi pulsowa艂 coraz silniejszy b贸l, jakby na艂o偶ono jej obro偶臋 z cierni. Poblad艂a. Shay zauwa偶y艂 to.

- K艂ad藕 si臋. Musisz odpocz膮膰. Porozmawiamy jutro

***

Dzi臋cio艂 wr贸ci艂 dopiero nazajutrz o zmierzchu, zm臋czony i zrezygnowany.

- Pomarli - uprzedzi艂 z gorycz膮 pytanie, kt贸re zamierzali mu zada膰. - Pomarli wszyscy. I Liszka, i Orzech, i Trzcina, kowal贸w c贸rka, i m艂ody Sarna, i stara G偶eg偶贸艂kowa... Nic 偶em poradzi膰 nie m贸g艂. We wsi teraz wielgi p艂acz, a na czarnym zamku, dumam, wielgie 艣wi臋towanie. Bodajby Otch艂a艅 poch艂on臋艂a Mormeaca i jego s艂ugi... Tfu! - Splun膮艂. - Daj mi jakiej strawy, Shay, bom od wczoraj nic w ustach nie mia艂.

- Niepodobna d艂u偶ej zwleka膰 - powiedzia艂 cicho Shay, gdy starzec sko艅czy艂 je艣膰. - Mormeac coraz bardziej si臋 rozzuchwala, a ka偶da u艣miercona ofiara powi臋ksza jego si艂y. Nie mam wyboru. Teraz albo nigdy.

- Prawy艣. Tera albo nigdy. - Znachor, zas臋piony, szarpn膮艂 w膮sy. - Poziera艂em dzisia skoro 艣wit na niebo i wiesz, com ujrza艂? - Zrobi艂 pauz臋 dla podkre艣lenia wagi swych s艂贸w. - Kr贸lowej powietrznej sprzykrzy艂o si臋 bezczynnie tkwi膰 z boku. Tylko patrze膰, jak wy艣le swe wojska przeciwko czarnemu zamkowi. Co tak patrzysz? Stary Dzi臋cio艂 wie, co gada! Za dwa lubo trzy dzionki pocznie si臋 tu kot艂owanina, 偶e hej! Pioruny, grad a wiater, co drzewa z korzeniami wyrywa...

- 艢mieszne. Pot臋ga burzy przeciwko kamieniom Gleyarvaigh? Feanmuile od Przestworzy naprawd臋 wierzy, 偶e Mormeac zl臋knie si臋 garstki sylf贸w?

- Nie wiem ja, w co wierzy kr贸lowa powietrzna, ale na twoim miejscu nie macha艂bym r臋k膮 ino siad艂, a g艂ow膮 porz膮dnie ruszy艂. Jaki po偶ytek z burzy? Ano taki, 偶e burza 艣lady zaciera. 艁acniej si臋 w czas niepogody niepostrze偶enie przemkn膮膰... Pojmujesz?

- Teraz tak. - Shay nerwowo przejecha艂 d艂oni膮 po przypominaj膮cych sier艣膰 w艂osach. - Czyli mam jeszcze jeden pow贸d, 偶eby si臋 spieszy膰. W艂a艣nie pomog艂e艣 mi podj膮膰 decyzj臋. Ruszam jutro.

- Sam?

- Nie. Z ni膮.

- Z t膮... - Znachor na moment zaniem贸wi艂.

- A mam wyb贸r?

Obaj popatrzyli w tym samym kierunku. Naikiru, kt贸ra przespa艂a prawie ca艂y dzie艅, teraz kuli艂a si臋 przy palenisku. Owin臋艂a si臋 w po偶yczon膮 od Dzi臋cio艂a pastersk膮 kurt臋 i serdak, a i tak szcz臋ka艂a z臋bami. Na policzkach mia艂a wypieki. Gor膮czka znowu ros艂a.

Dzi臋cio艂 zmarszczy艂 brwi.

- Z艂e j膮 sk膮sa艂o... Po mojemu, nie trza tej dziewce ufa膰.

- Nie mam wyboru, ojcze. Nie ma ju偶 Tivonne'a. Nie mog臋 i艣膰 sam.

- Co prawda, to prawda. - Starzec ci臋偶ko westchn膮艂. - Nie mo偶esz samojeden...

Naikiru wyczu艂a skierowane na siebie spojrzenia.

- O co chodzi? - spyta艂a, podchodz膮c. - O czym rozmawiacie?

- Jak si臋 czujesz? - chrz膮kn膮艂 znachor. - Boli?

- Nie - sk艂ama艂a, macaj膮c opatrunek. - Co si臋 sta艂o? Czemu macie takie dziwne miny?

Shay popatrzy艂 na Dzi臋cio艂a. Dzi臋cio艂 na Shaya. M艂odzieniec wzi膮艂 g艂臋boki oddech.

- Jutro wyruszam do Gleyarvaigh.

- 呕artujesz. - Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 niepewnie.

- Bynajmniej. Usi膮d藕. To temat na d艂u偶sz膮 rozmow臋.

- Do pioruna! Nic mnie ju偶 nie zdziwi. - Naikiru ci臋偶ko opad艂a na 艂aw臋. Patrzy艂a na Shaya takim wzrokiem, jakby nie by艂a pewna, czy ten ma wszystkie klepki w porz膮dku. - Chcesz sobie popatrze膰 z bliska na Mormeaca, czy jak? Marzy ci si臋 艣mier膰 w smoczej paszczy?

- Mam zamiar go zabi膰.

- 呕artujesz - powt贸rzy艂a, ale ju偶 z mniejszym przekonaniem. Co艣 zaczyna艂o jej 艣wita膰. - Kim... kim ty w艂a艣ciwie jeste艣?

- S艂ysza艂a艣 kiedy艣 o Matkach 呕ywio艂贸w, Naikiru?

- Pewnie. - U艣miechn臋艂a si臋, zadowolona z siebie. - Lev... ojciec uczy艂 mnie o nich. - Przymkn膮wszy oczy, zacz臋艂a m贸wi膰 takim tonem, jakby recytowa艂a lekcj臋: - Jest ich cztery. Opiekuj膮 si臋 偶ywio艂ami, ka偶da swoim: Maryan wod膮, Ineth ogniem, Feanmuile powietrzem, Edea ziemi膮. Mo偶na powiedzie膰, 偶e dbaj膮 o r贸wnowag臋 艣wiata, ale w inny spos贸b, ni偶 to czyni膮 srebrni magowie. Moc Matek nie jest bowiem ani srebrna, ani czarna. Ich s艂ugami s膮 偶ywio艂aki...

- Dobrze, dobrze. Widz臋, 偶e si臋 orientujesz w temacie. Tym lepiej. Widzisz, Naikiru - ja s艂u偶臋 pot臋dze ziemi. Jestem wys艂annikiem Edei, Pani Li艣cia. Niekt贸rzy powiedzieliby: rycerzem Edei.

Za艣mia艂a si臋 lekcewa偶膮co.

- Rycerzem, co? Wolne 偶arty! Gdzie tw贸j miecz, gdzie tarcza, gdzie zbroja?

- A znak, kt贸ry on ma na r臋ku, widzia艂a艣 kiedy? - rzuci艂 ze zniecierpliwieniem milcz膮cy dot膮d Dzi臋cio艂. - Poka偶 jej, ch艂opcze.

Shay wyci膮gn膮艂 praw膮 r臋k臋. We wn臋trzu d艂oni widnia艂a srebrzysta, dawno zagojona blizna - tr贸jk膮t z wpisan膮 we艅 pionow膮 lini膮. Naikiru zamruga艂a oczami.

- Pi臋tno? Ale dlaczego...

- Nie pi臋tno. Znak Edei. Wierzaj mi, wielgi to honor nosi膰 go. Tarcze! Zbroje! - Starzec prychn膮艂 z irytacj膮. - Ech, niepotrzebnie my z tob膮 gadamy, dziewko. Ty z nim nigdzie nie pow臋drujesz, jakem Dzi臋cio艂.

- Pewnie, 偶e nie pow臋druj臋! - Urwa艂a. Dotar艂 do niej sens wypowiedzianych s艂贸w. - M贸r i zaraza, Shay! Ty chcia艂e艣... My艣la艂e艣, 偶e...

G艂os zamar艂 jej w gardle. Shay obserwowa艂 j膮 bez drgnienia

- Zaci膮gn臋艂a艣 olbrzymi d艂ug, Naikiru, ale masz szans臋 go sp艂aci膰. Zajmij miejsce Tivonne'a. Sta艅 razem ze mn膮 do walki z Mormeacem.

- Kpisz sobie.

- Bynajmniej.

- Sam naopowiada艂e艣 mi o Mormeacu niestworzonych rzeczy: jaki to jest pot臋偶ny i straszliwy. Otw贸rz oczy, cz艂owieku! Nie jestem taka jak Tivonne. Nie umiem ani czarowa膰, ani walczy膰 Do czego mog臋 ci si臋 przyda膰?

- Nisko si臋 cenisz, Naikiru. - Shay nieznacznie si臋 u艣miechn膮艂. - Pami臋tasz Wilczarza? Jemu bardzo, ale to bardzo si臋 przyda艂a艣. Wiesz, do czego?

- Dlaczego to mi zrobi艂... - Naikiru dotkn臋艂a obanda偶owanej szyi. - Chyba si臋 domy艣lam Ale wyja艣nij.

- Chcia艂 razem z krwi膮 przej膮膰 twoj膮 si艂臋 偶yciow膮. To stary spos贸b, prymitywny... Ale Wilczarz zawsze mia艂 s艂abo艣膰 do smaku krwi. Nie w tym rzecz. Magia, widzisz, to wyczerpuj膮ca zabawa. Zakl臋cia bezpo艣rednio, fizycznie os艂abiaj膮 cia艂o, a przy tym nawet lekka rana zmniejsza mo偶liwo艣ci maga nieproporcjonalnie bardziej, ni偶 zwyk艂ego cz艂owieka. Dzi臋ki twojej sile ranny Wilczarz szybko odzyska艂 sprawno艣膰. Mnie te偶 mo偶e si臋 w Gleyarvaigh przyda膰 podobna pomoc.

- Gadasz i gadasz, a starczy艂o powiedzie膰 jedno zdanie. Potrzebujesz 偶y艂y.

- 呕argonowe okre艣lenie, ale oddaje sedno sprawy.

- Te偶 pijasz krew? - Odsun臋艂a si臋 odruchowo, tak aby dzieli艂a ich ca艂a d艂ugo艣膰 sto艂u. - Jeste艣 ka-ira?!

- Nie i nie.

- To ciekawe! Bo jak rozumiem, chcesz si臋 z Mormeacem na czary mierzy膰. A na srebrnego maga jako艣 mi nie wygl膮dasz!

- Sp贸jrz mi w oczy. Czy widzisz pionowe 藕renice? Chcesz sprawdzi膰, czy mam nad sercem znami臋? Nie jestem ani srebrnym, ani czarnym magiem, Naikiru. Do艣膰 ju偶 o tym.

- A jak to si臋 dzieje, 偶e z艂e nie ma przyst臋pu do tej chaty, podczas gdy w wioskach umieraj膮 ludzie? - nie dawa艂a za wygran膮. - Zesz艂ego wieczoru siedzieli艣my tu, a drzwi by艂y otwarte na o艣cie偶! Dlaczego nie obawiacie si臋 zmor?

Tym razem odezwa艂 si臋 starzec:

- Wys艂annika Edei z艂e si臋 nie ima, a ja... ja mam swoje sposoby. Ot, pojrzyj, nade drzwiami p臋k przytulii wisi, i ja tako偶 zawdy za pazuch膮 przytuli臋 nosz臋. Nie, stary Dzi臋cio艂 czarownik贸w w chacie nie potrzebuje, by si臋 od zmor obroni膰. Szkoda ino, 偶e mym dziatkom z doliny przytulia 偶adnej ochrony nie daje. Samo ziele nie wystarczy, trza tajemne s艂owa zna膰, co niewzwyczajonemu gard艂o w mig spal膮 kiej such膮 trzask臋...

Naikiru ju偶 go nie s艂ucha艂a. Zwr贸ci艂a si臋 na powr贸t do Shaya:

- Dlaczego ja? Dlaczego nie we藕miesz kogo艣 ze wsi?

- Wykluczone. Tutejsi to krzepki ludek, ale 偶y艂y z nich 偶adne. Je艣li mam wybiera膰, wol臋 ciebie.

- 呕e niby ja mam wi臋cej si艂y 偶yciowej? Duby smalone pleciesz!

- Nie do ko艅ca chodzi o sam膮 si艂臋, wiesz? Bardziej... jakby ci wyja艣ni膰... o dost臋pno艣膰. Nie z ka偶dego cz艂owieka da si臋 czerpa膰, niekt贸rzy s膮 jak zapiecz臋towane naczynia, pod艣wiadomie stwarzaj膮 co艣 w rodzaju mentalnej bariery. Ty nale偶ysz do mniejszo艣ci, kt贸ra tego nie robi. Teraz ju偶 pojmujesz, dlaczego twierdz臋, 偶e mo偶esz si臋 okaza膰 cenna?

- Dziewka wi臋cej rozumu ma od ciebie, Shay - mrukn膮艂 gderliwie znachor. - 呕y艂a! Na kawki i pijawki! Tyle po偶ytku z niej mie膰 b臋dziesz, co z pr贸偶nej 艂upiny. Wszak j膮 Wilczarz prawie do cna wyssa艂, bez ducha ostawi艂. Jaka z niej tera 偶y艂a? Mo偶e za miesi膮c, dwa, kto wie...

- Mog臋? - spyta艂 niespodziewanie Shay, wstaj膮c. Skin臋艂a g艂ow膮 nie wiedz膮c, czego w艂a艣ciwie tyczy si臋 pytanie. Szybko przy艂o偶y艂 d艂onie do jej skroni.

Naikiru drgn臋艂a przestraszona. Niepotrzebnie. Nie poczu艂a b贸lu, tylko lekki ch艂贸d i mrowienie.

- Nie jest a偶 tak 藕le - u艣miechn膮艂 si臋 Shay, zabieraj膮c r臋ce. - Fakt, nie odbudowa艂a jeszcze rezerw, ale wygl膮da to du偶o lepiej, ni偶 mo偶na by przypuszcza膰. Tych par臋 dni, kt贸rych potrzebujemy na dotarcie do Gleyarvaigh, w zupe艂no艣ci wystarczy, 偶eby odzyska艂a form臋.

- Po mojemu: nie cuduj ty lepiej, ino ruszaj sam.

- Niby dlaczego?

- G艂upi艣, synu, tyle ci rzek臋! - sarkn膮艂 Dzi臋cio艂. - Rezerwy? Plewy! Ona przecie nie ozdrawia艂a jeszcze. Bacz, od nowa j膮 gor臋twa 艂apie. Co poczniesz, kiej ci zes艂abnie na szlaku?

- No, tak. Mamy jeden powa偶ny argument przeciw. - Shay spojrza艂 na dziewczyn臋. - Naikiru? Co ty na to? Cztery dni pieszo przez las, czasem stromo pod g贸r臋. Da艂aby艣 rad臋?

- Te偶 pytanie - obruszy艂a si臋. - Nie jestem ob艂o偶nie chor膮 staruszk膮! Pewnie, 偶e da艂abym rad臋. Ale i tak mo偶esz sobie sw贸j pomys艂 wybi膰 z g艂owy, mo艣ci rycerzu. Daj si臋 zabi膰, je艣li wola, ale mnie do swoich wariactw nie mieszaj.

- Ju偶 zosta艂a艣 wmieszana, czy ci si臋 to podoba, czy nie. - Jego g艂os nagle stwardnia艂. - My艣lisz, 偶e uda艂o ci si臋 wyrwa膰 z 艂ap Wilczarza? Mylisz si臋... owieczko. M贸wi艂em, on nigdy nie porzuca 偶ywych ofiar. Pr臋dzej czy p贸藕niej przypomni sobie o twoim istnieniu i wyruszy, 偶eby doko艅czy膰 dzie艂a. Mnie na twoim miejscu nie u艣miecha艂oby si臋 bezczynne czekanie, ale to twoja rzecz. D艂ug 偶ycia, kt贸ry zaci膮gn臋艂a艣 wzgl臋dem Tivonne'a, te偶 jest wy艂膮cznie kwesti膮 twojego sumienia. Ja pozwol臋 sobie przypomnie膰 ci jeszcze o czym艣. Pomy艣l o swoim ojcu.

- A co tamta sprawa ma do tej?! - prawie krzykn臋艂a. Teraz naprawd臋 wytr膮ci艂 j膮 z r贸wnowagi.

- Ma bardzo du偶o. Skoro zosta艂 porwany, jest szansa, 偶e wi臋偶膮 go teraz w Gleyarvaigh. 呕ywego. Przemy艣l sobie to wszystko, Naikiru. R贸偶nica mi臋dzy mn膮 a moimi wrogami polega na tym, 偶e ja nie zamierzam ci臋 do niczego zmusza膰. Je艣li masz si臋 do mnie przy艂膮czy膰, to tylko z w艂asnej woli. Zastan贸w si臋... i zdecyduj.

- A ja powiadam, 偶e lepiej ci b臋dzie i艣膰 samemu - powt贸rzy艂 z uporem znachor.

- S艂ysza艂em za pierwszym razem. Naikiru?

Dziewczyna spu艣ci艂a g艂ow臋.

- Za chwil臋. Daj mi pomy艣le膰.

Dzi臋cio艂 u艣miechn膮艂 si臋 pod w膮sem, ale tak, 偶e 偶adne tego nie spostrzeg艂o.

Szlak

Kr臋ta 艣cie偶yna wiod艂a przez pachn膮ce macierzank膮 艂膮ki. Przygrzewa艂o s艂o艅ce. G贸ry spowija艂a b艂臋kitna mgie艂ka, pozwalaj膮ca mniema膰, 偶e pogoda si臋 utrzyma. Cisza a偶 dzwoni艂a w uszach.

Naikiru pogwizdywa艂a pod nosem. Czu艂a si臋 ca艂kiem dobrze. Gor膮czka przez noc opad艂a i z ka偶dym haustem 艣wie偶ego powietrza dziewczynie wraca艂y si艂y. W jasnym 艣wietle dnia trudno by艂o si臋 czegokolwiek obawia膰; wilki, zmory, czarna magia - wszystko to wydawa艂o si臋 odleg艂e, prawie nierealne. O tym, 偶e wydarzenia ostatnich dni nie by艂y jedynie snem, przypomina艂 jednak banda偶 na szyi - i obecno艣膰 towarzysza.

Shay nie by艂 gadatliwy jak Levayden, wr臋cz przeciwnie. Raz pogr膮偶ywszy si臋 w my艣lach, zamilk艂 na d艂ugo. Bardzo szybko przesta艂a si臋 czu膰 z tego powodu nieswojo. Nie zachowywa艂 si臋 wrogo. Traktowa艂 j膮 jak powietrze, ale to mog艂a zrozumie膰. Wci膮偶 jeszcze obarcza艂 j膮 win膮 za 艣mier膰 Tivonne'a. Domy艣la艂a si臋, 偶e w g艂臋bi duszy obwinia艂 te偶 siebie. Intrygowa艂o j膮 co innego.

- Rycerz Edei, a niech mnie g臋艣 kopnie - mrukn臋艂a pod nosem, gdy szli przez 艂an rdzawych traw, faluj膮cych jak morze. Te偶 mi, psiakrew, tytu艂, z偶yma艂a si臋 w my艣lach. Przyodziewek 艂atany, kostur w r臋ku, n贸偶 w cholewie. Po mojemu, tak si臋 nie nosi ani rycerz, ani czarodziej, wszystko jedno jakiej barwy. Czy偶by oszust? Ale czemu i on, i znachor mieliby mnie ok艂amywa膰? I mam jeszcze wierzy膰, 偶e wyruszyli艣my, by walczy膰 z pot臋偶nym czarnym magiem. Ot, tak sobie. R贸wnie dobrze mogliby艣my i艣膰 na maj贸wk臋! O co w tym wszystkim chodzi?

Ale im d艂u偶ej si臋 g艂owi艂a, tym bardziej stawa艂o si臋 jasne, 偶e nie znajdzie odpowiedzi na swoje pytania. Przynajmniej na razie.

Ko艂o po艂udnia zatrzymali si臋 na d艂u偶szy odpoczynek. Shay wyj膮艂 z plecaka chleb i bryndz臋, podzieli艂 sprawiedliwie na dwie porcje. Jedli nie odzywaj膮c si臋.

- Przed nami wioska - przem贸wi艂 niespodziewanie, kiedy p贸藕nym popo艂udniem schodzili z po艂oniny. - Widzisz w dole strzechy?

- Aha. - Naikiru zmru偶y艂a oczy. - Wygl膮da jak wymar艂a. Nawet psy nie szczekaj膮...

- Po zachodzie s艂o艅ca nikt tu nie wystawia nosa za pr贸g, a i za dnia czyni膮 to niech臋tnie. Pora zej艣膰 ze 艣cie偶ki, Naikiru. Ominiemy wiosk臋. Lepiej si臋 trzyma膰 z dala od ludzkich oczu.

Nocowa膰 wypad艂o im na dnie zaro艣ni臋tego olsz膮 jaru. W wilgotnym cieniu bujnie pleni艂y si臋 pokrzywy, niecierpek o blado偶贸艂tych kwiatach, dziki chrzan i pachn膮cy szalej.

- Otwarty teren - mrukn臋艂a dziewczyna, rozgl膮daj膮c si臋 niespokojnie. - Zaraza, nie podoba mi si臋 to. Dla sfory Wilczarza jeste艣my tu niczym szperka na talerzu...

Shay, zaj臋ty 艂amaniem ga艂臋zi na ognisko, wzruszy艂 ramionami.

- Ostatnimi czasy Wilczarz woli polowa膰 w s膮siedztwie ludzkich sadyb; 艂atwiej tam o 艂up. Ale gdyby nawet nas tu wytropi艂, nie s膮dz臋, 偶eby odwa偶y艂 si臋 zaatakowa膰.

- Sk膮d wiesz?

- Znam go, a on zna mnie. Spotkali艣my si臋 ju偶 kiedy艣 twarz膮 w twarz. Wie, na co mnie sta膰, bo zostawi艂em go wtedy ledwie dychaj膮cego, s膮dz膮c, 偶e nie wy偶yje. - S艂yszalnie zgrzytn膮艂 z臋bami. - A zreszt膮 niech spr贸buje, je艣li jest a偶 tak g艂upi. Z rozkosz膮 poka偶臋 mu, ile jest wart on i jego kundle. - Z trzaskiem z艂ama艂 na kolanie gruby patyk.

Jego ch艂odna pewno艣膰 siebie nie sprawia艂a wra偶enia udawanej. Naikiru poczu艂a si臋 troch臋 spokojniejsza. Ale tylko troch臋.

- My艣l臋, 偶e powinni艣my na zmian臋 czuwa膰. Na wszelki wypadek.

- To nie ulega kwestii. Chcesz pierwsz膮 wart臋?

Zgodzi艂a si臋. Nie czu艂a senno艣ci.

Noc nie by艂a specjalnie ch艂odna, a jar chroni艂 od wiatru. Nic nie porusza艂o si臋 w mroku, nawet li艣cie nie szele艣ci艂y. Shay, zawini臋ty z g艂ow膮 w opo艅cz臋 i koc, oddycha艂 r贸wno. Naikiru otoczy艂a ramionami kolana. Dr偶a艂a, ale nie z zimna. Wspomnienia, nieproszone, powraca艂y. Levayden... - Jego 偶arty; szorstka d艂o艅 mierzwi膮ca jej w艂osy; ciep艂y, aksamitny g艂os intonuj膮cy kolejn膮 Opowie艣膰... 艁zy nap艂yn臋艂y fal膮. Nie powstrzymywa艂a ich. P艂aka艂a bezd藕wi臋cznie, przyciskaj膮c d艂onie do ust, wpatruj膮c si臋 otwartymi oczami w ciemno艣膰.

Przez ca艂y drugi dzie艅 w臋drowali borem, nie napotykaj膮c - 偶ywej duszy. Na niebie czasem ko艂owa艂y kruki; ich ochryp艂e g艂osy nios艂y si臋 z wiatrem. Shay zatrzymywa艂 si臋 wtedy i rozgl膮da艂 niespokojnie.

- Czego tak wypatrujesz? - nie wytrzyma艂a za kt贸rym艣 razem dziewczyna. - Boisz si臋, 偶e kto艣 nas obserwuje?

Nie odpowiedzia艂. Zmru偶y艂 oczy, os艂aniaj膮c je d艂oni膮. Stali na niewielkim pag贸rku; wsz臋dzie naoko艂o rozpo艣ciera艂a si臋 ciemna ziele艅 buczyny. 艢cie偶ka bieg艂a w lewo, trawersuj膮c strome zbocze kolejnego, du偶o wy偶szego wzniesienia. Po prawej stronie teren mocno si臋 obni偶a艂. Zag艂臋bienie zas艂ania艂y drzewa, a nad tymi drzewami kr膮偶y艂y ptaki. Du偶o ptak贸w.

- Gdzie艣 w tej g臋stwinie le偶膮 resztki z wilczego polowania - mrukn膮艂 ponuro Shay. - Mo偶e to jele艅 albo dzik... Ale nie s膮dz臋. Raczej pechowi podr贸偶ni.

- Idziemy tam?

- Nie.

***

Na dnie kotlinki czernia艂a zwarta jak mur pl膮tanina je偶yn, tarniny i ob艂amanych gnij膮cych ga艂臋zi. Je藕d藕cy, kt贸rzy na o艣lep przedzierali si臋 przez las, pr贸buj膮c uj艣膰 pogoni, ugrz臋藕li w tej kolczastej pu艂apce i ju偶 si臋 z niej nie wydostali.

To sta艂o si臋 przed dwoma dniami. Krew, kt贸ra obficie zbryzga艂a ciernie i traw臋, dawno zd膮偶y艂a zbrunatnie膰.

Konie upad艂y pierwsze, z rozszarpanymi brzuchami, ale nie kona艂y d艂ugo; wilki natychmiast przegryz艂y im gard艂a. Podczas szamotaniny pad艂 te偶 jeden pot臋偶ny basior, z czaszk膮 roztrzaskan膮 kopytem. Ludzie, gdy 艣mier膰 zajrza艂a im w oczy, mimo wszystko pr贸bowali si臋 broni膰. Mieli miecze i walczyli m臋偶nie. C贸偶, kiedy niewiele im z tego przysz艂o.

W podziemiach swojej siedziby pan czarnego zamku nie posiada艂 si臋 z rado艣ci. Cudzoziemcy! Szlachta! A偶 trzech za jednym zamachem! Nie pami臋ta艂, kiedy ostatnio trafi艂a mu si臋 taka gratka.

Gdy o 艣wicie wilki przynios艂y wiadomo艣膰, 偶e polowanie si臋 powiod艂o, Mormeac pod postaci膮 smoka osobi艣cie wyruszy艂, 偶eby przynie艣膰 cenn膮 zdobycz na zamek. Po prawie dwudziestu godzinach od 艣mierci nie tylko ich m贸zgi, ale i inne organy wewn臋trzne ju偶 z pozoru do niczego si臋 nie nadawa艂y. Jednak Mormeac by艂 zdolnym nekromant膮.

Przybrawszy na powr贸t ludzki kszta艂t, ra藕no zabra艂 si臋 do pracy. Rozkaza艂, by zmar艂ych obmyto, przewi膮zano ich rany i z艂o偶ono cia艂a w laboratorium. Osobi艣cie wykadzi艂 tam siark膮 i zio艂ami oraz naszykowa艂 potrzebne narz臋dzia. Gdy ju偶 wszystko by艂o gotowe, zap艂on臋艂y 艣wiece - sze艣膰 czarnych i jedna bia艂a. Srebrny, pokryty inskrypcjami skalpel b艂ysn膮艂 i zosta艂 ubroczony. Przy wt贸rze wielu mamrotanych formu艂 pierwsze wyj臋te ze zw艂ok serce poma艂u zw臋gli艂 偶ar paleniska.

Mormeac bia艂膮 chust膮 starannie wytar艂 skalpel i d艂onie. Czeka艂, co jaki艣 czas rzucaj膮c na w臋gle odrobin臋 kadzid艂a, 偶eby st艂umi膰 przykr膮 wo艅 palonego mi臋sa.

S艂o艅ce jeszcze nie zd膮偶y艂o si臋 dobrze skry膰 za horyzontem, gdy dotychczasowy w艂a艣ciciel serca odchrz膮kn膮艂 i przem贸wi艂. Be艂kotliwie, lecz zrozumiale:

- Czego 偶膮dacie, panie?

- M贸w - rozkaza艂 Mormeac. - Co艣cie za jedni? Dok膮d zmierzali艣cie?

- Za 偶ycia zwano mnie szlachetnie urodzonym Bertoldem z Kel - odpar艂 natychmiast zmar艂y. - Moi towarzysze to bard Jaquin oraz 呕uk, m贸j giermek. Zmierzali艣my do Gleyarvaigh, lecz zboczyli艣my z traktu i pob艂膮dzili艣my w g贸rach. B艂膮kali艣my si臋 ju偶 trzeci dzie艅, gdy napad艂y nas wilki. - Cho膰 w obrzmia艂ym i pokrytym plamami obliczu Bertolda nie zasz艂a przy tych s艂owach 偶adna zmiana, jego monotonny g艂os zadr偶a艂 i za艂ama艂 si臋, gdy powr贸ci艂o wspomnienie przegranej walki o 偶ycie.

- W jakim celu jechali艣cie do Gleyarvaigh? - indagowa艂 dalej 偶mij.

- Mia艂em zamiar zabi膰 was, panie, i zawie藕膰 wasz膮 g艂ow臋 na ksi膮偶臋cy dw贸r. Uczyni艂em 艣lu... by... - Spomi臋dzy sinych warg Bertolda nagle pociek艂 ciemny p艂yn, skapuj膮c na st贸艂 i posadzk臋. Rycerz umilk艂 i ju偶 wi臋cej si臋 nie odezwa艂.

- We藕cie go - rozkaza艂 Mormeac dw贸m s艂u偶膮cym, kt贸rzy, niemi i nieruchomi jak pos膮gi, stali przy drzwiach laboratorium, czekaj膮c na rozkazy. - I dajcie tu tego drugiego.

Bard Jaquin - pulchny cz艂owieczek o wy艂upiastych oczach, teraz zaszklonych i m臋tnych - okaza艂 si臋 bardziej rozmowny. Jak to bard.

- Pragn膮艂em napisa膰 pie艣艅 o waszej 艣mierci, panie - wyzna艂, gdy tylko 偶arz膮ce si臋 w臋gle obr贸ci艂y jego serce w popi贸艂. - Gdyby Bertold zas艂yn膮艂 w ksi臋stwie jako smokob贸jca, niechybnie obsypa艂by mnie z艂otem... Zakocha艂 si臋, widzicie, w pewnej damie, kt贸ra z kolei 偶yczy艂a sobie s艂awnego ma艂偶onka. Historia stara jak 艣wiat... Szkoda tylko, 偶e tym razem wszystko sko艅czy艂o si臋 tak brzydko. Zadali艣cie nam okrutn膮 艣mier膰, panie!

- Nie przecz臋. - Mormeac w zadumie pog艂adzi艂 brod臋. - Nie lubi臋 intruz贸w. Prawd臋 m贸wi膮c, bardzie, ja jeszcze z wami nie sko艅czy艂em. Okrutna 艣mier膰, powiadasz? Mam dla ciebie nowin臋. 艢mier膰 - to by艂 dopiero pocz膮tek...

Klasn膮艂 w r臋ce. S艂udzy przynie艣li miedziane naczynie pe艂ne czarnych, ob艂ych kszta艂t贸w d艂ugo艣ci ma艂ego palca. Bard, b臋d膮cy najwyra藕niej cz艂owiekiem oczytanym, zmiarkowa艂, co si臋 艣wi臋ci; pr贸bowa艂 krzycze膰, ale z jego ust wydosta艂o si臋 tylko ochryp艂e westchnienie.

- Infekujcie - rozkaza艂 偶mij. - Obydwu. I dajcie na st贸艂 tego trzeciego.

- Z ch艂opaka niewiele wyci膮gniesz - odezwa艂 si臋 od strony drzwi melodyjny g艂os. - Z przyczyn niejako technicznych. Wilki rozszarpa艂y mu krta艅.

Mormeac zastanowi艂 si臋.

- Skoro tak, niech dostan膮 go zmory - zdecydowa艂.

Kobieta, kt贸ra wesz艂a do laboratorium, sk艂oni艂a si臋. Nawet w zadymionym p贸艂mroku jej ci臋偶ka brokatowa suknia iskrzy艂a si臋, jakby by艂a wyszywana nitkami ognia. W ciasno splecionych czarnych w艂osach szkar艂atnia艂 kwiat dzikiej r贸偶y.

- Czy mam przekaza膰 twoje polecenie dozorcy zmor?

- P贸藕niej, Przesz艂o艣膰. Teraz zosta艅 i patrz. Chc臋, 偶eby艣 by艂a obecna, kiedy zainfekowani zaczn膮 wieszczy膰.

S艂udzy p臋setami ostro偶nie brali z naczynia czarne przedmioty i k艂adli je na zw艂okach Bertolda oraz barda. Ten drugi, jeszcze nie ca艂kiem uwolniony spod wp艂ywu zakl臋cia, kt贸re zmusza艂o do m贸wienia, raz po raz otwiera艂 i zamyka艂 usta; wytrzeszczone oczy upodabnia艂y go zupe艂nie do 偶aby. W chwili zetkni臋cia si臋 z obna偶on膮 sk贸r膮 nasiona padlino偶ernego pn膮cza olotah budzi艂y si臋 do 偶ycia, wypuszczaj膮c d艂ugie ssawki, kt贸re b艂yskawicznie pogr膮偶a艂y si臋 w ciele. Sko艅czywszy, na skinienie Mormeaca s艂udzy cofn臋li si臋 pod 艣cian臋.

Ze stoj膮cego na stole puzdra 偶mij wyj膮艂 teraz dwie alabastrowe fiolki i wyla艂 z ka偶dej po kilka kropel na w臋gle w palenisku. Zasycza艂o, wzni贸s艂 si臋 zielonkawy opar o odurzaj膮cym zapachu. Mormeac rozpocz膮艂 skomplikowan膮 inkantacj臋; na jego czole perli艂 si臋 ju偶 pot. Stoj膮ca bez ruchu Przesz艂o艣膰 sennie mru偶y艂a oczy.

Pod sk贸r膮 zmar艂ych co艣 zaczyna艂o falowa膰; sine plamy pe艂z艂y po ramionach i nogach. Nagle Bertold z Kel zakaszla艂 i rozwar艂 powieki.

- Ogg - wybe艂kota艂. - Ggg... aa... Boli...

- Nie boli - zaprzeczy艂a z u艣miechem Przesz艂o艣膰. - Jak mo偶e bole膰? Ty przecie偶 nie 偶yjesz.

- Sza... ro艣膰 - mamrota艂 dalej rycerz. - Wszystko sza... re... Popio艂y... Gdzie jestem? Czy to Otch艂a艅?

- Bredzi - skonstatowa艂 z niezadowoleniem Mormeac. - Z niekt贸rymi tak ju偶 jest, niestety. Zamiast wieszczy膰, opisuj膮 mi swoje doznania. Ha, trudno, spr贸bujmy z tym drugim. Mo艣ci Bertoldzie, milcz! Mo艣ci Jaquinie, s艂yszysz mnie? Wiesz, kim jestem?

- Jes... te艣 moim pa... nem - st臋kn膮艂 bard. Jego pulchnym cia艂em wstrz膮sa艂y skurcze. U nasady szyi pojawi艂 si臋 ciemny punkt. Pierwszy cienki p臋d olotah przebi艂 sk贸r臋 i r贸s艂; rozga艂臋zi艂 si臋; wypu艣ci艂 listki. - Co rozka偶esz?

- Czy 艣mier膰 zdj臋艂a ci z oczu zas艂on臋, bardzie? Czy widzisz przysz艂o艣膰?

- Widz臋.

- Moj膮 przysz艂o艣膰?

- Obra... zy...

- Co widzisz?

- Twoj膮 艣mier膰. - Bezkrwiste wargi barda wykrzywi艂 grymas, by膰 mo偶e u艣miech.

Mormeac uni贸s艂 brwi.

- Sprecyzuj.

- On ci臋 zabije, panie.

- Kto?

- Ten od... Ede...

- Kto? - powt贸rzy艂 Mormeac, zaciskaj膮c pi臋艣ci.

- Wilczarz... wie. Ryc... Ed... Aaach! Boli!

Z oczu Jaquina pociek艂o co艣, jakby 艂zy. Ale to nie by艂y 艂zy, tylko lepka 偶ywica. Przesz艂o艣膰 delikatnie otar艂a po艂yskuj膮ce jak bursztyn krople.

- M贸w - powiedzia艂a mi臋kko, tak mi臋kko, jakby zwraca艂a si臋 do dziecka. - M贸w, a przestanie bole膰. Co widzisz?

- Zab贸jcy ju偶 w drodze. Pani Li艣cia wys艂a... 艂a. 呕eby strzec Ekwilib... Ry艣 i cz艂owiek. A mo偶e nie? Bez miecza. Tylko znak. Szponyyyy!... - G艂os barda przeszed艂 w nieartyku艂owany wrzask.

Przesz艂o艣膰 dotkn臋艂a - zaledwie dotkn臋艂a - jego skroni. Jaquin zamilk艂. Kolejne p臋dy ju偶 kie艂kowa艂y z jego policzk贸w i klatki piersiowej.

Mormeaca nie艂atwo by艂o wytr膮ci膰 z r贸wnowagi. Teraz te偶 si臋 opanowa艂. Z kamienn膮 twarz膮 wezwa艂 s艂u偶膮cych.

- Zabierzcie zw艂oki do komnaty inkubacji - rozkaza艂. - A ty, Przesz艂o艣膰, id藕 do dozorcy zm贸r. Niech nakarmi moje 艣licznotki mi臋sem ch艂opca. Potem... potem niech je wy艣le, by przeczesa艂y las. Kogokolwiek znajd膮 maj膮 sprowadzi膰 do mnie. Niekoniecznie 偶ywcem, ale bez uszkadzania. 呕adnego rozrywania garde艂! A wilki, pami臋taj, maj膮 zosta膰 na zamku. Dzisiaj nie b臋dzie polowania. Jutro te偶 nie. Dopilnuj tego.

Przesz艂o艣膰 sk艂oni艂a si臋 w milczeniu.

- Wilczarz wie - powt贸rzy艂 Mormeac z namys艂em, gdy zamkn臋艂y si臋 drzwi. Jego gadzie oczy za艣wieci艂y 偶贸艂to. - Intryguj膮ce... Zw艂aszcza 偶e umarli nie k艂ami膮. C贸偶, m贸j uczniu, zdaje si臋, 偶e musz臋 ci臋 wezwa膰 na rozmow臋.

***

Pod wiecz贸r zatrzymali si臋 na zaro艣ni臋tej dziurawcem polance nad potokiem. Jak na t臋 por臋 roku by艂o parno - znak, 偶e rych艂o popsuje si臋 aura. Ksi臋偶yc to nikn膮艂 za chmurami, to wy艂ania艂 si臋, ukazuj膮c 艣wiatu 偶贸艂taw膮 fizys w okaza艂ej lisiej czapie. Bez apetytu 偶uli suchy prowiant. Od wody ci膮gn膮艂 ch艂贸d. Naikiru skuli艂a si臋 pod kocem, chowaj膮c stopy pod siebie, a r臋ce pod kubrak. Ranki na szyi zasklepi艂y si臋 ju偶 z grubsza, ale b贸l nadal odzywa艂 si臋 przy ka偶dym ruchu g艂ow膮. Marzy艂a o gor膮cej k膮pieli. Shay, wyci膮gni臋ty na wznak, nie spa艂. Czym艣 si臋 wyra藕nie gryz艂.

- Jak si臋 czujesz? - zagadn膮艂 w pewnej chwili.

- Dobrze.

- 呕adnych... sensacji? Nie miewasz czasem zawrot贸w g艂owy? Nie wydaje ci si臋, 偶e s艂yszysz g艂osy, kt贸rych nie ma?

- Nie - odpowiedzia艂a zgodnie z prawd膮 acz nie bez zdziwienia.

- Jakby co, od razu powiedz.

- Dobrze, ale o co chodzi?

Westchn膮艂.

- Niepokoi mnie, 偶e znalaz艂a艣 si臋 tak blisko Wilczarza. 呕e ci臋 dotyka艂 i zrani艂. Czer艅... bywa zara藕liwa, a z rozbudzon膮 skaz膮 cholernie trudno si臋 walczy.

- Znaczy, teraz zaczynasz si臋 ba膰, 偶e przez jego uk膮szenie mog臋 si臋 sta膰 ka-ira?

- Spokojnie. To raczej ma艂o prawdopodobne, ale m贸wi臋: gdyby co艣 si臋 dzia艂o, od razu daj zna膰, dobrze?

- I co wtedy? Przebijesz serce osinowym ko艂kiem, jak upiorowi?

- M贸wi臋 powa偶nie. Istniej膮 pewne... 艣rodki, kt贸rych mo偶na u偶y膰, 偶eby zapobiec budzeniu si臋 czarnej mocy. Mniej radykalne ni偶 osinowy ko艂ek. Niestety, nie nadaj膮 si臋 do stosowania profilaktycznie, a szkoda. By艂bym spokojniejszy.

- Jakie 艣rodki?

- Zio艂a. Pokrzyk, bielu艅, lulek. Wiesz, jak dzia艂aj膮 prawda? Mog膮 oczy艣ci膰 dusz臋 z czerni... ale r贸wnie 艂atwo mog膮 zabi膰.

Jakby w odpowiedzi na jego s艂owa powietrze znienacka rozdar艂 przeszywaj膮cy wrzask, podobny do krzyku drapie偶nego ptaka. Po chwili powt贸rzy艂 si臋, tym razem o oktaw臋 ni偶ej. Zako艅czy艂 go mro偶膮cy krew w 偶y艂ach chichot. Echa cich艂y d艂ugo.

- Co to by艂o?... - wyj膮ka艂a dziewczyna, blada jak p艂贸tno.

- Zmora. Bez obawy. Nie zbli偶y si臋 do nas. - Shay ku jej zaskoczeniu u艣miecha艂 si臋.

A偶 tak pewny siebie, czy a偶 tak beztroski? W blasku ksi臋偶yca jego szczup艂a twarz wygl膮da艂a dziwnie i troch臋 niesamowicie.. jak maska. Naikiru poruszy艂a si臋, a偶 zatrzeszcza艂y ga艂臋zie. W jej g艂owie narasta艂y mgliste, nie do ko艅ca uformowane, lecz brzydkie podejrzenia. Nie obawia si臋 wilk贸w ani zmor. Zna si臋 na czarach. Utrzymuje, 偶e chce walczy膰 z Mormeacem. Jak? Nie ma ani miecza, ani r贸偶d偶ki. Tylko znak wyci臋ty we wn臋trzu d艂oni...

- Nad czym dumasz, Naikiru?

Zupe艂nie jakby czyta艂 w moich my艣lach... zadr偶a艂a; 偶eby to ukry膰, uda艂a, 偶e zaciera r臋ce, 偶eby je ogrza膰.

- Nad niczym - sk艂ama艂a. - Chyba zaczynam przysypia膰.

- Co艣 mizernie wygl膮dasz. Na pewno nie masz gor膮czki?

- To zm臋czenie. Nic mi nie jest.

- Dygoczesz. Chcesz, to po艂贸偶 si臋 przy mnie, ogrzej臋 ci臋.

Naikiru wymownie unios艂a brwi.

- Nie to mia艂em na my艣li. - Lekko si臋 zarumieni艂. - Nie chc臋, 偶eby艣 marz艂a. To wszystko.

Uda艂a, 偶e nie s艂yszy.

***

Lochy Gleyarvaigh o偶y艂y wrzaskami. Nagi do pasa Wilczarz na przemian wy艂 i rz臋zi艂, miotaj膮c si臋 jak szaleniec, lecz kajdany trzyma艂y mocno.

Olotah nie mog艂y wyrz膮dzi膰 czarnemu magowi powa偶nej krzywdy, ale wnikaj膮c w cia艂o sprawia艂y b贸l. Dotkliwy b贸l. O dok艂adnie takim nat臋偶eniu, o jakie chodzi艂o Mormeacowi.

Po jakim艣 czasie dr臋czony przesta艂 krzycze膰. Dysza艂, wyczerpany. P臋dy, kt贸re przebi艂y sk贸r臋 na jego twarzy i brzuchu, poma艂u wi臋d艂y. Krew p艂yn臋艂a z otartych nadgarstk贸w, ramion i kostek u n贸g. Mormeac szorstko szarpn膮艂 swojego ucznia za rami臋.

- Oszcz臋dz臋 ci臋 tym razem. To ju偶 koniec kary.

Tamten pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale z gard艂a wyrwa艂 si臋 tylko ochryp艂y j臋k.

- Pozwoli艂em ci 偶y膰, bo zabi艂e艣 rysia. Ale nast臋pnym razem, gdy co艣 przede mn膮 zataisz, nie b臋d臋 tak lito艣ciwy.

Wilczarz z wysi艂kiem 艂apa艂 powietrze.

- Chcia艂em zabi膰 i ch艂opaka... To m贸j stary wr贸g, panie! Dawno temu walczyli艣my i zostawi艂em go umieraj膮cego, wyliza艂 si臋 jakim艣 cudem. Teraz chroni膮 go jakie艣 czary Edei. Wilki nie mog艂y z艂apa膰 tropu...

- To nic. Zmory znajd膮 go i sprowadz膮 tu. S艂u偶 mi dalej tak dobrze, jak s艂u偶y艂e艣 dot膮d, a pozwol臋 ci patrze膰, jak po偶eraj膮 go pn膮cza. - Mormeac postanowi艂 nie wspomina膰 o przepowiedni. Zdj膮艂 uczniowi kajdany i pom贸g艂 mu stan膮膰 na nogi. - Wyk膮p si臋 i ubierz. Niech Przesz艂o艣膰 opatrzy ci rany.

***

Znowu czuwa艂a pierwsza. Upiorne wrzaski i chichoty zabrzmia艂y jeszcze kilka razy, ale zawsze w oddali; zaro艣la w zasi臋gu wzroku nawet nie drgn臋艂y. Zupe艂nie jakby polank臋 chroni艂a niewidzialna tarcza.

Gdy ksi臋偶yc zaszed艂, zmienili si臋. Naikiru zasn臋艂a od razu, ale nie spa艂a dobrze.

艢ni艂a, 偶e b艂膮ka si臋 po jakich艣 ponurych bagniskach, wykrzykuj膮c imi臋 Levaydena. Wo艂a艂a tak d艂ugo, a偶 ochryp艂a, ale odpowiada艂 jej jedynie 艣wist wiatru w trzcinach. Nagle potkn臋艂a si臋 i poczu艂a, 偶e tonie, zapada si臋 po szyj臋 w lepkie grz臋zawisko. Ostatnim wysi艂kiem spr贸bowa艂a wyd藕wign膮膰 si臋 na twardy grunt - bez powodzenia. Ciemna to艅 zamkn臋艂a si臋 nad jej g艂ow膮...

Otworzy艂a oczy. St艂umi艂a okrzyk. Le偶a艂a w jakiej艣 jaskini czy jamie; ze sklepienia zwiesza艂y si臋 spl膮tane korzenie, kapa艂a woda. Na sp膮gu wala艂y si臋 ogryzione ko艣ci. Pochyla艂 si臋 nad ni膮 przera偶aj膮cy stw贸r, podobny do tkni臋tego rozk艂adem trupa - o szarym obliczu bez nosa i warg. Wypuk艂e 艣lepia 艣wieci艂y w mroku jak latarki. Dotyka艂 jej - g艂adzi艂 pieszczotliwie po policzku - jego palce by艂y zimne i o艣lizg艂e... Ogarni臋ta przera偶eniem chcia艂a krzycze膰, ale z gard艂a wydoby艂 si臋 jedynie zduszony d藕wi臋k. Targn臋艂a si臋 rozpaczliwie, uderzy艂a g艂ow膮 o kamie艅... i tym razem obudzi艂a si臋 naprawd臋.

艢wita艂o. 膯wierka艂y ptaki. Szumia艂 potok.

- Psiakrew, co si臋 dzieje? - Shay, czujny jak zwykle, stan膮艂 nad ni膮 zanim jeszcze na dobre oprzytomnia艂a. Twarz mia艂 zar贸偶owion膮 od zimnej wody, w艂osy mokre. - Rzuca艂a艣 si臋 jak ryba w sieci!

- Ju偶 w porz膮dku. Z艂y sen, nic wi臋cej. - Odetchn臋艂a, pr贸buj膮c si臋 uspokoi膰. Na pr贸偶no. R臋ce jej dygota艂y.

Shay zauwa偶ywszy to zas臋pi艂 si臋, ale nic nie powiedzia艂.

艢wi膮tynia

Po po艂udniu pogoda zmieni艂a si臋. Niebo zasnu艂y chmury. Zacz膮艂 si膮pi膰 drobny, z艂o艣liwy deszcz, szybko przenikaj膮cy przez wszystkie warstwy odzie偶y. Z g贸r spe艂z艂a mg艂a, spowijaj膮c las siwym ca艂unem, z kt贸rego gdzieniegdzie wy艂ania艂y si臋 milcz膮ce sylwety 艣wierk贸w. Nie licz膮c jednostajnego plusku kropel, by艂o cicho - tak cicho, jakby ca艂y 艣wiat pogr膮偶y艂 si臋 w szarym 艣nie. Kiedy indziej Naikiru doceni艂aby ba艣niowo艣膰 tej scenerii; teraz jednak kuli艂a si臋, rozcieraj膮c zmarzni臋te r臋ce, czuj膮c, jak przemoczone ubranie lgnie do cia艂a, i nie w g艂owie jej by艂a poezja. Od czasu do czasu popatrywa艂a z zazdro艣ci膮 na towarzysza, kt贸remu deszcz i zimno nie wydawa艂y si臋 ani troch臋 przeszkadza膰. Woda sp艂ywa艂a z jego kaptura i ciek艂a za ko艂nierz, ale nie zwraca艂 na to uwagi, bez reszty pogr膮偶ony w my艣lach.

Ockn膮艂 si臋, gdy wspi臋li si臋 na gra艅, z kt贸rej rozci膮ga艂 si臋 widok na okr膮g艂膮 kotlin臋. Mg艂a za艣ciela艂a jej dno; z g贸ry wygl膮da艂o to jak misa pe艂na mleka. Zamruga艂 i u艣miechn膮艂 si臋.

- Nareszcie! A ju偶 si臋 obawia艂em, 偶e艣my zgubili drog臋.

- Gdzie jeste艣my?

- Je艣li wierzy膰 Dzi臋cio艂owi, o rzut kapeluszem st膮d powinna si臋 znajdowa膰 opuszczona 艣wi膮tynia. Przeczekamy tam noc. Wierz mi, dzisiaj pod go艂ym niebem nie by艂oby weso艂o.

Na potwierdzenie jego s艂贸w rozleg艂 si臋 g艂uchy pomruk grzmotu. Ulewa przybra艂a na sile.

Tak szybko, jak si臋 da艂o, zbiegli w d贸艂, 艣lizgaj膮c si臋 na mokrej glinie. Budynek wy艂oni艂 si臋 z mg艂y jak zjawa; kamienny czworobok podparty w rogach topornymi kolumnami, zaro艣ni臋ty bluszczem, pozielenia艂y od mchu. Ci臋偶kie d臋bowe drzwi, pokryte zatartymi przez czas p艂askorze藕bami, zwisa艂y krzywo na jednym zawiasie.

Wn臋trze cuchn臋艂o st臋chlizn膮 i odchodami nietoperzy, kt贸rych popiskiwania bez ustanku rozbrzmiewa艂y pod sklepieniem. Czerwonawe kamienne 艣ciany, nad偶arte przez czas i wilgo膰, przypomina艂y barw膮 rozk艂adaj膮ce si臋 mi臋so. Na resztkach fresk贸w nieregularnymi plamami wykwita艂a ple艣艅, bia艂a jak tr膮d. Trzy pozbawione twarzy pos膮gi, wci膮偶 jeszcze wznosz膮ce si臋 nad o艂tarzem, wygl膮da艂y niczym zjawy z koszmarnego snu. Naikiru zdusi艂a w sobie ch臋膰, 偶eby uciec jak najdalej od tego miejsca. Na zewn膮trz zmierzcha艂o, a szum ulewy rozbrzmiewa艂 wci膮偶 z takim samym nat臋偶eniem. W oddali ponuro zawy艂 wilk.

- Czemu stoisz? Po艂贸偶 plecak i chod藕, nazbieramy drewna, zanim si臋 ca艂kiem 艣ciemni - przywo艂a艂 j膮 do rzeczywisto艣ci Shay. Odk膮d zeszli do kotliny, o偶ywi艂 si臋. Oczy mu b艂yszcza艂y. - Chyba nie chcesz marzn膮膰?

Zgromadzili tyle ga艂臋zi, ile si臋 da艂o, nie odchodz膮c zbyt daleko. Potem Shay d艂ugo m臋czy艂 si臋 z krzesiwem i hubk膮, kln膮c, bo mokry chrust za nic nie chcia艂 si臋 zaj膮膰. Gdy si臋 w ko艅cu uda艂o, w blasku p艂omieni 艣wi膮tynia bynajmniej nie sta艂a si臋 przytulniejszym miejscem. Ta艅cz膮ce cienie nadawa艂y niewyra藕nym sylwetkom ze 艣ciennych malowide艂 pozory 偶ycia. Dym, zamiast si臋 unosi膰, pe艂za艂 nad posadzk膮 gryz膮c w oczy. Na zewn膮trz zerwa艂 si臋 wiatr i wy艂 g艂ucho, upiornie. Grzmoty przybli偶a艂y si臋.

Naikiru z kwa艣n膮 min膮 ogl膮da艂a stopy, obtarte w przemoczonych butach. Ilekro膰 podnosi艂a wzrok, przejmowa艂 j膮 dreszcz. Nie mog艂a si臋 pozby膰 wra偶enia, 偶e lada chwila w mroku za o艂tarzem zap艂on膮 okrutne 偶贸艂te oczy i wysunie si臋 stamt膮d 艂eb olbrzymiego gada. Albo z kt贸rego艣 k膮ta wy艂oni si臋 stw贸r o szarym, trupim obliczu...

Shay kichn膮艂. Poci膮gn膮艂 nosem i dorzuci艂 do ognia. Rozpakowa艂 prowiant, ju偶 nie suchy, bo wszystko, co mieli w plecakach, przesi膮k艂o wilgoci膮. Na dworze monotonnie 艣wista艂o i zawodzi艂o, grzmoty na moment przycich艂y.

- S艂ysza艂e艣 co艣? - rzuci艂a naraz dziewczyna, nieruchomiej膮c. - Jakby st膮panie...

- Pewnie myszom zapachnia艂y suchary.

- Ja wiem?... Brzmia艂o jak co艣 wi臋kszego od myszy.

Nas艂uchiwali chwil臋, ale d藕wi臋k nie powt贸rzy艂 si臋.

Hukn膮艂 grzmot. Shay kichn膮艂 po raz drugi.

- Przekl臋ty dym... Dzi臋ki bogom, 偶e chocia偶 dach nie przecieka. Wiesz, czemu si臋 rozp臋ta艂 taki kocio艂? Pani Przestworzy wys艂a艂a swoje wojsko przeciwko Mormeacowi. Niewiele zdzia艂aj膮; 偶adna burza na 艣wiecie nie jest w stanie zaszkodzi膰 czarnemu zamkowi, dop贸ki jego w艂a艣ciciel dysponuje pe艂ni膮 swoich si艂. Ale im d艂u偶ej b臋dzie wia艂o i grzmia艂o, tym lepiej dla nas. Od Gleyarvaigh dzieli nas ju偶 nie wi臋cej ni偶 pi臋膰, sze艣膰 mil w prostej linii. Blisko, na tyle blisko, 偶e Mormeac m贸g艂by wyczu膰 moj膮 obecno艣膰, ale dzi臋ki burzy nie wyczuje. Ulewa zatar艂a 艣lady, wilki nie wyw臋sz膮 nas tu i nie ostrzeg膮 go przedwcze艣nie. A jutro...

Nie doko艅czy艂, lecz Naikiru odgad艂a, co chcia艂 powiedzie膰. Zapad艂a cisza.

- Shay? - odezwa艂a si臋 po jakim艣 czasie.

- Aha?

- Zimno mi jak cholera. Tobie te偶?

- Te偶. Przysu艅 si臋, to b臋dzie nam cieplej.

Skulili si臋 jedno przy drugim, dziel膮c si臋 okryciami. Shay otoczy艂 dziewczyn臋 ramieniem i zamkn膮艂 jej zzi臋bni臋te d艂onie w swoich. Milczeli. Wilgotne koce parowa艂y.

- 艢pisz?...

- Nie.

- M贸w co艣. Cokolwiek. Jako艣 tak straszno si臋 robi, gdy s艂ycha膰 tylko wichur臋...

- O czym mam m贸wi膰?

- A o czym my艣la艂e艣?

Zawaha艂 si臋.

- O Tivonne'ie.

- On te偶 by艂 rycerzem Edei?

- Tak. A dla mnie bratem krwi. Wychowywa艂em go od takiego, ot male艅stwa... Ech, po co ja ci to m贸wi臋? I tak nie zrozumiesz! - Shay z gniewem cisn膮艂 do ognia patyk, kt贸rym si臋 bawi艂. Zerwa艂 si臋, zrzucaj膮c koce, podszed艂 do drzwi. Wpatrywa艂 si臋 w ciemno艣膰.

- Zrozumiem wi臋cej, ni偶 mo偶esz przypuszcza膰! - rzuci艂a za nim gorzko. - Ja te偶... ja te偶 straci艂am przyjaciela.

Spojrza艂 ze zdziwieniem.

- My艣la艂em, 偶e ojca.

Poczu艂a, 偶e si臋 czerwieni.

- Och, nak艂ama艂am! - przyzna艂a niecierpliwie. - Nie byli艣my z Levaydenem nawet spokrewnieni. Ale opiekowa艂 si臋 mn膮... A bywa艂o, 偶e ja nim. Z偶yli艣my si臋 bardziej ni偶 niejedni krewni.

- D艂ugo si臋 znali艣cie?

- Kawa艂ek czasu. Osiem lat.

- A twoi prawdziwi rodzice?

- Nie 偶yj膮. Nie, nie musisz przeprasza膰. To by艂o dawno i... ju偶 nie boli.

- Rozumiem.

Wr贸ci艂, usiad艂 przy niej. Patrzy艂 w p艂omienie, marszcz膮c brwi. Jak zwykle nie spos贸b by艂o odgadn膮膰, o czym my艣li. Naikiru opar艂a g艂ow臋 o jego rami臋. Nie protestowa艂.

- Kim on by艂? - spyta艂 ni st膮d, ni zow膮d.

- Levayden? Opowiadaj膮cym. Sp臋dzi艂 ca艂e 偶ycie na w臋drowaniu. Znano go na wielu dworach...

- Jak si臋 poznali艣cie?

- To d艂uga historia. Mo偶e kiedy艣 ci powiem, ale nie dzisiaj.

- Sk膮d jeste艣?

- Z Dhlene, a ty?

Pytanie wydawa艂o si臋 niewinne, ale Shay zareagowa艂 na艅 w zaskakuj膮cy spos贸b. Cofn膮艂 si臋, napi膮艂 mi臋艣nie, jakby w oczekiwaniu na cios.

- Nie pytaj - rzuci艂 tylko.

- Dlaczego? - zdziwi艂a si臋. - To jaka艣 tajemnica?

- Nie pytaj, nie chcesz wiedzie膰.

- W porz膮dku - wzruszy艂a ramionami. - Wybacz.

Skin膮艂 g艂ow膮, przyjmuj膮c przeprosiny. Ale nastr贸j prys艂. Dziewczyna wyprostowa艂a si臋, nagle nieufna; wszystkie jej podejrzenia powr贸ci艂y ze zdwojon膮 si艂膮. Shay chyba to wyczu艂, bo skierowa艂 rozmow臋 na inny temat.

- Skoro w臋drowali艣cie razem, Levayden pewnie szkoli艂 ci臋 na Opowiadaj膮c膮? Umiesz czyta膰 i pisa膰, prawda? I recytowa膰 poezj臋?

Skin臋艂a g艂ow膮.

- A Opowiada膰?

- Troch臋... - Speszy艂a si臋 nagle. - Tego te偶 mnie uczy艂, ale kr贸tko. Nie zd膮偶y艂 mi przekaza膰 nawet dziesi膮tej cz臋艣ci tego, co sam umia艂...

- Prosz臋, Opowiedz co艣. Cokolwiek, co znasz.

- Dobrze.

***

Skulona we wn臋ce za o艂tarzem Llakh'ros zachichota艂a do siebie. Nie mog艂a uwierzy膰 we w艂asne szcz臋艣cie. Obcy! Ci sami, w poszukiwaniu kt贸rych jej siostry bez skutku przeczesywa艂y okolic臋. Znalaz艂a ich najzupe艂niej przypadkowo, tylko dlatego, 偶e i ona, i oni wybrali to samo miejsce, aby si臋 schroni膰 przed burz膮. Jednego nie mog艂a poj膮膰 - jakim cudem wcze艣niej, w lesie, nie wyczu艂a ich obecno艣ci? Llakhros zawsze szczyci艂a si臋, 偶e potrafi zw臋szy膰 ludzk膮 krew z odleg艂o艣ci mili, wszystko jedno, w s艂o艅cu czy w ulewie. By膰 mo偶e zm臋czenie st臋pi艂o jej czujno艣膰; musi uwa偶a膰...

Wychyli艂a si臋 ostro偶nie z ukrycia, 偶eby raz jeszcze przyjrze膰 si臋 tym ludziom. Nie wygl膮dali na czarownik贸w; w og贸le nie sprawiali wra偶enia niebezpiecznych. Jednak Llakhros mia艂a do艣膰 rozumu, by nie ufa膰 pozorom.

Poczeka, a偶 zasn膮. Ma czas.

Dziewczyna recytowa艂a co艣 艣piewnie, wodz膮c w powietrzu d艂oni膮. No, no! Kto by pomy艣la艂! Mia艂a prawdziwy, pe艂ny dar Opowiadania, umia艂a tka膰 z艂udzenia; sprawi艂a, 偶e dym z ogniska unosi艂 si臋, przybieraj膮c kszta艂ty krzew贸w i kwiat贸w. Niewiele jej to pomo偶e. Llakhros obliza艂a si臋. By艂a g艂odna, o tak, jak偶e g艂odna; zm臋czy艂o j膮 latanie podczas s艂oty, a ta Opowiadaj膮ca wygl膮da艂a na kogo艣 o s艂odkiej krwi. Niemniej, nie nale偶a艂o si臋 spieszy膰. M臋偶czyzna troch臋 j膮 niepokoi艂; mia艂 czujne spojrzenie, a w zasi臋gu r臋ki kij. Llakh'ros jak wszystkie zmory nie lubi艂a ryzykowa膰. Ale g艂贸d dr臋czy艂. Poruszy艂a si臋 niecierpliwie, prze艂ykaj膮c 艣link臋. Niemal czu艂a ju偶 na j臋zyku delikatne, s艂one ciep艂o... Nie, niepodobna d艂u偶ej zwleka膰!

Kiedy dziewczyna rozpocz臋艂a kolejn膮 Opowie艣膰, zmora Llakh'ros zacz臋艂a nuci膰 pod nosem w艂asn膮 pie艣艅 - pie艣艅 o zasypianiu.

***

- I wtedy wr贸偶ka powiedzia艂a: nie zrywaj kwiatu paproci, a spe艂ni臋 jedno twoje 偶yczenie.. - Naikiru ziewn臋艂a, energicznie potar艂a r臋k膮 oczy i ziewn臋艂a jeszcze raz. - Wybacz, ale chyba doko艅cz臋 t臋 histori臋 innym razem. Tak koszmarnie chce mi si臋 spa膰...

Niemal w p贸艂 s艂owa opar艂a g艂ow臋 o kolana. Po chwili ju偶 oddycha艂a r贸wno i spokojnie.

Shay te偶 przymkn膮艂 oczy. Ogie艅 przygasa艂.

***

Llakh'ros wolno, wolniutko wysun臋艂a si臋 zza o艂tarza. Zacz臋艂a bezszelestnie pe艂zn膮膰 na czworakach. Pie艣艅 podzia艂a艂a - ludzie spali jak zabici. S艂abi ludzie!

Nagle zawaha艂a si臋, marszcz膮c nos. Co艣 by艂o nie w porz膮dku; jej wra偶liwy w臋ch wychwyci艂 艣lad obcej woni. Niebezpiecze艅stwo, ostrzeg艂 instynkt. Nie zbli偶aj si臋! Uciekaj!

Ale zapach krwi wabi艂. Oszo艂amia艂. Przyzywa艂... Nie umia艂a mu si臋 oprze膰.

***

Naikiru zacz臋艂a krzycze膰, zanim jeszcze otworzy艂a oczy. Bardziej wyczu艂a, ni偶 zobaczy艂a, 偶e co艣 w艂ochatego pochyla si臋 nad ni膮 mamrocz膮c i oblizuj膮c si臋. To trwa艂o u艂amek sekundy - bo nagle powietrze rozdar艂 przera藕liwy skowyt. Stworzenie pr贸bowa艂o si臋 zerwa膰 do lotu i nie zd膮偶y艂o; Shay kosturem obali艂 je na ziemi臋 i t艂uk艂, dop贸ki nie przesta艂o si臋 rusza膰.

- Szlag by trafi艂! - R臋kawem otar艂 z czo艂a pot. - Ale偶 ze mnie dure艅... 呕eby nie sprawdzi膰 tej dziury za o艂tarzem! Ale kto by pomy艣la艂: zmora w 艣wi膮tyni? Jeste艣 ca艂a? Nie uk膮si艂a ci臋?

- Chyba nie. - Naikiru podnios艂a si臋 chwiejnie. - M贸wi艂am, 偶e s艂ysza艂am kroki! Ma艂o brakowa艂o, co? - Ze wstr臋tem popatrzy艂a na ciemny, drgaj膮cy kszta艂t na posadzce. Z ran zmory s膮czy艂 si臋 zielonkawy p艂yn. Jedno nietoperze skrzyd艂o wygl膮da艂o na z艂amane. - Podobno do wys艂annika Edei z艂e si臋 nie zbli偶a?!

- By艂a wyg艂odzona. Zapach twojej krwi odebra艂 jej rozs膮dek. - Shay tr膮ci艂 stworzenie butem. Zmora charcza艂a, z trudem 艂api膮c oddech; cios okutego 偶elazem kija zmia偶d偶y艂 jej kark.

- Dobij j膮! Nie mog臋 na to patrze膰. - Twarz Naikiru przybra艂a barw臋 wapna.

Wzruszywszy ramionami ukl膮k艂, wyci膮gaj膮c n贸偶.

Drgawki stworzenia usta艂y.

- Je艣li masz md艂o艣ci, wyjd藕 na dw贸r - rzuci艂 przez rami臋.

Dziewczyna zacisn臋艂a z臋by i opanowa艂a si臋.

- Nic mi nie jest. Ale 艣cierwo trzeba wywlec na zewn膮trz.

- Nie dotykaj jej. Ja si臋 tym zajm臋. Po艂贸偶 si臋, do 艣witu jeszcze daleko. Spr贸buj usn膮膰.

艁atwo mu m贸wi膰. Przestrach zrobi艂 swoje. Dopiero nad ranem uda艂o jej si臋 na chwil臋 zdrzemn膮膰, i nawet wtedy nie zazna艂a spokoju.

Znowu 艣ni艂a, 偶e brodzi i tonie w lepkim, obrzydliwym bagnie. Potem w mrocznej jaskini podobny do trupa stw贸r zn贸w g艂adzi艂 jej w艂osy, dotyka艂 twarzy; pozbawione warg usta szepn臋艂y: „Niebieskooka...”

Zbudzi艂a si臋, dr偶膮c. Ognisko ledwie si臋 tli艂o. Przez niedomkni臋te drzwi wpada艂o m臋tne szare 艣wiat艂o i zacieka艂 deszcz - widocznie kierunek wiatru zmieni艂 si臋 przez noc. Na posadzce zd膮偶y艂a si臋 utworzy膰 spora ka艂u偶a. Shay starannie rolowa艂 sw贸j koc.

- Zbudzi艂a艣 si臋? Daj tw贸j. Schowamy je za o艂tarzem, reszt臋 rzeczy te偶, powinny tu by膰 bezpieczne. Bezpieczniejsze ni偶 my. Troch臋 偶ywno艣ci we藕miemy... na wszelki wypadek. I koniecznie zjedz co艣 przed drog膮.

- Nie jestem g艂odna. - Naikiru wzdrygn臋艂a si臋. Sama wzmianka o jedzeniu wystarczy艂a, 偶eby przywo艂a膰 z powrotem obraz martwej zmory.

- Zjedz co艣, s艂yszysz? Masz by膰 silna... na tyle, na ile to mo偶liwe. - Spojrza艂 na ni膮 z pow膮tpiewaniem. Oczy mia艂 mocno podkr膮偶one. - Psiakrew! Zaczynam 偶a艂owa膰, 偶e ci臋 wci膮gn膮艂em w ten ba艂agan, Opowiadaj膮ca.

- Sp艂acam d艂ug. - Wzruszy艂a ramionami.

- Nie musia艂em domaga膰 si臋 jego sp艂aty. - Zawaha艂 si臋, jakby chcia艂 co艣 jeszcze doda膰, ale nie znalaz艂 odpowiednich s艂贸w; ograniczy艂 si臋 do machni臋cia r臋k膮 Naikiru jednak zrozumia艂a, albo tylko zdawa艂o si臋 jej, 偶e rozumie.

- Boisz si臋, 偶e b臋d臋 ci zawad膮 tak? Kul膮 u nogi? No c贸偶, mo艣ci rycerzu, ostrzega艂am, 偶e nie znam si臋 ani na czarach, ani na walce. Ale jednego mo偶esz by膰 pewien: nie stch贸rz臋.

Shay spojrza艂 na ni膮 dziwnie i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie s膮dz臋... Nie uciek艂aby艣 daleko.

Nie wiedzia艂a, co na to odrzec, wi臋c zmilcza艂a. M艂odzieniec wyj膮艂 teraz z plecaka drewniane pude艂eczko i jaki艣 pod艂u偶ny przedmiot owini臋ty jedwabn膮 tkanin膮. Pude艂ko otworzy艂, pow膮cha艂 zawarto艣膰 i z u艣miechem poda艂 je dziewczynie. Ta zmarszczy艂a brwi.

- Co to za 艣wi艅stwo?

- Ma艣膰, kt贸ra zabija zapach cz艂owieka. Dzi臋cio艂 uwarzy艂 j膮 dla nas wed艂ug starej 艂owieckiej receptury.

Naikiru roztarta na d艂oni odrobin臋 ciemnej mazi, pow膮cha艂a nieufnie. Skrzywi艂a si臋.

- Fu, ale偶 艣mierdzi!

- O to chodzi. Nie r贸b min, tylko nasmaruj si臋 ni膮 porz膮dnie. Twarz, szyja, r臋ce, nie zaszkodzi te偶 pomaza膰 ubrania. Bez obawy, to tylko dziegie膰, t艂uszcz i zio艂a. Da si臋 zmy膰.

- Dobrze, ale po co ten cyrk? Ze wzgl臋du na wilki? Dot膮d si臋 nimi nie przejmowa艂e艣!

- Zadajesz za du偶o pyta艅, Naikiru. Wszystkiego dowiesz si臋 w swoim czasie.

Odwin膮艂 teraz jedwab. Tajemniczy przedmiot okaza艂 si臋 niedu偶ym, bogato zdobionym sztyletem, zupe艂nie innym ni偶 zb贸jecki pugina艂, kt贸ry Shay nosi艂 w cholewie. R臋koje艣膰 by艂a poz艂acana, a w膮sk膮 kling臋 pokrywa艂 wz贸r z popl膮tanych linii: czerwonych, purpurowych i czarnych. M艂odzieniec lekko przesun膮艂 kciukiem wzd艂u偶 ostrza. Sykn膮艂 i w艂o偶y艂 palec do ust.

- Zapomnia艂em ju偶, jak dobrze ostrz膮 bro艅 w ku藕niach Eremusa...

- To sztylet ze zbrojowni kr贸la g贸r?!

Potwierdzi艂 skinieniem g艂owy. Naikiru szeroko otwar艂a oczy.

- Sk膮d go masz?

- Eremusa i Ede臋 艂膮czy odwieczny sojusz. Kr贸l g贸r te偶 na sw贸j spos贸b troszczy si臋 o r贸wnowag臋 艣wiata. Kiedy Pani Li艣cia wys艂a艂a Tivonne'a i mnie przeciwko Mormeacowi, Eremus ofiarowa艂 mi t臋 bro艅. Wiesz, 偶e czarnego maga mo偶na zg艂adzi膰 - naprawd臋 zg艂adzi膰 - tylko przebijaj膮c mu serce kling膮 na kt贸rej zosta艂o wypisane jego prawdziwe imi臋?

- Nie, tego nie wiedzia艂am. - Naikiru ostro偶nie dotkn臋艂a sztyletu. - Wi臋c te arabeski nie s膮 li tylko dla ozdoby?

- Bynajmniej. Tak wygl膮da pismo ludu g贸r. Umie艣cili tu swoje zakl臋cia, a pomi臋dzy nimi imi臋 Mormeaca. - Sztylet znikn膮艂 w fa艂dach sp艂owia艂ej kurtki; Naikiru nie dostrzeg艂a, gdzie w艂a艣ciwie Shay go schowa艂. - Sko艅czy艂a艣 z ma艣ci膮? Daj mi pude艂ko.

- Naprawd臋 wierzysz, 偶e taki no偶yk wystarczy, 偶eby... - nie doko艅czy艂a.

- Owszem.

- A je艣li nie?

Nie odpowiedzia艂. Westchn臋艂a.

- Racja. G艂upie pytanie.

W jaskini gada

Wiatr troch臋 si臋 uspokoi艂, ale pada艂o bez ustanku. Gdy wspi臋li si臋 na zbocze kotliny, byli ju偶 doszcz臋tnie przemoczeni. O艂owiane niebo z rzadka rozcina艂y zygzaki b艂yskawic.

- Sylfy nie pr贸偶nuj膮 - mrukn膮艂 Shay. - No i pi臋knie! Mormeac musia艂 si臋 solidnie nam臋czy膰 w nocy, strzeg膮c zamku przed piorunami. Szkoda, 偶e furia s艂ug Feanmuile zwykle kr贸tko trwa.

W istocie, b艂yska艂o coraz rzadziej. Oddalaj膮ce si臋 pomruki w ko艅cu ucich艂y, niebo poja艣nia艂o. Shay spos臋pnia艂.

艢cie偶ka prowadzi艂a teraz ca艂y czas pod g贸r臋, przez ponury 艣wierkowy b贸r. Gdzieniegdzie szarza艂y go艂oborza. Potem nieoczekiwanie wyszli na 艂膮k臋, na kt贸rej - ku zaskoczeniu obojga - spokojnie pas艂y si臋 owce. Pilnowa艂 ich kud艂aty bia艂y psiak, kt贸ry na widok obcych nie tylko nie zaszczeka艂, ale nawet nie ruszy艂 si臋 z miejsca. Naikiru pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Owce? Sk膮d tu, na lito艣膰 Bosk膮, owce? Pod samym nosem Wilczarza?

- No c贸偶, 偶mije te偶 musz膮 je艣膰. Za艂o偶臋 si臋, 偶e w pobli偶u zamku mieszka paru wie艣niak贸w, kt贸rym w艂os z g艂owy nie spada, bo dostarczaj膮 Mormeacowi 偶ywno艣膰.

- Wi臋c ta trz贸dka nale偶y do pana na Gleyarvaigh. Nic dziwnego, 偶e pies strze偶e jej jednym okiem, a pastucha nie wida膰.

- W艂a艣nie. Tych owiec nie ruszy 偶aden wilk W ty艂 zwrot, Naikiru. Skoro okolica jest zamieszkana, p贸jdziemy borem.

Najwyra藕niej zna艂 okolic臋 na tyle dobrze, 偶e nie obawia艂 si臋 utkni臋cia w g臋stwinie. Wkr贸tce zreszt膮 wyszli z lasu na prze艂臋cz w kszta艂cie siod艂a, za kt贸r膮 wznosi艂 si臋 pozbawiony drzew garb, poro艣ni臋ty krzaczkami jag贸d i k臋pami goryczek. Wisz膮ce nisko chmury zas艂ania艂y jego wierzcho艂ek. Deszcz przeszed艂 w lekk膮 m偶awk臋. Pogr膮偶one w ciszy g贸ry wygl膮da艂y sielsko niczym na obrazie. Mokra trawa i li艣cie pyszni艂y si臋 艣wie偶膮, jaskraw膮 zieleni膮. Trudno by艂o uwierzy膰, 偶e gdzie艣 w pobli偶u mo偶e si臋 gnie藕dzi膰 z艂o.

- Widzisz dym tam w dole, za nami? Dam g艂ow臋, 偶e 艣cie偶ka wiedzie obok jakiej艣 sadyby.

Znad drzew istotnie wznosi艂a si臋 siwa smuga. Naikiru zadr偶a艂a.

- Cholera... Ja to ju偶 raz widzia艂am... Nie st贸jmy na widoku, chod藕my st膮d!

- A to czemu?

- Nie pami臋tasz? Opowiada艂am ci przecie偶! O spalonej chacie i smoku. Wszystko zacz臋艂o si臋 od tego, 偶e z Levaydenem dostrzegli艣my z g贸ry dym... Chod藕my st膮d, m贸wi臋 ci!

Shay zacz膮艂 si臋 艣mia膰.

- Te偶 wymy艣li艂a... Co za r贸偶nica czy spotkamy Mormeaca tutaj, czy na zamku?

- Wczoraj cieszy艂e艣 si臋, 偶e burza zatar艂a 艣lady. Nie chcia艂e艣, 偶eby nas znalaz艂.

- Wczoraj nie by艂em gotowy. Dzisiaj jestem.

Jego ton wyra藕nie dawa艂 do zrozumienia, 偶e na dalsze pytania nie b臋dzie odpowiedzi.

Obeszli garb, nie wdrapuj膮c si臋 na jego wierzcho艂ek, i z minuty na minut臋 krajobraz si臋 zmieni艂. Wzniesienie okaza艂o si臋 ostatnim z ca艂ego 艂a艅cucha. Przystan臋li w miejscu, sk膮d rozpo艣ciera艂 si臋 rozleg艂y widok, teraz cz臋艣ciowo przes艂oni臋ty mg艂膮. Naikiru zmru偶y艂a oczy. Trawy... Dalej czer艅 drzew, zarastaj膮cych dolink臋... A jeszcze dalej kolejny, wy偶szy 艂a艅cuch wzniesie艅, widocznych jedynie jako zamazane ciemne zarysy. Shay dotkn膮艂 jej ramienia.

- Nie tam. Sp贸jrz troch臋 ni偶ej i bardziej w prawo.

Powiod艂a wzrokiem za jego d艂oni膮 do miejsca u wylotu dolinki, gdzie teren unosi艂 si臋, tworz膮c samotne wybrzuszenie. Jego szczyt je偶y艂 si臋 kredowymi ska艂kami, a po jednej stronie ko艅czy艂 si臋 urwiskiem. Na kraw臋dzi tego urwiska wznosi艂 si臋 zamek, z tej odleg艂o艣ci - ma艂y jak dziecinna zabawka.

- Nie wygl膮da jak ruina - zauwa偶y艂a Naikiru.

- A czemu mia艂by? Nie by艂o obl臋偶enia ani po偶aru. Szesna艣cie lat zaniedbania to jednak troch臋 za ma艂o, 偶eby zaszkodzi膰 takiej twierdzy.

- Jak, na lito艣膰 Bosk膮 chcesz si臋 tam dosta膰?

- Zwyczajnie. Przez bram臋.

- Jak to? S膮dzi艂am...

- Nie. Nie b臋dziemy si臋 wkrada膰 po kryjomu jak z艂odzieje. To ma by膰 formalne wyzwanie i formalny pojedynek, zgodnie z wszelkimi zasadami.

Tym razem to dziewczyna parskn臋艂a.

- Wierzysz, 偶e Mormeac b臋dzie przestrzega艂 jakichkolwiek zasad? Nie roz艣mieszaj mnie!

- Tu si臋 mylisz. Akurat zasad pojedynkowania si臋 magowie obu barw przestrzegali i przestrzega膰 b臋d膮. To kwestia ambicji...

Gdy zeszli z garbu, drzewa przes艂oni艂y zamek, ale nie na d艂ugo. Wkr贸tce ujrzeli go ponownie, tym razem z do艂u. Widok by艂 imponuj膮cy.

Mury Gleyarvaigh by艂y czarne jak gagat. Cztery baszty, ka偶da zwie艅czona z臋batym krenela偶em, drapie偶nie wznosi艂y si臋 ku burosinemu niebu. Naikiru wzdrygn臋艂a si臋. Zamek skojarzy艂 si臋 jej z olbrzymim gadem, przyczajonym na skraju urwiska. Zwini臋te w k艂臋bek cielsko os艂oni臋te twardym pancerzem; 艣wiat艂o migocz膮ce w g艂臋bi otwor贸w strzelniczych, jak w pionowych 藕renicach gadzich oczu; czelu艣膰 bramy, uz臋biona stalow膮 krat膮...

- Iluzje, albo zjem m贸j kij - mrukn膮艂 pogardliwie Shay. - Poczekaj, a偶 podejdziemy bli偶ej.

Okaza艂o si臋, 偶e mia艂 racj臋. Wbrew regu艂om perspektywy, w miar臋 jak si臋 zbli偶ali, Gleyarvaigh wydawa艂o si臋 male膰; ba - karle膰. W murach ujawni艂y si臋 p臋kni臋cia i dziury; kilka wi臋kszych wy艂om贸w za艂atano deskami. Jedna z baszt - podparta drewnianym rusztowaniem - wygl膮da艂a, jakby lada chwila mia艂a si臋 zawali膰. W wyschni臋tej fosie pleni艂o si臋 zielsko. Nigdzie na blankach nie by艂o wida膰 偶ywej duszy. Zwodzony most by艂 opuszczony, gdy偶 zerwa艂y si臋 艂a艅cuchy; krata, doszcz臋tnie zardzewia艂a, zwisa艂a krzywo i nie si臋ga艂a ziemi. Wartownik贸w ani 艣ladu.

Naikiru wstrzyma艂a oddech, kiedy przechodzili pod krat膮 i przez mroczny 艂uk bramy, ale nic si臋 nie sta艂o. Bez przeszk贸d weszli na zaro艣ni臋ty perzem podw贸rzec. Tu te偶 wszystko by艂o zupe艂nie zaniedbane; gdzieniegdzie pi臋trzy艂y si臋 sterty gruzu, a po艂owa okien straszy艂a wy艂amanymi okiennicami.

- Nie najlepiej, mo艣ci Mormeac - skomentowa艂 cierpko Shay.

Naikiru tr膮ci艂a go 艂okciem. W rogu podw贸rca sta艂 ch艂opski w贸z zaprz臋偶ony w chud膮 szkap臋. Na wozie le偶a艂o kilka work贸w, wianki grzyb贸w, troch臋 cebuli i rzepy.

- Kto艣 przywi贸z艂 danin臋...

Tak nagle, 偶e oboje podskoczyli, gdzie艣 w pobli偶u zaskrzypia艂y zawiasy. Otwar艂y si臋 drzwi prowadz膮ce do niewielkiej przybud贸wki i wy艂oni艂a si臋 z nich kobieta w zgrzebnej odzie偶y. Sz艂a sztywno, potykaj膮c si臋, jakby nogi nie chcia艂y jej s艂ucha膰. Zbli偶y艂a si臋 do wozu, postawi艂a na ziemi przyniesiony koszyk i zacz臋艂a wk艂ada膰 do niego cebule, tak pieczo艂owicie, jakby by艂y z porcelany.

- Hej! Matko! - zawo艂a艂 Shay.

Kobieta nie zareagowa艂a. Spokojnie nape艂ni艂a koszyk, nie bez trudno艣ci d藕wign臋艂a go i na powr贸t znikn臋艂a w przybud贸wce, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

- Bogowie, co jej by艂o? - Naikiru lekko poblad艂a.

- Jakie艣 zakl臋cie og艂upiaj膮ce. Skuteczniejsze ni偶 kajdany - Shay zacisn膮艂 pi臋艣ci. - Psiakrew, do艣膰 ju偶 si臋 napatrzy艂em. Mormeac! - krzykn膮艂 nieoczekiwanie, zadzieraj膮c g艂ow臋. - Gdzie jeste艣? Poka偶 si臋! Masz go艣ci!

Jakby w odpowiedzi chmury przeora艂a b艂yskawica, trzasn膮艂 grzmot. Z poczernia艂ego nagle nieba lun膮艂 deszcz.

- Mormeac!!!

Przez d艂ug膮 chwil臋 nic si臋 nie dzia艂o. Potem z wiatrem do ich uszu dolecia艂 chichot, przypominaj膮cy zgrzyt 偶elaza po szkle. Pod 艂ukiem bramy zal艣ni艂 prostok膮t czerwonego 艣wiat艂a; otworzy艂y si臋 drzwi, kt贸rych przedtem w mroku nie zauwa偶yli. Na podw贸rzec wyszed艂 m臋偶czyzna w sk贸rzanym pikowanym kubraku i he艂mie z okapem. Na ramieniu ni贸s艂 halabard臋. Porusza艂 si臋 tak samo sztywno i niepewnie jak kobieta, kt贸r膮 widzieli wcze艣niej. Gdy podszed艂 bli偶ej, dostrzegli, 偶e jego sk贸ra ma dziwny niebieskawy odcie艅, jakby w 偶y艂ach brakowa艂o krwi.

- Czego tu chcecie? - spyta艂 ochryple.

- Zobaczy膰 si臋 z twoim panem.

- Co艣cie za jedni?

- Powiem to jemu, nie tobie.

- Powiesz to tym, kt贸rzy mieszkaj膮 w Otch艂ani! - M臋偶czyzna za艣mia艂 si臋 sucho. Odwr贸ci艂 si臋 i gwizdn膮艂 na palcach. Z drzwi, kt贸re zostawi艂 otwarte, wypad艂y trzy wilki - pot臋偶ne, kud艂ate bestie. Naikiru zamar艂a. Shay szybko chwyci艂 j膮 za rami臋.

- Ani drgnij! - sykn膮艂, wysuwaj膮c si臋 na p贸艂 kroku przed ni膮. Wilki opad艂y ich, warcz膮c i k艂api膮c z臋bami.

- Precz, kundle! - rzuci艂 m艂odzieniec, unosz膮c r臋k臋. I sta艂o si臋 co艣 zadziwiaj膮cego. Bestie, zamiast rozerwa膰 ich na strz臋py, stan臋艂y jak wryte, a potem zacz臋艂y si臋 wolniutko wycofywa膰, skaml膮c, z podkulonymi ogonami. Halabardnik wytrzeszczy艂 oczy. Halabarda wypad艂a mu z r臋ki.

- Po... pozw贸lcie za mn膮 wielmo偶ni - wybe艂kota艂.

***

Gleyarvaigh od wewn膮trz prezentowa艂o si臋 co najmniej r贸wnie ponuro jak z zewn膮trz. Mroczne, kr臋te korytarze, strz臋py gobelin贸w zwisaj膮ce ze 艣cian, wszechobecna wo艅 ple艣ni i zaniedbania. Halabardnik zatrzyma艂 si臋 przed rze藕bionymi drzwiami, z kt贸rych dawno z艂uszczy艂a si臋 poz艂ota. Zastuka艂 w nie trzykrotnie drzewcem halabardy. Drzwi otwar艂y si臋 wolno.

- Wchod藕cie, wielmo偶ni - uczyni艂 zapraszaj膮cy gest.

Shay potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Ty przodem.

Zaro艣ni臋te kurzem szybki w dwu 艂ukowatych oknach przepuszcza艂y niewiele 艣wiat艂a, ale wystarczaj膮co du偶o, 偶eby da艂o si臋 co nieco zobaczy膰. Komnata najwyra藕niej s艂u偶y艂a niegdy艣 do cel贸w reprezentacyjnych. Na 艣cianach zachowa艂o si臋 wyp艂owia艂e karmazynowe obicie, za艣 sufit zdobi艂y malowid艂a, ledwie widoczne pod warstw膮 brudu. W najdalszym kra艅cu pomieszczenia znajdowa艂 si臋 podest, a na pode艣cie - krzes艂o z czarnego drewna, bogato zdobione z艂oceniami, szylkretem i smocz膮 ko艣ci膮.

Puste krzes艂o.

Drzwi zatrzasn臋艂y si臋 za nimi. Naikiru prze艂kn臋艂a 艣lin臋. Serce jej 艂omota艂o.

Shay - nigdy nie dowiedzia艂a si臋, co go ostrzeg艂o - nagle skoczy艂 do przodu, w jego r臋ku zal艣ni艂 n贸偶. Nie do艣膰 szybko. W miejscu, gdzie przed chwil膮 sta艂 halabardnik, rozwiewa艂 si臋 ob艂ok dymu. W艂ochaty paj膮k przemkn膮艂 po posadzce i znikn膮艂 w jakiej艣 szczelinie.

Dziewczyna podbieg艂a do drzwi, szarpn臋艂a za klamk臋.

- Zamkni臋te... - W jej oczach pojawi艂a si臋 panika. - Jeste艣my w pu艂apce!

Za oknem zahucza艂 grom, wprawiaj膮c mury w dr偶enie.

- Jeste艣cie martwi - g艂os jak syk gada.

Rozchwiany na pokrytej zaciekami 艣cianie cie艅. Cie艅 o skrzyd艂ach nietoperza.

- To si臋 oka偶e! - odkrzykn膮艂 Shay. - Poka偶 si臋, panie! Chyba nie b臋dziemy si臋 bawili w chowanego? - Jego oczy jarzy艂y si臋 drapie偶nie. Ze sk贸r膮 przyciemnion膮 przez cuchn膮ce smarowid艂o wygl膮da艂 jak przybysz z Otch艂ani.

Podobny do grzechotu ko艣ci 艣miech przyprawi艂 Naikiru o dreszcz. Spory fragment posadzki odsun膮艂 si臋 ze zgrzytem, ods艂aniaj膮c czarny otw贸r oraz schody wiod膮ce w d贸艂.

Czekali wstrzymuj膮c oddech, pewni, 偶e lada chwila z otworu co艣 si臋 wynurzy. Nic si臋 nie wynurza艂o.

Shay w ko艅cu podszed艂 do schod贸w, popatrzy艂 w d贸艂. Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Dziwne... - Przysi膮g艂bym, 偶e nikt si臋 tam nie czai.

- B臋dziemy schodzi膰?

- A mamy wyb贸r?

- Czekaj! Potrzebujemy 艣wiat艂a. - Wskaza艂a wisz膮cy nad podestem sczernia艂y ze staro艣ci portret. - Wiem, 偶e to barbarzy艅stwo niszczy膰 obraz, ale niczego lepszego tu nie ma. Zreszt膮, tego bohomaza na pewno nie pope艂ni艂 偶aden mistrz p臋dzla. - Nie czekaj膮c na odpowied藕 wdrapa艂a si臋 na krzes艂o, 偶eby zdj膮膰 portret ze 艣ciany.

- Biedny stary baron, to jego podobizna - mrukn膮艂 z ironi膮 Shay.

Stoczona przez korniki rama da艂a si臋 艂atwo po艂ama膰. Owin臋li drewno oddartymi pasami p艂贸tna. Nasycone olejn膮 farb膮, pali艂o si臋 ca艂kiem 艂adnie. Dzier偶膮c zaimprowizowane pochodnie, ostro偶nie zag艂臋bili si臋 w czelu艣膰, z kt贸rej wion臋艂o zgnilizn膮 niczym z odkopanej trumny. W miar臋 jak schodzili, od贸r nasila艂 si臋, prawie uniemo偶liwiaj膮c oddychanie.

Nagle id膮cy przodem Shay po艣lizn膮艂 si臋. Nie upad艂 tylko dlatego, 偶e w por臋 podpar艂 si臋 r臋k膮. Schody pokrywa艂a gruba warstwa jakiej艣 mazi. Zakl膮艂, z obrzydzeniem wycieraj膮c palce w p艂aszcz.

- Ju偶 chyba wiem, co przyszykowa艂 dla nas Mormeac - mrukn膮艂. Uni贸s艂 pochodni臋 jak najwy偶ej, 偶eby o艣wietli膰 pokryte plamami sklepienie lochu. - Do diab艂a! Ten smr贸d... ta wilgo膰...

Nie doko艅czy艂. Naikiru wrzasn臋艂a. Co艣 owin臋艂o si臋 wok贸艂 jej kostki i szarpn臋艂o, tak 偶e omal nie polecia艂a w d贸艂. M艂odzieniec podtrzyma艂 j膮 w por臋.

- Uwa偶aj! Chcesz skr臋ci膰 kark?

- Nie moja wina! Co艣 mnie chwyci艂o za nog臋! - Wskaza艂a cholewk臋 trzewika pokryt膮 zielonkawym 艣luzem.

- Olotah. - Shay wycedzi艂 to s艂owo z nienawi艣ci膮. - Wiedzia艂em, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej si臋 na nie natkniemy. Niech to Otch艂a艅 poch艂onie! Mimo wszystko musimy tam zej艣膰!

U podn贸偶a schod贸w czeka艂o na nich piek艂o. Przej艣cie zagradza艂a sk艂臋biona masa faluj膮cych smuk艂ych kszta艂t贸w, ni to ro艣linnych, ni w臋偶owych, we wszystkich mo偶liwych odcieniach - od metalicznej, muszej zieleni po trupi fiolet. Naikiru poczu艂a na policzku mu艣ni臋cie, delikatne jak poca艂unek; macka, kt贸ra jej dotkn臋艂a, cofn臋艂a si臋 pr臋dko. Druga, grubsza, owin臋艂a si臋 wok贸艂 nadgarstka dziewczyny i te偶 natychmiast zwolni艂a u艣cisk. Shay za艣mia艂 si臋 ochryple.

- Olotah rozpoznaj膮 ofiary po zapachu! Ma艣膰 je odstrasza - ale nie na d艂ugo! Chod藕! Nie upu艣膰 pochodni!

Doby艂 no偶a i poci膮gn膮艂 dziewczyn臋 z sob膮 w sam 艣rodek upiornej g臋stwiny. Olotah - teraz widzia艂a, 偶e s膮 to z ca艂膮 pewno艣ci膮 ro艣liny o cienkich, wij膮cych si臋 p臋dach - cofn臋艂y si臋 przed 偶arem p艂omieni, sycz膮c gniewnie. Prawie na o艣lep przedarli si臋 przez ich zapor臋, mia偶d偶膮c butami te 艂odygi, kt贸re nie wycofa艂y si臋 w por臋. Wydostawszy si臋 w ko艅cu na otwart膮 przestrze艅, przystan臋li, ci臋偶ko oddychaj膮c. Naikiru spojrza艂a po sobie. Nie tylko buty, ale ca艂e ubranie mia艂a uwalane 艣lisk膮 wydzielin膮. Smr贸d by艂 obezw艂adniaj膮cy.

- Poka偶 r臋ce. Teraz twarz. W porz膮dku, nie skaleczy艂a ci臋 偶adna ssawka. - Shay, umazany tak samo jak ona, odetchn膮艂.

- M贸r i zaraza! Co to by艂o? - odwa偶y艂a si臋 spyta膰, gdy oddalili si臋 na bezpieczn膮 odleg艂o艣膰 od drapie偶nych ro艣lin.

- Nigdy nie s艂ysza艂a艣 o olotah? Te pn膮cza ch臋tnie pleni膮 si臋 w ciemnych miejscach, gdzie nie chce rosn膮膰 nawet mech. Wi臋kszo艣膰 odmian 偶ywi si臋 padlin膮 ale s膮 i takie, kt贸re nie gardz膮 艂ykiem 艣wie偶ej krwi. Te tutaj to jaki艣 specjalnie hodowany szczep. Na po艂udniu co ekscentryczniejsi wielmo偶e u偶ywaj膮 podobnych do pilnowania skarbc贸w.

- To miejsce nie wygl膮da mi na skarbiec. - Naikiru rozejrza艂a si臋, po raz pierwszy zauwa偶aj膮c szafy pe艂ne zakurzonych butli, s艂oj贸w i dziwnej aparatury. - Raczej na przedsionek laboratorium.

- Ca艂kiem mo偶liwe. Mormeacowi nieobca jest alchemia. Nekromancja zreszt膮 te偶. Sza! Widzisz 艣wiat艂o?

To by艂o ledwie widoczne sine l艣nienie; Naikiru w pierwszej chwili nie mog艂a rozr贸偶ni膰, co jest jego 藕r贸d艂em. Potem jej oczy wy艂owi艂y z mroku zarys uchylonych drzwi. Shay pospiesznie zgasi艂 obie pochodnie.

Czekali. Nic si臋 nie dzia艂o.

- Wchodzimy - zdecydowa艂 m艂odzieniec.

Najpierw uderzy艂 ich zapach. Nie od贸r padliny; co艣 du偶o s艂odszego i subtelniejszego, prawie miodowego. Pomieszczenie by艂o d艂ugie i w膮skie. S艂aba po艣wiata s膮czy艂a si臋 z jego 艣cian, na kt贸rych obficie r贸s艂 fosforyzuj膮cy mech. Ze sklepienia zwiesza艂y si臋 jakie艣 ob艂e bry艂y - jakby kokony. Niekt贸re ko艂ysa艂y si臋 lekko, poruszane pr膮dem powietrza.

Shay skrzesa艂 ogie艅 i na nowo zapali艂 pochodnie. Naikiru krzykn臋艂a, chwytaj膮c go za rami臋.

Z najbli偶szego kokonu spogl膮da艂a na ni膮 twarz. Twarz potwora. Zdeformowana, opuchni臋ta i 偶贸艂ta, pokryta kleist膮 wydzielin膮 o wytrzeszczonych oczach i ustach rozwartych jak do krzyku. Z tych ust co艣 si臋 wysuwa艂o - ciemna, ob艂a naro艣l.

- Szczep wr贸偶ebny - wykrztusi艂 Shay. Wygl膮da艂, jakby by艂o mu s艂abo. - Gdyby偶 Edea wiedzia艂a! To ju偶 nie jest zwyk艂e naruszenie Ekwilibrium, to... to...

- Kim oni s膮?

Nie odpowiedzia艂, ale odpowied藕 nie by艂a potrzebna. Naikiru poczu艂a w gardle lodowat膮 kul臋. Porwani.

Martwe oblicza patrzy艂y na ni膮 ze wszystkich stron. Niekt贸re pokrywa艂a zakrzep艂a krew, z innych kie艂kowa艂y delikatne czarne p臋dy. Niekt贸re wygl膮da艂y na zmumifikowane; z kilku zosta艂y same czaszki. Jeszcze inne by艂y nienaruszone, tak 偶e dawa艂o si臋 rozpozna膰 rysy. Twarze stare i m艂ode; ch艂opi i nie ch艂opi; a wsz臋dzie te same wytrzeszczone, m臋tne oczy i ciemne naro艣la w ustach. Nigdzie w zasi臋gu wzroku nie dostrzeg艂a Levaydena, ale to niczego nie oznacza艂o - by艂o ich wszak tylu... Niekt贸re z kokon贸w by艂y zbyt ma艂e, 偶eby pomie艣ci膰 doros艂ego cz艂owieka. Dzieci te偶... Zakr臋ci艂o jej si臋 w g艂owie; musia艂a usi膮艣膰.

Shay otrz膮sn膮艂 si臋. Podszed艂 do najbli偶szego kokonu i dotkn膮艂 czo艂a uwi臋zionego w nim nieszcz臋艣nika.

- Gdzie Mormeac? - spyta艂, wyra藕nie wymawiaj膮c ka偶de s艂owo.

- Co ty wyprawiasz, zwariowa艂e艣?! - wybuchn臋艂a.

Uciszy艂 j膮 gestem.

- Gdzie Mormeac? - powt贸rzy艂.

Kszta艂t wewn膮trz kokonu poruszy艂 si臋. Z ust uwi臋zionego wydoby艂 si臋 g艂uchy j臋k. Naikiru znieruchomia艂a. Wszystkiego mog艂a si臋 spodziewa膰 - ale nie tego.

Umar艂y z wysi艂kiem uni贸s艂 g艂ow臋. Poruszy艂 wargami

- Nna gg... ggg贸rze... - wybe艂kota艂. Po brodzie 艣ciek艂a mu stru偶ka krwistej cieczy. - Wwal... czy z sylf...

Odleg艂y grzmot wstrz膮sn膮艂 posadami zamczyska; ze sklepienia posypa艂o si臋 nieco py艂u. Shay przygryz艂 warg臋.

- Sukinsynu, zlekcewa偶y艂e艣 mnie! S膮dzi艂e艣, 偶e dam si臋 po偶re膰 pn膮czom jak byle dure艅.. - Klasn膮艂 w r臋ce. - Chod藕, Naikiru! Gdzie艣 tu musi by膰 drugie wyj艣cie!

- Zaczekaj! A co z nimi? - wskaza艂a kokony.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- S膮 martwi. Nie mo偶emy im pom贸c. Przykro mi. - Jego g艂os na sekund臋 zmi臋k艂.

- To nie jest 艣mier膰... nie do ko艅ca! - Dziewczyna chwyci艂a go za r臋k臋. - Zaczekaj! Pomy艣l! Do czego Mormeac potrzebuje tych cia艂?

- Zmarli zaka偶eni wr贸偶ebnym szczepem olotah przepowiadaj膮 przysz艂o艣膰. Pn膮cza op贸藕niaj膮 rozk艂ad zw艂ok i wi臋偶膮 przy okazji jak膮艣 cz膮stk臋 艣wiadomo艣ci... Dostatecznie du偶o, 偶eby z duchem da艂o si臋 porozumie膰.

- To znaczy, 偶e oni s膮 do pewnego stopnia 艣wiadomi! Sam to powiedzia艂e艣!

- Do pewnego stopnia... tak. Chyba tak.

- Chcia艂by艣, 偶eby ci臋 co艣 takiego spotka艂o? Albo mnie? Co艣 mo偶emy dla nich zrobi膰, Shay. Co艣 im mo偶emy ofiarowa膰.

Teraz poj膮艂. Oczy rozszerzy艂y mu si臋 lekko.

- Ty chcesz, 偶ebym...

- Owszem. - Naikiru by艂a bardzo powa偶na. - My艣l臋, 偶e tak trzeba. A jeste艣 w stanie?

- Sam nie. - Westchn膮艂, raz jeszcze oceniaj膮c rozmiary komnaty, liczb臋 kokon贸w. - Sam na pewno nie. Ale maj膮c do dyspozycji 偶y艂臋, owszem.

***

Za murami zamku szale艅czo wy艂a i gwizda艂a wichura

- S膮 w komnacie inkubacji - oznajmi艂a Przesz艂o艣膰. - Gotowi zniszczy膰 nasz膮 kolekcj臋.

Mormeac wolno otworzy艂 oczy. Z rozkrzy偶owanymi ramionami lewitowa艂 wysoko nad posadzk膮 pokryt膮 wzorami z r贸偶nokolorowego piasku.

- Czym偶e s膮 umarli? Mog臋 zdoby膰 nowych. - Spierzchni臋te wargi z trudem formowa艂y s艂owa.

Os艂anianie Gleyarvaigh przed furi膮 sylf贸w anga偶owa艂o wszystkie jego umiej臋tno艣ci i niema艂o si艂y. S艂abszy ka-ira dawno by si臋 podda艂, pozwalaj膮c, 偶eby pioruny i wicher zr贸wna艂y zamek z ziemi膮.

Nawet on, Mormeac o duszy smoka, dor贸wnuj膮cy si艂膮 Mistrzom Elity, zaczyna艂 poma艂u odczuwa膰 znu偶enie.

- Nie chodzi im o umar艂ych, lecz o nas. O ciebie, mistrzu! B臋d膮 ci臋 szukali do skutku! - Przesz艂o艣膰 musia艂a podnie艣膰 g艂os, 偶eby przekrzycze膰 huk kolejnego gromu.

I co z tego!, pomy艣la艂 rozw艣cieczony, nie mog臋 teraz opu艣ci膰 tarczy, bo s艂udzy Feanmuile rozbij膮 Gleyarvaigh w drobny mak! Opanowa艂 si臋. Rozkaza艂 zimno:

- Obud藕 Wilczarza. Zejd藕cie do podziemi. Poczekajcie, a偶 tamci zniszcz膮 komnat臋 inkubacji. Gdy ju偶 si臋 uporaj膮 z kokonami, b臋d膮 s艂abi jak koty. Wtedy ich zabijcie w mo偶liwie bolesny spos贸b i zainfekujcie pn膮czami. P贸藕niej powt贸rzycie mi, co m贸wili. Czemu tu jeszcze stoisz? Id藕! Nie tra膰 czasu! - Nie czekaj膮c na odpowied藕 zamkn膮艂 oczy, na powr贸t pogr膮偶aj膮c si臋 w transie.

***

Czerpanie bola艂o. Bola艂o naprawd臋 paskudnie. Przed oczami dziewczyny zawirowa艂y krwawe plamy. Pomy艣la艂a, 偶e chyba d艂u偶ej nie wytrzyma - i wtedy b贸l ust膮pi艂, pozostawiaj膮c jedynie przemo偶ne uczucie s艂abo艣ci oraz zimna.

Shay recytowa艂 co艣 w mowie mag贸w, zamkn膮wszy oczy. Najpierw jego d艂onie, potem ca艂膮 sylwetk臋 otoczy艂a migocz膮ca b艂臋kitna aureola. Teraz wszystko potoczy艂o si臋 bardzo szybko. Uni贸s艂 r臋ce; powietrze w pomieszczeniu wydawa艂o si臋 wibrowa膰, przesycone g臋stniej膮c膮, niemal namacaln膮 moc膮. Syczenie pn膮czy przybra艂o na sile. Kokony nagle eksplodowa艂y mn贸stwem macek, w艣ciekle chlaszcz膮cych powietrze.

I wtedy pojawi艂 si臋 ogie艅.

Liliowe iskry zapl膮sa艂y wok贸艂 kokon贸w, jak ogniki na olinowaniu statku podczas burzy. G臋stwina pn膮czy w jednej chwili buchn臋艂a sinym p艂omieniem. Naikiru otwar艂a usta do krzyku, kt贸ry nigdy nie zabrzmia艂. Nie czu艂a gor膮ca; ten po偶ar nie parzy艂, nie by艂o zapachu spalenizny; a jednak kokony kurczy艂y si臋 i czernia艂y w oczach, a偶 w ko艅cu jeden po drugim rozsypa艂y si臋 w proch. Kilka ow臋glonych 艂odyg wi艂o si臋 w艣r贸d zgliszcz; Shay zadepta艂 je jak robactwo. Potem opad艂 na ziemi臋 i siedzia艂 bez ruchu, ci臋偶ko oddychaj膮c. Z dr偶eniem zauwa偶y艂a, 偶e wok贸艂 jego oczu pojawi艂y si臋 paj膮czki wybroczyn.

- Co ci jest?!

- Troch臋 藕le obliczy艂em si艂y. Czary niszcz膮ce cholernie os艂abiaj膮. - Wytar艂 r臋kawem pot z czo艂a, ale nie wstawa艂. - To zaraz minie... Zaczekaj chwil臋.

Ostatni siny p艂omyk zgas艂. Zapad艂a ciemno艣膰. Naikiru przysun臋艂a si臋 bli偶ej towarzysza. Ona te偶 nie czu艂a si臋 najlepiej, ale niepok贸j by艂 silniejszy od zm臋czenia. Nie mog膮 tu tkwi膰! A je艣li ON ich teraz znajdzie?... W ko艅cu nie mog艂a d艂u偶ej wytrzyma膰. Szarpn臋艂a Shaya za rami臋.

- We藕 si臋 w gar艣膰! Wstawaj i wyno艣my si臋 st膮d!

W pierwszym odruchu chcia艂 protestowa膰, ale w p贸艂 s艂owa zmieni艂 zdanie. Z wysi艂kiem d藕wign膮艂 si臋 na nogi. Przy 艣wietle ostatniej pochodni, jaka im zosta艂a, odnale藕li wyj艣cie.

W lochach panowa艂a cisza, przerywana od czasu do czasu odleg艂ym pomrukiem grzmot贸w. Gdy wydostali si臋 na powierzchni臋, pomruki przemieni艂y si臋 w jednostajny g艂uchy huk. Przez szpary w zabitych deskami oknach zacieka艂 deszcz; raz po raz wida膰 by艂o bia艂e b艂yski. Sylfy nie przestawa艂y szale膰.

Dotarli do szerokich schod贸w z ozdobnie kut膮 por臋cz膮. Shay zawaha艂 si臋.

- Dok膮d teraz? - spyta艂a dziewczyna. - W lewo, w prawo, w d贸艂 czy do g贸ry?

Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie wiem. Nie podoba mi si臋, 偶e wsz臋dzie jest tak pusto i cicho. G艂ow臋 dam, 偶e pan zamku nie zapomnia艂 o naszej obecno艣ci, a co najwy偶ej chce, 偶eby艣my tak my艣leli. Gdybym wiedzia艂, co on teraz knuje...

Nie zd膮偶ysz si臋 dowiedzie膰, pomy艣la艂a z u艣miechem niewidzialna Przesz艂o艣膰, obserwuj膮ca ich ze szczytu schod贸w. Wy膰wiczonym ruchem zatar艂a d艂onie, czuj膮c w czubkach palc贸w znajome mrowienie. Nie zamierza艂a czeka膰, a偶 obola艂y, gor膮czkuj膮cy Wilczarz zwlecze si臋 z 艂o偶a; sama bez trudu rozprawi si臋 z dw贸jk膮 szale艅c贸w. Zmru偶y艂a oczy, oceniaj膮c odleg艂o艣膰. Poczeka, a偶 podejd膮 bli偶ej...

Przeliczy艂a si臋. Shay zupe艂nie przypadkowo spojrza艂 w jej kierunku i cho膰 nie m贸g艂 jej zobaczy膰, niewiadomym sposobem zorientowa艂 si臋, 偶e co艣 jest nie tak.

- Padnij! - Rzuci艂 si臋 w bok, poci膮gaj膮c za sob膮 dziewczyn臋. W sam膮 por臋. Ognista kula rozp臋k艂a si臋 dok艂adnie w miejscu, gdzie stali przed chwil膮 dekoruj膮c mur wypalon膮 plam膮 i siatk膮 p臋kni臋膰.

Zakl臋cia bojowe wymaga艂y zbyt du偶ego skupienia, 偶eby Przesz艂o艣膰 mog艂a r贸wnocze艣nie utrzymywa膰 czar niewidzialno艣ci. Ujrzeli j膮 lewituj膮c膮 nad schodami w aureoli rozwianych czarnych w艂os贸w. Brokatowa suknia skrzy艂a si臋 tysi膮cem ognik贸w. 呕mijka 艣mia艂a si臋. Wycelowa艂a w nich d艂o艅; wok贸艂 palc贸w zakwit艂y iskry. Tym razem Shay mia艂 si臋 na baczno艣ci i krzykn膮艂 przeciwzakl臋cie. Naikiru poczu艂a b贸l, jakby t臋pa ig艂a wbi艂a si臋 w nasad臋 karku; czerpanie, bez ostrze偶enia i w po艣piechu. Nag艂y przyp艂yw s艂abo艣ci sprawi艂, 偶e ugi臋艂y si臋 pod ni膮 kolana, ale czar podzia艂a艂; kolejny pocisk rozp艂yn膮艂 si臋 w nieszkodliwy k艂膮b dymu.

Kobieta w brokatach wolno, wolniutko p艂yn臋艂a ku nim. Recytowa艂a co艣 艣piewnie. Naikiru nagle poczu艂a, 偶e brakuje jej tchu, jakby na gardle zaciska艂a si臋 niewidzialna obr臋cz.

- Rzuca kl膮tw臋! - Shay zblad艂 jak p艂贸tno. - Szlag! Nie dam rady zablokowa膰... - G艂os uwi膮z艂 mu w krtani.

Nieznajom膮 dzieli艂o od nich ju偶 tylko kilka krok贸w. Naikiru widzia艂a j膮 niewyra藕nie przez mg艂臋, kt贸ra zaczyna艂a jej g臋stnie膰 przed oczami. Mleczna sk贸ra, delikatne rysy, d艂ugie rz臋sy... Wygl膮da jak anio艂, pomy艣la艂a. Anio艂 艣mierci.

O krok ode mnie.

Jej u艣miech.

R贸偶a w jej w艂osach.

R贸偶a!

Naikiru co艣 sobie przypomnia艂a. Imi臋 zas艂yszane jeden jedyny raz, wieki temu.

- Unea! - krzykn臋艂a ostatkiem si艂 - Uneaaaa!

Nie spodziewa艂a si臋 reakcji; a ju偶 na pewno nie takiej, jaka nast膮pi艂a. Kobieta zachwia艂a si臋 jak ugodzona pi臋艣ci膮, rozwieraj膮c usta w bezg艂o艣nym wrzasku. A potem znikn臋艂a. Dos艂ownie rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu. Naikiru ostro偶nie potar艂a gard艂o. Okropne uczucie 艣ciskania znikn臋艂o, zn贸w mog艂a swobodnie oddycha膰.

Shay gapi艂 si臋 na ni膮 z otwartymi ustami.

- Czy wiesz, co krzykn臋艂a艣?!

- Tylko imi臋. Jej imi臋... Chyba.

- Jej imi臋!... - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, wci膮偶 jeszcze oszo艂omiony. - Kto to by艂, na Otch艂a艅? Przecie偶 tamta Unea nie 偶yje od lat... Zmar艂a podczas zarazy... A gdyby nawet, by艂aby dzi艣 staruszk膮... Nie, to niemo偶liwe!

- Podobno magowie si臋 nie starzej膮.

- Nie wiesz, co m贸wisz. Unea z Wysp 艢piewu 偶mijk膮?! Niemo偶liwe... I to uczennic膮 Mormeaca? Jakim cudem? Wiedzia艂em tylko o Wilczarzu! Nawet Edea... Psiakrew, nic z tego nie rozumiem!

- Ja te偶 nie. Nie przejmuj si臋. Wa偶ne, 偶e 偶yjemy - Powstrzyma艂a si臋 od dodania, 偶e nie wiadomo, jak d艂ugo ten stan rzeczy jeszcze potrwa. - To w kt贸r膮 stron臋 p贸jdziemy, wodzu?

- Do g贸ry - odpar艂 po namy艣le. - Cho膰 co艣 mi m贸wi, 偶e to bez znaczenia. Ta zabawa ju偶 za d艂ugo trwa. - Nagle u艣miechn膮艂 si臋 z ironi膮. - My艣l臋, 偶e Mormeac w ko艅cu zrozumie, 偶e powinien si臋 do nas pofatygowa膰 osobi艣cie, zamiast polega膰 na pn膮czach i uczniach.

Ostatnie figury wzoru

Przesz艂o艣膰 sz艂a przed siebie chwiejnie, wymacuj膮c drog臋 r臋kami jak 艣lepa. Wspomnienia, tak d艂ugo t艂umione, zalewa艂y umys艂 pal膮c膮 fal膮.

...Nazywali mnie R贸偶膮.

R贸偶膮 z Wysp 艢piewu...

By艂am pani膮 na Gleyarvaigh. Poeci uk艂adali o mnie pie艣ni.

A potem nadesz艂a zaraza, wsz臋dzie roznosi艂 si臋 od贸r przesi膮kni臋tych rop膮 opatrunk贸w i dymu ze stos贸w, na kt贸rych palili艣my cia艂a... Patrzy艂am, jak kona m贸j m膮偶 i moi synowie.

Dlaczego na zamku jest teraz tak mroczno i cicho? Dlaczego te mury, niegdy艣 bia艂e, s膮 teraz czarne? Jakim cudem wci膮偶 偶yj臋, skoro wszyscy, kt贸rych zna艂am, umarli?

To te偶 pami臋ta艂a.

Mormeac!

Odnalaz艂 j膮 wtedy, w tamtych strasznych dniach, gdy b艂膮ka艂a si臋 szlochaj膮c po pokojach pe艂nych smrodu trup贸w. Ocali艂 od szale艅stwa; pociesza艂 i uczy艂.. Uratowa艂 jej 偶ycie, by mog艂a pod膮偶a膰 艣cie偶k膮 czerni.

Jej mistrz. Jej opiekun. Jej ukochany.

Zacisn臋艂a pi臋艣ci.

Teraz, gdy z jej oczu spad艂y 艂uski, nienawidzi艂a go tak samo, jak nienawidzi艂a przekl臋tej mocy, kt贸ra obudzi艂a si臋 w niej tamtego odleg艂ego lata, kiedy ca艂y zamek rozbrzmiewa艂 j臋kami konaj膮cych.

...Sina twarz mojego m臋偶a, p艂omienie stosu... Odszed艂 w 艣wiat艂o艣膰, za艣 mnie poch艂onie Otch艂a艅.

Ale wcze艣niej zd膮偶臋 zapyta膰, czemu mi to zrobi艂e艣, mistrzu. Czemu skaza艂e艣 mnie na wieczne pot臋pienie.

A potem ci臋 zabij臋.

***

Przed oczami Mormeaca p艂ywa艂y czerwone plamy. Sta艂o si臋 - osi膮gn膮艂 kres swoich mo偶liwo艣ci. A s艂udzy Feanmuile wci膮偶 nie chcieli si臋 ugi膮膰 przed jego zakl臋ciami.

Czarna moc karmi si臋 nienawi艣ci膮 i b贸lem. Mormeac nigdy w pe艂ni nie zdawa艂 sobie sprawy, jak pot臋偶nym 藕r贸d艂em mocy by艂a dla艅 komnata inkubacji, pe艂na torturowanych dusz. Poj膮艂 to dopiero wtedy, gdy tego 藕r贸d艂a zabrak艂o.

Czu艂 si臋 tak, jakby upuszczono mu po艂ow臋 krwi.

Drzwi otwar艂y si臋 - jaka艣 cz膮stka jego ja藕ni zarejestrowa艂a ten fakt. Zmusi艂 si臋, 偶eby unie艣膰 powieki. Przesz艂o艣膰! Ale dlaczego sa...

Jedno spojrzenie na jej twarz - i wiedzia艂, 偶e go zdradzi艂a.

Podj膮艂 decyzj臋 w u艂amku sekundy, zanim ona z kolei zorientowa艂a si臋, 偶e on ju偶 wie. To by艂o tak proste, 偶e a偶 pi臋kne: kara, a zarazem konieczno艣膰 - bo przecie偶 potrzebowa艂 w tej chwili czerni, jak wyschni臋ta ziemia wody.

Rozerwa艂 zapory jej umys艂u jak cienki jedwab, tak szybko, 偶e nie zd膮偶y艂a krzykn膮膰. Czerpa艂 moc pe艂nymi gar艣ciami, upaja艂 si臋 ni膮. Przesz艂o艣膰 zwiotcza艂a w jego u艣cisku. Rz臋zi艂a, z trudem 艂api膮c oddech; krew ciek艂a jej z nosa i uszu.

- Szkoda, 偶e zdradzi艂a艣, moja wychowanko - szepn膮艂, patrz膮c jej w oczy. - Powinna艣 wiedzie膰, 偶e czer艅 nie potrafi wybacza膰...

Odepchn膮艂 od siebie jej cia艂o jak pust膮 skorup臋. Moc - jej moc - wype艂nia艂a jego 偶y艂y cudownym gor膮cem. Bez wysi艂ku przybra艂 smocz膮 posta膰. Roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no, parskaj膮c jadem. Zn贸w czu艂 si臋 silny - do艣膰 silny, 偶eby walczy膰 ze wszystkimi zast臋pami Otch艂ani!

Huk pioruna przywo艂a艂 go do rzeczywisto艣ci. Najpierw musi zadba膰 o to, by sylfy nie zr贸wna艂y Gleyarvaigh z ziemi膮. Dopiero wtedy zastanowi si臋, co zrobi膰 z intruzami.

Wyszczerzy艂 k艂y. Wymy艣li co艣 odpowiedniego, o tak.

To tylko kwestia czasu.

***

Oboje to poczuli - drgnienie, id膮ce od samych fundament贸w budowli. Purpurowa po艣wiata zala艂a korytarze. Na pi臋trze, na kt贸rym si臋 teraz znajdowali, okna nie by艂y zabite deskami; Shay skoczy艂 do najbli偶szego. Gwizdn膮艂.

- A niech mnie! Sp贸jrz!

Zamek znajdowa艂 si臋 jakby we wn臋trzu gigantycznej 艣wiec膮cej kuli, utkanej z fioletowych, r贸偶owych i szkar艂atnych pasm. Poza jej obr臋bem nadal k艂臋bi艂y si臋 burzowe chmury, szala艂 wicher i ulewa, ale w bezpo艣rednim otoczeniu Gleyarvaigh powietrze by艂o nieruchome niczym w oku cyklonu.

- Tarcza, to tylko tarcza... ale na jak膮 skal臋! - Shay potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 z podziwem. - Jak, na wszystkie demony? Sk膮d wzi膮艂 nagle tyle si艂y?! Ca艂y obszar zamku... Nie wiem, czy kt贸ry艣 z Mistrz贸w Elity zdoby艂by si臋 na podobny wyczyn!

- Dziwnie si臋 czuj臋 - szepn臋艂a Naikiru. - Zimno mi i tak jako艣 nieswojo... Nie uwierzysz, ale mam wra偶enie, jakbym s艂ysza艂a w oddali j臋ki... a kiedy indziej jakby 艣piew, tyle 偶e nie rozr贸偶niam s艂贸w...

- Wiem, co jest grane. Jeste艣 na tyle wra偶liw膮 偶y艂膮 偶e wyczuwasz wahni臋cia Ekwilibrium. Mormeac w艂a艣nie straszliwie przeci膮偶y艂 szal臋 czerni. Jeszcze troch臋 i mog膮 si臋 zacz膮膰 dzia膰 nieciekawe rzeczy.

- Na przyk艂ad?

- Nie chcesz wiedzie膰. - Nagle przekrzywi艂 g艂ow臋, nas艂uchuj膮c. - Oho, kto艣 si臋 zbli偶a! Zaraz si臋 przekonamy, kto. - Rozgl膮da艂 si臋 przez chwil臋, pr贸buj膮c ustali膰 kierunek. - Chod藕!

Po prawej stronie mieli rz膮d drzwi. Pierwsze okaza艂y si臋 zamkni臋te na klucz, drugie podobnie. Czwarte z kolei otwar艂y si臋, skrzypi膮c. S膮dz膮c po strz臋pach malowanego w kwiaty jedwabiu, kt贸rym niegdy艣 pokryto 艣ciany, komnata mog艂a dawniej s艂u偶y膰 jako sypialnia lub buduar damy. By艂a pusta - dok艂adnie spl膮drowana; 偶adnych mebli, jedynie walaj膮ce si臋 po k膮tach drzazgi. Brudna zas艂ona w rogu skrywa艂a niespodziank臋 - pogr膮偶one w mroku kr臋te schody.

- Niech to szlag, wci膮偶 mam wra偶enie, 偶e kto艣 nas obserwuje - szepn膮艂 Shay, gdy lekko zdyszani zatrzymali si臋 pi臋tro wy偶ej. - Ale tu nikogo nie ma! Powiedz, s艂yszysz co艣?

- Znaczy, poza tymi j臋kami w oddali? Nic.

- W艂a艣nie. I to mnie niepokoi...

Wyszli na korytarz. By艂 pusty, lecz mia艂 w sobie co艣 dziwnego Lustra. Na 艣cianach wisia艂y du偶e lustra, jakie rzadko spotyka艂o si臋 nawet w bardzo bogatych domach. Nieco zakurzone i pociemnia艂e, ale bez p臋kni臋膰. Naikiru dostrzeg艂a w najbli偶szym swoje odbicie. Krzywi膮c si臋, spr贸bowa艂a r臋kawem wytrze膰 twarz, ale uda艂o jej si臋 tylko bardziej rozmaza膰 brud.

Odwr贸ciwszy si臋, gwa艂townie wci膮gn臋艂a oddech. Shay znikn膮艂.

- Gdzie jeste艣?! - krzykn臋艂a.

- Tu! - Pauza; pewnie dopiero teraz si臋 zorientowa艂, 偶e dziewczyny nie ma w zasi臋gu wzroku. - A gdzie ty jeste艣?

- Jak to, gdzie? W korytarzu z lustrami!

- Ja te偶 jestem w cholernym korytarzu z lustrami, wi臋c dlaczego ci臋 nie widz臋? - Jego g艂os dochodzi艂 z bliska. Zza 艣ciany.

- Jeste艣my w r贸wnoleg艂ych korytarzach, Shay. - Zmusi艂a si臋, 偶eby m贸wi膰 spokojnie. - Musia艂e艣 skr臋ci膰 w jakie艣 tajemne przej艣cie!

- Ciekawe, kiedy?! Nacisn臋艂a艣 co艣 niechc膮cy? Jak膮艣 ukryt膮 d藕wigni臋? Mo偶e obluzowan膮 ceg艂臋?

- Nie!

- Szlag by trafi艂... - Chwil臋 si臋 zastanawia艂. - Dobra. Nie ruszaj si臋 z miejsca! Spr贸buj臋 jako艣 do ciebie doj艣膰.

Us艂ysza艂a jego oddalaj膮ce si臋 kroki. Obj臋艂a si臋 ramionami; dygota艂a. J臋ki na kraw臋dzi 艣wiadomo艣ci nie cich艂y. Zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, jakie skutki mo偶e przynie艣膰 powa偶ne zachwianie Ekwilibrium. Kto wie, a nu偶 nad Gleyarvaigh otworz膮 si臋 wrota za艣wiat贸w i rzuci si臋 przez nie horda krwio偶erczych demon贸w? Levayden Opowiada艂 jej kiedy艣 podobn膮 histori臋...

Us艂ysza艂a kroki. Zamar艂a z d艂oni膮 na r臋koje艣ci sztyletu. Tu nawet nie ma si臋 gdzie ukry膰!

Zza zakr臋tu wy艂oni艂a si臋 sylwetka, trudna do rozpoznania w mroku.

- Shay?...

Zbli偶a艂 si臋 oci臋偶ale, ko艂ysz膮c ramionami. To nie by艂 Shay.

Rzuci艂a si臋 do ucieczki, jeszcze zanim dotar艂o do niej w pe艂ni, kogo ujrza艂a. Jego drwi膮cy g艂os 艣ciga艂 j膮 d艂ugo, budz膮c miriady z艂owrogich ech.

- Dok膮d to, owieczko? Znajd臋 ci臋 i tak!...

Pop臋dzi艂a z powrotem w d贸艂 kr臋tymi schodami, nie dbaj膮c, 偶e mo偶e skr臋ci膰 kark. Mia艂a nadziej臋, 偶e trafi z powrotem do komnaty z kwiecistym obiciem, a stamt膮d w labirynt korytarzy na pi臋trze. Nic z tego; 藕le wyliczy艂a odleg艂o艣膰, albo przeoczy艂a w mroku odpowiednie drzwi. W pomieszczeniu, do kt贸rego wpad艂a, panowa艂y nieprzebite ciemno艣ci, 艣mierdzia艂o olotah i czym艣 jeszcze, jakby przefermentowanym nawozem. Jest w podziemiach! 艢wiadomo艣膰 tego faktu zmrozi艂a j膮.

Poruszaj膮c si臋 po omacku, znalaz艂a przej艣cie do nast臋pnej piwnicy. Uderzy艂 j膮 kwa艣ny smr贸d odchod贸w. W smu偶ce 艣wiat艂a wpadaj膮cej przez okratowane okienko wysoko pod sufitem dostrzeg艂a rz臋dy klatek, z kt贸rych dobiega艂y szmery i popiskiwania. Przyjrzawszy si臋 uwa偶niej, dostrzeg艂a mi臋dzy pr臋tami ciemne kszta艂ty o b艂yszcz膮cych oczkach. Szczury. No jasne, pn膮cza trzeba czym艣 karmi膰, kiedy brakuje ludziny.

- Czemu uciekasz, owieczko? Nie umkniesz daleko! Widz臋 ci臋, widz臋, widz臋!

Jego 艣miech rozbrzmiewaj膮cy gdzie艣 w pobli偶u sprawi艂, 偶e zn贸w zerwa艂a si臋 do ucieczki. Szcz臋艣liwie zachowa艂a do艣膰 rozs膮dku, 偶eby nie p臋dzi膰 na o艣lep, tylko posuwa膰 si臋 w miar臋 ostro偶nie wzd艂u偶 muru z wyci膮gni臋t膮 naprz贸d r臋k膮. Kilka razy potyka艂a si臋 o jakie艣 skrzynie, a raz musn臋艂a palcami co艣 mi臋kkiego i wstr臋tnego, co natychmiast si臋 cofn臋艂o. W ko艅cu ujrza艂a przed sob膮 艣wiat艂o - sin膮 dr偶膮c膮 po艣wiat臋.

Dotar艂a do obszernej, podpartej kolumnami krypty o 艣cianach obfituj膮cych w nisze i zakamarki. Jej mury grubo porasta艂 fosforyzuj膮cy mech. Ros艂y tam te偶 pn膮cza. Mn贸stwo pn膮czy. Pe艂za艂y po posadzce, lgn臋艂y do kolumn, zwiesza艂y si臋 ze sklepienia - ciemne, spl膮tane, chwytne. G艂odne! Prze艂kn臋艂a 艣lin臋. W odleg艂ym kra艅cu krypty by艂o wida膰 schody prowadz膮ce w g贸r臋. Ale nie mia艂a szans, by do nich dotrze膰.

Po艣rodku krypty sta艂 ON.

Sam. Bez wilk贸w. Bez zbroi. Jego muskularne cia艂o okrywa艂a lu藕na p艂贸cienna tunika, u g贸ry niedbale rozsznurowana. U艣miecha艂 si臋.

- Wiem, 偶e gdzie艣 tu jeste艣, owieczko. Patrzysz teraz na mnie. Wyjd藕 z ukrycia! Zabawa sko艅czona!

Jego twarz, ramiona, klatk臋 piersiow膮, pstrzy艂y okr膮g艂e ciemne strupy. 艢lady po ssawkach olotah? Ale dlaczego?... Wola艂a si臋 nad tym nie zastanawia膰.

- No, poka偶 si臋! - powt贸rzy艂. - 艢mia艂o! Nic ci nie zrobi臋. Chc臋 porozmawia膰, owieczko. Pohandlowa膰.

Podni贸s艂 r臋k臋. Trzyma艂 w niej co艣 z艂otego i b艂yszcz膮cego.

Medalion Levaydena.

- Tw贸j ojciec 偶yje, Naikiru. Wiem, gdzie jest Chcesz, 偶ebym ci臋 do niego zaprowadzi艂?

Nie patrzy艂 teraz w jej stron臋. Ol艣ni艂o j膮: Nie wie dok艂adnie, gdzie jestem! W umy艣le Naikiru zacz膮艂 si臋 krystalizowa膰 zacz膮tek planu. Opad艂a na ziemi臋 i pomalutku zacz臋艂a si臋 czo艂ga膰, wykorzystuj膮c os艂on臋, jak膮 dawa艂y pn膮cza.

- Nie wierzysz mi? A mo偶e nie chcesz wiedzie膰, co zrobili艣my twojemu ojcu? Wiesz, ja osobi艣cie nie 偶ywi臋 do niego 偶adnej urazy. Kto wie, mo偶e nawet by艂bym sk艂onny pu艣ci膰 go wolno... Ale to zale偶y od ciebie. - Wilczarz wci膮偶 rozgl膮da艂 si臋 niecierpliwie. Czarni magowie widz膮 w ciemno艣ciach jak koty, ale nawet dla ka-ira wy艂owienie jednej drobnej sylwetki z pl膮taniny ruchliwych cieni graniczy艂o z niemo偶liwo艣ci膮. - Mo偶emy dobi膰 targu, owieczko. Mog艂aby艣 kupi膰 偶ycie twojego ojca, co ty na to? Powiem ci, za jak膮 cen臋. Ale najpierw wyjd藕 z ukrycia!

Teraz albo nigdy.

- Rozs膮dna ma艂a! - Wilczarz wyszczerzy艂 z臋by jak prawdziwy wilk, gdy dziewczyna wy艂oni艂a si臋 powoli z jednej z nisz, unosz膮c r臋ce w ge艣cie kapitulacji. By艂a bardzo blada. - Przybli偶 si臋!

Dygoc膮c jak li艣膰, uczyni艂a krok w jego stron臋. Potem drugi i trzeci. Mia艂a zamkni臋te oczy. Wilczarz wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby pochwyci膰 j膮 za rami臋... Zakl膮艂 ohydnie. Posta膰 dziewczyny rozwia艂a si臋 pod jego dotkni臋ciem jak dym.

Prawdziwa Naikiru by艂a ju偶 prawie na schodach. Nie liczy艂a, 偶e jej iluzja - niewprawna iluzja pocz膮tkuj膮cej Opowiadaj膮cej - zmyli czarnego maga na d艂u偶ej ni偶 kilka sekund. Ale te偶 s膮dzi艂a, 偶e tych kilku sekund wystarczy jej na ucieczk臋.

Pope艂ni艂a jednak b艂膮d - zapomnia艂a, jak szybki potrafi by膰 Wilczarz.

Jeden jego gest i hucz膮ca ognista kula przeora艂a powietrze. Nie trafi艂, ale wy艂膮cznie dlatego, 偶e po艣piech os艂abi艂 jego celno艣膰; Naikiru zd膮偶y艂a wprawdzie odtoczy膰 si臋 na bok, ale o sekund臋 za p贸藕no. Gdyby wycelowa艂 dobrze, by艂abym trupem, przemkn臋艂o jej przez my艣l. Zatli艂 si臋 jej p艂aszcz, r臋k膮 zdusi艂a p艂omienie.

Odrzucaj膮c g艂ow臋 do ty艂u, 偶mij wyda艂 z siebie przeszywaj膮cy okrzyk. Domy艣li艂a si臋: Przywo艂uje wilki... Skoczy艂a na schody, chocia偶 wiedzia艂a, 偶e to nie ma sensu, 偶e przenigdy nie zd膮偶y po nich wbiec. Wilczarz gestykulowa艂, szykuj膮c kolejne zakl臋cie. Na czubkach jego palc贸w zata艅czy艂y p艂omyczki. Tym razem wyceluje porz膮dnie.

Oboje zapomnieli o jednym. O pn膮czach.

Olotah bardzo nie lubi艂y ognia.

Pierwszy pocisk spopieli艂 kilka ro艣lin - i rozw艣cieczy艂 pozosta艂e. Wilczarz, kt贸rego ca艂a uwaga skupiona by艂a na dziewczynie, nie zauwa偶y艂 wyci膮gaj膮cych si臋 ku niemu 艂odyg Wrzasn膮艂 zaskoczony, gdy te oplot艂y go i poderwa艂y w powietrze jak szmacian膮 kukie艂k臋. Szamocz膮c si臋 w ich u艣cisku, pr贸bowa艂 mimo wszystko rzuci膰 czar. Prawie si臋 uda艂o.

Prawie.

Ogie艅, kt贸ry trysn膮艂 z jego palc贸w, ogarn膮艂 tym razem ca艂e cia艂o. By膰 mo偶e odegra艂 w tym jak膮艣 rol臋 medalion, kt贸ry Wilczarz przez ca艂y czas mia艂 w d艂oni; by膰 mo偶e to klejnot zaburzy艂 tor zakl臋cia; Naikiru nigdy si臋 tego nie dowiedzia艂a. Zapami臋ta艂a buchaj膮ce wysoko p艂omienie i wrzask - potworny, niepodobny do niczego. Pn膮cza momentalnie zwolni艂y uchwyt; Wilczarz zwali艂 si臋 na posadzk臋 i miota艂 szale艅czo - wyj膮ca 偶ywa pochodnia. Trwa艂o to d艂ugo. Nawet jak na ka-ira. Naikiru nie czeka艂a do ko艅ca. Wybieg艂a z krypty, jakby goni艂y j膮 wszystkie demony Otch艂ani.

***

Mormeac w zadumie przesiewa艂 przez palce popi贸艂 - wszystko, co pozosta艂o z kokon贸w. Wierzy艂, 偶e dzi臋ki umar艂ym pozna tajemnice wszech艣wiata. Ale z martwych ust wydobywa艂 si臋 g艂贸wnie be艂kot. Nie czu艂 gniewu. My艣la艂 o przepowiedni.

Umarli nie k艂ami膮. On, Mormeac o duszy smoka, kt贸ry 艣mia艂 si臋 w nos egzorcystom i siepaczom Elity, mia艂by zgin膮膰 z r膮k pacho艂ka Pani Li艣cia? Wcze艣niej wydawa艂o mu si臋 to pust膮 drwin膮. Teraz, kiedy spogl膮da艂 na zgliszcza komnaty inkubacji - ju偶 nie.

Nie ma niepokonanych. Ani po stronie 艣wiat艂a, ani ciemno艣ci.

Otrz膮sn膮艂 si臋. Poliza艂 koniuszki palc贸w; popi贸艂 smakowa艂 s艂ono.

...Do艣膰 zabawy. Jeden z nas musi zgin膮膰, pacho艂ku Edei.

I to nie b臋d臋 ja.

***

...Musz臋 znale藕膰 Shaya.

Musz臋 znale藕膰 Shaya!

B艂膮dzi艂a, coraz bardziej zdesperowana. Zaczyna艂y j膮 bole膰 nogi i koszmarnie chcia艂o jej si臋 pi膰; manierk臋 opr贸偶ni艂a ju偶 dawno. Gdy us艂ysza艂a plusk wody, najpierw pomy艣la艂a, 偶e to z艂udzenie. Jednak d藕wi臋k nie milk艂. Rozbrzmiewa艂 gdzie艣 blisko. Postanowi艂a to sprawdzi膰, nie mia艂a nic do stracenia.

Pod膮偶aj膮c w kierunku, sk膮d dobiega艂 odg艂os, dotar艂a do drzwi zamkni臋tych na masywn膮 k艂贸dk臋. Rozgniewana tak g艂upi膮 przeszkod膮 z ca艂ej si艂y waln臋艂a w nie pi臋艣ci膮. Potem bez wi臋kszych nadziei spr贸bowa艂a sforsowa膰 zamek zapink膮 od p艂aszcza. O dziwo, uda艂o si臋.

Znalaz艂a si臋 w komnacie obwieszonej gobelinami w odcieniach fioletu i przydymionej czerwieni, przedstawiaj膮cymi sceny ze 艢wi臋tej Ksi臋gi. W k膮tach pali艂y si臋 oliwne lampy. Po艣rodku sta艂 niedu偶y marmurowy postument, a na nim misa z tego samego materia艂u. Nad mis膮 wznosi艂 si臋 odlany z br膮zu pos膮偶ek przedstawiaj膮cy bogink臋 Les-Tanathe, trzymaj膮c膮 w jednej r臋ce odwr贸cony dzbanek, a w drugiej skierowan膮 w d贸艂, zgaszon膮 pochodni臋. Zar贸wno z dzbanka, jak z pochodni, ciek艂a woda, spadaj膮c do misy.

Na postumencie widnia艂a inskrypcja, wypisana poz艂acanymi literami:

WODA JEST 呕YCIEM. 呕YCIE ODP艁YWA.

Naikiru dla pewno艣ci raz jeszcze przeczyta艂a napis. Litery by艂y dziwne - archaiczne, zdobione mn贸stwem zakr臋tas贸w - a s艂owa jeszcze dziwniejsze. Les-Tanathe czczono na Wyspach 艢piewu; by艂a stra偶niczk膮 ostatniej bramy, przeprowadza艂a dusze umar艂ych w za艣wiaty. Mo偶e fontanna zawiera艂a trucizn臋? Ale czyst膮 wod臋 nie艂atwo jest zatru膰, nie zmieniaj膮c przy tym jej smaku. Naikiru zaczerpn臋艂a troch臋 do manierki i ostro偶nie spr贸bowa艂a. Woda smakowa艂a normalnie, tyle 偶e by艂a bardzo zimna. Dziewczyna waha艂a si臋 przez chwil臋, ale w ko艅cu pragnienie zwyci臋偶y艂o nad ostro偶no艣ci膮. Napi艂a si臋 do syta i nape艂ni艂a manierk臋. Dopiero teraz uwa偶niej rozejrza艂a si臋 po komnacie i zauwa偶y艂a drugie drzwi. Uchylone. Pod wp艂ywem impulsu postanowi艂a sprawdzi膰, dok膮d prowadz膮.

W nast臋pnej, o wiele mniejszej komnacie, tkaniny na 艣cianach by艂y utrzymane w zielono-granatowej tonacji, przywodz膮cej na my艣l barwy olotah. Prawie ca艂膮 przestrze艅 wype艂nia艂o drzewo rosn膮ce w wielkiej glinianej donicy w rogu; jego ga艂臋zie rozpo艣ciera艂y si臋 szeroko, si臋gaj膮c a偶 pod sufit. Blador贸偶owe kwiaty rozsiewa艂y mdl膮c膮 wo艅, podobn膮 do zapachu krwi.

Gdy tylko Naikiru przest膮pi艂a pr贸g, li艣cie drzewa zacz臋艂y szele艣ci膰; ga艂臋zie poruszy艂y si臋 niespokojnie. Zaintrygowana, przyjrza艂a mu si臋 uwa偶niej, trzymaj膮c si臋 na wszelki wypadek w bezpiecznej odleg艂o艣ci.

Drzewo wygl膮da艂o na chore. Jego pie艅 by艂 poskr臋cany i pe艂en guz贸w. Czarne, pokryte szarawym nalotem li艣cie zasycha艂y na brzegach; na pod艂odze wala艂o si臋 mn贸stwo opad艂ych.

Kszta艂t pnia mia艂 w sobie co艣 znajomego. Chwil臋 potrwa艂o, zanim u艣wiadomi艂a sobie, co konkretnie. Potem jej oczy stopniowo zacz臋艂y rozr贸偶nia膰 pod pogruz艂owan膮 kor膮 zarysy n贸g, r膮k, torsu... Naikiru poczu艂a w gardle 偶贸艂膰.

- Nie... - szepn臋艂a tylko.

Li艣cie szele艣ci艂y coraz g艂o艣niej. Wstrzymuj膮c oddech, zbli偶y艂a si臋 do drzewa. Ju偶 domy艣la艂a si臋, co zobaczy.

Ga艂臋zie rozchyli艂y si臋 wolno, ods艂aniaj膮c g艂ow臋 Levaydena.

Nie mia艂 oczu. Z jego oczodo艂贸w wyrasta艂y cieniutkie ga艂膮zki. Twarz wykrzywia艂 grymas cierpienia. Sk贸ra na policzkach pop臋ka艂a, ciek艂a spod niej ciemna 偶ywica.

Jej przyjaciel, jej mentor, jej przybrany ojciec... Upad艂a na kolana. 艁zy zrosi艂y pie艅.

Jego usta poruszy艂y si臋... Nie pozna艂 jej. Mamrota艂 jak膮艣 dziecinn膮 rymowank臋 o s艂o艅cu i wietrze. Otar艂a oczy. Przy boku mia艂a sw贸j ma艂y sztylet. Wiedzia艂a, co musi zrobi膰.

- Wybacz - szepn臋艂a, a potem wbi艂a ostrze w jego serce, w serce drzewa.

Lepki p艂yn 艣ciek艂 jej po palcach. Ga艂臋zie zadygota艂y konwulsyjnie i znieruchomia艂y. Wi臋dn膮ce kwiaty posypa艂y si臋 wok贸艂 niej jak deszcz. Zanim odesz艂a, podnios艂a jeden i ukry艂a na piersi, nad sercem.

***

- Naikiru!

Wcze艣niej s膮dzi艂, 偶e jest zm臋czony, ale gniew na nowo obudzi艂 w nim si艂y. Bieg艂 obwieszonym lustrami korytarzem, w ka偶dej chwili spodziewaj膮c si臋 ujrze膰 przed sob膮 sylwetk臋 dziewczyny.

- Naikiru! Gdzie jeste艣? Odezwij si臋!

- Tu jej nie znajdziesz.

Znajomy sycz膮cy g艂os osadzi艂 go w miejscu. Shay odwr贸ci艂 si臋 p艂ynnie. Wysadzany klejnotami sztylet mia艂 w r臋kawie, w pogotowiu, ale wroga nigdzie nie by艂o wida膰.

- Zostali艣my tylko ty i ja, rycerzu Edei. - 呕mij, gdziekolwiek by艂, cicho si臋 艣mia艂. - Mo偶emy walczy膰, je艣li chcesz.

- Wyjd藕 z ukrycia, Mormeac. Sta艅 ze mn膮 twarz膮 w twarz!

- To ty przyjd藕 do mnie, je艣li masz odwag臋. No, chod藕! 艢mia艂o!

Wisz膮ce najbli偶ej zwierciad艂o wolno zasnu艂o si臋 mg艂膮.

- Chod藕! - powt贸rzy艂 niewidoczny Mormeac.

Shay samymi ko艅cami palc贸w nieufnie dotkn膮艂 pobiela艂ej tafli. Natychmiast poczu艂 zawr贸t g艂owy; wszystko zawirowa艂o. Ogarn膮艂 go ch艂贸d i uczucie dryfowania w przestrzeni. Kiedy otworzy艂 oczy, znowu sta艂 w komnacie o 艣cianach obitych karmazynem, do kt贸rej weszli na samym pocz膮tku.

Tyle 偶e tym razem krzes艂o na podwy偶szeniu nie by艂o puste.

***

Naikiru cicho jak duch przemyka艂a korytarzami, trzymaj膮c si臋 blisko 艣cian i rozgl膮daj膮c czujnie, ilekro膰 w mroku zabrzmia艂 najl偶ejszy szelest.

Zamek by艂 jak wymar艂y; ani 艣ladu s艂u偶by, zmor, nikogo. Tylko raz na schodach natkn臋艂a si臋 na wilka. Zwierz臋 wygl膮da艂o na zdezorientowane i przestraszone. Zamiast zaatakowa膰 - wycofa艂o si臋 pospiesznie, bez jednego warkni臋cia.

Purpurowy blask za oknami nie gas艂, a j臋ki na skraju 艣wiadomo艣ci przybiera艂y na sile. Nie podoba艂o jej si臋 to.

...Shay, na wszystkie demony, gdzie si臋 podziewasz?

Poci膮gn臋艂a nosem - czu艂a jak膮艣 dziwn膮 wo艅; dopiero po chwili zorientowa艂a si臋, 偶e to zapach siarki. Prawie potkn臋艂a si臋 o nieruchome cia艂o.

- Unea?... - spyta艂a z niedowierzaniem.

L艣ni膮ce czarne w艂osy kobiety zlepia艂a krew. Jej suknia, prze偶arta czym艣 lepkim, rozpada艂a si臋 w oczach.

- Nie dotykaj mnie, sparzysz si臋 - wykrztusi艂a 偶mijka. By艂a przytomna, ale na jej twarzy ju偶 k艂ad艂y si臋 cienie, rysy wyostrzy艂y si臋 w charakterystyczny spos贸b.

- Kto ci to zrobi艂, Uneo? - Naikiru ukl臋k艂a przy niej. - Czy to Mormeac?...

- Nie ma Unei. Jest Przesz艂o艣膰. Od bardzo, bardzo dawna... - Umieraj膮ca z wysi艂kiem zaczerpn臋艂a tchu. - Niepotrzebnie pr贸bowa艂e艣 mnie wyrwa膰 艣mierci, mistrzu! Wszyscy, kt贸rych zna艂am, umarli i nikt ju偶 nie po艂o偶y monet na moich powiekach. Otch艂a艅 mnie poch艂onie...

...Na Wyspach 艢piewu ludzie wierz膮, 偶e zmar艂y musi sobie op艂aci膰 drog臋 na tamten 艣wiat, inaczej jego dusza b臋dzie b艂膮dzi膰, wydana na 艂up demon贸w.

Nie bardzo wiedz膮c, czemu to robi, Naikiru wyj臋艂a z zanadrza blador贸偶owy kwiat i wsun臋艂a go w bezw艂adn膮 d艂o艅 偶mijki. Przesz艂o艣膰 zatrzepota艂a powiekami i spojrza艂a przytomniej.

- Les-Tanathe! Jednak przysz艂a艣 po mnie? Zabierzesz mnie na tamten brzeg?

- Nie jestem 艣mierci膮 - szepn臋艂a dziewczyna. - Ale ona ci臋 nie odtr膮ci, Uneo. Nie odtr膮ca nikogo.

- Nie chc臋... p艂on膮膰 w ogniu wiecznym... - Kobieta kaszln臋艂a; stru偶ka krwi wyp艂yn臋艂a z jej ust. - Wszystkich ka-ira czeka ten los... Czemu mi to zrobi艂e艣, Mormeac?! - wykrzykn臋艂a nagle, z rozpacz膮.

- Wiesz, gdzie on teraz jest?

Unea - Przesz艂o艣膰 - na powr贸t zamkn臋艂a oczy. Oddycha艂a chrapliwie.

- S膮 w karmazynowej komnacie - wymamrota艂a. - Walcz膮... Nie id藕 tam, dziecko! Jad Mormeaca pali... Prosz臋, nie zostawiaj mnie!

- Nie zostawi臋 ci臋. - Naikiru pog艂adzi艂a spl膮tane w艂osy 偶mijki. Zacz臋艂a szeptem odmawia膰 modlitw臋 za umieraj膮cych.

Unea westchn臋艂a g艂臋boko. Na jej twarzy stopniowo zago艣ci艂 wyraz spokoju.

Min臋艂a d艂uga chwila, zanim Naikiru zorientowa艂a si臋, 偶e kobieta ju偶 nie oddycha.

Odchodz膮c, obejrza艂a si臋 raz jeszcze.

Z cia艂a Unei wyrasta艂y r贸偶e.

***

- A wi臋c przyby艂e艣 - powiedzia艂 beznami臋tnie Mormeac. - Je艣li wierzy膰 umar艂ym, przyby艂o moje przeznaczenie. Powinienem si臋 obawia膰? Czy radowa膰?

M艂ody s艂uga Edei nie odrzek艂 ani s艂owa. Jego umorusana twarz nie zmieni艂a wyrazu. Ciemne oczy niewzruszenie wpatrywa艂y si臋 w podwy偶szenie i siedz膮c膮 na nim sylwetk臋.

Mormeac w ludzkiej postaci prezentowa艂 si臋 imponuj膮co, jak prawdziwy arystokrata. Barczysty, o poci膮g艂ym, pos膮gowym obliczu, okolonym starannie przystrzy偶on膮 brod膮. Faluj膮ce krucze w艂osy lu藕no sp艂ywa艂y na ramiona. Na palcach wypiel臋gnowanych r膮k po艂yskiwa艂y pier艣cienie. Odziany by艂 w fioletow膮 aksamitn膮 szat臋 i p艂aszcz koloru wina, haftowany w z艂ote gwiazdy. Uni贸s艂 z ironi膮 brwi.

- Popatrzmy, kog贸偶 to poszczu艂a na mnie Pani Li艣cia? Bardzo przekonuj膮co udajesz cz艂owieka, przyjacielu. D艂ugo zachodzi艂em w g艂ow臋, czemu nie obawiasz si臋 偶adnych dzikich stworze艅, czemu moje zmory nie mog艂y ci臋 wytropi膰 w lesie... Pochodzisz z Lia tar-Lian, prawda? Z tej przekl臋tej puszczy, gdzie Edea ma swoj膮 siedzib臋? Jeste艣 zwodziaszem?

M艂odzieniec potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Martwcem?

- Zgaduj dalej, Mormeac. - Shay zrzuci艂 opo艅cz臋, 偶eby mie膰 swobod臋 ruch贸w. Zmru偶y艂 oczy, oceniaj膮c odleg艂o艣膰 od podestu.

- A wi臋c musisz by膰... borowcem. - 呕mij ju偶 si臋 nie u艣miecha艂. - Doskonale!

Klasn膮艂 w r臋ce. Z otworu w posadzce zacz臋艂y wype艂za膰 olotah - ciemna, faluj膮ca masa. Grupowa艂y si臋 pod 艣cianami, karnie jak 偶o艂nierze.

- Niech pn膮cza po偶r膮 tego, kt贸ry przegra! Chod藕, borowcze! - Jego oczy nagle za艣wieci艂y 偶贸艂to, strasznie. - Zobaczymy, ile jeste艣 wart!

Zeskoczy艂 z podwy偶szenia; jego sylwetka zamaza艂a si臋, rosn膮c w oczach; po艂y p艂aszcza za艂opota艂y niby skrzyd艂a... Ale co艣 by艂o nie tak, nie m贸g艂 doprowadzi膰 przemiany do ko艅ca. Shay roze艣mia艂 si臋. Wskaza艂 purpurowe 艣wiat艂o, wci膮偶 tl膮ce si臋 za oknami.

- Co, nici z transformacji? Tarcza poch艂ania za du偶o si艂? - Z b艂yskiem w oku post膮pi艂 krok w kierunku 偶mija.

Mormeac nie straci艂 g艂owy. Pr臋dko wyj膮艂 z zanadrza kawa艂ek kredy i narysowa艂 wok贸艂 siebie kr膮g. Zacz膮艂 skandowa膰 formu艂臋, ale nie dane mu by艂o jej sko艅czy膰. Shay wybra艂 odpowiedni moment, zamachn膮艂 si臋. Sztylet 艣wisn膮艂 w powietrzu... o u艂amek sekundy za p贸藕no. 呕mij spostrzeg艂, co si臋 艣wi臋ci, i cho膰 nie zd膮偶y艂 si臋 uchyli膰, drgn膮艂; to wystarczy艂o. Ugodzony w klatk臋 piersiow膮 zgi膮艂 si臋 wp贸艂, ale nie upad艂. Ostrze ze艣lizn臋艂o si臋 po 偶ebrach i zapl膮ta艂o w fioletowy aksamit.

Mormeac wyprostowa艂 si臋 wolno. By艂 blady, lecz sta艂 pewnie, nie chwia艂 si臋. Unosz膮c r臋k臋, krzykn膮艂 jakie艣 dziwne s艂owo. Znik膮d posypa艂 si臋 podobny do 艣niegu proszek, tworz膮c wok贸艂 jego st贸p drugi kr膮g. Shay sykn膮艂 jakby z b贸lu.

- To s贸l - powiedzia艂 z u艣miechem Mormeac. Wymaca艂 r臋koje艣膰, stercz膮c膮 z fa艂d贸w szaty. Wyszarpn膮艂 sztylet i odrzuci艂 go pod 艣cian臋. Olotah natychmiast pochwyci艂y bro艅 i unios艂y j膮 wysoko, poza zasi臋g czyichkolwiek r膮k. - I co teraz, le艣ny upiorze? Zdaje si臋, 偶e mamy pat.

- Tylko tak ci si臋 zdaje - zgrzytn膮艂 z臋bami Shay. - Os艂oni艂e艣 si臋 sol膮? No i pi臋knie. Po prostu usi膮d臋 tu i poczekam, a偶 si臋 wykrwawisz. Mam czas.

呕mij zignorowa艂 go. Przekrzywi艂 g艂ow臋, nas艂uchuj膮c.

- O, niebieskooka ju偶 nas odnalaz艂a. W sam膮 por臋.

Na schodach rozleg艂 si臋 tupot. Do komnaty wpad艂a zdyszana Naikiru. Jeden rzut oka wystarczy艂 jej, 偶eby ogarn膮膰 spojrzeniem pn膮cza trzymaj膮ce sztylet, rannego Mormeaca w kr臋gu i stoj膮cego bez ruchu Shaya.

- Na co czekasz? - krzykn臋艂a. - Wyko艅cz go!

- Jak, m膮dralo?! Olotah trzymaj膮 n贸偶, a jego chroni kr膮g!

- Dlaczego ok艂amujesz swoj膮 przyjaci贸艂k臋? To nie kr膮g mnie chroni, tylko s贸l. - Mormeac u艣miecha艂 si臋. - Nie chcesz wiedzie膰, czemu tak jest, Naikiru? Nie ciekawi ci臋, czemu pan Shay, tak odwa偶ny, je艣li idzie o zmory lub wilki, dr偶y na widok garstki bia艂ych kryszta艂k贸w?

- Id藕 do diab艂a, Mormeac.

- Czytywa艂a艣 r贸偶ne ksi臋gi, Opowiadaj膮ca. Nie wierz臋, 偶e nie pami臋tasz, jakiego rodzaju stworzenia boj膮 si臋 rozsypanej soli. Powiedz, nie miewa艂a艣 ostatnimi czasy dziwnych sn贸w? Sn贸w, w kt贸rych b艂膮kasz si臋 po moczarach, a potem budzisz si臋 w jaskini pe艂nej ogryzionych ko艣ci? Oho, dr偶ysz! Zgad艂em! Kiedy o tym 艣nisz? Czy nie wtedy, kiedy on jest w pobli偶u?

- Nie s艂uchaj go, Naikiru. - Shay by艂 blady.

- Kogo widujesz w tych snach? Przypomnij sobie. A mo偶e mam od艣wie偶y膰 ci pami臋膰? - 呕mij schyli艂 si臋, 偶eby wzi膮膰 z posadzki szczypt臋 soli. Chuchn膮艂 na ni膮 mamrocz膮c zakl臋cie; potem pstrykn膮艂 palcami i w jego d艂oni pojawi艂a si臋 ulistniona ga艂膮藕.

- To jarz臋bina - oznajmi艂 z dziwnym b艂yskiem w oku. - Ka偶demu stworzeniu przywraca jego prawdziw膮 posta膰. Czemu si臋 cofasz, ch艂opcze? Pora zrzuci膰 mask臋! Sta艅 przed nami taki, jaki jeste艣 naprawd臋!

Machn膮艂 ga艂臋zi膮. Rozleg艂 si臋 syk, jakby kto艣 prysn膮艂 wod膮 na roz偶arzone w臋gle. Shay nagle zgi膮艂 si臋 wp贸艂; pr贸bowa艂 co艣 wykrztusi膰, ale zdo艂a艂 jedynie poruszy膰 ustami.

Co艣 okropnego dzia艂o si臋 z jego twarz膮 - jakby sp艂ywa艂a z niej warstwa farby. Czo艂o poszerzy艂o si臋 i uwypukli艂o. Sk贸ra nabra艂a szarego, trupiego odcienia. Brwi i rz臋sy znikn臋艂y. Wargi skurczy艂y si臋, ods艂aniaj膮c z臋by. W miejscu nosa pojawi艂 si臋 pionowy czarny otw贸r. Oczy zajarzy艂y si臋 md艂ym blaskiem pr贸chna. Mormeac 艣mia艂 si臋.

- Przypatrz si臋 dobrze, Opowiadaj膮ca. Widzisz, jakie poczwary s艂u偶膮 Matce Ziemi?

- Nie wstydz臋 si臋 tego, kim jestem - warkn膮艂 stw贸r. M贸wi艂 ledwie zrozumiale; brak warg utrudnia艂 mu artykulacj臋.

- Nie? - Mormeac uni贸s艂 brwi. - Naikiru, co ty na to? Ej偶e, nie odwracaj wzroku! Patrz na niego, patrz! Widzisz, jak chytrze ci臋 zwi贸d艂?

- Z nas dw贸ch ty jeste艣 wi臋kszym k艂amc膮 Mormeac! - Blade 艣lepia borowca wype艂nia艂a czysta nienawi艣膰. Sycz膮c w艣ciekle wypr臋偶y艂 palce - teraz zako艅czone krzywymi szponami.

- Puste s艂owa! Niebieskooka umie wyci膮ga膰 wnioski z tego, co widzi, prawda, Naikiru?

Dziewczyna milcza艂a.

- Kto sk艂ama艂 raz, r贸wnie dobrze m贸g艂 sk艂ama膰 wiele razy! Jak s膮dzisz, czemu w艂a艣ciwie pan Shay chce mnie zabi膰? 呕eby uwolni膰 okolic臋 od potwora? 呕eby chroni膰 Ekwilibrium? Bzdury! Ja ci wyjawi臋 prawd臋, dziewczyno. Shay chce jedynie zaj膮膰 moje miejsce. Nie on pierwszy i nie ostatni. Pozbawi艂em ju偶 偶ycia wielu hultaj贸w, kt贸rym zamarzy艂o si臋 Gleyarvaigh. Musz臋 broni膰 moich w艂o艣ci.

- Twoich w艂o艣ci? - Borowiec wyda艂 chrapliwy d藕wi臋k, mog膮cy oznacza膰 艣miech. - Wolne 偶arty! Ostatni prawowity dziedzic Gleyarvaigh zmar艂 podczas zarazy szesna艣cie lat temu, nie zostawiaj膮c potomk贸w!

- A nie. - Mormeac nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰. - Po 艣mierci barona i jego syn贸w maj膮tek przeszed艂 w r臋ce wdowy, Unei z Wysp 艢piewu. Po艣lubi艂em Une臋 potajemnie w rok po wyga艣ni臋ciu zarazy. Gleyarvaigh nale偶y teraz do mnie i m贸g艂bym to w razie potrzeby udowodni膰 cho膰by przed ksi膮偶臋cym s膮dem.

- Zabi艂e艣 Une臋 - wtr膮ci艂a Naikiru. - Widzia艂am, jak umiera艂a!

- Sk膮d mo偶esz wiedzie膰, co naprawd臋 widzia艂a艣, Opowiadaj膮ca? W tych murach nic nie jest takie, jak si臋 wydaje. Unea - prawdziwa Unea z Wysp 艢piewu - zmar艂a osiem lat temu. By艂a ju偶 star膮 kobiet膮 na wp贸艂 ob艂膮kan膮 od narkotyk贸w, kt贸rymi pr贸bowa艂a w sobie t艂umi膰 czarn膮 moc. Powodowany kaprysem zatrzyma艂em przy sobie jej ducha, oblekaj膮c go dla wygody w cia艂o wie艣niaczki, nieco podobnej do pierwowzoru. Kobieta, kt贸rej 艣mier膰 widzia艂a艣, by艂a zaledwie kuk艂膮 uczynion膮 na obraz i podobie艅stwo Unei. Je艣li tylko zechc臋, mog臋 jutro przywo艂a膰 jej ducha z powrotem, poszuka膰 dla艅 kolejnego cia艂a i moja uczennica zmartwychwstanie, s膮dz膮c, 偶e zasn臋艂a na chwil臋...

- Nie wstanie - szepn臋艂a dziewczyna. - Zatroszczy艂am si臋 o to. Jej dusza na zawsze odesz艂a z tego 艣wiata.

Na moment zapad艂a cisza. Mormeac przymkn膮艂 oczy; jego twarz przybra艂a nieobecny wyraz.

Sprawdza, czy m贸wi臋 prawd臋, pomy艣la艂a.

- Na Otch艂a艅, nie k艂amiesz - szepn膮艂 w ko艅cu. - Zdo艂a艂a艣 otworzy膰 wrota, kt贸re ja zatrzasn膮艂em... Dwoje uczni贸w odesz艂o ode mnie tego samego dnia za twoj膮 spraw膮 Opowiadaj膮ca! To nie przypadek. To musi by膰 znak! - Spojrza艂 na ni膮 nagle innym wzrokiem.

Takim, 偶e Naikiru poczu艂a, jak krew w 偶y艂ach 艣cina jej l贸d.

- Podejd藕 bli偶ej, dziecko. Niech ci si臋 przyjrz臋. - Jego g艂os zabrzmia艂 mi臋kko, wr臋cz aksamitnie. Przyja藕nie. - Krucha jeste艣 jak trzcina; m贸g艂bym ci臋 zabi膰 jednym uderzeniem - ale co to da? Czy oszukam w ten spos贸b przeznaczenie? Czy twoja 艣mier膰 pasuje do wzoru, niebieskooka? Czy mo偶e raczej powinienem si臋 zastanowi膰, jak sobie zaskarbi膰 twoj膮 przychylno艣膰?

- Nie s艂uchaj go, Naikiru! Odejd藕 st膮d! - Borowiec chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i pr贸bowa艂 odci膮gn膮膰 od kr臋gu.

- Nie dotykaj mnie! - Szarpn臋艂a si臋, odpychaj膮c go. Co艣 ciep艂ego sp艂yn臋艂o jej po r臋ce. Spojrza艂a w d贸艂; na przedramieniu widnia艂y cztery g艂臋bokie zadrapania. Szpony stwora rozci臋艂y ubranie jak mas艂o.

- Rozs膮dna dziewczynka. Trzymaj si臋 od niego z daleka! Ch臋tnie omami艂by ci臋 na nowo, o tak. Olotah nie pogardzi艂yby cia艂em Opowiadaj膮cej, co, mo艣ci Shay? Jakie wr贸偶by spodziewa艂by艣 si臋 us艂ysze膰 z jej ust jako nowy pan zamku?

- Naikiru...

Nie odwr贸ci艂a si臋. Patrzy艂a na Mormeaca. 呕mij u艣miecha艂 si臋, ale z ka偶d膮 minut膮 coraz bardziej blad艂. By艂o oczywiste, 偶e rana mocno mu doskwiera. Krople potu perli艂y si臋 na jego czole. Fioletowa szata pociemnia艂a z przodu od krwi. I najwyra藕niej ba艂 si臋 opu艣ci膰 kr膮g, a na dworze, za purpurow膮 sfer膮 tarczy, wci膮偶 k艂臋bi艂y si臋 burzowe chmury. B艂yskawica o艣wietli艂a wij膮ce si臋 leniwie pn膮cza; zal艣ni艂 sztylet, uwi臋ziony w ich splotach a偶 pod sklepieniem. Pat. Naikiru obliza艂a suche wargi.

- Mo偶emy si臋 dogada膰, panie. Jestem 偶y艂膮, moja si艂a mog艂aby ci臋 uleczy膰. Ale i ja musz臋 co艣 z tego mie膰.

- Doskonale, Opowiadaj膮ca. Nie po偶a艂ujesz. Sowicie wynagrodz臋 ci臋 za pomoc. - 呕mij nagle sykn膮艂 przez z臋by; odruchowo chwyci艂 si臋 za zraniony bok. - Podejd藕 tu!

- Nie, panie. - Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 najbardziej czaruj膮cym u艣miechem, na jaki by艂a w stanie si臋 zdoby膰. - Najpierw musz臋 wiedzie膰, czy warto.

- Na Otch艂a艅! - Mormeac a偶 zadygota艂, ale opanowa艂 si臋 szybko. - Dobrze. Poka偶臋 ci, na co mnie sta膰. Patrz!

Uczyni艂 taki ruch, jakby odsuwa艂 zas艂on臋. Borowiec powt贸rnie wyda艂 z siebie co艣 na kszta艂t parskni臋cia.

- Ostro偶nie z iluzjami, Mormeac, bo os艂abniesz jeszcze bardziej!

呕mij nie zwr贸ci艂 na niego uwagi.

- Rozejrzyj si臋, Opowiadaj膮ca!

Na posadzce wok贸艂 nich spi臋trzy艂y si臋 zgrabne stosiki z艂otych monet, zaiskrzy艂y wielkie jak kurze jaja brylanty i szmaragdy, rubiny, szafiry i ametysty.

- Ma艂o wykwintny pokaz, panie. - Naikiru pokr臋ci艂a g艂ow膮. - B艂yskotkami m贸g艂by艣 n臋ci膰 srok臋... albo c贸rk臋 kupca.

呕贸艂te oczy Mormeaca zal艣ni艂y gniewem, ale pohamowa艂 si臋; jego g艂os nadal brzmia艂 mi臋kko i uprzejmie.

- Oho! Nie myli艂em si臋 co do ciebie, niebieskooka. Umiesz si臋 targowa膰, co? Masz racj臋, klejnotami m贸g艂bym kusi膰 chciwe mieszczki. Tobie mog臋 ofiarowa膰 co艣 lepszego.

Po raz drugi skin膮艂 d艂oni膮. Naikiru cicho westchn臋艂a z zaskoczenia i podziwu.

Fragment muru za Mormeacem sta艂 si臋 g艂adki i po艂yskuj膮cy jak tafla zwierciad艂a. Tylko 偶e to zwierciad艂o nie odbija艂o zrujnowanej komnaty. Dziewczyna ujrza艂a w nim roziskrzon膮 艣wiat艂ami sal臋 balow膮 Z pokrytego freskami sklepienia zwiesza艂 si臋 kryszta艂owy 偶yrandol, l艣ni艂 nawoskowany parkiet. A kt贸偶 to ta艅czy艂 samotnie po艣rodku sali? Kobieta w b艂臋kitnej, haftowanej srebrem sukni; b艂yszcz膮cy diadem na upudrowanych w艂osach, per艂y na bia艂ej szyi, twarz g艂adka jak u lalki...

...Jej oczy s膮 niebieskie.

Jak moje.

- Ja wiem, o czym marz膮 dziewcz臋ta. Mog臋 sprawi膰, 偶e ca艂y ksi膮偶臋cy dw贸r b臋dzie przed tob膮 kl臋ka艂 z zachwytu... - G艂os Mormeaca brzmia艂 s艂odko jak mruczenie kota.

- Pi臋kno przemija, panie. Musz臋 si臋 zastanowi膰... - Naikiru post膮pi艂a o krok bli偶ej kr臋gu, ale zatrzyma艂a si臋 tu偶 przed jego obr臋bem.

- Droczysz si臋 za mn膮?! - G艂os 偶mija nagle straci艂 swoj膮 mi臋kko艣膰. Mormeac zacisn膮艂 pi臋艣ci, ale zaraz je opu艣ci艂. - Igrasz z ogniem, Opowiadaj膮ca! Nie lubi臋, gdy kto艣 pr贸buje mnie zwodzi膰. Czego oczekujesz, je艣li nie z艂ota ani zaszczyt贸w? O czym marzysz? Czego po偶膮dasz? Powiedz!

Milcza艂a.

- Jest jeszcze jedna rzecz, kt贸r膮 mog臋 ci ofiarowa膰 - rzuci艂 nagle, zni偶aj膮c g艂os do szeptu. - Czarna moc. Mog臋 sprawi膰, 偶e obudzi si臋 w tobie czer艅, kt贸rej ziarno zasia艂 Wilczarz... Tego pragniesz? Zosta膰 ka-ira, moj膮 uczennic膮 i towarzyszk膮? Mog臋 spe艂ni膰 to marzenie. Naucz臋 ci臋 wszystkiego, czego uczy艂em Une臋 i Wilczarza. Co ty na to? Nie wahaj si臋 d艂u偶ej! Zbli偶 si臋, Opowiadaj膮ca. Podaj mi r臋k臋. Razem staniemy si臋 pot臋偶ni.. Zbli偶 si臋, m贸wi臋! Nie b臋d臋 si臋 z tob膮 d艂u偶ej targowa艂. Nie przeci膮gaj struny! Nie nadu偶ywaj mojej cierpliwo艣ci!

- Nie zamierzam.

K膮tem oka oszacowa艂a odleg艂o艣膰 dziel膮c膮 j膮 od stoj膮cego nieruchomo borowca. Ukryt膮 za plecami r臋k膮 spr贸bowa艂a da膰 mu znak. Ledwie zauwa偶alnie skin膮艂 g艂ow膮. Mo偶e zrozumia艂... a mo偶e tylko zach臋ca艂, 偶eby dokona艂a wyboru. Niewa偶ne. Musia艂a zaryzykowa膰.

Zaczerpn臋艂a g艂臋boko tchu. Przekroczy艂a granic臋 kr臋gu, staj膮c oko w oko z Mormeacem.

- Przekona艂e艣 mnie. We藕 moj膮 si艂臋.. mistrzu. - Wyci膮gn臋艂a ku niemu r臋ce, jakby zamierza艂a go obj膮膰.

By膰 mo偶e co艣 wyczu艂; 偶贸艂te oczy nagle si臋 zw臋zi艂y, ale nie zd膮偶y艂 zareagowa膰, by艂a zbyt blisko. Pchn臋艂a go znienacka obur膮cz, z ca艂ej si艂y. Straci艂 r贸wnowag臋 i zatoczy艂 si臋 do ty艂u. Poza kr膮g. Borowiec, kt贸ry tylko na to czeka艂, rzuci艂 si臋 naprz贸d jak pantera. Chwil臋 p贸藕niej obaj tarzali si臋 po posadzce.

Mormeac, wy偶szy i ci臋偶szy, mia艂by pewnie przewag臋, gdyby nie rana. Zanim zd膮偶y艂 unie艣膰 r臋k臋 do zakl臋cia, stw贸r chwyci艂 go za nadgarstki, waln膮艂 czo艂em w twarz, miotaj膮cego si臋 przydusi艂 kolanem. 呕mij nie da艂 za wygran膮. Targn膮艂 g艂ow膮 i z jego 藕renic strzeli艂y z trzaskiem 偶贸艂te b艂yskawice. Nie si臋gn臋艂y celu; borowiec zd膮偶y艂 odskoczy膰, przetoczy艂 si臋 po ziemi i ponownie zaatakowa艂, godz膮c szponami w oczy. Mormeac zawy艂, przyciskaj膮c r臋ce do twarzy. Spomi臋dzy palc贸w pola艂a si臋 krew zmieszana ze szklist膮 tre艣ci膮.

W艂a艣nie wtedy do akcji w艂膮czy艂y si臋 olotah, jak oszala艂e smagaj膮c powietrze. Jeden z p臋d贸w szarpn膮艂 za p艂aszcz Mormeaca; tkanina p臋k艂a z trzaskiem. Inny smagn膮艂 borowca po kostkach, podcinaj膮c mu nogi. Naikiru krzykn臋艂a Stw贸r upad艂, uderzaj膮c g艂ow膮 o bok podestu. Przez koszmarnie d艂ug膮 chwil臋 w og贸le si臋 nie rusza艂. Mormeac wykrzywi艂 wargi w okropnym u艣miechu. Machn膮艂 r臋k膮 i furia pn膮czy nieco przycich艂a.

Naraz co艣 g艂o艣no stukn臋艂o o posadzk臋 o krok od Naikiru. Sztylet, upuszczony przez poruszaj膮ce si臋 艂odygi. Dziewczyna niewiele my艣l膮c pochwyci艂a go, cofaj膮c si臋 w por臋 poza zasi臋g ro艣lin. Mormeac odwr贸ci艂 si臋. Zamar艂a. Wygl膮da艂 strasznie, ca艂y we krwi. Pod spuchni臋tymi powiekami czerwienia艂y jamy oczodo艂贸w. By艂 艣lepy... a mimo to w jaki艣 niepoj臋ty spos贸b widzia艂. Wiedzia艂, co mia艂a w d艂oni.

- Oddaj to - charkn膮艂. Zacz膮艂 ku艣tyka膰 ku niej, r臋k膮 przyciskaj膮c ran臋 w boku. - Oddaj, a umrzesz bez b贸lu!

Borowiec poruszy艂 si臋. Nie by艂 ranny, tylko oszo艂omiony upadkiem. Wypl膮ta艂 si臋 z u艣cisku pn膮czy i niepewnie stan膮艂 na nogi.

- Zostaw j膮! - krzykn膮艂. - Zajmij si臋 najpierw mn膮!

Na d藕wi臋k jego g艂osu 偶mij straci艂 g艂ow臋. Pr贸bowa艂 transformowa膰; kontury jego postaci rozla艂y si臋, pociemnia艂y... Nie uda艂o si臋; nie mia艂 do艣膰 si艂. Uwi臋ziony w ludzkim ciele, bezradnie zatrzepota艂 nietoperzowymi skrzyd艂ami, w kt贸re przemieni艂y si臋 jego ramiona...

Borowiec prychn膮艂 z niesmakiem, po czym zn贸w przybra艂 posta膰 Shaya, jakiego zna艂a.

- Daj n贸偶! - zawo艂a艂. - Rzu膰 mi go!

- Shay, uwa偶aj! Za tob膮...

Mormeac, j臋cz膮c jak pot臋pieniec, nie przesta艂 si臋 przemienia膰. Czarne 艂uski pokry艂y jego sk贸r臋, twarz wyd艂u偶y艂a si臋, przybieraj膮c kszta艂t gadziego pyska. Z nozdrzy znienacka trysn臋艂a paruj膮ca fontanna jadu. Shay odskoczy艂, os艂aniaj膮c ramionami g艂ow臋, ale nie do艣膰 szybko. Jego kurtk臋 upstrzy艂y ciemne, kleiste plamy; materia艂 zasycza艂 i zadymi艂.

Potw贸r zarycza艂 bole艣nie. Ze zmasakrowanych oczodo艂贸w sp艂ywa艂a smolista ciecz. Wi艂 si臋 w m臋kach, pr贸buj膮c za wszelk膮 cen臋 doprowadzi膰 przemian臋 do ko艅ca, i przez chwil臋 zdawa艂o si臋, 偶e osi膮gnie cel. Jego cielsko ros艂o, wyd艂u偶a艂o si臋; czubki skrzyde艂 niemal si臋gn臋艂y sklepienia... Lecz wysi艂ek okaza艂 si臋 mimo wszystko zbyt wielki. Z ostatnim, pe艂nym w艣ciek艂o艣ci wrzaskiem Mormeac run膮艂 na wznak, przybieraj膮c na powr贸t ludzk膮 posta膰.

- B膮d藕 przekl臋ty, psie Edei - wycharcza艂, pluj膮c krwi膮. Skroba艂 paznokciami posadzk臋, bezskutecznie pr贸buj膮c wsta膰. - Oby艣 zgni艂...

Nadludzkim wysi艂kiem zdo艂a艂 si臋 d藕wign膮膰 na kl臋czki; jego g艂os przeszed艂 w z艂owrogie mamrotanie. Pn膮cza zn贸w zafalowa艂y gro藕nie; wydawa艂y si臋 rosn膮膰 w oczach.

- Naikiru! N贸偶!

Jedna z 艂odyg chlasn臋艂a dziewczyn臋 po nodze. Zabola艂o jak cios pejczem. Naikiru zachwia艂a si臋. Dwie inne 艂odygi obali艂y j膮 pow艂ok艂y po splugawionej posadzce. Zdo艂a艂a zahaczy膰 o co艣 stop膮 i uwolni膰 si臋, ale kolejny p臋d - gi臋tki jak wa偶 i twardy jak 偶elazo - momentalnie owin膮艂 si臋 wok贸艂 jej talii, 艣ciskaj膮c tak mocno, 偶e dziewczyna straci艂a oddech. Kaszln臋艂a bole艣nie; czu艂a w gardle krew. Sycz膮c z艂o艣liwie, ro艣lina poderwa艂a j膮 z ziemi i cisn臋艂a na 艣cian臋. Naikiru w ostatniej chwili zd膮偶y艂a si臋 os艂oni膰 r臋k膮 inaczej strzaska艂aby sobie nos. Nie upu艣ci艂a jednak sztyletu. Z przeci臋tej 艂odygi pociek艂 偶贸艂ty sok i u艣cisk pn膮cza zel偶a艂.

Shay, przyci艣ni臋ty plecami do muru, lew膮 r臋k膮 kre艣li艂 w powietrzu jakie艣 znaki. Olotah cofa艂y si臋, nie mog膮c go dotkn膮膰, ale by艂o jasne, 偶e nie wytrzyma d艂ugo. Oddycha艂 ci臋偶ko, blady jak 艣mier膰. Naikiru przypad艂a do niego.

- Trzymaj!

呕eby wzi膮膰 n贸偶, na u艂amek sekundy musia艂 przerwa膰 czar i to wystarczy艂o, 偶eby olotah zacisn臋艂y wok贸艂 nich swoje sploty. Mormeac za艣mia艂 si臋 chrapliwie...

Rzucony sztylet wbi艂 si臋 po r臋koje艣膰 w jego pier艣. 呕mij nie krzykn膮艂. Tak wolno, 偶e wygl膮da艂o to a偶 nierealnie, pad艂 na twarz. Kontury jego cia艂a zn贸w si臋 zamazywa艂y.. Nagle co艣 za艣wieci艂o o艣lepiaj膮co, ja艣niej od b艂yskawic. Naikiru zas艂oni艂a oczy, ale zaraz opu艣ci艂a d艂onie.

Tym razem transformacja zosta艂a doprowadzona do ko艅ca. W ka艂u偶y krwi i jadu spoczywa艂y czarne jak smo艂a zw艂oki olbrzymiego jaszczura. Z odg艂osem podobnym do westchnienia nietoperze skrzyd艂a po raz ostatni poruszy艂y si臋 s艂abo. Sztylet znikn膮艂 bez 艣ladu - truj膮ca posoka rozpu艣ci艂a go.

Olotah rozpada艂y si臋, gni艂y w oczach, kurcz膮c si臋 w brunatne strz臋py.

Grzmoty na zewn膮trz ucich艂y. Chory purpurowy blask stopniowo gas艂, ust臋puj膮c miejsca szaro艣ci zachmurzonego nieba Zapad艂a martwa cisza.

Shay, 艣miertelnie wyczerpany, osun膮艂 si臋 na posadzk臋. Prz贸d kurtki mia艂 spalony, na skroni i policzku czerwone plamy w miejscach, gdzie pad艂y krople jadu.

A wi臋c wygrali艣my, pomy艣la艂. Cho膰 nie zamkn膮艂 oczu, mia艂 wra偶enie, 偶e naoko艂o zapada ciemno艣膰. Nie czu艂 rado艣ci, ulgi, nic. Spa膰...

Naikiru podesz艂a do niego chwiejnie, depcz膮c wstr臋tne resztki, jakie zosta艂y z drapie偶nych ro艣lin. Z rozbitego nosa ciek艂a krew, ale wygl膮da艂o na to, 偶e dziewczyna nie odnios艂a powa偶niejszych obra偶e艅. Szarpn臋艂a go za r臋kaw.

- Wstawaj! Na co czekasz? Musisz zmy膰 to 艣wi艅stwo!

- P贸藕niej. - Shay odsun膮艂 jej r臋k臋.

Nie czul b贸lu, jedynie obezw艂adniaj膮c膮 senno艣膰.

- Zg艂upia艂e艣? Chcesz zosta膰 kalek膮?! Zdejmij kurtk臋, zanim ci przywrze do sk贸ry. Rusz si臋, do cholery! - Uderzenie w twarz podzia艂a艂o skuteczniej ni偶 sole trze藕wi膮ce. Po raz drugi tego dnia Naikiru zmusi艂a go, 偶eby stan膮艂 na nogi. - Chod藕. Wiem, gdzie tu mo偶na znale藕膰 wod臋.

***

Trucizna w pierwszej chwili zabarwi艂a wod臋 w misie fontanny na 偶贸艂to, lecz zmywa艂a si臋 do艣膰 艂atwo. Naikiru odetchn臋艂a. Spodziewa艂a si臋, 偶e b臋dzie du偶o gorzej. Uratowa艂o go kilka warstw odzie偶y - wi臋ksza cz臋艣膰 pal膮cego p艂ynu wsi膮k艂a w sukno. P臋cherze zd膮偶y艂y si臋 pojawi膰 tylko tam, gdzie tkanina przylepi艂a si臋 do cia艂a. Kiedy Shay troch臋 doszed艂 do siebie, zacz膮艂 sycze膰 przez z臋by, i to te偶 by艂 dobry znak. Gdzie艣 s艂ysza艂a, 偶e g艂臋bokie oparzenia ma艂o bol膮.

Oddar艂a r臋kawy swojej koszuli na skrajnie prowizoryczny opatrunek - nic lepszego nie potrafi艂a wymy艣li膰.

- Dzi臋kuj臋 - mrukn膮艂 przez zaci艣ni臋te z臋by.

- Drobiazg.

O szukaniu wyj艣cia z zamku nie mog艂o by膰 mowy. Usiedli opieraj膮c si臋 plecami o postument fontanny i odpoczywali, zoboj臋tniali na wszystko - jak si臋 zdawa艂o, wieki, za艣 w rzeczywisto艣ci pewnie oko艂o godziny.

Do momentu, gdy znalaz艂y ich sylfy.

Naikiru pierwsza us艂ysza艂a szelest. Wolno unios艂a g艂ow臋 i zamar艂a. Nad sob膮 ujrza艂a wysok膮 posta膰 w kolczudze, b艂yszcz膮cym jak lustro napier艣niku i he艂mie zwie艅czonym pawimi pi贸rami. Z艂otawe pukle okala艂y blad膮, dumn膮 twarz, pi臋kn膮 niczym rze藕ba. 艢miertelnicy rzadko miewaj膮 takie twarze.

Nieznajomy rycerz nie by艂 cz艂owiekiem. Z jego plec贸w wyrasta艂y pot臋偶ne skrzyd艂a, bia艂e jak 艣wie偶o spad艂y 艣nieg.

- Smok nie 偶yje. - Jego g艂臋boki g艂os d藕wi臋cza艂 jak uderzenia dzwonu. - Kto go zabi艂?

- Ja - odrzek艂 po prostu Shay.

- A kim偶e ty jeste艣, do stu piorun贸w? - Powietrzny wojownik uni贸s艂 brwi.

Zamiast odpowiedzi m艂odzieniec pokaza艂 srebrzysty znak na d艂oni. Sylf wolno pokiwa艂 g艂ow膮.

- Wys艂annik Edei, co? Wi臋c to o tobie m贸wi艂a nasza kr贸lowa... - Jego mina nadal wyra偶a艂a g艂臋bokie pow膮tpiewanie. Kiedy przyjrza艂 si臋 Shayowi uwa偶niej, nagle klasn膮艂 w r臋ce. - Oplu艂 ci臋 jadem, ludzkie stworzenie? Jakim cudem jeszcze 偶yjesz?!

- Jestem borowcem.

- No, tak... to wiele t艂umaczy. - Naikiru mia艂a ochot臋 si臋 roze艣mia膰, widz膮c, jak niedowierzanie sylfa ust臋puje miejsca czemu艣 w rodzaju niech臋tnego podziwu. - Powiedz mi, jak zgin膮艂?

- Od sztyletu z imieniem. Ju偶 si臋 nie odrodzi.

- Niech jego dusza na wieki sma偶y si臋 w Otch艂ani! Dobra robota, borowcze.

- Nie uda艂oby mi si臋, gdyby wcze艣niej nie zu偶y艂 tylu si艂, walcz膮c z burz膮... i gdyby nie ona. - Shay dotkn膮艂 ramienia Naikiru.

Sylf otworzy艂 usta, 偶eby o co艣 jeszcze zapyta膰, ale w tym momencie do komnaty wp艂yn膮艂 przez okno opalizuj膮cy ob艂ok. Opad艂 na posadzk臋, przybieraj膮c posta膰 dziewczyny w zwiewnych jak mg艂a szatach. Jej skrzyd艂a by艂y granatowe, koloru burzowych chmur. W r臋ku dzier偶y艂a 艂uk, a na plecach mia艂a ko艂czan pokryty zygzakowatymi ornamentami, przywodz膮cymi na my艣l b艂yskawice.

- S艂u偶膮cy odzyskuj膮 przytomno艣膰, Far-Alioth - oznajmi艂a tonem 偶o艂nierza sk艂adaj膮cego meldunek. - Wygl膮da na to, 偶e zn贸w s膮 w pe艂ni w艂adz umys艂owych. Pos艂ali艣my jednego z wie艣ciami do najbli偶szej wioski. Wkr贸tce ca艂a okolica dowie si臋, co tu mia艂o miejsce. - Z nieskrywan膮 ciekawo艣ci膮 popatrzy艂a na Shaya i Naikiru. Wida膰 by艂o, 偶e z trudem powstrzymuje si臋 od zapytania: a ci tu sk膮d?

- Bardzo dobrze, Nor-Lissa. - Far-Alioth spojrza艂 w tym samym kierunku co podw艂adna. Zamy艣li艂 si臋. - Wiesz co? Zawo艂aj tu jeszcze kogo艣 i zanie艣cie tych bezskrzyd艂ych do starego znachora z po艂oniny. Cho膰 tyle mog臋 dla ciebie zrobi膰, ch艂opcze od Edei. - Przez urodziwe oblicze sylfa przewin膮艂 si臋 u艣miech.

Znak

W dolinie 艣wi臋towano. Nocne niebo o偶y艂o 艂un膮 ognisk; z wiatrem p艂yn臋艂y 艣piewy, przemieszane z d藕wi臋kami g臋艣li i kobz. Pachnia艂o jad艂o, pieni艂o si臋 piwo. „Radujmy si臋, z艂y nie 偶yje!”, wykrzykiwali wie艣niacy i stukali si臋 kuflami. „Z艂y nie 偶yje!”, nuci艂y dziewcz臋ta, przytupuj膮c sabotami w ta艅cu. Pyzaty ksi臋偶yc dobrodusznie przypatrywa艂 si臋 z g贸ry, jak prostaczkowie fetuj膮 艣mier膰 swojego wroga.

Fetowano hucznie i z fantazj膮.

Odci臋ty 艂eb potwora zatkni臋to na pal na zamkowym dziedzi艅cu; podochoceni m艂odzie艅cy zabawiali si臋 strzelaniem do艅 z 艂uk贸w, ale 偶adna strza艂a nie by艂a w stanie przebi膰 twardej jak ska艂a sk贸ry. Trzy rz臋dy k艂贸w w rozwartej paszczy migota艂y niczym diamenty. Puste oczodo艂y przera偶a艂y - dwie ziej膮ce czerni膮 jamy, w kt贸re ma艂o kto odwa偶a艂 si臋 spogl膮da膰.

Gdy patrzy艂o si臋 ze szczytu po艂oniny, ogniska by艂y zaledwie czerwonymi punktami w morzu czerni, a echa muzyki zag艂usza艂 szum wiatru w trawach Naikiru nie mog艂a wytrzyma膰 w dusznej chacie znachora. Wysz艂a na przyzb臋, 偶eby pooddycha膰 ch艂odnym powietrzem, ale nie usiedzia艂a d艂ugo w miejscu. Co艣 pcha艂o j膮 dalej - nie ku 艣cie偶ce prowadz膮cej w dolin臋, lecz w przeciwn膮 stron臋. W cisz臋 i pachn膮cy ros膮 srebrzysty p贸艂mrok.

Ruszy艂a na prze艂aj w d贸艂 zbocza. Trawy miejscami si臋ga艂y jej wy偶ej pasa. Znalaz艂a zaciszne miejsce za k臋p膮 buczyny, rozpostar艂a na ziemi p艂aszcz i wyci膮gn臋艂a si臋 na wznak. Nie my艣la艂a w艂a艣ciwie o niczym. Gwiazdy mruga艂y w g贸rze. By艂o dobrze.

Nie us艂ysza艂a, jak podszed艂. Wyczu艂a obecno艣膰. Gdy unios艂a g艂ow臋, sta艂 kilka krok贸w dalej - ciemniejszy cie艅 w艣r贸d cieni.

Nic nie powiedzia艂a. Shay te偶 milcza艂; chyba zastanawia艂 si臋 czy zosta膰, czy odej艣膰.

Nie odchod藕, pomy艣la艂a.

Nie odszed艂. Usiad艂 obok - blisko, ale nie za blisko. Patrzy艂 bezmy艣lnie w dal. Pachnia艂 czym艣 s艂odkawym. Opium.

- Wie艣niacy 艣wi臋tuj膮 - rzuci艂 w pewnej chwili. G艂os mia艂 ochryp艂y, zmatowia艂y ze zm臋czenia. - Ju偶 nie musz膮 si臋 obawia膰 ciemno艣ci, ani chowa膰 noc膮 po chatach... Jutro spal膮 truch艂o Mormeaca i to b臋dzie naprawd臋 koniec. Przez jaki艣 czas b臋d膮 jeszcze odwiedza膰 groby, a potem zapomn膮... Tak jest zawsze: trawa porasta mogi艂y, 偶ywi odchodz膮 do swoich spraw. Szcz臋艣liwy, kto umie szybko zapomina膰. Wymazywa膰 z pami臋ci z艂o.

Nigdy jeszcze nie s艂ysza艂a go tak rozgoryczonego. Zastanawia艂a si臋, jak odpowiedzie膰, ale wszystkie s艂owa, kt贸re przychodzi艂y jej na my艣l, wydawa艂y si臋 p艂ytkie i banalne. Koniec ko艅c贸w nie powiedzia艂a nic.

- Nie chc膮 da膰 mi spokoju... - dorzuci艂 Shay ciszej, prawie szeptem. - Ci wszyscy, kt贸rych porwa艂 Mormeac. Ci, kt贸rzy zgin臋li w lochach. Wci膮偶 widz臋 przed sob膮 ich twarze... Mo偶e pewnego dnia naucz臋 si臋 zapomina膰, Naikiru. Mo偶e wtedy b臋dzie 艂atwiej. Na razie nosz臋 w g艂owie setki takich obraz贸w. Czasem chcia艂bym je si艂膮 wyrwa膰 spod powiek, jak chwasty... O艣lepn膮膰 albo skamienie膰 i nic ju偶 nie czu膰... Czy ja trac臋 rozum?

Nadal milcza艂a, po prostu nie wiedzia艂a, co m贸wi膰. M艂odzieniec zgarbi艂 si臋 i ukry艂 twarz w d艂oniach.

Z braku lepszego pomys艂u obj臋艂a go ostro偶nie. Drgn膮艂, ale nie odsun膮艂 si臋. Wyczu艂a pod ubraniem banda偶e na ramieniu i boku. No, tak - opium pomaga na b贸l.

- Bardzo?... - spyta艂a cicho.

- Prze偶yj臋. To nie pierwszy ani ostatni raz.

Poma艂u si臋 rozlu藕nia艂. Pog艂adzi艂 lekko jej r臋k臋, potem - nagle jakby speszony - chcia艂 wsta膰. Naikiru potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Czemu?... Zosta艅.

- Jeste艣 odwa偶niejsza, ni偶 s膮dzi艂em - mrukn膮艂 z nutk膮 ironii. - Ju偶 zapomnia艂a艣, jak naprawd臋 wygl膮dam?

- Szczerze? S膮dzi艂am, 偶e Mormeac 艂偶e jak pies. To, co zrobi艂, sprawia艂o wra偶enie tandetnej sztuczki.

- No c贸偶, myli艂a艣 si臋. Nie 艂ga艂 i to nie by艂a sztuczka. Mog臋 przybiera膰 milsz膮 dla oka posta膰, kiedy nie chc臋, 偶eby ludzie mdleli na m贸j widok, ale w Gleyarvaigh widzia艂a艣, czym jestem w rzeczywisto艣ci. Do jakiego 艣wiata nale偶臋. - Za艣mia艂 si臋 ponuro; jego palce drgn臋艂y, jakby mia艂y znowu przybra膰 kszta艂t szpon贸w. - I co ty na to, niebieskooka? Nie l臋kasz si臋 borowca?

- Nie obchodzi mnie, kim albo czym jeste艣. Nie wi臋cej ni偶 zesz艂oroczny 艣nieg, rozumiesz? Umiem odr贸偶nia膰... prawd臋 od pozor贸w. - Spu艣ci艂a g艂ow臋, nagle zak艂opotana.

Przez d艂ug膮 chwil臋 milczeli. Wiatr w buczynie szumia艂 coraz g艂o艣niej. Oboje byli ciep艂o ubrani, ale i tak przytulili si臋 do siebie troch臋 mocniej.

Nagle nad horyzontem zal艣ni艂a spadaj膮ca gwiazda.

- Pomy艣l 偶yczenie - szepn臋艂a Naikiru.

- Co?...

- To taki przes膮d z moich rodzinnych stron. Gdy ujrzysz spadaj膮c膮 gwiazd臋, trzeba pomy艣le膰 偶yczenie.

- I spe艂ni si臋?

- Je艣li nikomu nie zdradzisz, co pomy艣la艂e艣. Tak chce przes膮d.

...Ja ju偶 pomy艣la艂am moje. Ale ono si臋 nie spe艂ni. Takie marzenia si臋 nie spe艂niaj膮...

Shay poruszy艂 si臋.

- Ju偶.

- Tak?

- Nie powiem ci. Bardzo chc臋, 偶eby si臋 spe艂ni艂o.

Gorycz prawie zupe艂nie znikn臋艂a z jego g艂osu; zast膮pi艂a j膮 senno艣膰. Opium i wyczerpanie zrobi艂y swoje.

- Nie odchod藕 jeszcze - szepn臋艂a Naikiru, te偶 sennie.

- Nie mam takiego zamiaru.

Chmura przes艂oni艂a ksi臋偶yc; wszystko uton臋艂o w ciemno艣ci, tylko punkciki ognisk wci膮偶 jeszcze jarzy艂y si臋 gdzie艣 daleko.

Naikiru zwin臋艂a si臋 na p艂aszczu w k艂臋bek jak kot. Po chwili wahania Shay po艂o偶y艂 si臋 przy niej. Zdj膮艂 opo艅cz臋, 偶eby przykry膰 dziewczyn臋 i siebie. Przesun臋艂a d艂o艅mi po jego w艂osach, ale nie pr贸bowa艂a go poca艂owa膰. Blisko艣膰, lecz neutralna; troch臋 tak, jakby oboje byli dzie膰mi, szukaj膮cymi jedynie os艂ony i pociechy.

Zasn膮艂 s艂uchaj膮c jej oddechu.

***

Nad ranem zbudzi艂 ich deszcz. Naoko艂o by艂o szaro. Niebo zasnuwa艂y chmury, d膮艂 zimny wiatr.

- To si臋 nazywa poetyckie zako艅czenie - stwierdzi艂a Naikiru, otrz膮saj膮c wod臋 z w艂os贸w.

Shay, usi艂uj膮cy bez powodzenia oczy艣ci膰 kurtk臋 z mokrych 藕d藕be艂, kt贸re do niej przylgn臋艂y, parskn膮艂.

Popatrzyli na siebie i roze艣miali si臋.

- To co? Wracamy pod dach?

- Zdecydowanie.

Dzi臋cio艂 nie spa艂. Okutany p艂acht膮 krz膮ta艂 si臋 po obej艣ciu. Na ich widok klasn膮艂 w d艂onie.

- Ot, nicponie! 艁adnie to tak znika膰 bez s艂owa? I co? Weso艂o chocia by艂o w dolinie?

- Pewnie tak - machn臋艂a r臋k膮 Naikiru. - Nie schodzili艣my tam. Widzieli艣my tylko z g贸ry ogniska.

- Ano prawda, ognie gorza艂y na ka偶dziutkiej miedzy. By艂o, by艂o 艣wi臋towanie przez ca艂膮 bo偶膮 noc. Czemu艣 i ty nie posz艂a pohula膰, panna, a?

- Ja? - U艣miechn臋艂a si臋 na sam膮 my艣l. - Mia艂abym pi膰 samogon i ta艅cowa膰 z parobkami? Wolne 偶arty, panie Dzi臋cio艂.

- A ty, pogromco Mormeaca? Czemu艣 nie zszed艂 tam, gdzie si臋 bawili? Pito twoje zdrowie, nie raz i nie dwa!

Shay wzruszy艂 ramionami.

- Wystarczy mi przygl膮danie si臋 z daleka.

- A przemokli艣cie, oj, przemokli... - Znachor popatrywa艂 na nich weso艂o. - Chod藕cie do cha艂upy. Go艣膰 tam jeden dostojny czeka na was. Dopiero co przyby艂...

W chacie by艂o przytulnie i ciep艂o. W kocio艂ku nad paleniskiem bulgota艂a owsianka, rozsiewaj膮c smakowity zapach. Na 艂awie siedzia艂 siwiutki jak go艂膮b staruszek w zab艂oconym p艂贸ciennym odzieniu. Zzu艂 艂apcie i wyci膮gn膮艂 stopy do ognia. Z wyrazem b艂ogo艣ci na twarzy porusza艂 zzi臋bni臋tymi palcami. Raz po raz pochyla艂 si臋, 偶eby zamiesza膰 艂y偶k膮 w kocio艂ku.

- Panie, oto oni - chrz膮kn膮艂 Dzi臋cio艂, k艂aniaj膮c si臋 nisko.

Staruszek wsta艂. U艣miecha艂 si臋 przyja藕nie, ale na widok jego oczu Naikiru gwa艂townie chwyci艂a oddech. By艂y mleczne, jakby powleczone bielmem... a jednak nie 艣lepe. B艂yszcza艂y niby opale. Na czole starca widnia艂o bia艂e znami臋 w kszta艂cie korony. K膮tem oka ujrza艂a, 偶e Shay pada na kolana. Nie bardzo wiedz膮c, co robi膰, ukl臋k艂a r贸wnie偶, gor膮czkowo zastanawiaj膮c si臋, kim mo偶e by膰 ten cz艂owiek... Nagle dozna艂a ol艣nienia. Nie cz艂owiek. Eremus, kr贸l g贸r.

- Wsta艅cie, dzieci, wsta艅cie - powiedzia艂 dobrotliwie Eremus. - Bez ceregieli. Jestem tu incognito.

Wstali, cokolwiek zak艂opotani.

Dzi臋cio艂 spr贸bowa艂 tymczasem owsianki. Mlasn膮艂 z aprobat膮 i przela艂 zawarto艣膰 kocio艂ka do misy, prze艂amuj膮c w ten spos贸b powa偶ny nastr贸j. Zasiedli do 艣niadania.

- Matka Ziemi spodziewa si臋, 偶e rych艂o powr贸cisz na p贸艂noc - odezwa艂 si臋 Eremus do Shaya, kiedy w misie pokaza艂o si臋 dno. - Dobrze si臋 tu spisali艣cie, cie艅 znikn膮艂 z G贸r Ciszy. Teraz twoja kr贸lowa chce ci臋 widzie膰 w Lia tar-Lian.

M艂odzieniec skin膮艂 g艂ow膮.

- Jutro ruszam w drog臋. Pora wraca膰 do domu.

- Wasza Wysoko艣膰, a co b臋dzie ze mn膮? - odwa偶y艂a si臋 spyta膰 Naikiru. - Dok膮d ja p贸jd臋?

Wszyscy trzej popatrzyli na ni膮 ze zdziwieniem.

- Levayden... M贸j ojciec nie 偶yje... - zaj膮kn臋艂a si臋 nagle. - Nie mam nikogo...

- Mog艂aby艣 zosta膰 tu - mrukn膮艂 Dzi臋cio艂. - We wsi zamieszka膰. No, bo czemu偶 by nie? Ludzie tu 偶yczliwi. Chleba ci nie zbraknie. R臋ce masz m艂ode, do roboty zdatne..

Shay milcza艂.

- Jest jeszcze jedno wyj艣cie - rzek艂 wolno Eremus. - Edea, Pani Li艣cia. Wst膮p do jej s艂u偶by.

Z wra偶enia szeroko otworzy艂a oczy. To nie mog艂o, po prostu nie mog艂o by膰 prawd膮. Takie marzenia si臋 nie spe艂niaj膮...

- Ale偶... - zdo艂a艂a wykrztusi膰 - jestem tylko niedosz艂膮 Opowiadaj膮c膮!...

- Kryjesz w sobie wi臋cej, ni偶 si臋 wydaje, Opowiadaj膮ca - u艣miechn膮艂 si臋 kr贸l g贸r. - Czemu spuszczasz g艂ow臋? Ja dobrze wiem, 偶e Mormeaca pokona艂o dwoje, nie jeden. Shay wszystko opowiedzia艂 sylfom, a one mnie. Ciebie te偶 z rado艣ci膮 powitamy w Lia tar-Lian... O ile zechcesz si臋 tam uda膰.

Bez tchu skin臋艂a g艂ow膮.

- O, tak!

Eremus popatrzy艂 na ni膮 przenikliwie swymi niesamowitymi oczami, kt贸re wydawa艂y si臋 dociera膰 a偶 do g艂臋bi duszy.

- Czy jeste艣 gotowa s艂u偶y膰 Matce Ziemi s艂owem, czynem i sercem przez wszystkie dni swojego 偶ycia? - spyta艂 uroczy艣cie.

- Jestem. - Jej g艂os nawet nie zadr偶a艂.

Kr贸l g贸r wsta艂.

- Chod藕 ze mn膮. Wy te偶. Nie mo偶e by膰 pasowania bez 艣wiadk贸w.

Na zewn膮trz deszcz usta艂. Chmury rozproszy艂y si臋; pomi臋dzy nimi prze艣wieca艂 b艂臋kit. Wschodz膮ce s艂o艅ce migota艂o r贸偶owo w kroplach pokrywaj膮cych traw臋. Zapowiada艂 si臋 pi臋kny dzie艅.

- Ukl臋knij - rozkaza艂 Eremus. - We藕 w praw膮 r臋k臋 gar艣膰 ziemi i powtarzaj za mn膮 s艂owa przysi臋gi.

By艂a to kr贸tka lecz skomplikowana formu艂a w j臋zyku mag贸w. Naikiru rozumia艂a z niej jedynie pojedyncze s艂owa. Kiedy sko艅czy艂a recytowa膰, kr贸l g贸r klasn膮艂 w r臋ce, wo艂aj膮c:

- Dokonane!

Trzasn臋艂o, rozszed艂 si臋 zapach kadzid艂a. Naikiru krzykn臋艂a z zaskoczenia i b贸lu. Upuszczaj膮c ziemi臋, unios艂a r臋k臋 do oczu. Zamruga艂a niedowierzaj膮co. We wn臋trzu d艂oni pojawi艂 si臋 krwawi膮cy, jakby wyci臋ty no偶em znak. Tr贸jk膮t z wpisan膮 we艅 pionow膮 lini膮.

- A wi臋c wst膮pi艂a艣 pod sztandar Edei - odezwa艂 si臋 z u艣miechem Shay. Nieoczekiwanie przytuli艂 j膮 mocno. - Ciesz臋 si臋, Opowiadaj膮ca.

...Ja r贸wnie偶, Shay. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

Ale na g艂os nie powiedzia艂a ani s艂owa.

Maciej Guzek
Z艂oto G贸r Szarych

Tfurcom” filmu „Wied藕min”,

kt贸rzy upewnili mnie,

偶e Apacze i elfy

maj膮 wiele wsp贸lnego.

Prolog

Kolejny zwyk艂y dzie艅 zmierza艂 niespiesznie ku ko艅cowi. Prawd臋 m贸wi膮c, u nas w Rio Dragon 偶ycie w og贸le biegnie powoli, zreszt膮, co tam biegnie - ledwie cz艂apie, o, jak ten krasnolud z Kompanii Kolejowej, kt贸ry w艂a艣nie idzie w moj膮 stron臋. Za chwil臋 - do艣膰 d艂ug膮, bo, jak powiedzia艂em, nie bardzo mu si臋 spieszy - pchnie drzwiczki saloonu, stanie, zasapie jak to oni, brudn膮 r臋k膮 chwyci szklank臋 whisky, kt贸r膮 mu zaraz nalej臋, i si膮dzie przy stoliku. Nim opr贸偶ni szk艂o dosi膮d膮 si臋 do艅 inne krasnoludy i dalej偶e r偶n膮膰 w pokera. A ka偶de rozdanie to nowa kolejka! Tak, m贸wi臋 wam, krasnoludy z Kompani Kolejowej Middle Earth Railway to najlepsi klienci. Talar贸w maj膮 pe艂ne sakiewki - kompania p艂aci dobrze - a g艂owy mocniejsze ni偶 ludzie, butelka whisky na jednego to ma艂o. Elfy s膮 za to ich kompletnym przeciwie艅stwem - ledwie kieliszek 艂yknie, ju偶 nogi takiemu mi臋kn膮, lico czerwienieje jak u panny na wydaniu, oczy m艂ynka kr臋c膮. Ale taki elf nie, nie, pi膰 nie przestanie! Zam贸wi nast臋pna porcj臋 „ognistej wody” - jak oni nazywaj膮 whisky. I nast臋pn膮. A potem l膮duje pod sto艂em.

Elfy, widzicie, 艂atwo si臋 uzale偶niaj膮, raz umoczy taki g臋b臋 i moczymord膮 zostaje. A z elfiego ksi臋cia mo偶na du偶o wyci膮gn膮膰. Bo, powiem wam w tajemnicy, elfy, zw艂aszcza te mo偶ne, p艂ac膮 z艂otem, prawdziwymi samorodkami, nierzadko wielkimi jak kurze jaja. Nie mnie w艣cibia膰 nos, sk膮d oni to z艂oto bior膮 - wszak stary Siwy Andrew, znany poszukiwacz, przemierzy艂 doliny i prze艂臋cze wzd艂u偶 i wszerz, co by艂o zabra艂 i orzek艂, 偶e nie ma ju偶 z艂ota w Szarych G贸rach. Tedy nie ma, my艣l臋 - przychodzili inni poszukiwacze, by艂 i k臋dzierzawy The One, i Jack De Craft i inny Jack o nazwisku Saturday, ale z艂ota nie znale藕li. The One zadowoli艂 si臋 srebrem i miedzi膮, kt贸re sprzedawa艂 na wsch贸d, do stolicy, Jack De Craft zgo艂a niczym, a Jack Saturday na koniec oszala艂, doszed艂 bowiem do wniosku, 偶e szuka膰 z艂ota nie warto, bo膰 to b艂yskotka wiele warta li tylko dla posp贸lstwa, on za艣 ukontentuje si臋 platyn膮, kt贸rej wydoby艂 pod dostatkiem. Nie wiem, mo偶em ja prosty cz艂ek, ale c贸偶 on takiego w tej platynie widzia艂?

Tak czy inaczej, z艂ota, jak wie艣膰 gminna nios艂a, w Szarych G贸rach nie by艂o, co elfom nie przeszkadza艂o tym z艂otem p艂aci膰. A gdzie elfy mieszkaj膮? - dobrze my艣licie, w Szarych G贸rach w艂a艣nie! A nie chce mi si臋 wierzy膰, 偶e z艂oto przywo偶膮 one z prerii, na kt贸r膮 wychodz膮 ka偶dej wiosny, by polowa膰 na bizony.

Mia艂em ja w艂a艣nie w saloonie trzech takich elfich gagatk贸w. Siedzieli u mnie ju偶 od tygodnia, pili na um贸r, p艂acili sowicie i po trzeciej kolejce nieodmiennie zje偶d偶ali pod st贸艂. O, tak jak teraz. Po艣pi膮 z godzin臋, dwie, a potem b臋d膮 chcieli ch臋do偶y膰 dziwo偶ony. A ja im na to odpowiem: P艂acisz i masz. Dostan膮 kluczyk na g贸r臋 - a jak wyci膮gn膮 jakie艣 szczeg贸lnie du偶e nuggety, to mo偶e i nimfa si臋 znajdzie...

Ale p贸ki co, jeszcze wcze艣nie, jeszcze d艂ugo przyjdzie czeka膰 nim saloon zape艂ni si臋 klientami. Wieczorem do krasnolud贸w do艂膮cz膮 gromady pastuch贸w, kilku farmer贸w, wied藕ma Saymoore przybiegnie kupi膰 cygara i piersi贸wk臋, mo偶e przyjad膮 jacy艣 gringorcs z po艂udnia - cho膰 tych ostatnich wola艂bym raczej nie ogl膮da膰, niezbyt lubimy tu tych ma艂ych brudas贸w w wielkich kapeluszach.

Skoro mam troch臋 spokoju, a lampy naftowe ju偶 艣wiec膮, zerkn臋 na gazet臋, kt贸r膮 zostawi艂 mi tydzie艅 temu pocztylion z Pegasus Express. Gazeta mo偶e ju偶 troch臋 nieaktualna - sprzed trzech tygodni, i troch臋, prawd臋 powiedziawszy, poplamiona, ale daty nie maj膮 dla nas znaczenia - to, co dzieje si臋 w wielkim 艣wiecie, na Wschodnim Wybrze偶u, niewielki ma na nas w Rio Dragon wp艂yw. Tylko z ciekawo艣ci lubi臋 poczyta膰, co pisz膮 w „New Gondor Herald”.

W gazecie za艣 sta艂o:

„Nied艂ugo wybory! Kto b臋dzie nast臋pc膮 prezydenta Gandalfa? Kto obejmie rz膮dy w Bia艂ej Wie偶y w Aragorn? Najpowa偶niejsi pretendenci to sir Artur, kandydat Republikan贸w, i Mordred, kandydat Demokrat贸w. W sonda偶ach prowadzi nieznacznie Artur...

Hmm... Ciekawe. Tylko 偶e niezale偶nie od tego kto wygra, los Rio Dragon nie zmieni si臋 ani troch臋 - ot, dalej b臋dzie to ma艂a mie艣cina na pograniczu, przytulona do G贸r Szarych, od zachodu maj膮ca za s膮siad贸w elfy, od po艂udnia - kraj gringorcs. Nast臋pny artyku艂 wyda艂 si臋 bardziej interesuj膮cy.

„KOLEJNY ZE S艁YNNYCH REWOLWEROWC脫W UJ臉TY” - krzycza艂 nag艂贸wek, a dalej by艂o: „Dnia dwunastego Februara policja federalna Smok Lake City uj臋艂a legendarnego rewolwerowca, Buffaloo Billbo. Sta艂o si臋 to po tym, jak 贸w niepozorny, niskiego wzrostu m臋偶czyzna z zimn膮 krwi膮 zabi艂 dziewi臋ciu mieszka艅c贸w Smok Lake City, cz艂onk贸w tamtejszego zboru religijnego. Przypomnijmy, ich cech膮 charakterystyczn膮 jest to, 偶e nosz膮 si臋 czarno. Wracaj膮c do Buffaloo Billba, zosta艂 on uj臋ty, gdy za偶ywa艂 odpoczynku w zaje藕dzie przybysza z po艂udnia, niejakiego El Ronda. El Rondo, widz膮c, jak gro藕nego przest臋pc臋 przysz艂o mu go艣ci膰, da艂 zna膰 policji. Rewolwerowiec zosta艂 os膮dzony w trybie przyspieszonym (spraw臋 rozstrzyga艂 znany sk膮din膮d Trybuna艂 Dziewi臋ciu Gniewnych Mag贸w) i osadzony w wi臋zieniu o zaostrzonym rygorze na wyspie Avalon. Do艂膮czy艂 tym samym do innego niebieskiego ptaka, Geralta z Black River, kt贸ry r贸wnie偶 odsiaduje w Avalonie kar臋 do偶ywotniego wi臋zienia (znana rusznikarnia Geralt z Black River and Sons to obecnie tylko i wy艂膮cznie synowie).”

- Zobaczy szef, pr臋dzej czy p贸藕niej Artur te偶 tam trafi! - krzykn膮艂 jeden z moich kucharzy. Nie wiem, co te偶 ch艂opaczkowi odbi艂o, ale by艂 z niego zaprzysi臋g艂y demokrata. Machni臋cie 艣cierk膮 i ju偶 go nie by艂o. Wr贸ci艂em do artyku艂u.

„Uwi臋zienie Buffaloo Billba ko艅czy epok臋 pistoleros, kt贸rzy jeszcze niedawno budzili postrach w ca艂ym Dzikim Sr贸dziemiu. Przypomnijmy: Old Suttenbach zosta艂 szeryfem w Yaruga River, Thelm臋 i Yennefer 偶ywcem na stosie spalili mieszka艅cy ma艂ej mie艣ciny na p贸艂nocy, Salem. Oficjalna wersja g艂osi, 偶e ludzie uznali je za czarownice, nieoficjalna za艣 - i prawdziwsza - 偶e wynaj臋te przez farmer贸w, by rozprawi膰 si臋 z bandami pegazokrad贸w, rabusi贸w wprawdzie do szcz臋tu wypleni艂y, ale same sterroryzowa艂y ca艂膮 okolic臋. Niewyja艣niony pozostaje los bodaj najbardziej znanego z rewolwerowc贸w, os艂awionego „Zab贸jcy Urz臋dnik贸w” - Wyatta Elfa…

Drzwi zaskrzypia艂y, podnosz臋 g艂ow臋 znad gazety, a w wej艣ciu wo藕nica dyli偶ansu, wida膰, 偶e zdro偶ony, musia艂 przed momentem przyjecha膰. Twarz mu p艂onie, w oczach przera偶enie. Z nim stoi jegomo艣膰 w filcowym kapeluszu z do艣膰 szerokim rondem, nienagannie skrojonym czarnym surducie, z teczk膮 ze 艣wi艅skiej sk贸ry barwionej na br膮zowo, a facjata blada jak ksi臋偶yc. Pewnikiem urz臋dnik federalny, my艣l臋 sobie, administracja w Aragorn przys艂a艂a jakiego艣 anemicznego wa偶niaka. Pewnie od spraw elf贸w...

Ledwiem na przyby艂ych spojrza艂 - ju偶 wiem, 偶e co艣 jest nie tak, 偶e w Rio Dragon nie b臋dzie tak, jak dawniej.

Wo藕nica podbieg艂 do bufetu, nie pytaj膮c chwyci艂 przygotowanego dla jednego z krasnolud贸w drinka, opr贸偶niaj膮c szklank臋 jednym pot臋偶nym haustem.

- Mord! - wychrypia艂. - Okrutny mord w Kanionie Nietoperzy!

1.

W saloonie zapad艂a cisza, zaiste martwa. Driady w p贸艂 kroku przerwa艂y kankana, r臋ka barda, jeszcze moment wcze艣niej wyczarowuj膮ca skoczne melodie, niepewnie zawis艂a nad strunami cytry, wszyscy go艣cie - a zebra艂o ich si臋 ca艂kiem sporo - wstrzymali oddechy. Spok贸j zak艂贸ca艂o tylko skrzypienie podziurawionej jak rzeszoto kulami tabliczki zawieszonej nad scen膮 z napisem: „Nie strzela膰 do barda! To jedyny jakiego mamy”.

W艂a艣ciciel saloonu, Gruby Beagle, nie pytaj膮c, po raz kolejny nape艂ni艂 szklank臋 wo藕nicy; 贸w 艂ykn膮艂 艂apczywie, otar艂 czo艂o i j膮艂 opowiada膰:

- Straszliwa tragedia si臋 sta艂a, powiadam wam. Jad臋 dyli偶ansem od St. Galadriela, a 偶e wyruszy艂em do艣膰 p贸藕no, bom musia艂 czeka膰 na tego oto d偶entelmena - tu r臋k膮 wskaza艂 na stoj膮cego za nim jegomo艣cia - wybra艂em kr贸tszy go艣ciniec, 偶eby przez trzy dni zd膮偶y膰 do Rio Dragon. Droga by艂a spokojna, wnet te偶 dotar艂em do Kanionu Nietoperzy. Od razu owia艂 mnie jaki艣 ch艂贸d i martwota, alem zrazu pomy艣la艂, 偶e w Kanionie zimniej, bo s艂o艅ce nie grzeje. Wje偶d偶am g艂臋biej w cie艅, patrz臋 - w贸z stoi wielgachny, z obleczon膮 p艂贸tnem bud膮, prawdziwy „kr膮偶ownik prerii”, taki jakimi przybywaj膮 w te strony osadnicy. Patrz臋 dalej - a tam nast臋pny i jeszcze jeden, i jeszcze - w sumie naliczy艂em siedem woz贸w. My艣l臋: przybysze ze wschodu popas zrobili, koniom odpocz膮膰 daj膮 - a skwar by艂 rzeczywi艣cie straszny, mo偶na zrozumie膰, 偶e kiedy ju偶 cie艅 znale藕li, to ze艅 korzystaj膮. Tyle 偶e ca艂y czas by艂o cicho, ani szwargotu dzieci, ani r偶enia koni. Podje偶d偶am bli偶ej, zsiadam z koz艂a, 偶eby zobaczy膰, czemu stan臋li... Gdy podszed艂em na dwa kroki od wozu, poczu艂em jak膮艣 dziwn膮 wo艅, zapach 艣mierci. Patrz臋, a tam trupy... Le偶膮 w wykrotach za kamieniami, niekt贸re na wozach, doro艣li m臋偶czy藕ni, kobiety, dzieci, nawet konie i psy. Ka艂u偶e krwi porozlewa艂y si臋 w skalnych zag艂臋bieniach, a kamienisty go艣ciniec zrobi艂 si臋 ca艂y czerwony, nawet p艂yn膮cy nieopodal strumyczek mia艂 ponur膮 purpurow膮 barw臋. Niekt贸re cia艂a rozszarpano, inne pozostawiono nietkni臋te, tyle 偶e wszystkie naszpikowane by艂y strza艂ami, przypomina艂y je偶ozwierze. A wszystkie strza艂y mia艂y purpurowe lotki...

- Elfy! - krzykn膮艂 jeden z farmer贸w, krzywonosy John Wayno. - Shit, elfia to robota!

M贸wi膮c to splun膮艂 przez rami臋 w stron臋 stolika, pod kt贸rym pochrapywa艂a tr贸jka elf贸w, nie艣wiadoma wzbieraj膮cych nad ich g艂owami czarnych z艂owrogich chmur ludzkiej w艣ciek艂o艣ci. S艂owa Johna by艂y jak kamyk, kt贸ry rusza lawin臋. Wszyscy naraz zacz臋li si臋 przekrzykiwa膰, przeklina膰 elfie plemiona, wygra偶a膰, szykowa膰 po艣cigi, odwety czy inne karne ekspedycje. Szeryf, drzemi膮cy dot膮d smacznie u boku graniastej butelki whisky, zbudzi艂 si臋, zamruga艂, a spostrzeg艂szy co si臋 dzieje, wyci膮gn膮艂 rewolwer i wystrzeli艂 w sufit. Gwar ucich艂.

- A sk膮d, eep... sk膮d pewno艣膰, 偶e to elfy? Elfy pokry艂y si臋 po lasach, g贸rach, a z nami lud藕mi chc膮 mie膰 jak najmniej wsp贸lnego - rzek艂, troch臋 jeszcze be艂kotliwie. - To nie mog艂y by膰 elfy...

- A jednak, mister... King, o ile nie pomyli艂em akt - powiedzia艂, milcz膮cy dot膮d, blady przybysz. Nieznacznie uni贸s艂 melonik, sk艂oni艂 si臋 lekko i wyrecytowa艂:

- Horacy Bloodlike, Starszy Inspektor Federalny do Spraw Kartografii, Rozwoju Teren贸w Strukturalnego Regresu oraz Mniejszo艣ci Etnicznych. Pan wybaczy, ale ja r贸wnie偶 widzia艂em miejsce zbrodni. Podr贸偶owa艂em tym dyli偶ansem z St. Galadriela. Z racji piastowanego urz臋du wiem o elfach sporo. Na przyk艂ad to, 偶e elfy Navaho, jedno z plemion zamieszkuj膮cych pobliskie g贸ry, barwi膮 lotki strza艂 na czerwono. 呕e plemi臋 to uje藕dzi艂o znaczn膮 ilo艣膰 dzikich pegaz贸w...

- W艂a艣nie - podchwyci艂 wo藕nica. - A dooko艂a nie by艂o 艣lad贸w kopyt!

- Wiem te偶, 偶e jeden z ich wodz贸w, Siedz膮cy Wyvern, jest uwa偶any przez Rz膮d Zjednoczonych Kr贸lestw Neverland贸w za zbrodniarza, wysy艂a si臋 za nim listy go艅cze! - To m贸wi膮c Bloodlike, si臋gn膮艂 r臋k膮 do torby, sk膮d triumfalnym gestem wydoby艂 kartk臋 z podobizn膮 elfa przystrojonego w pot臋偶ny pi贸ropusz z pi贸r harpii i pegaz贸w. Napis nad podobizn膮 g艂osi艂: „Wanted Dead or Alive”, a pod spodem drobnym drukiem dopisano: „preferred dead”. Jeszcze ni偶ej czerni艂y si臋 cyfry, jedynka i cztery zera, za nimi za艣 wielka litera T przekre艣lona dwiema poziomymi kreseczkami. Oznacza艂o to, 偶e Rz膮d p艂aci za g艂ow臋 Siedz膮cego Wyverna dziesi臋膰 tysi臋cy talar贸w.

- Nadal uwa偶acie, mister King, 偶e elfy nie mia艂y powodu? - spyta艂.

- My艣la艂em, 偶e Rz膮d zaprzesta艂 polityki konfrontacji z elfami - wyj膮ka艂 szeryf, trze藕wiej膮c szybko. - 艁adnych kilka lat temu podpisano traktaty m贸wi膮ce, 偶e ludzie dochodz膮 do Szarych G贸r i basta, dalej na zach贸d to tereny elf贸w. Siedz膮cy Wyvern, o ile mi wiadomo, zosta艂 uznany za przest臋pc臋 tylko dlatego, 偶e broni艂 swojej ziemi. Mia艂a go obj膮膰 amnestia...

- C贸偶, przykro mi to m贸wi膰, ale w tym wypadku nasz wspania艂y prezydent Gandalf pomyli艂 si臋. Decyzje co do polityki wobec elf贸w uleg艂y nieznacznej korekcie. Przyjecha艂em mi臋dzy innymi po to, by renegocjowa膰 zawarte siedem lat temu uk艂ady. Poza tym - zdziwicie si臋 pa艅stwo, ale zdarzenie w kanionie to nie pierwsza taka historia, w ostatnim czasie mia艂o miejsce kilkana艣cie podobnych incydent贸w. Rz膮d m贸wi takim praktykom „Nie!” - koniec pob艂a偶liwo艣ci dla elf贸w, kt贸re zagra偶aj膮 ludziom.

- Jasne! - wybuchn膮艂 John Wayno, kt贸ry zobaczywszy, 偶e ma wsparcie w tak znacz膮cej figurze jak urz臋dnik federalny, od razu nabra艂 animuszu. - Zawsze powtarza艂em, 偶e elfom i ludziom ze sob膮 nie po drodze! Wiedzia艂em, 偶e krzywo na nas patrz膮! Bo kto mi mleko zakl臋ciami psuje, byd艂o paskudzi, tak 偶e spora cz臋艣膰 stada zawsze padnie? Kto sprawia, 偶e zawsze zbo偶e mi wymarznie? Jasna to rzecz - elfy! A pami臋tacie, jak bywali tu ci poszukiwacze z艂ota? Zaraz elfy przyjecha艂y, pi贸ropusze na 艂bach, g臋by wymalowane, jak to one, i dalej bredzi膰 o naruszeniu 艣wi臋tych miejsc elfich, dalej grozi膰. Dopiero pu艂k kawalerii z Fort Ring ostudzi艂 im g艂owy!

Wszyscy, kt贸rzy byli w saloonie - a schodzi艂o si臋, ku uciesze Grubego Beagle'a, coraz wi臋cej klient贸w - j臋li potakiwa膰, przypomina膰 sobie prawdziwe i wyimaginowane konflikty pomi臋dzy nimi a przedstawicielami Starszego Ludu (przy czym, rzecz jasna, zdecydowanie przewa偶a艂y te wyimaginowane). Jeden Rob King pr贸bowa艂 tonowa膰 nastroje, ale zosta艂 zakrzyczany, st艂amszony, a John Wayno posun膮艂 si臋 nawet do gro藕by.

- Ty, King, zawsze艣 z tymi bladymi twarzami trzyma艂, z nimi 偶e艣 si臋 kuma艂! Lepiej zawrzyj g臋b臋 i wr贸膰 do flaszy, bo jeszcze pomy艣limy, 偶e po ich, nie po naszej stronie jeste艣!

T艂um zarechota艂, widz膮c, jak Rob si臋 potyka; jaki艣 pastuch popchn膮艂 szeryfa, inny chlusn膮艂 na niego whisky, jeszcze inny kopn膮艂 go, spostrzeg艂szy, 偶e King l膮duje na pod艂odze. Chwila, i wszyscy zapomnieli o jego istnieniu, zas艂uchani w s艂owa peroruj膮cego coraz to g艂o艣niej Johna Wayno:

- Z elfami trzeba sko艅czy膰. W Kanionie Nietoperzy m贸g艂 by膰 ka偶dy z nas! Nie mo偶na pu艣ci膰 takiej zbrodni p艂azem. Musimy si臋 zorganizowa膰, w okolicy mieszka kilkuset uzbrojonych m臋偶czyzn, to powinno wystarczy膰 aby zrobi膰 z elfami porz膮dek. Potem, w razie potrzeby po艣lemy, do St. Galadriela i Fort Ring po wojsko!

Dostrzeg艂 艣pi膮ce pod sto艂em elfy. Zmarszczy艂 brwi.

- Sprz膮tanie najlepiej zacz膮膰 zaraz - warkn膮艂. Spojrzenia zgromadzonych pod膮偶y艂y za wzrokiem farmera.

- Yessss! - krzykn膮艂 jeden z pastuch贸w, McGregor, wykrzywiaj膮c usta w dziurawym u艣miechu. Jedn膮 z licznych luk mi臋dzy z臋bami zatyka艂 mu bury skr臋t 偶arz膮cy si臋 czerwonym, niespokojnym ognikiem. McGregor dmuchn膮艂 dymem w kierunku elf贸w i wysycza艂: - Zawsze m贸wi艂em, 偶e dobry elf to dead elf. Wied藕ma Saymoore twierdzi艂a, 偶em szalony, bredzi艂a o koezg... fuck, koegzystencji jakiej艣 - jakby kto rozumny w og贸le wiedzia艂, co to znaczy! A teraz ma t臋 jej koegh... fuck, koegzystencj臋. 呕ywych elf贸w z pozabijanymi lud藕mi!

- Panie Bloodlike, pan jeste艣 urz臋dnik federalny. Samos膮d tu si臋 dzieje. Bezprawie! - krzycza艂 z rogu sali Rob King, lecz inspektor nie s艂ysza艂 go, b膮d藕 te偶 nie chcia艂 s艂ysze膰. Tymczasem kilku m臋偶czyzn wywlok艂o tr贸jk臋 elf贸w spod sto艂u. Jeden z nich, s膮dz膮c po stroju najznamienitszy, ockn膮艂 si臋 i wychrypia艂:

- Mnie? Wy, eep... chamy, mnie, elfa wysokiego rodu tykacie? Precz!

Odpowiedzia艂y mu dzikie rechoty przemieszane z okrzykami gniewu. Elf zachwia艂 si臋, zatoczy艂, naraz jego wzrok napotka艂 l艣ni膮ce ostrze no偶a, trzymanego przez McGregora, potem spostrzeg艂 dwie wycelowane w siebie lufy rewolwer贸w Glorfindel kal. 12 mm. Elf otrze藕wia艂 w jednej sekundzie, cofn膮艂 si臋 pod 艣cian臋, zblad艂. Dw贸ch jego towarzyszy, jeszcze przed momentem 艣pi膮cych, stan臋艂o przy boku zaatakowanego.

- Tknijcie mnie, a ten saloon sp艂ynie krwi膮 - wycedzi艂 nad wyraz zimno elf.

- A pewnie. - John Wayno przypatrywa艂 si臋 elfom z jak膮艣 okrutn膮 satysfakcj膮 w oczach. - Wasz膮...

- Je艣li cokolwiek stanie si臋 mnie lub kt贸remukolwiek z mych towarzyszy, wszystkie elfy wykopi膮 pier艣cie艅 wojenny. Pogranicze zaczerwieni si臋 krwi膮 niewinnych ludzi.

- Za p贸藕no. - McGregor dmuchn膮艂 elfowi dymem prosto w twarz. - Ju偶 sp艂yn臋艂o. Wy zacz臋li艣cie. I nie gr贸藕 nam jakimi艣 magicznymi sztuczkami i pier艣cieniami. Bo nasz prezydent te偶 mo偶e wykopa膰 jaki艣 pier艣cie艅... A wtedy b臋dzie z wami krucho.

Kto艣 wystrzeli艂, na pod艂og臋 posypa艂o si臋 szk艂o z rozbitego 偶yrandola, wszyscy obecni w saloonie si臋gn臋li po rewolwery, strzelby, no偶e.

Horacy Bloodlike przypatrywa艂 si臋 temu wszystkiemu z boku, stoj膮c w cieniu, oczy skrywa艂 pod rondem kapelusza.

- Do艣膰!!! - rykn膮艂 naraz w艂a艣ciciel saloonu, Gruby Beagle, wskakuj膮c pomi臋dzy elfy a napieraj膮cy na nie t艂um. - Pier艣cienie wojenne chcecie wykopywa膰, psiekrwie? Pier艣cienie wojenne? Patrzcie - machn膮艂 pot臋偶nym tasakiem - to jest top贸r kuchenny. Ka偶dy b臋dzie mia艂 szans臋 dowiedzie膰 si臋, jak to jest by膰 艣winiakiem, siekanym na kotlety. Ka偶dy, kto chce zabija膰 w mojej knajpie! Precz! - zwr贸ci艂 si臋 do pastuch贸w. - Whisky wam we 艂bach namiesza艂a. Do byd艂a wraca膰, do roboty, bo wam wyverny i wilkory stada przetrzebi膮. A wy - odwr贸ci艂 si臋 do elf贸w - w moim lokalu pi膰 ju偶 nie b臋dziecie. Zawszem powtarza艂, 偶e whisky ino mocnej g艂owie s艂u偶y! A teraz jazda... - To m贸wi膮c, grubas wepchn膮艂 elfich wojownik贸w do ma艂ej izby na parterze, zatrzaskuj膮c za nimi drzwi.

- Jedno wam jeszcze powiem - warkn膮艂, odwracaj膮c si臋 w stron臋 sali. - Mo偶e i zbrodni w Kanionie Nietoperzy winne s膮 elfy - r贸偶ne to s膮 gagatki, niebieskie ptaki i pomyle艅cy Ale na pewno nie ta tr贸jka, bo ci od tygodnia ju偶 u mnie popasaj膮 pij膮 na um贸r i z driadami figluj膮. Mo偶e to i nieobyczajne, ale nie na tyle, 偶eby ich mordowa膰. A ka偶dy, kto wchodzi pod ten dach, korzysta z mojej ochrony - i bez dochodzenia, bez s膮du, jest nietykalny!

- Niech偶e si臋 pan nie obawia. - Horacy Bloodlike podszed艂 blisko Beagle'a, u艣miechn膮艂 si臋 blado, ods艂aniaj膮c 艣nie偶nobia艂e z臋by. - B臋dzie s膮d i b臋dzie 艣ledztwo, kt贸re, jak mniemam - tu funkcjonariusz rz膮dowy rzuci艂 szybkie, niech臋tne spojrzenie szeryfowi, kt贸ry w艂a艣nie osusza艂 kolejn膮 szklank臋 whisky - sam poprowadz臋. A teraz, przyjacielu, zwa偶ywszy, 偶e urz臋dnikom federalnym przys艂uguje darmowy nocleg w ka偶dym lokalu na terenie tego pa艅stwa - przygotuj mi jaki艣 przytulny pok贸j jednoosobowy. Zdro偶onym bardzo i rad bym odpocz膮膰. A, i podaj mi do pokoju kolacj臋. Tatara z cebulk膮 - czosnku nie znosz臋.

- 呕yczy sobie szanowny pan co艣 do picia? - Gruby Beagle po chwilowym wybuchu szybko och艂on膮艂 i j膮艂 kalkulowa膰. A z tych kalkulacji wysz艂o mu, 偶e 偶adn膮 miar膮 nie op艂aca si臋 zadziera膰 z pe艂nomocnikiem rz膮dowym. - Whisky? Jak膮艣 w贸dk臋? Mo偶e piwo?

- Zapami臋taj - sykn膮艂 Bloodlike, obracaj膮c w palcach otrzymany przed momentem klucz do pokoju - pij臋 tylko drinki. Czyst膮 z sokiem pomidorowym! I lodem. Niech kt贸ry艣 z twych pacho艂k贸w pilnuje, by nikt, powtarzam: nikt nie zak艂贸ca艂 spokoju na pi臋trze, na kt贸rym mieszkam. Je艣li trzymasz tam dziwki - wyrzu膰 je. Us艂ysz臋 cho膰by pisk, chichot czy j臋k, a stracisz koncesj臋 na alkohol i gry hazardowe. W nocy pracuj臋. Po艣lijcie te偶 szybko po burmistrza, musz臋 si臋 z nim rozm贸wi膰. Mo偶e oka偶e si臋 powa偶niejszym przedstawicielem tutejszej w艂adzy ni偶 ten, o - pogardliwie wyd膮艂 wargi - szeryf King.

Inspektor niespiesznie odszed艂, wspinaj膮c si臋 po schodach na pi臋tro. Kilkakrotnie chwyci艂 si臋 rze藕bionej w drewnie por臋czy, a bystre oko Beagle'a zatrzyma艂o si臋 na d艂oniach Bloodlike'a. Ober偶ysta prze艂kn膮艂 艣lin臋 i poplamion膮 serwet膮 otar艂 pot z czo艂a.

Atmosfera w lokalu powoli si臋 uspokaja艂a, przy sto艂ach potworzy艂y si臋 ma艂e grupki dyskutuj膮cych 偶ywo m臋偶czyzn, przy czym wszelkie rozmowy zdominowa艂 jeden temat - tragedia w Kanionie. Wo藕nica po raz kolejny, z detalami opisywa艂 miejsce zbrodni. Powiedzia艂 te偶, 偶e przywi贸z艂 jednego trupa, by zbada艂a go wied藕ma Saymoore, co mia艂o by膰 dowodem dla s膮du. Wed艂ug powszechnej opinii 偶aden s膮d nie by艂 tu potrzebny, sprawa wszystkim wydawa艂a si臋 jasna.

„Zabi膰 elfy” - to by艂o owo cudowne panaceum, powtarzane niby ponury refren, hymn, przez domoros艂ych strateg贸w, kt贸rzy dopiero co odstawili wid艂y, a ju偶 poczuli, 偶e wci膮ga ich wir wielkiej polityki. Kto艣 rzuci艂 my艣l, by zorganizowa膰 karn膮 ekspedycj臋, kto艣 inny 贸w pomys艂 podchwyci艂, nast臋pny zn贸w zauwa偶y艂, 偶e skoro ma by膰 ekspedycja karna, to potrzebne s膮 do tego si艂y zbrojne. John Wayno, s艂u偶膮cy onegdaj w armii federalnej podczas konfliktu z gringorcs, przypomnia艂 sobie, 偶e dos艂u偶y艂 si臋 stopnia kaprala, a poniewa偶 nikt z obecnych nie m贸g艂 pochwali膰 si臋 wy偶szymi dystynkcjami, Johna wybrano tymczasowym dow贸dc膮 armii.

- Zrobimy elfom z dup jesie艅 艢r贸dziemia! - wykrzykiwa艂 co chwila John, podczas gdy pisarczyk Jerry dopisywa艂 kolejne nazwiska na li艣cie ochotnik贸w.

- Co robisz z os膮, kiedy ci臋 sieknie? - perorowa艂 nowo mianowany g艂贸wnodowodz膮cy si艂 zbrojnych Rio Dragon. - Zabijasz zaraz臋! Tak i teraz, jednym szybkim posuni臋ciem za艂atwimy spraw臋.

G艂upcze, pomy艣la艂 ponuro Rob King, zahukany i skryty w cieniu pod 艣cian膮. Co b臋dzie, kiedy trafisz na r贸j? Kolejny drink zabi艂 wszystkie w膮tpliwo艣ci, rozterki i emocje.

2.

Chata wied藕my Saymoore sta艂a na wzg贸rzu po艣rodku brzozowego gaju; by艂 to ostatni dom w Rio Dragon od strony Szarych G贸r. Budowla ta liczy艂a sobie z g贸r膮 sto lat; wiekiem dor贸wnywa艂a pierwszym domom w centrum miasteczka - ratuszowi, bankowi i saloonowi - bo przecie偶 miasteczko od zarania musia艂o mie膰 wied藕m臋. Chat臋 postawili emigranci pami臋taj膮cy jeszcze Stary L膮d, tote偶 zadbano o to, by budynek odpowiada艂 najlepszym wzorom stamt膮d przywiezionym. By艂a wi臋c rze藕biona w skale kurza noga, na kt贸rej po艂o偶ono wielk膮 drewnian膮 platform臋 b臋d膮c膮 podstaw膮 艣cian, bielonych g臋stym wapnem maj膮cym przypomina膰 lukier. 艢ciany przykrywa艂 spadzisty dach, kryty dach贸wk膮 w kszta艂cie piernik贸w. Obrazu ca艂o艣ci dope艂nia艂 komin imituj膮cy rurk臋 z kremem, przy czym po ponad stuletniej eksploatacji sczernia艂 tak, 偶e uwa偶ny obserwator mo偶e i by rozpozna艂, 偶e chodzi o rurk臋 z kremem, tyle 偶e tak膮, o kt贸rej cukiernik zapomnia艂 i nierozwa偶nie pozostawi艂 w piecu.

Wied藕ma Saymoore, obecna mieszkanka chaty na kurzej stopce, zupe艂nie nie pasowa艂a do tego bajkowo-cukierkowego stylu. Nie rozstawa艂a si臋 z cygarem, trzymanym w lekko po偶贸艂k艂ych z臋bach, nie stroni艂a te偶 od wysokoprocentowych trunk贸w, zawsze z piersi贸wk膮 pod pach膮 oraz ksi膮偶k膮 pod pach膮 drug膮. Cho膰 by艂a kobiet膮 m艂od膮 jeszcze, jej czo艂o przecina艂a bezlitosna siateczka zmarszczek, p贸ki co p艂ytkich, lecz nios膮cych zapowied藕 licznych udr臋k przed lustrem. 艢wiat obserwowa艂a zza staro艣wieckich binokli, wzrok bowiem zepsu艂a sobie od czytania. W Rio Dragon m贸wili, 偶e jaka艣 ta ich wied藕ma dziwna. Nie lata艂a na miotle - miast tego, ho艂duj膮c zamorskiej modzie, u偶ywa艂a dywanu. Cz臋sto bywa艂a na sympozjach naukowych dla czarownic, organizowanych w o艣rodku konferencyjnym Bald Mountain. Wed艂ug jednej z plotek Saymoore by艂a sufra偶ystk膮, a cho膰 nikt w Rio Dragon nie wiedzia艂, co to znaczy, traktowano to jako ci臋偶k膮 obelg臋. Trudno si臋 zatem dziwi膰, 偶e wszyscy w miasteczku mieli wied藕m臋 je艣li nie za kompletnie pomylon膮, to co najmniej lekko szurni臋t膮. Z drugiej jednak strony cieszy艂a si臋 ona opini膮 znakomitego fachowca. John Wayno bardzo sobie j膮 chwali艂 od czasu, gdy wyt臋pi艂a pch艂y najpierw u wszystkich jego zwierz膮t, potem u niego samego. Saymoore potrafi艂a zaradzi膰 wszelkim znanym chorobom byd艂a, trzody chlewnej, gryf贸w i jednoro偶c贸w, a nawet i ludzi. Powiadano - cho膰 to ju偶 niekt贸rzy wk艂adali mi臋dzy bajki - 偶e potrafi艂a wyleczy膰 nawet katar, co zajmowa艂o jej - bagatela - siedem dni!

W rzeczywisto艣ci wied藕ma Saymoore by艂a ongi jedn膮 z najlepszych studentek wied藕mi艅stwa na Hellvard University. Ani jej w g艂owie by艂a rola spo艂eczniczki, sprzedaj膮cej swe drogocenne umiej臋tno艣ci w jakiej艣 zapad艂ej dziurze, do kt贸rej dyli偶ans zagl膮da najwy偶ej raz na tydzie艅, a kurier na pegazie - raz na czterna艣cie dni. Nie, studentka Saymoore marzy艂a o wielkiej karierze w New Gondor albo i nawet w samej stolicy - w Aragornie. Oczami wyobra藕ni widzia艂a 艣wietnie prosperuj膮c膮 praktyk臋, przynosz膮c膮 ci膮gle nowe wyzwania i - co dla Saymoore by艂o najwa偶niejsze - bardzo, bardzo du偶o zieloniutkich banknot贸w stutalarowych. Pech chcia艂, 偶e romans, kt贸ry m艂oda studentka mia艂a z jednym ze swych profesor贸w, wyszed艂 na 艣wiat艂o dzienne. Zrobi艂a si臋 wielka afera, o sprawie pisa艂a prasa, 偶ona wyk艂adowcy - bardzo wysoko postawiona j臋dza - za偶膮da艂a od Wielkiego Sabatu, czyli samorz膮du zawodowego czarownic, usuni臋cia m艂odej absolwentki. No i Wielki Sabat zadecydowa艂: obowi膮zkow膮, o艣mioletni膮 praktyk臋 Saymoore mia艂a odby膰 w ma艂ej mie艣cinie na po艂udniowym zachodzie, w zapyzia艂ym i dzikim, ale znanym Rio Dragon.

Na wie艣膰 o decyzji korporacji Saymoore pi艂a przez tydzie艅. I to bynajmniej nie z rado艣ci. Osiem ci臋偶kich lat na brudnej, zacofanej i co najgorsze, biednej prowincji. Saymoore, znaj膮ca niezawodne zakl臋cie regeneruj膮ce w膮trob臋, dosz艂a do wniosku, 偶e rzeczywisto艣膰 Rio Dragon k艂uje w oczy tak mocno, i偶 nale偶y jak najbardziej st臋pi膰 jej szpikulec. Pracowa艂a nad tym intensywnie, w ilo艣ci spo偶ywanej whisky ust臋puj膮c jeno szeryfowi. Mimo to mie艣cina i jej mieszka艅cy doprowadzali wied藕m臋 do sza艂u; na ka偶dym kroku stara艂a si臋 okazywa膰 sw膮 wy偶szo艣膰, za艣 szczeg贸ln膮 niech臋膰 偶ywi艂a do miejscowego pastora.

Wielebny Reverand by艂 bardzo niezadowolony, gdy dowiedzia艂 si臋, 偶e w chacie wied藕my znajduj膮 si臋 przywiezione z Kanionu Nietoperzy zw艂oki dziewczyny. Oznacza艂o to bowiem obowi膮zkow膮 wizyt臋 u Saymoore.

Czarownica przywita艂a pastora k艂臋bem dymu wypuszczonego prosto w oczy wielebnego. Niedbale podpisa艂a wszelkie dokumenty potrzebne do stwierdzenia zgonu, a p贸藕niej z ironicznym u艣miechem przygl膮da艂a si臋 egzekwiom, odprawianym przez Woodworfa Reveranda.

- Co tak wydziwiasz nad trupem? - mrukn臋艂a znad szklaneczki whisky. - Na wskrzeszenie to si臋 tutaj nie zanosi. Wida膰 nie do艣膰 艣wi臋ty z ciebie cz艂owiek.

- Nikt nie jest doskona艂y, c贸rko - powiedzia艂 spokojnie pastor, spogl膮daj膮c wymownie w jej stron臋.

- Tylko nie c贸rko, Bogu dzi臋ki! - 偶achn臋艂a si臋 Saymoore.

- Rad jestem s艂ysze膰, 偶e z mojego powodu zwracasz si臋 ku Najwy偶szemu. - Reverand wzni贸s艂 oczy ku niebu. - I taka metoda ewangelizacji jest dobra, je艣li przynosi efekty...

- Jednak wiara niewiele jej pomog艂a - powiedzia艂a Saymoore, stwierdzaj膮c, 偶e w szermierce s艂ownej Reverand radzi sobie zupe艂nie nie藕le jak na g艂upca. - Tak jak i innym pomordowanym w Kanionie.

- B贸g to nie hydraulik czy weterynarz. - Wielebny zn贸w znacz膮co spojrza艂 na wied藕m臋. Doskonale wiedzia艂, jak denerwowa艂o j膮 to, 偶e wzywana by艂a zazwyczaj do chorego byd艂a, znacznie rzadziej do chorego cz艂owieka. - On nie jest od tego, by 艣wiatu u艣mierza膰 b贸le, robi膰 lewatywy czy stawia膰 ba艅ki. Cho膰, przyznaj臋, Pismo powiada, i偶 kiedy zatwardzenie umys艂贸w nieszcz臋艣nik贸w mieszkaj膮cych w Sodomie i Mordorze dosz艂o do zenitu, by艂 zmuszony zastosowa膰 i bezpo艣rednie leczenie, przywo艂uj膮c potop. Tylko Neo z garstk膮 wiernych ocaleli na swojej arce zwanej „Nabuchodonozor”.

Wied藕ma czu艂a, 偶e dyskusja, niby 贸w mityczny „Nabuchodonozor”, dryfuje w stron臋, gdzie czyhaj膮 - przynajmniej na ni膮 - liczne rafy i mielizny. St膮d szybko zmieni艂a kurs konwersacji.

- To samo Pismo powiada jednak, 偶e Kr贸lestwo Bo偶e nie z tego jest 艣wiata. To i po c贸偶 wyczyniasz zb臋dne szopki? Tutaj bardziej potrzebny szeryf z prawdziwego zdarzenia, kt贸ry potrafi艂by wyja艣ni膰 tajemnic臋 艣mierci tej dziewczyny. Albo lepiej federalny nekromanta.

Pastor prze偶egna艂 si臋 z przera偶eniem.

- Nekromanta? Tfu, niewiasto, mag to wszeteczny, przeciw Bogu wyst臋puj膮cy. Diab艂y s膮 u niego pos艂ugaczami, ma ich ca艂e legiony, a trzyma je, uwa偶asz - na spince do krawata! Tfu!

- Te偶 ich nie kocham - prychn臋艂a gniewnie czarownica. - Zamkn臋li si臋 w swej ka艣cie, zakl臋cia ob艂o偶yli patentami i zmonopolizowali rynek. A ja, uwa偶asz, pastorze, w czym偶e ja jestem gorsza ni偶 ca艂a reszta mag贸w - nekromant贸w? Tylko w tym, 偶e nie jestem z rodziny nekromanckiej! Wskutek tego nie wolno mi nawet uczy膰 si臋 ich zakl臋膰. Nie wolno! Mnie! - powt贸rzy艂a ze z艂o艣ci膮 i tupn臋艂a nog膮, a偶 chatka zachybota艂a si臋 niebezpiecznie.

- Po c贸偶 ci ta przekl臋ta wiedza? - szepn膮艂 pastor, w przerwie mi臋dzy jednym a drugim wersem modlitwy, szeptanej odk膮d Saymoore wspomnia艂a o nekromantach.

- Cho膰by po to, by wyja艣ni膰 zagadkow膮 艣mier膰 tej nieszcz臋snej dziewczyny.

- Zagadkow膮? - us艂yszeli od strony drzwi.

Pastor i wied藕ma jak na komend臋 obr贸cili g艂owy w stron臋, z kt贸rej dobieg艂 g艂os. W wej艣ciu sta艂 smuk艂y elf. Smoli艣cie czarne w艂osy spada艂y mu na ramiona, a zza przepaski 艣ci膮gaj膮cej bujn膮 czupryn臋 stercza艂o pojedyncze pi贸ro harpii. Elf niedbale opar艂 si臋 o zwini臋ty w rulon lataj膮cy dywan wied藕my, kt贸ry sta艂 tu偶 przy drzwiach, i wyczekuj膮co wpatrywa艂 si臋 w Saymoore.

- Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami - wyszepta艂 pastor. - Ty w mie艣cie? Po tym, co zdarzy艂o si臋 w Kanionie, niebezpiecznie elfom pokazywa膰 si臋 w Rio Dragon. Ale mo偶e jeszcze nie s艂ysza艂e艣 o tej tragedii?

- Zakrad艂em si臋 tutaj niepostrze偶enie, nikt nie mo偶e mnie wytropi膰, je艣li sam na to nie pozwol臋. A o owej masakrze ju偶 s艂ysza艂em od naszego ludzkiego brata, Roba Kinga. Z tym zwi膮zana jest moja wizyta. Czarne chmury gromadz膮 si臋 na dalekim zachodzie, podejrzewam, 偶e morderstwo ma zwi膮zek w艂a艣nie z nimi. U偶y艂a艣, pani, okre艣lenia „zagadkowa”. Dlaczego?

Wied藕ma spu艣ci艂a wzrok. Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami cz臋sto odwiedza艂 Rio Dragon, st膮d zna艂a go ca艂kiem nie藕le. By艂 jednym z nielicznych mieszka艅c贸w okolicy, kt贸rych nie traktowa艂a z ostentacyjn膮 wy偶szo艣ci膮 wr臋cz przeciwnie, ceni艂a za inteligencj臋 i obycie, zgo艂a niezwyczajne jak na jednego z dzikus贸w, kt贸rymi w przekonaniu czarownicy by艂y elfy. Poza tym Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami by艂 bardzo przystojnym m臋偶czyzn膮 jak偶e r贸偶nym od brudnej chmary okolicznych pastuch贸w. Dlatego te偶, by skry膰 delikatny rumieniec uda艂a, 偶e jeszcze raz bada zw艂oki. Wyja艣ni艂a suchym, pozbawionym emocji g艂osem uniwersyteckiego wyk艂adowcy:

- Zagadkowa, faktycznie. Dziewczynie zadano kilka ran, o, na przyk艂ad tu w rami臋, jedna ze strza艂 rozdar艂a sk贸r臋 na 偶ebrach, a na szyi, o tutaj, zadrapania wygl膮daj膮 tak, jak gdyby kto艣 uderzy艂 dziewk臋 g臋sto nabijan膮 膰wiekami r臋kawic膮. Bardzo ostrymi 膰wiekami. Jak na takie powierzchowne rany straci艂a bardzo du偶o krwi - musia艂a mie膰 s艂ab膮 krzepliwo艣膰. Poza tym wida膰 liczne si艅ce, a przez plecy idzie szrama, jak gdyby zrobiona szabl膮 kawaleryjsk膮, tylko w臋偶sza. Musia艂aby to by膰 robota znakomitego p艂atnerza. Elfy z pewno艣ci膮 nie u偶ywaj膮 takich ostrzy. Wracaj膮c jednak do omawiania obra偶e艅, mimo 偶e liczne, nie wydaj膮 si臋 by膰 gro藕ne. Przynajmniej dla 偶ycia.

- Czary - powiedzia艂 pastor. Zabrzmia艂o to jako艣 z艂owrogo, nawet Saymoore powstrzyma艂a si臋 od uszczypliwej riposty. Zamiast tego powiedzia艂a:

- Wielebny mo偶e mie膰 racj臋. To mog艂oby t艂umaczy膰 jej 艣mier膰. Ale zrobi艂am r贸偶norakie testy na obecno艣膰 magii. Wszystkie da艂y wynik negatywny. Ach, zapomnia艂abym! Oczy dziewczyny. Rozszerzone 藕renice 艣wiadcz膮 o tym, 偶e widzia艂a napastnika b膮d藕 napastnik贸w. I by艂a tym przera偶ona.

Elf s艂ucha艂 zadumany, marszczy艂 czo艂o.

- Czy pr贸bowa艂a, pani - niepewnie spojrza艂 na pastora, stoj膮cego u wezg艂owia sto艂u, na kt贸rym le偶a艂a zmar艂a - nekromancji?

Saymoore skrzywi艂a si臋, jej twarz obla艂 rumieniec wstydu.

- Nie potrafi臋 - wyzna艂a. - Nie pozwalali nam si臋 tego uczy膰. Cech nekromant贸w zbyt by艂 wp艂ywowy.

- Ty potrafisz, synu? Ach, wiem, wy elfy wszyscy jeste艣cie czarownikami. Czy naprawd臋 nie ma innego sposobu?

Wied藕ma i elf przecz膮co pokr臋cili g艂owami.

- Mroczne to rzemios艂o i ohydne. A jednak... Vis maior! Moc膮 mego ziemskiego namiestnictwa udzielam ci, elfie, dyspensy.

Saymoore z niedowierzaniem spojrza艂a na kap艂ana.

- Czy艅 sw膮 powinno艣膰 - doko艅czy艂 Reverand - i dowiedz si臋, kim by艂y sukinsyny, kt贸re dokona艂y mordu w Kanionie.

Elf skin膮艂 g艂ow膮. Szybkim ruchem wyci膮gn膮艂 n贸偶 z przyozdobionej staro偶ytnymi inskrypcjami sk贸rzanej pochwy. Podszed艂 do cia艂a zmar艂ej, podni贸s艂 ostrze, by wykona膰 pierwsze ci臋cie. Pastor z niesmakiem odwr贸ci艂 g艂ow臋, natomiast Saymoore patrzy艂a zafascynowana, 艣ledz膮c ka偶dy najdrobniejszy szczeg贸艂.

Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami zaintonowa艂 smutn膮, monotonn膮 pie艣艅 - zakl臋cie, star膮 elfi膮 inkantacj臋. Nagle odskoczy艂, twarz mu zbiela艂a.

- Nie! - wykrzykn膮艂. - To potworno艣膰.

Wielebny z powrotem odwr贸ci艂 si臋 do艅 i spostrzeg艂, 偶e elf nawet nie dotkn膮艂 cia艂a no偶em.

- Kto艣 skrad艂 jej manitou - powiedzia艂 Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami ju偶 spokojniej, lecz ca艂y czas bardzo ponuro. - Czyli to, co wy nazywacie dusz膮. Cia艂o musia艂o w贸wczas umrze膰, jest bowiem nierozerwalnie zwi膮zane z manitou, powiedzia艂bym nawet, 偶e jest swoistym pojemnikiem na dusz臋. Je艣li jej zabraknie, istnienie cia艂a traci sens. Nekromancja polega w艂a艣nie na tym, 偶e poprzez resztki cia艂a idzie si臋 po 艣ladach duszy...

- A ten n贸偶? Do czego jest potrzebny? - zapyta艂 pastor.

- To rytua艂. Na klindze wyryte s膮 pot臋偶ne zakl臋cia. Gdybym by艂 pot臋偶niejszym magiem... C贸偶, 偶adne krwawe obrz臋dy nie by艂y potrzebne. A偶 trudno sobie wyobrazi膰, jak膮 moc膮 dysponowa艂 ten, kt贸ry dokona艂 tego plugawego czynu.

- M贸wi艂e艣, 偶e nekromancja polega na pod膮偶aniu po 艣ladach duszy. Dok膮d trop prowadzi w tym wypadku? - spyta艂a wied藕ma, zapalaj膮c kolejne cygaro.

- Donik膮d. - Elf pokr臋ci艂 ze smutkiem g艂ow膮. - Wygl膮da to tak, jak gdyby dusza zosta艂a... po偶arta na miejscu. Zosta艂y tylko strz臋py. Nie mo偶na wyobrazi膰 sobie wi臋kszego okrucie艅stwa, wi臋kszej okropno艣ci.

- Panie, ratuj! - Pastor uni贸s艂 oczy ku niebu. - Jakie偶 to ciemne, diabelskie moce zaleg艂y w Kanionie?

- By膰 mo偶e ratunek tylko w Najwy偶szym - doda艂 elf. - Od kilku lat na zachodzie wzbieraj膮 z艂e si艂y. Jeszcze nigdy w Szarych G贸rach nie by艂o tylu potwor贸w, wyko艣lawionych kreatur, gryf贸w i smok贸w drapie偶nych. Nadchodzi mrok.

- Fuck! - zakl臋艂a Saymoore. - Przesta艅cie biadoli膰, bo jak tak dalej p贸jdzie, to poddacie si臋 bez walki!

- Bynajmniej - elf sk艂oni艂 si臋 czarownicy - lecz dobrze zdawa膰 sobie spraw臋 z niebezpiecze艅stwa. Ja musz臋 natychmiast wyjecha膰. Dlatego prosz臋 was o przys艂ug臋. Skontaktujcie si臋 z szeryfem, przeka偶cie mu, co odkry艂em.

- Z Kingiem? - Saymoore przyg艂adzi艂a d艂oni膮 potargane w艂osy. - Przecie偶 to pijak, nie ma sensu z nim gada膰. Ja przy nim jestem czysta jak krynica.

- Prosz臋! - Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami schyli艂 g艂ow臋. - Powt贸rzcie wszystko szeryfowi. I pilnujcie, by ta banda pastuch贸w nie zrobi艂a czego艣 g艂upiego. Wr贸c臋 niebawem.

To rzek艂szy elf znikn膮艂, dos艂ownie rozp艂yn膮艂 si臋 w powietrzu, pozostawiaj膮c po sobie dziwny ch艂贸d.

- Efekciarstwo - powiedzia艂a. - Ka偶da wied藕ma to potrafi. Ale p贸ki co, wygl膮da na to, 偶e jedziemy na tym samym w贸zku, co, pastorze? To chod藕my do Kinga - doda艂a, chwytaj膮c butelk臋. - Jak go znam, nic nie wsk贸ramy, ale przynajmniej b臋d臋 mia艂a si臋 z kim napi膰.

3.

Gabinet szeryfa by艂 ma艂y, zadymiony i przera藕liwie brudny. Powiedzie膰, 偶e brakowa艂o tam kobiecej r臋ki, by艂oby zbyt du偶ym eufemizmem, w istocie brakowa艂o jakiejkolwiek r臋ki, nawet m臋skiej, kt贸ra by zmiot艂a z pod艂ogi piach, pozbiera艂a i pouk艂ada艂a wszelkie papiery, obmiot艂a paj臋czyny i po艣ciera艂a kurze. A nade wszystko otworzy艂a okna, by wywietrzy膰 paskudny zaduch. 艢ciany, niegdy艣 bia艂e, przybra艂y szarobur膮 barw臋 dymu tytoniowego, cho膰 tu i 贸wdzie wida膰 by艂o i inne kolory, kt贸re nie mia艂y prawa si臋 tam znale藕膰. Saymoore, nie nale偶膮ca do os贸b przesadnie dba艂ych o porz膮dek, co chwila marszczy艂a nos, krzywi艂a si臋 i z dezaprobat膮 kr臋ci艂a g艂ow膮.

Du偶e drewniane biurko, na kt贸rym le偶a艂 Rob King, sta艂o pod 艣cian膮 przyozdobion膮 dwoma naznaczonymi przez muchy portretami. Wi臋kszy przedstawia艂 George'a Aragorna - bojownika o wolno艣膰 Zjednoczonych Kr贸lestw Neverland贸w i ich pierwszego prezydenta. Drugi malunek ukazywa艂 wci膮偶 urz臋duj膮cego prezydenta, Gandalfa, kt贸rego druga kadencja dobiega艂a w艂a艣nie ko艅ca. Nawet do Rio Dragon dochodzi艂y wie艣ci ze stolicy o kampanii wyborczej, za偶artej, brutalnej i obfituj膮cej w nieczyste zagrania. Ca艂y ten zgie艂k nie dotyczy艂 jednak Rio Dragon - zbyt ma艂o g艂os贸w, zbyt rozproszone siedziby ludzkie - po prostu nie op艂aca艂o si臋 prowadzi膰 w miasteczku 偶adnej agitacji. Ilekro膰 szeryf spogl膮da艂 na wyblak艂e podobizny przyw贸dc贸w swego kraju, cieszy艂 si臋 w duchu, 偶e nikogo Rio Dragon nie obchodzi. Dzi臋ki temu w spokoju m贸g艂 s膮czy膰 whisky i pali膰 skr臋ty.

Spok贸j Kinga sko艅czy艂 si臋 mocnym szarpni臋ciem za rami臋. Szeryf uni贸s艂 powiek臋, zamrucza艂 z irytacj膮 i odp臋dzi艂 r臋k臋 Reveranda, jak gdyby by艂a to jedna z much ko艂uj膮cych majestatycznie pod sufitem. Saymoore lepiej zna艂a nawyki Kinga. Chwyci艂a butelk臋, stoj膮c膮 tu偶 przy jego g艂owie, i poci膮gn臋艂a w swoja stron臋. W nast臋pnej chwili czu艂a ju偶, jak uchwycona przez Roba r臋ka wygina si臋 niebezpiecznie, a zimna lufa rewolweru wwierca si臋 pomi臋dzy 艂opatki.

- 艁adnie witasz go艣ci, King! Zaiste, wypada si臋 cieszy膰, 偶e na wej艣cie nie podrzynasz garde艂. Gdyby艣 tylko by艂 r贸wnie energiczny je艣li chodzi o co艣 innego ni偶 twoja butelczyna...

Szeryf skuli艂 si臋, alkoholowa czerwie艅 jego twarzy przybra艂a jeszcze ciemniejszy odcie艅.

- 艁adnie witasz go艣ci - powt贸rzy艂a wied藕ma. - Nie do艣膰, 偶e jednych z najwa偶niejszych obywateli tej n臋dznej dziury, to jeszcze przynosz膮cych wie艣ci od Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami.

Na te s艂owa King uni贸s艂 g艂ow臋. Wyraz jego twarzy zmieni艂 si臋, znikn臋艂o zak艂opotanie.

- To elf - mrukn膮艂. - A te nie s膮 w ostatnich dniach oczekiwanymi go艣膰mi w Rio Dragon.

- Chyba nie przypuszczasz, synu, 偶e przy艂膮czyli艣my si臋 do tej rozpolitykowanej ha艂astry, kt贸ra ci臋giem gard艂uje w saloonie - wtr膮ci艂 pastor, podchodz膮c bli偶ej. P艂ynnym ruchem wymin膮艂 le偶膮c膮 na pod艂odze stert臋 akt kryminalnych i pot臋偶ny zakurzony kufer o niewiadomej zawarto艣ci. - Ani ja, ani miss Saymoore nie zwykli艣my ferowa膰 pochopnych wyrok贸w w tak w膮tpliwych jak mord w Kanionie przypadkach. Pan powiada: „Prawda was wyzwoli” - tedy b臋dziemy do owej prawdy d膮偶y膰. Z pomoc膮 Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami. I twoj膮 - mam nadziej臋.

To rzek艂szy pastor stre艣ci艂 szeryfowi wszystkie poczynione przez wied藕m臋 i elfa ustalenia. King s艂ucha艂 w milczeniu, nie zwa偶aj膮c na muchy brz臋cz膮ce zajadle nad g艂ow膮 George'a Aragorna I.

- Jedno nie ulega kwestii - czasu mamy ma艂o. Wielce jest prawdopodobne, 偶e ci rozkrzyczani farmerzy zrobi膮 co艣 g艂upiego. Mo偶e rusz膮 z jak膮艣 karn膮 ekspedycj膮? Albo zabij膮 uwi臋zione elfy? A mo偶e i jedno, i drugie? Ca艂e miasto si臋 gotuje. Lada chwila - i owa w艣ciek艂o艣膰 wykipi. Pytanie, kto si臋 przy tym poparzy?

King zapali艂 kolejnego skr臋ta i spojrza艂 w brudne okno.

- Na skraju Loth Forrest - zacz膮艂 - nad Nimrodel Creek, w miejscu, gdzie zaczyna si臋 preria, obozuje ca艂e plemi臋 elf贸w Navaho. Bez ma艂a dziesi臋膰 tysi臋cy g艂贸w. To ledwie p贸艂tora dnia drogi st膮d...

- Elfy tak wcze艣nie zesz艂y na preri臋? - Saymoore by艂a wyra藕nie zaskoczona. - Zwykle rusza艂y, gdy Apryl by艂 w pe艂ni, a mamy teraz pierwsz膮 dekad臋 Martza.

- W g贸rach g艂贸d i nieurodzaj. Spore szkody wyrz膮dzi艂y okrutne mrozy. Pr贸cz tego wywerny, wilko艂aki, harpie i s臋py przetrzebi艂y zwierzyn臋 艂own膮. U elf贸w n臋dza - wyja艣ni艂 szeryf. - A przecie偶 to my, ludzie, zaj臋li艣my cz臋艣膰 ich 艂owisk! Tych najlepszych. Mimo to elfy zachowuj膮 neutralno艣膰. Kt贸ra pewnie d艂ugo nie potrwa, je艣li Metacom, elfi ksi膮偶臋 uj臋ty w saloonie, zostanie stracony.

Saymoore przytkn臋艂a do ust piersi贸wk臋, a po chwili przysiad艂a na skraju biurka, przedtem dyskretnym ruchem 艣cieraj膮c z niego kurz.

- Ten pijaczyna, kt贸ry bawi艂 u Beagle'a, to ksi膮偶臋? Wierzy膰 si臋 nie chce. Ale powiedzia艂e艣, 偶e elfy stan臋艂y obozem nad Nimrodel Creek? To niedaleko Kanionu Nietoperzy...

- To nie one - przerwa艂 szeryf, a w jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o rozdra偶nienie. - Pytanie brzmi inaczej: Kto chcia艂, by podejrzenie pad艂o na elfy? I to w chwili, w kt贸rej do miasta zawita艂 przedstawiciel Rz膮du, komisarz Bloodlike! A jest to osobnik, kt贸ry, jak zd膮偶y艂em zauwa偶y膰, za elfami nie przepada.

- Mroczne my艣li l臋gn膮 si臋 w g艂owach tutejszej owczarni - rzek艂 Reverand. - Wiele ju偶 s艂ysza艂em podczas spowiedzi. Lecz nie s膮dz臋, by tak parszywy pomys艂 zrodzi艂 si臋 w ich umys艂ach.

- Poza wszystkim - wtr膮ci艂a si臋 Saymoore - tutejsi s膮 zbyt g艂upi, by uknu膰 jaki艣 spisek. I zbyt przyzwoici, by wyr偶n膮膰 kilkudziesi臋ciu takich jak oni ludzi z zimn膮 krwi膮. A na dodatek - po co im ryzykowa膰 konflikt z elfami? Przecie偶 tych ostatnich nie ma nawet specjalnie z czego ob艂upi膰! Jedyne, co maj膮, to ziemia. Ale c贸偶 komu po ja艂owych Szarych G贸rach? Przecie偶 tam niczego nie ma! Niczego!

4.

Kilka dni p贸藕niej, kiedy s艂o艅ce sta艂o ju偶 nisko i wyd艂u偶y艂o cienie dom贸w, na rynku Rio Dragon odby艂 si臋 s膮d nad trzema elfami, zatrzymanymi w saloonie Grubego Beagle'a. Przed domem burmistrza Venoma Millera ustawiono d艂ugi st贸艂, za kt贸rym zasiedli przysi臋gli. Najwy偶sze krzes艂o przeznaczone by艂o dla s臋dziego - bo takiego urz臋dnika Rio Dragon mia艂o. Prawda, 偶e nie by艂 to najwy偶szej miary fachowiec, ba, nawet nie by艂 to fachura 艣redniego sortu - ot, zwyk艂y wyrobnik, z uprawnieniami kupionymi za 艂ap贸wki. Lecz mia艂 jedn膮, niezaprzeczaln膮 zalet臋 - by艂 ca艂kowicie oddany burmistrzowi. To on z miejskiej kasy wyp艂aca艂 s臋dziemu Beer pensj臋.

King sta艂 w cieniu, oparty o 艣cian臋 banku, i spod p贸艂przymkni臋tych powiek obserwowa艂 gor膮czkowe przygotowania do rozprawy. Patrzy艂 jak Horacy Bloodlike odwiedza to tego, to owego, kompletuj膮c 艂aw臋 przysi臋g艂ych. Gdy ostatni z nich zaj臋li miejsca za pod艂u偶nym sto艂em, Rob King gwizdn膮艂 przez z臋by i splun膮艂 prze偶utym tytoniem w piach.

Te偶 mi kompania, pomy艣la艂. Niech mnie wilkory porw膮 je艣li kogokolwiek tutaj uniewinni膮.

I rzeczywi艣cie. John Wayno, znany elfo偶erca, bynajmniej nie mia艂 zamiaru kogokolwiek uniewinnia膰. Podobnie jak Venom Miller, kt贸ry mniema艂, 偶e opowiadaj膮c si臋 za wyrokiem skazuj膮cym przypodoba si臋 Bloodlike'owi. Alois Valtz, bankier o bladej twarzy i bezwzgl臋dnym spojrzeniu, w kt贸rego banku pods膮dni mieli swe lokaty, ju偶 liczy艂, ile zyska, gdy s膮d og艂osi przepadek elfiego mienia. Golin Goldberg, krasnolud, r贸wnie偶 rachowa艂 w my艣lach, tyle 偶e liczy艂 straty Kompanii Kolejowej, wynikaj膮ce z op贸藕nienia budowy po艂膮czenia do Rio Dragon, bo na przeszkodzie sta艂y prawa elf贸w do ziem, przez kt贸re kolej mia艂a przebiega膰.

Kiedy w asy艣cie zbrojnych wprowadzono elfy, szeryf obr贸ci艂 g艂ow臋 i poci膮gn膮艂 pot臋偶ny 艂yk whisky. Nie chcia艂 ogl膮da膰 farsy, kt贸r膮 zebrani nazywali procesem. Czu艂 si臋 przera藕liwie bezradny, a kiedy us艂ysza艂, jak Horacy Bloodlike wyg艂asza p艂omienn膮 mow臋 oskar偶ycielk膮, jednym haustem opr贸偶ni艂 trzyman膮 w d艂oni butelczyn臋 i powoli osun膮艂 si臋 na piach pod saloonem.

Nie straci艂 wiele, prawd臋 rzek艂szy wszystko odby艂o si臋 pod艂ug jego przypuszcze艅. Oskar偶yciel przedstawi艂 wyssane z palca zarzuty, obro艅ca - kt贸rym by艂 Woodworf Reverand - obali艂 je wszystkie w oracji, kt贸rej 偶aden z przysypiaj膮cych lekko przysi臋g艂ych nie chcia艂 s艂ucha膰, a elfy dumne i nieugi臋te milcza艂y, spogl膮daj膮c wynio艣le na t艂um zebrany na rynku. T艂um za艣 spogl膮da艂 to na s膮d, to zn贸w na elfy, i z narastaj膮c膮 niecierpliwo艣ci膮 oczekiwa艂 jedynego s艂usznego - w mniemaniu zgromadzonych - wyroku.

Na koniec s臋dzia wsta艂, zerkn膮艂 jeszcze w stron臋 burmistrza i Bloodlike'a, po czym oznajmi艂 dono艣nym g艂osem:

- 艁awa przysi臋g艂ych uzna艂a obecne tutaj elfy wysokiego rodu winnymi post臋pk贸w przeciw obywatelom federalnym. Ja za艣 - w imieniu Zjednoczonych Kr贸lestw Neverland贸w - orzekam w stosunku do tych偶e elf贸w kar臋. Jak wiadomo, kara powinna przede wszystkim zapobiega膰. Tak te偶 b臋dzie i tym razem, jako 偶e skazuj臋 obecne tutaj elfy wysokiego rodu na kar臋 艣mierci, co zapobiegnie pope艂nieniu przez nie jakiejkolwiek zbrodni w przysz艂o艣ci!

Przem贸wienie s臋dziego przerwa艂y okrzyki publiczno艣ci, pe艂ne aprobaty i entuzjazmu.

Beer uciszy艂 wrzaw臋 ruchem r臋ki i doko艅czy艂:

- Wyrok zostanie wykonany jutro o p贸艂nocy, do tego czasu powinni艣my zd膮偶y膰 postawi膰 szubienic臋.

- Na ga艂膮藕 z nimi! Po co czas marnotrawi膰! - krzykn膮艂 kto艣 z t艂umu, ale wi臋kszo艣膰 nie podchwyci艂a tego zdro偶nego pomys艂u.

- Prawo musi by膰 prawem! - rzek艂 twardo s臋dzia. - O p贸艂nocy...

- Przeb贸g, nie! - wyrwa艂 si臋 pastor. - To mord niewinnych! Zaklinam was - nie kalajcie cho膰 dnia Bo偶ego. Jutro niedziela, 艣wi臋to Pa艅skie!

- Sunday, bloody sunday... - mrukn膮艂 Bloodlike, ale zaraz zamilk艂, widz膮c, 偶e t艂um na rynku przychyla si臋 do zdania Reveranda. Ten i 贸w potakiwa艂 s艂owom pastora, stwierdzaj膮c, 偶e przecie偶 ludzie to nie to samo co te bestie, elfy, i dlatego winni respektowa膰 prawa tak ludzkie jak i Bo偶e. Burmistrz spiorunowa艂 Woodworfa wzrokiem i艣cie jadowitym, lecz wielebny pozosta艂 niewzruszony, przekonuj膮c zgromadzonych do swych racji.

- Zgoda - sykn膮艂 inspektor - tedy pojutrze. Federalna sprawiedliwo艣膰 nierychliwa, ale i nieunikniona.

Sprawiedliwo艣膰, my艣la艂 gorzko Reverand. Chro艅 nas, Bo偶e, przed ludzkim „prawem” i federalnymi urz臋dnikami.

5.

Noc zapad艂a ciemna i ponura, zupe艂nie jak wyrok s膮du sprzed kilku godzin, psy wy艂y w najlepsze, a Saymoore nie mog艂a zasn膮膰.

- Sprawiedliwo艣膰 - szepta艂a w艣ciek艂a, wspominaj膮c rozpraw臋 na rynku. - S膮d, cholera... Joke, nie s膮d. Farsa! Wsz臋dzie jest tak samo, nawet tu, w tej dziurze! A w konstytucji stoi: „...and justice for all!

Wied藕ma prychn臋艂a gniewnie, po czym zapali艂a cygaro. Spok贸j jednak nie nadchodzi艂 wraz z kolejnymi haustami aromatycznego dymu.

- Czemu te psy tak szalej膮? Pe艂nia dopiero pojutrze - mrukn臋艂a. Nag艂y szelest przyci膮gn膮艂 jej wzrok do okna, gdzie na p艂ytkach parapetu w kszta艂cie herbatnik贸w przesiadywa艂 olbrzymi puchacz. Ptak kr臋ci艂 niespokojnie g艂ow膮 stroszy艂 pi贸ra i pohukiwa艂 bu艅czucznie. Wied藕ma uciszy艂a go zdecydowanym gestem i wyjrza艂a przez okno. Pomi臋dzy drzewami, kilkaset krok贸w od jej chaty, b艂yska艂y czerwone ogniki pochodni. Da艂o si臋 s艂ysze膰 g艂osy ludzi i ujadanie go艅czych ps贸w.

- Co u licha - szepn臋艂a Saymoore ze 藕le skrywanym niepokojem. - Nie jeste艣my w Salem!

Wied藕ma kopniakiem rozwin臋艂a stoj膮cy dot膮d w k膮cie lataj膮cy dywan, natar艂a go pospiesznie olejkami magicznymi, po czym, przygotowana na ewentualne niebezpiecze艅stwo, zasiad艂a w mi臋kkim fotelu przypominaj膮cym wielkiego ptysia. Zdecydowanym ruchem r臋ki 艣ci膮gn臋艂a p艂贸tno okrywaj膮ce szklan膮 kul臋; wbi艂a w ni膮 wzrok i wypowiedzia艂a odpowiednie zakl臋cie.

Kilkana艣cie minut p贸藕niej us艂ysza艂a wo艂anie:

- Wied藕mo Saymoore! Hej, wied藕mo Saymoore! Wynijd藕 no z cha艂upy!

Czarownica rozpozna艂a g艂os Tropiciela 艢lad贸w, zwanego r贸wnie偶 „Gwaihirze Oko”. W艂a艣nie jego ujrza艂a w szklanej kuli, gdy na czele kilkunastu uzbrojonych pastuch贸w - gwardzist贸w, jak sami o sobie m贸wili - przeczesywa艂 las przy chybotliwym 艣wietle pochodni.

Saymoore, czekaj膮ca dot膮d w mroku, pstrykn臋艂a palcami, na co wszystkie 艣wiece dooko艂a jej domku zap艂on臋艂y jasnym blaskiem.

- Nie spa艂am jeszcze - odpar艂a, nie wstaj膮c z fotela. Jej g艂os, wzmocniony wypitym wcze艣niej magicznym eliksirem, zabrzmia艂 gromko i z艂owrogo, ale Tropiciel 艢lad贸w nie da艂 si臋 zbi膰 z tropu.

- Sorry, Saymoore, ale nie przybyli艣my podziwia膰 kuglarskich sztuczek. 艢cigamy elfa...

- Kt贸ry艣 ze skaza艅c贸w zbieg艂? - spyta艂a czarownica, a w jej g艂osie da艂o si臋 s艂ysze膰 s艂abo skrywan膮 nadziej臋.

- Co to, to nie! - Tropiciel wyszczerzy艂 z臋by w wilczym u艣miechu. - Inny jaki艣 devil kr臋ci si臋 po okolicy. Trzy nasze patrole zwi贸d艂 i sko艂owa艂, omin膮艂 pierwsz膮 stra偶 miasta. Ale moje pieski go czuj膮! Musi by膰 gdzie艣 tutaj!

Saymoore poblad艂a. Elf w pobli偶u jej chaty? To m贸g艂 by膰 tylko...

Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami!

- Rad bym wiedzie膰 - ci膮gn膮艂 tymczasem Gwaihirze Oko, zacinaj膮c si臋 lekko - czy aby nie skry艂 si臋 u ciebie? Teren opasali艣my g臋stym kordonem, 偶e mysz si臋 nie przeci艣nie, a c贸偶 dopiero elf jaki. A tymczasem znale藕膰 gagatka nie mo偶emy...

- Nie ma go i u mnie! - powiedzia艂a Saymoore, wychodz膮c z chaty na drewnian膮 platform臋. - Nie ma go. Lecz wiedzcie, 偶e gdyby nawet by艂, nie odda艂abym go w wasze 艂apy, by艣cie urz膮dzili sobie rozrywk臋 i zabaw臋, miast s膮du i sprawiedliwo艣ci. Nie pozwoli艂abym, by艣cie dogadzali swoim niskim instynktom, kt贸re ka偶膮 wam skazywa膰 na 艣mier膰 niewinnych, li tylko dla czczej i pustej zemsty!

- Za du偶o gadasz, Saymoore - mrukn膮艂 lekcewa偶膮co Tropiciel. - A swoim gadaniem jeszcze suspicje wzmagasz, a偶 by si臋 chcia艂o zajrze膰 do tej twojej cukierni.

- Nie wa偶 si臋 - krzykn臋艂a wied藕ma. Od parapetu, niezauwa偶ony przez kogokolwiek, oderwa艂 si臋 wielki puchacz. Ptak bezszelestnie zatoczy艂 ko艂o, czekaj膮c tylko na znak swej pani, by zaatakowa膰 Gwaihirze Oko.

- Nie wa偶 si臋 bezprawnie narusza膰 moj膮 prywatno艣膰! - powt贸rzy艂a czarownica.

- Jak偶e, bezprawnie! - Tropiciel po raz wt贸ry wyszczerzy艂 z臋by. - Glejt mam, kt贸ry pozwala rewidowa膰 wszystkich, kt贸rych uznam za podejrzanych. Papier podpisany przez samego Bloodlike'a. Ha, gdyby艣 by艂a bardziej urodziwa, zarz膮dzi艂bym by膰 mo偶e nawet rewizj臋 osobist膮. Dog艂臋bn膮...

- Doprawdy? - Saymoore sykn臋艂a jadowicie. - A po co tobie osobiste rewizje, kiedy trzy lata temu nied藕wied藕 ci moszn臋 pazurem postrz臋pi艂 i j膮der pozbawi艂? A gdybym ja, wesp贸艂 z elfami, ci臋 nie odratowa艂a, postrada艂by艣 nie tylko m臋sko艣膰 ale i 偶ycie!

D艂onie Tropiciela kurczowo zacisn臋艂y si臋 na strzelbie. Gwaihrze Oko zblad艂, upodabniaj膮c si臋 karnacj膮 do Bloodlike'a, i zakl膮艂 pod nosem. Pozostali cz艂onkowie jego oddzia艂u z trudem hamowali 艣miech, podczas gdy ich dow贸dca z najwy偶szym trudem powstrzyma艂 wybuch w艣ciek艂o艣ci.

- Za du偶o gadasz, Saymoore - powt贸rzy艂, zaciskaj膮c z臋by, tropiciel, unosz膮c sztucer do strza艂u. - Too much talk will kill you...

Nim zd膮偶y艂 strzeli膰, co艣 zafurkota艂o i pot臋偶ne uderzenie wytr膮ci艂o strzelb臋 z r膮k Gwaihirzego Oka. Lekko oszo艂omiony Tropiciel rozejrza艂 si臋 dooko艂a, rozgarn膮艂 d艂oni膮 pobliska k臋p臋 trawy, sk膮d wy艂owi艂 niewielki, przyozdobiony pi贸rem harpii, toporek.

- Shit! - krzykn膮艂. - Elfi gach broni swojej szparki wszetecznej. Tfu, zawsze powiadali, 偶e j臋dze z nielud藕mi si臋 parz膮. Rzucono go stamt膮d. - R臋k膮 wskaza艂 nieodleg艂膮 sekwoj臋.

Nim kt贸rykolwiek z gwardzist贸w zd膮偶y艂 si臋 poruszy膰, od drzewa oderwa艂 si臋 cie艅, kt贸ry pomkn膮艂 w kierunku Rio Dragon.

6.

Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami przystan膮艂, spojrza艂 za siebie i odetchn膮艂 z ulg膮. Po艣cig zosta艂 w tyle, wci膮偶 b艂膮dz膮c w lesie nieopodal chaty wied藕my. Elf zmarszczy艂 brwi. Nie uda艂o mu si臋 porozmawia膰 z Saymoore. Jak wobec tego przekaza膰 wiadomo艣膰 pastorowi i szeryfowi?

Musia艂 niepostrze偶enie dotrze膰 do miasta, do Roba Kinga, wyja艣ni膰 mu, co odkry艂 w Kanionie Nietoperzy.

Musia艂 zdemaskowa膰 morderc臋.

Elf ruszy艂. Przekrad艂 si臋 przez pas tarniny i g艂ogu, rani膮c bole艣nie r臋ce. Za zaro艣lami rozci膮ga艂o si臋 wymar艂e osiedle; rozpadaj膮ce si臋 domy straszy艂y powybijanymi szybami i skrzypieniem zdezelowanych drzwi. Zimny blask ksi臋偶yca dope艂nia艂 ponurej atmosfery dzielnicy Rio Dragon, onegdaj zamieszka艂ej przez poszukiwaczy z艂ota. Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami mija艂 zwa艂y spr贸chnia艂ych desek, 艣mieci, przechodzi艂 obok porzuconych skrzy艅 na narz臋dzia, zepsutych ko艂owrot贸w, zwoj贸w poprzecieranych lin. Wszystko to zarasta艂o pieni膮cymi si臋 wsz臋dzie kolczastymi k艂膮czami.

Elf wielokrotnie korzysta艂 z tej drogi, przybywaj膮c do Rio Dragon. Zawsze by艂a ona pusta i spokojna. Opustosza艂a dzielnica cieszy艂a si臋 w艣r贸d ludzi z艂膮 s艂aw膮.

- Cicho tutaj - szepn膮艂 sam do siebie. Gdzie si臋 podzia艂y koty? Gdzie stada szczur贸w, 偶eruj膮ce w nie do ko艅ca opr贸偶nionych spi偶arniach?

Faktycznie, gro藕na cisza k艂u艂a w uszy, irytowa艂a bardziej ni偶 uporczywy ha艂as.

W ostatniej chwili elf spostrzeg艂 nietoperza, kt贸ry przemkn膮艂 pomi臋dzy domami. Zatrzyma艂 si臋, cichy furkot skrzyde艂 wezbra艂 niby rzeka po ulewie, a偶 nagle zza w臋g艂a najbli偶szego z dom贸w wylecia艂a ca艂a chmara nietoperzy, zmierzaj膮c wprost na Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami; oszo艂omiony, chwil臋 przygl膮da艂 si臋 nadlatuj膮cym gackom, by w ostatniej chwili pa艣膰 twarz膮 do ziemi. W ustach poczu艂 piach drogi.

Nietoperze znikn臋艂y w ciemno艣ciach nocy. Nie oznacza艂o to jednak ko艅ca k艂opot贸w Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami.

Blisko, niebezpiecznie blisko zawy艂 wilkor. Upiorne czerwone 艣lepia, nale偶膮ce do jakiego艣 mrocznego borostwora, 艂yska艂y z艂owrogo spomi臋dzy pobliskich zaro艣li. Elf zadr偶a艂. Morderca z Kanionu Nietoperzy czeka艂 na niego.

Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami zacisn膮艂 d艂o艅 na tomahawku, kt贸rego trzonek pokryto pradawnymi formu艂ami magicznymi. Zerkn膮艂 raz jeszcze w stron臋 krwistych 艣lepi贸w b艂yskaj膮cych z g艂臋bi lasu. Lew膮 d艂oni膮 chwyci艂 za naszyjnik ze smoczych k艂贸w. Szybkim ruchem zerwa艂 jeden z膮b, cisn膮艂 go w piach i wykrzykn膮艂 zakl臋cie. Potw贸r o purpurowych oczach zamruga艂. Na drodze sta艂y dwa identyczne elfy. Si臋gn臋艂y do naszyjnik贸w, zerwa艂y kolejne smocze k艂y, niezrozumia艂y okrzyk zn贸w przetoczy艂 si臋 przez opuszczon膮 dzielnic臋, by w mgnieniu oka obok dw贸ch ju偶 stoj膮cych na drodze, stan臋艂y dwa kolejne, podobne do poprzednich jak dwie krople wody, elfy. Wilkor, kt贸ry niespiesznie, 艂apa za 艂ap膮 skrada艂 si臋 w stron臋 Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami, warkn膮艂 skonfundowany.

Cztery identyczne postaci ruszy艂y w cztery r贸偶ne strony - jeden z elf贸w zawr贸ci艂 w stron臋 chatki Saymoore, drugi wbieg艂 pomi臋dzy domy, klucz膮c uliczkami, inny zn贸w skoczy艂 w las, w ciemn膮 i z艂owrog膮 g臋stw臋 drzew, wreszcie czwarty, wybiwszy uprzednio okno, skry艂 si臋 wewn膮trz starego hotelu.

Nietoperze zafurkota艂y i rzuci艂y si臋 w pogo艅 za zawracaj膮cym elfem, stw贸r o czerwonych 艣lepiach ruszy艂 po 艣ladach tego, kt贸ry skry艂 si臋 w lesie, wilkor za艣 przysiad艂 naprzeciw hoteliku, spokojnie czekaj膮c, a偶 ofierze znudzi si臋 siedzenie w towarzystwie 偶ar艂ocznych szczur贸w i jadowitych paj膮k贸w.

Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami odetchn膮艂 z ulg膮 - za nim nie pobieg艂 nikt. Krok za krokiem, pod os艂on膮 ciemno艣ci, kt贸re zapad艂y, gdy ksi臋偶yc zas艂oni艂a chmura, zbli偶a艂 si臋 do zamieszka艂ej cz臋艣ci Rio Dragon.

Nadchodzi艂a p贸艂noc.

***

W臋dr贸wk臋 elfa wstrzyma艂y rozlegle magazyny Kompanii Kolejowej otoczone wysokim p艂otem, nad kt贸rym dla pewno艣ci rozci膮gni臋to drut kolczasty. W dodatku ca艂y teren zosta艂 zabezpieczony zakl臋ciem. Krasnoludy potrafi艂y dba膰 o sw贸j maj膮tek; pilnowa艂y, by nic z cennych materia艂贸w budowlanych nie zosta艂o rozkradzione. Kilka rz臋d贸w d艂ugich barak贸w kry艂o zasoby pozwalaj膮ce doko艅czy膰 budow臋 Wielkiej Kolei Trans艣r贸dziemnej. Przerzucono je, korzystaj膮c z us艂ug niewyobra偶alnie drogiego maga, tak zwanego Przewo藕nika, zdolnego zabra膰 jednorazowo „na zakl臋cie” dziesi臋膰 ton 艂adunku. W ca艂ych Neverlandach Przewo藕nik贸w by艂o trzech. Mimo to Kompania zainwestowa艂a. Krasnoludy mia艂y swoje plany, zwi膮zane z Rio Dragon...

Elf wiedzia艂, w kt贸rym miejscu drut kolczasty jest przetarty, siatka odgi臋ta, a si艂a oddzia艂ywania czaru ochronnego s艂aba. Dwug艂owemu cerberowi, kt贸ry nadbieg艂 ujadaj膮c wniebog艂osy, dmuchn膮艂 w nos proszkiem uprzednio wyci膮gni臋tym ze sk贸rzanego woreczka. Zwierz臋 w jednej chwili zasn臋艂o, a Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami znalaz艂 si臋 na terenie magazyn贸w.

Mija艂 w艂a艣nie pot臋偶n膮 wiat臋, pod kt贸r膮 zmagazynowano spore ilo艣ci drewna i cegie艂, gdy pos艂ysza艂 furkot. D藕wi臋k zbli偶a艂 si臋 szybko, dochodzi艂 od strony barak贸w. Elf przylgn膮艂 do s艂upa podtrzymuj膮cego wiat臋 i z niepokojem spogl膮da艂 na strumie艅 nietoperzy, wylewaj膮cy si臋 spomi臋dzy budynk贸w. Odczeka艂 chwil臋, a kiedy odlecia艂y, wyszed艂 z ukrycia. Owia艂 go lodowaty podmuch wiatru. Rozejrza艂 si臋 dooko艂a i spostrzeg艂, 偶e pomi臋dzy dwoma d艂ugimi barakami zaleg艂 nienaturalny cie艅.

Jest, pomy艣la艂. Morderca z Kanionu.

Zerwa艂 si臋 i pobieg艂, przeskakuj膮c napotkane przeszkody. Si臋gn膮艂 po kolejny kie艂 zawieszony na szyi; sobowt贸r - omam wyr贸s艂 z ziemi i pomkn膮艂 w przeciwn膮 stron臋. Po kilku minutach kluczenia pomi臋dzy barakami elf stwierdzi艂, 偶e chwilowo zgubi艂 po艣cig. Jednak pr臋dzej czy p贸藕niej przeciwnik musia艂 trafi膰 na jego trop. Poza tym wszystkie wyj艣cia z magazyn贸w by艂y pilnie strze偶one przez s艂ugi mordercy.

- Zatem niech b臋dzie - warkn膮艂. - Teraz ja zabawi臋 si臋 w my艣liwego!

艢ciskaj膮c mocno tomahawk, prze艣lizgn膮艂 si臋 obok pot臋偶nej wiaty z drewnem, min膮艂 niedoko艅czony jeszcze budynek dworca kolejowego i przyczai艂 si臋 za stert膮 偶wiru. Cie艅 przemieszcza艂 si臋 powoli mi臋dzy barakami. Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami woln膮 r臋k膮 wydoby艂 zza pasa srebrny n贸偶 i ruszy艂 za swym prze艣ladowc膮. Ten ostatni niczego nie przeczuwaj膮c szed艂 przed siebie, przekonany, 偶e wci膮偶 艣ciga elfa. Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami odczeka艂, a偶 cie艅 zabrnie w 艣lep膮 uliczk臋 pomi臋dzy barakami, zagrodzon膮 stert膮 cegie艂, i wybieg艂 zza w臋g艂a z uniesionym do rzutu tomahawkiem.

Przesmyk pomi臋dzy barakami by艂 pusty. Co艣, co na pewno nie by艂o morderc膮 z Kanionu, le偶a艂o w cieniu, rzucanym przez stert臋 cegie艂. Elf podszed艂 bli偶ej; w p贸艂mroku le偶a艂y zmasakrowane zw艂oki elfiego fantoma.

Z ty艂u, zza plec贸w, zawia艂 lodowaty wiatr.

- C贸偶... - g艂臋boki g艂os pobrzmiewa艂 ironi膮 - sztuczka z replikantami nie pomog艂a. Cho膰 przyznaj臋, sprawi艂a mi pewien k艂opot...

Elf obr贸ci艂 si臋 powoli.

Przed nim sta艂 morderca z Kanionu, pot臋偶ny i mroczny. Drwi膮cy u艣miech b艂膮ka艂 si臋 na jego okrutnej i brzydkiej twarzy.

- Przegra艂e艣 - stwierdzi艂, a Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami doskonale wiedzia艂, 偶e by艂a to prawda. - Na nic twoje 艣ledztwo...

Duch!, zawo艂a艂 w my艣lach elf. Duch!!!

- Zginiesz, tak jak ci w Kanionie. A chyba wiesz, 偶e nie by艂a to przyjemna 艣mier膰. Prawd臋 m贸wi膮c, by艂a paskudna... Wiem, bo sam j膮 zadawa艂em.

Morderca roze艣mia艂 si臋 sucho, podczas gdy elf nie przestawa艂 wo艂a膰:

- Duch!!! Duch!!!

- W膮tpi臋, czy pocieszy ci臋 wiadomo艣膰, 偶e wkr贸tce do艂膮cz膮 do ciebie twoi pobratymcy. Ca艂e mn贸stwo elf贸w, ca艂e plemiona. Jeste艣cie skazani na zag艂ad臋...

- Duch!!! - rozpaczliwie wy艂 Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami, wyci膮gaj膮c przed siebie srebrny n贸偶. - Duch!!!

Morderca, upoiwszy si臋 swoj膮 przemow膮 skoczy艂 na elfa, jednym pot臋偶nym skokiem pokonuj膮c dziel膮c膮 ich odleg艂o艣膰. Uderzeniem pazur贸w wytr膮ci艂 srebrny n贸偶 z d艂oni Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami.

Wtedy w my艣lach elfa odezwa艂 si臋 Duch. Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami westchn膮艂 z ulg膮, odmachn膮艂 si臋 jeszcze tomahawkiem, rani膮c napastnika, ten odskoczy艂, si臋gn膮艂 do pasa. Z magicznej kabury wyskoczy艂 pot臋偶ny Soultaker kal. 18 mm, wypluwaj膮c z siebie kilka smoli艣cie czarnych kul, kt贸re poszybowa艂y w stron臋 elfa. Przez magazyny Kompanii Kolejowej przetoczy艂 si臋 huk.

- 艢wiat艂o!!!! - krzykn膮艂 elf.

Saymoore z krzykiem zerwa艂a si臋 ze snu.

7.

Zw艂oki Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami znalaz艂 przed 艣witem jeden z krasnolud贸w, zaalarmowany ujadaniem cerbera. Wie艣膰 lotem b艂yskawicy rozesz艂a si臋 po mie艣cie. Wnet na miejscu zbrodni pojawi艂 si臋 Inspektor Federalny Horacy Bloodlike w asy艣cie kilku farmer贸w, przyszed艂 pastor, uda艂o si臋 nawet dobudzi膰 szeryfa, kt贸rego oddech jeszcze bardziej wymownie ni偶 sinoblada twarz m贸wi艂y, co robi艂 wieczorem. Pos艂ano te偶 po Saymoore; przyby艂a bardzo szybko i wcale nie wydawa艂a si臋 by膰 zaskoczona tym, co zobaczy艂a. Wied藕ma co chwil臋 przeciera艂a zap艂akane oczy, badaj膮c poszarpane zw艂oki elfa. W tym towarzystwie nie mog艂o zabrakn膮膰 r贸wnie偶 burmistrza, kt贸ry ziewa艂 bez ustanku, ledwo zas艂aniaj膮c usta r臋k膮. Na jego d艂oni Saymoore dostrzeg艂a 艣wie偶膮 ran臋, lecz gdy zaoferowa艂a pomoc, Venom Miller tylko wzruszy艂 ramionami:

- Drobiazg - rzuci艂 niedbale. - Drewno r膮ba艂em na ogie艅...

Gdy wysz艂o na jaw, 偶e zabitym jest elf, wi臋kszo艣膰 ciekawskich straci艂a zainteresowanie ca艂膮 spraw膮.

- Nie ma co 偶a艂owa膰 艂achudry! - krzyczeli. - Dobrze mu tak...

- A pewnie... Good elf to dead elf...

Wrzaski uciszy艂 Bloodlike, stwierdzaj膮c, 偶e 艣ledztwo tak czy owak odby膰 si臋 musi. Nikt po prawdzie nie wierzy艂 w rzetelno艣膰 i zapa艂 艣ledczych - ani Bloodlike'a, kt贸ry na mi艂o艣nika elf贸w nie wygl膮da艂, ani te偶 szeryfa, kt贸ry jeszcze dobrze nie wytrze藕wia艂. Wkr贸tce te偶 magazyny opustosza艂y, zw艂aszcza 偶e krasnoludy niech臋tne popatrywa艂y na obcych. Przy trupie pozostali jedynie Saymoore, Reverand i szeryf King.

- Shit... - mrukn膮艂 Rob, spluwaj膮c na ziemi臋 prze偶utym tytoniem. - By艂 tak niedaleko! Kto m贸g艂 to zrobi膰? I z jakiej broni? Widzieli艣cie rany? Pot臋偶ny kaliber pocisk贸w, dos艂ownie rozrywa艂y cia艂o...

- On wiedzia艂 - zaszlocha艂a Saymoore - wiedzia艂, kto zamordowa艂 tych w Kanionie!

Wied藕ma opowiedzia艂a pozosta艂ym o nocnym zamieszaniu nieopodal jej chaty.

- Wygl膮da na to, 偶e morderca dopad艂 r贸wnie偶 i tego oto nieszcz臋艣nika, niech Pan ulituje si臋 nad jego dusz膮 - szepn膮艂 Reverand. - By膰 mo偶e zainteresuje jednak i ciebie, szeryfie, i ciebie, Saymoore, fakt, 偶e wczorajszej nocy obserwowa艂em, jak rusza艂 patrol Gwaihirzego Oka. Wtedy to Venom Miller wyda艂 nakaz, by poszukiwa膰 elfa. On te偶 wiedzia艂...

- Burmistrz? - Wied藕ma prychn臋艂a. - A wi臋c...

- Mia艂 rozci臋t膮 d艂o艅 - mrukn膮艂 szeryf. Schyliwszy si臋 podni贸s艂 spod 艣ciany budynku po艂amany tomahawk. Ostrze by艂o pobrudzone krwi膮. - Zbieg okoliczno艣ci?

- W jakim celu? - Reverand z niedowierzaniem pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Venom to kanalia, owszem, wiem to a偶 nazbyt dobrze, lecz jest to kanalia swojska, niezdolna do zbrodni na tak膮 skal臋 jak mord w Kanionie. To taka pospolita 艣winia, sprytna, przyznaj臋, bardzo sprytna, lecz w gruncie rzeczy boja藕liwa. Obie zbrodnie pope艂ni艂 zupe艂nie kto艣 inny, kto艣 o niepor贸wnywalnej do Venomowej przebieg艂o艣ci i pod艂o艣ci. To z艂o nie jest prostackie i t臋pe jak pomys艂y naszych farmer贸w...

- Racja. - Szeryf zapali艂 skr臋ta, dmuchn膮艂 dymem. - Sam pomys艂, by upozorowa膰 w Kanionie atak elf贸w, mo偶e by i Millerowi przyszed艂 do g艂owy, lecz ani on, ani nikt z farmer贸w nie by艂by w stanie przeprowadzi膰 tego tak wiarygodnie, by przekona膰 samego Inspektora Federalnego. Mimo wszystko, Saymoore, zbadaj to. - Poda艂 jej tomahawk. - Mo偶esz chyba sprawdzi膰, czy krew nale偶y do ja艣nie nam panuj膮cego pana burmistrza. Jako艣 nieprzekonuj膮co zabrzmia艂o to jego t艂umaczenie o r膮baniu drewna...

- Jasne - skin臋艂a g艂ow膮 czarownica. - Trzeba zrobi膰 jeszcze... - zawaha艂a si臋 chwil臋 - sekcj臋... Pomo偶ecie mi przetransportowa膰 cia艂o?

Pastor i King po偶yczyli od krasnolud贸w ma艂y w贸zek do drewna, zawie藕li zw艂oki Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami do chatki na kurzej stopie i wr贸cili do miasta. Pastor - aby odprawi膰 msz臋, King - by u艣mierzy膰 b贸l, wywo艂any strat膮 przyjaciela. Przy czym 艣rodek u艣mierzaj膮cy by艂 taki sam co zawsze, tyle 偶e szeryf zaordynowa艂 sobie dawk臋 potr贸jn膮.

- Whisky - wychrypia艂 Rob, pochylaj膮c si臋 nad bufetem. - S艂yszysz, Beagle? Trzy szklanki. Od razu.

- Jedn膮 chwilk臋 - dobieg艂o go z boku. Jaka艣 r臋ka chwyci艂a stoj膮c膮 przed Robem pust膮 szklank臋 i odwr贸ci艂a j膮 do g贸ry dnem. - Mister King, przyjaciele pana potrzebuj膮.

- A spadaj! Ja nie mam ju偶 przyjaci贸艂... - odburkn膮艂 szeryf, po czym spojrza艂 w bok. Wzrok Kinga zatrzyma艂 si臋 na ma艂ym m臋偶czy藕nie skrywaj膮cym twarz pod olbrzymim s艂omkowym kapeluszem. Spod obszernego ronda bucha艂y k艂臋by kwa艣nawego dymu. Z daleka czu膰 by艂o od niego k艂opoty i niedosma偶on膮 cebul臋.

Po艂udniowiec?, pomy艣la艂 Rob.

- Hej, gringorc, czego chcesz? - spyta艂.

- Mo偶e przejd藕my do pa艅skiego biura, mister King? Tam b臋dzie lepsza... atmosfera do rozmowy. - Go艣膰 m贸wi艂 poprawn膮 p艂ynn膮 neverlandszczyzn膮, co by艂o ca艂kowicie niepodobne do gringorcs, kt贸rzy zazwyczaj niemi艂osiernie kaleczyli mow臋 Neverland贸w. To jeszcze bardziej zaciekawi艂o szeryfa - na tyle, 偶e zdecydowa艂 prze艂o偶y膰 u艣mierzanie b贸lu na p贸藕niej.

- Zapraszam - rzuci艂.

Wbrew oczekiwaniom go艣cia, atmosfera wcale nie by艂a lepsza - ten sam zaduch, smr贸d tytoniu i whisky, gryz膮cy w nos. A ba艂agan znacznie wi臋kszy ni偶 w saloonie. Mimo tego nieznajomy poczu艂 si臋 du偶o swobodniej. Zdj膮艂 z g艂owy pot臋偶ny kapelusz, ku zaskoczeniu Kinga zdj膮艂 r贸wnie偶 brod臋, kt贸ra okaza艂a si臋 by膰 tylko imitacj膮 spomi臋dzy z臋b贸w wyj膮艂 d艂ugie cygaro. Oczom szeryfa ukaza艂a si臋 szczup艂a, blada twarz elfa.

- Mister King, wybaczcie maskarad臋, ale elfy w ostatnich dniach nie s膮 najch臋tniej witanymi przybyszami w Rio Dragon. Nie znacie mnie, lecz ja wiele o was s艂ysza艂em. Mnie zw膮 „Duch”. - Przybysz wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w stron臋 szeryfa. - Jestem szamanem elf贸w Navaho. Jestem te偶 przyjacielem Pod膮偶aj膮cego Wieloma Drogami.

- By艂e艣 - wtr膮ci艂 Rob. - Dzisiejszej nocy Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami zosta艂 zamordowany.

- Hmm, s艂ysza艂em, 偶e m贸j przyjaciel mia艂 powa偶ne k艂opoty. Ale zamordowany? Wy, ludzie, mister King, jeste艣cie tacy kategoryczni... Zbyt wiele w panu pesymizmu i niewiary. Chyba zapomnia艂 pan, jak brzmi jego imi臋... My, elfy, nie nadajemy imion, kt贸re nic nie znacz膮. Tak czy inaczej, Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami nie mo偶e by膰 dzi艣 z nami. A powinien. O p贸艂nocy ma odby膰 si臋 egzekucja Metacoma i dw贸ch jego giermk贸w. Nie wolno do niej dopu艣ci膰. Dlatego przyszed艂em prosi膰 o pomoc, mister King.

- Mnie? - King zakaszla艂 sucho, a potem si臋 roze艣mia艂. - C贸偶 ja mog臋 zrobi膰?

- Bardzo wiele. Kiedy艣 m贸wili o tobie: „Przyjaciel Elf贸w”.

- Kiedy艣... - Rob ponuro spojrza艂 w okno - nie trz臋s艂y mi si臋 r臋ce. Nie - pokr臋ci艂 g艂ow膮 - ju偶 nie potrafi臋.

Duch popatrzy艂 na szeryfa ze smutkiem.

- A gdybym powiedzia艂, 偶e Dzieci Nocy zn贸w grasuj膮? I to w okolicy...

King drgn膮艂.

- Niemo偶liwe - wycharcza艂, a jego twarz zrobi艂a si臋 czerwona z gniewu.

- M贸wi艂e艣, 偶e Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami nie 偶yje - rzuci艂 Duch, nagle zmieniaj膮c temat. - Chod藕 wi臋c za mn膮!

Rob King ze zdziwieniem uni贸s艂 brwi. Nie zd膮偶y艂 os艂oni膰 twarzy, kiedy elf dmuchn膮艂 w jego stron臋 aromatycznym dymem z cygara.

***

Dym zawirowa艂, biuro szeryfa odp艂yn臋艂o w dal. Z k艂臋b贸w sinoszarej zawiesiny wy艂oni艂 si臋 o艣wietlony gabinet, nale偶膮cy do notariusza Alfreda Thyssenna. Przed rejentem siedzia艂o kilku m臋偶czyzn, a na hebanowym biurku le偶a艂 kilkunastostronicowy dokument.

King przys艂uchiwa艂 si臋 rozmowie i popatrywa艂 przez okno. Wyra藕nie widzia艂 twarz notariusza, domy艣la艂 si臋 r贸wnie偶, kim s膮 m臋偶czy藕ni siedz膮cy do艅 ty艂em. Wspi膮艂 si臋 na palcach, aby zobaczy膰, jak nazywa si臋 le偶膮cy na br膮zowym blacie dokument. 艢wiat艂o lampki by艂o chybotliwe, ale powoli, z trudem odczyta艂 nag艂贸wek i kolejne zdania. Naraz czarnow艂osy, siedz膮cy na 艣rodku go艣膰 Thyssenna, odwr贸ci艂 g艂ow臋...

Wizja znikn臋艂a, przes艂oni臋ta kolejn膮 chmur膮 dymu, kt贸ra rozwia艂a si臋 r贸wnie szybko, jak si臋 pojawi艂a.

King szed艂 dnem skalistego w膮wozu. Przed nim sta艂o kilka woz贸w. By艂o przera藕liwie cicho, kamyki skrzypia艂y pod mi臋kkimi mokasynami. Na piasku le偶a艂o kilkadziesi膮t trup贸w. King nachyli艂 si臋, by podnie艣膰 co艣, co le偶a艂o mi臋dzy kamykami. Du偶y, smoli艣cie czarny pocisk, wi臋kszy ni偶 te, kt贸rymi 艂adowano zwykle rewolwery, znalaz艂 si臋 w jego d艂oni. Pocisk parzy艂 palce i wywo艂ywa艂 dreszcze. Magia, pomy艣la艂 Rob, po czym odczyta艂 starannie wygrawerowany napis: SOULTAKER.

Szed艂 dalej. Tu偶 przy strumieniu co艣 zamigota艂o. Z艂oty guzik z wyt艂oczonym god艂em Zjednoczonych Neverland贸w 艢r贸dziemia - dwug艂owym smokiem - pow臋drowa艂 do kieszeni. Wiedzia艂, czyj surdut przyozdobia艂y takie guziki.

Szum wichury przygna艂 kolejn膮 szarobur膮 chmur臋.

King znalaz艂 si臋 w przej艣ciu pomi臋dzy dwoma barakami; zewsz膮d dobiega艂o ujadanie ps贸w, ksi臋偶yc 艣wieci艂 trupio. Z ty艂u, zza plec贸w szeryfa, dobiega艂y ci臋偶kie kroki.

R臋ce odruchowo pow臋drowa艂y do kabur, lecz King wnet zorientowa艂 si臋, 偶e uzbrojony jest tylko w tomahawk i srebrny n贸偶. Powoli odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 przera藕liwie blad膮 twarz, wykrzywion膮 w ohydnym grymasie.

- Duch! - krzykn膮艂 nieswoim g艂osem Rob King. - 艢wiat艂o!

Zobaczy艂, jak pot臋偶ne rewolwery same wskakuj膮 w d艂onie napastnika, przys艂aniaj膮c z艂ote guziki na czarnym tle. Rozleg艂y si臋 strza艂y...

Obraz zako艂ysa艂 si臋, rozmy艂 w aromatycznych oparach, z kt贸rych wy艂oni艂 si臋 zgo艂a odmienny widok. Strzeliste wie偶e g贸rskich pa艂ac贸w elf贸w po艂yskiwa艂y na tle majestatycznych g贸r. Dolinka, w kt贸rej znalaz艂 si臋 szeryf, by艂a ma艂a i urokliwa, w dali szemra艂y g贸rskie potoki, pokrzykiwa艂y ptaki.

Na ko艅cu dolinki sta艂a wynios艂a wie偶a.

King bez wahania wszed艂 do 艣rodka.

Znalaz艂 si臋 w ciemnej sali, pe艂nej rozmaitych s艂oi i torebek zawieraj膮cych przer贸偶ne preparaty. Po艣rodku sali sta艂 du偶y st贸艂, na kt贸rym kto艣 le偶a艂. Obok sta艂 s臋dziwy, siwow艂osy elf; gestem zaprosi艂 szeryfa bli偶ej.

Le偶膮cym okaza艂 si臋 by膰 Pod膮偶aj膮cy Wieloma Drogami. Otworzy艂 oczy i skin膮艂 na Kinga, a gdy szeryf pochyli艂 si臋, elf uni贸s艂 si臋 na 艂okciach i d艂ugo szepta艂 mu co艣 do ucha.

- Pom贸偶 nam, Przyjacielu Elf贸w - powiedzia艂 na koniec. - W walce z nimi jeste艣my bezradni. Wr贸膰!

***

- Wr贸膰! - us艂ysza艂 King z boku. Przetar艂 oczy. Duch wpatrywa艂 si臋 we艅 uwa偶nie, a w k膮cikach ust ta艅czy艂 drwi膮cy u艣miech.

- Dzieci Nocy - parskn膮艂 King z w艣ciek艂o艣ci膮. - Nawet tu, w tej dziurze! Przesz艂o艣膰 zawsze ci臋 dopadnie, cho膰by艣 odgrodzi艂 si臋 od niej morzem whisky!

Szeryf zdecydowanym ruchem zgarn膮艂 stert臋 papier贸w ze stoj膮cej w rogu skrzyni i uni贸s艂 wieko.

Srebrny sztucer zal艣ni艂 z艂owrogo w tych nielicznych promieniach s艂o艅ca, kt贸rym uda艂o si臋 przecisn膮膰 przez zakurzone okno.

8.

Stara babinka przest臋powa艂a z nogi na nog臋, popatruj膮c na Main Street. Rio Dragon by艂o ciche, pora poobiedniej drzemki zagoni艂a wszystkich potencjalnych klient贸w do dom贸w. Cisz臋 przerywa艂y tylko jednostajne uderzenia topor贸w i m艂otk贸w - cie艣le na rynku ustawiali ostatni膮 szubienic臋.

Nie zanosi艂o si臋, 偶eby kobiecina sprzeda艂a tego dnia wi臋cej warzyw. Tylko muchy nie odst臋powa艂y jej na krok. Ale one, niestety, nie p艂aci艂y.

Ju偶, ju偶 mia艂a zwija膰 mat臋 i zbiera膰 towar do koszyka, gdy spostrzeg艂a, 偶e w jej stron臋 chwiejnym krokiem zmierza wysoki m臋偶czyzna.

- O, mister szeryf - ucieszy艂a si臋, sk艂adaj膮c r臋ce. - Co艣 d艂ugo mister nie przychodzi艂... Ju偶 my艣la艂am, 偶e mi pomidorki zmarniej膮. Poda膰 to co zwykle?

Szeryf skin膮艂 g艂ow膮, a widz膮c, jak kramarka wyci膮ga z kosza pomidory, doda艂 jeszcze:

- Czosnku wi臋cej, Beth. Wi臋cej!

Rzuci艂 zielarce jednotalar贸wk臋 i odszed艂, zostawiaj膮c za sob膮 k艂臋by dymu z grubego cygara.

Beth potar艂a nos. Co艣 by艂o nie tak, czego艣 jej brakowa艂o.

Gdzie偶 u licha podzia艂 si臋, towarzysz膮cy zwykle szeryfowi, od贸r whisky?

9.

Pastor zasta艂 Kinga nad garnkami. Zakry艂 nos r臋kawem, kaszln膮艂.

- Na Stw贸rc臋! - krzykn膮艂. - Co za fetor! Do smrodu whisky zd膮偶y艂em ju偶 przywykn膮膰, lecz ty, jak widz臋, nie masz lito艣ci dla mego powonienia.

King u艣miechn膮艂 si臋 blado znad mo藕dzierza, w kt贸rym rozgniata艂 kolejne z膮bki czosnku, podlane obficie oliw膮.

- Obiad robi臋 - odpar艂. - Sos. Zechce wielebny skosztowa膰?

- Nie zechce! - wzdrygn膮艂 si臋 Reverand. - King, ja nie na obiad do ciebie przyszed艂em. Dzi艣 egzekucja...

- O p贸艂nocy, wiem - potakn膮艂 szeryf. - No i?

- Obaj wiemy, 偶e elfy s膮 niewinne. Ten proces to by艂a farsa.

- I...???

Pastor ze zdenerwowania tupn膮艂 nog膮.

- B臋dziesz sta艂 i patrzy艂 jak gin膮 niewinni?

- Nie wybieram si臋...

- Fuck, King, jeste艣 szeryfem!

- I co wed艂ug ciebie, pastorze, powinien w takiej sytuacji zrobi膰 szeryf? Szeryf, kt贸rego wszyscy maj膮 deep in ass, kt贸ry wyst膮pi艂by sam przeciwko kilku setkom rozjuszonych farmer贸w, co to wyjd膮 z saloonu, w kt贸rym przez ca艂y wiecz贸r b臋d膮 pili elfom na pohybel? A dodam, 偶e wszyscy inni prominentni przedstawiciele w艂adz, pr贸cz rzeczonego szeryfa, popieraj膮 niesprawiedliwy i g艂upi wyrok s膮du. Nie, pastorze, tutaj potrzeba jakiego艣 herosa, gunfightera, kt贸ry to ca艂e prowincjonalne towarzystwo potrafi z艂apa膰 za pijan膮 mord臋. I ze dwa razy w t臋 mord臋 przy艂o偶y膰 na odlew, bez lito艣ci. Ale prowincjonalnego szeryfa, kt贸remu bez szklaneczki whisky trz臋s膮 si臋 r臋ce, to zadanie przerasta.

- Str贸偶 prawa, ech... - Reverand zrezygnowany machn膮艂 r臋k膮. - Gdyby tylko dosta膰 prawdziwego morderc臋. P贸jd臋 sprawdzi膰, czy Saymoore co艣 odkry艂a. A ty, gdyby艣 zmieni艂 zdanie co do egzekucji...

- Tu potrzeba rewolwerowca, nie szeryfa! - powt贸rzy艂 King. Poczeka艂, a偶 wzburzony pastor zatrza艣nie za sob膮 drzwi, podszed艂 do stoj膮cej w k膮cie skrzyni i wyci膮gn膮艂 z niej pas z posrebrzan膮 amunicj膮 do sztucera, po czym wrzuci艂 go do garnka, do kt贸rego wla艂 uprzednio oliw臋 wymieszan膮 z rozgniecionym czosnkiem. Nast臋pnie Rob wyj膮艂 z kufra znoszony czarny surdut i filcowy kapelusz.

- Rewolwerowca, nie szeryfa! - rzuci艂 przez z臋by, zapalaj膮c kolejne cygaro.

10.

Przed t膮 nieszcz臋sn膮 egzekucj膮 kt贸r膮 to pod naciskiem Bloodlike'a obmy艣lili na p贸艂noc, wszyscy pili na um贸r, jak gdyby dopiero co wr贸cili z Pustyni Po艂udniowej. A偶 nagle, tak oko艂o w p贸艂 do dwunastej, zacz臋li opuszcza膰 lokal. Saloon mi troch臋 opustosza艂, a 偶e sam si臋 rze藕ni na rynku nie wybiera艂em ogl膮da膰, postanowi艂em wykorzysta膰 chwil臋 spokoju!

Well, my艣l臋 sobie, doko艅cz臋 ten artyku艂 w „New Gondor Herald” Ten o Wyatcie Elfie. Bior臋 lamp臋 naftow膮 i czytam:

„...Niewyja艣niony pozostaje los bodaj najs艂ynniejszego z rewolwerowc贸w. Jego nick name zmyli艂 wielu, w istocie by艂 to jednak cz艂owiek, tyle 偶e za 偶on臋 mia艂 elfk臋. Kobieta ta zgin臋艂a w tajemniczych okoliczno艣ciach, znaleziono j膮 z dwiema ma艂ymi rankami na szyi. Od tamtego momentu Wyatt zacz膮艂 zabija膰 bez lito艣ci, niby szaleniec. Ma na swoim koncie oko艂o stu zab贸jstw, w tym siedmiu wysokich urz臋dnik贸w federalnych. Za ten ostatni czyn zosta艂 skazany na kar臋 艣mierci. Nie pomog艂y t艂umaczenia, 偶e urz臋dnicy nale偶eli do sekty Dzieci Nocy. (...)

Wyatt Elf by艂 piekielnie szybki, a ponadto posiada艂 wielostrza艂owy sztucer, kt贸ry nigdy nie chybia艂 celu. Po wspomnianym wyroku s膮du skry艂 si臋 na pograniczu. Jeszcze kilka razy by艂o o nim g艂o艣no, lecz po paru latach wszelki s艂uch o nim zagin膮艂. (...)

Rewolwerowiec ten s艂yn膮艂 z nienagannego wygl膮du. W膮s zawsze podstrzy偶ony, zawsze wykrochmalona bia艂a koszula, znakomicie skrojony czarny surdut i melonik przepasany srebrn膮 wst膮偶k膮, stanowi膮c膮 znak, 偶e by艂 Przyjacielem Elf贸w.(...)

Musia艂em od艂o偶y膰 gazet臋, bo drzwi zaskrzypia艂y i widz臋, 偶e kto艣 wchodzi. Patrz臋... no tak, Saymoore ostrzega艂a, bym nie siedzia艂 w saloonie do p贸藕na, a pracowa膰 mog膮 przecie偶 inni. No i mam zwidy, omamy, czy jak to ona nazywa艂a: „halucynacyje”... W drzwiach saloonu stoi Wyatt Elf, jak malowanie! Surdut, melonik ze srebrn膮 wst膮偶k膮, koszula, srebrny sztucer. Tylko sk膮d ten paskudny smr贸d czosnku? O tym nie sta艂o w gazecie!

Omam nie mia艂 zamiaru znikn膮膰, wr臋cz przeciwnie, podszed艂 bli偶ej i pyta:

- Gdzie jest Bloodlike?

Wi臋c m贸wi臋, 偶e poszed艂 ju偶 egzekucj臋 szykowa膰. Jak to Wyatt us艂ysza艂, wybieg艂 jak oparzony. A ja przysi膮g艂bym, 偶e gdzie艣 go wcze艣niej widzia艂em, kogo艣 mi przypomina艂.

Tak, tak, Saymoore ostrzega艂a - „Deja vu...”!

11.

By艂a ch艂odna martzowa noc, a zegary bi艂y dwunast膮. W jednym z okienek sieroci艅ca, kt贸re wychodzi艂o na rynek Rio Dragon, pojawi艂a si臋 kobieca twarz. Piastunka spojrza艂a na st艂oczonych na rynku ludzi, na trzy jaskrawo o艣wietlone szubienice, ustawione nieopodal domu burmistrza, na skute kajdanami elfy o wynios艂ych spojrzeniach, po czym odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 gromadki dzieci.

- Powiedzia艂am, nie! - podnios艂a g艂os. - Jeste艣cie jeszcze ma艂e. Nie powinni艣cie patrze膰 na takie okropno艣ci, nie powinni艣cie s艂ucha膰 przekle艅stw i bezece艅stw...

- Ale nianiu... My tylko chcieli艣my si臋 dowiedzie膰... Nianiu... Chcemy zobaczy膰, jak b臋d膮 robi膰 porz膮dek z bandytami...

- Wykluczone! - Piastunka by艂 nieugi臋ta. - Mog臋 wam co najwy偶ej opowiedzie膰 o tym, co dzieje si臋 na dole. A teraz cicho! - krzykn臋艂a, gdy dzieci zakwili艂y z ekscytacji. - Bo nie s艂ysz臋, co m贸wi膮!

Na rynku za艣 mow臋 wyg艂asza艂 John Wayno:

- S艂uchajcie mnie, fucking elves!

- „S艂uchajcie, pod艂e elfy” - powt贸rzy艂a za nim piastunka.

- Zachcia艂o si臋, kurwa, ludzk膮 krew toczy膰! - grzmia艂 farmer. - To teraz ludzie was wydupcz膮, zawiesz膮 na szubienicy i flaki z was wypruj膮!

- „Chcieli艣cie, kurcz臋, ludzk膮 krew toczy膰? Teraz ludzie odp艂ac膮 wam pi臋knym za nadobne” - przek艂ada艂a niania.

- Bo jedno wam powiem, nasty fuckers!

- „...jedno wam powiem, 艣wintuchy...”

- Ju偶 samo to, 偶e do naszego miasta przyjechali艣cie, pieprzy膰 ludzkie panienki, to przest臋pstwo.

- „...to, 偶e do naszego miasta przyjechali艣cie si臋 bawi膰, to przest臋pstwo.”

- Ale morderstwo w Kanionie to ju偶 zbrodnia! Moresu was trzeba nauczy膰! A 偶e elf do elfa podobny jak g贸wno do g贸wna...

- „...podobny jak dwie krople wody...” - w miar臋 wiernie powtarza艂a za Johnem Wayno niania.

- ...tedy was powiesimy. I pami臋tajcie jeszcze o jednym, motherfuckers!

- „Pami臋tajcie jeszcze, maminsynki...”

- 呕e ludzie, rasa lepsza i inteligentniejsza, zawsze zwyci臋偶膮! Wi臋cej, dupki, z nami nie zadzierajcie! Do zobaczenia w piekle, sukinsyny!

- „Do zobaczenia na tamtym 艣wiecie, psiekrwie!” - zako艅czy艂a niania i d艂oni膮 zas艂oni艂a oczy, nie chc膮c ogl膮da膰 egzekucji.

Venom Miller da艂 tymczasem znak dw贸m ros艂ym pastuchom o bezmy艣lnych twarzach.

Opuszczono zapadnie...

Bam, bam, bam!...

Trzykrotny huk wystrza艂u przetoczy艂 si臋 przez zape艂niony lud藕mi rynek.

- O, fuck!!! - rykn膮艂 John Wayno.

- O, kurwa! - powt贸rzy艂a piastunka.

12.

Wyatt Elf opu艣ci艂 sztucer, z lufy kt贸rego unios艂a si臋 smu偶ka dymu.

Elfy le偶a艂y pod szubienicami i oddycha艂y ci臋偶ko, nerwowo. Powrozy, na kt贸rych mieli zawisn膮膰 Metacom i jego giermkowie, nim zd膮偶y艂y si臋 napi膮膰, zosta艂y przestrzelone.

Z艂owrog膮 cisz臋 przerwa艂 burmistrz, wyskakuj膮c zza sto艂u, za kt贸rym zasiedli wszyscy miejscy oficjele.

- Jak 艣miesz? - rykn膮艂. - Przebra艂 si臋 pijaczek w surdut, koszul臋, kapelusz i my艣lisz, 偶e ci臋 nikt nie pozna? Wracaj do knajpy, byle szybko, a mo偶e oka偶臋 艂ask臋 i nie wyrzuc臋 na bruk. Pami臋taj z czyjej kasy pensj臋 dostajesz, ty n臋dzna atrapo szeryfa!

- Zamknij si臋, Venom - powiedzia艂 zimno Wyatt. - I ciesz si臋, 偶e nie po ciebie przyszed艂em, ale po morderc臋 z Kanionu.

T艂um zaszemra艂 zaciekawiony, rozst膮pi艂 si臋 na boki. Miller, speszony, cofn膮艂 si臋 przed nadchodz膮cym rewolwerowcem.

- Koniec zabawy, mister wampir! Koniec maskarady! Wiem wszystko!

Zza szubienic zawia艂 lodowaty wicher; pozrywa艂 z g艂贸w kapelusze, wzbi艂 tumany kurzu, pogasi艂 niekt贸re pochodnie.

- Tanie sztuczki, wampirze! Spiski i knowania - w tym jeste艣 zdecydowanie lepszy! - zagrzmia艂 rewolwerowiec.

- O czym ty gadasz, King? I do kogo? - warkn膮艂 John Wayno, otrz膮sn膮wszy si臋 ze zdziwienia. - Delirka ci臋 chwyci艂a?

Odpowiedzi膮 by艂 strza艂 ze sztucera, kt贸ry zdmuchn膮艂 Johnowi kapelusz z g艂owy.

- Wyatt Elf, g艂upku. Zapami臋taj! Kiedy za艣 pytasz, o czym m贸wi臋, wiedz, 偶e ty i ca艂e Rio Dragon mieli艣cie pa艣膰 ofiar膮 knowa艅 mordercy z Kanionu. Bo to nie elfy winne s膮 tej zbrodni! Nie elfy.

- A niby kto? - rzuci艂 kto艣 z t艂umu, bodaj szczerbaty McGregor, o ile Wyatt dobrze widzia艂.

- Mister Bloodlike, chyba czas si臋 przyzna膰? - Szeryf u艣miechn膮艂 si臋 sardonicznie.

Urz臋dnik federalny poblad艂. Zacisn膮艂 pi臋艣膰 i odburkn膮艂:

- Nie wiem, o czym m贸wicie, mister King! - Ostatnie s艂owa zaakcentowa艂 bardzo wyra藕nie. - Ale za swoje insynuacje, obra偶aj膮ce powag臋 Rz膮du Federalnego, zap艂acicie. Drogo, bardzo drogo!

- Nie wiecie, mister Bloodlike? Doprawdy? Zapewne nic ci, Booodlike, nie wiadomo o wyborach prezydenckich, kt贸re za dwa miesi膮ce... Tobie, wiceszefowi sztabu wyborczego Mordreda? I nic nie wiesz o tajnym planie, kt贸ry mia艂 zapewni膰 Mordredowi zwyci臋stwo nad Arturem? Fala niepokoj贸w spo艂ecznych i wojna z elfami mia艂y pogrzeba膰 ugodowego Artura i wynie艣膰 Mordreda, nale偶膮cego do demokratycznych „jastrz臋bi”. Tyle 偶e elfy wcale nie kwapi艂y si臋 do wojaczki. Potrzebna by艂a prowokacja. Prowokacja, kt贸rej mord w Kanionie Nietoperzy stanowi艂 jedynie preludium. Nast臋pnym krokiem mia艂o by膰 spalenie i wymordowanie ca艂ego Rio Dragon!

- Zamilcz! - rykn膮艂 Bloodlike, trac膮c opanowanie. Jego g艂os by艂 niski, gro藕ny, nie przypomina艂 wcale g艂osu cz艂owieka.

- Czy my艣leli艣cie, 偶e zab贸jstwo trzech elf贸w wysokiego rodu, w tym znamienitego Metacoma, ujdzie wam p艂azem? - zwr贸ci艂 si臋 Wyatt Elf do t艂umu farmer贸w. - Ledwie dzie艅 drogi st膮d stoi obozem dziesi臋膰 tysi臋cy elf贸w. Zabijmy ich - tu wskaza艂 na le偶膮cych pod szubienic膮 - a z Rio Dragon nie pozostanie kamie艅 na kamieniu. W贸wczas garnizony federalne b臋d膮 musia艂y ruszy膰 ty艂ki z St. Galadriela i Fort Ring. I wojna gotowa.

- Ty, kt贸ry pe艂nisz funkcj臋 sekretarza generalnego Demokrat贸w, wraz ze swoimi partyjnymi kole偶kami przygotowali艣cie prowokacj臋 - m贸wi艂 szeryf, obr贸ciwszy si臋 do Bloodlike'a. - Ju偶 kilka miesi臋cy temu w prasie na wschodnim wybrze偶u ukaza艂a si臋 seria sponsorowanych artyku艂贸w, zach臋caj膮cych do emigracji na zach贸d. Po kilku tygodniach od publikacji zacz臋艂y rusza膰 karawany. W tym samym czasie trupa zmiennokszta艂tnych, kt贸rzy wyst臋powali w Valinor Square Garden w New Gondor, znikn臋艂a, s艂uch po nich zagin膮艂. Dodam, 偶e przedstawienie zmiennokszta艂tnych nazywa艂o si臋 „Wojna elf贸w”. T臋 sam膮 trup臋 metamorf贸w widziano kilka dni temu w lasach nieopodal St. Galadriela. To tylko dzie艅 drogi od Kanionu Nietoperzy.

- Bzdura - u艣miechn膮艂 si臋 szyderczo Horacy Bloodlike. - Poza wszystkim innym, taka operacja, jak膮 sobie uroi艂e艣, mister King, wymaga艂aby olbrzymich nak艂ad贸w finansowych. Powszechnie wiadomo za艣, 偶e Partia Demokratyczna, kt贸rej istotnie jestem dzia艂aczem, ma k艂opoty finansowe.

- Fakt, kampania wyborcza mocno wasz skarbiec wydrenowa艂a. Ale z tym nietrudno sobie poradzi膰, wystarczy zaci膮gn膮膰 odpowiedni kredyt w banku. W Aragorn pewnie nie ma nieruchomo艣ci Demokrat贸w, kt贸ra nie by艂aby obci膮偶ona hipotek膮. Ale wy to sp艂acicie bez k艂opot贸w...

- Ciekawym, czym? - zadrwi艂 Bloodlike.

- Z艂otem! - odparowa艂 Wyatt, wykrzywiaj膮c si臋 nie mniej szyderczo od Inspektora Federalnego. - Z艂otem, kt贸re macie nadziej臋 wydoby膰 w Szarych G贸rach...

- 艁偶esz! - zagrzmia艂 Bloodlike, przekrzykuj膮c wzbieraj膮c膮 wrzaw臋 wzburzonych g艂os贸w. - Stary Siwy Andrew potwierdzi艂 ju偶 dawno, 偶e nie ma z艂ota w Szarych G贸rach...

- Andrew zabra艂 ile mu by艂o potrzeba, reszt臋 zostawi艂 w spokoju. Wiedzia艂, 偶e tu偶 po wojnie taka wiadomo艣膰 na nowo roznieci艂aby konflikt z elfami. Wiedzia艂, 偶e na takie has艂o zlecia艂yby si臋 tutaj niebieskie ptaki r贸偶nego autoramentu, pojawi艂yby si臋 konfraterie brygant贸w i birbant贸w, wiedzia艂 wreszcie, 偶e G贸rami Szarymi zainteresowaliby si臋 pod贸wczas tacy jak ty, Bloodlike. Mo偶ni, krwio偶erczy politycy. A wbrew temu, co Andrew wygadywa艂 przy whisky, on naprawd臋 lubi艂 elfy. Nie chcia艂 ich zag艂ady, a G贸ry Szare to wszak ich terytorium! Ale z艂oto tam oczywi艣cie jest!

Pomruk wzburzenia przeszed艂 przez t艂um. Zn臋ceni wiadomo艣ciami o z艂ocie i wizj膮 艂atwego bogactwa gapie przysun臋li si臋 do przeciwnik贸w na niebezpiecznie blisk膮 odleg艂o艣膰.

- Ty i twoi koledzy z partii postanowili艣cie po艂o偶y膰 艂ap臋 na z艂otono艣nych area艂ach. Potoki, jeziora, szyby pe艂ne kruszcu - wszystko to mia艂o by膰 wasze. Czy nie tak, panie Thyssenn? - Wyatt Elf wyzywaj膮co spojrza艂 w stron臋 bledn膮cego naraz notariusza. - Czy przed dwoma dniami, w nocy z osiemnastego na dziewi臋tnastego Martza, nie spisa艂 pan umowy przenosz膮cej w艂asno艣膰 Terytorium G贸r Szarych? A czy stronami tej偶e umowy nie byli Inspektor Federalny Horacy Bloodlike, pe艂nomocnik Rz膮du, oraz dzia艂acz Bloodlike, sekretarz generalny Partii Demokratycznej?

- Ja... Ehm... Tajemnica s艂u偶bowa - wyj膮ka艂 siwy notariusz bez przekonania.

Wyatt Elf uni贸s艂 lekko sztucer.

- Tak, tak - wyrzuci艂 z siebie rejent. - Wszystko to prawda, opiera艂em si臋, bo prawo zabrania podpisywania umowy z samym sob膮. Ale burmistrz i s臋dzia nalegali. Oni te偶 otrzymali nadzia艂y ziemi w G贸rach Szarych! Poza tym powiedzieli, 偶e Bloodlike to...

- Shut up, starcze! - rykn膮艂 na ca艂e gard艂o Bloodlike, zag艂uszaj膮c ostatnie s艂owa rejenta. Pot臋偶nym ramieniem rozgarn膮艂 t艂um i ruszy艂 w stron臋 notariusza. Ten, blady ze strachu, krzykn膮艂 jazgotliwie: - Bloodlike to...

Odg艂os strza艂u przetoczy艂 si臋 po ryneczku Rio Dragon.

- Bloodlike to wampir - doko艅czy艂 Wyatt Elf, kt贸ry precyzyjnym strza艂em wytr膮ci艂 rewolwer z r臋ki burmistrzowi, mierz膮cemu w Thyssenna. - Chcia艂e艣 nas sprzeda膰, Venom! Za kilka z艂otono艣nych dzia艂ek!

Farmerzy i mieszka艅cy Rio Dragon ruszyli w stron臋 burmistrza, kto艣 wystrzeli艂 w powietrze, posypa艂y si臋 przekle艅stwa i nawo艂ywania, by zamiast elf贸w powiesi膰 s臋dziego, burmistrza i Bloodlike'a. Ten ostatni tymczasem by艂 ju偶 przy Thyssennie, ju偶, ju偶 wyci膮ga艂 szponiast膮 d艂o艅 w stron臋 notariusza, gdy jak spod ziemi wyr贸s艂 przed nim Wyatt Elf i kolb膮 sztucera zdzieli艂 wampira w szcz臋k臋.

Bloodlike odskoczy艂, sykn膮艂, jego sk贸ra zaskwiercza艂a w zetkni臋ciu ze srebrem. Cofn膮艂 si臋 jeszcze, twarz skry艂 w d艂oniach i przez moment sta艂 w bezruchu.

- Ko艅cz z nim! - krzykn膮艂 kt贸ry艣 z gapi贸w do rewolwerowca.

Wyatt Elf prze艂adowa艂 sztucer. W tej samej chwili wampir dumnie uni贸s艂 g艂ow臋. Zgromadzeni na rynku zamarli. Twarz, kt贸r膮 zobaczyli, nie by艂a bezwzgl臋dnym i zimnym, ale ju偶 znajomym obliczem Horacego Bloodlike'a, Inspektora Federalnego. Nienaturalnie wyd艂u偶one z臋by, wykrzywione usta, szcz臋ka wysadzona do przodu... I oczy, najgorsze by艂y nabieg艂e krwi膮, po艂yskuj膮ce w mroku oczy.

Oczy potwora.

Na rynku od razu zrobi艂o si臋 lu藕niej, gapie w po艣piechu kryli si臋 w domach, za w臋g艂ami, spora grupa farmer贸w, kt贸rzy zjechali do Rio Dragon z okolicznych gospodarstw, ruszy艂a w stron臋 ko艣cio艂a. Wkr贸tce ca艂y plac by艂 pusty.

Naprzeciw siebie, w odleg艂o艣ci kilkudziesi臋ciu krok贸w, stali rewolwerowiec i wampir.

Wyatt Elf si臋gn膮艂 do pasa z amunicj膮. Po rynku rozszed艂 si臋 gryz膮cy zapach czosnku.

Zawia艂 lodowaty wicher; kolejne pochodnie gas艂y zduszone nag艂ym podmuchem.

Bloodlike ruszy艂 powoli w stron臋 Wyatta.

Wiatr targa艂 po艂ami jego surduta, ods艂aniaj膮c pas, do kt贸rego przypi臋to dwa, smoli艣cie czarne rewolwery Soultaker kal. 18 mm. Na grafitowym pasie czerwon膮 fosforyzuj膮c膮 nici膮 wyszyte by艂y z艂owrogie inskrypcje magiczne.

Wyatt Elf przygryz艂 warg臋; mia艂 do czynienia nie z pospolitym krwiopijc膮, podrz臋dnym wyrobnikiem wampirzenia, lecz z prawdziwym ksi臋ciem nocy, upiorem, co to nie kontentowa艂 si臋 jedn膮 czy dwiema ofiarami, ale potrzebowa艂 ich ca艂e setki, przy czym wa偶niejsza by艂a dla艅 mentalna tortura ni偶 posoka. Powinienem si臋 by艂 domy艣li膰, skarci艂 si臋 w my艣lach rewolwerowiec, sekretarzem generalnym Demokrat贸w i pe艂nomocnikiem Rz膮du nie zostaje si臋 przez przypadek.

Starczy艂 nieznaczny ruch r臋k膮 i rewolwery, 艣pi膮ce dot膮d w magicznych kaburach, pojawi艂y si臋 w d艂oniach Bloodlike'a. Hukn臋艂o raz, drugi, trzeci, czwarty, z czarnych luf wyprys艂y r贸wnie czarne pociski.

Nie da膰 si臋 trafi膰, powtarza艂 w my艣lach Wyatt, biegn膮c w lewo, w kierunku ko艣cio艂a. To przekl臋te kule; mniejsza o cia艂o, ale one kradn膮 r贸wnie偶 dusz臋! Rewolwerowiec przykucn膮艂 pod os艂on膮 du偶ej murowanej studni, pami臋taj膮cej czasy za艂o偶ycieli Rio Dragon.

- Dzi臋ki ci, Panie, za szurni臋tych kolonist贸w ze Starego L膮du, kt贸rzy miast zrobi膰 prosty ko艂owr贸t na dw贸ch dr膮gach, w miejsce studni postawili tu fortec臋 - wydysza艂, jednocze艣nie 艂aduj膮c sztucer. Ostro偶nie wychyli艂 si臋, a dostrzeg艂szy nadchodz膮cego wampira, bez wahania poci膮gn膮艂 za spust.

Srebrny sztucer na wampiry, wyprodukowany przez rusznikarni臋 Mahakam Corp., o kt贸rym m贸wiono, 偶e nigdy nie chybia, i tym razem nie zawi贸d艂. Pierwszy pocisk zdmuchn膮艂 z g艂owy wampira kapelusz, drugi rozdar艂 surdut na ramieniu, trzeci trafi艂 w lew膮 r臋k臋 Bloodlike'a, wytr膮caj膮c z niej Soultakera. Pe艂en w艣ciek艂o艣ci charkot przetoczy艂 si臋 przez rynek. Wampir odpowiedzia艂 ogniem z drugiego rewolweru. Jedna z kul trafi艂a w drewniany dach nad studni膮 posypa艂y si臋 ogniste drzazgi i konstrukcja buchn臋艂a jaskrawym p艂omieniem. Bloodlike nie przerywa艂 kanonady, kule 艣wiszcza艂y tu偶 nad g艂ow膮 rewolwerowca, od艂amki muru pryska艂y na wszystkie strony.

- Shit, jak to jest, 偶e jemu nigdy nie ko艅cz膮 si臋 naboje? - mrukn膮艂 Wyatt. - To pewnie ten zaczarowany rewolwer... Albo pas...

Widz膮c, 偶e wszystkie kule wampira przelatuj膮 do艣膰 wysoko, rewolwerowiec przylgn膮艂 do ziemi, na mgnienie oka wyjrza艂 zza studni i strzeli艂. Srebrny pocisk, natarty wyci膮giem z czosnku, rozp艂ata艂 Bloodlike'owi 艂ydk臋. Wampir zachwia艂 si臋, na moment trac膮c r贸wnowag臋. W贸wczas Wyatt Elf wsta艂. Oczy rewolwerowca by艂y zimne, bezwzgl臋dne i spragnione whisky.

- Adios, Bloodlike - mrukn膮艂 Wyatt, wzorem po艂udniowc贸w. Srebrny sztucer, Seehill kal. 13 mm, plun膮艂 ogniem i kolejnym srebrnym pociskiem.

Wampir zachwia艂 si臋 po raz drugi. I trzeci. Z ka偶dym trafieniem przygl膮daj膮cy si臋 pojedynkowi gapie wydawali okrzyki triumfu. Wyatt strzela艂, a Bloodlike s艂ab艂 coraz bardziej. Dziewi膮ty pocisk trafi艂 wampira w udo, dziesi膮ty rozszarpa艂 policzek. Po tym trafieniu pe艂nomocnik Rz膮du Federalnego ds. Mniejszo艣ci Etnicznych, kt贸ry wci膮偶 jeszcze trzyma艂 si臋 na nogach, wyci膮gn膮艂 przed siebie r臋k臋.

- Wyatt! - wycharcza艂.

Rewolwerowiec przystan膮艂 na moment. Od upiora dzieli艂o go najwy偶ej dwadzie艣cia jard贸w.

- Lepiej by艂oby dla ciebie, gdyby艣, tak jak ka偶e nazwa twojej dubelt贸wki, strzela艂 z jakiego艣 dalekiego wzg贸rza - charcza艂 wampir.

- A to czemu?

- Zd膮偶y艂by艣 prze艂adowa膰 magazynek! - rykn膮艂 Bloodlike i jednym susem znalaz艂 si臋 przy rewolwerowcu. Uderzenie szpon贸w zadzwoni艂o o luf臋 sztucera, kt贸ry wypad艂 z r膮k gunfightera prosto w piach. Pot臋偶ne kopni臋cie rzuci艂o Wyattem zn贸w pod star膮 studni臋. Ledwie rewolwerowiec zd膮偶y艂 uskoczy膰 przed p艂on膮c膮 偶agwi膮 kt贸ra odpad艂a z p艂on膮cego daszku, a wampir zn贸w by艂 przy nim. Ci膮艂 strasznie, szerokim zamachem pazur贸w; koniuszkami si臋gn膮艂 policzka Wyatta, z kt贸rego trysn臋艂a krew.

- Za stary ju偶 jeste艣, pistolero - mrucza艂, gdy ku艣tykaj膮c podchodzi艂 do zmaltretowanego rewolwerowca. - Old Wyatt... Ile偶 to lat ci臋 szukali艣my! Bez skutku! Nikt z nas, Ksi膮偶膮t Mroku, nie wpad艂 na to, 偶e sta艂e艣 si臋 n臋dznym pijaczyn膮 w zapad艂ej mie艣cinie na prowincji. Ale teraz sam pchasz si臋 w nasze r臋ce! Zamiast siedzie膰 spokojnie, atakujesz w ostatnim samob贸jczym zrywie. Rad jestem... Cho膰, szczerze m贸wi膮c, mia艂em ci臋 za bardziej rozgarni臋tego. Ale i to dobre, Dzieci Nocy dostan膮 i z艂oto, i zemst臋. Szcz臋艣liwe miejsce to Rio Dragon.

Silny kopniak zwali艂 Wyatta na ziemi臋, rewolwerowiec zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek, lecz wampir nie da艂 mu wytchnienia. Podni贸s艂 gunfightera za w艂osy, drug膮 zranion膮 r臋k膮 zdar艂 z niego koszul臋, by ods艂oni臋tymi k艂ami wpi膰 si臋 w szyj臋 przeciwnika.

- B臋dziesz naszym pomiotem, wampirzym podn贸偶kiem, najgorszym ze s艂ug Ksi膮偶膮t Mroku, obmierz艂膮 pozbawion膮 w艂asnej woli strzyg膮 - charkota艂 Bloodlike.

W martwej ciszy, kt贸ra na moment zaleg艂a, da艂 si臋 s艂ysze膰 s艂aby, troch臋 niewyra藕ny g艂os Wyatta Elfa:

- Zgadnij, Bloodlike, co ja mam w kieszeni?

***

...Saymoore z niech臋ci膮 spojrza艂a na szeryfa.

- Zn贸w si臋 spi艂e艣, Rob - pokr臋ci艂a g艂ow膮 z dezaprobat膮. - A dzi艣 wieczorem egzekucja.

- Przeciwnie, Saymoore, od rana nie tkn膮艂em whisky.

- Nie? - Wied藕ma parskn臋艂a 艣miechem. - To po co trze藕wemu szeryfowi strzykawka do szczepienia byd艂a? Chcesz sobie whisky aplikowa膰 do偶ylnie, 偶eby ci z g臋by nie zalatywa艂o?...

***

...Reverand z zak艂opotaniem podrapa艂 si臋 w g艂ow臋. Gdy King przyszed艂 do ko艣cio艂a, w g艂owie pastora skie艂kowa艂a nadzieja, 偶e by膰 mo偶e szeryf postanowi艂 zapobiec egzekucji elf贸w. Nadzieja kwit艂a, gdy Rob King pochyli艂 si臋 nad kropielnic膮, ale w chwili, w kt贸rej szeryf wyci膮gn膮艂 z kieszeni poka藕n膮 strzykawk臋 i nape艂ni艂 j膮 wod膮 艣wi臋con膮, Woodworf Reverand rozczarowany pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Zn贸w si臋 spi艂, ot co. M臋czy go delirium - westchn膮艂 ze smutkiem pastor...

***

Bloodlike bezw艂adnie osun膮艂 si臋 w piach, prosto pod nogi Wyatta Elfa. Z plec贸w wampira stercza艂a du偶a strzykawka do byd艂a.

Rewolwerowiec otar艂 r臋kawem spocone czo艂o i podni贸s艂 z ziemi srebrny sztucer. Z saloonu odezwa艂y si臋 pierwsze wiwaty, niezbyt jednak gromkie. Do Wyatta podbieg艂o wprawdzie wielu ludzi, ale bardziej ni偶 o gratulacjach i podzi臋kowaniach my艣leli o z艂ocie. Jeden przez drugiego wypytywali szeryfa, kt贸ry naraz z pogardzanego pijaczka sta艂 si臋 powa偶an膮 osob膮, co to ka偶dy j膮 chcia艂 poklepa膰 po plecach, ka偶dy chcia艂 si臋 z nim przyja藕ni膰. A pow贸d tej zmiany by艂 - Wyatt nie mia艂 z艂udze艅 - oczywisty. Wszystkich n臋ci艂y informacje o pok艂adach z艂ota i mira偶 szybkiej fortuny. Fala przyja藕ni szybko jednak straci艂a impet, gdy przyszli potentaci g贸rnictwa stwierdzili, 偶e Wyatt Elf pozostaje nad wyraz ma艂om贸wny i skryty. Jedynie Reverand, Saymoore i Gruby Beagle szczerze i bezinteresownie wy艣ciskali gunfightera. Gdy odeszli, do Wyatta, sapi膮cego jeszcze ze zm臋czenia i zdenerwowania, podszed艂 niewysoki m臋偶czyzna w wielkim kapeluszu. Spod szerokiego ronda sombrero bucha艂y k艂臋by dymu.

- Duch? - domy艣li艂 si臋 Przyjaciel Elf贸w.

Przyby艂y nie odpowiedzia艂, ale z torby wyci膮gn膮艂 kwadratow膮 flaszk臋 i dwie szklanki.

- Jest twoja - powiedzia艂 elf, u艣miechaj膮c si臋 do Wyatta. - Butelka „Nape艂nij si臋!”. Przyjaciele dzi臋kuj膮 za pomoc.

- Prawdziwa whisky? - spyta艂 Wyatt, nape艂niaj膮c swoj膮 szklank臋.

Duch skin膮艂 g艂ow膮.

- S艂ysza艂em o niej - rzuci艂 przez z臋by rewolwerowiec, przygl膮daj膮c si臋 flaszce. - Intryguje mnie, jak ona dzia艂a?

- Jak? - Duch u艣miechn膮艂 si臋 szyderczo. - A nie s艂ysza艂e艣 o spirytusowej aferze w Federalnych Gorzelniach w Aragorn? O tych olbrzymich niedoborach? To by艂o w zasadzie proste zakl臋cie...

Wyatt za艣mia艂 si臋 przeci膮gle.

- Zdaje si臋, 偶e za to polecia艂 jaki艣 wa偶ny wampir pi臋tna艣cie lat temu? By艂 tam dyrektorem.

- Prawda... - odpar艂 szaman. - Trzeba by艂o si臋 go pozby膰. Dzi臋ki naszym kontaktom w Aragorn uknuli艣my ma艂膮 intryg臋. Wampira zwolnili, a nawet, o czym ju偶 tak g艂o艣no nie by艂o, spalili - bo u w艂adzy byli pod贸wczas Republikanie. A zakl臋cie pozosta艂o. Twoje zdrowie, Wyatt. Na pohybel nocy synom!

- Na pohybel! - zawt贸rowa艂 Wyatt, przechylaj膮c szklank臋.

Epilog

No i tak to sko艅czy艂a si臋 ta ca艂a awantura.

Bloodlike'a pochowa艂 sam King, czy raczej Wyatt Elf, jak teraz wszyscy o nim m贸wi膮. Zabezpieczy艂 wampirze truch艂o jak si臋 patrzy, ko艂ek wbi艂 w serce, 艂eb spali艂, a to, co zosta艂o, przywali艂 pot臋偶nym kamieniem, po艣wi臋conym uprzednio przez Reveranda.

Elfy uwolniono; spiesznie te偶 wyjecha艂y z miasta, prawd臋 rzek艂szy, niepr臋dko spodziewam si臋 je zobaczy膰 znowu w saloonie, zw艂aszcza 偶e nie 偶egnano si臋 z nimi serdecznie. Farmerzy tak czy owak za nimi nie przepadaj膮, zw艂aszcza za艣 John Wayno, kt贸remu ju偶 marzy艂o si臋 magiczne siod艂o Metacoma. No i chyba mi艂o艣ci mi臋dzy lud藕mi a elfami ju偶 nie b臋dzie, bo jeden w drugiego farmerzy gadaj膮 teraz o G贸rach Szarych i z艂ocie.

Wiadomo艣膰 o niebezpiecznej trupie morderc贸w przebiera艅c贸w pr臋dko wys艂ano do St. Galadriela i Fort Ring, ale niestety, krwawi komedianci przepadli. Ot, kamie艅 w wod臋, musieli si臋 zorientowa膰, 偶e co艣 posz艂o nie po my艣li wampira. Teraz ich szukaj膮, rozsy艂aj膮 listy go艅cze i wyznaczaj膮 tysi膮ce talar贸w za 偶ywego lub martwego. Ale w膮tpi臋, by co z tego mia艂o by膰.

Marnie sko艅czyli Venom Miller, s臋dzia Beer, a tak偶e Alois Valtz, dyrektor banku, kiedy okaza艂o si臋, 偶e i on mia艂 sw贸j nadzia艂 ziemi w G贸rach Szarych. Wszyscy trzej zawi艣li na szubienicach przygotowanych dla elf贸w. 艁agodniej potraktowano Alfreda Thyssenna, kt贸ry spiesznie anulowa艂 notarialny akt sprzeda偶y G贸r Szarych i to mimo tego 偶e, jak powiadaj膮, przez z艂o偶enie magicznej piecz臋ci na dokumencie, mi臋dzy rejentem a potwierdzanym aktem rodzi si臋 wi臋藕 czarnoksi臋ska. Rzekomo rozerwanie tej偶e wi臋zi to b贸l okropny; no wi臋c mo偶e i tam go troch臋 pobola艂o, ale sk贸r臋 ocali艂. Jak patrz臋 na te szubienice, co na rynku strasz膮, to my艣l臋 sobie, 偶e dobrze zrobi艂.

Kilka miesi臋cy p贸藕niej, ju偶 po zwyci臋stwie Artura i obj臋ciu przeze艅 prezydenckiego stolca, przyjecha艂 kolejny Inspektor Federalny, 艣ledztwo zrobi艂 i po艣miertnie skaza艂 Bloodlike'a na kar臋 艣mierci w艂a艣nie. W tym czasie wybrali艣my sobie nowego burmistrza, a 偶ycie w Rio Dragon wraca艂o powoli do swojego niespiesznego rytmu.

Alem ja ju偶 owej nocy, co to rozgor膮czkowany wo藕nica wbieg艂 by艂 do saloonu, wiedzia艂, 偶e Rio Dragon nie b臋dzie takie jak dawniej.

Latem ruszy艂a budowa linii kolejowej, Rz膮d Federalny postawi艂 nam wie偶臋 z palantirgrafem, aby Rio Dragon nie by艂o d艂u偶ej odci臋te od 艣wiata. Przybyli te偶 nowi osadnicy, ca艂e mrowie, a po艣r贸d nich niejednemu 藕le z oczu patrzy艂o. Wywerny i wilko艂aki rozl臋g艂y si臋 jak robactwo ju偶 nie tylko w g贸rach, ale i na r贸wninach; niekt贸rzy powiadali, 偶e widziano nawet skrzydlatego smoka z gatunku smaugowc贸w, co to niby przefrun膮艂 by艂 nad okolic膮. Ludzie stali si臋 nerwowi, rozdra偶nieni i coraz cz臋艣ciej, coraz 艂apczywiej spogl膮dali w stron臋 G贸r Szarych. Elfy tymczasem zim膮 o艣wiadczy艂y, 偶e G贸r ludziom nie oddadz膮, bo za nimi czai si臋 z艂o i nie maj膮 dok膮d p贸j艣膰. Niekt贸rzy stwierdzili na to: „Niech wi臋c id膮 do diab艂a”.

Ale to ju偶 zupe艂nie inna historia...

Rafa艂 D臋bski
艁zy Nemesis

„Krople krwi na piasku budz膮 niepok贸j. S膮 jak 艂zy Nemezis wylane nad zamordowanym dzieckiem, a rozgrzane ziarna wysysaj膮 z nich ca艂膮 czerwie艅, w zamian ofiaruj膮c brunatn膮 barw臋 beznadziei”. Ten, kto napisa艂 te s艂owa, chyba nigdy nie by艂 w g艂臋bi pustyni, pomy艣la艂 Vincent. A ju偶 na pewno nie widzia艂 zwarzonej przez s艂o艅ce krwi.

Spojrza艂 na swojego towarzysza. Edward z wysoko艣ci ko艅skiego grzbietu przygl膮da艂 si臋 ciemnym bryzgom na niego艣cinnej ziemi. Patrzy艂 bardzo d艂ugo, z u艂o偶enia krwawych plam pr贸buj膮c odczyta膰 histori臋 tragicznych wydarze艅. Vincent przymkn膮艂 oczy, znu偶one blaskiem odbitych od piachu promieni.

- Tu musieli ich dopa艣膰 - mrukn膮艂 Edward. G艂os by艂o ledwo s艂ycha膰. Wi膮z艂 tu偶 przy ustach, zapl膮tany w k艂臋by zawoju.

- Co powiedzia艂e艣? - Vincent ockn膮艂 si臋 z chwilowej gor膮czkowej drzemki zes艂anej przez pal膮ce s艂o艅ce. Poprawi艂 labry na he艂mie. W odr贸偶nieniu od swego towarzysza, pustyni nie lubi艂 i nie rozumia艂. Nie m贸g艂 te偶 zupe艂nie poj膮膰, jak Edward, wychowanek zimnej P贸艂nocy, m贸g艂 przylgn膮膰 sercem do tego kraju. I dlaczego tak swobodnie sobie radzi艂 z potwornym gor膮cem, od kt贸rego nawet miejscowi tracili zmys艂y.

- Tu ich dopadli - powt贸rzy艂 g艂o艣niej Edward. - A nasi musieli si臋 mocno broni膰, sp贸jrz, ile krwi...

Vincent skrzywi艂 si臋.

- Owszem, krwawa jatka. Dziwne tylko, 偶e nie pozosta艂y 偶adne trupy, przecie偶 na pewno wielu zgin臋艂o. Musieliby wszystkie pozbiera膰. Po co? Przecie偶 nikt tak nie czyni. Kim oni mog膮 by膰?

- A jak my艣lisz?

- Saraceni. - Vincent roze艣mia艂 si臋 z przymusem. - Tacy sami Saraceni jak wszyscy inni, tyle 偶e bardziej szaleni. Widzia艂e艣 zreszt膮 kiedy jakiego艣 normalnego?

Edward spojrza艂 na niego bez s艂owa. W g艂臋bi he艂mu b艂yszcza艂y jasne oczy. No tak, zreflektowa艂 si臋 Vincent, przebywa艂 u nich w niewoli tak d艂ugo, 偶e na pewno przyzwyczai艂 si臋 do dziwactw niewiernych. Powr贸ci艂 przecie偶 dopiero niedawno... De Rionne wci膮偶 zapomina艂, 偶e jego przyjaciel nie jest ju偶 tym samym dawnym Edwardem, hulak膮 i swawolnikiem, jakiego zna艂 i lubi艂. Zachowuje si臋, jakby na 艣wiecie mia艂 przebywa膰 jeszcze tylko przez chwil臋. Jakby wyrwa艂 si臋 z piek艂a i mia艂 tam wkr贸tce powr贸ci膰. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nigdy nie spotka艂em si臋 - rzek艂 - ze zwyczajem zabierania zw艂ok zabitych wrog贸w, szczeg贸lnie na pustyni. Swoich mo偶e tak, ale obcych? A ty, wikingu?

Swansen nie odpowiedzia艂. Zsiad艂 z konia, zdj膮艂 z g艂owy zaw贸j, he艂m zawiesi艂 na 艂臋ku siod艂a. Uwa偶nie przygl膮da艂 si臋 krwawym plamom, potem zatoczy艂 du偶e ko艂o, uwa偶nie patrz膮c pod nogi.

- Jest jeszcze co艣 dziwniejszego ni偶 brak trup贸w - o艣wiadczy艂 po powrocie.

- Co艣 odkry艂e艣?

- W艂a艣nie nic. Dalej nie ma 偶adnych 艣lad贸w. Urywaj膮 si臋 w tym miejscu. Jeszcze dziwniejsze, 偶e nie ma trop贸w po艣cigu, zupe艂nie jakby Saraceni go zaniechali. Nie ma te偶 艣lad贸w bitwy... Jedyne, co jest, to rozchodz膮ce si臋 bryzgi krwi. Tak jakby kto艣 pr贸bowa艂 wymalowa膰 posok膮 gwiazd臋 na piasku. Albo jakby kapa艂a gdzie艣 z wysoka, uk艂adaj膮c si臋 w ten spos贸b. Trzeba to jak najszybciej sprawdzi膰.

Vincent poczu艂 przeszywaj膮cy go mimo upa艂u dreszcz.

- To do艣膰 niepokoj膮ce, delikatnie rzecz ujmuj膮c. Dlatego radzi艂bym zaczeka膰 na reszt臋 oddzia艂u. Nie wiadomo przecie偶... W ko艅cu mieli艣my przyj艣膰 tamtym w sukurs, a nie da膰 si臋 wyr偶n膮膰 jak ciel臋ta.

- Zosta艅 tutaj - przerwa艂 mu towarzysz. - Ja rozejrz臋 si臋 po okolicy. Przypuszczam, 偶e nie ma ju偶 komu i艣膰 na odsiecz.

- To mo偶e by膰 niebezpieczne.

- 呕ycie jest niebezpieczne. - Edward skoczy艂 na siod艂o i nie ogl膮daj膮c si臋 ruszy艂 przed siebie. - Kiedy dotr膮 nie ruszajcie si臋 st膮d! - zawo艂a艂 jeszcze, zanim pu艣ci艂 wierzchowca w galop.

Vincent zosta艂 sam. Z odraz膮 rozgl膮da艂 si臋 po pustyni. Co w niej tak urzeka niekt贸rych, 偶e nie chc膮 wraca膰 do ojczyzny? Niby nienawidz膮 bezkresnych po艂aci piasku, a w istocie rzeczy 偶y膰 bez nich nie mog膮. Gdyby jemu przes艂ano wie艣膰, 偶e darowano mu winy i mo偶e wraca膰 do kraju, nie zastanawia艂by si臋 ani chwili. Westchn膮艂 przeci膮gle, zerkn膮艂 z niech臋ci膮 w stron臋 s艂o艅ca i znowu poprawi艂 materi臋 na he艂mie. Co za kraj! Za dnia upa艂, 偶e jaj w piachu mo偶na nagotowa膰, za艣 w nocy przejmuj膮cy mr贸z. 呕e te偶 w og贸le jakiekolwiek stworzenia mog膮 prze偶y膰 w tych warunkach. On bez pomocy umar艂by pewnie pierwszego dnia. Nie tylko zreszt膮 on. Radzili sobie dzi臋ki temu, 偶e Edward z niesamowitym wyczuciem potrafi艂 odnale藕膰 oazy, a w ostateczno艣ci dostrzec, gdzie w piachu znajduj膮 si臋 wodne wysi臋ki, z kt贸rych mo偶na napi膰 si臋 za pomoc膮 trzcinowej rurki. Zupe艂nie jakby wychowa艂 si臋 na pustyni, a nie w ch艂odnym fiordzie.

Rozmy艣lania przerwa艂 t臋tent kopyt i okrzyk:

- Hej, de Rionne, a gdzie podzia艂e艣 Swansena?

Grupa je藕d藕c贸w osadzi艂a konie wok贸艂 Vincenta. Ten, kt贸ry wo艂a艂, Jan de Morges, wpatrywa艂 si臋 szeroko otwartymi oczami w 艣lady na piachu.

- Co to jest?

- Nie widzisz? Krew.

Jan zeskoczy艂 z konia, zbli偶y艂 si臋 do najbli偶szej ciemnej smugi i wyci膮gn膮艂 d艂o艅.

- Ja bym tego nie rusza艂 - powstrzyma艂 go g艂os Vincenta.

- Dlaczego?

- Nie wiem - de Rionne wzruszy艂 ramionami - ale ja bym da艂 spok贸j. Niedobrze jest rusza膰 posok臋 niewiadomego pochodzenia. Pami臋taj, gdzie jeste艣my.

De Morges spojrza艂 na niego wyzywaj膮co i dotkn膮艂 krwawego rozprysku. Potem potar艂 palce.

- Krew jak krew - oznajmi艂. - Sczernia艂a ju偶 wprawdzie, ale musi by膰 ca艂kiem 艣wie偶a, bo jeszcze si臋 za藕ga, widzisz? Gdzie Edward?

- Pojecha艂 na rekonesans. Pewnie zatoczy spore ko艂o, zanim wr贸ci. Brak jest 艣lad贸w prowadz膮cych gdziekolwiek z tego miejsca. Postanowi艂 to sprawdzi膰, a my mamy na niego zaczeka膰.

- Jak to, brak 艣lad贸w?! - Poirytowany g艂os nale偶a艂 do hrabiego Konrada von Wallheima. - Rozp艂yn臋li si臋 w powietrzu, czy jak? Poza tym powinien poczeka膰 i zasi臋gn膮膰 naszego zdania w tej kwestii. „Czekajcie na mnie”, powiedzia艂? - drwi膮co uda艂 g艂os Edwarda. - Zachowuje si臋 jak udzielny ksi膮偶臋.

Vincent nie lubi艂 nad臋tego hrabiego. Zdaje si臋, 偶e nikt go nie lubi艂, nawet w艂asna 偶ona, kt贸ra z ulg膮 wypchn臋艂a go na wypraw臋 do Palestyny przy pierwszej nadarzaj膮cej si臋 okazji.

- Od zasi臋gania zdania w ka偶dej kwestii - odpar艂 - nasza wyprawa wlecze si臋 ju偶 tyle lat! Nie w ostatku dzi臋ki twojemu mi艂o艣ciwemu panu. Robi wszystko, 偶eby przej膮膰 dowodzenie, tyle 偶e nadaje si臋 do tego jak...

- Spokojnie, panowie, prosz臋 o spok贸j. - Jan de Morges zagrodzi艂 drog臋 Wallheimowi, kt贸ry szykowa艂 si臋 czynnie broni膰 honoru swego pana. - B臋dziecie si臋 k艂贸ci膰 i bi膰 po powrocie. Tutaj nie jeste艣my s艂ugami naszych ja艣nie por贸偶nionych ksi膮偶膮t i kr贸l贸w. Przypominam, 偶e przed wyruszeniem zaprzysi臋gli艣my sobie pok贸j i braterstwo. Udawajcie przynajmniej, 偶e was to przyrzeczenie cokolwiek obchodzi.

Konrad wycofa艂 si臋, 艂ypi膮c na Vincenta z艂owrogo.

- Taak - rzuci艂 Piotr z Telford. - Wystarczy, 偶e panowie baronowie na chwil臋 zejd膮 si臋 w jednym miejscu i ju偶 zaczynaj膮 si臋 zachowywa膰 zupe艂nie jak ich w艂adcy.

- Ty, Piotrze, nie dolewaj oliwy do ognia! - De Morges pogrozi艂 mu pi臋艣ci膮. - Ciesz si臋, 偶e tw贸j Ryszard jest taki 艣wi臋ty...

- 艢wi臋ty to on nie jest, nie drwij sobie - u艣miechn膮艂 si臋 Telford. - Powiem wi臋cej, gdy tak ju偶 rozmawiamy. Straszna z niego 艣winia i, jak powiadaj膮 poniek膮d pederasta. Ale wodzem jest przednim i gdyby nie on, Saladyn dawno zjad艂by ca艂e pozosta艂e ta艂atajstwo.

- Kogo nazywasz ta艂atajstwem?! - poderwa艂 si臋 Kurt von Landberg. - A nasz cesarz 艣wi臋tej pami臋ci to co, psu wypad艂 spod ogona?

- Pax, panowie, pax! - wrzasn膮艂 de Morges. - Czy wy naprawd臋 nie potraficie normalnie ze sob膮 rozmawia膰?! A ty, Piotrze, zamkn膮艂by艣 lepiej twarz, 偶eby ci jej s艂o艅ce nazbyt nie wysuszy艂o, miast obra偶a膰 wszystkich dooko艂a.

- Nie pozwol臋 si臋 zniewa偶a膰 byle, byle... - Von Landberg nie umia艂 znale藕膰 s艂贸w.

Telford czeka艂 na jego odpowied藕 z prowokuj膮cym u艣mieszkiem.

- Wiecie czym g贸ruj膮 nad krzy偶owcami Saraceni? - rozleg艂 si臋 cichy g艂os.

To Edward wr贸ci艂 ze zwiadu. Spojrzeli na niego, jakby zobaczyli ducha.

- Jak to zrobi艂e艣, 偶e znowu ci臋 nie zauwa偶yli艣my? - nie kry艂 podejrzliwo艣ci de Morges. - Wyrastasz zawsze jak spod ziemi.

- To nietrudne - roze艣mia艂 si臋 Edward. - Tokujecie niczym stado g艂uszc贸w. Niewierni maj膮 wiele wad, ale kiedy potrzeba, umiej膮 zachowywa膰 si臋 tak cicho i czujnie, 偶e nikt nie jest w stanie ich podej艣膰.

- A ty co ich tak wychwalasz? - Piotr z Telford skrzywi艂 si臋 z niech臋ci膮. - Mo偶e艣 przeszed艂 na islam b臋d膮c w ichniej niewoli?

Swansen nie odpowiedzia艂, spojrza艂 tylko na Anglika przeci膮gle. Ten zmiesza艂 si臋, ale nie opu艣ci艂 wzroku.

- Mamy wi臋kszy problem ni偶 wasze swary - oznajmi艂 po chwili Edward. - Znalaz艂em tych, kt贸rych szukamy. Tam. - Wskaza艂 r臋k膮 na zach贸d. - Przynajmniej s膮dz臋, 偶e to oni, bo doprawdy trudno to stwierdzi膰 z ca艂膮 pewno艣ci膮. Kto艣 lub co艣 zawlok艂o ich tam i zwali艂o na kup臋. Nie ma tego zreszt膮 za wiele.

***

M艂odziutki graf Werner von Watzenrode wymiotowa艂 prosto na ko艅ski kark. Pozostali patrzyli z mieszanin膮 odrazy i przera偶enia na walaj膮ce si臋 po ziemi szcz膮tki. W upale od贸r surowizny przyprawia艂 o md艂o艣ci nawet nawyk艂ych do takich woni rycerzy.

- Z ko艣ci wyssano szpik - odezwa艂 si臋 Edward. - Sprawdzi艂em. Czaszki roz艂upane, nie ma m贸zg贸w, a reszta... jak sami widzicie, zostali posiekani na drobne kawa艂ki. I te wn臋trzno艣ci...

- Rany Boskie! - j臋kn膮艂 Piotr Telford. - To偶 wszystko rozw艂贸czone, jakby kto艣 si臋 tarza艂 we flakach!

Wskaza艂 pokrwawione resztki ubra艅 i pancerzy.

- Wygl膮da na to, 偶e s膮 tutaj nie tylko nasi rycerze... To mi patrzy na sarace艅ski burnus. I to... i to... - wskazywa艂 po kolei. - Wszystko razem pomieszane.

- W艂a艣nie. - Konrad von Wallheim zas艂oni艂 twarz przed przykrym podmuchem wiatru. - To niepokoi mnie najbardziej. Jak dot膮d...

- B臋dziemy tak sta膰 czy ich pochowamy? - przerwa艂 niecierpliwie Vincent.

- Razem z Saracenami? - oburzy艂 si臋 Konrad. - To偶 to by by艂o...

- A co? - przerwa艂 mu znowu Vincent. - Jak chcesz odr贸偶ni膰 wszystkie ko艣ci? A poch贸wek Ko艣ci贸艂 nakazuje! Zreszt膮 czy to ha艅ba pochowa膰 wroga? Ksi膮dz w kazaniu nawet m贸wi: „Mi艂ujcie nieprzyjacio艂y swoje”... Diabli! - zakl膮艂 nagle. - Ale te偶 co ich tak poszatkowa艂o? Saraceni?!

- Nie wierz臋 - powiedzia艂 de Morges. - Pod艂e to plemi臋, ale wszak nie s膮 trupojadami! Nigdy tego nie robili.

- Tym bardziej 偶e najwyra藕niej sami ich wojownicy padli ofiar膮 tego, kto to uczyni艂... - popar艂 go Piotr Telford.

- Zda艂oby si臋 zebra膰 szcz膮tki, pokaza膰 kr贸lowi i biskupowi - odezwa艂 si臋 nie艣mia艂o Werner. - A i pogrze艣膰 w po艣wi臋conej ziemi...

- Milcz, bratanku - ofukn膮艂 go Konrad. - M膮drzejsi od ciebie mog膮 zabiera膰 g艂os, nie ty, go艂ow膮sie. We藕 lepiej jak膮艣 szmat臋 i przetrzyj konia. Jak wymiocina zaschnie, niczym jej nie ruszysz.

Werner zamilk艂, sp艂oszony, ale niespodziewanie popar艂 go Edward:

- Graf ma racj臋, Konradzie. - Machni臋ciem r臋ki uciszy艂 protesty. - Jest m艂ody, ale rozs膮dku nie mo偶na mu odm贸wi膰. Trzeba to pokaza膰, tylko nie od razu naszym wodzom, ale przede wszystkim szpitalnikom! Niechby powiedzieli, co o tym my艣l膮.

- Mamy wlec si臋 przez pustyni臋 z tym ca艂ym smrodem, 偶eby ucieszy膰 paru konowa艂贸w? - Von Landberg splun膮艂. - Ja sobie ich na ko艅 w艂o偶y膰 nie dam.

- Nie marnuj wody - warkn膮艂 Jan de Morges, wskazuj膮c na b艂yskawicznie paruj膮c膮 plwocin臋. - Edward dobrze m贸wi. Nie chcesz bra膰 truche艂, nikt ci臋 nie zmusza. Ale nie nazywaj trup贸w chrze艣cija艅skich smrodem, by i ciebie kto艣 tak nie nazwa艂.

Von Landberg ze zdziwieniem spojrza艂 na Jana, kt贸ry zazwyczaj by艂 bardzo spokojny i ma艂o skory do zwady. Czym go tak ugodzi艂?

- Dobrze ju偶 - mrukn膮艂 ugodowo.

Jan de Morges mia艂 opini臋 t臋giego r臋baj艂y. W艣r贸d rycerzy panowa艂 pogl膮d, 偶e nie warto mu si臋 nara偶a膰. „Wielkie to szcz臋艣cie - powiedzia艂 kiedy艣 w przytomno艣ci Kurta jeden z angielskich rycerzy, kt贸ry pojedynkowa艂 si臋 z Janem - 偶e B贸g da艂 takiemu si艂aczowi i fechmistrzowi 艂agodne usposobienie. Inaczej by艣cie mnie ju偶 nie ogl膮dali. Mocarny jest bodaj jak sam kr贸l Ryszard”. Von Landberg nie zamierza艂 sprawdza膰 granic cierpliwo艣ci Jana. Przynajmniej nie teraz.

***

Brat Gustavus spojrza艂 znad kupy ko艣ci na wyczekuj膮cych rycerzy.

- Jestem w s艂u偶bie zakonu joannit贸w od lat dwudziestu z g贸r膮 przez ca艂y ten czas w Ziemi 艢wi臋tej. Widzia艂em rany zadawane przez wojownik贸w sobie nawzajem, widzia艂em 艣lady najwymy艣lniejszych tortur, ogl膮da艂em szcz膮tki ludzi po偶artych przez lwy i inne dzikie zwierz臋ta. Ale 偶eby co艣 takiego...

- Potrafisz powiedzie膰, bracie, co mog艂o zabi膰 tych ludzi?

Gustavus wzruszy艂 ramionami. Uj膮艂 le偶膮c膮 na wierzchu d艂o艅 z kawa艂kiem przedramienia.

- Doprawdy, nie wiem - oznajmi艂 po chwili, ponuro si臋 w ni膮 wpatruj膮c. - To nie wygl膮da na 偶adne zwierz臋, kt贸re bym zna艂. Ale m贸wicie, 偶e wn臋trzno艣ci by艂y rozwleczone?

- Jakby kto艣 w nich si臋 tarza艂 - przy艣wiadczy艂 Vincent. - Czy to jaka艣 wskaz贸wka?

- W艂a艣ciwie nie. - Gustavus zamy艣li艂 si臋 na chwil臋. - Chocia偶, z drugiej strony... Jestem tutaj ju偶 dwadzie艣cia lat i wiele widzia艂em...

- To ju偶 s艂yszeli艣my - przerwa艂 mu Edward.

- I wiele widzia艂em - powt贸rzy艂 z naciskiem medyk - a tak偶e wiele s艂ysza艂em. W艣r贸d pogan powszechne s膮 wierzenia w duchy, demony, przez nich nazywane...

- D偶innami czy tam innymi iblisami - wpad艂 mu w s艂owo Vincent. - Wiemy, zakonniku, te偶 przebywamy tutaj 艂adnych par臋 lat.

- Mi臋dzy tymi d偶innami s膮 z艂e i dobre - ci膮gn膮艂 niezra偶ony Gustavus. - A Iblis jest w艂adc膮 tych z艂ych. Ale s膮 jeszcze inne istoty, tak zwane ghule, 偶ywi膮ce si臋 ludzkim mi臋sem, stwory pono膰 bardzo silne, o wielkich, pe艂nych z臋b贸w g臋bach... Jednak z waszych s艂贸w wynika, 偶e co艣 porwa艂o ludzi i przenios艂o kawa艂 drogi. Ghule nie s膮 do tego zdolne. To musia艂o by膰 co innego... Albo co艣 wi臋cej...

- Co chcesz przez to powiedzie膰? - zapyta艂 nieco podejrzliwie Vincent.

- Niech B贸g uchowa, 偶ebym wierzy艂 w poga艅skie gus艂a! - Medyk prze偶egna艂 si臋. - Jednak - zni偶y艂 g艂os do szeptu - nie jeste艣cie pierwszymi, kt贸rzy przywo偶膮 podobne znalezisko.

- Co?!

- I to odkryte w podobnych okoliczno艣ciach - na ziemi krew, bryzgi doko艂a w kszta艂cie gwiazdy czy promieni, zupe艂ny brak innych 艣lad贸w. I zwa艂 cz艂onk贸w gdzie艣 dalej.

- My艣la艂em, 偶e to jednak Saraceni...

- Tego nie uczyni艂 偶aden cz艂owiek - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Gustavus. - Stawiam na to moje zbawienie.

- Wi臋c kto lub co ich po偶ar艂o?

Medyk roz艂o偶y艂 r臋ce w bezradnym ge艣cie.

Dwie ladacznice z rozdzieraj膮cym wrzaskiem tarza艂y si臋 po ziemi, targaj膮c si臋 bez lito艣ci za w艂osy. Pomi臋dzy kramami k艂臋bi艂 si臋 wzniecony awantur膮 kurz. Nadbiegaj膮cy stra偶nicy przystan臋li, z zachwytem ch艂on膮c widowisko. Chcieli dobrze si臋 napatrze膰, zanim aresztuj膮 uczestniczki b贸jki.

- Najgorsza jest awantura, drodzy panowie - odezwa艂 si臋 patrz膮cy z niesmakiem na zaj艣cie Jan de Morges - jak publicznie na rynku jedna kurwa powie drugiej „ty kurwo”. No, ju偶! - krzykn膮艂 na pacho艂k贸w. - Ruszy膰 si臋, psiawiary!

Stra偶nicy z niech臋ci膮 przerwali spektakl. Wrzaski obu aresztowanych by艂o s艂ycha膰 jeszcze przez d艂ugi czas. Obrzuca艂y siebie nawzajem i stra偶nik贸w takimi s艂owy, 偶e de Morges kr臋ci艂 z podziwem g艂ow膮.

- 呕eby te偶 byle dziwka kl臋艂a soczy艣ciej od pasowanego rycerza - westchn膮艂. - 艢wiat w istocie schodzi na psy...

- Musimy om贸wi膰 spraw臋 z kr贸lem - przerwa艂 jego rozwa偶ania Vincent. To wymaga wyja艣nienia.

- Z kt贸rym? - spyta艂 uszczypliwym tonem Edward. - Bo mamy pewien wyb贸r. Chyba nie z Filipem?

- Dlaczego? - spyta艂 wyzywaj膮co de Morges. - Czy czego艣 mu brakuje?

- Da艂by艣 spok贸j - wtr膮ci艂 si臋 Vincent. - Nie czas broni膰 w膮tpliwego honoru naszego w艂adcy.

- No, tak - sapn膮艂 Jan - mog艂em si臋 tego po was spodziewa膰. Chcecie i艣膰 do Ryszarda, prawda?

- Na niego ty nie wyrazisz zgody, myl臋 si臋? - Edward machn膮艂 r臋k膮.

- Czemu? - Milcz膮cy dot膮d Werner von Watzenrode odwa偶y艂 si臋 zabra膰 g艂os. - To przedni wojownik, znakomity w贸dz...

- Tyle - wpad艂 mu w s艂owo Vincent - 偶e z rozumem u niego nie najlepiej. Zakuty ma 艂eb jak rzadko, prosto m贸wi膮c. Ostatnio pono膰 wpad艂 na pomys艂, by rozstrzygn膮膰 ca艂膮 wojn臋 pojedynkiem z Saladynem... G艂upie, prawda? Dobrze, 偶e baronowie si臋 sprzeciwili, bo mieliby艣my mo偶e niezgorsz膮 ale bardzo ryzykown膮 zabaw臋. Wyobra偶acie sobie, co by si臋 dzia艂o, gdyby Ryszard da艂 sobie obci膮膰 w pojedynku sw贸j durny 艂eb?

- Dobrze, 偶e nie ma tu z nami Telforda - zauwa偶y艂 cierpko Edward. - Po twoich s艂owach mieliby艣my pojedynek zaraz na miejscu, jak nic. Sam r贸偶nie m贸wi o swoim panu, ale innym l偶y膰 go nie pozwala. Nie wiem jak wy, ale ja udam si臋 do Ryszarda w艂a艣nie. To, wed艂ug mnie przynajmniej, jedyny s艂uszny wyb贸r, w sytuacji, kiedy nie mamy w艂a艣ciwie 偶adnego wyboru. Ty zr贸b jak chcesz - mrukn膮艂 w stron臋 Vincenta, a potem zwr贸ci艂 si臋 do Wernera: - B膮d藕 艂askaw zawiadomi膰 pozosta艂ych.

***

- Witam drogich rycerzy angielskich i sojusznik贸w. - Ryszard wydawa艂 si臋 by膰 w doskona艂ym humorze. - Wiem, wiem, z czym do mnie przychodzicie i rad jestem, 偶e mnie w艂a艣nie obdarzacie zaufaniem.

- Telford ma stanowczo za d艂ugi j臋zor - warkn膮艂 Konrad von Wallheim. - Stanowczo. Trzeba by mu go przy okazji nieco przykr贸ci膰.

Nieoczekiwanie Lwie Serce uderzy艂 go w plecy z takim rozmachem, 偶e hrabiemu zabrak艂o tchu.

- Nie bocz si臋 na niego, przyjacielu. Oszcz臋dzi艂 wam opowiadania wszystkiego i niepotrzebnej straty czasu. Zreszt膮 - twarz mu zmierzch艂a - i tak nie by艂o to dla mnie 偶adnym zaskoczeniem. Chod藕cie do loch贸w, przedstawi臋 wam kogo艣.

W miar臋 jak schodzili g艂臋boko w podziemia, czuli coraz wi臋kszy niepok贸j.

- Kogo takiego chcesz nam pokaza膰 w tych katakumbach, kr贸lu? - spyta艂 nieufnie Kurt von Landberg. - Co za posta膰?

- Cierpliwo艣ci, drodzy panowie, zaraz b臋dziemy na miejscu.

Na samym ko艅cu korytarza stra偶nik otworzy艂 偶elazne drzwiczki. Ryszard wszed艂 pierwszy, za nim w niewielkiej celi st艂oczyli si臋 pozostali.

- Co za smr贸d! - De Morges zatka艂 nos.

- W ko艅cu to lochy - wzruszy艂 ramionami Ryszard. - Czego mo偶na si臋 innego spodziewa膰? A to jest Micha艂, giermek zaginionego onegdaj Edwina de Champes.

Wskaza艂 na ludzki strz臋pek skulony na s艂omie w k膮cie.

- Przecie obaj zagin臋li! - Vincent by艂 zdumiony. - Porwani zostali przez Saracen贸w.

Ryszard pokiwa艂 g艂ow膮.

- Tak og艂oszono, jednak... Pos艂uchajcie, co ma do powiedzenia Micha艂.

Zbli偶y艂 si臋 do le偶膮cego, pochyli艂 nad nim.

- Gdzie jest tw贸j pan, Michale? - zapyta艂 艂agodnie.

Wi臋zie艅 podskoczy艂, zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i zacz膮艂 trz膮艣膰 jak w febrze.

- Porwany... - zaj臋cza艂. - Porwany i po偶arty... - Be艂kota艂 przez chwil臋 niezrozumiale, by nagle o艣wiadczy膰 czystym g艂osem: - Nie zabi艂em swego pana, przysi臋gam na Boga i Przenaj艣wi臋tsz膮... - Znowu niezrozumia艂y be艂kot, po czym wychrypia艂: - Spad艂 na nas demon straszny i porwa艂 w powietrze... J膮艂em si臋 miota膰 w jego obj臋ciach i tyle pami臋tam, 偶em wypad艂 mu z pazur贸w i uderzy艂 o ziem...

Przewr贸ci艂 bia艂kami oczu, zrobi艂 si臋 sztywny i upad艂 ci臋偶ko na plecy.

- Niczego wi臋cej si臋 od niego dzi艣 nie dowiemy - rzek艂 Ryszard, patrz膮c z niech臋ci膮 na wi臋藕nia. - 艢cigali arabskiego szpiega, kt贸ry podkrad艂 si臋 do obozu - wyja艣ni艂. - Micha艂 twierdzi, 偶e o par臋 staj drogi zaatakowa艂 ich demon. Opis jak ula艂 pasuje do ifryta, w kt贸rym poganie upatruj膮 jednego ze s艂ug diab艂a pustyni. Zreszt膮 pono膰 ifryt porwa艂 i 艣cigaj膮cego, i 艣ciganego. To by si臋 zgadza艂o, bo na miejscu znaleziono ko艣ci dw贸ch ludzi i strz臋py arabskiego burnusa. Najsro偶sze tortury, jakim ten tutaj zosta艂 poddany jako podejrzany o zamordowanie Edwina, nie sk艂oni艂y go do zmiany zezna艅. A zapewniam was, 偶e moi kaci biegli s膮 w swym rzemio艣le nad podziw.

- Wierzysz, panie, w majaczenia tego szale艅ca? - skrzywi艂 si臋 von Wallheim. - To偶 to do niczego niepodobne brednie.

Ryszard przyjrza艂 si臋 uwa偶nie hrabiemu.

- Jeste艣my w艣r贸d pustyni - powiedzia艂 powoli. - C贸偶 o niej wiemy? Nic, tak naprawd臋. A co mo偶emy powiedzie膰 o istotach j膮 zamieszkuj膮cych? Te偶 niewiele. Powiadaj膮 o mnie, 偶e mam zakuty 艂eb. Mo偶e i prawda. Ale na tyle w nim rozumu, by nie odrzuca膰 wszystkiego, czego nie potrafi臋 poj膮膰. Czy szatan nie mo偶e przybra膰 dowolnej postaci? Czy偶 nie mo偶e wcieli膰 si臋 w istot臋 z baj臋d poga艅skich? Czy偶 B贸g nie mo偶e wystawia膰 naszej wiary na pr贸b臋 wszelkimi sposobami? To nie pierwszy czy drugi podobny przypadek. Ledwo udaje si臋 utrzyma膰 tajemnic臋. To偶 by by艂o, gdyby rycerstwo wpad艂o w panik臋! Koniec krucjaty, ot co! T臋 spraw臋 trzeba dok艂adnie zbada膰.

- Jak, mi艂o艣ciwy panie? Nie ma 偶adnych wskaz贸wek.

Ryszard wzruszy艂 ramionami.

- Wskaz贸wki nale偶y znale藕膰. Trzeba jecha膰 na pustyni臋 i szuka膰 do skutku. Nic m膮drzejszego nie przychodzi mi do g艂owy. A wam, panowie? To b臋dzie bardzo poufna misja. Ci, kt贸rzy si臋 jej podejm膮 mog膮 liczy膰 na kr贸lewsk膮 wdzi臋czno艣膰. - U艣miechn膮艂 si臋. - A wdzi臋czno艣膰 kr贸l贸w to wielka rzecz.

***

- Jak ja nienawidz臋 pustyni! - Jan de Morges z obrzydzeniem spogl膮da艂 w rozgwie偶d偶one niebo. Otuli艂 si臋 szczelniej derk膮, odwr贸ci艂 plecami do towarzyszy i mrucza艂 dalej: - 呕e te偶 zachcia艂o mi si臋 z w艂asnej, nieprzymuszonej woli pcha膰 do takiego piek艂a. A m贸wi艂a s艂odka pani de Morges: „Gdzie b臋dziesz laz艂, sko艅czony o艣le, to偶 nie na tw贸j durny 艂eb w艂贸czy膰 si臋 po kra艅cach 艣wiata. Zostaw to m艂odym - m贸wi艂a - w ciep艂ym k膮cie przy kochaj膮cej 偶oneczce by艣 posiedzia艂”. Tak ci do mnie czule przemawia艂a, gdym na wypraw臋 rusza艂.

- Nie bierz tego do siebie, Janie - odpar艂 Vincent - ale mia艂em zaszczyt pozna膰 twoj膮 s艂odk膮 偶onk臋. Dawno temu, zanim jeszcze wygnano mnie z kraju, kiedy by艂a jeszcze m艂oda i poniek膮d 艂agodniejszego usposobienia. Gdyby to by艂a moja niewiasta, powiadam ci i wierzaj mi, druhu, na s艂owo, 偶e gdyby kto zaproponowa艂 mi udzia艂 w tak szalonej wyprawie jak ta krucjata, nie waha艂bym si臋 ani chwili, jeno z miejsca i bez zw艂oki tego ponurego zwiastuna wyca艂owawszy po g臋bie, z rado艣ci膮 opu艣ci艂bym domowe pielesze...

- A ty co mi tu b臋dziesz powiada艂?! - De Morges podni贸s艂 si臋 z pos艂ania i stan膮艂 w gro藕nej postawie nad Vincentem. Obserwuj膮cy t臋 scen臋 Werner wstrzyma艂 oddech. Dziwi艂 si臋 tylko spokojowi pozosta艂ych rycerzy. - Co ty mo偶esz wiedzie膰 o moim po偶yciu z 偶on膮 m艂odziku? Kto upowa偶ni艂 ci臋 do wydawania s膮d贸w na ten temat?! - Pochyli艂 si臋 nad bezbronnym, le偶膮cym na wznak towarzyszem. - I to takich prawdziwych s膮d贸w na dodatek. - Nagle usiad艂 obok de Rionne'a, wyci膮gaj膮c w jego stron臋 p臋katy buk艂ak. - Napijmy si臋 wszyscy za zdrowie mojej ukochanej Zuzanny, oby moje oczy nigdy ju偶 nie ujrza艂y jej nadobnej postaci...

De Rionne 艂ykn膮艂 solidn膮 porcj臋 trunku, po czym rzuci艂 buk艂ak Edwardowi.

- Mi艂ych sn贸w, panowie - powiedzia艂.

- Niech ta noc b臋dzie spokojna i cicha - zawt贸rowa艂 Swansen, przekazuj膮c naczynie nast臋pnemu.

Po chwili wszyscy spali. Poza kr臋giem ogniska, kilkadziesi膮t metr贸w od obozu czuwa艂 jedynie m艂ody Werner von Watzenrode, kt贸remu przypad艂a pierwsza stra偶. Patrzy艂 w ciemn膮 otch艂a艅 pustyni, my艣l膮c o wielkiej przygodzie, w kt贸rej mia艂 zaszczyt uczestniczy膰. Mimo protest贸w wuja upar艂 si臋 pojecha膰 z rycerzami na niebezpieczn膮 w臋dr贸wk臋 w g艂膮b piask贸w. Konrad von Wallheim, chc膮c nie chc膮c, przy艂膮czy艂 si臋 tak偶e. „Obieca艂em twojej matce, 偶e b臋d臋 si臋 tob膮 opiekowa艂, i niech mnie piorun strzeli, je偶eli nie dotrzymam danego s艂owa!” wrzasn膮艂, kiedy Werner zach臋ca艂 go do pozostania w mie艣cie.

Wspomnienie czerwonej ze z艂o艣ci fizjonomii wuja przes艂oni艂a powoli du偶o przyjemniejsza twarz Heleny di Marco, c贸rki mo偶nego patrycjusza z Turynu. Obieca艂a czeka膰 na jego powr贸t z wyprawy krzy偶owej, niezale偶nie od tego, ile lat mia艂aby ona trwa膰. Westchn膮艂 ci臋偶ko. I on przyrzek艂 jej wierno艣膰, a B贸g widzi, jak trudno dotrzyma膰 przysi臋gi w rozbuchanym rozwi膮z艂o艣ci膮 艣wiecie Wschodu...

- Niech mnie diabli, Wernerze, je偶eli nie my艣lisz w tej chwili o kobiecie.

Graf drgn膮艂, zaskoczony. Obok niego przysiad艂 niepostrze偶enie Vincent.

- Sk膮d wiecie, baronie?... - zaczerwieni艂 si臋 m艂odzieniec.

- Ten wyraz twarzy, blask oczu... - De Rionne roze艣mia艂 si臋 cicho. - I nie tytu艂uj mnie baronem. Banicie nie przystoj膮 tytu艂y. Wszyscy艣my na krucjacie winni nazywa膰 si臋 bra膰mi, ale sam widzisz, jak to wygl膮da. Nawet w naszej niewielkiej grupce wzajemne niech臋ci bior膮 g贸r臋 nad przes艂aniem papieskim, kt贸re nam oznajmiono na pocz膮tku wyprawy.

Werner bez s艂owa pokiwa艂 g艂ow膮. Po d艂u偶szej chwili zapyta艂 z wahaniem:

- Nie ufasz mi, 偶e zrezygnowa艂e艣 z wypoczynku? Dam rad臋 sam pe艂ni膰 stra偶.

- To nie to, ch艂opcze. Po prostu nie mog臋 zasn膮膰. Od dw贸ch dni mam takie sny, 偶e wol臋 nie spa膰.

- Wierzysz w sny?

- Nie bardzo, ale kiedy zjawia si臋 w nich m贸j ojczulek, to znak, 偶e trzeba uwa偶a膰. Nigdy nie by艂 osob膮 do kt贸rej szczerze by m贸wiono przy spotkaniu „dobrze ci臋 widzie膰”. A teraz twoje drugie pytanie.

- Sk膮d wiesz, 偶e mam jeszcze jakie艣?

Vincent przypatrywa艂 si臋 rozm贸wcy z dziwnym u艣miechem.

- Je偶eli chodzi o Edwarda - rzek艂 - wiem o nim niewiele wi臋cej ni偶 inni. Kiedy艣 by艂 moim serdecznym druhem, wygna艅cem z kraju, jak i ja... Pono膰 jest potomkiem dynastii Skjoldung贸w, cho膰 sam temu przeczy. Przybyli艣my z pielgrzymk膮 do Ziemi 艢wi臋tej jeszcze za poprzedniego papie偶a. Kilka lat przed ruszeniem nowej krucjaty Swansen popad艂 w niewol臋 sarace艅sk膮 Wr贸ci艂 niedawno, nie wiem zupe艂nie, jak uda艂o mu si臋 zbiec. Jest jaki艣 dziwny, obcy... zmieni艂 si臋. Ale co tam - o偶ywi艂 si臋 nagle - nie b臋dziemy rozprawia膰 o ponurym wikingu. Opowiedz mi lepiej o swojej damie serca...

Md艂a po艣wiata gwiazd lito艣ciwie ukry艂a rumie艅ce na twarzy Wernera. Mia艂 ochot臋 wykr臋ci膰 si臋 od odpowiedzi, jednak ch臋膰 podzielenia si臋 z kim艣 swoim uczuciem przewa偶y艂a.

- Jest pi臋kna jak te gwiazdy nad nami. W jej ciemnych oczach p艂onie ogie艅 gor臋tszy ni藕li p艂omie艅, kt贸ry czyni pustyni臋 tak straszliwym miejscem. Jednak dobry to p艂omie艅, nie zabija lecz daje 偶ycie. Jej d艂onie... S膮 jak drobne fragmenty g艂adkiego alabastru, kt贸ry sam B贸g stworzy艂 tylko po to, aby radowa艂y moje oczy...

- Poeta z ciebie, ch艂opcze - mrukn膮艂 z podziwem Vincent. - Gdybym ja tak potrafi艂 przemawia膰, swego czasu hrabianka Elwira de Brugge by艂aby moj膮. Jednak m贸j j臋zyk zawsze by艂 plugawy niczym obozowa dziewka. Zabierzesz t臋 pann臋, oczywi艣cie, do swoich w艂o艣ci, 偶eby pokaza膰 j膮 matce?

Werner otworzy艂 usta do odpowiedzi, ale powstrzyma艂o go sykni臋cie Vincenta:

- 膯艣艣艣... s艂ysz臋 jaki艣 dziwny szmer. Biegnij obudzi膰 Edwarda...

Werner po艣pieszy艂 spe艂ni膰 polecenie, a Vincent pobieg艂 kilkana艣cie krok贸w przed siebie, po czym przypad艂 do ziemi, nas艂uchuj膮c.

***

- No i co tak pe艂zasz w piachu, jak jaki艣 robal! - us艂ysza艂 nad g艂ow膮 gromki, znajomy g艂os. - To nie licuje z honorem rodziny de Rionne!

- Ojciec?! - wyszepta艂 zdumiony Vincent. - Znowu ty...?

- Zgadza si臋, ch艂opcze, znowu ja. I niech mnie diabli, je偶eli mi si臋 to podoba!

Vincent odzyska艂 ju偶 nieco r贸wnowag臋 ducha.

- Zgi艅, przepadnij! - Skrzy偶owa艂 palce tak, jak go uczy艂a w dzieci艅stwie piastunka.

- Daj spok贸j. - Zjawa skrzywi艂a si臋 z niesmakiem. - 呕eby rycerz ucieka艂 si臋 do babskich guse艂... Nie spodziewa艂em si臋 przy艂apa膰 mojego syna na czym艣 podobnym.

- Zaraz przybiegn膮 tu ludzie! Zobacz膮 ci臋.

- Nie przypuszczam. Znajdujemy si臋 w tak zwanym bezczasie. 艢wiat wok贸艂 zamar艂, tylko my dwaj... jakby to powiedzie膰... Niewa偶ne! W ka偶dym razie nikt nie przyjdzie. A gdyby nawet, i tak by mnie nie zobaczy艂. Jestem tu tylko dla ciebie.

- Czego chcesz w ko艅cu? M贸w i id藕 sobie!

- Nie cieszysz si臋 ze spotkania ze starym ojcem?

- Nie kpij. To ostatnia rzecz, z kt贸rej bym si臋 cieszy艂. Gdyby nie twoje pod艂e machinacje, nie siedzia艂bym teraz w Ziemi 艢wi臋tej, tylko korzysta艂bym z 偶ycia!

- Wiesz dobrze, 偶e to, co czyni艂em, robi艂em wy艂膮cznie dla dobra rodziny...

- Szydzisz sobie ze mnie, ojcze! Dla dobra rodziny sprowadzi艂e艣 obce wojska na kraj? Dla dobra rodziny spiskowa艂e艣 z Anglikami? Dla dobra rodziny dokona艂e艣 rzezi w Montesse? Pie艣ni ju偶 o tym uk艂adaj膮! To przez ciebie pozbawiono nas ziemi, godno艣ci i wygnano z ojczyzny! To przez ciebie 偶aden de Rionne nie ma prawa przekroczy膰 granic kraju pod kar膮 gard艂a! Matka zmar艂a ze zgryzoty, a Gotfryd sko艅czy艂 w wie偶y! Reszta tu艂a si臋 po 艣wiecie, bo tobie zachcia艂o si臋 wojowa膰 z samym kr贸lem!

- Jako艣 nie przypominam sobie, 偶eby艣 bardzo protestowa艂, kiedy zyskiwali艣my na w艂adzy i znaczeniu. Co do Montesse, nie zrobi艂em tego sam, nieprawda偶?

Vincent opu艣ci艂 g艂ow臋.

- By艂em m艂ody i g艂upi. To mnie oczywi艣cie nie t艂umaczy, ale z nas dw贸ch to ty powiniene艣 by膰 rozs膮dniejszy! Powiniene艣 wiedzie膰, kiedy trzeba si臋 zatrzyma膰. Przesadzi艂e艣, kiedy zachcia艂o ci si臋 decydowa膰, kto ma zasi膮艣膰 na tronie!

Duch wzruszy艂 ramionami.

- Teraz to nieistotne. Wiesz, dlaczego przychodz臋 do ciebie? Chc臋 ci臋 ostrzec, synu. Zawsze by艂e艣 moim ukochanym dzieckiem, bo jeste艣 do mnie najbardziej podobny...

- Nie jestem do ciebie podobny! Omota艂e艣 mnie swego czasu i tyle! Wiesz - Vincent m贸wi艂 przez zaci艣ni臋te z臋by - czasem 偶a艂uj臋, 偶e ju偶 nie 偶yjesz. Sam ch臋tnie bym ci臋 zabi艂! Nienawidz臋 ci臋!

Stary de Rionne u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

- Niewdzi臋czny z ciebie pacho艂ek, ale jako艣 mnie to nie dziwi. Przyszed艂em ci oznajmi膰, 偶e zginiesz. Taka zjawa jak ja raczej rzadko przynosi dobre wie艣ci. I tym razem jest nie inaczej. Zginiesz...

Ockn膮艂 si臋 z twarz膮 w piachu. Wsta艂 i trzykrotnie uczyni艂 znak krzy偶a. Nie cierpia艂 tych pojawiaj膮cych si臋 nagle sn贸w, w kt贸rych przychodzi艂 do niego ojciec. To nie wr贸偶y艂o nic dobrego.

- Zgi艅, przepadnij - wymamrota艂.

- S艂ysza艂e艣 co艣? - Edward jak zwykle zjawi艂 si臋 niespodziewanie. - Z kt贸rej strony?

Vincent bez s艂owa wskaza艂 w kierunku wschodz膮cego ksi臋偶yca. Edward posun膮艂 si臋 tam bezszelestnie, po chwili znikn膮艂 w ciemno艣ciach.

- Co s艂ysza艂e艣? - szepn膮艂 Werner, kt贸ry nadszed艂 zaraz za Edwardem wraz z de Morgesem i wujem. Zaraz za nimi przybieg艂 Telford, dopinaj膮c pas z mieczem.

Vincent tylko wzruszy艂 ramionami.

- Zaraz wr贸ci Edward - mrukn膮艂. - Je偶eli to by艂o cokolwiek z tej ziemi, ju偶 on to znajdzie. Gdzie Landberg?

- Zosta艂 przy koniach.

Nagle rozleg艂 si臋 okrzyk. Drgn臋li.

- Co to by艂o? - Jan de Morges rzuci艂 si臋 w stron臋 obozowiska. - To stamt膮d!

Wszyscy poszli w jego 艣lady. Werner obejrza艂 si臋 jeszcze w stron臋, w kt贸r膮 pod膮偶y艂 Edward. Wola艂by, 偶eby by艂 w tej chwili na miejscu. Przy nim czu艂 si臋 jako艣 dziwnie bezpieczny. Okrzyk, kt贸ry rozleg艂 si臋 powt贸rnie, by艂 jeszcze g艂o艣niejszy i pe艂en b贸lu.

- Bo偶e, b膮d藕 nam mi艂o艣ciw - mrukn膮艂, puszczaj膮c si臋 p臋dem za innymi.

***

- Jeste艣, Swansen! - zawo艂a艂 z ulg膮 de Morges. - My艣la艂em, 偶e i ciebie dopad艂o!

Edward zbli偶y艂 si臋 do ogniska. Rycerze musieli by膰 czym艣 porz膮dnie przestraszeni, bo wrzucili w nie prawie ca艂e drewno i znaleziony po drodze susz. M艂ody graf Watzenrode sta艂 z boku i zn贸w wymiotowa艂.

- Ch艂opak ma s艂aby 偶o艂膮dek - zauwa偶y艂 Piotr z Telford. - Co znajdziemy jakiego艣 trupa, od razu rzyga.

Jego lekki ton skrywa艂 w sobie ogromny strach. W powietrzu dawa艂o si臋 wyczu膰 niesamowite napi臋cie.

- Co si臋 sta艂o? Czy to Kurt? - Edward wskaza艂 posta膰 le偶膮c膮 na ziemi.

- Tak, Swansen, to Kurt! - zgrzytn膮艂 z臋bami Konrad von Walheim. - Podczas kiedy ty ugania艂e艣 si臋 po pustyni diabli wiedz膮 za czym, co艣 tutaj zar偶n臋艂o Landberga!

- Zar偶n臋艂o to ma艂o powiedziane - wtr膮ci艂 si臋 Vincent. - To co艣 nie bardzo chyba potrafi艂o poradzi膰 sobie z kolczug膮. Wszyscy wiecie, 偶e Kurt 艂azi艂 w pe艂nym pancerzu. Nawet nogawic nie zdejmowa艂. To przekl臋te „co艣” wycisn臋艂o go przez oczka kolczugi! Sam zobacz!

Edward pochyli艂 si臋 nad cia艂em. Widok w istocie by艂 przera偶aj膮cy. Zmia偶d偶one, pomieszane z odzieniem cia艂o zosta艂o zmacerowane w trudny do opisania spos贸b.

- Kiedy艣my nadbiegli - m贸wi艂 Vincent - ta bestia oblizywa艂a Kurta. Powiadam ci, ma艂o nie oszala艂em na ten widok! 艁apami go dusi艂a i liza艂a to, co wyp艂ywa艂o na zewn膮trz! Rany Boskie, jak on straszliwie krzycza艂! Dopiero kiedy zajecha艂a go pazurami po g艂owie, przesta艂!

Edward rozejrza艂 si臋 czujnie dooko艂a.

- Gdzie ta bestia jest?

- Uciek艂a, kiedy Jan rzuci艂 si臋 na ni膮 z mieczem. Nie, nie uciek艂a, to by by艂o z艂e okre艣lenie. Oddali艂a si臋. P艂yn臋艂a w powietrzu szybko, ale jako艣 tak niech臋tnie, i wci膮偶 si臋 na nas ogl膮da艂a. Przysi膮g艂bym, 偶e w jarz膮cych si臋 czerwono 艣lepiach widzia艂em oskom臋...

- Ghul - szepn膮艂 Edward.

- Ghul? - podchwyci艂 Konrad. - To przecie偶 tylko miejscowe gus艂a! Kapelan...

- Sam widzia艂e艣! - wpad艂 mu w s艂owo de Rionne. - To nie by艂 stw贸r z tego 艣wiata! To nie by艂o 偶adne zwierz臋! Edwardzie, my艣lisz, 偶e co艣 takiego po偶ar艂o wtedy naszych i Arab贸w?

- To niemo偶liwe - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Edward. - Ghul jest za s艂aby, aby samodzielnie dokona膰 takiej rzezi. Te stwory najcz臋艣ciej 偶yj膮 na cmentarzach i po偶eraj膮 trupy. Mo偶na je czasem spotka膰 przy drogach, gdzie czyhaj膮 na samotnych w臋drowc贸w. Jednak nie s艂ysza艂em, 偶eby grasowa艂y w g艂臋bi pustyni... Ten musia艂 pod膮偶a膰 za nami od pocz膮tku, czekaj膮c na okazj臋.

Werner zbli偶y艂 si臋 do nich. Stara艂 si臋 nie patrze膰 na to, co jeszcze niedawno by艂o Kurtem von Landberg.

- Sk膮d si臋 bior膮 takie potwory? - spyta艂 dr偶膮cym g艂osem. - Co za moc mo偶e powo艂a膰 je do 偶ycia?

- Wystarczy, 偶e matka, rodz膮c w ukryciu, nie zawi膮偶e p臋powiny noworodkowi - odpar艂 Edward. - Potem zakopie trupka byle gdzie. A kiedy zdarzy si臋 tak, 偶e g艂odny ghul wykopie z ziemi takie nieszcz臋sne dziecko, mo偶e przez t臋 nie zawi膮zan膮 p臋powin臋 tchn膮膰 w nie cz膮stk臋 swego nieczystego ducha i powo艂a膰 do potwornego istnienia... Jednak ghule nie s膮 w stanie wychowa膰 same takiego m艂odego potwora. Przywo艂uj膮 wtedy o wiele pot臋偶niejszego ducha, 偶eby...

- Sk膮d tyle wiesz? - przerwa艂 mu Piotr Telford. - To podejrzane. Mocno podejrzane. A poza tym to bzdury. Bajdurzenie. Co艣 zabi艂o Kurta, zgadza si臋, ale 偶eby zaraz opowiada膰 nam jakie艣 poga艅skie gadki?!

- M贸w dalej, Swansen - rzek艂 Konrad. - Skoro natkn臋li艣my si臋 na niewyt艂umaczalne, ka偶da droga do prawdy jest dobra! Co z tym duchem?

- Jak powiedzia艂em, ghul nie mo偶e sam wychowa膰 dziecka. Oddaje je wtedy s艂udze Azazela, ifrytowi, kt贸ry odt膮d zajmuje si臋 m艂odym ghulem, stanowi膮c z nim zaiste mordercz膮 par臋. Apetyt obu staje si臋 wr臋cz nienasycony. Dok膮d m艂ody potw贸r nie uro艣nie i nie stanie si臋 samodzielny, korzystaj膮 z ka偶dej okazji, aby nasyci膰 sw贸j g艂贸d i 偶膮dz臋 zemsty.

Uwa偶nie przyjrza艂 si臋 zmasakrowanym zw艂okom.

- G艂贸d i 偶膮dz臋 zemsty - powt贸rzy艂. - Ten musia艂 by膰 jeszcze m艂ody, skoro nie potrafi艂 rozerwa膰 kolczugi. I skoro uszed艂, nie porywaj膮c ze sob膮 艂upu. Stara, silna poczwara stoczy艂aby z nami b贸j. A niezmiernie trudno jest ukatrupi膰 ghula. Z tego, co wiem, mo偶na tego dokona膰 tylko w wyj膮tkowych przypadkach.

- Po co to wszystko m贸wisz? - podejrzliwie zapyta艂 Telford. - Chcesz nam co艣 da膰 do zrozumienia?

- Nic, Piotrze, zupe艂nie nic.

- Tak w艂a艣ciwie to widzia艂e艣 co艣, kiedy odszed艂e艣 od nas? - zainteresowa艂 si臋 Vincent. - Zupe艂nie o tym zapomnieli艣my! I nic dziwnego.

- To by艂 jaki艣 cz艂owiek. Zbrojny. Oddali艂 si臋 w wielkim po艣piechu, konno. My艣l臋, 偶e jeste艣my 艣ledzeni przez kogo艣 na polecenie Ryszarda. Albo Filipa. Albo kt贸rego艣 z ksi膮偶膮t.

- A niech go ten ghul po偶re! - mrukn膮艂 de Morges. - Kimkolwiek jest. A teraz trzeba jako艣 pogrzeba膰 nieszcz臋snego Landberga. Mieli艣my szuka膰 艣lad贸w, a nie traci膰 towarzyszy.

- Mieli艣my szuka膰 艣lad贸w - odezwa艂 si臋 Vincent - i chyba w艂a艣nie co艣 znale藕li艣my, nie uwa偶asz?

***

Potworny upa艂 dawa艂 si臋 we znaki nawet Edwardowi. Wygl膮da艂o na to, 偶e i jego zmorzy艂 sen, gdy偶 jecha艂 z pochylon膮 g艂ow膮 ko艂ysz膮c ni膮 w rytmie ko艅skich krok贸w. Wierzchowce wlok艂y si臋 noga za nog膮 pra偶one bezlitosnymi promieniami s艂o艅ca na r贸wni z je藕d藕cami.

Kiedy wreszcie b臋dzie ta oaza, pomy艣la艂 Vincent przebudziwszy si臋, gdy jego klacz potkn臋艂a si臋 na wystaj膮cym kamieniu. Przyjdzie nam sczezn膮膰 z braku wody, je偶eli Swansen si臋 myli...

Podjecha艂 do towarzysza, szturchn膮艂 go w bok.

- Nie 艣pij, Edwardzie - powiedzia艂. - Bo przegapisz znaki.

- Nie 艣pi臋. - Swansen spojrza艂 na niego nieoczekiwanie bystrym wzrokiem.

- Masz jeszcze troch臋 wody? Ja ju偶 swoj膮 dawno wypi艂em.

Edward bez s艂owa poda艂 buk艂ak.

- Prawie pe艂en - rzek艂 de Rionne z nie ukrywanym podziwem. - Jak ty to robisz?

- Kwestia przyzwyczajenia.

- Wiesz, szkoda mi Landberga. Dra偶ni艂 mnie, to prawda, ale go szkoda... By艂 jednym z nielicznych Niemc贸w, kt贸rzy nie rozle藕li si臋 jak owce bez pasterza po 艣mierci Rudobrodego. Gdyby si臋 cesarz nie utopi艂, inaczej by wygl膮da艂a ta wyprawa.

- Gdyby艣my si臋 wci膮偶 nie k艂贸cili mi臋dzy sob膮 w Kr贸lestwie Jerozolimskim, nie by艂oby potrzeby zwo艂ywa膰 nowej krucjaty.

- A ty by艣 nie sp臋dzi艂 paru lat w niewoli, wiem. Powiedz mi co艣 wi臋cej o tych pustynnych duchach. Jak to jest z wychowaniem ghula przez ifryta?

Edward poprawi艂 si臋 w siodle.

- R贸偶nie o tym m贸wi膮. Jest taka legenda, 偶e dot膮d ifryt b臋dzie mordowa艂, dok膮d nie znajdzie rodzic贸w m艂odego ghula. Kiedy spada na jaki艣 lud nieszcz臋艣cie, kiedy na pustyni zaczynaj膮 gin膮膰 ludzie, kiedy znajduje si臋 na piasku bryzgi krwi, to znak. Znak, 偶e jaka艣 kobieta zabi艂a swoje dziecko i z艂y duch jej poszukuje. Nie tylko jej zreszt膮 ale tak偶e ojca dziecka. I nie spocznie, dop贸ki nie dokona dzie艂a zemsty. Oboje rodzice musz膮 zgin膮膰, a musi ich zg艂adzi膰 ifryt. Dopiero wtedy ghul mo偶e sta膰 si臋 doros艂y i samodzielny. Podobno s膮 sposoby, aby ujarzmi膰 gniew demona, jednak trzeba spe艂ni膰 pewne warunki. To bardzo niebezpieczne i pono膰 nikt tego nie robi, gdy偶 o wiele pro艣ciej wyda膰 ich pom艣cie ifryta. Ale to tylko legenda. Tylko legenda.

- Straszne s膮 opowie艣ci tutejszych lud贸w.

- Straszne, Vincencie? Mo偶e i tak, ale s膮 r贸wnie偶 pi臋kne. Zwa偶, czy ifryt nie jest narz臋dziem sprawiedliwo艣ci? Cho膰 to z natury z艂y duch, w jaki艣 jednak spos贸b s艂u偶y s艂usznej sprawie.

- Mo偶e masz racj臋.

Milczeli d艂u偶sz膮 chwil臋.

- Ten cz艂owiek ca艂y czas jedzie za nami - powiedzia艂 Edward.

- Musi by膰 szalony - zauwa偶y艂 de Rionne. - Nikt przy zdrowych zmys艂ach nie w艂贸czy si臋 sam po pustyni. Chcesz go uj膮膰?

- Na wszystko przyjdzie czas. Niech jedzie za nami, skoro taka jego wola. Nigdy nie wiadomo, czy w pewnym momencie na co艣 si臋 nie przyda...

***

- Uwa偶am, 偶e powinni艣my zawr贸ci膰! Zginiemy bez 艣ladu i tyle z tego b臋dzie!

Konrad von Wallheim ze z艂o艣ci膮 cisn膮艂 patyk w ognisko. Oaza, kt贸rej poszukiwali, okaza艂a si臋 niewielkim bajorem poro艣ni臋tym dooko艂a wysch艂ymi do cna krzewami.

- Za czym si臋 uganiamy po tej pustyni? Za duchami?

- Rozumiem, hrabio, 偶e przemawia przez ciebie troska o m艂odego grafa, a nie l臋k o w艂asn膮 sk贸r臋 - odpar艂 Jan de Morges - ale spytaj jego samego, czy r贸wnie偶 chce wr贸ci膰. Nie chce, widzisz, jak kr臋ci g艂ow膮? Nie uchronisz go przed niebezpiecze艅stwami, chowaj膮c pod szat膮 jak ma艂e dziecko. Zabra艂e艣 ch艂opca na wypraw臋 krzy偶ow膮 nie po to, 偶eby grza艂 rzy膰 przy obozowych kuchniach. A ma teraz ch艂opak szans臋 zas艂u偶y膰 si臋 wielkiemu w艂adcy. To mo偶e by膰 sporo warte.

- O ile ten wielki w艂adca po偶yje na tyle d艂ugo, 偶eby zas艂ugi wynagrodzi膰! Nigdy nie wiadomo czy za godzin臋, za dzie艅 nie nadejdzie wie艣膰 o jego zgonie, bo pcha si臋 w ka偶d膮 awantur臋 i rzuca do ka偶dej bitki - rzuci艂 zgry藕liwie Konrad. - Jest jeszcze pytanie, czy my sami do偶yjemy tego, 偶eby skorzysta膰 z owoc贸w jego wdzi臋czno艣ci.

- Cz艂owiek nie zna dnia ani godziny. Ale pami臋taj o maksymie: „quidquid agis prudenter agas, fit suum et respice finem”. Skoro co艣 zacz臋li艣my, doko艅czmy tego jak na rycerzy przysta艂o. A ty zamieniasz si臋 w j臋cz膮c膮 bab臋!

- Gdyby艣my byli w obozie - rzek艂 spokojnie Konrad - wyzwa艂bym ci臋 na ubit膮 ziemi臋. Poczekaj a偶 wr贸cimy.

- Gdyby艣my byli w obozie - odpar艂 Jan - nigdy nie powiedzia艂bym do ciebie takich s艂贸w. Ale je偶eli b臋dziesz chcia艂 konieczne si臋 bi膰 po powrocie, s艂u偶臋 swoj膮 osob膮. Cho膰 nie przypuszczam, 偶eby to mia艂o sens. Uwa偶am, 偶e powinni艣my by膰 ze sob膮 szczerzy, zamiast tylko dba膰 o pozory i ura偶on膮 ambicj臋. M贸wi臋, co my艣l臋, a zauwa偶, 偶e nie zarzuci艂em ci tch贸rzostwa, tylko nadmiern膮 trosk臋 o Wernera.

Von Wallheim w odpowiedzi tylko skin膮艂 g艂ow膮.

- M贸j Bo偶e - szepn膮艂 Vincent do Piotra, - jeszcze kilka dni temu skoczyliby sobie do garde艂! Jak偶e zmienili艣my si臋 wszyscy przez ten kr贸tki czas. Nawet Konrad. Wyobra偶asz sobie, jakie piek艂o by dawniej rozp臋ta艂? Co za zmiana...

- Nie wiem tylko czy na dobre. Rycerz nie powinien rozmy艣la膰 nad niebezpiecze艅stwem. Powinien i艣膰 naprz贸d i walczy膰.

- Jak tw贸j kr贸l? Najpierw czyni膰, potem si臋 zastanawia膰?

- To doprawdy o wiele 艂atwiejsze. I poniek膮d przyjemniejsze, nie uwa偶asz?

Vincent st艂umi艂 艣miech, skin膮艂 tylko g艂ow膮 swemu rozm贸wcy.

- Od dzisiaj - Edward wyprostowa艂 nogi, usi艂uj膮c ogrza膰 stopy przy niewielkim p艂omieniu - nie powinni艣my chodzi膰 samotnie nawet za potrzeb膮. Zawsze parami.

- Nie musisz nam tego m贸wi膰, sami wiemy. Ciekaw jestem, swoj膮 drog膮, jak sobie radzi ten, kto za nami pod膮偶a. A mo偶e jest po prostu sprzymierze艅cem ghula.

Swansen skrzywi艂 si臋, kr臋c膮c g艂ow膮 przecz膮co.

- Piotrze, ghule nie miewaj膮 sprzymierze艅c贸w. To stworzenia nieszcz臋sne i pogardzane przez wszystkie inne duchy czy potwory. Przymierze z ifrytem jest rzecz膮 wyj膮tkow膮 w ich 偶yciu. A ten, kto nas 艣ledzi, z pustynnymi duchami i upiorami nie ma nic wsp贸lnego. To cz艂owiek i mo偶e pa艣膰 艂upem ghula, chyba 偶e b臋dzie mia艂 wyj膮tkowe szcz臋艣cie, albo...

- Albo? - podchwyci艂 de Morges.

- Niewa偶ne.

- Dlaczego nie chcesz m贸wi膰?

- Bo to nie ma znaczenia.

- Jednak...

- Powiedzia艂em! Je艣li b臋d臋 wiedzia艂 o czym艣, co jest wa偶ne, na pewno was powiadomi臋!

- Jak sobie chcesz - wzruszy艂 ramionami Jan. - Mnie tylko dziwi, z jak膮 艂atwo艣ci膮 przyj臋li艣my do wiadomo艣ci, 偶e mamy do czynienia z jakimi艣 ghulami i diabli wiedz膮 czym jeszcze.

- A mnie zastanawia - powiedzia艂 powoli Piotr z Telford - ile wie kr贸l. Odnios艂em wra偶enie, 偶e on sam wierzy w udzia艂 si艂 nie z tego 艣wiata.

- S艂uszna uwaga - rzek艂 Konrad. - My艣l臋, 偶e Ryszard wie o wiele wi臋cej, ni偶 mo偶emy przypuszcza膰. I uwa偶am, 偶e ten, kto nas szpieguje, to jego wys艂annik. Takie zabezpieczenie. Gdyby nam si臋 co艣 przytrafi艂o, stanowi niejako odw贸d. Je艣li nas nie stanie, on ma rozkaz wr贸ci膰 z wiadomo艣ciami.

- Tyle 偶e na razie to on jest w wi臋kszym niebezpiecze艅stwie. Mo偶e nawet nie wiedzie膰, 偶e ghul kr膮偶y w okolicy.

- Na pewno wie, 偶e co艣 si臋 dzieje - trze藕wo stwierdzi艂 Telford. - Przecie偶 nie m贸g艂 przegapi膰 poch贸wku Kurta, prawda, Swansen? Powiedz, wikingu, a mo偶e ty...

- Panowie - wpad艂 mu w s艂owo Vincent. - Uwa偶am, 偶e to ja艂owe rozwa偶ania. Skoro nie mo偶emy si臋 napi膰 i naje艣膰 do syta, przynajmniej spr贸bujmy si臋 troch臋 przespa膰. Kolejno艣膰 wart odwrotna ni偶 wczoraj, tak? No, to spa膰.

Pochwyci艂 wdzi臋czne spojrzenie Edwarda. Pomy艣la艂, 偶e najgorsze bywaj膮 pytania, kt贸rych nie zadano. To, kt贸re przerwa艂, zawis艂o w powietrzu, jak膮艣 dziwn膮 kurtyn膮 nieufno艣ci oddzielaj膮c Swansena od pozosta艂ych. Za du偶o widzia艂, zbyt du偶o wie. Ludzie takich nie lubi膮.

***

- Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e noc up艂yn臋艂a spokojnie.

Jan de Morges przeci膮gn膮艂 si臋 i wzdrygn膮艂. Tutejsze gwa艂townie wstaj膮ce poranki by艂y tak inne od leniwego budzenia si臋 przyrody ze snu, jakie widywa艂 w domu. Wci膮偶 nie m贸g艂 do tego przywykn膮膰. Rozejrza艂 si臋 dooko艂a. Obrzydliwa kamienista pustynia... Wstr臋tne miejsce! Chocia偶, z drugiej strony, kiedy pomy艣la艂, 偶e nadejdzie dzie艅, gdy b臋dzie m贸g艂 porzuci膰 t臋 such膮 okrutn膮 ziemi臋, opanowywa艂a go dziwna nostalgia. Napotka艂 艂agodne spojrzenie b艂臋kitnych oczu Wernera, u艣miechn膮艂 si臋 do niego szeroko. Ch艂opak odpowiedzia艂 nie艣mia艂ym skrzywieniem warg. Jak dziewczyna, pomy艣la艂 Jan. Zawlekli nieszcz臋艣nika na to bezludzie, oderwali od domu, od zabaw m艂odo艣ci. A powinien teraz siedzie膰 gdzie艣 w Austrii w swoim maj膮tku i zastanawia膰 si臋, co zrobi膰 z tak pi臋knie rozpocz臋tym dniem. Zamiast tego budzi si臋 na twardej ziemi i zastanawia, czy do偶yje wieczora.

- Swoj膮 drog膮 bezsens naszej wyprawy wydaje mi si臋 dzisiaj r贸wnie wielki, jak wczoraj hrabiemu von Wallheim. Mieli艣my znale藕膰 jakie艣 wskaz贸wki i chyba znale藕li艣my. Ten potw贸r, kt贸ry ukatrupi艂 Kurta... Czego my jeszcze szukamy?

Piotr z Telford przysiad艂 przy nim.

- Przypominasz mi w tej chwili mojego kr贸la, Janie. Nigdy nie wiadomo, kiedy odmieni mu si臋 nastr贸j, kiedy zaprzeczy temu, co m贸wi艂 jeszcze przed chwil膮. Dlatego nazywaj膮 go oc e no - tak i nie. A ty wszak wczoraj wyrazi艂e艣 zdanie wr臋cz przeciwne. Chyba 偶e 藕le us艂ysza艂em.

- Dobrze us艂ysza艂e艣. Ale nie spa艂em p贸艂 nocy. Nas艂uchiwa艂em, czy co艣 si臋 nie dzieje, czy nie pe艂znie do nas jakie艣 paskudztwo. Je偶eli mamy cokolwiek znale藕膰, musimy wiedzie膰 czego szuka膰! Tutaj nikt nam tego nie powie.

- Chcesz wraca膰?

- Sam nie wiem. Ale coraz bardziej mnie to wszystko niepokoi.

- Niepewno艣膰? Czy偶bym s艂ysza艂 niepewno艣膰 w twoim g艂osie? Nie przypuszcza艂em, 偶e do偶yj臋 takiej chwili!

- Nie dra偶nij si臋 ze mn膮, Piotrze. Ty jeste艣 za tym, 偶eby i艣膰 g艂臋biej w pustyni臋?

- Nie mo偶emy i艣膰 dalej - rozleg艂 si臋 nieoczekiwanie g艂os Edwarda.

- Swansen! - De Morges rzuci艂 mu niech臋tne spojrzenie. - Za to skradanie si臋 kto艣 ci臋 kiedy艣 ustrzeli. Nie mo偶esz podej艣膰 normalnie, jak cz艂owiek? I dlaczego nie mo偶emy i艣膰 dalej?

- Nomadzi - pad艂a kr贸tka odpowied藕.

- Co znaczy: nomadzi? Mo偶esz wyja艣ni膰?

- Przed nami jest jakie艣 plemi臋. Liczne, maj膮 wielu wojownik贸w. Nie chcemy si臋 chyba na nich natkn膮膰, prawda?

- Sk膮d wiesz, 偶e tam s膮? - spyta艂 podejrzliwie Jan. - I w jakiej sile? Pustynny jastrz膮b przyni贸s艂 ci wiadomo艣膰?

- Znalaz艂em 艣lady. Zrobi艂em rekonesans.

- Sam? Mieli艣my si臋 nie porusza膰 samotnie.

Edward spojrza艂 na niego dziwnym wzrokiem.

- No dobrze, zgoda. - De Morges uni贸s艂 r臋ce, jakby si臋 poddawa艂. - Ty wiesz lepiej, jak tutaj jest. A gdzie Vincent? Nie widz臋 go.

- Pojecha艂 na zach贸d. Ma sprawdzi膰, czy tam droga jest wolna.

- Nie mo偶emy pojecha膰 po w艂asnych 艣ladach?

- A masz ochot臋 napotka膰 tego ghula jeszcze raz?

- Zaraz - wtr膮ci艂 si臋 z boku Konrad von Wallheim. - Sk膮d wiesz, 偶e on tam ci膮gle si臋 p臋ta?

Edward zacisn膮艂 wargi w w膮sk膮 kresk臋.

- Rozumiem - powiedzia艂 powoli hrabia. - Ten przekl臋ty stw贸r pastwi si臋 tam nad cia艂em nieszcz臋snego Kurta. 呕re naszego towarzysza! O ile ju偶 go nie po偶ar艂! Zakopali艣my go p艂ytko, bo nas pop臋dza艂e艣. Te kilka kamieni, kt贸rymi przykryli艣my mogi艂臋, to dla ghula nic! Tego chcia艂e艣? Zatrzyma膰 go tam? 呕e te偶 od razu na to nie wpad艂em! To dlatego tak spokojnie sam pojecha艂e艣 zrobi膰 rozpoznanie i wys艂a艂e艣 de Rionne'a. Powinni艣my ci臋...

- Uspok贸j si臋, wuju. - Werner po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu. - Tak widocznie trzeba by艂o zrobi膰. Musimy zaufa膰 panu Swansenowi.

- Dzi臋kuj臋, grafie - skin膮艂 g艂ow膮 Edward. - Masz racj臋, tak by艂o trzeba, 偶eby zatrzyma膰 tam mo偶e nie tylko ghula. Je艣li moje podejrzenia s膮 s艂uszne, mieli艣my sporo szcz臋艣cia, 偶e by艂 sam. Jednak nie liczy艂bym na to, 偶e uczta zatrzyma go tam na d艂u偶ej. Zdaje si臋, 偶e to nie jest zwyk艂y potw贸r. Jego co艣 mo偶e z nami 艂膮czy膰.

- Znowu m贸wisz zagadkami. Mo偶esz by膰 mniej tajemniczy?

Edward westchn膮艂 ci臋偶ko.

- Skoro tego 偶膮dasz, Piotrze. Jednak nie jestem zupe艂nie pewien... Mog臋 si臋 tylko domy艣la膰.

- Nie szkodzi. Podziel si臋 swoimi domys艂ami.

- My艣l臋, 偶e kt贸ry艣 z naszych rycerzy...

Przerwa艂 mu krzyk Wernera:

- Vincent! Vincent p臋dzi ile tchu w koniu! Co艣 si臋 musia艂o sta膰!

De Rionne rzeczywi艣cie gna艂 co si艂. Jego klacz wyci膮gn臋艂a si臋 jak struna, prawie szoruj膮c brzuchem po ziemi. Krzycza艂. Jeszcze zanim zdo艂ali poj膮膰, co wo艂a, dopadli wierzchowc贸w. Dobrze, 偶e zd膮偶yli艣my je napoi膰 w tej ka艂u偶y, przelecia艂o przez g艂ow臋 m艂odemu Wernerowi. Rzuci艂 dooko艂a spojrzeniem. Wszyscy ju偶 siedzieli w siod艂ach, z wyj膮tkiem Jana, kt贸ry dopina艂 popr臋g.

- Saraceni! - dolecia艂 krzyk Vincenta. - Niewierni! W konie!

Po chwili wpad艂 mi臋dzy nich.

- Za mn膮!

Pos艂usznie pop臋dzili za nim, od razu ruszaj膮c galopem. Werner obejrza艂 si臋 za siebie, wypatruj膮c wrog贸w. Rzeczywi艣cie, ujrza艂 kurzaw臋, jak膮 wzbi膰 m贸g艂 tylko liczny po艣cig. Rozr贸偶ni膰 mo偶na by艂o drobne figurki je藕d藕c贸w. Spojrza艂 w bok.

- Z lewej! - zawo艂a艂. - Z lewej!

Samotna posta膰 zbli偶a艂a si臋 ku nim po skosie w szale艅czym cwale.

- Zwolni膰! Zaczekajcie na niego! - rozleg艂 si臋 okrzyk Swansena.

No tak, pomy艣la艂 Werner, teraz przyda si臋 ka偶dy zbrojny. Niewa偶ne, czy nas tylko szpiegowa艂, pilnowa艂, czy by艂 naszym wrogiem. W obliczu niewiernych nie ma czasu na dociekanie.

Powstrzymali nieco wierzchowce. Tamten b艂yskawicznie zmniejsza艂 dziel膮c膮 ich odleg艂o艣膰.

- Co za 艣cig艂y pod nim podjezdek - mrukn膮艂 z podziwem Jan de Morges. - Jak b艂yskawica...

- Naprz贸d! - rozleg艂 si臋 okrzyk, kiedy przybysz do艂膮czy艂 do grupy.

Znowu run臋li do przodu ca艂ym p臋dem.

- Ci膮gn膮 od p贸艂nocy! - zawo艂a艂 nowo przyby艂y.

G艂os wyda艂 si臋 Janowi znajomy, jednak nie potrafi艂 go w tej chwili przypasowa膰 do osoby.

- Od zachodu i po艂udnia te偶! - odpowiedzia艂.

Na pr贸偶no pr贸bowa艂 dostrzec rysy tego cz艂owieka. Ton臋艂y w fa艂dach zawoju okr臋conego wok贸艂 he艂mu, teraz pod wp艂ywem p臋du zwieszaj膮cych si臋 bez艂adnie a偶 do brody. Wida膰 by艂o tylko jasne oczy o twardym wyrazie. Te oczy te偶 ju偶 kiedy艣 widzia艂. Nale偶a艂y do... Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Nie, to niemo偶liwe!

***

Gor膮cy p臋d suchego jak turecki pieprz powietrza wciska艂 si臋 w ka偶d膮 szczelin臋 w okryciu. Wzniecana niespokojnymi podmuchami pustynnego wiatru kurzawa znajdowa艂a nieomylnie drog臋 do wszystkich niezakrytych miejsc, siek膮c je bezlito艣nie. He艂my, tak dobrze chroni膮ce w bitwie przed pot臋偶nymi ciosami mieczy, by艂y bezradne wobec male艅kich ziaren na poz贸r bezsilnego piasku.

Gnali przez d艂ugi czas, ogl膮daj膮c si臋 co chwila za siebie. Po艣cig pozostawa艂 za nimi w podobnej jak na pocz膮tku odleg艂o艣ci, zdawa艂o si臋 tylko, 偶e 艣cigaj膮cych jest coraz wi臋cej

- Sp贸jrzcie, oskrzydlaj膮 nas p贸艂ksi臋偶ycem ze wszystkich stron! - zawo艂a艂 Konrad von Wallheim. - Zostaje nam tylko droga na wprost!

O ile tam te偶 kto艣 nie czeka, pomy艣la艂 Werner. Nie przebijemy si臋, nie ma mowy... Przed oczami stan臋艂a mu 艣liczna buzia Heleny di Marco. Szkoda b臋dzie gin膮膰 nie zaznawszy rozkoszy...

- Konie! - krzykn膮艂 Vincent. - Niebawem ustan膮! Musimy zwolni膰!

Jego klacz, nie napojona w oazie razem z innymi ko艅mi, ju偶 dawno zacz臋艂a chrapa膰 z wysi艂ku. A teraz kilka razy si臋 potkn臋艂a. Nic im nie przyjdzie z zaje偶d偶onych wierzchowc贸w.

- Pop臋dzaj! - odkrzykn膮艂 de Morges. - Pop臋dzaj! Teraz nie mo偶emy stan膮膰!

Vincent zerkn膮艂 w bok, tam, gdzie pod膮偶a艂 nowo przyby艂y. Pokr臋ci艂 z niedowierzaniem g艂ow膮. Rumak ni贸s艂 go lekko, jakby szale艅czy bieg dopiero si臋 rozpocz膮艂.

- Kr贸lewski ko艅 - mrukn膮艂 z podziwem. Poklepa艂 swoje zwierz臋 po karku. - Poka偶, kochana, 偶e nie jeste艣 gorsza, daj z siebie ile tylko zdo艂asz...

Klacz jakby zrozumia艂a, co m贸wi. Rzuci艂a 艂bem i przyspieszy艂a.

- Moja kochana - szepn膮艂. - Moja dzielna...

Lecz po chwili znowu zacz臋艂a st臋ka膰 z wysi艂ku.

- Nie b贸j si臋, nie dam ci臋 zaje藕dzi膰.

Zacz膮艂 艣ci膮ga膰 wodze. Trudno. Skoro trzeba umrze膰, zginie w walce. Mo偶e uda si臋 po艂o偶y膰 kilku Saracen贸w. Mo偶e cho膰 troch臋 op贸藕ni po艣cig.

- Sta膰, sta膰! - rozleg艂 si臋 w tym samym momencie krzyk. De Morges uni贸s艂 si臋 w strzemionach. - Po艣cig si臋 zatrzyma艂.

Z niedowierzaniem patrzyli tam, gdzie k艂臋by piachu powoli opada艂y.

- Dlaczego? Dlaczego stan臋li?

Edward bez s艂owa wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w kierunku ich ucieczki. Nad horyzontem l艣ni艂a krwawa 艂una.

- Co艣 p艂onie? - De Morges obliza艂 spieczone wargi. - Przecie偶 tam nic nie ma. Tylko piach i ska艂y. Jak wsz臋dzie...

Przed oczami stan臋艂y mu podobne 艂uny na drodze krucjaty. Na Cyprze, kiedy w imi臋 Boga palili wsie i ko艣cio艂y.

- Tam nic nie ma - potwierdzi艂 Swansen. - A jednak co艣 p艂onie.

- By艂e艣 tu kiedy艣?

Edward potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮.

- Nie.

- Co robimy?

Na to pytanie nikt nie umia艂 odpowiedzie膰. Dopiero po chwili tajemniczy przybysz uczyni艂 d艂oni膮 szeroki gest.

- S膮 wsz臋dzie dooko艂a - dobieg艂 spod zawoju niski, melodyjny g艂os. - Mamy tylko jedn膮 drog臋. Przed siebie. I tam pojedziemy!

- A kim偶e ty jeste艣, przyb艂臋do, 偶eby nam rozkazywa膰?! - zapieni艂 si臋 z w艣ciek艂o艣ci Konrad. - Nawet nie znamy twojej twarzy ani zawo艂ania!

Jego s艂owom towarzyszy艂 pomruk aprobaty. Zamaskowany si臋gn膮艂 do materii zawini臋tej wok贸艂 g艂owy.

- Teraz to ju偶 偶adna tajemnica - odpar艂.

Powoli zdejmowa艂 warstwy materia艂u. Po chwili b艂ysn臋艂o spod niego 偶elazo. Zdj膮艂 he艂m, odrzuci艂 kolczy kaptur.

- Jego Kr贸lewska Mo艣膰! - j臋kn膮艂 przera偶ony Piotr z Telford. - Co tutaj robisz?!

- Rany boskie! - szepn膮艂 Werner. - Matko Chrystusowa!

- Co tutaj robisz, kr贸lu? - spyta艂 podejrzliwie Konrad. - Jecha艂e艣 ca艂y czas za nami. Nie ufasz nam?

Na twarzy Ryszarda odbi艂o si臋 zak艂opotanie, jednak natychmiast ust膮pi艂o miejsca zwyk艂ej pewno艣ci siebie.

- Wybaczcie, panowie. Ale sami powinni艣cie to poj膮膰. Anglik, dw贸ch Austriak贸w, dw贸ch Francuz贸w, nawet 艣wi臋tej pami臋ci Niemiec i na dodatek dziwny wiking... Ca艂y bestiariusz krucjaty. To, 偶e zawsze trzymacie si臋 razem, jako艣 mnie nie uspokaja艂o...

- Nara偶asz si臋 na niebezpiecze艅stwo! - powiedzia艂 z wyrzutem Piotr. - Zostawi艂e艣 swoje wojska... Bez ciebie ta wyprawa spe艂znie na niczym. Przecie偶 mo偶esz zgin膮膰. Mog艂e艣 umrze膰 zesz艂ej nocy! Na tej pustyni dziej膮 si臋 rzeczy dziwne i straszne!

- Rzeczy dziwne i straszne dziej膮 si臋 wsz臋dzie - odpar艂 Ryszard. - A umrze膰 te偶 mog臋 wsz臋dzie. Szczeg贸lnie we w艂asnym namiocie. Od ciosu sztyletem, od trucizny... A wyprawa trwa. Wojska wyruszy艂y pod Jerozolim臋. W pochodzie potrzebny nie jestem, Filip chocia偶 tyle powinien...

- Musimy co艣 zdecydowa膰 - przerwa艂 Swansen.

- Nie wydajesz si臋 zdziwiony obecno艣ci膮 kr贸la, Normanie. - W g艂osie Jana brzmia艂a podejrzliwo艣膰. - Wiedzia艂e艣?

Edward wzruszy艂 ramionami.

- Z tego, co s艂ysza艂em o angielskim w艂adcy - odpar艂 wymijaj膮co - nie nale偶y si臋 niczemu dziwi膰.

Ryszard spojrza艂 dziwnie na Swansena, otworzy艂 usta, 偶eby co艣 powiedzie膰, ale zrezygnowa艂.

- Co to mo偶e by膰 za 艂una? - zastanawia艂 si臋 Vincent. - Przecie偶 piasek nie p艂onie.

- B臋dziemy mieli okazj臋 to sprawdzi膰 - odezwa艂 si臋 Telford. - Patrzcie, po艣cig znowu rusza!

- W konie!

***

Zdumieni patrzyli na olbrzymi p艂omie艅 wyrastaj膮cy z pot臋偶nej ska艂y. W艂a艣ciwie nie by艂a to ska艂a ale g贸ra na 艣rodku pustaci. Z obu jej stron bieg艂 rz膮d skalistych, ostro zwie艅czonych pag贸rk贸w.

- Nie mia艂em poj臋cia, 偶e w sercu pustyni s膮 jakie艣 g贸ry! W dodatku ogniste.

Vincent przetar艂 oczy ze zdumienia. Popatrzy艂 na Edwarda.

- A ty wiesz co艣 o tym?

Swansen jedynie wzruszy艂 ramionami. Ten gest m贸g艂 oznacza膰 wszystko. Im g艂臋biej zapuszczali si臋 w te mordercze r贸wniny, tym bardziej towarzysz wydawa艂 si臋 tajemniczy.

Konie sta艂y z opuszczonymi nisko 艂bami, doprowadzone do skraju wytrzyma艂o艣ci.

- Mnie bardziej zastanawia - rzek艂 Piotr Telford - dlaczego Saraceni znowu stan臋li.

- A po co si臋 b臋d膮 艣pieszy膰? - skrzywi艂 si臋 zjadliwie de Morges. - Maj膮 nas. S膮 wsz臋dzie. Ogarn臋li nas p贸艂kolem i poczekaj膮 spokojnie, a偶 zupe艂nie os艂abniemy.

- Niech konie si臋 nieco wydysz膮 - mrukn膮艂 Ryszard. - B臋dziemy si臋 przebija膰.

- Nie damy rady!

- No, to zginiemy w walce! Kogo艣 strach oblecia艂?

- Jest jeszcze jedna droga - odezwa艂 si臋 Swansen.

- Co masz na my艣li?

Edward wyci膮gn膮艂 r臋k臋 przed siebie.

- Tam jest w膮w贸z, a na jego ko艅cu znajdziemy wej艣cie do jaski艅. Powinna by膰 woda...

- Chcesz jecha膰 tam, sk膮d strzela ten p艂omie艅? - zdumia艂 si臋 Konrad von Wallheim. - A je偶eli to jakie艣 diabelskie nasienie?

- By艂e艣 tu ju偶 kiedy艣, prawda? - spyta艂 jednocze艣nie Vincent. - A m贸wi艂e艣, 偶e nic nie wiesz!

- S艂ysza艂em o tym miejscu - odpar艂 Swansen.

- Czyli jednak wiesz co艣 wi臋cej, ni偶 chcesz si臋 przyzna膰!

- Jedziemy - zdecydowa艂 Ryszard. - Nawet je艣li przyjdzie nam sczezn膮膰, to c贸偶 za r贸偶nica gdzie. A nu偶 si臋 uda... Poza tym b臋dzie 艂atwiej si臋 broni膰 ni偶 na otwartej przestrzeni.

- Tylko ten p艂omie艅...

- Mnie te偶 on niepokoi, de Rionne. Ale nie widz臋 innej drogi.

- On si臋 nie poddaje wiatrowi, zauwa偶yli艣cie? Dmucha wszak mocno, a on p艂onie r贸wno jak 艣wieca w ko艣ciele...

- Nie czas si臋 nad tym zastanawia膰. Jedziemy.

Nie 艣piesz膮c si臋 ruszyli w stron臋 w膮skiego przej艣cia w艣r贸d ska艂. Konrad spojrza艂 za siebie. Saraceni stali jak przedtem.

- Czuj臋 si臋 jak zwierzyna w czasie polowania z nagonk膮!

- Nie tylko ty, von Wallheim. Wszyscy si臋 tak czujemy. Wi臋cej, jestem przekonany, 偶e ci Arabowie to w艂a艣nie nagonka. Zupe艂nie jakby mieli za zadanie zagna膰 nas w艂a艣nie w to miejsce.

- Patrzcie! - Jan wskaza艂 ska艂y. - Kto艣 tam jest.

Przed w膮skim przej艣ciem sta艂a jaka艣 posta膰. W miar臋 jak si臋 zbli偶ali, stawa艂o si臋 jasne, 偶e nie jest to ludzka istota.

- Ghul...

Jechali coraz wolniej. Ghul otworzy艂 paszcz臋 i zawy艂. Pot臋pie艅czy g艂os odbi艂 si臋 od ska艂, spl膮ta艂 z gor膮cym wiatrem i rozszed艂 echem nad okolic膮.

- Ma zasch艂膮 krew na mordzie - powiedzia艂 przez zaci艣ni臋te z臋by Konrad. - Pewnie mia艂 ostatnio niez艂膮 uczt臋! Mo偶e to jeszcze posoka nieszcz臋snego Landberga!

- I co teraz? Zagradza nam wjazd. Konie si臋 p艂osz膮.

- Diabelskie pomiot艂o, 偶eby go diabli wzi臋li! - zakl膮艂 Ryszard.

Zeskoczy艂 z wierzchowca, wydoby艂 miecz. Jego pot臋偶na posta膰 zdawa艂a si臋 lekko p艂yn膮膰 nad kamieniami, kiedy ostro偶nie zbli偶a艂 si臋 do bestii.

- Szalony jak zawsze - mrukn膮艂 Jan do Vincenta. Napotka艂 jego nieprzytomne spojrzenie. - Cz艂owieku, gdzie ty w艂a艣ciwie patrzysz? Ghul jest tam, po prawej stronie!

- Ojciec - wymamrota艂 Vincent.

- O czym ty m贸wisz, cz艂owieku?

Lecz de Rionne nie s艂ucha艂 go. Na skale, z drugiej strony wjazdu do w膮wozu, siedzia艂 ojciec. Patrzy艂 na niego z tym swoim drwi膮cym i prowokuj膮cym u艣miechem, kt贸ry by艂 przyczyn膮 wi臋kszo艣ci pojedynk贸w, jakie odby艂 w 偶yciu. Kiwa艂 g艂ow膮 z politowaniem. Vincent potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 ale widmo nie chcia艂o znikn膮膰.

Tymczasem Ryszard zbli偶a艂 si臋 do ghula.

- 艢cierwo - warcza艂 - przekl臋te paskudztwo! Zejd藕 mi z drogi, bo rozp艂atam mieczem.

Ghul rykn膮艂 przeci膮gle. Ryszard przyspieszy艂 kroku. Wtedy niespodziewanie poczwara pisn臋艂a 偶a艂o艣nie. Kr贸l przystan膮艂, zaskoczony, a ghul opad艂 r臋kami na piach. Zakwili艂 cienkim dzieci臋cym g艂osikiem. Sprawia艂 w tej chwili wra偶enie istoty zupe艂nie bezbronnej.

Po chwili wsta艂, odsun膮艂 si臋 na bok. Z ca艂ej jego postaci wydawa艂o si臋 bi膰 przygn臋bienie.

- Teraz chyba nic nie zrobi - zawo艂a艂 kr贸l, nie spuszczaj膮c wzroku z potwora. - Przeje偶d偶ajcie.

Pos艂usznie zacz臋li si臋 przedziera膰 przez zwa艂 kamieni utrudniaj膮cy doj艣cie do w膮wozu. Konie boczy艂y si臋 i parska艂y, ale sz艂y pos艂usznie. Kiedy mijali ghula, Werner przyjrza艂 mu si臋 uwa偶nie. Z wra偶enia straci艂 na chwil臋 oddech.

- Wuju! - tr膮ci艂 strzemi臋 Konrada - ten potw贸r p艂aka艂... Widzia艂e艣? Patrzy艂 na kr贸la i p艂aka艂... 艁zy ciek艂y mu jak groch!

- Cicho, ch艂opcze. Je艣li przeczucie mnie nie myli, zobaczymy jeszcze dziwniejsze rzeczy...

- Zginiesz, m贸j synu - powiedzia艂 ojciec do Vincenta. - Ostrzegam ci臋. W ko艅cu zginiesz.

De Rionne zacisn膮艂 mocno powieki. Czy on sta艂 si臋 szalony, czy to 艣wiat zwariowa艂? Rzuci艂 okiem w bok. Ska艂a by艂a pusta.

- Uda艂o si臋 - odetchn膮艂 de Morges. - My艣la艂em, 偶e b臋dzie gor膮co...

- Tam - wskaza艂 Ryszard, zsiadaj膮c z konia - do tej jaskini! Pobiegli ile si艂 w nogach. Jaskinia okaza艂a si臋 wej艣ciem do du偶ego korytarza.

- Ciekawe czy to natura, czy ludzka robota? - spyta艂 Vincent.

- Cicho, co艣 s艂ysz臋!

Z g艂臋bi rzeczywi艣cie dobiega艂y jakie艣 g艂osy i kroki.

- Wracamy!

W tej samej chwili na zewn膮trz zaroi艂o si臋 od bia艂ych burnus贸w.

- No, to nas maj膮 - mrukn膮艂 Ryszard.

W ciemno艣ci zal艣ni艂y iskierki pochodni.

- Rycerze - powiedzia艂 jaki艣 g艂os - nie stawiajcie oporu, a nie stanie wam si臋 偶adna krzywda!

Ryszard rzuci艂 sceptyczne spojrzenie na t艂um arabskich 偶o艂nierzy na zewn膮trz i mnogo艣膰 pochodni wewn膮trz.

- Stawia膰 op贸r - parskn膮艂. - Nawet ja nie jestem tak szalony!

- Panie, tylko nie pokazuj twarzy - ostrzeg艂 Telford. - Kto艣 mo偶e ci臋 rozpozna膰. Zawi艅 si臋. Powiemy, 偶e艣 ranny, je艣li kto zapyta.

- Poddajemy si臋! - zawo艂a艂 Edward.

Podszed艂 do nich drobny cz艂owiek o wygl膮dzie kupca, w towarzystwie ros艂ego Araba.

- Czego chcesz, brudny Greku? - spyta艂 z pogard膮 w g艂osie Piotr. - Poga艅ski s艂ugusie!

- Bro艅 i pancerze zostawcie tu. Ludzie tego, kto was chce widzie膰, zabior膮 je. Potem chod藕cie za mn膮.

***

Przemierzali kr臋te korytarze, czuj膮c na sobie baczne spojrzenia. Ma艂y Grek gdzie艣 si臋 zapodzia艂, kiedy przechodzili przez du偶膮 wykut膮 w kszta艂t elipsy sal臋. Teraz towarzyszyli im tylko arabscy stra偶nicy. Wreszcie doszli do celu. Eskorta znikn臋艂a r贸wnie nagle jak przedtem Grek.

Jaskinia by艂a ogromna. Po drodze przebytej w kr臋tych, ciasnych korytarzach wydawa艂a si臋 dzie艂em giganta. Roz艣wietlona 艂uczywami ujawnia艂a fantazyjne kszta艂ty, jakie tylko przyroda potrafi stworzy膰.

Stali zbici w ciasn膮 gromadk臋, rozgl膮daj膮c si臋 czujnie i ciekawie dooko艂a. Na okaza艂ych galeriach rz膮d bia艂o odzianych stra偶nik贸w uzbrojonych w 艂uki i d艂ugie miecze wygl膮da艂 jak ozdoba.

- Co to za miejsce? - zastanawia艂 si臋 Konrad von Wallheim.

- To musi by膰 jaka艣 ich tajna siedziba - odpar艂 Jan de Morges. - A my jeste艣my zdziwieni, 偶e potrafi膮 si臋 nagle pojawi膰 jak spod ziemi na 艣rodku pustyni. Mnie zastanawia ten dziwny odg艂os. S艂ysz臋 go od samego pocz膮tku, jak tu weszli艣my. Szum... nie, bardziej przypomina chyba syczenie w艣ciek艂ego w臋偶a...

Nagle gdzie艣 z g贸ry zabrzmia艂 kr贸tki okrzyk, a wok贸艂 nich uczyni艂 si臋 ruch. Z bocznych korytarzy, ukrytych w za艂omach skalnych, wysypa艂 si臋 r贸j Arab贸w w ciemnoczerwonych burnusach.

- Ku mnie! - zahucza艂 pot臋偶ny g艂os Ryszarda. - Drogo sprzedamy sk贸r臋!

- Bez gwa艂townych ruch贸w! - zawo艂a艂 jednocze艣nie Edward. - Gdyby chcieli nas zg艂adzi膰, wystarczy艂oby wyda膰 rozkaz 艂ucznikom na galerii!

- Kr贸lu - sykn膮艂 Piotr Telford - nie ujawniaj si臋! Szczelnie zas艂o艅 twarz i przygnij karku! Twoja postawa ci臋 zdradza!

Zostali b艂yskawicznie otoczeni. Patrzy艂y na nich wrogie oczy, 艣wiat艂o 艂uczyw igra艂o iskierkami w obna偶onych ostrzach i bogato zdobionej oprawie broni.

- Musi gwardia jakiego艣 mo偶nego Saracena - mrukn膮艂 Ryszard. - To艣my wpadli. U nich co pan to wielki w艂adca i zachowuje si臋 jak sam su艂tan.

Trwali tak chwil臋 naprzeciwko siebie. Rycerze w napi臋ciu 艣ledzili ka偶dy ruch przeciwnik贸w. Zdawa艂o si臋, 偶e jeszcze chwila, a wywi膮偶e si臋 walka na 艣mier膰 i 偶ycie. Zamiast tego us艂yszeli spokojny g艂os m贸wi膮cy co艣 po arabsku. Zbrojni w mgnieniu oka przerwali z jednej strony pier艣cie艅, tworz膮c na tym odcinku kr贸tki szpaler. Na jego ko艅cu ukaza艂a si臋 posta膰 w bogato zdobionych szkar艂atnych szatach.

- A nie m贸wi艂em? - znowu odezwa艂 si臋 Ryszard. - Jaki艣 szalony szejk.

Przyby艂y spojrza艂 w jego stron臋. Przenikliwe czarne oczy w uderzaj膮co przystojnej twarzy b艂yszcza艂y r贸wnie mocno jak klejnoty, kt贸rymi natkane by艂o jego odzienie.

- Szalony szejk? - odezwa艂 si臋, zabawnie kalecz膮c normandzki j臋zyk. - Podobno kto艣 mnie kiedy艣 tak nazywa艂. Dawno temu, kiedym by艂 jeszcze m艂ody i prawdziwie szalony. Gdybym takim pozosta艂, czy偶 prze偶yliby艣cie cho膰 sekund臋? Czy偶 pozwoli艂bym giaurom oddycha膰 tym samym powietrzem?

- Kim jeste艣? - spyta艂 Piotr, uprzedzaj膮c odezwanie si臋 Ryszarda.

- Kim jestem? - roze艣mia艂 si臋 tamten. - Powiedz im, synu Swana - zwr贸ci艂 si臋 do Edwarda. - Nie licuje mi opowiada膰 si臋 niewiernym.

- To Malik al-Adil. - Swansen pochyli艂 lekko g艂ow臋. - Salam allejkum, panie.

- Ksi膮偶臋 Malik, brat Saladyna - szepn膮艂 Jan de Morges. - Racja, 偶e艣my wpadli.

- Allejkum salam - uprzejmie odpowiedzia艂 Malik. - B膮d藕 pozdrowiony, ibn Swanie. I wy b膮d藕cie pozdrowieni, franko艅scy wojownicy. Pok贸j wam pod moim dachem.

Napi臋cie, wr臋cz wyczuwalne fizycznie, nieco zel偶a艂o.

- Pok贸j wam, powiedzia艂 - rzek艂 Vincent. - Jeste艣my bezpieczni. Przynajmniej na razie.

- Jeste艣cie bezpieczni - powt贸rzy艂 za nim ksi膮偶臋. - Nawet ten, kt贸ry kryje sw膮 twarz w zawojach burnusa - wbi艂 spojrzenie w Ryszarda - jakby by艂 zb贸jc膮, a nie prawym wojownikiem.

Kr贸l wzi膮艂 oddech, 偶eby co艣 odrzec, jednak Telford poci膮gn膮艂 go energicznie za r臋k臋.

- Milcz! Jeste艣my w jego w艂adzy! - szepn膮艂, a g艂o艣niej powiedzia艂: - Nasz towarzysz dozna艂 rany twarzy. Dlatego jego g艂owa jest tak szczelnie omotana.

- To go rzeczywi艣cie t艂umaczy. Mog臋 przywo艂a膰 mego medyka, 偶eby obejrza艂 ran臋.

- Nie ma takiej potrzeby - powiedzia艂 szybko Piotr. - Jest opatrzona jak nale偶y.

- Co to za nieustanny syk, panie? - spyta艂 Jan de Morges, staraj膮c si臋 odwr贸ci膰 uwag臋 od kr贸la. - Czy偶by po艣rodku pustyni szumia艂 podziemny wodospad?

Malik al-Adil odwr贸ci艂 spojrzenie od Ryszarda.

- Syk? - spyta艂. - Tak, ten syk... Jest bezustanny i m臋cz膮cy jak brz臋czenie roju os przy drzwiach domostwa. Lecz nie jest to woda, Janie de Morges. Tak, znam wasze imiona, nie b膮d藕 zdziwiony. Postrzegacze mojego brata s膮 wsz臋dzie i wiedz膮 wszystko. Prawie wszystko. - Znowu obrzuci艂 spojrzeniem lekko pochylon膮, zamaskowan膮 posta膰 w 艣rodku grupy. - A ten syk... Powiedzia艂em, 偶e to nie woda ale, rzec mo偶na, co艣 wr臋cz przeciwnego. Na pewno widzieli艣cie olbrzymi p艂omie艅 nad ska艂膮 przy wej艣ciu do jaski艅. To w艂a艣nie jego g艂os dociera a偶 tutaj, w g艂臋bi臋 ziemi. To uwi臋ziony demon. To ten, kt贸ry porywa艂 waszych i naszych ludzi...

- Ifryt! - Konrad otworzy艂 szeroko oczy. - A wi臋c to prawda! One istniej膮?

- Ifryt? - Malik zmarszczy艂 brwi. - Nie, to co艣 o wiele straszniejszego. My tak偶e na pocz膮tku s膮dzili艣my, 偶e to zwyk艂y ifryt-m艣ciciel, mo偶e nieco pot臋偶niejszy ni偶 zazwyczaj. Jednak ten duch okaza艂 si臋 wielekro膰 gro藕niejszy. Ifryta mo偶na bowiem uwi臋zi膰, przegna膰, uczyni膰 ze艅 nawet pos艂usznego d偶inna, a w ostateczno艣ci zniszczy膰, jak powiadaj膮. Jednak ten, kt贸ry tryska ogniem ze szczytu ska艂y, to sam Tir, Sprawca 艢miertelnych Wypadk贸w, krwio偶erczy syn Eblisa, kt贸rego wasze Pismo zwie Azazelem!

- Jezu Chryste! - Konrad prze偶egna艂 si臋. - Bo偶e, b膮d藕 mi艂o艣ciw!

W tej samej chwili rozleg艂 si臋 straszliwy ryk. By艂 tak pot臋偶ny, 偶e lita ska艂a, na kt贸rej stali, zdawa艂a si臋 ta艅czy膰 pod ich stopami.

- Do艣膰! - krzykn膮艂 al-Adil. - 呕adnych modlitw! 呕adnych znak贸w wiary! U艣piony przez derwisz贸w demon got贸w si臋 przebudzi膰! A wtedy nastanie s膮dny dzie艅 i dla was, Frankowie, i dla mojego ludu!

- Trudno w to uwierzy膰 - mrukn膮艂 Jan de Morges. - Nie to, 偶ebym w膮tpi艂 w istnienie demon贸w. Jednakowo偶...

- M贸j brat, Salah ad-Din, nazywany przez was Saladynem, tak偶e nie m贸g艂 d艂ugi czas dopu艣ci膰 do swego trze藕wego i 艣wiat艂ego umys艂u istnienia takiej bestii. Dopiero gdy sam go ujrza艂, gdy cudem uszed艂 ze szpon贸w Tira, tylko dzi臋ki po艣wi臋ceniu swojej gwardii, uwierzy艂. Dopiero wtedy zezwoli艂 mi na wypraw臋 do tego miejsca, gdzie zdo艂ali艣my u艣pi膰 demona i przyku膰 go do ska艂y.

- Jak wam si臋 to uda艂o? - spyta艂 Edward.

- Nie by艂o to 艂atwe, ibn Swanie - u艣miechn膮艂 si臋 Malik. - Do ko艅ca my艣leli艣my, 偶e to tylko bardzo silny ifryt, dok膮d przyby艂y z zachodu 艣wi臋ty m膮偶 Abd al-Had偶ib nie rozpozna艂 w nim przekl臋tego syna Eblisa! Walka z nim by艂a straszna. Zdo艂ali艣my go usidli膰 tylko dlatego, 偶e nie spodziewa艂 si臋, z jakimi duchowymi si艂ami tutaj przyby艂em! Ilu sprowadzi艂em kap艂an贸w! Teraz mo偶na go nawet zobaczy膰. Jeste艣cie ciekawi? Na pewno. Wy, franko艅scy naje藕d藕cy, jeste艣cie bardzo ciekawi, nawet je偶eli zagra偶a to waszemu 偶yciu. Nawet je艣li mia艂oby to przynie艣膰 zgub臋 waszym duszom. Mo偶e dlatego jeste艣cie takim gro藕nym przeciwnikiem - doda艂 ciszej. - Chod藕cie za mn膮.

Kordon stra偶nik贸w sta艂 si臋 jeszcze szczelniejszy, ostrza mieczy pochyli艂y si臋, gotowe w ka偶dej chwili zada膰 mordercze ciosy.

- Ksi膮偶臋 - powiedzia艂 Swansen - ta ostro偶no艣膰 jest niepotrzebna. R臋cz臋 w艂asn膮 g艂ow膮 za ka偶dego z tych ludzi. To prawi rycerze. Je艣li przysi臋gn膮 偶e nie nara偶膮 ci臋 na niebezpiecze艅stwo, dotrzymaj膮 s艂owa.

Malik al-Adil zatrzyma艂 si臋.

- Wierz臋, ibn Swanie. Wierz臋 tylko dlatego, 偶e ty dajesz 艣wiadectwo. Niech przysi臋gn膮 a pozostawi臋 przy sobie tylko przybocznych.

- Nie dam s艂owa niewiernemu! - zawo艂a艂 Konrad von Wallheim. - To by艂aby ha艅ba.

Ksi膮偶臋 Malik zgrzytn膮艂 z臋bami.

- Ha艅b膮 jest pogarda okazywana wrogom, hrabio! Ale jak chcecie.

- Konradzie - powiedzia艂 z naciskiem Vincent - dasz s艂owo. Chyba 偶e masz ochot臋 wlec za sob膮 ca艂e to arabskie wojsko i nara偶a膰 si臋 na sztych przy byle kichni臋ciu! Oni tylko czekaj膮 na okazj臋, nie zauwa偶y艂e艣? Ta艅czymy nad przepa艣ci膮 na cieniutkiej nici.

- Wszyscy damy s艂owo - odezwa艂 si臋 cichy g艂os spod zawoju skrywaj膮cego Ryszarda. - Wszyscy! De Rionne ma racj臋. Nic nam nie przyjdzie z zabicia al-Adila.

Malik zmierzy艂 go wzrokiem od st贸p do g艂贸w, po czym skin膮艂 z zadowoleniem g艂ow膮.

- W takim razie zgoda.

Zwr贸ci艂 si臋 do dow贸dcy stra偶y, wydaj膮c kr贸tki rozkaz. Tamten spojrza艂 zdziwiony, ale natychmiast krzykn膮艂 co艣 chrapliwie. Natychmiast wok贸艂 krzy偶owc贸w zrobi艂o si臋 pusto. Pozosta艂o tylko kilku ludzi przy osobie ksi臋cia.

- Chod藕my.

- Sk膮d znasz ksi臋cia Malika? - szturchn膮艂 Edwarda Vincent.

- To w艂a艣nie u niego znalaz艂em si臋 w niewoli. To on sam zwolni艂 mnie na s艂owo.

- Zwolni艂 ci臋 na s艂owo? - Jan de Morges dos艂ysza艂 ich rozmow臋. - Dlaczego? Coraz mniej mi si臋 podobasz, Swansen!

- Wszystkiego dowiecie si臋 we w艂a艣ciwym czasie. - Malik strzepn膮艂 niecierpliwie palcami, nie odwracaj膮c g艂owy. - Teraz nie pora na rozmowy.

- Ma s艂uch jak sowa - szepn膮艂 z podziwem Werner

- Raczej jak pustynny skoczek. - Ksi膮偶臋 odwr贸ci艂 si臋 i nieoczekiwanie u艣miechn膮艂 do m艂odego grafa. - To trafniejsze por贸wnanie. W ko艅cu siedzimy w podziemnej norze.

Korytarz by艂 kr臋ty i d艂ugi, wykuty ludzkimi r臋kami. By艂 tak w膮ski, 偶e musieli pod膮偶a膰 jeden za drugim, ocieraj膮c si臋 ramionami o 艣ciany. Jan de Morges oddycha艂 ci臋偶ko.

- Nie cierpi臋 takich krecich nor - mrucza艂. - Czuj臋, jakbym si臋 mia艂 za chwil臋 udusi膰. Jakby te 艣ciany wali艂y si臋 na mnie.

- Nie my艣l o tym - radzi艂 z ty艂u Konrad. - Nie opowiadaj, b臋dzie ci 艂atwiej.

- 艁atwiej mi, kiedy sobie ponarzekam! Nauczy艂em si臋 tego od mojej s艂odkiej ma艂偶onki. Jej te偶 narzekanie sprawia艂o wyra藕n膮 ulg臋. I przyjemno艣膰. Albo mi si臋 zdaje, albo robi si臋 coraz cieplej. I narasta ten niesamowity syk.

- Zaraz b臋dziemy na miejscu - dobieg艂 z przodu g艂os ksi臋cia.

Rzeczywi艣cie, po chwili weszli do sporych rozmiar贸w pieczary. Malik wskaza艂 im nast臋pne przej艣cie.

- T臋dy. Tylko 偶adnych g艂o艣nych rozm贸w! Najlepiej nic nie m贸wcie!

Wyszli na wysok膮 galeri臋. Owion膮艂 ich gor膮cy podmuch. Ostro偶nie zbli偶yli si臋 do kamiennej balustrady biegn膮cej wzd艂u偶 przepa艣cistego brzegu jaskini, bodaj jeszcze wi臋kszej ni偶 ta, w kt贸rej spotkali ksi臋cia.

- Rany Bo... - Jan w ostatniej chwili zakry艂 sobie usta, pami臋tny na ostrze偶enie Malika. - Co to jest?

Po艣rodku jaskini wznosi艂 si臋 s艂up ognia, gin膮c dopiero wysoko w sklepieniu. 艢ciany ognistej kolumny bezustannie falowa艂y i by艂y postrz臋pione, jakby wewn膮trz walczy艂y ze sob膮 olbrzymie si艂y. Dooko艂a niej, na dnie, wirowa艂y bia艂e kr臋gi, uk艂adaj膮c si臋 w fantazyjne wzory. W tym miejscu wszechobecny syk zamienia艂 si臋 w odg艂os podobny do 艂opotania tysi膮ca flag na silnym wietrze.

- Czy to jakie艣 zaczarowane kwiaty? - spyta艂 szeptem Werner, wskazuj膮c na bia艂e kszta艂ty. - Co za pi臋kny widok!

- Przyjrzyj si臋 uwa偶nie - odpar艂 r贸wnie cicho Edward. - Wtedy zobaczysz...

Werner wyt臋偶y艂 wzrok. Zdumienie odebra艂o mu mow臋.

- To ludzie - wykrztusi艂 przechylony daleko za balustrad臋 Vincent. - To wiruj膮cy ludzie w bia艂ych, rozwianych szatach!

- Tak, panie de Rionne - skin膮艂 g艂ow膮 Malik al-Adil. - To ludzie. Derwisze.

- Ale... ja nie rozumiem...

- To w艂a艣nie ich taniec usypia demona. To oni pomagaj膮 zsy艂a膰 mu sny. Gdyby艣 si臋 przyjrza艂 uwa偶nie, dostrzeg艂by艣, 偶e ich postacie uk艂adaj膮 si臋 w kszta艂ty niebieskich konstelacji na przemian z wzorem s艂onecznych promieni i pi臋cioramiennej gwiazdy.

- Ilu ich tam jest? Stu? Wi臋cej?

- Dok艂adnie stu czterdziestu czterech. To liczba magiczna, zwi膮zana z pentagramem. I nie pytajcie mnie znowu, dlaczego. Nie znam si臋 na demonach.

- My艣la艂em, 偶e znam cho膰 troch臋 zwyczaje tego kraju. - Vincent zmarszczy艂 brwi. - Ale nie s艂ysza艂em nigdy o czym艣 podobnym.

- Nikt nie s艂ysza艂, bo nigdy nic podobnego nie mia艂o miejsca. Nigdy wcze艣niej 偶ebrz膮cy mnisi nie czynili podobnych zabieg贸w.

- D艂ugo tak mog膮? To chyba m臋cz膮ce.

- Zdziwi艂by艣 ci臋, jak d艂ugo. Jednak na wypadek, gdy kt贸ry艣 zas艂abnie, w pogotowiu czekaj膮 inni, 偶eby go zast膮pi膰. Taniec nie mo偶e zosta膰 przerwany ani na chwil臋.

- Niesamowite - mrukn膮艂 Jan de Morges. - A ten p艂omie艅, czy to w艂a艣nie... - zawiesi艂 g艂os.

- To w艂a艣nie Tir, a raczej jego ognista natura. Widzieli艣cie go nad ska艂ami, jest i tutaj, a jak g艂臋boko si臋ga w d贸艂, tego nikt nie wie i lepiej niech nie chce wiedzie膰.

- Ale偶 tu upa艂! - Piotr Telford otar艂 spocone czo艂o. - Chod藕my ju偶.

Nie przyzna艂by si臋 nawet sam przed sob膮, 偶e to, co zobaczy艂, wzbudzi艂o w nim uczucie przera偶enia. Od ognistej kolumny bi艂a jaka艣 pierwotna si艂a, z艂a moc. Tak musi wygl膮da膰 obcowanie z diab艂em, przelecia艂o mu przez g艂ow臋.

- Chod藕my - zgodzi艂 si臋 Konrad.

Rycerze skwapliwie skorzystali z propozycji.

- Przejdziemy z powrotem do g艂贸wnej pieczary - powiedzia艂 Malik.

***

Zastali w niej zastawione jad艂em sto艂y, jednak 偶aden z nich nie odczuwa艂 g艂odu. Le偶eli na wygodnych pos艂aniach, obserwuj膮c si臋 wzajemnie. Swansen 偶u艂 daktyl, a de Morges, z wyrazem zamy艣lenia na twarzy, bawi艂 si臋 pieczonym kurzym udkiem. Malik oddali艂 si臋, wezwany przez jednego z dow贸dc贸w stra偶y.

- Robi wra偶enie, prawda, panowie krzy偶owcy? - odezwa艂 si臋 spod swojego zawoju Ryszard. - Odebra艂o wam apetyt? Ja tam bym co艣 przetr膮ci艂, gdybym m贸g艂 艣ci膮gn膮膰 t臋 szmat臋 z g艂owy.

- A ja - Jan de Morges spojrza艂 na trzymane w r臋ku udko, odrzuci艂 je, a potem wbi艂 wzrok w Edwarda - zastanawiam si臋, jaka w tym wszystkim jest rola naszego towarzysza Swansena. Nie podoba mi si臋 jego za偶y艂o艣膰 z sarace艅skim ksi臋ciem. I zaufanie, jakie tamten mu okazuje. Czy nie zacz臋li艣cie si臋 zastanawia膰, jakiej w艂a艣ciwie sprawie jest wierny? Bo ja nie mam ju偶 w膮tpliwo艣ci. No co, ibn Swan, nic nie powiesz? Komu s艂u偶ysz?

- S艂usznej sprawie - Edward si臋gn膮艂 po nast臋pnego daktyla.

Jan chwyci艂 go za r臋k臋.

- To znaczy?

- Dowiesz si臋 w swoim czasie.

- Kiedy?

- Zaraz - rozleg艂 si臋 g艂os Malika. - Jusup - zwr贸ci艂 si臋 do przybocznego - przyprowad藕 j膮!

Ksi膮偶臋 spocz膮艂 na bogato zdobionych poduszkach.

- Wiem, 偶e wy, Frankowie, jadacie na siedz膮co. Ja jednak wol臋 w tym wzgl臋dzie nasze obyczaje. Zanim Jusup przyprowadzi dziewczyn臋, wyja艣ni臋 wam pewn膮 kwesti臋. Albo nie. Opowiem co艣. S艂yszeli艣cie o tym, jak rodz膮 si臋 ghule?

- Co艣 nam Swansen wspomina艂 - odpar艂 Jan de Morges. - O noworodku z p臋powin膮 i podobnych bzdurach.

- Ja te偶 kiedy艣 my艣la艂em, 偶e to bzdury, bajki, kt贸rymi straszy si臋 ma艂e dzieci. Ale pos艂uchajcie mojej ba艣ni. W pewnym kraju trwa艂a wieczna wojna. Nie, nie wojna domowa, ale walka z naje藕d藕cami. Lud 偶yj膮cy na tej ziemi mi艂owa艂 pok贸j i by艂 got贸w wiele po艣wi臋ci膰, aby go uzyska膰. Rz膮dzi艂 tym pa艅stwem m膮dry i szlachetny w艂adca, maj膮cy liczn膮 rodzin臋. Jak to w rodzinie, jedni lubili si臋 bardziej, inni mniej, mia艂 swoich wrog贸w, ale mia艂 i ulubie艅c贸w, braci i siostry. Jeden z tych braci, aby osi膮gn膮膰 pok贸j z naje藕d藕cami, ofiarowa艂 si臋 o偶eni膰 z siostr膮 jednego z ich kr贸l贸w, cho膰 obca mu by艂a obyczajami i pochodzeniem. Wyuczy艂 si臋 nawet jej j臋zyka, cho膰 brzmia艂 dla niego niczym krakanie kruka. Chcia艂 j膮 posi膮艣膰 jako prawowity ma艂偶onek, cho膰 wr臋cz budzi艂a w nim niech臋膰, by nie rzec obrzydzenie...

- Wybacz, ksi膮偶臋, ale mia艂e艣 opowiedzie膰 ba艣艅. A ty m贸wisz nam o tym, jak chcia艂e艣 poj膮膰 za 偶on臋 siostr臋 kr贸la Ryszarda. A poza tym ona ciebie nie chcia艂a, o ile wiem...

- Nie przerywaj mi, panie de Rionne! Jego starania spe艂z艂y na niczym, bo naje藕d藕cy pokoju nie chcieli. Wspiera艂 wi臋c dalej swego kr贸lewskiego brata w walce, licz膮c na poparcie sprawiedliwych niebios. Mia艂 ksi膮偶臋 siostr臋, pi臋kn膮 jak poranek wstaj膮cy nad szumi膮cym morzem. Ta dziewczyna postanowi艂a, 偶e kiedy tylko nadarzy si臋 sposobno艣膰, dokona czynu 艣mia艂ego lecz okrutnego, aby uwolni膰 sw贸j nar贸d. Zna艂a legend臋 o tym, jak ghule powstaj膮 z cia艂 martwych noworodk贸w, jak ifryty opiekuj膮 si臋 nimi, jak straszna jest ich zemsta. Pod膮偶a艂a wsz臋dzie za swoimi wojuj膮cymi bra膰mi, a oni, 偶ywi膮c do niej wielkie przywi膮zanie, brali to tylko za objaw mi艂o艣ci i nie potrafili jej odm贸wi膰. A偶 nadszed艂 ten dzie艅, na kt贸ry czeka艂a. Wojsko naje藕d藕c贸w po zwyci臋skiej bitwie ogarn臋艂o ob贸z, w kt贸rym przebywa艂a w namiocie swego brata. Wojownicy um臋czonego wojn膮 kraju uszli, a ona zosta艂a wydana na pastw臋 obcych. Liczy艂a, 偶e nie wa偶膮 si臋 jej tkn膮膰 brudne 偶o艂dackie d艂onie, 偶e znaleziona w kr贸lewskim namiocie trafi w r臋ce tak偶e kr贸lewskie. Nie pomyli艂a si臋. Najznamienitszy z ich wodz贸w uczyni艂 z niej swoj膮 na艂o偶nic臋. Lecz kiedy sta艂a si臋 brzemienna, straci艂 dla niej serce. Dziewczyna uciek艂a wraz ze sw膮 wiern膮 s艂u偶k膮. B艂膮ka艂a si臋 d艂ugo po szarpanym wojn膮 kraju i poza jego granicami, zanim trafi艂a z powrotem do swoich. Lecz wtedy nie by艂o ju偶 na niej 艣ladu ci膮偶y. Nikt niczego si臋 nie domy艣la艂. Ale po nied艂ugim czasie pojawi艂 si臋 straszny demon. Wielki i pot臋偶ny ifryt o nim powiadano...

Przerwa艂o mu wej艣cie Jusupa. Prowadzi艂 ze sob膮 niewiast臋 w jaszmaku. S艂ania艂a si臋 na nogach tak, 偶e gwardzista musia艂 j膮 podtrzymywa膰. Malik wsta艂 z pos艂ania, szybkim krokiem podszed艂 i zerwa艂 jej zas艂on臋. Ukry艂a twarz w d艂oniach, jednak ksi膮偶臋 si艂膮 je oderwa艂.

- Fatmo - powiedzia艂 艂agodnie - to krzy偶owcy. Nie gorszy ich widok odkrytego kobiecego lica.

Zwr贸ci艂 si臋 do rycerzy.

- To Fatma, moja ukochana siostra. I, oczywi艣cie, ukochana siostra Saladyna.

Zmru偶y艂 oczy, przygl膮daj膮c si臋 zakrytej twarzy Ryszarda.

- Poznajesz j膮, kr贸lu? Na pewno poznajesz. Przecie偶 by艂a twoj膮 na艂o偶nic膮!

Opr贸cz Edwarda wszyscy zerwali si臋 z miejsc, skupiaj膮c w gromad臋. Czekali na atak. Zamiast tego us艂yszeli 艣miech Malika.

- Frankowie - zawo艂a艂. - Od samego pocz膮tku wiem, kto ukrywa si臋 pod t膮 szmat膮! Mieli艣cie mnie za g艂upca? Gdyby chodzi艂o tylko o jego 艣mier膰, dawno i z wielk膮 przyjemno艣ci膮 bym go zabi艂! Niestety, rzecz jest bardziej skomplikowana... Siadajcie spokojnie i s艂uchajcie.

Jeszcze nie wierz膮c do ko艅ca zapewnieniu ksi臋cia, niech臋tnie wr贸cili na miejsca. Ryszard z wyra藕n膮 ulg膮 zdj膮艂 z g艂owy zw贸j materia艂u. Natychmiast si臋gn膮艂 po najbli偶ej stoj膮cy dzban.

- Wino - mrukn膮艂 zdziwiony. - Przecie偶 prorok zabrania...

- Nam zabrania - odpar艂 al-Adil. - Ten pocz臋stunek jest dla was.

Teraz dopiero powsta艂 Swansen, chwiejnym krokiem ruszy艂 w stron臋 dziewczyny. Powstrzyma艂o go gro藕ne spojrzenie ksi臋cia. Oci膮gaj膮c si臋, Edward wr贸ci艂 na swoje miejsce. Vincent patrzy艂 zdziwiony. Poza nim nikt nie zdawa艂 si臋 zwraca膰 uwagi na incydent.

- Fatmo! - Malik spojrza艂 na siostr臋. - Powiedz, co zrobi艂a艣?

Dziewczyna zacz臋艂a niewyra藕nie be艂kota膰.

- M贸w w ich j臋zyku! Nie kalaj naszej mowy opowie艣ci膮 o zbrodni!

Spojrza艂a nieprzytomnie, ale s艂owa brata dotar艂y do niej, bo wymamrota艂a:

- Taki by艂 malutki... Moje dziecko... zabi艂am moje dziecko...

Siad艂a na ziemi, zacz臋艂a si臋 kiwa膰 w prz贸d i w ty艂.

- Tak p艂aka艂... mo偶e by艂 g艂odny... Nie przytuli艂am, bo mu艂艂a zabroni艂. Zostawi艂am i posz艂am. Wr贸ci艂am, gdy ksi臋偶yc sta艂 ju偶 wysoko. Mu艂艂a m贸wi艂, 偶e do tej pory umrze, ale on 偶y艂 jeszcze. Kwili艂 cichutko, jak ma艂y kotek... Wi臋c znowu odesz艂am... A mleko p艂yn臋艂o mi z piersi... Nie da艂am, nie nakarmi艂am...

- Przesta艅! - krzykn膮艂 de Morges. - Nie m臋cz jej!

Malik zmru偶y艂 oczy i zagryz艂 wargi.

- Najechali艣cie m贸j kraj. Pogr膮偶yli艣cie go w wojnie. Wasz kr贸l zha艅bi艂 moj膮 ukochan膮 siostr臋! Gdybym mia艂 wymienia膰 krzywdy, kt贸rych od was doznali艣my, nocy by nie starczy艂o. Wi臋c nie ka偶 mi teraz przesta膰! Ja musia艂em tej historii wys艂ucha膰 i wy te偶 musicie! M贸w, Fatmo! M贸w, co zrobi艂a艣 potem!

- Chcieli艣my uczyni膰 tak, 偶eby ghule na pewno znalaz艂y truche艂ko. Jest pod Damaszkiem taki cmentarz... one tam przychodz膮 ka偶dej nocy. Zakopa艂am male艅stwo przy 艣wie偶ym grobie... Uciek艂am... Zrobi艂am wszystko, jak kaza艂 mu艂艂a... Po艣wi臋ci艂am sw膮 rodzin臋. Sw贸j lud wyda艂am na pastw臋 demona, by wybi艂 tak偶e jego wrog贸w... jak m贸wi艂 mu艂艂a... 偶eby inni byli wolni...

Z oczu pop艂yn臋艂y jej 艂zy. De Rionne zerkn膮艂 na Edwarda. Siedzia艂 z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami, oczy mu wyra藕nie zwilgotnia艂y. Wygl膮da艂o na to, 偶e panuje nad sob膮 tylko ostatkiem si艂. O co w tym mo偶e chodzi膰?

- Tego mu艂艂臋 rozerwali艣my ko艅mi - powiedzia艂 Malik po chwili milczenia, po czym westchn膮艂. - Na m臋kach wyzna艂, 偶e karmi艂 si臋 brudnym z艂otem Bizancjum. Tak... Basileus ma d艂ugie r臋ce, a was nienawidzi bodaj bardziej ni偶 nas. A ty, kr贸lu, teraz ju偶 wiesz. - Zwr贸ci艂 z艂e spojrzenie na Ryszarda. - Jeste艣 ojcem tego ghula, kt贸ry pozbawiony opieki demona kr膮偶y po pustyni! Jeste艣 jedyn膮 osob膮 poza jego rodzicielk膮 kt贸rej nie mo偶e zabi膰 bez pomocy opieku艅czego ducha!

- To dlatego nie rzuci艂 si臋 na ciebie przy wej艣ciu do jaski艅! - zawo艂a艂 Konrad.

- To dlatego p艂aka艂... - rozleg艂 si臋 szept.

Malik zerkn膮艂 bystro w stron臋 Wernera.

- P艂aka艂, powiadasz, m艂ody Franku? Kr贸lu Ryszardzie - oznajmi艂. - Powinienem ci臋 jednak wyda膰 na pastw臋 Tirowi! Siadaj teraz! Nie prowokuj mnie, 偶ebym nie da艂 znaku 艂ucznikom!

- Swansen - powiedzia艂 zd艂awionym g艂osem de Morges - ty nas tu przywiod艂e艣... Nas i kr贸la! Wiedzia艂e艣 o wszystkim! Po co w og贸le wraca艂e艣 od niewiernych?

- Ibn Swan wype艂ni艂 tylko swoje zadanie - odpowiedzia艂 Malik, uprzedzaj膮c Edwarda. - Mia艂 tutaj przywie艣膰 kr贸la Ryszarda. I kilku franko艅skich rycerzy, 偶eby wys艂uchali pos艂ania mego brata.

- No tak - mrukn膮艂 Ryszard, si臋gaj膮c po kielich. - To dlatego przyszed艂 do mnie i naopowiada艂 dziwnych rzeczy... 呕eby mnie wyci膮gn膮膰.

- To dlatego snu艂e艣 opowie艣ci o ghulach i ifrytach. 呕eby nas na to wszystko jako艣 przygotowa膰 - rzek艂 Konrad.

- To dlatego tak upiera艂e艣 si臋 od pocz膮tku, 偶eby i艣膰 do angielskiego kr贸la! - doda艂 Vincent. - Teraz rozumiem.

- Ty zdrajco! - wrzasn膮艂 Jan. - Zabij臋 ci臋!

Zerwa艂 si臋 i dopad艂 Edwarda. Mocarne 偶ylaste d艂onie zacisn臋艂y si臋 na gardle Normana. Swansen zacz膮艂 charcze膰. Jednak po chwili ucisk zel偶a艂.

- Zostaw go - powiedzia艂 spokojnie Ryszard, bez wysi艂ku odrywaj膮c r臋ce Jana od szyi wikinga. - Co zrobi艂 to zrobi艂. Nie pora teraz na dokonywanie s膮du.

Vincent spojrza艂 zaskoczony. Sk膮d tyle opanowania u znanego z gwa艂towno艣ci kr贸la? Czy偶by czu艂 si臋 winny?

- Czego chcesz, al-Adil? - Ryszard odwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 ksi臋cia. Wci膮偶 trzyma艂 r臋ce de Morgesa w nied藕wiedzim u艣cisku.

- Ja niczego. Gdyby to ode mnie zale偶a艂o, wszyscy sma偶yliby艣cie si臋 na pustyni zwi膮zani w kij, czekaj膮c na 艣mier膰. Mam pos艂anie od su艂tana.

- W takim razie czego chce Saladyn?

- Zanim odpowiem na to pytanie, udamy si臋 do 艣wi臋tego m臋偶a...

- Zanim udamy si臋 w jakiekolwiek miejsce - przerwa艂 mu Jan de Morges - chc臋 wyzwa膰 twojego szpiega, Swansena czy tam ibn Swana, jak go w swoim plugawym narzeczu nazwali艣cie, na ubit膮 ziemi臋. Tu i teraz! Chyba 偶e nie chcesz uszanowa膰 rycerskiego obyczaju.

Malik spojrza艂 pytaj膮co na Edwarda. Ten skin膮艂 g艂ow膮.

- Wyzwa艂 mnie. Od tego nie ma odwo艂ania. Tylko on sam mo偶e zaniecha膰 pojedynku.

- Na pewno nie zaniecham!

- W takim razie - rzek艂 Malik - nie mam nic przeciwko temu obyczajowi. I my rozstrzygamy pewne sprawy walk膮. Je艣li tak trzeba, zgoda. Widz臋, 偶e obaj tego potrzebujecie. Tu i teraz! Ka偶臋 przynie艣膰 bro艅.

- Janie - powiedzia艂 Vincent - to nie najlepsza pora...

- Tu i teraz! - powt贸rzy艂 z uporem de Morges. - Zabij臋 tego s艂ugusa niewiernych!

Konrad ze zmarszczonym czo艂em spogl膮da艂 na towarzysza. Kto by pomy艣la艂, 偶e znany z 艂agodnego usposobienia Jan ujawni tak krwio偶ercze oblicze. Ryszard, Vincent, Piotr, on wreszcie. Ale Jan? Okrutne okoliczno艣ci wyzwalaj膮 okrutn膮 stron臋 cz艂owieka. Wida膰, 偶e de Morges chce po prostu kogo艣 zaszlachtowa膰, a kogo, to ju偶 mniej wa偶ne. Pad艂o na Swansena.

***

Pierwszy cios Jan zada艂 na pr贸b臋. Szybkie ci臋cie ze艣lizn臋艂o si臋 po zas艂onie. Natychmiast musia艂 sparowa膰 b艂yskawiczny sztych mierzony w szyj臋.

- Nie藕le - wymamrota艂. - Poduczy艂e艣 si臋, Swansen, ich sztuki, jak widz臋.

Edward nie odezwa艂 si臋. Czujnie 艣ledzi艂 poczynania przeciwnika. Jan niespodziewanie przerzuci艂 miecz do lewej d艂oni i zrobi艂 nag艂y wypad. Edward zata艅czy艂 w piruecie. Ostrze o w艂os min臋艂o pier艣. Gdyby mia艂 pancerz... pozwoli艂by ze艣lizn膮膰 si臋 klindze po zbroi i sam zada艂 mordercze pchni臋cie. Nie pora jednak na rozwa偶ania. Pot臋偶ny cios prowadzony od do艂u na lewe biodro ledwie zd膮偶y艂 odbi膰 nisk膮 tercj膮. Uderzenie by艂o tak pot臋偶ne, 偶e miecz zadr偶a艂 mu w d艂oni. Rzuci艂 si臋 do przodu, pokrywaj膮c przeciwnika b艂yskawicznymi ci臋ciami i sztychami. Jan cofa艂 si臋 przed furi膮 ataku, a偶 w ko艅cu za plecami poczu艂 ska艂臋.

- Koniec zabawy - mrukn膮艂.

Niespodziewanie szybkim zwodem unikn膮艂 kolejnego ciosu wal膮cego nas skos od lewej wprost na g艂ow臋, odepchn膮艂 si臋 mocno od 艣ciany, 偶eby zanurkowa膰 pod m艂ynkuj膮cym ostrzem. W u艂amku sekundy znalaz艂 si臋 za plecami przeciwnika. Jednak Edward nie da艂 si臋 zaskoczy膰. Sparowa艂 p艂ytkie pchni臋cie, zatrzyma艂 kling臋 Jana na swoim ostrzu i, korzystaj膮c z rozp臋du nadanego starciem, zaatakowa艂 艂okciem.

To by艂 b艂膮d. Jan skorzysta艂 z okazji. Przyj膮艂 cios, kt贸ry nie zrobi艂 na nim wi臋kszego wra偶enia, po czym chwyci艂 r臋k臋 Swansena w pot臋偶ny u艣cisk, poci膮gn膮艂 ku sobie, a kiedy ten pr贸bowa艂 przeciwstawi膰 si臋 ogromnej sile, energicznie go odepchn膮艂. Edward zatoczy艂 si臋, usi艂uj膮c odzyska膰 r贸wnowag臋. K膮tem oka zobaczy艂 rozmazan膮 w morderczym p臋dzie kling臋, ostatnim wysi艂kiem zdo艂a艂 postawi膰 zas艂on臋. Ci臋cie by艂o pot臋偶ne. Nigdy w 偶yciu nie przypuszcza艂, 偶e ktokolwiek mo偶e tak silnie bi膰 mieczem. Prze艂amuj膮ca zas艂on臋 si艂a uderzenia spowodowa艂a, 偶e ostrze w艂asnego miecza ci臋艂o go w podudzie. J臋kn膮艂 przeci膮gle opadaj膮c na kolana. Bro艅 wypad艂a mu z d艂oni. Z niedowierzaniem spojrza艂 w d贸艂. Krew z rozp艂atanej nogi p艂yn臋艂a silnym strumieniem.

Uni贸s艂 wzrok. Nad nim sta艂 Jan de Morges, szykuj膮c si臋 do zadania ostatecznego ciosu.

- Spodziewa艂e艣 si臋, zdrajco, 偶e uratuj膮 ci臋 sztuczki stosowane przez Saracen贸w? - powiedzia艂 mru偶膮c oczy. - Ja te偶 zd膮偶y艂em ich troch臋 pozna膰. A teraz 偶egnaj... Mo偶e spotkamy si臋 w piekle!

Zawin膮艂 nad g艂ow膮 mieczem. Swansen bez zmru偶enia powiek patrzy艂 prosto w jego twarz. Bro艅 nabra艂a niepowstrzymanego p臋du, godz膮c wprost w obna偶on膮 szyj臋. W ostatniej chwili Edward odruchowo przymkn膮艂 oczy.

Nagle rozleg艂 si臋 brz臋k metalu i w艣ciek艂y g艂os Jana:

- De Rionne, nie wtr膮caj si臋! A mo偶e te偶 jeste艣 z nimi w zmowie?

Vincent zablokowa艂 cios, chwytaj膮c miecz upuszczony przez Swansena. Jan, zaskoczony obrotem sprawy, opu艣ci艂 ostrze. De Rionne poczerwienia艂 na twarzy. Konrad, Piotr i Werner zerwali si臋 na r贸wne nogi. Tylko ksi膮偶臋 Malik siedzia艂 spokojnie, wpatrzony w strug臋 krwi uchodz膮cej z nogi Edwarda.

- Za takie s艂owa powinienem ci臋 zabi膰, de Morges! - wycharcza艂 w艣ciekle Vincent. - Uwierz mi, 偶e sam ch臋tnie pos艂a艂bym Edwarda w za艣wiaty, je艣li zdradzi艂. Je艣li! S艂yszysz?!

Jan potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- O co ci chodzi? Sam s艂ysza艂e艣! Trzeba go zabi膰 jak w艣ciek艂ego psa!

- Nie pozwol臋 go zar偶n膮膰 jak wieprza, zanim nie dowiemy si臋 wszystkiego! Rzu膰 miecz i przesta艅 si臋 zachowywa膰 jakby艣my byli w s艂odkiej Francji! W tym kraju nie wszystko jest takie, jakim si臋 wydaje. Nie zauwa偶y艂e艣?

Jan skrzywi艂 si臋 niech臋tnie, jednak od艂o偶y艂 bro艅.

- Mo偶e zbyt kr贸tko tu jestem - odpar艂. - Nie tak jak ty, banito. Ale zdrada ma tylko jedno oblicze. Dobrze, de Rionne. Poniecham go na razie, ale tylko w imi臋 naszej przyja藕ni. Z 偶adnych innych wzgl臋d贸w!

Malik zawo艂a艂 co艣 po arabsku. Natychmiast nadbieg艂o kilku ludzi, by po chwili unie艣膰 ze sob膮 brocz膮cego krwi膮 Swansena.

- Zajmie si臋 nim m贸j najlepszy lekarz - powiedzia艂 ksi膮偶臋 z wyra藕n膮 trosk膮 w g艂osie. - Jest bieg艂y w swym rzemio艣le, wi臋c mam nadziej臋, 偶e zdo艂a zatamowa膰 krew. To paskudna rana. Jeste艣 niespotykanie silny i szybki, panie de Morges.

- Moja si艂a i zwinno艣膰 s膮 niczym w por贸wnaniu z przymiotami kr贸la Ryszarda - odpar艂 Jan. - I nie jest to czcze gadanie. To wielki wojownik i prawy m膮偶.

Malik obrzuci艂 Ryszarda niech臋tnym spojrzeniem.

- O jego sile wiele s艂ysza艂em. Lecz nie m贸w mi o prawo艣ci. Takich prostych wojownik贸w jak ty ceni臋 bardziej. Nie spodziewam si臋, by艣 by艂 zdolny do czyn贸w, jakimi ten, w艂adca zas艂yn膮艂. Jak cho膰by rozkaz porozrzynania brzuch贸w tysi膮com je艅c贸w, by sprawdzi膰, czy nie po艂kn臋li z艂ota... Taka chciwo艣膰 dopomina si臋 kary!

Jan zacisn膮艂 wargi. Spojrza艂 na Ryszarda. Ten jak gdyby nigdy nic, 艂apczywie ogryza艂 solidny kawa艂 mi臋siwa. De Morges czeka艂 chwil臋, a偶 kr贸l co艣 odpowie. Na pr贸偶no. Jego oboj臋tno艣膰 by艂a wr臋cz pora偶aj膮ca.

- To kr贸l - wymrucza艂 w ko艅cu rycerz. - Nie przystoi mi os膮dza膰 jego poczyna艅.

- Ale mnie przystoi - odrzek艂 Malik. - Jednak do艣膰 o tym. Chod藕cie za mn膮. 艢wi臋ty m膮偶 czeka, a jego czas jest drogi.

***

- Giaurzy... Przybyli艣cie niszczy膰 i rabowa膰?

G艂os starca skrzypia艂 niczym 藕le naoliwiona o艣 wozu. Siedzia艂 z zamkni臋tymi oczami na drewnianym podwy偶szeniu. D艂uga siwa broda opada艂a a偶 na mi臋kkie at艂asowe trzewiki.

- Przybywamy w pokoju - powiedzia艂 Ryszard.

Starzec uchyli艂 powieki. Spojrza艂y na nich wodniste oczy o nieoczekiwanie ostrym wyrazie.

- Giaurzy - powt贸rzy艂. - Przybyli艣cie niszczy膰 i rabowa膰...

- Przybywamy... - Ryszard podni贸s艂 g艂os, ale przerwa艂 mu Malik.

- Czcigodny Abd al-Had偶ib nie rozumie waszej mowy. S艂owa w mowie Frank贸w, kt贸re wypowiedzia艂, s膮 jedynymi, jakie zna. B臋d臋 t艂umaczy艂 to, co chce wam przekaza膰.

Zwr贸ci艂 si臋 do starca. Chwil臋 rozmawiali. Wida膰 by艂o, 偶e dumny ksi膮偶臋 okazuje tamtemu wielki szacunek, wr臋cz uni偶ono艣膰.

Werner przygl膮da艂 si臋 scenie, ch艂on膮c ka偶dy szczeg贸艂. Tak jak przedtem wraz z innymi odczuwa艂 z艂o p艂yn膮ce od ognistego s艂upa w wielkiej jaskini, tak teraz czu艂, 偶e ten stary i na poz贸r bezradny cz艂owiek jest w istocie rzeczy kim艣 pot臋偶nym, wyrastaj膮cym ponad zwyk艂膮 ludzk膮 miar臋. Zerkn膮艂 na wuja. Konrad przygryz艂 wargi, usilnie o czym艣 rozmy艣laj膮c. Krok dalej zas臋piony Piotr bezwiednie pociera艂 policzek. De Rionne wraz z Janem stali z ty艂u, nie widzia艂 ich, jednak by艂 pewien, 偶e i oni ulegli dziwnemu nastrojowi tego miejsca.

- Czcigodny al-Had偶ib - zwr贸ci艂 si臋 do krzy偶owc贸w Malik - pyta, czy jeste艣cie gotowi przysi膮c, 偶e to, o czym za chwil臋 us艂yszycie, nie wyjdzie poza t臋 komnat臋.

- Jeste艣my - odpowiedzia艂 Ryszard. - Przysi臋gamy.

- Chc臋 to us艂ysze膰 od wszystkich.

Rycerze po kolei z艂o偶yli przysi臋g臋.

- W takim razie s艂uchajcie.

Al-Had偶ib wbi艂 przenikliwy wzrok w ksi臋cia. Malik odetchn膮艂 g艂臋boko, przymkn膮艂 powieki. W miar臋 jak starzec m贸wi艂, ksi膮偶臋 zdawa艂 si臋 zasypia膰, jednocze艣nie zdanie po zdaniu przek艂adaj膮c opowie艣膰:

- Opowiem wam o ha艅bie kr贸lewskiej krwi. Opowiem wam, dlaczego nieopatrzny uczynek okrutnego kr贸la i zrozpaczonej dziewki uwolni艂 spod ziemi strasznego demona. Nie uszanowa艂e艣, Ryszardzie, cnoty siostry su艂tana. Splugawi艂e艣 swoim giaurzym nasieniem jej dziewicze 艂ono. Chcia艂o nieszcz臋sne dziewcz臋 uratowa膰 sw贸j lud, chcia艂o, by naje藕d藕cy zostali pogn臋bieni. To wiecie, bo rzek艂 wam ju偶 o tym ksi膮偶臋. Powiedziano jej, 偶e dla dzieci臋cia szlachetnego pochodzenia zjawi si臋 m艣ciciel pot臋偶ny, zdolny wyr偶n膮膰 naje藕d藕c贸w, cho膰 jego ofiar膮 padnie tak偶e plemi臋, z kt贸rego ona sama pochodzi... 呕e nie zmo偶e go 偶adna ludzka si艂a. Lecz nie wiedzia艂a, 偶e gdy podobn膮 zbrodni臋 pope艂ni c贸ra kr贸lewskiego rodu, gdy wyda na pastw臋 ghulom dzieci臋 zrodzone z podw贸jnie kr贸lewskiej krwi, nie nadleci do niego zwyk艂y ognisty duch, ale sam szejtan przy艣le swego ukochanego syna... To on w postaci ifryta 偶ywi siebie i dziecko trupami ofiar. Z ka偶dym dniem staje si臋 silniejszy i okrutniejszy. A偶 nadejdzie taki czas, 偶e nie wystarczy mu tylko odnale藕膰 i zg艂adzi膰 grzesznych rodzic贸w. Gdy uro艣nie w si艂臋, nie spocznie, dok膮d nie wyt臋pi lud贸w, z kt贸rych pochodz膮. A gdy dokona tej rzezi, przyjdzie czas na ca艂膮 reszt臋 ludzi... I nie b臋dzie patrzy艂 czy to Kurdowie, czy franko艅scy siepacze... Nie zostawi w spokoju innych lud贸w islamu, innych lud贸w 艣wiata... To wielka tajemnica. Ci, kt贸rzy j膮 znaj膮, nie zasn膮 spokojnie, dok膮d st膮paj膮 po przekl臋tej ziemi, dok膮d Tir hula na pustynnych szlakach... A je艣li Tir wyrwie si臋 z sennych omam贸w, kt贸re tu na niego zsy艂amy, zdob臋dzie nowe si艂y i zwo艂a na pomoc swych piekielnych braci, syn贸w Eblisa. Wezwie Awara, demona lubie偶no艣ci, i Dasim臋, demona niezgody, i Suta, kt贸ry jest ojcem k艂amstwa. Rozp臋taj膮 oni wielk膮 burz臋, a po niej na ca艂ej zamieszkanej ziemi nastanie ciemno艣膰 i wielki p艂acz.

- On m贸wi o ko艅cu 艣wiata - szepn膮艂 zdumiony Werner. - O Apokalipsie.

- Milcz, ch艂opcze - sykn膮艂 Vincent. - I s艂uchaj!

- Chcia艂a dziewczyna - ci膮gn膮艂 tymczasem starzec - po艣wi臋ci膰 sw膮 rodzin臋, po艣wi臋ci膰 ca艂e plemi臋, wszystek lud kurdyjski, by inni mogli spokojnie 偶y膰. Z艂y cz艂owiek s膮czy艂 jej do g艂owy jad pod pozorem wielkiej m膮dro艣ci. Ten z艂y cz艂owiek sam nie wiedzia艂, jak straszn膮 powo艂aj膮 do 偶ycia pot臋g臋... Strze偶cie si臋. I niech ma si臋 na baczno艣ci ten, kt贸ry jest zdolny ujarzmi膰 ludy pustyni! Niech ten, o kt贸rym powiadaj膮 nasi uczeni, 偶e nadejdzie by rz膮dzi膰 Wschodem i Zachodem, nie da si臋 zwie艣膰 w艂asnej pysze! Jest tylko jedna droga ratunku przed gniewem piek艂a. Lecz o tym opowie wam jego dostojno艣膰 ksi膮偶臋 Malik.

Al-Had偶ib zamkn膮艂 oczy. Ksi膮偶臋 Malik drgn膮艂, jakby zosta艂 dotkni臋ty rozpalonym 偶elazem. Starzec co艣 do niego powiedzia艂. Malik skin膮艂 g艂ow膮 podszed艂 i uca艂owa艂 wyschni臋t膮 d艂o艅.

- Musicie teraz wybaczy膰, ale czcigodny m臋drzec ma pilne zaj臋cia.

Jan rzuci艂 zdziwione spojrzenie.

- A c贸偶 on mo偶e mie膰 pilnego do roboty? Taki staruszek...

- A jak my艣lisz, panie de Morges, kto zsy艂a Tirowi senne wizje?

- By艂em pewien, 偶e to tamci ta艅cz膮cy derwisze...

- Oni tylko s艂u偶膮 pomoc膮 czcigodnemu Abd al-Had偶ibowi... S膮 niezb臋dni, jednak bez jego wiedzy i pot臋gi byliby bezradni jak dzieci w pustynnej ciemno艣ci. A jemu nie zosta艂o zbyt wiele czasu.

***

Znowu spocz臋li na wygodnych poduszkach. Tym razem nawet Ryszardowi nie dopisywa艂 apetyt. Malik zmierzy艂 go uwa偶nym spojrzeniem.

- Porozmawiamy teraz, jak to wszystko u艂o偶y膰. Przeka偶臋 pos艂anie od mego brata. I pami臋tajcie po kres 偶ycia, 偶e wszystko, co ju偶 zosta艂o i zostanie powiedziane, jest tajemnic膮.

- Nie trzeba nam przypomina膰 - odrzek艂 Jan. - Powiedz tylko, ksi膮偶臋, czy ta dziewczyna, Fatma, naprawd臋 chcia艂a po艣wi臋ci膰 swoich ludzi, 偶eby tylko nas usun膮膰?

Malik zmru偶y艂 oczy. Ich zwyk艂y blask nieco przygas艂.

- Mo偶esz sobie teraz wystawi膰, panie de Morges, jak bolesna jest wasza obecno艣膰 na tych ziemiach. Jednak dot膮d nikt nie ucieka艂 si臋 do podobnych wyst臋pk贸w. Dopiero kiedy on - wyci膮gn膮艂 palec wskazuj膮c Ryszarda - przyby艂 tutaj ze swoimi dzikusami, zagro偶enie sta艂o si臋 ogromne. Uwierzcie mi, gdyby to mog艂o pom贸c, sam po艣wi臋ci艂bym siebie i sw贸j lud! Jednak w tej sytuacji, sami widzicie, by艂oby to bez znaczenia. Biedna dziewczyna nie wiedzia艂a, 偶e powo艂a do 偶ycia besti臋 a偶 tak gro藕n膮. Ten g艂upiec imam, kt贸rego imi臋 skazane zosta艂o na zapomnienie, tak偶e tego nie wiedzia艂. Jego mocodawcy z Konstantynopola, wielcy magowie, jak o nich m贸wi膮, liczyli na to, 偶e Tir po偶re nas wszystkich - syn贸w tej ziemi i Frank贸w. Nie mieli poj臋cia, 偶e na koniec demon tak偶e im mo偶e przynie艣膰 艣mier膰. Chwa艂a niebiosom, i偶 zosta艂 w por臋 powstrzymany. Ostatni by艂 ju偶 czas.

M艂ody Werner poczu艂, jakby w dusznym powietrzu przelecia艂 lodowaty podmuch. Zadr偶a艂. Jak膮偶 ulg膮 by艂oby teraz uczyni膰 znak krzy偶a albo zm贸wi膰 modlitw臋... Nigdy nie przypuszcza艂, 偶e tak bardzo mo偶e brakowa膰 tego, do czego przymuszano go od wczesnego dzieci艅stwa, a co wydawa艂o si臋 tylko zwyk艂ym obowi膮zkiem...

Ryszard s艂ucha艂 rozmowy wsparty na 艂okciu.

- Powiedz lepiej, czego chce ode mnie Saladyn - wtr膮ci艂. - Te wszystkie dociekania o ghulach i innych demonach zostawmy sobie na p贸藕niej. O ile zdo艂a艂em pozna膰 sposoby dzia艂ania twego brata, chce to ca艂e zamieszanie jako艣 wykorzysta膰. Jest sprytny jak ka偶dy zwyk艂y brudny Arab!

Malik zerwa艂 si臋. W mgnieniu oka znalaz艂 si臋 przy kr贸lu. Chwyci艂 go za szat臋 na piersi, szarpn膮艂 w g贸r臋. Krzy偶owcy poderwali si臋 r贸wnie偶, jednak przed dzia艂aniem powstrzyma艂 ich szcz臋k or臋偶a. W jaskini znowu zaroi艂o si臋 od gwardzist贸w. Stra偶nicy na galerii napi臋li 艂uki.

Malik wbi艂 pa艂aj膮ce w艣ciek艂o艣ci膮 spojrzenie prosto w 藕renice Ryszarda.

- Nie nazywaj brudnym tego, kto przewy偶sza ci臋 szlachetno艣ci膮 tak jak wysokie g贸ry przewy偶szaj膮 cuchn膮ce bagno! I nie nazywaj zwyk艂ym Arabem kogo艣, kto pochodzi ze staro偶ytnego ludu Kurd贸w! Gdyby nie wyra藕ne rozkazy mego brata, kaza艂bym ci臋 nabi膰 na krzy偶, na nic nie zwa偶aj膮c. Ciekaw jestem, czy zni贸s艂by艣 to r贸wnie dzielnie jak prorok, kt贸rego nazywacie Synem Najwy偶szego, a kt贸rego imienia nie wolno wymawia膰 w plugawej blisko艣ci Tira!

Ryszard zacisn膮艂 szcz臋ki, chwyci艂 nadgarstek al-Adila, 艣cisn膮艂. Ksi膮偶臋 skrzywi艂 si臋 z b贸lu, ale nie rozlu藕ni艂 chwytu. De Morges obserwowa艂 go z podziwem. Na w艂asnej sk贸rze przekona艂 si臋 niedawno, jaka moc drzemie w pot臋偶nym ciele angielskiego kr贸la. A tymczasem ten szczup艂y Saracen nie zamierza艂 ust膮pi膰, cho膰 wida膰 by艂o, ile cierpienia kosztuje go mocowanie si臋 z przeciwnikiem.

- M贸g艂bym ci臋 teraz zabi膰 - wycedzi艂 Ryszard. - Zanim twoi ruszyliby palcem, mia艂by艣 skr臋cony kark!

- Zr贸b to! - wydysza艂 Malik. - Uczy艅 tak, a nie zd膮偶ysz nawet powsta膰 na nogi! Zabij mnie, a moi ludzie zar偶n膮 twoich towarzyszy i ciebie. I niech szejtan bierze wszystko!

Ryszard pu艣ci艂 smag艂膮 r臋k臋 ksi臋cia. Z powrotem opad艂 na poduszki i si臋gn膮艂 po j臋czmienny placek, zupe艂nie jakby nic si臋 nie sta艂o. Malik wr贸ci艂 na swoje miejsce.

- M贸j brat - zacz膮艂 - Salah ad-Din Yusuf ibn Ayyub, 艣le swojemu kr贸lewskiemu wrogowi pozdrowienie. M贸j brat pragnie, aby mi臋dzy tob膮 a nim nasta艂 pok贸j i porozumienie. Pragnie, aby艣 zawar艂 z nim honorowy uk艂ad i odszed艂 wraz ze swym wojskiem, pozostawiaj膮c w spokoju ziemi臋 nie nale偶膮c膮 do ciebie ani kr贸la Francji, ani cesarza Niemiec, ani 偶adnego innego narodu, kt贸ry najecha艂 nasze dziedziny.

- Nie rozumiem - wyszepta艂 poblad艂ymi wargami Vincent. - Saladyn nie szuka pomsty za to, co spotka艂o jego siostr臋?

- Salah, panie de Rionne - odpar艂 Malik - jest nie tylko su艂tanem, wielkim w艂adc膮 i wodzem. Jest tak偶e m臋drcem. Nie szuka pomsty, bo to, co uczyni艂a Fatma, uczyni艂a ze swej woli i z艂y owoc jej poczyna艅 nie powinien spa艣膰 na cudz膮 g艂ow臋, cho膰by ta g艂owa po tysi膮ckro膰 zas艂u偶y艂a na kar臋 za inne swe uczynki.

- M贸w dalej - przerwa艂 niecierpliwie Ryszard. - Przecie偶 nie sprowadzi艂e艣 mnie tutaj tylko po to, 偶ebym us艂ysza艂, jak Saladyn mi przebacza! Z tego, co zrozumia艂em, oczekuje, 偶e odejd臋, tak?

- Dobrze zrozumia艂e艣.

- Nie rozumiem, co mu to da! Nawet gdybym wr贸ci艂 do Europy, zostanie tu Filip i mn贸stwo wojska!

- Je艣li nawet zostan膮 poradzimy sobie z nimi. To ty masz odej艣膰!

Krzy偶owcy s艂uchali tej wymiany zda艅 z coraz wi臋kszym zdumieniem. To by艂o co艣, co wymyka艂o si臋 ich pojmowaniu rzeczywisto艣ci.

- Dlaczego? - dopytywa艂 si臋 uparcie Ryszard. - Dlaczego ja?

- Dlatego! - Malik wskaza艂 przej艣cie do s膮siedniej jaskini. - Dlatego, 偶e tam jest Tir! Dlatego, 偶e je艣li si臋 zdo艂a uwolni膰, dokona dzie艂a zniszczenia!

- A je偶eli obiecam odej艣膰?

- Wtedy dopiero powiem, jakim sposobem mo偶na odes艂a膰 demona tam, gdzie jego miejsce!

- Powiedz mi, dlaczego tak bardzo upieracie si臋 przy moim odej艣ciu! - Ryszard nie dawa艂 za wygran膮

- Powiem dopiero, kiedy z艂o偶ysz przysi臋g臋.

- A je艣li si臋 nie zgodz臋?

- Uwolni臋 Tira! - W oczach Malika zal艣ni艂o szale艅stwo. - Lepsze to ni偶...

- Ni偶 co?

- Dopiero, kiedy z艂o偶ysz przysi臋g臋.

- Chc臋 si臋 zastanowi膰.

- Oczywi艣cie. Je艣li 偶yczysz sobie zosta膰 sam, Jusup zaprowadzi ci臋 do mojej kwatery. Tam b臋dziesz mia艂 spok贸j.

- Nie ma potrzeby. Pragn臋 tylko jeszcze rzuci膰 okiem na tego demona.

- Jak chcesz, giaurze.

***

Ryszard nie zabawi艂 d艂ugo. Wr贸ci艂 z mocno skwaszon膮 min膮.

- Albo mi si臋 wydaje, albo ten p艂omie艅 jest coraz wi臋kszy.

- Czcigodny m臋drzec s艂abnie - powiedzia艂 cicho Malik. - M贸wi艂em, 偶e nie zosta艂o mu wiele czasu.

- Zgoda, Saracenie. - Ryszard odzyska艂 zwyk艂y wigor. - Powiedz, co mam zrobi膰.

- Najpierw przysi臋ga. Odejdziesz ze swoimi wojskami, kiedy tylko nadarzy si臋 sposobno艣膰. Przedtem zawrzecie z Salahem rozejm na warunkach, jakie on poda!

- Przesadzi艂e艣 - 偶achn膮艂 si臋 Ryszard. - Na to nie mog臋 si臋 zgodzi膰.

Malik patrzy艂 na niego nieodgadnionym spojrzeniem.

- Dobrze. Pozosta艅my przy tym, 偶e zawrzecie rozejm. Jako艣 si臋 dogadacie co do warunk贸w. Teraz nie czas na targi. Przysi臋gasz?

- Przysi臋gam.

- Na co?

- Na tego, kt贸rego imienia nie mog臋 tutaj wym贸wi膰...

Malik roze艣mia艂 si臋.

- Na co艣, co cenisz naprawd臋!

- Czego ty ode mnie chcesz?

- Wi膮偶膮cej przysi臋gi.

Ryszard zaci膮艂 z臋by.

- Wystarczy, 偶e da艂em s艂owo. W obliczu tego, co nam zagra偶a, nie zamierzam nim szasta膰 ot, tak sobie! Musisz mi uwierzy膰 Tak jak ja wierz臋, 偶e po wszystkim nie rozka偶esz nas po prostu wyci膮膰.

Ksi膮偶臋 d艂ugo wpatrywa艂 si臋 w jego twarz.

- Niech b臋dzie. Teraz twoi wojownicy. Po kolei zar臋czycie s艂owem honoru, 偶e dopilnujecie, aby nasz uk艂ad zosta艂 dotrzymany!

- Znowu - j臋kn膮艂 Konrad. - To偶 przed chwil膮 dawali艣my s艂owo.

- Bez oci膮gania si臋! - pop臋dzi艂 ich Ryszard.

- Tak - powiedzia艂 Malik, kiedy sko艅czyli. - W艂a艣nie dlatego was wszystkich tutaj potrzebowa艂em. Nie tylko jako 艣wiadk贸w, ale te偶 zobowi膮zanych do przeprowadzenia tego, co uzgodnimy. Je偶eli nie dotrzymacie przyrzecze艅, utwierdzicie mnie tylko w moim mniemaniu o was, chrze艣cijanie. A teraz do rzeczy. - Niecierpliwie strzepn膮艂 palcami, powstrzymuj膮c protest von Wallheima. - Mog臋 wyjawi膰, jaka jest droga ratunku. W jeden tylko spos贸b mo偶na odes艂a膰 demona tam, gdzie jego miejsce przy boku Azazela.

- M贸w - rzek艂 niecierpliwie Ryszard. - Niech to si臋 wreszcie wyja艣ni.

- Ghula musi zabi膰 w艂asn膮 r臋k膮 ten, kt贸ry go sp艂odzi艂. Tylko on zreszt膮 spo艣r贸d ludzi jest w stanie ghula zg艂adzi膰, nikt inny. Gdy tego dokona, cia艂o bestii winno zosta膰 spalone w ogniu jego opiekuna. Nie musz臋 chyba wyja艣nia膰, 偶e w przypadkach, gdy rzecz dotyczy zwyk艂ych ludzi, nie ma o tym mowy, gdy偶 nikt nie zadaje sobie trudu, by ifryta usidli膰 w postaci p艂omienia. O wiele pro艣ciej i bezpieczniej wyda膰 mu rodzic贸w na 偶er i przeb艂aganie. Tym razem mamy jednak do czynienia z Tirem. Ten, jak sami s艂yszeli艣cie, niczym si臋 nie zadowoli. A skoro zosta艂 u艣piony, jest mo偶liwo艣膰 spe艂nienia drugiego warunku...

Ryszard a偶 skr臋ci艂 si臋 ze z艂o艣ci.

- Podst臋pem wydar艂e艣 ode mnie przyrzeczenie, 偶e odejd臋, Saracenie! - zawo艂a艂 tak g艂o艣no, 偶e echo odda艂o jego s艂owa wielokrotnym pog艂osem. - Potrzebujecie mnie tak czy inaczej! Bez znaczenia, zostan臋 czy nie! Tak mnie podej艣膰! Ty pod艂y Arabie!

Malik spokojnie zni贸s艂 wybuch.

- Sp贸jrz na to z drugiej strony - odpar艂 z lekkim u艣miechem. - C贸偶 sta艂oby na przeszkodzie wykorzysta膰 ci臋 do zg艂adzenia ghula, a potem po prostu zar偶n膮膰?

Ryszard zastanowi艂 si臋.

- Prawda - rzek艂 z pewnym zaskoczeniem. - Dlaczego zatem Saladyn chce si臋 ze mn膮 u艂o偶y膰, zamiast doprowadzi膰 podst臋p do ko艅ca?

- Pami臋taj o jednym, w艂adco. W naszych okropnych czasach musi znale藕膰 si臋 te偶 miejsce na honor. Salah podziwia twoje m臋stwo i bieg艂o艣膰 wojenn膮. Pami臋ta te偶 o szlachetnych uczynkach, nie tylko o zbrodniach. A poza tym, skoro masz wype艂ni膰 pierwszy warunek, musimy zapewni膰 ci bezpiecze艅stwo. Z tego, co o tobie wiem, nie by艂by艣 sk艂onny po艣wi臋ci膰 si臋 dla dobra nawet twoich w艂asnych poddanych.

Kr贸l u艣miechn膮艂 si臋 i sk艂oni艂 g艂ow臋.

- To jestem w stanie przyj膮膰 jako wyt艂umaczenie. Ale wiem, 偶e jest co艣 jeszcze. Nie wiem co, ale jest. Teraz mniejsza o to. Mam zabi膰 tego ghula, tak? A gdzie on teraz jest? Pewnie umkn膮艂 w pustyni臋 i szukaj wiatru w polu.

- Mylisz si臋. Czeka na zewn膮trz, tam, gdzie go widzia艂e艣 po raz ostatni. Nie ruszy si臋 st膮d, dop贸ki przebywasz w jednym miejscu z Fatm膮.

- Przedtem wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 mnie strasznie boi. Got贸w jeszcze uciec.

- Przed tob膮 mo偶e tak, ale nie przed matk膮. Wyrodna bo wyrodna, ale to jego macierz. Ona przywo艂a ghula. Do niej podejdzie na pewno. I raczej nie spr贸buje si臋 broni膰. B臋dziesz mia艂 do艣膰 czasu, 偶eby zrobi膰 swoje.

- To jest... - szepn膮艂 Werner - to wszystko jest takie pod艂e.

Znakomity s艂uch nie zawi贸d艂 ksi臋cia i tym razem.

- Tak, m艂ody krzy偶owcu, masz s艂uszno艣膰! To jest pod艂e. Jak wszystko, co 艂膮czy si臋 z t膮 spraw膮. Pod艂e jak nasze ugody z wami! Pod艂e jak uczynki w艂adc贸w! P艂awimy si臋 w pod艂o艣ci, oddychamy ni膮, jest nam konieczna, by istnie膰! Dlatego pami臋taj, m艂odzie艅cze, je偶eli w twoim 偶yciu ktokolwiek zaoferuje ci sprawowanie w艂adzy, plu艅 mu w oczy! P贸jd藕 do stajen i dosi膮d藕 naj艣ciglejszego bachmata! Niech p臋d powietrza wywieje z twojej g艂owy wszelkie mrzonki o rz膮dzeniu! Wierz mi, 偶e gdybym m贸g艂 pokierowa膰 swoim 偶yciem raz jeszcze, wiedz膮c to, co wiem teraz, przy艂膮czy艂bym si臋 do kt贸rego艣 z pustynnych plemion jako prosty wojownik. Mo偶e nie by艂oby wtedy chwil, 偶ebym czu艂 obrzydzenie do samego siebie..

Werner s艂ucha艂 przemowy z otwartymi ustami. Malik chcia艂 powiedzie膰 co艣 jeszcze, jednak w tym momencie Ryszard ostentacyjnie ziewn膮艂.

- Przesta艅my ju偶 bi膰 j臋zorami. Dawaj t臋 dziewczyn臋. Tylko na postronku. Szalona jest i nie wiadomo, co jej do g艂owy strzeli. Nie mam ch臋ci ugania膰 si臋 i za ni膮, i za ghulem!

Malik poczerwienia艂 ze z艂o艣ci. Jego smag艂a twarz sta艂a si臋 prawie czarna.

- Zgoda. - To, co wydoby艂o si臋 spomi臋dzy jego zaci艣ni臋tych z臋b贸w, w niczym nie przypomina艂o ludzkiego g艂osu. - Niech zbrodnia idzie do zbrodni, a upodlenie do upodlenia. Pami臋taj tylko, giaurze, 偶e ten ghul powsta艂 z twego nasienia. To twoja krew! Oby ci r臋ka nie zadr偶a艂a!

- Nie zadr偶y - roze艣mia艂 si臋 beztrosko Ryszard.

- Jeszcze jedno na koniec. Musisz co艣 wiedzie膰. Nie wyobra偶aj sobie, 偶e gdyby艣 odm贸wi艂 z艂o偶enia przysi臋gi, tak偶e wyjawi艂bym spos贸b odes艂ania Tira do piek艂a. Domy艣lasz si臋, dlaczego mnie w艂a艣nie Saladyn zleci艂 to zadanie?

- Tak. Ale sam mi powiedz.

- Bo wie, 偶e nie waha艂bym si臋 ani chwili, 偶eby uwolni膰 demona. Tyle szale艅stwa jeszcze we mnie pozosta艂o z dawnych lat.

Ryszard skin膮艂 oboj臋tnie g艂ow膮.

- Oczywi艣cie. Chod藕my ju偶. Moi panowie - zwr贸ci艂 si臋 do krzy偶owc贸w - niebawem wr贸c臋 i b臋dziemy mogli opu艣ci膰 to przekl臋te miejsce.

Werner wsta艂, powoli podszed艂 do Malika. Natychmiast mi臋dzy nim a ksi臋ciem znalaz艂 si臋 gwardzista z obna偶onym mieczem. Al-Adil odsun膮艂 偶o艂nierza.

- Czego chcesz, m艂ody rycerzu?

- Chcia艂bym to zobaczy膰 - nie艣mia艂o odpar艂 m艂odzieniec.

Malik nachmurzy艂 si臋, ale zaraz na jego twarzy zago艣ci艂 偶yczliwy u艣miech.

- To mo偶e by膰 najgorsze wspomnienie w twoim 偶yciu. Na pewno tego chcesz?

- Chc臋 zobaczy膰, jak wygl膮daj膮 owoce pod艂o艣ci.

- No c贸偶, m艂ody panie, to mo偶e by膰 rzeczywi艣cie pouczaj膮ce. Kto艣 jeszcze? - spyta艂 g艂o艣niej.

Pozostali odwr贸cili wzrok. Tylko de Morges si臋 odezwa艂:

- Sam m贸wi艂e艣, 偶e ghul walczy艂 nie b臋dzie. Jak zechc臋 zobaczy膰 przy pracy rze藕nik贸w, odwiedz臋 miejskie jatki...

- Uwa偶aj, Janie - Piotr z Telford uni贸s艂 si臋 - by艣 nie mia艂 dzi艣 drugiego pojedynku!

- Daj spok贸j - mrukn膮艂 de Morges. - Nie masz wi臋kszych zmartwie艅?

- W takim razie chod藕my. M艂ody graf ze mn膮, a kr贸l z Jusupem. Oddamy mu jego w艂asny miecz na t臋 okazj臋.

***

Werner wr贸ci艂 w takim stanie, 偶e Konrad zacz膮艂 mie膰 obawy, czy nie zadano mu trucizny. By艂 blady, spocony i trz膮s艂 si臋 jak w febrze.

- Co si臋 sta艂o, ch艂opcze? M贸w!

Werner bez s艂owa wskaza艂 na dzban. Vincent natychmiast podskoczy艂 z naczyniem. Von Watzenrode pi艂 d艂ugo, nie zwa偶aj膮c na strugi sp艂ywaj膮ce mu po policzkach na szyj臋 i za ko艂nierz.

- To... - wyj膮ka艂 - to by艂o potworne!

- M贸w, co si臋 sta艂o? Kr贸l 偶yje?

- 呕yje... Jak ja go nienawidz臋, wuju! To nie cz艂owiek! To bestia, nie wiem czy nie gorsza od demon贸w pustyni!

- Cicho, ch艂opcze. - Konrad pog艂adzi艂 go po w艂osach. - Nie trzeba tak m贸wi膰. Opowiedz, co widzia艂e艣...

Graf uspokaja艂 si臋 powoli. Wino zacz臋艂o dzia艂a膰, ot臋piaj膮c nieco zmys艂y.

- Kiedy艣my dotarli do wysokiej groty na g贸rze, nad wej艣ciem do jaski艅 - zacz膮艂 - kr贸l z niewiast膮 by艂 ju偶 na zewn膮trz. Tak jak chcia艂, uwi膮zana by艂a na postronku, a on ci膮gn膮艂 j膮 za sob膮. Niecierpliwy by艂 jak zawsze. Kiedy pr贸bowa艂a si臋 opiera膰, szarpa艂 mocniej, tak 偶e pada艂a. Ksi膮偶臋 Malik na ten widok zacz膮艂 chrapliwie oddycha膰. Po艂o偶y艂 mi d艂o艅 na ramieniu i 艣cisn膮艂 tak mocno, 偶em zaj臋cza艂. Pewnie 艣lad palc贸w d艂ugo tam zostanie. Uszli kilka krok贸w, s艂ysza艂em, jak ksi臋偶niczka j臋czy 偶a艂o艣nie, a potem podnosi g艂os. W艣r贸d tych ska艂 jest tak, 偶e s艂ycha膰 nawet szept. To brzmia艂o, jakby co艣 nuci艂a. Mo偶e ko艂ysank臋 dla dziecka w tym ich dziwnym j臋zyku. Wtedy pojawi艂 si臋 ghul. Ale w niczym nie przypomina艂 tej bestii, kt贸r膮 widzieli艣my nad cia艂em nieszcz臋snego Kurta czy przy wje藕dzie tutaj... Przybli偶a艂 si臋 powoli i ostro偶nie, piszcz膮c niczym zagubione w lesie szczeni臋... Wida膰 by艂o, jak ci膮gnie go do matki, a jednocze艣nie czuje 艣miertelne przera偶enie... Ryszard zatrzyma艂 si臋 i czeka艂. A Fatma posz艂a do przodu wyci膮gaj膮c r臋ce... Tak matu艣 wyci膮ga艂a do mnie ramiona, gdym by艂 dzieci臋ciem... - G艂os mu si臋 za艂ama艂, odchrz膮kn膮艂 i m贸wi艂 dalej: - By艂aby pewnie pobieg艂a, gdyby nie postronek. Kr贸l szarpn膮艂, a ona pad艂a na kolana. Ca艂y czas wyci膮ga艂a r臋ce i m贸wi艂a co艣 do poczwary. A ta podchodzi艂a coraz bli偶ej. Wzrok mia艂a wbity w twarz matki, a z oczu lecia艂y jej takie 艂zy jak wtedy, gdy艣my j膮 mijali. A kr贸l czeka艂... Ghul podszed艂 blisko, bliziutko, prawie na wyci膮gni臋cie r臋ki. Spojrza艂 na Ryszarda. I nagle przypad艂 do ziemi. My艣la艂em, 偶e zaatakuje, wbrew temu, co powiedzia艂 ksi膮偶臋 Malik. Jednak nie... Widzieli艣cie kiedy艣 psa dopraszaj膮cego si臋 艂aski pana? Ten ghul w艂a艣nie tak pe艂za艂. Prosi艂... 艁asi艂 si臋... A kr贸l sta艂 bez ruchu. Tylko przygarbi艂 si臋 lekko, nie spuszczaj膮c z niego oczu...

Przez chwil臋 Werner oddycha艂 ci臋偶ko. Wzrok mia艂 zamglony, jakby patrzy艂 gdzie艣 w dal.

- Ghul pope艂z艂 powoli do Fatmy, jakby u niej szuka艂 schronienia. A ona... otoczy艂a go ramionami i pr贸bowa艂a ko艂ysa膰 wielkie cielsko... Przez ca艂y czas 艣piewa艂a. Ryszard uczyni艂 drobny krok. Bestia natychmiast odwr贸ci艂a na niego czujne oczy. Widzieli艣cie jej oczy, s膮 takie, jakby jarzy艂y si臋 piekielne w臋gle. Ale teraz by艂y jakie艣 smutne, by nie rzec - ludzkie. Ja... Ja nie da艂bym rady uderzy膰 kogo艣, kto tak patrzy...

- Uspok贸j si臋, synu - zamrucza艂 Konrad. - Poczwar臋 trzeba by艂o zabi膰. Przypomnij sobie nieszcz臋snego Kurta.

- Wiem! Ja m贸wi臋 jedynie, 偶e nie da艂bym rady. Ksi膮偶臋 Malik patrzy艂 tylko i nie odzywa艂 si臋. A kr贸l nagle szarpn膮艂 powrozem tak mocno, 偶e nieszcz臋sna niewiasta pad艂a na plecy, a potem ci膮艂, jak to on potrafi... Powali艂 ghula i r膮ba艂 go w zapami臋taniu jeszcze d艂ugo, a Fatma p艂aka艂a... Jak ona strasznie szlocha艂a..

W oczach Wernera pojawi艂y si臋 艂zy.

- Uspok贸j si臋 - powt贸rzy艂 Konrad. - Nie powinienem pozwoli膰 ci i艣膰 tam, gdzie obawiali si臋 uda膰 do艣wiadczeni rycerze...

- Kr贸l to zwierz臋! - Werner przygryz艂 wargi. - Ca ja m贸wi臋: zwierz臋! To偶 pies nawet si臋 popatrzy na swoje 艂ajno. A on tylko splun膮艂 na trupa, rzuci艂 sznur i nie ogl膮daj膮c si臋 odszed艂. A przecie偶 ghul wyszed艂 z jego l臋d藕wi! Poczwara, ale mia艂a w sobie jego krew! Przecie偶 偶y艂 z t膮 ksi臋偶niczk膮 dzieli艂 z ni膮 艂o偶e! Na ni膮 te偶 nawet nie spojrza艂. Brzydz臋 si臋 twoim kr贸lem, panie Telford! Brzydz臋 si臋!

- No co, Piotrze - odezwa艂 si臋 Jan - nie chcesz wyzwa膰 na ubit膮 ziemi臋 grafa von Watzenrode?

Piotr machn膮艂 tylko r臋k膮.

W tej chwili nadszed艂 Ryszard w towarzystwie Malika i Jusupa.

- Twarde 偶ycie mia艂a bestia! - zawo艂a艂 z zadowoleniem. - Ledwo z niej dusz臋 wygna艂em. O ile to diabelstwo mia艂o jak膮艣 dusz臋! Mo偶emy wraca膰 do swoich. Poganie te偶 si臋 st膮d wynosz膮. Wzi臋li truch艂o ghula i gdzie艣 zanie艣li. Maj膮 je spali膰 co rychlej. Podobno po wrzuceniu cia艂a poczwary do ognia demona dziej膮 si臋 straszne rzeczy, dlatego trzeba ucieka膰.

- A kto to zrobi? Kto艣 si臋 po艣wi臋ci?

- Jusup - odpar艂 kr贸tko Malik. - 艢pieszmy si臋. 艢wi臋ty m膮偶 s艂abnie z ka偶d膮 godzin膮. Je艣li jego zabraknie, ca艂y trud p贸jdzie na nic. Dostaniecie 艣wie偶e konie, przydam wam eskort臋, 偶eby艣cie nie byli niepokojeni przez ludy pustyni, i jed藕cie w swoj膮 stron臋. My ruszymy w swoj膮. I oby nasze drogi nigdy si臋 nie skrzy偶owa艂y.

Vincent wsta艂 z poduszek i lekko sk艂oni艂 si臋 ksi臋ciu.

- 呕yczysz sobie czego艣, panie de Rionne?

- Chc臋 porozmawia膰 z Edwardem. Je偶eli jeszcze 偶yje.

- 呕yje. Medyk twierdzi, 偶e nie ma niebezpiecze艅stwa. Uda艂o mu si臋 za艂ata膰 poprzecinane 偶y艂y.

- Chcesz gada膰 ze zdrajc膮, de Rionne?! - zaperzy艂 si臋 de Morges.

- Pos艂uchaj, Janie! Nie nazywaj go tak pochopnie zdrajc膮. Zna艂em go od lat i nie wierz臋...

- Zdrajc膮? - przerwa艂 mu Malik. - Wiedz, 偶e to on zosta艂 zdradzony. Kiedy popad艂 w niewol臋, jego prze艂o偶ony, kt贸rego by艂, jak to si臋 u was m贸wi, wasalem, po偶a艂owa艂 marnego grosza na jego wykupienie! Cho膰 gdy go ogarn臋li艣my z oddzia艂em, wype艂nia艂 wa偶n膮 misj臋 dla tamtego. Czy istnieje gorsza zdrada, ni偶 gdy pan porzuci wiernego s艂ug臋? A to, 偶e sprowadzi艂 tutaj was i kr贸la, uczyni艂 pozostaj膮c wierny swemu sumieniu. Zgodzi艂 si臋 dopiero, gdy zapewni艂em, 偶e nikomu w艂os z g艂owy nie spadnie. Uczyni艂 to, 偶eby ratowa膰 nas wszystkich. Nazywasz to zdrad膮?

Jan milcza艂 z ponur膮 min膮.

- Jednak s艂u偶y Saracenom - burkn膮艂 w ko艅cu.

- Id藕, de Rionne - rzek艂 Ryszard. - I powiedz mu, 偶eby wraca艂. Ja nie po偶a艂uj臋 pieni臋dzy na okup. Zaraz om贸wi臋 spraw臋 z ksi臋ciem.

- Nie ma czego omawia膰 - odpar艂 Malik. - Ibn Swan jest ju偶 wolnym cz艂owiekiem. Okupi艂 wolno艣膰 w艂asn膮 krwi膮. Tak czy inaczej musi odby膰 podr贸偶 przez pustyni臋, bo tu zosta膰 nie mo偶e. Czy pojedzie w kolebce mi臋dzy ko艅mi z wami czy z nami, to bez r贸偶nicy. Niech wraca do swoich. Mo偶esz do niego p贸j艣膰, panie de Rionne.

***

Edward le偶a艂 w niewielkim pomieszczeniu, do kt贸rego wi贸d艂 do艣膰 szeroki jak na tutejsze warunki korytarz. Przy jego 艂o偶u siedzia艂a jaka艣 kobieca posta膰. Na widok Vincenta natychmiast podnios艂a si臋 i uciek艂a, zas艂aniaj膮c twarz.

- Wielu rzeczy o tobie jeszcze nie wiem, wikingu - rzek艂 de Rionne, odprowadzaj膮c kobiet臋 wzrokiem.

Swansen tylko u艣miechn膮艂 si臋 w odpowiedzi.

- Blady jeste艣. Sporo krwi ci usz艂o.

- Ciesz臋 si臋, 偶e przyszed艂e艣. Cho膰 i ty masz mnie za zdrajc臋.

Vincent rozejrza艂 si臋, podj膮艂 ci臋偶ki zydel i przystawi艂 do 艂贸偶ka.

- Nie wiem, co o tym my艣le膰, prosto m贸wi膮c. Kr贸l w ka偶dym razie nie zdaje si臋 偶ywi膰 do ciebie urazy. Wybaczy艂 ci. Powiedzia艂, 偶e mo偶esz wraca膰 z nami, nawet okup chcia艂 zap艂aci膰...

- Wybaczy艂 mi? - Edward uni贸s艂 si臋, lecz zaraz opad艂 z powrotem. - Co mi wybaczy艂? To, 偶e przez jego pochutliwo艣膰 i lekkomy艣lno艣膰 stworzony zosta艂 potw贸r? Gdyby okaza艂 tej dziewczynie cho膰 troch臋 uczucia, gdy zasz艂a w ci膮偶臋, my艣lisz, 偶e zdoby艂aby si臋 na ten czyn? Nie znasz kobiet? Ale on j膮 wyrzuci艂 jak zwyk艂膮 艣cierk臋... Jak... jak... Jakby by艂a zwyk艂膮 obozow膮 zdzir膮, a nie c贸r膮 kr贸lewsk膮.

Umilk艂, ci臋偶ko dysz膮c. By艂 tak os艂abiony, 偶e te kilka zda艅 g艂o艣niej wypowiedzianych wyczerpa艂o go.

- Co ty tak obstajesz za dziewk膮? Bo to pierwsza czy ostatnia, kt贸r膮 Ryszard cisn膮艂?

Edward nie s艂ucha艂 go.

- 呕eby艣 wiedzia艂, jaka by艂a pi臋kna - m贸wi艂. - Raz j膮 tylko widzia艂em bez zas艂ony. Na pocz膮tku niewoli... Przypadkiem naszed艂em j膮 przy pa艂acowej fontannie. Ma艂o mnie za to nie rozsiekali. Ona wybroni艂a. Chcieli wypali膰 oczy, nie da艂a... Saladyn i Malik bardzo j膮 kochali, dali si臋 ub艂aga膰. Tylko dzi臋ki niej prze偶y艂em zdr贸w...

Vincent zamy艣li艂 si臋. To dziwne zachowanie, kiedy Edward zobaczy艂 Fatm臋, te 艂zy w oczach, gdy sko艅czy艂a opowie艣膰...

- Swansen - po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu rannego - nie m贸w mi tylko, 偶e ty j膮... 偶e j膮...

- Kocha艂em, tak - szepn膮艂 ranny. - Wci膮偶 kocham. Jak siostr臋, jak najcenniejszy skarb. Nigdy bym si臋 nie powa偶y艂 pomy艣le膰 o niej jak m臋偶czyzna o kobiecie. To by by艂o jak 艣wi臋tokradztwo. A Ryszard pierwsze, co zrobi艂, splugawi艂 j膮! Potraktowa艂 jak suk臋! Bo sam jest jako pies! Taki zrobi, co mu ka偶e natura, i dalej nie patrzy!

- Sama wepchn臋艂a mu si臋 w r臋ce.

- To go t艂umaczy?

- Nie ka偶 mi tego os膮dza膰. Nie wiem. 呕e z niego podlec, ka偶dy powie. Ale i znakomity w贸dz... Wiesz, co si臋 wydarzy艂o, kiedy tu le偶a艂e艣?

- Domy艣lam si臋. Nie chc臋, 偶eby艣 opowiada艂.

- Powiedz mi, Edwardzie, dlaczego su艂tan tak nastaje na odej艣cie Ryszarda? W艂a艣nie jego?

Swansen przymkn膮艂 na chwil臋 oczy.

- Dobrze, powiem ci. Przez wzgl膮d na nasz膮 przyja藕艅. Ale nikomu tego nie powtarzaj, zgoda?

- Mam ci przysi膮c? - roze艣mia艂 si臋 de Rionne. - Mog臋. To by艂by dzisiaj ju偶 trzeci raz.

- Nie chc臋 przysi臋gi. Wystarczy zwyk艂e s艂owo. Teraz to ju偶 i tak bez znaczenia, bo kr贸l zaprzysi膮g艂. Nie chc臋 jednak, by wiedzia艂. Ur贸s艂by jeszcze bardziej w dum臋. Jego pycha kiedy艣 go rozsadzi.

- Mo偶esz by膰 pewien, 偶e nikomu nie powiem.

- Wiesz, dlaczego zostali艣cie zaprzysi臋偶eni do milczenia o tych wydarzeniach i o wszystkim, czego si臋 mogli艣cie dowiedzie膰?

- Nie zastanawia艂em si臋 nad tym zbytnio. Za wiele si臋 dzia艂o. Pewnie dlatego, 偶eby nikt z naszych nie dowiedzia艂 si臋 o przysi臋dze i ca艂ej tej historii. By艂aby awantura, jeszcze by zmusili Ryszarda do zaniechania uk艂adu.

- Niezupe艂nie, przyjacielu. Przebywasz na tej ziemi tak samo d艂ugo jak ja. Pozna艂e艣 j膮. Wiesz, jak przes膮dni s膮 tutejsi ludzie. To wszystko nie dla wojsk krzy偶owych ma by膰 tajemnic膮, ale przede wszystkim dla Arab贸w. Krzy偶owcy i tak by pewnie do ko艅ca nie uwierzyli. A gdyby nawet, nie mia艂oby to takiego znaczenia, bo Ryszard i tak by odp艂yn膮艂. Su艂tanowi chodzi przede wszystkim o to, 偶eby jego poddani nic nie wiedzieli.

Vincent spojrza艂 na Swansena z niedowierzaniem. Czy偶by majaczy艂?

- O czym ty m贸wisz? Kr贸l si臋 wyniesie, to przecie偶 zwyci臋stwo, niewa偶ne jak膮 drog膮 si臋 do niego dojdzie!

- Widzisz, jest taka przepowiednia. Kr膮偶y w艣r贸d wszystkich plemion. 呕e nadejdzie od zachodu wielki kr贸l, pan pan贸w, i obejmie we w艂adanie ca艂y 艣wiat. Powiadaj膮, 偶e b臋dzie on w boju nie艣miertelny. 呕adna strza艂a go nie zabije... Ryszard jak ula艂 do tego pasuje. Sam wiesz najlepiej, ile razy ca艂o wychodzi艂 z najgorszych opresji. Jak pcha si臋 do ka偶dej walki.

Vincent wzruszy艂 ramionami.

- Radzi sobie, bo jest nadzwyczaj silny, bieg艂y w fechtunku i ma wyborny pancerz... A 艣miertelny jest jak wszyscy. Ma艂o to razy widzia艂em, jak broczy艂 juch膮, bo mu strza艂y porani艂y cia艂o? Wraca艂 z bitki naszpikowany nimi jak je偶 ig艂ami. Zbroja nie puszcza艂a, cho膰 groty wchodzi艂y a偶 pod przeszywanic臋 i harata艂y sk贸r臋...

- Ale oni tego nie wiedz膮. Tak si臋 rodz膮 legendy i proroctwa. To dlatego Ryszard jest taki gro藕ny. I dlatego Saladyn postanowi艂 wykorzysta膰 to nieszcz臋艣cie, kt贸re spad艂o, 偶eby si臋 go pozby膰. Dlatego o pomoc nie poprosi艂 jawnie, cho膰 by艂oby to prostsze i 艂atwiejsze do uzyskania. Ryszard zapewne zgodzi艂by si臋 na podobn膮 awantur臋, 偶eby potem truwerzy mieli o czym 艣piewa膰.

De Rionne pokiwa艂 g艂ow膮.

- Wszystko zaczyna si臋 uk艂ada膰. Ale dlaczego nie kaza艂 go potem zabi膰? Z tego, co zauwa偶y艂em, Malik uczyni艂by to bez wahania...

- Saladyn jest cz艂owiekiem honoru... - zacz膮艂 Edward, ale przerwa艂 mu g艂os dobiegaj膮cy od wej艣cia:

- Salah jest cz艂owiekiem wielkiej m膮dro艣ci. - To by艂 Malik al-Adil. - Gdyby nie obawia艂 si臋 konsekwencji, wasz kr贸l by艂by ju偶 tak samo martwy jak ghul, kt贸rego zabi艂.

- Poruszasz si臋 r贸wnie cicho jak Edward - zauwa偶y艂 z podziwem Vincent.

- To umiej臋tno艣膰 niezb臋dna do prze偶ycia na pustyni. Ibn Swanie, mam nadziej臋, 偶e wiesz, co czynisz, powierzaj膮c temu giaurowi nasz膮 najwi臋ksz膮 tajemnic臋...

- On nikomu nie powt贸rzy, ksi膮偶臋. Stawiam na to moje zbawienie...

- Skoro tak... No c贸偶, panie de Rionne... Nie nale偶y pope艂nia膰 b艂臋du i sk艂ada膰 wszystkiego na karb honoru. Salah zwyczajnie obawia艂 si臋, 偶e martwy kr贸l mo偶e by膰 r贸wnie niebezpieczny jak 偶ywy. Albo nawet bardziej. Martwe legendy s膮 wielkim zagro偶eniem. Zobacz przyk艂ad Tego, kt贸rego chwalicie i kt贸rego imieniem prowadzicie krucjat臋. Za艣 kiedy Anglik odejdzie, b臋dzie wygl膮da艂o jakby wojn臋 przegra艂, a g艂upie bajanie samo si臋 sko艅czy. M膮dry w艂adca potrafi wykorzysta膰 ka偶d膮 sposobno艣膰. Umie z beznadziejnej na poz贸r sytuacji wyci膮gn膮膰 korzy艣膰 i obr贸ci膰 niepowodzenie na swoje dobro. Tak w艂a艣nie uczyni艂 su艂tan. Nie tylko wyratowa艂 nas przed upadkiem w przepa艣膰 piekieln膮, ale tak偶e poskromi艂 najgro藕niejszego przeciwnika.

- A nikt z twoich ludzi, kt贸rzy tu s膮 nie pi艣nie s艂贸wka?

- Oni wszyscy, poza moj膮 zaprzysi臋偶on膮 gwardi膮 zostaj膮 na miejscu do ko艅ca.

- Na zatracenie...

- Na zatracenie, panie de Rionne. Razem z derwiszami i czcigodnym al-Had偶ibem. Sami wybrali. Tu nie pozostanie kamie艅 na kamieniu, zaginie po tych ska艂ach 艣lad.

Spojrza艂 uwa偶nie na Swansena.

- Mo偶esz jecha膰 ze swoimi.

- Wiem.

- Ka偶臋 przysposobi膰 co trzeba do drogi. - Malik odwr贸ci艂 si臋 do wyj艣cia.

- Ksi膮偶臋 - zatrzyma艂 go g艂os Edwarda. - Mam pro艣b臋.

- Spe艂ni臋 ka偶d膮.

- Chc臋 jecha膰 z tob膮.

Vincent drgn膮艂, zaskoczony.

- Co ty m贸wisz, czy艣 oszala艂?!

- Nie wtr膮caj si臋, de Rionne! Chc臋 jecha膰 z nimi.

Al-Adil zmarszczy艂 czo艂o.

- Ona jest szalona, ibn Swan, wiesz przecie偶. Nie odzyska zmys艂贸w. A gdyby nawet... C贸偶 ci z tego przyjdzie? Da艂bym ci j膮 za 偶on臋, tylko po co? To nigdy ju偶 nie b臋dzie s艂odka, urocza Fatma. Nic nie b臋dzie jak dawniej.

- Chc臋 z wami - powt贸rzy艂 z uporem Edward. - Nie potrafi臋 ju偶 偶y膰 tak jak kiedy艣... Pokocha艂em nie tylko Fatm臋. Pokocha艂em te偶 pustyni臋 i 偶ycie na niej.

K膮ciki warg ksi臋cia drgn臋艂y lekko.

- Zatem zgoda. B臋dzie to dla nas zaszczyt, giaurze, mie膰 ci臋 u swego boku.

Vincent wstrzyma艂 oddech. Ba艂 si臋 zak艂贸ci膰 t臋 rozmow臋 jakimkolwiek zb臋dnym gestem.

***

- M贸wi艂em, 偶e zdrajca! - stwierdzi艂 z pewnym zadowoleniem de Morges. - Moje na wierzchu. Porzuci艂 nas dla tych niewiernych ps贸w!

Werner spojrza艂 za siebie, tam gdzie znik艂y ska艂y. Krwawa 艂una bez zmian roz艣wietla艂a horyzont. Poczu艂 ko艂o serca dziwne uk艂ucie. Ta przygoda by艂a straszna, potworna wr臋cz, ale wiedzia艂, 偶e gdzie艣 tam zostawi艂 cz臋艣膰 siebie. Przez kr贸tki czas mia艂 mo偶liwo艣膰 zobaczy膰 wielk膮 pod艂o艣膰 i r贸wnie wielk膮 szlachetno艣膰.

- Nie zostan臋 tutaj - powiedzia艂. - Wracam z kr贸lem, niewa偶ne czy nasi Austriacy zechc膮 czy nie. Mam dosy膰 tego wszystkiego.

- Nie dziwi臋 si臋 - rzek艂 Piotr z Telford. - Tyle prze偶y膰, takie straszno艣ci...

- 殴le mnie zrozumia艂e艣, panie Telford. Nie mam ochoty wi臋cej zabija膰 tych, kt贸rych nazywamy poganami. Nie mam wcale pewno艣ci, kto ma tutaj s艂uszno艣膰...

Jad膮cy na czele Ryszard odwr贸ci艂 si臋 i zatar艂 r臋ce.

- Obiegniemy Jerozolim臋, troch臋 tam postoimy, 偶eby nie by艂o gadania. Ju偶 ja tak b臋d臋 dowodzi膰, 偶eby trzeba by艂o szybko odst膮pi膰. Albo lepiej powierzymy dow贸dztwo radzie. B臋dzie jeszcze szybciej, jak Filip si臋 zacznie wym膮drza膰. A potem do domu! Zrobi臋 nareszcie porz膮dek z kochanym braciszkiem.

Patrzy ju偶 w przysz艂o艣膰, pomy艣la艂 Vincent. Ziemia 艢wi臋ta, ca艂a wyprawa krzy偶owa, krwawy trud, przesta艂y mie膰 dla niego znaczenie. Pewnie dlatego jest takim strasznym przeciwnikiem. Zawsze patrzy przed siebie, nie rozpami臋tuje, nie ma wyrzut贸w sumienia. De Rionne u艣miechn膮艂 si臋 do swoich my艣li.

- Przypomnia艂o ci si臋 co艣 zabawnego? - tr膮ci艂 go Piotr. - Podziel si臋. Po tym wszystkim sam ch臋tnie si臋 po艣miej臋.

- Zabawnego? Bo ja wiem... Troch臋. Przypomnia艂em sobie min臋 twojego kr贸la, kiedy Malik rzek艂 mu na po偶egnanie, 偶eby nast臋pnym razem uwa偶a艂, gdzie tryska nasieniem.

Piotr zacisn膮艂 wargi, jednak po chwili nie wytrzyma艂.

- Prawda - roze艣mia艂 si臋. - Warto by艂o to zobaczy膰. Wracasz z nami? Twoja banicja ju偶 si臋 sko艅czy艂a. Ryszard wyjedna ci uchylenie wyroku.

Vincent potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie wiem. Musz臋 si臋 jeszcze zastanowi膰.

Przypomnia艂 sobie s艂owa Edwarda.

- Nie potrafi臋 ju偶 chyba 偶y膰 tak, jak dawniej...

Przerwa艂 mu upiorny b艂ysk, jakby nagle zap艂on臋艂o tysi膮c s艂o艅c, nied艂ugo potem dolecia艂 straszliwy huk. Sp艂oszone konie zacz臋艂y stawa膰 d臋ba. Ledwo je mogli uspokoi膰. Od wypadku pok艂adli si臋 na ziemi i zmusili do tego wierzchowce. Co jeszcze si臋 zdarzy? Niebawem nadlecia艂 podmuch powietrza, nios膮c wielkie k艂臋by piachu. Zdawa艂o si臋, 偶e nawa艂nica rozsiecze cia艂o do ko艣ci. Trwa艂o to jedynie kilka chwil, lecz im si臋 wydawa艂o, 偶e ci膮gnie si臋 jak wiek.

Kiedy zapanowa艂a wreszcie cisza, zacz臋li si臋 niemrawo zbiera膰. Ryszard kl膮艂, wypluwaj膮c piasek.

- Wreszcie. Wrzucili to obrzydliwe cielsko do ognia. Mam nadziej臋, 偶e t臋 diabelsk膮 dziewk臋 te偶 we艅 cisn臋li! Przekl臋ta niech b臋dzie za to, do czego mnie przez ni膮 zmuszono!

Vincent spojrza艂 znacz膮co na Piotra.

- Wiesz, Telford - powiedzia艂 - ja jednak zostan臋. Pewnie nie tylko ja.

- Kiedy odejdziemy, Arabowie nie omieszkaj膮 wyzyska膰 przewagi. 艁atwo tu b臋dzie straci膰 偶ycie.

- By膰 mo偶e. Je艣li nawet... Co komu pisane...

Zamy艣li艂 si臋. W uszach zahucza艂y s艂owa ojca. Kiedy opuszczali tajemnicze ska艂y znowu go zobaczy艂, siedz膮cego na kamieniu w tym samym miejscu co przedtem. „Zginiesz - rzek艂 - powiadam po raz trzeci. Cokolwiek by艣 uczyni艂, zginiesz.”

Westchn膮艂 ci臋偶ko. Je艣li tak... Tu czy w rodzinnym kraju... Co za r贸偶nica. Krew wsz臋dzie ma t臋 sam膮 barw臋.

Wies艂aw Gwiazdowski
Mufgar

Emilian odwr贸ci艂 si臋 od schylonych w pok艂onie samek i wyjrza艂 przez okno; czy m贸g艂 je ukara膰 za kolejny kaprys mocy, a zarazem w艂asne niedopatrzenie?

Gdy przed trzema dniami wyda艂 rozkaz zabicia pos艂贸w, wszystko przebieg艂o szybko i sprawnie. Bezbronni starcy i niewolnicy nie stawili oporu, a wojownicy po kr贸tkiej walce podzielili ich los. Cia艂a wyrzucono poza mury, na 偶er padlino偶erc贸w. Nanni, w艂adca Ill, i jego syn Mufgar, byli w艣r贸d nich.

- M贸wicie wi臋c, 偶e 偶yje? - szepn膮艂.

- Tak, panie.

By膰 mo偶e Mufgar by艂 wyzwaniem rzuconym mu w twarz, by przejrza艂 i zrozumia艂, 偶e jest tylko pionkiem w czyjej艣 grze? Albowiem, cho膰 mia艂 艣wiadomo艣膰 istnienia mocy, kt贸rym nie m贸g艂 si臋 przeciwstawi膰, cz臋sto o nich zapomina艂.

Przeni贸s艂 wzrok z chmary ptactwa, kr膮偶膮cej poza murami, na schodz膮c膮 ze wzg贸rza karawan臋. Ostatnio niewielu obcych odwiedza艂o Uruk. Z艂a legenda, kt贸r膮 podsycali kap艂ani r贸偶nych b贸stw, chc膮cy mie膰 wy艂膮czno艣膰 na sk艂adanie krwawych ofiar i daniny, odstr臋cza艂a kupc贸w. Niegdy艣 przybywali, by pozna膰 tajemnic臋 wykl臋tego namiestnika, przywieziony towar wymieni臋 na z艂oto i drogocenne kamienie po cenie dwu-trzykrotnie wy偶szej, przej艣膰 pustyni臋, a potem opowiada膰, opowiada膰... Wyssane z palca bajki.

Przez czas jaki艣 Emilian wychodzi艂 im naprzeciw. Goi艂 rany i wyg艂adza艂 blizny, 艣lepcom przywraca艂 wzrok, a g艂uchym s艂uch, kar艂y przemienia艂 w pe艂nych doskona艂o艣ci m艂odzie艅c贸w. Dlatego 偶e nie chcia艂 w艂ada膰 chorym ludem.

Wci膮偶 jednak rodzi艂y si臋 u艂omne dzieci, w kopalniach ludzie tracili 偶ycie i zdrowie, w rodzinnych k艂贸tniach zdarza艂y si臋 okaleczenia, a przy grze w ko艣ci 艣miertelne starcia. Stworzenie idealnych wiernych by艂o niemo偶liwe.

Dlatego po jakim艣 czasie zaniecha艂 publicznych wyst膮pie艅 i zaszy艂 si臋 w pa艂acu, a strumie艅 ciekawskich wysech艂. Cywilizacja p贸艂nocnych terytori贸w zapomnia艂a o wykl臋tym namiestniku, a wraz z nim o zacofanym po艂udniu. 艢wietne dawniej miasta przykry艂 piach. Osamotnienie wygna艂o ludzi z pustych mur贸w.

Nawet Uruk nie by艂o ju偶 tak gwarne jak niegdy艣. Za czas贸w Aleksandra czy Heliogabala, za czas贸w pierwszego z wielkich, Diabolo.

Emilian nie pr贸bowa艂 tego zmieni膰.

Dopiero przybycie pos艂贸w z Illonii zm膮ci艂o t臋 martwot臋 - dawni wrogowie prosili o cud wyzdrowienia!!! Uleg艂 ciekawo艣ci, nie przewidzia艂 biegu zdarze艅.

- Przyprowad藕cie mi cz艂owieka, kt贸ry przywi贸d艂 tamt膮 karawan臋 - rozkaza艂. - Mufgarem sam si臋 zajm臋.

Samki opu艣ci艂y komnat臋.

Mimo ich pos艂usze艅stwa, czasami wydawa艂o si臋 namiestnikowi, jakby nikogo przy nim nie by艂o. W艂adza potrafi艂a dokuczy膰, kaprysy mocy zepchn膮膰 na samo dno przepa艣ci. W Uruk dni p艂yn臋艂y wolno, a ka偶dy by艂 podobny do minionego. Zdarza艂o si臋 wi臋c, 偶e przychodzi艂o zm臋czenie, a wraz z nim ch臋膰 dokonania zmian. W贸wczas namiestnik przywo艂ywa艂 samki i zanurza艂 si臋 mi臋dzy ich nagie cia艂a, przepoczwarza艂 si臋 w r贸偶ne postaci, stawa艂 si臋 w臋偶em b膮d藕 wilkiem, stawa艂 si臋 kobiet膮. Czasami schodzi艂 do loch贸w, by popatrze膰 na ostatnie 偶ywe bestie - 艣wiadectwo przesz艂o艣ci, potomstwo kap艂an贸w eksperymentuj膮cych na ludziach i zwierz臋tach. Zatrzymywa艂 si臋 przy pos膮gu Diabolo i wspomina艂 sw膮 m艂odo艣膰. Min臋艂o mo偶e ze sto lat, do艣膰, by zapomnie膰, umrze膰, narodzi膰 si臋 powt贸rnie. Do艣膰, by si臋 zestarze膰. On nie postarza艂 si臋 ani o dzie艅.

Zbieg艂 z wie偶y do sali tronowej. Odprawi艂 samki pilnuj膮ce go艣cia.

M臋偶czyzna m贸g艂 liczy膰 czterdzie艣ci wiosen, by艂 niewysoki, gruby. Ci膮gn膮ca si臋 przez ca艂y policzek blizna szpeci艂a i tak ju偶 niezbyt przystojn膮 twarz. Z uszu zwisa艂y srebrne, kunsztownie rze藕bione obr臋cze. Wydatny brzuch kry艂y obfite szaty haftowane kolorowymi ni膰mi.

Sk艂oni艂 si臋, widz膮c w艂adc臋, i pozosta艂 tak w oczekiwaniu na jego s艂owa.

- Jeste艣 Illo艅czykiem? - zapyta艂 Emilian.

- Tak, panie - odpar艂 przybysz i wyprostowawszy si臋, spojrza艂 w oczy namiestnika, o kt贸rym wiedzia艂, 偶e mo偶e go zabi膰 za jedno nieodpowiednie spojrzenie.

- Rankiem min膮艂 ci臋 samotny m臋偶czyzna - podj膮艂 w艂adca.

- W istocie, panie. Szed艂 bez broni i po偶ywienia, w pojedynk臋, nie zatrzymywa艂em go wi臋c, my艣l膮c, 偶e jest ob艂膮kany. 艢miem przypuszcza膰, 偶e nie do偶yje ranka.

- Wyjawi艂 ci swe imi臋?

- Tak, panie. Zapyta艂em go o nie, a on odpar艂: „Immanuel”, co znaczy b艂膮dz膮cy lub ob艂膮kany. Niestety, nie zamienili艣my wi臋cej s艂owa.

- Nie wyda艂 ci si臋 podobny do kogo艣, kogo znasz?

- Nie, panie.

- Cz艂owiekiem owym by艂 Mufgar, nast臋pca tronu Ill. Znasz go przecie偶? - Kupiec cofn膮艂 si臋 o krok. - Nie powiesz mi, 偶e nie wiedzia艂e艣 o wyprawie Nanniego?

- Tylko z plotek, panie. Nie by艂o mnie w owym czasie w mie艣cie. My艣la艂em, 偶e 偶yjecie w niezgodzie, panie, i nie wierzy艂em w to, co mi m贸wiono.

Emilian u艣miechn膮艂 si臋, rozpoznaj膮c w g艂osie kupca nutk臋 niepewno艣ci.

- Tak by艂o i tak jest - powiedzia艂. - Tak te偶 b臋dzie, je艣li Mufgar wr贸ci na tron. Albowiem wiedzie膰 musisz, 偶e zabi艂 swego ojca, Nanniego. Tu, w tej komnacie, po tym jak Nanni u艣mierci艂 Ismen臋. Lecz to ja zostan臋 nazwany morderc膮. Niewa偶na jest bowiem prawdziwo艣膰 zdarze艅, ale to, jak zostan膮 przekazane.

- Masz we mnie powiernika swego, panie - zapewni艂 Illo艅czyk. - Wr贸ciwszy do Ill opowiem, jak si臋 rzecz mia艂a. S艂owo Naouta jest w Ill r贸wne s艂owu namiestnika, wi臋c nikt nie zarzuci mi k艂amstwa, a to oczy艣ci ci臋, panie, z pom贸wie艅.

- Doceniam to, Naoucie.

M臋偶czyzna sk艂oni艂 si臋 nisko.

- Wiedz te偶 - doda艂 w艂adca - 偶e ka偶dy z mych s艂ug jest nagradzany wed艂ug zas艂ug. Nie zostaniesz pomini臋ty.

- Nie dla nagrody lecz prawdy uczyni臋 to, panie.

Ile w tych s艂owach by艂o szczero艣ci? Ile rozs膮dku i zimnej kalkulacji? Z pewno艣ci膮 nie po raz pierwszy Naout znalaz艂 si臋 w sytuacji, kiedy musia艂 gra膰. Dowiedziawszy si臋 o 艣mierci swego w艂adcy i jego c贸rki, z pewno艣ci膮 nie chcia艂 podzieli膰 ich losu.

By膰 kupcem znaczy艂o mie膰 g艂ow臋 na karku.

Emilian podszed艂 do okna. Zastanawia艂 si臋. Pozwoli艂 umkn膮膰 Mufgarowi; czy m贸g艂 pozwoli膰 mu 偶y膰? Przeczuwa艂, 偶e gdy zbieg wst膮pi na tron, wyst膮pi zbrojnie przeciw niemu. A Uruk tak naprawd臋 nie posiada艂o armii. Kilkadziesi膮t gwardzistek w zderzeniu z kilkutysi臋czn膮 gromad膮 Illo艅czyk贸w... Jak kropla w morzu.

Nawet dla niego, cho膰 zwa艂 si臋 bogiem, by艂a to zbyt du偶a si艂a.

Powr贸t Mufgara w snach, kt贸re go nawiedza艂y, r贸wna艂 si臋 zag艂adzie Uruk. Sny nie musia艂y si臋 jednak sprawdzi膰.

- Kto jeszcze m贸g艂by obj膮膰 tron Ill?

- Baalberitan, panie. - Kupiec zastanawia艂 si臋 chwil臋 nad odpowiedzi膮. - Doradca Nanniego, jego krewny i zwierzchnik armii. Zdarza艂o si臋, 偶e wsp贸艂rz膮dzi艂 pod nieobecno艣膰 namiestnika.

- Opowiedz mi o nim.

- Baalberitan jest moim r贸wie艣nikiem, panie. W jednej piaskownicy bawili艣my si臋 b臋d膮c dzie膰mi, w jednym zamtuzie ob艂apiali艣my dziewki. R贸s艂 w prze艣wiadczeniu o swej bezkarno艣ci. Zawsze by艂 bezwzgl臋dny, zar贸wno wobec swych wrog贸w jak i przyjaci贸艂, kt贸rych nie mia艂 wielu.

- A w tobie kogo widzia艂?

- Syna kupca, kt贸ry nigdy mu si臋 nie przeciwstawi. Zbyt wiele widzia艂em, panie, i zbyt wiele kark m贸j przyj膮艂 raz贸w.

- M贸wi艂e艣, 偶e jest krewnym Nanniego?

- To prawda. I przypuszczam, 偶e chc膮c zachowa膰 ci膮g艂o艣膰 krwi, kap艂ani mogliby wynie艣膰 go na piedesta艂. Albowiem pa艅stwo bez w艂adcy jest jak cz艂owiek bez g艂owy. S艂ysza艂em, 偶e wielu chcia艂o jego nominacji.

Emilian odwr贸ci艂 si臋 od okna.

- A Nanni i Mufgar? Obydwaj przecie偶 偶yli jeszcze.

- Nanni, jak wiesz, panie, by艂 starcem, a Mufgar cierpia艂 na nieuleczaln膮 chorob臋. Od dawna brakowa艂o Illonii twardego w艂adcy, a Baalberitan s艂yn膮艂 ze swej stanowczo艣ci. Nie zdziwi艂bym si臋, gdyby ju偶 go mianowano.

Od wiek贸w kap艂ani decydowali o losach pa艅stw, i rzeczywi艣cie, wyprawa umieraj膮cego w艂adcy do Uruk, wroga od zarania, mog艂a da膰 im pretekst do wyniesienia nowego namiestnika. Namiestnika, kt贸rego lud zna艂 i prawdopodobnie si臋 l臋ka艂.

- Gdy wr贸cisz do Ill, Baalberitan ci臋 oz艂oci, Naoucie - stwierdzi艂 Emilian. - Za dobre wie艣ci i ostrze偶enie przed Mufgarem. Nie jeste艣 biedny, a b臋dziesz jeszcze bogatszy; czy偶 nie czyni ci臋 to najszcz臋艣liwszym cz艂owiekiem na 艣wiecie?

- Bogactwo nie jest wyznacznikiem szcz臋艣cia, panie - odpar艂 kupiec. - Pozwala jedynie wygodniej 偶y膰.

- Co zatem uczyni艂oby ci臋 szcz臋艣liwym?

- Syn, panie. Nast臋pca. Mam sze艣膰 c贸r, lecz nie mam syna.

- Jedn膮 z nich naucz kupiectwa.

- By wy艣miano mnie i wyrzucono z gildii? Od wiek贸w wy艂膮cznie m臋偶czy藕ni zajmuj膮 si臋 handlem; nie wy艂ami臋 si臋, bo to znaczy艂oby, 偶e nie mam honoru.

- Mufgar r贸wnie偶 przysi臋ga艂 wierno艣膰 i c贸偶 z tego? Nie zawaha艂 si臋 zabi膰 swego ojca i z pewno艣ci膮 nie zawaha si臋, gdy przyjdzie mu z艂ama膰 dane s艂owo po raz kolejny.

- Nie nazywam si臋 Mufgar lecz Naout, panie. I nie jestem nast臋pc膮 tronu, tylko kupcem.

- S艂ysza艂em kiedy艣 o cz艂owieku, kt贸ry jak ty prowadzi艂 karawany, sprzedawa艂 niewolnik贸w i 艣wiecide艂ka, i nagle, z dnia na dzie艅 sta艂 si臋 w艂adc膮.

- I ja s艂ysza艂em o nim, panie. Zwa艂 si臋 Negef i obj膮艂 tron Illonii po tym, jak zbuntowani niewolnicy zamordowali 贸wczesnego namiestnika i ca艂e jego potomstwo, nie wy艂膮czaj膮c kobiet i niemowl膮t. Wielu m贸wi艂o, 偶e to on sam sta艂 za owym buntem, wielu za te podejrzenia da艂o g艂owy. Przez sto dni kat moczy艂 top贸r we krwi. Sto dni rz膮dzi艂 Illoni膮 Negef Samozwaniec. Jako kupiec do偶y膰 m贸g艂 stu lat w dobrobycie.

- Jako w艂adca r贸wnie偶 - rzek艂 Emilian. - Zbyt wielu ludziom zaufa艂 i zap艂aci艂 g艂ow膮.

- By艂 kupcem, nie w艂adc膮. Nie p艂yn臋艂a w nim szlachetna krew. Zreszt膮 rze藕, kt贸r膮 sprawi艂 miastu, nie przynios艂a mu chwa艂y.

- Lecz zachowa艂a w pami臋ci ludzkiej.

- Jako uzurpatora i morderc臋. Wola艂bym umrze膰 w biedzie, ni偶 nies艂aw膮 okry膰 m贸j r贸d.

- Oby艣 tylko w z艂膮 godzin臋 nie wypowiedzia艂 tych s艂贸w - mrukn膮艂 Emilian i z satysfakcj膮 dostrzeg艂 cie艅 strachu na twarzy m臋偶czyzny. Bogactwo nauczy艂o go pr贸偶no艣ci i zadufania, pewno艣膰 siebie nie dopuszcza艂a szacunku dla innych czy my艣li o utracie posiadanej pozycji. Gdzie艣 jednak, g艂臋boko, tkwi艂y ziarna strachu.

- D艂ugo b臋dziesz w Uruk? - przerwa艂 przed艂u偶aj膮ce si臋 milczenie namiestnik.

- Kilka dni, panie.

- Czekaj wi臋c na pos艂a艅ca. Wezw臋 ci臋 jeszcze do siebie.

Kupiec sk艂oni艂 si臋 i ty艂em wycofa艂 z komnaty.

Emilian popatrzy艂 na swe d艂onie i zacisn膮艂 je powoli. Za drzwiami tajemnicy kry艂 si臋 pocz膮tek i koniec, i dlatego warto by艂o przekroczy膰 jej pr贸g, by sprawdzi膰, co wymy艣lili bogowie.

Na razie wi臋c nie zabije Mufgara, a je艣li Naout spr贸buje to uczyni膰, nie przeszkodzi mu. Stanie si臋 obserwatorem, by p贸藕niej zosta膰 s臋dzi膮. Gdy za艣 nadejdzie dzie艅 gniewu...

***

Naout opu艣ci艂 pa艂ac i szybko zbieg艂 po schodach, r贸wnie energicznym krokiem zag艂臋bi艂 si臋 mi臋dzy zabudowania. Odnalaz艂 karawan臋.

- Hasmed, Misabu! - przywo艂a艂 dw贸ch ros艂ych m臋偶czyzn, a gdy podeszli, zni偶y艂 g艂os do szeptu: - Pami臋tacie w臋drowca, kt贸rego min臋li艣my rankiem? Wyruszycie dzi艣 jeszcze, odnajdziecie go i zabijecie. Potem zakopiecie cia艂o, by nikt go nie odnalaz艂. Rozumiecie?

Nawet je艣li nie by艂 to Mufgar, cz艂owiek 贸w nie m贸g艂 pozosta膰 przy 偶yciu.

- Tak, panie - potwierdzili s艂udzy.

- Zatem niech stanie si臋 tak, jak rzek艂em.

M臋偶czy藕ni sk艂onili si臋 i odeszli.

Naout otar艂 spocone czo艂o i twarz, wytar艂 d艂onie o szat臋. Dr偶a艂 ca艂y. Mufgar by艂 prawowitym nast臋pc膮 tronu, synem cz艂owieka, kt贸ry zawsze sprzyja艂 kupcom. By艂 porywczy i m艂ody, lecz nie znaczy艂o to, 偶e okaza艂by si臋 z艂ym w艂adc膮. Tymczasem on, Naout, kaza艂 go zabi膰.

Przerazi艂 si臋 t膮 my艣l膮 i splun膮艂 za siebie. Albowiem co si臋 stanie, je艣li jego plan si臋 nie zi艣ci? Je艣li Baalberitan nie dotrzyma s艂owa? Ka偶e go zabi膰 jako niewygodnego 艣wiadka? Zna艂 go i dlatego mia艂 prawo si臋 ba膰. Poza tym przysi臋ga艂 rodowi Nanniego.

Lecz przysi膮g艂 r贸wnie偶 Baalberitanowi - kiedy byli dzie膰mi i p贸藕niej, gdy po dwakro膰 nie dopu艣ci艂, by zgin膮艂. Dw贸ch ludzi straci艂o 偶ycie tamtej nocy, dwa wyrwane z jeszcze ciep艂ych cia艂 serca wype艂ni艂y 偶o艂膮dki m艂odzie艅c贸w. Po dzi艣 dzie艅 Naout czu艂 w ustach smak krwi, a przy spotkaniu z Baalberitanem zawsze jak bumerang wraca艂o wspomnienie tamtej rzezi.

Popatrzy艂 na niewolnik贸w, na schodz膮ce si臋 z niebem pustynne wzg贸rza, i odwr贸ci艂 ku miastu. Zwano je przekl臋tym i zaprawd臋, wiele w tym by艂o racji. Przyby艂 tu wiedziony nadziej膮 zysku, otrzyma艂 co艣 po stokro膰 cenniejszego - prawd臋 o Nannim.

Hasmed i Misabu opu艣cili ob贸z.

Kupiec obliza艂 spieczone wargi, skierowa艂 si臋 do swego namiotu. Skin膮艂 na przebywaj膮cego w nim ch艂opca i po艂o偶y艂 si臋 na plecach.

Spod przymkni臋tych powiek obserwowa艂, jak niewolnik rozwi膮zuje przepask臋 biodrow膮 a potem kl臋ka obok. U艣miechn膮艂 si臋 i po艂o偶y艂 d艂o艅 na oliwkowym udzie s艂ugi.

- Dobrze, Rubi, dobrze - pochwali艂 go. - Podj膮艂em wiele wa偶nych spraw i potrzebne mi zapomnienie, bo nie wiem, czy wszystko p贸jdzie po mojej my艣li. Boj臋 si臋, 偶e mog臋 ci臋 utraci膰. A nie chcia艂bym tego, rozumiesz?

- Tak, najwspanialszy.

- Twoje pi臋kno i pieszczoty pozwol膮 mi zapomnie膰. Ci臋偶ko jest samemu podejmowa膰 tak wa偶ne decyzje. Gdy b臋dzie po wszystkim, zostaniesz nagrodzony.

- Nie pragn臋 nagr贸d.

- Wiem, Rubi, wiem.

Zr臋czne d艂onie rozpina艂y szaty kupca.

Naout u艣miechn膮艂 si臋, czuj膮c na brzuchu mu艣ni臋cia delikatnych palc贸w kochanka. Pomy艣la艂 o swej ma艂偶once, kt贸ra nigdy nie potrafi艂a da膰 mu tego, czego oczekiwa艂. I o przyjemno艣ci, kt贸rej za chwil臋 dozna.

Patrz膮c na Rebek臋 odczuwa艂 niech臋膰 i pustk臋, niemi艂e wra偶enie, 偶e opu艣cili go bogowie.

Tylko Rubi przynosi艂 mu spok贸j i wytchnienie.

***

W臋drowiec zatrzyma艂 si臋 na wzniesieniu i rozejrza艂 w poszukiwaniu oznak 偶ycia. Po stokro膰 ostrzejszy wzrok nie dostrzeg艂 jednak nikogo, a zwierz臋cy w臋ch nie wyczu艂 obcych woni.

Min膮艂 dzie艅, min臋艂a noc. A on szed艂 bez zm臋czenia i g艂odu. Mia艂 w sobie si艂臋, kt贸rej obecno艣ci nie potrafi艂 wyja艣ni膰.

Gdy przebudzi艂 si臋 o brzasku i spostrzeg艂 wok贸艂 siebie martwe cia艂a, a nad g艂ow膮 ko艂uj膮ce ptaki, pomy艣la艂, 偶e to z艂y sen. D艂u偶sz膮 chwil臋 trwa艂o, nim powr贸ci艂o wspomnienie. Potem odnalaz艂 ojca i zrozumia艂. Strz膮sn膮艂 kurz z szat i ruszy艂 w pustyni臋.

Daleko na p贸艂nocy znajdowa艂o si臋 jego dziedzictwo i musia艂 je odzyska膰, obj膮膰 zwierzchno艣膰 nad armi膮.

Co go czeka艂o w Illonii? Z pewno艣ci膮 tysi膮ce pyta艅. A potem by膰 mo偶e walka o tron. Je艣li wie艣膰 o nominacji Baalberitana oka偶e si臋 prawd膮. Je艣li Naout go nie ok艂ama艂.

Czu艂 w sobie si艂臋, kt贸rej nie zna艂, i wierzy艂, 偶e jest w stanie dokona膰 niemo偶liwego, lecz by艂 sam. Tysi膮c zamierze艅 przep艂ywa艂o przez umys艂, czy jednak zdo艂a je spe艂ni膰?

Naout wspomnia艂 o Hagicie, namiestniku Elwin, kt贸remu Nanni przyobieca艂 Ismen臋. W艂adca przyby艂 w go艣ci i zosta艂, mimo nieobecno艣ci gospodarzy i mianowania Baalberitana.

Znali si臋 jeszcze ze szczeni臋cych lat, w jednej piaskownicy toczyli pierwsze b贸jki, te same kobiety wzbudza艂y w nich po偶膮danie. Dlatego mi臋dzy innymi pok艂贸cili si臋 o Ismen臋. Kto wie, czy gdyby dosz艂o do pojedynku, kt贸ry艣 nie da艂by g艂owy?

Teraz Ismena nie 偶y艂a i mogli zn贸w si臋 pobrata膰. Przeciw jej mordercy, Emilianowi z Uruk. I Baalberitanowi, za kt贸rym obaj nie przepadali. Kiedy艣 na w艂asnej sk贸rze poznali ci臋偶ar jego r臋ki i poprzysi臋gli zemst臋. Hagit dysponowa艂 armi膮 do艣膰 liczn膮 by wszcz膮膰 wojn臋.

Tylko czy si臋 zgodzi?

Bawi艂 w go艣cinie pono膰 ju偶 drugi tydzie艅, i kto wie, co zdarzy艂o si臋 w te dni? Baalberitan by艂 przebieg艂ym i twardym wodzem. Jako g艂贸wnodowodz膮cy stworzy艂 ongi艣 siatk臋 szpieg贸w obejmuj膮c膮 wszystkie obszary. Jego drugie uszy wy艂apywa艂y najcichszy szept, jego drugie oczy dostrzega艂y rzeczy niewidoczne. Wielokrotnie organizowa艂 wymarsze na tereny Adrion i Elwin, zbrata艂 si臋 z tamtejszymi wodzami, pozna艂 ich si艂臋.

By艂 przeciwnikiem, z kt贸rym nale偶a艂o si臋 liczy膰.

Mufgar rozejrza艂 si臋 i zacz膮艂 biec. Mia艂 jeszcze d艂ug膮 drog臋 przed sob膮 a pustynie wok贸艂 Uruk owiane by艂y z艂膮 s艂aw膮. Podr贸偶ni uzbrajali si臋 jak na wyprawy 艂upie偶cze, noc膮 pojawia艂y si臋 dziwne cienie, wycie potrafi艂o 艣ci膮膰 krew w 偶y艂ach. Musia艂 si臋 z tym liczy膰. Wci膮偶 pami臋ta艂 zdziesi膮tkowane karawany i ludzi, kt贸rym pomiesza艂o si臋 w umys艂ach, opowie艣ci o bestiach atakuj膮cych noc膮.

Wielu wypraw臋 do Uruk przyp艂aci艂o 偶yciem. Wielu te偶 jednak odzyska艂o zdrowie i zdoby艂o bogactwo, kt贸re sp臋dza艂o sen z powiek. Tr臋dowaci obna偶ali zdrowe cia艂a, 艣lepcy sokolo widz膮ce oczy, g艂usi reagowali na najcichszy szmer.

Cuda kusi艂y.

Skusi艂y r贸wnie偶 Nanniego.

W po艂udnie dostrzeg艂 jad膮cych w 艣lad za nim dw贸ch je藕d藕c贸w. Zatrzyma艂 si臋 i po namy艣le, postanowi艂 zaczeka膰. Bez l臋ku, 偶e to po艣cig. Czu艂 dziwne podniecenie, kt贸re kaza艂o mu przygotowa膰 si臋 do walki.

Pragn膮艂 jej!

Nie czeka艂 d艂ugo, je藕d藕com musia艂o si臋 spieszy膰.

Podni贸s艂 r臋k臋 na znak pokoju i w tej samej chwili ujrza艂 wymierzon膮 w siebie w艂贸czni臋. Odskoczy艂 w ostatniej chwili, potkn膮艂 si臋 i na okruchach ska艂 porani艂 d艂onie. Nie poczu艂 b贸lu, wy艂膮cznie gniew. Zerwa艂 si臋 na nogi i skoczy艂 na napastnika. Uderzenie cofn臋艂o go o krok. Zacisn膮艂 d艂onie na drzewcu i wyrwa艂 ostrze ze swej piersi, t臋pym ko艅cem trafi艂 w czo艂o wroga. Dopad艂 go, gdy tylko tamten zwali艂 si臋 z wierzchowca, wbi艂 w jego brzuch w艂贸czni臋.

Drugi napastnik by艂 ju偶 obok. Uchyli艂 si臋 przed ostrzem i nagle straci艂 r贸wnowag臋. Je藕dziec wyrwa艂 stop臋 z trzymaj膮cych j膮 r膮k, kopn膮艂 w twarz. Ko艅skie kopyta o w艂os min臋艂y g艂ow臋 Mufgara, grot zatrzyma艂 si臋 mi臋dzy brzuchem a d艂oni膮. Z艂apa艂 w艂贸czni臋 tu偶 powy偶ej i szarpn膮艂, zerwa艂 si臋 na nogi, doskoczy艂 do je藕d藕ca i 艣ci膮gn膮艂 go na piach, przygni贸t艂 kolanem.

- Kto?! - warkn膮艂.

- Pan nasz... - S艂owa szybko przekszta艂ci艂y si臋 w niezrozumia艂y charkot.

Trzask 艂amanych ko艣ci zdusi艂 g艂os, zatrzyma艂 przebite serce.

Mufgar podni贸s艂 si臋, podszed艂 do drugiego m臋偶czyzny i ukl膮k艂 przy nim, wgryz艂 si臋 w jego szyj臋. Ciep艂a lepko艣膰 wype艂ni艂a gard艂o, pop艂yn臋艂a prze艂ykiem.

Oderwa艂 si臋 na chwil臋, popatrzy艂 w m臋tniej膮ce oczy.

- Zw臋 si臋 Immanuel - warkn膮艂 zmienionym g艂osem. - Dawniej m贸wiono mi Mufgar i oddawano cze艣膰 jako nast臋pcy tronu. Zapami臋taj.

Przyssa艂 si臋 ponownie.

A gdy ju偶 si臋 nasyci艂 i odpocz膮艂 po posi艂ku, rozerwa艂 szat臋 na piersi i przyjrza艂 zakrzep艂ej ranie. Grot musia艂 o w艂os min膮膰 serce. Mufgar mimo to 偶y艂, chodzi艂, m贸g艂 walczy膰. Sta艂o si臋 co艣, czego nie pojmowa艂.

Co艣 z jego cia艂em, z umys艂em, ze zmys艂ami.

Podni贸s艂 d艂onie do ust i obliza艂 je starannie - nigdy krew nie smakowa艂a mu tak jak dzi艣. Nigdy nie mia艂 w sobie tyle si艂y i bezwzgl臋dno艣ci.

Przysz艂y mu na my艣l spory z ojcem, k艂贸tnie o samodzielno艣膰 i Ismen臋, kt贸rej pragn膮艂 dla siebie na wy艂膮czno艣膰. Tak d艂ugo domaga艂 si臋 swych praw!

Gdyby wtedy by艂 taki jak dzi艣, zapewne ju偶 siedzia艂by na tronie.

Z艂apa艂 wierzchowce, dosiad艂 karego.

Illonia czeka艂a.

***

Emilian wezwa艂 Naouta. Min臋艂y dwa dni. Nadszed艂 czas.

- Jak handel? - zapyta艂 na powitanie.

- Dobrze, panie. Lud Uruk jest wybredny lecz hojny. Targuje si臋 d艂ugo, nie s膮 to jednak czcze targi.

- Wiedz膮 偶e bez narz臋dzi nie maj膮 po co i艣膰 do kopal艅, a owoce s膮 tutaj przysmakiem, o kt贸ry trudno - zauwa偶y艂 namiestnik. - Gdyby艣 im, kupcze, zaoferowa艂 owcze sk贸ry, zosta艂by艣 wy艣miany, tak jak g艂upcy, kt贸rym si臋 to przytrafi艂o wcze艣niej.

- Wiem, panie. I dlatego zw臋 si臋 Naout.

- I dlatego wys艂a艂e艣 wiadomo艣膰 do Baalberitana - doda艂 w艂adca. - Widzia艂em je藕d藕c贸w, kt贸rych odprawi艂e艣 po wizycie u mnie.

- W istocie - kupiec zawaha艂 si臋 na moment - nic nie umknie twoim oczom. Po tym, co powiedzia艂e艣 mi, panie, uzna艂em, 偶e s艂usznym by艂oby powiadomi膰 kap艂an贸w, albowiem pa艅stwo bez namiestnika jest...

- ...jak cz艂owiek bez g艂owy - doko艅czy艂 pan na Uruk. - A co z Mufgarem?

- Z Mufgarem, c贸偶... Cz艂owiek, kt贸rego widzia艂em na pustyni, r贸偶ni艂 si臋 znacznie od tego, kt贸rego zna艂em. A skoro tak, w Ill uznaj膮 go za k艂amc臋 i... oddadz膮 katu.

- Wiedz zatem, 偶e Mufgar przyby艂 tu martwy i takim go widzia艂em po raz ostatni. O偶y艂 jednak i wiedzie膰 nie mo偶esz, czy nie uczyni tego raz jeszcze. Na oczach ludu, jako potwierdzenie swych s艂贸w. Ma zmienion膮 twarz i osobowo艣膰, by膰 mo偶e w wyniku choroby, kt贸r膮 przeszed艂, a mo偶e sta艂o si臋 tak, gdy偶 narodzi艂 si臋 ponownie, ju偶 jako inny cz艂owiek? Sp贸jrz. - Na wyci膮gni臋cie r臋ki rozb艂ys艂a fioletowa kula, wewn膮trz pojawi艂 si臋 obraz pustyni i id膮cego samotnie cz艂owieka. Po chwili do艂膮czy艂o do niego dw贸ch je藕d藕c贸w i rozgorza艂a walka. - Przypatrz si臋 - rzek艂 w艂adca - wierno艣ci twych s艂ug. Wys艂a艂e艣 ich do Baalberitana, oni jednak zapragn臋li bogactw. Samotny w臋drowiec zawsze jest 艂atwym 艂upem, a nie wiadomo, co przy sobie kryje. Mo偶e sakiewk臋 pe艂n膮 z艂ota? - W g艂osie pojawi艂a si臋 ironia.

Kupiec zblad艂.

- Tak, tak. Pos艂a艂e艣 ich na 艣mier膰.

M臋偶czyzna upad艂 na kolana i opar艂 si臋 czo艂em o posadzk臋.

- Zawierzy艂em ci, Naoucie, i chcia艂em nagrodzi膰, nazwa膰 swym bratem, by艣 m贸g艂 bez przeszk贸d odwiedza膰 Uruk. A ty艣 mnie ok艂ama艂. I nie wiem teraz czy mam ci臋 ukara膰, czy zapomnie膰 o wszystkim. Podpowiedz mi, bo mam dylemat. Do艣膰 si臋 ju偶 nazabija艂em, a ty i tak prawie jeste艣 ju偶 martwy. Gdy Mufgar odzyska tron b臋dziesz pierwszym, kt贸ry da g艂ow臋. Albowiem ty艣 go nie pozna艂, lecz on ciebie z pewno艣ci膮.

Namiestnik umilk艂 i wch艂on膮艂 fiolet, zamazuj膮c obraz po偶ywiaj膮cego si臋 zab贸jcy. Pomy艣la艂 o z艂o艣liwo艣ci bog贸w i o tym, 偶e ich najwi臋ksz膮 rado艣ci膮 jest zemsta.

Historia Mufgara przypomnia艂a mu jego w艂asn膮 - albowiem kiedy艣 r贸wnie偶 poni贸s艂 艣mier膰, a potem o偶y艂 i wr贸ci艂, by odzyska膰 tron.

Roz艂o偶y艂 r臋ce i uni贸s艂 si臋 nad posadzk臋. Zawis艂. Powietrze w pobli偶u zacz臋艂o drga膰 i mieni膰 si臋 kolorami, kszta艂towa膰 w ludzk膮 posta膰. Sta艂o si臋 kobiet膮.

Emilian przyjrza艂 si臋 stworzeniu i u艣miechn膮艂, dostrzegaj膮c w nim zar贸wno pi臋kno jak i brzydot臋, niewinno艣膰 i rozpust臋. Pomy艣la艂, 偶e wszystko to mu si臋 przyda

- Witaj w艣r贸d 偶ywych, Ismeno - rzek艂.

Samka drgn臋艂a, jeszcze senna. Popatrzy艂a niewidz膮cym wzrokiem na namiestnika.

- Poznajesz t臋 kobiet臋, Naoucie?

Kupiec pokiwa艂 g艂ow膮. Z przera偶enia nie m贸g艂 wykrztusi膰 s艂owa.

- M贸wi艂em ci, 偶e Nanni j膮 zabi艂, i tak by艂o w istocie. Nie zawsze jednak wszystko jest takie, jakim si臋 by膰 wydaje Oto zmartwychwsta艂 Mufgar - dlaczego? By wyst膮pi膰 przeciw mnie? Nie wiem. Mia艂em sny, w kt贸rych przy boku Ismeny depta艂 ruiny Uruk. Nie znam jego plan贸w i nie wiem, co zamierza, domy艣lam si臋, lecz co warte s膮 domys艂y? Dlatego zaniesiesz mu wiadomo艣膰, 偶e jego siostra 偶yje. Je艣li obejmie tron...

- Ka偶e mnie zabi膰...

- Je艣li obejmie tron - powt贸rzy艂 Emilian. - Jeszcze nic nie jest przes膮dzone, Naoucie. Jak sam wiesz, tylko ten jest namiestnikiem, kogo wynios膮 kap艂ani. A zatem Baalberitan. Poza tym nie musisz powiedzie膰 mu o tym osobi艣cie.

Naout otar艂 spocone czo艂o. Nie pojmowa艂 nic.

- Nie nad膮偶am za tob膮, panie - prze艂ama艂 si臋. - Nazwa艂e艣 Mufgara swym wrogiem, a jednak pozwoli艂e艣 mu odej艣膰. Teraz o偶ywi艂e艣 Ismen臋. Mo偶e i Nanniego przywr贸cisz 偶yciu?

- Nie by艂o go w mych snach.

- Nie rozumiem.

- Nie musisz, Naoucie. Jestem bogiem, a zamys艂y bog贸w s膮 nieodgadnione! - zakpi艂 Emilian. - Je艣li kiedy艣 je odkryjesz, og艂osz臋 ci臋 jednym z nich.

- Wiesz, 偶e to niemo偶liwe, panie.

- Nie ma rzeczy niemo偶liwych.

Namiestnik dotkn膮艂 twarzy kobiety, musn膮艂 jej szyj臋.

- Przyjrzyj si臋 jej, kupcze, albowiem przez ni膮 sta艂o si臋 to wszystko. I to ona winna jest ca艂ego z艂a, kt贸re si臋 wydarzy艂o. Dlatego zgin臋艂a. Dlatego jako gwarancj臋 twej uczciwo艣ci dasz mi ch艂opca, z kt贸rym sp臋dzasz noce.

Kupiec zamar艂 z otwartymi ustami, kt贸rym nagle zabrak艂o s艂贸w. Nadzieja na zaszczyty i szcz臋艣liwe 偶ycie z Rubim przy boku... znik艂a jak mydlana ba艅ka.

- Nie martw si臋 o niego. Nie uczyni臋 mu krzywdy. Je艣li ty mu jej nie uczynisz - doda艂 jeszcze namiestnik, widz膮c wyraz twarzy kupca i podj膮艂: - Powiedzia艂e艣, 偶e syn uczyni艂by ci臋 szcz臋艣liwym cz艂owiekiem.

- To prawda, panie.

- A w艂adza? Zastan贸w si臋, czy po ni膮 nie si臋gn膮膰. Maj膮c piedesta艂 Illonii, rzeczy niemo偶liwe sta艂yby si臋 realne. Takiej okazji nie b臋dziesz mia艂 ju偶 nigdy.

Kupiec otar艂 pot. Niczego nie pojmowa艂, mia艂 m臋tlik w g艂owie.

- Kap艂ani mnie nie wynios膮 - rzek艂 w ko艅cu. - Nie jestem krwi膮 z krwi.

- A gdyby艣 rz膮dzi艂 wraz z Ismen膮? W imieniu waszego syna, wnuka Nanniego? Pomy艣l przez chwil臋.

- No, nie wiem. - Zapach potu kr臋ci艂 w nosie, dra偶ni艂, rozprasza艂 my艣li. Co mia艂 odpowiedzie膰? Jak si臋 zachowa膰? Spojrza艂 na Ismen臋. Na jej lubie偶n膮 nago艣膰, na blizn臋 na szyi. Bez w膮tpienia by艂a c贸rk膮 Nanniego - najpi臋kniejsz膮 samk膮 Illonii. Lecz patrz膮c na ni膮 nie czu艂 nawet po偶膮dania.

- Dam ci j膮 na noc, potem na nast臋pn膮. Jak sam wiesz, kupcze, mi臋dzy ustami a brzegiem pucharu wszystko sta膰 si臋 mo偶e i kto wie, czy nie doczekasz si臋 jeszcze upragnionego syna? Uruk nie jest zwyk艂ym miastem.

Przera偶enie zmrozi艂o Naouta:...on zna moje my艣li!

- Przy艣l臋 ci j膮 wieczorem - rzek艂 Emilian. - W zamian oddasz mi ch艂opaka. Teraz odejd藕.

M臋偶czyzna wycofa艂 si臋 z komnaty.

Emilian dotkn膮艂 ramienia samki, wpi艂 si臋 w czerwie艅 jej ust.

- Widzia艂em odraz臋 w oczach Naouta - szepn膮艂 - I strach.

- Raczej lito艣膰, panie.

- Jest kupcem, nie w艂adc膮. Boi si臋 i dlatego spe艂ni to, co mu powiem.

- Nie po偶膮da mnie.

- Zacznie po pierwszym spotkaniu. Dlatego mu ci臋 daj臋. By zakosztowa艂 twej s艂odyczy i poczu艂 si臋 jak pan i w艂adca. Jeste艣 krwi膮 z krwi, Ismeno, najpi臋kniejsz膮 c贸r膮 Illonii. Jak wielu samcom dane by艂o ujrze膰 tw膮 nago艣膰? Kilku eunuchom. Dlatego poczuje si臋 wyr贸偶niony i nigdy nie zapomni o przyjemno艣ci. Tej, kt贸r膮 mu dasz, i przyjemno艣ci w艂adzy, kt贸rej do艣wiadczy bij膮c ci臋 i kryj膮c.

Wargi po艂膮czy艂y si臋 z wargami, a j臋zyk z j臋zykiem; d艂onie namiestnika zatrzyma艂y si臋 na po艣ladkach kobiety.

- Zapomni si臋 w tobie - szepn膮艂 w艂adca. - Tak jak tw贸j brat i ojciec.

- A je艣li nie? Widzia艂am okrucie艅stwo na jego twarzy.

- Nie b贸j si臋. Wszystko to, co tobie uczyni, tak naprawd臋 uczyni dla swego kochanka.

- Zdradzi ci臋.

- Nie zdradzi. Ju偶 zdradzi艂. Przyby艂 tu z polecenia Baalberitana, a rzek艂 mi co艣 zupe艂nie innego.

- M贸wisz o tym tak spokojnie, panie.

- Albowiem nie sta艂o si臋 jeszcze nic. Nic, czemu nie m贸g艂bym zapobiec.

***

Mufgar wstrzyma艂 wierzchowca. Dziewi臋膰 d艂ugich dni zaj臋艂a mu w臋dr贸wka, lecz w ko艅cu znalaz艂 si臋 u kresu. Kamienna piramida, wznosz膮ca si臋 tu偶 obok, oznacza艂a granic臋 terytorium Illonii. O trzy dni st膮d znajdowa艂a si臋 stolica obszaru.

By艂 tu kiedy艣, jeden raz, w pogoni za zwierzyn膮 z dru偶yn膮 przy boku, i pami臋ta艂, 偶e przez p贸艂 dnia gapi艂 si臋 w bezmiar pusty艅, ob艂oki py艂u podrywane przez wiatr, tocz膮ce si臋 k艂臋by cierniowych krzew贸w.

- Przyjdzie czas, 偶e si臋gniesz po ten bezkres, panie - rzek艂 w贸wczas towarzysz膮cy mu wojownik.

- Za dziesi臋膰, dwadzie艣cia lat? - odpar艂, nie wierz膮c w sprawdzenie si臋 s艂贸w, bo Nanni mimo podesz艂ego wieku ani my艣la艂 przekaza膰 w艂adz臋. Zapatrzony w Ismen臋, wszelkimi sposobami szuka艂 mo偶liwo艣ci przed艂u偶enia 偶ycia. My艣l o oddaniu jej Hagitowi pojawi艂a si臋 znacznie p贸藕niej, po kolejnej k艂贸tni.

- Uruk jest tylko miastem, panie. Bez armii.

- Za to z demonem na tronie.

Tak wtedy my艣la艂 i czu艂. I chyba ba艂 si臋 konfrontacji. Zbyt wiele plotek s艂ysza艂, zbyt ceni艂 swe 偶ycie. Mija艂y lata, Baalberitan szkoli艂 wojownik贸w, Nanni otacza艂 si臋 oszustami obiecuj膮cymi mu nie艣miertelno艣膰, a on sam podupad艂 na zdrowiu.

Pocz膮tkowo nie przejmowa艂 si臋 nag艂ymi zawrotami g艂owy i brakiem smaku, wci膮偶 pi艂 na um贸r i nurza艂 w rozpu艣cie, by zapomnie膰. O Ismenie i ch臋ci u艣miercenia ojca. Zamtuzy dawa艂y mu schronienie przed samym sob膮 dym palonych zi贸艂 przynosi艂 wizje.

Chud艂, traci艂 poczucie miejsca i czasu, nie rozpoznawa艂 znajomych. Katem grozi艂 tym, kt贸rzy pr贸bowali mu to u艣wiadomi膰 - polecia艂o kilka g艂贸w.

Kt贸rego艣 dnia straci艂 przytomno艣膰 i min臋艂y trzy noce, nim j膮 odzyska艂. Lecz nie mia艂 w sobie do艣膰 si艂, by poruszy膰 nog膮 czy r臋k膮. Kap艂ani powiedzieli, by nie traci艂 nadziei i modli艂 si臋 o cud.

Zapami臋ta艂 ich s艂owa, a potem zapad艂 si臋 na samo dno rozpaczy i przesta艂 walczy膰. Budzi艂 si臋 co jaki艣 czas, zasypia艂 i majaczy艂, przeklina艂 kap艂an贸w i Nanniego.

Nie zd膮偶y艂 zapyta膰, kto podpowiedzia艂 ojcu, by wyruszy艂 do Uruk. Dlaczego wzi膮艂 ze sob膮 Ismen臋. Nie by艂 艣wiadom nawet tego, 偶e id膮 przez pustyni臋.

Patrz膮c na swe dziedzictwo obiecywa艂 sobie, 偶e pozna prawd臋. Je艣li b臋dzie musia艂 zabi膰 - zabije bez wahania. Zbrata si臋 z ciemno艣ci膮 odszuka Baalberitana.

Lecz nie od razu. Najpierw stanie si臋 cieniem, kt贸ry otoczy miasto paj臋czyn膮 strachu. Przyb臋dzie jako wyzwoliciel, dawca pokoju i mi艂osierdzia. Wiedzia艂, 偶e kap艂ani nie przyjm膮 go z otwartymi ramionami - nie by艂 dawnym Mufgarem. Zmartwychwstanie odmieni艂o mu twarz; Naout nie rozpozna艂 go, mimo 偶e stali obok siebie niemal si臋 dotykaj膮c.

Przekona ich jednak. Gdy trzeba b臋dzie u偶yje si艂y.

Dziewi臋膰 dni, kt贸re min臋艂y od opuszczenia Uruk, pozwoli艂o mu bli偶ej pozna膰 moc nowego cia艂a, obdarzy艂o wiar膮 偶e mo偶e zniszczy膰 Emiliana.

By膰 mo偶e kiedy艣 r贸wnie偶 obwo艂a si臋 bogiem?

***

Naout przywo艂a艂 Rubiego i przytuli艂 go do piersi. Mocno, najmocniej jak potrafi艂. A偶 w oczach ch艂opaka pokaza艂y si臋 艂zy i na moment straci艂 oddech.

- Musz臋 odes艂a膰 ci臋 do pa艂acu - szepn膮艂 kupiec. - Nie wiem, na jak d艂ugo i nie wiem, co ci臋 tam czeka. Boj臋 si臋, 偶e mog臋 ci臋 ju偶 nie zobaczy膰 i ju偶 nie poczuj臋 twych d艂oni i ust. Nie zakosztuj臋 twej s艂odyczy. A ty o mnie zapomnisz.

- Nie zapomn臋 nigdy o tobie, najwspanialszy - zapewni艂 niewolnik.

- Ale przez jaki艣 czas nie b臋dziemy si臋 widywali. - M臋偶czyzna, nie kryj膮c si臋 ze s艂abo艣ci膮 otar艂 艂zy. - Za kilka dni wracam do Illonii, ty zostaniesz tutaj. Tak nakaza艂 przekl臋ty, oby skona艂 w rozpaczy. Nie mog艂em odm贸wi膰. Wybaczysz mi?

- Tak, m贸j panie.

- B臋d臋 si臋 modli艂 o jak najszybsze spotkanie. I o twe zdrowie, 偶eby nikt nie uczyni艂 ci krzywdy.

- I ja b臋d臋 si臋 modli艂, aby艣 w zdrowiu dotar艂 do Ill.

M臋偶czyzna przywar艂 ustami do czo艂a s艂ugi.

- Smak twego cia艂a zawsze b臋dzie przy mnie - zapewni艂 i ponownie star艂 wilgo膰 z k膮cik贸w oczu. - Gdybym m贸g艂 przewidzie膰, 偶e do tego dojdzie, nigdy bym nie wyruszy艂. Zapragn膮艂em bogactw, s艂awy i zaszczyt贸w. Baalberitan obieca艂 mi stanowisko przy swym boku. Po艂akomi艂em si臋, a teraz p艂ac臋 za g艂upot臋.

Kupiec leg艂 na pos艂aniu i skin膮艂 na ch艂opca. Le偶膮c na wznak gapi艂 si臋 w zwie艅czenie namiotu. Zn贸w si臋 poci艂, zn贸w dr偶a艂y mu r臋ce. W gardle usadowi艂a si臋 gula, kt贸rej nie m贸g艂 prze艂kn膮膰.

Jeszcze nie spotka艂 si臋 ze sw膮 艣mierci膮 lecz mia艂 dziwne przeczucie, 偶e jest ona gdzie艣 blisko. Rozgl膮daj膮c si臋 pod艣wiadomie szuka艂 jej obecno艣ci.

***

Na rozmy艣laniach min膮艂 mu dzie艅. Gdy przyby艂y gwardzistki z Ismen膮 nie mia艂 ju偶 w oczach 艂ez. Wyp艂aka艂 wszystkie.

Na widok samki poczu艂 dziwne uk艂ucie. Nie pragn膮艂 jej, cie艅 nadchodz膮cej nocy uczyni艂 j膮 jednak niezwykle poci膮gaj膮c膮. Pami臋ta艂 rozmowy m臋偶czyzn wys艂awiaj膮cych jej pi臋kno, marzenia swych c贸r zazdroszcz膮cych jej urody i jasnych w艂os贸w.

Rzeczywi艣cie, wygl膮da艂a inaczej ni偶 kobiety z Ill, Adrion czy Elwin. A gdy dosiada艂a wierzchowca, z daleka przypomina艂a prze艣licznego m艂odzie艅ca.

Popatrzy艂 na Rubiego - jego niewinna, ch艂opi臋ca twarz r贸wnie偶 by艂a pi臋kna, jego cia艂o ciep艂e i delikatne.

- Ch艂opak idzie z nami. - S艂owa zak艂贸ci艂y tok rozmy艣la艅.

Naout ockn膮艂 si臋 i przytuli艂 niewolnika po raz ostatni.

- Tak trzeba - szepn膮艂.

Z zaci艣ni臋tymi z臋bami patrzy艂 za nim, dop贸ki nie znik艂 mu z oczu. Potem odsun膮艂 po艂臋 namiotu i zaprosi艂 Ismen臋 do 艣rodka.

- B膮d藕 przekl臋ty - szepn膮艂, wchodz膮c za ni膮. - M贸wi艂 mi namiestnik - rzek艂 na g艂os - 偶e ojciec tw贸j ci臋... - urwa艂.

- ...zabi艂? - doko艅czy艂a samka. - To prawda. Sp贸jrz - pokaza艂a blizn臋 na szyi. - By艂am martwa, jak jednak widzisz, ju偶 nie jestem. Naciesz wi臋c mn膮 oczy, bo nie ka偶demu dana jest ta mo偶liwo艣膰. Zw艂aszcza gdy jest kupcem czy kim艣 innym z plebsu.

Naout odruchowo zacisn膮艂 pi臋艣ci. Doskoczy艂 do samki i pchn膮艂 j膮 na pos艂anie, zwali艂 si臋 na ni膮. Prze艂amuj膮c op贸r zacz膮艂 rozrywa膰 szaty. By艂 kim by艂 i zawsze podkre艣la艂 swe pochodzenie i status, nigdy si臋 tego nie wstydzi艂.

- Poka偶臋 ci plebs, suko - warkn膮艂. - Aaaa...! - wrzasn膮艂 nagle i wyrwa艂 r臋k臋 z zaci艣ni臋tych na niej z臋b贸w, bez namys艂u wymierzy艂 pot臋偶ny policzek, a potem, szarpi膮c si臋, przewr贸ci艂 kobiet臋 na brzuch i wykr臋ci艂 jej rami臋 do ty艂u. - Zobaczysz - wycharcza艂. - Poka偶臋 ci. Poka偶臋. - Posiad艂 samk臋 w spos贸b, w jaki zawsze czyni艂 to z Rubim. - Suka, suka, suka... - sycza艂, wy艂adowuj膮c ca艂膮 w艣ciek艂o艣膰 i po偶膮danie.

Po raz pierwszy by艂 tak z kobiet膮, po raz pierwszy czu艂 tak wielk膮 rz膮dz臋. Rebek臋 poj膮艂 dla potomstwa, Rubiego przygarn膮艂 z braku syna, a nigdy nie by艂o mu tak dobrze jak w tej chwili.

Zastyg艂 nagle i j臋kn膮艂, 艣lina pop艂yn臋艂a po brodzie, przyjemno艣膰 na chwil臋 przy膰mi艂a wzrok. Zamkn膮艂 oczy i zwali艂 si臋 ci臋偶ko, bez si艂. W skroniach pulsowa艂o nienormalnie, serce wali艂o jak oszala艂e, oddech ze 艣wistem wype艂nia艂 p艂uca.

- By艂a艣 martwa - rzek艂, odpocz膮wszy. - A teraz jeste艣 moja. Namiestnik o偶ywi艂 ci臋, bym m贸g艂 ci臋 kry膰 jak suk臋. Dop贸ki nie dasz mi syna. Rozumiesz? Teraz ja jestem twoim panem! Nikt inny. Zapomnij o Mufgarze, zapomnij o Hagicie! I nie 艂ud藕 si臋, 偶e skoro jeste艣 monarszej krwi, oka偶臋 ci szacunek.

- Gdyby nie ja, by艂by艣 ju偶 martwy, kupcze.

- To ty by艂aby艣 martwa!

Nie doczeka艂 si臋 zaprzeczenia. Nie wiedzia艂, 偶e b贸l, kt贸ry sprawi艂 kobiecie, by艂 b贸lem zadanym Rubiemu. Nie wiedzia艂, 偶e sprawi艂 jej przyjemno艣膰. Mimo odrazy, kt贸r膮 czu艂a.

Podni贸s艂 si臋 i obwi膮za艂 rank臋 po ugryzieniu. U艣miechn膮艂 si臋 do samki.

- Gdy dotr臋 do Ill, powiadomi臋 Baalberitana, 偶e Mufgar zabi艂 Nanniego. Jak wiesz, za ojcob贸jstwo grozi 艣ci臋cie, a to oznacza, 偶e kap艂ani nie mianuj膮 Mufgara.

- M贸wisz o prawie dla mot艂ochu.

- Tak, albowiem w tej chwili Mufgar ma tyle w艂adzy co biedak z plebsu. Nie widzia艂a艣 go. Nie wiesz, jak si臋 zmieni艂. Rozmawia艂em z nim, stoj膮c na wyci膮gni臋cie r臋ki, a mimo to nie pozna艂em. Nikt go nie rozpozna!

- Kap艂ani poznaj膮.

- Kap艂ani? I co zrobi膮? Namaszcz膮? Po tym jak obrali Baalberitana?

- Gdy Mufgar go zabije, nie b臋d膮 mieli wyboru. Jest krwi膮 z krwi.

Naout splun膮艂 z odraz膮 i wyszed艂 z namiotu. Nie tak wyobra偶a艂 sobie spotkanie z Ismen膮.

Z Rebek膮 rozmawia艂 wy艂膮cznie o dzieciach, a Rubi zawsze si臋 z nim zgadza艂 - tego po nim oczekiwa艂.

Tym, na czym si臋 zna艂, by艂 handel, nie w艂adza. A jednak gdy Emilian zacz膮艂 go ni膮 kusi膰, zda艂 sobie spraw臋, 偶e jest w jego s艂owach wiele racji. Po偶膮danie, kt贸remu uleg艂 widz膮c Ismen臋, jeszcze go w tym utwierdzi艂o. Rozmowa sprzed chwili u艣wiadomi艂a mu, 偶e tylko jako monarcha mo偶e liczy膰 na prawdziwy szacunek. Nie wstydzi艂 si臋 swego kupiectwa, a jednak gdzie艣 g艂臋boko w nim narodzi艂y si臋 w膮tpliwo艣ci.

Pogubi艂 si臋. Baalberitan obieca艂 mu zaszczyty - by艂 jednak daleko. A Mufgar... Zapewne ju偶 przekroczy艂 granic臋 Illonii.

Wola艂 nie zastanawia膰 si臋, jakie ma plany.

艢mier膰 Hasmeda i Misabu wraca艂a jak z艂y sen.

Z mroku wy艂oni艂y si臋 gwardzistki. Pok艂oni艂 si臋, gdy podesz艂y bli偶ej.

- Pan pyta si臋, czy zaspokoi艂e艣 rz膮dz臋, kupcze - us艂ysza艂 i zblad艂 na my艣l, 偶e m贸g艂 by膰 obserwowany przez Emiliana.

- Tak - wykrztusi艂. - Mo偶ecie j膮 odprowadzi膰 do pa艂acu.

Pomy艣la艂, 偶e zaprawd臋 wiele jeszcze sta膰 si臋 mo偶e mi臋dzy ustami a brzegiem pucharu, i 偶e wci膮偶 znajduje si臋 w Uruk, mie艣cie przekl臋tym, gdzie nic nie jest takie, jakim si臋 by膰 wydawaje. I roze艣mia艂 si臋 w mrok.

***

Emilian wsta艂 z tronu, podszed艂 do samki i przyjrza艂 si臋 si艅com.

- Wiedzia艂em - szepn膮艂 i wr贸ci艂 na piedesta艂.

Ariadna podj臋艂a przerwany taniec.

Dawno, dawno, gdy jeszcze Uruk w艂ada艂 Diabolo, pierwszy powiernik mocy, jedna z samic w zamian za taniec poprosi艂a namiestnika o g艂ow臋 najwy偶szego kap艂ana, w贸wczas rzecz bezprecedensow膮, nierealn膮.

Monarcha kaza艂 j膮 wtr膮ci膰 do loch贸w.

Dzisiaj nie by艂o w Uruk nawet jednego kap艂ana. Po wyniesieniu Emilian pozby艂 si臋 wszystkich. Mia艂 do艣膰 rz膮d贸w pod ich okiem. Nazwa艂 si臋 bogiem nie po to, by dzieli膰 si臋 w艂adz膮 z kimkolwiek.

Na obszarach o艣ciennych Wiedz膮cy Wiele stanowili najwy偶sz膮 kast臋 spo艂eczn膮 wsp贸艂rz膮dzili i mianowali namiestnik贸w. W Uruk nie byli potrzebni.

Ariadna wirowa艂a w smugach 艣wiat艂a i cienia, sk膮po przykryte cia艂o wygina艂o si臋 w tysi膮cach p贸z, stopy drobi艂y, nieomal unosz膮c, si臋 nad posadzk膮, ramiona przyzywa艂y ku sobie.

Tak kiedy艣 ta艅czy艂a Salome, jedyna s艂u偶ka, kt贸r膮 wywy偶szy艂. Kiedy艣... A tak naprawd臋 mo偶e przed rokiem. Czas zaciera艂 wspomnienia, 艂agodzi艂 b贸l.

Wpl贸t艂 palce we w艂osy kl臋cz膮cej przy tronie niewolnicy, przywo艂a艂 Ismen臋.

- Pragniesz zabi膰 Naouta? - zapyta艂.

- Tak, panie. Je艣li mi pozwolisz.

- Nie dzi艣 i jeszcze nie jutro. Ale obiecuj臋, 偶e dam ci jego 偶ycie.

- Gdy przejmie w艂adz臋 w Illonii?

- Przejmie w艂adz臋? - Zamilk艂 na chwil臋. - By膰 mo偶e tak. Nie zastanawia艂em si臋 nad tym. Mo偶e, je艣li staniesz u jego boku. Nie wydaje mi si臋, by kap艂ani, pami臋taj膮c o Negefie Samozwa艅cu, og艂osili go namiestnikiem.

- A Mufgar? Co z nim, panie?

- Mufgar wkr贸tce umrze.

Palce namiestnika zacisn臋艂y si臋 na w艂osach niewolnicy, przyjemno艣膰, jak膮 da艂y mu jej usta, rozesz艂a si臋 po ca艂ym ciele.

- Posiad艂 moc, nie wie jednak, 偶e jest to z艂udne posiadanie. B臋dzie trwoni艂 j膮 bez umiaru, my艣l膮c, 偶e zmartwychwstanie uczyni艂o go bogiem, a gdy przejrzy - b臋dzie za p贸藕no. Nie chcia艂aby艣, Ismeno, zabi膰 boga?

- Prawdziwi bogowie s膮 nie艣miertelni.

- Trzech namiestnik贸w w艂adaj膮cych przede mn膮 Uruk wystawi艂o sobie pomniki za 偶ycia, by lud wznosi艂 mod艂y, a kap艂ani sk艂adali krwawe ofiary. Diabolo, Heliogabal i Aleksander. Pos膮g pierwszego po dzi艣 dzie艅 stoi w lochach. Dwaj pozostali znikli w pomroce. Heliogabal ze swego odbicia w lustrze stworzy艂 kobiet臋, kt贸r膮 pokocha艂 i kt贸rej ba艂 si臋 tak bardzo, 偶e doprowadzi艂o go to do zguby. Jej 艣mier膰 sta艂a si臋 jego 艣mierci膮. Aleksander by艂 wynikiem kopulacji bestii i ludzkiej samicy. Posiad艂 dwie osobowo艣ci - podobne do siebie, a zarazem r贸偶ne. Kiedy艣 przeciwno艣ci postanowi艂y si臋 rozdzieli膰 - tak odszed艂 m贸j poprzednik. Ten, kt贸ry w jeden sczepi艂 siedem obszar贸w. Heliogabal zapanowa艂 nad Magttard i Arde-Rin. On posiad艂 Marzuk, Alteryk, Walmor i Yangor. Pomy艣l, Ismeno, jak wielkie w贸wczas by艂o Uruk! I sp贸jrz dzisiaj - gdy ten oto pa艂ac jest ca艂ym moim bogactwem. Sam do tego doprowadzi艂em, mo偶esz wi臋c nazwa膰 mnie nieudolnym w艂adc膮. Ja nazwa艂em si臋 bogiem. I cho膰 nie ma ju偶 moich pos膮g贸w i zakaza艂em sk艂adania ofiar i odmawiania mod艂贸w, nie brakuje mi tego. Min臋艂o wiele lat, wiele si臋 zdarzy艂o. Tysi膮ce ludzi ponios艂y 艣mier膰. Dla kaprysu. Czasami z potrzeby ujrzenia czyjego艣 cierpienia - bo taka jest ludzka natura. Pomy艣l, Ismeno, komu by艂o to potrzebne. Mnie? Bogom? M贸j lud dalej we mnie wierzy, cho膰 nie czyni臋 nic, by t臋 wiar臋 umacnia膰. 呕yjemy w samym sercu kamiennych pusty艅, z dala od cywilizacji, na uboczu. Ja, bo wci膮偶 jest to moje dziedzictwo, lecz oni? Nie zmuszam nikogo, by tu zosta艂.

- Szanuj膮 ci臋, panie.

- Dlatego, gdy zabrak艂o mnie na jaki艣 czas, spl膮drowali pa艂ac i uwolnili bestie?

- Tak dzieje si臋 zawsze, gdy plebs traci pana.

Namiestnik oderwa艂 wzrok od b艂臋kitnych oczu samki, spojrza艂 na Ariadn臋. By艂o w Ismenie co艣, co go poci膮ga艂o, co艣, czemu nie potrafi艂 si臋 oprze膰. Mia艂 wiele kobiet przy sobie, gotowych na ka偶de skinienie, tu偶 obok, na wyci膮gni臋cie r臋ki, a mimo to czego艣 mu brakowa艂o. Zaspokaja艂y jego rz膮dz臋, wype艂nia艂y pustk臋, strzeg艂y. Nauczy艂 je walczy膰, mianowa艂 gwardzistkami - nie spotka艂 wojownika, kt贸ry dor贸wna艂by im w pojedynku. A jednak wiedzia艂, 偶e poleganie wy艂膮cznie na nich by艂oby b艂臋dem.

Ariadna ta艅czy艂a, przecinaj膮c smugi wpadaj膮cego przez okna brzasku. Emilian przygl膮da艂 si臋 i u艣miecha艂. Oto min臋艂a noc, wypali艂y si臋 kaganki. Pomimo ch臋ci czas nie zatrzyma艂 si臋 w miejscu. Z ka偶d膮 chwil膮 przybli偶a艂 si臋 dzie艅 ostatecznej rozgrywki.

Jeszcze nie zdarzy艂o si臋 nic, jeszcze nic.

Zdarzy si臋 jednak, a w贸wczas pop艂ynie krew i demony wyrusz膮 na 偶er. Paj臋czyna gniewu obejmie obszary, wype艂ni ludzkie serca i umys艂y. Brat wyst膮pi przeciw bratu, a siostra przeciw siostrze. Obudzone z letargu z艂o wst膮pi na piedesta艂 i rozpocznie panowanie.

Tylko dlatego, 偶e nie zabi艂 jednego cz艂owieka.

Tylko dlatego, 偶e postanowi艂 sprawdzi膰 prawdziwo艣膰 sn贸w.

***

Widok Ill zatrzyma艂 Mufgara. W oczach zal艣ni艂y 艂zy, a serce zacz臋艂o bi膰 mocniej.

Szybko min臋艂y mu te dni. Wype艂nione my艣lami i uk艂adaniem plan贸w, poznawaniem mo偶liwo艣ci nowego cia艂a. I poszukiwaniem pokarmu.

Krew s艂ug Naouta nie wystarczy艂a.

Pchn膮艂 wierzchowca w kierunku mur贸w.

- Op艂ata, w臋drowcze. - W艂贸cznia stra偶nika zatrzyma艂a go tu偶 przed bram膮.

Nakaza艂 mu usun膮膰 si臋 z drogi.

Grot opar艂 si臋 o pier艣.

- M贸wisz do swego przysz艂ego w艂adcy - warkn膮艂 Mufgar.

- A jak偶e. - Z cienia wy艂oni艂 si臋 drugi stra偶nik. - Op艂ata dla w艂adc贸w wynosi srebrnika.

- A dla ob艂膮kanych w艂adc贸w dwa srebrniki.

M臋偶czy藕ni zarechotali ubawieni 偶artem.

B臋dziecie pierwsi, pomy艣la艂 Mufgar.

- Zostawi臋 wam konia - zaproponowa艂 g艂o艣no.

- Zgoda - przystali bez targ贸w. Jeden z zawieszonej u pasa sakiewki wysup艂a艂 kilka monet. - To reszta - wyja艣ni艂. - By艣 nie pos膮dzi艂 nas o kradzie偶. W Ill nie ma z艂odziei. Zapami臋taj dobrze. I wspomnij, gdy ujrzysz kalek臋 bez d艂oni.

- Surowe macie tu prawo.

- Ale sprawiedliwe.

- Gdy wydasz srebrniki - przypomnia艂 si臋 drugi gwardzista - opu艣膰 miasto. 呕ebractwo karane jest ch艂ost膮 i wygnaniem. Wielu g艂upc贸w zostawi艂o na pustyni swe ko艣ci. Zapami臋taj, je艣li chcesz zachowa膰 g艂ow臋 na karku.

- Zapami臋tam.

I wy zapami臋tajcie, pomy艣la艂, lecz nie powiedzia艂 g艂o艣no. Byli tylko py艂em u jego st贸p.

Odwi膮za艂 zdobycznego wierzchowca i przekroczy艂 bram臋 swego dziedzictwa. Oto jestem, u艣miechn膮艂 si臋 do my艣li, skr臋caj膮c w stron臋, gdzie znajdowa艂 si臋 zamtuz pani Arne.

Id膮c rozgl膮da艂 si臋 i wspomina艂; nie przypuszcza艂, 偶e zobaczy jeszcze te mury, i wita艂 je jak najpi臋kniejszy dar.

Biega艂 tu b臋d膮c dzieckiem, b艂膮dzi艂 w zau艂kach, rzuca艂 kamieniami w r贸wie艣nik贸w. Zdarza艂o si臋, 偶e wraca艂 do pa艂acu z podbitymi oczami.

Poskar偶y艂 si臋 tylko raz - egzekucja winowajcy przez wiele nocy nie pozwala艂a mu zasn膮膰. Zrozumia艂.

Dorasta艂 w otoczeniu tych budynk贸w, smakowa艂 inno艣膰 kobiet, do艣wiadcza艂 przyjemno艣ci w艂adzy.

Gdzie艣 tu niedaleko zabi艂 po raz pierwszy - broni膮c si臋 przed atakiem. Opowiedzia艂 o tym Baalberitanowi, i kilka dni p贸藕niej trzech m臋偶czyzn, kt贸rych nie zna艂, da艂o g艂owy. Nie wyja艣niono mu, kim byli i dlaczego zgin臋li. Pozosta艂y domys艂y.

A zaprawd臋 przedziwne odpowiedzi przychodzi艂y mu do g艂owy.

Zatrzyma艂 si臋 przed drzwiami i kilkakrotnie uderzy艂 w nie pi臋艣ci膮.

Uchyli艂y si臋 po chwili, a z p贸艂mroku pomieszczenia wy艂oni艂a si臋 poorana bruzdami twarz.

- Przyjd藕 p贸藕niej, panie - rzek艂 m臋偶czyzna.

Mufgar opar艂 d艂o艅 o drzwi.

- Powiedz pani Arne, 偶e jestem tym, kt贸ry m贸wi艂 na ni膮 Ena. Przeby艂em d艂uga drog臋 i pragn臋 odpocz膮膰 i porozmawia膰.

M臋偶czyzna znikn膮艂.

Wiedzia艂, 偶e Arne go nie rozpozna, uwierzy jednak, gdy jej o wszystkim opowie. By艂a jego pierwsz膮 kobiet膮 p贸藕niej przyjaci贸艂k膮 i powierniczk膮, najbli偶sz膮 mu osob膮. Sp臋dzi艂 z ni膮 wi臋cej nocy, ni偶 by艂 w stanie zapami臋ta膰. Z wzajemno艣ci膮 zna艂 ka偶dy szczeg贸艂 jej cia艂a.

W drzwiach pojawi艂a si臋 kobieta, kt贸rej oczekiwa艂.

Spotkali si臋 wzrokiem.

- Kim jeste艣, w臋drowcze? - zapyta艂a Arne.

- Zwa艂em si臋 Mufgar - odpar艂 i u艣miechn膮艂 si臋, widz膮c wyraz jej twarzy. - Nie wpu艣cisz mnie, Ena? Nawet na chwil臋? Opowiem ci o Uruk, moim ojcu i zmartwychwstaniu. P贸藕niej zrobisz co zechcesz.

- Dobrze. - Arne otworzy艂a szerzej drzwi, odsun臋艂a si臋, by przeszed艂.

- P贸jdziemy do ciebie, pani? - zapyta艂.

- Jak chcesz, panie.

- Pozw贸l wi臋c, 偶e poprowadz臋.

Id膮c przypomina艂 sobie wn臋trza, w kt贸rych sp臋dzi艂 niema艂膮 cz臋艣膰 偶ycia. U艣miecha艂 si臋. Albowiem my艣la艂: kiedy艣. A tak naprawd臋 nie min臋艂o sto dni od tego, w kt贸rym by艂 tu po raz ostatni. Mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e droga, kt贸r膮 przeby艂, r贸wna艂a si臋 wieczno艣ci.

Wszed艂 na schody, a potem do komnaty Arne.

- Nic si臋 nie zmieni艂o - szepn膮艂. - Ten sam zapach, te same kolory. I ty, Ena, przyjaci贸艂ko. Przyjrzyj mi si臋. Czy naprawd臋 a偶 tak bardzo si臋 zmieni艂em? Nie poznajesz mego g艂osu? Mych oczu?

- Nie, panie. Mufgar by艂 mi jak syn, ty za艣...

- Pami臋tasz, co ci powiedzia艂em, gdy kilka lat temu zabi艂em cz艂owieka? 呕e chcia艂bym, by by艂 to m贸j ojciec. Powiedzia艂a艣 w贸wczas, 偶e oszala艂em. Gdy dotarli艣my do Uruk, przekl臋ty namiestnik wr贸ci艂 memu ojcu m艂odo艣膰, a mnie 偶ycie. Albowiem by艂em martwy. Stali艣my przy sobie jak my teraz, i powiadam ci, 偶e gdyby艣 nas w贸wczas ujrza艂a, nie nazwa艂aby艣 mego ojca mym ojcem, a mnie jego synem. Wygl膮dali艣my jak bracia. Patrzy艂em na niego i obejmowa艂 mnie strach, 偶e teraz ju偶 nigdy nie zasi膮d臋 na tronie. Rozumiesz?

Kobieta milcza艂a.

- Naout m贸wi艂 mi, 偶e kap艂ani wynie艣li Baalberitana - zmieni艂 temat.

- Przed paroma dniami.

- K艂amcy! K艂amcy! - Pi臋艣膰 uderzy艂a w 艣cian臋. - Nie mieli prawa!

- Czekali dziesi臋膰 dni, a gdy z Uruk nie dosz艂y 偶adne wie艣ci, og艂osili nominacj臋.

- Dziesi臋膰 dni? - za艣mia艂 si臋. - To tyle, by dotrze膰 do Uruk. A wr贸ci膰? Mo偶esz nazwa膰 mnie oszustem i nie uwierzy膰 w 偶adne s艂owo. Prawd膮 jest jednak, 偶e to ja jestem Mufgar, nast臋pca tronu Ill, i 偶e wr贸ci艂em, by odzyska膰 dziedzictwo. Wygl膮dam inaczej i my艣l臋 inaczej, albowiem by艂em martwy i si臋 narodzi艂em.

Popatrzy艂 w oczy Arne, lecz nie odnalaz艂 w nich potwierdzenia. Wtedy zacz膮艂 m贸wi膰 o niej i o sobie rzeczy, kt贸re dla innych by艂y tajemnic膮 szybko, szybko, by zrozumia艂a i uwierzy艂a. O pierwszym spotkaniu, m艂odzie艅czych potkni臋ciach i sprzeczkach. S艂owo w s艂owo powtarza艂 rozmowy, kt贸re pami臋ta艂, i zdarzenia b臋d膮ce b艂ahostkami, tak w贸wczas dla nich wa偶nymi. Dzie艅 za dniem.

A偶 Arne ukl臋k艂a u jego st贸p i poca艂owa艂a d艂onie.

- Wybacz mi, panie - szepn臋艂a.

Podni贸s艂 j膮 i spojrza艂 w oczy, zamglone od zbieraj膮cych si臋 艂ez. Dotkn膮艂 jej w艂os贸w i policzk贸w.

- Teraz mi wierzysz? - zapyta艂, a gdy pokiwa艂a g艂ow膮, ci膮gn膮艂 dalej: - Dano mi nowe 偶ycie, Ena, nowe cia艂o i si艂臋, kt贸rej nie pojmuj臋. Sp贸jrz. - Uformowa艂 nad d艂oni膮 fioletow膮 kul臋 i pchn膮艂 j膮 na 艣cian臋. Uderzenie zatrz臋s艂o budynkiem, szeroki na kilka st贸p p艂at gliny run膮艂 na pod艂og臋. - Odkry艂em to na pustyni. Kiedy zrozumia艂em, 偶e nie jestem dawnym Mufgarem.

Siad艂 na 艂o偶u.

- Nic ci nie jest, panie? - Arne zaniepokoi艂a nag艂a blado艣膰 twarzy go艣cia.

Odsun膮艂 szat臋, pokazuj膮c jej zabli藕nion膮 ran臋.

- Odzywa si臋 czasami - wyja艣ni艂. - Dlatego przyszed艂em do ciebie, Ena. Posiad艂em co艣, czego wci膮偶 nie rozumiem, i dop贸ki nad tym nie zapanuj臋...

Zamilk艂 na widok s艂ug.

- Pani, nic ci nie jest?

- Nie, Musaniosie. Wracajcie na d贸艂.

Pos艂usznie opu艣cili pomieszczenie.

- Nikt nie mo偶e wiedzie膰, kim jestem - rzek艂. - Nawet oni. Wiem, 偶e im ufasz, ale tak trzeba. Gdyby Baalberitan dowiedzia艂 si臋, 偶e Mufgar wr贸ci艂...

- Nie dowie si臋. Nikt si臋 nie dowie.

- Dop贸ki nie zapanuj臋 nad moc膮 Emiliana - szepn膮艂. - Skoro on mo偶e w艂ada膰 ni膮 do woli, mog臋 i ja. - Wsta艂, powoli podszed艂 do okna. - Przekl膮艂em Nanniego za to, 偶e wyprawi艂 si臋 do Uruk. Teraz wiem, 偶e nies艂usznie. Gdy zabi艂 Ismen臋 my艣la艂em, 偶e 艣wiat zawali艂 mi si臋 na g艂ow臋, pragn膮艂em tylko jego 艣mierci. Dzi艣 wiem, 偶e nie m贸g艂bym zatrzyma膰 jej przy sobie i dobrze si臋 sta艂o, 偶e ju偶 jej nie ma. Tak, Arne, m贸j ojciec zabi艂 m膮 siostr臋. Gdy odzyska艂 m艂odo艣膰, zamarzy艂o mu si臋 kolejne czterdzie艣ci lat na tronie, a my stali艣my mu na drodze. Wiedzia艂, 偶e si臋 nie poddam. By艂 w贸wczas m艂odszy ode mnie i nigdy nie doczeka艂bym si臋 wyniesienia. Starzeliby艣my si臋 razem. Zastanawia艂em si臋, dlaczego Emilian zwr贸ci艂 mu m艂odo艣膰, a mnie 偶ycie, wszak byli艣my wrogami! My艣la艂em, 偶e po to, by mie膰 w nas d艂u偶nik贸w, a z Ismeny uczyni膰 wiern膮 na艂o偶nic臋. Dzi艣 wiem, 偶e pragn膮艂 naszej 艣mierci. I dokona艂 tego. Albowiem to, 偶e 偶yj臋, nie jest jego zas艂ug膮. Na pustyni przyj膮艂em nowe imi臋 - Immanuel. By nie kusi膰 demon贸w losu, kt贸re zgubi艂y Mufgara. Poprzysi膮g艂em te偶, 偶e gdy obejm臋 tron, wyrusz臋 przeciw Uruk i nie zostawi臋 kamienia na kamieniu w tym mie艣cie 偶mij.

- A Baalberitan, panie?

- Jutro wybior臋 si臋 do niego z wizyt膮. I zabij臋.

- Wtedy nigdy kap艂ani ci臋 nie wynios膮. Nie uwierz膮 w twe s艂owa. Nie uwierz膮 偶e jeste艣 Mufgarem, nast臋pc膮 tronu.

- A wi臋c zabij臋 r贸wnie偶 ich.

***

Noc膮 wymkn膮艂 si臋. Przywita膰 si臋 z mrokiem i nasyci膰 g艂贸d. Nie szuka艂 d艂ugo. Mimo p贸藕nej pory wielu mieszka艅c贸w chodzi艂o uliczkami. Gwardzi艣ci pilnowali spokoju, a ulicznice obna偶a艂y swe wdzi臋ki.

呕ycie w Ill nie zamiera艂o nigdy.

Na moment zatrzyma艂 si臋 w cieniu i skoczy艂. Przycisn膮艂 samk臋 do muru, wgryz艂 si臋 w jej szyj臋.

Nasyciwszy si臋, pu艣ci艂 omdla艂e cia艂o i na kr贸tk膮 chwil臋 zapad艂 si臋 w przyjemno艣膰, kt贸r膮 czu艂 zawsze po zaspokojeniu pragnienia. Pobieg艂 dalej.

- Sta膰! - W艂贸cznie gwardzist贸w zagrodzi艂y przej艣cie.

Kaza艂 im zej艣膰 z drogi. Nie pos艂uchali.

- Rozkaz namiestnika! - warkn膮艂 wy偶szy.

Podszed艂 o dwa kroki.

- Je艣li ci 偶ycie mi艂e!

Skoczy艂. Zwierz臋co, szybko. Uderzenie zwali艂o m臋偶czyzn臋 z n贸g, nie zatrzyma艂 si臋, by艂 ju偶 przy drugim, d艂o艅 po nadgarstek zanurzy艂a si臋 w jego piersi. Wyrwa艂 mu serce i zgni贸t艂 w d艂oni, cisn膮艂 o 艣cian臋. Rozejrza艂 si臋 i zawaha艂. Powiedzia艂 Arne, 偶e zabije Baalberitana, teraz uzmys艂owi艂 sobie, 偶e je艣li to zrobi, to tak naprawd臋 zamknie sobie drog臋 do w艂adzy. Nie by艂 Mufgarem - nie rozpozna艂a go Ena, nie rozpoznaj膮 kap艂ani i lud. I nie wynios膮 go, dop贸ki nie udowodni, 偶e jest krwi膮 z krwi. A je艣li ich zabije, lud go przeklnie.

Albowiem w Ill nie dzia艂o si臋 nic bez ich zgody.

Ci膮gn臋艂o go do pa艂acu, ba艂 si臋 jednak. Nie by艂 jeszcze got贸w - nie pozna艂 dostatecznie mo偶liwo艣ci nowego cia艂a. Nie usidli艂 fioletu.

Nie rozm贸wi艂 si臋 z Hagitem.

Zawr贸ci艂. Bieg艂. Przez mrok w mrok, z ciemno艣ci w ciemno艣膰.

Kto艣 si臋 za nim obejrza艂, kto艣 nawet nie zauwa偶y艂.

Wysun膮艂 przed siebie r臋k臋 - m臋偶czyzna wylecia艂 w powietrze, tuzin krok贸w dalej spad艂 na plecy, plun膮艂 krwi膮. Przemkn膮艂 nad nim, bardziej demon ni偶 cz艂owiek.

I nagle straci艂 oddech, nogi odm贸wi艂y pos艂usze艅stwa. Zwali艂 si臋 jak k艂oda. B贸l w piersiach napi膮艂 wszystkie mi臋艣nie. Z nosa polecia艂a posoka.

Ujrza艂 otch艂a艅 i zapad艂 si臋 w ni膮. Ismena wy艂oni艂a si臋 z mroku, wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋. Nie znalaz艂 do艣膰 si艂, by odwzajemni膰 gest. Postarza艂 si臋 o tysi膮c lat.

***

Naout wyszed艂 przed namiot, przeci膮gn膮艂 si臋, a偶 chrupn臋艂o w ko艣ciach. Przespa艂 ca艂e popo艂udnie. Nocne m臋czarnie wyka艅cza艂y go zar贸wno fizycznie jak psychicznie. Lecz nie wyrzek艂by si臋 ich za nic.

Samka mia艂a w sobie co艣 niepokoj膮cego, co艣, czego nie potrafi艂 okre艣li膰. Bi艂 j膮 ka偶dej nocy, ka偶dej nocy prze艂amywa艂 jej op贸r i za ka偶dym razem by艂o przyjemniej.

Nie spodziewa艂 si臋. I dlatego dzi臋kowa艂 bogom za niespodziewany dar.

Zapomnia艂 nawet o Rubim.

Kupiec i c贸rka namiestnika - rzecz godna ba艣ni.

U艣miechn膮艂 si臋 na widok gwardzistek, pok艂oni艂.

- B艂ogos艂awiony niech b臋dzie - szepn膮艂.

Nie doczeka艂 si臋 odpowiedzi.

Ismena wesz艂a do namiotu, wszed艂 za ni膮.

- Suki - wymkn臋艂o mu si臋.

Nie podoba艂a mu si臋 duma gwardzistek, ich spojrzenia i traktowanie. Niezadowolenie wy艂adowywa艂 na Ismenie.

- Tam - warkn膮艂, wskazuj膮c jej pos艂anie.

Uczyni艂a jak rzek艂 i wtedy nie wytrzyma艂. Po raz pierwszy zrobi艂a, co jej kaza艂.

- Wsta艅 - rozkaza艂, zaciskaj膮c pi臋艣ci. - Podejd藕.

Uderzy艂 zamachem z do艂u, w brzuch, poprawi艂 otwart膮 lew膮 w twarz.

- Masz si臋 mnie s艂ucha膰! - wrzasn膮艂.

I nagle poczu艂 potworny b贸l, z r臋kami na podbrzuszu zwali艂 si臋 bez tchu.

- Nie przychodz臋 tu po to, by艣 mnie bi艂, kupcze - us艂ysza艂 mi臋kki g艂os. - Pan da艂 mnie tobie, by艣 pozna艂 smak szlachetnej krwi. Dotkn膮艂 idea艂u, kt贸rym jestem. Wyobra藕 sobie, 偶e b贸l, kt贸ry mi zadajesz, nie ja czuj臋, lecz tw贸j niewolnik. Wyobra藕 sobie, 偶e je艣li mnie zabijesz, nie ja ale on zginie. Pragniesz mie膰 syna? Zr贸b go z Rubim.

Naout otworzy艂 oczy. J臋kn膮艂. Nie znalaz艂 do艣膰 si艂, by odpowiedzie膰.

- Nie zapominaj kim jestem - warkn臋艂a samka i wysz艂a z namiotu.

Nie us艂ysza艂a jego szeptu:

- Jutro.

***

Arne usiad艂a na 艂o偶u, dotkn臋艂a d艂oni Immanuela. Wr贸ci艂 nad ranem, blady jak 艣mier膰, bez 偶ycia, bez si艂. Upad艂 i zasn膮艂.

Gdzie sp臋dzi艂 noc? Nie pr贸bowa艂a zgadywa膰. A偶 lepi艂 si臋 od krwi. Rozebra艂a go i spali艂a szaty.

Po po艂udniu Musanios przyni贸s艂 wie艣膰, 偶e niedaleko pa艂acu znaleziono dw贸ch zamordowanych gwardzist贸w; jednemu wyrwano serce, drugi mia艂 pogruchotan膮 pier艣 - pono膰 ko艣ci wysz艂y plecami.

Baalberitan kaza艂 wzmocni膰 stra偶e. Egion, prawa r臋ka namiestnika, zapowiedzia艂 wyst膮pienie na rynku.

- Witaj, Ena. - Szept Immanuela wyrwa艂 Arne z zamy艣lenia. - Czu艂em twe my艣li. Niepotrzebnie si臋 martwisz.

- Nie chc臋 ci臋 straci膰, panie - odpar艂a.

- Nie stracisz mnie. - Zakaszla艂 jakby na przek贸r s艂owom, na wargach zal艣ni艂a czerwie艅. - To nic - zbagatelizowa艂. - Zapomnia艂em si臋 w nocy.

Co mog艂a mu odpowiedzie膰? Wiedzia艂a przecie偶, 偶e i tak jej nie pos艂ucha.

- Egion nadal sypia z Laetiti膮? - zapyta艂.

- O ile wiem, to tak. Sara spotyka si臋 z ni膮 czasami. Jemu jedynemu Baalberitan pozwoli艂 mie膰 przy sobie rodzin臋.

- Ufa mu.

Zna艂 dobrze Egiona. Ma艂ego cz艂owieczka z odstaj膮cymi uszami. Nigdy go nie lubi艂, zawsze jednak czu艂 szacunek.

Wsta艂, roz艂o偶y艂 r臋ce i uni贸s艂 si臋 nad posadzk臋. Lewitowa艂 przez chwil臋.

- Widzisz? - zapyta艂. - Ju偶 wszystko dobrze

- Nie powiniene艣 si臋 przem臋cza膰.

- Musz臋, Ena. Inaczej nigdy nie dowiem si臋, co potrafi臋. Emilian o偶ywia martwych. Wiem, 偶e i ja m贸g艂bym.

***

Noc膮 wymkn膮艂 si臋 z zamtuza.

Po gzymsie wspi膮艂 si臋 na dach. Wstrzyma艂 oddech i przeskoczy艂 na s膮siedni budynek, potem na nast臋pny i nast臋pny.

Upadek z zesz艂ej nocy odszed艂 w niepami臋膰. Zn贸w mia艂 w sobie demoniczn膮 si艂臋, zn贸w moc szala艂a w 偶y艂ach.

A mrok by艂 najwierniejszym przyjacielem.

Zatrzyma艂 si臋, po艂o偶y艂 na dachu i wyjrza艂 poza kraw臋d藕. Przesun膮艂 si臋 nad okno i powoli opu艣ci艂, zawis艂 na palcach st贸p. Chwyci艂 si臋 muru we wn臋ce, w艣lizn膮艂 do 艣rodka.

Trzech ludzi spa艂o w pomieszczeniu, przyjrza艂 si臋 im. 呕aden nie by艂 poszukiwanym m臋偶czyzn膮. A zatem dw贸m z艂ama艂 kr臋gi szyjne, trzeciego obudzi艂, zakrywaj膮c mu usta d艂oni膮 drug膮 po艂o偶y艂 mu na piersi.

- Gdzie jest Egion? - zapyta艂.

M臋偶czyzna szarpn膮艂 si臋 i zwin膮艂 z nag艂ego b贸lu.

- Gdzie Egion? - powt贸rzy艂 pytanie Immanuel, a na czubkach palc贸w, pod sk贸r膮 ofiary, zal艣ni艂 blady p艂omyk fioletu.

- Jego kwatera jest na ko艅cu korytarza - pad艂a odpowied藕. R臋ka zanurzy艂a si臋 po 艂okie膰, palce zacisn臋艂y na pulsuj膮cym sercu, zabra艂y ze sob膮.

Chwil臋 przygl膮da艂 si臋 trofeum. Czu艂 dziwny niedosyt, ssanie w 偶o艂膮dku, lecz nie by艂 to g艂贸d. Wytar艂 r臋ce i wyszed艂 na korytarz.

Jak si臋 domy艣la艂, Egion nie spa艂 sam. Nie pr贸bowa艂 go budzi膰. Ju偶 u Arne zaplanowa艂 jego 艣mier膰 - by pozbawi膰 armi臋 g艂owy, spot臋gowa膰 strach. Da膰 Baalberitanowi pow贸d do g艂臋bszych przemy艣le艅, a kap艂anom zagadk臋.

Pytanie, czy wyniesienie nie sprowadzi艂o demona, kt贸ry b臋dzie zabija艂, dop贸ki nie dostanie tego, po co tu przyby艂.

Wyj膮艂 serce z piersi 艣pi膮cego i od艂o偶y艂 na tac臋 przy 艂o偶u, obok p艂on膮cego kaganka.

Od dziecka Laetitia ba艂a si臋 ciemno艣ci.

Rozbudzi艂 j膮 i nagle w czerni jej oczu dostrzeg艂 przesz艂o艣膰. Wsp贸lne harce i 偶arty. Najpi臋kniejsze lata dzieci艅stwa

- Witaj, jaszczurko - szepn膮艂.

- Mufgar?

- Tak. Dziwisz si臋? By艂em w Uruk, umar艂em i zmartwychwsta艂em. Wr贸ci艂em z drogi bez powrotu. Z mroku, kt贸rego zawsze si臋 ba艂a艣. Aby odzyska膰 tron.

- Kap艂ani wynie艣li...

- Wiem. Dlatego ponios膮 kar臋. Tak samo jak Baalberitan. Nie ma w sobie namiestnikowskiej krwi i nie powinien w艂ada膰 Ill, gdy ja 偶yj臋.

- Co uczynisz?

- Odbior臋 to co moje. I zabij臋 ka偶dego, kto stanie na mej drodze. Jestem prawowitym nast臋pc膮, synem Nanniego. Zmieni艂em si臋, lecz wci膮偶 jestem sob膮.

- A Ismena?

- Zosta艂a w Uruk, tak jak m贸j ojciec. Mo偶esz przekaza膰 to Baalberitanowi. I jeszcze, 偶e je偶eli zrzeknie si臋 nominacji, oka偶臋 mu 艂ask臋.

- Dlaczego sam mu o tym nie powiesz?

Poderwa艂 si臋 nagle, odszed艂 pod okno.

- Na wszystko przyjdzie czas - mrukn膮艂 i wyjrzawszy na zewn膮trz, skoczy艂.

- B臋d臋 czeka膰 - dopad艂y go s艂owa, gdy stopami dotkn膮艂 bruku.

W chwil臋 p贸藕niej przera藕liwy krzyk rozdar艂 noc. Laetitia ujrza艂a ojca.

***

Emilian odwr贸ci艂 si臋 od zwierciad艂a. Obraz Ill rozwia艂 si臋 jak dym.

- Naout opu艣ci艂 Uruk? - powt贸rzy艂. - Sprowad藕cie go z powrotem.

Zrozumie膰 ludzi... Honor, kt贸rym si臋 zas艂aniali.

Nie pojmowa艂.

***

Kupiec j臋kn膮艂 i upad艂 na kolana.

Namiestnik popatrzy艂 z odraz膮.

- S艂ucham ci臋 - rzek艂.

- Wybacz, panie, bo zb艂膮dzi艂em - gard艂o m臋偶czyzny opu艣ci艂 ledwie dos艂yszalny szept.

- Powiedzia艂em i ty powiedzia艂e艣. C贸偶 zatem warte jest twoje s艂owo? Dlaczego 偶膮dasz przebaczenia, gdy nie czujesz winy?

- Zb艂膮dzi艂em, panie.

- Nie ty pierwszy i nie ostatni. Cho膰 ty mo偶e po raz ostatni. Co mam z tob膮 zrobi膰? Da艂em ci Ismen臋, a ty艣 miast kobiety ujrza艂 w niej suk臋 do bicia. Gdy odda艂a, odwr贸ci艂e艣 si臋 do mnie plecami. A przecie偶 chcia艂em da膰 ci Ill na w艂asno艣膰! Powinienem ci臋 zabi膰, brzydz臋 si臋 jednak. Twoja 艣mier膰 nie przyniesie mi profit贸w.

Namiestnik wr贸ci艂 powoli na tron. Na zgi臋tej w 艂okciu r臋ce opar艂 g艂ow臋.

M贸g艂 zabi膰 go w ka偶dej chwili. A jednak si臋 waha艂. Zmartwychwstanie Mufgara kaza艂o mu si臋 zastanowi膰, czy powinien u偶ywa膰 mocy w sprawie tak b艂ahej jak czyja艣 艣mier膰. Odda艂 mu Ismen臋, bo taki mia艂 kaprys. Bo ju偶 nie fascynowa艂a go tak jak dawniej - oczekiwa艂, 偶e Naout zapomni si臋 w niej jak niegdy艣 on, mo偶e u艣mierci? Wci膮偶 lubi艂 na ni膮 patrze膰 i rozmawia膰, dotyka膰 jej s艂onecznych w艂os贸w, czu膰 mi臋kko艣膰 ust i lekko艣膰 palc贸w. Wci膮偶 mia艂 w pami臋ci sny o zag艂adzie Uruk. Daj膮c jej nowe 偶ycie mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e zostawi w niej cz臋艣膰 siebie. Tak dzia艂o si臋 zawsze, gdy ingerowa艂a moc.

Wsta艂 z tronu.

- Postanowi艂em - rzek艂. - Dzi艣 jeszcze opu艣cisz miasto. Zaniesiesz wie艣ci do Ill. Opowiesz Baalberitanowi o tym, co widzia艂e艣 i s艂ysza艂e艣. Powiesz mu, 偶e je艣li wyruszy przeciw mnie, nie zostawi臋 w Ill kamienia na kamieniu. Mufgara nie musisz si臋 obawia膰. Jeszcze nie uczyni艂 nic, by przej膮膰 w艂adz臋. Trwoni tylko moc. Jak ka偶dy obdarowany. - Zamilk艂 na moment, okr膮偶y艂 komnat臋. - Zaproponowa艂em ci namiestnictwo - podj膮艂 - i s艂owa nie cofam. Mo偶esz jeszcze wp艂yn膮膰 na bieg rzeczy. Baalberitan ci ufa. Pomy艣l tylko.

- Przysi臋ga艂em mu wierno艣膰.

- Jako s艂uga. B臋d膮c namiestnikiem m贸g艂by艣 zapomnie膰 o s艂owach s艂ugi.

Kupiec otar艂 perl膮cy si臋 na czole pot.

- Zb艂膮dzi艂em i pogubi艂em si臋, panie - szepn膮艂. - Nie ka偶 mi my艣le膰, bo my艣lenie przyprawia mnie o b贸l g艂owy.

- Uczy艅 wi臋c to, co powiedzia艂em.

Emilian klasn膮艂 w d艂onie. Gdy pojawi艂y si臋 s艂u偶ki, kaza艂 przyprowadzi膰 Rubiego.

- Umili ci powr贸t - rzek艂. - Wsta艅. Nie przystoi kl臋cze膰 przysz艂emu w艂adcy.

Naout pos艂usznie wykona艂 polecenie. Na widok Rubiego cofn膮艂 si臋.

- Powiedzia艂em ci ju偶, 偶e jestem wszystkim i jestem wsz臋dzie, a to, co uczynisz jednemu ze s艂ug moich, tak jakby艣 mnie uczyni艂. Ka偶dej nocy t艂uk艂e艣 Ismen臋. Nie dziw si臋 wi臋c twarzy swego niewolnika, albowiem to on przyjmowa艂 razy. Zapami臋taj dobrze. A gdy najdzie ci臋 my艣l, by mnie zdradzi膰, zastan贸w si臋 i wspomnij.

- Zapami臋tam, panie.

- Wi臋c precz mi z oczu.

Nie patrzy艂, jak wychodz膮, przypomnia艂y mu si臋 s艂owa Ismeny. „Zdradzi ci臋”, powiedzia艂a, gdy postanowi艂 odda膰 j膮 kupcowi. Zaprzeczy艂 w贸wczas. Dzi艣 przekona艂 si臋, 偶e mimo zapewnie艅 o prawdom贸wno艣ci, nie mo偶e Naoutowi wierzy膰.

***

Immanuel podni贸s艂 si臋 z pos艂ania, przeci膮gn膮艂 si臋. Zn贸w wsta艂 pi臋kny dzie艅. Po niebie p艂yn臋艂y chmury, wia艂 lekki wiatr. A mot艂och marnotrawi艂 czas na codzienne sprzeczki. Arne zatrzyma艂a si臋 w wej艣ciu.

- Czy mog臋, panie? - zapyta艂a, chyl膮c g艂ow臋.

- Tak. Czeka艂em na ciebie.

Kobieta podesz艂a bli偶ej.

- By艂a艣 w艣r贸d ludzi?

- By艂am. M贸wi膮 o 艣mierci Egiona. Boj膮 si臋. Czekaj膮, co uczyni Baalberitan. S艂ysza艂am te偶 plotk臋, 偶e Mufgar odwiedzi艂 Laetiti臋 i 偶e to on morduje. Je艣li lud w ni膮 uwierzy, przez wielu zostaniesz znienawidzony, panie.

- Wielu zatem odda g艂owy katu.

- Wtedy nazw膮 ci臋 Mufgarem Okrutnym i znienawidz膮 jeszcze bardziej.

Immanuel szarpn膮艂 si臋 nerwowo. Odszed艂 kilka krok贸w.

- Co radzisz? - zapyta艂.

- I艣膰 do pa艂acu.

- Baalberitan ka偶e mnie zabi膰. Zbyt wielu gwardzist贸w ma przy sobie.

- A to? - Kobieta wskaza艂a wyrw臋 w 艣cianie.

- To pojawia si臋 kiedy chce - odpar艂. - Czasami czuj臋, jak wzbiera, tak jak wtedy gdy tu przyszed艂em. Nie zawsze jednak pozwala si臋 ujarzmi膰. Chcia艂em odczeka膰 i nabra膰 si艂, nauczy膰 si臋 nad tym panowa膰! - Uderzy艂 pi臋艣ci膮 w 艣cian臋, z gniewu, kt贸ry nagle nadszed艂. Przyby艂 do Ill i zatrzyma艂 si臋 w miejscu.

A mia艂 tyle plan贸w...

- Porad藕 mi, Ena, bo zab艂膮dzi艂em.

Kobieta westchn臋艂a ci臋偶ko. Co mog艂a mu poradzi膰? Kiedy艣 kocha艂a go jak syna, dzi艣 czu艂a tylko strach. Nie rozumia艂a, dlaczego zabija.

- Odnajd藕 Hagita - szepn臋艂a. - Przekonaj go, by ci pom贸g艂. Jest nast臋pc膮 tronu Elwin, dysponuje skarbcem i armi膮. Kiedy艣 by艂 ci przyjacielem.

***

W po艂udnie na ulicach pojawili si臋 gwardzi艣ci. Dw贸jkami, z obna偶onymi mieczami w d艂oniach. Pukali do drzwi i wpraszali si臋 do 艣rodka. Nie m贸wili nic albo prawie nic. Wykonywali polecenie namiestnika. Na pytania wzruszali ramionami, odpowiadali, by nie pyta膰.

Domy艣lano si臋, kogo szukaj膮.

Do Arne zajrza艂 Boel, setnik, z czw贸rk膮 gwardzist贸w.

- Wybacz, pani - rozgada艂 si臋 zaraz po wej艣ciu. - Taki mamy rozkaz. Nie wi艅 nas, bo zaprawd臋 szanujemy tw贸j zamtuz, a uroda twych podopiecznych nie ma sobie r贸wnych na ca艂ych obszarach. Mo偶na by opiewa膰 j膮 w pie艣niach. Ja sam nigdy nie zdoby艂bym si臋 na podobne naj艣cie. Taki rozkaz.

- Masz do tego prawo. - Arne odsun臋艂a si臋 na bok. - M贸j zamtuz jest do twojej dyspozycji.

- Dzi臋kuj臋, pani.

- Szukacie kogo艣?

Boel rozejrza艂 si臋 podejrzliwie.

- Wiem tyle tylko - rzek艂, pochylaj膮c si臋 ku kobiecie - 偶e gdzie艣 w mie艣cie ukrywa si臋 Mufgar. Pan chce si臋 z nim widzie膰.

- I dlatego wys艂a艂 uzbrojone stra偶e?

- Pono膰 to on zabi艂 Egiona i innych.

- To tylko plotki. A poza tym, po co mia艂by si臋 kry膰? Ill jest jego miastem.

- Nie pytaj mnie, pani, bo nie wiem.

Przeszli kilka komnat, przystan臋li. Setnik popatrzy艂 na podopieczne Arne i obliza艂 wargi.

- Wybierz sobie kt贸r膮艣, panie - zaproponowa艂a kobieta. - Dzie艅 jest d艂ugi, a gwardzist贸w mamy wielu. Znajd膮 kogo trzeba i bez ciebie.

- Z przykro艣ci膮 odmawiam, pani. Mam rozkaz.

- Zapraszam wi臋c innym razem.

Sk艂oni艂 si臋 uni偶enie. Potem odszed艂 na bok, by odebra膰 pierwsze meldunki.

- Tak jak my艣la艂em - rzek艂 i raz jeszcze pok艂oni艂 si臋 Arne. - Wybacz naj艣cie.

- Wybaczam i zapraszam.

Zamkn臋艂a za nimi drzwi i opar艂a si臋 o nie plecami. Odetchn臋艂a.

- Imman... - Pukanie zdusi艂o s艂owo.

Wyjrza艂a.

- To zn贸w ja - u艣miechn膮艂 si臋 szeroko Boel. - Tylko na chwil臋.

Odsun臋艂a si臋 na bok. Marszcz膮c brwi posz艂a za nimi.

Kt贸ry艣 z gwardzist贸w pochyli艂 si臋 nad jedn膮 z kurtyzan. Nie zd膮偶y艂 odskoczy膰. Uderzenie oderwa艂o go od posadzki, cisn臋艂o na 艣cian臋. Pozostali si臋gn臋li po miecze.

Tylko si臋gn臋li...

Zab贸jca by艂 ju偶 obok. Jego r臋ce rozszala艂y si臋 - trzy cia艂a upad艂y bez 偶ycia.

Boel cofn膮艂 si臋, opar艂 o 艣cian臋. Z otwartymi ustami patrzy艂, jak cz艂owiek, kt贸ry zabi艂 jego ludzi, zdejmuje z twarzy czador i chwyta go za szyj臋.

- Oto jestem - us艂ysza艂. - Przypatrz si臋 mi przed 艣mierci膮 i zapami臋taj. - D艂o艅 Immanuela wbi艂a si臋 w usta m臋偶czyzny, wysz艂a po drugiej stronie czaszki. Palce zacisn臋艂y si臋 na ko艣ci, szarpn臋艂y. - C贸偶 wart jest setnik bez g艂owy?

Arne upad艂a na kolana. Immanuel u艣miechn膮艂 si臋.

- Wsta艅, Ena - rozkaza艂. - Trzeba ukry膰 cia艂a.

Kobieta podnios艂a g艂ow臋.

Mia艂a 艂zy w oczach.

- Zabijasz z tak膮 艂atwo艣ci膮 panie - rzek艂a. - Nigdy taki nie by艂e艣.

Nie zwr贸ci艂 uwagi na jej s艂owa.

- Przyszykuj mi nowe odzienie - poleci艂, odk艂adaj膮c g艂ow臋 setnika. - Wieczorem wybior臋 si臋 do Hagita. Do艣膰 ju偶 zmitr臋偶y艂em.

- Miasto roi si臋 od gwardzist贸w. Nie wejdziesz do pa艂acu! - Spojrza艂 na Arne, jakby dopiero teraz u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jest tu偶 obok. - Wy艣l臋 Musaniosa, by wypyta艂 si臋, gdzie kwateruje namiestnik. - Ze zmarszczonymi brwiami s艂ucha艂 tego, co m贸wi. - Bawi w go艣cinie trzeci tydzie艅. Lada dzie艅 powinien wyruszy膰 do siebie.

- Dobrze - zgodzi艂 si臋. - Spotkam si臋 z nim, gdy opu艣ci Ill. Nak艂oni臋 do wojny - g艂os stwardnia艂 - a w贸wczas poleje si臋 krew i demony wyrusz膮 na 偶er. Gniew wype艂ni ludzkie serca i umys艂y. Brat wyst膮pi przeciw bratu, a siostra przeciw siostrze - rozmarzy艂 si臋.

- M贸wisz przera偶aj膮ce rzeczy, panie.

- Wiem - ockn膮艂 si臋. - Lecz m贸wi臋 prawd臋, a prawda najcz臋艣ciej jest okrutna.

- M贸g艂by艣 sprawi膰, by tak膮 nie by艂a.

Nie odpowiedzia艂 od razu. D艂ugo patrzy艂 kobiecie w oczy, zastanawiaj膮c si臋, co mia艂a na my艣li.

- Zabij臋 ka偶dego, kto stanie na mojej drodze - szepn膮艂. - Zmartwychwsta艂em nie po to, by zaszy膰 si臋 w samotni i w odosobnieniu do偶y膰 艣mierci. Mam misj臋 do wype艂nienia, drog臋 do przej艣cia.

- Drog臋 pe艂n膮 krwi i cierpienia.

- Tak. Bo Baalberitan nigdy nie zrzeknie si臋 tronu. Nie ma nic s艂odszego od w艂adzy, i gdy cho膰 raz poczujesz jej smak, nie zapomnisz o nim do ko艅ca swych dni. Tak jak m贸j ojciec.

- Dzi臋ki niemu 偶yjesz, panie - przypomnia艂a Arne.

- Tak.

Dlatego go zabi艂.

***

O brzasku opu艣ci艂 zamtuz.

呕ycie dopiero przeciera艂o oczy ze snu. Kupcy szykowali karawany, ustawiali stragany, poili zwierz臋ta. Rzemie艣lnicy otwierali warsztaty. Przechodzi艂 w艣r贸d nich, obserwowa艂. Wielu pami臋ta艂, z wieloma wymienia艂 u艣ciski d艂oni. Dzi艣 nikt go nie poznawa艂. Dzi艣 dla wszystkich by艂 obcy.

Laetitia, opowiadaj膮c Baalberitanowi o spotkaniu z Mufgarem, nie powiedzia艂a, jak bardzo si臋 zmieni艂. Dopomog艂a mu ciemno艣膰. Dopom贸g艂 s艂aby wzrok kobiety.

Kto艣 nazwa艂 go Nocnym 艁owc膮 kto艣 inny demonem o imieniu Nasdak. Przys艂uchiwa艂 si臋 porannym rozmowom, u艣miecha艂. Nasta艂 nowy namiestnik, a wraz z nim pojawi艂 si臋 mord. Namaszczono go na dawc臋 sprawiedliwo艣ci, krzewiciela prawych obyczaj贸w i opiekuna ludu. Tymczasem to demony rozpocz臋艂y panowanie.

Kto艣 wspomnia艂 o Mufgarze i jego prawie do tronu - umilk艂 na widok gwardzist贸w. Immanuel odszed艂 w cie艅. Pomy艣la艂, 偶e jednak nie zaprzepa艣ci艂 sp臋dzonych w Ill dni.

Atmosfera sprzyja艂a, by powr贸ci艂.

W miejscu zatrzyma艂 go orszak Hagita - tak jak dowiedzia艂 si臋 Musanios, namiestnik Elwin w 艣wietle ostatnich wydarze艅 postanowi艂 opu艣ci膰 miasto.

- Boi si臋 ciebie, panie - rzek艂a mu Arne wczorajszej nocy. - Trzy tygodnie bawi艂 si臋 z Baalberitanem. Siedzia艂 z nim przy jednym stole i pi艂 to samo wino. Korzysta艂 z jego haremu. Pok艂贸cili艣cie si臋 kiedy艣 o Ismen臋.

- To przesz艂o艣膰, Ena - odpar艂, by j膮 uspokoi膰. Pomy艣la艂 jednak, 偶e jest w jej s艂owach wiele racji. Dzie艅 dzisiejszy nie by艂 bowiem dniem wczorajszym.

I gdy poca艂owa艂a go rankiem na po偶egnanie, nasz艂y go w膮tpliwo艣ci.

- Uwa偶aj, by ci臋 nie zdradzi艂. - S艂owa zapad艂y w pami臋膰.

Patrzy艂, jak orszak opuszcza mury - wzmocniony dwoma tuzinami gwardzist贸w, niedost臋pny. Hagit ba艂 si臋.

Wymkn膮艂 si臋 z inn膮 karawan膮. Gar艣膰 srebrnik贸w starczy艂a za wszelkie targi i wyja艣nienia.

Nie przeszli wiele, gdy jeden z niewolnik贸w poprosi艂 go na rozmow臋 do swego pana. Kupiec le偶a艂 w lektyce niesionej przez czterech m臋偶czyzn, dw贸ch innych wachlarzami odgania艂o upa艂. Wygl膮da艂 jak cz艂owiek, kt贸ry wszystko posiad艂 i wszystkiego do艣wiadczy艂, znudzi艂 si臋 偶yciem i pr贸cz spokoju nie oczekuje niczego innego.

- Chcia艂em zapyta膰 ci臋, panie - zacz膮艂 - o wydarzenia ostatnich dni. Jak widzisz, z nikim innym porozmawia膰 o tym nie mog臋, ty za艣 wydajesz mi si臋 osob膮 godn膮 zaufania. - Popatrzy艂 na srebrniki, kt贸rymi bawi艂 si臋 dla zabicia czasu. - Kap艂ani wynie艣li Baalberitana, s艂ysza艂em jednak plotki, 偶e Mufgar 偶yje, a to oznacza艂oby, 偶e wci膮偶 ma prawo do tronu.

- To prawda, panie.

- Czy wobec tego Baalberitan nie powinien zrezygnowa膰 z w艂adzy?

- Powinien.

- I ja tak my艣la艂em. Nie jest jednak 艂atwo zdecydowa膰 si臋 na taki krok.

- Nie艂atwo. - Zwierz臋ce pragnienie zaw艂adni臋cia karawan膮 przewin臋艂o si臋 przez umys艂 i zgas艂o.

Kupiec pokiwa艂 g艂ow膮.

***

Noc膮 wymkn膮艂 si臋 w pustyni臋.

Nie bieg艂 d艂ugo - niebawem dostrzeg艂 ognie i rozstawionych wok贸艂 obozowiska gwardzist贸w.

Namiot Hagita otacza艂 kordon 艣pi膮cych. Przyczai艂 si臋.

Czas p艂yn膮艂 wolno.

Z po艂udnia dosz艂o samotne wycie, z zachodu odpowied藕. Wataha cieni przemkn臋艂a z w艣ciek艂ym skowytem. Gwardzi艣ci nadstawili w艂贸cznie. Skoczy艂. Cieniem, zwierz臋ciem, dotykaj膮c palcami piachu. Wpad艂 do namiotu. Obudzi艂 Hagita.

- Witaj - rzek艂, patrz膮c w oczy pe艂ne przera偶enia. - Nie dziw si臋. Jam jest Mufgar, syn Nanniego i nast臋pca tronu. Umar艂em i narodzi艂em si臋 w Uruk, mie艣cie przekl臋tym. Bogowie dali mi nowe 偶ycie i nowe cia艂o. Wr贸ci艂em, by odzyska膰 ojcowizn臋.

- Mufgar by艂 mi jak brat - mrukn膮艂 Hagit.

Immanuel karc膮co pokiwa艂 palcem.

- Wyjecha艂e艣 z Ill, by si臋 ze mn膮 nie spotka膰. Nie m贸w mi rzeczy, w kt贸re nie uwierz臋.

- Tak by艂o.

- A zatem niech tak zostanie - podtrzyma艂 go艣膰. - Jeste艣 mi bowiem potrzebny.

- Do czego?

- Do obalenia Baalberitana. I odzyskania Ismeny.

- Co z ni膮? - Hagit siad艂 na 艂o偶u.

- Zosta艂a w Uruk. Jako zap艂ata za moje 偶ycie. Gdy odzyskam tron, z twoj膮 pomoc膮, wyruszymy po ni膮. A w贸wczas dam ci j膮 jako gwarancj臋 mej przyja藕ni.

- Wyruszmy jeszcze dzi艣!

- Nie wiesz co m贸wisz! - Immanuel podni贸s艂 g艂os. - By艂em w Uruk i widzia艂em rzeczy, o kt贸rych nie 艣ni艂o si臋 prorokom. Widzia艂em, jak przekl臋ty przywraca艂 martwych 偶yciu. Sam by艂em martwy! A teraz czuj臋 si臋 tak jak nigdy wcze艣niej. Nie wejdziesz do Uruk bez tysi膮ca wojownik贸w gotowych na 艣mier膰.

Zapad艂o milczenie. Immanuel chodzi艂 po namiocie, Hagit nie spuszcza艂 z niego wzroku, zastanawiaj膮c si臋, ile jest prawdy w us艂yszanych s艂owach. Ismena by艂a wszystkim, czego oczekiwa艂 od 偶ycia - marzeniem, t臋sknot膮 i b贸lem.

Nie uwierzy艂 w jej 艣mier膰 - kap艂ani pogrzebali Nanniego wraz z dzie膰mi, gdy tylko opu艣ci艂 Ill. Nazwa艂 ich k艂amcami i za偶膮da艂 ich j臋zyk贸w.

A potem bawi艂 si臋 hojno艣ci膮 Baalberitana, kt贸ry w zamian zaproponowa艂 mu pa艂ac na wy艂膮czno艣膰.

Tylko czy cz艂owiek, kt贸rego mia艂 przed sob膮, by艂 tym, za kogo si臋 podawa艂?

- Jak膮 mam pewno艣膰, 偶e艣 jest Mufgarem i 偶e po odzyskaniu tronu spe艂nisz to, co obiecujesz?

- Moje s艂owo i twoje braterstwo.

W wej艣ciu pojawi艂a si臋 g艂owa wojownika, a za ni膮 w艂贸cznia.

- Panie?!

- Zostaw nas samych, Katonie. Wezw臋 ci臋, je艣li b臋dziesz mi potrzebny.

Mufgar wyci膮gn膮艂 d艂o艅 nad kaganek, m贸wi膮c:

- Sp贸jrz. - P艂omie艅 przenikn膮艂 przez ko艣ci i sk贸r臋, zap艂on膮艂 dwakro膰 silniej. - By艂em w Uruk. Zbrata艂em si臋 ze 艣mierci膮. I nie t臋skni臋 do dawnego 偶ycia. To, co by艂o, to po prostu by艂o. Gdy zostan臋 namiestnikiem, Ismena b臋dzie musia艂a odej艣膰. Odejdzie do ciebie. Pami臋tam, 偶e obaj nienawidzili艣my Baalberitana.

- To prawda.

Nienawi艣膰 jednak nie by艂a najwa偶niejsza.

- Nazwa艂em si臋 Immanuelem, by nie kusi膰 demon贸w losu. A potem zabi艂em Egiona.

- S艂ysza艂em. Odpowiesz mi po co?

- By wzbudzi膰 strach.

- W kim? Baalberitan 艣mia艂 si臋, gdy Laetitia opowiada艂a mu o twej wizycie. Krzycza艂, 偶e nawet gdyby艣 przyszed艂 na kl臋czkach i obmy艂 mu stopy, nie uwierzy艂by, 偶e to ty. Potem nazwa艂by ci臋 k艂amc膮 i wyp臋dzi艂 z miasta.

- Zobaczymy, co powie, gdy stan臋 z armi膮 u bram...

***

By艂a p贸藕na noc, gdy natarczywe pukanie rozbudzi艂o zamtuz pani Arne. S艂uga otworzy艂 drzwi i zosta艂 wepchni臋ty do 艣rodka.

- Wszystkich! - rozleg艂 si臋 rozkaz.

Posypa艂y si臋 pierwsze ciosy, pola艂a si臋 krew.

Musanios leg艂 bez 偶ycia o krok od komnaty swej pani.

- Z rozkazu najja艣niejszego Baalberitana! - wrzasn膮艂 setnik.

Kobieta odsun臋艂a zas艂on臋. Popatrzy艂a na cia艂o s艂ugi.

- Dlaczego? - zapyta艂a.

- Zapytasz w pa艂acu. P贸jdziesz sama, czy...?

- P贸jd臋 sama.

Z cisn膮cymi si臋 do oczu 艂zami przesz艂a nad cia艂em. Spodziewa艂a si臋 tej wizyty. Pi臋ciu gwardzist贸w da艂o 偶ycie - kto艣 musia艂 zauwa偶y膰 ich znikni臋cie. Pos艂ucha艂a Mufgara. G艂upia!

- Co zrobicie z nimi? - zapyta艂a na widok kr臋powanych dziewcz膮t.

- Nic.

Nie uwierzy艂a.

W milczeniu, pod niebem pe艂nym gwiazd, przeszli miastem. Arne prze艂yka艂a s艂ono艣膰 艂ez.

Jak wtedy gdy Mufgar nazywa艂 j膮 Ena i tuli艂 si臋 jak szczeni臋 do matki, szuka艂 ciep艂a, kt贸rego mia艂a dla niego w nadmiarze, ca艂owa艂 d艂onie i policzki, k艂ad艂 si臋 obok i zasypia艂, tak pewny o swe 偶ycie, jak ona teraz by膰 nie mog艂a.

Przysi臋ga艂a Baalberitanowi, zawsze by艂a mu wierna; gdy powr贸ci艂 Mufgar, nazwany przez kap艂an贸w martwym, zapomnia艂a o przysi臋gach.

P贸藕niej ujrza艂a w nim drapie偶c臋 i zacz臋艂a si臋 ba膰.

Namiestnik czeka艂 w sali tronowej.

- Mi艂o ci臋 widzie膰, Arne - przywita艂 si臋 pierwszy.

Kobieta sk艂oni艂a si臋 uni偶enie.

- By艂 mi jak syn - rzek艂a. - Od zawsze.

Cho膰 wr贸ci艂 jako inny cz艂owiek, a gdzie艣 w odleg艂ym Uruk zosta艂o jego serce i uczucia.

- Wys艂a艂em do ciebie Boela, mego setnika. - Namiestnik nie zwr贸ci艂 uwagi na jej s艂owa. - Gdy nie wr贸ci艂, zapyta艂em si臋 kap艂an贸w, gdzie jest, a potem kaza艂em go odszuka膰. Przyniesiono mi jego g艂ow臋. Opowiedz mi o tym, jak zgin膮艂.

Zapach palonych zi贸艂 kr臋ci艂 w nosie, 偶al t艂umi艂 g艂os. M贸wi艂a, prze艂amuj膮c s艂abo艣膰 i z艂o艣膰.

Albowiem odk膮d wr贸ci艂 Mufgar, jej 艣wiat stan膮艂 na g艂owie.

Obieca艂 jej 偶ycie wieczne, a sam nie wiedzia艂, jak d艂ugo 偶y膰 b臋dzie. Obieca艂 jej zaszczyty, a tyle w贸wczas by艂o jego, co m贸g艂 wzi膮膰 w d艂onie, nawet piasek zaci艣ni臋ty w gar艣ci przesypywa艂 si臋 przez palce. Obieca艂, 偶e nigdy jej nie zostawi, a odszed艂 nie wiedz膮c, czy wr贸ci. By艂y chwile, 偶e b臋d膮c z nim ba艂a si臋 o sam膮 siebie. Ba艂a si臋, 偶e odkryje jej zdrad臋.

A przecie偶 tak bardzo kocha艂a 偶ycie! Tyle by艂o drzwi do przej艣cia i tajemnic do poznania, granic do przekroczenia.

Straci艂a wszystko.

- Dlaczego go nie powstrzyma艂a艣? - zapyta艂 Baalberitan, gdy sko艅czy艂a. - Dlaczego nie przysz艂a艣 do mnie?

- By艂 mi jak syn, panie.

- Nie, Arne. Sama m贸wi艂a艣, jak bardzo si臋 zmieni艂. Uwierzy艂a艣 w to, co m贸wi艂, a potem nie mia艂a艣 odwagi zaprzeczy膰. Zawiod艂em si臋 na tobie.

- Wiem, panie.

Milczenie obj臋艂o pa艂ac martw膮 cisz膮. Wdar艂o si臋 w ni膮 odleg艂e wycie.

- Sfora wr贸ci艂a - szepn膮艂 monarcha. - Nadchodzi czas zmian. Dzi艣 jeszcze wy艣l臋 pos艂贸w do Elwin. Przypomn臋 Nitibusowi o braterstwie krwi. Hagit nie zosta艂 jeszcze wyniesiony, a to oznacza, 偶e nawet je艣li sprzymierzy si臋 z Mufgarem, bez zgody Starego nie ruszy z armi膮.

Namiestnik podszed艂 do okna, popatrzy艂 w niebo i u艣miechn膮艂 si臋. Instynkt drapie偶cy by艂 niezawodny. Sfora wraca艂a zawsze przed walk膮.

Planowa艂 uderzy膰 na Uruk - zamieni膰 miasto w py艂. By艂 krwi膮 z krwi namiestnika Magttard i cho膰 min臋艂o przesz艂o sto lat, wci膮偶 偶y艂a w nim pami臋膰 o zag艂adzie miasta. Jak cier艅.

Gdy Laetitia opowiedzia艂a mu o wizycie Mufgara, dziesi臋膰, mo偶e dwadzie艣cia razy powt贸rzy艂 to samo pytanie: Na pewno?

Nie uwierzy艂 mimo zapewnie艅. Potem wys艂a艂 gwardzist贸w.

Ca艂e 偶ycie czeka艂 na sposobno艣膰 do zemsty i nie m贸g艂 pozwoli膰, by wszystko obr贸ci艂o si臋 przeciw niemu. Zap艂aci艂 za chorob臋 Mufgara!

Czy tylko po to, by 贸w zatriumfowa艂?

- Ode艣l臋 ci臋 do loch贸w - rzek艂. - Ka偶臋 wyd艂uba膰 oczy. Nie zabij臋. Twoja 艣mier膰 nic mi nie da. Kto wie, mo偶e zdarzy si臋 jeszcze tak, 偶e Mufgar zdob臋dzie Ill i zwr贸ci ci wolno艣膰? Dawno proroctwa nie by艂y tak niejasne. Kap艂ani nie potrafi膮 odczyta膰 przysz艂o艣ci.

- Mo偶e nie chc膮 ci臋 martwi膰?

- Mo偶e.

Namiestnik podszed艂 do kobiety i dotkn膮艂 jej policzka. Przerasta艂 j膮 o g艂ow臋, a wag膮 trzykrotnie. M贸g艂 zabi膰 jednym uderzeniem pi臋艣ci. Po艂ama膰 jak 藕d藕b艂o trawy.

Czer艅 oczu l艣ni艂a w bladym 艣wietle kagank贸w.

- Dlaczego mnie zdradzi艂a艣, Arne? - zapyta艂. - W艂a艣nie teraz, gdy zdoby艂em wszystko, co chcia艂em zdoby膰?

- By艂 mi jak syn - odpar艂a cicho. - Piel臋gnowa艂am go, gdy zaniem贸g艂.

- Dzi臋ki twym zio艂om - przypomnia艂 Baalberitan.

- Nikt nie jest nieomylny. Pr贸cz bog贸w.

- Bogowie nie istniej膮 Arne. To ludzie ich wymy艣lili, by usprawiedliwi膰 swe okrucie艅stwo i u艂omno艣膰. Dlatego o艂tarze sp艂ywaj膮 krwi膮 a kap艂ani prawi膮 o sprawiedliwo艣ci i mi艂osierdziu. Czy wiesz, 偶e przyprowadzono do mnie dw贸ch wyznawc贸w Emiliana z Uruk? M贸wili o 偶yciu po 偶yciu, ponownych narodzinach. W艂asnor臋cznie obci膮艂em im g艂owy. Zgin臋li z jego imieniem na ustach. Dzi艣 powiedzia艂a艣 mi, 偶e Mufgar zmartwychwsta艂. By膰 mo偶e ju偶 jutro kto艣 nast臋pny powie, 偶e z grob贸w powstaj膮 umarli. Albowiem dzie艅 s膮du jest blisko. - Odszed艂 od kobiety. - Powinna艣 poprosi膰 swych bog贸w o przybycie Emiliana - rzek艂 niespodziewanie. - Je艣li prawd膮 jest, co m贸wi膮 plotki.

- Tak uczyni臋.

- S艂u偶ba!

Dw贸ch m臋偶czyzn pojawi艂o si臋 w komnacie.

- Zabierzcie j膮 do loch贸w.

Arne nie rzek艂a s艂owa.

***

Naout otar艂 pot z czo艂a. Uni贸s艂 r臋k臋 i wstrzyma艂 karawan臋. Oto kres w臋dr贸wki.

Przed dwoma dniami min膮艂 si臋 z poselstwem od Baalberitana; zmierzali do Uruk, nios膮c s艂owa pokoju i dary. Wypyta艂 ich co w Ill i odetchn膮艂. Bo Mufgar umkn膮艂 do Hagita.

A jednak nie ucieszy艂 si臋 na widok granicznych piramid. I nie cieszy艂 si臋 teraz, widz膮c mury miasta. Bola艂a go g艂owa i bola艂 brzuch. Wiele si臋 zdarzy艂o, wiele jeszcze mia艂o si臋 zdarzy膰. Ba艂 si臋 przysz艂o艣ci.

Nawet, a mo偶e przede wszystkim, widok Baalberitana nie poprawi艂 mu nastroju.

- Witaj, Nati. - Namiestnik wyci膮gn膮艂 r臋ce i w braterskim ge艣cie obj膮艂 go艣cia, przytuli艂 mocno, z uczuciem. - Czeka艂em na wie艣ci od ciebie. Co si臋 sta艂o?

- Widzia艂em 艣mier膰 tak blisko jak ciebie, Babe - odpar艂 kupiec.

- Opowiesz mi wszystko?

- Opowiem.

- Odpocznij zatem, a p贸藕niej porozmawiamy.

- Nie. Zbyt wiele si臋 zdarzy艂o. Ka偶 tylko przynie艣膰 wina i przygotowa膰 k膮piel.

Baalberitan klasn膮艂 w d艂onie i wyda艂 polecenia. Potem wskaza艂 go艣ciowi tron i poprosi艂, by na nim usiad艂. Chodz膮c po komnacie s艂ucha艂 w milczeniu.

- A zatem Ismena 偶yje - mrukn膮艂.

- Tak. Zosta艂a o偶ywiona.

- By膰 mo偶e nigdy nie by艂a martwa.

- Nanni odci膮艂 jej g艂ow臋. Widzia艂em blizn臋.

- To nie dow贸d.

- Dla mnie tak. Nie widzia艂e艣, panie, tego co ja. Nie widzia艂e艣, co Mufgar uczyni艂 z Hasmedem i Misabu. M贸wi臋 ci, Babe, 偶e je艣li bogowie istniej膮, Emilian jest jednym z nich.

Namiestnik popatrzy艂 na zajmuj膮cego tron kupca, u艣miechn膮艂 si臋. Wyprawa do Uruk zachwia艂a wiar膮 Naouta.

- Gdyby by艂 bogiem, nie pozwoli艂by Mufgarowi odej艣膰. Wiedzia艂, 偶e jest jego wrogiem, a wrog贸w si臋 zabija, Nati.

- 艢mier膰 Mufgara da艂aby mu tylko tyle, 偶e lada dzie艅 najecha艂by艣 Uruk. A z tego, co widzia艂em, pos艂a艂e艣 do niego pos艂贸w. Z kolei Mufgar skuma艂 si臋 z Hagitem. Widz臋 w tym wszystkim cz臋艣膰 wi臋kszego planu, nie wiem jednak, czego on dotyczy.

- To wszystko przypadek, Nati.

- Mo偶e. - Naout nie potwierdzi艂 i nie zaprzeczy艂. W pami臋ci 偶y艂y mu s艂owa o tym, 偶e kiedy艣 zasi膮dzie na tronie Ill. Czu艂, 偶e m贸g艂by by膰 w艂adc膮.

- Dzi艣 jeszcze po艣l臋 go艅ca do Nitibusa - rzek艂 Baalberitan. - Z wie艣ci膮, 偶e Ismena 偶yje.

***

Nitibus zwany Starym wcale na starego nie wygl膮da艂. Prze偶y艂 do艣膰, jeszcze wi臋cej widzia艂, a mimo to na jego twarzy nie by艂o zmarszczek, a kark nie chyli艂 si臋 ku ziemi. R贸wny wiekiem z Nannim, m贸g艂 by膰 nazwany jego nast臋pc膮.

Kolejny dzie艅 przekonywa艂 syna, 偶e pomoc cz艂owiekowi, kt贸ry podawa艂 si臋 za Mufgara, nie przyniesie im profit贸w. Kolejny dzie艅 wbija艂 mu do g艂owy, 偶e Baalberitan jest ich sprzymierze艅cem, a kobiet takich jak Ismena mo偶e mie膰 setki.

R贸wnie dobrze m贸g艂 plu膰 na 艣cian臋 z wiar膮, 偶e przepluje na wylot. A偶 przyby艂 goniec z Ill.

Rozm贸wi艂 si臋 z nim i kaza艂 wzmocni膰 stra偶e w pa艂acu. Potem zwo艂a艂 narad臋.

- Otrzyma艂em wie艣ci. - Namiestnik, siedz膮c na piedestale, wodzi艂 wzrokiem po zgromadzonych w sali tronowej. - Baalberitan przekazuje mi, 偶e z Uruk powr贸ci艂 jego zaufany, Naout, a ten twierdzi, 偶e by艂 przy o偶ywieniu Ismeny, u艣mierconej r臋k膮 Nanniego, kt贸ry z kolei zgin膮艂 z r膮k swego syna. Zawiadamia mnie r贸wnie偶, 偶e go艣膰 m贸j, podaj膮cy si臋 za Mufgara, zwie si臋 Immanuel i opuszczaj膮c Uruk wiedzia艂 tyle tylko, 偶e Ismena jest martwa, albowiem cud dokona艂 si臋 kilka dni p贸藕niej.

- Dzi臋ki wam, bogowie! - Hagit nie kry艂 si臋 z uczuciami.

Milczenie wype艂ni艂o komnat臋. M臋cz膮ce, ci臋偶kie, pe艂ne napi臋cia. Mufgar, stoj膮cy przy Hagicie, zaciska艂 i rozwiera艂 palce. Czu艂, jak wzbiera w nim w艣ciek艂o艣膰.

Hagit my艣la艂 o ukochanej kobiecie i rozwa偶a艂, co przyniesie mu wi臋ksz膮 korzy艣膰. Mimo trzech tygodni go艣ciny nie polubi艂 Baalberitana, ten jednakowo偶 zosta艂 wyniesiony, wi臋c tak naprawd臋 nie chcia艂 z nim wojny.

Ostatnie dni zrazi艂y go do Mufgara - zacz膮艂 si臋 nawet zastanawia膰, czy jest tym, za kt贸rego si臋 podaje. Nie potrafi艂 si臋 z nim porozumie膰. By艂y momenty, 偶e wychodzi艂 w trakcie rozmowy.

- Baalberitan nie jest naszym wrogiem - przerwa艂 cisz臋 Nitibus. - Zgoda buduje a niezgoda rujnuje, synu.

- A tam, gdzie nie przestrzega si臋 prawa, rodzi si臋 zbrodnia - wtr膮ci艂 Immanuel. - Albowiem to mnie nale偶y si臋 tron.

- Milcz! - podni贸s艂 g艂os namiestnik. - Ten jest w艂adc膮 kogo wynios膮 kap艂ani. Martwym za艣 ten, kt贸rego martwym nazw膮. Przyby艂e艣 tu, by m膮ci膰 i szydzi膰, podburza膰 do wojny, a tyle jest twego, co masz w r臋kach.

Mufgar rozwar艂 pi臋艣ci, nagle skoczy艂. Zacisn膮艂 d艂onie na szyi Nitibusa.

- Teraz mam ciebie - warkn膮艂. - I stanie si臋 to, co powiem.

Hagit kiwn膮艂 na stra偶e.

- Ani kroku! - powstrzyma艂 ich Immanuel.

- Bierzcie go! - Rozkaz poderwa艂 gwardzist贸w.

Palce zacisn臋艂y si臋 jeszcze mocniej, szarpn臋艂y. Krew buchn臋艂a z rozdartego cia艂a, zew艂ok Nitibusa zsun膮艂 si臋 z tronu.

Fiolet zata艅czy艂 na d艂oniach Mufgara, uderzy艂 w nadbiegaj膮cych.

Dw贸ch wojownik贸w zwali艂o si臋 bez 偶ycia. Pozostali zastygli w p贸艂 kroku.

- Zabi膰 go! - krzykn膮艂 Hagit.

Skoczyli, sw膮d palonego mi臋sa podra偶ni艂 nozdrza.

- Zastan贸w si臋.

Uderzenie wynios艂o m臋偶czyzn臋 na kilka st贸p - gdy uderzy艂 plecami o posadzk臋, ju偶 nie 偶y艂. Drugi zd膮偶y艂 przesun膮膰 si臋 o krok, wznie艣膰 miecz.

- Nie masz do艣膰 ludzi, by mnie zabi膰! - D艂onie zacisn臋艂y si臋 na jelcu.

- Zobaczymy.

W drzwiach pojawili si臋 nast臋pni gwardzi艣ci. Miecz opad艂 w uderzeniu.

- Mo偶esz zapobiec rzezi. - B贸l w piersi nasili艂 si臋, pod nosem pokaza艂a si臋 krew. - Sta艅 naprzeciw mnie.

Komnata zape艂nia艂a si臋 wojownikami.

- Zabijasz jeszcze szybciej, ni偶 m贸wisz - odpar艂 Hagit. - By膰 mo偶e k艂amiesz i zdradzasz tak samo 艂atwo. Zabi艂e艣 swego i mego ojca.

- Zas艂ugiwali na 艣mier膰.

- Przyj膮艂em ci臋 jak brata, ty艣 odp艂aci艂 si臋 zbrodni膮.

- Uczyni艂em ci臋 w艂adc膮 - warkn膮艂 go艣膰. - Za kilka dni kap艂ani dadz膮 ci obr臋cz namiestnik贸w. A za jaki艣 czas dostaniesz Ismen臋. Powiniene艣 by膰 mi wdzi臋czny.

- I jestem. Dlatego ju偶 ci臋 nie potrzebuj臋.

Nieodrodny monarszy syn.

Mufgar zatoczy艂 mieczem p贸艂kole, cofaj膮c pierwszy szereg. Przeliczy艂 gwardzist贸w.

Zbyt wielu, pojawi艂a si臋 niepokoj膮ca my艣l. Z ka偶d膮 chwil膮 czu艂 si臋 gorzej. Fiolet znik艂 nie wiedzie膰 gdzie, a wraz z nim jego si艂a. B贸l w piersi d艂awi艂 krta艅. Obejrza艂 si臋 i nagle powzi膮艂 decyzj臋.

- Jeszcze si臋 spotkamy - rzuci艂 i skoczy艂 ku oknu.

Utykaj膮c pomkn膮艂 dziedzi艅cem.

***

Emilian oderwa艂 usta od ust Ismeny, dotkn膮艂 d艂oni膮 jej policzka.

- Mufgar zabi艂 Nitibusa - rzek艂. - B臋dzie pr贸bowa艂 zabi膰 Hagita. Nazwano go drapie偶c膮 i jest tak w istocie. Zmartwychwsta艂 tylko po to, by zabija膰.

- Ty艣 go takim uczyni艂, panie.

- Ja - przytakn膮艂 namiestnik. - Przez ciebie. I sny. 艢mier膰 zmienia, bardzo zmienia.

Naomi, samka pe艂ni膮ca stra偶, zatrzyma艂a si臋 w wej艣ciu.

- Pos艂owie przybyli, panie - powiadomi艂a.

- Niech wejd膮.

By艂o ich trzech. Nosili szare szaty i znaki swej wiary wypalone na czo艂ach. 呕adnych ozd贸b. Wydali si臋 Emilianowi tak mali jak ziarenka piasku, piasek jednak ma to do siebie, 偶e poddaje si臋 podmuchom wiatru i mo偶e przekszta艂ci膰 si臋 w burz臋.

Dlatego ich przyj膮艂.

Pochylili si臋, oddaj膮c cze艣膰 majestatowi. Potem najstarszy wyg艂osi艂 mow臋 powitaln膮. W艂adca s艂ucha艂 w milczeniu. Po raz pierwszy nie przerwa艂 formu艂y.

- Pan nasz, Baalberitan, przesy艂a s艂owa pokoju - zako艅czy艂 orator i sk艂oni艂 si臋 raz jeszcze.

- Czego oczekuje w zamian? - zapyta艂 Emilian.

- Tylko pokoju.

- Nie ja lecz on zbroi armi臋, i nie ja a on s艂a艂 swego czasu negocjator贸w do Adrion i Elwin. S艂ysza艂em r贸wnie偶, 偶e op艂aci艂 si臋 namiestnikom z Tiun i Warren.

- Dzi艣 wys艂a艂 nas do ciebie, panie - odpar艂 dyplomatycznie pose艂.

- A jutro wbije n贸偶 w plecy.

- Jutro zajmie si臋 Mufgarem, kt贸ry zbrata艂 si臋 z demonami i sta艂 si臋 drzazg膮, kt贸r膮 nale偶y wyrwa膰, nim si臋gnie zbyt g艂臋boko. Nie ty, panie, lecz on jest naszym wrogiem.

- Dzi艣 i jutro. Albowiem Mufgar umiera i za kilka dni przestanie by膰 zagro偶eniem dla Baalberitana. Co w贸wczas uczyni wasz pan?

- Nie nam to wiedzie膰, panie.

- Powiem wam zatem - uzbroi armi臋 i wy艣le j膮 przeciwko mnie.

- Kap艂ani opowiadaj膮 si臋 za pokojem, panie. Nie zgodz膮 si臋.

- Kap艂ani? - Pokiwa艂 g艂ow膮. - Poka偶cie mi jednego uczciwego, a zrzekn臋 si臋 tronu i zostan臋 pustelnikiem.

Nie odpowiedzieli, cho膰 ka偶dy pomy艣la艂 o sobie.

- Ismeno, oni chc膮 skrzywdzi膰 twego brata. - Namiestnik popatrzy艂 w oczy samki. - Maj膮 znaki wiary na czo艂ach i uwa偶aj膮 si臋 za ludzi prawych i uczciwych, tymczasem karmi膮 mnie k艂amstwem. Co mam z nimi pocz膮膰?

- Zabij ich, a g艂owy ode艣lij do Ill.

- Co mi to da?

- Gniew Baalberitana. A wraz z nim odpowied藕, co planuje.

- Nietrudno zgadn膮膰. Gdy zabraknie wroga o imieniu Mufgar, pojawi si臋 Emilian.

- Obieca艂e艣 tron Naoutowi. Spe艂艅 s艂owa. Jest tylko kupcem, nie ma w sobie krwi z krwi, a zatem mot艂och nie ujrzy w nim majestatu, a mo偶ni przekln膮. Maj膮c za wroga sw贸j lud b臋dzie widzia艂 jedynego sprzymierze艅ca w tobie. Zyskasz w nim wiernego wasala, a jednocze艣nie uwolnisz si臋 od niepokoju o los Uruk.

- Ludzie ma艂o zdolni s膮 zdolni do wszystkiego, Ismeno.

- Zatem daj mi tron Ill.

Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 kobiet臋 w czo艂o, jak ojciec dziecko. Oczekiwa艂 tej pro艣by, bardzo. Albowiem by艂a martwa i narodzi艂a si臋 na nowo nie po to, by zaszy膰 si臋 w samotni i w odosobnieniu do偶y膰 staro艣ci, lecz si臋gn膮膰 po w艂adz臋.

W jej 偶y艂ach p艂yn臋艂a krew w艂adc贸w.

- Kap艂ani ci臋 nie namaszcz膮.

- Zrobi膮 to, co ka偶esz, panie.

- Zastanowi臋 si臋 - odpar艂 i zwr贸ci艂 si臋 do pos艂贸w: - Powiedzcie swemu panu, 偶e przyb臋d臋 do Ill. Niech wypatruje mego orszaku.

- Stanie si臋 jak rzek艂e艣.

M臋偶czy藕ni sk艂onili si臋 i opu艣cili komnat臋. Kamienie spad艂y im z serc. Gdzie艣 w tym pa艂acu straci艂 偶ycie Nanni, a Mufgar zbrata艂 si臋 z demonami; 艣wiadomo艣膰 czaj膮cego si臋 z艂a przyt艂acza艂a.

W Uruk nietykalno艣膰 poselska nie mia艂a znaczenia, dzie艅 trwa艂 tyle co chwila, a noc mog艂a ci膮gn膮膰 si臋 w niesko艅czono艣膰.

- Wybierasz si臋, panie, do Ill? - Ismena ukl臋k艂a u st贸p w艂adcy.

- Tak.

- A co ze mn膮?

- Zostawi臋 ci pa艂ac i skarbiec - sk艂ama艂. - B臋dziesz mog艂a rozporz膮dza膰 nim do woli. Poznasz smak w艂adzy.

- Nie chc臋 twego bogactwa, panie.

Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 w usta.

- A czego? - zapyta艂.

- Ujrze膰 raz jeszcze swoje miasto...

A potem, kto wie? Wiele si臋 przecie偶 mog艂o zdarzy膰 mi臋dzy ustami a brzegiem pucharu. Przysz艂o艣膰 kry艂a si臋 za zas艂on膮 tajemnicy.

- Dobrze - zgodzi艂 si臋, albowiem postanowi艂 o tym ju偶 wcze艣niej. - W Ill gnie偶d偶膮 si臋 sami moi wrogowie. Przyda mi si臋 kto艣, komu b臋d臋 ufa艂.

***

Dnia trzeciego po 艣mierci Nitibusa kap艂ani og艂osili wyniesienie Hagita, pierworodnego, a zarazem jedynego nast臋pcy tronu. Cia艂o starego w艂adcy zabalsamowano i umieszczono w grobowcu kilkaset krok贸w od miasta.

Hagit, mimo tysi膮cletniej tradycji, nie ukaza艂 si臋 ludowi. Obawiaj膮c si臋 o swoje 偶ycie zaprosi艂 do pa艂acu przedstawicieli mo偶nych i plebsu, by ujrzeli obr臋cz namiestnik贸w na jego g艂owie. Strzeg艂a go przesz艂o setka gwardzist贸w, a mimo to dr偶a艂y mu r臋ce i g艂os.

Mufgar zabija艂 i wci膮偶 by艂 nieuchwytny.

Kap艂ani uspokajali - nie s艂ucha艂 ich wywod贸w. Wiedzia艂, 偶e dop贸ki nie zetnie Mufgarowi g艂owy, nigdy nie b臋dzie bezpieczny.

***

Naout popatrzy艂 na Baalberitana i zn贸w na niebo. Nigdy nie widzia艂 r贸wnie czarnych chmur, nigdy nie czu艂 r贸wnie ch艂odnego wiatru. Dr偶a艂 z zimna i strachu, kt贸ry narasta艂, narasta艂, narasta艂.

Oto zapowied藕 ko艅ca 艣wiata. Oto dzie艅, w kt贸rym bogowie zejd膮 z niebios, a umarli powstan膮. Rozst膮pi膮 si臋 piaski pusty艅, a woda stanie si臋 ogniem. Brat wyst膮pi przeciw bratu, siostra wyst膮pi przeciw siostrze. I nic ju偶 nie b臋dzie takie samo.

Naout modli艂 si臋 i kaja艂 za z艂e my艣li. By艂 prostym cz艂owiekiem, nie pr贸bowa艂 si臋 wywy偶sza膰. Ci臋偶k膮 prac膮 doszed艂 do obecnej pozycji - sta艂 przy boku namiestnika, bo tak potoczy艂 si臋 jego los. Bogom to zawdzi臋cza艂, tylko bogom.

Tu偶 obok, o dwa kroki, z mieczem w piersi le偶a艂 kap艂an, kt贸ry na pytanie namiestnika: „Czy to koniec 艣wiata?”, odpowiedzia艂 to samo co inni: „Tak”. Monarcha nie spyta艂 o nic wi臋cej.

Naout nie dopytywa艂 si臋, dlaczego - wystarczy艂y krople krwi, kt贸re pobrudzi艂y mu tunik臋.

- Doczekali艣my si臋 - mrukn膮艂 Baalberitan. - To dobrze.

- Nie rozumiem, panie.

- W ko艅cu zobaczymy bog贸w - wyja艣ni艂. - Ujrzymy ich twarze. I mo偶e zdarzy si臋 sposobno艣膰, by im w nie splun膮膰. Za dzie艂o stworzenia, kt贸rego dokonali. Nigdy nie wierzy艂em w ich istnienie i nie uwierz臋 nawet je艣li zobacz臋.

- A przepowiednie? A kap艂ani, panie? I to, co widzia艂em w Uruk?

- To tylko sen. Przek艂amanie, kt贸re nazwano prawd膮.

Kupiec nie podj膮艂 rozmowy. Nie raz i nie dwa m贸wili na ten temat. Dzi艣 wola艂 nie dra偶ni膰 namiestnika.

Od trzech dni miasto wygl膮da艂o jak wymar艂e. Trzeci dzie艅 chmury zasnuwa艂y niebo, a demony porywa艂y ludzi. Patrz膮c ukradkiem ze swych kryj贸wek obserwowali rze藕.

Wczorajszej nocy zjawi艂a si臋 sfora - rankiem dwa tuziny rozerwanych na strz臋py trup贸w za艣cie艂a艂o dziedziniec przy pa艂acu. Nie znalaz艂 si臋 nikt, kto odwa偶y艂by si臋 wyj艣膰 w miasto.

Skryli si臋 na wie偶y, ciekawo艣膰 wygna艂a ich na jej szczyt. Ujrzeli 艣mier膰. Ostatnie bestie w艂贸cz膮ce si臋 ulicami, rozcz艂onkowane cia艂a. Smugi cienia.

- Burza piaskowa - szepn膮艂 Baalberitan.

Naout otuli艂 si臋 rozwianymi szatami.

- Zejd藕my, panie - poprosi艂.

- Nie. Zaczekamy na ni膮.

Jako jedyni.

Plebs skry艂 si臋 po domach - cia艂a gi臋艂y si臋 w pok艂onach, czo艂a uderza艂y o posadzki. Kap艂ani zeszli do katakumb pod 艣wi膮tyni膮.

S艂up piasku podszed艂 pod same mury miasta, przedar艂 si臋 na drug膮 stron臋.

Naout upad艂 na kolana i skry艂 twarz w d艂oniach. Baalberitan zacisn膮艂 pi臋艣ci, zmru偶y艂 oczy. Pomy艣la艂, 偶e tylko g艂upiec boi si臋 nieuniknionego, a on g艂upcem nie jest, i ujrza艂 samotn膮 posta膰 nad szcz膮tkami bramy.

- Jam jest - rozszed艂 si臋 g艂os.

Naout podni贸s艂 g艂ow臋, wyjrza艂.

- Przekl臋ty - szepn膮艂.

- Przekl臋ty - powt贸rzy艂 jak echo namiestnik.

I ujrza艂 go o dwa kroki od siebie.

Obaj byli w艂adcami, czo艂a obu zdobi艂a obr臋cz wyniesienia. Obaj mieli w sobie do艣膰 dumy i 艣mia艂o艣ci, by obdzieli膰 nimi sw贸j lud.

- B膮d藕 pozdrowiony - pierwszy przerwa艂 milczenie Baalberitan, lecz nie pok艂oni艂 si臋, a jego g艂os zabrzmia艂 twardo i w艂adczo.

- Nie witaj mnie jak najgorszego wroga - odpar艂 Emilian - bo nim nie jestem. Nazwij mnie nim, a kamie艅 na kamieniu nie zostanie z Ill. Gruzy pogrzebi膮 mieszka艅c贸w, a czas i piach zakryj膮 ruiny niepami臋ci膮. W艂adca bez poddanych przestaje by膰 w艂adc膮.

Baalberitan zmarszczy艂 brwi. Zrozumia艂 gro藕b臋.

- Przekaza艂em ci przez pos艂贸w panie, s艂owa mej przyja藕ni - rzek艂. - I nie cofam tego. Mufgar jest naszym wsp贸lnym wrogiem.

- Mufgar jest nikim.

- Zabi艂 Nitibusa. A wcze艣niej wielu innych. Gdyby by艂 nikim i gdyby nic nie znaczy艂, nie by艂oby ci臋, panie, tutaj.

- Masz racj臋. Lecz zmieni艂o si臋 wiele, i to, co by艂o wczoraj, dzisiaj jest ju偶 nieaktualne. Wkr贸tce Mufgar zginie.

- Z czyich rak?

- Twoich? Moich? To nie ma znaczenia. Nie opu艣ci Elwin.

- M贸wisz, panie, tak, jakby艣 by艂 bogiem, kt贸ry wie i mo偶e wszystko.

- Bo jestem.

Baalberitan odszed艂 o krok.

- Nie wierz臋 w bog贸w.

- Jestem jednym z nich.

Martwy kap艂an podni贸s艂 si臋, uj膮艂 kling臋 w d艂onie i wyrwa艂 z cia艂a. Rzuci艂 j膮 pod nogi kupca.

Naout rozp艂aszczy艂 si臋, chowaj膮c g艂ow臋 mi臋dzy ramionami.

- Nazwij to, co widzisz - rzek艂 Emilian.

Baalberitan doskoczy艂 do o偶ywionego i schwyciwszy go za szat臋 zrzuci艂 z wie偶y.

- Widz臋 to, co widz臋 - rzek艂 - lecz tak naprawd臋 nie widz臋 nic.

Emilian podszed艂 do kamiennego muru wie艅cz膮cego obrze偶e budowli. Wyjrza艂. Cia艂o kap艂ana w艂a艣nie gin臋艂o w 偶o艂膮dku zab艂膮kanej bestii.

- Masz racj臋 - powiedzia艂. - To wszystko nie dzieje si臋 w rzeczywisto艣ci. To tylko sen. By膰 mo偶e m贸j. By膰 mo偶e kogo艣, o kim nie wiemy nic pr贸cz tego, 偶e gdyby nie jego wyobra藕nia, nie istnieliby艣my.

Okr臋ci艂 si臋, przemieni艂 w dziesi膮tk臋 r贸偶nych postaci, rozp艂yn膮艂 w ob艂oku fioletu. Pojawi艂 si臋 przy Naoucie, pochyli艂 si臋 nad nim.

- Przejmij w艂adz臋 - rozkaza艂.

Kupiec drgn膮艂, po艂o偶y艂 d艂o艅 na r臋koje艣ci miecza. Wsta艂.

- To tylko sen - szepn膮艂 mi臋kko Emilian. - Wkr贸tce si臋 z niego obudzimy - zwr贸ci艂 si臋 do Baalberitana. - Gdy przybyli twoi pos艂owie, przypomnia艂 mi si臋 dzie艅 wizyty Nanniego. Nie wiem dlaczego.

M臋偶czyzna wzruszy艂 ramionami.

- Nie prosi艂em ci臋, panie, o pomoc, lecz przyja藕艅.

- A najpierw wys艂a艂e艣 Naouta, by szpiegowa艂.

- Kap艂ani nama艣cili mnie na w艂adc臋 Ill. Musia艂em wiedzie膰 czy Nanni 偶yje.

Emilian po艂o偶y艂 r臋k臋 na karku kupca, pchn膮艂 nagle, podbijaj膮c w g贸r臋 opuszczony miecz. Patrzy艂, jak g艂adko wbija si臋 w brzuch Baalberitana.

- Nati? - Szept opu艣ci艂 martwiej膮ce usta.

Kupiec cofn膮艂 si臋 i upad艂 na kolana.

- Obieca艂em ci tron - rzek艂 Emilian. - Dzi艣 ci go daj臋.

Baalberitan przechyli艂 si臋 na bok, zwali艂 ci臋偶ko. Oczy zasz艂y mg艂膮 z k膮cika ust pop艂yn臋艂a stru偶ka krwi zmieszanej ze 艣lin膮.

- Dop贸ki nie zrozumiesz, 偶e bogowie stworzyli ludzi, by ci wzajemnie si臋 nienawidzili - rzek艂 Emilian, patrz膮c w rozpogadzaj膮ce si臋 niebo - nigdy nie zostaniesz monarch膮. Wsta艅!

Naout pos艂usznie wykona艂 polecenie.

- Obr臋cz w艂adc贸w jest twoja. Przyjmij j膮 lub odrzu膰. - Nie b臋dziesz mia艂 drugiej okazji.

Kupiec podszed艂 do konaj膮cego, zdj膮艂 z jego g艂owy insygnium.

- Nie zas艂u偶y艂em, panie... - G艂os z trudem wydosta艂 si臋 ze 艣ci艣ni臋tego gard艂a.

- Widocznie bogowie postanowili inaczej.

- Czekali艣my na koniec 艣wiata, panie. Od trzech dni. Kap艂ani zapowiedzieli przyj艣cie bog贸w. Noc膮 zjawi艂a si臋 sfora. Pa艂ac 艣wieci pustkami. Jak mam w艂ada膰?

- Jak zbawca. Jutro bestie wr贸c膮 na pustyni臋, a chmury rozwieje wiatr. Wraz ze s艂o艅cem ludzie wyjd膮 z kryj贸wek. Wtedy wyjdziesz do nich i og艂osisz dobr膮 nowin臋.

- A kap艂ani?

- Nie b臋d膮 potrzebni. A w razie gdyby lud si臋 ich domaga艂, poka偶臋 im ciebie na tronie i 艣mier膰 do wyboru. Jak my艣lisz, na co si臋 zdecyduj膮?

- Dzi艣, panie, gdy tu jeste艣, lecz kiedy odejdziesz?

- Wtedy by膰 mo偶e ci臋 zabij膮.

Naout drgn膮艂 i cofn膮艂 si臋 o krok. Przed chwil膮 grza艂 si臋 ciep艂em s艂贸w, teraz kto艣 obla艂 go zimn膮 wod膮. Przed chwil膮 mia艂 wszystko, teraz wszystko straci艂. Oto pocz膮tek, oto koniec.

Na wyci膮gni臋cie r膮k kona艂 dawny przyjaciel...

- Od tej chwili wszystko, co si臋 stanie, dokona si臋 przez ciebie - m贸wi艂 dalej Emilian. - Zapomnij o Baalberitanie, albowiem jego czas przemin膮艂. By艂e艣 kupcem, o kt贸rym mia艂 wszelki 艣lad zagin膮膰, od dzi艣 znajdziesz si臋 na kartach kronik.

- Nie pragn膮艂em tego, panie.

- B膮d藕 wi臋c wdzi臋czny losowi, bo zaprawd臋 tysi膮ce chcia艂yby znale藕膰 si臋 na twym miejscu. Nawet Negef Samozwaniec.

Naout otar艂 pot, kt贸ry mimo zimnego wiatru zrosi艂 mu czo艂o. Popatrzy艂 na Baalberitana, popatrzy艂 na Emiliana. Czy 艣ni艂, czy to, co si臋 zdarzy艂o, zasz艂o naprawd臋?

Wczoraj czeka艂 na koniec 艣wiata, dzisiaj na namaszczenie.

Jeszcze miesi膮c temu roze艣mia艂by si臋 w twarz ka偶demu, kto przepowiedzia艂by mu tak膮 przysz艂o艣膰. Dzi艣 sta艂 przed faktem dokonanym.

Z Negefem Samozwa艅cem w pami臋ci.

- Dam ci Ismen臋. - Namiestnik przypomnia艂 sobie o kobiecie. - Gdy j膮 b臋dziesz mie膰 przy boku, lud nie rozszarpie ci臋 na strz臋py.

- A kap艂ani nie przekln膮 - doda艂 kupiec, albowiem nie by艂 pewien swej w艂adzy.

Powietrze zacz臋艂o drga膰 i mieni膰 si臋 t臋czowymi barwami. Uformowa艂o niewyra藕ny kszta艂t.

Emilian wch艂on膮艂 resztki mocy. Kobieta odetchn臋艂a powietrzem Ill.

- Dzi臋kuj臋, panie - rzek艂a, i wtedy dostrzeg艂a Baalberitana. - Odebra艂 sobie 偶ycie? - zapyta艂a.

Namiestnik popatrzy艂 na zew艂ok, stercz膮cy z jego brzucha miecz i zastyg艂y na twarzy spok贸j.

- W istocie - powiedzia艂.

***

Noc膮 niebo rozpogodzi艂o si臋, a dzie艅 wsta艂 s艂oneczny i ciep艂y. Sfora wr贸ci艂a na pustyni臋. Pierwsi ludzie powychodzili z kryj贸wek.

Do pa艂acu wr贸cili s艂udzy i gwardzi艣ci - setnicy, kt贸rzy miast chroni膰 majestat uciekli jak inni.

Chcieli b艂aga膰 o wybaczenie - dostrzegli Naouta na tronie i stoj膮c膮 obok Ismen臋. Si臋gn臋li po miecze.

- Oddajcie ho艂d nale偶ny w艂adcy - warkn膮艂 Emilian.

- Kto go wyni贸s艂? - pad艂o pytanie. - Gdzie kap艂ani?

Nie zapytali o nic wi臋cej. Wiadomo艣膰 posz艂a w miasto.

***

Dnia nast臋pnego w po艂udnie nowy w艂adca ukaza艂 si臋 ludowi.

Szed艂 z Ismen膮 przy boku, i mimo i偶 nie zosta艂 mianowany jak ka偶e prawo, emanowa艂 majestatem, przed kt贸rym wielu opu艣ci艂o g艂owy.

- Z woli bog贸w! - krzykn膮艂. - Z woli demon贸w! Za przyzwoleniem 艣wiat艂a i mroku. Oto stoj臋 przed wami i bior臋 was pod sw膮 opiek臋. Jak ka偶e prawo, b膮d藕cie moimi na wieki wiek贸w. Rzek艂 do mnie Baalberitan: „Bracie m贸j, opu艣cili mnie wszyscy pr贸cz ciebie. We藕 ode mnie obr臋cz w艂adc贸w i na艂贸偶 j膮 na sw膮 g艂ow臋, albowiem przeze mnie sta艂o si臋 to, co si臋 sta艂o! Sprowadzi艂em z艂o, kt贸re odej艣膰 mo偶e tylko wraz ze mn膮. Nati - m贸wi艂 mi ze 艂zami w oczach - tylko ty艣 mi pozosta艂, cho膰 nie p艂ynie w tobie krew z krwi i znajd膮 si臋 tacy, kt贸rzy nie uszanuj膮 mej woli. Powiedz im, 偶e kara spotka tych, kt贸rzy nie uwierz膮, powiedz im, 偶e b臋d臋 przygl膮da艂 si臋 im z piedesta艂u bog贸w. A je艣li podnios膮 na ciebie r臋k臋, przepadn膮 w otch艂aniach zapomnienia”. Prosi艂 mnie, bym zjednoczy艂 lud Illonii i w艂ada艂 sprawiedliwie, co niniejszym wam obiecuj臋.

Przed dwoma dniami kupiec, dzi艣 namiestnik.

Emilian spogl膮da艂 zza jego plec贸w na zgromadzony t艂um, ch艂on膮艂 uczucia. Mimo dziesi膮tk贸w lat wci膮偶 偶y艂a w nim pami臋膰 o niesprawiedliwo艣ciach Negefa i wielu nie uwierzy艂o przemowie.

- Bracia moi - krzycza艂 Naout - sp贸jrzcie na krew moj膮, kt贸r膮 oddaj臋 bogom! - Ostrze no偶a przesun臋艂o si臋 po nadgarstku, czerwie艅 sp艂yn臋艂a do glinianej miseczki. - Sp贸jrzcie i oce艅cie szczero艣膰 mych s艂贸w. Je艣li znajduje si臋 w艣r贸d was kto艣, kto chce podda膰 w w膮tpliwo艣膰 moje s艂owa, niech uczyni to teraz, albo umilknie na zawsze.

Milczenie zawis艂o nad ci偶b膮. Nie na d艂ugo. Nagle rozleg艂y si臋 pojedyncze g艂osy, kt贸re po chwili sta艂y si臋 chaotyczn膮 wrzaw膮.

Naout obejrza艂 si臋 na Emiliana, na jego twarzy pojawi艂 si臋 strach.

Kilku m臋偶czyzn wysz艂o przed t艂um.

- Nie jeste艣 krwi膮 z krwi - pad艂o oskar偶enie. - Jeste艣 kupcem, kupcze!

Pierwszy szereg post膮pi艂 o krok.

- Nie tobie nosi膰 obr臋cz!

- Gdzie kap艂ani?! Chcemy widzie膰 kap艂an贸w!

- Chcemy kap艂an贸w!

- Chcemy kap艂an贸w!!! - podchwyci艂 t艂um. - Chcemy kap艂an贸w!!!

Od wiek贸w stanowili prawo i wynosili namiestnik贸w. Od wiek贸w byli drug膮 w艂adz膮. Dla wielu byli jedynym wyznacznikiem 偶ycia.

- Nie staniesz si臋 drugim Negefem Samozwa艅cem! Precz z pa艂acu!

Kupiec obejrza艂 si臋 na Ismen臋, ale dostrzeg艂 w jej oczach jedynie pogard臋. Popatrzy艂 na Emiliana, lecz wzrok boga b艂膮dzi艂 gdzie艣 nad ci偶b膮.

I u艣wiadomi艂 sobie, 偶e w艂a艣nie zosta艂 sam.

Sto dni rz膮dzi艂 Negef, on...

Mot艂och pokona艂 kolejny stopie艅.

- Naout Samozwaniec! - Por贸wnanie smagn臋艂o niby bicz.

Samotny m臋偶czyzna wyszed艂 przed ci偶b臋. Zostawiaj膮c innych za sob膮 zacz膮艂 i艣膰 schodami.

W bia艂ej tunice przepasanej br膮zowym pasem wygl膮da艂 jak kap艂an, nie by艂 nim jednak. Zwa艂 si臋 Leontias i wr贸偶y艂 z krwi. Liczono si臋 w Ill z jego s艂owem. Wielu prosi艂o go o rad臋.

Nie mia艂 w艂adzy, a mimo to by艂 nietykalny.

- Widz臋 krew na twoich r臋kach - rzek艂 w zapad艂ej zn贸w ciszy. - Widz臋 nienawi艣膰 w twoim sercu. Zabi艂e艣 Baalberitana, a potem odebra艂e艣 mu obr臋cz i tron.

- To k艂amstwo! Baalberitan sam targn膮艂 si臋 na swe 偶ycie! Aby ochroni膰 sw贸j lud przed demonami. Nie widzia艂e艣 i nie s艂ysza艂e艣.

- Widzia艂em i s艂ysza艂em wszystko! Zabi艂e艣, Naoucie, namiestnika Ill, i poniesiesz kar臋. Masz r臋ce zbroczone krwi膮!

Wrzawa zag艂uszy艂a odpowied藕. Pierwsze szeregi wesz艂y na schody.

Naout przypad艂 do n贸g Emiliana.

- Ratuj, panie - zaskomla艂.

B贸g podni贸s艂 r臋ce i naprzeciw ci偶bie pos艂a艂 fioletow膮 fal臋 - zderzenie szarpn臋艂o lud藕mi, odrzuci艂o pierwszych, tych co biegli za nimi zwali艂o z n贸g. Uszy wype艂ni艂 bolesny skowyt, sw膮d spalonej sk贸ry podra偶ni艂 nozdrza. Leontias zatrzyma艂 si臋 i obejrza艂 na tl膮ce si臋 cia艂a, zastyg艂e twarze i niewidz膮ce oczy.

- Bogowie, wybaczcie - szepn膮艂, lecz cho膰 inni padli na kolana, nie poszed艂 ich 艣ladem.

Emilian wch艂on膮艂 reszt臋 mocy.

- Oto boska si艂a - rzek艂; w zapad艂ej ciszy g艂os przetoczy艂 si臋 niby grom. - Sprawiedliwo艣膰 i prawo. Powiedzia艂e艣, Leontiasie, i plebs ci uwierzy艂, na twoje zatem barki sk艂adam tych, kt贸rzy zgin臋li, albowiem wiedzia艂e艣 a nie powstrzyma艂e艣 ich.

- Nie ja jestem winien tej 艣mierci - odpar艂 m臋偶czyzna - lecz k艂amca, kt贸ry 艣mia艂 nazwa膰 si臋 mym w艂adc膮. A tak偶e ty, panie, kt贸ry mienisz si臋 bogiem. Ty艣 bowiem j膮 sprowadzi艂.

- Wiesz, co ci臋 czeka, a mimo to nie korzysz si臋 i nie b艂agasz o 艂ask臋. Oddaj mi nale偶ny ho艂d, a ujrzysz me mi艂osierdzie. Twe widzenia nie musz膮 si臋 spe艂ni膰.

- W pa艅stwie rz膮dzonym przez k艂amc臋 nie ma miejsca dla wieszczka. - Leontias obna偶y艂 miecz. - Widzia艂em wiele wariant贸w przysz艂o艣ci.

Skoczy艂 do Naouta.

Emilian wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Uderzenie cofn臋艂o Leontiasa, zbi艂o z n贸g. Na chwil臋. Zerwa艂 si臋 i uj膮wszy obur膮cz jelec, rzuci艂 w kupca.

- Gi艅! - krzykn膮艂, a gdy ujrza艂, jak miecz zamiera o w艂os od piersi Naouta, a potem uk艂ada si臋 w d艂oni Emiliana, upad艂 na kolana.

Namiestnik podszed艂 do m臋偶czyzny.

- Chcia艂by艣 co艣 powiedzie膰 przed 艣mierci膮? - zapyta艂.

- B膮d藕 przekl臋ty!

- Tak mnie zw膮.

G艂owa potoczy艂a si臋 po schodach, brocz膮cy krwi膮 tu艂贸w zwali艂 si臋 na bok.

- G艂upiec - rzek艂 b贸g i zwr贸ci艂 si臋 do kupca: - Lud czeka na mow臋. Wsta艅.

- Taak...

- Uczyni艂em ci臋 w艂adc膮 i ustrzeg艂em przed 艣mierci膮. Nie pomog臋 ci w niczym wi臋cej. Ismeno - wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i uj膮艂 d艂o艅, kt贸r膮 mu poda艂a.

Weszli do pa艂acu, zostawiaj膮c Naouta. Samemu sobie i t艂umowi.

Nie obejrzeli si臋 nawet na moment.

Kobieta u艣miecha艂a si臋 id膮c. Nie przypuszcza艂a, 偶e kiedykolwiek jeszcze ujrzy miejsca swego dzieci艅stwa. Tyle wspomnie艅 偶y艂o w g艂owie.

- Przyby艂em i sta艂em si臋 pocz膮tkiem zmian - szepn膮艂 namiestnik. - A wszystko za spraw膮 twego brata. Mog艂em dopa艣膰 go na pustyni i zabi膰. Zawaha艂em si臋, przez chwil臋. Za d艂ugo. Cho膰 mo偶e to dobrze, bo dzi臋ki temu znalaz艂em si臋 tutaj, przy tobie. A Baalberitan nie uformuje ju偶 armii mog膮cej zagrozi膰 Uruk.

- Wiedzia艂e艣, panie, 偶e Naout go zabije? - zapyta艂a samka.

- Tak. Albowiem zrozumia艂, jak wiele mo偶e zyska膰 na jego 艣mierci. Jest cz艂owiekiem bez zasad. Wkr贸tce przeistoczy si臋 w Negefa. Widzia艂em g艂贸d w jego oczach. By艂a艣 z nim, wi臋c wiesz, 偶e tak si臋 stanie. Widzia艂 to Leontias.

- Zabi艂e艣 go, panie. Dlaczego?

- Bo nie lubi臋 wieszczk贸w.

Wyszli z komnat do ogrodu wyrastaj膮cego w艣r贸d 艣cian pa艂acu. Jaskrawo艣膰 kolor贸w zatrzyma艂a Emiliana, wymusi艂a g艂臋bszy oddech. Zapach kwiecia zakr臋ci艂 w nozdrzach.

- Czyje to dzie艂o? - Namiestnik nie kry艂 zachwytu.

- Mej matki, panie. Zwa艂a si臋 Ingrid i pochodzi艂a z dalekiej p贸艂nocy, gdzie takie ogrody s膮 codzienno艣ci膮. Opowiada艂a nam o nich, gdy jeszcze 偶y艂a.

- Dlaczego odesz艂a?

- Umar艂a z t臋sknoty za swym obszarem.

Zag艂臋bili si臋 mi臋dzy rabaty, 艣cie偶k膮 usypan膮 p艂atkami t臋czowych kwiat贸w. Przystan臋li przy miniaturowym wodospadzie. Emilian pochyli艂 si臋 i dotkn膮艂 wody.

- Zimna - stwierdzi艂 ze zdziwieniem.

***

Mufgar zacisn膮艂 palce na kraw臋dzi skalnego bloku i zmusi艂 mi臋艣nie do kolejnego wysi艂ku. Palce st贸p trafi艂y na szczelin臋, pot stru偶k膮 pop艂yn膮艂 po nagich plecach, inna stru偶ka sp艂yn臋艂a do ust, poczu艂 jej s艂ony smak. Ju偶 niedaleko, pomy艣la艂 i podci膮gn膮艂 cia艂o. D艂onie zacz臋艂y szuka膰 nast臋pnego punktu zaczepienia. Znalaz艂y go.

W艣lizn膮艂 si臋 oknem do wn臋trza wie偶y i zwali艂 ci臋偶ko na plecy.

On, namiestniczy syn, jedyny dziedzic, kaleczy艂 palce i spija艂 w艂asny pot. A wcze艣niej kry艂 si臋 jak szczur, unikaj膮c ludzkiego wzroku i 艣wiat艂a, przeklinaj膮c bog贸w i w艂adc臋 Uruk. Straci艂 wszystko - ca艂e 偶ycie.

Narodzi艂 si臋 i umar艂.

Moc niespodziewanie wyczerpa艂a si臋 - wyciek艂a z niego jak woda z p臋kni臋tego dzbana. Pr贸bowa艂 j膮 odnale藕膰 - pyta艂 kap艂an贸w o zej艣cie do krainy demon贸w, wyrywa艂 im serca i pi艂 krew.

S艂ab艂 z ka偶dym dniem.

Wczorajszej nocy omal si臋 nie zad艂awi艂 - b贸l w piersi zatrzyma艂 pokarm w krtani, cofn膮艂. Rzyga艂 偶贸艂ci膮, zwijaj膮c si臋 z b贸lu.

Potem pojawi艂 si臋 strach.

Trzy razy, gdy wdrapywa艂 si臋 na wie偶臋, ze艣lizn臋艂y mu si臋 palce, trzy razy zabrak艂o mu tchu, a serce stan臋艂o w miejscu. Cudem nie spad艂. Lecz nie podzi臋kowa艂 bogom 偶adnym s艂owem, 偶adn膮 my艣l膮.

Upadek nazwa艂by wyzwoleniem.

A niedawno jeszcze sam nazywa艂 si臋 bogiem, popada艂 w samozachwyt i trwoni艂 dar na g艂upich gonitwach i zabawach fioletem. Okre艣la艂 to przyswajaniem cia艂a do mocy - 艂atwo by艂o znale藕膰 wym贸wk臋.

- Psia ma膰! - warkn膮艂 i uderzy艂 pi臋艣ci膮 w ska艂臋.

Przeliczy艂 si臋. Zapomnia艂. Teraz p艂aci艂.

Jak d艂ugo b臋dzie musia艂 czeka膰? Jak wiele dni przetrzyma bez jedzenia i picia?

Hagit rzadko odwiedza艂 wie偶臋 - czyni艂 to przed podj臋ciem wa偶nych decyzji, zawsze sam, tak jak Nitibus. Dlatego zwano j膮 Samotni膮. Na szczyt prowadzi艂y na trzy stopy szerokie schody, u podn贸偶a gwardzi艣ci mieli stra偶nic臋.

Wiedzia艂, 偶e by zej艣膰, b臋dzie musia艂 mi臋dzy nich wej艣膰. Zaryzykowa艂.

Wie偶a by艂a ostatnim miejscem, gdzie m贸g艂 zabi膰 Hagita.

Po艂o偶y艂 si臋 i zamkn膮艂 oczy.

Ze wspomnie艅 wy艂oni艂o si臋 kilka mi艂ych chwil. U艣miechn膮艂 si臋 do nich.

***

Czeka艂 osiem dni. Dni pe艂nych zw膮tpienia i rezygnacji. Dni walki z g艂odem i pragnieniem. Walki ze s艂abo艣ci膮.

Bogowie odwr贸cili si臋 - mszcz膮c si臋 za blu藕nierstwo por贸wnywania z nimi, marzenie rz膮dzenia 艣wiatem.

Nie bi艂 si臋 w piersi i nie prosi艂 o 艂ask臋. Mia艂 do艣膰.

Albowiem dotkn膮艂 s艂o艅ca, lecz nie sta艂 si臋 mu bratem. Sparzy艂 si臋 偶arem i poj膮艂, 偶e mimo zmartwychwstania jest tylko cz艂owiekiem.

Le偶a艂 z zamkni臋tymi oczami, gdy us艂ysza艂 odleg艂y szmer. Wsta艂 i przyczai艂 si臋. Cierpliwo艣膰 zosta艂a nagrodzona?

Gdy ujrza艂 obr臋cz w艂adc贸w, obejmuj膮c膮 g艂ow臋 wchodz膮cego, wiedzia艂 ju偶, 偶e tak. Nie zastanawia艂 si臋. Uderzy艂, kiedy Hagit wspi膮艂 si臋 na ostatni stopie艅.

Rami臋 zacisn臋艂o si臋 na szyi namiestnika, n贸偶 po r臋koje艣膰 wbi艂 si臋 w jego bok.

- Nie chcia艂e艣 by膰 ze mn膮 - warkn膮艂 zab贸jca. - Nie b臋dziesz z nikim.

Ostrze zag艂臋bi艂o si臋 raz jeszcze. Dla pewno艣ci.

Hagit szarpn膮艂 si臋, skurczy艂. Oczy zm臋tnia艂y, odp艂yn臋艂y w nico艣膰. Nie widzia艂 ju偶 i nie czu艂, jak zab贸jca rozrywa mu szat臋 i przywiera ustami do rany, ssie krew. Umar艂 wcze艣niej.

Mufgar odpe艂z艂 pod 艣cian臋, opar艂 si臋 plecami. Zaspokoi艂 g艂贸d i musia艂 odetchn膮膰. Od o艣miu dni nie mia艂 nic w ustach, od o艣miu dni czeka艂, ws艂uchuj膮c si臋 w ka偶dy szmer. Lecz nawet szczury nie zagl膮da艂y z wizyt膮. Za dnia sech艂 w 偶arze s艂o艅ca, w nocy marz艂, tul膮c si臋 do ch艂odu gliny i kamieni. Op艂aci艂o si臋. Dokona艂 zemsty.

Nagle wzi臋艂y go md艂o艣ci, zgi膮艂 si臋 w p贸艂... I straci艂 艣wiadomo艣膰.

***

Obudzi艂 si臋 wieczorem, z zawrotami g艂owy i b贸lem w piersi. Z rany po w艂贸czni s膮czy艂a si臋 krew. Dope艂z艂 do trupa i zdar艂 z niego szaty, przebra艂 si臋. Potem za艂o偶y艂 obr臋cz w艂adc贸w.

Musia艂 zaryzykowa膰. By膰 mo偶e po raz ostatni.

Z d艂o艅mi dotykaj膮cymi 艣ciany zacz膮艂 schodzi膰, powoli, po omacku, przez p贸艂mrok. Trac膮c i odzyskuj膮c oddech. Przytroczony do pasa miecz Hagita obija艂 si臋 o kolana.

Zatrzyma艂 si臋 przy samych drzwiach - tu偶 za nimi znajdowa艂a si臋 stra偶nica, szmer st艂umionych g艂os贸w m膮ci艂 cisz臋.

Opu艣ci艂 r臋k臋 na r臋koje艣膰 miecza i wszed艂 do 艣rodka.

Rozmowy ucich艂y momentalnie, a m臋偶czy藕ni zerwali si臋 na nogi.

Przeszed艂 pi臋膰, sze艣膰 krok贸w, nim zrozumieli pomy艂k臋.

- Zdrada! - Krzyk szarpn膮艂 gwardzistami.

Miecz Mufgara ci膮艂 m臋偶czyzn臋 przez pier艣. Odbi艂 opadaj膮ce z boku ostrze. Dw贸ch siedz膮cych najbli偶ej drzwi stan臋艂o w wej艣ciu. Zab贸jca doskoczy艂 do nich, zwar艂 si臋 z jednym, cofn膮艂, kaszl膮c krwi膮. Nie wytrzyma艂 drugiego ciosu. I nie zobaczy艂, kto wbi艂 mu ostrze w plecy. Zapad艂 si臋 w pustk臋.

***

Osiem dni rz膮dzi艂 Illoni膮 Naout zwany Nie Wyniesionym, osiem nocy zaci膮ga艂 do 艂o偶a Ismen臋, c贸rk臋 Nanniego. Dnia dziewi膮tego samka powiadomi艂a Emiliana, 偶e w艂adca odebra艂 sobie 偶ycie.

- Nie zni贸s艂 wyrzut贸w sumienia? - zapyta艂 b贸g, patrz膮c na skrwawione prze艣cierad艂a i le偶膮cego przy 艂o偶u m臋偶czyzn臋; mia艂 poder偶ni臋te gard艂o, kilka ran na piersi, obci臋te przyrodzenie.

- Tak, panie - przytakn臋艂a kobieta.

- Co z nim zrobisz?

- Oddam dla plebsu.

- M膮dra decyzja. - Namiestnik pokiwa艂 z uznaniem g艂ow膮. - 艢mier膰 Naouta powinna uciszy膰 niezadowolonych. A tobie przysporzy膰 zwolennik贸w. Nadszed艂 czas, by艣 zosta艂a namaszczona na pani膮 Ill.

Samka przypad艂a do n贸g Emiliana.

- Wsta艅 - nakaza艂 i poda艂 jej r臋k臋. - Wiedzia艂a艣, 偶e tak b臋dzie, albowiem 艣ni艂em, 偶e kiedy艣 zdob臋dziesz Uruk. Teraz da艂em ci w艂adz臋, by艣 mog艂a tego dokona膰.

- Sen k艂ama艂, panie.

- Wiedz jednak, 偶e je艣li najedziesz Uruk, obszary zap艂on膮 ogniem walk i poleje si臋 niewinna krew, a ludy przekln膮 ci臋 na ca艂e pokolenia.

Ismena osun臋艂a si臋 na kolana.

- Zabij mnie, panie - szepn臋艂a. - Nie chc臋 widzie膰 tego, o czym powiedzia艂e艣. Nie chc臋 mie膰 niewinnej krwi na r臋kach.

- Nie pro艣 mnie o to. Sama musisz zdecydowa膰, jak膮 drog臋 wybra膰. Nie musi by膰 tak, jak widz臋.

- Przysi臋gam ci, panie, 偶e nie b臋dzie.

- Przysi臋gi s膮 po to, by je 艂ama膰. Pozw贸l, 偶e wezw臋 kap艂an贸w.

Nie zna艂 przysz艂o艣ci, a tych, kt贸rym wydawa艂o si臋, 偶e j膮 znaj膮 nie tolerowa艂. Rzeczy pozostawione swojemu biegowi i tak stara艂y si臋 toczy膰 po jego my艣li. Tylko czasami b艂膮dzi艂y.

M贸g艂 zabi膰 kap艂an贸w - pozwoli艂, by 偶yli. M贸g艂 zabi膰 Naouta - zrobi艂a to Ismena. M贸g艂 zabi膰 Baalberitana.

Po raz pierwszy nie zabi艂 nikogo.

Podobno nic nie dzia艂o si臋 bez przyczyny - przy艣ni艂 mu si臋 sen i postanowi艂 zobaczy膰, jak wiele by艂o w nim prawdy. Dzi艣 ju偶 wiedzia艂. Zatrzyma艂 si臋 na schodach, popatrzy艂 na s艂o艅ce. Nic nie trwa wiecznie, pomy艣la艂. A zw艂aszcza w艂adza. Wiedzia艂, 偶e kiedy艣 b臋dzie musia艂 ust膮pi膰. Lecz wierzy艂 r贸wnie偶 w swoj膮 nie艣miertelno艣膰.

Nie marzy艂 o tronie Ill. Cho膰 by艂 go bliski jak 偶aden z namiestnik贸w Uruk. Czasy Aleksandra - czasy podboj贸w - min臋艂y bezpowrotnie. Wszed艂 na schody.

***

艢wi膮tynia przywita艂a go ch艂odem, pustk膮 i st臋chlizn膮. Krew, nie tak dawno barwi膮ca o艂tarz, wysch艂a, trupy zwierz膮t rozwlok艂y psy i szczury. Pos膮gi b贸stw, kt贸rym oddawano ho艂d - Venaliaha, Ra i Seta - sta艂y milcz膮ce i zapomniane. Lud ujrza艂 pustk臋 i przerazi艂 si臋 jej dotykalno艣ci膮.

Kap艂ani od jedenastu dni modlili si臋 w lochach - nieobecni w tera藕niejszo艣ci, u艣pieni fioletem, kt贸ry pojawi艂 si臋 wraz z zapowiedziami ko艅ca 艣wiata. Dzi艣 Emilian postanowi艂 ich rozbudzi膰.

- Mianujecie Ismen臋 - rzek艂, gdy tylko ockn臋li si臋 z letargu - albowiem tak chce lud. - W oczach namiestnika zal艣ni艂 fiolet, twarz zmieni艂a kszta艂t.

Przera偶enie ugi臋艂o kolana kap艂an贸w. Oto ujrzeli oblicze z艂a i zmrozi艂 ich strach tak wielki jak nigdy dot膮d. S艂owa zastyg艂y w gard艂ach.

- I baczcie, by nie nasta艂y zn贸w dni s膮du.

***

Dzie艅 p贸藕niej Wiedz膮cy Wiele wynie艣li Ismen臋, a plebs roz艣piewa艂 si臋 ze szcz臋艣cia. Znienawidzony bowiem zosta艂 Naout, a jego 艣mier膰 przyj臋ta z rado艣ci膮.

- Z woli Venaliaha, z woli Ra - krzycza艂 kap艂an, wk艂adaj膮c obr臋cz na g艂ow臋 c贸rki Nanniego.

Mo偶ni i maluczcy chylili cia艂a.

By艂a krwi膮 z krwi, cho膰 kobiet膮 - pierwsz膮 na tronie od zarania dziej贸w. Nikt nie zastanawia艂 si臋, jak膮 pani膮 b臋dzie i czy jej mianowanie stanie si臋 dla nich dobr膮 wr贸偶b膮. Ostatnie dni zachwia艂y wiar膮 plebsu, przynios艂y strach i 艣mier膰. Jeszcze niedawno wygl膮dali ko艅ca 艣wiata - dzi艣 cieszyli si臋 jak dzieci.

Emilian przygl膮da艂 si臋, studzi艂 偶ar kap艂a艅skich g艂贸w.

A zarazem sw贸j gniew.

***

Pod wiecz贸r ceremonia dobieg艂a ko艅ca - przedstawiciele kast oddali ho艂d, a Ismena obieca艂a sprawiedliwie rz膮dzi膰. S艂udzy rozdali datki biedocie.

- Mufgara wtr膮cono do loch贸w - rzek艂 Emilian, gdy pa艂ac opustosza艂. - Jest ranny, lecz 偶yje.

- Wyruszysz, panie, do Elwin? - zapyta艂a namiestniczka.

- Nie. Jego los ju偶 si臋 dope艂ni艂. Wracam do Uruk.

- Prosz臋 by艣 zosta艂.

Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 kobiet臋.

- Nie mog臋. Ale b臋d臋 na ciebie czeka膰.

- Obiecuj臋, 偶e odwiedz臋 ci臋, panie.

- Wiem.

- By okaza膰 wdzi臋czno艣膰 i z艂o偶y膰 ci ho艂d.

Rozb艂ysn膮艂 fioletem, przemieni艂 w wilka, w kobiet臋, w w臋偶a.

- B臋d臋 w Uruk - przypomnia艂 i wyprysn膮艂 oknem pod postaci膮 fioletowej smugi.

Ismena wr贸ci艂a na tron, po艂o偶y艂a r臋ce na por臋czach.

- S艂u偶ba! - krzykn臋艂a.

Chcia艂o si臋 jej 艣mia膰 i ta艅czy膰, walczy膰. Nareszcie by艂a wolna i mia艂a Illoni臋 tylko dla siebie.

- W osadzie Kur-Kur - rzek艂a, gdy s艂udzy przestali bi膰 pok艂ony - ukrywa si臋 rodzina Naouta Nie Wyniesionego. Ciebie, Komie, czyni臋 odpowiedzialnym za sprowadzenie ich tutaj. Chc臋 r贸wnie偶 by艣cie odnale藕li ch艂opaka o imieniu Rubi. To wszystko.

Patrzy艂a, jak wycofuj膮 si臋 z komnaty, u艣miecha艂a si臋. Sama poleci艂a ich Naoutowi. Sama te偶 powierzy艂a zwierzchnictwo nad armi膮 Churdadowi, kt贸remu ufa艂a bezgranicznie. Ech, warto by艂o umrze膰...

W Uruk, mie艣cie przekl臋tym.

***

Rankiem doprowadzono przed jej oblicze Rubiego. Stra偶 przy艂apa艂a go na grzebaniu Naouta.

- Wyd艂ubcie mu oczy - poleci艂a - i obetnijcie j臋zyk. Potem wyp臋d藕cie z miasta.

W po艂udnie spotka艂a si臋 z kap艂anami. Za ich rad膮 wyznaczy艂a pos艂贸w i wybra艂a dary ze skarbca dla kap艂an贸w z Elwin, kt贸rzy od 艣mierci Hagita sprawowali piecz臋 nad obszarem.

Sze艣膰 d艂ugich dni czeka艂a na odpowied藕.

- Wi臋zie艅 o imieniu Mufgar-Immanuel zmar艂 w lochach - rzek艂 goniec.

Podesz艂a do okna i otar艂a pierwsz膮 i ostatni膮 艂z臋.

- Sen k艂ama艂 - szepn臋艂a ku s艂o艅cu.

***

Emilian przytuli艂 Judyt臋, wpl贸t艂 palce w czer艅 w艂os贸w.

- Za tysi膮c lat nikt nie b臋dzie o nas pami臋ta艂 - rzek艂. - Mrok zakryje wszystko.

- A pergaminy, panie?

- Za tysi膮c lat rozpadn膮 si臋 w proch. A je艣li nawet przetrwaj膮, nie ka偶dy je zrozumie, nie ka偶dy ich dotknie. Znikniemy tak samo jak si臋 pojawili艣my, Judyto.

Gubi艂 si臋, b艂膮dzi艂, zapada艂. Kiedy艣 wszystko by艂o po stokro膰 prostsze, bardziej oczywiste. Kiedy艣, gdy chcia艂 kogo艣 zabi膰, nie wyr臋cza艂 si臋 innymi.

- Odpowiesz mi kim jeste艣my? Po co 偶yjemy? Dlaczego otrzymujemy co艣, co b臋dzie nam odebrane bez s艂owa wyja艣nienia wtedy w艂a艣nie, gdy najmniej b臋dziemy si臋 tego spodziewa膰?

- Nie wiem tego, panie.

- Tak jak nie wie tego nikt. Mufgar zmartwychwsta艂 i posiad艂 moc, z kt贸rej korzysta艂 do woli. By艂 niczym 艣wie偶y owoc wystawiony na s艂o艅ce. Wysech艂, zanim si臋 spostrzeg艂. Czy ze mn膮 stanie si臋 to samo?

- Nigdy, panie.

- Chcia艂bym w to wierzy膰.

Z biegiem lat mia艂 coraz wi臋cej w膮tpliwo艣ci.

Z biegiem lat...

- Chcia艂bym pozna膰 tego, kto da艂 nam 偶ycie, Judyto - rzek艂. - Tego, kto stworzy艂 Uruk, Ill, Adrion, Elwin... Nazwa艂em si臋 bogiem, lecz to nie ja ale On jest nim naprawd臋. I wszyscy, jak jeste艣my, powinni艣my ka偶dego dnia sk艂ada膰 mu ho艂d. Za 偶ycie, kt贸re nam da艂 i to, co przygotowa艂 nam po 艣mierci.

- Oddajmy mu wi臋c pok艂on, panie.

Emilian u艣miechn膮艂 si臋.

- Niech b臋dzie przekl臋ty - powiedzia艂.

Wojciech Szyda
N贸偶

Ani - za Odpowied藕

Powo艂aniem cz艂owieka jest d膮偶enie do

prawdy, kt贸ra przekracza jego samego.

Jan Pawe艂 II, encyklika Fides et ratio

Is that a dagger or a crucifix I see

You hold so tightly in your hand?

And all the while the distance grows

Between you and me

I do not understand.

Peter Gabriel Blood of Eden

艢WIAT W CIENIU 艢WIATA
Prolog o zmierzchu

M臋偶czyzna idzie korytem wyschni臋tego strumienia. Buty 艣lizgaj膮 si臋 na drobnych kamykach, gdy wspina si臋 na szczyt wzg贸rza. Jest wysoki, barczysty, na piersi ma tatua偶 z emblematem Czarnego S艂o艅ca. U pasa wisi pochwa, z kt贸rej wystaje rze藕biona r臋koje艣膰. Na postronku wlecze opieraj膮c膮 si臋 kobiet臋: czarnow艂os膮, o migda艂owych oczach w pi臋knej cho膰 bardzo brudnej twarzy. Jej usta ciskaj膮 obelgi.

- Harlan, jak ja ci臋 nienawidz臋!

M臋偶czyzna nie reaguje, zaciska tylko usta. Wybacz mi, Iris! Docieraj膮 na wzg贸rze. Po艣r贸d suchej trawy i krzak贸w ruiny poro艣ni臋te mchem. Obraca si臋 ku dziewczynie:

- To jedyne wyj艣cie.

Ona spluwa mu w twarz.

- Kocham ci臋.

- Przesta艅, k艂amco!

Harlan szarpie postronek - Iris pada na kolana. Jej d艂onie zaciskaj膮 si臋 na ga艂膮zkach krzew贸w, jednak m臋偶czyzna jest silniejszy. Mocnym szarpni臋ciem unosi j膮 z kolan i wprowadza do budowli.

- To tu.

Przewraca kobiet臋 na ziemi臋. Kawa艂ki gruzu, le偶膮ce w艣r贸d zielska, rani膮 jej plecy. Harlan wyci膮ga n贸偶. Iris wierzga, kopie, skr臋ca si臋 jak z艂apana w sie膰 ryba.

- Prosz臋, nie...

Harlan zdziera jej kurtk臋, ods艂ania pier艣. Tam t臋tni serce, tam wbije ostrze.

- Nieee...

Patrz膮 sobie w oczy.

- Uwierz, Iris. Dost膮pisz wyzwolenia.

Iris usi艂uje drapa膰 i gry藕膰. Nietoperze czmychaj膮 spod sufitu, na moment gasz膮 blask Czarnego S艂o艅ca. Dziewczyna charczy:

- B膮d藕 przekl臋ty za to, co mi zrobi艂e艣!

Lew膮 r臋k膮 Harlan przyciska jej twarz do ziemi. Praw膮, uzbrojon膮 w n贸偶, unosi w zamachu. Z臋by Iris wgryzaj膮 si臋 w palce Harlana - p臋kaj膮 kostki i 艣ci臋gna, tryska krew.

Paroksyzm b贸lu, krzyk, uderzenie.

Ostrze wchodzi w serce Iris.

***

W ober偶y „Rozdro偶e” siwow艂osy m臋偶czyzna ockn膮艂 si臋 ze snu. Znu偶ony ca艂odziennym marszem zasn膮艂 z g艂ow膮 na 艂awie, mi臋dzy pust膮 misk膮, okruchami chleba i cynowym kubkiem. Od rana szed艂 w deszczu; jego przemoczone 艂achy suszy艂y si臋 teraz nad kominkiem, a on - w p艂贸ciennej koszuli i kalesonach - odpoczywa艂 w ciep艂ym zaduchu karczmy. Na 艂awach i zydlach spoczywali kupcy, wagabundzi, pielgrzymi i awanturnicy. Pod strzech膮 zalega艂 smr贸d topniej膮cego 艂oju, przetrawionego alkoholu i niemytych cia艂. Karczmarz spluwa艂 na klepisko i zawzi臋cie miesza艂 zup臋 w wielkim garze nad paleniskiem. Rozpi臋te w oknach rybie p臋cherze przepuszcza艂y niewiele wieczornego 艣wiat艂a. Cz臋艣膰 go艣ci opu艣ci ober偶臋, cz臋艣膰 zostanie do rana. On postanowi艂 nocowa膰.

Podparty na 艂okciach rozpami臋tywa艂 sen. Wydarzenie sprzed lat powraca艂o. Nieudane samob贸jstwo. W臋drowa艂 po 艣wiecie, by odnale藕膰 przedmiot, kt贸ry umo偶liwi mu po艂膮czenie si臋 z kobiet膮, kt贸r膮 kocha艂.

Ponownie senno艣膰 upomnia艂a si臋 o Harlana. Odg艂osy cichn膮, ga艣nie p贸艂mrok. Za chwil臋 b臋dzie 艣ni艂 dalej. Jego powieki zamkn臋艂y si臋 jak dwie kamienne muszle.

***

Czarne S艂o艅ce 偶arzy si臋 blado. W dolinie zamglony 艣wit przesycony oparami siarki. Ma si臋 na deszcz. Harlan spluwa. Lewa d艂o艅 krwawi. Tu偶 przed 艣mierci膮 Iris odgryz艂a mu dwa palce.

- Zabi艂em - szepcze, zerkaj膮c na skrwawiony n贸偶. - Zaczekaj na mnie, Iris. Musimy si臋 odnale藕膰... - Ociera n贸偶 o policzek. Czuje na wargach jej krew.

...Pora na mnie.

Staj膮c na kraw臋dzi ska艂y, rozpuszcza w艂osy. Serce uderza w艣ciekle, oczekuj膮c no偶a.

...Je艣li nie ma 艣wiata, dla kt贸rego zabi艂em, jestem morderc膮. Je艣li nie ma 艣wiata, w kt贸rym podzia艂 na Malenist贸w i Femilanki zosta艂 prze艂amany, jestem samob贸jc膮...

G艂臋boki oddech. Harlan zaciska z臋by. Teraz...

艢wist pocisku, huk w skroni. Kolejny kamie艅 z procy, tym razem w czo艂o. Harlan osuwa si臋 na ziemi臋, n贸偶 wypada mu z r臋ki. Twarz ma ca艂膮 we krwi. S艂ycha膰 dzikie nawo艂ywania. To jedna z g贸rskich band rozb贸jniczych...Zaraz tu b臋d膮. Gdzie n贸偶, musz臋 si臋 zab...

Za p贸藕no - zb贸je pochylaj膮 si臋 nad Harlanem. Czyj艣 but mia偶d偶y mu nadgarstek. Bandyta podnosi n贸偶 i ogl膮da z ciekawo艣ci膮.

- Oddawaj...

Bandzior patrzy na Harlana dzikim wzrokiem. Kopie go w brzuch.

Ochryp艂y szept:

- Dor偶nij go, Milrun...

I odpowied藕:

- Stul pysk, Lanzo!

Kopni臋cie w kark. Harlan traci przytomno艣膰.

***

W karczmie poranna krz膮tanina. Karczmarz otworzy艂 drzwi, Harlan poczu艂 na twarzy o偶ywczy wiatr. Otworzy艂 oczy. Bola艂y go ko艣ci, ale przynajmniej si臋 wyspa艂. Wsta艂, ziewn膮艂, przeci膮gn膮艂 si臋, wypi艂 resztk臋 wody z kubka, po czym zdj膮艂 suche 艂achmany znad kominka. Zak艂adaj膮c je my艣la艂, dok膮d powinien si臋 uda膰. Karczma „Rozdro偶e” le偶a艂a przy zbiegu wschodniego i p贸艂nocnego traktu. By艂a jednym z niewielu miejsc, gdzie nie kojarzono Harlana z dziwnymi opowie艣ciami.

Odwiedzaj膮c gospody mia艂 zwyczaj siada膰 przy ogniu i bawi膰 go艣ci cudacznymi historiami o dalekiej krainie, gdzie 偶ycie toczy si臋 inaczej - ceni si臋 tam pok贸j, przyja藕艅, a wojna uwa偶ana jest za nieszcz臋艣cie. „Co to za kraj - na艣miewali si臋 podr贸偶ni - chyba g艂upota rz膮dzi tam niepodzielnie?” Harlan nie reagowa艂. Twardo snu艂 opowie艣膰. M贸wi艂 o uczuciu, kt贸re ka偶e m臋偶czyznom i kobietom 艂膮czy膰 si臋 w pary, zak艂ada膰 rodziny, mie膰 potomstwo. Nikt nie rozumia艂, jak dzieci mog膮 „rodzi膰 si臋 z kobiety”. Pada艂y uwagi: „Parz膮 si臋 niczym psy” i okrzyki: „艁膮cz膮 si臋 jak zwierz臋ta, by chowa膰 m艂ode!” Wybuchy 艣miechu przeplata艂y opowie艣膰, la艂o si臋 piwo, go艣cie zasypiali pod sto艂ami. Wtedy karczmarz dawa艂 Harlanowi ciep艂膮 straw臋 i pozwala艂 spa膰 przy kominku. Rano go艣cie drwili z szalonego bajarza. Takie 偶ycie wi贸d艂 Harlan z P贸艂nocnych Bagien, niegdy艣 偶o艂nierz i szpieg oraz dow贸dca si艂 zbrojnych Czwartej Osady.

Dwaj prorocy

Zarz膮dca wyszed艂 przed wie偶臋 i spojrza艂 w niebo. Mia艂o przedziwn膮 barw臋. Blador贸偶owa 艂una rozci膮ga艂a si臋 na grafitowej kopule niczym abstrakcyjny fresk. Horyzont rysowa艂y zygzaki b艂yskawic, przez r贸wnin臋 przetacza艂y si臋 gromy. Pustk臋 krajobrazu przecina艂a wie偶a - ceglana baszta scalona zapraw膮 z krwi bydl臋cej. Bezruch pejza偶u zdawa艂 si臋 skupia膰 w jej murach. Ciemnoczerwona, rdzawa, z臋biskami krenela偶y szczerzy艂a si臋 ku niebu. Zarz膮dca uwielbia艂 ten u艣miech.

Odetchn膮wszy pe艂n膮 piersi膮 zawr贸ci艂 do 艣rodka. Na parterze mia艂 pracowni臋. Pod 艣cianami pi臋trzy艂y si臋 zakurzone woluminy, po艣rodku sta艂 wielki st贸艂 z oprzyrz膮dowaniem: ko艂a kombinatoryczne, maszyny licz膮ce, szklane retorty, mapy, astrolabium... To tutaj Zarz膮dca dokonywa艂 oblicze艅. Czuwa艂 nad nienaruszalno艣ci膮 porz膮dku w 艣wiecie Czarnego S艂o艅ca.

Poprzedniej nocy dr臋czy艂 go sen. Rozp臋ta艂a si臋 burza, pioruny uderza艂y w wie偶臋, mury p臋ka艂y z 艂oskotem, 偶aby 艣piewa艂y 偶a艂o艣nie. W oddali p艂on膮艂 ogie艅. Zarz膮dca ujrza艂 dziwny znak na niebie - dwie d艂onie dzier偶y艂y gigantyczne ostrze. Poczu艂 si臋 bezsilny. Co艣 si臋 ko艅czy艂o, a on nie m贸g艂 temu zapobiec. Ba艂 si臋. By艂 kustoszem starego porz膮dku, odpowiada艂 za integralno艣膰 tego 艣wiata. We 艣nie traci艂 sw膮 w艂adz臋. Nagle wszystkie 偶aby zacz臋艂y p艂on膮膰 - r贸wnina by艂a 偶ywym, skwiercz膮cym dywanem, zdawa艂o si臋, 偶e ogie艅 trawi rechocz膮c膮 ciemno艣膰. Wtedy Zarz膮dca si臋 zbudzi艂.

Zrozumia艂, 偶e sen by艂 przes艂aniem. Jego mocodawca dawa艂 znak - co艣 si臋 wydarzy. Spojrza艂 na skal臋 entropijn膮: 艣wiat Czarnego S艂o艅ca wci膮偶 p艂ywa艂 w swoim przedziale. A jednak nast膮pi艂o przemieszczenie - jaki艣 obcy element wkrad艂 si臋 do rzeczywisto艣ci. Pomy艣la艂 o dw贸ch krainach, w kt贸rych 偶yj膮 zwa艣nione rasy - o nienawi艣ci mi臋dzy Malenistami i Femilankami. Wieczna wojna, r贸wnowaga przeciwie艅stw. Zarz膮dca by艂 stra偶nikiem tego stanu rzeczy; teraz co艣 chcia艂o go zak艂贸ci膰.

Wysoki, zgarbiony, z haczykowatym nosem wygl膮da艂 jak upi贸r. Nie spotyka艂 si臋 z lud藕mi - jego wie偶a znajdowa艂a si臋 na drugim kra艅cu 艣wiata, w艣r贸d nieprzebytych p贸艂nocnych r贸wnin. Mieszka艂y tu tylko 偶aby; czasami przylatywali zwiadowcy: czarne ptaki donosz膮ce Zarz膮dcy o wszystkim, o czym chcia艂 wiedzie膰. A jednak przeoczy艂y fakt, 偶e pewien stary rybak z malenijskich las贸w zd膮偶a艂 w stron臋 G贸ry Snu, nios膮c w torbie zawini臋ty w p艂贸tno n贸偶 w kszta艂cie prostok膮tnego krzy偶a. Poprzedniego dnia znalaz艂 go w strumieniu, gdy schyli艂 si臋, by op艂uka膰 twarz. Po drodze do艂膮czy艂y do niego cztery inne osoby: przyg艂uchy bartnik, kulawy bednarz, jednooki k艂usownik i ob艂膮kana Femilanka. Ptaki Zarz膮dcy by艂y poch艂oni臋te kontrolowaniem osad i nie zwr贸ci艂y na to uwagi.

***

Nabo偶e艅stwo rozpoczyna艂o si臋 przedwieczorn膮 kontemplacj膮. Cz艂onkowie sekty gromadzili si臋 wok贸艂 kamiennego coko艂u i przyjmowali pozycje medytacyjne. Siadali ze skrzy偶owanymi nogami na plecionych z 艂yka dywanach, rozk艂adali r臋ce, po czym z zamkni臋tymi oczami zaczynali nuci膰: jeden, dwa, trzy... dwa, jeden, trzy... trzy, jeden, dwa... jeden, trzy, dwa... dwa, trzy, jeden... trzy, dwa, jeden... I od pocz膮tku: jeden, dwa, trzy... Grota rozbrzmiewa艂a szeptan膮 litani膮 liczb.

Starzec, za艂o偶yciel sekty, t艂umaczy艂 akolitom:

- Istnieje pierwotna jedno艣膰, z kt贸rej wy艂oni艂y si臋 wszystkie 艣wiaty, doskona艂a ca艂o艣膰, kt贸ra jest na progu wszystkiego. Jedno艣膰 jest zaczynem wszechrzeczy. Stanowi nadrz臋dn膮 zasad臋. Niestety, 偶yjemy w 艣wiecie, w kt贸rym nast膮pi艂o rozbicie. Wszystko uleg艂o rozszczepieniu: chaos i porz膮dek, doskona艂o艣膰 i niedoskona艂o艣膰, 艣wiat艂o i ciemno艣膰... Podstaw膮 sta艂o si臋 rozdwojenie. Istnieje szansa powrotu do pierwotnej jedno艣ci. 艢wiat pragnie odrodzi膰 si臋 jako ca艂o艣膰.

Jedno艣膰 - rozbicie - powr贸t do jedno艣ci. Starzec zawar艂 ten rytm w kr贸tkiej wyliczance.

Gdy medytacja dobiega艂a ko艅ca, no偶ownicy przemieszczali si臋 do kolejnego kr臋gu. Byli teraz bli偶ej o艂tarza, a ich guru obchodzi艂 rozet臋, kt贸r膮 tworzyli, udzielaj膮c b艂ogos艂awie艅stwa. Nast臋pnie rozwija艂 zwoje, w kt贸rych zawarte by艂o Objawienie, i odczytywa艂 fragmenty. Stary rybak spisa艂 je w transie, przez trzy doby kre艣l膮c znaki, kt贸rych nie rozumia艂. Gdy si臋 ockn膮艂, by艂 wycie艅czony, zachowa艂 jednak umiej臋tno艣膰 czytania.

P贸藕niej nadchodzi艂 czas wsp贸lnych mod艂贸w. Siadali przed wej艣ciem do groty i w zapadaj膮cym zmierzchu posy艂ali Czarnemu S艂o艅cu obietnic臋 艣mierci:

Blask tw贸j fa艂szywy,

wiat艂o nie-艣wiat艂em,

Czer艅 barw膮 nocy,

艢wiat odwr贸cony, niedoskona艂y

Sko艅czy si臋 wkr贸tce

Zga艣nie z twym ogniem

U st贸p wielkiej g贸ry, gdzie mieli siedzib臋, rozci膮ga艂y si臋 mokrad艂a, kt贸re o zmierzchu zaczyna艂y rozbrzmiewa膰 muzyk膮 bagien.

艢wi臋te ostrze przebije serce gwiazdy,

Zgasi k艂amstwo zakl臋te w czerni,

Co 艣wieci nad nami blaskiem niepoj臋tym...

Nadci膮ga艂a noc. Modlili si臋, a 偶aby 艣piewa艂y w ciemno艣ci.

Oni

M臋偶czyzna, kt贸ry tamtego dnia odnalaz艂 Harlana, mia艂 nieprzenikniony wyraz twarzy oraz czarn膮 bluz臋 z kapturem. Str贸j m贸wi艂 najwi臋cej: by艂 to mundur s艂u偶b specjalnych Czwartej Osady; jednak zagadkowe spojrzenie pos艂a艅ca i trzymany w d艂oni rulon dokumentu te偶 m贸wi艂y sporo: sprawa musia艂a by膰 nietypowa.

Pukanie do drzwi. Skrzypni臋cie zawias贸w. Nast臋pnie regulaminowy uk艂on, p贸艂szyfrowany meldunek, drugi uk艂on, i Harlan zn贸w by艂 sam w baszcie. Podszed艂 do okna i odprowadzi艂 pos艂a艅ca wzrokiem. P贸藕niej odpiecz臋towa艂 rulon. U g贸ry widnia艂a piecz臋膰 S艂u偶b, pod ni膮 pseudonim Harlana: Kardos (imi臋, kt贸re wymy艣li艂 kiedy艣 po trzech kwartach piwa). By艂o to kilka lat temu, gdy zmuszony 偶yciow膮 sytuacj膮 zaoferowa艂 swoje us艂ugi s艂u偶bom specjalnym IV Osady. Wcze艣niej by艂 dow贸dc膮 oddzia艂u w dru偶ynie zbrojnej, sta艂 na czele setki 艣wietnie wyszkolonych wojownik贸w. Musia艂 odej艣膰 z wojska, poniewa偶 z艂ama艂 rozkaz. Fakt, i偶 dzia艂aj膮c na w艂asn膮 r臋k臋 omin膮艂 zasadzk臋 Femilanek, nie stanowi艂 okoliczno艣ci 艂agodz膮cej.

Przez rok Harlan 偶y艂 z oszcz臋dno艣ci i resztek 偶o艂du. P贸藕niej nawi膮za艂 wsp贸艂prac臋 ze S艂u偶bami. Jako dow贸dca dru偶yny by艂 艣wietnym zwiadowc膮 i taktykiem, nie musia艂 si臋 przekwalifikowywa膰. Przyj臋to go od razu; od dawna kr膮偶y艂a po osadzie opowie艣膰 o manewrze Harlana: wstrzyma艂 atak i nie wjecha艂 do w膮wozu, w kt贸rym ukryte wojowniczki mia艂y zasypa膰 jego oddzia艂 gradem kamieni i strza艂. Zamiast tego, 艂ami膮c rozkaz, Harlan wspi膮艂 si臋 z dru偶yn膮 po zboczu i wyci膮艂 femila艅sk膮 zasadzk臋. Nast臋pnie urz膮dzi艂 przyczajonym ni偶ej wojowniczkom kamienowanie; g艂azy, kt贸re mia艂y spa艣膰 na Malenist贸w, unicestwi艂y Femilanki. Reszty dope艂ni艂y be艂ty, spadaj膮ce na wojowniczki niczym krople truj膮cego deszczu.

Wracaj膮c膮 z g艂owami Femilanek w workach dru偶yn臋 powitano owacyjnie. A jednak by艂 to kres kariery wojskowej Harlana z P贸艂nocnych Bagien. Podzi臋kowano mu za zwyci臋stwo i wyrzucono z armii. Zamiast odprawy unikn膮艂 wtr膮cenia do lochu.

Kiedy Harlan otrzyma艂 rozkaz od tajemniczego go艅ca, nie my艣la艂 o przesz艂o艣ci. Czym pr臋dzej zapozna艂 si臋 z tre艣ci膮 pisma:

W okolicach G贸ry Snu, na mokrad艂ach, w najbardziej niedost臋pnych rejonach Centralnych Bagien, zadomowi艂a si臋 nowa sekta. Dowodzi ni膮 siwow艂osy m臋偶czyzna zwany Starcem, niegdy艣 rybak 偶yj膮cy w le艣nej g艂uszy, utrzymuj膮cy si臋 z handlu wymiennego z II Osad膮. Informacje na temat sekty s膮 sk膮pe. Wiadomo, 偶e przedmiotem kultu jest tajemniczy przedmiot, sztylet albo n贸偶. Starzec twierdzi, 偶e za po艣rednictwem jego osoby Opatrzno艣膰 chce zbawi膰 艣wiat Czarnego S艂o艅ca. Starzec, kt贸ry mianowa艂 si臋 bo偶ym namiestnikiem, sprawuje niepodzieln膮 w艂adz臋. Najbardziej istotny wydaje si臋 jednak fakt, 偶e do grupy nale偶膮 zar贸wno Maleni艣ci, jak i Femilanki. R贸wnie blu藕niercze s膮 pogl膮dy no偶ownik贸w: twierdz膮, 偶e nasza kraina jest zaledwie cieniem prawdziwego 艣wiata, a wi臋c nale偶y j膮 opu艣ci膰...

Harlan roze艣mia艂 si臋 sucho. Starzec, pomy艣la艂. Kolejny natchniony idiota, kt贸ry odrzuca porz膮dek Czarnego S艂o艅ca...

...Dost臋p do g贸rskiej groty, w kt贸rej zadomowili si臋 no偶ownicy, jest trudny. Na bagnach 艂atwo zb艂膮dzi膰, kilku naszych szpieg贸w nie wr贸ci艂o stamt膮d. Podobno sekta odrzuca wszelk膮 przemoc. Zlokalizowali艣my z grubsza ich siedzib臋...

Harlan zerkn膮艂 na prymitywn膮 map臋. Po艣rodku, otoczona bagnem, pi臋trzy艂a si臋 G贸ra Snu; na jej wschodnim zboczu zaznaczono grot臋.

...Maj膮c na wzgl臋dzie bezpiecze艅stwo 艣wiata Czarnego S艂o艅ca, postanowili艣my: nale偶y niezw艂ocznie rozbi膰 sekt臋. Agencie Kardos - zosta艂e艣 wyznaczony do tej misji. Twoim zadaniem jest odnale藕膰 i zabi膰 Starca i jego akolit贸w, nast臋pnie zlikwidowa膰 艣lady zwi膮zane z ich dzia艂alno艣ci膮. Przedmiot kultu, rytualny n贸偶, ma by膰 dostarczony naszym kap艂anom.

Ni偶ej widnia艂a piecz臋膰: „Rozkaz nale偶y wykona膰 bezzw艂ocznie”. Podpisy.

Harlan od艂o偶y艂 pismo. Czu艂 si臋 jak pies, kt贸ry podj膮艂 trop. My艣la艂 ju偶 tylko o zg艂adzeniu sekty. A tak偶e o dziwnej religii no偶ownik贸w, kt贸ra podwa偶a艂a porz膮dek tej krainy, wieszcz膮c koniec Czarnego S艂o艅ca.

***

W tym samym czasie, kiedy Harlan zaj臋ty by艂 przygotowaniami do misji, po drugiej stronie g贸r, w jednej z femila艅skich osad, wojowniczka o imieniu Iris p艂aka艂a, patrz膮c w buzuj膮cy na kominku ogie艅. Jedna z jej si贸str odesz艂a. Zostawi艂a kr贸tki, niezrozumia艂y list, i wymkn臋艂a si臋 noc膮 z osady. Napisa艂a, 偶e pod膮偶a w stron臋 mokrade艂, nad sam膮 granic臋 dw贸ch krain. G贸rskie bagna otaczaj膮ce G贸r臋 Snu stanowi艂y naturaln膮 barier臋 mi臋dzy osadami Femilanek i Malenist贸w. Sora pisa艂a o „domu, kt贸ry chce odnale藕膰 w艣r贸d mokrade艂”, o „dobrych ludziach, kt贸rzy tam 偶yj膮„ i „przymierzu, zgodzie i pojednaniu, kt贸re powinny sta膰 si臋 nowym fundamentem 艣wiata Czarnego S艂o艅ca”. Nieszcz臋sna wariatka! Iris nie przypuszcza艂a, 偶e Sora kiedykolwiek odejdzie. By艂y przyjaci贸艂kami, towarzyszkami broni; traktowa艂a j膮 jak m艂odsz膮 siostr臋. A jednak sta艂o si臋 - co艣 j膮 op臋ta艂o, jaki艣 dziwaczny pomys艂, i postanowi艂a ruszy膰 w 艣wiat. Noc膮 bez po偶egnania. A przecie偶 nic nie wskazywa艂o, 偶e jej przyjaci贸艂ka traci rozum. Czasami tylko zamyka艂a si臋 w sobie, milcza艂a, wydawa艂a si臋 nieobecna. Ale szybko jej przechodzi艂o. Iris przypomnia艂a sobie, 偶e kt贸rej艣 nocy Sora m贸wi艂a przez sen; by艂y to strz臋py zda艅, dziwaczne frazy mruczane bez 艂adu i sk艂adu: „Ostrze, kt贸re daje 偶ycie...”, „艢wiat poza tym 艣wiatem”, „nie b贸j si臋 stabizacji...”. To ostanie s艂owo Iris zapami臋ta艂a dok艂adnie, gdy偶 poj臋cia nie mia艂a, co znaczy. Tamtej nocy nie mog艂a zmru偶y膰 oka, a le偶膮ca na drugim pos艂aniu Sora zacz臋艂a przewraca膰 si臋 z boku na bok i wykrzykiwa膰 tajemnicze s艂owa. „Stabizacja” - c贸偶 to mog艂o znaczy膰? Kiedy nast臋pnego dnia zapyta艂a Sor臋, ona r贸wnie偶 nie mia艂a poj臋cia.

Zrazu, kiedy odkry艂a ucieczk臋 towarzyszki, chcia艂a ruszy膰 w pogo艅. P贸藕niej zarzuci艂a t臋 my艣l. Jej r贸wnie偶 zarzucono by dezercj臋, zap艂aci艂aby g艂ow膮. Sora zdezerterowa艂a i nie ma dla niej powrotu do osady. Tak sko艅czy艂a si臋 ich przyja藕艅 - wsp贸lne 偶ycie, odk膮d wyj臋to je z nenufar贸w na bagnie prokreacyjnym, przez zabaw臋, kiedy by艂y dziewczynkami, a偶 do rytua艂u obrzezania, czyli uci臋cia im prawej piersi, by mog艂y sta膰 si臋 wojowniczkami. Jedyne, co Iris mog艂a zrobi膰, to posk艂ada膰 fakty. Znikni臋cie Sory nie by艂o jedynym takim wypadkiem, przed ni膮 uciek艂y z osady jeszcze dwie Femilanki. Czy poszczeg贸lne znikni臋cia co艣 艂膮czy艂o? Te dwie dezerterki nie by艂y znajomymi Sory, tego Iris by艂a pewna. Wi臋c co mog艂o sk艂oni膰 j膮 do ucieczki?

Ogie艅 buzowa艂 w kominku, Iris ociera艂a 艂zy.

Pukanie do drzwi. Pi臋ciokrotne, charakterystyczne uderzenie - tak pukali tylko pos艂a艅cy Stra偶y. By艂a noc, sprawa musia艂a by膰 wa偶na.

Iris otworzy艂a drzwi. M艂oda dziewczyna, jeszcze nie obrzezana, sta艂a na baczno艣膰 i meldowa艂a:

- Dow贸dztwo Stra偶y 偶膮da natychmiastowej rozmowy z Iris z Zachodniego Bagna. Sprawa jest wyj膮tkowo pilna. Mam rozkaz doprowadzi膰 siostr臋 do siedziby dow贸dztwa, obraduj膮cego na nadzwyczajnym posiedzeniu. W razie odmowy zostanie siostra wydalona z wojska.

- Spocznij.

Iris bez s艂owa wdzia艂a mundur i uda艂a si臋 za 艂膮czniczk膮. Sz艂y przez pogr膮偶on膮 we 艣nie osad臋. Dziewczyna nios艂a 艂uczywo skwiercz膮ce w kroplach deszczu. W ca艂ej osadzie by艂o ciemno, nie licz膮c p艂on膮cych pochodni na wa艂ach; gdzieniegdzie w oknach domostw tli艂y si臋 艣wiat艂a. Buty Iris zapada艂y si臋 w b艂ocie. Czego chc膮 ode mnie?, my艣la艂a gor膮czkowo. Czy ma to zwi膮zek z Sor膮?

W budynku dow贸dztwa - okaza艂ej kamiennej budowli - najbardziej poufne sprawy za艂atwiano w piwnicy. Tam te偶 obradowa艂o gremium, kt贸re za偶膮da艂o stawiennictwa Iris. Po艣rodku o艣wietlonej pochodniami przestronnej sali sta艂 prostok膮tny st贸艂. Po bokach siedzia艂o osiem najwy偶szych rang膮 wojowniczek. Krzes艂o przy kr贸tszej kraw臋dzi zajmowa艂a dow贸dczyni; Iris sk艂oni艂a si臋. 艁膮czniczka zameldowa艂a wykonanie zadania i znikn臋艂a za drzwiami. Wtedy poproszono Iris, by usiad艂a.

- Zosta艂a艣 wezwana - zacz臋艂a Ulryka Isz, dow贸dczyni - gdy偶 zostanie powierzona ci misja. Jak si臋 domy艣lasz, ma to zwi膮zek z twoj膮 przyjaci贸艂k膮. Podejrzewamy, gdzie uciek艂a. Najprawdopodobniej tam, gdzie poprzednie dezerterki. Nasze zwiadowczynie 艣ledzi艂y je do pasa granicznego - obie uda艂y si臋 na mokrad艂a, w okolic臋 G贸ry Snu, gdzie osiad艂a dziwna sekta... Jaki艣 staruch grupuje wok贸艂 siebie Femilanki i Malenist贸w.

Iris otworzy艂a usta.

- Tak, m艂odsza siostro, my te偶 by艂y艣my zdumione. Nasze towarzyszki uciekaj膮 z osad, by 偶y膰 pod jednym dachem z naszymi 艣miertelnymi wrogami. Nale偶y zdusi膰 to w zarodku.

- I Sora do艂膮czy艂a do nich? - wykrztusi艂a Iris.

- Zapewne jeszcze tam nie dotar艂a. Ale wszystko wskazuje na to, 偶e zamierza.

- Jaka jest moja misja?

Dow贸dczyni u艣miechn臋艂a si臋 cierpko.

- We藕miesz sze艣cioosobow膮 grup臋 i odnajdziesz siedzib臋 sekty. Nie kryj臋, 偶e macie ma艂e szanse. Nie znamy nawet dok艂adnego po艂o偶enia ich obozu. Ale wiem, 偶e zrobisz wszystko, by uratowa膰 Sor臋. Tylko w ten spos贸b mo偶esz j膮 wyrwa膰 z r膮k fanatyka...

- Kiedy mam rusza膰?

- Pojutrze. Jutro otrzymasz szczeg贸艂owe instrukcje.

- Tak.

Gdy wraca艂a, robi艂o si臋 szaro.

W izbie szczapy tli艂y si臋 偶arem. Iris u艂o偶y艂a si臋 na 艂贸偶ku. Nie pojmowa艂a, 偶e gasn膮cy ogie艅 wyznacza kres jej dotychczasowego 偶ycia. Zapada艂a w sen nie wiedz膮c, 偶e w tym samym czasie w jednej z malenijskich osad zamyka powieki nieznajomy m臋偶czyzna o imieniu Harlan.

***

Zarz膮dca siedzia艂 w fotelu z czarnego drewna i g艂aska艂 wielk膮 ropuch臋. Fotel wystawi艂 przed wie偶臋, by obserwowa膰 w臋dr贸wk臋 Czarnego S艂o艅ca. 呕贸艂tawe chmury strz臋pi艂y si臋 na wietrze, m偶y艂 deszcz. Zarz膮dca mia艂 przymkni臋te oczy, jakby dotyk 偶abiej sk贸ry sprawia艂 mu przyjemno艣膰. Krople zrasza艂y ropuch臋 oraz pomarszczon膮 d艂o艅 jej pana.

Nagle deszcz usta艂. By艂o bardzo cicho. Zarz膮dca wiedzia艂, 偶e zaraz otrzyma przekaz.

Na grzbiecie ropuchy pojawi艂y si臋 odbarwienia: czer艅 ust膮pi艂a miejsca zgni艂ej zieleni, ziele艅 przesz艂a w szaro艣膰, ta z kolei w 偶贸艂膰 z domieszk膮 br膮zu. Na p艂aziej sk贸rze zacz臋艂y wykwita膰 znaki, kt贸re wsi膮ka艂y w czer艅, by zrobi膰 miejsce nast臋pnym, i tak wiele razy, gdy偶 wiadomo艣膰 by艂a d艂uga...

Gdy grzbiet ropuchy poczernia艂, Zarz膮dca wsta艂 i z namaszczeniem po艂o偶y艂 j膮 na ziemi. Pulchne cielsko znikn臋艂o w trawie, przez chwil臋 by艂o s艂ycha膰 pla艣ni臋cia w b艂ocie. Zarz膮dca uda艂 si臋 do gabinetu, by skontrolowa膰 poziom entropii. Odchylenie nie dawa艂o si臋 zniwelowa膰, nadal „co艣” przebywa艂o w 艣wiecie Czarnego S艂o艅ca. Cz艂owiek? Zwierz臋? Przedmiot?... Tego Zarz膮dca nie wiedzia艂, ptaki nie przekaza艂y mu ostrze偶enia. Prawdopodobie艅stwo, 偶e przeoczy艂y wnikni臋cie obcego cia艂a, by艂o ma艂e; zauwa偶y艂yby p臋kni臋cie 艣ciegu. Co wi臋c si臋 sta艂o?

W 艣wietle informacji, kt贸r膮 otrzyma艂, jedno by艂o pewne: powsta艂 tunel mi臋dzy 艣wiatem Czarnego S艂o艅ca i jego nad艣wiatem. Naruszono zasad臋 izolacji. Tak jak w obszar cienia nie mog膮 wnika膰 elementy bry艂y rzucaj膮cej cie艅, tak w 艣wiat Czarnego S艂o艅ca nie powinny przenika膰 fragmenty nad艣wiata. A jednak...

Zarz膮dca my艣la艂 nad wytycznymi, kt贸re otrzyma艂.

Uk艂ada艂 plan.

Wsch贸d s艂o艅ca

Wstawa艂 艣wit. Czarne S艂o艅ce podpala艂o ciemno艣膰 bladym ogniem. Kraka艂y wrony, szczeka艂y psy, rechota艂y 偶aby - brzask by艂 ulepiony z przygaszonych 艣wiate艂 i odg艂os贸w budz膮cej si臋 przyrody. Harlanowi zdawa艂 si臋 por膮 dziwn膮: jad膮c przez osad臋 wyobra偶a艂 sobie, 偶e styk dnia i nocy to brama mi臋dzy 艣wiatami. „Nasz 艣wiat jest najlepszy z mo偶liwych - nauczali kap艂ani. - Czarne S艂o艅ce p艂onie bladym ogniem, rozpraszaj膮c mrok, a jednocze艣nie nie atakuje blaskiem zbyt silnym, by nie zmieni膰 ziemi w pustyni臋...”

Jecha艂 na gniadoszu w stron臋 bramy, gdzie czekali maj膮cy mu towarzyszy膰 wojownicy. Ich umiej臋tno艣ci dawa艂y du偶膮 szans臋 wyprawie. Pierwszy, barczysty ch艂opak o imieniu Req, sta艂 na czele „komanda strace艅c贸w” - taki przydomek przylgn膮艂 do jednostki bojowej posy艂anej do zada艅 najbardziej ryzykownych. Drugim by艂 Zolan, zamachowiec i skrytob贸jca, podpuszczaj膮cy g贸rskie bandy przeciwko Femilankom. Sam mia艂 wygl膮d zb贸ja, g臋b臋 naburmuszon膮 i zaro艣ni臋t膮, co by艂o myl膮ce, gdy偶 za tym ponurym obliczem kry艂 si臋 umys艂 ze wszech miar b艂yskotliwy.

Podr贸偶 do bramy zaj臋艂a Harlanowi troch臋 czasu; mieszka艂 na drugim ko艅cu osady. Opr贸cz broni i 偶ywno艣ci, do siod艂a przytroczone mia艂: sznurow膮 drabink臋, dwie pochodnie, p艂贸cienny namiot, przyrz膮dy orientacyjne, leki przeciw uk膮szeniom oraz wysokie sk贸rzane buty do brodzenia w mokrad艂ach.

Osada spa艂a. Z szynk贸w wracali najwytrwalsi biesiadnicy. Jad膮c Bednarskim Zau艂kiem Harlan zobaczy艂, jak trzech podpitych ch艂opak贸w oblega klatk臋 ze z艂apanymi Femilankami. Kobiety przypomina艂y zaszczute zwierz臋ta. Klatka by艂a ciasna, z trudem si臋 mie艣ci艂y. M艂odzie艅cy kopali pr臋ty i rzucali w ofiary b艂otem. Harlan przejecha艂 obok klatki z kamienn膮 oboj臋tno艣ci膮. Za jego plecami jeden z ch艂opak贸w oddawa艂 mocz na g艂ow臋 uwi臋zionej.

Przejecha艂 przez rynek, obok pos膮gu Czarnego S艂o艅ca, zwie艅czonego czarnym granitowym ko艂em o czterech promieniach wykonanych z 偶elaza. Podstawa kolumny by艂a zatopiona we mgle, kt贸rej opary snu艂y si臋 nisko nad gruntami. T臋dy r贸wnie偶 przemykali przechodnie. Harlan mija艂 ich wynios艂y, zamkni臋ty w sobie, nieobecny. Postur膮 i pos臋pno艣ci膮 oblicza przypomina艂 pos膮g.

Noc odesz艂a, 艣wiat艂o przybra艂o odcie艅 bursztynowy. Harlan min膮艂 nekropoli臋, jak w j臋zyku Czarnego S艂o艅ca zwano bagno prokreacyjne. By艂 dzie艅 dawania 偶ycia. Kilku m艂odzie艅c贸w sta艂o w ukwieconej nenufarami wodzie, pobudzaj膮c r臋k膮 swe cz艂onki. M艂odzi Maleni艣ci obowi膮zkowo zraszali bagno sperm膮. Czarne S艂o艅ce wesz艂o w faz臋 „p” - jego blask sprzyja艂 zawi膮zywaniu si臋 偶ycia. W bagnie p艂ywa艂y specjalne pr臋ciki, kt贸re po po艂膮czeniu z nasieniem tworzy艂y zarodek, ten za艣 przyczepia艂 si臋 do kie艂kuj膮cego nenufaru, pe艂ni膮cego rol臋 偶ywiciela, by w kwietnym kielichu rozwin膮艂 si臋 p艂贸d pokryty prze藕roczyst膮 b艂on膮 ochronn膮. Gdy hymen p臋ka艂, wyjmowano noworodka i umieszczano w wychowalni. Tak Maleni艣ci przychodzili na 艣wiat.

Mijaj膮c uczestnik贸w obrz臋du Harlan pochyli艂 g艂ow臋. By艂 to znak czci dla 艣mierci, kt贸ra kiedy艣 upomni si臋 o zrodzonych z b艂ota. „Z bagna powsta艂e艣, w bagno si臋 obr贸cisz”, brzmia艂y s艂owa kap艂ana uwalniaj膮cego dziecko z nenufaru. Maleni艣ci nie grzebali zmar艂ych w ziemi, nie palili zw艂ok. Trupy wrzucano do bagna, gdy Czarne S艂o艅ce wchodzi艂o w faz臋 „s” - pr臋ciki mia艂y w贸wczas w艂a艣ciwo艣ci rozk艂adaj膮ce. 呕ycie i 艣mier膰 by艂y uzale偶nione od faz Czarnego S艂o艅ca, przy czym 艣wiat zmierza艂 ku obumarciu. Koniec nast膮pi, gdy gwiazda za艣wieci niepoj臋tym czarnym 艣wiat艂em, gasz膮c wszelkie 偶ycie. Rozpuszczaj膮ce si臋 w mazi zw艂oki mia艂y odzwierciedla膰 贸w cykl.

My艣li Harlana kr膮偶y艂y wok贸艂 doktryny Czarnego S艂o艅ca, gdy przeje偶d偶a艂 obok miejsca, w kt贸rym si臋 narodzi艂.

***

Iris obudzi艂a si臋 pod wp艂ywem zimna. Przez niedomkni臋te okno wnika艂 do izby ch艂贸d wczesnego 艣witu. Ogie艅 na kominku tli艂 si臋 s艂abym 偶arem. Iris wsta艂a i przyst膮pi艂a do porannych 膰wicze艅. Nast臋pnie wesz艂a do beczki z zimn膮 wod膮 i zanurzy艂a si臋 po szyj臋. Gdy wysz艂a, wytar艂a si臋 gryz膮cym r臋cznikiem i usiad艂a nago przy stole. W ciszy spo偶y艂a 艣niadanie. Wyprawa by艂a zapi臋ta na ostatni guzik, okulbaczone konie czeka艂y w stajni, dru偶yna mia艂a stawi膰 si臋 przed gmachem dow贸dztwa. Iris wiedzia艂a, 偶e ryzyko jest du偶e.

Jedz膮c, przygl膮da艂a si臋 swojej izbie rozja艣nionej 艣wietlistymi smugami s膮cz膮cymi si臋 przez szpary. Kamienna pod艂oga, pochodnie zatkni臋te w kunach o kszta艂cie ropuszych pysk贸w, kufer z mundurem, o艂tarzyk Czarnego S艂o艅ca, ca艂un zroszony krwi膮 z obci臋tej piersi, wn臋ka paleniska, kilka garnk贸w, sk贸ry na pod艂odze, st贸艂, krzes艂a, 艂贸偶ko, 偶elazne 艣wieczniki. Rzeczy. Martwa natura. Cisi towarzysze codzienno艣ci. Przedmioty, sprz臋ty, ubiory. Teraz, gdy wyrusza艂a w stron臋 G贸ry Snu, potrzebowa艂a ich obecno艣ci. Czeka艂o j膮 trudne zadanie, kilka dni drogi przez bagna, g贸ry i lasy. Tylko pierwszy krok jest trudny. Lecz kiedy zd膮偶a si臋 ku niewiadomemu, ca艂a droga naje偶ona jest trudno艣ciami. „Jedziesz tam, by odzyska膰 swoj膮 siostr臋; by jej pom贸c. Zg艂adzeniem no偶ownik贸w zajmie si臋 oddzia艂...”

Ubra艂a si臋, zarzuci艂a plecak. Reszta sprz臋tu czeka艂a w stajniach. Nad drzwiami wisia艂y spreparowane g艂owy Malenist贸w, pami膮tka z pierwszej wyprawy, w trakcie kt贸rej Iris przesz艂a bojowy chrzest. Przedwczoraj, pod koniec rozmowy, us艂ysza艂a od Ulryki Isz: „Przywie藕 mi g艂ow臋 Starca”. Przypomnia艂a sobie o tym, gdy jej wzrok spocz膮艂 na framudze. Przywioz臋, matko, pomy艣la艂a. Je艣li tylko stamt膮d wr贸c臋...

Na zewn膮trz by艂 mglisty 艣wit. Szybkim krokiem ruszy艂a w stron臋 stajni.

***

Zarz膮dca sk艂ada艂 ofiar臋 swemu bogu. Z ty艂u wie偶y, pod ceglanym murem, sta艂 niewielki o艂tarz: rze藕ba Czarnego S艂o艅ca z poskr臋canego 偶elaza, a nad ni膮 w pozie triumfalnej, posta膰 w p艂aszczu wyciosana z czarnego drewna. W艂adca Czerni, Pan Mroku, Kr贸l Ciemno艣ci.

Pochylony nad o艂tarzem Zarz膮dca zawodzi艂 pie艣艅. Przed nim le偶a艂y trzy pude艂ka ofiarne. Z pierwszego wyj膮艂 ropuch臋, z drugiego ptaka, a z trzeciego szczura. Zwierz臋ta by艂y odurzone grzybem trus. Rze藕ba Czarnego S艂o艅ca sk艂ada艂a si臋 z obr臋czy i trzech skierowanych do wewn膮trz promieni. Zarz膮dca odchyli艂 je, by wyrasta艂y niczym gwo藕dzie, a nast臋pnie, szepcz膮c modlitw臋, powbija艂 zwierz臋ta na pr臋ty. Ofiara zosta艂a z艂o偶ona.

Bursztynowy blask wschodz膮cego s艂o艅ca pokry艂 z艂o偶one w modlitwie d艂onie Zarz膮dcy.

Droga

Po dw贸ch dniach dotarli do jezior, poro艣ni臋tych trzcin膮 i mangrowi膮 po艂膮czonych meandrami niewielkich rzek. Gdzieniegdzie wci膮偶 by艂o wida膰 palowe mosty. Jazd臋 u艂atwia艂y zaro艣ni臋te traw膮 groble, ledwie wystaj膮ce nad wod臋. Harlan prowadzi艂 dru偶yn臋 przez podmok艂y 艣wiat pe艂en naprzykrzaj膮cych si臋 owad贸w, fetoru stoj膮cej wody i glon贸w pokrywaj膮cych powierzchni臋 jezior. Bezpieczniej by艂o porusza膰 si臋 groblami (cho膰 konie zapada艂y si臋 w b艂oto powy偶ej p臋cin) ni偶 nadgni艂ymi resztkami most贸w, kt贸re w ka偶dej chwili mog艂y si臋 zawali膰. Te obszary by艂y niezamieszka艂e, zapuszczali si臋 tu jedynie rybacy z okolicznych wiosek. Nic dziwnego, 偶e nie spostrzegli 艣lad贸w cz艂owieka.

Pojezierze oddycha艂o p艂ucami zmierzchu, wilgo膰 przenika艂a ubrania, zrasza艂a w艂osy, zi臋bi艂a plecy. Wraz ze zmrokiem pojawia艂a si臋 mg艂a - przykrywa艂a 艣wiat mokr膮 paj臋czyn膮 do reszty zacieraj膮c widoczno艣膰. Musieli zd膮偶y膰 przed jej oparami, znale藕膰 dogodne miejsce do rozbicia obozu. Na kawa艂ku suchego terenu zsiadali z koni, stawiali namiot i czym pr臋dzej rozpalali ognisko. Dym z 偶ywicznych kulek odp臋dza艂 owady i podsyca艂 p艂omie艅. Mimo wilgoci tli艂o si臋 do rana. By艂a to skuteczna bro艅 przeciw b艂otniakom, p艂etwiastym nied藕wiedziom zamieszkuj膮cym g贸ry i bagna. Kolacj臋 jedli w milczeniu, zbyt zm臋czeni by rozmawia膰. K艂adli si臋 spa膰 nie trzymaj膮c stra偶y.

Nad ranem wita艂a ich mg艂a. Podsycali ogie艅, by naparzy膰 zi贸艂 rosti. Para unosz膮ca si臋 z kocio艂ka odp臋dza艂a senno艣膰, cierpki smak stawia艂 na nogi - wkr贸tce dru偶yna by艂a gotowa do dalszej drogi.

***

Czarne S艂o艅ce rozp臋dza艂o mg艂臋. Nad ko艅skimi chrapami unosi艂y si臋 k艂臋by pary. Byli dzie艅 drogi od mokrade艂, p贸艂tora od G贸ry Snu.

Harlan przerwa艂 milczenie, by poinformowa膰 o miejscu, do kt贸rego zd膮偶aj膮.

- A wi臋c to nie bajki, w kt贸re wierz膮 prostacy? - spyta艂 Req. - Naprawd臋 G贸ra Snu ma takie dzia艂anie?

- To przekl臋te miejsce - mrukn膮艂 pod nosem Zolan, budz膮c si臋 z porannego odr臋twienia. - Sam s艂ysza艂em, jak zb贸je opowiadali. Najodwa偶niejsi cz臋sto stamt膮d nie wracali, a jak ju偶 wracali... Ech, szkoda m贸wi膰...

- Gadaj, Zolan - o偶ywi艂 si臋 Req. - Ciekaw jestem.

- Mieli pomieszane zmys艂y.

- To prawda, g贸ra wywo艂uje halucynacje - wtr膮ci艂 si臋 Harlan. - Wielu z tych, kt贸rzy tam dotarli, do艣wiadczy艂o tego na w艂asnej sk贸rze. Zachowywali si臋 tak, jakby na偶arli si臋 grzyb贸w trus. Ale na bagnach nie ro艣nie nic o takich w艂a艣ciwo艣ciach. Truj膮ce ro艣liny mo偶emy wi臋c wykluczy膰. To raczej jakie艣 promieniowanie z serca g贸ry.

- Sekciarze dostali si臋 pod jej wp艂yw i zwariowali - skomentowa艂 Zolan. - A my jedziemy w sam 艣rodek tego g贸wna, 偶eby wyci膮膰 pomyle艅c贸w.

- Jak膮 mamy szans臋, 偶e nie zwariujemy? - spyta艂 z namys艂em Req.

- Zamknijcie si臋 i s艂uchajcie! - straci艂 cierpliwo艣膰 Harlan. - G贸ra mo偶e op臋ta膰 tylko we 艣nie, tak twierdz膮 kap艂ani. Za dnia jeste艣my bezpieczni, chyba 偶e kto艣 przy艣nie. Po zmroku s膮 dwa sposoby: nie k艂adziemy si臋 spa膰 i ca艂膮 noc pijemy rosti, albo przywi膮zujemy si臋 do drzew, 偶eby w transie nie pole藕膰 w bagna. Przetrzymamy do rana - b臋dzie dobrze. G贸ra wywo艂uje zwidy noc膮.

Mg艂a ju偶 ca艂kiem opad艂a. Zjechali z kamienistej grobli na podmok艂膮 traw臋.

Do wieczora nie rozmawiali o celu wyprawy. Gdy przeci臋li ostatnie jezioro, Harlan wydoby艂 przyrz膮dy pomiarowe. Na podstawie mapy i po艂o偶enia s艂o艅ca wytyczy艂 such膮 drog臋 w艣r贸d podmok艂ych traw.

O zmierzchu dotarli na ma艂膮 wysepk臋 przypominaj膮c膮 kurhan usypany z piasku. Harlan zarz膮dzi艂 rozbicie obozu - nie by艂o sensu i艣膰 dalej. Opr贸cz sitowia i 艂oziny ros艂y tu poskr臋cane mangrowie, kt贸re przebija艂y mg艂臋, co czyni艂o z wysepki dobry punkt obserwacyjny. Zaraz te偶 Req wspi膮艂 si臋 na drzewo i niewidzialny przez mg艂臋 opisywa艂:

- Widoczno艣膰 nie najlepsza... Na horyzoncie wzg贸rza, zielonografitowe wzniesienia... Chyba widz臋 G贸r臋 Snu... Na wschodzie burzowe chmury... Nad ziemi膮 mg艂a, jak okiem si臋gn膮膰... Wszystko w niej zanurzone... Uw臋dzimy si臋 w tym dymie...

P贸藕niej siedzieli przy ognisku, jedz膮c ser i suszone mi臋so. Milczenie przerwa艂 Harlan:

- Nie ma sensu, by艣my czuwali ca艂膮 noc. Mangrowie maj膮 solidne konary, przywi膮偶emy si臋, no偶e od艂o偶ymy na bok. Nie ma szans, by艣my przez sen oswobodzili si臋 z p臋t... Nawet G贸ra nie ma takiej mocy...

- Ale...

- Postanowi艂em - odburkn膮艂, popijaj膮c z kubka.

Req i Zolan zaj臋li si臋 posi艂kiem. Harlan kontynuowa艂:

- Ostrzegam was. G贸ra wywo艂uje dziwne sny. Atakuje, kiedy cz艂owiek jest bezbronny. Zapewne przy艣ni膮 si臋 nam koszmary, to nie b臋dzie 艂atwa noc. Ale innej rady nie ma. Jeste艣my zbyt zm臋czeni, by czuwa膰 przy ogniu do rana. Jutro musimy by膰 w pe艂ni si艂. - Odstawi艂 pust膮 misk臋. - Jak tylko zjecie, k艂adziemy si臋 pod drzewami. Id臋 po lin臋.

Wojownicy doko艅czyli posi艂ek w milczeniu.

Senno艣膰 dawa艂a si臋 we znaki, klei艂a powieki. Req i Zolan legli pod dwoma s膮siaduj膮cymi drzewami i bez s艂owa dali si臋 sp臋ta膰. Jednym ko艅cem liny mieli zwi膮zane nogi, drugi oplata艂 konar mangrowii. Harlan po艂o偶y艂 si臋 po drugiej stronie ogniska, obwi膮zuj膮c si臋 wok贸艂 pasa.

Szczapy 偶arzy艂y si臋 czerwono. Moczary 艣piewa艂y 偶abi膮 ko艂ysank臋. Co jaki艣 czas rozlega艂 si臋 krzyk nocnego ptaka. Harlan, Req i Zolan le偶eli wpatrzeni w gwiazdy. Ich my艣li gas艂y pod ci臋偶arem snu. Opuszczali jaw臋 wraz z dogasaj膮cym ogniem.

***

Po dw贸ch dniach drogi Iris ujrza艂a pasmo g贸r. Postrz臋piony 艂a艅cuch przypomina艂 zamglon膮 harf臋. Dot膮d jecha艂y przy sprzyjaj膮cej pogodzie, kamiennym szlakiem usypanym a偶 do bagien. Najgorszy odcinek mia艂y przed sob膮.

Sze艣cioosobowy oddzia艂 sprawowa艂 si臋 dobrze. Iris cieszy艂a si臋 sporym respektem. By艂a te偶 lubiana przez wojowniczki. Wszystkie dziewcz臋ta: Ormun, Luna, Sira, Poltra, Kira oraz Feg by艂y sprawnymi zab贸jczyniami. Sira ws艂awi艂a si臋 tym, 偶e zamordowa艂a kap艂ana, czego omal nie przyp艂aci艂a zrzuceniem ze Ska艂y Strace艅. Kap艂ani i kap艂anki byli obj臋ci przywilejem, wojenny uk艂ad mi臋dzy Femilankami a Malenistami zabrania艂 ich zabija膰. Kult Czarnego S艂o艅ca by艂 wsp贸ln膮 religi膮 zwa艣nionych ras, jedynym 艂膮cznikiem mi臋dzy nienawidz膮cymi si臋 plemionami.

Najbardziej uci膮偶liwy by艂 brak mapy. Kierunek trzyma艂y dobry, z pewno艣ci膮 uda si臋 podej艣膰 pod G贸r臋 Snu, lecz p贸藕niej b臋dzie trudno. Zbocza s膮 podziurawione setkami grot, a trzeba znale藕膰 w艂a艣ciw膮. Nie wierzy艂a, 偶e sekciarze nie nosz膮 broni. 艢wiadczy艂 o tym kult, kt贸ry wyznawali: religia 艣wi臋tego sztyletu. Iris by艂a zdumiona ich g艂贸wnym dogmatem - pchni臋cie no偶em bram膮 do innego 艣wiata? Jak mo偶na wierzy膰 w tak膮 bzdur臋? 艢mier膰 jest przecie偶 upragnionym obumarciem. Je艣li n贸偶 odracza艂 ten moment, by艂a to najgorsza kara. Tym bardziej nale偶a艂o zniszczy膰 sekt臋.

Zatrzyma艂y si臋 o zmierzchu. Namioty wykwit艂y na p艂askowy偶u jak czarne kwiaty. Zap艂on臋艂y ogniska. Po kolacji wojowniczki zm贸wi艂y modlitw臋 i po艂o偶y艂y si臋 spa膰, trzymaj膮c na zmian臋 wart臋.

Przed snem Iris rozpami臋tywa艂a wr贸偶b臋, kt贸r膮 us艂ysza艂a od kap艂anki odurzonej grzybem trus, przy rytuale obci臋cia piersi. Pami臋ta艂a ka偶de s艂owo: „Zginiesz z r臋ki Malenisty, cho膰 nie b臋dzie to 艣mier膰. Wcze艣niej zabijesz jego, a on zabije ciebie. Razem znajdziecie co艣, co was odmieni, a 艣wiat zaprowadzi ku zgubie...”. Iris nie rozumia艂a s艂贸w przepowiedni. Najbardziej niepokoi艂o j膮 偶e zginie z r臋ki Malenisty. Znaczy艂oby to, 偶e nie zostanie wrzucona do bagna, a z jej starczego cia艂a nie narodz膮 si臋 nowe Femilanki... Zasypia艂a ws艂uchana w odg艂osy nocy. W g艂owie dogasa艂y s艂owa: „...razem znajdziecie co艣, co was odmieni...”.

Sami

Harlan obudzi艂 si臋 z uczuciem zimna. Co艣 ugniata艂o mu pier艣. Uni贸s艂 powieki i tu偶 przed swoim nosem ujrza艂 wielk膮 偶ab臋. Porusza艂a podgardlem, jakby co艣 偶u艂a. Rozejrza艂 si臋; mimo mg艂y dostrzeg艂 艣pi膮cych towarzyszy. Pochwyci艂 sztylet i b艂yskawicznym ciosem przek艂u艂 ropuch臋. Przez chwil臋 trzyma艂 j膮 w g贸rze, podziwiaj膮c be偶owy brzuch, po czym wyrzuci艂 cielsko w zaro艣la. Podni贸s艂 si臋, wytar艂 ostrze i odwi膮za艂 sznur. Zbada艂 kor臋 mangrowii - pod w臋z艂em nie by艂o 艣lad贸w szarpania, a wi臋c sp臋dzi艂 noc spokojnie. Zolan i Req te偶 drzemali w najlepsze.

St膮pa艂 ostro偶nie, by sprawdzi膰 ich czujno艣膰. Odsun膮艂 zaro艣la i zamar艂.

Cia艂a wojownik贸w by艂y poskr臋cane jak uschni臋te pnie drzew. Na ich twarzach siedzia艂y czarne ropuchy. Z otwor贸w kloacznych sp艂ywa艂a na twarze szara wydzielina - 偶r膮cy 艣luz padlino偶ernych p艂az贸w.

呕aby mia艂y ci臋偶ar kamienia. 艢luz trzyma艂 niczym klej. Harlan no偶em podwa偶y艂 ropuch臋, przydusi艂 butem w艂osy Reqa; szarpn膮艂. Z trudem rozpozna艂 twarz. Z drug膮 偶ab膮 posz艂o 艂atwiej ze wzgl臋du na zarost Zolana.

Harlan cisn膮艂 p艂azy we mg艂臋 i zorientowa艂 si臋, 偶e nie ma koni. Lejce by艂y zerwane, jakby zwierz臋ta uciek艂y w pop艂ochu. Nie mog艂y zerwa膰 uprz臋偶y! A jednak... Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e je rozkulbaczyli. Sprz臋t le偶a艂 nietkni臋ty. Przynajmniej sprz臋t...

Harlan wspi膮艂 si臋 na drzewo. Nie dostrzeg艂 koni. 艢lady kopyt prowadzi艂y na bagna... Utopi艂y si臋, durne chabety... Niech to szlag! W przygn臋bieniu zmusi艂 si臋 do zjedzenia 艣niadania. Do jednego buk艂aka przela艂 wod臋, do drugiego napar rosti. Wzi膮艂 troch臋 偶ywno艣ci, zarzuci艂 plecak, schowa艂 bro艅. Cia艂a towarzyszy przykry艂 kocami, na ich brzegach pouk艂ada艂 kamienie.

Po zm贸wieniu modlitwy by艂 got贸w do drogi.

Szed艂. Nieliczne chmury p艂yn臋艂y daleko od s艂o艅ca. Buty Harlana pocz膮tkowo pluska艂y w szlamie, jednak po pewnym czasie mokrad艂o przesz艂o w piach. Im bli偶ej g贸ry, tym bardziej sucho. Kamienna p艂yta by艂a gdzieniegdzie pokryta b艂otem, jednak bez trudu dawa艂o si臋 wymija膰 ka艂u偶e.

Do wieczora Harlan zrobi艂 dwie przerwy. P贸藕niej postanowi艂 nie zatrzymywa膰 si臋 - szed艂 po 艂agodnych wzniesieniach poro艣ni臋tych wrzosem. Wieczorem spad艂 lekki deszcz, wr贸ci艂a mg艂a. Nie zniech臋ci艂o go to jednak. Szed艂 pewien obranego kierunku, z zaci臋t膮 twarz膮 przes艂oni臋t膮 kapturem. Sko艅czy艂y si臋 wrzosowiska. By艂 teraz na skalnym 艂uku, troch臋 przypominaj膮cym grobl臋, a troch臋 kr臋gos艂up olbrzymiego gada. Po bokach rozci膮ga艂y si臋 moczary - ich powierzchnia mieni艂a si臋 po艣wiat膮 o barwie krwi.

Harlan nie zwalnia艂 kroku. Wiedzia艂, 偶e ju偶 blisko.

***

Poltra i Kira wr贸ci艂y na spienionych koniach, zasalutowa艂y regulaminowo i zdawa艂y relacj臋:

- G贸ra Snu jest dobrze widoczna. B臋dzie p贸艂tora dnia drogi. Prowadzi do niej podmok艂y trakt ci膮gn膮cy si臋 w艣r贸d bagien. Dojecha艂y艣my do starego mostu, kt贸ry nie wytrzyma obci膮偶enia. Ale mo偶e uda si臋 przej艣膰 pojedynczo, bez koni. Kira przesz艂a na drug膮 stron臋 bez plecaka i uzbrojenia.

- Droga za mostem ci膮gnie si臋 coraz wy偶ej, nawierzchnia jest znacznie lepsza. Nie wiadomo, jakie warunki b臋d膮 dalej. Prawdopodobnie kolejne bagno.

- Spocznij. - Iris zerkn臋艂a na prowizoryczny plan okolicy. - C贸偶, je艣li b臋dzie trzeba, zostawimy konie.

Miny wojowniczkom zrzed艂y.

- To nie spacer ani wycieczka do s膮siedniej osady! - zruga艂a je Iris. - Jak my艣licie, po co nam wysokie buty? Do paradowania przed b艂otniakami?!

Mg艂a opada艂a, zza chmur s膮czy艂 si臋 miodowy blask.

- Okulbaczy膰 konie, migiem! Zaraz ruszamy.

- Tak jest! - odkrzykn臋艂y 偶o艂nierki.

Jecha艂y nier贸wn膮 drog膮, kopyta koni pluska艂y w ka艂u偶ach. By艂o ciep艂o, a przez to duszno. Wilgotna ziemia parowa艂a nieustannie, czyni膮c z otoczenia 艂a藕ni臋 pod go艂ym niebem. Owady ci臋艂y jak naj臋te.

Most nie wygl膮da艂 obiecuj膮co. Iris kaza艂a zsi膮艣膰 z koni i zbada膰 g艂臋boko艣膰 trz臋sawiska. Sira 艣ci臋艂a drzewo tun i odr膮bawszy ga艂臋zie, zanurzy艂a pie艅 w mazi. Ormun sprawdzi艂a g艂臋boko艣膰 po drugiej stronie. Po艣rodku mokrad艂o si臋ga艂o w g艂膮b dwie miary, przy brzegu by艂o p艂yciej. Iris zdecydowa艂a, 偶e przejd膮 pieszo, nast臋pnie przywo艂aj膮 konie.

Pierwsza dotar艂a na brzeg Luna. Za ni膮 Sira, Ormun, Poltra, Feg i Kira. Iris ostatnia. Sta艂y po kostki w m臋tnej wodzie, trawa si臋ga艂a do pasa. Konie parska艂y na drugim brzegu. Iris gwizdn臋艂a i jej klacz ruszy艂a st臋pa. Drewno zaj臋cza艂o, skrzypn臋艂y wi膮zania. Ko艅 przelaz艂. Teraz kolej na reszt臋. Wierzchowce sz艂y pojedynczo w nerwowej ciszy. Gdy ko艅 Luny postawi艂 kopyta na brzegu, wojowniczki odetchn臋艂y.

Przedwcze艣nie. Deski p臋k艂y, ko艅 zakwicza艂 rozpaczliwie i plusn膮艂 w trz臋sawisko. Luna wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Wpad艂a do bagna i zacz臋艂a ton膮膰. Wdrapa艂a si臋 na grzbiet konia, nogami zapar艂a o 艂臋k siod艂a. Bagno przykry艂o ko艅ski grzbiet. Luna chwyci艂a si臋 mostu, lecz deska p臋k艂a. Feg i Kira wyci膮gn臋艂y r臋ce. Mokra d艂o艅 Luny wy艣lizgn臋艂a si臋 z uchwytu Kiry. 呕o艂nierka m艂贸ci艂a r臋kami szlam, pr贸bowa艂a jeszcze chwyci膰 rzucon膮 przez Feg lin臋, lecz nie mia艂a szans.

Sp艂oszone konie szarpn臋艂y, cypel, na kt贸rym sta艂 oddzia艂, oderwa艂 si臋 i run膮艂 w topiel. Kwik ton膮cych wierzchowc贸w, wrzask wojowniczek. Czarnow艂osa Sira, pi臋kna Ormun, m艂odziutka Feg, t臋ga Kira i 艂ysa Poltra dzieli艂y los Luny. Pr贸bowa艂y chwyta膰 si臋 siode艂, plecak贸w i work贸w. Nadaremnie.

Iris zdo艂a艂a uczepi膰 si臋 korzenia mangrowii. Klacz posz艂a na dno, lecz wcze艣niej zamortyzowa艂a upadek Femilanki - ta w ostatniej chwili odbi艂a si臋 od siod艂a i chwyci艂a korze艅. Oczy mia艂a przysypane ziemi膮. Ob艂azi艂o j膮 robactwo. Tu偶 nad ni膮 wisia艂a zaczepiona o ga艂膮藕 lina...Wytrzymaj, tylko wytrzymaj...

Zdo艂a艂a wyj艣膰 na brzeg. Ze sprz臋tu ocala艂a kusza, buty do brodzenia i plecak. Z trudem wstrzymywa艂a szloch. Nie daj si臋, Iris, powtarza艂a sobie, wykonaj zadanie. Masz bro艅 i prowiant - zabijesz ich. Uwolnisz Sor臋. Nie daj si臋...

Wyciera艂a twarz mulist膮 wod膮 i pozwala艂a owadom siada膰 na swoich r臋kach.

Serce 艣wiata

O zmierzchu Harlan zobaczy艂 G贸r臋 Snu. By艂a jak wulkaniczna wyspa wy艂oniona z morskich g艂臋bin, otoczona atolem bagiennej ro艣linno艣ci. Wyrasta艂a z mokrade艂 niczym monstrualne spi臋trzenie b艂ota, zastyg艂e pod nawa艂膮 wichru. Przywodzi艂a na my艣l cielsko gigantycznej 偶aby, czatuj膮cej w bezruchu, by wystrzeli膰 j臋zyk i po艂kn膮膰 przelatuj膮c膮 膰m臋. Ska艂a prze艣wieca艂a spomi臋dzy szlamu i traw, zdobi膮c zbocze siatk膮 wapiennych 偶y艂, suchych i pomarszczonych jak u trupa. W nik艂ym blasku Czarnego S艂o艅ca g贸ra mia艂a odcie艅 rozgrzanego kruszcu.

Harlan zarzuci艂 plecak i ruszy艂 艣cie偶k膮. Po jakim艣 czasie przystan膮艂 i spojrza艂 w d贸艂. Ciemno艣膰 przykrywa艂a krajobraz jak sadza; pomy艣la艂, 偶e wkr贸tce zapr贸szy resztki widoczno艣ci. Zapali艂 pochodni臋 i szed艂 dalej. By艂o cicho, jedynie bagno rozbrzmiewa艂o brz臋czeniem owad贸w i rechotaniem 偶ab. Bro艅, kt贸r膮 ni贸s艂, ci膮偶y艂a: kusza i ko艂czan nadwer臋偶a艂y plecy, jelec sztyletu uwiera艂 w biodro. Sk贸rzane buty zapiera艂y si臋 o skalne wy艂omki, daj膮c poczucie stabilno艣ci. Wiatr omiata艂 zbocze, zi臋bi膮c kark i targaj膮c w艂osy.

Harlan szed艂.

By艂o ju偶 zupe艂nie ciemno, gdy dotar艂 do pierwszej jaskini. Dalej zaczyna艂y si臋 korytarze, wewn臋trzne tunele, mroczne arterie G贸ry Snu. Poszed艂 dalej wij膮c膮 si臋 serpentynowo 艣cie偶k膮. Zdawa艂o mu si臋, 偶e kroczy po ciele gigantycznego w臋偶a oplataj膮cego G贸r臋 Snu.

Po jakim艣 czasie ujrza艂 przysypane gruzem wej艣cie do nast臋pnej groty. Napi膮艂 kusz臋, po艣wieci艂. Wn臋trze do艣膰 obszerne. Nagle co艣 poruszy艂o si臋 i zawarcza艂o. W obszar 艣wiat艂a wkroczy艂 b艂otny nied藕wied藕. Rozleg艂 si臋 ryk. Zwierz stan膮艂 na zadnich 艂apach, wysun膮艂 pazury. Harlan pos艂a艂 mu dwa zatrute be艂ty. Nied藕wied藕 zatoczy艂 si臋, charcz膮c. Po chwili upad艂 na bok i znieruchomia艂. Harlan odczeka艂 chwil臋 i wyj膮艂 cenne strza艂ki. Podni贸s艂 upuszczony przed w艂azem plecak i pod膮偶y艂 ku kolejnej jaskini. Co jaki艣 czas przystawa艂, by odsapn膮膰 i napi膰 si臋 z buk艂aka. Cielsko w臋偶a zdawa艂o si臋 pe艂zn膮膰 a偶 do samych chmur.

Nie m贸g艂 oceni膰, jak膮 przeby艂 drog臋. Czu艂 - g艂贸wnie po zmieniaj膮cym si臋 ci艣nieniu - 偶e jest wysoko. Zag艂臋bia艂 si臋 w mrok przy 偶abim akompaniamencie, kt贸ry wci膮偶 dobiega艂 z mokrade艂 niczym rozedrgane echo. Zgas艂a mu pochodnia. Przysiad艂 na skale, by zapali膰 now膮. Ujrza艂, 偶e kamie艅 jest pokryty pismem: „Sk膮d mog臋 mie膰 pewno艣膰, 偶e upieraj膮c si臋 przy tym 偶yciu, nie upieram si臋 przy zwyk艂ym 艣nie, op贸藕niaj膮c moment znalezienia si臋 w prawdziwym 艣wiecie?” Pod spodem widnia艂 znak: dwie skrzy偶owane kreski, emblemat no偶a. Na lewo od kamienia znajdowa艂o si臋 wej艣cie okolone rysunkami. Trawa przed pieczar膮 by艂a wydeptana, ziemia nosi艂a 艣lady but贸w. Harlan przest膮pi艂 pr贸g jaskini. St膮pa艂 w膮skim korytarzem, wzd艂u偶 艣cian pokrytych tajemniczymi symbolami. Bro艅 mia艂 w pogotowiu.

Skalne schody opada艂y w ciemno艣膰. Harlan uni贸s艂 pochodni臋 i ujrza艂 ogrom pieczary. 艢wiat艂o pochodni nie wydobywa艂o z ciemno艣ci wszystkich zak膮tk贸w. W p贸艂mroku wida膰 by艂o ob艂e 艣ciany, fragment pod艂ogi oraz skalne nawisy. St膮paj膮c na palcach Harlan zszed艂 schodami. Pusto i cicho. Ani 艣pi膮cych oddech贸w, ani odg艂os贸w chrapania. Na 艣cianach pochodnie w 偶elaznych kunach. Pozapala艂 je, trzymaj膮c kusz臋 w pogotowiu. P贸艂mrok poja艣nia艂, wzros艂a widoczno艣膰. Po艣rodku groty widnia艂a przykryta suknem kamienna stela. A wok贸艂...

Rytualne samob贸jstwo, poj膮艂 od razu. Nagie cia艂a, u艂o偶one w kr臋gu, trzymaj膮ce si臋 za r臋ce. Ka偶dy trup mia艂 ran臋 w okolicy serca. Najbardziej rzuca艂o si臋 w oczy cia艂o s臋dziwego brodacza. Le偶a艂 na wznak, z r臋kami rozrzuconymi jak do b艂ogos艂awie艅stwa, a z serca wyrasta艂a mu rze藕biona r臋koje艣膰. Harlan odtworzy艂 w my艣lach przebieg ceremonii: siedz膮c w kr臋gu zadawali sobie 艣mier膰, na ko艅cu za艣 偶ycie odebra艂 sobie Starzec. Jak silna musia艂a by膰 ich wiara...

Druga cz臋艣膰 misji: zniszczy膰 przedmioty liturgiczne. Harlan nachyli艂 si臋 nad trupem Starca i wyszarpn膮艂 n贸偶 z jego piersi. Zakrwawione ostrze z b艂臋kitnego metalu. Dziwny stop, jakby z lodu, mieni艂 si臋 lazurowo w blasku pochodni. Krew sp艂yn臋艂a ze艅 momentalnie, jak zmyta strumieniem wody.

O艂tarz przykrywa艂o czerwone sukno. Spoczywa艂a na nim pochwa wykonana z identycznego materia艂u co r臋koje艣膰. Obok zrolowane zwoje, pewnie pisma no偶ownik贸w. Harlan poczu艂 zm臋czenie, jakby wszystkie trudy sp艂yn臋艂y nagle do jego mi臋艣ni i ko艣ci. Senno艣膰. Wyszed艂 przed jaskini臋 i ujrza艂 szarzej膮ce niebo. Zawr贸ci艂 do korytarza, potykaj膮c si臋 o kamienie. Wycie艅czony po艂o偶y艂 si臋 pod 艣cian膮 i zasn膮艂 z g艂ow膮 na plecaku. Przez sen 艣ciska艂 w d艂oni r臋koje艣膰 no偶a.

Bajka

Po przebudzeniu czu艂 g艂贸d i lekki b贸l mi臋艣ni. W plecaku znalaz艂 resztk臋 wody i kawa艂ek mi臋sa. Zjad艂, co mu zosta艂o, potem w艂o偶y艂 do ust li艣膰 rosti - by艂 cierpki w smaku, lecz dzia艂a艂 pobudzaj膮co. W jaskini zrobi艂o si臋 widniej, Czarne S艂o艅ce wnika艂o przez korytarz i szczeliny mi臋dzy nawisami. Rozprostowa艂 ko艣ci, zrobi艂 kilka 膰wicze艅 i wyszed艂 na zewn膮trz. Bezchmurne niebo ja艣nia艂o 偶贸艂tawo. Widok by艂 imponuj膮cy: bezkresne mokrad艂a, br膮zowo-zielone po艂acie trz臋sawisk i moczar贸w, za nimi za艣 plamy jezior i wst膮偶ki rzek. Powietrze czyste, bezwonne, inne ni偶 na r贸wninach.

Wr贸ci艂 do jaskini. Postanowi艂 obszuka膰 grot臋. Szczeliny w 艣cianach okaza艂y si臋 magazynami: znalaz艂 tam zapasy wody w drewnianych beczkach i zawini臋t膮 w li艣cie 偶ywno艣膰. Wy艂om skalny naprzeciw schod贸w prowadzi艂 do mniejszej pieczary. Nad wej艣ciem czernia艂 napis: „Prawda jest odwr贸ceniem, porzu膰cie k艂amstwo tego 艣wiata”. Przesz艂o mu przez my艣l, 偶e z zapasami 偶ywno艣ci, kt贸re znalaz艂, m贸g艂by mieszka膰 tu kilkana艣cie dni.

Zniszczy膰 艣lady dzia艂alno艣ci sekty - ta cz臋艣膰 zadania by艂a jasna. A jednak Harlan wola艂 zaczeka膰.

Do zmroku zapozna艂 si臋 z pismami Starca. By艂 ciekaw doktryny no偶ownik贸w. Kap艂ani podsycali t臋 ciekawo艣膰, zw膮c ich najbardziej niebezpieczn膮 sekt膮, jaka pojawi艂a si臋 w 艣wiecie Czarnego S艂o艅ca. Przekonajmy si臋, pomy艣la艂, wychodz膮c przed jaskini臋 ze zwojami pod pach膮.

Maleni艣ci tocz膮 z Femilankami nieustann膮 wojn, gdy偶 ich p艂ciowo艣膰 jest zamkni臋ta, oparta na l臋ku przed brakiem akceptacji. Czarne S艂o艅ce wkodowa艂o t臋 nieprawid艂owo艣膰 do zbiorowej 艣wiadomo艣ci. Co艣, co istnieje w 艣wiecie Czarnego S艂o艅ca, oddzia艂uje tak na ludzi. 脫w 艣wiat to z艂a ziemia, kt贸ra pozwala rosn膮膰 chwastom, za艣 ziarno dobra, kt贸re na ni膮 spada, zawsze obumrze...

Harlan oderwa艂 wzrok od pism, zapatrzy艂 si臋 w dal. Naj艂atwiej budowa膰 herezj臋 na marzeniach, pomy艣la艂. W ka偶dym tkwi t臋sknota za lepszym 艣wiatem, ale to nie znaczy, 偶e ten 艣wiat istnieje...

Si臋gn膮艂 po kolejny zw贸j.

Przeczuciem innych rzeczywisto艣ci jest sen. Zwa偶cie, jak wielka jest si艂a, kt贸ra nas tam przenosi. Nasze cia艂a s膮 takie nieruchome, takie sztywne, kiedy 艣nimy. Le偶ymy w zupe艂nym bezruchu, gdy rodz膮 si臋 sny. Mo偶emy lata膰, rozmawia膰 ze zmar艂ymi, walczy膰 z potworami. A tak naprawd臋 le偶ymy - sztywni, na wp贸艂 martwi. To tak, jakby pozwolono nam podgl膮da膰 prawd臋 przez dziurk臋 od klucza. Widzimy tylko jej fragment, reszty nie jeste艣my w stanie dostrzec. To strz臋py prawdziwego 艣wiata...

Do zmroku zd膮偶y艂 przeczyta膰 obszerne fragmenty Objawienia.

Oderwa艂 wzrok, gdy zmierzch zacz膮艂 zaciera膰 widoczno艣膰. Bola艂y go oczy, czu艂 zam臋t w g艂owie. Za ka偶dym razem, gdy czyta艂 ust臋p nauk Starca, mia艂 wra偶enie, 偶e obcuje z czym艣 wa偶nym. S艂owa wywraca艂y do g贸ry nogami religi臋 Czarnego S艂o艅ca, lecz w zamian oferowa艂y wizj臋 pi臋kn膮 i szlachetn膮. Harlan nie dziwi艂 si臋, 偶e kap艂ani poczuli strach. Si艂a tych s艂贸w by艂a ogromna, odwo艂ywa艂y si臋 do marze艅 i t臋sknot zar贸wno Malenist贸w jak i Femilanek. A jednak wszystko by艂o podszyte naiwno艣ci膮: wizja lepszego 艣wiata przypomina艂a bajk臋.

Harlan pami臋ta艂 z dzieci艅stwa sal臋 sypialn膮 wychowalni, kt贸ra raz w roku stawa艂a si臋 pe艂na ciep艂a. Przybywa艂 w臋drowny bajarz i snu艂 opowie艣膰... Zapach pieczonych jab艂ek spo偶ywanych w dzie艅 艣wi臋ta Nekrosol miesza艂 si臋 z niesamowitymi historiami... Harlan czu艂 to samo - siedz膮c w blasku zachodz膮cego s艂o艅ca zn贸w by艂 ma艂ym ch艂opcem.

Religia zrodzona z marze艅. Bajka. Nie rozumia艂 tylko jednego: skoro sekciarze wierzyli, 偶e jedyn膮 drog膮 zbawienia jest wbicie no偶a w serce, czemu nie oferowali tego innym? Starzec pisa艂 o potrzebie nawracania... Czy偶by nie wierzy艂 w zwyci臋stwo kultu?

Harlan obejrza艂 n贸偶 w blasku s艂o艅ca. R臋koje艣膰 przywiera艂a do palc贸w, rze藕by nie przeszkadza艂y w uchwycie. Harlan rozpi膮艂 g贸rne guziki kaftana. Przytkn膮艂 n贸偶 do piersi. U艣miechn膮艂 si臋...Jakie to proste, jedno pchni臋cie i jestem w innym 艣wiecie... Przez chwil臋 bawi艂 si臋 t膮 my艣l膮...Do艣膰 tego. Pora co艣 zje艣膰 i po艂o偶y膰 si臋 spa膰... Pocz艂apa艂 korytarzem maj膮c 艣wiadomo艣膰, 偶e rano b臋dzie musia艂 wysadzi膰 siedzib臋 no偶ownik贸w.

Po kolacji rozpali艂 wszystkie pochodnie. Po艂o偶y艂 si臋 pod 艣cian膮 w obszarze 艣wiat艂a. Przed snem czyta艂 kolejne fragmenty Objawienia.

Zabi膰 wszystkich ludzi

W po艂udnie sko艅czy艂 rozmieszcza膰 艂adunki wybuchowe. Dziesi臋膰 po艂膮czonych lontem kostek tkwi艂o w porowatych wn臋kach. Ska艂a by艂a naturalnie pop臋kana, nie musia艂 robi膰 odwiert贸w. Podpalaj膮c lonty r臋cznie, nie zd膮偶y艂by uciec, dlatego postanowi艂 wystrzeli膰 p艂on膮c膮 strza艂臋. Wystarczy艂o trafi膰 w w臋ze艂, gdzie zbiega艂y si臋 lonty. Reszty dokona ogie艅.

Wspi膮艂 si臋 na zbocze, by umie艣ci膰 ostatni膮 kostk臋 w prze艣wicie sklepienia. Widzia艂 fragment jasinii - 艣wiat艂o pada艂o na trzy cia艂a i fragment o艂tarza. Pozosta艂o zwi膮za膰 lonty.

Przypadkowo wychyli艂 si臋 zza kraw臋dzi. I zamar艂.

Czarnow艂osa Femilanka, poraniona i oblepiona b艂otem, sta艂a naprzeciw groty, wpatruj膮c si臋 w symbole okalaj膮ce w艂az. By艂a uzbrojona.

Harlan skry艂 si臋 za kamieniem. By艂a sama, lecz mia艂a bro艅. On zostawi艂 swoj膮 w grocie. Podobnie plecak, n贸偶 i zwoje.

Z napi臋t膮 kusz膮 wkroczy艂a do 艣rodka. Przez szpary mi臋dzy nawisami 艣ledzi艂 jej marsz. Obraz by艂 podziurawiony. Widzia艂, jak Femilanka ogl膮da cia艂a sekciarzy. Jak zaczyna p艂aka膰 nad trupem jednej z no偶owniczek.

Wypadki potoczy艂y si臋 b艂yskawicznie. Kawa艂ek ska艂y oderwa艂 si臋 od sklepienia. Femilanka odskoczy艂a, Harlan zastyg艂 w bezruchu. Przesun膮艂 nog臋 - zgrzytn臋艂y kamienie. Czarnow艂osa b艂yskawicznie unios艂a kusz臋 i pos艂a艂a be艂t w prze艣wit. Grot drasn膮艂 mu rami臋. Sycz膮c z b贸lu Harlan odczo艂ga艂 si臋 nad w艂az. Z kawa艂kiem ska艂y w d艂oni czeka艂, a偶 wr贸g wyjdzie na zewn膮trz.

Wychyli艂a si臋 z uniesion膮 kusz膮. Zaniecha艂 skoku. Cisn膮艂 w ni膮 kamieniem. Dosta艂a w skro艅 i run臋艂a na ziemi臋.

Zeskoczy艂 i sprawdzi艂 teren. Pod kamieniem le偶a艂 plecak, kt贸rego wcze艣niej nie dostrzeg艂. W b艂ocie odcisn臋艂y si臋 艣lady but贸w. Jedna osoba, bez konia.

Harlan wysypa艂 zawarto艣膰 plecaka. Znalezionym sznurem zwi膮za艂 Femilance r臋ce i nogi.

Po chwili wr贸ci艂 z w艂asnym plecakiem. Zwoje schowa艂 za kaftan, n贸偶 przypi膮艂 do pasa. Nie by艂o sensu op贸藕nia膰 wybuchu. Wkr贸tce mog艂o zacz膮膰 pada膰.

Nie odszed艂 jednak. Zatrzyma艂 go szept.

- Gdzie jestem?...

Femilanka poruszy艂a si臋.

- Pi膰...

Przez chwil臋 rozwa偶a艂, czy nie zastrzeli膰 jej z kuszy. Nigdy jeszcze nie by艂 w takiej sytuacji. Sam na sam z Femilank膮. Odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, jak wyci膮ga r臋ce. 呕ebraczy gest. Przysz艂o mu do g艂owy, 偶e mo偶e j膮 przes艂ucha膰. Z pewno艣ci膮 nie by艂a no偶owniczk膮.

Rzuci艂 jej buk艂ak. Mimo zwi膮zanych r膮k pr贸bowa艂a pi膰. Rozbawiony, wyla艂 jej wod臋 na twarz.

- Sk膮d si臋 tu wzi臋艂a艣?

- Sora - pad艂o w odpowiedzi. - Ona... nie 偶yje.

- Kto?

- Zabi艂e艣 ich.

- Sami si臋 zad藕gali...

- Sora...

- Kto?!

- Moja siostra...

Podni贸s艂 kusz臋, wycelowa艂.

- M贸w.

Femilanka powiedzia艂a wszystko.

- Jak masz na imi臋? - spyta艂, zak艂adaj膮c plecak.

- Po co ci to?

- Chc臋 wiedzie膰, kogo zabijam.

Przysi膮g艂by, 偶e ujrza艂 艂zy w jej oczach.

- Iris.

- Harlan. Pami臋taj o tym, gdy przysypi膮 ci臋 kamienie.

Szed艂 w stron臋 ska艂y, gdy dogoni艂 go jej g艂os:

- „Zginiesz z r臋ki Malenisty, lecz nie b臋dzie to 艣mier膰. Wcze艣niej ty zabijesz jego, a on zabije ciebie. Razem odnajdziecie co艣, co was odmieni...”

Zatrzyma艂 si臋. Nie mog艂a zna膰 tych s艂贸w! Pewnie si臋 przes艂ysza艂.

- „...a 艣wiat zaprowadzi ku zgubie” - doko艅czy艂a Iris.

Zamkn膮艂 oczy.

...G贸ra Snu chce, bym popad艂 w ob艂臋d...

- Nie zabijaj mnie.

Zawr贸ci艂. Chwyci艂 Iris za ramiona.

- Sk膮d znasz moj膮 wr贸偶b臋?!

- Co takiego? Twoj膮?

- „Zginiesz z r臋ki Femilanki, cho膰 nie b臋dzie to 艣mier膰. Wcze艣niej ty zabijesz j膮 a ona zabije ciebie. Razem odnajdziecie co艣, co was odmieni, a 艣wiat zaprowadzi ku zgubie” - wyrecytowa艂 Harlan.

Iris milcza艂a.

- Wstawaj - rozkaza艂, szarpi膮c p臋tl臋.

Os艂abiona Iris op贸藕nia艂a wspinaczk臋. W ko艅cu dotarli na miejsce. Z perspektywy skalnej p贸艂ki jaskinia przypomina艂a wielk膮 muszl臋. Harlan pos艂a艂 p艂on膮c膮 strza艂臋 w k艂臋bowisko lont贸w. Ostrze trafi艂o w splot.

Huk p臋kaj膮cej ska艂y, chmura py艂u. Na miejscu jaskini le偶a艂 gigantyczny stos kamieni. Ostatnie od艂amki toczy艂y si臋 b艂otnist膮 艣cie偶k膮.

***

Nie mieli koni, schodzili wi臋c pieszo. Iris wlok艂a si臋 za Harlanem jak og艂uszona.

Przed wieczorem byli u st贸p g贸ry. Harlan szuka艂 wyt艂umaczenia zbie偶no艣ci wr贸偶b. Losy ludzi s膮 zapisane w sercu Czarnego S艂o艅ca. Widocznie przeznaczenie kaza艂o im si臋 spotka膰. Wygl膮da艂o na to, 偶e szcz臋艣cie mu sprzyja. Pomy艣lnie zako艅czy艂 misj臋, uj膮艂 femila艅sk膮 agentk臋. Po powrocie zacznie nowe 偶ycie.

Iris czu艂a co艣 innego: dziwn膮 mieszank臋 strachu i ciekawo艣ci. Sz艂a na postronku, przytroczona do pasa Malenisty.

Nocowali na mokrej trawie. By艂o zimno, koce nie wystarcza艂y. Harlan skr臋powa艂 jej r臋ce na plecach, nogi przywi膮za艂 do drewnianych ko艂k贸w, nast臋pnie po艂o偶y艂 si臋 obok, obejmuj膮c j膮 w pasie. Ciep艂o by艂o warte ryzyka.

We 艣nie wtuli艂a si臋 w niego. Spa艂 jak zabity, niczego nie poczu艂. Nad ranem po艂o偶y艂 g艂ow臋 na piersi Iris, lecz ona tego nie zauwa偶y艂a.

***

Poranek by艂 jak 偶abi skrzek - szary, zimny i lepki. Rozpalaj膮c ognisko Harlan obserwowa艂 Femilank臋. Le偶a艂a na trawie zwi膮zana. Spa艂a jeszcze lub udawa艂a, 偶e 艣pi. Czarne sk贸rzane spodnie rozdarte na lewym udzie obna偶a艂y sk贸r臋 oraz to, czego Harlan nigdy nie widzia艂 - fragment kobiecego 艂ona. Skonstatowa艂, 偶e przygl膮danie si臋 Iris sprawia mu pewn膮 przyjemno艣膰. Pi臋kny okaz, m艂oda, 艣wietnie wyszkolona wojowniczka, chluba femila艅skiego wywiadu, le偶y przed nim jak ustrzelona zwierzyna.

Zaparzy艂 zi贸艂 i podszed艂 do Iris. Wzrok natr臋tnie powraca艂 do dziury w spodniach. Spojrzenie w臋drowa艂o po g艂adkiej sk贸rze, zatrzymuj膮c si臋 na czarnych, uformowanych w k臋pki w艂osach. Spomi臋dzy ich g臋stwiny przebija艂y tajemnicze, r贸偶owe obszary. W szarym 艣wietle Harlan zobaczy艂 kresk臋 rysuj膮c膮 si臋 mi臋dzy nogami Femilanki. Przypomina艂a zasklepienie muszli. Zapragn膮艂 dotkn膮膰 tego miejsca. D艂o艅 przesun臋艂a si臋 wzd艂u偶 uda. Iris poruszy艂a si臋; cofn膮艂 r臋k臋. Po chwili zn贸w dotkn膮艂 sk贸ry. Palce zab艂膮dzi艂y w rozdarciu spodni. Iris g艂臋boko westchn臋艂a, zamrucza艂a przez sen. B艂yskawicznie, jakby ze strachu, cofn膮艂 r臋k臋.

***

- Tutaj straci艂em towarzyszy - powiedzia艂, bardziej do siebie ni偶 do niej.

Stali na wydmie w艣r贸d bagien, w kt贸rych co艣 nieustannie pluska艂o i bulgota艂o. Trupy Zolana i Reqa by艂y do po艂owy zjedzone.

- Moje siostry te偶 spocz臋艂y na dnie trz臋sawiska.

Spiorunowa艂 j膮 wzrokiem.

- Po drugiej stronie g贸ry, uton臋艂y wszystkie...

- Zamknij si臋!

- Spotyka nas to samo...

- Milcz!!! - Chlasn膮艂 j膮 w twarz. - Siadaj i nie ruszaj si臋. Ani s艂owa...

Wykona艂a rozkaz. Policzek p艂on膮艂. Kolejne upokorzenie.

Po kr贸tkim postoju ruszyli w drog臋.

***

Wieczorem zatrzymali si臋 przed wej艣ciem do groty. Wystaj膮ce zadaszenie chroni艂o przed deszczem. Ca艂y czas posuwali si臋 w stron臋 ziemi Malenist贸w.

Sine chmury k艂臋bi艂y si臋 nad p艂askowy偶em. Po rozbiciu obozu Harlan wzi膮艂 si臋 za lektur臋 zwoj贸w. By艂o parno, zbiera艂o si臋 na burz臋.

...Najwi臋ksza tajemnica tego 艣wiata: nienawi艣膰 mi臋dzy m臋偶czyznami i kobietami. Poniewa偶 nasz 艣wiat jest odwr贸ceniem porz膮dku 艣wiat贸w wy偶szych, mo偶na 艣mia艂o domniemywa膰, 偶e taki uk艂ad stosunk贸w jest chory gdzie indziej. Dla nas jest porz膮dkiem zastanym, wi臋c godzimy si臋 na wieczn膮 wojn臋 i na nienawi艣膰, nie zdaj膮c sobie sprawy, 偶e w 艣wiecie prawdziwym ludzie 偶yj膮 we wzajemnym poszanowaniu, odczuwaj膮c potrzeb臋 blisko艣ci. Nie ma tam bagien prokreacyjnych, nie ma obrz臋d贸w zap艂odnienia, gdy偶 ludzie obcuj膮 ze sob膮, 艂膮cz膮c si臋 w pary. To, co ma miejsce pod Czarnym S艂o艅cem, jest zak艂贸ceniem porz膮dku p艂ciowego...

Czarne S艂o艅ce wyjrza艂o zza chmur, b艂yszcz膮ca plama omiot艂a otoczenie. Harlan podni贸s艂 wzrok i ujrza艂 Iris wpatruj膮c膮 si臋 w blask no偶a. Czyta艂 dalej:

...Zapewne pami臋tacie trzy fundamenty naszej religii, trzy podstawy 艣wiata. Kap艂ani powiadaj膮, 偶e Czarne S艂o艅ce jest grz臋zawiskiem, k艂amstwem oraz 艣mierci膮. Taka jest nasza kraina, w kt贸rej 偶ycie jest przykr膮 konieczno艣ci膮, niepotrzebnym przeb艂yskiem mi臋dzy „nico艣ci膮 przed” i „nico艣ci膮 po” Droga, jak膮 przemierzamy podczas naszego istnienia, to zaprawd臋 grz臋zawisko. K艂amstwo jest za艣 szkieletem wszystkiego: obyczaj贸w, religii, wojen, prokreacji, osadnictwa. Jest ono tak nawarstwione, 偶e nie potrafimy odnale藕膰 w艂贸kien prawdy w chorej tkance... Godzimy si臋 na powtarzanie 艣wi臋tej triady: „niewiara, zw膮tpienie, nienawi艣膰”, nie dostrzegaj膮c k艂amstwa ukrytego w jej tre艣ci. Bierzemy to wyznanie za oczywiste, gdy偶 Czarne S艂o艅ce zniewala nas rozpacz膮 i zatruwa serca fa艂szem. Jak straszne to s艂owa, jak pogr膮偶aj膮 nas w rezygnacji, niech 艣wiadcz膮 艣wi臋te s艂owa z wy偶szego 艣wiata, kt贸re ukazuj膮 prawd臋 wiod膮c膮 ku wyzwoleniu...

Pierwsze krople deszczu zaszemra艂y na ska艂ach. Harlan rozkaza艂 Iris wci膮gn膮膰 plecaki do groty, sam za艣 doko艅czy艂 ust臋p:

...Bo w wy偶szym 艣wiecie prawda nie zniewala, lecz czyni ludzi wolnymi...

Nad p艂askowy偶em przetacza艂y si臋 gromy. Harlan przeczyta艂 na g艂os:

- I tak trwaj膮 obok siebie: wiara, nadzieja i mi艂o艣膰; te trzy - z nich za艣 najwi臋ksza jest mi艂o艣膰.

- Co takiego? - spyta艂a Iris.

Zby艂 j膮 milczeniem. Deszcz siek艂 po skosie, od wschodu, gdzie nie by艂o 艣ciany. Strop przecieka艂, woda sp艂ywa艂a p臋kni臋ciami i szczelinami.

- Do 艣rodka! - zakomenderowa艂.

Grota, w kt贸rej si臋 schronili, mia艂a kszta艂t muszli. Po g艂adkich 艣cianach sp艂ywa艂y krople czerwonej substancji, buduj膮c nad ich g艂owami fosforyzuj膮c膮 czasz臋. Substancja tworzy艂a symetryczne rozga艂臋zienia, przypominaj膮ce rozczesane na 艣cianach czerwone warkocze. Kryszta艂y l艣ni艂y w mroku intensywnym szkar艂atem. Z zadartymi g艂owami podziwiali 艣wietlne zjawisko.

Roz艂o偶yli koce na skalnym klepisku. W milczeniu spo偶yli resztki prowiantu. W grocie by艂o parno. Pot na ich twarzach przybiera艂 barw臋 mineralnej substancji.

Zdj臋li kaftany.

Le偶eli nadzy, wpatruj膮c si臋 w swoje cia艂a. Harlan mia艂 wzw贸d, jak przed obrz臋dem zap艂adniania bagna. Iris czu艂a przyjemne ciep艂o w brzuchu. 呕adne s艂owa nie mog艂y im przej艣膰 przez gard艂o, gdy偶 nie znali s艂贸w opisuj膮cych to, co si臋 z nimi dzia艂o.

Zbli偶yli si臋 ustami i zaraz odskoczyli jak dwa sp艂oszone ptaki. Oczy po艂膮czone niewidzialn膮 strun膮, 艣wiat艂o ta艅cz膮ce na koniuszkach rz臋s. Dotykali si臋 z coraz wi臋ksz膮 艣mia艂o艣ci膮. Ich oddechy dublowa艂y si臋 w gor膮czce westchnie艅.

- Kim ty jeste艣? - pyta艂a szeptem.

Obj膮艂 j膮 mocniej.

- Sk膮d ty si臋 wzi膮艂e艣?

Po艂o偶y艂 si臋 tak, by jej nie przygnie艣膰. Dotkn臋艂a ustami jego warg. Zamglone oczy, szkliste jak w gor膮czce. Trans pieszczot. Uczestniczyli w czym艣 niepoj臋tym, kierowani wewn臋trznym nakazem, kt贸ry zdawa艂 si臋 p艂yn膮膰 z samego sedna ich potrzeb.

Nagle Harlan poczu艂, po prostu poczu艂, 偶e za wszelk膮 cen臋 musi w niej by膰. Iris naprowadzi艂a go, i nie pojmuj膮c swego gestu, skaleczy艂a cisz臋 szeptem:

- Wejd藕 we mnie...

Wszed艂.

Krew i r贸偶e.

G艁UPI SEN
Noc wspomnie艅

Stos 偶arz膮cych polan zapad艂 si臋; iskry i popi贸艂 buchn臋艂y jasnym snopem. Pies podni贸s艂 艂eb i zacz膮艂 w臋szy膰. Po chwili po艂o偶y艂 si臋 u st贸p siedz膮cego przy ogniu m臋偶czyzny.

By艂a to kolejna noc, kt贸r膮 Harlan sp臋dza艂 pod go艂ym niebem. Zatraci艂 si臋 w w臋dr贸wce, przesta艂 liczy膰 dni. Ka偶dy ranek i wiecz贸r by艂y jak dwie krople deszczu. Szare i bezowocne. Jak jego 偶ycie. Najtrudniej by艂o wci膮偶 pami臋ta膰 o celu, trwa膰 w przekonaniu, 偶e tu艂acza w臋dr贸wka ma sens.

Do艂o偶y艂 drew i wzruszy艂 ognisko patykiem. Zata艅czy艂y j臋zyki ognia. 艁una pada艂a teraz na psa, dobywaj膮c z ciemno艣ci jego pysk.

Prawe oko odbija艂o taniec p艂omieni. W miejscu lewego widnia艂 pusty oczod贸艂. Jednooki kundel przyp臋ta艂 si臋, gdy Harlan zrywa艂 偶贸艂te maliny na skraju le艣nej drogi. Harlan g艂odowa艂, po偶ywienie, jakie udawa艂o mu si臋 zdoby膰, zjada艂 w ca艂o艣ci, nie zostawiaj膮c resztek. Mimo to pies wl贸k艂 si臋 za nim jak cie艅. Oboj臋tny stosunek Harlana do zwierz臋cia zmieni艂 si臋, gdy kundel upolowa艂 le艣nego ptaka i przyni贸s艂 zdobycz w z臋bach. Wieczorem zjedli piecze艅 - Harlan mi臋so, pies ko艣ci, chrz膮stki i wn臋trzno艣ci. Od tamtej pory w臋drowali razem. Harlan nazywa艂 psa No偶em, cho膰 nie obchodzi艂o go, czy reaguje na to imi臋. Kundel przydawa艂 si臋 jako 艂owca. By艂 te偶 dobrym s艂uchaczem. Harlan nie musia艂 ju偶 m贸wi膰 do siebie.

Ognisko dogasa艂o. Harlan dmuchn膮艂, a偶 p艂omyki zata艅czy艂y na szczapach, i do艂o偶y艂 drew. Przykryte chrustem ognisko zadymi艂o, spowijaj膮c m臋偶czyzn臋 i psa ca艂unem dymu, a strzelanie ga艂膮zek zag艂uszy艂o 偶abi rechot. Pies zaskomla艂, bo iskra przypali艂a mu sk贸r臋. Harlan poklepa艂 go po masywnym karku.

Zainstalowa艂 nad ogniskiem prymitywny ro偶en, z艂o偶ony z dw贸ch drewnianych tyczek i zastruganego kija, na kt贸ry nadzia艂 trzy t艂uste ropuchy. Ogie艅 zaskwiercza艂, li偶膮c 偶abi膮 sk贸r臋. Rozni贸s艂 si臋 zapach pieczonego mi臋sa.

Z nieba spada艂y p艂atki czarnego 艣niegu. M臋偶czyzna siad艂 blisko paleniska i grzebi膮c patykiem w 偶arze, m贸wi艂 do psa:

- Gdyby艣 wiedzia艂, sk膮d si臋 wzi臋艂o twoje imi臋, g艂upi kundlu... Gdyby艣 j膮 zna艂, czu艂 to samo, co ja wtedy... Co zreszt膮 gadam! Tego i cz艂owiek nie pojmie - c贸偶 dopiero pies...

Zacz膮艂 odp艂ywa膰 my艣lami w krain臋 wspomnie艅. Krain臋 b贸lu i zadziwienia. Zapatrzony w ciemno艣膰 opowiada艂:

- Przez dwa dni nie odzywali艣my si臋 do siebie... Spojrzenia, u艣miechy, gesty - rozmawiali艣my bez s艂贸w, za pomoc膮 dotyku, a ka偶dy dotyk... Nie zrozumiesz... Ka偶dy dotyk by艂 jak uk艂ucie, przeszywa艂, obezw艂adnia艂... P贸藕niej robili艣my to, co w grocie; pod go艂ym niebem, na brzegu strumienia, na skale - dop贸ki nie poczuli艣my spe艂nienia. Jak偶e ona wtula艂a si臋 we mnie... Nie przypuszcza艂em, 偶e oddech Femilanki mo偶e mnie napawa膰 tak膮 s艂odycz膮. Czasami nie wytrzymywa艂em i ca艂owa艂em jej 艣pi膮ce wargi, a偶 budzi艂a si臋 i zarzuca艂a mi r臋ce na kark...

Czarne p艂atki osiada艂y na psiej sier艣ci, zostawiaj膮c smugi sadzy. Ognisko sycza艂o atakowane przez czarn膮 zamie膰.

- Czas zatrzyma艂 si臋 dla nas, tak to przynajmniej odczuwa艂em. Byli艣my tylko my. Wszystko inne straci艂o znaczenie. Iris powiedzia艂a p贸藕niej, 偶e zabili艣my wszystkich ludzi. Tak, kundlu, tak w艂a艣nie si臋 czuli艣my...

P艂atki czarnego 艣niegu przysypywa艂y ognisko. Zgarbiona posta膰 Harlana stapia艂a si臋 z mrokiem. Pies spa艂 twardo, nie zwa偶aj膮c na wilgo膰. Harlan zamilk艂, rozpami臋tuj膮c dalsze wypadki.

***

Postanowili si臋 rozsta膰, by m贸c wr贸ci膰 do osad i przygotowa膰 si臋 do ucieczki. Zaopatrzeni w sprz臋t i zapasy chcieli pod膮偶y膰 na p贸艂noc, gdzie poza granic膮 bagien rozci膮ga艂y si臋 r贸wniny. Bezludno艣膰 by艂a ich atutem.

Odk膮d si臋 poznali, ich my艣li bieg艂y jednym torem, a pragnienia wst膮pi艂y na wsp贸ln膮 艣cie偶k臋. Poznali smak 偶ycia nie naznaczonego pot臋g膮 艣mierci. Wszystkie cele, jakie do tej pory mieli, pospada艂y z drabiny wa偶no艣ci, daj膮c miejsce celowi nadrz臋dnemu. Mi艂o艣膰 zrodzi艂a si臋 pomi臋dzy nimi jak kwiat na gnojowisku. Zach艂ysn臋li si臋 sob膮. Zmierzaj膮c ku granicy (gdzie mieli si臋 rozej艣膰), czuli nieopisane podekscytowanie.

Nie potrafili oceni膰 swojego stanu, nie umieli nawet dziwi膰 si臋 uczuciom. Nie pojmowali wielu spraw, a ju偶 na pewno nie wiedzieli - nikt nie wiedzia艂 - 偶e do艣wiadczyli pierwszego zakochania w 艣wiecie Czarnego S艂o艅ca. Z艂amana zosta艂a regu艂a - mi艂o艣膰 rozla艂a si臋 po krainie 艣mierci, plami膮c jednolity porz膮dek 艣ciegu. Tylko Zarz膮dca, kt贸ry szuka艂 ich 艣lad贸w, przeczuwa艂 nieszcz臋艣cie. W chwili ich poca艂unku dozna艂 wylewu krwi do m贸zgu i przele偶a艂 na kobiercu z mch贸w kilka dni w stanie po艂owicznej 艣mierci. Dzi臋ki troskliwej opiece 偶ab, kt贸re obsiad艂y jego cia艂o, doszed艂 do siebie. Zrozumia艂, 偶e nale偶y definitywnie rozwi膮za膰 spraw臋 „cia艂a obcego”. Tymczasem n贸偶 emanowa艂 niewidzialn膮 moc膮 kt贸ra zamienia艂a Malenist臋 i Femilank臋 w m臋偶czyzn臋 i kobiet臋.

P贸藕niej wszystko potoczy艂o si臋 jak lawina - kolejne zdarzenia by艂y kamieniami nadaj膮cymi bieg katastrofie. Nie艣wiadomi, Harlan i Iris poddali si臋 gradowi zdarze艅. Gdy dopad艂 ich gro藕ny 艂oskot - by艂o za p贸藕no.

W臋druj膮c w przebraniu w艂贸cz臋gi, Harlan nieraz odtwarza艂 w pami臋ci tamte wypadki. Dop贸ki szed艂, mia艂 cel: odnalezienie no偶a. Lecz pod koniec dnia magia szlaku znika艂a - w m贸zgu wi艂y si臋 艣cierwniki pami臋ci. Harlan poddawa艂 si臋 pokusie rozpami臋tywania. Analizowa艂 b艂臋dy, zastanawia艂 si臋, czy mog艂o si臋 uda膰. Bo przecie偶 to, 偶e postanowi艂 zabi膰 Iris, a p贸藕niej siebie, by艂o konieczno艣ci膮. Sytuacja, w jakiej si臋 znale藕li, nie dawa艂a wyboru. Je艣li nie chcieli wpa艣膰 w 艂apy malenijskiej stra偶y - musieli umrze膰. Harlan wierzy艂, 偶e 艣mier膰 to tylko brama. Ca艂kowicie zaufa艂 doktrynie no偶ownik贸w.

Sen nie nadchodzi艂. Pies zerwa艂 si臋, wyra藕nie czym艣 sp艂oszony. Niedaleko ogniska rozleg艂o si臋 pla艣ni臋cie, jakie wydaje czarna ropucha.

- Spok贸j, N贸偶!

Kundel wci膮偶 warcza艂. Ropucha podskoczy艂a. Plask. Plask.

- Zostaw! - Harlan zdzieli艂 psa uschni臋t膮 ga艂臋zi膮. - Siad!

N贸偶 usiad艂. Ropucha oddali艂a si臋 w mrok.

Bezsenno艣膰. Ba艂 si臋 takich nocy. Wspomnienia atakowa艂y, a ot臋pia艂y umys艂 nie umia艂 ich odeprze膰. Nawet nie pr贸bowa艂 si臋 k艂a艣膰. Siada艂 przy ogniu i usi艂owa艂 okie艂zna膰 my艣li. Bra艂 w tym celu patyk i robi艂 na nim tyle naci臋膰, ile wydarze艅 oddziela艂o chwil臋 po偶egnania z Iris od 艣mierci, kt贸r膮 ponios艂a z jego r臋ki. Kontemplowa艂 te wypadki, dop贸ki nie rozp艂yn臋艂y si臋 w mroku, sp艂oszone jego samoudr臋czeniem. Wtedy 艂ama艂 patyk na wysoko艣ci naci臋cia i wrzuca艂 kawa艂ek do ognia.

Tak jak teraz.

Pierwsza karba - scena po偶egnania. S膮 przy pasie granicznym. Patrole jeszcze daleko, maj膮 czas. Zatrzymali si臋 po stronie Malenist贸w. Znaj膮 kierunek, bez trudu trafi膮 do osad. Pofa艂dowane r贸wniny szumi膮 cisz膮. Wiatr wygwizduje melodi臋 rozstania. To ju偶.

Milcz膮. Znaj膮 plan, nie musz膮 rozmawia膰. Trzeba si臋 odwr贸ci膰 i rozej艣膰. Po prostu.

D艂onie Harlana zaciskaj膮 si臋 na patyku, o ma艂o nie 艂ami膮c go na wysoko艣ci karby.

Jeszcze nie!, strofuje si臋 w my艣lach. Jeszcze...

Poca艂unek.

Patyk p臋ka z suchym trzaskiem i pierwsze wspomnienie l膮duje w 偶arze.

Druga karba.

Nie odwracaj si臋!, krzycz膮 unisono my艣li kochank贸w. Czas rozci膮ga si臋 jak p艂ynne 偶elazo. Ka偶dy krok zdaje si臋 d艂ug膮 w臋dr贸wk膮. Osady, do kt贸rych zmierzaj膮 przesta艂y by膰 ich domem. Wiedz膮 o tym. Harlan mieszka w Iris, Iris mieszka w nim. Traktuj膮 si臋 jak powietrze - nie mog膮 bez siebie oddycha膰.

Teraz najgorsze.

T臋tent koni. Patrol. Na szcz臋艣cie uszed艂 spory kawa艂ek. Nie zwalnia kroku, nie odwraca si臋. T臋tent coraz bli偶ej. Harlan ma zniszczony uniform, lecz mimo b艂ota, zadrapa艅 i p臋kni臋膰 wida膰 emblematy tajnych s艂u偶b. N贸偶 i kusza przydaj膮 presti偶u.

- Prrr!

Czarne konie zaje偶d偶aj膮 drog臋. Nie unosi g艂owy, lecz zatrzymuje si臋, jak nakazuje prawo. Trzy wierzchowce ta艅cz膮 na zadnich nogach, przednimi kopytami tn膮 powietrze.

- Co艣 ty za jeden i czego szukasz w obszarze granicznym? - pyta stra偶nik regulaminowo.

Harlan unosi g艂ow臋 i k膮tem oka spostrzega co艣, czego nie powinien ujrze膰. Stra偶nik贸w jest trzech, lecz na koniach znajduj膮 si臋 cztery osoby.

- Ja...

Przerzucona przez siod艂o wisi zwi膮zana Iris.

- No, m贸w偶e!

- Jestem wojownikiem jak i wy - pokazuje na tatua偶 z emblematem Czarnego S艂o艅ca i znakiem s艂u偶b.

- Co tutaj robisz?

- Wracam z misji, utajnionej wyprawy w okolic臋 G贸ry Snu. Zapytaj o mnie w IV Osadzie, figuruj臋 w ksi臋dze walecznych.

- Imi臋!

Iris jest zakneblowana i nieprzytomna. Na skroni ma zakrzep艂膮 krew.

- Harlan, pseudonim Kardos - odpowiada poblad艂ymi ustami.

- S艂ysza艂em to imi臋, cho膰 nie jestem z twojej osady. - Stra偶nik popatrzy艂 na Harlana bardziej przychylnie. - Wierz臋 ci. Widz臋, 偶e艣 wycie艅czony. Masz tu buk艂ak z wod膮, napij si臋, d艂uga droga przed tob膮. Mantes - poleci艂 jednemu z podw艂adnych - odkr贸j mu troch臋 suszonego mi臋sa!

- Nie trzeba... - szepcze Harlan, i wie, 偶e s膮 to ostatnie s艂owa, jakie us艂ysz膮 od niego stra偶nicy.

B艂yskawicznym ruchem wyci膮ga n贸偶. Chwyta dow贸dc臋 za r臋k臋 i wbija mu ostrze pod pach臋. Woda z buk艂aka i krew wylewaj膮 si臋 jednocze艣nie. Z naci膮gni臋tej kuszy, kt贸r膮 odrywa od ko艅skiego siod艂a, strzela do drugiego stra偶nika. Be艂t przechodzi przez szyj臋, stra偶nik pada na piach. Trzeci celuje do Harlana z kuszy, lecz trafia w ko艅ski bok. Harlan rzuca no偶em i trafia prosto w serce. Malenista kozio艂kuje w powietrzu i spada karkiem na ziemi臋. Sp艂oszone konie uciekaj膮, Iris spada.

Patyk trzeszczy w d艂oniach Harlana. Wspomnienie parzy jak gor膮ce 偶elazo.

- Nic mi nie jest, ukochany - szepcze Iris. - Jak?...

- Przeje偶d偶a艂 patrol. Zabi艂em stra偶nik贸w.

- Ach...

- Kiedy ci臋 z艂apali?

- Tu偶 na granicy. Nie mia艂am szans.

- Te ich przekl臋te szkapy s膮 wyuczone, by wraca膰 do fortu. Zaalarmuj膮 za艂og臋. Ruszy po艣cig.

- Dok膮d uciekniemy?

- W g贸ry. Musimy si臋 ukry膰 i przeczeka膰 pogo艅.

- To ca艂y dzie艅 drogi...

- Nie mamy wyj艣cia.

- Przytul mnie...

- Nie mamy czasu.

- Przytul.

- Iris...

- Ju偶 wstaj臋.

Patyk p臋ka w palcach Harlana. Ogie艅 poch艂ania kolejny kawa艂ek drewna. Pies warczy przez sen i porusza niespokojnie 艂ap膮.

Trzecia karba.

Pod koniec dnia znale藕li miejsce na spoczynek. Kobierzec z mch贸w pod ska艂膮, tu偶 u podn贸偶a g贸r. Jutro zaszyj膮 si臋 w wy偶szych partiach, w艣r贸d ska艂 i dzikiej ro艣linno艣ci. Teraz musz膮 odpocz膮膰. Nie maj膮 po co wraca膰 do osad. Mo偶e Iris, cho膰 jeszcze nie teraz. W pasie granicznym zosta艂aby uj臋ta przez malenijsk膮 stra偶. Zasn臋li, przykryci stosem li艣ci, ws艂uchani w szum drzew. W艂a艣nie wtedy Harlan uwierzy艂 w moc no偶a. Pami臋ta艂 twarze zabitych stra偶nik贸w. Dwaj, kt贸rych u艣mierci艂 no偶em, mieli takie same oblicza, jak wyznawcy Starca, kt贸rych znalaz艂 w grocie. Ten, kt贸rego zastrzeli艂 z kuszy, mia艂 zwyk艂y, przed艣miertny grymas. „Wbicie no偶a w serce otwiera drzwi do lepszego 艣wiata, w kt贸rym jeste艣my prawdziwymi lud藕mi, a nie jedynie kuk艂ami ulepionymi z cienia.Ten fragment utkwi艂 mu w pami臋ci jak zadra. Ca艂y czas mia艂 ze sob膮 zwoje, i cho膰 dawno do nich nie zagl膮da艂, wci膮偶 rozpami臋tywa艂 przeczytane ust臋py. „Prawdziwymi lud藕mi...” Wszystko si臋 zgadza艂o. To, co narodzi艂o si臋 mi臋dzy nim a Iris, by艂o przyk艂adem uczucia, o kt贸rym pisa艂 Starzec. Jedynie 艣wiat si臋 nie zmienia艂.

Rano, podczas wspinaczki, powiedzia艂 o wszystkim Iris. Nie uwierzy艂a. Przekonywa艂 z zapa艂em neofity, lecz ona czu艂a strach. Ba艂a si臋, 偶e Harlan popada w ob艂臋d.

- Je艣li umrzesz, ja tak偶e umr臋 - powiedzia艂a. - Ale nie z twojej r臋ki. Nie od no偶a.

Szli w milczeniu 艂o偶yskiem wyschni臋tego potoku. W ka偶dej chwili mogli zosta膰 wytropieni.

Harlan z艂ama艂 patyk. Wypadki toczy艂y si臋 coraz szybciej. Byli naiwni s膮dz膮c, 偶e uciekn膮 grupie po艣cigowej. Kawa艂ek drewna przepad艂 w ogniu. Pod palcami Harlan poczu艂 czwarte naci臋cie.

***

- Widzisz ich?

- Gdzie?

- Tam, u st贸p 藕r贸d艂a. Zatrzymali konie. Znale藕li 艣lady i b臋d膮 si臋 wspina膰 naszym tropem.

- Uciekniemy. Zanim tu dotr膮, b臋dziemy daleko.

- Jeste艣my wycie艅czeni, Iris. Nie jedli艣my od dw贸ch dni. A oni s膮 wypocz臋ci, uzbrojeni...

- Przesta艅! To g贸ry - pe艂no tu kr臋tych szlak贸w, grot, skalnych kryj贸wek. Ukryjemy si臋 i przeczekamy.

- Przepraszam. 殴le si臋 czuj臋.

- Co ci jest?... Masz szkliste oczy...

- Chyba gor膮czka.

- Musimy i艣膰. Przykro mi.

- Chod藕my zatem.

- Chod藕my.

***

- S膮 coraz bli偶ej. Sp贸jrz: co najmniej trzech.

- Przekl臋te g贸ry! Ani jednej groty...

- Nie zdo艂amy uciec...

- B臋dziemy walczy膰.

- Czym? Zosta艂 jeden be艂t. I n贸偶. A oni s膮 uzbrojeni po z臋by.

- Skr臋膰my. Zostawiamy za du偶o 艣lad贸w.

- Zaczekaj.

- Podaj r臋k臋. Och, jest rozpalona...

- To nic...

- Twoje czo艂o...

- Dam rad臋.

- P贸jdziemy korytem wyschni臋tego strumienia. Na kamieniach nie b臋dzie zna膰 艣lad贸w.

- Dobrze.

***

...W艂a艣nie wtedy powinienem zabi膰 j膮 i siebie - bez przekonywania, t艂umaczenia i tych wszystkich podchod贸w. M膮dry cz艂ek po szkodzie, prawd臋 gada stare przys艂owie... Mo偶e gdyby nie ta gor膮czka...

***

- Harlan. Harlan! No, nie patrz tak...

- N贸偶.

- Co ci jest?

- N贸偶 - nasz jedyny ratunek.

- Zabraniam ci tak m贸wi膰.

- S艂yszysz nawo艂ywania? S膮 coraz bli偶ej.

- Co z tego?

- Widzieli nas.

- Lepiej zgin膮膰 w walce...

- Mnie zabij膮, a ciebie wezm膮 do osady. B臋dziesz kona艂a w m臋kach.

- Zamilcz!

- B臋dziesz zdycha艂a z g艂odu, zamkni臋ta w klatce... Nie, Iris, na to nie pozwol臋...

- Razem stawimy im czo艂a.

- Mam gor膮czk臋, lecz wiem, co m贸wi臋: nie damy rady!

- Nie patrz tak... Co robisz?

- Popatrz. To jest 艣wi臋ty n贸偶, nasza jedyna szansa. Przeniesie nas do lepszego 艣wiata...

- Jeste艣 chory...

- Iris...

- Chod藕, nie gadaj g艂upstw.

- Iris, pos艂uchaj...

- Zwariowa艂e艣 na punkcie tego no偶a. My艣l lepiej, jak zgubi膰 po艣cig!

- M贸wi臋 po dobroci.

- Grozisz mi? Z tob膮 naprawd臋 jest 藕le.

- Prosz臋, to jedyna...

- Daj r臋k臋, musimy si臋 wspi膮膰...

- Prosz臋, zaczekaj...

- Uwa偶aj na kamienie.

- Wybacz, ukochana.

- Har!...

- Wybacz, 偶e ci臋 uderzy艂em. Wybacz, 偶e wi膮偶臋 ci臋 jak wroga. To dla naszego dobra... Tak, daj r臋ce... Potem zasztyletuj臋 sam siebie... Obudzimy si臋 w lepszym 艣wiecie. Wsta艅, ukochana, musimy wej艣膰 na wzg贸rze... Wsta艅!...

Zaci膮gn膮艂 j膮 prawie na szczyt wzniesienia. Wtedy si臋 ockn臋艂a.

- Harlan, jak mog艂e艣?!

Pierwsze s艂owa ugodzi艂y go jak strza艂a. Aby nie okaza膰 s艂abo艣ci, zignorowa艂 skarg臋 i zakl膮艂 pod nosem:

- A niech to, s膮 tu偶 za nami...

***

Pies zaskomla艂 偶a艂o艣nie, budz膮c si臋 ze snu. Harlan nawet nie drgn膮艂. Pochylony nad ogniem wpatrywa艂 si臋 w p艂omienie. Przed chwil膮 zgin膮艂 w nich przedostatni kawa艂ek patyka. Zosta艂 mu w r臋kach ostatni fragment, z艂amany na linii pi膮tego naci臋cia. Ostatni epizod ci膮gu wspomnie艅. Ostatnia pora偶ka.

Zdo艂a艂 zabi膰 Iris, lecz nie zd膮偶y艂 zabi膰 siebie. Nie z winy stra偶y, lecz za spraw膮 g贸rskich zb贸j贸w, kt贸rzy rozbili po艣cig. Trzyosobowy oddzia艂 Malenist贸w zgin膮艂 przeszyty strza艂ami. P贸藕niej grasanci pod膮偶yli 艣ladem zwierzyny tropionej przez stra偶. Musieli liczy膰 na cenne 艂upy. I rozczarowa膰 si臋 srogo, obszukuj膮c Harlana. Herszt bandy, Milrun, pociesza艂 si臋, 偶e zdobyli zrabowan膮 stra偶nikom bro艅.

Harlan, cho膰 zb贸je darowali mu 偶ycie, czu艂 si臋 jak martwy. Iris nie 偶y艂a, na dodatek straci艂 n贸偶. Nie mia艂 po co wraca膰 do osady. Poczucie rezygnacji ogarn臋艂o go bez reszty.

Tak rozpocz膮艂 sw贸j tu艂aczy 偶ywot wojownik Harlan, zwany niegdy艣 Harlanem z P贸艂nocnych Bagien.

Wtedy i teraz

Milrun, herszt g贸rskich bandyt贸w, cierpia艂 katusze. Koleba艂 si臋 na ko艅skim grzbiecie, czkaj膮c i poj臋kuj膮c. Wczoraj, po rozbiciu obozu, opr贸偶nili ca艂y zapas gorza艂ki. Milrun wypi艂 najwi臋cej i teraz mia艂 za swoje. Ka偶dy krok konia zdawa艂 mu si臋 trz臋sieniem ziemi, ka偶de parskni臋cie rykiem g贸rskiej lawiny. Ale trzeba by艂o rusza膰, zanim przyjd膮 deszcze. Jechali st臋pa wzd艂u偶 rzeczki Tras, kt贸ra na tym odcinku by艂a raczej strumieniem. Muliste dno ust膮pi艂o miejsca kamienistemu. Wlana do buk艂ak贸w woda gasi艂a pragnienie. Pogoda by艂a taka, 偶e chcia艂o si臋 pi膰. Powietrze parne, duszne, zanosi艂o si臋 na burz臋.

Przygn臋biony Milrun podsumowa艂 wypraw臋 na mokrad艂a. Dw贸ch obrabowanych kupc贸w, trzech malenijskich stra偶nik贸w i jeszcze jaki艣 szaleniec, kt贸ry nie mia艂 przy sobie 偶adnych precjoz贸w, a jedynie dziwny sztylet, kt贸rym skacowany Milrun bawi艂 si臋 podczas jazdy. Bro艅 nie wygl膮da艂a solidnie, w zb贸jeckim fachu nie by艂aby u偶yteczna. Ale jak偶e misternie wykonana, istne cacko! Dziwnie po艂yskliwy, jasny metal, jakiego Milrun w 偶yciu nie widzia艂. Jak tylko dotr膮 do kt贸rej艣 z osad, trzeba b臋dzie sprzeda膰 handlarzowi...

Milrun snu艂 te rozwa偶ania przysypiaj膮c. Przez 艣cian臋 kaca przedostawa艂y si臋 d藕wi臋ki otoczenia. Rzeczka szumia艂a. Kopyta koni stuka艂y. Kto艣 rzyga艂 prosto z siod艂a.

Banda wlok艂a si臋 powoli w stron臋 drewnianego mostu.

Z艂owieszczy 艣wist - pierwszy, drugi, trzeci...

Milrun ockn膮艂 si臋, s艂ysz膮c dziwny koncert. Skojarzy艂 fakty: taki 艣wist wydaj膮 lotki strza艂. Otworzy艂 oczy.

To by艂 oddzia艂 femila艅skiej stra偶y. Wojowniczki celowa艂y z 艂uk贸w ju偶 tylko do Milruna. Reszta zb贸j贸w le偶a艂a na mo艣cie albo zwiesza艂a si臋 z koni. Brzechwy strza艂 wyrasta艂y z ich piersi i kark贸w.

Milrun zrozumia艂, 偶e to koniec. Nie zdo艂a wyci膮gn膮膰 kuszy. Mo偶e si臋 najwy偶ej zem艣ci膰 - zabi膰 dow贸dczyni臋.

B艂yskawicznym ruchem rzuci艂 n贸偶 w stron臋 wojowniczki. Niemal w tej samej chwili przeszy艂y go strza艂y. Sztylet przelecia艂 obok dow贸dczyni i wpad艂 do rzeki. Cichy plusk zawt贸rowa艂 przed艣miertnej skardze Milruna. Herszt zwali艂 si臋 na deski mostu.

N贸偶 opad艂 na dno strumienia. Ostrze z jasnego metalu utkwi艂o mi臋dzy kamieniami.

***

Nazywa艂 takie rozmowy „dysputami trojga”. Przed snem osi膮ga艂 niespodziewan膮 jasno艣膰 my艣li. Ka偶da przybiera艂a kszta艂t dyskutanta. W ciemno艣ciach umys艂u zapala艂y si臋 trzy 艣wiece - dw贸ch filozof贸w i poeta. Nim zdmuchn膮艂 je wiatr snu, p艂on臋艂y ogniem pyta艅 i odpowiedzi. Harlan mia艂 wra偶enie, 偶e dysputy odbywaj膮 si臋 bez jego udzia艂u - jakby udost臋pnia艂 sw膮 g艂ow臋 obcym g艂osom. Przy艂apywa艂 si臋 na tym, 偶e roni 艂zy przy takich rozmowach. Nie pojmowa艂. Nie tylko umys艂 ale i oczy odmawia艂y mu pos艂usze艅stwa.

Filozof I:

- Mo偶e jeste艣my jedynie alegori膮?... Mo偶e jest tak, 偶e ka偶dy cz艂owiek nosi w sobie 艣wiat - zrolowany w psychice, kt贸ry po rozwini臋ciu staje si臋 obrazem relacji mi臋dzyludzkich. Tak jak z nasienia rozwija si臋 kwiat, tak z natury cz艂owieka mo偶na wydestylowa膰 艣wiat - rzut psychiki na ontologiczne t艂o...

- Raczej odzwierciedlenie og贸lnego stanu 艣wiadomo艣ci tamtych ludzi - doda艂 Filozof II.

- Nadludzi - poprawi艂 I.

- W ka偶dym razie stanu ducha epoki, w kt贸rej przysz艂o im 偶y膰 - spuentowa艂 II. - My tylko odgrywamy teatr; ich mentalno艣膰, to, co siedzi im g艂臋boko w duszach, u nas przyobleka si臋 w konkret. Personifikujemy ich stosunki spo艂eczne.

- Jeste艣my jak brud za paznokciem - mrukn膮艂 Poeta. - Je偶eli symbolizujemy dusz臋 cz艂owieka, to jest to dusza samob贸jcy! Pe艂na sprzeczno艣ci, mroczna, chora... Je艣li za艣 spo艂ecze艅stwo - jest to kultura dotkni臋ta kryzysem, zmierzaj膮ca ku upadkowi...

- Wkraczasz na nasz teren! - fukn臋li unisono Filozofowie.

- W kategoriach literackich - poprawi艂 si臋 Poeta - uosabiamy mroczn膮 grotesk臋: nasze cechy s膮 karykaturalnym wyostrzeniem cech tamtych ludzi.

- Odbiciem w krzywym zwierciadle - doda艂 Filozof I.

- Odbiciem zwielokrotnionym, rozszczepionym na miliony istnie艅 - doko艅czy艂 Filozof II.

Harlan przysypia艂. G艂osy zamiera艂y, ognisko sycza艂o gaszone przez deszcz. Krople sp艂ywa艂y po jego w艂osach stru偶kami pyta艅 - nawet 艂zy nie zna艂y na nie odpowiedzi.

***

Wydmy poro艣ni臋te skrzyp艂oczem flankowa艂y ryback膮 wiosk臋 wci艣ni臋t膮 w zakole rzeki. Na brzegu le偶a艂y odwr贸cone 艂贸dki, suszy艂y si臋 sieci, furkota艂y wi臋cierze. Dalej sta艂o pi臋膰 cha艂up o 艣cianach z poczernia艂ych desek krytych s艂om膮. Wiatr ni贸s艂 mulisty zapach wody. Na brzegu wylegiwa艂y si臋 raki.

Ch艂opiec siedzia艂 na mostku i moczy艂 w臋dk臋. Co jaki艣 czas szarpa艂 kijem, a z fal wyskakiwa艂a ryba. Chowa艂 j膮 wtedy do wiadra, zak艂ada艂 przyn臋t臋 i ponownie zarzuca艂 haczyk...

By艂o po艂udnie. Ch艂opiec siedzia艂 na mostku od rana. Od艂o偶y艂 w臋dk臋, wyra藕nie znudzony. Naczelnik pojecha艂 ze starszymi ch艂opakami wymieni膰 ryby na ubrania i narz臋dzia. Ori zosta艂, by pilnowa膰 obej艣cia, cho膰 w razie ewentualnego ataku nie zdzia艂a艂by du偶o. Mia艂 zaalarmowa膰 s膮siedni膮 wiosk臋. Tamtejsi rybacy mieli przyj艣膰 z odsiecz膮 cho膰 Ori nie wierzy艂, by ryzykowali 偶ycie dla ochrony nie swojego dobytku.

Po艂o偶y艂 si臋 na mostku i zamkn膮艂 oczy. By艂 koniec lata, ostatnia okazja, by troch臋 pop艂ywa膰. K膮piel w zakolu odpada艂a ze wzgl臋du na mu艂 - ch艂opiec zapada艂 si臋 w nim po pas. Musia艂by p贸j艣膰 ko艂o mostu. Nurt by艂 tam wartki, dno kamieniste - niestety, zbyt daleko od wioski. Z drugiej strony - zd膮偶y艂by przed powrotem naczelnika. S艂o艅ce wyjrza艂o zza chmur, ogrza艂o nogi ch艂opca. Zdecydowa艂, 偶e p贸jdzie.

艢cie偶ka wiod艂a przez las. Pla偶a przy mo艣cie cieszy艂a si臋 z艂膮 s艂aw膮. Przed dwoma laty rybacy znale藕li tam dziewi臋膰 trup贸w. Byli to okoliczni grasanci, kt贸rzy zgin臋li w porachunkach mi臋dzy zb贸jeckimi bandami. M贸wiono te偶, 偶e masakry dokona艂y Femilanki - most znajdowa艂 si臋 niedaleko po艂udniowej granicy, p贸艂 dnia drogi od mokrade艂. Ch艂opiec pami臋ta艂 opuchni臋te cia艂o p艂yn膮ce 艣rodkiem rzeki - pomaga艂 wtedy przy naprawie 艂odzi. Jeden ze starszych zawo艂a艂 naczelnika i pojechali na miejsce ka藕ni. Woda by艂a czerwona od krwi. Wytaszczyli cia艂a na brzeg i przeszukali zb贸j贸w. Przed noc膮 wr贸cili do wioski. Opowiadali o tym zdarzeniu w zimowe wieczory.

Teraz, w letnim s艂o艅cu, most wygl膮da艂 niegro藕nie. Ch艂opiec zdj膮艂 ubranie i krzycz膮c wbieg艂 do wody. P艂yn膮艂 tu偶 nad dnem, niemal szoruj膮c brzuchem o kamienie. Gdy spodoba艂a mu si臋 jaka艣 muszla, wyjmowa艂 j膮 i zanosi艂 na brzeg. P贸藕niej siedzia艂 na s艂o艅cu i przegl膮da艂 znaleziska. Zostawi艂 sobie kilka skorup i kamieni, reszt臋 wyrzuci艂. Po kr贸tkim odpoczynku ponownie zanurkowa艂.

Do wioski wraca艂 przed zmierzchem. Ba艂 si臋, 偶e naczelnik z ch艂opakami m贸g艂 ju偶 wr贸ci膰 i dostanie w sk贸r臋. W zawini臋tej koszuli 艣ciska艂 zdobycz, kt贸ra sprawi艂a, 偶e zapomnia艂 o kamieniach i muszlach. Gdyby nie skaleczenie w pi臋t臋, zapewne nigdy nie odnalaz艂by no偶a.

Taniec 艣mierci

Kiedy艣, po zjedzeniu bia艂ych jag贸d, Harlan dosta艂 ostrego zatrucia. Przez kilka dni N贸偶 by艂 towarzyszem jego niedoli. Zanim wyst膮pi艂y b贸le brzucha, biegunka i wymioty, Harlan mia艂 wizj臋. Bia艂e jagody w ma艂ych ilo艣ciach wywo艂ywa艂y halucynacje.

W pami臋膰 wry艂 mu si臋 ka偶dy szczeg贸艂. Pies przepoczwarzy艂 si臋 w starego cz艂owieka - jednooki, pomarszczony dziad w 艂achmanach perorowa艂 z uniesionym palcem:

- Nie zastanawia艂e艣 si臋 nigdy, czemu filozofia jest zakazana? To proste. Jakakolwiek refleksja ontologiczna podwa偶a sens tego 艣wiata. A inne nauki? Psychologia chocia偶by - zwr贸膰 uwag臋, 偶e...

- Psychologia? - zdumia艂 si臋 Harlan.

- Nauka o tym, co dzieje si臋 w naszych sercach - wyja艣ni艂 staruch. - O reakcjach, bod藕cach, motywach naszych dzia艂a艅.

- Uhm...

- Jeste艣my niewiarygodni psychologicznie. Ludzie z krainy Czarnego S艂o艅ca s膮 pe艂ni sprzecznych uwarunkowa艅. A jednak istniej膮, istnieje ich 艣wiat...

Harlan milcza艂.

- Podobnie nasza cywilizacja. Stanowimy zlepek instytucji, obyczaj贸w, wynalazk贸w z r贸偶nych epok. Mieszkamy w osadach, a znamy pismo. Walczymy ze sob膮 mimo jednej religii. I tak dalej...

Starzec pocz膮艂 z powrotem zamienia膰 si臋 w psa. Jego twarz formowa艂a si臋 w pysk, s艂owa przypomina艂y skowyt:

- Jeste艣my cywilizacj膮 艣mierci, a jednak trwamy...

P贸藕niej Harlan widzia艂 tylko psi膮 mord臋 na tle fioletowych drzew. Halucynacja pozosta艂a w pami臋ci niczym g艂upi sen. B贸le, biegunka i wymioty m臋czy艂y Harlana przez dwa dni.

***

N贸偶 le偶a艂 na s臋katym pie艅ku, w艣r贸d wtartych w s艂oje srebrzystych 艂usek i stru偶ek rybiej krwi.

- Trzyna艣cie okruch贸w - rzek艂 rybak.

Handlarz spu艣ci艂 wzrok i zacisn膮艂 z臋by.

- Niech b臋dzie.

Nie cierpia艂 ust臋powa膰. Pomy艣la艂, 偶e sprzedaj膮c cacko na jarmarku, w przeddzie艅 艣wi臋ta Nekrosol, zarobi niewiele. Gdyby targowa艂 si臋 z kim艣 innym, osi膮gn膮艂by zysk dwukrotnie wi臋kszy.

Si臋gn膮艂 po sztylet i w milczeniu wr臋czy艂 kruszec rybakowi.

- To jeste艣my kwita.

Naczelnik skin膮艂 brodatym 艂bem. Handlarz schowa艂 nabytek do podr贸偶nego kufra i podrepta艂 w stron臋 konia, kt贸rego przywi膮za艂 do drzewa na skraju lasu. Siwek parska艂, ryj膮c kopytem ziemi臋. Gdy kupiec odwi膮zywa艂 lejce, ujrza艂 ch艂opca w p艂贸ciennej koszuli, stoj膮cego przy g艂azie poro艣ni臋tym mchem. Smarkacz wlepia艂 za艂zawiony wzrok prosto w kufer. Handlarz mia艂 do艣膰. Dosiad艂 konia, szarpn膮艂 wodze i pogalopowa艂 le艣n膮 艣cie偶k膮. Dziwna wioska, dziwni ludzie. Odwr贸ci艂 si臋; ch艂opiec wci膮偶 tam by艂 - jakby odprowadza艂 go wzrokiem. Przekl臋ty bachor! Handlarz nie wiedzia艂, czemu ogarn臋艂o go takie rozdra偶nienie. Gdy skr臋ci艂, poczu艂 ulg臋. Ma艂y obszarpaniec nie m贸g艂 go ju偶 widzie膰.

By艂 wiecz贸r. Ori siedzia艂 na mostku, wystawiaj膮c twarz na wiatr. Wiej膮ca znad jeziora bryza osusza艂a 艂zy bezsilnej z艂o艣ci.

Ukryty za drzewem widzia艂, jak naczelnik frymarczy jego skarbem. Jak n贸偶 l膮duje w kufrze i opuszcza wiosk臋. Gdy ko艅 handlarza znikn膮艂 na skraju drogi, Ori zacisn膮艂 szcz臋ki i stara艂 si臋 nie p艂aka膰. Nie da艂o rady.

By艂 w艣ciek艂y. Gdyby lepiej ukry艂 n贸偶, naczelnik nigdy by si臋 nie dowiedzia艂. Gdyby...

Ch艂opiec nienawidzi艂 ich - naczelnika i handlarza. Nienawidzi艂 te偶 艂ez, od kt贸rych szczypa艂y go oczy.

Od wody ci膮gn臋艂o ch艂odem. Wkr贸tce mia艂a przyj艣膰 jesie艅.

***

Drewniana tabliczka oznajmia艂a: TARG NEKROSOL. Harlan siedzia艂 na zboczu traktu, obserwuj膮c wozy za艂adowane tobo艂ami, zd膮偶aj膮ce w kierunku zaro艣ni臋tego traw膮 placu. Pojutrze ziemia zostanie zadeptana tysi膮cami but贸w - ludzie przyb臋d膮, dokonaj膮 wymiany i rozjad膮 si臋, by w ciszy i skupieniu prze偶ywa膰 艣wi臋to 艣mierci. W ka偶dej osadzie grupa samob贸jc贸w-ochotnik贸w utonie w bagnie - w ten spos贸b przy艣piesz膮 chwil臋 po艂膮czenia z niebytem. Zostan膮 wpisani do ksi臋gi 艣wi臋tych - kolejna samoofiara dla Czarnego S艂o艅ca. Jak co roku.

Harlan odprowadza艂 wzrokiem handlarzy. Spod p艂acht na wozach wida膰 by艂o narz臋dzia, precjoza, sprz臋ty i ubiory - kupiecki miszmasz, kt贸ry przyci膮gnie t艂umy Malenist贸w. Ozdoby, amulety, bro艅, leki - tego te偶 nie zabraknie. No i oczywi艣cie starocie - wygrzebane nie wiadomo sk膮d. Jak co roku.

Ob艂adowane workami konie i wozy wype艂ni艂y plac. Wraz ze zmrokiem r贸wnina rozb艂ys艂a setkami ognisk i pochodni. Namioty i stragany - dwudniowe miasteczko jarmarczne Nekrosol. Jak co roku.

Kupuj膮cy nadjad膮 jutro z rana. Harlan postanowi艂 przej艣膰 si臋 w艣r贸d kram贸w. N贸偶 nie towarzyszy艂 mu tym razem. Zachorowa艂. Pozostawiony w艣r贸d traw, przy popio艂ach ogniska, przykryty kawa艂kiem koca - czeka艂 na powr贸t swego pana. By膰 mo偶e umiera艂... Rano Harlan nie m贸g艂 dobudzi膰 psa. Staro艣膰 albo zatrucie, zawyrokowa艂, pr贸buj膮c postawi膰 go na czterech 艂apach. Mo偶liwe, 偶e jedno i drugie... N贸偶 nie by艂 w stanie wsta膰 samodzielnie. Harlan przypomnia艂 sobie o tym, s艂ysz膮c ujadanie ps贸w. Kupcy pili, gaw臋dz膮c przy ogniskach, kundle pilnowa艂y dobytku. Nieufne spojrzenia odprowadza艂y Harlana, gdy przechadza艂 si臋 mi臋dzy stoiskami. Handlarze spluwali na jego widok.

Wok贸艂 kr膮偶y艂o kilku 偶ebrak贸w. Dopraszali si臋 resztek jedzenia. Pytali o zb臋dne przedmioty.

Sztylet w r臋kach jednego z kupc贸w.

Dziwnie znajomy. Mieni膮cy si臋 b艂臋kitem. Harlan zamar艂. Co艣 艣cisn臋艂o mu gard艂o. Niemo偶liwe. To niem...

Ponowny b艂ysk. Kupiec wbi艂 ostrze w ziemi臋. Odszed艂 za stragan i zacz膮艂 sika膰.

Harlan dzia艂a艂 jak w transie. Pad艂 na ziemi臋 i podczo艂ga艂 si臋 do ognia. Handlarz sika艂.

N贸偶 by艂 na wyci膮gniecie r臋ki. Teraz. Palce zamkn臋艂y si臋 na r臋koje艣ci. Ucieka膰...

Pod ko艂ami woz贸w, mi臋dzy k臋pami traw, w cieniu stragan贸w - Harlan pe艂z艂, szed艂 na czworakach, bieg艂. Niemo偶liwe... szepta艂. Niemo偶liwe...

Handlarz wysika艂 wypite piwo i wr贸ci艂 do ognia.

- Ty! - wrzasn膮艂, widz膮c 偶ebraka napraszaj膮cego si臋 s膮siedniej grupie kupc贸w. - Ty! - wycelowa艂 w niego palcem - Oddawaj!...

Harlan by艂 ju偶 daleko.

***

Wykrad艂 si臋 przez okno, gdy wiosk臋 tuli艂 jeszcze sen. Wczoraj spakowa艂 tobo艂ek. Przedwczoraj podj膮艂 decyzj臋: odchodzi. Czu艂 ch艂opi臋c膮 ciekawo艣膰 艣wiata, lecz nie to by艂o najwa偶niejsze. Kilka dni temu poj膮艂, 偶e nie chce zosta膰 z rybakami - sta膰 si臋 jednym z nich, 偶y膰 rutyn膮 po艂ow贸w i starze膰 si臋 w wiosce o rozmiarach klatki, nad sennym jeziorem, w smrodzie patroszonych ryb. Zrozumia艂 to nagle - jak oczywisty fakt, kt贸ry wcze艣niej do niego nie dociera艂. Co艣 p臋k艂o w Orim, gdy straci艂 n贸偶 - jakby z kawa艂kiem metalu odesz艂a mu ch臋膰 do 偶ycia.

Zeskoczy艂 na piach. Okiennica zaskrzypia艂a, pchni臋ta przez wiatr. Otrzepa艂 si臋, zapi膮艂 kapot臋. Zbli偶a艂a si臋 jesie艅, doskwiera艂 ch艂贸d. Pora na mnie, pomy艣la艂. Ostatnie spojrzenie na pogr膮偶on膮 we 艣nie wiosk臋. Nie czu艂 偶alu. Nie spotka艂o go tutaj nic dobrego. Za to du偶o z艂ego, zw艂aszcza od ponurego brodatego naczelnika, kt贸ry 艂oi艂 mu sk贸r臋 pod byle pretekstem.

Wioska spa艂a.

Cho膰 Ori nie 偶yczy艂 rybakom 艣mierci, trzy dni p贸藕niej kostucha zgarn臋艂a krwawe 偶niwo. Tajemnicza zaraza spad艂a na osad臋 jak jastrz膮b na poln膮 mysz.

Nie prze偶y艂 nikt.

***

Czu艂 zm臋czenie. Odzwyczajone od biegu mi臋艣nie piek艂y jak rozj膮trzone rany. Rogatki targu, lu藕no rozstawione baraki, wozy i rozebrane stragany, zostawi艂 za sob膮 razem z gor膮czk膮 ucieczki. Gwiazdy rozciera艂y czer艅 nieba niemrawym migotaniem. Wok贸艂 rozci膮ga艂y si臋 r贸wniny. 艁any traw falowa艂y pod wp艂ywem wiatru. By艂 schy艂ek nocy, oci臋偶a艂a szaro艣膰 wypiera艂a mrok. Step wydawa艂 si臋 niezmierzony. Harlan straci艂 orientacj臋. Serce ko艂ata艂o nie tylko ze zm臋czenia. Do艣wiadcza艂 gonitwy my艣li. Jego umys艂 by艂 jak tygiel, w kt贸rym wspomnienia wymieszane z nadziej膮 buzowa艂y na ogniu niedawnych zdarze艅. Pod kurtk膮 艣ciska艂 spowity w p艂贸tno n贸偶. Mia艂 pewno艣膰, 偶e to ten sam, kt贸rym zabi艂 Iris. Blask metalu. Znaki. Rze藕biona r臋koje艣膰. To nie by艂 falsyfikat. Czu艂 moc pulsuj膮c膮 przy sercu - koronny dow贸d. Jakby ostrze emanowa艂o wyczuwaln膮 energi膮.

Rze艣kie powietrze nios艂o nadziej臋. W臋drowa艂a do p艂uc z ka偶dym oddechem. Marsz przez r贸wnin臋 nie m臋czy艂. Nogi same nios艂y w niewiadomym kierunku. Harlan delektowa艂 si臋 my艣l膮, 偶e w ka偶dej chwili mo偶e dokona膰 samob贸jstwa. Przystan膮艂. Odwin膮艂 n贸偶, uca艂owa艂 b艂臋kitne ostrze. Przesun膮艂 palcem po zbroczu, kt贸rym kiedy艣 sp艂yn臋艂a krew Iris...To ostrze by艂o w jej sercu. Nied艂ugo zago艣ci w moim.

Brzask. Widoczno艣膰 zdawa艂a si臋 wzrasta膰 z ka偶dym krokiem. Gwiazdy wtopi艂y si臋 w szaro艣膰, ust臋puj膮c jutrzence. Czarne S艂o艅ce wschodzi po raz ostatni, pomy艣la艂 Harlan.

Myli艂 si臋.

Pragn膮艂 ujrze膰 i poczu膰 blask nowego s艂o艅ca, gwiazdy 艣wiata, do kt贸rego zd膮偶a艂.

Przystan膮艂, widz膮c popi贸艂 ogniska. Obok, przykryty niedbale kawa艂kiem derki, le偶a艂 N贸偶. Pies wci膮偶 偶y艂, lecz jego pysk nie poruszy艂 si臋, gdy Harlan stan膮艂 nad nim. Ciche skomlenie... Musia艂 cierpie膰. Biedaku, pomy艣la艂 dobywaj膮c no偶a, to jedyny spos贸b, bym ul偶y艂 ci w cierpieniu. Odchyli艂 bezw艂adn膮 艂ap臋 i przebi艂 psie serce. N贸偶 wypr臋偶y艂 si臋 i znieruchomia艂. Z rany i z pyska pociek艂a krew. Harlan mia艂 pewno艣膰, 偶e kundel zdech艂. Przykry艂 truch艂o kocem, kt贸rego brzegi przydusi艂 kamieniami, i ruszy艂 w dalsz膮 drog臋.

Wyobra藕nia wy艣wietla艂a obrazy przesz艂o艣ci. Przed oczami mia艂 Iris. Jej cia艂o by艂o niczym pryzmat, przez kt贸ry spogl膮da艂 na r贸wnin臋: wysokie trawy przenika艂y 艂ono Iris, wzniesienia nak艂ada艂y si臋 na brzuch, a pier艣 stapia艂a z niebem. Ona jest tu - pomy艣la艂, zamykaj膮c oczy. Ona 偶yje.

Zatrzyma艂 si臋, s艂ysz膮c krzyk ptaka. Podni贸s艂 powieki i ujrza艂 uschni臋ty krzak. Na ga艂臋zi siedzia艂 bia艂y ptak i trzyma艂 w dziobie zielon膮 ga艂膮zk臋. Biel pi贸r by艂a zdumiewaj膮ca - przypomina艂a sk贸rk臋 le艣nych jag贸d.

艁opot skrzyde艂. Ptak zerwa艂 si臋 do lotu, pofrun膮艂 wysoko. Po chwili zmala艂 do wielko艣ci kropki i znikn膮艂 w chmurach.

Zap艂on膮艂 suchy krzak.

G艂os rozleg艂 si臋 zewsz膮d i znik膮d. Harlan s艂ysza艂 go przed sob膮 i za plecami, spod ziemi i spod chmur, jakby powietrze dr偶a艂o echem gromu. G艂os zewsz膮d. G艂os, kt贸ry wt艂acza艂 s艂owa prosto do m贸zgu. G艂os znik膮d. Harlan pad艂 na kolana.

- B艂ogos艂awiona niech b臋dzie nadzieja, albowiem jest jak 藕d藕b艂o trawy krusz膮ce kamienn膮 p艂yt臋. Pochwalone niech b臋d膮 marzenia, albowiem kieruj膮 nasze serca ku 艣wiat艂u. Niech 艣wi臋ty pozostanie wyj膮tek, kt贸ry prze艂amuje grzeszn膮 regu艂臋. B膮d藕 pozdrowiony, synu cienia.

Czu艂, 偶e parali偶 ogarnia nie tylko jego cia艂o, lecz i my艣li.

- Podnie艣 wzrok, albowiem zosta艂e艣 wybrany.

Krzew p艂on膮艂 w ciszy.

- Naznaczy艂em ci臋 sakramentem 偶ycia w chwili twych narodzin. Jeste艣 zbawicielem tego 艣wiata, cho膰 jeszcze o tym nie wiesz. Przez wiele lat b艂膮dzi艂e艣, gdy偶 艣wiat zrodzony z cienia musia艂 otrzyma膰 niedoskona艂ego zbawc臋.

Czu艂, jakby p艂omienie si臋ga艂y jego serca.

- Uratujesz 艣wiat Czarnego S艂o艅ca. Ja ci w tym dopomog臋. Po raz pierwszy odnalaz艂e艣 n贸偶, gdy skierowa艂em ci臋 na misj臋. Po raz drugi, gdy moja wola poprowadzi艂a ci臋 na targ Nekrosol. 艢mier膰 twej oblubienicy to r贸wnie偶 cz臋艣膰 planu. Przetrzyma艂e艣 pr贸by i jeste艣 got贸w. Kiedy sko艅cz臋 przemawia膰, p贸jdziesz zbawia膰 ten 艣wiat.

Zapad艂a cisza, krzak p艂on膮艂.

- W 艣wiecie Czarnego S艂o艅ca 偶yje jedenastu sprawiedliwych. Musisz ich odnale藕膰. Wbijesz im n贸偶 w serca. Reszta ludzi jest pot臋piona. Wkr贸tce rozp艂yn膮 si臋 w cieniu, z kt贸rego powstali, nie zaznawszy rado艣ci przej艣cia do wy偶szego 艣wiata.

Zn贸w cisza.

- Sam nie mog艂em zst膮pi膰, wi臋c wybra艂em ciebie. Swoj膮 moc zawar艂em w 艣wi臋tym przedmiocie, w kt贸ry po cz臋艣ci si臋 wcieli艂em. Pozna艂e艣 jego pot臋g臋 jednocz膮c si臋 z Femilank膮. N贸偶 艂膮czy to co rozbite, zespala to co podzielone. Albowiem jest Mi艂o艣ci膮 w 艣wiecie, kt贸rego ty zostaniesz zbawicielem. Co za艣 tyczy si臋 twojej ostatniej misji - odnajdziesz sprawiedliwych na granicy p贸艂nocnych r贸wnin, gdzie zbior膮 si臋 po tym, jak w ci膮gu doby zostan膮 jedynymi lud藕mi na 艣wiecie. Reszta wymrze. Ptak, kt贸rego widzia艂e艣, kr膮偶y teraz nad ziemi膮 i roznosi 艣mierteln膮 chorob臋. Zag艂ada Malenist贸w i Femilanek potrwa do jutrzejszego 艣witu.

Cho膰 s艂owa te wyda艂y mu si臋 zbyt odwa偶ne, Harlan wyszepta艂:

- Kim... jeste艣?

A g艂os odrzek艂:

- Drog膮, prawd膮 i 偶yciem w 艣wiecie, kt贸ry jest grz臋zawiskiem, k艂amstwem oraz 艣mierci膮. Wiar膮, nadziej膮 i mi艂o艣ci膮 w 艣wiecie, kt贸rym rz膮dz膮 zw膮tpienie, rezygnacja i nienawi艣膰.

Harlan czu艂, 偶e traci przytomno艣膰.

- Panie...

- Teraz za艣niesz, a gdy si臋 obudzisz, b臋dzie po wszystkim. Zostaniesz sam ze swoj膮 misj膮. Wykonaj j膮.

P艂omienie falowa艂y. Powieki ci膮偶y艂y jak nagrobne p艂yty. Pogr膮偶ony w ta艅cu ognia - Harlan zasn膮艂.

***

Ori szed艂 ju偶 贸smy dzie艅. Nocowa艂 zawini臋ty w koc, na skraju las贸w i polnych dr贸g. Nad ranem trz膮s艂 si臋 z zimna. Prowiantu ubywa艂o z ka偶dym posi艂kiem. Resztki w臋dzonych ryb i suchego chleba trzeba by艂o popija膰 wod膮 ze strumieni lub ka艂u偶. Ciep艂y k膮t w chacie nad jeziorem, w艂asna miska i dach nad g艂ow膮 - wydawa艂y si臋 Oriemu luksusem. Gdy budzi艂 si臋 obola艂y i zzi臋bni臋ty - 偶a艂owa艂 swej decyzji. Grzej膮c si臋 przy ognisku odzyskiwa艂 wigor. 呕ycie na szlaku mia艂o dobre strony. Przede wszystkim: swoboda, cho膰by kosztem g艂odu i wyrzecze艅. Po drugie: kontakt z lud藕mi. W臋drowni handlarze. Wagabundzi. Kupieckie karawany zd膮偶aj膮ce na targ Nekrosol. Ori szed艂 tym samym traktem, mija艂o go dziennie kilkana艣cie zaprz臋g贸w. Kt贸rego艣 razu za wskazanie drogi (kt贸rej sam nie by艂 za bardzo pewien) kupcy podwie藕li go a偶 do p贸艂nocno-wschodnich rozstaj贸w. Sami pod膮偶yli ku polu targowemu. Ori - cho膰 n臋ci艂 go s艂ynny jarmark - postanowi艂 i艣膰 na p贸艂noc. Nie potrafi艂 powiedzie膰, czemu. Legendarna niedost臋pno艣膰 p贸艂nocnych r贸wnin podsyca艂a ciekawo艣膰, lecz nie t艂umaczy艂a wyboru kierunku. Jeszcze w wiosce Ori nas艂ucha艂 si臋 niesamowitych opowie艣ci o niezmierzonych stepach, zwanych Rubie偶膮 艢wiata. Teraz mia艂 szans臋 skonfrontowa膰 ich tre艣膰 z rzeczywisto艣ci膮.

Pewnej nocy, gdy od granicy r贸wnin dzieli艂o go p贸艂tora dnia drogi, Oriemu przy艣ni艂 si臋 koszmar. Rybacka wioska, wiecz贸r. Jedena艣cie kamieni u艂o偶onych na mostku. Ori siedzi obok i 艂owi ryby. Nagle dziesi臋膰 kamieni spada z pluskiem do wody. Ostatni, balansuj膮c na brzegu mostka, zwraca uwag臋 Oriego. Ch艂opiec odrzuca w臋dk臋, pr贸buje go chwyci膰. Za p贸藕no. Brunatny otoczak wpada do wody. Ori wyci膮ga r臋k臋, lecz przechyla si臋 zbyt mocno i traci r贸wnowag臋. Wpada do ciemnej wody, krzycz膮c z przera偶enia...

Ockn膮艂 si臋 pod wp艂ywem zimna. La艂o jak z cebra. Koc i odzienie przesi膮k艂y. Czym pr臋dzej przeni贸s艂 si臋 pod najbli偶sze drzewo. Siedz膮c pod roz艂o偶yst膮 koron膮 i gapi膮c si臋 w deszcz, Ori zda艂 sobie spraw臋, 偶e od wczoraj nie napotka艂 偶ywej duszy. Pomy艣la艂, 偶e r贸wniny musz膮 by膰 blisko. Deszcz powoli ust臋powa艂. Ch艂opiec spakowa艂 tobo艂ek i got贸w do drogi czeka艂, a偶 rozejdzie si臋 mg艂a.

Nie wiedzia艂, 偶e ostatniej nocy zgin臋li wszyscy mieszka艅cy 艣wiata Czarnego S艂o艅ca. Wszyscy pr贸cz Oriego i jedenastu przybysz贸w z innej przestrzeni. Dziesi臋ciu zmierza艂o na p贸艂noc - tam, gdzie Ori. Jedenasty czeka艂 wewn膮trz wie偶y.

***

Harlan, ukryty w zaro艣ni臋tej zielskiem rozpadlinie, obserwowa艂, jak sprawiedliwi gromadz膮 si臋 pod skaln膮 艣cian膮.

Dziesi臋ciu. Nadgraniczna ska艂a sta艂a si臋 miejscem ich zebra艅 w czasach eksperymentu. Po zawieszeniu programu zrozumieli, 偶e pozostan膮 na poligonie do艣wiadczalnym. Obrali ten punkt jako przyl膮dek ostatniej szansy. Mieli tu przyby膰 w razie zaistnienia nadzwyczajnych okoliczno艣ci.

Przez te wszystkie lata zd膮偶yli zrzuci膰 star膮 sk贸r臋 - m臋偶czy藕ni wcielili si臋 w role Malenist贸w, kobiety w role Femilanek; jedynie w ten spos贸b mogli przetrwa膰. Stracili 艂膮czno艣膰 z baz膮. Projekt „No Man's Land” upad艂 w fazie realizacji. Byli skazani na asymilacj臋. Zatracenie to偶samo艣ci by艂o cen膮 przetrwania.

Sytuacja uleg艂a zmianie, gdy w ci膮gu jednej nocy 艣mier膰 zabra艂a wszystkich mieszka艅c贸w planety. W osadach, w kt贸rych 偶yli eksprogresorzy, pom贸r przybra艂 rozmiary epidemii. Nie prze偶y艂 nikt.

Stosy trup贸w w osadach i na szlakach. Stosy trup贸w w lasach i nad jeziorami. Stosy trup贸w po obydwu stronach - malenijskiej i femila艅skiej. Zrozumieli, 偶e wybi艂a godzina szansy; 偶e przybywa ocalenie.

Teraz obradowali, patrz膮c na siebie z trosk膮 i niech臋ci膮. Nie przypominali dawnych antyprogresor贸w.

- ...Nie mam poj臋cia, Gessler - gestykulowa艂 wysoki blondyn z ko艅sk膮 szcz臋k膮. - Nie umiem tego inaczej wyt艂umaczy膰. Interwencja z zewn膮trz to jedyne racjonalne...

- Chrzanisz, Olsen. - Przedwcze艣nie posiwia艂a kobieta wbi艂a wzrok w horyzont. - Tam nic nie ma. Pom贸r mo偶na wyt艂umaczy膰 inaczej.

- Bagna s膮 wyl臋garni膮 chor贸b - zauwa偶y艂 grubawy 艂ysol.

- Mo偶e i s膮 ale nie na tak膮 skal臋 - uci膮艂 Olsen.

- Co zatem powiecie o centrum magnetycznym planety? Pami臋tacie, jakie mieli艣my problemy z okre艣leniem parametr贸w...

- G贸ra Snu - parskn膮艂 ironicznie Olsen. - Kurwa, zapomnia艂em ju偶 tych fachowych okre艣le艅...

- Przekle艅stw nie zapomnia艂e艣 - zwr贸ci艂a mu uwag臋 Gessler. - Chocia偶 dziwek, ani 偶e艅skich, ani m臋skich, tutaj nie u艣wiadczysz.

- Dajcie spok贸j, dajcie spok贸j - zainterweniowa艂 wysoki chudzielec z brod膮. - Proponuj臋, by艣my udali si臋 do wie偶y.

- To strasznie daleko. Bite dwa dni marszu.

- To nasza jedyna szansa.

- A zatem?

Zapad艂o milczenie. Ukryty za ska艂膮 Harlan wstrzyma艂 oddech. O czym oni m贸wi膮?.. Kim s膮?... Sprawiedliwych mia艂o by膰 jedenastu...

- Co z Rechmanem? - spyta艂a niska brunetka z kusz膮 na plecach.

- Nie ma go. Musia艂 zgin膮膰.

- Albo zwariowa膰...

Co 艂膮czy tych ludzi? Sk膮d si臋 znaj膮? Nie rozumia艂. S艂ysza艂, jak przekrzykuj膮 si臋, debatuj膮 k艂贸c膮. W ko艅cu ustalili: nocuj膮 pod ska艂膮 a jutro wyrusz膮 ku wie偶y. Nic z tego, pomy艣la艂 Harlan. Nie prze偶yjecie nocy. Dost膮picie wyzwolenia, lecz z mojej r臋ki.

Wycofa艂 si臋.

Mia艂 nadziej臋, 偶e nie b臋d膮 trzyma膰 stra偶y.

***

Ori zgubi艂 si臋 w艣r贸d r贸wnin. Zboczy艂 ze szlaku, nim dotar艂 do jego ko艅ca - teraz gorzko 偶a艂owa艂. Droga na skr贸ty okaza艂a si臋 drog膮 na manowce. Noc zaskoczy艂a go w szczerym stepie. Straci艂 orientacj臋. Gwiazdy 艣wieci艂y jasno, lecz c贸偶 z tego, skoro nie umia艂 czyta膰 kierunku. By艂 bliski p艂aczu. Szed艂 intuicyjnie, chyba w stron臋 traktu. W p贸艂mroku ujrza艂 zarys wielkiej ska艂y. Kamie艅 wyznaczaj膮cy granic臋 r贸wnin?... Pod膮偶y艂 w tamt膮 stron臋.

***

Harlan stoi na skale umazany b艂otem. Czeka. Pod ska艂膮, wok贸艂 tl膮cego si臋 ogniska, le偶膮 sprawiedliwi. Dziesi臋ciu. Nie szkodzi. Zabije ich teraz i poczeka na ostatniego. Przypomina sobie s艂owa, kt贸re us艂ysza艂 podczas objawienia: „Jeste艣 moim nast臋pc膮 w krainie cienia. Sam nie mog艂em zst膮pi膰, wi臋c wybra艂em ciebie...”. Jest got贸w zabi膰 dla tych s艂贸w. Co g艂os m贸wi艂 o no偶u...? „Swoj膮 moc zawar艂em w 艣wi臋tym przedmiocie, w kt贸ry po cz臋艣ci si臋 wcieli艂em. N贸偶 艂膮czy to co rozbite, zespala to co podzielone...”. Obracaj膮c w my艣lach te s艂owa, Harlan staje na kraw臋dzi.

Z ka偶dym krokiem Ori widzi wyra藕niej ska艂臋. Gdy jest na tyle blisko, 偶e dostrzega g臋stwin臋 ro艣lin pn膮cych si臋 po kamieniu, wyt臋偶a wzrok. Zauwa偶a ruch. B艂臋kitne 艣wiat艂o migocze trzykrotnie. Ori wstrzymuje oddech - 艣wiat艂o spada.

Harlan skacze. Wilgotna ziemia t艂umi odg艂os upadku. Wysokie trawy, porastaj膮ce podn贸偶e ska艂y, maskuj膮 posta膰 Malenisty. Z no偶em w spoconej d艂oni skrada si臋 do obozu.

Ori stoi pod ska艂膮, zadziera g艂ow臋. Szczyt nie wydaje si臋 by膰 wysoko. Zaciekawiony, wspina si臋 na pierwsz膮 gra艅. Spi臋trzenia uk艂adaj膮 si臋 jak schody, wspinaczka nie jest trudna. Po jakim艣 czasie dociera na szczyt. Spogl膮da w d贸艂. Widzi 偶ar ogniska i 艣pi膮cych ludzi. I jeszcze co艣 - pochylona posta膰 skrada si臋 w艣r贸d traw...

Na skraju obozu le偶y brodaty m臋偶czyzna. Harlan zakrywa mu usta, dusz膮c krzyk, i zatapia ostrze w sercu. P贸藕niej gin膮 trzy kobiety, 艣pi膮ce przy omsza艂ym kamieniu. Tempo mordu wzrasta. Kolejny atak - Harlan topi n贸偶 w sercach trzech m臋偶czyzn i znika w艣r贸d traw. Siwow艂osa Gessler ginie, s艂ysz膮c szelest, 艂ysy grubas zostaje zak艂uty wkr贸tce potem... Czarnow艂osa kobieta budzi si臋, maca r臋k膮 kusz臋. Harlan wynurza si臋 z mroku, chwyta j膮 za gard艂o i wra偶a ostrze w pier艣.

Wok贸艂 le偶y dziesi臋膰 trup贸w.

Ori potyka si臋, kamienie lec膮 z 艂oskotem. Posta膰 przy ognisku odwraca si臋...

W blasku gwiazd wida膰 drobn膮 posta膰. Jedenasty! Harlan nie namy艣la si臋.

Rzuca no偶em.

Ori u艣miecha si臋 z niedowierzaniem, w zdumieniu patrz膮c na znajom膮 r臋koje艣膰. Czuje ciep艂膮 wilgo膰. Z ostrzem wbitym w serce spada ze ska艂y.

Pla偶a o wschodzie s艂o艅ca i trzy postacie: kobieta, m臋偶czyzna i ch艂opiec. Mi臋dzy nogami pl膮cze si臋 pies, ujadaj膮c i p艂osz膮c ptaki. Ori spogl膮da na wszystko z wysoko艣ci, jakby sam by艂 ptakiem, i ze zdumieniem rozpoznaje... siebie. D艂ugow艂osa kobieta i barczysty m臋偶czyzna trzymaj膮 go za r臋ce, 艣miej膮c si臋 g艂o艣no, jakby chcieli zag艂uszy膰 skwir bia艂ych ptak贸w. Ori wnika w sobowt贸ra i czuje bezbrze偶ne ciep艂o. S艂yszy s艂owo, kt贸rego nie rozumie, a kt贸re skierowane jest do m臋偶czyzny: - Tato...?

Wizja rozp艂ywa si臋 jak mira偶. P臋d powietrza, noc, ska艂y. Tu偶 przed zderzeniem z ziemi膮 - Ori umiera.

***

Zastyga taniec 艣mierci. Ostatni sprawiedliwy, my艣li Harlan, wyjmuj膮c n贸偶 z piersi ch艂opca. Panie, z艂o偶y艂em ofiar臋. Pozw贸l mi odej艣膰...

Widzi gwiazd臋 spadaj膮c膮 w stron臋 p贸艂nocnego horyzontu. B贸g milczy.

...Czy mam tam i艣膰?

Wstaje i ze spuszczon膮 g艂ow膮 pod膮偶a na p贸艂noc.

Nad ranem, gdy bliski omdlenia wlecze si臋 przez r贸wnin臋, dostrzega ko艂uj膮ce stada ptactwa. Kruki zataczaj膮 kr臋gi, po chwili zawracaj膮 na p贸艂noc. Gdy przybywaj膮 ponownie, Harlan le偶y nieprzytomny w艣r贸d traw. Ptaki unosz膮 jego cia艂o w stron臋 miedzianorudej baszty. Lot trwa d艂ugo. W ko艅cu kruki sk艂adaj膮 Harlana u st贸p wie偶y i siadaj膮 na krenela偶ach. Wewn膮trz stary m臋偶czyzna wpatruje si臋 w przyrz膮dy pomiarowe. Naciska czarny przycisk.

Prawda i fa艂sz

D藕wi臋k dociera艂 z daleka. Poszczeg贸lne s艂owa, wypowiadane wysokim, skrzecz膮cym g艂osem, wwierca艂y si臋 w 艣wiadomo艣膰 Harlana. Gdy otworzy艂 oczy, ujrza艂 szczyt wie偶y. Chmury p臋dzi艂y po niebie gnane wiatrem. Harlan przechyli艂 g艂ow臋 i ujrza艂 ko艣cistego m臋偶czyzn臋 w p艂aszczu.

- Widz臋, 偶e si臋 ockn膮艂e艣 - zauwa偶y艂 Zarz膮dca. - Wi臋c s艂uchaj. Wszech艣wiat dzieli si臋 na gromady 艣wiat贸w z艂o偶one z ontologicznej triady: 艣wiat podstawowy, jego nad艣wiat i jego pod艣wiat. Taka potr贸jna konstelacja hierarchiczna, je偶eli wiesz o czym m贸wi臋...

Nie wiem, przemkn臋艂o przez my艣l Harlanowi. Nie pojmowa艂 sytuacji. Sprawiedliwi zgin臋li z jego r臋ki - kim by艂 ten cz艂owiek?

- Starzec b艂臋dnie przyjmowa艂, 偶e istnieje ca艂y szereg 艣wiat贸w - kontynuowa艂 Zarz膮dca. - Kap艂ani klepali bzdury, twierdz膮c, 偶e na drabinie doskona艂o艣ci 艣wiat Czarnego S艂o艅ca stoi najwy偶ej. Kluczem do zrozumienia tej zagadki jest liczba trzy, tutaj akurat stary mia艂 przeczucie. Wyobra藕 sobie zaostrzony kij, kt贸ry ma naci臋cia na obu ko艅cach i po艣rodku. Trzy stany ontologiczne powi膮zane kierunkiem biegu 艣wiat艂a. Rozumiesz, nad膮偶asz?...

...Nie wiem, nie nad膮偶am... Harlan czu艂, 偶e za chwil臋 zwariuje od tych s艂贸w. Zarz膮dc臋 wydawa艂o si臋 to nie obchodzi膰. Zaczerpn膮wszy powietrza, m贸wi艂 dalej:

- Kiedy艣 wierzy艂em, 偶e 艣wiat Czarnego S艂o艅ca jest z艂ym snem boga, koszmarem, kt贸ry przypad艂 nam w udziale. Z czasem odrzuci艂em koncepcj臋 bo偶ej 艣pi膮czki. My艣la艂em, 偶e nasz 艣wiat powsta艂 w procesie pr贸b i b艂臋d贸w, jako pierwsza, wadliwa wersja 艣wiata podstawowego. Nie wiedzia艂em czy jeste艣my jedyni, czy mo偶e stworzenie optymalnej krainy by艂o poprzedzone kreacj膮 wielu kalekich 艣wiat贸w, kt贸re zosta艂y zepchni臋te w inny wymiar czasoprzestrzenny. By艂a to przekonuj膮ca wizja - 艣wiat Czarnego S艂o艅ca jako tw贸r nieudanego eksperymentu boga.

Harlan d藕wign膮艂 si臋 na kolana. T臋py b贸l rozsadza艂 czaszk臋. Co艣 uk艂u艂o go w biodro - n贸偶. Poczu艂 ulg臋.

- W ko艅cu jednak doszed艂em do wniosku - Zarz膮dca by艂 ca艂kowicie poch艂oni臋ty swoim monologiem - 偶e tr贸jontologia najlepiej t艂umaczy natur臋 wszechrzeczy. Zda艂em sobie spraw臋, 偶e odpowied藕 tkwi w mistycznej teorii 艣wiat艂a. Byt doskona艂y nie potrzebuje blasku, gdy偶 sam go wytwarza - emituje 艣wiat艂o 艣wiec膮ce, obywaj膮c si臋 bez 艣wiat艂a o艣wietlaj膮cego, kt贸re jest niezb臋dne innym bytom. Z kolei brak 艣wiat艂a oznacza, 偶e byt b臋dzie u艂omny, chory; nie b臋d膮c w stanie wytworzy膰 艣wiat艂a, nie mo偶e go r贸wnie偶 absorbowa膰, nie ma bowiem ani zdolno艣ci emisji, ani 藕r贸d艂a, z kt贸rego czerpa艂by blask. Mi臋dzy tymi bytami egzystuje tw贸r po艣redni - 艣wiat, kt贸ry 艣wieci 艣wiat艂em odbitym, emitowanym przez doskona艂膮 wersj臋, idealn膮 form臋, sublimacj臋 bytu, jak膮 jest 贸w 艣wiat-matryca, 艣wiat-szablon, 艣wiat-sztanca. Absorbuj膮c 艣wiat艂o, 艣wiat podstawowy rzuca cie艅, i to w艂a艣nie 贸w cie艅 pada na krain臋 Czarnego S艂o艅ca. Tak rodzi si臋 ska偶ona forma, 艣wiat-p贸艂produkt, 艣wiat-艣mietnik. Przysz艂o nam 偶y膰 w takim w艂a艣nie 艣wiecie...

Harlan wsta艂. Z trudem 艂apa艂 r贸wnowag臋. D艂o艅 instynktownie spocz臋艂a na r臋koje艣ci no偶a.

- Gdy poj膮艂em prawd臋, stan膮艂em przed wyborem: sta膰 si臋 namiestnikiem tego porz膮dku albo zgin膮膰. Nie mog艂em 偶y膰 jak przedtem. Musia艂em wybiera膰...

Harlan wpatrywa艂 si臋 w twarz Zarz膮dcy... Kim jeste艣?

- Teraz powiem ci o wektorach wp艂ywu, kt贸re dzia艂aj膮 w odwrotnym kierunku ni偶 si艂a przyci膮gania...

Harlan wrzasn膮艂; czu艂, 偶e te s艂owa i ten tembr doprowadz膮 go do ob艂臋du. Wiatr poni贸s艂 krzyk daleko w r贸wnin臋. Zarz膮dca zamilk艂. Po chwili podj膮艂 szeptem:

- Wys艂uchaj mnie do ko艅ca. Je艣li nie zrozumia艂e艣, wyja艣ni臋 ci jak najpro艣ciej. Musisz pozna膰 prawd臋, zanim zaproponuj臋 ci uk艂ad.

Zarz膮dca uni贸s艂 r臋k臋 na wysoko艣膰 g艂owy.

- Wyobra藕 sobie trzy kule zawieszone w przestrzeni, na tej samej wysoko艣ci i w jednej linii. Kula 艣rodkowa to 艣wiat podstawowy. Przyjmuje ona blask, kt贸ry wytwarza kula prawa, b臋d膮ca czystym 艣wiat艂em. Jednocze艣nie, przyjmuj膮c 艣wiat艂o, kula 艣rodkowa stanowi przeszkod臋 dla jego strumienia. 艢wiat艂o jest wch艂aniane i zatrzymywane, nie przep艂ywa dalej po prostej, na kt贸rej s膮 zawieszone kule. Przyjmuj膮c blask, kula 艣rodkowa rzuca cie艅. Ten cie艅 jest skierowany na kul臋 trzeci膮 lew膮 kt贸ra zawsze pozostanie w ciemno艣ci, gdy偶 mi臋dzy ni膮 a kul膮 艣wiat艂a istnieje kula symbolizuj膮ca 艣wiat podstawowy. Teraz skup si臋. Te kule s膮 sprz臋gni臋te, kr膮偶膮 zawsze w identycznej relacji wzgl臋dem siebie - ruch odbywa si臋 wok贸艂 osi wyznaczonej przez kul臋 艣rodkow膮. Kula 艣rodkowa wiruje przy tym ruchem obrotowym.

Zarz膮dca wyj膮艂 patyk ponacinany w trzech miejscach: przy ko艅cach i po艣rodku.

- Wracaj膮c do przyk艂adu z kijem. Jakkolwiek by艣 nim obraca艂, naci臋cia zawsze pozostan膮 w identycznym stosunku. S膮 scalone przez drewno, czyli przez odcinek, na kt贸rym rozmieszczone s膮 symboliczne kule. Osi膮 obrotu odcinka jest naci臋cie 艣rodkowe - obrotu w pionie i w poziomie, w aspekcie wertykalnym, horyzontalnym i diagonalnym, cho膰 ogrom przestrzeni sprawia, 偶e takie poj臋cia trac膮 znaczenie. Wszelako obserwuj膮c ruch odcinka wobec jakiego艣 punktu odniesienia, albo samemu b臋d膮c w tym punkcie, mo偶na wyr贸偶ni膰 ruch pionowy, poziomy i sko艣ny. Nie w tym jednak rzecz.

Zarz膮dca z艂ama艂 kij w d艂oniach i rzuci艂 na traw臋.

- Chodzi o to, by艣 zrozumia艂, z czego sk艂adaj膮 si臋 poszczeg贸lne 艣wiaty. Ot贸偶 nad艣wiat jest czystym 艣wiat艂em, 艣wiat podstawowy jest materi膮 natomiast pod艣wiat to cie艅 - iluzja, poz贸r, z艂udzenie. W religiach 艣wiata podstawowego...

Harlan drgn膮艂. Posta膰 Zarz膮dcy zacz臋艂a migota膰 i falowa膰, rozpadaj膮c si臋 na poziome, p贸艂prze藕roczyste paski. G艂os zacz膮艂 trzeszcze膰 i za艂amywa膰 si臋, kontury traci艂y ostro艣膰, falowa艂y, jakby wiatr targa艂 materi臋 na strz臋py. Po chwili rozp艂yn臋艂y si臋 w powietrzu.

Prawda i fa艂sz (II)

- Koniec spektaklu. Czas spojrze膰 prawdzie w oczy.

G艂os od strony wie偶y; ten sam g艂os. Harlan patrzy os艂upia艂y. W drzwiach stoi m臋偶czyzna; ten sam m臋偶czyzna.

- Fantom niepotrzebnie nam膮ci艂 ci w g艂owie - rzek艂 Zarz膮dca, zbli偶aj膮c si臋 do niego. Podni贸s艂 z ziemi niewielkie metalowe pude艂ko i schowa艂 do kieszeni. - Trzyma艂em to nagranie na wypadek konfrontacji z kim艣 z zewn膮trz. Ty jeste艣 Malenist膮... Po艂owa rzeczy, kt贸re us艂ysza艂e艣, to brednie, zapomnij o nich.

To ob艂臋d, my艣la艂 Harlan, 艣ciskaj膮c r臋koje艣膰 no偶a. Pragn膮艂 zatopi膰 ostrze w sercu, by uwolni膰 si臋 z tego snu. A jednak wzrok Zarz膮dcy parali偶owa艂 - by艂a w nim obietnica poznania prawdy. Harlan milcza艂, czekaj膮c na kolejne s艂owa.

Zarz膮dca nie wiedzia艂, 偶e dziesi臋ciu antyprogresor贸w zgin臋艂o z r臋ki Harlana. Nie wiedzia艂 nawet, 偶e nie 偶yj膮. Wiedzia艂 jedynie, 偶e Harlan jest ostatnim cz艂owiekiem na 艣wiecie (przyrz膮dy pomiarowe nie k艂ama艂y), nie licz膮c Ziemian...

- Nie wiem, co si臋 sta艂o; ty przypuszczalnie tak偶e nie wiesz... - Obrzuci艂 Harlana cierpkim spojrzeniem. - Zr贸b mi przyjemno艣膰 i wys艂uchaj mojej historii. Post膮pi臋 wbrew regu艂om i wyznam ci prawd臋...

Do艣膰, pomy艣la艂 Harlan, pragn臋 umrze膰. Wyj膮艂 n贸偶 i przytkn膮艂 do piersi.

Z d艂oni Zarz膮dcy wystrzeli艂 fioletowy strumie艅. Harlan zgi膮艂 si臋 w pasie, upu艣ci艂 n贸偶. Gdy si臋 wyprostowa艂, odczuwa艂 b贸l przy ka偶dym ruchu.

- Sko艅czysz ze sob膮 gdy mnie wys艂uchasz. Teraz podnie艣 n贸偶 i schowaj do pochwy. Nie radz臋 atakowa膰...

Zarz膮dca rozpocz膮艂 monolog. Harlan s艂ucha艂 zrezygnowany. S艂owa, kt贸re burzy艂y porz膮dek 艣wiata, podwa偶a艂y wiar臋 w moc no偶a. Zaczekaj na mnie, Iris, my艣la艂 na przek贸r tym wywodom. Jeszcze troch臋, prosz臋...

Zarz膮dca nieub艂aganie kontynuowa艂 opowie艣膰:

- Tak wi臋c stracili艣my kontakt z nadzorem. Wyobra偶asz sobie? Perspektywa zamkni臋cia w klatce, w potrzasku - koszmar. Utrata 艂膮czno艣ci, zablokowanie komunikacji. Musieli艣my spojrze膰 prawdzie w oczy. Zostali艣my z eksperymentem, kt贸ry mieli艣my nadzorowa膰 - pocz膮tkowo utrzymywali艣my 艂膮czno艣膰, p贸藕niej si臋 urwa艂a. Musieli艣my uwa偶a膰. Zdekonspirowani - zap艂aciliby艣my 艣mierci膮.

...Iris, Iris, Iris... Harlan stara艂 si臋 zag艂uszy膰 monolog niem膮 inkantacj膮.

- Kryzys przebiega艂 stopniowo - kontynuowa艂 Zarz膮dca. - Najpierw nawala艂a 艂膮czno艣膰, p贸藕niej w og贸le przesta艂y dochodzi膰 sygna艂y. Zostali艣my sami ze swoim sprz臋tem, wyposa偶eni w bro艅, kt贸rej mogli艣my u偶y膰 w razie potrzeby. Lecz nie mogli艣my si臋 broni膰 przed najgorszym - odci臋ciem od 艣wiata, do偶ywotni膮 m臋k膮, na jak膮 byli艣my skazani. Wydani na pastw臋 Czarnego S艂o艅ca, powoli stawali艣my si臋 mutantami.

Zarz膮dca pochyli艂 si臋 i ukry艂 twarz w d艂oniach, jakby wspomnienie przygniot艂o go wielkim ci臋偶arem.

- St膮d nie ma ucieczki - wychrypia艂. - Pocz膮tkowo walczyli艣my z t膮 艣wiadomo艣ci膮, ale fakty by艂y nieub艂agane. Musieli艣my pozosta膰 na tym poligonie i czeka膰... Czeka膰, nie wiadomo na co...

Harlan pomy艣la艂, 偶e m贸g艂by teraz u艣mierci膰 Zarz膮dc臋 jednym pchni臋ciem no偶a; gdyby m贸g艂 si臋 ruszy膰.

- Regularnie zbierali艣my si臋 na naradzie w tej wie偶y. - Zarz膮dca wskaza艂 budowl臋. - A oni milczeli. Nie wiem, co si臋 sta艂o, lecz przyczyna musia艂a by膰 powa偶na. Co艣 poch艂on臋艂o uwag臋 korporacji finansuj膮cych projekt. Mo偶e zniszczona zosta艂a 艂膮czno艣膰? Nie wiem...

Zarz膮dca zamilk艂. Jego ptasi wzrok 艣widrowa艂 przestrze艅 nad g艂ow膮 Harlana. Wok贸艂 wie偶y gromadzi艂y si臋 偶aby.

- Nie rozumiesz. A jednak pos艂uchaj. Pocz膮tkowo trzymali艣my si臋 razem, wci膮偶 pe艂nili艣my swoje obowi膮zki, cho膰 nie mia艂o to sensu. 呕yli艣my jak w schizofrenii: podw贸jne role, kt贸re przysz艂o nam gra膰, sprawi艂y, 偶e zatracali艣my to偶samo艣膰. W ko艅cu poj臋li艣my, 偶e nasza misja jest bezcelowa: nie by艂o komu przekazywa膰 meldunk贸w, program badawczy uleg艂 zawieszeniu, nie otrzymywali艣my nowych wytycznych. Byli艣my wydani na pastw臋 Czarnego S艂o艅ca, kt贸re przekszta艂ca艂o nas wedle swego algorytmu. Kapsu艂ki neutralizuj膮ce, kt贸re 艂ykali艣my co wiecz贸r, ko艅czy艂y si臋. Nie mogli艣my odlecie膰, l膮dowisko za wie偶膮 zaros艂o traw膮. Wci膮偶 pr贸bowali艣my odzyska膰 艂膮czno艣膰. Jedynie to nam zosta艂o. Na pr贸偶no. Gromada myszek do艣wiadczalnych... A Czarne S艂o艅ce modelowa艂o nasze systemy nerwowe, przekszta艂ca艂o uk艂ady psychosomatyczne, by upodobni膰 nas do autochton贸w - tych genetycznych kalek, kt贸re poddali艣my eksperymentowi...

呕aby nadci膮ga艂y ze wszystkich stron, r贸wnina wygl膮da艂a niczym faluj膮cy, zielonobrunatny dywan.

- Chyba pora, bym wyjawi艂 ci tajemnic臋 Czarnego S艂o艅ca. - Zarz膮dca wsta艂 i spojrza艂 Harlanowi w oczy. - Nazwa pochodzi od nas. Niewiele z tego pojmiesz, ale s艂uchaj: Czarne S艂o艅ce to sztuczny tw贸r, generator mocy bioaktywnej, katalizator entropii, moderator kierunkowy spowalniaj膮cy post臋p - maszyna nadaj膮ca ewolucji wsteczny bieg... Nie, te s艂owa nic ci nie powiedz膮... Spr贸bujmy inaczej: dzi臋ki mocy, jak膮 emanuje ta sztuczna gwiazda, planeta jest inkubatorem... Nie, tak te偶 nie... Cholera, nie umiem ci wyja艣ni膰. W ka偶dym razie: w tym 艣wiecie panuje sztucznie utrzymywany zast贸j, a zmiany, kt贸re zachodz膮, maj膮 charakter odchyle艅 korekcyjnych. Takie by艂o za艂o偶enie eksperymentu - podda膰 ludzi oddzia艂ywaniu negatywnemu, utrudni膰 im rozw贸j. Tak w艂a艣nie dzia艂a generator: prowadzi do regresu, zwi臋ksza stopie艅 entropii, czyni 艣wiat jego w艂asn膮 karykatur膮. Post臋p, tak techniczny jak etyczny, jest duszony w zarodku. A bateria jest d艂ugowieczna - wytrzyma jeszcze wiele pokole艅...

呕aby otoczy艂y Harlana i Zarz膮dc臋 zielonobrunatnym wie艅cem. Coraz g艂o艣niejszy rechot zag艂usza艂 s艂owa.

- Tak, jeste艣my d艂ugowieczni, cho膰 na Ziemi nie 偶yliby艣my od dawna. To jaki艣 nieznany, uboczny skutek dzia艂ania generatora. Kto wie - mo偶e stali艣my si臋 nie艣miertelni?... Ta 艣wiadomo艣膰 prowadzi do szale艅stwa. Czterech z nas zaszy艂o si臋 gdzie艣, po tym jak sko艅czy艂y si臋 zapasy i amunicja. Zostali艣my ja i Erwin - tak chyba mia艂 na imi臋 - ca艂y czas wierz膮c, 偶e kto艣 sobie o nas przypomni. Na pr贸偶no. Ulegali艣my zmianom. Pojawi艂y si臋 艂agodne formy psychozy - mo偶e by艂a to reakcja obronna?... Nie wiem... Erwin zwariowa艂 i zamieszka艂 w lesie, ja postanowi艂em zosta膰 namiestnikiem tego 艣wiata... To forma przetrwania - wyrzec si臋 samego siebie, wej艣膰 w now膮 rol臋. Barwy ochronne...

呕aby niezmordowanie par艂y naprz贸d.

- Trudno by膰 bogiem, Harlanie. - Zarz膮dca spojrza艂 Maleni艣cie prosto w oczy. - Czarne S艂o艅ce pomog艂o mi oszale膰. Zamieszka艂em w wie偶y, obs艂uguj臋 urz膮dzenia, za pomoc膮 ptak贸w kontroluj臋 sytuacj臋 w osadach. Sta艂em si臋 Zarz膮dc膮.

Harlan spostrzeg艂, 偶e 偶aby podpe艂z艂y do ich st贸p. Zacz膮艂 je str膮ca膰 z but贸w i odgarnia膰 nogami.

- Zostaw! - us艂ysza艂. - Przysz艂y po mnie.

Rzeczywi艣cie, 偶abia magma omija艂a Harlana, p艂yn膮c w stron臋 Zarz膮dcy.

- W 艣wiecie, z kt贸rego pochodz臋, ropucha by艂a kiedy艣 symbolem z艂ego ducha. Tutaj 偶aby sta艂y si臋 mymi s艂ugami. To jedyna rzecz, kt贸rej nie rozumiem...

Za plecami Harlan s艂ysza艂 rechot, pluskanie i bulgotanie. Odwr贸ci艂 si臋. Miliony, miliardy 偶ab, a偶 po horyzont.

- B臋dziesz 艣wiadkiem pogrzebu.

Zarz膮dca ton膮艂 po kolana. D艂o艅 Malenisty odruchowo spocz臋艂a na r臋koje艣ci no偶a.

- Nie musisz mnie zabija膰. Pragn臋 艣mierci.

- Wyrz膮dz臋 ci... 艂ask臋. - By艂y to pierwsze s艂owa Harlana, odk膮d Zarz膮dca rozpocz膮艂 monolog.

- Nie zrozumia艂e艣, co m贸wi艂em! - Zarz膮dca za艂ama艂 r臋ce. - Nie ma ucieczki z tego 艣wiata! Ani za 偶ycia, ani po 艣mierci! Czarne S艂o艅ce jest tworem ludzkich r膮k. N贸偶 to kawa艂ek metalu...

- Ok艂ama艂e艣 mnie - zripostowa艂 Harlan. - Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e znowu tego nie robisz?

Zarz膮dca machn膮艂 r臋k膮 w ge艣cie rezygnacji.

- To i tak bez znaczenia.

呕abi kopiec si臋ga艂 mu do pasa.

- Nie wejd膮 do wie偶y. Schro艅 si臋 tam i przeczekaj do rana.

- Co jest prawd膮? - spyta艂 Harlan.

- Masz kilka wersji. Sam wybierz...

Rozdeptuj膮c warstwy 偶ab, Harlan wszed艂 do 艣rodka. Oparty o portal obserwowa艂 przygotowania do dziwnej ceremonii.

Zarz膮dca zamkn膮艂 oczy. 呕aby utworzy艂y wok贸艂 niego dwa kr臋gi. Zdawa艂o si臋, 偶e ich marsz dobieg艂 ko艅ca. Ropuchy oblepia艂y mu szyj臋 i twarz, forsowa艂y kark i g艂ow臋. Wkr贸tce ostatni skrawek Zarz膮dcy znikn膮艂 pod 偶abi膮 zbroj膮.

Harlan nie mia艂 poj臋cia, co nast膮pi, wi臋c gdy b艂ysn臋艂o, odruchowo zas艂oni艂 oczy.

P艂omienie. Misterium ognia. Zap艂on膮艂 wewn臋trzny kr膮g, zata艅czy艂y czerwone j臋zyki. Smr贸d palonej sk贸ry wymiesza艂 si臋 z wiatrem. Czarny welon dymu wzni贸s艂 si臋 ku niebu. Ten, kt贸ry nazywa艂 siebie Zarz膮dc膮 p艂on膮艂 jak znicz. Zewsz膮d dobiega艂o kumkanie. 呕aby 艣piewa艂y elegi臋 na odej艣cie swego pana.

Koniec 艣wiata

呕aby odesz艂y nad ranem, pozostawiaj膮c l艣ni膮c膮 od 艣luzu traw臋. Harlan wyszed艂 przed wie偶臋. Tam, gdzie sp艂on膮艂 Zarz膮dca, nie pozosta艂a nawet gar艣膰 popio艂u.

Mo偶e to z艂udzenie? Wie偶a, wypalona trawa i skrz膮ca si臋 r贸wnina przeczy艂y takiemu przypuszczeniu.

Wiatr zel偶a艂. By艂o bardzo cicho.

Czu艂 g艂臋boki spok贸j. Opar艂 si臋 plecami o mur i wydoby艂 n贸偶. Pomy艣la艂, 偶e czeka艂 na ten moment od 艣mierci Iris.

Gdy bra艂 zamach, nawet nie drgn臋艂a mu powieka. Czu艂, 偶e uwolniony od koszmaru budzi si臋 do 偶ycia.

Zdecydowanym ruchem zatopi艂 n贸偶 w sercu.

Mr贸z i 偶ar wype艂ni艂y go jednocze艣nie. Ogie艅 trawi艂 wn臋trzno艣ci, mr贸z kruszy艂 oczy. Poprzez krew ujrza艂 zamglony obraz. Trzy postacie - kobieta, m臋偶czyzna i ch艂opiec - sz艂y, trzymaj膮c si臋 za r臋ce, a obok pl膮ta艂 si臋 pies. T艂em by艂 morski pejza偶, 艂uski fal l艣ni膮ce w blasku wschodz膮cej gwiazdy przelewa艂y si臋 z cichym szemraniem. Nogi ugi臋艂y si臋 pod Harlanem. Czu艂, jak 偶ycie wycieka z niego ka偶dym porem sk贸ry. Trzy sylwetki zbli偶y艂y si臋. W rubinowej po艣wiacie rozpozna艂 Iris w bia艂ej sukience, siebie samego w rozpi臋tej koszuli i... tak, by艂 pewien, cho膰 trudno mu by艂o uwierzy膰 - tego ch艂opca, kt贸rego u艣mierci艂 no偶em na skale. Malec szed艂 mi臋dzy nimi i 艣miej膮c si臋 ucieka艂 przed morsk膮 fal膮. W g贸rze ko艂owa艂y bia艂e ptaki oszczekiwane przez kundla, niegdysiejszego towarzysza tu艂aczki...

Pad艂 na kolana. Nie wiedzia艂, sk膮d wzi臋艂y mu si臋 s艂owa:

- Panie, w r臋ce Twoje oddaj臋 ducha mego...

艢wiat opu艣ci艂 Harlana.

Martwa natura

Zosta艂y tylko przedmioty. Nieprzebrane ilo艣ci narz臋dzi, sprz臋t贸w i ubior贸w - zabawki na placu zabaw porzuconym na wieczno艣膰. Zb臋dne przybory w 艣wiecie bez ludzi - ko艣ci tej krainy. Martwa natura. Bursztynowa gwiazda obraca艂a si臋 w czer艅, z kt贸rej zosta艂a zrodzona, a 艣wiat pogr膮偶a艂 si臋 coraz bardziej w mrokach bezistnienia. Trwa艂 jednak. Po ciemnej stronie ksi臋偶yca, b臋d膮cej s艂o艅cem dla ludzi skazanych na udawanie 偶ycia - ten 艣wiat istnia艂.

Istnia艂?

Epilog: pie艣艅 pod pie艣niami

Jak cicho...

Kiedy ci臋 spotkam, co Ci powiem

偶e by艂a艣 艣wiat艂em moim Bogiem,

偶e szmat ju偶 drogi przemierzy艂em

i by艂a艣 wsz臋dzie tam gdzie by艂em

odleg艂膮 gwiazd膮 w sztolni nocy

zachodem s艂o艅ca, snem proroczym

przestrzeni膮 serca, kt贸rej strzeg艂em

jak oka w g艂owie, dla tej jednej,

m膮drej i pi臋knej ludzkim prawem

ave.

Sebastian Uzna艅ski
Zagubiona dusza

Znowu mia艂a ten sen.

Sta艂a po艣rodku ogromnej doliny wy艣cie艂anej czerwonobr膮zowym py艂em. W艣r贸d piasku i 偶wiru po艂yskiwa艂y wi臋ksze grudy. Kamienie. L艣ni膮ce od艂amki ska艂, mniejsze i wi臋ksze, kt贸re osacza艂y j膮 zewsz膮d, a偶 po kres horyzontu.

A ka偶dy z okruch贸w krzycza艂, wrzeszcza艂 tak okrutnie, 偶e musia艂a przycisn膮膰 obie d艂onie do uszu, a i tak s艂ysza艂a pod czaszk膮 przera藕liwy wibruj膮cy d藕wi臋k. Ka偶dy z kamieni dygota艂 i drga艂, wysy艂aj膮c fale powietrza, kt贸rych nie mog艂a wytrzyma膰. Chcia艂a uciec, lecz nie by艂o dok膮d.

Zewsz膮d otacza艂y j膮 krzycz膮ce kamienie.

Elayne zbudzi艂a si臋 zlana zimnym potem, siadaj膮c gwa艂townie na 艂o偶u. Min臋艂a d艂u偶sza chwila, nim zorientowa艂a si臋, gdzie jest. G艂upia, nie powinnam usn膮膰, skarci艂a sam膮 siebie. By艂o ju偶 p贸藕no, miesi膮c srebrzystym snopem wpada艂 do izdebki przez niewielkie okienko.

Powinnam czuwa膰, licz膮c uderzenia swego serca, nie za艣, ledwie przy艂o偶ywszy g艂ow臋 do poduszki, odej艣膰 w krain臋 snu. Tak my艣la艂a. Musia艂a jednak przyzna膰, 偶e Worum tego dnia na艂o偶y艂 na ni膮 mn贸stwo obowi膮zk贸w. Mia艂a prawo by膰 znu偶ona.

Zerkn臋艂a na le偶膮cego obok m臋偶a. Worum oddycha艂 r贸wno i spokojnie. Szcz臋艣ciem, jej gwa艂towne wybudzenie nie przerwa艂o snu ma艂偶onka.

Bardzo ostro偶nie skrzy偶owawszy nogi rozsiad艂a si臋 wygodnie na 艂o偶u, przodem do 艣pi膮cego. Jej wargi zacz臋艂y nuci膰 co艣 cichutko, r臋ce zamigota艂y nad le偶膮cym w szybkich tajemnych gestach. Wnet za ruchami smuk艂ych palc贸w zacz臋艂y rozsnuwa膰 si臋 w powietrzu l艣ni膮ce smugi.

- 艢pij, m贸j m臋偶u, 艣pij... - szepta艂a s艂owa zakl臋cia. - Niechaj nic nie zak艂贸ci twego odpoczynku. Ani nocna zmora, ani z艂e s艂owo, ani wilk poluj膮cy po nocy...

Nad Worumem wisia艂a ju偶 gotowa 艣wietlista siatka, utkana przez pr臋dkie ruchy jej d艂oni. Elayne przymkn臋艂a oczy i wolno wypuszczaj膮c powietrze z p艂uc, skierowa艂a obie d艂onie w d贸艂. Wraz z ich post臋puj膮cym ruchem opada艂a te偶 l艣ni膮ca sie膰, a偶 przykry艂a ca艂膮 posta膰 m臋偶czyzny.

- ...Ani 偶ona zd膮偶aj膮ca na tajemn膮 schadzk臋 - doko艅czy艂a zakl臋cie.

***

Ksi臋偶yc roz艣wietla艂 jej drog臋 po艣r贸d chaszczy okalaj膮cych wiosk臋, a偶 wreszcie bose stopy zanurzy艂y si臋 w ch艂odnym piasku, kt贸rym us艂ane by艂y brzegi Czarciego Nurtu, rzeki dostarczaj膮cej osadzie wody.

Wilgotna bryza rozwiewa艂a jej d艂ugie czarne w艂osy, sprawia艂a, 偶e suknia cia艣niej obejmowa艂a cia艂o, podkre艣laj膮c wszystkie kr膮g艂o艣ci sylwetki. Niebo by艂o ciemne jak inkaust, za艣 drobiny gwiazd wygl膮da艂y niczym srebrny py艂.

Elayne rozejrza艂a si臋 wok贸艂. Woda szemra艂a cicho, wiatr 艣piewa艂 w koronach drzew. Lecz na pr贸偶no jej oczy przeszukiwa艂y oba brzegi poro艣ni臋te sitowiem, na pr贸偶no wyt臋偶a艂a s艂uch, by wy艂owi膰 kroki m臋偶czyzny. Ani 艣ladu jej wybranka.

...Przecie偶 si臋 sp贸藕ni艂am. Powinien ju偶 tu by膰, my艣la艂a z niepokojem. A mo偶e wcale nie przyjdzie? Mo偶e ju偶 nie kocha? Spotka艂 inn膮? Albo nas odkryto, jego pojmano, za艣 ze mnie drwi膮 skryci w chaszczach. Z mojego niepokoju i t臋sknoty.

Serce m艂odej kobiety szarpa艂o si臋 w domys艂ach, a ka偶da mijaj膮ca chwila pot臋gowa艂a jej trwog臋.

...A mo偶e ju偶 tu by艂, zobaczy艂, 偶e nie stawi艂am si臋 o um贸wionej porze, i poszed艂 sobie. Powodowany zranion膮 dum膮, poczu艂 si臋 wzgardzony i nie zechce si臋 wi臋cej spotka膰. Mo偶e powinnam i艣膰 za nim, przeprosi膰?

Nagle czyje艣 silne d艂onie obj臋艂y jej smuk艂膮 kibi膰; zmartwia艂a, zdusi艂a w sobie krzyk. Siepacze jej m臋偶a?

Wraz ze stanowczym u艣ciskiem doszed艂 do niej znajomy zapach.

- Dornir... - wyszepta艂a mi臋kko, z lubo艣ci膮 opieraj膮c g艂ow臋 o jego nag膮 pier艣. Obr贸ci艂 j膮 gwa艂townie ku sobie, poca艂owa艂 nami臋tnie, natarczywie. Oddawa艂a 艂apczywie jego poca艂unki, a偶 niemal tchu w piersiach jej brak艂o. W贸wczas Dornir niecierpliwym ruchem 艣ci膮gn膮艂 jej przez g艂ow臋 sukienk臋. Sta艂a przed nim naga w 艣wietle p艂on膮cego miesi膮ca, a sutki stwardnia艂y jej od zimna. A on zbli偶y艂 do nich swe wargi i zacz膮艂 ca艂owa膰 niespiesznie, na zmian臋, za艣 r臋ka pie艣ci艂a drug膮 pier艣. J臋kn臋艂a cichutko, gdy jego z臋by lekko j膮 ugryz艂y. Elayne zatopi艂a palce w g膮szczu w艂os贸w kochanka, odchyli艂a do ty艂u swoj膮 pi臋kn膮 g艂ow臋.

- Och... Tak, m贸j ukochany... Niech ta noc nigdy si臋 nie sko艅czy.

U艂o偶y艂 j膮 na pos艂aniu z trawy i li艣ci. Znalaz艂 si臋 nad ni膮 i delikatnie rozsun膮艂 jej uda.

- Bogowie! - krzykn臋艂a, przygryzaj膮c doln膮 warg臋.

Ko艂ysa艂 si臋 nad ni膮 prowadz膮c do coraz intensywniejszego doznania, do rozkoszy, w kt贸rej mo偶na si臋 by艂o zatopi膰, a ona czu艂a si臋 tak dobrze, tak s艂odko, tak bezpiecznie. Tak wa偶ne by艂o, 偶e kto艣 jej pragn膮艂, wielbi艂, kocha艂. Tak wa偶ne, 偶e ona mog艂a kocha膰, wielbi膰, chcie膰 kogo艣. I, bogowie, ta s艂odycz coraz wi臋ksza i wi臋ksza, nie tylko tam, na dole, ale ju偶 wsz臋dzie, wsz臋臋dzieee...

Niebo, gwiazdy, korony roz艂o偶ystych d臋b贸w... Wszystko to wirowa艂o nad nimi.

***

Le偶a艂a z g艂ow膮 wspart膮 na silnym ramieniu, wodz膮c palcem po ods艂oni臋tej piersi kochanka. B艂ogie uczucie rozleniwienia wype艂ni艂o jej cia艂o, krew p艂yn臋艂a wolno, za艣 mi臋艣nie by艂y ciep艂e i rozlu藕nione. Z policzk贸w znika艂 rumieniec. Nie pami臋ta艂a ju偶, kiedy by艂a taka szcz臋艣liwa.

Elayne nie pochodzi艂a z osady Poszarpanych Gwiazd. Gdy mia艂a czterna艣cie lat, jako jedyna prze偶y艂a napa艣膰 na rodzinn膮 wiosk臋. Tal Worum, w贸dz wielkiego plemienia a jej obecny m膮偶, stan膮艂 na wzg贸rzu wraz ze swymi wojownikami, pod os艂on膮 nocy i pot臋偶nej magii. Wyobra偶a艂a sobie, jak jego 偶ylaste r臋ce kre艣l膮 w powietrzu jarz膮ce si臋 znaki, za艣 z ca艂ej postaci bije czarodziejska 艂una. Wreszcie zakl臋cie parali偶uj膮ce by艂o gotowe. Wojownicy mogli zej艣膰 do niczego nie spodziewaj膮cego si臋 osiedla. Najpierw zabito m臋偶czyzn. Zar贸wno tych zdolnych nosi膰 bro艅, jak i zniedo艂臋偶nia艂ych starc贸w. Cz臋艣膰 z nich mia艂a 艣wiadomo艣膰 tego, co si臋 z nimi stanie. Jednak zakl臋cie trzyma艂o ich cz艂onki w lodowych okowach i nie mogli nawet drgn膮膰. Umierali bez najmniejszego j臋ku, tylko ich oczy b艂aga艂y morderc贸w o lito艣膰.

Potem zaj臋to si臋 kobietami. Starsze zabito bez lito艣ci. M艂odsze zosta艂y zgwa艂cone. Podobnie jak ich m臋偶owie i ojcowie, zduszone czarem nie mog艂y ni gestem, ni s艂owem stawi膰 oporu.

Mo偶na powiedzie膰, 偶e Elayne mia艂a szcz臋艣cie. M臋偶czyzn膮, kt贸ry j膮 wybra艂, by艂 sam Tal Worum, w艂adca plemienia Poszarpanych Gwiazd. Spodoba艂a mu si臋 tak bardzo, 偶e gdy z ni膮 sko艅czy艂, nie tylko uchroni艂 od zbiorowego gwa艂tu, ale i uratowa艂 偶ycie, zabieraj膮c ze sob膮 do osady, gdzie uczyni艂 j膮 swoj膮 偶on膮.

Elayne niewiele pami臋ta艂a ze swego dawnego 偶ycia. Po cz臋艣ci dlatego, 偶e by艂o to dawno, bardzo dawno temu, a tak偶e skutkiem dzia艂ania mlecznego naparu zapomnienia, kt贸ry da艂 jej do wypicia wioskowy Czarowic, gdy przyjmowano j膮 do Poszarpanych Gwiazd. Jednak mikstura nie podzia艂a艂a do ko艅ca skutecznie. Noc, w kt贸r膮 pozna艂a swego przysz艂ego m臋偶a, przez ca艂y czas stawa艂a jej przed oczyma.

Zanim podszed艂 do 艂o偶a Elayne, zabi艂 jej ojca i brata, nast臋pnie upewni艂 si臋, 偶e ju偶 nie oddychaj膮. Potem podszed艂 do bar艂ogu jej matki. Odsun膮艂 koce i uwa偶nie przygl膮da艂 si臋 cia艂u, jakby dokonuj膮c w g艂owie jakiej艣 oceny. Wreszcie zdecydowa艂 si臋 i poder偶n膮艂 jej gard艂o. W贸wczas dziewczyna poczu艂a, 偶e stan膮艂 nad ni膮. Odgarn膮艂 jej przykrycie, a ch艂贸d nocy wywo艂a艂 na jej ciele g臋si膮 sk贸rk臋. Wyci膮gn膮艂 zza pasa zakrzywiony n贸偶. Elayne wstrzyma艂a oddech. Ale napastnik tylko rozci膮艂 lnian膮 nocn膮 koszul臋 od szyi a偶 po kolana. Wreszcie rozrzuci艂 obie po艂acie materia艂u na boki, obna偶aj膮c ca艂膮 jej nago艣膰. Pragn臋艂a wstydliwym ruchem zas艂oni膰 male艅kie, jeszcze dziewcz臋ce piersi, zewrze膰 nogi, jednak zakl臋cie by艂o mocne i trzyma艂o j膮 w swych okowach. Tylko rumieniec wykwit艂 na jej policzki, a brodawki st臋偶a艂y z zimna.

Dot膮d ocenia艂 j膮 tylko w milczeniu, za艣 serce dziewczyny trzepota艂o w piersi...Czy pozwoli mi 偶y膰? Jednak jej stercz膮ce piersi spodoba艂y si臋 widocznie m臋偶czy藕nie, bo schowa艂 n贸偶. Elayne, nie艣wiadoma swego losu, odetchn臋艂a z ulg膮.

Szkoda, 偶e mleczny napar nie by艂 skuteczniejszy.

- Worum, oble艣ny staruchu, zabij臋 ci臋 kiedy艣 - wysycza艂a przez zaci艣ni臋te z臋by. I przestraszy艂a si臋 zaraz. Nie chcia艂a powiedzie膰 tego g艂o艣no.

- Nie, najdro偶sza - us艂ysza艂a nad sob膮 zapalczywy g艂os Dornira. - To ja go kiedy艣 zabij臋. Bo nie mog臋 ju偶 wytrzyma膰 tego, 偶e spotykamy si臋 po kryjomu. Tego, 偶e ten oble艣ny starzec co noc dotyka ci臋, moja ukochana. Wyzw臋 go na pojedynek i zabij臋.

- Nie! - wzbroni艂a mu 艣licznolica. - Nie na pojedynek. Nie mia艂by艣 szans. Mimo jego dziewi臋膰dziesi臋ciu lat chroni go jeszcze pot臋偶na magia. Jego 偶ylaste r臋ce bez trudu gn膮 偶elazne sztaby, zdusi艂by ci臋 w u艣cisku.

- Najpierw musia艂by 艣cisn膮膰 kling臋 mego miecza! - zagrozi艂. W 偶y艂ach dwudziestolatka wrza艂a gor膮ca krew.

Elayne obawia艂a si臋, by impulsywno艣膰 m臋偶czyzny nie zgubi艂a ich obojga.

- To na nic, m贸j ukochany. Tal Worum zawsze nosi przy sobie woreczek z zio艂ami. Gdy tylko wyci膮gniesz przeciw niemu or臋偶, on natychmiast u偶yje trawy, kt贸rej 艣piew kruszy 偶elazo. Tw贸j brzeszczot pop臋ka na tysi膮c kawa艂k贸w.

- Wi臋c obij臋 go pi臋艣ciami i rozszarpi臋 go pazurami.

- Nie s艂ucha艂e艣, gdy ostrzega艂am ci臋, jaki jest silny.

- Dodaje mi si艂y twoja mi艂o艣膰. Czy jest wi臋ksza magia?

- Nawet gdyby艣 go pokona艂... Czarowic pozbiera jego cz艂onki i wrzuci do magicznego kot艂a. A rankiem m贸j m膮偶 b臋dzie zn贸w zdrowy i w pe艂ni si艂 kroczy艂 po tym 艣wiecie. Na nic to wszystko! Jego nie pobijesz, a siebie zgubisz. A wraz z sob膮 moje serce.

- Jednak nie mog臋 艣cierpie膰, jak ka偶dej nocy wracasz do niego! P贸jd臋 cho膰by zaraz i dobij臋 艣pi膮cego. - Zacz膮艂 wstawa膰; Elayne czym pr臋dzej pochwyci艂a jego nogi, obj臋艂a, przytuli艂a twarz.

- Przepadniesz, g艂upcze! Poczekaj troch臋. Zaufaj mi. Co艣 zrobi臋... Co艣 wymy艣l臋... Daj mi czas - b艂aga艂a.

- Czas, czas, ci膮gle tak m贸wisz, kobieto, a ten oblech wci膮偶 chodzi po 艣wiecie...

- Zaufaj mi. To ju偶 nied艂ugo.

- Wi臋c dobrze. Dzi艣 jeszcze go nie zabij臋 - zgodzi艂 si臋 m臋偶czyzna 艂askawie - lecz pami臋taj, nie r臋cz臋 za jutro.

- Dzi臋ki ci, dzi臋ki. - Ca艂owa艂a jego stopy. - Zobaczysz, nie po偶a艂ujesz. Najdalej za par臋 dni b臋d臋 twoja i tylko twoja.

- Obiecujesz? - Uj膮艂 j膮 d艂oni膮 pod brod臋, popatrzy艂 g艂臋boko w oczy.

- Obiecuj臋 - powiedzia艂a powa偶nie.

Wsta艂a i wesz艂a do rzeki, obmywaj膮c si臋 pospiesznie. Zmywa艂a ze swych ud pot i nasienie, bacz膮c, by najmniejszy 艣lad nie zdradzi艂 jej przed bystrym wzrokiem Woruma.

- Co ty tam robisz, u licha? - denerwowa艂 si臋 Dornir na brzegu.

- Kto wie, mo偶e Worum zapragnie mnie jeszcze tej nocy? U偶yje magii i mikstur, by podnie艣膰 sw贸j pomarszczony cz艂onek i b臋dzie chcia艂 mnie wzi膮膰. Musz臋 by膰 czysta.

- Id臋 ju偶. Moja rodzina b臋dzie si臋 niepokoi膰.

- Tak szybko...? - W g艂osie kobiety zabrzmia艂 bezbrze偶ny 偶al. - My艣la艂am, 偶e b臋dziemy spacerowa膰 w 艣wietle ksi臋偶yca. Rozmawia膰...

- B臋dziemy, gdy Worum b臋dzie gryz艂 ziemi臋. Obiecuj臋. A teraz bywaj.

- Kocham ci臋, Dornir!

- Jeste艣 pi臋kna, Elayne - odpar艂 i znikn膮艂 w mroku. D艂ugow艂osa nagle zda艂a sobie spraw臋, 偶e woda jest przera藕liwie zimna. Szybko doko艅czy艂a k膮pieli. Wysz艂a na brzeg i pospiesznie narzuci艂a na powr贸t sukienk臋. Gdy przedziera艂a si臋 do domu przez nadrzeczne chaszcze, wargi mia艂a zaci臋te w brzydki grymas, za艣 spojrzenie zimne. Ale jakby na przek贸r temu w k膮cikach oczu szkli艂y si臋 艂zy.

Gdy dochodzi艂a do chaty, przez chwil臋 mia艂a irracjonaln膮 obaw臋, 偶e zakl臋cie nie podzia艂a艂o, 偶e Worum si臋 zbudzi艂 i domy艣liwszy si臋 prawdy, czeka na ni膮 rozjuszony. Ale delikatna 艂una, bij膮ca przez okna od 艣wietlistej paj臋czyny oplataj膮cej starca, rozwia艂a te strachy.

Pr臋dko unios艂a przykrycie i w艣lizgn臋艂a si臋 bezszelestnie na miejsce obok m臋偶a. Kilkoma chaotycznymi ruchami r膮k zburzy艂a zakl臋cie. Rozpad艂o si臋 na tysi膮ce 艣wietlnych c臋tek, kt贸re bez 艣ladu wnikn臋艂y w po艣ciel.

Elayne by艂a znu偶ona po ca艂ym dniu ci臋偶kiej pracy i intensywnych prze偶yciach mi艂osnych. Ale nie mog艂a jeszcze zasn膮膰.

By艂a 偶on膮 Woruma, g艂owy klanu Banre, od pi臋ciu lat. Przez ten czas z m艂odej dziewczyny sta艂a si臋 doros艂膮 kobiet膮. Kiedy pierwszy raz go zobaczy艂a, zdawa艂 si臋 jej wielki i straszny, niby demon czy z艂y b贸g. Dzisiaj potrafi艂a zobaczy膰 jego posta膰 razem ze wszystkimi zaletami i wadami. Potrafi艂a spr贸bowa膰 przynajmniej oceni膰 czy te pi臋膰 lat by艂o dobre, czy z艂e. Czy by艂o co艣 w nich warto艣ciowego. Jednak pr贸buj膮c sobie odpowiedzie膰 na to pytanie niejednokrotnie wzrusza艂a tylko ramionami. Nie mia艂a 偶adnego por贸wnania, nie wiedzia艂a jak m贸g艂by wygl膮da膰 inny zwi膮zek, Worum porwa艂 j膮 m艂odziutk膮 dzieckiem jeszcze. Pytanie nale偶a艂o zada膰 inaczej. Czy by艂a a偶 tak nieszcz臋艣liwa, 偶e gotowa zabi膰 swego m臋偶a?

Ile偶 to nocy nie przespa艂a, bij膮c si臋 z my艣lami, ca艂ym wysi艂kiem rozumu pr贸buj膮c da膰 sercu prost膮 odpowied藕 na to r贸wnie proste pytanie. Nie by艂o prostej odpowiedzi. A przynajmniej ona nie umia艂a takiej znale藕膰.

Gdyby mo偶na by艂o po prostu odej艣膰... Ale klan Banre nie wybacza podobnej zniewagi. Worum za w艂osy doci膮gn膮艂by j膮 z powrotem do swego domostwa. I strach pomy艣le膰, jak straszliwie by si臋 potem zem艣ci艂.

Gdyby nie spotka艂a Dornira, zapewne by tak cierpia艂a, w dzie艅 pochylaj膮c g艂ow臋, by nikt nie zobaczy艂 jej 艂ez, za艣 w nocy przygryzaj膮c warg臋, by nie wydoby艂 si臋 z niej 偶aden j臋k. Ale gdy pozna艂a Dornira, jej 偶ycie odmieni艂o si臋 ca艂kowicie. Czy cz艂owiek nie zas艂uguje na szcz臋艣cie? Czy gdy widzi, 偶e jest ono na wyci膮gni臋cie r臋ki... Czy nie powinien o nie walczy膰?

Teraz ogarn膮艂 j膮 jeszcze inny l臋k, dot膮d kryj膮cy si臋 na skraju 艣wiadomo艣ci. Wzbudzi艂y go dzisiejsze s艂owa Dornira. Czy nie zwleka zbyt d艂ugo, gubi膮c si臋 w w膮tpliwo艣ciach? Jeszcze dzie艅, dwa namys艂u, a jej szcz臋艣cie mo偶e bezpowrotnie przepa艣膰! Wszak luby wyzwie w ko艅cu na pojedynek Woruma i zginie z jego r臋ki. Albo chytry staruch wreszcie dostrze偶e, 偶e w艂asna 偶ona kpi z niego, co noc skradaj膮c si臋 w 艣wietle miesi膮ca do kochanka.

W swych r臋kach mia艂a nie tylko szcz臋艣cie, ale i 偶ycie ich obojga.

R臋ka kobiety opad艂a z pos艂ania, palce pow臋drowa艂y pod 艂贸偶ko. Wreszcie zacisn臋艂a na czym艣 d艂o艅. Powoli wyj臋艂a niewielki przedmiot i zbli偶y艂a go do g艂owy 艣pi膮cego. B艂ysn臋艂a na moment klinga no偶a, odbijaj膮c 艣wiat艂o ksi臋偶yca.

Ci臋艂a jednym zdecydowanym ruchem.

Nast臋pnie tak samo bezszelestnie schowa艂a n贸偶 na powr贸t pod 艂贸偶ko. Wraz z odci臋t膮 k臋pk膮 w艂os贸w.

...Co ja robi臋? Bogowie, pom贸偶cie mi, co ja robi臋, my艣la艂a gor膮czkowo. W gardle nagle jej zasch艂o, a na cia艂o wyst膮pi艂y krople potu.

Worum obr贸ci艂 si臋 niespokojnie przez sen i przywar艂 do niej wielkim starczym cia艂em, przywalaj膮c jej piersi ci臋偶k膮 r臋k膮.

***

Ranek wsta艂 ciep艂y, wi臋c na ulicach osady by艂o t艂oczno i gwarno. Kto 偶yw opuszcza艂 ciemne zakamarki domostw i wynosi艂 prac臋 na zewn膮trz. Kobiety tka艂y kilimy i gobeliny na wystawionych przed pr贸g krosnach, m臋偶czy藕ni oporz膮dzali ryby i patroszyli zwierzyn臋. T艂um ludzi przechodzi艂 w t臋 i z powrotem w sobie tylko wiadomym celu. Elayne sz艂a po艣r贸d tej ci偶by; rzemienne pasy przytroczonego do plec贸w kosza bole艣nie uciska艂y jej ramiona. Stara艂a si臋 nie zwraca膰 na siebie uwagi, opu艣ci艂a g艂ow臋, wybra艂a szlak przy ocienionej 艣cianie budynk贸w. Tak dotar艂a do kra艅ca wioski i niczym zjawa wemkn臋艂a si臋 za kotar臋 grodz膮c膮 wej艣cie do jednej z osobno stoj膮cych chatek.

U progu przywita艂 j膮 zapach sza艂wi i tymianku, a tak偶e innych zi贸艂, kt贸rych nie mog艂a rozpozna膰. U powa艂y wisia艂y, powi膮zane zgrabnie lnianymi ni膰mi, ca艂e bukiety ususzonych ro艣lin. Rozejrza艂a si臋 po mrocznym wn臋trzu.

- Ten na zgag臋, ten na podagr臋, a ten, by zdech艂y krowy s膮siada. Bardzo rozchwytywany ten ostatni... Witaj, Elayne - us艂ysza艂a dobiegaj膮cy z ciemno艣ci starczy g艂os.

- Chwalebna Sjewo... - dygn臋艂a m艂oda kobieta - wybacz mi wtargni臋cie w twe szlachetne progi i pozw贸l niegodnej ci臋 powita膰.

- Pr贸g gnije i si臋 obluzowa艂a deska, wi臋c nijak mu do szlachetno艣ci, ale przyjmuj臋 twe pozdrowienia. Jak si臋 masz, moje dziecko?

Wzrok Elayne przyzwyczai艂 si臋 ju偶 do ciemno艣ci. Wy艂owi艂a z mroku sylwetk臋 starszej, korpulentnej kobieciny siedz膮cej na bujanym fotelu z plecionki.

- Nie tak dobrze, jak sobie marzy艂am, Chwalebna. Nie tak 藕le, jak wieszczy艂y me koszmary - odpar艂a.

- Du偶o ryzykujesz przychodz膮c tutaj... Gdyby klan Banre si臋 dowiedzia艂... Mia艂aby艣 powa偶ne k艂opoty.

- M贸j m膮偶 nic nie podejrzewa. S膮dzi, 偶e posz艂am na targ sprzeda膰 ceramiczne naczynia, kt贸re ozdabiam.

Wyj臋艂a z koszyka du偶膮 waz臋 pokryt膮 bia艂膮 emali膮. Na brzu艣cu wymalowane by艂y sylwetki ludzkie czarne niczym cienie.

- Poka偶 j膮 bli偶ej, moje dziecko. Me oczy nie widz膮 ju偶 za dobrze. Elayne z g艂臋bokim uk艂onem poda艂a staruszce naczynie. Chwalebna przez chwil臋 obraca艂a je w pomarszczonych d艂oniach.

- Widz臋 m臋偶czyzn臋 i kobiet臋 spaceruj膮cych w 艣wietle ksi臋偶yca. Pi臋knie wykonane - wyszepta艂a Sjewa. - Czy s膮 szcz臋艣liwi?

- Bardzo... - odpar艂a 偶ona Woruma, ciszej ni偶eli tchnienie wiatru. - Przez kr贸tk膮 chwil臋, ale bardzo.

- A tu m臋偶czyzna i kobieta trzymaj膮 si臋 za r臋ce. Na tle zachodz膮cego s艂o艅ca. Dalej widz臋 kobiet臋 karmi膮c膮 piersi膮 niemowl臋. Obok z dzie膰mi bawi si臋 m臋偶czyzna. 艁adne. - Chwalebna popatrzy艂a na ni膮 przenikliwie.

- Nie da艂a艣 Worumowi dzieci, prawda? - zapyta艂a nagle.

Elayne spu艣ci艂a g艂ow臋.

- Worum m贸wi, 偶e to moja wina. 呕e jak mnie bra艂, to by艂am felerna.

- Ale...?

- Ale pyta艂am m膮drych kobiet. I m贸wi膮, 偶e Worum jest stary, bardzo stary, a cia艂o wyniszczone ma miksturami, kt贸re za偶ywa艂 ca艂e 偶ycie. Ich magia dawno ulecia艂a, za艣 pozosta艂y trucizny odk艂adaj膮ce si臋 艣lad do 艣ladu przez lata. Nie dziwota, 偶e nasienie ma martwe jak drobiny piasku. Wi臋c nie wiem, czy jestem winna, Chwalebna.

- A ty chcia艂a艣 mu da膰 dziecko, Elayne?

- Nie wiem... - m贸wi艂a z trudem. - Ja... nienawidz臋 go. Ca艂e 偶ycie. Chyba nie chcia艂am. Ale czy to moja wina?

- Czasem 偶yczenia mog膮 zmienia膰 rzeczywisto艣膰 - powiedzia艂a z bladym u艣miechem Sjewa. - Ale czasem... nie. Nigdy nie wiadomo. Nie umiem ci odpowiedzie膰 na wszystkie twe pytania.

Powr贸ci艂a do ogl膮dania wazy.

- 艁adne to. Bardzo. Masz talent. - Popatrzy艂a na ni膮 jeszcze raz, z dziwn膮 przenikliwo艣ci膮 jakby jej spojrzenie mia艂o si臋 wwierci膰 do samego dna duszy. - Masz talent - powt贸rzy艂a raz jeszcze. A Elayne mia艂a wra偶enie, 偶e s艂owa staruszki odnosz膮 si臋 do czego艣 innego, zgo艂a niebywa艂ego.

- Jednak dzisiaj nie przysz艂a艣 tylko po to, by mi to pokaza膰 - kontynuowa艂a jakby nigdy nic Sjewa. - Po co艣 jeszcze. Po co?

Zamiast odpowiedzi dziewczyna wyci膮gn臋艂a przed siebie zaci艣ni臋t膮 gar艣膰. Rozwar艂a j膮. Pokaza艂a kosmyk w艂os贸w.

- Wi臋c jednak si臋 zdecydowa艂a艣 - powiedzia艂a staruszka.

- Tak, zdecydowa艂am - odpar艂a hardo dziewczyna. - I wiem, co robi臋. Pytanie, czy ty te偶 si臋 zdecydujesz. Kiedy艣 obieca艂a艣, 偶e mi pomo偶esz.

- Mia艂am nadziej臋, 偶e za偶膮dasz... czego艣 innego. Prostszego. W moralnym sensie.

- Ale potrafisz to zrobi膰?

- Tak. Chyba tak. Nie jestem pewna do ko艅ca swojej mocy, ale my艣l臋, 偶e dam rad臋 pokona膰 Tal Woruma. Pytanie, czy powinnam? Czy chc臋?

- Zrobisz jak zechcesz, Chwalebna. Twa pokorna s艂u偶ebnica oddaje si臋 twojej woli - powiedzia艂a nieobecnym tonem.

- Nie m贸w do mnie jak do swojego m臋偶a. Nie zas艂u偶y艂am na to! - wykrzykn臋艂a z nag艂膮 z艂o艣ci膮 staruszka.

Elayne popatrzy艂a na ni膮...Czy偶by?, m贸wi艂y jej ciemne 藕renice. Ale potem oczy spokornia艂y. M艂oda kobieta m贸wi艂a cicho, z b贸lem:

- My艣lisz, Chwalebna, 偶e sama nie mam nawet teraz w膮tpliwo艣ci. Worum mnie bije, dr臋czy i maltretuje, gdy tylko przyjdzie mu na to ochota. To moich rodzic贸w i brata wymordowa艂, a mnie gwa艂ci co noc. Nawet kilka razy, bo chocia偶 stary, to te jego mikstury podnosz膮 cz艂onek zgodnie z jego wol膮. Ale nawet ja mam w膮tpliwo艣ci. Wiec czemu偶 by艣 ty ich nie mia艂a mie膰?

Sjewa milcza艂a.

- Nawet sny nie s膮 ukojeniem. Bo wci膮偶, wci膮偶 艣ni mi si臋 to samo.

- Co? - zapyta艂a z napi臋ciem w g艂osie stara. Nagl膮co. Jej ciemne niczym w臋gielki 藕renice niecierpliwie czeka艂y na odpowied藕. - Co takiego ci si臋 艣ni, moje dziecko?

- 呕e jestem otoczona polem kamieni. Du偶ych i ma艂ych. A one krzycz膮. Chyba na mnie. Umiesz czyta膰 sny, Chwalebna? Co oznacza m贸j?

- Pomog臋 ci... - us艂ysza艂a przepe艂niony wsp贸艂czuciem, rozedrgany g艂os Sjewy. - Przyjd藕 jutro. Najwa偶niejszy sk艂adnik ju偶 dostarczy艂a艣. Ale musze zebra膰 pozosta艂e ingrediencje do splecenia zakl臋cia. Przyjd藕 jutro.

***

Tollena sz艂a przez wiosk臋, ko艂ysz膮c swoim pulchnym ty艂kiem. Mam za du偶y kuper, my艣la艂a w艣ciekle. Naprawd臋 za du偶y. Mia艂a nadziej臋, 偶e kupiony za horrendalne pieni膮dze urok mi艂osny maskuje t臋 drobn膮 wad臋 figury. Ubrana by艂a w b艂臋kitn膮 cienk膮 sp贸dnic臋 i tego samego koloru bluzk臋 zwi膮zan膮 z przodu tak, by ods艂ania艂a p臋pek. Imponuj膮cej wielko艣ci biust wypina艂a dumnie do przodu. W daleko wyci臋tym dekolcie gin臋艂y nanizane na srebrne 艂a艅cuszki amulety i inaktywatory. D艂ugie blond w艂osy spada艂y mi臋kkimi falami na opalone ramiona. Ca艂y ranek sp臋dzi艂a na starannym rozczesywaniu ich, by teraz wygl膮da艂y ol艣niewaj膮co.

Zapuka艂a w d臋bowe drzwi poka藕nego budynku.

- Wej艣膰! - us艂ysza艂a.

W 艣rodku, na rze藕bionym krze艣le, siedzia艂 stary m臋偶czyzna. Twarz mia艂 pomarszczon膮 a oczy podkr膮偶one. Przez czo艂o bieg艂a bia艂a opaska ze z艂oconym ornamentem, infu艂a, symbol naczelnika plemienia. Odziany by艂 w czarn膮 tog臋 z grubego p艂贸tna. Wzrok dziewczyny wychwyci艂 przedmiot dumy starca, wspaniale wyhodowany paznokie膰 u ma艂ego palca.

- Czcigodny Tal Worumie, twa s艂uga b艂aga o 艂ask臋 pos艂uchania. - Pad艂a na deski pod艂ogi i uca艂owa艂a kurz u jego st贸p, jak to by艂o w zwyczaju.

- Powsta艅, kobieto. Jak ci na imi臋 i z czym przychodzisz?

- Jestem Tollena, Wasza Dostojno艣膰.

- Tollena... - zamy艣li艂 si臋 starzec, marszcz膮c czo艂o. - Zdaje si臋, pami臋tam ci臋, jak by艂a艣 taka malutka...

- Teraz ju偶 doros艂am, Wasza Dostojno艣膰 - rzek艂a blondynka, odruchowo wypinaj膮c biust do przodu. Ale by艂 to b艂膮d. Taki stary wyga jak Worum odk膮d wesz艂a podejrzewa艂, 偶e wok贸艂 niego krystalizuje si臋 czar. Dot膮d nie by艂 tylko pewien, czy 藕r贸d艂em jest dziewczyna.

- C贸偶 to? - zapyta艂. - Widz臋 pawie oko wpi臋te mi臋dzy twoje amulety. Rzucasz na mnie urok mi艂osny, kobieto?

Tollena pad艂a na kolana.

- Racz wybaczy膰, Wasza Dostojno艣膰! Kt贸ra kobieta opar艂aby si臋 takiemu m臋偶czy藕nie?

- Ale偶 oczywi艣cie, 偶e wybaczam, drogie dziecko. - Z wyra藕nym zadowoleniem starzec wyszczerzy艂 z rzadka osadzone, po偶贸艂k艂e z臋by. - Naturalne jest dla mnie, 偶e kobiety pr贸buj膮 zdoby膰 moje wzgl臋dy. Gdybym gniewa艂 si臋 na ka偶d膮, kt贸ra pr贸bowa艂a zjedna膰 sobie moj膮 艂askawo艣膰, ta wioska dawno by si臋 wyludni艂a. Nie dziw si臋 te偶, 偶e przejrza艂em tw贸j urok. Jeste艣 kobiet膮 i zwyk艂膮 rzecz膮 jest, 偶e pewne rzeczy robisz nieudolnie.

Tollena sk艂oni艂a g艂ow臋 w niemej podzi臋ce.

- Skoro tyle kobiet walczy o wasze wzgl臋dy, Wasza Dostojno艣膰, czemu przygarn膮艂e艣 Przyb艂臋d臋? - odwa偶y艂a si臋 zapyta膰. - Czemu nie kt贸r膮艣 miejscow膮? Czemu nie na przyk艂ad Tollen臋?

Starzec z namys艂em podrapa艂 si臋 pazurem po rzadko poro艣ni臋tej g艂owie.

- Nie jest moim zwyczajem zdawa膰 spraw臋 z moich wybor贸w kobietom - rzek艂 wreszcie.

- Powiniene艣 jednak wiedzie膰, panie, 偶e twoja wybranka planuje wyprawi膰 ci臋 z tego 艣wiata - wyszepta艂a, zginaj膮c si臋 w uk艂onie i spuszczaj膮c wzrok blondynka.

- Co m贸wisz, kobieto?

- S艂ysza艂am wszystko. Magiczny artefakt pozwala mi zna膰 tre艣膰 rozm贸w prowadzonych wiele dom贸w dalej, jakby si臋 toczy艂y przy moim stole. Elayne i Chwalebna Sjewa jutro rano rzuc膮 na ciebie czar 艣mierci. Maj膮 ju偶 kosmyk w艂os贸w.

- Sk膮d wiedzia艂a艣, kt贸rych rozm贸w s艂ucha膰. Wm贸wisz mi, 偶e艣 si臋 wywiedzia艂a tego przez przypadek...?

Teraz Tollena mia艂a powiedzie膰 najwa偶niejsze. Cieszy艂a si臋, 偶e pochylona g艂owa kryje jej u艣miech.

- Od paru miesi臋cy twa 偶ona, panie, regularnie chadza noc膮 na schadzki, spotykaj膮c si臋 z Dornirem z rodu Ororo. Ludzie ju偶 o tym gadaj膮. Z troski o Wasz膮 Czcigodno艣膰 podj臋艂am si臋 sprawdzi膰 rzecz, oczywi艣cie by 艂eb hydrze plotki ukr臋ci膰. Niestety, wszystko okaza艂o si臋 by膰 prawd膮 - doda艂a ze starannie wystudiowan膮 trosk膮 w g艂osie.

- Co!? - W starego Woruma jakby piorun trafi艂. - Moja m艂贸dka zdradza mnie z jakim艣 parchem?! I to z Drugiego Rodu we wsi?! O偶, to kurwa! O, 偶eby j膮... - Tu stary bluzgn膮艂 strumieniem tak okropnych i soczystych przekle艅stw, 偶e Tollena a偶 si臋 cofn臋艂a, po trosze bo uszy wi臋d艂y, po trosze by unikn膮膰 plwociny. Tak jak s膮dzi艂a, wiadomo艣膰 o zdradzie stokro膰 bardziej ruszy艂a Woruma ni偶eli gro藕ba zamachu na jego 偶ycie.

- I powiadasz, 偶e ludzie o tym ju偶 gadaj膮? - zapyta艂 z nag艂ym niepokojem, gdy chwilowo wyczerpa艂 mu si臋 repertuar inwektyw. Szczera troska, jak膮 mia艂 wymalowan膮 na twarzy, wyrze藕bi艂a w duszy Tolleny szeroki u艣miech.

- Tak jak to ludzie bajaj膮... To i owo m贸wi膮... - bagatelizowa艂a znaczenie plotek, wiedz膮c, 偶e jej s艂owa teraz tylko dolewaj膮 oliwy do ognia. - Ja, twa skromna s艂u偶ebnica, prosz臋 o pozwolenie na odej艣cie.

Wycofa艂a si臋 zr臋cznie, nie czekaj膮c, a偶 Banre poszuka sobie kogo艣, na kim m贸g艂by wy艂adowa膰 sw膮 w艣ciek艂o艣膰.

Stary g艂upiec, pomy艣la艂a, wydymaj膮c z pogard膮 swe pe艂ne wargi. Gdybym chcia艂a zrobi膰 urok mi艂osny, i tak by艣 go nie dostrzeg艂, spreparowa艂abym po prostu lepiej czar. M臋偶czyznami jest tak 艂atwo czasem manipulowa膰.

***

- Wiesz, co my艣l臋, Westul?

- Tak?

Dornir wraz ze swym przyjacielem siedzieli na progu domostwa przy g艂贸wnym placu osady. Zabawiali si臋 wrzucaniem kamieni do studni. Na razie w trafieniach zdecydowanie przodowa艂 Dornir.

- 呕e moja matka zbyt du偶膮 ufno艣膰 k艂adzie w mo偶liwo艣ci tej dziewczyny.

- To znaczy?

- My艣l臋, 偶e ona nie da rady zabi膰 swego m臋偶a. Jest na to za s艂aba. Za s艂aba, by si臋 zdecydowa膰. A jak nawet si臋 zdecyduje, zbyt s艂aba, by tego dokona膰.

- A widzisz inne rozwi膮zanie? Ona jest najprostszym sposobem pozbycia si臋 Tal Woruma. I to tak, by nikt nas nie m贸g艂 oskar偶y膰.

- Wszyscy trz臋siecie portkami przed oskar偶eniem, kt贸re jeszcze nie pad艂o. A taka jest prawda, 偶e pogromca g艂owy rodu Banre nie b臋dzie si臋 l臋ka艂 niczego. Bo kto o艣mieli si臋 wyst膮pi膰 przeciwko takiemu wojownikowi.

- Najpierw jednak ten wojownik musi pokona膰 Woruma. Nie jest to 艂atwe zadanie.

- Jest, je偶eli ten wojownik b臋dzie mia艂 oddanych przyjaci贸艂. Pomo偶esz mi?

Westul zastanowi艂 si臋 przez chwil臋. Nast臋pnie zamachn膮艂 si臋 i wcelowa艂 kamieniem dok艂adnie w 艣rodek ciemnego otworu studni.

- Rozumie si臋. Ale nadal jest nas ma艂o. A obcym nie mo偶na ufa膰.

- Wezm臋 jeszcze mego m艂odszego brata, Kurnira. Czas ju偶, by zosta艂 m臋偶czyzn膮.

- Kiedy chcesz to zrobi膰?

- Nie ma na co d艂u偶ej czeka膰. Jutro.

- Dobrze. Przygotuj臋 miecze...

- Nie, czekaj! Pami臋taj, 偶adnej stali. Przygotuj 艂uki, ale strza艂y maj膮 mie膰 groty krzemienne.

- W porz膮dku. Bro艅 b臋dzie gotowa. Ale co z magi膮? Worum to pot臋偶ny czarodziej.

- A czy ja jestem gorszy? - napuszy艂 si臋 Dornir. Z kr贸tkiego wymachu rzuci艂 kamykiem. Jednak ten nie wpad艂 do studni, lecz pomkn膮艂 prosto i str膮ci艂 ptaka w locie.

- Wzywa ci臋 Pani Matka, Dornirze - us艂ysza艂 za sob膮. To Kurnir podszed艂 cicho jak duch i stan膮艂 za nim.

***

Cragaina z rodu Ororo by艂a bystr膮 kobiet膮, kt贸ra mimo swego wieku rz膮dzi艂a rodzin膮 tward膮 r臋k膮. Jej przenikliwemu spojrzeniu niewiele mog艂o umkn膮膰. Nic tedy dziwnego, 偶e Dornir, stoj膮c przed ni膮, zmiesza艂 si臋 i nie wiedzia艂, gdzie podzia膰 oczy.

- Martwi臋 si臋 Dornirze - przem贸wi艂a do syna. - Martwi臋 si臋 bardzo. W艂a艣nie doniesiono mi, 偶e Tal Worum by艂 u Czarowica. Podobno pracowa艂 z nim nad czarem zwierciad艂a. Nie wiesz, czemu Worum chcia艂by odbija膰 magi臋? Czy mo偶e co艣 podejrzewa膰?

- To ma艂o prawdopodobne, Pani Matko. Dzia艂amy w wielkiej tajemnicy...

- Dzia艂acie... - powt贸rzy艂a Cragaina, jakby smakuj膮c to s艂owo. - Mam nadziej臋, 偶e to ona dzia艂a, nie za艣 ty. Je偶eli wyda si臋, 偶e r贸d Ororo zamieszany by艂 w zab贸jstwo przyw贸dcy Pierwszego Klanu, mo偶emy by膰 nara偶eni na zemst臋 Banre. Pami臋tasz o tym, prawda?

- Ca艂y czas, Pani Matko. - M臋偶czyzna schyli艂 pokornie g艂ow臋.

- Mam nadziej臋. Nie chc臋 偶adnych pochopnych ruch贸w. - Wznios艂a g艂os o ton wy偶ej. - 呕adnych g艂upstw! - Po czym spokojniej doda艂a: - Jeste艣 pewien, 偶e Przyb艂臋da da rad臋 zabi膰 Woruma?

- Pracuj臋 nad tym od miesi臋cy...

- Da czy nie da? Prosz臋 o kr贸tk膮 odpowied藕.

- Mam ju偶 na ni膮 wystarczaj膮cy wp艂yw, by chocia偶 podj臋艂a pr贸b臋. Ale czy jej si臋 uda...? Worum jest silny.

- A ona jest jego 偶on膮. Musi zna膰 jego s艂abe punkty. Zreszt膮 - doda艂a, wstaj膮c z miejsca i podchodz膮c do d臋bowej komody - nie musi go zabi膰. Wystarczy, by go powa偶nie zrani艂a.

- Nie rozumiem, Pani Matko.

- Pracowali艣my od dawna nad pozbyciem si臋 g艂owy Pierwszego Rodu. Zam贸wili艣my u zamorskiego czarodzieja t臋 oto figurk臋 przedstawiaj膮c膮 Woruma. Wystarczy j膮 zniszczy膰, a on umrze.

- Czemu wiec tego nie zrobimy?

- Nie mo偶na tego zrobi膰, gdy jest w pe艂ni si艂, bo mo偶e rozpozna膰 czar i zd艂awi膰 w zarodku. Jednak ranny, pozbawiony cz臋艣ci swej mocy... B臋dzie 艂atwym 艂upem. A w贸wczas tw贸j ojciec b臋dzie rz膮dzi艂 wiosk膮, a my b臋dziemy wreszcie Pierwszym Rodem. I nikt, powtarzam, nikt nie b臋dzie podejrzewa艂 Ororo o to, 偶e maczali palce w tej zbrodni.

Schowa艂a na powr贸t figurk臋. Odwr贸cona plecami nie widzia艂a, jak Dornir 艂owi spojrzeniem miejsce z艂o偶enia ludzika.

***

Tej nocy nie uda艂o jej si臋 wymkn膮膰 na schadzk臋. M膮偶 pracowa艂 do p贸藕na, a gdy wreszcie uda艂 si臋 na spoczynek, zapragn膮艂 j膮 wzi膮膰. Tym razem sp贸艂kowa艂 z ni膮 wyj膮tkowo brutalnie, jak zwierz臋, a gdy czasem uda艂o jej si臋 odwr贸ci膰 g艂ow臋, widzia艂a w jego oczach niepoj臋t膮 m艣ciwo艣膰 i dziwny gniew. Trwa艂o to i trwa艂o, a偶 wreszcie Worum zostawi艂 j膮 obola艂膮 i upokorzon膮, i zasn膮艂, trzymaj膮c ca艂y czas w stalowym u艣cisku. Nie by艂o mowy, by wysz艂a gdzie艣 w takiej sytuacji, nawet gdyby po tym wszystkim mia艂a na to si艂y. Jednak to, co dzi艣 uczyni艂, ostatecznie utwardzi艂o jej serce i zerwa艂o wszystkie tamy, jakie powstrzymywa艂y nienawi艣膰. Nie by艂o ju偶 w niej miejsca na wsp贸艂czucie. Nie zmru偶y艂a tej nocy oka, miotaj膮c si臋 niby w gor膮czce, czuj膮c si臋 brudna i z艂a, zar贸wno b臋d膮c z m臋偶em, jak i pr贸buj膮c si臋 go pozby膰.

Gdy wreszcie przed samym 艣witem z艂o偶y艂a na moment g艂ow臋 na poduszkach i przymkn臋艂a oczy, pojawi艂 si臋 koszmar. Dolina brunatnego py艂u, a wok贸艂, wsz臋dzie, krzycz膮ce kamienie.

...Czy one co艣 pr贸buj膮 mi przekaza膰?

Ranek powita艂a z ulg膮. Odczeka艂a, a偶 m膮偶 sobie p贸jdzie, i p臋dem uda艂a si臋 nad rzek臋. Zanurkowa艂a w ch艂odn膮 wod臋, skrz膮c膮 si臋 karmazynowymi refleksami wschodz膮cego s艂o艅ca. Nast臋pnie wynurzy艂a si臋 i wr贸ci艂a na pla偶臋. I zrobi艂a to, na co mia艂a ochot臋 od wieczora - zwymiotowa艂a w krzakach. Potem, na powr贸t zmoczy艂a stopy w bystrym nurcie. Nabra艂a na d艂o艅 gar艣膰 piasku i pocz臋艂a szorowa膰 sk贸r臋, a偶 ta sta艂a si臋 czerwona. Chcia艂a zmy膰 z cia艂a ka偶d膮 kropl臋 jego potu, ka偶d膮 cz膮stk臋 jego obecno艣ci.

S艂o艅ce odzyska艂o z艂oty kolor i by艂o ju偶 wysoko, gdy wreszcie sko艅czy艂a. Nie wraca艂a do domu. Uda艂a si臋 od razu do chatki Sjewy. Nie dba艂a tym razem o dyskrecj臋. Po co, skoro ju偶 tylko chwile dzieli艂y j膮 od ostatecznego wyzwolenia. Ju偶 wkr贸tce Worum b臋dzie z艂ym snem, bezsilnym wspomnieniem. Nic jej nigdy wi臋cej nie zrobi.

A Dornir jak si臋 ucieszy, gdy si臋 dowie. 呕a艂owa艂a, i偶 nie mog艂a si臋 z nim wczoraj spotka膰, by mu o tym powiedzie膰. Lecz niespodziewana rado艣膰 bywa czasem nawet wi臋ksza od oczekiwanej.

Droga do siedziby Chwalebnej wydawa艂a si臋 jej wieczno艣ci膮. Ca艂y czas spodziewa艂a si臋, 偶e zza rogu wynurzy si臋 jej m膮偶 i z triumfalnym u艣miechem na brzydkiej twarzy wysyczy: „Mam ci臋!”. By艂o to oczywi艣cie niemo偶liwe. Worum nie m贸g艂 o niczym wiedzie膰. Co za tym idzie, nie m贸g艂 niczemu zapobiec. Elayne zdawa艂a sobie niejasno spraw臋, 偶e to tylko jej l臋k i wyrzuty sumienia powoduj膮 krystalizacj臋 takich my艣li. Szansa, by teraz cokolwiek si臋 nie uda艂o, by艂a znikoma.

Jednak wiedzia艂a, 偶e Worum jest pot臋偶ny. Tacy ludzie nie umieraj膮 艂atwo. Nawet Sjewa mia艂a chwile zw膮tpienia, czy jej moc jest wystarczaj膮ca, by go zniszczy膰.

Z ulg膮 zanurzy艂a si臋 w ciemnym wej艣ciu chatki Chwalebnej. Jednak naprawd臋 uspokoi艂 j膮 widok staruszki, pewnymi r臋kami rozk艂adaj膮cej na stole zio艂a i mikstury. Obok, nad paleniskiem, wisia艂 miedziany kocio艂ek. Ze wszystkich stron liza艂y go j臋zyki p艂omieni, ogie艅 hucza艂 i strzela艂 na wszystkie strony migotliwymi iskrami.

- Jeste艣 nareszcie. No, ja te偶 jestem prawie gotowa - przywita艂a j膮 Sjewa. - Nie zmieni艂a艣 zdania? Dobrze. Wi臋c sied藕 w k膮cie i postaraj si臋 nie odzywa膰.

Zrobi艂a jak jej kazano. Ale jeszcze odwa偶y艂a si臋 zada膰 jedno pytanie:

- Czy po tych czarach...? Czy m贸j m膮偶 na pewno?...

- Mo偶e od razu, mo偶e po kilku godzinach. To zale偶y od wielu rzeczy. Ale tak. Niechybnie i nieodwracalnie. Teraz b膮d藕 ju偶 cicho.

Sjewa pocz臋艂a co艣 mamrota膰 pod nosem. Jej ko艣ciste palce urywa艂y po listku lub dw贸ch ze zgromadzonych ro艣lin i wrzuca艂y do kot艂a. Para wodna zabarwi艂a si臋 na r贸偶owo. Jednak Elayne niewiele z tego dostrzega艂a. Owszem, patrzy艂a na Chwalebn膮 ale nie widzia艂a jej ruch贸w, nie s艂ysza艂a szeptanych zakl臋膰. Jej umys艂 poch艂ania艂a bez reszty jedna my艣l: Czy dobrze zrobi艂am? Wiedzia艂a, 偶e tak naprawd臋 by艂o ju偶 za p贸藕no na zmian臋 decyzji. Sjewa pouczy艂a j膮 wcze艣niej, 偶e zak艂贸cenie magicznego rytua艂u mo偶e by膰 艣miertelnie niebezpieczne i nie艣膰 nieobliczalne konsekwencje. A jednak mia艂a ochot臋 wsta膰 i zakrzykn膮膰: Do艣膰 tego! Poniechaj... W艂a艣ciwie Worum nie by艂 taki z艂y. Opiekowa艂 si臋 ni膮 po swojemu. I cokolwiek by m贸wi膰, uratowa艂 jej 偶ycie tej nocy, gdy wyr偶ni臋to jej pobratymc贸w. Poj膮艂 za 偶on臋, da艂 chleb i dach nad g艂ow膮. A 偶e by艂 szorstki, czasem okrutny i nie okazywa艂 nigdy ciep艂ych uczu膰... Za to si臋 nie morduje.

Ale Dornir?! Przystojny, pos膮gowo pi臋kny, umi臋艣niony jak m艂ody b贸g Dornir. Gdy go tylko widzia艂a, gdy czasem przechodzi艂a przez wiosk臋, a jej spojrzenie zahacza艂o o jego pa艂aj膮ce 藕renice, nogi jej mi臋k艂y, za艣 serce trzepota艂o jak pochwycony ptak. I nie mogli si臋 zdradzi膰 ze swoj膮 mi艂o艣ci膮 mimo 偶e prawie mdla艂a, gdy tylko przechodzi艂 obok...Robi臋 to dla ciebie. Robi臋 to dla nas. Mamy prawo do szcz臋艣cia. I nie znios艂abym, gdyby Worum si臋 o tobie dowiedzia艂. Bo wiem, 偶e zabi艂by jak psa, bez lito艣ci. A przesta膰 si臋 z tob膮 spotyka膰 nie mog臋. Tak jak nie mog臋 偶y膰 bez powietrza. Worum, musisz zgin膮膰.

Mamrotanie Sjewy robi艂o si臋 coraz g艂o艣niejsze. Nagle wyrzuci艂a do g贸ry obie r臋ce i wyskrzecza艂a:

- Aweye! Zel Trat! Dokona艂o si臋!

Elayne poczu艂a straszliw膮 ulg臋. Dziwne, nie czu艂a wcale 偶alu za pope艂niony grzech. Raczej rodzaj pustki, jak po usuni臋ciu wyj膮tkowo bol膮cego z臋ba. Nie czu艂a nic. Tylko pustk臋. I ulg臋.

Nagle wyda艂o jej si臋, 偶e cisza jest nienaturalnie d艂uga.

- Co si臋 dzieje? - zapyta艂a z nag艂ym niepokojem. Poczu艂a, jak zaczynaj膮 jej dr偶e膰 kolana, a zimny rz膮d mr贸wek spaceruje po kr臋gos艂upie.

Sjewa zwr贸ci艂a nagle ku niej twarz zastyg艂膮 w grymasie niezwyk艂ej grozy.

- Co艣 jest nie tak... Co艣 posz艂o inaczej, ni偶 powinno...

Bogowie, wiedzia艂a, 偶e tak b臋dzie, wiedzia艂a... Ale nie traci艂a jeszcze nadziei, 偶e Chwalebna co艣 uczyni. Cho膰by powt贸rzy jutro zakl臋cie.

- Ale czemu? By艂 przygotowany... Uprzedzony... To jedyne wyt艂umaczenie... - szepta艂a staruszka. Po czym wyplu艂a na klepisko dwa obluzowane nagle z臋by.

Elayne patrzy艂a na to wszystko rozszerzonymi ze strachu oczami. W艂osy z g艂owy Sjewy wypada艂y ca艂ymi gar艣ciami, otaczaj膮c jej sylwetk臋 niby 艣miertelny ca艂un.

- Chwalebna, nie!

- Kto艣 mu pom贸g艂 odbi膰 czar... - Popatrzy艂a w dym i przez moment ukaza艂a si臋 w nim z艂o艣liwie wykrzywiona twarz Patorunusa, Czarowica. Po czym znik艂a.

- Chwalebna, co z tob膮?... Chwalebna...

Sjewa podnios艂a do twarzy swe d艂onie. Paznokcie odpad艂y, zastuka艂y o ziemi臋. Sk贸ra wrzodzia艂a i rozsypywa艂a si臋 w py艂. Gdzieniegdzie prze艣witywa艂y fragmenty 偶贸艂tych ko艣ci.

- Chwalebna, wybacz mi...

Kolana nie wytrzyma艂y, p臋k艂y z suchym trzaskiem. Gwa艂townie postarza艂a kobieta zapad艂a si臋 nagle, jak dom pozbawiony fundament贸w. Elayne przymkn臋艂a oczy. Gdy je otworzy艂a, na pod艂odze pozosta艂a tylko kupka prochu.

- Wybacz...

***

Polana pod kot艂em dawno si臋 wypali艂y, woda ostyg艂a, za艣 w izdebce niepodzielnie panowa艂a cisza i mrok. Samotna sylwetka kl臋cza艂a na pod艂odze, z wzrokiem wbitym nieruchomo w przestrze艅.

To moja wina, my艣la艂a Elayne. Moja i tylko moja. Zgubi艂am jedyn膮 osob臋, kt贸rej na mnie zale偶a艂o. Przez to 偶e by艂am pyszna. 呕e chcia艂am wci膮偶 wi臋cej i wi臋cej od losu. 呕e 艣mia艂am podnie艣膰 r臋k臋 na mojego pana, cho膰 wiedzia艂am, 偶e raz splecione nasze losy mog膮 rozwi膮za膰 tylko bogowie lub m膮偶, gdyby by艂 ze mnie niezadowolony. O, ja naiwna, g艂upia, pyszna. S艂uszna spotka艂a mnie kara. Wybacz, Chwalebna Sjewo. Ofiarowa艂a艣 mi sw膮 przyja藕艅 i odda艂a艣 dla mnie niegodnej 偶ycie.

...Wybacz, m贸j m臋偶u. Podnios艂am r臋k臋 na tw膮 艣wi臋t膮 osob臋. Przyjd藕 i ukarz mnie, jak na to zas艂uguj臋. Niech stanie si臋 wola twoja. Ja marna s艂u偶ebnica twoja, niegodna ca艂owa膰 ziemi臋, po kt贸rej st膮pasz. Zgubi艂y mnie p艂oche my艣li i 偶膮dza, kt贸rej nie mog艂am si臋 oprze膰.

Zanurzy艂a d艂onie w popiele pod kot艂em i pomaza艂a sobie skronie. Nast臋pnie nabra艂a gar艣膰 i sypn臋艂a na swe czarne w艂osy.

S艂usznie bogowie j膮 ukarali. Powinna pami臋ta膰, kim jest. W艂asno艣ci膮 m臋偶a, niczym wi臋cej. Za jej winy jedyna osoba, kt贸rej na niej zale偶a艂o...

Nie jedyna.

Dornir.

...O, Bogowie! Co z nim? Chwalebna m贸wi艂a, 偶e kto艣 nas zdradzi艂, 偶e wszystko wiedz膮... Dornir!

W zm臋tnia艂ych oczach kobiety pojawi艂y si臋 skry. Elayne wiedzia艂a, 偶e Worum nie podaruje jej kochankowi. Ale co robi膰?... Jak go ratowa膰? Jedyna osoba, kt贸ra mog艂a czego艣 dokona膰, zosta艂a starta w proch przez moc jej m臋偶a.

Tak jak te偶 zginie jej kochanek. Je偶eli mu nie pomo偶e.

...To Worum jest wszystkiemu winien. Nie ja, ale Worum. To on odpowiada za 艣mier膰 Sjewy, to on kaza艂 j膮 zabi膰. Nie ja. Nie ja j膮 zabi艂am, ani nie mnie karz膮 bogowie za z艂e czyny. To Worum, po trzykro膰 przekl臋ty Worum. Kt贸ry wymordowa艂 niegdy艣 wszystkich moich bliskich. A teraz pr贸buje to uczyni膰 po raz drugi. Przekl臋ty. Przekl臋ty. Przekl臋ty. Nie dopuszcz臋, by艣 po raz kolejny zniszczy艂 tych, kt贸rych kocham. Nie dopuszcz臋!

Ale co zrobi膰? Co robi膰?

Jej wzrok prze艣lizgn膮艂 si臋 po przysposobionych do rytua艂u zio艂ach, po czarodziejskiej ksi臋dze. Wi臋kszo艣膰 sk艂adnik贸w do rzucenia 艣miertelnego uroku nadal znajdowa艂a si臋 w izdebce. Chwalebna uszczkn臋艂a ledwie po li艣ciu lub p艂atku. Owszem, Sjewa zu偶y艂a ca艂y kosmyk w艂os贸w, ale przecie偶 mo偶na za艂atwi膰 drugi. Worum nie by艂 jeszcze ca艂kiem 艂ysy. Za艣 w ksi臋dze by艂a ca艂a potrzebna wiedza i zakl臋cia.

Elayne 偶a艂owa艂a, 偶e nie uwa偶a艂a zbytnio, gdy Chwalebna rzuca艂a sw贸j czar. Teraz rozpaczliwie pr贸bowa艂a przypomnie膰 sobie cokolwiek. Wreszcie zrezygnowa艂a i zag艂臋bi艂a si臋 w lekturze ksi臋gi.

Jaka艣 cz臋艣膰 jej jestestwa krzycza艂a: Co robisz, g艂upia? Sjewa by艂a stokro膰 pot臋偶niejsza i bardziej do艣wiadczona od ciebie, i umar艂a straszn膮 艣mierci膮. To szale艅stwo, nie mo偶e ci si臋 uda膰.

Dornir umrze, je偶eli nie spr贸bujesz, odpowiada艂a lapidarnie druga.

...A ja przepadn臋, gdy jego serce przestanie bi膰. Przepadn臋 na wieki.

I czyta艂a, strona po stronie, a偶 niezrozumia艂e stawa艂o si臋 zrozumia艂e, a wiedza wype艂nia艂a jej umys艂 kropla po kropli.

***

Worum siedzia艂 na wielkim drewnianym tronie, spowity w sw膮 mroczn膮 tog臋. Na jego czole l艣ni艂a z艂ocistym zygzakiem infu艂a. Na widok kobiecej sylwetki, kt贸ra przystan臋艂a w p贸艂cieniu przy wej艣ciu do izdebki, jego twarz przybra艂a wyraz marsowy i wynios艂y, wargi zacisn臋艂y si臋 w w膮sk膮 lini臋, za艣 z oczu bi艂a pogarda przemieszana z okrucie艅stwem.

- Mo偶esz wej艣膰 - wychrypia艂.

Sylwetka poruszy艂a si臋.

- Tollena... - stwierdzi艂 rozczarowany.

- Je偶eli Wasza Dostojno艣膰 spodziewa艂a si臋 kogo艣 innego, twa pokorna s艂u偶ebnica odejdzie i poczeka na moment, gdy jej pan zechce j膮 przyj膮膰.

- Nie, zosta艅... - Machn膮艂 r臋k膮. - R贸wnie dobrze mog臋 wys艂ucha膰 ci臋 teraz. - Kara dla Elayne mo偶e jeszcze troch臋 poczeka膰. Co si臋 odwlecze, to nie uciecze, jak mawiaj膮 m膮drzy ludzie.

- Dzi臋ki ci za 艂ask臋, o Czcigodny - rzek艂a Tollena, w uroczystym przywitaniu padaj膮c mu do n贸g. Wiedziona impulsem uca艂owa艂a jego stopy.

- Wybacz zuchwa艂o艣膰, Dostojny Panie - m贸wi艂a dalej, jakby nagle wystraszona i znieruchomia艂a w oczekiwaniu na uderzenie.

Lecz Worum j膮 pochwali艂:

- Jeste艣 obecnie moj膮 ulubienic膮 Tolleno, i wolno ci wa偶y膰 si臋 na wi臋cej, ni偶 mo偶e nawet bym pozwoli艂 w艂asnej 偶onie. Bardzo mi si臋 przys艂u偶y艂a艣 ostatnio. Jak tak dalej p贸jdzie, mo偶e pozwol臋 ci uca艂owa膰 co艣 wi臋cej ni偶 stopy.

- Wasza Wysoko艣膰 jest zbyt 艂askawy. - Tollena unios艂a si臋 nieco i ukl臋k艂a przed nim.

- Tolleno, jeste艣 dobrze u艂o偶ona i wiesz, jak powinna si臋 zachowywa膰 kobieta w obecno艣ci m臋偶czyzny. Nie pozostanie to bez nagrody.

Blondynka pokra艣nia艂a z zadowolenia.

- Teraz jednak m贸w, co ci臋 do mnie tym razem sprowadza.

Dziewczyna spu艣ci艂a powieki na swe b艂臋kitne oczy.

- Wybacz, panie, niegodnej, 偶e musi wypowiedzie膰 s艂owa, kt贸re przynios膮 smutek do Twego serca...

- M贸w偶e pr臋dzej!

- Elayne... Twoja 偶ona... Ona nie zrezygnowa艂a.

- Co mo偶e uczyni膰 ta g艂upia bez pomocy Sjewy... - machn膮艂 lekcewa偶膮co r臋k膮 Banre.

- Studiuje pozostawione przez Chwalebn膮 ksi臋gi. I pr贸buje na powr贸t zwi膮za膰 zab贸jczy czar.

***

Cragaina, wedle niekt贸rych nieformalna g艂owa rodu Ororo, by艂a bardzo zatroskana. I na powiernika swych trosk wybra艂a pierworodnego syna Dornira.

- Doniesiono mi, 偶e Przyb艂臋da zawiod艂a. 呕e Sjewa nie 偶yje. A Worum o wszystkim wie - m贸wi艂a kobieta beznami臋tnym tonem.

Za艣 Dornir da艂by wszystko, by znale藕膰 si臋 w tej chwili gdzie indziej. Rozumia艂 znakomicie, 偶e ka偶de zdanie wypowiadane przez Pani膮 Matk臋 jest w istocie oskar偶eniem skierowanym do niego.

- Widocznie Worum okaza艂 si臋 by膰 silniejszy, ni偶 my艣leli艣my... - broni艂 si臋 s艂abo. Albo Elayne s艂absza, ni偶 j膮 oceniali艣my, pomy艣la艂.

Cragaina uda艂a, 偶e go nie us艂ysza艂a. Podj臋艂a zupe艂nie inny w膮tek, jak gdyby nigdy nic:

- Poprzedniej 偶ony starego nawet mi nie 偶al... Nigdy nie by艂a jedn膮 z nas.

- Poprzedniej 偶ony?

- Ach, prawda, nie by艂o ci臋 jeszcze wtedy na 艣wiecie, gdy Worum ju偶 j膮 oddali艂. Sjewa by艂a niegdy艣 jego 偶on膮. I te偶 pochodzi艂a spoza wioski. Ten Banre zawsze by艂 dziwakiem. Dobiera艂 sobie 偶ony z podbitych plemion, miast jednoczy膰 ma艂偶e艅stwem najwa偶niejsze klany osady... - G艂os matki zmieni艂 si臋, jakby wspomnienia sprawi艂y, 偶e dobiega艂 z odleg艂ej przesz艂o艣ci. Czu艂o si臋 w nim nutk臋 rozmarzenia, nie pasuj膮cego do obecnej Cragainy. - T艂umaczy艂 mi kiedy艣, 偶e to jest jego misja 偶yciowa. 呕e tamte kobiety nie s膮 tak pracowite jak nasze i jego rol膮 jest nauczy膰 je, jak by膰 lepszymi.

- Oddali艂 Sjew臋, bo poj臋艂a ju偶 wszystkie jego nauki, czy odwrotnie, bo by艂a krn膮brna? - zapyta艂, wiedziony ciekawo艣ci膮.

- Gdzie tam. Mia艂a wtenczas dwadzie艣cia cztery lata i uzna艂, 偶e jest ju偶 dla niego za stara. Wypowiedzieli艣my kolejn膮 wojn臋 i wnet mia艂 u swego boku now膮 偶on臋. Takie g艂upie dziecko, do艣膰 szybko umar艂a. Ale to stare dzieje. Nie interesuje nas Sjewa, tylko ta twoja Przyb艂臋da... - Matka przerwa艂a, by zaczerpn膮膰 tchu.

Wyg艂osi艂a gwa艂town膮 tyrad臋:

- Co ona sobie teraz my艣li? 呕e jest Chwalebn膮? Pewnie wiesz, 偶e kobieta, kt贸r膮 przez ostatnie miesi膮ce wy艣ciela艂e艣 sobie 艂o偶e, pr贸buje u偶y膰 Wysokiej Magii? Studiuje ksi臋gi... - prychn臋艂a z pogard膮. - Czy to co艣 dla nas oznacza?

- Nie wiem, Pani Matko...

- Pewnie, 偶e nic nie wiesz, bo艣 g艂upi jak stary sanda艂! - wybuchn臋艂a niespodziewanie Cragaina. Dornir a偶 si臋 skuli艂. - Wstydz臋 si臋, 偶e jeste艣 moim synem. Kto mnie przekonywa艂, 偶e ma nad wszystkim baczenie?

- Bo tak by艂o... Tylko...

- A wiesz... Dziwna rzecz... - Cragaina ju偶 si臋 uspokoi艂a, gwa艂towny napad przeszed艂 r贸wnie niespodziewanie, jak si臋 pojawi艂. Zn贸w jakby go nie s艂ucha艂a, kontynuowa艂a sobie znany ci膮g my艣li. - ...Worum znowu by艂 u Czarowica.

- Zn贸w kaza艂 mu przygotowa膰 czar odbicia - domy艣li艂 si臋 Dornir. Mia艂 nadziej臋, 偶e t膮 b艂yskotliw膮 uwag膮 odzyska przychylno艣膰 matki.

- To by nie by艂o dziwne, g艂upcze! - zgromi艂a go kobieta. - Dziwne jest, 偶e Banre zakaza艂 Czarowicowi robi膰 cokolwiek w sprawie magii Przyb艂臋dy. Bardzo dziwne. Co knuje ten stary osio艂?

- Mo偶e nie wierzy, 偶e Elayne jest w stanie zbudowa膰 w miar臋 zwarte zakl臋cie i pozwoli艂 po prostu Czarowicowi odpocz膮膰? Mo偶e chce, by zachowa艂 si艂y na co艣 innego? Na inne zakl臋cie? By膰 mo偶e ofensywne? - zap臋dza艂 si臋 coraz bardziej Dornir, widz膮c, 偶e matka s艂ucha go z pewnym zainteresowaniem.

- Nikt rozs膮dny nie wierzy, 偶e Przyb艂臋da zmontuje dzia艂aj膮cy czar, to jasne jak s艂o艅ce. Tylko 偶e taki stary wyga jak Worum zwyk艂 zabezpiecza膰 si臋 przed nawet niemo偶liw膮 ewentualno艣ci膮. Ale rzeczywi艣cie mo偶esz mie膰 troch臋 racji... - doda艂a 艂askawie. - Mo偶e oszcz臋dza moc Patorunusa na p贸藕niej. By u偶y膰 jej przeciwko nam? Albo mo偶e tobie? Czy powinnam po艣wieci膰 ciebie, by unikn膮膰 konfrontacji miedzy klanami? Strata syna nieudacznika to niewielki koszt...

Cragaina zastanawia艂a si臋 tak przez chwil臋, a Dornir pos艂usznie milcza艂, trawi膮c to, co us艂ysza艂. Wreszcie kobieta podj臋艂a kolejny w膮tek:

- Pojawi艂 si臋 te偶 nowy gracz, kt贸rego nie przewidzieli艣my. Martwi臋 si臋, 偶e tak niewiele wiem o tej Tollenie. A jeszcze bardziej si臋 martwi臋, 偶e najwyra藕niej zyskuje ona coraz wi臋kszy wp艂yw na Woruma. Czy偶by Pi膮ty R贸d pragn膮艂 dla siebie dominacji nad osad膮? Ambicje ni偶szych rod贸w zawsze sp臋dza艂y mi sen z powiek. Teraz, gdy nasz czas jest tak niepewny, Pi膮ty R贸d nie mo偶e sprzymierzy膰 si臋 z Banre. Wszystko idzie 藕le, m贸j synu. Mo偶e powinni艣my pomy艣le膰 o tym, by si臋 honorowo wycofa膰?

- Kto si臋 cofa, ten ginie. Kto atakuje, ten zwyci臋偶a! - Dornir wyrecytowa艂 w odpowiedzi maksym臋 rodu Ororo.

- Zapami臋taj dobrze swe s艂owa, synu. Mo偶e s膮 dla ciebie jedyn膮 drog膮 ocalenia.

- Tak, Pani Matko. - Sk艂oni艂 w podzi臋ce g艂ow臋.

- Mamy dostojnego go艣cia, czeka w sieni.

- Kt贸偶 to?

- Jego Szlachetno艣膰 Tal Worum, g艂owa Pierwszego Rodu Banre i w艂adca osady Poszarpanych Gwiazd.

***

Mimo podesz艂ego wieku przyby艂y wkroczy艂 do izdebki spr臋偶ystym krokiem. Cragaina ruchem r臋ki chcia艂a odprawi膰 syn贸w, jednak Worum powiedzia艂:

- Niech zostan膮. Kto, jak nie nasze dzieci s膮 przysz艂o艣ci膮 naszego plemienia? Trzeba, by od najm艂odszych lat zbierali m膮dro艣膰 kapi膮c膮 z rozm贸w m臋drc贸w.

Synowie popatrzyli na matk臋. Cragaina skin臋艂a g艂ow膮, aby zostali.

- Wa偶ne s艂owa jak zwykle pad艂y z twych ust, Dostojny. M贸j skromny dom rad jest ci臋 powita膰 i ofiarowuje ci wszystko, czego tylko sobie zapragniesz. Pozwolisz, 偶e s艂u偶ba wniesie owoce i napoje, a tak偶e... - Podnosi艂a ju偶 d艂onie do kla艣ni臋cia.

- Zbytnio 艂askawy jest dla mnie r贸d Ororo. Tymczasem zajrza艂em tylko na chwil臋, by podzieli膰 si臋 moj膮 trosk膮 i us艂ysze膰 s艂owa m膮dro艣ci od Matki Drugiego Rodu.

- Nasze uszy s膮 zawsze otwarte. Jednak nie ma innej m膮dro艣ci ni偶 ta pochodz膮ca z klanu Banre - odpar艂a Cragaina, jak tego wymaga艂a uprzejmo艣膰.

- Mam jednak nadziej臋 us艂ysze膰 cho膰 s艂owo otuchy, trapi mnie bowiem przysz艂o艣膰 plemienia. Z艂e nadesz艂y czasy dla nas. Niekt贸re rody nie s膮 zadowolone ze swej pozycji. Burz膮 si臋 przeciw 艣wiat艂emu przewodnictwu Banre.

- Znaczy to, 偶e ciemno艣膰 zala艂a ich dusze, za艣 w m贸zgach zal臋g艂y si臋 wielkie jak pi臋艣膰 czerwie - odrzek艂a kobieta, hamuj膮c gniew w swej duszy. Worum m贸wi艂 w艂a艣nie, 偶e doskonale zdaje sobie spraw臋 z jej roli w owej niefortunnej pr贸bie zab贸jstwa. Czy to oznacza wypowiedzenie wojny? Czego chce ten staruch? Co za my艣li k艂臋bi膮 si臋 w tej pomarszczonej g艂owie?

- Ciesz臋 si臋, 偶e tak s膮dzisz, o Czcigodna. Rad bym jednak us艂ysze膰 tak偶e zdanie nadziei rodu Ororo. - Worum stan膮艂 za plecami Dornira. Przez moment zrobi艂 ruch, jakby chcia艂 poczochra膰 go dobrotliwie po czuprynie. Lecz zmieni艂 zdanie, tylko jego pazur zal艣ni艂 w 艣wietle 艣wiec.

Tymczasem m艂odzieniec a偶 kipia艂 od z艂o艣ci. Nie m贸g艂 艣cierpie膰 ugrzecznionych rozm贸w starszyzny. Nie rozumia艂, czemu nie rzuc膮 si臋 wszyscy na tego starego dziada i nie zadusz膮 go, rozszarpi膮, zmia偶d偶膮. Miast tego matka p艂aszczy si臋 przed tym uzurpatorem i w milczeniu znosi jego skrywane drwiny! Wszyscy na niego patrzyli. Musia艂 co艣 powiedzie膰. Cragaina unios艂a brew ostrzegawczo.

- Wszelka wiedza i m膮dro艣膰 pochodzi od starszych. Powinno艣ci膮 moj膮 jest s艂ucha膰 mej matki i s艂u偶y膰 naczelnikowi plemienia - us艂ysza艂 sw贸j w艂asny g艂os.

- Dzi臋ki za dobre s艂owa. Podnios艂y mnie one na duchu i uczyni艂y moje brzemi臋 l偶ejszym - odrzek艂 Worum. - Udam si臋 do mego domu szcz臋艣liwy.

- Mi艂o by艂o nam ci臋 go艣ci膰. Ty odchodzisz, jednak 艣wiat艂o艣膰, jak膮 roztoczy艂e艣, pozostaje - po偶egna艂a go Cragaina.

Gdy starzec wyszed艂 z domu Ororo, ruszy艂 rzeczywi艣cie ku swemu domowi. Twarz przekre艣la艂 mu grymas rado艣ci, za艣 w zaci艣ni臋tej pi臋艣ci co艣 kurczowo trzyma艂, jakby wielki skarb. I tak strasznie mu si臋 艣mia艂y oczy.

Cragaina, nim wyszed艂, widzia艂a t臋 rado艣膰. I spowi艂a ona jej dusz臋 niby nieprzenikniony ca艂un ciemno艣ci.

***

Pot臋偶ne magiczne znaki b艂yszcza艂y na drodze u艂o偶one jak cztery wierzcho艂ki rombu. Obecnie Westul z Kurnirem pracowicie przykrywali je li艣膰mi i traw膮 bacz膮c, by rysunek zas艂oni膰, ale go nie zburzy膰. Dornir przypatrywa艂 si臋 tej robocie z zadowoleniem.

Stary b臋dzie dzi艣 wiecz贸r wraca艂 od Tolleny, to rzecz pewna my艣la艂. Je偶eli mu dobrze wygodzi, b臋dzie szed艂 rozlu藕niony i mniej czujny ni偶 zwykle. Oby tylko wszed艂 miedzy te znaki.

B艂yszcz膮ce symbole, jakby s艂ysz膮c go, zamigota艂y w odpowiedzi. Wiele wysi艂ku zaj臋艂o im sporz膮dzenie tej pu艂apki. Zatrzyma ona Woruma w miejscu i, dajcie bogowie, obni偶y moc chroni膮cych go zakl臋膰.

Dornir, ca艂y czas mamrocz膮c stosowne inkantacje, wyry艂 na krzemiennym grocie strza艂y niewielk膮 run臋. Gdy by艂a gotowa, zap艂on臋艂a na czerwono. Da ona jego broni zab贸jcz膮 si艂臋, zdoln膮 pokona膰 czar chroni膮cy Woruma.

Westul ozdobi艂 swoj膮 strza艂臋 run膮 pa艂aj膮c膮 szafirowo. Ta z kolei sprawia艂a, 偶e pocisk mkn膮艂 niezawodnie za ofiar膮 i dosi臋ga艂 jej nawet, gdy ona kluczy艂a. Wi臋cej magicznej amunicji nie preparowali. Obaj wiedzieli, 偶e gdy pierwszy atak zawiedzie, nie b臋dzie okazji przeprowadzi膰 kolejnego. Poza tym znaki i tak zu偶y艂y wi臋kszo艣膰 ich mocy. Kurnir wdrapa艂 si臋 zgrabnie na drzewo i usadowi艂 miedzy ga艂臋ziami. Dornir mia艂 nadziej臋, 偶e brat sprosta zadaniu. By pokona膰 Banre ka偶dy element planu musi by膰 przeprowadzony bezb艂臋dnie.

A gdy to si臋 stanie, on, Dornir, pogromca Woruma, zostanie naczelnikiem wsi. On, nie za艣 jego s艂abowity ojciec, ani starsi kuzyni, nieudacznicy. I nawet jego dumna matka b臋dzie musia艂a pada膰 przed nim na twarz.

- Tak, moja Pani Matko. Docenisz jeszcze swego syna. Docenisz, gdy poznasz smak kurzu u jego st贸p.

***

Elayne zakrada艂a si臋 do swego domu od strony rzeki, przedzieraj膮c si臋 przez g臋sty leszczynowy zagajnik. My艣l, 偶e mo偶e spotka膰 wewn膮trz swego m臋偶a, nape艂nia艂a j膮 panicznym l臋kiem. Ale nie by艂o wyj艣cia. Musia艂a jako艣 zdoby膰 kolejny kosmyk w艂os贸w, bo poprzedni zosta艂 zniszczony podczas czar贸w Sjewy. Dziewczyna mia艂a nadziej臋, 偶e rankiem nie pozbiera艂a wszystkich w艂os贸w obci臋tych Worumowi w nocy. Gdyby zosta艂o cho膰 kilka pasm... Powinno wystarczy膰... Je偶eli nie, zawsze by艂a szansa, 偶e odnajdzie co艣 w po艣cieli, na poduszce.

W przeciwnym wypadku marny jej los. Nie by艂a pewna, czy jej m膮偶 wie, 偶e mia艂a sw贸j udzia艂 w rzuceniu przez Chwalebn膮 uroku, ale podejrzewa艂a, 偶e raczej tak. Sk贸ra jej cierp艂a na my艣l, jakie okrucie艅stwa ju偶 z pewno艣ci膮 dla niej przygotowa艂. Worum by艂 m艣ciwym i perfidnym cz艂owiekiem. Nie zadowala艂 si臋 tak po prostu pozbawieniem kogo艣 偶ycia.

W ka偶dym razie na pewno nie wytrzyma wi臋cej takich nocy jak poprzednia! Na my艣l, 偶e ten staruch mia艂by si臋 do niej jeszcze raz zbli偶y膰, robi艂o jej si臋 niedobrze. Rodzi艂o to w niej niepowstrzymane fale md艂o艣ci i obrzydzenia.

Dom wydawa艂 si臋 by膰 cichy i pusty. Oczywi艣cie to jeszcze nie znaczy艂o, 偶e mog艂a si臋 czu膰 bezpiecznie. Wr臋cz przeciwnie, w艂a艣nie to r贸wnie dobrze mog艂o oznacza膰 pu艂apk臋. Wyobra藕nia igra艂a z ni膮, podsuwaj膮c wizje Woruma skrytego w cieniu i u艣miechaj膮cego si臋 z艂o艣liwie. Gdy tylko wiaro艂omna znajdzie si臋 w 艣rodku, starzec zatrza艣nie drzwi i wyci膮gnie ku niej swe odra偶aj膮ce 艂apy.

Potrz膮sn臋艂a g艂owa, chc膮c rozproszy膰 w ten spos贸b obawy. Niczego nie rozwi膮偶e stoj膮c tak i dywaguj膮c. Wr臋cz odwrotnie, zwi臋ksza艂a si臋 szansa, 偶e kr臋c膮c si臋 tak d艂ugo w pobli偶u domu, natknie si臋 w ko艅cu na Woruma.

Co by艂o robi膰? Polecaj膮c swoj膮 dusz臋 bogom, Elayne opu艣ci艂a sw膮 kryj贸wk臋 w leszczynie i chy艂kiem przebieg艂a w stron臋 wej艣cia. Rozgl膮daj膮c si臋 trwo偶nie na wszystkie strony, przest膮pi艂a pr贸g. Wstrzyma艂a oddech. Nic si臋 nie dzia艂o. Ostro偶nie zajrza艂a za drzwi. Nikogo tam nie by艂o. I nic nie wskazywa艂o, by mia艂y si臋 nagle zatrzasn膮膰.

Poczu艂a si臋 odrobink臋 bezpieczniej. Zda艂a sobie ponadto spraw臋, i偶 powinna sama zamkn膮膰 drzwi, by nie wzbudzi膰 podejrze艅 przypadkowych przechodni贸w. Uczyni艂a to z najwy偶sz膮 niech臋ci膮. Jednak cho膰 we w艂asnym domu, nadal czu艂a si臋 nieswojo, obco, jak w pu艂apce.

To nigdy nie by艂 tak naprawd臋 m贸j dom, u艣wiadomi艂a sobie. Zawsze nale偶a艂 do Woruma. On by艂 tu panem i w艂adc膮. Ona tylko s艂u偶膮c膮 i cia艂em przeznaczonym do zaspokajania jego nieokie艂znanej chuci. Sw贸j dom straci艂a tamtej nocy, gdy Worum przyszed艂 i wymordowa艂 jej bliskich.

...A teraz zn贸w zagra偶a mnie i mojemu szcz臋艣ciu. Ta my艣l sk艂oni艂a j膮 do niezw艂ocznego dzia艂ania. Rzuci艂a si臋 na kolana obok 艂贸偶ka, zajrza艂a pod sp贸d. Nic. Powierzchnia desek l艣ni艂a czysto艣ci膮, niby przed chwil膮 odkurzana. Ani drobiny py艂u. Przekl臋ty m贸j los!

Dygocz膮cymi r臋koma zacz臋艂a przeszukiwa膰 po艣ciel. Jest! Nie, to ciemna nitka. A ten? Zbyt d艂ugi. Pewnie m贸j. Szukaj, dziewczyno, szukaj!

I prawie by je przeoczy艂a w tym zdenerwowaniu. W ostatniej chwili zobaczy艂a ma艂y kosmyk zsuwaj膮cy si臋 z jasnego t艂a prze艣cierad艂a, by upa艣膰 na pod艂og臋 barwy o艂owiu i pozosta膰 tam niewidocznym.

Pochwyci艂a je czym pr臋dzej, wznosz膮c w duchu dzi臋kczynne mod艂y do wszystkich bog贸w.

Zdawa艂o jej si臋, 偶e us艂ysza艂a na zewn膮trz czyje艣 kroki. U艣miech zastyg艂 na jej wargach, twarz zamieni艂a si臋 w przera偶on膮 mask臋. Skuli艂a si臋, jakby w oczekiwaniu, 偶e na plecy i uda spadnie bat.

Nic. Cisza. Mo偶e jej si臋 tylko wydawa艂o?

A jednak nie mog艂a si臋 pozby膰 wra偶enia, 偶e tam na zewn膮trz, za drzwiami, kto艣 stoi. Mog艂a prawie s艂ysze膰 jego oddech. A mo偶e to jej w艂asny?

Elayne wiedzia艂a, 偶e za nic na 艣wiecie, za nic nie poci膮gnie za klamk臋. Zostanie tu, a偶...

Okno! Otwar艂a je jednym uderzeniem, zgrabnie przerzuci艂a nogi przez parapet, znalaz艂a si臋 po drugiej stronie budynku. I nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie, r膮czo niczym 艂ania pomkn臋艂a w las.

***

Zrozumie膰 ksi臋g臋. Zrozumie膰 tajemnicze inskrypcje spisane w zapomnianym j臋zyku. Wydawa艂o si臋 to by膰 niemo偶liwo艣ci膮. A jednak Elayne, mimo i偶 pierwszy raz samodzielnie przewraca艂a stronice, nie zaczyna艂a tak zupe艂nie bez podstaw. Przez te kilka lat ma艂偶e艅stwa z Worumem wiele razy zachodzi艂a do chatki Sjewy. Nieraz wiedziona ciekawo艣ci膮 odwa偶y艂a si臋 zapyta膰 o to i owo. Chwalebna zawsze z niezm膮con膮 cierpliwo艣ci膮 wszystko dok艂adnie wyja艣nia艂a. Ba! Nieraz sama prosi艂a dziewczyn臋 o pomoc w zbieraniu sk艂adnik贸w do zakl臋膰 lub nawet do asysty w przypadku wyj膮tkowo skomplikowanych czar贸w.

Tak jakby przygotowywa艂a j膮 na t臋 chwil臋...

Poza tym mia艂a dziwne wra偶enie, 偶e odkrywa w zakamarkach swego umys艂u fragmenty dawnej wiedzy, jeszcze ze starego 偶ycia, kt贸rej nie zdo艂a艂 usun膮膰 podany jej mleczny napar. Nie, nie wiedzia艂a o tym, 偶e wie, nie potrafi艂a przywo艂a膰 偶adnej informacji... Ale gdy zaczyna艂a co艣 robi膰, jej cia艂o jakby wiedzia艂o, w jaki spos贸b zrobi膰 rzecz poprawnie.

Przynajmniej mia艂a tak膮 nadziej臋. Siedzia艂a przed kot艂em. Pod nim weso艂o buzowa艂 ogie艅, nad nim pryska艂y gor膮ce krople wrz膮tku. Po prawej mia艂a ksi臋g臋 na podp贸rce. Raczej dla dodania otuchy. Gdy zacznie ple艣膰 czar, nie starczy czasu na przewracanie stronic i sprawdzanie, czy si臋 aby na pewno dobrze wszystko zapami臋ta艂o. Ot, gdy si臋 pomyli, mo偶e nic si臋 nie stanie. A mo偶e straci 偶ycie. Albo gorzej. Nigdy nie wiadomo.

Po lewej, na aksamitnej p艂achcie, le偶a艂y zio艂a przysposobione jeszcze przez Sjew臋. I najwa偶niejszy sk艂adnik z nich wszystkich, niewielki kosmyk w艂os贸w. Przedmiot, kt贸ry wytycza艂 magii drog臋 do ofiary, bo bez tego by艂a 艣lepa i nie ukierunkowana.

Elayne siedzia艂a i milcza艂a. Nie mia艂a odwagi zacz膮膰. Nigdy nie zabi艂a jeszcze cz艂owieka. A na pewno nie w taki spos贸b. Za pierwszym razem wyr臋cza艂a j膮 Sjewa. Tak by艂o 艂atwiej... Teraz wszystko musia艂a uczyni膰 sama.

No i oczywi艣cie pomna by艂a losu, jaki dosi臋gn膮艂 Chwalebn膮. Z ca艂膮 jasno艣ci膮 zdawa艂a sobie spraw臋, i偶 niemal na pewno ten sam wypadek spotka j膮. Sjewa nie mog艂a si臋 raczej pomyli膰, by艂o to niemal wykluczone. Albo wi臋c kto艣 pot臋偶ny zak艂贸ci艂 jej czary, wi臋c tym 艂atwiej teraz zburzy zakl臋cie splecione przez niedo艣wiadczon膮 terminatork臋. Albo by艂 jaki艣 b艂膮d w samej formule zakl臋cia. Jaki艣 znak mo偶na by艂o zinterpretowa膰 na dwa sposoby... i koniec.

Elayne powt贸rzy te same rytua艂y co jej poprzedniczka, ku w艂asnej zgubie.

Jednak nie mog艂a si臋 teraz wycofa膰. Worum mo偶e by jej w ko艅cu i przebaczy艂. Jej tak. Ale na pewno nie Dornirowi.

- Kocham ci臋, Dornir - wyszepta艂a. I jej d艂onie zata艅czy艂y w powietrzu, usta u艂o偶y艂y si臋 do zakl臋cia.

Niewiele pami臋ta艂a z nast臋pnych minut. Jej uwaga by艂a maksymalnie skoncentrowana na formule czaru. Wizualizowa艂a go przed sob膮 w k艂臋bach pary znad kot艂a, i dodaj膮c to owoc dzikiego g艂ogu, to li艣膰 sza艂wii do wrz膮cej wody, porz膮dkowa艂a i uk艂ada艂a jego struktur臋, a偶 uzna艂a, 偶e jest odpowiednia. W贸wczas nast膮pi艂 moment kulminacyjny. Spali艂a wieche膰 w艂os贸w, a gdy powsta艂y dym zmiesza艂 si臋 z k艂臋bi膮cym si臋 zakl臋ciem, poczu艂a, jak co艣 si臋 w niej otwiera, jakie艣 okowy, co艣 si臋 wyzwala, pot臋偶nego i nieokie艂znanego. To co艣 opanowa艂o j膮 na chwil臋, nast臋pnie wydoby艂o si臋 poza ni膮, do izdebki. I zerwa艂o jej wi臋藕 z czarem.

Wtedy otworzy艂a oczy. I zda艂a sobie spraw臋, 偶e krzyczy:

- Aweye! Zel Trat! Dokona艂o si臋!

I by艂o ju偶 naprawd臋 po wszystkim.

Wyczerpana Elayne zwali艂a si臋 na ziemi臋 niczym 艣ci臋ta k艂oda. Walczy艂a o ka偶dy oddech. Przypomina艂o to uczucie, jakiego doznaje si臋 we 艣nie, przydusiwszy bokiem r臋k臋. Tylko 偶e teraz mia艂a wra偶enie, jakby ca艂e cia艂o 艣cierp艂o. Bogowie!

- Wody... - zdo艂a艂a wyszepta膰. Ale przecie偶 nikt nie m贸g艂 jej us艂ysze膰. Ja umieram, u艣wiadomi艂a sobie. Co艣 posz艂o nie tak, tak, jak si臋 obawia艂a. I teraz kona, podobnie jak wcze艣niej umiera艂a Sjewa.

Poczu艂a nagle 偶al. Nie, nie ze wzgl臋du na sw贸j los. Ten ju偶 dawno zaakceptowa艂a i nie mia艂a si艂y go op艂akiwa膰. Jej 偶ycie nie znaczy艂o dla niej wi臋cej ni偶eli li艣膰 opad艂y z drzewa. Ale my艣l, 偶e nie zobaczy ju偶 wi臋cej Dornira, by艂a nie do zniesienia. Nie do wytrzymania.

- Dlaczego?... Bogowie, dlaczego?...

Jednak czas mija艂, a ona nadal 偶y艂a. Z obaw膮 i niedowierzaniem podnios艂a d艂onie do oczu. Czy rozsypi膮 si臋 w py艂 pod wp艂ywem jej spojrzenia? Czy s膮 chocia偶 pomarszczone, pokryte g臋st膮 sieci膮 zmarszczek?

Sk贸ra by艂a nadal m艂oda i g艂adka niczym jedwab.

Przypomnia艂a sobie, 偶e wykonanie pot臋偶nych zakl臋膰 kosztuje rzucaj膮cego nieco si艂y. 呕e musi zap艂aci膰 za czar w艂asn膮 energi膮. 呕e to dlatego uczy si臋 adept贸w magii najpierw najprostszych sztuczek. Zyskuj膮 w ten spos贸b odporno艣膰 na straszliwy wysi艂ek, jakiego wymagaj膮 uroki.

A ona, niedo艣wiadczona, rozpocz臋艂a od jednego z najtrudniejszych czar贸w. Nic zatem dziwnego, 偶e le偶y teraz na ziemi rozp艂aszczona niczym meduza. Cud, 偶e w og贸le prze偶y艂a.

Bo wygl膮da艂o na to, 偶e ostatecznie wyjdzie z tego. Paskudne uczucie 艣cierpni臋cia ca艂ego cia艂a powoli ust臋powa艂o. Pojawi艂o si臋 za to dokuczliwe dr偶enie r膮k. Ale mog艂a ju偶 si臋 poruszy膰. Nawet spr贸bowa膰 powsta膰, od biedy.

Prze偶yje. B臋dzie 偶y膰 d艂ugo i szcz臋艣liwie z Dornirem. I wreszcie pozby艂a si臋 znienawidzonego m臋偶a.

Czy aby na pewno? Mo偶e czar si臋 nie uda艂? Nie mia艂a zdolno艣ci ani umiej臋tno艣ci Sjewy. Je偶eli by co艣 posz艂o inaczej, nawet by o tym nie wiedzia艂a.

Z drugiej strony czar m贸g艂 zadzia艂a膰 od razu, m贸g艂 po paru godzinach. Tak sta艂o w ksi臋dze. Najrozs膮dniej by艂o si臋 teraz zaszy膰 gdzie艣 w bezpiecznym miejscu i czeka膰 cierpliwie. Mo偶liwe, 偶e Worum wie ju偶, 偶e zawis艂 nad nim nieodwo艂alny wyrok, i cho膰 zmieni膰 go ju偶 nie mo偶e... Zawsze pozosta艂o mu do艣膰 czasu na pomst臋.

A je偶eli czar go nie dosi臋gn膮艂? Je偶eli jakim艣 cudem zdo艂a艂 si臋 zn贸w wybroni膰. Elayne nagle poczu艂a, 偶e musi koniecznie sprawdzi膰, co z m臋偶em.

Powsta艂a, przed oczami zata艅czy艂y jej ciemne plamy. Niewiele widzia艂a. Nie odzyska艂a te偶 jeszcze pe艂nej w艂adzy w nogach.

Najrozs膮dniej b臋dzie po艂o偶y膰 si臋 i odczeka膰.

Elayne ruszy艂a prawie po omacku do wyj艣cia.

***

Wiecz贸r 艣ciemni艂 niebo, zabarwi艂 g艂臋bokim granatem. 呕贸艂t膮 wst臋g膮 艣cie偶ki maszerowa艂 dziarsko Worum. Rozpiera艂a go energia. To by艂 dobry dzie艅. Wraca艂 w艂a艣nie od Tolleny, gdzie pozwoli艂 sobie pochwali膰 zalety jej figury. To dobra dziewczyna, pomy艣la艂, maj膮c w pami臋ci jej troch臋 zbyt du偶y ty艂ek, ale to nic. Mia艂a za to pr臋偶ne, przyjemne w dotyku piersi, tak du偶e, 偶e nie m贸g艂 ich nijak przykry膰 obiema d艂o艅mi. I by艂a bieg艂a w arkanach sztuki mi艂o艣ci, co te偶 si臋 liczy艂o. Tak, to by艂 dobry dzie艅, my艣la艂 Worum.

Nad jego g艂ow膮 przefurkota艂y w szale艅czej gonitwie dwa gacki.

- St贸j, Worum! - za偶膮da艂 jaki艣 cie艅, wy艂oniwszy si臋 z krzak贸w. M艂ody cz艂owiek uzbrojony w d艂ugi 艂uk. Obok niego na drog臋 wyskoczy艂 drugi, niewiele mniejszy. Staruch przystan膮艂.

- Dornir i... Nie pomn臋, Festun, Testul?

- Westul - dopowiedzia艂 us艂u偶nie jeden z tych, kt贸rzy zast膮pili mu drog臋.

- I czeg贸偶 chcecie ode mnie o tak p贸藕nej porze?

Miast odpowiedzi m艂odzie艅cy napi臋li ci臋ciwy.

- Twej 艣mierci, stary capie... - wysycza艂 Dornir.

- Sami zdechniecie, g艂upcy, i to nim wzejdzie ksi臋偶yc. Ty, Dornir, jeste艣 ju偶 zgubiony. Tw贸j mniejszy przyjaciel ma szans臋, je偶eli od razu we藕mie nogi za pas. Wasza bro艅 nie robi na mnie wra偶enia. Mam przy sobie ziele, kt贸rego 艣piew kruszy 偶elazo. Wasze groty pop臋kaj膮 jak zapa艂ki.

- A co powiesz, gdy ci oznajmi臋, 偶e zrobi艂em je z krzemienia? - zapyta艂 z triumfuj膮cym u艣miechem Dornir i zwolni艂 ci臋ciw臋. Zaraz potem pos艂a艂 swoj膮 strza艂臋 Westul. Runy na grotach p艂on臋艂y jaskrawo, ka偶da swoim kolorem. Worum nie m贸g艂 tego nie dostrzec.

Pierwszym odruchem naczelnika by艂o zej艣膰 z toru lotu 艣mierciono艣nych pocisk贸w. Jednak nie m贸g艂 zrobi膰 kroku ni na prz贸d, ni w bok. Teraz dopiero zauwa偶y艂, 偶e stoi w polu wyznaczanym przez cztery magiczne znaki.

Nie by艂o czasu, pierwsza strza艂a, czerwona, ju偶 niemal go dosi臋ga艂a. Gwa艂townie wyrzuci艂 do przodu r臋k臋, kantem d艂oni uderzy艂 o drzewce, pos艂a艂 j膮 gdzie艣 w krzaki. Wbi艂a si臋 w pomarszczon膮 kor臋 wiekowego drzewa, eksplodowa艂a z hukiem i feeri膮 barw, pozostawiaj膮c jeno poszarpany pniak. Za艣 Worum trzyma艂 w obu r臋kach drug膮 strza艂臋, z szafirowym grotem. Z艂ama艂 j膮 o kolano. Bij膮cy z niej b艂臋kitny 偶ar os艂ab艂 i przygas艂.

- I co teraz, dzieciaki? Roznios臋 te wasze marne glify na tysi膮c cz臋艣ci! - powiedzia艂 Worum. Nagle przez jego cia艂o przesz艂o szarpni臋cie, co艣 pchn臋艂o go do przodu i przygwo藕dzi艂o z impetem do niewidzialnej 艣ciany, kt贸r膮 tworzy艂y znaki. Z ust pop艂yn臋艂a krew. A z piersi wystawa艂y krzemienne kolce.

- Dobra robota, Kurnir. Mo偶esz ju偶 zle藕膰 z drzewa - zakomenderowa艂 Dornir. Jego brat przed momentem rzuci艂 z ga艂臋zi zawieszon膮 na linie, naje偶on膮 kamiennymi szpikulcami olbrzymi膮 belk臋. M艂odzieniec popatrzy艂 na swego wroga. Banre, mimo b贸lu, pr贸bowa艂 uwolni膰 swoje cia艂o z kolc贸w. Dornir nie zamierza艂 da膰 mu tyle czasu. Mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e dzi臋ki pot臋偶nej magii, kt贸ra p艂yn臋艂a w 偶y艂ach starca, rany, dla kogo艣 innego 艣miertelne, zagoi艂yby si臋 w moment.

- I czyje jest na wierzchu, zwyrodnia艂y staruchu? - Dornir przybli偶y艂 sw膮 u艣miechni臋t膮 twarz do g艂owy Banre. - Czyje? Rypa艂em twoj膮 偶onk臋, a teraz wypru艂em ci flaki. I wiesz co? Nie wiem, co bardziej mi si臋 podoba艂o.

Tal Worum rzuci艂 si臋 w艣ciekle. Bluzgn膮艂 krwi膮.

- Zdechniesz! My艣lisz 偶e po co przyszed艂em do waszego domu... - Zach艂ysn膮艂 si臋, na zwi臋d艂e wargi wydoby艂a si臋 r贸偶owa piana. - Wystarczy艂 jeden kosmyk... G艂upcze... Jeste艣 martwy!

- Niestety, nie... - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Dornir. - Ty natomiast tak. Wiesz, co si臋 stanie, jak podpal臋 t臋 figurk臋? - Wyj膮艂 zza pazuchy ludzika uszykowanego przez zamorskiego maga. Starzec wpatrywa艂 si臋 w ni膮 szeroko otwartymi oczami. - Nie? Ja te偶 nie. Wi臋c sprawd藕my to.

Buchn膮艂 z jego r臋ki ogie艅, w sekund臋 zapali艂 figurk臋, a w tej samej chwili po偶oga ogarn臋艂a Tal Woruma. Zacz膮艂 si臋 miota膰 i rycze膰 z b贸lu.

- P艂o艅, p艂o艅 starcze! - 艣mia艂 si臋 jak szalony Dornir. Naczelnik by艂 ju偶 偶yw膮 pochodni膮, wci膮偶 uwi臋zion膮 w rombie utworzonym przez glify. Uwolni艂 si臋 od nabijanej krzemieniami k艂ody, ale nie potrafi艂 przest膮pi膰 zaczarowanej bariery. Odbija艂 si臋 od jednej niewidzialnej 艣ciany do drugiej i wrzeszcza艂, strasznie wrzeszcza艂. Westul cofn膮艂 si臋 o krok. S艂odkawy zapach spalonej sk贸ry przyprawia艂 o md艂o艣ci.

Dornir przepe艂niony by艂 poczuciem triumfu. Wreszcie 艣wiat dowiedzia艂 si臋, co to znaczy zadrze膰 z Ororo. Supremacja Banre si臋 sko艅czy艂a, a dokona艂 tego nie kto inny jak on, Dornir Ororo. W艂a艣ciwie Tal Dornir. Nie widzia艂 偶adnego powody, by teraz naczelnikiem plemienia mia艂 zosta膰 jego ojciec. Czeg贸偶 dokona艂 ten nieudacznik? Czy zabi艂 Woruma?

- Dornir! - us艂ysza艂 kobiecy krzyk. Ku niemu, zataczaj膮c si臋 jak upojona sfermentowanym wywarem z kukurydzy, sz艂a Elayne. - Ty jeste艣 ca艂y! Tak si臋 martwi艂am, kochany... Tak si臋 martwi艂am...

Rzuci艂a przelotne spojrzenie na dogasaj膮ce szcz膮tki jej m臋偶a.

- Pokonali艣my go, wreszcie... Mo偶emy by膰 razem.

Pragn臋艂a schroni膰 si臋 w jego ramionach, przytuli膰. Odsun膮艂 si臋.

- Kurnir, id藕 do domu. Sprawi艂e艣 si臋 dzisiaj jak prawdziwy m臋偶czyzna. Westul, ty tak偶e. Zostawcie nas. Mo偶ecie uk艂ada膰 po drodze pie艣ni o moim zwyci臋stwie.

M艂odzie艅cy sk艂onili g艂owy i odeszli.

Kurnir, inaczej ni偶 Westul, kt贸ry z rado艣ci wy艣piewywa艂 na ca艂e gard艂o jaki艣 sklecony napr臋dce kuplet, wraca艂 milcz膮cy. Pewnego pi臋knego dnia po艣lizgnie ci si臋 noga, braciszku, rozmy艣la艂. Nasza Pani Matka skarze ci臋 za pych臋. Lub dosi臋gnie ci臋 pomsta pozosta艂ych Banre. A wtedy ja ludziom przypomn臋, kto zada艂 decyduj膮cy cios naczelnikowi. Kto jest godzien nosi膰 tog臋 i infu艂臋. Kogo nale偶y zwa膰 Tal Kurnir.

Tymczasem Dornir popatrzy艂 z niesmakiem na t臋 dziwn膮 kobiet臋, kt贸ra czego艣 od niego chcia艂a.

- Co to znaczy „my”, g艂upia babo? Sam pokona艂em Woruma w ci臋偶kiej walce. Wcze艣niej, owszem, traci艂em z tob膮 czas w nadziei, 偶e zbierzesz w sobie do艣膰 si艂y, by zwr贸ci膰 si臋 przeciwko swemu m臋偶owi. Ale ty tylko umia艂a艣 jojczy膰. 呕a艂uj臋, 偶e od pocz膮tku nie zachowa艂em si臋 jak przysta艂o na wojownika i nie zar偶n膮艂em tego starucha. Wielki mi kacyk, ten Worum. 艢miertelny jak my wszyscy. I sp贸jrz, nie jestem nawet dra艣ni臋ty. A ty m贸wi艂a艣, 偶e Worum jest niezwyci臋偶ony, niepokonany.

- Czas sp臋dzony ze mn膮... nie by艂... nie m贸g艂 by膰 stracony. Nie wierz臋, 偶e tak my艣lisz... - Podesz艂a do niego, pr贸bowa艂a si臋gn膮膰 d艂oni膮 policzka. - To nie ty... Zawsze m贸wi艂e艣, 偶e jestem twoj膮 gwiazd膮... W mroku...

- Co za g艂upia kobieta. Spotyka艂em si臋 z tob膮, by dopa艣膰 twego m臋偶a, nie rozumiesz? Teraz precz ode mnie! - Chlasn膮艂 j膮 otwart膮 d艂oni膮 w twarz, a偶 zatoczy艂a si臋 kilka krok贸w do ty艂u, upad艂a w py艂 drogi.

- Nie!!!

- Jeste艣 stara krowa. Masz ju偶 dziewi臋tna艣cie lat. Kto ci臋 zechce? Na pewno nie Tal Dornir, kt贸ry mo偶e teraz mie膰 ka偶d膮.

S艂owa. S艂owa, kt贸re bola艂y bardziej ni偶 najci臋偶sze razy, jakie zadawa艂 jej Worum. Ka偶de z nich spada艂o na ni膮 niczym g艂az i przygniata艂o ni偶ej do ziemi. Policzki mia艂a oklejone 偶wirem zmieszanym ze 艂zami. 艁zy kapa艂y na drog臋, moczy艂y ziemi臋.

- Bogowie, dlaczego?!!! - zawy艂a, zwracaj膮c twarz w puste niebo. - Dlaczego?!!!

- Bo bogowie kochaj膮 Tal Dornira, a nie maj膮 lito艣ci dla g艂upiej suki - powiedzia艂 z wyra藕n膮 satysfakcj膮 Dornir, kopi膮c j膮 od niechcenia w 偶ebra, a偶 j臋kn臋艂a. Po czym odszed艂.

- B膮d藕 przekl臋ty, Dornirze. B膮d藕 przekl臋ty, s艂yszyyysz?!!! - krzycza艂a bezsilnie do jego plec贸w.

Na to m臋偶czyzna za艣mia艂 si臋 tylko straszliwie, tak okrutnie g艂o艣no, pe艂n膮 piersi膮. I 艣miech ten dotar艂 a偶 pod gwiazdy. Elayne pozosta艂o tylko milcz膮ce 艂kanie.

A Dornir 艣mia艂 si臋 i 艣mia艂, a偶 wreszcie przesta艂, bo zakrztusi艂 si臋 nieco. Zdziwiony wyplu艂 co艣 na zwini臋t膮 d艂o艅. Popatrzy艂, nie dawa艂 wiary. Na r臋ce le偶a艂 jego w艂asny z膮b.

- Koszty rzucania tylu czar贸w... - mrukn膮艂 do siebie. - Musia艂 si臋 obluzowa膰.

Ale zwolni艂 kroku. Zm臋czone serce nie nad膮偶a艂o pompowa膰 tyle krwi. Poczu艂 jak lodowat膮 r臋k膮 艣ciska go za gard艂o niewys艂owiony l臋k.

- Jestem m艂ody, pi臋kny i silny. Jestem Tal Dornir. W贸dz nad wodze - powiedzia艂 do siebie g艂o艣no, by si臋 uspokoi膰. Jednak g艂os dygota艂 niczym u starca.

- Nie rzuci艂em a偶 tylu czar贸w... by wywo艂a膰 taki efekt. To niemo偶liwe... Co si臋 dzieje...?!

Nagle l臋k przekroczy艂 mo偶liwe do wyobra偶enia granice.

- Pomooooocy!!! - Zawy艂 jak zwierz臋. Ale z jego os艂ab艂ych p艂uc wydoby艂o si臋 ledwie rz臋偶enie.

I zacz膮艂 i艣膰 przed siebie i krzycze膰, za艣 za sob膮 zostawia艂 sk贸r臋, w艂osy i paznokcie. I tak szed艂, szed艂, a偶 znikn膮艂 Elayne z oczu.

***

Ksi臋偶yc wzeszed艂 na g艂臋boko czarne niebo, rozjarzy艂y si臋 punkciki gwiazd. Powia艂 zimny wiatr. Elayne nadal le偶a艂a nieruchomo w kurzu drogi, w srebrze miesi膮ca. Jej cia艂o by艂o niczym martwe, b贸l, kt贸ry toczy艂 jej dusz臋, zmieni艂 si臋 w t臋pe poczucie beznadziei.

Min臋艂a chyba wieczno艣膰, gdy us艂ysza艂a zbli偶aj膮ce si臋 g艂osy. Wiele g艂os贸w.

Przyszli po mnie, pomy艣la艂a. Zabior膮 mnie do domu, do ciep艂a. Napoj膮 gor膮c膮 zup膮, okryj膮. Zaopiekuj膮 si臋. Jak dobrze.

Gwar by艂 coraz g艂o艣niejszy. Dawa艂o si臋 ju偶 rozpozna膰 w nim i gniewne pomruki, i przekle艅stwa.

D艂ugow艂osa unios艂a g艂ow臋, spr贸bowa艂a co艣 zobaczy膰 przez mg艂臋 przes艂aniaj膮c膮 jej oczy. W g艂owie jednak szumia艂o, poczu艂a md艂o艣ci. Widzia艂a tylko rozmazane plamy, ludzi z pochodniami.

- Jestem tutaj... - pr贸bowa艂a wykrzycze膰, lecz ledwie zdo艂a艂a wyszepta膰.

Jednak kto艣 j膮 us艂ysza艂.

- Jest ta dziwka!

- Doprowadzi艂a do zguby swego m臋偶a, kt贸ry j膮 偶ywi艂 i broni艂.

- Miast mu dzi臋kowa膰, chodzi艂a nocami na schadzki, rzuca膰 uroki na m艂odzie艅c贸w.

- Swego kochanka te偶 wyko艅czy艂a.

- Przyb艂臋da! My艣my jej dali dach nad g艂ow膮 i straw臋.

- A o Chwalebnej Sjewie s艂yszeli艣cie? Cz臋sto u niej bywa艂a ta wied藕ma... A teraz z Chwalebnej ino popi贸艂 pozosta艂!

Niekt贸re twarze przestawa艂y by膰 plamami, ale powi臋ksza艂y si臋 karykaturalnie, pozwalaj膮c rozpozna膰. W kr臋gu ludzi, kt贸ry j膮 otoczy艂, by艂 i Czarowic Patorunus, i by艂a Wielka Matka Ororo, Cragaina. Pojawia艂y si臋 i znika艂y oblicza jej przybranych krewnych z rodu Banre.

- Nie, to wszystko nie tak... - broni艂a si臋 s艂abo, w艣r贸d 艂ez. - Ja chcia艂am tylko...

W zgie艂ku nikt jej nawet nie s艂ysza艂.

- Ukamienowa膰 jawnogrzesznic臋!

- Niechaj scze藕nie...

I nagle powr贸ci艂a jej ca艂kowicie ostro艣膰 widzenia. Zobaczy艂a, i偶 ka偶dy z zebranych wyjmuje zza pazuchy kamie艅. Zda艂o jej si臋, 偶e brali go z lewej strony, co wygl膮da艂o jakby wyjmowali w艂asne serca, zamienione w g艂azy.

Nast臋pnie Czarowic zanuci艂 pie艣艅, a wszystkie kamienie unios艂y si臋 ku g贸rze i ustawi艂y tak, i偶 Elayne znalaz艂a si臋 we wn臋trzu sfery. Powietrze przesycone by艂o skondensowan膮 moc膮 dziesi膮tk贸w ludzi. Ka偶dy od艂amek ska艂y drga艂 i wibrowa艂.

...Kamienie. Krzycz膮ce kamienie. Zupe艂nie jak w moim 艣nie.

- Wied藕ma! Dziwka! Jawnogrzesznica! Nie chcemy ci臋 tu! Nigdy nie chcieli艣my! Nie jeste艣 jedn膮 z nas!

Zdawa艂o si臋 jej, 偶e wreszcie po raz pierwszy zrozumia艂a, co kamienie pr贸buj膮 jej przekaza膰, zrozumia艂a ich mow臋.

Cho膰 przecie偶 wiedzia艂a to od dawna. Czu艂a to, widzia艂a w spojrzeniach, jakimi j膮 obrzucali. Miast apatii pojawi艂o si臋 roz偶alenie.

...Dlaczego? Dlaczego pozbawili艣cie mnie domu? Moich bliskich, wszystkich, kt贸rzy mnie kochali? Skoro nie potrafili艣cie mi da膰 nic w zamian? To wy jeste艣cie 藕li. Nie ja. Wy, s艂yszycie?

Przestrze艅 wko艂o niej niemal gotowa艂a si臋 od skondensowanej energii. I wreszcie Czarowic opu艣ci艂 r臋k臋. I wszystkie kamienie pomkn臋艂y ku centrum sfery.

...Wy!

Kamienie zatrzyma艂y si臋 w locie, zadrga艂y w powietrzu, jakby niepewne, co robi膰 dalej. A偶 nagle ruszy艂y z niesamowit膮 pr臋dko艣ci膮 w przeciwnym kierunku, jakby niesione fal膮 straszliwej eksplozji.

Te, kt贸re stanowi艂y doln膮 cz臋艣膰 sfery, uderzy艂y w zebrany t艂um. Dziesi膮tkowa艂y go i k艂ad艂y na ziemi臋, niczym lodowe kule gradu wybijaj膮ce zbo偶e. Za艣 w miejscu, gdzie znajdowa艂o si臋 matematyczne centrum eksplozji, sta艂a kobieta. Sta艂a z ogniem w oczach, z rozpuszczonymi w艂osami, na wyprostowanych, szeroko rozstawionych nogach. Jej r臋ce uniesione by艂y wysoko ku niebu.

Czarowic dostrzeg艂 j膮, pr贸bowa艂 sple艣膰 napr臋dce jaki艣 czar, ale nie zd膮偶y艂. Jeden z przelatuj膮cych g艂az贸w po prostu urwa艂 mu g艂ow臋. Korpus sta艂 jeszcze przez chwil臋, r臋ce wykonywa艂y staro偶ytne rytualne gesty, jednak pozbawione si艂y.

Ludzie gin臋li lub padali ranni. Ziemia, py艂 i 偶wir nas膮czy艂y si臋 krwi膮 na brzydki brunatnoczerwony kolor. Ci, co zdo艂ali umkn膮膰, dzi臋kowali w duchu swym bogom.

G贸rna cz臋艣膰 skalnej sfery pomkn臋艂a ku gwiazdom. A偶 straci艂a sw贸j impet i spad艂a wok贸艂 jako 艣miertelny, kamienny deszcz.

***

Min臋艂y lata. Niegdy艣 Elayne wychodzi艂a na schadzki pod ksi臋偶ycem, by spotka膰 swego ukochanego. Teraz pozosta艂 jej tylko ksi臋偶yc. Niemy 艣wiadek wszystkiego, co si臋 wydarzy艂o. Cz臋sto z nim rozmawia艂a.

...Los zadrwi艂 ze mnie, daj膮c mi wszystko to, o czym marzyli inni. Za艣 odmawiaj膮c mi tylko jednego, wype艂nienia moich skromnych pragnie艅.

Wi臋c tak! Jestem Arcym膮dr膮, Najwy偶sz膮 Chwalebn膮, Czarodziejk膮 ze Wzg贸rza... Czy jak oni tam mnie nazywaj膮. Taki talent musia艂 by膰 czym艣 wrodzonym. Ciekawe, kim by艂 m贸j ojciec, moja matka. Czym tak naprawd臋 zajmowa艂o si臋 moje plemi臋? Tak 偶a艂uj臋, 偶e nic nie pami臋tam. Chocia偶 z drugiej strony... Mo偶e to i dobrze? Czasami chcia艂abym zapomnie膰... O pewnym m艂odzie艅cu.

Sjewa wiedzia艂a, 偶e mam dar. Powiedzia艂a mi to wprost: „Masz talent.” Ja g艂upia, nic nie rozumia艂am. Ma moc jest teraz przeogromna. Mog艂abym jednym gestem znie艣膰 ca艂膮 osad臋 z powierzchni ziemi.

Oczywi艣cie nie potrzebuj臋 tego robi膰. Po tamtej nocy ocaleli ludzie przybyli, by z艂o偶y膰 mi pok艂on. Pokona艂am ich naczelnika plemienia, Czarowica, oraz syna Drugiego Rodu. A tak偶e wielu innych, kt贸rzy w贸wczas zgin臋li. Oddali mi nad sob膮 w艂adz臋 i zapowiedzieli, 偶e dostan臋 wszystko, czego zapragn臋.

Jakbym ja kiedykolwiek chcia艂a w艂adzy... Chcia艂 tego Worum, chcia艂 tak偶e... kto艣, czyjego imienia wol臋 nie wypowiada膰.

Ja tego nie chcia艂am nigdy.

Nie pragn臋艂am te偶 mocy. Ale dosta艂am j膮. W chatce Sjewy by艂o wiele ksi膮g. A ja mia艂am do艣膰 czasu, by je wszystkie przeczyta膰. Moje umiej臋tno艣ci ros艂y, raz rozbudzone rozwija艂y si臋 w niesamowitym tempie.

C贸偶 z tego?

Mam wszystko.

Jestem Pot臋偶na, Wielka i M膮dra. Ciesz臋 si臋 szacunkiem i powa偶aniem, daleko poza granicami tej osady.

Znam wszystkie czary, ca艂膮 magi臋 tego 艣wiata...

Opr贸cz najwa偶niejszej.

Mi艂o艣ci.

Miros艂aw Czy偶ykiewicz „Ave (inspira)” - fragment wiersza.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Verba M艂ode wilki 6
Verba M艂ode wilki
ANTOLOGIA LIRYKI M艁ODEJ POLSKI, filologia polska, Mloda Polska
Verba M艂ode wilki 4
Verba M艂ode Wilki 7
Verba - M艂ode Wilki III
Verba M艂ode wilki nie istniej膮
Verba M艂ode wilki 2
Verba M艂ode wilki 5
Verba M艂ode Wilki
Verba M艂ode Wilki 3
Verba - M艂ode wilki, Teksty piosenek
M艂ode Wilki
呕amojda Jaros艂aw M艂ode Wilki
M艂ode wilki 5
Verba M艂ode wilki 6
Verba M艂ode wilki 1
M艂ode wilki
Verba M艂ode wilki 5

wi臋cej podobnych podstron