Bramy strachu


Andrzej Ziemiański

BRAMY STRACHU

Wroclaw 1990


Wrzaski, odgłosy zadawanych ciosów, brzęk tłuczonego szkła zle­wały się w jedno z ochrypłymi okrzykami policjantów i wyciem prze­ciążonych silników. Ogromna ciężarówka uderzyła w boczną ścianę baraku i masakrując spróchniałe deski siłą bezwładu wtoczyła się do środka. Czarne postacie, ostro kontrastujące z łagodną szarością za­lanych słońcem ruin, kopniakami spędzały w jedno miejsce wszy­stkich złapanych.

French cofnął głowę, chowając się za spękaną żelbetową ścianą.

— I co? — Masters z powrotem ukrył oczy za szkłem ciemnych okularów.

— Niewiele widać. Chyba mają wszystkich.

— To już koniec wiecznego szczęścia Brooke'a — Chinn rozciąg­nął w uśmiechu swoją twarz niewinnego aniołka, na którą nabierali się wszyscy wychowawcy. Miał zaledwie trzynaście lat i był czymś w rodzaju maskotki gangu.

French spojrzał na przymocowaną do jego pasa, okręconą łańcu­chem butelkę z benzyną. Znowu wystawił głowę. Gdyby podbiec kil­kanaście kroków i rzucić w stronę najbliższego samochodu, płomień mógłby umożliwić ucieczkę choćby kilku chłopców. Wzruszył ramio­nami. Rozkraczona na środku ulicy kanciasta sylwetka policjanta i charakterystyczna poza, w jakiej trzymał pistolet maszynowy, były zbyt wymowne, żeby mieć wątpliwości co do tego, jak zareaguje na jakikolwiek ruch.

— Idziemy stąd? — Chinn poruszył się niespokojnie.

— Czekamy — ostry głos Mastersa osadził go na miejscu. French usiadł ciężko na porośniętej zwyrodniałą trawą płycie. Miał siedemnaście lat, ale jego skłonność do zamykania się w sobie i niechęć do jakichkolwiek popisów stawiały go stosunkowo nisko w hierarchii gangu. W przeciwieństwie do młodszego prawie o rok Mastersa. Teraz jednak nie miało to już żadnego znaczenia.

— Ciekawe, czy ich zamkną, czy wytrą? — mruknął.

— Obojętne — błysk słońca mignął w ciemnych okularach. — Zostaliśmy tylko my trzej... Możemy zagrać w brydża z dziadkiem.

— Skąd mogliśmy wiedzieć — najmłodszy chłopak podniósł wzrok — że będą obławy na przedmieściach?

— Obławy? — Masters od niechcenia kopnął Chinna. — Na ta­kich jak my nie robi się obław.

— Właśnie — powiedział French. — Oni są za dobrze uzbrojeni.

— No to co?

— Szukali kogoś innego.

Jakiś robaczek wędrował leniwie po zaciśniętych nagle brudnych palcach.

— Partyzantów?

— W mieście? Bez przesady...

— Więc kogo?

Masters przesunął kastetem po stalowych nitach na rękawie swo­jej kurtki.

— No?

— Myślisz, że jest tu ktoś jeszcze? — skrzywił się Chinn. French opuścił oczy. — Słyszałem, że czasami czarni podchodzą do przedmieść.

— Cholera...

— Bzdury — Masters włożył do ust papierosa. — Czego by tu szukali? Wokół same ruiny, a te kilka baraków... — machnął ręką.

Chinn podał mu ogień.

— Myślisz, że... że oni tu są? — nerwowo przestąpił z nogi na nogę.

— Tak, zrobią z ciebie obiad.

Warkot samochodowych silników wzmógł się nagle. Wszyscy trzej wychylili głowy ponad betonową płytę. Dwie ciężarówki ruszyły po­woli w głąb ulicy, trzy pozostałe ustawiono pod zrujnowanym mu­rem. Do każdej z nich ustawiła się kolejka policjantów.

— Odwożą naszych — mruknął Chinn.

French otarł pot z czoła.

— Widzicie tamtych?

Siedzący okrakiem na burtach cywile rozdawali owinięte w bre­zent pakiety.

— Co oni robią?

— Pobierają specjalne wyposażenie.

Masters odrzucił dopiero co napoczętego papierosa.

— Będą nas szukać?

— Nie nas, do cholery. Miałem rację, że w okolicy jest ktoś je­szcze.

Pierwsza grupa policjantów rozwinęła się w poszarpaną z koniecz­ności linię, która ruszyła w ich stronę.

— Psiakrew — Masters rozejrzał się wokół.

Rozległy plac za ich plecami nie dawał żadnej możliwości ukrycia. Po lewej mieli wielkie usypisko gruzów a z prawej, trochę z tyłu, szeroką dość dobrze oczyszczoną ulicę.

— Tam?

— Nie, bardziej w bok — French wskazał porośnięte krzakami zbocze.

— Ugrzęźniemy w tych chaszczach.

— Szybciej — Chinn zsunął się z płyty. — Zaraz tu będą. Ruszyli w kierunku zbocza. Ostry gwizd, który dobiegł skądś z boku, sprawił, że przyspieszyli i biegiem, prawie się nie kryjąc, przeskoczyli zbocze.

— Tędy! — French skręcił w prawo. — Nie przejdziemy przez ru­mowisko.

Po szerokich, poobłupywanych schodach zbiegli do zniszczonej stacji metra. Zatrzymali się dopiero przy pierwszym peronie, kiedy gęstniejąca ciemność uniemożliwiła dalszy bieg.

— Widzieli nas? — wydyszał Masters.

— Nie wiem.

— A ten gwizdek?

— Nie wiem. Może to rutynowe znaki...

Oczy powoli przyzwyczaiły się do mroku.

— Masz latarkę?

— Jasne, fortepian również.

Chinn zapalił zapałkę.

— Zgaś to, durniu.

Skądś z góry dobiegł ich odgłos kroków kilku ludzi. French po omacku dotarł do końca peronu.

— Chodźcie.

Zeskoczyli na tory.

— Widzisz? Tam jest jakieś światło — szept Mastersa zabrzmiał nienaturalnie głośno. — To pociąg?

— Pociąg tutaj?

— Słyszałem, że często posługują się nimi brygady chemiczne. Podobno sprawdzają wodę.

Szept zamarł nagle jakby w odpowiedzi na cichy stukot obcasów. Ktoś szedł po schodach.

— Idziemy tam czy...

— Nie zdążymy przejść przez peron.

Schyleni, sprawdzając drogę rękami ruszyli w stronę nikłego światła. Już po kilkunastu krokach stało się jasne, że rzeczywiście mają przed sobą pociąg. Stał z wygaszonymi reflektorami i tylko ze środka mżyło kilka czerwonych, używanych w ciemniach fotograficz­nych, lamp.

— Przeczołgamy się pod nim?

— A jeśli ruszy?

French ostrożnie zajrzał do środka, ale brudne, zaśniedziałe okno nie pozwoliło mu zorientować się w szczegółach.

— Wchodzimy?

Nie czekając na odpowiedź powoli otworzył przednie drzwi. Po­tem lekko wskoczył do środka. Przebudowany na polowe laborato­rium wagon był pusty. W upiornym, czerwonym świetle trudno było zauważyć ślady czyjejś obecności.

— Szybciej — Masters i Chinn wspięli się do środka zamykając drzwi.

Z tyłu na peronie zamajaczył promień światła z latarki.

— Jest tam ktoś? — okrzyk policjanta sprawił, że upadli na po­dłogę.

Sunąc powoli na łokciach i kolanach, przedostali się do przejścia między wagonami.

— Słyszysz coś? — szepnął Masters.

— Ciebie.

French otworzył następne drzwi. Drugi wagon różnił się od po­przedniego drobnym szczegółem. Ktoś siedział w wyplatanym od­wróconym tyłem do wejścia fotelu. W kompletnej ciszy słychać było tykanie stojącego na biurku zegarka. French końcami palców rozpla­tał swoje sznurówki, powoli centymetr po centymetrze ściągnął buty z grubej skóry i wstrzymując oddech ruszył w kierunku siedzącego.

— Jest tam ktoś? — okrzyk na zewnątrz zlał się z łoskotem pada­jących ciał.

French kopnął przewrócony fotel starając się dosięgnąć ust tamte­go. Znieruchomiał, kiedy udało mu się dotknąć zimnych warg. Zrozu­miał, że leżący obok człowiek nigdy już nie wyda żadnego dźwięku.

— Hej — z trudem powstrzymywał przyspieszony oddech. — On nie żyje!

Gdyby nie słabe czerwone światło, już dużo wcześniej mogliby do­strzec głęboką ranę prawie opasującą szyję. Chinn przysunął się bliżej.

— Tubylcy! — krzyknął nagle. — Tu są tubylcy!

— Stul pysk!

— Tu są czarni! — rozszerzone strachem oczy były coraz mniej przytomne.

Masters doskoczył do niego wyprowadzając cios.

— Zamknij wreszcie tę swoją mordę, do cholery! —wściekłe razy spadały na głowę chłopca, ale było już za późno.

— Hej tam, stać!

— Nie ruszać się!

Głosy dwóch policjantów były coraz bliżej.

— Stać!

Rzucili się do następnego wagonu. Masters ciosem pięści rozbił żarówkę, a French przypadł przy drzwiach. Zabrał Chinnowi butel­kę z benzyną i zębami wyciągnął korek. Szybko oderwał krótki rę­kaw swojej koszuli. Zatkał szyjkę zmiętym materiałem i odwrócił butelkę do góry dnem, żeby prowizoryczna zatyczka zdążyła nasiąk­nąć. Potem włożył do 'ust kilka zapałek. Przez chwilę słychać było tylko ciche syknięcia Mastersa usiłującego po omacku wyjąć odłam­ki szkła tkwiące w wierzchu dłoni.

Na zewnątrz ktoś otworzył boczne drzwi. Później dobiegł ich jakiś szelest i cichy łoskot. Ktoś wszedł do sąsiedniego wagonu.

— Frank, to ty? — usłyszeli tuż obok.

— Frank? — kroki oddaliły się.

Nastąpił metaliczny trzask i krótkie przekleństwo.

— Jest tu ktoś?

Siedzieli cicho.

Zupełnie niespodziewanie całym składem targnęła jakaś siła. Na­gle trzasnęły odblokowane hamulce i rozległ się syk powietrza wy­równującego ciśnienie w złączach. Pociąg toczył się najpierw powoli, regularnie stukając na złączach szyn, potem coraz szybciej, w rosną­cym i zagłuszającym wszystkie inne dźwięki huku.

W ostatnim wagonie ktoś tłukł szyby. Chwilę później dobiegł ich nieartykułowany krzyk, seria z automatu i dwa pojedyncze strzały. French delikatnie, muskając drewno końcami palców, uchylił drzwi. W wąskiej szczelinie widać było leżącego na ziemi policjanta.

— Nie żyje? — szepnął Masters.

— Nie wiem. { — Powinniśmy coś zrobić...

Cichy szept nikł w monotonnym hałasie wokół. Trzeba było mó­wić prawie dotykając wargami ucha.

— Pójść na przód i zatrzymać to draństwo?

— Albo na tył i odczepić wagon.

— Więc co?

— Chodźmy na przód.

Lekki podmuch poruszył niewidoczne w ciemności papiery.

— Tam ktoś jest.

— Tak czy tak dostaniemy w czapę — Masters machnął ręką. — Chinn.

— Co? — rozległ się przestraszony głos.

— Pójdziesz przodem.

French chwycił Mastersa za połę kurtki.

— Chcesz go wystawić?

— Nie, do cholery. Jeśli ktoś się na niego rzuci, we dwóch będzie­my mogli coś zrobić — strząsnął dłoń krępującą mu ruchy. — No, idź, nie bój się.

Chinn jednak nie mógł zebrać się w sobie.

— No, jazda!

—Ale...

— Szybciej!

Kolejne pchnięcie sprawiło, że drobna figurka ruszyła do przodu.

— Idziemy? — spytał French, kiedy znikła w mroku.

— Nie, czekaj — Masters usiłował dojrzeć cokolwiek.

Niepewnie zrobili kilka kroków. Z przodu nic się nie ruszało.

— Chinn?

Żadnej odpowiedzi.

— Chinn?

Stanęli nasłuchując. Jednostajny turkot kół i kompletna ciemność uniemożliwiały jakąkolwiek orientację.

— Chinn, gdzie jesteś?

Masters otworzył sprężynowy nóż.

— Jeśli się gdzieś schowałeś, gówniarzu... — ruszył naprzód.

Ciemna sylwetka, która wyskoczyła z boku, musiała jednak usły­szeć stuk podkutych butów. Nie zauważony z powodu bosych stóp French zdążył zapalić i rzucić butelkę przed siebie. W strumieniu płonącej benzyny ujrzał Mastersa z własnym nożem w brzuchu i krę­pą czającą się postać. Skoczył do tyłu, w biegu zatrzaskując drzwi między wagonami. Ktoś włączył zwykłe oświetlenie. Oślepiony, po­tknął się o coś i runął wprost na leżącego policjanta. Odruchowo chwycił jego broń i na czworakach dotarł do ostatniego wagonu. Niewyraźna z powodu załzawionych oczu sylwetka była coraz bliżej. French zrobił desperacki wywrót, uniósł pistolet maszynowy i nacis­nął spust. Krótka seria dosłownie zmiotła napastnika, niestety, za­mek pozostał w przednim położeniu.

Przez wybite szyby, otwarte tylne i boczne drzwi do wagonu wpa­dły strugi powietrza unosząc i kotłując na środku jakieś papiery. French odrzucił pozbawiony naboi automat i zamknął drzwi prowa­dzące do przejścia między wagonami. Wiedział, że nie ma szans. Drżały mu ręce i mimo chłodnego wiatru czuł spływające po twarzy strugi potu. Zatoczył się w kierunku bocznych drzwi. W tunelu bły­skały jakieś światła, znak, że wjechali do zamieszkanej części mia­sta, ale w jego sytuacji nie miało to już najmniejszego znaczenia. Ilu tubylców było w pociągu? Wzruszył ramionami. Zbierało mu się na wymioty. Na stole z boku między pękatymi naczyniami z jakimiś od­czynnikami zauważył butelkę whisky. Chwycił szklankę. Nie chciał kończyć w ten sposób.

Jakiś irracjonalny impuls sprawił, że odwrócił się nagle. Stojący na środku wagonu człowiek prawą ręką przytrzymywał oparty na biodrze karabin. A więc już? French spojrzał w czarną twarz aborygena. Na co czeka?

— Mogę..., mogę się napić? —wychrypiał.

Żadnej reakcji.

Nie spuszczając wzroku z oczu tamtego podniósł butelkę. Jej szyj­ka dzwoniła o brzeg szklanki. Przesłaniane gęstniejącym dymem światła na zewnątrz migały coraz częściej. Zbliżali się do jakiejś stacji.

— Twoje zdrowie — French podniósł szklankę.

Dopiero ostry zapach powiedział mu, że pomylił butelki. Zdespe­rowany, chlusnął kwasem w twarz tamtego i wyskoczył na zewnątrz.

Nieliczni o tej porze pasażerowie na stacji metra z pewnym zdzi­wieniem obserwowali, jak z dużą szybkością przemyka przed nimi płonący pociąg. W szok jednak wprawiła ich dopiero drobna sylwe­tka, która w pewnej chwili wypadła z ostatniego wagonu i sunąc na plecach po gładkim jak szkło granitowym peronie zmasakrowała ustawiony na środku rząd tekturowych tablic z reklamami.

— Znowu pijany?

Luckhard niechętnie podniósł oczy. Oparta o dopiero co zamknię­te drzwi Martha Lubbock potrząsnęła głową. Podeszła do okna i mocnym szarpnięciem podciągnęła rolety. Zalew światła sprawił, że ból głowy odezwał się ze zdwojoną mocą.

— Która godzina?

— Południe.

— A jaki dzień dzisiaj?

— Nawet tego nie wiesz? — przysiadła na brzegu fotela. Krótka spódnica podjechała do góry odsłaniając prawie całe biodro.

Luckhard ukrył twarz w dłoniach. Nie miał ochoty na miłość. Pa­raliżujący ból pozbawił go możliwości odczuwania czegokolwiek. Przeciągnął się niezgrabnie.

— Wiesz, jak wyglądasz? — spytała Martha.

— Fatalnie. Skrzywiła usta.

— Optymista...

Wstał niepewnie i chwiejnym krokiem podszedł do lodówki.

— Musisz ciągle pić?

— To nie od tego. Jestem chory.

Otworzył puszkę z cienkiej blachy. Zimne piwo nie przywróciło mu jednak jasności myśli.

— Wrak.

— Daj mi spokój. Uczestniczysz w historycznej chwili, idiotko.

— W każdym barze po północy jest mnóstwo takich historycz­nych chwil.

Zbył milczeniem jej uwagę.

— Odkryłem nowy środek, który zrewolucjonizuje nasze pojęcie o hipnozie. Masz papierosa?

Podsunęła mu paczkę.

— To zmieni cały nasz świat.

— Doprawdy?

— Mówię poważnie.

— Kochanie — podała mu ogień. — Nasz świat jest chyba wy­starczająco zmienny sam w sobie.

Luckhard zapadł w głęboki fotel naprzeciwko niej.

— Możemy zrobić rewolucję—zażartował.

Martha nie uśmiechnęła się.

— Wymażą ci takie myśli.

— Jasne, ale poza tym będą mi dozgonnie wdzięczni.

— Będę się mogła kochać z twoimi pomnikami?

Drobny ruch ręki sprawił, że sfałdowany materiał spódnicy wrócił na swoje miejsce.

— Wiesz, na czym polega nasz system kontroli?

— Każdy wie...

— Więc wiesz również, że jest on bardzo kosztowny. Badanego człowieka trzeba zahipnotyzować, sprawdzić zabarwione emocjonal­nie myśli i skasować te, które zawierają choćby cień nielojalności — zaciągnął się głęboko. — Osobę na tak ważnym stanowisku jak ja sprawdza się kilka czy nawet kilkanaście razy dziennie. Wiesz, ile to kosztuje?

— Wystarczy na zapłacenie czynszu?

— Tak. Na cały rok. — Po dłuższej dopiero chwili opanował su­chy kaszel. — Dlatego też nie sposób badać w ten sposób całego społeczeństwa. Ludzi mających mniej ważne zadania sprawdza się raz dziennie, niżej postawionych raz na tydzień, miesiąc czy kwartał. Znaczny odsetek pracowników fizycznych nie jest w ogóle badany.

— Z nich właśnie biorą się partyzanci?

— Nie tylko z nich. Ale bieganie z karabinem niczego tu nie zmieni. System jest nie do przełamania.

— A twój wynalazek? Luckhard odchylił się w fotelu.

— Dotychczasowe kontrole opierają się na elektrycznym badaniu mózgu, a ja opracowałem środek chemiczny. — Sygnalizowany skrzywieniem warg cień uśmiechu wypadł bardzo blado. — Kilkaset razy tańszy, nie wymagający skomplikowanych urządzeń i co cie­kawsze powodujący kilkadziesiąt razy głębszą hipnozę.

Skrzywił się znowu. Tym razem z bólu.

— Teraz będzie można poddać kontroli całe społeczeństwo.

— Po co? Obecny system jest zły?

— Powtarzam ci, jest zbyt drogi.

Martha machnęła ręką.

— Nie o to mi idzie. Sądzisz, że rząd dla pewności nie będzie sto­sował obu środków naraz?

— Nie. Po zażyciu mojego preparatu konwencjonalne metody przestają być skuteczne.

Martha również zapaliła papierosa.

— Ty rzeczywiście jesteś dobry.

— Wiem.

— Dureń.

Roześmiał się.

— Zawiadomiłeś zwierzchników?

— Wolałbym się nie skompromitować...

— Dlaczego?

— Przeprowadzę wszystkie próby i jeśli się okaże, że środek jest skuteczny, nieszkodliwy, nie powoduje skutków ubocznych... Wtedy go przekażę.

Martha przystawiła sobie popielniczkę.

— Ile to potrwa?

— Może miesiąc, może więcej. Nie ma pośpiechu, zresztą muszę się zgłosić do lekarza.

— Naprawdę wystawią ci pomniki.

— Pomniki? Tacy jak ja zawsze pozostają w cieniu — roztarł skronie. — Na razie jednak jestem posiadaczem największej tajem­nicy w tym kraju.

Spojrzała na zegarek.

— Zaraz wymażą ci te głupie myśli.

— Przecież żartuję...

Luckhard opuścił głowę. Chwilowe podniecenie mijało i znowu dawał o sobie znać świdrujący ból głowy.

— O rany, tylko tyle? — French usiadł przy stole biorąc do ręki widelec. — Jestem potwornie głodny.

Matka dołożyła na talerz łyżkę rozgotowanych kartofli.

— To wszystko? — podniósł wzrok. — Naprawdę jestem głodny.

— Gdybyś nie biegał tyle z kolegami, nie byłbyś tak zmęczony.

— Co ma do tego bieganie?

— Powinieneś wreszcie zacząć się uczyć, Peter. Za tydzień są egzaminy.

Znowu spojrzał na matkę. Tym razem z wyraźną pretensją, która miała ukryć strach.

— Przecież muszę czasami wyjść.

— Ale musisz również żyć! Chcesz zarabiać tyle co my? Chcesz się ciągle męczyć i ciągle nie mieć na nic pieniędzy? Jeśli ci źle pój­dzie...

Z trudem udało mu się przerwać potok słów.

— Przecież na egzaminie bada się inteligencję, a nie wiedzę.

— O tak, od zabaw z kolegami będziesz bardzo inteligentny — ironia w jej głosie z trudem skrywała niepokój. — Wziąłbyś się wre­szcie do nauki. Nic tylko leżysz i czytasz książki, albo uganiasz się po ulicach.

— O rany, myślisz, że łażę z ludźmi dla własnej przyjemności?

— Ktoś ci każe?

Potrząsnął głową.

— W ogóle nic nie rozumiesz. Chcesz, żeby nikt się do mnie nie odzywał? Żeby wszyscy w klasie uważali mnie za idiotę?

— Chcę, żebyś miał lepsze życie niż ja! — prawie krzyknęła. — I nie mów z pełnymi ustami. A zresztą... — w głosie pojawiła się nagle nuta rezygnacji. — Rób, co chcesz.

Naczynia w kuchni zabrzęczały głośniej.

— Tylko później nie miej do nikogo pretensji, jeśli skończysz jako śmieciarz.

Wzruszył ramionami. Szybko skończył skromny posiłek i zamknął się w swoim pokoju. W przeciwieństwie jednak do wielu poprzed­nich sytuacji tym razem nie przyniosło mu to ulgi. Obdrapane ścia­ny, rząd wyświechtanych książek na chybotliwej półce i o wiele za małe łóżko, na którym od dawna mógł leżeć już tylko na skos, przy­gnębiały go coraz bardziej.

Powoli zdjął skórzaną kurtkę, a potem koszulę z oddartym ręka­wem. Plecy bolały go coraz bardziej — dopiero teraz zaczął odczu­wać zablokowane przez szok skutki swojego skoku. Dobrze, że ma­tka nie zauważyła pożyczonych butów. Zdjął je szybko i włożył trampki. Usiadł na łóżku. A Chinn? Masters? Nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, że wszystko, co zaszło dzisiejszego ranka, przeżył ktoś inny. Ktoś, kogo mógł obserwować, ale na którego postępowa­nie nie miał najmniejszego wpływu. Jakieś ukryte głęboko mecha­nizmy obrony osobowości uparcie spychały ostatnie zdarzenia do rangi rzeczy zwykłych. Cały umysł przypominał wyciśniętą gąbkę, gdzieś wewnątrz pozostało być może trochę wilgoci, ale gruba war­stwa suchych komórek skutecznie broniła go przed wszystkim, co mogłoby być niszczące. Zwarty kordon usiłował nie dopuścić naj­mniejszej myśli, żadnego skojarzenia mogącego ustawić we właści­wej hierarchii to, co się stało. Wiedział jednak, że schowana gdzieś w głębi bestia siedzi tam nadal.

Drzwi na klatkę schodową otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. French wstał i położył rękę na klamce. Nie mógł wytrzymać sam ze swoimi myślami.

— Jest coś do jedzenia? — ojciec schował do szuflady swój wielki rewolwer. Potem rozpiął policyjny mundur i usiadł przy stole.

— Już ci odgrzewam.

Wielki, nieco wyszczerbiony talerz wylądował tuż przed nim.

— Jak tam, Peter, uczysz się?

— Trochę.

French zaczął żałować, że nie został w swoim pokoju.

— Ciekawe kiedy? — dodała matka.

— Znowu chodzisz z tym swoim gangiem?

Nie miał sił, żeby zaprzeczyć.

— Kiedyś się doczekasz. Nie dalej jak dzisiaj nasi wyłapali taką grupę na przedmieściach. Dlaczego tracisz czas z takimi jak oni?

French przeciągnął bolące plecy.

— Już nie będę się z nimi zadawał — powiedział cicho.

— Doprawdy?

— Możesz być tego pewny.

W jakimś sensie to już niemożliwe — dodał jeszcze ciszej.

Ojciec powoli wycierał serwetą zupełnie czysty widelec.

— A dlaczego się nie uczysz?

— Właśnie — wtrąciła matka. — Przecież nie jesteś głupim chłopcem. Mógłbyś na egzaminie dostać trzydzieści, czterdzieści punktów. Może nawet pięćdziesiąt.

Przysiadła na krześle przy drzwiach kuchni.

— Mógłbyś zostać nawet urzędnikiem... Jeśli poszłoby ci dobrze, kupiłbyś sobie porządny garnitur, nigdy nie byłbyś głodny a po­tem... Może nawet byłoby cię stać na stary samochód.

— Dlaczego nie miałbym zostać od razu prezydentem?

— Nie bądź nieprzyjemny.

Ojciec zerknął na nieosłoniętą żarówkę.

— Matka ma rację — powiedział ostro. — Postępując tak jak do­tychczas nie poradzisz sobie w życiu.

French patrzył gdzieś w okno.

— Żebyś chociaż był twardy jak ci złapani dzisiaj chłopcy — mru­knął tak, żeby nie słyszała go żona. — Ale ty...

Drgnął i odwrócił głowę. Twarz ojca wyrażała jednak tylko smutek.

— Dopiero zobaczysz, co to jest życie. Ludzie cię zagryzą. Zjedzą żywcem.

Wzruszył ramionami i powlókł się z powrotem do swojego po­koju. Już w drzwiach dogonił go głos ojca.

— Pamiętaj. Za tydzień masz egzamin.

Zamknął drzwi. Miejska noc mieniła się tysiącami świateł znaczą­cych kaniony ulic. Wpadające przez okno krople deszczu chłodziły twarz. Nie czuł ulgi. Nie czuł nic szczególnego, wiedział jednak, że nie prześpi dzisiejszej nocy.

Laboratoria w Malden Park były odległe od centrum miasta o kil­kanaście kilometrów i Luckhard zaczął już tracić nadzieję, że zdoła tam dotrzeć. Bezsenna noc, którą spędził nad butelką whisky, i kilka połkniętych na raz pastylek przeciwbólowych sprawiło, że momenta­mi widział wszystko podwójnie. Nisko pochylony, z oczami prawie na wysokości kierownicy krążył wśród pulsujących barw i zmiennych kształtów już tylko instynktownie utrzymując się mniej więcej na swoim pasie. Westchnął z ulgą, kiedy jak przez mgłę zamajaczył mu przed oczami gmach Centrum. Wykorzystując wyrwę w sznurze sto­jących samochodów zaparkował w poprzek chodnika, zgasił silnik i z pewnym trudem stanął na chwiejnych nogach.

— Drzwi.

— Słucham?

Oparty o najbliższe drzewo policjant leniwie oderwał się od pnia. Wskazał na pozostawione auto.

— Zapomniał pan zamknąć drzwi.

— Dziękuję — Luckhard zatrzasnął je kopnięciem.

— Pan się źle czuje? — majacząca gdzieś na pograniczu snu i jawy twarz nie zmieniła wyrazu. Jedynie pod rzucającym głęboki cień daszkiem czapki błyskały przykryte rzęsami oczy.

— A co to, do cholery, pana obchodzi?

— Może mógłbym pomóc — ironiczny uśmiech rozciągnął lekko wargi. — Dziwnie pan wygląda.

Nagle wściekły Luckhard prawie urwał ciężką, złoconą klamkę. Szybkim jednak jak na jego możliwości krokiem przemierzył hali i wsiadł do windy. Odwrócił się tyłem do lustra, żeby nie widzieć swojej kredowobiałej twarzy. Miał ochotę na papierosa, ale kiesze­nie były puste. Wytarł rękawem spocone czoło.

Korytarz szóstego piętra na szczęście nie był długi. Stosunkowo szybko znalazł właściwy pokój. Powinni na zewnątrz zainstalować kamery — pomyślał wchodząc do środka. Siedzący w głębi Holmberg nie potrafił ukryć podświadomych ruchów. Szybko jednak zmienił grymas niechęci na zapraszający uśmiech.

— Właśnie miałem do pana dzwonić — Holmberg wstał zza biur­ka. — Cieszę się, że pana widzę.

— Doprawdy?

Lekarz potarł brodę.

— Świetnie pan wygląda — powiedział.

— Aż tak źle ze mną?

— Proszę?

Nie czekając na zaproszenie zajął stojące przed biurkiem krzesło.

— Skoro pan tak mówi, to znaczy, że położono na mnie krzyżyk.

— Ależ... — dłoń lekarza zamarła w nieokreślonym geście.

— Proszę darować sobie te wszystkie okrągłe zdania. Ma pan wy­niki moich badań?

— Eee ... tak — Holmberg podszedł do szafy, zajmującej ponad połowę powierzchni ściany. Krótkowidzące oczy zmuszały go prawie do wodzenia nosem po zadrukowanych kartach katalogu. — Godzi­nę temu otrzymałem ostatnie opracowanie.

Położył na stole grubą teczkę.

— Co się ze mną dzieje? — beznamiętny ton Luckharda nie był udawany.

Holmberg włożył okulary. Długo studiował leżącą na wierzchu kartkę.

— Prawdę powiedziawszy nie jest z panem najlepiej — powie­dział wreszcie. — Oczywiście nic groźnego, ale ...

— To mnie nie interesuje.

— W takim razie, jaki jest cel pańskiej wizyty? — Holmberg na­gle przestraszył się swoich słów. — Ostatnio mówił pan, że chce skończyć jakieś badania ... — gorączkowo usiłował zatrzeć poprzed­nie wrażenie. — Sądzę jednak, że powinien pan się oszczędzać. Wskazane byłoby jakieś sanatorium albo ... albo raczej ... szpital — wyksztusił wreszcie.

Tuż za ścianą ktoś trzasnął drzwiami. Rozległy się stłumione kroki, brzęk szkła, potem jakaś muzyka. Kilkanaście sekund później znowu słychać było już tylko odgłosy niemrawego ruchu za oknami.

— Chciałbym wiedzieć, co mi jest.

Holmberg na powrót złożył papiery.

— Łacińska nazwa choroby nic panu nie powie — gwałtownym ruchem zdjął okulary, ale jego wzrok uparcie błądził po bocznej ścianie.

— To coś w rodzaju guza mózgu, tak?

— Nie, proszę mi nie wmawiać...

— Ile czasu mi zostało?

— Nie można w ten sposób stawiać sprawy — lekarz powoli rozmasowywał ślady na nosie. W drobnych ruchach palców można było jednak dostrzec jakieś podskórne napięcie.

— Holmberg — Luckhard uniósł się z krzesła. — Chcę znać prawdę!

— Ależ panie profesorze ...

— Słuchaj, gówniarzu — jego głos nie był ani o ton głośniejszy, coś jednak sprawiało, że każde słowo wprost świdrowało uszy słu­chacza. — Wykończę cię bez mrugnięcia okiem. Wiesz, że moje sta­nowisko pozwala mi na to w każdej chwili.

— Przecież ja ...

— Ile czasu mi zostało? — powtórzył sucho.

Postać lekarza ogarnął jakiś paraliż. Jedynie dłonie drżały mu co­raz bardziej.

— Medycyna nie jest w stanie określić ...

— Ile mam czasu?

— Ja naprawdę nie mogę ...

— Holmberg!

Lekarz drgnął i opuścił głowę.

— Nie wiem, nie wiem — powiedział cicho.

Jego palce splatały się i rozplatały tworząc magiczne konfiguracje.

— Nie wiem, kiedy pan umrze. Myślę tylko, że już niedługo straci pan świadomość.

— To znaczy? — Luckhard był nieubłagany.

— Może ... — trzasnął jakiś zbyt mocno wykręcony staw. — Może już za tydzień!

Luckhard opadł z powrotem na krzesło. Drżącą ręką wziął papie­rosa z leżącej na stole paczki i zapalił go pocierając zapałkę o blat.

— Proszę mi wierzyć, że ... ja ... ja naprawdę mogę się mylić — podjął Holmberg. — Medycyna nie jest wyrocznią. Niekoniecznie tydzień ... To równie dobrze może być ...

— Rok? — dokończył profesor.

Holmberg ponownie opuścił głowę.

— No, nie, rok nie — westchnął ciężko.

— Miesiąc?

Promień słońca odbity w oknie otwieranym po drugiej stronie uli­cy błysnął w szkle stojącego na staroświeckiej etażerce budzika.

— Nie — zupełnie nagle głos lekarza oczyścił się z dysharmonizujących drgań. — Myślę jednak, że to będzie tydzień. Przykro mi.

Luckhard zaciągnął się głęboko.

— W porządku — powiedział twardo.

Po raz pierwszy od wielu dni poczuł się naprawdę dobrze. Nie czuł bólu, był przytomny i pewny siebie.

— W porządku — powtórzył i uśmiechnął się lekko.

Holmberg zagryzł wargi.

— Czy ... czy pan ...

— Dziękuję panie doktorze. Bardzo mi pan pomógł. Wstał gasząc dopiero co napoczętego papierosa. Kiedy tamten po­dniósł wreszcie oczy, ich spojrzenia spotkały się na krótko.

French wrzucił niedopałek do muszli, spuścił wodę i oddychając głęboko, żeby usunąć z ust zapach dymu, wyszedł z toalety. Nie są­dził, że aż tak zdenerwuje się egzaminem. Rano, choć było to zupe­łnie irracjonalne, nie mógł się oprzeć pokusie zajrzenia do kilku podręczników. Teraz pocił się w starannie wyczyszczonym swoim najlepszym ubraniu i nie mógł powstrzymać myśli, że zaprzepaścił coś, co do niego należało.

— I co? — podszedł do Mike'a. — Kogo wywołali?

— Feutchera. Kilka minut temu, więc chyba już kończą.

— Strasznie się grzebią.

— Nie masz co narzekać w twojej sytuacji. Przed tobą jest już tylko Forsdyke. A ile ja muszę czekać? Jestem na „W".

French obejrzał się. Zgromadzeni za ogrodzeniem szkoły rodzice byli równie zdenerwowani. Większość kobiet stała razem i czekała tuż za płotem. Trochę dalej, samotnie lub w małych grupkach, spa­cerowali mężczyźni, ciągnąc za sobą chmury tytoniowego dymu. Poza obsługą egzaminacyjną do środka wpuszczono tylko skromną ekipę filmową. Ci jednak stali z boku, obojętnie czekając na mo­ment rozdawania kart.

— Powinni uruchomić drugą kabinę — Mike spojrzał na zega­rek. — Nie wiedziałem, że robienie wody z mózgu trwa aż tyle.

— Właśnie uruchamiają — powiedział ktoś z tyłu.

— Roger Forsdyke — ciemnowłosy mężczyzna w drzwiach sali kontrolnej podniósł do oczu małą kartkę. — I Peter French.

— Jasny szlag! — French wyjął ręce z kieszeni i niepewnie ruszył przed siebie.

Minął obojętnego na wszystko technika, ziewających ukradkiem porządkowych i z trudem opanowując drżenie wszedł do hollu szko­ły. Trudno było nie trafić do właściwej sali, strzałki, kolorowe sznurki i rzędy krzeseł blokujące dostęp do korytarzy naprowadziły­by nawet ślepego. Tuż przed wejściem do głównej sali jakaś wysoka, dość ładna kobieta skinęła na niego ręką.

— Ale ja ...

— Wiem — popchnęła go w stronę położonych z boku drzwi. — Tu jest druga maszyna.

Uderzył go brak jakiejkolwiek obsługi w stosunkowo małym, za­walonym pospiesznie ustawioną aparaturą pomieszczeniu. Lawirując wśród pustych kontenerów i metalowych waliz kobieta zaprowadziła go do kabiny na środku, posadziła na chybotliwym krześle i kilkoma wprawnymi ruchami umocowała na głowie elektrody.

— Wyprostuj się — włączyła jakieś urządzenie.

Jej długie palce ledwie dotykały umieszczonych na stole operator­skim kontaktów.

— Nie oddychaj.

Jak na badaniu — przemknęło mu przez głowę.

— Już możesz — podniosła się lekko. Szybko zdjęła opasujące czoło druty. — Dziękuję.

— To wszystko? — spytał zaskoczony.

— Masz ochotę na coś jeszcze?

Odruchowo rozejrzał się po pokoju. Nie mógł zrozumieć, że coś, od czego tak wiele zależy, może trwać tak krótko.

— Ale ... — przełknął ślinę. — Tam obok trwa to co najmniej kilka minut.

— Mam po prostu lepszy sprzęt — otworzyła drzwi. — Spokoj­nie — dodała widząc wyraz jego twarzy. — Będę uważać przy doda­waniu wyników.

— Słucham?

Ona jednak dawała już znak czekającemu technikowi. French jak struty powlókł się w stronę toalet. Niestety, wszystkie były zajęte, tak że paczka papierosów pozostała w kieszeni. Wrócił na boisko, ale jakoś nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wolno przema­szerował przed ogrodzeniem, za którym wciąż czekali rodzice. Cze­mu tak się denerwują? Wzruszył ramionami. Ci z uczniów, którzy dostaną mniej niż sześćdziesiąt punktów, a więc przytłaczająca większość, wrócą przecież do rodziców i albo pójdą do pracy, albo będą się dalej uczyć. Nieliczni z wyższą lokatą od razu, nawet bez poże­gnania, pojadą do ośrodka adaptacyjnego w Tentwood. Co dalej? Tego nikt nie wiedział.

W grupie chłopców czekających na egzamin wybuchło jakieś za­mieszanie. Ci, którzy mieli już to za sobą, wałęsali się bez celu cze­kając na wyniki. French rozluźnił kołnierz koszuli i podszedł do sto­jącego pod ścianą człowieka z kamerą.

— Cześć! Z jakiej stacji jesteście?

— Z żadnej. To ekipa kroniki — krępy mężczyzna spojrzał na niego z zainteresowaniem. — Chciałbyś zapalić?

— Skąd pan wie?

— Sam też kiedyś przeżywałem to wszystko — poklepał się po kieszeniach. — Masz pecha, chłopcze. Skończyły mi się papierosy.

— Ja mam.

— Ach, po prostu szukasz miejsca? Chodź. Wsiedli do zaparkowanej pod oknami sekretariatu szkoły furgonetki.

— Ciągle jeszcze się boisz?

— Trochę — French podsunął mu paczkę. — Zna pan tę kobietę, która prowadzi testy w drugiej kabinie?

— Mary Enders? Znam.

— Czy ona ..., to znaczy chciałem spytać...

— Myślisz, że coś popsuje — przerwał mu kamerzysta. — Tak?

— Właśnie. To trwało tak krótko.

— O ile wiem, pani Enders przez całe życie nie miała stosunku z mężczyzną ... Ach, obyczaje się zmieniły, więc trzeba dodać, że nie miała go również z kobietą. Ale myślę, że w swojej specjalności jest dobrym fachowcem.

French zaciągnął się za głęboko i zaczął kaszleć.

— Zżerają cię nerwy?

— Nie. Chociaż, może trochę — spojrzał na wyposażenie wo­zu. — Ma pan chyba ciekawą pracę.

— W pewnym sensie.

— No, ale może pan stwarzać różne wartości — przypomniał so­bie fragment jakiejś książki.

— Pokazywanie prawdy chcesz nazwać tworzeniem?

— Jeśli nie, to dlaczego pan to robi?

— Bo dobrze sprzedaje się prawdę, tylko prawdę i niecałą praw­dę. Cała prawda nikogo nie interesuje. Jest nudna i nieefektowna.

French zmrużył oczy.

— Gauntry miał chyba inne zdanie na ten temat.

— Czytałeś Gauntry'ego, chłopcze? — kamerzysta zamyślił się na chwilę. — Sądzę, że się mylił. Chyba nie mają racji ci, którzy poró­wnują kamerę filmową do fallusa, mimo że obydwie rzeczy mogą tworzyć jakąś wielkość. Choćby z tego prostego powodu, że kamera jest obsługiwana świadomie, a fallus mimo wszystko jest w sporej części niezależny.

French uśmiechnął się lekko.

— Wywody Gauntry'ego są ...

— To błąd — tamten wyprzedził jego myśl. — Trzeba mówić ja­sno i prosto. Nie wierzę, że nie można wytłumaczyć zasad działania komputera tubylcowi z buszu. Myślę jednak, że udałoby się to bar­dzo niewielu ludziom.

— Ciekawie się pana słucha.

— Tak?

French zdusił niedopałek w popielniczce zrobionej z nakrętki od słoika.

— Chyba już muszę iść. Mogą mnie zaraz wywołać.

— Nie możesz się doczekać?

— Nie, to nie to.

Otworzył drzwi.

— Obecna sytuacja jest jakby podsumowaniem tego, czego naj­bardziej nie lubiłem w szkole.

Kamerzysta skrzywił się lekko.

— A czego najbardziej nie lubiłeś w szkole? — zapytał z nutą ironii.

— To trudno powiedzieć tak w jednym zdaniu.

— Więc próbuj w kilku.

French potarł brodę.

— Oni starali się wpoić mi przekonanie, że powinienem być grze­czny ... W szerokim sensie oczywiście — wyminął pytanie. — Tym­czasem jeśli jestem grzeczny, z góry stawiam siebie na przegranej pozycji. Oni mnie wtedy niszczą.

— Dlaczego?

— Nie wiem. Może uważają, że jeśli ktoś jest grzeczny, musi być od razu słabszy. Oni nienawidzą ludzi, którzy nie włażą im na głowę i którzy nie chcą zniszczyć ich samych.

Kamerzysta również zdusił niedopałek.

— A kim są ci „oni", chłopcze? — spytał. — O kogo ci konkret­nie chodzi.

— Naprawdę pan nie wie? — roześmiał się French.

— Nie.

— Dobrze. Pokażę panu.

Wspiął się na stopień furgonetki i wyciągnął rękę.

— Widzi pan tę kobietę z torbą na skrzyżowaniu? A tego faceta przy kiosku? Albo ludzi w autobusie, tamtych przed sklepem i tych przy ogrodzeniu ... To właśnie są oni.

Zeskoczył na ziemię.

— Dziękuję za pomoc — machnął ręką.

Pierwsza część egzaminu musiała się skończyć, bo grupa czekają­cych pod drzwiami na wezwanie gdzieś znikła. Wszyscy uczniowie siedzieli pod ścianami, na otaczających boisko murkach i barierkach. Nikt nie chodził w kółko ani nie rozmawiał, czuło się jednak rosnące zdenerwowanie.

French podszedł do Mike'a.

— Co jest grane? Skończyli już?

— Tak. Ta druga kabina przemieliła prawie wszystkich.

— Są już jakieś wyniki?

— Wyczytali dwóch pierwszych z listy — drobne kiwnięcie głową wskazywało kierunek, w którym należało patrzeć.

— Coś ciekawego?

— Pięć, jedenaście. Fatalnie.

French rozejrzał się wokół.

— Dali już im ...

— Czekaj — Mike podniósł się z ziemi. — Idą.

Ten sam co poprzednio technik wyszedł przed budynek szkoły. Powiódł spojrzeniem po obecnych, potem podniósł trzymaną w ręku listę. French spokojnie słuchał powoli wyników. Drgnął kiedy te­chnik doszedł do „F".

— Feutchera, dwadzieścia dziewięć punktów. Feutcher? Ten zawsze zamyślony i nie potrafiący nigdy szybko od­powiedzieć na pytanie chłopak? Udało mu się.

— Forsdyke, siedem.

Znowu szok. Tym razem French spodziewał się dużo większej liczby.

— Grane, dwanaście.

— Co jest?

Gryząc wargi z niecierpliwością z trudem doczekał końca listy. Starając się zachować spokój podszedł do technika.

— Przepraszam, chyba mnie pan przeoczył.

— Nazwisko?

— Peter French.

Gruby palec szybko przejechał po gęsto zadrukowanej stronie.

— Nie. Na pewno będziesz w drugiej grupie.

— Powinienem być w tej.

Technik jeszcze raz sprawdził listę.

— Przykro mi, ale musisz poczekać.

— Dlaczego?

— Kilka zapisów wymaga powtórnego sprawdzenia.

— Ale dlaczego ja? — z trudem panował nad głosem.

— To normalna procedura, jeśli coś jest niejasne. Przepraszam, spieszę się.

French, wściekły, powlókł się na jedyną, w tej chwili już wolną ławkę. Ze złością obserwował pospieszne rozdanie identyfikacyj­nych kart, potem spotkania z rodzicami, szlochy rzadziej okrzyki ra­dości. Technik pojawił się jeszcze trzykrotnie. Żadne z wykrzykiwa­nych nazwisk nie było tym, na które czekał. Żaden z wyników nie przekraczał dziesięciu. Mniej więcej po godzinie boisko i plac przed szkołą opustoszały zupełnie. Za ogrodzeniem czekali już tylko rodzice Frencha. On sam od dawna zobojętniały siedział ciągle w tym samym miejscu. Kiedy otworzyły się drzwi, nawet nie podniósł głowy.

— Hej ty, chodź do środka.

Powoli podciągnął nogi.

— Po co?

— Nie wiem. Chodź.

Podniósł się ociężale i ruszył za technikiem. Wbrew oczekiwaniom minęli salę kontrolną, w której ekipa egzaminacyjna zaczynała już pakować swój sprzęt. Zatrzymali się dopiero przed gabinetem dy­rektora.

— Wejdź — technik popchnął go lekko.

Mały pokój był pełen dymu, w środku jednak siedziała tylko jed­na osoba.

— Siadaj — Mary Enders wskazała mu fotel.

Nie wiedział, jak się zachować.

— Widzisz, chłopcze — zaczęła niepewnie — miałam z tobą pew­ne trudności.

— Tak? — coś dusiło go w gardle.

— Przeprowadziłam aż pięć testów na twoim zapisie i ... — zwolnionym, jakby wystudiowanym ruchem strzepnęła popiół. — I wszystkie się różniły.

— Coś nie w porządku?

— Najpierw otrzymałeś dziewięćdziesiąt punktów. Bezwiednie zacisnął ręce na poręczy fotela.

— Potem sto czternaście — zbliżała do oczu jakąś kartkę. — I dalej kolejno trzysta sześćdziesiąt, dwieście osiemdziesiąt trzy i dziewięćdziesiąt sześć.

French wstrzymał oddech.

— Czasami zdarzają się różnice w kolejnych odczytach — dopiero teraz zauważył dziwny złocistozielony odcień lakieru na jej paznok­ciach. — Wtedy wyciąga się średnią, ale... Nigdy dotąd różnice nie były tak duże.

Przez chwilę słychać było tykanie zegara w drugim pokoju.

— No cóż, na szczęście kodeks przewiduje taką możliwość. Za­miast liczby wpisuję ci „N", czyli inteligencja niemożliwa do dokład­nego określenia.

— Co to znaczy?

— Jest to równoznaczne z otrzymaniem — zawahała się — dużej liczby punktów.

French opadł na poduszki. Zupełnie nagle poczuł, że jest mu go­rąco.

Mary Enders spokojnie składała papiery na biurku.

— Ochłonąłeś już? — spytała po chwili.

— T ... Tak.

— Mogę cię zabrać do Tentwood?

Odetchnął głęboko.

— Oczywiście.

— Doskonale. Mam nadzieję, że nie urządzisz mi płaczliwej sce­ny z rodzicami.

— Nie. Czy mógłbym jednak ...

— Wiesz, że nie — wstała i wyszła zza biurka. — Wyjdziemy od tyłu. Jeśli cię już nie zobaczą, domyślą się, jak ci poszło.

— Wiem.

Położyła mu rękę na ramieniu.

— W takim razie chodźmy, panie French.

— Proszę?

— Powiedziałam „panie French". Przecież jesteś już pełnoletni.

Luckhard zdążył już uporządkować swoje papiery i właśnie zasta­nawiał się, komu przekazać prowadzenie badań, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

— Tak?

— Bardzo przepraszam, panie profesorze — niski człowiek z odznaką służb informacyjnych uśmiechnął się przymilnie. — Nie chciałbym przeszkadzać, ale ...

— O co chodzi?

— Zapomniał pan o kontroli.

Luckhard spojrzał na zegarek.

— Ach tak. Rzeczywiście ...

— Jeszcze raz przepraszam, ale komputer sygnalizuje nam opóź­nienie już od kilku minut.

— Drobiazg. Zaraz to zrobię.

Zaczekał, aż drzwi znowu się zamkną, i wstał ociężale. Złapał się na irracjonalnej myśli, że od pewnego czasu uważa się już za umar­łego, którego nie obowiązują żadne terminy. Tak czy owak kontro­lowanie go w tej sytuacji było bezsensowne ... Szlag, i tak wymażą mi te myśli — ból głowy coraz bardziej utrudniał mu skupienie się na czymkolwiek.

Drżącymi rękami włożył obcisły hełm i włączył komputer. Kiedy się obudził, ktoś był w jego pokoju. Odwrócił głowę.

— Kilka kontroli dziennie ... — Martha Lubbock zdjęła hełm. — Wykończysz się.

— Jak tu weszłaś?

— Normalnie.

— Bez mojej wiedzy?

— Mam swoje sposoby — usiadła mu na kolanach opierając nogi w krótkich szortach na biurku.

Położył rękę na jej udzie. Pocałował lekko, potem mocniej.

— Ciągle cię boli? — szepnęła.

— Co? ... Ach tak. Ciągle.

Ciężka dłoń przesunęła się do góry, szarpnęła cienki zielonkawy ma­teriał i wsunęła się pod koszulkę Marthy. Dotknął policzkiem jej nosa.

— Nie wiem, czy wiesz, ale dzisiaj jesteś bardzo miły — uśmiech­nęła się.

Nic nie odpowiedział. Siedział w swoim ulubionym fotelu, całował jedną z najpiękniejszych dziewczyn, jakie widział w swoim życiu, i nie czuł nic. Pieścił ją zupełnie automatycznie. Zszokowany swoją reakcją a raczej jej brakiem podniósł głowę.

— W co się dzisiaj pobawimy?

Jej smukłe palce, błądzące dotąd po włosach, przesunęły się do przodu.

— Masz ochotę na coś specjalnego?

Rozpięła mu kołnierzyk.

— Na coś bardzo specjalnego?

Długie, ostro zakończone paznokcie delikatnie drażniły odsłonię­tą skórę.

— A może ...

— Wstań.

Spojrzała na niego zdziwiona.

— Co?

— Wstań. Podniosła się lekko.

— Mam się rozebrać?

— Nie.

Luckhard zapalił papierosa.

— Czy coś się stało?

— Nie.

Martha powoli wsunęła dół cienkiej koszulki z powrotem za pasek szortów.

— Czy ...

— Nic nie mów — mruknął. — Bądź cicho choć przez chwilę.

Patrzyła na niego ze zdziwieniem, które po chwili przeszło w za­ciekawienie. Uśmiechnęła się znowu.

— Droczysz się?

Wstał i chwiejąc się na nogach podszedł do panoramicznej szyby zagradzającej drogę na taras.

— Coś nie w porządku?

Oparł dłonie na szklanych drzwiach, potem pchnął je lekko.

— Pamiętasz naszą rozmowę sprzed kilku dni? Kiedy powiedzia­łem ci o moim wynalazku?

— Tak.

Wyszli na taras, Luckhard oparł się o metalową barierkę starając się nie patrzeć w dziesięciopiętrową przepaść.

— Wtedy było wszystko inaczej ...

— Co się zmieniło?

Wzruszył ramionami.

— Jestem chory.

— Coś poważnego? — w głosie Marthy zadrgały nuty niepokoju.

Chciała dotknąć jego ramienia, ale cofnął rękę.

— Nieważne. Jestem ..., jakby ci to powiedzieć ...

— Nie możesz pracować?

— Pracować? To również nieważne — pochylił głowę. — Nie wiem dlaczego, ale teraz nie mogę pogodzić się z faktem, że zostanę zapomniany ... Że moje nazwisko zostanie wykreślone z akt po śmierci. Nikt nie będzie wiedział ...

— O czym ty mówisz? Jaka śmierć?

Popatrzył na nią z jakimś rodzącym się z desperacji uśmiechem. Cofnął się kilka kroków.

— Jaka? Zaraz zobaczysz.

Ze zręcznością, o którą trudno byłoby go podejrzewać, przesadził barierkę z trudem lokując stopy na wąskim gzymsie. Lewą ręką trzy­mał się metalowej rury, prawą schował do kieszeni.

— Stój!

Martha targnęła się do przodu, ale zaraz zamarła w bezruchu.

— Proszę cię, nie rób tego.

Luckhard odchylił się do tyłu na długość ramienia. Jakiś niedbale przypięty do paska kluczyk oderwał się i szybował teraz kilkunastopiętrową trasą w dół.

— Proszę ...

— Dlaczego?

Zrobiła jeszcze jeden krok i znowu stanęła widząc, jak rozluźnia chwyt. Wiedziała, że go nie utrzyma, nawet gdyby zdążyła doskoczyć.

— Dlaczego? — powtórzył.

— Jeśli masz ochotę odegrać się na kimś, to wybierz kogoś inne­go! Nie mnie!

Lekki powiew wiatru rozrzucił jej włosy.

— Nie chcę na to patrzeć — kucnęła zasłaniając twarz obiema rę­kami. — Nie będę!

Luckhard podciągnął się bliżej barierki.

— Teraz naprawdę wszystko się zmieniło — powiedział cicho. — Tamtego wieczoru byłem normalnym człowiekiem. Mogłem snuć plany, żartować, mogłem ...

Myśl, która nagle przeszyła mu mózg, sprawiła, że najpierw znie­ruchomiał, a potem przesadził barierkę lądując na tarasie.

— Martha!

Dziewczyna ciągle kurczowo zasłaniała głowę.

— Martha! — chwycił ją za ramię. — Czy pamiętasz dokładnie, o czym wtedy mówiliśmy?

Podniosła głowę.

— Ty idioto! Ty durniu, jeśli jeszcze raz ...

— Pamiętasz moje żarty na temat przełamania systemu? — przer­wał jej brutalnie. — Kiedy mówiłem, że mógłbym za pomocą moje­go środka ...

Zachłysnął się.

Martha patrzyła zdziwiona.

— No, powiedz coś!

— Jak mogę pamiętać coś takiego? Przestań się wreszcie wygłu­piać.

— Jestem cholernie poważny.

Powoli, jakby nie dowierzając otoczeniu, stanęła na nogi.

— Przestań. Jeśli mówiłeś coś takiego, to przecież komputer wymazał to nam z pamięci przy pierwszej kontroli. Tak jak wymaże nam to, o czym teraz mówimy.

Luckhard puścił ją nagle. Bezwładnie zaczął się cofać, aż dotknął plecami ściany.

— A ja pamiętam — szepnął. — Pamiętam mimo tych wszystkich badań.

— Wariat! — Martha odwróciła się szybko i prawie biegiem wy­padła na korytarz.

Luckhard osunął się na posadzkę. Dopiero teraz zrozumiał sens uparcie powracających od kilku dni myśli. Coś, najprawdopodobniej spowodowane przez chorobę zmiany w mózgu, uodporniło go na kontrole. Przecież ... Wyjął chustkę z tylnej kieszeni i starannie osu­szył czoło. Co za traf, przecież ... Nie mógł uporządkować galopujących w głowie skojarzeń. Myśleć i planować na każdy temat. Przez dłuższy czas. A poza tym ... Rzucił chustkę na ziemię. Lekki po­wiew wiatru poruszył nią, szarpnął mocniej, a potem poniósł poza taras. Patrzył, jak zwijana i podrzucana, cały czas zmieniając swój kształt, leci gdzieś w dal.

W jego laboratorium leżała spokojnie duża próbka najsilniejszego preparatu hipnotycznego, jaki znała cywilizacja.

Drżącymi rękami wyjął i zapalił papierosa osłaniając płomień za­pałki połą koszuli. Myśl, że nieprawdopodobny splot przypadków uczynił z niego jedynego człowieka, który mógł złamać nieprzełamywalny system, nie dawała mu spokoju. Świadomość, że to on wła­śnie jest teraz jedynym wolnym człowiekiem, że nie musi przepaść wraz z własnym końcem, oszałamiała go coraz bardziej. Wiedział je­dnak, że ma zbyt mało czasu.

Wydarzenia ostatnich dni wstrząsnęły Frenchem bardziej, niż był w stanie to przed sobą przyznać. Jednak, mimo że nie był sierotą, od dość dawna trwał w przekonaniu, że powinien liczyć wyłącznie na sie­bie. Dlatego też odróżniał się od większości chłopców zebranych w głó­wnej sali ośrodka adaptacyjnego w Tentwood. Nerwowo potarł brodę, potem wsadził ręce do kieszeni białego kombinezonu. Papierosy, ubranie, wszystkie osobiste drobiazgi, nawet chustkę, odebrano mu przy wejściu. Jeszcze raz potoczył wzrokiem po siedzących wzdłuż ścian postaciach. Oderwanym nagle i na całe życie od rodziców chło­pcom i dziewczynom trudno było przezwyciężyć szok. Przerażone twarze, stłumione szlochy a nawet otwarty płacz niweczył pod­niosły nastrój, jaki chcieliby widzieć organizatorzy. French, który po przeżyciach w metrze stał się dużo mniej wrażliwy na wszystko, co niesie ze sobą życie, krzywił się słysząc pochlipywanie. Zawsze zamknięty w sobie nie rozumiał, jak można do tego stopnia uze­wnętrzniać swoje uczucia. Usiadł koło drobnego zupełnie nie wyglą­dającego na swoje siedemnaście lat chłopca. Wybrał go tylko dlate­go, że ten siedział spokojnie z przymkniętymi oczyma.

— Derek — usłyszał nagle.

— Peter.

Zapadła cisza przerywana tylko nerwowym szeptem kogoś z boku.

Dopiero po dłuższej chwili Derek odezwał się znowu.

— Słuchaj, co z nami zrobią?

— Powieszą. Ale podobno oszczędzą rudych.

Nieśmiały uśmiech był chyba jedyny, jaki widziała ta sala. French zauważył, że tamten trzyma coś w dłoni.

— Skąd to masz? — spytał, usiłując rozpoznać dziwny, dość regu­larny kształt,

— Z domu.

— Nie zabrali ci w przebieralni?

— Jak zobaczyłem, gdzie mnie prowadzą, opuściłem to na stopę, potem na podłogę, klasnąłem w dłonie i kopnąłem wzdłuż koryta­rza. Pewnie mają mnie za idiotę.

— Nic nie zauważyli?

— Nie. Klaszcząc spojrzałem przerażony na sufit. Oni też.

Tym razem uśmiechnął się French.

— A jak cię wypuścili, podniosłeś?

— Mhm.

Podrzucony w górę przedmiot błysnął wypolerowanym od dotyku dłoni ołowiem.

— Co to jest?

— Model samolotu — skrzywił się nieznacznie. — Maskotka.

— Co to jest samolot?

— Widziałem go w takiej starej książce, po dziadku. Maszyna do latania. Podobno dawniej podróżowali nimi ludzie.

— Ale on nie ma wirnika. Nie mógł latać jak helikopter.

— Nie.

— Więc?

— Nie wiem, jak to było. Podobno do jednego takiego wchodziło paręset osób. Mogły latać sto razy dalej i wyżej niż helikoptery ... Nawet nad morzem.

— Nad morzem? — Kilka osób z obsługi powoli przeszło przez salę. — A ile jest tego morza? Raptem po kilkadziesiąt kilometrów wokół brzegów Australii. Czasami z plaży widać koniec świata ...

Wyraźnie rozluźniony chłopak przeciągnął się prostując ramiona.

— Nigdy nie słyszałeś o martwych kontynentach?

— Wszystkie legendy to bzdury. Zresztą, po co lecieć tam, gdzie nic nie ma?

Derek wzruszył ramionami.

— Może był jakiś powód.

— W takim razie dlaczego dzisiaj nie ma samolotów? Ojciec po­kazał mi kiedyś ogromny policyjny helikopter. W środku mieściło się zaledwie kilkanaście osób.

— Nie wiem. Może te maszyny machały skrzydłami?

— Chcesz powiedzieć, że dawniej potrafili więcej niż my dzisiaj?

— Bez przesady — Derek schował model do kieszeni kombinezo­nu. — Wszystko to chyba tylko mity.

French oparł się o ścianę. Gdzieś z boku otworzyły się drzwi uka­zując dyskutujących nad czymś techników. Ktoś od wewnątrz za­mknął je kopnięciem.

— Myślisz, że będą nas wywoływać jak w szkole? — spytał De­rek.

— Może. Znając mojego pecha będę musiał czekać, aż przerobią wszystkich przed ...

— Przerobią?

— Podobno wymazują tu pamięć.

Derek poruszył się niespokojnie.

— Żartujesz?

— Słyszałem takie plotki — French wzruszył ramionami. — Obsługa nie puści pary z ust.

— Fakt. Ale to chyba niemożliwe.

— W całości nie. Ale fragment?

Rozległ się krótki sygnał i cichy szum. Chwilę później zachrypiały głośniki.

— Uwaga, zaraz zaczniemy wywoływać kolejne nazwiska — zniekształcony głos nie sprawiał najprzyjemniejszego wrażenia. — Wyczytam powinni natychmiast zgłaszać się do wyznaczonych kabin.

— Więc jednak ... Parę godzin czekania ...

— Peter French. Kabina numer jeden.

— Jasny szlag! To jeszcze gorzej.

Wstał niepewnie.

— Przynajmniej ominą cię nerwy.

— Ale ...

Derek podniósł coś z podłogi.

— Masz. 4194558.

— Co? Co to jest?

— Stary bilet autobusowy. Zapamiętaj jego numer.

— Po co? — French odruchowo schował prawie rozpadającą się karteczkę do skarpetki.

— Przy wymazywaniu pamięci najszybciej zapomina się rzeczy za­pamiętane ostatnio. Jeśli po wyjściu z kabiny będziesz znał ten nu­mer, to w porządku. Jeśli nie, bilet powie ci, że coś nie gra.

— Hej tam! Szybciej! — krępy czarnowłosy mężczyzna otworzył drzwi na korytarz.

— Skup się! 4194558!

— Dobra — French zrobił charakterystyczny gest swojego gangu.

Derek jednak nie wiedział, o co chodzi.

— Cześć.

Powoli ruszył przed siebie.

— Szybciej! — plakietka z jaskrawym napisem „Max Wood" wpięta w klapę mężczyzny zadrgała lekko. — Co jest, nie spieszno ci do nowej pracy? French?

— Tak proszę pana.

— No, to jazda. Nie zjemy cię.

Przeszli przez mały zawalony papierami pokój. Potem Wood

otworzył drzwi dźwiękoszczelnej kabiny.

— Siadaj tu, chłopcze — wskazał mu fotel. — Oprzyj głowę, od­pręż się i nie myśl o niczym...

Zatrzasnął drzwi, kiedy French spełnił polecenie.

— Co mamy? — spytał, zajmując swoje miejsce.

Siedzący pod oknem Jarrel stuknął palcem w monitor.

— Niewiele.

— Jeszcze jedno piwko?

— Mam już dość. A tu jeszcze tyle roboty.

Wood zdjął kapsel z butelki uderzając nią o kant stołu.

— Ale miał stracha.

— Ja też bym miał na jego miejscu. Jest kontakt?

— A skąd. To potrwa ...

Jarrel wyjął śniadanie z płaskiej teczki. Z widoczną niechęcią odwijał kryjący kanapki celofan.

— Słyszałeś plotki, jakie krążą na zewnątrz?

— Co?

— Że wycieramy tu pamięć. Do cna.

Wood zakrztusił się i cudem tylko nie oblał piwem konsoli.

— Właściwie mają rację — roześmiał się. — Tylko, że nie pa­mięć, lecz fragmenty dotyczące życia rodzinnego.

— Miałem spytać o to szefa ...

— Wariat. W tym miejscu lepiej nie zadawać pytań — wywalą cię ze stażu.

— Znowu ser — Jarrel wrzucił do kosza dopiero co napoczętą ka­napkę. — Pamiętasz tego gościa, co na rękach zapisał sobie fakty z własnej przeszłości? Przemycił długopis w ustach.

— Powiem ci lepszy numer — Wood pociągnął potężny haust. — Wprowadziłem kiedyś szczeniaka do kabiny, jeszcze nie zamkną­łem, a tu coś mruczy. Cholera jasna, sprawdziłem całą aparaturę, złącze po złączu i nic — ciągle coś mruczy. Myślałem, że mnie szlag trafi.

— I co?

Następny łyk prawie opróżnił butelkę.

— Okazało się, że facet na głos powtarza sobie życiorys.

Zaszeleściło opakowanie następnej kanapki. Tym razem była to ryba.

— Powinni coś zrobić z tymi legendami ...Powąchaj. Czy to na pewno jest świeże?

— Jedz — szyjka butelki dotknęła jakiegoś klawisza. — Kogo obchodzą nasze kłopoty ... Zresztą to nic nie da.

— Co?

— Tak czy tak system jest szczelny. Przecież cała pamięć pozosta­je nienaruszona. Nikt nigdy nie uświadomił sobie, że zmieniamy tyl­ko mały fragment. — Odstawił pustą butelkę. — Nie ma na to żad­nej metody.

Nad drzwiami zapłonęła czerwona żarówka.

— Jest.

Jarrel starannie otrzepał spodnie z okruszków. Nie spiesząc się od­nalazł w rejestrze odpowiednią rubrykę. Wood uruchomił swój ze­spól.

— Inteligencja? — spytał.

— Nie wiem. Tu napisali tylko N.

— Co?

— N. To chyba znaczy, że nie można zmierzyć.

— Cholera, takim to się udaje. — Wood odchylił się w fotelu. — Bogaci rodzice, pieniądze, luksusowe szkoły, pieniądze, korepetycje i jeszcze trochę pieniędzy ... Czasami mi się zdaje, że inteligencja rośnie od samego patrzenia na szmal.

— Może. Ale akurat ojciec tego tutaj był policjantem. Matka bez pracy, klepali biedę.

Wood sięgnął po następną butelkę.

— Bzdury. Już ja go załatwię — wywołał zastrzeżony program kasujący. — Wyższe sfery — mruknął. — Wszystko to jedno bagno.

— Co chcesz zrobić?

— Dać mu trochę pięknych wspomnień. Będzie pamiętał matkę prostytutkę.

— Coś ty? A ojciec?

— Sutener.

— Przestań się wygłupiać. — Jarrel zgarnął leżące przed nim akta.

— Mówię poważnie.

Wood zręcznie modyfikował program.

— Dziwka i sutener — powtórzył.

— Max, do cholery. Przestań się wygłupiać.

— Coś ci się nie podoba?

Suchy trzask naciskanych klawiszy był coraz szybszy.

— Przecież mamy mu tylko zmienić pamięć o rodzicach, żeby ich później nie faworyzował.

— Właśnie to robię.

— Ale nie tak. Mamy tylko zmienić zawody, adresy i twarze.

Wood pociągnął kolejny łyk.

— Właśnie ... — zaczął, ale Jarrel uderzył pięścią w poręcz fotela.

— Słuchaj, durniu. Nie chcę przez ciebie mieć sprawy o manipu­lację.

— Nikt nas nie skontroluje. I zapewniam cię, że nigdy nie użyje swojego stanowiska, żeby pomóc rodzicom.

— Ale ...

— Zresztą już za późno. Wprowadziłem wszystko.

Jarrel opadł na fotel. Drżącą ręką przetarł czoło.

— Miał dziewczynę? — spytał Wood.

— Nie.

— To będzie miał.

— Kogo? — Jarrel poderwał się znowu.

— Syfilityczkę.

— Przestań.

— No, dobra — Wood skontrolował zapis EEG. — Komputer mi się sfajczy od nadmiaru świństw. Powiedzmy: wariatkę.

— Przestań ! — powtórzył Jarrel głośniej.

— No to chociaż kalekę.

— Max. Przestań się wygłupiać!

— Ślepą?

Na monitorze pojawił się zapis kontrolny kolejnego programu.

— Max, zawiadomię kierownika!

— Ale...

— Ty zakompleksiony idioto!

— Tylko kulawą.

— Max! — Jarrel położył dłoń na klamce. — Idę do kierownika.

— No, dobra — ręka Wooda odczekała, aż tamten wróci na miej­sce. Potem wcisnęła zapis.

— Wprowadziłem niemowę. Pasuje?

Jarrel bez słowa poderwał się i wybiegł na korytarz. Wood wie­dział jednak, że szybko mu przejdzie. Podniósł się powoli i otworzył drzwi kabiny.

— Już po wszystkim chłopcze — uśmiechnął się przyjaźnie. — Nie bolało?

— To ... to już koniec? Bez żadnych zabiegów?

— Elektrody są w oparciu fotela. Wspominaj nas ciepło. — po­mógł mu się podnieść. — Zgłoś się do pokoju rozprowadzania.

French rozmasowując zesztywniały kark wyszedł na zewnątrz. Spojrzał na ścienny zegar. Omdlenie trwało tak krótko? ...

Kolejna kontrola nie przyniosła nic nowego. Luckhard czuł, że oprócz bólu jego głowę wypełniają obrazoburcze myśli. Nie był hazardzistą, ale wysokość stawki, którą było choćby samo stworzenie możliwości przełamania systemu, sprawiała, że musiał wejść do gry. Dzięki splotowi przypadków tylko on mógł rozwiązać zadanie, któ­remu nie podołał nikt dotąd. Chciał porzucić swoją szarość, chciał wywrzeć zemstę za zapomnienie, zemstę która zmieni historię.

Kiedy nocny strażnik zapukał do drzwi, siedział w swoim fotelu paląc papierosa za papierosem.

— Przepraszam, zamykamy na dole. Czy pan jeszcze zostaje?

— Tak — Luckhard nawet nie odwrócił głowy. — Mam trochę pracy.

— Ale to oznacza dwie dodatkowe kontrole ...

— Wiem.

— Jeszcze raz przepraszam — strażnik ustawił swój stoper. — Za­dzwonię, żeby przypomnieć ...

Luckhard nie reagował ani na cichy trzask zamykanych drzwi, ani na odgłos kroków na korytarzu. Zatopiony w myślach, analizował problem zastosowania swojego środka. Właściwie nie to było najwa­żniejsze. Sprawą najbardziej nurtującą go w tej chwili było wyniesie­nie środka z laboratorium. Nie mógł zastosować go wobec obsługi od razu wewnątrz — na to nie pozwalały szczelne skafandry, których noszenie nakazywał regulamin. Na oficjalne wyniesienie czegokol­wiek z pracowni wymagana była zgoda specjalnej komisji. To rozwiązanie odpadało tak samo jak wystrzelanie całej obsługi. Luckhard nie miał broni ani czasu na jej zdobycie. Trucizna ? Już lepiej, ale wtedy nie zdążyłby zatrzeć śladów. Środka było zbyt mało, żeby podporządkować sobie odpowiednio dużą liczbę osób, a spisku nie montuje się w godzinę. Jeśli policja zostanie zaalarmowana zbyt szybko, da sobie radę nawet klasycznymi metodami. Co do tego Luckhard nie miał żadnych wątpliwości.

Mniej więcej po północy stos niedopałków w popielniczce przestał rosnąć. Skończyły się papierosy. Luckhard jednak nie był nawet o krok bliżej jakiegokolwiek w miarę zadowalającego rozwiązania.

Wstał niepewnie, potem wyszedł na korytarz. Nie przywoływał windy. Przebycie po schodach kilku pięter w dół przyprawiło go co prawda o przyspieszony oddech, ale pozwoliło również ochłonąć. Na krótką chwilę zatrzymał się przed drzwiami do zespołu pracowni, potem uśmiechnął się i wszedł do środka.

— Jak noc? — zerknął na rozwalonego w fotelu strażnika.

— Jak zwykle. Nic się nie dzieje, panie profesorze.

Luckhard podszedł do podwójnej szyby dzielącej wartownię od la­boratorium. Spacerujący powoli między stołami człowiek ciągnął za sobą przewody doprowadzające powietrze.

— Kto jest w środku?

— Barfield, proszę pana.

Luckhard skinął głową.

— Ale się zmachałem. Ten budynek stanowczo nie został zapro­jektowany dla ludzi w moim wieku.

— Tak?

— Napiłbym się kawy. Nie ma pan czegoś pod ręką?

— Niestety, nie wolno nam niczego tu trzymać — strażnik poder­wał się z fotela. — Przyniosę panu z dołu. Powinno być coś w poko­ju dyżurów.

— Nie chciałbym sprawić kłopotu ...

— Dla mnie to drobiazg, panie profesorze — strażnik otworzył drzwi. — Tylko ... To trochę potrwa.

Luckhard uśmiechnął się jeszcze szerzej. Kiedy tamten zniknął, podszedł do konsoli łączności. Z trudem odnalazł odpowiedni przy­cisk.

— Barfield?

— Tak, panie profesorze?

Postać w skafandrze zbliżyła się do szyby.

— Jak tam warta? Złapaliście jakichś złodziei?

— Niestety, panie profesorze. Mam jeszcze dwie godziny do zmiany.

Charakterystyczne zmrużenie oczu świadczyło, że tamten również się uśmiechnął.

— A mnie szlag trafia. Coś zalęgło się w moim pokoju.

— Co takiego?

— Nie wiem. Może pchły.

— To wszystko przez te szczury do doświadczeń z piętra pod pa­nem. Williams mówił, że kilka uciekło.

Luckhard potrząsnął głową.

— Wiedziałem, że coś tu nie gra. Nie ma tam u pana jakiejś tru­cizny na wierzchu?

— Na szczury?

— Na pchły. Albo coś w tym rodzaju.

— Obawiam się, że nie, panie profesorze.

— A lista zbiorcza?

— Jest gdzieś koło konsoli. Po pańskiej stronie.

Luckhard sięgnął na półkę. Przez chwilę udawał, że czyta drobny druk.

— O, PT-731 i PT-732, to może pomóc ...

— Tak?

— Znajdzie pan fiolki w szafce przy stanowisku mojego zastępcy.

— Ale ...

— Tam są tylko bezwartościowe odrzuty. Widzi pan napis?

— Ale, panie profesorze, przepisy zabraniają ...

— Barfield. Przy każdej próbce jest atest z podpisem mojego za­stępcy i kontrolera. To naprawdę bezwartościowa trucizna.

Postać w skafandrze cofnęła się o krok.

— A czy nie mógłby pan pobrać czegoś wprost z magazynu?

— Z magazynu? O pierwszej w nocy? — wystudiowanym ruchem uniósł brwi. — Człowieku ... Bądź pan poważny.

Barfield niechętnie otworzył wskazaną szafkę.

— Do małej śluzy — mruknął Luckhard.

— Towarowej?

— Nie, tam gdzie podaje się papiery ...

Z cichym sykiem dwie fiolki wylądowały w wartowni.

— Ma pan rację, panie profesorze. Te przepisy są idiotyczne.

Usprawiedliwia się — pomyślał Luckhard. — To dobrze. Ktoś kto złamał jeden paragraf, powinien złamać i drugi.

— Nie dajmy się zwariować — powiedział głośno. — Dzięki panu może dotrzymam do rana.

Ruszył do wyjścia. Na progu zatrzymał się jednak i cofnął z po­wrotem do konsoli.

— Byłbym zapomniał. Katalizator do trucizny. Probówka leży na moim stole.

— Która? — głowa w baniastym hełmie poruszyła się lekko.

— F5, o ile pamiętam — Luckhard miał ochotę krzyczeć ze szczę­ścia. — Jest na wierzchu.

Cicho stuknęło szkło, potem rozległ się świst przepompowywane­go powietrza w śluzie.

— Dziękuję, Barfield. Jest pan bardzo uprzejmy.

— Drobiazg, profesorze.

Luckhard kiwnął ręką i wyszedł na korytarz. Odebrał kawę z rąk wracającego strażnika, pochwalił aromat i za najbliższym zakrętem wylał ją do kosza. Wyrzucił również bezwartościowe fiolki z prepa­ratami serii PT.

W gabinecie poddał się kontroli, przesypał środek do nieprzezro­czystej butelki po lekarstwie, z której na oko odmierzył jedną dawkę do przygotowanego woreczka z bibułki. Być może nasypał za dużo, ale nie miało to żadnego znaczenia. Preparat oznaczony symbolem F5 miał tylko dolną wartość progową — nadmiar nie wywoływał ża­dnych dodatkowych skutków.

Śmiejąc się w duchu zjechał na dół i wyszedł z budynku. Ból i zawroty głowy sprawiły, że nie wziął samochodu. Nocny autobus zawiózł go na południowy kraniec zamieszkałych dzielnic miasta, do skupiska domów gry, burdeli i czynnych całą noc lokali. Ostatnie miejsce w tym mieście, gdzie jeszcze o nic nie pytają — pomyślał. Włożył buteleczkę do wymiętej koperty i wszedł do małego baru.

— Przepraszam — zaczepił sennego człowieka za ladą. — Czy mógłbym tutaj coś zostawić dla przyjaciela?

— Proszę ...

Rzucił na wyślizgany blat kopertę i sto dolarów.

— To aspiryna. Musiałem ją zmielić, bo on już nic nie przełyka.

Barman schował pieniądze. Jego twarz nie wyrażała niczego poza sennością.

— Jak się nazywa pański przyjaciel?

— Wierchowieński.

— Jak?

— Napiszę panu na kopercie.

Kiedy wyszedł z powrotem na ciągle rój na ulicę, na wschodzie wstawał już świt. Z trudem złapał taksówkę, stracił kilka minut na tłumaczenie kierowcy, że nie potrzebuje adresu żadnej z pięknych pań ani równie pięknych chłopców i kazał się zawieźć do Tentwood. Nie chciał podać środka żadnej z wysoko postawionych osób, które znał. Nie miał złudzeń co do swoich umiejętności konspiratorskich i zdawał sobie sprawę, że odkrycie całej afery może być sprawą kil­ku tygodni. Wiedział też, że policja prędzej czy później dotrze do wszystkich ludzi, których znał i których odwiedził krytycznej nocy. Dotrze też do Tentwood, ale tam śledztwo powinno utknąć na dłuż­szy czas. W ośrodku adaptacyjnym było kilkuset młodych ludzi przy­gotowywanych do podjęcia pracy na kluczowych stanowiskach w aparacie państwa. On, Luckhard, poda środek tylko jednemu z nich. Skoro los stworzył tę sytuację, niech zadba również o dalszy jej rozwój — pomyślał. — Zresztą trzeba dać szansę także systemo­wi. Żałował, że nie będzie mógł obserwować tego, co się stanie.

— To już tutaj — głos kierowcy wyrwał go z rozmyślań.

Bez słowa rzucił pieniądze do otworu w szybie i wysiadł. Obudze­nie kogokolwiek z obsługi nie było rzeczą łatwą. Na szczęście nocny portier — jedyna jako tako trzymająca się na nogach osoba w całym ośrodku — słyszał coś o randze pracowników z Malden Park i wez­wał jakiegoś technika.

— Muszę przeprowadzić testy na wszystkich obecnych w ośrod­ku — Luckhard potrząsnął ramieniem zaspanego człowieka. — Zle­cono je w ostatniej chwili.

— Testy? Dzisiaj?

— Jakieś wątpliwości?

— Przecież rano wszyscy mają być przewiezieni do swoich no­wych domów ... — niezbyt czysta koszula trzasnęła ostrzegawczo podczas wciągania przez głowę.

— W takim razie pojadą wieczorem.

— Ale ...

— O co jeszcze chodzi?

— Mam budzić wszystkich o tej porze?

— Wolisz, żebym obudził twojego szefa?

Technik zaprzeczył ruchem głowy. Dopinając koszulę ruszył w głąb korytarza.

— Czy przygotować panu jakąś salę? — spytał portier.

— Wystarczy pokój.

— A gdzie jest pański sprzęt?

— Skorzystam z waszego. Chcę zadać tylko kilka pytań.

Późnym popołudniem, kiedy nieprawdopodobnie zmęczony — z już nie dokuczliwym, ale szalejącym bólem głowy — wracał do kompleksu w Malden Park, ktoś zatrzymał go tuż przed wejściem. Z trudem podniósł piekące, załzawione oczy.

— Cześć.

Martha wyciągnęła rękę, jakby chcąc go dotknąć, ale zatrzymała się w połowie ruchu. Opuściła głowę.

— Chciałam cię przeprosić — powiedziała tak cicho, że z trudem ją rozumiał.

— Za co?

— Za wszystko. Za moje zachowanie, za ... .

— Nie wygłupiaj się.

— Ja ... ja — długo szukała odpowiednich słów. — Ja wiem, że jesteś chory. Moja koleżanka pracuje w ...

— No to co?

— Wtedy nie wiedziałam. Słuchaj, ja naprawdę chcę ... — urwa­ła. — Wiem, co czujesz. Myślę, że wiem, co się dzieje z człowie­kiem, który ...

Luckhard postąpił krok naprzód. Dłuższą chwilę patrzył na nią za­ciekawiony, potem skrzywił wargi.

— Martho, teraz to jest bez znaczenia — roześmiał się na cały głos. — Bez żadnego znaczenia.

— Wszystko się opóźnia. Ale to nie powód, żebyś i ty maru­dził — Jarrel uśmiechnął się szyderczo. — Ach, przepraszam. To nie powód, żeby i pan marudził.

French wzruszył ramionami.

— Czego ode mnie chcecie? Żebym biegł zamiast iść?

Jarrel machnął ręką.

— Samochód już czeka, a ty musisz się jeszcze przebrać — podsu­nął mu plik kartek. — Podpisz tutaj.

Wypchana papierowa torba wylądowała na środku stołu.

— Kombinezon zostaw w szafce, a worek wyrzuć — Jarrel otwo­rzył drzwi. — Jak skończysz, wyjście jest tam. I Bóg z tobą!

— Fajny macie do nas stosunek.

Ciężka sylwetka zatrzymała się w progu.

— O co ci jeszcze chodzi?

— O nic.

Jarrel trzasnął drzwiami. Nagły podmuch wiatru wstrząsnął okien­nicami.

— Żeby was wszystkich szlag trafił.

French zdjął kombinezon i wyrzucił na stół zawartość torby. Przez chwilę grzebał w niej bezmyślnie, potem włożył idealnie zaprasowane spodnie, koszulę z jakiegoś cienkiego materiału, którego nawet nie potrafił nazwać, i szeroką marynarkę. Po kilkuminu­towej szarpaninie schował krawat do kieszeni. Nie umiał go zawią­zać.

— Cholera — mruknął do siebie. — Moje roczne stypendium ze szkoły.

Zapiął błyszczącą bransoletę zegarka.

— Na to już by nie starczyło ...

Końcami palców, jakby ukradkiem, otworzył portfel z ciemnej skóry. Przerzucił karty kredytowe, legitymacje i przeliczył nowiutkie szeleszczące banknoty. Pięćset dolarów! Zważył go w drżącej dłoni i schował do kieszeni.

Wychodząc na zewnątrz miał uczucie, że życie nie jest jednak ta­kie złe. Ponownie wyjął krawat, ale i tym razem próba ułożenia splotu zakończyła się niepowodzeniem.

— Pan French?

Głos z boku sprawił, że zatrzymał się nagle, patrząc na młodego mężczyznę otwierającego drzwi lśniącego samochodu.

— Proszę? — spytał zdezorientowany.

— Pomogę panu — kilka sprawnych ruchów doprowadziło kra­wat do porządku. — Jestem Allen Dauge. Pański kierowca.

— Mój co?

— Kierowca. Do czasu aż pan sam nauczy się prowadzić.

French przełknął ślinę.

— Skąd jest to auto?

— Jest pańskie — Dauge szerzej otworzył drzwi. — Odwiozę pana do domu.

— Ale ... — ręka sama jakby wbrew woli dotknęła lśniącej karo­serii. — Mam się nauczyć jeździć?

— Tak.

Rozgrzany słońcem lakier, obicia z delikatnej skóry i martwe teraz fosforyzujące wskaźniki kusiły coraz bardziej.

— W takim razie zaczynajmy od razu.

French obszedł maskę i zajął miejsce za kierownicą.

— Ale proszę pana. ... — szofer wykonał ruch, jakby chciał go zatrzymać.

— Mówmy sobie ty. Jestem Peter.

— Allen ... to znaczy Al. Słuchaj, przecież nie możesz od razu ...

— Tu jest stacyjka, tak? — French przekręcił kluczyk.

Silnik zawył pchając samochód do przodu i zgasł. Dauge wskoczył na boczne siedzenie.

— Sprzęgło! Jak zapalasz, wciśnij sprzęgło — ze złością zatrzas­nął drzwi. — Zostawiłem go na biegu.

French ponowił zabieg.

— Teraz do przodu?

— Nie. Najpierw jedynka. Z reguły zostawia się na dwójce.

French poruszył dźwignią.

— Czy ty w ogóle znasz rozkład biegów?

— Trochę.

Ostrym szarpnięciem ruszyli do przodu.

— Teraz zmiana?

— Tak. Ostrożnie.

Zgrzyt przekładni zginął w narastającym warkocie silnika.

— Dokąd jedziemy?

— W przeciwną stronę. — Dauge spojrzał w tył. — Musisz za­wrócić ... Nie tutaj!!!

Szybki ruch kierownicą i roznosząc ustawione na chodniku plasti­kowe śmietniki pomknęli z powrotem.

— Fajnie się prowadzi.

— Ciekawe, czy on myśli to samo — Dauge wskazał kciukiem skrzyżowanie, które właśnie minęli. — Tam były światła.

— Ach, prawda. Powinienem się zatrzymać?

— Właśnie.

— Gdzie tu jest hamulec?

— O Boże ...

Dauge wytarł pot z czoła. Potem nagle wyciągnął rękę i szarpnął kierownicą.

— Słuchaj, to co się rusza przed maską, to ludzie. Trzeba ich omijać.

— Właśnie to chciałem zrobić.

Przód wozu nie mógł ustabilizować się na środku pasa.

— Zdejmij nogę z gazu.

— Co?

— Hamuj. Zapewniam cię, że te drzwi przed nami to nie garaż. Z piskiem opon zaryli tuż przed hamującą furgonetką.

— I jak mi idzie?

Sądząc po mokrym oparciu miejsce pasażera musiało być szczegó­lnie narażone na upał.

— Jest pewna szansa, że przeżyjesz najbliższą godzinę.

— Poszłoby mi lepiej, gdybyś się aż tak nie wtrącał.

— Mam żonę i dzieci.

Po niecałych trzydziestu minutach zatrzymali się przed wysokim budynkiem w jednej z lepszych dzielnic miasta. Dauge ostrożnie otworzył drzwi.

— Wiesz, chyba się nawróciłem.

— Co?

— Jeszcze pół godziny temu byłem niewierzący.

French wzruszył ramionami.

— Zostawić go tutaj?

— Tak. Chodźmy.

Wśród idealnie wystrzyżonych trawników wiła się ucharakteryzowana na naturalną ścieżka o powierzchni poćwiartowanej jasnymi plamami odbitego w wypucowanych szybach słońca. Zaprowadziła ich pod bogato wyprofilowane wrota, bo trudno było inaczej nazwać zagradzającą dalszą drogę drewnianą konstrukcję. Bez trudu jednak weszli do przestronnego hollu i szybkobieżną windą dotarli na ósme piętro. Mimo pełni dnia krótki korytarz był dodatkowo oświetlony lampami. Dauge otworzył jakieś drzwi i rzucił klucze Frenchowi.

— Masz. To twoje mieszkanie.

— Jak to moje? — dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że sala, na którą patrzy, jest przedpokojem.

— Po prostu.

— Ale ... dlaczego je dostałem? — wzrok prześlizgnął się po lśniących sprzętach.

— To normalna procedura. Praca, jaką się zajmiesz, wymaga od­powiedniej pozycji.

Obraz na ścianie miał jeszcze nalepkę najlepszej galerii w mieście.

— A jaka to praca?

— Nie wiem. Ale to bez znaczenia — Dauge zrobił kilka kroków i pchnął szerokie skrzydło drzwi. — Liczy się wynik testu.

French niepewnie wszedł do następnego pokoju.

— Ale tu wszystko jest ...

— Umeblowali ci z góry. W razie czego każesz im zamienić to, co ci się nie będzie podobać.

Ruszyli dalej przez salon, kuchnię, bibliotekę i gabinet do sypialni.

— Kto tu jeszcze mieszka?

— Nikt.

French rozejrzał się po luksusowym wnętrzu. Czasami widywał ta­kie na filmach, ale żadne nie było tak namacalne.

— A to szerokie łóżko? — spytał. Dauge uśmiechnął się lekko.

— Jak dorośniesz, będziesz wiedział, że dobrze jest nie spaść z łóżka podczas ... podczas ... no, kiedy jesteś z kobietą.

French skrzywił się na jakieś wspomnienie.

— Kiedy zaczynam pracę?

— Będę wiedział jutro. Zostawię ci numer telefonu, gdybyś cze­goś potrzebował.

Zatrzymał się w drzwiach.

— Barek jest pełny — powiedział. — Nie korzystaj z niego za ba­rdzo, bo dostanę naganę.

— Gdzie to postawić, panie profesorze? — dwóch obładowanych kanistrami strażników z trudem przepychało się przez drzwi wartowni.

Luckhard pokonując opór ciężkich powiek otworzył oczy. Wyda­wało mu się, że wszystko wokół krąży i wiruje w jakimś upiornym rytmie, który współgrał z bólem pulsującym w jego głowie. Każdy przedmiot, każda osoba miała jakąś dziwną otoczkę rozmazującą kontury i powodującą kompletną niemożność zogniskowania wzroku na czymkolwiek. Spojrzał w głąb laboratorium położonego za wielo­warstwową panoramiczną szybą. Nie mógł się zorientować, czy ktoś jest w środku.

— Przepraszam, gdzie mamy to postawić?

Zmusił się, żeby coś powiedzieć.

— Tu pod ścianą. Obok pojemników z fosforem.

Metaliczny szczęk układanych kanistrów mieszał się ze stłumiony­mi przekleństwami obsługi.

— Przepraszam — jeden ze strażników podszedł bliżej. — To nie moja sprawa, ale po co panu tyle rozpuszczalnika?

— Ma pan rację — nie mógł zmusić się do podniesienia głowy.

— Słucham?

— To nie pańska sprawa.

Luckhard powoli roztarł skronie.

— Proszę otworzyć wszystkie zawory.

— Proszę?

— Czy mówię niewyraźnie?

Po chwili powietrze w niewielkim pomieszczeniu nabrało intensy­wnego zapachu drażniącego drogi oddechowe.

— To ... to chyba nie jest zbyt bezpieczne — odezwał się drugi strażnik.

— Drobiazg — oczy profesora zamknęły się powoli.

— Ale wystarczy byle zapałka czy jakiś papieros, żeby… Ja wiem, że tu nie wolno palić, ale jeśli ktoś zrobi błąd?

— Panie profesorze! ...

Pierwszy strażnik zrobił jeszcze kilka kroków, potem cofnął się do kolegi.

— Czy on nas słyszy? — szepnął.

Tamten rozejrzał się wokół.

— Nie wiem, może zemdlał.

— Wezwać lekarza?

— A jeśli pokazuje tylko, że ma nas w dupie? Chcesz stracić pracę?

— Jasny szlag.

— A co z tym? — dłoń mówiącego wykonała szeroki zamach, wskazując zgromadzone pod ścianą pojemniki i kanistry. — Czy on sobie zdaje sprawę...

— Ciszej!

— Przecież nie można tego tak zostawić. Powinniśmy zawiadomić kogoś kompetentnego.

Strażnik potarł brodę, potem położył dłoń na klamce.

— Dobra, zobaczę, czy jest dyrektor, a ty postaraj się skontakto­wać z szefem ochrony.

Luckhard ocknął się po kilku minutach. Uśmiechnął się, czując coraz mocniejszy zapach rozpuszczalnika. Wstał na chwiejne nogi i opanowując drżenie rąk otworzył swoją teczkę. Zmusił się do wy­picia prawie litra mleka. Jeszcze raz rozejrzał się po niewielkim po­mieszczeniu. Nie powinien o niczym zapomnieć. Musi spalić laboratorium, żeby zniszczyć wszystkie materiały z doświadczeń. Wiedział, że to jedyna szansa powodzenia planu, żeby nikt nigdy nie zdołał odtworzyć wyprodukowanego tutaj preparatu. Zastanawiał się właś­nie, czy skutecznie zatarł wszystkie ślady, kiedy rozległo się ciche pukanie.

— To ja — w wąskiej szparze ukazała się twarz Dowsona. — Je­steśmy wszyscy. Czy można?

— Jasne, wchodźcie.

Cały zespół w zupełnej ciszy wsunął się do środka. Niektórzy do­myślali się choroby profesora i wiedzieli, że to ma być coś w rodzaju pożegnania. Jedynie Rogett pociągnął nosem.

— Rozpuszczalnik? Substancja lotna w takim stężeniu?

— Nie lubisz tego zapachu?

— Ale to jest łatwopalne!

— Doprawdy?

Rogett cofnął się.

— Rany boskie, wystarczy byle iskra, żeby ...

— Przestań zgrzytać zębami, to nie będzie iskier.

Kilka twarzy rozciągnęło się w nieśmiałym uśmiechu.

— Siadajcie. Gdzie kto może.

— Byle z dala od tych metalowych pudeł — mruknął Rogett. — I nie baw się zapalniczką, Frank. To bez znaczenia, że jesteś w prze­ciwległym kącie.

—Masz kieliszki, Patty?

— Oczywiście.

Smukła dziewczyna rozerwała duży karton.

— Rozdaj wszystkim.

Luckhard otworzył szampana, potem nalał każdemu osobiście.

— Ted, nie próbuj przed wszystkimi. To uroczysta chwila!

— Jasne ... — niski człowiek pod ścianą odsunął rękę od twa­rzy. — Ja tylko tak.

Luckhard podniósł swój kieliszek

— Większość z was wie już na pewno o doniosłości naszego od­krycia — słowa mieszały się mu w głowie. Wypowiadał je z najwyż­szym trudem. — Preparat F5, w tej chwili mogę już mówić o tym z całą odpowiedzialnością, zmieni nasz świat. Mam nadzieję, że zmieni go nie do poznania.

Nikt nie zrozumiał ukrytej aluzji.

— Kilku z was domyśla się również, że jest to ostatnie zadanie, jakie wykonałem.

— Ależ, panie profesorze! Jak pan może tak mówić — oburzenie w głosie Dowsona było prawie szczere.

Luckhard powstrzymał go ruchem ręki.

— Jestem chory. Bardzo chory — powiedział cicho.

— Ale to nie znaczy ...

— Znaczy, Rogett — urwał, żeby zebrać myśli. — Ale w tej sytu­acji nie ma to najmniejszego znaczenia ... Już nie ma.

— Panie profesorze ...

— Dajcie mu skończyć.

Gdzieś na korytarzu rozległ się szum uruchomionej dodatkowej klimatyzacji. W wartowni ciągle jednak było cicho. Godzinę wcze­śniej Luckhard zepsuł klimatyzator.

— Korzystając z okazji chciałbym wszystkim podziękować za wspólną pracę ...

— To my panu dziękujemy!

— ... okazaliście się dobrymi fachowcami ... — i całkiem niezłymi sukinsynami — dodał w myśli. — Na zdrowie! Za dalsze sukcesy.

Rzucił na ziemię pusty kieliszek. Reszta poszła za jego przykła­dem. Mleko z dodatkiem pewnego środka, które wypił przedtem, powinno opóźnić działanie trucizny o dobrą minutę. Uśmiechnął się.

— Dowson.

— Tak?

— Ty obejmujesz po mnie kierownictwo zespołu.

— Och, dziękuję. Ale pan ..., pan przecież ...

Zwalista postać zachwiała się lekko, potem silniej. Kilka osób westchnęło, ktoś kaszlnął. Luckhard patrzył, jak Dowson osuwa się na ziemię..

— Ty poprowadzisz teraz mój zespół — powtórzył — prosto do nieba!

Opadł na fotel. Myśli powoli przepływały przez głowę. Ból ustę­pował, przychodziła senność. Nie całkiem tak wyobrażał sobie tę scenę, ale teraz wszystko stawało się obojętne. Zaraz, przecież powi­nien jeszcze coś zrobić! Podniósł otępiałą głowę, ale nie mógł się skupić. Dowson? Gdzie on jest? Dlaczego wszyscy leżą w dziwnych pozycjach? Czuł, że odpływa gdzieś w dal. Jakaś myśl nurtowała za­sypiający umysł, ale nie mógł jej sobie uświadomić. Coś muszę je­szcze zrobić? Nie pamiętał już nic. Światło jarzeniówek pod sufitem zaczęło przygasać. Wieczór, już? Co to było, do cholery? Wzruszył ramionami i zapalił papierosa.

French wstał bardzo wcześnie. Nie mógł się powstrzymać od przejścia jeszcze raz przez wielkie pokoje. Nie chciał wychodzić na zewnątrz. Zrobił śniadanie z tego, co znalazł w lodówce i zjadł je przeglądając wsunięte pod drzwi gazety. Nie znalazł w nich nic cie­kawego. Wrócił do gabinetu, podniósł słuchawkę i wykręcił jedyny jak dotąd numer zapisany w eleganckim notesie.

— Allen Dauge, słucham — zaspany głos po tamtej stronie zdra­dzał upodobania właściciela.

— Przepraszam, że cię obudziłem — powiedział niepewnie.

— Właściwie już nie spałem.

— Postaram się dzwonić później.

— Drobiazg. Potrzebujesz czegoś?

— Tak. Chciałbym się dowiedzieć, jak wyglądają moje zajęcia w najbliższych dniach.

Chwila ciszy w słuchawce świadczyła, że tamten stłumił zie­wnięcie.

— Zajęcia? Jutro już spotkasz się z nowym szefem i chyba od razu zaczynasz pracę.

— A dzisiaj?

— Dzisiaj masz tylko szkolenie. Ale dopiero po południu.

Spojrzał na zegarek. Naprawdę jest tak wcześnie?

— Teraz nic nie mam? — musiał się upewnić.

— Nic. Baw się dobrze.

— Al — French zawahał się. — Czy wiesz, gdzie będę pracował?

— Nie.

— Rozumiem, ale na pewno doszły cię jakieś słuchy.

Głos Dauge'a zdradzał wahanie.

— Wiem tylko, że będziesz w jakiejś instytucji rządowej.

— Al ...

— No dobra. Nic do mnie nie doszło, ale to właśnie jest pewien ślad.

— To znaczy?

Znowu chwila ciszy.

— Policja albo służby specjalne. To wszystko.

French potrząsnął głową.

— Dziękuję, Al. Zadzwonię jeszcze.

— Cześć.

Odłożył słuchawkę. Interesowała go przyszła praca, ale jednocze­śnie cieszył się, że ma wolny czas. Nie zdążył jeszcze dobrze poznać swojego mieszkania.

Włączył telewizor, ale wiadomości o ósmej również nie przyniosły nic ciekawego. Zaczął przeglądać książki na półkach. O ile zdołał się zorientować, były dobrane dość przypadkowo. W każdym razie ich charakter nie wiązał się z żadnym rodzajem pracy, który mogli mu przeznaczyć. Przystawił krzesło, żeby sięgnąć na najwyższą półkę...

Kiedy otworzył oczy, spostrzegł, że leży na łóżku w sypialni. Po­ruszył się niespokojnie. Zemdlałem?

— Hej, jest tu ktoś? Odpowiedziała mu cisza.

— Hej!

Co jest do cholery? Jeśli zemdlałem, to kto mnie tu przeniósł? Wstał powoli, naprężając wszystkie mięśnie. Nie czuł bólu, żadna z części jego ciała nie była stłuczona. Ostrożnie otworzył drzwi do salonu. Tu również nie było nikogo. Wszystkie książki leżały w ta­kim układzie, jaki zapamiętał. Przy regale stało krzesło.

— Jasny szlag!

Kolejno sprawdził wszystkie okna. Były zamknięte na głucho, tak samo jak drzwi wejściowe. Gaz? Sprawdził kuchenkę, ale nic się nie ulatniało. Zresztą i tak pozostawała do wyjaśnienia sprawa, jak do­stał się do sypialni. Gdzieś za oknami rozległ się dźwięk dzwonu. Odruchowo spojrzał na zegarek.

— Dziesiąta?

Sprawdził jeszcze zegar w salonie. Wskazywał to samo.

— Co mogłem robić przez ponad godzinę? — mruknął. — A może więcej?

Nie wiedział, ile czasu zajęły mu książki. Zaczął sprawdzać pokój po pokoju. Nigdzie nie było jednak śladu czyjejkolwiek obecności.

Na biurku w gabinecie leżało kilka zapisanych drobnym pismem kartek. French podniósł je do oczu. Nie miał żadnych wątpliwości. To był jego charakter pisma.

„Drogi chłopcze — brzmiał tekst. — Z góry przepraszam za wszy­stko, w co cię wplątałem. W momencie kiedy to czytasz, mnie już nie ma między żywymi i dlatego proszę cię, jeśli nie o zrozumienie to chociaż o trochę szacunku dla zmarłego".

French opadł na fotel.

„Podczas testu w Tentwood podałem ci specjalny preparat, który umożliwił mi ciche przekazanie niniejszej wiadomości. Na pewno mnie pamiętasz, to ja jestem tym profesorem z ziemistą cerą i błęd­nym wzrokiem".

French pamiętał go doskonale.

„Whipnotyzowałem ci poniższy tekst tak, żeby uaktywnił się wte­dy, kiedy będziesz miał dużo czasu i nikt nie będzie cię niepokoił. Mam nadzieję, że nie masz żadnych kłopotów, chłopcze?"

— Mam kłopoty z tobą — warknął French.

„Czy wiesz już, chłopcze, co to są kontrole psychiczne?"

— Nie mam najmniejszego pojęcia.

„Jeśli nie, to tylko tak ci się wydaje. Na pewno poddano cię kon­troli przy egzaminie, a potem w Tentwood. Niedługo już dowiesz się oficjalnie, co to jest. Jeżeli zaś jesteś przeznaczony do zadań specjalnych, wtedy uwarunkują cię podczas szkolenia. Ale nie bój się, chłopcze".

— Boję się tylko z twojego powodu.

„Wprowadzony do twojego organizmu preparat uniezależnił cię nie tylko od kontroli, ale też od wszelkiego rodzaju uwarunkowań, hipnoz i jakiegokolwiek chemicznego lub elektrycznego ingerowania w twój umysł. Ale pozwól, że wyjaśnię ci sytuację od początku".

— Najwyższy czas.

„Ciężka choroba mózgu, na którą zapadłem ..."

— To widać!

„... sprawiła, że stałem się odporny na kontrole. Traf chciał, że dysponowałem środkiem chemicznym wielokrotnie silniejszym od wszystkiego, co obecnie stosuje się w tak zwanej psychologii. Te dwa fakty pozwoliły mi na rozpoczęcie działań mających na celu obalenie systemu w Południowej Australii. Powtarzam, jeśli masz niewyraźny charakter pisma: chcę zniszczyć system. Ten, który do­tąd zwany był nieprzełamywalnym. Pociągające, prawda?"

— Wcale nie.

„Niestety, ja sam nie zdążyłem nic zrobić. Choroba postępuje zbyt szybko. Dlatego też pozostawiam to tobie, chłopcze".

— Żeby cię szlag trafił!

„Zostawiłem ci mój preparat. Myślę, że ta ilość wystarczy ci na podporządkowanie sobie co najmniej kilkunastu osób. Wiem, że za­danie jest dość trudne, ale wierzę w twoją inteligencję, chłopcze. Jesz­cze raz przepraszam za wszystko i życzę powodzenia. Luckhard".

Poniżej widniał tylko adres jakiegoś baru i dziwne nazwisko. French zmiął wszystkie kartki.

— Ty świnio! — krzyknął. — Dlaczego mnie w to wrobiłeś?

Zdawało mu się, że coś pominął. Gorączkowo rozprostował po­mięte strony, ale znalazł tylko krótką uwagę.

„P.S. Zatarłem wszystkie ślady. Sądzę, że nikt nie odtworzy prepara­tu przez kilka najbliższych lat, nawet jeśli próbka wpadnie w ich ręce".

Wrzucił papier do popielniczki i podpalił. Zniszczyć system! Jak, do cholery?! Co za bzdury...

Dłuższy czas nie mógł się uspokoić. Nie miał najmniejszej ochoty na niszczenie czegokolwiek, a już najmniej na przełamywanie syste­mu. Systemu, dzięki któremu miał wszystko, który podniósł go z biedy i dał takie możliwości. Powoli roztarł twarz. A jeśli to pro­wokacja? Jeśli oni chcą go sprawdzić? Ze specjalnej wnęki w biurku wyjął papierosa. Łagodny, aromatyczny dym nie przyniósł ulgi.

— Mam nadzieję, że smażysz się w piekle, Luckhard — powie­dział cicho.

Najlepszym rozwiązaniem byłoby pójście na policję i opowiedze­nie wszystkiego. Ale ... Jeśli to, co przeczytał, było prawdą, wtedy go zabiją. Przecież nie mogą pozwolić, żeby żył ktoś niezależny od tych kontroli. French sam postąpiłby tak na ich miejscu — uczucia nie mają żadnego znaczenia.

Uderzył pięścią w blat. Czuł, że sytuacja, w jakiej się znalazł, jest beznadziejna. Przecież Luckhard nie mógł być zawodowym zbrod­niarzem. A jeśli był amatorem, na pewno szybko dotrą do wybrane­go przez niego człowieka. Ile miał czasu? Tydzień? Miesiąc?

— Żeby to wszystko szlag trafił! Dlaczego nie nastąpi jakiś kata­klizm?

On i system. Śmieszne. Nie miał najmniejszego pojęcia, co robić, i za żadne skarby nie chciał walczyć z organizacją, która jako jedyna pomogła mu w życiu. Z drugiej strony jednak ... Wiedział, że tak czy tak nie ma już dla niego miejsca.

— Ale nie smarkaczy!!! — ostry krzyk i towarzyszące mu uderze­nie pięścią w coś twardego sprawiły, że widoczny w szparze pół­otwartych drzwi Crane zesztywniał.

Siedzący w sekretariacie French zacisnął zęby.

— Pracuję nad tym od lat — dochodzący z gabinetu głos ciągle brzmiał ostro. — I nie pozwolę, żeby jakiś smarkacz wszystko zmar­nował.

—Wysłałeś zapotrzebowanie — nieśmiało wtrącił Crane. — Przecież chciałeś kogoś nieznanego, człowieka, który ...

— Człowieka, a nie jakiegoś gnojka!

— On przeszedł szkolenie.

— Tak, godzina snu i jest fachowcem. To bzdury. Hipnoza nigdy nie zastąpi praktyki.

French wytarł spocone czoło. Szkolenie! Ten idiota Luckhard nie przewidział nawet tego, że dzięki uniezależniającemu preparatowi nie będzie mógł niczego zapamiętać ze szkolenia. Igiełki strachu co­raz mocniej wbijały się w przełyk. Plan profesora sypał się już na wstępie. Niech szlag trafi Luckharda ...

— Niech szlag trafi tego smarkacza! — nowy okrzyk zza dębo­wych drzwi prawie poderwał go na nogi. — Oni chcą zniszczyć moje dzieło!

— Panie pułkowniku — musiało być źle, skoro Crane przeszedł na pan — to podobno naprawdę inteligentny chłopak.

— Ale ja potrzebuję dorosłego! Co mi z zasmarkanego dzie­ciaka?

— Obawiam się, że nie mamy wyboru, panie pułkowniku.

— Co?!

Przez dłuższą chwilę słychać było tylko szelest przerzucanych kar­tek.

— Dobrze ... Jeśli biurokracja bierze górę nad rozsądkiem, to bę­dziemy służyć biurokracji. Koniec z rozumem.

— Ale ...

— Niech diabli porwą moją pracę. Dawaj go tutaj.

— Tak jest.

French zdrętwiał do tego stopnia, że kiedy Crane otworzył drzwi na całą szerokość, podniósł się z najwyższym trudem.

— Chodź.

Czując suchość w ustach przekroczył próg dużego gabinetu. Sie­dzący za biurkiem siwy grubas popatrzył na niego z leniwą obojętno­ścią. Zaskoczyło go to bardziej niż wszystko, czego doświadczył do tej pory. Nie sądził, że można zapanować nad sobą tak szybko.

— Peter French — przedstawił go porucznik. — A to jest puł­kownik Charles Aldrich.

— Witam cię, chłopcze — powiedział Aldrich.

— Miło mi pana poznać.

— System dowodzenia i łączności z grupą wydzieloną na szczeblu operacyjnym.

— Słucham?

— To ja słucham, chłopcze. Zadałem ci pytanie.

Gwałtowny skurcz ścisnął żołądek Frencha. Przez ten cholerny preparat nie miał pojęcia o tym, co przekazywano mu na szkoleniu.

— Nic z tego? — pułkownik lekko zmrużył oczy.

— Ja ...

— Dobrze. Sposób rekonstrukcji punktów przerzutowych przy zagrożeniu drugiego stopnia.

— Myślę ...

— To dobrze, że myślisz — Aldrich otworzył boczną szufladę. — Siadaj, Peter. Mogę tak do ciebie mówić?

— T... ta... oczywiście.

Aldrich rzucił mu mały pistolet maszynowy.

— Spróbuj to rozłożyć.

Starając się panować nad drżeniem rąk French chwycił broń. Przez chwilę wpatrywał się tępo w skomplikowany zamek, potem pociągnął za wystającą z boku dźwignię.

Cichy trzask sprawił, że stojący z boku Crane aż syknął.

— Gdyby to było naładowane, miałbym kilka dziur w brzuchu. Lufa broni rzeczywiście była skierowana na Aldricha.

— Ja nie ...

— Może mu o to chodziło — wtrącił Crane. — Żeby pana zała­twić.

— Co?

— Od razu zająłby pańskie stanowisko. Będzie dobrym pracowni­kiem.

— To miał być dowcip?

Crane stanął na baczność.

— Chciałem tylko powiedzieć, że efekty szkolenia często ujaw­niają się dopiero po kilku dniach.

— Doprawdy?

Zapadła dławiąca cisza. Aldrich odwrócił głowę. Dłuższą chwilę jego wzrok błądził po zarośniętej jakimiś pnączami ścianie.

— Znajdujesz się, chłopcze, w centrali drugiej sekcji wywiadu wojskowego przy sztabie piątej dywizji. Stąd nasz kryptonim brzmi WS2-5DP, ale mówiąc potocznie używamy skrótu S2 ... A teraz powtórz chłopcze, jak w rozmowie ze znajomymi będziesz określał swoje miejsce pracy?

— W ogóle nie będę o nim mówił.

— No — głos Aldricha trochę złagodniał. — I żebyś mi o tym pamiętał, Peter.

Crane jakby odetchnął.

— Na papierze naszym zadaniem jest udzielenie logistycznego wsparcia piątej dywizji. Ale to oczywista bzdura.

Aldrich opuścił oczy.

— Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że to raczej wspomniana jednostka udziela nam wsparcia. Czasem bardzo konkretnego, Peter.

— Rozumiem, proszę pana.

Aldrich nie odpowiedział. Zupełnie obojętnie patrzył na blat biur­ka. Gdyby nie drobne ruchy kciuka, którym muskał wierzch leżącej przed nim teczki, mogłoby się zdawać, że śpi. W przeciwieństwie do niego French z najwyższym trudem zachował spokój. Drgnął lekko, kiedy po dłuższej chwili tamten podniósł oczy.

— Sprowadzono cię tu w bardzo konkretnym celu, chłopcze — głos Aldricha znowu był idealnie obojętny i tak cichy, że miejscami balansował na granicy słyszalności.

— Mam nadzieję, że słyszałeś cokolwiek o partyzantach ...

— Raczej niewiele, proszę pana.

— Właściwie nie stanowią żadnego problemu dla organizmu pań­stwowego — wtrącił Crane. — Członkowie tych niewielkich grup wywodzą się z kręgów społecznych nie objętych kontrolą ...

— Nie tylko — oczy pułkownika od dłuższego czasu utkwione w twarzy Frencha nie drgnęły ani przez moment.

— Jasne, szef ma rację. Podobno są między nimi ludzie z wyż­szych stanowisk najprawdopodobniej wcześniej porwani.

— Czy to są rzeczywiście niewielkie grupy? — French spojrzał na porucznika.

— Tak, ale bardzo aktywne. Działają głównie w buszu i na pusty­ni, rzadziej w miastach. Są jednak w dużym stopniu niepodatni na zabiegi inwigilacyjne.

— O Boże, Crane, co to za żargon — Aldrich potrząsnął głową nareszcie odwracając wzrok. French odetchnął z ulgą.

— On chciał powiedzieć, że nie udało się nam dopaść żadnej z grup.

— A armia? — spytał French.

— Armia ma inne kłopoty. Zresztą, żadne operacje militarne na dużą skalę nie są nam na rękę ... Znasz historię Australii, Peter?

— No ... tyle co w szkole ...

— A więc nie masz o niej pojęcia.

Aldrich odchylił się razem z fotelem.

— Wiesz, co to są martwe kontynenty?

French chciał powiedzieć coś o legendach, ale tylko potrząsnął głową.

— Nie twierdzę, że ja wiem — głos Aldricha ciągle pozostawał obojętny. — Dotarłem tylko do naprawdę szczątkowych dokumen­tów z tamtego okresu — znowu przerwał na dłuższą chwilę.

— Mam jednak podstawy, żeby sądzić, że kiedyś świat nie ograni­czał się tylko do jednego kontynentu. Myślę, że był większy. Dużo większy.

French przełknął ślinę.

— Pan chce ...

— Ja nic nie chcę, chłopcze. Przekazuję ci to, co wiem.

Crane dopiero teraz przysunął sobie fotel i usiadł z boku. Dotknął leżącego na biurku pudełka i powiedział kilka słów do ukrytego tam mikrofonu.

— Myślę, że w odległej przeszłości — ciągnął Aldrich — świat stanął w obliczu jakiejś katastrofy. Nie wiem, co to było. W każdym razie musiano się jej spodziewać, bo napięcie narastało stopniowo. Początkowo Australia przyjmowała uchodźców — stąd możemy przypuszczać, że nie była to katastrofa kosmiczna ...

— Może wojna — wtrącił Crane.

— Może. W miarę narastania napięcia rząd australijski musiał po­myśleć o bezpieczeństwie własnego kontynentu. Na szczęście podob­ną sytuację przewidywano już wcześniej, wszystko było przygotowa­ne. Panowało przekonanie, że świat nie zdoła zahamować katastrofy i jakiś kataklizm zniszczy życie na całej planecie. Wtedy właśnie zde­cydowano się zamknąć nieprzepuszczalną barierą cały kontynent.

— Barierą?

— Tak. Gigantyczną kopułą energetyczną zatrzymującą wszystko oprócz światła i ciepła. Nie potrafię wyjaśnić zasady jej działania.

Przerwało mu wejście sekretarki niosącej tacę z parującymi fili­żankami. French patrzył ze zdziwieniem, jak Crane sypie do niewiel­kiego naczynia siedem łyżek cukru.

Aldrich podjął temat dopiero wtedy, kiedy drzwi zamknęły się znowu.

— Wiem tylko, że system obronny pożerał, zresztą robi to dotąd, ogromne ilości energii. Fakt ten oraz nagłe urwanie wszystkich kon­taktów gospodarczych z resztą świata spowodowały potworny kry­zys. Najpierw zastój a potem nawet powolny upadek poziomu tech­nologicznego, przemysłowego i ... — Aldrich machnął ręką.

— Dlaczego potem nie zlikwidowano kopuły?

— Być może obawiano się, że katastrofa pozostawiła jakieś śmiercionośne skutki. Zresztą nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze nad tym panuje.

French ostrożnie pociągnął łyk kawy.

— Cywilizacja zaczęła się cofać? — spytał.

— Właśnie. W dodatku w miarę narastania kryzysu zaczęły się tarcia między uchodźcami, którzy osiedlili się wzdłuż północnego wybrzeża, a zajętym przez rdzennych Australijczyków południem. Konflikt pogłębiał się coraz bardziej, tak że po pewnym czasie po­wstały dwa odrębne państwa. Wewnętrzna wojna wisiała na włosku i obie strony zaczęły tworzyć coraz bardziej skomplikowane systemy organizacji wewnętrznej odporne na ingerencję drugiej strony ... Stworzono także automatyczne układy, które mogły same wszcząć działania wojenne w wypadku nagłego wzrostu potęgi przeciwnika.

— Ale taka chwila nie przyszła?

— Nie.

Zapadła męcząca cisza.

— Czy ... — French zawahał się nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. — Dlaczego pan mi o tym mówi?

Aldrich małymi łykami dopił kawę.

— Myślę, chłopcze — powiedział cicho — że Północ może opacz­nie zrozumieć działania naszych partyzantów. Oni nie zagrażają na­szemu państwu bezpośrednio, ale jeżeli ... — odgarnął z czoła siwe kosmyki. — Jeżeli Północ weźmie to za prowokację ...

— Prowokację?

— Tak. My musimy ich zlikwidować, a do tego potrzebne jest wy­prowadzenie w pole dość znacznych sił. Jak sądzisz, Peter, co pomy­śli o tym dowództwo Północy?

French podniósł na niego wzrok.

— Pan chce zlikwidować partyzantów po cichu?

— Tak. Chcę zapobiec wojnie.

— W jaki sposób?

— Ty się tym zajmiesz, chłopcze.

Dauge rozejrzał się niepewnie. Podrzędna knajpa z małym zady­mionym wnętrzem, wypełniona po brzegi ludźmi wykrzykującymi bezładnie słowa pijackiej pieśni, doskonale pasowała do praktyk wydziału. Ale szef? Nie, on nigdy nie wybrałby takiego miejsca. Fil­my z gangsterami cieszyły się powodzeniem tylko na niższych szczeblach.

Z trudem dobrnął do zastawionej szklankami lady.

— Jeden czy piwo?

Ciekawe, jakim cudem głos barmana nie był ochrypły.

— Piwo.

Wziął oślizły kufel i trzymając go nad głową przepchnął się w po­bliże ściany. Ponownie popatrzył po otaczających go ludziach. Nie powiedziano mu, czy o tej porze będzie już ktoś na niego czekał.

Pomysły kolegów pracujących za biurkami wprawiały go ostatnio w zły humor. Dauge miał tylko nadzieję, że mrugająca do niego pro­stytutka nie okaże się przebranym szefem. Odwrócił głowę.

— Allen!

Dopiero teraz spostrzegł zwalistą sylwetkę i ukryte częściowo pod monterską czapką siwe włosy. Postawił swój kufel na wąskim sto­liku.

— Chciał mnie pan widzieć, panie pułkowniku?

Aldrich skinął głową.

— Siadaj.

Przysunął krzesło bliżej koślawego blatu.

— Czytał pan mój raport?

— Tak. Jeśli ten stek bzdur można nazwać raportem.

Dauge o mało się nie zakrztusił.

— Ma pan mi coś do zarzucenia?

Wargi Aldricha skrzywiły się ledwie dostrzegalnie.

— Jeśli napisałem coś niejasnego ...

— Czy można nazwać niejasnym klarowny opis jakiejś bzdury?

— Ale ...

Aldrich podniósł rękę.

— Powtórz mi, co tam się stało.

— Inwigilację Petera Frencha rozpocząłem w Tentwood o godzi­nie ...

— Kurwa.

Dauge drgnął pod naporem wzroku szefa.

— Już mówiłem, że czytałem twój raport, synu — palce Aldricha bębniły lekko w pociągnięte łuszczącym się lakierem deski. — Chciałbym usłyszeć, co tam się stało.

Dauge rzucił niespokojne spojrzenie.

— Po telefonicznej rozmowie ze mną French przeglądał książki na regale. W pewnym momencie przystawił sobie krzesło, najpraw­dopodobniej po to, żeby sięgnąć na najwyższą półkę ...

— Streszczaj się, Al.

Hucząca ciągle wokół pieśń zdawała się nabierać coraz bardziej niepokojących tonów.

— French nie skorzystał z krzesła. Nagle poszedł do gabinetu i zaczął pisać. Nie spieszył się, ale też nie robił żadnych przerw ...

— Ani razu się nie zamyślił? Nie gryzł ołówka, nie patrzył w okno?

— Nie. Kiedy skończył, poszedł do łóżka.

— Dlaczego kamera nie objęła tekstu?

Dauge opuścił głowę. Zdawał sobie sprawę, że to jego wina. Po­winien przewidzieć znaczenie blatu biurka. Podręcznikowy błąd.

— Kiedy się obudził...

— Jak to? French zasnął?!

— Chyba tak. Nie wiem na pewno.

— Chyba?

— Używaliśmy standardowej aparatury ...

Gdzieś z boku kilka osób przewróciło się na ziemię. W panującym tłoku kotłowanina przybierała coraz większe rozmiary.

— Wychodzimy? — Dauge spojrzał w bok.

— Mów.

— Kiedy ... kiedy wstał z łóżka, zaczął czegoś szukać po wszyst­kich pokojach.

— Kamer? Mikrofonów?

— Raczej człowieka.

Aldrich lekko skinął głową.

— Potem wrócił do gabinetu i zaczął czytać zapisane przez siebie kartki. Był wyraźnie poruszony. Wykrzykiwał urwane zdania, w któ­rych pojawiło się nazwisko Luckhard.

— Kto to jest?

— Słucham?

— Kim jest Luckhard?

Dauge kaszlnął chcąc zyskać choć chwilę. Daremnie jednak cze­kał na olśnienie.

— Nie wiem. Postaram się ustalić.

— Niczego nie będziesz ustalał.

Dwóch rosłych policjantów jęło uspokajać kłótnię na środku sali. Kilkanaście osób wymykało się tylnym wyjściem.

— Co było dalej?

— Spalił kartki.

— A badania popiołu?

— Nic z tego — zacisnął rękę na kuflu. — Ten sukinsyn rozgniótł go pięścią.

Aldrich uśmiechnął się lekko. Dauge nie mógł opanować nerwo­wego drgania lewej powieki

— Czy ... czy rezygnujemy z pańskiego planu? — spytał niepewnie.

— Nie, synu. Ale to już nie twoja sprawa.

Helikopter obniżył lot, tak że można było dostrzec szczegóły ruin w dole. French uśmiechnął się myśląc o setkach mitów i legend, któ­re łączono z tymi zajmującymi ogromną przestrzeń skutkami regresu. Zaraz jednak odwrócił wzrok. Wyglądało na to, że zaczyna nie mieć czasu. Nie zdołał jeszcze ochłonąć po rannej rozmowie, a już czuł, że dzisiejszy dzień może przynieść kilka dalszych rzeczy, które zmienią jego życie. Spojrzał na Crane'a nachylającego się do pilota. Po chwili usłyszeli w słuchawkach schrypnięty głos.

— Powoli dolatujemy. Zaraz powinniśmy być na miejscu.

Aldrich skinął głową. Czerwieniejące na zachodzie niebo zajaśnia­ło przez chwilę w szkłach jego ciemnych okularów.

— Przygotowałeś wszystko?

— Tak. Samochód już czeka.

— Jaki?

— Furgonetka z pobliskiej fabryki.

Ponowne skinięcie głową i nowy błysk czerwonego światła. Aldrich poprawił pasek lotniczego hełmu, potem wyjął z centralki interkomu przewody Crane'a i pilota.

— Słyszysz mnie, Peter?

French również ściągnął mocniej swój pasek.

— Tak, proszę pana.

— Chcę ci wyjaśnić twoje zadanie, chłopcze — Aldrich urwał na chwilę. — Nie jest ono ani bezpieczne, ani łatwe.

Helikopter zrobił łagodny zakręt i obniżył wysokość, tak że lecieli teraz prawie między budynkami zrujnowanej ulicy.

— Wyniki twoich testów mimo wszystko są zachęcające a poza tym ..., jak się okazuje, władowaliśmy w twoje szkolenie masę for­sy. I to w ciemno.

French poczuł uporczywą suchość w ustach. Przecież w końcu musi się wydać, że z całego szkolenia nie pamięta ani słowa.

— Jak mam skontaktować się z partyzantami? — spytał.

— Nie bój się. Nie musisz tego robić w pojedynkę.

Plastikowa łódka na pasku od hełmu i mikrofon na wysięgniku skutecznie zasłaniały twarz Aldricha, ale French przysiągłby, że tamten się uśmiechnął.

— Po wielu miesiącach bezskutecznych poszukiwań partyzantów zrozumiałem, że skoro ja nie mogę dostać się do nich, oni muszą przyjść do mnie.

— Jak to? Sami?

— W pewnym sensie. Stworzyłem własną dość potężną i mam na­dzieję dobrze zakonspirowaną organizację.

Cicha muzyka, która w wyniku jakiegoś przebicia z radia rozbrzmiewała w słuchawkach, sprawiała, że atmosfera coraz bar­dziej nasycała się sennością.

— Organizację partyzancką, chłopcze. Jej kadra to oczywiście moi ludzie, ale normalni członkowie byli rekrutowani tak jak w każ­dym ruchu wywrotowym. Oni są autentyczni.

French nie był pewien, czy dobrze słyszy.

— Stworzył pan własną partyzantkę?

— Tak. I to dobrą — szkoloną przez moich specjalistów i uzbro­joną w sprzęt z niezłych państwowych magazynów.

— Ale ... ale po co?

— Cóż ... Parę spektakularnych akcji i moja organizacja stanie się słynna. A wtedy oni, prawdziwi partyzanci, sami będą dążyć do uzyskania kontaktu. Założę się, że będą chcieli połączyć siły.

— Wtedy pan ich złapie?

Ciemne szkła Aldricha zalśniły nagle.

— Peter. Stworzenie czegoś takiego kosztowało mnie wiele trudu. Wiesz chyba, że to działanie na krawędzi ... — nagle zawiesił głos. — Jeśli spieprzysz moją robotę ...

French drgnął na widok podniesionego palca.

— Jeśli zawalisz, bo praca będzie dla ciebie nowym rodzajem szczeniackiej zabawy, to pokroję cię osobiście.

— T... tak, proszę pana. Co mam robić?

— Staniesz na czele całej organizacji.

Tym razem French z najwyższym trudem powstrzymał jęk. Prze­cież ... Przecież to niemożliwe. Koszmar komplikował się coraz bar­dziej .

— Ja? — bąknął nieśmiało.

— Potrzebowałem do tego kogoś nieznanego w kręgach wywiadu. Jestem zaskoczony, że padło na ciebie ..., ale trudno. Masz po pro­stu pecha.

Crane potrząsnął Aldricha za ramię.

— Zaraz. Słuchaj, Peter, może potem nie będę miał okazji. Za kilka minut poznasz dowódców poszczególnych grup. Większość z nich to kadrowi pracownicy S2, ale nawet między nimi nie piśniesz ani słówka o tajnych służbach. Od tej chwili jesteś partyzantem, Peter.

Helikopter zatoczył łuk ustawiając się na osi jakiegoś jako tako trzymającego się dachu.

— A pan? — spytał French.

— Ja występuję jako przedstawiciel dość nieokreślonej centrali... Przerwał im lekki wstrząs lądującej maszyny.

— Koniec rozmów.

Zdjęli hełmy i odpięli pasy. Myśli kołujące w głowie chłopca były szybsze od pracującego ciągle wirnika.

— Będę z powrotem za godzinę! — krzyknął Crane.

Aldrich kiwnął mu ręką. Ogłuszeni hukiem silników wyskoczyli na zewnątrz. Jakiś człowiek wprowadził ich na odrapaną z tynku kla­tkę schodową. French nie mógł zrozumieć, dlaczego o wszystkim do­wiedział się dopiero teraz. Dlaczego Aldrich otworzył usta w ostat­niej chwili ... Nie chciał dać mu czasu na rozmyślania? Wzruszył ramionami.

Wyszli na ulicę, gdzie czekała już duża furgonetka. W środku było tylko dwóch ludzi. Żaden nie odezwał się ani w trakcie kłopotów z zapalaniem, ani podczas krótkiej drogi. W otaczającej go atmosfe­rze było coś takiego, że French dopiero teraz z całą wyrazistością poczuł, że to nie są żarty. Czuł też coraz obfitszy pot spływający po plecach.

Wysiedli tuż pod rozmontowanym na poły barakiem. Jednak wbrew złej sławie spustoszonej dzielnicy wokół kręciło się sporo lu­dzi. Zza poszarpanych konturów pobliskiej zabudowy wydobywał się dym z kominów fabryki. Aldrich pchnął drzwi i weszli do dużego mrocznego pomieszczenia.

— Coś słabo z tą konspiracją — mruknął French.

Aldrich wyraźnie się zmieszał.

— Ma pan sporo racji — powiedział.

French dopiero teraz zauważył czterech mężczyzn siedzących na krzesłach pod ścianą. Nie wiedział, co ma powiedzieć.

— Allena już pan zna — Aldrich wyciągnął rękę.

French ze zdziwieniem rozpoznał sylwetkę Dauge'a.

— A to są McLeish, Schrecklinger i Choisy. Panowie to jest Peter French, wasz numer jeden.

— Miło nam pana poznać.

French skinął głową.

— Ale z konspiracją nie ma pan jednak racji — Choisy wsunął ręce do kieszeni. — Jesteśmy tu jako członkowie komisji energetycz­nej. Całkowicie legalnie.

— To drobiazg. Powiedzmy, że żartowałem.

Schrecklinger wyszczerzył zęby, kiedy jednak spojrzał na kamien­ne twarze kolegów, szybko spoważniał.

Dlaczego Aldrich nie uprzedził mnie wcześniej o tym spotka­niu — przemknęło przez głowę. — I czemu nie powiedział, którzy z nich są jego ludźmi? Opuścił oczy. Zastanawiał się, czy pułkownik już domyśla się, że on sam nie ma pojęcia, co na temat tego spotka­nia było na szkoleniu.

— Panowie — Aldrich podszedł do składanego stołu. — Nie mamy zbyt wiele czasu, ale muszę przekazać wam ostatnie zalecenia z centrali.

Wszyscy obecni zajęli miejsca wokół, ale ciągle dawał się wyczuć ślad jakiegoś napięcia. Co chwilę jakieś spojrzenie niby przypad­kiem zahaczało o Frencha.

— Przykro mi, że muszę się streszczać, ale organizacja jest ciągle w stanie tworzenia, a sytuacja już zdążyła się zrobić ... nieprzy­jemna.

— Czy stało się coś złego? — spytał McLeish.

— W pewnym sensie. Policja złapała ostatnio dziesięć osób po­dejrzanych o przynależność do partyzantów i zamierza przeprowa­dzić ich publiczną egzekucję. Dziwię się, że poszli na coś takiego, ale ...

— Czy oni naprawdę są partyzantami?

— Sądzę, że nie.

— Więc jaki to ma związek z nami?

— Publiczna egzekucja może mieć fatalny wpływ na morale osta­tnio zrekrutowanych członków naszej organizacji. A osoby takie sta­nowią znaczny procent ...

— Obawia się pan, że ktoś nie wytrzyma?

— Tak.

— Ale ... — Schrecklinger chciał coś powiedzieć, powstrzymał go jednak zdecydowany ruch ręki Aldricha.

— Myślę, że sytuacja jest poważna.

— Czy nie wyolbrzymia pan zagrożenia? — spytał McLeish.

— Nie.

— A co na to nasz nowy dowódca? French prawie drgnął.

— Myślę, że Aldrich ma rację — dopiero po chwili zauważył, że zupełnie odruchowo pominął formę „pan". — Chciałbym wysłuchać go do końca.

— Właśnie. To co mam do przekazania ... Zresztą nie bawmy się w gładkie słowa. Centrala planuje odbicie zakładników.

Ze wszystkich obecnych tylko Schrecklinger powstrzymał się od potrząśnięcia głową.

— To szaleństwo — powiedział Choisy.

— To tylko konieczność — Aldrich dopiero teraz zdjął ciemne okulary. — Nie mamy czasu, dlatego jestem zmuszony prosić o jak najszybsze przygotowanie raportów o stanie kierowanych przez was komórek. Oczywiście pod kątem planowanej akcji.

— Ale ... — zaczął Choisy, Aldrich jednak nie dał mu dokoń­czyć.

— Chciałbym dać wszystkim jasno do zrozumienia, że centrala stawiając pana Frencha na szczycie hierarchii nie chciała bynajmniej powrotu do kolektywnego systemu podejmowania decyzji. Czy to, co mówię, dotarto do każdego?

Nikt się nie odezwał. Wzrok każdego z obecnych spoczywał w in­nym punkcie przestrzeni.

— To wszystko, co miałem do zakomunikowania. Przypominam o raportach! McLeish — kontrwywiad organizacji, Schrecklinger — grupy operacyjne, Choisy — łączność i koordynacja. Jakieś pytania? Czterej mężczyźni spojrzeli po sobie, potem wstali kolejno.

— W takim razie żegnam panów.

Dopiero gdy znikli za drzwiami, French otrząsnął się z odrętwie­nia. Drżącą ręką wytarł pot z czoła.

— Przepraszam — prawie szepnął zdziwiony błyskawicznym tem­pem konferencji. — Jak mi poszło?

— Zaczynasz chwytać, chłopcze. Kiedy tylko można, trzeba trzy­mać gębę na kłódkę.

Zerknął na pułkownika. Nie rozumiał jego tonu.

— Jaką rolę gra tutaj Dauge?

— To twój zastępca albo adiutant. Jak chcesz. On w każdym razie zapewni ci ochronę.

— Ostro napierał pan na tę akcję — podniósł się z miejsca. — Czy rzeczywiście ...

— Mam w tym własny cel — wpadł mu w słowo Aidrich. — Sia­daj, chcę ci jeszcze coś powiedzieć. Przysunął bliżej krzesło.

— Palisz?

— Trochę.

Pomięta paczka zaszeleściła cicho, kiedy wyjmował papierosa bez filtra.

— Mętlik, co? — tym razem ton był pojednawczy.

— Tak.

— Ale to jeszcze nie wszystko.

French skrzywił się żałośnie. Gryzący dym nieprzyjemnie drażnił płuca ...

— Mówiłem ci już, że chcę zapobiec wojnie — oczy Aldricha po­woli zmieniły się w wąskie szparki.

— Tak.

— To jest cholernie trudne, ale ..., ale możliwe. Tylko, że w tym celu muszę dotrzeć jak najwyżej.

— Gdzie?

— Najlepiej do prezydenta.

French spojrzał zdziwiony. Jeszcze przed chwilą sądził, że nigdy już nie dozna tego uczucia.

— Podejrzewam, że moje raporty grzęzną gdzieś w zbiurokraty­zowanej machinie państwowej. Plątanina pionów administracyjnych to prawdziwy labirynt.

— Ktoś celowo? ... — bał się dokończyć zdania.

— Nie wiem. Muszę dotrzeć do prezydenta — coś błysnęło pod białymi rzęsami zmrużonych oczu.

— Ale ... słyszałem, że on się nigdzie nie pokazuje i chyba ... nikogo nie przyjmuje. Nikt z zewnątrz nie widział go dotąd. Pułkownik lekko skrzywił wargi.

— Wiem o tym, Peter. Wiem też jednak, że wśród złapanych przez policję ludzi jest pewna kobieta. Ona najprawdopodobniej po­trafi dotrzeć do materiałów, które pozwolą mojemu wydziałowi skontaktować się z prezydentem.

French rozkaszlał się i zdusił obcasem niedopałek.

— Skąd pan o tym wie?

— Pogłoski, Peter, pogłoski. Nie wolno ich lekceważyć. Aldrich również zgasił swojego papierosa.

— I to jest właśnie indywidualne zadanie dla ciebie, Peter. Musisz z niej wszystko wydobyć.

Zapadłą ciszę dopiero po dłuższej chwili przerwał odgłos przesu­wanego krzesła.

— Chodźmy.

Kiedy wsiadali do furgonetki, French zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Nie miał pojęcia, co jest grane. Nie wiedział, kto i w co chce go wrobić i jakie prawdziwe motywy kierują otaczającymi go ludźmi. Nie wiedział też, ani czego chcą, ani jak widzą jego rolę. Miał dość pułapek i tajemnic rozrastających się wokół meandrycznie.

— Co to za kobieta? — spytał zrezygnowany.

— Znam tylko jej imię.

— Żeby chociaż obwód w talii... — zreflektował się, zanim puł­kownik zdążył zareagować. — Jak ono brzmi?

— Atharan.

— Cholera.

Poranne wyjście do pracy jest w zasadzie takie samo dla większo­ści urzędników. Kończąc w biegu śniadanie, całują żonę, poprawiają krawat i wychodzą szukając po kieszeniach kluczyków od samocho­du. Ten dzień zaczął się dla Spiersa tak samo jak inne. Kończąc śnia­danie pocałował żonę, poprawił krawat, wyjął z szuflady pistolet i wyszedł szukając po kieszeniach naboi, które wysypały się z magazynka. Samochód jak zwykle nie chciał zapalić, jednak w prze­ciwieństwie do innych dni tym razem nie zaskoczył aż do wyczer­pania akumulatora. Wezwany przez radio Lossberg przyjechał do­piero po jakichś dwudziestu minutach, tak że kiedy Spiers wsiadł do służbowej maszyny, jego humor daleki był od normalnego.

— Dokąd jedziemy, Ted? — Lossberg ukazał w uśmiechu nie­równe zęby.

— Zjazd lekarzy w południowej ...

— Wiem, gdzie jest ten zjazd, ale czego ty tam szukasz?

— Szukam lekarza.

Silne dłonie zacisnęły się na kierownicy.

— Mogłem się domyślić. Jesteś chory?

— Nie. Ale być może on wyleczy ciebie.

Samochód ruszył z piskiem opon.

— Wolniej, Chcesz im dostarczyć eksponatów? Zgrzytnęły przerzucane w pośpiechu biegi.

— Napisałeś raport?

— Tak.

— Oczywiście nie wpadłeś na to, żeby go zabrać ze sobą?

Lossberg rzucił w bok niechętne spojrzenie.

— Leży na twoim biurku.

Samochód zwolnił i zatrzymał się na szerokim podjeździe, tuż przy ulicy.

— Co, już? Przecież to nie tutaj.

— Zanim zaczniesz mnie leczyć, warto, żebyś dowiedział się, że dzisiaj w programie zjazdu jest bankiet — Lossberg wyciągnął rękę w kierunku szyb luksusowej restauracji. — Właśnie tutaj ...

— Mogłeś powiedzieć o tym przez radio. To tylko kilka kroków od mojego domu.

— A ty mogłeś powiedzieć, gdzie chcesz dotrzeć.

Spiers otworzył drzwi.

— Zaczekaj na mnie.

Wyskoczył na chodnik z trudem łapiąc równowagę. Coś uwierało go w lewą nogę. Spojrzał na źle zasznurowany but. Cholerny dzień.

— Przykro mi, proszę pana — portier w liberii położył dłoń na klamce. — Niestety, nie mogę nikogo wpuścić.

Spiers uderzył pięścią w dłoń portiera. Uwolnione z zatrzasku drzwi otworzyły się na całą szerokość.

— Proszę pana! — z boku doskoczył jakiś kelner z obciążoną kil­koma talerzami tacą. — Tu nie wolno ...

Pchnięta policyjną odznaką taca wylądowała na dywanie.

— Ale ...

Drobny ruch ręki sprawił, że kelner wolał się wycofać. Spiers wie­dział, że sterta skarg na niego urośnie dzisiaj o kolejne kilka centy­metrów. Trudno. Nie lubił cholernych dni. A poza tym był zmęczo­ny prowadzeniem śledztwa w tak idiotycznej sprawie.

— Słucham pana?

Rozprowadzający sali patrzył co prawda podejrzliwie, ale w jego głosie przeważała zawodowa uprzejmość.

— Szukam doktora Holmberga.

— Czy jest pan zaproszony?

— To sprawa wagi państwowej — zażartował z ponurym wyra­zem twarzy.

Tamten musiał nie zrozumieć dowcipu. Oczy mężczyzny w czer­wonym fraku powędrowały w górę. Najwyraźniej zastanawiał się, jak zareagować na tak bezczelne kłamstwo.

— Kogo mam zapowiedzieć? — powiedział wreszcie. Prawdopo­dobnie jednak cenił swoją pracę i nie należał do ludzi lubiących ry­zyko.

— Spiers.

— Służę uprzejmie. Proszę tutaj zaczekać.

Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, Spiers otworzył je ponow­nie i wszedł do sali wypełnionej dyskutującymi nad czymś grupkami elegancko ubranych mężczyzn. Rzut oka na suto zastawione stoły wystarczył, żeby zrozumieć, czym Towarzystwo Medyczne różni się od jego urzędu. Zdołał ukryć niechętny wyraz twarzy, kiedy z tłumu wyłonił się wysoki, dość młody mężczyzna.

— Jestem Holmberg. Pan mnie szukał?

— Tak — jego wzrok leniwie prześlizgiwał się po twarzy stojące­go naprzeciwko człowieka.

— Co mogę dla pana zrobić? — głos tamtego nie był kojący. Czyżby jemu także nie odpowiadał ten dzień?

— Prowadzę śledztwo w sprawie pożaru laboratoriów w Malden Park ...

— Pan jest strażakiem?

— Nie, policjantem.

Holmberg dopiero teraz spojrzał wprost na Spiersa.

— W dalszym ciągu nie rozumiem ...

— Pan leczył profesora Luckharda.

— Leczył? Trudno to nazwać leczeniem.

— Dlaczego?

Holmberg starł z nosa jakiś pyłek.

— Przykro mi, tajemnica lekarska. A może ma pan zezwolenie od prokuratora?


— Luckhard wyciągnął jednak od pana informacje — zaryzyko­wał Spiers. Widząc, że tamten się uśmiecha, dodał.

— Na co był chory?

— Cóż, mówiąc między nami, rzeczywiście staruch wyciągnął to ode mnie. Dałem się zaszantażować Luckhardowi... — zamilkł na moment — jego pozycja pozwalała mu na wykończenie, kogo chciał.

Spiers zmrużył oczy.

— W takim razie ma pan pecha.

— Ja?

— Moje stanowisko również pozwala mi pana wykończyć.

— Och, doprawdy?

Spiers cofnął się o kilka kroków.

— Holmberg — powiedział jeszcze w miarę cicho. — Nie uda się panu zatrzymać śledztwa w sprawie tych dziewczyn w pana gabi­necie.

Ktoś odwrócił się w ich stronę. Nie mógł słyszeć słów, ale intuicja musiała mu podpowiedzieć, że dwaj mężczyźni na uboczu rozmawia­ją o czymś ciekawym.

— Żadna z nich nie była pełnoletnia — Spiers zaczerpnął głębsze­go oddechu, jakby miał zamiar krzyknąć.

Dalsze dwie twarze zwróciły się w ich stronę. Holmberg poczer­wieniał.

— Zaskarżę pana! Będzie pan siedział za zniesławienie!

— Doprawdy? — tym razem powiedział to Spiers. — Może ma pan ochotę na jeszcze jakiś skandal?

— Wezwę ..., wezwę ... Podam pana do sądu!

— Czy przypadkiem ...

— Proszę nie wygadywać bzdur — Holmberg chwycił go za ra­mię. — Nikt nie uwierzy w wyssane z palca ...

— Ktoś powiedział, szkaluj śmiało ...

— Chodźmy stąd — lekarz prawie siłą pociągnął go w kierunku toalet. Spiers bawił się coraz lepiej.

— Zniszczę cię! — Holmberg zatrzasnął polakierowane na biało drzwi. — Wywalą cię z pracy, jeśli nie przestaniesz.

Spiers chwycił nadgarstek podniesionej ręki.

— Przestanę. Powiedz mi tylko, co wiedział Luckhard.

— Wszystko! — głos lekarza zamienił się prawie w syk.

— To znaczy?

— Wiedział, że zdechnie w przeciągu tygodnia. Nie miał żadnych szans.

— Aż tak?

Holmberg uwolnił rękę i trzasnął pięścią w drzwi najbliższej ka­biny.

— Wygarnąłem mu wszystko! Tak jak chciał! Uważał się za takie­go mocnego, a samobójstwo miał wypisane na twarzy.

Spiers nagle podniósł wzrok.

— Co?

— Samobójstwo! — udało mu się zaakcentować każdą literę.

— Chciał się zabić?

Spiers nie wiedział, czy Holmberg rzeczywiście nic nie wie, czy tyl­ko udaje głupiego.

— Przecież kontrole psychiczne wymazują myśli o samobójstwie.

— Tak?

Lekarz wyglądał na zaskoczonego.

— Czy Luckhard mógł o tym wiedzieć? .— Jednak je popełnił?

Spiers zatoczył się pod ścianę. Oparł ręce na najbliższej umy­walce.

— Co mu powiedziałeś? — prawie szepnął. — Coś mu powie­dział, sukinsynu! — krzyknął.

Holmberg uśmiechnął się ironicznie.

— Co to była za choroba?

— Patologiczne zmiany w tkance mózgowej. Jeśli dalej będziesz się tak wściekał, skończysz jak tamten, tropicielu alfonsów.

Kiedy trzasnęły drzwi, Spiers odkręcił wodę i zmoczył twarz. Ru­tynowe śledztwo powoli zmieniało swój profil. Dopiero po kilku mi­nutach zakręcił kurek i ruszył do wyjścia. Jakaś myśl drążyła jego umysł.

— Już! — Twarz Dauge'a w szparze drzwi wyrażała ledwo uchwy­tne napięcie. — Są wszyscy.

French złożył czytane przed chwilą papiery,

— Wejdź.

Po raz pierwszy od kilku dni spojrzał na niego z nie udawaną pew­nością siebie. Rano, podczas przeglądania raportów coś się w nim przełamało. Ukryta gdzieś wewnątrz bestia umilkła znowu, schowa­ła swoje kły i pazury i tak jak po awanturze w metrze wrażliwość została stępiona, a nerwy po raz kolejny zamieniły się w nieczułe włókna. Wtedy ... Nie, nie pamiętał, gdzie wtedy poszedł, ani co mu pomogło — teraz jednak nie myślał już ani o swojej sytuacji, ani o bezsensie porywania się na system. Nie miał pojęcia, jak potoczą się sprawy, ale był pewien przynajmniej jednego. Będzie działał. Uśmiechnął się, kiedy przypomniał sobie swoje położenie i to, czego od niego żądają.

— Mamy ułożyć plan, tak? — w głosie również nie było wahania.

— Tak.

— A co na to Aldrich? — spojrzał na niego spod wpół przy­mkniętych powiek.

— Aldrich? On się nie wtrąca.

— Czegoś jednak chce.

Dauge przysiadł na rogu biurka.

— Nikt nie wie, czego chce Aldrich. Z tą jego potrzebą zapobie­żenia wojnie ...

— Tak?

— Co złego jest w wojnie? — wyciągnął spod uda kabel telefonu.

— Kilka potyczek, kilka bitew i wojska zostaną wycofane. Politycy będą zacierać ręce, oficerowie grymasić, a żołnierze zdychać w szpitalach albo trząść się z nerwów po domach. Bez przesady jed­nak. Politycy dostaną stanowiska w rządzie, wyżsi oficerowie miej­sca w sztabach, niżsi wyższą rangę, a żołnierzom da się ordery.

French spojrzał mu w oczy. Nie bardzo wiedział, co ma powie­dzieć.

— Chodźmy. Tamci nie powinni zbyt długo czekać.

— Myślę, że wprost przeciwnie — Dauge wstał ciężko — ale sko­ro tak uważasz ...

Otworzył drzwi na całą szerokość. Siedzący w fotelach mężczyźni podnieśli głowy. Obskurne mieszkanie, które wynajął, najwyraźniej nie było im obce. Wszyscy trzymali szklanki z whisky.

— Witam panów — French zajął miejsce za szerokim stołem. — Przeczytałem wasze raporty — rozłożył przed sobą papiery. — My­ślę, że nie ma sensu bawić się we wstępy czy podsumowania, słu­cham waszych propozycji, panowie.

Choisy poruszył się lekko. Rozejrzał się po otaczających go twa­rzach, potem znów spojrzał przed siebie.

— Wydaje mi się, że zaszło jakieś nieporozumienie — powiedział cicho. — Chyba to my powinniśmy wysłuchać pańskiego planu.

French poczuł przebiegające przez plecy ciarki.

— Nie chciałbym krępować waszych poczynań, panowie — po­wiedział ochryple. — Oczywiście do mnie będzie należeć ostateczna akceptacja, ale najpierw wolałbym poznać wasze propozycje.

— Nie byliśmy przygotowani ... — zaczął Schrecklinger, ale Cho­isy przerwał mu brutalnie.

— Do dowódcy należy ułożenie planu.

— Powiedzmy wytycznych... — French nie wiedział, co ma zro­bić. Przecież zaraz wyda się, że nie ma żadnego przeszkolenia. Gdzieś ulotniła się poprzednia pewność siebie.

— Nikt z nas nie ogarnia całości. Tylko pan może to zrobić.

— Charakter organizacji nie ma tu nic do rzeczy — usiłował zy­skać na czasie. — Chodzi wyłącznie o akcję militarną.

— Nie, French. Nie wiem, co pan usiłuje nam wmówić, ale ja nie ruszę się stąd bez wysłuchania pańskiego planu.

Podniesiona z boku ręka zażegnała spór.

— Myślę, że tu nie chodzi o przerzucenie na nas odpowiedzialno­ści — powiedział McLeish. — Wolałbym jednak poznać pańskie mo­tywy.

— I pański plan akcji! — prawie krzyknął Choisy.

French przymknął oczy. Po prostu wstać i wyjść? A co potem? Przecież nie będzie uciekał. Nie wiedział nic o wojskowości i nie miał pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji.

— Wasze raporty... — zaczął niepewnie — są ... w pewnym sen­sie ...

— Przepraszam, ale naprawdę mamy bardzo mało czasu. Proszę nie grać na zwłokę.

French dotknął palcami stojącej obok szklaneczki. Może symulo­wać atak serca? W moim wieku? Bzdury. Drugą ręką sięgnął po bu­telkę, jej szyjka zadzwoniła o pozłacany brzeg naczynia. Rozkaszleć się i wyjść do łazienki? Ile na tym zyska? Powoli uniósł drżącą rękę. Nagle zatrzymał się omal nie rozlewając alkoholu. Przez głowę prze­mknął mu pewien pomysł. Strząsnął z rękawa krople whisky zasta­nawiając się, jak go sprzedać. Szybko odstawił szklankę.

— Choisy! Czy pan wie, dlaczego to właśnie ja, a nie pan, zosta­łem dowódcą organizacji? — zapytał.

Z ulgą zauważył, że jego głos znowu brzmi pewnie.

— Chciałbym to usłyszeć — odparł bezczelnie Choisy.

— Ponieważ to ja, a nie pan, wiem, jak zapewnić więcej niż pięć­dziesiąt procent powodzenia jeszcze przed samą akcją.

— Naprawdę?

Podpatrzonym u Aldricha ruchem French odchylił się w fotelu.

— Celem naszej akcji jest przede wszystkim podtrzymanie morale członków naszej organizacji i przekonanie społeczeństwa, że nie mo­żna nas poszturchiwać.

Pociągnął mały łyk, ale się zakrztusił i musiał przerwać na dłuższą chwilę, żeby powstrzymać kaszel.

— Dlatego też — podjął znowu — nie ma sensu stawiać wszy­stkiego na jedną kartę.

Na twarzy Choisy'ego pojawił się cyniczny uśmiech.

— Ciekawe, jak można tego uniknąć. Przez chwilę bawił się rosnącym napięciem.

— Rozwiązanie jest bardzo proste. Zamiast jednej akcji przepro­wadzimy trzy. Schrecklinger — pan wydzieli dwie grupy, które porwą po dziesięć osób, obojętnie skąd. McLeish — pan rozgłosi, że policja ujęła dwie nowe grupy partyzantów i również zamierza zlikwidować je w oznaczonym dniu. Choisy — pan stworzy dwie grupy szturmowe, niekoniecznie dobrze przeszkolone, i „odbije" pan zakładników od ludzi Schrecklingera. Nie powinien pan mieć zbytnich kłopotów — tym razem French uśmiechnął się bezczel­nie.

— Cholera — Schrecklinger jednym haustem opróżnił swoją szklankę. — Ludzie będą myśleli, że policja ma trzydziestu partyzan­tów w trzech miejscach. Nawet jeśli nie powiedzie się główna akcja, to odbijając naszych od samych siebie w oczach ludzi i tak mamy dwie trzecie powodzenia zapewnione z góry ...

— Właśnie. Trzeba tylko zachować ścisłą tajemnicę.

McLeish potrząsnął głową. Dłuższy czas wodził wzrokiem od jed­nego do drugiego.

— Jasny szlag. W życiu bym na to nie wpadł.

Choisy zagryzł wargi.

— Jak pan wyobraża sobie podanie tego do publicznej wiadomo­ści? Przecież policja zaprzeczy ...

— Na pewno zaprzeczy. Ale jeśli ich zaskoczymy i przeprowadzi­my wszystko odpowiednio szybko, ich dementi będzie czymś w ro­dzaju musztardy po obiedzie.

— Albo kompromitacji — dodał McLeish.

— Poza tym w sprawach informacyjnych możemy skorzystać z po­mocy centrali.

Dauge skinął głową. Pochylił głowę, żeby ukryć zdziwienie.

— Czy są jeszcze jakieś pytania? — French założył ręce na kark. Teraz, choć przez chwilę, czuł się panem sytuacji. — W kwestii po­wiedzmy działań pozornych?

Siedzący spojrzeli po sobie. Nikt nie zabrał głosu.

— Wobec tego Schrecklinger ułoży plan akcji. Choisy zorganizuje mieszkania, gdzie będzie można przechować odbitych ludzi, a McLeish punkty przerzutowe dla członków grup uderzeniowych. Czy wszystko jest jasne?

Lśniąca limuzyna brała kolejne zakręty dużo pewniej niż kilka dni temu. Siedzący obok kierowcy Dauge również wyglądał spokojniej. Jego długie włosy targał wiatr, wpadający przez rozkręconą do ma­ksimum boczną szybę.

— Chyba miałeś rację, ale Schrecklinger... — machnął ręką. — On się urodził z karabinem maszynowym w dłoniach.

— Jego matka musiała wyć z bólu — mruknął French.

Dauge zerknął w bok.

— Zamierza użyć szybowców.

— Szybowców?

— To takie aparaty latające bez napędu. W ośrodku doświadczal­nym w Alice Springs odnaleziono dokumentację. Ktoś z Sydney od­tworzył dwa egzemplarze.

— Są do wzięcia?

— Tak, mamy tam trzech ludzi. Ale mimo ulepszeń konstrukcja pochodzi z zamierzchłych czasów. To są siedmioosobowe DeHavil-land Australia G2 ...

— Ale jak lecą bez napędu? — lekko przyhamował przy wjeździe w wąską ulicę.

— Schrecklinger chce holować je za helikopterem. Jego ludzie ukradną je z lotniska piątej dywizji.

— Piątej dywizji? — pomyślał French. — Ciekawe, czy to znaczy, że Schrecklinger jest człowiekiem Aldricha? Jeśli tak, to wybór był właściwy.

— Gdzie policja chce urządzić egzekucję? — zapytał.

— W bazie pod Sydney. Cholerne pustkowie i dlatego właśnie musimy użyć czegoś co lata.

— A broń?

— Jest. Wszystko jest już gotowe. Mamy nawet mundury.

French gwałtownie nacisnął hamulec. Bawiące się na ulicy dzieci pomknęły w stronę gruzowiska.

— Wystąpimy jako armia?

— Chodzi raczej o nie pozostawienie śladów i czynnik psychiczny. To tutaj jest ten bar?

French skręcił w boczną, prawie pustą o tej porze uliczkę.

— Tak.

Zaparkował pod brudnymi, zachlapanymi jakąś farbą oknami.

— Nie lepiej kupić piwo w sklepie?

— Tak dobrego jak tutaj nie dostaniesz nigdzie. Zaczekaj chwilę. Trzasnął drzwiami. Kiedy wrócił obciążony wypełnioną butelkami torbą, Dauge zdążył wypalić papierosa.

— Nie mogliśmy wypić w środku?

— Nie, chciałbym jeszcze z tobą porozmawiać... Poprowadzisz? Dauge przesiadł się za kierownicę, a French zajął miejsce na tyl­nej kanapie.

— Gdzie jedziemy?

— Gdziekolwiek. Byle byłoby w miarę pusto.

Samochód ruszył gładko. French otworzył butelkę i pociągnął spory łyk. Delikatnie, końcami palców wyjął z kieszeni otrzymane od barmana opakowanie po aspirynie. Potrząsnął nim lekko. Biały proszek w środku przylgnął do ścianek wewnątrz i nie można było sprawdzić jego ilości. Obejrzał pustą kopertę. Żadnego listu. Nic. Żeby ten kretyn Luckhard nie zaznał spokoju! Dlaczego nic nie na­pisał? Przecież nie wiem, jak tego używać ani w jakich dawkach.

— Może być tutaj?

— Jasne.

French nawet nie podniósł głowy. Szybko otworzył nową butelkę i wsypał do środka trochę proszku.

— Masz. Tylko nie mów, że kiedykolwiek w życiu piłeś już coś takiego.

Zatrzymali się na szerokiej, betonowej estakadzie, wznoszącej się kilka metrów ponad plątaniną dróg pokrytych wybrzuszonym w wie­lu miejscach asfaltem. Z jednej strony nawiana przez wiatry ziemia utworzyła coś w rodzaju stromej skarpy. Szara, pokryta przemysło­wym nalotem trawa przebijała nieśmiało spomiędzy potłuczonych butelek i porwanych plastikowych opakowań.

— Nie lubię tego gatunku — Dauge pociągnął następny łyk. Usiedli w otwartych drzwiach samochodu spuszczając nogi na ze­wnątrz.

— Co jeszcze chcesz wiedzieć?

Zajęty przewidywaniem czasu, w którym preparat Luckharda za­cznie działać, French nie był przygotowany do rozmowy.

— Wiesz... — gorączkowo szukał słów. — Chcę wziąć udział w akcji.

— Ty? Przecież to niemożliwe.

— Dlaczego?

— Jesteś dowódcą całości. Nie możesz brać udziału w potyczkach.

A więc nie ma pojęcia o kobiecie, której szuka Aldrich — pomy­ślał. — Ciekawe, jak z tego wybrnąć?

— Wolałbym, żebyś po prostu przyjął to do wiadomości — po­wiedział. — Mam swoje powody.

— Moje zdanie nic nie znaczy — Dauge pociągnął kilka ły­ków. — Ale jak wytłumaczysz to innym? ... Słuchaj, czy ty po pro­stu nie chcesz się nastrzelać?

— Teraz ja powiem z kolei, że moje osobiste chęci nie mają żad­nego znaczenia. Nie zamierzam wtrącać się w dowodzenie na szcze­blu operacyjnym.

— Więc?

— Więc co?

— Po co chcesz brać udział w akcji?

French podniósł głowę.

— Po prostu muszę tam być, Al.

Dauge wzruszył ramionami.

— Przekażę Schrecklingerowi twój rozkaz.

Znowu przechylił butelkę.

Cholera, po czym poznać, że to zaczęło już działać? Przecież facet nie zacznie nagle śpiewać i tańczyć.

Siedzieli w milczeniu obserwując krążące leniwie w rozedrganym powietrzu ptaki. Kiedy Dauge sięgnął po następną butelkę, French postanowił spróbować.

— Chciałbym, żebyś zaczął pracować dla mnie, Al — powiedział niepewnie.

— Przecież właśnie to robię.

— Chcę, żebyś pracował wyłącznie dla mnie. Żadnej reakcji.

— Allen ...

— Rozumiem.

French drgnął gwałtownie.

— Co to znaczy?

— Pracuję wyłącznie dla ciebie. Tylko dla ciebie.

Dauge był cały czas spokojny. Mówił zupełnie normalnie. French wciągnął powietrze w płuca. Nie wiedział, czy środek już działa, czy

Dauge chce go sprowokować.

— Co Aldrich wie o mnie? — spytał twardo.

— Dużo, kazał mi śledzić ciebie od spotkania w Tentwood. Na­wet w mieszkaniu.

— W mieszkaniu? — podskoczył jak ukłuty. — Jak?

— Kamery i mikrofony — twarz tamtego nie wyrażała niczego.

Z identyczną miną mógłby uczestniczyć w nudnej konferencji. French uderzył pięścią w kolano.

— Czy wie coś o środku Luckharda?

— Nie. Zna jednak to nazwisko.

— A list? Wie, co było na tych kartkach?!

— Nie. Ale zna dokładnie twoją reakcję i wszystko, co mó­wiłeś.

— Jasny szlag!

French zerwał się i rzucił butelką w przejeżdżającą dołem cięża­rówkę.

— Żeby to wszystko jasny szlag trafił!

Rodzący się gdzieś nad pustynią wiatr nie zawierał w sobie żadnej wilgoci. Nie przynosił chłodu, nie chciał też wysuszyć gromadzącego się na czole potu. Wysuszał za to myśli.

— Co pan stara się udowodnić? — Spiers wskazał na ścianę bu­dynku, w którym na wysokości czwartego piętra ziała wypalona wyrwa. — Co to jest? Naprawdę nic się nie stało?

Launay poczerwieniał lekko.

— Mam wrażenie, że pan się zapomina.

Stojący z tyłu Lossberg roześmiał się cicho.

— Jest pan policjantem i powinien ...

— A pan jest dyrektorem laboratoriów w Malden Park i pańskim psim obowiązkiem jest dbanie o ich bezpieczeństwo.

— To ... to już obraza — twarz dyrektora była coraz bardziej czerwona.

— Obrazą są te bzdury, które pan nazywa sprawozdaniem!

— Ależ ...

— Niech się pan przynajmniej zamknie! Niech pan już nic nie mówi!

Spiers ruszył w kierunku głównego wejścia, zostawiając, za sobą oniemiałego dyrektora. Przez dobrą chwilę Launay nie mógł dojść do siebie.

— Co za bezczelność — wykrztusił wreszcie. — Ty ..., ty ... Zni­szczę cię ... Rozwalę twoją brudną karierę ... Lossberg odrzucił niedopalonego papierosa.

— Jeszcze wczoraj wpłynąłbym na szefa, żeby pana przeprosił — powiedział.

— Wczoraj? — Launay spojrzał na niego zaskoczony.

— Teraz jednak będąc na pana miejscu ja bym go przeprosił.

— Co? — dyrektor był coraz bardziej zdezorientowany.

— Dziś w nocy dostał specjalne pełnomocnictwa. A to znaczy, że poleci kilka głów — przełknął ślinę. — Bynajmniej nie jego ...

Lossberg zerknął na pobladłą nagle twarz dyrektora, potem po­szedł za Spiersem. Nie szukał długo. Już w przestronnym halki do­biegł go charakterystyczny krzyk.

— No to sprowadź go na dół! Nic mnie nie obchodzi, co tam ro­bicie!

Delikatnie uchylił drzwi do jakiegoś gabinetu. Spiers skinął na niego przekładając słuchawkę telefonu do drugiej ręki.

— Czytałeś raport patologów?

— Tak.

— Skąd wzięli to ciało?

— Ciało? Powiedzmy raczej pewne jego fragmenty. Pod wpły­wem ognia załamał się dźwigar i runęła jedna z płyt przykrywając kogoś na tyle, że można było przeprowadzić sekcję.

— I co? ... Zaraz — krzyknął Spiers do słuchawki. — Co było w raporcie?

— Ustalono przyczynę zgonu.

— Na pewno? —jego ręka odruchowo powędrowała w kierunku widełek. W ostatnim momencie zamarła jednak w powietrzu.

— Tak. To była ordynarna, szybko działająca trucizna. Mamy szczęście, że strażacy ...

— Czekaj — Spiers znowu przyłożył do ucha słuchawkę.

— Tak? To dlaczego ich nie sprowadzicie? ... Nic mnie to nie obchodzi, wyciągnijcie ich ze szpitala, z kostnicy, z piekła ... obo­jętne skąd. Mają tu być za godzinę! Za godzinę, durnie.

Uderzenie pięścią w widełki prawie rozwaliło telefon.

— Ty wiesz, co się tutaj działo? — Spiers szukał czegoś nerwowo po kieszeniach. Odtrącił wyciągniętą w jego stronę paczkę papiero­sów i wreszcie wyjął notes. — To są największe laboratoria w tym kraju. Najbardziej utajnione. Ale takiego burdelu jeszcze nie wi­działem. Nigdzie.

— Co się stało? — Lossberg wolał się cofnąć kilka kroków.

— Facet wchodzi sobie do wartowni, kiedy chce, strażnicy biegają mu po kawę, a on w tym czasie wynosi z laboratorium, co mu się żywnie podoba!

Lossberg podrapał się po brodzie,

— Jak zwykle nie rozumiem najprostszych rzeczy ... Co w tym dziwnego?

— Dziwnego? Człowieku!

Spiers rzucił mu jakieś papiery.

— Zobacz tylko, co tu badają.

— Jasna cholera — Lossberg po chwili odłożył dokumenty. — Wdepnęliśmy w ...

— Masz numer oficera łącznikowego? — Spiers znowu podniósł słuchawkę.

— Nie.

— No to czemu się gapisz? Weź od kogoś z naszych.

— Jasne — ręka sama sięgnęła do klamki. — Chcę ci tylko coś powiedzieć.

— No? — Spiers nerwowo spojrzał na zegarek.

— Wiesz, co Luckhard kazał przynieść do wartowni przy sali ba­dawczej ostatniego dnia?

— Skąd mam wiedzieć?

— Pojemniki z fosforem i kanistry z łatwopalnym rozpuszczalni­kiem.

Lossberg otworzył drzwi, ignorując rozszerzone zdziwieniem oczy Spiersa.

— Idę po ten numer ... Aha, jeszcze jedno — odwrócił głowę

— Tak?

— Wszystkie kanistry i pojemniki były otwarte. On kazał to zro­bić.

Przyjęcie było co prawda nudne, ale na tyle nieangażujące, że po­ranny prysznic zdołał skutecznie zmyć wszystkie ślady zmęczenia. Pearl włożyła krótki szlafrok i zeszła do salonu. Lekki przeciąg po­ruszył firankami. Krótkie szczeknięcie wyjaśniło wszystko.

— Joker?

Ogromny wilczur podbiegł do niej merdając ogonem.

— Joker! Jak tu wlazłeś, draniu?

Wypiła szklankę soku i dopiero teraz poczuła głód. Otworzyła lo­dówkę przez chwilę przewracała jej zawartość, potem wyjęła udko kurczaka. Pies zaskomlał.

— To nie dla ciebie — przytrzymała udko zębami, odpychając zwierzę.

Wilczur jednak wspiął się na tylne łapy opierając przednie na jej ramionach i zręcznym ruchem wyrwał mięso.

— Co za bezczelność! Johnny!

Z sypialni dobiegło tylko niewyraźne mruknięcie.

— Johnny, ten facet z ogonem zabrał mi śniadanie.

— Może jest głodny.

— No tak — Peari potrząsnęła pięścią. — Ja tu zaprowadzę po­rządek. Joker! Marsz do ogrodu! I oddaj to natychmiast.

Zajęty jedzeniem pies szczeknął głucho, a kiedy wyciągnęła rękę, warknął ostrzegawczo. Pearl nachyliła się w stronę kominka i sięgnę­ła po leżący na jego okapie przedmiot.

— Piesku — uśmiechnęła się. — Pieseczku ... Wilczur popatrzył na nią zdezorientowany.

— Pieseczku — wyciągnęła zza pleców kij baseballowy. — Jazda do ogrodu, a jak nie, to ci przyłożę! Wilczur spokojnie wrócił do jedzenia.

— Czekaj. Już ja cię załatwię.

Zrzuciła szlafrok i szybko wciągnęła sięgający do połowy ud gruby sweter. Bose stopy nieprzyjemnie plaskały o wyziębniętą podłogę tarasu. Zatrzymała się jednak, kiedy z góry dobiegł głośny trzask. Cynthia zbiegła po schodach powiewając ręcznikiem.

— Och — podniosła i włożyła porzucony szlafrok. — Ale fajne. Kiedy to kupiłaś? — odwróciła się od lustra. — Joker! Piesku, nie jesteś głodny?

— Nie. Pożarł właśnie moje śniadanie.

— No, wiesz? Co to znaczy dla takiego dużego psa?

Pearl potrząsnęła głową.

— Cindy!

— Co? — dziewczyna znowu przejrzała się w lustrze. — Jest gdzieś trochę mleka?

— Wszyscy mi wszystko zabierają. Najpierw ta paszcza na czte­rech łapach a teraz ty.

— Och, nie przesadzaj — Cynthia ruszyła z powrotem po scho­dach.

— I zabierz tego w futrze!

— Chodź, Joker, Cindy cię nakarmi ... Ach, Pearl — zatrzymała się na szerokim podeście — byłabym zapomniała.

— Co się stało?

— W łazience jest jakiś żołnierz.

— Co?

Oboje z psem zniknęli już jednak w swoim pokoju.

Pearl starając się stąpać cicho podeszła do łazienki. Nasłuchiwała chwilę, a potem nagłym szarpnięciem otworzyła drzwi. Stanęła onie­miała.

French czerniący przed lustrem twarz drgnął gwałtownie, tak że ustawione na umywalce naboje posypały się na ziemię.

— Cholera — czarna krecha przecinała całą szyję. French czuł się źle w mundurze o barwach ochronnych i nałożonej na wierzch kuloodpornej kamizelce. Ogromne twarde buty uwierały nogi, a pas z ładownicami uciskał biodra.

— Przepraszam, nie ma pani trochę mydła? — spytał przecierając załzawione oko.

— Eee ... Jest na półce, za panem.

— Dziękuję.

— Proszę bardzo.

Zamknęła drzwi. Trochę oszołomiona weszła na górę.

— John?

— Tak? Ściszyła głos.

— Czy zapraszałeś do domu jakiegoś żołnierza?

— Tak, kochanie. To mój przyjaciel.

— Ale... Ale on maluje sobie twarz. Może to pederasta?

— Ale skąd.

Schrecklinger ukazał się w drzwiach sypialni.

— O, Boże.

On też miał na sobie mundur. Właśnie mocował magazynek do karabinu.

— John, czy w nocy Północ wypowiedziała nam wojnę?

— Nie, kochanie. Mamy z kolegą jedną sprawę do załatwienia na mieście — metalowy pojemnik wreszcie wskoczył na miejsce. — Wrócę dopiero na kolację.

Dopinając nośną taśmę zszedł po schodach i wyciągnął Frencha z łazienki. Wewnętrznym przejściem dostali się do dużego garażu.

— Nie ukrywasz nic przed rodziną?

Schrecklinger uśmiechnął się lekko.

— Te dwie panie nie są ani moją żoną, ani moją córką. Obie na­leżą do organizacji.

French podniósł tylną klapę i wsiedli do niewielkiej furgonetki.

— Tego wymaga konspiracja. Muszę mieć alibi i jakąś zasłonę dla swoich działań.

— Cholera. Też chciałbym mieć taką zasłonę. Schrecklinger zastukał w szybę dzielącą ich od szoferki.

— Frank, jedziemy!

Baza Harleyford, siedziba piątej i szóstej kompanii sił specjalnych policji, nie była przystosowana do przeprowadzania egzekucji. Wła­ściwie nie była przystosowana również do żadnych innych celów. Niewielki plac z lądowiskiem dla helikopterów otaczały zróżnicowa­nej wysokości budynki koszar, magazynów, administracji i dwa han­gary. Cały teren był pokryty siecią rowów i basenów — pozostałoś­cią po poprzednim użytkowniku, Doświadczalnej Stacji Melioracyj­nej. Jedynym jego plusem byt ciągnący się wokół gęsty pas drzew zasłaniający ewentualnym przechodniom widok na to, co dzieje się wewnątrz.

Tym razem jednak ani drzewa, ani widok odległych o kilkaset metrów niewielkich jezior nie sprawił Draggerowi przyjemności. Czuł śmieszność sytuacji i co gorsza zdawał sobie sprawę z roli błazna, jaką mu wyznaczono. Ze złością spojrzał na zegarek.

— Czy jest już szef okręgu? — spytał, starając się zachować nor­malny ton głosu.

— Nie.

— Były jakieś telefony?

— Również nie.

Dragger pedantycznie wygasił dopiero co napoczętego papierosa.

— Trudno. Nie mogę dłużej czekać. — Strzepnął sadzę z palców.

— Zaczynamy.

Spojrzał na podległych sobie ludzi.

— Heineman?

— Szósta kompania jest gotowa.

— Read?

— Moja też by była, gdyby nie te idiotyczne rozkazy.

— Nie krytykować! — warknął. — Co z telewizją?

— Są. Czekają od świtu.

— Dobrze. Nic tu nie poradzimy.

Powoli zeszli z wieży obserwacyjnej.

— Read.

— Tak?

— Odczytasz wyrok i wyprowadzisz ich jak najszybciej. Heine­man, co z plutonem?

— Czekają w baraku.

— Wezwij wszystkich i zabierz kapelanowi whisky.

Odczekał, aż zostanie sam, potem podszedł do szefa ekipy telewi­zyjnej. Dwie furgonetki zaparkowały co prawda w cieniu, ale sądząc po minach ekipy nawet taki dowód przychylności nie polepszył ich humoru.

— Zbierzcie ludzi. Zaraz zaczynamy.

— Haki już przygotowane? — pierwszy podniósł się starszy, otyły człowiek, co chwilę przecierający kark kraciastą chustką.

— Co?

— Haki. Jak przetransportujecie ich do rzeźni?

Dragger odwrócił się na pięcie. Jeden z adiutantów podbiegł do niego wymachując plikiem papierów.

— Przepraszam, ale dlaczego tak nagle?

Biegł z boku ciężkim truchtem przez cały czas szukając jakiegoś dokumentu.

— Przecież nie możemy bez porozumienia ...

Dragger ani na chwilę nie zwalniał kroku.

— Zaczniemy za wcześnie ...

— Heineman!

Barczysta sylwetka ukazała się w drzwiach baraku.

— Co jest do cholery! Biegiem!

Porucznik odwrócił głowę.

— Jazda! — krzyknął.

Policjanci z plutonu egzekucyjnego zaczęli wypadać na zewnątrz już w biegu dopinając pasy. Gdzieś za pobliskimi wzgórzami rozległ się przytłumiony warkot helikopterowego silnika.

— To dowódca okręgu.

Dragger znowu spojrzał na zegarek.

— Za późno! Zapal światła zakazujące lądowania.

— Ale ...

— Milczeć! Read! Read, do cholery, gdzie jesteś? Kilka ubranych po cywilnemu postaci wyłoniło się z bocznego wyjścia z koszar. W przeciwieństwie do obstawy ich ruchy były po­wolne i niepewne.

— Szybciej!

Trzy kobiety i siedmiu mężczyzn ciągle trzymając się blisko siebie ruszyło w stronę lotniska. Kilku z nich potknęło się na prostej dro­dze, wszyscy osłaniali oczy przed ostrym światłem.

— Jestem niewinny. Jestem niewinny ... — powtarzał jakiś cichy głos.

— Mordę w kubeł! — warknął Read. — Jak wy wyglądacie?

Jakiś strażnik splunął na ziemię.

— Ty z tyłu, głowa do góry! Nie idziesz na nudny film. I niech nikt nie waży mi się płakać czy chlipać. Do ciebie mówię, wstrętna babo.

Wyjątkowo trzeźwy kapelan mamrotał coś pod nosem, kilku ska­zańców podjęło cichy szept ...

— Nie popychać się! Wszyscy zdążycie.

— Zamknij się, Read — Dragger ruszył za powolną grupą. Czuł, że ogarnia go fala mdłości. — Który hangar jest pusty?

— Przygotowałem pierwszy. Z tyłu mogą podjechać ciężarówki.

— Dobrze.

Heineman podszedł z boku.

— Ustawimy telewizję pod światło?

— To ma być żart?

Jeden z mężczyzn opadł na kolana, koledzy podnieśli go co praw­da, ale i tak obstawa zmyliła krok. Huk silników wzrósł na chwilę, ale zaraz ścichł znowu.

— Krąży?

— Niech się odczepi, do cholery. Nic mnie nie obchodzą ludzie, którzy nie potrafią przybyć na czas.

Po dłuższej chwili stanęli wreszcie przed hangarem. Szum kamer zlał się z trzaskiem ładowanych przez pluton karabinów. Ciągle zbici w gromadkę ludzie wybałuszonymi oczami wpatrywali się w polic­jantów ustawiających celowniki. Ktoś dyszał coraz głośniej, ktoś inny zaczął nerwowo drżeć.

— Wszystko gotowe?

— Tak. Możemy zaczynać.

Dragger poprawił zapięcie kołnierza.

— Dobrze, otwierajcie — podszedł do grupki skazańców. — Przed chwilą odczytano wam wyrok. Nie ma od niego odwołania — spojrzał na zegarek. — Macie minutę na wyrażenie swojej ostatniej woli.

Dwóch policjantów odbezpieczyło zamek wrót od hangaru.

— Jestem niewinny ... Jestem niewinny ... — powtarzał ciągle ten sam człowiek.

Kapelan zamilkł na chwilę.

Ktoś z boku uruchomił silnik odsuwający drzwi. Lekko szczęknęła przekładnia, potem wyłączane sprzęgło. Ciężkie skrzydła wrót drgnęły i zaczęły się rozsuwać.

— Padnij! Wszyscy padnij!

Wewnątrz hangaru czterech rozkraczonych mężczyzn w maskują­cych mundurach nacisnęło spusty swoich pistoletów maszynowych. Huk nagłych serii zmieszał się z okrzykami trafionych.

— Padnij!

Czerwona rakieta poszybowała w górę z dachu koszar. Tylko je­den ze skazanych rzucił się na ziemię, pozostali kulili się razem, za­krywając przerażone twarze. Rażeni z odległości zaledwie kilku me­trów policjanci rzucali swoje karabiny. Z kłębowiska poplątanych postaci co chwilę wynurzała się jakaś sylwetka. Szok jednak nie pozwalał na składną ucieczkę.

French siedzący na dachu razem ze Schrecklingerem podniósł do oczu lornetkę.

— Są!

Wyczepione przy prędkości ponad dwustu kilometrów na godzinę dwa szybowce zmniejszyły ją do około stu trzydziestu kilometrów .podchodząc do lądowania. French wyregulował ostrość. Zauważył wysunięte przerywacze ciągu, które wyhamowały prędkość do osiemdziesięciu ośmiu kilometrów.

Z budynku koszar zaczęli wybiegać uzbrojeni policjanci, gdzieś z tyłu rozległ się warkot zapuszczanych silników.

Jeden z pilotów bojąc się przeciągnięcia skierował swój aparat ostrzej w dół. Płoza dotknęła ziemi zbyt szybko, kilkanaście metrów przed kilkoma słupami anten. Szybowiec nie zdążył wyhamować, wpadł między kratownicowe konstrukcje, przewrócił się na bok i za­trzymał dopiero na niskim wale otaczającym basen.

Drugi gładko przeskoczył rozpięte druty, gwałtownie obniżył lot i zaczął przyziemienie dokładnie w momencie, kiedy zza pobliskiego baraku wyskoczył jeep z policjantami. Kierowca skręcił błyskawicz­nie, pilot jednak nie mógł nic zrobić. Nos szybowca wbił się w tył pędzącego samochodu, wyrzucając obsadę z siedzeń. Gęsty dym płonącej ropy, który pojawił się bez żadnego huku, sprawił, że oszo­łomieni partyzanci zaczęli wyskakiwać jeszcze w biegu.

Kilku policjantów złożyło się do strzału, ale jeszcze szybciej otwo­rzyła ogień gramoląca się zza ogromnej wyrwy w kadłubie załoga pierwszego szybowca.

Rany boskie, przecież to koniec — French czuł, jak ogarnia go panika. — Wszystko się sypie od samego początku — pomyślał.

— Dobra jest — mruknął nagle Schrecklinger. — Idziemy zgod­nie z planem.

French spojrzał na niego, ale ukryta częściowo pod okapem heł­mu twarz nie wyrażała kpiny.

Z tyłu, zza magazynów, wyskoczyły dwie ciężarówki. Pierwszą powstrzymał pocisk z granatnika, druga usiłując umknąć zderzenia z kolejnymi jeepami zsunęła się do jakiegoś rowu. French widział wyskakujące z niej postacie z karabinami. Ogień na dole był teraz dużo gęstszy, partyzanci ostrzeliwali się na wszystkie strony, tylko kilku z nich zakładało ładunki wybuchowe przy drugim hangarze.

— Zasłona! Szybciej! — maskownica krótkofalówki trzasnęła w rękach Schrecklingera. Krzyżujące się w eterze przekleństwa z rzad­ka tylko były przerywane jakimiś komendami.

— Uwaga, helikoptery ... — wystrzeliwane jeden po drugim poci­ski dymne w ciągu kilku sekund wytworzyły gęstą zasłonę. — Może­cie podchodzić!

Ryk prawie tysiąckilowatowych silników krążących nad wzgórzami śmigłowców wzmógł się nagle i przeszedł w coraz bliższe dudnienie. Spod smukłych kadłubów oderwały się zewnętrzne czterystupięćdziesięciolitrowe zbiorniki paliwa. Ogień policjantów wzmógł się znowu, ale gęstniejący dym uniemożliwił celowanie. Cztery maszyny mieląc łopatami gęste powietrze zawisły tuż nad ziemią. Wzbudzany przez wirniki huragan rozpraszał dym i ustawione w rowach meliora­cyjnych karabiny maszynowe znowu podjęły swoją pracę.

— Tam muszą być jatki — wyrwało się Frenchowi.

— Bzdury, to zawsze tylko tak wygląda. Mam nadzieję, że piloci znają swoją kolejność ...

— Ale ...

Pierwszy helikopter poderwał się do góry robiąc jednocześnie zwrot o dziewięćdziesiąt stopni.

— Teraz uważaj!

— To na pewno ...?

Zbiegli po pochyłym dachu.

— Na pewno ten, który chciałeś — maszyna chybocząc się lekko otarła się kołami o gzyms. — Teraz!!! Na oślep skoczyli do otworu po wymontowanych drzwiach.

— W górę!

Ryk dwóch turbinowych silników zagłuszył wszystkie inne dźwię­ki. French z trudem podłączył słuchawki i zerknął na wariometr. Po­nad sześćset metrów na minutę. Coś uderzyło w tył maszyny.

— Dostaliśmy? — to był głos jakiejś kobiety.

— Spokój — Enslow, jeden z ludzi Schrecklingera wskazał na trzy przypięte pasami kobiety. — Tak jak pan chciał. Mężczyźni są w drugiej ...

Nowe uderzenie rzuciło ich na podłogę. Rozległ się ostry brzęczyk.

— Palimy się?!

Śmigłowiec runął w dół, pilot jednak kontrolował ślizg i zdołał wyrównać kilkanaście metrów nad ziemią. Zawiśli nieruchomo przed ścianą jakiegoś budynku. French widział wyraźnie twarze ludzi w po­koju naprzeciwko. Ktoś odkładał słuchawkę, ktoś inny wyciągał z szafki broń. French szarpnął zamek pistoletu maszynowego, podniósł lufę i nacisnął spust. Nie słyszał brzęku masakrowanych szyb, widział tylko, jak policjanci rzucają się na ziemię.

Śmigłowiec zatoczył się niebezpiecznie, na szczęście jednak ponad-trzynastometrowej średnicy wirnik nie dotknął ściany. Potem ruszyli naprzód.

— Chyba rośnie zużycie paliwa ...

— Co to znaczy „chyba"? — Schrecklinger rzucił się do pilota. — Ile mamy?

— Teraz jeszcze tysiąc czterysta litrów, ale ...

— Co ale? Wysadziliście drugi hangar?

— Tak. Tylko ... Jakieś maszyny stały za koszarami.

— W takim razie ciśnij w dół!

French, pokonując napór wiatru wpadającego przez otwór po zde­montowanej klapie, wyjrzał na zewnątrz. Baza Harleyford znikła już za pasmem zalesionych wzgórz, z tyłu jednak z obudowy wysięg­nika na ogonie ciągnął się gęstniejący z każdą chwilą pióropusz dymu.

Enslow wychylił się również. Jakaś gałąź uderzyła w jedno z kół podwozia.

— W górę!

— W dół! — krzyknął Schrecklinger. — Mają nas na radarze.

— W górę! Zaraz zamienimy się w metro!

— W dół, do cholery.

Wyskoczyli nad rozległe jezioro. Śmigłowiec znowu zniżył lot, tak że prawie muskali wzburzoną ciągiem powietrza powierzchnię wody. French cofnął głowę.

— Powiedz mu, że to nie łódź podwodna.

— Tam! Patrzcie.

Kilkadziesiąt metrów z boku na zbieżnym kursie leciał inny heli­kopter. Enslow chwycił rękojeści zamontowanego z boku cekaemu. Strzelał prawie na oślep. Wzbijana przez kotłujące się powietrze wo­dna zawiesina uniemożliwiała dostrzeżenie jakiegokolwiek szczegółu.

— Wyżej!

Pod nimi śmignął brzeg. Pilot wprowadził maszynę do wąwozu.

— Przestań, to nasi.

— Wyżej, durniu!

Unoszony z nagich zboczy pył i piasek z powodu ogromnej pręd­kości nie zagrażał silnikom. Wzbity w górę gęsty tuman zostawał z tyłu, znacząc ich drogę jak po przejściu huraganu. Niestety, dym z ogona gęstniał również. Wyskoczyli nad szerokie pasmo drogi.

— Ląduj! — krzyknął Enslow.

— Spokój! — Schrecklinger nachylił się nad pilotem. — Jeśli pój­dziemy dalej piechotą, będą nas mieli przed upływem godziny.

— Może tam! — French wskazał pędzącą w dali ciężarówkę. — Zatrzymamy ...

— Będę próbował — pilot szarpnął drążek regulując jednocześ­nie przepustnicę.

— Nie bierz tego tak dosłownie — French dopiero teraz zrozu­miał jego zamiar.

Śmigłowiec jednak zawisł już nad dachem potężnego samochodu.

— Nie trać prędkości! — krzyknął Schrecklinger.

Przednie koło dotknęło podłoża, potem cała maszyna opadła na drewnianą pakę.

— Uważaj! Ten idiota hamuje!

Pilot zmniejszył dopływ paliwa.

— Zaraz się zwalimy!

Enslow wziął w zęby nóż i wyskoczył na zewnątrz. Poczołgał się w stronę szoferki, chwycił metalową klamrę do mocowania górnych reflektorów i przez boczne okno wsunął się do kabiny kierowcy.

— Teraz my — Schrecklinger pomógł kobietom odpiąć pasy. French niepewnie stanął na wąskim skrawku chwiejnego dachu. Kilkoma uderzeniami kolby rozbił kopułę wywietrznika.

— Tędy — spojrzał w ciemny otwór. — Trzeba będzie skakać. Razem z pilotem w pośpiechu opuścili na dół zszokowane kobiety.

Rozległy się jakieś krzyki, ale huk potężnego diesla nie pozwalał na rozróżnienie słów.

— Co jest? — Schrecklinger o mało nie spadł z dachu. — Szyb­ciej!

— Tam coś się dzieje — pilot wyjął rewolwer.

French zarepetował swoją broń, opuścił nogi i w przebłysku na­głej decyzji skoczył w dół. Ciemność, krzyki i ryk jakichś zwierząt oszołomiły go tak, że kiedy coś popchnęło go z tyłu, odruchowo po­ciągnął spust. Krótka seria rozłupała kilka desek burty. Targnął się w tył.

— Krowy! — tupot wielu racic i smród powiedziały mu wszystko.

Usunął się spod nóg lądującego Schrecklingera. Pilot zgubił gdzieś swoją broń.

— Otwórzmy drzwi z tyłu — krzyknął. — Wypchnijmy je!'

— Zostaw. Zaraz się uspokoją.

French z trudem przepchnął się do przodu. Rozbił szybę w oknie szoferki. Enslow prowadził tylko jedną ręką — drugą trzymał nóż przy szyi osłupiałego kierowcy.

— Postaraj się zgubić to cudo z góry — z trudem panował nad swoim głosem. — Nie sądzę, żeby wszystkie ciężarówki w mieście miały na dachu dymiące helikoptery.

— Dobra, zaraz.

Enslow skręcił lekko.

— Cholera! — French widząc zbliżający się wiadukt chwycił moc­no ramę.

Huk i potężny wstrząs spowodowały nową panikę z tyłu. Blady jak płótno kierowca zaczął się głośno modlić.

— Weźcie je do szoferki — Schrecklinger osłaniał kobiety ramio­nami.

— A pilot?

— Zakochał się w takiej jednej z rogami.

Kotłując się przy wąskim oknie French usiłował odepchnąć naj­bliższe zwierzę.

— Przepraszam, czy któraś z pań ma na imię Atharan?

— Ale wybrałeś moment — Schrecklinger poczerwieniał z wy­siłku.

— Czy któraś ...

— O Boże, nie wiem nawet, jak się nazywam — jedna z kobiet była bliska omdlenia.

— A jak pani ma na imię?

— Też nie wiem. Chyba Patrycja.

— Bardzo mi miło. Ja jestem John — wystękał Schrecklinger.

— A pani?

Druga z kobiet była dużo bardziej przytomna.

— Żadna z nas nie ma na imię Atharan.

— Jest pani pewna?

— Tak.

— Ale ..., ale ...

French szukał odpowiednich słów.

— Ona musi być wśród was.

— Przykro mi.

Coś szarpnęło za pasek i jego pistolet zawisł na krowich rogach.

— A może o kimś zapomnieliśmy. Może policja trzymała ją osobno?

— Nie.

French uderzył pięścią najbliższą krowę.

— Wiedziałem, że tak będzie.

French zdjął kapelusz z opadającym rondem, mokrą chustką wy­tarł z czoła krople potu i włożył go z powrotem. Smak benzyny w ustach nie dawał mu spokoju. Poprawił przeciwsłoneczne okulary i powoli na drugim biegu ruszył wzdłuż rozpalonych wydm. Mimo napędu na cztery koła jeep co chwilę buksował wyrzucając w górę fontanny piasku.

— Cholerne kanistry — mruknął.

Pięć przymocowanych do szerokiej maski, cztery do burt i osiem spiętych pasami z tyłu przed zapasowym kołem. Razem siedemnaś­cie — trzy z nich zawierały wodę, reszta paliwo.

— Trzeba je było jakoś oznaczyć ...

Splunął w bok. Mimo wielokrotnego płukania, smak benzyny w ustach przyprawiał go o mdłości.

Miał coraz większe wątpliwości co do całej tej wyprawy na pusty­nię. List od Aldricha chwalący go za akcję odbicia zakładników za­wierał jedno zdanie, które podniosło mu włosy na głowie. Może zre­sztą był zbyt przewrażliwiony ... Mniejsza z tym. Zdenerwowany wcześniejszą wiadomością Dauge'a, że Aldrich wie coś o Luckhardzie, skorzystał z okazji i kiedy tylko Choisy wspomniał o kontakcie z partyzantami, pomknął na pustynię. Bliższe prawdy byłoby chyba stwierdzenie, że uciekł ... Oczywiście ludzi McLeisha nie było w umówionym miejscu. A może to on sam pomylił drogę? Cała ta sprawa cuchnęła po horyzont, mimo to wiedział, że sam też zacho­wał się jak pętak.

Wrzucił trójkę i przycisnął gaz. Miał dosyć bezcelowego błąkania się po pustyni. Starając się ustalić drogę w drgającym od upału po­wietrzu wjechał na grzbiet wydmy.

— Cholera!

Kilkadziesiąt metrów przed nim szedł jakiś człowiek. French wy­szarpnął z kieszeni pistolet, ale jakoś głupio mu było trzymać go w ręku. Pochylił się i z trudem włożył go z tyłu za pasek spodni. Prowadzony tylko jedną ręką jeep tańczył na sypkim podłożu i zba­czał to w jedną, to w drugą stronę. Wreszcie zarył kołami tuż przed obcym.

Dłuższą chwilę patrzyli na siebie.

— Zawsze wykonujesz takie ewolucje? — spytał tamten.

— Tak. Na widok człowieka odzywa się mój czyrak.

— Aha, doktor zalecił ci straszyć go pistoletem?

French ze złością potrząsnął głową. Młody może trzydziestoletni mężczyzna nie miał przy sobie kompletnie niczego. Spieczone wargi i zaognione słońcem oczy świadczyły, że musiał długo iść sam.

— Podwieziesz mnie? — spytał

— W którą stronę?

— Gdziekolwiek. W pewnym sensie jest mi wszystko jedno. French uśmiechnął się lekko.

— Siadaj. Nazywasz się jakoś?

— Tak. Norman Shear.

Kiedy tamten zajął miejsce, ruszyli w dół zbocza.

— A ty?

— Mów mi Peter,

French odnalazł strome, skaliste zbocze i zatrzymał samochód Shear jego cieniu.

— Zjesz coś?

— Nie odmówię.

— Woda jest w kanistrze — wyskoczył na piasek, żeby rozpako­wać rzeczy.

— Jednak jest sprawiedliwość — mruknął, widząc jak Shear gorą­czkowymi ruchami zdejmuje zatyczkę, pociąga łyk benzyny i pluje klnąc głośno.

— Nie ten. Masz silnik zamiast żołądka?

— Niech cię szlag trafi.

— Nie słyszałeś syku par benzyny przy otwieraniu? — humor Frencha poprawiał się z każdą chwilą. — Z szynką czy z koncentratem?

— Obojętnie.

Rozłożył kanapki na brezentowym pokrowcu.

— Słuchaj, Norman, co robisz sam na pustyni?

— Szkoliłem ludzi. W obozie na skraju buszu.

— Jakich ludzi? — popatrzył na niego uważnie.

— Nie wiem. Pracuję za pieniądze — każdy kęs tamtego poprze­dzony był sięgnięciem po metalowy kubek z wodą.

— Ale to się skończyło?

— Tak. Ktoś nas przepędził.

Shear wysypał prawie pół solniczki na drugą kanapkę.

— Kto?

— Ktoś. Trudno mi było sprawdzić ich dokumenty. Nie chcieli wylądować.

— Bojowe helikoptery?

— Nie wiem.

— Zaczynam powątpiewać w twoją fachowość.

Shear na chwilę przestał żuć.

— Wyobraź sobie taką sytuację. W środku nocy budzą cię eksplo­zje rakiet, granatów, całe serie wybuchów ... Ktoś wrzeszczy na cały głos, coś huczy, a tu na twoim brzuchu kłębi się kilka węży. Ja bar­dzo nie lubię węży...

— Rzeczywiście przykre ...

— Nie tak bardzo. Na szczęście przypomniałem sobie, że węże nie mogą być ciepłe.

— Ach, to były ...

— Wnętrzności kolegi, który spał obok. W tym momencie już na­wet snem wiecznym ... — ruchem ręki odgarnął zlepione potem wło­sy. — Nie mówię zbyt obrazowo?

French podniósł do ust kanapkę.

— Nie krępuj się. I co potem?

— Chyba zacząłem gdzieś biec.

— Skąd w takim razie masz ubranie?

— Wiesz, ja zawsze chowam trochę rzeczy w pewnej odległości od obozu. Tak na wszelki wypadek — mógłbym przecież przegrać resztę w karty.

— Fakt.

French poczęstował go papierosem. Tamten osłonił zapałkę dło­nią i zaciągnął się skwapliwie.

— Jesteś tak uprzejmy — mruknął wypuszczając dym — że już nie spytam, co robisz sam na pustyni.

— Możesz pytać. Widzisz tę łopatę? Szukam śladów starych cywi­lizacji.

— Tutaj? — w przeciwieństwie do głosu twarz nie wyrażała zdzi­wienia.

— A co, nie ma nic w tych piaskach? — gdyby nie nurtujące go strach i niepewność French czułby się teraz jak bohater wojennych filmów. — W takim razie zwiedzam okolicę.

— A łopata?

— Och, zawsze może się przydać.

French strzepnął resztki na ziemię. Niechętnie wyprostował zdrę­twiałe plecy, wsunął się na siedzenie i zapalił silnik. Z pewnym tru­dem wydostali się z powrotem na grzbiet pasma pagórków.

— Gdybyś skręcił w lewo, to stosunkowo szybko dotrzemy w bar­dziej normalne miejsce.

— Tam szedłeś?

Wyrzucany przez koła w skręcie piasek zachrzęścił głucho.

— Chciałem się wydostać. Tu wokół kupa różnych facetów rozda­je bilety do wieczności.

— Dziwne. Teren wygląda raczej na bezludny ...

Samochód przechylił się na jakimś wyboju. Shear chwycił rurę za­bezpieczającą burtę.

— Po prostu miałeś szczęście. Tubylcy, partyzanci, dezerterzy, włóczędzy różnego kalibru i rozpijaczone patrole ... Wszyscy uzbro­jeni po zęby. I ... Nie obraź się, ale są też tacy jak ty. Dziwni faceci kręcący się bez celu, za cholerę nie pasujący do tego miejsca.

— Nie jestem dziwny. Chciałbym zaproponować ci współpracę.

— Przyjmę pracę. Ile dostanę?

French ściągnął w dół rondo kapelusza.

— Dwieście na tydzień. A gdyby sytuacja stała się, że tak po­wiem, dramatyczna, czterysta pięćdziesiąt.

— A jeśli nic się nie stanie?

— Nie jestem biurem podróży. Nie mogę premiować zwiedzania wertepów.

Shear miał rację. Po niecałych dwóch godzinach uciążliwej jazdy, kiedy słońce zniżało się nad horyzontem, zobaczyli pierwsze drzewa. Twardszy grunt pozwolił na rozwinięcie większej szybkości, tak że jeszcze przed zmrokiem dotarli do małego, na pół wyschniętego strumienia.

— Chyba powinniśmy się zatrzymać.

Shear skinął głową. Zaparkowali pod rozłożystym drzewem o dzi­wnie powykręcanych gałęziach. French wyciągnął śpiwór.

— Mogę dać ci tylko koc.

— Drobiazg.

Rozłożyli małą kuchenkę.

— Słuchaj, Norman, przez całą drogę nie spytałeś mnie, na czym ma polegać twoja praca ...

— Po co? W końcu sam powiesz, kogo mam załatwić.

French z mimowolnym uśmiechem potrząsnął głową. Wyrzucona na patelnię zawartość konserwy zaskwierczała na roztopionym tłu­szczu.

— Co wiesz o partyzantach?

— O partyzantach? — po raz drugi tego dnia zdziwienie za­brzmiało tylko w głosie.

Twarz pozostała nieruchoma.

— Tak.

— Szukając ich napytasz sobie guza. Dużego.

— Widziałeś któregoś z nich?

Shear ustawił czajnik na drugim palniku.

— Gdybym widział, nie rozmawiałbym teraz z tobą. Albo ty ze mną. Zależy, czy przekonaliby mnie do swoich idei.

— Przecież jeśli opierają się na rekrutacji zwykłych ludzi, musi być jakiś sposób, żeby się do nich dostać.

— Może. Nie znam jednak nikogo, kto do nich dotarł — nasypał kawę do kubków. — Boże, Peter ... Mam nadzieję, że nie pracujesz dla policji albo dla jakiegoś pieprzonego kontrwywiadu.

— Nie. Reprezentuję inicjatywę prywatną.

Shear wzruszył ramionami.

Kolację zjedli w milczeniu. W dalszym ciągu nic nie mówiąc zmyli naczynia i złożyli kuchenkę. Pierwsze słowa padły dopiero wtedy, kiedy French rozwinął śpiwór.

— Powinniśmy trzymać wartę?

— Kolejno?

— Tak, mogę być pierwszy, ale daj mi coś do strzelania.

— Weź karabin ze stojaka na fotelu — French wolał nie wprowa­dzać go w tajniki przewożonego uzbrojenia. — Naboje są w skrytce przy kierownicy.

Owinął się zwojem pikowanego materiału. Był tak zmęczony, że mimo niewygód i twardego podłoża zasnął prawie natychmiast.

Przebudzenie nie było jednak równie przyjemne. Stopa, której uderzenie poczuł na żebrach, nie była co prawda obuta, ale jej wła­ściciel miał wyjątkowo twarde kości. Sklejone sennością oczy i panu­jący wokół mrok dopiero po dłuższej chwili pozwoliły mu rozpoznać czarne twarze tubylców.

— Jasna cholera — mruknął, zanim zakryto mu usta.

— Jasna cholera — głos Spiersa przeszedł w krzyk. — To jest sprawa wagi państwowej.

Twarz lekarza skrzywił cień uśmiechu.

— Trupów prawo nie obowiązuje.

— Ale Martha Lubbock żyje!

— Jeszcze żyje. Po pańskiej wizycie może ... — bezwiedny uśmiech sprawiał wrażenie czegoś zupełnie nie na miejscu.

— Panie doktorze ...

— Proszę mnie zrozumieć — lekarz nie pozwalał mu skoń­czyć. — To był naprawdę ciężki wypadek. Wyniesiono ją z samocho­du praktycznie w agonii.

— Ale ...

— Nie mam nic przeciwko, żeby obstawił pan całe skrzydło, do środka nie wpuszczę nikogo. Słyszy pan? Nikogo!

Drobna sylwetka lekarza pochyliła się nad małym pulpitem. Sze­rokie drzwi otworzyły się bezszelestnie.

— To wszystko, co mam do powiedzenia — przekroczył próg. Najwyraźniej on również tracił nerwy. — A pan niech rzuci wreszcie to świństwo. Tu nie wolno palić!

Szklana tafla tym samym płynnym ruchem wróciła na swoje miej­sce. Zaskoczony Lossberg rozejrzał się w poszukiwaniu popielniczki, ale ponieważ niczego takiego nie było w pobliżu, a doktor już od­szedł, znowu włożył papierosa do ust.

— I co robimy, Ted?

— Szturmujemy szpital.

Wzrok Lossberga prześliznął się po przytłaczającym swym ogro­mem hollu. Poza ginącym w dalekiej perspektywie prostopadłościennym wybiegiem dla pielęgniarek i obsługi nic nie sugerowało jego przeznaczenia. Wręcz przeciwnie, obite skórą siedzenia, abstrakcyj­ne malowidła na ścianach i przyćmione światło sprawiały wrażenie wnętrza jakiegoś hotelu. Brakowało tylko palmy na środku.

— Tak ci zależy na czasie? — spytał po chwili.

— Zależy mi na informacjach.

— Więc dajmy im popracować nad tą babą. Wolę rozmawiać z kimś, kto w dużej części jest jeszcze po tej strome. Brak mi zdol­ności spirytystycznych.

Spiers włożył ręce do kieszeni.

— Ty nigdy niczego nie zrozumiesz — mruknął zrezygnowany.

— A co tu jest do rozumienia?

Żar zaczął mu już parzyć wargi. Wypluł niedopałek, zgasił obca­sem i kopnął pod ścianę.

— Widziałem zdjęcie tej dziewczyny po wypadku. Czytałem opi­nie ekspertów ...

— I?

— Ona nie przeżyje najbliższej nocy. Nie ma żadnych szans.

Lossberg oparł się plecami o ścianę.

— Musimy z nią gadać dzisiaj?

— Tak.

— A w ogóle jest chociaż przytomna?

— Nie wiem. Muszę się tam dostać.

Przechodząca obok pielęgniarka pociągnęła nosem. Wiedziona nieomylnym instynktem spojrzała na leżący pod ścianą niedopałek, a potem karcącym wzrokiem na Lossberga.

— Możemy użyć sił specjalnych, ale po aferze w Harleyford i z innymi grupami ...

— Żartujesz?

Spiers napisał coś na wyrwanej z notesu kartce.

— Przywieź mi tu kogoś z tych ludzi. Jak najszybciej.

Lossberg szybko przebiegł wzrokiem rzędy koślawych liter.

— Ale Ted, przecież to są ...

— Wiem.

— Jak mam to zrobić? — rozejrzał się niepewnie.

— Jak chcesz. Masz godzinę luzu.

Spiers odwrócił się i ruszył w stronę jednej z bocznych poczekalni. Lossberg jeszcze raz spojrzał na pomiętą kartkę i zaklął cicho. Go­dzina to trochę mało na wysadzenie w powietrze więzienia. Każda inna metoda zabrałaby jednak znacznie więcej czasu.

Siedzący w głębokim, ale nad wyraz twardym fotelu Spiers przez cały czas patrzył tępo w wytłoczoną z jaskrawej masy plastycznej po­pielniczkę. Mimo sztywniejących powoli mięśni karku nie poruszał głową. Męczyła go łagodna stonowana muzyka wypełniająca to po­mieszczenie, denerwujące również były twarze siedzących naprze­ciwko ludzi. Stare małżeństwo czekające na wyniki swoich badań, wysoki, pół-śpiący mężczyzna, sapiący głośno i cmokający na każdą przechodzącą pielęgniarkę, i starająca się o przyjęcie do pracy staży­stka. Ona była najgorsza. Rozparta w nonszalanckiej pozie, założyła nogę na nogę tak, że krótka spódniczka zjechała prawie na biodra. Patrzyła gdzieś w górę, ilekroć jednak zmęczony wzrok Spiersa za­wadził o nią choćby przypadkiem momentalnie obramowane makija­żem oczy wędrowały w dół, koncentrując się na jego postaci z wyra­zem przedziwnej mieszaniny cynizmu i oburzenia.

Wyrzucił zżutą zapałkę i wziął do ust następną. Drgnął na dźwięk gongu obwieszczającego kolejny komunikat. Ale i tym razem nie wymieniono jego nazwiska. Odetchnął z ulgą. Mogli go wzywać tyl­ko w jednym wypadku. Tylko wtedy, jeśli ... Miał nadzieję, że pani Lubbock zechce zrobić mu grzeczność i wytrzymać jeszcze trochę na tym zalanym łzami i jak mówią gorszym świecie.

Piętrzący się w popielniczce stos zapałek przestał rosnąć dopiero po trzech godzinach.

— Spóźniłeś się — ze zdziwieniem zauważył, że jego własny głos jest zupełnie spokojny.

— Ciekawe, co miałem robić — Lossberg nie był zdenerwowany. Był wściekły. — Wyciągnąć kogokolwiek z domu o tej porze ...

— A co zrobiłeś?

Tamten zastygł nagle w połowie wykonywanego ruchu. Upłynęło trochę czasu, zanim doszedł do siebie.

— Połowa funduszu operacyjnego poszła na ... — zerknął na sie­dzącą obok dziewczynę. Ta jednak nie obdarzyła go spojrzeniem. — Na — pochylił się nad szefem — łapówki — szepnął. — Mam naj­lepszego z listy.

Spiers wstał powoli. Obaj wyszli przed drzwi poczekalni. Niski, ale dobrze zbudowany mężczyzna podniósł skute dłonie.

— York Gavin — Lossberg zrobił gest, jakby chciał dotknąć jego ramienia. — Był studentem medycyny.

— Przyprowadziłeś go tutaj skutego, durniu?

— To wariat. Ale naprawdę jest dobry.

— Klucz.

Ręka Spiersa pochwyciła lśniący przedmiot. Coś zgrzytnęło w ma­łym zamku.

— Chciałbym, żebyś nam pomógł.

— Dziękuję — Gavin roztarł nadgarstki. — Co w zamian?

Najwyraźniej nie miał wątpliwości co do charakteru prośby. Jego

bezczelny uśmiech mógł jednak ukrywać nagle rozbudzoną nadzieję.

Spiers nie był tego pewien.

— Niestety ... — umyślnie przeciągał słowa grając na zwłokę. — Nawet przy obecnych pełnomocnictwach nie mogę wyciągnąć cię ... zza krat. A zmniejszenie kary ... Wyrok również jest niepodważalny.

— W takim razie o czym rozmawiamy — wewnętrzne napięcie tym razem ujawniło się z całą siłą. — Będzie pan przysyłał mi paczki?

Przerwał im dobiegający z głośników następny komunikat. Spiers cierpliwie czekał, aż zniekształcony głos ucichnie.

— Dam ci wszystkie pieniądze, jakie mam w portfelu — podjął po chwili. — I wszystko co ma Lossberg. W drodze powrotnej nie zablokujemy drzwi samochodu. To wszystko.

Więzień spojrzał na koniuszki swoich butów.

— Będę mógł ...

— Będziesz mógł zrobić, co chcesz. — Spiers schował do kieszeni kajdanki. — Chcę postawić sprawę jasno. Jeśli uciekniesz, roześlą za tobą listy gończe i będą ścigać bez taryfy ulgowej. Nie licz również na mnie, ale ... Ale masz szansę. Nie wszystkich udaje się złapać.

— Wiem — Gavin znowu pochylił głowę myśląc przez chwilę. — Podoba mi się ten układ. Idę na to.

— W razie czego i tak nie zwiększą ci kary. Masz dożywocie — dodał Lossberg.

— Przecież powiedziałem, że w porządku ...

— Gdybyś jednak chciał powiedzieć coś komuś na ucho ...

— Jeszcze nie zwariowałem. Chciałbym jeszcze sobie pooddy­chać — potrząsnął głową. — Co mam robić? — zwrócił się do Spiersa.

— Chcę po cichu dostać się do pokoju siedemset dwadzieścia i posiedzieć tam pięć minut.

— Metody?

— To twoja sprawa. Musi być cicho.

Gavin uśmiechnął się swoją trupiobladą twarzą. Spojrzał na zawie­szony na ścianie schemat budynku z zaznaczoną drogą ewakuacyjną.

— Chodźcie.

Ruszyli pustym korytarzem w stronę pomieszczeń technicznych.

— Nie mam twoich narzędzi — powiedział Lossberg. — Nie mo­głem ich wyciągnąć z magazynu.

— Drobiazg. Szpitali nikt nie rabuje, bo tu nic nie ma, a nie dla­tego, że są dobrze zabezpieczone.

Gavin przez chwilę mocował się z drzwiami.

— Macie jakiś nóż?

Podanym scyzorykiem otworzył małą klapkę i przeciął jakieś przewody. Zwarł dwa z nich i lekko podważył zamek.

— Pójdziemy zewnętrznymi schodami?

— Windą. Widzi pan ten kurz? Nie jeździli tym od paru tygodni. Dla oka Spiersa wszystko wokół lśniło nieskazitelną czystością. Po kilkudziesięciu sekundach, które wystarczyły do rozbebeszenia insta­lacji, dźwig ruszył w górę. Zatrzymał się nad siódmym piętrem.

— Tutaj? — spytał Lossberg. — Między piętrami?

— Jasne. Nad każdą salą jest kondygnacja techniczna. To wiem jeszcze ze studiów.

Gavin podciągnął się na zabezpieczającej siatce i wyszedł przez górny właz awaryjny. Chwilę słyszeli jeszcze jego kroki, potem otworzyły się wąskie drzwi w ścianie.

— Ostrożnie. Tu jest masa hałasujących śmieci. Prawie po omacku, szurając nogami przeszli dalsze kilkadziesiąt metrów.

— Co to za pokój?

— Siedemset dwadzieścia.

— Zgoda, ale numerów nie pisze się na odwrotnej stronie sufitu. Co w nim uprawiają?

— Intensywną terapię. To izolatka.

Gavin sprawdzał ciągnące się na specjalnych stojakach rury. Wy­ciągniętą z kieszeni chustką starł kurz z metalowych tabliczek na osłonach.

— To chyba tutaj.

Rozległ się szelest ciętej izolacji.

— Chyba?

— W razie czego postarajcie się nie aresztować wszystkich tru­pów, jeśli zeskoczymy do kostnicy. Gavin rozerwał jakieś przewody.

— Pomogę ci — szepnął Lossberg.

— Zostaw to! Chcesz zgasić światło przy jakiejś operacji?

Scyzoryk szczęknął parę razy przy odkręcaniu śrub mocujących najmniejszy segment płyt sufitowych. Gavin uniósł go ostrożnie i błyskawicznie opuścił z powrotem.

- Jest pielęgniarka. Drzwi zamknięte. Nieprzezroczyste. — sze­pnął.

- Co robimy?

- Mogę zeskoczyć.

- A ona? Nie możemy po sobie zostawić trupa.

- A ja nie mogę gwarantować jej życia. Tu się liczy każdy odgłos.

Spiers potrząsnął głową. Czuł, że sprawa wymyka mu się z rąk. Czuł też jednak, że musi odrzucić rutynę, że powinien zapomnieć to wszystko, co wtłaczano mu w głowę od pierwszego semestru szkoły policyjnej. Nawet więcej — musiał odrzucić to, co sprawiło, że cie­szył się, kiedy skierowano go do tej szkoły. Śledztwo już dawno przekroczyło zwykłe granice.

— Zrób, co możesz — wychrypiał.

Na twarzy Gavina zawitał ledwie dostrzegalny cień uśmiechu. Po­woli zdjął buty i skarpetki, potem długo siedział nieruchomo, uspo­kajając oddech. Zupełnie nagle, bez jakiegokolwiek wcześniejszego znaku podniósł segment i zeskoczył w dół. Zanim Lossberg nachylił się nad otworem, ogłuszona pielęgniarka leżała już na podłodze.

— Chodźcie. Bez butów.

Z najwyższym trudem zsunęli się cicho na podstawione krzesło. Nie bacząc na myszkującego po szafkach Gavina Spiers nachylił się nad postacią spowitą różnokolorowymi przewodami, podłączoną do całej masy popiskujących urządzeń.

— Pani Lubbock! — szepnął. — Pani Lubbock, słyszy mnie pani?

Przez chwilę miał wrażenie, że kobieta jest martwa. Wskazania respirometru świadczyły jednak o dość regularnym oddechu.

— Pani Lubbock, Martho! ... Cholera, jest nieprzytomna.

— Może to, panowie — Gavin podszedł z boku trzymając w pal­cach małą strzykawkę.

— To ... śmierć?

— Nie powinno za bardzo zaszkodzić, ale w jej stanie ... — wzru­szył ramionami. — Nie wiem. Wyrzucono mnie w połowie szko­lenia.

— Jaką ma szansę?

— Niech pan rzuci monetą.

Spiers pochylił się nad leżącą.

— Martho! Pani Lubbock!

Ciszę przerywały tylko kroki na korytarzu.

— Dobra. Działaj.

Cienka igła wbiła się w plastikowy worek kroplówki, klarowny płyn w środku trochę zmętniał, potem, mniej więcej po minucie, chora otworzyła zaropiałe oczy.

— K... kim jesteście?

— Komitetem aniołów.

— Zamknij się, Gavin. Pani Lubbock, jestem z policji. Chciał­bym ... Muszę wiedzieć, o czym opowiadał pani Luckhard.

— Luckhard?

Spiers prawie przyłożył ucho do warg kobiety, żeby zrozumieć zniekształcony przez respirator szept.

— Wiem. Wiem, że miałaś od tego czasu masę kontroli. Ale coś musiało zostać ... Jakieś drobiazgi ...

Wstrzymał oddech, żeby jej nie zagłuszyć.

— Coś musiało zostać. Przecież nie mówił tylko samych ...

— Luckhard?

— Tak, tak, do cholery.

Znowu wstrzymał oddech.

— On ... on wynalazł coś ..., co miało zmienić bieg historii ...

— Ale co? Na litość boską, co?

— Środek ... środek silniejszy niż kontrole ... niż uwarunkowanie elektryczne .... to pamiętam ..., nie wymazali mi.

— Co mówił? Na litość boską, przypomnij sobie, co mówił?

— Idziemy —Gavin wskazał na stojący przy drzwiach stoper. — Zaraz przyjdzie lekarz.

— Ale ja muszę ...

Chora bezgłośnie ruszyła wargami.

— Zwiewamy stąd! Za półtorej minuty będzie obchód.

Gavin podciągnął się do otworu w suficie. Chwilę potem opuścił rękę.

— No, jazda. Musimy zatrzeć ślady.

Wszystkie stłuczenia i siniaki bolały przy każdym ruchu, ale French wiedział, że tak naprawdę tubylcy jak dotąd nie tknęli go na­wet palcem. Podniósł głowę. Składająca się z kilkudziesięciu skleco­nych byle jak domków czy szałasów wioska nie pozostawiała wątpli­wości co do jego dalszego losu. Nie wiedział, co się stało z Shearem, nie miał pojęcia również, jak zachowa się Schrecklinger, kiedy nie otrzyma porannego sygnału przez radio, nie sądził jednak, by jaka­kolwiek pomoc mogła zdążyć na czas.

Dowódca eskortującego go patrolu zameldował coś czekającemu przy drzewie człowiekowi. Przekazał mu również jeepa, śpiwór i ka­rabin. Na czarnej twarzy trudno było dostrzec ślady jakichkolwiek uczuć, coś jednak wyraźnie nie dawało mu spokoju. Powoli podszedł do Frencha. W przeciągu kilku sekund sprawne dłonie wyłuskały spod koszuli na plecach ukryty tam płaski pistolet i dwa małe plasti­kowe sztylety. French westchnął ciężko. Ruszył za swoim przewodnikiem w kierunku ustawionej na środku wsi wyplecionej z jakichś liści wiaty. Dwie czarne postacie, które wysunęły się z cienia, zatrzy­mały ich w połowie drogi. Gruntowna rewizja sprawiła, że na bre­zentowym pokrowcu rozłożonym przed najbliższym domkiem wylą­dowały kolejno dwa plastyczne ładunki wybuchowe, buteleczka z gazem obezwładniającym, ukryta w zegarku igła z trucizną i małe radio w papierośnicy.

Tubylcy mieli dobrą kontrolę. W momencie kiedy dochodził do wiaty, French miał już tylko cztery jednorazowe pistolety, a właś­ciwie same lufy ze spłonkami podklejone pod stopami i cienką sta­lową linkę z karbami pełniącymi rolę piły wprowadzoną do szwu nogawki.

Trochę niepewnie zatrzymał się przed siedzącym w głębokim cie­niu człowiekiem. Dotychczasowy przewodnik oddalił się bez słowa.

— Przepraszam pana czy...

— Kim jesteś? — głowa tamtego uniosła się błyskawicznie.

— Peter French z Departamentu do Spraw Ludności Autochto­nicznej. Wysłano mnie z misją nawiązania z wami kontaktu, chcemy udzielić tubylcom pomocy materialnej, medycznej i...

— Zginiesz o zachodzie słońca.

— Ale ... Zaraz ...

Mężczyzna wstał szybko i nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem znikł między chatami. French stał zupełnie sam dobre kilka minut do momentu, kiedy pojawił się nowy przesłuchujący.

— Kim jesteś?

— Peter French z oddziału partyzantów. Chcemy wam zapropo­nować wspólną walkę z rządem.

— Zabijemy cię wieczorem.

— Ale rządowe czołgi są o dwa kilometry od waszej wioski! W moim jeepie jest bomba atomowa!

— Wieczorem.

French znowu został sam. Drżącą ręką wytarł pot z czoła i przy­gładził włosy. Nie zdążył rozejrzeć się wokół, kiedy kolejny tubylec zajął miejsce pod wiatą.

— Kim jesteś?

— Josella Nightingale z baletu opery w Sydney.

Ciemne oczy drgnęły lekko.

— Kłamiesz.

French zerknął na niego niechętnie.

— Chodź ze mną.

Znów ten sam powolny krok, człapanie noga za nogą, tak jakby nie ważyły się niczyje losy. Chociaż, jeśli wierzyć poprzednim wypo­wiedziom, nic się już nie ważyło.

Niska, niechlujnie sklecona z drewnianych odpadów chata miała szerokie niczym nie przesłonięte wejście.

— Właź.

French zrobił kilka kroków i bez zaproszenia usiadł na jakiejś skrzynce. Odgłos szurających nóg na zewnątrz powiedział mu, że zo­stał sam na sam z siedzącym w głębi tubylcem o zabandażowanych szczelnie oczach. Ślepy? Miał przed sobą dwie możliwości. Mógł zdjąć but i strzelić do skulonej pod ścianą postaci, mógł też spokoj­nie zastrzelić siebie. Ponieważ oba wyjścia w gruncie rzeczy sprowa­dzały się do tego samego, pozostał nieruchomy. A może zdecydować się na blef? Tamten nie może nic zobaczyć ... Może spróbować go jakoś sprytnie przekonać, że przybył tu na czele potężnych wojsk. Że nie jest jeńcem, tylko ... tylko na przykład ... Nie, do cholery. Ze złością potrząsnął głową. A może wmówić mu, nie, zasugerować, że wioska jest już zajęta przez komandosów, a on sam po prostu per­fidnie bawi się z ociemniałym?

Jeszcze raz wytarł gromadzący się nad brwiami pot. Wziął głęboki oddech.

Ktoś podszedł z zewnątrz i powiedział kilka słów w zupełnie nie­zrozumiałym języku. Ponieważ najprawdopodobniej nie była to wieść o zajęciu wioski przez komandosów, French zamknął usta. Niespokojnie czekał na zakończenie przedłużającej się wymiany zdań.

— Kim jesteś? — spytał nagle ślepy.

— Już mówiłem.

— Co?! — nieruchomy mężczyzna zerwał się na równe nogi. — Co?!

— Powtarzałem to wielokrotnie. Jestem...

Ślepiec nagle roześmiał się na cały głos. Podniósł ręce do otulonej bandażami głowy i z jakimś na poły zwierzęcym skowytem opadł na miejsce.

— Głos! Głos! Wiedziałem, że jeszcze usłyszę ten głos! French poruszył się niespokojnie. Dopiero teraz zauważył nie za­sklepione jeszcze całkowicie blizny, które szpeciły twarz tamtego.

— Przypominasz mnie sobie? — ślepiec pochylił się do przodu. Mówił już cicho, tak cicho, jak syczy jadowity wąż. — Pamiętasz mnie? Powiedziałeś wtedy tylko kilka słów ... W pędzącym metrze.

French usiłował zapanować nad ściśniętymi mięśniami gardła. Miał przed oczami migające z zawrotnym tempie światła i napełnio­ną kwasem szklankę. Twarzy tubylca nie pamiętał w ogóle.

— Po co przyjechałeś na pustynię?

— Szukałem cię. Miałem okropne wyrzuty sumienia po tym ... po tym, co się wtedy stało — nie potrafił opanować głosu na tyle, żeby kłamstwo zabrzmiało choć trochę wiarygodnie. — Mam dla cie­bie lekarstwo.

Pod warstwą bandaży trudno było dostrzec, czy w wyrazie twarzy ślepca nastąpiła jakakolwiek zmiana.

— W moim bagażu jest mała buteleczka po aspirynie. Ten środek wyleczy cię zupełnie.

Cień uśmiechu mógł być dobrą wróżbą. Kilka słów w bełkotliwym języku sprawiło, że czekający przy wejściu tubylec odszedł, by wró­cić już po chwili z plecakiem Frencha. Szybkim ruchem wywalił na ziemię jego zawartość i podniósł małą buteleczkę.

— To ta?

Uśmiech nie znikał z twarzy ślepca.

— Tak.

Ostry gwizd przywołał błąkającego się przy chacie psa. Czarny pa­lec zanurzył się w białym proszku. Ściśnięty za gardło pies wylizał go dokładnie.

— Długo działa?

— Nie wiem. Nikt nie stosował tego ...

Pies zwiesił mordę. Zupełnie nagle, bez żadnych ruchów czy drga­wek zwalił się na ziemię i stężał.

Porażenie mózgu — pomyślał French. — Zdaje się, że mam pecha.

— To lekarstwo dla ludzi. Ten kundel mógł nie znieść ... — po­wiedział głośno.

— W takim razie ty zażyj dawkę.

Coś zimnego przemknęło po plecach Frencha.

— Ja ..., ja nie mogę. Nie jestem chory ... Naprawdę, to działa tylko ...

Tym razem ślepiec roześmiał się głośno.

— Będziesz długo umierał — powiedział po chwili. — Przedtem jednak powiesz, co tu robisz?

—Jestem jeńcem.

— To wszystko?

Coś szczęknęło za plecami Frencha.

— Szukam ... szukam partyzantów.

— Każdy to mówi.

— Chciałbym ... — French gorączkowo szukał słów. — Szukam kobiety o imieniu Atharan.

Ślepiec roześmiał się znowu. Bez wątpienia był to najlepszy dzień w jego życiu.

— W takim razie jesteś głupcem.

— T... tak, ale dlaczego? Znasz ją?

Lekki wiatr poruszył rozwieszonymi na żerdzi pękami jakichś ziół.

— To nie jest zwykła kobieta, głupcze. Szukasz legendy — głos tubylca cichł coraz bardziej. — Szukasz mitu.

— Mitu?

— Atharan, kobieta o pięciu imionach ...

Ślepiec ukrył twarz w dłoniach.

— Kiedyś, kiedy jeszcze żyliśmy razem z wami, z kulturą białego człowieka, krążyły o niej opowieści ... Wiele, wiele lat temu jeden z naszych, który u was pracował, przyszedł umrzeć do swojej wioski. Zanim odszedł do świata snu, przekazał komuś wiadomość ...

— Czy ...

— Ja usłyszałem ją od swego ojca. Każdy z nas ją słyszał.

— Czy mógłbym ...

— Jesteś już martwy. Dowiedz się, że ten, kto zna wszystkie imio­na Atharan, stanie się panem magicznej formuły, która da mu wła­dzę nad tym krajem. Da mu władzę nad wszystkim ... Nikt jednak nie zna wszystkich jej imion.

Zapadła cisza przedłużała się nieznośnie. W otaczającej go atmo­sferze był jakiś nieuchwytny czynnik, który sprawiał, że bał się poru­szyć, bał się głośniej odetchnąć.

Ślepiec podniósł głowę po kilku minutach.

— Odejdź — szepnął. — Wieczorem odejdziesz w najdalszą z ludzkich dróg.

Średniej wielkości gabinet, jeśli brać pod uwagę standardy policji, poza ogromnym biurkiem, kilkoma fotelami i dwoma zawalonymi stertami papierzysk szafami praktycznie pozbawiony był jakichkol­wiek mebli. Czasami trudno było w nim pracować, szczególnie jeśli z jakichś powodów konieczne okazywało się rozłożenie całych akt ciągnącej się latami sprawy. Dość duża, niczym nie zastawiona prze­strzeń na środku w wielu wypadkach okazywała się jednak niezbęd­na. Spiers wielokrotnie błogosławił dzień, w którym udało mu się ją uzyskać. Krążył teraz od ściany do ściany z nieodłącznym papiero­sem w ustach mamrocząc przekleństwa, ilekroć zdarzyło mu się spoj­rzeć na telefon. Kiedy wreszcie usłyszał dzwonek, z jakimś masochi­stycznym zacięciem odczekał kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt se­kund, zanim podniósł słuchawkę.

— I co? Jest już? — nie zdołał opanować napięcia w głosie.

Dzwoniący z laboratorium Lossberg zachwiał się.

— Myślę ... Obawiam się, że nic z tego nie będzie, szefie.

— Co?

— No... Oni ciągle nad tym pracują, ale ...

— Co to znaczy „ale"? Zniszczyli taśmę?

— Nie. Ale tam naprawdę nic nie zostało.

Spiers zdusił niedopałek w popielniczce. Ciągle nie docierało do niego, że najlepsi specjaliści w mieście mogli być bezsilni.

— Co zamierzają w związku z tym zrobić?

— Już mówiłem, ciągle pracują. Wyniki jednak ...

— Dali do zrozumienia, że ostatecznie nic z tego nie będzie?

Lossberg nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Mam ekspertyzę. Ted. To wszystko, co zdobyłem do tej pory.

— Jaką ekspertyzę?

— Komputerowa analiza tego, co zostało na taśmie. Żaden dowód, ale jest dość ciekawa ... — zawahał się — Mam czekać, czy przyjść na górę?

Spiers wyciągnął następnego papierosa.

— Chodź — rzucił słuchawkę na widełki i wyjął z kieszeni zapal­niczkę.

Znaleziona w gruzach laboratorium w Malden Park magnetofono­wa taśma była częściowo nadpalona i praktycznie zupełnie rozmagnesowana. Rejestrator, z którego ją wyjęto, pracował jednak aż do momentu, kiedy gwałtownie wzrosła temperatura i zdawało się, że przy odpowiedniej obróbce zapis ostatniej rozmowy Luckharda z jego zespołem będzie w zasięgu ręki. Że dostarczy choć ślad, cień śladu, co zamierzał zdesperowany profesor. Cholerny pożar!

Spiers westchnął ciężko. Musiało być naprawdę źle, skoro Lossberg przed wejściem zapukał. Stanął w drzwiach miętosząc niewiel­ką opatrzoną kilkoma pieczęciami kartkę.

— I co?

— Na podstawie analizy ...

— Daruj sobie ten żargon. Co tam jest?

— Luckhard popełnił samobójstwo. To pewne, jak również to, że nie zrobią kopii taśmy. Przykro mi.

Spiers podszedł do okna. Potem odwrócił się i przysiadł na para­pecie.

— Mimo wszystko nieźle.

— Z czym?

— System kontroli psychicznej likwiduje również myśli o samo­bójstwie. Skoro Luckhardowi udało się je popełnić, znaczy to, że od dłuższego czasu musiał być uniezależniony od kontroli.

— To wiedziałeś już wcześniej.

— Ale teraz mam dokument popierający moją tezę.

Lossberg z nikłym uśmiechem zajął miejsce w fotelu.

— Chcesz wyciągnąć więcej forsy od przełożonych?

— Chcę wreszcie uzyskać jakąś realną pomoc. Te cholerne pełno­mocnictwa nic mi nie dają.

— Nic?

Spiers machnął ręką.

— Musimy ustalić, co robił Luckhard od momentu wykradzenia środka z laboratorium do czasu tego fatalnego toastu ... — nerwowo potarł brodę. — Nie mam pojęcia, co trzeba zrobić.

— To co zwykle.

— To znaczy?

Lossberg rozparł się wygodnie. Gdzieś zniknęło lekkie drżenie w jego głosie.

— Wbrew twoim narzekaniom na poziom naszych współpracow­ników dobrze wiesz, że policja to system. Tak jak armia. Łapiąc przestępcę nie stawia się inteligencji przeciw inteligencji. To jest konfrontacja systemu z jednostką. Ogromnej, wszechogarniającej struktury z choćby geniuszem, ale samotnym.

— Masz talent — mruknął Spiers.

— Zrezygnuj wreszcie z twojego cholernego indywidualizmu — Lossberg poderwał się z fotela. — Puśćmy wreszcie w ruch tę machi­nę, ona sama wymiele nam rozwiązanie.

— Co chcesz zrobić?

— Puścić zdjęcie Luckharda w telewizji, rozwiesić na płotach, wystawach i słupach. Wysłać do miasta setki konfidentów, niech py­tają. Niech pytają wszystkich, od sprzątacza do dyrektora. Jeśli do­staniemy pomoc, ściągniemy ludzi z innych miast, ale do cholery, rozwiązanie będzie tylko kwestią czasu.

Tym razem Spiers uśmiechnął się zgryźliwie. Odszedł od okna i usiadł za biurkiem. Powoli przesunął rękę po wyczyszczonym do połysku blacie.

— Puszczaj w ruch swój młyn — powiedział cicho. — Pozwolisz jednak, że ja nie będę brał w tym udziału.

Mniej więcej w godzinę później setki konfidentów wyszły na mia­sto. Przede wszystkim zajęto się służbami nocnymi, pokazywano zdjęcia Luckharda pracownikom oczyszczania, elektrykom napra­wiającym latarnie, ekipom malujących pasy na jezdniach, nocnym strażnikom, portierom, patrolom służby ruchu, konwojentom, stra­żakom, prostytutkom, pijakom, barmanom, ekshibicjonistom i wszystkim, którzy kiedykolwiek przedtem zostali zatrzymani za noc­ne włóczęgostwo. Nawet pobieżne przejrzenie policyjnych kartotek sprawiło, że wyciągnięto z łóżek tysiące roznosicieli mleka, dozor­ców, złodziei, notorycznych przestępców, członków Armii Zbawie­nia, zboczeńców, lekarzy z pogotowia, kierowców, dostawców i pa­trolujących dzielnicę rozpusty zakonnic.

Po jakichś trzech godzinach do miasta zaczęły napływać posiłki z innych okręgów. Tym razem nie oszczędzono już nikogo. Rozwija­jąca się z minuty na minutę akcja objęła wszystkich sprzedawców, kelnerów, pracowników każdego rodzaju biur, fabryk i zakładów. Wreszcie zaczęto zaczepiać wszystkich bez wyjątku przechodniów. Do akcji włączono lotne i piesze patrole policji, urlopujących w mie­ście żołnierzy, pracowników służb miejskich i obsadę wszystkich ko­misariatów. W zamieszaniu doszło do około stu trzydziestu wypad­ków wzajemnego okazania sobie zdjęcia przez konfidentów, zdarzy­ły się cztery potyczki z członkami młodzieżowych gangów i prawdopodobnie z jednym prawdziwym, ponad czterysta osób na widok zdjęcia rzuciło się do ucieczki, kilku dyrektorów i prezesów opuściło swoje stanowiska pracy wyruszając w nieznanym kierunku, jakiś pi­jak zatrzymany kolejno przez trzech funkcjonariuszy policji zerwał z najbliższego płotu zdjęcie gołej dziewczyny i zaczął pokazywać je przechodniom. Sto czterdziesty pierwszy komisariat w wyniku po­myłki zatrzymał kilkanaście osób podobnych do Luckharda. Po wy­jaśnieniu sprawy i przeprosinach większość osób zwolniono. Nie był to wypadek odosobniony. Z całego kraju zaczęły napływać meldun­ki o zatrzymaniu Luckharda, czasami nawet z żoną.

Mniej więcej od dziesiątej wieczorem Lossberg siedział przy tele­fonie wyjaśniając zainteresowanym, że nie jest możliwe wysłanie li­stu gończego za kimś, kto od dłuższego czasu nie żyje. Niemniej dwóch policjantów w Alice Springs otrzymało zwyczajową nagrodę za ujęcie poszukiwanego przestępcy.

Od dwunastej większość zaczepianych przechodniów zaczęła obrzucać konfidentów obelgami.

O drugiej nad ranem Lossberg ponownie wszedł do gabinetu Spiersa. Ten podniósł głowę dopiero po dłuższej chwili.

— Słuchaj — powiedział cicho. — I tak wiem, że nic nie znala­złeś. A ja mam całą stertę skarg.

— Skarg?

Spiers podniósł leżącą przed nim kartkę.

— Jakaś kobieta złożyła zażalenie o bezczelne nagabywanie jej nie­mowlaka, kilku ślepców o zadawanie upokarzających pytań, kilkuna­stu głuchoniemych o bezprawne zatrzymanie pod zarzutem utrudnia­nia działań policji i odmowy składania zeznań ... Mam czytać dalej?

— Ale ...

— Kogo, do cholery, wypuściłeś na ulicę? Jakichś idiotów?

Lossberg oparł ręce na biurku.

— Ted! Daj mi więcej czasu! Dogadam się z armią w sprawie po­mocy, ściągniemy rezerwistów ...

— Może od razu ogłosimy mobilizację?

Lossberg opadł na fotel rozcierając dłońmi zmęczoną twarz.

— Myślę, że ...

— Źle myślisz.

— Jasny szlag! Daj mi wreszcie coś powiedzieć.

— Słucham.

Lossberg jednak opuścił głowę. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

— No dobrze. Mam odwołać ludzi?

— Tak.

French pół siedział, pół leżał w jednej z wielu pustych chat małej wioski i zastanawiał się, dlaczego właściwie nie obchodzi go obecna sytuacja. Nikt go nie związał, ani nie pilnował. Było coś dziwnego w tym, że nie myślał ani o wieczornej egzekucji, ani o swoich ewen­tualnych szansach, gdyby coś przedsięwziął. Czuł jakiś bezwład, jakiś irracjonalny nie strach nawet, ale zaledwie niepokój przed choć­by wyjrzeniem na zewnątrz. Fatalizm, który doszedł do głosu, nie pozwalał na zimną analizę jakiegokolwiek z miotających nim od cza­su do czasu uczuć. Żadne z nich jednak nie potrafiło wyrwać go z zamkniętego kręgu przekonania o własnej bezsilności. Zamknął oczy. Zaczął przypominać sobie przeszłe zdarzenia. Niestety, nawet wędrowanie po wspomnieniach nie pomogło mu zebrać wszystkich kawałków samego siebie. Nie wiedział już nawet, czy ma wolny wy­bór. Obłąkańcze, błyskawicznie następujące po sobie wydarzenia ostatnich dni mocno zachwiały poprzednią pewnością w tej kwestii. A jeśli to Luckhard zaprogramował jego działanie? Albo ktoś inny? Człowiek, który sprawił, że ciążył nad nim cień profesora — być może nierzeczywisty miraż nie istniejącej osoby ... I co z tego? Wszystko zaczęło się zbyt wcześnie, a on był zbyt młody, by podołać takim zadaniom. Wzruszył ramionami.

Otępiały patrzył na dwóch tubylców idących w jego stronę. Wstał automatycznie, kiedy kazali mu to zrobić, i bezwolnie ruszył za nimi. Przyglądał się wszystkiemu jak postronny obserwator. Gdyby ktoś zaproponował mu teraz wyłączenie się z ciągu wydarzeń, chętnie przełączyłby się na inny kanał, ale skoro nic takiego nie następowa­ło, patrzył na siebie jak ktoś siedzący z boku.

Tym razem zaprowadzono go na środek osady leżącej w niewiel­kiej kotlinie. Czekał tam tylko jeden człowiek z niedbale przewie­szonym przez ramię karabinem. Na widok przybyłych uśmiechnął się tajemniczo.

— Ładny wieczór — powiedział, lekko zniekształcając głoski.

French obejrzał się, ale uwaga najwyraźniej była przeznaczona dla niego.

— Istotnie — mruknął.

Tubylec uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jakiś ledwie uchwytny błysk w jego oczach świadczył wyraźnie o wewnętrznym napięciu.

— Nie boisz się?

— Czego?

— Nikt ci nie mówił, co z tobą będzie?

— Owszem. Coś obiło mi się o uszy — gdzieś wewnątrz rosła fala mdłości. — Popołudniowa prasa nic nie podawała? Tubylec spoważniał na dłuższą chwilę. Być może usiłował nawet przybrać groźny wyraz twarzy, ale równie dobrze mógł być to efekt bólu zęba. Dla białego wszystkie przedziwnie ukształtowane czarne twarze w każdej sytuacji wyglądały tak samo.

— Dlaczego się nie boisz?

— Bo jestem wariatem.

Znowu błysnął lśniący garnitur zębów.

— Właściwie nie chcemy zrobić ci nic złego ... — tamten nagle zmienił ton. — Mówiłeś o wojsku, które z tobą przyszło.

— Blefowałem.

— Co?

— Kłamałem. Ja zawsze kłamię.

Człowiek z karabinem chwycił Frencha za klapy i potrząsnął z ca­łej siły.

— W takim razie, co to za ludzie, którzy otaczają naszą wioskę?! — krzyknął.

— Ludzie? — French delikatnie wyzwolił się z uchwytu. — Są uz­brojeni?

— Tak — czarna pięść zawisła nad jego głową. — Ale ty ich nie doczekasz. Zabiję cię po pierwszym strzale.

French spojrzał mu w oczy. W jednej chwili zdołał odsunąć od siebie wszystko, o czym myślał przedtem. Usiadł na ziemi.

— Co robisz? — głos czarnego był trochę ogłupiały.

— Zdejmuję buty — szybko ściągnął skarpetkę i odkleił spod sto­py dwa jednorazowe pistolety.

Człowiek z karabinem zorientował się zbyt późno. Błysk zrozu­mienia pojawił się w jego oczach dopiero w momencie, kiedy mała pięciomilimetrowa kula wbijała mu się w czoło. French odrzucił pu­stą lufę i wyciągnął następną. Silne kopnięcie jednego z tubylców wybiło mu ją z ręki. French zrobił unik, rzucił się za nią, prawie w locie podnosząc z ziemi metalowy przedmiot i skoczył w bok. Nie zdążył nawet wycelować, kiedy przytłaczający ciężar runął mu na plecy. Uderzenie w głowę omal nie pozbawiło go przytomności, zdą­żył strzelić jednak, kiedy drugi tubylec zamierzył się kolbą podnie­sionego karabinu. Ciało upadło wprost na nich, co dało Frenchowi możliwość wyśliźnięcia się dołem.

Za najbliższym wzgórzem rozgdakał się karabin maszynowy, naj­pierw jeden, potem następne, by wreszcie zlać się w prawie jednolity hałas wzmacniany wybuchami granatów.

French usiadł na ziemi ściągając drugi but. Czarna postać wstała jednak i ruszyła ku niemu. Zerwał się i zaczął uciekać. Wiedział, że w biegu nie ma szans, więc skręcił za najbliższą chatę, jęcząc z wysił­ku podniósł z ziemi drewniany pal i uderzył nim nadbiegającego tubylca. Dało mu to czas na wspięcie się na dach i zdjęcie buta. Tamten jednak nie zamierzał iść jego śladem. Chwycił jeden ze wsporni­ków podtrzymujących chwiejną konstrukcję i szarpnął z całej siły. Nie musiał nawet powtarzać zabiegu. W akompaniamencie trzasków przegniłych desek French runął w dół wprost w tlące się jeszcze ognisko. Zanim pokryto go rumowisko płatów dykty, starych szmat i gałęzi, zdążył jeszcze przetoczyć się w bok.

Zdezorientowany tubylec popełnił błąd. Zamiast zostawić wszyst­ko jak jest i dać spłonąć resztkom domu, zaczął odgarniać potrzas­kane fragmenty konstrukcji w poszukiwaniu swojej ofiary. W chwili gdy do niej dotarł, French miał już w dłoni swój pistolet. Cichy trzask małokalibrowej broni utonął w huku szalejącej strzelaniny.

Skądś z boku nadbiegały schylone postacie, ale cała wioska w dal­szym ciągu była praktycznie pusta. Główne ogniska walki leżały poza pasmem otaczających wzgórz. French podniósł się ociężale. Przyłożył chustkę do krwawiącego nosa i spojrzał na poparzoną rękę. Chciało mu się wymiotować. Prawie z niechęcią patrzył na biegnących żołnierzy. Maskujące mundury, ciężkie buty, pustynne chu­sty okrywające głowy z wyjątkiem szpary na zasłonięte przeciwsło­necznymi okularami oczy... Cała grupa przypadła pod najbliższym drzewem.

— Nic mnie nie obchodzi, że źle słyszysz — krzyknął najbliższy do mikrofonu. — Tyle razy ci mówiłem, że jak idziesz z babą w krzaki, radiotelefon masz owinąć w kurtkę i położyć w suchym miej­scu, a nie rzucać, gdzie popadnie. Wypolerowane karabiny lśniły w słońcu niwecząc wysiłek, jaki włożyli w maskowanie.

— Przestań pieprzyć! Paragraf trzydziesty szósty nie ma zastoso­wania przy natarciu siłami kompanii. Twój pluton to nie dywizja, obowiązuje cię poprawka B do ustawy ...

Obolały French powlókł się w głąb wioski. Przesuwające się przed oczami obrazy były równie odległe jak własne wspomnienia. W tej chwili nie zareagowałby nawet na widok lecącego w jego kierunku granatu. Poruszając się jak automat dotarł do chaty ślepca. Na szczęście była pusta. Dość szybko odnalazł buteleczkę z preparatem Luckharda i wyszedł na zewnątrz. Zdołał jeszcze usiąść pod ścianą, ale nie był w stanie zrobić nic więcej.

Po kilkunastu minutach znaleźli go żołnierze. Dwóch z nich stanę­ło po obu stronach przez dłuższą chwilę nic nie mówiąc. Z pewnym zdziwieniem obserwowali siedzącą w całkowitej obojętności postać wpatrzoną we własne bose stopy. Wreszcie lufa karabinu stuknęła go lekko w ramię.

— Wstań!

French wstał posłusznie. Ruszyli do podnóża najbliższego pagór­ka, teren wokół był jednak wolny od śladów walki.

— Czekaj.

Jeden z żołnierzy otworzył tylną klapę opancerzonej półciężarówki blokującej dalszą drogę.

— Wejdź.

French wspiął się na przeciwminową osłonę i wskoczył do wnę­trza. Na widok dość młodego mężczyzny, jedynego z całkowicie odkrytą głową, przedstawił się i usiadł na bocznej ławce. Upor­czywy szum w głowie spowodowany bójką nie pozwalał na zebranie myśli.

— Major Petrie — powiedział tamten. Cichy, sugestywny głos idealnie pasował do pozbawionej wszelkiego wyrazu jakby martwej twarzy. — Kim pan jest?

— Pracuję dla rządu.

— Dla rządu ... To bardzo ogólne określenie.

— Praca też jest ogólna.

— Pali pan? — Petrie wyciągnął srebrną papierośnicę. — Czy mógłbym zobaczyć pańskie papiery?

— Są w jeepie. Jeśli chce pan ...

— Nie. Moi ludzie zaraz to sprawdzą... — urwał na chwilę. — Jaki resort pan reprezentuje?

Na wierzchu w wozie leżały papiery wystawione na członka ekipy meteorologicznej, ale głębiej za tylną ścianką schowka na mapy miał jeszcze dokumenty sekcji geograficznej, inspekcji sanitarnej, depar­tamentu pomocy socjalnej i kilku innych, podpisanych in blanco. Nie było powodu sądzić, że żołnierze ich nie znają.

— Pracuję w sekcji specjalnej.

— Sekcji specjalnej czego?

— Nazwa nic panu nie powie. Dam panu numer telefonu w Sydney. Tam sprawdzi pan wszystko.

Major lekko skinął głową.

— Nie zatrzymuję pana. Gdyby potrzebował pan czegoś, proszę zgłosić się do kwatermistrza.

French wstał ciężko i wyszedł na zewnątrz. Znowu nie miał poję­cia, co się dzieje wokół niego. Obolała głowa nie pozwalała na sku­pienie się na czymkolwiek. Machinacje Aldricha, manewry rządu, Luckharda i pewnie całej masy osób, o których nie miał pojęcia, a które wepchnęły go w to wszystko, wydawały się w tej chwili rów­nie odległe i nieprzeniknione jak działanie armii i policji. Gra, w którą go wciągnięto, miała w sobie coś z pokera rozgrywanego przez cholernie nerwowych ludzi, pozbawionych słuchu, wzroku i mowy, ale uzbrojonych po zęby.

— Cześć, Peter.

Oszołomiony, odwrócił głowę. Stojący z boku Shear uśmiechnął się lekko.

— To ty? Ty sprowadziłeś ich tutaj?

— Tak. Mam nadzieję, że nie palnąłeś jakiegoś głupstwa?

— Głupstwa? — odruchowo spojrzał w tył.

Shear wskazał na półciężarówkę dowódcy.

— Szukałeś partyzantów, więc ci ich sprowadziłem.

— Co?

— Źle słyszysz? — oczy tamtego zwęziły się w szparki.

— To... na pewno są partyzanci?

— Tak.

— Cholera, nie mogłeś powiedzieć mi tego wcześniej?

French kopnął jakiś kamień.

— Czyżby ... — Shear zawahał się przez chwilę. — Wiesz co ... Lepiej wypłać mi teraz tygodniową pensję. Później mogę mieć kło­poty z jej otrzymaniem.

Konwój złożony z kilkunastu małych terenowych ciężarówek za­trzymał się wśród gęstych drzew kilkaset metrów od skraju pustyni. Jeep Frencha prowadzony przez jakiegoś żołnierza pojechał dalej, parkując dopiero przy pierwszym z kilkudziesięciu nieregularnie po­ustawianych namiotów. Skołtunione zarośla, ukryte wśród krzaków rowy przejściowe i maskujące siatki wszędzie tam, gdzie korony drzew tworzyły kilkumetrowy chociaż prześwit, sprawiały wrażenie, że ktoś bardzo dbał o ukrycie obozu. Przeczył jednak temu unoszący się w niebo dym z dwóch kuchni polowych.

Żołnierz zgasił silnik i odszedł zostawiając kluczyki w stacyjce. French rozejrzał się niepewnie, potem schował je do kieszeni i rów­nież wyskoczył na zewnątrz. Nikt się nim nie interesował. Ludzie przechodzili obok przenosząc kontenery z jakimś sprzętem, kanistry z benzyną, pojemniki na wodę i broń, której nie powstydziłoby się regularne wojsko.

— Pan French?

Obrócił się gwałtownie zaskoczony czyjąś obecnością. Dość kor­pulentny mężczyzna w cywilnej kraciastej koszuli nie sprawiał wra­żenia kogoś umiejącego się skradać.

— Pan major pana prosi.

— Przesłuchanie?

Brwi tamtego powędrowały w górę.

— Pan major zaprasza na rozmowę. Ruszyli wzdłuż nierównej linii namiotów. Po kilkudziesięciu kro­kach przewodnik zatrzymał się i wyciągnął rękę.

— To tutaj. Proszę.

Dwóch ludzi z gołymi automatami w rękach patrzyło na nich obo­jętnie. Nie było w co zapukać. French chrząknął i zdecydowanym ruchem odgarnął brezentową zasłonę.

— To miło, że zechciał mnie pan odwiedzić — wydawało się, że Petrie przez cały czas siedział wpatrując się w wejście. — Herbaty?

— Nie, dziękuję.

— Może kawy? — wskazał mu składane krzesło. — Niech pan siada. Nie chciałbym pana przetrzymywać, ale sądzę, że trzeba bę­dzie wyjaśnić pewne sprawy.

— Chce pan wiedzieć, kim jestem?

— To już pan powiedział ... przedtem.

French uśmiechnął się sztucznie.

— Zanim dowiedziałem się, że panowie są partyzantami.

— Brał nas pan za oddziały wojskowe? Znowu nieśmiały uśmiech. Błąd.

— Tak, dopiero Shear ...

— Shear? Ach, ten cwaniaczek, który narobił tyle szumu...

W zapadłej ciszy słychać było oddechy wartowników.

— No dobrze. Więc kim pan jest?

— Jestem ... jestem łącznikiem podziemnej organizacji. Organi­zacji dość potężnej.

French celowo powiedział, że jest łącznikiem. Być może dla chło­pców z wywiadu nie było niczym dziwnym, że siedemnastolatek jest szefem wielkiej machiny. Nie sądził jednak, żeby uwierzył w to do­wódca partyzantów.

— To my przeprowadziliśmy akcję odbicia zakładników z rąk po­licji — dodał szybko.

Twarz Petriego pozostała nieruchoma.

— Chyba słyszałem coś o tym — powiedział. — Policji umknęło trzydzieści ofiar ...

French po raz kolejny nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Tym ra­zem jednak z innego powodu.

— Czy ma pan jakieś dokumenty?

Ludzie Choisy'ego, których nie udało mu się spotkać, na pewno mieli jakieś dokumenty. W tej sytuacji jednak musiał blefować.

— Jakie papiery ma pan na myśli? Jak pan to sobie w ogóle wyobraża?

Petrie machnął ręką.

— Czego pan właściwie chce?

— Współpracy.

— To brzmi dość śmiesznie.

— Przecież nie żądam, żeby nagle wszyscy pańscy ludzie poszli ze mną do miasta. Chcę uzyskać kontakt. Szczegóły zostaną omówione na wyższych szczeblach.

— A ja mam w to uwierzyć?

— To nic nie kosztuje.

— Ale może kosztować bardzo dużo. — Petrie otworzył swoją papierośnicę. Przez chwilę błądził palcami po jej obrzeżu, potem znowu zatrzasnął wieczko. — Na pewno dacie mi jakieś gwarancje.

— Jakie?

— To ja mam wiedzieć?

— Ja chcę uzyskać tylko kontakt.

Znowu zapadła cisza. Petrie przerwał ją po dłuższej chwili.

— Młody człowieku, to, co pan mówi, w ogóle nie trzyma się kupy — znowu otworzył srebrne pudełko. Tym razem jednak wyjął papierosa i włożył go do ust. — Oczywiście ma pan swój kanał łącz­ności z dowództwem?

— Tak — powiedział odruchowo French. Co on ma na myśli — przemknęło mu przez głowę. — Jasny szlag, wyciągnął ode mnie je­dną obietnicę za dużo. Przecież nie mam żadnego kanału.

— Dobrze — odblask płonącej zapałki zmącił nieruchome rysy majora. — Wprowadzę pana w nasze sprawy na tyle, na ile to możli­we. A pan zawiadomi swoich, co i jak ... Pod naszą kontrolą.

— To znaczy nie ruszając się stąd? — French zawiesił głos, ale kiedy tamten podniósł oczy, dodał szybko — jak pan chce.

Czy on rzeczywiście uwierzył mi na słowo? — pomyślał. — Prze­cież nie może tak traktować każdego prowokatora. A może rozma­wiał już z ludźmi Choisy'ego? A jeśli... Innych możliwości wolał nie rozpatrywać.

— Podobała mi się wasza akcja w bazie policji w Harleyford i te dwie pozostałe — kłąb dymu prawie zakrył twarz Petriego. — Czy ten Luckhard, którego poszukują w Sydney, to ktoś z waszych?

French doznał uczucia, jakby podłączono mu prąd o wysokim na­pięciu.

— Nie — powiedział niepewnie. — Nie sądzę — dodał przypomi­nając sobie, że łącznik nie może mieć pojęcia o takich sprawach.

— Mniejsza z tym. Mam nadzieję, że reprezentuje pan naprawdę dużą organizację. Musi być duża, skoro stać ją na taki wysiłek.

— Sądzę, że tak.

Petrie wyciągnął z brezentowej szafki dwa kieliszki i butelkę ko­niaku. Przez chwilę mocował się z korkiem, potem rozlał ciemny płyn do naczyń.

— Porozmawiajmy o przyjemniejszych sprawach — uśmiechnął się drętwo. — O ile są jeszcze jakieś przyjemne sprawy ...

— Jeśli teraz jeszcze nie ma, to na pewno będą.

— Słusznie.

Podnieśli kieliszki. French z trudem przełknął piekący alkohol. Odstawił kieliszek i ruchem ręki odmówił dolania.

— Jakie są wasze cele? — spytał znienacka Petrie. Coś z tego musiało być na szkoleniu, French jednak przyzwyczaił się już do nagłych zaskoczeń.

— Sądzę, że penetracja struktur władzy — strzelił w ciemno. — A potem zlikwidowanie systemu kontroli ... Jeśli oczywiście chodzi panu o rzeczy konkretne, a nie o to, co podaje się ...

— Jasne — twarz majora wyrażała chyba lekki sceptycyzm. — Władza ... — zamyślił się. — Nie sądzi pan, że wszystko wygląda tak prosto?

— Nic nie jest proste.

— Ale ten problem szczególnie. Wie pan, jak wygląda organizacja ośrodków administracyjnych na najwyższym szczeblu?

— Nie. A pan wie?

Petrie dopił koniak.

— Stworzono kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt pracujących na okrągło ośrodków dyspozycyjnych, z których każdy myśli, że jest tym właściwym i przynajmniej oficjalnie nie wie nic o pozostałych. Każdej takiej komórce odpowiada sekcja techniczna i podejrzewam, że właśnie w jednej z nich ukryty jest właściwy ośrodek dyspozycyjny. Struktura komunikacyjna w administracji na tym szczeblu działa na zasadzie labiryntu, przy czym, żeby uniknąć rozszyfrowania na przykład przez „zasadę prawej ręki", system posiada dodatkowy au­tonomiczny labirynt wewnętrzny. Rozkazy krążą na zasadzie młyna informacyjnego, który przede wszystkim obraca w kółko tysiące bez­wartościowych formuł. Te właśnie trafiają na miejsce tylko dzięki zastosowaniu pewnego klucza — matematycznego wzoru, który sprawia, że podczas obłędnej cyrkulacji w systemie łączności dzięki przewidzeniu przypadków te prawdziwe decyzje trafiają do właści­wego odbiorcy.

French wyprostował się ostrożnie. Napięte ze zdenerwowania mięśnie bolały go coraz bardziej.

— To faktycznie dość skomplikowane. A ... A jeśli przerwać łą­czność?

— Nie wiemy, jakie skutki to wywoła. Zresztą jak? Słyszałem o istnieniu kontrlabiryntów, dubli, podmłynów ... Wydawanie i przekazywanie decyzji to naprawdę potężny matematyczny system.

— A prezydent?

— Hm ... Nie wiem, jak mieści się w tym wszystkim władza pre­zydenta. Nikt tego nie wie. Sądzę, że nikt go nawet nigdy nie wi­dział. Wiadomo tylko, że porusza linkami ze swojego pałacu ...

— Myśli pan, że ktoś stoi nad prezydentem?

— Nad? Raczej obok. Podobno gdzieś w górach ukryte jest samo­dzielne dowództwo strategiczne czuwające nad osłoną kontynentu i zdolne w każdej chwili rozpocząć wojnę z Północą.

— Mętlik? — French zdecydował się jednak na następny kieli­szek. — Nie, to po prostu bagno.

— Chyba się pan nie zniechęcił — śmiech majora nie był tym ra­zem wymuszony. — Słyszałem, że szuka pan jakiejś kobiety.

Przesłuchali tubylców? Tak szybko?

— Znam tylko jej imię. Atharan — powiedział głośno.

— I znowu mityczna Atharan ...

— Słyszał pan o niej?

— O niej? To nie jest imię kobiety. Ani w ogóle człowieka.

French nastawił uszu.

— Kiedyś dotarły do mnie pogłoski, że swego czasu było to hasło tajnych służb. Ale mogę się mylić, jeśli na ten temat krąży tyle wersji ...

Zawiesił głos. Zdusił niedopałek w popielniczce i podjął zupełnie inną kwestię.

— Chciałbym jutro coś panu pokazać. Nie ma pan nic przeciwko małej wycieczce na pustynię?

— Chętnie wybiorę się na przejażdżkę — French podniósł się z krzesła.

— Kwatermistrz wskaże panu namiot. Do jutra.

Skinął głową podnosząc płachtę zakrywającą wejście. Wartownicy nawet nie popatrzyli w jego stronę. Gorączkowy ruch w obozie pra­wie ustał, tylko wokół dymiących ciągle kuchni kręciło się kilka osób. French ruszył w stronę swojego jeepa. Zastanawiał się, dlaczego Petrie tak łatwo mu uwierzył. Dlaczego odkrył przed nim niektóre karty i co miała znaczyć wzmianka o Luckhardzie... Przypadek? A jeśli profesor wbrew swojemu testamentowi ciągle żyje? Po raz któ­ryś z rzędu odniósł wrażenie, że po omacku błądzi w plątaninie kryją­cych Bóg wie co korytarzy. Miał dość tej całej afery, wiedział jednak, że skoro policja jest już na jego tropie, musi działać. I to szybko.

Samochód wiozący Spiersa z zebrania sunął wolno po pustych jeszcze o tej porze ulicach. Kierowca w nieskazitelnie czystym mun­durze z wdziękiem brał łagodne zakręty, najwyraźniej zadowolony z możliwości ignorowania czerwonych świateł i znaków. W przeci­wieństwie do niego Spiers był w podłym nastroju. Prowadzoną przez niego sprawą zainteresował się sam dyrektor. Na szczeblu operacyj­nym dawało mu to pozycję Boga, prawo ze swoimi przepisami pozo­stawało gdzieś z tyłu sprowadzone do roli odtrąconej dziwki, tak że gdyby teraz na przykład zastrzelił otwierającego swój kiosk sprze­dawcę, nie musiałby nawet sporządzić raportu. Gdyby wyciągnął z łóżka prezesa potężnej korporacji, kazał obić i niewinnego wtrącił do więzienia, ze strony przełożonych napotkałby jedynie wyciągnię­te w górę kciuki. Wiedział jednak, że z owianego dymem kadzidła boskiego piedestału spada się z dużo większym trzaskiem niż ze sta­nowiska zwykłego funkcjonariusza. Już teraz wszyscy koledzy prze­ścigali się w życzliwych uśmiechach starając się jednocześnie nie sia­dać z nim w stołówce przy jednym stoliku. Miłość na dystans, psia­krew. Gdyby poszedł w górę, zawsze zdążą doskoczyć z wyrazami uznania. Gdyby jednak runął w dół ... Cóż, lepiej z góry trzymać się na odległość, dziura w podłodze mogłaby okazać się zbyt duża. Sprawa, którą prowadził, od dawna przestała mu się podobać, z naj­wyższą niechęcią wykonywał najprostsze czynności, usiłując odciąć choć jedną z odrastających głów smoka.

Poruszył się niespokojnie na tylnym siedzeniu. Władza, którą dano mu do ręki, roztaczała wokół niewidzialny czar. Łamiący wszy­stkie przepisy samochód był nieoznakowany, nie miał także żadnych policyjnych sygnalizatorów, a jednak nie zatrzymał ich żaden patrol. Dawniej, nawet z mundurowym kierowcą, musiałby użerać się na każdym skrzyżowaniu. Dzisiaj, sparaliżowane tajemniczym urokiem patrole patrzyły w inną stronę. Kiedyś być może byłby z tego zado­wolony, teraz jednak potrzebował tylko wyników. Wyników!!!

Kierowca wjechał na szeroki podjazd, parkując kilka kroków od wejścia do budynku. Czar działał dalej. Stojący obok policjant, który nie mógł o niczym wiedzieć, o mało nie wyskoczył ze spodni, żeby otworzyć mu drzwi. Rozległy holl był prawie pusty. Prawie. Czekająca na jednej z ławek samotna osoba podeszła właśnie do niego.

— Słucham?

— Dodatkowa kontrola — technik podał mu upstrzoną pieczątka­mi kartkę. — Przepraszam za kłopot.

— Drobiazg — Spiers z trudem powstrzymał się od rzucenia prze­kleństwa. Awans, nawet chwilowy, nie oznaczał bynajmniej wzrostu zaufania. Zwiększona liczba kontroli mogła zamienić dalszą pracę w koszmar. — Kiedy mam się zgłosić?

— Chodźmy od razu.

— Teraz?

— Tak. To wezwanie w trybie pilnym.

Kabina kontroli psychicznych była zajęta, a na korytarzu przed nią czekała kolejka. Kilka słów technika wystarczyło jednak, żeby zwolnić miejsce, tak że po kilku minutach Spiers szedł znowu w kie­runku swojego gabinetu. Nie czuł się przez to lepiej.

Czekający na korytarzu Lossberg musiał coś wyczuć, bo od począ­tku trzymał się z boku. Spiers bez słowa otworzył drzwi wpuszczając go do środka.

— Masz coś?

— Chyba mam.

— Chyba?

— Wiesz — Lossberg usiadł na brzegu fotela. — Przyszedł do nas jakiś facet ze skargą ... Jeden z tych zatrzymanych pomyłkowo przez któryś komisariat.

— Podobny do profesora?

— Tak.

— I ja mam załatwić tę skargę?

— Nie, nie. On ... — Lossberg krzywił się coraz bardziej.

— No to wykrztuś wreszcie.

— On mówi, że chyba pamięta Luckharda. Zdaje się, że widział go właśnie w interesującym nas dniu.

— Znowu chyba. — Spiers rzucił na biurko przyniesione papie­ry. — Przecież to może być bomba. Spisałeś jego dane?

— Tak.

— No to na co czekasz? Wyślij po niego samochód. Albo nie, wy­ślij od razu dwa patrole. Nie może nam zniknąć!

—Ale...

— Słuchaj, muszę go mieć natychmiast! Ściągnij helikopter z je­dnostki transportowej... No, nie siedź tak, rusz się!

Sądząc po minie Lossberga musiało go coś boleć.

— On czeka w pokoju obok.

Spiers opadł na fotel. Ukrył twarz w dłoniach, potem rozmasował ją końcami palców.

— Dawaj go — powiedział już spokojnym głosem.

Mężczyzna, który pojawił się w drzwiach, w najmniejszym stopniu nie był podobny do Luckharda. Było raczej trudno dociec, co spo­wodowało jego zatrzymanie.

— Merril — przedstawił się oschle.

— Bardzo mi miło, podobno widział pan ...

— Nic nie powiem — tamten zajął krzesło przed biurkiem. — Nie oczekujcie ode mnie pomocy, zanim nie zostanie uwzględniona moja skarga.

— Czego pan chce? Odszkodowania?

— Nie. Publicznych przeprosin.

— Proszę mnie posłuchać. Tu w tym budynku mamy urządzenia, które z każdego człowieka ... — Spiers powstrzymał się z najwyż­szym trudem. — No, dobrze — zmienił ton. — Przeprosi pana szef departamentu. Kolega zaraz po niego zadzwoni.

— Nie. To musi zrobić ten policjant, który mnie poszturchiwał i ordynarnie się wyrażał.

— Zna pan jego nazwisko?

— Nie.

Spiers westchnął cicho.

— Lossberg, sprowadź tu cały komisariat. Natychmiast.

Merril z pewnym zdziwieniem spojrzał na zastępcę prawie rozbija­jącego telefoniczną słuchawkę.

— W porządku?

— T... tak.

— No to wróćmy do sprawy. Pan widział Luckharda tamtego dnia? — Spiers położył na biurku zdjęcie.

— Chyba tak. Nie mam dobrej pamięci do twarzy.

— Gdzie?

— W Tentwood.

— Co to jest?

— Słucham? — Merril w dalszym ciągu sprawiał wrażenie zdezo­rientowanego.

— Co to za miejsce?

— Ośrodek adaptacyjny dla młodzieży. Przywożą ich tam po se­lekcji egzaminacyjnej.

— Kogo przywożą?

— No ... najinteligentniejszych — wziął głębszy oddech. — Stam­tąd dostają skierowania do pracy.

Spiers odchylił się w fotelu.

— Ale spryciarz. Nigdy byśmy na to nie wpadli.

— Amator — mruknął Lossberg.

— Niekoniecznie. Po prostu nie miał czasu.

— Ten Luckhard — podjął znowu Merril — przyjechał w nocy. Kazał wszystkich obudzić i zaczął przeprowadzać jakieś testy.

— Ile osób było wtedy na terenie ośrodka?

— Około trzystu.

- Mówiłeś coś o amatorze ...

— Spiers spojrzał na Lossberga.

— Drobiazg. Sprawdzimy wszystkich w jedno popołudnie.

— O ile ich znajdziemy — Spiers położył przed Merrilem formu­larz. — Proszę to podpisać. To zgoda na specjalną hipnozę.

— Po co?

— Przypomni pan sobie lepiej wszystkie fakty.

— Ale ... przecież możecie sprawdzić na miejscu.

— Na pewno sprawdzimy. A my — zwrócił się do Lossberga — jedziemy do ... Jak pan to określił?

— Tentwood.

— Właśnie.

Zastępca podniósł się z fotela.

— Sprowadzić helikopter? Czy dwa patrole?

Spiers skrzywił się boleśnie.

— Na razie wystarczy samochód.

W miarę posuwania się w głąb pustyni podłoże stawało się coraz bardziej sypkie. French dopiero teraz zrozumiał, dlaczego wszystkie koła ich samochodów miały zabezpieczenia i podwójne kołnierze. Mimo częstego buksowania żadne z nich nie wyrzucało w powietrze piasku. Nie zostawiali także prawie żadnych śladów, w każdym razie takich, które można by dostrzec z lecącego wysoko helikoptera.

Zsunął z twarzy chustę i nachylił się do Petriego.

— Daleko jeszcze?

— Nie. Zaraz będziemy.

— Teren wydaje się równy, ale nie powiem, żebym cokolwiek wi­dział.

Petrie skinął głową.

— Nie jedziemy oglądać wieży telewizyjnej — również zsunął swoją chustę. — Słyszał pan coś o Martwych Kontynentach?

— Trochę. Sądzi pan, że naprawdę istniały?

— One ciągle istnieją. Nie ma tam żadnego życia, ale przecież ziemia nie mogła zniknąć.

French zdjął ciemne okulary i przetarł zaczerwienione oczy.

— Do czego pan zmierza?

— Po zamknięciu przez Australię osłony kontynentalnej cały świat spustoszyła jakaś katastrofa. Naukowcy twierdzą, że niewi­dzialna śmierć czai się tam nadal.

Minęli jakiś parów, którym kiedyś być może płynęła rzeka.

— Pan też tak sądzi?

— Minęło wiele lat. A jeśli ... — zawahał się — można tam żyć?

— Chciałby pan przenieść wszystkich niezadowolonych na inny kontynent? — znowu założył przetarte chustką szkła. — Chce pan, żeby się stali prymitywnymi rolnikami?

Petrie potrząsnął głową.

— Pan nie wyobraża sobie, jacy oni byli potężni.

— Oni?

— Ludzie stamtąd. Gdybyśmy mogli dostać ich sprzęt, ich maszy­ny ... Moglibyśmy zagrozić całej Australii.

Słońce sprawiało, że maska samochodu lśniła oślepiając kierowcę i zmuszając go do coraz wolniejszej jazdy.

— Chce pan zaryzykować i zniszczyć osłonę?

— Nie. Moich ludzi zawsze zastanawiał fakt, dlaczego nie wypu­szcza się nikogo poza pas wybrzeża. Przecież podobno pole siłowe nie jest niebezpieczne.

— Tak?

— Wreszcie odkryliśmy pewne dokumenty. Z zewnątrz rzeczywi­ście przez osłonę nie przeniknie nic poza światłem w pewnym zakre­sie widma i tylko pod pewnym kątem. Ale od wewnątrz ... Można nawet wystawić rękę.

— I wyciągnąć kikut ... Zaraz, to znaczy, można stąd wyjść, ale bez możliwości powrotu, tak?

— Nie. Przedmiot materialny jest traktowany wybiórczo. Może pan wysunąć głowę i cofnąć ją, jeśli jednak wyjdzie pan cały, to przepadło. Trzeba zostać na zewnątrz.

Słowa majora niezbyt mieściły się w głowie Frencha.

— Wyjrzeć poza granicę świata ...

— Mówiłem tylko przykładowo. Z głową to oczywiście niemo­żliwe.

— Dlaczego?

— Osłona ma kilkaset metrów grubości. Poza tym im niżej tym silniejsze pole magnetyczne, w najlepszym przypadku postradałby pan zmysły.

Petrie zapalił papierosa.

— Helikopter?

— Być może. Ale zanim dotrze do brzegu, zestrzelą go śmigłowce policji.

Samochód skoczył na jakimś wyboju, tak że papieros majora wy­lądował na podłodze.

Petrie podniósł go niezdarnie i wyrzucił za burtę.

— Więc co trzeba zrobić?

— Powrócimy jeszcze do tego tematu.

French nie dawał za wygraną.

— Sądzi pan, że tam został jeszcze jakikolwiek sprzęt?

— Tak.

— Nadający się do użytku?

— Być może.

Jakby wbrew temu, co mówił, twarz majora pozostawała nieru­choma.

— Ale załóżmy nawet, że ktoś przedostanie się na zewnątrz, to jak da znać pozostałym?

Milczący dotąd żołnierz przy kierownicy spojrzał w tył.

— Dojeżdżamy, panie majorze.

— Zwolnij trochę.

French rozejrzał się wokół, ale w dalszym ciągu nie mógł dostrzec niczego szczególnego. Samochód minął jakiś płytki wąwóz, przesko­czył niski pagórek i wjechał na pokrytą piaskiem, nienaturalnie gład­ką powierzchnię. Gdyby nie tworzące się gdzieniegdzie łagodne wydmy od biedy można by uznać to za twór sztuczny, ale do czego mogła służyć płaszczyzna tej wielkości?

— To tutaj?

— Moment.

Kierowca włączył napęd na cztery koła i skręcił w bok. Z dużym trudem wspięli się na spore wzniesienie na skraju płaszczyzny. Sa­mochód zatrzymał się przy przeciwległym krańcu znowu zaskakują­co regularnego plateau.

— Chodźmy.

Opuścili jeep. French krzywiący sceptycznie wargi, Petrie wpa­trzony w ziemię.

— Masz koniec?

Schylony kilkanaście kroków dalej kierowca skinął głową.

— Ciągnij.

Mocne szarpnięcie ukrytą pod piaskiem brezentową plandeką od­kryło ocembrowaną blaszanymi pierścieniami studzienkę.

— To jakiś bunkier?

— Nie.

Petrie postawił nogę na metalowej klamrze.

— Ostrożnie — dodał.

French odczekał chwilę, potem zwinnie zsunął się na metalowy podest kilka metrów niżej. Petrie otworzył jakąś klapę.

— Nie mamy dostatecznej ilości energii, żeby wszystko oświetlić. Droga prowadzi ostro w dół, ale jest prosta.

Zanurzyli się w ciemny otwór. Wąski korytarz rzeczywiście był bar­dzo stromy, ale gładkie podłoże nie sprawiało żadnych trudności.

French sunął ręką po ścianie licząc dudniące głucho kroki. Przy sto dziewięćdziesiątym ósmym stanęli przed poprzeczną przegrodą. Ktoś z wewnątrz otworzył drzwi.

— To pan, majorze?

— Tak. Przyprowadziłem gościa.

Pistolet maszynowy wrócił do poprzedniej pozycji przy nodze wła­ściciela.

— Proszę.

Czując ogarniający ich chłód zrobili kilka kroków w przód. French potknął się zszokowany wielkością podziemnej sali. W panujących ciemnościach widział tylko ciągnące się rzędami na sklepieniu słabe punktowe lampki. Dwieście, trzysta metrów w głąb? Może pięćset? Szerokość sali oceniał na sto. O ile mógł dostrzec, nie było żadnych słupów czy filarów. Gdzieniegdzie tylko z wznoszącego się jakieś trzydzieści metrów nad nimi poprzecinanego przestrzennymi kratowni­cami sufitu zwisały potrzaskane fragmenty suwnic i potężnych bloków.

Ruszyli w głąb sali po lśniącej lekko, jakby pokrytej warstewką smaru podłodze. Każdy krok odzywał się głośno, ale echo ginęło gdzieś w mrocznych czeluściach.

— Co to jest?

— Hangar.

— Co?

— Hangar, przy lotnisku, które widział pan pod piaskiem.

— Ale tu można zmieścić setki helikopterów! Petrie potrząsnął głową.

— Sądzę, że z trudem wchodziły tu trzy, może cztery maszyny na raz.

— Samoloty? — spytał niepewnie French.

— Tak. Włączcie światło.

Idący z boku człowiek powiedział coś do mikrofonu zawieszonej na piersiach krótkofalówki. Chwilę później zabłysły dwa potężne horyzontalne reflektory, ale nawet one nie zdołały rozproszyć cał­kiem ciemności. Oślepiony do bólu French zasłonił ręką oczy. Kon­tur ogromnej maszyny przed nim był jednak wyraźny.

— Czy ... czy to ...

— Tak, to jeden z nich. Myślę, że w latach, kiedy z jakichś powo­dów opuszczono hangar, był już tak przestarzały, że zostawiono go tutaj. Jest zresztą dość mały.

— Mały?

Petrie uśmiechnął się lekko.

— Widziałem zdjęcia ... ach — machnął ręką.

Lśniąca w ostrym świetle maszyna nie sprawiała wrażenia małej.

Cztery silniki na rozłożystych skrzydłach zakończone wygiętymi dzi­wnie śmigłami, charakterystyczne „ostre" malowanie i wznoszący się na ponad dziesięć metrów statecznik potęgowały wrażenie drapież­ności, jakiejś ukrytej pod martwym metalem siły.

— Po co mnie tu przyprowadzono?

Petrie potrząsnął głową.

— On może latać ...

Zrobili jeszcze kilka kroków.

— Po tylu latach?

— Jesteśmy w sercu pustyni. Tu nie ma ani wilgoci, ani żadnych bakterii. Kiedy go znaleźliśmy, większość zespołów można było od razu uruchomić. A od tego czasu pracujemy nad nim intensywnie.

French nie musiał się schylać, żeby wejść pod skrzydło. Oparł ple­cy o jedno z ogromnych kół głównego podwozia.

— Czy ... Chcecie go użyć do przebicia osłony?

— Tak.

— A pole magnetyczne? Rządowe helikoptery?

— Jego pułap wynosi ponad dziewięć kilometrów. Żaden heli­kopter nie wzniesie się tak wysoko. — Petrie uderzył dłonią w goleń podwozia. — Jest idealny do tego celu. Wyposażenie elektroniczne pozwala na bieżąco śledzić prawie dowolną ilość powietrznych celów i namierzyć sygnał radiowy w każdym paśmie.

— A jeśli straż ...

— Cztery silniki, każdy o mocy ponad trzech tysięcy sześciuset ki­lowatów, nadają temu potworowi szybkość do siedmiuset sześćdzie­sięciu kilometrów na godzinę. Najlepsze helikoptery dochodzą do trzystu. Poza tym dzięki systemowi radiolokacyjnemu można unik­nąć każdej pułapki.

— Ale do wybrzeża jest kawał drogi. Gdzie go zatankujecie?

Petrie rozbawiony spojrzał na człowieka z krótkofalówką.

— Co zrobimy, Mick?

Tamten wzruszył ramionami.

— Zbiornik kadłubowy i cztery integralne w skrzydłach mieszczą ponad trzydzieści cztery tysiące decymetrów sześciennych paliwa. Zapewnia to zasięg grubo ponad osiem tysięcy kilometrów.

— Czyli możemy polecieć tam i z powrotem bez żadnego pro­blemu.

— Po drodze bombardując Sydney — dodał Mick.

French w milczeniu potarł czoło.

— Do czego on służył?

— Do wykrywania okrętów podwodnych.

— Jakich?! Zresztą mniejsza z tym. Co wam przyjdzie z tego, że samolot przebije osłonę wokół kontynentu. Przecież nie będzie mógł wrócić.

— Chodźmy — Petrie ruszył w stronę ogona maszyny. — Widzi pan te drzwi? — powiedział po chwili.

Tuż pod poziomymi statecznikami widniały dwie idealnie wpaso­wane w kadłub klapy.

— Kryją komorę, w której jest specjalna, rozwijana w locie ante­na. Pamięta pan, jak mówiłem, że teoretycznie można wysunąć na zewnątrz rękę i cofnąć ją, ale nie można wyjść i wrócić?

— Tak.

— Antena ma trzy kilometry długości. Pilot wyleci za osłonę, ale zanim antena wysunie się całkowicie, wykona błyskawiczny manewr powrotny i wróci.

— Co to da?

Palec majora wskazał szeroki kadłub.

— W kabinie zamontowaliśmy kilkanaście stanowisk badawczych. Pobierzemy próbki powietrza i sprawdzimy wszystko, co da się spra­wdzić ... Zobaczymy, czy niewidzialna śmierć czai się nadal.

French opuścił głowę.

— Jeśli nie, wtedy wyłączycie osłonę?

Ciągle uniesiona ręka nagle opadła.

— Chcielibyśmy.

— Jak?

— No cóż, może uda się zamach stanu. W tej chwili plan jest cią­gle zbyt desperacki ... — major urwał na chwilę. — Ale to my ro­śniemy w siłę. Mamy czas.

— Dlatego zależy wam na współpracy z naszą organizacją?

— Między innymi. Chce pan wejść do środka?

French spojrzał na rząd niewielkich okien z boku kadłuba.

— Tak. Chętnie.

— Mick. Weź kilku ludzi i podciągnijcie schody.

Kiedy tamten odszedł, Petrie włożył do ust wypaloną zapałkę.

— Teraz wie pan o nas już dużo, French... — powiedział cicho.

— Tak, chyba tak.

— Więc nadszedł czas ...

— Czas? Na co?

Petrie wypluł drewienko.

— Powinien pan jak najszybciej uruchomić swój kanał kontakto­wy z organizacją.

French skinął głową. Ponieważ taki kanał nie istniał, pozostawały tylko dwa wyjścia. Ucieczka lub zneutralizowanie majora. Pierwsze z nich nie miało żadnych szans powodzenia. Drugie ... Poczuł, jak przez plecy przebiegają mu dreszcze. Znowu powróciło odsuwane z trudem poza krąg świadomości bolesne uczucie osamotnienia. Przez chwilę sam sobie wydawał się tak skołowany i zagubiony, że tylko z najwyższym wysiłkiem powstrzymał torsje.

— Czasami odnoszę wrażenie, że wokół panuje przerażający ba­łagan — Spiers podniósł oczy znad listy zawierającej ponad trzysta nazwisk. — Możesz mi powiedzieć, na jakiej zasadzie działa bur­del?

Stojący w drzwiach Lossberg przestąpił z nogi na nogę.

— Nie wiesz? Trudno. Przywiozłeś swoich ludzi?

— Tak. Instalują się w pokoju obok. Mam też dwie ciężarówki z plutonem łączności — zastępca jak zwykle był pewny siebie. — Wyłowimy go w przeciągu godziny.

— „Go"! Myślisz, że Luckhard tylko jednego z nich poddał dzia­łaniu swojego preparatu?

— Sam mówiłeś, że nie mógł go mieć zbyt dużo. Wtedy działałby zupełnie inaczej.

Spiers machnął ręką.

— Dobrze, rozpocznij sprawdzanie ... I daj tutaj tego cwaniaka z kominem w zębach.

Fajka dyrektora ośrodka w Tentwood nie przypominała co praw­da komina, ale jej dym błyskawicznie wypełnił pokój. Projektanci urządzeń klimatyzacyjnych najprawdopodobniej nie przewidzieli ta­kiej sytuacji, bo regulator tłoczonego powietrza nie dawał się prze­sunąć.

— Czy widział pan Luckharda tamtego dnia — spytał zrezygno­wany Spiers.

— Nie, ale zapoznałem się ze wszystkimi dokumentami. Prowa­dzimy tutaj szczegółową kartotekę.

Spiers skrzywił się lekko.

— Zdążyłem ją poznać — mruknął. — Wtedy w ogóle pana nie było?

— Nie.

— W tak ważnym dniu? Często przywożą do was młodych ludzi?

— To była noc. Musiałem zdać raport na zebraniu zarządu — dy­rektor zignorował drugie pytanie.

— Co z nimi robicie?

— Z nimi? — nowy kłąb dymu powędrował pod sufit.

— Wie pan, kogo mam na myśli.

— Młodzież po zdaniu egzaminów badamy pod względem kwalifi­kacji psychicznych i przydatności do określonego rodzaju pracy. Po­tem rozsyłamy na odpowiednie stanowiska według wcześniej nade­słanych ofert.

— To wszystko?

Zmierzająca ku popielniczce dłoń dyrektora zawisła w powietrzu.

— Pan coś wie, czy po prostu strzela? — spytał niepewnie.

Spiers nic nie odpowiedział.

— No dobrze i tak dowie się pan wcześniej czy później — krótkie westchnienie świadczyło, że nie był twardy. — Prosiłbym jednak o zachowanie wszystkiego dla siebie.

— Słucham — Spiers nie zamierzał mu niczego ułatwiać.

Kilka stuknięć i ciągle dymiąca zawartość fajki wylądowała w po­pielniczce.

— Wszystkie osoby, które opuszczają mury tego ośrodka są kie­rowane automatycznie na wysokie stanowiska. Są młodzi, a ich po­zycja sprzyja korupcji ...

— A system kontroli psychicznej?

— Nie miałem na myśli nielojalności. Chodzi mi o windowanie w górę swoich bliskich. Proszę zrozumieć na przykład sytuację czło­wieka, który w przeciągu tygodnia ze slumsów przeniósł się na dy­rektorski fotel.

— Jak temu zapobiegacie?

— Po prostu wymazujemy im pamięć o rodzicach, krewnych, sympatiach ...

— Co? — Spiers gwałtownie nachylił się do przodu. — Przecież nie możecie zostawić pustki.

— Oczywiście, że nie. Zmieniamy pamięć o twarzach, adresach, imionach ... Pewne postacie usuwamy zupełnie, wprowadzamy nowe, fikcyjne — dyrektor schował swoją fajkę do specjalnego wo­reczka. — Wiem, że ma pan ogromne pełnomocnictwa, że ... — za­wahał się. — Proszę tylko o jedno. Nie wolno dopuścić, żeby to, co powiedziałem, wyszło poza ściany tego gabinetu.

Spiers w zamyśleniu skinął głową.

— Mam jedno poważne pytanie — powiedział cicho. — Wiem, że Luckhard brał wszystkich na nazwijmy to „testy". Czy było to już po wytarciu pamięci o bliskich tych ludzi, czy przed?

— Już po. Wszystkie zabiegi przeprowadziliśmy wcześniej.

— Czy Luckhard o tym wiedział?

— Nie.

Spiers strzelił palcami.

— Jest pan pewny? — spytał czując narastające podniecenie.

— Tak! O tym, co tu robimy, wie tylko odpowiednia komórka w rządzie, personel ośrodka i pan.

— Dobrze — mruknął. — A więc jest coś, o czym poszukiwany przez nas człowiek nie wie ...

— Słucham?

— Nic, nic. Dziękuję i przepraszam za stracony czas — wyciągnął rękę przez biurko. — Bardzo pan nam pomógł.

— To mój obowiązek. Jeśli potrzebowałby pan czegoś, proszę się nie krępować.

Spiers skinął głową. Kiedy został sam, wstał z fotela i oparł ręce na parapecie okna. Nieliczne samochody i jeszcze mniejsza liczba przechodniów zdradzała peryferyjny charakter dzielnicy. W przeci­wieństwie do innych, jej podobnych, ta była dobrze utrzymana. Nie myślał o niej ani o żadnym innym miejscu. Zastanawiał się, czego jeszcze nie wie o własnym państwie i o tym, co się w nim dzieje.

Lossberg, który wszedł do gabinetu jakieś pół godziny później, za­stał go w tej samej pozycji.

— Już?

— Tak — stos wydruków wylądował na biurku. — Mieliśmy szczęście. Chłopcy wdarli się do głównego komputera departamentu administracji ...

— Daruj sobie szczegóły. Ile osób jest osiągalnych?

— Prawie wszyscy.

— Co? — spytał odruchowo, wiedząc, że rzeczy poważne nigdy nie są łatwe.

— Tylko trzech nie ma na wyznaczonych stanowiskach pracy. Po­zostali są pod naszą kontrolą. Systemu zresztą również. Spiers przysiadł na poręczy fotela.

— W takim razie to ktoś z tych trzech. A może wszyscy?

— Nie sądzę. Jack Hood jest w szpitalu w Cannberze. Wrzód żołądka, krwotok, ciężki przypadek.

— Wrzód w tym wieku? ... W każdym razie ten odpada.

— Chyba tak. Następny to Peter French. Pracuje w S2, nie wiem, co to jest, ani jak dostać kontakt.

— Więc skąd wiesz, że go nie ma?

Plik kartek zaszeleścił w rękach zastępcy.

— Sprawdzałem jego konto bankowe. Ktoś kto od dłuższego cza­su nie pobrał ani centa, nie może siedzieć w domu.

— Fakt.

— A teraz bomba. Ostatni z nich Thomas Lynch jest szefem de­partamentu kontroli wewnętrznej policji!

Lossberg uderzył pięścią w stół.

— Mamy naszego faceta. W godzinę, tak jak mówiłem!

Spiers pokręcił głową.

— Nie podniecaj się.

— Chyba nie powiesz ...

— Po pierwsze, Luckhard nie mógł wiedzieć, gdzie kogo skierują, a po drugie, gdyby wybrał Lyncha, nie śledzilibyśmy tu teraz i nie rozmawiali o nim swobodnie.

— Dlaczego? On od razu po przeszkoleniu dostał to stanowisko, ale o ile zdołałem ustalić, był w pracy tylko dwa razy.

— O ile zdołałeś ustalić ... Człowieku, nie wiem, jak ty, ale ja będąc szefem tego departamentu w przeciągu minuty udupiłbym każde śledztwo w mojej sprawie. Gdyby to Lynch był tym człowie­kiem, to zarówno ty jak i ja realizowalibyśmy w tej chwili plan Luckharda. Albo machalibyśmy kilofami z wymazaną do czysta pamięcią.

— Więc?

— Są tylko dwie możliwości. Albo szukanym przez nas chłopa­kiem jest French, albo Luckhard nie był amatorem.

— A jeśli?

— Co?

— Jeśli to ktoś z ludzi, którzy są pod ręką?

— W takim razie mamy do czynienia z idiotą.

Nachylił się nad biurkiem i podniósł słuchawkę telefonu.

— Albo samobójcą — dodał obojętnie.

Powoli wykręcił numer. Po chwili zasłonił mikrofon zwiniętą dło­nią, wyszeptał kilka słów i odłożył słuchawkę na miejsce.

— Przepraszam — uśmiechnął się do Lossberga. — Ale hasło uruchamiające główny komputer naszego archiwum jest zastrze­żone.

Ten złożył szyderczy ukłon.

— Otworzyli kanał?

— Tak. Niech twoi chłopcy wyciągną wszystko, co się da, na te­mat S2.

Sam przycisnął klawisz interkomu,

— Przepraszam, panie dyrektorze, to jeszcze raz ja. Czy mógłby pan przysłać tu ludzi, którzy ... powiedzmy „pracowali" nad Peterem Frenchem?

— Oczywiście — głośnik przekazał szelest papieru. — Jarrel i Wood zaraz tam będą.

— Dziękuję.

Zapalił papierosa, ale w dalszym ciągu nie czuł się dobrze. Jakiś podskórny niepokój drążył jego myśli, nie dając możliwości trzeźwej analizy faktów. Drgnął kiedy rozległo się pukanie.

— Proszę.

Obydwaj technicy byli bardzo młodzi. Ich krawaty założone pod poplamione fartuchy były tak nieskazitelne, że na pewno zawiązali je dopiero pod drzwiami. Spiers nie miał wątpliwości, że czegoś się boją.

— Siadajcie — powiedział cicho. — Nie będę was przetrzymywał. Chciałbym tylko poznać „wspomnienia", które wpisaliście Peterowi Frenchowi.

— Komu? — spytał niższy.

— Nie bawmy się w zgadywanki. Słucham.

Obaj poruszyli się niespokojnie.

— Wszystkie prace prowadzone w tym ośrodku są tajne.

— Wiem, co się dzieje w Tentwood — urwał taksując ich wzro­kiem. — Chcę znać tylko sprawę Frencha.

— Nie możemy pamiętać ...

— Pan? — Spiers wycelował palcem w niższego.

— Wood.

— Zgłosi się pan do głównego budynku policji. Z góry uprze­dzam, że stosowane tam metody nie należą do przyjemnych.

Twarz technika nabrała koloru wapna.

— Ale pracownicy Tentwood mają specjalne karty, które chro­nią ...

— A ja mam specjalne pełnomocnictwa.

— Ale ... ja ... — jąkał, usiłując zebrać myśli.

— Daj spokój, Max — odezwał się Jarrel. — Mówiłem ci, że w końcu wszystko wyjdzie na jaw.

— Chyba nie chcesz powiedzieć ...

— Zamknij się. Proszę pana, chcę złożyć zeznanie.

Wood zagryzł wargi. Spiers spojrzał na niego, a potem odwrócił wzrok.

— Słucham.

— Ten dureń, to znaczy Wood, wpisał mu do pamięci własny pro­gram.

— Frenchowi?

— T... tak — zdenerwowanie nie pozwalało mu mówić normal­nie. — Normalnie zmieniamy pamięć tylko o rodzinie ...

— Wiem.

— No właśnie, a on zrobił z matki tamtego prostytutkę, z ojca sutenera.

Spiers zgasił dopiero co napoczętego papierosa.

— I jeszcze wpisał mu narzeczoną niemowę, która w ogóle nie istnieje — Jarrel spojrzał na wiercącego się Wooda.

127


— Co jeszcze?

— To wszystko.

Zapadło dręczące milczenie.

— No dobrze, możecie już iść.

— Co? — tym razem obaj pochylili się do przodu.

— Nie zatrzy­ma nas pan? — głos Wooda zbliżony był do szeptu.

— Nie prowadzę śledztwa w sprawie waszych machlojek. Jazda stąd i trzymajcie gęby na kłódki.

— Nic ... Nic nie powiemy — Wood drżącymi rękami otwierał drzwi.

— Wiem — Spiers ze złością odwrócił się do okna. Cholerni idio­ci. Jeśli French ma takie wspomnienia, to siłą rzeczy musi czuć pod­świadomie nienawiść do społeczeństwa. W tej sytuacji żadne wątpli­wości, żadne wyrzuty sumienia ani kwestie moralne nie powstrzyma­ją go od realizacji planu Luckharda.

Uderzył w klawisz interkomu.

— Lossberg!

— Tak?

Głosy kłócących się o coś specjalistów sprawiały, że tamten był ledwie słyszalny.

— Masz już coś?

— Tak, sprawdzam jeszcze ...

— Chodź, natychmiast!

Zastępca musiał biec, bo drzwi otworzyły się prawie od razu.

— No i?

— S2 to specjalna komórka udzielająca wsparcia logistycznego piątej dywizji. Podejrzewam, że z żadną logistyką nie mają jednak nic wspólnego.

— Więc co robią?

— Nie wiem. Są dobrze utajnieni, ale sądzę ...

— Co?

— Że to wywiad.

Spiers powoli rozmasował twarz.

— Nie dodzwoniłeś się?

— Chyba łatwiej połączyć się z prezydentem.

Odruchowo zacisnął pięści.

— Wywiad wojskowy. Tego nam brakowało, psiakrew.

Namiot nie był specjalnie mały, ale w żadnym wypadku nie można było w nim chodzić. French najchętniej gryzłby palce, robił pompki, albo biegał, byleby tylko uniknąć czekania. Nerwy nigdy nie doku­czały mu zanadto, ale teraz, kiedy tylko kilka minut dzieliło go od próby podejścia Petriego, nie mógł wysiedzieć na miejscu. Po raz kolejny spojrzał na zegarek. Przypadkiem usłyszał, że o dziesiątej następuje zmiana wart, ale, jak sądził, wiadomość ta nie dotyczyła strażników przed namiotem dowódcy. Wzruszył ramionami. Jeśli nie uda mu się tej nocy, to tak czy tak jego sytuacja nie będzie zbyt przyjemna. Kiedy wracali z pustyni Petrie powtórzył sugestię w spra­wie uruchomienia kanału, z pewnością nie mógł ociągać się dłużej niż dobę. Trudno. Jeszcze raz spojrzał na zegarek i schował do kie­szeni pistolet. Potem ostrożnie podważył płachtę stanowiącą boczną ścianę namiotu. Dłuższą chwilę czekał, aż oczy przyzwyczają się do panujących ciemności, by wreszcie wyśliznąć się na zewnątrz. Wokół nie było nikogo. Z pewnej odległości dobiegały tylko miarowe kroki kilku ludzi, a zza kępy drzew odgłosy rozmowy.

French położył się na ziemi i zaczął czołgać. Hałas, jaki wywoły­wał, sprawił, że zrezygnował z tego zamiaru i wskoczył do niskiego rowu komunikacyjnego. Dawało to łatwą możliwość ukrycia, ale je­dnocześnie zwiększało ryzyko spotkania patrolu. Sięgnął do kiesze­ni, po namyśle jednak cofnął rękę. Jakakolwiek strzelanina, nawet wygrana, jeśli to w ogóle możliwe, oznaczała fiasko jego planów. Napięty ruszył naprzód, starając się na nic nie nadepnąć. Po kilku­dziesięciu krokach i minięciu kilku rozstajów wysunął głowę spod maskującej skrzyżowanie siatki. Wokół w dalszym ciągu nie działo się nic szczególnego, najprawdopodobniej również jak dotąd nie po­mylił drogi. Powoli wypełzł na zewnątrz.

Z tyłu rozległ się cichy szczęk. French przypadł do sterty plastiko­wych skrzynek spiętrzonych obok ziemianki sztabu. Odwrócił gło­wę, ale nawet w przybliżeniu nie mógł określić odległości od źródła dźwięku. Odczekał ciągnącą się w nieskończoność minutę i ruszył dalej. W sporej odległości zaczął okrążać namiot dowódcy z dwoma wartownikami przy wejściu. Przypadł do ziemi, kiedy ktoś podszedł od frontu.

— Panie majorze, na sekundę.

Petrie przeciągając się wyszedł na zewnątrz.

— Coś ważnego? — ziewnął.

— Dosłownie minuta, chcę sprawdzić ... — oddalające się głosy cichły wraz z odległością.

French podczołgał się do tylnej ściany namiotu. Wyciągnął z man­kietu na podwiniętym rękawie żyletkę i ostrożnie zaczął ciąć brezen­tową płachtę. Kiedy dziura była dostatecznie duża, wsunął rękę. Namacał coś twardego. Łóżko? Powoli, przekładając ciężar ciała z nogi na nogę wszedł do środka. O ile mógł zorientować się w półmroku, był chyba w części sypialnej. Odsunął matową zasłonę. Miał szczęś­cie. Na środku niewielkiego blatu składanego stolika stała parująca herbata! Szybko wyjął buteleczkę po aspirynie, starając się omijać małą lampkę, tak żeby nie rzucać cienia na ściany, podszedł bliżej i wsypał do środka dawkę preparatu. Rozejrzał się wokół chowając z powrotem buteleczkę. Musi gdzieś poczekać, najlepiej za zasłoną, ale... Jeśli wejdzie ktoś niepożądany? Wyjął z kieszeni pistolet, sprawdził zawartość komory nabojowej i położenie zamka. Teraz wystarczy wycofać się i poczekać za zasłoną. Właśnie miał zrobić pierwszy krok, kiedy coś uderzyło go w rękę. Ktoś chwycił go z tyłu, podcinając nogi.

— Straż!

Skądś znał ten głos.

Dwaj wartownicy, którzy wpadli do środka, bez ceremonii wykręcili mu ręce. Dopiero teraz mógł lekko odwrócić głowę i zobaczyć człowie­ka, który go chwycił. Nic dziwnego, że głos wydawał mu się znajomy. To był Norman Shear, człowiek którego spotkał na pustyni.

— Jasny szlag!

— Nie spodziewałeś się, że jestem partyzantem, co? — Shear po­dniósł z podłogi pistolet. — Wysłano mnie specjalnie, żeby cię cho­lera wzięła.

Lufa pistoletu oparła się na szyi Frencha.

— Nie miałeś pojęcia ... — powtórzył. — A ja od razu wiedzia­łem, że pracujesz dla rządu. To czuć na milę!

— Stać! — Petrie, który pojawił się w wejściu również miał w ręku pistolet.

Widząc, że sytuacja jest opanowana, schował go do kabury.

— Co tu się dzieje?

— Tak, jak pan kazał, leżałem dwadzieścia metrów za jego na­miotem — lufa znowu ugodziła boleśnie w szyję. — Kiedy się wy­mknął, poszedłem za nim w pewnej odległości. Ten spryciarz rozciął ścianę żyletką. Kiedy wszedłem za nim, stanął tutaj celując z pistole­tu w wejście. Chciał pana załatwić, szefie, on pracuje dla rządu.

Petrie usiadł na składanym krześle przy stoliku. Łokciem odsunął leżący na nim automat.

— Jak pan to wszystko wytłumaczy, French?

— Rozstrzelajmy go natychmiast — powiedział Shear. — Po co z takim gadać?

— Nie.

— No to dajmy do komórki przesłuchań. Tam w ciągu godziny wyciągną z niego wszystko.

Petrie zabębnił palcami w blat.

— No słucham, co pan powie, French?

— Nie zgrywaj się, Petrie. — French rozpaczliwie starał się nadać głosowi ostre brzmienie. — Dobrze wiesz, po co tu jestem.

— Co?

— Wiesz, że musiałem cię zlikwidować — kłamstwo było zbyt idiotyczne, by sądzić, że ktoś w nie uwierzy. Nie o to jednak chodzi­ło. — Pewni ludzie z oddziałów przejrzeli twoje machinacje i wyna­jęli właśnie mnie.

Shear jak koń zastrzygł uszami.

— Wielu partyzantów wie o twojej zdradzie — French szarpnął się mocno. — Panowie, w szwie lewej nogawki mam zaszyty karbo­wany drut z zaszyfrowaną wiadomością.

— Co za bzdury — major wzruszył ramionami. — A nawiasem mówiąc nie wyglądasz na zawodowego mordercę.

— Wybrano mnie, żeby wykorzystać twoje homoseksualne skłon­ności.

— On rzeczywiście coś tu ma — jeden z wartowników rozerwał spodnie Frencha wyciągając giętki drut. — Cholera, jak odczytać ten szyfr.

— Nie pozwolę się obrażać! — krzyknął Petrie.

Wyciągnął rękę w stronę leżącego na stole automatu.

Shear spojrzał na niego i zupełnie odruchowo sprężył się do sko­ku. Petrie zauważył to i w ostatniej chwili zmienił kierunek ruchu. Sięgnął po szklankę z herbatą, wychylił ją duszkiem i odstawił z po­wrotem. French odetchnął głęboko. Teraz musiał tylko przywrócić zaufanie ludzi do swojego szefa.

— Pańscy żołnierze to hołota, majorze — powiedział głośno. — Wystarczy byle trick, żeby się zbuntowali. To tutaj — wskazał brodą na trzymany przez wartownika drut — jest po prostu giętką piłą.

— O co ci chodzi? — Shear tym razem wbił lufę w jego bok.

— Przyjechałem, żeby zbadać, czy oddział choruje na czerwonkę.

— Co?

— Słuchajcie, czy nogi pająków są takie same jak jesienią? Sły­szałem, że kucharz skarży się na brak zębów i ogona.

Wartownicy dosłownie miażdżyli mu ręce.

— On bredzi.

— Wpadnijcie do mojej siostry na kawę. Ona ma trzy metry wzrostu i kolekcję westchnień.

— To wariat! Wyprowadzić i rozstrzelać! — Shear zarepetował broń.

— Mnie? Za co? Jestem tylko sprzedawcą orzeszków z przedmieścia. No, czasem zdarzy się magazyn porno, ale ... Tak w ogóle, Petrie, to od tej chwili będziesz dla mnie pracować! Tylko dla mnie, słyszysz.

— Idziemy! — strażnicy wzmocnili chwyt. — Zaraz go zała­twię.

— Każ mnie puścić — powiedział spokojnie French.

— Zostawcie go — mruknął Petrie.

— Słucham? — jeden z wartowników omal się nie potknął.

— Puśćcie go i jazda stąd — głos majora nagle stwardniał. — No, szybciej!

Preparat Luckharda działał błyskawicznie.

Kiedy cała trójka opuściła wreszcie namiot, French opadł na krze­sło. Powoli ustawało drżenie rąk i uspokajał się oddech. Dopiero teraz wytarł rękawem gromadzący się na czole pot. Cieszył się ciszą i panującym wokół spokojem.

— Mogę dostać papierosa? — mruknął po dłuższej chwili i skwa­pliwie sięgnął do otwierającej się z trzaskiem srebrnej papierośnicy.

— Nie chciałbym dzisiaj przeprowadzać jakichś całonocnych rozmów — powiedział dużo spokojniejszym tonem. — Muszę jednak zadać kilka pytań.

— Tak?

— Wspomniałeś kiedyś o śledztwie w sprawie Luckharda. Czy wiesz coś jeszcze na ten temat?

Petrie wzruszył ramionami.

— Moi ludzie w miastach zajmują niskie stanowiska, inaczej mu­sieliby poddać się kontroli, a to ze zrozumiałych względów ...

— Jasne.

— Wszystko, co wiem, można sprowadzić do kilku raportów o gi­gantycznej akcji śledczej w Sydney. Potem wszystko ucichło, a to może znaczyć tylko, że policja złapała jakiś trop.

French rozkaszlał się i sięgnął po niedopitą herbatę. W porę jed­nak zdołał się pohamować.

— Dlaczego tak łatwo uwierzyłeś, że reprezentuję innych party­zantów? — zaczął z innej beczki.

— To mój zawód.

— Co?! — prawie poderwał się z krzesła.

— Jestem kadrowym pracownikiem Urzędu Ochrony Państwa. Kilka lat temu stworzyliśmy w tajemnicy pierwszy oddział partyzan­tów, żeby wokół niego samoistnie gromadzili się ludzie podatni na antyrządową propagandę. W ten sposób mogliśmy ich kontrolować. Nie było też kłopotów z kosztownymi poszukiwaniami. Oni sami szukali kontaktu.

French zaczął się śmiać. Rosnący szok i zdumienie znalazły wresz­cie ujście. Przestał dopiero, kiedy zdał sobie sprawę, że zachowuje się jak histeryk.

— Powiedz coś więcej.

— Na początku szło nam bardzo dobrze. Kilka pozorowanych spek­takularnych akcji i ochotnicy zaczęli napływać ze wszystkich stron. Nie­stety zbyt szybko. Powoli zaczęliśmy tracić kontrolę. Oddział rozrastał się, potem utworzono nowe ... Próbowaliśmy ograniczyć dostawy broni i sprzętu, ale oni zaczęli go zdobywać sami. To było jeszcze gorsze. W tej chwili kadra UOP wynosi mniej niż pięć procent żołnierzy.

— Nie mogliście po prostu zlikwidować całego interesu?

— Był zbyt dobry. Poza tym w całym kraju zaczęły powstawać małe, ale niezależne organizacje. Dopóki istniejemy, to one szukają z nami kontaktu i choć częściowo możemy je kontrolować.

— Co na to UOP?

— Całość rozrasta się zbyt szybko. Kiedy dowiedzieli się o samo­locie i związanym z nim planie, podniosły się pierwsze głosy, żeby jednak spróbować wszystkich pozamykać, a po akcjach twojej orga­nizacji kierownictwo po prostu wpadło w panikę. Moim ostatnim za­daniem miało być przeniknięcie waszych struktur, a potem ...

— A potem likwidacja całego podziemia? — wtrącił French.

— W miarę możliwości.

— Cóż, wyobraź sobie, że moja organizacja ma taki sam charak­ter jak wasza. Jestem pracownikiem S2. Petrie wytrzeszczył oczy.

— W takim razie — powiedział po chwili — razem zlikwidujemy wszystko.

— Nie.

Petrie również zapalił papierosa.

— Zdaje się, że przestaję cokolwiek rozumieć.

— Po prostu teraz zajmiesz się zneutralizowaniem wszystkich pra­cowników UOP w swoich oddziałach.

— Dobrze, ale dlaczego?

French podniósł się z krzesła i rozprostował zdrętwiałe ramiona. Czuł, że morzy go senność.

— Dlatego — ziewnął — bo „poszukiwania" Luckharda są rów­nież śledztwem w mojej sprawie.

Telefon na biurku Aldricha zdążył wydać kilkanaście stonowanych sygnałów, zanim pułkownik sięgnął po słuchawkę.

— Tak?

- …

— Dzień dobry. Również bardzo mi miło.

- …

— Wie pan, mamy naprawdę dużo pracy, ale ...

Crane zdjął pokrywę z obracających się wolno szpul magneto­fonu.

— Czemu nie? Może dzisiaj wieczorem? Albo w przyszłym tygod­niu?

- …

— Ach, jest pan na dole. W takim razie bardzo proszę. Zaparzę kawę.

- …

— Oczywiście. Czekam.

Aldrich odrzucił słuchawkę i spojrzał na Crane'a.

— Spiers, natychmiast.

Ten wystukał nazwisko na klawiaturze terminalu.

— Masz?

— Tak. Zwykły oficer śledczy. Od pewnego czasu dysponuje ogromnymi pełnomocnictwami.

— To wszystko?

— Tak. Być może to on rozpętał słynne poszukiwania Luckharda.

— Kogo?

— Takiego profesora z Malden Park. Okazało się, że popełnił sa­mobójstwo.

Nie masz racji — pomyślał Aldrich. Przygładził dłońmi krótkie włosy. To dobrze, że nie wprowadzał we wszystko swojego zastępcy.

— Zaraz tu będzie — mruknął.

— Czego chce od nas policja? Czyżby podejrzewali coś w sprawie akcji w bazie Harleyford?

— Pesymista.

— Polecą nasze głowy.

— Nie kracz. Ten pętak gówno wie.

Spiers zatrzymał się w połowie korytarza. Wiedział, że Aldrich nie został potraktowany przez Frencha preparatem Luckharda, uzyskał dostęp do zapisów EEG z jego kontroli psychicznych. Nie miał jednak pojęcia jak pułkownik zachowa się wobec przedstawicie­li policji.

— Włożyłeś nową kasetę? — spytał cicho.

Lossberg potwierdził skinieniem głowy.

— Włącz magnetofon.

Lekkie stuknięcie palcem w kieszeń na piersiach uruchomiło mały silnik.

— Chodźmy.

Spiers zapukał w obite ciemną boazerią drzwi. Nie czekali długo, Crane otworzył prawie natychmiast.

— Proszę.

— Proszę bardzo, może tutaj — Aldrich wskazał fotele ustawione wokół małego stolika. — Czym mogę panom służyć?

— Potrzebujemy pomocy — Spiers założył nogę na nogę, starając się nie potrącić fotela Lossberga.

— Od nas? — wyrwał o się Crane'owi.

Spiers uśmiechnął się.

— Jesteśmy niestety w bardzo trudnej sytuacji — zawiesił głos. — Byliśmy skłonni pójść z wami na daleko posuniętą współpracę ... Zwykle w takich przypadkach mówi się, że do pewnych granic oczy­wiście. Ale ja tego nie powiem.

Brwi pułkownika na chwilę powędrowały w górę.

— Na czym miałaby polegać ta współpraca?

— Jeśli macie panowie jakieś sprawy wymagające ...

— A jeśli takich spraw nie mamy?

Uśmiech znowu powrócił na twarz Spiersa.

— Widzę, że spory pomiędzy różnymi służbami ciągle nie są rozstrzygnięte.

— Ależ skąd. Chętnie służymy pomocą ... Napiją się panowie kawy?

— Czy to jedyna „pomoc" oferowana przez was?

— Może być jeszcze herbata — mruknął Crane.

— Zaraz — podjął Aldrich. — O co właściwie panom chodzi?

— O listę pracowników ...

— A może od razu wgląd w nasze akta, co?

Spiers potrząsnął głową.

— Chcemy naprawdę okazać dobrą wolę.

— Więc okażcie ją, panowie, i nie żądajcie rzeczy niereal­nych.

— Nie zrozumiał nas pan — wtrącił się Lossberg. — Chcemy do­wiedzieć się wszystkiego tylko o jednym z waszych ludzi.

Obojętna twarz Aldricha ani na chwilę nie zmieniła wyrazu.

— O kim?

— Interesuje nas Peter French.

— French? Kto to jest? — pułkownik spojrzał na zastępcę. — Crane, słyszałeś kiedyś to nazwisko?

Ten zaprzeczył ruchem głowy. Aldrich domyślał się, że policjanci nie przyszli w ciemno. Zagrał w ten sposób, żeby zobaczyć, jak zare­agują, ale oni siedzieli nieporuszeni.

— To jeden ze świeżo przyjętych przez was ludzi, panie pułkow­niku.

— Jeden z ostatnich? Być może. Nigdy nie miałem pamięci do na­zwisk.

— Czy zechciałby pan sprawdzić?

— Sprawdź, Crane — Aldrich dotknął kciukiem kącika lewego oka.

Crane zauważył ten gest. Podszedł do terminalu i zasłaniając ple­cami ekran wystukał byle co na klawiaturze. Po chwili wrócił na miejsce.

— Przykro mi. Peter French zmarł podczas szkolenia — wylew krwi do mózgu — wzruszył ramionami. — To się czasami zdarza.

— Biedny chłopak — dodał Aldrich.

— Nie pamięta go pan, a wie, że to był chłopak? — spytał Lossberg.

— Cóż, raczej nie przyjmujemy staruszków. Nie byłoby to zbyt opłacalne.

Spiers podniósł rękę.

— Panie pułkowniku, French jest w posiadaniu chemicznego pre­paratu, który uniezależnia od kontroli psychicznych.

— Jeśli nawet, to powinien pan powiedzieć, że był w posiadaniu. Chce pan przejrzeć jego rzeczy?

Spiers zignorował podsuniętą przez Crane'a paczkę papierosów.

— Porozmawiajmy poważnie. Środek, o którym mówiłem, po­zwala podporządkować sobie ludzi. Wszystkich bez wyjątku.

— To straszne — powiedział obojętnie Aldrich.

— Zdaje pan sobie sprawę, że państwo, cały system są w stanie najwyższego zagrożenia!

— Co mogę dla panów zrobić?

— Wydać Frencha.

— Jego ciało? Obawiam się, że zostało spalone.

Spiers opadł na fotel.

— Trudno. Chyba rzeczywiście tracimy tu czas. Chodźmy Lossberg.

— Było nam bardzo miło gościć panów — zakpił Crane. — W razie czego prosimy zawsze zwracać się do nas.

Obaj policjanci podnieśli się ciężko. Bez słowa opuścili gabinet i ignorując windę zeszli na dół schodami. Całą drogę przebyli w mil­czeniu. Spiers odezwał się dopiero w samochodzie.

— Nagrałeś wszystko?

— Tak.

— Dobrze. Jak dojedziemy, zwołaj zebranie sekcji specjalnej.

Lossberg zamarł z niedopiętym pasem w ręce.

— Sekcji ... co? Rany boskie, co chcesz zrobić?

— A jak myślisz?

— Chyba nie każesz uderzyć na całe S2?

— Po co na całe. Muszę mieć Frencha.

Lossberg potrząsnął głową.

— Jak go znajdziesz? Przecież nie aresztujesz wszystkich pracow­ników wywiadu?

— Wystarczy Aldrich i Crane.

Końcówka pasa w nagle drżącej ręce wreszcie trafiła na właściwy zatrzask.

— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. I nie kierują tobą osobiste pobudki.

Spiers spojrzał na niego z uwagą.

— Boisz się?

— Jezu, Ted, ty wariacie.

— Co?

— Mogą polecieć nasze głowy!

Zastukał w szybę dzielącą ich od kierowcy.

— Obojętnie, co się stanie, będę miał tych pętaków!

Pogłoski, które umiejętnie rozpuścił Petrie, że French jest przed­stawicielem potężnej organizacji partyzanckiej, umożliwiły mu swo­bodne poruszanie się po obozie. Shear został odesłany do innego od­działu, a dwóch zamieszanych w sprawę wartowników przeniesiono do ochrony lotniska na pustyni. French nie zamierzał jednak nigdzie się ruszać. Z niecierpliwością czekał na wynik narady specjalistów majora. Nie chciał brać w niej udziału, nie miał pojęcia o planowa­niu operacji wojskowych, a po doświadczeniach z własnymi dowód­cami wolał uniknąć sytuacji, w których wypytywano by go o własne zdanie.

Drgnął, kiedy usłyszał zbliżające się kroki.

— I jak poszło? — spytał, kiedy Petrie odsunął zagradzającą wej­ście do namiotu zasłonę. — Macie jakiś plan?

— Plan? — major usiadł na kilku złożonych jeden na drugim ma­teracach. — To nie jest żaden plan. To są rozpaczliwe próby zrobie­nia z rzeczy niemożliwych — możliwej.

French nerwowo zacisnął dłonie i przykucnął naprzeciwko.

— Przecież wiesz, że nie mamy czasu.

— Wiem, ale ...

— To naprawdę nie podlega dyskusji. Sam mówiłeś, że trzeba się spieszyć, bo w najbliższych dniach czy tygodniach UOP zlikwiduje swoje oddziały — drętwiejące nogi sprawiły, że przeniósł się na chy­botliwe krzesło. — W dodatku wiem, że Aldrich coś podejrzewa i zamrożenie mojej organizacji może być kwestią godzin. Nie wspo­mnę już o policji, która cholera co wie i co knuje.

— To wszystko jest jasne, ale jeśli wyniknie coś z tej żałosnej ła­taniny — Petrie potrząsnął plikiem papierów — to znaczy, że są cuda.

— Widzisz inne wyjście?

Major wzruszył ramionami.

— Nie.

Nagły wiatr targnął płótnem namiotu. Skądś dobiegał brzęk tłu­czonego szkła i głośne przekleństwa.

— Czepiam się, bo trudno ... Trudno pogodzić ... ach, sam nie wiem, co chciałem powiedzieć.

French uśmiechnął się lekko.

— Ja również często miewam takie stany — mruknął.

Petrie rozłożył na kolanach dokumenty.

— Sytuacja w naszych oddziałach i pokrewnych grupach jest do­bra — podał mu schemat organizacyjny. — Wszystkie są już gotowe lub będą gotowe do wieczora. Co prawda przeprowadzenie akcji bez uprzedniego przećwiczenia wszystkich jej elementów ...

— Lepiej o tym nie mów.

— Słusznie. Nawiązujemy kontakt z partyzantką zorganizowaną przez S2 według podanego przez ciebie planu, ale musimy dać im czas na pełną mobilizację.

— Ile?

— To zależy od nich. Zrobię wszystko, żeby go skrócić. Dłuższą chwilę French patrzył na skomplikowane schematy, po­tem odłożył je na bok.

— Czy ścisła współpraca w akcji będzie w ogóle możliwa?

— Być może. Plan uwzględnia stan istniejący i różnice w struktu­rze dowodzenia, z tym, że stworzenie przynajmniej znośnie funkcjo­nującej siatki łączności jest w sferze pobożnych życzeń.

— Obie organizacje będą działać osobno?

— W pewnym sensie ... Nie, to nie jest ścisłe. Powinienem raczej powiedzieć, że z konieczności tak ...

French znowu zerknął na popstrzone kolorowymi znakami pa­piery.

— Mieliśmy mało czasu na przygotowanie wszystkiego — podjął Petrie. — Trzeba było przyjąć najbardziej elastyczny wariant i dlate­go musimy założyć, że po rozpoczęciu akcji zacznie się zamęt, czy wręcz chaos organizacyjny. Stąd wniosek, że musimy zdecentralizo­wać dowodzenie i dać dużą autonomię niższym szczeblom.

— A łączność?

— Może będzie, może nie. Dlatego zdublowaliśmy wykonanie najważniejszych elementów. Oprócz jednego. French podniósł głowę.

— Którego?

— Chodzi o wypłoszenie prezydenta.

— O co?

French pochylił się do przodu.

— Podstawą zamachu stanu jest likwidacja władzy prezydenckiej. Żeby zlikwidować go fizycznie, musimy albo wkroczyć do pałacu, albo wypłoszyć go na zewnątrz pod lufy snajperów i grup szturmo­wych. Wybrałem drugi wariant.

— Ale jak to zrobić?...

— Mamy coś w rodzaju planu zabudowań pałacowych.

— Coś w rodzaju?

— Jest po prostu mocno zdezaktualizowany.

— Ale jak przeprowadzić?...

— Ty się tym zajmiesz — wpadł mu w słowo Petrie. — Razem z grupą komandosów wkradniecie się do środka i podłożycie bomby. Gdzie się da.

Zapadłą ciszę przerwał dopiero po dłuższej chwili.

— Ale dlaczego właśnie ja?

— Musi tam wejść ktoś, kto ogarnia całą sytuację. Ja nie mogę, a ty oprócz tego jesteś najinteligentniejszym z ...

— Co to ma do rzeczy?

— Dużo. W środku jest jedyna okazja, żeby zorientować się w strukturze władzy i poznać prawdziwe ośrodki decyzyjne.

French oparł głowę na obu zwiniętych w pięści dłoniach.

— Nie mam o tym pojęcia.

— Nikt nie ma.

— To brzmi co najmniej dziwnie.

Już poprzednio słabnący uśmiech zmienił się w bolesne skrzywie­nie warg.

— Tak? A myślałem, że jeszcze nie powiedziałem najdziwniej­szych rzeczy.

Nowy podmuch wiatru, dużo silniejszy, szarpnął konstrukcją na­miotu. W głębi obozu z trzaskiem zawalił się stos jakichś skrzynek. Odległy grzmot przetoczył się ociężale przez znowu nieruchome po­wietrze.

— Co jeszcze mam zrobić?

— Jeśli to będzie możliwe, trzeba zdezorganizować komunikację pomiędzy poszczególnymi pionami administracji. Trzeba rozgryźć albo przynajmniej zniszczyć labirynt, o którym ci mówiłem.

— Drobiazg — French popadł w jakiś szczególny rodzaj rezygna­cji. — A wy?

— Postaramy się zniszczyć system kontroli psychicznych — główne archiwum, Instytut Sterowania i oczywiście będziemy dublować i za­bezpieczać wasze działania.

Chłopak przesunął dłońmi po głowie, jakby chciał zasłonić uszy przed szumem poruszanych przez wiatr drzew.

— A samolot?

— Właśnie. Kazałem przygotować go do lotu.

Tuż obok trzasnęła jakaś gałąź. Uwolniona z uwięzi płachta na­miotu zaczęła tłuc o stelaże.

— Kiedy wystartuje?

— W jakiś czas po rozpoczęciu akcji.

— I zrobi manewr z osłoną?

— Tak, a potem nada komunikat. Tu masz długość fali — Petrie podał mu mały kartonik. — Jego kod to VWJ — TXY. Zapamiętaj: Victor Whisky Juliett — Tango X-ray Yankee. Jeśli na zewnątrz nie czai się niewidzialna śmierć, zlikwidujemy... — zawahał się. — Bę­dziemy usiłowali zniszczyć kontynentalną osłonę.

— Ale przedtem musimy zlokalizować ośrodek, który ją zasila?

— Właśnie — Petrie znowu zawahał się przez moment. — Jest jeszcze coś.

— Tak.

— Kazałem pilotom wrócić na lotnisko, zatankować i czekać. Kiedy ... Jeśli akcja się nie powiedzie, a okoliczności będą sprzyjały, kierownictwo wejdzie na pokład i ...

— I poleci w kierunku Martwych Kontynentów?

— Tak.

French wziął od niego plik dokumentów, przez chwilę wertował bezmyślnie, potem odłożył i wyszedł przed namiot. Przygnane skądś kłęby chmur przysłaniały niebo, nadając wszystkiemu wokół specy­ficzny siny koloryt. Wzmagający się wiatr szarpał luźnymi płachta­mi, unosił drobne śmieci i małe gałązki rozrzucając je wokół jakby według jakiegoś z góry ustalonego planu. Mimo to powietrze było parne i duszne, zmuszające do powolnych ruchów albo wprost do nie ruszania się w ogóle.

French stał zamyślony z rękami w kieszeniach. Patrzył przed sie­bie, ale żaden z otaczających obrazów nie docierał do niego.

— Rany boskie — mruknął. — To jakaś paranoja.

Petrie uśmiechnął się szeroko.

— Też tak myślę.

Dwóch odzianych w brudne łachmany staruszków siedziało na od­rapanej ławce grzejąc się w południowym słońcu. Butelka whisky w dłoni jednego z nich drżała, jakby właściciel nie przejmował się, że może stracić jej zawartość. Drugi jadł owiniętą w zatłuszczony pa­pier kanapkę.

— Nie żryj przed akcją — powiedział Spiers. — Przestrzeliny w brzuchu źle wpływają na trawienie. Lossberg zakrztusił się nagle.

— O rany, przecież wiesz, że udaję. Ta cholerna broda strasznie mnie swędzi.

— Mnie też a siedzę spokojnie.

— Tak? To dlaczego tak trzęsiesz butelką, że krople wódki ...

— Uspokój się. Gdzie są nasi ludzie?

Lossberg zsunął z oczu okulary z grubymi soczewkami i dyskretnie wyciągnął rękę.

— Widzisz tych monterów przetykających studzienkę ściekową? Kilku ludzi w poprzecieranych na szwach kombinezonach otwiera­ło właz na środku ulicy.

— To właśnie sekcja specjalna. Tych dwóch pijanych studentów na rogu stanowi zabezpieczenie. A ten śmieciarz z miotłą ma grana­tnik w kuble.

— Chyba nie przyjadą czołgiem?

— Nie, ale jeśli coś wyczują, nie zechcą się zatrzymać...

Spiers zrobił dyskretny znak. Tuż obok przechodził zarośnięty chłopak.

— Na pewno przyjadą — szepnął po chwili. — To był dobry po­mysł z facetem, który ma coś do powiedzenia o Luckhardzie.

Długowłosy chłopak podszedł do leżącego na trawniku narko­mana.

— Bracie, odpal dawkę — powiedział. — Jestem bez forsy.

Zupełnie nieprzytomne oczy otworzyły się szeroko.

— Nie mam.

— No daj. Mam dług u handlarza. Drżąca ręka sięgnęła do kieszeni.

— Masz. Ale jutro ...

— Jasne. Wszystko ci oddam — mała torebka zaszeleściła w pal­cach. — Gdzie mogę to zrobić?

— Nawet na środku ulicy.

— Ale ...

— Nie bój się. Ta dzielnica od lat nie widziała policjanta.

Niezbyt przekonany chłopak usiadł na ławce między Spiersem i Lossbergiem. W momencie kiedy wyjmował z kieszeni metalowy kapsel, kawałek drutu i zapałki, zza rogu wyjechał lśniący, zupełnie nie pasujący do tego miejsca samochód. Zatrzymał się kilkanaście metrów dalej po drugiej stronie ulicy. Aldrich i Crane wysiedli powoli rozglądając się niepewnie. Skądś z boku podeszła do nich pro­stytutka.

— Ale mini — westchnął Lossberg.

Spiers popatrzył na najwyżej osiemnastoletnią dziewczynę o niewin­nej, nie pokrytej jeszcze znamionami zawodu twarzy. Gdyby nie krót­ka, ledwie zakrywająca pośladki spódniczka i przezroczysta praktycznie koszulka można by ją wziąć za aniołka z reklamy czekolady.

— Już? — rozległo się ciche syknięcie.

— Nie. Są za blisko samochodu.

Chłopak na ławce zdążył już przygotować narkotyk. Teraz powoli napełniał nim strzykawkę.

Zniechęcona dziewczyna odwróciła się do swojej pchającej wózek koleżanki.

— Janet, to ty? — krzyknęła. — Ty z dzieckiem?

— Do cholery, wrobił mnie któryś z klientów — Janet była rów­nie młoda i równie niewinnie wyglądająca. — O, to na pewno ten grubas. Tak, to on!

— Ależ, co pani mówi — obruszył się Aldrich. — Nie byłem tu nigdy wcześniej.

— Jesteś pewny, kotku?

— Nie znam pani — obaj zaczęli się cofać.

— Uwaga! — syknął Spiers.

Lossberg zdarł brodę i wyjął pistolet. Narkoman zaciskający pasek na własnym ramieniu o mało nie upuścił strzykawki.

— O rany! — szepnął wytrzeszczając oczy.

— Brać ich!

Monterzy na ulicy wyszarpnęli spod kombinezonów pistolety ma­szynowe.

— Stać!

— Stać! Nie ruszać się!

Crane odskoczył do tyłu. Aldrich stał bez ruchu.

— Stać! Jesteście aresztowani!

Dziewczyna w krótkiej spódniczce wyjęła z upiętych wysoko wło­sów granat i rzuciła go na jezdnię.

— Padnij!

Druga z dziewczyn miała już w rękach wyjęty z wózka karabin z wielkim jak koło młyńskie talerzowym magazynkiem. Ogłuszający łoskot serii sprawił, że Spiers i Lossberg nagłym przewrotem przez ławkę wylądowali na trawniku.

— Nie stłuczcie mi mojej strzykawki — krzyknął chłopak.

Wybuch dymnego granatu przesłonił wszystko ciemną zawiesiną. Policjanci ostrzeliwali się bezładnie. Dwóch z nich, unikając pocis­ków, przez szybę rzuciło się na wystawę jakiegoś sklepu. Po chwili wypadli z powrotem, oplatani koronkowymi halkami i pasami do pończoch. Nowa seria zmusiła ich do runięcia na chodnik. Ktoś krzyczał przeraźliwie. Aldrich i Crane przemknęli gdzieś za stosem pojemników osłaniani przez dziewczynę, która kopnięciem między nogi powstrzymała nadbiegającego policjanta.

— Szybciej! — krzyknął Spiers. — Odciągnąć ich od samocho­du!!!

Janet oparła lufę erkaemu o dźwignię hydrantu. Długa seria zno­wu przykuła policjantów do ziemi. Trzech z nich kaszląc i przeciera­jąc załzawione od dymu oczy odpowiedziało jednak ogniem. Brzęk tłuczonych szyb, masakrowanych karoserii zlał się z piskiem ucieka­jących przechodniów. Lossberg doskoczył do ławki i strzelił kilka­krotnie.

— Strzykawka! — krzyknął chłopak. — Wy, świnie — rozpłakał się. — Moja strzykawka ...

Skądś z tyłu dobiegł ryk przeciążonych silników.

— Uwaga! — Spiers potknął się i upadł. — Wszyscy do krawężni­ka! Wszyscy do ...

Zza zakrętu wyskoczyły dwa samochody na pełnej prędkości.

— Ognia! Walcie w nie.

Charakterystyczny odgłos rykoszetów świadczył, że są opancerzo­ne. Obydwa, piszcząc dymiącymi oponami, zatrzymały się tylko na chwilę. Osłaniani przez dziewczyny Aldrich i Crane rzucili się do cie­mnych wnętrz. Lossberg doskoczył do pierwszego i z odległości trzy­dziestu centymetrów strzelił Aldrichowi w głowę. Szyba pokryła się siateczką pęknięć, ale wytrzymała. Ponowny ryk silników zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Oprócz jednego. Była nim eksplozja pocisku z granatnika śmieciarza. Kierowca płonącego samochodu wyskoczył na zewnątrz strzelając z pistoletu. Podcięty serią z peemu upadł na ziemię. W sekundę podniósł się jednak i przyciskając do ciała krwa­wiącą rękę pobiegł w głąb ulicy.

— Nie strzelać do cholery! Żywcem idioci!

Kilku policjantów wyciągnęło ze strzaskanego samochodu szarpią­cego się człowieka.

— To Crane! — krzyknął Lossberg. — Aldrich zwiał z dziewczy­nami pierwszym autem.

— Jasny szlag! — Spiers ze złości rzucił pistolet. Spojrzał na postrzelane ściany budynków, walającą się broń, puste łuski i zszoko­wanych ludzi. — Przewidzieli to, gnoje.

— Zwijamy się — dodał po chwili spokojniejszym głosem. — Szybko.

Długowłosy chłopak podszedł do leżącego ciągle na trawie narko­mana.

— Stary, daj drugą dawkę.

Tamten z trudem otworzył oczy.

— Na raz nie można.

— Ale ja nie wbiłem. Rzuciła się na mnie kupa policjantów z ka­rabinami. Strzelali ...

— Z karabinami? Po prostu masz wizje. To mocny środek.

— Do cholery, nie widzisz płonących samochodów?

Narkoman uniósł oczy.

— Policja, strzelanina — tutaj? — wybełkotał. — To tylko złu­dzenie.

Z niewiadomych przyczyn bałagan w Głównym Gmachu był więk­szy niż zwykle. Najpierw nie mogli znaleźć wolnej windy, teraz za­trzymano ich przed drzwiami referatu przesłuchań.

— Gdzie się pchacie, staruchy? Jazda stąd — wartownik nagle wytrzeszczył oczy. — To panowie? Bardzo przepraszam. Otworzył drzwi.

— Proszę.

Na szczęście głównego specjalistę spotkali już na korytarzu.

— Cześć Ed — Spiers dopiero teraz odkleił swoją brodę. — Przy­wieźli go?

— Tak, sekcja specjalna przez pół godziny zdejmowała mu kaj­danki.

— Zaciął się zamek? Technik potrząsnął głową.

— Założyli kilkanaście sztuk.

— Słuchaj, to funkcjonariusz S2 ...

Ed wydął wargi.

— Drobiazg.

— Sądzę, że wszyscy w wywiadzie są uwarunkowani. Zastrzeżone programy ...

— Mówiłem, że żaden kłopot — lekceważąco machnął ręką. — Robiłem już lepsze numery.

— Ale ...

— Zostawmy go — wtrącił się Lossberg. — Chodźmy lepiej wło­żyć coś normalnego, zanim zamkną nas samych.

— Słusznie mówi — Ed odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku swojego gabinetu.

— Kiedy mamy przyjść? — krzyknął jeszcze Spiers.

— Spróbujcie za pół godziny.

Grube, dźwiękoszczelne drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Przy­pięty do fotela Crane nawet nie podniósł głowy. Ed sprawdził zamo­cowanie wszystkich elektrod i zajął miejsce w fotelu naprzeciwko.

— Widzisz to urządzenie? — spytał wskazując na pokrytą rzęda­mi lampek maskownicę jakiegoś aparatu. — Nazywamy go czyścicie­lem dusz.

Crane spojrzał na niego dość bezmyślnie.

— Jeśli go uruchomię, zapali się pierwsza lampka i popłynie przez ciebie prąd trasujący wszelkie uwarunkowania. Czasami jednak to nie skutkuje ... Ale nie martw się. Są jeszcze inne światełka i przyci­ski — każdy z nich to zwiększenie mocy o jedną dziesiątą.

W niewielkim pomieszczeniu zapanowała cisza.

— Coś słabo się z tobą rozmawia ... No to co, mały szok na dzień dobry?

Znowu żadnej reakcji.

— Jak chcesz — Ed przycisnął pierwszy guzik.

Przypięty do fotela mężczyzna wyprężył się nagle, targnął w tył z krzykiem świdrującym bębenki i zawisł na pasach rzucony do przo­du niewidzialną siłą. Jego ogłupiałe spojrzenie napotkało zimny wzrok technika.

— Dzień dobry — uśmiechnął się słodko Ed.

Mniej więcej w pół godziny później Spiers zapukał nieśmiało do tych samych drzwi. Stał prawie minutę, zanim spostrzegł, że z boku jest dzwonek. Tym razem tafla grubego plastiku rozsunęła się pra­wie natychmiast. Chwiejący się na nogach, spocony Ed oparł się o framugę.

Za jego plecami widać było mrugający wszystkimi światłami apa­rat.

— I co?

— Przyznałem się do wszystkiego ...

— Jak to, ty? A on?

— On chyba też. To piekielna machina.

Spiers ze złością wyrwał mu z ręki papiery.

— Posłać go na przegląd do szpitala i zwolnić.

— Co?

— Czy to ja mam kłopoty z wymową, czy ty ze słuchem?

Przeglądając gęsto zapisane papiery, ruszył szybko korytarzem. Lossberg z trudem dotrzymywał mu kroku.

— I jak? — spytał wreszcie zdyszany. — Jest tam coś?

— Jest do cholery.

— Przepraszam — powiedział za szefa, który potrącił jakąś ko­bietę. — Wyduś coś wreszcie.

— Co za bagno ... Aldrich wysłał Frencha z misją rozpoznania oddziałów partyzantów. Jakoś mu to ułatwił.

— No to co?

— Nie rozumiesz? French ma partyzantów, preparat Luckharda i Bóg wie jakie kontakty w S2!

Lossberg jednak ciągle nie mógł się połapać.

— Co to znaczy?

Spiers zatrzymał się na chwilę.

— To znaczy, że państwo jest zagrożone w najwyższym stopniu. Musimy się spieszyć.

— Zatrzymać się!

French oparł głowę o śliską ścianę kanału. Mimo obecności ko­mandosów czuł się przeraźliwie samotny. Od dłuższego czasu dosko­nale wiedział, że jest sam, i mimo ciężaru świadomości tego faktu nie szukał w nikim oparcia. Ale ostatnio w samym sobie nie mógł znaleźć niczego trwałego. Nie było już wyniesionego ze szkoły poczucia jednoznaczności, brakowało jakiejkolwiek jasno sprecyzowa­nej idei, a co gorsza znikły nawet prześladujące go dawne upiory. Wszystkie zdarzenia z jego życia nawet te, które zdawałoby się po­chodziły z koszmarnych snów, bladły wobec faktu, że stał teraz wraz z uzbrojonymi po zęby ludźmi w kanale prowadzącym do pałacu prezydenta. Czuł, że wygląda śmiesznie z przewieszonym przez ra­mię pistoletem maszynowym i mapnikiem na piersi. Co ja robię w tym zakazanym miejscu? Rozejrzał się po twarzach rozświetlonych mdłym światłem latarek. A oni? Przecież są dorośli.

— Idziemy.

Rząd objuczonych sprzętem postaci ruszył w głąb częściowo wy­pełnionego wodą kanału.

— Walker.

— Tak? — dowódca grupy operacyjnej z trudem odwrócił głowę.

— Co to było?

— Ktoś z przodu słyszał hałas na górze.

— Hałas? Nie jesteśmy już w miejskiej kanalizacji?

— Jesteśmy. Niemniej samo miasto zostało za nami.

Miarowy chlupot zmienił natężenie. Wąski korytarz wzniósł się trochę, jednocześnie poczuli lekki prąd świeżego powietrza.

— Co to za miejsce?

— To jedna z dróg odpływowych bocznej sieci. Gdzieś tutaj wyj­dziemy na powierzchnię.

— Do pałacu?

— Nie, to nie będzie takie łatwe.

Ściany rozeszły się nagle i weszli do dużej, sądząc z odgłosów, sali. Poszarpane i sczerniałe ściany zdradzały ślady jakiegoś dawne­go pożaru. Ciekawe, co mogło tutaj się palić. Skorodowane, wręcz przeżarte rdzą, płaty jakichś blach zgrzytały pod nogami wypełnia­jąc pomieszczenie niepokojącym echem. Kilkanaście kroków dalej podłogę zajęło błoto, w którym walały się wybebeszone wraki ja­kichś urządzeń.

— Stać. Gasić latarki.

Cichy szept sprawił, że komandosi momentalnie przypadli do zie­mi. Jedynie French przeszedł z rozpędu kilka kroków, zanim zatrzy­mał się na widok blasku sztucznego światła. Znieruchomiał chowa­jąc automat za plecy. Było za późno na cokolwiek.

— Co to za hałasy, Mick? — dobiegający z głębi tunelu głos na­bierał w mrocznej przestrzeni nadnaturalnego brzmienia.

— Zdawało ci się. To tylko wiatr na górze.

— Cholera, zabłądziliśmy. Teraz jestem tego pewien. Te zablo­kowane studzienki ...

— Przestań, nie pierwszy raz to się zdarza.

Odgłos kroków był coraz wyraźniejszy. Dzięki niezwykłemu ukształtowaniu ścian słyszalny był każdy szelest, każdy oddech zbli­żających się ludzi. Po chwili zza jakiegoś załomu wyłonili się dwaj robotnicy.

— Hej, kto tu jest.

Ostry słup elektrycznego światła poraził Frencha.

— Co tu robisz? Jak wlazłeś do...

— Czekaj, Mick. Hej ty, wiesz, że wstęp do kanałów jest zabroniony?

— Słyszysz?

— Mów, jak tu wlazłeś, smarkaczu — wyższy z robotników wyjął zza paska klucz francuski. — A jak nie, to najpierw ci przyłożę, a potem oddam policji.

— Na co czekasz? Strzel mu klapsa w mordę ... eee ... ja bardzo przepraszam.

Wstający z ziemi komandosi zapalili latarki.

— Ja ... My naprawdę nie chcieliśmy ... Jesteśmy tylko ...

— Tylna straż — Walker wyciągnął rękę. — Zajmijcie się nimi. Reszta do przodu.

— Ale proszę pana! My naprawdę ...

— Stulcie pyski — French raptem nabrał pewności siebie. — Sły­szałeś o tych studzienkach? — zwrócił się do dowódcy.

— Drobiazg. To chyba tutaj — Walker złożył mapę i podszedł do pochylonej pod ostrym kątem ściany. — Tak, na pewno.

Kilku ludzi waląc butami o goły beton z rozpędu pokonało wznie­sienie.

— Plastik? TNT?

— Możemy to zrobić spokojnie.

Cichy szum szybkoobrotowej wiertarki umilkł zaledwie po kilku sekundach.

— Już?

— Tak. Rdza.

Zrzucona z góry lina pomogła reszcie oddziału dostać się na wą­ską półkę. Lekkie pchnięcie odrzuciło kratę zagradzającą przejście do pionowego szybu.

— Ostrożnie.

Kilku ludzi wspięło się po metalowej drabince.

— W porządku.

Reszta oddziału bezszelestnie przedostała się na wyższy poziom.

— Teraz szybko.

Prawie wbiegli do szerokiego kanału położonego skośnie w sto­sunku do poprzedniego. Dwa czy trzy kilometry przebyte w tym tempie sprawiły, że zmęczony niemal całodobową drogą French z trudem chwytał oddech. Korytarz zwęził się nagle, potem prze­szedł w niską, częściowo zawaloną betonowym gruzem niszę. Po­dzielony na dwie grupy oddział przypadł pod kratą wykonaną ze zbrojonego drutem plastiku.

— Wysadzamy?

— Idiota. O, przepraszam — Walker zerknął na Frencha dopiero teraz orientując się, kto rzucił pytanie. — Na pewno podłączyli ją do systemu alarmowego.

— Gdzie jesteśmy?

— Pod albo poza wewnętrznym systemem obrony. Zaraz się prze­konamy.

Jeden z żołnierzy oczyszczał z zaschniętego wapna i cementu kla­pę w sklepieniu. Potem podłączył do niej jakieś przewody ze swoje­go plecaka.

— Prąd? — spytał Walker.

— Tak. Słabe natężenie.

— Sygnały?

— Chyba tak.

— Możesz zneutralizować?

Szczęknęła odkręcana śruba. Nowy kabel oplótł świecący smarem sworzeń.

— Możemy spróbować.

— Dobra.

Dwóch innych żołnierzy naparło na klapę. Metalowa płyta drgnę­ła z cichym zgrzytem.

— Gasić światło!

W zapadłych ciemnościach słychać było tylko przyspieszone odde­chy. Ktoś spryskał olejem zapiekłe zawiasy. Jeszcze jedno ciche skrzypnięcie, potem jakiś zgrzyt, równie cichy stuk i dostrzegli lekki odblask sztucznego światła. Jeden z komandosów wyskoczył na górę. Po chwili Walker dał znak ręką. Powoli, jeden za drugim wspięli się do jakiejś piwnicy. Małe okienka co chwilę błyskały światłami reflektorów, wokół ciągle jednak panowała cisza.

Walker wysłuchał składanego szeptem raportu, potem przysunął się do Frencha.

— Mamy cholerne szczęście — mruknął.

— Dlaczego?

— Jakiś remont — wskazał palcem na sufit.

— A więc jak po maśle ...

— Tak myślisz?

Podeszli do małego okna, z którego żołnierze usunęli już zbrojoną stalowymi strunami szybę.

— Patrz.

Kilkadziesiąt metrów dalej, za płaskim, przecinanym co chwilę snopami światła terenem wznosiły się mury monstrualnego bu­dynku.

— Cholera, nie wiedziałem, że jest aż tak duży ...

— Duży? Stąd jeszcze niewiele widzisz, ale ... ale to prawdziwe miasto. Jest chyba większy niż wieża Babel. French potrząsnął głową.

— Którędy tam się dostaniemy? — spytał po dłuższej chwili.

— Zaraz zobaczysz.

Walker skinął na jakiegoś żołnierza.

— Jesteś gotowy?

Szybkie potwierdzenie głową.

— Dobra, próbuj.

Szczupła sylwetka błyskawicznie przecisnęła się przez wąskie okno i przypadła pod murem. Kiedy snop światła ogromnego reflek­tora przesunął się w lewo, powoli ruszyła do przodu.

— Widzisz tę wieżyczkę? Tam z boku, prawie pod murem bu­dynku?

— Tak.

— To wylot jednego z awaryjnych tuneli klimatyzacyjnych. Do­prowadzi nas dość daleko w głąb.

— Doprowadzi? A więc mieliście coś więcej niż stare plany insta­lacji ... Walker skrzywił się lekko.

— Powinienem powiedzieć, chcielibyśmy, żeby nas doprowadził.

Ledwie widoczna w mroku sylwetka zajaśniała nagle w odbitym skądś blasku, potem znowu znikła. Po kilkunastu sekundach ujrzeli twarz żołnierza tuż przy oknie.

— I co?

— W porządku. Stożek nie był niczym przymocowany.

W jego głosie nie było nawet śladu zmęczenia.

— Alarm?

— Nie. W żadnym wypadku.

Walker potarł brodę.

— Dobrze. Przeprowadzisz Frencha, potem doskoczy reszta.

Dwóch ludzi splotło dłonie robiąc z nich wygodny stopień.

— Ale ...

— Idź pierwszy. Im później tym mniej szans - dowódca spojrzał w tył na ciągnące się w górę schody. — Szybciej.

French z trudem chwycił grubą ramę. Ktoś pomógł mu się podcią­gnąć. Ktoś inny przepchał go przez okno.

— Ostrożnie — żołnierz na zewnątrz chwycił go za ramię. — W razie czego działaj szybko. Nawet pochopna reakcja jest lepsza niż jej brak.

Małe kropelki potu powoli zbierały się nad brwiami.

— Już!

Kilkunastoma skokami przebyli prawie połowę drogi, potem przy­padli do ziemi. Kiedy minął ich ogromny snop upiornego światła, ruszyli znowu.

— Uwaga!

Trzy ciężarówki, które wyskoczyły z tyłu, musiały mieć specjalne tłumiki hałasu. Komandos runął w bok turlając się w bezpieczne miejsce.

Płaska powierzchnia, po której biegł French, nie dawała żadnej osłony. Z rozpędu zrobił jeszcze kilka kroków, potem nagle przy­spieszył i desperackim skokiem rzucił się głową w dół do przygoto­wanego otworu. Potworny ból w lewej ręce, ramieniu i gdzieś w boku sparaliżował go na kilka sekund. Z najwyższym trudem zmie­nił pozycję i wyjrzał na zewnątrz. Pisk blokowanych hamulców do­wodził, że ciężarówki nie są tak sprawne, jak można było sądzić w pierwszej chwili. Z odkrytych pak zeskakiwali uzbrojeni ludzie, dwóch z nich biegło w kierunku odrzuconej wieżyczki. Zagryzając wargi French cofnął się w głąb tunelu wentylacyjnego.

— Przesadzasz, do cholery — głosy na górze tłumił szum rodzące­go się wiatru. — Jeśli się spóźnimy ...

— Jestem pewien, że ten stożek był na swoim miejscu.

— Na pewno?

— Tak. Trzeba wszcząć alarm.

— Dureń. To tylko wiatr. .

— Przestań. Trzeba przynajmniej przymocować wieko.

— Jak?

— Przyspawamy je.

Głośne przekleństwa przygłuszyły zwykłe słowa.

— ... dobra, niech któryś skoczy po aparat spawalniczy.

— Wrzuć granaty i po krzyku.

— Biegnij! Kto jest dowódcą, do cholery. A ty, Nick, masz coś w szoferce?

French sycząc z bólu zaczął pełzać wzdłuż oślizłych ścian kanału. Po kilkunastu metrach podniósł się i ruszył na czworakach. Przez półtorej minuty oddalił się na tyle, że głuche eksplozje z tyłu spowo­dowały tylko dzwonienie w uszach. Niestety, szczęk metalu i oślepia­jące nierównomierne błyski połączone z charakterystycznym sykiem powiedziały mu, że droga w tył jest już odcięta. W nagłym przypły­wie klaustrofobii położył się na metalowej podłodze.

Dopiero po kilkunastu minutach poczuł się na tyle lepiej, żeby sprawdzić rękę. Bolała i puchła w dalszym ciągu, ale najprawdopo­dobniej nie była złamana. Zapalił latarkę osłaniając ją połą kurtki. Wyciągnięty z mapnika plan w dalszym ciągu jednak składał się z poplątanych nic mu nie mówiących kresek.

— Jasny szlag!

Rzucił papier na ziemię. Nie miał pojęcia, co zrobią komandosi, nie wiedział też, czy Petrie zdoła przedsięwziąć jakieś kroki, nawet jeśli wiadomość dotrze do niego w realnym czasie. Tak czy owak po­zostawanie na miejscu nie miało żadnego sensu. Starając się osłaniać pulsującą bólem rękę ruszył do przodu. Wąski i niski korytarz o pół-owalnym przekroju prowadził prosto tylko kilkaset metrów. Potem zaczął skręcać, to wznosić się, to opadać, by w końcu zamienić się w coś w rodzaju biegnącej lekko pod górę spirali. Często łączyły się z nim mniejsze szumiące to chłodnym, to ciepłym powietrzem prze­wody, zbyt małe jednak, żeby można było w nie się wcisnąć. Wygię­ty w kabłąk z powodu małej wysokości przejścia kręgosłup dawał się coraz bardziej we znaki. French robił przystanki najpierw co pięćset kroków, potem co dwieście, sto pięćdziesiąt i wreszcie co kil­kanaście coraz mniej pewnych stąpnięć. Ból pod łopatkami rósł z każdą chwilą. French zdjął i odrzucił kurtkę, potem mapnik i pas z ładownicami, zostawiając sobie tylko dwa zapasowe magazynki. Trzewia molocha zdawały się nie mieć końca. Od dawna stracił orientację kierunku i pobieżną nawet rachubę przebytej drogi. W którymś momencie, przy kolejnym upadku, stłukł zegarek. Zatrzy­manie fosforyzujących wskazówek oznaczało nie tylko koniec orien­tacji w czasie, było to również załamanie się jakichkolwiek racjona­lnych działań. Teraz parł do przodu jak automat, któremu urwano sterowniczy kabel. Kilka kroków, przysiad, rozprostowanie pleców i znowu kilka kroków. Ale później ustało i to. Metalowa ściana koń­cząca tunel nie ustępowała pod ciosami pięści i nóg. Osunął się na podłogę czując coraz mocniejszy ból w nabrzmiałych łzami oczach. Nie umiał określić czasu, który spędził leżąc nieruchomo. Potem podniósł się i znowu zaatakował ścianę. Ta jednak pozostała nie­wzruszona, w przeciwieństwie do latarki. Cichy brzęk tłuczonej szybki sprawił, że zamknął oczy. Kiedy je otworzył, ciemność nie była jednak zupełna. Szpara? Podszedł bliżej. Jedna z płyt podłogi wydawała się ruchoma. Zaraz, zawiasy, jakaś dźwignia ... zapadnia?

— Kur ... Och!

Miękki dywan piętro niżej znacznie złagodził upadek. French wstał, jak mógł najszybciej, ale obszerny gabinet był pusty. Ogro­mne luksusowe biurko, pokryte lśniącym tworzywem, ściany ... Geo­metrię trzech z nich zakłócały obite skórą drzwi. Podszedł do naj­bliższych. Wstrzymał oddech, ale z zewnątrz nie doszedł żaden dźwięk. Spróbował pod następnymi — z tym samym efektem. Odru­chowo spojrzał na zegarek i zaklął cicho. Szarpnąć za klamkę przyci­skając spust? W magazynku pistoletu maszynowego miał trzydzieści dwa naboje. Wątpił w to, że zdąży założyć następny. Zresztą ... Nie miało to żadnego znaczenia. Zachwiał się na zdrętwiałych nogach.

Musiał zanalizować sytuację na zimno, ale w tej chwili nie był nawet w stanie dodać dwa do dwóch. Odpocząć ... Powoli zdjął brudny kombinezon. Przecież musi być jakieś wyjście. Uśmiechnął się z re­zygnacją, siadając w przepastnym fotelu. Okropne, męczące wzrok światło ... Zmrużył oczy. Nie, nie — nie może zasnąć. Spojrzał na złotą statuetkę nagiej kobiety na biurku. O mały postument ktoś oparł pożółkłą kartkę. Nachylił się nad nią. Drobne, odręczne litery skakały mu przed oczami, po dłuższej dopiero chwili układając się w napis:

„Jesteś prezydentem Australii. Drzwi po prawej prowadzą do po­koju ochrony. Po lewej do sekretariatu".

W przeciwieństwie do swojego rozmówcy mężczyzna nie był ani zdenerwowany, ani nawet poruszony. Przez cały czas wyglądał jak zwierzę sprężone do skoku, ale wyraz niewzruszonej obojętności na jego twarzy świadczył, że był to tylko gest.

— Z dyrektorem policji — ręka Spiersa nieomal rozbiła szklany stolik. — Natychmiast.

— Pan się myli — jasne oczy cerbera w garniturze patrzyły wprost bez najmniejszego mrugnięcia. — Nie ma tu nikogo takiego — po­wtórzył po raz kolejny.

— Jest. Na pewno jest.

— Ależ ...

— Mam sprawę wagi państwowej!

— Ludzie przychodzą tu tylko z tego rodzaju sprawami — głos mężczyzny w dalszym ciągu nie wyrażał nawet cienia wahania.

— Moja jest szczególnie pilna.

— Mówiłem już, że dyrektora nie ma.

— Wiem, że jest.

Tym razem w głosie Spiersa znalazło się tyle pewności siebie, że młody człowiek nastawił uszu.

— Skąd pan wie? — spytał szybko.

Było to pierwsze odstępstwo od chłodnego lekceważenia, jakie prezentował od początku już prawie półgodzinnej rozmowy. Oczy­wiście, jeśli można nazwać rozmową uparte zaprzeczanie wszystkie­mu, co mówił Spiers.

— Skąd pan to wie? — lekki ruch lewej ręki świadczył o włącze­niu magnetofonu.

Spiers pokręcił głową.

— Pracuję w policji. Tak jak i pan.

— To jeszcze o niczym nie świadczy. Dwóch cywilów w zbyt obszernych garniturach stanęło kilkanaście kroków dalej.

— No, słucham pana.

— Muszę się widzieć z dyrektorem — powtórzył bezradnie Spiers.

— Pytałem o ...

— Nic mnie nie obchodzi, o co pan pytał! Teraz odejdę na chwi­lę, a pan połączy się ze swoim szefem. Jeśli przez pana nie zobaczę dyrektora, to jutro ... — nagle opuścił podniesioną rękę. Nie dopu­szczając tamtego do głosu wycofał się pod przeciwległą ścianę, gdzie siedział Lossberg. Widząc niezdecydowanie na twarzy urzędnika de­monstracyjnie odwrócił się plecami.

— Nic z tego? — zastępca podniósł się z krzesła.

— Nie wiem. Co on robi?

— Dzwoni.

Spiers potarł zapałką o tabliczkę z zakazem palenia. Zaciągnął się głęboko, jakby chciał wyssać całe powietrze z halki.

— Co będzie, jak nas nie dopuszczą?

— Obleję cię benzyną i podpalę.

— Mnie?

— Ktoś musi później zdać sprawę.

Lossberg potarł brodę.

— Myślisz, że on coś poradzi?

Wzruszenie ramion.

— A jeśli nas zignoruje? Powiesimy się? Przecież sytuacja...

— Sytuacja nie ma tu nic do rzeczy. Poza tym dobrzy policjanci potrzebni są każdemu rządowi.

— Proszę pana! — urzędnik z drugiej strony hollu wstał z krze­sła. — Proszę pana!

Spiers szybko podszedł do niego.

— Pan dyrektor jest w tym budynku — zamilkł czekając na doce­nienie wagi tej informacji. — Przyjmie pana — dodał rozczarowany brakiem jakiejkolwiek dostrzegalnej reakcji.

— Kiedy?

— Natychmiast. Ale ... — szeroka twarz rozciągnęła się w ironi­cznym uśmiechu — na pańską odpowiedzialność. Jeżeli nie ma pan niczego naprawdę ważnego... — zawiesił głos w dokładnie taki sam sposób jak przed chwilą Spiers.

Potem skinął na czekających ciągle cywilów. Jeden z nich zręcznym ruchem wyłuskał pistolet Spiersa i wzrokiem wskazał na trzy­maną przez niego walizkę.

— Mam w niej poufne dokumenty. Tamten ze zrozumieniem skinął głową.

— Wezwij sapera — spojrzał na człowieka za biurkiem. Potem przeniósł wzrok na Lossberga. — Ten drugi zostaje. Idziemy.

Pozbawione jakichkolwiek światłochronów okna zalewały kory­tarz powodzią rażącego światła. Na szczęście nie był długi. Wsiedli do windy, gdzie czekał już człowiek z naszywkami służb inżynieryj­nych. Zbliżony do walizki aparat nie wydal żadnego dźwięku.

— To tutaj.

Drzwi windy otworzyły się na najwyższym piętrze. Obstawa jed­nak pozostała w środku.

— Pójdzie pan prosto. Ostatnie drzwi.

Spiers przełknął ślinę. Powoli ruszył naprzód nerwowo zagryzając wargi. Na pokrytych gąbczastym tworzywem drzwiach nie było miejsca, w które mógłby zapukać. Po chwili wahania mocno nacisnął klamkę.

— Proszę ...

Niski, mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna podniósł się zza biurka.

— Frayn Mitchell — wyciągnął rękę. — Słyszałem o panu — do­dał, zanim Spiers zdołał cokolwiek powiedzieć. — Niech pan siada.

Obity skórą fotel nie był tak wygodny, na jaki wyglądał.

— Kiedy Rada wydawała panu pełnomocnictwa — podjął dyrek­tor — dostałem kopię stenogramu zebrania. Nie spodziewałem się, że spotkam pana tak szybko.

Mimo zachęcającego tonu oczy Mitchella pozostały zimne. Trud­no było zauważyć w nich choćby ślad jakiejkolwiek zmiany. Spiers odpiął kajdanki łączące go z płaską walizką, wyjął z niej teczkę z dokumentami i podał dyrektorowi. Chciał coś powiedzieć, ale Mi­tchell powstrzymał go ruchem ręki. Kiedy kilka minut później pod­niósł głowę znad papierów, na jego twarzy nie pozostało nic z pozo­rów uśmiechu. Wyglądał jak kat przed egzekucją.

— Wiem, że raporty można pisać na wiele różnych sposobów — powiedział sucho. — Czy te papiery są choć częściowym odbiciem rzeczywistości?

Spiers rozluźnił krawat.

— T... Tak — wyjąkał z trudem.

Paraliżujący wzrok tamtego nie odwracał się ani na chwilę.

— Co pan proponuje?

— Chyba powinno się zawiadomić górę. Samą górę — rozpiął kołnierzyk.

— Górę? To znaczy prezydenta?

— Tak, panie dyrektorze.

— To bardzo trudne, Spiers — zniżył głos. — Działanie na tych szczeblach kryje w sobie wiele pułapek ... — umilkł patrząc nieru­chomo przed siebie.

Zapadła męcząca cisza. Spiers dopiero po kilku minutach odważył się coś powiedzieć.

— Myślę, że jesteśmy przyparci do muru — poczuł, że ma chryp­kę.

— Może tak, może nie.

Tym razem cisza nie była już tak długa.

— Mam możliwość kontaktu z prezydentem. Chociaż kontakt to chyba za mocne słowo — Mitchell podniósł ręce do oczu. Delikatnie roztarł powieki. — Mam hasło umożliwiające wstęp do pałacu.

— Czy możemy z niego skorzystać?

— O ile wiem, prezydent nie przyjął jeszcze nikogo. Postać dyrektora po raz kolejny zamarła w graniczącym ze stuporem bezruchu. Tym razem jednak kolejne ocknięcie sprawiło, że skądś znowu pojawiła się kojąca życzliwość.

— Dobrze — pomimo zasłoniętych rzęsami oczu cała twarz Mitchella promieniała teraz w uśmiechu. Decyzja musiała już za­paść. — Będziemy pracować razem.

Spiers odetchnął z ulgą.

Kilka godzin spokoju pozwoliło przynajmniej w miarę doprowa­dzić siły fizyczne i umysłowe do poprzedniego stanu. W dalszym cią­gu jednak obecna sytuacja stanowiła dla Frencha całkowitą zagadkę. Czy pusty gabinet, do którego tak łatwo się dostał, był pułapką? Na korzyść tej hipotezy świadczyłaby perfidna kartka, ale ... Co naprawdę było za drzwiami tego pokoju? Postanowił zacząć od środko­wych, tych w ścianie naprzeciwko monstrualnego biurka.

Klamka nie była zablokowana i ciężkie pozornie drzwi ustąpiły dość lekko. Za nimi ciągnął się kilkudziesięciometrowy korytarz. Mniej więcej w połowie drogi pod kątem prostym przecinał go drugi o identycznym przekroju. Ponieważ żaden z nich nie miał okien, French musiał otworzyć następne drzwi na końcu pierwszego koryta­rza, żeby zorientować się w sytuacji. Zaskoczony stwierdził, że było to wejście do podobnego, równie pustego gabinetu jak ten, do któ­rego wszedł przez kanał wentylacyjny.

Cofnął się, żeby sprawdzić poprzeczny kierunek. Ten ciąg również po obu stronach kończyły dwa identyczne pomieszczenia. Z pewnym wahaniem wrócił do pierwszego gabinetu. Absolutna cisza, której nie mącił żaden dźwięk, sprawiła jednak, że poczuł się lepiej. Pra­wie bez namysłu otworzył drzwi po lewej stronie.

Trzy kobiety siedzące w dużym pokoju, zastawionym drukarkami, telefonami i aparaturą łączności, zareagowały jak na wybuch grana­tu. Były jednak dobrymi pracownicami. Już w sekundę później stru­gę rozlanej na biurku herbaty zakrył papierowy ręcznik, a upchnięta pod stertą jakichś papierów gazeta wystawała tylko z jednej strony. Jedna z kobiet, dość przystojna brunetka, stanęła na środku pomie­szczenia.

— Co możemy dla pana zrobić, panie prezydencie?

French nie mógł wydobyć słowa. Kobieta była wyższa prawie o głowę, co deprymowało go dodatkowo.

— Panie prezydencie?

— Ja ... skończmy wreszcie z tą maska­radą.

Brunetka rozejrzała się, wyraźnie spłoszona.

— My bardzo ... Chciałybyśmy bardzo przeprosić.

Jej koleżanka wepchnęła głębiej pod akta wystający róg gazety.

— To się już nigdy nie powtórzy. My naprawdę ... Pierwszy raz mamy możność rozmawiać z panem. To dla nas zaszczyt, panie pre­zydencie.

French potrząsnął głową.

— Skończmy z tym wreszcie. Proszę wezwać kogoś ... Kogoś wła­ściwego.

Odwrócił się i cofnął do gabinetu. Przez niedomknięte drzwi sły­szał, jak ktoś wybiega na korytarz.

— Rany boskie, Wean, widziałyśmy prezydenta!

— Co?

— Przecież mówię ...

— Zaraz, czekaj. Jaki on jest?

— On, on ... Jest bardzo młody. Musiano go niedawno miano­wać.

Wytarł rękawem coraz bardziej gorące czoło.

— Jo, wiesz, co ty mówisz?

— Wiem do cholery. Czekałam na to przez całe życie. Wezwij Hocketta.

French ruchem głowy odrzucił opadające włosy. Co to ma być? Jakaś perfidna pułapka? Idiotyczna zabawa z ofiarą?

Otworzył drzwi po przeciwległej stronie. Dwaj mężczyźni w ciem­nych garniturach byli dużo bardziej opanowani. Mimo widocznego zdziwienia podnieśli się błyskawicznie.

— Co możemy dla pana zrobić, panie prezydencie?

— Nie ... nic, nic.

Zszokowany zatrzasnął drzwi. Co to ma znaczyć? Po co robią to przedstawienie? Przecież to niemożliwe, żeby nagle został ...

— Panie prezydencie — sekretarka wprowadziła młodego, niena­gannie ubranego mężczyznę. — Pański sekretarz.

— Hermann Hockett — szeroki uśmiech ukazał błyszczące zęby. — To dla mnie zaszczyt współpracować z panem, panie prezydencie.

French potrząsnął głową. Nagła myśl przeszyła mu umysł.

— Proszę zreferować sprawy bieżące — powiedział.

— Bieżące ... — Hockett zawahał się na moment.

— Tak.

— Zaraz się zorientuję.

— A pani niech zrobi kawę.

Kiedy wyszli, wyjął z kieszeni buteleczkę po aspirynie. Ilość białe­go proszku była już bardzo mała... A jeśli oni chcą poznać jego działanie? Jeśli wszystko tu jest na podsłuchu i podglądzie? Nie, to nie­możliwe. Nie mogli przecież wiedzieć, a gdyby nawet, nie zdołaliby przecież zorganizować wszystkiego w tak krótkim czasie ... Nie, przecież nikt nie działałby tak prymitywnie.

Wsypał dawkę do jednej z przyniesionych przez sekretarkę filiża­nek. Kiedy wrócił Hockett, w dalszym ciągu nie miał żadnej hipote­zy, ale był już spokojny.

— Jest tylko jedna sprawa, panie ...

— Zostawmy to na razie, słodzi pan?

Hockett zajął fotel naprzeciwko biurka.

— Nie, dziękuję.

French udawał, że zamyślił się nad czymś chcąc, żeby nerwy zmu­siły tamtego do szybkiego wypicia kawy. Kiedy wreszcie odstawił pustą filiżankę, powiedział twardo.

— Będziesz dla mnie pracował, Hockett.

— Ależ ja ciągle ...

— Będziesz pracował wyłącznie dla mnie.

— Tak, oczywiście.

Opadł na oparcie fotela przyjmując wygodną pozycję.

— Jak długo tu pracujesz? — spytał.

— Prawie siedem lat.

Zamyślił się na chwilę.

— I nigdy nie widziałeś prezydenta?

— Nie.

— Nie wydawało ci się to dziwne?

— Nie. Tu jest mnóstwo kancelarii. Na pewno korzystał pan czy pana poprzednik z jakiejś innej.

— Więc rozmawiałeś z ludźmi, którzy go widzieli?

— Nie. Piony komunikują się tylko pisemnie.

— No, ale widziałeś jego podpis, jakieś rozkazy ...

— Nie, nigdy. Znana jest niechęć prezydenta do mieszania się w sprawy administracji.

Z coraz większym trudem uspokajał krążące w głowie myśli.

— I co o tym myślałeś?

— Tu jest tyle papierkowej roboty, że nie ma zbyt wiele czasu na myślenie. Ale oczywiście, czekałem na swoją szansę, na to, że wre­szcie pan mnie wezwie. Mój poprzednik na tym stanowisku nie do­czekał się nigdy...

French spojrzał na swoje drżące palce. Czy to możliwe, żeby w ogóle nie było prezydenta? Że wszystkie te sekretariaty, kancelarie, rozrośnięte meandrycznie piony przerzucały na ślepo tony bezużyte­cznego papieru nie mając pojęcia, że nikt tym nie kieruje? Kto w takim razie sprawuje władzę?

— Czy słyszałeś o labiryncie komunikacyjnym, który łączy pozor­ne ośrodki decyzyjne i pozwala na rządzenie temu właściwemu? — powiedział głośno, przypominając sobie słowa Petriego.

— Tak. Władza prezydenta jest na tyle ograniczona, że faktycz­nie sprawuje ją właśnie przez ten ośrodek. Oczywiście jest panu podporządkowany.

Hockett zdawał się nie dostrzegać sprzeczności w swoich słowach.

— Jak do niego dotrzeć?

— Ta ściana za panem jest rozsuwana. Umieszczony z tyłu kom­puter ukaże wykres labiryntu, a pan zna sposób, żeby znaleźć drogę. Tyle przynajmniej wiem ze szkolenia.

Jasna cholera — cała coraz bardziej skomplikowana sytuacja po prostu nie mieściła się w głowie Frencha. Znowu pojawiły się wątpli­wości, czy wszystko wokół nie jest jedną wielką mistyfikacją.

— Wspomniałeś coś o bieżącej sprawie — powiedział cokolwiek, byle tylko przerwać niesamowitą ciszę gabinetu.

— Tak, Zgłosił się do nas dyrektor policji. Powiedziano mu oczy­wiście, że prezydent nigdy nikogo nie przyjmuje, ale ... On zna ha­sło umożliwiające mu wejście do tego budynku. Nie wiem, skąd je ma.

Dyrektor policji? — pomyślał French. — Czemu nie. Znał jego twarz z gazet i telewizji. Gdyby zobaczył go na własne oczy ... Przecież nie można nikogo ucharakteryzować idealnie. A je­śli to on wszystko zorganizował? Jeśli jest w zmowie z Aldrichem, który przecież musi coś podejrzewać? Nie, to niemożliwe. Obaj za­łatwiliby wszystko dużo szybciej i dużo prostszymi środkami.

— Przyjmę go. Jak najszybciej.

— Oczywiście. Tylko ... to trochę potrwa.

Kiedy zamknęły się drzwi, French ponownie wyjął z kieszeni bute­leczkę z preparatem Luckharda. Ile dawek zostało? Jedna, dwie, trzy? Nie, najwyżej dwie. Nie mógł teraz zmarnować ani jednej. Czuł, że w tej sytuacji preparat może być mu jeszcze potrzebny... Na pewno będzie. Sprawdził nogą ukryty pod biurkiem pistolet ma­szynowy i roześmiał się niemal na głos. Co za idiotyzm. Czemu to wszystko służy?

Ponowne wejście Hocketta przerwało ponure rozmyślania.

— Panie prezydencie ...

Dwóch mężczyzn wsunęło się do pokoju.

— Pan Frayn Mitchell. Dyrektor policji. Do cholery, to rzeczywiście dyrektor policji!

— Panie prezydencie, pozwoli pan, że przedstawię porucznika Spiersa.

French ledwie musnął tamtego wzrokiem patrząc ciągle na twarz Mitchella. Gdyby przyjrzał się bliżej Spiersowi, być może zauważył­by wybałuszone oczy i z trudem ukrywany szok.

— Chcielibyśmy przedstawić panu wyniki śledztwa, które prowa­dził porucznik. To sprawa wagi państwowej.

— Chętnie panów wysłucham. Bardzo proszę — wskazał im fo­tele.

— Proszę zaczynać, poruczniku — uśmiech nie schodził z twarzy Mitchella.

— Panie prezydencie — zaczął niepewnie Spiers — wykryłem, że fundusze przeznaczone na modernizację policyjnych radiostacji zo­stały sprzeniewierzone.

Twarz Mitchella drgnęła nagle. Zrobił grymas, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz opanował się i powrócił do dawnego uśmie­chu. Jego wzrok nie był już jednak spokojny.

Czego on się boi? — pomyślał French. — Czy naprawdę po raz pierwszy widzi prezydenta? Cholera, na pewno z czymś się zdradzi­łem.

— ... nie wykonano odpowiednich zmian — ciągnął Spiers — i jeśli Północ w tej chwili rozpocznie wojnę atomową, policja prak­tycznie będzie zupełnie pozbawiona łączności. Jedynie dzięki inter­wencji pana dyrektora udało się ...

Mitchell nerwowo splatał i rozplatał ręce. Nad górną wargą świe­ciły drobne kropelki potu.

Gdzie się pomyliłem? — pomyślał French. — Muszę natychmiast porozmawiać z Hockettem. Nie wiedział, jak przerwać tę rozmowę.

— Czego panowie po mnie oczekują? — wpadł Spiersowi w pół słowa.

— Eee ... chcielibyśmy, żeby rozpatrzył pan sprawę nowych fun­duszy ...

— Mam nadzieję, że winni zostaną ukarani.

— Oczywiście.

— Dobrze. Ustosunkuję się osobiście do waszego podania. Kiedy tylko wpłynie.

— Dziękujemy, panie prezydencie — obaj wstali z miejsc.

— Proszę od razu zostawić raport.

— Przyślemy go oficjalną drogą, w tej chwili nie jest jeszcze peł­ny. Myślałem, że czas ...

— Oczywiście. Dziękuję panom.

— Panie prezydencie — dwa ukłony zostały oddane z idealną pre­cyzją.

Hockett otworzył drzwi.

Wyjście na zewnątrz zajęło im dobre pół godziny. Podczas wszyst­kich kontroli i formalności nie padło ani jedno słowo. Dopiero w samochodzie Mitchell nie wytrzymał.

— No i co pan najlepszego zrobił?! — krzyknął. — Skąd pan wziął te bzdury?! — ręka dyrektora zawisła w powietrzu.

Spiers spojrzał mu w oczy.

— No, czego pan chce do cholery?

Palec porucznika wycelował w stronę pałacu.

— To był Peter French — powiedział cicho.

— Co? — twarz dyrektora nagle poczerwieniała. — Co? Ten se­kretarz?

— Nie. Nie sekretarz.

Mitchell bezwładnie opadł na oparcie siedzenia. Drżącą ręką roz­piął kołnierzyk.

— Nie.

Spiers podsunął mu otrzymane w Tentwood zdjęcie.

— Wezwać lekarza — rzucił do przodu.

— Nie, nic mi nie jest — pięść Mitchella uderzyła w szybę dzielą­cą ich od kierowcy. — Jedź.

Przez chwilę rozglądał się wokół, jakby miał trudności z rozpozna­niem otoczenia.

— Jedź ... gdziekolwiek.

— Do biura — dodał Spiers.

French zastanawiał się nad postępowaniem Mitchella. Żałował te­raz, że nie zastosował preparatu. Wzruszył ramionami. Ciągle nie mógł się pozbierać, ale kiedy minęło pierwsze zdenerwowanie, zdo­łał jako tako poskładać myśli. Wstał zza biurka i przeszedł do poko­ju obok.

— Gdzie jest Hockett? — spytał.

— Powinien zaraz wrócić — sekretarki w dalszym ciągu nie mogły powstrzymać się od rzucania ukradkowych spojrzeń to na Frencha, to w głąb gabinetu.

Skinął głową.

— Proszę mnie zawiadomić, kiedy będzie.

Podszedł do uchylonych na korytarz drzwi. Białe, w kilku miej­scach pokryte grubymi luksusowymi tkaninami ściany zwężały się dopiero gdzieś w głębi. Tuż przed sekretariatem ustawiono kilka biurek, za którymi zajmowali miejsca milczący mężczyźni. Tylko na jednym z nich leżały jakieś papiery — pozostałe musiały pełnić funkcje ochronne. Dalej, w miejscu gdzie zgodnie z prawami per­spektywy sufit dotykał prawie podłogi, kręcili się jacyś ludzie. O ile mógł dostrzec obładowani teczkami, aktami lub stosami skoroszy­tów wchodzili i wychodzili z niewidocznych już sal czy pokojów.

Cofnął się do sekretariatu. Zawieszony na jednej z bocznych ścian zegar wskazywał piątą ... Piątą? Rany boskie, przecież w razie nie­powodzenia w podkładaniu bomb Petrie zarządzi szturm pałacu ...

— Gdzie jest Hockett?! — krzyknął French waląc pięścią w naj­bliższe biurko.

Przerażone nagłym wybuchem sekretarki patrzyły na niego bez słowa.

— Gdzie on jest, do cholery?

— Ja... ja zaraz ...

— Sprowadźcie go tutaj natychmiast!

— Tak. Tak jest.

Dwie kobiety poderwały się do wyjścia.

— Natychmiast!!!

— Tak, panie prezydencie.

French zataczając się wpadł do swojego gabinetu. Atak frontalny! Nie miał pojęcia, jak się skończy, wiedział jednak, że nikt z grup szturmowych nie zna go osobiście. Poczuł lekkie ukłucie strachu. Psiakrew, granatniki, rakiety ... Nie miał najmniejszej ochoty ginąć w ten sposób.

— Hockett!!!

Przeraźliwa cisza działała paraliżująco. Uciekać? Pod gradem kuł na obstawionych drogach? Przecież to właśnie zakładał ich plan.

Usiadł na biurku skrywając twarz w dłoniach. W jednej chwili zro­zumiał, dlaczego prezydencki fotel stał pusty. Ukryte w labiryncie dowództwo ... Co za perfidia — uderzył się pięścią w kolano. Jeśli ktoś wkrada się do pałacu, to może mieć tylko jeden cel. Po co wy­stawiać najwyższą władzę na niebezpieczeństwo. Jeśli jej nie będzie, da to możliwość stworzenia sytuacji, w której prezydentem zostanie właśnie zamachowiec. Jeśli nie jest idiotą, to sam zlikwiduje stwo­rzony przez siebie spisek. Ale ... ale co dalej? Czy to wszystko ... Czy coś takiego jest w ogóle możliwe?

— Nie, do cholery. Może to tylko splot przypadków. Zerwał się na nogi/kiedy ktoś delikatnie uchylił drzwi.

— Panie prezydencie?

Hockett wsunął się do środka.

— Pan mnie wzywał?

— Tak. — French z trudem panował nad swoim głosem. — Tak.

— Słucham pana.

— Otrzymałem ... — French odkaszlnął usiłując zebrać myśli. — Otrzymałem informację o zagrażającym państwu spisku.

— Tak?

Hockett był wyraźnie poruszony, ale nie sprawiał wrażenia zszo­kowanego.

— Wspierane z różnych źródeł grupy partyzantów zamierzają za­atakować pałac. Znam dobrze ich strukturę, ale ... Jak myślisz, co powinienem zrobić?

Hockett odpowiedział prawie bez namysłu.

— Proszę wprowadzić swój kod do komputera i przez główny ośrodek dyspozycyjny uruchomić Urząd Ochrony Państwa, kontrwy­wiad i Inspektorat Służb Specjalnych. Oni to załatwią.

French splótł i rozplótł palce.

— Nie wygaduj bzdur.

— Ale ...

— Przestań! Z kim mamy bezpośrednią łączność?

— Bezpośrednią? ... O czym pan mówi?

— Komu mogę wydać rozkazy osobiście?

— Ja...

— Słucham!

Hockett poruszył się niespokojnie.

— Służbie ochrony tego budynku, ale ona jest zbyt mała do takie­go zadania i ...

— Komu jeszcze?

— Policji.

— Mitchellowi? — French spojrzał podejrzliwie. Bezpośrednia łączność jest tylko z policją? Czyżby dlatego właśnie jej dyrektor miał hasło?

— Niekoniecznie. Tam jest specjalna grupa wsparcia, coś w ro­dzaju związku bojowego do elastycznego reagowania.

— Grupa?

— To tylko taka nazwa. Masa ludzi i sprzętu, ale ... — Hockett zagryzł wargi. — Tylko z nimi mamy bezpośredni kontakt.

French otworzył drzwi sekretariatu,

— Papier i coś do pisania — odwrócił się w stronę Hocketta. — Czy możesz wydać rozkazy w moim imieniu!

— Tak, oczywiście.

— Dobrze. Opiszę ci rozmieszczenie oddziałów i ich zadania. Przekażesz to policji z rozkazem natychmiastowego rozpoczęcia akcji.

Zaczął notować opierając kartkę na ścianie.

— I jeszcze jedno. Przekaż im, żeby w miarę możności unikali ja­kichkolwiek ofiar. Chcę mieć spiskowców żywych. Żywych, rozu­miesz?

— Tak jest.

Już po dwóch minutach wypełniona drobnym pismem kartka zna­lazła się w kieszeni Hocketta. On sam nie kwapił się jednak do odej­ścia.

— Jakieś pytania?

— Panie prezydencie, jeśli można ...

— Mów szybko.

— Proszę uruchomić chociaż Inspektorat, to dużo pewniejsze. Je­śli wyda pan rozkaz przez ośrodek decyzyjny w administracji ...

— To wszystko?

— T... Tak.

— Możesz odejść.

Kiedy drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem, French usiadł w fo­telu za biurkiem. Był zmęczony i czuł się jak zdrajca. Z wściekłością spojrzał na swój strzaskany zegarek. Czas! Gdyby miał trochę więcej czasu, może mógłby wymyślić coś innego. Ze złością zmiął opartą o złoty posążek kobiety kartkę. Spojrzał na odsłonięty mały postument. Wygrawerowane na nim litery układały się w fantazyjny na­pis: Atharan — ta, która stoi nad Australią. Poniżej widniały cztery pozostałe imiona mitycznej kobiety.

Wszystkie światełka na plastycznej mapie miasta, zajmującej pra­wie trzecią część powierzchni sali, były teraz wyłączone. Martwe konsole terminali tonęły w półmroku tak samo jak sekcja urządzeń łączności. Jedynie zza pochyłej panoramicznej szyby bił delikatny sztuczny brzask świateł wielkiego miasta.

Mitchell wrzucił teczkę z dokumentami do wnętrza ukrytego w ścianie sejfu, potem zatrzasnął pancerne drzwi.

— Nie — powiedział cicho. — Nic z tego nie rozumiem.

Spiers usiadł na brzegu małego stolika. Od dłuższego czasu nie mógł opanować drgania lewej powieki.

— W jaki sposób udało mu się zostać prezydentem? Przecież to... To zupełnie niemożliwe.

— Miał preparat ...

— Preparat niczego nie wyjaśnia.

Mitchell nerwowo potarł brodę. Jego ręka wyraźnie drżała.

— Powinniśmy jakoś zareagować — powiedział Spiers.

— Właśnie. I to mnie przeraża.

Opuścił głowę.

— Praktycznie biorąc nie możemy nic zrobić.

— Dlaczego?

— A jak pan sobie to wyobraża? System eliminuje możliwość działania przeciwko prezydentowi.

— Skorzystajmy z paragrafu o zagrożeniu państwa.

Mitchell machnął ręką.

— To tylko teoria ...

— Przecież musimy coś zrobić.

— Na przykład co?

Spiers wstał nagle i podszedł do dyrektora.

— Musimy zlikwidować niebezpieczeństwo — powiedział zniżając głos. — Natychmiast.

— Pan ... pan proponuje ...

— Zabicie prezydenta.

Ręka dyrektora odruchowo ciągnęła do kołnierzyka.

— To absurd!

— To konieczność.

Spiers obrócił się, opierając ręce na panoramicznej szybie.

— Po prostu nie mamy innego wyjścia.

— Nie — Mitchell uderzył pięścią w najbliższą konsolę. — Nic z tego.

Wzruszenie ramion.

— W takim razie spróbujmy skontaktować się z innymi służbami. Przedstawimy dowody, postaramy się o współpracę...

— Każdy dowódca ma obowiązek donieść o tym prezydentowi. Przecież to próba zmontowania spisku.

— Mamy dowody...

— Jakie? Zresztą wystarczy jeden służbista i będziemy wisieć.

Spiers podszedł do okna. Nerwowy tik lewej powieki nie dawał mu spokoju.

— Skoro jesteśmy sami, musimy własnymi siłami uderzyć na pałac.

— Niedorzeczność. Pierwsza kontrola psychiczna wymaże nam ta­kie myśli.

— Więc nie poddawajmy się kontroli!

— Pan zwariował — głos Mitchella nie brzmiał jednak zbyt pewnie.

— Nie, to jest jedyna szansa. Zróbmy coś, zanim o wszystkim za­pomnimy i ten cholerny system załatwi się sam!

Mitchell potrząsnął głową. Dłuższą chwilę krążył nerwowo mię­dzy biurkami, potem podszedł do Spiersa.

— Ciekawe, jak pan to sobie wyobraża?

— Przecież słyszał pan, że French kazał specjalnemu oddziałowi policji likwidować grupy partyzantów ...

— Widocznie nie są już mu potrzebni ...

— On nie chce, żeby ich zabito. Każdy partyzant ma żywy znaleźć się w więzieniu.

— I co z tego?

— O Boże, to jedyna okazja. — Spiers przetarł czerwone z nie­wyspania oczy. — Taka akcja zaangażuje wszystkie siły specjalnego oddziału. Mamy nieprawdopodobną szansę, po raz pierwszy zabrano nam znad głów miecz Damoklesa.

— Niedługo jednak znowu wrócą do koszar i w każdej chwili będą nas mogli spacyfikować.

— Dlatego musimy działać szybko!

Mitchell podszedł do jednego z terminali. Przez chwilę przyglądał się matowej powierzchni, potem zajął obrotowe krzesło.

— Powiedzmy, że zajmiemy pałac ... ale co dalej? — znowu prze­sunął dłonią po policzku, na którym pojawił się już. wyczuwalny za­rost. — Nie, to nie ma sensu. Musimy znaleźć inne wyjście.

— Jakie?

Wzruszył ramionami.

— Czy ja wiem ... Może porwiemy jego rodziców albo dziewczy­nę i spróbujemy coś wynegocjować?

— W Tentwood skasowano mu pamięć o rodzicach. Whipnotyzowano mu nowych, o ile pamiętam prostytutkę i sutenera. A także dziewczynę — niemowę.

— Jasny szlag? A... A może porwiemy tych nowych ...

— To również niemożliwe.

— Dlaczego?

Spiers ruszył ramionami.

— Bo oni nie istnieją.

Z platformy na pobliskim dachu startował mały śmigłowiec. Kil­kuwarstwowe, specjalnie wyciszone szyby tłumiły hałas tak skutecz­nie, że wszystko za oknami przypominało sceny z niemego filmu. Ja­kiś ptak usiłował stanąć na pochyłym parapecie, ale śliski plastik nie dawał żadnego oparcia. Po kilku bezskutecznych i bezgłośnych dla ludzi wewnątrz próbach poszybował gdzieś w dół.

— Co za bagno — wyszeptał Mitchell.

Spiers nie mógł powstrzymać się od ironicznego spojrzenia.

— Pan sam musi to rozstrzygnąć.

— Rozstrzygnąć? Naprawdę tak pan powiedział? Mam rozstrzyg­nąć problem, który nie ma rozwiązania?

— Zawsze jest jakieś wyjście.

— Przecież nie mogę zniszczyć państwa. Nie do tego mnie powo­łano.

— Proszę wybaczyć, ale te słowa zupełnie nie pasują do obecnej sytuacji.

— A jakie chce pan usłyszeć?

W korytarzu obok rozległ się odgłos czyichś kroków. Był to pierwszy obcy dźwięk, jaki usłyszeli od kilku godzin.

— Dobrze, niech pan nie niszczy państwa. Niech pan pozwoli, żeby zniszczył je French.

— Panie dyrektorze — stojący w otwartych drzwiach technik nie mógł przyzwyczaić oczu do panującego w sali półmroku.

— Tak?

— Chciałem przypomnieć, że zbliża się termin pańskiej kontroli psychicznej. Proszę pozwolić ze mną.

Mitchell spojrzał na niego nieprzytomnie. Chwilę później niepew­nie stanął na zdrętwiałych nogach i przeniósł wzrok na porucznika.

— Nie mogę, Spiers. Naprawdę nie mogę.

— Może pan.

— Nie. Tego nie przeskoczymy.

— Do jasnej cholery — Spiers wyrwał z kabury swój pistolet, zarepetował go i błyskawicznym ruchem wbił lufę w szyję technika.

— Niech pan tego nie robi... Ja ...

— Musimy uderzyć natychmiast!

— Nie do cholery! Co byśmy zrobili potem?

— Mitchell, to pan musi sięgnąć po najwyższą władzę. To pan zo­stanie prezydentem!

Wzrok dyrektora zahaczył o wykrzywioną bólem twarz technika.

— Musi pan! — krzyknął Spiers. — Obaj zaszliśmy za daleko!

Mitchell wyprostował się powoli. Spojrzał na druk z prezyden­ckim emblematem, który dostali wychodząc z pałacu. Jego oczy znów zwęziły się w szparki.

— Dobrze — powiedział nagle. — Dobrze.

— Nie wykręcaj się — French włożył ręce do kieszeni. — Mówi­łeś, że za tą ścianą ...

— Podtrzymuję to, co powiedziałem.

Hockett miał ciągle poważny wyraz twarzy.

— A więc o co chodzi?

Sekretarz podszedł do miejsca, w którym kończyła się boazeria.

— Wystarczy przesunąć tę dźwignię — wskazał lekko wystającą dębową listwę.

— Zrób to.

Wisząca w powietrzu ręka cofnęła się nagle.

— Dostęp do tamtego pomieszczenia ma tylko prezydent.

— No to co?

— Nikt poza nim nie może być w pobliżu.

— Co tam jest do cholery — rozłościł się nagle. — Sanktuarium zapomnianych wartości?

— To, co mówiłem. Czy każe pan otworzyć?

— Rób, co chcesz.

Hockett cofnął się o krok.

— W takim razie wyjdę.

Starając się nie podnieść oczu ruszył w stronę drzwi. French odczekał chwilę, potem podszedł do dźwigni. Uśmiechnął się. W ciągu ostatnich godzin z zupełnie niezrozumiałych przyczyn coś się w nim przełamało. Niespodziewanie poczuł przypływ nagłe­go optymizmu, energii i chęci działania. Myśl, że mógł być to zapro­gramowany wcześniej efekt hipnozy Luckharda, sprawiała mu tylko jakieś masochistyczne zadowolenie. Optymizm jako wentyl bezpie­czeństwa w sytuacji bez wyjścia? W porządku. Cieszył się, że nie musi, jeśli jego rozumowanie było słuszne, podejmować decyzji, za które tylko on brałby odpowiedzialność. Czuł się zwolniony z obo­wiązku wnikania w sedno spraw — wszystko, co robił, sprawiało wrażenie jakiejś sztuki, w której przypadła mu rola nawet nie aktora, ale suflera. Kogoś, kto panował nad całością, ale w żaden sposób nie mógł jej zmienić.

— W końcu to ja stoję nad Australią, a nie ty — spojrzał na zło­cistą statuetkę. — Słucham? Nic nie mówisz? Trudno.

Szarpnął wystającą listwę. Ściana jak na tak długo niekonserwowany mechanizm rozsunęła się bardzo cicho. Przestrzeń za nią trud­no było nawet nazwać osobnym pomieszczeniem. Była to jakby dal­sza część tego samego gabinetu, z identycznym dywanem, identycz­nym fotelem i kolorem ścian. Całą różnicę stanowił monstrualnej wielkości ekran i końcówka komputera.

Przyjrzał się klawiaturze. Różniła się od maszyn, które widział w szkole, ale liczył, że jej obsługa nie będzie trudna. W końcu nie można żądać od prezydenta, żeby był fachowcem w iluś tam dziedzi­nach. Zajął obrotowy fotel i włączył prąd.

— Czy jesteś sam?

Małe litery pojawiły się w dolnym rogu ekranu.

— Tak. — wystukał odruchowo.

Coś drgnęło w lampie na suficie. Kamera podczerwona? Czujnik rentgenowski? Jednak Hockett miał rację.

— Program główny?

— Tak.

Ekran przebiegły jakieś pasy, potem znowu zapanował spokój.

— Jak znaleźć prawdziwy ośrodek decyzyjny?

— Wprowadź kod — brzmiała natychmiastowa odpowiedź.

French potarł nagle swędzący nos. Przez chwilę siedział nieru­chomo.

— Pokaż mi labirynt.

Pozornie trójwymiarowy obraz, który pojawił się na ekranie, wy­pełnił całą jego powierzchnię.

— Cholera, on się rusza ... — jęknął French.

Nieprawdopodobna wprost plątanina linii, powyginanych kresek i mikroskopijnych liter drżąc lekko obracała się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Pewne fragmenty w głębi i na obrzeżach wirowa­ły w przeciwną stronę, a całe segmenty kolorowych oznaczeń, połą­czonych ze sobą cienkimi jak włos liniami, przesuwały się wzdłuż niewidzialnych płaszczyzn.

Nachylił się do ekranu. Dopiero po kilku minutach domyślił się, że małe ledwie dostrzegalne kropki są symbolami najmniejszych ko­mórek organizacyjnych w administracji. Następnie spostrzegł, po upływie podobnego czasu, że drobne kreseczki co jakiś czas zmienia­ły połączenia kropek.

— A więc tak wygląda łączność w machinie biurokracji — mruk­nął. — Nie starczy życia żeby zanalizować tę dżunglę.

Przesunął dłonią po klawiaturze. Same litery ... Kod? Czy to może być aż tak proste?! I tak stare? ...

Zerwał się z fotela. Uchwycona niezgrabnie złota statuetka zary­sowała blat biurka. Aldrich sądził, że skontaktuje go z prezydentem, ślepy tubylec, że jej imiona dadzą mu władzę nad Australią, Petrie wspominał coś o systemie łączności czy identyfikacji ..., czy to moż­liwe, żeby wszyscy w pewnym sensie mieli rację? Nerwowo wprowa­dził kolejne litery imion Atharan. Sytuacja na ekranie pozostała bez zmian. Ponownie dotknął klawiatury.

— Czy kod jest właściwy?

— Tak.

Westchnął ciężko.

— Pokaż efekt.

Obraz na ekranie uprościł się do jednowymiarowej struktury. Miejsce szyfrowych oznaczeń zajęły pełne nazwy. Zniknięcie fałszy­wych szlaków ujawniło system prawdziwych połączeń, drogi którymi biegły decyzje i rozkazy. French zbliżył twarz do mżącej powierz­chni. Tu są organizacje wykonawcze — przesunął palcem po jedynej teraz grubej i jasnej linii — Podkomisja do Spraw Górnictwa? A więc tutaj ukrywa się prawdziwy rząd?

Koniec linii drgnął nagle i przesunął się w górę. Sekretariat Orga­nizacji Badań Ekonomicznych? Co jest grane?

— Dlaczego droga przesyłu rozkazów jest ruchoma? — spocone palce ślizgały się po klawiszach.

— To efekt zastosowanego kodu.

— Czy wprowadzony kod jest zły?

— Nie.

— Psiakrew.

— Na jakiej zasadzie odbywa się dobór właściwego ośrodka decy­zyjnego?

— Jest przypadkowy.

French opadł na fotel. Z coraz większym trudem panował nad go­nitwą myśli. To mogło oznaczać tylko jedno ... Powoli przygładził rozrzucone w nieładzie włosy, potem długo masował powieki bolą­cych oczu. Zadał ostatnie pytanie.

— Jak długo trwa ten stan?

— Od chwili uruchomienia systemu.

Uśmiechnął się zrezygnowany. A więc wszystkie imiona Atharan nie znaczą już nic. Nie ma prezydenta, nie ma rządu — są tylko fasa­dy. Są legendy o potwornym labiryncie, o enigmatycznym człowieku czuwającym nad spokojem tego kraju. W razie czego oni zbiorą wszystkie ciosy, a w rzeczywistości rządzi... Właśnie, kto? Przypomniał sobie opowieść Petriego o ukrytych w górach betonowych bunkrach.

— Czy istnieje Dowództwo Strategiczne?

— Tak.

— Czy w twojej pamięci jest jego położenie?

— Tak.

Prawie jedną czwartą ekranu zajęła kolorowa mapa. A więc to oni ... To stamtąd pociąga się za niewidzialne sznurki. Nie mógł otrząsnąć się z szoku, jaki wywołał w nim rozmach stworzonych po­zorów.

Nie potrafił uruchomić drukarki. Być może z powodu awarii albo z powodu starości pozostawała nieczuła na jakiekolwiek działania. Z dużym trudem przerysował plan na znalezioną gdzieś kartkę.

— Zorganizujesz transport, obsługę oraz odpowiednich fachow­ców.

Ciągnący się na którymś ze środkowych pięter korytarz zdawał się nie mieć końca. Zadyszka spowodowana szybkim tempem marszu Sprawiała, że mówili krótkimi zdaniami.

— Nie muszę niczego przygotowywać — Hockett zajrzał do swo­jego notatnika — kolumna samochodów jest zawsze w pogotowiu.

— Przez te wszystkie lata?

— Nie wiem, jak to ...

Odległa eksplozja, która wstrząsnęła ścianami, musiała być bar­dzo silna. Zgłuszony tysiącami metrów sześciennych betonu huk do­tarł aż tutaj. Dopiero po chwili zrozumieli, że nie był to pojedynczy wybuch, ale cała ich seria.

— Co to jest?

French zatrzymał się w pół kroku.

— Słyszałeś kiedyś coś takiego?

Gdzieś z tyłu otworzyły się drzwi. Mężczyzna, który z nich wy­biegł, z trudem utrzymał równowagę hamując w pełnym pędzie.

— Panie prezydencie! Jakieś oddziały atakują pałac. Łączność kablowa przerwana.

— Petrie! — wyrwało się Frenchowi.

— A radio? — spytał Hockett.

— Potworne zakłócenia. Najprawdopodobniej zagłuszają nas z zewnątrz.

Jak spod ziemi wyrosło dwóch ludzi z ochrony z gołymi pistoleta­mi w dłoniach.

— Kto to jest?

— Chyba ... — mężczyzna zawahał się. — Chyba policja!

Mitchell — przemknęło przez głowę Frenchowi. — Domyślił się.

— Panie prezydencie, powinniśmy pójść do pokoju operacyjne­go — Hockett przebiegł kitka kroków. — Tu jest winda.

Cała czwórka weszła do środka.

— Niech przygotują raport o sytuacji — krzyknął Hockett do mężczyzny na korytarzu.

Potem cofnął głowę i dotknął odpowied­niego przycisku. Mała kabina w kilkanaście sekund znalazła się na najniższym poziomie.

— Tędy.

Wąskim przejściem wydostali się na położoną nad pokojem ope­racyjnym oszkloną galerię. Kilku ludzi w mundurach skupionych do­tąd nad monitorami podniosło się na ich widok.

— Generał Pearcy — Hockett podszedł do wysokiego mężczyzny o surowym wyglądzie, jaki prezentują agenci w filmach. — Dowódca ochrony pałacu.

— Panie prezydencie.

French skinął głową.

— Panujemy nad sytuacją — głos Pearcy'ego był głęboki i du­dniący, tak jak cały wygląd podporządkowany nadrzędnej roli bu­dzenia zaufania. — Ludzie na dole — wskazał na tłum uwijający się wokół komputerowych końcówek — trzymają rękę na pulsie.

— Co się dzieje?

— Najprawdopodobniej seria eksplozji wokół budynku przecięła większość podziemnych kabli łączących nas ze światem... Trwa kon­trola połączeń.

— A atakujące oddziały?

— Są dobrze zorganizowane, to fachowcy — ale nie do takich za­dań. Nie wykorzystali zaskoczenia.

French skrzywił się lekko. Generał spojrzał gdzieś w bok, by po chwili patrzeć znów na niego.

— Wzięli szturmem wschodnie skrzydło — blok G-6 i G-7. Walki trwają także na kierunku północnym, ale na razie jesteśmy odcięci zaledwie od trzech wartowni.

— Jak zdołali podejść tak blisko, żeby wysadzić kable?

— Oni wcale nie podchodzili blisko. Ich metoda zakładała nieli­czenie się z kosztami materiałów wybuchowych — Pearcy zoriento­wał się, że strzelił gafę, i zmienił temat. — Kiedy nadejdzie odsiecz?

French, który właśnie miał zadać to samo pytanie, zająknął się w pół słowa. Nagle zdał sobie sprawę, że nie przewidziano żadnej jednostki mającej bezpośrednio odciążyć obronę pałacu.

— Proszę wydać rozkazy — powiedział, usiłując zebrać myśli.

— Tak jest — Pearcy skinął na swoich ludzi.

— Trzeba ... — Hockett ściszył głos podchodząc do foteli usta­wionych z tyłu na podwyższeniu. — Trzeba zawiadomić ośrodek de­cyzyjny.

French zapadł w miękkie poduszki.

— Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że on po prostu nie istnieje?

— Co?

— W takim razie przyjmij to do wiadomości.

Hockett bez wątpienia był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Otrząsnął się w przeciągu kilku sekund.

— Może spróbować wysłać helikopter do Dowództwa Strategicz­nego w górach ... Jest cień szansy, że się przedrze.

— Nie.

French wiedział, że jeśli jego przewidywania są słuszne, chłopcy w dowództwie albo są obojętni, albo wręcz zacierają ręce. Być może było to nawet częścią ich planu rozwiązania syndromu prezydenckiej pułapki.

— Panie prezydencie — Pearcy odwrócił się od monitora podają­cego zbiorcze dane. — Wywrotowe oddziały zajęły północne skrzy­dło. Szturmują pionowy ciąg N. Czy mogę go zalać?

— Tak.

Generał dotknął jakiegoś przycisku.

— Jesteśmy odcięci praktycznie od wszystkich wartowni — dodał.

— Co?

— W dalszym ciągu nie ma podstaw do niepokoju.

French spojrzał na Hocketta. Ten znowu ściszył głos.

— W podziemiach jest przygotowany niewielki oddział pancerny. Może pan podjąć próbę ewakuacji, ale ... — spojrzał na zegarek. — Decyzję trzeba podjąć, zanim odetną nas od głębokich piwnic.

French podejrzliwie rozejrzał się wokół.

— Co się dzieje?

— Panujemy nad sytuacją — powiedział Pearcy.

Przez półprzepuszczalne szyby w drzwiach zauważył, jak żołnierze na korytarzu układają worki z piaskiem.

— Jest coś nowego? — spytał niepewnie.

— Trzymamy się.

Do ustawionego przed drzwiami ciężkiego karabinu maszynowego podłączono amunicyjną taśmę. Jednocześnie miejsce dwóch cywilów z ochrony zajęło kilku żołnierzy z trzymanymi na sztorc automa­tami.

— Panie prezydencie... — jeden z nich podawał kuloodporną ka­mizelkę i wielowarstwowy hełm. — Proszę to włożyć.

Ruchy ludzi na dole stawały się coraz bardziej nerwowe. Grupy żołnierzy biegały po korytarzach, gdzieś z głośnym trzaskiem upadła na ziemię skrzynka z amunicją.

— Czy nadal panujemy nad sytuacją? — spytał kąśliwie French.

— Atakują parter. — Pearcy nawet nie odwrócił głowy. — Głów­ny budynek.

— Powinniśmy zejść do bunkra w pobliże jednostki pancernej — powiedział Hockett. — To ostatnia chwila!

— Słuchaj Hermann... — French podniósł się niezdecydowanie.

— Pożar. Płonie północne skrzydło.

— Szybciej — Hockett rzucił się do drzwi. — Pearcy, niech pan opanuje panikę!

French prawie wypchnięty przez żołnierzy znalazł się na kory­tarzu.

— Z drogi!

Ustawione dotąd na sztorc lufy znalazły się nagle na poziomie bio­der. Ewakuowany personel tarasował główne przejście. Żołnierze zaraz jednak skręcili w bok.

— Przejście. Zrobić przejście!

Jedyna kobieta w bocznym korytarzu odłożyła słuchawkę wiszące­go na ścianie telefonu?

— Stać! — krzyknął French. — To pudło jest czynne?

— Nie wiem. Przerywa, nie mogę zrozumieć, co mówi mama ...

— Łączność! — ryk Hocketta wybił się nad panujący wokół harmider. — Szybciej!

Dwóch ludzi z naszywkami łączności przebiło się przez tłum na głównym korytarzu.

— Sprawdźcie to!

Plastikowa obudowa spadła na podłogę. Gorączkowe ruchy szyb­ko doprowadziły do wybebeszenia głównych paneli.

— Jest. Przetarta izolacja.

Drugi żołnierz podważył osłonę gniazda.

— Psiakrew, ten cholerny nóż jest tak tępy, że można nim sobie przeciągnąć po jajach i spokojnie pieprzyć dalej ...

— Człowieku, tu jest prezydent!

— Spokój! — French podniósł słuchawkę. — W porządku?

— Tak.

Trzęsącą się dłonią wykręcił numer.

— Trudno będzie wydać rozkaz przez telefon — szepnął Hockett.

— Jazda stąd!

Wszyscy wokół cofnęli się kilka kroków.

— Słucham? — głos telefonistki zdradzał ślady niewyspania.

— Z pułkownikiem Aldrichem.

— Przykro mi jest nieobecny ...

— Dzwonię z pałacu prezydenta. Proszę sprawdzić w centrali.

Trudno było zawrzeć więcej szacunku w jednym słowie, które pa­dło po kilku sekundach.

— Łączę.

Głos, który odezwał się po chwili, nie mógł należeć do nikogo in­nego.

— Tak?

— Tu French.

— Co się z tobą do cholery działo? — zręcznie rzucony długopis trafił Crane'a w szyję tuż pod opasującymi głowę pasmami bandaży. Ten uruchomił magnetofon i przysunął się bliżej.

— Wypełniałem zadanie.

— Doprawdy?

— Chciał pan mieć kontakt z prezydentem. Mam go. Mam dobry kontakt.

— Słuchaj French ...

— To pan niech mnie posłucha. Oddziały policji szturmują pa­łac!

— Co?! — Aldrich zacisnął dłoń. A więc jednak. Dawało mu to jakąś szansę, jakieś światło, którego dotychczas brakowało w ponu­rych rozmyślaniach dotyczących własnego losu po utarczce z policją i wymknięciu się spod kontroli stworzonych przez wywiad partyzan­ckich oddziałów. Doniesiono mu o wizycie Spiersa i Mitchella w pa­łacu, ale teraz przestał się tym gryźć. Coś musiało popsuć ich intry­gę. O Boże — pomyślał. — Żeby prezydent zechciał użyć mojej dy­wizji. Tylko na miejscu zapanuję nad sytuacją.

— Obrona jest w trudnym położeniu — powiedział French. Cho­lera — przemknęło mu przez głowę. — Jak zasugerować Aldrichowi, żeby ruszył swoją dywizję? Przecież nie uwierzy, jak powiem prawdę. — Przerwano łączność — powiedział głośno.

— Musi być ciężko.

— Jestem jedynym człowiekiem, który w tej chwili ma kontakt z prezydentem.

— Rozumiem. — Co on pieprzy? — pomyślał Aldrich. — O co w tym wszystkim chodzi?

— Luckhard też chciał tego kontaktu — skłamał French udając, że odkrywa karty. — Nie dożył ...

— Wiem.

— Niemniej udało mi się zrealizować jego plan. W tej sytuacji dobrze by było, żeby to właśnie pan jako pierwszy udzielił pomocy prezydentowi.

— Hm, to ciekawa propozycja — Aldrich wyciągnął z szuflady czystą kartkę. „Ogłoś alarm! Niech tankują maszyny". — napisał Crane'owi, który natychmiast uruchomił specjalne połączenie ze sztabem dywizji. — Ale trudności ...

— Chce pan rozkazu na piśmie? — French rozważał dostarczenie podpisanego przez Pearcy'ego listu za pomocą jednostki pancernej.

— Nie. Skoro atakują pałac, mam prawo zareagować sam.

— Proszę działać szybko.

— Dobrze. Skontaktujemy się później — Aldrich rzucił słuchaw­kę na widełki. — Zamach stanu — powiedział cicho. — Włączamy się do gry.

— Po której stronie? — spytał Crane.

— To Mitchell zmontował całą aferę.

— Rozumiem. Więc pozostajemy lojalni ...

Wielka sala przyjęć była przerażająco pusta. Luksusowe wyposa­żenie w większości wpasowano w ściany, tak że przytłaczająca kuba­tura mogła oddziaływać z całą siłą. W przeciwieństwie do sytuacji sprzed pół godziny French czuł się jednak dobrze w tej sali. Spod przymrużonych powiek patrzył na Pearcy'ego kończącego swój raport.

— ... pożar został opanowany. Trwa usuwanie szkód, pracujemy też nad przywróceniem normalnej łączności. Na razie położono pro­wizoryczny powierzchniowy kabel do ...

Gdzieś w dali otworzyły się drzwi przepuszczając zwalistą syl­wetkę.

— Dziękuję, panie generale — powiedział French rozpoznając Hocketta. — Proszę zostawić te papiery. Później zapoznam się z ich treścią.

Pearcy skinął głową. Kiedy odszedł, French wstał również i ruszył w stronę sekretarza. Spotkali się, jak dokładnie obliczył, dopiero po zrobieniu stu sześćdziesięciu kroków.

— Co nowego Hermann? — ruszyli z powrotem do wejścia.

— Przyprowadziłem tego człowieka. Tak jak pan kazał.

— Dobrze, w jakim jest humorze?

— Myślę, że w niezłym. Wyraźnie cieszy go fakt, że to jego ludzie eskortują rozbrojonych policjantów do stworzonego właśnie obozu.

— Mitchell ma pecha ...

— Słucham?

— Mniejsza z tym. Wprowadź go.

Hockett skinął głową.

— Samego?

— Tak. — French opuścił głowę. — Nie domykaj — dodał wi­dząc, że tamten chwyta za klamkę.

Przez pozostawioną szparę słyszał, co się dzieje w poczekalni. Są­dząc ze stłumionego skrzypnienia ktoś ciężki podnosił się właśnie z fotela.

— Pan prezydent czeka.

— Będę mógł go zobaczyć? — drugi głos był dużo niższy.

— Tak. Prezydent chce rozmawiać z panem w cztery oczy. Chwila przerwy.

— Dziękuję. Bardzo dziękuję.

French cofnął się kilka kroków. Z pewnym rozbawieniem obser­wował otwierające się drzwi.

— Panie pre... — Aldrich z rozpędu zatrzasnął ciężkie skrzydło, nie mógł jednak zrobić ani kroku dalej. — To ty? — powiedział wre­szcie. — Co tutaj robisz?

— Rządzę tym krajem.

Usta pułkownika poruszyły się kilka razy, nie padło jednak ani jedno słowo.

— Co? — udało mu się to dopiero po dłuższej chwili.

— Nie wierzy pan? Jeśli pan chce, to wydam ustawę zakazującą od­dychania... Nie? No to nakaz pracy przez pięćdziesiąt godzin na dobę.

Wzrok Aldricha przemknął po ukształtowanym ze specjalnie lane­go szkła sklepieniu.

— Mówisz poważnie ...

Trudno było zorientować się, czy jest to pytanie, czy stwierdzenie faktu.

— Sam się trochę dziwię, ale ... — kilka sprzecznych myśli prze­mknęło przez głowę Frencha. Nie skończył zdania.

— Mógłbyś mi to wytłumaczyć? Jeśli oczywiście mogę dalej się tak do ciebie zwracać.

— Jasne... Kiedy jesteśmy sami. Ciągle nie wiem, czy panuję nad sytuacją.

Aldrich potarł brodę. Jego siwiejące włosy były przycięte jeszcze krócej niż ostatnim razem.

— W takim razie słucham, tylko nie mów mi, że wzorem dawnych królów prezydent tego kraju schodzi w przebraniu między zwykłych ludzi.

— Wzorem kogo?

Ruszyli w głąb sali.

— Lepiej usiądźmy. To co mam do powiedzenia, parę osób mo­głoby przyprawić o zawał.

— Nie martw się o moje zdrowie.

Zajęli dwa wyścielane jakimś delikatnym tworzywem fotele. French zreferował swoją historię, starając się odtwarzać dokładnie wszystkie fakty. Wbrew oczekiwaniom Aldrich ani razu nie zmienił wyrazu twarzy.. Widać było, że słucha uważnie, ale przez cały czas jego zimny czy obojętny wzrok spoczywał na twarzy Frencha.

— Ciekawe — powiedział po kilku minutach. — Czy mógłbym zobaczyć główny komputer?

— Chyba tak, jeśli jest jakiś sposób na obejście zabezpieczeń.

Pułkownik skinął głową. Dłuższy czas siedział w milczeniu nie wy­konując najmniejszego ruchu. Z boku wyglądało to na jakąś formę stuporu, czuło się jednak, że jego umysł pozostawał sprawny.

— Co zamierzasz zrobić? — spytał wreszcie.

— Ja? Sądziłem, że to pan mi coś podsunie.

French nie doczekał się odpowiedzi — tamten jednak miał rację.

— No dobrze — powiedział. — Rzeczywiście myślę o czymś.

— O zaatakowaniu Dowództwa Strategicznego?

— Skąd pan wie? — poderwał się French.

— To twoja jedyna szansa.

— W takim razie pańska też.

Aldrich uśmiechnął się.

— Musimy to zrobić.

— My? Siłami jednej dywizji?

— Jeśli wykorzystamy zaskoczenie ...

Ręka pułkownika zadrgała lekko.

— Jeśli to oni poruszają wszystkie sprężyny, muszą być na to przygotowani.

— Na planie nie ma dyslokacji żadnych jednostek.

— Mieli naładować komputer informacjami, które pomogą ich załatwić? Nie licz na to.

French zagryzł wargi.

— Ale jeśli oni nakręcili cały interes, to na pewno zlikwidują nie­potrzebnego w tej sytuacji prezydenta — wycedził. — I wszystkich związanych z nim ludzi. Wszystkich.

Cisza była tak namacalna, że najprostszy ruch, szelest materiału ocierającego się o materiał rozbrzmiewał jak grom.

— W tej chwili władza prezydencka ogranicza się w praktyce do tego budynku — dodał po chwili. — Ale wie pan, że wystarczy parę tygodni, może miesiąc, żeby to zmienić. To nic trudnego dla czło­wieka stojącego na szczycie.

— O co ci chodzi?

— O to, że oni, tam w dowództwie, też o tym wiedzą... I nie da­dzą nam ani spokoju, ani czasu.

Aldrich zapalił papierosa.

— Chcesz doprowadzić do starcia, jakiego nie znał ten kraj?

— Kraj nie znał również ataku na pałac. Ale nie o to chodzi. Ja również mam wszystkiego dość, ale pan podobno chciał zapobiec wojnie ... A jak zareaguje Północ na wieść o ostatnich wydarze­niach? Jak zareagują na to nasi?

Wydmuchnięty prawie pionowo słup dymu rozwiał się w prądzie powietrza płynącego z klimatyzatora. Ponowne zaciągnięcie połą­czone z sykiem płonącej bibułki i znowu dym.

— Dobrze — powiedział nagle Aldrich. — Nie mamy innego wyj­ścia.

Helikoptery piątej dywizji szły obok siebie burta w burtę, tak bli­sko, jak tylko pozwalały na to połyskujące w słońcu wirniki. Rozcią­gnięte w kilkukilometrową tyralierę leciały tuż nad ziemią, tak że wzbijany przez potężne prądy powietrza piasek tworzył za nią kurty­nę kilkunastometrowej wysokości, która jak niesamowita powodzio­wa fala parła przez pustynię z szybkością ponad dwustu kilometrów na godzinę.

Radiotelegrafista w maszynie prezydenckiej odwrócił się i podał Hockettowi małą kartkę.

— I co? — French nerwowo nachylił się do przodu.

— Za późno. Samolot wystartował.

— Trudno. Pozostańcie na nasłuchu. French przysunął się do Aidricha.

— Wystartowali.

— Chciałeś ich zatrzymać?

— Właściwie nie, ale czy w tej sytuacji ...

— Sytuacja nie ma tu nic do rzeczy. Są tylko dwa wyjścia: albo dożyjemy dzisiejszego zachodu słońca, albo nie.

— Jest też trzecie wyjście.

Aldrich podniósł oczy.

— Jakie?

— Że nie będzie zachodu słońca.

Pasmo gór na północy stawało się coraz wyraźniejsze. Teren poni­żej był coraz bardziej sfałdowany, tak że wszystkie maszyny uniosły się trochę w górę.

— Nie bój się, mam dobrych speców od programowania. Powinni zapobiec wojnie, jeśli tylko dostaniemy się do środka.

Ogromna tyraliera rozdzieliła się na dwie części. Lewe skrzydło zmieniło szyk i zwolniło odchodząc w bok. Prawe i centrum wraz z maszynami dowodzenia przeskoczyło łagodną przełęcz. Kilka lżej­szych śmigłowców wysforowało naprzód, spod obciążonych kasetami wysięgników odpadły aerodynamiczne osłony.

— Już? — spytał French.

— Zaraz. Jeśli ta mapa jest dobra, to jesteśmy bardzo blisko.

— Mam nadzieję, że pański plan ...

— Plan? Nie ma żadnego skomplikowanego planu. Atakujemy z marszu.

Radiotelegrafista podniósł głowę znad swojej konsoli.

— Jest sygnał od grupy okrążającej — powiedział spokojnie. — Wstrzymać?

— Nie ... — zaczął Aldrich, ale zreflektował się i spojrzał na Frencha.

Ten skinął głową.

— Nadaj kod ataku.

— Tak jest.

Ledwo słyszalny w doskonale wyciszonej kabinie odgłos pracy sil­nika przeszedł nagle w gromowy ryk. Trzymające się dotąd tuż nad dnem niewielkiej doliny śmigłowce skoczyły do przodu wznosząc się w kierunku górującej nad wąwozem grani. Większość smukłych syl­wetek przeskoczyła górę, maszyny dowodzenia znikły między zlewa­jącymi się prawie w jednostajną szarość zboczami. Ich szybkość w połączeniu z bliskością pionowych ścian i wznoszącymi prądami nie dawała pilotom żadnego marginesu na błąd. Po chwili jednak wszystkie wyskoczyły nagle nad poszarpane urwisko usłane tarasowo schodzącymi w dół bunkrami. Pociski rakietowe przeorały ich po­wierzchnię dosłownie zmiatając wszystkie metalowe konstrukcje. Burzące bomby gryzły beton szarpiąc ceramiczne włazy i osłony okien. Oddawane z boku salwy zalewały teren nawałą ognia, kruszą­ce i kumulacyjne pociski nikły w oparach napalmu i płonącej szlaki. Gęsty dym otulił już obiekt sprawiając wrażenie kurtyny osłaniającej balet śmigłowców manewrujących w drgającym z gorąca powietrzu.

— Cholera, widzicie cokolwiek? — French oderwał od oczu lor­netkę.

— Zaraz opadnie — Aldrich zsunął z jednego ucha słuchawki. — Możemy podejść bliżej?

— Bezpieczeństwo głowy państwa ... — zaczął Hockett, ale French nie dał się zaskoczyć.

— Zejdźcie trochę w dół — powiedział do mikrofonu.

Ukryty za nieprzezroczystą szybą pilot odsunął się od ciemnego zbocza dokładnie w chwili, kiedy zza kłębów dymu wypadły pękate maszyny transportowe. Parami, jedna za drugą podchodziły do na wpół zagłębionych w skale kazamat, gdzie według planu powinno być wejście. Saperzy i żołnierze wyskakiwali w locie na dachy i opancerzone osłony przegrupowując się w rosnącym bałaganie. Pierwszy oddział dotarł do otworu flankowanego potrzaskanym eks­plozjami złomem i po chwili znikł wewnątrz tunelu. Upływające mi­nuty ciągnęły się nieznośnie.

— Masz łączność z grupą szturmową?

— Z tymi w środku? ... — radiotelegrafista opamiętał się w po­rę. — Nie wiem nawet, czy tam jest radiostacja.

— Złap coś — krzyknął Aldrich.

Rozkruszył w rękach nie zapalonego papierosa.

— Mam łączność z saperami. Duże zakłócenia.

— Gdzie są?

— W pomieszczeniu przy końcu tunelu.

— Jaka jest sytuacja?

— Nie wiem. Nie mają kontaktu z pierwszą linią. Z przodu jest tylko grupa osłony pańskich specjalistów. Aldrich zacisnął pięści.

— Dowiedz się czegoś więcej.

Radiotelegrafista odwrócił głowę.

— Czy to rozkaz? Trudno mi zajmować linię dowództwa dywi­zji ...

— Spytaj, czy możemy tam pójść — rzucił French.

— Przecież prezydent nie może iść na pierwszą linię! — poderwał się Hockett. — Pan musi tu zostać!

Aldrich wzruszył ramionami.

— Jeśli przeprowadzą skuteczny kontratak — mruknął — będzie obojętne, czy uda nam się uciec.

— Panie prezydencie! Pan nie może tego zrobić!

French podniósł do ust mikrofon.

— Kabina pilotów? Schodzimy w dół.

Muszyna drgnęła lekko i pomknęła kursem stycznym do przeciwległego zbocza. Prowizoryczne lotnisko z siatki wokół kazamat nie przyjmowało już żołnierzy. Transportowe helikoptery wyrzucały kontenery z cięższym sprzętem i odskakiwały z powrotem do tanko­wania w odległym krańcu doliny.

— Podejdź do lądowania z boku.

Osiedli na lekko pochyłym terenie, kilka metrów od żelbetowej ściany.

— Panie prezydencie ...

— Przestań wreszcie. Idziemy.

Agenci ochrony wyskoczyli przodem, robiąc przejście wśród krę­cących się chaotycznie ludzi. Wielkie paki co chwilę lądowały z hu­kiem na kurczącej się coraz bardziej wolnej powierzchni.

— Gdzie jest oficer? — Aldrich zaczepił jakiegoś żołnierza.

Po krótkiej wymianie gestów w huku i gwałtownych porywach powie­trza zniechęcony machnął ręką.

Szybkim krokiem dotarli do wnętrza tunelu.

— Czy jest tu jakiś oficer?

Skądś z boku podbiegł do nich ktoś z naszywkami porucznika.

— Nie wolno ...

— Zaprowadź nas do saperów — przerwał mu Aldrich.

— Ale ...

— To rozkaz prezydenta!

Ruszyli w głąb wykutego w skale tunelu. Z pewnym trudem doszli do rozwidlenia i pierwszej z sal o porytych pociskami granatników ścianach. Dalej jednak było coraz mniej żołnierzy przenoszących sprzęt i szybkość marszu wzrosła, tak że już po kilku minutach doszli do pierwszych umocnionych stanowisk.

— Gdzie jest oficer?

Sierżant w ciemnym kombinezonie kompanii saperów wyprężył się na baczność.

— Dozoruję grupę przeciągającą kabel.

— Skąd?

— Z głównej sali dowodzenia.

— Zdobyliśmy główną salę? Jak wygląda sytuacja? Sierżant wbrew regulaminowi opuścił wzrok. Potem spojrzał gdzieś w bok.

— Nie wiem. Nie wiemy nawet ...

— A straty? — Aldrich miał ochotę chwycić go za klapy mundu­ru. — Gdzie są zabici i ranni?

— My ... Nie wiem. Może gdzieś dalej założono punkt sanitarny. Aldrich machnął ręką.

— Pójdziemy chyba wzdłuż kabla — zaproponował. — Sytuacja wydaje się opanowana.

Hockett chciał zaprotestować, ale zmełł tylko przekleństwo. Za prowadzącym ich porucznikiem zagłębili się w plątaninę korytarzy oświetlonych ustawionymi przez saperów lampami. W miarę posu­wania się w głąb malała ilość snujących się wokół żołnierzy. Lampy stały tutaj tylko na skrzyżowaniach ciągów. Agenci ochrony zapalili małe latarki.

— Stać!

Dopiero teraz zauważyli skulone pod ścianami sylwetki.

— Tu Aldrich.

Kilka postaci z karabinami w rękach wyłoniło się z mroku.

— W porządku, panie pułkowniku. Proszę uważać, tu jest stopień.

Podeszli do ukrytej za zakrętem barykady z wyciągniętych skądś biurek i krzeseł.

— Munro?

Kapitan z przewieszonym przez ramię automatem zasalutował przepisowo.

— Co się tu dzieje?

— Pańscy specjaliści pracują nad głównym komputerem.

Rozglądający się nerwowo Hockett postąpił o krok do przodu.

— A przeciwnicy? Jak wygląda front?

— Front? — kapitan spojrzał na niego kpiąco. — Odkąd tu je­stem, nie widziałem na oczy żadnego przeciwnika.

— Co? ... — pułkownik zachłysnął się powietrzem i zamilkł. — Co to znaczy? — powiedział dopiero po dłuższej chwili.

Munro zerknął na trzymaną w ręku mapę.

— Grupy szturmowe sprawdzają dalsze bunkry, ale zdaje się, że i one ... — zawahał się składając kolorową płachtę. — Są puste — dokończył ciszej.

— Co pan powiedział?

— Są puste ... — znowu moment wahania. — Od wielu lat.

French i Aldrich wymienili spojrzenia.

— A automatyczny system obronny? Czy uda się zapobiec wojnie.

— Mmm ... najlepiej sprowadzę któregoś z pańskich ludzi.

Munro znikł za drzwiami prowadzącymi do głównej sali. Aldrich z trudem panując nad rękami zapalił papierosa.

— Do cholery, to niemożliwe, żeby nikt nie rządził tym krajem. Przecież łódź bez sternika musi zatonąć. French podniósł głowę.

— Łódź tak — mruknął. — Ale większy okręt już nie. To kwestia bezwładu.

— O czym ty mówisz? ...

Drzwi otworzyły się znowu. Tym razem ukazał się w nich Crane. Jego głowy nie okrywał już bandaż, ale blada twarz z podkrążonymi oczami zdradzała ślady dużego zmęczenia.

— Co tam się dzieje?! — prawie krzyknął Aldrich. — Czy uda się zapobiec wojnie?

Tamten powoli podniósł głowę.

— Wojna trwa od wielu, wielu lat.

— Co?!

Crane przysiadł na fragmencie prowizorycznej barykady. Dał znak żołnierzom, żeby się oddalili.

— Mieliśmy mało czasu. Fachowcy ciągle pracują nad tym pro­blemem, ale ogólny obraz sytuacji jest stosunkowo jasny.

French uśmiechnął się nerwowo.

— Nareszcie ktoś, dla kogo wszystko jest jasne.

— Nie wszystko, ale ...

— No, wyduś wreszcie coś konkretnego.

Crane przetarł podpuchnięte powieki.

— Długo po zamknięciu kontynentalnej osłony, nie wiem dokła­dnie kiedy, napięcie między państwami wewnątrz Australii zaczęło nagle rosnąć — przerwał dla nabrania oddechu. — Pospiesznie, żeby nie rzec w panice, stworzono komunikacyjny labirynt, gdzie przed wywiadem przeciwnika miał być ukryty prawdziwy ośrodek władzy. Ukryto prezydenta zastawiając w pałacu pułapkę i stworzono system psychicznej kontroli lojalności i automatyczny ośrodek dowodzenia ... Wszystko było jeszcze w stadium organizacji, kiedy włączono sy­stem głównych komputerów.

— One od razu zaczęły wojnę? — mruknął French.

— Tak.

— Jaką wojnę? — pułkownik nie mógł opanować drżenia rąk. — O czym wy mówicie?

— Jaką? Informacyjną, tajną, wywiadowczą — nie wiem. Po pro­stu się zaczęła. W tym stadium organizacji nie zdążono podłączyć rakiet. Podobna sytuacja musiała zaistnieć na Północy i dlatego je­szcze istniejemy.

Aldrich rzucił na ziemię i zdeptał papierosa.

— Dlaczego nie podłączono rakiet później?

— Właśnie — Crane pokręcił głową. — Jednym z głównych za­dań systemu było zachowanie najwyższej tajności. Być może dlatego poprzez kontrole psychiczne po prostu wymazał on świadomość woj­ny z umysłów ludzi. Z tych samych względów nie zaczął działać za­trzymany w którymś tam stadium organizacji aparat tajnej władzy.

French oparł się o ścianę. Potem zsunął się w dół i usiadł na beto­nowej podłodze.

— Rozumiesz coś z tego? — zapytał Aldrich.

Skądś z tyłu dobiegł ich odgłos pośpiesznych kroków.

— Nie wiem — ukrył twarz w dłoniach. — Chciałbym mieć chwi­lę spokoju.

— Nie tylko ty ...

Zza pobliskiego zakrętu wypadło dwóch żołnierzy. Jeden z nich dźwigał przytroczoną do pleców radiostację.

— Czy jest tu ktoś z otoczenia prezydenta? — sierżant z naszyw­kami łączności z trudem łapał oddech.

— Tak.

— Mamy łączność z obiektem na podanej fali. Kod VWJ-TXY.

— Daj.

French wyciągnął rękę. Jeden z żołnierzy podał mu mikrofon.

— Victor, Whisky, Juliett, odbiór — przycisnął klawisz wyłącza­jący nadawanie.

— Tango, X-ray, Yankee — trzaski i zakłócenia ledwie pozwalały zrozumieć głos operatora. — Tango, X-ray, Yankee. To pan, Petrie?

—- Nie. Mówi Peter French. Wydostaliście się poza osłonę?

— Tak ... — głos napływał falami zagłuszany całymi falami inter­ferencji. — Jesteśmy w drodze powrotnej na lotnisko.

— Co się dzieje na zewnątrz? — mikrofon zadrżał lekko. — Pro­mieniowanie? Skażenia biologiczne?

— Odebraliśmy setki sygnałów.

— Co? Jakich sygnałów?

Operator na pokładzie zawahał się na chwilę.

— Zanotowaliśmy aktywność na wszystkich kanałach. Nie wiem, co to jest, może radio, telewizja ...

French wytarł rękawem pot z czoła. Ruch ludzi z kolumny tran­sportowej ustał zupełnie i siedzieli teraz w nienaturalnej ciszy, prze­rywanej tylko ich przyspieszonymi oddechami.

— Ktoś ... — zaczął Hockett. — Ktoś przeżył kataklizm? Dopiero teraz usłyszeli szum powietrza krążącego w tunelach.

— A jeśli udało mu się zapobiec?

Aldrich uderzył pięścią w drugą dłoń.

— Rozwijali siły przez tyle lat i do dziś nie potrafią przedrzeć się przez osłonę kontynentu? To bzdura! Crane podniósł się powoli.

— A jeśli sądzą, że jakikolwiek numer z ich strony spowoduje la­winę naszych rakiet?

Gdzieś z boku ktoś musiał otworzyć jakieś drzwi, bo szum naturalnej wentylacji wzmógł się przynosząc ze sobą ledwie wyczuwalny zapach dymu. Ludzie patrzyli po sobie usiłując uporządkować swoje myśli, ale nikt nie zdecydował się ubrać ich w słowa.

Żołnierze opuścili system bunkrów zabierając ze sobą większość sprzętu, wokół walały się jednak potrzaskane skrzynki z amunicją, porzucone lampy, taśmy i ładownice. Na wszystkich korytarzach pa­nowała nie zmącona niczym cisza. Idący ku wyjściu Aldrich i French mijali puste pokoje, ziejące mrokiem sale i magazyny, jakieś piony, w których powinny kursować windy, martwe łącza i kanały.

— Co zamierzasz teraz zrobić? — spytał pułkownik.

— Ja?

— W końcu to ty stoisz nad wszystkimi.

French zerknął w bok, ale twarz tamtego nie zdawała się ukrywać jakichś aluzji.

— Wypuścić z więzień partyzantów.

— To wszystko, co ci przychodzi na myśl?

— Nie. Można jeszcze zniszczyć osłonę, system kontroli i tak da­lej. Ale ja już nie będę tego robić.

Aldrich potknął się i na chwilę został w tyle.

— Dlaczego?

— Niech mi pan da wreszcie spokój. Nie chciałem niszczyć tego systemu. To on wyniósł mnie z nędzy, dał szansę i gdyby nie pan i Luckhard żyłbym teraz w spokoju zadowolony z siebie jak cholera.

— Chciałbyś żyć w niewiedzy?

— A co mi daje taka wiedza? Co mam z tego wszystkiego oprócz starganych nerwów?

Aldrich machnął ręką.

— Jesteś zmęczony. Porozmawiamy później. French zatrzymał się przed wejściem do tunelu.

— Czy nie może pan sobie uzmysłowić, że mam dopiero siedem­naście lat?! Że nie nadaję się do brudnych rozgrywek, walki z tą skomplikowaną maszyną ani do rządzenia państwem? Że nie chcę robić tego wszystkiego?

Pułkownik przystanął również.

— Ty się nie nadajesz? Co za skromność.

— Opowiem panu bajkę — French uspokoił się nagle.

— Z dzieciństwa? — trudno było określić, czy ironia w jego gło­sie była zamierzona.

— Tak. To historia pewnej dziewczyny, która ruszyła na poszukiwanie mędrca. Przemierzyła ogromne połacie lądu, góry i rzeki. Kiedy po wielu trudach, pokonawszy niezliczone przeszkody, dotar­ła do jego siedziby, cel wyprawy ciągle był dla niej jasny i wart wło­żonego wysiłku.

— Mistrzu — powiedziała głośno i wyraźnie. — Chcę być szczęśli­wa.

Mędrzec powoli wracał z rejonów medytacji do rzeczywistego świata. Wreszcie otrząsnął się z zamyślenia, spojrzał bystro na dzie­wczynę i powiedział:

— Ja też.

Aldrich włożył ręce do kieszeni.

— Ładna. Znasz jeszcze jakieś?

French ruszył wzdłuż tunelu.

— Tak, ale same świńskie.

— No dobrze, co chciałeś przez to powiedzieć?

— Nic — burknął.

W milczeniu zbliżali się do kontrastującego z mrokiem wewnątrz wylotu. Ciepłe, poranne powietrze zajęło miejsce chłodu bunkrów. Po chwili dotarli na puste teraz prowizoryczne lądowisko. Wokół w dalszym ciągu trwała cisza. Helikoptery, które jak stado ptaków obsiadły dolinę, zaparkowano na każdym nadającym się do tego skrawku terenu, nie wyłączając łagodniejszych zboczy, skalnych ta­rasów i płaskich grani. Szyby stojących wyżej maszyn zalśniły w pro­mieniach wschodzącego słońca.

— Teraz pan zajmie się wszystkim — powiedział French.

— A ty?

— Ja? Chciałbym mieć wreszcie trochę luzu. Chcę pobawić się nowymi zabawkami.

Powoli ruszył prowadzącą w dół drogą. Po kilkunastu krokach za­trzymał się i odwrócił na chwilę.

— Może poszukam swoich rodziców — powiedział. — Matka się puszczała, a ojciec był sutenerem. Nie wiedział pan o tym?

— Nie.

— A przede wszystkim muszę znaleźć moją dziewczynę. Jest nie­mową, ale ... to nie ma najmniejszego znaczenia.

108



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Emma Popik Bramy Strachu (opowiadania)
Popik Emma Bramy Strachu(1)
EMMA POPIK Bramy strachu
bramy
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
Wolność od strachu
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (11) Strachy
Fobia Czyli strach nieuzasadniony
onda 424 naped bramy przesuwnej
08 08 PAM Otwarcie Galaktycznej Bramy Nieskończoności
Bramy garażowe
Strach i ciemnosc, ezoteryka
Instrukcja do zad proj 19 Układ sterowania bramy garażu
Bhayabherava Sutta o strachu i grozie MN 004, Kanon pali -TEKST (różne zbiory)
Spirale Strachu
Experience bramy Manual

więcej podobnych podstron