Perpetuum mobile
Strzygłem się kiedyś u fryzjera, u którego grało na okrągło radio. Ilekroć sygnał oznajmiał pełną godzinę, fryzjer przerywał wpół słowa i wpół szczęku nożyc, biegł do odbiornika, podkręcał na cały regulator, po czym przez kilka minut pracował w całkowitym milczeniu, wsłuchując się z uwagą w wiadomości. Pilność, z jaką chłonął kolejne informacje, zachęcała, by wciągnąć go w dysputę o sprawach publicznych. O dziwo, golibroda okazał się nie mieć o nich bladego pojęcia. Wiedział, jak nazywają się prezydent i premier, z pewnym trudem był w stanie wymienić partie koalicji rządzącej (też nie po nazwach, tylko kojarząc je z nazwiskami liderów), ale już o przypomnieniu sobie, kto jest ministrem od czego - mowy nie było.
Jednym słowem, cogodzinne słowa prezenterów, przedstawiających serwis, przechodziły mu przez czaszkę na durch, wpadając jednym uchem i natychmiast wypadając drugim. Po pięciu minutach, ba, po jednej, nie by f w stanie przypomnieć sobie nic z tego, czego przed chwilą z taką uwagą wysłuchał. Zresztą tak naprawdę guzik go to wszystko obchodziło. Czemu więc o każdej pełnej godzinie musiał odprawić ceremonię podgłaśniania radia i uważnego wsłuchiwania się w informacje? Psychologowie twierdzą, że mój fryzjer zaspokajał w ten sposób jedną z najgłębiej w człowieku tkwiących i najsilniejszych potrzeb: potrzebę bezpieczeństwa. Nie on jeden zresztą. Zainspirowany jego zachowaniem, zacząłem się bowiem od tego czasu pilniej rozglądać po ludziach i objawy bardzo podobne zauważam stosunkowo często, z tą tylko nieistotną różnicą, że obiektem psychologicznego przymusu są zazwyczaj dzienniki telewizyjne, nie radiowe.
Byłoby dobrze, gdyby każdy dziennikarz zdawał sobie z tego sprawę: wielka część odbiorców oczekuje przede wszystkim informacji, że od ostatniego dziennika świat nie uległ zbyt wielkim zmianom i nawet jeśli szaleją po nim jakieś wojny czy kataklizmy, to wszystko jest pod kontrolą. A gdyby nie było - dowiemy się o tym natychmiast.
To straszna naiwność sądzić, że w różnego rodzaju „Wiadomościach” czy „Informacjach” chodzi naprawdę o wiadomości i informacje. Chodzi, w ostatecznym rozrachunku, o oglądalność i wysokie oceny ankietowanych. W mediach amerykańskich funkcjonuje określenie „good story": jeśli coś nie jest „dobrą historią”, to do mediów nie trafi. Dobra historia winna mieć wyrazistych, budzących emocjonalną reakcję odbiorcy bohaterów pozytywnych i negatywnych, dramaturgię, ciekawe tło, w jakimś stopniu odbiorców dotyczyć i dawać możliwość zatrudnienia jak największej liczby sławnych ludzi w roli komentatorów. Pościg za O. J. Simpsonem i jego proces - o, to była dobra historia. Figle Clintona z podobnym do jamochłona paszczurem i kubańskim cygarem, ze specjalnym udziałem (special guest star) Hillary w roli wybaczającej żony - też świetna historia. Zniknięcie Chandry Levy i ujawnienie jej romansu z kongresmenem Conditem - też. To ludzie chcą oglądać. A czy chcą, żeby nudzić ich informacjami o Tybecie albo o Czeczenii? O pułapkach, w jakie brnie współczesna cywilizacja? O tym, o co naprawdę chodzi w Iraku i skąd te tłumy „pożytecznych idiotów" na ulicach? Przecież natychmiast przełączyliby się na dziennik, który zajmuje się czymś ciekawszym.
Pod względem organizacji pracy media stanowią perpetuum mobile. Najpierw, z samego rana, przychodzą do pracy dziennikarze radiowi i telewizyjni. Pierwsze, co robią, to czytają gazety. Potem mają kolegia, podczas których rozdzielają między siebie tematy i jadą w miasto; ten do ministerstwa, ów na otwarcie, a jeszcze inny na konferencję prasową, nagrywać materiały. Popołudniu wracają z gotowymi nagraniami, które są montowane i emitowane. W międzyczasie do pracy przychodzą dziennikarze z gazet - ci przez cały dzień słuchają radia, a wieczorem oglądają dzienniki telewizyjne i na tej podstawie przygotowują kolejny numer, który następnego dnia znów stanie się natchnieniem dla mediów elektronicznych. Na to codzienne spychanie roboty nakłada się epicyklem praca publicystów, którzy komentują to, o czym pisali wcześniej dziennikarze serwisowi, oraz PAP, która codziennie przygotowuje na podstawie otrzymanych faksów tzw. zapowiedzi, czyli listę „iwentów” przewidzianych na następny dzień.
Jeśli Pan Bóg pewnego dnia postanowi ogłosić Sąd Ostateczny, byłoby z jego strony rozsądne, oby zawczasu uprzedził o tym stosownym faksem. Bo jeśli imprezy nie będzie w zapowiedziach, nie pojawi się na niej ani jedna kamera, nikt się o niej nie dowie, krótko mówiąc - tak jakby jej w ogóle nie było.
16 kwietnia 2003