Rzeczpospolita. Demokracja zza krat
Krystyna Kurczab-Redlich
Liczba więźniów politycznych w Rosji rośnie. Ale jakoś nie słychać, by liderzy Unii Europejskiej w rozmowach z kremlowskimi politykami wspominali o tym fakcie - pisze publicystka
autor: Andrzej Gojke
źródło: Rzeczpospolita
źródło: PAP/EPA
Milicja brutalnie pacyfikuje demonstrację ruchu obywatelskiego Strategia w Petersburgu 31 sierpnia 2010 r.
W wielkim świecie mówią, że Rosjanie nie dorośli do demokracji. I że Rosja idzie do niej własną, odrębną drogą, a Zachodowi wara wtrącać się w jej budowanie. Mówią, że w "nieobjatnoj stranie" panuje stabilizacja, a zadowolony naród przyklaskuje władzom. Opozycja, jeśli w ogóle jest, to niezborna, niemrawa, niewidoczna, ot - mała, ciemna plama na coraz to bardziej świetlanym obrazie naszego największego na Wschodzie partnera.
Tyle że ci politycy, wygłaszający takie opinie, usprawiedliwiają swój krótkowzroczny koniunkturalizm winami tych, których kosztem załatwiają wielkie interesy. Kosztem zwykłych Rosjan. Nie słychać więc, by liderzy Unii Europejskiej w rozmowach z kremlowskimi partnerami wspominali o rosnącej liczbie więźniów politycznych w Rosji. Według nich to racja stanu żąda milczenia. Nie drażnić Kremla, by nie wstrzymał gazowych i roponośnych łask! Nie drażnić potentata, z którym robi się miliardowe interesy! Nie drażnić, bo jego przedstawiciel właśnie się do nas uśmiechnął!
W 1987 roku Michaił Gorbaczow uwolnił ostatniego więźnia politycznego epoki komunizmu. Borys Jelcyn nie prześladował za przekonania. Wrota piekieł dla "myślących inaczej" otworzył Władimir Putin. A jak myśleć prawidłowo, od dziesięciu lat wskazuje jedna partia, zgodny parlament i mianowani przez prezydenta gubernatorzy prowincji. Partie opozycyjne są wykluczone - nie da się ich utworzyć, a bez opozycji przecież wszelkie wybory demokratyczne są fikcją. Podobnie jest z prawem do demonstracji, manifestacji czy pochodu, choć wszystko to jest gwarantowane obywatelom w rozdziale drugim Konstytucji Rosyjskiej Federacji o "Prawach oraz wolnościach człowieka i obywatela". Czterdzieści kilka artykułów to gwarancje aniołów wypełniane dziś przez diabła - czyli dramatyczne tych praw i wolności zaprzeczenie.
Pałką w łeb
W 2009 roku z obywatelskiej desperacji powstała "Strategia 31", ruch w obronie swobody zebrań, zgromadzeń, wieców, demonstracji, pochodów i pikiet, które gwarantuje artykuł 31. Konstytucji RF. Od roku członkowie ruchu zbierają się 31. dnia miesiąca na placu Triumfalnym w Moskwie, przy Gościnnym Dworze w Petersburgu i w 40 innych miastach Rosji. Ponieważ władze ani razu nie dały im zezwolenia na demonstrację, ludzi trzymających w rękach kartki z napisem "31" atakują oddziały milicji.
- Widziałam, jak bito ludzi, którzy tylko fotografowali wiec, jak rzucano ich na ziemię, kopano, rozbijano aparaty - tak Anastazja Rybaczenko relacjonowała wiec, który odbył się 31 maja w Moskwie. - Mnie złapali, wykręcili ręce, zataszczyli do milicyjnego autobusu. Był pełny. Upał, okna zamknięte. Półtorej godziny wieźli nas na posterunek, bo kierowca nie znał Moskwy. Jakaś dziewczyna zemdlała. Wysiedliśmy. Wykręcaliśmy mokre ubrania. Niemal po godzinie kazali nam znowu wsiąść do autobusu. Odmówiliśmy. Wzięli nas siłą. Rzucili mnie na ziemię i ciągnęli przez kałuże, Aleksandrowi Artiemiewowi z Gazety.ru złamali rękę.
Ale tym razem ludzie wyszli na plac w jakimś uniesieniu, pełni bojowej energii… - opowiadała. Tamtego majowego dnia 2010 r. przez plac Triumfalny przypadkiem przechodził 56-letni Siergiej Mochnatkin, który zwrócił milicjantowi uwagę, by nie bił kobiety. Za "stawianie sprzeciwu funkcjonariuszowi milicji" odbywa karę dwu i pół roku obozu karnego. 31 lipca 2010, plac Triumfalny. Moskwa. Tłum z kartkami: "31". Milicja atakuje. Wykręca ręce, ciągnie po ziemi do milicyjnych autobusów. Ludzie się uśmiechają, pokazują palce ułożone w znak zwycięstwa. Ktoś krzyczy: - Ostanie słowo będzie nasze! Skręcimy tej władzy kark!. Tłum śpiewa wesołą piosenkę ludową.
30 sierpnia, w przeddzień kolejnej akcji, premier Putin oświadcza w dzienniku "Kommiersant": "Uczestnicy ruchu o wolność zebrań naruszają prawo i prowokują władze do działań siłowych… Prawo wymaga otrzymania zezwolenia na każdą masową akcję. Otrzymaliście? Idźcie i demonstrujcie. Jeśli wyjdziecie, nie mając prawa, dostaniecie pałą w łeb". Według Putina prawdziwym celem każdej takiej akcji jest, "żeby im dali pałą po łbie. I tyle".
Ale stało się: połączeni buntem ludzie zaczęli istnieć. Bunt wydobył jednostki z samotności. Ilu? O wiele więcej niż tych, którzy przychodzą na place i ulice demonstrować. Nie każdy buntownik jest bowiem odważny, ale każdy ma już świadomość swoich praw. Dla wielkiego świata to jednak wciąż za mało, by podać im rękę. Ale za to świat zwykłych ludzi z Londynu i Paryża, Kopenhagi i Helsinek już zaczął - 31. dnia miesiąca zbiera się przed ambasadami Rosyjskiej Federacji, by wspierać zbuntowanych Rosjan.
Twarzą do ściany
Do organizacji "O prawa człowieka" przyszedł list od Emila Bałujewa, który 21 sierpnia wybrał się ze znajomymi na koncert źle widzianej przez władze grupy. Otoczyły ich samochody milicji. Zaczęto sprawdzać dokumenty. Potem wepchnięto ich do milicyjnego autobusu, do którego po drodze zabierano innych idących na koncert. Z 70 osób. Na ulicy przed posterunkiem milicji wepchnięto do stojącej klatki. "Potem zaprowadzono mnie na piętro, zaczęto przesłuchiwać. Zdjęto odciski palców, sfotografowano. W pomieszczeniu było około dziewięciu osób.
Powiedzieli, że są z FSB. Wykręcili ręce, zakuli w kajdanki, kazali stanąć w pół szpagacie i obrócić się tak, że bardzo bolały plecy. Bili po nogach, po głowie. Upadłem. Potem wyprowadzono, kazano stanąć twarzą do ściany, a do gabinetu wprowadzano innych. Słychać było groźby, krzyki, odgłos padającego ciała. Potem znowu wprowadzono do gabinetu. Grożono i bito, w końcu kazano podpisać papier, że będę współpracować z nimi. Obiecano duże korzyści. Po sześciu godzinach wypuszczono" - relacjonował.
Innym kazano stać na podwórzu pod ścianą, ręce trzymać za głową, dziewczynę uderzono raz i drugi po nogach, obrażano, poniżano. Z budynku dochodziły krzyki. Katowano Białorusina. Najpierw w gabinecie, potem w korytarzu, uderzając głową o ścianę. Wszystkich wypuszczono po wielokrotnych interwencjach organizacji "O prawa człowieka".
Grupa muzyczna, na której koncert szli młodzi ludzie, uważana jest za antyfaszystowską. Tak się składa, że antyfaszyzm w dzisiejszej Rosji jest ścigany zgodnie z ustawą o ekstremizmie. Antyfaszystów siłą doprowadza się na przesłuchania, w ich domach przeprowadza rewizje, przetrzymuje na posterunkach bez legalnego powodu, zdejmuje odciski palców, bije. Zrywa się też koncerty piosenkarzy wyrażających sprzeciw wobec rasowej i narodowej dyskryminacji.
Bije się także młodych ludzi, którzy w moskiewskiej dzielnicy Chimki bronią lasu przed wyrębem pod drogie domy. Bronią tak zajadle, że ich ruch stał się synonimem buntu. Jego młodą przywódczynię Maszę Czirikową funkcjonariusze OMON porwali z ulicy, a jej pomocnika dowieźli na posterunek w bagażniku samochodu milicyjnego.
Milicji nikt nie kontroluje
Maj 2009 r. Jekaterynburg. Ranek. Z domu wychodzi młody człowiek Aleksiej Sokołow. Na rękach niesie dwuletnią córeczkę. Rzucają się na niego ludzie w cywilu, wyrywają dziecko, nakładają kajdanki. Posiniaczona dziewczynka płacze. Ktoś wzywa żonę Aleksieja. Ludzie w cywilu usiłują wyrwać jej telefon. Siniaki ma jeszcze po dwóch tygodniach. Podczas rewizji z domu Sokołowa zabrano komputer i materiały, które przygotowywał dla Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.
Sokołow jest szefem organizacji obrony praw człowieka "Podstawa prawna", która walczy z torturami i innymi przejawami okrucieństwa w rosyjskich aresztach, więzieniach i obozach karnych. Organ tak ważny jak Izba Społeczna przy prezydencie Rosji zgodził się, by członkowie tej organizacji mieli prawo wejść na teren każdej z tych instytucji. Aleksiej wszedł i telefonem komórkowym sfilmował znęcanie się funkcjonariuszy więziennych nad bezbronnymi, półnagimi więźniami. Nagranie umieścił w Internecie. Film mrozi krew w żyłach.
Przeciwko Sokołowowi sfabrykowano akt oskarżenia dotyczący rzekomego udziału w rozboju sprzed lat, którego sprawców bezskutecznie poszukiwano. W więzieniu Sokołow postanowił rozpocząć głodówkę. Adwokatowi opowiedział o groźbach, jakie wysuwali wobec niego przesłuchujący go milicjanci: - Nie możemy cię bić, ale wiemy, jak cię torturować. Zdawało ci się, że możesz nas kontrolować. Milicji nikt kontrolować nie może. Sokołowa skazano na pięć lat obozu o zaostrzonym reżimie (po apelacjach zmniejszono ją do lat trzech).
25 sierpnia 2010 roku - wbrew prawu nakazującemu odbywanie kary w rejonie, gdzie osądzony mieszka - przeniesiono go parę tysięcy kilometrów na wschód, do Kraju Krasnojarskiego. Dokładnie dokąd? O tym nie powiedziano nawet żonie, której zresztą na teren więzienia nie wpuszczono.
7 marca 2010 r. wyszedł z aresztu Aleksiej Dymowski z Noworosyjska, major milicji, który wsławił się serią filmików internetowych. Ujawnił w nich, że: od podwładnych przełożeni żądają wykrywania nieistniejących przestępstw; zamykania niewinnych ludzi; torturami wymusza się zeznania; milicję toczy korupcja; naczelnicy żyją z „opieki” nad właścicielami potężnych zakładów przemysłowych itd., itp.
Dymowskiego z milicji wyrzucono, a administrowana przez władze telewizja (innej nie ma) przekonywała, że finansują go sponsorzy z USA. Potem wytoczono mu - grożącą dziesięcioma latami pozbawienia wolności - sprawę o „oszustwo z wykorzystaniem stanowiska służbowego”, zarzucając naruszenie tajemnicy państwowej, usiłowano też wplątać w sprawę narkotykową.
Wadima Karastieliowa, obrońcę Dymowskiego, po tygodniowym areszcie wypuszczono, a następnego dnia pobito. Doznał wstrząsu mózgu, rozległych stłuczeń, poważnego uszkodzenia wzroku.
Choć nie mógł chodzić, kazano mu opuścić szpital. Krewnym i adwokatowi odmówiono zaznajomienia się z historią choroby. Karastielow został kaleką.
12 kwietnia Dymowski zaapelował do prezydenta Miedwiediewa, by rozpatrzył sprawę karną z lat 90., gdzie jednym z głównych oskarżonych jest wicemer Petersburga Władimir Putin, a także by wyjaśnił sprawę „Kurska”, napadu terrorystów na moskiewski teatr na Dubrowce oraz na szkołę w Biesłanie. Czy major Dymowski zwariował?
Kto się za nimi ujmie
W marcu 2009 r. w Warszawie przebywał Lew Ponomariow, jeden z twórców stowarzyszenia Memoriał, pomocnik Andrieja Sacharowa, założyciel organizacji „O prawa człowieka”, członek rady politycznej rosyjskiego stowarzyszenia Solidarność. Spytałam go wtedy, w jaki sposób nadal udaje mu się działać mimo nagonki na jego organizację. Odparł: - Normalnie. Przecież nie siądę z założonymi rękami.
Zaraz po powrocie do Moskwy został tak mocno pobity, że parę tygodni przeleżał w szpitalu. Prezydent USA Barack Obama, rozmawiając dzień później z Władimirem Putinem, wyraził sprzeciw wobec tego typu akcji.
22 sierpnia 2010 r. podczas Święta Flagi Narodowej Ponomariow uczestniczył w pochodzie przez centrum Moskwy, wznosząc antyrządowe hasła. Efekt: trzy dni aresztu. Tym razem odezwał się rzecznik prasowy Rady Bezpieczeństwa Narodowego USA, stwierdzając m.in., że „niektóre władze rosyjskie odmawiają rosyjskim obywatelom korzystania z ich praw konstytucyjnych”. Gdyby liderzy innych państw ujęli się za setkami rosyjskich więźniów politycznych (choćby tak delikatnie), ich prawo do nazywania się liderami demokracji byłoby bardziej uzasadnione. I może więźniów byłoby mniej.
Autorka, z wykształcenia prawniczka, jest dziennikarką i reportażystką. Wieloletnia korespondentka polskich mediów w Rosji, autorka filmów dokumentalnych o Czeczenii oraz książek o współczesnej Rosji: „Pandrioszka”, „Głową o mur Kremla”.
Rzeczpospolita