STAŁY BYWALEC
Serfozo siedział w kuchni razem z Verą Bocz. Serfozo rozebrany do koszuli i w kalesonach, Vera Bocz w postrzępionej, krótkiej podomce, boso, z podwiniętymi nogami.
Był wieczór, ale oboje wyglądali tak, jakby przed chwilą się obudzili, z pochylonymi głowami, od niechcenia mrużąc oczy. Blask lampy padał na wytarte po jedzeniu chlebem talerze, na siwiejący kark mężczyzny oraz pulchną szyję kobiety. W ciszy trawili wcześnie spożytą kolację, kiedy rozległ się dzwonek. Serfozo zarzucił na ramiona brązowy szpitalny chałat i powoli ruszył w stronę przedpokoju.
— Proszę nie wpuszczać obcego — rzuciła za nim Vera Bocz. — Nie mam ochoty się ubierać.
Serfozo szybko powrócił do kuchni i nachylił się nad Verą Bocz.
— Szukają biednego Harkalya — powiedział smutno i bezradnie.
— Mam nadzieję, że powiedzieliście, co się z nim stało — szepnęła kobieta.
Serfozo przecząco pokiwał głową i z zakłopotaniem poprawił okrycie na ramieniu.
— Nic mu nie powiedziałem. Niech mu to pani powie, Vero, jeśli lubi pani o takich sprawach mówić.
Vera Bocz podeszła boso do drzwi i lekko je uchyliła, aby zobaczyć, kto przyszedł. Przed drzwiami stał mężczyzna z płaszczem przerzuconym przez ramię i kapeluszem w ręku. Kobieta ledwo rzuciła okiem i wróciła na swoje krzesło.
— Wpuście go — powiedziała do Serfozo.
— Proszę przynajmniej nakryć uda tym szlafrokiem — powiedział Serfozo w drodze do przedpokoju i otworzył drzwi.
— Proszę wejść! — powiedział.
Vera Bocz podciągnęła pod siebie bose stopy i poprawiała ledwo przykrywającą kolana podomkę.
— Proszę wybaczyć — powiedziała do mężczyzny — jak pan widzi, jesteśmy po domowemu.
Obcy wykonał kapeluszem gest pełen wyrozumiałości.
— Pan w jakiej sprawie? — zapytał Serfozo i podsunął gościowi krzesło.
— Tu zwykłem nocować — odpowiedział przybysz — u Harkalya. Z reguły razem spędzaliśmy wszystkie dwudniowe święta.
Vera Bocz zmierzyła gościa wzrokiem od stóp do głów.
Miał ciemne oczy, gładkie włosy i czerwoną krechę na czole po zbyt ciasnym kapeluszu. Kobieta obciągnęła na udach ciasnawą podomkę. Serfozo sięgnął po talerze, zdjął też obrus i strząsnął okruchy do zlewu.
— Prawda jest taka — powiedział, stojąc tyłem do gościa — że Harkalya nie ma w domu.
— Na pewno przyjdzie — uśmiechnął się gość.
Serfozo złożył obrus i schował do szuflady stołu.
— Raczej nie przyjdzie — powiedział cicho. — Już wspomniałem, że jest daleko stąd.
— Rozumiem — przytaknął gość. — Jego pokój jest wolny.
Vera Bocz spojrzała gościowi w oczy.
— Nie całkiem — powiedziała — bo aktualnie to my zajmujemy ten pokój.
— Słowem i państwo również — stwierdził pogodnie przybysz. — To wszystko w porządku, bo ja tu jestem stałym bywalcem. Stołuję się na mieście, ale poproszę o klucz od bramy.
Vera Bocz wysunęła bosą stopę w kierunku Serfozo i dwoma palcami nogi szarpnęła nogawkę jego kalesonów.
W trakcie tego ruchu podomka podsunęła się, odsłaniając do połowy jej udo. Serfozo mimo to sięgnął do wiszącej na wieszaku marynarki, wyjął z kieszeni klucz i podał go gościowi.
— Proszę uprzejmie.
— Całujrączki — powiedział przybysz i włożył na głowę kapelusz. — Do widzenia! — a Serfozo otworzył mu drzwi.
— Ejże! — powiedziała Vera Bocz, kiedy gość już wyszedł, a Serfozo zamknął za nim drzwi. — Wy to macie poważne zahamowania.
— Bądźmy całkiem szczerzy, Vero — powiedział Serfozo. — Przecież to wy zaprosiliście go do środka. Tak, Vero, z całą pewnością wy, a nie ja.
— Ale nie po to, aby tu razem z nami spał.
— Dokładnie właśnie po to! — powiedział Serfozo. — Vero, wy już sami ze sobą nie możecie wytrzymać. Proszę teraz ładnie pościelić łóżko.
Przeszli do pokoju, wyjęli pościel Harkalya, jego olbrzymią, dawno nieużywaną pierzynę i pościelili łóżko. Potem pościelili też własne łoże i wkrótce się położyli.
— Mogę podyskutować? — zapytał w łóżku Serfozo. — Albo ciągle jeszcze myśli Vera o tym gościu w kapeluszu?
— Jasne, że o nim myślę — odpowiedziała Vera Bocz. — O tym, że jeszcze nie raz się tu pojawi. Ilekroć będą dwudniowe święta.
— Niewykluczone — zgodził się Serfozo. — Wygląda na to, że stale będzie tu sypiał. Wtedy, Vero, będziecie mogli go bliżej poznać.
— Dobrze będzie, jak wyniuchacie, jak się on nazywa.
Kto, co i skąd, jaką ma naturę. Takie rzeczy trzeba wiedzieć.
— Ty, Vero, masz gładką skórę, jak ją zobaczy, to wszystko sam wyśpiewa — powiedział Serfozo. — Po co więc takie zadania mnie powierzać?
Chustą przykryli nocną lampkę, żeby im światło nie przeszkadzało i żeby gość, kiedy wróci, mógł trafić na swoje miejsce. Do północy leżeli w milczeniu, uważnie się obserwując. Wreszcie Serfozo się odezwał:
— Czy teraz już mogę się zbliżyć, czy też ciągle myślicie o tym drugim?
— Myślę o tym — szepnęła Vera Bocz — że wszystkie knajpy już dawno zamknęli. A wy co myślicie, co ten osobnik zrobi z naszym kluczem do bramy?
— Albo otworzy nim bramę, albo nie wiem co. A może już dawno go wyrzucił. Ale nie szkodzi, mamy jeszcze jeden zapasowy klucz.
Przełożył Tadeusz Olszański