CIEŃ
Anna Gontarek
Opowiadanie dedykuję tej, która we mnie nie zwątpiła.
Która czekała. Nie zawsze cierpliwie, ale czekała :)
Mojemu drogiemu Edytorowi.
Edytorowi, który zmartwił się, czy słoiczek Inyana z początku 2 części ma dziurki w pokrywce.
Eli.
OPIS: Co może się stać, jeśli religijny na pokaz, wybiórczo wierny doktrynom swego boga, wysoko urodzony złodziej, spotka się ze swym bóstwem oko w oko i zostanie zmuszony do wmieszania się w sprawy swej religii głębiej, niż gdyby to pragnął? Co może się stać, jeśli czwarty w kolejce do tronu Książę, zostanie zmuszony do współpracy ze zwykłym najemnikiem? Co może się stać, kiedy wierny swemu Cesarzowi szlachcic będzie musiał stanąć przed wyborem - religia czy służba władcy?
Przekonacie się.
CIEŃ - CZĘŚĆ 1
- Na czarne demony Cienia - wymamrotałem do siebie, mocnej naciągając mokry kaptur na równie mokre włosy - Jak ja nienawidzę czekania.
Moknąca obok mnie senna gromadka gołębi odsunęła się na bezpieczną odległość. W końcu nie wiadomo, co może przyjść do głowy gadającemu do siebie wariatowi. Pociągnąłem nosem i rzuciłem ptakom nieprzyjazne spojrzenie. Gdybym umiał latać tak jak one, wszystko w moim życiu byłoby łatwiejsze. Przede wszystkim nie musiałbym sterczeć godzinami na dachu, czekając by jakiś nadgorliwy strażnik wreszcie zrobił sobie przerwę.
Ubrany w skórzaną zbroję wartownik, ziewnął szeroko i podrapał się pod hełmem, z chrobotem słyszalnym nawet w szumie deszczu. Przekląłem pod nosem, życząc mu pcheł i schowałem zmarznięte dłonie pod pachy, jeszcze raz obrzucając ponurym spojrzeniem pobliską, przytwierdzoną do komina drabinkę. A właściwie przytwierdzoną kiedyś. Nie mam pojęcia, kto i dlaczego mógłby oderwać ją od ściany i rzucić na środek dachu, ale właśnie tak było. Gdyby to naprawiono, gdyby służby naprawcze bardziej przejmowały się swym zadaniem, już dawno byłbym w środku, a tak musiałem tkwić tu na deszczu, czekając na jakiś cud.
Mój plan był prosty. Miałem dachami pobliskich budynków przedostać się na szczyt Pałacu Światła i wsunąć się do środka przewodem kominowym. Nie sądziłem, żeby kapłani pomyśleli o tym, że ktoś mógłby przecisnąć się przez tak ciasne przejście. Osobiście chodziłem tędy już kilka razy i choć nie należało to do przyjemności, nie odstraszało mnie od wykonania zadania. Tylko okazało się, jak na pieprzoną złość, że drabinka na kominie nie nadaje do niczego, a każda próba dostania się wyżej mogła zakończyć się, jeżeli nie bolesnym, to na pewno hałaśliwym upadkiem. I gówno z całego planu.
Pozostał jeszcze właz na dachu, ale ktokolwiek rozstawiał straże, pomyślał o tym samym. Wartownik siedział akurat nad nim, bębniąc butami o blaszane drzwiczki. Gdyby tylko wykorzystać hałas, jaki robi... Ale jak?
Skuliłem się w cieniu komina, gdy mężczyzna wstał nagle i uniósł klapę włazu. Będzie wchodził?
Jednak nie. Pochylił się tylko i spojrzał w głąb.
- Już dobrze, dobrze - warknął do kogoś na dole - Będę ciszej. Wam tam jest dobrze, a ja tu moknę jak jakaś cholerna wrona - umilkł na moment, słuchając głosu z dołu - Bardzo śmieszne - wymamrotał w końcu i z hukiem opuścił drzwiczki. Wtedy zaatakowałem.
Zdążył wykonać ledwie pół obrotu, zaalarmowany trzepotem skrzydeł spłoszonych gołębi, gdy z całej siły kopnąłem go wzmacnianym stalą czubkiem buta prosto w skroń. Było to mało subtelne i, przyznam, lekko przesadzone, ale nie miałem najlepszego humoru. Chwyciłem bezwładne ciało, zanim upadło na drzwiczki i zaciągnąłem je w cień, szukając po drodze pulsu pod brodą.
- Pokój z tobą - zamruczałem, zamykając wytrzeszczone, zamglone oczy strażnika - Obaj mamy zły dzień.
Pozostawiłem w cieniu mokry płaszcz oraz łuk z kołczanem, a potem poprawiłem sztylet tkwiący w pochwie u pasa. Deszcz natychmiast znalazł drogę pod czarną, skórzaną zbroję, ale nie martwiło mnie to już. Przyłożyłem ucho do klapy i nasłuchiwałem. Mój słuch dzięki narkotykom był bardzo wyostrzony.
Po chwili, spośród huku uderzającego w dach i metal deszczu, udało mi się wyłowić dwa męskie głosy; nieco cierpliwego czekania pozwoliło mi także na upewnienie się, że ich właściciele nie stoją w jednym miejscu. W chwili, gdy wydawały mi się najcichsze, otworzyłem klapę i zawisłem głową w dół na wąskiej drabince, zatrzymując się na chwilę aby zamknąć drzwiczki za sobą. Tam, w półcieniu krótkiego pionowego korytarzyka, znów zamarłem, nasłuchując.
- ... przegrał w kości - mówiący szedł w moim kierunku, ale niezbyt śpiesznie. Nic nie wskazywało, że dostrzeżono mą obecność - Niedużo, parę srebrniaków, ale baba ponoć wyrzuciła go za drzwi. Nakopała mu do dupy jak psu.
- I znów spał na ulicy? - roześmiał się drugi głos, młodszy i potężniej brzmiący. Przekląłem w myślach. Jeżeli jego właściciel dorównywał mi wzrostem i rozmiarami, mogą być problemy. Najlepiej uniknąć zwracania na siebie uwagi i przekraść się za ich plecami. Mało znałem tę część Pałacu, ale bywałem w niej na tyle często, by móc przywołać przed oczy schematyczny plan. A gdyby tak...
- Kiedyś patrol weźmie go za żebraka i wyrzuci z miasta - śmiał się ten młodszy - Na nic nie zda się przepustka z gildii.
Wentylacja, myślałem, wisząc nieruchomo głową w dół, muszą tu być jakieś korytarze. Niżej są.
Głosy się zbliżały, były tuż tuż. Najpierw dostrzegłem długie cienie na kamiennej podłodze pode mną, potem odblask zbroi na niewielkiej kałuży. Zaraz, zaraz! Poderwałem głowę, ale było już za późno. Obaj pojawili się pode mną, a woda z mych mokrych włosów posypała się kroplami na ich odsłonięte karki. Zareagowali, zanim do końca doszło do nich, co się stało. Spojrzeli w górę. Prosto w moje oczy.
Widzieli moją twarz. Poznali mnie. To była pierwsza myśl, jak pojawiła się w mojej głowie i prawdę mówiąc, jedyna. Kierowany instynktem i wyuczonymi odruchami, wysunąłem stopy spomiędzy szczebli, wykręciłem ciało i nie rozluźniając zaciśniętej na drabince dłoni, z impetem kopnąłem ich w czoła.
Ten drobniejszy, starszy, padł na ziemię jak ścięty kosą. Pod obcasem poczułem chrobot kości jego czaszki, a gęsty strumień krwi, jaki wypłynął mu z nosa, upewnił mnie, że mam go z głowy. Młodszy jednak nie dał się tak łatwo. Zdążył uchylić się na tyle, że zawadziłem obcasem tylko o jego ucho, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Zaraz też chwycił mnie za kostkę i mocno pociągnął w dół. Był tak silny, jak się obawiałem. Wilgotne dłonie ześlizgnęły mi się ze szczebli i padłem na ziemię, ale zdążyłem się odturlać, zanim potraktował mnie kopniakiem. Zerwałem się na równe nogi i spojrzałem mu prosto w twarz. Zdębiał i znieruchomiał w połowie wyciągania miecza.
- Niedźwiedź - wydusił.
Wyprostowałem się, przybierając arystokratyczną pozę i gniewny wyraz twarzy. Gdyby nie trup za plecami i na dachu, może jeszcze udałoby mi się jakoś wyłgać. Ale nie miałem już szans i musiałem toczyć to dalej.
- Czy to obelga, sierżancie? - zapytałem zimno, a gdy wytrzeszczył na mnie oczy, nie mając pojęcia, jak na to wszystko zareagować, błyskawicznie chwyciłem nóż i rzuciłem się w jego kierunku.
Trzeba mu przyznać, że był dobry. Mimo szoku, udało mu się zrobić unik i wyciągnąć miecz. Przybrał pozycję, nadal wgapiając się we mnie z oszołomieniem. Nawet zaczynałem mu współczuć.
- A... ale... - zamrugał.
Nie dałem mu szans na dojście do siebie. Przerzuciłem nóż do prawej ręki, lewą, silniejszą, pozostawiając wolną. Nie wiem, czego się po mnie spodziewał, pewnie honorowej, typowo szlacheckiej walki. Chyba go rozczarowałem. Przyjął na miecz cięcie od dołu, ale nie zdążył już osłonić się przed kopnięciem w krocze i ciosem pięści w skroń. Mało to było honorowe, wiem, ale przepisowa szermierka rzadko popłaca w takich sytuacjach.
Przekonał się o tym za późno. Pochyliłem się, uwalniając nóż i unikając rozpaczliwego machnięcia mieczem, wbiłem ostrze przez brodę prosto w jego mózg. Ciche i skuteczne. Padł jak rażony gromem.
Długo stałem w rozszerzającej się kałuży krwi i nasłuchiwałem. Ta część Pałacu była cicha, nie licząc trzasków palących się pochodni i walenia deszczu o klapę nad moją głową. Odetchnąłem, machinalnie wycierając nóż o spodnie trupa. Albo to, po co tu przybyłem nie było tak pilnowane, jak początkowo sądziłem, albo po prostu nie przyciągnąłem niczyjej uwagi. Miałem nadzieję, że to drugie. Sądząc po tym, czego nasłuchałem się na dworze, Pałac stał się tymczasowym schronieniem dla naprawdę niespotykanej i bezcennej rzeczy. Nie miałem pojęcia, czego dokładnie. Wystarczyły mi tylko zapewnienia, że przedmiot będzie rzeczywiście doskonale pilnowany. Nie mogłem odrzucić takiego wyzwania.
Następne kilka minut zajęło mi zataszczenie trupów na dach i wymycie mokrym płaszczem plam krwi. Nie starłem wszystkich śladów, ale po zgaszeniu jednej czy dwóch pochodni, w korytarzu stało się na tyle mroczno, by ciemne zacieki nie były widoczne na pierwszy rzut oka. Nienawidziłem zabijać, uważałem to za stratę czasu i okrucieństwo, ale w tym akurat momencie ważniejszy był honor mojej rodziny, niż me przekonania. Nikt, kto zauważył mnie przy robocie i mnie rozpoznał, nie miał prawa przeżyć.
Projektanci Pałacu Światła mieli bardzo nowoczesny pogląd na higienę i wygodę klientów, ale nieco zacofany, jeżeli chodzi o złodziei. Przewody wentylacyjne z napędzanymi parą wielkimi wiatrakami, były tak szerokie i wygodne, że równie dobrze mogliby je wyścielić czerwonym dywanem na nasz użytek. Cud, że na każdym zakręcie nie natykało się na jednego z moich, tak wyraźne dali nam zaproszenie. Jedynym, dość znacznym dla niektórych, utrudnieniem były pułapki. Ale w swoim czasie przeszedłem klika szkoleń i nie istniała chyba żadna z tych standartowych, której bym w porę nie wypatrzył. Poza tym byłem w świątyni tyle razy, że znałem każdą w tym miejscu na pamięć. Ogólnie Pałac jako wyzwanie, rozczarowywał. Co to za przyjemność, bez żadnego dreszczyku emocji?
Kilka minut później pożałowałem tej myśli. Tajemniczy przedmiot okazał się lepiej pilnowany, niż to sobie wyobrażałem, a ci, którzy go tutaj umieścili, musieli zdawać sobie sprawę z dostępności przewodów wentylacyjnych. Jednym słowem nie byli takimi kretynami, za jakich ich uważałem. O czym przekonałem się w dość przykry sposób.
Nienawidzę pająków. Tych ich małych owłosionych nóżek i napuchniętych odwłoków. Nienawidzę węży, nietoperzy i wszelkich robali. Więc możecie sobie wyobrazić moją reakcję, gdy to wszystko zwaliło się nagle na mą głowę.
Panika, to zbyt słabe słowo. Zamarliśmy bez ruchu, ja i leżący na mych plecach zielony jak trawa wąż. Wielki jak moja pięść pająk przebiegł się po mojej drżącej dłoni, łaskocząc skórę owłosionymi kończynami. Gad z moich pleców przeniósł się na ramiona i zasyczał, śledząc spojrzeniem ociężałe ośmionogie paskudztwo. Leżałem w absolutnym bezruchu, walcząc na przemian z wrzaskiem i wymiotami. To drugie zdecydowanie przeważało. Powstrzymywało mnie tylko to, że reakcja robala na obrzyganie na pewno nie będzie przyjacielska.
Wąż zaatakował, o milimetry chybiając mojej ręki. Zacisnął szczęki na cielsku pająka i zamarł tak, nie zwracając uwagi na bijące rozpaczliwie owłosione nóżki. Odpełzłem jak najszybciej umiałem, ledwo panując nad jękiem przerażenia. W cieniu widziałem więcej kształtów, część z nich powoli zbliżała się w moim kierunku. Jeszcze nigdy nie pełzłem z taką szybkością. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski absolutnej paniki. Cieniu, dlaczego akurat te paskudztwa?! Wszystko, tylko nie węże!
Niedaleko przede mną zamajaczyła delikatna łuna niebieskawego światła i już wiedziałem, gdzie jestem. Dopadłem zamkniętego wylotu korytarzyka jak koła ratunkowego i drżącą ręką sięgnąłem po śrubokręt, katem oka zauważając wpatrującego się we mnie, czerwono żółtego gada. Nie uważałem zbytnio na nudnych zajęciach ze środowiska, ale pamiętam dobrze słowa guwernanta, że im bardziej kolorowe, tym paskudniejsze. Każda gadzina, jaką mijałem po drodze, była pstrokata jak przepiórcze jajo. Brakowało tylko różowych kropek i zielonej kratki.
Walczyłem ze śrubkami, próbując zapanować nad drżeniem dłoni i przypominając sobie uspakajające słowa Matki: "boją się ciebie bardziej, niż ty ich". Akurat. Nigdy nie wierzyłem, żeby węże obawiały się kogokolwiek, a spojrzenie, które rzucał mi teraz gad, ostatecznie mnie w tym utwierdziło. W żółtych oczach nie wiedziałem strachu. Nawet zaciekawienia. Tylko zimną, oślizgłą obojętność.
Ostatnia śrubka wyskoczyła na moment przed tym, jak poddałem się panice. Pozwoliłem kratce zawisnąć i błyskawicznie wyślizgnąłem się na zewnątrz. Zamykając przejście, pokazałem wężowi środkowy palec. Zamachał językiem i zniknął.
Westchnąłem cicho i powoli nabrałem tchu, siląc się na spokój. Spojrzałem dół. Nigdy nie miałem lęku wysokości, nawet po tylu upadkach z drzew i dachów, na które w dzieciństwie uwielbiałem się wspinać. Stałem na wąskiej belce jakieś dwadzieścia metrów nad posadzką i patrzyłem na równe rzędy drewnianych, bogato zdobionych srebrem ław. Świątynna sala Pałacu jak zwykle oświetlona była zimnym, lazurowym światłem z magicznych latarni i zupełnie pusta. Nikt prócz paru wybrańców nie miał prawa wchodzić do niej nocą, kiedy gmach był zamknięty. Bywałem tu wcześniej o tej właśnie porze i siadałem na belkach stropowych, przysłuchując się tajnym naradom i nabożeństwom. Ale było to za czasów, gdy żył mój ojciec, a ja byłem młodszy i mniej ambitny. Teraz zwykłe słuchanie już nie wystarczało. Miałem to, na co dzień.
Wyrównawszy oddech, ruszyłem po krokwi w stronę ołtarza. Obelkowanie sufitu było tak gęste, że mało widziałem pomiędzy krokwiami; od czasu do czasu fragment jednej z ław, częściej niebiesko białą posadzkę. Odnalazłem wzrokiem miejsce, w którym zasiadał mój ojciec, a po nim zacząłem robić to ja. Byłem już wystarczająco blisko ołtarza, by zacząć myśleć o dostaniu się niżej.
Odwiązałem zawiązaną wokół pasa linę, zacisnąłem solidnym węzłem na belce, a potem, gdy chwila nasłuchiwania pozwoliła mi się jako tako upewnić, że nikogo nie ma w sali, spuściłem ją na dół. Mimo że była cienka niczym najmniejszy palec u dłoni, jedynie piętnaście metrów mogło zmieścić się na moim pasie. Pozostałych pięć, jakich zabrakło do posadzki, nie było dużym wyzwaniem. Zdarzało mi się skakać z większych wysokości. Nie zawsze z własnej woli.
Wylądowałem bezgłośnie na podłodze i przykucnąłem w cieniu ław. Sala była pusta, ale wszystkie prowadzące do niej drzwi były otwarte. Z doskonale oświetlonych korytarzy, dochodził mnie szczęk zbroi strażników oraz przyciszone rozmowy. Uśmiechnąłem się pod nosem, czując zimne drżenie pod skórą. Uwielbiałem ryzyko. Byłem od niego uzależniony.
Kilka metrów ode mnie, na prostym granitowym ołtarzu, stał delikatny szklany klosz. Łukowato wygięte, srebrne, zdobione w ptaki ramy, otaczały cienkie, diamentowe szkło. Sam pojemnik wart był fortunę, jednak przenosząc coś takiego poza Pałac ryzykowałbym porysowanie go, a może nawet stłuczenie. Bardziej interesowało mnie to, co było pod spodem, byłem jednak zbyt daleko, by się temu przypatrzyć.
Uniosłem głowę i spojrzałem w stronę najbliższych drzwi. Wytrenowane, wzmocnione narkotykami zmysły, ostrzegły mnie na sekundę przed tym, gdy do sali zajrzał strażnik. Schowałem się między ławami i poczekałem, aż nie wróci na obchód. Na zbroję narzucony miał błękitno biały szal. Kolory Świątyni Światła, a na nich insygnia specjalnej pałacowej gwardii. Przekląłem pod nosem, czując jak jeżą mi się włosy na całym ciele. Cokolwiek leżało na ołtarzu, musiało być cholernie drogie kapłanom. Zrobią wszystko, by to odzyskać. Wyszczerzyłem zęby, spoglądając w stronę klosza.
Dopadłem ołtarza i rzuciłem szybkie spojrzenie przedmiotowi pod szkłem. Rozczarowywał wyglądem, ale nie miałem wiele czasu na wybrzydzanie. Zawęszyłem za magią i gestem zerwałem zaklęcia alarmowe. Czarny kamyk był niemal gorący, gdy ująłem go w dłoń i wydawał się poruszać. Przycisnąłem go do piersi, delikatnie postawiłem klosz na miejsce i rzuciłem się między ławy.
I wtedy zaczęło się piekło. Najpierw poczułem przeraźliwy ból w miejscu, do którego przyciskałem nieforemną, czarną jak noc grudkę. Spojrzałem zaskoczony w dół, ale nie potrafiłem oderwać dłoni z tym świństwem, przyciśniętej do ciała. Zanim zdążyłem się przerazić, w sali zaroiło się od kapłanów.
Było ich blisko dwudziestu, wszyscy z laskami błyskawic w dłoniach. W milczeniu rozbiegli się po całej sali, zaglądając pomiędzy ławy i rzucając niespokojne spojrzenia w stronę ołtarza. Pierwszy, który do niego dotarł, przeklął cicho, uderzając pięścią w granit.
- Musi jeszcze tu być - syknął - Szukajcie.
Oblizałem wargi, walcząc z bólem i rosnącym strachem. Kapłani pojawili się ledwie parę sekund po tym, jak uniosłem klosz; musieli być przygotowani na podobną sytuację. Spojrzałem w dół, na nieruchomą, przyciśniętą do piersi dłoń i wcisnąłem się głębiej w cień. Wiedziałem, że lada chwila mnie znajdą, ale nie byłem w stanie wspiąć się po linie, używając jednej tylko ręki.
"Ruszaj!"
O mało nie wyskoczyłem z własnych spodni. Syknąłem mimowolnie i rozejrzałem się w panice, szukając źródła głosu. Kapłani zbliżali się do mnie systematycznie, ale żaden nie patrzył w tym kierunku. Ręka mi zadrżała, palce wykrzywiły się w skurczu i nagle mogłem nią poruszać. Sprężyłem się, gotów do biegu w stronę liny. Głosami będę martwił się później.
Wystartowałem z cienia, wygiąłem ciało i z całej siły wybiłem się w górę. Musnąłem koniec sznura tylko palcami, ale wystarczyło to, bym wczepił się w niego i błyskawicznie podciągnął. Coś zagwizdało mi w uszach.
"Nieźle."
Cieniu, chyba zaczynam wariować, pomyślałem, wspinając się gorączkowo. Kapłani zaczęli przekrzykiwać się wzajemnie, znajomy głos arcykapłana wydawał gorączkowe rozkazy. Zatrzeszczały uruchamiane laski; granatowe nitki wyładowań przebiegły po krokwiach, ale rozproszyły się na izolowanej plastikiem linie. Któryś z kapłanów przeklął tak, że sam bym się tego zawstydził.
- Magia! - zawołał ktoś.
- Plastik - warknął arcykapłan, głosem, którego nigdy u niego nie słyszałem - Celujcie w niego. Nie zabijać.
To miło z jego strony, ale byłem już na belce. Buty o gumowych podeszwach pozwoliły mi uniknąć kolejnego paraliżującego ładunku. Biegnąc w stronę jednej ze ścian, zastanawiałem się, co by zrobili, gdybym nieprzytomny spadł z takiej wysokości.
"Nie myśl. Działaj."
Byłem tak zaskoczony, że o mało się o tym nie przekonałem. Potknąłem się, ale błyskawicznie odzyskałem równowagę i przyśpieszyłem. Próbowałem nie myśleć o niczym, ale nie dlatego, że słuchałem głosu. Raczej obawiałem się zwariować. A może już to zrobiłem.
Dopadłem ściany i znalazłem znajomą kratkę wentylacyjną. Mogłem teraz skorzystać z wypróbowanej wielokrotnie drogi ucieczki, jaką stanowił komin. Nie podobało mi się, że znów muszę przedostać się na górę korytarzami wentylacyjnymi, ale czekała mnie znacznie krótsza droga niż poprzednio. Wyciągnąłem śrubokręt.
- Nie! Nie! - wołał z dołu arcykapłan - Zawali się. Dość! Będzie uciekał dachem. Na górę! Schody!
Wślizgnąłem się do wąskiego kanału i zabrałem się za zakręcanie śrubek z powrotem. Nie miałem wiele czasu, ale żaden szanujący się złodziej nie ujawnia prześladowcom drogi, jaką udało mu się uciec. Zadrżałem, gdy usłyszałem za sobą ciche syczenie, ale nie zrezygnowałem pracy. Śrubokręt co chwila wyślizgiwał mi się ze spoconych palców.
Znajome przejście wydawało mi się dziwnie wąskie i ciemne. W półmroku zalśniły żółtawe oczy, ale gad nie zbliżył się do mnie, mimo że mijałem go niepokojąco blisko. Kilka metrów dalej przekroczyłem wirujący powoli wiatrak i wślizgnąłem się w mocno cuchnący sadzą i spalenizną przewód. Chwilę później znalazłem się w kominie.
"To aż tak proste?"
- Zamknij się - warknąłem, wspinając się po wąskich, zardzewiałych uchwytach. Z góry padał na mnie deszcz i rozmywał sadzę na mojej twarzy. Śliski metal wyślizgiwał się z dłoni.
Wysunąłem się z komina i bez namysłu zeskoczyłem na dach, ignorując uszkodzoną drabinkę i hałas, jaki przy tym zrobiłem. Było pusto, ale wiedziałem, że to tylko kwestia czasu. Dobiegłem do gzymsu i wymierzyłem odległość. Trzy metry. Dziecinada.
"Kiedy namokną ci buty, nie będzie ci tak wesoło" powiedział głos.
- Zamknij się - powtórzyłem, choć mówił z sensem. Woda doskonale przewodzi prąd i na nic zda się cholernie drogie, wzmacniane obuwie.
Chwyciłem płaszcz oraz kołczan z łukiem i z krótkiego rozpędu przeskoczyłem na sąsiedni budynek. Wtedy na dachu Pałacu zaroiło się od kapłanów.
- Tam jest!
- Odpierdolcie się wreszcie - wysyczałem, rozpędzając się, bo przestrzeń pomiędzy następnym budynkiem wynosiła grubo ponad cztery metry. Przefrunąłem nad nią, wyginając ciało i wylądowałem miękko, nie zakłócając rytmu biegu. Głos znów zagwizdał.
- Zamknij się - wysyczałem, choć nie dodał nic więcej.
"Biegną za tobą."
Odwróciłem się, zaskoczony i przekląłem. Głos miał rację, choć nigdy bym nie uwierzył, że kapłani kiedykolwiek mogliby się posunąć do czegoś takiego. Młodsi z nich przeskoczyli pierwszy odstęp między budynkami, ale całe szczęście zawahali się przed drugim. Zaśmiałem się z satysfakcją i przyśpieszyłem.
Dach przede mną rozjarzył się granatowym światłem, krople wody na dachówkach zamigotały oślepiającym blaskiem. Wyhamowałem w samą porę, by nie dostać się w zasięg wyładowania i rozejrzałem się w poszukiwaniu innej drogi. Budynek po prawej stronie stał zbyt daleko, bym mógł doskoczyć na jego dach. Tak samo było po lewej. Z przodu miałem przybliżający się szybko pas wyładowań. Zostało mi tylko wycofać się prosto w ręce kapłanów.
"Skacz!"
- Co?
Spojrzałem w bok. Pełne dziesięć metrów. Kiedyś udało mi się przeskoczyć siedem, do dziś nie mam pojęcia, jak. Dziesięciu nigdy nie zaryzykuję. To samobójstwo.
"A dostanie się w ich ręce?"
- Żartujesz?!
"Nie na dach. Widzisz maszt?"
Nie wiem, dlaczego w ogóle słuchałem. Dostrzegłem wystający spod górnego rzędu okien, pochylony lekko w dół, gruby pręt i pokręciłem głową. Granatowe nitki przeskakiwały coraz bliżej moich stóp.
- Nigdy tego nie dosięgnę!
"Skacz!" po raz pierwszy usłyszałem w głosie irytację.
- Na dół jest ponad piętnaście metrów! To pewna śmierć!
Wtedy ciało przestało mnie słuchać. Samo wycofało się parę kroków i z krótkiego, przerażająco krótkiego rozpędu, skoczyło w stronę pręta. Nie mogłem nawet zamknąć oczu. Choćby wrzasnąć. Doskonale widziałem, jak maszt przybliża się szybko, a potem nagle świat zawirował mi w oczach, gdy ktoś zacisnął moje palce na śliskim żelazie i zakręcił mną wkoło niego, dla wyhamowania pędu. W końcu przykucnąłem niczym małpa na gałęzi i odzyskałem ciało, a wraz z nim mdłości i wściekły ból w obtartych dłoniach.
- Och, Cieniu...
"Na dach. Siedzisz na wymarzonym piorunochronie."
Zwalczyłem słabość i przeskoczyłem na dachówki, chwilę przed tym, jak maszt rozjarzył się granatowym blaskiem. W domu pode mną rozległy się przeraźliwe kobiece wrzaski. Jakiś męski głos wygrzmiał przekleństwo; rozległ się brzdęk tłuczonych naczyń. Ale to już zostawało daleko w tyle. Byłem bezpieczny.
Chociaż nie od szaleństwa.
Znalazłem schronienie na dachu domu, stojącego niedaleko od posiadłości mojej rodziny i przykucnąłem obok rzygającego deszczówką, wykrzywionego gargulca. Odłożyłem łuk z niemiłosiernie namokniętą cięciwą i przykryłem się mokrym płaszczem. Potem spojrzałem na zaczerwienione dłonie.
- Nie rozumiem - wymamrotałem. To było wszystko, na co mnie było w tej chwili stać.
Odpowiedział mi jedynie jednostajny szum uderzającego o dachówki deszczu. Machinalnie obtarłem rąbkiem płaszcza brudną od sadzy twarz. I tak nadawał się tylko do spalenia.
- Jesteś tam? - zapytałem niepewnie, czując się jak głupiec.
"Jestem" głos był spokojny i chłodny, jakby nic przed chwilą się nie stało. Bezsprzecznie męski, wibrował lekko chrapliwą, erotyczną nutą.
Milczałem długo, próbując jakoś dojść do ładu ze wszystkim. Kamień, kapłani, potem dziwny głos. Połączyłem to w jedno, przynajmniej na tyle, ile byłem w stanie bez lepszych informacji.
- To ciebie ukradłem?
Obcy zaśmiał się cicho.
"Można powiedzieć, że tak."
- Czym jest kamień? Upuściłem go? Może kapłani przestaną szukać winnego, gdy odzyskają to świństwo.
"Nie upuściłeś go. Zniknął, gdy znalazłem się w tobie. Nie ma już nic, co mógłbyś oddać kapłanom."
Następne pytanie było właściwie oczywiste, ale nie zadawałem go długo, wpatrując się w mrok deszczowej nocy. Magiczne latarnie na ulicach pode mną, nie rozpraszały cieni i nie rzucały łuny na zachmurzone niebo, jak robiło to światło pochodni w innych, mniej cywilizowanych miastach. Noc była ciemna i cicha.
"Mogą cię podejrzewać?"
Pokręciłem powoli głową.
- Raczej nie. Chyba, że będą szukać kogoś mojej budowy i wzrostu. Mało jest podobnych mężczyzn w mieście.
Obcy namyślał się krótko.
"Będą gotowi to zrobić. Zależy im na mnie."
- Kim jesteś? - zapytałem w końcu - Co robisz w mojej głowie?
"Najprościej mówiąc, uciekam. A to, kim jestem, to rozmowa na inną chwilę. Wróć teraz do domu i zatroszcz się o alibi. Odpocznij. Jesteś na narkotykach?"
- Już przestają działać - mruknąłem, znów spoglądając na dłonie - Jak to zrobiłeś?
"Wykorzystałem twoje zdolności, trochę podbudowując je moimi. Poćwiczysz, uda ci się to samemu."
Wzdrygnąłem się.
- Nigdy więcej nie spróbuję czegoś takiego. Jesteś jakimś duchem, demonem? Opętałeś mnie?
Milczał długą chwilę.
"Mówisz coraz wolniej. Aitoh przestaje działać i niedługo zaśniesz. Wracaj do domu."
- Odpowiedz - upierałem się, choć, szczerze mówiąc, coraz mniej mnie to obchodziło. Pobudzające działanie narkotyków znikało, pozostawiając moje ciało zupełnie bez energii.
Nie odpowiedział, wstałem więc i dokładnie wytarłem się mokrym płaszczem. Odrobina magii zamieniła go w szybko rozpływające się na deszczu popioły. Nałożyłem łuk na ramię i podszedłem do krawędzi dachu. Zimna woda i wiatr otrzeźwiły mnie na wystarczająco długi moment, bym bezpiecznie zdołał zejść na mokry bruk pustej o tej porze ulicy.
"Mieszkasz sam?"
- Myślałem, że czytasz mi w myślach? - zamruczałem szyderczo, przemierzając szybko dzielnicę.
"Teoretycznie tak, ale tylko pomyślane przez ciebie słowa. Czasami przechwytuje obrazy. Nie musisz mówić na głos. Usłyszę cię. Mieszkasz sam?"
Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Przekonasz się.
Dotarłem do muru posiadłości i przeskoczyłem go zręcznie, jak setki razy w życiu. Czarny i Biały poznały mnie i podbiegły, ocierając się o moje uda potężnymi łbami. Żaden z nich nie zaszczekał, nauczony przeze mnie ciszy i opanowania, mimo ogarniającej ich radości. Potargałem ich krótką sierść i bez słowa wskazałem w stronę bud. Polizały mnie po rękach i odbiegły bezgłośnie.
"Nie znam tej rasy."
- Sam je stworzyłem.
"Alchemik?"
- I mag. Oraz Książe Krwi.
Sapnął. Szkoda, że nie mogłem widzieć jego miny.
"Który w kolejce?" zapytał po chwili. Z wyraźnym rozbawieniem.
- Czwarty - burknąłem - Zbyt blisko.
Światła w pokojach służby i w kuchni paliły się jeszcze, jednak komnaty mojej Matki i brata były ciemne. Odetchnąłem i obrzuciłem wielki, trzypiętrowy budynek uważnym spojrzeniem. Z okna mego laboratorium wydostawał się czerwonawy blask, zupełnie tak, jak chciałem. Sąsiedzi zaświadczą, że pracowałem przez większą część nocy.
"Naprawdę to wszystko jest twoje?"
- To tylko dziesiąta część tego, co posiadam - wzruszyłem ramionami i wskoczyłem na parapet najbliższego okna. Zakręciło mi się w głowie, ale lodowaty deszcz nadal ratował mnie przed zaśnięciem na miejscu. Wspiąłem się wyżej, a potem przemaszerowałem po gzymsie do okna mego pokoju. Wsunąłem się do środka, z ulgą witając ciepło i uspakajający zapach kadzidła.
Nie zapalając światła rozejrzałem się po ciemnym wnętrzu. Ostatnie dawki aitohu we krwi pozwalały mi jeszcze w miarę dobrze widzieć w ciemności. Sypialnia była pusta, tak samo gabinet. Woda w przygotowanej balii już dawno wystygła, ale odrobina magii podgrzała ją do odpowiedniej temperatury. Zrzuciłem mokre ubranie i z westchnieniem wsunąłem się w pachnącą kąpiel.
"Nie zasypiaj."
Otrząsnąłem się i wyszorowałem szybko. Potem na wszelki wypadek schłodziłem wodę; nie wiadomo, czy ktoś nie będzie chciał się przekonać, kiedy dokładnie się wykąpałem. Bosy, wysuszywszy wcześniej włosy, bezszelestnie wyszedłem z sypialni i przemierzyłem dobrze oświetlony, bogato zdobiony korytarz. Niosąca bieliznę na zmianę służąca, drgnęła na mój widok.
- Książę Inyan - dygnęła głęboko - Myśleliśmy, że pracujesz w laboratorium. Czy przynieść może przekąskę?
- Nie. Już kładę się spać. Księżna Matka dobrze śpi?
- Nie prosiła o żaden środek.
- Pytała o mnie?
- Nie od czasu kolacji.
Odetchnąłem w duchu.
- Wynieście balię z mojego pokoju. Zamknę eksperyment i położę się spać.
Dygnęła raz jeszcze i pobiegła przekazać rozkazy, rzuciwszy mi ostatnie spojrzenie. Chyba jednak powinienem nałożyć koszulę.
- Nie skomentujesz? - zapytałem w myślach, idąc w stronę gabinetu.
"Za moment zaśniesz. Zakończ to szybko" z głosu nic nie dało się wyczytać.
W laboratorium mocno śmierdziało siarkowodorem. Zatkałem nos i otworzyłem okno, dobrze wiedząc, że zapach i tak nie ulotni się do jutra. I o to chodziło. Szkarłatny blask nie pochodził z żadnego eksperymentu, a z magicznej latarni, którą zgasiłem teraz i położyłem na półce, zmieniając szkło obudowy na niebieskie. Roboczy pentagram na posadzce nadal był ciepły i miał taki być przez najbliższych kilka godzin.
"Doskonale. O wszystkim pomyślałeś."
- Robiłem to wiele razy. Moja Matka jest gorsza od policji.
Wyjrzałem przez okno. Ulica wokół posiadłości nadal była pusta, ale to szybko mogło się zmienić. Byłem pewien, że kapłani zdążyli mi się dobrze przypatrzyć, a nie miałem na sobie płaszcza, który mógłby wtedy skryć moje gabaryty. Nie każdy ma niemal dwa metry wzrostu i bary jak u niedźwiedzia. Do tego ze względu na mój przydomek nadany mi przez samego Cesarza, mogłem być pierwszą osobą, o jakiej pomyśli arcykapłan.
Niedźwiedź.
- Kurwa mać.
"Połóż się. Aitoh musi wyparować z twojej krwi."
- Nie każdy wie, że używają go złodzieje.
"Policja wie na pewno."
Łóżko pachniało waniliowym kadzidłem i było ciepłe od wsadzonych pod materac nagrzanych cegieł. Zupełnie nagi okryłem się kołdrą i westchnąłem z ulgą. Aitoh nie uzależniał, ale efekty uboczne jego zażywania zniechęcały wielu. Jutro będę rzygał, ale całe szczęście wiele alchemicznych eksperymentów służy zdrowiu w podobny sposób. Zamknąłem oczy i mocno przytuliłem do siebie kołdrę. A oto i kolejny uboczny skutek.
"No, no..."
- Zdarza się - mruknąłem.
"Zaśniesz z czymś takim?"
Ale nawet erekcja nie mogła odsunąć ode mnie senności. Zapadłem w sen, zanim zdążyłem wymyślić jakąś odpowiedź.
* * *
- Inyan. Inyan!
Poderwałem głowę i rozejrzałem się nieprzytomnie. Nie miałem pojęcia, czy to nadal sen, czy może rzeczywiście ktoś syczy mi nad uchem.
- Inyan! - Lasteh, mój młodszy brat, mocno pociągnął mnie za ramię. Spojrzałem na niego, mrugając powoli - Wstawaj.
Zarówno jego obecność jak i ton głosu szybko przywróciły mnie do przytomności. Nigdy nie przychodził, żeby mnie obudzić, zwykle robiła to służba. Poza tym patrzył na mnie z wyraźnym niepokojem, a w jego głosie usłyszałem zdenerwowanie, a rzadko się zdarzało, żeby coś zakłócało jego wieczną pogodę ducha.
- Co się stało? - usiadłem i machinalnie przeczesałem palcami zwichrzone, krótkie włosy. Natychmiast pojawiły się mdłości - Coś z Matką?
- Matce nic nie jest, za to ty masz kłopoty. W sali gościnnej czekają na ciebie goście - usiadł na brzegu łóżka i ściągnął ze mnie kołdrę. Skrzywił się lekko, zauważając moją nagość - Ubieraj się szybko, Inyan. Tacy jak oni nie mają w zwyczaju czekać.
- Kłopoty? Goście? Kto? - zerwałem się i rozejrzałem w poszukiwaniu przygotowanej przez służbę zmiany odzieży. Chwyciłem spodnie i bez nakładania bielizny zacząłem je na siebie wciągać. W ustach miałem papier ścierny, ale nie miałem czasu na umycie zębów.
- Komisarz i arcykapłan - powiedział sucho, patrząc na mnie uważnie szarymi, odziedziczonymi po matce oczyma - Co znowu zrobiłeś, Inyan? Matka żywcem pożre ci serce.
Przekląłem i potrząsnąłem głową, narzucając na siebie jedwabną koszulę.
- Nie przypominam sobie, żebym zrobił cokolwiek - skłamałem spokojnie - Może oprócz tego, że znów zasmrodziłem całą dzielnicę. Pewnie baronet Gehese'de w końcu stracił cierpliwość i zawiadomił policję.
- A arcykapłan? - zapytał, unosząc brwi na znak, że nie wierzy w ani jedno moje słowo - Dobra, Inyan. Porozmawiamy później, teraz pędź na dół. Matka ich zabawia, ale znasz ją. Nie wiem ile wytrzyma, znając jej uprzedzenia względem świątyni.
Przekląłem raz jeszcze i bosy wyszedłem z pokoju. Przemierzając korytarze w stronę schodów i słysząc za plecami kroki Lasteha, szybko sprawdzałem w myślach, czy przypadkiem o czymś nie zapomniałem. Laboratorium przygotowane, zbroja wyczyszczona, podobnie jak reszta moich rzeczy. Łuk i strzały pewnie spoczywają w zbrojowni. Nikt ze służby nie piśnie żadnego słowa, z resztą nie mają o niczym pojęcia. Jedynymi osobami, które mogłyby mnie o coś podejrzewać, były moja matka i brat, ale oni nie zdradzą mnie nawet na torturach. Poza tym nawet oni nie znają całej prawdy.
- Która godzina? - zapytałem brata, gdy zbiegaliśmy po schodach. Żołądek mi się przewracał, ale przeżywałem to tyle razy, że zignorowanie go przychodziło mi bez trudu.
- Niedawno skończyliśmy jeść z Matką śniadanie - powiedział cicho - Nie spałeś na tyle długo, by to mogło wzbudzić ich podejrzenia.
Rzuciłem mu spojrzenie, a on uśmiechnął się kącikami ust, unosząc lekko brwi. Pokręciłem głową i oddałem uśmiech. Coś mi się zdaje, że mój braciszek wie znacznie więcej, niż podejrzewałem. - Jesteś? - zapytałem w myślach, zeskakując z ostatniego stopnia i skręcając w stronę sali gościnnej.
"Jestem" odpowiedział sucho głos "Ale nie mogę ci pomóc."
- Nie potrzebuję pomocy - otworzyłem gwałtownie drzwi i wpadłem do komnaty - Chciałem się tylko upewnić, czy nie byłeś skutkiem przedawkowania aitohu. Poradzę sobie.
Nie odpowiedział. Rozejrzałem się, zatrzymując się w progu i splatając ręce na piersi, by moje mięśnie stały się jeszcze lepiej widoczne. Siedzący przy stole obiadowym arcykapłan odwrócił się na krześle i wstał. Zabawiająca go wcześniej rozmową Matka, wyprostowała się i spokojnie wsparła o oparcie zdobionego srebrem krzesła. Rzuciła mi nieporuszone spojrzenie, ale w jej oczach dostrzegłem tłumioną złość. Za jej plecami stał wyprężony niemal na baczność Terrent Asoh, komisarz stołecznej policji. Zignorowałem jego oraz kapłana i spokojniejszym krokiem podszedłem do rodzicielki.
- Matko - ująłem jej dłoń i pocałowałem lekko - Cudownie wyglądasz.
Uśmiechnęła się chłodno i skłoniła głowę. Płomiennie rude włosy splecione miała w nienaganną, straszliwie skomplikowaną fryzurę. Zielona suknia, którą wybrała na tę okazję, odsłaniała zbyt wiele jak na mój gust, zwłaszcza, że skóra Matki, mimo jej wieku, nadal była nieskazitelna.
- Za to ty strasznie, Inyan - odpowiedziała sucho - Powinieneś zrezygnować z tych bezcelowych eksperymentów i zacząć się lepiej wysypiać.
Uśmiechnąłem się krótko i zwróciłem się ku arcykapłanowi, puszczając jej dłoń. Kapłan z szacunkiem skinął mi głową, a potem jeszcze raz, tym razem w podziękowaniu, gdy wskazałem, że może ponownie usiąść. Sam zająłem krzesło gospodarza domu i ruchem ręki dałem znak służbie, żeby zatroszczyła się o przekąski. Katem oka dostrzegłem, że Lasteh stoi w progu komnaty, nie wchodząc do środka. U jego stóp rozłożyły się Czarny i Biały.
- Arcykapłanie Kerte'ane, komisarzu Terrent - powitałem uprzejmie mężczyzn i wtedy w cieniu, niedaleko okna, dostrzegłem jeszcze jednego. Nie wiedziałem go dokładnie, stał niemal za zasłoną, ale z niewiadomej przyczyny ciarki mi przeszły po plecach.
"Kurwa."
Przełknąłem ślinę. Głos wydawał mi się ponury i bardzo zaniepokojony, a nawet podczas wczorajszej ucieczki ani razu nic nie zakłóciło jego spokoju.
- Kto to? - zapytałem.
"Potem. Nie rozmawiajmy teraz."
- Czy możecie przedstawić mi mojego gościa? - zapytałem więc uprzejmie arcykapłana, kryjąc skrzętnie niepokój - Dlaczego nie usiądzie z nami przy stole?
Kerte'ane uśmiechnął się zdawkowo.
- To jedynie niższej rangi kapłan, Książę Inyanie Favro'de Seva - odpowiedział grzecznie - Szkolę go na mojego asystenta. Jest tu po to, by słuchać, nie by rozmawiać i oceniać.
- Mam nadzieję, że zje z nami i skosztuje wina z moich piwnic - próbowałem dalej - Źle bym się czuł, gdyby mój gość nie został należycie obsłużony.
Kapłan znów skłonił głowę, dzielnie się broniąc.
- Wino za bardzo uderza do głowy nowicjuszom - odbił piłeczkę - A bogaty posiłek z książęcego stołu odsunie jego myśli od ubóstwa refleksji i pragnień, jakiego przestrzegać muszą słudzy świątyni.
Uśmiechnąłem się, skłaniając głowę jeszcze niżej niż on. Czułem na sobie nieruchome spojrzenie Matki i rozbawione brata.
- Czyż wolą światłości nie jest, by jej słudzy poddawali się ciągłym próbom? - zapytałem, unosząc brwi.
Kerte'ane zamrugał, ale szybko zapanował nad zniecierpliwieniem. Nie na tyle, jednak, bym go nie dostrzegł.
- Jest czas na próby i czas na rozmowy - odparł chłodno.
Wyprostowałem się i umościłem swobodnie na krześle. Nie odwrócił spojrzenia, gdy spojrzałem mu w otoczone zmarszczkami oczy. Wciąż wydawał się zniecierpliwiony i chyba zły, jednak jego blada, wąska twarz była jak wykuta z kamienia. Komisarz przez cały ten czas nie spuszczał ze mnie wzroku, jakby oczekując na jakieś potknięcie.
- Rozumiem - powiedziałem, tak samo chłodno - Przejdźmy więc do konkretów. Czym zawdzięczam waszą wizytę?
Kerte'ane spojrzał krótko na Terrenta, a potem znowu na mnie. Jednak zanim zdążył powiedzieć choć słowo, do komnaty weszła służba, niosąc na tacach zimne przekąski oraz kielichy z moim najlepszym winem. Podczas tego krótkiego zamieszania próbowałem przyjrzeć się lepiej nieruchomej postaci w cieniu. Na pewno był to mężczyzna, żadna kobieta nie mogła być tak wysoka. Widziałem tylko zarys twarzy oraz jednego ramienia. Bary miał chyba równie szerokie, co ja.
- Dziś w nocy, z Pałacu Światła skradziono pewien przedmiot - rozpoczął arcykapłan, kiedy służba wyszła wreszcie, zamykając za sobą drzwi. Mój brat wszedł do środka komnaty i niby przypadkiem zaczął zdążać spokojnym krokiem w stronę okien oraz obcego - Złodziejowi udało się umknąć.
Spojrzałem na Kerte'ane, udając żywe zainteresowanie. Matka przyjrzała mi się znad brzegu kielicha i wydęła lekko usta.
- Czy to ten przedmiot, o którym ostatnio było tak głośno? - zapytałem, również unosząc ciężki, kryształowy kielich. Na samą myśli o jedzeniu robiło mi się jeszcze bardziej niedobrze, jednak napić się mogłem - Ponoć jedynie Cesarz oraz kapłani mogli zobaczyć go na własne oczy?
- Tak, rzeczywiście - w głosie arcykapłana usłyszałem wyraźną niechęć. Terrent wciąż patrzył się na mnie bez najmniejszego ruchu. Zawsze irytował mnie ten człowiek - O ten przedmiot właśnie chodzi, książę.
- Czy domyślacie się może, kim może być ten śmiałek? - zapytałem niby z lekkim zainteresowaniem, kątem oka śledząc leniwą wędrówkę brata. Biały i Czarny następowały mu na pięty, węsząc bez agresji w stronę wciąż stojącego nieruchomo tajemniczego mężczyzny - I jaką wartość miał ten przedmiot?
- Bezcenną - niemal warknął arcykapłan. Najwyraźniej wciąż przeżywał wczorajszą noc - I nie, nie znamy jeszcze tożsamości złodzieja. Mamy jedynie kilka śladów i poszlak. Komisarzu Terrent?
Ubrany w prosty czarny mundur mężczyzna poruszył się wreszcie i spuścił ze mnie niepokojące spojrzenie. Skłonił głowę w kierunku mojej Matki, a potem w moim, na znak szacunku. Dałem znak, że udzielam mu głosu i odstawiłem kielich. Nie chciałem, by ktoś zauważył, że drżą mi dłonie. Wprawdzie nic nie wskazywało, że są pewni swych podejrzeń, ale wzrok Matki wciąż utkwiony w mojej twarzy wcale nie uspokajał.
- Kapłani zdążyli dobrze przyjrzeć się temu mężczyźnie - rozpoczął komisarz niemal obojętnym głosem, splatając ręce za plecami - Nie widzieli jego twarzy, poruszał się zbyt szybko, ale kilka szczegółów utkwiło im w pamięci. Złodziej był wysoki i bardzo dobrze zbudowany, Książę. Mało jest w mieście podobnych mężczyzn.
Spojrzałem na niego, a potem na arcykapłana, unosząc lekko brwi. Potem roześmiałem się cicho.
- Więc przyszliście prosto do Niedźwiedzia - powiedziałem, nie ukrywając drwiny - Aresztujecie mnie teraz?
- Brońcie bogowie, Książę. To tylko rutynowa wizyta. Zaglądamy do wszystkich domów, gdzie mieszkają mężczyźni równie dobrze zbudowani, co ty, panie. Zadamy kilka pytań, nic więcej.
- Czego więc chcecie? - zapytałem obcesowo, bo miałem największe prawo poczuć się obrażony podobnymi insynuacjami. Niczego innego nie oczekiwali - Całą noc siedziałem w moim laboratorium, o czym zaświadczyć może służba oraz zapewne połowa sąsiedztwa. Znów popsułem eksperyment i zasmrodziłem dzielnicę. Pewnie czuliście to, idąc tutaj.
Arcykapłan powoli pokiwał głową, nie spuszczając ze mnie spojrzenia. Komisarz wzruszył lekko ramionami.
- Pytaliśmy już sąsiadów i rzeczywiście tak było - przyznał bez skruchy i zignorował mój wściekły wzrok - Upraszamy się o przebaczenie, Książę, że wypytywaliśmy na pana temat bez pozwolenia, ale w taki sposób właśnie przebiega śledztwo.
- Za to ja upraszam się o publiczne przeprosiny na dworze cesarskim, komisarzu - warknąłem lodowato - Jeszcze dzisiejszego wieczoru.
Obaj równocześnie pokręcili głowami. Kerte'ane miał tyle przyzwoitości, by zrobić przepraszającą minę, ale twarz Terrenta się nie zmieniła.
- Dopiero po śledztwie, Książę Krwi. Nie wcześniej.
Syknąłem wściekle, opadając z powrotem na oparcie.
- Rozumiem - warknąłem - Zadawajcie swoje pytania.
- Spokojnie, Inyan - upomniała mnie surowo Matka - To ich obowiązek.
- A moim obowiązkiem jest walczyć o honor rodziny, Matko - odparłem na to nieco spokojniej - Nawet za cenę pojedynku.
Arcykapłan podskoczył lekko. Komisarz zamrugał.
- Dojdzie do przeprosin, Książę - wreszcie udało mi się go nieco ożywić - Kiedy tylko śledztwo się zakończy.
- Jeżeli nie zakończy się w przeciągu miesiąca, poproszę Cesarza o możliwość zmycia tej obrazy - odparowałem. Przełknęli ślinę - Pytania!
Lasteh minął właśnie obcego i zaczął obchodzić stół. Mrugnął do mnie, gdy dostrzegł, że patrzę w jego kierunku.
- Uspokój się, bracie - powiedział łagodnie - Nikt nie udowodni ci kradzieży, kiedy część nocy spędziłeś w moim pokoju tłumacząc mi zawiłe aspekty cielesnej miłości.
Arcykapłan zaczerwienił się gwałtownie. Z trudem powstrzymałem wybuch śmiechu.
- Wybaczcie Inyanowi, dostojni goście - kontynuował Lasteh, nieśpiesznie podchodząc do stołu - Po ojcu odziedziczył gorącą krew i jego żądzę sprawiedliwości. Honor nazwisk Favro'de i Seva, jest dla nas najważniejszy. Czy pamiętajcie jeszcze, jak nasz świętej pamięci ojciec własnymi rękoma udusił obrażającego go o zaniedbanie świątynnych obowiązków kapłana, podczas pojedynku o odzyskanie dobrego imienia rodów? Inyan jest do niego tak podobny! Całe szczęście, że to właśnie jego obowiązkiem jest czuwanie nad naszym honorem!
Arcykapłan dla odmiany pobladł. Wspomniana przez brata historia była ogólnie znana, ale przypomnienie jej teraz najwyraźniej podziałało na obu mężczyzn. Bardzo pozytywnie.
- Chcieliśmy tylko obejrzeć twoje obuwie, Książę - powiedział szybko komisarz, rzucając szybkie spojrzenie cieniowi przy oknie. Ciekawe - To wszystko.
- Obuwie? - uniosłem brwi - Proszę bardzo, choć nie wiem, co wam to może dać. Korzystam z tego samego szewca, co większość szlachty mieszkającej w tej dzielnicy - skinąłem ręką w stronę czekającego przy drzwiach służącego. Zniknął natychmiast - Mogę polecić wam tego człowieka. Nikt jak on nie umie łączyć skórę z gumą.
- Gumą? - zainteresował się Kerte'ane.
- Oczywiście. Nie znasz panie, tego wynalazku? Otrzymuje się go z soku drzew kauczukowych, rosnących daleko na południu. Znacznie ciekawszy jest plastik, ale jest niezmiernie drogi i nie nadaje się na podeszwy, choć dobry jest do wzmocnienia skóry. Lasteh, mógłbyś być tak miły i pokazać arcykapłanowi swoje buty?
Z pełną powagą Lasteh zadarł nogawkę spodni i pokazał obu mężczyznom wysokie do kolan buty z czarnego zamszu, wzmacnianego i ozdobionego plastikowymi pasami. Podeszwy były oczywiście gumowe.
- Kosztują fortunę. Ale stać nas na to, arcykapłanie.
- Dokładnie - potwierdziłem słowa brata - Każde z nas nosi podobne. Nawet Matka. To o wiele bardziej bezpieczniejsze od skórzanych podeszew.
- Guma i plastik są szczytem mody na dworze, kapłanie - powiedziała Matka swym łagodnym kontraltem - Nie znam szlachcianki Krwi, która nie posiadałaby czegoś z tych materiałów.
- Złodziej ubrany był w takie właśnie obuwie. Posiadał też pewne przedmioty wzmacniane plastikiem - wytłumaczył komisarz, obrzucając nogę mego brata pobieżnym spojrzeniem.
- Musiał więc wydać na nie sporą sumę. Najwidoczniej mu się przelewa. Albo ukradł sobie jakieś - wzruszyłem ramionami - Podejrzewam, że chodziło mu o ochronę przed laskami kapłanów.
Kerte'ane spojrzał na mnie szybko. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Przypominam, że jestem alchemikiem - powiedziałem - Pierwsze, co zrobiłem po dostaniu w swe ręce nowych materiałów, było dokładne przebadanie ich właściwości. Zdaje się, panowie, że raz jeszcze drapieżnik przechytrzył swą ofiarę - uśmiechnąłem się pod nosem - W końcu ktoś wpadł na pomysł jak wykorzystać te buty.
- W końcu? - zapytał arcykapłan, wbijając we mnie ostre spojrzenie. Wzruszyłem ramionami.
- To była tylko kwestia czasu. Zastanawiałem się, kiedy ktoś wpadnie na to, co ja. Wśród złodziei może być kilku alchemików. Muszą skądś otrzymywać aitoh.
Oczy komisarza zmrużyły się nieznacznie.
- Myśli pan, że aitoh jest narkotykiem używanym przez złodziei? - zapytał złudnie spokojnym głosem. Uniosłem brwi.
- A nie? Jego sprzedaż jest przecież nielegalna, przynajmniej pośród ludzi z niższych sfer. Musieliście mieć powód, by zabronić jego rozprowadzania na zwykłym rynku. Poza tym sam go zażywam i wiem, jak stymulujące ma działanie. Bez jego pomocy nie miałbym refleksu wystarczająco szybkiego, by uratować wiele z moich eksperymentów - wskazałem na psy - Pracowałem nad nimi przez trzy doby pod rząd, bez przerw na sen. Bez aitohu nigdy by mi się to nie udało.
Komisarz obrzucił zainteresowanym spojrzeniem dwie wielkie bestie. Arcykapłan udał, że ich nie dostrzega. Świątynia jeszcze nie wypowiedziała się na temat stworzonych przez ludzi stworów. Tylko tyle, że nie mogły się rozmnażać, więc nie były dziełem miłym Światłości i Cieniowi. Nie zabraniali podobnych eksperymentów tylko chyba dlatego, że większość alchemików pochodziła z rodzin szlacheckich, a nawet Książęcych; sam Cesarz otaczał się stworzonymi przez siebie obrońcami.
- Zażywał go książę wczoraj w nocy? - zapytał Terrent, nie odrywając spojrzenia od psów. Pewnie marzył o podobnych w swej jednostce.
- Aitoh? Oczywiście. Dwa miligramy. Chyba tyko złość pozwala mi walczyć jeszcze z mdłościami - mruknąłem sucho - Możecie pochodzić po posiadłościach i popytać. Każdy gospodarz domu bierze podobną dawkę przynajmniej raz w tygodniu. Najczęściej ci, którzy muszą ratować swe życie intymne.
Arcykapłan odchrząknął i rzucił mi krótkie spojrzenie, nie skomentował jednak mego pozamałżeńskiego stanu, co w moim wieku dwudziestu dwóch lat było na dworze rzadko spotykane. Spojrzałem na niego chłodno i poklepałem się w udo, przywołując do siebie psy. Przybiegły natychmiast, by wsunąć wilgotne nosy w moje dłonie.
Drzwi otworzyły się raz jeszcze i do sali wszedł służący, podając mi moje buty. Komisarz i kapłan spojrzeli na nie bez zainteresowania, najwyraźniej uważając, że temat jest już skończony. Skorzystałem z okazji i nałożyłem je na nogi.
- Jeszcze pytania? - zapytałem sucho, obrzucając mężczyzn niechętnym spojrzeniem - Wybaczcie, panowie, ale śpieszy mi się. Czeka mnie kilka pojedynków, dla ratowania honoru rodziny. Dziś każdy z rodów, do którego posiadłości rano wstąpiliście, będzie opłakiwał jednego rannego, chyba że publicznie oświadczą, że moje dobre imię zostało nienaruszone.
- Zostanie pan przeproszony, Książę - powtórzył arcykapłan z lekką irytacją, która mi się wcale nie spodobała - Musimy jednak poczekać na wyniki śledztwa.
- Ponieważ może się okazać, że to ja jestem tym złodziejem? - zapytałem lodowato, a sierść Czarnego i Białego zjeżyła się pod wpływem mojej wściekłości; odwróciły łby i spojrzały nieruchomo na Kerte'anego - Wypraszam sobie, kapłanie. Cesarz i jego Krew stoi wyżej nad Świątynią. Na jego prośbę na pewno otrzymam pozwolenie na pojedynek z panem.
Grdyka kapłana podskoczyła, ale w żaden inny sposób nie pozwolił po sobie poznać podenerwowania. Skinął głową i wstał, z szacunkiem skłaniając się mojej Matce i bratu. Wyciągnął do mnie dłoń, ale nie przyjąłem jej. Nawet nie wstałem.
- Czekam na publiczne przeprosiny mnie i mej rodziny w przeciągu tygodnia. Inaczej poproszę cesarza o możliwość pojedynku - powiedziałem z lodowatym spokojem, patrząc mu w oczy - Ogłoszę ten fakt na dworze.
Pobladł, ale jego oczy zapłonęły zimno.
- Rozumiem, Książę Inyan. Postaramy się znaleźć sprawcę jak najszybciej - głos miał niemal obojętny - Jednak kradzież była zbyt poważna, byśmy zrezygnowali ze śledztwa po tygodniu. Jestem gotowy zaryzykować pojedynek, byle tylko umożliwić Świątyni schwytanie złodzieja.
Przekrzywiłem głowę. Nie spodziewałem się po nim takiej determinacji, psuła mi ona szyki. Westchnąłem ciężko i wskazałem mu uprzejmym gestem krzesło. Zawahał się, ale usiadł ponownie.
- To było aż tak cenne? - zapytałem bez poprzedniej złości.
- Aż tak bardzo - głos miał twardy i wciąż gniewny.
Chwyciłem nóż do mięsa i mocno zaciąłem się w przedramię, zanim ktokolwiek na sali zdążył zareagować. Pozwalając krwi spływać na lniany obrus, spojrzałem w oczy zaskoczonego arcykapłana.
- Przyjmij moje przeprosiny, panie - powiedziałem zgodnie z tradycją - Jestem gotowy odpokutować za me słowa i czyny.
Oblizał wargi, a jego spojrzenie złagodniało.
- Przyjmuję, Książę. Proszę opatrzyć ranę, nie trzeba było ciąć się tak głęboko.
Matka ujęła delikatnie moją rękę i przewiązała ją swoim zielonym szalem. Z jej oczu nic nie mogłem wyczytać, a to nie koniecznie oznaczało coś dobrego.
- Musi wybaczyć pan mojej gorącej krwi. Jeżeli sprawa jest tak poważna, jestem gotowy ścierpieć to wszystko na czas śledztwa. Nie stawiam żadnych ograniczeń czasowych - wsparłem się o oparcie, walcząc z zawrotami głowy i mdłościami - Ale prosiłbym po wszystkim o publiczne przeprosiny.
Kerte'ane uśmiechnął się i pokiwał głową. Terrent westchnął, nie ukrywając ulgi.
- Oczywiście, Książę. Jestem niezwykle rad, że udało nam się dość do porozumienia. A teraz wybacz, ale czekają nas kolejne wizyty. Wśród rodzin szlacheckich jest jeszcze dwóch mężczyzn, którzy mają podobną budowę, co pan.
- Czy to nie mógł być ktoś spoza miasta, kapłanie? - zapytałem, gdy zabierali się do wyjścia - Wieść o przetrzymywanym w Pałacu skarbie na pewno rozniosła się szerokim echem.
Pokręcił głową, rzucając mi zmęczone spojrzenie.
- Całe szczęście Książę, coś jest w naturze tego przedmiotu, że wabi do siebie sługi Cienia. Prędzej zareagowałby na to przyciąganie ktoś ze stolicy.
Zmarszczyłem brwi, ale on już przyjął ramię mego brata i pozwolił odprowadzić się do drzwi. Pożegnałem się z ponurym wyraźnie komisarzem, a potem spojrzałem na mężczyznę przy oknie. Właśnie wyszedł z cienia, idąc szybkim krokiem w stronę odchodzącego arcykapłana.
Był równie wysoki, co ja, może nawet nieco wyższy, i podobnej budowy. Krótkie jasne włosy nie były obcięte na modłę kapłanów, a jego brązowa tunika w niczym nie przypominała świątynnych szat. Poruszał się jak wojskowy i szermierz; z płynną elegancją, niewymuszenie. Przechodząc obok rzucił mi krótkie spojrzenie, a mnie znów ciarki przeszły po plecach. Nigdy w życiu nie widziałem tak jasnych oczu, właściwie wcale nie widziałem tęczówek, tylko ciemne kółka je otaczające. Wyglądały niemal upiornie na tle jego ciemnej, brązowej skóry.
Zwalczając nagłe drżenie, skinąłem mu z powagą głową. Oddał gest i uśmiechnął się lekko. Z wyraźnym ciepłym rozbawieniem. Potem zniknął za drzwiami.
"Wie."
- Co?!
"Wie, że masz mnie w środku."
Zacisnąłem palce na blacie stołu. Przełknąłem ślinę, walcząc z narastającą paniką.
"Przestań. Nie sądzę, żeby powiedział o tym arcykapłanowi. To delikatna sprawa."
- Nic nie rozumiem!
"Pozbądź się wszystkich. Musimy porozmawiać."
- Musimy porozmawiać - powiedziała sucho Matka, a ja aż podskoczyłem - Tu i teraz. Poczekamy, aż wróci twój brat.
- Tak, Matko - mruknąłem, przesyłając głosowi przepraszającą myśl.
Wsparła się o oparcie krzesła i mierzyła mnie nieruchomym spojrzeniem do czasu, gdy Lasteh nie wrócił do sali i zamknął za sobą drzwi. Wtedy westchnęła i pokręciła głową.
- Tym razem przesadziłeś - powiedziała, unosząc kielich do ust. W jej głosie usłyszałem cień rozbawienia - Twój ojciec też miał do tego skłonność. Co z raną?
Uzdrowiłem się i oddałem jej zakrwawiony szal. Bycie magiem miało swoje dobre strony, choć umiejętność manipulowania energią sprowadzała na moją głowę wiele problemów. Dla przykładu, większość moich przeciwników podczas pojedynków wybierała za broń właśnie magię, a nią było bardzo trudno manipulować tak, by nikogo nie zabić. Wielokrotnie wracałem do domu jako zwycięzca, ale na wpół przytomny od utraconej energii. Nigdy jeszcze nie przegrałem pojedynku, choć kosztowało mnie to wiele sił i wyrzeczeń.
- Dlaczego sądzicie, że ja to zrobiłem? - zapytałem, gładząc znikająca bliznę - Czy to jest wypisane na mojej twarzy? Dlaczego zawsze ja?
Lasteh parsknął. Matka rzuciła mi ostre spojrzenie.
- Nie zachowuj się jak dziecko, Inyan. To, że to ty okradłeś Pałac nie ulega żadnym wątpliwościom. Znasz ten budynek jak własną kieszeń, wkradałeś się do niego jeszcze za czasów, gdy żył twój ojciec. Na dodatek sam cię do niego zabierał, gdy byłeś młodszy.
Uśmiechnąłem się pod nosem, przypominając sobie tamte wspaniałe czasy. Jednak zreflektowałem się szybko.
- Od jak dawna wiecie, że kontynuuję tradycję rodu Favro'de? - zapytałem z urazą.
Lasteh wyszczerzył zęby i zasalutował mi kielichem. Wymowne.
- Matka byłaby rozczarowana, gdybyś tego nie robił - powiedział z ironią - W naszej rodzinie zawsze był sługa Cienia, to przynosi szczęście.
- I co teraz? Jaka jest szansa, że udowodnią ci włamanie? - zapytała Matka surowo - Honor rodziny jest najważniejszy, synu. Jeżeli coś go splami...
- Wcześniej popełnię samobójstwo, Matko - przerwałem jej chłodno - Jak ojciec. Ale nie sądzę, żeby udało im się jakoś dowieść, że to ja byłem w Pałacu. Po pierwsze, zatarłem za sobą wszelkie ślady. Po drugie, nie mam tego przedmiotu.
- Sprzedałeś go? - zapytał Lasteh z ożywieniem - Co to było?
- Nie sprzedałem go, bo nawet go nie zabrałem. Byłem w Pałacu tylko dlatego, że przyjąłem wyzwanie Świątyni.
"Zabrałeś go ze sobą" zauważył głos cicho "Ja nim jestem. Musimy porozmawiać, Inyan. Szybko."
- Wybaczcie, muszę teraz odpokutować cały ten aitoh - mruknąłem, wstając. Pocałowałem Matkę w dłoń i uśmiechnąłem się do niej słabo - Nie popełnię błędu ojca, Księżno. A jeśli już, to zmażę plamę na honorze moją krwią i życiem.
- Obyś nie musiał tego robić, Inyan - powiedziała cicho - Obaj jesteście dla mnie wszystkim.
Uśmiechnęliśmy się do niej.
- Inyan nie może umrzeć, zanim nie spłodzi potomka - wyszczerzył się Lasteh - Radziłbym ci się pośpieszyć, bracie. Czas ucieka. Kiedyś szczęście cię opuści.
- Żaden z mężczyzn rodu Favro'de nigdy nie umarł w swym łóżku i ze starości - powiedziałem z dumą - Zapewne nie złamię tej tradycji, ale nie będę narażał się na zbytnie ryzyko.
Tylko westchnęli, kręcąc głowami. Mówiłem jak ojciec i dobrze o tym wiedziałem. Miał trzydzieści dziewięć lat, kiedy został zmuszony poderżnąć sobie gardło, aby ratować dobre imię rodów. Miałem jego nóż i zamierzałem użyć go w ten sam sposób, jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli. Jak przed nami mój dziadek i pradziadek.
- Idź już. Wykąp się i zjedz coś ciepłego - nakazała łagodnie Matka.
Pocałowałem ją w policzek.
- A ty znajdź matkę dla swego wnuka - powiedziałem, kierując się w stronę drzwi - Lasteh ma rację. Już czas. Tylko nie żonę. Dobrą, płodną kobietę z biodrami odpowiednimi do rodzenia dzieci.
Przekroczyłem próg i zamknąłem za sobą drzwi, nie dostrzegłem więc ich reakcji na moje słowa. Na myśl o ożenku robiło mi się niedobrze, ale nikt przecież mnie do niego nie zmuszał. Byłem jednak głową rodziny i miałem pewne obowiązki. Mała była szansa, by Lasteh spłodził sługę Cienia. Był zbyt podobny do Matki i jej rodu Seva.
"W zabawny sposób myślisz o kobietach" powiedział głos, gdy szedłem szybko w stronę gabinetu "Ile miałeś kochanek?"
Nie miałem zamiaru powiedzieć, ale liczba i tak pojawiła się na moment w mojej głowie.
"Dwie? Masz dwadzieścia cztery lata!"
Wzruszyłem ramionami, zły, że się zdradziłem.
- Zawsze byłem inny.
"Myślałeś kiedyś o mężczyznach?"
Niemal się potknąłem. Spłoszona służąca umknęła mi z drogi, gdy warknąłem wściekle pod nosem.
- To była obraza? - zapytałem na głos, próbując uciszyć szalejące w mej głowie obrazy i obawy.
"Aha..." mruknął tylko.
- Co za "aha"? - warknąłem.
Nie odpowiedział, choć jakoś wyczuwałem jego rozbawienie.
Zamknąłem drzwi gabinetu i z westchnieniem zapadłem w fotelu. Jakiś domyślny służący postawił na moim biurku dzbanek z ziołową herbatą łagodzącą skurcze żołądka. Wypiłem połowę jego zawartości, nie trudząc się z przelewaniem jej do filiżanki.
- Mów - powiedziałem, sięgając po papierosa - Ale nic nie kręć.
"I tak mała jest szansa, że mi uwierzysz" zauważył "Przynajmniej postaraj się być mniej sceptyczny. Na tę krótką chwilę."
- Jesteś tym demonem, czy nie jesteś? - przerwałem mu ze zniecierpliwieniem - I kim był ten jasnooki w kącie?
"Po kolei" mruknął "Wiesz, kim są nosiciele?"
- Yhm - wzruszyłem ramionami, zaciągając się aromatycznym dymem - Święte głosy Jasności. Ludzie, którzy noszą w sobie cząstki Światła, a ono przemawia ich ustami - zamruczałem nie ukrywając ironii. "Jasnooki był jednym z nich. Te oczy to ich znak rozpoznawczy."
Wzdrygnąłem się.
- Nie wyglądał na kapłana. Myślałem, że tylko słudzy Świątyni mogą stać się nosicielami.
"To Jasność wybiera nosiciela, nie Świątynia. Tamten człowiek był najemnikiem, zanim to go spotkało. Dlatego mamy jeszcze jakieś szanse."
Odetchnąłem powoli, przetrawiając te rewelacje. Nadal jednak nie otrzymałem odpowiedzi na najbardziej nurtujące mnie pytanie.
"Tak, wiem" mruknął "Ujmę to w ten sposób. Jesteś takim nosicielem, a Jasność to mój brat."
Zakrztusiłem się wciąganym właśnie dymem i niemal położyłem się na blacie biurka, walcząc o odzyskanie oddechu. Czekał cierpliwie aż dojdę do siebie. On chyba naprawdę nie żartował.
- O Cieniu... - wyszeptałem w końcu.
"Słucham?" zapytał nieskromnie i z lekką drwiną.
- Nie wierzę ci! Nigdy nie uwierzę. Okłamujesz mnie. Albo naprawdę przesadziłem z aitohem i zaczynam mieć zwidzenia. Albo... nie wiem. Nie wierzę.
Westchnął.
"To zdrowa cecha u złodzieja, taki sceptycyzm. Ale prosiłem, byś odrzucił go na chwilę."
- Jak to możliwe... to znaczy... nigdy nie słyszałem o nosicielach Cienia. Poza tym ty... nie możliwe!
Westchnął raz jeszcze.
"No więc dobrze" powiedział sucho "Więc czym jestem? Dlaczego kapłanom Światła tak bardzo zależy na odzyskaniu tego kamyczka? Dlaczego interesuje się tym sam nosiciel? I co stało się z twoimi oczyma?"
Zamrugałem.
- Oczyma?
"Spójrz w lustro" nakazał ze zniecierpliwieniem "Nie tylko nosiciele Światła mają swoje znaki rozpoznawcze. Nie tylko w ich ciałach następują zmiany."
Poderwałem się i z pewnym wahaniem podszedłem do wielkiego lustra w garderobie. Zmiana była niemal nie zauważalna, ale znałem swoje ciało na tyle, że odkryłem ją od razu. Szare zwykle tęczówki nabrały grafitowej, ciemniejszej barwy i pojawiły się w nich plamki czerni. Zdumiałem się, Że Matka jeszcze tego nie zauważyła, choć siedziałem tak blisko niej.
"To dopiero postępuje" wytłumaczył "Skończysz z czarnymi oczyma. I tak będzie nawet wtedy, gdy w końcu wydostanę się z twojego ciała."
Nieco chwiejnie powróciłem do biurka i głęboko zaciągnąłem się papierosem. Milczałem długą chwilę, próbując dojść do porządku z tym wszystkim. Nic nie mówił przez ten czas, ale musiał śledzić moje myśli, bo gdy w końcu niechętnie odpowiedziałem sobie na postawione przez niego pytania, mruknął wymownie.
"I jakie wnioski?"
- Musisz być kimś potężnym - przyznałem niechętnie - Wszystko na to wskazuje. Ale...
"... nie wierzysz, że jestem Cieniem" dokończył "Rozumiem. Wymagasz więc materialnego dowodu. Dobra cecha u złodziei, jak mówiłem. Dam ci go więc. Miejmy nadzieję, tamten nosiciel jest wystarczająco daleko, żeby tego nie wyczuł. Nie jesteśmy jeszcze gotowi na rozmowę z nim."
Zanim do końca pojąłem sens jego słów, cień w jednym z kątów gabinetu poruszył się jak żywy i błyskawicznie ogarnął połowę pokoju. Struchlały patrzyłem jak formuje się w mniej więcej człekokształtną sylwetkę, owijając się wokół niej niczym czarne aksamitne wstęgi. Błysnęła biel białek i wtedy kształt wyostrzył się, przyjmując zupełnie ludzką postać. Zamarłem w fotelu, zapominając o dogasającym papierosie w palcach. Dopiero, kiedy żar poparzył mi skórę, na ślepo wrzuciłem pet do popielniczki i oblizałem wargi, wpatrując się w stojącego przede mną mężczyznę.
- I co? - zapytał znajomym głosem, unosząc brwi.
Odchrząknąłem i powoli pokręciłem głową.
- Demony czegoś takiego nie potrafią. Żaden mag również - przyznałem cicho - O czarni słudzy cienia...
Wykrzywił się ironicznie, splatając długie ręce na klatce piersiowej. Był wyższy ode mnie, ale o wiele drobniejszy, choć przy moim bracie wyglądałby na siłacza. Barki miał szerokie, a zupełnie czarna, lśniąca niczym naoliwiona, skóra opinała pięknie wyprofilowane mięśnie. Był nagi, a w jego postawie i sylwetce było tyle zamierzonej wulgarności i niemego wyzwania, że zarumieniłem się mimowolnie.
- I co? - powtórzył sucho.
Zreflektowałem się, że wciąż kręcę głową, przestałem więc i wsparłem się o oparcie fotela. Coś rosło mi w żołądku i nie był to strach. W jednym krótkim przebłysku doszło do mnie, co to wszystko oznacza i jak mogę to wykorzystać. Uśmiechnął się nagle.
- Dlatego wolę złodziei.
- Usiądź - w końcu wygrało ze mną dobre wychowanie. Był tak czy inaczej moim gościem - Porozmawiajmy. Napijesz się czegoś?
Mięśnie na jego szczęce napięły się wyraźnie.
- Nie mogę usiąść. Nie mogę jeść. Gdybym mógł, nie potrzebowałbym twojej pomocy. Przybranie takiej postaci i to nie na długą chwilę, to jedyne, co mogę zrobić o własnych siłach. Gdybyś mnie dotknął, twoja ręka przeszłaby przez moje ciało. Mnie tu właściwie nie ma. To iluzja.
Długo milczałem patrząc mu w oczy. Były czarne i gniewne, a źrenice jarzyły się lekko czerwonawym blaskiem. Takich oczu nie mógł mieć demon, a tym bardziej mag. Po skórze przepełzły mi lodowate dreszcze podekscytowania.
- Jak znalazłeś się w Pałacu Światła? - zapytałem, bo najwyraźniej oczekiwał jakieś reakcji z mojej strony - Zostałeś uwięziony?
Odetchnął głęboko i powoli pokręcił głową.
- Mniej więcej. To nie jest coś, o czym lubię rozmawiać, ale w końcu współpracujemy razem - skrzywił się lekko i na krótką chwilę zapatrzył w zasłonięte ciężkimi storami okno - Powiedzmy, że raz posunąłem się za daleko - powiedział w końcu niechętnie, rzucając mi krzywy uśmiech - Zdarza się to nawet mnie.
- Zostałeś ukarany? Przez Jasność? - chyba nie za bardzo udało mi się ukryć zafascynowanie.
- Nie. Daj spokój, mój brat ma do mnie słabość, podobnie jak ja do niego. Nad harmonią czuwa nasz... Rodziciel, to jedyne słowo, jakie przychodzi mi na myśl w mówionym języku. To za jego sprawą zostałem uśpiony i uwięziony w odłamku żwiru. Nie zdarzyło mi się to pierwszy raz, przyznam... ale nigdy nie zaszło tak daleko.
- Tak daleko? - powtórzyłem, przyznając, że nie za bardzo pojąłem, o co mu chodzi.
- Zwykle bywałem uwięziony przez kilka lat, raz zdarzyło mi się siedzieć przez jedenaście. Potem ludzie mego brata, albo moi z jego pomocą, uwalniali mnie. Zwykle wtedy, kiedy ktoś znajdował tę rzecz, w którą zaklął mnie Rodziciel. Nie zawsze był to kamień - powoli nabrał tchu i pokręcił głową. Wydawał się zły, ale w taki zimny, przyciszony sposób. Nie chciałbym być na miejscu tego, kto mu podpadł - Rodziciel nigdy nie interweniował w to, co działo się później. Do czasu, gdy uznał za stosowne znów mnie ukarać. Ale tym razem coś się stało... wciąż nie jestem pewien, co dokładnie... i kamień nie trafił w ręce moich czy jego nosicieli. Dostali go kapłani.
Spojrzałem na niego, nie kryjąc zaskoczenia. Nie widziałem problemu.
- Kapłanów Jasności? - upewniłem się, a gdy przytaknął, wzruszyłem ramionami - Nie rozumiem. Czy to coś zmieniało?
Wydawało mi się, że kontury jego sylwetki zaczynają tracić ostrość. Z roztargnieniem zmarszczył czoło i wszystko powróciło do normy, ale wyraźnie widziałem, jaką trudność mu to sprawiło. Spojrzał na mnie z krzywym uśmiechem i pokręcił głową.
- Różnica między kapłanami a nosicielami jest taka, jak pomiędzy kimś z rodziny a najemnikiem. Ufasz temu pierwszemu bez zastrzeżeń, za to nie możesz być pewien, czy drugiemu ktoś nie zapłacił więcej od ciebie.
Przez moment patrzyłem na niego w milczeniu, mrugając tylko oczyma. Jego słowa były tak różne od tego, co ładowali w nas kapłani, że przez moment nie za bardzo pojąłem, o co mu chodzi.
- Chcesz powiedzieć, że wśród kapłanów są zdrajcy?
- Mniej więcej. Umysł ludzki łatwo jest opętać i nie potrzeba do tego mocy równej mojej. Na tym, bym nie został uwolniony, najbardziej zależy demonom, mój nosicielu. Chyba rozumiesz, dlaczego.
Powoli pokiwałem głową. Bardzo powoli.
- Nie masz nad nimi zupełnej władzy? - zapytałem niepewnie - Przecież są twoimi sługami.
Westchnął, jak mi się zdawało, nieco cierpiętniczo.
- Kolejny naładowany kłamstwami kapłanów - warknął - Mam nad nimi władzę, owszem, ale tylko dlatego, że jestem od nich silniejszy i uznają mnie za swojego pana. Co nie oznacza, że są mi zupełnie posłuszne. Kiedy zostaję uwięziony, kontrolę sprawuje nad nimi jedynie Rodziciel. Nikt ich nie karze, nikt nie zmusza do pracy, nikt nie pilnuje. Rozumiesz?
Zrozumiałem. Chyba.
- Więc w ich interesie jest, byś pozostał w swym więzieniu.
- Dokładnie - rzeczywiście się rozpadał. Zaczynałem widzieć przez jego ciało, ścianę za jego plecami - Na nasze szczęście, a przede wszystkim ludzi, nie są zdolne do współpracy, a ich ulubionym zajęciem jest walka ze sobą. Nie rozumiem, jak to się stało, że udało im się mnie wyczuć i przechwycić. Nie rozumiem, dlaczego nie interweniował Rodziciel. Szczerze mówiąc, w tej chwili nie wiem nic i cholernie cieszę się, że udało mi się trafić na ciebie.
- Zwabiłeś mnie - zauważyłem, przypominając sobie słowa arcykapłana. Skrzywił się.
- Gówno prawda - warknął - Spałem i to głęboko. Dopiero, gdy dotknąłeś kamienia pojąłem, co się stało. To była bolesna pobudka. Trzydzieści lat, wyobrażasz to sobie? A mogło być gorzej. Nie utrzymam już więcej iluzji, wracam do twego ciała.
I zniknął sprzed mojego biurka, jakby w ogóle go nie było. Powoli zapaliłem kolejnego papierosa i nieśpiesznie zaciągnąłem się dymem. Musiałem cholernie dużo przemyśleć.
- Rodziciel? - upewniłem się - Kapłani nie mówili ani słowa o kimś takim.
Mruknął z irytacją w głębi moich myśli.
"Oczywiście, że nie. Istnieję tylko ja i mój brat Jasność. Czerń i biel, z tym, że ja robię za czarny charakter. Daj spokój. Jesteś jednym z moich i wierzysz w ich pieprzenie?"
Nie zdołałem powstrzymać szerokiego uśmiechu. Gdyby tylko arcykapłan mógł usłyszeć te słowa!
- Pieprzenie - powtórzyłem półgłosem - Twój brat pozwala ci się o nich tak wyrażać?
"Ma całkiem podobne zdanie, co ja, choć nigdy nie wypowiedział się wprost na ten temat i może nie w taki sposób. Świątynia to jego działka, jak nie potrzebuję podobnych instytucji. Ja je okradam. No dobrze... wiesz, że posiadam Pałace Ciemności i kapłanów, ale nie w takim zakresie. Świątynia brata została stworzona dla ludzi i przez ludzi. Prawdziwymi kapłanami są nosiciele. Ale świat nie zwraca na nich uwagi, bo nie zachowują się jak "kapłani"."
- I całe szczęście - zauważyłem sucho - Wolałbym nie mieć nikogo na karku.
"Ty jesteś tym złym" przypomniał mi "Twój bóg nagania demony na biednych ludzi i jest całym złem tego świata. Pamiętaj, że arcybiskup wie, czym był kamień. Wie, że byłem w środku. I jest święcie przekonany, że to słowa mego brata zdradziły mu prawdę."
- To znaczy, że jeśli sterują nim demony, on nie ma o tym najmniejszego pojęcia? Myśli, że działa w imieniu Jasności?
"Zawsze tak jest. W ten sposób właśnie działają demony i ja jestem po to, by temu zaradzić. Rodziciel zawsze jest pobłażliwy dla swych dzieci, ale ja nie jestem. Dlatego tak bardzo dążą to tego, bym nie zdołał się już obudzić."
- Zaraz, zaraz - doszło do mnie nagle - Jakie jest prawdopodobieństwo, że demony dowiedzą się, że mam cię w środku i spróbują coś z tym zrobić?
Milczał przez chwilę. Z każdą mijającą sekundą coraz bardziej czułem, że coś jest naprawdę nie tak.
"Nie będę cię oszukiwał" mruknął niechętnie "Musimy się śpieszyć. Jak się uda, nawet nie zdążą tego odkryć, ale nie są głupie. Do tego będą potrafiły cię wyczuć."
Przez moment nie byłem zdolny do wydania głosu. Czy on naprawdę powiedział to, co powiedział?
- A co mogą zrobić, gdy się już dowiedzą? - zapytałem cicho, ledwo panując nad sobą.
Zawahał się wyraźnie.
"Powiem prawdę. Postarają się ciebie pozbyć. I chyba na tobie nie poprzestaną."
Długo milczałem, walcząc z czerwoną mgłą wściekłości, napływającą mi przed oczy. Oto właśnie zrobiłem coś, czego całe życie próbowałem uniknąć. Sprowadziłem niebezpieczeństwo na mój ród i to prosto do mego domu. Gdybym jeszcze został zwabiony do Pałacu Światła... ale nie. Według słów Cienia to był tylko i wyłącznie mój wybór, że znalazłem się tam i dotknąłem kamyczka. Jeśli tak, to nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie.
- Ile mam czasu? - zapytałem, z trudem dobierając słowa. Nigdy w życiu nie byłem na siebie tak wściekły jak teraz. Podobne emocje przeżywałem dotychczas jedynie na polu walki.
"Parę tygodni, tak sądzę" musiał śledzić tok moich myśli, bo wydawał mi się dziwnie przyciszony "Uda się, o ile będziesz współpracował."
Zacisnąłem pięści.
- Zabrzmiałoby to jak szantaż, gdyby nie to, że to z mojej winy znalazłem się w tej sytuacji - warknąłem - Ojciec zawsze uczył mnie odpowiedzialności za swe czyny. Podejmuję wyzwanie. Uczynię wszystko dla rodziny i honoru swych rodów. Co mam zrobić?
"Mój brat dał mi wyraźny znak, każąc swemu nosicielowi przyjść do ciebie razem z arcykapłanem. To musi coś oznaczać, ale nie jestem pewien, co. Być może ma jakiś pomysł. Musisz porozmawiać z tym mężczyzną."
Zawahałem się, nerwowo gryząc paznokieć. Nie podobało mi się to, że musiałem szukać pomocy u obcego, ale nie miałem innego wyjścia.
- Być może uda mi się go złapać na dworze - powiedziałem w końcu niechętnie - Musi być blisko arcykapłana, skoro był u mnie razem z nim. Ale jutro, teraz jest zbyt późno na podobne wizyty. Same przygotowania do wyjścia zajmą mi parę godzin. Poza tym dziś wciąż mogą zajmować się zbieraniem zeznań.
"Dobrze" wydawał się zadowolony "Jutro z samego rana pójdziesz na dwór Cesarza i porozmawiasz z nosicielem. Nie gwarantuje, że to coś da, ale na pewno będzie chciał współpracować."
- Nie zamierzam najmować sobie kogoś do pomocy - warknąłem - Pracuję sam i nie zmieni się to nawet teraz. Nie mam zamiaru zdradzać mu, kim jestem.
"Przecież już wie" zdumiał się wyraźnie "Myślisz, że ukryjesz coś przed moim bratem? Poza tym skoro jestem w twoim ciele, to musisz być moim sługą."
- Co nie zmienia faktu, że nie mam zamiaru przyznawać się komuś głośno, że jestem złodziejem. Dość tego. Daj mi odpocząć. Pójdę do laboratorium, a potem trochę potrenuję. Być może jutro czeka mnie jakiś pojedynek.
"Zawsze trochę irytowali mnie arystokraci" mruknął.
- A mnie bogowie - odparowałem - Możesz być Cieniem, ale ja walczę o życie mojej rodziny.
Westchnął, jak mi się wydawało, z leciutkim rozbawieniem.
"Zamykam się, jak chcesz. Do jutra."
- Do jutra - odparłem, ani trochę nie wierząc, że rzeczywiście zostawi mnie w spokoju aż do rana. Dopiłem herbaty i skierowałem się do laboratorium, wciąż walcząc z okropnymi mdłościami.
CIEŃ - CZĘŚĆ 2
Za oknem śpiewały cykady, a chłodny, pachnący deszczem wiatr dostawał się do środka laboratorium, gdy na godzinę nad ranem chwyciłem za miecz, by powtórzyć dobrze znane ruchy. Powoli poruszając ciężką klingą nad głową, oddychałem równomiernie i ostrożnie stawiałem kroki na świeżo zatartym pentagramie. W pomieszczeniu wciąż unosił się swąd palonego mięsa i ostry zapach organicznych kwasów. Wynik ostatniego eksperymentu przyglądał mi się z gadzią obojętnością ze słoika na stole. Nie miałem serca, by go spalić.
Był już najwyższy czas by obudzić Lasteha i zabrać się do przygotowań do wyjścia, jednak wciąż nie miałem ochoty wyjść ze schronienia, jakie dawało mi laboratorium. Bywały takie momenty, gdy nic bardziej nie chciałem, jak zrzucić całą odpowiedzialność na kogoś innego i zapomnieć o wszelkich problemach. Wielokrotnie żałowałem, tu w ciszy i odosobnieniu, że podjąłem drogę ojca i stałem się sługą Cienia. Czy bałem się śmierci? W takich momentach jak ten myśl o niej nie dawała mi spokoju, a widok leżącego na stole ojcowskiego noża przyprawiał o zimne dreszcze. Godziny tuż nad ranem były właśnie najgorsze i jedynym lekarstwem były dla mnie treningi. Dlatego poruszałem się coraz szybciej, nie zwracając już uwagi na to, że spływający z mego ciała pot spada na ziemię i miesza się z czerwoną kredą pentagramu. Chciałem zapomnieć.
Kiedy słońce pojawiło się nad dachami budynków, odłożyłem miecz i pochyliłem się nad słoikiem z jaszczurką. Mały gad zamachał języczkiem, kiedy uniosłem naczynie i podszedłem do okna. Zimny wiatr przyprawił mnie o dreszcze.
- Nie zabiję cię, dam ci szansę - delikatnie wytrzasnąłem gekona na parapet i popchnąłem żółto brązowe zwierzątko palcem - Niech natura cię osądzi.
"Bawimy się w boga?"
- Daj mi dwie godziny. Potem porozmawiamy.
O dziwo posłuchał mnie. Może nie miał innego wyjścia? Może jego władza nade mną była tak mała, że nie był w stanie zrobić niemal nic i obawiał się, że przez narzucanie się, straci nawet to, co ma?
Pół godziny później, po kąpieli i solidnym śniadaniu, pożałowałem, że w ogóle wyszedłem z laboratorium. Zamyślony i wciąż wyciszony, bez pukania otworzyłem drzwi do pokoju brata i zamarłem na progu, wbijając osłupiałe spojrzenie w scenę na łóżku. Leżący pod wielkim mężczyzną Lasteh dostrzegł moją obecność i zamrugał.
- Inyan?
- Ja... - wychrypiałem, nie mogąc spuścić wzroku z jego nóg oplątanych wokół pasa pobladłego nagle mężczyzny - Ja... wrócę za moment.
Ktoś w mojej głowie zaśmiał się głośno. Mimo własnych słów nie ruszyłem się z miejsca. Nie mogłem. Zamurowało mnie.
Lasteh westchnął i szturchnął obcego, a wtedy go poznałem. Pobladłem, walcząc między chęcią sięgnięcia po nóź, a natychmiastową ucieczką. Wycofałem się po omacku i zamknąłem drzwi.
Koniuszy!
- Zabiję cię, Lasteh... - wysyczałem, siadając na krześle pod gobelinem na korytarzu - Ja walczę o honor, a ty...
Drzwi otworzyły się i na korytarz wyszedł mój brat, z ponurą miną zapinając spodnie. Rzucił mi wściekłe spojrzenie i splótł ręce na nagiej piersi. Odparowałem je, zaciskając pięści.
- Masz wyczucie - mruknął.
- Koniuszy. Do tego mężczyzna - zasyczałem w odpowiedzi; nic innego nie byłem w wstanie wydusić.
- Jest szlacheckiej krwi - uciął z irytacją - Nie możesz mi nic zarzucić.
Miał rację, nie mogłem. Ale... ale jest przecież moim bratem! A tamten...
- Lasteh - jęknąłem - Mogłeś... nie wiem... powiedzieć mi jakoś. Uprzedzić. Przemyślałbym to. Przygotowałbym się. Nie wiem... na Cień i jego demony... nie wiem, co zrobić!
Westchnął, a zamiast złości w jego oczach pojawiło się rozbawienie. Usiadł obok mnie i objął, mocno przyciskając się do mego ramienia.
- Co miałem ci powiedzieć? - zapytał z leciutkim szyderstwem - Że biorę sobie różnych kochanków, nie zważając na płeć, a tym bardziej na ich stanowiska? Rzeczywiście, nie jestem wybredny, ale szaleję póki mogę, zanim Matka nie zmusi mnie do ożenku dla dobra rodziny, jeśli ty nie spłodzisz dziedzica. I zawsze są szlacheckiej krwi, nie mam zamiaru naruszyć godności naszego rodu - poklepał mnie po udzie. Jego uśmiech wcale mi się nie spodobał - Nie przeżywaj tego tak bardzo, bracie. Wolę mężczyzn i tyle.
- O, Cieniu... - zamruczałem - Dlaczego?
- Nie zrozumiałbyś.
"Ma rację."
- Ty masz tutaj najmniej do powiedzenia - warknąłem. Zaśmiał się cicho w odpowiedzi.
Lasteh spojrzał na mnie uważniej, śledząc wzrokiem moją twarz i spoglądając w oczy. Westchnął, poważniejąc i pokręcił głową.
- Nie spałeś.
Był jak Matka. Nic nie można było przed nim ukryć.
- Nie. Myślałem. I pracowałem w laboratorium - w końcu tym razem nie musiałem ukrywać prawdy - Lasteh... ja... - mnie, wyszkolonemu w dyplomacji, jakoś trudno było znaleźć odpowiednie słowa. Nic w życiu nie przygotowało mnie na taką sytuację - To powinno zostać w rodzinie - udało mi się w końcu wydusić, powstrzymując się od wszelkich złorzeczeń, jakie przychodziły mi na myśl.
Westchnął cierpiętniczo, ale najwyraźniej wziął pod uwagę, że to wszystko, na co było mnie stać, gdyż po chwili uśmiechnął się lekko.
- Zostanie. Nie tylko ty zarywasz noce myśląc o honorze rodziny.
Parsknąłem. Lasteh żałujący swych czynów? Lasteh z poczuciem winy? Lasteh z poczuciem wstydu i przyzwoitości? Trzymaj mnie, Cieniu.
- Oby zostało.
Ramiona mi opadły. Nie do końca umiałem poradzić sobie z tą sytuacją i planowałem potem jeszcze mocnej przycisnąć brata, teraz jednak na pierwszy plan wysuwała się myśl o demonach Cienia, które w każdej chwili mogły znaleźć się u drzwi mego domu. Nawet koniuszy w łożu Lasteha musiał odejść na jakiś czas na dalszy plan. Choć na pewno zapamiętam sobie, by porozmawiać z tym człowiekiem. Ostro.
- Mam do ciebie prośbę, barcie - uniosłem głowę. Lasteh zamrugał, najwyraźniej zauważając wyraz mych oczu. Byłem zły. Na nosiciela, na Cień, na demony, a przede wszystkim na siebie - Potrzebuję twej obecności podczas wizyty na dworze.
- Co tak oficjalnie? - uniósł brwi.
- Bo to poważna sprawa. Nie powinienem ukrywać się w posiadłości jak zbity pies. Muszę stanąć przed dworem i Cesarzem. Muszę spojrzeć im w oczy, na znak, że nie straciłem dumy i nie czuję się winny.
Wyciągnął nogi i założył ramiona na piersi, patrząc na mnie uważnie. Kąciki jego warg drgały lekko.
- Mam iść z tobą, żeby powstrzymywać cię przed wyzywaniem każdego, kto tylko spojrzy na ciebie krzywo?
- Coś w tym rodzaju - uśmiechnąłem się słabo - Podejrzewam, że i tak w kilku przypadkach nie wytrzymam, jednak dobrze by było, gdybyś zatrzymał mnie podczas rzucania wyzwania komuś z wyższej Krwi. Nie jestem w nastroju do poważnych pojedynków i wolałbym nie ryzykować.
- Nie lepiej, żeby to Matka z tobą poszła? - parsknął - Na pewno jest lepsza ode mnie w pilnowaniu.
Zmarkotniałem.
- Nie chcę być przy tym, kiedy zacznie rozpowiadać koleżankom, że szukam matki dla mego dziecka - wydusiłem po chwili. Roześmiał się cicho.
- Potrafię to zrozumieć. Daj mi pół godziny. Wezmę kąpiel i...
- Odpraw go - nie wytrzymałem.
- Na pewno nie będzie siedział w moim pokoju przez wieczność. Nie masz się o co martwić - pokręcił głową i wstał - Potrzeba ci trochę mniej sztywnego podejścia, ot co.
"Ma rację."
- Potrzeba ci trochę odpowiedzialności - odgryzłem się - Będę czekał w holu wejściowym. Pojedziemy konno.
- Oh... mała zemsta - mruknął i mimochodem dotknął krzyża.
Nie zrozumiałem, co może mieć na myśli, ale Cień zaśmiał się cicho, więc musiał to być żart. Albo kolejny przytyk. Nie odpowiedziałem, ukrywając niewiedzę.
"Uważam, że potrzeba ci trochę edukacji, ot co."
* * *
- Inyan Favro'de Seva. Niedźwiedź - zaśmiał się Cesarz, kiedy tylko, po prezentacji przez odźwiernego, wszedłem do sali tronowej z bratem u boku - Słyszałem, że oskarżono cię o kradzież. Kto by pomyślał. Jedna z moich ulubionych Krwi skacząca po dachach.
Otaczający podest z Tronem wysoko urodzeni roześmieli się w głos, zwracając głowy w moim kierunku. Większość śmiała się szczerze, ale odnalazłem w tłumie kilka twarzy, na których dostrzegłem pogardę czy zadowolenie. Zapamiętałem nazwiska i pozaznaczałem w głowie karne punkty na mojej czarnej liście. Każda z tych rodzin znalazła się nieco bliżej wyzwania na pojedynek. Ojciec zawsze powtarzał mi, że grunt to konsekwentność i dobra pamięć.
Skłoniliśmy się głęboko z bratem. Oba nasze rody, czwarte Krwi w kolejce do tronu, były postawione na tyle wysoko, że nie obowiązywało nas już klękanie. Mogłem też odezwać się bez zgody i pozwolić sobie na swobodne żarty. Poza tym każdy na dworze wiedział, że Niedźwiedź jest ulubieńcem Cesarza. I wielu to się nie podobało.
- Zdecydowanie nie dla mnie jest płoszenie gołębi na świątynnych dachach - wyprostowałem się i roześmiałem niemal swobodnie. Skrzętnie ukrywałem to, jak bardzo spięty byłem naprawdę - A droga na dół jest zdecydowanie zbyt długa, bym mógł ryzykować zdrowiem i... honorem, Pierwsza Krwi, mój Cesarzu. Na pewno upadek prosto do rynsztoka nie podniósłby mnie w twych oczach.
W ciemnych oczach Cesarza zamigotały iskry złośliwości i rozbawienia. Jak na sześćdziesięciolatka trzymał się nadzwyczaj dobrze; na jego twarzy nie było widać zmarszczek, a włosy nadal miał kruczoczarne. Alchemia, oczywiście. W prostym stroju, wyciągnięty swobodnie na Tronie, przypominał raczej jednego ze swych synów. Nagie stopy wspierał o bok cętkowanego leoparda, jednego z wielu obrońców, jakich stworzył sobie poprzez eksperymenty. Kot nawet nie otworzył oczu, kiedy zbliżyliśmy się z Lastehem do Tronu.
- Ale na pewno ucieszyłby wielu zgromadzonych - powiedział Cesarz, przechylając głowę i błyskając kolczykiem w uchu - Czyż nie, Emarenelu A'has Derten, Piąta Krwi? - spojrzał w tłum i uśmiechnął się szeroko.
Nie odwróciłem głowy, ale nie ukryłem też szerokiego uśmiechu. Emarenel tydzień temu przegrał ze mną pojedynek i to w dość żenujący sposób. Pierwsza Krew dał mu znak, że wie o tym i bawi go to. Bywał bardzo złośliwy.
- Wiesz, oczywiście, że nie odsunę oskarżeń - spoważniał ni stąd ni zowąd Cesarz, co też mu się często zdarzało - Będę za to z ciekawością przyglądał się śledztwu. Każdy na sali wie, że twój ojciec, Inyanie, również został oskarżony o kradzież. Wyszedł z tego w honorowy sposób, ale my pamiętamy.
Również spoważniałem i skłoniłem głęboko głowę, czując na sobie spojrzenie brata.
- Wiem o tym dobrze, Pierwsza Krwi, i nie przyszedłem tu prosić o pomoc. Uważam te oskarżenia za bezpodstawne i będę chronił mego zdania. Jeśli pójdą za daleko, zrobię to, co ojciec. Honor rodziny jest najważniejszy.
Zmarszczył lekko czoło, a potem uśmiechnął się nieznacznie. Znałem go jednak na tyle, by wiedzieć, że ten uśmiech był sztuczny. On i ojciec byli bliskimi przyjaciółmi, czy o to chodziło?
- Nie wszyscy sądzą, że twój ojciec był niewinny.
Pozwoliłem sobie na wzruszenie ramionami.
- Tak jak i nie wszyscy sądzą, że i ja jestem niewinny.
Tym razem jego uśmiech bez wątpienia był prawdziwy. Pokręcił głową.
- Komisarz Terrent Asoh, z tego, co wywnioskowałem z jego raportów, uważa cię za jednego z głównych podejrzanych. Ponoć największym argumentem jest twa wiedza o aitohu. Tak, jakbym i sam go nie brał niemal co noc.
Uniosłem brwi. Cesarz może i zdradził podejrzenia komisarza przed całym dworem, ale zrobił to w ten sposób, że nikt nie mógł poczuć z tego satysfakcji. Jego słowa wyraźnie wskazywały na to, że nie zgadza się z tymi argumentami. I być może jest przeciwko im. Schyliłem głęboko głowę w podziękowaniu. Czułem, że oczy wszystkich wysoko urodzonych skupione były na mnie. Tak, słuchajcie.
- Lasteh... a ty, synu swej Matki z rodu Seva? Co sadzisz o tej sytuacji? Czy możesz wyobrazić sobie twego brata skaczącego po dachach i kradnącego kapłanom ich małe skarby? - sądząc po ułożeniu warg, Cesarz bawił się znakomicie.
Lasteh najwyraźniej również.
- Nie będę ukrywał, że Inyan ma to samo zdanie o Świątyni, co nasza Matka, mój Cesarzu - skłonił głowę - Ale myślę, że użyłby raczej innego sposobu, by im dogryźć. Poza tym, proszę wybaczyć słownictwo, już dwa dni z rzędu partaczy jakiś eksperyment i nie sądzę, żeby porzucił teraz laboratorium dla gołębich odchodów na dachówkach.
Sprytne braciszku.
"Nie sądziłem, że możecie podobnie wyrażać się przed waszym cesarzem. To ciekawe."
Cesarz przeczekał chichoty zgromadzonych i ponownie spojrzał na mnie. Jego oczy błyszczały. Uwielbiał rozmowy o alchemii i Lasteh zręcznie wykorzystał ten fakt.
- Nad czym pracujesz? - zapytał i dał znak memu bratu, że może odejść. Ten skorzystał z tego natychmiast, znikając w tłumie.
- Nad transmutacją gadów - westchnąłem, nie ukrywając ponurej miny. Nie kłamałem - Ostatnio zamieniam traszkę w zdenerwowaną traszkę.
Roześmiał się w głos. Zgromadzeni wokół tronu powracali do swych rozmów i odwracali się od nas. Przedstawienie z Niedźwiedziem w roli głównej już się skończyło.
- Tak. Gady są trudne. Bardziej niż psy. Powinieneś zacząć od węży. Nie są może mądrzejsze od jaszczurek, ale mają mniej kończyn.
Kpił ze mnie. Mogłem mu to wybaczyć. Ktoś, kto umie transmutować kamień w ciało, ma prawo się ze mnie wyśmiewać.
- Sam wiesz, Cesarzu, że etap przejścia z pożytkowania się inteligencją stworzeń, do pracy nad samym ich ciałem, jest niezwykle trudny.
- Sam wiem, że szczycisz się niezwykłym talentem.
Teraz już nie wiedziałem, czy to kpina, czy komplement. Na wszelki wypadek się ukłoniłem.
- Dlatego nie sypiam od dwóch nocy i pracuję z nadzieją, że poznam, co robię źle.
- A ja życzę ci, byś to poznał - spojrzał za moje plecy, na odźwiernego, który ogłaszał kolejnego gościa - A oto i arcykapłan. Wybacz mi, proszę.
Skłoniłem się raz jeszcze i wycofałem pośpiesznie, zaszywając w tłumie. Nie chciałem, aby arcykapłan Kerte'ane mnie zauważył i rozpoczął z Cesarzem rozmowę na mój temat. I tak moi wrogowie usłyszeli dziś wystarczająco wiele. Podszedłem do stołu z przystawkami i odetchnąłem w duchu.
"Zdumiewa mnie twoja pozycja i jej korzyści."
- Jest zasługą mego ojca. Tuż przed moim urodzeniem zabił w uczciwym pojedynku głowę rodziny poprzedniej Czwartej Krwi. Favro'de Seva awansowały - potarłem skronie i sięgnąłem po łyżkę - To jeden z jego największych czynów dla imienia rodziny.
"Prócz skakania po dachach i oglądania gołębich odchodów."
- Tak. Prócz - naprawdę się starałem, aby nie zabrzmiało to gorzko.
"Zabił w pojedynku? Czy i ty możesz zabić kogoś Trzeciej Krwi?"
- Wydawałoby się, że jako Cień powinieneś mieć więcej wiedzy o dworze.
"Ale nie mam. Nigdy się tym aż tak bardzo nie interesowałem. Czy to dziwne? Mało jest sług Cienia wśród rodzin szlacheckich."
Zagarnąłem ciastko i ukryłem się w kącie, wymieniając grzeczne pozdrowienia z wysoko urodzonymi zasiadającymi na kanapach. Usiadłem w fotelu i przymknąłem oczy. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo doskwiera mi brak solidnego snu.
- Mogę wyzwać kogoś z Krwi tylko wtedy, kiedy mam dowody na ich zdradę. Zdradę Cesarza. Mój ojciec odkrył intrygę w rodzinie poprzedniej Czwartej Krwi i zdobył odpowiednie dowody. Dostał prawo do pojedynku na śmierć i życie, aby udowodnić swe racje - wyciągnąłem nogi, wypatrując leniwie znajomych twarzy - Gdyby przegrał, na naszą rodzinę spadłaby hańba.
"Pokręcone."
- Nie bardziej niż codzienne intrygi na ulicach.
Zaśmiał się.
"Może i racja."
Ciastko było okropnie słodkie. Już po pierwszym kęsie odłożyłem je na stolik i sięgnąłem po wino. Marzyłem o mocnej kawie. Niesłodzonej i powalającej na kolana. A potem stawiającej na nogi na całą dobę.
- Nie widziałem, aby przyszedł z arcykapłanem - zauważyłem po chwili.
"Nosiciel? Bo nie przyszedł. Był tu przez cały czas i przysłuchiwał się twojej rozmowie z Cesarzem. Wstań z tego fotela i poszukaj go. Czeka na ciebie."
- Czeka?
"Czeka. Nie ukryjesz nic przed mym bratem."
Nie podobało mi się to wcale. Tym bardziej, że musiałem iść do obcego człowieka po prośbie. Jak ostatni żebrak.
"Zdecydowanie przesadzasz."
- Jestem szlachetnie urodzony. On jest najemnikiem.
"Jak tak to stawiasz... Ty jesteś złodziejem, on stoi po stronie prawa."
Na to nie miałem odpowiedzi. W prawdzie nigdy nie uważałem siebie za zwykłego rzezimieszka i włamywacza, jednak określeniem "złodziej" zdecydowanie się chlubiłem. Sługa Cienia i jego nieoficjalny kapłan.
Westchnąłem i wstałem ciężko z fotela, zanim jakiś znajomy wciągnąłby mnie w dyskusje. Naprawdę nie miałem sił i ochoty udawać spokojnego i opanowanego, kiedy nad moimi rodami wisiało takie niebezpieczeństwo.
- Wiesz, gdzie jest?
"Niedaleko. Za podestem z Tronem. Trzyma się z daleka od wszystkich. Rozpoznasz go od razu."
- Skąd to wiesz? Masz mocy na tyle, by widzieć wszystkich w sali?
"Nie. Po prostu rozglądałem się, kiedy ty rozmawiałeś z Cesarzem. Wcale się nie ukrywał. Sam mogłeś go dostrzec."
Chwytając kieliszek z mocniejszym alkoholem, nieśpiesznym krokiem ruszyłem wzdłuż ozdobionej gobelinami ściany. Znajomi pozdrawiali mnie, wrogowie, jawni i ukryci, mierzyli ostrożnymi spojrzeniami. Oceniali, czekali na oznakę słabości. Oddawałem te spojrzenia, zachowując kamienną twarz; po tylu latach stało się to moją drugą naturą. Dostrzegałem szczegóły, zmiany w mimice, czy w wyglądzie, jeśli tylko dostawałem taką możliwość. Weźmy na przykład Szóstego Księcia Krwi, Odena P'later'de Sevver'a. Wyraźnie drżały mu ręce i unikał spoglądania w oczy otaczającym go ludziom. Był na narkotyku, prawdopodobnie czarnym pyle. To, że zażył go przed wizytą na dworze, świadczyło, że jego uzależnienie sięgało coraz głębiej. Czarny pył dodawał krzepy i wyostrzał doznania, jednak subtelnie zmniejszał zdolności magiczne. Zapamiętam to do następnego pojedynku.
A oto Księżna Matka Jedenastej Krwi. Kobieta w kwiecie wieku jeszcze, ale w jej oczach było zmęczenie i ulotny strach. Pół roku temu jej mąż zginął w wypadku w laboratorium alchemicznym, myląc składniki mikstury ognia. Jej trzej synowie byli zbyt młodzi na przejęcie interesu i choć nadrabiali to entuzjazmem i zapałem, zachowanie ich rodzicielki mogło świadczyć o tym, że jest zaniepokojona znacznym osłabieniu rodu. Też warte wykorzystania, gdyby któryś z młodzieńców zapragnął wykazać się, wyzywając kogoś z wyższej Krwi. Na przykład mnie.
"Masz rację. To bardzo przypomina relacje na ulicy. Te same zasady i perfidia."
- Zmieniłbym słowo "perfidia", ale poza tym naprawdę uważam, że niczym się nie różnią - westchnąłem - A oto i on.
Najemnik stał w kącie za podestem i patrzył w okno, najwyraźniej śledząc wędrówkę chmur na niebie. Wyglądał na znudzonego i zrezygnowanego. Pasował tu jak pięść do nosa, z tymi bliznami na przedramionach i ze swobodą, z jaką wspierał się o ścianę. Nikt nie podchodził do niego, choć kilka panien rzucało mu zalotne spojrzenia. Jego sylwetka i wyraz oczu onieśmielały. Kojarzył mi się z klingą miecza. Jasną i ostrą.
Odwrócił głowę, kiedy stanąłem obok niego przy oknie. Mogłem teraz uważniej przyjrzeć się jego twarzy i ocenić wiek. Był młody, ale w tych dziwnych oczach widziałem nieustępliwość i spokój, jaką mają jedynie doświadczeni wojownicy. Oceniłbym go na dwadzieścia pięć, trzydzieści lat. Nos miał ostry i długi, co dodawało mu stanowczości, chociaż reszta twarzy była okrągła i bardziej łagodna. Miał kwadratową szczękę, a na niej cienką, ciemną bliznę, i wąskie usta o zaciętym grymasie. Kiedy na mnie spojrzał, jego wzrok był ostry i ostrzegawczy, ale złagodniał wyraźnie, gdy dostrzegł, z kim ma do czynienia.
- Książe Inyan Favro'de Seva - skłonił nisko głowę.
Szacunek, jaki mi okazał, uspokoił mnie odrobinę.
- Za to ja nie znam twego imienia, panie.
- Proszę wybaczyć. Nazywam się Krethda Haraban ali Ramha . Proszę się nie zastanawiać, czy słyszał pan już to nazwisko. Jestem pewien, że nie. Nie jestem wysoko urodzony i nie pochodzę z tych stron.
- Kret... hhda - powtórzyłem i zrezygnowałem z wymówieniem nazwiska do końca. To dziwne "h", wymawiane jakby z głębi piersi, było niemożliwie trudne - Rzeczywiście nie znam pańskiego rodu, ale domniemywam, że pochodzi pan ze wschodu... choć nie widać, proszę wybaczyć.
Roześmiał się swobodnie i przejechał dłonią po krótkich, jasnych włosach. Tylko skórę miał ciemną, co rzuciło mi się w oczy już przy pierwszym spotkaniu.
- Nie jestem czystej krwi - przyznał bez wstydu - Pochodzę z mieszanego związku.
"Murtazik. "
- Murtazik - powtórzyłem mimowolnie na głos, gdyż Cień zaskoczył mnie zupełnie. Obcy uśmiechnął się szeroko.
- Znasz mój język, panie?
Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Oczywiście, że nie znałem i nie miałem pojęcia, co to słowo oznaczało. Sadząc po jego uśmiechu, nic obraźliwego. Przynajmniej miałem taką nadzieję.
- Nie - przyznałem niechętnie - Ja... usłyszałem to gdzieś.
Uniósł brwi. Potem uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Lub od kogoś - ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości, co ma na myśli. Wzdrygnąłem się w duchu.
- Muszę toczyć tą rozmowę? - zapytałem Cień niechętnie.
Milczał jakiś czas. Szybko popiłem z kieliszka, by zatuszować moje niezdecydowanie i czekałem. Kiedy się odezwał, mówił roztargnionym głosem, jakbym przerwał mu rozmyślania... lub dyskusję.
"I tak już wie, po co przyszedłeś. Mój brat mu powiedział. Wiesz, że musisz uratować swój ród, Inyan. Powstrzymaj na chwilę swą dumę i porozmawiaj z nim na spokojnie. Dużo ci wyjaśni."
Spojrzałem na najemnika. Patrzył na mnie z lekkim rozbawieniem, jakby wiedział, co dzieje się wewnątrz mnie. Zdecydowanie nie zwiększyło to mojej sympatii. Miałem ochotę odwrócić się i odejść bez słowa, ale powstrzymałem tę dziecinną chęć, jak wiele razy w życiu. To była naprawdę ważna sprawa i musiałem bardziej panować nad sobą.
- No dobrze. Dość tych banałów - niemal warknąłem. Wyraz jego twarzy nie zmienił się nawet na jotę, mimo szorstkiego tonu mego głosu - Ponoć ma mi pan coś do powiedzenia.
- Ja? - wydawał się autentycznie zaskoczony. Zdenerwował mnie jeszcze bardziej.
- Słyszałem, że ma mi pan pomóc w... pozbyciu się pewnej... osoby.
- Nie jestem zabójcą - tym razem usłyszałem w jego głosie autentyczną kpinę. Zacisnąłem zęby.
- Oh... Ann eazinak - spoważniał nagle - Widzę, że nie ma pan ochoty na żarty - rozejrzał się tym czujnym wzrokiem, jaki zauważyłem u niego, kiedy doń podszedłem - Sugeruję, żebyśmy przeszli do ogrodów. To ważna rozmowa, a tu jest zbyt tłoczno.
W końcu zaczął mówić z sensem. Odetchnąłem z duchu, uspokoiłem emocje i powoli skinąłem głową. Spodobała mi się jego propozycja. Czułem na sobie spojrzenia otaczających nas gości. Pewnie zdążyli już ułożyć mnóstwo historii o tym, co łączyć mnie może z tym nieznajomym. A i tak na dworze krążyło zbyt dużo plotek o moich... zainteresowaniach, pomimo tego wszystkiego, co robiłem, aby je uciszyć.
- Idziemy - przytaknąłem ponuro.
Nadal było wietrznie, a woda po nocnym deszczu nie zdążyła wyparować z trawy i liści. Zszedłem z tarasu po marmurowych schodach i zanurzyłem się w labirynt iglaków, starając się zrobić to tak, aby żaden z gości mnie nie zauważył. Nie chciałem, aby ktokolwiek dostrzegł, jak Inyan Favro'de Seva znika w krzakach z jakimś obcym najemnikiem. Krethda przemknął się za mną, uśmiechając się lekko pod nosem. Nie spodobało mi się to, ale ugryzłem się w język, zanim zwróciłem mu uwagę. Był niżej urodzony i może nie posiadał żadnego tytułu, jednak miał mnie w szachu i musiałem się z tym liczyć.
- No dobrze - warknąłem ponownie, nawet nie siląc się na uprzejmość, gdyż była ona teraz zdecydowanie poza moim zasięgiem - Powiem to wprost. Wie pan, co mam w środku. Chcę się tego pozbyć. Pan ponoć wie jak.
Uniósł brwi i roześmiał się cicho, umilkł jednak zaraz i przepraszająco na mnie spojrzał.
- Przepraszam. Rzeczywiście było wprost. I konkretnie - przechylił głowę - Rozmawia się z panem jak z żołnierzem, Książę. Wybacz, ale nie spodziewałem się tego po wysoko urodzonym.
Zacisnąłem zęby, powstrzymując grymas zniecierpliwienia.
- Mam spory problem, nosicielu. Nie mam czasu na kurtuazyjne rozmowy.
Pokiwał głową. Uśmiech znikł z jego twarzy.
- Wybacz, panie. Sytuacja bawi mnie ze względu na swą chaotyczność. Nie mam zamiaru cię obrażać, panie - spojrzał na mnie czujnie. Jego oczy rzeczywiście były nieprawdopodobnie jasne; niepokoiły mnie - Mam mało do powiedzenia. To od Mrocznego zależy, co obaj zrobicie. Ja... mogę wam pomóc, w razie potrzeby - przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał. Czy i ja marszczę czoło w ten sposób, kiedy rozmawiam z Cieniem? Muszę to sprawdzić i zwalczyć, zanim ktoś pomyśli, że wariuję - Postaramy się powstrzymać Świątynię i przekonać arcykapłana, aby porzucił szukanie artefaktu. Musisz jednak wiedzieć, amir , że mój wpływ jest tu niewielki. Arcykapłan nie jest do końca przekonany, że jestem prawdziwym nosicielem. Zna mnie też ledwie od trzech dni. Czeka mnie kilka miesięcy robienia cudów, zanim przekonam go wystarczająco, bym mógł wpływać na jego decyzje.
Nie ukryłem mego zaskoczenia.
- Sytuacja w Świątyni jest... zaskakująca. Czy Światłość nie może przekazać arcykapłanowi, kim jesteś?
Westchnął.
- Gdyby to było takie proste, świat stałby przede mną otworem. Ale istnieją demony, a one od czasu uwięzienia Mrocznego zaczęły znacznie... wpływać na Świątynię. Światło działa przez nosicieli, ale co nosiciel ma zrobić, jeśli kapłani nie wierzą, że jest nim naprawdę?
Pokręciłem głową.
- A świątynie Cienia? Istnieją? Ja wiem o kilku kapliczkach, wiem też, że odbywają się spotkania wyznawców, podobnych do mn... wyznawców - skrzywiłem się w myślach - Ale czy istnieje podobna instytucja do tej waszej?
Ponownie przekrzywił głowę. Wydawał się zamyślony i lekko niepewny, jakby nie wiedział jak przekazać to, co usłyszał. Znów targnęły mną wątpliwości, co do sensu tego wszystkiego, ale nie miałem możliwości, żeby się wycofać. Nie w tak krytycznej sytuacji.
- Nie, już nie. Istniała... Mroczny powinien powiedzieć ci coś więcej na ten temat, panie.
- Rozumiem - i nie omieszkam się go o to zapytać, bo nie zamierzałem zostać wciągnięty w żadne religijne problemy.
- I to wszystko, Książę - powrócił do przerwanego tematu; jego głos jeszcze bardziej spoważniał - Mogę oferować pomoc oraz obiecać, że postaram się ukrócić lub... hm... nieco utrudnić śledztwo. To wszystko.
Spojrzałem na niego, starając się za wszelką cenę ukryć rozpaczliwą determinację, którą czułem od wczorajszego wieczoru, a która właśnie napadła mnie ponownie i to ze zwiększoną siłą. Musiałem za wszelką cenę rozwiązać ten problem, zanim demony wpadną na mój trop.
- Ma pan jakieś sugestie? - zapytałem, rezygnując z postawy nieugiętego i pewnego siebie sukinsyna. Sytuacja była zbyt niekorzystna na udawanie - Jakieś rady?
Zawahał się. Zastanowił. A może nasłuchiwał.
- No cóż... - powiedział powoli - Myślę, że Mroczny będzie wiedział najlepiej, co robić. Nigdy nie uczestniczyłem w uwalnianiu Cienia, nigdy też o tym nie czytałem. Wątpię, by ktoś coś takiego kiedykolwiek spisał. Proszę wybaczyć, Książę.
Pokręciłem głową.
- Rozumiem. Nic się nie stało. Nawet ta cząstka pomocy, którą pan mi oferuje, jest dla mnie... bardzo droga - ledwo mi te słowa przeszły przez gardło, jednak najwyraźniej chciał pomóc. A ja zawsze chlubiłem się tym, jak to bardzo dobrze wychowany jestem.
Uśmiechnął się blado. W niczym nie przypominał tego kpiarza, na którego wyglądał w sali tronowej i to sprawiło mi znaczą ulgę. Lepiej się z nim rozmawiało, kiedy podchodził do sprawy poważnie.
- Powinienem wracać. Miałem się spotkać z arcykapłanem, kiedy skończy już rozmawiać z Cesarzem - spojrzał czujnie w stronę budynku. Ściana drzew zasłaniała nam widok, jednak odniosłem wrażenie, że patrzy poprzez ich gałęzie i igły w okna pałacu. Co za dziwne oczy i dziwne spojrzenie - Myślę, że już dawno skończyli - skłonił mi się nisko, niemal uniżenie. Niemal. Jego ruchy były zbyt sztywne, wojskowe, a wyraz twarzy za ostry - Do zobaczenia, Książę Krwi. Myślę, że zobaczymy się jeszcze. Będę wiedział, jeśli będzie pan potrzebował mojej pomocy.
Oczywiście, że będzie wiedział. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak odsłonięty.
- Do widzenia, najemniku - nie miałem sił i ochoty próbować wymówić jego nazwiska - Mam nadzieję, że tej pomocy nie będę potrzebował.
Błysnął zębami w uśmiechu, dając mi znak, że pojął dwuznaczność wypowiedzi, a potem szybko zniknął pomiędzy drzewami. Chodził cicho jak kot.
Zdecydowanie go nie polubiłem.
- Jesteś tam?
Cień nie odpowiedział od razu. Ta chwila milczenia oraz wyraźne roztargnienie w jego głosie, kiedy już się odezwał, przyprawiły mnie o nowe wątpliwości i podejrzenia.
"Jestem. Myślę."
- Raczej rozmawiasz ze swoim bratem - warknąłem - Miałeś miłą pogawędkę? Co ci powiedział? To samo, co mnie ten nosiciel?
"Skąd ta nagła agresja, Inyan?" wydawał się autentycznie zaskoczony "Nie dyskutowałem z mym bratem. Gdybym mógł to zrobić, nie musiałbyś rozmawiać z jego nosicielem" westchnął i dodał bardziej ponurym głosem "I wszystko byłoby znacznie bardziej proste."
W takim razie skąd u mnie to uczucie, że ktoś mnie tu nabija w butelkę? Jednak mimo wszystko nie mogłem zaprzeczyć, że jego słowa zdecydowanie miały sens.
- Słyszałeś, o czym rozmawialiśmy?
"Doskonale. I nawet poddałeś mi pomysł. Widzisz... nosiciel nie okłamywał cię, mówiąc, że istniała niegdyś potężna Świątynia Mroku. I że już nie istnieje... od przynamniej stu lat. Świat jest duży, Inyan. Miałem takich świątyń na pęczki, choć nie za bardzo się nimi przejmowałem, jak już mówiłem. Kiedy ta upadła, moi nosiciele podjęli wysiłek, aby wybić wszystkie demony, które brały udział w masakrze. I to wszystko. Nie odbudowaliśmy jej."
Zniecierpliwiłem się. Nie miałem czasu słuchać jego wspomnień o odległych, lepszych czasach. Syknął jednak, zanim zdążyłem mu przerwać.
"Posłuchaj. Ta świątynia jest ważna. Nie została zbezczeszczona. Wciąż jest w niej moja moc. Jest jej wystarczająco dużo, abym mógł ją użyć do uwolnienia."
- Dlaczego mam wrażenie, że tkwi tu jakiś haczyk?
"I masz rację. Ja... ja nie pamiętam, gdzie ona się znajduje. Nie wiem nawet dokładnie, w którym miejscu na kontynencie teraz jestem. Kojarzę miasto, oczywiście. Wtedy też było stolicą. Jednak trzydzieści lat dla tak prężnie rozwijającej się cywilizacji, to bardzo dużo. Być może po świątyni nie zostały nawet gruzy. Może stoi teraz, głęboko zakopana pod ulicami tego miasta."
- Rozumiem - przerwałem mu. Ton jego głosu, podenerwowany i uniesiony, oraz cała ta wypowiedź, przekonały mnie, że rzeczywiście nie był w stanie porozmawiać z bratem. Inaczej wiedziałby, gdzie szukać ruin. Uspokoiło mnie to trochę - Chcesz, abym znalazł tę świątynię.
"Tak. Ale to nie takie proste. Została tak wybudowana, aby trudno ją było odkryć. Do tego moja magia nadal działa, więc kryje ją iluzja. Nie znajdziesz jej na żadnej zwykłej mapie. Nikt na ulicy nie wskaże ci jej palcem."
- A kapłani? - zmarszczyłem brwi - Oni coś będą wiedzieć?
"Myślę, że nie wszyscy. Arcykapłan na pewno"
- Przecież go nie zapytam!
"Nie. Oczywiście. Ale powinien mieć gdzieś stare mapy miejsc kultu Cienia. To w tych czasach herezja, oczywiście, i nie sądzę, żeby taką mapę trzymali w bibliotece. Myślę, że ma ją przy sobie, razem z innymi tego typu księgami. Z tego, co pamiętam, arcykapłani posiadali swoją prywatną bibliotekę. Jeśli nic się przez te trzydzieści lat nie zmieniło, to znajdziesz ją przy jego gabinecie."
- Sugerujesz, że mam się dostać do prywatnej biblioteki arcykapłana w Domu Świątynnym i ukraść mapę, którą on tam ukrywa przed innymi? - uniosłem brwi.
Westchnął.
"Dokładnie. To nasza jedyna szansa."
Uśmiechnąłem się szeroko.
- A już myślałem, że przez to wszystko, będę musiał zaniedbać me obowiązki. Co ty na wyprawę jeszcze dzisiejszej nocy?
Tylko się roześmiał.
* * *
Noc była jasna i chłodna, jak to pod koniec lata. Do tego była pełnia, a dzielnica świątynna oświetlona została setkami magicznych świateł i pochodni. Rzucałem długi cień, kiedy wspiąłem się na dach kamienicy stojącej tuż przy murze otaczającym dzielnicę. Będzie trudno. Będzie wspaniale.
Ukryłem się za kominem i spojrzałem ponad ogrodzeniem. Policzyłem straże patrolujące wąskie uliczki i uśmiechnąłem się szeroko.
Kochałem takie wyzwania.
"To nie czas na zabawę, Inyan. Mamy tu poważną sprawę do załatwienia."
- I załatwię ją. Dobrze się bawiąc.
Westchnął cicho i umilkł, pozwalając mi skoncentrować się na planowaniu. Położyłem się na dachówkach i podczołgałem pod krawędź dachu, spoglądając w dół. Najlepiej będzie oczywiście trzymać się z daleka od ulic, przebiegać nad nimi i unikać spojrzeń straży rozstawionych na tarasach i balkonach. Zostały mi więc dachy, problem jednak stanowiło światło i cienie, które będę przez nie rzucać. Zacisnąłem palce na gzymsie i wpatrzyłem się w uliczki. Jak są rozstawione i jak ustawiono pochodnie. W jakich odstępach czasu i gdzie przechadzają się strażnicy. Uwzględniłem w kalkulacjach nawet śpiące ptaki, które mogłyby mnie zdradzić, kiedy spłoszone wzbiłyby się w powietrze. Powoli w mojej głowie powstawała układanka z setek elementów. Dokładałem co chwila nowe, śledząc wzrokiem drogę do Domu Świątynnego.
Jak zawsze w takich sytuacjach, zareagowałem instynktownie, kiedy nadarzyła się odpowiednia okazja. Strażnik po prawej odwrócił się do mnie tyłem, ten przede mną znikł za rogiem kamienicy. Sprężyłem się do skoku, przeskoczyłem na mur i przebiegłem po nim błyskawicznie. Kiedy obaj strażnicy powrócili na swoje miejsca, ja już miałem ich za plecami i czekałem na kolejną dziurę w ochronie.
I tak, kawałek po kawałku, metr po metrze, zbliżałem się do pałacu, który wybudowano specjalnie dla najwyższych kapłanów stolicy. Dom Świątynny nie był ufortyfikowany, a od ulic odgradzał go tylko niski murek i kępy drzew. To właśnie na ich gałęziach przykucnąłem, spocony i nieco zziajany, kiedy pozostawiłem za plecami ostatnie uliczne straże. Teraz czekało mnie kolejne wyzwanie.
"To było imponujące. Zwłaszcza na tak dużego mężczyznę" w głosie Cienia wyczułem rozbawienie "Lubię cię coraz bardziej, Inyan. Przyznam, że nie spodziewałem się czegoś takiego po wysoko urodzonym, nawet mimo tego, co widziałem w Pałacu Światła."
Zignorowałem go, patrząc poprzez liście na fasadę zgrabnego budyneczku. Oczywiście nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie znajdować się mógł gabinet arcykapłana, mogłem jednak wysnuć kilka przypuszczeń. Jeśli przyjmował w nim gości, a wiedziałem, że to robił, pokój nie mógł znajdować się na najwyższym piętrze, bo było to po prostu niepraktyczne. Po co zmuszać gości do chodzenia po schodach? Jeśli więc pokoje na górze służyły za sypialnie, zaś te na dole, za gabinety, miałem znacznie ułatwione zadanie. Nie licząc krat w oknach na dwóch pierwszych piętrach.
"Zostało ci wejście do piwnicy."
Tak, miał rację. Wchodząc przez piwnice miałbym znacznie krótszą drogę to pokonania, a tym samym mniej straży do ominięcia. Jeśli dzielnica świątynna była tak patrolowana i oświetlona, to pewnie Dom Świątynny też będzie. Większość okien była wprawdzie ciemna, ale z drugiej strony znajdowałem się z tyłu budynku i mogłem nie widzieć tych wychodzących z korytarzy. Na trawniku i w ogrodzie pode mną nie było też straży.
Najwyższy czas użyć magii. W innej sytuacji poszedłbym na żywioł i zaryzykował, skacząc w dół i czekając na ewentualny atak psów strażniczych z fiolką z gazem usypiającym w ręku. Teraz jednak nie byłem tu dla zabawy, a rzecz, po którą przyszedłem była mi potrzebna już na teraz i nie mogłem sobie pozwolić na opóźnienie. Zdobędę ją tej nocy, nawet jeśli to będzie oznaczyło, że będę musiał zrezygnować z moich zasad. Jedną z nich było właśnie nieużywanie mych mocy magicznych.
W ogrodzie były psy. Aż pięć. Wielkie bestie, niemagiczne i wierne. Dwa z nich patrzyły w moim kierunku i nasłuchiwały. Jeszcze mnie nie zauważyły, ale najwyraźniej coś je zaniepokoiło. Były spięte do skoku i czekały na moje potknięcie, aby zaalarmować ludzi.
Wymówiłem w myślach zaklęcie usypiające i wysłałem je jak chmurę w ich stronę. Zadziałało błyskawicznie, kładąc je pokotem na ziemi. Bałem się, że dawka mogła być zbyt duża, teraz jednak było już za późno na wątpliwości. Zeskoczyłem z drzewa i podbiegłem do budynku.
Szybko odnalazłem okno do składu na opał. Dawno temu wycięto z niego kraty najwyraźniej przeszkadzające w wyładunku węgla; teraz skorzystałem z tego błędu i wślizgnąłem się do środka, opadając miękko na stertę opału. Aitoh już działał i mrok panujący w składziku nie stanowił dla mnie problemu. Szybko wypatrzyłem drzwi i przylgnąłem do nich uchem, nasłuchując.
Było cicho, nie licząc popiskiwania szczurów. Narkotyk pozwalał mi usłyszeć kroki strażników na piętrze nade mną, byłem więc pewien, że w piwnicy nikogo nie ma. Przemknąłem się do schodów na górę i nabrałem tchu. Czas na najtrudniejszą część. Uchyliłem ostrożnie drzwi piwniczne.
Korytarz rzeczywiście był jasno oświetlony. Korzystając z tego, że patrolujących go strażników nie było w pobliżu, rozejrzałem się za miejscami, w których mogłem się ukryć w razie potrzeby. Jednak w ścianach nie było wnęk, a magiczne latarnie rozpraszały cienie za rzeźbami stojącymi w rzędzie pod gobelinami. Do tego na posadzce nie było dywanu i wyraźnie usłyszałem kroki zbliżającego się strażnika. Przekląłem w myślach, zamykając drzwi piwnicy i przeczekując jego przejście. Skradanie zawsze stanowiło mój najsłabszy punkt.
Co oczywiście tylko sprawiało, że cała sytuacja stawała się jeszcze bardziej interesująca.
"Co teraz?"
- Muszą mieć plakietki na drzwiach. Rozumiesz... z nazwiskami osób, do których należy gabinet. To w końcu biuro, jakby na to nie patrzeć. Zrobię z piwnicy bazę wypadową i posprawdzam drzwi.
"A co, jeśli nie będzie plakietek? Albo pokój będzie zbyt daleko od piwnicy i nie będziesz miał jak się ukryć?"
- Ogłuszę strażnika i poszukam na spokojnie. Zawsze jest jakieś wyjście. Teraz daj mi spokój.
Syknął cicho, ale rzeczywiście umilkł. Dlaczego nie mógł mi zaufać i patrzeć cierpliwie na to, co robię?
Do moich uszu dotarł odległy odgłos kroków i przyciszonej rozmowy. Przylgnąłem do drzwi, starając się wyłowić każde słowo. Rozmowy strażników często stanowiły istny skarb informacji.
- ... na górze... pokoi obok. I mówiłam mu... - to była kobieta, ale miała za niski głos, bym mógł wyraźnie usłyszeć ją z takiej odległości, nawet mimo aitohu krążącego w żyłach. Słów odpowiadającego jej mężczyzny nie zrozumiałem wcale. Ale zbliżali się do mnie powoli, a ja byłem cierpliwy.
- Rozumiem, pani kapitan... podoba mi się to, ale...
- To tylko trzy godziny więcej, więc proszę nie przesadzać. To i tak lepsza robota, niż patrolowanie na zewnątrz.
- Tak, pani kapitan - głos mężczyzny był teraz wyraźny i mogłem wychwycić w nim nutę rezygnacji - Trzy godziny więcej patrolu.
Parsknęła pod nosem. Skoro wychwyciłem to tak dokładnie, musieli być naprawdę blisko. Na wszelki wypadek odstąpiłem od drzwi piwnicy, gdyby przypadkiem chcieli spojrzeć do jej środka. I tak słyszałem ich wystarczająco dobrze i nie musiałem stać z uchem przylepionym do drewna.
- Będę co pół godziny sprawdzać, jak wam się tu wiedzie - sądząc po akcencie i tonie głosu, musiała być wysoko urodzona. Tylko szlachta umie rozkazywać tak znudzonym tonem - Proszę mieć to na uwadze.
- Tak, pani kapitan - powtórzył strażnik, a ja przekląłem. Nici z ogłuszania, bo zostałoby to zaraz odkryte. Musiałem znaleźć inny sposób na przeszukanie korytarza.
Magia. Nie podobało mi się to, ale już raz złamałem tą zasadę, mogłem więc zrobić to i po raz drugi. Zwłaszcza, że sprawa była zbyt poważna. Powtarzałem to sobie co chwila, próbując ukrócić zapędy do improwizacji i szaleństwa.
Czar kamuflażu był trudny, czasochłonny i wymagał kilku składników do dopełnienia. Nie miałbym czasu teraz go składać. Byłem jednak alchemikiem i nie na darmo nosiłem torbę na ramieniu. Szybko wyszukałem odpowiednią buteleczkę, kierując się jej kształtem oraz woskową pieczęcią na korku.
"Chyba żartujesz."
- Bądź zawsze przygotowany. Naczelna zasada mego ojca.
"Sam to zrobiłeś? Ile to jest warte?"
- Tak. Na czarnym rynku około dwóch tysięcy sztuk złota. Sprzedałem już kilka.
Jego zaskoczenie sprawiło mi wielką przyjemność i nie umiałem tego ukryć. Zamilkł na nowo, ale wyczuwałem od niego rozbawienie połączone ze zdumieniem. Oh, tak. Podobało mi się to.
Mikstura smakowała ziołami i nie pozostawiała tego paskudnego posmaku, jaki zostawał po kupnych eliksirach. Specjalnie doprawiałem swoje miętą lub cynamonem i był to jeden ze znaków rozpoznawczych mojej małej "firmy". Przez ciało przeszedł mi dreszcz, kiedy zadziałał czar w niej zawarty.
Nie odczułem żadnej różnicy, ale to nie na moje zmysły miał działać. Po chwili nasłuchiwania wyszedłem z piwnicy i stanąłem w świetle lamp. Ulotne migotanie na mym płaszczu przekonało mnie, że eliksir był udany. Światło nie odbijało się od mej sylwetki, nie wysyłało do patrzącego informacji o fakturze i kolorze mego ubioru, nie ukazywało mu mojej twarzy i postury. Byłem niewidzialny. Byłem odporny na światło. Jakże metaforyczne w tej sytuacji.
Nie miałem czasu by się tym zachwycać. Słyszałem kroki zbliżającego się strażnika i wolałem nie sprawdzać osobiście, czy zaklęcie jest doskonałe. Rozejrzałem się szybko, w poszukiwaniu podpowiedzi, gdzie mógł znajdować się gabinet arcykapłana. Plakietek na drzwiach. Albo mapy piętra.
I rzeczywiście plakietki były, co mnie niezmiernie zdziwiło. Miałem dzisiaj wyjątkowe szczęście, nie ma co.
"Szukaj!"
Otrząsnąłem się i rozejrzałem, czytając nazwiska wypisane na drzwiach. Nie skojarzyłem żadnego z nich, najwyraźniej byłem w części biura, w którym przyjmowali mniej znaczący urzędnicy i kapłani. Wycofując się do piwnicy i czekając aż strażnik przejdzie, szybko przeanalizowałem sytuację. Gdzie mogłoby być biuro arcykapłana? Bliżej wejścia, czy dalej? Na tym piętrze, czy może jednak wyżej? Musiałem zaryzykować i sam to sprawdzić.
Przeczekałem kolejne przejście narzekającego pod nosem mężczyzny i wyszedłem z piwnicy, idąc w kierunku odwrotnym do wejścia. Podejrzewałem, że arcykapłan wolałby ciszę i nie chciałby mieć biura w miejscu, które musiałby mijać każdy wizytator. To było tylko podejrzenie, ale od czegoś trzeba zacząć, prawda?
Idąc nieśpiesznym krokiem, czytałem nazwiska na drzwiach. Kilka z nich rozpoznałem i to natchnęło mnie optymizmem. Mijałem gabinety ważniejszych kapłanów, a korytarz stawał się coraz lepiej ozdobiony. W końcu wkroczyłem na dywan i odetchnąłem z ulgą, kiedy umilkło ciche echo moich ostrożnych kroków. Zatrzymałem się i odwróciłem, nasłuchując. Strażnik się zbliżał. Właśnie odciął mnie od piwnicy i jedynym wyjściem było ukrycie się w którymś z biur. Albo zawierzenie czarowi zawartemu w miksturze. Ale to ryzyko ująłem w moim planie i byłem spokojny.
Nacisnąłem klamkę najbliższych drzwi, bez zaskoczenia przekonując się, że były zamknięte. Ruszyłem w dalszą drogę, co chwila oglądając się za siebie. Patrolujący mężczyzna był coraz bliżej i w chwili, kiedy wyszedł za rogu, dostrzegłem na plakietce nazwisko arcykapłana. Było już jednak za późno na dłubanie wytrychem; teraz miało się wydać, czy dobrze wybrałem składniki do mikstury. Przylgnąłem plecami do drzwi i spojrzałem na strażnika.
Szedł, patrząc przed siebie i nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Zatrzymał się tuż przed dywanem, rozejrzał, przesuwając po mnie wzrokiem, a potem cicho przeklął pod nosem. Napiąłem mięśnie, on jednak odwrócił się i odszedł, ciężko wzdychając. Usłyszałem, jak mamrocze pod nosem coś o pani kapitan.
Działało!
"Szczęście."
- I umiejętności - uśmiechnąłem się szeroko.
Otwarcie drzwi wytrychem było dziecinnie proste. Był to zwykły typ zamka, dwuzasuwowy, robiony za zamówienie przez firmę "Diabelo". Firmę, której właścicielem był ród mojej Matki. Uśmiechając się w duchu z ironii sytuacji, wślizgnąłem się do gabinetu i rozejrzałem szybko. Był pusty i pozwoliłem sobie na chwilowe zamknięcie oczu, aby na nowo przyzwyczaiły się do mroku. Dreszcz przeszedł mi po plecach i już wiedziałem, że na kradzieży map się nie skończy. Zrobię komuś przykrego psikusa.
"Inyan."
- Wiem, wiem.
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się raz jeszcze, tym razem zauważając więcej szczegółów. Biurko zawalone papierami. Szafy pełne książek. Barek i ołtarz obok siebie. Oraz niewielkie, zachęcająco uchylone drzwi po lewej stronie gabinetu. Nabrałem tchu i ruszyłem w ich kierunku.
Ostrzegło mnie mrowienie dłoni, było już jednak za późno. Była tu magia i to potężna, zauważyłem ją jednak dopiero wtedy, kiedy wszedłem w jej zasięg. Natychmiast narzuciłem na siebie osłony, jednak zaatakowała inaczej niż się spodziewałem. I była inna. Obca. Świetlista.
Światłość!
Błysk światła oślepił moje nadczułe z winy aitohu oczy. Zdusiłem krzyk i zasłoniłem twarz dłońmi, wycofując się pod ścianę. Wyczułem obecność kogoś w pokoju, usłyszałem głos. Przylgnąłem plecami do gobelinu, modląc się by czar kamuflażu nie został rozproszony. I wtedy nadeszła kolejna fala magii, a razem ze światłem pojawił się ból w kręgosłupie. Raz jeszcze powstrzymałem się od krzyku i upadłem na kolana, kiedy nogi przestały mnie nagle słuchać. Traciłem przytomność. Nie mogłem! Nie mogłem!! Nie teraz, nie tutaj, nie w takiej sytuacji! Wstawaj, Inyan. Rusz się, Niedźwiedziu. Masz okno. Masz możliwość ucieczki. Wykorzystaj to! Walcz o honor rodziny!
Dlaczego Cień milczał? Dlaczego głos przemawiał tak spokojnie i najwyraźniej prosto do mnie? Dlaczego miałem wrażenie, że go rozpoznaję? I dlaczego nie mogłem ruszyć się z miejsca, poruszyć nogami?
Traciłem przytomność. Ostatnią świadomą myślą była ta o samobójstwie.
CIEŃ - CZĘŚĆ 3
Myśl o samobójstwie była też moją pierwszą, kiedy wyszedłem ze świata szaleńczych snów prosto w objęcia bólu i strachu. Bałem się. Nie o siebie, gdyż ojciec dawno wyplenił ze mnie tą słabość, ale o moją rodzinę. O Matkę. O brata. Zostaną straceni, jeśli szybko nie znajdę jakiegoś rozwiązania.
"Uspokój się, Inyan. Nie jest tak źle, jak myślisz."
Nie odpowiedziałem. Wprawdzie wydarzenia w gabinecie arcybiskupa potoczyły się błyskawicznie, jednak miałem mocne przeświadczenie, że zostałem zdradzony. Nie miałem pojęcia, skąd biorą się te myśli, zawsze jednak ufałem swojej intuicji.
"Jak mogłem cię zdradzić, Inyan? Zależy mi na uwolnieniu się z twojego ciała. Mamy ten sam cel."
Nie miałem na to odpowiedzi, wrażenie jednak nie minęło, zignorowałem więc Cień ponownie. Otworzyłem za to oczy, aby rozeznać się w sytuacji. Bolały mnie jeszcze i łzawiły, ale charakterystyczne mdłości były dowodem na to, że byłem tu wystarczająco długo, by aitoh przestał działać. Przynajmniej cztery godziny. Rozejrzałem się, nabierając tchu i siląc o spokój. Muszę mieć czyste myśli, muszę znaleźć wyjście z tej sytuacji.
Leżałem na prostym posłaniu, zupełnie nagi, w niewielkiej jasno oświetlonej celi. Ręce związane miałem za plecami, a kiedy napiąłem mięśnie, szybko przekonałem się, że wiązanie było solidne. Celka była czysta i najwyraźniej świeżo pomalowana, kafelki podłogi wymyte były do połysku. Szczerze mówiąc sprawiała wrażenie szpitalnej i to zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej. To nie było cesarskie więzienie i nie sądziłem, aby więziono mnie we świątynnym. Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie jestem.
"To prywatny budynek. Tylko dwie osoby wiedzą, że tu jesteś. I to ani Cesarz, ani arcykapłan. Uspokój się i posłuchaj..."
- Zamknij się - wysyczałem na głos. Chwilę potem usłyszałem odgłos pośpiesznych kroków i przez kraty, jakie stanowiły jedną ze ścian celi, spojrzał na mnie strażnik w przedziwnym, czerwonym mundurze. Oczy rozjaśniły mu się na mój widok, ale znikł, nie wypowiadając ani słowa. Przekląłem wściekle w myślach.
Rozejrzałem się pośpiesznie, rozpaczliwie. W pobliżu nie było nic ostrego, a kiedy sięgnąłem po magię, bez większego zaskoczenia przekonałem się, że jest zablokowana. Zanim ktokolwiek rozpocznie ze mną rozmowę i zastosuje czary, by wyciągnąć ze mnie prawdę, musiałem znaleźć sposób na uratowanie mojego rodu. Widziałem tylko jeden.
Cień krzyknął, kiedy rzuciłem się w stronę krat i z całej siły uderzyłem w nie głową. Ból był gorszy niż się spodziewałem i przez chwilę, przez krótką chwilę, byłem bliski stchórzenia. Jednak obraz ojca leżącego w laboratorium z poderżniętym gardłem, jego warg zaciśniętych w wyrazie zdecydowania i desperacji, wypłoszył wszelki strach z moich myśli. Uderzyłem raz jeszcze, czując strumień krwi spływający mi z czoła i nosa. Cień krzyczał coś, a głos miał rozpaczliwy jak nigdy przedtem. Wiedziałem, że muszę uderzyć silniej, aby pękła czaszka, że w ten sposób jedynie stracę przytomność i wszystko pójdzie na marne. Chwiejąc się na nogach wycofałem się do łóżka i pochyliłem...
Ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Było dokładnie tak, jak wtedy na dachu, kiedy samo wykonało ten nieprawdopodobny skok w stronę masztu. Mimo mych rozpaczliwych wysiłków usiadło na posłaniu i pochyliło głowę, walcząc o oddech.
- Oddaj mi je! Oddaj! Pozwól mi uratować Matkę i brata, ty sukinsynu! - krzyczałem bezsilnie, szarpiąc się w moim niewidzialnym więzieniu - Dlaczego mi to robisz? Dlaczego odbierasz mi ostatnią szansę ratunku?
"Twoja rodzina nie jest zagrożona, durniu!" ryknął z taką wściekłością, że osłupiałem "Mówiłem prawdę. Tylko dwie osoby wiedzą, że byłeś w gabinecie arcykapłana."
Milczałem, walcząc o spokój. Gniew i strach były jednak zbyt mocne, bym zdołał je tak szybko pokonać. Chciałem dokończyć to, co zacząłem. Chciałem zakończyć to wszystko, zanim przemieni się w coś gorszego.
"Uspokój się" powiedział ciszej "Wysłuchaj go."
Usłyszałem tupot kroków po schodach, a potem cichy krzyk. Moje ciało wciąż siedziało z pochyloną głową, nie mogłem więc zobaczyć, kto przybył. Kraty otworzyły się ze szczękiem i chwilę potem mocne dłonie położyły mnie na posłaniu. Wtedy spojrzałem mu w twarz.
Krethda.
- Ty sukinsynu!
Nie usłyszał mnie. Nie byłem w stanie wypowiedzieć tego na głos. Ale najwyraźniej zauważył wyraz moich oczu, bo skrzywił się strasznie i pokręcił szybko głową.
- Za chwilę wszystko wyjaśnię, Książę Krwi. Nic nie grozi honorowi twojej rodziny. Ani trochę. Proszę o spokój. Wiem, że Cień teraz włada pańskim ciałem. Proszę wytrzymać jeszcze moment. Uleczę pana.
- Nie. Nigdy!
Ale byłem bezsilny i nic nie mogłem zrobić, kiedy położył mi dłonie po bokach głowy i zamknął oczy, zbierając magię. Poczułem ją wyraźnie. Była identyczna do tej, którą zaatakowano mnie w gabinecie.
Naprawdę zostałem zdradzony. Głupiec. Cholerny głupiec. Czując, jak potężne zaklęcie nastawia mi kości i zasklepia skórę, mogłem tylko leżeć bezsilnie i wyklinać się najgorszymi słowami, jakie miałem w słowniku.
Głupiec.
Krethda zakończył czar i cofnął dłonie. Kiedy otworzył oczy, wyglądał na wyczerpanego.
- Doprawdy, amir - westchnął - Ja naprawdę boję się szlachty. Proszę wybaczyć, ale jesteście wszyscy szaleni.
Oczywiście, że nie potrafił zrozumieć. Przez całe życie dbał tylko o swój tyłek i o to, jak przeżyć następny dzień. Nigdy nie pojmie, co to znaczy poczucie obowiązku i strach o swoje rody.
"Puszczę cię teraz, Inyan, ale obiecaj, że go wysłuchasz."
- Jesteś jeszcze gorszym zdrajcą, niż on, sukinsynu!
"Gdyby nie ta twoja duma wszystko byłoby znacznie prostsze!" wybuchł na nowo. Dłonie mojego ciała zacisnęły się w pięści "Myślisz, że po co to zrobiliśmy? Żeby mieć satysfakcję ze zbrukania honoru twojej rodziny? A co mi do tego? Ja chcę być wolny! Na mrok, wolny!"
Zaskoczył mnie. Milczałem chwilę, przetrawiając to wszystko i starając się uspokoić szarpiące mną emocje. Tak naprawdę nie miałem innego wyjścia. Krethda siedział obok mnie i wiedziałem, że jest gotowy powstrzymać mnie w razie, gdybym spróbował uciec lub zranić się ponownie. Domyślałem się też, że nie odejdzie, dopóki nie powie tego, co musi.
- Dobrze. Wysłucham go.
Cień odetchnął z ulgą i nagle miałem moje ciało z powrotem. Dopiero teraz poczułem, jak mocno sznury wbiły mi się w nadgarstki. Za to głowa nie bolała mnie już wcale.
- Gadaj - warknąłem.
Krethda zamknął na moment oczy i potarł czoło. Ręce miał poplamione moją krwią.
- Nie wiem, czy Mroczny panu to powiedział - zaczął po chwili - Ale po rozmowie z panem w sali tronowej doszło do nas, że nie uda się pana przekonać do współpracy ze mną - zamilkł na chwilę, widząc moją minę - No właśnie - westchnął - Jest pan złodziejem, pracuje sam i tak dalej. Wiem, co by mi pan powiedział, Książe Krwi. Dlatego nawet nie próbowałem.
- Więc mnie porwaliście - powiedziałem drżącym od gniewu głosem.
- Niedokładnie - uśmiechnął się przepraszająco - To nie miało być tak. Nie sądziliśmy, że moc światłości podziała na pana w ten sposób. Miałem pana unieruchomić i porozmawiać jeszcze tam, w gabinecie. Przyznam, że miałem pana zaszantażować... tym, że wezwę pomoc - skrzywił się - To zupełnie nie w moim stylu, ale obaj Bracia są bardzo zdeterminowaniu, a pan wszystko utrudnia.
- A potem? - zapytałem zimno. Gotowało się we mnie tak, że miałem trudności z oddychaniem - Co zrobiłbyś potem?
- Udowodniłbym panu, że miałby ze mnie pożytek. Ja już wiem, gdzie znajduje się ta świątynia, odnalazłem ją na mapie. Innej niż ta, w gabinecie arcybiskupa. Tamta okazała się... - zawahał się i westchnął - Zbyt stara.
Zacisnąłem powieki. Zrobiono ze mnie głupca, a ja się dałem poprowadzić za nos jak dziecko. Prosto w pułapkę.
- Cień... wiedziałeś o tym?
"Nie. Nie miałem pojęcia. Mogę porozumiewać się z moim bratem tylko na bardzo niewielką odległość. Dowiedziałem się o tym, kiedy wszedłeś do gabinetu. Nie było już czasu na zmianę planów. Inyan... żaden z nas nie chciał ubliżyć twojemu honorowi... przynamniej nie mocno. Mieliśmy cię tylko zmusić do ścisłej współpracy z Krethdą. Razem znaleźlibyście na mapie w gabinecie ruiny świątyni, a on powiedziałby ci, jaki plan ma mój brat. Tak to miało wyglądać. Nie sądziłem, że mapa będzie do niczego. Nie sądziłem, że stracisz przytomność i narobisz rabanu. Musieliśmy cię stamtąd wynieść i uciekać, zanim ktoś was zauważył."
Rozejrzałem się.
- Gdzie jestem?
- W moim domu. To jest mój ochroniarz - Krethda wskazał na strażnika w dziwnym mundurze - Przepraszam, że wrzuciliśmy pana do tej celi, ale podejrzewałem, że będzie pan próbował uciec lub... zrobić sobie krzywdę. Ale nie sądziłem, że będzie Książę aż tak zdeterminowany.
Spojrzałem na niego zimno.
- Rozwiąż mnie.
Pokiwał głową i rzeczywiście to zrobił, ku mojemu zaskoczeniu. Usiadłem na posłaniu, masując nadgarstki i rozejrzałem się, patrząc na krew plamiącą podłogę. Jeszcze tylko jedno uderzenie... Wzdrygnąłem się w myślach.
Dlaczego nagle poczułem strach? Przecież w tamtej chwili naprawdę pragnąłem odebrać sobie życie. Odpędziłem go szybko i spojrzałem najemnikowi w oczy. Patrzył ma mnie przepraszająco.
- A dlaczego, na demony Cienia, miałbym potrzebować pana pomocy? - zapytałem zimno - Wiem, że zna pan położenie świątyni, ale równie dobrze mógłby pan mi je po prostu podać. Dlaczego muszę z panem współpracować, najemniku?
Zawahał się. Albo znów porozumiewał się ze Światłością.
- Znowu planujecie mnie okłamać - spokój mego głosu naprawdę mnie zaskoczył. Najwyraźniej przekroczyłem już granice gniewu i przeszedłem na drugą stronę.
- Nie, Książę. Po prostu sam dokładnie nie wiem, na czym ma polegać moja rola - westchnął - Światłość nie mówi mi wszystkiego. Z jego słów wnioskuję jednak, że muszę być obecny podczas rytuału uwolnienia.
Uniosłem brwi.
- Nie myśli pan, że gdyby powiedział mi to pan w sali tronowej, wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej? Uważam to za dobry argument do współpracy z panem. Nie musielibyście posuwać się do takich środków.
Jego oczy stwardniały. Najwyraźniej był zły na swojego boga.
- Wybacz Książę, ale o tym, że muszę z panem współpracować, dowiedziałem się dopiero po naszej rozmowie. Najwyraźniej Światłość... coś przemyślał.
Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Nie wyglądał, jakby próbował mnie oszukać. Jego gniew nie był udawany, przynajmniej na taki nie wyglądał.
- Absolutnie mi się to nie podoba. Jak miałby wpadać nagle na ten pomysł, skoro już wcześniej Cień bywał uwięziony?
Krethda wzruszył ramionami, a potem zmarszczył czoło, nasłuchując.
"Mówiłem ci, że po raz pierwszy tuż po przebudzeniu, a przed uwolnieniem, dostałem się do ciała nosiciela" powiedział Cień z wyraźnym zmęczeniem w głosie "To pierwszy taki przypadek i nie wiemy, jak sobie z nim radzić. Mój brat miał dobry pomysł. Podzielam go."
- Chwila! Na jaką odległość porozumiewasz się z bratem? Kiedy zaplanowaliście wypad do gabinetu? Coś mi się tu nie zgadza.
"Tuż po tym, jak skończyliście z Krethdą rozmawiać. Był jeszcze na sali tronowej. To był szybki plan i jak widzisz, niedoskonały. To nie miało się tak skończyć."
Tymczasem najemnik patrzył na mnie w milczeniu i czekał aż skończę rozmawiać z Cieniem. Kiedy pytająco uniosłem brwi i pokazałem w milczeniu na swą nagość, uśmiechnął się blado.
- Proponuję, aby pan się wykąpał i zjadł. Powinnyśmy porozmawiać na spokojnie w moim salonie. Jak ludzie. Nie jest pan moim więźniem, Książę.
Mimowolnie dotknąłem czoła i skrzywiłem się w myślach. To więc dlaczego się nim czułem?
* * *
Moje emocje opadły nieco, kiedy, ubrany na nowo w swe rzeczy, zasiadłem na skórzanym fotelu przed suto zastawionym stołem. Rozejrzałem się szybko, kiedy mój samozwańczy gospodarz wydawał nakazy służbie. Poszukiwałem ewentualnych dróg ucieczki, jednak nie mogłem powstrzymać się przed szybkim spojrzeniem na wystrój jadalni. Nigdy jeszcze nie byłem w domu zwykłego mieszczanina.
Pokój był skromnie urządzony, jednak stały w nim gustowne i wykonane przez najlepsze w tych czasach firmy, meble. Duże okna wychodziły na pustą jeszcze ulicę kupiecką; dom stał w dobrej dzielnicy i kupno działki musiało kosztować małą fortunę. Przesunąłem wzrokiem po zdobionych złotem draperiach i pięknie rzeźbionych drewnianych łukach u sufitu, a potem z niepokojem spojrzałem w niebo za szybami. Nadchodził świt, ale nie mogłem dokładnie określić pory dnia. Miałem nadzieję, że nikt z rodziny nie zechce obudzić mnie wcześniej. Wolałem, aby nie odkryto mojej nieobecności.
- Ledwo wybiła piąta - łagodny głos nosiciela wybił mnie z zamyślenia - Nie będę tu pana trzymał długo.
- Mam nadzieję - warknąłem - I tak z waszej winy wszystko się przeciągnęło. Jeżeli pan myśli, że już przeszedłem do porządku dziennego z tym, że wylądowałem w celi, to się myli. Ja tak łatwo nie wybaczam.
Westchnął. Cień również.
- Rozumiem, Książę. Jeszcze raz proszę o wybaczenie - zawahał się i nagle spojrzał na mnie ostrzej. Mimowolnie zastanowiłem się, czy jego uprzejmość jest udawana, a swą prawdziwą, chłodną naturę trzyma głęboko ukrytą, czy może jest na odwrót - W takim razie, jeśli tak bardzo zależy panu na czasie, przejdę do konkretów.
- Bardzo dobrze - wyciągnąłem nogi pod stołem i sięgnąłem po kanapkę. Nie wyczuwałem od niej trucizny, a byłem w tym dobry. Wciąż czułem mdłości, ale tyle lat zażywania aitohu nauczyło mnie, że jedzenie czasami pomaga.
- Wiem, gdzie znajduje się świątynia. Jej pozostałości. Znam dawną religię Cienia na tyle, bym wiedział, gdzie jej szukać. Mapa, którą odnalazłem w tajnym archiwum Pałacu Światła tylko potwierdziła me przypuszczenia. Wie Książę, gdzie leży Wzgórze Kotów?
- Doskonale. Często jeździmy tam polować z Cesarzem.
Uśmiechnął się leciutko. W jego oczach pojawiły się błyski, które wcale mi się nie spodobały. Kpił sobie ze mnie?
- Tak. To na terenie polowań cesarskiego dworu. I dokładnie na tym terenie leżą ruiny Pałacu Cienia.
Powoli uniosłem brwi. Miałem mu uwierzyć, że na obszarze, który znałem równie dobrze, co własną kieszeń, leżały resztki świątyni mego boga? Spojrzałem na niego ostro.
- Myślę, że pan mnie nie okłamuje.
- Nie - uśmiechnął się szerzej - Nie okłamuję pana. Ruiny leżą pod wzgórzem, a wejście do nich ukryte jest u jego podnóża. Nie jestem niestety pewien, jak je zapieczętowano, jednak nie sądzę, żeby jakiekolwiek drzwi, nawet zamknięte magicznie, były dla pana wyzwaniem.
Powoli wsparłem się o oparcie fotela i odłożyłem kanapkę. Ogarnęło mnie podniecenie na myśl, że rozwiązanie jest tak blisko i jedynie kilka dni drogi dzieli mnie przed zdjęciem klątwy demonów z mojej rodziny. Kilka dni.
Uśmiechnąłem się. Przekrzywił głowę i oddał grymas. Nie zwróciłem uwagi na tę poufałość, byłem w zbyt dobrym humorze.
- Jestem gotowy jechać nawet jutro.
- Spodziewałem się tego. Do przedyskutowania pozostał jednak jeszcze jeden problem. Myślę, że wie pan, o który chodzi.
- O pański udział.
- Dokładnie - westchnął i skrzywił się nagle. I znów w jego oczach pojawił się gniew. Najwyraźniej ta sprawa była dla niego równie trudna, co dla mnie - Światłość nie chce podzielić się ze mną wiedzą, do czego dokładnie mam być panu potrzebny, Książę. Obawiam się, że sam tego do końca nie wie. Równie dobrze może być, że jadę tam tylko na wszelki wypadek. I... - uniósł gwałtownie głowę, jakby coś nagle przyszło mu do głowy - ... dla pańskiego bezpieczeństwa.
Zmrużyłem oczy.
- Myśli pan, że sam sobie nie poradzę?
Pokręcił szybko głową.
- Ann eazinak, źle mnie pan rozumiał. Ja... mam duże doświadczenie w walce z czymś, czemu pan nigdy nie stawił czoła. Wiem, że jest pan oficerem cesarskiej armii i walczył pan u boku władcy podczas najazdów ze wschodu. Wiem też, że nie przegrał pan żadnego pojedynku. Głęboko wierzę w pańskie umiejętności bojowe i magiczne... Jednak ja mówię o demonach. Nie sądzę, aby kiedykolwiek Książę walczył z jakimkolwiek.
- Demonach - wyprostowałem się z wrażenia - Myśli pan, że są już na moim tropie?
Zawahał się. Miałem ochotę nim potrzasnąć, aby mówił szybciej. Szło o los moich rodów!
- Tego nie mogę być pewien - przyznał szybko, widząc wyraz mojej twarzy - Ale mogę domniemywać, że szukają pana po całym kontynencie. Ich indywidualna moc nie jest duża, a na nasze szczęście nie są dobre we współpracy. W tym momencie pojedyncze stwory przeszukują okolice miasta. Obawiają się przekroczyć jego granice i wejść na tereny poświęcone przez Światłość, jednak za jego murami... rozumie pan. Jeśli odnajdzie pana choć jeden, szybko zawoła resztę.
Odetchnąłem. Dla mnie znaczyło to jedno - mogłem odciągnąć te maszkary od posiadłości i uratować życie rodziny. Jeśli to ja byłem ich celem, nie miałyby powodu wkraczać na poświęcony teren, tylko po to, aby zabić obce im osoby. Teraz, kiedy byłem spokojniejszy o losy brata i Matki, mogłem myśleć jaśniej. Umościłem się z powrotem w fotelu i spojrzałem na niego ostro.
- Mam jedno pytanie. Jak je zabić?
Wyszczerzył zęby.
- Wiedziałem, że pan o to zapyta, Książę - spojrzał na mą broń, którą przypasałem do pasa, kiedy tylko ją odzyskałem - Jedynie magicznym ostrzem. Inne nie zadaje im żadnych ran. Należy atakować w głowę, reszta ciała zwykle pokryta jest pancerzem. Przyjmują różnorodne formy, jednak na ogół konwencja jest stała. Najczęściej latają - zastanowił się - Są jednak sprytne i mogą szybko zmienić kształt, jeśli ich taktyka jest nieskuteczna.
- Są żywotne? Co z atakami opartymi na magii?
- Żywotne? - uśmiechnął się - Jeśli celuje się dobrze, to nie bardziej niż ludzie. Zaś co do magii, jest różnie. Moja moc Światłości będzie dla nich zabójcza. Moc Mroku... no cóż, jeszcze nie umie się pan nią posługiwać, jednak proszę zapamiętać, że dodaje im ona sił. Inny rodzaj mocy magicznych, tych, które ma pan podarowane poprzez Krew, będzie na nie równie skuteczna, co na ludzi. Moc cesarskiej Krwi wykracza ponad obu Braci, jest bardziej związana z samym Rodzicielem. To potężna siła i słuszna większość stworzeń jest na nią niezwykle podatna. Oprócz samych nosicieli Krwi, oczywiście.
Zaskoczył mnie. Doskonale wiedziałem, że magię odziedziczyłem poprzez Krew, jednak nie miałem najmniejszego pojęcia, że jest ona darem od Rodziciela. Zastanowiłem się, czy Pierwsza Krew, Cesarz, jest świadom faktu istnienia wyższego bóstwa, stojącego ponad Bliźniakami. I skąd Ród posiada tą magię. W jaki sposób została im ona dana?
- To magia kapłańska... - zauważyłem, nie ukrywając zdumienia.
Roześmiał się cicho i zaraz popatrzył na mnie przepraszająco.
- Przepraszam, Książę. Jednak tak rzeczywiście jest i nieco śmieszy mnie fakt, że wy, urodzeni z Krwi Cesarza, nie macie najmniejszego pojęcia, czym władacie.
Byłem tak zaskoczony, że nie rozgniewał mnie jego brak poszanowania dla wysoko urodzonych. Spojrzałem w okno, na nadchodzący poranek i pokręciłem w milczeniu głową.
"Jeśli chcesz, porozmawiamy o tym później" powiedział Cień bardzo cicho "Ale teraz macie inne sprawy do przedyskutowania."
Miał rację, otrząsnąłem się więc i spojrzałem na najemnika znacząco, dając mu znak ręką, aby kontynuował. Pokiwał głową.
- Tak, czy inaczej pojadę z panem. Jestem posłuszny woli Światłości - powiedział, poważniejąc - Sugerowałbym wyruszyć jak najszybciej. Nawet jutro, o ile to możliwe.
- Jutro. Uda mi się to zorganizować.
Wydawało mi się, że gdzieś głęboko we mnie Cień odetchnął lekko.
- Doskonale. Żeby nie wzbudzać niepotrzebnych sensacji poczekam na pana za bramą miasta. Co do podejrzeń, które na Księciu ciążą... powiem arcykapłanowi Kerte'ane, że dostałem misję od Światłości i zabieram pana za jego wolą. Oczywiście każe nas śledzić, myślę jednak, że bez zbytniego trudu uda nam się zgubić świątynnych szpiegów. Proszę wybaczyć słownictwo, Książę, ale to banda śmierdzących nieudaczników. Co do jednego. Wstyd mi, że służę z nimi pod jednym Imieniem.
- W takim razie za bramami miasta o tej porze. Będę gotów do drogi. Dobrego ma pan konia? Zamierzam narzucić szybkie tempo.
Uśmiechnął się.
- Myślę, że raczej nie zostanę w tyle.
- To wszystko? Robi się coraz jaśniej - spojrzałem znacząco w okno, on jednak dał mi znak, abym nie wstawał z fotela. Kiedy spojrzałem na niego podejrzliwie, wskazał na śniadanie na stole.
- Wiem, że panu spieszno, ale myślę, że jeszcze jedna rzecz jest przed nami. Będziemy razem walczyć, Książę. Wiem, że zwyczaje mego ludu znacznie różnią się od waszych, jednakże chciałbym przedstawić się odpowiednio. Jako brat walki - roześmiał się, kiedy spojrzałem na niego podejrzliwie - Obiecuję, że nie będzie żadnego dziwnego rytuału. Po prostu powiem kilka słów o sobie. Ja wiem niemal wszystko panu, za to pan nie wie prawie nic o mnie.
Nie miałem czasu, ale propozycja mi się spodobała. Byłem też głodny, mimo mdłości, zabrałem się więc za jedzenie, dając mu znak, że się zgadzam. Wstał i skłonił się głęboko.
- Jak już mówiłem, jestem Krethda Haraban ali Ramha. Pochodzę ze wschodu, z państwa nazywanego Ireq'ir. Byłem żołnierzem w tamtejszej armii, potem, po niemiłym incydencie, podczas którego niesłusznie zostałem oskarżony o nadużywanie mych przywilejów, wstąpiłem do oddziału najemników. Razem z nim zostałem zatrudniony przez Cesarza podczas najazdu ze wschodu, jaki dotknął pańskiego kraju dwa lata temu - uśmiechnął się gorzko - Zabijałem byłych kamratów.
- Zbrodniarz i zdrajca - skwitowałem zimno, zanim ugryzłem się w język.
Jego oczy były lodowate, kiedy wyprostował się pod wpływem tych słów i umilkł, zaciskając zęby. Przez moment byłem pewien, że mnie zaatakuje, mimo że nie miał przy sobie broni. Zaciśnięte w pięści dłonie drżały mu tak bardzo, twarz miał tak napiętą, że nie miałem żadnych wątpliwości, co do jego intencji. Przygotowałem szybko czary obronne i dotknąłem rękojeści miecza.
"Przestańcie obaj!"
On też musiał usłyszeć swój wewnętrzny głos, gdyż drgnął nagle i ciężko opadł na swój fotel. Nabrał tchu i pochylił głowę. Siedział tak przez długą chwilę, milcząc i nie ruszając się. Nie mogłem widzieć jego twarzy, ale ramiona mu drżały.
Przesadziłem. Nie pomyślałem, zanim wypowiedziałem tą obelgę. Zrobiłem to złośliwie, tylko dlatego, że zdenerwowała mnie cała sytuacja, której częścią, chcąc nie chcąc, się stałem. Zemściłem się jak dziecko. Zupełnie jak ktoś nie z Krwi.
- Przepraszam, najemniku - powiedziałem szczerze - To było bardzo głupie. I niesłuszne. Nie mogłem być pewien, że jest pan winien tego, o co pana oskarżyli. Ja sam również jestem podejrzany i, odwrotnie od pana, jestem tego winny. Jednym słowem, jestem znacznie gorszy i nie mam prawa do wyrażania swych... opinii.
Uniósł głowę i spojrzał na mnie ze zdumieniem. Najwyraźniej nie spodziewał się, że go przeproszę. Poczułem się jeszcze gorzej. Nie powinien mieć tak niskiego zdania o Krwi, ja zaś tylko je pogorszyłem.
Chwyciłem za nóż, chcąc potwierdzić moje przeprosiny krwią, on jednak błyskawicznie wyciągnął rękę i zmiażdżył mój nadgarstek w uścisku. Zdumiały mnie jego siła i szybkość. Staw mego przegubu zatrzeszczał pod jego palcami, kiedy spróbowałem się wyrwać.
- Proszę tego nie robić, Książę - spojrzał na mnie spokojnie, z prośbą w oczach - Odwrotnie od równych panu, nie potrzebuję widoku krwi, aby przyjąć przeprosiny. Naprawdę jestem wdzięczny za to, że cofnął pan swoje słowa.
- Cofam je - powiedział nie kryjąc napięcia. Jego siła bardzo mnie niepokoiła. Nigdy nie spotkałem mężczyzny tak bardzo silniejszego fizycznie ode mnie. Nie było to miłe wrażenie - I prosiłbym, aby cofnął pan swoją rękę.
Puścił mnie szybko i pokręcił głową, kiedy odłożyłem nóż.
- Przepraszam. Po prostu nie mogę nadziwić się temu zwyczajowi. Podejrzewam, że ma on coś wspólnego z ideą Krwi, jednak jest... oburzający. Nie powinno się przelewać własnej krwi dla satysfakcji innych.
Uciąłem jego dalsze komentarze stanowczym machnięciem ręki i znacząco spojrzałem w okno. Westchnął.
- Rozumiem. W takim razie dopełnię prezentacji podczas naszej podróży. Dwa dni drogi to wystarczająco, aby lepiej się poznać - zerknął na niedokończone śniadanie, ale nie nalegał już, abym się nią nacieszył - Jeszcze raz przepraszam za to, co stało się dzisiejszej nocy.
- Może jeśli wszystko potoczy się dobrze, zapomnę zupełnie o tym, co się stało - mruknąłem, wstając.
- Miejmy nadzieję, że nic nam nie przeszkodzi - uprzejmie wskazał mi drogę do drzwi - I że za cztery dni, Cień i pan będziecie wolni od swego przymusowego towarzystwa.
Pożegnałem się z nim pospiesznie i wyszedłem szybkim krokiem na pustą jeszcze alejkę. Narzucając kaptur na głowę, spojrzałem w różowo błękitne niebo. Cztery dni. Cztery dni i będę wolny, jak to zręcznie wyraził Krethda.
"Nie zapominaj o demonach" Cień wydawał mi się niespokojny, jednak w jego głosie można było wychwycić podniecenie.
Roześmiałem się w myślach.
- Jeśli rzeczywiście moja obecność poza miastem sprawi, że odciągnę ich uwagę od posiadłości, nie muszę się o nie martwić.
"Nie są prostymi przeciwnikami, Inyan. Nie lekceważ ich."
-I nie lekceważę. Ale da się je zabić. To zmienia postać rzeczy.
"Zmienia?"
-Tak. Teraz to one powinny obawiać się mnie.
* * *
Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Może tego, że kiedy tylko przekroczę bramę stolicy, rzuci się na mnie cała chmara bestii, gdyż pierwsze spojrzenie skierowałem w niebo, potem rozejrzałem się szybko, chwytając za rękojeść miecza. Nie mogłem ukryć, że poczułem rozczarowanie, kiedy zatrzymałem konia obok drogi, za mostem zwodzonym i zupełnie nic się nie stało. Nie, żebym pożądał walki. Raczej nie do końca wiedziałem, na co stać mego przeciwnika i chciałem mieć już za sobą pierwsze z nim spotkanie. W podobny sposób czułem się przed pojedynkami z nieznajomymi z Krwi.
Ale nic się nie wydarzyło. Nic nie spadło na mnie z powietrza, nie wyskoczyło z kłębiącego się na drodze tłumu. Jedyne spojrzenia, jakie przechwytywałem, były pełne ciekawości, czasami gniewu, ale niższe klasy zwykle patrzyły w ten sposób na wysoko urodzonych. Wyróżniałem się, siedząc w doskonałym płaszczu, na pięknym, dotkniętym magią wierzchowcu. Byłem sam, bez ochrony, ale moja postawa i ciężki miecz na plecach wzbudzały odpowiedni respekt. Nie potrzebowałem strażników.
Skracając wodze ogierowi, rozejrzałem się pobieżnie po namiotach wędrownych kupców otaczających mury miasta i fosę. Akurat był dzień jarmarków i tłumy mieszczan wychodziły poza stolicę na zakupy. Najemnik Krethda byłby w tej krzykliwej gromadzie niewidoczny. Mieliśmy spotkać się za bramą, nigdzie jednak nie mogłem go dojrzeć, pomimo ukradkowego rzucania spojrzeń na tłum i kramy. Zastanawiałem się, jakiego może mieć konia i jaką zbroję mógł przywdziać na tę okazję, jednak jedynymi uzbrojonymi osobami w pobliżu byli strażnicy przy bramie. Spojrzałem w niebo, tym razem sprawdzając porę dnia i westchnąłem. Jeśli tak właśnie ma się zacząć nasza przymusowa współpraca, to było wprost cudownie. Powstrzymałem chęć odjazdu i poprawiłem się w siodle. Mogę na przykład raz jeszcze sprawdzić, czy wziąłem ze sobą wszystko, czego bym potrzebował. Po raz czwarty.
Pojawił się, kiedy sięgałem do juków. Nie dostrzegłem, kiedy wyszedł z tłumu i zaskoczył mnie, gdy zatrzymał się obok. Nie poznałem go w pierwszej chwili, owiniętego w nierzucający się w oczy, brązowy płaszcz z impregnowanej wełny. Dopiero widok jasnych oczu patrzących na mnie z cienia kaptura uspokoił mnie, że to żaden rzezimieszek. Siedział na olbrzymim, magicznym siwku i musiałem z irytacją stwierdzić, że teraz jest wyższy ode mnie o całą głowę. Ale interesująco będzie sprawdzić możliwości tego rumaka. Wyglądał na konia bojowego i nie sądziłem, aby mógł równać się z moim szybkością.
- Jest pan - mruknąłem.
- Jestem, Książę - rozejrzał się. Miałem wrażenie, że jego oczy rzucają lekki, niebieskawy poblask, ale mogła to być wina ich dziwacznego koloru - Sugeruję, abyśmy odjechali od bramy, zanim zaczniemy rozmowę.
- Demony?
- Minie kilka chwil zanim pana wyczują. Myślę, że nawet do południa możemy mieć spokój. Proszę za mną. Jesteśmy śledzeni, proszę więc się nie dziwić moim postępowaniem. Postaram się ich zmylić.
Powstrzymałem chęć rozejrzenia się i pokiwałem głową. Nigdy nie miałem do czynienia ze szpiegami świątyni, ale po tym, jak wyrażał się o nich nosiciel, nie oczekiwałem po nich za wiele. Mimo to Krethda bardzo starał się, abyśmy znikli im z oczu jeszcze w tłumie kłębiącym się na jarmarku. Gestem nakazał mi zsiąść z konia, a potem poprowadził mnie w małe uliczki biegnące pomiędzy drewnianymi barakami. Gdyby nie wrodzony zmysł orientacji, szybko straciłbym poczucie kierunku w tych błotnistych, wąskich korytarzach. Osobiście sądziłem, że szpiedzy zgubili nas już przy pierwszym zakręcie, jednak Krethda wiódł nas jeszcze przez kilka długich minut, zanim wyprowadził prosto w centrum końskiego targu.
To było genialne, musiałem przyznać. Tutaj nawet nasze wielkie, magiczne ogiery nie wyróżniały nas z tłumu. Ignorując propozycje kupna mego wierzchowca, wpatrzyłem się w plecy towarzysza, przeciskając się przez tłum i odpychając najbardziej natarczywych łokciami. Nikt tu nie zwracał uwagi na moje urodzenie, najwyraźniej nie było zauważane i to postawiło mnie w niezwykle irytującej sytuacji. Cień śmiał się cicho wewnątrz mnie, najwyraźniej odczytując me myśli. Ignorowałem go, zaciskając zęby i starając się nie używać za dużo siły podczas odpychania natrętów. Nie mogłem rzucać się w oczy.
Minęło kilka długich minut zanim minęliśmy kolejny rząd prowizorycznych zabudowań i wyszliśmy poza teren jarmarku. I tu kłębili się ludzie, jednak tłum był znacznie mniejszy, rozejrzałem się więc szybko, korzystając z okazji dostrzeżenia czegoś więcej niż rzędów głów przed sobą. Było głośno, ludzie przekrzykiwali się nawzajem, ktoś tam gratulował swemu koledze, waląc go jowialnie w plecy. Czujnym okiem dostrzegłem błysk przekazywanych z rak do rąk pieniędzy i w końcu zrozumiałem, co widzę. Hazard.
- Książę - syknął Krethda prosto do mego ucha - Musimy ruszać. Rzucamy się w oczy.
- Hazard. Jest zakazany w Imperium.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a potem uśmiechnął się, jakby nagle coś pojął.
- Potem o tym porozmawiamy. Teraz proszę za mną.
Posłuchałem go bez słowa, mimo odczuwanej irytacji. Cesarz bardzo zabiegał o to, aby wyplenić hazard z powierzchni Imperium, a tu pod jego nosem, w samym sercu kraju, prości ludzie oddają się tej... rozrywce. Grzechowi.
"Hazard jest moją domeną, Inyan" roześmiał się Cień "Nie czujesz się przypadkiem jak hipokryta? Powinieneś zastanowić się, komu jesteś wierny. Mnie, czy Cesarzowi."
Syknąłem przez zęby.
- Cesarzowi! Chcesz nakłonić mnie do zdradzenia Krwi?!
Westchnął i roześmiał się ponownie.
"Dlaczego mnie to nie dziwi? Wy, Favro'de, religijną wybiórczość macie w sobie od urodzenia. To jest dopuszczalne, bo jest dobre dla rodu, ale tamto już nie, gdyż nie służy Cesarzowi."
- Nie zapraszałem cię do siebie! Nie jestem nosicielem z wyboru! Nigdy bym się na to nie zgodził! Nienawidzę mieszać się w sprawy religii, rozumiesz? Cesarz jest dla mnie najważniejszy.
"Idź. Nieważne. Rozumiem. Po prostu... zastanów się czasem..."
Milczałem krótko, idąc pospiesznie za kierującym się w stronę zagajnika drzew Krethdą.
- Nie jesteś zły? - zapytałem z niepewnością. Musiałem przyznać, że spodziewałem się, iż podobna wymiana zdań kiedyś nastąpi, nie byłem jednak przygotowany na jej następstwa. "Zły? Nie. Rozbawiony. Niczego innego nie spodziewałem się po urodzonym z Krwi. Ale sam zauważasz chyba, że ta sytuacja jest... paradoksalna. Kradłeś, co jest niezgodne z cesarskim prawem. Czym różni się w tym przypadku hazard od złodziejstwa? Nazywałeś się sługą Cienia."
- I nadal nim jestem, podobnie jak mój ojciec nim był. Ale ja kradnę od bogatych i staram się nie zabijać. Nie wciągam w to innych osób. Staram się być ostrożny i bardziej lubię samą sztukę włamywania się, niż zabierania innym ich własności. Hazard jest inny.
"No cóż... jeśli patrzysz na to z tej strony..." mruknął kwaśno.
- Jestem i sługą Cesarza. A z tego, co zrozumiałem po wczorajszej nocnej rozmowie, to sprawia też, że jestem sługą Rodziciela, ponieważ Krew pochodzi od niego. Wy służycie Rodzicielowi. Więc jestem twoim sługą i to podwójnie...
Wybuchnął śmiechem i śmiał się kilka długich chwil. Wiedziałem, że moje wnioski mogą być wyciągnięte na siłę, jednak nie sądziłem, że mogłyby być powodem do takiego rozbawienia. Przeczekałem to cierpliwie, zaciskając tylko zęby.
"O, Rodzicielu. Zapamiętam to i przekażę bratu przy nadarzającej się okazji. Ubawi się tak, jak ja. Inyan... lubię cię."
- Ja za to nie lubię ludzi, którzy się ze mnie śmieją - warknąłem i niemal wpadłem na Krethdę, kiedy ten zatrzymał się bez ostrzeżenia. Dotarliśmy w końcu do zagajnika, a ja niemal tego nie przegapiłem, co w sytuacji kiedy byłem śledzony, było karygodne. Przywróciłem się do porządku, wsparłem o drzewo i spojrzałem na nosiciela wyczekująco. Patrzył w stronę jarmarku. Cień całe szczęście znów milczał.
- Wydaje mi się, że się udało, przynajmniej na jakiś czas - westchnął w końcu najemnik - Jeśli są bardzo zdeterminowani, a myślę, że są, kilku szpiegów powinno monitorować teraz gościńce.
- Musimy więc trzymać się od nich z dala.
- Tak, Książę. Ale to nie ułatwi naszej drogi. Kilka dni temu porządnie padało i na polach wciąż jest mokro. Jest też po żniwach i po orce, co oznacza jeszcze więcej błota. Powinniśmy trzymać się wiejskich dróg - skrzywił się i spojrzał mi prosto w oczy. Znów odniosłem wrażenie, że jarzą się lekko w półmroku - Ale to z kolei postawi nas w sytuacji, gdzie możemy zostać zauważeni przez ludzi z wiosek. I przez to na nowo odkryci przez szpiegów.
- Jest jeszcze jedno rozwiązanie - zauważyłem - Lasy. Do tego będziemy niewidoczni z powietrza.
Pokiwał powoli głową.
- Demony w prawdzie kierują się innymi zmysłami niż wzrokiem, jednak pochwalam ten pomysł. Nie przedstawiałem go... gdyż... - zawahał się.
Parsknąłem i zdecydowanie machnąłem ręką, aby ukrócić jego jąkanie.
- Gdyż jestem wysoko urodzony, a lasy oznaczają niewygody - powiedziałem zimno - Proszę sobie darować tę... troskę o mnie. Jestem wojownikiem. Złodz... - ugryzłem się w język - Bywałem w najróżniejszych sytuacjach i nie przerazi mnie spanie na ziemi - dokończyłem z lekką rezygnacją. Bynajmniej nie dlatego, że nie lubiłem spania pod gwiazdami. Po prostu męczyło mnie ukrywanie tego, o czym on doskonale wiedział.
Grzecznie przemilczał moje zająknięcie i uśmiechnął się cieplej.
- Poczekajmy tu chwilę, Książę. Kilka minut. Potem ruszymy na zachód, w stronę lasu Ils'adoh. Tam zawrócimy. To przedłuży naszą podróż nawet o pół dnia, jednak arcykapłan był bardzo niezadowolony, że zabieram pana za miasto. Myślę, że bardzo chce się dowiedzieć, co takiego chcemy zrobić. Dlatego powinniśmy postarać się mu tego nie pokazać.
Zgodziłem się z nim, kiwając głową i spojrzałem w stronę oddających się hazardowi mieszczan i chłopów. Hazard dawał zyski, prawda. Był niczym złodziejstwo i sprzedawanie mikstur na czarnym rynku. Jednak również rozbijał rodziny, podobnie jak silne narkotyki i alkohol, i całym sercem popierałem zabraniający go edykt Cesarza. Domena Cienia? Jeśli tak, to będzie tą częścią mego dziedzictwa, którego nigdy nie zaakceptuję.
- Wybacz, Książe. Zauważyłem, gdzie patrzysz - odezwał się cicho najemnik za moimi plecami - Może to zabrzmi... bezpośrednio, ale to dziwne dla nosiciela Cienia sprzeciwiać się hazardowi.
Dziwne? Tak, może. Ale czy dziwniejsze od istnienia nosiciela, który był czwarty w kolejce do tronu? Który był gotów oddać życie za swego Władcę, porzucając wszystko inne?
- Sprzeciwiam się mu - potwierdziłem zdecydowanie.
Milczał moment, zastanawiając się, a może naradzając ze Światłością.
- Jeśli Książę chce, mogę poprzez Świątynię wysłać informację do głównego biura policji. Zagarną ich raz, dwa.
Wyczuwałem, jak gdzieś w głębi mnie Cień z lekkim rozbawianiem oczekuje na mą decyzję. Dziwne. Spodziewałem się, że domyśli się od razu.
Nie wahałem się.
- Byłbym wdzięczny.
- To oznacza zaaresztowanie wiele sług Cienia.
- Byłbym wdzięczny, najemniku, aby wykonał pan to, co obiecał.
Patrzył na mnie przez chwilę, aż w końcu pokiwał głową. Nie miałem pojęcia, jak to zrealizuje, ale nie interesowało mnie. Dokonałem wyboru.
- Powiesz coś?
"Ani słowa. Nigdy nie wypływałem na swych nosicieli. Tak jest ciekawiej."
- Nawet, jeśli osłabię cię poprzez moje postępowanie?
"Gdyby takie drobnostki mogły mnie osłabić, nie byłbym godzien nazywać się bogiem."
Racja. Ale musiałem przyznać, że czułem się nieco dziwnie, występując przeciw woli mego boga, jak bardzo by nie był on tolerancyjny. Żadnego gromu z nieba. Nawet złego słowa, prócz tych kilku kwaśnych uwag.
"Skoncentruj się lepiej na swym zadaniu."
Otrząsnąłem się więc i spojrzałem na Krethdę. Najwyraźniej rozmawiał ze Światłością; zdradzał go namysł w oczach i charakterystycznie zmarszczone czoło.
- Zrobione - podniósł po chwili głowę.
- Szybko.
- Przekazałem kilka małych sugestii policjantom patrolującym jarmark przy murze. Niedługo tu będą. Skorzystamy z zamieszania i się wymkniemy.
- Doskonały pomysł - nie mogłem się nie uśmiechnąć.
Nie poczułem nic poza satysfakcją, kiedy tłum przed nami zafalował nagle, a potem rozbił się na mniejsze grupki i rozbiegł pomiędzy budynkami. Część ludzi uciekała w stronę zagajnika i Krethda mocno ścisnął mnie za nadgarstek, dając mi najwyraźniej znak, abym przygotował się do biegu. Pokiwałem głową, mocniej chwyciłem wodze wierzchowca i uśmiechnąłem się do siebie w duchu. Nie złapią wszystkich, oczywiście. Ale nawet kilku oznacza małe zwycięstwo dla Cesarza.
- Chodź - syknął nosiciel i pociągnął mnie za rękę. Pobiegłem za nim, prowadząc konia, a kiedy wyszliśmy spomiędzy drzew, wskoczyłem podobnie jak on na siodło. Słyszałem krzyki za plecami, cały jarmark huczał niczym olbrzymi ul. Idealna sytuacja do zgubienia pościgu.
Ruszyliśmy kłusem wzdłuż baraków, aby nie rzucać się w oczy na polach otaczających miasto. Krethda najwyraźniej znał teren równie dobrze, co ja, gdyż prowadził bezbłędnie i pomysłowo. Wykorzystaliśmy kilka zagajników aby oddalić się od zabudowań i ruszyliśmy galopem, pozostawiając jarmark i całe zamieszanie za plecami.
- To na pewno odwróci uwagę arcykapłana - roześmiał się najemnik, kiedy zwolniliśmy i skręciliśmy na zachód, w stronę linii lasu rysującej się na horyzoncie - Będzie zbyt zajęty wypisywaniem nakazów przesłuchań, aby zajmować się teraz nami.
- Wciąż zostają jego szpiedzy - zauważyłem trzeźwo, choć byłem w równie dobrym humorze, co on - Musimy szybko dostać się do lasu.
- Tak. I demony - pokiwał głową, błyskając zębami w uśmiechu - Nie zapominajmy o demonach.
Jakoś łatwo było mi o nich zapomnieć. Pewnie dlatego, że on traktował je tak lekko. W myślach zganiłem się za takie niedocenianie niebezpieczeństwa, jakie mogą stanowić. Musiałem być czujny i spodziewać się wszystkiego. Nawet kolejnej zdrady ze strony Krethdy.
"Oh, Inyan" westchnął Cień.
- Tak, Cień. Jestem pamiętliwy. I ostrożny.
"To zahacza o paranoję" mruknął "Ale dobrze chociaż, że zamierzasz być czujny. Zacznij tylko od zaraz, dobrze?"
Nie odgryzłem mu się, choć miałem na to wielką ochotę. Zamiast tego uważnie przeszukałem wzrokiem niebo, a potem horyzont za nami. Linia lasu zbliżała się w ślimaczym tempie.
- Powinniśmy się pospieszyć. Jesteśmy tu jak na patelni.
Krethda skrzywił się i rozejrzał szybko.
- Wiem. Ale nie powinniśmy męczyć koni.
Uśmiechnąłem się z wyższością.
- Najemniku, wytrzymałość to rzecz bardzo względna i zależy od wielu czynników, jednak łatwo manipulować nią za pomocą alchemii. Mój wierzchowiec jest na to doskonałym przykładem. Mówiłem panu, że będzie trudno za mną nadążyć.
Odwrócił się i otaksował spojrzeniem mego ogiera. Jego oczy znów lśniły i dostałem silnego wrażenia, że używa magii. Najwyraźniej posiadał talent Widzenia i poczułem się dziwnie, kiedy tylko doszedłem do tego wniosku. Nigdy nie widziałem, aby ktoś spoza Krwi używał takich mocy. To było... niepokojące.
Przeniósł te dziwaczne oczy na mnie i pokiwał głową.
- A ja mówiłem, Książę, że sobie poradzę. Mój koń też jest umagiczniony. Wiem, że nie wygląda na takiego, ale modyfikacje są głębsze i zostały przeprowadzone, kiedy był jeszcze w brzuchu matki - wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu - To nie alchemia, ale czysta magia, Książę.
Zdumiał mnie, ale zanim zadałem jakiekolwiek pytanie, uderzył swego wierzchowca piętami i ruszył cwałem. Podjąłem wyzwanie, zmuszając mego do biegu i przylegając do jego grzbietu. Olbrzymi siwek najemnika pędził miękkim krokiem, zupełnie niepasującym do jego budowy. Z wyglądu przypominał jedno z tych szerokokopytnych stworzeń, które żyją na pustyniach wschodu, jednak poruszał się z gracją konia wyścigowego. Mój kary był węższy od niego w klatce piersiowej, miał dłuższe nogi, wyglądał nieporównywalnie zgrabniej, jednak nie był w stanie go przegonić. Ale to był przecież inny rodzaj cichego wyścigu. Chodziło o wytrzymałość.
Szybko przekonałem się, że mechanizm zwiększenia odporności obu wierzchowców musiał być bardzo podobny, mimo odmiennych na to sposobów. Większe płuca, większe serca, inaczej zbudowane mięśnie - nie mogłem tego zobaczyć, jednak domyśliłem się, widząc, jak porusza się klatka piersiowa siwka. Nie miałem pojęcia, że czysta magia jest w stanie przeprowadzić podobne transmutacje. Zmiany. Modyfikacje. Kolejny powód do irytacji. Przez całe życie byłem pewien, że tylko urodzeni z Krwi mogą wpływać na kształt istnień.
"Znów tracisz koncentrację."
Westchnąłem. Cień miał rację, oczywiście. Nie powinienem teraz przejmować się dumą Rodów Krwi, a swym życiem i bezpieczeństwem. Spojrzałem szybko w niebo, ale było czyste, na szczęście. Las zbliżał się szybko.
- Odpoczniemy tam i porozmawiamy - zawołał Krethda, odwracając się w siodle - Musimy opracować jakiś plan, amir.
Pokiwałem głową i mocniej pochyliłem się w siodle. Ogier pędził, chwytając wiatr w nozdrza i potrząsając łbem. Był najwyraźniej szczęśliwy, że mógł rozwinąć swą pełną prędkość i rozprostować nogi.
- Wprawdzie nie widzę nikogo za nami, ale teraz zgubimy szpiegów na pewno - zawołałem do Krethdy. Razem z wiatrem dobiegł mnie jego cichy śmiech.
Słońce stało już wysoko, kiedy zmusiliśmy konie do zwolnienia tempa i wjechaliśmy pomiędzy drzewa. Las Ils'adoh był jednym z wielu cesarskich terenów polowań, nikt więc nie miał prawa prowadzić wycinki lub kłusować. Jako jeden z Krwi miałem prawo tu przebywać i nie było powodu bać się leśnej straży, jednak Krethda rozejrzał się czujnie, z napięciem, kiedy znaleźliśmy się w cieniu wielkich buków. A może po prostu wolał wolną przestrzeń?
- Wjedźmy głębiej - zaproponowałem - Poszycie jest rzadkie. Wciąż widać nas od strony równin.
Pokiwał głową i spojrzał w górę, na srebrne gałęzie. Czyżby spodziewał się, że demony wyskoczą na nas spomiędzy liści?
Pośród buków, które wydzielały toksynę zabijającą rosnące w koło rośliny, trudno było znaleźć odpowiednią kryjówkę, zrezygnowałem więc z poszukiwań, kiedy tylko zaszyliśmy się odpowiednio głęboko. Konie zaczęły przeszukiwać czerwoną od spadłych liści ściółkę, kiedy puściliśmy je wolno i z ulgą rozprostowaliśmy nogi. Było bardzo cicho i zauważyłem to dopiero, kiedy Krethda rozejrzał się po raz kolejny. Odruchowo zacisnąłem dłoń na rękojeści broni.
- Demony? - zapytałem szeptem.
Najemnik wzruszył ramionami i zerknął w kierunku, z którego przyjechaliśmy.
- Nie wiem. Być może. Po prostu instynkt ostrzega mnie przed niebezpieczeństwem, chociaż żadnego nie dostrzegam. Poza tym, co innego może chcieć nas zaatakować? Słyszałem, że patrole cesarskie co miesiąc przeczesują lasy w poszukiwaniu zbójców i niebezpiecznych zwierząt.
Wyciągnąłem miecz i wbiłem go w ziemię przed sobą. Wsunąłem na dłonie skórzane rękawice, zdjąłem płaszcz i kilka razy pomachałem ramionami na rozgrzewkę. Za bardzo wierzyłem swojej intuicji, aby śmiać się z jego.
Spojrzał na mnie krótko, a potem wyciągnął swą broń - bojową kuszę niemal migoczącą od magii. Nie miałem mu za złe, że wybrał broń strzelecką. Jego dwuręczniak był dłuższy od mojego i nosiciel miałby spore problemy z manewrowaniem nim między drzewami.
Korzystając z okazji wybrałem pole do walki, stając w miejscu gdzie buki rosły nieco rzadziej. Krethda przylgnął plecami do drzewa, stając tak, by mieć mnie przed sobą. Rzuciłem mu uśmiech, chwaląc go bez słów za to, że pojął moją taktykę bez zbędnego tłumaczenia. Ja jestem tu celem, będę się więc wystawiał, odwracając uwagę demonów, by mógł spokojniej celować. Skinął głową, być może dziękując mi za zaufanie, że nie pośle bełtu prosto w moje plecy.
No cóż, nie miałem wyjścia. Towarzyszy poznaje się przecież dopiero w walce.
-Wyczuwasz coś?
"Tak, ale bardzo niewyraźnie. Nie mogę nawet powiedzieć skąd przybywają i ile ich jest."
-Są aż tak daleko?
"Nie sądzę, żeby o to chodziło. Demony ewoluują i być może część z nich wykształciła jakiś sposób na ukrywanie się przed mymi zmysłami. To by tłumaczyło, dlaczego sługa mego brata wyczuł je pierwszy" westchnął "Będę miał naprawdę dużo roboty, kiedy już się uwolnię."
Krethda syknął cicho, przyciągając moją uwagę, a potem wskazał w niebo i przed siebie. Najwyraźniej nadchodziły z kilku stron.
- Ile? - zapytałem go samym ruchem warg, a on wzruszył ramionami i zrobił krzywą minę.
Pięknie. Ale w końcu jakie to ma znaczenie? Na razie nie miałem pojęcia, czy pokonam choćby jednego. Zamartwienie się o ich liczbę nie miało teraz większego sensu, należało za to bardziej skupić się na przygotowaniach.
"Atakuj w głowę i spodziewaj się po nich wszystkiego."
- Wiem. Teraz patrz.
Ująłem miecz w dłonie i przybrałem pozycję obronną. Nie wyczuwałem, żeby cokolwiek się zbliżało, musiałem być więc gotowy na odparcie niespodziewanego ataku z każdej strony i na każdy możliwy sposób, jako że nie miałem bladego pojęcia, na co stać te bestie. Serce biło mi szybko z podniecenia, ale panowałem nad drżeniem rąk. Już dawno minęły czasy, kiedy ojciec uczył mnie opanowania i zachowywania zimnej krwi. Teraz przychodziły one automatycznie wraz z przygotowaniem do walki.
Ostrzegł mnie gwałtowny ruch Krethdy; bardziej go wyczułem niż zauważyłem. Najemnik poderwał kuszę do twarzy, a chwilę potem spomiędzy gałęzi wyskoczyło coś, czego kształtu nie mogłem uchwycić spojrzeniem, tak szybkie było. Czarna smuga przywarła na moment do ziemi przede mną i wtedy z zaskoczeniem dostrzegłem bełt tkwiący w boku potwora. Nie widziałem i nie usłyszałem, jak Krethda strzelał!
Demon był niewielki, miał wielkość dużego, uskrzydlonego psa. Spodziewałem się czegoś większego, ale nie dałem sobie czasu na więcej wahania. Zanim potwór zaatakował, ciąłem mieczem w głowę, klasycznym ruchem z boku, wykorzystując ciężar broni. Był jednak szybki, z niesamowitą łatwością, niemal bez wysiłku uniknął ciosu i odskoczył za pień drzewa, znikając mi z oczu. Nie goniłem go, nie chcąc tracić dobrej pozycji obronnej, jednak zwróciłem się do niego twarzą. Rzuciłem szybkie spojrzenie Krethdzie, najemnik jednak patrzył w gałęzie nad sobą i wydawało się, że zupełnie zapomniał o demonie na ziemi.
"Nie trać czujności. Wraca."
Przekląłem w myślach. Zupełnie nie wyczuwałem zagrożenia i nie byłem w stanie usłyszeć jak nadchodzi. Musiałem zdać się na zmysły innych i nie podobało mi się to wcale, zwłaszcza, że Cień był osłabiony, a Krethda powinien raczej martwić się o siebie. Może gdybym zażył aitoh, byłbym wstanie wychwycić choćby odgłosy ich poruszania, jednak nie mogłem sobie teraz pozwolić na grzebanie w jukach. Wszystko to potoczyło się tak błyskawicznie, że nie miałem czasu na odmierzanie dawki. Ponownie przyjąłem pozycję obronną, przygotowując się do skoku, gdybym musiał robić unik.
Tym razem atak nastąpił z dwóch stron, z ziemi i powietrza. Odskoczyłem i ciąłem prostym ruchem z boku, jednak szara smuga skacząca spomiędzy drzew zakręciła w powietrzu i znikła pomiędzy liśćmi. Drugi demon, atakujący z góry, chybił o włos moją głowę i zakręcił, aby powrócić do swej kryjówki, ja jednak uwzględniłem go w swoich kalkulacjach, wyprowadzając cięcie. Wykorzystując ciężar broni, wygiąłem ciało i poprowadziłem ciężką klingę łukiem do góry. Celowałem na ślepo, na instynkt, ryzykując odsłonięciem się przed atakiem z dołu. I byłem naprawdę zaskoczony, kiedy napotkałem opór i strąciłem bestię na ziemię, przyciskając ją mieczem do ściółki. Ostrze nie przebiło twardych łusek, jednak siła ciosu zmiażdżyła skrzydło i ogłuszyła potwora na tą krótką chwilę, która pozwoliła mi na wyprowadzenie czystego ciosu z góry i odrąbanie mu głowy. Smukłe, czarne ciało wygięło się spazmatycznie, a potem rozwiało w czarną chmurę dymu.
Zaskoczony, opuściłem miecz i zasłoniłem usta, na wszelki wypadek, gdyby dym był trujący. Wycofałem się szybko i oparłem o pień drzewa. Uśmiechnąłem się w duchu. Bestie były nieprawdopodobnie szybkie, ale można je było zabić, a to było najważniejsze.
"Jesteś zbyt pewien siebie, Inyan. Jak na razie są ostrożne."
- Zawsze jestem pewien siebie. I zwykle dobrze na tym wychodzę.
Dym rozwiał się szybko i po demonie nic zupełnie nie zostało. Ostrożnie powróciłem na swe miejsce, zaniepokojony, że żadna z bestii nie wykorzystała tej okazji do ataku. Co one knuły?
Rozejrzałem się. Byłem sam. Zupełnie.
- Krethda?!
"Jest. Ukrywa się. Czeka."
Sam nie wiem, dlaczego poczułem ulgę. Jak dotąd nie zrobił nic, żeby zasługiwać na moją troskę.
"Nadchodzą!"
Tym razem było ich cztery i zaatakowały z rożnych stron. Nie wiem, czy to był świadomy plan, czy tylko zbieg okoliczności, jednak w zestawieniu z ich szybkością, był dla mnie tragiczny. Odgoniłem cięciem z dołu jedną z bestii, drugą uderzyłem płazem zupełnie przypadkiem, dwóm pozostałym jednak udało się mnie dostać. Uderzenie skrzydłem wydusiło mi powietrze z płuc i nie byłem w stanie nawet krzyknąć, kiedy ostre zęby wbiły mi się w ramię. Rękę natychmiast ogarnęło mrowienie i nie byłbym alchemikiem, gdybym nie umiał rozpoznać działania trucizny. Opadłem na plecy, przygniatając bestię pod sobą; zapiszczała chrapliwie, mocniej zaciskając szczęki. Kątem oka dostrzegłem jak dwie inne padają na ziemię z grotami w gardłach. Ogarnął mnie czarny dym, kiedy ich ciała się rozpuszczały.
Tym razem jednak był po mojej myśli. Ukrył mnie przed innymi, dał czas na przekręcenie miecza w dłoni i wbicie ostrza w skrzydło trzymającego mnie demona. Ciąłem, przecinając błonę i kości, a kiedy bestia wygięła się w bólu, przekręciłem się i wsunąłem klingę pomiędzy mój bok a jej gardło. Ostrze gładko przesunęło się po grdyce.
Odturlałem się, krztusząc dymem i ukryłem za drzewem, chwytając za ramię. Nie krwawiło.
- Cholera.
"To albo jad paraliżujący, albo trucizna. Trudno mi cokolwiek powiedzieć... może nawet coś gorszego. Mówiłem, że ewoluują."
- Cokolwiek to jest, na pewno nie pomoże mi w walce - mruknąłem, wyjmując sztylet z pochwy na udzie.
Nie miałem szans na oczyszczenie rany. Była w zbyt niedostępnym miejscu, a ja miałem za mało czasu. Mogłem tylko zmusić ją do krwawienia i zrobiłem to, tnąc się głęboko i przecinając ślady po zębach. Trucizna działała i niemal wcale nie czułem bólu, jednak zakręciło mi się w głowie i przez moment nie widziałem nic, oprócz czarnych i czerwonych plam.
- Trucizna. Mam kilka antidotum w jukach.
"Ale nie masz czasu na grzebanie w torbach."
Nie. Nie miałem. Kątem oka wychwyciłem ruch i tylko instynkt uratował mnie przed następnym demonem na plecach. Bestia odleciała chwiejnie z moim nożem w brzuchu i ponownie ukryła się między gałęziami. Rana, jaką mu zadałem, wyglądała na poważną, ale co najważniejsze ukazała mi kolejny słaby punkt tych stworzeń. Brzuch.
- Ile ich jest?
"Myślę, że jeszcze około czterech. Boją się ciebie, Inyan. Boją się mnie. Nie wiedzą, czego się spodziewać."
- I dobrze, że się boją.
Zacisnąłem zęby i wyprostowałem się, ujmując miecz w dłonie. Czekanie w jednym miejscu nic nie pomoże. Musiałem wyjść im naprzeciw, stanąć na w miarę wolnej przestrzeni i ułatwić Krethdzie celowanie. Ręka sztywniała mi, ale powoli, i chwyt na rękojeści miałem jeszcze w miarę pewny. Zamierzałem jak najlepiej wykorzystać czas, kiedy byłem w stanie walczyć.
- No chodźcie!
Może to z powodu andrealiny, a może przez przypadek, następnego demona zauważyłem, zanim jeszcze spadł z gałęzi na me plecy. Odwróciłem się, by przywitać go klingą i uchyliłem się, tnąc z dołu. Zahaczyłem o jego brzuch jedynie sztychem, jednak ciąłem przez całą długość ciała, aż do pachwiny. Nie było krwi. Demon rozwiał się w chmurę, jeszcze przed tym, zanim upadł na ziemię.
Kątem oka dostrzegłem kolejny ruch za plecami, kiedy jednak zamachnąłem się na ślepo mieczem, nadając cięciu siłę ruchem całego ciała, przeciąłem jedynie kłąb dymu. U moich stóp spadł sztylet i nadłamany bełt.
Upadłem na kolana, kiedy ból spowodowany gwałtownym poruszeniem odebrał mi siłę w nogach i równowagę. Wsparłem się ciężko na mieczu, przeklinając swoją słabość. Wstawaj, Inyan. Walka się jeszcze nie skończyła. Wstawaj i pokaż, na co się stać, nawet bez magii i aitohu.
"W porządku, Inyan... chyba odleciały. Uciekły."
Z trudem podźwignąłem się na nogi i uniosłem miecz. Krethda zeskoczył na ziemię z drzewa przede mną i spojrzał w niebo. Jego oczy się żarzyły, czułem od niego magię. Magia. Musiałem się uzdrowić. Antidotum. Mimo usilnych starań, rękojeść wyślizgiwała się z moich palców. Wsparłem miecz płazem o ramię i natychmiast tego pożałowałem. Całe plecy mnie bolały. I brzuch. Tak, jeden z nich uderzył mnie skrzydłem.
- Książe Inyan? - Krethda najwyraźniej dopiero teraz przyjrzał się mnie uważniej. Oczy rozszerzyły mu się lekko, na widok krwi na mojej koszuli - Jest pan ranny? - podszedł do mnie pospiesznie i przyjrzał się ugryzieniu - To pan się tak po tym zaciął, czy to ślad po pazurze?
Jego głos wychwytywałem jakby z oddalenia, świat wirował mi przed oczyma. Musiałem wypić antidotum, zanim trucizna dotrze do mózgu. Na moje szczęście była to neurotoksyna, nie rozkładała krwi. Ale czułem, że mam coraz większe problemy z nabraniem powietrza, a serce zaczyna mi bić w nierównym tempie.
- Torba - udało mi się wyksztusić.
Krethda zmarszczył brwi i spojrzał w kierunku koni. Przy moim siodle przytroczone było sporo juków, jednak na szczęście sakwa na eliksiry wyróżniała się od nich od razu. Najemnik nie pytał się o wskazówki; podbiegł do zwierząt i po prostu przyniósł mi torbę, pozwalając mi samemu odnaleźć odpowiednią butelkę. Ręce mi się trzęsły i miałem trudności z czytaniem napisów na fiolkach, jednak po chwili poczułem pod cierpnącymi palcami kształt znajomego korka.
Wypiłem duszkiem, krztusząc się, kiedy mięśnie krtani odmówiły mi na chwilę posłuszeństwa. Nie czułem smaku mikstury i to był zły objaw. Mogło być już za późno.
- Bę... de spał... długo... Muszę... być... bez... pieczny...
Starałem się mówić wyraźnie, jednak po minie Krethdy poznałem, że nie za bardzo mi to wychodzi. Wskazałem na koce przy siodle, a potem na niebo. Zmarszczył brwi.
- Odnajdę miejsce, w którym będziemy bardziej bezpieczni - powiedział cicho, najwyraźniej domyślając się, o co może mi chodzić. A może po prostu mnie uspokajał.
Pokiwałem głową i natychmiast tego pożałowałem. Zacisnąłem place na żuchwie, zmuszając się całą siłą woli na przytrzymanie zawartości żołądka tam, gdzie było jej miejsce. Nie mogłem okazać przed niżej urodzonym więcej słabości, niż już zmuszony byłem.
Upuściłem miecz i powoli usiałem na ziemi, nie przyjmując pomocy Krethdy. Cień mówił coś do mnie, nie mogłem jednak rozróżnić poszczególnych słów. Głos miał napięty i wyraźnie wyczuwałem jego zdenerwowanie. Chciałem mu powiedzieć, że nie umieram, że nie mogę, nie w ten sposób, nie po tylu miksturach jakie w życiu wypiłem, jednak zapomniałem, jak otwiera się usta.
Ostatnie, co zobaczyłem, to źdźbła trawy przed oczyma.
* * *
CIEŃ - CZĘŚĆ 4
- Jakoś ostatnio weszło mi w nawyk, budzenie się w dziwnych okolicznościach po jeszcze dziwniejszych okolicznościach - zamruczałem, kiedy tylko, po gwałtownej pobudce, przekonałem się, że leżę w jaskini obok maleńkiego ogniska - Gdzie jest Krethda?
"Pełni wartę przed wejściem. Spałeś całą dobę."
Mówiłem na głos i najemnik najwyraźniej mnie usłyszał, gdyż pojawił się w wejściu do groty. Włosy i płaszcz miał wilgotne.
- Pada?
- Tak - westchnął - Cały dzień. Jak się pan czuje?
Usiadłem ostrożnie i dotknąłem ramienia. Pod palcami poczułem wąski ślad blizny, nic poza tym. Spojrzałem zaskoczony na nosiciela.
- Uzdrowił mnie pan?
Usiadł obok mnie i sięgnął po czajnik wiszący na rożnie nad ogniskiem. Poczułem zapach ziół, kiedy przelewał napój do kubka.
- Proszę to wypić. Na wzmocnienie i... moczopędne. Leżał tu pan całą dobę, część trucizny zeszła w pocie, jednak nie cała - podał mi naczynie i ujął moją twarz w dłonie, by spojrzeć mi w oczy. Palce miał zimne - Źrenice już w porządku. Odpowiadając na pana pytanie... na'am, uzdrowiłem, ale nie było to łatwe. W ranie była jakaś dodatkowa trucizna nie pozwalająca krwi zakrzepnąć.
Powąchałem ostrożnie zawartość kubka, a potem wychyliłem ją duszkiem. Czułem wyraźnie, że wracam do sił. Trzask ognia stał się wyraźniejszy, doszedł też do mnie szum deszczu. Krethda pachniał wilgocią i mokrą skórą zbroi. Obok czajnika wisiał garnek z gulaszem, nie widziałem go, ale słyszałem bulgot sosu i czułem jego zapach.
- Jest dobrze. Mózg najwyraźniej pracuje bez zakłóceń, serce też, czuję i słyszę, nic mi nie cierpnie, nie mam zaburzeń równowagi. Nie wyczuwam uszkodzeń.
Spojrzał na mnie z powagą.
- O tym niestety będziemy mogli się przekonać dopiero po pewnym czasie, Książę. Rozumiem, że teraz czuje się pan dobrze, ale to nic nie oznacza. Przyznam, że postarałem się, aby cała trucizna w pańskim ciele została zneutralizowana, użyłem do tego sporo magii i nieco eliksirów z pańskiej torby, jednak to mogło nie wystarczyć. Bardzo późno zażył Książę antidotum. Jestem zdumiony, proszę wybaczyć, że pan to przeżył.
Przyjrzałem się swoim dłoniom. Drżały lekko. Moje ciało musiało być naprawdę osłabione walką z toksyną.
- To dlatego, najemniku, że w życiu wypiłem wiele trucizn i wiele eliksirów. Moja odporność musiała zostać znacznie zwiększona. Od kilku lat muszę przyjmować bardziej stężone dawki medykamentów.
Pokiwał głową i spojrzał w stronę juków, na torbę na mikstury. Wyglądał na zmęczonego i wymiętego; włosy i płaszcz miał w nieładzie.
- Zauważyłem. Początkowo chciałem je rozcieńczać, ale potem pomyślałem o tym, że przecież antidotum wypił pan bez tego.
Przyjrzałem mu się uważniej, przesuwając wzrokiem po włosach, twarzy i ubraniu. Naprawdę nie wyglądał dobrze.
- Spał pan?
Uśmiechnął się blado, odwracając do mnie.
- Nie od czasu walki. Proszę się nie przejmować. Bywałem w sytuacjach, kiedy nie spałem nawet cztery dni z rzędu.
- Wierzę panu, ale to nie jest taka sytuacja. Czuję się na tyle dobrze, żeby walczyć, gdyby przyszła taka potrzeba. Mogę pełnić wartę - spojrzałem w stronę wyjścia z groty - Atakowały?
- Nie. Obserwują z daleka. Nie zbliżają się. Ale gromadzą się, niestety. I przybywają te silniejsze.
Zmarszczyłem brwi.
- Silniejsze?
- Oh, tak - roześmiał się słabo - Te, z którymi walczyliśmy to płotki... mięso armatnie, niech je tak nazwę. Z prawdziwymi demonami jeszcze nie miał pan do czynienia, Książę. Zapewniam.
Dotknąłem ramienia.
- Żaden z was nie powiedział mi, że ich ugryzienia są trujące.
Spojrzał na mnie przepraszająco.
- Nie wiedziałem o tym... No, może niedokładnie. Od czasu, kiedy z nimi walczę, spotkałem się tylko z paroma jadowitymi i to tymi silniejszymi. Albo miał pan szczególnego pecha i trafił akurat na takiego, co posiadał jad, albo...
- Ewoluowały.
- Właśnie - westchnął.
- Powinniśmy się przygotować na drugi raz. Póki mamy możliwość i odrobinę czasu. Nałożę na nas zaklęcia, muszę jednak dokonać rytuału. I potrzebuję kilku składników.
Rzucił mi jeszcze bledszy uśmiech niż poprzednio.
- Nie będzie pan prosił o żadne serca demonów czy kamienie szlachetne, prawda? - zażartował słabo.
- Nie, najemniku. Większość rzeczy mam przy sobie. Zawarte są w miksturach. Będę potrzebował jednak krwi. Zwierzęcej.
- To da się załatwić - narzucił kaptur na głowę - Wrócę za chwilę.
- A potem pan się położy i wyśpi.
Zerknął na mnie z lekkim grymasem i wstał. Mimo zmęczenia nadal poruszał się z gracją i bezszelestnie. Zazdrościłem mu umiejętności skradania, pomimo takiej budowy ciała.
"Cieszę się, że to przetrwałeś" powiedział Cień, kiedy Krethda znikł na zewnątrz "Z mojego... punktu obserwacji, wyglądało to bardzo poważnie."
- Alchemika zwykle bardzo trudno jest otruć - sięgnąłem po garnek z gulaszem i poszukałem wzrokiem łyżki - Robiłem i piłem w życiu gorsze trucizny.
"Pewnie tak. Ale przez moment naprawdę sądziłem, że to już koniec."
Odnalazłem sztuciec i zabrałem się za jedzenie. Apetyt mi dopisywał i to był kolejny dobry objaw.
- Co by się z tobą stało, gdybym umarł?
Milczał długą chwilę.
"Nie wiem. Nie jestem pewien. Nie mogę to tego wiedzieć." zdenerwował się nagle "I nie mam ochoty się przekonywać, więc lepiej na drugi raz uważaj na siebie."
- Bądź pewien, że tak będzie.
Kiedy po dwóch godzinach Krethda powrócił, niosąc dwa ustrzelone z kuszy zające leśne, ja już zdążyłem przygotować wszystko do nałożenia zaklęcia. Wylewając krew na podłogę i pośpiesznie malując nią runy skupiskowe, nakazałem najemnikowi stanąć pośrodku wyrysowanego kredą heptagramu . Zaklęcie było prawie gotowe, czekało tylko na ostatnią recytację. Wyrysowane na ziemi linie, lekko jarzyły się błękitnym blaskiem, podobnym nieco do tego, jakim czasami lśniły oczy nosiciela.
- Przeżyję to? - zapytał Krethda. Prawdopodobnie żartował, jednak efekt psuł drżący głos. Patrzył nieufnie na runy i zaciskał dłonie na łokciach.
- Boi się pan? - roześmiałem się cicho - Nigdy nie był pan poddawany podobnej magii?
- Nie, nie boję się - mruknął - Ale przyznam, że jestem zaniepokojony. Zaklęcia, które na mnie nakładano, zwykle miały... mniejszą oprawę wizualną.
Po raz kolejny zaskoczył mnie tym, jak operował moją mową; bez wysiłku i literacko, najwyraźniej nie mając problemów ze znajdowaniem odpowiednich słów. Wypowiadał się jak wysoko urodzony lub niczym wykształcony mieszczanin z klasy wyższej. Jak na kogoś, kto dosyć często wtrącał wyrażenia w swoim języku, mówił naprawdę doskonale.
- Te zaklęcie różni się od tamtych tylko tym, że będzie silniejsze, a jego efekt będzie o wiele dłuższy. Stąd ta oprawa wizualna, jak pan to poetycko wyraził. Proszę się teraz nie ruszać.
- To magia Krwi, prawda? Nie wyczuwam w tym Mrocznego.
- Tak. Proszę się nie ruszać.
- Co to jest dokładnie?
Westchnąłem.
- To zaklęcie odporności na trucizny, bardzo silne i skomplikowane. Proszę mi zaufać, najemniku. I, na Cień, proszę się nie ruszać, bo pana uśpię.
Skrzywił się, jednak w końcu zaprzestał nerwowego przestępowania z nogi na nogę. Obserwowałem go jeszcze przez chwilę, na wypadek, gdyby jednak nie wytrzymał, a potem położyłem dłonie obok najbliższego ramienia heptagramu i rozpocząłem inwokację.
Nigdy nie nakładałem tego zaklęcia przy użyciu tak dużej ilości mocy. Poczułem jak wyostrzają mi się zmysły i odniosłem na chwilę wrażenie jakbym zażył zbyt dużą dawkę aitohu. Światło rysujące linie heptagramu zabłysło mocniej, kiedy runy skupiskowe nakierowały magię w jego centrum, a potem zaklęcie się uaktywniło. Zerwałem się z podłogi i doskoczyłem do najemnika, chwytając go za ramię, gdy zaskoczony się cofnął. Dałem mu pośpieszny znak dłonią, aby zachował spokój i zacisnąłem powieki.
Miałem nadzieję, że on zrobił to samo, ponieważ wyładowanie magiczne było szczególnie jasne, jak przy zaklęciach magii kapłańskiej. Poczułem jak moc owija się wokół mojej skóry niczym plastikowa torba, a potem przez pory i otwory wlewa do wewnątrz. Najwyraźniej Krethda miał już do czynienia z podobnym uczuciem, ponieważ zachował spokój, pomimo zdecydowanie nieprzyjemnego doznania. Uchyliłem powieki i spojrzałem na niego. Patrzył w światło bijące od run bez zmrużenia oczu.
- Już? - zapytał, wychwytując moje spojrzenie.
- Tak, zadziałało.
- Wyszliśmy na tym podwójnie dobrze - zerknął w kierunku wejścia jaskini - Demony oddaliły się na większą odległość, kiedy aktywował pan zaklęcie. Najwyraźniej przestraszyły się magii Krwi.
Zastanowiło mnie to. A gdybym użył w następnej walce nie miecza, a zaklęć ofensywnych? Może byłyby bardziej skuteczne przeciw tym bestiom?
"Warto to wypróbować. To może być dobry pomysł. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek z Krwi walczył wcześniej z demonami."
No cóż, ja będę walczył. I wypróbuję.
- Jest już popołudniu - Krethda ostrożnie przekroczył przez połyskujące runy i otrząsnął się nieznacznie - Uważam, że powinniśmy ruszyć dopiero jutro i nie ryzykować jazdy nocą.
- Jestem absolutnie za. Powinien pan się przespać. Narzucę zaklęcia ochronne na wejście. Jeśli demony boją się magii Rodziciela, to nie powinny nawet się do niej zbliżyć.
Zmarszczył brwi.
- Doskonały pomysł. To na pewno pozwoli mi spać spokojniej - spojrzał w kierunku posłań, a potem znów na mnie - Pozwoli pan, że odbiorę moje koce.
Skinąłem głową, zaskoczony. Przyznam, że nie zwróciłem uwagi na to, że użyczył mi swego posłania, najwyraźniej po to, aby było mi cieplej. Nie, żebym poczuł się winny. Po prostu zdziwił mnie. Pozytywnie.
- Pozwalam - uśmiechnąłem się - Myślę, że po tylu zimnych nocach na dachach nieco chłodu pod kocem mi nie zaszkodzi.
Po raz pierwszy jawnie przyznałem się przed nim, że mogę jednak uprawiać sztukę złodziejstwa. Sądząc po wyrazie jego twarzy, docenił to. Nie dał mi żadnego wyraźnego znaku, ale mogłem to dostrzec.
- Dobranoc, Książę.
- Najemniku... nie jestem pewien zwyczajów pańskiego kraju, jednak ja osobiście mam jeden... Uratował mi pan życie, jestem panu coś winien.
Pokręcił szybko głową.
- Przeżyłby pan.
- Jest pan pewien? A demony? A gorączka?
Teraz, dla odmiany, niechętnie skinął głową. Bałem się, że mogłem go urazić, jak już wielokrotnie to robiłem.
- Jednak uważam, że jedyne, co jest mi pan winien, to to, że pomoże mi Książę w podobnej sytuacji.
- Oczywiście - powiedziałem chłodno - Proszę mi zaufać. Zrobiłbym to nawet bez długu wdzięczności.
Westchnął i spojrzał na mnie przepraszająco.
- Nie chciałem pana urazić. Po prostu - zagryzł na chwilę wargę - Trudno się z Księciem rozmawia. Czasami nie wiem, jak się odezwać, żeby znów nie zrozumiał mnie pan źle. Nie mogę sobie pozwolić nawet na żarty.
Potarłem czoło i uśmiechnąłem się krzywo.
- Pewnie tak. Nie myślę, kiedy odpowiadam. Po prostu reaguję.
Zagryzł wargę mocniej. Najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale zdusił to w sobie. Machnąłem ręką z irytacją.
- Nieważne. Chciałem zasugerować, żebyśmy w końcu przeszli na ty. Trudno jest mi mówić "panie", do kogoś u kogo boku walczę i komu zawdzięczam życie.
Uśmiechnął się szeroko i wyprostował. Najwyraźniej go zaskoczyłem.
- Dziękuję, Książę. Z chęcią przyjmę propozycję.
- Inyan - wyciągnąłem dłoń. Uścisnął ją mocno. Skórę wciąż miał chłodną.
- Krethda.
- A więc... dobranoc, Kre... thda.
Uśmiechał się nawet wtedy, kiedy zapadł w sen. Nie wiem dlaczego, ale niespodziewanie poczułem się bardzo dobrze. Nawet mimo bandy demonów czających się gdzieś w okolicy.
Zasnąłem twardo po paru minutach po nałożeniu zaklęć. Jeśli bestie zdecydują się zaatakować, ostrzeże nas magiczny alarm. Miałem taką nadzieję. Absolutnie nie miałem ochoty na czuwanie.
* * *
- Też tego nie wybrałem. Nie dano mi szansy dokonać wyboru.... nie, kłamię. Dano mi wybór, ale taki, że tak naprawdę była tylko jedna, możliwa do zaakceptowania droga.
Krethda wyglądał o wiele lepiej niż wczoraj i słychać to było w jego głosie. Znów mówił z lekką kpiną, a jego wschodni akcent nie był tak wyraźny. Siedział w siodle wyprostowany, a nastrój miał pogodny pomimo tych piekielnych demonów i deszczu.
- Jaki to był wybór, jeśli pozwolisz spytać? - zapytałem, nie ukrywając ciekawości. Z tego, co opowiedział mi wcześniej, był nosicielem od czterech lat i nadal czuł się źle w tej roli. Mogłem mu uwierzyć.
Roześmiał się, błyskając zębami. Musiałem przyznać, że lubiłem ten uśmiech. Przypominał mi brata.
- Umierałem. Na polu bitwy. Kiedy Światłość pojawił się przede mną, czołgałem się do miecza, by skrócić męki - skrzywił się i dotknął podbrzusza - To była naprawdę bolesna rana, ale nie umierałem od niej szybko. Pamiętam ból i pragnienie przeżycia. Ale wolałem umrzeć, niż męczyć się tak dalej.
- Bitwa? - uniosłem brwi - Która to była? Jedna z tych przegranych? Jeśli pozostawiono cię na polu walki, to musieliśmy zostać zmuszeni do odwrotu.
Parsknął i zerknął na mnie kpiąco.
- Na Czarnym Wale. Dostałem strzałę w pachwinę na samym początku, przy drugim ostrzale. Kiedy Cesarz przemieszczał lewe skrzydło za wzgórze, pamiętasz? Miałem paskudnego pecha wtedy, ciągnął się za mną od kilku dni. Ale nie chciałem się wycofać, bo nie wierzę fatum.
- Sparzyłeś się.
- I to jak! - roześmiał się w głos - Kiedy pytam Światłości, dlaczego ja i kiedy dokonał wyboru, zawsze mi mówi, że dostrzegł mnie jakiś czas wcześniej. Ten pech pewnie był z tym związany. Podejrzewam, choć on zawsze temu zaprzecza, że już od jakiegoś czasu starał się mnie wtedy postawić w sytuacji zagrożenia życia, żeby przedstawić swą cholerną, wybacz, propozycję.
"Powiedz mu, że to całkiem możliwe. To akurat sposób myślenia mego brata. Uważał, że i tak uratuje Krethdzie życie, więc nie martwił się, że zada mu nieco bólu."
Najemnik roześmiał się ponownie, kiedy powtórzyłem mu słowa Cienia. Pokręcił głową i odwrócił się, by spojrzeć za siebie. Las nadal widać było na horyzoncie, jednak już znacznie oddaliliśmy się od niego, podążając na wschód, w kierunku Wzgórza Kotów. Zrezygnowaliśmy z osłony, jaką dawał, bez chwili wahania. Szpiegów dawno zostawiliśmy z tyłu, zaś demony i tak nas wyczuły.
- Jak teraz na to patrzę, to moja sytuacja jest odrobinę lepsza od twojej wtedy - powiedziałem niezbyt chętnie, ale nie miałem powodu, aby ukrywać me odczucia. Nie tylko Krethda chciał się wygadać - Nie miałem wyboru absolutnie, ale przynajmniej jestem wyznawcą Cienia i moje... hobby jest związane z jego religią.
- Ale przyznasz chyba, że to irytujące, jak wiele od nas wymagają - najemnik spojrzał w niebo, śledząc czujnie sylwetki chmur i wypatrując demonów. Jakiś czas temu przekonałem się, że w pełnym świetle ma znacznie lepszy wzrok ode mnie, nie próbowałem więc robić tego samego. Poza tym potrafił patrzeć prosto w słońce bez mrużenia oczu, a dzień, pomimo mżawki, nie był bardzo pochmurny. Pomiędzy obłokami prześwitywało błękitne niebo - Zrób to, zrób tamto i nie kłóć się ze mną. Nie mów, że tego nie potrafisz. Nauczysz się. I tak dalej.
Wzruszyłem ramionami.
- Cień jak na razie jest w zbyt trudnej sytuacji, by pozwolić sobie na pomiatanie mną, Krethda. A kiedy już wróci do siebie, szybko dowie się, że jeśli nie mam na coś ochoty, to tego nie robię. Albo robi to za mnie służba. Jak coś jest dla mnie niehonorowe, nie wypada lub jest zbyt niebezpieczne dla rodziny, nie ma mowy, bym ruszył choć palcem.
Cień westchnął, Krethda uśmiechnął się szeroko.
- Za to ty szybko dowiesz się, że jeśli oni coś chcą, znajdą sposób, byś to zrobił.
"Tak... przekonasz się, Inyan."
- A ty niedługo poznasz, że w moim przypadku się mylicie. Zaczynając od tego, że nie zamierzam zostawać twoim nosicielem do końca.
Cień roześmiał się cicho na swój sposób, mrukliwie i szyderczo. Lubiłem ten śmiech, podobnie jak uśmiech Krethdy. Obaj byli tak zupełnie inni od ludzi otaczających mnie od urodzenia.
Oczywiście takie myślenie było niebezpieczne i ojciec dawno mnie przed nim ostrzegł. Nie powinienem znajdować przyjaciół wśród ludzi, których lubię. Ważniejsi są ci, których mogę wykorzystać.
- Tam, na polu walki, po tym, jak dokonałeś wyboru, co się stało? - zapytałem z ciekawością. Droga mi się dłużyła i mogłem wykorzystać ją na poznanie drugiego nosiciela. To zawsze może się przydać.
- Światłość mnie uzdrowił i po raz pierwszy odezwał się w mojej głowie. Bitwa się jeszcze toczyła, straciłem tylko kilkanaście minut, znalazłem więc jakiegoś konia i pojechałem się bić - Krethda spojrzał na mnie z lekką kpiną - Nie mogłem pojechać na czoło armii, zostałem więc niedaleko Cesarza i chroniłem waszych tyłów. Widziałem cię wtedy... powiedz mi, ale się nie obraź, ta czarna zbroja, którą wtedy miałeś na sobie... czy to aby nie przesadne manifestowanie wyznania?
Teraz to ja wyszczerzyłem zęby.
- Jest w rodzie Favro'de od wielu pokoleń. Mój przodek zamówił czarny stop nie bez powodu. Pierwsze Krwi bardzo bawił ten fakt. Arcykapłani udawali ślepych. Kerte'ane nie jest wyjątkiem.
- Ma przynosić szczęście, lub coś takiego?
- Szczęście? Na Cienia, w żadnym razie. Jest tym, na co wygląda na pierwszy rzut oka. Bezczelną manifestacją wiary. No i jest praktyczna, oczywiście. Nie jest tak ciężka, jak może się wydawać.Krethda w milczeniu pokręcił głową i przez chwilę patrzył przed siebie, marszcząc brwi. Nie przerywałem jego namysłu. Poprawiłem przemoczony płaszcz i wypiłem nieco naparu pomieszanego z alkoholem, na rozgrzewkę. Dzień był chłodny, zbliżająca się jesień dawała o sobie znać.
- Pamiętam cię dobrze - odezwał się Krethda po dłuższej chwili. Mówił z namysłem i nie patrzył na mnie - I pamiętam, co pomyślałem, kiedy dotarła do was grupa konnicy. Pamiętasz... wtedy, kiedy przebili się przez szereg i przejechali po naszych kusznikach jak po gościńcu. Myślałem, że generałowie wezmą nogi za pas, zamiast bronić Cesarza. Nie miałem o was wtedy dobrego zdania, chociaż dobrze dowodziliście całą kampanią.
- Nigdy nie porzuciłbym Cesarza, Krethda. Chroniłbym go aż do śmierci.
- Tak, teraz to wiem. Ale wtedy nie miałem zielonego pojęcia i naprawdę zaskoczył mnie wasz duch. Wtedy, kiedy ty i jakiś drugi, z czerwonym pióropuszem, zepchnęliście Cesarza z siodła i otoczyliście go końmi. Albo wtedy, kiedy jednym cięciem zdekapitowałeś dwóch konnych. To był cios, pamiętam - roześmiał się nagle - Miałeś hełm i nie widziałem twojej twarzy. Wyobrażałem sobie ciebie jako wielkiego, czterdziestoletniego osiłka. Nie wiem, skąd wziął mi się ten wiek - spojrzał na mnie nagle - Ile ty masz lat, Inyan?
- Osiłek? Wiesz, że na dworze nazywają mnie Niedźwiedziem?
- Wiem. Wiele się o tobie nasłuchałem, zanim nawiązałem z tobą kontakt. Masz dużo wrogów, ale trzymają się na dystans. I nie lubią o tobie mówić. Ile masz lat? To tajemnica? Uraziłem cię?
- Nie. Dwadzieścia dwa. A ty? Wyglądasz na nieco więcej.
- Nie bardzo nieco. Mam dwadzieścia cztery. Naprawdę nie chciałem kończyć życia tam, na polu bitwy.
Pokiwałem głową, przypominając sobie mój strach i wściekłość, kiedy konni nagle wyłonili się zza stoku i zagrozili samemu sercu Imperium. Cesarz oczywiście chciał walczyć, ale razem z Księciem Gadethem, Drugą Krwi, ostudziliśmy jego zamiary. Nadal nam tego nie wybaczył.
- Ja też. Bałem się. Ale bardziej bałem się o Cesarza i w pewnym momencie naprawdę było mi wszystko jedno, czy umrę. To przerażające uczucie teraz, kiedy sobie o tym przypominam. Ale wtedy, przez ten krótki czas, nie czułem ani strachu ani złości. Po prostu walczyłem.
- Jak demon.
Skrzywiłem się.
- Nie mów teraz o demonach. To drażliwy temat.
Roześmiał się i obejrzał.
- Nie pamiętasz mnie, prawda? - zapytał po chwili wspólnego milczenia - Byłem tam wtedy, kiedy wam pomogliśmy z małym oddziałem. Krzyknąłeś nawet coś do mnie, ale nie zrozumiałem, co. Miałem wtedy trudności z waszym językiem.
- Nie, nie pamiętam. Prawdę mówiąc, prawie nic nie pamiętam z tamtych chwil. Tylko uczucia.
Pokiwał głową i skrzywił się mocno z bólem i złością.
- Wiem aż za dobrze. Jestem najemnikiem, brałem udział w wielu bitwach.
Znów zamilkliśmy. Każdy z nas miał wspomnienia, które chciał zapomnieć, jednak byle słowo czy skojarzenie wydobywało je na nowo na światło dzienne. Nigdy nie umiałem się powstrzymać przed rozpatrywaniem tego, ile ludzi wtedy zabiłem i jak blisko sam byłem śmierci. Nie byłem wojownikiem. Służyłem jednak Cesarzowi i jego rozkazy nie podlegały dyskusji. Więc zabijałem. I coś ginęło we mnie z każdą nową śmiercią.
- Nie powinniśmy o tym myśleć - wyrwało mi się.
Krethda spojrzał na mnie ciepło.
- Masz rację. To nie są dobre wspomnienia. Powinniśmy myśleć o czymś przyjemniejszym.
- Zgadzam się. Ale to ty znajdujesz temat.
Roześmiał się głośno i machnął ręką na znak poddania. Zawtórowałem mu.
Może i nie wiedziałem, co takiego czeka mnie na końcu tej podróży, ale mogłem się przecież nią cieszyć prawda?
* * *
Tej nocy spaliśmy pod gołym niebem, na samym środku niezmierzonych łąk. Nie mieliśmy innego wyjścia; wokół nie było najmniejszego krzaczka, a teren był tak równy, że nie mogliśmy skryć się w cieniu żadnego wzniesienia. Do wzgórz, zwanych Cesarskimi, dotrzemy dopiero w połowie następnego dnia, przynajmniej tak obliczyliśmy. Teraz więc zostało nam wybierać pomiędzy kontynuowaniem wędrówki nocą, a spaniem bez żadnej osłony.
Długo dyskutowaliśmy, co zrobić i w końcu, niechętnie, bo niechętnie, przyznałem, że nadal czuję słabość w kończynach i od czasu do czasu kręci mi się w głowie. Jednym z warunków skutecznego współdziałania była szczerość i prawda. W tym przypadku mógłbym zawieść podczas bitwy i Krethda powinien o tym wiedzieć. Natychmiast zakomenderował postój na miejscu. I tak nie mieliśmy dużego wyboru.
Nałożyłem zaklęcia obronne i alarmowe wokół obozowiska, jednak wiedziałem, że to nie wystarczy, aby najemnik wyspał się spokojnie tej nocy. Przynajmniej ja będę wyspany, tak sobie wtedy pomyślałem, jednak być może udzieliło mi się jego napięcie, gdyż budziłem się co jakiś czas, by rozejrzeć się w ciemności. Nie paliliśmy ognia i było chłodno. Leżeliśmy blisko siebie, bok przy boku. Mogłem dostrzec jak niespokojne są oczy Krethdy, kiedy patrzył w niebo.
Noc przeszła jednak spokojnie i nad ranem nawet nosiciel zaznał więcej snu. Demony nie zbliżały się, z tego co mówił, jednak ich liczba stopniowo rosła. Zastanawiało mnie ile już się ich zebrało. Ani najemnik, ani Cień nie umieli odpowiedzieć na to pytanie, zaś moje czary lokalizujące nie działały na te bestie.
Pogoda była dobra, demony nie atakowały, nasze nastroje stały się więc jeszcze lepsze. Poprosiłem Krethdę, aby opowiedział mi o swych rodzinnych stronach i aż do południa słuchałem o niezmierzonych piaskach, garbatych wierzchowcach, pięknych jedwabiach i klejnotach oraz wojownikach, przemierzających równiny na swych małych konikach. Chociaż kochałem Imperium i byłem dumny z jego potęgi i kultury, lubiłem słuchać o obcych krajach, w których niewolnictwo było legalne, a na ulicach sprzedawano obok siebie skradzione kosztowności i narkotyki. Zastanawiałem się, jakby to było kraść na tych ulicach, bawić się w kotka i myszkę z ubranymi w turbany strażnikami. Jakie to rośliny i o jakich alchemicznych właściwościach mogą rosnąć w tak egzotycznym kraju?
Krethdzie opowiadanie o jego kraju najwyraźniej sprawiało wiele przyjemności. I choć mówił o swym ojcu, imperialnym kupcu, z lekką pogardą, wyczuć można było, że nie wstydzi się swej mieszanej krwi. W jego rodzinnych stronach nie liczyło się pochodzenie, ale to, jak człowiek żyje i ile zasług ma na koncie. Krethda szybko zyskał sobie miano świetnego wojownika i został przyjęty do armii, co łączyło się z dużym awansem społecznym. Awansował i był żołnierzem kilka dobrych lat, aż do czasu kiedy oskarżono go o coś, czego najwyraźniej nie popełnił.
Bardzo niechętnie wypowiadał się na ten temat, nie naciskałem więc. Jednak z jego słów wynikało, że został wmieszany w morderstwo kogoś znacznego. Żadnych szczegółów nie dał mi poznać, moja ciekawość została więc niezaspokojona. Osobiście jednak uważałem, że Światłość na pewno nie wybrałby na nosiciela kogoś, kto zabił niewinnego człowieka. Kiedy powiedziałem o tym najemnikowi, milczał długo, nie patrząc w moim kierunku.
- Może i tak - powiedział potem cicho - Jednak nikt lepiej od ciebie nie pojmie, jak bardzo to oskarżenie naruszyło mój honor. Do tego nie mam najmniejszej możliwości udowodnienia niewinności. Nie dano mi jej wcześniej, a teraz już w ogóle nie ma o czym mówić - westchnął - Światłość proponuje, bym dał się poznać w moim kraju jako nosiciel, ale czy to coś zmieni?
- Czy to dlatego jesteś teraz na terenie Imperium?
- Nie. Mam tu misje do wypełnienia, nie tylko związane z twoją osobą. Światłość próbuje naprawić Świątynię, jednak bez pomocy brata słabo mu to idzie. Kiedy Mroczny zapanuje nad demonami, wszystko powinno pójść szybciej i łatwiej. A ja będę mógł odwiedzić moją matkę.
- Rozumiem - spojrzałem przed siebie, na linię wzgórz rysującą się na horyzoncie. Powoli zbliżaliśmy się do celu, całe szczęście - A do tego już całkiem blisko.
Podążył za moim spojrzeniem i uśmiechnął się.
- Miejmy nadzieję, że wszystko odbędzie się bez zakłóceń. Jeśli demony nie zaburzą ceremonii, a Bracia dobrze domyślili się, na czym ma polegać rytuał, już dzisiejszej nocy Zill powinien być wolny.
- Zill? - powtórzyłem. Spojrzał na mnie nieco kpiąco.
- Cień. Tak w moim kraju mówi się na twego boga.
- Zill.
- Zill.
- Brzmi jak imię rybaka ze wsi na samym rogu Imperium.
Roześmiał się i pokręcił głową.
- Mogłem się spodziewać, że Imperialny powie coś takiego.
- Przynajmniej nie muszę sobie na tym łamać języka - przyznałem - Twego nazwiska na przykład nie wymówię nigdy w życiu.
Popełniłem błąd i szybko się o tym przekonałem. Przez najbliższą godzinę Krethda z uporem starał się nauczyć mnie poprawnej wymowy nie tylko jego nazwisk, ale i najważniejszych wyrazów w języku Ireq'ir. Jedynym plusem tego wszystkiego było, że droga do wzgórz minęła nam błyskawicznie i prawie przestaliśmy się martwić demonami za plecami. Najemnik tak się śmiał, że niemal nie spadł z siodła. Mnie osobiście rozbolało gardło już po kilku pierwszych próbach wymawiania tego okropnego, głębokiego "h".
Za pierwszym rzędem wzgórz rozciągały się kolejne, wyższe i porośnięte lasem. Z chwilą wjechania pomiędzy drzewa, znów znaleźliśmy się na terenie cesarskim. To był ulubiony obszar polowań władcy; wielokrotnie ścigaliśmy tu razem wielkie dziki, z jakich słynęły te knieje. Teraz to ja, jako najlepiej znający to miejsce, objąłem prowadzenie, kierując się prosto do największego wzgórza, nazywanego Kocim. Krethda znów spiął się w sobie, jednak teraz wiedziałem już, że ma to związek z demonami, a nie z Cesarzem. Razem z jego napięciem, przyszło i moje, ponieważ to on pierwszy wyczuwał zagrożenie i musiałem liczyć się z jego intuicją i odczuciami. Jechaliśmy teraz wolniej, często zsiadając z koni, aby poprowadzić je przez młodniaki. Odwrotnie od bukowiska, w którym zaatakowały nas demony, tutaj poszycie było gęste i nie tylko utrudniało poruszanie, ale i znacznie zmniejszało widoczność. Wyczuwałem napięcie Cienia. A może było to po prostu niecierpliwie oczekiwanie. Nie ważne; nie pomagało mi to w tej chwili.
- Zbliżają się? - zapytałem, przerywając blisko godzinę milczenia.
Krethda drgnął i odwrócił się w moim kierunku. Jego oczy lśniły, znów czułem od niego magię.
- Trudno powiedzieć. Na pewno zmniejszyły dystans, kiedy znaleźliśmy się w lesie, ale to raczej dlatego, żeby nas nie zgubić. Teraz zachowują stałą odległość. Tylko... - pokręcił głową - Jeden z nich to zbliża się, to oddala. Tak w kółko. I obawiam się, że planuje sprawdzić, jak silni w rzeczywistości jesteśmy.
- Myślisz, że zaatakuje, zanim dojedziemy do Wzgórza Kotów?
- Tak, tak sądzę. Z każdym podejściem jest coraz bliżej. Na szczęście to tylko jeden.
- Silny?
- Tak. To wyższy demon, jeden z tych, które posługują się magią Cienia do walki i obrony. Podejrzewam, że będziesz na nią odporny, gorzej ze mną.
Przekląłem. Obojętnie od tego, czy demon mógł mi coś zrobić, czy nie, wolałem nie wdawać się w walkę przed rytuałem. Co, jeśli reszta demonów zdecyduje się przyłączyć do atakującego? Co, jeśli zniszczą resztki ruin i uniemożliwią uwolnienie mego boga?
"W Świątyni będziecie bezpieczni, Inyan. Moja moc nie wpuści demonów do środka. Wystarczy, że przekroczycie próg."
- Najpierw, do cholery, musimy ten próg znaleźć.
Wypowiedziałem to głośno, Krethda usłyszał więc moje słowa i pokręcił głową, krzywiąc się lekko. Las i jego poszycie były tak gęste, że poszukiwania mogły trwać kilka dni. Nie mieliśmy tyle czasu! "Zupełnie nie rozpoznaję okolicy"do głosu Cienia znów wdało się to napięcie "Ale może coś ułatwi wam poszukiwania... główne wejście do mych świątyń zawsze jest po stronie południowej. Nie sądzę, aby ta była wyjątkiem."
- To już coś... Wiemy, od czego zacząć.
Powtórzyłem to Krethdzie, a najemnik rozluźnił się wyraźnie. Wprawdzie to nic jeszcze nie gwarantowało, ale mogło znacznie skrócić poszukiwania. Nie miałem najmniejszej ochoty spędzać kolejnego dnia pod obserwacją tych bestii.
Skręciliśmy, aby dotrzeć do Wzgórza Kotów od jego południowej strony i nieco przyspieszyliśmy. Kiedy po pewnym czasie trafiliśmy na zwierzęcą ścieżkę, obaj wskoczyliśmy na siodła i pokłusowaliśmy, nakładając stracone na przedzieranie minuty. Jechaliśmy tak całą godzinę, zanim dróżka skręciła za mocno, byśmy nadal mogli z niej skorzystać. Przez ten czas jednak zbliżyliśmy się do Wzgórza na tyle, aby być pewnymi, że nie będziemy musieli pod nim nocować. Chyba, że nie znajdziemy wejścia do świątyni przed zmrokiem, a to było całkiem prawdopodobnie. Liczyła się każda minuta.
- Jest już bardzo blisko - powiedział Krethda przyciszonym głosem, kiedy zeskoczyliśmy z siodeł i zagłębiliśmy się pomiędzy młode drzewka - Znów się wycofał, ale zaczyna się zachowywać bardzo nerwowo. Zdaje się, że domyśliły się, dokąd podążamy.
Przekląłem ponuro. Jak tak dalej pójdzie, to rzeczywiście zaatakują nas wszystkie razem.
- Cholera, Krethda... Światłość jest w pełni sił. Czy mógłby poprzez ciebie jakoś nam pomóc? Nie mówię o walce z demonami... niekoniecznie...
Zmarszczył czoło, najwyraźniej pogrążając się w rozmowie ze swym bogiem. Po jego minie, nie bardzo szczególnej, poznałem, że raczej nic z tego, jeszcze zanim pokręcił głową i spojrzał na mnie przepraszająco.
- Światłość nie ma pojęcia, gdzie znajduje się wejście do świątyni. Cień ma ich mnóstwo, jak powiedział, i nie zna lokalizacji każdej z nich. Co do walki z demonami, wspomniał tylko, że będzie mnie bronił, jako nosiciela. Nie wiem dokładnie, co to może oznaczać.
- Cień?
"Myślę, że w sytuacji, kiedy Krethda będzie umierał, mój brat go uzdrowi i odeprze demony na czas, kiedy dojdzie do siebie. Są pewne prawa, a Światłość przestrzega ich szczególnie."
- A ty?
"Jedyne, co mogę zrobić w wyjątkowo trudnej sytuacji, to przejąć twoje ciało i maksymalnie je wykorzystać. Będziesz szybszy i silniejszy. Do tego dobrze wiem, jak walczyć z demonami."
- Rozumiem - skrzywiłem się - Nie lubię tego, ale rozumiem.
- Inyan? - Krethda spojrzał na mnie pytająco. Musiałem mieć naprawdę ponurą minę.
- Nic. Nieważne. Mam tylko nadzieję, że nie będziemy musieli się przekonywać, co nasi bogowie mają na myśli.
Słońce zbliżało się do horyzontu, kiedy dotarliśmy do południowego stoku Wzgórza Kotów. Tutaj, w lesie, zmierzchało szybciej i widoczność znacznie się pogarszała. Pozostawiliśmy konie pomiędzy młodymi drzewami, mając nadzieję, że demony nie będą nimi zainteresowane i rozpoczęliśmy przeszukiwanie zbocza. Ze względów bezpieczeństwa trzymaliśmy się razem, co spowolniało poszukiwanie, nie chcieliśmy jednak niczym ryzykować. Podzieliliśmy las na kwadraty, ułożyliśmy plan badań i solidnie wzięliśmy się do roboty.
Co pewien czas Krethda prostował się i patrzył w kierunku, z którego nadjechaliśmy. Domyślałem się, że obserwuje demona, który się do nas zbliżał i niepokoiło mnie, że taka sytuacja powtarzała się coraz częściej. Nie musiałem pytać najemnika, aby dojść do wniosku, że bestia jest coraz bliższa podjęcia decyzji. Na naszą niekorzyść.
Nie wiem, czy było to przeczucie, podświadomy sygnał od Cienia, czy po prostu szczęście, jednak po dwóch godzinach poszukiwań, kiedy byliśmy coraz bardziej pewni, że jednak czeka nas nocleg w tym miejscu, powróciłem do przebadanego wcześniej głazu i w półmroku przyjrzałem mu się uważniej. Już jakiś czas temu zauważyłem, że mój wzrok znacznie się wyostrzył i teraz właściwie nie potrzebowałem aitohu, aby dobrze odróżniać odcienie szarości i kontrasty. Kamień był spory, wielkości kłębu konia i wyglądał dokładnie jak reszta. Coś jednak nie dawało mi spokoju; to coś, co wielokrotnie pozwalało mi na dostrzeżenie pułapki zastawionej w ciemnym korytarzu. Instynkt, przeczucie, szczęście i wyszkolenie złodzieja. Intuicja. Krethda, wyraźnie zniechęcony, przeszedł do następnego kwadratu, rzucając mi obojętne spojrzenie. Takie sytuacje przechodziliśmy już kilka razy.
Ta jednak była inna, czułem to. Przejechałem dłońmi po głazie i zmarszczyłem brwi. Było w nim coś dziwnego, innego. Coś, co sprawiało, że nie pasował do całości. Miałem to przeczucie po raz pierwszy od czasu, kiedy rozpoczęliśmy poszukiwania.
- Krethda... przyprowadź konie. Mogę coś mieć.
Spojrzał na mnie żywiej i z nowym entuzjazmem zbiegł ze stoku. Pozostawił mnie samego, ale nie sadzę, aby w tym momencie któryś z nas o tym pomyślał. Ukucnąłem obok kamienia i wsunąłem pod niego palce, starając się go unieść. I wtedy, równie wyraźnie, co podczas pojedynków, wyczułem jak dłonie mrowią mi od magii.
"Inyan!"
- Tak - wyszczerzyłem zęby - Mamy to.
"Inyan! Demon!"
Nie byłem na to w ogóle przygotowany, wciąż klęczałem w niewygodnej pozycji z palcami zakleszczonymi pod ciężkim kamieniem. Wyszarpnąłem je, sięgając po miecz, zapominając o tym, że tą walkę postanowiłem stoczyć za pomocą magii. Odruch był silniejszy. Rozejrzałem się w półmroku i przekląłem, kiedy doszło mnie, jakiego głupstwa z Krethdą się dopuściliśmy.
"Nie czas na to. Ląduje!"
Był wielki, dwunożny i pasował do opisów oraz religijnych malowideł. Wylądował miękko na kamieniach na stoku i wsparł się na skrzydłach, by zachować równowagę. Nie przyglądałem mu się więcej, zadziałał instynkt, nakazujący mi wykorzystać słabość przeciwnika. Zanim do końca odzyskał równowagę, ja byłem już przy nim i ciąłem w nogi, z zamiarem strącenia go ze stoku. Miecz odbił się bezsilnie od łusek, ja zaś szybko przekonałem się, że znalazłem się w zasięgu szponów i zębów. Jego sylwetka i skrzydła znacznie go spowalniały, jednak wciąż był szybszy ode mnie. Gdyby nie odruchy wojownika, jakie zawdzięczałem ciągłym treningom i pojedynkom, odgryzłby mi ramię jednym ugryzieniem. Osłoniłem się klingą i uchyliłem się przed ciosem łapy. Nie miałem szans na wycofanie się; odsłoniłbym się wtedy na kolejne ciosy.
Nie miałem też czasu na splatanie silnych zaklęć bojowych, rzuciłem więc słabsze, oparte na ogniu, jedno z tych, które przychodziły mi niemal bez myślenia. Cisnąłem je prosto w jego rogatą głowę, jednocześnie zataczając mieczem łuk i szykując się do następnego ciosu. Demon zaryczał, chwytając się za pysk; wyraźnie widziałem, jak łuska pęka od działania zaklęcia. Skuteczność tego maleńkiego czaru zdumiała mnie tak, że straciłem szansę na wykorzystanie jego tymczasowej słabości. Ciąłem w szyję zbyt późno, by go zaskoczyć i zablokował cios ręką. Był tak silny, że nawet się nie zachwiał. Poczułem jak klinga wpada w wibracje i zaniepokoiłem się, że magiczne ostrze może pęknąć od kolejnego zderzenia z twardymi łuskami. Wycofałem się szybko, a demon zamruczał, potrząsając głową, nie starając się mnie gonić. Oślepiłem go? Na jak długo?
Usłyszałem cichy świst i nad moją głową przeleciał lśniący lekko grot. Przebijając z łatwością łuski, wbił się w bok potwora i niemal zrobił to, czego ja już z niepowodzeniem próbowałem; prawie strącił demona ze stoku. To musiała być potężna kusza i szczególne groty. I szczególny strzelec, gdyż kolejny grot poleciał za tym pierwszym w czasie, który byłby zbyt krótki na kolejne naładowanie broni. Wbił się tuż pod obojczykiem bestii aż po samo pierzysko.
- Odwrócę jego uwagę! Ty użyj silniejszego zaklęcia! - krzyknął najemnik.
Przekląłem wściekle, ale nie miałem czasu wytłumaczyć mu, że te naprawdę silne zaklęcia bojowe są niebezpieczne i dla samego rzucającego. Chwila dekoncentracji, moment słabości i mogłem spłonąć równie dobrze, co demon. Oczywiście przechodziłem odpowiedni trening, ale nigdy nie walczyłem magią w podobnych warunkach. Dlatego zawsze wybierałem miecz!
Tak, nie miałem czasu by to wykrzyknąć, bo demon wyprostował się i zaryczał tak głośno, że poczułem jak drżą kamienie pod mymi stopami. Zupełnie o mnie zapominając, rozpostarł skrzydła, wsparł się na wszystkich kończynach i skoczył w stronę Krethdy z taką szybkością, że dla mego wzroku zamienił się w rozmazaną smugę. Najemnik nie powinien mieć szans zdążyć wyciągnąć miecz, jednak, ku memu osłupieniu, pazury demona zostały zablokowane ciężką klingą, z szybkością równej tej, z jaką poruszała się bestia. Nie było jednak czasu na roztrząsanie tego faktu; najemnik rzucił mi rozpaczliwie spojrzenie ponad ramieniem siłującego się z nim potwora. To była nasza szansa, zabrałem się więc do gromadzenia energii. Zaklęcie znałem na pamięć, pojawiło się w mojej głowie, kiedy tylko o nim pomyślałem. Płonące czerwonym ogniem runy wyrysowały się przed moimi oczyma, kiedy wyraźnie wymawiałem poszczególne wersy. Nie mogłem się pomylić, nie mogłem stracić z oczu ognia układającego się we znaki. Taka magia była zupełnie nieprzydatna na polu walki, kiedy jednak zaklęcie zostanie ukończone, będzie miało siłę dziesiątek mieczy.
Skóra na mych dłoniach ścierpła od ilości magicznej energii pod nią przepływającej. Uczucie było nieprzyjemne, zupełnie nie czułem palców, nie były one jednak potrzebne do rzucenia czaru. Zakończyłem recytacje i runy zabłysły na moment silniejszym ogniem, a potem znikły, zostawiając przed oczyma mroczki. Dłonie płonęły mi ogniem, którego ciepła w ogóle nie odczuwałem. Kamienie znów potoczyły się po stoku; tym razem poruszyła je wibracja energii, którą odczuwałem niczym tik obejmujący całe ciało. Ale ja uczyłem się celować w podobnych warunkach i byłem pewien, że zaklęcie dosięgnie celu.
Straciłem kilkadziesiąt sekund; sekund cennych dla Krethdy. Najemnik został przyparty do drzewa, mogłem jednak, dzięki światłu jakie biło od jego miecza, dostrzec wyraźnie głębokie rany na ramieniu i udzie bestii. Cokolwiek je zrobiło, z łatwością przebiło łuski; wydawało mi się nawet, że mignęła mi biel kości. Demon jednak nie wyglądał na osłabionego, czy choćby zniechęconego swymi obrażeniami i oporem przeciwnika. Mimo starań najemnika, powoli wygrywał z nim na siłę; ostrze miecza Krethdy było coraz bliżej jego gardła. Bestia stała jednak plecami do mnie, najwyraźniej zupełnie o mnie zapomniała, a ja nie omieszkałem się z tego skorzystać. Zbiegłem ze stoku, aby skrócić dystans i cisnąłem zaklęcie dokładnie pomiędzy jej skrzydła.
Nie wiem kogo bardziej zaskoczył rezultat, mnie, czy demona. Ogień ogarnął go natychmiast, po same czubki pazurów. Wyglądało to, tak, jakby pożarł go jednym haustem, łapczywie, niemal z pożądaniem. Bestia padła na ziemię, turlając się i próbując ugasić płomień, jednak magia zaklęcia nie wygasała i przytrzyma go jeszcze tak długo, jak ująłem to w recytacji. Kilka minut. Teraz już wiedziałem, że to zbyt długo, ale nie miałem jak to wycofać. Łuski, a potem cała skóra bestii odpadały od jego ciała, odsłaniając mięśnie i kości. Krethda odsunął się szybko, zasłaniając nos. Zrobiłem to samo, kiedy dodarł do mnie smród przypalanego ciała. W kilka chwil z demona nie pozostało nic prócz popiołu. Który nadal płonął.
"To zrobiło na mnie wrażenie" przyznał cicho Cień, kiedy usiadłem na stoku i potarłem wracające do życia dłonie "Nie sądziłem, że możesz używać tak dużej ilości mocy Rodziciela, Inyan."
- Ja też nie - zamruczałem, choć nie do końca była to prawda. Po prostu nigdy nie widziałem tak dużej ilości energii w działaniu. I nie rozczarowałem się.
Krethda podszedł do mnie i bez słowa poklepał mnie po ramieniu. Nie wiem, czy to było podziękowanie, gratulacje, czy może wyrażał podziw, nie miało to dla mnie różnicy. Najważniejsze, że obaj przeżyliśmy. I byliśmy w całości.
- Co z resztą?
- Nie podchodzą - roześmiał się - Wcale im się nie dziwię. Konie całe szczęście nie uciekły, choć są zdenerwowane. Przyprowadziłem je. Naprawdę coś znalazłeś?
Ocknąłem się i pokazałem mu głaz, pod którym wcześniej wyczułem magię. Poruszyłem go informacją o niej na tyle, że sam wsunął palce pod głaz.
- Nic nie czuję, ale to nie dziwne. Ale... poczekaj... - napiął mięśnie sięgnął dłońmi głębiej, macając za czymś. Uśmiechnął się szeroko - Wolna przestrzeń. Znalazłeś to, Inyan.
- Najpierw musimy go odwalić - zauważyłem, oceniając głaz wzrokiem - We dwóch pewnie nam się uda.
Roześmiał się i mocnym szarpnięciem uniósł kamień metr nad ziemię. Nie powinienem dziwić się jego siłą, widząc wcześniej, jak długo udało mu się walczyć z demonem na przepychanki, jednak przyznam, że mnie zdumiał.
- Spójrz pod niego. Nie utrzymam go długo - wydusił.
Pod kamieniem było nieduże zagłębienie, promieniujące magią na tyle silną, aby ścierpła mi skóra twarzy, kiedy się nad nim pochyliłem. Przez krótki moment byłem pewien, że się pomyliłem, że nic tu nie ma, jednak wtedy moje spojrzenie przyciągnął nikły błysk, ledwie widoczny w mroku. Sięgnąłem tam i wymacałem pod palcami uchwyt dźwigni. Dał się pociągnąć bez trudu.
Gdzieś niedaleko, pod nami, u podstawy stoku, cała lawina kamieni stoczyła się w dół, kiedy z ziemi wyłoniły się zarośnięte skrzydła wrót. Były ogromne, wykonane z czarnego stopu, pokryte płaskorzeźbami, które znałem z kapliczek Cienia. Oczy, klucze i słońce mroku, wszystko splecione w jeden ogromny i skomplikowany wzór. Ziemia odpadała od metalu, odsłaniając kolejne ornamenty. Poczuliśmy wyraźny zapach stęchlizny i kurzu.
- Są - wyszeptałem - Udało się.
Krethda uderzył mnie lekko w plecy i zbiegł na dół, znikając między drzewami, aby po chwili przyprowadzić boczące się konie. Ja zbiegłem za nim i spojrzałem do środka, do pomieszczenia, które roztaczało się za tymi pięknymi wrotami.
"Moje świątynie budowane są zwykle na jednym planie. Nie sądzę, aby ta była wyjątkiem. Krótki hol, dwa korytarze z pokojami mieszkalnymi oraz główna sala z ołtarzem.
- Jest tu zbyt ciemno nawet jak na moje oczy. Nic nie widzę - wycofałem się pospiesznie i rozejrzałem. Noc już zapadała i nawet pomiędzy drzewami było mi trudno cokolwiek wypatrzyć. Najwyraźniej dar widzenia, otrzymany od Cienia, nie był zbyt potężny.
"Urośnie na sile, nie martw się. Weźcie latarnie i wejdźcie. Powinny być tam łóżka i kuchnia. Wprowadźcie konie do środka. Wokół wrót ciągle wyczuwam iluzję... jak się zamkną, nie będą widoczne od zewnątrz."
Kiedy Krethda podprowadził konie, wyjąłem latarnię z juków i przy jej nikłym świetle sprowadziliśmy zwierzęta po krótkich schodach do szerokiego holu. Uniosłem światło i przyjrzałem się malunkom na ścianach. Powtarzał się wzór czarnego słońca oraz oczu, podstawowych symboli mej religii. Resztki draperii nadal wisiały obok wrót, były jednak solidnie wypłowiałe i trudno mi było określić, co przedstawiają. Otworzyłem kolejne, mniejsze drzwi i wyszliśmy na korytarz, a wtedy, być może za pomocą jakiegoś czaru, wrota wejściowe powoli zamknęły się za nami. Konie, spłoszone, przysiadły na zadach, jednak Krethda przytrzymał je i uspokoił.
Tuż naprzeciw nas stała pięknie wykuta z czarnego stopu brama, której pręty przedstawiały węże, owijające się wokół ogromnych kluczy. Domyślając się, że jest to wejście do głównej nawy, spojrzałem w lewo i w prawo, w mrok surowo urządzonego korytarza.
- Jesteśmy - powiedziałem głośno, a mój głos odbił się echem po świątyni - Trochę tu upiornie, nie sadzisz?
Krethda uśmiechnął się, a jego uśmiech wyglądał blado w świetle latarni.
- Nie przepadam za ciemnościami, do tego to nie jest świątynia mego boga. Tak... uważam, że jest tu trochę upiornie.
- Rozejrzyjmy się i pozapalajmy inne światła. Powinny być tu jakieś świece czy pochodnie. Ja też ledwo co widzę.
Umieściliśmy konie w największym pokoju świątyni, a potem rozpoczęliśmy poszukiwania. Dość szybko Krethda dotarł do świetnie wyposażonego magazynu i już po chwili cały korytarz został oświetlony światłem na tyle silnym, abyśmy obaj poczuli się nieco lepiej. Za wspólną decyzją nie wchodziliśmy na razie do głównej sali. Cień, podobnie jak Światłość, co powiedział mi najemnik, milczeli.
Kolejne minuty poszukiwań przyniosły nowe odkrycia. Odnaleźliśmy pokój sypialny z solidnymi łóżkami oraz kuchnię, której wyposażanie było na tyle dobre, byśmy mogli z naszego prowiantu uszykować małą ucztę. Odpoczęliśmy obaj przy kolacji, planując następny dzień. Bracia wciąż milczeli, nie przyłączając się do naszej dyskusji. Podejrzewaliśmy, że sami prowadzą podobne rozmowy. Tak, to od nich będzie zależało, co następny dzień nam przyniesie. Ja, podobnie jak i mój towarzysz, nie miałem żadnego pojęcia, co takiego należy robić i z niepokojem czekaliśmy na ich decyzje.
Poszliśmy spać, najedzeni, uspokojeni co do swego bezpieczeństwa, ale niepewni tego, co spotka nas jutro. Sny miałem nerwowe i choć kilkakrotnie budziłem się w nocy, nie pamiętałem żadnego z nich. Pozostało mi po nich jedynie poczucie wstydu i porażki.
* * *
CIEŃ - CZĘŚĆ 5
Główna nawa była tak olbrzymia, że dwadzieścia pochodni, jakie ze sobą zanieśliśmy, nie wystarczyło, aby ją oświetlić. Kiedy patrzyłem na wznoszący się na wąskich filarach kopulasty sufit i liczyłem krokami odległość od ołtarza do bramy, doszło do mnie, że świątynia zajmuje niemal całe wnętrze Wzgórza Kotów. Nie, Wzgórze jest dachem świątyni, jej płaszczem. Całe Wzgórze jest świątynią.
Po raz pierwszy od wczorajszego wieczoru Cień roześmiał się w moich myślach. Poczułem ulgę, że znów dał znak życia.
"Doskonała kryjówka, prawda? Moi kapłani są mistrzami szukania i tworzenia podobnych."
- W końcu się odezwałeś. Już zaczynałem się martwić.
"Opracowywaliśmy z bratem plan... rytuału. Nie czujesz mocy, która tkwi w tych murach, prawda? Nie sądzę, abyś jeszcze był gotów."
- Nie umiem powiedzieć - przysiadłem na ołtarzu i obserwowałem jak Krethda umieszcza kolejne pochodnie w uchwytach przy ścianach - Nie odczuwam nic dziwnego.
"Nie. Wiedziałbyś, o co chodzi, gdybyś to czuł. Nieważne. Ta moc tu na pewno jest, ale nie umiem do niej sięgnąć" westchnął cicho "Muszę zrobić to przy pomocy mego brata, jak się spodziewaliśmy. Dlatego jest z tobą Krethda."
- Rozumiem. Jestem gotowy na wszystko, byle móc powrócić do stolicy i móc zacząć prace nad oczyszczaniem mego imienia. Niech to wszystko skończy się jak najszybciej, na demony... Demony.
"Kiedy tylko zostanę uwolniony, zajmę się nimi, Inyan. A co do zakończenia tego wszystkiego, jak to określiłeś, to przy odrobinie szczęścia powinieneś być wolny już dzisiejszego wieczoru. Możecie zacząć przygotowania do... rytuału."
- Dlaczego za każdym razem wahasz się, kiedy masz to powiedzieć?
"Bo to raczej nie będzie rytuał. Nie taki, do których jestem przyzwyczajony. Zobaczysz. To po prostu nic wielkiego, teraz, kiedy brat jest obok mnie. Jestem już spokojny, że nam się uda."
- Naprawdę świetnie - mruknąłem na głos - W takim razie mów, co musimy zrobić.
Kolejną godzinę zajęło nam z Krethdą oczyszczanie ołtarza i podłogi wokół niego. Potem, kiedy najemnik rozstawiał świece rytualne, ja malowałem farbą na posadzce runy skupiskowe, tak, aby w ich centrum znajdował się ołtarz. Nie miałem najmniejszego pojęcia o rytuałach, jednak to, co robiłem miało dużo wspólnego z rzucaniem zaklęć do pentagramów i heptagramów. Zadaniem run było skupianie energii w pewnym punkcie, w tym przypadku ołtarzu, więc to, co czyniłem uspokoiło mnie, że bracia rzeczywiście znaleźli sposób na zaczerpnięcie ciemnej energii ze świątyni.
"Przynieście tu dwa posłania. Będziecie musieli leżeć na ziemi i podejrzewam, że przez dość długi czas." powiedział Cień, kiedy skończyliśmy te przygotowania, a czerwona farba zasychała na podłodze.
- Sądzę, że obaj przeżyjemy kilka godzin leżenia na zimnej posadzce - sprzeciwiłem się, bo nie miałem ochoty na więcej pracy i bardzo mi się śpieszyło do jej zakończenia - Nie ma sensu układanie tu całego legowiska.
Cień westchnął.
"Nie chcesz iść, to nie idź. Krethda już to robi."
Rzeczywiście, nosiciel znikał właśnie w bramie, aby pojawić się po chwili z dwoma kocami. Nie zwracając uwagi na moje zirytowane spojrzenie, rozpostarł je pod ołtarzem, tuż pod schodami, wewnątrz potrójnego okręgu run.
- Gotowe - wyprostował się i otrzepał ręce.
- Nie musiałeś tego robić.
- Ale zrobiłem, bo ostatnio mam problemy z nerkami. Możemy zaczynać? - zmarszczył czoło, zagłębiając się w dyskusji ze swoim bogiem.
"Dobrze. Jeśli wszystko jest gotowe, mogę ci zdradzić, co zamierzamy zrobić. Po pierwsze, mamy kilka pomysłów i jeśli ten główny nie wypali, użyjemy wszystkich po kolei, zanim się nie uda. To może zająć nieco czasu. Po drugie, mam ci do powiedzenia coś, co ci się nie spodoba. Kilka z nich wymaga, abym całkowicie przejął twoje ciało."
Zacisnąłem zęby i nabrałem tchu, siląc się na spokój. Nienawidziłem, kiedy Cień to robił, a podejrzewałem, że to "całkowicie" oznacza, że tym razem stracę coś więcej niż władzę nad ciałem. Nie miałem pojęcia, jak to będzie wyglądać i czy będę w stanie jakoś zapobiec temu, żeby Cień nie zrobił nic złego mnie samemu, czy choćby Krethdzie. Najwyraźniej śledził moje myśli, gdyż westchnął, kiedy doszedłem do tego wniosku.
- Cień... ja chcę, żeby to się skończyło - powiedziałem po chwili, kiedy już wszystko porządnie przemyślałem. Bolało, ale musiałem się z tym pogodzić - I już mówiłem, że jestem gotowy na wszystko. Ale jeśli będziesz musiał to zrobić, to obiecaj, że nie uszkodzisz mnie za bardzo. Wytrzymam.
Milczał przez chwilę, a kiedy się już odezwał, jego głos był dziwnie przyciszony.
"Obiecuję, że otrzymasz je z powrotem w całości."
- Trzymam cię za słowo. A teraz, kiedy mamy formalności za sobą, zaczynajmy w końcu.
Pierwsze co wypróbowali, a czego się spodziewałem po tym, jak nakazano mi namalować runy, to proste zaklęcia skupiające moc. Cień robił to przez moje ciało, przy pomocy brata, jednak nie wymagało to, abym tracił świadomość na rzecz mego boga. Sam wiedziałem dobrze, co i jak należy zrobić. Jednak, pomimo kilku prób, moc zgromadzona w świątyni nie reagowała na nasze nawoływania. Nawet wtedy, kiedy użyłem kilku zaklęć, aby wzmocnić działanie run.
Druga próba, tym razem oparta przede wszystkim na działaniu Światłości, też zupełnie się nie powiodła. I jemu moc się wymykała, a po pocie na twarzy Krethdy można było poznać, że obu sprawia trudność manipulowanie energią, która nie należy do Światła.
- To nie ma sensu - powiedziałem, kiedy ostatnia próba zawiodła i najemnik rozłożył się na kocu, dysząc ciężko - Już widzę, że Światłość nie jest wstanie sięgnąć po moc, zaś Cień jest zbyt słaby aby to zrobić. Jedyny wyjściem jest, aby Światłość dał Cieniowi swą moc, aby sam...
"Wiem. Doskonale o tym wiem i spodziewaliśmy się tego."
- Spodziewam się, że tym razem będziesz musiał przejąć moje ciało, co? - zapytałem kwaśno, a Krethda uniósł głowę, aby spojrzeć na mnie z krzywym uśmiechem. Najwyraźniej też za tym nie przepadał.
"Tak, niestety. To wymaga... bliższego kontaktu z bratem. Najlepiej, jakbyśmy mogli się dotknąć, a to w tej sytuacji jest możliwe tylko poprzez was."
- Jak Światłość zamierza ci podarować energię? Macie na to sposób?
"Tak, oczywiście. I to wypróbowany... jednak nigdy nie robiliśmy tego poprzez naszych nosicieli i obawiam się, że... może to trochę potrwać. Dlatego was uśpimy na dość długi czas."
- Co?! - wykrzyknąłem, a Krethda, zaskoczony, usiadł i spojrzał na mnie pytająco - Oni chcą nas uśpić! - poinformowałem go szybko, nie kryjąc złości.
Zmarszczył czoło i zacisnął wargi. Najwyraźniej wdał się w poważną kłótnię ze swoim bogiem, gdyż jego oczy stały się twarde i zimne, jak zawsze, kiedy rozpoczynał walkę.
"Zrozum, Inyan" Cień był zirytowany i zniecierpliwiony "To trochę potrwa, może nawet kilka godzin. Będziemy musieli poważnie porozmawiać o kilku rzeczach, o których wy nie powinniście słyszeć. Poza tym wasza... obecność, może zakłócić rytuał. Bardzo cię proszę, zaufaj mi."
Potrzebowałem kilku długich minut, aby pogodzić się z tą myślą. Wprawdzie Cień i Światłość raczej nie mieli w planach uszkodzenia naszych ciał, czy użycia ich do jakiś niehonorowych celów, jednak trudno przyszła mi decyzja na poddanie się jego woli aż w takim stopniu. Już myśl o tym, że mógłby sterować moim ciałem w momencie, kiedy byłem świadomy, była oburzająca, a co dopiero w sytuacji, kiedy w ogólne nie miałem możliwości interwencji, choćby tylko słownym sprzeciwem.
- Inyan - powiedział Krethda, unosząc głowę i patrząc w sufit. Był tak zły, że żyły wyszły mu na skroniach - Nienawidzę tego. Naprawdę głęboko nienawidzę i brzydzę się tym jak... brzydzę. Ale nawet mimo tego wiem, że musimy przeprowadzić ten rytuał. Sam widziałeś, że wszystko inne zawiodło i doszedłeś do tych samych wniosków, co oni. Światłość musi podarować moc Cieniowi i jeśli musi to zrobić poprzez nasze ciała, nie mamy innego wyjścia.
- Wiem, do cholery.
"Inyan..."
- Po prostu to zróbcie. Chcę już być po wszystkim.
Milczał jakiś czas i, jak mi się wydawało, bił się z myślami.
"Przepraszam" powiedział w końcu.
"Za co", chciałem zapytać, jednak senność już powoli mnie ogarniała i trudno mi było sformułować w myśli wyraźne pytanie. Ostatnie co pomyślałem, zanim ciemność napłynęła mi przed oczy, to dlaczego wydało mi się, że jego przeprosiny miały jakiś głębszy, niezrozumiały sens.
* * *
Ze snu wybił mnie cichy głos, który dobrze rozpoznawałem, choć trudno mi było określić, do kogo mógł należeć. Śniła mi się walka i andrealina wciąż krążyła w moich żyłach. Trudno mi było skupić się na czymkolwiek. Wsłuchałem się leniwie w słowa.
- ... obudzisz się zaraz. Nie będziesz się mógł poruszać, ale to dlatego, że wciąż trzymam twe ciało. Uwolnię je za chwilę. Liczę do trzech.
Na trzy byłem już zupełnie przytomny i gotowy na to, co ma nastąpić. Zacząłem na nowo odczuwać złość i irytację, te same, z którymi zapadłem w sen, jednak wciąż nie czułem swego ciała. Powieki uniosły mi się same i spojrzałem prosto w pochyloną nade mną czarną twarz. Cień. Udało się. Udało się?
- Tak. Wróciłem. Nadal zbieram siły, ale jest już bardzo dobrze.
Położył mi dłoń na klatce piersiowej. Byłem nagi i zaczynałem odczuwać chłód. Gdzie byłem?
- W swoim łóżku, w świątyni. Przespałeś całą noc i jest już ranek - okrył mnie kocem po szyję i wyprostował się, aby spojrzeć za siebie. Nie mogłem poruszyć głową, nie potrafiłem więc dostrzec, na co lub kogo patrzy - Krethda jeszcze śpi, wyszedł z tego bardziej zmęczony od ciebie - znów pochylił się nade mną. Marszczył brwi - Powoli oddaję ci twoje ciało. Czujesz to?
- Tak - wychrypiałem. Czułem. Czułem jak bolało, jak było zmarznięte i ścierpnięte - Na demony... co ze mną zrobiliście?
- Dopiero niedawno przeniosłem cię tutaj z podłogi. Sam nie chciałeś ułożyć sobie posłania, to cierp - zawahał się - Czujesz coś nieprzyjemnego?
- Mnóstwo rzeczy - zdołałem poruszyć dłońmi i przejechałem palcami po jego twarzy. Był zupełnie materialny - Witaj wśród wolnych.
Skrzywił się. Najwyraźniej, pomimo tego, że udało mu się powrócić do swej formy, nie był w najlepszym humorze.
- Coś poszło nie tak?
- Musieliśmy... posunąć się dość daleko. Przepraszam, Inyan.
Znieruchomiałem i spojrzałem mu uważnie w oczy. Był poważny i spięty. Z jego rysów można było wyczytać... poczucie winy. Poczucie winy?
- Co zrobiliście?!
Usiadłem gwałtownie, a wtedy przez moje biodra i pośladki przeszła błyskawica bólu. Opadłem z powrotem na twardy materac i jęknąłem.
- Oh... demony ciemności... cholera... co to? Co się stało?
Odwrócił spojrzenie.
- Jedynym wyjściem na przekazanie mi mocy brata, okazał się pełny stosunek. Musieliśmy użyć... rytuału połączenia. Przepraszam.
Nie słuchałem. Nie chciałem słuchać. Nic nie słyszałem. To nie była prawda. Wciąż śniłem. Śniłem, prawda?
- Ze względu na to, że to brat przekazywał energię, musiał przejąć rolę dominującą - kontynuował, rzucając mi przepraszające spojrzenie - To nie miało tak wyglądać...
Nie słuchałem go. Zerwałem się z posłania, ignorując ból i poszukałem spojrzeniem ubrania. Chwycił mnie za ramię, strząsnąłem więc jego rękę, otrząsając się z obrzydzenia.
- Nie dotykaj mnie!
- Inyan...
Uderzyłem. Przekazałem w ten cios całą furię, cały wstyd, cały zraniony honor, wszystko, co kłębiło się teraz we mnie. Uchylił się z łatwością i chwycił mnie na łokieć, zanim przywaliłem w ścianę. Wyrwałem się natychmiast i wycofałem pod drzwi. Nie mogłem ścierpieć jego obecności. Chciałem zostać sam!
- Zostaw... zostaw mnie...
Pokręcił głową.
- Nie zostawię cię. Nie pozwolę, abyś coś sobie zrobił. Posłuchaj mnie uważnie - chwycił mnie za ramiona tak mocno, że zatrzeszczały mi kości. Byłem tak oszołomiony, że nie próbowałem się już wyrywać. Trudno było mi się skupić. Nie mogłem uwierzyć, że zrobiono mi coś takiego! - Krethda nie dowie się, co się stało. Jedynymi osobami, które to będą wiedzieć, jesteśmy ja i mój brat. Twój honor został nienaruszony.
- Nie masz pojęcia, co honor oznacza! - krzyknąłem. Szarpnąłem się bezskutecznie - Zraniłeś mnie! Mój honor, moje ciało, moje zaufanie! Wymagasz ode mnie, abym się z tym pogodził?
Jego oczy były pełne bólu, kiedy przybliżył się, aby położyć mi głowę na ramieniu. Nadal trzymał mnie tak, bym nie mógł się wyrwać.
- Nie teraz... rozumiem, że potrzebujesz czasu. Ale musisz się uspokoić. Nie chcesz chyba, aby Krethda domyślił się, że coś się stało, prawda?
Nabrałem tchu. Podjąłem decyzję.
- Wracam.
- Co?
- Puść mnie - uspokoiłem głos - Ubiorę się, spakuję i odjadę, zanim się obudzi.
- Chcesz go tak zostawić? - zapytał niedowierzająco, ale rzeczywiście puścił moje ramiona - Samego?
- Ma swego boga - warknąłem wściekle - A ty... ty... - ponownie nabrałem tchu, aby zapanować nad emocjami - Nie chce cię więcej słyszeć ani widzieć. Skończyłem... skończyłem z byciem nosicielem.
Usiadł ciężko na posłaniu i powoli pokręcił głową. Na jego twarzy rysowało się tyle emocji, że nie byłem w stanie domyśleć się, co dokładnie czuje. Ale dlaczego ja mu się tak przyglądam? Dlaczego stoję nagi, zamiast uciekać jak najdalej od tego miejsca? Rusz się, Inyan, na uczucia przyjdzie czas później.
Chciało mi się płakać. Czułem się brudny. Zdradzony. Porzucony. Niczym dziecko. Ale nie umiałem powstrzymać się od tych myśli.
- Zostaniesz moim nosicielem do końca swego życia. Nic nie może zerwać więzi pomiędzy nami. Potrzebuję cię, Inyan.
- Ale ja nie potrzebuję ciebie - odszukałem ubranie i zacząłem je pośpiesznie wciągać. Ból, który czułem w biodrach i pośladkach sprawił, że powrócił wstyd. I pojawiły się wizje, których nie powinienem roztrząsać.
Przez moment patrzył w milczeniu, jak siłuję się z butami. Potem powoli pokiwał głową.
- Dobrze. Dam ci kilka dni do namysłu. Nie będę się do ciebie odzywać i poczekam, aż dojdziesz do siebie. Wtedy porozmawiamy. Co ty na to?
Zignorowałem go i narzuciłem juki na ramię. Każdy krok sprawiał mi ból i nawet nie chciałem myśleć o tym, co będę czuł podczas jazdy w siodle. Ale nie chciałem się wycofać. A co najważniejsze, nie byłem w stanie spojrzeć na Krethdę.
Cień nie poszedł za mną, nie pojawił się także w holu wejściowym, kiedy przyprowadziłem tam wierzchowca, jednak wrota otwarły się przede mną, kiedy tylko ich dotknąłem. Był wczesny ranek, w powietrzu czuć było jesień. Dopiero teraz przypomniałem sobie o demonach, jednak jeśli Cień mnie o nich nie ostrzegł, najwyraźniej już załatwił tą sprawę. Nieważne. Nawet, jeśli jeszcze tam czekają, już się nie wycofam.
Uciekałem. Wiem. Ale nie miałem sił i odwagi, by zrobić coś innego. W końcowym rozrachunku okazałem się tchórzem i panikarzem. Jednak sytuacja była ponad moje możliwości pojmowania i nie byłem w stanie teraz usiąść i ją spokojnie przemyśleć.
Dlatego uciekałem. Jak najdalej i jak najszybciej. Aby nie stanąć z Krethdą oko w oko. Aby zachować tą resztę honoru, jaka mi jeszcze pozostała.
* * *
- Wyglądasz bardzo blado, Inyan - zatroskała się Matka przy śniadaniu. Unikałem patrzenia jej w oczy. Wieczorem, kiedy dotarłem do posiadłości po długiej, męczącej wędrówce, zobaczyłem w lustrze, że moje tęczówki zrobiły się całkowicie czarne. Nawet aitoh by tego nie spowodował, a ja nie miałem nastroju, aby wymyślać teraz jakieś kłamstwo.
- Przepraszam - powiedziałem cicho.
Przyłożyła wargi do brzegu kielicha, jak to miała w zwyczaju, i przyjrzała mi się uważniej, marszcząc czoło.
- Coś się stało podczas twojej nieobecności?
- Nie. Jestem po prostu zmęczony. Dajcie mi dwa dni na powrót do siebie.
Tak naprawdę, byłem przekonany, że nawet tydzień nie wystarczy. Ledwo znosiłem swój widok w lustrze, brzydziłem się dotykać swego ciała. Czułem się... zgwałcony. A nade wszystko obawiałem się spojrzeć komukolwiek w oczy. Miałem wrażenie, że noszę na sobie piętno tego, czego się na mnie dopuszczono. Było lepiej niż dwa dni temu, prawda, ale nadal byłem daleki do pogodzenia się z tym wszystkim. Musiałem wziąć się za siebie, wiedziałem o tym doskonale, ale jeszcze nie dano mi na to czasu.
Lasteh wyciągnął rękę nad stołem i dotknął mojej dłoni.
- Bracie... naprawdę wyglądasz źle... - powiedział z troską.
Uśmiechnąłem się słabo do niego i odsunąłem od siebie nienaruszone śniadanie. Miałem ochotę się spić, albo zażyć jakiś narkotyk zapomnienia. Ale to niczego nie rozwiąże, do tego jeszcze bardziej podkreśli moją słabość.
- Przepraszam. Chyba nie miałem dość snu.
- W takim razie odpocznij jeszcze - oczy Matki patrzyły badawczo i z troską - Musisz wiedzieć, że za trzy dni przybędzie wybrana przeze mnie kobieta. Musisz być w pełni sił.
Przez moment nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym ona mówi. A kiedy już prawda do mnie doszła, poczułem się jeszcze gorzej, choć nie sądziłem, że to mogło być możliwe. Nie. Nie seks. Nie teraz. Nie w ogóle.
- Nie można tego przesunąć? - zapytałem, opadając z powrotem na krzesło.
- Nie - sądząc po jej głosie, zdenerwowałem ją - Nie można. Wybrałam wysoko urodzoną, piękną szlachciankę, Inyan, która wybierała w ofertach propozycjach jak w rękawiczkach. I zapłaciłam spore pieniądze za jej zainteresowanie. To sześćdziesiąta czwarta Krew, ma dobre urodzenie, jest bardzo piękna i naprawdę, Inyan, nie będzie czekać, aż się zdecydujesz.
- Rozumiem - naprawdę starałem się, żeby zabrzmiało to z entuzjazmem - Dajcie mi czas na odpoczynek.
I ignorując ich spojrzenia, wyszedłem z pokoju z pragnieniem ukrycia się gdzieś w jakieś dziurze, głęboko, głęboko i daleko od wszystkiego. Na zawsze. Stłumiłem je w sobie natychmiast, kiedy doszło do mnie, o czym dokładnie myślę.
- Na Mrok, musze przestać się nad sobą użalać - zamruczałem do siebie i zatrzymałem, aby oprzeć się o ścianę korytarza. Zrobiłem błąd, jadąc konno po czymś takim, i mogłem teraz siedzieć i chodzić tylko dzięki przeciwbólowej maści. Potarłem krzyż i spojrzałem na portrety przodków Favro'de wiszące przed mną - I co wy na to powiedziecie?
Tak. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek któryś z mężczyzn obu rodów został potraktowany w ten sam sposób, co ja. O kobietach wiedziałem; w historii rodzin było wiele opowieści o odzyskiwaniu honoru zgwałconych sióstr czy córek, poprzez zabicie winnego wykroczenia. Ale ja nie byłem kobietą. I tak naprawdę nie miałem kogo zabić, aby poczuć się lepiej.
Powlokłem się do gabinetu i poprosiłem służącego o kawę. Powinienem na spokojnie przemyśleć wszystko, co mnie spotkało. Teraz, kiedy rewelacje Matki ostro mi pokazały, że muszę na nowo zacząć w pełni wywiązywać się z obowiązków głowy obu rodów. Weź się w garść, Inyan.
Czy to był gwałt? Przez te pierwsze dni, kiedy uciekałem ze świątyni, byłem pewien, że tak. I nawet nie chciałem myśleć inaczej. Tak się czułem i czuję się nadal. Ale czy to był gwałt? Tak naprawdę? Byłem zdecydowany na wszystko, byle tylko uwolnić Cień i ogłosiłem to przed tym, zanim przejął on moje ciało. Cień od razu przyznał się też do tego, co się stało, choć mógł nic nie mówić. Obaj Bracia mogli też poinformować Krethdę, a tego już bym nie ścierpiał. Nie zrobili tego. Zrobili wszystko, aby zachować mój honor w miarę nienaruszony.
- Oh... na czarne demony i cały cholerny mroczny bajzel... - warknąłem, czochrając sobie włosy z irytacją - Dlaczego to musiało się tak skończyć?
"Nie chcieliśmy, aby do tego doszło. Wzięliśmy to pod uwagę, ale to było na ostatnim miejscu... dopiero wtedy, kiedy nic innego nie poskutkowało" Cień zawahał się wyraźnie i zamilkł, jakby czekając na moją reakcję "Nie będziesz udawał, że mnie nie słyszysz, prawda?" zapytał, kiedy nic nie zrobiłem, ani nie powiedziałem.
- Nie. Dałeś mi kilka dni na przemyślenia i jestem ci za to wdzięczny - mruknąłem niechętnie, prostując się - Powrót do domu mi pomógł. Uświadomił mi fakt, że nie mogę sobie pozwolić na słabość - spojrzałem w stronę barku - Napijesz się czegoś? Służący za chwilę przyniesie kawę.
"Zapraszasz mnie do siebie?" wydawał się zaskoczony.
- Zapraszam. Na poważną rozmowę. O ile będziesz ubrany i zaprezentujesz się służbie jako wysoko postawiony gość.
Zmaterializował się szybciej, niż poprzednio; niemal nie uchwyciłem tego momentu. Miał na sobie całkowicie biały, haftowany złotem strój i wyglądał w nim oszałamiająco. Nie pozbył się jednak swych manier; rozparł się na krześle przede mną jak królątko, wspierając stopę zgiętej nogi o kolano drugiej. Był tak przystojny i niemal wulgarnie wyzywający, jak to zapamiętałem.
- I jestem.
- Jesteś - mruknąłem - Nie ma wątpliwości. Napijesz się kawy?
- Wolałbym brandy, jeśli można. Albo jakiś mocny, alchemiczny drink.
- Alchemiczny drink? - uniosłem brwi.
Roześmiał się cicho. Teraz, kiedy usłyszałem ten śmiech naprawdę, a nie w moich myślach, spodobał mi się jeszcze bardziej. I natychmiast przypomniał mi uśmiech Krethdy, a najemnik nie był osobą, o której chciałem teraz myśleć. Nie teraz. Nie jeszcze. Było dużo do przemyślenia. Wiele dziwnych myśli i dziwnych obaw.
- Tak. Zawsze byłem ciekaw, czy alchemicy mają jakieś swoje mikstury na bazie alkoholu.
- Oh... - uśmiechnąłem się szyderczo - Mamy ich mnóstwo. Ale myślę, że większości z nich nie przetrwałbyś w stanie nienaruszonym, o ile to ciało jest podobne do mojego. Naleję ci brandy.
Służący z kawą pojawił się, kiedy nalewałem porcję alkoholu i sobie. Znieruchomiał w progu na widok Cienia, ale był zbyt dobrze wychowany, aby się w niego wpatrywać. Czarna skóra rzucała się w oczy na pewno, a na terenie Imperium trudno byłoby znaleźć jakiegoś czarnoskórego z południa, nie licząc może nielicznych ambasadorów. Cień z wyraźnym rozbawieniem przypatrywał się reakcji służącego, ale ten mnie nie zawiódł. Podał kawę i zapytał się, czy przynieść coś jeszcze. Poprosiłem o ciasto i spojrzałem pytająco na Mrocznego. Pokręcił głową.
- To teraz brat i Matka będą wiedzieli, że u mnie byłeś - powiedziałem z westchnieniem, kiedy mężczyzna wyszedł.
- To źle?
- Nie wiem. Na pewno będą ciekawi, kim jesteś. I przypuszczam, że podejrzewać będą, że kimś od Cienia. Ale przynajmniej zostanie to w domu. Nikt ze służby nie wynosi informacji na zewnątrz.
- Boisz się, że policja lub arcykapłan mogliby się dowiedzieć, że spotykasz się z jakimś podejrzanym nieznajomym? - uśmiechnął się i popił brandy. Pił ją jak wodę, jakby nie miała dla niego żadnego smaku.
- I tak nieźle im już podpadłem. Główny podejrzany, do tego wyjeżdżający ze stolicy w dziwnych okolicznościach i to akurat teraz.
- Nie mają dowodów.
- Co nic nie zmienia. Muszę udowodnić swą niewinność.
- Niewinność? - uśmiechnął się szerzej. Znów przypomniał mi się uśmiech Krethdy i nie było to niemiłe wspomnienie.
- Zostawmy ten temat - mruknąłem - Mamy ważniejszy. Co z najemnikiem?
Roześmiał się nagle.
- Zbliża się do stolicy. Jest bardzo zły i za nic nie rozumie, co się stało. Niestety... - spoważniał - ... myśli, że coś ci się stało, mimo słów mego brata. Nie wiem, czy uda się go powstrzymać przed złożeniem ci wizyty.
Zacisnąłem palce na szklance. Nie chciałem go jeszcze widzieć. Muszę się przygotować, przemyśleć wiele rzeczy.
- Dlaczego tak bardzo nie chcesz się z nim spotkać? - Cień spojrzał na mnie z nie pasującą do niego raczej powagą.
- Nie wiem - odrzekłem zgodnie z prawdą - Tak naprawdę, czuję zażenowanie, kiedy myślę, że ma mnie dotknąć lub nawet na mnie spojrzeć. Nie jestem na niego zły... nie jestem już zły nawet na waszą dwójkę... Po prostu nie wiem, jak poradzić sobie z całą tą sytuacją - popiłem brandy i sięgnąłem po kawę. Ból głowy, który trzymał się mnie od czasu pobudki w świątyni Cienia, powracał - Co ty byś zrobił na moim miejscu? Czuję się... wykorzystany. I zupełnie bezsilny.
Długo patrzył na mnie w milczeniu. Z jego czarnych oczu trudno było cokolwiek wyczytać, ale jego postawa stała się mniej wyzywająca.
- Nie mam pojęcia, co bym zrobił na twoim miejscu. Trudno mi to sobie wyobrazić. Bardzo chciałem się uwolnić, wierz mi, ale zanim doszło do... połączenia, długo z bratem dyskutowaliśmy. Wiedzieliśmy, że to będzie dla ciebie trudne...
- Ale nie było innego wyjścia - dokończyłem sucho. Pokiwał głową.
- Sadziłem, że zareagujesz źle, ale nie sadziłem, że aż tak bardzo. Myślałem, że dasz nam szansę porozmawiania z tobą. Mój brat chciał wejść w ciało Krethdy dopóki on spał... Ale ty odjechałeś.
Skrzywiłem się. Odsunąłem kubek z kawą i nalałem więcej brandy nam obu. Wypiłem duszkiem. Patrzył na mnie nieruchomo, nadal z tą dziwną, jakby przygaszoną, postawą.
- Uciekłem - przyznałem się, opadając na oparcie krzesła i patrząc w okno. Unikałem jego spojrzenia - Nie umiałem sobie poradzić z sytuacją, więc uciekłem. Moje życie zawsze było układne i toczyło się tym samym kursem. Dwór, potem kradzieże nocą. Ojciec przygotował mnie i do tego i do tego. Robiłem, to co umiem, reagowałem tak, jak mnie nauczono. I ze wszystkim umiałem sobie poradzić. Aż do tej nocy... - pokręciłem głową i spojrzałem na niego smutno. Zmrużył oczy - Jestem o wiele słabszy, niż myślałem, Cień. Nie za bardzo wiem, co z tym zrobić.
Westchnął i wyciągnął rękę nad biurkiem, by dotknąć mego policzka. Jego palce były równie chłodne, co Krethdy.
- Jeśli uciekłeś, to tym gorzej, że cię wtedy nie powstrzymałem - uśmiechnął się słabo - Trudno jest odróżnić twoją złość od strachu, Inyan.
- Bo kiedy się boję, to się złoszczę - oddałem grymas.
Wstał i wsparł się o biurko, pochylając się nade mną. Spiąłem się, on jednak tylko pocałował mnie w czoło. Jego usta były chłodne i suche, a ich dotyk przyprawił mnie o drżenie. Wyczułem magię.
- Co to? Co zrobiłeś?
- Przyśpieszyłem zmiany, zachodzące w tobie, Książę Krwi - wykrzywił się ironicznie i opadł z powrotem na krzesło - Nie nadejdą od razu, ale powinieneś je dostrzec po kilku dniach.
- Będę widzieć w ciemności bez aitohu? - potarłem czoło.
- Nie tylko. Sam zobaczysz.
Pojawił się służący, wioząc na wózeczku lekkie śniadanie dla dwóch osób. Wyraźny znak, że Matka dowiedziała się o moim gościu i przejęła sprawy w swoje ręce. Westchnąłem ciężko. Cieniowi oczy zabłysły na widok kanapek i słodyczy. Nie czekał, aż służący wyjdzie, tylko zabrał się do jedzenia. Jadł tak, jakby nie robił tego od paru tygodni.
- Demony, Cień... jesz jak prosiak - powiedziałem z rozbawieniem, patrząc jak połyka trzecią kanapkę. Służący wyszedł, nie spuszczając z niego spojrzenia. Co za plotka rozejdzie się po posiadłości, nie ma co.
- Nie jadłem od trzydziestu lat. Nie muszę tego robić, ale lubię czuć smak - wytłumaczył niewyraźnie, zabierając się za ciasto - Pyszne.
- Smacznego - mruknąłem, z fascynacją patrząc, jak pochłania kawałek trzema kęsami.
- Byłem bardzo zajęty organizacją świątyni przez te parę dni - wytarł usta chusteczką i z westchnieniem opadł na oparcie, klepiąc się po brzuchu - Nie miałem czasu na przyjemności. Skoro już o tym mowa - jego spojrzenie spoważniało - Teraz, kiedy demony zostały powstrzymane i ukarane...
- Dałeś im odpowiedni wycisk?
- Słuchaj, bo to ważne - upomniał, ale w jego oczach zabłysły iskierki - Teraz, kiedy demony przestały wpływać na Świątynię, Światłość ma zamiar udowodnić, że Krethda jest jego nosicielem. Potem wytłumaczy on wszystkim, czym naprawdę był kamień i jak bardzo Świątynia pomyliła się, trzymając go w ukryciu. Rozumiesz, co to dla ciebie oznacza?
Spojrzałem na niego, szeroko otwierając oczy. Oczywiście, że rozumiałem. I pojąłem o wiele więcej.
- Ma zamiar ukarać arcykapłana Kerte'ane?
- Ukarać? Myślę, że wystarczającą karą będzie dla niego to, że jego bóg jest z niego bardzo niezadowolony. Podejrzenia względem ciebie zostaną oddalone. I teraz, co najważniejsze... - znów pochylił się, dotykając mojej dłoni. Oczy miał poważne - Zostaniesz ogłoszony jako mój nosiciel.
Zakręciło mi się w głowie. Chwycił mnie za rękę, bojąc się pewnie, że coś zrobię, ale ja nie miałem sił na cokolwiek. Byłem zbyt oszołomiony. Zbyt przerażony.
- Cień - wyszeptałem.
Objął mnie spontanicznie. Zaskoczył mnie tym jeszcze bardziej. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
- Posłuchaj mnie uważnie, Inyanie Favro'de Seva, Czwarty Książe Krwi, przyjacielu Cesarza, Nosicielu Cienia. Posłuchaj, i niech ci się to głęboko wbije do głowy. Pięćdziesiąt lat temu, jeden z moich nosicieli był ukrytym doradcą twego Cesarza. Jego głównym szpiegiem i skrytobójcą. To oczywiste, że ty nie będziesz musiał pełnić podobnych funkcji, ale niech do ciebie dotrze, głąbie, że Cesarz naprawdę współpracował z kimś podobnym tobie. To, że ty będziesz moim nosicielem jawnie, tylko pomoże jego reputacji. Dwaj nosiciele na jego dworze. Po jego stronie. Pracujący dla niego i dla Imperium. Zgodnie z wolą moją i mego brata. Rozumiesz, co mówię?
Pokiwałem głową. Jego słowa uspokajały mnie, a jednocześnie oszałamiały jeszcze bardziej. Co to oznacza dla mnie? Co to oznacza dla moich rodów? Potęgę. Awans. Reputację. Siłę. Pieniądze. Bezpieczeństwo. Tak, zabezpieczenie.
- To oczywiste, że ci bardziej bystrzy połączą fakty ze sobą. Zniknięcie tajemniczej rzeczy z Pałacu Światła, oskarżenia, jakie na tobie ciążyły, samobójstwo twego ojca. Ale to już nic nie zmieni. Sprawi tylko, że twój ród wzniesie się wyżej w ich oczach.
- Tak - wyszeptałem - Masz rację.
Wycofał się i uśmiechnął do mnie szeroko.
- Będziesz nienaruszalny - powiedział dobitnie - Cokolwiek byś dziwnego nie zrobił i jakkolwiek dziwnie byś nie postępował.
- Tak.
- Nikt już nie będzie miał żadnych podejrzeń na twój temat. Nic nie będzie zagrażało imieniu twego rodu.
- Tak - powiedziałem jeszcze silniejszym głosem. Tak!
Pocałował mnie w skroń.
- Zastanów się nad tym, przygotuj się do tego. Minie jeszcze parę dni, zanim ujawnimy was z bratem. Masz czas.
Pokiwałem głową. Ledwie go słyszałem. Szturchnął mnie mocno.
- Czeka cię pewien obowiązek, prawda?
- Słucham? - zamrugałem.
- Spłodzenie potomka. Z obcą kobietą.
- Tak - powiedziałem niezbyt przytomnie. Jakie to miało znaczenie w porównaniu z tym jak, bardzo już niedługo, wzmocni się imię obu rodów!
Roześmiał się i zniknął, ja zaś zdecydowanie dolałem sobie alkoholu. Tym razem spiję się na pewno. Ze szczęścia, z tryumfu.
Myśli o wydarzeniach w świątyni wyparowały ze mnie jak woda na palenisku.
* * *
Nazywała się Irrian Smain Galban i była równie piękna, co onieśmielająca. Siedziała naprzeciw mnie, za wąskim stołem obiadowym i oceniała mnie wzrokiem jak konia na targu. A ja czułem się niczym towar na sprzedaż.
- Wyglądasz na spiętego, panie - miała też śliczny głos, jednak już teraz, mimo jej młodego wieku, wyczuwałem w nim nuty ostrości, które tak dobrze znałem z głosu Matki. Wiedziała, gdzie jej miejsce i znała swoją pozycję. W tym momencie miała nade mną przewagę i czułem jakoś, że nie zawaha się jej użyć.
Tak. Przypominała mi Matkę, a to mi wcale nie pomagało. Uśmiechnąłem się wymuszenie.
- Wybacz, pani. Przyznam, że czuję się nadzwyczaj dziwnie w tej sytuacji.
Roześmiała się cicho, zakrywając usta wąską dłonią. Zachowywała się zupełnie swobodnie i najwyraźniej wcale nie czuła się skrępowana. Była odważna.
- Chodzi o tę parodię kolacji, którą musimy przedstawić? - oczy jej zabłysły - Czy może o to, co ma nastąpić po niej.
I była bardzo bezpośrednia.
- O obie te rzeczy, pani - przyznałem, uśmiechając się szczerze - Zależnie od tego, jak na to patrzę, jest to albo śmieszne, albo zawstydzające.
- No cóż... - odsunęła dłoń od warg. Uśmiechała się szeroko - Mamy swoje obowiązki wedle naszych rodów i musimy je spełnić, obojętnie na to, jak bardzo przykre czy zawstydzające nie są. Ale póki co, powinniśmy cieszyć się dobrym jedzeniem, a potem, w nocy, dobrym, hm... towarzystwem.
Ugryzłem się w wargę, aby nie wybuchnąć śmiechem. Zachichotała, widząc, jak odwracam spojrzenie i najwyraźniej źle to interpretując.
- Krążą plotki, panie, że nie znajdujesz sobie żony z pewnego, cóż... powodu. Zrozumiem, jeśli to, co ma się wydarzyć w nocy, będzie dla pana trudne.
I złośliwa. Mała diablica.
Podniosłem głowę, uśmiechając się chytrze. Ja też tak umiem.
- Krążą plotki, pani, że odrzucasz propozycje zamążpójścia z pewnego... powodu. Zrozumiem, jeśli ta transakcja ma pomóc twemu imieniu, Panno Krwi.
Wybuchła śmiechem, jak się spodziewałem. Miała poczucie humoru i nie była obrażalska. A już ponad wszystko umiała ocenić ironię sytuacji. I wyśmiać ją, na przekór wszystkiemu.
- No cóż... skoro ten problem mamy za sobą, powinniśmy pokonać kolejny - popiła wina, przyglądając mi się uważnie. Jej oczy błyszczały. Były bardzo jasne, choć nie tak, jak oczy Krethdy - Byłabym wdzięczna, panie, gdybyś porzucił tytułowanie mnie jak szlachciankę i nazywał mnie po imieniu. To wszystko ułatwi. Zwłaszcza TO, co ma nastąpić po kolacji.
Oh, tak. Zdecydowanie.
- Jestem wdzięczny, Irrian. Nazywaj mnie Inyan, a TO stanie się jeszcze łatwiejsze.
Zaśmiała się i dotknęła mojej reki nad stołem. Palce miała drobne i miękkie. Nie tak, jak Krethda i Cień.
- Cieszę się, Inyan. Teraz nawet kolacja będzie smaczniejsza.
- Ale nie powinniśmy dużo jeść.
- Nie - pokręciła głową, najwyraźniej walcząc ze śmiechem - Powinniśmy być w pełni sił.
Ukryłem nos w talerzu, żeby się nie roześmiać, a ona poszła za moim przykładem. Napięcie odpłynęło ze mnie. Była swobodna, dała mi do zrozumienia, że wybaczy mi mój brak doświadczenia i nie oczekuje cudu. Poczułem się spokojniejszy i bardziej pewien siebie. To w końcu tylko jedna noc, jeśli powiedzie się za pierwszym razem.
Właśnie.
- Wybacz pytanie - uniosłem głowę - Jaka jest szansa, że...
- Ponad osiemdziesiąt procent - nie dała mi skończyć. Machnęła dłonią - Mój lekarz obliczył odpowiedni termin, brałam też specjalne specyfiki. Jeśli się nie pomylił, to prawie pewne jest, że nie będziemy musieli tego powtarzać.
Osiemdziesiąt procent. O dwadzieścia za mało.
- Będę musiał się postarać - wyrwało mi się.
- Oj, tak. Będziesz - odparła na to z powagą i wybuchła śmiechem na widok mojej miny.
Wgryzłem się w mój własny kciuk, żeby nie palnąć czegoś jeszcze głupszego. Jej śmiech był jednak zaraźliwy i już po chwili jej zawtórowałem, czując się nadzwyczaj swobodnie, pomimo jej celnej złośliwości. A może właśnie dzięki niej?
Kolacja przestała być tak żenująca i udało nam się znaleźć wspólny temat do dyskusji. Opowiedziała mi o sytuacji w swojej rodzinie i w domu. O swym ojcu, który marzył o awansowaniu do pierwszej pięćdziesiątki Krwi, a ledwo posługiwał się magią. O matce, chorującej ciężko na serce, ale pełniącej swe obowiązki z dumą i poświęceniem. O braciach i siostrach. Liczność jej rodziny była dla mnie zaskakująca, ale tak było zwykle z niższymi Krwi, którzy żyli bardziej jak wysoko urodzeni mieszczanie, a nie dziedzice cesarskiej linii.
Ja zaś opowiedziałem jej o sobie, o moich obowiązkach, pojedynkach, eksperymentach alchemicznych. Zapragnęła zobaczyć psy, poprosiłem więc służbę, aby wprowadzili Czarnego i Białego do jadalni. Dotykała je bez strachu, nie obawiając się, że pobrudzi sobie ręce. One zaś obwąchały ja z sympatią, utwierdzając mnie w przekonaniu, że Matka jak zawsze podjęła dobrą decyzję.
Ale kolacja w końcu się skończyła i nie mogliśmy dalej jej przedłużać. Zaśmiała się, kiedy służba sprzątała nakrycia ze stołu i rzuciła mi kpiące spojrzenie, kiedy wstawała. Otoczona przez swoje służki, poszła przygotować się do nocy.
- Oh... Cieniu... - wymamrotałem, opadając na krzesło.
"Ja ci nie pomogę."
- Ty się zamknij.
Wstałem i powlokłem się w stronę drzwi. Byłem tak zamyślony, że niemal wpadłem na Matkę, kiedy stanęła przede mną na progu.
- Inyan...
Nie!
- Tak, Matko? - zapytałem, starając się mówić z entuzjazmem.
- Bardzo się, cieszę, że znaleźliście wspólny język. Służba mówiła mi, że cały czas się śmieliście, jak dzieci - poprawiła mi włosy i odsunęła, aby przyjrzeć mi się uważnie. Cieszyłem się, że w korytarzu jest ciemno i nie może dostrzec koloru moich oczu - Dobrze. Weź kąpiel i idź do sypialni. A potem spełnij obowiązek każdego mężczyzny.
Za jej plecami Lasteh śmiał się bezgłośnie w zaciśniętą pieść. Poczekaj bracie. Ciekawe, co ty zrobisz i jak będziesz się czuł, kiedy nastąpi twoja kolej na przedłużenie rodu Seva.
- Właśnie idę, matko - mruknąłem i pocałowałem ją w czoło. W odpowiedzi pogładziła mnie po twarzy - Dokonałaś odpowiedniego wyboru.
- Oczywiście, a czego się spodziewałeś? - wyglądała na bardzo zadowoloną. Musiałem sprawić jej przyjemność - Idź, synu. Będzie rozkosznie.
Rozkosznie? Co to za słowo? Przede wszystkim będzie zawstydzające, trudne i nieuniknione. Oj, tak.
Przechodząc obok brata, rzuciłem mu wściekłe spojrzenie. Błysnął zębami w uśmiechu.
- Życzę powodzenia, ogierze.
- Policzę się z tobą później - warknąłem mu do ucha.
Roześmiał się i uderzył mnie w ramię. Czułem na sobie spojrzenie ich dwojga, kiedy szedłem po schodach na górę. Chyba byli przekonani, że nie wytrzymam i ucieknę.
Moja sypialnia była wystrojona jak na noc poślubną i to wcale nie poprawiło mi nastoju. Wziąłem szybką kąpiel, starając się ignorować rozbawione spojrzenia służących, kiedy po wszystkim wynieśli balię. Ubrałem luźne spodnie i nalałem herbaty do pięknie odlanego, plastikowego kubka. Czułem się tak, jak przed pojedynkiem lub walką. Bardzo chciałem to mieć za sobą, a jednocześnie obawiałem się zacząć. Dopiero w swym odbiciu w szybie dostrzegłem, że obgryzam paznokcie. Kretyn... wyglądam jak prawiczek przed swym pierwszym razem.
No, cóż. To był mój trzeci raz. Świadomy. Nie ważne.
Nie zapukała, wchodząc do sypialni i to, że jest w środku dostrzegłem dopiero wtedy, kiedy zamknęła za sobą drzwi. Uśmiechnęła się do mnie, kiedy się odwróciłem.
- Jesteś tak ładnie zbudowany, jak to sobie wyobrażałam - zmierzyła mnie spojrzeniem, a potem zachichotała nagle - Moje siostry zastanawiały się nad pewną tajemnicą, którą ja niedługo będę mogła poznać.
Wykrzywiłem się lekko. Kobiety.
- Nie mam nic do ukrycia.
- Oh, to dobrze. Bo ja również - odparła na to i zsunęła z siebie jedwabny szlafrok. Nie miała nic pod spodem.
Powoli odłożyłem kubek i podszedłem do niej, mierząc ją spojrzeniem. Była naprawdę zgrabnie zbudowana, choć widać było jej żebra, a piersi nie miała tak dużych, jak u moich dwóch pierwszych kochanek. Położyłem jej ręce na ramionach i przesunąłem nimi w dół, do dłoni. Splatając jej palce ze swoimi, przyciągnąłem ją bliżej światła. Wydawała się lekko spięta.
- Podobam ci się? - zapytała, patrząc mi w oczy. Nie miała makijażu i przypadło mi to do gustu. Jej piękno było łagodne i naturalne.
- Tak, Irrian. Podobasz mi się - serce biło mi jak szalone, jednak nie z jej powodu. Miałem inny, gorszy. Zdecydowanie gorszy.
- Dlaczego widzę w twych oczach smutek? - uniosła dłonie i objęła nimi moją twarz. Palce miała gorące.
- Przepraszam - wyszeptałem. I nagle wiedziałem, nie mam pojęcia, dlaczego, że jest odpowiednią osobą, której mogę to powiedzieć. Byłem pewien, że mnie nie wyśmieje. A może po prostu miałem taką rozpaczliwą nadzieję. Ryzykowałem, wiem, jednak w tej chwili cała moja złodziejska podejrzliwość rozpłynęła się jak mgła na słońcu. Poza tym byłem niemal pewien, że ma ona te same problemy, co ja. Potrząsnąłem głową i spojrzałem na nią ze smutkiem - Ja... nie potrafię zareagować.
Wspięła się na palce by mnie pocałować i westchnęła, uśmiechając się smutno.
- A więc plotki są prawdą?
Spojrzałem na nią z żalem, przepraszająco.
- Nie wiem. Nie mam pojęcia... Myślałem, że mi minie. Ale mam dwadzieścia dwa lata, a nic się nie zmieniło. Ja... nie wiem, co robić.
Patrzyła na mnie długą chwilę. Tylko to, że w jej oczach była zaduma, a nie szyderstwo, którego się tak obawiałem, sprawiło, że nie wycofałem się z podwiniętym ogonem.
- Myślę, że jest to coś, do przemyślenia czego potrzebujesz dużo czasu. I odpowiedniej osoby. Takiej, która się na tym zna. Ode mnie usłyszysz jedynie, że rozumiem to i nie zamierzam cię wyśmiewać. Ani zdradzać - pogładziła mnie po policzkach - Nikt nie dowie się ode mnie, co mi teraz powiedziałeś.
Przytuliłem ją z wdzięcznością. Roześmiała się cicho, klepiąc mnie po ramionach. Sięgała mi ledwie do linii obojczyków.
- Jesteś naprawdę wielki, wiesz o tym?
- Dziękuję, Irrian.
- Nie ma za co, kochanie - odsunęła się, by spojrzeć mi w twarz - A teraz, ważne pytanie. Kontynuujemy to, czy rezygnujemy?
Pokręciłem głową.
- Nie możemy zrezygnować. Długo się szykowałaś, a moja Matka drogo zapłaciła twojej rodzinie. Poza tym... to sprawi, że twoja rodzina awansuje, prawda?
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Tak, to prawda. Dziękuję, Inyan.
- Nie, to ja dziękuje. Dałaś mi siłę na dalsze próby.
Roześmiała się i uderzyła mnie lekko w bok.
- Udowodnij to.
Ze wszystkich moich nocy, ta była zdecydowanie najlepsza. Kochaliśmy się jak przyjaciele, spokojnie, bez pośpiechu i ostrożnie. Nie była dziewicą, a ja tego nie skomentowałem, ona zaś nie powiedziała nic na temat mych początkowo niezręcznych pieszczot. Uczyła mnie, cierpliwie, niemal po matczynemu, kierowała mymi dłońmi i wargami. Początkowo zareagowałem na sam jej dotyk, ale po chwili podnieciła mnie i intymność tych chwil. Nabrałem pewności, zacząłem improwizować, a kiedy doszło do penetracji, wykazałem się jak prawdziwy mężczyzna. Sprawiałem jej przyjemność i to sprawiało przyjemność mnie. Prosta relacja, niezależna od płci. Liczyło się to, że znalazłem przyjaciółkę i zostanie ona matką mego dziecka.
- Myślisz, że to będzie syn? - zapytała cicho, kiedy leżeliśmy obok siebie po wszystkim, a nasze oddechy się uspokoiły. Gładziłem ją po boku i bardzo starałem się nie zasnąć. Czułem się zaspokojony i wyciszony.
- To bardzo prawdopodobne - zamruczałem, przyciskając ją mocnej do siebie - Pierworodni Favro'de zawsze byli płci męskiej. Chyba, że twoja krew coś zmieni.
Zastanawiała się nad tym długi czas, drapiąc mnie po głowie. Czułem się jak wielki kot i podobało mi się to. Roześmiała się, kiedy zacząłem mruczeć.
- Niedźwiedź.
- Kot - zaprzeczyłem żartobliwie.
Pocałowała mnie spontanicznie w czubek głowy. Spojrzałem na nią zaskoczony.
- Było lepiej, niż się spodziewałam. Dziękuję ci.
Uśmiechnąłem się do niej ciepło.
- Nie masz za co mi dziękować. To ja powinienem. Za cierpliwość i za twoje ciepło. I zrozumienie, kiedy... - odwróciłem wzrok - powiedziałem co ci? o... tym.
- Powinieneś przestać się tym tak przejmować. Kiedy urodzę ci dziecko, nikt nie będzie miał prawa wypominać tobie, że nie masz żony, Inyan. Znam wielu Książąt, którzy korzystają z usług... mężczyzn.
- Rodzina... - mruknąłem.
- Oh... - zachichotała - Matka. Aż tak bardzo się jej obawiasz? Taki duży mężczyzna...
Wybuchła śmiechem i zaczęła się wyrywać, kiedy połaskotałem ją po brzuchu za karę. Trzasnęła mnie po rękach i znów przytuliła.
- Przestań się tym tak zamartwiać, bo całe życie sobie na tym zmarnujesz. Poszukaj w tym przyjemności. Znajdź kochanka.
Drgnąłem. Pomyślałem o Lastehu, jak go krytykowałem. I pomyślałem o Krethdzie. Nie mam pojęcia dlaczego. Odpędziłem szybko wspomnienie jego uśmiechu.
- Nie wiem, jak zacząć - powiedziałem do siebie. Usłyszała. Roześmiała się cicho.
- Samo przyjdzie, Inyan. Kiedy tylko znajdziesz odpowiednią osobę.
Chciałem jej uwierzyć. A jednocześnie bałem się tego.
- Powinnam odejść. Nie przystoi, abym spała w twojej sypialni.
- Mam gdzieś teraz, co nam przystoi.
Wsunęła się pod moje ramię i zamknęła oczy.
- To dobrze. Bo ja też.
* * *
CIEŃ - CZĘŚĆ 6
Pomysł na zrobienie jej niespodzianki, przyszedł do mnie przy śniadaniu. Nie powiedziałem na ten temat żadnego słowa, póki niemal nie byliśmy na miejscu.
- Oh, Światłości, Inyan... Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? - wyszeptała do mnie na korytarzu, kiedy prowadziłem ją w stronę sali tronowej - Spójrz, jak ja wyglądam. Ta suknia ma chyba rok i nie mam na sobie makijażu. Daj mi czas na przygotowania!
Uśmiechnąłem się i uspakajająco poklepałem ją po dłoni.
- Daj spokój, Irrian. Suknia jest piękna, bez makijażu wyglądasz zupełnie inaczej od tych plastikowych lal, a Cesarz nie ocenia ludzi po wyglądzie.
- Ale ja go nigdy nie widziałam - szeptała gorączkowo, jednocześnie z uśmiechem dygając w stronę mijających nas Książąt - Nie wiem, czy się odważę do niego odezwać. Nie będę wiedziała, co zrobić z rękoma... pewnie palnę jakieś głupstwo...
- Irrian...
- Ojciec nigdy nie zabierał mnie na salę tronową... jestem najmłodsza, widzisz. Oh, Świetlisty! Ojciec będzie na sali... To będzie dla niego hańba, jak zrobię coś nie tak.
- Irrian, malutka, to będzie dla niego zaszczyt i awans, jak przedstawię cię władcy, obojętnie, co nie zrobisz.
Zamrugała. Uścisnęła mocnej moją dłoń i spojrzała na mnie w popłochu.
- Jaki on jest? Czy bardzo surowy?
Roześmiałem się. Cesarz bywał surowy tylko wtedy, kiedy wydawał wyrok śmieci.
- Jest pełen autorytetu. Czuć od niego potęgę, tak. Ale nie jest surowy, ani bardzo poważny. Ma poczucie humoru... - pogładziłem ją po dłoni - Sama zobaczysz, nie będzie źle.
- Światłości... co ja zrobię? - zamruczała, ale wyprostowała plecy i uniosła podbródek, jak na szlachciankę przystało - No cóż, jak coś popsuję, przynajmniej zrobię to z honorem.
- Tak trzymać. Wchodzimy.
Przekroczyliśmy próg sali tronowej zupełnie nie zauważeni. Cesarz rozmawiał z arcykapłanem Kerte'ane oraz z komisarzem policji, Terrentem Asoh. Obok Tronu kłębił się cały tłum szlachty; szmer podnieconych rozmów był tak głośny, że zagłuszał muzykantów grających na loży. Rozejrzałem się, zaniepokojony. Nie poinformowano mnie, że coś się stało, więc skąd to poruszenie?
- Inyan... Tu jest mnóstwo ludzi.. Zawsze tak jest? - Irrian wsunęła mi dłoń pod ramię i przylgnęła do mego boku.
- Nie, coś musiało się stać. Nieważne. Wchodzimy.
Odszukałem odźwiernego i stuknąłem go w ramię, aby zwrócić jego uwagę. Uśmiechnął się szeroko na mój widok.
- Książę Favro'de Seva. Gratuluję panu - uścisnął mi dłoń.
Zdębiałem. Nie... nie... Gdyby wszyscy dowiedzieli się, kim się stałem, reakcja byłaby zupełnie inna. Poza tym Cień miał mnie ostrzec, kiedy to nastąpi.
- Przepraszam? - zapytałem, nie kryjąc zdumienia. Roześmiał się.
- Nie wie pan, prawda? My dowiedzieliśmy się dopiero teraz. Proszę iść do Cesarza, on panu powie ... - spojrzał na Irrian i skłonił się nisko - Kogo mam ogłosić?
- Panna Irrian Smain Galban - dygnęła - Tylko cicho... - zamruczała, kiedy odwrócił się, aby wejść na mównicę.
- Czwarty Książę Krwi Inyan Favro'de Seva oraz Panna Krwi Irrian Smain Galban - odźwierny wcale nie zamierzał być cicho. Wydało mi się nawet, że zakrzyknął to głośniej niż zwykle i z większym entuzjazmem.
Wszyscy w jednym momencie odwrócili się w naszą stronę, włącznie z Cesarzem, który machnięciem ręki przerwał wywody arcykapłana i uśmiechnął się szeroko, wstając. Irrian wbiła mi paznokcie w przedramię, ale stała wyprostowana jak struna, a twarz miała spokojną. Ująłem ją pod rękę i wprowadziłem między tłum.
- Inyan... bohater dzisiejszego dnia - w głosie Cesarza usłyszałem rozbawienie i to sprawiło mi ulgę. Cokolwiek się stało, było raczej dla mnie dobre i nie oczerniało mego imienia - Tak. Oto jest dzień twej chwały.
Czułem na sobie spojrzenie Kerte'anego, kiedy zatrzymaliśmy się przed Tronem. Nie odwróciłem wzroku od Cesarza, nie mogłem więc przekonać się, w jaki sposób na mnie patrzy. Za to Terrent na pewno wpatrywał na mnie z jawną wrogością.
Puściłem Irrian, a ona uklękła kłaniając się nisko, jak to przystało komuś o tak niskiej Krwi. Widziałem, że drżą jej dłonie, jednak trzymała się dzielnie.
- Cesarzu mój...
- Irrian Smain Galban - władca opadł z powrotem na Tron i usiadł w swej ulubionej pozycji, wspierając łokieć o podłokietnik, a brodę o zaciśniętą pięść - Smain, tak. Plantacje kawy i kauczuku na południu, fabryki przetwórcze niedaleko Pelgied. Wstań, Panno. Zostaniesz matką dziecka mego Niedźwiedzia, ulubionego cesarskiego nicponia. Nie powinnaś kłaniać mi się aż tak nisko - rzucił mi króciutkie, kpiące spojrzenie i znów zerknął na nią. Uśmiechał się łagodnie - Favro'de Smain albo Favro'de Galban . Brzmi bardzo dobrze. Książę Calvinie Smain Terden, proszę wyjść przed Tron, chciałbym zadać kilka pytań.
Irrian spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczyma, kiedy Cesarz zawołał jej ojca. Uśmiechnąłem się szeroko i puściłem do niej oko. Oto chwila chwały dla waszych rodów, malutka. Spojrzałem za siebie, w tłum. Szlachta rozstępowała się, aby przepuścić skromnie ubranego w brązowe szaty, niemłodego mężczyznę, wyglądającego bardziej na kupca niż Księcia Krwi. Kiedy przechwycił moje spojrzenie, skłonił nisko głowę.
- Mój Cesarzu - opadł na kolana przed Tronem obok swej spłonionej córki.
- Książę Calvin... - oczy władcy błyszczały, ale uśmiech miał łagodny - Powiedz mi, jak poszły zbiory w tym roku. Słyszałem, że nie było dobrze.
- Nie, mój Cesarzu - mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na Pierwszą Krew, jednocześnie ujmując dłoń swej córki. Irrian uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością nad jego plecami - Było bardzo kiepsko. Mieliśmy epidemię malarii pośród pracowników, do tego spóźniły się dostawy lekarstw - zawahał się - A niektóre zupełnie nie dotarły.
Cesarz wyprostował się na Tronie, jego uśmiech znikł.
- Drogą lądową, czy wodną?
- Wodną, Pierwsza Krwi. Nie dotarły do nas szczepionki oraz trucizny przeciw owadom. Byliśmy w bardzo ciężkiej sytuacji przez okres pory deszczowej. Wysłałem dwa statki, ale żaden nie dotarł na miejsce. Obawiam się... - zawahał się raz jeszcze - ... że piraci grasują na cesarskich wodach. Wysłałem pismo, jednak z kancelarii cesarskiej nikt nie odpowiedział.
Cesarz rzucił szybkie spojrzenie komisarzowi Terrentowi, a kiedy ten pokręcił głową, spojrzał w zastanowieniu na mnie, jakbym ja mógłbym wiedzieć coś na ten temat.
- Nie, Książę Calvin - powiedział, wciąż patrząc na mnie w zadumie - To nie piraci, tego jesteśmy pewni. Nie było napadów na statki od kilku lat, a to, że zaginęły dwa pańskie, nie może być dziełem przypadku. Ktoś próbuje zniszczyć pański interes, Książę i może nie wtrącałbym się do tego, gdyby nie chodziło o życie i zdrowie setek pracowników - Cesarz zmarszczył brwi i w końcu spuścił ze mnie wzrok - Powinniśmy o tym porozmawiać, ale nie teraz i nie tutaj. Mój sekretarz prześle panu list z datą i miejscem spotkania.
- Byłbym bardzo wdzięczny, Pierwsza Krwi - głos ojca Irrian drżał wyraźnie - To by bardzo pomogło. Mieliśmy aż cztery przypadki śmierci w tym roku.
- Dobrze - Cesarz uderzył dłonią w podłokietnik i uśmiechnął się nagle - Książę Calvin, Panno Irrian, wybaczcie proszę, mam jednak wiele do przedyskutowania z Inyanem.
Książę pospiesznie podniósł się z podłogi, wycofał tyłem i zaszył w tłumie, najwyraźniej chcąc jak najszybciej poprzeżywać to, czego doświadczył i co usłyszał. Podałem dłoń Irrian i pomogłem jej wstać. Drżała.
- Inyan... to dla mego ojca więcej niż zaszczyt... to... - wyszeptała, kiedy się nad nią pochyliłem.
- Ciii... nie masz za co dziękować. Idź do mojej Matki, powinna być gdzieś tutaj. Wprowadzi cię w towarzystwo. Teraz wybacz mi...
Pokiwała głową i skłoniła się głęboko przed władcą. Kiedy odprowadzałem ją spojrzeniem, dostrzegłem Krethdę w tłumie tuż obok Tronu. Parzył na mnie tak intensywnie i badawczo, że poczułem się nieswojo. Skinął mi głową i wycofał się szybko.
- Nie masz pojęcia, co się stało, prawda, Inyan? - zapytał Cesarz, kiedy ze zmarszczonymi brwiami podszedłem bliżej Tronu.
- Nie mam, Pierwsza Krwi - przyznałem chłodno - Najwyraźniej jestem ostatnim, który się o tym dowie.
Roześmiał się i machnięciem dłoni odesłał arcykapłana i komisarza w tłum. Odwróciłem się, aby spojrzeć na Kerte'anego. W jego oczach był strach, kiedy na mnie patrzył. Czyżby wiedział? Zagryzłem zęby.
- Ogłosiliśmy to tuż przed twoim nadejściem, nie było więc czasu wysłać ci wiadomości - oczy władcy błyszczały rozbawieniem i lekkim szyderstwem, choć jednocześnie, co było bardzo niepokojące, wyraźnie taksował mnie spojrzeniem, jakby oceniając - Zostałeś publicznie oczyszczony z zarzutów, a Świątynia zobligowała się do wygłoszenia przeprosin oraz wysłania tobie rekompensaty.
Odetchnąłem z ulgą. Podwójnie. Nie wiedzieli.
- Nie wyzwę nikogo na pojedynek - zadecydowałem - Moje imię nie zostało poniżone.
Oczy Cesarza pociemniały.
- I dobrze Inyan, bo ty, ja i kilka innych osób, dobrze wiemy, że to ty wkradłeś się wtedy do Pałacu Światła.
Znieruchomiałem, absolutnie przerażony. Nie zaprzeczyłem. Nie mogłem. Nie okłamię mego władcy. Nigdy. Nawet za cenę honoru i życia.
Ale nie potwierdziłem. Nikt mnie jeszcze do tego nie zmuszał. Milczałem.
Patrzył na mnie długą chwilę tym poważnym, surowym spojrzeniem, a potem znów się uśmiechnął. Co nic nie oznaczało. Widziałem, jak wydawał polecenia na bitwie z takim uśmiechem. Był nieobliczalny. Kochałem go za to, choć mogło się to stać teraz mą zgubą.
- Inyan... Niedźwiedziu... przyszły tatusiu kolejnego Favro'de... Gdybyś widział, jak teraz na mnie patrzysz. Masz wzrok swego ojca, mimo że oczy ci się zmieniły. Chodź za mną. Pójdziemy do mego prywatnego gabinetu i tam na spokojnie porozmawiamy. I rozluźnij się trochę. Nie zamierzam rozkazać cię stracić.
Wstał z Tronu i nie czekając na swych strażników wszedł w tłum. Ludzie rozstępowali się przed nim pośpiesznie, kłaniając się nisko i próbując klękać. Ignorował to. Wiedziałem, że go to nudziło, choć jednocześnie był bardzo przeczulony na brak odpowiedniego szacunku. Był chodzącym zbiorem rozbieżności. Poszedłem za nim, próbując wyglądać na pewnego siebie i zadowolonego. Niech myślą, że idę otrzymać rekompensatę.
"On wie, Inyan. Uspokój się. Mówiłem ci, że już współpracował z nosicielami."
- Domyśliłem się. Ale jest nieobliczalny i nie wiem, co zrobi.
Nigdy wcześniej nie byłem w prywatnej pracowni Cesarza, nie miałem jednak nastroju na rozglądanie się po otoczeniu. Stanąłem sztywno przed biurkiem, kiedy zasiadł na fotelu i z westchnieniem ulgi ściągnął diadem. Grzywka natychmiast zasłoniła mu oczy; z roztargnieniem ułożył ją w odpowiednim miejscu wsuwką. Robił to zawsze przed włożeniem hełmu, ale nie sądziłem, że chodzi tak i po swych prywatnych komnatach. Ukryłem uśmiech.
- Chodź tu - powiedział, odsuwając krzesło od biurka i wskazując pod swoje nogi - Uklęknij przede mną i pokaż się mi z bliska.
Zrobiłem to, klękając przed nim w milczeniu. Nie czułem, żebym się poniżał, siadając przed nim w takiej pozycji. Nie interweniowałem też, kiedy, po nałożeniu okularów, ujął moją twarz w dłonie i przekrzywił ją do światła.
- Tak. Tęczówki są zupełnie czarne - powiedział w zadumie - Nawet nie widać źrenic. Wolałem tamten kolor, ale cóż poradzić - przesunął okulary na czubek głowy i spojrzał na mnie z powagą - Nadal jestem zdumiony, muszę przyznać, ale uważam, że Cień podjął odpowiednią decyzję. Ród Favro'de kultywował tradycję i był wierny swej religii przez wiele dziesiątek lat.
- Pierwsza Krwi...
- Nic nie mów, Inyan. Od początku wiedziałem, że kradniesz, podobnie jak robił to twój ojciec. I czuję straszliwą ulgę, że nie odejdziesz w tak... przykrych okolicznościach, co on. Kochałem twego ojca i kocham również ciebie - położył mi rękę na głowie niemal opiekuńczym gestem - Tym bardziej jestem uradowany, że stałeś się nosicielem. Ale w końcu sam dobrze wiesz, co to oznacza dla ciebie i twojej rodziny. Co to oznacza dla mnie, dowiesz się bardzo szybko - westchnął - Czeka nas utworzenie siatki szpiegowskiej pomiędzy Krwią. To, co zdarzyło się ojcu Panny Krwi Irrian nie jest jedynym przypadkiem podobnego sabotażu. Uderza to bezpośrednio w mieszkańców Imperium. Tracimy wielu pracowników i nie wiemy jak temu zapobiec.
Słuchałem jego słów niczym muzyki. Tymi paroma zdaniami określił moje zadanie na przyszłość i pokazał mi moje miejsce u jego boku jako nosiciela. Współpracownik. Szpieg.
- Cesarzu - ucałowałem go w dłoń. Roześmiał się.
- Spokojnie, Inyan. Mamy jeszcze wiele do zaplanowania, poza tym minie trochę dni, zanim zostanie ogłoszone publicznie, kim jesteś - uniósł moją głowę za włosy, abym spojrzał mu w twarz. Oczy miał rozbawione, choć minę poważną - Nie uniesie to twych rodów w randze Krwi, nie spodziewaj się tego.
- Sam sobie wywalczę drogę na drugie miejsce - uśmiechałem się szeroko - Ja, albo mój syn.
- Tak. Albo twój syn - puścił moje włosy i oparł się o oparcie fotela. Przyjemnie było być tak blisko niego i czuć jego ciepło. Starałem się go nie dotykać - Cieszę się, że się na to zdecydowałeś. Wiesz jednak, że to, że nie wziąłeś jej sobie za żonę, tylko podjudzi plotki na twój temat.
Przemyślałem sobie, co powiem mu w takim przypadku, kiwnąłem więc tylko głową. Irrian dała mi odwagę, aby przyznać się, kim jestem. Teraz potrzebowałem tylko akceptacji mego władcy.
- I co ty na to, Niedźwiedziu? - naciskał, kiedy się nie odezwałem.
Zawahałem się, ale krótko. Kiedyś musiałem to zrobić.
- Są mi obojętne, Pierwsza Krwi. Przycichną, kiedy znajdę sobie kochanka.
Błysnął zębami w szerokim uśmiechu.
- Inyan, ty nicponiu. To są słowa, których mój ojciec nigdy nie usłyszał od twego dziadka, chociaż cały dwór wiedział, dlaczego nie znajduje sobie żony. Wrodziłeś się w niego. Twój ojciec miał spokojniejszego ducha, zimniejszą krew, ale mniejszą wyobraźnię. Tak... ty przypominasz mi twego dziadka, takiego nicponia, jak ty - uderzył mnie w ramię i pokręcił głową - No, Inyan. Znajdź sobie kochanka i zamknij im te kłapiące gęby, bo przysięgam, że kiedyś ogłoszę, że z tobą spałem. To ich uciszy definitywnie.
Spojrzałem na niego w popłochu, a on wybuchnął śmiechem. Zacisnąłem wargi, aby się nie odgryźć. Potrafił być złośliwy.
- Znów ta mina... chyba ćwiczyliście ją z ojcem w lustrze... Wstań, wracaj do rodziny - podał mi rękę, by mi pomóc unieść się na nogi - Jeszcze jedno. Ten nosiciel Światłości, Krethda, prawda? Krethda, powiedział o wszystkim Świątyni, więc nie powinieneś mieć już z arcykapłanem żadnych problemów. Komisarz nic nie wie, ale kiedy się już dowie, zwiąże mu się ręce - spojrzał na mnie chytrze - Nie wiem, co wydarzyło się podczas waszej nieobecności w stolicy, ale nosiciel Światłości był bardzo zaniepokojony, czy nic ci się nie stało. Bardzo zaniepokojony - podkreślił - Może powinieneś poszukać tuż pod swoim nosem.
Dziś rano, tuż po przebudzeniu i zaplanowaniu wizyty na dworze, obiecałem sobie, że się nie zarumienię, kiedy Cesarz zacznie wygłaszać złośliwości na ten temat.
Nie udało się.
- Idę, Pierwsza Krwi - mruknąłem, zdecydowanie kierując się w stronę drzwi.
- Idź - zaśmiał się - Jest gdzieś na sali.
- Nie do niego, Cesarzu.
Mimo tych słów, gdzieś w głębi serca czułem, że tego chcę.
* * *
Krethdy nie było na sali i nikt nie potrafił mi powiedzieć, gdzie jest. Irrian i nasza rodzicielka zajęte były rozmową z Matkami wyższych rodów, więc nawet do nich nie podchodziłem. Lasteh ponoć już pewien czas temu wyszedł z kilkoma szlachcicami oglądać jakiś pojedynek. Do tego co chwila ktoś mnie zaczepiał i gratulował, jakby jeszcze dwa dni temu wszyscy nie byli gotowi z satysfakcją oglądać moją egzekucję. Wymknąłem się więc z sali tronowej jak najszybciej.
"Chcesz się z nim spotkać?" zapytał Cień, kiedy jechałem konno do posiadłości.
- Tak, czy to dziwne? Narobiłem dużo kłopotów i dobrze by było, gdybym się wytłumaczył.
"Będzie zadawał pytania, Inyan. Będzie chciał wiedzieć, co się stało."
- Wiem. Jestem na to gotowy. Zamierzam powiedzieć mu prawdę.
Cień był zdumiony. Milczał kilka długich chwil.
"Naprawdę? Przemyślałeś to?"
- Aż za dobrze, Cień. Jego też wykorzystaliście, a on nie ma o tym pojęcia. Ma prawo się dowiedzieć. Żaden z nas nie powinien go okłamywać.
Teraz milczał jeszcze dłużej. Kiedy już się odezwał, głos miał cichy, ale było w nim i zadowolenie.
"Światłość jest ci wdzięczny, Inyan. Źle się czuł, ukrywając to przed swym nosicielem."
- Światłość przestanie mi być wdzięczny, jak Krethda się porządnie na nas zdenerwuje.
Jakoś nie poczułem zaskoczenia, kiedy po dojechaniu do bram posiadłości, zobaczyłem Krethdę siedzącego pod drzewem w moim ogrodzie. Rozebrał buty i zanurzył nagie stopy w wilgotnej trawie, miał na sobie prosty strój z emblematami Świątyni, rozczochrane włosy i miecz na plecach. Zastanawiałem się, jak służba mogła go wpuścić. Z drugiej jednak strony Czarny i Biały rozłożyły się obok niego i patrzyły nań z sympatią, a służący zwykle ufali ludziom, których psy nie wyganiały z terenu posiadłości. Zeskakując z siodła, zastanawiałem się, czy nie wpuszczono go do domu, czy sam wybrał miejsce na czekanie. Znając go, stawiałbym na to drugie.
Krethda uniósł głowę, kiedy psy zerwały się z ziemi, by się ze mną powitać. Nakazałem stajennym zajęcie się koniem i poprosiłem służącego o przyniesienie herbaty i ciastek. A potem podszedłem do najemnika i usiadłem obok, opierając się plecami o drzewo. Wpatrywał się we mnie intensywnie.
- Chyba też tak spróbuję - wskazałem na jego stopy i ściągnąłem obuwie i skarpetki. Trawa przyjemnie połaskotała mnie w place - I jak samopoczucie?
Mocno chwycił mnie za nadgarstek. Jego oczy lśniły.
- To ja powinienem zapytać, Inyan. Martwiłem się o ciebie. Światłość nie chciał mi powiedzieć, co się stało.
Westchnąłem i ująłem go za przegub, dając mu znak, że ściska nieco za mocno. Natychmiast cofnął rękę i odwrócił głowę.
Przyjrzałem mu się uważnie, oceniając moje reakcje. Wcześniej, tuż po mojej ucieczce ze świątyni, obawiałem się spojrzeć mu w oczy czy rozpocząć z nim rozmowę. Teraz tego strachu już nie było, nie licząc może obaw, jak zareaguje na to, co mam zamiar mu powiedzieć. Na prawdę. I na moją prośbę. Tak, prośbę. Potrząsnąłem głową.
- Przepraszamy, Krethda. Wszyscy. To z mojej winy i dla mego... honoru, Światłość przemilczał to, co się stało w Pałacu Ciemności. Teraz, kiedy to przemyślałem i przestałem reagować jak tchórz... tak, jak tchórz - nacisnąłem, kiedy chciał mi przerwać, kręcąc głową - Tak, teraz chcę ci to powiedzieć, bo masz prawo wiedzieć. To dotknęło także ciebie. Ale... - spojrzałem w stronę posiadłości - To będzie długa rozmowa, a robi się coraz zimniej. Możemy przenieść się do moich apartamentów?
Patrzył na mnie długą chwilę.
- Ale nic ci się nie stało, prawda? - wyglądał tak, jakby długo trawiło go poczucie winy za coś, czego nie pamiętał. Westchnąłem. Kretyn ze mnie. Egoista. Tchórz. Jak mogłem go wtedy zostawić?
- Tylko troszkę - przyznałem - Ale to z winy Braci, nie twojej. Poczekaj - uciszyłem go gestem dłoni, kiedy otworzył usta - Nie powinniśmy rozmawiać o tym na widoku.
- Tak - rozejrzał się, a potem zmierzył mnie spojrzeniem, jakby chciał się przekonać, czy jestem cały - Dzięki Rodzicielowi, wyglądasz w porządku.
Zaprowadziłem go na górę, do pokoi prywatnych. Swoją postawą, ubiorem, kolorem skóry, przyciągał spojrzenia służących, którzy go jeszcze nie widzieli w ogrodzie. Rozejdą się plotki, oczywiście, ale gdyby mi na tym zależało, nie zapraszałbym go. Poza tym, na litość bogów, miałem prawo do życia prywatnego.
Wskazałem mu fotel przed kominkiem, a sam opadłem na moje ulubione krzesło. Odpiął pas z bronią i oparł ją o ścianę, a przechodząc obok lustra nad barkiem, przeczesał palcami zwichrzone włosy. Wyglądał na spiętego.
- Służba za chwile przyniesie herbatę i coś na przekąskę - wsparłem brodę o zaciśnięta pieść i spojrzałem na niego uważnie - Powiedz mi, jak można mieć tak krótkie włosy i jednocześnie mieć z nimi tyle problemów.
Roześmiał się cicho i spojrzał na moje, nieco dłuższe od jego. Nosiłem je nie utrefione, a obcinałem się praktycznie.
- Nie widać tego, bo rzeczywiście je krótko tnę, ale po matce odziedziczyłem loki.
Uśmiechnąłem się szeroko.
- Pasowałyby ci.
- Ale są niepraktyczne - skrzywił się mocno - Możemy zmienić temat?
Nadal się uśmiechając, wskazałem w stronę barku.
- Napijesz się czegoś mocniejszego?
- Nie, dziękuje. Inyan... naprawdę chciałbym się dowiedzieć, co się stało.
Spoważniałem i wyprostowałem się na krześle. Patrzył na mnie z obawą i nadal tym poczuciem winy, którego absolutnie nie miał prawa czuć. Będzie trudno. I prawda go zaboli. Zacisnąłem mocniej pięść.
Służba podała herbatę i ciastka, rozpalono też ogień w kominku, jako że w pokojach było już dość chłodno. Przeczekaliśmy to w milczeniu, obaj zaniepokojeni i spięci. Cień milczał. Podejrzewałem, że Światłość też się nie wtrącał. I dobrze.
- Krethda, to co powiem, być może cię zaszokuje, tak jak mnie, kiedy o tym usłyszałem. Ale chcę, żebyś mnie wysłuchał do końca, zanim zareagujesz, dobrze?
Pokiwał powoli głową. Płomień nie rzucał odbicia w jego oczach, jakby światło się od nich nie odbijało.
Nabrałem tchu i powoli, wyważonym tonem i przy użyciu jak najłagodniejszych słów, opowiedziałem mu, jak doszło do uwolnienia Cienia. Pobladł, kiedy dowiedział się, na czym polegało połączenie Braci i ukrył twarz w dłoniach, kiedy zacząłem opowiadać o tym, jak się czułem. Szybko przeszedłem do rozmowy z Cieniem po powrocie do posiadłości, do tego, co wtedy myślałem i jak się zmieniało moje zdanie na temat wydarzeń w świątyni. I w końcu, cichszym głosem, powiedziałem mu, co myślę teraz.
- Pogodziłem się już z tym, Krethda. Przyzwyczaiłem się do tej myśli. Mówiłem przecież, że zgadzam się na wszystko, byle tylko Cień był wolny i nie uważam już, że mnie zgwałcono. Spójrz na mnie - chwyciłem go za nadgarstek i odciągnąłem mu dłoń od twarzy. Uniósł głowę i spojrzał na mnie. Był bardzo blady - Jestem cały, a, co najważniejsze, czuję się dobrze psychicznie i emocjonalnie. I nie uważam, że to była twoja wina.
- Ale... to moje ciało...
- Właśnie - przerwałem mu ostro - Twoje ciało, nie ty.
Pokręcił głową, a potem nią pokiwał. Wykrzywił wargi i spojrzał w stronę barku.
- Spirytusu.
Nalałem mu porządnie do szklanki na drinki. Nawet się nie skrzywił, pochłaniając alkohol duszkiem.
- Czuję się jak... jak... - odstawił głośno naczynie i spojrzał na mnie gniewnie - Wiesz, jak mogę się czuć. Jestem ci wdzięczny, że mówisz mi prawdę, ale... do cholery jasnej... czuję się oszukany i... na Światłość... wiesz jak.
Opuściłem głowę. Obawiałem się tych słów.
- Przepraszam, Krethda.
Zaskoczył mnie, ujmując moją twarz w dłonie. Spojrzał mi z bliska w oczy. Patrzył z troską.
- Mówiłeś, że bolało cię całe ciało. Światłość musiał nie potraktować cię łagodnie, a to był... no cóż...
- Tak. Mój pierwszy raz - nie wycofywałem się. Przyjemnie było patrzeć na niego z takiej odległości - Ale w życiu wielokrotnie czułem się gorzej, niż wtedy po pobudce.
Teraz na jego twarzy pojawił się ból.
- Gdybym to ja był na jego miejscu... gdybym - zająknął się i nagle poczerwieniał - Nieważne. Po prostu wyglądałoby to inaczej. Liczyłbym się z tobą, nie tak jak Światłość. Podejrzewam, że oni nie znają ograniczeń ludzkiego ciała i stąd ten ich brak troski o nasze zdrowie.
Tak, z tym na pewno mogłem się zgodzić. Przypomniałem sobie samobójczy skok na dachu podczas ucieczki przed kapłanami i drgnąłem. Przyjął to błędnie i chciał się wycofać, przytrzymałem jego dłonie na miejscu. Oczy lekko mu się rozgrzeszyły, pod palcami wyczułem, że zjeżyły mu się włosy na ciele.
- Początkowo nie lubiłem twoich oczu, wydawały mi się dziwaczne - powiedziałem cicho - Ale teraz bardzo lubię w nie patrzeć.
Przełknął głośno ślinę.
- Inyan... muszę iść... nie mogę tu dłużej zostać...
Uniosłem brwi, nie puszczając go, ani się nie wycofując. Strzelał oczyma na boki.
- Masz jakieś spotkanie, lub coś takiego?
- Nie... ja po prostu... nie powinienem tu być... - nabrał tchu i zadrżał.
Powoli puściłem jego dłonie. Cofnął je natychmiast z mojej twarzy i wstał z fotela.
- Zostań Krethda. Mam ci do powiedzenia coś najważniejszego, więc usiądź i napij się herbaty.
Pokręcił głową, ale został w pokoju. Najwyraźniej obawiał się do mnie zbliżyć. Westchnąłem.
- Muszę ci się przyznać, że dziś w nocy najprawdopodobniej spłodziłem dziecko - uniosłem dłoń, kiedy drgnął - Z kobietą, której nie kocham, a którą poznałem ledwie wczoraj wieczorem. Nie będę miał żony. Nie potrzebuję jej. Wiesz dlaczego?
Oczy mu się lekko rozgrzeszyły, ale pokręcił głową.
- To, co stało się w świątyni i co stało się tej nocy, pomogło mi podjąć bardzo ważną decyzję. Nie będę dalej ukrywał prawdy przed światem, a tym bardziej przed sobą samym. Cesarz już wie - usiadłem w swobodniej pozycji i spojrzałem mu w oczy. Mimo pozornej nonszalancji wbijałem paznokcie w nadgarstek tak mocno, że pewnie będę miał ślady. Spokojnie - Szukam kochanka, Krethda. Chcę, żebyś to usłyszał. Szukam kogoś, kto pokaże mi, że mogę znaleźć szczęście w seksie i... - uśmiechnąłem się krzywo - udowodni, że to nie boli, bo chyba mam nieco skrzywione zdanie na ten temat. Mówię ci to dlatego, że obaj przeszliśmy to, co przeszliśmy. I dlatego, że uważam cię za przyjaciela. A także, nade wszystko... - nabrałem tchu - że mam nadzieję, iż zgodzisz się na mą propozycję.
Znieruchomiał. Milczał i stał w bezruchu tak długo, że zacząłem się wyklinać w myślach. A co, jeśli się pomyliłem? Co, jeśli wyśmieje mnie teraz prosto w twarz? Co, jeśli go obraziłem i stracę jego przyjaźń?
Spokojnie Inyan. Siedź spokojnie i czekaj. Już za późno, na wycofanie się z tego, co zrobiłeś.
"To było bardzo odważne."
- I pewnie bardzo głupie, więc lepiej zostaw mnie w spokoju.
Krethda odzyskał w końcu zdolność do ruchu, ale, ku mojej uldze, nie wyszedł z pokoju. Podszedł do mnie powoli i uklęknął przed moimi kolanami. Patrzył na mnie poważnie.
- Wiesz, co mi proponujesz?
- Doskonale, dobrze to przemyślałem.
- Nie jestem wysoko urodzony. Pochodzę ze wschodu, nie z Imperium, jestem najemnikiem, nie posiadam nawet kropli Krwi.
- Wiem - skinąłem głową - Ale jesteś nosicielem i niedługo wszyscy się o tym dowiedzą. Nie boję się już zdania mojej rodziny, gdyż będę miał dziedzica i wywiążę się z najważniejszego obowiązku głowy rodu. Wiesz, że obaj będziemy pracować dla Imperium, że będziemy ciągle obok siebie. I że wszyscy niedługo poznają, jak ważny dla Cesarza możesz być.
- Nasz... związek długo się nie ukryje.
- Wcale nie musimy go ukrywać, Krethda. Homoseksualizm nie jest przestępstwem w Imperium.
Powoli położył mi głowę na kolanie. Drżał lekko.
- Spodobałeś mi się od pierwszego spojrzenia, ale nie wiem, czy można to nazwać miłością - przyznał bardzo cicho.
- No cóż - zaśmiałem się - Pierwsze wrażenie, jakie na mnie wywarłeś było raczej negatywne, ale przekonałem się jaki jesteś, dopiero podczas wyprawy do świątyni. Co do miłości, Krethda, to nie wierzę w bujdy, że można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Powinniśmy dać jej teraz szansę, nie uważasz?
Pożył mi dłonie na udach, patrząc na mnie pytająco. Kiedy nie interweniowałem, choć serce biło mi jak szalone, przesunął je wyżej.
- Już nie boli?
- Nie. Ani trochę. Minął już ponad tydzień, zagoiło się.
Z nowym zdecydowaniem wsparł się o podłokietniki krzesła i przybliżył twarz do mojej. Patrząc mi w oczy, pocałował mnie, z początku delikatnie, a kiedy go nie powstrzymałem, byłem na to zbyt zaskoczony, pogłębił pocałunek.
Nie całowałem się nigdy w życiu. Początkowe zaskoczenie i niezdecydowanie, szybko zmieniło się w chęć eksperymentowania i udowodnienia swojej pozycji. Zaśmiał się, kiedy chwyciłem go za kark i mocno przyciągnąłem ku sobie. To było takie naturalne, w prosty sposób przyjemne i pochłaniające. Chciałem go całować całymi minutami, sprawdzić, jak daleko się można w tej prostej czynności posunąć. Jednak oderwał się ode mnie i z rozbawieniem spojrzał mi w oczy.
- Cokolwiek robimy, róbmy to z honorem - roześmiał się cicho, oblizując wargi - Powinniśmy przestać, zanim posuniemy się za daleko.
Tylko, że ja zdecydowanie chciałem się posunąć za daleko. Szykowałem się na to kilka długich dni.
- Za tymi drzwiami jest moja sypialnia - wskazałem, patrząc na niego z uśmiechem - Uważam, że kochanie się na posłaniu będzie bardziej honorowe, niż na stole deserowym. Przynajmniej na początek.
Pokręcił głową. Najwyraźniej był oszołomiony.
- Inyan...
- Miałeś mi udowodnić, że nie musi boleć - ująłem go mocno pod brodę i zmusiłem, aby na mnie spojrzał - A następnie, że i ja mogę sprawić ci przyjemność w ten sposób.
Pokręcił głową, a potem nią zdecydowanie pokiwał. Naprawdę wyglądał na ogłuszonego.
- Nie będzie. Możesz.
- Więc chodź. Zanim wrócą moja Matka i brat.
Poszedł za mną niczym lunatyk. Zastanawiałem się, jak długo myślał o czymś takim. Jak długo mnie pragnął. Sadząc po jego reakcji, najwyraźniej od samego początku. Poczułem się głupio, że nie zwróciłem na to wcześniej uwagi. Te jego spojrzenia, kiedy myliśmy się w strumieniu. Myślałem wtedy, że mnie ocenia.
Tym razem całowaliśmy się dłużej, nie przerywając nawet na czas pośpiesznego rozpinania koszul. Opadliśmy na łóżko i gorączkowo pozbyliśmy się ze spodni, śmiejąc się z naszych drżących dłoni i bielizny, zaplątującej się o miejsca szczególnie teraz wrażliwe. A więc to tak było czuć pożądanie i działać zgodnie z instynktem, nie obawiając się, że partner poczuje się urażony mą niewprawnością. Moje ręce same wędrowały po jego ciele, same znajdowały jego czułe punkty, kiedy ja całowałem go, raz po raz, coraz głębiej i głębiej, aż w końcu śmiejąc się, wgniótł mnie pocałunkiem w posłanie i pozbawił oddechu na długą chwilę. Ciało mnie nie słuchało, odmawiało, kiedy starałem się uspokoić i nakazywałem emocjom opaść. Byłem tak blisko w tak krótkim czasie!
- Krethda - syknąłem, kiedy zniżył się, by całować moją pierś - Krethda...
- Spokojnie - wyszeptał. Jego chłodna dłoń zsunęła się po moim brzuchu na udo, niepokojąco blisko miejsca, które było tak nieposłuszne - Mamy czas.
Jak miałem mu wyjaśnić, że zawsze kończyłem na jednym wytrysku i obawiałem się, że i teraz tak będzie. To co czułem, było nieporównywalne do niczego wcześniej, jednak strach pozostał. Wyczuł to i podźwignął się, aby spojrzeć mi w twarz.
- Robię coś źle?
- Nie. Wprost odwrotnie. Właśnie dlatego.
Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Jak ja kochałem ten uśmiech!
- Inyan, jeśli dojdziesz teraz, to podejrzewam, że stać cię będzie na wiele więcej tego wieczoru. A jeśli nie, to doprowadzisz mnie pieszczotami, i obaj będziemy zaspokojeni. Nie traktuj tego tak bardzo poważnie. To nie pojedynek. Tu chodzi właśnie o tę jedną rzecz.
Westchnąłem i pokiwałem głową.
- Chciałem ostrzec - mruknąłem, ukrywając zawstydzenie.
- I bardzo dobrze. Ale teraz idź na żywioł.
Szczytowałem dwa razy, kiedy pieścił mnie ustami i robił rzeczy, na które żadna z mych kochanek się nie zdecydowała. Po pierwszym orgazmie chwyciłem go za głowę, próbując odciągnąć od siebie, on jednak wykorzystał swą siłę i wyrwał mi się, przygniatając mocniej do posłania, rozpoczynając od nowa. Gdy już leżałem, ciężko dysząc, po drugim razie, byłem tak oszołomiony, że nie zareagowałem, kiedy przewrócił mnie na brzuch. Dopiero dotyk jego języka otrzeźwił mnie na dobre.
- Krethda!
Zacisnął pace na moich biodrach i uniósł je lekko, aby mieć lepszy dostęp. Jeśli kiedykolwiek myślałem, że jestem zawstydzony jak nigdy w życiu, to się myliłem. Teraz byłem.
- Krethda...
Przesunął język wyżej, na moje pośladki, krzyż, łopatki, a potem kark. Przylgnął do mnie mocno, przyciskając męskość do uda. Oddychał ciężko.
- Inyan... Przepraszam. Nie powstrzymam się dłużej.
Przekrzywiłem się, aby spojrzeć mu w twarz. Był spocony, oczy mu lśniły. Uśmiechnąłem się krzywo.
- Pamiętaj, co masz mi udowodnić.
- Pamiętam. Będę delikatny.
Wątpiłem w to, widząc go w takim stanie, ale w końcu wiedziałem teraz, czego może doznawać. Sam czułem się nieco dziwnie, leżąc pod nim w tak uległej pozycji, ale było to mniej straszne, niż sobie wcześniej wyobrażałem. Wiedziałem teraz, że pasywność nie była całkiem w mojej naturze i udowodnię to Krethdzie na pewno. Ale to potem. Nie teraz. Teraz byłem bierny. I to sprawiało mi przyjemność.
To było dziwne uczucie, najpierw jakbym został przyszpilony do materaca, a potem nadziany na pal, ale nie bolało prawie wcale. Krethda opadł na mnie, obejmując mocno ramieniem w pasie, drugą ręką ujmując moją męskość. Pocałował mnie w ramię.
- Dobrze?
- Dobrze.
Najwyraźniej bardzo starał się być cierpliwy i delikatny i nawet mu to wychodziło przez kilka pierwszych pchnięć. Potem przyśpieszył, wgniatając mnie w posłanie, gryząc w plecy i wtedy przyszedł ból, ale był zupełnie inny od tego, którego w duchu się obawiałem. Nie sądziłem, że mógłby być przyjemny. Oddałem się temu uczuciu całym ciałem, całym sobą. Otworzyłem się na Krethdę, na jego niecierpliwie poruszenia, paznokcie, wbijające się w mój bok, ostre zęby na karku. Moje ciało obudziło się na nowo i kiedy zajęczał, wyginając się w łuk, ja podążyłem w przyjemność tuż za nim.
Nie otworzyłem oczu, kiedy uniósł się ze mnie i wytarł mnie prześcieradłem. Mruczałem tylko. Na tyle było mnie stać.
- Poniosło mnie - wyszeptał.
Zamruczałem głośniej. Dotknął tego miejsca między pośladkami i delikatnie je wytarł. Chłodny dotyk jego placów sprawił mi przyjemność. Więc zamruczałem raz jeszcze.
- Inyan?
- Musimy coś zrobić z tym prześcieradłem - otworzyłem oczy i przeturlałem się na plecy. Uśmiechałem się szeroko i to najwyraźniej sprawiło mu ulgę, gdyż uśmiechnął się również.
- Zdejmę je. Unieś się.
Przemyliśmy się wodą z miski stojącej na umywalce i ukryliśmy się pod kołdrą, gdyż w pokoju robiło się chłodno. Bolały mnie biodra i pośladki i nie mogłem nie uśmiechać się w duchu. Teraz już wiedziałem, jak Światłość mógł się zapamiętać w tym, co robił.
- Było wspaniale - powiedziałem do kochanka, przesuwając mu dłonią po twarzy. Wyglądał na pełnego skruchy - Ale wybacz, nie mam sił, aby udowodnić sobie, że i ja mogę ci sprawić przyjemność w ten sposób.
Rozluźnił się i roześmiał, uspokojony my zachowaniem. Objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie tak, że przylegałem piersią do jego boku. Był gorący, mimo że dłonie wciąż miał chłodne.
- Mnie też było wspaniale. I...
- Nie przepraszaj.
Skrzywił się.
- Ale się zapamiętałem, a nie powinienem tego robić.
Ziewnąłem i spojrzałem na zegar. Zbliżała się pora na obiad, ale służba nie będzie wchodzić do sypialni, aby mnie obudzić.
- Nawet to twoje zapamiętanie sprawiło mi przyjemność, Krethda. Boli mnie cały dół, przyznam. Ale teraz wiem, że ból nie oznacza nieprzyjemności - uśmiechnąłem się szeroko, kiedy spojrzał na mnie z zaskoczeniem - Co ty na drzemkę?
Spojrzał w okno i również ziewnął.
- Nie interesuje mnie, co arcykapłan sobie pomyśli. Mieliśmy gdzieś dzisiaj iść, ale chyba się beze mnie obędzie.
- Nie zostawiłeś na nim suchej nitki, co?
Wyglądał na niezmiernie uradowanego.
- Ani jednej.
U jego boku, pod kołdrą, było bardzo ciepło, a że czułem się naprawdę wyczerpany, nie miałem sił, aby walczyć z sennością. Nie martwiąc się o rodzinę ani służbę, zasnąłem jak dziecko tuż po tym, jak najemnik zaczął cicho chrapać prosto w moje włosy.
* * *
Mogłem się domyślić. Jeśli ostatni miesiąc, od czasu włamania do gabinetu Kerte'ane, obfitował w same straszliwe lub zawstydzające pobudki, to mogłem wziąć pod uwagę, że i ta taka będzie. Ale nie wziąłem, więc okrzyk Lasteha zaskoczył mnie zupełnie.
- Inyan!
Poderwałem głowę i zderzyłem się z Krethdą, który zrobił to w tym samym momencie. Lasteh stał w progu i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma.
- Oh... Cieniu... - mruknąłem, kiedy Krethda szeptał:
- Światłości...
Lasteh powoli wszedł do sypali i zamknął za sobą drzwi. Nie spuszczał spojrzenia z najemnika. Ten przykrył nas aż po samą szyję, gdyż podczas snu kołdra ześlizgnęła się nam do bioder. W pokoju było ciepło, służba musiała rozpalić w centralnym piecu.
- Bracie - powiedziałem, siadając - Mogłeś zapukać.
- Nigdy nie pukam do twego pokoju - zauważył.
Racja. Głupiec. Mogłem to tym pomyśleć.
- To jest Krethda - przedstawiłem kochanka, starając się nie mieć za bardzo zrezygnowanego głosu - Jest...
- Nosicielem Światłości, wiem - Lasteh usiadł na skrzyni u nóg łóżka i pokręcił głową - Jego portret rozsyłają po wszystkich posiadłościach. Świątynia właśnie to ogłosiła.
Krethda przeklął i ukrył twarz w dłoni. Nie zazdrościłem mu, choć i ja miałem przejść niedługo przez coś podobnego.
Westchnąłem i spojrzałem na brata z rozpaczliwą nadzieją, że postara się zrozumieć.
- Jest moim kochankiem.
- Widzę.
- Spaliśmy ze sobą i...
- Widzę doskonale - rzucił okiem na zmięte prześcieradło pod łóżkiem.
- Zasnęliśmy - dokończyłem z rezygnacją - Budzisz mnie na obiad?
Uniósł brwi. Krethda wciąż leżał z ręką na twarzy i nie przychodził mi z pomocą.
- Obiad? Obiad był trzy godziny temu. Jest siedemnasta. O osiemnastej ma tu przyjść arcykapłan z całą świtą, aby wypłacić tobie tę rekompensatę.
Przekląłem. Krethda odsłonił twarz tylko po to, by zrobić to samo. Spojrzeliśmy na siebie.
- Więc mnie budzisz - skwitowałem z rezygnacją, przesuwając wzrok na Lasteha.
- Tak. I co widzę?
- Lasteh...
- Mojego brata w łóżku z mężczyzną. Mojego brata, który otrząsał się z obrzydzenia, kiedy przyłapał mnie na czymś podobnym.
Krethda wydał z siebie dziwny odgłos, ale kiedy zgromiłem go wzrokiem, twarz miał bez wyrazu. Tylko oczy mu się świeciły.
- Tak - powiedziałem jedynie.
Lasteh westchnął, pokręcił głową, a potem nagle uśmiechnął się szeroko.
- Matka odetchnie z ulgą.
- Co?
- Ty ofiaro losu - uniósł się na nowo - Co ty sobie myślisz, że jesteśmy ślepi? Że nie domyślaliśmy się, dlaczego nie szukasz żony? Dlaczego, mimo że polubiłeś Pannę Irrian, nie idziesz w zaloty? Matka się zamartwiała, dlaczego to tak ukrywasz i czy przypadkiem nie jest z tobą coś źle. Podejrzewaliśmy różne rzeczy.
Krethda znów parsknął cicho. Tym razem na niego nie spojrzałem. Nie miałem siły.
- Nie wiedziałem... - ramiona mi opadły.
Nie dał mi skończyć.
- I skoro on jest nosicielem - wskazał na Krethdę i lekko skłonił przed nim głowę, choć był to raczej nieobowiązujący gest - a ty jesteś jego kochankiem, to wyjaśnia dlaczego zmienił ci się kolor oczu, a Cesarz wziął cię na prywatną rozmowę, z której wyszedłeś tak szeroko uśmiechnięty, jak to głosi plotka.
Oh, Cieniu...
- Ty też jesteś nosicielem, ale Cienia, prawda?
I przepadło. I co miałem zrobić? Okłamać go?
- Tak. Jestem.
Uderzył otwartymi dłońmi w wieko skrzyni, ale nic już nie powiedział na ten temat. Patrzył na nas długo z lekkim uśmiechem.
- Szykujcie się. Czekamy w salonie. Matka chętnie cię pozna, panie.
I wyszedł swobodnym krokiem, jaki zawsze przyjmował, kiedy był bardzo szczęśliwy.
- Krethda, ja...
Pochylił się nade mną i pocałował, wgniatając w poduszkę i odbierając mi siły na wszelkie przeprosiny.
- Chodź - wyszeptał - Czeka nas pogranie na nerwach Kerte'anego.
Tak. I cała ta chwała bycia kimś, kto może zaśmiać się policji w twarz, nie bojąc się o dobre imię swej rodziny.
- Tak, idę.
I poszliśmy, ramię w ramię.
KONIEC