A.J. QUINNELL
SZLAK ŁEZ
Książkę tę poświęcam pamięci
Toma Mori,
dżentelmena
Księga l
1
Jason Keen czuł się dobrze ze swoim wrodzonym poczuciem porządku w barze „Smith&Wollensky” na Manhattanie.
Mosiądz i drewno wiśniowe nadawały wnętrzu przyjemny ciepły koloryt, a kelnerzy w brązowych marynarkach i białych fartuchach przesuwali się cicho, lecz pewnie między stolikami. Paddy, barman pracujący tu od niepamiętnych czasów, zasługiwał na miano nestora swojego zawodu; pozornie nonszalancki, lecz czujny; poważny, ale zawsze gotów porozmawiać z gościem przy barze. Milczał, gdy słowa były zbędne.
Teraz obserwował doktora Keena opróżniającego kolejną szklankę. Zazwyczaj w takiej sytuacji zbliżyłby się natychmiast do gościa, żeby zaproponować następnego drinka, ale tym razem odwrócił się i skierował wzrok na parę siedzącą w kącie baru. Doktor zawołał go po imieniu i nie widząc reakcji, powtórzył głośniej. Barman ruszył powoli w jego stronę. Doktor podsunął szklankę.
— Nalej mi jeszcze jednego, Paddy.
Barman przygotował firmowego drinka zwanego Manhattan.
— To już piąty, doktorze Keen — zauważył cicho, stawiając szklankę na blacie.
Jason uniósł raptownie głowę.
— Liczysz mi drinki? — spytał ostro.
— No cóż, jeszcze parę miesięcy temu wstąpiłby pan do nas na dwie szklaneczki, a potem spokojnie wyszedł — odparł z niezachwianym spokojem barman. — Od tej pory ich liczba ciągle rośnie. Wczoraj było osiem.
Uniósł szybko dłoń, żeby powstrzymać wybuch gniewu Jasona.
— Doktorze, wiem, że barman nie powinien mówić takich rzeczy dobremu stałemu gościowi. Ale wydaje mi się, że mam do tego prawo.
— Doprawdy?
Paddy kiwnął zdecydowanie głową i nachylił się do Jasona.
— Mój syn Mike prowadzi normalne życie. Siedem lat temu lekarze orzekli, że nie ma żadnych szans. Guz na mózgu. Powiedzieli, że nie warto nawet operować. Dawali mu sześć miesięcy, najwyżej rok. Opowiadałem panu o tym tutaj, dokładnie w tym samym miejscu. Spojrzał pan na niego i stwierdził, że gdyby pan go operował, z wykorzystaniem najnowszej metody, miałby dziesięć procent szans. I zrobił pan to. Dzisiaj mój syn grał w baseball w reprezentacji liceum. Dlatego mam prawo powiedzieć panu, co myślę. Robię to po raz pierwszy i ostatni.
Odsunął się i zaczął czyścić szklanki, które i bez tego lśniły. Co jakiś czas zerkał na doktora. Wysoki mężczyzna tuż po czterdziestce, zawsze ubrany w nienagannie skrojony, prosty garnitur. Tylko jaskrawa muszka nie pasowała do całości. Szczupła twarz o naturalnie ciemnej karnacji, czarne włosy zaczesane do tyłu bez przedziałka. Długi, zakrzywiony nos i szerokie usta nadawały obliczu nieco drapieżny wyraz. Doktor obracał powoli szklankę w długich, niemal delikatnych palcach.
Kelner zbliżył się do baru, żeby zamówić dwa posiłki. Paddy zajął się pracą.
Jason Keen podniósł szklankę do ust; nie wychylił jednak drinka jednym haustem, lecz przełknął mały łyk. Wypity alkohol zrobił już swoje. Doktor czuł, że jego myśli zaczyna otulać przyjemna mgiełka.
Jakiś głos wyrwał doktora z kontemplacji.
— Tak właśnie myślałem, że cię tu znajdę.
Jason odwrócił się, zły, że ktoś psuje mu przyjemny nastrój. Zaraz jednak opanował się.
— Po co mnie szukałeś? Czyżbym był główną nagrodą w wyścigu po skarb?
Doktor Miles Turner wyszczerzył w uśmiechu lekko wystające zęby i usiadł na sąsiednim stołku.
— Trafiłeś w samo sedno.
Starając się nadać swemu głosowi ton powagi, zamówił glenfiddicha i piwo imbirowe. Paddy skrzywił się ledwo dostrzegalnie, zerkając na Jasona, który pochylił się do kolegi.
— Ten drink jest dokładnie taki jak ty — zauważył zjadliwie. — Troszeczkę dobrego i kupa słodkiego świństwa.
Turner spróbował drinka, rozsiadł się na stołku i zebrał myśli.
— Przynoszę wieści od naszego wodza, który zasiada na wysokości. Od Mojżesza z tablicami przykazań. Okazało się, że jest ich jedenaście.
Jason skrzywił usta w ironicznym uśmiechu.
— Zamieniam się w słuch.
Miles Turner mówił powoli, jakby smakując słowa. — Masz zaprzestać wykonywania operacji, które graniczą z niemożliwością. Zabiegów, które szef uważa za eksperymenty i nic ponadto. Stwierdził, cytuję:„Jesteśmy szpitalem, który ma leczyć, a nie placówką badawczą”.
Turner spojrzał w zimne oczy Jasona. Jego głos stracił nieco pewności.
— Odbyło się zebranie komitetu neurochirurgicznego. Zrobili przegląd twoich dokonań w ciągu ostatnich sześciu miesięcy i uznali je za niezadowalające.
Jason pociągnął łyk ze szklanki i zachichotał.
— Bez wątpienia. Przeżywa mniej niż czterdzieści procent moich pacjentów, a cały oddział neurochirurgiczny szczyci się średnią dziewięćdziesiąt dwa procent. Zdecydowanie psuję im tę wspaniałą statystykę.
— Znowu trafiłeś w sedno — zauważył Turner.
— A owo sedno to miernota, kunktatorstwo i pazerność. Oni wszyscy — nie wyłączając ciebie — rżną ludzi dla pieniędzy. Co najmniej siedemdziesiąt procent operacji przeprowadzanych w naszej renomowanej klinice jest niepotrzebnych. Ty i cała reszta naszych błyskotliwych chirurgów tniecie pacjentów z zapałem terminujących samurajów... I z taką samą finezją. To nic trudnego, rzecz jasna: tu jakiś niezłośliwy guz, tam czyrak. Nic dziwnego, że macie wysokie wskaźniki wyleczalności. Nawet imbecyl nie mógłby spartolić operacji, która jest równie trudna jak wytarcie nosa.
Turner zmarszczył brwi.
— Panuje przekonanie, że traktujesz pacjentów jak myszy doświadczalne. Nawet nie zadajesz sobie trudu przeprowadzenia analizy psychologicznej przez zabiegiem.
Jason znów parsknął śmiechem.
— Chcesz powiedzieć, że się za mało udzielam. Nie przysiaduję na łóżku pacjenta, nie uśmiecham się ciepło i nie zapewniam, że jak Bóg w niebie jutro wyzdrowieją. Nie głaszczę po dłoniach i głowach, nie pocieszam bliskich. To prawda, Turner, nie uprawiam tego całego mydlenia oczu. Ponieważ większość z nich nie wraca do zdrowia. Większość z nich umiera. Nawiasem mówiąc, gdybym nie operował, i tak by nie przeżyli. Ja przynajmniej daję im szansę. Dwadzieścia procent, jeden procent albo nawet ułamek procenta, ale mimo wszystko jest to jakaś szansa. Ty i reszta tego towarzystwa popierania miernoty nie dajecie im nawet tego. Oglądacie zdjęcia, robicie tomografie, analizujecie dane, a potem wzdychacie: „No cóż, ciężki przypadek, minimalne szanse. Może lekarstwa pomogą albo ten arogancki kutas Jason Keen zajmie się panem. On nie dba o to, że pacjenci umierają mu pod nożem. Nawet ich już nie liczy”.
Turner kiwał powoli głową, ale jego twarz poczerwieniała od gniewu.
— Użyłeś właściwego słowa: arogancki. Taki właśnie jesteś, Jason. Byłeś arogancki na uczelni i później, kiedy zacząłeś operować. Uważałeś się za lepszego od chirurgów starszych od ciebie o dwadzieścia lat. Traktowałeś wszystkich arogancko. To słowo idealnie opisuje istotę twojego charakteru!
— Tak — zgodził się Keen. — Ale byłem przecież najlepszym studentem. Na długo przed dyplomem zostawiłem takie miernoty jak ty lata świetlne z tyłu. Jestem najlepszym neurochirurgiem w naszym szpitalu i w stanie Nowy Jork, jeśli nie na całym Wschodnim Wybrzeżu. W Houston pracuje kilku chirurgów, których mógłbym uznać za równych sobie, jeden w Detroit i jeden w Los Angeles.
Jason wziął długi, powolny łyk.
— Może w Europie znalazłoby się paru, którzy mi dorównują... W Tokio bez wątpienia Tanabe. — Zmierzył wzrokiem Turnera.— Ja gram w pierwszej lidze... I to w ścisłej czołówce. A ty i twoi kumple pętacie się gdzieś w ogonie trzeciej. Tak to jest, Turner. Wypadkowa inteligencji i umiejętności. Ale nie zaprzątaj sobie tym głowy. Jeśli nie posiadasz daru, nie ma sensu się przejmować. Kotłuj się dalej w mętnej wodzie razem ze zgrają podobnych sobie płotek.
Popatrzył na Turnera i pomyślał, że tamten mógłby go uderzyć.
Ale nic takiego nie nastąpiło. Turner zacisnął tylko usta.
— Oczywiście, wszyscy ci współczujemy z powodu problemów osobistych — powiedział. — Ale ordynator jest zdania, że jeśli nie podporządkujesz się dyrektywom komitetu neurochirurgicznego, zaproponuje ci złożenie rezygnacji. Jeśli tego nie zrobisz, zostaniesz zwolniony.
Wskazał szklankę, którą Jason trzymał w dłoni.
— A to wcale ci nie pomoże.
Jason Keen zaczerpnął głęboko powietrza.
— Spieprzaj stąd, ty nędzny wazeliniarzu.
Turner wstał i cofnął się dwa kroki.
— Nie dziwię się, że Lisa cię opuściła. Nie rozumiem tylko, dlaczego dopiero teraz.
Odwrócił się pospiesznie i ruszył do drzwi.
Mężczyzna siedzący przy stoliku po przeciwnej stronie baru obserwował z uwagą tę wymianę zdań. Trzymał w dłoniach „Wall Street Journal”, miał gładko zaczesane do góry siwiejące włosy i maniery bankiera lub prawnika.
Spostrzegł, że barman zwrócił nań uwagę. Szybko przeniósł wzrok na gazetę.
Pięć minut później Jason Keen wyszedł z baru. Siwowłosy mężczyzna odczekał dwie minuty i udał się do toalety. Gdy się tam znalazł, wyjął mały telefon komórkowy i wykonał dwie krótkie rozmowy.
Najpierw zadzwonił do telefonu komórkowego mężczyzny, który znajdował się w mieszkaniu Jasona. Powiedział tylko dwa słowa:
— Jest w drodze.
Za drugim razem wybrał numer w Tennessee.
— Przekaż Admirałowi, że paczka zostanie za chwilę zapakowana.
2
Jason kroczył Piątą Aleją, targany wątpliwościami, choć z natury nie był do nich skłonny. Zazwyczaj chodził szybko, ale dzisiaj zwolnił kroku, nawet tego nie zauważywszy. Nie zwracał też uwagi na innych przechodniów i nie kończący się strumień pojazdów. Myślami nadal pozostawał w barze. Złośliwości Milesa Turnera przypominały powietrze uchodzące z pękniętego balonu; nie przejął się nimi wcale. Zaniepokoiły go słowa Paddy'ego. Szanował barmana, a niewielu było ludzi, o których mógł to powiedzieć.
Wiedział, że w ciągu tych kilku tygodni pił znacznie więcej niż powinien. Do tej pory uważał to za chwilowy przejaw swojej słabości, teraz jednak wiedział, że potrzebuje czegoś, aby zapomnieć, uśmierzyć dręczący ból.
Nadal nie potrafił pogodzić się z faktem, że Lisa odeszła. W swoim zadufaniu uważał, że ich małżeństwo układa się dobrze. To prawda, okazywał czasem niecierpliwość wobec jej zainteresowań refleksologią i aromatoterapią, których założenia stały w jawnej sprzeczności ze ścisłymi zasadami jego specjalności zawodowej. Być może nawet tolerancja, z jaką starał się traktować te drobne dziwactwa, zaprawiona była szczyptą sarkazmu.
Może rzeczywiście powinien był okazać więcej zainteresowania dla sztuki współczesnej i awangardy muzycznej, które w ciągu ich wspólnego życia Lisa prawie niepostrzeżenie wprowadziła do domu. Może powinien być bardziej szczodry w pochwałach dla jej ubiorów w stylu cyganerii i egzotycznych azjatyckich potraw, które jadł z rezygnacją i odrobiną rozbawienia. Jednak Jason był z natury typem intelektualisty, czującym się dobrze w zamkniętym świecie idei, niechętnym wszelkim komplikacjom wizualnym, dźwiękowym i kulinarnym. Kochał Lisę bezrefleksyjnie i całkowicie akceptował te elementy jej charakteru i gustu, które nieświadomie zakwalifikował jako drugorzędne.
Gdy przechodził na drugą stronę Pięćdziesiątej Drugiej ulicy, pojął wreszcie prawdziwy powód odejścia żony. Był nim konflikt między jej dojrzewającym instynktem macierzyńskim i jego obojętnością w tej materii.
Lisa była od Jasona o dziesięć lat młodsza. Problem macierzyństwa nabrzmiewał między nimi już od ponad roku. Wszystko zaczęło się od tego, że Anita, najbliższa przyjaciółka Lisy, urodziła dziecko. Następnie jej starszemu bratu, który mieszkał w San Diego, przyszedł na świat syn. Z początku Jason nie dostrzegł żadnej zmiany w zachowaniu żony. Nawet gdy przyjaciółka, a później brat Lisy złożyli im wizyty ze swoimi potomkami. Nie zauważył, z jaką lubością obejmuje maleństwa; nie rzuciło mu się też w oczy, jak wiele zainteresowania poświęca kobiecym pismom, które niegdyś tylko kartkowała.
Kryzys wybuchł na dobre wiosną, gdy żona brata Lisy zachorowała na żółtaczkę. Lisa pojechała do San Diego, żeby przez trzy tygodnie opiekować się bratankiem.
Po powrocie zaczęły się dyskusje. Lisa oznajmiła, że ma trzydzieści trzy lata i chce mieć dziecko. Jason nie chciał o tym słyszeć. Jego zdaniem, dziecko to tylko uciążliwe stadium przejściowe w drodze do dorosłości. Dzieci są hałaśliwe, ciągle robią bałagan i rozpraszają umysł.
Dyskusje zamieniły się w kłótnie, które wcześniej zdarzały im się niesłychanie rzadko. Trwały tak długo, aż Jason oświadczył kategorycznie, że w żadnym wypadku nie zgodzi się na dziecko. Przez tydzień Lisa nie odzywała się, była jakby nieobecna myślami. Jason uznał, że to objaw trudnej fazy godzenia się z jego decyzją. Tymczasem okazało się, że to właśnie ona podjęła decyzję, która wprawiła Jasona w osłupienie. Zaskoczył go też spokojny, ale i dobitny sposób, w jaki ją zakomunikowała.
Oświadczyła, że nie może żyć z mężczyzną, który nie rozumie i nie docenia najgłębszych pragnień partnerki. Nie może kochać takiego człowieka. Dodała jeszcze, że nie może dłużej ścierpieć obok siebie mężczyzny, który nie dostrzega niczego poza swoją pracą, i którego jedynym hobby jest latanie awionetką i współzawodnictwo z innymi pilotami, do złudzenia przypominające rywalizację z kolegami po fachu. Taki mężczyzna może osiągnąć wyżyny tylko w samotności. Posiadanie dziecka to obowiązek nieodpowiedni dla niego.
Tym spokojnym oświadczeniem, trwającym nie dłużej niż minutę, przecięła osiem lat ich małżeństwa, niczym zbędną pępowinę. Walizki miała już spakowane; odeszła, jakby wybierała się w podróż na inną planetę.
Jason był jednak niesłychanie pewnym siebie mężczyzną. To on dominował w ich związku jako ten starszy, bardziej doświadczony i niezmienny w przekonaniach. Czekał na telefon. Przejrzał nawet plan swoich zajęć, żeby sprawdzić, czy uda mu się wygospodarować krótki urlop, na który mogliby razem wyjechać. Może na Karaiby? Ale telefon milczał. Przyszedł za to list od adwokata Lisy. Nie chciała od męża niczego oprócz rozwodu.
Ten list sprawił, że wszystkie założenia logiczne i nie uświadomione uprzedzenia tkwiące w mózgu Jasona legły w gruzach. Tak jakby bomba eksplodowała w jego głowie. Poczuł się odrzucony nie przez jedną kobietę, lecz przez cały rodzaj ludzki.
Myśl ta nie dawała mu spokoju przez wiele dni. Powoli docierało do niego, że miłość jest ważniejsza od osiągnięć zawodowych i horyzontów intelektualnych. Coraz dotkliwiej odczuwał brak Lisy. Najmniejszy drobiazg przywoływał obrazy: włos na poduszce, słoik kremu pozostawiony na półce w łazience, pudełko chińskiej zielonej herbaty w kuchni.
Zmierzając do domu zatłoczonym chodnikiem, pogrążony we wspomnieniach, Jason uświadamiał sobie coraz dobitniej, że chodzi o coś więcej niż posiadanie potomstwa. Zrozumiał, że musi całkowicie zmienić swój sposób myślenia.
3
Byli zawodowcami, ale różnili się od tych, których zazwyczaj określa się tym mianem, ponieważ pracowali dla sprawy. Z łatwością usprawiedliwiali stosowane przez siebie środki celami, które chcieli osiągnąć.
Jason nie miał żadnych szans.
Gdy wszedł do mieszkania, nie mógł liczyć na najmniejsze ostrzeżenie: woń dymu papierosowego, płynu po goleniu czy sapnięcie intruza przenoszącego z nogi na nogę potężny ciężar swego ciała. Wszystko było na swoim miejscu, jak co wieczór.
Jason wyciągnął prawą dłoń, żeby zapalić światło w holu. Z lewej strony i z tyłu spadły nań gwałtownie dwie ręce, zaciskając się momentalnie. Pociągnęły go do tyłu i w dół. Nim zdążył nawet zaczerpnąć tchu, druga para rąk zakleiła mu usta szeroką taśmą. Kopnął, ale z przodu nikogo nie było. Po chwili Jason leżał na boku, a jego nogi były unieruchomione ciężarem czyjegoś ciała. Przerażała go cisza, w jakiej wszystko się odbyło. Przemocy powinien towarzyszyć jakiś hałas, jego tymczasem obezwładniono bez jednego dźwięku. Nie padło ani jedno słowo, nikt nawet nie zasapał. Podłogę przykrywał gruby dywan. Jason spróbował krzyknąć, lecz z jego nozdrzy dobył się tylko cichy, jękliwy świst. Po chwili otoczyła go całkowita ciemność, gdy jeden z napastników zakleił mu taśmą oczy. Wtedy poczuł lekkie ukłucie w lewy nadgarstek. Kiedy tracił przytomność, w jego głowie kołatało się tylko jedno pytanie: „Dlaczego?”.
Było ich trzech. Wszyscy nosili cienkie, przezroczyste rękawiczki. Dwaj młodsi nie mieli jeszcze trzydziestu lat. Wysocy, atletycznie zbudowani, o krótko przyciętych włosach, ubrani byli w tradycyjne garnitury, białe koszule i ciemne krawaty. Trzeci zbliżał się do pięćdziesiątki; miał dłuższe włosy, twarz o wyrazistych rysach, śniadą skórę i zakrzywiony nos.
W milczeniu wyciągnęli bezwładne ciało na korytarz i do holu. Ułożyli Jasona obok dużego, staroświeckiego kufra. Otwarte wieko ukazywało wyściełane tkaniną wnętrze. Dwaj młodsi szybko zdjęli z Jasona ubranie. Starszy rozebrał się i założył je na siebie. Leżało na nim całkiem dobrze. Podszedł do lustra w pozłacanej ramie i starannie zapiął muszkę. Dopiero za trzecim razem uznał efekt za zadowalający. Dwaj młodsi mężczyźni stali nad nagim ciałem Jasona Keena, z powagą obserwując towarzysza.
Starszy mężczyzna zbliżył się do nich i skinął głową powoli, jakby oficjalnie. Odpowiedzieli tym samym gestem.
— Do zobaczenia w przyszłości, kuzynie — wyrecytowali chórem.
Mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Ze stolika w holu podniósł czarną skórzaną aktówkę i otworzył drzwi mieszkania.
Na parterze, w głównym holu domu dozorca Joe Attard siedział za biurkiem przeglądając „Playboya”. Był spokojny piątkowy wieczór. Większość lokatorów uciekła z miasta przed spiekotą na weekend. Otworzyły się drzwi windy po prawej stronie. Joe powoli oderwał wzrok od błyszczących zdjęć i rozejrzał się. Zobaczył od tyłu sylwetkę doktora Jasona Keena niosącego walizeczkę. Doktor uniósł dłoń w drzwiach i zawołał:
— Dobranoc, Joe.
— Dobranoc, doktorze.
Portier sięgnął do zeszytu i zanotował wyjście lokatora. Następnie wrócił do oglądania Playboya.
Dwaj mężczyźni na górze metodycznie wykonywali swoją robotę. Najpierw wyjęli dwie kartki zapisanego ręcznie papieru i przycisnęli do nich opuszki palców Jasona. Następnie powtórzyli tę samą czynność z dwiema zaadresowanymi kopertami i długopisem, który umieścili z powrotem na biurku. Potem jeden z nich rozchylił usta doktora, a drugi przycisnął do jego języka dwa znaczki. Następnie przyłożył je do palca wskazującego oraz kciuka Jasona i starannie przykleił do dwóch kopert, do których wsunął kartki zapisanego papieru. Kolejna czynność była bardziej skomplikowana. Jeden z mężczyzn włożył palce do ust doktora i delikatnie wyciągnął jego język, drugi zaś przesunął po nim krawędzie kopert. Jedna z kopert skleiła się dobrze, ale druga pozostała częściowo luźna. Mężczyźni spojrzeli na siebie.
— Nie szkodzi — powiedział jeden z nich. — Przecież w takiej sytuacji nie zwracałby uwagi na drobiazgi.
Drugi skinął głową i wsunął koperty do wewnętrznej kieszeni marynarki. Z drugiej wyjął czarne pudełko wielkości paczki zapałek, zaopatrzone w wyświetlacz oraz wyłącznik. Był to licznik uderzeń serca. Mężczyzna umieścił urządzenie na piersi doktora Keena i włączył. Obaj pochylili się, żeby lepiej widzieć cyfry migające na wyświetlaczu. Po chwili znieruchomiały, ułożywszy się w liczbę 171.
Mężczyźni wyjęli z kufra koc i kilka piankowych poduszek. Owinęli doktora kocem i ułożyli go w pozycji półsiedzącej, z lekko uniesionymi kolanami. Następnie otoczyli go poduszkami i częściami ubrania swojego towarzysza, który odszedł wcześniej. Zamknęli wieko. Jeden z mężczyzn sprawdził dokładnie otwory wentylacyjne, a drugi wyciągnął z kieszeni maleńki telefon marki Motorola i wybrał numer. Odczekał, aż zadzwoni trzy razy i wyłączył aparat. Razem sprawdzili, czy wszystko w pokoju jest na swoim miejscu. Następnie chwycili kufer za skórzane uchwyty i niosąc go ostrożnie, wyszli z mieszkania. Postawili skrzynię na dywanie przy drzwiach wejściowych i stanęli. Jeden z nich, bardziej niecierpliwy, co chwila podnosił rękę, aby spojrzeć na stalowy zegarek roleksa.
Dokładnie o godzinie 9.25 telefon w jego kieszeni zadzwonił dwa razy. Zerknąwszy na towarzysza, mężczyzna szybko zbliżył się do drzwi, uchylił je i sprawdził, czy korytarz jest pusty. Minutę później wnieśli kufer do windy towarowej na tyłach budynku. Jeden z porywaczy wyjął z kieszeni klucz i wsunął w zamek. Drzwi rozsunęły się cicho, błyskając kontrolkami. Mężczyźni wsunęli kufer do środka. Na parterze czekała ciężarówka Ford, ustawiona tyłem do platformy ładunkowej. Silnik pracował, a drzwi przyczepy były otwarte. Mężczyźni w rękawiczkach wsunęli kufer do środka; jeden z nich wskoczył za nim. Drugi wrócił, zamknął windę, po czym wsiadł do kabiny po stronie pasażera.
Ciężarówka zatrzymała się na Sześćdziesiątej Ósmej ulicy. Mężczyzna zajmujący miejsce pasażera wysiadł i wrzucił koperty do skrzynki pocztowej. Po chwili wsiadł z powrotem i samochód płynnie włączył się do ruchu.
Była godzina 9.37. Nad Nowym Jorkiem zapadała gorąca, parna noc.
4
— Miło pana znów widzieć, doktorze Keen — powiedział wesoło kierownik obsługi lotniska.
Głowa mężczyzny drgnęła.
— Czyżby?
— Jasne. Pan pewnie nie pamięta, bo to już ze dwadzieścia lat. Był pan jeszcze wtedy studentem akademii medycznej i zaczynał kurs pilotażu w Graham Field. A ja myłem samoloty usmarowany jak małpa i marzyłem, że sam kiedyś polecę.
Mężczyzna skinął głową.
— Tak, chyba rozpoznaję twarz... Ale to rzeczywiście było dawno. Jak pana godność?
— Hal Goodyear — odparł kierownik wyciągając dłoń. — Nigdy nie usiadłem za sterami. Dopadła mnie epilepsja i to był koniec marzeń.
— Przykro mi — rzekł mężczyzna. — Zarejestrował pan mój lot?
— Jasne. — Goodyear podsunął pilotowi arkusz papieru. — Muszę tylko rzucić okiem na pańską licencję.
Znajdowali się w dyspozytorni małego lotniska w północnej części Long Island, gdzie ulokowały się dwa aerokluby oraz niewielka firma czarterowa, wiecznie borykająca się z kłopotami finansowymi.
Goodyear zerknął przelotnie na prywatną licencję pilota i odnotował, że jest aktualna. Zapisał numer i oddał dokument.
— Zapłaci pan kartą?
— Nie, gotówką.
Goodyear nie zdziwił się; wielu ludzi płaciło gotówką. Może nie chcieli, żeby rachunki za loty były wykazywane na wydrukach z banków. Koszt wynajęcia samolotu na weekend to nieco mniej niż dwa tysiące dolarów. Goodyear przeliczył pieniądze, wręczył pilotowi paragon i wskazał samolot za oknem. — I 72, tam na końcu. Whisky Tango Foxtrot Echo. Prognoza jest pomyślna. Zaraz zatankują panu paliwo. Do zobaczenia w poniedziałek, doktorze. Życzę przyjemnego latania.
Mężczyzna wyszedł z biura na zalaną słońcem płytę lotniska. Z równą łatwością mógłby wynająć samochód w wypożyczalni. I nie musiał niczego podpisywać.
Raźnym krokiem ruszył w stronę jednosilnikowej awionetki z literami WTFE na ogonie.
Parę minut później zakończył kontrolę zewnętrzną i kabinową. Walizeczka leżała na siedzeniu obok. Przez trzy minuty siedział bez ruchu spoglądając przez owiewkę na bezchmurne niebo. Wydawało się, że w ogóle nie oddycha. Wreszcie złączył palce obu dłoni i pochylił głowę, dotykając kciuków czołem, jak gdyby się modlił. Pozostał w tej pozycji przez kilka sekund, następnie wyprostował się, włączył radio, podniósł mikrofon i poprosił wieżę kontrolną o zezwolenie na start.
Hal Goodyear usłyszał warkot silnika pracującego na coraz wyższych obrotach. Widział pewnie z dziesięć tysięcy startów, lecz mimo to instynktownie odwrócił się do okna, żeby popatrzeć, jak cessna odrywa się od pasa i unosi w powietrze. Po chwili wrócił do papierkowej roboty, ale jakoś nie mógł się skupić. Coś, czego nie potrafił sobie uzmysłowić, nie dawało mu spokoju. Pięć minut później zadzwonił kontroler lotów z wieży. Był bardzo ożywiony.
— Hal, zdawało mi się, że Whisky Tango Foxtrot Echo zgłosił lot do Gibson Field koło Syracuse.
— Zgadza się.
— W takim razie powinien lecieć na zachód, północny zachód. A on zmierza dokładnie w przeciwnym kierunku: wschód, południowy wschód, prosto nad Atlantyk. I nie odpowiada na wezwania. O co tu chodzi, do licha ciężkiego?
Goodyear wyjrzał przez okno, choć samolot był już poza zasięgiem wzroku.
— Nie mam pojęcia, Jim. Nie był pijany ani nic.
Awionetka wisiała między dwoma błękitami: morza i nieba. W oddali, tuż przed linią horyzontu, pilot widział na wodzie cień znaczący miejsce, gdzie kończy się szelf kontynentalny i dno opada gwałtownie w dół na głębokość ponad tysiąca metrów. Rozejrzał się w poszukiwaniu jednostek pływających. Po kilku minutach zauważył dwie; znajdowały się mniej więcej dziesięć stopni w lewo. Łagodnym łukiem wziął na nie kurs. Płynęły po głębi. Powoli dostrzegał kontury jednostek. Jedną był niewielki kuter, a drugą duży jacht z postawionymi żaglami, płynący na zachód. Dzieliło je około trzech kilometrów. Pilot obliczył czas i odległość, po czym lekko zwiększył obroty silnika.
Na pokładzie jachtu Wally Goldman spożywał właśnie śniadanie w towarzystwie szypra; rozkoszował się spokojem morza. Na pokładzie znajdowała się tylko sześcioosobowa załoga, której członkowie rozumieli, że nie należy bez potrzeby otwierać ust. Wally cenił te rzadkie chwile, tak różne od normalnych dni, kiedy zdawało się, że świat łapczywie zabiera mu czas przez dwadzieścia godzin na dobę. Wyłączył nawet przeklęty telefon satelitarny, żeby zapewnić sobie spokój od żony i rozpieszczonych dzieci.
Zerknął na niewielki stateczek i przez chwilę pozazdrościł szyprowi. Jednostka zmierza pewnie na wschód z ładunkiem, który jest zbyt drobny, żeby opłacało się ładować go w kontenery. Szyper kutra na pewno pali fajkę i pewnie nigdy w życiu nie musiał martwić się rakiem. Nagle Wally usłyszał silnik samolotu.
Najpierw dostrzegł go jako ciemniejszy punkt na tle błękitu nieba, który powoli nabierał kształtów.
— Gdzie on do cholery leci tym kursem? — spytał szyper.
Awionetka zawisła niemal bezpośrednio nad nimi, a potem raptownie zanurkowała. Silnik zaryczał na najwyższych obrotach. Samolot był coraz bliżej powierzchni oceanu. Obaj mężczyźni wstali. Pozostali marynarze wychodzili jeden po drugim na pokład. Awionetka pikowała teraz prawie pionowo; patrzący mieli wrażenie, że jacht unosi się ku niej. Gwałtownie uderzyła w wodę w połowie drogi między jachtem i kutrem. Wszyscy wzdrygnęli się, gdy pióropusz białej piany wystrzelił wysoko w powietrze.
Dopiero wtedy rozległ się huk.
— O Boże! — krzyknął szyper.
Wally Goldman pierwszy odzyskał zimną krew.
— Harry, dzwoń do straży przybrzeżnej i wyślij sygnał do tamtego kutra. Jim, spuszczaj szalupę i płyńcie tam jak najszybciej. Zaraz was dogonimy.
Kwadrans później kuter i jacht przeczesywały teren katastrofy. Na powierzchni wody unosiła się warstwa paliwa i trochę szczątków. W oddali rozległ się terkot śmigieł helikoptera straży przybrzeżnej. Wally Goldman spojrzał na wodę.
— Ten przynajmniej wybrał szybki sposób — mruknął pod nosem.
5
Ruth Kirby nie znosiła takich zadań. Ostatnio w ogóle coraz częściej miała dość swojej roboty.
Pracowała w nowojorskiej policji od dziewiętnastu lat i oprócz ostatniego roku przez cały ten czas kochała to zajęcie. Wszystko się zmieniło po tym, jak otrzymała postrzał w brzuch od handlarza narkotykami w Bronksie. Nic nadzwyczajnego. Rana była ciężka, ale Ruth wyszła z tego i całkowicie odzyskała dawną sprawność.
Po powrocie do pracy zauważyła zmianę, i to bynajmniej nie subtelną. Wszystkie zadania, które dostawała, były rutynowe, nudne i przede wszystkim — całkowicie bezpieczne. Po kilku miesiącach złożyła skargę do samego komisarza, ale nic nie wskórała. Nadal posyłali ją na nudne pogadanki w szkołach i rozmaitych klubach. Została odznaczona, media uczyniły z niej wielką bohaterkę, ale ona czuła się policjantką, a nie pracownicą służby społecznej.
To zadanie było nieco odmienne, ale wcale nie ekscytujące. Czas mijał, a Ruth nudziła się coraz bardziej. Zerknęła na zegarek, a następnie na dozorcę budynku, szczupłego, wysokiego mężczyznę o latynoskiej urodzie.
— Przeważnie o tej porze jest już w domu, ale mieszka tu dopiero od trzech tygodni, więc nie znam jej zwyczajów aż tak dobrze — powiedział spoglądając na Ruth ze współczuciem.
Czekała już godzinę. Postanowiła zaczekać jeszcze dziesięć minut, a potem wyjść na lunch.
Pięć minut później w drzwiach stanęła młoda kobieta o krótkich jasnych włosach okalających ładną owalną twarz. Nie była korpulentna, ale idąc, zdawała się kołysać, jakby miała sprężyny w obcasach butów. Miała na sobie błękitny kaftanik, a na jej szyi i nadgarstkach mieniły się setki drobnych koralików. Z ramienia blondynki zwisała duża słomiana torba. Kobieta zamachała ręką portierowi i ruszyła w stronę skrzynek pocztowych koło windy. Portier skinął głową do Ruth, która wstała i skierowała się do przybyłej.
Młoda kobieta przeglądała koperty.
— Przepraszam, pani Keen. Czy mogłybyśmy zamienić parę słów?
Blondynka spojrzała przez ramię. Ruth uśmiechnęła się i wyjęła policyjną odznakę.
— Nazywam się Ruth Kirby. Czy mogłybyśmy pomówić w pani mieszkaniu?
Spostrzegła, że kobieta ma brązowe oczy. Nie okazała strachu ani nawet zaskoczenia. Większość ludzi na widok oznaki policyjnej, i do tego słysząc zaproszenie na rozmowę, wpada w lekką panikę. Ta młoda kobieta zachowała spokój.
Przyjrzała się uważnie odznace, po czym skinęła głową.
— Jasne. O co chodzi?
— Może pójdziemy na górę — zaproponowała Ruth.
Mieszkanie było niewielkie, lecz schludne i funkcjonalnie umeblowane. Takie lokale ludzie wynajmują na kilka tygodni lub miesięcy. Lisa rzuciła torbę na krzesło, a koperty na stół. Salonik dzielił od wnęki kuchennej murek przykryty blatem, na którym stał telefon z automatyczną sekretarką. Kontrolka sygnalizująca wiadomość paliła się. Lisa odruchowo skierowała się do aparatu.
— Czy możemy najpierw porozmawiać? — zaproponowała zdecydowanie Ruth.
Młoda kobieta odwróciła się i spojrzała na nią z zaciekawieniem.
— Oczywiście. Słucham.
Ruth położyła na stole skórzaną torebkę, a następnie wskazała krzesło.
— Proszę usiąść, pani Keen. Przykro mi, ale mam dla pani złe wieści.
Lisa powoli spełniła polecenie, nie spuszczając oczu z twarzy policjantki.
— Chodzi o mamę, prawda?
Ruth także usiadła. Miała doświadczenie w takich sprawach, liznąwszy, że Lisa należy do osób opanowanych, postanowiła mówić krótko.
— Dziś rano z małego lotniska na Long Island wystartowała awionetka. Pilot zgłosił lot do Syracuse. Oprócz niego nikt nie wsiadł do kabiny. Samolot wyleciał nad Atlantyk i z olbrzymią prędkością uderzył pionowo w powierzchnię wody. Podjęte natychmiast poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Jesteśmy niemal pewni, że pilotem był pani mąż, doktor Jason Keen.
Przez dłuższą chwilę jedynym dźwiękiem słyszalnym w pokoju pozostawał cichy szum klimatyzacji. Ruth zdawało się, że wypełnia jej uszy. Blondynka obserwowała ją, jakby była dziwnym zwierzęciem, którego nigdy wcześniej nie widziała.
— Katastrofę widziało kilkunastu ludzi. Wszyscy twierdzą, że pilot popełnił samobójstwo.
Lisa powoli skierowała wzrok na stos kopert; podniosła jedną z nich, otworzyła i wyciągnęła kartkę papieru. Przeczytała list, rzuciła go na stół i ukryła twarz w dłoniach.
Ruth przyglądała się jej przez kilka sekund, po czym sięgnęła po list. Wskazującym palcem odwróciła go w swoją stronę i przeczytała. Pismo było bardzo niewyraźne, prawie nieczytelne.
Mój drogi Blaszaku,
Tak cholernie żałuję, że Cię zasmucam. Zawiodłem Cię. Przykro mi, że jedyne, co potrafię, to walczyć o stracone sprawy. Mam już tego dość. Chcę odejść po swojemu, na moich warunkach.
Moje ostatnie myśli kieruję do Ciebie. Jeśli istnieje Bóg, modlę się do niego, żebyś znalazła dla siebie związek, który zapewni Ci szczęście i spełnienie.
Niech nasza miłość na zawsze pozostanie z Tobą
Jason
6
Miał sny, przepiękne sny. Takie, jakie może wywołać tylko euforia, miłość lub duża dawka morfiny.
Unosił się gdzieś w przestrzeni, bez żadnych doznań fizycznych. Widział tylko słabe migotanie gwiazd na tle głębokiego granatu nieba. Sny skończyły się, ale gwiazdy pozostały. Patrzył na sufit upstrzony setkami maleńkich światełek różnej wielkości. Z wolna uświadamiał sobie, że odzyskał przytomność; leżał na łóżku przykrytym mocno nakrochmalonym prześcieradłem. Takie łóżka widywał często w szpitalach. Powoli przekręcił głowę i rozejrzał się. Ściany miały łagodny kremowy kolor. Pod jedną z nich Jason zobaczył nowoczesny aluminiowy stół i takie same krzesła. Na stoliku stała metalowa karafka i dwie szklanki. W pokoju nie było żadnych innych sprzętów.
Jason podniósł kołdrę i spojrzał na siebie. Miał na sobie luźną bawełnianą piżamę. Drzwi w kącie pomieszczenia otwarły się i do środka wkroczył młody człowiek, ubrany jak salowy w szpitalu. Uśmiechnął się.
— Dzień dobry, doktorze Keen. Jak się pan czuje?
Jason spojrzał na mężczyznę, ale nie odpowiedział. Tamten zbliżył się do łóżka i przesunął jakąś dźwignię. Wezgłowie materaca powędrowało w górę, aż Jason znalazł się niemal w pozycji siedzącej.
— Jestem Henry Ellis — przedstawił się młody człowiek wesoło. — Czy odczuwa pan ból głowy lub jakieś inne dolegliwości?
Wspomnienia napłynęły do głowy Jasona. Chwycił młodego sanitariusza za rękę.
— Gdzie jestem? — wycharczał. — Jak długo?
Mężczyzna wyrwał dłoń i cofnął się kilka kroków.
— Pan Bayliss przyjdzie tu za chwilę. On panu wszystko wyjaśni.
Wskazał stół i krzesło.
— Może chce pan wstać z łóżka i usiąść. Karafka zawiera schłodzoną wodę.
Odwrócił się i wyszedł.
Jason pomasował skronie. Odgarnął pościel i stanął na podłodze. Przez chwilę kręciło mu się w głowie, tak że musiał oprzeć się o krawędź łóżka. Zrobił krok w stronę stolika i poczuł, że na coś nadepnął. Była ta para skórzanych pantofli. Wsunął je na stopy i szurając zbliżył się do stołu.
Wypił trzy szklanki jedną po drugiej; jego umysł coraz bardziej się rozjaśniał. Odzyskiwał jasność myślenia, i jednocześnie czuł powoli wzbierającą złość.
Tok myśli Jasona przerwał odgłos otwierania drzwi, w których stanął mężczyzna w średnim wieku o krótko obciętych włosach i prostokątnej, pociętej głębokimi zmarszczkami twarzy. Miał na sobie granatowe spodnie i jasnoszarą tunikę zapinaną na guziki. Pod pachą trzymał grubą aktówkę. Zbliżył się energicznie do Jasona.
— Nazywam się Ken Bayliss. Przyszedłem, żeby przedstawić panu sytuację, doktorze Keen.
Usadowił się na krześle naprzeciwko Jasona i otworzył teczkę. Na samym wierzchu leżało najnowsze wydanie „New York Timesa”. Bayliss podał gazetę Jasonowi; jeden z artykułów otoczony był linią nakreśloną zielonym fluorescencyjnym markerem. Tytuł brzmiał: „Słynny neurochirurg ginie w katastrofie lotniczej”.
Jason przeczytał artykuł i podniósł wzrok. Bayliss podsunął mu dwie kartki papieru. Doktor rozpoznał swój charakter pisma. Pierwszy list był obelżywą w treści rezygnacją z pracy w szpitalu. Drugi list napisany został do Lisy. Długo nie mógł oderwać wzroku od swojego niedbale nabazgranego podpisu; Bayliss tymczasem nalał sobie szklankę wody. Jason podniósł powoli głowę i rozejrzał się. Następnie skupił wzrok na siedzącym naprzeciwko mężczyźnie.
— Co wy zrobiliście, parszywe łotry? — wycharczał nienawistnym głosem.
Bayliss wzruszył ramionami z udaną obojętnością.
— Po prostu bardzo skutecznie upozorowaliśmy pańskie samobójstwo. Pańskie zwłoki leżą w kabinie samolotu na dnie morza, półtora kilometra pod powierzchnią wody. Nikt nigdy nie zada sobie trudu poszukiwania ich. Nie mówiąc o wydobyciu na powierzchnię. Dla świata doktor Jason Keen zginął i leży pogrzebany na dnie Oceanu Atlantyckiego.
Jason spojrzał na list do Lisy.
— Kto pilotował samolot?
— Jeden z nas. Był do pana bardzo podobny. Rzecz jasna, posiadał pańską licencję pilota. Zdaniem policji nie ma żadnych wątpliwości, że popełnił pan samobójstwo. Pańscy rodzice nie żyją, nie ma pan innych bliskich krewnych ani przyjaciół, a żona, która zresztą od pana odeszła, otrzymała list spreparowany z wykorzystaniem najnowocześniejszej techniki komputerowej. Żaden grafolog nie zakwestionuje jego autentyczności. Mogę panu powiedzieć, że obecnie pańska żona przebywa w Rochdale u przyjaciółki, która pociesza ją w żalu. Zresztą jestem przekonany, że nie potrwa on długo. Wątpię, czy istnieje ktoś, kto naprawdę będzie pana żałował, doktorze Keen.
Jason podniósł głowę. Obaj mężczyźni przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Bayliss wzruszył ramionami i ciągnął rzeczowym tonem.
— A zatem proszę słuchać. Mam nad panem całkowitą władzę. Otoczenie jest doskonale zabezpieczone, tak więc nie ma pan najmniejszych szans wydostania się. Mogę z panem zrobić, co mi się żywnie podoba. Mogę pana nakarmić lub głodzić. Mogę kazać pana torturować, bić lub być dla niego miłym. Mogę uczynić z pana umysłem i ciałem, co tylko zechcę.
Wykrzywił wargi w drwiącym uśmieszku.
— Jest pan inteligentnym człowiekiem, doktorze Keen. To ważne, aby dobrze zrozumiał pan swoje położenie.
Jason kilkakrotnie zaczerpnął głęboko powietrza, po czym rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. Zauważył, że w rogach znajdują się plastikowe elementy dekoracyjne, łagodzące kanciasty kształt pomieszczenia. Zerknął przelotnie na Baylissa, a następnie uniósł głowę.
— Panie Bayliss, słusznie zauważył pan, że jestem inteligentny — rzekł patrząc w przestrzeń. — Mój iloraz inteligencji jest prawdopodobnie dwukrotnie wyższy od pańskiego. Nie ma pan nade mną żadnej władzy. Jest pan marionetką. Znalazłem się tu z jednego prostego powodu: jakaś niesłychanie ważna osoba ma problem z mózgiem. Potrzebuje więc nie tylko mojej inteligencji, lecz także umiejętności chirurgicznych. Ani mnie pan nie zagłodzi, ani nie będzie torturował, i dobrze pan o tym wie. Kimkolwiek jest ten, kto zadał sobie tyle trudu i zaangażował takie środki, aby mnie tutaj sprowadzić, przypuszczalnie słucha nas w tej chwili i obserwuje. Zwracam się zatem do niego lub do niej.
Wskazał Baylissa palcem.
— Ten człowiek jest kretynem — powiedział ostro. — Nie umiałby znaleźć krowiego gówna w oborze. Proponuję zabrać go stąd natychmiast.
Oparł się na krześle i z uśmiechem obserwował, jak twarz Baylissa zalewa się purpurą. Mężczyzna uniósł się nieco na krześle, by po chwili usiąść z powrotem. Przez pół minuty panowała cisza, którą przerwał dopiero cichy pisk dobiegający z kieszeni Baylissa. Po upływie kilku sekund Bayliss zebrał papiery, włożył je z powrotem do teczki i zatrzasnął drzwi. Jason słyszał stukanie jego butów cichnące w korytarzu.
Wiedział, że powinien zastanawiać się, gdzie jest i dlaczego; powinien analizować posiadane informacje; powinien wreszcie rozważać, jakie opcje ma do wyboru. A jednak nie mógł. Nie był w stanie oderwać myśli od listu do Lisy napisanego jego pismem. Jak odebrała jego treść? Minęła godzina, może więcej. Wypił całą wodę z karafki, po czym zaczął maszerować po pokoju w tę i z powrotem. Pantofle pasowały doskonale. Jason przypomniał sobie wieczór, w którym poznał Lisę na jakimś banalnym przyjęciu. Odczuł tę banalność ze zdwojoną siłą, gdy ich spojrzenia spotkały się nad głowami gawędzących ludzi. Powoli zaczęli się do siebie zbliżać, torując sobie drogę w tłumie gości.
W ich miłości trudno by szukać logiki. Różnili się sposobem myślenia, marzeniami i środowiskami, z których pochodzili. Lisa należała do tego rodzaju młodych kobiet, o których matka Jasona mawiała, że mają urodę, ale nie mają wewnętrznej „treści”. Z początku zdawało mu się, że ów opis pasuje do Lisy. Zareagował na nią czysto fizycznie. Chciał ją po prostu zaciągnąć do łóżka i dobrze się zabawić. Okazało się jednak, że nie jest to takie proste: ta młoda kobieta miała owej „treści” pod dostatkiem i nie była skora iść do łóżka z mężczyzną, jeśli go nie kochała. Ku swemu zdumieniu Jason zaproponował jej małżeństwo, zanim zrobili to po raz pierwszy.
Ten dureń Bayliss stwierdził, że Lisa nie będzie długo żałować straty męża. Jason wiedział, że to nieprawda. Z całą siłą uświadomił sobie teraz, że w ciągu kilku tygodni lub nawet dni zadzwoniłby do niej i zgodził się na dziecko, którego tak pragnęła. Mimo wszelkich związanych z tym niedogodności i obawy o swój wewnętrzny porządek wiedział, że życie bez niej jest nieskończenie bardziej przygnębiające niż życie z nią i dzieckiem. Jednak na ten kompromis było już teraz za późno.
Rozważania przerwał mu znów ten sam sanitariusz. Wszedł z ubraniami przewieszonymi przez ramię. Tym razem się nie uśmiechał. Położył je na łóżku, zbliżył się do drzwi w kącie i otworzył je.
— Tu jest łazienka, doktorze Keen.
Gdy zamknął drzwi wyjściowe, Jason usłyszał szczęk zamka. Wszedł do łazienki, która przypominała toaletę w luksusowym hotelu, z tą różnicą, że nie było w niej wanny, lecz tylko kabina prysznicowa. W szafce nad umywalką leżała bezprzewodowa elektryczna maszynka do golenia marki Braun. Jason ogolił się i umył głowę. Pamiętając, że prawdopodobnie jest obserwowany, włożył spodnie od piżamy i dopiero wtedy wyszedł z łazienki. Ubranie leżące na łóżku przypominało to, które miał na sobie Bayliss: niebieskie spodnie, szara tunika, białe bokserskie szorty oraz czarne skórzane mokasyny. Założył tunikę, a potem — instynktownie zakrywając podbrzusze — szorty i spodnie. Wszystko pasowało na niego jak ulał.
Kilka sekund po tym, jak Jason obuł mokasyny, rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju weszła atrakcyjna kobieta, od której emanowała inteligencja. Była wysoka, długonoga, miała kasztanowe włosy, szerokie, żywe usta, nieco zadarty nos i jasne błękitne oczy, którymi szybko zlustrowała Jasona, a następnie pokój. Jason znał już charakterystyczną szarą tunikę; oprócz tego kobieta miała na sobie prostą spódnicę, sięgającą nieco za kolana. Białe tenisówki marki Nike uderzająco nie pasowały do całości ubioru.
— Dzień dobry, jestem Gail Saltz. Proszę nie traktować mnie tak jak Kena Baylissa. Lepiej wyglądam, a poza tym jestem inteligentniejsza.
Wypowiedziała to wszystko z uśmiechem; Jason mimo woli odwzajemnił uśmiech.
— Z tym pierwszym stwierdzeniem muszę się zgodzić. Co do drugiego, wolałbym się wstrzymać. I co teraz?
Kobieta trzymała w dłoniach metalową bransoletę. Zbliżyła się do Jasona, podając ją wyciągniętymi rękami, jakby to był jakiś niezwykły dar.
— Najpierw proszę to założyć — powiedziała. — Potem zaprowadzę pana do samego szefa.
Ujęła dłoń Jasona i zapięła bransoletę na jego nadgarstku.
— A co to takiego, u diabła? — spytał Jason, jakby dopiero teraz odzyskał głos.
Roześmiała się. Był to gardłowy, przyjemny śmiech.
— To taki elektroniczny gadżet, który pozwoli panu przechodzić przez drzwi i umożliwi dostęp do większości pomieszczeń. Mam u siebie syjamskiego kota z obróżką wyposażoną w podobny mikroprocesor. Dzięki temu może wchodzić do domu przez klapkę, a ścigające go bezpańskie psy nabijają sobie o nią guzy.
Podniosła rękę.
— Ja noszę podobną, tak jak wszyscy tutaj. Chodźmy już, doktorze Keen.
Jason poszedł za nią, gdyż wydawało się to całkiem naturalne. Znaleźli się w długim, szerokim korytarzu o kremowych ścianach i suficie wysadzanym światełkami; Jason znał już ten wystrój z pokoju, w którym się obudził. Podłogę znaczyły różnobarwne pasy: niebieski, zielony, czerwony i żółty. Niemal dokładnie takie same jak w jego szpitalu, gdzie miały ułatwiać orientację w budynku. Zauważył, że bransoleta przewodniczki nosi na sobie wszystkie kolory widoczne na podłodze. Jego natomiast miała tylko niebieski.
— Gdzie ja jestem, do jasnej cholery?!
Kobieta zwróciła ku niemu głowę.
— Znajduje się pan w Narodowej Agencji Zasobów Ludzkich, w skrócie NAZL.
Jason zatrzymał się raptownie. Kobieta zrobiła jeszcze kilka kroków, po czym odwróciła się, by spojrzeć na jego zdumioną twarz.
— Mówi pani serio? — spytał.
— Jak najbardziej.
Powoli potrząsnął głową.
— Znam tę agencję. To instytucja rządowa, ściśle współpracująca z NASA.
Kobieta skinęła głową.
— Tak, czasami współpracujemy z NASA, ale nie pracujemy dla nich. Jesteśmy niezależni.
Jason próbował zrozumieć to, co usłyszał.
— Ależ ja miałem już do czynienia z NAZL.
— Tak, doktorze Keen. Trzy lata temu. Sporządził pan dla nas ekspertyzę reakcji neurochirurgicznych organizmu przebywającego dłuższy czas w warunkach nieważkości. Zdaje się, że zapłaciliśmy panu dziesięć tysięcy dolarów. Wykonał pan doskonałą robotę.
Jason nadal zmagał się z myślami.
— Nie rozumiem... Dlaczego zostałem porwany?
— O to musi pan spytać Admirała — odparła cicho.
— Admirała?
— Tak, szefa agencji. Jest nim admirał Ralf Ravensburg.
Dopiero teraz Jason ruszył powoli przed siebie.
— Słyszałem o nim. Pracuje dla tego cholernego rządu federalnego.
— Wszyscy dla niego pracujemy — potwierdziła przewodniczka.
Jason nie miał pomysłu, co dalej powiedzieć. Doszli do drzwi windy.
Kobieta nacisnęła guzik i czekała.
— Gdzie jesteśmy? — spytał wreszcie Jason.
— W północno-wschodniej części stanu Tennessee — odparła. — Około stu kilometrów na południowy wschód od Nashville. Znajdujemy się na najniższym, całkowicie zabezpieczonym poziomie. Górny poziom to pokryte bluszczem budynki, rozmieszczone wśród drzew. Przypominają uniwersytecki kampus. Właśnie tam wykonujemy zlecenia dla NASA, takie jak badania przepływu pól magnetycznych, eksperymenty dietetyczne oraz te związane z terapią po długim przebywaniu w warunkach nieważkości.
Drzwi windy otwarły się. Weszli do środka.
— A co robicie na najniższym poziomie?
Kobieta odwróciła się do Jasona. Nie uśmiechała się już.
— To wyjaśni panu sam Admirał.
Gabinet z powodzeniem mógłby służyć prezesowi międzynarodowego koncernu lub szefowi agencji rządowej o nieograniczonych funduszach. Kobieta wprowadziła Jasona do środka i zamknęła drzwi. Akwarium po lewej stronie mieniło się dziesiątkami kolorowych rybek; na podłodze rozpościerał się gruby dywan, a ścianę po prawej stronie zdobił szereg dużych współczesnych obrazów. Za szerokim mahoniowym biurkiem siedział mężczyzna, który wyglądał jak skrzyżowanie staroświeckiego dżentelmena z Południa i zawodowego futbolisty na emeryturze: długie białe włosy, takie same wąsy i kozia bródka zwisająca nad potężnym torsem z wyraźnie widocznymi oznakami starości. Z lewej strony biurka leżał piękny, nienagannie utrzymany chart afgański.
Zarówno mężczyzna, jak i pies obserwowali przybysza z zainteresowaniem. Mężczyzna wstał.
— Witam pana, doktorze Keen. Szczerze żałuję, że musieliśmy uciec się do takich metod, żeby pana sprowadzić, i mam nadzieję, że w swoim czasie zrozumie pan, iż były konieczne. Przepraszam również za pana Baylissa. Czasami zdaje mu się, że gra w kryminale klasy B. Od tej pory będziemy pana traktować z szacunkiem.
Jason przeniósł wzrok z mężczyzny na psa. Następnie zbliżył się do biurka i wskazał palcem konsolę telefonu.
— W takim razie proszę mi pozwolić zadzwonić do żony i poinformować ją, że list, który otrzymała, to fałszerstwo.
Mężczyzna wskazał mu krzesło.
— To niemożliwe. Ani teraz, ani w przyszłości. Proszę usiąść, doktorze Keen. Za chwilę wszystko stanie się dla pana jasne.
Jason nie miał powodu, żeby nie usiąść. Admirał skinął głową.
— Zasilił pan, jakkolwiek nieświadomie, szeregi agencji federalnej, której znaczenie trudno przecenić. Jak ogromne jest to znaczenie, zrozumie pan już niebawem. Wtedy osobiście zapoznam pana z dalszymi planami.
Admirał przycisnął guzik na konsoli. Po kilku sekundach otwarły się drzwi i stanął w nich mężczyzna. Jason rozpoznał go natychmiast. Osiem lat temu na Harvardzie uczęszczał na wykłady tego człowieka. Był nim profesor Adam Maitland, najwybitniejszy genetyk w kraju, który wkrótce potem odszedł na emeryturę i zniknął z pola widzenia.
— Panowie się znają, jak sądzę.
Profesor przywitał Jasona skinieniem głowy. Był to niski mężczyzna o ptasiej twarzy w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat. Usiadł na krześle obok Jasona. Admirał nacisnął drugi guzik.
— Proszę się przyjrzeć ekranom nad moją głową, doktorze Keen. Później będzie miał pan okazję porozmawiać z profesorem Maitlandem o tym, co pan zobaczył.
Wziął w prawą rękę pilota i obrócił się na krześle. Trzy ekrany w ścianie zapaliły się.
Każdy miał około dwóch metrów kwadratowych powierzchni; Jason nigdy nie widział równie jasnych i wyraźnych obrazów. Przez kilka minut obserwował je, po czym powoli wstał. Nie odrywając oczu od ekranów, jak zahipnotyzowany okrążył biurko. Przez pięć minut w pomieszczeniu panowała absolutna cisza.
— Uruchomię teraz sekwencję obrazów ultrasonograficznych.
Na ekranie po lewej stronie ukazało się zdjęcie rentgenowskie. Ekran po prawej stronie pokazał trójwymiarowe prześwietlenie tułowia, zaś środkowy — zapis obrazu ultrasonograficznego. Jason skupił wzrok na tym właśnie ekranie. Obserwował narządy wewnętrzne i ruch płynów ustrojowych. Następnie przeniósł wzrok na obraz mózgu i momentalnie zrozumiał, dlaczego znalazł się w NAZL. Na mózgu piętrzył się guz, niezłośliwy, lecz w dłuższej perspektywie śmiertelny. Należało go usunąć, bo w przeciwnym razie wszystkie osiągnięcia agencji poszłyby na marne. Jason był jednym z pionierów tego rodzaju operacji.
Usłyszał kliknięcie; ekrany zgasły. Jason odwrócił się i spojrzał na dwóch siedzących mężczyzn.
— Co wyście zrobili, na Boga? — spytał lekko drżącym głosem.
Admirał zerknął przelotnie na profesora.
— My tutaj nie wierzymy w Boga, doktorze Keen — odparł powoli i dobitnie.
7
— O mój Boże! — krzyknęła Lisa podrzucając głowę. — Co powiedziałaś?
Anita stała po drugiej stronie łóżeczka. Spojrzała na przyjaciółkę ze zdziwieniem. Wskazała palcem swoje maleńkie, śpiące dziecko i wyszeptała:
— Powiedziałam tylko, że cieszę się, że Julie ma taki dobry związek z ojcem... Czy coś się stało?
Lisa odwróciła się do okna i spojrzała na maleńki, doskonale wypielęgnowany ogródek.
— „Związek”. Słowo, którego Jason chronicznie nie cierpiał. Dostawał białej gorączki, gdy je słyszał. Mówił, że powinno się je stosować wyłącznie w odniesieniu do członków rodziny. Kiedyś w łóżku powiedziałam, że łączy nas taki wspaniały związek fizyczny. Stwierdził, że brzmi to jakbyśmy byli rodzeństwem uprawiającym kazirodztwo!
Anita patrzyła na przyjaciółkę, zdezorientowana.
— Przepraszam. Nie wiedziałam, że to cię może urazić.
Lisa odwróciła się.
— Ależ skąd, nie to miałam na myśli. Tylko przypomniałam sobie, że posłużył się tym słowem w liście. Napisał: „Modlę się, żebyś znalazła związek, który zapewni ci szczęście i spełnienie”. Jason nigdy by tak nie napisał.
Anita obeszła łóżeczko, obserwując przyjaciółkę z niepokojem. Upłynęły dopiero dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy Lisa otrzymała tragiczną wiadomość. Płakała trochę w nocy, ale poza tym zachowywała się nad podziw spokojnie.
— W takiej chwili Jason nie zachowywałby się racjonalnie. Nie myślałby o tym, jakich słów używa — powiedziała Anita. — Nie wierzę — odparła zdecydowanie Lisa. — Słyszałam, że podczas pisania listów pożegnalnych samobójcy bardzo starannie dobierają słowa. Czasami próbują kogoś obwiniać, czasem nawet zranić. Inni chcą coś wytłumaczyć, zrzucić z siebie poczucie winy albo wyrazić swoje skrajne przygnębienie.
Patrzyła na łóżeczko ze śpiącym dzieckiem.
— Nigdy ci o tym nie wspominałam, ale kilka lat temu chciałam podjąć pracę w biurze gorącej linii dla samobójców. Wiesz, to tacy wolontariusze odpowiadający na telefony ludzi, którzy zamierzają się zabić.
— I co?
Lisa wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się smutno.
— Poszłam na parę wykładów, później napisałam kilka testów i otrzymałam grzeczną odmowę.
— Jak to?!
— Odrzucili mnie. Stwierdzili, że reaguję zbyt emocjonalnie. Ponoć to źle być emocjonalnym, zwłaszcza jeśli nie umie się tego kontrolować. Odebrałam próbny telefon i po chwili rozmowy zalałam się łzami. A tak nie wolno... Ale dzięki temu dowiedziałam się paru rzeczy o samobójcach. Nigdy nie uwierzę, że Jason miał takie skłonności i nie uwierzę, że napisał ten list z własnej woli.
Dziecko obudziło się i zaczęło płakać, ale Anita nie odwracała się. Wpatrywała się w twarz przyjaciółki jak urzeczona.
— Co chcesz zrobić? — spytała.
Lisa wskazała gestem telefon na szafce nocnej.
— Spróbuję przekonać pewną policjantkę, że mam rację.
Patrzyły na siebie przez dłuższą chwilę.
— Dziecko płacze — powiedziała wreszcie Lisa.
8
Lucille Ling opuszczała budynek, jak gdyby wychodziła z więzienia po długim wyroku. Świeże wiosenne powietrze pachniało słodko. Późno-popołudniowe słońce ogrzewało policzki Lucille; czuła się lekko na sercu. Budynek, z którego wyszła, nie miał jednak nic wspólnego z więzieniem. Był to Kapitol, siedziba Kongresu, a ona była senatorem ze stanu Waszyngton.
Miała za sobą ciężki tydzień wypełniony utarczkami, wojnami podjazdowymi i morzem hipokryzji, które to zjawiska stanowią nieodłączny element pracy w Senacie. Lucille często zastanawiała się, jak w takich warunkach udaje się cokolwiek zdziałać. Teraz jednak czekał ją długi weekend, w czasie którego mogła robić wszystko, na co jej przyjdzie ochota. Z przyjemnością myślała nawet o locie do Seattle. Wreszcie będzie okazja do przeczytania powieści, którą zaczęła w zeszłym tygodniu: ucieknie do świata fantazji, tak różnego od codziennego przedzierania się przez tony kongresowych raportów, pisanych przez ludzi obdarzonych wyobraźnią i miłością słowa w tym samym stopniu co uliczna lampa. Zauważyła limuzynę i szofera czekającego przed tylnymi drzwiami. Nie był to kierowca, z którym zwykle jeździła. Ten wyglądał, jakby przed chwilą wleczono go przez pole kaktusowe. Mężczyzna nie nosił czapki, mundur leżał fatalnie, a włosy nie zdradzały kontaktu z grzebieniem. Był młody, ale dobrze wychowany.
— Dzień dobry, pani senator — powiedział otwierając drzwi i wyciągając rękę po bagaż.
Ruszyli, kierując się w stronę lotniska imienia Dullesa. Lucille przyjrzała się czarnym włosom młodego człowieka.
— Gdzie się podziewa Morton? — spytała.
— Zachorował, pani senator.
Zauważyła, że szofer mówi z bostońskim akcentem.
— Jak się pan nazywa?
— Mark, Mark Wallace.
Przedstawił się z taką samą pewnością i intonacją, jakby mówił: „Bond, James Bond”.
— Czy pan nigdy nie używa grzebienia, panie Wallace?
Spostrzegł, że pasażerka obserwuje go w lusterku wstecznym.
— Przepraszam, pani senator. Choćbym nie wiem jak się starał, one i tak zawsze stoją.
Lucille zdawało się, że wyczuła figlarny ton w jego głosie.
— Dlaczego nie nosi pan czapki? — spytała.
Szofer wzruszył lekko ramionami.
— Zacząłem jeździć limuzyną dopiero wczoraj. Nie mogli znaleźć odpowiedniego rozmiaru.
Lucille uśmiechnęła się do siebie w duchu.
— Z mundurem też się zbytnio nie postarali.
Szofer zaśmiał się krótko.
— Nie na wiele by się to zdało. Mam kłopoty z doborem ubioru. Bez względu na to, co zakładam, i tak wyglądam niechlujnie.
Roześmiał się ponownie, tym razem z odrobiną goryczy w głosie.
— Na uczelni nazywali mnie „świński kołek”, od postaci z komiksu Charliego Browna. Nie dlatego, że jestem brudny. Ja po prostu nieporządnie wyglądam. Zawsze tak było.
— Studiował pan?
— Tak.
— Gdzie?
— W Princeton.
Lucille, która spoglądała przez okno na rzekę, odwróciła raptownie głowę.
— Zdobyłem dyplom z historii współczesnej z wyróżnieniem.
— W takim razie, co pan do licha ciężkiego robi jako szofer?
Mark westchnął teatralnie.
— To tylko przejściowa sytuacja... mam nadzieję. Przyjechałem do Waszyngtonu, żeby znaleźć pracę w Kongresie.
— Ile pan ma lat?
— Dwadzieścia sześć. Tak, wiem. Nie wyglądam na tyle. To drugi z moich trzech problemów.
Lucille mimo woli poczuła zaciekawienie.
— A jaki jest ten trzeci?
Mark znalazł lukę w szeregu samochodów i wjechał na szybsze pasmo.
— Podobno jestem bezczelny i zbyt pewny siebie, jak na swój wiek.
— A jest pan?
— Może. Ja wolę myśleć, że jestem ambitny i niecierpliwy wobec głupców. Trochę tak jak pani senator. Różnica między nami polega na tym, że pani wyglądałaby olśniewająco, nawet gdyby włożyła na siebie parciany worek. Pani fryzura jest zawsze nienaganna, zbliża się pani do pięćdziesiątki, a nie wygląda nawet na czterdzieści... No i jest pani senatorem.
Lucille parsknęła śmiechem.
— Wygląda na to, że ma pan dobre wtyczki.
— Nie, pani senator. Nie mam żadnych wtyczek, słowo daję. Być może to mój czwarty problem.
Ruch uliczny zagęścił się. Lucille zerknęła na zegarek. Dojazd na lotnisko potrwa co najmniej dwadzieścia minut. Mnóstwo czasu. Nie znosiła spóźniać się na samoloty.
— Jakiej pracy pan szuka? — spytała.
— W biurze informacyjnym jakiejś komisji, departamentu rządowego, a najlepiej senatora.
— Od dawna pan się stara?
— Mieszkam tu od trzech miesięcy. Napisałem ze sto podań z prośbą o spotkanie, ale wszystko na nic. Mój plan gry legł w gruzach.
— A jaki był pański plan gry?
Glos Marka wyraźnie się ożywił.
— Zacząłem od przeglądu senatorów. Założyłem każdemu teczkę. Nie chciałem pracować dla kogoś, kogo nie darzę szacunkiem. Na liście zostało dziewięcioro. Przeprowadziłem dokładny, szczegółowy przegląd tej dziewiątki. Zostało troje.
Teraz Mark zdołał na dobre przykuć uwagę Lucille. Patrzyli sobie w oczy w lusterku.
— Czy mogę poznać nazwiska tej trójki? — przerwała milczenie Lucille.
— Jasne. Senatorowie Macauley, Harrison oraz... Lucille Ling.
Limuzyna ruszyła. W środku znów zapanowało milczenie.
— Czy mój szofer rzeczywiście zachorował, czy może to pan maczał w tym palce?
— On jest naprawdę chory, pani senator. Dostał podrażnienia żołądka i musiał pojechać do domu.
Lucille zauważyła, że szofer przestał patrzeć w lusterko.
— Czy to jest cała prawda, Marku Wallace?
Przez szum silnika i klimatyzacji usłyszała jego ciężkie westchnienie.
— No więc dobrze, wrzuciłem mu do kawy trochę środka na przeczyszczenie jakieś dwie godziny temu.
Lucille próbowała pohamować śmiech, ale nie wytrzymała.
— Czy jest pan na liście szoferów? — spytała po chwili surowym tonem.
— Ależ oczywiście! Przecież mówiłem, że wczoraj wciągnięto mnie na listę. Gdy zobaczyłem pani nazwisko w grafiku, uznałem, że to moja ostatnia deska ratunku. Wysłałem listy do biura pani i dwóch pozostałych senatorów, ale dostałem tylko standardową odpowiedź: „Wszystkie posady są zajęte”. Moje nazwisko „trafiło do akt i może zostać wykorzystane, jeśli w przyszłości zwolni się jakieś stanowisko”. Sęk w tym, że nie mam żadnych koneksji. Ani tutaj, ani w Bostonie.
— Koneksje to podstawa zarówno w Waszyngtonie, jak niemal wszędzie indziej. Setki, może nawet tysiące ludzi ubiega się o pracę. Większość wolnych stanowisk zostaje wykorzystana do spłacenia długów politycznych lub przysług finansowych.
— Pani to nie dotyczy — zauważył Mark.
— Rzeczywiście. Niewiele mam długów do spłacenia. Zatrudniłam ludzi, których znałam, szanowałam i którym ufałam. Pana podanie nigdy nie trafiło na moje biurko, i nawet nie miało szansy. Tak to jest w stolicy.
Lucille patrzyła, jak młody kierowca kiwa powoli głową. Nie potrafiła opanować ciekawości, która ją drążyła.
— Co pan odkrył podczas swoich szczegółowych dociekań?
— Pozwolę sobie zachować to do serii artykułów, które zamierzam wydrukować w „Washington Post”.
Roześmiała się, ale zaraz zamilkła.
— Lucille Ling, pełne chińskie nazwisko: Ling Wang Lau — zaczął Mark tonem, jakim wygłasza się raport. — Czterdzieści osiem lat, urodzona w Seattle jako córka chińskich imigrantów. Doskonała studentka, fakultety z prawa i księgowości. Pełne kwalifikacje w obu dziedzinach w wieku dwudziestu pięciu lat. Dwa lata później zakłada firmę prawniczą w Seattle, która rozwija się błyskawicznie i w krótkim czasie otwiera filie na całym Zachodnim Wybrzeżu. Wśród klientów figurują nazwy siedmiu wielkich koncernów międzynarodowych. Mimo nawału zajęć związanych z prowadzeniem dużej firmy znajduje czas na poślubienie Roberta Linga. Wydaje na świat córki bliźniaczki. Mąż robi błyskotliwą karierę w Departamencie Stanu. Mimo długich okresów rozłąki małżeństwo układa się znakomicie. Osiem lat temu Robert Ling ginie, zabity przez wybuch miny przeciwpiechotnej podczas misji w Laosie. W ciągu roku Lucille sprzedaje firmę, według niektórych źródeł za cenę wielu milionów dolarów. Poświęca się wychowaniu i edukacji córek. Jedna z nich, Maria, zostaje obiecującą pianistką. Druga, Agnes, kończy studia weterynaryjne i otwiera klinikę dla zwierząt w Seattle. Jest też znaną hodowczynią zwierząt, zwłaszcza bassetów. Po usamodzielnieniu się córek Lucille Ling wkracza w świat polityki z charakterystycznym dla siebie wigorem i zaangażowaniem. Półtora roku temu zwycięża w swoim okręgu w wyborach do Senatu, gdzie natychmiast dotkliwie daje się we znaki większości innych senatorów i ministrów. Rozchodzi się plotka, że kilka dużych sieci telewizyjnych przymierza się do nakręcenia serialu „Ja też nienawidzę Lucy”.
Lucille uniosła głowę i od razu napotkała w lusterku wzrok Marka.
— Informacje zwięzłe i konkretne, ale niezbyt odkrywcze. Wątpię, aby nadawały się na materiał do artykułu w gazecie.
Sznur samochodów przyspieszył nieco. Mark skierował spojrzenie na drogę, po czym kontynuował.
— Lucille Ling wie, jak robić użytek z władzy, pieniędzy i wpływów, ale w przeciwieństwie do większości innych pozostaje moralnie i finansowo nieprzekupna. Nienawidzi wszelkich przejawów korupcji i właśnie dlatego jest tak powszechnie nienawidzona w Waszyngtonie. Jako członek komisji robi ogromne wrażenie. Piekielnie dociekliwa, a do tego zna się na wielkich finansach, co czyni ją tym bardziej niebezpieczną.
Mark przerwał na chwilę, jakby się zastanawiając.
— Jest piękną i elegancką kobietą, której fizyczne potrzeby nie wygasły. Nie można jednak uznać tego za jej piętę achillesową. Partnerów dobiera bardzo starannie, zwracając uwagę zarówno na aparycję, jak i na inteligencję. Jej wybranek nie może być żonaty ani związany z inną kobietą. Nie może też być w jakikolwiek sposób uwikłany w sprawę, którą aktualnie zajmuje się pani senator, ani mieć możności wpływania na jej życie osobiste. Ma być towarzyszem: w łóżku i poza nim. Żaden mężczyzna nigdy od niej nie odszedł, ale ona zazwyczaj traci zainteresowanie dla partnerów i taktownie kończy kolejne romanse.
Lucille roześmiała się, ale tym razem ze szczyptą refleksji.
— Więc mam szczęście. Nikt nie może mnie oskarżyć o napastowanie seksualne.
— To nie szczęście, pani senator, lecz roztropność. Lubi pani kontrolować sytuację. A propos, kiedy już zacznę pracować w pani biurze, ani pani, ani żadna z pracownic nie będzie musiała się obawiać niestosownych zachowań z mojej strony.
— Doskonale — zauważyła sarkastycznie Lucille. — Będziemy mogły swobodnie oddychać. Jest pan gejem?
Mark potrząsnął głową.
— Wybrałem celibat — odparł szczerym, niemal podniosłym tonem.
— Naprawdę?
— Tak. Całkowicie zrezygnowałem z uciech cielesnych.
— Impotent?
— Nie. Po prostu doszedłem do przekonania, że kontrolowanie swoich żądz jest niezbędnym warunkiem osiągnięcia wielkości.
— Czyżby był pan prawiczkiem? — spytała z niedowierzaniem.
— Ależ nie. Doceniłem w pełni celibat dopiero podczas pisania pracy magisterskiej. Postanowiłem wzorować się na życiu Mahatmy Gandhiego, wielkiego hinduskiego przywódcy, który po niewyobrażalnych zmaganiach fizycznych i psychicznych wybrał celibat, a później wyzwolił Indie spod brytyjskiej okupacji.
— Czytałam gdzieś, że sypiał ze swoimi siostrzenicami — zauważyła sceptycznie Lucille.
— Tylko po to, żeby się ogrzać — odparł z powagą Mark. — W niektórych regionach Indii bywa nocą bardzo zimno.
— Czy pan się zatem onanizuje, panie Wallace? — spytała mimochodem Lucille.
— Nie od razu dochodzi się do pełnego celibatu — mruknął Mark. — Ale powoli zbliżam się do celu.
Dojeżdżali do terminalu lotniczego.
— Życzę powodzenia w obu przedsięwzięciach.
Mark wyskoczył, żeby otworzyć drzwi. Wysoki jak wieża bagażowy, który zjawił się nie wiadomo skąd, zabrał walizkę Lucille.
— Gdyby któraś z moich córek przyprowadziła pana na kolację, zadzwoniłabym do schroniska dla psów... — powiedziała Lucille. — Ale jeśli zwolni się stanowisko w biurze, zadzwonię do pana. Do widzenia, panie Wallace.
9
— To jest sekta! — zawołał Jason Keen głosem pełnym złości i pogardy.
Gail Saltz odpowiedziała spokojnie, a nawet z rozbawieniem.
— Nic podobnego. Jesteśmy ścisłe tajną częścią szacownej agendy rządowej.
Stali twarzą w twarz w „kwaterze” Jasona.
Tak nazwał swoje niewielkie, lecz bardzo komfortowe lokum, do którego Gail przyprowadziła go parę minut wcześniej. Na ścianach wisiało kilka zdjęć amerykańskich żaglowców wojennych.
— Nasz zespół jest przekonany, że pracujemy nad czymś, co dorównuje znaczeniem projektowi Manhattan. Może go nawet przewyższa. Tamten projekt miał cel destrukcyjny, nasz zaś — konstruktywny.
— Pochlebiacie sobie, nie ma co — roześmiał się Jason. — A w gruncie rzeczy jesteście tylko zgrają wykolejonych naukowców, zbłąkanych biologów i genetyków sfrustrowanych ograniczeniami płynącymi z moralności i praw życia w społeczeństwie.
Uśmiechnęła się, wzruszając lekko ramionami.
— Musi pan jednak przyznać, że w ciągu siedmiu lat osiągnęliśmy niemało.
Szukała w oczach Jasona oznak aprobaty. Po wyjściu z gabinetu Admirała chirurg sprawiał wrażenie niemal rozbawionego.
— Gail udzieli panu dalszych wyjaśnień, doktorze Keen — powiedział na pożegnanie Admirał mocnym, serdecznym tonem. — Będzie pana opiekunką.
Teraz Jason aż kipiał z wściekłości.
— Wasze osiągnięcia zasługują wyłącznie na miano zbrodni. Ni mniej, ni więcej. Zbrodni przeciwko naturze i ludzkości — wyrzucił z siebie ostro.
Rozejrzał się. Podjął przerwany wątek podniesionym głosem, jakby zwracał się do tłumu słuchaczy.
— Nadużyliście władzy i zaufania. Zebraliście bandę naukowych wyrzutków, napełniliście ich głowy wizjami chwały, zapewniliście nieograniczone środki i sprzęt, a oni stworzyli otchłań zła.
Gail przesunęła się w kąt pomieszczenia.
— Jestem jedyną osobą, która pana słyszy, więc proszę sobie darować przemowy, doktorze Keen. Prywatne kwatery nie są na podglądzie ani na podsłuchu. Podobnie jak mesa. Tak to zostało pomyślane. Może pan uznać za pewnik, że wszystkie inne miejsca są monitorowane.
Jason poczuł się zbity z tropu. W ciszy słyszał stukanie lodu o ściankę szklanki.
— Skąd pani może coś takiego wiedzieć? — spytał.
Gail odwróciła się i podała mu drinka.
— Ponieważ właśnie ja za to odpowiadam. Dowodzę służbą bezpieczeństwa w NAZL. To ja decyduję o rozmieszczeniu pluskiew i kamer. Do moich obowiązków należy również zadbanie o to, by w niektórych miejscach zachować prywatność. Jest to integralny element funkcjonowania NAZL. Dzięki temu ograniczenie wolności staje się znośne.
Jason napił się odruchowo. Drinkiem, który podała mu Gail, był Manhattan. Zerknął na barek wypełniony butelkami alkoholu i dodatków. Gail zauważyła jego spojrzenie.
— Będzie pan miał zapewnione wszelkie wygody, doktorze Keen. Potrawy w mesie dorównują tym, które podaje się w najwykwintniejszych restauracjach. Jeśli zechce pan zjeść w samotności, może pan zamówić posiłek do pokoju. Mamy kino, salę gimnastyczną oraz basen, a nawet instruktorów.
— Prawie jak w Hiltonie — zauważył złośliwie Jason.
— Lepiej — sprostowała Gail — bo ciekawiej.
Wskazała stół i krzesła.
— Może usiądziemy.
Krzesła ze skórzanymi oparciami były proste, ale wygodne. Usiedli naprzeciw siebie. Gail spojrzała Jasonowi prosto w oczy.
— Naturalnie, będziemy monitorować ilość wypijanego przez pana alkoholu, i w razie potrzeby racjonować go.
Jason zrobił łyk.
— Co jeszcze będziecie monitorować?
— Pańskie zdrowie, rzecz jasna, oraz nastrój.
— A jak się monitoruje nastrój?
Uśmiechnęła się. Jason odniósł wrażenie, że szczerze.
— To moja działka, doktorze. Każdemu przybyszowi przydziela się tutaj tak zwanego kuzyna. Czasem więcej niż jednego.
— Dlaczego akurat „kuzyna”?
— Ponieważ słowo to przywołuje skojarzenia z rodziną.
— A więc miałem rację: to jest sekta.
Gail potrząsnęła głową.
— Nieprawda.
— Dlaczego więc nosicie uniformy? — spytał Jason. — Po co te setki światełek w suficie? Po co wystrój nawiązujący do marynarki wojennej i tytuł admirała dla przywódcy?
Gail znów potrząsnęła głową, jak gdyby przyszło jej perswadować coś niesfornemu chłopcu.
— Uniformy, jak pan je nazwał, są praktyczne i wygodne. Co ważniejsze, symbolizują one równość, która jest w ośrodku kluczowym pojęciem. Poczynając od Admirała, a na sprzątaczach i pracownikach kuchni kończąc, wszyscy stanowimy rodzinę, i wszyscy jesteśmy równi.
Przeniosła wzrok na sufit.
— Światła są po to, by uspokajać. Znajdujemy się pod ziemią. One są symbolem nieba i tego, co poza nim. Znaczą drogę ku nieskończoności.
Jason otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz powstrzymała go unosząc dłoń.
— Nie, doktorze Keen, nie oczekujemy z banknotami pięciodolarowymi w dłoni na przybycie statku kosmicznego obcych ukrytego pod postacią komety. Jesteśmy zespołem naukowym dowodzonym przez wielkiego człowieka, którym jest Admirał. On steruje naszą organizacją jak okrętem. Okrętem, który płynie do precyzyjnie wytyczonego celu.
Gail śledziła uważnie reakcję rozmówcy.
— Czy nie czuje się pan podekscytowany swoim zadaniem? Choćby patrząc na to z zawodowego punktu widzenia?
Jason zerwał się z krzesła i zaczął chodzić w tę i z powrotem. Pokój był na tyle duży, że pozwalał na wykonanie pięciu kroków w jedną stronę.
— Gdybym nigdy nie słyszał o NAZL i Ravensburgu, uznałbym, że obudziłem się w szpitalu dla umysłowo chorych. Ale wiem, co przedstawiały te zdjęcia rentgenowskie.
Zatrzymał się, żeby spojrzeć na Gail.
— Widziałem chłopca, który został sklonowany metodą inżynierii genetycznej — ciągnął surowym tonem. — Złamano ustanowione prawo oraz prawo moralne, a uczyniła to agencja federalna finansowana z pieniędzy podatników. Ravensburg twierdzi, że to moralnie uzasadnione dążenie do stworzenia doskonałego astronauty. Posiada dostęp do wszystkich danych NASA, więc wraz ze swoim zespołem wykolejonych naukowców pod wodzą tego obłąkańca Maitlanda postanowił stworzyć chłopca, prototyp astronautów, jakich zastępy pewnego dnia mają polecieć w kosmos.
Jason podjął przerwany marsz.
— Rzecz jasna, z punktu widzenia nauki, było to możliwe już od pięciu lat. Zmieniamy genetycznie rośliny i zwierzęta. Potrafimy już hodować ludzkie narządy do transplantacji w ciele świń i owiec. Za kilka lat będzie można wykorzystywać szympansy do wytwarzania ludzkich organów. Wszystko to zmusiło nas do postawienia sobie bardzo poważnych pytań natury moralnej i etycznej. Tymczasem Ravensburg wykonał skok wprost w objęcia zła.
Jason spojrzał z góry na siedzącą Gail.
— Chce stworzyć doskonałego astronautę? Kto będzie następny? Doskonały sportowiec? A później doskonała istota ludzka?
Nachylił się do Gail i zniżył głos do szeptu.
— Widziałem tego waszego Admirała. Nie wygląda jak Hitler, ale ma podobny sposób myślenia, powodują nim te same motywy i ta sama mania wielkości. Chce coś stworzyć, ale nie w świecie idei, bo to dla niego za mało. Chce stworzyć boga.
Jason dyszał ciężko. Pochylił się jeszcze bardziej;
— Mówi pani, że nie jesteście sektą. Jako argument może pani przytoczyć fakt, że wszystkie sekty uprawiają kult takiego czy innego bóstwa, biblijnego bądź ezoterycznego. Wy zaś jesteście tak zadufani w swej arogancji, bo stworzyliście własnego bożka!
Wyprostował się i podjął przerwaną przechadzkę.
— Nie uważamy Apolla za boga — zaprotestowała Gail.
Jason odwrócił się na pięcie, zaintrygowany.
— Apolla?
— Tak ma na imię ten siedmioletni chłopiec, którego widział pan na zdjęciach rentgenowskich.
Przez kilka sekund Jason przypatrywał się jej w zdumieniu.
— Zgoda, Apollo to imię mitologicznego greckiego boga — ciągnęła Gail tym samym tonem. — Wybraliśmy je, bo po prostu wydawało się odpowiednie.
Jason skinął powoli głową, po czym uśmiechnął się.
— Halo Houston! Mówi Apollo trzynaście. Mamy problem.
Roześmiał się pełnym głosem.
— Czy nie ma pani wrażenia deja vu? Jedyna różnica polega na tym, że wasz Apollo ma problem innego rodzaju: guzowatą narośl tętniczo-żylną na mózgu. Nie należy ona do złośliwych, ale pochłania krew, rozrasta się i w końcu doprowadza do śmierci. A to oznaczałoby, że dziesięć lat waszych obłąkańczych wysiłków zostało bezpowrotnie straconych. Dlatego wasz Admirał chce, żebym usunął guz.
Zapadło ciężkie milczenie.
— Zrobi pan to? — spytała cicho Gail.
Jason powoli potrząsnął głową.
— Ani teraz, ani nigdy. Nawet gdyby poprosił mnie o to sam Prezydent. A on tego nie uczyni, ponieważ nie wie o istnieniu Apolla. Jeśli się dowie, pani, wasz Admirał i cała ta sekta pożałujecie, że sami nie polecieliście w kosmos.
— Nie jesteśmy sektą — sprzeciwiła się po raz kolejny Gail.
Jason skierował na nią palec w oskarżycielskim geście.
— Proszę w takim razie wyjaśnić, dlaczego pilot awionetki popełnił samobójstwo. Nie można go było przecież do tego zmusić. Zabił się umyślnie. Tak może postąpić tylko członek sekty.
— Wyjaśnię to panu — odparła gniewnie Gail. — Nazywał się Raul Clemente. Przez pięć lat pracował u nas z poświęceniem jako biolog. W zeszłym roku lekarze wykryli u niego raka płuc. Zostało mu kilka miesięcy życia. Raul był do pana podobny. Sam zgłosił się do wykonania tej ostatniej misji. Mogę panu zaręczyć, że był dzielnym człowiekiem. W ciągu ostatnich tygodni dręczył go ból, ale on mimo to odmawiał przyjmowania leków, żeby lepiej skupić się na nauce pilotażu. Chodziło o zdobycie licencji. To nie miało nic wspólnego z postępowaniem członka jakiejś durnej sekty. Raul gotów był cierpieć za projekt i jego przyszłość.
Gail wstała i wskazała bransoletę na ręce Jasona.
— To umożliwi panu poruszanie się po większości terenu bazy. Proszę nie porywać się na nic szalonego. Jeśli pan to zrobi, będę musiała założyć panu pas obezwładniający. Wie pan, co to jest?
Jason spojrzał na rozświetlony sufit i roześmiał się ponuro.
— Pewnie, gdzieś na Południu już zaczynają stosować druty w więzieniach. Przekrocz linię, a zaaplikujemy ci wstrząs elektryczny, który zwali cię z nóg. Strzeże pani uroczego przybytku, kuzynko Gail.
Wydawało się, że oskarżenie nie zrobiło na niej żadnego wrażenia.
— Będzie pan musiał przemyśleć swoją postawę. Proszę tylko pamiętać, że jestem pana specjalną „kuzynką”. Chcę,żeby był pan szczęśliwy i odprężony. Jeśli zażyczy pan sobie czegoś, wystarczy do mnie zadzwonić. Cokolwiek miałoby to być.
— „Cokolwiek” to wbrew pozorom duże słowo.
Gail skinęła głową.
— Jestem tego świadoma.
Jason uniósł brwi.
— A więc gdybym poprosił, żeby pani zrzuciła z siebie ten idiotyczny mundurek, wskoczyła na łóżko i rozłożyła nogi, zrobiłaby to pani?
Gail patrzyła na niego przez chwilę nieruchomym wzrokiem.
— Mogłabym. Ale mam nadzieję, że wyraziłby to pan subtelniej.
Jason odwrócił się.
— Proszę sobie nie robić nadziei, „kuzynko”.
Po wyjściu Gail Jason przez kilka minut zastanawiał się nad swoim położeniem. Było doprawdy nie do pozazdroszczenia. Wszystko wskazywało na to, że kierowana przez Ravensburga organizacja jest wyjątkowo skuteczna i dysponuje olbrzymimi środkami. Tacy ludzie nie pozwolą sobie na żadną wpadkę. Jason wiedział też, że niewiele osób będzie go opłakiwać i zadawać szczegółowe pytania policji, która z pewnością szybko uzna sprawę za zamkniętą. Ciarki przeszły mu po plecach na myśl, że jest w rękach człowieka, który traktuje go jak narzędzie służące do osiągnięcia celu; dotyczyło to zresztą wszystkich innych znajdujących się tu osób. Kształtował ich na swoją modłę. Jason dostrzegł to najpierw w oczach sanitariusza, potem Baylissa i Maitlanda. Wszyscy znajdowali się pod całkowitą kontrolą Admirała.
Mimo to Jason nie mógł powstrzymać fascynacji. Poznał ludzki mózg jak niewielu innych śmiertelników. Nikt nie rozumie wprawdzie, jak działa ów niezwykły instrument, ale Jason zdawał sobie sprawę, do czego jest zdolny, jak można go zmieniać i — co najbardziej przerażające — kontrolować.
Badał działanie sekt w Ameryce i innych miejscach na świecie. Podporządkowanie umysłu jednego człowieka umysłowi innego zdawało się Jasonowi nieporównanie bardziej przerażające niż wszelkie inne siły przyrody, takie jak tornado czy trzęsienie ziemi.
Nic tak nie wymyka się trzeźwemu osądowi jak marsz do miejsca zbiorowego samobójstwa w Jonestown, zatrucie gazem niewinnych pasażerów metra w Tokio czy jednoczesny ślub tysięcy nie znających się osób w Korei.
A wszystko to dlatego, że jednostka zdołała zawładnąć umysłami mas ludzkich. To nie było pranie mózgów, lecz ich zamrożenie. W przypadku Ravensburga oficjalne stanowisko, jakie zajmował, czyniło nadużycie władzy jeszcze łatwiejszym. Nie był samozwańczym mesjaszem w sandałach stojącym na rogu ulicy w San Francisco; swoją osobą reprezentował władzę, a nad jego biurkiem wisiał gwiaździsty sztandar. Bez trudu mógł dobierać ludzi, których świadomość chciał sobie podporządkować. Z pewnością rozpracowywał ich wcześniej pod względem psychologicznym. Wybierał takich, których okoliczności życiowe i wstrząsy psychiczne uczyniły słabymi i podatnymi na wpływy. Ciekawe, ilu psychologów zaprzągł Ravensburg do pracy w swym podziemnym imperium? I jaki złowrogi cel mu przyświecał? Taki sam jak ten, który tkwi w umyśle każdego tyrana: stać się bogiem, uwiecznić pamięć swojej potęgi.
Zawsze można to wyczytać w oczach tych, którzy poszli za wołaniem szaleńca. Uwielbienie niedojrzałego nastolatka dla pryszczatego gwiazdora muzyki pop; bezgraniczny podziw intelektualisty dla sportowca, którego sprawność fizyczna o niebo przewyższa jego zdolności umysłowe.
Zawsze widać to w oczach: w oczach tłumów ludzi łykających cyjanek w Jonestown i otumanionych, gotowych na wszystko młodych fanek czekających na skinienie idola przed salą koncertową.
Oczy. Jason zobaczył dzisiaj takie właśnie oczy. Podniósł do ust szklankę z drinkiem. Nagle uświadomił sobie, że Gail Saltz w jakiś sposób różni się od pozostałych. Nie potrafił określić, na czym polega owa różnica. Bez wątpienia widział oddanie w jej oczach, gdy patrzyła na Ravensburga. Nie miało jednak tej intensywności, którą dostrzegł u innych. Jason uznał, że Gail należy do kręgu wtajemniczonych. Nie była zwykłą owcą w stadzie — raczej jednym z owczarków strzegących stada, czekających na gwizdnięcie pana, rozkoszujących się władzą nad innymi.
Myśli Jasona skierowały się ku Lisie. Widział jej twarz, jej ciało. Czy uwierzyła w śmierć męża?
10
Te słowa mogły stać się obiecującym początkiem albo raz na zawsze zakończyć sprawę.
— Wiem o tym, że uczyła się pani logiki i metod oceny wartości dowodów. Podejrzewam, że uważa mnie pani za kogoś w rodzaju hipiski z festiwalu w Woodstock. To prawda, że interesują mnie takie rzeczy jak aromatoterapia, medycyna alternatywna i muzyka mistyczna. Mąż często mnie z tego powodu wyśmiewał. Ale ja muszę panią przekonać, że warto traktować mnie poważnie. Jason został albo zamordowany, albo żyje.
Wskazała list w plastikowej kopercie, który leżał na stole między dwiema pustymi już filiżankami do kawy. Wyglądał jak duży liść zerwany z drzewa przez wiatr i porzucony. Obie skierowały na niego wzrok.
— Rozumiem, co chce pani powiedzieć. Słowo, które nie pasuje do całości. Jak gest nie na miejscu, śmiech na cmentarzu. Ale obawiam się, że nic poza tymi. To dzieje się wyłącznie w pani świadomości. Szuka pani czegoś, co przeczy faktom. Czegoś, czego można się uchwycić.
Lisa powoli uniosła głowę i spojrzała w oczy policjantki, pełne współczucia, ale i niedowierzania. Westchnęła, jakby uświadomiła sobie,że nadeszła chwila, której nie da się uniknąć.
— Wiem, że to głupie pytanie, ale muszę je zadać — zaczęła. — Czy wierzy pani w percepcję pozazmysłową?
Ruth wzruszyła ramionami.
— Nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi, że jest tak albo tak. Słyszałam o przypadkach, gdy jedno z bliźniąt odczuwa ból, gdy drugie zostaje zranione. Nawet gdy dzieli je znaczna odległość. Ale chyba traktuję to tak samo jak UFO. Uwierzę, kiedy zobaczę zbliżenie zielonych ludzików wysiadających ze spodka. Proszę się nie gniewać, pani Keen, ale należę do ludzi mocno stojących na ziemi. To niezbędne w mojej pracy.
— Rozumiem — powiedziała cicho Lisa. — Chcę tylko powiedzieć, że coś takiego istniało między Jasonem i mną. Drobiazgi. Zdarzało się, że już miałam podnieść słuchawkę, żeby do niego zadzwonić, ale on uprzedzał mnie o kilka sekund. Albo siedzieliśmy dłuższy czas w milczeniu i nagle zaczynaliśmy jednocześnie mówić na ten sam temat. Często się z tego śmialiśmy.
Dotknęła dłonią plastikowej koperty na stole.
— Nie wierzę, że Jason to napisał. Wydaje mi się, że wiedziałabym o tym.
Odsunęła dłoń, jakby dotknęła czegoś nieprzyjemnego.
— Tuż przed moim wyjściem z komendy dostaliśmy nowe informacje — powiedziała Ruth. — Ale zacznijmy od początku. Dozorca Joe Attard, który dobrze zna pani męża, widział jak doktor wychodzi z domu. Rozpoznał go też kierownik obsługi lotniska, niejaki Hal Goodyear, który nie dość, że zidentyfikował później pani męża na zdjęciach, to jeszcze pamiętał go z kursu pilotażu. Mamy zeznania ordynatora szpitala i chirurgów, że doktor Keen lada chwila mógł stracić posadę. Wiemy, że był załamany i dużo pił.
Przerwała, by wskazać list.
— Ale najważniejszym dowodem są listy: ten i drugi, napisany do ordynatora. Odciski palców doktora znajdują się na liście i kopercie. Nasz policyjny grafolog jest w dziewięćdziesięciu procentach pewien, że listy są autentyczne. I wreszcie ostatnia informacja, o której już wspomniałam. Podczas rewizji w mieszkaniu pani męża znaleźliśmy w łazience grzebień z kilkoma włosami. Zabraliśmy je do laboratorium wraz z listami i kopertami. Naukowcy z londyńskiej policji udoskonalili ostatnio nową metodę wykorzystywania testu DNA. Polega ona na pobraniu wyschniętej śliny ze znaczków i kopert. Stosuje się ją w przypadkach szantażu i przestępstw z wykorzystaniem zatrutych długopisów.
Głos Ruth przybrał suchy rzeczowy ton, kiedy przytaczała fakty. Po chwili jednak złagodniał.
— Pani Keen, test DNA potwierdził, że wyschnięta ślina na kopertach pochodzi od tego samego człowieka, którego włosy znaleźliśmy na grzebieniu. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że to pani mąż napisał te listy, włożył do kopert, zakleił je śliną, potem przykleił znaczki. Przykro mi...
Lisa po raz pierwszy rozejrzała się wokół siebie, jak gdyby jej świadomość chciała uciec od tego, co słyszy. Siedziały w małej kafejce. Większość konsumentów stanowiły pary młodych ludzi pogrążonych w rozmowie, jak — by zamkniętych w swoich osobnych światach. Nic nie wiedzieli o tym, że tak blisko nich rozgrywa się dramat. Lisa usłyszała głos policjantki.
— Napije się pani jeszcze kawy? Może coś mocniejszego?... Whisky albo brandy?
Lisa potrząsnęła głową i spojrzała na list. Plastikowa koperta sprawiała, że pismo wydawało się jakieś... Szukała właściwego słowa... Tak, sterylne. Przeczytała wiadomość. Nawet litery sprawiały wrażenie idealnie czystych, jakby nie niosły żadnej treści. Jakaś uporczywa myśl dobijała się do świadomości Lisy, nie dawała jej spokoju. Wreszcie przybrała konkretny kształt. Lisa podniosła głowę.
— Dziewięćdziesiąt procent!
— Słucham?
— Dziewięćdziesiąt procent. Powiedziała pani, że policyjny grafolog ma dziewięćdziesiąt procent pewności, iż listy zostały napisane przez Jasona.
— Tak.
— Ale nie sto procent.
Twarz Ruth Kirby wyrażała zniecierpliwienie.
— To nie jest dziedzina, w której można coś stwierdzić z absolutną pewnością. Żaden biegły nie wyda takiego orzeczenia. Jednak pozostałe dowody...
Lisa skinęła szybko głową.
— Tak, wiem. Oglądałam w telewizji proces O.J. Simpsona. Czy wasz grafolog jest najlepszym specjalistą w swojej dziedzinie?
Lisa zauważyła wahanie policjantki.
— Czy jest naprawdę dobry?
Ruth wzruszyła ramionami.
— To nasz policyjny ekspert. Należy do personelu laboratorium kryminalistyki. Nie było żadnych podejrzeń, że doszło do oszustwa, więc nie mieliśmy powodów wynajmować biegłego z zewnątrz.
— Chwytam się wszystkiego, a te dziesięć procent to moja ostatnia deska ratunku. Czy istnieją lepsi grafolodzy?
Ruth westchnęła. W jej głosie pojawił się cień irytacji.
— Owszem, są niezależni znawcy, którzy biorą ciężkie pieniądze za przeprowadzenie ekspertyzy. Jeden mieszka w Nowym Jorku, być może nawet jest tym najlepszym. Ale proszę nie liczyć na to, że policja zapłaci ponad tysiąc dolarów tylko za to, żeby ktoś rzucił okiem na list. Sprawa jest zamknięta, przykro mi.
Lisa potarła zaczerwienione oczy. Prawie nie spała tej nocy.
— Ja zapłacę honorarium.
— Straci pani pieniądze. Pozostałe dowody nie pozostawiają cienia wątpliwości.
Lisa potrząsnęła głową.
— Kochałam Jasona. Tak, odeszłam od niego, ale go kochałam i jestem gotowa zapłacić tysiąc dolców, żeby sprawdzić wartość tych dziesięciu procent.
Nagle Ruth uśmiechnęła się. Uśmiech rozjaśnił jej surową twarz.
— Lubię ludzi, którzy nie poddają się do końca. Wiem, że to ślepa uliczka, ale podziwiam panią za to, że chce pani nią pójść.
Zdjęła torebkę z oparcia krzesła, pogmerała w niej i po chwili wydobyła notes i długopis.
— Znam tego faceta. Jest stary i zgryźliwy, ale zetknęłam się z nim przy okazji kilku spraw i zdaje mi się, że mnie lubi.
Odszukała numer i zapisała go na serwetce.
— Chce pani, żebym do niego zadzwoniła? To nie będzie oficjalna rozmowa, bo policja nie zajmuje się już tą sprawą.
— Będę wdzięczna.
Ruth rozejrzała się; w rogu kawiarni wisiał na ścianie automat telefoniczny. Pozostali konsumenci podnieśli głowy, żeby spojrzeć na krępą postać w mundurze przesuwającą się między stolikami. Wróciła po dwóch minutach, ale nie usiadła.
— Jest zajęty, ale rozmawiałam z jego żoną. Może pani zostawić u niego list oraz kilka próbek do porównania. Ma pani je przy sobie?
Lisa dotknęła torebki.
— Tak, są tutaj.
Ruth wskazała serwetkę.
— Grafolog nazywa się Henry Wells. Jego żona mówi, że zajmie się tym w ciągu trzech lub czterech dni.
Uśmiechnęła się.
— Dodała, że można płacić kartą kredytową. Ma na imię Martha i zajmuje się finansami męża.
Lisa podniosła serwetkę z numerem telefonu i wstała.
— To tylko trzy przecznice stąd. Pójdę tam od razu.
Poczuły gorączkę panującą w mieście, gdy znalazły się na chodniku. Było wczesne popołudnie; w porównaniu z przyjemnym chłodem klimatyzowanej kawiarenki zdawało się, że ulica płonie. Na twarzach przechodniów malowała się udręka.
— Dziękuję. Zdaję sobie sprawę, że szanse są minimalne i pewnie już pani nie zobaczę. Jestem wdzięczna za to, co pani dla mnie zrobiła.
Ruth wzruszyła ramionami.
— Życzę pani szczęścia. We wszystkim.
Lisa skierowała się do świateł. Zmieniły się właśnie na czerwone; musiała stanąć. W palącym słońcu nawet myśli wydawały się ociężałe. Czuła się jak kurczak w piekarniku.
Nagle Lisa spostrzegła, że ktoś stanął obok. Była to Ruth.
— A co tam, to tylko trzy przecznice. Pomyślałam, że możemy pójść razem.
— Bała się pani, że ktoś mnie napadnie?
— Nigdy nie wiadomo.
— Pani pewnie uważa, że jestem zagubioną i bezradną kobietką, dokładnym przeciwieństwem dzielnej policjantki.
Ruth potrząsnęła głową.
— Różnimy się, to prawda. Ale nie uważam, że jest pani bezradna. Chodźmy.
Pokój był stary i nieco zakurzony. Kobieta siedząca za biurkiem wyglądała podobnie. Miała na sobie nieforemną, szarą sukienkę z wysokim kołnierzykiem i długimi rękawami. Jej twarz była szczupła, jakby ostra, ale oczy świeciły się niczym jasne, brązowe paciorki. W tej chwili mierzyły Ruth od góry do dołu.
— To pani dzwoniła?
— Tak. A to Lisa Keen, klientka.
Paciorki skierowały się na Lisę.
— Ma pani list i próbki?
— Tak.
Lisa otworzyła torebkę.
— Płaci pani gotówką czy kartą?
— Kartą American Express.
Kobieta skinęła głową, wyraźnie usatysfakcjonowana. W tej chwili otwarły się drzwi i ukazał się w nich stary mężczyzna z kartką papieru w dłoni. Nosił trzyczęściowy, staromodny prążkowany garnitur, który wyglądał, jakby go nigdy nie prasowano. Grafolog od razu rozpoznał Ruth.
— Witam panią sierżant. Czym mogę służyć?
Ruth wskazała Lisę.
— Przyprowadziłam panu prywatną klientkę. Nazywa się Lisa Keen i jest żoną doktora Keena, tego, o którym ostatnio rozpisują się wszystkie gazety.
Grafolog natychmiast okazał zainteresowanie.
— A tak! To spektakularne samobójstwo. Przykro mi. Co mogę dla pani zrobić?
Żona przecięła tę wymianę zdań jak nożem.
— W porządku, Henry, ja się tym zajmę! Ty musisz skończyć raport dla Remminga. Dzwonią z jego biura co godzinę.
— Mąż przysłał mi list pożegnalny, ale ja nie wierzę, że sam go napisał — wyjaśniła cicho Lisa.
— Ręczne pismo?
— Tak.
Żona grafologa spróbowała wtrącić się jeszcze raz, ale nie miała szans. Henry Wells zachowywał się jak chłopiec, któremu podarowano prezent w paczce i kazano jej nie otwierać.
— Ma go pani ze sobą?
Lisa skinęła głową. Wells złożył papier na biurku żony.
— To pierwsza część raportu. Tylko zerknę na list. To potrwa chwilę.
Kobieta wzruszyła ramionami, zrezygnowana. Znała dobrze swojego męża.
Ruth i Lisa podążyły za nim.
Po chwili znalazły się w zupełnie innym pokoju: przestronnym, jasnym, z mnóstwem nowoczesnego sprzętu elektronicznego. W swoim luźnym garniturze siwowłosy Henry wyglądał tu jak pingwin zagubiony na brzegu. Ale jego ruchy świadczyły o tym, że to mylne wrażenie.
Zaprowadził gości do dwóch metalowych taboretów stojących koło długiego stołu, a sam usadowił się na obrotowym krześle obok. Wyciągnął rękę; Ruth podała mu plastikową kopertę i dwie kartki napisane przez Jasona kilka miesięcy wcześniej. Wells odłożył kartki i skupił się na liście. Najpierw przyjrzał się pismu przez plastikową kopertę.
— Czemu uważa pani, że to może być fałszerstwo? — zwrócił się do Lisy.
Opowiedziała mu, jaki był stosunek Jasona do słowa „związek”.
— Czy są jakieś inne powody?
— Mój mąż nie popełniłby samobójstwa w żadnych okolicznościach. Poza tym, list wydaje mi się w jakiś sposób podejrzany. Nie umiem sprecyzować mojego odczucia, ale takie odnoszę wrażenie.
— Czemu się państwo rozeszli?
— Czy to istotne? — wtrąciła się Ruth.
Wells zerknął na policjantkę, nieco zaskoczony. Skinął głową.
— Wszystko jest istotne. Muszę znać stan umysłu tego człowieka.
Lisa pokrótce opowiedziała o swoim pragnieniu posiadania dziecka i odmowie Jasona. Gdy skończyła, grafolog za pomocą długiej pincety wyjął kartkę z koperty, umieścił ją na nieprzezroczystym wieczku białego metalowego pudełka i zapalił lampę wewnątrz. Promienie jasnego światła przeniknęły papier. Następnie ułożył na wierzchu cieniutki arkusz przezroczystego plastiku pokryty delikatną siateczką jak papier milimetrowy. Dopasował dokładnie obie warstwy, tak że linie siatki przecinały list poziomo i pionowo. Czynności te zajęły mu kilka minut. Potem, przyciskając lewą dłonią folię do papieru, przypiął oba arkusze do powierzchni pudełka. Ruchy grafologa były powolne i precyzyjne, jak gdyby miał do czynienia z kruchym kawałeczkiem cennej porcelany. Zdawał się nie pamiętać o obecności dwu kobiet siedzących nieruchomo jak posągi i obserwujących każdy jego gest. Gdy uznał operację za zakończoną, sięgnął do szuflady po olbrzymie, stare szkło powiększające i pochylił się nad przedmiotem badania. Przyglądał się listowi przez kilka lub nawet kilkanaście minut. Ciszę zakłócał tylko odgłos jego astmatycznego oddechu i odległy, słaby dzwonek telefonu w biurze, gdzie urzędowała jego żona. Wreszcie z piersi grafologa wydobył się głęboki pomruk. Nacisnął drugi włącznik na ściance białego pudełka; spojrzenia kobiet momentalnie podążyły za jego wzrokiem. Na ścianie zapalił się kwadratowy ekran szerokości metra. Ukazał się na nim tekst listu Jasona z literami wysokości około siedmiu centymetrów pociętymi cieniutkimi liniami siatki. Lisa poczuła skurcz w gardle; słyszała wyraźnie bicie swego serca. Drgnęła lekko, słysząc głos grafologa.
— Pani Keen, jest pani moją klientką, więc muszę pani powiedzieć, że ponad wszelką wątpliwość... pani mąż nie napisał tego listu.
Lisa patrzyła na jego twarz z szerokim uśmiechem, z którego emanowała łagodność. Jej pierś zaczęła falować, z oczu popłynęły łzy. Ruth Kirby otoczyła ją ramieniem.
Uspokoiła się po dłuższej chwili. Wells przyniósł jej colę z lodówki w kącie pokoju. Ruth pierwsza przerwała milczenie.
— Skąd ma pan pewność? Przecież pan nawet nie porównał pisma z próbkami. Nasz grafolog stwierdził, że na dziewięćdziesiąt procent list jest autentyczny.
Henry Wells machnął lekceważąco ręką.
— Wasz grafolog to niemowlę w powijakach. — Wskazał dłonią ekran. — Nie musiałem robić żadnych porównań. Ten list nie został napisany przez człowieka.
Lisa, teraz już spokojna, wymieniła zdumione spojrzenie z Ruth.
— Napisał go komputer, a ściśle rzecz biorąc, kaligraf przy pomocy komputera. — Henry uśmiechnął się do swoich myśli.— To wisiało w powietrzu od pewnego czasu. Widziałem rezultaty kilku takich prób, ale były dość prymitywne.
Powtórnie wskazał ekran.
— Ta jest doskonała.
Ruth przypomniała sobie, że jest detektywem.
— Jeśli tak, to w jaki sposób może pan stwierdzić, że mamy do czynienia z fałszerstwem? — spytała rzeczowo.
Grafolog uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Bo jest zbyt doskonała. Programiści stracili z pola widzenia to, co najważniejsze. Przedobrzyli. Rzecz jasna, mieli próbki pisma doktora Keena. Całe mnóstwo. Wyizolowali litery, które chcieli wykorzystać, i ułożyli z nich tekst na ekranie za pomocą programu graficznego. Ale mądrale z astronomicznymi ilorazami inteligencji bywają czasami wyjątkowo tępi. Zapomnieli o czynniku ludzkim. O ludzkiej słabości. Pismo ręczne to nie odcisk palca. Nie zawsze jest identyczne. W rzeczy samej, nigdy takie nie jest. Zmienia się nawet wraz ze zmianą nastroju.
Henry podniósł czarną latarkę i skierował na ekran. W lewym górnym rogu ukazała się plamka światła. Przesunął ją do litery„d” w słowie, „drogi”. — Proszę spojrzeć na tą literę; widzimy jak układa się względem linii siatki.
Światło przeniosło się na literę „d” w słowie „zawiodłem”.
— Proszę spojrzeć, jest dokładnie taka sama. Nawet setnej części milimetra różnicy.
Plama światła zatrzymała się teraz na „d” w słowie „modlę”. Była identyczna.
— Pani Keen, pani mąż nie używał nigdy słowa „związek”, ale programiści je uwielbiają — oznajmił Henry.
Zauważył, że nie udało mu się do końca przekonać Ruth. Podsunął jej kartkę papieru i długopis.
— Pani sierżant, proszę złożyć trzy podpisy, tak jakby podpisywała pani trzy czeki.
Ruth ujęła długopis i starannie wykonała polecenie.
Po chwili mogli obejrzeć podpisy na ekranie.
Dziesięć sekund później Ruth pozbyła się wątpliwości. Henry nie musiał nic mówić — sama wyraźnie widziała, że każdy z jej podpisów jest inny.
Henry Wells odprowadził Lisę i Ruth do biura. Policjantka poprosiła żonę grafologa, żeby przesłała rachunek do laboratorium kryminalistyki nowojorskiej policji. Sama opatrzyła go komentarzem.
— Pani sierżant, to fałszerstwo nie zostało dokonane przez pojedynczą osobę. Powstało w laboratorium wyposażonym w sprzęt komputerowy najnowszej generacji — powiedział Henry, kiedy wychodziły.
— Jakie laboratorium ma pan na myśli?
Grafolog wzruszył ramionami.
— Na przykład uniwersyteckie. Mogło to być również biuro badawczo-rozwojowe wielkiej międzynarodowej korporacji lub... centrum komputerowe którejś z agencji federalnych.
Ruth skinęła głową z namysłem.
— Bardzo panu dziękuję.
Upał na ulicy wzmógł się chyba jeszcze bardziej. Jednak stojące naprzeciwko siebie kobiety nie zauważały ani tego, ani przygnębionych nowojorczyków, którzy przepływali obok szerokim strumieniem.
— Nie powinna pani obiecywać sobie zbyt wiele — zapowiedziała Ruth. — Tak czy inaczej, awionetka rozbiła się w morzu. Ktoś ją pilotował, i najprawdopodobniej był to pani mąż.
— Wiem. Ale mimo to czuję się o wiele lepiej.
— Oczywiście. Nadal mieszka pani u przyjaciółki?
— Nie, przeniosłam się z powrotem do siebie. Co teraz?
Ruth odruchowo otarła z czoła krople potu. Uśmiechnęła się.
— Muszę wrócić do prawdziwej roboty. Kapitanowi nie pozostanie nic innego do zrobienia: będzie musiał przydzielić mi tę sprawę, bo mówiąc między nami, to na mnie spadnie splendor odkrycia, że nasz grafolog dał plamę. Później pogadam z jednym mądralą, a potem zadzwonię do pani. Za godzinę lub dwie. Jedno jest pewne, pani Keen: w najbliższej przyszłości będziemy się często widywać.
— Cieszę się — rzekła poważnie Lisa. — Może w takim razie zaczniemy mówić sobie po imieniu?
— Jestem Ruth.
Po chwili trzymały się mocno w objęciach.
— Jeszcze jedna rzecz nie ulega dla mnie wątpliwości, Liso. Nie jesteś bezradną kobietką.
11
To był długi lot, ale warto było go odbyć. Lucy Ling siedziała na szerokim tarasie swojego mieszkania przy Puget Sound i rozkoszowała się spokojem, o który tak trudno było w stolicy. Może promieniował od pobliskiej zatoki i nie kończącego się ciągu przepływających statków. Ktoś powiedział kiedyś, że obserwowanie ich ma taki sam efekt jak przyglądanie się rybkom w akwarium: pomaga odprężyć umysł, podobnie jak widok zachodzącego słońca, które zalewa niebo wszystkimi odcieniami czerwieni. Lucy była w świetnym nastroju również dlatego, że jej córka Agnes właśnie krzątała się w kuchni, przygotowując kaczkę po pekińsku. W Seattle nie brakowało znakomitych chińskich restauracji, ale żaden z ich szefów nie umiał przyrządzić tak pysznej kaczki jak Agnes.
Robiła to niestety coraz rzadziej, bo albo była zajęta pracą, albo wyjeżdżała na wystawy psów. Obie córki Lucy opuściły rodzinne gniazdo i skutecznie się usamodzielniły, więc widywała je prawie wyłącznie z okazji urodzin i chińskiego nowego roku. Jednak gdy weszła dzisiaj do domu, na automatycznej sekretarce zastała nagraną wiadomość od Agnes:
„Zjemy kolację w domu. Kupiłam tłustą kaczkę u Ho Changa i wieczorem ją upiekę”.
Dopiero gdy z kaczki zostały niemal same kości, Lucy uświadomiła sobie, że córka mogła mieć jakiś szczególny powód, aby urządzić wspólną kolację. Często rozmawiały o tym, że Agnes nie może sobie znaleźć chłopaka, podczas gdy Maria nigdy nie narzekała na ich brak. Agnes tłumaczyła to tym, że po udanym występie Maria jest pobudzona seksualnie muzyką oraz reakcją słuchaczy, więc wybiera sobie pierwszego lepszego przystojnego mężczyznę na przyjęciu po koncercie. Czasem taki związek utrzymywał się przez pewien czas.
Lucy nie komentowała tego, zauważając tylko, że Maria ma talent, ale uroda przypadła w udziale Agnes, która była wysoka i smukła, a jednocześnie miała ładnie zaokrągloną twarz i ciało. Na dodatek poruszała się z kocim wdziękiem.
— Ja chyba zniechęcam mężczyzn — zauważyła mimochodem. — Może zakocham się, kiedy spotkam takiego, który jest bardziej podobny do basseta niż do Jamesa Bonda.
Śmiech Lucy zaprawiony był odrobiną smutku. Czasem zdawało się jej, że córka rzeczywiście woli zwierzęta od ludzi.
— A jak się miewają twoje psy? — spytała.
W tym momencie podniosła głowę i momentalnie zauważyła, że Agnes nad czymś się zastanawia. Poznała to po ruchu jej głowy: to w jedną, to w drugą stronę, jakby ważyła jakąś myśl. Lucy znała ten gest na pamięć.
— Świetnie — odparła. — Wystawiłam Molema w Los Angeles w zeszłym tygodniu.
— I co?
— Wygrał w swojej rasie i zajął drugie miejsce w kategorii ogólnej.
— Doskonale!
Agnes wzruszyła obojętnie ramionami. Lucy przyjrzała się córce uważniej.
— Uważasz, że powinien zająć pierwsze miejsce?
— Nie, wyprzedziła go wyjątkowo piękna suka charta afgańskiego.
Lucy była zaintrygowana. Wiedziała to i owo o światku hodowców psów. Panowała tam zaciekła, bezpardonowa konkurencja. Pozbawieni wszelkich skrupułów hodowcy gotowi byli zrobić wszystko, żeby zdobyć przewagę nad innymi, nawet posunąć się do użycia środków dopingujących i chirurgii plastycznej. Żaden z nich nie przyzna, że jego pies ustępuje innemu.
— Chcesz powiedzieć, że ten afgan był lepszy od Molema?
Agnes skinęła głową.
— Prawdziwa dwuletnia piękność. Wabi się Wenus i pochodzi z hodowli admirała Ralfa Ravensburga.
— A, tak. Ja też słyszałam, że Admirał jest zapalonym hodowcą. To jego jedyna pasja oprócz pracy.
Agnes pochyliła się.
— Czym właściwie zajmuje się Admirał?
Lucy zrobiła lekceważący gest.
— Jest szefem tajnej agendy federalnej o nazwie Narodowa Agencja Zasobów Ludzkich, w skrócie NAZL. Placówka mieści się w Tennessee.
— Co robi?
— Nie wiem dokładnie. To agencja badawcza, współpracująca z NASA.
— Ale w czym?
Lucy spojrzała na napiętą twarz córki.
— Tak jak powiedziałam, to tajna agencja. Nie wiem, czym się zajmuje. Dlaczego pytasz?
Agnes wyprostowała się. Spojrzała przez okno na zatokę.
— Pamiętasz, że zanim sama zajęłam się hodowlą, sędziowałam często na wystawach psów. Jakieś pięć lat temu Ravensburg pokazał afgańską sukę imieniem Virgo. Była niemal skończoną pięknością. Widziałam ją na trzech wystawach. Wygrała wszystkie w kategorii ogólnej. I nagle trzy lata temu zdechła, bodaj na zatrucie pokarmowe, o ile mnie pamięć nie myli. Nieważne; tak czy owak, w zeszłym tygodniu w Los Angeles udało mi się podejść blisko do Wenus i obejrzeć ją dokładnie; admirał wyszedł zdaje się do toalety. Miała dokładnie te same cechy co Virgo. Identyczne. Łącznie z minimalnym skrzywieniem lewego siekacza.
Lucy wzruszyła ramionami.
— Może jest po tamtej suce, Virgo?
— Nie, sprawdziłam w rodowodzie. Całkiem inna linia. — Zawiesiła głos. — Znam się na tym, mamo. I wierz mi, że nie powoduje mną zawiść z powodu porażki Molema. Ravensburg pokazał tego samego psa.
— Ale sama przecież powiedziałaś, że Virgo zdechła trzy lata temu — zauważyła ze zdziwieniem Lucy.
— To prawda.
— A więc nie rozumiem, o czym mówisz.
Agnes wzięła głęboki oddech.
— Mówię o owcy imieniem Dolly.
Mark Wallace stał przy piecyku gazowym w malutkiej zagraconej kuchni i mieszał sos bolognese w poobijanym rondlu. Żaden specjał, podobnie jak spaghetti z torebki, które podgrzewał w garnku stojącym na sąsiednim płomieniu.
Zadzwonił telefon. Mark podniósł słuchawkę.
— Czy mam przyjemność mówić ze świńskim kołkiem?
Mark zmarszczył brwi. Dopiero po chwili rozpoznał głos.
— Jeśli dzwoni pani, żeby zaproponować mi chińskie danie na wynos, to proszę oszczędzić sobie trudu. Dziś wieczór mam ochotę na kuchnię włoską.
Usłyszał śmiech w słuchawce.
— Proszę stawić się w moim biurze we wtorek o dziewiątej rano. Zatrudniam pana.
— Gdzie mam pracować?
— W dziale informacyjnym. Poinformuję kierownika transportu, że nie będzie pan już jeździł limuzyną.
Lucy odłożyła słuchawkę. Mark podskoczył cztery razy jak szalony, po czym wyłączył kuchenkę. Dzisiaj zafunduje sobie homara i popije go szampanem.
12
Okrągły stół stał w okrągłej komnacie. Admirał lubił wyobrażać sobie, że zasiada w mitycznym dworze.
Ale nie był to Camelot, a ci, którzy zasiedli wokół stołu, mimo całego swego zapału i zaangażowania, nie wyruszali na krucjatę.
Po lewej ręce Admirała usiadł profesor Adam Maitland, a po prawej profesor Gerald Haas. Naprzeciwko, pomiędzy Kenem Baylissem i doktorem Kurtem Kramerem, siedziała Gail Saltz. Wenus, afgańska suka Admirała, spokojnie drzemała za krzesłem swego pana.
Pomieszczenie z jednostronnie przejrzystymi oknami znajdowało się na poziomie gruntu. Roztaczał się z nich przepiękny widok: na pierwszym planie płaski teren urozmaicony zielenią liści klonów, dębów i buków, dalej wzgórza ukryte pod płaszczem jodeł, a wreszcie wierzchołek góry Clingman Dome na tle błękitu nieba.
Taka panorama skłaniała do wielkich myśli.
— Cały ten pomysł był kompletnie poroniony — wypaliła Gail.
Ravensburg westchnął, zerknąwszy na Maitlanda.
— Gail, wiemy już, że wyrażałaś się z rezerwą o tym, jak przyjęliśmy doktora Keena. Może rzeczywiście powinniśmy byli zacząć łagodniej. — Ruchem ręki wskazał Haasa. — Ale Gerald sporządził jego portret psychologiczny i na tej podstawie uznaliśmy, że najlepiej będzie przedstawić mu jego położenie szybko i bez ogródek.
Gail machnęła lekceważąco ręką.
— Psycholodzy czasem nie dostrzegają drzew w lesie.
Profesor Haas był mężczyzną zbliżającym się do sześćdziesiątki, w okularach, z krótko obciętymi siwymi włosami i wąskimi ustami.
— Przypuszczam, że kuzynka Gail wolałaby wejść tanecznym krokiem do jego kwatery, odziana tylko w pończochy i podwiązki — stwierdził sarkastycznie. — A doktor Keen pomyślałby, że obudził się w jakimś burdelu w Nevadzie.
— Nie wątpię, że zna pan to z własnego doświadczenia — odparowała Gail.
Ravensburg uniósł obie dłonie.
— Darujmy sobie swary, proszę. To dopiero początek, nastawienie doktora może uleć zmianie, być może da się na niego jakoś wpłynąć. W tej chwili odmawia przeprowadzenia operacji. Ale dajmy mu czas na przemyślenie.
Haas kiwnął zdecydowanie głową.
— Właśnie takie wnioski zawarłem w moim raporcie. Trzeba poczekać, aż jego ciekawość weźmie górę nad oporami. Jest chirurgiem, a ta operacja będzie wydarzeniem niepowtarzalnym: zabieg na mózgu pierwszego ludzkiego klonu. Coś, czego nikt nigdy przedtem nie zrobił. Czy Franklin zrezygnowałby z szansy zmierzenia siły pioruna? Czy Einstein odmówiłby skorzystania z wehikułu czasu, gdyby mógł w ten sposób dowieść słuszności swojej teorii? Oczywiście, że nie. — Wskazał mężczyznę siedzącego naprzeciwko. — Spytajcie Kurta. On też jest chirurgiem.
Kramer skinął głową powoli, z namysłem.
— Profesor ma słuszność — powiedział z twardym europejskim akcentem. — Doktor Keen zajmuje miejsce na szczycie swojej profesji. Widział już zdjęcia rentgenowskie oraz wyniki badań. Jego ciekawość musi być ogromna i na pewno ciągle rośnie. Tak samo jak to się działo w moim przypadku. Bardzo bym chciał przeprowadzić tę operację.
Wszyscy skierowali wzrok na wysokiego blondyna o bladej cerze i niebieskich oczach. Jego wargi zawsze pozostawały w półuśmiechu, pozbawionym jednak cienia radości.
— Niewykluczone, że będziesz musiał to zrobić, Kurt. Sam jednak przyznasz, że w tej dziedzinie nie dorównujesz doktorowi Keenowi.
Kramer potrząsnął głową.
— Daleko mi do niego, Admirale. Doktor Keen to jeden z pionierów tej metody i nadal pozostaje przodownikiem w jej stosowaniu. Nie zaproszono mnie tu po to, żeby wykonać taki zabieg. — Skłonił nieznacznie głowę w stronę Admirała. — Ale zawsze jestem do twoich usług.
— Myślę, że powinien spotkać się z Apollem — rzekła Gail.
Zapadła długa, pełna napięcia cisza.
— Sądzę, że to byłby wielki błąd — powiedział ostrzegawczym tonem profesor Haas. — Wszyscy zapoznaliście się z portretem psychologicznym doktora Keena. Zrobiłem rzetelne badania charakterologiczne. Udało mi się nawet przeprowadzić z nim wywiad za pośrednictwem podstawionego dziennikarza z miesięcznika medycznego. Doktor Keen konsekwentnie odmawiał kontaktów z pacjentami. Nawet nie chciał oglądać ich twarzy. Interesują go wyłącznie ich ciała, a zwłaszcza mózgi. To człowiek pozbawiony wszelkich emocji. Żona opuściła go nie bez powodu. Zazwyczaj kobieta o pośledniej inteligencji czuje pociąg do geniuszu, ale w tym przypadku stało się inaczej. Nawet takie kobiety potrzebują okazania emocji, a on takowych nie posiada.
Haas spojrzał na Ravensburga.
— Wszyscy zgodziliśmy się na ten tryb postępowania, Admirale. Powtarzam, to byłby ogromny błąd. Tylko suche dane medyczne mogą pobudzić wyobraźnię tego człowieka. Spotkanie z pacjentem odniosłoby skutek przeciwny do zamierzonego. Taka jest moja opinia jako specjalisty.
— Podzielam zdanie profesora — odezwał się Maitland.
Ravensburg pogładził się po swojej koziej bródce. Powiódł wzrokiem po zebranych.
— Poczekamy kilka dni, aż jego ciekawość wzrośnie — ogłosił. — Jeśli tak się nie stanie, rozważymy inne opcje... Wszystkie, bez wyjątku.
Odchrząknął i podniósł się z miejsca.
— Wenus, czas na spacer. Ken, Adam, bądźcie łaskawi nam towarzyszyć.
Wszyscy wstali. Pies stał już koło drzwi, merdając radośnie ogonem.
Razem stanowili sielankowy widok: trzech mężczyzn przechadzających się w towarzystwie przepięknego, hasającego swobodnie charta. Ravensburg snuł głośne rozważania.
— Jaka szkoda, że nie możemy wywrzeć na niego nacisku. Gdyby miał syna lub córkę... Albo matkę, którą uwielbia. Kogoś, kogożycie jest dlań bardzo ważne, komu za wszelką cenę chciałby oszczędzić cierpień.
— To jeden z powodów, dla których go wybraliśmy — przypomniał Bayliss. — Wkrótce miał wziąć rozwód, a wtedy nikt by się o niego nie upomniał. Nikt nie zainteresowałby się zniknięciem takiego człowieka.
— Ależ oczywiście, to była perfekcyjnie przeprowadzona operacja — powiedział Ravensburg łagodnym tonem. — Nie wzbudziliśmy niczyich podejrzeń, jak sądzę?
— Najmniejszych — zapewnił Bayliss. — Za pośrednictwem naszych informatorów monitorujemy rozwój wydarzeń na najwyższych szczeblach nowojorskiej policji. Wczoraj wieczorem otrzymałem telefon z Nowego Jorku. Laboratorium kryminalistyki przeprowadziło badanie kopert, znaczków i charakteru pisma i wydało jednoznaczny werdykt, zgodny z moimi oczekiwaniami. Nikt nie kwestionuje tego, że doktor Keen popełnił samobójstwo, Admirale.
Ravensburg położył dłoń na ramieniu Baylissa.
— Sprawiłeś się jak zwykle bez zarzutu, kuzynie. Zostaw nas teraz, proszę.
Bayliss oddalił się. — Ten człowiek może stanowić przykład nas wszystkich. Całkowite posłuszeństwo.
Maitland skinął głową.
— On cię bezgranicznie czci, Admirale.
Ravensburg zmarszczył czoło.
— Nie lubię tego słowa. Uważam siebie za tego, który zachęca i mobilizuje do działania. Lubię, kiedy ludzie dają z siebie wszystko. Pragnę, aby czcili instytucję, którą reprezentuję, a nie mnie.
Maitland uśmiechnął się.
— Nie zawsze jest to takie łatwe, Admirale. Dla większości z nas NAZL to właśnie ty. Ty stworzyłeś tę instytucję i dzięki tobie ona trwa. Dzięki twojej wizji otrzymaliśmy możliwość pracy w dziedzinach, o których poza naszymi laboratoriami nikomu nawet się nie śniło.
Ravensburg zdawał się tego nie słyszeć. Śledził wzrokiem psa truchtającego sto metrów dalej z nosem przy ziemi.
— Chciałbym zwrócić twoją uwagę na pewną ciekawą rzecz.
Podniósł siwą głowę.
— Alleluja! — zawołał donośnie.
Pies uniósł na sekundę łeb, ale zaraz wrócił do obwąchiwania trawy.
— Virgo!
Charcica momentalnie poderwała głowę i pokłusowała w ich stronę.
Po chwili ocierała się już o nogę Admirała.
— Czy to coś znaczy, Adamie?
Maitland uśmiechnął się, po czym wzruszył ramionami.
— Virgo i Wenus to podobnie brzmiące imiona.
— Nie uważasz, że kryje się za tym coś więcej?
Profesor spojrzał na psa.
— Być może, Admirale. Ale przecież nie ingerowaliśmy genetycznie w mózg Wenus. Zanim Apollo zacznie zdradzać jakiekolwiek oznaki, upłynie sporo czasu.
W oczach Admirała błysnął zuchwały ognik.
— Wobec tego musimy wykorzystać jak najpełniej to, co już mamy... A ten nędzny drań Jason Keen odegra swoją rolę, czy tego chce, czy nie chce.
13
Jego wygląd mógł łatwo wprowadzić w błąd, ponieważ intelektualista powinien mieć wysokie czoło, grube okulary i mądrą minę. Howard Crosby natomiast, znany w policji jako Bing, miał czoło goryla i odpowiednią do tego posturę: grube, pokryte gęstym tatuażem ramiona i szeroki, masywny tors. Kosmyki rzadkich czarnych włosów spływały mu na kark. Tacy jak on mogą przyprawić o ból głowy szefa każdego posterunku policji. Crosby wyglądał jak wyrzutek z trzeciej ligi amerykańskiego futbolu.
Tymczasem Bing czytał ponoć jedną książkę dziennie, od klasycznych tragedii greckich poczynając, a na powieściach Toma Clancy'ego kończąc. Pochłaniał miesięczniki i tygodniki wszelkiego sortu, i nie siadał do lunchu dopóki nie przeczytał niedzielnego magazynu „New York Timesa”.
Mimo to był tylko sierżantem i nie miał żadnych widoków na awans. Przełożeni — łącznie z komisarzem — nie cierpieli go wręcz chorobliwie, ponieważ Bing pogardzał głupcami, a jego zdaniem większość z nich w pełni zasługiwała na to miano. W oczach zwykłych policjantów był zaś wyrocznią — regularnie przemierzali drogę do końca korytarza, gdzie mieściła się klitka, szumnie zwana biurem Specjalnej Jednostki Aktywnego Reagowania składającej się z jednego człowieka, którym był rzecz jasna Bing. Nikt nie wiedział, co to właściwie znaczy, ale każdy, kto miał kłopot, walił prosto do pakamery Binga.
Ruth Kirby stała oparta o framugę drzwi. Bing, który rozwiązywał właśnie krzyżówkę, wyczuł jej obecność.
— Elektroniczny pracownik służby penitencjarnej — rzucił Bing. — Na siedem liter.
— Nie jestem dobra w rozwiązywaniu krzyżówek — odparła Ruth.
Podniósł głowę i skinął, jakby ją dopiero teraz zobaczył.
— A, nasza heroina. Co cię sprowadza?
— Sprawa Jasona Keena.
— Myślałem, że została uznana za samobójstwo i zamknięta.
— Właśnie otwarto ją z powrotem, i to jest moje dzieło.
Ruth wiedziała dobrze, że Bing nie cierpiał pustosłowia, więc przedstawiła rozwój najnowszych wydarzeń w kilku zdaniach.
Duże brązowe oczy Crosby'ego otwarły się szerzej z zainteresowania. Odłożył gazetę i ruchem głowy wskazał krzesło.
— A więc po pierwsze, czy to Keen pilotował ten samolot, czy ktoś inny? — myślał głośno Bing. — Jeśli on sam, to jak go do tego nakłonili? Jeśli ktoś inny, to dlaczego się zabił? A jeśli to rzeczywiście był ktoś inny, co się stało z doktorem Keenem? — Zatarł z zapałem dłonie i zachichotał. — Niech się chowa Archiwum X. Tu mamy do czynienia z prawdziwą zagadką.
— Myślisz, że to nie on siedział w tym samolocie?
Bing potrząsnął głową.
— Odrzuciłem tę możliwość po kilku sekundach. Po co ktoś miałby fałszować własny list pożegnalny?
— Ale DNA pasuje do śliny na kopertach.
— Nieistotne. Albo go zmusili, żeby je polizał, albo otworzyli mu usta, kiedy był nieprzytomny... lub martwy. Ślina może się utrzymać w ustach nieboszczyka przez wiele godzin, a nawet dni.
— Sądzisz więc, że on nie żyje?
— Bynajmniej. To jeden z najwybitniejszych neurochirurgów na świecie. Poza tym chyba kawał drania, ale jako specjalista doskonały. — Bing nieokreślonym ruchem wskazał malutkie zakurzone okienko. — Ktoś bardzo bogaty i wpływowy ma kłopoty z mózgiem, i z jakiegoś powodu nie może po prostu pójść do szpitala, żeby się leczyć.
— Przestępca?
Bing ponownie zachichotał. Wysoki, piskliwy śmiech dziwnie kontrastował z jego olbrzymią posturą.
— Wykluczone. Bogaty mafioso w tym kraju zgłosiłby się do najlepszej kliniki, i to w błysku fleszów, udzielając łaskawie wywiadów na prawo i lewo.
Ruth przyszła do głowy pewna myśl.
— A może to głowa jakiegoś obcego państwa? Pułkownik Kadafi albo nawet Fidel Castro? Wysłaliśmy naszego lekarza na pomoc Jelcynowi, ale nie posłalibyśmy nikogo do Libii ani na Kubę.
Bing zastanowił się.
— Wątpię. Tacy jak oni leczą się w Szwajcarii, Londynie lub Paryżu, albo nie ruszają się nigdzie bez zespołu złożonego z najlepszych lekarzy. Mamy do czynienia z obywatelem tego kraju, i nie jest to żaden ojciec chrzestny.
— Zgadzam się z tobą, że to nie Keen leciał awionetką — powiedziała zdecydowanie Ruth. — Właśnie wracam z lotniska na Long Island. Rozmawiałam z kierownikiem obsługi, niejakim Halem Goodyearem. To było bardzo pouczające. Z początku facet twierdził z pełnym przekonaniem, że miał do czynienia z Jasonem Keenem. Dwadzieścia lat temu widział go kilkakrotnie, gdy doktor uczęszczał na kurs pilotażu. Ale kiedy pokazałam mu kilka współczesnych zdjęć Keena, nie był już taki pewny.
— To zrozumiałe — wtrącił Crosby. — Jeśli facet miga ci dokumentem i do tego przypomina kogoś, kogo widziałaś dwadzieścia lat temu, mózg samoczynnie zakłada istnienie związku między tymi dwiema osobami.
— A to jeszcze nie wszystko. Goodyear powiedział mi, że choć sam nie lata, obraca się w tym światku całe życie. Keen był ponoć równie znakomitym pilotem jak chirurgiem. Tego dnia o tej porze nikt oprócz niego nie wypożyczał samolotu, więc Goodyear widział jego start i dobrze go zapamiętał, ponieważ pilot radził sobie przy starcie raczej niepewnie. Nawet sprawdzanie maszyny przed kołowaniem na pas startowy zajęło mu bardzo dużo czasu, jak gdyby był świeżo upieczonym pilotem.
Kąciki szerokich ust Crosby'ego obniżyły się.
— Możliwe. Ale z drugiej strony, jeśli facet ma zamiar wzbić się w powietrze i popełnić samobójstwo, to trudno oczekiwać, żeby zachowywał się normalnie.
— Ja powiedziałam dokładnie to samo, ale Goodyear wyjaśnił, że taka kontrola to czysto rutynowa procedura. Nawet nie wyglądając przez okno swojego biura może odgadnąć, który ze stałych klientów w danej chwili startuje. W każdym razie to kolejna poszlaka wskazująca, że za sterami awionetki nie siedział Jason Keen. I nie ostatnia. Rozmawiałam z dozorcą domu, w którym mieszkał doktor. Odniosłam wrażenie, że to solidny pracownik, a właściciel budynku potwierdził tę opinię. Dozorca jest całkowicie przekonany, że doktor Keen wrócił tego wieczora do domu, ale nie ma stuprocentowej pewności, że to on później wyszedł. Widział tylko jego plecy. Mężczyzna był tak sarno ubrany, miał podobną sylwetkę i fryzurę... Ale portier nie widział jego twarzy. Uznał po prostu, że to był Keen, i zanotował jego wyjście.
Pochyliła się.
— Budynek ma zaplecze z podwórkiem i windę towarową na wszystkich piętrach. Winda i podwórko są zamknięte na klucz, ale nie ma tam zainstalowanych kamer.
— Sądzisz, że dokonali zamiany w mieszkaniu?
Ruth stuknęła palcami w blat w biurka.
— Jeśli zrobili zamianę, to właśnie tam. Przed chwilą wysłałam tam techników, żeby dokonali szczegółowych oględzin.
Crosby uśmiechnął się z aprobatą. Nadal wyglądał jak goryl, ale goryl zadowolony.
— Więc skoro jesteś taka bystra, to czemu przychodzisz do mnie?
— Z dwóch powodów — odparła Ruth. — Po pierwsze, próbuję prześledzić wszystkie ruchy Keena w ciągu ostatnich paru dni. Jego żona mi w tym pomaga.
Bing uniósł krzaczaste brwi.
— Jaka ona jest?
Ruth zastanowiła się przez moment.
— Z początku odniosłam wrażenie, że nie należy do najbystrzejszych. Taka słodka trzpiotka. Ale pomyliłam się. Lisa pozwala unosić się emocjom, ale nie jest głupia. I nie daje łatwo za wygraną. Gdyby nie ona, fałszerstwo przeszłoby niezauważone.
— Atrakcyjna?
Ruth znów się zawahała.
— Chyba tak... Na swój dziewczęcy sposób.
— No więc, dlaczego do mnie przyszłaś? — powtórzył pytanie Crosby.
— Henry Wells, ten geniusz grafologii, podpowiedział mi, że autorów fałszerstwa powinnam szukać wśród potężnych, świetnie wyposażonych i bogatych instytucji. — Ruth westchnęła. — Poza tym coś mi mówi, że nie mam zbyt dużo czasu.
— To prawda — zgodził się Bing. — Jeśli doktora porwano w konkretnym celu, to natychmiast po wykonaniu swego zadania stanie się zbędny.
— Dokładnie. Muszę więc działać szybko i właśnie dlatego szukam wsparcia w twojej ślicznej główce.
Zamiast odpowiedzi Bing oparł się o krzesło i zapatrzył w szary sufit. Ruth czekała cierpliwie. Oprócz komputera, na biurku znajdowała się tylko gazeta z krzyżówką i długopis.
Wreszcie Crosby spuścił wzrok, ale nadal nie patrzył na Ruth. Jego spojrzenie zatrzymało się gdzieś nad jej głową.
— Dobry detektyw powinien unikać przyjętych a priori założeń. Ale my nie mamy wyboru. Musimy zakładać, że Jason Keen nie siedział za sterami awionetki, i że został uprowadzony wbrew swojej woli. Zakładamy również, że ten, kto porwał doktora, skłonił w jakiś sposób pilota samolotu, żeby podszył się pod Keena i popełnił samobójstwo. Musisz ustalić tożsamość pilota i idąc jego tropem rozpoznać ludzi bądź organizację, która za nim stoi.
— Pilot leży na dnie oceanu ponad kilometr pod powierzchnią wody, a policja nie, przeznaczy pół miliarda dolarów na wydobycie wraku.
— To prawda — zgodził się Bing. — Mogłoby się zdawać, że szukasz ziarnka piasku na plaży, ale tak nie jest.
Pochylił się i oparł łokcie na biurku.
— W Stanach Zjednoczonych zamieszkuje około dwustu osiemdziesięciu milionów ludzi. Nieco mniej niż połowa z nich to mężczyźni, a około osiemdziesiąt procent z nich jest rasy kaukaskiej. Zostaje nam więc sto dwadzieścia milionów. Określając przedział wiekowy na trzydzieści do pięćdziesięciu lat eliminujemy kolejne siedemdziesiąt procent z tej liczby. Pozostaje trzydzieści trzy i pół miliona. Odejmujemy pięćdziesiąt procent tych, którzy nie odpowiadają pod względem wzrostu i wagi, i mamy nieco mniej niż siedemnaście milionów.
Crosby przerwał na chwilę rachunki.
— Z tej liczby nie więcej niż jeden procent posiada licencję pilota — ciągnął. — Tak więc zostało nam osiemdziesiąt siedem tysięcy ziarenek piasku. Może mniej.
— Bardzo sprytnie — powiedziała Ruth. — Ale to nadal ogromna liczba.
— Wcale nie. W ciągu kilku godzin możesz wyeliminować około dziewięćdziesięciu pięciu procent kandydatów.
— Jak?
Crosby rozłożył ręce.
— Ci ludzie nie zaczęli od szukania kogoś, kto wygląda jak Jason Keen i jest gotów popełnić samobójstwo. To byłoby bez sensu. Mieli takiego człowieka i kazali mu zrobić licencję. Stało się to prawdopodobnie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
Na twarz Ruth wypłynął uśmiech. Kiwnęła powoli głową.
— Muszę więc zacząć od sprawdzenia aeroklubów w całym kraju. To potrwa wiele miesięcy, bo jest ich pewnie tysiące.
Bing potrząsnął głową i wskazał komputer.
— Takie szkoły pilotażu muszą spełniać bardzo surowe wymogi prawne. Każdy pilot przechodzi obowiązkowe badania medyczne i zostaje zarejestrowany w Amerykańskim Związku Lotniczym. Wystarczy podać komputerowi właściwe dane i w ciągu kilku godzin z dwustu osiemdziesięciu milionów zostanie kilkadziesiąt osób. Podejrzewam, że nasz zacny, lecz ograniczony kapitan przydzielił ci kogoś do pomocy?
— Tylko jednego człowieka — odparła smutno Ruth.
— Pewnie jakiegoś półgłówka. Kto to taki?
— Ty.
— Akurat!
Ruth uśmiechnęła się szeroko.
— Pół godziny temu. Możesz to sprawdzić w swojej poczcie elektronicznej.
Bing przycisnął grubymi palcami kilka klawiszy i po chwili czytał na ekranie służbową notatkę. Przeniósł wściekły wzrok na Ruth.
— Nie mam zamiaru zdzierać sobie zelówek — warknął.
Ruth skinęła głową.
— Bądź spokojny. Ja się tym zajmę — powiedziała. — A ty możesz sprawdzić tropy, które wskazałeś. Zadzwoń do mnie na komórkę, jak będziesz coś miał.
Wpadła na to, kiedy była w połowie korytarza. Szybkim krokiem wróciła do jaskini Binga. Siedział pochylony nad klawiaturą.
— Klawisz — powiedziała Ruth.
— Co?
— Klawisz. Odpowiedź na hasło w twojej krzyżówce.
— Nigdy nie mogę sobie dać rady z tymi najgłupszymi hasłami... Wynoś się!
14
Paddy zauważył Lisę, kiedy wchodziła do baru. Poruszała się jak tancerka, a minę miała jak porzucone dziecko.
Ostatnio była tu przed odejściem od Jasona, czyli kilka tygodni temu. Usiadła przy barze. Paddy spojrzał na jej twarz pozbawioną wyrazu. Bodaj pierwszy raz w życiu zabrakło mu słów.
— Cześć, Paddy — powiedziała. — Daj mi to, co zawsze.
Głos Lisy zdradzał to, co czuje; wiedziała, że Paddy dobrze ją rozumie. Przełknął śliną i łagodnie dotknął jej ramienia. Odwrócił się szybko, żeby przygotować Krwawą Mary.
Gdy stawiał drinka przed Lisa, był znów dawnym, opanowanym barmanem.
— Czy będzie ceremonia? — spytał.
Lisa napiła się i potrząsnęła głową.
— Nie, dopóki śmierć nie zostanie potwierdzona.
Paddy zauważył coś w oczach Lisy.
— Czy są jakieś wątpliwości? — spytał.
— Może. — Odwróciła się i rozejrzała. W lokalu siedziało kilku gości, ale stolik w kącie był wolny. — Jestem umówiona z przyjaciółką. Zaczekam przy tamtym stoliku. Być może zechce z tobą pomówić. Będę wdzięczna, jeśli okażesz jej pomoc.
— Jasne.
Odprowadził ją wzrokiem. Podobnie jak goście, z których większość stanowili mężczyźni.
Ruth Kirby zjawiła się po pięciu minutach. Szybko odszukała wzrokiem Lisę i przecisnęła się do niej między stolikami. Miała na sobie dżinsową spódniczkę, płaskie czarne buty i czerwono-niebieską koszulę. Nikt nie podniósł głowy.
— Elegancko tu — zauważyła siadając. Dużą czarną torebkę zawiesiła na oparciu krzesła. W mgnieniu oka zjawił się wysoki kelner w skórzanym fartuchu. Ruth wskazała szklankę Lisy.
— Dla mnie to samo — powiedziała. — Z dużą ilością ostrej papryki.
Szybko opowiedziała Lisie o wizytach na lotnisku i w mieszkaniu oraz o spotkaniu z Howardem Crosbym.
— To musi być ciekawy gość — powiedziała Lisa.
— Zgadłaś. Trop pilota to najbardziej logiczny kierunek śledztwa. Bing jest jak pies gończy. Będzie węszył tak długo, aż coś znajdzie albo nabierze pewności, że podąża ślepą uliczką.
Kelner przyniósł drinka i stanął wyczekująco. Ruth napiła się łyk, posmakowała i odwróciła się.
— Dobre. Ale następnym razem trochę więcej papryki.
Kelner uniósł z uznaniem brwi i oddalił się.
— Następnym razem Paddy wsypie ci pół buteleczki.
— Nie szkodzi. Zjadam miskę chili na śniadanie. To ten przy końcu baru?
— Tak. Już go uprzedziłam, że chcesz pogadać.
— Wyjaśniłaś, kim jestem?
— Nie, powiedziałam tylko, że czekam na przyjaciółkę.
— Dobrze. — Ruth wydobyła z torebki notes i przekartkowała szybko. — Spędziłam kilka godzin w szpitalu. Rozmawiałam z kolegami twojego męża. Nie wyglądali na szczególnie przygnębionych tym, co się stało.
Lisa uśmiechnęła się z goryczą.
— Nie darzyli go tam sympatią. Zwłaszcza inni chirurdzy i przełożeni — stwierdziła. — Ale musisz wiedzieć, że w świecie medycznym panuje bezwzględna konkurencja i zawiść. Jason był najlepszy, dlatego budził taką niechęć.
Westchnęła.
— Ale trzeba też przyznać, że nie starał się zmienić tego stanu rzeczy. Nie lubił bawić się w dyplomację. Wolał skupić się na swojej pracy.
Ruth zerknęła w notatki.
— Dowiedziałam się czegoś, co mnie zdziwiło. Otóż lekarze powiedzieli mi, że Jasona nie interesowali pacjenci jako ludzie. Nie starał się dowiedzieć, kim są i co myślą. — Przerzuciła kartkę. — Nigdy nie odwiedzał ich w salach przed operacją, nie próbował uspokajać psychicznie jak inni chirurdzy. Interesował go tylko stan ich mózgów.
Podniosła wzrok na Lisę.
— To dziwne postępowanie. Jakby był człowiekiem bez serca.
Lisa potrząsnęła głową. Smutny uśmiech nie zniknął z jej twarzy.
— Oni nie rozumieją albo nie chcą rozumieć. Jason przyjmował zawsze najtrudniejsze przypadki. Jego pacjenci mieli bardzo nikłe szanse przeżycia. Innym lekarzom jest łatwiej. Oni mogą zjawiać się koło łóżek chorych jak aniołowie stróże, ujmować ich dłonie i zapewniać, że wszystko będzie dobrze, bo wiedzą, że w dziewiętnastu przypadkach na dwadzieścia to, się sprawdzi. Tacy jak Miles Turner lubią odgrywać bohaterów... Jestem pewna, że z nim rozmawiałaś. Jason nie mógł tak postępować. On był uczciwym człowiekiem. Musiałby spojrzeć pacjentowi prosto w oczy i powiedzieć, że uczyni wszystko, co w jego mocy, ale szanse są cholernie małe. To nie jest łatwe.
— Ale twój mąż miał ludzkie uczucia?
Oczy Lisy błysnęły gniewem. Wzięła łyk drinka.
— Spróbuj zrozumieć. Chirurg formatu Jasona operuje w dwóch albo nawet trzech salach naraz. Zwykli chirurdzy przygotowują i otwierają pacjenta. Wtedy wchodzi Jason, stara się jak najlepiej wykonać swoją robotą; tamci zaszywają otwarcie, a Jason przechodzi do następnej sali. Tak pracują chirurdzy najwyższej klasy.
Ruth była zaintrygowana. Jak większość ludzi, nie wiedziała jak działa duży szpital.
— To przypomina linię produkcyjną.
— Czasami, ale nie zawsze. Zdarzają się długie, wielogodzinne operacje, w czasie których chirurg walczy o życie pacjenta. — Lisa zniżyła głos. — On naprawdę się przejmował, Ruth. Czasem wracał do domu kompletnie wyczerpany i załamany, bo stracił pacjenta, którego jego zdaniem można było uratować. Widziałam, jak zrywał się w środku nocy, szedł do salonu, włączał jakąś idiotyczną mydlaną operę, z której i tak nic nie widział, bo patrzył w swoje myśli. Może robił sobie wyrzuty.
Lisa dokończyła drinka i gestem poprosiła kelnera o dwa następne. Ruth opróżniła szklankę.
— Czy zawsze tak było?
— Nie. Pamiętam dokładnie dzień, w którym przestał patrzeć na twarze pacjentów. To było po trzech miesiącach naszego małżeństwa. Miał pacjentkę, siedmioletnią dziewczynkę. Była urocza. Widziałam ją. Urodziła się z wadą mózgu i nie mogła normalnie żyć. Jason doszedł do wniosku, że można coś z tym zrobić. Nie udało się. Wyznał, że popełnił błąd. Zmarła. Powiedziałam, że każdy może się pomylić. Bóg jeden wie, ile pomyłek popełniają codziennie chirurdzy. Ale przeżył to strasznie ciężko. Przywiązał się uczuciowo do tej dziewczynki. Od tej pory zamknął się na pacjentów, których operował. Ale mimo to zależało mu na nich. Wiem o tym. Jeśli się kogoś kocha, wie się o takich rzeczach.
Kelner przyniósł drinki. Ruth spróbowała i skinęła głową z aprobatą. Kelner nic nie powiedział, ale w jego oczach można było wyczytać, co myśli: „Pani przełyk i żołądek muszą być ze stali”. Odwrócił się i odszedł, jakby przyznając się do porażki.
— Zaczynam patrzeć inaczej na Jasona Keena. Ale czegoś nie rozumiem. Skoro się tak kochaliście, co was skłoniło do wzięcia rozwodu?
Lisa wzruszyła ramionami i oparła się o krzesło z rezygnacją.
— Nie doszłoby do rozwodu. Prędzej czy później złapalibyśmy za słuchawki telefonów. Taka próba sił. W głębi duszy wiem, że zgodziłby się na dziecko, którego chciałam, byleby tylko mnie nie stracić. Jestem tego pewna: Dlatego to wszystko jest takie idiotyczne.
Zamilkły. Ruth zerknęła na zegarek.
— Pójdę zamienić parę słów z barmanem, a potem muszę ruszać na drugą stronę Long Island.
— A co się tam dzieje?
Ruth żachnęła się.
— Nic się tam nie dzieje, nigdy. Ale tam właśnie będę mieszkać przez następnych kilka tygodni.
— Mieszkasz na Long Island?
— Nie. Mam mieszkanko w Village, ale jutro zaczynają remont budynku, więc zamieszkam u kuzynki i będę dojeżdżać do pracy.
Lisa pomyślała chwilę.
— U mnie jest wolna sypialnia. Mała, nic szczególnego, ale chętnie cię ugoszczę.
Ruth popatrzyła na nią przez dłuższą chwilę.
— To miło z twojej strony, że mnie zapraszasz. Najlepiej będzie, jak powiem wprost... Jestem lesbijką.
Lisa powoli skinęła głową.
— Chyba się tego domyślałam.
— Naprawdę?!
— Tak. Wyczuwam takie rzeczy. Masz partnerkę?
— Nie, rozstałyśmy się parę miesięcy temu. Potem mnie postrzelili.
Lisa parsknęła śmiechem.
— Czy istnieje jakiś związek między tymi dwoma wydarzeniami?
— Nie, o ile nie wynajęła tego cholernego łajdaka. Dzięki za zaproszenie, ale rozumiem, że chcesz to jeszcze przemyśleć.
Lisa szerokim gestem wskazała salę.
— Ludzie są różni. Ty masz takie skłonności, ja mam takie. Jestem pewna, że nie będę musiała zamykać drzwi sypialni ani drżeć ze strachu, że zaczniesz mnie podszczypywać.
— Nie ma obawy.
— W takim razie nasz związek będzie platoniczny.
Ruth uśmiechnęła się po raz pierwszy w czasie tej rozmowy.
— Ten goryl Crosby powiedziałby: „Dzięki Bogu, że dał nam starego dobrego Platona”... Idę do barmana.
Paddy zauważył, że Ruth zmierza w jego kierunku. Nawet na pięćdziesiąt kroków odgadłby, że ma do czynienia z policjantką. Znał dobrze ich zwyczaje. Zaraz usiądzie przy barze, błyśnie odznaką, a potem zacznie opowiadać, ilu to krewnych ma w starym kraju. Wszyscy gliniarze postępują tak samo, mając do czynienia z barmanem-Irlandczykiem. Teraz nawet czarnoskórzy i latynoscy policjanci znajdują kuzynów w Dublinie. Ruth usiadła i wyciągnęła z kieszeni odznakę.
— Sprawdziłam swoje drzewo genealogiczne i okazało się, że jestem praprawnuczką Olivera Cromwella.
Paddy zaniemówił.
— Wie pan, tego angielskiego generała, który kilkaset lat temu obrócił w perzynę pół Irlandii.
Barman odzyskał głos.
— Wiem kim był Cromwell, do cholery... — Uśmiechnął się kącikami ust. — No, dobrze. A więc czym mogę pani służyć? Podać kanapkę z chili?
Ruth usiadła wygodniej na stołku.
— Zna pan kobietę, z którą siedziałam przy stoliku. Zajmuję się sprawą zaginięcia jej męża. Podobno znał go pan dobrze.
— Wpadał tutaj od kilku lat, żeby się napić — odparł Paddy, jakby ważąc słowa. Zawahał się. — Uważałem go za swojego przyjaciela.
— W jakim stanie psychicznym był ostatnio?
Barman zaczął polerować lśniącą jak kryształ szklankę.
— Pani Keen odeszła od niego, jak wiadomo. Zaskoczyło mnie to, i jego chyba też. Zaczął pić więcej niż kiedyś. Nie żeby się upijać ani wygłupiać, ale zalać trochę robaka. Rozmawialiśmy o tym nawet tego ostatniego wieczoru. Uznałem, że mam prawo.
— Jak to przyjął?
— Całkiem dobrze, jak na takiego faceta. Spodziewałem się, że mi wygarnie, ale on jakby... ucichł, a potem wyszedł.
Ruth zamyśliła się.
— Zauważył pan coś jeszcze tego wieczoru?
Paddy przerwał czyszczenie szklanki i spojrzał jej w oczy.
— Zauważyłem coś już tydzień wcześniej... Doktor Keen był obserwowany.
Ruth wyprostowała się na stołku.
— Przez kogo?
Paddy wskazał podbródkiem przeciwną stronę baru.
— Przez faceta, który siadywał obok stolika, przy którym pani przed chwilą siedziała.
— Cały tydzień?
— Cztery wieczory, łącznie z ostatnim.
— Skąd pan wie, że ten mężczyzna obserwował doktora Keena? — spytała Ruth.
Paddy nachylił się do niej.
— Proszę pani, pracuję w tym barze dłużej niż chciałbym pamiętać. Wiem, co się tutaj dzieje.
— Rozumiem. Ale to ruchliwy lokal. Skąd ma pan pewność, że ten facet był tu cztery razy?
— Dzięki jego drinkowi.
— Drinkowi?
— Widzi pani, czasem dostajemy dziwne zamówienia. Kiedy ten człowiek wszedł po raz pierwszy, spytał czy wiem, jak się robi Różowy Dżin.
— A co to takiego?
Paddy wyjaśnił nie bez dumy.
— Wiele lat temu odwiedziło ten lokal paru brytyjskich oficerów marynarki wojennej; ich krążownik zawinął do portu z kurtuazyjną wizytą. Wybrali sobie ten bar na bazę lądową. Można było odnieść wrażenie, że brytyjscy oficerowie marynarki nie piją absolutnie nic poza Różowym Dżinem. Tak to wtedy wyglądało. Pokazali mi, jak się go przyrządza. Trzeba wpuścić do szklanki cztery krople gorzkiej angostury i kręcić szklankę, aż płyn osiądzie na ściankach. Wtedy dodaje się dżin i zalewa wodą. Zwykłą, nie sodową. Nigdy więcej nikt tego nie zamówił, aż do czasu, kiedy zjawił się ten facet w zeszłym tygodniu.
— Brytyjczyk?
— Nie, miał wyraźny bostoński akcent.
— Jak wyglądał?
— Zachowywał się jak prawnik albo pracownik banku. Siwe włosy, a właściwie srebrzysto-siwe, gładko zaczesane do tyłu. Zaciekawiło mnie zamówienie, więc miałem na niego oko. Już za drugim razem zauważyłem, że dyskretnie obserwuje doktora Keena. Pojawił się kilka minut przed nim i wyszedł zaraz po wyjściu doktora. Był galekowidzem, więc kiedy przyglądał się doktorowi, zdejmował okulary. Kiedy zauważał, że mu się przypatruję, natychmiast udawał, że czyta gazetę, ale zapominał założyć okulary.
Ruth chrząknęła z uznaniem.
— Mógłby pan być gliną. Powiedział pan coś doktorowi Keenowi?
Barman poczuł się nieswojo. Zaczął wycierać następną szklankę.
— Nie. Widzi pani, wykombinowałem, że ten gość może być prywatnym detektywem wynajętym przez panią Keen. Nie chciałem się mieszać w ich sprawy. Ale on zdaje się nie był detektywem, prawda?
— Nie, ale rozumiem, że można było tak pomyśleć... — Ruth ześliznęła się ze stołka. — Dzięki, Paddy, bardzo mi pan pomógł.
— Nie ma za co. Pozdrowienia dla Cromwella.
Ruth skinęła poważnie głową, po czym zawołała Lisę.
— Znam wprawdzie odpowiedź na to pytanie, ale mimo wszystko muszę je zadać. Czy wynajęłaś prywatnego detektywa do śledzenia Jasona?
— Ależ oczywiście, że nie.
— W porządku. Wszystko zaczyna coraz lepiej do siebie pasować. Barman zauważył, że ktoś śledził twojego męża, aż do ostatniego wieczoru. Paddy wie, co mówi.
— I co teraz?
— Trzeba iść do domu coś zjeść. Ja przygotuję kolację. Robię lasagne, że palce lizać. Poza tym przy kucharzeniu najlepiej mi się myśli.
15
— Pamięta pani, co Lyndon Johnson mawiał o J. Edgarze Hooverze? „Lepiej trzymać go w środku, żeby sikał na zewnątrz, niż żeby stał na zewnątrz i szczał do środka”.
— Czy on naprawdę ma tak olbrzymie wpływy? — spytała Lucy Ling.
— Naprawdę — odparł z naciskiem Mark Wallace. — Wystarczyły mi dwa dni, żeby się o tym przekonać. W Waszyngtonie nazwisko Ralfa Ravensburga wywołuje podziw albo strach, albo jedno i drugie.
— Ale jakie jest źródło tych wpływów?
— I to właśnie jest najciekawsze, ponieważ Admirał nie posiada konkretnej bazy politycznej.
Siedzieli w biurze senatorskim Lucy w Waszyngtonie. Obszerne eleganckie pomieszczenie było umeblowane sprzętami z drewna palisandrowego, w oknach wisiały jedwabne zasłony, na podłodze leżał dywan z Tientsin, a ornamenty wykonane zostały z jadeitu. Lucille Ling nie wstydziła się swojej zamożności, gustu i pochodzenia.
— Ale musi mieć jakieś zaplecze — powiedziała.
— Oczywiście — potwierdził Mark — ale ma ono machiaweliczny charakter.
Otworzył teczkę, którą trzymał na kolanach.
— Ralf Ravensburg ma sześćdziesiąt osiem lat. Nigdy się nie ożenił, nic nie wiadomo o skłonnościach homoseksualnych. Istnieje jednak podejrzenie osobliwego związku w jego życiu, do którego wrócę później. Skończył uczelnię w Annapolis, gdzie zdobył sławę jako wyśmienity obrońca w drużynie futbolowej. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku wstąpił do marynarki i brał aktywny udział w kampanii koreańskiej. Zrobił błyskawiczną karierę w wywiadzie marynarki wojennej i w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim był już kapitanem.
Mark zerknął na siedzące naprzeciw kobiety.
— I wtedy zdarzyło się coś niezwykłego: Ravensburg dostał specjalne skierowanie do komórki kontrwywiadu FBI w San Diego, O ile mi wiadomo, jest to jedyny przypadek, kiedy oficer w służbie czynnej otrzymał taki przydział. W owym czasie lęk przed działalnością szpiegów w marynarce był ogromny. Warto przy tej okazji wspomnieć, że Ravensburg mówi płynnie po rosyjsku, niemiecku, francusku i hiszpańsku, a potrafi się porozumieć jeszcze w sześciu innych językach.
— Prawdziwy człowiek Renesansu — zauważyła Agnes.
— Tak. Ale jego najważniejsze hobby to hodowla psów. Wystawił swojego pierwszego afgana w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku.
— Mój Boże! Jeszcze nie było mnie na świecie — wtrąciła Agnes.
Mark podniósł głowę. Dziewczyna miała na sobie krótką, czarną sukienkę z prostym dekoltem. Siedziała, założywszy nogę na nogę. Czarne jak atrament włosy upięła do tyłu w kok. Uważnie obserwowała Marka swoimi lekko skośnymi oczami. Odkaszlnął nerwowo i przeniósł wzrok z powrotem na notatki.
— Ravensburg stacjonował w San Diego, co nie przeszkadzało mu jednak bywać często w Waszyngtonie. Dostał pozwolenie na wyłączne korzystanie z mieszkania wynajmowanego przez FBI. Wiele wskazuje na to, że nawiązał zażyłe stosunki z J. Edgarem. Krąży nawet plotka, iż Hoover powierzył Ravensburgowi osobiste akta osobowe.
— Od kogo usłyszał pan tę plotkę? — spytała Lucy.
— Od Sola Weinrauba, pani senator. Odwiedziłem go wczoraj wieczorem, a on zaprosił mnie na kolację. Ma osiemdziesiąt lat, ale jego umysł i pamięć są ostre jak brzytwa.
Agnes popatrzyła na nich pytająco.
— Weinraub to słynny reporter „Washington Post” w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dziennikarska legenda... Proszę mówić dalej, Mark.
— W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym Ravensburg dostał awans na admirała. Wszystkich to zaskoczyło. Można przypuszczać, że to Lyndon Johnson przeforsował jego kandydaturę. Trzy lata później Ravensburg odszedł na emeryturę, kupił dom w Georgetown, zajął się hodowlą psów i budowaniem siatki kontaktów politycznych. W roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym powstała Narodowa Agencja Zasobów Ludzkich z siedzibą w Tennessee. Ravensburg został jej dyrektorem i pozostaje nim do dnia dzisiejszego, choć spędza dużo czasu w Waszyngtonie i ma tutaj dom.
Mark odczytał skąpe informacje o badaniach prowadzonych przez NAZL i współpracy z NASA.
— Jaki jest budżet agencji? — spytała Lucy.
Mark uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Według oficjalnych danych wyniósł on w zeszłym roku siedemset milionów dolarów.
— Co to znaczy, że według oficjalnych danych? — zaciekawiła się Agnes.
— Takie instytucje mają swoje sposoby na znalezienie nieoficjalnych źródeł finansowania.
— Na przykład?
Mark wzruszył ramionami.
— Powiem tylko tyle, że w zeszłym roku z budżetu Pentagonu „wyparowało” piętnaście miliardów dolarów.
— Co takiego?!
— To prawda — potwierdziła Lucy. — Taka sytuacja powtarza się co roku. Pieniądze znikają po prostu bez śladu. Mark, czy sądzisz, że źródłem potęgi są tak zwane trupy w szafie?
— Tak, ale nie tylko. Pamięta pani skandal z lożą masońską we Włoszech?
— Pamiętam. Czyżby sugerował pan jakiś związek z tamtą sprawą?
— Nie, sugeruję tylko podobny sposób działania.
Mark zwrócił się w stronę Agnes.
— Kilka lat temu w Rzymie rozpoczęła działalność tajna loża masońska nazwana P2. Wśród jej członków znaleźli się politycy, wysocy oficerowie armii, wywiadu oraz inne osobistości. Wielki Mistrz loży, niejaki Licio Gelli, był genialnym manipulatorem. Kiedy dowiadywał się na przykład, że dwóch polityków ma duże szanse zostania ministrami, dzwonił do nich i oznajmiał, że dostaną posadę, ponieważ loża P2 postarała się o to. Ten, którego kandydatura przepadała, wściekał się, a ten, który zostawał ministrem, nabierał przekonania, że otrzymał stanowisko dzięki Gelliemu i przystępował do P2. Tak samo Gelli postępował z generałami i przemysłowcami. Zbudował w ten sposób potężną siatkę wzajemnych zależności, niemal rząd wewnątrz rządu, która utrzymywała się aż do momentu, gdy w wyniku skandalu finansowego wszystko wyszło na jaw.
— A niech mnie — wykrzyknęła Lucy. — Przypomniałam sobie, że ten drań Ravensburg zadzwonił do mnie w przeddzień potwierdzenia mojej nominacji na kandydatkę w wyborach do Senatu. Pogratulował mi, a ja powiedziałam, że się pospieszył. Zachichotał i wyjaśnił, że sprawa jest zaklepana. Musiał rozmawiać z kimś dobrze zorientowanym! — Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. — Nie potraktowałam go poważnie. Ale być może inni — tak.
Zadzwonił telefon na biurku. Lucy odebrała.
— Zaraz tam będę — powiedziała i odłożyła słuchawkę.
— Muszę iść. Jeszcze dziś zacznę zadawać trudne pytania niektórym ludziom na Kapitolu. Mark, chcę, żeby udał się pan do Tennessee i powęszył tam nieco.
— Jadę z nim — powiedziała szybko Agnes. — Mnie też interesuje ta sprawa.
Lucy wyraźnie się zdziwiła.
— A twoja klinika?
— Ktoś mnie zastąpi przez dwa tygodnie.
Lucy wzruszyła ramionami.
— Jak chcesz. Przynajmniej wiem, że z Markiem będziesz bezpieczna. I to pod każdym względem — dodała z uśmiechem. — Zadzwońcie do mnie, kiedy już dotrzecie na miejsce.
Po chwili wyszła.
— Co to znaczy, że będę z tobą bezpieczna pod każdym względem? — spytała zaciekawiona Agnes.
Mark westchnął i opowiedział o swoim celibacie. Spodziewał się politowania, więc reakcja dziewczyny przyjemnie go zaskoczyła.
— To szalenie ciekawe — stwierdziła z powagą Agnes. — Rozumiem, że masz normalne potrzeby jak każdy inny mężczyzna?
— Pewnie, bez przerwy muszę się z nimi zmagać.
— Wyobrażam sobie. W zeszłym roku rzuciłam palenie, co było strasznie trudne, ale w porównaniu z twoim zamierzeniem to drobnostka. Wydaje mi się, że w pewien sposób czyni cię to silniejszym.
— Naprawdę tak uważasz?
— Tak. Triumf umysłu nad ciałem. Trochę jak w filozofii zen. No i oczywiście, mnie ułatwi to sprawę. Będziemy blisko współpracować, dużo obcować ze sobą. Przynajmniej nie muszę się obawiać, że spróbujesz wykorzystać sytuację, żeby się do mnie zbliżyć.
Wstała, wyprostowała swoje szczupłe, zgrabne ciało i zerknęła na zegarek.
— Ty zamów teraz coś do jedzenia, a ja tymczasem poproszę sekretarkę mamy, żeby sprawdziła połączenia lotnicze do Knoxville.
Mark ruszył za nią korytarzem. Patrzył, jak kołyszą się jej biodra. A kołysały się w takim rytmie, że nawet Rolling Stonsi mogliby pozazdrościć.
16
Doktor Jason Keen operował, ale był zdezorientowany. Obnażony mózg wyglądał dziwnie: wił się i pulsował jak meduza. Nagle pękł na pół i wysypało się z niego kłębowisko robaków. Miały brązowe ciała i żółte głowy z małymi czarnymi oczkami, które patrzyły na doktora. Wzdrygnął się i cofnął z krzykiem, a potem obudził się z twarzą zalaną potem.
Leżał długo, zbierając myśli. W ciągu tych dwóch nocy stale śniły mu się takie koszmary.
Wreszcie spuścił nogi na podłogę, poszedł do łazienki i spryskał twarz zimną wodą. Zegarek wskazywał czwartą trzydzieści i Jason wiedział, że już nie uśnie.
Zapalił światło w swojej celi. Wizerunki żaglowców z żaglami wydętymi wiatrem wyraźnie gryzły się z tym wnętrzem przypominającym bunkier. Nalał sobie szklankę wody mineralnej i usiadł na skórzanym krześle przy stoliku ze szklanym blatem. Stał na nim wazon pełen świeżych róż. Kobieta o kamiennej twarzy sprzątająca pomieszczenie przyniosła je rano. Jason czuł ich słodką woń. One także nie pasowały do tego lochu. Obok wazonu leżało małe płaskie pudełeczko z dyskietką komputerową. Położyła je tam po południu Gail Saltz, wyjaśniając, że dyskietka zawiera wszystkie dane medyczne Apolla. Wskazała komputer na biurku w kącie.
— To ten sam model, który miał pan w domu, z takim samym oprogramowaniem.
Już wcześniej Jason powiedział jej, że go to nie interesuje. Gail wzruszyła ramionami i stwierdziła, że wkrótce zapadną decyzje.
Po jej wyjściu cierpliwość Jasona została wystawiona na próbę. Nawet teraz ciekawość intelektualna pchała go do tego, żeby zobaczyć, co jest na dyskietce. Jednak Jason nie był więźniem swojego intelektu, i postanowił sobie, że nie będzie miał nic wspólnego z Apollem i NAZL. Mimo to nudził się beznadziejnie. Mógł oglądać jeden z czterdziestu kanałów telewizyjnych lub poczytać którąś z książek zapełniających pół ściany. Ale nawet one w jakiś niewytłumaczalny sposób kojarzyły się z Apollem, a Jason nie chciał mieć do czynienia z niczym, co ma związek z tą istotą.
Włączył telewizor i przez dwadzieścia minut oglądał wiadomości CNN. Litania klęsk żywiołowych, politycznej obłudy i banalnych reportaży o tak zwanych ludzkich sprawach ani trochę nie poprawiła mu nastroju.
Nagle, jakby jego prawa ręka podlegała bezpośrednio władzy intelektualnej ciekawości, Jason podniósł płaskie pudełeczko. Po chwili zbliżył się do komputera.
Przez następne dwie godziny śledził historię stworzenia Apolla. Zaczynała się od samego początku, czyli od Weismanna i Spemanna, potem przyszły eksperymenty Roux i McCinnella, i wreszcie genetycy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jason parsknął śmiechem, gdy zobaczył fragment poświęcony duńskiemu pionierowi klonowania Willandsenowi, który stworzył hybrydę krowy i owcy, by potem upiec ją na rożnie podczas pożegnalnego przyjęcia na Uniwersytecie Cambridge i skonstatować, że mięso jest żylaste. Jason przestał się śmiać, gdy zaczął czytać o powstaniu Apolla: tysiące stworzonych i wyrzuconych embrionów, setki ukształtowanych płodów, zbadanych, a następnie spalonych. Ogarnął go gniew, gdy obserwował jak moralność rozpływa się w gąszczu suchych naukowych sformułowań i zniża do poziomu intelektualnych dywagacji.
Wyłączył komputer i zapatrzył się w pociemniały ekran. Postanowił, że nie chce wziąć żadnego udziału w tym eksperymencie, który rozpoczął się sto lat temu od sztucznego zapłodnienia jaja żaby i doprowadził do stworzenia tak zwanego sztucznego człowieka.
Obrazy płodów pomogły Jasonowi podjąć ostateczną decyzję. Nie miał wyrobionego zdania na temat aborcji, lecz to, co zobaczył — tworzenie i niszczenie setek zarodków ludzkich istot w celu zmiany bądź udoskonalenia gatunku — napełniło go odrazą.
Wstał z niesmakiem i rozejrzał się. Maleńkie światełka w suficie rozjaśniły się nieco, zapalone przez automatyczny włącznik skorelowany z natężeniem naturalnego światła w różnych porach dnia.
Gdy słońce wzeszło nad grzbietami Gór Dymnych, fotokomórka dała sygnał do rozpoczęcia nowego dnia w sztucznym świecie Jasona.
17
— Dlaczego mam uważać? — spytała Lucille Ling nieco zbyt ostrym tonem, pochylając się do mężczyzny siedzącego naprzeciwko. — Giles, jestem senatorem Stanów Zjednoczonych, wybranym ze znaczną przewagą w prawomocnych wyborach przez obywateli stanu Waszyngton. Nie mam długów finansowych ani żadnych innych. Nie mam też sekretnych kochanków. Obie moje córki są niezależne, świetnie sobie radzą i nie potrzebują niczyich przysług. Czemu więc mam uważać?
Giles Bradley spojrzał uważnie na rozmówczynię.
— Lucy, nawet sam Prezydent został wybrany, a też musi czasem zachować ostrożność.
Roześmiała się głośno.
— O, z pewnością. Ale on jest winien różnym ludziom tysiące przysług, a jego skandale to istna puszka Pandory.
Jedli lunch w eleganckim klubie. Lucy zaprosiła Gilesa z dwóch powodów: po pierwsze, znała go dobrze i lubiła. Rok temu mieli krótki romans, który zakończyli po przyjacielsku. Po drugie, jako zastępca Głównego Inspektora w biurze Prokuratora Generalnego, Giles miał bezpośredni dostęp do wielu spraw i był uważany za jednego z najlepiej poinformowanych ludzi w Waszyngtonie. Zbliżał się do pięćdziesiątki i czekała go prawdopodobnie wielka kariera.
— Prezydent trzyma rękę na wieczku tej puszki, a ma w tym wprawę. Podobnie jak jego zespół prawników. Lucy, z tego, co mi wiadomo, Ravensburg to coś w rodzaju zakazanej strefy.
Lucy wspomniała nazwisko mimochodem, kiedy jedli krem z homara i od razu zauważyła niepokój Gilesa.
— Czemu on cię interesuje? — spytał.
— Ciekawi mnie zarówno on sam, jak i NAZL, agencja, której szefuje.
— Dlaczego?
— A dlaczego nie? Jestem senatorem. Moja praca polega na tym, żeby interesować się tajemniczymi instytucjami federalnymi o wielomilionowych budżetach.
Właśnie wtedy Giles ostrzegł ją, żeby była ostrożna.
Kelner zabrał talerze.
— Wiem już, że Ravensburg posiada w tym mieście zagadkowe wpływy. Wydaje się, że stoi za kulisami i pociąga za wiele sznurków.
— To prawda — przyznał Bradley. — Ale skąd twoje zainteresowanie dla niego?
Lucy rozejrzała się; kelner przyniósł sałatkę, steki i dwie lampki wina. Przy stolikach siedzieli nie byle jacy goście: dwaj senatorowie, sędzia Sądu Najwyższego oraz ambasador belgijski w towarzystwie atrakcyjnej młodej dziewczyny, która z pewnością nie była jego córką ani siostrzenicą. Przy pozostałych stolikach siedziały panie z tutejszych wyższych sfer.
— Nie mogę ci teraz odpowiedzieć na to pytanie, Giles — odparła Lucy. — Zaufałam ci jako kochankowi i nie zawiodłeś mnie, dlatego jesteśmy nadal przyjaciółmi, ale to jest Waszyngton, to jest polityka. Daję ci słowo, że kiedy będę mogła, powiem ci.
Uśmiechnął się i uniósł kieliszek.
— To bardzo roztropne, Lucy. Czemu więc taka mądra osoba pofatygowała się, żeby się ze mną spotkać? Jak mogę ci pomóc?
— Chcę się dowiedzieć dwóch rzeczy. Po pierwsze, skąd Ravensburg czerpie swoją władzę, a więc kto za nim stoi? I po drugie, czym właściwie zajmuje się Narodowa Agencja Zasobów Ludzkich w Tennessee?
Giles przełknął kęs steku, jakby zbierając myśli.
— Może opiera swoje wpływy na wspólnocie sekretów — odparł powoli. — On wie coś istotnego dla kogoś, a tamta strona wie coś, co może być użyteczne dla Ravensburga. To siatka wzajemnych zależności, która kształtowała się przez długie lata. Na zasadzie ręka rękę myje, tylko że na wielką skalę. A co do działalności NAZL, to z grubsza wiadomo, że ośrodek ten ściśle współpracuje z NASA.
Zawiesił głos dla większego efektu.
— Wiem też, że agencja brała udział w pracach przy projekcie Reagana, zwanym gwiezdnymi wojnami.
— Naprawdę?
— Tak. To są w większości pogłoski, ale po upadku Związku Radzieckiego, kiedy projekt upadł, Ravensburg spędził dużo czasu w Waszyngtonie na rozmowach z bardzo ważnymi ludźmi, w tym dwoma kolejnymi prezydentami oraz, rzecz jasna, z senatorem Jamesem J. Howardem, z którym łączy go bliska przyjaźń.
— Dlaczego właśnie z Howardem?
Giles zdziwił się nieco tym pytaniem.
— Ponieważ jest on przewodniczącym senackiej komisji sił zbrojnych.
— I co z tego wynika?
— Ano to, że NAZL podlega bezpośrednio Ministerstwu Obrony.
Teraz Lucy się zdziwiła..
— Sądziłaś pewnie, tak jak wielu ludzi, że NAZL to rodzaj filii NASA. Ale tak nie jest i nigdy nie było. Oni podlegają wyłącznie Pentagonowi. Rozumiesz chyba, co to oznacza.
Lucy kiwała głową w zamyśleniu.
— O, tak. Mnóstwo zamkniętych drzwi, niedostępnych zakamarków oraz tajnych projektów. I tajnych funduszy.
— Dokładnie.
— A jedyną rzeczywistą kontrolę nad Ravensburgiem sprawuje jego kumpel, senator Howard, wielki krętacz i manipulator.
— To trafna charakterystyka tego dżentelmena.
Lucy zaśmiała się gorzko.
— Ten dżentelmen, jak go raczyłeś nazwać, charakteryzuje się moralnością alfonsa. Co mi radzisz?
Giles rozłożył bezradnie ręce.
— Myślę, że powinnaś złożyć na ręce Komisji Obrony Senatu oficjalne zapytanie senatorskie o NAZL i szczegóły bieżącej działalności agencji. Będą musieli odpowiedzieć, a później sama zdecydujesz, co robić.
— Czy to jedyna droga?
Bradley dokończył stek.
— Możesz zwrócić się bezpośrednio do Sekretarza Obrony. Słyszałem, że jest twoim admiratorem. Ale wiesz, jaki jest Goldman. Gra ściśle według reguł. Jeśli dostanie zapytanie od senatora, to puści je do komisji senackiej, czyli naszego dobrego starego Jimbo Howarda.
— Zastanowię się nad tym — powiedziała Lucy, po czym zmieniła temat. Gawędzili swobodnie przez dwadzieścia minut jak dwoje ludzi, których łączył kiedyś miły, niezobowiązujący romans.
— Czy możesz odpowiedzieć mi chociaż jednym słówkiem, dlaczego zainteresowałaś się Ravensburgiem? — spytał Giles, kiedy stanęli przed klubem w oczekiwaniu na limuzynę.
— Tylko tyle, że NAZL może zajmować się czymś, co nie ma nic wspólnego z NASA, gwiezdnymi wojnami i... prawem.
— Na przykład?
Pocałowała go w policzek.
— Powiem ci więcej, jak tylko będę mogła. Dzięki za radę, Giles — rzuciła Lucy, kiedy Bradley otwierał przed nią drzwi limuzyny.
— Zawsze możesz na mnie liczyć, Lucy.
Odprowadził wzrokiem odjeżdżający wóz. Parkingowy przyprowadził używanego mercedesa, którego Bradley kupił dwa lata temu. Wręczył chłopakowi dwa dolary napiwku i wsiadł. Zatrzymał się dwie przecznice dalej i zamyślił.
Giles Bradley był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną o szczerej twarzy i czarnych włosach z przedziałkiem pośrodku. Miał na sobie garnitur od Armaniego i koszulę marki Kevin Klein. Wyglądał na człowieka zdecydowanego i pewnego siebie, a w jego oczach czaił się błysk znamionujący ambicję.
Po pięciu minutach siedzenia bez ruchu wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer.
18
To było połączenie rytmu i intonacji: gestykulacja dłoni, ruchy całego ciała, modulacja głosu, powtarzanie i akcentowanie najważniejszych słów.
Niektórzy nazywają to sztuką oratorską, inni — masową hipnozą. Tak czy owak, jest to dar wrodzony. Posiadał go Hitler, Churchill i wielu innych.
Admirał Ravensburg posiadał ów dar w nadmiarze. Był kamieniem węgielnym jego potęgi. Wykorzystywał go, by dać swoim podwładnym chwile mistycznego uniesienia, które inni znajdują w religii, odkrywaniu tajemnic nauki i w miłości. Dziś miał dać spektakl dla przygotowanej, niecierpliwie wyczekującej widowni. Wszyscy zasiedli przed podium i zapatrzyli się. Sufit rozświetlało tysiące światełek. Za plecami Admirała przez szklaną ścianę widać było postrzępione grzbiety Gór Dymnych skąpane w purpurowej poświacie zachodzącego słońca. Admirał starannie wybrał moment, bo dobrze rozumiał znaczenie nastroju w teatrze.
Widownię stanowiła jego siła robocza. Byli tam ludzie ważni i pozbawieni większego znaczenia: naukowcy i lekarze, inżynierowie i administratorzy, kucharze i sprzątacze. Oni byli mózgami, mięśniami i arteriami NAZL; teraz słuchali swego przywódcy z najwyższą uwagą.
Nie mówił nic nowego, a oni niczego takiego nie oczekiwali. Mówił o poświęceniu, rodzinie, obowiązku, talencie i odkrywaniu przyszłości. Splatał te wszystkie nici w niemal namacalną, połyskującą niczym złoto girlandę. Wybierał i powtarzał słowa, i zdania. Powtórki układały się niezmiennie w potrójny rytm, a przy każdym trzecim słowie lub zdaniu Admirał opuszczał dłonie na blat, a jego głos wznosił się.
Zebrani zdawali się oddychać jednym wspólnym rytmem, jak gdyby znaleźli się w olbrzymim respiratorze sterowanym przez Ravensburga.
Jason Keen siedział w końcu sali i obserwował spektakl. Przenosił wzrok z Admirała na widownię, od czasu do czasu zerkając na siedzącą obok Gail Saltz. W odróżnieniu od innych, jej twarz pozostała bez wyrazu; mimo to kobieta pochyliła się, jakby chłonąc każde słowo.
— Naszą misją jest sama przyszłość, przyszłość naszej rodziny — mówił Ravensburg. — Przyszłość ludzkości! Zwyciężymy. Zwyciężymy.
Podniósł się i powtórzył donośnie po raz trzeci:
— Zwyciężymy!
Widownia podniosła się z krzeseł jak na znak.
— Zwyciężymy!
Jason poczuł zimny dreszcz przenikający aż do szpiku kości.
Ken Bayliss nie czekał do końca przemówienia. Nie chciał wychodzić, ale dziesięć minut przed kulminacyjnym momentem dwa krótkie piśnięcia pagera wywołały go do centrum ochrony. Opuszczając swoje miejsce, poczuł spojrzenie Ravensburga i przeraził się, ale zaraz powiedział sobie, że nie wywołano by go, gdyby to była rutynowa sprawa.
Po chwili, czytając faks wiedział, że się nie pomylił.
Przeczytał wiadomość powtórnie i zerknął na swego asystenta Axela Benneta, który niedawno odszedł na emeryturę ze służby w wywiadzie marynarki wojennej. Bennet stał ze wzrokiem wbitym w podłogę. Bayliss zaklął pod nosem, a potem na głos.
— Mówiłem, że powinniśmy skorzystać z usług zawodowca... Ale ci faceci z centrum komputerowego byli tak cholernie pewni siebie.
Bayliss opanował się wreszcie.
— Tak, a Admirał posłuchał tego durnia Hamptona. Patrzy w niego jak w obrazek tylko dlatego, że ten obsługuje komputery warte górę złota!
Bennet przestąpił z nogi na nogę.
— A więc to Hampton będzie się musiał tłumaczyć, bo zapewniał, że wszystko jest w porządku.
— Byłoby tak, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, to ja jestem szefem bezpieczeństwa zewnętrznego, a po drugie Hampton jest teraz w Krzemowej Dolinie i bawi się jeszcze droższymi zabawkami.
Zerknął na zegarek.
— Admirał skończy za pięć minut. Idźmy z tym lepiej od razu do jego gabinetu. Najpierw się wścieknie... A potem będzie musiał zadzwonić do Waszyngtonu i pociągnąć za bardzo długi sznurek.
Jak każdy aktor po wielkim występie, Ravensburg był w stanie uniesienia.
Wkroczył do gabinetu, gdzie jego sekretarka imieniem Fran podała mu od razu szklankę ulubionej whisky Jack Daniels. Od razu spostrzegł Kena Baylissa i Axela Benneta, którzy stali przy biurku. Umiał czytać w ich twarzach. Wiedział,że coś się stało, i to coś poważnego.
Nawet nie spróbował whisky.
Wezwano Gail Saltz.
Weszła z uśmiechem, gotowa pogratulować Admirałowi wspaniałego przemówienia. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zapomniała o gratulacjach. Siedzieli przy okrągłym stole; Gail przeczytała faks.
— Nie życzę sobie słyszeć wzajemnych oskarżeń, kuzynko Gail. Sytuacja wymaga naprawienia błędów, a nie konfrontacji. Jesteś odpowiedzialna za bezpieczeństwo wewnętrzne, więc musiałem cię o wszystkim powiadomić.
Gail kiwała głową, nie spuszczając oczu z Baylissa.
— Zdawało mi się, że policja uznała listy za autentyczne?
— I tak było — odparł Bayliss. — Ale żona Keena nie przyjęła do wiadomości opinii policyjnego grafologa. Zabrała listy do prywatnego eksperta. Hampton zapewniał, że są doskonale podrobione.
Admirał pochylił się.
— Powtarzam: żadnych oskarżeń, Ken. Listy istotnie były bardzo dobrze podrobione. Zbyt dobrze. Teraz, zamiast zamknąć sprawę, nowojorska policja oddelegowała do tej sprawy dwóch ludzi.
— Z czego wynika — zauważył Bayliss — że nie biorą, tego zbyt poważnie.
Głos zabrał teraz Bennet.
— To zależy od tego, kim są ci dwoje. Od ich umiejętności i... zaangażowania.
Admirał skinął głową.
— W rzeczy samej. A zatem, po pierwsze, musimy ustalić kim są, a potem dowiedzieć się o nich czegoś więcej.
Zadzwonił telefon. Z wyrazem ostrego zniecierpliwienia Admirał przycisnął guzik na konsolecie.
— Fran, prosiłem, żadnych telefonów.
— To senator James Howard, Admirale — wyjaśniła tonem usprawiedliwienia. — Mówi, że to ważne.
— Odbiorę — powiedział Ravensburg. Nacisnął sąsiedni guzik i podniósł słuchawkę.
— Jak się masz, Jimbo. Co tam słychać w stolicy?
Zebrani przy stole obserwowali twarz przywódcy, z której powoli znikał uśmiech.
— Oczywiście, że wiem, kim jest Lucille Ling... Tak, James, rozumiem... Pewnie, że ma prawo pytać o wszystko. Czy były jakieś sygnały?... Ale dlaczego teraz?... Dobrze, przyjadę jutro do Waszyngtonu. Zajmę się tym. Zadzwonię do ciebie, kiedy będę na miejscu.
Powoli odłożył słuchawkę. W gabinecie zaległa martwa cisza. Admirał popatrzył bez słowa na podwładnych.
— Teraz mamy już dwa problemy. Można by je przyrównać do dwóch wycelowanych w nas strzał. Jedna zmierza w naszą stronę z Nowego Jorku, a druga z Waszyngtonu.
Pochylił się i dokończył twardym głosem:
— Trzeba je powstrzymać. Trzeba je powstrzymać szybko. Trzeba je powstrzymać wszelkimi środkami.
19
Tym razem Howard Crosby nie głowił się nad krzyżówką. Jego palce biegały po klawiaturze komputera. Ruth Kirby obserwowała go przez otwarte drzwi; czuła się jak podglądacz. Bing gładził klawisze grubymi palcami, jakby były zrobione z delikatnego alabastru. Z zakamarków jej pamięci wynurzył się obraz King Konga trzymającego w olbrzymiej łapie Jessikę Lang i głaszczącego jej długie włosy. Nie mogła powstrzymać śmiechu. Bing odwrócił szybko głowę. Jego małe okrągłe oczka skierowały się na Ruth. Zmarszczył wąskie czoło.
— Co jest tak cholernie zabawne?
— Nic — odparła, — Uroczo wyglądasz siedząc tu i bawiąc się z tą twoją maszyną.
— Nie wyglądam uroczo — warknął — i nie bawię się z tą maszyną. Katuję ją bez przerwy od sześciu godzin. A co porabiała druga połowa zespołu?
Ruth podeszła i usiadła naprzeciwko.
— Wczoraj wieczorem zajrzałam do pewnego bardzo eleganckiego koktajl baru, gdzie wypiłam dwie szklanki wybornej Krwawej Mary i zamieniłam parę słów z barmanem, który nazywa się Paddy O'Rourke.
— Wygląda na to, że odwaliłaś kawał ciężkiej roboty — mruknął Bing.
Obserwował ekran monitora, przesuwając jednocześnie palcami po klawiaturze. Ruth przypomniała sobie słowa Lyndona Johnsona, który zauważył kiedyś, że prezydent Ford jest tak głupi, że „nie byłby w stanie pierdnąć i jednocześnie żuć gumy”.
Z całą pewnością nie można było tego powiedzieć o Bingu. Jego umysł mógłby sobie poradzić z tuzinem problemów naraz.
Opowiedziała więc, że Jason Keen był śledzony w ciągu kilku dni poprzedzających domniemane samobójstwo. Opisała mężczyznę i osobliwego drinka, którego zamawiał.
Co jakiś czas Crosby wydawał nieartykułowane pomruki, ale Ruth nie była pewna, czy to reakcja na jej słowa czy na to, co ukazuje się na ekranie. Zdawało się, że równie dobrze mogłaby stać przed klatką małp w ogrodzie zoologicznym w Bronksie i rozmawiać z jednym ze zwierząt.
— A więc zwiększyliśmy liczbę naszych tropów o całe sto procent — zakończyła.
— Że co?
Bing oderwał na chwilę wzrok od monitora.
— Najpierw mieliśmy tylko pilota, a teraz mamy jeszcze tego, który śledził doktora Keena. Był jeden trop, a teraz są dwa. Wzrost o sto procent.
Westchnęła.
— Znalazłeś coś w związku z pilotem?
— Pewnie. Ja nie spędzam czasu, za który płacą podatnicy, na popijaniu drinków w barze. Zdążyłem zawęzić liczbę kandydatów do czterdziestu, może pięćdziesięciu pilotów.
— W jaki sposób?
Bing wzruszył lekceważąco ramionami.
— Musiałem być ciut niegrzeczny. Wszystkie aerokluby, szkoły pilotażu i instruktorzy podlegają Amerykańskiemu Związkowi Lotniczemu. Rzecz jasna, wszystkie informacje są przechowywane w bazach danych, ale związek chroni je za pomocą kodowania. Tak samo jak my. Uśmiechnął się niewinnie.
— No tak, powinienem był dowiadywać się drogą oficjalną, składać zapotrzebowanie na informację u naszego błyskotliwego szefa. Trwałoby to dni albo tygodnie.
Bing oparł się na krześle i wyprostował potężne ramiona.
— Musiałem więc poświęcić parę godzin na złamanie ich kodu. W końcu dotarłem do głównego menu. W ciągu sześciu miesięcy poprzedzających zniknięcie doktora Keena trzy tysiące siedmiuset dwudziestu ośmiu kandydatów uzyskało licencje trzeciej klasy na pilotowanie prywatnych samolotów. Osiemdziesiąt trzy procent tej liczby stanowili mężczyźni, a dziewiętnaście procent było cudzoziemcami.
— To i tak mnóstwo ludzi — zauważyła Ruth.
— Pewnie. Ale na szczęście każdy pilot musi posiadać świadectwo zdrowia od licencjonowanego lekarza. Wyklucza to osoby ze słabym wzrokiem lub słuchem, cukrzycą, epilepsją itd. Wyniki wszystkich badań medycznych także są zapisywane w komputerach Związku Lotniczego. Zawierają oczywiście dane na temat wieku, wzrostu i wagi.
Wskazał ekran.
— Wpisałem więc do programu mojej ślicznotki rysopis i inne dane doktora Jasona Keena. Zakres cech był dość obszerny, ale i tak udało mi się ograniczyć liczbę potencjalnych kandydatów do czterystu osiemdziesięciu. Dziś wieczorem uściślę dane i zostanie około czterdziestu, pięćdziesięciu nazwisk.
— A potem? — spytała Ruth.
Bing posłał jej spojrzenie świadczące, że w tej chwili nie ma najwyższego zdania o inteligencji swojej partnerki.
— Potem sprawdzimy, którzy z nich żyją... Pani sierżant zapomniała chyba, że szukamy tożsamości człowieka, którego zwłoki spoczywają na dnie Oceanu Atlantyckiego. Później ustalimy, kim są jego mocodawcy.
Ruth poczuła wstyd. Ona biega po mieście i bawi się w detektywa, a ten facet dzięki logicznemu rozumowaniu i ciężkiej pracy dokonał przełomu wśledztwie.
Crosby wstał, przeciągnął się i spojrzał ponownie na zegarek.
— Napiłbym się czegoś. Co byś powiedziała na wizytę w tym twoim eleganckim koktajl barze?
— A jak się trzyma Lisa Keen? — spytał w windzie.
— Bardzo dobrze. Mieszkam teraz u niej, bo u mnie jest remont.
Bing podniósł krzaczaste brwi.
— Czy to rozsądne? — spytał cicho.
— Wszystko jest w porządku, Bing. Powiedziałam jej od razu. Ona nie jest taka jak większość tak zwanych normalnych na tym świecie.
— Ma takie same skłonności jak ty?
Ruth uśmiechnęła się.
— Nie, jest bardzo kobieca i zdecydowanie heteroseksualna. Dużo o tym rozmawiałyśmy wczoraj wieczorem przy pizzy. To kobieta z otwartą głową. I mocno wierzy, że jej mąż żyje. Twierdzi, że to czuje.
Wyszli na ulicę. Było już po godzinach szczytu, więc mogli spokojnie iść chodnikiem.
— Wierzysz w to, Bing? Sądzisz, że można coś takiego czuć?
Jak tylko Ruth zadała to pytanie, poczuła się jak idiotka. Nie powinna zapominać, że rozmawia z Howardem Crosbym, człowiekiem o trzeźwym logicznym umyśle. Czekała ją niespodzianka.
— Tak — odparł Bing. — Wierzę, że w pewnym okolicznościach mózgi mogą się ze sobą bezpośrednio kontaktować. Na pustyni Kalahari w południowej Afryce buszmeni umawiają się na spotkania plemienne za pośrednictwem percepcji pozazmysłowej. Po prostu przychodzą w jedno miejsce o określonej porze. Podobnie aborygeni w Australii. Uważamy ich za najbardziej zacofane ludy na ziemi, a być może to właśnie my z całą naszą nauką zatraciliśmy coś, co oni nadal mają. Może Lisa Keen wierzy, bo tego chce. A może odbiera jakiś sygnał. Nie można tego wykluczyć.
Usiedli na stołkach za barem. Paddy nalewał martini dla trzech facetów wyglądających na maklerów z Wall Street. Zdawało się, że nie zauważył przybycia nowych gości, ale po kilku minutach postawił przed Ruth Krwawą Mary. Zmierzył wzrokiem Crosby'ego od góry do dołu.
— A co dla pana? Kwas siarkowy bez wody sodowej?
Crosby potrząsnął głową z poważną miną.
— Ja poproszę likier miętowy z lodem.
Barman przez dłuższy czas nie odrywał oczu od ogromnego policjanta.
— Jeszcze jeden diabelnie dowcipny gliniarz. Więc co podać?
— Już powiedziałem. Wiem, że to damski napitek, ale lubię go. I proszę o duże kawałki lodu, żeby nie wchodziły w zęby.
Paddy odwrócił się, żeby przygotować drinka.
— Mówisz, że on jest przyjacielem Jasona Keena? — spytał Crosby.
— Tak. Wydaje mi się, że to równy gość.
Barman postawił delikatny kieliszek na barze i patrzył, jak znika w owłosionym łapsku policjanta.
— Coś nowego w śledztwie? — spytał zwracając się do Ruth.
Ruchem głowy wskazała Binga.
— Przedstawiam panu mojego współpracownika Howarda Crosby'ego. Znajomi nazywają go Bing. Intensywnie pracuje nad ustaleniem tożsamości pilota. Zakładamy, że nie był nim Jason Keen.
Crosby patrzył na niewielki srebrny znaczek wpięty w klapę marynarki barmana.
— Ta odznaka świadczy, że należy pan do Amerykańskiego Cechu Barmanów.
— Tak. Skąd pan wie?
Crosby zwrócił się do Ruth.
— Parę lat temu byłem na konferencji w Chicago. Akurat wtedy w tym samym hotelu odbywała się konferencja związku barmanów. Wszyscy nosili takie znaczki. Napiłem się z kilkoma. Wygląda na to, że też macie swoją organizację, taką mafię działającą w całym kraju.
Paddy potrząsnął głową.
— To nie żadna mafia. Po prostu jesteśmy dumni ze swojego zawodu i staramy się spopularyzować jego wizerunek. Mamy doroczne konkursy, nie tylko w Ameryce. Należymy do Międzynarodowego Cechu Barmanów. W przyszłym miesiącu wyjeżdżam właśnie na taki konkurs do Mexico City. — Wskazał brodą drinka Crosby'ego. — I założę się, że nie będę mieszać takich zielonych ziółek.
Przesunął się, żeby obsłużyć następnego klienta. Bing został z Ruth i swoim drinkiem w kieliszku.
— To rzeczywiście głupio wygląda. Taki kawał chłopa jak ty z małym zielonym kieliszeczkiem w dłoni.
Crosby nie słuchał, zapatrzony w zielony płyn.
— Jakiego drinka zamawiał ten facet, który śledził Keena?
— Różowy Dżin. Składa się z dżinu, wody i kilku kropel angostury. Nie wiem, co to jest, ale to właśnie ona nadaje mu ponoć różowy kolor.
— I mówił z bostońskim akcentem?
— Tak twierdzi Paddy.
Crosby zamilkł. Odezwał się dopiero, kiedy barman wrócił.
— Ruth opowiedziała mi o tym facecie, który obserwował doktora Keena. O jego ulubionym drinku i bostońskim akcencie.
Barman skinął głową.
— Podał pan jego dokładny rysopis. Jutro z samego rana poprosimy kolegę z bostońskiej policji o jakieś informacje, ale to nie będzie dla nich priorytetowa sprawa. — Spojrzał na odznakę w kłapie marynarki Paddy'ego. — Przyszło mi na myśl, że w Bostonie też mogą być jacyś barmani należący do waszego cechu.
Paddy zmierzył policjanta wzrokiem.
— Chyba zgaduję, o co panu chodzi. Facet pijący Różowy Dżin wyróżniałby się w tłumie tak samo jak włochaty gliniarz popijający likier miętowy z lodem. Czterech barmanów z cechu pracuje w Copley Plaza Hotel, między innymi wiceprezes. — Zerknął na zegarek. — Za godzinę lokal trochę opustoszeje, wtedy wykonam parę telefonów. Ten facet miał bostoński akcent, ale to nie znaczy, że tam mieszka.
— Szansę są niewielkie — zgodził się Bing.
Ruth wyjęła z torebki wizytówkę.
— Tu jest numer mojego telefonu komórkowego. Jest włączony non-stop.
Barman wsunął wizytówkę do kieszeni marynarki.
— Wy tymczasem nie dzwońcie do bostońskiej policji. Barmani zwykle tracą pamięć, kiedy gliny zaczynają węszyć.
— Jakbym nie wiedział — rzucił Crosby odwracając się do Ruth. — Pójdę na posterunek i posiedzę jeszcze parę godzin przy komputerze. A ty wyśpij się dobrze. Jeśli coś znajdę, być może już jutro będziesz musiała ruszyć w drogę.
Wyciągnął rękę do Paddy'ego.
— Dzięki. Następnym razem zamówię koktajl zwany Koszmarem Tutenchamona... Jeśli wie pan, jak się go robi.
— Spokojna głowa, kolego. Mogę wymieszać każdy koszmar, jakiego pan sobie zażyczy.
Lisa upiekła ciasto wegetariańskie. Ruth zmusiła się, żeby zjeść kawałek.
— Często robiłaś coś takiego Jasonowi?
— O, tak.
— W takim razie on naprawdę musiał cię kochać aż do szaleństwa.
Zapadła cisza. Po chwili Lisa parsknęła śmiechem.
— Rozumiem, że moje ciasto nie przypadło ci do gustu.
Ruth wzruszyła ramionami.
— Jestem pewna, że jest bardzo zdrowe, a ja potrzebuję zdrowia.
— No to powiedz, jakie jest twoje ulubione danie?
Ruth zamyśliła się.
— Funt żeberek z rusztu z masłem czosnkowym i smażoną cebulą, do tego góra frytek, pół bochenka świeżego, ciepłego chleba czosnkowego, a na deser potrójna porcja lodów czekoladowych.
Lisa przewróciła oczami.
— Chyba nie da się ciebie nawrócić. Myślisz, że Bing coś znajdzie?
— Tak. Jego mózg działa inaczej, wielotorowo. Bing wchłania informacje i wyciska z nich esencję.
— Miejmy nadzieję, że wyciśnie ją jak najszybciej — powiedziała Lisa. Otworzyła do ciasta butelką czerwonego wina. Podniosła ją, żeby spojrzeć, ile zostało. Uśmiechnęła się do siebie. Zauważyła pytające spojrzenie Ruth.
— Kiedyś jeden ze znajomych Jasona podarował mu urządzenie do wysysania powietrza z opróżnionych do połowy butelek wina, żeby nie skwaśniało nawet po kilku dniach. Jason szczerze się zdziwił, a tamten długo tłumaczył zasadę działania podarunku. To była osobliwa rozmowa. Tamten należał do ludzi, którzy wypijają jedną lampkę wina do obiadu. Jeśli Jason otwierał butelkę, to po to, żeby ją opróżnić do końca. Prezent tak go dziwił, że znajomy w końcu zabrał go z powrotem. „To tak jakby zjeść połowę dobrego steku i zamrozić drugą połowę na jutro”, oznajmił potem mój mąż. Lisa roześmiała się na wspomnienie tego wydarzenia.
— Czy on dużo pił? — spytała Ruth.
— Nie tak bardzo. Wypijał kilka koktajli wieczorem i zawsze pił wino do obiadu. Paddy powiedział mi, że po moim odejściu zaglądał do kieliszka o wiele częściej. — Zniżyła głos. — Ciągle mówimy o Jasonie w czasie przeszłym, jakby już nie żył.
— Przepraszam. Po prostu nie znałam go, i dlatego. — Ruth podsunęła kieliszek. — Nalej mi jeszcze wina. A więc po jakim czasie zamierzałaś do niego wrócić?
Lisa zastanowiła się, napełniając kieliszki.
— Dałam sobie trzy miesiące, ale po tym, co usłyszałam od Paddy'ego, zaczęłam mięknąć. To smutne, ale wróciłabym po kilku dniach.
— Życie robi nam czasem dziwaczne niespodzianki.
Przez chwilę siedziały w milczeniu.
— Tak, to prawda — powiedziała Lisa. — A ty, czy zawsze wolałaś kobiety?
Ruth podniosła głowę.
— Właśnie to u ciebie lubię. Nie owijasz w bawełnę.
— Nie czujesz się dotknięta, mam nadzieję?
— Ależ skąd! Tacy jak ja zawsze napotykają ścianę hipokryzji.
Zamilkła na chwilę.
— Wydaje mi się, że zawsze miałam potencjalną skłonność do mojej płci. Może złożyły się na to kombinacja genów i odrzucenie przez mężczyzn? Zawsze byłam brzydkim kaczątkiem, które nie przemieniło się w łabędzia. Pewnego dnia zakochałam się; i była to kobieta. Nie sądzę, żeby płeć miała dla mnie jakieś znaczenie... Po prostu zakochałam się w osobie.
— I nie wyszło?
— Wręcz przeciwnie. Ona pracowała w opiece społecznej, była kuratorką. Kiedyś poszła do jakiegoś faceta w Bronksie, który właśnie wyszedł na zwolnienie warunkowe po dziesięcioletnim wyroku za gwałt i zabójstwo. Wydaje mi się, że psychiatra z komisji spieprzył sprawę. Ten bydlak zgwałcił ją i pchnął nożem czterdzieści trzy razy. Potem spotykałam się jeszcze z innymi dziewczynami, ale z żadną na stałe.
Uśmiechnęła się.
— Nie cierpię słowa związek, tak jak Jason.
Lisa nalała sobie resztkę wina.
— Czy w środku jesteś tak samo twarda jak na zewnątrz? — spytała.
Policjantka skinęła głową.
— Wierz mi, Lisa. Był we mnie kiedyś jakiś miękki środek, ale wypalił się dzięki temu, co widziałam, słyszałam i zrobiłam. Podobnie jak dziwka o złotym sercu, twardy nowojorski gliniarz z miękkim wnętrzem to postać mityczna. Nigdy nie było żadnego Kojaka.
Lisa miała coś odpowiedzieć, kiedy spod stolika dobiegło brzęczenie. Spojrzały na siebie, trochę zaskoczone.
— To moja cholerna komórka! — zawołała Ruth.
Pogmerała w wypchanej skórzanej torbie i po chwili wyjęła telefon.
Dzwonił Paddy. Ruth dała ręką znak, że potrzebuje czegoś do pisania. Lisa wzięła z kuchennego blatu notatnik i długopis.
Rozmawiali około pięć minut; co jakiś czas Ruth zadawała pytanie i zapisywała na kartce odpowiedź.
— Dzięki, Paddy, to naprawdę może nam pomóc... Oczywiście, że dam znać. Jeszcze raz dziękuję — powiedziała na koniec.
Wyłączyła telefon i wrzuciła go do torby.
— Chyba wiemy coś o tym „detektywie”.
Spojrzała w notatki.
— Jest byłym marynarzem — zaczęła. — Paddy zatelefonował do znajomego w hotelu Copley Plaza, a tamten obdzwonił swoich kolegów. Ci barmani rzeczywiście mają swoją siatkę. Koło bazy marynarki wojennej Charleston jest elegancki koktajl bar; pracujący tam barman wskazał człowieka, jak tylko usłyszał o Różowym Dżinie. Rysopis pasuje jak ulał. Facet bywał tam regularnie przez około dziesięć lat. Nazywa się Axel Bennet.
— Dlaczego „bywał?”
— Ponieważ dwa lata temu odszedł z marynarki i wyjechał z Bostonu.
W oczach Lisy malowało się rozczarowanie.
— Nie martw się, wiemy mniej więcej, gdzie go szukać. Przed wyjazdem wspomniał, że będzie pracował w tajnej agencji rządowej w Tennessee. W czasie służby podróżował często do Paryża i do Londynu jako drugi attaché marynarki wojennej przy naszych tamtejszych ambasadach. Pewnie właśnie w Londynie poznał swój ulubiony napitek. Wyjazdy świadczą też o tym, że pracował w wywiadzie wojskowym... Innymi słowy, był szpiegiem. To by pasowało do kogoś, kogo zatrudniają w tajnej agencji federalnej.
— Ale po kiego diabła jakiś szpieg miałby śledzić Jasona?
Ruth wzruszyła ramionami, zerkając na zegarek.
— Kto to może wiedzieć. Bing pewnie już poszedł do domu. Spotkam się z nim jutro z samego rana i ustalimy dalszą strategię.
— Liczysz na niego, prawda?
— Pewnie. Zrozum, Lisa. Jestem policjantką, pracuję na ulicy. Czasem do kogoś strzelam, czasem do mnie strzelają. Jestem cwana, na ulicy radzę sobie jak mało kto, ale Bing myśli inaczej. Ja działam, on analizuje. Razem stanowimy doskonały zespół.
Dopiła wino.
— Nie mam nic przeciwko twojemu zdrowemu ciastu, ale zamierzam zrobić sobie kanapkę z serem i uderzyć do łóżka.
Zanim zdążyła się ruszyć, telefon odezwał się ponownie.
Tym razem był to Bing. Lisa słyszała, co mówi Ruth.
— Myślałam, że już jesteś w domu... Poważnie? Ja też mam coś nowego. No to wal.
Poprosiła znów o notatnik i długopis; tym razem nie zadawała pytań.
— Zdaje mi się, że to będzie ten drugi.
Przekazała Bingowi to, czego dowiedziała się od Paddy'ego. Umówili się na spotkanie w pakamerze Crosby'ego nazajutrz o ósmej rano. Odłożyła telefon do torby. Zapadła pełna napięcia cisza.
— Bing dobrze się spisał. Przy pomocy swojego programu skrócił listę pilotów do dwudziestu siedmiu. Tylko tylu przypomina z wyglądu Jasona. Jeden z nich mógł lecieć tą awionetką. Ich dane Bing znalazł w serwerze Związku Lotniczego, łącznie z adresami i numerami telefonów. Bing dobrał się do bazy danych i przez ostatnie dwie godziny udawał teleakwizytora ubezpieczeń dla lotników. Zadzwonił pod wszystkie numery i dowiedział się, że dwudziestu pięciu z tych mężczyzn żyje. Jeden z dwóch pozostałych mieszkał z siostrą w Denver w stanie Kolorado. Właśnie ona powiedziała Bingowi, że brat wyjechał trzy tygodnie temu na wędkarskie wakacje w Porto Rico. Powinien był wrócić parę dni temu, ale kobieta wyjaśniła, że bratu często się zdarza przedłużać wędkowanie w egzotycznych stronach.
Ruth zawiesiła na chwilę głos.
— Drugi mężczyzna podał jako miejsce zamieszkania adres motelu. Bing zadzwonił tam i spotkał się z bardzo chłodnym przyjęciem. Recepcjonista przyznał jednak, że nasz człowiek mieszkał tam przez kilka tygodni. Wymeldował się parę dni temu, nie zostawiając adresu, pod którym można się z nim skontaktować. To wszystko, czego dowiedział się Bing.
— Gdzie znajduje się ten motel? — spytała Lisa.
— W Knoxville, w stanie Tennessee.
20
Szybko zdali sobie sprawę, że się pospieszyli. Zaparkowali samochód na skraju niewielkiego, pokrytego trawą wzgórza, gdzie okoliczni mieszkańcy urządzali pikniki. Mark Wallace obserwował przez lornetkę rozległą kwaterę główną Narodowej Agencji Zasobów Ludzkich, położoną w doskonale utrzymanym parku otoczonym wysokim betonowym murem. Była tylko jedna brama z przypominającą bunkier strażnicą. Mark zdążył zobaczyć, jak do bramy podjeżdżają dwa samochody i wóz dostawczy. Za każdym razem z budki wychodziło dwóch umundurowanych strażników, żeby dokładnie przyjrzeć się pasażerom i sprawdzić dokumenty. Kiedy podjechała ciężarówka, jeden ze strażników wszedł na przyczepę i spędził tam kilka minut. Z pewnością sprawdzał ładunek.
— To przypomina uniwersytecki kampus — zauważyła Agnes.
— To prawda, ale nie wjedziemy tam sobie jak gdyby nigdy nic, żeby zadawać pytania komu popadnie i zaglądać do laboratoriów. Wygląda na to, że aby się dostać do środka, trzeba mieć zaproszenie.
Przylecieli wieczorem poprzedniego dnia, wynajęli na lotnisku dżipa cherokee, pojechali do Knoxville i wynajęli pokój w nędznym moteliku na przedmieściu. Później zjedli kolację w cuchnącym tłuszczem barze z wystrojem w stylu lat sześćdziesiątych. Przy twardym jak podeszwa steku i pozbawionych smaku frytkach zaczęli omawiać plan działania. Okazało się, że nie mają wielu pomysłów.
— Po pierwsze, musimy przeprowadzić rozpoznanie celu — zaczął zdecydowanie Mark.
— Czyżbyś był w wojsku?
— Daruj sobie sarkazm. Wojsko nie ma monopolu na logiczne myślenie.
— A kiedy już rozpoznamy cel?
Cisza.
— Będziemy postępować naprzód krok po kroku. Tymczasem może twoja mama zrobi jakieś postępy w Waszyngtonie.
Agnes odsunęła talerz i dokończyła budweisera.
— No dobrze, ty tu jesteś szefem. Ale ja też mam swoją strategię, a ona nie zakłada jedzenia w tanich knajpach i nocowania w zapyziałych motelikach. Nie mam ochoty iść w ślady Sama Spade'a czy Philipa Marlowe'a. Jutro przenosimy się do przyzwoitego hotelu i niezwłocznie szukamy jakiejś porządnej restauracji.
Mark podał Agnes lornetkę i wysiadł z dżipa, żeby rozprostować nogi. Agnes dołączyła doń po kilku minutach. Miała na sobie cieniutkie wytarte dżinsy i kamizelkę tak luźną, że policja z powodzeniem mogłaby ją aresztować za obrazę obyczajów.
— Wracajmy do hotelu i zjedzmy coś — powiedziała oddając Markowi lornetkę. — Dobry posiłek przyspiesza u mnie procesy myślowe.
Dwie godziny później siedzieli w restauracji Hawkey's Comer przy White Avenue; wybrali dania z menu pod nazwą „Admiralskie smakołyki” i zamówili butelkę wina.
— Ciekawe, co zrobił z Virgo? — spytała Agnes. To pytanie nurtowało ją od dawna.
Mark nie zareagował.
— Ravensburg pobrał komórki martwej Virgo, żeby ją sklonować. W ten sposób stworzył Wenus. Ale co zrobił ze zwłokami?
Dopiero teraz Mark zrozumiał, co miała na myśli.
— Spalił, rzecz jasna. Co innego miałby zrobić? On nie należy do ludzi, którzy zostawiają po sobie ślady.
— Skąd wiesz?
— Poznałem jego charakter. To typ pozbawiony wszelkich emocji. Myśląca maszyna. Wręcz obsesyjnie zaciera za sobą ślady.
Agnes wzięła łyk wina i dotknęła chusteczką czerwonych ust.
— Nie zgadzam się z tobą. Może nie czuje żadnych emocji wobec ludzi, ale widziałam go podczas wystaw psów. On je uwielbia. Widać to w jego oczach..
Mark potrząsnął głową.
— Nie sądzisz chyba, że kazał wypchać Virgo i umieścić na ścianie swojej willi w Georgetown?
— Nie, ale wydaje mi się, że nie zdołał zmusić się do jej spalenia... W ten sposób unicestwiłby ją całkowicie.
— Więc co z nią zrobił? Pogrzebał gdzieś pod osłoną nocy?
Agnes rozważała różne możliwości.
— To człowiek zadufany w sobie. Jego arogancja bierze się z władzy, cech osobowości i przekonania o ułomności wszystkich pozostałych członków ludzkiej rasy. Ktoś taki może wierzyć, że nikt nie zdoła wpaść na jego trop. Arogancja to jego słabość, zwłaszcza jeśli spotka się z sentymentem do psów.
Mark wyczuwał przekonanie w głosie Agnes.
— A zatem co zrobił ze zwłokami? — spytał Mark.
Podniosła głowę i spojrzała nań błyszczącymi oczami.
— Virgo była jego ulubienicą i czempionką, klejnotem w jego koronie. Wygrywała każdą wystawę w swojej rasie i w kategorii ogólnej. Wenus jest jej klonem, ale nie oryginałem. Czymś w rodzaju kopii obrazu Van Gogha. Doskonałej, ale jednak kopii. Ravensburg za nic nie spaliłby oryginału. Dla kogoś takiego to byłaby profanacja. On ją pogrzebał, i towarzyszyła temu odpowiednia Ceremonia.
Mark nie od razu pogodził się z taką możliwością.
— Co to znaczy, „odpowiednia ceremonia?” — spytał z niedowierzaniem.
— Takie pogrzeby mogą być różne, ale zawsze odbywają się na cmentarzu dla zwierząt. Zazwyczaj umieszcza się na nagrobku płaską kamienną bądź metalową tabliczkę z imieniem zwierzęcia i prostym napisem w stylu: „Nigdy o tobie nie zapomnimy”. Ale bywają też bardziej wyrafinowane. Na przykład, duże marmurowe nagrobki, czasem nawet z rzeźbą zwierzęcia. Niektóre rodziny mają działki na cmentarzu, gdzie grzebią całe pokolenia swych ulubieńców. Znam ludzi, którzy płacili nawet dziesięć tysięcy dolarów za miejsce, nagrobek i poprowadzenie ceremonii. To nic nadzwyczajnego. Czasem nawet zamawiają pastora do pochówku.
— Nie wierzę!
Agnes roześmiała się.
— Więc lepiej uwierz. Widziałam coś takiego, i to nie raz. Niektórzy z moich klientów zapraszali mnie na pogrzeby swoich pupili.
— Uważasz, że Ravensburg mógł coś takiego zrobić?
Wzruszyła ramionami.
— Być może. Wrażliwość ujawnia się czasem w przedziwny sposób.
Kelner przyniósł dzbanek kawy. Zamyślili się oboje.
— To prawda — odezwał się Mark wrzucając dwie kostki cukru do kawy. — Ten motyw często występuje u Szekspira. Wielki, potężny człowiek z jedną jedyną słabością. Otello i zazdrość, król Lir i ambicja, Hamlet i wahanie... — Roześmiał się. — Ravensburg i sentymentalizm... Jak możemy to sprawdzić?
Agnes wyjrzała na ruchliwą ulicę.
— Zadzwonię do tutejszego oddziału klubu kynologicznego i poproszę o listę cmentarzy dla zwierząt w tym stanie. Potem zaczniemy szukać. W każdym mieście jest przynajmniej jeden duży cmentarz. Ravensburg prawdopodobnie wolał nie chować Virgo w samym Knoxville.
— A jeśli już znajdziemy jej grób?
Posłała mu kpiący uśmiech.
— Zamienimy się w rabusiów grobów i pójdziemy w nocy na cmentarz. Weźmiemy komórki ciała Virgo, trochę sierści, odrobinę skóry albo nawet kawałek kości. Później zlecimy jakiemuś laboratorium genetyczne porównanie z komórkami ciała Wenus. Jeśli będą takie same, Admirał będzie się musiał gęsto tłumaczyć.
Mark uśmiechnął się na myśl o tym.
— W takim razie musimy też zdobyć próbki komórek Wenus — zauważył.
— Już je mam — rzuciła beztrosko Agnes. — Na ostatniej wystawie długo podziwiałam Wenus. Wybrałam moment, kiedy opiekun oddalił się i wyrwałam jej kilka włosów. Leżą w sejfie w mojej klinice.
Dolała sobie kawy. Mark nie chciał więcej.
— A ty lubisz zwierzęta, Mark?
— Pewnie, ale wychowałem się w mieście, więc nigdy nie trzymaliśmy psa. Nie przepadam natomiast za kotami. Miałem kiedyś dziewczynę, która trzymała kota syjamskiego. Znienawidziliśmy się od pierwszego wejrzenia. Wabił się Barnaba, od imienia postaci z powieści Dickensa. Ten trójkąt nie miał żadnych szans. W końcu musiała wybierać.
— Wybrała Barnabę?
— Zgadłaś. Uznała, że łatwiej jej będzie znaleźć narzeczonego lubiącego koty.
Agnes spojrzała na niego z udanym współczuciem.
— Więc jakie zwierzęta lubisz?
Mark poruszył się niespokojnie na krześle.
— Inne.
— Na przykład?
— No wiesz, psy i tak dalej.
— To znaczy?
Westchnął, zrezygnowany.
— No dobrze, wiem, że to zabrzmi głupio w ustach kogoś z moim przezwiskiem, ale... lubię świnie.
Agnes rozlała kawę, którą podnosiła właśnie do ust. Spojrzała na Marka z uwagą.
— Nie żartujesz?
— Nie. Miałem w szkole kolegę, który mieszkał na wsi. Czasem do niego zaglądałem. Miał swoją ulubioną świnię. One nie są brudne z natury, jak się powszechnie uważa. Jeśli się je dogląda, czyści regularnie chlew i zmienia słomę, świnie są czyste.
Mark rozpogodził się na wspomnienie.
— Świnia mojego kolegi była niesamowicie inteligentna. Nazywał ją Henry... od Henry'ego Kissingera. Chodziła za nami wszędzie.
— Wyobrażam sobie.
— Naprawdę, Agnes, świnie są inne. Winston Churchill też je lubił. Powiedział kiedyś: „Psy nas podziwiają, koty nami gardzą, a świnie traktują nas jak równych sobie”.
Agnes parsknęła śmiechem.
— Lunch z tobą to nie byle jakie doświadczenie — zauważyła.
— Dlaczego?
— W czasie naszej rozmowy wspomniałeś nazwiska Szekspira, Dickensa i Churchilla, jak gdyby ci ludzie istnieli tylko po to, żeby dostarczyć ci argumentów na poparcie twoich tez. To świadczy o dużej erudycji.
Spojrzała na zegarek i poprosiła kelnera o rachunek.
— Wracajmy do hotelu i zadzwońmy do związku kynologicznego.
Po chwili wyszli z restauracji.
— A ty miałaś kiedyś swoją świnię? — spytał Mark.
— Jak dotąd nie — mruknęła Agnes.
Szum ulicy zagłuszył jej odpowiedź.
21
Jason Keen wyszedł spod prysznica. Był owinięty ręcznikiem wokół bioder, a drugim wycierał głowę. Usłyszał, że ktoś zamknął drzwi wejściowe. Wyjrzał z łazienki..
Na środku pokoju stał mały chłopiec. Jason machinalnie wycierał się dalej. Myślami był jeszcze przy programie telewizyjnym poświęconym groźbie wybuchu światowej epidemii gruźlicy. Ocenił, że autorzy nieco przesadzili.
W pierwszej chwili chciał zapytać, kto to wchodzi do pokoju bez pukania. Wszyscy, którzy do tej pory przychodzili, pukali.
— Kim ty?...
Słowa uwięzły mu w gardle. Znieruchomiał. Wiedział, że patrzy na Apolla.
Chłopiec był wyraźnie zmieszany. Rozglądał się nerwowo dookoła, przestępując z nogi na nogę.
Jason czuł wzbierający gniew. Chłopiec zauważył to na jego twarzy i cofnął się, przestraszony.
Jason podszedł szybko do telefonu i podniósł słuchawkę. Nie było sygnału. Cisnął ją na widełki.
— Wynoś się stąd! Wracaj, skąd przyszedłeś.
Zdawało się, że chłopiec jest jeszcze mniejszy niż przedtem.
— Nie mogę — odpowiedział niepewnym, drżącym głosem. — Kuzynka Gail mówiła, że wróci po mnie za piętnaście minut.
— A więc zaczekaj na korytarzu. Wyjdź stąd!
Chłopiec otworzył drzwi i wybiegł. Jason długo stał przy głuchym telefonie. Dyszał ciężko z wściekłości. Gniew brał się z jego położenia, z tego, jak go potraktowano. Wolnym krokiem wrócił do łazienki. Uczesał włosy, odetchnął głęboko i zastanowił się.
Wiedział, co zamierzali. Spodziewał się tego, może nawet był na to przygotowany.
A mimo to spotkanie w cztery oczy z chłopcem wstrząsnęło nim. Powoli zaczął się golić. To zawsze pomagało mu zebrać myśli. Zareagował właściwie. Nie wolno ustępować tym łajdakom ani na krok, nie wolno okazać słabości. To jedyna droga.
Ale umysł bywa czasem niezależny. Zachowuje obrazy, których nie sposób wyprzeć z pamięci, zaś o niektórych snach i koszmarach nie można zapomnieć. Patrząc na swoją twarz w lustrze, nie mógł wyrzucić z pamięci widoku chłopca.
Nie było to oblicze z koszmaru, ale po prostu twarz dziecka. Nieco kanciasta, z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi i szerokim czołem nad brązowymi oczami. Wyzierała z nich inteligencja i coś jeszcze.
Właśnie to coś Jason starał się wyrzucić ze swej pamięci: lęk. Nie ten wywołany konfrontacją z rozgniewanym dorosłym mężczyzną, lecz o wiele głębszy.
Jason spryskał twarz wodą i wytarł. Chciał odwrócić się od lustra, ale nie mógł. Spojrzał sobie w oczy. Rozumiał ten strach, widział go tyle razy, zanim przestał patrzeć w oczy pacjentom. Dopiero dwa dni temu poczuł go po raz pierwszy sam.
To był strach przed śmiercią.
Chłopiec stał przy ścianie. Kiedy drzwi naprzeciwko otwarły się gwałtownie, przywarł plecami do muru. Rozglądał się panicznie to w prawo, to w lewo.
Jason miał na sobie biały szlafrok.
— Możesz poczekać w środku — powiedział chropawym głosem.
Chłopiec przypatrywał mu się uważnie.
— Nie masz się czego bać. Przyniosę ci colę z lodówki.
Odsunął się na bok. Chłopiec wszedł do środka.
Miał na sobie znaną już dobrze Jasonowi tunikę i spodnie, ale w atramentowo czarnym kolorze.
Jason wskazał mu krzesło, a sam poszedł do lodówki. W pomieszczeniu zaległa ciężka cisza. Apollo sięgnął po szklankę.
— Wiem, dlaczego pan się gniewa, doktorze Keen.
Jason usiadł naprzeciwko i przyjrzał się twarzy chłopca. Tak, to była po prostu twarz siedmioletniego chłopca, jaką można zobaczyć na każdym szkolnym podwórku: blada, o jasnej skórze, usta szerokie, dolna warga odrobinę większa. Chłopiec miał proste, kasztanowe włosy z przedziałkiem na środku, opadające aż na kark, oczy szeroko rozstawione, osadzone głęboko, zwężające się nieco nad wysokimi kośćmi policzkowymi. To właśnie oczy nadawały twarzy wyraz nadmiernej dojrzałości.
— Co oni ci powiedzieli? — spytał Jason.
W oczach Apolla pojawił się smutek.
— Że został pan porwany, że nie miał pan wyboru, I że nie chce mi pan pomóc.
— Czy rozumiesz, dlaczego jestem rozgniewany?
Chłopiec milczał dłuższą chwilę. Jego odpowiedź kompletnie zbiła Jasona z tropu.
— Tak... Ja też nie prosiłem o to, żeby tu przyjść.
Piętro wyżej, w gabinecie Admirała, Ken Bayliss zerknął ponownie na zegarek.
— Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Admirał poszedł za twoją sugestią, żeby nie instalować kamer i podsłuchu w prywatnych kwaterach— powiedział zwracając się do Gail.
— Właśnie dlatego on jest szefem, a ty wykonujesz rozkazy — odparła. — To samo dotyczy obecnego tu Haasa. On też protestował przeciwko konfrontacji. Admirał zrozumiał, że to jedyna szansa.
— Nie chciałbym być tym, który dzwoni do Admirała, jeśli Keenowi przyjdzie do głowy zabić Apolla — odezwał się Kramer.
— Ale on tego nie uczyni — stwierdziła zdecydowanie Gail. — Poza tym, jeśli chłopiec się przestraszy, stuknie obcasem prawego buta o podłogę, a przekaźnik zaalarmuje strażników. Dotrą tam w ciągu sześciu sekund. Ćwiczyli to godzinami.
— Keen jest lekarzem i silnym mężczyzną, tak jak ja — zauważył złowieszczo Kramer. — Umiałbym zabić chłopca w ciągu sześciu sekund... gołymi rękami.
Gail odetchnęła głęboko.
— Nie wątpię w to, Kramer. Z pewnością zabijanie jeszcze niedawno wchodziło w zakres twoich obowiązków.
Niemiec warknął coś wściekle.
— Ile jeszcze dasz im czasu? — wtrącił się Haas.
Gail wzruszyła ramionami.
— Telefon został ponownie włączony. Jeśli nie odezwie się w ciągu godziny, ja sama zadzwonię.
Wszyscy spojrzeli na zegarki.
Jason podszedł do barku i nalał sobie scotcha, nie bacząc na wczesną porą.
— Co o sobie wiesz? — spytał siadając.
— Wiem, że jestem dziwolągiem — odpowiedział bez wahania Apollo.
— Dziwolągiem? — powtórzył jak echo Jason.
— Tak. Słyszałem, jak mnie tak nazywają. Nie w oczy, ale między sobą. Wiem, co znaczy to słowo.
— Wiesz?
— Tak. Mam komputer i dostęp do wielu programów, między innymi słownika Webstera. Według definicji dziwoląg to „osoba lub zwierzę z dziwną deformacją fizyczną pokazywane w cyrku”.
— To jedna definicja, ale są inne. Na przykład osobliwość natury.
Chłopiec potrząsnął głową.
— Ja nie mam nic wspólnego z naturą, doktorze. Stworzono mnie w laboratorium.
Jason poczuł zmieszanie. Nie spodziewał się takiej rozmowy; nie przyszło mu coś takiego do głowy, nawet w sennych koszmarach. Zebrał myśli.
— Czy otrzymałeś instrukcje, co masz mi powiedzieć?
— Nie — odparł chłopiec z całkowitą szczerością. — Dopiero parę minut temu dowiedziałem się, że mam do pana przyjść. Kuzynka Gail uprzedziła mnie na korytarzu, że nie chce mi pan pomóc i że może się pan rozgniewać.
— I tak jest. Ale nie gniewam się na ciebie osobiście.
— Dziękuję.
Jason poczuł, że jego świadomość się rozdwaja. Nie była to jednak schizofrenia, bo wiedział o tym, i to aż nazbyt dobrze. Jedna część jego umysłu przemawiała za tym, żeby zbliżyć się do tego chłopca, a druga kazała go zniszczyć, całkowicie unicestwić. Ta pierwsza widziała niewinne dziecko, a druga — monstrum.
— Możliwe, że lekarze rozumieją dziwolągi lepiej niż inni ludzie.
— Słucham?
— Jest tu kilku lekarzy. Rozmawiają ze mną i patrzą na mnie inaczej niż pozostali.
— Co to znaczy inaczej?
Chłopiec zastanowił się.
— Bardziej naturalnie. A inni... większość z nich po prostu się mnie boi.
Jason skinął ze zrozumieniem głową.
— Obawa bierze się z ignorancji... Jesteś bardzo spostrzegawczy. Czy wiesz, dlaczego zostałeś stworzony?
Chłopiec rozpogodził się w mgnieniu oka, słysząc to pytanie. Jego twarz ożywiła się, oczy rozbłysły.
— O, tak. Mam polecieć w kosmos! Czy pan o tym wie, doktorze?
— Tak, znam ich plany. Rozumiesz, co to oznacza?
— Tak, rozmawiałem o tym wiele razy z kuzynem Ralfem. Czasem spacerujemy wieczorem, a on pokazuje mi światełka na niebie. Nazywa je drogowskazami. Mówi, że są po to, aby pokazywać im drogę, tak jak światła uliczne!
— Czy powiedział ci, kto ma z tobą polecieć?
— Tak! Moi bliźniacy. Będzie ich wielu!
Jason przypomniał sobie wrażenie, jakie wywarła na słuchaczach wczorajsza mowa Ravensburga. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki wpływ ma obdarzony taką charyzmą człowiek na starannie przygotowanego chłopca.
— Ale wiem, że jestem chory i że jest to poważna choroba. Jeśli mi pan nie pomoże, nigdy nie polecę. Moi bliźniacy będą już udoskonaleni, problem zostanie wyeliminowany, ale ja nie polecę. Słyszałem, jak kuzyn Kramer rozmawiał z kuzynem Haasem. Oni czasem rozmawiają ze sobą, jakby nie wiedzieli, że jestem tuż obok.
— Kim są Kramer i Haas?
— Kuzyn Kramer jest lekarzem. Pochodzi ze Wschodnich Niemiec. Słyszałem, że pracował tam w wywiadzie. Nie lubię go. Nigdy się nie uśmiecha, nawet kiedy ktoś opowie żart. Patrzy na mnie jak na jakiegoś owada. Boję się go. Myślę, że kiedyś robił coś złego. Kuzyn Haas jest psychologiem.
Apollo uśmiechnął się.
— Ma pilnować, żebym myślał we właściwy sposób. Jego też nie lubię. Jeśli pan nie zechce mi pomóc, Kramer będzie mnie operować. Wydaje mi się, że on ma na to ochotę.
Jason napił się whisky.
— Czy oni też zostali uprowadzeni?
— Nie, oni są kuzynami. Nie należą do niebieskich.
— Niebieskich?
Apollo wskazał metalową bransoletę na ręce Jasona.
— Ci, którzy nie są kuzynami, noszą takie same bransolety jak pan, oznaczone kolorem niebieskim. Dlatego mają ograniczoną możliwość poruszania się.
— Ilu jest niebieskich?
Chłopiec zawahał się. Jason nachylił się ku niemu.
— Czy zakazano ci mówić mi o niektórych rzeczach?
— Nie, ale kuzyni rzadko rozmawiają o niebieskich. Oni są inni.
Jason żachnął się.
— Pewnie, że tak. Przekreślono im życie, żebyś ty mógł polecieć.
Apollo poruszył się nerwowo na krześle i zapatrzył w szklankę.
— A więc ilu jest niebieskich? — powtórzył pytanie Jason.
— Trzech — odparł Apollo po chwili wahania. — Z panem czterech.
— Kim są?
— Dwaj z nich to naukowcy pracujący w laboratorium. Trzeci to Yoshi, specjalista od mikroelektroniki.
— Yoshi?
— Yoshi Yanagiya. On jest moim przyjacielem. Nauczył mnie grać w szachy, ale nie jest zbyt dobry w tej grze. Po kilku miesiącach zacząłem z nim wygrywać. Zawsze bardzo się wtedy złości. Powiedział mi, że w jego kraju dzieci okazują szacunek dorosłym i nie wygrywają z nimi w szachy.
Apollo uśmiechnął się łobuzersko.
— Czasem pozwalam mu wygrywać, ale on zawsze o tym wie i złości się jeszcze bardziej. Kuzyn Haas powiedział, że mój iloraz inteligencji wynosi sto siedemdziesiąt. A pański?
Jason zastanawiał się nad czymś.
— Nie wiem... Poza tym nie gram w szachy. Opowiedz mi jeszcze o Yoshim.
— Yoshi urodził się w Japonii... Był sierotą. Kiedy opuścił sierociniec, zaczął pracować w fabryce, a w nocy się uczył. Zaoszczędził trochę pieniędzy, wyjechał do Ameryki i jakimś sposobem dostał się na uniwersytet. Później go porwano i sprowadzono tutaj.
— Czym jeszcze się zajmujesz oprócz gry w szachy? Gdzie mieszkasz?
— Z mamą.
— Słucham?
Apollo zdziwił się, widząc reakcję Jasona.
— Z moją mamą, Azuceną — wyjaśnił spokojnie. — Stworzyli mnie w laboratorium, ale później przenieśli zarodek do łona kobiety. Nie posiadam wprawdzie jej genów, ale to moja matka.
— Kim ona jest? — spytał Jason.
— Kucharką. Pochodzi z Meksyku. — Oczy chłopca rozjaśniły się. — Koniecznie musi pan spróbować jej enchilady!
— Co do niej czujesz?
— Kocham ją — odparł zwyczajnie Apollo. — Jest bardzo wymagająca, ale kiedy naprawdę chcę, potrafię wyprowadzić ją w pole.
— Czy ona jest kuzynką?
— Oczywiście. Przez wiele lat pracowała u Admirała jako pokojówka. Potem sprowadził ją tutaj, a ona zgłosiła się na ochotniczkę, żeby zostać moją matką.
Dopiero teraz Jason zwrócił uwagę na leciutki meksykański akcent w głosie chłopca.
— Co robisz, jak spędzasz tutaj czas?
— Poranki to straszna nuda. Uczę się. Po lunchu spędzam dwie godziny z naukowcami. Czasem jest fajnie, jeśli nie starają się być zbyt poważni. Przechodzę mnóstwo badań fizycznych i psychologicznych. Jestem jak świnka morska w laboratorium. Kiedyś tego nie cierpiałem, ale od zeszłego roku jest trochę weselej. Wszyscy żartują. Potem siedzę przy komputerze. Gram w różne gry albo coś przeglądam.
— Przeglądasz?
— Tak, mam dostęp do różnych informacji, encyklopedii, książek historycznych, naukowych i tak dalej.
— A do internetu?
Chłopiec potrząsnął głową.
— Nie. Mogę przeglądać, co chcę, ale nie wolno mi z nikim rozmawiać. Rozumie pan, dlaczego.
— Tak. Co jeszcze robisz?
— Czasem chodzę do kina.
— Gdzie?
— W Knoxville.
Jason potrząsnął głową ze zdziwienia.
— Puszczają cię do Knoxville?
— Tak. Zakładam dżinsy, koszulkę i tenisówki... Doktorze, ja wiem, że jestem inny, ale wyglądam jak zwyczajny chłopak.
— Kto z tobą chodzi?
— Mama albo kuzynka Gail, a czasami Admirał. Ale on lubi te głupie, trudne filmy, w których dużo gadają i nic się nie dzieje. Czasem jemy kolację w mieście albo hamburgera w McDonald'sie.
— Nikt inny wam nie towarzyszy?
— Kuzyni z ochrony, dwóch albo trzech. Ja mam ich nie widzieć, ale oni zawsze są w pobliżu. Na rogu ulicy, przy stoliku w kącie restauracji albo dziesięć rzędów z tyłu w kinie.
Apollo dopił colę i popatrzył na Jasona.
— Już niebawem mają zacząć tworzyć nowych bliźniaków. Wiem, co to znaczy. Czy pomoże mi pan, doktorze? Nie chcę, żeby Kramer mnie operował.
Jason przez dłuższą chwilę patrzył chłopcu w oczy.
— Chociaż jesteś dzieckiem, masz iloraz inteligencji geniusza. Oni ci go zapewnili. Rozumiesz więc, że przeprowadzając operację podpiszę na siebie wyrok śmierci, bez względu na to, czy ty przeżyjesz, czy nie.
Znów zapadła cisza.
— Ja chcę polecieć, doktorze. Jeśli pan mi to umożliwi, zapewnię panu bezpieczeństwo.
— To wymagałoby cudu, a ty może jesteś geniuszem, ale nie Bogiem, Apollo.
Chłopiec postawił szklankę na stoliku.
— Nie, ale jestem spełnieniem marzeń wielu ludzi, a ci ludzie żyją tylko dla swoich marzeń. W takiej sytuacji wszystko staje się możliwe, doktorze. Sprawia, że ludzi ci odmierzają życie w sekundach. W tym wypadku w grę wchodzi dokładnie sześć sekund. Nie jestem Bogiem, ale mogę postarać się, żeby ci ludzie zrobili to, co chcę. Proszę uważać.
Apollo stuknął obcasem prawego buta o dywan i popatrzył na zegarek.
Jason przyglądał mu się z zaciekawieniem.
Po kilku sekundach drzwi otwarły się raptownie i do środka wskoczyło dwóch mężczyzn. Przykucnęli w pozycji bojowej karate i rozejrzeli się dookoła.
Apollo roześmiał się radośnie.
— Spóźniliście się o sekundę — powiedział z udaną surowością.
W drzwiach chłopiec odwrócił się.
— Marzenia, panie doktorze.
Po jego wyjściu Jasonem wstrząsnął dreszcz, chociaż w pomieszczeniu było wystarczająco ciepło. Drżał, bo uświadomił sobie, że rozmawiał z małym chłopcem o umyśle dorosłego, inteligentnego mężczyzny. Ta sprzeczność robiła groteskowe wrażenie, a jej implikacje przerażały. Jason znalazł się w samym środku tego niebezpiecznego wiru.
Księga 2
22
Ralf Ravensburg tkał swoją pajęczynę od wielu dziesiątek lat. Jej nitki oplatały każdy zakamarek struktur politycznych i biurokratycznych w Waszyngtonie.
Z domu w Georgetown Admirał kontrolował te nitki za pomocą telefonu.
Nie był to zwykły telefon, nawet nie specjalnie zabezpieczony, taki jakiego używają CIA, FBI czy Prezydent.
Był nadzwyczaj mały; jego rozmiary mogły zmylić. Jedynym znakiem świadczącym o jego prawdziwej naturze była gruba, teleskopowa antena, która mogła wysyłać i odbierać sygnały z satelity na orbicie geostacjonarnej. Teraz każdy może sobie kupić taki telefon, ale każde połączenie kosztuje około pięciu dolarów za minutę. Admirał nie musiał się martwić o rachunek telefoniczny. Posługiwał się specjalną cyfrową linią, kodowaną, dostępną tylko dla niego. Telefon pozostawał w gotowości stale, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Rachunek opiewający na dwieście tysięcy dolarów rozpływał się w budżecie NAZL.
Największą zaletą tego telefonu była dyskrecja. Nikt nie mógł monitorować połączeń Admirała i żadna agencja śledcza nie miała szans uzyskać ich zapisu.
W przeciwieństwie do umeblowania i wystroju otaczającego Admirała w Tennessee, jego dom w Waszyngtonie został urządzony w osiemnastowiecznym europejskim stylu. Gospodarz zasiadał w wysoko sklepionej bibliotece przy biurku zaprojektowanym przez Louisa Quatorzego. W oknach wisiały jedwabne zasłony z Limoges, na podłodze ścielił się miękki dywan z Persji, a na regałach stały rzędy pierwszych wydań klasycznych dzieł. W tym pomieszczeniu współczesny był tylko gospodarz, Wenus drzemiąca u jego stóp oraz telefon. Admirał wydawał przez niego rozkazy, a czasami w doskonale zakamuflowany sposób groził.
Po godzinie spędzonej przy telefonie Admirał westchnął głęboko, z zadowoleniem. Właśnie posłużył się skutecznie swoją władzą, a to zawsze działało na niego jak narkotyk.
Lucille była przyjemnie zaskoczona, że jej list elektroniczny do prywatnej sekretarki Jamesa J. Howarda spotkał się z tak szybkim odzewem.
Już po pięciu minutach sekretarka Lucy zawiadomiła, że senator jest na linii.
Senator przeciągał głoski jak typowy Teksańczyk, ale mówił z ożywieniem.
— No cóż, pani senator, na dworze pada, „Kowboje” przegrali wczoraj jednym punktem, a moje biodro daje mi do wiwatu przez tę parszywą pogodę. Pies nie chce żreć... Nagle do drzwi stuka sekretarka z pani listem, i świat od razu wygląda weselej. Czym mogę pani służyć?
Lucille podchwyciła jego ton.
— Zawsze mówiłam, senatorze, że gdyby inni członkowie Kongresu mieli choć połowę pańskiej ogłady, zdziałalibyśmy dwa razy więcej.
Howard zachichotał, przyjemnie połechtany komplementem.
— Zgaduję, że chciałaby pani spotkać się ze mną... Coś oficjalnego?
— Ależ nie, na tym etapie nie ma mowy o oficjalności. Chciałam tylko zapytać o to i owo, zaczerpnąć z pańskiego doświadczenia i mądrości.
Howard roześmiał się.
— Pochlebia mi pani... To miłe. Może zjedlibyśmy lunch któregoś dnia? Chyba że to coś pilnego?
Lucy zastanowiła się.
— Bardzo bym chciała zjeść z panem lunch, senatorze, ale cały tydzień mam zajęty — odparła z wyraźnym żalem w głosie.— Musiałam chwilowo zrezygnować z lunchów.
— A ja słyszałem coś innego — powiedział jowialnie Howard. — Nie dalej jak wczoraj widziano panią w klubie z tym młodym przystojniakiem Bradleyem.
Lucy miała dobry refleks.
— To była pilna sprawa, musiałam się z nim zobaczyć. Kiedy znajdziemy czas na lunch, będzie to dla mnie czysta przyjemność... Ale mam nadzieję, że nie powtórzy pan tego Gilesowi.
— Nie ma obawy — odparł zadowolony Howard. Jak każdy polityk, lubił, kiedy ktoś dzieli się z nim swoimi małymi sekretami. — Jeśli nie jest pani teraz zajęta, mogę odłożyć kilka nudnych spotkań.
— Jest pan szalenie miły, senatorze. Już pędzę do pańskiego biura.
Odłożyła słuchawkę.
— Ty mały obmierzły grubasie — dokończyła pod nosem.
Przez pierwszych dziesięć minut spotkanie upływało w przyjemnej, swobodnej atmosferze. Wielkość siedziby Howarda odpowiadała jego wysokiej pozycji, ale ciężkie meble i natłok pamiątek dziwnie ograniczały przestronność pomieszczenia. Senator z Teksasu lubił mocno akcentować swoje koneksje, dawne i obecne. Jego łysa głowa i okrągła, uśmiechnięta twarz spoglądała ze zdjęć obok prezydentów, papieży, koronowanych głów, gwiazd filmowych i sław sportu. Wiele fotografii nosiło autografy.
Siedzieli w głębokich, skórzanych fotelach i popijali dobrą mocną kawę.
— Czy możemy darować sobie te wszystkie oficjalne tytuły i zwracać się do siebie po imieniu? Przyjaciele nazywają mnie Jimbo. — Wykrzywił usta w uśmiechu. — Nie cierpiałem tego przezwiska do chwili, kiedy Jimmy „Jimbo” Connors został tenisistą numer jeden na świecie. Stare czasy. Tenis zawsze był moim ulubionym sportem.
Wskazał swoje zdjęcie ze słynnym tenisistą.
— Pewnie. Moi znajomi mówią mi Lucy.
— Świetnie.
Howard splótł dłonie.
— Zanim przejdziemy do rzeczy, Lucy, chciałbym poznać twoją opinię jako kobiety na temat tego całego szumu wokół napastowania seksualnego. Dochodzi już do tego, że czasem aż się boję spojrzeć na przechodzącą ładną dziewczynę. Miałaś z tym kiedyś do czynienia?
Lucy napiła się kawy.
— Jasne. W swoim czasie napastowałam seksualnie paru facetów.
Howard patrzył na nią przez chwilę pustym wzrokiem, a potem wybuchnął śmiechem.
— A więc to prawda, co o tobie mówią.
— A co o mnie mówią? — spytała Lucy.
— Że strzelasz z biodra jak prawdziwy kowboj... A mówiąc poważnie, jakie masz zdanie w tej kwestii?
Lucy zastanowiła się chwilę.
— Zwykle tak jest, że ludzie, którzy dochodzą do wysokich stanowisk, nie oglądają się zbytnio na moralność. A kiedy już się tam znajdą, trudno oczekiwać, żeby nagle zaczęli świecić przykładem. Samo posiadanie władzy stoi z tym w sprzeczności. Jednocześnie ludzi tych otaczają podwładni. Niektórzy z nich są młodzi i naiwni, ale wszyscy są ambitni, chcą dotknąć władzy albo nawet uszczknąć jej cząstkę. Zawsze tak było, od czasów Adama i Ewy, i zawsze będzie.
Howard pochylił się, kiwając głową. Lucy ciągnęła z uśmiechem.
— Ale to nie oznacza, że ty czy jakikolwiek inny mężczyzna ma prawo łapać przechodzącą kobietę za tyłek. O ile nie został podsunięty.
Senator wyprostował się powoli.
— Pewnie — zgodził się bez przekonania. — Ale czasami nie wiadomo, czy tyłek został podsunięty, czy nie.
— Z całym szacunkiem, Jimbo, ale to kompletna bzdura... Tak może powiedzieć mężczyzna pozbawiony rozumu i intuicji. A ty przecież się do takich nie zaliczasz.
Howard skinął głową ze zrozumieniem.
— Czasy się zmieniają. Dawniej to był jeden z przywilejów dobrego stanowiska. Teraz nie wolno mi nawet zabrać żony na przyjęcie w Kongresie, jeśli nie zapłacę za jej bilet. Kiedy po raz pierwszy wybrano mnie do komisji, mogłem w każdej chwili zadzwonić do komisarza sztabu sił zbrojnych, a on załatwiał mi odrzutowiec i miałem prawo polecieć, gdzie tylko chciałem. I nikt nie zadawał pytań. Teraz jestem szefem komisji i muszę wypełnić formularz, nawet kiedy chcę się przejechać służbową limuzyną. Wszyscy chcą o wszystkim wiedzieć.
— Zdaje się, że właśnie dlatego tu przyszłam, Jimbo — powiedziała cicho Lucy.
— A więc co mogę dla ciebie zrobić? — spytał kierując na nią wzrok.
— Chodzi o agencję federalną w Tennessee znaną jako Narodowa Agencja Zasobów Ludzkich, kierowaną przez admirała Ralfa Ravensburga — odpowiedziała Lucy, patrząc mu uważnie w oczy.
Nawet nie mrugnął. Lucy zrozumiała, że Giles Bradley zważył na szali argumenty za i przeciw, i postawił na Howarda. Była zła, ale ani jeden mięsień nie drgnął w jej twarzy.
— Dlaczego zainteresowałaś się NAZL?
Zignorowała pytanie.
— Rozumiem, że finanse agencji podlegają twojej komisji.
— Zgadza się.
— Czy to nie dziwne?
— Czemu?
— O ile dobrze rozumiem, jest to placówka naukowa.
— Jak najbardziej.
— W takim razie powinna podlegać podkomisji nauki w komisji handlu, nauki i transportu, albo, zgodnie z nazwą, komisji pracy i zasobów ludzkich, czyż nie?
Howard skinął głową, jakby tłumaczył coś kapryśnemu dziecku.
— Tak, to wydawałoby się logiczne, ale nazwa komisji jest, by tak rzec, nieco myląca. — Uśmiechnął się rozbrajająco. — Powiedzmy, że nie zajmuje się ona relacjami między pracodawcami i pracownikami, Kiedy zakładano agencję, pojęcie zasobów ludzkich nie miało nic wspólnego z kierownikami personalnymi. Słowa zmieniają znaczenie, Lucy. Teraz ta nazwa znaczy coś zupełnie innego. Tak się składa, że NAZL prowadzi tajne badania mające związek z bezpieczeństwem narodowym, dlatego podlega mojej komisji. Ale czemu zainteresowałaś się agencją?
— Jestem senatorem Stanów Zjednoczonych, Jimbo.
— Jasne, ale rząd ma setki tajnych ośrodków. Czemu akurat ten?
— Dowiedziałam się o paru sprawach, które wzbudziły moją ciekawość i zaniepokojenie — odparła Lucy, starannie dobierając słowa.
— Jakich sprawach?
— W tej chwili nie wolno mi tego powiedzieć.
Swobodna atmosfera spotkania prysła jak bańka mydlana. Zachowanie i głos Howarda stały się jeszcze grzeczniejsze, ale w powietrzu wisiała niechęć i podejrzliwość.
— Lucy, wiem, że jesteś uczciwą, otwartą i zdecydowaną kobietą. Niektórzy powiadają, że nie uznajesz kompromisów. Ale tu w Waszyngtonie bardziej liczy się co innego, a mianowicie umiejętność współpracy z innymi. Bez niej nic byśmy nie osiągnęli. Przychodzisz do mnie i oczekujesz informacji, a sama nie chcesz powiedzieć, dlaczego jej potrzebujesz. Tak nie można, Lucy.
— Jak dobrze znasz się z Ravensburgiem? — spytała wprost.
Howard zaczerpnął głęboko tchu.
— Znam Ralfa od ponad trzydziestu lat. Poznałem go jako wspaniałego człowieka i patriotę pracującego niestrudzenie dla dobra naszego wielkiego kraju.
— A więc współpracujesz z nim?
— Oczywiście. To mój obowiązek i przyjemność jako przewodniczącego komisji.
— Czy wizytowałeś kwaterę NAZL?
— Jasne, byłem tam kilka razy. Czy to przesłuchanie?
— Oczywiście, że nie, Jimbo. Coś jednak zwróciło moją uwagę, dlatego chciałabym dowiedzieć się nieco więcej o agencji. Zawodowa kurtuazja nakazuje mi zwrócić się do ciebie w pierwszej kolejności.
Howard odetchnął kilka razy.
— Zawodowa, senatorska kurtuazja nakazuje również, że jeśli posiadasz wiedzę dotyczącą w jakiś sposób NAZL lub admirała Ravensburga, powinnaś się nią podzielić ze mną jako przewodniczącym komisji.
Lucy machnęła lekceważąco ręką.
— Na razie to tylko plotki, a ja nie jestem roznosicielką plotek. Tu w stolicy, jeśli ktoś kichnie przy lunchu, to przed kolacją wszyscy już wiedzą, że ma zapalenie płuc. Przejrzałam kongresowe akta NAZL i okazało się, że jest ich bardzo niewiele. Agencja wykonuje ponoć jakieś prace zlecone dla NASA i kilku innych nie wymienionych z nazwy agencji rządowych. Czy prowadzą tam jakieś badania na zwierzętach?
Pytanie zaskoczyło Howarda. Lucy zadała je zresztą właśnie po to.
— Na zwierzętach?
— Tak, na pewno mają tam jakieś laboratoria. Z pewnością je widziałeś.
— Oczywiście — odparł Howard, który zdążył ukryć zaniepokojenie. — Trzymają tam myszy, świnki morskie, króliki i małpy, jak w setkach innych laboratoriów. Jeśli o to chodzi, Lucy, to mogę cię zapewnić, że wszystkie eksperymenty przeprowadzane są w bardzo humanitarny sposób.
Lucille wstała i wygładziła spódnicę.
— Byłeś bardzo wyrozumiały i cierpliwy, Jimbo. Dziękuję, że poświęciłeś mi tyle czasu. Przez wzgląd na przyjaźń łączącą cię z admirałem Ravensburgiem nie będę prowadzić dalej tej sprawy...
— Słusznie — wtrącił Howard.
— ...za pośrednictwem twoim i komisji, której przewodniczysz — ciągnęła Lucy. — Moje dochodzenie pójdzie w innym kierunku.
Howard gapił się na nią z otwartymi ustami.
— Będę musiała porozmawiać z Murry Goldmanem. W końcu to Pentagon finansuje NAZL od ponad dwudziestu lat. Jestem pewna, że Murry załatwi mi zaproszenie do Knoxville... To nadzwyczaj uczynny człowiek.
Howard otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Lucy podniosła rękę.
— Nie obawiaj się, nie wymienię twojego nazwiska. Obiecuję. — Jeszcze raz wygładziła spódnicę. — Jeśli o mnie chodzi, rozmawialiśmy wyłącznie o kwestii napastowania seksualnego... Jeszcze raz dziękuję.
Lucy otworzyła drzwi, zanim zdążył podnieść się z krzesła.
Senator James J. Howard niezwłocznie ruszył do telefonu. Był gruby, a do tego niski, więc choć poruszał się żwawo, można było odnieść wrażenie, że czołga się po puszystym dywanie.
23
Pili lurowatą kawę i jedli zakalcowate pączki. Typowe śniadanie policjanta. Mimo to atmosfera w jaskini Howarda Crosby'ego była naelektryzowana. Ruth spojrzała mu przez ramię na ekran monitora, na którym ukazało się nazwisko: „Axel Bennet”. Obok widniał adres w Knoxville oraz numer telefonu.
— Dobra robota, Bing — pochwaliła Ruth.
— Żadna robota — sarknął Crosby. — Każdy kretyn może wejść do książki telefonicznej stanu Tennessee. Teraz będę musiał włamać się do bazy danych Narodowego Biura Ewidencji Ludności i dowiedzieć się, dla kogo pracuje.
— Czuję się trochę nieswojo.
— Że co?
— Łamiesz prawo, Bing. Jeśli ktoś wpadnie na nasz trop, będziemy w poważnych tarapatach.
— To mało prawdopodobne.
— Ale możliwe.
Mruknął coś niezrozumiale pod nosem. Ruth podjęła decyzję.
— Słuchaj, mamy jego nazwisko i adres, oraz nazwisko pilota: Raul Clemente. Czas, żebym ruszyła w drogę. Jeśli nie znajdę nic w ciągu dwóch dni, zabierzesz się za łamanie kodu.
Bing chciał zaprotestować, ale zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę.
— Crosby — warknął Bing. — Tak, jest tutaj... Dobrze, przekażę.
Odłożył słuchawkę.
— Nasz wielki wódz chce cię widzieć w swoim gabinecie, i to szybko.
Ruth patrzyła na niego z tyłu.
— Bing, nie przyszło ci nigdy do głowy, że gdybyś zadał sobie trud zwracania się do Buckleya per „panie kapitanie”, nie gniłbyś w tej klitce na końcu najciemniejszego korytarza w całej komendzie?
— Podoba mi się mój gabinet — odparł Bing. — Poza tym spotkałem w życiu tylko dwóch ludzi, do których zwracałem się „pan”.
— Mianowicie?
— Jednym był Joe Namath. Poznałem go w barze wiele lat temu. Drugi to dozorca domu, w którym mieszkam, weteran z Wietnamu. Otrzymał postrzał w głowę i jest trochę prostoduszny... — Bing obrócił się na krześle. — Jest zarazem najprzyzwoitszym człowiekiem, jakiego znam. Ja nie cenię ludzi za tytuły, Ruth.
Zabrała torebkę i skierowała się do drzwi.
— Wiem o tym, Bing. Idę do wielkiego wodza, a potem zamówię bilet do Knoxville.
Kapitan Buckley nie był sam: za jego biurkiem siedział mężczyzna w dżinsach i kurtce pilota wojskowego. Miał śniadą cerę, zakrzywiony nos i długie, czarne jak atrament, proste włosy. Kapitan wskazał Ruth krzesło.
— Przedstawiam ci agenta specjalnego Garreta z FBI.
Ruth nie usiadła. Poczuła chłód w okolicach żołądka. Kapitan wskazał jakieś papiery na biurku.
— FBI przejmuje sprawą Jasona Keena.
Milczała. Kapitan westchnął głośno.
— Tak, wiem. To twoja sprawa, ale dostałem polecenie od samego komisarza. Nic nie mogę zrobić.
Ruth spojrzała na agenta.
— Dlaczego? — spytała beznamiętnie.
Mężczyzna wstał. Na jego śniadej twarzy malowało się zakłopotanie. To było raczej nietypowe, bo agenci FBI odbierają sprawy prowadzone przez policję z ledwie skrywaną, bezczelną satysfakcją. Głos Garreta także różnił się od głosu typowego agenta: był głęboki i miękki.
— Nie wiem, proszę pani — odparł powoli. — Zaledwie przed godziną dostałem polecenie od szefa, żebym stawił się tutaj, spotkał z osobą prowadzącą sprawę i wziął kopie odpowiednich akt.
Przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
— Jak długo pracuje pan w FBI? — spytała Ruth.
— Dwa lata, proszę pani.
Odwróciła się od niego z niechęcią.
— Skąd przyszło polecenie? — spytała zwracając się do kapitana.
— Z Ministerstwa Sprawiedliwości, pani sierżant — odparł sucho. — Jak pani wie, FBI podlega nadzorowi Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych.
Podniósł kartkę papieru i podał Ruth.
— Oto wydruk polecenia służbowego.
Ruth odczytała treść polecenia:
„Mając na względzie fakt, że doktor Jason Keen pracował jako konsultant agencji federalnych, nakazuję, aby sprawę jego zniknięcia i przypuszczalnego samobójstwa przejął oficer śledczy nowojorskiego oddziału Federalnego Biura Śledczego i prowadził ją pod nadzorem AZD agenta specjalnego Morrisa B. Westerna”.
Podpisano
Giles Bradley
Zastępca Głównego Inspektora
Urząd Prokuratora Generalnego
Ruth wiedziała już, że została pokonana. Odwróciła się do agenta.
— Co oznacza skrót AZD?
— Asystent Zastępcy Dyrektora.
— Western to pański szef?
— Tak, proszę pani. Moim bezpośrednim szefem jest GAS. Główny Agent Specjalny.
— Nie jestem „panią” — warknęła Ruth. — Jestem funkcjonariuszką policji.
— Przepraszam — powiedział powoli. — Chyba rozumiem, co pani czuje. Proszę jednak nie zapominać, że FBI ma ponad dziesięć tysięcy agentów specjalnych w pięćdziesięciu sześciu biurach terenowych i ponad czterysta biur pomocniczych. Dysponujemy najlepszymi laboratoriami kryminalistyki na świecie oraz najnowocześniejszymi ośrodkami informatycznymi.
Mówił łagodnie, jak gdyby uspokajał nadąsane dziecko.
Ruth rozzłościła się jeszcze bardziej; rzuciła wydruk na biurko kapitana. Nagle przypomniała sobie słowa grafologa Henry'ego Wellsa: „Pani sierżant, to fałszerstwo nie zostało dokonane przez pojedynczą osobę. Powstało w laboratorium wyposażonym w sprzęt komputerowy najnowszej generacji... Na przykład uniwersyteckie. Mogło to być również biuro badawczo-rozwojowe wielkiej międzynarodowej korporacji lub... centrum komputerowe którejś z agencji federalnych”.
Ruth zebrała myśli.
— Tak, znam strukturę FBI... Nie mam nic do pana osobiście, Garret. Wiem, że wykonuje pan tylko swoje zadanie.
Dopiero teraz Ruth usiadła.
— Czy znaleźliście z Crosbym jakieś nowe tropy? — spytał kapitan.
— Nic szczególnego, panie kapitanie. Przyjęliśmy założenie, że jeśli Keen nie pilotował awionetki, to albo ukrył się gdzieś z jakichś powodów, albo został przez kogoś porwany.
Kapitan skinął ze zrozumieniem głową.
— Czy sprawdziliście tą hipotezę?
— Cóż, pracowaliśmy przy tej sprawie dopiero od kilku dni — odparła spokojnie Ruth. — Jak tylko odkryliśmy, że listy zostały spreparowane, przetrząsnęliśmy mieszkanie doktora Keena, ale nic nie znaleźliśmy. Przeprowadziłam też rozmowy z jego żoną i kolegami ze szpitala. Nic wprawdzie nie wskazywało na skłonności samobójcze, lecz wiadomo, że doktor dużo ostatnio pił. Wszystko opisałam w raporcie. Przekażę panu jego kopię oraz sfałszowane listy.
Agent stał z niedbale zmrużonymi oczami; zdawało się, że słucha Ruth tylko jednym uchem. Gdy skończyła, otworzył oczy.
— Ale jeśli Keen ukrył się lub został porwany, ktoś musiał lecieć tym samolotem zamiast niego.
— Faktycznie — potwierdziła Ruth. Na szczęście nie przekazała kapitanowi raportu z zapisem rozmowy z kierownikiem obsługi lotniska. — Może w budżecie FBI znajdzie się pół miliarda dolarów na podniesienie samolotu z dna. Wtedy będziecie mogli sprawdzić, kto siedzi za sterami.
Ze zdziwieniem spostrzegła, że agent całkiem poważnie rozważa tę możliwość. Po chwili potrząsnął głową.
— Nie sądzę, żeby to było możliwe.
24
Redbird Garret kroczył powoli korytarzem z niebieską teczką pod pachą. Tak jak wszystko inne, zdawał się robić to powoli i z namysłem. Jeden z kolegów zauważył, że lepiej pasowałoby do niego imię „Red Tortoise Garret” [Imię „Redbird” znaczy po angielsku „czerwony ptak”;„Red Tortoise” oznacza „czerwony żółw” ], ale w słowniku Irokezów nie ma takiego słowa. Zatrzymał się przed drzwiami i zapukał. „Wejść”, usłyszał ze środka.
Sekretarka siedziała przed klawiaturą komputera; rude falujące włosy opadały na jej ramiona. Garret powiedział kiedyś, że to ona powinna mieć na imię Redbird. Odwróciła się do niego przodem i uśmiech wypłynął na jej piegowatą twarz.
— Nie musisz pukać, przecież ci mówiłam.
— Cześć Moya. To z przyzwyczajenia. Jest u siebie?
— Jasne, czeka na ciebie. Wchodź.
Gabinet był duży i zastawiony ciężkimi meblami. Na ścianie za biurkiem wisiał gwiaździsty sztandar Stanów Zjednoczonych. Nie wszyscy Asystenci Zastępcy Dyrektora FBI wieszali amerykańską flagę w swoich biurach, ale Morris B. Western wyróżniał się szczególnym patriotyzmem. Powiadano, że nawet w toalecie zrywa się i staje na baczność słysząc dźwięki hymnu narodowego.
Był wysoki, barczysty, łysy i nosił okulary. Podniósł wzrok znad raportu, który czytał, popatrzył chwilę na Garreta i skinął głową z aprobatą. Wskazał krzesło przed biurkiem.
— Jak poszło? Dobrze?
Garret usiadł i złożył niebieską aktówkę na blacie biurka.
— Oddali mi to, co mają, w każdym razie tak powiedzieli. Policjantka prowadząca sprawę nie była zadowolona, że przejmujemy sprawę.
Western uśmiechnął się z zadowoleniem.
— To normalne — rzucił lekceważąco. — Im się wydaje, że potrafią coś więcej niż kierowanie ruchem albo przywalenie jednemu czy drugiemu łobuzowi. Myślicie, że ta policjantka coś ukrywała?
Garret wskazał teczkę.
— Prosto z gabinetu kapitana poszliśmy do archiwum. W międzyczasie z nikim się nie kontaktowała. W aktach znajdują się oryginały listów pożegnalnych, kilka próbek pisma do porównania, opinia grafologa, raport z rewizji w mieszkaniu Keena, zapisy rozmów z kolegami zaginionego i jego żoną.
— Coś ciekawego?
— Nie. Ta policjantka, Ruth Kirby, zasugerowała, że moglibyśmy podnieść awionetkę z dna i zidentyfikować pilota.
Western rzucił rozmówcy spojrzenie pełne niedowierzania, po czym parsknął śmiechem. Garret czekał cierpliwie, z kamienną twarzą.
— Równie dobrze mógłbym poprosić Dyrektora o dwieście milionów dolarów na zrobienie drugiej części Titanica... Co sądzicie o tej sprawie?
Garret przeniósł wzrok na niebieską teczkę.
— Zakładając, że listy zostały sfałszowane, w samolocie może być ciało innego człowieka, nie Keena. Czy wiadomo, czego dotyczyła praca Keena dla rządu?
— Owszem — odparł Western. — Ale to poufne informacje... Sami rozumiecie. Niech wam wystarczy, że współpraca Keena z agencją nie mogła w żaden sposób rzutować na jego samobójstwo bądź nagłe zniknięcie. To było zresztą wiele lat temu.
Pochylił się, otworzył teczkę i zaczął przerzucać kartki.
— Nigdy nie miałem zaufania do niezależnych ekspertów — stwierdził wreszcie. — Mogą nimi powodować względy finansowe. Zaczniemy od wysłania tych listów do naszych grafologów, a potem skierujemy do mieszkania Keena zespół techników kryminalistyki.
— Dobrze, w takim razie odwołam mój urlop.
— Wasz urlop?
— Tak, panie dyrektorze. Dzisiaj jest piątek, a w poniedziałek miał się zacząć mój dwutygodniowy urlop. Ale nie szkodzi, mogę go odłożyć.
Western oparł się o krzesło i przeniósł wzrok na sufit.
— Nie, to nie będzie konieczne — powiedział. — Możecie iść na urlop. Upłynie parę dni, zanim dostaniemy opinię grafologów i raport z rewizji. Ja tymczasem zrobię coś, co nie przyszło do głowy tym nowojorskim krawężnikom.
— Co takiego, panie dyrektorze?
Western uśmiechnął się, wyraźnie z siebie zadowolony.
— Zlecę zespołowi psychologów rozpracowanie doktora Jasona Keena.
Garret milczał.
— Współcześni psycholodzy potrafią niemało. Wystarczy, że spojrzą na biografię faceta i z dziewięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem ustalają, czy miał skłonności samobójcze. — Wskazał na teczką. — Rozmowy z kolegami, znajomymi czy nawet żoną nie mogą zastąpić analizy wykonanej przez eksperta... Możecie więc iść na urlop, Garret, a jak wrócicie, będziemy dysponować szerszym obrazem, czy jak wolicie poglądem na sprawę.
Garret zastanowił się.
— Czy ta sprawa nie jest pilna, panie dyrektorze?
Western skinął poważnie głową.
— Ależ oczywiście, że jest. Pracuję w firmie trzydzieści lat i przez ten czas zdążyłem się nauczyć, że jeśli sprawa jest pilna, to nie znaczy, że tłum agentów musi biegać w tę i z powrotem jak kury z odciętymi głowami. To bezproduktywne. Najpierw trzeba zebrać wszystkie informacje, przeanalizować je, a potem dopiero działać.
Zapatrzył się w sufit.
— Kiedy wrócicie z urlopu, będziemy gotowi do podjęcia dalszych działań... Jeśli okażą się one konieczne.
Pochylił się raptownie, mrużąc oczy.
— W tej sprawie jesteście odpowiedzialni bezpośrednio przede mną, Garret. Wydałem już polecenie waszemu bezpośredniemu przełożonemu. Czy to jest dla was jasne?
— Tak, jest panie dyrektorze.
— Świetnie. Życzę udanego urlopu.
Kiedy Garret zamknął za sobą drzwi, Western sięgnął do zabezpieczonego przed podsłuchem telefonu i wybrał numer w Waszyngtonie. Rozmówca podniósł słuchawkę od razu.
— Sprawa, o której rozmawialiśmy wczoraj wieczorem, jest już zamknięta... Tak, przydzieliłem do niej agenta specjalnego Redbirda... Tak. To czystej krwi Indianin z plemienia Irokezów... Nowicjusz. Poza tym w poniedziałek wyjeżdża na dwutygodniowy urlop... Tak, wszystko przez tę gównianą ustawę o obowiązku zatrudniania członków mniejszości etnicznych... Jeszcze trochę i będziemy musieli przyjmować jednookich Eskimosów.
Roześmiał się.
— Spokojna głowa. Ten Redbird naprawdę wolno myśli, a w tej sprawie będzie podlegał bezpośrednio mnie... Zawsze do usług.
W sekretariacie oprócz Moyi była jeszcze jedna kobieta: niska, ciemnowłosa i pulchna. Garret rozpoznał urzędniczkę z działu księgowości. Zafrasował się, bo nie pamiętał jej imienia. Od razu odgadła przyczynę jego zakłopotania.
— Cześć, jestem Janet.
— Cześć... Redbird.
Roześmiała się. Jej twarz nagle wyładniała.
— Tak, wiem. To imię łatwiej zapamiętać niż Janet.
Garret zwrócił się do Moyi.
— Czy często się zdarza, że młodszy agent podlega w jakiejś sprawie bezpośrednio Asystentowi Zastępcy Dyrektora?
Potrząsnęła głową.
— Bardzo rzadko, ale zdarza się.
Garret przyjął to do wiadomości.
— Wyjeżdżam na urlop na dwa tygodnie. Zobaczymy się po moim powrocie.
— Dokąd się wybierasz? — spytała sekretarka.
Przyjrzał się rozmówczyniom, jakby zastanawiając się, czy może im powierzyć jakąś ważną tajemnicę.
— Zamierzam pokonać Szlak Łez — rzekł w końcu.
Popatrzyły na siebie, nie rozumiejąc, o czym mówi.
— Pochodzę z ludu Irokezów, który od niepamiętnych czasów zamieszkiwał Południowy Zachód. Wbrew solennym obietnicom i podpisanym traktatom, w 1830 roku Kongres przyjął tak zwaną Ustawę o Przesiedleniu, na mocy której skonfiskowano naszą ziemię i zmuszono nas do przeniesienia się do Oklahomy. Zima tego roku była straszna. Tysiące ludzi umarło w drodze. Każdy Irokez musi raz w życiu przemierzyć Szlak Łez, aby zrozumieć swoich przodków.
Garret wygłosił to wszystko spokojnym, pozbawionym gniewu głosem, ale mimo to w powietrzu dało się wyczuć lekkie napięcie.
— Weźmiesz parę skalpów po drodze? — spytała z uśmiechem sekretarka, żeby rozładować atmosferę.
Odpowiedział uśmiechem i potrząsnął głową; w drzwiach zatrzymał się i odwrócił.
— Czy wiecie, kto nauczył Indian brać skalpy?
Kobiety milczały.
— Pierwsi europejscy osadnicy. Ustanowili nagrodę za każdego zabitego indiańskiego mężczyznę, kobietę lub dziecko. Żeby dostać nagrodę, trzeba było pokazać skalp... A my uczyliśmy się. Szybko.
— Nie wiedziałam — powiedziała cicho Janet.
— Niewielu ludzi o tym wie. I niewielu wie, że w naszych czasach skalpy mogą przyjmować różne formy.
25
Lisa po raz pierwszy poczuła lęk w obecności Ruth. Nie była to obawa o siebie, ale coś głębszego. Wyczuwała gniew wzbierający w ciele policjantki. Widziała go w jej oczach.
To było jak wsłuchiwanie się w powolne tykanie bomby zegarowej.
Siedziały po przeciwnych stronach stołu w kuchni. Ruth przyszła dopiero parę minut temu.
— Lepiej usiądź — powiedziała napiętym głosem. — Mam złe nowiny.
Lisa spełniła polecenie i z biciem serca wysłuchała relacji Ruth o tym, że FBI przejęło dochodzenie.
— Więc może ktoś naprawdę potraktował poważnie sprawę zniknięcia Jasona — powiedziała cicho Lisa.
— Akurat! — warknęła Ruth. — Ktoś chce ukręcić sprawie łeb i schować go tak, żeby nikt nigdy go nie znalazł.
— W takim razie po co powierzają sprawę FBI? Czy oni nie są najlepsi?
Ruth uśmiechnęła się smutno.
— Tak, kiedy chcą. Mogą przydzielić do sprawy pięć tysięcy agentów specjalnych... A przydzielili jednego, i to tak zielonego, że bez pomocy nie będzie umiał przejść przez ulicę.
Lisa nadal nie rozumiała.
— Ale z tymi informacjami, które już masz...
Ruth położyła dłoń na teczce.
— Wszystkie informacje są tutaj oraz w zakamarkach komputera Binga, dobrze zabezpieczone. Dopiero dzisiaj po południu miałam złożyć raport, razem z podaniem o zezwolenie na wyjazd do Knoxville. Przekazałam FBI tylko początkowe raporty. Nie wiedzą nic o pilocie i byłym oficerze marynarki wojennej, który śledził twojego męża.
Lisa oparła się o krzesło, żeby ogarnąć wszystko, co usłyszała.
— Naprawdę sądzisz, że FBI chce zatuszować sprawę?
— Tego nie powiedziałam... W ciągu ostatnich dwudziestu paru lat Federalne Biuro Śledcze stało się godną zaufania i skuteczną agendą rządową. Ale pracuje tam wiele tysięcy agentów, a wśród takiej liczby zawsze się znajdzie parę zgniłych jabłek. Wydaje mi się, że ktoś posługuje się jednym z tych jabłek, albo nawet kilkoma...
— Kto taki, na przykład?
Ruth wzruszyła ramionami.
— Ktoś wysoko postawiony w Prokuraturze Generalnej, kto nadzoruje funkcjonowanie FBI... albo jakiś minister. Pamiętasz, co powiedział Henry Wells, kiedy od niego wychodziłyśmy? Że fałszerstwa nie dokonała jedna osoba?
— Pewnie. Dodał, że to musiała być duża i silna instytucja... Na przykład agencja federalna... Sądzisz, że mogło to być FBI?
— Nie, oni by tego nie spartaczyli. To robota kogoś innego. Kiedy okazało się, że fałszerstwo wyszło na jaw, ten ktoś zaczął pociągać za sznurki, żeby przyhamować śledztwo. FBI będzie prowadzić dochodzenie, ale w ślimaczym tempie.
Lisa uświadomiła sobie, co to znaczy. Po chwili ukryła twarz w dłoniach. Nie rozpłakała się jednak. Kiedy przemówiła, jej głos drżał.
— Ale my wiemy przecież, że Jasonowi grozi niebezpieczeństwo... Co się stanie, jeśli FBI nie pozna wszystkich faktów, a ty zostałaś odsunięta od śledztwa?...
Policjantka pochyliła się z wyzywającym wyrazem twarzy.
— Ja nie przestałam prowadzić śledztwa!
Lisa podniosła głowę.
— Nie rozumiem.
— Oficjalnie odsunięto mnie od sprawy, ale nikt nie ma prawa dyktować mi, co robię w czasie wolnym. Nie wykorzystałam urlopu od czasu, gdy mnie postrzelono. Wezmę go teraz. Jutro rano ruszam do Knoxville. Mam szyfry komputera Binga i własnego notebooka z modemem. Bing też się nie wycofał. Będziemy się komunikować bezpośrednio, z pominięciem policyjnych łączy.
Lisa wzięła się w garść.
— Ale dlaczego, Ruth? Przecież nawet nie znałaś Jasona.
— No cóż... Jestem policjantką, może cyniczną, może sfrustrowaną, ale mimo to policjantką. Po drugie, nie lubię być traktowana jak popychadło ani sterowana... Po trzecie, nie mam wielu przyjaciół. Ty zaprosiłaś mnie do siebie i nie zadawałaś pytań. Zaczęłam uważać cię za przyjaciółkę.
Podniosła dłoń i skrzywiła usta w uśmiechu.
— Tak, nawet lesbijka może przyjaźnić się platonicznie z piękną kobietą...
Lisa nie uśmiechnęła się.
— Dobrze. Jadę z tobą.
Sprzeczały się nie dłużej niż dziesięć minut. Ruth ostrzegała Lisę, że ten, kto pociąga za takie sznurki, musi być bardzo potężny, a to oznacza również — bardzo niebezpieczny, zwłaszcza jeśli ktoś mu zagraża.
Ale Lisa pozostała nieugięta. Nie będzie siedzieć w domu i czekać na telefon. Jason jest jej mężem, więc do diabła z niebezpieczeństwem. Starły się ze sobą siły woli dwóch tak różnych kobiet. Zwyciężyła nieustępliwość tej, która wyglądała na kruchą i słabą.
— Albo zgodzisz się, żebym pojechała z tobą, albo zadzwonię do biura FBI w Nowym Jorku i powiem, że ich agent dostał tylko część akt — zagroziła Lisa.
Ruth aż otworzyła usta ze zdumienia.
— To brzmi jak szantaż.
Lisa kiwnęła zdecydowanie głową.
— Bo to jest szantaż. Poza tym, twoje przedsięwzięcie będzie wymagać nakładów.
— Mam trochę odłożonych pieniędzy.
Lisa potrząsnęła głową.
— Ja mam ich dużo. Jason jest moim mężem. Zarezerwuję bilety na wczesny lot i miejsca w hotelu.
Ruth wstała i włączyła elektryczny czajnik, żeby zaparzyć kawy.
— Nie tak prędko, moja pani. Jeśli chcesz jechać ze mną, to ja będę podejmować decyzje. Albo będziesz mnie słuchać, albo się rozstaniemy.
Odwróciła się i zmierzyła Lisę surowym spojrzeniem. Ta skinęła głową.
— I nie polecimy samolotem — ciągnęła Ruth — bo ja zabieram broń. Musiałabym zgłosić ten fakt w biurze linii lotniczych, a oni z kolei mieliby obowiązek zawiadomienia mojego szefa... I całą naszą konspirację diabli by wzięli... Jedziemy samochodem i nie zatrzymamy się w żadnym hotelu czy motelu. Bing właśnie w tej chwili załatwia nam mieszkanie do wynajęcia, które będzie naszą bazą. Później zadzwoni i poda szczegóły. Wynajmiemy lokum na fałszywe nazwisko, które zostało mi jeszcze z czasów, gdy wykonywałam specjalne zadanie w przebraniu prostytutki.
Przyniosła filiżanki i usiadła. Lisa wpatrywała się w nią jak zaczarowana.
— Byłaś prostytutką?
— Udawałam prostytutkę. Zostałam oddelegowana do oddziału obyczajówki, który tropił szajkę alfonsów w East Side. — Zauważyła uśmiech na twarzy Lisy. — No dobrze, mądralo, zastanawiasz się, dlaczego wysłali mnie, a nie jakąś blond ślicznotkę w typie lalki Barbie. Po pierwsze, jestem twarda. Po drugie, zawodowa wizażystka potrafi zdziałać cuda. Po trzecie, możesz wierzyć lub nie, ale niektórzy faceci lecą na kobiety o męskiej urodzie.
— Czy zdarzyło się, że musiałaś?... No wiesz, zrobić to do końca...
Ruth skrzywiła się.
— Nie, aż taka skora do poświęceń nie jestem. Ale musiałam siadać różnym typom na kolanach przez kilka wieczorów... I znosić obmacywanie za cycki... Do dzisiaj śni mi się to po nocach.
Lisa mimo woli parsknęła śmiechem widząc wyraz twarzy Ruth.
— Złapaliście ich?
— Jasne. Bogu dzięki, już drugiej nocy zrobiliśmy im najazd. Pamiętam tylko jeden przyjemny moment: kiedy wsadziłam lufę pistoletu w krocze szefa bandy i patrzyłam na jego gębę, a on nie wiedział, czy nacisnę spust.
Lisa aż się wzdrygnęła.
— Posyłał na ulicę czternastoletnie dziewczynki. Wcześniej faszerował je narkotykami.
— Więc wypożyczymy samochód. — Lisa pomyślała, że lepiej zmienić temat.
— Nie, ja mam wóz — powiedziała zdecydowanie Ruth. Jej twarz złagodniała. — Ford mustang, rocznik tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty, moja duma i radość. Trzymam go w garażu znajomego w Queens. To emerytowany policjant, który lubi grzebać w silnikach starych samochodów. Teraz pewnie reguluje silnik. Masz prawo jazdy?
— Oczywiście.
— W takim razie będziemy prowadzić na zmianę. Dojedziemy w około dwanaście godzin, z kilkoma przystankami na posiłek.
Jadły właśnie wczesną kolację, kiedy zadzwonił Bing, żeby podać adres mieszkania, które wynajął w Knoxville. Klucze miały odebrać na stacji benzynowej tuż przed wjazdem do miasta. Zaraz po posiłku Lisa położyła się spać.
Ruth posiedziała jeszcze trochę. Obejrzała dziennik telewizyjny, a potem otworzyła teczkę i uważnie przeczytała wszystko od nowa. Zamknęła teczkę, położyła na blacie w kuchni i poszła do łóżka. Po jakimś czasie usnęła.
Zbudziła się wcześnie, tuż po szóstej rano. Może sprawiły to rozmiary łóżka, a może podświadomość. Przez dziesięć minut przewracała się z boku na bok, wreszcie dała za wygraną i wstała. Gdy szła do łazienki, jej wzrok spoczął na chwilę na teczce. Znieruchomiała, przyjrzała się dokładniej i podeszła powoli do blatu. Stała tam chwilę, a potem prędko pobiegła do sypialni i mocno zastukała w drzwi. Lisa otworzyła zaspane oczy.
— Wychodziłaś w nocy z sypialni?
— Co?
— Pytam, czy wstawałaś w nocy?
— Nie.
— Jesteś pewna? Nie wychodziłaś do klopa?
Lisa przetarła dłonią oczy.
— Nie. Spałam cały czas. Co się stało?
— Wstawaj i ubieraj się.
Trzy minuty później Lisa wynurzyła się z sypialni.
Ruth oglądała uważnie okno w kuchni.
— O co chodzi, Ruth?
Policjantka odwróciła się z poważnym wyrazem twarzy.
— Ktoś był tu w nocy. Dostał się na górę wyjściem przeciwpożarowym i wszedł przez okno do mieszkania.
— Jesteś pewna?
— Całkowicie.
— Złodziej?
Ruth potrząsnęła głową.
— Nie. Nic nie zostało ruszone z jednym wyjątkiem.
Lisa ciągle tarła oczy.
— Co? — spytała.
Ruth wskazała teczkę.
— Ktoś włamał się po to, żeby przejrzeć zawartość aktówki.
Lisa oprzytomniała. Zbliżyła się do blatu, gdzie leżała teczka.
— Skąd wiesz?
Ruth westchnęła.
— Mam takie przyzwyczajenie, że zawsze układam wszystko równiutko. Papiery na biurku, gazety na szafce nocnej. Wczoraj wieczorem położyłam teczkę tam, na blacie, dopasowując ją do linii glazury... Spójrz, jak leży teraz.
Lisa pochyliła się, żeby lepiej widzieć. Teczka leżała pod pewnym kątem do linii kafelków. Nie miała powodu kwestionować tego, co powiedziała Ruth. Dreszcz przeszedł jej po ciele na myśl, że ktoś w taki sposób naruszył ich prywatność.
— Ta siła, z którą chcemy się zmierzyć, ma potężne i bardzo zręczne macki. Grozi nam poważne niebezpieczeństwo.
Lisa odpowiedziała bez namysłu.
— Nawet nie próbuj mnie przekonywać, żebym została.
Ruth spojrzała na przyjaciółkę i skinęła głową.
Niebieski mustang mknął drogą międzystanową numer 78 z prędkością tuż poniżej limitu. Za kierownicą siedziała Ruth. Była doświadczoną policjantką, lecz nie zauważyła czarnego dodge'a podążającego w pewnej odległości za nimi. Kierowca czarnego samochodu też był zawodowcem.
26
Pochowam go na grzbiecie wzgórza,
Gdzie w księżycową noc lelek
Swym wołaniem rozjaśni mu sny
A blask świetlików w wietrzyku się unurza.
Pochowam go głęboko, w miejscu nie znanym nikomu,
I tam zostawię na ten wieczny sen
A gdy odejdą o zmierzchu ponurym
Jego duch wstanie i za mną podąży do domu.
Niewielka grupka dorosłych i dwie dziewczynki stały w kręgu wokół maleńkiego grobu. Pastor zamknął książeczką. Dziewczynki płakały; jedna z nich schyliła się, podniosła garść ziemi i rzuciła do środka.
Mark i Agnes stali ukryci wśród drzew pięćdziesiąt metrów dalej.
— Własnym oczom nie wierzę... I to wszystko z powodu jakiegoś cholernego kota?
— Ciii! — szepnęła Agnes. — Nie zapominaj, że te dziewczynki wychowywały się razem z tym kotem. Dla nich to tragiczna chwila.
— No dobrze... Ale pastor?!
Agnes nawet się nie uśmiechnęła.
— To nic nadzwyczajnego. Znam w Kalifornii rodziny, które wynajmowały kwartet smyczkowy i tenora, żeby odśpiewał Ave Maria na pogrzebie ukochanego psa albo nawet chomika.
Mark potrząsał z niedowierzaniem głową.
— Trudno wyjaśnić czy choćby zrozumieć więź uczuciową, która może połączyć człowieka ze zwierzęciem.
— Może raczej sentyment? — rzucił Mark z powątpiewaniem.
— Nie bądź cyniczny. Jako weterynarz niejedno już widziałam. Jakieś dwa lata temu wszedł do mojej kliniki motocyklista, jeden z tych Aniołów Piekieł. Chłop jak niedźwiedź, z czarną brodą, cały ubrany w czarne skóry. Trzymał w rękach białego miniaturowego pudelka w różowej obroży wysadzanej kryształami górskimi. Wyjaśnił, że kupił pieska swojej „pani” na urodziny, ale miesiąc później dziewczyna odeszła i wróciła do domu, na Wschodnie Wybrzeże. Zostawiła pudla. Zwierzę było trochę chore, więc przyniósł je do zbadania; pamiętam, że dałam mu jakieś lekarstwa. Od tej pory przynosił pudelka na badanie co trzy miesiące. Obserwowałam, jak rozwija się więź między tym olbrzymem i malutkim pieskiem.
Westchnęła.
— Parę miesięcy temu zapukał do mnie tuż po północy. Trzymał w rękach pudla i płakał. Pies został potrącony przez samochód i miał złamane obie tylne łapki. Skomplikowane pęknięcia. Musiałam uśpić pieska. Mężczyzna trzymał go na kolanach, kiedy robiłam zastrzyk.. Gdy było po wszystkim, podał mi pudelka i wyszedł. To musiała być kropla, która przelała czarę. Bez słowa wsiadł na harleya, ruszył z kopyta i uderzył w ścianę pobliskiej hurtowni z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę... Postarałam się, żeby pochowano pudelka razem z nim.
Mark milczał. Patrzył na grupkę zebraną wokół grobu kota.
— Dlatego uważam, że Ravensburg mógł nie skremować Virgo — ciągnęła Agnes. — Kimkolwiek jest ten człowiek, kocha swoje psy. Może to jego jedyna miłość.
— Niewykluczone — zgodził się Mark. — Ale my utknęliśmy w martwym punkcie. Sprawdziliśmy trzy cmentarze w Knoxville, a to jest ostatni z położonych wokół Nashville. Nie możemy odwiedzić każdego zwierzęcego cmentarza w kraju. Nie posunęliśmy się ani o krok.
Grupka ludzi opuszczała cmentarz; rodzina szła, trzymając się blisko siebie. Nieco z tyłu podążał za nimi jeden mężczyzna.
— Znam tego faceta! — zawołała Agnes.
Wyszła na otwartą przestrzeń.
— Ron! Ron!
Mężczyzna odwrócił głowę. Widać było, że rozpoznaje Agnes. Na jego twarzy malowała się radość.
Objęli się czule; Agnes ucałowała go w policzek.
— To mój przyjaciel Mark Wallace... Mark, przedstawiam ci Rona Denby'ego mojego znajomego i świetnego weterynarza. Studiowaliśmy razem.
Podali sobie niepewnie dłonie. Denby był wysokim, przystojnym mężczyzną, nienagannie ubranym i uczesanym. Spojrzał na Marka z ledwie skrywanym zdziwieniem.
— Co cię sprowadza do Nashville? — spytał zwracając się do Agnes. — Tylko mi nie mów, że kłusujesz na klientów na moim terenie łowieckim?
Agnes wzięła Marka pod ramię.
— Ależ skąd. Mark pisze artykuł o zwierzętach domowych w Ameryce. Duża część będzie poświęcona cmentarzom dla zwierząt oraz co bardziej niezwykłym aspektom związków ludzi i ich pupili.
Denby przyjrzał się Markowi, który był prawie pięć centymetrów niższy od Agnes.
— Jesteś dziennikarzem?
— Tak...
— Dla jakiej gazety pracujesz?
— Jestem wolnym strzelcem. Piszę artykuł, a potem go sprzedaję.
Agnes przerwała wymianę zdań.
— Ożeniłeś się już, Ron?
Zapytany uśmiechnął się smutno i potrząsnął głową.
— Jeszcze nie. Chyba za bardzo pochłania mnie praca w klinice... I moja sfora.
Agnes puściła ramię Marka.
— Ron hoduje cocker spaniele... I odnosi sukcesy na wystawach.
— Brawo! — zawołał entuzjastycznie Mark.
Denby zmierzył go podejrzliwie.
— Zatrzymaliście się w mieście?
— Tylko na jeden dzień. Mieszkamy w Holiday Inn w Brick Church Pike.
— Może zjedlibyśmy razem kolację? — zaproponował Ron. Spojrzał na zegarek, a potem na grupkę żałobników czekających na parkingu.
— Świetny pomysł, prawda Mark?
— Tak, pewnie.
— Muszę już iść — oznajmił Denby. — Niedaleko waszego hotelu jest restauracja Morton's of Chicago. Powiedzmy o ósmej.
— Doskonale — ucieszyła się Agnes.
Odprowadzili go wzrokiem.
— Twój były narzeczony? — spytał Mark.
— Tak, chodziliśmy ze sobą na uczelni i jeszcze później przez jakiś czas.
— Przystojny facet. Wygląda jak męski model.
Agnes roześmiała się.
— Był rozgrywającym w uniwersyteckiej drużynie futbolowej. Kiedyś nawet mi się oświadczył.
— Tak? I jakież to nadzwyczajne względy skłoniły cię do odmowy?
— Małżeństwo nie leżało wówczas w moich planach — odparła bez namysłu. Nagłe spojrzała na Marka. — Marku Wallace, ty jesteś zazdrosny!
— Nie jestem!
— Jesteś!
— Nie! Zazdrość jest obca mojej naturze.
Parsknęła śmiechem na widok oburzonej miny Marka. Wsunęła rękę pod jego ramię i łagodnie pociągnęła w stronę dżipa.
— A to ci kombinacja. Zdeklarowany samotnik targany zazdrością. Twoje geny to kompletny galimatias!
Mark uwolnił rękę z uścisku.
— Nie jestem...
— No dobrze już, dobrze... Możemy się spodziewać wyśmienitej kolacji. Ron chlubi się tym, że jest koneserem.
— Nie wątpię — mruknął Mark.
Jedzenie było znakomite, obsługa uważna i dyskretna, a wystrój bardzo elegancki. Mimo to Mark nudził się potwornie. Zły humor odebrał mu całkowicie apetyt. Czuł się zbędny w tym towarzystwie. Przy zupie Agnes i Ron wspominali starych znajomych z czasów studenckich, a gdy podano drugie danie, zaczęli się rozwodzić nad swoją praktyką weterynaryjną i metodami hodowli psów.
Agnes miała na sobie płomieniście czerwoną sukienkę z szyfonu, której dekolt kończył się mniej więcej centymetr nad pępkiem. Za każdym razem, gdy się pochylała, jej wysokie piersi omal nie uwalniały się z cieniutkiego materiału. Zainteresowanie młodego kelnera ich stolikiem znacznie wykraczało poza zakres jego obowiązków. Można by powiedzieć, że dosłownie wisiał nad głowami trójki gości.
Powiększyło to jeszcze bardziej irytację Marka. Agnes kilkanaście razy próbowała wciągnąć go w rozmowę, ale on odpowiadał monosylabami i po chwili milkł.
Skupił uwagę dopiero przy deserze, gdy usłyszał nazwisko Ravensburga. Agnes opowiadała właśnie o ostatniej wystawie psów, podczas której jej pies zajął drugie miejsce za afganem Admirała.
Denby skinął ze zrozumieniem głową.
— Ta Wenus to przepiękny okaz. Z pewnością dorównuje tej drugiej suce... jak ona się wabiła?
— Virgo — odparła mimochodem Agnes. — Admirał musi mieć piekielnie dopracowany program hodowli.
— Tak, doskonały naukowo — potwierdził Denby. — Ravensburg zatrudnia nawet weterynarza na pełny etat.
— Naprawdę?
— Nazywa się Al Simmons. Poznałem go na seminarium w Los Angeles w zeszłym roku, poświęconym krzyżówkom międzyrasowym, a nawet hybrydom.
— Hybrydom? — spytał zaciekawiony Mark.
— Tak. Hybryda powstaje przez skrzyżowanie dwóch różnych gatunków zwierząt, na przykład owcy z kozą lub kozy z lamą.
Mark z trudem powstrzymał się, żeby nie spojrzeć na Agnes.
— Któregoś wieczoru wypiłem z Simmonsem parę drinków w hotelu. Miły gość, ale na temat pracy nie chciał puścić pary z ust.
— Wydaje mi się, że Ravensburgowi zależy wyłącznie na zwycięstwie. On raczej nie angażuje się emocjonalnie w hodowlę psów.
— Wręcz przeciwnie — zaprzeczył Denby. — Jest bardzo przywiązany do swoich psów. Widać to podczas wystaw.
— Ale jego przywiązanie nie dorównuje chyba temu, którego byliśmy dzisiaj świadkami na cmentarzu.
— A właśnie, że tak. Ma nawet prywatną działkę na cmentarzu Pine Tree w Memphis, gdzie grzebie swoje psy. Musiałem tam pojechać kilka tygodni temu na pogrzeb... Jeden ze starych klientów przeprowadził się do Memphis, i po jakimś czasie zdechł mu jego siedemnastoletni labrador. Pochowano go obok działki Ravensburga. Spędziłem przyjemny weekend. Klient wynajął mi pokój w hotelu Peabody. Dzięki kaczkom czułem się jak u siebie w domu.
Tym razem Mark musiał spojrzeć na Agnes.
— To prawda — potwierdziła. — Mieszkałam tam kiedyś z mamą, kiedy byłam dzieckiem. To taka stara tradycja tego hotelu. Trzymają kaczki na dachu. Każdego ranka zwożą je na dół windą, a one jedna za drugą drepczą po czerwonym dywanie do fontanny w holu. To wielka atrakcja.
— Poważnie? Jeśli kiedyś znajdę się w Memphis, muszę to koniecznie zobaczyć.
— Nie jestem o niego zazdrosny — powiedział Mark, kiedy wracali do hotelu. — Odczuwam raczej wdzięczność.
— Tak. Ten rachunek był całkiem spory.
Mark dał jej lekkiego kuksańca w ramię.
— Wiesz, co mam na myśli.
— Jasne. Wyjeżdżamy jutro z samego rana. Znajdziemy ten cmentarz, a potem kupimy łopatę.
Mark spojrzał w czyste, ciemne niebo.
— Doskonale. Jutro będzie bezksiężycowa noc. Ale łopatę kupimy tutaj. Lepiej kupować narzędzie zbrodni z dala od miejsca jej popełnienia.
27
Była to prostokątna sala z samoobsługowym pulpitem biegnącym wzdłuż ściany. Granatowy sufit rozświetlały — tak jak wszędzie — setki maleńkich świateł wyglądających jak gwiazdy błyszczące na nieboskłonie. Blady błękit ścian urozmaicały pejzaże w grubych, ciężkich ramach. Metalowe stoliki i krzesła wyglądały funkcjonalnie. Jadalnia była w połowie wypełniona; szmer rozmów ucichł, gdy Jason wszedł do środka.
Stanął przy drzwiach i przez pół minuty rozglądał się po sali; kiedy skierował się do kontuaru, towarzyszyły mu ożywione szepty.
Wybór dań był bogaty, wręcz nadmiernie obfity. Do tej pory Jason jadał posiłki w swojej kwaterze, wybierając je z karty, która zawierała ograniczoną liczbę potraw. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Za kontuarem stały dwie kobiety ubrane w białe sukienki i fartuchy w biało-niebieskie paski. Na włosach nosiły białe jednorazowe czepki. Jedna była blondynką w średnim wieku. Druga miała niewiele ponad trzydzieści lat, była korpulentna i śniada na twarzy.
— To pani jest Azucena? — spytał Jason podnosząc tacę.
Odpowiedziała szerokim uśmiechem.
— Podobno warto spróbować pani enchilady.
— Przykro mi, doktorze Keen, ale meksykańskie dania podajemy tylko w środy i niedziele.
Jason zauważył niepokój w ciemnych oczach kobiety. Skinął jej uprzejmie głową, po czym przyjrzał się wystawionym daniom. Wybrał homara jako przystawkę i stek z polędwicy z frytkami i sałatką. Położył jeszcze na tacy butelkę budweisera i rozejrzał się.
W jednym kącie przy długim stole siedziała Gail Saltz w towarzystwie kilku mężczyzn, a drugi zajmował Ken Bayliss ze swoją grupą. Przy pozostałych stolikach siedziały pary i czwórki osób. Tylko jeden mężczyzna był sam. Na lewym nadgarstku miał niebieską metalową bransoletę. Jason zatrzymał się koło niego.
— Ty pewnie jesteś Yoshi.
Mężczyzna podniósł wzrok i skinął poważnie głową.
— Świetny strzał, biorąc pod uwagę, że nie ma tu innych Azjatów. Doktor Keen, jak przypuszczam?..
— Tak. Mogę się przyłączyć?
Mężczyzna wskazał krzesło naprzeciwko i wstał.
— Yoshihiko Yanagiya — przedstawił się oficjalnie. Podniósł rękę z metalową bransoletą. — Ale ponieważ należymy do tego samego klubu, proszę mnie nazywać Yoshi.
Jason postawił tacę i podał mu rękę.
— Mam na imię Jason.
Siadając, rozejrzał się. Wszyscy obecni odwrócili szybko oczy. Japończyk uśmiechnął się.
— Oczekiwano tu pańskiego przyjścia z zapartym tchem.
— Z pewnością. Apollo powiedział, że jesteś jego przyjacielem.
— To zaszczyt dla mnie.
Jason nalał sobie piwa i spróbował homara. Był wyśmienity.
— Od jak dawna tu jesteś?
— Porwano mnie czterysta siedemdziesiąt dni temu.
Jason spojrzał na niego. Zdziwił się, gdy mężczyzna wstał przy powitaniu. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona, mocną klatkę piersiową, prostokątną twarz o wyraźnie zaznaczonych rysach proste szerokie usta i rozdwojony podbródek. Kruczoczarne włosy Japończyka były krótko obcięte. Jason ocenił, że ma około trzydziestu pięciu lat i jest bardzo dobrze wysportowany. Już miał zadać następne pytanie, ale powstrzymał się.
— Kuzynka Gail zapewniła mnie, że to pomieszczenie nie jest na podsłuchu ani na podglądzie. Wierzysz w to?
— Tak.
— Dlaczego?
— Z dwóch powodów. Po pierwsze, Admirał jest bardzo inteligentny. Wie, że podsłuchiwanie pomieszczeń rekreacyjnych i prywatnych kwater stworzyłoby nieznośną atmosferę, nie sprzyjającą badaniom naukowym. Nawet ci zombie, którzy zwracają się do siebie per „kuzynie” zareagowaliby negatywnie.
Te słowa zaciekawiły Jasona.
— Nazywasz ich „zombie?”
— Tak, nawet w ich obecności. Zrzekli się własnej woli na rzecz przywódcy. Tak jak osoba zahipnotyzowana poddaje się całkowicie woli hipnotyzera.
Jason skinął głową. Poczuł dziwną wdzięczność dla tego człowieka.
— A drugi powód?
Proste wargi Japończyka skrzywiły się w szelmowskim uśmiechu.
— Jestem mikroelektronikiem, i to bardzo dobrym. Przypuszczalnie równie wybitnym w swojej dziedzinie, jak ty w swojej.
Uśmiechnął się jeszcze raz.
— Wiem, że my Japończycy winniśmy zachowywać skromność, ale to nie jest miejsce i czas na skromność. Mam tutaj swoje laboratorium i warsztat z trzema asystentami, bardzo żarliwymi zombie. Pierwszą rzeczą, jaką tu zbudowałem, był EDF.
Jason przełknął kęs steku.
— Co takiego?
— Elektroniczny detektor fal. Można by go nazwać wykrywaczem pluskiew. Zaniosłem go prosto do Admirała i otwarcie powiedziałem, że chcę go wypróbować w mojej kwaterze. Zgodził się bez wahania. Nawet poprosił mnie o wykonanie kilku egzemplarzy do własnego użytku. — Yoshi poklepał się po kieszonce tuniki. — Noszę go tutaj. Gdyby w promieniu dziesięciu metrów znalazła się jakaś pluskwa, słyszałbyś ciągły pisk.
Jason skończył posiłek i wypił piwo.
— A więc współpracujesz z nimi.
— Nie miałem wyboru.
— Jak to?
Yoshi trzymał w dłoniach filiżankę z kawą. Spojrzał na ciemny płyn i zakręcił kilkakrotnie naczyniem.
— Kiedy się ocknąłem, byłem już tutaj; ty przeżyłeś pewnie to samo. Pokazali mi laboratorium i warsztat. Jedno i drugie wyposażone w sprzęt najnowszej generacji. Następnie wręczyli mi program badań, a ja posłałem ich do diabła. Odcięli mi żywność i wodę. Myślałem, że blefują, ale okazało się, że nie. Wytrzymałem sześć dni, po czym uznałem, że nie jestem gotów na śmierć. Miałem trzydzieści cztery lata.
— Zdawało mi się, że wy nigdy nie kapitulujecie.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
— Ja się nie poddałem i nigdy nie poddam. Żyję po to, żeby walczyć.
— W jaki sposób?
Japończyk pochylił się nad stolikiem.
— Jeśli poznam cię lepiej, albo raczej kiedy poznam cię lepiej, jeśli się zaprzyjaźnimy, mimo twojej osławionej arogancji, powiem ci, jak walczy ten Japończyk, którego masz przed sobą.
Jason odpowiedział po chwili milczenia.
— Nie mamy czasu na długie zaloty. Czasem trzeba kierować się instynktem. Przepraszam, że moje słowa cię uraziły. Jeszcze nigdy w życiu nie prosiłem w ten sposób o wybaczenie. Żałuję, że nie poprosiłem o to mojej żony kilka tygodni temu, bo może by mnie tutaj nie było. Powiedziałeś, że dorównujesz mi w swojej dziedzinie. Wierzę ci, ale jeśli jesteś tak dobry, musisz mieć choćby szczyptę arogancji. Ona jest nieodzowna, aby dostać się na szczyt. Może umiesz ją kontrolować lepiej ode mnie... Połączmy siły naszych arogancji... i umiejętności we wspólnej walce z Ravensburgiem i zastępami jego zombie. Żeby to zrobić, musimy być przyjaciółmi. Zaryzykuję i pójdę za głosem instynktu, jeśli ty zrobisz to samo.
Yoshi obserwował go uważnie. Nagle wstał i podszedł do kontuaru. Poruszał się lekko i swobodnie jak sportowiec.
Wrócił z dwiema szklankami; podał jedną Jasonowi.
— Szkocka whisky. Wypijmy za naszą wspólną arogancję.
Jason podniósł szklankę.
— Za to wypiję z chęcią!
Gail Saltz obserwowała tę drobną ceremonię ze swego miejsca w rogu sali i zastanawiała się, czy to dobry, czy zły znak.
— Płonie we mnie gniew, Jasonie. On jest paliwem, które daje mi siłę do działania. Żeby mnie zrozumieć, musisz zrozumieć ten gniew.
— Czasem umiem być dobrym słuchaczem — powiedział Jason. — Nie zdarza się to często, ale teraz jestem gotów. A więc mów.
Japończyk zaczął mówić. Amerykanin nie przerwał mu ani razu.
Yoshi był sierotą, nie znał swoich rodziców. Życie w sierocińcu podporządkowane było surowej dyscyplinie, pewnie tak jak we wszystkich domach dziecka na całym świecie. Yoshi uczęszczał do pobliskich szkół: podstawowej i średniej. Gdy miał piętnaście lat, dostał pracę przy sprzątaniu biur i gdyby wszystko potoczyło się zwykłą koleją, pracowałby fizycznie aż do emerytury.
Oczy Yoshiego zaszły mgłą, gdy opowiadał o przeszłości.
Nie pogodził się ze swoim przeznaczeniem. Wiedział, że przewyższa inteligencją swoich kolegów i miał ambicję, która płonęła w nim jak ogień w piecu hutniczym. Przez cztery lata chodził do szkoły wieczorowej, gdzie zrobił maturę. Jednocześnie nauczył się czytać, pisać i mówić po angielsku przy pomocy książek i kaset magnetofonowych.
Był to okres ogromnego boomu gospodarczego w Japonii; Yoshi znalazł sobie pracę w jednym z nowych hoteli w Osace, należących do amerykańskiej sieci hotelowej. Dobrze wykonywał swoje obowiązki, więc po roku kierownik hotelu wysłał go na dalsze szkolenie do hotelu na Hawajach; Yoshi miał dwadzieścia lat. Podobał mu się hotel, ale praca nie zaspokajała jego ambicji.
Od dziecka fascynowała go elektronika, więc pochłaniał tyle książek, ile zdołał w swoim czasie wolnym. Na Hawajach zapisał się na korespondencyjny kurs elektroniczny i komputerowy, sponsorowany przez Uniwersytet w Stanford.
Dziewięć miesięcy później los uśmiechnął się do niego. Pewien biznesmen z Bostonu zatrzymał się na dłużej w hotelu w interesach. Miał ze sobą nowoczesny komputer typu laptop, niezbędny w jego pracy. Chyba zmontowano go w poniedziałek, bo ciągle się psuł, a miejscowy przedstawiciel firmy nie umiał go naprawić. Pewnego wieczoru w hotelowej restauracji Yoshi usłyszał, jak biznesmen skarży się do znajomego, że stracił cenne dane, owoc dwóch tygodni pracy. Yoshi zaproponował swoją pomoc. Mężczyzna zareagował sceptycznie, ale nie miał nic do stracenia. Poszli do pokoju. Yoshi w ciągu dwóch godzin zlokalizował wadliwy obwód i odzyskał dane.
Biznesmen był pod wrażeniem i wyraził młodemu Japończykowi swoją wdzięczność. Tak rozpoczęła się ich przyjaźń, dzięki której Yoshi otrzymał długoterminową wizę i miejsce na Uniwersytecie Stanford.
Oczy zaświeciły mu się, gdy zaczął opowiadać, co czuje. Całe jego ciało zdawało się promieniować dumą.
— Trudno wytłumaczyć, co to znaczy dla kogoś, kto pochodzi z takiego środowiska... Skończyłem Stanford, a potem zapisałem się na studia doktoranckie w Massachusetts Institute of Technology na kierunku mikroelektroniki i projektowania komputerów. Osiągnąłem coś, co wydawało się prawie niemożliwe.
— Wyobrażam sobie — powiedział Jason. — W porównaniu z tobą, mnie było łatwo. Ty musiałeś zmagać się ze wszystkim. Co robiłeś po ukończeniu MIT?
— Świat stał przede mną otworem. Mogłem przebierać w ofertach pracy. Specjalizowałem się przecież w dziedzinie, która rozwija się tak szybko jak żadna dotąd. — Zrobił krótką pauzę. — Postanowiłem wrócić do ojczyzny... do Japonii.
Jason zdziwił się.
— Zdawało mi się, że nie miałeś do czego wracać. Mogłeś zrobić fortunę w Krzemowej Dolinie.
— Tak, ale jestem Japończykiem — odpowiedział Yoshi z prawie nieśmiałym uśmiechem. — Tęskniłem za kwiatem wiśni.
Wybrał pracę w Japońskiej Korporacji Załogowych Systemów Kosmicznych, powstałej w 1990 roku jako prywatne przedsięwzięcie; ośrodek otrzymał zadanie opracowania japońskich elementów międzynarodowej stacji kosmicznej, która miała byś wystrzelona w przestrzeń na początku nowego tysiąclecia. Po siedmiu latach Yoshi został mianowany szefem wydziału i wytypowany jako jeden z pierwszych japońskich astronautów-inżynierów, którzy mieli montować stację orbitalną. To najwyższe osiągnięcie, o jakim może zamarzyć inżynier.
Ponadto, jako członek ośrodka współpracującego ściśle z Narodową Agencją Rozwoju Kosmicznego, miał spędzić rok w Centrum Badań Kosmicznych NASA w Houston. To właśnie tam jeden z amerykańskich kolegów zaprosił go na wędkarskie wakacje w Zatoce Meksykańskiej.
Drugiego dnia znajdowali się około dziesięć mil od brzegu; jedli lunch, popijając piwem. Yoshi nigdy się nie dowiedział, czy środek usypiający był w posiłku, czy w piwie. Nagle poczuł się senny, a potem stracił przytomność. Obudził się już w NAZL. Pokazali mu relacje w gazetach: Eksplozja na łodzi w Zatoce Meksykańskiej... Wynajęta łódź... Prawdopodobnie zapalenie oparów paliwa... Dwóch mężczyzn na pokładzie... Nie znaleziono żadnych śladów.
Zamilkł na chwilę.
— Musisz zrozumieć, że moja przeszłość świadczyła o tym, jak wiele osiągnąłem. Oni odebrali mi przeszłość, dlatego mój gniew ciągle rośnie. Nigdy się nie poddam. Nienawidzę Ravensburga. Zemszczę się. Nienawidzę ich wszystkich.
— Ale nie Apolla.
— Nie. On jest sierotą jeszcze bardziej niż ja. Jest ofiarą... Czuję do niego coś, czego nie umiem wyrazić słowami... Będziesz go operował?
Jason nie odpowiedział. Dopił whisky.
— Jeśli tego nie zrobisz, on umrze.
— Dopiero za kilka lat.
Yoshi potrząsnął głową.
— Nie rozumiesz. Ravensburg straci cierpliwość. Jeśli ty odmówisz, pozwoli operować doktorowi Kramerowi, który nie ma ani umiejętności, ani doświadczenia. Apollo umrze na stole operacyjnym.
Wyrzekł te słowa z całkowitym przekonaniem.
— Może tak byłoby najlepiej — powiedział Jason. — Idea stworzenia doskonałego kosmonauty to czyste szaleństwo.
Japończyk skinął głową.
— Zgadzam się. Ale nie to było zamiarem Ravensburga.
Jason wbił wzrok w rozmówcę.
— Co chcesz przez to powiedzieć?!
Yoshi szerokim gestem wskazał ludzi siedzących w jadalni.
— Ta opowiastka w stylu science fiction została zmyślona, żeby zaciekawić i uszczęśliwić „kuzynów”. Odkrycie całej prawdy zabrało mi kilka tygodni. Zamierzenia Admirała sięgają znacznie głębiej.
— Mianowicie?
— Pamięć.
— Pamięć?
— Tak. Jemu chodzi o klonowanie ludzkiej pamięci.
Jason oparł się o krzesło i zamilkł, żeby zastanowić się nad znaczeniem słów Yoshiego. Japończyk czekał cierpliwie, uśmiechając się nieznacznie.
Jason otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale porzucił zamiar. Próbował uporządkować w myślach to, co już wiedział. Kilka minut siedzieli w milczeniu.
— Czy masz na to jakieś dowody?
— Nie. Wyłącznie wnioski poczynione na podstawie obserwacji.
— Apolla?
— Nie tylko.
— Mów.
— Najpierw chciałbym się napić kawy. Jesteśmy teraz wspólnikami, a ponieważ ja przyniosłem whisky, ty mógłbyś się zrewanżować i przynieść kawę.
Kelnerka przesuwała się między stolikami z wózkiem, zbierając puste naczynia. Jason zawołał ją i poprosił o dwie kawy. Wyglądała na zaskoczoną.
— Ja tylko sprzątam stoliki. Posiłki i napoje trzeba sobie przynosić samemu.
Jason wstał.
— Hilton to nie jest.
— Prawda... Ale tam trzeba płacić.
Jason wrócił po chwili.
— Jak długo rozmawiałeś z Apollem? — spytał Yoshi.
— Około godziny?
— Co o nim sądzisz?
— W jakim sensie?
— Jakie wrażenie sprawiło na tobie jego zachowanie, to co mówi.
Jason upił łyk kawy i omal się nie poparzył.
— Przede wszystkim zobaczyłem w nim trochę roztrzęsionego siedmiolatka... Ale później, kiedy się rozluźnił, w tym co mówi zauważyłem dużo pewności siebie. Jakby był dorosły.
— Bardzo dorosły?
— Tak. Mówił jak dojrzały mężczyzna, od czasu do czasu wtrącając dziecięce uwagi.
Yoshi skinął głową.
— Tak, ma bardzo wysoki iloraz inteligencji. Ale niektóre z rzeczy, które wypowiada, nie mogą się brać wyłącznie z tego. Kiedy z nim rozmawiam, co jakiś czas mówi coś, co świadczy o poczuciu władzy, jakby był na przykład potężnym biznesmenem.
Jason odchrząknął z niedowierzaniem.
Japończyk uniósł dłoń.
— Zaczekaj. To nie wszystko. — Potarł dłonią czoło. — Kilka tygodni temu nauczyłem Apolla grać w szachy. Właściwie powinienem powiedzieć, że pokazałem mu podstawowe ruchy figur. I nagle, w połowie pierwszej partii on zrobił roszadę. Rozumiesz coś z tego?
— Nie gram w szachy.
Yoshi zmierzył go spojrzeniem, w którym była szczypta przygany.
— To podstawowy ruch, którego celem jest ochrona króla.
— A więc?
— Ja go tego nie nauczyłem.
Zapadła chwila ciszy.
— Może gdzieś przeczytał, albo zobaczył w telewizji.
Yoshi potrząsnął głową.
— Wykluczone. Nie wykazywał absolutnie żadnego zainteresowania szachami, dopóki mu nie zaproponowałem. I jeszcze jedno. Czasami gra jak inteligentny siedmiolatek, a czasami według planu. Kilka dni temu grał właśnie jak dziecko. Byłem pewien, że wygrałem partię. Nagle Apollo wykonał kilka ruchów i dał mi mata. To było zdumiewające. Później przeanalizowałem te posunięcia na komputerze. Mam odpowiednie programy. Apollo zagrał klasyczną obroną sycylijską. Wykonał pełną sekwencję ruchów. To była gra arcymistrza.
W milczeniu napili się kawy.
— Sugerujesz, że Apollo został sklonowany z genów arcymistrza szachowego?
Yoshi zignorował sarkazm zawarty w pytaniu.
— Nie. Ale wydaje mi się, że posiada część pamięci człowieka, który jest wytrawnym szachistą lub studiuje tę grę. W końcu geny Apolla muszą od kogoś pochodzić, prawda?
— Tak, ale nie czytałem ani nie słyszałem o tym, żeby można było sklonować ludzką istotę wraz z pamięcią, ani teraz, ani w przyszłości... Mój Boże, toż to byłby rodzaj nieśmiertelności.
Jason odłożył filiżankę na spodek. Już miał coś powiedzieć, ale tylko potrząsnął głową, jakby odrzucając myśl.
Większość pozostałych gości już wyszła. Tylko Gail Saltz została w towarzystwie jednego mężczyzny.
Co pewien czas zerkała w stronę Yoshiego i Jasona.
— I jeszcze jedno — powiedział cicho Japończyk.
— Co takiego?
— Dali mi nowy program zadań. Oczywiście wiesz, co to są elektrody.
— Oczywiście, używamy ich coraz częściej. Stały się ważnym narzędziem w neurologii. A co ty z nimi robisz?
— Zajmuję się ich miniaturyzacją. Jaka była najmniejsza, którą się posługiwałeś?
Jason pokazał rozmiar za pomocą kciuka i palca wskazującego.
— Tak, około pięciu milimetrów. Wykonałem już prototyp elektrody mniejszej niż dwa milimetry.
— Niewiarygodne! To otwiera cały horyzont nowych możliwości — powiedział z podziwem Jason. — Jaką katodę zastosowałeś?
— Żadnej.
— A więc jak?...
— Sama elektroda zawiera odbiornik, miniaturowy kryształ.
Jason wstrzymał oddech.
— Mówiłem ci przecież, że w mojej dziedzinie jestem nie gorszy niż ty w swojej.
— Może nawet lepszy... Nikomu jeszcze tego nie powiedziałem.
— Jestem zaszczycony — rzekł Yoshi oficjalnym tonem. - Ale ja nie potrafię ocalić życia Apolla. Tylko ty masz odpowiednią wiedzę i umiejętności.
Jason uniósł głowę.
— Sądzisz, że oni chcą tymi elektrodami stymulować pamięć Apolla?
— Tak. Albo przynajmniej jej część. To ty jesteś neurologiem. Znasz się na tym i wiesz, które części mózgu mają kluczowe znaczenie.
— Wiem do czego zmierzasz. Używa się już elektrod w leczeniu amnezji. Postępy są bardzo znaczne.
Japończyk zmienił temat.
— Czy mózg Apolla ucierpi z powodu choroby?
— Nie sądzę. Co wiesz o stanie jego zdrowia?
Yoshi rozprostował ramiona i rozejrzał się po opustoszałej jadalni.
— Wszystko, co wiem, pochodzi od doktora Kramera. On ma obowiązek informować mnie o medycznej stronie eksperymentu.
— Co ci powiedział?
— Że Apollo ma narośl tętniczo-żylną na mózgu. Nie jest rakowata, ale rosnąc, będzie coraz mocniej uciskać mózg. Zaczną się ataki i drgawki. Jedyny ratunek to usunąć guz i w tym właśnie problem.
Jason skinął głową.
— I to poważny. Czy Kramer wyjaśnił, na czym polega trudność?
— Tak. Narośl to plątanina naczyń krwionośnych. Trzeba ją usunąć nie przecinając żadnego z tych naczyń. Są ich setki, i jeśli choć jedno pęknie, krew nie ma dokąd uciec i następuje krwotok... Pacjent umiera.
— Tak to mniej więcej wygląda. Czy Kramer ma jakieś doświadczenie w przeprowadzaniu takich operacji?
— Bardzo dokładnie studiował procedurę... Nawet niektóre z twoich operacji nagranych na wideo. Ale sam jeszcze tego nie robił.
Jason machnął ręką.
— A więc jeśli spróbuje, Apollo umrze. Ja przeprowadziłem już kilkadziesiąt takich operacji, a i tak straciłem troje pacjentów... Pierwszych troje.
Yoshiemu przyszło coś do głowy.
— Jeśli Apollo ma narośl tętniczą, to dawca genów także, prawda?
Jason potrząsnął głową.
— Niekoniecznie. Nie wiemy, dlaczego guz powstaje, ale nie zanotowano zależności genetycznej.
— Będziesz operował?
Jason nie odpowiedział.
— Od kogo twoim zdaniem pobrano komórki do sklonowania Apolla? — spytał.
Japończyk wzruszył ramionami.
— Nie od Ravensburga. Apollo nie jest do niego w żaden sposób podobny fizycznie.
— To prawda — zgodził się Jason. — Nawet oczy Apolla są jasnoniebieskie... Admirał ma brązowe.
— Dużo się nad tym zastanawiałem. Dawca genów musiał zostać starannie wybrany. Być może kryteria, według których dokonano wyboru, były bardzo jasno określone, choć trudne do rozpoznania gołym okiem.
Jason spojrzał na Japończyka. Yoshi przebywał w ośrodku od dawna, i z pewnością był niesłychanie inteligentnym i spostrzegawczym człowiekiem.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał.
— Jest takie stare japońskie porzekadło: „Pióro nie może się unosić, jeśli nie ma wiatru”.
— Albo mówisz zagadkami, albo nie wiesz, kim jest dawca.
— Może jedno i drugie. Teraz powiedz mi, czy będziesz operował?
Jason skierował palec w pierś Japończyka.
— Wpierw ty mi coś powiedz. Wiem, że chcesz się zemścić na Ravensburgu. Jak zamierzasz to zrobić?
Yoshi dotknął kieszeni tuniki, jak gdyby sprawdzając, że wykrywacz pluskiew nadal tam jest. Potem nachylił się do Jasona.
Gail Saltz została sama; teraz już nie kryła się z tym, że obserwuje obu mężczyzn. Z ich gestykulacji i sposobu mówienia jasno wynikało, że się porozumieli.
Wstali i podali sobie dłonie; Japończyk wyszedł.
Jason także opuścił po chwili stołówkę, ale wybrał drogę koło kontuaru, za którym Azucena zbierała naczynia. Przechodząc obok powiedział kilka słów; Meksykanka otworzyła usta i chciała złapać go za rękę, ale Jason zmierzał już do drzwi.
Gail Saltz ujrzała wyraz ogromnej ulgi na twarzy kobiety. Azucena uczyniła znak krzyża.
Gail natychmiast odgadła, co to znaczy, i pospieszyła do wewnętrznego telefonu. Chciała być tą, która pierwsza powie Admirałowi, że Jason Keen zgodził się przeprowadzić operację.
28
Murry Goldman siedział w milczeniu i myślał. Został jednym z najmłodszych sekretarzy obrony w historii Stanów Zjednoczonych, dzięki swej wrodzonej umiejętności podejmowania właściwych decyzji. Wreszcie podniósł głowę i przemówił cicho, lecz z przekonaniem.
— Wykształcenie kapitana atomowego okrętu podwodnego kosztuje ponad osiem milionów dolarów. Pilota myśliwców około trzech i pół miliona, elektronika — mniej więcej pół miliona. Nawet przygotowanie szeregowca do służby liniowej kosztuje ponad dwieście tysięcy dolarów. Postęp techniczny dokonuje się teraz z dnia na dzień, więc te koszty rosną w tempie dwudziestokrotnie szybszym niż inflacja... Na tym polega mój problem, pani senator. I jest to nasz wspólny problem.
Lucille zadała tylko jedno pytanie.
— A zatem?
Siedzieli w gabinecie Goldmana w Pentagonie. Lucy musiała wykorzystać kilka znajomości, żeby załatwić to spotkanie. Sekretarz obrony przywitał ją z szacunkiem i odrobiną obawy. Usiedli za niewielkim stołem konferencyjnym; Goldman zaproponował kawę, ale Lucy odmówiła.
— Chcę wiedzieć, co się dzieje w Narodowej Agencji Zasobów Ludzkich, i na czym polega pański nadzór nad admirałem Ralfem Ravensburgiem— oznajmiła bez ogródek, patrząc w oczy rozmówcy.
Siedzieli w milczeniu przez kilkanaście sekund, mierząc się wzrokiem.
— A zatem?
Sekretarz obdarzył Lucy czarującym uśmiechem. Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.
— Moim obowiązkiem jest utrzymywanie tych rosnących błyskawicznie kosztów na jak najniższym poziomie.
— Naturalnie. A co ma z tym wspólnego Ravensburg?
Goldman westchnął.
— Ta kwestia dotyczy bezpieczeństwa narodowego... Objęta jest klauzulą najwyższej tajności.
Lucy pochyliła się ku niemu. Jej głos był twardy jak stal.
— Panie sekretarzu, budżet kierowanego przez pana resortu wynosi ponad sto siedemdziesiąt miliardów dolarów rocznie. Te pieniądze pochodzą z kieszeni podatników, którzy mnie wybrali. Pan nie został przez nich wybrany. U podstaw istnienia tego kraju legła zasada „Nie ma opodatkowania bez przedstawicielstwa”. A ja jako przedstawicielka społeczeństwa domagam się, żeby ujawniono mi, co Ravensburg robi z naszymi podatkami... Lubię pana osobiście i uważam, że wykonuje pan dobrze swoje obowiązki, w przeciwieństwie do niektórych idiotów w rządzie, którzy umieją tylko całować po tyłku, kogo trzeba i wygłaszać puste przemówienia, ale nie chcę więcej słyszeć tych bzdur o tajności.
Goldman wysłuchał spokojnie, nawet z lekkim uśmiechem.
— Jimbo Howard ostrzegał mnie, że jest pani trudną rozmówczynią. Poradził mi też, żebym trzymał panią na dystans za pomocą procedur komunikacji między władzą wykonawczą i legislacyjną, albo wręcz odmówił spotkania. Ale unikanie problemów nie leży w moim stylu. Zwłaszcza wobec kogoś tak dociekliwego jak pani senator Lucille Ling.
Lucy zignorowała komplement.
— A zatem?
Patrzył na nią bez słowa przez kilka sekund.
— A zatem postanowiłem panią uspokoić na tyle, na ile to możliwe. Co pani wie o postrzeganiu pozazmysłowym, w skrócie PP?
Teraz Lucy musiała przemyśleć odpowiedź.
— Nowoczesny nadajnik radiowy może wysłać sygnał, który dotrze na odległość milionów lat świetlnych. Logika podpowiada, że skoro ludzki umysł jest nieskończenie bardziej skomplikowany od takich nadajników, to niewykluczone, że potrafi komunikować się z innym mózgiem. Czytałam gdzieś, że w szczytowym okresie zimnej wojny Rosjanie wydali miliony, albo nawet miliardy rubli na badania związane z PP.
Sekretarz skinął głową.
— To prawda, i mamy nadzieję, że poznamy niebawem ich odkrycia. Brakuje im pieniędzy, dlatego większość wyników ich badań w ten czy inny sposób trafia na rynek.
Goldman sięgnął po słuchawką na konsoli i nacisnął guzik.
— Jak się masz, Murph. Czy mógłbyś odtworzyć taśmę „Nuttal?”... Dzięki.
Odłożył słuchawkę i wskazał gestem duży ekran telewizyjny na ścianie.
— To kompilacja nagrań wideo sporządzona przez jednego z naszych naukowców. Nie jest objęta tajnością, bo inni uczeni też mają do niej dostęp, ale byłby wdzięczny, gdyby nie wspominała pani, że widziała ją u mnie.
Lucy obróciła krzesło do ekranu. Goldman uczynił to samo.
— Będę komentował.
Po chwili na ekranie ukazały się jakieś znaki przypominające hieroglify, potem coraz mniejsze cyfry, które ustąpiły w końcu miejsca twarzy leżącego mężczyzny. Jego głowę opartą na poduszce otaczał dziwaczny czepek. Oczy były zamknięte.
— Dwa lata temu ten człowiek miał udar mózgu i od tej pory jest całkowicie sparaliżowany. Nie może poruszać mięśniami, a więc nie potrafi mówić ani nawet wydać żadnego dźwięku. Ma jednak olbrzymią wolę, żeby żyć i porozumiewać się ze światem. Lekarze umieścili elektroniczną diodę w tej części jego mózgu, która wydaje polecenia systemowi nerwowemu, a ten z kolei uaktywnia funkcje mięśni. Dioda bezprzewodowo przekazuje sygnały do metalowego czepka na głowie, a czepek przesyła sygnały do komputera... Proszę spojrzeć.
Obiektyw kamery skierował się teraz na ekran monitora. Nastąpiło powiększenie obrazu, na którym widniało coś w rodzaju menu. Między hasłami poruszała się strzałka.
— Mózg pacjenta wysyła sygnały do różnych części ciała. Implant odbiera je i przekazuje do komputera. Działa na tej samej zasadzie co myszka komputerowa. Komputer jest zaprogramowany, aby rozpoznawać fale myślowe i tłumaczyć je na sylaby albo nawet słowa. Jest to powolny proces, na bardzo wczesnym etapie rozwoju, ale uczeni przewidują, że w ciągu dwóch lat pacjent uzyska zdolność niemal pełnej komunikacji.
Lucy nie spuszczała wzroku z ekranu.
— Czy ten eksperyment odbywa się w ośrodku NAZL?
Goldman roześmiał się.
— Nie, pani senator. Prowadzony jest w jednej z czołowych klinik badawczych w naszym kraju. Nie ma nic wspólnego z rządem... Czy słyszała pani o niejakim Negraponte?
— Nie sądzę.
Sekretarz odwrócił się w stronę Lucy.
— Uważa się go za guru prognozowania rozwoju elektroniki. Przewidział wszystkie najważniejsze osiągnięcia techniki komputerowej w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Jest szefem własnego ośrodka badawczego, który doradza wielu potężnym koncernom... oraz temu ministerstwu. Już teraz można komunikować się z komputerami za pomocą mowy. Negraponte twierdzi, że za piętnaście, a najwyżej dwadzieścia lat będziemy mogli wydawać im polecenia za pomocą myśli.
Lucy zwróciła się do sekretarza; na jej twarzy malował się sceptycyzm.
— Wszyscy będziemy chodzili z diodami w mózgach?
— Postęp w tej dziedzinie umożliwi komputerowi odczytywanie naszych myśli bezpośrednio.
Skinął głową, jak gdyby sam sobie przytakując.
— To był jeden kierunek badań. A oto drugi — powiedział wskazując ekran, na którym ukazała się dziwna plątanina linii.
— Mówiliśmy o myszce komputerowej, a teraz zobaczymy w akcji prawdziwe myszy. To, co w tej chwili widzimy, to niewielki, ale bardzo skomplikowany labirynt. U góry znajduje się okrągły przedmiot. To naczynie z pożywieniem. Myszy wchodzą do labiryntu u dołu ekranu. Robią to po raz pierwszy. Są głodne i czują zapach jedzenia. Cyfrowy zegar w prawym górnym rogu pokazuje, ile czasu upłynie nim myszy zlokalizują miskę. Obraz jest przyspieszony.
Lucy zaintrygowana patrzyła na trzy gryzonie, które pojawiły się w wejściu do labiryntu. Widać było wyraźnie ich węszące noski. Ruszały to w jeden, to w drugi korytarz labiryntu, starając się znaleźć drogę do jedzenia. Wyglądało to jak niemy film z początków kina. Wreszcie jedna z myszy dotarła do miski. Dwie pozostałe szybko podążyły za nią. Klatka znieruchomiała. Poszukiwanie trwało dwadzieścia trzy minuty. Film zaczął się od początku.
— To następny dzień — wyjaśnił Goldman. Myszy odnalazły jedzenie w ciągu siedemnastu minut. Następnego dnia zrobiły to po dwunastu minutach. W szóstym dniu myszy znały drogę na pamięć i docierały do naczynia w ciągu jedenastu sekund. Goldman sięgnął po pilota, nacisnął guzik pauzy i spojrzał na Lucy.
— Szybkość uczenia się robi wrażenie. Pewnie chce mi pan pokazać, jak można ją zwiększyć jeszcze bardziej.
Goldman uśmiechnął się szelmowsko.
— O tak! Sześć tygodni później. To są inne myszy, które nigdy przedtem nie widziały labiryntu.
Nacisnął start; Lucy przeniosła wzrok na ekran.
W labiryncie ukazały się trzy myszy. Jedna z nich szła jak po sznurku i po dwunastu sekundach dotarła do naczynia. Pozostałe dwie zatrzymywały się od czasu do czasu, wahały, ale również dotarły do żywności w mniej niż dwadzieścia sekund. Lucy obserwowała, jak jedzą. Goldman wyłączył telewizor. Lucy patrzyła jeszcze chwilę na ekran, starając się zrozumieć to, co zobaczyła. Wreszcie obróciła krzesło i spojrzała na sekretarza obrony.
Siedział z lekko przechyloną głową; kąciki jego ust były nieco opuszczone, jak gdyby spodziewał się reprymendy.
— Nie będę kwestionować autentyczności tego, co widziałam. Zakładam, że nie próbuje mnie pan nabrać.
— Nie jestem głupcem, pani senator.
— Czy myszy z drugiej sekwencji były potomkami pierwszych?
— Można tak powiedzieć. Zostały sklonowane z ich genów.
— I zachowały ich pamięć?
— Na to wygląda.
Lucy patrzyła na ciemne, wypolerowane drewno stołu.
— Implikacje tego odkrycia są niewiarygodne... Czy ten eksperyment został przeprowadzony w NAZL?
— Nie. Wykonał go zespół naukowców z Uniwersytetu Cambridge w Anglii.
— Ravensburg zajmuje się tym samym zagadnieniem?
Goldman wzruszył ramionami.
— Ravensburg prowadzi badania w szerokim zakresie. Wykonuje tajne zlecenia dla kilku agencji rządowych, w tym NASA.
Lucy zmieniła nagle temat.
— Czy uważa pan, że Ravensburg ma coś wspólnego z pańską nominacją na sekretarza obrony? — spytała ze zniewalającym uśmiechem.
Goldman uniósł nieco głowę i spojrzał na Lucy spod zmrużonych powiek.
— Co skłoniło panią do zadania tak obraźliwego pytania? — Lucy miała wrodzony dar inkwizytora. Nie odpowiedziała na pytanie; siedziała i czekała. — Prezydent nominował mnie na to stanowisko, biorąc pod uwagą moje umiejętności i doświadczenie. Kongres poparł moją kandydaturę przytłaczającą większością głosów. Pani również za nią głosowała.
— Nie myli się pan. Zadam pytanie inaczej. Czy kiedykolwiek otrzymał pan jakieś sygnały od osób trzecich, że Ravensburg miał — lub starał się mieć — jakiś wpływ na pańską nominację?
— Tak, dwukrotnie... Tuż po zatwierdzeniu mojej kandydatury przez Kongres. Pewien bardzo wysoki oficer wspomniał na przyjęciu, że Ravensburg jest rad z mojej nominacji. Powiedział to tonem, który sugerował coś więcej. Kilka tygodni później jeden z pani kolegów senatorów, nieco podchmielony, oznajmił, że Ravensburg jest jednym z tych, którzy pociągają za sznurki w Waszyngtonie. Gdy wyraziłem wątpliwość, szturchnął mnie lekko w ramię i mrugnął okiem. Pewnie zna pani takie zachowania.
— Jak pan zareagował?
Goldman rozłożył ręce.
— Przecież wie pani, jak jest w stolicy. Każdy, kto obraca się w polityce, chce się uważać za wpływowego. Znam kelnerów, którzy mają szersze wpływy od większości z tych ludzi. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent tego, co się tu dzieje, to bicie piany.
Lucy uśmiechnęła się.
— Kiedy ostatnio wizytował pan NAZL?
— Nigdy tam nie byłem.
— Nigdy?!
Goldman westchnął.
— Pani senator, w Stanach Zjednoczonych jest ponad sto trzydzieści ośrodków w większym lub mniejszych stopniu objętych klauzulą tajności. A moja doba, tak samo jak pani, liczy tylko dwadzieścia cztery godziny. Ostatnio znaczną ich część spędzam na czytaniu raportów dotyczących napastowania seksualnego i innych naruszeń kodeksu zachowania Sił Zbrojnych. Ostatnie wydarzenia w Białym Domu nie ułatwiają mi pracy... Proszę zapomnieć, że to powiedziałem. Jak pani widzi, jestem całkowicie szczery. A więc proszę mi zdradzić, co ma pani przeciwko Ravensburgowi.
— Uważam, że w ośrodku NAZL prowadzone są niezgodne z prawem, nieetyczne i niebezpieczne badania, na które nikt oficjalnie nie wyraził zgody — powiedziała Lucy, starannie ważąc słowa.
— Czy ma pani na to jakieś dowody?
— Jeszcze nie, ale być może wkrótce będę je miała. Rzecz polega na czym innym, panie sekretarzu. Jeśli zdobędę takowe dowody, czy pociągnie to za sobą jakieś skutki, czy zostanie zatuszowane tak jak wiele innych skandali?
Goldman odpowiedział bez wahania.
— Jeśli dostarczy mi pani takie dowody, wezwę wojskowy odrzutowiec i w ciągu kilku godzin będę, w Knoxville.
Lucy nie miała powodu mu nie wierzyć.
— Dziękuję — powiedziała wstając. — Czy tymczasem możemy zachować treść naszej rozmowy w tajemnicy?
Goldman odprowadził ją do drzwi.
— Umowa stoi. Ja też po cichu zerknę do akt NAZL.
Zatrzymali się przy drzwiach.
— Czy mogę zwracać się do pani po imieniu? — spytał sekretarz.
— Sprawi mi pan przyjemność.
— Rozmawialiśmy o biciu piany w Waszyngtonie, ale jednego jestem pewien. Ralf Ravensburg to bezwzględny człowiek. Proszę zachować ostrożność, Lucy.
Dotknęła dłonią jego ramienia.
— Dziękuję, Murry.
29
Słyszała wyjące syreny. W jej śnie zdawały się dalekie i słabe. Czuła ból rany. Wiedziała, że nie znajdą jej na czas.
Wycie syreny zbliżyło się; Ruth poczuła, że ktoś potrząsa ją za ramię. Usłyszała zaniepokojony głosy Lisy. Zbudziła się.
Odwróciła głowę. Przez tylną szybę widziała koguta błyskającego na dachu wozu patrolowego.
— Przepraszam cię, Ruth — odezwała się Lisa. — Ledwie nacisnęłam pedał, a już jechałam osiemdziesiąt. W tym samochodzie nie czuje się prędkości.
— Zjedź na pobocze. Ja będę z nimi rozmawiać.
— Przepraszam — powtórzyła Lisa z niepokojem. — Czy będziesz musiała pokazać legitymację?
— Tak. Ale nie wiem jeszcze, co zrobić później. To zależy od tych gliniarzy.
Zatrzymały się. Samochód policyjny stanął dziesięć metrów dalej. Czarny dodge zwolnił nieco i przejechał; kierowcy lubią patrzeć, jak innym zdarza się tego rodzaju nieszczęście.
Z wozu patrolowego wysiadł szpakowaty policjant w średnim wieku.
— Czy minęłyśmy granicę stanu? — spytała Ruth.
— Tak, jakieś dziesięć minut temu, na pomoc od Bristol — odparła Lisa. — Mamy wysiąść?
— Nie, zaczekaj.
Ruth opuściła szybą w oknie.
Policjant stanął dwa metry od samochodu. Powoli przyglądał się mustangowi, kiwając z uznaniem głową.
— Który rocznik? — spytał zaciągając, jak przystało na Południowca.
— Siedemdziesiąty czwarty — odpowiedziała Ruth. — Wtedy ograniczenie było do stu dziesięciu kilometrów na godzinę.
— Fakt — potwierdził policjant i uśmiechnął się przelotnie. — Ale to było dawno, a panie jechały ponad sto trzydzieści. Widzę nowojorskie numery rejestracyjne. Dokąd to tak pędzimy?
Ruth podjęła decyzję.
— Jestem funkcjonariuszem policji, tak jak pan. I powiem od razu, że prowadzę pewną sprawę.
Mężczyzna w mgnieniu oka spoważniał.
— Tutaj w Tennessee?
— Powiedzmy.
— Ma pani zezwolenie?
Ruth westchnęła.
— To dłuższa historia.
Policjant cofnął się i spojrzał na partnera, który od razu wysiadł z wozu. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Rozpiął kaburę pistoletu.
— Proszę wysiąść powoli, stanąć do mnie tyłem, z rękami na dachu samochodu — polecił starszy policjant.
Młodszy przesunął się o kilka kroków w prawo, żeby mieć obie zatrzymane na linii strzału. Ruth i Lisa spełniły rozkaz. Ruth trzymała torebkę na ramieniu.
— Obie jesteście policjantkami?
— Nie, tylko ja.
— Nowy Jork?
— Tak.
— Numer komendy?
— Osiemnaście.
— Nazwisko dowódcy?
— Buckley... Kapitan Harold Buckley.
— Wie, że pani tu jest?
— Nie... O to właśnie chodzi.
Cisza trwała wieki.
— Ma pani przy sobie broń?
— Tak.
— Jakiego typu?
— Ruger super blackhawk 357.
— Gdzie?
— W torebce.
Usłyszała, że policjant podchodzi bliżej.
— Bardzo powoli proszę położyć torebkę na dachu mustanga, po stronie bagażnika.
Ruth spełniła polecenie.
— Jest tam też moja odznaka — powiedziała.
Długie ramię sięgnęło po torebkę.
— Zakładam, że mam pani pozwolenie na przeszukanie torebki.
— Tak.
— Słyszałeś, Wayne?
— Tak jest!
Ruth słyszała, jak policjant przetrząsa zawartość obszernej torebki.
— Potwierdzam obecność pistoletu i odznaki. A także dokumentu na nazwisko niejakiej Catherine Brinkly z pani zdjęciem. Co jest?
Ruth westchnęła ponownie.
— To jeszcze inna historia. Używałam tego dokumentu parę lat temu, kiedy pracowałam w przebraniu. Dopadliśmy szajkę alfonsów.
— Ma pani zamiar posługiwać się tym dokumentem w Tennessee?
— Przyznaję się do tego. Jak już powiedziałam, mogę wszystko wytłumaczyć.
Cisza.
— Zdaje sobie pani sprawę, że mogę połączyć się przez radio z pani komendą i za minutę będę rozmawiał z kapitanem Buckleyem.
— Tak, a jeśli pan to zrobi, zostanę zawieszona w obowiązkach. Potem nastąpi dochodzenie, które zakończy się wyrzuceniem mnie ze służby.
Policjant zastanawiał się nie dłużej niż minutę, ale dla Ruth i Lisy każda sekunda ciągnęła się jak minuta. Wreszcie zerknął na młodszego kolegę.
— Wayne, połącz się z dyspozytorem i powiedz, że zjeżdżamy na kawę na pół godziny. Będziemy w barze „Sheila”.
Ruth odwróciła się.
— Dziękuję.
Popatrzył na nią z surową miną człowieka, który podejrzewa, że przed chwilą palnął głupstwo.
— Pani przyjaciółka zabierze się z Waynem. My pojedziemy razem. I lepiej, żeby ta historia, którą chce mi pani opowiedzieć, zabrzmiała diabelnie przekonująco.
„Sheila” okazała się barem, jakich nie widuje się już często. Wzdłuż długiego kontuaru z igelitu stało kilka wysokich stołków wytartych siedzeniami niezliczonej liczby gości; syfon w stylu lat pięćdziesiątych doskonale pasował do tego otoczenia. W powietrzu unosiła się woń kawy, frytek i potu. Za barem krzątała się ogromna kobieta w nieokreślonym wieku, o twarzy, na której widok mężczyzna o słabych nerwach mógłby paść trupem.
Twarz rozjaśniła się nieco na widok wchodzącego policjanta.
— Jak się masz, Chester?! — zawołała.
— Świetnie, Sheila — odparł policjant wskazując stolik w kącie. — Daj nam cztery kawy i coś na ząb.
Było późne popołudnie, bar prawie opustoszał. Ruth trochę się uspokoiła, ale nie do końca. Jej przyszłość leżała w rękach Chestera.
Usiedli; Sheila przyniosła tacę z dużym dzbankiem kawy, pączkami i ciastkami. Lisa chciała zapłacić, ale kobieta machnęła tylko wielką ręką.
Ruth opowiedziała wszystko, nie pomijając żadnego szczegółu. Od czasu do czasu policjanci zerkali na Lisę. Pod koniec zapadła cisza. Chester spojrzał na Ruth.
— Przepraszam, że pytam, ale czy pani jest?...
Uśmiechnęła się.
— Lesbijką? Tak.
Wskazał głową Lisę.
— Nie, ona jest hetero. Ale zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić przez to wszystko. Lisa kocha swojego męża. Dlatego tu jest.
Młodszy policjant, Wayne, patrzył w milczeniu na Lisę, wyraźnie nią zauroczony.
— To musiał być dla pani straszny wstrząs, taki list — zauważył.
Lisa skinęła głową.
— Drugim było odkrycie, że list został sfałszowany.
Ruth obserwowała Chestera. Policjant przełknął pączka i popił resztką kawy.
— Ma pani szczęście, koleżanko. Jestem policjantem od dwudziestu trzech lat. Pracowałem z wielkim poświęceniem, zawsze postępowałem według reguł, i wsadziłem za kratki niemało tutejszych szumowin. Ale to były w większości płotki: awanturnicy, sutenerzy, kieszonkowcy i drobne złodziejaszki. Kiedyś udało mi się przyskrzynić grubą rybę. Z pozoru operatywny biznesmen, a tak naprawdę — wymuszenia, łapówki wręczane urzędnikom hrabstwa i stanowym. Facet trzymał w kieszeni połowę stanu. Przyłapałem go na gorącym uczynku, jak załatwiał sobie kontrakt na utylizację odpadów miejskich. I nagle któregoś ranka dowiaduję się, że odsunięto mnie od sprawy. Gość musiał mieć plecy aż do Waszyngtonu. Postawiłem się, zagroziłem, że opowiem o wszystkim dziennikarzom. Usłyszałem, że jeśli chcę być nadal gliniarzem i któregoś dnia dostać emeryturę, to mam zamknąć buzię na kłódkę. — Zerknął na Wayne'a, który zapatrzył się na blat stołu. — Byłem już żonaty i miałem trójkę dzieci. Dzisiaj facet jest kongresmanem, a ja jeżdżę w drogówce.
— Czy to znaczy, że nie zadzwoni pan do kapitana? — spytała Ruth.
— Już zapomniałem jego nazwisko — odparł Chester. Zauważył jej spojrzenie na młodszego policjanta. — Wayne jest moim kuzynem, a w tych stronach rodziny trzymają się razem. Wayne, widziałeś dzisiaj niebieskiego mustanga rocznik siedemdziesiąty czwarty?
— A skąd. Nigdy w życiu nie widziałem niebieskiego mustanga. Parę lat temu widziałem jednego, ale był czerwony.
Lisa uścisnęła go za ramię. Młody policjant zarumienił się jak burak.
— Ale widziałem pistolet marki Ruger — powiedział, żeby pokryć zmieszanie. — I chciałbym mu się lepiej przyjrzeć. Broń to moje hobby.
Ruth rozejrzała się.
— Tu nic nam nie grozi — zapewnił Chester.
Otworzyła torebkę i podała Wayne'owi ciężki pistolet. Policjant ujął go pewnie i ze swobodą.
— Załadowany?
— Tak, wszystkie sześć komór.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem.
— Załadowana broń i odbezpieczona... Nie boi się pani?
Ruth potrząsnęła głową.
— Właśnie dlatego rugery są tak wyjątkowo bezpieczną bronią. Nawet jeśli jest odbezpieczony, można go upuścić, a nawet cisnąć o ścianę i nie wypali, bo ma spust z przełożeniem. Iglica może się poruszać wokół spłonki, ale w nią nie uderzy. Dopóki spust jest odciągnięty, dźwignia nie pozwoli na zetknięcie iglicy ze spłonką. Rozumie pan?
Wayne skinął głową.
— Jasne. A więc jeśli nowojorski gliniarz postrzeli podejrzanego, to nie będzie mu łatwo wytłumaczyć się, że to przez przypadek?
— Dokładnie.
— Trafiła pani kogoś z tej broni?
— Paru ludzi.
— Śmiertelnie?
— Tylko jednego.
— Ruth też otrzymała postrzał — wtrąciła Lisa. — Cud, że jeszcze żyje. Dostała medal za odwagę.
Ruth próbowała zmienić temat, ale na próżno, Musiała opowiedzieć całą historią. Policjanci słuchali z uwagą. Oni wiedzieli dobrze, o czym mówi, Chester wyjął z kieszeni notes i długopis.
— Po powrocie na komendę sprawdzimy akta tego Axela Benneta i Raula Clemente. Pewnie nic nie znajdziemy, ale spróbować nie zawadzi. Jak możemy się z wami skontaktować?
Ruth wyjęła swój notes i zapisała mu numer swojego telefonu i adres mieszkania, które Bing wynajął im w Knoxville.
— Będę się posługiwać nazwiskiem Catherine Brinkly.
Policjant zanotował, a potem podał swój numer domowy. Zerknąwszy przelotnie na Lisę, Wayne też podał swój domowy numer, dodając, że nie jest żonaty. Następnie wręczył Ruth pistolet.
— Mam nadzieję, że nie będzie go pani musiała używać podczas tej podróży. Ale jeśli do tego dojdzie... życzę powodzenia.
Chester spojrzał na zegarek.
— Powinny panie dojechać do Knoxville w dwie godziny... — Popatrzył na nie surowo. — Nie łamiąc przepisów.
Ruth skinęła głową.
— Obiecuję... Nie znajduję słów, żeby panu podziękować, Chester.
— A ja tak — powiedziała Lisa. — Jeśli odnajdziemy mojego męża, to dzięki uczciwemu człowiekowi... dwu uczciwym ludziom.
Pocałowała w policzek Wayne'a, a później wstała, obeszła stolik, ucałowała starszego policjanta i mocno go uścisnęła.
Kilka minut później mustang mknął szeroką autostradą w stronę Knoxville; Ruth siedziała za kierownicą. Strzałka prędkościomierza stała nieruchomo na liczbie sześćdziesiąt trzy. Ruth nie musiała teraz obawiać się patrolu policji, więc nie spoglądała we wsteczne lusterko. Dlatego nie zauważyła czarnego dodge'a podążającego za nimi w odległości niecałego kilometra.
30
Doktor Kurt Kramer nie wyglądał jak nazista albo neonazista. Nie był podobny do Hitlera, Himmlera czy Goebbelsa. Miał pucołowatą twarz i tłuste dłonie. Jeśli przypominał kogoś z wodzów Trzeciej Rzeszy, to Göringa, który grzeszył obżarstwem, chciwością, egoizmem i próżnością. Miał na sobie doskonale skrojony trzyczęściowy garnitur z czerwoną jedwabną chusteczką wystającą z kieszonki, różową koszulę i mokasyny od Gucciego. Jason czuł zapach płynu po goleniu marki Armani, który pasował do wdzięcznego uśmiechu Niemca.
— Jak zdefiniowałby pan chirurgię mózgu, doktorze Kramer? — spytał Jason.
— Jako najwyższy stopień wtajemniczenia. Chirurdzy mózgu stanowią elitę specjalności chirurgicznej. A pan jakby ją określił?
Jason westchnął głośno.
— Powiedziałbym, że to połączenie nudy i podstępu.
Niemiec spojrzał na niego ostro.
— Jak pan to wytłumaczy?
Stali przed szeregiem skanów i zdjęć rentgenowskich mózgu Apolla. Nieco z boku za nimi zajął miejsce profesor Maitland, niczym niemy, przygnieciony ciężarem swej winy strażnik. To on był genetykiem, który stworzył Apolla. Wraz z deformacją mózgu, widoczną na zdjęciach jak na dłoni.
— Nuda rodzi się z drugich godzin spędzonych przy operacjach. Czy kiedykolwiek przeprowadzał pan dystonię, doktorze?
— Nie.
— Wie pan, na czym to polega?
— Niezupełnie. To nowa metoda.
Profesor Maitland odzyskał głos.
— To interwencja chirurgiczna mająca na celu powstrzymanie niekontrolowanych spazmów. Polega na umieszczeniu sondy w mózgu pacjenta i wsłuchiwanie się w echo grupy komórek. Za każdym razem sonda może posunąć się zaledwie o dziesiątą część milimetra. W Stanach Zjednoczonych zapoczątkowała stosowanie tej metody doktor Isabelle Germano. Doktor Keen jest jednym z kilku chirurgów, którzy ją opanowali.
— I to trwa tak długo? — spytał Kramer.
— Wykonałem jedną taką operację tydzień przed tym, zanim mnie porwaliście, łotry — odparł Jason. — Dwadzieścia godzin absolutnego skupienia... To właśnie jest nuda.
— A podstęp?
— Ten bierze się z głowy i zmysłów chirurga. Składa się nań zmęczenie, niecierpliwość i nadmierna pewność siebie. Utrata koncentracji, choćby na sekundę, równa się stracie pacjenta. — Wskazał zdjęcie głowy Apolla. — To inny rodzaj interwencji, ale równie niebezpieczny. Potrwa wiele godzin. Jeśli ja się zmęczę i stracę koncentrację, nie będzie pan mógł mnie zastąpić. Rozumie pan to, doktorze Kramer?
Niemiec zesztywniał cały.
— Studiuję tą metodę od dawna, doktorze Keen. Wprawdzie nie mogę się poszczycić reputacją taką jak pan, ale z dumą stwierdzam, że jestem bardzo kompetentnym neurochirurgiem.
Jason spojrzał na Maitlanda, a potem zwrócił się do Kramera.
— Czy umie pan jeździć na rowerze, doktorze?
— Oczywiście.
— A kiedy pan się uczył jeździć, czy spadał pan z roweru?
— Oczywiście — odparł szorstkim głosem Kramer. — Tak jak każdy.
— Właśnie. I pewnie się pan skaleczył. Jeśli spróbuje pan wykonać usunięcie narośli tętniczej na mózgu, nie skaleczy pan pacjenta... Zabije go pan.
Kramer zaczerpnął głęboko tchu.
— Co mają znaczyć te słowa, doktorze?
— To oczywiste — odparł Jason. — Najpóźniej za czterdzieści osiem godzin będę operował Apolla. Pan będzie asystował, ale nie wolno panu w żaden sposób interweniować ani się wtrącać. Czy to jest jasne?
— To bardzo jasne, doktorze Keen — odpowiedział Maitland. — Będę obecny w sali bez przerwy. Nawet jeśli wyjdzie pan do toalety, utrzymam pacjenta w stabilnym stanie A. I nic poza tym.
Jason zmierzył go uważnym spojrzeniem. Uwierzył mu. Profesor wprawdzie zaprzedał duszę za możliwość prowadzenia bezprawnych badań, zapuszczania się na zakazany grunt. Nigdy jednak nie zaryzykowałby utraty tego, co sam stworzył.
— Pójdę teraz porozmawiać z pacjentem — oznajmił Jason.
Odwrócił się w drzwiach i spojrzał na Maitlanda.
— Kiedy Apollo był jeszcze w fazie embrionalnej, czy za pomocą interwencji chirurgicznej lub genetycznej próbował pan zmieniać lub stymulować którąkolwiek z części jego mózgu?
— Nie — odpowiedział profesor po chwili milczenia.
— Nie wkraczał pan do pierwszej komory mózgu?
— Nie wkraczałem do żadnej komory!
Jason wyszedł. Nie umknęło jego uwagi wahanie Maitlanda i krótka wymiana spojrzeń z Kramerem.
A zatem jego nowy przyjaciel Yoshi nie mylił się w swych przypuszczeniach.
31
— Jesteś po prostu zepsutym siedmioletnim dzieciakiem.
— Nie jestem!
Jason wskazał stos zabawek pod ścianą.
— Spójrz na to. Dają ci wszystko, czego zapragniesz. Chryste! Gdybyś zażyczył sobie model Titanica w skali jeden do jednego, też by ci go pewnie załatwili.
Apollo siedział na wysokim stołku przed komputerem, machając beztrosko nogami.
— Świetny pomysł — powiedział z uśmiechem, który zaraz jednak rozpłynął się bez śladu. — Ale może nie mam tego, co mają inne dzieci.
Jason poczuł dziwne ukłucie w piersiach, słysząc te słowa. Mimo to nie zmienił szorstkiego tonu.
— To prawda. Większość dzieci nie ma narośli na mózgu. Ale nie porywa się też chirurgów specjalnie po to, żeby się nimi zajmowali. Poza tym, większość dzieci proponuje gościom coś do picia.
Apollo zeskoczył z taboretu i pobiegł do lodówki.
— Mam tylko colę i inne napoje bezalkoholowe, ale mogę zamówić dla pana piwo.
— Czy przyniesie je Azucena?
Chłopiec zatrzymał się i odwrócił.
— Jeśli pan chce.
— Tak, proszę.
Chłopiec podniósł słuchawkę telefonu i powiedział kilka słów.
— Chce pan pomówić z moją mamą?
— Tak. I wolałbym, żebyś ty był wtedy w sypialni. Później jeszcze porozmawiamy.
Apollo patrzył na stos zabawek.
— Czy naprawdę postanowił pan to zrobić?
— Tak. Twój przyjaciel Yoshi mnie przekonał. Oraz coś, co powiedziałeś podczas naszej pierwszej rozmowy.
— Co?
— Pomówimy o tym po wyjściu mamy.
— Wiedziałem, że polubi pan Yoshiego.
— Skąd? Jesteśmy przedstawicielami innych kultur.
— Tak, ale obaj macie... dobre twarze.
— Co to niby ma znaczyć?
Chłopiec wzruszył ramionami.
— Inni ludzie, „kuzyni”, patrzą na mnie inaczej... Jakbym nie istniał naprawdę. Jakbym był niedotykalny. I mówią do mnie inaczej, jakby rozmawiali z maszyną albo komputerem. Pan i Yoshi mówicie to, co myślicie. Czuję to.
Jason zastanawiał się właśnie nad odpowiedzią, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili otwarły się i weszła Meksykanka z tacą, na której stały dwie butelki budweisera. Jej białe zęby lśniły w uśmiechu.
— O, widzę że dla mnie też przyniosłaś piwo. Fajnie.
Azucena spojrzała na niego z udaną surowością.
— Pomyliłeś się. To drugie też jest dla pana doktora.
Postawiła tacę na stoliku i nalała do szklanki.
— Czy mogłaby pani zostać i porozmawiać ze mną chwilę? — spytał Jason.
Azucena spojrzała na chłopca z niepokojem.
— Będę w sypialni, mamo — powiedział Apollo, podskoczył i wybiegł.
Jason wskazał kobiecie krzesło. Usiadła niepewnie i potarła dłonią policzek.
— Nie kazano mi rozmawiać z nikim oprócz Apolla.
Jason popatrzył na jej szeroką, szczerą twarz wieśniaczki. Wiedział już, jaką obrać strategię.
— Już niebawem będę operował Apolla. To wyjątkowo trudny zabieg, niesłychanie ryzykowny. Żeby zmniejszyć ryzyko, muszę wiedzieć jak najwięcej o jego mózgu.
— Nie widział pan zdjęć?
— Oczywiście, że widziałem, ale one nie zawsze pokazują wszystko. Kim jest dla pani Apollo? Czy tylko dzieckiem, które urodziła pani, żeby zrobić komuś przysługę?
Azucena spojrzała na niego i potrząsnęła głową.
— Nie. Uważam go za swojego syna. Mężczyzna chyba nie może tego zrozumieć.
— Możliwe. Ale wydaje mi się, że potrafię. Chcę pani zadać kilka pytań. Czy to był trudny poród?
— Trudny?
— Tak. Czy długo trwał i czy był bardzo bolesny.
— Nie. Uśpili mnie i przecięli.
— A więc cesarskie cięcie. Czy prowadziła pani normalne życie podczas ciąży?
— Nie, panie doktorze. Mieszkałam w klinice. Robili mi dużo badań... codziennie.
Jason pochylił się nad nią.
— Czy poza cesarskim cięciem robili pani jakieś inne operacje?
Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy bez słowa. Azucena skinęła powoli głową.
— Ile? — spytał Jason.
— Dwie.
— Czy pamięta pani, kiedy one się odbyły... Jak długo po umieszczeniu jaja?
— Tak.
— Proszę powiedzieć.
Meksykanka spojrzała na Jasona z obawą.
— Nie powiedzieli panu?
— Powiedzieli mi wiele rzeczy, pożytecznych i całkiem bez znaczenia. Musi pani zrozumieć, że ci lekarze nie są tak dobrzy jak ja. Właśnie dlatego zostałem tu sprowadzony. Żeby ocalić życie Apolla, muszę wiedzieć wszystko.
Spuściła głowę. Jason czuł narastające w kobiecie napięcie.
— Pierwsza operacja była po dziesięciu tygodniach... Druga po piętnastu.
— Jak długo trwały?
— Wiele godzin. Po tej drugiej bolało mnie przez cztery dni.
— Co pani powiedzieli?
Azucena podniosła głowę. Jason miał wrażenie, że dostrzegł w jej oczach błysk gniewu.
— Nic nie powiedzieli. Nigdy mi nic nie mówili.
Wstała raptownie.
— Czy to już wszystko, panie doktorze?
— Tak, dziękuję pani, Azuceno. — Jason postanowił ją uspokoić. — To, co mi pani powiedziała, bardzo mi się przyda podczas operacji. Być może uratowała pani życie Apolla.
Uśmiech zadowolenia wypłynął na jej twarz. Jason widział wdzięczność w ciemnych oczach Meksykanki. Odwróciła się w drzwiach.
— Czy będę wiedziała, kiedy pan zacznie operować? To dla mnie ważne.
— Będzie pani wiedziała, Azuceno. Dam pani znać... Ale zabieg potrwa wiele godzin.
Wyjęła z kieszeni różaniec i przesunęła w palcach ciemnobrązowe paciorki.
— Będę się modlić przez cały czas. Będę się modlić za Apolla... I za pana.
Zamknęła za sobą drzwi; w tej samej chwili wszedł Apollo.
— Podsłuchiwałeś!
— Nie.
— A więc skąd wiedziałeś, że wyszła?
— Uchyliłem troszeczkę drzwi parę minut temu, żeby zobaczyć, czy mama jeszcze jest — odparł chłopiec potulnym głosem. — Słyszałem tylko końcówkę rozmowy... Sądzi pan, że modlitwa pomoże?
— Tego nie wiem. Ale na pewno pomoże twojej mamie. Czekanie wiele godzin, podczas gdy syn leży na stole operacyjnym, to musi być prawdziwa męka.
Spojrzał na zegarek.
— Za dwie godziny zaczynamy przygotowania do operacji.
— Już?
— Tak. Te wszystkie zabiegi trwają dość długo. Sam je przeprowadzę, choć zazwyczaj zostawiam to innym. Zaczniemy od kompletnego zbadania całego organizmu, następnie zrobimy zdjęcia mózgu. Przejdziesz na specjalną dietę i będziesz musiał brać lekarstwa.
Popatrzył uważnie na chłopca.
— Chirurg jest jak generał na polu bitwy. Dobry generał musi dowiedzieć się jak najwięcej o siłach wroga, zanim da sygnał do walki. Naszym wrogiem jest narośl na twoim mózgu. Muszę poznać jej moc i charakter.
Dopił piwo i rozejrzał się po pokoju.
— Niedługo po ciebie przyjdą. Zobaczymy się w klinice. Na razie zostań tutaj.
Apollo skrzywił się z niechęcią.
— Okropna nuda.
— Ale to konieczne. Zaproś Yoshiego na szachy. Słyszałem, że on uwielbia przegrywać.
— Wspomniał pan o czymś, co powiedziałem podczas naszego pierwszego spotkania.
Jason był już w połowie drogi do drzwi. Odwrócił się i popatrzył przez chwilę na chłopca.
— Powiedziałeś wtedy, że postarasz się, żeby po operacji mnie nie zabili. Jak zamierzasz to zrobić?
— A więc pan nie wie? — spytał Apollo.
— Nie wiem.
— Pan mówił o bitwie i generale, ja będę mówił o szachach. Wiem, że pan nie gra w szachy, ale to sytuacja podobna do bitwy. Aby wygrać partię, trzeba doprowadzić do takiej sytuacji, że przeciwny król nie może wykonać ruchu. To się nazywa szach mat. Proszę sobie wyobrazić, że cały ośrodek jest szachownicą, zaś Admirał — królem. Chronią go gońce, skoczki i piony. Nigdzie nie widać królowej...— Chłopiec uśmiechnął się. — Nie licząc Wenus... Ja zaszachuję króla, a on znajdzie się w takiej pozycji, że nie będzie mógł pana skrzywdzić.
Jason słuchał jak zahipnotyzowany. Rozumiał, że rozmawia z osobą, której umysł znacznie przewyższa umysł siedmioletniego dziecka.
— Jak i kiedy?
Apollo wykonał dłonią szeroki gest.
— To wszystko istnieje wyłącznie z mojego powodu. I żadnego innego. — Wskazał stos zabawek. — Właśnie dlatego tak mnie rozpieszczają, dlatego pana porwali. Bo jeśli umrę, będą musieli zaczynać od nowa. Stracą wiele lat. Może nie mają aż tyle czasu. Admirał nie jest już taki młody.
— Co zrobisz?
Chłopiec wzruszył ramionami.
— Współpracuję z nimi codziennie. Godzę się na badania, rozmawiam z psychologiem... Zachowuję się nadzwyczaj grzecznie jak na przedmiot eksperymentu. Powiem Admirałowi, że jeśli panu stanie się coś złego, odmówię współpracy. Zażądam gwarancji. Zagrożę, że jeśli nie porozmawiam z panem codziennie, eksperyment się nie powiedzie. Nie będą mieli wyjścia. Ich król dostanie szach mata.
Jason skinął głową; rozumowanie wydało mu się słuszne. Nagle przypomniał sobie o czymś.
— Lepiej powiedz to wszystko Admirałowi przed operacją.
— Dlaczego?
— Ponieważ po operacji pozostaniesz przez pewien czas w stanie śpiączki. Nie chcę, żeby przydarzył mi się wypadek, zanim się ockniesz.
Apollo wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Szkoda, że nie gra pan w szachy.
Nagle spoważniał; znów był tylko przestraszonym małym chłopcem.
— Sądzi pan, że mogę umrzeć?
— Nie.
— Skąd ta pewność?
— Bo jeśli ty umrzesz, mnie czeka to samo. W takiej sytuacji chirurg koncentruje się jak nigdy. Do zobaczenia.
W drzwiach Jason odwrócił się i wskazał drugą butelkę piwa.
— Masz tego nie wypić!
— Chce pan powiedzieć, że to nie należy do leków, które powinienem brać?
— Zdecydowanie nie. A ja właśnie wypiłem ostatni łyk alkoholu przed operacją.
Krocząc korytarzem Jason analizował rozmowy, które odbył z zastępczą matką i jej synem. Yoshi nie pomylił się ani o jotę: Ravensburg całkowicie lub częściowo sklonował czyjąś pamięć.
Ciężar czekającego Jasona wyboru spadł na jego barki jak kamień.
32
Dla admirała Ravensburga był to dzień pełen kontrastów. Najpierw dowiedział się, że Jason Keen postanowił przeprowadzić operację, a potem otrzymał wiadomość od kogoś ze średniego szczebla personelu w Pentagonie, że widziano, jak senator Lucille Ling wchodzi do gabinetu sekretarza obrony Murry'ego Goldmana. Na koniec zjawił się Ken Bayliss z twarzą zwiastująca nieszczęście.
Bayliss powiedział, że kilku ludzi z ochrony NAZL zatrzymało się tymczasowo w motelu Easy Sleeper. Pół godziny temu jeden z nich odbierał klucz w recepcji i usłyszał rozmowę dwóch kobiet z recepcjonistką. Wymieniły pewne nazwisko.
— Czyje? — spytał Ravensburg.
— Raula Clemente — odparł Bayliss ze wzrokiem skierowanym na szary dywan.
Admirał siedział na stylowym fotelu, zapatrzony w sufit z setkami światełek. Bayliss wziął głęboki oddech.
— Mój człowiek podał mi dokładny rysopis obu kobiet. Jedna z nich przypomina tę policjantkę z Nowego Jorku, Ruth Kirby, a druga Lisę Keen... Zadzwoniłem na odpowiednią komendę policji, podając się za znajomego. Operatorka wyjaśniła, że sierżant Kirby wyjechała wczoraj na dwutygodniowy urlop. Zdobyłem numer telefonu domowego Lisy Keen i zadzwoniłem. Nagrała na automatycznej sekretarce wiadomość, że wróci za dwa tygodnie. Mój człowiek okazał przytomność umysłu i poszedł do wynajętego przez nie mieszkania we wschodniej części miasta. Admirale, musisz wykorzystać swoje wpływy.
Ravensburg popatrzył na niego wzrokiem, jakim sowa patrzy na mysz.
— Na to może być już za późno. Zaczekaj na zewnątrz, Ken. Muszę chwilę pomyśleć.
Bayliss wyszedł. Ravensburg siedział przez kilka minut nieruchomo jak skała; potem odwrócił się i spojrzał na szereg fotografii na ścianie. Wszystkie przedstawiały Admirała w towarzystwie bardzo ważnych osób: prezydentów, szefów połączonych sztabów, ministrów, papieża, kardynała. I wszystkie nosiły podpisy. Czy to możliwe, żeby pierwsza lepsza nowojorska policjantka i bezczelna senator doprowadziły do upadku takiego człowieka? Mógł zrozumieć policjantkę, ale dlaczego Lucy Ling uczepiła się go jak rzep? Wenus zbudziła się i ziewnęła, szeroko otwierając pysk.
Admirał podrapał ją po łbie i zamyślił się. Przypomniał sobie, że Lucy Ling ma córkę, która jest weterynarzem i hoduje psy. Ręka Ravensburga poruszała się powoli, ale jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Admirał był człowiekiem myślącym z żelazną logiką. Rozważał różne możliwości. Czy powinien wykonać ten ostateczny telefon? Sięgnąć po ostatni atut? A może najpierw należy uporządkować sprawy na swoim podwórku? Nacisnął guzik na konsolecie.
— Poproś Kena Baylissa — polecił sekretarce.
Bayliss słuchał z twarzą pozbawioną wyrazu. Należał do łudzi, których trzeba prowadzić za rękę. Swoje znaczne stanowisko i niemały majątek zawdzięczał temu, przed którym teraz stał. Był czymś więcej niż lojalnym sługą Admirała: był mu ślepo oddany. Rozumiał, czym może grozić dalszy rozwój wypadków, więc kiedy usłyszał słowa Ravensburga, nie poczuł żadnej rozterki moralnej.
— Ken, trzeba pozbyć się tych dwóch kobiet.
— Tak, Admirale. Zrobimy to razem z Bennetem.
Ravensburg powstrzymał zniecierpliwienie. Bycie przywódcą nigdy nie było łatwe.
— Musi się tym zająć ktoś, kto nie ma żadnego związku z naszą instytucją. Wynajmiesz odpowiedniego człowieka. To ma wyglądać na wypadek. Na przykład napad i przypadkowe zabójstwo. Trzeba wszystko dobrze upozorować, bo policja zacznie coś podejrzewać, a wtedy nie da się już tego opanować. Znajdziesz właściwego człowieka?
— Tak — odparł pewnie Bayliss. — Znam kogoś takiego w Kingsport. To półtorej godziny jazdy stąd.
— Dobrze. Trzeba to zrobić szybko, najlepiej dziś wieczorem.
Bayliss wstał.
— Zacznę od razu.
Admirał podniósł dłoń.
— Zaczekaj. Jest jeszcze coś. Chcę, żebyś natychmiast posłał kilku swoich ludzi do Memphis. Dzisiaj w nocy muszą pojechać na cmentarz Pine Tree, wykopać trumnę Virgo, przywieźć ją tutaj i spalić wraz ze szczątkami. Wydasz im wyraźne polecenie, że w Pine Tree nie może pozostać żaden ślad Virgo. Ani jeden włos. Czy to jasne?
— Tak, Admirale.
— Po ekshumacji Virgo muszą bardzo dokładnie zreperować grób, żeby sprawiał wrażenie nienaruszonego.
— Tak, Admirale.
Ravensburg usiadł, jakby uwolnił się od ciężkiej decyzji.
— Przypomnij mi jeszcze raz. Ilu ludzi masz w sekcji bezpieczeństwa zewnętrznego?
— Dwudziestu trzech, Admirale.
— A ilu ma Gail Saltz w sekcji wewnętrznej?
— Piętnastu.
— Dobrze. — Ravensburg zdawał się powoli uspokajać.
Wtedy rozległ się dzwonek.
Ravensburg nacisnął guzik na konsoli.
— Przyszedł Apollo, Admirale. Chce z panem mówić.
— Teraz?
— Tak, Admirale.
— Nie może poczekać?
— Nalega.
— No dobrze. Wpuść go do mnie, kiedy wyjdzie kuzyn Bayliss.
Ravensburg podniósł głowę.
— Pewnie się martwi operacją... Potrzebuje wsparcia. Zabieraj się do dzieła... Liczę na ciebie.
Bayliss wymaszerował karnie, jak przystało na żołnierza, którym kiedyś był.
Apollo wśliznął się do gabinetu z niewinnym uśmiechem.
— Dzień dobry, wujku Ralfie. Cześć Wenus!
Dwie minuty później Ravensburg wiedział, że w głowie tego dziecka kryje się mózg, którego potencjał sam przecież podwoił.
— Wujku Ralfie, chcę porozmawiać o doktorze Keenie... Poza tym chciałbym wiedzieć, dlaczego operowano mnie dwa razy, kiedy byłem jeszcze w fazie embrionalnej.
33
Mżyło, a Ruth i Lisa nie miały płaszczy, więc odległość z restauracji do mustanga pokonały biegiem. Najpierw popędziły oświetloną ulicą, a potem skręciły w wąski, ciemny zaułek, gdzie Ruth znalazła wolne miejsce, żeby zaparkować wóz.
Gdy zbliżyły się do samochodu, z cienia wynurzył się wysoki mężczyzna w kapeluszu i czarnym, rozpiętym płaszczu. Ruth w pierwszej chwili pomyślała, że to ekshibicjonista. Nagle ujrzała w jego ręku pistolet.
— Rzućcie torebki, a nikomu nic się nie stanie — rozkazał napastnik wysokim, nieco piskliwym głosem.
Lisa stała jak sparaliżowana.
— Zrób to, Lisa — powiedziała cicho Ruth. — Zdejmij też pierścionki i bransoletkę.
Patrzyła na twarz mężczyzny skrytą pod rondem kapelusza.
— Zrobimy, jak pan każe. Tylko proszę nie strzelać. — Zsunęła torebkę z ramienia i opuściła na ziemię. — Ale portfel mam w kieszeni żakietu. Zaczęła rozpinać guziki lewą ręką, przesuwając prawą w stronę rączki rugera.
Nie zdążyła go dosięgnąć. Zobaczyła unoszącą się lekko lufę pistoletu i wiedziała, że za chwilę naciśnie spust. Instynktownie wyciągnęła ręką i zepchnęła Lisę z linii strzału.
Lisa krzyknęła; Ruth usłyszała świst pocisku przechodzącego koło jej prawego ucha. Nie zdążyła sięgnąć po broń. Siła uderzenia cisnęła ciałem mężczyzny o ziemię. Ruth odwróciła się błyskawicznie, ale zobaczyła tylko zarys ciemnej postaci znikającej za rogiem alejki. Dopiero teraz wyciągnęła broń i odbezpieczyła. Lisa leżała skulona pod ścianą i patrzyła na ciało mężczyzny. Ruth rozejrzała się. Na ulicy nie było nikogo. Szybko zbliżyła się do napastnika. Jego kapelusz potoczył się kilka metrów w tył, a z twarzy została tylko krwawa papka. Odwróciła się. Wiedziała, że snajper strzelał z broni dużego kalibru lub pociskiem rozpryskowym. Pistolet musiał być zaopatrzony w tłumik. Nie było czasu na roztrząsanie tego problemu.
— Weź się w garść! — syknęła do Lisy. — Podnieś torebkę i wsiadaj do samochodu. I nie trzaskaj drzwiami!
Pół minuty później wjechała na główną ulicę; rozejrzała się na wszystkie strony. Nic się nie działo. Lisa płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. Ruth musiała wykorzystać swoje doświadczenie.
— Jeśli będziesz się mazać jak mała dziewczynka, na nic mi się nie przydasz. Powinnam była zostawić cię w Nowym Jorku.
Lisa uniosła głowę.
— Boże! Przed chwilą zabiłaś człowieka!
— Nic podobnego. Nawet nie zdążyłam sięgnąć po broń.
Łkanie ustało. Lisa opuściła dłonie, wyprostowała się i spojrzała na przyjaciółkę.
— A więc?...
Ruth wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Strzelił ktoś, kto stał za nami. Jeden pocisk, w sam środek twarzy. Mistrzowski strzał, kula przeszła kilka centymetrów od mojej głowy. Stał w odległości kilkunastu metrów.
— Ale kto to był?
— Nie mam pojęcia. Daj mi pomyśleć. Tu się dzieje coś dziwnego. Musimy wrócić do mieszkania i wejść bardzo ostrożnie. Zamkniemy się i zastanowimy, co dalej robić.
— Nie zawiadomisz policji?
— Ani mi się śni!
— Przecież to był złodziej, chciał nas okraść.
— On nie był żadnym złodziejem. To miało tak wyglądać. Wysłano go, żeby nas zabił...
Ruth krążyła po mieszkaniu jak kot; zaglądała wszędzie. Lisa zaparzyła kawy.
— Nie ma żadnych śladów. Nikt nie wchodził ani się nie włamał. Patrz, co robię.
Wyjęła z szafki sześć talerzy i oparła jeden o każde okno.
— Rozumiem — powiedziała Lisa. — Okna otwierają się do środka. Jeśli ktoś pchnie z zewnątrz, talerz się rozbije i nas zaalarmuje.
— Na szczęście podłoga jest dość twarda, a drzwi są zabezpieczone solidnym łańcuchem. Sprawdzę teraz, czy dostałam jakąś pocztę elektroniczną.
Usiadła przy stole i włączyła laptopa. Po chwili czytała już wiadomość od Binga.
„Z wielkim trudem udało mi się zdobyć numer polisy ubezpieczeniowej Axela Benneta. Nie pytaj tylko, w jaki sposób. Dzięki temu ustaliłem, że jego pracodawcą jest firma ochroniarska Securit Inc. z Memphis, która posiada wiele oddziałów w Knoxville i Nashville. W Biurze Informacji Handlowej stanu Tennessee dowiedziałem się, że większość udziałów w firmie należy do admirała Ralfa Ravensburga. Sprawdziłem nazwisko, i co się okazuje? Że facet jest również właścicielem sieci hotelowej pod nazwą Easy Sleeper. Ten pilot, Raul Clemente, przez cały czas trwania kursu, czyli kilka tygodni, mieszkał w motelu Easy Sleeper w Knoxville, a potem zniknął. Ravensburg jest też dyrektorem federalnego ośrodka badawczego o nazwie Narodowa Agencja Zasobów Ludzkich, znajdującego się koło miejscowości Walland u podnóża Wielkich Gór Dymnych. Nawet ja nie mogłem się niczego dowiedzieć o tej instytucji, co świadczy o tym, że musi być bardzo cicho-sza. Ale będę jeszcze próbował. Uważaj na siebie! Skasuj moją wiadomość natychmiast po przeczytaniu”.
Ruth zapisała wszystkie szczegóły w notesie, po czym wymazała list.
— Gdybym była hazardzistką, postawiłabym wszystkie pieniądze na to, że twój mąż znajduje się w tym tajnym ośrodku. Jest finansowany przez państwo, i dlatego federalni przejęli śledztwo i przydzielili do niego jakiegoś żółtodzioba Indianina, który pewnie zdziera teraz na próżno zelówki w Nowym Jorku.
Rozłożyła mapę Tennessee i bez trudu zlokalizowała niewielkie miasteczko Walland.
— To jest około godziny jazdy stąd. Jutro rano obejrzymy to miejsce.
Lisa nalewała kawy w kuchni.
— Ruth, pół godziny temu ktoś usiłował nas zabić — powiedziała przez ramię. — Wiemy już, że mamy do czynienia z jakąś tajną agencją rządową. Jason jest moim mężem, ale ty niepotrzebnie nadstawiasz karku. Nie mogę na to pozwolić.
Ruth westchnęła teatralnie.
— Już to przerabiałyśmy w Nowym Jorku. Na próżno strzępisz język — powiedziała głosem nieznoszącym sprzeciwu.
— Oni pewnie nas teraz obserwują, a ty chcesz jechać prosto do ośrodka. Wątpię, czy tam dotrzemy — powiedziała Lisa.
— Mam plan.
— Jaki plan?
— Zostaniemy aresztowane.
Lisa, która zmierzała do stołu z dwoma kubkami kawy w dłoniach, stanęła jak wryta. Odrobina kawy wylała się na podłogą. Ruth uśmiechnęła się.
— Właśnie tak — powiedziała. — Aresztują nas pod zarzutem popełnienia jakiegoś drobnego przestępstwa. Nasi nowi znajomi Chester i Wayne zaaranżują to przez telefon... A potem my uciekniemy z aresztu.
Lisa postawiła kubki na stole.
— Mogą coś takiego zrobić?
— Jasne. Pracuję w policji nie od wczoraj. Takie rzeczy się zdarzają — zapewniła ją Ruth.
Lisa obeszła stół i stanęła za nią.
— Tam na ulicy, kiedy ten facet podniósł pistolet... Wiedziałaś, że chce strzelić.
— Tak — potwierdziła Ruth po chwili milczenia.
— A mimo to nie próbowałaś się uchylić. Chciałaś mnie ratować. Zepchnęłaś mnie z linii ognia.
— Oczywiście. Zadaniem gliniarza jest ochrona obywateli — stwierdziła Ruth.
Lisa położyła dłonie na jej ramionach.
— W tamtej chwili ty nie byłaś policjantką, a ja nie byłam obywatelką. Byłaś kobietą, a ja twoją przyjaciółką... najlepszą przyjaciółką.
Ucałowała Ruth w czubek głowy.
34
Przedmieście nazywało się Germantown i leżało blisko granicy stanów Tenessee i Missisipi. Do cmentarza Pine Tree prowadziła wąska, jednopasmowa droga. Cmentarz nie był ogrodzony; pośrodku stał zniszczony budynek z niszczącą się farbą. Ramiona osobliwie wyglądającego, niewielkiego wiatraka kręciły się, mimo że nie było wiatru. Mark Wallace stał po kolana w grobie i wyrzucał łopatą ziemią. Agnes usiadła obok i splotła race na łydkach.
— Powinieneś był kupić większą łopatę — zauważyła.
Noc była ciemna, bezksiężycowa. Nie widziała jego twarzy, ale mogła się domyślić, jaki ma teraz wyraz.
— Na jakiej głębokości grzebią psy? — wycharczał.
— Dziewięćdziesiąt centymetrów. Zwłoki będą pewnie w trumnie z jednostronnie zamykanym wiekiem. Potrzebuję tylko odrobiną tkanki albo chociaż sierści.
Mark usłyszał stuknięcie łopaty o coś twardego.
— Jak długo?
— Co jak długo?
— Jak długo potrwa porównywanie DNA?
— Około trzech dni. Mama zwróci się z prośbą o wykonanie testów do laboratorium FBI.
— I co wtedy?
Agnes przyciągnęła nogi do piersi.
— Wtedy mama spadnie na Ravensburga jak grom z jasnego nieba.
Mark wyrzucił na zewnątrz zawartość kolejnej łopaty.
— Wiesz, że cię kocham — powiedział jakby w powietrze.
Agnes zastanowiła się nad odpowiedzią.
— Oczywiście. — Jej odpowiedź spadła na niego jak ciepłe krople deszczu. — Długo ci to zajęło. Poznaliśmy się pięć dni temu. Ja zakochałam się w tobie w ciągu pięciu minut.
Mark wbił łopatę i obrócił się przodem do Agnes.
— Akurat!
— To prawda. Wyglądałeś jak zbłąkany pies: nieuczesany, nieumyty, niechciany... I niewiarygodnie przystojny.
— Przystojny?... Ja?!
— Tak. Masz smutne oczy setera, sierść owczarka angielskiego, uda owczarka alzackiego i usposobienie rotweilera... Nie sposób ci się oprzeć.
Mark nie był pewien, czy to obraza, czy komplement. Machnął jeszcze kilka razy łopatą, zanim odpowiedział.
— Nie wiem, czy mam się śmiać czy szczekać. Tak czy inaczej, żyję w celibacie.
Agnes parsknęła gardłowym śmiechem.
— To już nie potrwa długo. Nie jestem ślepa. Widzę, jak na mnie patrzysz, kiedy kołyszę tyłkiem, albo kiedy podnoszę ręce, żeby upiąć włosy. Albo dzisiaj przy kolacji, kiedy oblizywałam palce po czekoladowej ekierce.
Mark wbił łopatą, ale trafił w swoją stopę. Stłumił jęk bólu.
— Jesteś zepsuta do szpiku kości. Może i patrzę na ciebie, ale mam silną wolę.
— No to pokop jeszcze — powiedziała Agnes wibrującym głosem. — Weźmiemy tkankę Virgo, wrócimy do hotelu i przekonamy się, jaki jesteś silny. Bo jeśli nie, to wskoczę do tego grobu i cię schrupię.
Roześmiała się głośno.
— To byłoby dopiero coś!
Mark dokopał się wreszcie do wieka trumny. Pochylił się i po omacku odszukał trzy haczyki. Spróbował przesunąć jeden z nich, ale metal ani drgnął. Uderzył kantem łopaty; haczyk ustąpił. Przeszedł do drugiego końca trumny, żeby powtórzyć manewr z dwoma pozostałymi zamkami. Podważył lekko wieko trumny.
— Ktoś nadjeżdża! — szepnęła głośno Agnes.
Mark wyprostował się i nadstawił uszu. Słyszał odgłos silnika samochodu, może nawet dwóch, ale nigdzie nie było widać świateł.
— To może być policja — powiedziała Agnes.
— Oni jechaliby z włączonymi światłami i wyjącymi syrenami.
— No więc kto to jest?
Mark wyskoczył z grobu i rozejrzał się. Na próżno. Zaczął nasłuchiwać.
— Dwa samochody — powiedział po chwili. — Zjeżdżają z ulicy i kierują się do cmentarza od prawej strony... Teraz zatrzymały się, ale silniki pracują.
— Ravensburg! — syknęła Agnes.
— Co takiego?
— Wysłał swoich ludzi, żeby usunęli ślady. Szybko Mark! Otwórz trumnę i weź próbkę.
Mark ciągle nasłuchiwał.
— Zgasili silniki.
Agnes klepnęła go w udo.
— Szybciej! Wsadź tam rękę i pobierz próbkę.
Mark wskoczył z powrotem i w tej samej chwili dotarło doń, że nie może otworzyć wieka trumny, stojąc na nim. Wygrzebał się czym prędzej.
— Złap mnie za nogi — rzucił.
Poczuł dłonie Agnes na kostkach i sięgnął w stronę grobu. To było ciężkie zmaganie. Mark nie mógł sięgnąć wieka. Posunął się naprzód. Agnes zaparła się obcasami w ziemię.
— Pospiesz się! — szepnęła. — Są już sto metrów stąd. Mają latarki!
— Spiesz się powoli — powtarzał Mark jak zaklęcie.
Odsunął ostami haczyk i podniósł wieko trumny. Poczuł trupi odór zmieszany z zapachem kamfory. Nie wiedzieć czemu, przyszło mu do głowy pytanie, dlaczego jej użyli. Nic nie widział. Z całej siły wepchnął prawą dłoń do środka. W tej samej chwili jego buty zsunęły się i zostały w rękach Agnes. Mark połową ciała znalazł się w trumnie.
— Weź coś! — ponaglała Agnes. — Szybciej!
Mark zagarnął dłonią pod wiekiem i wyskoczył.
Zobaczył trzy zbliżające się wąskie snopy światła i jednocześnie poczuł ból w ramieniu. To Agnes ciągnęła go w lewą stronę.
— Zostawiłaś tam moje buty! — powiedział szeptem, gdy dotarli do kępy drzew.
Agnes zaśmiała się cicho, histerycznie. Odwróciła głowę, żeby spojrzeć w stronę grobu.
— Masz próbkę?
Mark wyciągnął zaciśniętą pięść.
— Tak, ale nie wiem czego.
Klepnęła go lekko w pierś. W ciemności błysnęła biel jej zębów.
— Nieważne. Wynośmy się stąd!
Przemykali wśród drzew. Dżip stał w zaroślach na poboczu drogi.
— Usłyszą odgłos silnika — szepnął Mark. — Musimy ruszyć z kopyta.
Odwrócił się i spojrzał w stronę cmentarza. Snopy światła skakały wokół grobu Virgo. Mark usłyszał jakiś okrzyk.
— Daj plastikową torebkę — powiedział.
Agnes wyciągnęła torebkę z kieszeni i otworzyła. Mark wsunął obie dłonie, rozwarł palce i starł przylepioną do nich substancję.
— Otwórz po cichu drzwi i nie zatrzaskuj, dopóki nie zapalę silnika. A potem trzymaj się mocno. Ich samochody są około czterdziestu metrów stąd, przy drodze. Możliwe, że kierowcy zostali przy wozach, więc to może być ostry pościg. I trzymaj nisko głowę. Oni mogą mieć broń.
Przycisnął mocno pedał gazu; przez kilka sekund koła buksowały w miękkiej ziemi. Wreszcie złapały oparcie i dżip skoczył przed siebie, ledwie omijając drzewo.
— Uważaj! — krzyknęła Agnes.
— Zamknij buzię i trzymaj się mocno!
Gdy wjechali na drogę, z prawej strony zapaliły się światła. Ktoś krzyknął, a po chwili usłyszeli brzęk pocisku trafiającego w tylny błotnik wozu.
— Głowa w dół! — zawołał Mark wrzucając trójkę. — Strzelają do nas.
Agnes zignorowała go i odwróciła się, żeby wyjrzeć przez okno.
— Zgubiliśmy ich — powiedziała. — Spokojnie, nie chcesz chyba spowodować wypadku.
— Chryste panie, oni do nas strzelali!
— Tak, ale uciekliśmy im. Skup się na kierowaniu. Ja będę się rozglądać.
— Gdzie mam jechać?
— Prosto do hotelu Peabody.
— Dlaczego nie na policję?
Zerknęła na niego przelotnie.
— Do hotelu. Później ja już wszystko załatwię.
Agnes przejęła dowodzenie. Markowi to nie przeszkadzało. Czuł się dość silny, aby nie bać się jej dominacji.
Wjechali na główną ulicę i włączyli się w ruch uliczny. Agnes odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach. Mark pomyślał, że płacze, i położył jej dłoń na ramieniu. Wtedy spostrzegł, że dziewczyna się śmieje.
— Co cię tak bawi?
Agnes opuściła dłonie i odetchnęła głęboko, ale uśmiech jakby przywarł do jej warg. Rzuciła Markowi przepraszające spojrzenie.
— Wisiałeś z głową w grobie, a ja trzymałam cię za nogi, i nagle zostałam z butami w dłoniach! Zrobiłeś to w wielkim stylu, Mark.
— Tak, a teraz będę musiał paradować po luksusowym hotelu w skarpetkach! Dlaczego nie chcesz jechać na policję? Przecież do nas strzelano.
Potrząsnęła głową.
— Przesłuchiwaliby nas przez pół nocy i zabrali próbki jako dowody. Postaram się zapewnić nam bezpieczeństwo w hotelu.
Zatrzymali się przed wejściem do hotelu i wysiedli. Mark okrążył dżipa. W błotniku tuż nad kołem ziała poszarpana dziura.
— Mieliśmy szczęście. Pięć centymetrów niżej i pocisk trafiłby w oponę. Co powiemy w wypożyczalni samochodów?
Nadszedł parkingowy.
— Daj mi kluczyki. Ja się wszystkim zajmę — oznajmiła Agnes.
Mark rzucił jej kluczyki, a ona przekazała chłopakowi.
— Proszę zaparkować samochód i zapisać numery rejestracyjne. Kierownik hotelu poprosi pana za kilka minut — powiedziała zdecydowanie.
Z plastikową torebką w dłoni zbliżyła się do recepcji.
— Nazywam się Agnes Ling, mieszkam w pokoju 211. Chciałabym prosić o dwie duże szare koperty, kilka arkuszy białej folii, dziurkacz, kilka kartek papieru oraz długopis. I chcę porozmawiać z kierownikiem obsługi hotelu.
Wskazała stół i parę krzeseł w rogu.
— Proszę przetransportować te meble na górę i przynieść mi do pokoju butelkę schłodzonego chablis oraz dwie kanapki z szynką.
Mark spodziewał się ujrzeć zaskoczenie na twarzy recepcjonistki, ale okazało się, że hotel Peabody zasługuje na swoją reputację. Kobieta zanotowała wszystko.
— Oczywiście, pani Ling. Czy życzy pani sobie kanapki z majonezem czy bez?
— Bez — odparła Agnes.
— Jedna z majonezem — wtrącił Mark. — Jeśli jest domowej roboty.
Recepcjonistka posłała mu spojrzenie, jakim mierzy się kryminalistów.
— To oczywiste, proszę pana.
W pierwszej kolejności przyniesiono folię, papier, dziurkacz, znaczki i długopis.
— Co ty do licha wyprawiasz? — spytał Mark.
Agnes wysypała szczątki Virgo na stół. Było tam trochę sierści oraz jakaś substancja przypominająca ciemnobrązowy pył. Podzieliła wszystko na trzy małe stosiki.
— Jedną próbkę poślę mamie; zadzwonię do niej jutro z samego rana. Mama osobiście przekaże materiał szefowi FBI i poprosi o wykonanie testu DNA. Druga koperta powędruje do Dona Cable'a, prezesa Amerykańskiego Związku Hodowców Psów z prośbą, żeby przechował ją w swoim sejfie. Poproszę, żeby przesłano mu z mojej kliniki próbkę sierści Wenus. Jeśli okaże się to konieczne, on też przeprowadzi badanie DNA.
Zjawiła się kierowniczka obsługi hotelu. Była to kobieta w średnim wieku, w okularach. Patrzyła na Agnes i Marka z zaciekawieniem. Przedstawiła się jako Abigail Mason.
Agnes wskazała jej krzesło.
— Jestem córką senator Lucille Ling reprezentującej stan Waszyngton. To Mark Wallace z biura senatorskiego mojej mamy. Chce pani zobaczyć nasze dowody tożsamości?
Pani Mason była nadzwyczaj opanowaną kobietą. Spojrzała na trzy podejrzane stosiki na stole i potrząsnęła głową.
— Nie, panno Ling. Widziałam pani matkę w telewizji i bardzo ją podziwiam. Jest pani do niej bardzo podobna. Czym mogę służyć osobiście i jako pracowniczka hotelu Peabody?
Agnes uśmiechnęła się życzliwie.
— Po pierwsze, pan Wallace i ja będziemy potrzebowali specjalnej ochrony. Nie wątpię, że dysponują państwo własnymi fachowcami, ale nam chodzi o całodobową ochronę najdłużej na trzy dni. Jeden strażnik przed drzwiami, jeden w holu i jeden koło naszego dżipa.
Kierowniczka zapisała szczegóły w notesie.
— Muszę spytać, czy istnieje jakieś poważne zagrożenie?
Agnes potrząsnęła głową.
— Nie, chcemy się tylko zabezpieczyć. Zajmujemy się sprawą związaną z bezpieczeństwem narodowym, i z pewnych powodów, których nie chcę ujawniać, nie możemy zwrócić się do policji ani innych agend federalnych. Jeśli pani chce, proszę zadzwonić rano do senator Ling. Ona potwierdzi moje słowa.
Pani Mason była wyraźnie zaintrygowana. Życie kierowniczki obsługi hotelu bywa monotonne; od czterech miesięcy, od owej nocy, gdy pewien słynny gwiazdor muzyki rockowej próbował o czwartej rano podpalić swój apartament, nie wydarzyło się nic godnego uwagi.
— To chyba nie jest konieczne, ale będę musiała zadzwonić do pana Hakima, dyrektora generalnego naszego hotelu, i poinformować go o zaistniałej sytuacji. Jestem pewna, że zechce spotkać się z państwem jutro rano.
— Dobrze — powiedziała Agnes. — Kiedy sprowadzi pani ochronę?
— W ciągu godziny — odparła zdecydowanie kierowniczka. — Współpracujemy z agencją o nazwie Securit. Ci ludzie są wyjątkowo dyskretni. Szefem jest emerytowany pułkownik marynarki wojennej; muszę jednak uprzedzić, że ich usługi są dość drogie.
Agnes wzruszyła ramionami.
— Najlepsi nigdy nie pracują za darmo. Parkingowy wie, gdzie stoi nasz samochód.
Kierowniczka zapisała, a następnie potarła się lekko po skroni.
— Wydaje mi się, że powinnam zaproponować państwu specjalny apartament na ostatnim piętrze... Bez dodatkowej opłaty. Tak będzie wygodniej dla nas i ochroniarzy.
Agnes i Mark wymienili spojrzenia.
— Brzmi nieźle — powiedział Mark.
— Zakładam, że państwo są razem?
— Jak najbardziej — odrzekła Agnes.
Mark nabrał powietrza, żeby coś powiedzieć, ale tylko westchnął. Kelner wtoczył do pokoju wózek z kanapkami i winem.
— Przepraszam za zwłokę, ale przygotowanie majonezu zajmuje trochę czasu. Mieszamy go widelcem, nie w mikserze — oznajmił kelner.
Powiedział to bez szczypty sarkazmu, ale Mark poczuł się jakby go zrugano.
— Czy ma pani jeszcze życzenia, panno Ling? — spytała kierowniczka.
— Proszę się skontaktować z firmą kurierską. — Wskazała koperty. — Chciałabym wysłać jedną kopertę do Waszyngtonu, a drugą do Nowego Jorku. Trzeba to zrobić możliwie szybko, najlepiej z samego rana.
— To żaden kłopot. Współpracujemy z firmą UPS; mają biuro tutaj w hotelu. Czy coś jeszcze?
— Nie. Chciałabym tylko powiedzieć, że prowadzi pani doskonały hotel.
Pani Mason wstała.
— Dziękuję. Zaraz się wszystkim zajmę. Proszę do mnie zadzwonić, jeśli będą państwo czegoś potrzebować.
Godzinę później Mark otworzył drzwi specjalnego apartamentu. Na krześle naprzeciwko drzwi siedział postawny mężczyzna w niebieskim garniturze. Spojrzeli na siebie.
— Pan jest z firmy Securit? — spytał Mark.
— Tak, proszę pana.
— Ma pan broń?
— Oczywiście, proszę pana. Nie ma się czego obawiać. Nikt nie wejdzie przez te drzwi, z wyjątkiem obsługi hotelu. A ja znam każdego kelnera.
— Potrzebuje pan czegoś? Do picia na przykład.
Ochroniarz uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Nie, dziękuję. Za sześć godzin ktoś mnie zmieni. Proszę spokojnie wypoczywać. Dobrej nocy.
Mark skinął głową i zamknął drzwi. Agnes czekała w sypialni.
— Ten strażnik wygląda na kompetentnego. Nie musimy się martwić, że nas ktoś zaskoczy — zawołał od progu Mark.
Agnes stanęła w drzwiach sypialni. Miała na sobie krótką, białą jedwabną koszulę nocną, która więcej ukazywała niż zakrywała. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona. Skóra dziewczyny była biała jak kreda, a oczy ciemne niczym heban. Popatrzyła uważnie na Marka.
— On nie siedzi tam po to, żeby powstrzymać kogoś przed wejściem do środka. Jego zadanie polega na tym, żeby ciebie nie wypuścić... I to długo.
35
Wydawało się, że Wenus wie, co ją czeka. Może powiedział jej to instynkt, a może wyczytała z oczu pana.
Ravensburg odwrócił się do profesora Maitlanda.
— Uśpij ją. Chcę, żeby nie poczuła bólu.
Maitland skinął powoli głową. Ravensburg przeniósł wzrok na Baylissa.
— Spalisz zwłoki razem z koszykiem i posłaniem. Twoi ludzie mają przeczesać wszystkie miejsca, w które chodziła Wenus. Muszą przeszukać cały teren, gdzie wychodziła na spacery, i pozbierać wszystkie odchody, nawet te najstarsze. Potem muszą je spalić. Trzeba spalić zawartość torebek i same torebki. Nie wolno zostawić żadnych śladów. Ani jednego włosa. Rozumiesz chyba, dlaczego.
— Tak, Admirale.
Ravensburg wyciągnął rękę. Wenus podeszła do pana. Podrapał ją za uchem. Nie spuszczała oczu z jego twarzy. Wreszcie poklepał psa po łbie.
— Odprowadź ją, profesorze.
Maitland wziął Wenus za obrożę.
— Nie ma pewności, że zdobyli próbkę tkanki Virgo — powiedział Bayliss.
— Nie mogę ryzykować — odrzekł Ravensburg.
Skinął na Maitlanda, który wyprowadził psa. W drzwiach Wenus przekręciła głowę i spojrzała na swojego pana. Ravensburg odwrócił głowę. Wenus zaskowyczała.
Gdy zamknęły się drzwi, Bayliss przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Nie lubił przekazywać złych wieści swojemu panu. Spróbował przedstawić sytuację w nieco jaśniejszym świetle.
— To świetnie, że ten hotel w Memphis współpracuje z Securit. Mamy tam swoich zaufanych kuzynów.
Ravensburg pochylił się ku niemu.
— Miejmy nadzieję, że wykażą się większą kompetencją niż twój człowiek z Knoxville — rzucił szorstko.
Bayliss poruszył się niespokojnie.
— Nadal nie mogę zrozumieć, jak to się stało. Ta Kirby musi być najszybszym strzelcem w kraju. Nasz człowiek jak dotąd nigdy nie zawiódł.
— I więcej nie zawiedzie — mruknął Ravensburg. — Teraz trzeba działać szybko. To już nie jest kwestia ograniczenia szkód, ale przetrwania... Słuchaj zatem uważnie. Agnes Ling i ten Wallace mają zostać porwani z hotelu i sprowadzeni tutaj. To musi się stać tej nocy. Wyślesz grupę swoich ludzi do tej policjantki i żony Keena. Niech je śledzą, dopadną przy pierwszej sposobności i również sprowadzą tutaj. Chcę mieć wszystko pod bezpośrednią kontrolą. Wcześnie rano Keen będzie operował. Zaczekam do tego czasu, a potem podejmę odpowiednie decyzje. Ruszaj do pracy, kuzynie, i nie przynoś mi więcej niepomyślnych wiadomości.
Po wyjściu Baylissa Admirał sięgnął po telefon i wybrał numer. Była czwarta w nocy, ale ktoś natychmiast odebrał telefon. Ravensburg podał hasło i został połączony.
Pięć minut później wiedział już, że może liczyć tylko na siebie.
36
Może sprawiła to gorączka tej nocy lub miesiące celibatu, w każdym razie o czwartej rano Mark zapragnął jeszcze raz kochać się z Agnes.
Za pierwszym razem robili to gorączkowo, jak dwoje głodomorów wpuszczonych na bankiet z obfitością jedzenia. Tym razem Mark nie spieszył się. Agnes spała z głową w zagłębieniu jego ramienia; słaby blask padający z otwartych drzwi łazienki oświetlał jej twarz.
Pogłaskał ją po policzku, a potem po karku. Mruknęła cicho przez sen. Przesunął dłoń do jej piersi. Skóra dziewczyny była gładka jak jedwab. Sutki nabrzmiały pod dotykiem. Szepnęła coś cicho.
— Ciii... Nic niemów.
Mark odsunął kołdrę i popatrzył na cudowne ciało dziewczyny, pełne łagodnych łuków. Wodził po nich ręką, jak gdyby głaskał niespokojnego kotka. Oddech Agnes pogłębił się; przyciągnęła twarz Marka do swojej i dotknęła językiem jego policzka.
Czas jakby stanął w miejscu. Ciszę mąciły tylko ich oddechy, a później miłosne jęki.
Mark pierwszy osiągnął orgazm, ale poruszał się dalej. Wreszcie całe ciało Agnes zadrżało; jęknęła z rozkoszy.
Zsunął się z niej i legł na plecach.
— Doprawdy niezłe widowisko!
Unieśli raptownie głowy.
W otwartych drzwiach sypialni stało dwóch mężczyzn i uśmiechało się drwiąco. Obaj trzymali w dłoniach pistolety z tłumikami. Jeden mierzył w Marka, a drugi w Agnes, która instynktownie zasłoniła się kołdrą.
— Godna pochwały skromność — rzucił złośliwie jeden z intruzów — choć nieco spóźniona.
Był nieco starszy od towarzysza; miał krótko przystrzyżone, szpakowate włosy. Mark usiadł na łóżku.
— Kim jesteście, do cholery?
— Agentami biura podróży — odparł tamten. — Przynieśliśmy bilety na wycieczkę... W której oczywiście będziemy państwu towarzyszyć.
— Ravensburg ich nasłał, któżby inny? — powiedziała cicho Agnes. — Gdzie się podziali nasi ochroniarze?
— Drobny niefart, co? — spytał drwiąco mężczyzna. Podniósł kopertę z próbką szczątków Virgo. — A tu mamy chyba dowód rabowania grobów.
Agnes chciała coś powiedzieć, ale poczuła dotknięcie nogi Marka na swojej. Nie odezwała się.
— No jazda, ubierajcie się i pakujcie manatki. Jesteście zbyt inteligentni, żeby się wygłupiać. Jeden fałszywy ruch i po was. A to byłaby szkoda. Koniec harców w łóżku.
Mark rozpoznał bostoński akcent.
— Rób, co każe. Oni nie mają nic do stracenia.
Agnes była zbyt wściekła, żeby zachowywać skromność. Zsunęła się z łóżka i naga podeszła do krzesła, gdzie kilka godzin temu w pośpiechu rzuciła ubranie. Mark zrobił to samo.
Kiedy się ubrali i spakowali, drugi mężczyzna, wyglądający jak student, przeszukał apartament i łazienkę.
— To bardzo niegrzecznie tak wymykać się z hotelu w środku nocy bez płacenia rachunku — szydził starszy z porywaczy.
— Nikt w to nie uwierzy — odparł Mark. — Kimkolwiek jesteście, skończycie w więzieniu... Razem ze swoim szefem.
— Czas pokaże — odrzekł tamten. — Zobaczymy, gdzie kto skończy. Idziemy.
Wszystko musiało być dokładnie zaplanowane. Ochroniarz leżał na boku w korytarzu. Jego prawa ręka była wyciągnięta, jak gdyby próbował sięgnąć po pistolet leżący na dywanie.
— Nic mu nie będzie — powiedział siwowłosy. — Dostał zastrzyk, którym weterynarze uspokajają zwierzęta.
Spojrzał na Agnes ze złośliwym uśmieszkiem.
— Jest pani weterynarzem, prawda, panno Ling?
Agnes miała ochotę go spoliczkować, ale nie zrobiła tego. Lufa pistoletu znajdowała się tuż obok jej głowy.
Koło windy towarowej czekał trzeci porywacz, czwarty w drzwiach do piwnicy, a piąty przy otwartych drzwiach półciężarówki. Wepchnęli Agnes i Marka do środka. Podłogę samochodu przykrywała gruba wykładzina. Dowódca porywaczy i dwóch innych wskoczyło razem z nimi.
— Dokąd nas zabieracie? — spytał Mark.
— Do miejsca waszego przeznaczenia... Będziecie tam o świcie.
37
Najwyższy wódz narodu Irokezów jest wysoki i dobrze zbudowany, ma twarz jak wyrzeźbioną z kamienia, czarne jak atrament włosy i oczy, w których odbija się mądrość tysiąca lat. Nazywa się Wilma Mankiller. Dzień zaczyna, wcześnie i o siódmej rano zazwyczaj siedzi już za swoim biurkiem. Było właśnie kwadrans po siódmej, kiedy weszła asystentka i przez kilka minut opowiadała o gościu, Wilma wysłuchała jej bez słowa.
— Wprowadź go. Niech nam nie przeszkadzają... I żadnych telefonów.
Na widok mężczyzny Wilma wstała, przywitała go oficjalnie i wskazała krzesło. Przemówiła pierwsza. Wiedziała, że zwraca się do czystej krwi Irokeza.
— Jesteśmy dumni z tego, co osiągnąłeś. Niełatwo jest obracać się w tych kręgach. Teraz powiedz mi, czego potrzebujesz, i jakie ryzyko się z tym wiąże.
Mężczyzna mówił powoli, akcentując każde słowo. Wilma wysłuchała go w milczeniu. Na koniec powiedział:
— Ryzyko jest wielkie, zarówno bezpośrednie dla ludzi, którzy wezmą w tym udział, jak i polityczne.
Wilma zamyśliła się przez dłuższą chwilę. Wreszcie spojrzała na fotografię na ścianie, zbrązowiałą od starości. Przedstawiała starca o twarzy zrytej zmarszczkami jak świeżo zaorane pole i oczach, z których emanowała zaprawiona tragizmem dojrzałość.
— Oto mój dziad, Jack Mankiller. Zwykł mawiać, że życie to nieustanny ciąg strachu i zagrożenia, przerywany krótkimi chwilami szczęścia, i że prędzej czy później każdy musi przemierzyć własny szlak łez... Czy gniewasz się, że ci ludzie uważają cię za powolnego, głupiego Irokeza?
— Nie. Inteligencja czyni ich ignorantami. Ignorancja nie powinna wzbudzać gniewu... Ale gniewam się, kiedy wykorzystuje się władzę, żeby zadawać ból i unikać sprawiedliwości.
Wilma zwróciła spojrzenie na jego twarz. Wreszcie podjęła decyzję.
— Ilu mężnych potrzebujesz?
— Sześciu.
— Poślę ich do ciebie. — Po raz pierwszy jej surową twarz rozjaśnił uśmiech. — I pewnie powinni uzbroić się w coś innego niż łuki i strzały?
Nie odpowiedział uśmiechem, tylko skinął poważnie głową.
38
Doktor Jason Keen również wstał wcześnie do pracy. Po solidnym śniadaniu w stołówce z Yoshim spotkał się z resztą zespołu, który liczył w sumie siedem osób. Profesor Maitland, jako neurofizjolog, miał obserwować na monitorze obraz mózgu; Kramer był asystentem. Resztę ekipy stanowiły: instrumentariuszka, pielęgniarka, anestezjolog oraz jego asystent.
Jeszcze przed śniadaniem Jason odwiedził Apolla. Chłopiec zachowywał się nad podziw beztrosko. Kiedy jednak Jason wstał, żeby wyjść, Apollo chwycił go za rękę z przerażeniem w oczach. Doktor pochylił się i pogładził pacjenta po policzku.
— Nie martw się. Dla mnie taka operacja to coś takiego jak dla ciebie pokonanie Yoshiego w szachy.
— On był tu wczoraj wieczorem.
— Tak?
— Siedział na krześle koło mojego łóżka. Pielęgniarka mi powiedziała, bo ja wtedy spałem.
Jason poczuł dziwne wzruszenie. Uczucie łączące Japończyka z tym chłopcem było bardzo głębokie.
Jason zapewniał wprawdzie Apolla, że sobie poradzi, ale westchnął na widok ciemnoczerwonego węzła napęczniałych od krwi naczyń, przyczepionych do mózgu chłopca. Oglądał narośl na setkach skanów i zdjęć, więc znał ją jak własną dłoń, ale chirurgowi otwierającemu czaszkę zawsze towarzyszy nerwowe napięcie. Guz powstał na tylnym płacie przysadki mózgowej. Jason usuwał już gorsze od tego.
Cofnął się, żeby Kramer mógł się przyjrzeć; wiedział, że Niemiec po raz pierwszy widzi narośl tętniczą na własne oczy.
Po kilku sekundach Kramer wyprostował się i spojrzał na Jasona.
— Wydaje mi się, że nie jest aż tak groźna, jak wygląda — rzucił buńczucznie. Ale jego oczy wyrażały coś zupełnie innego: ulgę, że to Jason operuje, a nie on sam.
Doktor zaś wiedział już, że jego dzisiejszy asystent ma więcej tupetu niż umiejętności. Spojrzał na Maitlanda siedzącego z prawej strony przed ekranem monitora.
— Czy ma pan czytelny obraz? — spytał.
— Tak, bardzo dobry.
— W czasie operacji proszę przekazywać informacje wyraźnym, donośnym, ale spokojnym głosem... Żadnej histerii.
Profesor uniósł głowę. Jason zobaczył złość w jego oczach.
— Ja mam doświadczenie, doktorze.
— Tak, ale trochę wyszedł pan z wprawy. Życie Apolla spoczywa tak samo w moich, jak i w pańskich rękach.
Maitland zwrócił spojrzenie na ekran. Jason spojrzał na kable prowadzące od monitora do elektrod na kostce Apolla, wysyłających sygnały widoczne później na ekranie. Nagle poczuł bardzo wyraźnie urządzenie wielkości monety przymocowane paskiem do wewnętrznej strony kostki swojej lewej nogi. Był to miniaturowy nadajnik o niewielkim zasięgu, wykonany przez Yoshiego, który zapewniał Jasona, że jeśli stuknie nim o prawą kostkę, wywoła chaos na ekranie monitora. Jeśli Yoshi się pomylił, obaj mogli nie dożyć końca tego dnia.
Złączył na chwilą palce obu dłoni, wyciągnął przed siebie ramiona i usłyszał chrupnięcie kostek.
Przystąpił do pracy.
39
Wóz policyjny przyjechał godziną po telefonie. Ruth i Lisa obserwowały przez okno jak parkuje; wysiadło z niego dwóch funkcjonariuszy. Obaj byli w średnim wieku, z lekko odstającymi brzuchami. Rozległ się dzwonek do drzwi. Ruth otworzyła, ale nie zdjęła łańcucha.
— Policja.
Ruth czekała dalej.
— Sheila.
Było to hasło, które uzgodniła z Chesterem. Odpięła łańcuch i wpuściła policjantów. Jeden był wysoki i łysy, a drugi niski, w okularach bez oprawek. Zmierzyli gospodynie zaciekawionym spojrzeniem, a następnie rozejrzeli się po spartańsko urządzonym mieszkaniu.
— Żadnych imion — ogłosił niższy. — Nazywajcie mnie Laurel, a jego Hardy.
— Świetnie — powiedziała z uśmiechem Ruth. — Ja jestem Jean Harlow, a to Rita Hayworth.
Policjanci spojrzeli po sobie.
— Czuję się, jakbym grała w jakimś zwariowanym serialu telewizyjnym — odezwała się Lisa. — Co mamy teraz w scenopisie?
— Jeśli ktoś obserwuje to mieszkanie, powinniśmy spędzić tu z dziesięć lub piętnaście minut, żeby wyglądało na krótką rewizję. Zabierzemy was, a potem przyślemy ciężarówkę, która odholuje mustanga na policyjny parking. Wymyślimy jakieś drobne naruszenie przepisów drogowych, ale jeśli w ciągu dwóch tygodni nie odbierzecie wozu, nie zapłacicie mandatu i rachunku za holowanie, trafi na aukcję.
— Odbiorę samochód — powiedziała zdecydowanie Ruth. — Co potem?
— Posiedzicie z godzinę w areszcie, a później wypuścimy was tylnym wyjściem — wyjaśnił „Laurel”. — Dwie przecznice dalej jest wypożyczalnia samochodów. Nazywa się Hertz.
Ruth zerknęła na zegarek.
— Tymczasem zaparzę kawy.
Siedzieli przy sosnowym stoliku; zapanowało trochę niezręczne milczenie. „Laurel” pijąc kawę lekko siorbał.
— To bardzo miło, że nam pomagacie — powiedziała Lisa.
— W soboty jeździmy zwykle grać w bilard z waszymi kumplami z Sheili — wyjaśnił „Hardy”.
Temat wydawał się zamknięty.
— Znacie może jakiegoś fryzjera na południe od miasta? — spytała Ruth. — Musimy zmienić nieco aparycję. Może przydałyby się peruki?
Policjanci spojrzeli na siebie.
— Jest taka jedna wizażystka, którą wzywamy zawsze, kiedy trzeba wykonać jakąś robotę w przebraniu. Jest piekielnie dobra, i ma niezły wybór peruk. Moglibyśmy do niej zadzwonić. Musiałybyście zapłacić od razu.
— To żaden problem — powiedziała Ruth. — Ale czy ona umie trzymać buzię na kłódkę?
Jeden z policjantów wskazał partnera.
— To Jima... Hardy'ego siostrzenica.
Drugi udał, że nie zauważył przejęzyczenia. Ruth spojrzała na zegarek.
— Doskonale. Chyba możemy już jechać. Przyniosę torby.
Wyszła do sypialni, a Lisa pozbierała puste kubki, umyła je, wytarła i postawiła w szafce.
Policjanci podeszli do okna i wyjrzeli.
— Jeśli ktoś je obserwuje, to prawdopodobnie z tamtego niebieskiego vana pod drzewem. Stał tam, kiedy przyjechaliśmy. Widziałem w środku kierowcę. Nadał tam siedzi.
— Trzeba będzie zerknąć na numery, jak wyjedziemy — powiedział „Hardy”. — Na komendzie sprawdzimy je w komputerze.
— Mieliśmy się w to nie angażować.
— Zgadza się. Chcę tylko sprawdzić z ciekawości.
— Chcecie wyjść w kajdankach? — spytał „Hardy”, kiedy stanęli przy drzwiach.
— Tak, to będzie wyglądać bardziej realistycznie — odparła Ruth po chwili zastanowienia.
Policjanci sprawnie założyli im kajdanki za plecami.
Laurel wyszedł pierwszy. Ruth podążyła za nim.
— Pierwszy raz mi się zdarza mieć je na rękach zamiast przy pasku.
— Nie martw się — pocieszyła ją Lisa. — Pierwszy raz policjant nosi mi torebkę.
Wepchnęli je bezceremonialnie na tylne siedzenia wozu patrolowego. Torby wrzucili do bagażnika. Po chwili samochód ruszył z piskiem opon.
Odezwał się telefon na biurku Kena Baylissa. Podniósł słuchawkę i od razu domyślił się po trzaskach, że ktoś dzwoni z telefonu komórkowego.
— Zgłasza się „Pomarańcza trzy”.
Bayliss wyprostował się.
— Mów.
— Te dwie kobiety zostały aresztowane.
— Co?!
— Aresztowane! Jakieś piętnaście minut temu podjechał samochód i wysiadło dwóch gliniarzy. Przed chwilą wyszli z mieszkania z tymi dwiema i odjechali.
— Jesteś pewien, że je aresztowali?
— Wyprowadzili je w kajdankach, do licha ciężkiego! Co mam robić?
— Zaczekaj chwilę.
Bayliss opuścił słuchawkę i zastanowił się. Może to Ravensburg pociągnął za jakiś sznurek, o którym on nie wie? Podniósł słuchawkę do ucha.
— Mustang stoi tam jeszcze?
— Tak, jest zaparkowany przy wejściu.
— Dobrze. Zostań i nie spuszczaj go z oka. Jeśli ktoś przyjedzie po niego samochodem, zapamiętaj wygląd wozu i zadzwoń do mnie natychmiast... I pojedź za nim.
Pół godziny później telefon znów zadzwonił.
— „Pomarańcza trzy” — odezwał się ten sam głos. — Zabrali mustanga.
— Przyjrzałeś się, kto? Jedziesz za samochodem?
— Nie muszę. To była policyjna ciężarówka. Odholowali wóz na parking przy komendzie.
Bayliss kiwnął głową. A więc te dwie zniknęły z pola widzenia. Przynajmniej na razie.
Dwie godziny później Ruth i Lisa jechały na południe czarnym samochodem terenowym typu nissan pathfinder. Ruth zerknęła na Lisę.
— Nieźle wyglądasz jako rudzielec.
— Dziękuję. Tobie też całkiem do twarzy w blond peruce. Rzeczywiście upodobniłaś się do Jean Harlow.
— Jasne. A tobie nie do twarzy z ironią — odparła Ruth. Nagłe przypomniała sobie kartkę papieru, którą „Hardy” wcisnął jej do kieszeni, gdy wychodziły z komendy, i surowo przykazał, żeby przeczytać dopiero za miastem. Podała zwitek Lisie.
— Czytaj.
Treść listu była następująca:
„Wydaje mi się, że obserwowano was z niebieskiego vana marki Ford. Sprawdziłem numery rejestracyjne. Wóz został zarejestrowany na firmę Securit. Podrzyjcie kartkę i wyrzućcie na wiatr”.
Lisa wyrzucała po kolei skrawki papieru przez okno.
— A więc nic nie dzieje się bez przypadku. Jedźmy się przyjrzeć jaskini admirała Ravensburga.
Chata z drewnianych bali stała na środku polany. Wyblakły napis nad drzwiami głosił:
Stowarzyszenie ochrony przyrody plemienia Irokezów.
Budynek wyglądał na od dawna opuszczony. Górskie wichry odcisnęły na nim swój ślad. Gdzieś na tyłach skrzypnęły zardzewiałe zawiasy.
Redbird siedział na progu i czekał.
Cała szóstka była starsza, niż się spodziewał: od czterdziestu do około czterdziestu pięciu lat. Pierwsi dwaj przyjechali na motorach, ubrani w czarne skórzane kombinezony. Odpięli płócienne torby i popatrzyli na Redbirda, który miał na sobie kurtkę i spodnie z jeleniej skóry.
— Wódz was przysłał?
Skinęli głowami i weszli do środka.
Następnych trzech przyjechało czarnym dżipem. Ci też mieli płócienne torby. Przy wejściu przedstawili się jako Steve, Tim i Charley.
Ostatni siedział za kierownicą cadillaca de ville, prawdziwego potwora w kolorze niebieskim, połyskującego chromem, który wtoczył się na polanę niczym zagubiony arystokrata do pijalni piwa.
Samochód stanął obok czarnego dżipa Redbirda; wysiadł z niego mężczyzna ubrany jak włoski mafioso: w granatowy wełniany garnitur i czarny płaszcz z kaszmiru zwisający elegancko z ramion. Błyszczące od brylantyny czarne włosy mężczyzny, gładko zaczesane do tyłu, opadały aż do szyi, na której kołysał się ciężki złoty łańcuch. Zmierzył Redbirda spojrzeniem czarnych, lekko przymrużonych oczu.
— Ty tu jesteś wodzem? — spytał.
— Mam na imię Redbird. A ty?
— Jestem Tom Sixkiller.
— Krewniak Bluforda Sixkillera?
— Jego wnuk.
Redbird uśmiechnął się szeroko, wstał i gestem zaprosił do środka.
— Wszyscy już są. Wejdźmy.
Redbird przywiózł prowiant. Na pierwszy ogień poszły kanapki z indykiem oraz woda w butelkach; miał jeszcze porcje suszonego mięsa i zapas wody.
Nikt się nie skarżył. Zasiedli przy drewnianym stole; Redbird rozłożył mapę i wyjaśnił sytuację. Pokazał ośrodek NAZL i miejsce, w którym dwie kobiety rozbiły obóz. Redbird potrzebował ochotnika, który miałby je na oku.
Wszyscy bez wahania wskazali Charleya, wyjaśniając żartobliwie, że jest najlepszym zwiadowcą, ponieważ jego brzuszek tłumi odgłos kroków. Charley uśmiechnął się skromnie, ale nie zaprotestował. Redbird wręczył mu radiotelefon i nadał kryptonim Kojot. Sam nazwał się Orzeł, a pozostali dostali kryptonimy od różnych zwierząt i ptaków; tylko Sixkiller wolał się nazywać Grzechotka.
Przebrali się w kurtki i spodnie ze skóry jelenia i zabrali do czyszczenia broni.
Wszyscy oprócz Sixkillera mieli pistolety maszynowe Ml6 i kolty model 1911; obchodzili się z nimi z niedbałą swobodą znawców.
Sixkiller miał tylko zakrzywiony myśliwski nóż; wyjaśnił, że nie znosi przedmiotów, które hałasują. Naostrzył swoją broń na błyszczącym pasie z grubej skóry.
— Czym się zajmujesz? — spytał Redbird.
— Sprzedaję ubezpieczenia na życie — odparł nie przerywając rytmicznego ruchu.
Redbird rozejrzał się po twarzach towarzyszy; nie śmiali się. Najwyraźniej darzyli szacunkiem mężczyznę oraz jego nóż.
— Pracowaliście już kiedyś razem?
Wszyscy skinęli głowami.
— Zbudowaliśmy tę chatę dwadzieścia lat temu... — odparł Tim. — To była nasza wspólna praca.
Redbird nie pytał o nic więcej. Zjedli kanapki; Charley wyruszył, żeby obserwować dwie kobiety.
Usiedli przy stole w uspokajającej ciszy. Niektórzy zapalili tytoń. Steve go żuł.
— Położę się i posłucham Beethovena na walkmanie — oznajmił Sixkiller wstając.
Redbird czuł się dobrze wśród swoich.
40
Senator Lucille Ling otrzymała przesyłkę w swoim biurze. Pokwitowała odbiór, a następnie wysypała zawartość na biurko i przeczytała list od Agnes. Już miała podnieść słuchawkę, żeby wybrać numer, kiedy telefon zadzwonił. Po chwili z niedowierzaniem słuchała kierowniczki hotelu Peabody.
— Czy pani postradała zmysły? Mówi mi pani, że mężczyzna mieszkający w pokoju z moją córką ogłuszył ochroniarza i wstrzyknął mu środek usypiający?... Nie obchodzi mnie, co on mówi. To nie może być prawda... Tak, Mark Wallace... Jest moim pracownikiem... A córka? Zniknęła? Razem z bagażami? Chwileczkę.
Lucy zerknęła nerwowo na list, pospiesznie rozważając wszystkie możliwości.
— Proszę zadzwonić do mnie i podać nazwisko funkcjonariusza zajmującego się tą sprawą. Będę tam za kilka godzin... Tak, rozumiem. Ależ nie, oczywiście że nie... Jestem pewna, że postąpiła pani słusznie... Do zobaczenia niebawem. Dziękuję.
Z władzy trzeba korzystać umiejętnie. Lucille miała w tym wprawę.
Najpierw zadzwoniła do Pentagonu, gdzie dowiedziała się, że sekretarz stanu Murry Goldman przebywa na spotkaniu NATO w Brukseli. Zaklęła pod nosem. Zapomniała o tym. Poprosiła o przekazanie mu wiadomości, żeby zadzwonił do niej jak najszybciej w niesłychanie ważnej i pilnej sprawie. Podała numery telefonów komórkowych, swój oraz asystentki.
Potem zadzwoniła do starszego senatora z Tennessee, z którym była w dobrej komitywie. Szybko opisała mu sytuację i poprosiła, aby uświadomił władzom stanowym wagę sprawy i zwrócił się do policji o oddelegowanie do śledztwa najlepszych ludzi. Obiecał, że spełni prośbę.
Następny telefon Lucy wykonała do prokuratora generalnego. Była to kwestia dobrych obyczajów. Chciała spotkać się z dyrektorem FBI, ale ten podlega zwierzchnictwu prokuratora generalnego. Wreszcie dodzwoniła się do asystenta pani prokurator, który siedział obok szefowej w limuzynie i zaraz przekazał telefon. Była to kobieta zdecydowana i niezależna. Wysłuchała Lucy uważnie.
— Tak kochanie, trudno się do niego dodzwonić, ale ja mogę to zrobić, nawet jeśli siedzi w toalecie. Jest pani w swoim biurze?... Dobrze. Zaraz do pani zatelefonuje. Każę mu się informować na bieżąco, to go zmobilizuje. Mam nadzieję, że pani córce nic się nie stało.
Lucy podziękowała i odłożyła słuchawkę. Trzy minuty później zadzwonił dyrektor FBI. Był nieco podenerwowany. W rozmowie z nim Lucy prosiła o wszystko uprzejmie, ale czyniła to głosem twardym jak stal. Poprosiła o przysłanie do swojego biura techników z laboratorium kryminalistyki FBI w celu odebrania próbek i porównania z innymi, które również otrzymają. Powiedziała, że będzie wdzięczna, jeśli zadanie zostanie potraktowane jako priorytetowe. Następnie poprosiła dyrektora o skontaktowanie się z szefem biura FBI w Memphis, przedstawienie mu sytuacji i uprzedzenie, że Lucy przybędzie tam niebawem i będzie potrzebować jego pomocy.
Spytała o nazwisko agenta, ale dyrektor nie był w swoim biurze i nie pamiętał go. Obiecał szybko oddzwonić. Lucy odłożyła słuchawkę, wyprostowała się i westchnęła. Nie była lękliwą kobietą, ale teraz bała się o życie córki.
Wreszcie zawołała asystentkę i wydała instrukcje, żeby jej prywatny odrzutowiec czekał w pogotowiu.
41
Jason oddzielił ostatnie naczynie krwionośne; mózg pacjenta był wolny od narośli. Operacja zakończyła się.
— Za kilka minut skończę — powiedział Jason do Maitlanda. — Jak tam obraz?
— Bardzo dobry, doktorze — odparł profesor głosem pełnym szacunku. — Nie odnotowuję większego zakłócenia aktywności mózgu.
Kramer pochylił się nad stołem.
— Proszę odsłonić — polecił Jason. — Nie chcę żadnej wpadki na tym etapie.
Niemiec odsunął się z pomrukiem zrozumienia. Przez sześć godzin trwania operacji zachowywał się bardzo spokojnie, niczym początkujący tenor słuchający Pavarottiego. Jason pochylił się nad głową Apolla i delikatnie odsunął węzeł nabrzmiałych naczyń krwionośnych. Zaczerpnął głęboko powietrza i mocno stuknął prawą kostką o lewą.
Maitland wydał okrzyk zdumienia. Jason przyjął go z niewysłowioną ulgą.
— Co się stało? — warknął.
— Mam zakłócenia obrazu.
— Jakiego rodzaju?
— Śnieży. Nic nie widać.
— Zupełnie nic?
— Tylko śnieżenie!
— Niech to licho! — zawołał Jason. — Nie mogę teraz przerwać... Bogu dzięki, że to się nie stało godzinę temu. Kramer! Niech pan pomoże profesorowi. Proszę dać znać, jak tylko odzyskacie obraz!
Kramer oddalił się od stołu. Jason pochylił się nad płatem skroniowym.
— W porządku. Skończyłem — powiedział pięć minut później.
Ostrożnie wyjął narośl i złożył do naczynia. Wyglądała jak ogromna pijawka, która nie może dłużej ssać krwi ofiary. Wszyscy członkowie zespołu patrzyli jak urzeczeni. Wiedzieli, że sześć godzin wymagającego najwyższej koncentracji wysiłku jednego człowieka uratowało życie chłopca.
Jason podał naczynie Kramerowi.
— Proszę wykonać analizę... Tak na wszelki wypadek. Proszę zacząć od razu. Ja wszystkim się tu zajmę.
Kramer odebrał naczynie i wyszedł z sali operacyjnej. Jason westchnął z ulgą po raz drugi.
Zabrał się do zamykania cięcia.
— Nadal śnieży? — spytał.
— Tak.
— Mam nadzieję, że oddział pooperacyjny już działa.
Maitland podszedł do mikrofonu w ścianie i wydał odpowiednie instrukcje.
— Czy wykonał pan wiele analiz pooperacyjnych? — spytał mimochodem.
Niepewna odpowiedź Maitlanda potwierdziła jego domysły.
— Nie... Oczywiście, znam wykresy... Teoretycznie jestem doskonale przygotowany.
Jason uśmiechnął się do siebie.
— Tak... teoria. Po takiej operacji zdarzają się zaburzenia obrazu tylnego i środkowego płatu mózgu... Czasem nawet skroniowego.
— Tak, rozumiem — powiedział Maitland.
Na te słowa Jason uspokoił się, wiedząc, że jego życiu nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo.
— Będę obecny przy analizie, profesorze — oznajmił Jason. — Pańskie przygotowanie teoretyczne i moja praktyka doskonałe się uzupełniają.
Maitland uśmiechnął się po raz pierwszy.
— Z całą pewnością.
Dwie godziny później Jason rozciągnął się na łóżku, wyczerpany fizycznie i psychicznie. Dodatkowe napięcie towarzyszące mu podczas tej operacji jeszcze bardziej spotęgowało zmęczenie. Mimo to nie mógł zasnąć; jego myśli krążyły wokół Apolla i tego, co Yoshi powiedział przy śniadaniu.
— Kiedy będzie można przewieźć Apolla po operacji? — spytał Japończyk.
— Dokąd przewieźć?
— Zabrać stąd.
— Najwcześniej za dwa dni.
Yoshi zafrasował się.
— Nie można szybciej?
— Można, ale to niebezpieczne dla pacjenta. O co chodzi?
Yoshi wziął łyk przesłodzonej herbaty.
— Wszystko wskazuje na to, że wydarzenia zbliżają się do punktu kulminacyjnego. Ochrona wewnętrzna została postawiona w stan pełnej gotowości już wczoraj wieczorem. Mój oswojony kuzyn powiedział mi, że dziś rano do ośrodka przywieziono dwóch więźniów. Młodego mężczyznę i kobietę. Admirał natomiast nie rusza się ze swojej kwatery. Ruch jest taki, że brama główna prawie się nie zamyka.
— Przecież nie widać stąd głównej bramy.
Yoshi westchnął.
— Jason, ja widzę wszystko. Brama uruchamiana jest elektronicznie. Każde otwarcie i zamknięcie zostawia ślad w moim komputerze. Wczoraj wieczorem i w nocy otwierała się i zamykała, niczym drzwi supermarketu.
Jason spojrzał z respektem na twarz Japończyka.
— Jak chcesz przewieźć Apolla?
— Karetką.
— Jesteś pewien?
Yoshi wzruszył ramionami.
— Tak, o ile to możliwe w naszej sytuacji.
— Jeśli operacja się powiedzie, będzie można go przetransportować po upływie dwunastu godzin, choć wiąże się to z pewnym ryzykiem. Dam ci znać przy kolacji. Czy wszystko jest przygotowane?
— Znaczna część budżetu agencji musiała zostać przeznaczona na technikę komputerową. Cały sprzęt elektroniczny jest najnowszej generacji. Ravensburg musiał do tego zatrudnić dobrych fachowców.
— Ale nie tak dobrych jak ty?
— Nas Japończyków cechuje skromność.
— Tak, ale są wyjątki od tej reguły. — Zerknął na zegarek. — Czas na mnie... Ciekawe, kim jest tych dwoje porwanych.
— Nie wiem, ale już niedługo się dowiem.
Jason był zaintrygowany.
— Od swojego oswojonego „kuzyna?”
— Tak.
— I nie dowiem się, kto to jest?
— Obiecałem. Powiem ci, kiedy to będzie potrzebne. Powodzenia. Myślami będę przy tobie... i przy Apollu.
Jason zdołał wreszcie zasnąć. Wiedział, że budzik zadzwoni za trzy godziny. Elektroniczny budzik.
42
— Kiedy będzie można go przewozić?
— Najwcześniej za czterdzieści osiem godzin.
Admirał Ralf Ravensburg skrzywił usta w grymasie. Widać było jednak, że podjął decyzję i jest pewny swego.
— Czy to jest twoja opinia czy Keena? — spytał.
Maitland odpowiedział tonem autorytetu.
— Admirale, tak skomplikowana operacja to praca zespołowa. Doktor Keen wykonał zadanie chirurga, a ja — neurofizjologa. Nasz wspólny wysiłek zakończył się wielkim sukcesem. — Zawiesił głos, jakby czekał na pochwałę. Ale nie doczekał się. Ravensburg przyglądał mu się, jakby patrzył na mebel. — Tak poważna interwencja chirurgiczna jest jak silny cios. Potrzeba czasu, żeby skutki minęły.
Ravensburg zamyślił się na pół minuty. Nagle uśmiechnął się i pochylił do profesora.
— Adamie, doceniam wszystko, co uczyniłeś. Projekt Apollo nigdy nie doszedłby do skutku bez ciebie. Dokonaliśmy wielkiego skoku, nasze nazwiska zapiszą się w historii... Czy potrzebujemy jeszcze Keena?
— Keena?
— Tak. Wykonał swoje zadanie, operacja się powiodła. Czy nie czas pozbyć się go?
Maitland nie był zaskoczony. Należał do wąskiego kręgu wtajemniczonych.
— Trzeba poczekać jeszcze co najmniej czterdzieści osiem godzin. Na razie wszystko szło dobrze, ale nigdy nie można wykluczyć komplikacji.
— Chcesz powiedzieć, że musiałby operować jeszcze raz?
— Szansę są minimalne, ale jednak są.
— A Kramer? Czy on nie może tego zrobić?
Maitland potrząsnął zdecydowanie głową.
— Kramer jest kompetentnym chirurgiem, ale daleko mu do tego poziomu. Czemu chcesz wywieźć Apolla?
Ravensburg przybrał mesjanistyczny ton. Jego głos zdawał się płynąć z głębi jego brzucha.
— Adamie, ciemne siły sprzysięgły się przeciwko nam. Ani na chwilę nie zaprzestają swych wysiłków. Kiedy Galileusz dowiódł, że ziemia krąży wokół słońca, a nie odwrotnie, torturowano go, a potem wtrącono do lochu. Gdy Darwin udowodnił, że nie było Adama i Ewy, wyklęto go i zaczęto ścigać jak przestępcę. Historia ludzkości dowodzi, że nauka zawsze musiała walczyć w swojej obronie.
Podniósł palec.
— W tej chwili trzymam w ręku córką senator Ling i wywiadowcę z jej biura. Lucille Ling ma władzę i w tej chwili próbuje ją wykorzystać. Wydaje mi się, że mogę powstrzymywać jej wysiłki przez dwa lub trzy dni... ale na pewno nie dłużej.
Maitlandowi nie przyszło do głowy, że słucha człowieka niezrównoważonego, bo jego — oraz innych „kuzynów” — umysł był w tym samym stanie. Intelekt nie stanowi tamy dla paranoi.
— Dokąd zabierzemy Apolla? — spytał.
— Do Rockhampton Ranch, rzecz jasna.
Maitland kiwał głową z podziwu dla wielkiej przenikliwości Admirała. Ranczo Rockhampton zajmowało obszar dwudziestu tysięcy akrów w odległym zakątku i miało własne lotnisko. Było nie tyle ranczem, co centrum badawczym zajmującym się biologicznym i genetycznym udoskonalaniem gatunków bydła. Ravensburg finansował je potajemnie z budżetu NAZL i udostępniał wszystkie osiągnięcia badawcze, dlatego Rockhampton odnosiło wielkie sukcesy finansowe. Tamtejsze laboratoria prowadziły pionierskie badania. Posiadaczem ośrodka była firma zarejestrowana na Kajmanach. Nawet CIA nie byłoby łatwo ustalić, że prawdziwym właścicielem jest Ravensburg.
— Udasz się tam z nielicznym zespołem wtajemniczonych osób.
Tempo rozwoju wydarzeń oszołomiło Maitlanda. Jego umysł koncentrował się na swojej wąskiej specjalności. On, podobnie jak Bayliss, należał do ludzi, których należało prowadzić za rękę.
— Co się stanie z NAZL?...
— Scenariusz ostateczny, Adamie — oznajmił podniosłym tonem Ravensburg.
Profesor patrzył przez dłuższą chwilę na swojego pana i mistrza. Potem przeniósł wzrok na niebieską, metalową skrzynkę na biurku Admirała. Miała zamek otwierany sześciocyfrową kombinacją liczb. Maitland był jedną z trzech osób, które wiedziały, że w skrzynce znajduje się włącznik czasowy działający z czterdziestoośmiogodzinnym opóźnieniem, żółta dźwigienka i czerwony guzik.
Po nastawieniu włącznika i przesunięciu dźwigni w lewo wystarczyło nacisnąć guzik. Uruchomiona w ten sposób sekwencja po upływie określonego czasu zdetonuje podziemne ładunki wybuchowe, które obrócą cały gmach w stertę gruzu.
— Co się stanie z „kuzynami?” — wymamrotał Maitland. Ravensburg rozłożył ręce jak nauczyciel tłumaczący uczniowi oczywistą rzecz.
— Wszak zawsze wiedzieliśmy, że niektórzy „kuzyni” są ważniejsi od innych. Zawsze o tym wiedzieliśmy, Adamie.
Zapadła dłuższa cisza.
— Czy nie możesz użyć swojej władzy, żeby powstrzymać tę Ling?
— Próbowałem, i nadal będę próbował — odparł Admirał. — Mogą posłużyć się groźbami, a nawet szantażem. Ale największa siła zawsze chroni samą siebie. Tak już jest w życiu, Adamie.
— Nawet jeśli?...
— Tak, nawet jeśli. Idź teraz i zajmij się pacjentem.
Dwa piętra niżej, w podziemnej otchłani, Agnes próbowała zasnąć; nie było to łatwe, bo Mark maszerował w tę i z powrotem po modernistycznie urządzonym pokoju, ani na chwilę nie przestając perorować.
— Ten człowiek musiał oszaleć! Czy on nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji tego, co czyni? Twoja matka wiedziała przecież, co robimy i gdzie jesteśmy. W każdej chwili wszystkie rodzaje służb porządkowych w kraju mogą zapukać do jego drzwi.
Agnes przewróciła się na bok.
— To trochę potrwa, Mark. Mam wrażenie, że od tego czasu minęła wieczność, ale kilka dni temu w biurze mamy wygłosiłeś nam wykład o tym, ile władzy i wpływów zdołał zgromadzić Ravensburg... I w jaki sposób.
— Tak, ale to wszystko i tak jest niewiarygodne. Nie porywa się tak po prostu córki senator Stanów Zjednoczonych... Jak to możliwe, że on zmusza do tego swoich ludzi?
Agnes westchnęła i oparła głowę na dłoni.
— To jest sekta. Nie widzisz?
— Sekta?
— Tak, Ravensburg stworzył sektę. Nie jest pierwszą, która przeniknęła do establishmentu, i nie ostatnią. — Wskazała ręką sufit. — Te wszystkie światełka w pomieszczeniach i na korytarzach, ich uniformy, sposób mówienia, wzrok... To sekta, a Ravensburg jest jej prorokiem. Wyznawcy sekt całkowicie poddają się woli swojego proroka czy guru. Zrzekają się własności, życia, nawet świadomości. Ta sekta różni się od innych tym, że cieszy się nieświadomym — w każdym razie taką mam nadzieję — wsparciem i ochroną ze strony niektórych służb federalnych. Pewnie również lokalnych. Teraz możemy tylko czekać i żywić nadzieję, że moja mama zdoła do nas dotrzeć. Pewnie już dostała kopertę z próbką tkanki, a kierowniczka hotelu zawiadomiła ją o naszym zniknięciu. Musimy czekać. A ty połóż się i spróbuj zasnąć.
Mark chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo rozległo się pukanie do drzwi. Weszła kobieta, wysoka i atrakcyjna, ubrana tak samo jak inni. Różniła się od pozostałych „kuzynów” tym, że miała przy pasie pistolet. Uśmiechnęła się.
— Witajcie, jestem Gail Saltz. Dowodzę ochroną wewnętrzną ośrodka. Przykro mi, że nie mogłam was powitać.
— Bardzo nas to rozczarowało — rzucił sarkastycznie Mark.
Gail zignorowała jego słowa.
— Przyniosłam coś do jedzenia.
W drzwiach ukazał się mężczyzna z dużą tacą przykrytą wypukłym srebrnym wiekiem. Postawił ją na stole i wyszedł. Mark skierował wzrok na otwarte drzwi.
— Nawet o tym nie myśl — ostrzegła Gail.
— Może pani powiedzieć Ravensburgowi, że jego dni są policzone — odezwała się Agnes. — Moja mama tego dopilnuje.
— Twoja mama?
Na twarzy Agnes malowało się zdumienie.
— Nie wie pani, kim jestem?
— I nie znam żadnego Ravensburga.
Agnes uwierzyła w pierwsze zdanie, ale w drugie już nie.
— Jestem córką senator Lucille Ling. — Wskazała Marka. — A to pracownik jej biura. Pani szef, albo jak go tam nazywacie, igra z ogniem.
— Nie omieszkam mu przekazać — powiedziała poważnym tonem. — A teraz proszę zjeść, zanim wystygnie.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Agnes zsunęła nogi z łóżka, a Mark zaczął oglądać drzwi. Nie miały klamki. Nacisnął niebieski guzik na ścianie, ale nic się nie stało. Agnes podniosła wieko tacy. Były tam kawałki baraniny, wołowiny i steku, a także ziemniaki puree i sałatka.
Nagle oboje poczuli głód.
— Może być zatrute — ostrzegł Mark.
— Gdyby Ravensburg chciał nas zabić, mógł to zrobić w hotelu — powiedziała Agnes, siadając do jedzenia.
Mark poszedł w jej ślady.
— Ta kobieta różniła się jakoś od tych ludzi, których widzieliśmy wcześniej.
— W jaki sposób?
— Nie jestem pewna, ale jej zachowanie było inne... Oczy też...
Ruth i Lisa rozbiły zielony namiot na skraju lasu, gdzie wkomponował się w listowie i krzaki. Z wejścia widziały kwaterę NAZL leżącą w odległości około półtora kilometra. Ruth obserwowała teren przez silną lornetkę.
W czasie podróży zatrzymały się w miasteczku Maryville, w którym znalazły sklep ze sprzętem sportowym i myśliwskim. Lisa poczuła się w swoim żywiole, bo należała do skautów i zdobyła wszystkie sprawności. Oprócz namiotu kupiły śpiwory, naczynia do gotowania, maszynkę gazową z zapasowymi zbiornikami, ubrania maskujące, kalosze, duży pojemnik na wodę, dziesięciogalonowy kanister na zapasowe paliwo do dżipa oraz lornetkę. Później udały się do supermarketu i zaopatrzyły się w konserwy, bułki i czekoladę.
— Weźmiemy czekoladę, bo daje dużo energii — wyjaśniła Ruth.
— Lepiej powiedz po prostu, że jesteś łasuchem — zaśmiała się Lisa.
Gdyby nie to, że czekało je śmiertelnie niebezpieczne zadanie, z pewnością dobrze by się bawiły.
Ruth odłożyła lornetkę.
— Ośrodek jest piekielnie dobrze zabezpieczony. Bardziej przypomina więzienie niż centrum naukowe.
Lisa wpatrywała się intensywnie w odległy budynek.
— Jason tam jest — oznajmiła cicho. — Wiem to... Czuję... — Odwróciła się do przyjaciółki. — A może tylko tego pragnę?
Ruth potrząsnęła głową.
— Nie sądzą. Wszystko wskazuje na to, że on naprawdę tam jest. Dotarłyśmy do końca szlaku.
— I co teraz zrobimy?
— Będziemy obserwować teren dzisiaj i jutro. Chcą się zorientować, jak często wyjeżdżają i wjeżdżają, jak dokładnie kontrolują obce pojazdy, czy mają dobrą ochronę — wyjaśniła Ruth.
— A potem?
Ruth westchnęła.
— Potem będę musiała wymyślić jakiś sposób, żeby dostać się do środka... Masz mocny sygnał w swojej komórce?
Lisa wyjęła z kieszeni telefon, przycisnęła guzik i spojrzała na wskaźnik.
— Całkiem dobry... Kto gotuje kolację?
— Ja otworzę konserwy, a ty wrzucisz zawartość do garnka — odparła po chwili namysłu Ruth.
Gulasz z wołowiny z cebulą trudno nazwać wykwintnym daniem, ale był przynajmniej gorący i pożywny. Nakładając porcję, Ruth rozejrzała się po obozowisku. Widziała dach samochodu zaparkowanego w odległości czterdziestu metrów za pagórkiem wśród drzew.
— Wybrałyśmy dobre miejsce. Nikt nas tu nie widzi ani nie znajdzie, chyba że przez przypadek. Możemy spać spokojnie.
Sześćdziesiąt metrów dalej przygarbiony mężczyzna siedział nieruchomo. Będzie tak siedział jeszcze wiele godzin. Niemal całkowicie wtopił się w zieleń otoczenia. Tu, w lesie czuł się stokroć bardziej u siebie niż nowojorska policjantka czy była harcerka.
43
Jason dostrzegł w oczach Apolla błysk świadomości. Poczuł ulgę, a zarazem obawę. Wiedział, że chłopiec na pewno nie stracił pamięci krótkookresowej. Dopiero po pewnym czasie da się odczuć wpływ operacji na pamięć trwałą.
Przystawił sobie krzesło. Pielęgniarka przełożona kręciła się w pobliżu.
— Dobrze zniósł operację. Rozumie, co się wokół niego dzieje. Nie lubi kroplówek.
Jason spojrzał na przezroczyste plastikowe rurki, z których jedna szła do lewego nozdrza Apolla, a druga do prawego nadgarstka.
— Będzie można je odłączyć jutro rano — powiedział, patrząc na chłopca.
Pielęgniarka była trochę zaskoczona.
— Tak szybko, doktorze? — spytała z respektem.
— Taką wyznaję zasadę. Normalność najprędzej, jak to możliwe. Proszę nie zapominać, że nie było żadnej interwencji w samym mózgu.
Jason zerknął na obraz na ekranie monitora. Impulsy elektryczne pozostawały w normie, nawet te w płatach skroniowych. Wykonał dobrą robotę i miał tylko nadzieję, że okaże się wystarczająca. Uśmiechnął się do chłopca.
— Wyzdrowiejesz całkowicie. Ani się obejrzysz, jak będziesz mógł wstać. Yoshi cię pozdrawia... Mama czeka za drzwiami. Zaraz tu przyjdzie.
Chłopiec przez chwilę sprawiał wrażenie, że nie rozumie, o kim mowa.
— A tak, Yoshi. Jak długo byłem nieprzytomny? Kiedy będę mógł wstać?
— Leżałeś nieprzytomny tylko kilka godzin. A wstaniesz, kiedy ja pozwolę.
— Musisz zachować cierpliwość, Apollo — wtrąciła surowo pielęgniarka.
Jason zauważył beznamiętność jej głosu. Odwrócił się. Była to kobieta w wieku około czterdziestu pięciu lat, z okrągłą twarzą i czarnymi włosami obciętymi na pazia. Bez wątpienia należała do „kuzynów” lub też zombie, jak nazywał ich Yoshi. Jason spojrzał na zegarek.
— Muszę teraz coś zjeść, zanim zamkną kantynę. Wrócę za godzinę. Proszę przekazać profesorowi Maitlandowi i doktorowi Kramerowi, że będę chciał ich wtedy zobaczyć.
— Profesor Maitland pewnie położył się spać.
— W takim razie niech go pani obudzi — polecił krótko Jason. — Azucena może popilnować Apolla przez te dziesięć minut.
Wstał i spojrzał na chłopca.
— Dziękuję, doktorze.
— Nie ma za co. Kiedy mama wyjdzie, pielęgniarka poda ci lekki środek uspokajający, żebyś lepiej spał.
Kobieta skinęła głową.
Azucena siedziała na krześle naprzeciwko sali rehabilitacyjnej. Na jej szerokiej twarzy malował się niepokój. W palcach gorączkowo ściskała paciorki różańca.
— Apollo będzie zdrów. Proszę się nie martwić.
Meksykanka upuściła różaniec, porwała jego dłonie i zaczęła całować. Jason czuł jej łzy na skórze.
Delikatnie uwolnił ręce.
— Proszę otrzeć łzy. Niech pani wejdzie go zobaczyć... Tylko na dziesięć minut. Niedługo będzie musiał zasnąć.
Azucena podniosła różaniec i wytarła oczy wierzchem dłoni.
— I pani też powinna się wyspać. Pielęgniarka może dać pani coś na sen.
Próbowała się uśmiechnąć, ale nadal nie potrafiła opanować emocji. Jason poklepał ją po ramieniu i ruszył do stołówki.
44
Yoshi siedział przy stoliku w kącie popijając czwartą kawę i obserwując zamknięte drzwi; od czasu do czasu zerkał na zegarek. Twarz miał nieruchomą, lecz serce biło mu szybciej niż zwykle. W jadalni znajdowało się około dwunastu „kuzynów”. Większość oglądała serial w telewizorze zawieszonym na ścianie. Dźwięku nie było, ale to nie zniechęcało widzów.
Yoshi westchnął z ulgą, gdy w drzwiach ukazał się Jason.
Zbliżył się do kontuaru, nałożył na tacę zimne przekąski i budweisera. Uniósł piwo w stronę Yoshiego i posłał mu pytające spojrzenie. Japończyk potrząsnął głową.
Jason usiadł naprzeciwko.
— Apollo czuje się dobrze — oznajmił. — Pamięć krótkoterminowa nie ucierpiała. Na ocenę trwałej trzeba będzie poczekać.
Yoshi skinął głową.
— To dobrze, bo będziemy musieli zabrać go stąd jutro rano.
— Jak wcześnie?
— Kilka minut przed świtem.
— O Boże! Czy to aż tak pilne?
— Tak — odparł posępnie Yoshi. — Wiele się wydarzyło. Jedz, a ja przedstawię ci plan ucieczki.
Jason zabrał się do jedzenia.
— Tych dwoje ludzi, których przywieziono dzisiaj rano, to córka senator Lucille Ling oraz pracownik jej biura.
Jason uniósł brwi.
— To niesłychanie wpływowa kobieta. Prawdopodobnie depcze Ravensburgowi po piętach, dlatego Admirał wpadł w desperację. Nie porywa się córki senator Stanów Zjednoczonych, bez względu na to, jaką potęgą się dysponuje. Coś takiego może uczynić tylko człowiek szalony lub bliski szaleństwa.
— Skąd ty to wszystko wiesz?... Niech zgadnę... Twój oswojony „kuzyn”. Czy nie czas, abyś powiedział mi, kto to taki?
— To nie on, lecz ona... Gail Saltz.
Jason omal się nie udławił kawałkiem kurczaka. Skończył odkasływać i popił piwem.
— Chcesz mi powiedzieć, że ta kobieta odwróciła się od Ravensburga?
— Tak. Już dawno zaczęła nabierać wątpliwości. Zauważyłem je i podtrzymywałem.
Jason przyglądał mu się z niedowierzaniem.
— To chyba jakaś sztuczka... Podstęp Ravensburga.
— Mylisz się.
— Skąd masz pewność?
Yoshi zawahał się, jakby nie mógł znaleźć odpowiednich słów.
— Mężczyzna wie, czy kobieta go kocha.
Jason patrzył mu w oczy przez dłuższą chwilę.
— A więc muszę ci powiedzieć, że nie dalej jak parę dni temu zaproponowała, że mi się odda.
— Tak, mówiła mi o tym. Wypełniała rozkaz Ravensburga.
— Podobnie postępuje z tobą.
— Oczywiście, ale to nic nie znaczy. Wydaje mi się jednak, Jasonie, że masz dość uproszczone wyobrażenie o miłości. Nawet prostytutka może pokochać.
Jason roześmiał się gorzko.
— Pewnie. Zazwyczaj swojego alfonsa.
Jeszcze w tej samej chwili pożałował swych słów. Dostrzegł błysk gniewu w oczach Yoshiego. Chciał coś powiedzieć, lecz Japończyk pochylił się ku niemu. — Może jesteś wielkim chirurgiem, ale twoje umiejętności i arogancja odbierają ci zdolność trzeźwego osądu ludzkiej natury. Jesteś człowiekiem o precyzyjnym umyśle i pewnym siebie, ale znalazłeś się tutaj dlatego, że nie umiałeś rozpoznać swoich uczuć... Nie chciałeś ich dostrzec, zatem nie potrafisz pojąć, co Gail czuje do mnie... i ja do niej. Twoje umiejętności ocaliły życie Apolla. Czy zachłysnąłeś się swoją zręcznością? A może dostrzegłeś również twarz chłopca, nie tylko jego mózg?
Jason wyprostował się i odsunął talerz z niedokończonym jedzeniem. Dłuższą chwilę patrzył na blat stołu.
— Dostrzegłem twarz Apolla. Pokochałem ją. Przekroczyłem granicę swoich umiejętności właśnie dzięki temu... Wybacz... Kochasz ją?
— Tak. Ona wniosła nadzieję w moje życie pełne rozpaczy. Miłość oddziałuje w obie strony. Może mnie udało się wnieść logikę w jej życie. Teraz Gail jest zdeterminowana. Ja też przepraszam za ostre słowa, których użyłem. Obaj mamy trudne charaktery.
Spojrzeli sobie w oczy i w tym momencie delikatna nić ich przyjaźni zamieniła się w stal. Obaj to rozumieli. Słowa były zbędne.
— A więc jak wydostaniemy stąd Apolla i siebie samych?
Yoshi uśmiechnął się przebiegle.
— Może to zabrzmi w sposób skomplikowany, ale w gruncie rzeczy jest proste.
— Jestem tylko prostym neurochirurgiem, ale postaram się zrozumieć — rzekł Jason z udaną pokorą.
— Tak jak ci mówiłem, Ravensburg przeznacza znaczną część budżetu na technikę komputerową. Uwielbia komputery, widzi w nich najważniejszą broń w swoim arsenale. Cały ośrodek naszpikowany jest przewodami. Chyba nie ma na świecie drugiego gmachu w równym stopniu sterowanym elektronicznie.
Yoshi dotknął metalowej bransolety na nadgarstku.
— Drzwi otwierają się i zamykają na sygnał z przekaźnika; każda osoba przebywająca w ośrodku nosi elektroniczne oznaczenie, każdy ruch odnotowywany jest na głównym serwerze.
— W takim razie Ravensburg wie o tym, że ty i Gail jesteście kochankami — wtrącił Jason.
— Naturalnie. Gail czasami zostaje u mnie na noc. Ravensburg uważa, że ona trzyma mnie w ręku, i jest z tego rad. Nie potrafi jednak dopuścić do świadomości faktu, że jedna z jego zombie odnalazła rozum. Do zadowolenia wystarcza mu to, że wie, gdzie się wszyscy znajdują.
Yoshi zamilkł na chwilę i nachylił się jeszcze bliżej do Jasona.
— Ale jutro rano punktualnie o godzinie szóstej osiemnaście ani on, ani żaden z jego komputerowych majstrów nie będą wiedzieć, gdzie przebywa ktokolwiek. Nie będą w stanie kontrolować drzwi ani bram. Cały gmach zostanie sparaliżowany.
Zawiesił głos.
— A wraz z nim wszystkie dane w każdym komputerze znajdującym się na terenie ośrodka. Informacje zebrane w ciągu dziesięciu lat badań zostaną wymazane do ostatniego bitu.
Jason uwierzył mu bez wahania. Pewność siebie i charyzma Yoshiego już wcześniej napełniły go podziwem. Wszak ten mężczyzna zdobył miłość otumanionej kobiety, która dowodziła wewnętrzną ochroną całego ośrodka. Zadał tylko jedno pytanie.
— Jak to zrobisz?
— Gdybyś spróbował mi wyjaśnić działanie mózgu, niewiele bym zrozumiał. A ty niewiele byś pojął, gdybym ja chciał ci wyłożyć arkana elektroniki i oprogramowania. Ograniczę się zatem do najprostszych pojęć. Czy wiesz, co to jest wirus komputerowy?
— Pewnie. Coś takiego jak pluskwa milenijna.
Yoshi potrząsnął głową.
— Nie, pluskwa milenijna to skutek krótkowzroczności producentów oprogramowania. Wirus komputerowy działa niemal tak samo jak prawdziwy wirus atakujący ludzki organizm. Może nie ujawniać się przez wiele dni, tygodni albo lat, by potem zaatakować gwałtownie i zniszczyć cały system. Czai się, maskuje, a później rusza na sygnał do natarcia. Są różne rodzaje wirusów. Niektóre niszczą system, a niektóre tylko zastępują pewne polecenia. Czasem, bardzo rzadko, jakiś geniusz tworzy wirusa, który potrafi jedno i drugie.
Jason skinął głową i zachichotał.
— A ty jesteś jednym z takich geniuszy, co oznacza, że ów wirus już czai się w systemie komputerowym Ravensburga?
— Tak. Jest w nim już od czterech miesięcy. Czekałem na właściwy moment. Jutro rano o godzinie szóstej osiemnaście nacisnę spust.
— A potem?
Yoshi dokończył kawę i rozejrzał się po stołówce.
— Wymkniemy się stąd. Kolorowe bransolety noszone przez „kuzynów” przestaną działać. Będą musieli wyważać drzwi, żeby wydostać się na zewnątrz... A drzwi są stalowe. My zaś będziemy mieli całkowitą swobodę poruszania.
— Co z tymi, którzy nie będą wtedy w swoich kwaterach?
— Będzie ich niewielu i zostaną zneutralizowani. Słuchaj teraz uważnie, bo musisz wszystko dokładnie zapamiętać. Plan jest prosty, ale najważniejszą rolę odegra synchronizacja w czasie.
W ciągu następnych dziesięciu minut Yoshi prowadził Jasona, niczym choreograf objaśniający tancerzowi sekwencję figur tanecznych. Wyjaśnił, że właśnie on, Jason, musi się znaleźć przy Apollu o szóstej rano. Jeśli to możliwe, oprócz niego powinna tam być tylko pielęgniarka. Maitland i Kramer mają być w łóżkach. Jason zapewnił, że może to zrobić. O szóstej dwadzieścia pięć Apollo musi być gotów do przewiezienia. Zakładał, że łóżko Apolla jest wyposażone w kółka. Jason potwierdził.
Yoshi dotrze do sali rehabilitacyjnej o szóstej dwadzieścia piąć, i razem odwiozą go do tylnego wejścia, gdzie Gail będzie na nich czekać z karetką.
— Co z pielęgniarką? — spytał Jason.
— Będę miał pistolet. Zwiążemy tę kobietę.
— Jak do licha ciężkiego zdobyłeś broń?
— Jeszcze nie mam. Gail dostarczy mi ją dziś wieczorem. Po ostatniej wizycie u córki senator i jej towarzysza.
— Co się stanie z tym dwojgiem?
— Pojadą z nami.
— Czy to rozsądne?
— Jak najbardziej — odparł Yoshi. — Wieczorem Gail dostarczy im plan trasy ucieczki i dokładne wskazówki. Zakładamy, że to inteligentni ludzie, więc na pewno skorzystają z szansy. Spotkamy się z nimi przy karetce. Poza tym, obecność z nami córki senator może się okazać naszym dodatkowym atutem.
— Czy główna brama będzie otwarta?
— Tak. Będę miał przekaźnik neutralizujący te polecenia systemu operacyjnego, które jeszcze będą działać.
— A strażnicy nie wydostaną się z budki?
— Miejmy nadzieję, że będą w środku. Jeśli nie, Gail i ja użyjemy broni.
— Jesteś gotów ich zastrzelić?
— Oczywiście!
Yoshi wyjaśnił, że po wydostaniu się poza teren ośrodka skręcą w lewo i pojadą w góry. Stryjeczny dziadek Gail ma domek myśliwski, który stoi w gęsto zalesionej okolicy około czterdzieści minut jazdy od NAZL. Rzadko w nim bywa. Gail ma klucze. Jest tam telefon, przez który będzie można zadzwonić po pomoc.
— Gail nie ma telefonu komórkowego?
— Nie, to tutaj zabronione. Tylko Bayliss i Axel Bennet, jego zastępca, posiadają komórki, ponieważ dowodzą jednostką ochrony zewnętrznej.
— Czemu więc nie pojedziemy prosto do najbliższej komendy policji? — spytał Jason.
— Z dwóch powodów. Po pierwsze, Bayliss ma poza ośrodkiem silną grupę, a najbliższy posterunek jest o godzinę drogi stąd. Wykorzystując telefon, mógłby ustawić blokadę na drodze, zanim byśmy się tam dostali. Tu w górach nie ma swoich ludzi. Trochę potrwa, zanim zdoła zorganizować pościg... My zaś będziemy mogli bronić się w chacie stryja, który jest myśliwym i trzyma tam kolekcję broni i amunicji. Trzeba będzie przetrwać, dopóki nie nadejdzie pomoc.
— A drugi powód?
Yoshi rozłożył ręce.
— Ravensburg. Wiemy, że ma rozległe koneksje i wpływy. To wszystko, co nas tutaj otacza, jest tego widomym dowodem. Nawet gdybyśmy zdołali dotrzeć na policję, nie wiemy, co nas tam czeka. On trzyma w ręku wielu ludzi, Jasonie. Wypadki się zdarzają... nawet na posterunkach policji. Spójrzmy prawdzie w oczy: Ravensburg zorganizował moje porwanie, kiedy pracowałem w NASA, i udało mu się skutecznie upozorować twoje samobójstwo.
Jason mógł tylko przytaknąć. Zerknął na zegarek.
— Dobrze. Pójdę teraz do Maitlanda i Kramera. Postaram się, żeby dyżurowali całą noc, a o szóstej rano byli w łóżkach.
— Uda się?
— Jasne... To ja jestem tutaj chirurgiem. Miejmy nadzieję, że twój wirus zadziała.
— O to się nie martw — zapewnił Yoshi. — Ty potrafisz wyleczyć chorobę mózgu, a ja potrafię ją wszczepić komputerowi.
Jason chciał wstać, ale Yoshi go powstrzymał.
— Zaczekaj jeszcze. Rozumiem, że niektórzy ludzie są obdarzeni charyzmą, potrafią roztaczać niewidzialną władzę nad innymi, ale czasem, gdy się rozglądam i widzę tych wszystkich zombie, gdy pomyślę, że Gail była kiedyś taka sama jak oni... Krew we mnie zastyga. Jak on tego dokonał? Ty jesteś specem od mózgu. Jak Ravensburg stworzył to wszystko?
Jason czuł, że jego odpowiedź może mieć wielkie znaczenie dla przyjaciela. Uporządkował myśli.
— Mózg jest milion razy bardziej złożony niż najbardziej zaawansowany komputer; być może odpowiedź na twoje pytanie zawiera się właśnie w tej złożoności. Tak mało o nim wiemy. Nawet obecnie, gdy dysponujemy mapą DNA, mózg pozostaje dla nas zagadką. Mimo to psychoanalitycy potrafią przewidzieć ludzkie zachowania w niektórych przypadkach, nawet jeśli nie rozumieją, dlaczego do nich dochodzi. Na przykład, masowe samobójstwo w Jonestown zostało przewidziane przez pewnego psychologa, ale nikt mu nie uwierzył. Widziałem nagranie rozmów z niektórymi rodzicami po katastrofie. Niektórzy z nich stali w pobliżu i przyglądali się, jak ich dzieciom podawany jest cyjanek. Wiedzieli, że to trucizna, ale nic nie zrobili. Niektórzy z tych rodziców byli bardzo inteligentnymi ludźmi i kochali swoje dzieci... A mimo to nie zrobili absolutnie nic.
Yoshi chciał coś powiedzieć, ale Jason powstrzymał go, unosząc dłoń.
— Poczekaj. Nie wiemy dlaczego tak się stało, i być może nigdy się nie dowiemy. Kardiochirurg pracuje z niemal stuprocentową znajomością operowanego narządu. Neurochirurg operuje z wiedzą nie większą niż jeden procent. Mogę ci powiedzieć jedno: w porównaniu z Jonesem, Ravensburg miał łatwe zadanie. Po pierwsze, mógł wybrać sobie uczniów na podstawie precyzyjnej analizy psychologicznej. Po drugie, dysponował niemal nieograniczonymi środkami finansowymi, i po trzecie, ci ludzie byli przekonani, że pracują na rzecz rządu Stanów Zjednoczonych. W połączeniu z charyzmą i hipnotyczną siłą Ravensburga daje to niezwykłą mieszankę. Dziękuj Bogu, Yoshi, że złożoność ludzkiego mózgu sprawiła, iż jedna z wiernych wyznawczyń Ravensburga zerwała więź, bo zakochała się w takim dupku jak ty... Gdyby nie to, nigdy byśmy się stąd nie wydostali.
Yoshi nawet się nie uśmiechnął. Skinął tylko głową w zamyśleniu.
— No to wykorzystaj teraz ten jeden procent znajomości mózgu, ty zarozumiały draniu. Do roboty!
Dziesięć minut później Jason stanął koło łóżka Apolla, który już spał. Maitland i Kramer w towarzystwie pielęgniarki przełożonej przyglądali się obrazowi mózgu na ekranie.
— Doskonała robota, doktorze. Wszystko wygląda świetnie.
Jason westchnął głęboko.
— Tak, ale obraz może wprowadzić w błąd. Kilka następnych godzin będą krytyczne dla zdrowia pacjenta. Jestem wyczerpany. Byłbym wdzięczny, gdybyście panowie podzielili się nocnym dyżurem. Ja mógłbym dzięki temu złapać parę godzin snu.
— Ależ doktorze, stan pacjenta ustabilizował się. Czy nie wystarczy, że pielęgniarka...
— Nie neguję kompetencji pielęgniarki — przerwał mu Jason — ale czy potrafi ona odczytać obraz równie dobrze jak pan? Albo profesor?
Zachmurzyli się.
— Musimy zrobić wszystko, żeby doprowadzić dzieło do końca — oznajmił Jason zdecydowanym tonem. — Panie profesorze, proszę zostać z pacjentem do trzeciej. Wtedy zmieni pana doktor Kramer, a ja przejmę dyżur o szóstej rano.
Zwrócił się do pielęgniarki przełożonej.
— Będę wdzięczny, jeśli zostanie pani z profesorem do trzeciej, a później proszę wyznaczyć najlepszą ze swoich podwładnych.
Kobieta skinęła głową. Jason potarł czoło.
— Proszą mnie wezwać natychmiast, gdyby zauważyli panowie cokolwiek podejrzanego, ale przede wszystkim nie zasypiajcie.
— Przygotuję pełen dzbanek kawy — powiedziała pielęgniarka.
Gail nie mogła mówić, bo wiedziała, że w pokoju zainstalowano podsłuch. Przeszukując pomieszczenie, trzymała zwitek papieru w lewej dłoni. Agnes i Mark oglądali telewizję.
— Czy wszystko jest w porządku? — spytała Gail.
— Nie, nie jest! Chcę się widzieć z Ravensburgiem... Natychmiast.
— Może rano — odrzekła Gail.
Zbliżyła się do stolika, gdzie siedzieli i położyła na nim kartką. Następnie podniosła palec do ust, a drugą dłonią wskazała górne rogi pokoju. Patrzyli na nią ze zdumieniem. Mark skinął głową.
— Do zobaczenia rano. Spróbujcie się wyspać — powiedziała Gail zamykając drzwi.
Mark rozłożył kartkę. Agnes podeszła do niego z tyłu i czytała nad ramieniem.
Ten pokój jest na podsłuchu. Kiedy będziecie rozmawiać o treści listu, mówcie sobie bezpośrednio do ucha.
Przeczytali do końca, następnie spojrzeli na plan i podane godziny. Spojrzeli na siebie. Mark przyciągnął głowę Agnes.
— Czytałem o samobójstwie doktora Keena, ale to wszystko wydaje się niewiarygodne.
— To, że my się tu znaleźliśmy, też jest niewiarygodne... Co robimy? Myślisz, że warto jej zaufać? To może być jakiś podstęp.
Mark zastanowił się chwilę.
— Jeśli to podstęp, to nie rozumiem jego celu. Ta kobieta twierdzi, że to nasza jedyna szansa. Może mieć racją. Ravensburg postępuje jak szaleniec. Myślę, że musimy zaryzykować.
Agnes przeczytała wszystko jeszcze raz.
— Zgadzam się — szepnęła. — Kładźmy się spać... I tylko spać.
Księga 3
45
Lucille Ling zachowywała chłodny spokój, choć to, co się działo mogło poruszyć najtwardszą skałę.
Siedziała w największym pokoju apartamentu w hotelu Peabody razem z głównym menedżerem Mohammedem Hakimem, głównym agentem FBI w Memphis oraz swoją osobistą asystentką Marshą Larson, niesłychanie inteligentną kobietą w średnim wieku. Zbliżała się północ. Na stoliku stał dzbanek kawy i filiżanki.
— To nie do pomyślenia, żeby moja córka lub Mark Wallace dopuścili się takiego występku. Gdyby mieli kłopoty, zadzwoniliby do mnie po prostu o dowolnej porze dnia lub nocy — powiedziała Lucy.
Helms wzruszył ramionami.
— Pani senator, kazałem moim technikom przeszukać apartament centymetr po centymetrze, na wypadek gdyby policjanci coś przeoczyli. Nie znaleźli najmniejszego śladu walki ani włamania. Osobiście przesłuchałem ochroniarza, który miał wtedy dyżur. Był na obserwacji w szpitalu. Badanie krwi wykazało, że po tym, jak dostał cios w głowę twardym przedmiotem, wstrzyknięto mu środek znieczulający stosowany przez weterynarzy. Zeznał, że uderzył go mężczyzna mieszkający w tym apartamencie. Otworzył drzwi i poprosił o ogień. Kiedy sięgał po zapalniczkę, dostał cios w głowę. Tyle pamiętał, kiedy ocknął się w szpitalu.
— Sprawdziliście tego człowieka?
— Oczywiście, pani senator. Ma czystą kartotekę.
— A firmę, w której pracuje?
— Tak. Cieszy się dobrą opinią w całym stanie.
Lucy westchnęła. Zdawało się, że to ślepy zaułek.
— Czy zawsze korzystacie z usług firmy Securit? — spytała Marsha Larson.
— Rzadko się zdarza, żeby gość prosił o specjalną ochroną. Najwyżej raz lub dwa razy do roku — odparł Hakim.
— Ale dlaczego wybraliście akurat tę firmę?
Hakim przypomniał sobie po chwili namysłu.
— Polecił ją nam jeden z gości, który zawsze zwraca się o prywatną ochronę.
— Jak się nazywa?
Mężczyzna zawahał się. Zawsze starał się zachowywać dyskrecję wobec swoich gości.
— Jak brzmi jego nazwisko? — spytała Lucy głosem zimnym jak stal.
— Admirał Ralf Ravensburg.
Lucy i Marsha spojrzały na siebie momentalnie.
— Kto jest właścicielem firmy Securit? — spytała Marsha.
— Nie wiem — mruknął nieco rozbawiony Helms. — Nie przyszło mi do głowy, żeby to sprawdzić.
— A więc proszę to zrobić teraz — poleciła Lucy.
Helms spojrzał na zegarek.
— Natychmiast! Nie obchodzi mnie, kogo będzie pan musiał wyrwać z łóżka. Każda firma ochroniarska musi mieć licencję i rejestrować swoich głównych udziałowców.
— Wiem, że kwatera firmy znajduje się w Knoxville — wtrącił Hakim.
Lucy i Marsha po raz drugi wymieniły spojrzenia.
— Proszę się brać do roboty — zwróciła się Lucy do Helmsa.
Wystarczyło dziesięć minut i trzy telefony. Najpierw należało zbudzić burmistrza Knoxville; burmistrz obudził sekretarza stanowego rejestru firm, ten zaś sprawdził firmę na swoim domowym komputerze, a następnie oddzwonił do Helmsa.
Helms odłożył słuchawkę.
— Głównym udziałowcem firmy Securit jest admirał Ralf Ravensburg — oznajmił nieco drżącym głosem.
Lucy zerwała się na równe nogi.
— Dzwoń po naszego pilota — poleciła Marshy. — Chcę wylecieć do Knoxville w ciągu godziny.
Agent FBI podniósł rękę.
— Chwileczkę, pani senator. Co pani zamierza?
— To oczywiste — odparła Lucy. — Lecę do ośrodka NAZL z panem i tyloma agentami, ilu zdoła pan zebrać. Musimy znaleźć moją córkę.
Helms odchrząknął nerwowo.
— Żeby to zrobić, będę potrzebował specjalnego zezwolenia.
— Od kogóż to?
Agent poruszył się niepewnie na krześle.
— To tajny, doskonale zabezpieczony ośrodek federalny. Zgodę musiałby wyrazić sam dyrektor, a on z kolei musiałby uzyskać pozwolenie od prokuratora generalnego. To wszystko może potrwać... Może mój szef zadzwoniłby do tego admirała Ravensburga i poprosił o wpuszczenie nas do ośrodka.
Lucy roześmiała się gorzko.
— W ten sposób ostrzegłby tylko Ravensburga i dał czas na zniszczenie dowodów, a są nimi moja córka i pracownik... Nie ma mowy... Sama zadzwonię do prokuratora generalnego.
Dodzwoniła się od razu i przeprosiła za późny telefon. Na szczęście pani prokurator jeszcze nie spała. Lucy krótko objaśniła sytuację.
— Kochanie, to jest gniazdo węży. Ośrodek Ravensburga podlega bezpośrednio Pentagonowi. Upłyną długie godziny albo nawet dni, zanim zmuszę ich do działania. Jest tylko dwóch ludzi, którzy mogliby wydać takie pozwolenie: sekretarz obrony i sam prezydent. Murry Goldman przebywa w Brukseli, a prezydent już pewnie śpi. Mogłaby się pani dodzwonić do szefa jego biura, ale ten facet nie obudzi prezydenta, chyba że wybuchłaby trzecia wojna światowa. Powinna pani postawić na Murry'ego, bo on nie boi się podejmować decyzji.
— Zostawiłam mu już kilka próśb o telefon — powiedziała strapiona Lucy.
— W Brukseli jest teraz siódma rano, a Murry wcześnie wstaje. Proponuję zadzwonić do najwyższego oficera dyżurującego w Pentagonie i poprosić go, żeby przekazał Murry'emu wiadomość z prośbą o telefon do pani i powiedział, że sprawa jest wagi życia lub śmierci.
Przerwała.
— A może chce pani, żebym ja zadzwoniła? Pani jest senatorem, ale ja należę do rządu. To jest bardziej moja działka niż pani.
— Byłabym niezmiernie wdzięczna — powiedziała Lucy.
— Proszę podać numer swojego telefonu komórkowego i numer hotelu. Albo ja oddzwonię, albo zrobi to Murry.
Lucy podała numery i odłożyła słuchawkę.
Wypili kawę. Agent siedział wyraźnie przygaszony. Nigdy przedtem nie miał bezpośrednio do czynienia z mechanizmami władzy w Waszyngtonie. Telefon komórkowy Lucy zadzwonił dziesięć minut później. Był to Murry Goldman. Przeprosił, że nie odezwał się wcześniej; wyjaśnił, że ma tak przeładowany program, że na nic nie starcza mu czasu.
Lucy pokrótce przedstawiła przebieg wydarzeń; opowiedziała o przysłanych przez Agnes próbkach tkanki i związku Ravensburga z firmą Securit.
— Murry, jestem całkowicie przekonana, że Mark Wallace i moja córka są przetrzymywani w ośrodku NAZL, a ich życiu zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo. Ravensburg wymknął się spod kontroli.
— Proszę odpowiedzieć tak albo nie. Czy jest pani sama?
— Nie.
— Zadzwonię jeszcze raz jak tylko będę mógł. Tymczasem niech wszyscy wyjdą z pokoju.
Lucy wyłączyła telefon.
— Sekretarz zadzwoni jeszcze raz, a w tym czasie ja muszę wykonać kilka prywatnych telefonów. Proszę poczekać w barze albo w holu. Marsha, zadzwonię do ciebie na komórkę. Panie Hakim, chyba może już pan położyć się spać. Bardzo panu dziękuję za współpracę.
Menedżer hotelu przyjął te słowa z widoczną ulgą.
— Bardzo proszę, pani senator. Sprowadziłem szefa naszej ochrony wraz ze wszystkimi jego ludźmi. To piętro będzie odcięte tak długo, jak długo pani tu pozostanie.
— Jeszcze raz dziękuję. I gratuluję wspaniałego hotelu.
— Przyślę grupę agentów dla pewności — powiedział Helms.
Lucy potrząsnęła głową.
— Proszę tego nie robić. Chcę, żeby od tej pory wszystko odbywało się nieoficjalnie.
— Rozumiem. Może pani zadzwonić do mnie w każdej chwili.
— Dziękuję.
Obaj mężczyźni wyszli. Lucy wstała i przeciągnęła się.
Dopiero po pół godzinie odezwała się komórka Marshy Larson. Odebrała z ulgą. Helms może jest dobrym agentem, ale rozmowa z nim to śmiertelna nuda.
— Czy on jeszcze tam jest? — spytała Lucy.
— Tak.
— Niech idzie spać. Powiedz mu, że nic się nie da zrobić, dopóki sekretarz Goldman nie wróci jutro do Waszyngtonu. Przyjdź do mnie zaraz.
Marsha znała swoją szefową. Jak tylko weszła do pokoju, z jej ruchów wywnioskowała, że coś się dzieje.
— Mów!
— O godzinie czwartej trzydzieści przyjedzie po mnie służbowym samochodem kapitan Givens z marynarki wojennej i zabierze mnie do bazy Sto sześćdziesiątego czwartego Skrzydła Lotnictwa Wojskowego. Polecimy śmigłowcem C141 do Maryville, gdzie będzie na nas czekać dwudziestu marines i dwa helikoptery Blackhawk. O świcie wylądujemy w samym środku terenu NAZL... Ravensburg będzie nam musiał odpowiedzieć na parą pytań!
Oczy Lucy błyszczały.
— Ja też mam lecieć? — spytała Marsha.
— Nie. Goldman nie chciał, żebym nawet ja leciała, ale nie ustąpiłam. Nikt nie może wiedzieć, nawet FBI. Goldman mówi, że Ravensburg wszędzie ma swoje uszy. Chcę, żebyś została tutaj, w tym pokoju. Gdyby ktoś się zjawił albo zadzwonił, powiedz, że wyszłam na poranny spacer.
46
Doktor Jason Keen szedł do sali rehabilitacyjnej w towarzystwie sennego strażnika, którego kolorowa bransoleta otworzyła kolejne drzwi oddziału.
— Dziękuję. Możesz się teraz położyć. Zostanę tutaj przez sześć godzin.
Strażnik skinął głową z wdzięcznością, poczekał, aż doktor wejdzie do środka, a potem nacisnął guzik zamykający drzwi.
Kramer siedział bezwładnie na krześle, ale oczy miał otwarte; były skierowane na ekran monitora. Pielęgniarka czytała książkę, siedząc na łóżku. Podniosła na chwilę wzrok, a potem wróciła do lektury. Kramer wyprostował się i zerknął przez ramię.
— Wszystko jest w porządku. Da się zauważyć minimalne pobudzenie lewego płata skroniowego, ale zanika.
— Tak jak przewidywałem — powiedział Jason. — Teraz ja przejmę obserwację. Proszę położyć się spać... Dziękuję, panie doktorze Kramer. Jestem panu wdzięczny za fachową współpracę.
Mimo wyczerpania Kramer promieniał dumą. Wstał, w ostatniej chwili powstrzymując się od stuknięcia obcasami.
— To był dla mnie honor i niezwykłe doświadczenie, doktorze Keen. Zazwyczaj zadowalam się sześcioma godzinami snu. Potem będę do pańskiej dyspozycji.
Jason zerknął na zegarek. Było dziesięć po szóstej.
— Doskonale, doktorze. Przyjemnych snów.
Kramer otworzył bransoletą drzwi. Gdy się zamknęły, Jason spojrzał na twarz Apolla. Chłopiec spał spokojnie. Jason bardzo delikatnie wyjął rurkę z jego nosa. Apollo przebudził się i otworzył oczy. Rozpoznał doktora od razu.
— Spokojnie. Usunę ci teraz kroplówki z nosa i nadgarstka. Nie są już potrzebne.
Chłopiec uśmiechnął się i zamknął oczy.
— Pomóc panu, doktorze? — spytała pielęgniarka.
— Nie, dziękuję. Później będę potrzebował pani pomocy.
Jason wyjął igłę z nadgarstka Apolla, odsunął pościel i zdjął diodę z jego kostki. Zwinął przewód i wyłączył monitor. Pielęgniarka podniosła głowę, nieco zaskoczona.
— Wyłącza pan?
— Tak, spełnił swoje zadanie. Niedługo przeniesiemy pacjenta w normalne warunki. Jutro stanie na nogi.
Spojrzał na zegarek. Było szesnaście po szóstej.
— Proszę mi podać dwie dodatkowe poduszki. Podłożę mu pod głowę, żeby nie ruszał się w czasie snu.
Kobieta otworzyła szafkę; z najwyższej półki zdjęła dwie poduszki, a z drugiej dwie bielutkie poszewki. Jason tymczasem otworzył szafkę z lekarstwami. Wybrał odpowiednie buteleczki i strzykawki, a także rolkę mocnej taśmy klejącej do wiązania bandaży.
Nagle światła zamigotały dwukrotnie. Jason zerknął na zegarek. Było dokładnie osiemnaście minut po szóstej.
— Pewnie nawaliło główne zasilanie i włączył się awaryjny generator.
— Możliwe.
Jason włożył buteleczki i strzykawki do plastikowej torebki, związał ją, po czym ułożył starannie w nogach łóżka. Położył rolkę taśmy na stoliku i ponownie zerknął na zegarek. Była szósta i dwadzieścia dwie minuty.
Pielęgniarka umieściła poduszki po obu stronach głowy Apolla.
— Chce pan go przenieść teraz? — spytała.
— Nie, po przebudzeniu. Może pani spokojnie czytać książkę.
Ledwie zdążyła usiąść, kiedy rozległ się przytłumiony hałas. Podniosła raptownie głowę.
— Co to było?
Jason spojrzał na zegarek. Było punktualnie dwadzieścia pięć po szóstej. Przesunął dźwignię zwalniającą hamulce kółek. W tej samej chwili otwarły się drzwi. Stanął w nich Yoshi z pistoletem w jednej dłoni i czarnym pudełkiem w drugiej. Mierzył prosto w pierś pielęgniarki. Lufa powędrowała lekko do góry, gdy kobieta wstała. Za plecami Yoshiego stało dwoje młodych ludzi. Odsunął się, żeby zrobić im przejście. Na ich twarzach malowało się zaciekawienie.
— Dzień dobry, doktorze Keen. Jestem Mark Wallace, a to Agnes Ling.
— Witam — odpowiedział Jason, rzucając mu rolkę taśmy.
— Załóż ręce na kark i złącz nogi — polecił pielęgniarce Yoshi.
Kobieta wpatrywała się w lufę pistoletu jak zaczarowana. Mark podszedł do niej i przełożył ręce do tyłu; Agnes lekkim kopnięciem przysunęła jedną nogę do drugiej. Pielęgniarka otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale Agnes uderzyła ją mocno w twarz. Kobieta zatoczyła się; po chwili siedziała już unieruchomiona na krześle. Yoshi dowodził akcją.
— Ja pójdą przodem. Mark, stań w nogach łóżka, a Jason u wezgłowia. Agnes, będziesz stanowiła tylną straż. Jeśli kogoś zobaczysz, krzycz.
Gdy wytaczali łóżko na korytarz, Apollo otworzył oczy i coś wymamrotał. Jason pochylił się nad nim.
— Wszystko w porządku, zabieramy cię stąd.
Rozległy się stłumione krzyki i walenie do zamkniętych drzwi.
— Kiedy się wydostaną? — spytał głośno Jason.
— Najwcześniej za dziesięć minut — krzyknął przez ramię Japończyk. — Nas już tu nie będzie.
Lisa Keen obudziła się przed świtem. Nie było jej wygodnie w ciasnym śpiworze. Ruth spała natomiast jak dziecko.
Lisa wciągnęła sweter, odsunęła suwak namiotu i wyszła zaparzyć kawy.
W lesie panował niczym nie zmącony spokój. Po chwili zasyczała maszynka gazowa; słońce wyjrzało zza grzbietów gór, zalewając wszystko łagodną pomarańczową poświatą. Na ten znak odezwał się chór leśnych ptaków. Lisa podniosła lornetkę i skierowała ją na teren ośrodka. Nic się nie poruszało. Przysadzisty budynek nabierał kształtów w mocniejszym z każdą chwilą blasku. Zgasły lampy na ogrodzeniu; Lisa odgadła, że są sterowane fotokomórką.
Już miała odłożyć lornetkę, kiedy zauważyła ruch. Na tyłach budynku ukazał się biały samochód z czerwonym krzyżem na dachu i boku. Karetka. Zatrzymał się na rampie wiodącej do szerokich zielonych drzwi. Z wozu wysiadł kierowca. Lisa zwiększyła minimalnie ostrość. Kierowcą była kobieta. W prawej dłoni trzymała coś, co wyglądało jak pistolet. Lisa wstrzymała oddech. Zielone drzwi otwarły się na oścież; ukazała się w nich grupka ludzi otaczających białe łóżko. Z tyłu i z przodu prowadzili je dwaj mężczyźni. Mężczyzna z tyłu... Lisa nie widziała jego twarzy, ale dostrzegła coś znajomego w jego ruchach. Podniósł na chwilę dłoń i przeciągnął do tyłu po włosach.
Dopiero teraz Lisa westchnęła. Wiedziała, że patrzy na swojego męża. Jej serce jakby znieruchomiało. Mimo to zdołała się skupić. Grupka zniknęła za ambulansem; pewnie ładowali łóżko do środka. Po chwili ukazała się kobieta prowadząca samochód z jakimś mężczyzną, którym nie był Jason. W lewej dłoni trzymał jakiś czarny przedmiot, a w prawej chyba broń. Wskoczyli do karetki, która ruszyła natychmiast, kierując się w stronę głównej bramy. Na rampie nie został nikt. Jason i dwie pozostałe osoby wsiadły pewnie z tyłu do karetki.
Gdy wóz zbliżył się do strażnicy, Lisa usłyszała krzyki i odgłosy wystrzałów. Z okna pasażera wysunęła się ręka z czarnym przedmiotem. Ciężka stalowa brama rozsunęła się. Karetka zwolniła na chwilę, a potem ruszyła ostro przez bramę. Drzwi strażnicy otworzyły się gwałtownie i z budynku wybiegło dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi. Rzucili się do bramy i otworzyli ogień do odjeżdżającej karetki. Na próżno. Jeden z nich skoczył w stronę głównego budynku. Karetka dotarła do drogi, skręciła w lewo i ruszyła w stronę gór.
— Ruth! Ruth! — krzyknęła na całe gardło Lisa. — Wstawaj! Jason ucieka! Szybko! Łap torbę... I nie zapomnij o broni!
Senator Lucille Ling wyglądała dziwacznie w dżinsach, flanelowej koszuli i stalowym hełmie. Miała telefon komórkowy w kieszeni, jednak pilot kazał go wyłączyć, ponieważ mógłby zakłócić pracę elektronicznych urządzeń pokładowych, którymi naszpikowana była kabina.
Kapitan Givens i jego ludzie mieli na sobie pełne kombinezony bojowe, a w dłoniach trzymali pistolety szturmowe M16. Siedzieli w dwóch rzędach na dwóch stalowych ławkach ustawionych naprzeciwko siebie, z uprzężą przy pasach i ramionach. Wirnik helikoptera poruszył się. Givens wyjął mapę w foliowej osłonie i zwrócił się do Lucy.
— Wyjdziemy nisko nad tym grzbietem z prędkością około stu węzłów. Zanim się zorientują, wylądujemy i w ciągu kilku sekund otoczymy budynek. Czterech moich ludzi zabezpieczy bramę i strażnicę.
— A ja? — spytała Lucy przekrzykując hałas.
— Pani zostanie w śmigłowcu i nie ruszy się z niego, dopóki przez radio nie dam pilotowi znać. Przyślę kilku chłopców, którzy będą panią eskortować.
Lucy chciała protestować, ale kapitan nie dał jej dojść do słowa.
— Jest pani pod moją ochroną, pani senator... I pod moimi rozkazami. Jeśli to pani nie odpowiada, każę pilotowi wylądować i wysadzić panią.
Łoskot śmigła osiągnął najwyższy ton. Lucy machnęła ręką. Helikopter zaczął się wznosić.
Hałas zelżał nieco, gdy osiągnęli prędkość podróżną.
— Ile potrwa dotarcie na miejsce?
— Około pół godziny.
Karetka wspinała się na pełnej szybkości drogą wijącą się po zboczach lesistych wzgórz. Jason siedział na opuszczanym krzesełku przy głowie Apolla. Agnes zajęła miejsce po przeciwnej stronie, a Mark obok niej. Szyba za miejscem kierowcy była opuszczona.
— Gail, musisz trochę zwolnić. Nie chcę, żeby jego głowa poruszała się za bardzo — powiedział Jason, który obydwiema rękami przytrzymywał poduszkami głowę chłopca. Apollo leżał z półotwartymi oczami.
— Ja wezmę tę poduszkę — zaproponowała Agnes. Spojrzała na bandaże okrywające głowę chłopca. — Co pan z nim zrobił, doktorze?
— Usunąłem narośl tętniczo-żylną na mózgu. To zbyt zawikłane, żebym pani wyjaśnił.
Agnes roześmiała się.
— Jestem chirurgiem weterynarii. Zwierzęta też miewają czasami guzy... Kiedy pan operował?
— Wczoraj rano.
Podniosła głowę z niepokojem.
— Zniósł zabieg bardzo dobrze... Nic mu nie będzie.
Odwrócił się do Gail.
— Kiedy dotrzemy do domku? — spytał.
— Jadąc z taką prędkością za dwadzieścia do trzydziestu minut.
Jason i Agnes dokładniej otulili poduszkami głowę Apolla.
Mark wyjrzał z obawą przez okno w tylnej klapie.
Admirał Ralf Ravensburg próbował opanować wściekłość. Wreszcie udało się wyważyć drzwi jego sypialni; wkroczył do gabinetu w jedwabnym szlafroku.
Byli tam już Bayliss, Maitland i Kramer, a także Roland Hampton, główny spec komputerowy. Siedział bezwładnie na krześle z głową w dłoniach.
— Co się stało? — warknął Ravensburg.
Mężczyzna podniósł głowę. Z jego oczu przebijało cierpienie.
— Ten cholerny Japoniec wpuścił nam wirusa do sieci. Cały system padł. Za kilka minut drzwi zaczną działać.
Ani trochę nie uspokoiło to Ravensburga.
— Zdawało mi się, że nasz system jest absolutnie bezpieczny.
— Mnie też — mruknął Hampton.
Ravensburg machnął ręką w stronę rozbitych drzwi.
— Wynoś się!
Hampton wyszedł bez słowa. Ravensburg zwrócił się teraz do Baylissa.
— A ty co robisz, do cholery?
Bayliss trzymał w dłoniach telefon komórkowy. — Skontaktowałem się już z Axelem Bennetem. Wraz z grupą ludzi znajduje się na drodze do Cade's Cove. Jest ich piętnastu, mają karabiny i pistolety maszynowe. Jadą czterema dżipami tą drogą. Innej nie ma. Lada chwila spotkają się z karetką.
— Nie spotkają się — odezwał się głos dochodzący od drzwi. — Karetka skręciła w lewo, między wzgórza.
Wszyscy się odwrócili. Był to jeden ze strażników.
— Przykro mi, proszę pana — zwrócił się do Admirała. — Telefon nie działał, a drzwi się zatrzasnęły. Udało się nam je rozwalić i oddać kilka strzałów do karetki, ale była za daleko.
— Jesteś pewien, że pojechali w lewo?
— Tak, panie Admirale.
— Ale dlaczego?...
— Wiem, dokąd jadą! — zawołał triumfalnie Bayliss.
— Dokąd?
— Do starego domku myśliwskiego.
— Skąd wiesz?
— Dobra ochroniarska robota, Admirale — pochwalił się Bayliss. — Od dawna podejrzewałem tę Saltz. W zeszłym roku, w ramach rutynowej kontroli personelu, kazałem Bennetowi śledzić ją przez dwa tygodnie. Spędziła tam weekend ze swoim znajomym z Knoxville. Sprawdziłem faceta. Jest dealerem Forda. To był tylko krótki romans.
— Do rzeczy! — warknął niecierpliwie Ravensburg.
— Sprawdziłem też domek. Właścicielem jest wuj Gail Saltz, mieszkający na Florydzie. Rzadko tu zagląda.
— Gdzie to jest?
— Około czterdziestu kilometrów na północny zachód stąd. Bennet wie, jak tam dojechać.
Ravensburg wskazał palcem komórkę Baylissa.
— A więc na co czekasz?
Bayliss wybrał numer. Admirał kazał pozostałym wyjść. W tej samej chwili odezwał się telefon satelitarny na biurku. Ravensburg podniósł słuchawkę. Znał dobrze ten głos.
— Nic nie mów. Słuchaj. Pięć minut temu z bazy lotniczej niedaleko twojego ośrodka wyleciały dwa helikoptery Blackhawk. Na pokładzie znajduje się senator Lucille Ling oraz kilkudziesięciu komandosów; to zasługa sekretarza obrony. Dotrą do was za mniej więcej dwadzieścia pięć minut. To koniec. Wiesz, co masz robić.
Cisza. Ravensburg powoli odłożył słuchawkę.
Bayliss zakrył dłonią mikrofon telefonu.
— Bennet pyta, co ma zrobić, kiedy ich dopadnie?
Ravensburg patrzył na niebieską skrzynką na biurku. Powolnym ruchem uniósł głowę.
— Ma ich zabrać do lasu, zastrzelić, spalić i zakopać głęboko kości.
Bayliss otworzył szerzej oczy.
— Apolla też?
— Tak. Potem Bennet i jego ludzie mają się rozproszyć i kierować, każdy na własną rękę, do Rockhampton. Później do nich dołączymy.
Ponaglił Baylissa gestem.
— Powiedz mu.
Bayliss podniósł telefon i przekazał rozkazy.
— Tymczasem nikomu nie wolno wyjść z budynku. Nikomu! Rozumiesz?
— Tak jest!
Ravensburg odprawił go ruchem dłoni, a potem zapatrzył się w niebieską metalową skrzynkę. Pochylił się, wprowadził kombinację cyfr i otworzył. Spojrzał na zegarek i dokładnie obliczył czas. Nastawił włącznik na dwadzieścia dwie minuty, przesunął żółtą dźwignię w lewo, wcisnął czerwony guzik, zamknął wieczko i pomieszał cyfry na zamku.
Usiadł. Wiedział, że za dwadzieścia dwie minuty umrze wraz ze wszystkimi ludźmi znajdującymi się w ośrodku. I tą suką Lucille Ling.
Z wyściełanego fotela spojrzał na dwie oprawione w ramki fotografie na ścianie.
Jedna przedstawiała Virgo, a druga Wenus.
47
— Jak to możliwe, że twój wujek ma telefon na takim odludziu? — spytał Jason.
Gail nie odrywała oczu od krętej leśnej szosy.
— Trzydzieści lat pracował w służbie ochrony lasów i wód. Mieli tu w górach placówkę badawczą z telefonem. Została zamknięta dziesięć lat temu, a mój wujek przejął linię.
— Do kogo zadzwonimy?
— Do mojej mamy — wtrąciła niespodziewanie Agnes. — Założę się, że jest już w Memphis i próbuje się dowiedzieć, co zaszło w hotelu. Złapię ją pod telefonem komórkowym. Możecie być pewni, że już wyciągnęła z łóżek odpowiednich ludzi w Waszyngtonie i Memphis.
— Widzę za nami jakiś pojazd — powiedział Mark.
Jason przechylił się, żeby lepiej widzieć. — Teraz go nie widać, bo skrył się za zakrętem. To był dżip. Jechał z dużą prędkością.
Gail zaklęła cicho.
— Ci przeklęci strażnicy przy bramie musieli zauważyć, że skręcamy w lewo. Ale nie spodziewałam się ich tak szybko... Widziałeś tylko jednego dżipa?
— Tak.
— Jakiego koloru?
— Nie jestem pewien. Ale na pewno był ciemny.
— Cholera. Jak daleko jest?
— Około osiemset metrów za nami.
— Ile jeszcze do domku? — spytał Jason.
— Za około dwa kilometry skręcimy w leśny dukt. Stamtąd do domku zostanie mniej więcej półtora kilometra.
— Czy to wyboista droga?
— Trochę.
Jason sięgnął po plastikową torebkę w nogach łóżka.
— Podam mu jeszcze trochę środka uspokajającego; wtedy będziesz mogła przyspieszyć.
— Widziałem znowu ten wóz — powiedział Mark. — Dogania nas. Wydaje mi się, że w środku są tylko dwie osoby.
— Może po prostu jacyś ludzie wybrali się w góry i jadą akurat tą samą trasą — zawołał Yoshi.
— Może. — Gail nie była przekonana. — Dowiemy się już niebawem, kiedy skręcimy w las.
Jason zręcznie wprowadził igłę w tętnicę Apolla. Chłopiec jęknął cicho. Agnes pogładziła go po czole, wypowiadając kilka uspokajających słów.
— Są bliżej, około trzystu metrów za nami — poinformował Mark.
— Trzymajcie się, za następnym zakrętem odbijamy w las — powiedziała Gail.
Jason i Agnes mocniej chwycili poduszki. Gail zwolniła i zredukowała bieg. Była dobrym kierowcą, nie musiała używać hamulców. Wjechali na leśną drogę; zaczęło trząść. Apollo był przypasany do łóżka, ale pozostali podskakiwali razem z pojazdem.
— Jadą za nami? — krzyknęła Gail.
— Nie wiem — odparł Mark. — Widzę tuman kurzu!... Zaraz, chyba skręcili.
Gail sięgnęła lewą ręką do kieszeni i wyjęła dwa klucze. Podała je przez ramię.
— Proszę je wziąć, doktorze — poleciła. — Większy jest od drzwi wejściowych, a mniejszy od szafki z bronią. W trójkę zaniesiecie Apolla do gabinetu na tyłach domku. Nie zdejmujcie z okien drewnianych osłon. Otwórzcie od razu szafkę. Yoshi i ja zostaniemy koło ambulansu i zgotujemy tym w dżipie gorące przyjęcie.
Jason podał klucze Markowi.
— Otwórz szybko drzwi. Agnes i ja weźmiemy nosze.
Wszystko działo się z niesamowitą szybkością. Wynurzyli się z lasu na szeroką polanę z dużym drewnianym domem na przeciwległym krańcu. Dwadzieścia metrów w lewo stał mniejszy budynek.
Gail zajechała przed drzwi. Tuman kurzu wzbił się spod opon.
— Poczekajcie, wycofam do drzwi — krzyknęła.
Gdy tylko karetka znieruchomiała, Gail i Yoshi wyskoczyli z kabiny z bronią gotową do strzału. Mark pchnięciem otworzył tylną klapę i rzucił się z kluczem do drzwi. Ten jednak okazał się zbędny. Drzwi nie wisiały nawet na zawiasach.
Skoczył w głąb domu. Szafka na broń była otwarta i pusta. Wszedł do głównego pokoju, który nosił ślady włamania: meble leżały na podłodze, szuflady zostały rozrzucone, lampy i abażury strzaskane. Rozejrzał się w poszukiwaniu telefonu. Przewody zwisały ze ściany, wyrwane. Odwrócił się, słysząc szuranie nóg. Jason i Agnes wnieśli łóżko do środka i stanęli jak wryci.
— Ani broni, ani telefonu.
Usłyszeli szum silnika na zewnątrz. Jason spojrzał na twarz Apolla. Chłopiec spał.
— Dalej poradzę sobie sama — powiedziała Agnes.
Jason i Mark wyszli na zewnątrz. Dżip zatrzymał się piętnaście metrów od karetki, w tumanie pyłu. Z kabiny wyskoczyły dwie kobiety i przykucnęły za otwartymi drzwiami samochodu. Jedna miała jasne włosy, a druga rude. Blondynka trzymała w dłoniach duży pistolet.
— Nie ruszać się! Policja! — krzyknęła.
Gail wychyliła się zza karetki z bronią.
— Gówno prawda. Należycie do grupy Baylissa!
Rudowłosa zauważyła mężczyzn w drzwiach. Wyskoczyła spoza dżipa.
— Jason! Jason!
Rzuciła się w ich stronę; Jason stał jak sparaliżowany, nie rozumiejąc, co się dzieje. Gail wymierzyła w nią z pistoletu, ale kobieta nie widziała tego. Patrzyła tylko na Jasona.
Wszystko rozstrzygnęło się w ciągu dwóch lub trzech sekund. Kobieta w biegu sięgnęła do czupryny i zerwała rudą perukę. Jason rozpoznał swoją żonę.
— Nie strzelaj! — krzyknął.
Gail już miała nacisnąć spust. Odsunęła teraz powoli palec, patrząc jak młoda kobieta, blondynka, wpada prosto w objęcia Jasona. Nie mieli wiele czasu na wyjaśnienia. Mark, który przez cały czas obserwował leśną drogą, zawołał:
— Nadjeżdżają dwa ciemne dżipy!
Gail zdążyła obejrzeć spustoszone wnętrze domku.
— Dranie! To samo stało się osiem lat temu. Wtedy też ukradli telefon razem z przewodami.
Mark poinformował ją o zbliżających się samochodach.
— Może pojadą dalej — westchnęła Gail.
Zamiast odpowiedzi Mark wskazał leśną drogę, nad którą unosiła się chmura kurzu. Skinęła ponuro głową. Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Nadeszła Agnes.
— Apollo czuje się dobrze — powiedziała do Jasona. — Puls i temperatura w normie. Nie wie gdzie jest, ani co się dzieje.
— Kim jest Apollo? — spytała Lisa, którą Jason nadal obejmował ramieniem.
— To przez niego się tu znalazłem — odparł. — Później ci wszystko wyjaśnię.
Opuścił rękę.
— Co teraz? — spytał.
Gail zmierzyła Rum sceptycznym spojrzeniem.
— Naprawdę jesteś policjantką?
— Tak, z Nowego Jorku. Ale tutaj występuję incognito.
Nagle przypomniała sobie o peruce. Zdarła jaz głowy. Z krótkimi kasztanowymi włosami i prostokątną twarzą bardziej wyglądała na funkcjonariuszkę. Od razu się zorientowała, że Gail dowodzi grupą.
— Jaka sytuacja? — spytała.
Gail spojrzała na dukt.
— Mamy razem trzy pistolety. Ravensburg wyśle za nami co najmniej tuzin ludzi... Bezwzględnych i uzbrojonych po zęby. Dostaną rozkazy, żeby nas zabić i odwieźć chłopca z powrotem do NAZL. I do tego nie mamy łączności.
— Ależ oczywiście, że mamy — powiedziała Ruth, wyjmując z torby telefon komórkowy. — Tylko do kogo możemy zadzwonić?
Widok telefonu w jednej chwili zmienił nastrój.
— To jest córka senator Lucille Ling — wyjaśniła Gail wskazując Agnes. — Być może pani senator jest już niedaleko.
— Lepiej się pospieszcie z tym telefonem — wtrącił Mark.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę. Na zakręcie leśnej drogi mignęły cztery dżipy.
— Czarne z białymi literami na bokach — powiedziała Gail. — To na pewno Bayliss... Te dwa pierwsze stanowią pewnie awangardę.
— Ktokolwiek to jest, skręcił w leśną drogę, a potem albo się zatrzymał, albo zjechał w las... Patrzcie.
Mark wskazał ręką niewielki pióropusz pyłu nad drzewami. Ruth mimowolnie przejęła dowództwo. Poinstruowała Agnes, jak używać telefonu.
— Dzwoń do mamy. Znajdujemy się jakieś trzydzieści pięć, może czterdzieści pięć kilometrów na północny zachód od ośrodka NAZL. Powiedz jej, że jest tu miejsce do lądowania dla policyjnego helikoptera. I niech się spieszy.
Agnes oddaliła się, stukając w klawisze telefonu.
— Widzę mnóstwo kurzu — powiedział Mark. — Te cztery pozostałe dżipy nadjeżdżają duktem.
— Ruszmy się! — zawołała Ruth. — Gail! Ustaw karetkę bokiem blisko okna. Lisa, ty zrób to samo z dżipem, ale niech stoi tyłem do okna. Potem wejdźcie do budynku.
Sama zajęła się zatykaniem szpar w ścianach z drewnianych bali. Po chwili odwróciła się, żeby spojrzeć na Agnes, która mówiła coś do telefonu.
— Schowaj się do środka! — krzyknęła Ruth.
Agnes powiedziała jeszcze parę słów, a potem z zafrasowanym wyrazem twarzy wbiegła do domku.
Ruth słyszała nadjeżdżające samochody. Lisa i Gail wyskoczyły z wozów. Policjantka ponagliła je ruchem dłoni.
Szum silników ucichł tuż za zakrętem. Słyszała wydawane rozkazy. Podbiegła do drzwi. Agnes weszła do głównego pokoju.
— Telefon mamy jest wyłączony — powiedziała Agnes. — Dodzwoniłam się do jej asystentki, która jest w hotelu w Memphis. Mama leci podobno helikopterem z komandosami do NAZL.
— Pewnie dlatego ma wyłączony telefon — domyśliła się Ruth. — Miejmy nadzieję, że włączy go, kiedy wylądują. Próbuj co kilka minut.
Zwróciła się do Gail.
— Ile masz zapasowej amunicji?
— Dwa magazynki po osiem naboi; tak samo Yoshi. A ty?
Ruth dotknęła torby.
— Czterdzieści naboi.
Wtedy usłyszeli głos wzmocniony przez tubę.
— Saltz! Mówi Bennet. Mam tu piętnastu ludzi. Daję wam dwie minuty na wyjście z podniesionymi rękami.
Ruth wyjęła z torebki policyjną odznakę i podeszła do okna.
— Nazywam się Ruth Kirby i jestem funkcjonariuszką nowojorskiej policji.
Rzuciła odznakę razem ze skórzanym etui najdalej, jak mogła. Przedmiot wylądował w piachu. Kilka sekund później rozległ się strzał i srebrna odznaka; zakręciła się w powietrzu, trafiona kulą. Spomiędzy drzew dobiegł śmiech.
— Dwie minuty!
Ruth odwróciła się. Wzrok wszystkich spoczywał na niej. Wskazała ciężki regał na książki, potem solidny drewniany stół długości około trzech metrów, i wreszcie komodę.
— Utwórzcie z tych mebli czworokąt. Stół postawcie na boku. Chłopca trzeba umieścić w środku. Ci, którzy nie mają broni, niech też się tam schronią. Trzymajcie głowy nisko.
Zaczęli przesuwać meble, a Jason poszedł po Apolla. Ruth obserwowała przez okno szopę, której drzwi też zostały wyważone. Wiedziała, że napastnicy mogą ją wykorzystać, żeby łatwiej podejść ich z boku. Wiedziała też, co trzeba zrobić, ale miała ograniczone możliwości obrony. Agnes ponownie wybrała numer, lecz zaraz pokręciła głową. Nie było sensu dzwonić na najbliższy posterunek policji — trwałoby wieki, zanim by przyjechali, a Ruth nie miała wątpliwości, że przeciwnik bez trudu zatrzymałby ich na drodze pozorując wypadek. Byli sami. Podjęła decyzję.
— Albo ty, albo Yoshi musicie dostać się do tej szopy i powstrzymywać ich z okna.
Odwrócili się w stronę budyneczku.
— Ja pójdę — oznajmiła Gail.
— Nie ma mowy! — sprzeciwił się Yoshi. — Bardziej jesteś potrzebna tutaj.
Przerwał im głos jednego z napastników:
— Jedna minuta!
— Yoshi ma rację — stwierdziła Ruth. — Ruszaj.
Japończyk klepnął się po kieszeniach, żeby upewnić się, że zabrał amunicję. Ujął w dłoń pistolet.
— Podejdź do tego okna, będziemy go osłaniać — poleciła Ruth. — Wy tam z tyłu głowy w dół.
Yoshi przywarł do ściany obok frontowych drzwi. Ruth uniosła broń.
— Teraz! — krzyknęła i zaczęła strzelać w stronę, lasu. Gail zrobiła to samo.
Zdążył pokonać dziesięć metrów, nim dosięgła go pierwsza kula. Yoshi zakręcił się i upadł. Chciał wstać i biec dalej, ale druga kula trafiła go w plecy; pistolet wypadł mu z dłoni. Gail krzyknęła i rzuciła się do niego, strzelając na oślep między drzewa. Dotarła do Yoshiego i chwyciła za kołnierz. Był potężnym mężczyzną i nie ruszał się, ale ona miała siłę lwicy walczącej w obronie swojego samca. Stała już koło drzwi, ciągłe strzelając; wyprostowała się, ciągnąc za sobą Yoshiego. Właśnie wtedy dostała prosto w pierś z broni dużego kalibru. Odrzuciło ją. Nawet wtedy nie puściła kołnierza Yoshiego. Upadli w otwarte drzwi domku.
Jason przeskoczył stół, a Lisa i Agnes za nim. Razem wciągnęli oboje do pokoju i ułożyli za barierą z mebli.
Ruth przykucnęła, żeby uzupełnić amunicję w magazynku rugera. Obejrzała się, ale nic nie powiedziała. Słowa nie mogły wyrazić gniewu, który w niej płonął.
Podniosła się i zobaczyła dwie sylwetki przemykające wśród drzew w stronę szopy. Wystrzeliła szybko trzy razy i zobaczyła, że jeden napastnik pada. Drugi schronił się za drzewem.
Wtedy ją trafili. Pocisk strzaskał kość prawego ramienia; siła uderzenia obróciła Ruth. Pistolet upadł na podłogę. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że jeszcze żyje. Szok sparaliżowałby większość ludzi, ale ona poczuła tylko jeszcze większą złość. Agnes przyklękła obok, żeby jej pomóc.
— Podaj mi broń i wracaj na miejsce — warknęła Ruth.
Agnes spojrzała jej w twarz i wykonała polecenie.
Ruth usłyszała wystrzały, ale żaden nie trafił w ścianę ani w okno. Ujęła rugera w lewą dłoń, wiedząc, że ma niewielkie szansę, by trafić w cel. Jednak gniew nie pozwolił jej zrezygnować.
Wyjrzała ostrożnie. Jakiś mężczyzna biegł przez polanę. Wymierzyła i strzeliła, ale od razu wiedziała, że zbyt gwałtownie nacisnęła spust i strzeliła za wysoko. Jednak gdy spojrzała, tamten leżał twarzą do ziemi; jego ciałem wstrząsały drgawki. Następnych dwóch wybiegło z szopy, strzelając z karabinów. Zanim zdążyła podnieść pistolet, obaj leżeli w piachu jak ścięci. Próbowała odgadnąć, co się dzieje, rozglądając się za kolejnymi celami.
Ale nie widziała żadnego. Usłyszała jeszcze jakieś strzały w głębi lasu.
A potem zapadła cisza, taka jak po burzy albo pokazie sztucznych ogni. Absolutna cisza.
Jednak nie, bo coś ją zakłócało: głosy nawołujących się ptaków. Ich dźwięk niósł się daleko po lesie. Nie trwał jednak długo. Po chwili las znów pogrążył się w ciszy. Ruth poczuła ból w ramieniu. Odwróciła się do towarzyszy.
Gail leżała koło regału na książki, a Mark siedział obok i trzymał ją za rękę. Zakrył jej głowę dżinsową marynarką. Ruth popatrzyła na ciemnoczerwoną krew i wiedziała, że kobieta nie żyje.
Głowa Yoshiego spoczywała na kolanach Jasona. Lisa trzymała przy jego piersi poplamiony tampon chirurgiczny. Agnes klęczała przy Marku. Yoshi miał oczy skierowane w górą. Mówił do Jasona niskim, napiętym głosem. Ruth pochyliła się, żeby słyszeć jego słowa.
— Gail ocaliła mi życie. Poświęciła się... Kochała mnie.
Na twarzy doktora malował się bezgraniczny smutek.
— Tak — potwierdził mocnym głosem. — Ocaliła ci życie. Nie sposób głębiej wyrazić miłości.
Ruth poczuła ucisk w gardle. Wiedziała, że Yoshi też umrze, i to niedługo.
— Nie czuję się już sierotą, Jasonie — powiedział Japończyk.
Jason podniósł jego głowę, oddychając ciężko. Popatrzył przyjacielowi w oczy.
— Już nigdy nie będziesz sierotą.
Czas jakby zatrzymał się na chwilę. Yoshi westchnął głęboko.
Jason delikatnie zamknął mu oczy.
Lisa podniosła wzrok. Po raz pierwszy ujrzała łzy na twarzy męża.
Agnes przerwała milczenie.
— Co tam się stało? — spytała.
— Nie wiem — odparła Ruth. — Po prostu nie wiem... Lepiej spróbuj dodzwonić się do mamy.
48
Lucille Ling spoglądała na zegarek z rosnącym zniecierpliwieniem. Takim samym spojrzeniem powitała kapitana Givensa wracającego z kabiny pilota. Komandos przypiął się do uchwytu.
— Skąd takie opóźnienie? — spytała Lucy, kiedy usiadł.
— Mamy przeciwny wiatr, silniejszy niż przypuszczaliśmy. Będziemy tam za trzy minuty.
Rozejrzał się po swoich podwładnych.
— Jeszcze trzy minuty, chłopcy!
Żołnierze zaczęli się przygotowywać do akcji.
Pilot obserwował wyrastający na wprost grzbiet. Pociągnął lekko drążek i ciężka maszyna skierowała się nieco w górę.
Nagle usłyszał potężny grzmot i niemal w tej samej chwili zobaczył pióropusz dymu i odłamków wyrastający ponad szczytem wzgórza. Poczuł falę uderzeniową; z trudem opanował stery. Zrozumiał, że gdyby znaleźli się po tamtej stronie, Marynarka Wojenna musiałaby zamówić dwa nowe śmigłowce. Pilot znał się jednak na swojej robocie. Zatoczył niski łuk i zawisł tuż nad krawędzią wzgórza, żeby zerknąć na drugą stronę. Ujrzał olbrzymi krater spowity chmurą pyłu.
— Chryste! — jęknął drugi pilot.
— Co to było, do cholery? — zapytał z tyłu Givens, dysząc ciężko.
Pilot wskazał olbrzymie rumowisko.
— To był nasz cel, kapitanie.
Givens otworzył usta ze zdumienia. Spojrzał na krater.
— Wielki Boże! A więc to nie wy?...
— Ależ skąd, kapitanie! Nie mamy broni na pokładzie. Poza tym, tego nie dokonałby żaden śmigłowiec.
Givens zebrał myśli.
— Dobra. Siadajmy jak najszybciej i połączmy się z bazą.
Lucille Ling stała i patrzyła na gruzy NAZL. Teraz mogła tylko rozpaczać. Komandosi stali w grupkach i ze zdumieniem przyglądali się rumowisku. Kapitan Givens siedział w kabinie z pilotami. Drugi śmigłowiec kołował w górze, poszukując śladów życia.
Lucy wzięła się w garść i machinalnie włączyła komórkę. Właśnie zastanawiała się, do kogo najpierw zatelefonować, kiedy aparat sam zadzwonił.
Po chwili Lucy pędziła jak szalona do helikoptera, wrzeszcząc na całe gardło.
— Wsiadajcie z powrotem!... Prędko!
Została w kabinie razem z Givensem i pilotami. Nie protestowali.
— Około czterdziestu kilometrów na pomocny zachód. Dość duży drewniany budynek na polanie, gdzie jest miejsce do lądowania dla wojskowego śmigłowca. Kazałam jej zapalić ognisko, żebyśmy widzieli dym.
— Bardzo mądrze — pochwalił pilot.
— Lećmy tam jak najszybciej!
Pół godziny później dwa śmigłowce stały na środku polany niczym dwa ogromne tropikalne owady. Większość marines przeszukiwała las. Pozostali umieścili ciała Gail i Yoshiego w specjalnych workach i ostrożnie przenieśli do helikoptera; następnie pod czujnym okiem Jasona zanieśli Apolla do drugiej maszyny. Chłopiec nadal spokojnie spał. Kapitan Givens rozmawiał przez radio. Ruth dostała zastrzyk z morfiny i z obandażowanym ramieniem na temblaku kręciła się po polanie w poszukiwaniu swojej odznaki. Lucille nadal obejmowała córkę.
Podszedł do nich Givens.
— Właśnie rozmawiałem z sekretarzem... — oznajmił ze zdumieniem. — Z samym sekretarzem Sił Morskich...
Lucy uśmiechnęła się.
— Wyobrażam sobie. Jakie rozkazy pan otrzymał?
— Po pierwsze, zabezpieczyć cały teren. W ciągu godziny z Pentagonu wyruszy tutaj specjalna grupa dochodzeniowa. Ja zaś mam odwieźć panią i pozostałe osoby do bazy. Co się tutaj stało?
Agnes otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Lucy szturchnęła ją w bok.
— Później, kochanie.
Z lasu wyszedł sierżant. Był młody, ale z jego oczu i surowej twarzy przebijało doświadczenie.
— Panie kapitanie, jak dotąd naliczyliśmy piętnaście ciał... Sami mężczyźni, wszyscy ubrani w granatowe dżinsy i uzbrojeni... Dwunastu zginęło od pojedynczych strzałów w głowę, piersi lub plecy... Trzej mają poderżnięte gardła.
— Ani jednego rannego?
— Nie, panie kapitanie.
— Co tu się stało?
Sierżant wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia, panie kapitanie... Ale w porównaniu z tym strzelanina w zagrodzie „OK” to niedzielny piknik.
49
Redbird Garret zapukał do drzwi.
— Proszę.
Otworzył. W środku była sekretarka, Moya.
— Tyle razy ci powtarzam, że nie musisz pukać...
Przerwała w pół słowa i spojrzała na niego ze współczuciem.
— Przykro mi, Redbird. Pierwsze poważne zadanie i taki pech.
Redbird wzruszył ramionami.
— No cóż, trudno. Przeczytałem notatkę w komputerze, jak tylko wszedłem. Co się stało?
— Nie mam pojęcia. Wygląda na to, że doktor Keen gdzieś się odnalazł. Wiadomości są bardzo skąpe. Później na pewno dowiemy się czegoś więcej.
Wskazała drzwi szefa.
— Dostał dziś rano telefon z kwatery głównej i musiał łapać pierwszy samolot do Waszyngtonu.
Redbird skinął powoli głową.
— Udało ci się przemierzyć Szlak Łez?
— Tak, w pewnym sensie.
— Ciekawe przeżycie?
Redbird jak zwykle nie odpowiedział od razu.
— Owszem, nie można narzekać.
Przed budynkiem zatrzymała się długa czarna limuzyna; wysiadł z niej Jason w towarzystwie dwóch młodych mężczyzn w ciemnych garniturach. Ich staranne maniery wskazywały, że ci dwaj nie są zwykłymi ochroniarzami, lecz raczej opiekunami. Dozorcę chwilowo zastąpił mężczyzna wyglądający bardziej na policjanta niż na portiera. Mężczyzna skinął Jasonowi głową z szacunkiem.
— Miłego wieczoru, panie doktorze — powiedział jeden z towarzyszy Jasona, gdy otworzyły się drzwi windy.
— Dziękuję. Pewnie się już nie zobaczymy.
— Chyba nie. Było nam miło.
Uścisnęli sobie dłonie. Jason wsiadł do windy.
Otworzył drzwi mieszkania.
— Czy to ty? — zawołała Lisa.
Jason uśmiechnął się.
— Mam nadzieję, że tym razem tak.
Stała przy barku i przygotowywała dla niego Manhattan. Jason przyglądał się jej dłuższą chwilę. Radował się jej urodą i obecnością. Lisa pocałowała męża i podała mu drinka.
— No to mów! Umieram z ciekawości.
Usiedli. Jason skosztował drinka.
— To było chyba najbardziej zdumiewające spotkanie, jakie kiedykolwiek się odbyło.
— Kto w nim uczestniczył?
— Ja i jeszcze troje ludzi: dwóch mężczyzn oraz kobieta.
— Kim byli?
— Nie wiem.
Roześmiał się na widok jej zdziwionej twarzy.
— Wydaje mi się, że kobieta pracuje w biurze prokuratora generalnego, a jeden z mężczyzn musiał być wysokim oficerem: krótko obcięte włosy, wojskowa postawa, krzywy uśmiech, ale za to proste zęby. Miał na sobie garnitur, ale jestem pewien, że swobodniej by się czuł w mundurze. Drugi mężczyzna był niski, stary i miał oczy czujnego grzechotnika. Podejrzewam, że to jeden z waszyngtońskich prawników należący do wąskiego kręgu wtajemniczonych.
Lisa wydawała się zaskoczona.
— Nie znałeś tych ludzi, a mimo to zawarłeś z nimi umowę?
— Oczywiście. Tuż przed wyjściem z pokoju hotelowego miałem telefon od senator Ling. Powiedziała mi, że mają odpowiednie pełnomocnictwa. Dodała, że nie powinienem oczekiwać od nich podpisania żadnego dokumentu. Zapewniła, że dopilnuje, aby nikt się nie wycofał... Wierzę jej.
— Ja też. Co to za umowa?
Jason wziął łyk drinka i odetchnął.
— Dosyć obszerna. Ja zgodziłem się wydać oświadczenie, że nie pamiętam niczego, co wydarzyło się od chwili mojego zniknięcia. Mam mówić, że w drodze powrotnej do domu zostałem napadnięty i uderzony w głowę ciężkim przedmiotem. Skradziono mi portfel. Doznałem przejściowej amnezji. W tylnej kieszeni zostało mi trochę gotówki, której bandyta nie zabrał. Odzyskałem pamięć wczoraj wieczorem w jakimś domu noclegowych w East Side i wróciłem tutaj.
Lisa patrzyła na niego ze zdumieniem.
— A co z katastrofą awionetki... Samobójstwem?
Jason uśmiechnął się ponuro.
— No cóż. Ten prawnik znalazł rozwiązanie. W portfelu znajdowała się moja licencja pilota. Bandyta musiał sprzedać ją jakiemuś szaleńcowi, który był trochę do mnie podobny. Wykorzystał ją, żeby wynająć samolot i roztrzaskał się.
Lisa parsknęła śmiechem. Jason zawtórował jej.
— Ten, który wyglądał na wojskowego, zapewnił mnie, że takie rzeczy się zdarzają... Opowiedział mi, jak cywilny mechanik porwał kiedyś myśliwiec F15 i rozbił się w nim o zbocze góry.
— Kto uwierzy w tę bajeczkę?
Jason rozłożył ramiona.
— A kto uwierzyłby w to, co się stało naprawdę, w NAZL? Ravensburga? „Kuzynów?” Klonowanie psów? Ludzkiej pamięci? Gdybym ogłosił coś takiego na konferencji prasowej, wezwaliby facetów w białych kitlach z kaftanem bezpieczeństwa.
Lisa pomyślała chwilę, po czym skinęła melancholijnie głową.
— A do czego oni się zobowiązali?
Jason uśmiechnął się.
— To była umowa wielostronna.
Odstawił drinka, podniósł palce lewej dłoni i zaczął wyliczać.
— Po pierwsze, Ruth Kirby i jej kumpel Bing Crosby. Ruth zostanie awansowana na kapitana i w ciągu roku otrzyma własny posterunek, którym będzie dowodzić. Crosby też dostanie awans i będzie szefem nowego oddziału przestępstw komputerowych.
Lisa nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
— Nadaje się do tego jak nikt inny.
— A jakże. — Jason odliczył drugi palec. — Mark Wallace zostanie szefem wydziału informacyjnego w biurze sekretarza obrony. Nie chce pracować dłużej w biurze senator Ling, ponieważ zamierza poślubić jej córkę.
— Trudno to uznać za niespodziankę. — Lisa posmutniała nagle. — A co z Apollem?
— Apollo za kilka dni wyjdzie ze szpitala i wróci do domu — odparł Jason beztroskim tonem.
— Do domu?
— Tak, do nas. Postanowiłem go adoptować... Jeśli się zgodzisz.
Lisa wyraziła zgodę tak żywiołowo, że aż rozlała drinka: rzuciła się, żeby uściskać męża i niechcący przewróciła stół. Nie zwrócili na to uwagi.
— Czeka nas mnóstwo obowiązków — powiedział Jason, kiedy się uspokoili. — Ślub w Seattle, chrzest w Nowym Jorku.
— Chrzest?
— Tak. Za twoją zgodą, rzecz jasna. On jest teraz całkiem normalnym siedmioletnim chłopcem. Imię Apollo zupełnie się nie nadaje.
— Zgadzam się. Jakie wybierzemy?
— Chciałbym go nazwać Yoshi — rzekł cicho Jason. — Yoshi junior.
Lisa skinęła głową.
— W ciągu kilku dni ten człowiek stał się twoim przyjacielem.
— Tak. Poza tobą, najlepszym, jakiego miałem. Yoshi to skrót długiego imienia. To imię nosił wspaniały człowiek... Dlatego będziemy musieli się wybrać na pogrzeb. Do Japonii.
— Do Japonii?
— Tak. Yoshi pragnął wrócić do domu. I wróci. Pochowamy go razem z Gail. Jej jedynym żyjącym krewnym jest wujek z Florydy. Wyraził już swoją zgodę.
Jason przerwał i uśmiechnął się.
— Pewna bliżej nie znana agenda federalna postara się o luksusowe wyposażenie jego leśniczówki.
Lisa przyglądała się mężowi.
— Czy to wszystko dało ci poczucie władzy?
Jason potrząsnął głową.
— Nie. To sprawiło, że czuję pokorę... Po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią. Tych kilka dni zmieniło moje życie i połączyło nas znowu.
Lisa wstała i ujęła dłoń męża.
— Chodźmy do łóżka.
— Chyba trochę za wcześnie.
— Tak, ale mamy pewną pracę do wykonania, nieprawdaż?
— Jaką pracę?
— Yoshi junior powinien mieć braciszka lub siostrzyczkę.
Lisa leżała z głową na ramieniu męża.
— Jesteś pewien, że jego pamięć trwała znikła?
— Tak. Odwiedziłem go wczoraj. Mówi i śmieje się jak zwykły siedmioletni chłopiec. To było ryzykowne, ale udało się. Miałem szczęście.
Lisa poruszyła z zadowoleniem głową.
— Ciekawe, czyją to pamięć próbowali sklonować? — spytała sennym głosem.
— Tego nikt nigdy się nie dowie.
Epilog
Szef personelu Białego Domu zapukał do drzwi, otworzył i wszedł do Owalnego Gabinetu.
Prezydent siedział przy biurku z okularami zsuniętymi na czubek nosa. Przeglądał jakieś papiery. Podniósł wzrok.
— Cześć, Jake. Weź sobie krzesło.
Mężczyzna usiadł i otworzył teczkę. Prezydent podpisał ostatni dokument i odsunął go na bok.
— No więc mów.
Z uwagą wysłuchał relacji o najważniejszych wydarzeniach dnia. Nie wydarzyło się nic, co wstrząsnęłoby światem.
— W porządku, Jake. Co ze sprawą Ravensburga?
— Została zamknięta dziś po południu, panie Prezydencie... — odparł zapytany. — Niczego nie zaniedbaliśmy.
— Dobrze. Ale muszę to powiedzieć, Jake. Wielu ludzi zawaliło sprawę. Jak to było możliwe, że ten maniak wydostał się spod kontroli?
Szef personelu westchnął głęboko.
— W tego rodzaju tajnych przedsięwzięciach od czasu do czasu jakaś strzelba musi sama wystrzelić. To nieuniknione.
— Tak, ale tym razem mogło to postawić rząd w trudnej sytuacji... Mnie samego również.
— Tak, panie Prezydencie. Uważam, że powinniśmy podjąć pewne kroki.
— Jakie na przykład?
— Stworzyć nową komisję nadzorczą, której przewodniczący odpowiadałby bezpośrednio przede mną.
Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
— A kto miałby jej przewodniczyć?
— Jestem pewien, że znaleźlibyśmy odpowiednią osobę.
Prezydent skinął głową.
— Tak, odpowiednią osobą. Podoba mi się ten pomysł, Jake. Zacznij nad tym pracować już od jutra.
Przypomniał sobie o czymś.
— Czy wiadomo, co się stało z tymi ochroniarzami w lesie?
Sekretarz uniósł brwi i potrząsnął głową.
— Nie, panie Prezydencie. FBI wysłało nawet na miejsce zdarzenia kilku zwiadowców-Irokezów, żeby przeczesali las. Niczego nie znaleźli.
Prezydent spojrzał na zegarek.
— Może to i lepiej. Myślę, że da się urwać godzinę z dzisiejszego harmonogramu... Dokończmy partię.
Przeszli do stolika obszytego zielonym rypsem, na którym stała szachownica. Układ figur wskazywał, że partia dobiega końca. Prezydent zajął swoje miejsce.
— Masz duże szansę wygrać, Jake. Twoja pozycja jest znacznie silniejsza.
— Tak, pewnie — zgodził się Jake zrezygnowanym tonem.
Dziesięć minut później przewrócił swojego króla w geście kapitulacji.
— To był pewnie kolejny wariant obrony sycylijskiej — powiedział.
— Nie powinieneś tak mówić, Jake, bo czuję się jak mafioso — skarcił go Prezydent.
Od autora
Chciałbym złożyć serdeczne podziękowania następującym osobom:
Steenowi Willadsenowi, weterynarzowi-chirurgowi z Danii, pionierowi klonowania organizmów żywych, pracującemu w Cambridge, w Anglii i na Florydzie.
Doktorowi Klausowi Mosdalowi, neurochirurgowi z Aarhus w Danii,
Reno Grechowi, elektronikowi z Gozo na Malcie.
Profesorowi Sakae Okumie, lingwiście z Uniwersytetu Meiji w Tokio.
Tony'emu „Tahoe” Naborsowi, byłemu komandosowi z piechoty morskiej, a obecnie pracownikowi badawczemu z Memphis w stanie Tennessee.
I wreszcie Barbarze Van Dyke z Book Place w Memphis w Tennessee, która napisała kiedyś pewien list i stała się czyjąś muzą.
115