489

Przetrwać koniec świata Kontynuujemy naszą serie wykładów dokształcającą w trudnej, nowoczesnej dziedzinie wiedzy, zwanej ogólnie ezoteryką. Prosimy owe wykłady brać na poważnie, bo wiedza ta może się przydać, choćby dla wykazania się lojalnością wobec mainstreamowych mediów, co niedługo stanie się obowiązkowe. – admin.

Czasami nieszczęścia nie chodzą parami, lecz stadami. Będzie tak, gdy tajemnicza planeta Nibiru z impetem uderzy w Ziemię. W rezultacie dojdzie do przemagnesowania biegunów, oceany wystąpią z brzegów, wulkany będą pluły lawą, a świat przeobrazi się w morze ognia. To wszystko wydarzy się 21 grudnia 2012 roku. Wszędzie, z wyjątkiem Bugarach.

Przetrwać koniec świata Zwolennicy teorii o nadciągającej apokalipsie wyznaczyli datę na podstawie kalendarza prekolumbijskiej cywilizacji Majów. Przepowiednia o rychłym końcu świata nie jest niczym nowym – po upadku Imperium Rzymskiego aż 183 razy prorokowano zagładę naszej planety. Jednak dla pewnej małej wioski na południu Francji współcześnie przepowiadany Armagedon może mieć poważne konsekwencje. Zwolennicy końca świata uznali, że Bugarach u podnóża Pirenejów jest jedynym bezpiecznym miejscem, jakie oszczędzi zagłada. Obecnie tę informację rozpowszechniają tysiące stron internetowych. Nic zatem dziwnego, że zamieszkana przez dwieście osób wioska, położona na zachód od Perpignan, obawia się inwazji fanatyków ezoteryki. Niedawno członkowie rządowej Komisji do Walki z Sektami (Milviludes) złożyli wizytę w Bugarach i postanowili śledzić dalszy rozwój sytuacji. W opublikowanym raporcie komisja ostrzega, aby nie lekceważyć katastroficznej przepowiedni, bowiem strach przed rzekomą apokalipsą może zaktywizować działaność różnych sekt, a zaciszna miejscowość letniskowa zamieni się w mekkę zwolenników końca świata. Już teraz wyznawcy różnych teorii spiskowych, nawiedzeni kapłani i wizjonerzy wszelkiej maści pielgrzymują do Bugarach, aby wdrapać się na pobliskie wzniesienie o tej samej nazwie górujące nad okolicą. Przywożą ze sobą cudowne kamienie, amulety, na stokach wznoszą jurty i wigwamy, odprawiają dziwaczne rytuały, paradują przez wioskę w białych szatach albo rozebrani do rosołu modlą się na zboczach Pic de Bugarach. Inni przykładają uszy do wapiennych skał i nasłuchują, czy z wnętrza nie dochodzi huk silników statku kosmicznego. Niektórzy twierdzą, że licząca 1230 metrów góra wznosząca się nad malowniczymi łąkami i lasami kryje tajną bazę wojskową. Z kolei inni wierzą, że w środku znajduje się garaż kosmitów. Podobno stoi w nim gotowy do odlotu statek kosmiczny, który ma uratować wybrańców przed zagładą. Inne podania mówią, że w podziemnych grotach ukryto Świętego Graala, poszukiwanego dawniej przez nazistów, a obecnie przez agentów Mossadu. Jednym słowem na temat Pic de Bugarach krążą najbardziej fantastyczne opowieści. Jednakże rozpowszechniane w internecie informacje mogą mieć poważne konsekwencje. Mieszkańcy wioski utyskują, że dawniej przez ich osadę przejeżdżało najwyżej czterdzieści samochodów, obecnie ich liczba wzrosła do tysiąca. Burmistrz Jean-Pierre Delord informuje, że w ciągu ostatnich lat ceny okolicznej ziemi wzrosły czterokrotnie. Oprócz tego gminę zasypują pytania – głównie od Amerykanów zainteresowanych rezerwacją noclegu w grudniu 2012 roku. Tamtejsze biura podróży nawet oferują specjalne „wyjazdy ratunkowe” do Bugarach. – Internet stał się tubą propagandową najróżniejszych bzdur, a my w sile dwustu mieszkańców nie jesteśmy w stanie ich zdementować – mówi Delord. Burmistrz podchodzi z mieszanymi uczuciami do zbliżającego się najazdu ezoterycznych gości. Z jednej strony właścicieli pensjonatów i lokali gastronomicznych czeka niezły zarobek. Być może co poniektórzy poszukiwacze życia pozaziemskiego odkryją piękno tutejszej przyrody – urokliwe strumienie, kwitnące storczyki – i powrócą do Bugarach jako normalny turyści, gdy okaże się, że prorokowany koniec świata nie nastąpił. Delord zaprojektował nawet pocztówkę, na której widać statek UFO krążący nad szczytem Pic de Bugarach. Jak można się spodziewać, „widokówka idzie jak woda” – przyznaje burmistrz. Z drugiej strony Jean-Pierre Delord obawia się, że ezoterycy, szukając schronienia w Bugarach przed apokalipsą przypadającą na grudzień 2012 roku, dosłownie stratują wioskę. Rodzi się też pytanie, jak będą się zachowywali po przybyciu na miejsce? Przed dwoma laty pewien nawiedzony nastolatek próbował zabić się przy pomocy miecza samurajskiego. Autorzy raportu komisji Miviludes – międzyministerialnej grupy zajmującej się obserwowaniem aktywności różnych sekt – podzielają obawy burmistrza. Ich zdaniem apokaliptyczne scenariusze krążące po świecie jednomyślnie zakładają, że do katastrofy dojdzie nieodwołalnie 21 grudnia 2012 roku. Komisja potwierdza, że „sekty działające w wielu krajach przeżywają masowy napływ nowych członków”. Szczególnie niebezpieczne są grupy prorokujące koniec świata, ponieważ sieją histerię, fanatyzm i stosują wyrafinowane techniki manipulacyjne. Ich przywódcy celowo potęgują klimat strachu i poczucia zagrożenia, a przy okazji głoszonych nauk wyciągają uczniom pieniądze z kieszeni. - Kto z nas nie pamięta tragedii wyznawców Zakonu Świątyni Słońca? – pyta Georges Fenech, przewodniczący Miviludes. W latach dziewięćdziesiątych 74 członków sekty w Szwajcarii, Kanadzie i Francji odebrało sobie życie, aby uniknąć nadchodzącej apokalipsy i założyć nową cywilizację na jednej z planet wchodzących w skład systemu Syriusza. Francuska agencja rządowa ds. walki z sektami ostrzega, że szerzący się lawinowo w internecie strach przed 21 grudnia 2012 roku zwiększa ryzyko pojawienia się psychozy i fali zbiorowych samobójstw. Dlatego komisja zaleca monitorowanie sieci i ściślejszą współpracę rządowych agencji powołanych do walki z sektami. Zdaniem członków Miviludes obecny klimat społeczny sprzyja powstawaniu najróżniejszych katastroficznych przepowiedni. W dobie upadku wielkich ideologii wielu ludzi czuje się zagubionych i zdezorientowanych. Kryzys ekonomiczny i kataklizmy przyrodnicze, jak ostatnio tsunami w Japonii są interpretowane jako zapowiedź nadejścia jeszcze większych katastrof. Dodatkowo internet w rękach „wieszczy zagłady” staje się groźnym instrumentem propagandowym i dodatkowo potęguje lęki egzystencjalne. Ten ostatni element odróżnia współczesnych ezoteryków od podobnych ruchów pojawiających się w minionych dekadach. Mieszkańcy francuskiej wioski Bugarach mają świadomość nadciągającego niebezpieczeństwa. Burmistrz Delord liczy się z najazdem tysięcy fanatyków. Dlatego już teraz lojalnie ostrzega, że wezwie wojsko, jeżeli uzna, że jest taka potrzeba. Póki co burmistrz nie może się powstrzymać od sarkastycznych uwag. Dziennikarzowi „Le Figaro” opowiedział, że dwa tygodnie temu jakiś zwolennik Armagedonu zmarł na atak serca po wejściu na szczyt Pic de Bugarach. – Koniec świata dopadł go nieco wcześniej niż sam przypuszczał – skwitował z przekąsem Jean-Pierre Delord.

http://strefatajemnic.onet.pl/

Ze swej strony gajowy poleca na przetrwanie końca świata miejsce, gdzie potok Negryłów wpada do Sanu w Bieszczadach.

Europa na (cudzym) talerzu The Israeli Law, Information and Technology Authority, The Government Campus, 9th floor, 125 Begin Rd., Tel Aviv, Izrael. Adres pocztowy: P.O. Box 7360, Tel Aviv, 61072, tel. +972-3-7634050, Faks +972-2-6467064, e-mail: ILITA@justice.gov.il.

Adres strony internetowej: http://www.justice.gov.il/MOJEng/RashutTech/defa…

Cóż to za adres, zapytają pewnie zdziwieni Czytelnicy? Otóż dokładnie tam, w AZJATYCKIM państwie Izrael przechowywane będą dane, pochodzące ze wszystkich spisów powszechnych, przeprowadzanych w krajach Unii EUROPEJSKIEJ. Przywykliśmy od niedawna, iż po tragedii, jaka miała miejsce podczas olimpiady w Monachium, sportowcy izraelscy występują w barwach Europy. Sport to sport i mistrzostwa Starego Kontynentu z udziałem ekip z Tel Avivu nikomu ujmy nie przynoszą. Jeśli wygra je mieszkaniec Islandii lub Izraela, a nie jest przy okazji naszpikowany dopingującą chemią – to chwała mu za to. Z problemem danych osobowych rzecz ma się inaczej. W Polsce schyłku PRL-u całkiem nielegalnie wprowadzono system PESEL. Jako iż dotyczy on wszystkich obywateli, winien (nawet za czasów „socjalizmu”) być wprowadzony ustawą sejmową. A nie był, wystarczyła towarzyszom uchwała Rady Ministrów. Co dziwne, po roku 1989 żaden z byłych działaczy „podziemia”, znalazłszy się w parlamencie nie oprotestował tego ograniczenia swobód obywatelskich i PESEL „zaanektowano” jako przydatny byłej „opozycji” do inwigilacji mieszkańców RP. Obecnie zresztą w Szczecinie dobiegają końca prace nad jego unowocześnioną wersją – PESELEM 2. W zajmującej się tym firmie informatycznej wszyscy (bez wyjątku) szefowie działów są dziećmi b. oficerów „Ludowego” Wojska Polskiego lub komunistycznych służb specjalnych. I już tylko ten fakt napawać winien strachem. A przekazanie danych osobowych obywateli UE poza jej teren zdecydowanie każe się zastanowić, kto naprawdę decyduje o losie Europy i czy postępująca faszyzacja poczynań Brukseli nie prowadzi w stronę kibuców… 31. stycznia br. Komisja Europejska zadecydowała, iż najbezpieczniejszym miejscem do zmagazynowania danych z terenu Zjednoczonej podobno Europy będzie Izrael:

„KOMISJA EUROPEJSKA, uwzględniając Traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, uwzględniając dyrektywę 95/46/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 24 października 1995 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w zakresie przetwarzania danych osobowych i swobodnego przepływu tych danych (1), w szczególności jej art. 25 ust. 6, po zasięgnięciu opinii Europejskiego Inspektora Ochrony Danych, a także mając na uwadze, co następuje:

(1) Na mocy dyrektywy 95/46/WE państwa członkowskie są zobowiązane zapewnić, aby przekazanie danych osobowych do państwa trzeciego miało miejsce tylko wtedy, gdy dane państwo trzecie zapewni odpowiedni poziom ochrony i gdy przed przekazaniem dopełni się wymogów zawartych w przepisach państw członkowskich wdrażających pozostałe przepisy dyrektywy.

(2) Komisja może stwierdzić, że państwo trzecie gwarantuje odpowiedni poziom ochrony. W takim przypadku dane osobowe można przekazywać z państw członkowskich bez konieczności zapewniania dodatkowych gwarancji.” Komisja Europejska stwierdza co prawda w punkcie 5., iż Państwo Izrael nie posiada istniejącej NA PIŚMIE konstytucji, ale i tak jest odpowiednim gwarantem przechowywania naszych danych. W p. 6 czytamy znów:

„Normy prawne dotyczące ochrony danych osobowych w Państwie Izrael są w dużej mierze oparte na normach określonych w dyrektywie 95/46/WE oraz ustanowione w ustawie o ochronie prywatności 5741-1981, ostatnio zmienionej w 2007 r. w celu określenia nowych wymogów przetwarzania danych osobowych oraz szczegółowej struktury organu nadzoru.” „W dużej mierze” – nie znaczy wcale „całkowicie”. Wygląda na to, iż tu zawarta jest furtka, która wytłumaczy potem ewentualny wyciek informacji z Tel Avivu. Skoro są różnice – i to, jak widać niemałe – należało zgromadzone dane ulokować tam, gdzie owe rozbieżności nie występują. Tymczasem eurobiurokraci stwierdzili, iż:

„(12) Państwo Izrael należy zatem uznać za państwo zapewniające odpowiedni poziom ochrony danych osobowych, o którym mowa w dyrektywie 95/46/WE, w odniesieniu do zautomatyzowanego międzynarodowego przekazywania danych osobowych z Unii Europejskiej do Państwa Izrael, a także w odniesieniu do operacji niezautomatyzowanego przekazywania danych, w przypadku gdy dane te podlegają dalszemu automatycznemu przetwarzaniu w Państwie Izrael. Jednak międzynarodowe przekazywanie danych osobowych z UE do Państwa Izrael, jeśli samo przekazywanie, jak również późniejsze przetwarzanie danych, odbywa się wyłącznie za pomocą niezautomatyzowanych środków, nie powinno być objęte niniejszą decyzją.” A także: „(15) Grupa robocza ds. ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych, ustanowiona na mocy art. 29 dyrektywy 95/46/WE, wydała pozytywną opinię na temat poziomu odpowiedniej ochrony danych osobowych w związku z zautomatyzowanym międzynarodowym przekazywaniem danych osobowych z UE lub operacjami niezautomatyzowanego przekazywania danych, w przypadku gdy dane te podlegają dalszemu automatycznemu przetwarzaniu w Państwie Izrael. W swojej pozytywnej opinii grupa robocza zachęciła władze Państwa Izrael do przyjęcia dalszych przepisów, które rozszerzą zakres stosowania prawodawstwa Państwa Izrael na manualne bazy danych, wyraźnie uznają stosowanie zasady proporcjonalności do przetwarzania danych osobowych w sektorze prywatnym oraz według których wykładnia wyjątków w międzynarodowym przekazywaniu danych będzie zgodna z kryteriami określonymi w jej dokumencie roboczym dotyczącym wspólnej wykładni art. 26 ust. 1 dyrektywy 95/46/WE (2). Opinia ta została uwzględniona podczas opracowywania niniejszej decyzji (3).” Toteż odpowiednią decyzję podjęto, nakazując jej respektowanie wszystkim członkom UE, przy milczeniu europejskich mediów oficjalnych:

„Artykuł 6 Państwa członkowskie podejmują wszelkie niezbędne środki w celu zastosowania się do niniejszej decyzji w terminie trzech miesięcy od dnia jej notyfikacji.

Artykuł 7 Niniejsza decyzja skierowana jest do państw członkowskich.”

Jeśli skojarzyć z tą informacją wieść inną, o aresztowaniu już w greckim porcie Pireus statków „Flotylli Wolności”, niosącej pomoc humanitarną dla Strefy Gazy (statków prywatnych, nie przemycających żadnej kontrabandy), okupowanej przez Izrael, co jest aktem państwowego terroryzmu – nietrudno zrozumieć, że Stary Kontynent ugina się pod naciskiem obcych kulturowo bankierów i spełni każde ich żądania, w zamian za gwarancje stabilności obecnego ładu w Europie. Zamieszki w Grecji (gdzie część wojska i policji przeszła już na stronę rebeliantów), Hiszpanii, Francji i we Włoszech pokazują jednak, iż są to obietnice bez pokrycia. Podawanie danych obywateli „na talerzu” państwu nie należącemu do UE, jest aktem zdrady ich interesów przez tymczasowo rządzące kontynentem neoliberalne „elity”.

Beata Traciak, Kraków

Zob. również:

Jaka będzie Europa i Polska po przyjęciu traktatu z Lizbony? – Ankieta Frondy

USA nakłania Europę do GMO

Polska, Europa, Obama

Europa jak ateistyczny ZSRR

Wyprowadzić Europę z Unii – Teresa Bochwic

Bezbożna Europa – Bp Richard Williamson, FSSPX

Europa dwóch prędkości staje się faktem – Zbigniew Kuźmiuk

Po rewolucji w świecie arabskim fala imigrantów zaleje Europę

Symboliczny podarunek w Święto Niepodległości: “Kino Polska” zamienione na “Kino Europa”

Amerykański Departament Stanu: Izrael jest nietolerancyjny

Sanok: Akcja “Izrael – 60 lat ludobójstwa”

Faux pas w USA: Izrael uznany za terrorystyczny reżim

Izrael boi się dochodzenia ONZ w sprawie dokonanych morderstw

„Izrael nabardziej skorumpowanym krajem spośród państw zachodnich”

Kardynał Keeler: Izrael potrzebuje budowy mostów a nie Muru!

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com – na podstawie materiałów autorskich oraz wiadomosci24.pl

http://www.bibula.com/?p=40469

THEY DON ′T HAVE A PRECISE READ „We don ′t have a precise read on why this slower pace of growth is persisting” - powiedział Prezes FED Ben Bernanke.

http://www.economist.com/blogs/freeexchange/2011/06/feds-forecasts

I do. Jak sarkastycznie stwierdził Richard „Dick” Armey (jeden z pomysłodawców ustawy H.R. 1040 o podatku liniowym) „ekonomia to nauka, która omawia rzeczy doskonale nam znane językiem, którego nie jesteśmy w stanie zrozumieć”. Nie potrafią się już zrozumieć nawet ci, którzy używają tego języka. Gospodarki nie da się ciągle „pobudzać” przy pomocy instrumentów Keynesowskich. Ale tego właśnie zwolennicy Keynesa nie są w stanie zrozumieć. Gospodarka to bardzo skomplikowany ORGANIZM, a nie mechanizm, który można odpowiednio „naoliwić” jakimś cudownym „smarem” (pieniądzem) żeby lepiej funkcjonował. Gospodarka to ludzie. Więc ekonomia to nauka o ludzkim działania – jak powtarzał von Mises. Ludzie działają z różnych pobudek i dla różnych celów. Nie ma żadnego szablonu, zgodnie z którym powinni działać. Trzeba pozostawić im swobodę, żeby liczyć na synergię między działaniami różniących się między sobą jednostek. Ludzi od zarania motywowały do działania: głód, pragnienie i popęd seksualny. To właśnie one sprawiały, że wychodzili z jaskiń i „szli do pracy” – polować, łowić, zbierać. Były wówczas dwa źródła bogactwa: zasoby naturalne i praca. Nie było jeszcze żadnego „kapitału”, który miał ułatwiać inwestycje i rozwój gospodarczy. Bo „kapitał” „nie rośnie na drzewach”. Bierze się z wcześniejszych oszczędności. A oszczędności są możliwe dopiero wówczas, gdy pojawiają się nadwyżki. Kapitał powstał na skutek zwiększenia innowacyjności pracy, dzięki czemu możliwe było wytworzenie nadwyżek, których ludzie nie „przejadali” i nie „przepijali” na bieżąco. Podstawą coraz efektywniejszego wykorzystania zasobów ziemi i tworzenia nadwyżek była praca. W pewnym momencie naszej historii najwięksi i najodważniejsi w grupie „osiłkowie” (siła i odwaga to też jest „zasób” ekonomiczny) zostali wyposażeni w drzewce, na których jakiejś „podłej postury” osobnik, ale za to z głową pełną pomysłów, osadził ociosany kamień i poszli polować na mamuty. Nikt nie finansował produkcji ich nowej broni, dzięki której zwiększył się „dochód jaskiniowy” (bo jeszcze nie „narodowy”). George Gilder pisał, że nasze bogactwo składa się z aktywów stanowiących dopiero zapowiedź przyszłego strumienia dochodu. Bogactwo ucieleśnia się w rzeczach, ale jest wytwarzane przez umysł. Wiara i wyobraźnia są najważniejszymi zasobami kapitałowymi w rozwijającej się gospodarce. „Majątek może topnieć, lecz umysł i wola potrafią momentalnie błysnąć przed niezdecydowanym tłumem, rozpalić niebo swoimi wizjami i spowodować ich wcielenie w krzem i cement zanim zgromadzą się konkurenci. Najlepsze, najbardziej władcze, najbardziej oryginalne i najbardziej giętkie umysły stanowią najtrwalsze złoto”. Jedynie fizyczna strona naszego bogactwa ma charakter skończony. Jego metafizyczne źródła – wyobraźnia i twórczość – są nieskończone. To wyobraźnia podsunęła komuś pomysł osadzenia kamienia na drzewcu, a wiara w sukces pozwoliła ludziom z takim narzędziem polować na wielkie mamuty. Mechanizm rozwoju gospodarczego jest więc prosty jak konstrukcja koła – które wymyślono, żeby łatwiej było upolowanego mamuta przetransportować do jaskini. A jak zostały im „nadwyżki”, których nie przejedli od razu, zaczęły tworzyć się oszczędności – bo to one stanowią podstawę kapitału finansowego. On ułatwia i przyspiesza dziś „osadzanie na kijach” współczesnych kamieni. Ale „rozrzucany” „z helikoptera” nie stanowi wartości samej w sobie, ani nie tworzy sam z siebie wartości innych. „Nie pieniądz, ale tylko reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa” – pisał Adam Smith. „Pieniądz nie jest przedmiotem konsumpcji, ale stanowi tymczasowe ucieleśnienie siły nabywczej, które może zostać spożytkowane do zakupu innych dóbr i usług” – dodał Milton Friedman. Ale Bernanke „don ′t have a precise read on” it. Prezes FED może być tak „zarobiony”, że he does not read at all. Albo przynajmniej without understanding. Gwiazdowski

Bereza Kartuska 1934-1939 Bereza Kartuska to miasteczko na terenie obecnej Białorusi, położone 95 kilometrów na północny wschód od Brześcia i liczące sobie nieco ponad 20 tysięcy mieszkańców. Dawne koszary wojskowe na południowo-zachodnim skraju miejscowości pełniły w latach 1934-1939 funkcję tzw. „miejsca odosobnienia”, a więc swego rodzaju obozu pracy, do którego trafiali więźniowie polityczni i niektórzy kryminaliści. Bereza to czarna legenda sanacyjnej Polski międzywojennej. W okresie PRL systematycznie podtrzymywano wizję „faszystowskiej” i „jaśniepańskiej” władzy sanacyjnej, która więziła niepokornych komunistów w okrutnym obozie, dławiąc w ten sposób swobody demokratyczne, wolność słowa i prawa człowieka. Faktem jest, że większość więźniów politycznych Berezy stanowili na ogół komuniści, ale władza osadzała tu także dwie inne grupy – polskich narodowców (w szczególności działaczy ONR) oraz ukraińskich nacjonalistów. Świadczy to wymownie o tym, że te trzy ruchy – narodowo-radykalny, komunistyczny i ukraiński – uważane były w kręgach sanacyjnych za najgroźniejsze i najbardziej wywrotowe. Nie bez powodu zresztą – narodowi radykałowie słynęli z bojowych akcji na ulicach i uczelniach, komuniści byli uzależnieni od obcego mocarstwa (ZSRS), a ukraińska wersja nacjonalizmu była de facto (jak pokazały późniejsze wydarzenia na Wołyniu oraz działalność UPA) obsesyjnym szowinizmem, podsycanym niechęcią do Polaków. Zresztą to właśnie działacze OUN dokonali zamachu na ministra Pierackiego, co stało się dla władz pretekstem do zaostrzenia prawa i otwarcia obozu w Berezie Kartuskiej. Historii i strukturze tego miejsca poświęcona jest praca Wojciecha Śleszyńskiego „Obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej 1934-39”, wydana w roku 2003. Autor jest adiunktem w Instytucie Historii Uniwersytetu w Białymstoku, autorem prac na temat przeszłości północno-wschodnich ziem Rzeczypospolitej. W swojej publikacji na temat Berezy cytuje (w całości lub w sporych fragmentach) dużą ilość archiwalnych dokumentów, uważając że (…) bezpośredni kontakt z dokumentami często jest bardziej wymowny niż strony naukowych elaboratów. Dzięki temu czytelnik może zweryfikować przynajmniej część z podanych informacji i poznać „klimat” życia obozowego – przez pryzmat raportów policyjnych, zeznań i podań więźniów czy ulotek z epoki, piętnujących warunki panujące w obozie.

Co można powiedzieć o Berezie na podstawie lektury książki W. Śleszyńskiego? Po latach propagandy komunistycznej, która starała się maksymalnie zohydzić ustrój i władze Polski międzywojennej, wielu antykomunistycznie nastawionym osobom (nawet, a może zwłaszcza na szeroko pojętej prawicy) sanacyjna Polska jawi się jako kraj zgoła wzorcowy, ostoja patriotyzmu, kultury ziemiańskiej, „właściwego porządku rzeczy” i prawdziwej niepodległości. Oczywiście jest to tylko mit, niemniej ktoś nim zasugerowany może przypuszczać, że cała afera związana z Berezą Kartuską to przysłowiowe „z igły widły”, a w samym obozie warunki były może i surowe, ale zapewne znośne i przyzwoite. Faktycznie, późniejsze „dokonania” niemieckich narodowych socjalistów i sowieckich komunistów w dziedzinie terroru zdecydowanie przebiły najśmielsze nawet pomysły władzy sanacyjnej – nie oznacza to jednak, że uwięzienie w Berezie było czymś w rodzaju nieco męczącej, ale w zasadzie niegroźnej przygody z pogranicza sportu i skautingu. Podstawą prawną istnienia obozu było rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej (Mościckiego) z dnia 17 czerwca 1934 roku „w sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu”. Przepis ten umożliwiał władzom aresztowanie (bez formalnego oskarżenia i procesu) najrozmaitsze osoby, które uznano za groźne dla panującego ładu. Samo uznanie było najzupełniej arbitralne – czasami chodziło o autentycznych terrorystów, kiedy indziej o wiecowych agitatorów czy kawiarnianych intelektualistów. Rozporządzenie ustalało czas „odosobnienia” na trzy miesiące z możliwością przedłużenia go o kolejne trzy miesiące, jeżeli więzień zachowywałby się niewłaściwie. Szczególnie interesujące są rozdziały 2 i 3 pierwszej części książki, w których autor skupia się na opisie procesu zatrzymania i osadzenia podejrzanego oraz przedstawia panujące w obozie warunki. We wszystkich wspomnieniach byli więźniowie (zarówno narodowcy, jak i komuniści czy Ukraińcy) podkreślali, że standardem w Berezie było bicie zatrzymanych, które uzasadniano jako „zastosowanie środków przymusu bezpośredniego”. Bito przede wszystkim pałkami i to pod byle pretekstem – za opóźnienia w pracy, za niedokładne wykonanie polecenia, za rozmowę bez zezwolenia etc. Normą było, że strażnicy zwracali się do więźniów per „ty” lub po prostu „skurwysynu” (w ogólności normą były krzyki i wulgaryzmy). Oczywiście osadzenia musieli odpowiadać formułami w stylu „panie komendancie”, „melduję posłusznie” etc. Obóz był niewątpliwie nieprzyjemnym miejscem, w którym głód, bicie i wyzwiska były na porządku dziennym, trzeba jednak przyznać, że w ciągu 5 lat zmarło tu jedynie 13 osób. Nowych więźniów osadzano w pustym baraku z zimną, betonową podłogą, którą zlewano codziennie wodą. Dzień spędzało się albo w pracy (np. przy wyrabianiu kostek brukowych, kopaniu rowów, produkcji kompostu), albo na wyczerpujących (czasem dziewięciogodzinnych) ćwiczeniach na placu apelowym, albo wreszcie stojąc na baczność twarzą do ściany. Według regulaminu pobudka miała miejsce o 4 rano, zaś o 6.30 (po myciu, śniadaniu, apelu itd.) zaczynała się praca, która trwała do 11.30, kiedy to następowała półtoragodzinna przerwa na obiad i związane z tym zajęcia (np. zmywanie naczyń). O godzinie 13 zaczynały się kolejne cztery godziny pracy, następnie apel wieczorny i kolacja, od 19.15 – cisza nocna. Wyżywienie w Berezie było nędzne, ograniczało się zasadniczo do podłej kawy, chleba, twarogu, kartofli z solą i słoniną, kaszy. Koszt wyżywienia jednego odosobnionego w dniu 20 stycznia 1939 roku wynosił 49,48 grosza (ba, początkowo miało wystarczać 28 groszy). Oczywiście osadzeni w areszcie lub karcerze dostawali jeszcze mniej – właściwie tylko chleb i wodę. Specyficzną praktyką stosowaną w Berezie było upokarzanie więźniów przez utrudnianie im załatwiania potrzeb fizjologicznych. Pisał o tym m.in. Stanisław Cat-Mackiewicz, który również trafił do obozu na pewien czas. Rolę toalety pełniły otwory w podłodze, a wypróżnianie odbywało się trzy razy dziennie (po posiłkach) – i to na komendę (odliczanie „raz, dwa, trzy, trzy i pół, cztery”). Kończyło się to oczywiście chaosem, brudzeniem podłogi i ubrań, a na dłuższą metę – fatalnymi warunkami higienicznymi i problemami gastrycznymi. Strażnicy z upodobaniem zmuszali także dyżurnych do sprzątania (gołymi rękami…) zapaskudzonej podłogi, podobnie było z formowaniem kompostu w oparciu o „bogactwa” z dołów kloacznych. Zabraniano po tym nawet mycia rąk (sic!). Cotygodniowe mycie miało podobnie byle jaki, prowizoryczny charakter, a bieg wzdłuż prysznica urozmaicany był przez policjantów biciem przy pomocy pałek. Stosowano oczywiście także wiele innych form upokorzenia więźniów. Mieczysław Prószyński, wówczas działacz ONR, wspomina: Jednym ze sposobów ciemiężenia więźniów w Berezie były tzw. nocne rewizje. Do cel wpadali policjanci (…) — wszyscy musieliśmy się rozebrać do naga i biec przez korytarz do specjalnej sali, gdzie z podniesionymi rękami czekaliśmy na przebieg rewizji w celach. Rozstawieni na ławach policjanci bili przebiegających gumami, a bili dobrze. Z powrotem ta sama historia. W celi zastawaliśmy słomę wyrzuconą z siennika i powywracane wszystko do góry nogami, nikt nie śmiał mieć nic, nie wyłączając kawałka papieru czy gałgana, za co bito do utraty przytomności. W 5 minut cela musiała być uporządkowana, inaczej groziły nam karne ćwiczenia. Ćwiczenia te ludziom starszym wyciskały łzy z oczu. Na początku września 1939 roku, tuż po wybuchu wojny, zaczęto przywozić do obozu po kilka setek więźniów dziennie. Efektem był chaos, a także – niejako siłą rzeczy – pewne ograniczenie przemocy i kontroli ze strony strażników. Nie miało to już jednak większego znaczenia – w nocy z 17 na 18 września administracja obozowa, powiadomiona o wkroczeniu Armii Czerwonej na teren Rzeczypospolitej Polskiej, opuściła Berezę, rankiem więźniowie byli więc wolni. http://www.legitymizm.org/

Geje i SLD o stadionowym faszyzmie „Trzeba monitorować te środowiska przed meczem, kiedy jadą na mecze i po meczach” – proponuje lider SLD Grzegorz Napieralski. „Rodzi się stadionowy faszyzm” – ostrzega rzecznik tej partii Tomasz Kalita. Poseł SLD Marek Wikiński nazywa „Starucha” terrorystą. „Noszą charakterystyczne, pseudomilitarne ubrania” – charakteryzuje kiboli lider gejów Robert Biedroń, współtwórca statutu SLD. W wojnie z kibicami Donald Tusk, chwalący się solidarnościowym i kibicowskim rodowodem, stosuje wiele rozwiązań podpowiadanych mu przez partię byłych komunistów, powiązaną z ruchem gejowskim oraz działaczami PZPN. Jak piszą działacze gejowscy, stadionowa atmosfera to wylęgarnia postaw neofaszystowskich. A prezes PZPN Grzegorz Lato to były senator SLD, za którego rządów w tej organizacji podjęto działania mające wyeliminować obecne na stadionach postawy patriotyczne. Co ciekawe Robert Biedroń, współtwórca statutu SLD, twierdzi, że jest kibicem. Jego podejście do kibicowania ma jednak nieco inny wymiar niż dla przeciętnego fana piłki nożnej. - Boisko piłkarskie czy szatnia wyglądają jak miejsca, w których spotykają się wymuskani do granic absurdu homoseksualiści. Pocałunki po strzelonym golu, uściski, wspólne kąpiele pod prysznicami stwarzają specyficzne męsko-męskie relacje. Dotyczy to także ich fanów. Prawie wszyscy moi koledzy w podstawówce, ze mną włącznie, zamiast plakatów piosenkarek wieszali na ścianach półnagich, spoconych piłkarzy - pisze Biedroń.

Faszyści i terroryści Tuż po prowokacji bydgoskiej, gdy Donald Tusk grzmiał, że kibice to chuligani i rozpoczął zamykanie stadionów, jego kolega z SLD Marek Wikiński zapytany, kim dla niego jest Piotr „Staruch” Staruchowicz, prowadzący doping na trybunach warszawskiej „Legii” odpowiedział: – To stadionowy terrorysta. Jeszcze dalej poszedł rzecznik SLD Tomasz Kalita, stwierdzając, że „rodzi się stadionowy faszyzm”. Lider SLD Grzegorz Napieralski z opisanymi przez jego partyjnych kolegów „terrorystami” i „faszystami” postanowił ostro zawalczyć. Jednak nie poprzez zamykanie stadionów, a za pomocą metod, jakich przeciw kibicom używał kilkadziesiąt lat wcześniej jego mentor Wojciech Jaruzelski. Na początek zaproponował głęboką inwigilację środowiska kibicowskiego. - Trzeba monitorować te środowiska przed meczem, kiedy jadą na mecze i po meczach, tak, by nie było żadnych niebezpiecznych zachowań - zaproponował Napieralski. Postulował też wyposażenie w specjalne uprawnienia policji. - Tak by policja mogła od razu, nie czekając na sygnał od organizatora, reagować, kiedy wyczuwa zagrożenie. Jego propozycja prowadzi do tego, że znacznie zwiększy się liczba sytuacji , w których policjanci będą prowokatorami awantur na trybunach. To z kolei pozwoli przedstawiać kibica jako niebezpiecznego bandytę, kiedy tylko rządzącym przyjdzie na to ochota. Wystarczy, że któryś z funkcjonariuszy w rozemocjonawanym tłumie „wyczuje zagrożenie”. Program walki ze „stadionowymi bandytami”, ma przygotować w imieniu SLD poseł Tomasz Garbowski. Jest on jednocześnie sędzią piłkarskim. „Ja z Fryzjerem nie mam nic wspólnego” - tłumaczył niedawno w „Superexpressie”, zapewniając, że mimo iż sędzią jest kilkanaście lat, nigdy meczu nie sprzedał.

Tęczowy Rysiek i obowiązki pedalskie Swoje poparcie dla wojny z kibicami wyraził też w imieniu SLD brylujący ostatnio na gejowskich paradach Ryszard Kalisz. W jednym z radiowych wywiadów stwierdził, że jego partia wspomoże rząd w tej walce. Gdy odbywała się pokazówka polegająca na wchodzeniu antyterrorystów o 6 rano do domów kibiców, po awanturze na stadionie w Bydgoszczy, „tęczowy Rysiek” nie krył zadowolenia. - Daj Boże, żeby łapali właściwych. Jeśli łapią wyrywkowo, jeśli sądy ich nie zatrzymają, nie zastosują tymczasowego aresztowania, wtedy znowu będzie porażka policji - stwierdził. Kalisz, który szedł ostatnio w paradzie równości w Warszawie, w czasie której niesiono transparent „Jestem pedałem i mam obowiązki pedalskie”. Obok niego maszerował inny działacz SLD, współautor statutu tej partii i naczelny gej Rzeczypospolitej Robert Biedroń. – „[…] niektórzy kibice sympatyzują z ruchami neofaszystowskimi, noszą charakterystyczne, pseudomilitarne ubrania. Nie dziwi więc ich obecność podczas parad równości czy manif – kontynuują tam rozróby, które wszczynają podczas meczów piłkarskich […] – pisze w jednym ze swoich artykułów Biedroń. W tym jednak, że 11 listopada wraz z agresywnym tłumem lewaków i homoseksualistów zaatakował legalny „Marsz niepodległości” nie widzi nic gorszącego. Gejowskie wizja kibicowania opisana przez Biedronia nieobca jest też innym działaczom SLD. Część z nich popierała swego czasu pomysł portalu „Tęczowa Trybuna”, aby stworzyć na stadionach specjalne sektory dla homoseksualistów.

SLD pod rękę z PZPN Działacze SLD od dawna starają się też walczyć z wartościami patriotycznymi obecnymi w środowisku kibicowskim. Nie dziwi więc, że patriotyczne manifestacje, w których udział biorą kibice, każda rocznicowa sektorówka, czy organizowane przez kibiców akcje polegające na edukacji historycznej budzą wściekłość postkomunistycznych środowisk. Piotr Żuk, działacz SLD z Dolnego Śląska wyraził swoje oburzenie po organizacji 3 maja „Marszu Patriotycznego” we Wrocławiu, współorganizowanego przez kibiców Śląska Wrocław, stwierdzając, że „brunatno robi się nie tylko na stadionach”. Jego niepokój wywołał też marsz zorganizowany przez Kluby "Gazety Polskiej" z okazji Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, w którym uczestniczyli kibice. Ten stadionowy patriotyzm dresiarzy przejawia się antysemickimi bluzgami, rasistowskimi transparentami na meczach i niechęcią wobec wszelkich odmieńców. Ale to nie przeszkadza prawym i sprawiedliwym wyznawcom Kaczyńskiego popierać nacjonalistycznych kiboli. Łącznikiem pomiędzy jednymi i drugimi stała się „Gazeta Polska” – naczelny organ „prawdziwych Polaków”, co mgle smoleńskiej się nie kłaniają. Tygodnik redaktora Sakiewicza i kluby "Gazety Polskiej" stają się pomostem pomiędzy parlamentarnymi prawdziwymi Polakami a pozaparlamentarnymi stadionowymi skinheadami - stwierdza działacz SLD. Walka z patriotyzmem w środowisku kibicowskim prowadzona jest od lat przez działaczy PZPN i wywodzących się z PRL właścicieli klubów piłkarskich. Duża część z nich to sympatycy i działacze SLD. Koronnym na to przykładem jest prezes PZPN Grzegorz Lato, były senator z ramienia tej partii. Dzięki nim na stadionach od lat zabraniano kibicom wywieszania m.in. rocznicowych sektorówek dotyczących napaści Związku Sowieckiego na Polskę, Powstania Warszawskiego czy pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Obserwatorzy z ramienia PZPN za niedozwolone uznali m.in. sektorówki z przekreślonym symbolem sierpa i młota. Ze stadionów usuwano transparenty o treści „Precz z komuną” czy „A na drzewach zamiast liści, będą wisieć komuniści”, pomimo że komisja ligi Ekstraklasy nie dopatrzyła się w nich zakazanych prawem symboli i treści. PZPN nie widział jednak nic złego w tym, że lewaccy działacze współpracującego ze związkiem stowarzyszenia „Nigdy więcej”, mającego tropić antysemityzm i brak tolerancji dla gejów na stadionach, noszą na koszulkach komunistycznego zbrodniarza Che Guevarę. Walkę z patriotyzmem wśród kibiców wspiera też właściciel Legii, postkomunista Mariusz Walter. Do walki z nim rzucił on m.in. ochroniarzy z firmy Zubrzycki. Właściciel agencji Sylwester Zubrzycki, to uczeń płk Edwarda Misztala, twórcy oddziałów specjalnych Milicji Obywatelskiej. Ta sama agencja zatrudniona przez PZPN miała zapewnić też w kwietniu ochronę finału Pucharu Polski. Dziś już wiadomo, że wzięła aktywny udział w bydgoskiej prowokacji. Czerwony zarząd Legii zwalczał patriotyzm kibiców z równą determinacją co ludzie Laty. Podczas meczu Legii Warszawa z Olimpią Rustawi na stadion nie chciano wpuścić kibica, który miał na sobie szalik z przekreślonym godłem ZSRR. Kibice próbowali interweniować u władz klubu. Z ust członka rady nadzorczej Legii Pawła Kosmali, byłego lektora KC PZPR, padło wówczas pytanie, czy szalik nie jest może prowokacją przeciw SLD.

Działacz SLD i rewolucja pikników W 2009 roku doszło do próby rozbicia ruchu kibicowskiego. Inicjatywa nazywała się KoniecPZPN i reklamowała się jako „spontaniczny” i „oddolny” ruch przeciwko patologiom w polskiej piłce. Pod jej protestem przeciwko PZPN podpisało się w dobrej wierze ponad 300 tys. ludzi. Tworzyli ją nieznani w środowisku kibicowskim ludzie, w części pracujący w agencjach PR, wspierani medialnie przez TVN i „Gazetę Wyborczą”. Kluczową rolę odegrał w tym przedsięwzięciu były działacz SLD, pracujący niegdyś w firmie produkującej pornosy Filip Gieleciński. Celem operacji KoniecPZPN.pl miało być rozbicie ruchu kibicowskiego. Część kibiców miała zakochać się w nowej, głaszczącej ich po buzi inicjatywie, która ich dowartościowała, pokazała w lepszym świetle. A potem pod jej światłym wpływem i patronatem mediów zacząć się zmieniać i poprawiać. A w ramach tego poprawiania się wyrzec się wszystkiego, co czyni ruch kibicowski niebezpiecznym dla establishmentu. Dzięki szybkiej interwencji mediów prokibolskich, w tym „Gazety Polskiej”, projekt marginalizacji fanatyków futbolu na stadionach nie powiódł się. Ujawniły one bowiem, że Gieleciński mający zwalczać PZPN jest partyjnym kolegą Grzegorza Laty, a ludzi tworzących Koniec PZPN nikt nigdy nie widział w "młynie" ani na meczach wyjazdowych. Filip Rdesiński

Cezaropapizm Platformy Jak Sikorski i Giertych walczą z dyrektorem Radia Maryja Dzień 25 czerwca br. z pewnością przejdzie do historii polskich stosunków państwo - Kościół. Tego dnia ambasador RP Hanna Suchocka (była premier z ramienia UD) wręczyła przedstawicielowi Stolicy Apostolskiej notę dyplomatyczną w sprawie wypowiedzi ojca Tadeusza Rydzyka w Parlamencie Europejskim. Z oświadczenia rzecznika prasowego MSZ Marcina Bosackiego (do niedawna dziennikarza „Gazety Wyborczej”) wynika, że polski rząd szczególnie dotknęły opinie dyrektora Radia Maryja, iż w Polsce „jest totalitaryzm”, że Polska to „niecywilizowany kraj” i „Polską nie rządzą Polacy”. Pomińmy w tym miejscu kwestię, czy wypowiedzi redemptorysty zostały wiernie przytoczone, czy po prostu wyrwane z kontekstu. Znacznie istotniejszy jest fakt, że rząd RP wystąpił do Watykanu o „podjęcie działań prowadzących do zaprzestania przez ojca Tadeusza Rydzyka wystąpień godzących w dobre imię Polski i szkodzących Kościołowi w Polsce”. Niedwuznacznie zabrzmiała też sugestia z oświadczenia Bosackiego, iż „pozostawiamy Kościołowi osąd, czy działalność biznesowa i aktywność polityczna o. Tadeusza Rydzyka współgrają z charyzmatem kapłaństwa”, tylko nieco osłodzona deklaracją, że „państwu polskiemu zależy na umacnianiu doskonałych stosunków ze Stolicą Apostolską i przestrzeganiu zasady autonomiczności zawartej w konkordacie”. Mamy do czynienia z wydarzeniem bezprecedensowym. Nawet w czasach PRL rządy komunistyczne nie miały tyle tupetu, by żądać od Watykanu interwencji w sprawie „niepokornych” księży – takie sprawy starano się załatwiać w relacjach z Episkopatem Polski. Dlaczego zatem minister Radosław Sikorski – w imieniu premiera Tuska – zdecydował się na taki krok?

Giertych nie odpuszcza Tajemnicą poliszynela w Platformie Obywatelskiej jest bliska współpraca, a nawet przyjaźń ministra Sikorskiego z mecenasem Romanem Giertychem. Datuje się ona na czasy wspólnego zasiadania w rządzie PiS, z którego w 2007 r. obaj zostali wyrzuceni. Od tej pory głównym motywem ich działalności jest walka z obozem Jarosława Kaczyńskiego, który cieszy się przychylnością Radia Maryja. Ale Sikorski dotąd niespecjalnie interesował się toruńską rozgłośnią. Co innego Giertych, który do wielkiej polityki wszedł dzięki wspieranej przez Radio Maryja Lidze Polskich Rodzin. Szybko jednak doszło do konfliktu między ambitnym mecenasem a ojcem Rydzykiem: ten pierwszy za wszelką cenę chciał sobie podporządkować ugrupowanie, które początkowo tworzyło wiele różnych środowisk. Giertychowi udało się uczynić z LPR swój prywatny (czy raczej rodzinny) folwark, ale odbiło się to na popularności tej partii i jej stosunkach z Radiem Maryja, które od pewnego momentu wolało eksponować polityków PiS niż podwładnych Giertycha. Dlatego lider LPR rozpoczął prywatną wojenkę z ojcem Rydzykiem, licząc na wpływy swego stryja, znanego dominikanina, ojca Wojciecha Giertycha, który w grudniu 2005 r. został mianowany przez Benedykta XVI Teologiem Domu Papieskiego. Przebywając w Watykanie w Święta Wielkanocne 2006 r., Roman Giertych podjął interwencję mającą na celu odwołanie dyrektora Radia Maryja. Najwyraźniej jednak nie docenił odporności hierarchów Kościoła na tego typu naciski, które w historii zyskały miano cezaropapizmu (uzurpowania sobie przez władców świeckich władzy nad Kościołem). Sprawa szybko wyszła na jaw i – poprzez centralę zakonu redemptorystów – dotarła do Torunia, co oczywiście oznaczało, że żądania Giertycha nie potraktowano w Watykanie poważnie. Niedługo potem lider LPR został wicepremierem i ministrem edukacji, nie miał więc czasu ani okazji, by kontynuować walkę z ojcem Rydzykiem. Ale z pewnością nie odpuścił, zwłaszcza że początkiem końca jego formacji stało się odejście grupy posłów LPR sympatyzujących z Radiem Maryja do PiS. Nie ulega zatem wątpliwości, że obecna interwencja MSZ w sprawie ojca Rydzyka została podpowiedziana Sikorskiemu przez Giertycha. Nie pierwsza to zresztą sprawa, którą ambitny mecenas sufluje szefowi dyplomacji. Np. niedawno przygotował mu pozwy przeciwko portalom internetowym, na których pojawiały się antysemickie komentarze, zwłaszcza dotyczące samego Sikorskiego i jego żony.

Moralny upadek ZChN Ale przecież Giertych to nie jedyny polityk uchodzący za prawicowego i katolickiego, który włączył się w lewicowo-liberalną wojnę z Radiem Maryja. Projekt ustawy narzucającej tej rozgłośni, jakich polityków powinna zapraszać, przygotował poznański poseł Jan Filip Libicki, który ostatnio porzucił PJN dla PO, wcześniej był w PiS, a jeszcze wcześniej (wraz z ojcem, Marcinem) należał do współtwórców ZChN. O pełnych jadu – także pod adresem Radia Maryja – wypowiedziach innego czołowego niegdyś polityka ZChN, Stefana Niesiołowskiego, nawet nie warto wspominać. Warto jednak zacytować, co napisał ostatnio kolejny dawny ZChN-owiec (i zarazem PiS-owiec), Michał Kamiński, odpowiadając na apel swojego kolegi z Europarlamentu, Marka Migalskiego, o niewykorzystywanie w kampanii wyborczej „argumentów nacjonalistycznych i ksenofobicznych”: „Byłeś łaskaw stwierdzić, że ugrupowania odwołujące się do ksenofobii nie mają dziś szans na wejście do polskiego Sejmu. Niestety nie jest to prawda. Choćby dziś, na zaproszenie europosłów PiS przebywał w PE znany ze swych ksenofobicznych postaw toruński biznesmen Tadeusz Rydzyk. Jego akolici, dość powszechnie obecni na listach PiS, mają ogromne szanse na dostanie się do następnego Sejmu. Znani są oni ze stwierdzeń, że wybór Obamy to koniec cywilizacji białego człowieka, że śp. Prezydent Kaczyński zginął w Smoleńsku ukarany przez Boga za podpisanie Traktatu Lizbońskiego itd. itd. Pomijając już fakt, że posłowie frakcji ECR (do której należą PiS i PJN – P.S.), mam nadzieję, że nie za pieniądze naszej frakcji, umożliwili biznesmenowi z Torunia promocje jednego ze swoich interesów, co mam nadzieję będzie przedmiotem zainteresowania służb badających kontakty posłów z biznesem, nie sposób nie zauważyć, że biznesmen z Torunia kreuje wizję społeczeństwa jakże odległego od pięknie odmalowanych przez Ciebie ideałów tolerancyjnej Polski”. Ta wypowiedź (w której katolickiego księdza nazywa się „toruńskim biznesmenem Tadeuszem Rydzykiem”) dobitnie pokazuje, jak nisko – na poziom propagandy „Gazety Wyborczej” – może upaść polityk, który rozpoczynał karierę w Narodowym Odrodzeniu Polski, a potem w ZChN – partii uchodzącej za polityczną reprezentację Kościoła. Teraz jednak, jak coraz głośniej słychać, Kamiński stara się o posadę ambasadora w dyplomacji Unii Europejskiej (podobno w Uzbekistanie), w czym może mu pomóc minister Sikorski. Pośrednikami między Kamińskim a szefem MSZ mają być ich wspólni znajomi: były premier Kazimierz Marcinkiewicz (kolejny ZChN-owiec „nawrócony” na Platformę) i Roman Giertych…

Paweł Siergiejczyk

Najwyższy Alzheimer RP Zadzwoniła do mnie dziennikarka z jednej z gazet z pytaniem jak oceniam pierwszy rok prezydentury Bronisława Komorowskiego. Odparłem, że nie będę oceniał kogoś, kto nie powinien był w ogóle zostać prezydentem Polski. Odniosłem się do moich słów wypowiedzianych jeszcze w kampanii prezydenckiej, kiedy oceniając kandydatów PO min. Sikorskiego i marszałka Komorowskiego wskazałem, że ten ostatni nie ma moralnych kwalifikacji na urząd głowy państwa. Z wywiadu Komorowskiego udzielonego zaprzyjaźnionej z nim Marii Wągrowskiej dowiedziałem się („Prawa strona życia”, Warszawa 2005), że w 2000 r. obejmując stanowisko ministra obrony chciał się mnie z MON pozbyć. Od końca 1997 r. zajmowałem w MON stanowisko sekretarza stanu, pierwszego zastępcy ministra. Premier Jerzy Buzek miał mu wyjaśniać, że usunięcie mnie jest niemożliwe bowiem murem stoi za mną przemysł obronny. Trochę inaczej zapamiętałem tamten okres. Po objęciu stanowiska przez Komorowskiego zamierzałem podać się do dymisji. Wtedy on o tym dowiedział się. Przekonywał, że moje odejście opozycja wykorzysta by zaszkodzić wizerunkowi rządu. Zapewniał, że chce ze mną współpracować. Wspominał o naszej działalności niezależnej w PRL –jesteśmy Romek z tego samego obozu, a teraz wspólnie możemy reformować wojsko. Kiedy Komorowski mówił prawdę? W rozmowie ze mną w 2000 r., czy raczej odpowiadając na pytania Wągrowskiej w publikacji z 2005 r.? Jeśli bowiem rzeczywiście nie chciał ze mną współpracować, to wystarczyło zgodzić się na moją dymisję. A gdybym sam jej nie złożył, to mógł wystąpić do premiera o odwołanie mnie. Buzek bez wątpienia zaakceptowałby jego wniosek. Tymczasem Komorowski deklarował wolę współdziałania, a jednocześnie wiarołomnie starał się ograniczać moje kompetencje, np. odebrać podporządkowane mi departamenty. A kiedy to się nie udawało wziął do pomocy WSI. I doprowadził do usunięcie mnie z MON w taki sposób, aby mnie zniszczyć. Komorowski po wybuchu afery pytany na konferencji prasowej o efekty działań WSI powiedział: mam wiedzę, nie mam dowodów. Pamiętam, że zadzwonił wtedy do mnie red. Paweł Wroński z wiadomością, że Komorowski przyznał, że nie ma żadnych dowodów i dodał – teraz powinien podać się do dymisji. Dziennikarze zapytali Komorowskiego co zrobi, gdy okaże się, że jestem niewinny. Odparł, że będzie to oznaczało kres jego politycznej kariery. Podkreślił, iż zdaje sobie sprawę, że jeśli oskarżył niewinnego człowieka, to poczucie honoru nie pozwoli mu na sprawowanie urzędów państwowych. Po tej konferencji w „Gazecie Wyborczej”, którą trudno podejrzewać o niechęć do Komorowskiego ukazał się znamienny tekst – Ryszard Holzer . „Chora obrona”. (GW 19.07.2001):

Ostatnie wydarzenia w Ministerstwie Obrony świadczą, że sytuacja w tym resorcie jest chora. Oto przebieg choroby: najpierw minister nie jest w stanie odwołać wiceministra; rozpoczyna więc jego inwigilację: „Rzeczpospolita” oskarża wiceministra i jego asystenta o korupcję; w spektakularnej akcji z użyciem śmigłowca na płynącym do Szwecji promie UOP aresztuje asystenta wiceministra; wreszcie sam wiceminister zostaje odwołany. A na koniec tego cyrku okazuje się nie ma żadnych dowodów, które świadczyłyby o przestępstwach popełnionych w pionie Szeremietiewa. Po co więc była cała zabawa? Tylko po to, żeby minister pozbył się wiceministra? Bronisław Komorowski twierdzi, że decyzję podjął świadomie i gotów jest ponieść konsekwencje. Normalnie w takiej sytuacji jedyna możliwa konsekwencja to dymisja. Po kilku latach śledztw i procesów karnych zostałem uniewinniony z wszystkich zarzutów. Zapytany przez dziennikarkę „Tygodnika Solidarność” marszałek sejmu Komorowski kiedy usunie się ze stanowiska, skoro ja jestem niewinny odparł, że niczego takiego nie obiecywał, a w mojej sprawie „nie ma sobie nic do zarzucenia”. Twierdził też, że nie nakazywał WSI rozpracowywania mnie. Zapomniał o tym, co powiedział dla „Życia Warszawy” („Przypadki ministra Szeremietiewa”. ŻW 07.05.2004.). O korupcji w departamencie zakupów MON podległym Romualdowi Szeremietiewowi wiedzieli kolejni ministrowie. Pracownicy, którzy protestowali przeciwko “ustawianiu przetargów”, zostali odsunięci. Prokuratura, przekazując sprawę byłego wiceministra obrony Romualda Szeremietiewa do sądu, nie ujawniła szczegółów. Nam udało się dotrzeć do uzasadnienia aktu oskarżenia. Wynika z niego, że wiedza o nieprawidłowościach w pionie zakupów podległym wiceministrowi była publiczną tajemnicą w Ministerstwie Obrony. – Docierały do mnie niepokojące sygnały – potwierdza szef MON w latach 1997–2000 Janusz Onyszkiewicz. – Nigdy nie miały charakteru dowodu. Nie miałem możliwości uruchomienia wymiaru sprawiedliwości – dodaje. Onyszkiewicz przyznał, że chciał zrezygnować ze współpracy z zastępcą, ale nie udało mu się, bo Szeremietiew miał silne poparcie u szefa AWS Mariana Krzaklewskiego. Kolejny minister, Bronisław Komorowski, twierdzi, że opinie o sprawie odziedziczył po Onyszkiewiczu. – Zleciłem WSI objęcie działaniami Zbigniewa F. (asystenta wiceministra) i Romualda Sz. - mówi były szef MON. Sprawa wyszła na jaw po publikacji “Rzeczpospolitej. Jak widać Komorowski nie tylko przyznał się, że "zlecił" WSI "objęcie działaniami Romualda Sz.”, ale ujawnił, że „sprawę” wykańczania mnie odziedziczył po swoim poprzedniku Onyszkiewiczu. Zaniki pamięci wykazuje Komorowski jednak nie tylko w mojej sprawie. Na początku 2001 r. ukazała się księga pod tytułem „Dziesięciolecie Polski Nieodległej 1989-1999”. Byłem autorem tekstu zamieszczonego w księdze i dostałem jej egzemplarz. Okazało się, że jednym z redaktorów „merytorycznych” księgi był Komorowski. W biogramach autorów znalazłem notkę o nim:

Bronisław Komorowski, dr nauk humanistycznych, minister obrony narodowej; poseł na sejm w latach:1990-1993 – podsekretarz stanu w MON, członek Unii Demokratycznej, 1994-97 – członek prezydium Rady Krajowej Unii Wolności, 1997-1998 sekretarz generalny Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, od 1998 r. członek Zarządu Krajowego SKL. Komorowski był wówczas i jest do dziś magistrem historii. Razem ze mną zapisał się wprawdzie na seminarium doktoranckie w Akademii Obrony Narodowej, ale pracy nie napisał i po ośmiu latach został skreślony. Kiedy Sikorski, konkurent Komorowskiego do platformianej nominacji na kandydata w wyborach prezydenckich zarzucił mu, że nie zna języków obcych ten odparował, że Sikorski będąc za granicą mógł nauczyć się angielskiego, gdy on siedząc za kratami w PRL takiej szansy nie miał. W wątpliwość trzeba podać to tłumaczenie Komorowskiego. W PRL siedział bowiem za kratami aż miesiąc. Następnie został internowany w obozie w Jaworzu (od grudnia 1981 do czerwca 1982), ale tam miał wyśmienite warunki do nauki.Ośrodek w Jaworzu był jednym z kilku zaledwie obozów internowania stanu wojennego, który umieszczono nie w więzieniu, lecz w wojskowym domu wczasowym podległym dowództwu wojsk lotniczych. (…) Był to obóz niewielki, liczba internowanych rzadko przekraczała 60 osób. (…) Cechą najbardziej charakterystyczną, odbiegającą od przeciętnej innych obozów był skład osobowy Jaworza: przebywali w nim intelektualiści – pisarze, artyści, naukowcy i – jak się po kilku latach okazało – przyszli politycy z pierwszych miejsc w kraju. Ośrodek odosobnienia w Jaworzu, jako jeden z bardzo niewielu w kraju, odpowiadał warunkom internowania zapowiadanym przez władze stanu wojennego: dwa pawilony spełniały standard wczasowy, w pokojach ok. 10 m2, z przedpokojem mieszczącym szafę i umywalkę, mieszkały 3 osoby. Dwa prysznice i cztery kabiny WC na piętrze przypadały na 20-30 osób. Czystość w pokojach, na korytarzu i w pomieszczeniach sanitarnych utrzymywali sami internowani. W oknach nie było krat, pokoje były otwarte, panowała swoboda poruszania się po korytarzach i wewnątrz pawilonu – ale już nie swoboda wychodzenia na zewnątrz, na teren bez muru i wieżyczek strażniczych. Spacery odbywały się pod nadzorem, w kółko po wyznaczonym terenie. Posiłki, przyrządzane smacznie, podawano do stolików w stołówce. Osobistą kontrolę nad obozem sprawował adiutant gen. Kiszczaka, pułkownik Romanowski – on eskortował transport helikopterami z Warszawy do Jaworza, on też odwiedzał regularnie obóz. Stała, SB-cka część załogi Jaworza, nie ulegała zmianie … (..) Opiekę duszpasterską nad obozem sprawował początkowo sam ordynariusz diecezji koszalińskiej, bp Ignacy Jeż; (…) W obozie istniała doskonała samooroganizacja dla zagospodarowania czasu: działała ,,wszechnica jaworzyńska" której wykłady odbywały się początkowo codziennie – później dwa razy w tygodniu, co sobotę odbywały się wieczory PEN-Clubu, a także wieczory poezji, seminaria historyczne i filozoficzne, spotkania okolicznościowe, działały lektoraty językowe. W Jaworzu – i tylko w nim – pojawił się poważny problem, którego nie znały inne obozy. Była w nim świadomość wyraźnego uprzywilejowania w stosunku do innych miejsc odosobnienia… Jednak najzabawniejsze jest to, że przed laty Komorowski chwalił się znajomością trzech języków obcych: francuskiego, rosyjskiego i angielskiego (1993 r.). W 1996 r. przyznawał się tylko do dwu - rosyjskiego i francuskiego. Zaś od 2001 r. dotknał go jakiś zanik pamięcie bowiem nie wykazywał już znajomości żadnego języka obcego, nawet rosyjskiego. Sądząc natomiast po jego wpisie z „bulem” w ambasadzie Japonii mógł też zapomnieć języka polskiego. Komorowski zawsze szczycił się ziemiańskim pochodzeniem. Tygodnik „Newsweek” pisał (19.03.2010), że Bronisław Maria Karol hrabia Komorowski z Komorowa herbu Korczak nie musi się tłoczyć w snobistycznej kolejce do polskiego tronu. Bo i po co? Przecież bliżej ma prezydenturę. Tygodnik „Polityka” (15.06.2010) ogłosił hagiograficzny tekst:

„Drzewo genealogiczne Bronisława Komorowskiego, Kandydat herbu Korczak”. [link]

Redakcja zamieściła wizerunek Komorowskiego, fotomontaż na podstawie przedwojennego portretu prezydenta Ignacego Mościckiego.Autorem artykułu ociekającego wazeliną (podtytuły „Potomek Mieszka i Giedymina”, „Kuzynka księżna z Belgii”, „Z Komorowskich słynny Bór") był Andrzej Hennel „fizyk z zawodu i historyk z zamiłowania”. Wkrótce okazało się, że byłoby lepiej, gdyby autor „Polityki” zajmował się raczej fizyką niż historią. Eksperci wykazali (m.in.dr Marek Minakowski), że używanie tytułu hrabiowskiego przez Komorowskiego było mocno wątpliwe. Jego przodkowie zdaniem znawców tematu mieli zacząć posługiwać się tytułem z trudnych do wyjaśnienia przyczyn bądź wyłudzili go od zaborców na podstawie sfałszowanych dokumentów. „Super Express” informował (26.06.2010):

Ze strony internetowej Bronisława Komorowskiego (58 l.), kandydata PO na prezydenta, usunięto po cichu informację o hrabiowskim tytule jego rodu (herb Korczak). Co ciekawe, informacja zniknęła, choć na początku kampanii marszałek bardzo się swoim pochodzeniem szczycił. Dlaczego? Dziadek pyta wnuczka – jak się nazywa ten Niemiec, który mi ciągłe spodnie chowa? - Alzheimer dziadku! Wszystko wskazuje, że ten Niemiec Alzheimer nęka też Bronisława Komorowskiego, a nie wykluczone, że za niego sprawuje urząd prezydenta RP: - Już jest przygotowywana strategia wyjścia z NATO. Jestem po rozmowie z panem premierem w tej sprawie - powiedział Bronisław Komorowski odpowiadając na pytania dotyczące śmierci polskiego żołnierza w Afganistanie i obecności naszych wojsk w tym kraju.

Romuald Szeremietiew

Elita upowszechnia nowe obyczaje Wprawdzie w Polsce nie ma już cenzury, ale za to są niezawisłe sądy, za pośrednictwem których prędzej czy później będzie można przywrócić ład medialny, zaprojektowany za kulisami „okrągłego stołu” przez generała Czesława Kiszczaka wespół ze swoimi konfidentami. Na ewentualny użytek niezawisłego sądu z góry wyjaśniam, że słowa „konfidentami” użyłem w znaczeniu, jakie nadaje mu łaciński pierwowzór, to znaczy - zaufanymi. Niewątpliwie generał Czesław Kiszczak musiał mieć do większe zaufanie do jednych osób, a do drugich mniejsze, skoro z jednymi się namawiał co do fundamentów ustrojowych III Rzeczypospolitej, a z drugimi w ogóle nie chciał rozmawiać. Jakie były przyczyny tej różnicy zaufania - to inna sprawa, ale że ta różnica istniała - to chyba fakt.

Podkreślam to z uwagi na zainteresowanie niezawisłych sądów wyłącznie faktami, a nie opiniami. Tak w każdym razie uzasadnił niezawisły sąd odrzucenie niektórych wniosków dowodowych Jarosława Marka Rymkiewicza, który prawdopodobnie przed niezawisłym sądem przegra proces z „Agorą” tak samo, jak przegrał go właśnie Jarosław Kaczyński. Nawet jeśli odmienny wyrok nie wzbudziłby potężnego klangoru „Gazety Wyborczej”, że oto w Polsce faszyzm zalęgnął się nawet w niezawisłych sądach, to jestem pewien, że każdy rozumie, co przystoi mu w takich sytuacjach czynić. W ten oto sposób redaktor Michnik, już przecież będący zatwierdzonym autorytetem moralnym, a w każdym razie - pełniącym takie obowiązki - staje się również kreatorem nowych obyczajów w środowisku elit III Rzeczypospolitej. Co najmniej od połowy 2002 roku upowszechnia się u nas na przykład obyczaj nagrywania rozmów. Gdyby w carskich czasach znano magnetofony, to spotkanie prowokatora Hapona z konfidentem Raczkowskim pewnie wyglądałoby podobnie, jak rozmowa redaktora Adama Michnika z Lwem Rywinem, a tak, to Hapon musiał niby to ściskać się z Raczkowskim, ale tak naprawdę to jeden drugiego obszukiwał, czy aby nie ukrył gdzieś broni. Ale po co broń, skoro są niezawisłe sądy? Za ich pośrednictwem też każdego można zamordować, w dodatku - bez żadnego ryzyka. SM

Mały Moryc w służbie totalniactwa Socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w żadnym innym ustroju – twierdził Stefan Kisielewski. Jakże odmówić trafności temu spostrzeżeniu, obserwując desperackie próby podejmowane przez posłów SLD, by wykonać postawione jeszcze w 2007 roku przez żydowską lożę Zakonu Synów Przymierza zadanie spacyfikowania Radia Maryja? W swoim czasie nasi Umiłowani Przywódcy, dążąc do nadania pozorów legalności ładowi medialnemu zaprojektowanemu w Magdalence przez generała Kiszczaka i jego konfidentów, ustanowili Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, przy pomocy której mogliby politycznie kontrolować media elektroniczne. W normalnym państwie stacja telewizyjna, czy rozgłośnia radiowa, zwyczajnie wykupiłaby od państwa prawo korzystania z określonego pasma częstotliwości, ale w państwie socjalistycznym bez cenzury – której narzędziem może być również system koncesyjny – obejść się przecież niepodobna. Żeby jednak ukryć zamiar odtworzenia cenzury, która właśnie z wielkim przytupem została „zniesiona”, ogłoszono triumfalnie, że Krajowa Rada będzie – jakże by inaczej! – apolityczna, chociaż w myśl art. 214 konstytucji, powoływana jest przez jak najbardziej polityczne ciała: Sejm, Senat i prezydenta. W jaki sposób z takiej politycznej sodomii miałoby narodzić się coś apolitycznego – nikt nie wie. Ale bo też się nie narodziło; Krajowa Rada raz przechyla się politycznie na jedną, raz na drugą stronę – ale apolityczna nie była nigdy, nawet przez sekundę. Zresztą postulat „apolityczności” mediów też nie jest wysuwany ani serio, ani szczerze. Przez „apolityczność” nasi Umiłowani Przywódcy rozumieją zgodność, a przynajmniej niesprzeczność z linią polityczną, której sami się wysługują – toteż spory o „apolityczność” są tylko jedną z odmian politycznej przepychanki. Jak wiadomo, nasi Umiłowani Przywódcy mają zakazane uprawianie zarówno wielkiej, jak i nawet małej polityki. Wielka polityka bowiem jest zastrzeżona – od 1 grudnia 2009 roku, to znaczy – od wejścia w życie traktatu lizbońskiego – nawet formalnie dla faktycznych kierowników Eurosojuza, to znaczy Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, w imieniu których działa podobna do konia Angielka, baronessa Katarzyna Ashton, no a tę mniejszą kontrolują tubylczy tajniacy, którzy sobie tych Umiłowanych Przywódców wystrugują z banana w zależności od potrzeb – prawdopodobnie w większości spośród swoich kofidentów. Chodzi przede wszystkim o oszczędność i racjonalne wykorzystanie czarnej kasy razwiedki. Jeśli konfidenci zostaną posłami i senatorami, to wynagrodzenie będzie płacić im Rzeczpospolita, dzięki czemu środki z czarnej kasy można przeznaczyć na cele rozsądniejsze z punktu widzenia razwiedki, a nie na futrowanie jakichś beznadziejnych figurantów. Zatem figurantom, jak to figurantom - ani wielkiej, ani małej polityki uprawiać nie wolno. Nie mogą nawet samodzielnie ustanawiać praw, bo zdecydowana, a nawet przytłaczająca większość projektów ustaw, to są dyrektywy Komisji Europejskiej, które nasi Umiłowani Przywódcy mozolnie przekładają własnymi słowami – zaś reszta – to nowelizacje, polegające na wprowadzeniu dodatków w rodzaju „lub czasopisma” – żeby jakaś, jedna czy druga szajka mogła się trochę nakraść w tak zwanym „majestacie prawa”. Ale nawet te nowelizacje muszą mieć certyfikat zgodności z prawem Unii Europejskiej. Nic zatem dziwnego, że w tej sytuacji nasi Umiłowani Przywódcy znajdują ujście dla swej energii i pomysłowości w zdobywaniu synekur, a więc posad, z którymi wiąże się sute wynagrodzenie, ale żadnej odpowiedzialności. To właśnie możemy obserwować teraz, kiedy tworzone są partyjne listy wyborcze. Drugim ujściem złej energii i łajdackiej pomysłowości naszych Umiłowanych Przywódców są wyrafinowane formy okradania i prześladowania obywateli – bo na to mają od razwiedki licencję, a nawet – wolną rękę – oczywiście w granicach lojalności, wyznaczanych przez interesy poszczególnych tajniaczych gangów. I właśnie jeden z Umiłowanych Przywódców w osobie posła Marka Wikińskiego z Sojuszu Lewicy Demokratycznej wpadł na pomysł – wysuwany również wcześniej przez ulktrakatolickiego dezertera z Prawa i Sprawiedliwości Jana Filipa Libickiego – by wyjść naprzeciw oczekiwaniom żydowskiej loży B`nai B`rith i wysadzić w powietrze Radio Maryja, możliwe, że w nadziei, iż kiedy już rząd Izraela wespół z Agencją Żydowską wyszlamuje Polskę na 65 miliardów dolarów, to może zasłużonym towarzyszom rzuci jakieś okruchy ze stołu pańskiego. Ta zbieżność intencji socjalisty bezbożnego z socjalistą pobożnym nie jest przypadkowa. Pokazuje ona, ile to racji mieli wymowni Francuzi mówiąc, że „les extremes se touchent”, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają – zwłaszcza kiedy motywacje również są podobne. W przypadku posła Wikińskiego chodzi nie tylko o wysadzenie Radia Maryja w powietrze, ale również o to, by – odwiecznym zwyczajem socjalistów – przed wysadzeniem utytłać je w gównie. Wiadomo bowiem nie od dzisiaj, że o ile Król Midas wszystko, czego tylko się dotknął, zamieniał w złoto, o tyle socjaliści wszystko, czego tylko się dotkną, też zamieniają, tylko nie w złoto, niestety. To utytłanie polegałoby na zmuszeniu toruńskiej rozgłośni do dopuszczenia na swoją antenę nie tylko socjalistów bezbożnych i biłgorajskiego filozofa, ale nawet – sodomitów i gomorytki. Dokładnie tego samego życzył sobie ultramontaniak Jan Filip Libicki w nadziei, że w tym tłumie i od też do tej anteny się dopcha. Oczywiście zwyczajem obłudników swoje łajdackie intencje i jeden i drugi próbuje zamaskować patetyczną retoryką, ale – jak powiadają Rosjanie – „łarczik prosto atkrywajetsia”, toteż i spod tej retoryki totalniactwo wyłazi ze wszystkich stron. Mam na myśli sprokurowaną przez posła Wikińskiego definicję „nadawcy społecznego”. Ten „nadawca społeczny” to właśnie jeden z takich bolszewickich wynalazków, przy pomocy których wynalazcy mają nadzieje przywrócić umiłowaną cenzurę, gwoli zapewnienia w ten sposób upragnionej „jedności moralno-politycznej narodu” – oczywiście pod przewodnictwem partii sprawującej w budowie socjalizmu rolę przewodnią. Bo przecież każdy nadawca medialny jest „społeczny”, ponieważ nadaje nie sobie samemu, tylko publiczności, czyli „społeczeństwu”, podobnie jak kucharz sobie nie gotuje, a żołnierz sobie nie wojuje. Poseł Wikiński podobno ukończył prawo w białostockiej filii Uniwersytetu Warszawskiego. Nie wypada zaprzeczać, chociaż sprokurowana przezeń definicja nie przynosi mu specjalnego zaszczytu. Oto i ona: „Nadawca społeczny to nadawca, którego program służy umacnianiu spójności dialogu społecznego, cechujący się pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i niezależnością, upowszechnia działalność edukacyjną i charytatywną, reprezentuje chrześcijański system wartości za podstawy przyjmując uniwersalne zasady etyki oraz zmierza do ugruntowania świadomości narodowej”. Definicja ta przypomina na pierwszy rzut oka Arkę Noego, z uwagi na to, że podobnie jak tam pomieściły się wszystkie gatunki zwierząt, tak i tutaj – wszystkie idee – ale oczywiście w takiej postaci, jak je pojmuje mały Moryc. Zacznijmy od tego, że tak sformułowana definicja „nadawcy społecznego” wymaga kontrolowania programu – a więc uchyla drzwi cenzurze. Nie chodzi bowiem wcale o kontrolowanie w celu wykrycia przestępstwa, jakie można popełnić w treści publikacji, tylko o odpowiednie merytoryczne ukierunkowanie przekazu. Program bowiem musi na przyklad służyć „umacnianiu spójności dialogu społecznego”. Dialog społeczny polega na tym, że jeden mówi jedno, a drugi – cos przeciwnego – więc z natury rzeczy nie jest „spójny”, tylko kontrowersyjny. „Spójność” zatem oznacza eliminację wszelkiej kontrowersji, a więc sytuację, w której ze wszystkich stacji telewizyjnych i rozgłośni radiowych płynie identyczny przekaz. Tak zresztą już jest – i tylko Radio Maryja, portale internetowe, oraz nieliczne niszowe gazety z tego się wyłamują. W tej sytuacji „pluralizm” oznaczać może tylko to, że wbrew woli właściciela stacji czy rozgłośni, będą mu się na antenie popisywać rozmaici nieproszeni goście, których będzie musiał nie tylko tolerować w imię „bezstronności”, ale również im się nie sprzeciwiać ani słowem w imię „wyważenia”. W tej sytuacji „niezależność” można już spokojnie włożyć między bajki, bo właściciel stacji lub rozgłośni będzie nie tylko uzależniony, ale wręcz bezbronny nie tylko wobec posła Wikińskiego, który na przykład zechciałby epatować Bogu ducha winnych widzów swoimi prawniczymi mądrościami, ale nawet wobec pana Biedronia, gdyby ten zechciał urządzić przed kamerami jakieś sodomickie „warsztaty”. Bo chyba o coś takiego właśnie chodziło posłowi Wikińskiemu, kiedy do swojej definicji wtrynił „działalność edukacyjną”. W przypadku bowiem „charytatywnej” chodzi zapewne o dopuszczanie kandydatów na posłów w czasie kampanii na antenę za darmo. Dalsza część definicji bije wszelkie rekordy wesołości. Oto nasz jurysprudens jednym tchem nakazuje respektować „chrześcijański system wartości”, ale „za podstawy” przyjąć jednak „uniwersalne zasady etyki”. Od razu widać, że student Wikiński nie tylko niezbyt musiał przykładać się do nauki – bo uprzejmie zakładam, nie tylko, że wie, co mówi, ale również - że mówi serio, a nie dla tak zwanych „jaj” – ale nawet nie miał czasu na branie udziału w życiu kulturalnym, bo w przeciwnym razie zapamiętałby choćby z filmu Marka Piwowskiego „Przepraszam, czy tu biją?” spiżową wypowiedź Jerzego Kuleja, że „nie ma etyki uniwersalnej”. Wiara posła Marka Wikińskiego w „uniwersalne zasady etyki” przypomina zachwyt pewnego doktrynera, który w czasach stalinowskich zwiedzał wystawę Picassa. Wytłumaczono mu wprawdzie, że Picasso, to malarz jak najbardziej postępowy, ale to, co widział na wystawie, kojarzyło mu się z najgorszą kapitalistyczną zgnilizną. Wreszcie w ostatniej sali zobaczył obraz przedstawiający centaura. – „A jednak to wielki malarz! – wykrzyknął z ulgą – Przecież to centaur, jak żywy!” Widocznie widział gdzieś żywego centaura – ale – jak żauważył Antoni Słonimski – nie takie rzeczy ludzie wtedy widywali. Nie dziwmy się zatem i posłowi Wikińskiemu, który wprawdzie na końcu swojej definicji wsponiał o „zmierzaniu do ugruntowania tożsamości narodowej”, ale przezornie nie sprecyzował, o jaki naród chodzi. Jak widzimy, totalniactwo idzie w parze z lizusostwem i gotowością służenia każdemu panu, jakie starsi i mądrzejsi wyznaczą do sprawowania nadzoru nad mniej wartościowym narodem tubylczym. Inna rzecz, że skoro część tego narodu popiera politycznie formację posła Marka Wikińskiego, to może rzeczywiście przydałaby się jej jakaś forma kurateli? SM

Kompleks niższości Spora część Polaków- przede wszystkim zwolennicy PiSu – ma dziwny stosunek do Rosji. Z jednej strony się jej boją – z drugiej pragnęliby jej jak najbardziej zaszkodzić. A do tego wszystkiego dochodzi kompleks wyższości w stosunku do pojedynczych Rosjan! Nie ma najmniejszego powodu, by tak się zachowywać. Przede wszystkim: nie trzeba się bać. Polacy zapomnieli o czasach, gdy wojska hetmana Żółkiewskiego zdobyły Moskwę – i gdy zdobyła ją Wielka Armia Napoleona, w której przecież stanowiliśmy też jakąś cząstkę. Pamiętany za to porażki w Wojnie Listopadowej, w nieszczęsnych insurekcjach i powstaniach. Co najgorsze: pamiętamy Niezwyciężony Związek Sowiecki, ale on już upadł i nie powróci. A od Rosji oddzielają nas: Białoruś, Litwa, i Ukraina. Państwo polskie jest słabe – ale rosyjskie, wbrew pozorom: też. Moskwa pochłonięta jest rozwiązywaniem problemów aspiracji regionalnych – i nie idzie tu tylko o maleńką Czeczenię; a, na przykład: Syberia? Co ważniejsze: Rosja ma problemy znacznie poważniejsze, niż Polska: ujemny przyrost naturalny, wyraźna nad'umieralność mężczyzn (spowodowaną beznadzieją życia – i alkoholizmem), problemy z mafią i z „czarnymi” - czyli ludnością z Południa, głównie muzułmańską. Ma też problemy z ludnością chińską, przelewającą się przez Ussuri. W miasteczkach wzdłuż tamtej granicy Chińczycy stanowią już wyraźną większość. I Moskwa tak samo nie wie, co z tym robić, jak nie wiedzą państwa Europy Zachodniej. Co do Rosjan: kompleks wyższości możemy schować do szafy. W Rosji zaczyna wyłaniać się elita, która niedługo zastąpi tamtą, carską. To pokolenie to dopiero nouveau riches – ale już następne... Rosjanie zresztą jeszcze 20 lat temu patrzyli na nas z zazdrością (żeśmy „Zachód”) - ale już przestali. Teraz jesteśmy dla nich wiecznie sprawiającymi kłopoty „Pszekami” Natomiast napadać na nas nie chcą – i nawet nie bardzo mają jak. Z Królewca? Poza tym: nie te czasy. Więc zamiast pogardzać Rosjanami i bać się ich jednocześnie proponuję uświadomić sobie, że nie jest to jakaś wyjątkowa potęga, choć terytorialnie ogromna – ale Rosjan jest raptem dwa razy tyle, co Polaków. Trzeba więc tylko pracować, pracować i pracować – i bogacić się. Trzeba mieć dzieci – i wychowywać je na przemysłowców i żołnierzy. I za kolejne 20 lat będziemy mogli znów patrzeć na Rosjan z wyższością. Naszym wrogiem nie są Rosjanie. Naszym wrogiem jest pasożytnicza, płaszcząca się przed Brukselą, skorumpowana i głupia „klasa polityczna”. I to nie „Ruskie” blokują np. eksport naszych warzyw do Rosji. To nie Rosjanie wymyślili te idiotyczne kontrole fito-sanitarne – tylko Bruksela. I kiedy Rosjanie stwierdzają, że na 17 laboratoriów badających te warzywa działa jedno (!!) - to się oburzają. A kiedy „nasz Rząd” odpowiada im, że działają wszystkie... i wymienia jeszcze jedno – to ich szlag trafia. A nasza „klasa polityczna” zajęta jest prezydowaniem Radzie Unii Europejskiej... JKM

Wyważone słowa profesora Do tego, że dziennikarze wszystko dziesięciokrotnie wyolbrzymiają – przywykliśmy i nagłówki „Cudem uszła z życiem” - o kobiecie, która poślizgnęła się na skórce od banana - nikogo nie dziwią. To, że politycy trzykrotnie przesadzają - przywykliśmy. Ale profesorowie? Czytam właśnie o wyroku na p. Andrzeja Poczobuta, korespondenta „Gazety Wyborczej” na Białej Rusi, który uważał, że wszystko Mu wolno, bo w razie czego zostanie „ofiarą prześladowań politycznych”. Za zniesławienie JE Aleksandra Łukaszenki został skazany na 3 lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata. Co o tym mówi p. prof.dr Jerzy Buzek, szef PE? Wg Onet.pl powiedział, że ten drakoński wyrok dowodzi, iż reżim Białorusi się boi. Chciałbym przypomnieć, że w Polsce za obrazę prezydenta można otrzymać 3 lata – i to bez zawieszenia. W Białorusi jest istotnie bardziej represyjnie: aż 4! Jednak reżym w Warszawie boi się jeszcze bardziej i na ogół wymierza niższe kary. JKM

Spotkanie Mróz – Wiśniewski R. Poniatowski, jeden z reporterów będących w Katyniu 10 Kwietnia, we wspomnieniowym materiale rządowej telewizji TVN mówi, kiedy po raz pierwszy dowiedział się o „katastrofie”: „Podszedł do mnie znajomy Rosjanin i powiedział, że ma informacje z lotniska, że rozbił się samolot z polską delegacją. Dokładnie tak to powiedział. To było chwilę przed dziewiątą. Za dziesięć dziewiąta... sprawdzałem to w telefonie później, ponieważ oczywiście zadzwoniłem do stacji. To było przed dziewiątą polskiego czasu.”

http://www.youtube.com/watch?v=6Ck9RvqrU7E 5'24''

M. Słomczyński (ówczesny wydawca programu) precyzuje: to była 8.53/54 (mając na myśli telefon od Poniatowskiego) – 6'32'' materiału. Pytanie podstawowe: która to była godzina ruskiego czasu? Poniatowski dzwoni następnie do J. Mroza: „powiedział mi tylko tak: jest mgła, nic nie widać, ale panuje tutaj totalny chaos, słyszę wszędzie syreny i nie wiem, co się dzieje”. Możemy więc przyjąć, że koło 9-tej pol. czasu Mróz jest na lotnisku. Opowiada on zresztą tak (8'56'' materiału – na tle, nawiasem mówiąc, filmiku Koli, który sobie TVN wmontował do relacji, by nabrała „faktograficznych walorów”): „Wtedy samochody rosyjskiej milicji jeździły po pasie w bardzo gęstej mgle. Od początku do jego końca. Stąd jeszcze wówczas mam pełne przekonanie, że sami Rosjanie nie byli jeszcze pewni, gdzie samolot uderzył w ziemię.” Gdzie dokładnie jest Mróz (który miał być w pewnym momencie zatrzymany przez FSB) nie wiemy, choć z tej relacji można wywnioskować, że w okolicy „oczekującej delegacji”: „Pierwszy telefon do redakcji, to była ta pierwsza informacja taka bardzo nieoficjalna, która już wówczas krążyła pośród naszych dyplomatów zgromadzonych na płycie lotniska, że coś bardzo niedobrego się stało, że samolot zniknął z radaru i najprawdopodobniej się rozbił. To była 8.51”. Mróz o swoim spotkaniu z moonwalkerem Wiśniewskim mówi dość zwięźle, ale są to istotne informacje:

„w bardzo krótkim czasie po katastrofie zjawił się pod bramą lotniska. Dotarł takimi bocznymi ścieżkami tam i z którym miałem wówczas możliwość porozmawiania i to on pierwszy zdał mi tą relację, że rzeczywiście widział samolot, który lewym skrzydłem zawadził o drzewo i runął na ziemię, i on również wówczas powiedział mi, że ma nagranie z naszego wraku, że widział leżące pomarańczowe czarne skrzynki w błocie” http://www.youtube.com/watch?v=ceJMLIa3pwk&NR=1 6'28''

(kilka chwil wcześniej w tymże materiale jest poprzetykany „pikami” w miejscach przekleństw, telefon Mroza z Siewiernego, kiedy relacjonuje on „poza anteną” (TVN nadaje wtedy reklamy przed wejściem J. Kuźniara), iż spotkał się z naocznym świadkiem katastrofy: 5'55''). Te informacje (przy założeniu, że Mróz mówi prawdę, oczywiście) są istotne z tego względu, iż – jak wiemy – o godz. 8.56 (wedle „czasu kamery”) następuje (po kilku minutach filmowania – pierwszy kadr to ma być godz. 8.49.02) zatrzymanie moonwalkera na pobojowisku, szamotanina etc. Sam Wiśniewski, pytany przez A. Macierewicza na początku sejmowego przesłuchania o porę, o której telewizja miała otrzymać jego księżycowy materiał, nie jest w stanie dokładnie odpowiedzieć

http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk 0h30'36''

„To troszeczkę jest za trudne pytanie, bo w tej chwili nie pamiętam, bo będąc jednak, nie oszukujmy się, i w pewnym stresie i trochę jednak już szoku i która to była godzina, nie powiem, bo nie mam takiej wiedzy. Musiałbym poprosić kogoś, żeby sprawdził z tzw. szpiega, czyli podglądu tego, o której materiał przyszedł do firmy, czyli na Plac Powstańców. Tak więc trudno mi powiedzieć, czy to była godzina 8.50 czy 9.20 (??? - przyp. F.Y.M.) - nie chcę takich godzin podawać, po prostu, nie wiem. (...) Nawet zakładając, że byłem zatrzymany około godziny, to jest godzina 9-ta, a wydaje mi się, że było to krócej niż godzina.Tak więc mówię, nie chcę podawać godziny...” SW mimo to podejrzewa jednak, że „godzinę wcześniej” w stosunku do godz. 10.27 pol. czasu (kiedy doszło do emisji w ruskiej telewizji) powinien być materiał w Polsce. W TVP Info zaś jego emisja zaczyna się dopiero... koło 10.27/10.28 właśnie. Czy telewizja przetrzymała tak ważny materiał przez godzinę, nie mając pod ręką nic do pokazania poza archiwaliami, „wywiadami na gorąco” i migawkami z Katynia? Niewykluczone, choć to niemal równoległe nadanie i w ruskiej ogólnopaństwowej telewizji i w polskich stacjach materiału moonwalkera wygląda na zaskakujący zbieg okoliczności (jak na dzień takiej katastrofy). O wiele bardziej natomiast zaskakujące jest to, iż moonwalker tak szybko się widzi z Mrozem pod główną bramą lotniska. Przypomnę, że Mróz telefonuje do swej stacji gdzieś w okolicach 9.15, powołując się na relację „naocznego świadka”, czyli właśnie polskiego montażysty. Ich rozmowa przy bramie zatem musi się odbywać co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście minut wcześniej (Wiśniewski musiał opowiedzieć, co widział, podać szczegóły, na pewno też był wypytywany przez Mroza o różne kwestie). Wydaje się niemożliwe, by kłótnia z czekistami na pobojowisku, rozmowa z „polskim dyplomatą”, przyjazd UAZ-a, który nie mógł się przedrzeć przez błoto („to jest jakaś droga gruntowa, po której trudno było przejechać, nawet ten UAZ, który mnie stamtąd zabrał, miał problemy, żeby tam przejechać” 0h59'10''

http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk

abranie moonwalkera, przetrzymywanie w aucie, potem wysiadka w okolicach bramy i dalsze stanie z czekistą, który ponoć zabraniał Wiśniewskiemu kontaktować się z mediami (0h41'53'' http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk

trwały tak krótko, by koło godz. 9.10 Mróz dysponował już relacją Wiśniewskiego z pobojowiska. Czy wobec tego Wiśniewski poruszał się w innej strefie czasowej aniżeli Mróz? Czy tę „brakującą” godzinę (między „dziewiątą Mroza” a „dziewiątą Wiśniewskiego”) przeżył polski montażysta „poza czasem”? Czy może jego materiał nie został nakręcony 10-go Kwietnia między godz. 8.49 a 8.56 pol. czasu? FYM

Tusk zwolennikiem teorii zamachu „Gazeta Wyborcza” publikowała już najbardziej kuriozalne teksty i tworzyła najbardziej karkołomne konstrukcje myślowe, byle dowieść swoich racji. W zasadzie niczym nowym mnie już nie zaskoczy – spodziewam się po niej wszystkiego najgorszego. Czasami jednak zdarza się, zwykle poza głównym nurtem gazetowowyborczej publicystyki i informacji, materiał tak wyjątkowo bezczelny, że warto się nad nim przez chwilę zatrzymać. „GW” uprawia m.in. pewien szczególny rodzaj ni to publicystyki, ni to informacji, które na własny użytek nazywam informacją donosicielską. W ostatnim czasie dotyczy to przede wszystkim różnych inicjatyw, polegających na zapraszaniu do placówek edukacyjnych niesłusznych gości, prowadzeniu tam niesłusznych (czyli nie mających imprimatur środowiska „GW”) dyskusji lub umieszczaniu niesłusznych haseł czy instalacji. Wiele takich działań wiąże się z katastrofą smoleńską. Jakiekolwiek próby podważania obowiązującej w salonie wersji spotykają się z natychmiastową interwencją „GW”. Zwykle wygląda to tak, że gazeta opisuje to, co jej się nie podoba, czasem jeszcze dociskając przerażonego dyrektora danej placówki (który, uzależniony od samorządu lub ministerstwa, reaguje zwykle panicznie), po czym uzyskuje pożądany rezultat: zwierzchnik szkoły czy dziekan wydziału gęsto się tłumaczy, niesłuszne spotkanie zostaje odwołane lub potępione, niesłuszna instalacja schowana. Czujność rewolucyjna obowiązuje oczywiście także w oddziałach „GW” i właśnie w łódzkim oddziale „Gazety” powstał tekst, który jest tak kuriozalny, że postanowiłem go tutaj przywołać. Tekst jest tutaj – proszę go najpierw dokładnie przeczytać. Najpierw mamy fakt z pozoru nie budzący kontrowersji: w jakiejś szkole na ścianie zawisł plakat z napisem „Putin, oddaj wrak”. Z żądaniem trudno się nie zgodzić. Wszak nawet rząd Tuska podobno się tego domaga. Faktem jest też, że Rosjanie, mimo wielokrotnych obietnic wraku nadal nie oddają. Ale plakat okazuje się jednak kontrowersyjny, a nawet więcej: skandaliczny. Swoją wykładnię daje – i to jest pierwszy hit tekstu – jakiś anonimowy, jakże by inaczej, były uczeń tej szkoły. Po pierwsze – musimy uwierzyć, że naprawdę istnieje, bo nie za bardzo wiadomo, dlaczego były uczeń wypowiada się o tej sprawie nie pod nazwiskiem. Ale jeszcze ciekawsze jest, dlaczego w ogóle główną tezę, pasującą linii „GW”, przedstawia jakiś były uczeń i co w ogóle ma do plakatu, który wisi w jego byłej szkole. Czy gdyby, dajmy na to, w moim byłym XXVI LO w Łodzi (obecnie im. Kamila Baczyńskiego) zawisło jakieś kontrowersyjne hasło, „GW” zapytałaby mnie o zdanie? Wszak jestem byłym uczniem tej szkoły. Mało tego, ja dałbym im wypowiedź pod nazwiskiem. Teraz hit drugi – sylogizm, jaki ów tajemniczy uczeń konstruuje. I to jest już majstersztyk na poziomie marksistowskiego materializmu dialektycznego, czyli tzw. diamatu. Pozwolę sobie zacytować całość, bo warto: Szkoła powinna być politycznie neutralna, a plakat sugeruje, że Rosja mogła mieć coś wspólnego z katastrofą smoleńską. Tak mówi prawica. Skoro Rosjanie nie chcą oddać wraku samolotu, znaczy: coś ukrywają. A skoro ukrywają, to pewnie był zamach. Tu, muszę powiedzieć, oniemiałem. Proszę, jak można dojść od postulatu zwrotu wraku do stwierdzenia, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Ale jeżeli zastosować to rozumowanie konsekwentnie, to musimy dojść do wniosku, że Donald Tusk jest wyznawcą tezy o zamachu. W przeciwnym wypadku nie domagałby się zwrotu wraku. Jeszcze inaczej mówiąc – kto nie jest wyznawcą teorii spiskowej, powinien mówić Rosjanom, aby sobie ten wrak zatrzymali po wsze czasy. Potem wypowiada się mama anonimowego, podobno istniejącego ucznia: „Takie hasła umacniają teorie spiskowe znane z Radia Maryja i programów telewizyjnych w rodzaju »Warto rozmawiać«. W publicznej szkole to skandal!”. To już możemy pozostawić bez komentarza. Nauczyciel, jak pisze „GW”, „nie widzi problemu”. Każdy zawodowy redaktor, który pracuje słowem, od razu widzi subtelne odcienie, którymi zaznaczone są pozornie neutralne stwierdzenia. „Mimo to nie widzi problemu”. Nie: „ma inne zdanie” albo „nie zgadza się”, ale właśnie „nie widzi problemu”. Nie widzi – znaczy: problem jest, ale on go nie dostrzega. Ta narracja jest moim zdaniem porównywalna do podprogowego przekazu w TV, podobnie jak wielokrotnie przeze mnie wskazywany czasownik „grzmieć”, stosowany w „GW” jedynie do opisu wypowiedzi polityków przez nią nielubianych. Pani dyrektor została jednak karnie ustawiona przez „GW” w szeregu. Wszak chodzi o liceum, a w Łodzi pani prezydent jest z PO. Zatem dyrektorka karnie strzela obcasami: „Tak toczno, gospodin riedaktor!”. „Tak powinniśmy rozmawiać o tym [katastrofie] z młodzieżą, by te emocje tonować. Hasło i cały plakat emocje rozbudza”. Zatem emocje, całkiem naturalne, związane z katastrofą, należy tonować. Tonowanie emocji i zgadzanie się ze sposobem, w jaki rząd prowadzi (he he, prowadzi!) sprawę jest politycznie „neutralne”. Emocjonowanie się katastrofą i niezgadzanie się z rządem „neutralne” nie jest. Na koniec następuje zakończenie, godne humoresek Michaiła Zoszczenki: „A uczniów i rodziców za pośrednictwem »Gazety« pani dyrektor przeprosiła”. Komentarza żadnego dodawał nie będę, bo nie potrzeba. Mam nadzieję, że dostarczyłem dobrej zabawy w niedzielne popołudnie.

Warzecha

Nietykalny Krzysztof Bondaryk, obecny szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jest w posiadaniu władzy i wiedzy, jakiej przez ostatnie 21 lat nie miał żaden z szefów polskich służb specjalnych. Dziś można z powodzeniem stwierdzić, że bez względu na okoliczności będzie on tak długo zajmował swoje stanowisko, jak długo Platforma Obywatelska będzie przy władzy. W przypadku pojawiających się kontrowersji wokół Bondaryka sekwencja zdarzeń jest zawsze taka sama – premier Donald Tusk najpierw zapowiada, że „sprawę dogłębnie wyjaśni”, a za kilka dni ogłasza, że „nie stracił zaufania do szefa ABW”. Wydarzenia ostatnich tygodni są wyrazistą ilustracją faktycznej pozycji Krzysztofa Bondaryka i kondycji mainstreamowych mediów. W prawdziwej demokracji byłoby nie do pomyślenia, że praktycznie bez echa przeszło zatrzymanie przez ABW człowieka, który przed laty złożył zeznania obciążające Bondaryka. W rzeczywistym obywatelskim społeczeństwie żadna gazeta nie pozwoliłaby sobie na to, co zrobiła „Gazeta Wyborcza”, która po krytycznej publikacji wychwalała profesjonalizm szefa ABW: „ABW pod Bondarykiem przestała być używana do politycznych akcji i zaczęła robić to, co do niej należy” – czytamy w komentarzu „GW”. Słowa te zostały napisane już po akcji ABW w domu internauty, twórcy krytycznej strony wobec prezydenta AntyKomor.pl i po ogłoszeniu oficjalnych danych o niespotykanych od 21 lat rozmiarach inwigilacji obywateli przez służby specjalne.

Obciążał Bondaryka, został zatrzymany Kilka dni temu portal TVN24 poinformował, że na polecenie Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku zostali zatrzymani przez ABW działacz PSL Władysław S. oraz biznesmen Władysław N. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że kilka lat temu Władysław N. złożył zeznania obciążające Bondaryka. W 2005 r. był on pełnomocnikiem do spraw ochrony informacji niejawnych w Polskiej Telefonii Cyfrowej – na tym stanowisku po przegranych przez PO wyborach parlamentarnych zastąpił go Krzysztof Bondaryk. W 2007 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie prowadziła tajne śledztwo dotyczące firmy PTC. Zdaniem członka zarządu firmy Ryszarda Pospieszyńskiego, Bondaryk nielegalnie skopiował kilka tysięcy stron dokumentów zawierających poufne informacje dotyczące m.in. zapytań ze strony służb. „Pan Bondaryk był przesłuchiwany w tej sprawie jako świadek. Śledztwo to było prowadzone przez ABW. Obejmując funkcję szefa agencji, by uniknąć posądzenia o brak bezstronności, pan Bondaryk podjął decyzję o przekazaniu akt tej sprawy do prokuratury” – mówiła w 2008 r. Magdalena Stańczyk, ówczesna rzeczniczka ABW. Śledztwo ostatecznie zostało umorzone w czasie, gdy ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym był Zbigniew Ćwiąkalski. Na wieść o ujawnieniu faktu zatrzymania przez ABW Władysława N. na stronie internetowej Agencji pojawiło się oświadczenie: „Funkcjonariusze ABW wykonywali na polecenie Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku czynności procesowe. Polegały one na zatrzymaniu kilku osób, które wspólnie i w porozumieniu usiłowały wyłudzić dotacje unijne z Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości w wysokości około 500 mln PLN”. Nikt z zatrzymanych trzech osób nie został aresztowany – zostali oni zwolnieni po wpłaceniu poręczenia majątkowego w wysokości 3 i 4 tys. zł; wobec trzeciej zastosowano dozór policyjny. Zrozumiałe pytania i wątpliwości budzi fakt, że sprawę prowadzi białostocka delegatura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, gdzie przed laty Krzysztof Bondaryk był szefem. Na dodatek sama prokuratura przyznała, że ona jedynie nadzoruje sprawę, a śledztwo zostało wszczęte na podstawie materiałów ABW. Sprawa została pominięta przez mainstreamowe media, które nawet nie podjęły próby zbadania wszystkich wątpliwości pojawiających się w tej sprawie. Ostatnie publikacje pokazują, że szef ABW może liczyć na wyjątkowe względy mediów – gdy jego poprzedników rozliczano za rzekome „zbrodnie” – w przypadku Bondaryka nie ma żadnych reperkusji.

Audi szefa ABW Kilkanaście dni temu „Gazeta Wyborcza” opisała sprawę odsunięcia od wszystkich śledztw warszawskiego prokuratora Andrzeja Piasecznego. Od wielu miesięcy prowadził on wielowątkowe śledztwo w sprawie nieprawidłowości w PTC, operatorze Ery. W trakcie postępowania wyszło na jaw, że PTC sprzedała po zaniżonej cenie służbowe auto – Audi A6 quattro 3.0 TDI Krzysztofowi Bondarykowi w czasie, gdy był on już szefem ABW. Samochód, który na wolnym rynku kosztował ok. 150 tys. zł, został sprzedany za 67 tys. zł. Co ciekawe, Bondaryk należy do zamożniejszych urzędników ekipy Donalda Tuska. Według oświadczenia majątkowego, które złożył 22 lutego tego roku na koncie zgromadził ok. 430 tys. zł i 60 tys. dol. W 2007 r., gdy obejmował funkcję szefa ABW, na jego koncie było 270 tys. zł i 7,5 tys. euro, posiadał również nieruchomości, które ma nadal. Powyższe dane jednoznacznie wskazują, że Krzysztofa Bondaryka było stać na zakup samochodu po cenie rynkowej. W marcu 2011 r. z CBA wyszła analiza z sugestią postawienia Bondarykowi zarzutów paserstwa i posłużenia się sfałszowanym dokumentem – wyceną przy zakupie Audi A6. „Prokuratorowi, który badał nieprawidłowości u operatora Ery, odebrano wszystkie śledztwa. Czy dlatego, że dotarł za wysoko i natknął się na podejrzaną transakcję szefa ABW Krzysztofa Bondaryka?” – pytali na łamach „GW” Wojciech Czuchnowski i Bogdan Wróblewski, autorzy artykułu pt. „Przetrącone śledztwo”, zapowiadając kolejną publikację na ten temat następnego dnia.

Premier marszczy brwi Artykuł wywołał zrozumiałe zamieszanie – był cytowany przez wszystkie media, na gorąco komentowali go politycy. Opozycja uważała, że jeśli sprawa się potwierdzi, premier powinien natychmiast zdymisjonować Bondaryka. Partyjni koledzy byli ostrożniejsi – według nich, wszystkie okoliczności powinny zostać dogłębnie zbadane. Sam Bondaryk, który „GW” mówił, że kupując samochód, działał w dobrej wierze, nie złamał prawa, nie miał żadnego wpływu na wycenę i nie interesował się śledztwem, w dniu publikacji wydał oświadczenie. „Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie wykonywała w śledztwie V Ds. 116/09 żadnych czynności; Jako Szef ABW nie posiadałem żadnej wiedzy o wyżej wspomnianym postępowaniu przygotowawczym, w tym: o kierunkach śledztwa, zamiarach prokuratury i poszczególnych jej czynnościach i etapach postępowania; W związku z tym, nieprawdziwe są insynuacje autorów, iż miałem jakikolwiek wpływ na toczące się postępowanie i decyzje kadrowe w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie; Podobnie nieprawdziwe są insynuacje, iż w moim postępowaniu z byłym pracodawcą naruszyłem jakiekolwiek normy prawne” – napisał Krzysztof Bondaryk. W tym samym dniu głos zabrał premier bawiący właśnie w Brukseli. – Oczekuję, by szef Agencji rozwiązywał problemy, a nie je przynosił. Osoba kierująca tą instytucją powinna być przezroczysta. I nie ma absolutnie świętych krów – mówił Tusk dziennikarzom, podkreślając, że wyciągnie konsekwencje wobec szefa ABW, jeśli zostaną wykryte nieprawidłowości lub dwuznaczności w jego działaniu. Media pisały o „czarnych chmurach nad Bondarykiem” i o „utracie zaufania premiera”, zastanawiając się również, czy i kiedy dojdzie do dymisji szefa ABW.

Nic się nie stało O wiele bardziej przewidywalni od dziennikarzy okazali się blogerzy, którzy już w dniu pierwszej publikacji „GW” na temat Bondaryka pisali, że szefowi ABW nie stanie się absolutnie nic. Rzeczywiście, pierwsza zmieniła ton „GW”. Gazeta, która jeszcze w piątek pisała o możliwości postawienia zarzutów Bondarykowi, już w sobotę zmieniła front. „Prokuratorowi, który miał wątpliwości, czy przy wycenie auta nie doszło do oszustwa i czy Bondaryk miał tego świadomość, nie dano szansy doprowadzenia sprawy do końca. A być może Bondaryk byłby w stanie, jeszcze w trakcie śledztwa, udowodnić, że – tak, jak zapewnia – nie złamał prawa i działał w dobrej wierze. (...) Jeżeli ktoś chciał w ten sposób zrobić szefowi ABW przysługę, to była to przysługa niedźwiedzia” – czytamy w komentarzu Wojciecha Czuchnowskiego. Kolejne dni przynoszą publikacje w podobnym tonie – szef ABW jawi się w nich jako kryształ uczciwości, źli są tylko „oni”. Także premier nie zaskakuje swoimi decyzjami. 30 czerwca minister Jacek Cichocki, odpowiedzialny za służby specjalne Kancelarii Premiera, obwieszcza, że „zaufanie Donalda Tuska do szefa ABW Krzysztofa Bondaryka nie zostało podważone”. Wcześniej szef Agencji na zamkniętym posiedzeniu sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych przedstawił wyjaśnienia w sprawie kupna w 2007 r. luksusowego samochodu za zaniżoną cenę od jego poprzedniego pracodawcy. Cichocki stwierdził, że ani obszerne wyjaśnienia samego Bondaryka, ani informacje od CBA nie podważyły zaufania premiera do szefa ABW i dał jednocześnie do zrozumienia, że premier uznał „sprawę Bondaryka” za zakończoną. Taka postawa premiera to nic nowego – w 2008 r. też bronił Bondaryka. Centralne Biuro Antykorupcyjne zarzucało mu wówczas, że ukrył 450 tys. zł dyrektorskiej odprawy z Ery. Szef ABW mówił wówczas, że tajemnica handlowa nie pozwala podać wysokości odprawy. Tusk stanął w jego obronie, twierdząc, że CBA, kierowane przez Mariusza Kamińskiego, poluje na szefa ABW. Ostatecznie Mariusz Kamiński został przez Tuska zwolniony. Bondarykowi to nie grozi. Dorota Kania

Jest Peerelu spadkobiercą PeO W czasach sukcesów komuniści dzielili ludzi na dwie kategorie – swoich i wrogów. Swoimi byli ci, którzy uczestniczyli w ludobójstwie, a wrogami wszyscy inni. Wrogów należało natychmiast likwidować, a jeżeli tymczasem było to niemożliwe, trzeba było neutralizować. Najlepiej za pomocą dywersji, dezinformacji i dezintegracji (wśród wielu analiz tej taktyki wybija się książka Anatolija Golicyna pt. „Nowe kłamstwa w miejsce starych”, wznowiona w 2007 r. przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego kierowaną przez Antoniego Macierewicza). Wraz z ogólnym osłabieniem systemu słabła też jego zbrodnicza aktywność w zwalczaniu rzeczywistych i urojonych przeciwników. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku objawem tej postępującej słabości było tolerowanie istnienia tzw. opozycji demokratycznej (OD). Różnego rodzaju dysydentów z komunizmu, czyli trockistowskich, gramscianistycznych, eurokomunistycznych itp. poprawiaczy „realnego socjalizmu”, zamiast, jak dawniej, mordować – teraz represjonowano tylko policyjnie i sądownie. W propagandzie publicznej ten absurdalny neologizm funkcjonował jako opis ideologicznego przeciwnika, ale w codziennej praktyce „organów” w stosunku do „elementów antysocjalistycznych” ustalił się pewien niepisany modus vivendi – dominujących w tej opozycji byłych marksistowskich rewizjonistów traktowano oględnie, a ci nie kwestionowali ideowych fundamentów systemu, włącznie z antycywilizacyjną Rewolucją Bolszewicką. Wszystko skończyło się według scenariusza opisanego przez Golicyna, czyli władza i jej wewnątrz-systemowa opozycja zawarły skierowane przeciw wolności narodu polskiego i demokratycznemu państwu polskiemu przymierze, które zostało upublicznione pod nazwą „kontraktu okrągłego stołu”. Kimkolwiek byli planujący i realizujący ten pakt współcześni tagowiczanie, jest faktem, że ludzie OD zdobyli w PRL rząd dusz, który w r. 1989 zamienili na dominację w mediach publicznych i prywatnych. Ta dominacja jest tak skuteczna, że wolne społeczeństwo zostało zmuszone do szukania alternatywnych metod porozumiewania się. W ten sposób historia zatoczyła kolejne koło – etos i cele przypisywane niegdyś Komitetowi Samoobrony Społecznej KOR realizuje obecnie ruch Solidarni`2010. Opozycjoniści zbierają się pod zwalczanym przez władze namiotem na Krakowskim Przedmieściu, a ludzie reżimu – prezydent Komorowski, premier Tusk, generał Jaruzelski, redaktor Michnik i cała postpeerelowska spółka – przemyka się do Pałacu Namiestnikowskiego w poczuciu swego panowania i zarazem wyobcowania. Jakby na własne poniżenie, niegdysiejsi opozycjoniści, a obecnie propagandyści reżimu, stosują te same metody walki z patriotyzmem, które niegdyś potępiali, jako antypolski sowietyzm. Gdyby Głowiński nie stał się jednym z nich, mógłby stworzyć dzieło większe niż Klemperer, bo obejmujące dwa systemy – komunizm i postkomunizm. Gdyby do obozu moczarowsko- michnikowskiego nie dołączyli Krzemiński i Śpiewak, mogliby wejść do historii socjologii jako Malinowscy ekshibicjonizmu moralnego i politycznego ludzi Marca`68, którzy z roli ofiar przeobrazili się w dyktatorów medialnego ludożerstwa. A tak, trzeba im przypomnieć, że chodzą po telewizjach w butach po redaktorze Misiornym, zwalczającym KOR ma łamach „Trybuny Ludu”, który może jeszcze bardziej niż Snopkiewicz czy Bratkowski może być uznawany za patrona zawodu znanego kiedyś, jako „Kur wie lepiej”, a obecnie uprawianego przez Lisa, Miecugowa, Olejnik i rzeszę innych, którzy nie wiedzą, że Szpotański już dawno ich służbę opisał. O KOR i jego ludziach Marian Brandys napisał laurkę pod tytułem „Od dzwonka do dzwonka”, w której podaje katalog podłych metod stosowanych w stosunku do patriotów przez partię Kwaśniewskiego, Millera, Oleksego i innych filarów III RP. Warto ją dzisiaj przeczytać, żeby zdać sobie sprawę, że sławne zdanie Miłosza: „Jest ONR-u spadkobiercą Partia” dzisiaj ma inne brzmienie: – jest Peerelu spadkobiercą PeO. Scena, gdy Misiorny „kompletnie pijany wołał na całą salę: Wy pewnie myślicie, że jestem ostatnią świnią, ale to nie jest takie proste… To jest o wiele bardziej skomplikowane niż wam się wydaje!…” jest przecież odgrywana przez michnikoidów codziennie w każdej warszawskiej knajpie. Dlaczego oni muszą krzyczeć, że nie są świniami? Bo wiedzą, że rację mają ci, za opluwanie których biorą swoje srebrniki – zagłuszana przez zakłamane media „najlepsza – jak pisał Brandys – część narodu, ta, która zawsze bezbłędnie wyczuwa, co dla ojczyzny jest dobre, a co złe”. Dzisiejsza opowieść o wolności pisana jest przez innych, nie obciążonych socrealizmem, poetów – takich jak Solidarni`2010.

Krzysztof Wyszkowski

"Ten wstrząs przeszedł 40 lat temu w grudniu 1970 roku i przeszedł 10 kwietnia 2010 r." Od piętnastu miesięcy trwają wiernie na modlitwie. Głowa przy głowie, ramię przy ramieniu, serce przy sercu - archikatedra św. Jana na Starym Mieście każdego 10-go dnia miesiąca nie mieści już rzeszy wiernych. Tysiące ludzi, głodnych prawdy i sprawiedliwości, przybywa tam na wieczorną Mszę Św. w intencji ofiar katastrofy smoleńskiej. Szukają słowa prawdy, bo jak zauważył we wczorajszej homilii o. Gabriel Bartoszewski OFM Cap.:

„wraz ze wzmożonym zalewem słowa, spada jego wartość. Bardzo często bywa nośnikiem kłamstwa, podstępu, staje się nierzadko przedmiotem manipulacji." Przyzwyczailiśmy się do niej, może i zobojętnieliśmy na jej przewrotną moc. Wdarła się w tak wiele płaszczyzn życia, że trudno nadążyć za prostowaniem przekłamanego obrazu rzeczywistości. Są jednak sprawy, wobec których zobojętnieć nie wolno. Tym cenniejsza jest w tym trudnym czasie obecność kapłanów, bez których wspólne trwanie nie byłoby możliwe. O. Gabriel Bartoszewski przypomniał, jakże aktualne dziś, słowa kard. Stefana Wyszyńskiego, które wybrzmiały w warszawskiej archikatedrze przed czterdziestu laty po tragicznych wydarzeniach na Wybrzeżu w grudniu 1970:

Doświadczenie, które nas spotkało na progu Bożego Narodzenia, było dla naszego narodu wyjątkowe, a w swym tragizmie - niemalże jedyne i niepowtarzalne w naszych dziejach. Słusznie napełniło ono nas wszystkich niepokojem, bólem głębokim i nie dającą się wypowiedzieć męką. Ale jest to męka całego narodu! Nie masz bodaj w tej chwili ani jednego człowieka w Polsce, który by tego nie rozumiał – mówił Prymas Tysiąclecia. Zbrodnia ta nie została osądzona do dziś. Od ponad roku nie znamy także przyczyn katastrofy smoleńskiej, a wszelkie próby ujawnienia choćby okruchów prawdy kończą się histerycznym atakiem rządu i sprzyjających mu mediów. Obezwładnia nas huraoptymistyczne propagowanie pseudodemokracji, w której miejsce znaleźć może co najwyżej relatywistyczna koncepcja prawdy. Jakże cenne są w tym świecie pozorów i politycznej poprawności zdecydowane i przejrzyste postawy ludzi wiernych, niezłomnych, gotowych stać na straży sprawiedliwości. Jakże cenna jest obecność kapłanów, podejmujących starania o zachowanie historycznej pamięci narodu. W duchu tym o. Gabriel Bartoszewski przywoływał dalsze słowa Sługi Bożego kard. Wyszyńskiego:

Gdybym mógł, w poczuciu sprawiedliwości i ładu, wziąć na siebie całą odpowiedzialność za to co się ostatnio w Polsce stało, wziąłbym jak najchętniej...! Bo w narodzie musi być ofiara, okupująca winy narodu. I jeśli za ludzkość ciężary jej win wziął na swoje ramiona Jezus Chrystus, Wieczysty Kapłan, to w Polsce tę odpowiedzialność, gdyby zbawczą była, miałby obowiązek wziąć na swoje ramiona - prymas Polski! Jakże bym chciał w tej chwili - gdyby ta ofiara przyjęta była - osłonić wszystkich przed odpowiedzialnością, przed bólem i męką! Bo może nie dość wołałem, nie dość upominałem, nie dość ostrzegałem i prosiłem! Chociaż wiadomo, że głos mój nie zawsze był wysłuchany, nie każde poruszył sumienie i wolę, nie każdą ożywił myśl. Ale tak widocznie być musi. Dlatego my, biskupi i kapłani w naszej wolnej ojczyźnie, o której niezależność i pomyślność walczymy, i dla której pracujemy na powierzonym nam odcinku duchowej odnowy narodu, czujemy się współodpowiedzialni i prosimy rodziny zabitych, aby przyjęły nasze wyznanie i prośbę o przebaczenie... Polska jest narodem żyjącym duchem Ewangelii i chociaż nie zawsze i nie na wszystkich wargach ona spoczywa, to jednak wstrząsa sumieniem. Taki wstrząs sumień przeszedł ostatnio przez cały naród polski - od tych, którzy nim kierują i którzy wzięli odpowiedzialność za jego rozwój w obecnej chwili, do wszystkich, którzy myślą, pracują, trudzą się i cierpią. Jest to nakaz powszechnej spowiedzi narodu polskiego i wszystkich, którzy ten naród stanowią - nakaz spowiedzi, w której nikogo nie oskarżając, sam biję się w piersi: moja bardzo wielka wina. Moc prymasowskiego słowa rozbrzmiewa ze szczególną aktualnością także dziś. Zwraca na to uwagę o. Bartoszewski:

Umiłowani, czyż naród polski nie powinien dziś skłaniać się do powszechnej spowiedzi? Czy nie powinien skłaniać do przemiany serc i nie tylko nas, którzy tu jesteśmy, ale wszystkich, a tym bardziej do odpowiedzialnej troski o oświecenie prawdy, zwłaszcza przez tych, którzy dzierżą władzę i ponoszą odpowiedzialność? (...) Siostry i Bracia, przekonany jestem, że przywołane słowa Sługi Bożego, Wielkiego Prymasa, właśnie w tym czasie są nam bardzo potrzebne. Jest to umacniające Słowo Boże płynące z ust męża świątobliwego, pełnego Ducha Bożego, miłośnika prawdy, wielkiego i mężnego syna Kościoła i narodu. (...) Wracam do cytowanych słów „wstrząs sumień przeszedł ostatnio przez cały naród polski" Ten wstrząs przeszedł 40 lat temu w grudniu 1970 roku i przeszedł 10 kwietnia 2010 r. Niech ten wstrząs sumień prowadzi do wyświetlenia prawdy o tych bolesnych tragediach, by rany zostały zagojone. Niech w tym dążeniu przewodzi i wstawia się za nami u Tronu Bożego i Maryi Niepokalanej świątobliwy prymas Tysiąclecia, wielki Piewca i głosiciel Słowa Bożego". Ponad trzy tysiące osób przemaszerowało z Katedry przed Pałac Prezydencki w modlitewnym „marszu pamięci"- jednym z wielu widzialnych znaków wstrząsu ludzkich sumień. Pojawił się też inny znak, przychodzący spoza nas, odciskający w sercach pieczęć Bożej troski – tęcza, znak przymierza z Bogiem. Wyrosła przed uczestnikami marszu wyznaczając im niejako kierunek drogi i przypominając o zapisanej w Księdze Rodzaju Bożej obietnicy:

„Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza między Mną a ziemią. A gdy rozciągnę obłoki nad ziemią i gdy ukaże się ten łuk na obłokach, wtedy wspomnę na moje przymierze, które zawarłem z wami i z wszelką istotą żywą, z każdym człowiekiem". (Rdz. 9, 13-15) Cała homilia o. Gabriela Bartoszewskiego OFM Cap. Marzena Nykiel

Macierewicz blisko prawdy? Zapalczywość w udowadnianiu, że Macierewicz jest niewiarygodny, a jego ustalenia są bezsensowne, każe sądzić, że jego zespół jest blisko odkrycia prawdy o Smoleńsku. Każda akcja, wywołuje reakcję – ta znana zasada Newtona świetnie pasuje do wydarzeń związanych z dochodzeniem prawdy o katastrofie smoleńskiej. Każda akcja osób, które prowadzą swoje niezależne śledztwa, każde przedstawienie wyników ich dochodzenia neutralizowane jest przez media lewicowe oraz władze mało znaczącymi wrzutkami, które mają mącić obraz katastrofy i śledztwa w sprawie jej przyczyn. Medialne ataki i próby odwrócenia uwagi od Smoleńska są tym ostrzejsze im ważniejsze są ustalenia i działania osób szukających w tej sprawie prawdy. Szczególną aktywność medialnych snajperów spowodowały ustalenia Antoniego Macierewicza i jego zespołu. Od czasu opublikowania przez niego „Białej Księgi” dot. katastrofy smoleńskiej w mediach lewicowych trwają ostre ataki i próby ośmieszenia posła PiS oraz jego dokumentu. Co nie dziwi, szczególnie dużo entuzjazmu w walce z posłem PiS oraz jego ustaleniami wykazują media typu „Gazeta Wyborcza” i TVN. Michnikowa gazeta od dawna zwalcza wszelkie ustalenia parlamentarnego zespołu, na ogół ośmieszając je i atakując szefa posłów-śledczych. I w ostatnich tygodniach „Wyborcza” opisuje Macierewicza jako opętanego niechęcią do politycznych przeciwników, osobę, która „robi nam wodę z mózgu”, która pracuje tylko po to, by móc oskarżać polskie władze o zdradę, która mataczy i ukrywa prawdę o Smoleńsku. Szczyty żenującego dziennikarstwa osiągnęła Małgorzata Goślińska, która poszła na spotkanie z Macierewiczem w jednej z miejscowości koło Bielska-Białej. Swój tekst stworzyła w taki sposób, by pokazać, że bierze udział w spotkaniu sekty. Biedna pani dziennikarz bała się przyznać, gdzie pracuje, bała się nawet wyciągnąć aparat fotograficzny. Dyktafon włączyła tylko po kryjomu. Co jej groziło nie wiadomo, ale czytelnik miał odnieść wrażenie, że dziennikarka przepełniona odwagą i heroizmem, narażając życie poszła na spotkanie z Macierewiczem, który był traktowany jak guru sekty otoczony swoimi wyznawcami. Granice przyzwoitości przekroczył natomiast autor programu „Czarno na Białym” w TVN. Poświęcił on wiele czasu na zgodne z linią stacji przedstawienie wyników badań zespołu Macierewicza. Dziennikarka Joanna Komolka zaprezentowała skrajnie upolitycznioną analizę ustaleń sejmowego zespołu PiS. Starała się w niej wykpić każdą uwagę „Białej Księgi”, rozmyć odpowiedzialność za błędy przy organizacji lotu Tupolewa do Smoleńska oraz powtarzała niczym nie poparte tezy, że piloci Tu-154M chcieli lądować na lotnisku lub definitywnie stwierdza, że był do zwykły wypadek. Na koniec podważyła całość dokumentu PiSu, pytając dlaczego nikt się pod nim nie podpisał. W tym samym programie na widzów czekał jeszcze ciekawszy materiał. Stacja Waltera przypomniała sobie (oczywiście sama z siebie) o sprawie procesów związanych z raportem z likwidacji WSI. I zafundowała widzom materiał o tym, jak Macierewicz swoją nieodpowiedzialną pracą naraża Skarb Państwa na straty. TVN informował, że MON zapłacił już ponad 300 tysięcy złotych przez „nieprawdę” o WSI. Jednak dziennikarka nie informuje, że większość spraw toczonych w sądzie MON wygrywa, a odszkodowania płaci głównie wtedy, gdy – często zbyt pochopnie – idzie na ugodę z powodami. Tego jednak widzowie nie usłyszą. Usłyszą za to oskarżenie, że wszystko spowodował poseł PiS, oraz rewelacje z ust dziennikarki TVNu dotyczących tego, że Lech Kaczyński miał stracić zaufanie do Macierewicza i uznał go za niewiarygodnego (ciekawe skąd miałaby to ona wiedzieć). To właśnie dlatego – zdaniem TVN – nie opublikował aneksu do raportu WSI. TVN zastosował taktykę typową dla komunistycznej propagandy: Macierewicz opublikował dokument dotyczący przyczyn katastrofy smoleńskiej, więc skompromitujmy go. Przypomnijmy w sposób kłamliwy i tendencyjny historię sprzed lat, pokażmy, że już raz swoją chorą działalnością naraził Polskę na wielkie straty. To pokaże widzom, co warte są wszelkie raporty i dokumenty wytworzone przez posła. Typowa Ubecka wrzutka rodem z komunistycznych mediów. „Biała Księga” jest zła, ponieważ MON musi wypłacać odszkodowania za raport z likwidacji WSI – taki przekaz szerzy stacja Waltera wśród widzów. A gdyby nie zrozumieli, do tego przekazu dokłada skrajnie tendencyjną analizę dokumentu opublikowanego przez zespół parlamentarny, która wygląda jak przygotowana wedle z góry wytyczonych ram. Po raporcie o Smoleńsku poseł PiS otrzymał cios również z „Rzeczpospolitej”. Zaatakował go w komentarzu Piotr Nisztor. W swoim tekście „Kogo chce obezwładnić Antoni Macierewicz?” dziennikarz krytykuje koncepcję, która mówi, że urządzenia w rządowym samolocie przestały pracować 15 metrów nad ziemią. Zdaniem Macierewicza oznacza to, że katastrofa mogła mieć miejsce w powietrzu. Zdaniem Nisztora, jest to myślenie błędne. Pisze on uznając niemal za oczywiste, że dane te wynikają z nieprecyzyjnego zapisu wysokościomierza. – Zakładając jednak, że wysokość podano precyzyjnie, urządzenia mogły przestać działać z powodu zderzenia z brzozą – dodaje zaraz. W jego ocenie w samolocie po utracie skrzydła wszelkie urządzenia zaczęły działać źle i nieprecyzyjnie. To mogło być powodem całego zamieszania. W swoim tekście powtarza również nie do końca potwierdzone opinie, że Tupolew uderzył o ziemię plecami. Słowa Nisztora stoją w sprzeczności z danymi zebranymi m.in. przez Rosjan. MAK stwierdził bowiem, że odcięcie zasilania do głównego komputera Tupolewa nastąpiło o ponad 60 metrów od pierwszego zetknięcia z ziemią, co oznacza, że Tu został pozbawiony zasilania, gdy był w powietrzu. I nie zmienią tego koncepcje Nisztora. Ogrom zapalczywości w udowadnianiu, że Macierewicz jest niewiarygodnym oszołomem, a jego ustalenia są bezsensowne, każe sądzić, że jego zespół jest na dobrej drodze do odkrycia prawdy o katastrofie smoleńskiej. Gdyby było inaczej, głupcy, agenci wpływu i zwykli nikczemnicy, którzy rozsiani są po polskich mediach, siedzieliby cicho. Skoro krzyczą, oznacza to, że jesteśmy blisko odkrycia co stało się 10 kwietnia. W oczekiwaniu na prawdę o tej tragedii należy rejestrować wszelkie nikczemności tych mediów i dziennikarzy, którzy zamiast szukać prawdy o katastrofie zajmują się ośmieszaniem i deprecjonowaniem osób, które to robią, oraz mataczą w sprawie Smoleńska. Stanisław Żaryn

Kiszczak jak zwykle nic nie wie Całą zimę z ’82 na ’83 rok spędzili w namiotach rozlokowanych nad Wisłą. Upadlano ich bezsensowną pracą polegającą na kopaniu dołów, które następnie zasypywali. O Wojskowych Obozach Specjalnych dla działaczy Solidarności i operacji Jesień ’82 wiemy coraz więcej. Tylko generał Kiszczak znowu udaje niewiniątko. „Logicznie myślący człowiek zdawał sobie sprawę, że nie chodzi o szkolenie żołnierzy, ale o ich izolację od społeczeństwa. Ich przydatność do spraw obronności kraju była żadna. Moim zdaniem takie postępowanie wobec wcielonych żołnierzy było nieprawidłowe, niezgodne z prawem demokratycznego państwa” – tak przed prokuratorem IPN zeznał gen. Zdzisław Ostrowski, w listopadzie 1982 r. zastępca dowódcy ds. ogólnych Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Celem operacji „Jesień ’82” była izolacja i dezintegracja tych działaczy „S”, którzy nie zostali zatrzymani 13 grudnia ’81 roku. Komuniści obawiali się szczególnie strajku generalnego i akcji związku w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Do Wojskowych Obozów Specjalnych m.in. w Chełmnie i Czerwonym Borze trafiło ok. 1500 osób. „Takie przedsięwzięcie bez wiedzy ministra Czesława Kiszczaka nie mogłoby się odbyć. Szczególnie, że Czesław Kiszczak wywodził się z wojska, z Wojskowej Służby Wewnętrznej, a osoby te miały być wcielane do wojska” – zeznał Maciej Gołębiowski z-ca Dyrektora Departamentu V MSW.

Zaczęło się „szkolenie” Stanisław Szukała, dziś szef ZR Słupskiego „S”, w ’82 roku pracował w Zakładach Urządzeń Okrętowych Sezamor. Zajmował się też kolportowaniem prasy i wydawnictw podziemnych. W Wojskowym Obozie Specjalnym w Chełmnie k. Bydgoszczy przebywał od 5 listopada 1982 do 2 lutego 1983, po czym przewieziono go jeszcze na 12 dni do Grudziądza. Jego internowanie przedłużono, bo pod posłaniem znaleziono fragmenty prześcieradeł z napisem „Solidarność”. – Szykowaliśmy się do obchodów rocznicy wprowadzenia stanu wojennego. Esbecja szukała w Słupsku ludzi, którzy mogli mieć wpływ na załogi. Do domu przyszli żołnierze i wręczyli mi wezwanie. Dopiero na dworcach orientowaliśmy się, że to jakaś większa akcja zaplanowana na całą Polskę. W Chełmnie znalazł się także Józef Dziki, w sierpniu ’80 uczestnik strajku w zakładach mięsnych w Ostródzie, dziś szef ZR Warmińsko-Mazurskiego „S”. – Przyjechali po mnie i wylądowałem w domku WSW. Zaczęło się przesłuchanie. Byłem zdziwiony dlaczego wojsko, choć już wcześniej w zakładach byli komisarze wojskowi. Robili z wydziałami spotkania, zachęcali: „proszę mówić szczerze, co wam się nie podoba, bo wojsko zawsze z ludem”. To ja nadawałem ostro. Po którymś spotkaniu wysłano lojalki. Powiedziałem, że nic nie będę podpisywał i nawet na przesłuchania nie będę przychodził – opowiada Józef Dziki. – Później dostałem powołanie do rezerwy na pół roku. Mój kolega, który miał kogoś z rodziny w sztabie, powiedział: „Daj, ja to załatwię”. Po dwóch dniach przychodzi i macha ręką. „Oj chłopie, to nie do załatwienia. Nie podoba im się twoja działalność”. Grupę, w której znajdował się Józef Dziki, trzymano w hali sportowej kilka godzin. Potem przywieźli mundury i kazali je zakładać. – Załadowali nas do samochodów ciężarowych. Dojeżdżamy i widzimy ogrodzenie z drutu kolczastego, z jednej strony Wisła, z drugiej wysoki wał. I namioty, gdzie nas rozlokowali. No i się zaczęło „szkolenie”. W namiotach nad Wisłą spędzili całą zimę.

Zimno i stare konserwy Do Chełmna trafili działacze „S” z Łodzi, Płocka, Torunia, Bydgoszczy, Włocławka, Olsztyna, Gdańska, Słupska, Koszalina i Szczecina. Część osób, które internowano 13 grudnia, spędziła zaledwie kilka dni w domu i zabierano je do WOS-ów. – Traktowano nas w sposób brutalny, odzywano się arogancko. Zresztą domyślaliśmy się, kto będzie sprawował nad nami „opiekę”. Że to będzie SB i przedstawiciele służb wojskowych – opowiada Stanisław Szukała. – Warunki były bardzo ciężkie. Przenikliwe zimno i fatalnej jakości jedzenie, np. dawno przeterminowane konserwy. Upadlano też bezsensowną pracą. Kopaliśmy rowy jednego dnia tylko po to, by następnego je zasypywać. „Opiekunowie” obozu byli bezwzględni. – Jednego kapitana nazywaliśmy katem, bo co chwilę nas wyzywał i dawał do zrozumienia, jaki z nas element. Musieliśmy przeciągać skrzynie z amunicją i budować mosty pontonowe na Wiśle. Do tego doszły ciągłe zbiórki i przesłuchania. Jak się okazało między nami byli kapusie – relacjonuje Józef Dziki. – Bo jak człowiek w nocy coś powiedział, to w nocy dostawał kopa w wyro, pakowano go do gazika i na przesłuchanie. Nawet nie wiedzieliśmy gdzie nas wiozą. Na jednym z takich przesłuchań spotkałem mojego komisarza wojskowego z zakładów mięsnych. „O, dzień dobry panie pułkowniku”, przywitałem go. Krzyknął tylko: „Milczeć!”. „Taki pan był uprzejmy, mówił, że wojsko z ludem”, odpowiedziałem. Okazało się, że ma wszystkie papiery naszej komisji zakładowej, łącznie ze sprzętem. Wiedział, że malowałem kotwice i roznosiłem bibułę, czyli ktoś kapował.

– Kto z panem był w prezydium? – pytał. Odparłem, że nie pamiętam. – Nie pamięta pan? – zawiesił głos. Patrzę, a on wyjmuje całą dokumentację wyborów.

Ubek w każdym namiocie Zeznania kpt. Mariana Gosza, szefa sztabu 9. batalionu pontonowego nie pozostawiają złudzeń co do charakteru rzekomych obozów wojskowych. „Wiedziałem, że są to działacze Solidarności z Polski północnej, że takich zgrupowań jest 5 lub 6 w Polsce i celem tych zgrupowań było rozbicie aktywu Solidarności i niedopuszczenie do strajku pod pozorem długotrwałego szkolenia wojskowego”. O tym, jaki jest cel operacji świadczy też naszpikowanie obozu w Chełmnie esbekami. „Wiem z rozmów z kolegami, że w każdym namiocie SB lub WSW miała swojego człowieka, który był traktowany tak samo jak pozostali. Namiotów z zakwaterowanymi rezerwistami było 40, a więc nasycenie tzw. OZI było wyjątkowo duże, ale i też specyfika tego powołania była wyjątkowa. A materiał (powołani) byli oceniani jako wyjątkowo niebezpieczni w sensie politycznym”. Wiedzieli, że odmowa wykonania rozkazu grozi sądem wojskowym. Potwierdza to Józef Pintera, dziś przewodniczący Stowarzyszenia Osób Internowanych „Chełminiacy 1982”, który tworzył „S” w Zakładach Chemicznych „Organika Zachem” w Bydgoszczy i w listopadzie ’82 trafił do Chełmna. – O tym, że mogą do nas strzelać powiedzieli podczas apelu na placu, który określaliśmy mianem placu bez Boga. Ostrzegli, że każda próba wejścia na wał oznacza otwarcie ognia ze strony ochrony obozu i mają rozkaz użycia ostrej amunicji. Jeden z rozkazów mówił co z nami zrobić w przypadku szczególnych sytuacji w kraju. Kiedy niedawno zwróciłem się do Sztabu Generalnego Wojska Polskiego o udostępnienie nam tego rozkazu odpisano mi, że jest utajniony na 50 lat. A to było przecież internowanie, a nie operacja objęta tajemnicą wojskową. Jeżeli coś skrywa się na 50 lat to ja mówię wprost – w rozkazie była prawdopodobnie decyzja o naszej fizycznej likwidacji.

Lekarz-major obozowym katem Mimo grożących sankcji nie poddawali się. Między namiotami umieścili krzyż. – Prowadziliśmy też głodówkę, bo któregoś dnia jeden z naszych kolegów zniknął. A nie dopuszczano odwiedzin członków rodzin i nie wiedzieliśmy, co stało się z tym człowiekiem. Głodówka okazała się skuteczna – wspomina Stanisław Szukała. Do Chełmna trafiali ludzie poważnie chorzy. Józef Pintera: – Kiedy dostałem zawału serca robiono wszystko, bym nie otrzymał pomocy. Chodziło o to, że jak zejdę w sposób naturalny z tego świata, to rozwiąże się im poważny problem, bo inicjowałem rozmaite akcje. Stanisław Szukała był po amputacji dwóch palców. – Jak przyszedł mróz to robiłem sobie prowizoryczne opatrunki, by jakoś wytrzymać. Jak można było przetrwać zimę w namiotach? – Spało się w ubraniu, okrywając kocami – odpowiada Józef Dziki. Ale i on wylądował w szpitalu. – Przeszedłem wcześniej operację nogi i pojawił się krwiak. Któregoś razu nie mogłem zapiąć pontonu, był za ciężki, a strażnik kopnął mnie w tę nogę. Chciałem się odwinąć, ale koledzy mnie powstrzymali; nieraz człowiek nie wytrzymywał nerwowo i chciał przywalić. Pierwszy lekarz, major, dał mi zastrzyk uodparniający w d… i krzyknął: „Wypad”. Zaczął wygrażać, że jesteśmy szkodnikami i nie na darmo się tu znaleźliśmy. Dopiero po perswazjach go zmienili.

Kiszczak kłamie Dopiero wtedy, gdy udało im się przekazać wiadomość jednemu z księży z katedry chełmińskiej otrzymali pomoc od mieszkańców Chełmna. – Podałem list do kościoła, który został publicznie odczytany, gdzie informowałem, że obozie nie siedzą przestępcy, tylko ludzie „S”. Że to normalny obóz internowania. Wtedy mieszkańcy miasta zaczęli nam dostarczać żywność i leki – wspomina Józef Dziki. Dziś chcą, by pobyt w WOS-ach uznano za internowanie. – To była przecież ostrzejsza forma internowania od tradycyjnej w PRL. Kiedy mnie wywożono z Chełmna do Grudziądza to nawet nie wiedziałem w jakim kierunku jadę, na ile, czy wrócę i jak wrócę. Siedziałem 5 dni w celi jednoosobowej nim powiedziano mi gdzie trafiłem – podkreśla Szukała. – Dziś nie ukrywam pretensji do dawnych liderów, którzy są na świeczniku, z Lechem Wałęsą i Bogdanem Borusewiczem na czele, którzy próbują zawłaszczyć całą tradycję solidarnościową, całą walkę. Kiedy zwróciliśmy się do sejmu o uznanie pobytu w WOS-ach za internowanie, marszałek Niesiołowski pytał: „O co im chodzi? O pieniądze?”. Oburza ich postawa gen. Kiszczaka, który zasłania się niewiedzą. – Kiszczak bezczelnie kłamie, że o obozach nie wiedział. Całe okręgi wojskowe były zaangażowane w tę operację. Do WOS-ów trafiło ok. 1500 osób. W razie próby ucieczki żołnierze mieli rozkaz do nas strzelać z broni palnej, a potem wszelką dokumentację zniszczyć. Taki rozkaz został zachowany i widnieje pod nim podpis jednego z dowódców – wskazuje Szukała. Józef Dziki uważa, że Kiszczak kpi z wymiaru sprawiedliwości. – To dowódca jednostki sam sobie zarządził, że wsadzi ludzi do obozów? – pyta retorycznie. – Kiszczak robi z ludzi palantów. Najgorsze, że podobnie czyni wymiar sprawiedliwości. Kiedy przed laty zwrócił się do IPN o śledztwo dotyczące WOS-ów, odpowiedziano mu, że w instytucie nie ma dokumentów. – Sprawa obozów była przez lata ukryta, pod kontrolą WSI. Dopiero jak rozwiązali WSI to okazało się gdzie schowali nasze papiery. Dziki o status internowanego się nie stara. – Nie chcę z siebie kombatanta robić. Chodzi mi tylko o wskazanie osób, które obozy zorganizowały. W Czerwonym Borze trzymali ludzi w bydlęcych wagonach, a Kiszczak i Jaruzelski kłamią, że o tym nie wiedzieli. Stanisław Szukała uważa, że o Wojskowych Obozach Specjalnych trzeba mówić w imię prawdy. – Dużo naszych kolegów już nie żyje, niektórzy żyją w biedzie. Chodzi o podstawową sprawiedliwość, która się im należy. Krzysztof Świątek

11 lipca 2011 "Gospodarka nie jest pacjentem, którego można nieustannie operować”- powtarzał wielokrotnie pan Ludwig Erhardt, autor niemieckiego cudu gospodarczego. Ale to było w latach sześćdziesiątych i to nie w wyniku tzw. Planu Marschalla, ale w wyniku dania Niemcom , przy pomocy wolności gospodarczej- możliwości pracy i bogacenia się. To jest sedno sprawy w gospodarce. Ludzie muszą mieć nadzieję na możliwość bogacenia się i uzależnienia od rządów biurokracji. Przedsiębiorca powinien być uzależniony wyłącznie od rynku i stawać naprzeciw konkurencji, jako zdrowego i naturalnego regulatora stosunków pomiędzy nim, a konsumentem. A jego jedynym panem powinien być konsument. Na drodze między nimi nie powinien stać żaden urzędnik, jak diabeł nad umęczoną duszą...I nie powinien żyć z pośrednictwa pomiędzy producentem, a konsumentem.. Najlepiej jakby sam się wziął za pożyteczną pracę.. Ale to marzenie ściętej głowy- takie określenie wymysł konserwatysta wileński, żubr wileński- Stanisław Mackiewicz, zwany Catem. Był bratem Józefa Mackiewicza największego pisarza politycznego początku dwudziestego wieku. „Jedynie prawda jest ciekawa”- twierdził. .Dlatego przemilczanego.. Władza bardzo boi się prawdy.. Prawda jest jej niepotrzebna.. Znowu są ONI- i jesteśmy- MY.. Dlatego niewysłowioną przyjemność sprawiło mi niedzielne wystąpienie pana profesora Krzysztofa Rybińskiego w programie” Młodzież Kontra”, które prawie wyłącznie dotyczyło spraw gospodarczych. Miło jest posłuchać bratniej duszy, posłuchać człowieka, który myśli podobnie, podobnie argumentuje, podobnie jest przekonany, że wszystkim nam będzie lepiej, jak Polacy uzyskają więcej wolności gospodarczej i będą płacili mniejsze podatki.. Tak rzadko słychać taki głos, pośród tego oszukańczego zgiełku tzw. elit, które zatupują rzeczywistość organizowanym hałasem.. Pilnują jedynie żłobu, żeby ONI się nachapali, a naród niech wyjeżdża z Polski, albo wegetuje na zasiłku. I rżną głupa, ze z niedolą Polaków nie mają nic wspólnego.. Wszystko o.k.- oprócz tej nieszczęsnej inflacji, o której wszyscy mówią, w tym pan profesor Krzysztof Rybiński że powstaje dlatego, że wzrastają ceny(????) A to paliw, a to innych artykułów i dlatego, że rośnie zapotrzebowanie na surowce w Indiach, Chinach, Brazylii??? A prawda jest taka, że od wzrostu zapotrzebowania, czyli popytu rosną jedynie ceny(!!!) Nie rośnie inflacja. Z inflacją nie ma to nic wspólnego! Inflacja jest nadmiarem ilości pieniądza na rynku w stosunku do towarów i usług i za nią należy winić rząd pana premiera Tuska Inflacja jest zjawiskiem, które tworzy rząd – poprzez dodruk pieniądza, albo banki, poprzez jego kreowanie.. Henry Hazlitt wyjaśnia zjawisko inflacji w swojej książeczce pt:” Inflacja- wróg publiczny nr 1”- na stronie 23, w rozdziale” Co to jest inflacja?” Autor wyjaśnia to tak:” Nie ma dziś zagadnienia energiczniej dyskutowanego, dyskutowanego jednocześnie tak źle rozumianego, jak inflacja. Politycy w Waszyngtonie rozmawiają o niej, jak gdyby była jakąś straszliwą zjawą pochodzącą z zaświatów, czymś- jak powódź , zaraza, albo najazd wrogich wojsk- nad czym nie mają żadnej kontroli. Inflacja to coś, z czym obiecują nam walczyć, rzecz jasna pod warunkiem, ze Kongres, czy sam naród dostarczą im odpowiedniej” broni”, albo „ silnego prawa”, które w tej walce pomogą. Tymczasem prawda jest taka, że inflacja została powołana do życia przez naszych przywódców, przez ich własną politykę monetarną i fiskalną. Obiecują nam zatem, że prawą ręką będą zwalczać to, co podają nam lewą ręką. To co nazywają inflacją, jest zawsze i wszędzie wywołane głównie poprzez wzrost podaży pieniądza i kredytu. Prawdę mówiąc, inflacja jest właśnie wzrostem podaży pieniądza i wielkości kredytu. Posłużmy się przykładowo, American College Dictionary. Znajdziemy w nim następującą definicję inflacji:” Szkodliwa ekspansja lub wzrost ilości waluty krajowej, wywołany w szczególności drukiem pieniądza papierowego, nie dającego się wymienić na twardy pieniądz”.(!!!!)(…) „ Z chwilą wzrostu podaży pieniądza ludzie posiadają więcej pieniędzy. Za które mogą nabywać dobra. Jeśli w tym czasie ilość dóbr nie wzrośnie- albo nie wzrośnie w stopniu równym wzrostowi podaży pieniądza- ceny dóbr wzrosną. Każdy jeden dolar stanie się mniej wart, gdyż teraz jest tych dolarów więcej. więcej tego powodu, powiedzmy, za każdą parę butów czy sto buszli pszenicy oferowanych będzie więcej dolarów. ”Cena „ jest wskaźnikiem wymiany między dolarem, a jednostką danego dobra. Posiadając więcej dolarów, ludzie cenią każdy z nich mniej. Prowadzi to do wzrostu cen dóbr, nie dlatego, że jest ich( dóbr) mniej niż przedtem, lecz dlatego, że dolarów jest więcej, i stąd są one warte mniej”(!!!!) I tak to właśnie działa! Cena zmienia się również pod wpływem popytu.. Im popyt większy- tym cena wyższa. I odwrotnie. Ale nie ma do tego nic inflacja, jako zjawisko, które jest nadmiarem ilości pieniądza fiducjarnego.. Inflację tworzą rządy i banki, poprzez jego kreowanie bez pokrycia.. Kiedyś było złoto- jako sposób ograniczający pojawianie się pustego pieniądza na rynku.. Dzisiaj złoto nie jest stabilizatorem przycumowującym rozwydrzenie się pieniądza papierowego.. Nie ma parytetu złota i papierowy pieniądz hula sobie po morzu nawet podczas sztormu.. Rząd może go sobie dodrukować ile chce, tak jak prezydent Obama ponad 1,5 biliona dolarów (!!!!) czy Europejski Bank Centralny we Frankfurcie nad Menem. Dobrze, że nie jesteśmy w strefie euro- bo już byłaby kompletna klapa, ponieważ euro nie jest waluta rynkową, lecz polityczną. Więc jej rola wzajemnie się wyklucza.. Albo się jest walutą rynkową - albo polityczną.. Sam pan profesor Krzysztof Rybiński, w wywiadzie udzielonym Angorze w lipcu tego roku powiedział, że pan prezes i profesor Marek Belka wyprodukował już 13 miliardów złotych(????). No właśnie- to jest tworzenie inflacji, chyba, że dodrukował- za wiedzą pana Donalda Tuska, bo miał dokładną informację dotyczącą podaży towarów i usług do końca maja bieżącego roku. Bo tyle dodrukował do końca maja.. Znając nigdy niezaspokojone potrzeby rządu myślę, że dodrukował, bo była taka potrzeba finansowa.. Tymczasowa potrzeba finansowa.. Najpierw euforia- a potem dopiero depresja. Tak twierdził profesor Freedman. „W dawnych czasach rządy wywoływały inflację poprzez oszustwa przy biciu monet albo redukowanie ich wartości. Później odkryły jednak, że ten sam efekt można osiągnąć znacznie taniej i szybciej poprzez drukowanie pieniędzy papierowych. To właśnie stało się z francuskimi asygnatami w 1789 roku, a także z naszą własną walutą w czasie amerykańskiej rewolucji.. Współczesne metody są nieco bardziej subtelne. Nasze rządy sprzedają bankom swoje obligacje lub inne papiery dłużne. W zamian za nie banki płacą rządowi, tworząc w swoich księgach” depozyty bankowe”, z których ten ostatni może korzystać. Bank ze swej strony może te obligacje rządowe czy inne papiery dłużne sprzedać bankowi Rezerwy Federalnej, który płaci za nie albo poprzez stworzenie kredytu depozytowego, albo poprzez druk banknotów Rezerwy Federalnej. Taki jest właśnie mechanizm produkowania pieniądza.( str 25). To jest kolejny cytat z książki Henrego Hazlitta W każdym razie bardzo ciekawy program o charakterze gospodarczym i pan profesor nie bał się przyznać do faktu, że nasz program gospodarczy jest mu bliski, co jest rzadkością wśród ludzi bywających w mediach, którzy często boją się wiązać z prawicą wolnorynkową. I niskopodatkową. Pan profesor Krzysztof Rybiński się nie boi i nawet wymienił nazwy : Unia Polityki Realnej czy Nowa Prawica.. Za co serdeczne dzięki.. Może całości zębów nie zjemy na gadaniu latami, o tym co należy w Polsce zrobić, żeby nam wszystkim było lepiej? Za wyjątkiem oczywiście biurokracji. Tej powinno być gorzej, tak jak wszystkim obibokom.. To jest sprawiedliwe. I wtedy państwo rozkwitnie a ludziom zacznie się żyć dostatniej- naprawdę, a nie naumyślnie posiłkując się kredytami.. Bo bagno kredytowe wciąga coraz więcej z nas…I nasze państwo.. WJR

Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie Oświadczenie ruchu społecznego „Polska w Potrzebie” Wspominamy "krwawą niedzielę” 11 lipca 1943 roku, gdy nastąpił zbrodniczy atak Ukraińskiej Powstańczej Armii na 99 polskich miejscowości na Wołyniu. Była to jedna z licznych zbrodni na Narodzie Polskim w czasie II wojny światowej. W dniu 11 lipca czcimy pamięć około dwustu tysięcy zamordowanych w bestialski sposób Polaków, mieszkańców Kresów Południowo-Wschodnich RP. Sprawcami tych potwornych zbrodni były oddziały UPA wspierane przez ukraińską ludność oraz okupacyjne siły niemieckie. Przez wiele miesięcy zbrodniarze zabijali dzieci i starców, kobiety i mężczyzn, rabowali dobytek ofiar, niszczyli ich domy, równali z ziemią wsie i osiedla. Celem była zagłada ludności polskiej – zbrodniarze zaplanowali przeprowadzenie "depolonizacji" województw wołyńskiego, stanisławowskiego, tarnopolskiego. Mordowali Polaków na terenie lwowskiego i lubelskiego. Wszędzie, gdzie mogli dopaść bezbronnych ludzi. Zbrodniarze dopuścili się ludobójstwa na Polakach powołując się na ukraiński interes narodowy. Postanowili zbudować niepodległą Ukrainę na cierpieniu, krwi i kościach Polaków. Świat nie wie o zbrodniach ukraińskich popełnionych na mieszkańcach polskich ziem kresowych. Zbrodniarze z UPA dożywają ostatnich dni w glorii bojowników o niepodległość Ukrainy. W Lwowie mieście Semper Fidelis Rzeczypospolitej, w Tarnopolu i Stanisławowie, w Równem i Łucku stoją pomniki upamiętniające przywódców zbrodniarzy z UPA, Bandery i Szuchewycza. Obaj zostali pośmiertnie nagrodzeni tytułem Bohatera Ukrainy przez popieranego przez Polskę i uhonorowanego polskimi tytułami i odznaczeniami prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenkę. Stosunki polsko – ukraińskie mają ogromne znaczenie dla istnienia i bezpieczeństwa obu państw i narodów. Nie można jednak zbudować dobrych relacji między narodami, jeśli nie będą one oparte na prawdzie. Jeżeli Ukrainie rzeczywiście zależy na współpracy z Polską, to prawda o zbrodniach UPA musi znaleźć się w programach nauczania, w przekazach medialnych, w wypowiedziach polityków Ukrainy. Nie uznajemy argumentu, że poza UPA Ukraina nie ma żadnej innej tradycji walki o niepodległość. Domagamy się, aby władze Ukrainy jednoznacznie potępiły zbrodnie popełnione przez UPA na ludności polskiej w latach II wojny światowej. Największa odpowiedzialność w upamiętnieniu ofiar ukraińskich zbrodni ciąży jednak na polskich władzach państwowych, na polskich partiach i organizacjach społecznych. Wzywamy do przyjęcia zasady, że wszystkie zbrodnie na Polakach będą ujawnione, a wszyscy sprawcy mordów bez wyjątku zostaną nazwani i napiętnowani. Wzywamy w rocznicę "krwawej niedzieli" polskie szkoły i uczelnie, telewizję, radio i prasę, artystów i uczonych, urzędników i polityków, wszystkich, którzy czują się Polakami aby upamiętniali rozlaną na Wołyniu krew niewinnych. Polska w Potrzebie – Polska czeka na Ciebie Romuald Szeremietiew

NIEKTÓRZY WIEDZĄ Co prawda Szef FED Bernanke „doesn ′t have a precise read” co się dzieje w gospodarce, ale niektórzy mają takowy „read”. Ethan Ilzetzki, Enrique G. Mendoza i Carlos A. Vegh w artykule „How Big (Small?) are Fiscal Multipliers?” twierdzą, że „in economies open to trade or operating under flexible exchange rates, a fiscal expansion leads to no significant output gains. Further, fiscal stimulus may be counterproductive in highly-indebted countries; in countries with debt levels as low as 60 percent of GDP, government consumption shocks may have strong negative effects on output.”

http://econweb.umd.edu/~vegh/papers/multipliers.pdf

Mimo wpompowania w gospodarkę amerykańską od końca 2008 roku ponad 1,5 bnl USD, w czerwcu 2011 roku bezrobocie wzrosło do 9,2% (z 9,1% w maju). Bezrobotnych jest już 14,1 mln osób.

http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,9918343,Rosnie_bezrobocie_w_USA__Gieldy_w_dol.html

A szara strefa w USA jest sporo mniejsza niż w Polsce. Więc ci bezrobotni rzeczywiście SA bezrobotni. Oczywiście większość z nich to „bezrobotni” z „ojca i dziada” – programy socjalne są bowiem tak źle skonstruowane, że potęgują tylko problem, który miały zwalczać. Pod koniec lat siedemdziesiątych – pisał Milton Friedman - przyjmowano, że granicę ubóstwa dla czteroosobowej rodziny żyjącej w mieście stanowi roczny dochód w wysokości siedmiu tysięcy dolarów. Poniżej tej granicy znajdowało się wówczas około dwudziestu pięciu milionów osób, mimo że łączne wydatki państwa na pomoc społeczną kształtowały się na poziomie prawie dziewięćdziesięciu miliardów dolarów rocznie. Teoretycznie oznaczało to trzy i pół tysiąca dolarów na każdego Amerykanina żyjącego poniżej progu ubóstwa, a więc czternaście tysięcy dolarów na czteroosobową rodzinę, czyli dwukrotnie więcej od poziomu ubóstwa. Dlaczego zatem zjawisko to nie zostało całkowicie wyeliminowane? Gdyby wszystkie te środki szły do biednych, biednych by już nie było. A są. I jest ich coraz więcej! Są dwie możliwości – albo trzeba się pogodzić, że teoria Keynesa nie działa, albo może… wydrukować następne 1,5 bln USD? Albo lepiej od razu 3 bln – 1,5 na „pobudzanie gospodarki” a drugie 1,5 na zwiększenie pomocy dla biednych? Gwiazdowski

Mikroślady zostałyby w kamizelkach Z mjr. rez. Robertem Terelą, pirotechnikiem, byłym funkcjonariuszem Biura Ochrony Rządu, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Prokuratorzy, wykluczając wstępnie hipotezę tzw. udziału osób trzecich, powołali się na opinie biegłych z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii, którzy nie stwierdzili obecności w miejscu katastrofy materiałów wybuchowych, toksycznych i radioaktywnych, jak również ponadnormatywnego promieniowania. - W przytoczonym przez pana twierdzeniu brakuje informacji o zakresie przeprowadzonych przez Wojskowy Instytut Chemii i Radiologii badań na okoliczność wystąpienia określonych związków, substancji czy też pierwiastków. Nie stwierdzono również obecności mieszanin i związków zdolnych do wybuchu, jednocześnie niekwalifikowanych jako materiał wybuchowy. W czasie wybuchu, gdy został użyty konwencjonalny materiał wybuchowy lub mieszanina zdolna do wybuchu, promieniowanie jonizujące nie występuje, a przynajmniej nie jest możliwe do zarejestrowania przez etatowe urządzenia BOR, mam tu na myśli monitor skażeń radioaktywnych, gdzie moc dawki przed wybuchem i po nim była prawie identyczna. Każdorazowo BOR wraz z innymi służbami wykonuje przed wylotem samolotu rozpoznanie na okoliczność promieniowania radiologicznego. Nie potrafię określić, jakie zjawiska dodatkowe występują w otoczeniu przy wybuchu etatowych środków wojskowych.

Zmycia z kadłuba, wykonane przez Rosjan 12 kwietnia 2010 r., nie wykazały śladów materiałów wybuchowych. Na czym polegało to badanie? - Prawdopodobnie Rosjanie wykonywali ściąganie śladów z kadłuba poprzez pocieranie specjalnymi nośnikami i analizowali zawartość chemiczną na tych nośnikach. Na temat skuteczności takiej metody wiarygodną opinię może wydać Centralne Laboratorium Kryminalistyczne. Jeśli nastąpiłby wybuch w samolocie, wskazane byłoby zbadanie mikrośladów zarówno na wyposażeniu samolotu, czyli fotelach i innych częściach stałych, jak i na ubraniach pasażerów. Wydaje mi się, że istotne byłoby również zidentyfikowanie, gdzie który pasażer siedział w trakcie katastrofy. Różnica umiejscowienia pasażerów w tupolewie i locie rejsowym polega na tym, że w locie rejsowym każda osoba ma przypisane miejsce i tam siedzi. Wprawdzie fotele w Tu-154M są numerowane, ale pasażerowie siadają dowolnie.

Po zderzeniu samolotu z ziemią było mało płomieni. To standardowe? - Oglądałem dużo wypadków, które robi NASA symulacyjnie w ramach badań. Są wypadki, gdzie samolot uderza np. w beczki z paliwem i wszystko wybucha do 50 metrów, są też wypadki, gdzie samolot upada, ciągnie po ziemi, leci dym, ogień i nie ma tego zapłonu albo następuje on po znacznie dłuższym czasie. Tutaj nie ma reguły.

Swego czasu furorę w internecie zrobił film, znany pod umownym tytułem "Samolot płonie". Co Pan, jako pirotechnik, sądzi o dźwiękach, które zostały na nim zarejestrowane? - Film istnieje i jest to fakt nie do podważenia. Jestem przekonany, że pochodzi z miejsca katastrofy i został wykonany przez jednego ze świadków zdarzenia. Po obejrzeniu tego filmu wydaje mi się, że strzały padły. Nie mam pojęcia, skąd pochodziły, sądzę, że w tej kwestii jasne stanowisko powinna zająć prokuratura. Natomiast mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie mógł to być wybuch butli z tlenem. Na pokładzie Tu-154M znajdują się butle ze sprężonym powietrzem do ciśnienia około 200 atmosfer. Taka butla ma wytrzymałość do ok. 260 atmosfer, więc jej wybuch fizyczny nastąpiłby przy ciśnieniu ponad 300 atmosfer. Powietrze, które gwałtownie rozprężyłoby się przy tak dużym ciśnieniu, dałoby efekt dźwiękowy i wzrokowy podobny do wybuchu np. małego ładunku wybuchowego. Takie zjawisko byłoby widoczne przy ziemi. Część gruntu z elementami butli przemieściłaby się do góry.

Rosyjscy żołnierze zeznawali przed prokuratorami, że przed zderzeniem z ziemią w okolicach ogona samolotu widzieli błysk. Można określić źródło jego pochodzenia? - Źródeł pochodzenia obserwowanego przez świadków błysku może być wiele. W tym akurat przypadku zjawisko błysku, które mogło wystąpić, jest zależne od okoliczności, w jakich zaistniało i jakie ewentualnie dodatkowe zjawiska mu towarzyszyły. Zakładając, że świadkowie obserwujący określone wydarzenie są w stanie w sposób wiarygodny opisać to, co widzą i słyszą, i opis ten będzie u wielu osób identyczny, to należy taką okoliczność zbadać, tj. co było przyczyną zaistnienia błysku i jaki miał on ewentualny wpływ na dalszy przebieg wydarzeń. Nie byłem na miejscu zdarzenia i nie widziałem na żadnym ogólnie dostępnym materiale tej fazy lotu, w której akurat to zjawisko wystąpiło. Gdyby to ode mnie zależało, zbadałbym m.in., czy to zjawisko mogło pochodzić np. od oświetlenia samolotu lub od innego źródła światła, a świadkowie w związku ze swoim położeniem i ograniczoną widocznością otoczenia mogli zaobserwować złudzenie optyczne. Wydaje mi się, że w tej kwestii powinni zająć stanowisko eksperci z zakresu lotnictwa i odpowiedzieć, czy źródłem takiego zjawiska mógłby być pracujący silnik tupolewa.

To jedyne możliwe źródła? - Nie. Jeśli wystąpił błysk, to źródeł pochodzenia zaobserwowanego przez świadków błysku nie może być dwa, trzy - tylko wiele. Zrozumiałem, że w domyśle pyta pan, czy może pochodzić z wybuchu. Tak, mógłby być następstwem wybuchu. Na potwierdzenie lub wykluczenie takiej tezy należałoby przeprowadzić badania na okoliczność mikrośladów. Zakładając hipotetycznie, że w Smoleńsku mogło dojść do tzw. zdarzenia z udziałem osób trzecich, trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że ładunek nie musi mieć 10 kilogramów. Wystarczy umieścić w obudowie określonego elementu samolotu ładunek, który jest pozornie podobny do elementu wyposażenia samolotu i ma raptem 20 gram. Uszkodzenie istotnej dla bezpieczeństwa lotu części instalacji samolotu może doprowadzić do katastrofy. Wybuch przestrzenny byłby możliwy, gdyby np. rozpyliło się paliwo, stworzyło mieszankę paliwową i zostałby zainicjowany zapłon. Ale to przy założeniu, gdyby...

Ale żeby móc to stwierdzić, trzeba mieć dostęp do bezpośrednich, pierwotnych dowodów, a te zostały na terenie Federacji Rosyjskiej. - Jak najbardziej, śledztwo i inne postępowania wyjaśniające powinny być oparte wyłącznie na dowodach. Należy tu zaznaczyć, że zeznania świadków katastrofy to też dowody. Ich istotność jako materiału dowodowego w śledztwie oczywiście jest oceniana przez śledczych prowadzących postępowanie. Strona rosyjska powinna określić, na podstawie jakich dowodów wykluczyła ewentualny zamach terrorystyczny z użyciem materiałów wybuchowych. Na pewno wykluczenie wątku zamachu z użyciem materiałów wybuchowych lub substancji, mieszanin zdolnych do wybuchu powinno nastąpić w obecności polskich ekspertów, którzy mogą stanowić wsparcie z dziedziny materiałów wybuchowych. Na marginesie, nie słyszałem, aby jakakolwiek ze stron biorących czynny udział w postępowaniu stwierdziła, że wyklucza użycie mieszaniny lub substancji zdolnej do wybuchu, która w świetle przepisów nie stanowi de facto materiału wybuchowego. Choć są one uznawane za konwencjonalne środki terrorystyczne i mogą być bardzo skuteczną bronią w celu przeprowadzenia zamachu. Osobiście zadałbym pytanie Rosjanom, w jaki sposób wykluczyli użycie np. nadtlenku acetonu (TATP), który nie jest materiałem wybuchowym, tylko niebezpieczną substancją o właściwościach materiału wybuchowego i można go skutecznie użyć do zamachu.

Nie boi się Pan posądzenia o multiplikację teorii spiskowych, taką łatę przypięto już m.in. Antoniemu Macierewiczowi, gdy podnosił problem tzw. sztucznej mgły. - Tym, którzy dyskredytują posła Macierewicza i członków parlamentarnego zespołu smoleńskiego i twierdzą, że nie można wytworzyć zasłony dymnej w postaci sztucznej mgły, chcę wyjaśnić, iż taką zasłonę dymną można zrobić. Oczywiście, ten wątek może być tematem do drwin, lecz są do tego specjalne urządzenia działające na bazie silników odrzutowych, zamontowane na podwoziach pojazdów terenowych typu Ural. Standardowo są w wyposażeniu wojsk chemicznych i służą zarówno do przeprowadzenia odkażania sprzętu wojskowego, jak również jako generatory zasłony dymnej. Rosjanie posiadają taki sprzęt pod nazwą TMC-65. Podobny sprzęt był w wyposażeniu polskiej armii, wykorzystywano do tego, o ile dobrze pamiętam, silnik odrzutowy z samolotu szkolno-bojowego Iskra. Skuteczność tych urządzeń jest uzależniona m.in. od warunków atmosferycznych, przede wszystkim od wilgotności powietrza w rejonie ich użycia. Wytwarzana przez te urządzenia zasłona dymna w określonych warunkach może być postrzegana jako mgła.

Niektóre osoby przebywające w Smoleńsku tuż po katastrofie skarżyły się na problemy z telefonami komórkowymi, zniknęła im część zapisanych informacji. Można to wytłumaczyć w jakiś racjonalny sposób, np. działaniem urządzeń elektromagnetycznych? - To zjawisko przywodzi mi na myśl zaprezentowany przez Rosjan w 2001 roku system ochrony przestrzeni powietrznej. System nazywa się "MMPS RANETS-E" i jest to mikrofalowy mobilny system ochrony przeciwlotniczej. Biorąc pod uwagę, że mikrofale to rodzaj promieniowania elektromagnetycznego, to jest to broń elekromagnetyczna. Urządzenia do wytworzenia impulsów elektromagnetycznych istnieją i mają zastosowanie również w technice "cywilnej". W roku 2009 kanadyjska firma opracowała system EMP (elektromagnetyczny impuls), który w założeniu miał do dwustu metrów uszkadzać impulsem elektromagnetycznym m.in. systemy pracujące na półprzewodnikach. Przeznaczeniem docelowym tego systemu jest "bezpieczne" unieruchomienie pojazdów mechanicznych w czasie ruchu. Oczywiście w polu jego działania wszystkie urządzenia elektroniczne mogą być nieodwracalnie uszkodzone.

Widział Pan taki system? - Tak. Widziałem na zdjęciach system do walki elektronicznej. Był rozbudowany na podwoziach mobilnych, tj. pojazdach terenowych typu Ural. Widziałem również urządzenie produkcji rosyjskiej w jednej z polskich firm, zresztą prowadzonej przez byłego funkcjonariusza BOR kpt. rez. Jarosława Bartniczuka. Urządzenie to, zapobiegające przeciwdziałaniu inwigilacyjnemu, współpracowało z laptopem i działało w charakterze przenośnego BTS-u. Bez udziału BTS-ów operatora telefonii komórkowej tworzyło własną lokalną sieć i przesyłało na telefon określonego użytkownika informacje wysyłane przez operatora tego urządzenia. Rzeczywiście, ciekawe jest to, że kilka osób po katastrofie stwierdziło, iż miały problem z komórkami. Z tego, co wiem, zniknęła im część zapisanych w telefonach informacji. Moim zdaniem, dla Rosjan wyciągnięcie zawartości z telefonów czy laptopów nie stanowi technicznie większego problemu. Często zresztą w rozmowach z osobami od bezpieczeństwa systemów teleinformatycznych spotykałem się z twierdzeniem, że najwięcej i to najlepszych hakerów jest w Rosji, a ich programy są najbardziej skuteczne. Istotną sprawą w kwestii katastrofy smoleńskiej jest pytanie, czy szef BOR zlecił wykonane rozpoznania na obecność środków elektronicznych emitujących sygnały niepochodzące z samolotu. BOR ma możliwość sprawdzenia, czy są podsłuchy, czy nie. Niech pokaże protokół z rozpoznania elektronicznego i załączy go do akt postępowania prokuratorskiego. Gdybym hipotetycznie miał przeprowadzić zamach, na pewno nie zrobiłbym tego z dnia na dzień. Byłoby to wielomiesięczne przygotowanie. Do takiego zadania można byłoby się przygotować choćby w momencie, gdy samolot był naprawiany.

Jaką wartość dowodową ma jeszcze wrak tupolewa niszczejący pod brezentem na Siewiernym? - W tej kwestii stanowisko powinien zająć szef komisji powołany przez pana premiera, pan Jerzy Miller, i prokuratorzy prowadzący śledztwo. Według mnie, gdy nam go zwrócą, będzie można wykonać badania przynajmniej tych miejsc, które zostały uszkodzone poprzez rozerwanie. Nie mam na myśli tych, które zostały przecięte przez służby ratownicze. Oczywiście wiele śladów zostało zatartych, ale jak najbardziej wrak nadal może być materiałem dowodowym. Z upływem czasu większość dowodów będzie miała oczywiście charakter bardziej hipotetyczny.

Czym można wytłumaczyć skalę defragmentyzacji maszyny? - Kwestie defragmentacji określonej części kadłuba lub ewentualnego całkowitego zniszczenia samolotu interesowały mnie głównie pod kątem użycia materiałów wybuchowych w obiektach latających, co jest zrozumiałe ze względu na moje obowiązki, jakie wykonywałem w czasie służby w BOR. Interesowało mnie zarówno oddziaływanie fali uderzeniowej na samolot w momencie wybuchu wewnątrz samolotu, jak i ewentualne możliwości ataku z zewnątrz z użyciem konwencjonalnych, tzn. etatowych środków bojowych i improwizowanych urządzeń wybuchowych. Efektem tych zainteresowań były pomysły opracowania zbiorników antywybuchowych na bagaż pasażerów w samolocie, które miałyby za zadanie ograniczyć rozprzestrzenianie się fali uderzeniowej i jej bezpośrednie oddziaływanie na kadłub oraz ograniczenie przemieszczania się ewentualnych odłamków. Gdyby nastąpił wybuch ładunku w samolocie, jego skutki uzależnione byłyby między innymi od jego wielkości, rodzaju materiału, umiejscowienia. Wtórne skutki wybuchu są trudne do przewidzenia. Mógłby wywołać uszkodzenie części samolotu, ale wpływ na dalszy przebieg lotu lub katastrofy zależy od wielu innych czynników i jest raczej niemożliwy do określenia. Widziałem m.in. na zdjęciach poglądowych części niektórych elementów kadłuba Tu-154M. Struktura powierzchni w miejscach rozdzielenia kadłuba jest różnorodna. Powinno być to przedmiotem badań komisji.

Rosjanie uzasadniali te działania tym, że niektóre elementy wraku były za duże i by zmieścić je na ciężarówce, trzeba je było pociąć. - Wydaje mi się, że nie jest to prawdziwa informacja. Według ogólnodostępnych danych samolot ma masę startową około 100 ton, a sam waży 55 ton. Ile ważyły zdefragmentowane kawałki samolotu? Po 10-15 ton? Śmigłowiec Mi-26 jest w stanie przenieść cały samolot Tu-134. Jest zresztą specjalnie do tego przystosowany. W internecie krąży filmik, na którym widać śmigłowiec z pasami nad wrakiem tupolewa. Można zadać sobie pytanie, jakie było jego przeznaczenie i dlaczego nie uczestniczył w akcji ratunkowej. Ponadto na wykonanych zdjęciach elementy kadłuba, m.in. część dziobowa, zostały z dnia na dzień mocno uszczuplone. Wylot środkowego silnika jest na pierwszych zdjęciach wyraźnie odkształcony, wgięty. Gdy jest już na przyczepie niskopodwoziowej, ta część jest już odgięta jakby do pierwotnego kształtu. Po co Rosjanie zadali sobie tyle trudu? Tak wygląda zbieranie śladów po rosyjsku?

Wiele miesięcy po katastrofie przygodne osoby znajdowały na miejscu tragedii zniszczone fragmenty konstrukcji samolotu... - Takie sytuacje są niedopuszczalne. Dowodzi to, że Rosjanie nie wykonali odpowiedniego zabezpieczenia terenu, a samo śledztwo było przeprowadzone bez należytej staranności z ich strony. To stawia w bardzo złym świetle raport MAK, jak również raport ministra Millera. Skandaliczne jest również zrobienie przez komisję MAK z gen. Andrzeja Błasika pijaka. W moim odczuciu, jest to zwykła zagrywka o charakterze politycznym. Tym bardziej że ta informacja została podana do wiedzy publicznej wiele miesięcy po katastrofie. Polacy długo po katastrofie znaleźli np. panel do sterowania podwoziem tupolewa. Chciałbym poznać opinię na ten temat Rosjan i MAK. W jaki sposób wytłumaczą brak tego elementu w ich materiale dowodowym i fakt jego przebywania w Polsce. Chciałbym dowiedzieć się również, jak zinterpretują jego brak w kontekście przebiegu śledztwa. Należałoby opisać, które przyciski są w tym panelu włączone, które nie, to urządzenie należałoby rozebrać i potwierdzić, czy jego praca i jego stan odpowiada zapisom czarnych skrzynek. Jak sądzę, na tym właśnie polega zbieranie dowodów. Wydaje mi się, że w czasie prowadzenia śledztwa wynik badania może być ukryty w małej śrubce, w drobnym elemencie.

Wracając jeszcze do wątku gen. Błasika, po naciskach wygenerowano rzekomą kłótnię z mjr. Arkadiuszem Protasiukiem. - Nigdy nie było dowodów, że gen. Błasik kłóci się z Protasiukiem, a z samej gestykulacji osób nagranych nie można niczego domniemywać. Złośliwie mógłbym stwierdzić, że materiał filmowy mógłby sugerować, że mjr Protasiuk akurat skomentował współpracę ze stroną rosyjską i użył bogatej gestykulacji. To również zależy od wzajemnych relacji obu panów, mam na myśli tę pozasłużbową.

Niektóre ciała ofiar, widoczne na zdjęciach, które przeciekły do internetu, są częściowo nagie. O czym to świadczy? - Dla mnie, jako pirotechnika, zerwanie ubrania z człowieka kojarzy się z przemieszczaniem się gazów. Jak najbardziej możliwe jest, że w wyniku przemieszczania się człowieka w czasie katastrofy w samolocie, ubrania mogą być rozszarpywane lub częściowo zrywane. W 2002 roku, w czasie szkoleń poligonowych, przeprowadzaliśmy doświadczenie, które polegało na użyciu 200 g trotylu w obecności manekina. Po wybuchu manekin został częściowo rozebrany przez falę uderzeniową.

Analizował Pan zdjęcia z miejsca katastrofy, są elementy, które szczególnie przykuły Pana uwagę? - Według oficjalnej wersji MAK samolot po zderzeniu z ziemią przekręcił się na lewą stronę. Zastanawiające jest, dlaczego więc większość ciał ofiar znalazła się po prawej stronie w stosunku do toru lotu? Wiele ciał leży twarzą w błocie, a zdjęcia, które oglądałem, były wykonane zaraz po katastrofie. Wyraźnie widać po nich, że nikt tym osobom nie udzielił pierwszej pomocy, tym samym nie sprawdził, czy ktoś przeżył. A osoby ze zdjęć wykonanych między godziną 11.30 a 14.52 nie zmieniają swojej pozycji. Zastanowiło mnie szczególnie jedno zdjęcie, które znalazło się w internecie.

Jakie? - Jest na nim osoba z nogą, w której utkwił przedmiot przypominający rurkę. Jest cała pokryta wysuszonym błotem, natomiast część nad prętem jest zaczerniona. Wydaje mi się, że rurka przebiła tętnicę udową. W tej kwestii powinien się wypowiedzieć ekspert, bo jeśli według założeń MAK ta osoba zginęła natychmiast, to, w jaki sposób krew znalazła się dużo wyżej niż miejsce urazu? To zdjęcie nasuwa wiele pytań, na które do chwili obecnej nikt nie dał odpowiedzi. Mogę dodać, że na filmie "Mgła" w pewnym momencie widać czterech oficerów BOR poza ogrodzeniem miejsca katastrofy. Na kadrze filmu wszyscy funkcjonariusze BOR, którzy byli w zabezpieczeniu, wyraźnie są za linią ograniczającą miejsce katastrofy, a nie wewnątrz. Wydaje mi się, że ten film był robiony około godz. 14.00-15.00 czasu rosyjskiego. Na pewno wtedy funkcjonariuszy BOR nie było w środku.

Funkcjonariusze BOR powinni być za linią od razu? - Pierwszą rzeczą, którą bym zrobił, to za wszelką cenę próbowałbym dostać się do pana prezydenta, by nadal wypełniać swoje ustawowe obowiązki. Moim zdaniem, funkcjonariusze BOR, którzy tam byli, nie zrobili tego.

Jaką sekwencję działań powinni uruchomić funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu w Smoleńsku? - Ogólna zasada jest taka: BOR dostaje sygnał o określonym zadaniu. Polega ono na tym, że osoba ochraniana startuje bądź ląduje na określonym lotnisku. Na lotnisku są przyjęte określone procedury. Funkcjonariusze BOR jadą na dane lotnisko, gdzie ich zadaniem jest przede wszystkim ochranianie konkretnych osób od miejsca lądowania do miejsca czasowego lub stałego pobytu, czy też od miejsca stałego pobytu do lotniska. Za te działania odpowiadają BOR i współpracująca z nim policja. BOR zabezpiecza obiekt i w czasie trasy przejazdu bezpieczeństwo ochranianych osób. Policja umożliwia przejazd, powinny być też sprawdzone trasy. BOR zabezpiecza lotnisko od bramy wjazdowej, sprawdza miejsce podjazdu na lotnisko, tak samo trasę przemieszczania się po lotnisku, parkingi, stojanki, czyli miejsca, gdzie znajduje się samolot, miejsce bezpieczne - w tym momencie terminal. Sprawdza się również teren przyległy do trasy przejazdu, drogi kołowania samolotu i pas startowy. Pirotechnicy kontrolują teren, po którym osoba ochraniana będzie się przemieszczała. Później sprawdza się samolot, którym ona poleci, oraz samolot zapasowy.

Na czym polega skuteczność działań ochronnych? - Przede wszystkim na umiejętnym zaplanowaniu, profilaktyce, która umożliwi przewidywanie ewentualnych zagrożeń, a także na tym, że w momencie samego zamachu czy też próby zamachu lub ewentualnych innych zagrożeń BOR przeprowadzi skuteczne przeciwdziałania, by do nich nie dopuścić, i dokona ewakuacji. Gdyby funkcjonariusz BOR był w Smoleńsku, powinien poinformować o problemach funkcjonariusza odpowiedzialnego za zabezpieczenie. Ten następnie informuje oficera operacyjnego BOR, że jest problem i nie można zabezpieczyć lotniska na okoliczność lądowania samolotu. Funkcjonariusze BOR nie mogli jednak tego zrobić, ponieważ byli zlokalizowani w Katyniu i nie byli w stanie przeprowadzić żadnych efektywnych działań. Gdyby pirotechnik był na lotnisku, mógłby stwierdzić, że nie ma grupy rekonesansowej czy też przygotowawczej ze strony rosyjskiej i nie dokonano rozpoznania. Gdyby nasi funkcjonariusze BOR domagali się wpuszczenia na lotnisko, a Rosjanie by im to uniemożliwili, dawałoby to im przesłanki do określonych działań. O ile mi wiadomo, nikt nie zeznał takich faktów. Ponadto szef BOR powinien zabezpieczyć dyski urządzeń RTG znajdujące się na terminalu WPL, przez które przechodzi bagaż. Zawartość tych dysków stanowi część materiału dowodowego. Są tam prześwietlenia bagaży i często rzeczy osobistych osób wchodzących na pokład.

Czy po katastrofie szefostwo BOR powinno wszcząć postępowanie wyjaśniające? - Jak najbardziej. Po to, żeby wykluczyć, że to, co się zdarzyło w Smoleńsku, nie jest efektem niedopatrzeń lub niedociągnięć ze strony funkcjonariuszy BOR. O ile mi wiadomo, nikt takiego postępowania nie wszczął. Ustawa o BOR zobowiązuje szefa BOR do nadzorowania i sprawdzania działań ochronnych. Ponadto zobowiązuje ona instytucje typu: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Kancelaria Prezydenta, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, i inne organy do współpracy z Biurem Ochrony Rządu w ramach działań ochronnych.Rola szefa kancelarii premiera w procedurach współpracy z BOR jest określona? - Pan minister Arabski powinien dostarczyć do szefa BOR wszelkie dokumenty mające wpływ na bezpieczeństwo ochranianych osób.

Jakie dokumenty funkcjonariusze BOR powinni przywieźć ze Smoleńska? - Na miejscu katastrofy powinni stworzyć protokół pirotechniczny ze Smoleńska oraz osobny protokół z Katynia. W protokołach tych powinno być napisane, w jakim zakresie dokonano rozpoznań pirotechniczno-radiologicznych, kontroli detektorowej osób i bagażu, jak również w jaki sposób zabezpieczono lotnisko. W protokole z lotniska Siewiernyj powinna znaleźć się także notatka z wydarzenia następującej treści, np.: "Lotnisko Siewiernyj. Nie wykonano sprawdzeń, ponieważ...". W tym miejscu powinny być wymienione powody. I dalej: "Katastrofa lotnicza. Samolot uszkodzony całkowicie, nie dopuszczono mnie do samolotu". I na dole: dzień, godzina i podpis pirotechnika, ewentualnie jakieś jego uwagi. To podstawowy dokument mówiący o tym, że dany funkcjonariusz BOR tam był i pracował. Notatka swoją drogą, protokół swoją drogą. Jak to możliwe, był tam i nie zrobił protokołu, dlaczego? Najciekawsze jest to, że osoby, które były w jakikolwiek sposób powiązane z zabezpieczeniem wizyty w Katyniu, nagle awansują.

Czego jeszcze, Pana zdaniem, zabrakło w łańcuchu działań podjętych przez BOR? - Funkcjonowanie i działania BOR regulują również, oprócz ustawy o BOR z 2001 roku, rozporządzenia ministrów, zarządzenia szefa BOR. Każdy oficer ma także określony zakres obowiązków. Dla pirotechników taki zakres, którego m.in. ja byłem autorem, powstał w 2004 roku. We wstępnej części jest napisane, że ówczesny oddział pirotechniczny ma w obowiązkach działania pirotechniczno-radiologiczne na terenie kraju i poza granicami państwa. De facto doprowadzenie do działań rozpoznawczych przez stronę rosyjską w ramach współpracy przy przedsięwzięciu ochronnym znajdowało się wśród obowiązków funkcjonariusza, który tam był. Powinien doprowadzić do przeprowadzenia rozpoznań, nieważne, czy mielibyśmy je robić razem z służbami Federacji Rosyjskiej, czy one same by tego dokonały, ale pod naszym nadzorem. Celem takich czynności jest wyeliminowanie prób ewentualnego zamachu na osobę ochranianą i przede wszystkim bezpieczeństwo. Pirotechnika w BOR zajmuje się również sprawami technicznymi.

Na czym one polegają? - Jadę np. na lotnisko WP Okęcie. Z dyżurnym udaję się przed pas, prosi on wieżę o włączenie na 100 proc. świateł na pasie startowym, a wszystkie światła nagle się rozpalają. Sprawdzamy w ten sposób tak naprawdę, czy nie ma zmian, czy coś nie wybucha w wyniku ich włączenia, nie uruchamia się, sprawdzamy, czy nie ma czegoś fizycznie, a przy okazji wiemy, że te światła działają. Podjeżdżamy też do układów ILS i kontrolujemy, czy nie było jakichś zmian, ingerencji osób trzecich. Wprawdzie dyżurni portu w ramach swoich obowiązków nadzorują bezpieczeństwo strefy powietrznej i naziemnej lotniska przy współpracy z wieżą kontroli lotów, ale przy wylocie osób ważnych te działania są powielane w naszej obecności, tzn. Biura Ochrony Rządu. Jest to podyktowane odpowiedzialnością BOR za bezpieczeństwo startów i lądowań wszystkich statków powietrznych z osobami ochranianymi na pokładzie. Wszystkie te działania bez względu na właściwość służb mają na celu wykluczenie możliwości ingerencji osób trzecich lub innych elementów zagrożenia wynikających niezależnie od sytuacji. Nie sugeruję zamachu, mówię np. o dewastacji. Niech mi pan pokaże jakikolwiek protokół z rozpoznania, z kontroli technicznej przed katastrofą. Gdyby wszystko było w porządku, Rosjanie z niczym by się nie kryli. Sprawa byłaby jasna, udział byłby dwustronny. Jeżeli do katastrofy doprowadzili kontrolerzy, powinni zostać osądzeni zgodnie z prawem Federacji Rosyjskiej i skazani. Tak powinno to wyglądać.

Raport MAK uznał jednak kwestię pracy kontrolerów za nieistotną. Skupiono się na błędach pilotów i ich determinacji co do lądowania. - W mojej ocenie, pilot jak najbardziej podejmuje decyzję o lądowaniu i nie podlega to dyskusji, ale musi mieć zapewnione do tego warunki i możliwości. Jeżeli radiolatarnie poustawiane będą w poprzek, czy to też będzie wina pilota? Nie jestem skłonny do obwiniania pilota przed zakończeniem dochodzenia. Mam wrażenie - po informacjach medialnych - że z tymi radiolatarniami był jednak problem. Słyszałem, że pilot Jaka-40, który wylądował przed tupolewem, lądował, dokonując korekty wzrokowej, bo wskaźniki "znosiły go na lewo". Chwilami mam wrażenie, że ta sytuacja miała zniechęcić pilotów do posadzenia maszyny.

W trakcie wideokonferencji Moskwa - Warszawa rosyjscy specjaliści uznali przecież, że gdyby nawet szympans siedział na wieży w Smoleńsku, to i tak nie miałoby to żadnego wpływu na katastrofę... - Trudno słuchać ze spokojem takich bredni. Problem polega na jednej rzeczy - nie potrafimy zdefiniować strony rosyjskiej, lekceważymy ją. A to jest inteligentny i bardzo dobrze wyposażony technicznie kraj i jeden z naszych najbardziej niebezpiecznych sąsiadów.

Rosjanie uznali, że lot Tu-154M był lotem jednorazowym międzynarodowym. - Samolot miał określenie "M" jak "military". Według mojej wiedzy, procedury startowe z Okęcia i przelot korytarzami powietrznymi są cywilne. Wszystkie samoloty poruszające się po porcie lotniczym Okęcie stosują procedury cywilne. Lotnisko Siewiernyj jest wojskowe, więc procedury lądowania były wojskowe.

Zaraz po katastrofie nasze BOR powinno pierwsze przeprowadzić rozpoznanie? - W żadnym wypadku. Po katastrofie działania rozpoznawcze mijają się z celem. BOR w ramach swoich kompetencji, obowiązków i możliwości w danym momencie powinno zlokalizować, gdzie znajduje się osoba ochraniana, przyczynić się do ewentualnego udzielenia pierwszej pomocy poszkodowanym i ochrony ich wizerunku, m.in. przez uniemożliwienie wykonywania zdjęć przez ludzi do tego nieuprawnionych. Ewentualnie w miarę możliwości w danym momencie przyczynić się do zabezpieczenia części samolotu.

Do uniemożliwienia niszczenia wraku też? - Nie do końca. Sprawa taka, jak traktowanie przez stronę rosyjską materiału dowodowego, czyli wraku samolotu, raczej znajduje się w gestii innych instytucji, m.in. osób akredytowanych przez stronę polską i służb dyplomatycznych będących zgodnie ze swoim przeznaczeniem na miejscu katastrofy. Z całą pewnością polska strona nie powinna dopuścić do niszczenia wraku. Dewastacja poprzez wybijanie łomem szyb to poważny incydent. Uważam, że samo rozcinanie części wraku przez strażaków było już niszczeniem materiału dowodowego i ewentualnych istotnych śladów. Sądzę, że jedyny formalny wniosek z takich okoliczności będzie brzmiał, że zbyt wcześnie dokonano rozbiórki resztek samolotu.

Gospodarzem była Federacja Rosyjska i nic nie można było zrobić. - Oczywiście, na miejscu katastrofy, tzn. na terenie, na którym znajdowały się szczątki samolotu, obowiązują prawa miejscowe i ewentualne umowy międzynarodowe zawarte w konwencjach i innych porozumieniach. Eksterytorialność dotyczy raczej samolotu wojskowego Tu-154M nr 101 i w tym wypadku jego pozostałości. Mam na myśli konwencje wiedeńskie dotyczące korpusu dyplomatycznego, konsularnego i misji specjalnych z lat 60. Definicja eksterytorialności jest również zawarta w wojskowych instrukcjach. Moim zdaniem, tupolew stanowił własność Polski, był samolotem wojskowym i jego wrak posiadał status eksterytorialności.

Które rzeczy, oprócz wraku i oryginalnych czarnych skrzynek, znajdujące się jeszcze na terytorium Rosji stanowią istotny materiał dowodowy? - Kamizelki kuloodporne funkcjonariuszy BOR. Mam nadzieję, że szef BOR nie pozwolił ich zniszczyć. Nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Nie słyszałem żadnych istotnych informacji na ten temat.

Co można stwierdzić, mając taką kamizelkę? - Ze względu na budowę kamizelki można przeanalizować ewentualne odkształcenia jej struktur. A jeżeli jej użytkownik byłby w strefie działania fali uderzeniowej, można stwierdzić zmiany termiczne i ewentualnie zlokalizować mikroślady, jak również uszkodzenia mechaniczne. Jak najbardziej kamizelki mogą stanowić istotny materiał dowodowy w sprawie. Oczywiście, by potwierdzić lub odrzucić określone hipotezy.

Nie da się ich "wyczyścić"? - Uszkodzeń mechanicznych i termicznych nie da się usunąć. Całkiem inaczej jest w przypadku śladów chemicznych.

Wyliczył Pan wiele zaniedbań Biura Ochrony Rządu w kontekście katastrofy, ale gen. Marian Janicki nie ma sobie nic do zarzucenia, wręcz przeciwnie, awansował. - Kwestie uchybień lub zaniedbań ze strony BOR powinna stwierdzić komisja lub prokuratura. Stwierdzenie niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariuszy BOR powinno być przedmiotem postępowania wyjaśniającego wewnątrz BOR. Odnoszę bardzo przykre wrażenie, że obecny szef BOR ma wątpliwą wiedzę co do funkcjonowania formacji, którą dowodzi. W kontekście ochrony prezydenta szef BOR, mając na uwadze wydarzenia gruzińskie, zgodnie z art. 11 pkt 7 Ustawy o Biurze Ochrony Rządu z 2001 roku, który brzmi następująco: "W celu zapewnienia ochrony, o której mowa w art. 2 ust. 1, BOR w szczególności: ...doskonali metody pracy", był zobowiązany zgodnie z ustawą do udoskonalania sposobu ochrony i do modyfikacji sił oraz środków w zależności od potrzeb. Według stanu mojej wiedzy, takich działań nie było, jedyną zmianą w działaniach ochronnych prezydenta RP była zmiana szefa jego ochrony, która de facto nie miała większego wpływu na głębsze, systemowe rozwiązania. Janicki twierdzi, że jakość przygotowania wizyty jest uzależniona od grubości teczki operacji ochronnej. Z przekazu medialnego wynika, że dowodem na to ma być analiza teczek operacji z 7 kwietnia 2010 r. i teczka operacji wykonana za czasów dowodzenia formacją przez płk. Pawlikowskiego. Jeżeli gen. Janicki twierdzi, że "jakość" zabezpieczenia jest zależna od grubości teczki operacji, to osobiście jestem gotów wysłać szefowi BOR całą ryzę czystego papieru. Po załączeniu do teczki operacji ryzy bez jego ingerencji stanowić będzie wartościowy materiał operacyjny - nikt nie będzie mógł ujawnić tajemnicy służbowej, jak w przypadku pozyskania dostępu przez nieuprawnioną osobę z "GW" do wcześniej wspomnianych teczek operacji ochronnych BOR.

Mówił Pan niedawno, że do ochrony prezydenta podchodzono w BOR "lightowo", co miał Pan na myśli?

- Panie redaktorze, z pewnością szef ochrony pełniący swoje obowiązki w dniu katastrofy i funkcjonariusze w składzie grupy na pokładzie Tu-154M, w mojej ocenie, byli mocno zaangażowani w wykonywanie swoich obowiązków służbowych, jak zresztą znaczna część funkcjonariuszy w BOR. Co się tyczy pana gen. Janickiego, sam fakt, był on w czasie katastrofy na zakupach, o czym sam powiedział, jest dość niezręczny. Do czasu pełnienia obowiązków szefa BOR przez płk. Andrzeja Pawlikowskiego, szefostwo BOR było obecne przy wylotach na lotnisku lub też - tytułem nadzoru - leciało z osobą ochranianą w samolocie. Pamiętam, że były szef BOR gen. Mirosław Gawor także był obecny prawie przy każdym wylocie, zarówno przy prezydenckim, jak i premierowskim. Pan Janicki nie określił, czy ktokolwiek z osób wypełniających obowiązki szefa lub zastępcy był obecny na lotnisku w jego imieniu. W oficjalnych wypowiedziach medialnych na temat katastrofy nie skupił się merytorycznie na ochronie wizerunku BOR, jak i nie zajął stanowiska w kwestii działań BOR w Smoleńsku. Skoncentrował się natomiast mocno na wyrażaniu swojego przygnębienia z powodu straty bliskich mu ludzi, gdyż BOR, według niego, to jedna wielka rodzina.

Pan też podobnie ocenia tę formację? - BOR nie pełni funkcji rodzinnych, zatrudnia wysokiej klasy specjalistów, którzy profesjonalnie wykonują swoje ustawowe obowiązki i kreują odpowiedni wizerunek formacji. Wypowiedzi i etykę pana Janickiego pozostawiam bez dalszego komentarza. Całokształt jego pracy i brak kompetencji jako szefa BOR wywołuje u mnie bardzo negatywne odczucia, tak samo jak jego awans na wyższy stopień generalski. Muszę w tym miejscu również zwrócić uwagę na fakt, że ostatnie zeznania funkcjonariuszy BOR jako świadków w prokuraturze okręgowej, biorących udział w przedsięwzięciach ochronnych prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. i premiera Donalda Tuska 7 kwietnia 2010 r. mogą być obciążone brakiem wszystkich wiarygodnych i istotnych zeznań. Dlatego, że gen. Janicki nadal piastuje stanowisko szefa BOR i jest wciąż ich przełożonym. W takiej sytuacji, aby uniknąć ewentualnych presji związanych z zależnością służbową tych funkcjonariuszy od gen. Janickiego, szef MSWiA powinien zawiesić szefa BOR w czynnościach służbowych. Zapobiegłoby to w dużej mierze ewentualnym bezpośrednim lub pośrednim wpływom na zeznania funkcjonariuszy BOR. Dziękuję za rozmowę.

Ładunek wybuchowy może ważyć 20 gram „Zakładając hipotetycznie, że w Smoleńsku mogło dojść do tzw. zdarzenia z udziałem osób trzecich, trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że ładunek nie musi mieć 10 kilogramów. Wystarczy umieścić w obudowie określonego elementu samolotu ładunek, który jest pozornie podobny do elementu wyposażenia samolotu i ma raptem 20 gram” - mówi mjr Robert Terela, pirotechnik i były funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu. Wywiad przeprowadzony z oficerem BOR jest długi i zawiera kilka wątków dotyczących katastrofy w Smoleńsku.

Z konieczności zwrócimy tu uwagę tylko na niektóre fragmenty, odsyłając zainteresowanych do tekstu pt. „Mikroślady zostałyby w kamizelkach” zamieszczonego w weekendowym numerze „Naszego Dziennika”. Tak więc prokuratorzy polscy i rosyjscy – powołując się na opinię biegłych – wykluczają wstępnie hipotezę udziału osób trzecich. Jako że dostęp do całości materiału dowodowego ma strona rosyjska, więc to ona powinna określić, na podstawie jakich dowodów wykluczyła ewentualny zamach terrorystyczny z użyciem materiałów wybuchowych. „Nie słyszałem – podkreśla rozmówca – aby jakakolwiek ze stron biorących czynny udział w postępowaniu stwierdziła, że wyklucza użycie mieszaniny lub substancji zdolnej do wybuchu, która w świetle przepisów nie stanowi de facto materiału wybuchowego. (…) Osobiście zadałbym pytanie Rosjanom, w jaki sposób wykluczyli użycie np. nadtlenku acetonu (TATP)”. Mjr Robert Terela porusza prócz powyższych problemów, związanych z ewentualnym zamachem, także inne, dotyczące badania katastrofy, np.: „Na wykonanych zdjęciach elementy kadłuba, m.in. część dziobowa, zostały z dnia na dzień mocno uszczuplone. Wylot środkowego silnika jest na pierwszym zdjęciu wyraźnie odkształcony, wgięty. Gdy jest już na przyczepie niskopodwoziowej, ta część jest już odgięta jakby do pierwotnego kształtu. Po co Rosjanie zadali sobie tyle trudu? Tak wygląda zbieranie śladów po rosyjsku?” Robert Terela, broniąc dobrego imienia funkcjonariuszy BOR, krytycznie ocenia szefa tej instytucji gen. Mariana Janickiego. Według rozmówcy generał – w celu przejrzystości śledztwa – powinien zostać zawieszony w czynnościach służbowych. Tymczasem otrzymuje awans na wyższy stopień generalski. „Najciekawsze jest to - podsumowuje rozmówca – że osoby, które były w jakikolwiek sposób powiązane z zabezpieczeniem wizyty w Katyniu, nagle awansują”. Zygmunt Białas

TA WŁADZA BOI SIĘ PRAWDY Jedna partia rządzi wszystkim, a o ojcu Tadeuszu Rydzyku premier mówi, że to władca „imperium”. Kilka procent udziału w rynku medialnym strasznie doskwiera rządowej machinie prania mózgów.

Z Janem Pietrzakiem, felietonistą, satyrykiem, twórcą Kabaretu pod Egidą, autorem dziesiątek piosenek, które podtrzymywały Polaków na duchu w czasach prześladowań komunistycznych, rozmawia Agnieszka Żurek

Czy sądził Pan kiedykolwiek, że Pańska piosenka „Nielegalne kwiaty, zakazany krzyż” stanie się w Polsce znów aktualna? - Nigdy nie chciałem, żeby stała się aktualna w tzw. wolnej Polsce. Tymczasem w ciągu ostatniego roku byliśmy świadkami scen podobnych to tych, które oglądaliśmy w stanie wojennym. Demokratycznie wybrane władze zachowują się tak, jak wcześniej zachowywały się władze okupacyjne. Do czego to jest podobne, żeby prześladować ludzi, którzy przychodzą z kwiatami przed Pałac Prezydencki? Zginął prezydent, więc jest naturalne, że w odruchu serca ludzie przychodzą właśnie tam. Tymczasem są stamtąd przeganiani, traktowani jak jakaś wroga siła! Ci, którzy nie zgadzają się z rządem w temacie katastrofy smoleńskiej, uważani są za szkodliwy element.

Czy czuje się Pan zakwalifikowany przez obecną władzę do „obywateli drugiej kategorii”, którym uniemożliwia się wypowiadanie się w mediach? - Oczywiście. O moich występach, książkach czy płytach nie wolno mówić i recenzować ich w reżimowych mediach. Nie ma możliwości, żebym w radiowej Trójce czy Jedynce raz w tygodniu miał trzyminutowy felieton. A mam dużo do powiedzenia o Polsce… Nie jestem kimś anonimowym, tylko człowiekiem, który na swoją reputację zasłużył latami pracy. Nie stałem się osobą publiczną z czyjegoś nadania, ale dzięki własnemu wysiłkowi. Kiedyś w radiowej Jedynce miałem trzyminutowe felietony o szóstej rano, raz w tygodniu. Kiedy zmieniły się władze Jedynki i dyrektorem Programu Pierwszego został Wincenty Pipka, zadzwoniła do mnie pani z sekretariatu i powiedziała, żebym nie fatygował się do Radia, bo po co mam wstawać tak wcześnie.

Równie trudno było Panu znaleźć przestrzeń do wypowiedzi w telewizji publicznej? - Kilka razy przed dwoma laty zrobiłem w telewizji dwudziestominutowy program „Kabaretowa alternatywa” składający się w części z moich wspomnień z kabaretu, w części z komentarza na temat spraw bieżących. I niestety, czujna dyrektor Dorota Macieja – o której mówiło się, że jest „pisowska” – zdjęła mój program z ramówki. Zdenerwował ją żart o Wojciechu Jaruzelskim, który pozwoliłem sobie opowiedzieć po emisji filmu „Towarzysz generał”. Od razu potem rozpoczęła się medialna histeria pod hasłem Michnika: „od (..) cie się od generała”. „Kabaretowa alternatywa” po raz kolejny przegrała z kumplami Jaruzelskiego. Prawdę mówiąc, jestem przyzwyczajony, że mnie wyrzucają. Satyryk ma kłopoty, jeżeli chce być człowiekiem wolnym i niezależnym od nikogo i niczego poza swoją świadomością, charakterem i zasadami. „Estabiliszmendy” tego nie doceniają i nie ułatwiają nam życia.

Odwiedził Pan ostatnio stojący na Krakowskim Przedmieściu namiot Solidarnych 2010. Utożsamia się Pan z ich postulatami, na czele z rozliczeniem członków obecnego rządu w związku z katastrofą smoleńską? - Jak najbardziej. Pogratulowałem Solidarnym – grupie odważnych ludzi, którzy mają siłę przeciwstawić się bezprawiu i bezkarności, jakie obserwujemy. Mamy prawo mieć inne poglądy niż rząd. Administracja musi to respektować, a także chronić wszystkie demonstracje – nie tylko swoich zwolenników, ale i przeciwników. Administracja ma być państwowa, a nie partyjna! Tak jest w utrwalonych demokracjach. Tymczasem władza w pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej postawiła czarnych antyterrorystów i bariery. Nawet przeciwko posłom! Pamiętamy, jak przeskakiwali przez nie posłowie… Co to było?

Demonstracja siły? - Wobec kogo? Wobec ludzi, którzy oddają hołd prezydentowi Rzeczypospolitej, Sztabowi Generalnemu, ministrom? To są wrogowie? Jak to możliwe, że państwo polskie tak traktuje ludzi, którzy państwo szanują? Niebywałe. Ta władza zachowuje się haniebnie. Może nie wszyscy są tego świadomi, ale to widać. A skoro widzę, to mam obywatelski obowiązek o tym mówić.

Kiedy ukształtowały się Pana przekonania polityczne? - Moja świadomość budowała się w kontakcie z cenzurą i ubecją. Kiedy w latach 60. zaczynałem przygodę z kabaretem, nie miałem świadomości, czym jest ten ustrój, co za świństwo kryje się za propagandowymi hasłami. Nie wyniosłem tej wiedzy z domu. Od 1948 r. byłem w wojsku. Mój ojciec zginął w 1942 r. w czasie wojny. Z dzieciństwa wyniosłem pamięć o głodzie, gruzach i strachu. Kiedy zacząłem występować w klubie studenckim „Hybrydy” i kiedy okazało się, że niektóre teksty nie podobają się władzy, nieraz wpadałem w osłupienie. Działania cenzury były absurdalne – nie można było np. powiedzieć ze sceny wierszyka „Czarna krowa w kropki bordo”, bo istniał „zapis” na krowy. W tym czasie na Rzeszowszczyźnie występowała jakaś choroba krów, zatem nie wolno było o tych zwierzętach mówić. Satyrycy ciągle walczyli z cenzurą i szukali sposobów, jak te „zapisy” omijać. Kabaret pod Egidą wykształcił iście ezopowo-aluzyjny język. Mówiło się „obok”, a publiczność i tak doskonale wiedziała, o co chodzi.

Czy w stosowaniu propagandy sukcesu obecny rząd przypomina władzę komunistyczną? - Cała taktyka rządu polega na omijaniu ważnych, istotnych tematów. Nie ma żadnej debaty o polityce międzynarodowej – trzy dni przed objęciem prezydencji w Unii Europejskiej premier wygłasza w Sejmie orędzie na ten temat. W ten sposób uniemożliwia jakąkolwiek dyskusję w parlamencie. A potem twierdzi, że opozycja powinna przyłączyć się do działań rządu. A dlaczego niby ma się przyłączyć, skoro wcześniej na nic nie miała wpływu? Nie ma większości w żadnej komisji sejmowej. Nawet w tak skandalicznej sprawie, jak afera hazardowa, głos opozycji został zupełnie zignorowany, bo najważniejsza była ochrona kumpli z sitwy.

Ustalono nawet, że nie było żadnej afery hazardowej. - To pokazuje jaskrawo, że komisje sejmowe nie reprezentują interesów Narodu, ale interes Platformy Obywatelskiej. Żyjemy w państwie monopartyjnym.

Jest to cecha państwa totalitarnego? - Jak najbardziej. Jedna partia rządzi wszystkim, przejmuje wszystkie placówki, służby specjalne, wszystkie urzędy, rady nadzorcze wszystkich przedsiębiorstw państwowych, większość samorządów, pieniądze przeznaczone na kulturę, zawłaszcza media. O ojcu Tadeuszu Rydzyku premier mówi, że to władca „imperium”. Kilka procent udziału w rynku medialnym strasznie doskwiera rządowej machinie prania mózgów.

Jak wygląda dominacja Platformy w sferze kultury? - Artystom próbuje się nałożyć kaganiec i eliminować ludzi niezgodnych z linią jedynie słusznej partii. Dyrygują tym reżimowe telewizory i wiadoma gazeta. Podobnie jak w PRL. Wydałem książkę pod tytułem „Jak obaliłem komunę” opartą na aktach Urzędu Bezpieczeństwa. Cicho o niej. Nie wolno pisać o tym, że czterdziestu ubeków na mnie donosiło, bo jeśli o tym piszę, to podobno szkodzę Polsce. Ja szkodzę, nie oni…

W czym Pan im przeszkadza? - Przeszkadzam im, bo przypominam, żeby Polska była Polską. A tymczasem Polska ma się rozpłynąć w Europie. Polacy mają się rozjechać do pracy po całym kontynencie, bo nasz przemysł upada. Upadają stocznie, Ursus, FSO i tysiące innych fabryk. Polacy mają nie znać historii swego kraju. Tak zarządza ministrowa od oświaty. Społeczeństwo jest totalnie manipulowane. Istnieje konglomerat medialno-rządowy. Główne media w dzisiejszej Polsce nie są żadną „czwartą władzą”, ale po prostu rządowym ministerstwem propagandy. Muszą kłamać, bo służy to ich rządowi. Wielkim nieszczęściem tej władzy jest pojawienie się gdzieś grupy uczciwych ludzi.

Niezależni artyści znów są spychani do podziemia? - Moje występy wielokrotnie mają charakter występów podziemnych. Publiczność jest wspaniała, cieszę się, że istnieją odbiorcy, dla których wciąż ważne są słowa ludzi niezależnych – nie z prawicy, nie z lewicy, ale po prostu mówiących prawdę. Przetrwałem pół wieku na estradzie w skrajnie trudnych okolicznościach jedynie dzięki wiernej publiczności. Agnieszka Żurek

Stop dla lustracji Zakończmy już to. Po chrzescijańsku wybaczmy im. Od zawsze bylem za rozliczeniem ubecji, esbecji i ich wspolpracownikow z ich dzialalnosci. Dzis jednak zaczynam podchodzic do tego problemu bardziej racjonalnie. Dlaczego? Dlaczego zmieniam zdanie? Bo zaczalem myslec. Myslenie jak to ogolnie wszyscy mowia nie boli. Lecz by zaczac myslec potrzebny jest do tej czynnosci jakis impuls. Takim impulsem dla mnie okazal sie przyklad „wlodarza” miasta powiatowego w Wielkopolsce. Miasto to nazwijmy umownie „miastem Z”. Miastem tym zarzadza od dziesieciu lat „Burmistrz Piotr P”. Piotr P. zanim doszedl do tej zaszczytnej funkcji mial „przeszlosc” za soba. Na studiach zglosili sie do niego „smutni panowie z SB” i troszke obietnicami, troszke zastraszaniem wymusili na nim wspolprace. Piotr P. donosil na swych kolegow, zrobil to jedynie trzy razy nie wkopujac zbytnio nikogo. Piotr P. dzis jest szanowanym obywatelem swego miasta, posiada rodzine ktora jest z niego dumna. Czy wyciaganie mu jego „bledu mlodosci” po ponad dwudziestu latach jest czyms normalnym. Czy niszczenie po tylu latach jego obecnego dorobku zawodowego, niszczenie go w oczach jego rodziny jest czyms „ludzkim”? Czy niszczenie takie zasluguje na miano „chrzescijanskiego postepowania”? Kto z nas nie zrobil bledu w swym zyciu niech pierwszy podniesie kamien… ja swoj kamien trzymany juz tyle lat w mojej rece opuszczam dzis… Wybaczam. Co WY zrobicie to Wasz wybor. Ja jedynie namawiam: WYBACZCIE, ZAPOMNIJCIE! ZAKONCZMY LUSTRACJE!!! Z blogerskiego obowiazku „dopowiem” jeszcze historie Burmistrza Piotra P : W dniu obejmowania przez niego funkcji Burmistrza zglosil sie do niego prowadzacy go przed wielu laty oficer SB. Pogratulowal wyboru i zaproponował:- Panie Burmistrzu. Moj szwagier ma firme budowlana. Ostatnio troszke nie wiedzie mu sie w interesach a pan Burmistrz moze mu zlecic jakies roboty. Proponuje by te stare magazyny na Ulicy Gnojnej troszke przemalowac a rozliczyc jako remont generalny. Na jakies siedemset tysiecy sie wyceni, szwagrowi wpadnie z tego ze dwiescie, ze dwiescie dla pana Burmistrza i stowka dla mnie… do dzis firma „szwagra” wykonala ponad siedemdziesiat takich remontow. Burmistrz miasta powiatowego „Z” w Wielkopolsce Piotr P. jezdzi obecnie Mercedesem klasy „S”, dla dwojki swych dzieci wybudowal skromne wille po 300 m kwadratowych. Oficer „prowadzacy” jezdzi Jaguarem z silnikiem 4.0. Mieszka w rezydencji pod miastem, jego dzieci „dorobily” sie kamienicy w centrum miasta. Szwagier oficera prowadzacego wiekszosc pieniedzy przepija, dorobil sie jedynie malego palacyku pod miastem, jezdzi starym dwuletnim Volvo…

UZUPELNIENIE: Problem lustracji to nie jedyny problem burmistrza Piotra.P. Miasta powiatowego ktorym zarzadza nie stac na utrzymanie szpitala powiatowego. Szpital za kilka miesiecy idzie do likwidacji. Pan Burmistrz bedzie zmuszony jezdzic po pomoc medyczna do miasta wojewodzkiego. To duzo kilometrow a Mercedes duzo pali…

ironiczny Anglosas

Szykuje się stracona dekada

1. Po kryzysie amerykańskim 2008 roku, który natychmiast rozlał się po całym świecie, a w Europie był najgłębszy w 2009 roku wydawało się, że następne lata przyniosą już znaczące gospodarcze odbicie. Rok 2010 przyniósł takie nadzieje ale kryzys w Grecji, Irlandii, Portugalii, a teraz najprawdopodobniej w kolejnych krajach takich jak Hiszpania, Belgia, a być może i Włochy powoduje, że o wyjściu z niego przez Europę, trzeba na razie zapomnieć. Naszą uwagę przykuwa wielkość długu publicznego Grecji wynosząca blisko 150% PKB i wysokość kolejnych pakietów pomocowych dla tego kraju, konieczność dodatkowej pomocy dla Portugalii po obniżeniu jej ratingu do śmieciowego ale tak naprawdę koncentrujemy się zaledwie na 1/3 problemów. To prawda, że wyniku kryzysu ucierpiały finanse publiczne większości europejskich krajów, czego rezultatem jest dług publiczny krajów strefy euro sięgający blisko 90% ich PKB ale równie wysoko są zadłużone przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe, a banki mają setki miliardów euro tzw. złych kredytów.

2. Pomoc kierowana przez MFW , Komisji Europejskiej i samych krajów strefy euro kierowana do Grecji tak naprawdę nie ratuje już tego kraju tylko umożliwia bankom, które pożyczyły temu państwu przynajmniej 250 mld euro na pozbycie się obligacji greckich na rzecz MFW, EBC i krajów wierzycielskich. Na tą ogromną operację potrzeba wiele miesięcy i dlatego jak już wprost mówi się we Francji i Niemczech ten czas jest kupowany. Wprawdzie te prywatne banki pożyczając Grecji przez wiele lat i to na dosyć wysoki procent zarobiły gigantyczne pieniądze dla swych prywatnych właścicieli ale teraz główne państwa UE pod ich naciskiem, próbują uspołecznić straty jakie mogły by one ponieść w sytuacji ogłoszenia restrukturyzacji greckich długów [Nie poniosły żadnych strat, tworząc pieniądz z powietrza, a jedynie mniejsze zyski - admin].

Restrukturyzacja długu, a więc przyznanie, że Grecja i inne zadłużone kraje mogą oddać tylko część pożyczonych pieniędzy oznacza, że banki które pożyczały temu krajowi muszą utworzyć rezerwy na przyszłe straty mimo ubezpieczania całego procesu przez budżety krajów, w których znajdują się ich centrale. To oczywiście oznacza, że mimo niskich stóp procentowych wielkość ich akcji kredytowych uległa wyraźnemu zmniejszeniu nawet o 40% w stosunku do okresu przedkryzysowego, a to oznacza kłopoty z uzyskaniem kredytów przez przedsiębiorców i w konsekwencji spowolnienie gospodarcze. I rzeczywiście MFW przewiduje dla krajów strefy eurowzrost gospodarczy na najbliższe lata niewiele wyższy niż 1% PKB czyli stagnację gospodarczą, ze wszystkimi tego negatywnymi skutkami dla budżetów tych krajów i ich rynków pracy.

3. Stagnacja w głównych krajach UE w tym w szczególności w Niemczech i zagrożenia dla systemu bankowego, ze względu na rozmiary złych kredytów i straty wynikające z utraty części pieniędzy pożyczonych państwom mającym poważne kłopoty finansowe, oznacza także kłopoty dla Polski. Z jednej strony bardzo wysoki dług publiczny i ogromne koszty jego obsługi, które będą rosły wraz ze wzrostem rentowności sprzedawanych przez Polskę obligacji, z drugiej niski wzrost gospodarczy u głównego odbiorcy naszych towarów, niechybnie odbiją się na poziomie wzrostu naszego PKB. Jeszcze niedawno prognozowano w Polsce wzrost gospodarczy sięgający przynajmniej 4-5% PKB ale teraz te prognozy na rok 2012 i lata następne są weryfikowane w dół, na wzrost niewiele przekraczający 3% PKB. Przy takim poziomie wzrostu kłopoty naszych finansów publicznych mogą się tylko pogłębiać, choć i bez tego nasz dług przekracza kolejne progi ostrożnościowe wynikające z ustawy o finansach publicznych (za rok 2010 przekroczył 55% czyli drugi próg ostrożnościowy). Europę, a w konsekwencji i Polskę (i to nawet po zastosowaniu programów oszczędnościowych) czeka więc przynajmniej dekada spowolnionego wzrostu z dramatycznymi skutkami dla stanu finansów publicznych i dla rynku pracy. Niestety wszystko wskazuje na to, że będzie to stracona dekada. Zbigniew Kuźmiuk

Nikogo nie zdradziłem – rozmowa z Jerzym Wartakiem, górnikiem z Kopalni „Wujek” 16 grudnia 2010 roku minęła 29. rocznica pacyfikacji kopalni „Wujek”, podczas której zastrzelono 9 górników, a kilkudziesięciu zostało rannych. Byłeś jednym z przywódców strajku. Jak to wszystko widzisz z dzisiejszej perspektywy? - Decyzja o rozpoczęciu strajku zapadła w poniedziałek 14 grudnia. Głównym powodem (oczywiście oprócz reakcji na ogłoszenie stanu wojennego) było internowanie w nocy z 12 na 13 grudnia szefa Komisji Zakładowej „Solidarności” w kopalni Jana Ludwiczaka. Milicja wyważając drzwi wpadła do jego mieszkania, a następnie go wywieziono i internowano. Wśród górników panuje poczucie solidarności przez duże „S”. Jeżeli ma miejsce wypadek lub inne zdarzenie losowe, to wszyscy bez względu na poglądy, sympatie, antypatie, natychmiast nie bacząc na okoliczności, koszty spieszą z pomocą i tak też było w wypadku Janka. Załoga zażądała jego zwolnienia.

Jaki był przebieg wydarzeń w tych dramatycznych dniach? - W poniedziałek rano, po przeprowadzonej masówce, przedstawiciele załogi udali się do dyrektora naczelnego kopalni, z żądaniem zwolnienia Jana Ludwiczaka. Odpowiedź dyrektora brzmiała, że w związku z tym, iż zakład jest zmilitaryzowany, nie może podjąć żadnej decyzji i trzeba czekać na przyjazd komisarza wojskowego. Godzinę później przyjechał komisarz wojskowy i przedstawiliśmy nasz postulat dotyczący uwolnienia Janka. Komisarz stwierdził, że takiej decyzji podjąć nie może, ale poinformuje o tym swoich przełożonych. Po takich odpowiedziach lub raczej ich braku, załoga zaczęła przygotowywać się do obrony kopalni. Pamiętam jak dziś następującą scenę, w nocy z 15 na 16 grudnia wchodzę do kuźni i widzę jak młodzi ludzie przygotowują dzidy, piki i inne narzędzia. Scena jak z obrazu Grottgera z czasów powstania styczniowego. 16 grudnia gdzieś koło godziny 10 na teren kopalni przyjechali oficerowie wojska, milicji i ZOMO. Zwołano masówkę, w trakcie której ówczesny szef Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego – pułkownik Gąbka powiedział między innymi to, że kopalnia jest ostatnim zmilitaryzowanym zakładem na Śląsku, którego załoga strajkuje (za te słowa został wygwizdany) i dał nam godzinę czasu na zakończenie strajku. Przedstawiciele załogi poinformowali pułkownika o tym, że jeżeli na teren kopalni wejdą jednostki wojska, górnicy przerwą strajk i opuszczą kopalnię. Jeżeli zaś na teren kopalni wejdą inne jednostki (milicji i ZOMO), wówczas załoga podejmie czynną obronę. Na to pułkownik odpowiedział, że wojsko nie jest od tego rodzaju zadań. Nie minęła zapowiedziana godzina i się zaczęło. Czołgi przebiły mur w kilku miejscach, milicja i funkcjonariusze ZOMO ruszyli do ataku. Nad kopalnią latał helikopter, z którego rzucano gaz i inne świństwa. Trwała regularna bitwa. W pewnym momencie straciłem przytomność, ale paradoksalnie rzecz biorąc mogło to uratować mi życie. Gdy się ocknąłem dotarła do mnie wiadomość, że są zabici górnicy.

Byłeś internowany, później aresztowany, miałeś „wilczy bilet’, po okrągłym stole blisko współpracowałeś z Prezydentem RP Lechem Wałęsą i nagle po śmierci Jana Pawła II wykonałeś gest pojednania w stosunku do generała Wojciech Jaruzelskiego, czego do dzisiaj wielu nie może ci wybaczyć. Skąd się wzięła taka decyzja w stosunku do generała? - Po śmierci Ojca Świętego uznałem, że należy wykonać gest, podjąć decyzję w duchu nauczania Jana Pawła II, w duchu miłosierdzia i przebaczenia chrześcijańskiego. Dlatego też byłem współautorem apelu pojednania, spod krzyża poległych górników. Do tej decyzji dojrzewałem przez całe lata obserwując to co dzieje się w Polsce i doszedłem do wniosku, że 27 lat pontyfikatu Jana Pawła II – pontyfikatu bardzo pracowitego i twórczego, niewątpliwie jednego z najciekawszych w historii Kościoła, przesłania tego pontyfikatu po prostu do końca nie zrozumiano. Mam takie nieodparte wrażenie, że myśmy Ojca Świętego słuchali, ale nie słyszeli. Pamiętam często wygłaszane przez Jana Pawła II bardzo ważne przesłanie: „nienawiść jest siłą niszczącą, nie wolno niszczyć i dać się zniszczyć”. Ponadto kłania się kardynalna cnota roztropności stanowiąca o tym, że pamiętając o przeszłości, analizując teraźniejszość – należy budować przyszłość. Nieustanne babranie się w przeszłości, wykorzystywanie historii do bieżącej polityki, stosowanie brudnych chwytów z tzw. teczkami do niczego dobrego (dzisiaj coraz wyraźniej to widać w Polsce) nie doprowadzi.

Z tego co mi wiadomo kilka razy miałeś okazję rozmawiać z generałem Jaruzelskim? - Tak, rzeczywiście, kilka razy spotkałem się z generałem. Były to bardzo interesujące i ciekawe spotkania. Jest to człowiek o olbrzymim doświadczeniu życiowym, politycznym i historycznym. Posiada wyśmienitą pamięć, jest ciekawym rozmówcą.

Pewno nieraz rozmawialiście o stanie wojennym. Jakie są argumenty generała? Czy są one dla ciebie przekonujące? - To jest niewątpliwie bardzo trudny i wciąż wzbudzający emocje temat. Niewątpliwie mieliśmy do czynienia z tragediami ludzkimi. Zabici, ranni, aresztowani, internowani, pozbawieni pracy, przymusowe emigracje, głębokie podziały (nie tylko w narodzie, społeczeństwie ale nawet wśród rodzin). Generał ma pełną świadomość tego stanu rzeczy i wielokrotnie przepraszał za to, co wówczas miało miejsce. Chociaż podejrzewam, że wówczas wiele decyzji podejmowano po to, aby osłabić pozycję generała i zająć jego pozycję. Jak wiadomo w grze o władzę wszystkie chwyty są dozwolone. Z drugiej strony, argumenty generała o konieczności wprowadzeniu stanu wojennego mają, jak ja to nazywam, podwójny charakter: zewnętrzny i wewnętrzny. Nie zapominajmy o ówczesnych realiach geopolitycznych. ZSRR był wciąż mocarstwem i potęgą światową. Towarzysze z Moskwy twardo realizowali swoje interesy. Polska była ciekawym, elementem w tej grze. Na Kremlu rządzili towarzysze: Breżniew, Susłow, Andropow, Czerenienko. Ekipa, która gdyby zaistniała taka konieczność, nie cofnęłaby się przed żadną decyzją. Polska graniczyła z NRD, na terenie której stacjonowała kilkusettysięczna armia sowiecka. Jeżeli komuś się wydaje, że w takiej sytuacji ZSRR odpuściłby by Polska przestałaby być w jej strefie wpływów, to jest albo naiwny albo głupi, albo jedno i drugie. Wobec tego głosy historyków lub tzw. ekspertów i fachowców twierdzących, że Polsce wówczas nie groziła „pomoc państw socjalistycznych” – są po prostu śmieszne. W 1968 roku sekretarz generalny KPZR Leonid Breżniew zapewniał ówczesnego szefa partii komunistycznej Czechosłowacji Dubczeka o tym, że nie ma mowy o tzw. bratniej pomocy wojsk układu warszawskiego, a już następnego dnia rano wojska te wkroczyły na jej terytorium. Raz jeszcze powtarzam – wobec generała jako człowieka, jako osoby, wykonałem ów gest zgodnie z nauczaniem Ojca Świętego Jana Pawła II. To pierwsza kwestia. Druga kwestia, to uważam, że w ówczesnych realiach geopolitycznych generał podjął najbardziej racjonalną z możliwych decyzji. Inne rozwiązania mogłyby doprowadzić do olbrzymiego rozlewu krwi, jak to miało miejsce w przypadku naszych nierozumnych powstań narodowych. A może niektórym o takie rozwiązanie chodziło? A tak na marginesie zapytam jedynie „prawdziwych” patriotów o zamach majowy w 1926 roku. Piłsudski obalił legalnie wybrane władze. W walkach zginęło ponad 400 osób. Później rozpoczęły się represje, powstał obóz w Berezie Kartuskiej dla przeciwników politycznych. I co? Józef Piłsudski spoczął na Wawelu i jest uważany za bohatera narodowego. Kolejny przykład stosowania podwójnej miary wobec polityków i osób kierujących w danym czasie państwem.

Gest pojednania wobec generała przysporzył ci wielu wrogów, ba, uznano cię niemal za zdrajcę. - A kogo miałem zdradzić? Lub co miałem zdradzić? Święty nie jestem. Ale myślę, że działalności w życiu publicznym nie muszę się wstydzić. Zawsze starałem się być przyzwoitym człowiekiem. Nigdy niczego nie robiłem dla własnej korzyści. Proponowano mi kandydowanie w wyborach do Sejmu albo Senatu. Odmówiłem, uważając że do tych funkcji są inni ludzie mający wyższe kwalifikacje. Nie wystąpiłem o odszkodowanie z tytułu internowania i aresztowania. W 2006 roku nie przyjąłem Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski. Staram się być człowiekiem spokojnym, ale szlag mnie trafia, gdy słucham tych wszystkich, którzy w trudnych czasach siedzieli ze strachu cicho jak przysłowiowa mysz pod miotłą. A dzisiaj wystawiają cenzurki, oceniają, komentują, bo uważają się za nieomylnych. Tylko oni posiedli monopol na prawdę, cała reszta to albo agentura albo ludzie gorszego gatunku. Do tego niestety doszliśmy w dzisiejszej Polsce. Obserwując dzisiejszą Polskę, odwołam się do cytatu z mojego artykułu w książce, poświeconej wielkiemu człowiekowi jakim był Ojciec Profesor M. A. Krąpiec: „gdy rozum śpi, to wychodzą upiory”. Nic dodać nic ująć.

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Henryk Dyrda

Fragment wywiadu z Jerzym Wartakiem. Pełny tekst w wydaniu papierowym w najnowszym numerze „Myśli Polskiej”, który będzie dostępny w kioskach od 12 lipca.

http://mercurius.myslpolska.pl

POLSAT pobili ! W obronie dobrego imienia „Barabasza” Marian Sołtysiak "Barabasz" Rodzina znanego żołnierza podziemia niepodległościowego płk. Mariana Sołtysiaka ps. „Barabasz” zapowiada obronę jego dobrego imienia, nawet przed sądem. To reakcja na artykuł w „Tygodniku Powszechnym” pt. „Bohater i Żydzi” zarzucający Sołtysiakowi odpowiedzialność za mordy na Żydach. W liście skierowanym do delegatury IPN w Kielcach rodzina i koledzy Sołtysiaka z oddziału „Wybranieckich” podkreślają, że zawarte w tej publikacji treści traktują „jednoznacznie jako próbę odebrania dobrego imienia dowódcy oddziału i żołnierzom podziemia niepodległościowego”. Dlatego bliscy zapowiadają złożenie pozwu do sądu o naruszenie dóbr osobistych. Chodzi zwłaszcza o wypowiedzi jednego z żołnierzy z oddziału „Barabasza”. „Po zapoznaniu się z dokumentami IPN zamierzamy założyć sprawę sądową z powództwa cywilnego wobec „Andrzeja” Pawelca, który na łamach „Tygodnika Powszechnego” rzuca oszczerstwa i szkaluje mojego stryja” – pisze w liście w imieniu rodziny Małgorzata Sołtysiak. „W artykule tym żołnierz z oddziału „Barabasza” p. Henryk Pawelec, ps. „Andrzej” przytacza informacje, z których jakoby jednoznacznie wynika, że „Wybranieccy” byli organizacją przestępczą, mordującą niewinną ludność pochodzenia żydowskiego, kierując się antysemityzmem i chęcią zysku. Z kolei kombatanci zapowiadają postawienie Pawelca przed sądem koleżeńskim i wykluczenie ze swoich szeregów. Środowiska kombatantów zarzucają autorce artykułu nierzetelność. Zuzanna Radzik w swojej publikacji powołuje się na mający się ukazać artykuł w roczniku „Zagłada Żydów”. Jego autorki Alina Skibińska i Joanna Tokarska-Bakir kwestionują twierdzenia partyzantów o wykonywaniu wyroków państwa podziemnego, argumentując, że zabito wiele osób z powodów rasowych, a przy okazji rabunkowych. W swoich twierdzeniach opierają się m.in. na relacjach świadków i aktach stalinowskiego procesu z lat 50., podczas którego skazano Sołtysiaka i jego żołnierzy. - Autorka opiera swój duży artykuł prasowy na rozmowie wyłącznie z jednym człowiekiem. Nie sięga nawet do IPN, powołuje się wyłącznie na Pawelca i materiał, który ukaże się dopiero jesienią br. w roczniku „Zagłada Żydów” – mówi Pelagia Barwicka, która znała osobiście „Barabasza”. ZB, KAI

http://www.naszdziennik.pl/

O stanie Polskiego Kościoła niech świadczy absolutna bezkarność „Tygodnika Powszechnego”, jednego z najbardziej obrzydliwych pism, bezczelnie podającego się za katolickie (sic!), a w rzeczywistości szerzące żydowski punkt widzenia na sprawy Polski oraz jawny talmudyzm. – admin

Zbrodnie Ukraińców wychodzą wciąż na jaw. Odnaleziono kolejną masową mogiłę Polaków. Dowody kolejnych zbrodni Ukraińców na Polakach wychodzą na jaw. Szczątki ponad 300 polskich kobiet i dzieci, które zginęły z rąk Ukraińców w 1943 r. na Wołyniu, odnaleźli specjaliści z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa podczas kolejnego etapu poszukiwań na tzw. „trupim polu” koło wsi Ostrówki na Ukrainie. Zbrodnia jest szczególnie odrażająca, bo w dołach śmierci są szczątki bestialsko zamordowanych polskich kobiet i dzieci. Okolice wsi Ostrówki i Wola Ostrowiecka są miejscem jednego z największych miejsc pochówku Polaków – ofiar ukraińskich zbrodniarzy na Wołyniu. Podczas napadu na Ostrówki i Wolę Ostrowiecką, ukraińscy zwyrodnialcy mordowali Polaków siekierami, młotami do zabijania zwierząt, czy widłami. Domy Polaków grabiono, a rannych i ukrywających się – dobijano. Ocalało tylko kilka osób wyglądających na martwych. „Do tej pory mieliśmy jedynie pewność odnośnie 320 ofiar, których ekshumacji dokonano w latach 90.” – powiedział sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Krzysztof Kunert. Jak przypomniał, pewne prace archeologiczne na tym terenie zaczęły się już kilka lat temu. „Wiosną tego roku prof. Andrzej Kola z ekipą zidentyfikował konkretne miejsce masowego pochówku polskich kobiet i dzieci. Podczas obecnie prowadzonych prac odnaleziono dalsze ślady” – mówił Kunert. Na powierzchni ok. 2 arów wydobyto kilkadziesiąt łusek z różnego typu broni, a po dokładniejszym przeszukaniu terenu odnaleziono medalik i odlaną z brązu figurkę ukrzyżowanego Chrystusa. Badania za pomocą odwiertów archeologicznych potwierdziły przemieszanie warstw ziemi charakterystyczne dla wykopów, w tym również i mogił. „Wygląda na to, że ta figurka Chrystusa to pozostałość prowizorycznego upamiętnienia tego miejsca z okresu powojennego. Nieco poniżej jej odnalezienia nasi specjaliści odsłonili szczątki ponad 300 kobiet i dzieci. Odsłonięty fragment mogiły stanowi prawdopodobnie jednak zaledwie niewielką część jej powierzchni. Zasięg mogiły i jej głębokość nie są znane. Obecnie trwają dalsze prace archeologiczne. Podjęto też starania o ekshumacje i przeniesienie szczątków na cmentarz w Ostrówkach” – relacjonował sekretarz generalny Rady. Źródła historyczne dowodzą, że w tym rejonie zginęło w 1943 r. ok. 2 tys. Polaków. „W tej chwili dopiero zidentyfikowaliśmy to miejsce, badanie szczegółowe i ekshumacja będzie jeszcze trwała kilka tygodni. To sprawa wyjątkowo emocjonalna, ponieważ chodzi o kobiety i dzieci. Na koniec sierpnia wstępnie planowaliśmy zbudowanie upamiętnienia w tym rejonie. Odkrycie to nieco przesunie tę datę, prawdopodobnie o jakieś dwa miesiące. Jego znaczenie jest jednak ogromne. Każde szczątki ofiar, które odkrywamy i którym jesteśmy w stanie zapewnić godny pochówek, są dla nas ważne. Istotne jest także, iż będziemy mogli uwzględnić to odkrycie w budowanym tam upamiętnieniu” – podkreślił Kunert. Do tragedii w miejscowości Ostrówki na Wołyniu doszło 30 sierpnia 1943 roku. W tym samym czasie rozegrała się też tragedia w sąsiadującej z Ostrówkami wsi Wola Ostrowiecka oraz w Janowcu i Kątach. Zbrodni na mieszkających tam Polakach dokonała Ukraińska Powstańcza Armia i miejscowa ludność ukraińska. W 1992 roku w Ostrówkach dokonano ekshumacji pochowanych tam Polaków. Ponad 300 ofiar masakry pogrzebano następnie w zbiorowej mogile. (PAP/ro)

Za: http://www.aspektpolski.pl/

http://www.bibula.com/?p=40488

Maciejewski Kazimierz

Pitera dostała piany na pysku, a Migalski wyszedł ze studia Ekipa tv POLSAT została brutalnie przepędzona przez ludzi z dzisiejszej pielgrzymki na Jasną Górę. Któraś z reporterek dostała ponoć w twarz, potem ją i kamerzystę otoczyli pielgrzymi i zdzielili kijkami od flag. Interweniowała policja. Samego zajścia nie mogę dokładnie opisać, bo mnie tam nie było, a relację znam tylko z przepędzonej tv. Do skomentowania tego zdarzenia dziennikarka POLSAT zaprosiła do studia R. Kalisza, Z. Girzyńskiego, J. Piterę i M. Migalskiego. I burdel w studiu się zrobił na całego. Po pierwsze – prowadząca nie mogła zrozumieć, dlaczego POLSAT nie dostał akredytacji na relacjonowanie tego spotkania, po drugie zaś nie mogła pojąć, skąd ta agresja? Czemu tam wleźli bez akredytacji – to jest rzecz nie warta żadnej refleksji. No taka mądra, taka błyskotliwa, tak dociekliwa, taka punktująca polityków (tylko i wyłącznie PiS), a nie wie dlaczego. Szerzej powodów komentować nie zamierzam, bo wszyscy je znamy, ale jeden aż ciśnie się na usta: po jaką cholerę chcieli tam być??? Po to, aby znowu pociąć materiał tak, aby pokazać dwie zagubione staruszki i powiedzieć, że zebrało się kilkadziesiąt osób? Moja rada nr 1 (dla „zaprzyjaźnionych” stacji): najpierw nauczcie się liczyć!!! M. Migalski (który jest mi obrzydliwy) powiedział, że PO i PiS toczą wojnę, dzielą Polaków i wywołują skrajne emocje i dlatego reporterka POLSAT została zaatakowana. Przypomniał przy tym, że w zeszłym roku doszło w Polsce do mordu na tle politycznym, bo były członek PO zamordował posła PiS. Tu się ożywiła, oburzyła i wydarła japę J. Pietra. Że jak można mieszać te zdarzenia, że M. Migalski kłamie i że ją (Piterę) oskarża w absurdalny sposób. Nie wiem czemu się Pitera poczuła oskarżona, bo człowiekowi, który nie robi literalnie nic prócz okazyjnego latania po „zaprzyjaźnionych” stacjach trudno zarzucić splamienie się pracą, a co dopiero prowadzenie wojny. Ale to uwaga na marginesie. To się Migalski zdenerwował i spytał Julię, w którym momencie on kłamie? Doszło do zamordowania M. Rosiaka? Rosiak był posłem posłem PiS? Zabił go były członek PO? W czym ja kłamię? – pytał Migalski. Na co Pitera wrzasnęła (autentycznie), że we wszystkim. Ponieważ Kalisz, Pitera i Girzyński siedzieli w studiu w Warszawie, a Migalski był w studiu POLSAT w Katowicach – dalsza część awantury toczyła się bez udziału znanego ornitologa. Spytany, w swojej kolejności, o powody, dla których J. Kaczyński był na Jasnej Górze odpowiedział, że debata polityczna w Polsce sięgnęła dna, pozrywał z siebie mikrofoniki i wyszedł ze studia przepraszając za to panią redaktor. Powiem tak: kilka razy widziałam Piterę poirytowaną, ale tak drącej się jeszcze nie. Musiał jej Migalski nacisnąć na odcisk tym M. Rosiakiem i nerwy puściły. Przy okazji zauważyłam jaka „ładna” Pitera jest: włos zrobiony, makijaż stosowny, geścik ręką odgarniający włosy dopracowany. Mucha nie siada i Schetyna ze swoimi nowymi zębami może się schować. Ta rozmowa była ok. 20-tej, więc jak jest na stronach POLSAT News do obejrzenia, to polecam. Ossala

Zapomniane ludobójstwo Wczoraj wszystkie media elektroniczne nie szczędziły czasu na relacje z obchodów rocznicy bolesnych i tragicznych wydarzeń w Jedwabnem. Dziś mija 68. rocznica mordu, dokonanego na Polakach na Wołyniu przez nacjonalistów ukraińskich. A kilka dni temu obchodziliśmy 70. rocznicę wymordowania profesorów lwowskich w 1941 r. Warto porównać ile miejsca poświecą dziś media wydarzeniom wołyńskim. “Krwawa niedziela” na Wołyniu-11 lipca 1943 r.-Ukraińska Powstańcza Armia wymordowała Polaków w 167 miejscowościach.Rzeź wołyńska - masowa zbrodnia (czystka etniczna, ludobójstwo) dokonana w okresie od lutego 1943 do lutego 1944 przez nacjonalistów ukraińskich wobec mniejszości polskiej byłego województwa wołyńskiego II RP (w czasie wojny należącego do Komisariatu Rzeszy Ukraina), podczas okupacji terenów II Rzeczypospolitej przez III Rzeszę, dzięki rzetelnej i żmudnej pracy polskich i ukraińskich historyków doczekała się kilku opracowań. Ofiarami mordów, których kulminacja nastąpiła w lecie 1943, byli Polacy, w mniejszej skali Rosjanie, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Czesi i przedstawiciele innych narodowości zamieszkujących Wołyń. Nie jest znana dokładna liczba ofiar, historycy szacują, że zginęło do 50–60 tys. Polaków[1] i znacznie mniejsza liczba (2-3 tysiące) Ukraińców. Wydarzenia z lipca 1943 r. były konsekwencją wcześniejszych decyzji kierownictwa wołyńskich struktur UPA, które pod wodzą płk. Dmitra Klaczkiwskiego „Kłym Sawur” Iwana Łytwynczuka „Dubowyj” oraz Wasyla Iwachiwa „Sonar” rozpoczęły na Wołyniu masową akcję mordowania polskiej ludności cywilnej wiosną 1943 r. 11 lipca 1943 r. nastąpiła kulminacja. Oddziały UPA podjęły zorganizowane uderzenia na kilkadziesiąt miejscowości położonych głównie w dwóch powiatach horochowskim i włodzimierskim. Do pierwszych mordów na tych obszarach doszło jeszcze w maju 1943 r. Jednak skala tego, co wydarzyło się 11 lipca i później była nie do porównania. UPA pieczołowicie przygotowała się do tej „operacji”. Przed jej rozpoczęciem wysłannicy tej formacji pojawiali się w ukraińskich wsiach na ogół sąsiadujących z polskimi celem poinformowania i zachęcenia mieszkańców do udziału w akcjach wyniszczających. Faktycznie w owych zbrodniczych wyczynach zarówno z własnej woli jak i pod przymusem uczestniczyła część ukraińskiej ludności cywilnej. Obok POlaków ofiarami zbrodni UPA w znacznie mniejszej skali padali także Czesi, Rosjanie, Ormianie i Żydzi. Natomiast z polskich rąk w akcjach odwetowych ginęli Ukraińcy (także cywile). Ich liczba trudna jest do ustalenia, bowiem nikt nie przeprowadził do tej pory rzetelnych badań. Podawany jest szacunek 2000-3000. Być może jest on prawdziwy. W prowadzonym przez ośrodek „Karta” spisie ofiar konfliktu polsko-ukraińskiego z czterech gmin powiatu włodzimierskiego przedstawione są 964 znane z nazwiska osoby. Więc te wspomniane szacunki mogą ulec pewnym korektom wzwyż. Tymczasem zamiast potępienia mordów mamyniebezpieczną tendencję, jaką jest negowanie pewnych faktów historycznych ze strony ukraińskiej i jej znaczenie dla przyszłości dialogu polsko-ukraińskiego. Bez odrzucenia tej nierozsądnej i wiodącej na historyczne manowce drogi, nie można mieć nadziei na szybkie przełamanie stereotypów i wyrwanie się z zaklętego kręgu nienawiści, wzajemnych fobii i lęków, urazów pielęgnowanych latami. Droga do pojednania polsko-ukraińskiego wiedzie przez bramę, której na imię jest „prawda historyczna” a kluczem powinien być uczciwy i rzetelny rachunek sumienia, szczere wyznanie krzywd i przyznanie się do winy ze strony oprawców. Tymczasem pojednania nie chcą po pierwsze sami sprawcy rzezi na Polakach kresowych, bo jak ma wyglądać pojednanie, kiedy sami sprawcy spod znaku OUN-UPA nie przyznają się do zbrodni. Nieporozumieniem jest też mówienie o pojednaniu obydwu narodów. Polacy i Ukraińcy, jako narody, nie walczyły ze sobą w czasie II wojny światowej. Mało kto mówi, że sporo Ukraińców walczyło, ale po innej stronie barykady niż OUN-UPA a niemało z nich ginęło za niepodporządkowanie się tej formacji, w tym i część za to, że udzielała pomocy Polakom, o czym oficjalne czynniki zarówno na Ukrainie, jak i w Polsce milczą. - Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób może dojść do porozumienia z nacjonalistami ukraińskimi. Dla mnie są to zbrodniarze, albo potomkowie zbrodniarzy. Wielkim nadużyciem jest porównywanie UPA z Armią Krajową i zrozumiałe jest dla mnie, że rodzi to sprzeciw wielu środowisk dotkniętych zbrodniczą ręką OUN-UPA – uważa Zdzisław Daraż, redaktor naczelny „Echa Rzeszowa”. - Dlatego mówienie o pojednaniu polsko-ukraińskim jest pewnego rodzaju abstrakcją, gdyż Polacy z narodem ukraińskim nie mają tematu sporu historycznego, ponieważ zawsze żyliśmy w zgodzie, byliśmy dobrymi sąsiadami. Inaczej ma się rzecz z ukraińskimi nacjonalistami, z którymi w żadnym wypadku nie może dojść do jakiegokolwiek porozumienia. Najpierw musi być wyznanie win ze strony nacjonalistów ukraińskich, a potem dopiero możemy mówić o pojednaniu. Bez tego wyraźnego kroku ze strony spadkobierców OUN-UPA, którzy odrodzili się na zachodniej Ukrainie i w Polsce, trudno prowadzić politykę pamięci historycznej z Ukrainą, która pod dyktando nacjonalistów ukraińskich przerodziła się w wojnę pamięci z Ukrainą, praktycznie jest ona aktualnie nie do rozstrzygnięcia. Cieszy przynajmniej fakt, żeuroczystości rocznicowe organizowane przez Polskie Stronnictwo Ludowe i Kresowy Ruch Patriotyczny będą przebiegały pod hasłem „POLSKA – UKRAINA – PRZYJAŹŃ I PARTNERSTWO. OUN – UPA – HAŃBA I POTĘPIENIE”. Rocznica ludobójstwa dokonanego na Polakach na Wołyniu przez nacjonalistów ukraińskich powinna być okazją do jasnego przekazu, że Polska oczekuje od Ukrainy większego i krytycznego dystansu wobec popularyzowanej tradycji OUN-UPA. Mimo iż UPA walczyła z niemieckimi i sowieckimi okupantami, nie była szlachetną armią zbawienia. Popełniała haniebne zbrodnie głównie na polskiej ludności cywilnej. W latach 1943-1944 na Wołyniu i Galicji ich aktywność w orgii mordów na cywilach była większa niż w działaniach antyniemieckich czy antysowieckich. Dobrze byłoby, aby tę prawdę o swoich idealizowanych „bohaterach” nasi ukraińscy sąsiedzi poznali. I tego od nich oczekujemy. Ukraińscy naukowcy przystąpili do aktywnego badania tych do niedawna "białych plam" w narodowej nauce historycznej, ciągle jest to jednak początkowe, wczesne stadium rozwoju krajowej historiografii ukraińsko - polskiego konfliktu. Pozostaje autorowi wierzyć, że Ukraina dojrzeje do tego, aby zerwać z tradycją OUN-owską. W tej kwestii nie bez znaczenia będzie pod czyim wpływem zostanie Ukraina: Unii Europejskiej czy Rosji. Jedni i drudzy nie powinny pozwalać na odradzanie się na Ukrainie nacjonalizmu. Ukraina nacjonalistyczna, przynajmniej ta zachodnia, będzie kością niezgody, która pogłębi rozdział w społeczeństwie. Na Europę nie ma co liczyć, bo Francja, Niemcy czy Włochy mają interesy z Rosją i nie będą chciały ich psuć. Rozłam mogą wykorzystać w swojej grze politycznej i gospodarczej. Rosja czeka tylko, aby Ukraina weszła w fazę głębokiego kryzysu gospodarczego i waśni narodowych. Rosjanie, a przynajmniej urzędujący rosyjski premier, wiedzą, że Ukrainy nie można puścić w samopas polityczny i ekonomiczny. A Polacy? To bardzo trudne pytanie. Trzeba szczerze powiedzieć, że dotychczasowa polska wschodnia polityka ponosi same tylko porażki. Należy ją zrewidować. Tezy Jerzego Giedroycia dotyczące polskiej polityki wschodniej nie sprawdziły się. Ukraińcy i tak pokazali nam swoje „czarne podniebienie”, które próbowaliśmy im demokratycznie wybielić. Polska musi się szanować i być wymagająca, a nie umizgiwać się do wszystkich na zakłamanych i obłudnych salonach. Tam przecież nie ma prawdy i szczerości. Trzeba mieć szacunek do historii własnego narodu i jej bronić. Jest to zdanie historyków, publicystów i elit politycznych.

Polecam także:

http://adamkulczycki.nowyekran.pl/post/20167,polsko-ukrainskie-wspolzycie-na-pograniczu

[1] W czasie ludobójstwa na Kresach Wschodnich w latach 1939-1947 zamordowano w bestialski sposób około 150 tys. Polaków. W miejscach ich zbiorowych mogił do dzisiaj nie ma nawet krzyży. Na Ukrainie upamiętnia się za to sprawców ludobójstwa. Adam Kulczycki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
489
489
489
489 Polska reklama 7151 874 4
489
489
489
489
489
489
KSH, ART 161 KSH, II CSK 489/08 - postanowienie z dnia 25 lutego 2009 r
489
Jung Archetypy i symbole s 489 496
489
489
489

więcej podobnych podstron