521

Krętactwa Komisji Millera Zamachu nie było, chociaż nie zbadano wraku i nie zrobiono ekspertyz. Zawinili piloci, chociaż zarzucana im niewiedza czy złe korzystanie z przyrządów pokładowych nie wytrzymują krytyki. Śmierć ponieśli wszyscy w wyniku zderzenia samolotu z ziemią, ale do dzisiaj nie mamy pełnej i wiarygodnej dokumentacji z sekcji zwłok i pamiętamy "prikaz" z Rosji, aby nie otwierać trumien. Same sprzeczności i krętactwa! Analiza Raportu Końcowego ministra Jerzego Millera z badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11 samolotu Tu-154M nr 101 zaistniałego dnia 10 kwietnia 2010 r. w rejonie lotniska Smoleńsk Północny pozwala na postawienie tezy o sporządzeniu raportu na polityczne zamówienie, bowiem nie tyle ważne jest, co się w nim znalazło, tylko to, czego w nim nie ma. Na 61 stronach eksperci pastwią się nad funkcjonowaniem 36. specpułku lotniczego, a sprawom kluczowym - jak sekcja zwłok, informacje o wraku i ekspertyzy - poświęcili jedynie 9 stron!

Czego nie ma w raporcie Przed lekturą raportu warto pamiętać, że strona polska nie dysponowała kluczowymi dowodami w sprawie katastrofy smoleńskiej. Rosja przekazała Polakom jedynie kopie nagrań z rejestratorów lotu (oryginały czarnych skrzynek są w Rosji). Strona rosyjska twierdzi, że dziwnym trafem nie zachowały się nagrania z wieży kontrolnej na lotnisku Siewiernyj, co uniemożliwia dokładne odtworzenie tego, co robili bądź czego nie robili rosyjscy kontrolerzy lotów. Nie mamy pełnej i pewnej dokumentacji z sekcji zwłok. Nie posiadamy wielu innych dokumentów, których pomimo próśb strony polskiej Rosja nie chce przekazać. Nie przebadaliśmy także wraku tupolewa, który do dzisiaj znajduje się w Rosji, a niszczenie (cięcie) głównego dowodu, którym jest wrak, Rosjanie rozpoczęli tuż po katastrofie. Nie dysponujemy także materiałami z nagrań satelitarnych (część z nich podobno strona polska posiada, ale raport o tym milczy) oraz ustaleniami zachodnich służb specjalnych, a zwłaszcza służb Stanów Zjednoczonych. Dlaczego prokuratura wojskowa stwierdziła, że do katastrofy doszło 15 metrów nad ziemią i wówczas wyłączyły się rejestratory lotu, a komisja Millera twierdzi, że zapis urywa się dopiero po zetknięciu z ziemią - tego nadal nie wiemy. O brakach dowodowych warto pamiętać, czytając raport komisji kierowanej przez Jerzego Millera, nota bene ministra MSWiA, a więc osoby nadzorującej Biuro Ochrony Rządu, jednostkę odpowiedzialną za bezpieczeństwo polskiej delegacji w dniu 10 kwietnia. Miller nie był zresztą jedynym sędzią we własnej sprawie w składzie polskiej komisji. Wymienić można tu jeszcze chociażby pułkownika Mirosława Grochowskiego, który podczas konferencji przyznał, że kontrolował 36. specpułk. Dlaczego Miller et consortes nie zauważyli, że rosyjskim kontrolerom lotu nie pozwolili zamknąć lotniska zwierzchnicy z Moskwy? Dlaczego, komentując raport, stwierdzono, że wizyta premiera z 7 kwietnia i lot prezydenta z 10 kwietnia były tak samo przygotowane, kiedy wiadomo, że 7 kwietnia obecny był na miejscu premier Putin, więc po stronie rosyjskiej wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Nie wspomniano słowem, że za rozdzielenie wizyt odpowiada polski rząd. Nie dodano też, że na polskiego premiera na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj oczekiwali 7 kwietnia funkcjonariusze BOR, których nie było już trzy dni później, a za BOR odpowiada nie kto inny, jak właśnie minister Miller.

Pozostały pytania Po raporcie polskiej Komisji skupiającej się na nieprawidłowościach w 36. specpułku pozostały najważniejsze pytania, które "Nasza Polska" wysłała do ministra Jerzego Millera:

Dlaczego Komisja zajęła stanowisko na temat przyczyn śmierci załogi i pasażerów Tu-154M, uznając, że “zgon załogi i pasażerów nastąpił z powodu ciężkich, wielonarządowych obrażeń wewnętrznych”, skoro do tej pory nie mamy pełnej dokumentacji z sekcji zwłok, a w tej części, którą posiadamy, stwierdzono, że Rosjanie w wielu przypadkach pomylili opisy ciał?

Na jakiej podstawie kierowana przez Pana Komisja badająca przyczyny katastrofy smoleńskiej definitywnie wykluczyła hipotezę zamachu bez badania wraku samolotu Tu-154M, bez odsłuchania oryginalnego zapisu z rejestratorów lotu i bez wglądu w całość dokumentacji, której do dzisiaj nie przekazali Polsce Rosjanie?

Dlaczego nie opublikowano wyników prac polskich archeologów? Czy namierzone przez nich tysiące pozostałości wraku zostały w całości wykopane, czy też pozostawiono większość na miejscu tragedii?

Dlaczego wprowadzał Pan wielokrotnie w błąd opinię publiczną, od zeszłego roku zapowiadając publikację raportu, a nie wstrzymał się Pan z upublicznieniem ustaleń polskiej komisji w przeddzień informacji, że główny dowód sprawy - wrak samolotu - wróci do Polski?

Jako szef MSWiA odpowiadał Pan za sferę działalności BOR; inny członek Komisji, pułkownik Grochowski, nadzorował 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Czy nie uważa Pan, że podobnie jak członkowie MAK, tak zarówno Pan, jak i płk Grochowski byliście sędziami we własnej sprawie?

Na jakiej podstawie stwierdzono, że wizyty z 7 i 10 kwietnia były tak samo przygotowane, skoro wszystko wskazuje na to (środki bezpieczeństwa z powodu przylotu premiera Putina, obecność polskiego BOR), że o bezpieczeństwo w dużo większym stopniu zadbano przy wizycie premiera Tuska niż prezydenta Kaczyńskiego?

Czy Komisja przeprowadziła badania fizyczne dotyczące wpływu zderzenia samolotu z brzozą, bowiem z raportu nie wynika, na podstawie jakich obliczeń uznano za prawdziwą tezę mówiącą o zaburzeniu aerodynamiki samolotu w sposób zaprezentowany przez raport? Jeśli takie badania i obliczenia przeprowadzono, gdzie można się z nimi zapoznać, bowiem w raporcie ich nie ma?

Według ustaleń prokuratury wojskowej, do katastrofy doszło na 15 metrze nad ziemią; wówczas wyłączony został zapis na rejestratorach lotu na skutek przerwanego zasilania. Dlaczego wnioski prokuratury wojskowej rozmijają się z ustaleniami kierowanej przez Pana Komisji?

Czy próbowano zdjąć odciski palców z przycisku “uchod”, aby potwierdzić, czy przycisk ten został wciśnięty przez jednego z pilotów?

Miller przemówił causa finita Polska komisja badająca przyczyny katastrofy smoleńskiej została powołana 15 kwietnia 2010 r. przez MON. Miała badać okoliczności tragedii równolegle do rosyjskiego MAK działającego na podstawie Konwencji Chicagowskiej. W jej skład weszło początkowo kilkunastu ekspertów wojskowych, z szefem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Edmundem Klichem na czele. Po tym, jak Klich poskarżył się, że Rosjanie nie chcą udostępniać żadnych danych, dopuszczać go do badań i skrytykował rząd Platformy Obywatelskiej za brak wsparcia, został przesunięty "na inny odpowiedzialny odcinek pracy" (został polskim przedstawicielem akredytowanym przy MAK) i 28 kwietnia 2010 r. Klicha zastąpił niemający nic wspólnego z lotnictwem szef MSWiA Jerzy Miller. Ostatecznie w skład komisji weszło 34 ekspertów - m.in. pilotów cywilnych i wojskowych, prawników, meteorologów. Po długich 14 miesiącach i wielu zapowiedziach publikacji raportu, w końcu Komisja Millera upubliczniła raport końcowy, w którym nie znalazło się nic nowego ponad to, co do tej pory zostało już powiedziane (głównie przez Rosjan). Raport udostępniony w Internecie (do pobrania także na www.naszapolska.pl) to 328-stronicowy dokument usiłujący wymienić przyczyny katastrofy, w której zginął prezydent RP Lech Kaczyński i 95 osób. Według Komisji Millera, która wykluczyła zamach bez posiadania głównych dowodów w sprawie, "Przyczyną wypadku było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, przy nadmiernej prędkości opadania, w warunkach atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią i spóźnione rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg" - co można przeczytać w raporcie. "Doprowadziło to do zderzenia z przeszkodą terenową, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, a w konsekwencji do utraty sterowności samolotu i zderzenia z ziemią" - czytamy dalej. Według raportu, czynnikami "mającymi wpływ na zdarzenie" były: niekorzystanie z wysokościomierza barometrycznego; brak reakcji załogi na sygnały "Pull up"; próba odejścia na drugi krąg w tzw. automacie; przekazywanie przez kontrolera z wieży w Smoleńsku informacji o prawidłowym położeniu samolotu na ścieżce schodzenia i kursu, co mogło utwierdzać załogę w przekonaniu o prawidłowym wykonywaniu podejścia, gdy w rzeczywistości samolot znajdował się poza strefą dopuszczalnych odchyleń; niepoinformowanie załogi przez wieżę o zejściu poniżej ścieżki schodzenia i zbyt późna komenda: "Horyzont"; a także nieprawidłowe szkolenia lotnicze w 36. specjalnym pułku lotniczym, na czym głównie skupili się eksperci i sam Miller podczas konferencji ogłaszającej wyniki prac komisji. Jednak główny dowód Millera o korzystaniu w ostatniej fazie lotu z radiowysokościomierza nie wytrzymuje krytyki. Komisja doszła do wniosku, że Polacy źle oszacowali wysokość, korzystając z radiowego wysokościomierza. Eksperci wnioskowali tak na podstawie synchronizacji odczytanego przez Rosjan rejestratora rozmów (CVR) z zapisami polskiej skrzynki (ATM-QAR), ale wydaje się, że synchronizacja ta obarczona była błędem czasowym (1-2 sekundy). Ponadto trudno wierzyć Rosjanom w rzetelne odczytywanie i zestawieniem odczytów z rejestratorów, skoro rosyjskie zestawienie odczytów z CVR i rejestratora parametrów lotu FDR wskazywała, że Tu-154M leciał w pewnym momencie z prędkością 177 km/h, czyli nie powinien lecieć, tylko od razu spaść! Ponadto wskaźniki zarówno radiowysokościomierza, jak i dwóch wskaźników ciśnieniowych znajdują się obok siebie, więc zarzut, że piloci nie znali wskazań ciśnieniowych wydaje się absurdalny. Drugim argumentem Millera było imputowanie kapitanowi Protasiukowi nieudolnego odejścia na drugi krąg na autopilocie po przyciśnięciu przycisku "uchod", co zdaniem komisji było niemożliwe bez systemu nawigacyjnego ILS na lotnisku. Tak twierdzono podczas konferencji, jednak w samym raporcie czytamy, o istnieniu technicznej możliwości tego typu odejścia, jednak eksperci zaznaczają, że tej sztuki nie mieli opanowanej polscy piloci. Skąd wiemy, że takich umiejętności nie posiadali? Tego z raportu się nie dowiemy.

Lot wojskowy - Lot samolotu Tu-154M, który 10 kwietnia 2010 r. rozbił się pod Smoleńskiem, z punktu widzenia polskiego prawa miał status wojskowy - mówił podczas konferencji szef MSWiA Jerzy Miller. - Z punktu widzenia polskiego prawa, a na takim prawie jest oparte nasze badanie, status lotu jest statusem lotu wojskowego - dodał. W samym raporcie zaznaczono, że samolot Tu-154 M, który rozbił się pod Smoleńskiem, wpisany był do rejestru wojskowych statków powietrznych. Według raportu, Tu-154M podczas feralnego lotu przewoził prezydenta RP wraz z delegacją, był więc - jak zaznaczono - "państwowym (wojskowym) statkiem powietrznym o statusie HEAD (miał uprawnienia do wożenia prezydenta, premiera i innych ważnych osób)". Z przepisów ustawy z dnia 3.07.2002 r. Prawo lotnicze wynika, że polski państwowy statek powietrzny używany przez Siły Zbrojne RP uważa się za wojskowy statek powietrzny. Według zapisów polskiego prawa lotniczego oraz "Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD", samolot Tu-154M był państwowym (wojskowym) statkiem powietrznym o statusie HEAD. A więc był to lot wojskowy, co przez miesiące próbowali wykluczyć różnej maści płatni eksperci. W planie lotu zaznaczono przecież literę "M", która oznacza samoloty wojskowe od angielskiego słowa “military”, czyli “wojskowy”. Jednak, żeby nie wrobić Tuska w konieczność przyznania się, że oddanie Rosjanom śledztwa i wybór Konwencji Chicagowskiej było błędem, za który powinien stanąć przed Trybunałem Stanu, w raporcie Millera możemy znaleźć sformułowanie, że chociaż był to lot wojskowy w prawie polskim, to z punktu widzenia prawa międzynarodowego, trudno powiedzieć... Ale nawet jeśli trudno powiedzieć, to premier Tusk powinien na uszach stanąć, żeby oczywistość, jaką jest fakt, że lot samolotem należącym do polskiej armii pilotowanym przez polskich wojskowych winien być uznany za lot wojskowy, a polscy eksperci powinni od początku brać równoprawny udział w śledztwie, a jeżeli nie, to śledztwo samodzielnie prowadzić. Premier Tusk od razu asekuracyjnie po upublicznieniu raportu Millera powiedział, że "Nie ma żadnych przepisów, umów, warunków prawnych, które umożliwiłyby przejęcie śledztwa smoleńskiego przez stronę polską, jeśli Polska chciałaby prowadzić je z elementarną skutecznością". Zupełnie inaczej odebrał raport Andrzej Melak: - (...) jedna rzecz wryła mi się w pamięć. Minister (Jerzy) Miller, odpowiadając na pytanie dziennikarza, stwierdził stanowczo i bez żadnych wahań, że lot miał charakter wojskowy. To stwierdzenie obala podstawy decyzji podjętej przez premiera Tuska o oddaniu śledztwa w ręce Rosjan w myśl załącznika 13. do Konwencji Chicagowskiej. Gdybyśmy skorzystali z odpowiednich porozumień w tej sprawie, bylibyśmy pełnoprawnymi uczestnikami badania przyczyn katastrofy. A tak, teraz jesteśmy wobec Rosjan w roli petenta, bez żadnego prawa głosu i weryfikacji tego, co oni ustalają. Oddając to śledztwo Rosjanom, premier Tusk pozbawił nas najmniejszego wpływu na przebieg śledztwa. To powinno przesądzić o tym, że premier powinien stanąć przed Trybunałem Stanu za jawne pogwałcenie polskiej racji stanu - powiedział Andrzej Melak, brat zmarłego 10 kwietnia Stefana Melaka, przewodniczącego Komitetu Katyńskiego. - Premier Donald Tusk nie ma odwagi wziąć na siebie odpowiedzialności. Próbuje przerzucić ją na pomocników - stwierdził w specjalnym oświadczeniu Jarosław Kaczyński. - A przecież (Donald Tusk) odpowiada za podjęcie gry z Rosjanami, gry, która doprowadziła do rozdzielenia wizyty, wszystkich tego następstw. Odpowiada za to, że nie zabiegał o to, by Polska mogła przejąć albo przynajmniej uczestniczyć poważnie w tym śledztwie - dodał lider PiS. Jednak nawet po przyjęciu Konwencji Chicagowskiej, można było jeszcze starać się o przejęcie badania przyczyn, na mocy tej właśnie konwencji, która mówi wyraźnie, że "Może ono (państwo, na terytorium którego doszło do zdarzenia – przyp. red.) jednak przekazać, w całości lub w części, prowadzenie badania innemu państwu na podstawie dwustronnej umowy". Jednak skoro był to lot wojskowy (a taki bezsprzecznie był) należało zrobić wszystko, aby opierać się nie na Konwencji Chicagowskiej, ale porozumienia podpisanego 7 lipca 1993 roku pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Federacją Rosyjską w sprawie ruchu samolotów wojskowych i wspólnego wyjaśniania katastrof. - Już rok temu "Rzeczpospolita" odkryła to przemilczane przez rząd porozumienie, które reguluje kwestię współpracy podczas wyjaśniania okoliczności wydarzeń takich jakie miały miejsce 10 kwietnia 2010 roku. W artykule 11. porozumienia przeczytać można: "wyjaśnienie incydentów lotniczych, awarii i katastrof spowodowanych przez polskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej FR lub rosyjskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej RP prowadzone będzie wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie". Po raporcie Komisji Millera można odnieść wrażenie, że Polska nie zrobiła nic, aby przejąć śledztwo lub w nim pełnoprawnie uczestniczyć. Zamiast tego premier Tusk wciąż powtarzał, żeby czekać i zaufać Rosjanom, co skończyło się upokorzeniem Polski na arenie międzynarodowej przez fałszywy i zakłamany raport MAK. Zresztą raport ministra Millera wydaje się w wielu fragmentach kopią rosyjskiego dokumentu… Przewodniczący Komisji Technicznej MAK Aleksiej Morozow po upublicznieniu raportu Komisji Millera stwierdził nawet, że "Polska wersja katastrofy pod Smoleńskiem w dużej mierze jest zbieżna z raportem Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego", a 2 sierpnia na konferencji prasowej przypomniał, że Rosja nie ponosi żadnej odpowiedzialności za katastrofę, a zawinili Polacy. A najsmutniejsze jest, że polski akredytowany przy MAK, pułkownik Edmund Klich, stwierdził po komentarzu MAK na polski raport co następuje: "Myślałem, że zrobią jakiś ukłon w stronę Polski, że uderzą się w piersi, ale nie, bronią swojego raportu". A więc Klich do 2 sierpnia wierzył, że nagle Anodina się nawróci i wbrew Putinowi powie skruszonym głosem: przepraszamy, że nasi kontrolerzy zamiast pomóc załodze prowadzili ją na śmierć... Klich w to wierzył... Takich mamy "wyjaśniaczy" do spraw największej katastrofy w powojennej Polsce.

Media o raporcie Najbardziej zadowolone z raportu Millera były media rosyjskie. "Kommiersant" stwierdził nawet, że "Raport polskiej komisji ws. okoliczności katastrofy smoleńskiej jest surowszy niż rosyjski wobec polskich pilotów i ich przełożonych". Gazeta pisze też, odnosząc się do nowomowy Tuska, że według premiera, raport "może stać się podstawą dobrych stosunków między Rosją i Polską". Rosyjska telewizja NTW, informując o raporcie polskiej komisji na temat katastrofy smoleńskiej, podała, że zawiera on wnioski analogiczne do raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), który wskazał na błędy załogi. "Ci politycy, którzy mieli nadzieję, że polscy eksperci przedstawią wersję wydarzeń kardynalnie różniącą się od wniosków MAK, są dziś głęboko rozczarowani. Raport rozniósł w puch cały system organizacji lotów pierwszych osób w Polsce, a analiza naruszeń w 36. pułku, który przewozi VIP-ów, brzmi zupełnie zabójczo" - dodała NTW, informując także, że "Rządząca partia próbuje uniknąć krytyki ze strony prawicy w osobie Jarosława Kaczyńskiego - brata prezydenta, który zginął w katastrofie". Na stronie internetowej NTW materiał opatrzono tytułem: "Polska uznała fatalne błędy pilotów Kaczyńskiego". Portal Newsru.com nazywa polski raport "surowym i uczciwym". Dziennik "Izwiestija" na swojej stronie internetowej od razu po konferencji Millera napisał, że "Polska strona przyznała, że prezydent Lech Kaczyński jest odpowiedzialny za katastrofę pod Smoleńskiem, gdyż decyzję o miejscu lądowania prezydenckiego samolotu podjęła nie załoga, a szef państwa". Podobnych komentarzy było więcej, a więc ukontentowanie Rosjan nie miało granic: winni są piloci, polska organizacja lotu, gen. Błasik i oczywiście sam prezydent Kaczyński, a słowa te opierają się już nie tylko na ustaleniach MAK, ale na raporcie komisji Jerzego Millera. Co ciekawe, zachodnie media zareagowały nierzadko na raport strony polskiej w podobnym co rosyjskie duchu, a swoje komentarze oparły często na lekturze prasy... rosyjskiej. Zachodnie media niemal w całości odnotowały, że gros winy leży po stronie polskiej, ale odnotowały, że w odróżnieniu od raportu MAK, polski raport wymienia także nieprawidłowości po stronie rosyjskiej. Belgijski "Le soir" z kolei pisze wprost, że "główne przyczyny katastrofy są po stronie polskiej", a dodatkowo belgijscy dziennikarze powołują się na rosyjski dziennik "Izwiestija", który w komentarzu po konferencji polskich ekspertów ocenił, że za katastrofę odpowiedzialny jest sam Lech Kaczyński. I w tym kontekście warto przypomnieć słowa samego Jerzego Millera, który już ponad rok temu w wywiadzie dla “Newsweeka” powiedział, że Polaków raport jego komisji "będzie boleć". I boli, kiedy zamiast szukania prawdy chroni się swoich i upokarza nie swoich, z których część już się nie może bronić. Robert Wit Wyrostkiewicz

Jak III RP zakłamuje pamięć o Powstaniu Warszawskim „Jednym z celów powstańców było mordowanie Żydów” - ta teza do dziś jest sztandarowym przykładem kłamstwa III RP o godzinie “W”. Kłamstwo wyszło spod pióra dziennikarza “Gazety Wyborczej” Michała Cichego na 50. rocznicę niepodległościowego zrywu w stolicy. Zadaniem autora było “udowodnienie”, że żołnierze Armii Krajowej (czytaj: Polacy) byli antysemitami. Ta akcja robienia z nas narodu morderców trwa do dziś. Ostatnia jej odsłona miała miejsce miesiąc temu w Jedwabnem. W artykule "Polacy - Żydzi: Czarne karty powstania" (29-30.01.1994), świeżo upieczony historyk Cichy, zgodnie z zapowiedzią swojego protektora Adama Michnika, ujawniał "pełną prawdę" o Powstaniu Warszawskim. Tekst był kontynuacją przemyśleń Cichego, zawartych w recenzji wspomnień Calela Perechodnika (15.12.1993). Cichy napisał, że ten żydowski policjant z getta "przetrwał nawet Powstanie Warszawskie, kiedy AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta". W "Czarnych kartach" tylko pozornie wycofał się z tych kalumnii - uznał, że Żydów mordowały nie całe organizacje, ale niektórzy ich członkowie.

"Głowę daję sobie uciąć" Dla tego “obiektywnego” historyka człowiek w mundurze musiał być AK-owcem, a nie np. zwykłym szabrownikiem lub członkiem AL. Ale w publikacji nie chodziło przecież o fakty, ale o stworzenie odpowiedniego klimatu. Kapitan "Hal" (Wacław Stykowski, w Powstaniu dowódca batalionu AK im. gen. Józefa Sowińskiego), zdaniem Cichego odpowiedzialny, a przynajmniej współodpowiedzialny za mord na kilkunastu Żydach "miał kwaterę w magazynach browaru »Haberbush i Schiele«. Było to powstańcze eldorado, pełne żywności i alkoholu". Jednym z "dowodów" mordu miała być, podważana przez poważnych historyków, relacja dowódcy innego oddziału AK: "Głowę daję sobie uciąć, że to te dranie z przybocznej bojówy »Hala«". Większość cytowanych przez Cichego relacji nie pochodziła od bezpośrednich świadków zdarzenia, część od niewiarygodnych historyków (Bernard Mark) albo ze wspomnień Żydów, które były po wojnie "uzupełniane" (m.in. przez wychowanych w stalinowskiej Polsce historyków z Instytutu Yad Vashem). Artykuł napisany w imię "prawdziwego porozumienia" wywołał wielkie oburzenie, choć "Wyborcza" starannie łagodziła krytykę, dopuszczając do dyskusji tych historyków, którzy albo zgadzają się z linią gazety, albo są specjalistami w innych dziedzinach. Żaden z nich nie sięgnął do dokumentów i nie zweryfikował rewelacji Cichego. Jedynym rzeczowym głosem w dyskusji była replika prof. Tomasza Strzembosza, który sprzeciwił się pisaniu historii na podstawie pomówień i nieudowodnionych faktów, gdyż prowokuje to zarówno antysemityzm, jak i antypolonizm.

Podciąć legendę Armii Krajowej Na innych łamach ukazała się odpowiedź prof. Jacka Trznadla, który artykuł Cichego uznał za jedno z wielu fałszerstw "Gazety Wyborczej" (tak jak określanie Powstania Warszawskiego "Drugim Powstaniem Warszawskim", wtórnym wobec powstania w getcie warszawskim). "Czemu miało to służyć?" - pytał Tadeusz Filipkowski, rzecznik Światowego Związku Żołnierzy AK, i stwierdzał: "zarówno pierwsza »recenzja« Cichego, jak i następny tekst nie ukazują się przypadkiem. To teksty programowe, podcinające legendę Armii Krajowej". Cichy twierdził jednak, że nie jest "siewcą nienawiści", a "za nienawiść odpowiedzialni są w dużym stopniu siewcy zapomnienia". Filipkowski: "Nienawiść zasiewają ci, którzy zamiast całej prawdy przedstawiają zaledwie jej część. W dodatku tendencyjnie zmanipulowaną". W książce "Paszkwil Wyborczej" Leszek Żebrowski udowodnił, że Cichy dokonał wielu manipulacji, m.in. wyjmował zdania z kontekstu, jedne słowa opuszczał, a inne dopisywał (to samo redakcja zrobiła potem z niektórymi listami w tej sprawie). Cel był jasny: wszystko musiało pasować do z góry założonej i jedynie słusznej tezy. I oczywiście miało służyć "prawdziwemu porozumieniu" i "pełnej prawdzie". Jakże przypomina to tworzenie dokumentów przez UB, które chciało "udowodnić", że AK-owcy współpracowali z hitlerowcami.

“Faszystowscy skrytobójcy” “Komenda Główna AK i cały obóz reakcyjny robiły, co mogły, aby paraliżować walkę narodu polskiego, walkę polskich mas ludowych przeciwko najazdowi hitlerowskiemu, aby działać na szkodę Związku Radzieckiego”. Jednak: “Nie można było powiedzieć żołnierzom i oficerom AK, których werbowano do szeregów pod hasłem walki z Niemcami, że mają bić się po stronie Niemców – bo wtedy żołnierze i oficerowie po prostu splunęliby i opuściliby szeregi AK. Wśród sanatorów, a tym bardziej ich konkurentów z NSZ, bardzo blisko związanych z hitlerowską Gestapo, było dużo kandydatów na polskich quislingów, na marionetki hitlerowskie. Ale ci kandydaci nie mieli oparcia w narodzie. O wiele większe znaczenie dla hitlerowców miało powiązanie z takim grupami sanacyjnymi, które tkwiły głęboko w ruchu podziemnym i nie deklarowały się jawnie po stronie Hitlera. (…) Terror okupanta, bojówki NSZ i AK, faszystowscy skrytobójcy potrafili usunąć z szeregów walczących wielu dzielnych i ofiarnych bojowników sprawy Polski Ludowej. (...) Reakcja polska liczyła wtedy na rozpętanie wojny domowej w Polsce, liczyła, że uda jej się porwać za sobą przynajmniej część narodu i przy poparciu imperializmu anglosaskiego złamać frontalnym atakiem władzę ludową w Polsce (...)”. To już nie słowa ideologa “Gazety Wyborczej” Michała Cichego. To cytat ze stalinisty, dyrektora PZPR-owskiego wydawnictwa “Książka i Wiedza” Romana Werfela, w wydanej w 1951 roku broszurze zatytułowanej “Trzy klęski reakcji polskiej. Na marginesie procesu grupy szpiegowsko-dywersyjnej Tatara, Kirchmajera i innych”. A brzmi jakże podobnie do Cichego.

Inna pamięć Mimo krytyki "Czarne karty powstania" przyniosły Cichemu sławę. Stał się nie tylko „wybitnym” publicystą i historykiem odkrywającym nieznane fakty z odwiecznych zmagań Polaków z Żydami, ale przede wszystkim autorytetem moralnym. Uskrzydlony Cichy przystąpił do badania innych białych, a właściwie czarnych plam, z najnowszej historii Polski. Znów w imię “prawdziwego porozumienia” i "pełnej prawdy". Kolejnym „wybitnym osiągnięciem” był artykuł "1945: Koniec i Początek" (26.05.1995) - "Koniec" okropnej okupacji hitlerowskiej i "Początek" prawdziwego i niemal niczym niezmąconego wyzwolenia. Cichy uznał, że twierdzenia o nowej, tym razem sowieckiej, okupacji są grubo przesadzone. Na widok Sowietów "tłum dookoła szalał z radości, obsypywał żołnierzy kwiatami, śmiał się i płakał...". Wszyscy się cieszyli, chodzili do kin i teatrów, na zakupy, rozpoczynali naukę i pracę. Nade wszystko pili i rozmnażali się - kobiety chętnie oddawały się przygodnym mężczyznom ("wyzwolenie erotyczne"), czasem dochodziło do grabieży, ale dla Rosjan rabunek był już "ekonomiczną koniecznością". Słowem - istna sielanka. Tylko AK-owcy mieli inną perspektywę, ale oni, jak pisze Cichy za Leszkiem Kołakowskim - zostali "wepchnięci [!] w beznadziejną walkę przez stalinowską politykę; części jego [podziemia – T.M.P.] jednakowoż wyrodniały, poparcie społeczne było nieporównanie słabsze niż za okupacji niemieckiej i słabło coraz bardziej [o przyczynach takiego stanu rzeczy już się nie dowiedzieliśmy – T.M.P.]".

Mniejszość narodowa Cichy dokonał jeszcze jednego ważnego odkrycia: "Stalin nie chciał z AK rozmawiać. Nie dał też żadnej szansy [!] na negocjacje powołanemu przez siebie PKWN-owi". Pisze również, że program społeczny PKWN niewiele różnił się od programu podziemnej, prolondyńskiej Rady Jedności Narodowej. Postulaty to ładna rzecz, tylko czego ma to dowodzić? Cichy kończył: "380 tys. akowców stanowiło w Polsce 1944-45 roku niespełna 2 proc. ludności, ale w naszej pamięci zbiorowej [czyżby Cichego też? – T.M.P.] tradycja akowska zajmuje znacznie więcej niż dwa procent. Przystoi nam [!] uszanować tę pamięć; wiedzmy jednocześnie, że nie jest to pamięć jedyna". Można tylko spytać - czy największa armia Polskiego Państwa Podziemnego nie reprezentowała milionów Polaków w walce z Niemcami? A dlaczego Cichy nie zastanowił się, ile osób "normalnie" żyło w PRL-u? Czy wszyscy aktywnie działali w podziemnych strukturach "Solidarności" w stanie wojennym? Ilu zostało internowanych? Znów do redakcji napłynęło wiele listów. Większość napisali "zwykli ludzie" w tonie entuzjastycznym: "dziękuję za bezstronny i wnikliwy opis wydarzeń po wkroczeniu Armii Czerwonej", "żołnierze pozdrawiali nas wesoło". Czasem ktoś prostował, że nie było wielkiego pijaństwa i kradzieży. Krytyka pochodziła od tych nieznośnych "karłów reakcji", ale przecież oni zawsze byli w mniejszości... Potem – gdy wybuchła “Solidarność” - o “mniejszości narodowej ludzi prawych i uczciwych” śpiewał Tadeusz Sikora. Dziś pod rządami jedynie słusznej PO sytuacja zaczyna się powtarzać. Tadeusz M. Płużański

Słuszność sprawy Na medalu, jaki żołnierze Armii Czerwonej, którym udało się przeżyć do zwycięstwa, otrzymywali od Związku Radzieckiego, z jednej strony był wizerunek Józefa Stalina, a z drugiej – sentencja: „Nasze dieło prawoje – my pobiedili” (nasza sprawa słuszna – zwyciężyliśmy). Jak widzimy, nawet taki racjonalista, a nawet więcej – dialektyczny materialista, jak Stalin, nie tylko odwoływał się do „słuszności”, ale dawał do zrozumienia, że to słuszność sprawy przyniosła zwycięstwo. A contrario, gdyby sprawa była niesłuszna, zwycięstwo mogłoby nie nadejść. Jak widzimy, materializm dialektyczny w ujęciu stalinowskim w zasadzie nie wychodził poza ludowe mądrości w rodzaju: oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa – i temu podobne. No dobrze - ale czy „sprawa”, w imię której walczył Józef Stalin, aby na pewno była słuszna – a w każdym razie – czy aby na pewno była słuszniejsza od sprawy takiego, dajmy na to, Adolfa Hitlera? Różnica między tymi obydwoma wybitnymi przywódcami socjalistycznymi nie była znowu aż taka duża, zwłaszcza że jeden zapożyczał różne pomysły od drugiego, zaś jeśli chodzi o stronę ilościową, to palma pierwszeństwa niewątpliwie należy się Stalinowi. Ale o to mniejsza, bo przecież najważniejsze jest rozstrzygnięcie, która sprawa jest słuszna, a która nie. Aleksander Sołżenicyn wspomina, jak to knajacy jadący na front czy może przeciwnie – do łagrów – śpiewali: „Zwycięży nasza sprawa, zwycięży nasza z lewa...” – i tak dalej. Skoro już jesteśmy przy obydwu wybitnych przywódcach socjalistycznych, to warto zauważyć, że – po pierwsze – Hitler wojnę przegrał, podczas gdy ze spadkobiercami Stalina trzeba było się układać. Dlatego też nazizm został potępiony bezwarunkowo, podczas gdy w komunizmie doszukują się dobrych stron nawet najsubtelniejsze panie z towarzystwa. Po drugie – Hitler uważał, że na świecie nie będzie dobrze, dopóki nie zostaną wytępieni przedstawiciele niewłaściwych, jego zdaniem, ras, podczas gdy Stalin uważał, że na świecie nie będzie dobrze, dopóki nie zostaną wytępione niewłaściwe, jego zdaniem, klasy. Odbydwa te czynniki przesądziły, że klasizm, przynajmniej jeśli chodzi o bajer, okazał się słuszniejszy od rasizmu. To bardzo ciekawe, zwłaszcza gdy zwrócić uwagę, że „klasy”, to tylko wymyślona przez marksistów hipostaza, podczas gdy rasy, cokolwiek by o nich powiedzieć, istnieją przecież naprawdę. Ale w tym właśnie może tkwić odpowiedź na pytanie o przyczyny, dla których potępiony został właśnie rasizm, podczas gdy klasizm nadal zażywa reputacji dyscypliny akademickiej, pełnej wszelkiej scjencji. Wydaje się, że stało się tak dlatego, iż przedstawiciele rasy szczególnie przez rasistów nielubianej zakrzątnęli się wokół jego bezwzględnego potępienia, a właściwie – wytępienia, posługując się przy tym klasizmem jako jednym z narzędzi. W rezultacie, niezależnie od przyświecających im intencji, walka z rasizmem doszła już do takiego punktu, w którym przekonanie o szlachetności „sprawy” staje się usprawiedliwieniem podżegania do zbrodni. Oto w „Gazecie Wyborczej”, która w walce z rasizmem nikomu nie daje się wyprzedzić, słynny dziennikarz śledczy, redaktor Paweł Smoleński nawołuje, by „przegnać Pukhakę i jego polskich kompanów na cztery wiatry”. Niko Pukhaka, zawodowy fiński mistrz Europy w judo i kicboxingu, ma udzielać lekcji uczestnikom obozu zorganizowanego przez Stowarzyszenie Obóz Narodowo-Radykalny Podhale. Wprawdzie red. Smoleński taktownie o tym nie wspomina, ale wydaje się oczywiste, iż jego niechęć do tej imprezy wynika stąd, iż uczestnicy obozu nie należą do właściwego narodu lub rasy. Gdyby pan Pukhaka szkolił, dajmy na to, na Pustyni Błędowskiej izraelskich komandosów, stosunek redaktora Smoleńskiego z pewnością byłby doń znacznie łaskawszy.

SM

W kwestii zabójstwa gen G. Pattona Fragment książki H. Pająka „Ostatni transport” Nadzieja na ujawnienie prawdy Cofnijmy się do roku 1945 i przenieśmy do Niemiec. Jednym z najwybitniejszych dowódców amerykańskiej armii był generał George Patton. Jednak żydostwo amerykańskie wydało na niego wyrok śmierci za „antysemityzm”. Wykonali go z talmudyczną bezwzględnością. Podpadł im w ostatniej fazie wojny, kiedy na czele swojego korpusu parł na Berlin, aby go zdobyć przed sowietami. Został zatrzymany rozkazem naczelnego dowództwa. Nie wiedział, że jest uzgodnione zwycięstwo aliantów w Berlinie w jednym czasie. W tym celu wojska sowieckie zastygły na linii Wisły na pół roku. Kartoteka służby wojskowej generała G. Pattona znajdująca się w National Archives w Saint Louis (USA) liczy 1300 stron dokumentów, lecz niewiele z nich dotyczy „katastrofy” samochodowej, a właściwie „katastrof”, jakich doznał generał Patton. Pięć raportów wojskowych sporządzonych bezpośrednio na miejscu wypadku zniknęło bezpowrotnie tuż po ich przekazniu do National Archives. Dlaczego? Na to pytanie odpowiada m.in. pisarz Robert Wilcox w książce „Target Patton”. Dramat generała G. Pattona rozegrał się 9 grudnia 1945 roku, kiedy z szefem swojego sztabu wyruszył na polowanie na bażanty w okolicach Mannheim. W drodze, tuż po minięciu przejazdu kolejowego, dwutonowa ciężarówka armii amerykańskiej uderzyła w sztabowy samochód generała Pattona marki cadillac. Generał doznał niewielkiego obrażenia szyi – albo od wystrzelonego pocisku, albo, co mniej prawdopodobne, od uderzenia. W sumie te obrażenia nie były poważne. Nic się nie stało także kierowcy Horace Woodringowi i szefowi sztabu Pattona – generałowi Hap Gay’owi. Przybyła karetka pogotowia wojskowego, ale zabrała tylko generała Pattona, bo ci dwaj nie wymagali żadnej pomocy szpitalnej. Tymczasem wkrótce po wyruszeniu karetki, doszło do kolejnej „kolizji”: uderzyła w nią inna dwutonowa ciężarówka wojskowa! Tym razem generał Patton doznał poważniejszych kontuzji, w sumie jednak nie zagrażających jego życiu. Nie aresztowano kierowców obydwu ciężarówek, co było czymś niepojętym choćby z uwagi na rangę poszkodowanego generała. Mało tego – nie ujawniono nawet ich personaliów, chociaż kierowca generała Pattona zeznał, iż pierwsza ciężarówka oczekiwała na nich na poboczu drogi, kiedy ruszyli sprzed przejazdu kolejowego. W późniejszym czasie, były agent wywiadu Ladislas Farago oświadczył, że kierowca pierwszej ciężarówki – Robert Tompson, którego tuż po wypadku błyskawicznie przeniesiono do Londynu (zanim mógł był poddany przesłuchaniu) – nie posiadał zezwolenia na kierowanie pojazdami samochodowym, nadto przewoził dwóch tajemniczych pasażerów, co było kolejnym na-ruszeniem regulaminu w wojsku amerykańskim. Ladislas Farago ujawnił także, iż spory tłum składający się głównie z personelu wojskowego, pojawił się na miejscu wydarzenia. Po przewiezieniu generała Pattona do szpitala, był on jeszcze w stanie odbyć rozmowę telefoniczną ze swoją żoną w Ameryce. Prosił ją usilnie, aby go zabrała ze szpitala, natychmiast, ponieważ: „Oni zamierzają mnie tutaj zabić!”. Wykonali to 21 grudnia 1945 roku. Tego dnia stwierdzono śmierć generała Pattona na skutek embolii – zatoru naczyń krwionośnych – skrzepu krwi, który jest śmiertelny, jeżeli zakrzep dotrze do ważnej aorty (a nam przypomina to śmierć ważnego świadka – domniemanego mordercy Krzysztofa Olewnika). Nie tylko armia amerykańska nie przeprowadziła dochodzenia w sprawie „wypadku drogowego” (skąd my to znamy!) – ale nie zadawano też żadnych pytań w sprawie tej „embolii”, która zabiła generała Pattona. Zwłoki generała Pattona nigdy nie powróciły do USA – jego ojczyzny. Nigdy nie przeprowadzono na nich medycznej autopsji! Kiedy gen. Patton, który już w czasie natarcia na kierunku berlińskim wykazywał naganny pośpiech, ponownie podpadł amerykańskim żydobolszewikom, pospolicie nazywanych „komunistami”. Objął, bowiem w październiku 1945 roku dowództwo nad strefą okupacyjną Niemiec, zajętą przez zachodnich aliantów. To właśnie wtedy uświadomił sobie prawdziwą przyczynę drugiej wojny światowej, zwłaszcza dramatu Europy. Ten bohater wojenny wyrażał swoje oburzenie wobec brutalnego traktowania cywilnej ludności Niemiec przez aliantów. Apelował do sfer wojskowych o stworzenie silnych Niemiec, po to aby powstrzymać podbój wschodniej Europy przez żydobolszewię sowiecką. Im bardzie poznawał w praktyce okupacyjnej sowieckich Żydów, tym silniejsze było jego przekonanie, że jedynie słuszną metodą postępowania jest zduszenie komunizmu w ogóle, a zwłaszcza w środku Europy, gdy tylko nadarzy się stosowna okazja, włącznie z militarnym rozwiąza-niem. Niestety, Patton został „zneutralizowany” przez żydowskich doradców Roosevelta: Henry Morgenthau i Bernarda Barucha. Sterując swoim ciężko już chorym pobratymcem Rooseveltem, realizowali oni powojenne zobowiązania wobec żydosowietów. Walka żydostwa z generałem Pattonem wzmogła się, kiedy odmówił wyrzucania na bruk niemieckich cywilów z ich domów i mieszkań, które brutalnie zajmowali „przesiedleńcy”. Ogromną ich większość stanowili Żydzi sowieccy. Nie byli to „przesiedleńcy” tylko Żydzi zbiegli do Niemiec z Polski i sowieckiego raju. Oto wpis generała Pattona w jego kieszonkowym pamiętniku (z którym nigdy się nie rozstawał), pod datą 17 września 1945 roku:

Wirus uwolniony przez Morgenthau i Barucha przeciwko wszystkim Niemcom, jest semicką zemstą. Teraz wydano mi rozkaz usunięcia niemieckich cywilów z ich domów, w celu zasiedlenia przez „przesiedleńców”. Wygląda na to, że ten rozkaz ma na celu ukaranie niemieckiego narodu, a nie poszczególnych Niemców. Jest to przeciwne mojemu sumieniu, żeby wyrzucać kogoś z jego domu bez należytego procesu prawnego. Ci, wydający takie rozkazy, uważają się za istoty ludzkie, ale nimi nie są! Dotyczy to przede wszystkim Żydów, którzy zatracili wszelkie poczucie przyzwoitości, załatwiając się na podłogi, pokazując, że stoją niżej niż zwierzęta! Odkąd generał Patton postawił znak równania między „komunistami” i Żydami, jego los był przesądzony. „Amerykańska” prasa rozpętała na niego zmasowaną kampanię oszczerstw. Przedstawiano go jako „umiarkowanego nazistę”, a taka pieczęć oznaczała moralne unicestwienie. Jak się okaże za kilka miesięcy – także unicestwienie fizyczne. Generał Patton nosił przy sobie mały notatnik: „Mam małą czarną książeczkę w mojej kieszeni – powiedział – i kiedy wrócę do domu, zamierzam rozpętać piekło!” Powiedział o to jedno zdanie za dużo! Żydobolszewizm amerykański postarał się, aby Patton nigdy nie wrócił do Ameryki. Ani żywy, ani nawet martwy! Wspomniany pisarz Robert Wilcox w swojej książce „Target Patton” (Cel Patton) opisuje swoje rozmowy ze snajperem z czasów drugiej wojny światowej – Douglasem Bazataem. To libański Żyd, zapewne sefardyjski a nie wschodni czyli chazarski: u Żydów sefardyjskich – prawdziwych Żydów – chyba jeszcze tlą się resztki sumienia, godności, honoru. Cechuje ich skrywana pogarda wobec aszkenazyjskiej hołoty: w niektórych miastach Niemiec przed wojną, „sefardim” żądali od miejscowych władz wydzielenia dla nich osobnych synagog! Tenże snajper Douglas Bazat (zmarł w 1999 roku), wobec pogarszającego się zdrowia był dręczony wyrzutami sumienia. Wtedy ujawnił Wilcoxowi, jak zainscenizował wypadek drogowy z udziałem generała Pattona. Użył wojskowej ciężarówki do staranowania cadillaca Pattona. Następnie wystrzelił w kierunku generała pocisk o małej prędkości i sile przebicia. Pocisk utkwił w szyi generała, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Teoria obrażeń spowodowanych zderzeniem była nieprawdopodobna, bowiem obydwa pojazdy dopiero ruszyły – cadillac Pattona po minięciu przejazdu kolejowego, a ciężarówka Bazata – z pobocza. Minęło pół wieku, Bazat był chory, czuł swój zbliżający się koniec, więc otwarcie opowiedział Wilcoxowi, że rozkaz „uciszenia Pattona” został wydany przez szefa OSS (poprzednika CIA) generała Billa Donovana – „Dzikiego Billa”, który utrzymywał bliskie i rozległe kontakty z komunistycznymi – czytaj żydowskimi – oficerami amerykańskiego wywiadu. Donovan zlecając mu wykonanie zamachu, powiedział do Bazata:

Mamy okropny kłopot („Straszną sytuację”) z tym wielkim patriotą! Jest on poza naszą kontrolą. Musimy zapobiec, aby nie zrujnował wszystkiego, co aliantom udało się dotąd osiągnąć. Bazat powiedział to samo podczas jego odczytu dla grupy około 450 członków OSS w hotelu Hilton w Waszyngtonie, 25 września 1979 roku. Usłyszeli od niego:

Wiele wysoko postawionych person wojskowych nienawidziło Pattona. Wiem, kto go zabił, ponieważ zostałem wynajęty przez generała Williama Donovana za 10 000 dolarów, aby zainscenizować wypadek. Ale kiedy Patton nie zginął w wypadku, był trzymany w szpitalnej izolatce, gdzie zabito go przy pomocy zastrzyku. Istnieje niemal pewność, że Donovan był kryptożydem. Jego matka – Anna Letitia Donovan była prawdopodobnie Żydówką. Jej imiona: „Anna Letitia” to typowe imiona żydowskie, ale zupełnie nietypowe, jako imiona irlandzkie. Nadto, kariera Donowana, jako prawnika na Wall Street, jego zażyłość z wewnętrznym kręgiem Żydów z najbliższego otoczenia prezydenta Roosevelta, jego rola asystenta żydowskiego sędziego Samuela Rosenmana na Procesie Norymberskim – wzmacniają przesłanki o żydowskiej tożsamości Donovana, albo, co najmniej o jego służalczym filosemityzmie (raczej filożydzizmie). To one powaliły wielkiego amerykańskiego bohatera, generała Pattona. Czy nie jest znamienne to, że chociaż Bazat „wyspowiadał się” publicznie przed 450 funkcjonariuszami OSS i pisarzem R. Wilcoxem – ta zbrodnia jest nadal znana tylko koneserom tajemnic drugiej wojny światowej? Czy z dramatu generała Pattona mogą płynąc jakieś nauki /nauczki/ dla wszystkich, którzy idą pod prąd chazarskim okupantom narodów świata? Mogą. I to jakie!

Po pierwsze – zastosowano już wtedy, dziś już banalny zamach samochodowy – kolizję z ciężarówkami. Gdyby wtedy istniały dzisiejsze tiry, byłoby po Pattonie już przy pierwszym zderzeniu.

Po drugie – w zbrodni „Ameryki na Ameryce”, czyli masakrze trzech tysięcy osób w wieżach nowojorskich jedenastego września 2001 roku, musiało wziąć udział dziesiątki jeśli nie kilkuset sprawców. Co to może oznaczać? A to, że kiedyś, może pod koniec życia, ich sumienia zaczną ich szczypać i wyjawią to, co wiedzą w ramach ich udziału w tej zbrodni

Ta sama przesłanka pozwala przypuszczać, że kiedyś, może za 20, może za 30 lat „puszczą farbę” jacyś współsprawcy zbrodni smoleńskiej! Zapewne kilku z nich przedtem zginie w niewyjaśnionych okolicznościach…

Nadesłał p. PiotrX

16 sierpnia 2011 "Wojsko nowe nie może chodzić w starych butach" - twierdzi pan były minister obrony narodowej, pan Bogdan Klich z Platformy Obywatelskiej, którego wielką zasługą było rozłożenie polskiej armii do reszty. O buty mniejsza.. Teraz jego miejsce zajął pan Tomasz Siemoniak, młody człowiek 44 lata, ale już z niejednego pieca chleb jadł; był już nawet w ministerstwie obrony narodowej… pracował w biurze prasowym,(???), a tam mógł sobie poczytać o stanie polskiej armii, już wtedy, za rządów pana Janusza Onyszkiewicza. Ale chyba nie czytał dokładnie, bo nic mi nie wiadomo, żeby protestował przeciwko staczającej się sytuacji polskiej armii.. Był wtedy związany z Unią Wolności.. Dzisiaj będzie robił reformy w ministerstwie i polskiej armii- dwa miesiące przed wyborami parlamentarnymi.. Bo gdyby panu premierowi Donaldowi Tuskowi chodziło o prawdziwe reformy, to na to stanowisko, nawet przed wyborami, mianowałby kogoś, kto się na czymkolwiek dotyczącym armii zna- na przykład pan generał Waldemar Skrzypczak.. I nie byłyby te dwa miesiące zamarnowane.. A tak???? Pracownik biura prasowego będzie robił reformy.. Czy ja mam belkę w oku? Pan profesor Belka zresztą też żadnych reform nie robił- wprowadził jednie podatek od naszych oszczędności, to znaczy dla tych 20% Polaków, którzy jeszcze je mają.. Podnoszenie w Polsce podatków nie jest prawnym przestępstwem i dlatego rządzące od dwudziestu lat Polską” elity”, robią to systematycznie - w nowym Roku Pańskim – szykują nowe. Tak jak zakazane jest na przykład rzucanie śnieżką w mieście Belton, w stanie Missouri, albo tankowanie samodzielne benzyny w New Jersey i Oregonie, albo w Massachusetts- zabrania się niszczenia kartonów z mlekiem. Na razie o tym nie jest głośno - bo rozumiecie państwo- wyborcze bachanalia.. Ma być wesoło i radośnie; będą pikniki, i spotkania przedwyborcze; już działacze Platformy Obywatelskiej chodzą po domach popołudniami przeszkadzając wyborcom w odpoczynku i domowych sprawach,, przekonując, że to co wyprawiali z naszym krajem przez ostatnich cztery lata- to dobrze, a będzie jeszcze lepiej, jak lud otumaniony, da im jeszcze cztery.. Żeby zatopili nas- i cały kraj.. Tymi wariackimi rządami.. Bo jak nazwać to, co robili z nami przez ostatnich cztery lata? Pan Tomasz Siemoniak, oprócz tego, co robił u pana Janusza Onyszkiewicza, który za żonę pojął wnuczkę Józefa Piłsudskiego, u którego prasował, był też w telewizji państwowej i publicznej zarazem, szefem pierwszego programu TVP Propaganda 1. Był też zastępcą pana prezydenta Pawła Piskorskiego, z którym tak walczyła pani Julia Pitera, pełnomocniczka, nie pełnomocnik rządu do walki z korupcją.. Wtedy rzeczywiście walczyła, a była tylko radną Warszawy, dzisiaj jest nawet pełnomocnikiem do walki z korupcją w całej Polsce i co? Jak to powiedział raper Liroy? Nie będę przypominał, bo to brzydkie słowo.. Potem pan Tomasz Siemoniak trafił do MSWiA, był też wicemarszałkiem województwa mazowieckiego.. Po przejściu przez KLD, UW, PO, MSWIA - na pewno jest zaufanym człowiekiem, któremu pan Donald Tusk- premier – może w pełni zaufać.,. Każdy, kto przejdzie przez pracę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji- zostaje zaufanym człowiekiem do końca życia.. Co tam jest takiego w tym ministerstwie, że jak człowiek się o nie otrze- ma zapewniony byt do kończ życia..? Pracował i u pana Grzegorza Schetyny i u pana Leszka Millera. Laureata Orderu Uśmiechu.. Gdy ten był szefem MSWiA.. „Afera Michnika” zwana „ aferą Rywina, „ afera starachowicka”- to te czasy.. Ile od tego czasu się wydarzyło? Ile dobrego- ma się rozumieć.. I dla nas! No i dla nich najwięcej.. Bo rządy socjaldemokracji, to takie rządy jak je określił pan Janusz Korwin- Mikke, to rządy”, w których, gdy mam trzy krowy, rząd skupuje ode mnie mleko i rozdaje za darmo w szkołach gdzie dzieci wylewają je do zlewu”(!!!!) To takie rządy- i to jest prawda.. A rządy „liberałów”? To takie rządy, gdzie rząd zabiera jednym, trochę daje innym, a resztę zatrzymuje dla siebie.. I jeszcze rozbudowuje armię tych, co innym zabierają owoce ich pracy.. No i lata samolotem w każdy weekend nad morze za 50 000 złotych, żeby odpocząć od ciężaru rządzenia.. A wielki to ciężar.. Ile trzeba się nagłowić, żeby się utrzymać pośród klik, podskórnych wpływów, rekinów, frakcji.. To jest ciężka praca.. Tak ciężka jak wprowadzenie kilka lat temu do herbu Leżajska, oprócz krzyża lotaryńskiego- cyrkla, wagi i laski pogańskiego Hermesa.(????) Po co cyrkiel w herbie miasta Leżajska? Co będą tam odmierzać tym cyrklem? No i laska Hermesa.. Nie wyobrażam sobie bez niej herbu Leżajska. A propos zmian w herbach i hymnach: w Austrii socjaldemokraci, ludowcy i Zieloni porozumieli się w sprawie zmiany hymnu państwowego w ramach równouprawnienia kobiet i mężczyzn. Chodzi o wprowadzenie do hymnu słowa” córy”, bo w aktualnym hymnie jest :”Tyś ojczyzną wielkich synów”- już abstrahując od faktu, że Austria dała Niemcom wielu ss-manów w rządach narodowych –socjalistów - wybitnych synów Austrii.. Po zmianie będzie „Tyś ojczyzną wielkich synów i cór”. Nie wiem tylko, czy najpierw będą „córy „, czy najpierw-„synowie”. Jak nasi równouprawniający się zorientują, że powstał nowy pomysł w Austrii, to i w naszym hymnie zrobią postępowe zmiany..” Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polkami i Polakami”.. Czy najpierw Polakami, czy najpierw Polkami- nad tym kilka lat debatować będzie Sejm.. Przy akceptacji demokratycznego Senatu.. A potem wezmą się za modlitwę.. Zamiast” Ojcze nasz” – będzie”: Matko nasza”, albo - po osiągnięciu demokratycznego konsensusu będzie: „Matko nasza i Ojcze nasz”.. A do nieba będziemy szli z razem z „Matką Niebieską.”. W każdym razie jak już pan Tomasz Siemoniak, znający się bardziej na propagandzie i służbie w MSWIA niż na wojsku, został już szefem całej tej biurokracji MON-owskiej, której przybyło od czasu jak Platforma Obywatelska objęła rządy- około 100 osób- to nie jest wiele, w porównaniu ze 100 000 w całym kraju, to mam nadzieję, że w końcu uda się zakończyć budowę korwety, której budowa trwa już 10 lat(!!!!) Zaczęli jej budowę za rządów profesora Jerzego Buzka, trzeba przyznać, że człowieka z charyzmą i obowiązkowego honorowego „obywatela” Warszawy, poprzez rządy Prawa i Sprawiedliwości, i rządy” liberałów” z Platformy Obywatelskiej, a skończą, jak pani Angela Merkel pozwoli.. Gdzieś w roku 2020, jak już Polska zupełnie zniknie z mapy Europy, i dzieci będą pytały ojców patrząc na mapę: „tatusiów, czy tutaj była Polska?” Jeżeli oczywiście, dzieci będą jeszcze rodziców i będą mogły mówić słowa ” tata”, „mama”, a rodzice zwracać się do siebie słowami ”mąż” i „żona”.. Czy to nie będzie dyskryminacja?? A korweta będzie w składzie Kriegsmarine, dawniej - Reichsmarine.. Ciekawostka: ostatnim dowódcą Kriegsmarine, zlikwidowanej w 1945 roku, był generaladmiral Walter Warzecha. Czy może ma on coś wspólnego z komentatorem niemieckiego „Faktu” w wersji polskiej, panem redaktorem Łukaszem Warzechą? Dawniej publicystą „Myśli Polskiej”.. Pisma neoendeckiego, które czytam z ciekawości, obok innych pism.. „Wojsko nowe nie może chodzić w starych butach”.. To oczywiście prawda, ale w 1989 roku było 400 000 wojska, a dzisiaj 87 tysięcy, w tym szeregowych i podoficerów około 50 000. Reszta to biurokracja i cywile.. W tym te 2500 w Afganistanie - to jest najbardziej przygotowana i wyposażona grupa.. Bo żeby mieć wojsko, to nie wystarczy zmienić im buty na nowe.. Nowym butem można najwyżej rzucić w ministra Bogdana Klicha podczas konferencji prasowej, tak jak rzucono w prezydenta Busha, podczas jego konferencji prasowej.. Prezydent Bush junior się uchylił.. Ciekawe, czy zdążyłby się uchylić pan minister Bogdan Klich?? Tak jak uchyla się od odpowiedzi na pytanie, kto rozłożył polska armię? I w imię czyich interesów? WJR

Czy Sikorski wiedział o planowanym zamachu na ś.p. Lecha Kaczyńskiego? Nasz – a raczej wasz, platformerski narodzie – minister spraw zagranicznych III RP, w zapale tłumaczenia się ze swoich wypowiedzi, (co byłoby jeszcze do zniesienia, gdyby je wypowiadał minister spraw zagranicznych Rosji), mimochodem przyznał się do swojej odpowiedzialności za katastrofę pod Smoleńskiem. Udzielając wywiadu w Onecie (portal GW), Sikorski został wprost o to zapytany: – Nie czuł się pan nigdy współodpowiedzialny za tę katastrofę, jak uważa Jarosław Kaczyński i PiS? – pyta Jacek Nizinkiewicz. - Publicznie – w programie Tomasza Lisa – prosiłem prezydenta Kaczyńskiego, aby jechał tego roku do Charkowa i Miednoje. Wiem, że podobnie argumentowali niektórzy jego współpracownicy. Szkoda, że nie usłuchał. A wyborca niech wyciągnie wnioski, czy losy Polski można powierzyć ludziom, którzy przez wiele miesięcy rzucali absurdalne oskarżenia i szafowali hipotezami o sztucznej mgle, helu, bombie próżniowej, Tutce, jako o bombowcu strategicznym, dobijaniu rannych itd. – publicznie odpowiada minister w rządzie Tuska. Dziennikarz, prowadzący wywiad z Sikorskim nie pyta jednak dalej, skąd polski minister miał wiedzę i jaka to była wiedza, o śmiertelnej groźbie lotu do Katynia właśnie w dniu 10 kwietnia 2010 roku - przed czym Sikorski przestrzegał Prezydenta - zalecając lot do Charkowa i Miednoje? Przecież to także na Sikorskim spoczywał obowiązek takiego przygotowania wizyty Prezydenta RP w Katyniu, by uniknąć jakichkolwiek niebezpieczeństw! A w jakim to kraju minister informuje Prezydenta o grożącym mu niebezpieczeństwie, poprzez media??? Teraz dowiadujemy się, że min. Sikorski nie tylko wiedział o śmiertelnym zagrożeniu, ale także – uczestniczył z Rosjanami w jakiś ustaleniach, o których w ogóle nie informował śp. Lecha Kaczyńskiego – łamiąc w ten sposób Konstytucję RP! Na słowa Sikorskiego zareagował, bowiem były podsekretarz stanu w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Andrzej Duda, który oświadczył: „Sikorski i Donald Tusk nie tylko przekroczyli wszelkie granice podłości. Układając się z Rosjanami bez wiedzy śp. prezydenta złamali konstytucję - napisał na Twitterze Andrzej Duda, w reakcji na powyższe słowa szefa MSZ. Ponadto, Duda zarzuca szefowi MSZ, że ten od września 2009 roku rozmawiał z Rosjanami o przygotowaniu wizyty Donalda Tuska w Katyniu i nie informował o tym prezydenta. – Takiej informacji śp. pan prezydent nigdy nie otrzymał, a sprawa wizyty w Katyniu dotyczyła jego urzędu i polskiej racji stanu! Informowanie prezydenta o rozmowach z Rosjanami to był obowiązek Sikorskiego wynikający z konstytucji (preambuła i art. 133 ust. 3) - pisze Duda na swoim profilu w serwisie Twitter.

Każdy, zachowujący jeszcze resztki samodzielnego myślenia wyborca, powinien wyciągnąć logiczne wnioski z tych sensacyjnych informacji, ujawnionych przez samego Sikorskiego, który – wbrew Konstytucji – de facto spiskował z Rosjanami, przygotowując razem z nimi wizytę nie Prezydenta, ale Donalda Tuska w Katyniu! Jeśli dodamy, że wizyta Tuska w Katyniu była odpowiedzią na nagłe zaproszenie, wystosowane przez Władimira Putina do premiera polskiego rządu, co wiązało się z nagłym rozdzieleniem obu wizyt w Katyniu, a także samych uroczystości z okazji 70 rocznicy mordu w Katyniu – to już ten fakt powinien wzbudzić zainteresowanie prokuratury. W tych „negocjacjach” z Rosją w sprawie rozdziału uroczystości w Katyniu na dwie, uczestniczył przecież sam Donald Tusk i to na długo przed telefonem Putina do Tuska w dniu 3 lutego 2010r. Po telefonie Putina do Tuska – oficjalnie poinformował o tym rzecznik Graś, mówiąc: „Problem uroczystości w Katyniu był tematem rozmowy podczas spotkania w Sopocie. Ustalenia tej rozmowy się w ten sposób materializują”. Tak, więc już wtedy, 31 sierpnia 2009 roku w Sopocie – Tusk z Putinem rozmawiali o „problemie uroczystości” w Katyniu, w której zapowiadał wziąć udział śp. Lech Kaczyński. I jak stwierdza sam Graś, telefoniczne zaproszenie Tuska w dniu 3 lutego 2010 roku, nie tylko rozwiązało ten „problem”, ale także stanowiło „zmaterializowanie się ustaleń rozmowy” Tuska z Putinem w Sopocie…. Zaproszenie Tuska przez Putina, było – zgodnie z zasadami logiki i wynikających ze słów Sikorskiego i Grasia informacji – misternym planem, przygotowywanym w tajemnicy przed śp. Lechem Kaczyńskim. Kancelaria Prezydenta już w dniu 27 stycznia 2010 roku poinformowała MSZ, rosyjską ambasadę, protokół dyplomatyczny i kancelarię premiera o tym, że prezydent wybiera się do Katynia. Telefoniczne zaproszenie Tuska w dniu 3 lutego 2010 roku, dało, więc oręż wszystkim, którzy w tym tajnym procederze rozdziału wizyt uczestniczyli (świadomie, lub nieświadomie) – do dalszych ataków na znienawidzonego prezydenta, który „wpycha się” na uroczystości katyńskie. Konsekwencją zaproszenia Tuska przez Putina, o czym peany wznosił obecny w lutym 2010 r. w Moskwie marszałek senatu Bogdan Borusewicz („Zaproszenie przez Władimira Putina na uroczystości do Katynia premiera Donalda Tuska stanowi zupełnie nową, jakość w stosunkach polsko-rosyjskich. Ona zmienia postrzeganie zarówno Rosji w Polsce, jak i Polski w Rosji”) – stało się fundamentem „nowej jakości w stosunkach polsko-rosyjskich”, gdy po katastrofie TU-154 M Tusk oddał śledztwo w sprawie tej katastrofy w ręce Putina i Rosjan. Tę „nową jakość” znaliśmy wprawdzie już w satelickim PRL-u, jednak jak swoiste proroctwo, brzmią do dziś słowa tow. Nałęcza, który tokując o spotkaniu Tusk- Putin w Katyniu powiedział: „dla wizyty Putina w Katyniu – człowieka „z resortu, który robił Katyń” – „powinniśmy (…) złożyć każdą ofiarę”…. A może Nałęcz też miał jakąś wiedzę, o planowanym złożeniu „ofiary” na ołtarzu stosunków z Rosją?…. Jaką „ofiarę” rząd Tuska jeszcze złożył Rosji, poza wymianą załogi Tu-154M i wysłaniem do „obsługi” prezydenta „człowieka z resortu, który robił PRL”, czyli Tomasza Turowskiego? Były agent PRL-u w Watykanie wielokrotnie publicznie chwalił się, że wysokie stanowisko w naszej placówce w stolicy Rosji (ambasador – minister pełnomocny) załatwił dla niego ówczesny marszałek Sejmu RP, obecny prezydent Bronisław Komorowski…, Jaką „ofiarę” rząd Tuska i min. Sikorski złożyli Rosji i Putinowi – nie domagając się zwrotu czarnych skrzynek i wraku samolotu? Jaką „ofiarę” rząd Tuska i min. Sikorski złożyli nie domagając się zbadania okoliczności „naprowadzania” samolotu TU-154 M przez „wieżę” na lotnisku w Smoleńsku, – o czym milczy raport Millera? O serwilizmie, a może i strachu Sikorskiego, by się nie narazić Moskwie – świadczy jego wywiad dla Onetu pl. , w którym minister spraw zagranicznych III RP zapytany, czy według niego kontrolerzy rosyjscy nie są współwinni tej katastrofy – odpowiada -nie odpowiadając na zadane mu pytanie: – „Raport odpowiada na wszystkie pytania i przedstawia wiarygodne wyjaśnienia” Problem w tym, że raport w najmniejszym stopniu nie odpowiada na podstawowe pytania, dotyczące tego, co się działo w „wieży” lotniska: kto w tej „wieży” odpowiadał za naprowadzenie samolotu, kto z kim się komunikował w trakcie „naprowadzania” samolotu – oprócz załogi samolotu. Wiadomo przecież, że kontrolerom ktoś z zewnątrz wydawał rozkazy – wiadomo też, że samolot nie był na ścieżce dochodzenia do lotniska, a komenda „uchod” padła wtedy, gdy samolot był w zagłębieniu terenu i nic już nie można było zrobić…

Kapitan Nemo

Człowiek z cienia Miał związki z firmami handlującymi bronią, ludźmi z wojskowego wywiadu PRL i rozliczne kontakty w Rosji, na Białorusi i Ukrainie. Jego biznesową działalnością na Wschodzie interesowały się służby specjalne i prokuratura, co nie przeszkodziło mu uczestniczyć w życiu politycznym kraju. Janusz Maksymiuk, bo o nim mowa, przez wielu lat był najbliższym i najbardziej zaufanym współpracownikiem Andrzeja Leppera. - Gdyby Samoobrona nie mogła startować w wyborach pod własnym szyldem, Andrzej Lepper zamierzał ogłosić poparcie dla PiS – powiedział kilka dni po śmierci swojego lidera w wywiadzie dla „Kuriera Lubelskiego” Bogusław Warchulski, pełnomocnik wyborczy Samoobrony w okręgu lubelskim, członek rady krajowej tej partii. Ten pomysł nie przez wszystkich był przyjmowany z entuzjazmem – Janusz Maksymiuk, zaciekły krytyk rozwiązania WSI był przeciwny sojuszom z PiS, co już widać było w przeszłości. Wrzesień 2006. Janusz Maksymiuk kontaktuje Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego - dziennikarzy TVN z posłanką Samoobrony Renatą Beger. W jej pokoju zostaje zainstalowany sprzęt prywatnej stacji, na którym będzie nagrana rozmowa posłanki Samoobrony z Adamem Lipińskim, posłem PiS. Rozmowa jest emitowana tuż przed północą 26 września – negocjacje polityczne są przedstawione, jako „korupcja polityczna”. Po północy w Sejmie szef Platformy Obywatelskiej Donald Tusk i przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej Wojciech Olejniczak żądają natychmiastowego zwołania posiedzenia Sejmu, na którym miałby być rozpatrywany wniosek o samorozwiązanie Sejmu. Domagają się również dymisji rządu Jarosława Kaczyńskiego. Przed Sejmem „spontanicznie” zbiera się kilkaset osób w proteście przeciw rządowi Jarosława Kaczyńskiego. Mimo medialnej nagonki prezes PiS pozostaje na stanowisku premiera. To wydarzenie pokazuje, że Janusz Maksymiuk, który pozornie w polityce odgrywał drugoplanowe role, w rzeczywistości był kreatorem wydarzeń.

Kółka rolnicze w handlu bronią W latach 80. Janusz Maksymiuk był działaczem Krajowego Związku Kółek i Organizacji Rolniczych. Tuż przed obradami Okrągłego Stołu stanął na czele Rady Głównej KZKiOR i zaraz po tym zasiadł w podzespole do spraw rolnictwa. Niemal w tym samym czasie powstała nikomu nieznana spółka Cenrex. Udziałowcami było Ministerstwo Współpracy Gospodarczej z Zagranicą oraz Wojewódzki Związek Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych w Warszawie. Dyrektorem „Cenrex-u” został były oficer II Zarządu Sztabu Generalnego Jerzy Dembowski. Zastępcami jego byli Marek Cisek i Janusz Grądziel. Spółka miała koncesję na obrót sprzętem specjalnym, czyli na handel bronią. Według Raportu z weryfikacji WSI do Cenrex-u trafiło mienie wyprowadzone z państwowej firmy – Centralnego Zarządu Inżynierii. Do 1989 r. monopol na handel bronią posiadał właśnie Centralny Zarząd Inżynierii, usytuowany w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, a następnie w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą.

Po wejściu w życie ustawy o działalności gospodarczej w 1989 r. zmieniono zakres kompetencji CZInż. i działalność handlową związaną z międzynarodowym obrotem bronią podjęły spółki prawa handlowego „CENZIN” oraz „CENREX”, którym 20 procent udziałów miał WZRKiOR nadzorowany przez Janusza Maksymiuka. Co ciekawe, dyrektor Cenrex-u Jerzy Dembowski został wytypowany do handlu bronią przez płk Konstantego Malejczyka w latach PRL m. in. szefa niezwykle groźnego oddziału „Y” Zarządu II Sztabu Generalnego, zamieszanego m.in. w aferę FOZZ a w latach 90 szefa Wojskowych Służb Informacyjnych. Konstanty Malejczyk przeszedł specjalne przeszkolenie GRU i – jak wynika z Raportu z weryfikacji WSI - był osobiście zaangażowany w prowadzenie agentury w mediach publicznych i komercyjnych.

Doradca z WSI To właśnie dzięki Januszowi Maksymiukowi były szef Wojskowych Służb Informacyjnych został nieformalnym doradcą Andrzeja Leppera. Konstanty Malejczyk, który nigdy nie przyznał się do oficjalnych związków z Samoobroną, prywatnie jest dobrym znajomym Janusza Maksymiuka. Ważna rolę w obsłudze prawnej Samoobrony odgrywała kancelaria prawna Ryszarda Kucińskiego, który zmarł 26 mają tego roku. W poprzednim numerze „Gazety Polskiej” pisaliśmy o tym, że Kuciński był zaufanym prawnikiem Andrzeja Leppera – w jego kancelarii pracowały córki szefa Samoobrony oraz Konstantego Malejczyka. Janusz Maksymiuk do dziś ma doskonałe kontakty z funkcjonariuszami wojskowych służb specjalnych. Nie ma w tym nic dziwnego – w latach 90 zasiadał w radzie fundacji Pro Civili. Założona w 1994 roku r. przez dwóch obywateli austriackich fundacja była faktycznie przykrywką do nielegalnych operacji finansowych WSI. Jedną z takich transakcji było zaangażowanie fundacji w handel dyskietką z programem Axis. W rzeczywistości program nigdy nie istniał, a operacje finansowe służyły do uwiarygodnienia zdolności kredytowej firm - krzaków - także założonych przez WSI - z którymi fundacja prowadziła interesy. Zabezpieczeniem jednego z kredytów była warta majątek trucizna uzyskiwana z jadu pszczelego - melityna, która została przemycona do Polski przez oficerów WSI z Rosji lub Ukrainy. Melityna ma śmiertelne działanie – wywołuje objawy podobne do zawału i jest praktycznie niewykrywalna już kilka godzin po zgonie. Trucizna, jako zabezpieczenie kredytów trafiła do sejfu PKO, a sprawą zajęła się prokuratura.

Wschodnie interesy Od wielu lat partnerem biznesowym Janusza Maksymiuka jest Kazimierz Zdunowski - jeszcze w 2010 roku wspólnie zasiadali w spółce Gold Max. W końcu lat 90. gdy byli jeszcze działaczami Krajowego Związku Rolników, Kółek Rolniczych i Organizacji Rolniczych Związek powołał spółkę Towarzystwo Gospodarcze Polkar. Jej prezesem został Kazimierz Zdunowski, a szefem rady nadzorczej Janusz Maksymiuk. Wśród członków zarządu spółki znalazł się między innymi działacz SLD Irmindo Bocheń, niegdyś pozbawiony immunitetu poselskiego za fałszerstwo. Spółka wygrała przetarg na eksport półtusz wieprzowych, rozpisany przez Agencję Rynku Rolnego. Przetarg ogłoszono w 1999 r., po protestach rolników przeciwko spadkowi cen mięsa. Rolniczymi blokadami dowodzili wówczas m.in. Andrzej Lepper z Samoobrony Janusz Maksymiuk. Jego kontakty z Samoobroną datują się od 1993 r., kiedy jako poseł postał wytypowany przez Sejm do rozmów z protestującymi rolnikami. Polkar zrobił złoty interes - wadium w wysokości 500 tysięcy złotych, czyli około 150-ciu tysięcy dolarów wpłaciła rosyjsko-białoruska spółka Capital and Business Management International SA z siedzibą w Genewie. Później okazało się, że spółka ta handlowała w Iraku za czasów reżimu Saddama Husseina białoruskimi traktorami. Ostatecznie Polkar nie zdołał wyeksportować kupionego mięsa w terminie, a w dodatku 844 tony półtusz zniknęły bez wieści. Warunki przetargu nie zostały spełnione, a wadium wpłacone przez rosyjsko-białoruską spółkę przepadło.

Tajne specjalnego znaczenia Ze znajdujących się w IPN dokumentów wynika, że Janusz Maksymiuk został zarejestrowany, jako TW Roman. W 2009 roku Sad Okręgowy we Wrocławiu uznał, że Maksymiuk złożył nieprawdziwe oświadczenie lustracyjne, m.in. na podstawie dokumentów oraz zeznań byłego funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa Czesława G., który stwierdził, że Maksymiuk podpisał zobowiązanie oraz że wiedział, że jest on funkcjonariuszem SB. Po raz pierwszy informacja o zarejestrowaniu Maksymiuka, jako tajnego współpracownika służb specjalnych pojawiła się w 1992 roku – znalazł się on na liście Antoniego Macierewicza, ministra spraw wewnętrznych w rządzie Jana Olszewskiego. Po uchwaleniu ustawy lustracyjnej Maksymiuk publicznie twierdził, że miał kontakty z SB, ale oficjalne, wynikające z jego funkcji: był dyrektorem PGR, zasiadał w radzie narodowej i był członkiem PZPR. W 2009 roku Sąd Apelacyjny we Wrocławiu uchylił wyrok w sprawie nieprawdziwego oświadczenia lustracyjnego Maksymiuka i sprawa wróciła do ponownego rozpoznania. Wielokrotnie usiłowaliśmy się skontaktować z byłym posłem Samoobrony, ale bez rezultatu. Dorota Kania

Komorowski ujawnia demontaż Wojska Polskiego przez Tuska. Warto zapoznać się z definicją „ jurgielt „, „jurgieltnicy” pod koniec XVIII wieku wprowadzenie stałej pensji, wypłacanej przez ambasadę rosyjską stało się jednym z nieformalnych fundamentów ustrojowych Rzeczypospolitej. Komorowski ujawnia demontaż Wojska Polskiego przez Tuska. Kaczyński ujawnił kiedyś rozmowę, która rzuca światło na mającą znamiona celowości sytuacje rozbrajania Rzeczpospolitej przez oligarchę politycznego Tuska i Platformę. Otóż młody, ale jak widać wiedzący już, co ma zrobić Tusk przyszedł do Kaczyńskiego z propozycją całkowitej likwidacji Armii, jako niepotrzebnej, bo NATO nas obroni. Kaczyński na propozycję Tuska nie przystał. Przypomnę, że likwidację wojska Rzeczpospolitej już przechodziliśmy. Skończyło się to budową najpierw protektoratu, kondominium a następnie likwidacja ”Potęgi„ jak nazywano Rzeczpospolitą, federację Litwy i Korony. Ówcześni oligarchowie, cyniczni, całkowicie zdemoralizowani, frymarczyli Rzeczpospolitą, byle utrzymać swoja pozycje polityczną. Ukuto nawet nazwę dla tej hołoty rządzącej, spychającej Rzeczpospolitą w „nierząd „.„Jurgieltnicy”. Wydaje mi się że warto przywrócić w języku debaty publicznej to zapomniane słowo, bo sytuacja, polska klasa polityczna, politycy i ich działania na rzecz krajów ościennych są bliźniaczo podobne. Zabójcza dla potężnego kraju była propaganda ówczesna, która działania likwidujące Wojsko Rzeczpospolitej argumentowała „ bezpieczeństwem „ gwarantowanym przez...obcych. Warto zapoznać się z definicją „ jurgielt „, „jurgieltnicy” ,którą podaję tutaj za wikipedią „Jurgielt (niem. Jahrgeld – pensja roczna)

1) zinstytucjonalizowana forma korupcji urzędników I Rzeczypospolitej przez mocarstwa ościenne w XVIII wieku.

Jakkolwiek już w XVI wieku opłacanie polskich polityków przez inne państwa nie było niczym wyjątkowym, to pod koniec XVIII wieku wprowadzenie stałej pensji, wypłacanej przez ambasadę rosyjską stało się jednym z nieformalnych fundamentów ustrojowych Rzeczypospolitej. Jak ujawniły dokumenty ambasady rosyjskiej, zdobyte przez Polaków w czasie insurekcji warszawskiej 1794 – najbliższe otoczenie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (nawet Adam Naruszewicz), pobierało stałą pensję od ambasadora rosyjskiego. Ten materiał dowodowy doprowadził do skazania na karę śmierci przywódców konfederacji targowickiej. Ukrytą formą oferowania korzyści majątkowych w zamian za służbę mogła być groźba cesarzowej Katarzyny II, która w czasie wojny polsko-rosyjskiej 1792 zagroziła Stanisławowi Augustowi, że jeżeli ten nie zaprzestanie walki, to ona nie spłaci wielomilionowych długów osobistych króla. Król Polski wkrótce przystąpił do Targowicy. (źródło)

Wrócę teraz do wystąpienia Komorowskiego z okazji święta Wojska Polskiego, w którym ukazał, obraz, co prawda niepełny głębokiego rozkładu armii. Komorowski ”Katastrofa smoleńska ujawniła istotne słabości obecnego, kształtowanego przez długie lata, systemu kierowania i dowodzenia Siłami Zbrojnymi. Słabość rodzi słabość. Pochodną był, więc brak skutecznego nadzoru nad wykonaniem decyzji, rozchwianie dyscypliny realizacyjnej, słabości w szkoleniu i wyposażeniu. „...”Stąd konieczna jest, w moim przekonaniu, integracja systemu kierowania i dowodzenia na szczeblu centralnym wokół trzech podstawowych funkcji: planowania strategicznego, dowodzenia bieżącego i dowodzenia operacyjnego. Stąd konieczne jest dowartościowanie systemu szkolenia wojskowego, konieczna jest odkładana od lat, a przewidziana wcześniej, reforma szkolnictwa wojskowego. Reforma zakładająca nie realizację akademickich ambicji środowiska cywilno – wojskowego, ale wychodząca naprzeciw potrzebom sił zbrojnych w zakresie źródła rzetelnego rzemiosła wojskowego. „...”Dzisiaj siły zbrojne są oceniane, w znacznej mierze, przez pryzmat dyskusji o przyczynach katastrofy smoleńskiej i poprzez ustalenia komisji pana ministra Millera. „...”za podjęcie tego wyzwania istotnego ze względu na konieczność odbudowy zaufania społecznego i wizerunku armii, jako sprawnego narzędzia państwa polskiego „...”Tak naprawdę, musimy mieć tego świadomość, że razem z wojskiem egzamin przechodzi dzisiaj także państwo zdające egzamin z cywilnej kontroli cywilnej odpowiedzialności za armię „...”...„Ważną grupę zadań operacyjnych stanowi udział w operacjach międzynarodowych poza granicami kraju. Ale stale trzeba pamiętać o żelaznej zasadzie właściwych proporcji: priorytet – to zadania związane z bezpośrednią obroną własnego kraju; wszystkie inne to zadania pomocnicze i wspierające „...„Albo opracujemy program etapowej naprawy Sił Zbrojnych RP albo oddamy się złudzeniom, że nastąpi cud. Ta druga droga mnie nie interesuje". Po przeszło 10 latach to stwierdzenie, w moim przekonaniu, jest nadal aktualne. „...”Ten właśnie trud i to poświęcenie to najlepsze świadectwo jak wiele Rzeczpospolita zawdzięcza swojej armii. Jej siła i ofiarność daje polskiemu państwu - wraz z członkostwem w najpotężniejszym Sojuszu, jakim jest NATO - poczucie bezpieczeństwa. To poczucie bezpieczeństwa, które przez setki lat było dojmującym brakiem. „...(źródło) Komorowski, co trzeba docenić przekazał nam obraz „nędzy i rozpaczy”, w jakich znajduje armia się pod rządami Tuska. Mówił o braku dowództwa, kierownictwa, zapaści w szkolnictwie wojskowym, brak kontroli cywilnej nad wojskiem, anarchii i braku integracji dowodzenia, braku zaufania społeczeństwa do wojska, o zapaści wymagającej naprawy Sił Zbrojnych RP, bo jak wynika z jego słów w razie wojny możemy liczyć nie na naszą armie, ale n a...cud. Nie powiedział tego dosłownie, ale o to dokładanie chodzi. Nie podoba mi się akcent propagandowy w wystąpieniu Komorowskiego, mający uspokoić społeczeństwo w sytuacji, gdy armia nie ma realnej zdolności bojowej i nikt, że jesteśmy jak nigdy w ciągu naszej ostatniej historii bezpieczni, bo ochroni nas.. NATO. Tusk systematycznie realizuje swój pomysł, jaki przedstawił Kaczyńskiemu likwidacji Polskich Sił Zbrojnych. Jest cierpliwy, metodyczny. Metodyczny w celowym nic nie robieniu. Gmach się pali, wali, a Tusk spokojnie na to patrzy. Rzeczpospolita sama się zawali. Wystarczy tylko pilnować, aby nikt nie zawołał „gore”, wystarczy tylko powstrzymać każdego, kto by chciał pobiec na ratunek. W końcu zawsze może się wytłumaczyć. Donald „ Nic nie Mogę „Tusk. Marek Mojsiewicz

Okrągły Stół został zaplanowany w Moskwie Debata „Super Expressu” (z 08.04.2009) o 20 rocznicy zakończenia obrad Okrągłego Stołu …

„Super Express”: – Co się stało w Polsce w 1989 r.? Andrzej Gwiazda: – Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy sobie uświadomić, co od kilku lat działo się w Związku Sowieckim. Tam przebudowywał się system. Nie można było zacząć eksportu pieriestrojki bez gwarancji, że społeczeństwo też dostanie prawo głosu. Należało więc wyłonić starannie dobraną grupę opozycji, która mogłaby uchodzić za reprezentantów większości społeczeństwa – tak, aby samo społeczeństwo pozostało bez wpływu na przebieg sytuacji – i ułożyć się z nią.

- Okrągły Stół zaplanowano w Moskwie? - Polecenie przyszło stamtąd. Najpierw była Magdalenka, a później – pod kontrolą Moskwy – przy Okrągłym Stole, w ładnej oprawie, przyjmowano ustalenia magdalenkowe. Czyniono to bez sporów. „Przyjmuję wszystko, co pan generał powiedział” – odrzekł Lech Wałęsa po wysłuchaniu referatu gen. Czesława Kiszczaka.

- Okrągły Stół był gorąco popierany przez Zachód. - Zachód i Moskwa wypracowały wspólne koncepcje co do losów Polski również w Teheranie i w Jałcie.

- Jak pan zatem sytuuje pozycję większości Polaków w tamtym okresie? - Pozostali poza boiskiem.

- Dostali do rąk długopisy, mogli głosować… - Podział miejsc został ustalony przed wyborami – nie były więc one demokratyczne. Polacy mogli najwyżej wyciąć tzw. listę krajową – składającą się z komunistów – i tak też zrobili. Ale to stało w sprzeczności z umową, którą ich samozwańczy reprezentanci zawarli z komunistami. Dlatego Lech Wałęsa dokonał takich manipulacji, że nie miało to znaczenia dla wyników wyborów.

- W wyborach 1989 r. wzięło udział 62 proc. Polaków uprawnionych do głosowania. To jedna z najwyższych frekwencji w niepodległej Polsce. Ale czy nie jest dziwne, że jedna trzecia społeczeństwa nie uczestniczyła w tym głosowaniu? - Dla mnie to zrozumiałe, sam nie poszedłem głosować. Tak jak inni zdawałem sobie sprawę, że to nabijanie ludzi w butelkę.

- Niektórzy mówią tak: pierwszy milion trzeba ukraść. Może nieważne, w jakich warunkach poczęto w Polsce demokrację, skoro kolejne wybory były już rzeczywiście wolne. - Były wolne, ale nie zmieniły reguł gry. Może niektórzy jeszcze pamiętają, jak poseł Bugaj odezwał się z sejmowej mównicy do posła Moczulskiego: „Przy podziale prasy przy Okrągłym Stole dostaliście dwa tytuły i nie jest naszą winą, że oba zmarnowaliście”. Podzielono się nie tylko stanowiskami, ale i mediami.

- Czy można było odejść od ustaleń okrągłostołowych? - Próby były, ale się nie powiodły. Taką próbę np. podjął PiS.

- Krzysztof Kozłowski mówi, że odejście od tych ustaleń nastąpiło natychmiast: generałowie Kiszczak i Siwicki ustąpili z funkcji, PZPR wyprowadziła sztandar, gen. Jaruzelski nie ubiegał się o reelekcję – i wypłynęliśmy na wolne wody… - W jednym z ostatnich wywiadów Kiszczak przyznał się, że chciał być prezydentem. Nie udało mu się. W większości spisków trzy czwarte założeń się nie udaje, a czasem wychodzą na opak. Tak się np. skończyła wielka historia Solidarności. Przypomnijmy sobie 21 postulatów strajkowych – przecież one są dzisiaj przekreślone po kilka razy. Przy Okrągłym Stole działało tyle interesów osobistych i grupowych, że oczywiste jest, że nie wszystko się udało. Nie udało się tym ludziom, którzy rzeczywiście chcieli realizować interes Polski, ale niewątpliwie nie udało się też tym, którzy chcieli, aby było jeszcze gorzej.

- A jak pan ocenia osobę Tadeusza Mazowieckiego, jako pierwszego niekomunistycznego premiera? - Trudno znaleźć w historii Polski równie szkodliwego szefa rządu. Mógłby się w tym ścigać z Cyrankiewiczem.

- Skąd taki osąd? - Przez grubą kreskę i deklarację – którą naród mógł usłyszeć w telewizji – że w pierwszym rzędzie będą sprzedawane najlepsze zakłady.

- Trudno uznać Tadeusza Mazowieckiego za człowieka cynicznego. Zapewne motywowały go pobudki ideowe… - Ja bym się z tym chętnie zgodził, gdybym mógł określić, jaka to była idea.

- Jego karty niepodległościowej chyba się nie da zdezawuować… - Karty niepodległościowej Mazowieckiego nie znam. Być może słowo niepodległość padło z jego ust po 1990 roku. To jest możliwe, gdyż wtedy było ono modne. Zainspirowanego przez Moskwę Okrągłego Stołu do karty niepodległościowej nie da się zaliczyć.

- Współpracowaliście podczas strajku w Stoczni Gdańskiej… - Układaliśmy porozumienia sierpniowe. Współpracowało się z nim bardzo dobrze, był lojalny wobec Solidarności. Ale jako premier realizował plan Balcerowicza. I to wystarczy.

- Co należało uczynić, aby marzenia Polaków nie zostały rozmienione na drobne? Słowem: jeżeli nie Okrągły Stół, to co? - Najprostsza odpowiedź: nie wchodzić w to, nie przyjmować odpowiedzialności za przestępstwa i katastrofalne decyzje PZPR.

- Zostawić władzę komunistom? Ile jeszcze lat miałaby trwać gospodarcza degrengolada? - Skoro w Związku Sowieckim likwidowano komunizm, to przecież jest nie do pomyślenia, żeby ten system utrzymał się w Polsce. Nie musieliśmy godzić się na wybieranie komunistów. Nie musieliśmy czekać, aż nam „front jedności” wystawi kandydatów. Mogliśmy ich wybrać sami, np. w zakładach pracy – jak to już praktykowała Solidarność – i utworzyć rząd. Lub inaczej…

- Czyli jak? - Można było wezwać prezydenta na uchodźstwie, żeby w myśl przedwojennej konstytucji – konstytucji kraju zniszczonego podczas wojny przez dwa totalitaryzmy i narzucony siłą powojenny porządek – jako głowa państwa przeprowadził wybory. Mielibyśmy automatyczny powrót do II RP, a tym samym np. przestawałaby nas obowiązywać spłata długów zaciągniętych przez komunistów. Stalibyśmy się krajem niepodległym. Pewne prawa zatwierdzilibyśmy na stałe albo na okres przejściowy. Reasumując – możliwości było dużo, a wybrano układanie się z komunistami i przyjęcie odpowiedzialności za ich decyzje. O tym, do jakich straszliwych oszustw doszło przy Okrągłym Stole, możemy wnosić po tym, jak następne ekipy rządowe broniły jego tajemnic.

Andrzej Gwiazda

Szwajcarski frank, czyli jak kapitalizm wygrywa z socjalizmem Cały świat międzynarodowej finansjery zamarł w oczekiwaniu, co stanie się z walutą niewielkiego państwa europejskiego, raptem trzydziestego siódmego pod względem wielkości gospodarki na świecie (mierzonej siłą nabywczą PKB). Cóż takiego nadzwyczajnego się stało, że waluta uroczego alpejskiego kraju zaczęła być niezwykle pożądanym produktem? By odpowiedzieć sobie na to pytanie, trzeba najpierw zdać sobie sprawę z tego, co robią inne państwa ze swoimi walutami. Zanim pojawiło się na scenie euro, główną walutą handlu międzynarodowego był dolar amerykański. Oprócz niego jakieś znaczenie miała marka niemiecka, funt brytyjski, frank francuski, jen japoński oraz właśnie frank szwajcarski. Wraz z pojawieniem się euro na scenie zostało już tylko pięć liczących się walut. Do ścigania się z dolarem na międzynarodowym rynku stanęło euro, którego główny emitent, Europejski Bank Centralny (EBC), prowadził znacznie bardziej rozsądną politykę niż jego odpowiednik w Stanach Zjednoczonych – System Rezerwy Federalnej.

Papierowy pieniądz Jednak EBC nie miał wpływu na to, co robili jego członkowie w swoich krajach. Dość niskie stopy procentowe, podyktowane ogólnoświatowym spowolnieniem gospodarczym oraz tradycją w Niemczech i Francji, doprowadziły do zguby państwa, które nie potrafiły oprzeć się pokusie pożyczania taniego pieniądza. W tę pułapkę wpadła Grecja i Włochy, a pośrednio również Hiszpania. Irlandia to już zupełnie inny przypadek. Rozpędzona gospodarka została w klasyczny sposób przegrzana bardzo tanim kredytem. Coraz więcej inwestycji rozpoczynanych w jednym okresie doprowadziło do braku możliwości zakończenia ich wszystkich sukcesem (z powodu spadku rentowności).

Z kolei Stany Zjednoczone, nie wiedzieć czemu, zechciały powielać europejskie wzorce „darmowych” usług państwowych. Reformy przygotowane przez administrację prezydenta Obamy okazały się niezwykle kosztowne (w ciągu pięciu lat wydatki rządu federalnego zwiększyły się o 40% – do kwoty 3,8 biliona dolarów). Nie mogąc ściągnąć dodatkowych pieniędzy ze swoich obywateli, zdecydowano się na pożyczanie. Podczas gdy jeszcze w 2006 roku potrzeby pożyczkowe amerykańskiego państwa wynosiły ok. 270 miliardów dolarów, to w 2009 roku było to już 1 bilion 572 miliardy, a więc prawie sześciokrotnie więcej. Tak gigantyczne zwiększanie długu doprowadziło finanse publiczne do ruiny. Dziś Obama musi przekonywać, że jeśli nie będzie mógł zaciągać nowych pożyczek, to państwo nie wywiąże się ze swoich zobowiązań wobec obywateli (podobną deklarację składał jeszcze niedawno premier Grecji). Świat całkowicie wywrócił zdrowy rozsądek do góry nogami. Prawdopodobnie nawet guru wszystkich lewicowych ekonomistów, John Maynard Keynes, przewraca się w grobie – bo chociaż był zwolennikiem redystrybucji dochodów i aktywnego udziału państwa w gospodarce, to uważał, że granicą efektywnego działania państwa jest 30-procentowy udział wydatków państwowych w stosunku do PKB (powyżej tej granicy państwo nie miało już efektywnie działać; w większości dzisiejszych państw wskaźnik ten waha się pomiędzy 40 a 55%, w USA jest na niespotykanym w historii poziomie 43%). Doprowadzenie tak wielkiego państwa jak Stany Zjednoczone na skraj bankructwa w ciągu zaledwie pół kadencji jest nie lada wyczynem. Nagroda Nobla dla Obamy wbrew pozorom była jak najbardziej zasłużona, a sam komitet wykazał się nie lada wizjonerstwem – to państwo niedługo samo się rozbroi, nie mając środków do prowadzenia zbrojeń na taką skalę jak dotychczas (wydatki rządowe na ten cel to ciągle ok. 600 miliardów dolarów rocznie – jest to stukrotnie więcej niż na całe wojsko, łącznie z emeryturami, wydaje Polska). Jednak obecne problemy USA to nie tylko efekt rozdmuchanego rządu i jego wielkich wydatków. To jest przyczyna europejskich problemów. Stany Zjednoczone od kilku już lat prowadzą konsekwentną politykę osłabiania wartości pieniądza. Jak wiadomo, wraz z upadkiem jakiegokolwiek standardu złota w emisji banknotów, wartość pieniądza jest czysto umowna. Opiera się na wierze ludzi, że można za niego kupić efekt pracy innych ludzi. Ostatni kryzys finansowy pokazał jak na dłoni, że banki komercyjne, pożyczając ten efekt pracy ludziom, którzy prowadząc swoją dotychczasową działalność, nigdy nie byliby w stanie zwrócić pożyczek, działają na szkodę całej gospodarki. Banki nigdy nie ryzykowały swoich kapitałów. Nieefektywny nadzór właścicielski (duża liczba małych akcjonariuszy) doprowadził do tego, że panami i władcami obecnego rynku pieniądza stała się grupka sowicie wynagradzanych menedżerów (a więc etatowych pracowników), nie ryzykująca niczym w swoich ewentualnych błędnych decyzjach inwestycyjnych. Ryzyko zostało w całości przerzucone na tych, którzy zechcieli bankom powierzyć swoje oszczędności. I gdy okazało się, że jednak nie uda się odzyskać części niespłacalnych kredytów, koszt całego przedsięwzięcia został przerzucony na podatników, którzy musieli sfinansować kolejne programy pomocowe dla banków komercyjnych. Jednocześnie Fed cały czas prowadził politykę mającą na celu poprawienie płynności banków. Poprzez operacje otwartego rynku zamieniano niepłynne aktywa bankowe na gotówkę. Banki inwestycyjne zaczęły więc szukać ujścia dla tej gotówki. Znajdowały je na światowych giełdach oraz na rynkach towarowych. To, co się obecnie dzieje, to tylko skutek tych wszystkich wcześniejszych zdarzeń. Socjalizm w USA nie sprawdził się całkowicie. Dalsze eksperymentowanie z nim i zwiększanie oddziaływania państwa na gospodarkę skończy się tym samym, co w Europie – permanentną stagnacją, gdzie wzrost PKB o 2% uważa się za boom gospodarczy (gdy np. w Chinach 8-procentowy wzrost uchodzi za spowolnienie).

Obniżenie ratingu Szalę goryczy tzw. inwestorów przelała jednak decyzja agencji ratingowej Standard & Poor’s o obniżeniu ratingu obligacji amerykańskich z najwyższego AAA o jeden poziom niżej – do AA+. Oznacza to dokładnie tyle, że agencja nie doceniła zapowiedzi Obamy o obniżeniu deficytu. Mówiąc bardziej kolokwialnie: uznała, że prezydent kłamie. Dopiero gdy inwestorzy zobaczyli po raz pierwszy w historii, że jedna z trzech największych agencji ratingowych na świecie nie uważa obligacji amerykańskiego rządu za „zysk bez ryzyka”, rozpoczęła się panika. Światowe giełdy już wcześniej dostały zadyszki, ale dopiero od tego momentu rozpoczęła się wyprzedaż akcji. W dwa tygodnie indeks dwudziestu największych spółek warszawskiej giełdy, WIG-20, stracił około 20%. Wielcy inwestorzy zaczęli szukać bezpiecznych miejsc na ulokowanie pieniędzy w czasie tego zawirowania.

Na kłopoty frank i złoto Okazało się, że panaceum na różne zawirowania jest dobra waluta stabilnego państwa oraz złoto. Od pierwszego sierpnia cena złota na światowych giełdach zwiększyła się o ok. 10%, osiągając swoje historyczne maksimum w okolicach 1800 dolarów za uncję. Inwestorzy woleli przeczekać tę burzę na czymś, co dotychczas gwarantowało bezpieczeństwo. Po raz kolejny okazało się, że papierowy dolar to nic w porównaniu ze sztabką prawdziwego kruszcu. Trochę większym zaskoczeniem była nagła popularność franka szwajcarskiego. Chociaż gospodarka Szwajcarii jest bardzo stabilna i odporna na wszelkiego rodzaju zawirowania, jakie towarzyszą strefie euro, to mimo wszystko jest to dość małe państwo. Jednak przez zagranicznych inwestorów to właśnie frank szwajcarski został uznany za na tyle stabilną walutę, by na nią przerzucić swoje aktywa. Nie można oczywiście wykluczyć, że za kilka lat okaże się, iż ktoś sterował tym nagłym wzrostem kursu franka. Może nawet była to jakaś większa zorganizowana grupa banków inwestycyjnych. Nawet jeśli tak jest, to lepszej waluty do spekulacji wybrać sobie nie mogli. Szwajcaria ma dość niski, jak na obecne standardy, dług – wynoszący ok. 38% PKB (dla przykładu: Grecja ma już 150%, a kraje Unii Europejskiej średnio 80% PKB), przejrzystą gospodarkę, bogate społeczeństwo i rewelacyjny system rządzenia (oparty na demokracji bezpośredniej, gdzie mieszkańcy gminy głosują nawet za tym, czy obcokrajowcowi przyznać obywatelstwo – w ten sposób na pewno nie zaznają zamieszek, jakie obecnie występują w Londynie czy w przeszłości miały miejsce na paryskich przedmieściach zamieszkanych przez imigrantów). Szwajcarska waluta zawsze miała poważanie wśród międzynarodówki finansowej. Jeszcze dwa tygodnie temu kurs franka w Narodowym Banku Polskim wynosił 3,50 zł. W maju było to nawet 3 zł (nie mówiąc o tym, że w lipcu 2008 r. kosztował poniżej 2 zł). Dzisiaj, w zależności od dnia, może to być nawet powyżej 4 złotych. Oczywiście można wszystko zwalić na spekulantów, którzy od dolara, euro czy złotówki wolą szwajcarską walutę, ale z jakiegoś powodu wybrali właśnie franka, a nie np. rosyjskiego rubla. Na ten niespokojny czas, gdy trudno przewidzieć, co zrobi Europejski Bank Centralny czy System Rezerwy Federalnej, Szwajcaria jawi się jako oaza spokoju i pewności. Nikt tu nie ogłosi bankructwa, wydatki rządowe nie wyrwą się spod kontroli, żaden szaleniec nie wymorduje kilkudziesięciu osób (choćby z tego powodu, że w Szwajcarii posiadanie broni jest powszechne i szybko takiemu osobnikowi odstrzelono by to i owo), a żadna banda imigrantów nie będzie biegać po stolicy i plądrować sklepów. Ten kraj ominęła nawet II wojna światowa (Hitler obawiał się, że po jego zajęciu nie poradzi sobie z partyzantką – większość dorosłych mężczyzn sprawnie posługiwała się bronią palną, którą posiadała w swoich domach). A do tego wszystkiego trzeba jeszcze dodać rozsądną politykę monetarną, jaką prowadził bank centralny przez lata. Szwajcaria jest państwem, które w ostatnim półwieczu miało najniższą inflację. Bank centralny nie wykonuje żadnych gwałtownych ruchów na rynku, a kreacja pustego pieniądza w nadmiarze jest zbyteczna, bo państwo nie ma problemów ze swoją gospodarką i z życiem na kredyt.

Kredytobiorcy płaczą Oprócz tego, że wysoki kurs franka przełoży się na niską atrakcyjność i tak drogich wakacji w Szwajcarii czy utratę cenowej konkurencyjności produktów made in Switzerland, uderzy przede wszystkim w blisko kilkusettysięczną rzeszę osób mających kredyty we frankach. Jeżeli ktoś wziął kredyt po kursie w okolicach 2 złotych trzy lata temu, to dziś musi liczyć się z prawie o 40% wyższą ratą (w tym czasie spadły stopy procentowe). Ale co gorsze, po przewalutowaniu może się okazać, że wartość kredytu do spłaty jest dużo wyższa niż wartość nieruchomości. Jeżeli kurs franka szybko nie spadnie, to może się okazać, że w Polsce wzrośnie liczba osób nie płacących regularnie rat kredytu, wpędzając banki w kłopoty. Trudno przewidzieć, na ile jeszcze starczy sił, by napędzić kurs franka jeszcze bardziej. Niewątpliwie wiele rodzin dziś w Polsce zaczyna dzień od sprawdzenia, co dzieje się na giełdach ze szwajcarską walutą. A można by tego uniknąć, stosując starą zasadę bankierów: zaciągaj pożyczkę w walucie, w której zarabiasz. Jeżeli ktoś pożycza we frankach szwajcarskich na zakup mieszkania, to musi liczyć się z tym, że kurs może się zmienić. Może spaść – i wtedy kredytobiorca jest wygrany – ale może również wzrosnąć. Wzięcie kredytu w obcej walucie to tak naprawdę również spekulacja. A w perspektywie 30-letniej na pewno to nie złotówka będzie uważana za stabilny pieniądz (chociaż szczęśliwie na razie tak jest). Nie pozostaje nic innego jak zacisnąć zęby, płakać i dalej płacić wysokie raty. Przewalutowanie kredytu na złotówki w tym momencie wydaje się jednak wielce ryzykowne.

Po raz kolejny okazało się, że socjalizm z kapitalizmem przegrywa. To Szwajcaria jest dziś oazą stabilizacji i rozwoju, a nie przesiąknięta dyrektywami Unia Europejska ani naśladujące ją Stany Zjednoczone. Zyskał na tym frank, a stracili liczni kredytobiorcy w tej walucie. Co się stanie z frankiem w najbliższej przyszłości, nie wie do końca nikt. Można humorystycznie stwierdzić, że albo wzrośnie, albo spadnie, albo ustabilizuje się. Marek Langalis

SPRZĄTAĆ PO NEOSOCJALISTACH Jakoś przeoczyłem artykuł Pana Profesora Andrzeja Szahaja, który „zajmuje się filozofią kultury oraz filozofią polityki” na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, „Posprzątać po neoliberalizmie”.

http://wyborcza.pl/1,76498,10030760,Odpowiedz_Sierakowskiemu__Posprzatac_po_neoliberalizmie.html

Zwrócił mi na niego uwagę dopiero Pan Redaktor Witold Gadomski swoją „Odpowiedzią neoliberała” http://wyborcza.pl/1,75968,10070363,Odpowiedz__neoliberala_.html

Pan Profesor Szahaj – jeszcze nie Noblista – w związku, z czym Panu Redaktorowi Gadomskiego bardziej przystoi z nim polemizować niż z Profesorem Krugmanem, nie definiuje co prawda – jak na profesora z nauk społecznych przystało – terminu „neoliberalizm”, ale twierdzi, że unieważnił on większość „tradycyjnych”* sposobów ich rozładowywania różnych problemów społecznych „takich jak nadzór państwa narodowego nad gospodarką”. Ciekawe jak głęboko sięgnął Pan Profesor do tej tradycji „nadzoru państwa narodowego nad gospodarką”? W czasach feudalizmu państwa, choć jak najbardziej „nadzorowały gospodarkę” nie były jeszcze „narodowe”. Za to w czasach faszyzmu były jak najbardziej. Co ciekawe, przymiotnik „narodowe” wyklucza państwo sowieckie, które z definicji było „intersocjalistyczne”. Przypadek, czy celowy zabieg? Podobno – zdaniem Pana Profesora – neoliberalizm „zaowocował zepchnięciem na margines tych modeli gospodarowania (związanych np. z koncepcjami ekonomicznymi Johna Maynarda Keynesa) … „ To Keynesa zepchnięto na margines???? A nagrody Nobla dla profesorów Stiglitza i Krugmana to niby, za co były? Pan Profesor Szahaj zastanawia się „jak daliśmy się przekonać uczniom Miltona Friedmana i F.A. von Hayeka”, – bo oczywiście, jak przystało na profesora, różnic ekonomicznych między jednym a drugim nie dostrzega, – że:

1.„ekonomia to nauka ścisła (a nie polityczna**) i stąd też cele polityki gospodarczej są oczywiste i dane z góry, a jedynym obszarem dyskusji są środki ich realizacji (jedyne, zatem problemy to problemy techniczne);

2. że państwo jest zawsze** złe, że zawsze** zła jest własność państwowa, zaś własność prywatna zawsze** dobra w każdej dziedzinie życia, że jest święta, nawet, jeśli używa się jej przeciwko innym;

3. że dobro wspólne to nic innego jak suma interesów poszczególnych jednostek;

4. że jednostka jest zawsze ważniejsza od wspólnoty, a nieograniczona chęć konkurowania z innymi - lepsza od gotowości do współpracy;

5. że jakiejkolwiek planowanie pachnie socjalizmem, a najlepszy ład społeczny zawsze wyłoni się samorzutnie w wyniku tysięcy pozornie chaotycznych działań ludzkich, w tym działań na rynku kapitalistycznym;

6. że każda aktywność ludzka może zostać sprawiedliwie wyceniona przez rynek, a każdy z nas stanowi na owym rynku towar, tak jak towarem są miasta, w których mieszkamy, przyroda, która nas otacza, wiedza, którą nabywamy, sztuka, która nas zachwyca, ludzie, z którymi się przyjaźnimy, i relacje miłości, jakie nawiązujemy;

7. że każdy jest wyłącznym autorem swojego życia i w pełni za nie odpowiada, a jeśli przegrywa, to jest to wyłącznie jego wina;

8. że „przypływ podnosi wszystkie łódki”, a zatem nieograniczone bogacenie się już bogatych przyczyni się do poprawy losu najbiedniejszych itd.”

Sam się zastanawiam, jak Pan Profesor Szahaj dał się do tego wszystkiego przekonać – zwłaszcza przez Friedmana i Hayeka razem wziętych, bo żaden z nich do wszystkich tych tez nie przekonywał!

Tymczasem jest tak:

Ad.1) Ekonomia to nauka społeczna – „nauka o ludzkim działaniu”, – ale twardo uważają, że „2+2=4” i żadne „społeczne zaklęcia” nie zmieniają tego faktu! Coś jest efektywne, albo nie jest.

AD.2) Państwo nie jest „zawsze” złe – po coś zostało zawiązane. Potrafi być „dobre”, gdy wywiązuje się dobrze ze swoich zadań. Natomiast własność państwowa jest zawsze zła (bo państwo nie zostało powołane do tego, żeby coś posiadać, ale z tego nie wynika, że własność prywatna jest zawsze „dobra”. Właściciel może ze swej własności czynić „zły” użytek.

Ad.3) „Dobro wspólne” nie istnieje „obiektywnie”. Istnieje tylko w mózgach tych, którzy uważają się za lepszych od innych, którzy dufają, że owo „dobro wspólne” opisać i wcielić w życie wbrew tym, którzy mają inne zdanie.

Ad.4) Owszem – jednostka jest ważniejsze od wspólnoty, bo obiektywnie istnieją tylko jednostki. „Wspólnota” jest pojęciem z zakresu teorii społecznej.

Ad.5) „Rynek kapitalistyczny” to jakieś nowe pojęcie stworzone przez Pana Profesora Szahaja, ale owszem – „planowanie” nie tyle pachnie, co raczej śmierdzi socjalizmem.

Ad.6) „Miłość” nie jest „towarem”, – dlatego zwykle jest „przepłacana”! Ale wiedza i sztuka – owszem. Niektórzy chcieliby jednak, żeby ich bezużyteczna wiedza była opłacana, bo przecież „nie jest towarem”. Podobnie jak „sztuka”. To tylko jakiś głupi Michał Anioł tworzył za pieniądze!

Ad.7) Owszem „każdy jest wyłącznym autorem swojego życia i w pełni za nie odpowiada”, ale jeśli przegrywa z powodów losowych to wcale nie oznacza, że jest to „wyłącznie jego wina”! Logika zdań się kłania! Ale logika to nauka ścisła, więc może nie należy polecać. W każdym razie współczesny liberalizm dopuszcza pomoc społeczną i to nawet „państwową”. Tylko nakazuje „policzyć” czy różne formy tej pomocy służą tym, którzy jej rzeczywiście potrzebują, czy raczej urzędnikom.

Ad.8) Owszem „przypływ podnosi wszystkie łódki”! A nie??? Dzisiejsza amerykańska klasa średnia żyje w lepszych warunkach niż onegdaj żyli najbogatsi Amerykanie.

W 2008 roku po bankructwie „Lehmańskich” miałem nadzieję, że oto jest bezsporny dowód na upadek gospodarki Keynsistowskiej. Ale usłyszałem, że to „kapitalizm upadł na Wall Street”. Dziś - jak padają kolejne państwowe twierdze socjalizmu, jego obrońcy wrzeszczą jeszcze głośniej niż w 2008 roku, że to wina „neoliberałów”. Tymczasem sprzątać trzeba po „neosocjalistach”. I to permanentnie „sprzątać”, bo całkiem „posprzątać” to się chyba nie da. Więc sprzątam. Gwiazdowski

Bohaterscy studenci 1920 roku W trakcie walk w obronie Rzeczypospolitej w latach 1918-1920 zginęło prawie 120 studentek i studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Oto życiorysy pięciorga spośród nich:

Zdzisław Straszewicz urodził się 7 grudnia 1897 roku w Tykocinie. Po uzyskaniu świadectwa dojrzałości, rozpoczyna studia na Politechnice w Petersburgu. Powołany w 1916 roku do wojska, kończy Michajłowską Szkołę Artyleryjską i zostaje mianowany w lipcu 1917 roku chorążym. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej, wraca do Polski, gdzie wstępuje na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. 11 listopada 1918 roku wstępuje do wojska polskiego, służąc w 4 baterii 10 p.a.p., a następnie 4 baterii 2 p.a.p. Legionów Polskich. W czasie walk z bolszewikami w 1920 roku „znajdował się – jak napisał jego dowódca kpt. Bokszczanin – w pierwszej linii, zaciekle bronił Pułtuska, a następnie linii Domosław-Pokrzywnica-Dzbanica-Laski, broniąc dostępu do serca Polski, Warszawy”. Wszystkie natarcia bolszewickie pod Pułtuskiem, ponawiane kilkakrotnie zostały udaremnione przez polską artylerię „dzięki fachowemu i umiejętnemu kierowaniu przez ppor. Straszewicza, oraz jego osobistej odwadze i zimnej krwi”. „Ppor Straszewicz – czytamy w tym rozkazie – nie zważając na silny ogień nieprzyjacielskiej artylerii pozostał dalej na punkcie obserwacyjnym, prowadząc intensywny ogień, dzięki temu dając możność odmaszerowania własnej piechocie bez kontaktu z nieprzyjacielem, który nadaremnie próbował się posunąć”. Mimo rany pozostał na punkcie obserwacyjnym na skraju lasu, pod wsią Domosław i dalej kierował ogniem artylerii. Dopiero telefoniści wynieśli go na rękach i wsadzili na konia. Dwa dni wieziono go do Warszawy. Umarł 14 sierpnia 1920 roku w szpitalu Ujazdowskim na rękach matki. Pochowany został na warszawskich Powązkach. 30 października 1920 roku Naczelny Wódz nadał ppor. Straszewiczowi Krzyż Walecznych i Krzyż Virtuti Militari.

Kazimiera Kowalewska urodziła się w Łodzi w 1897 roku. Po ukończeniu gimnazjum im. Elizy Orzeszkowej w Łodzi, w 1913 roku wyjechała na studia medyczne do Paryża. Po wybuchu wojny wróciła do kraju, a wycofaniu się Rosjan z Królestwa Polskiego wyjechała do Piotrogrodu, gdzie kontynuowała studia medyczne. Po rewolucji lutowej, Kowalewska włącza się w organizowanie wojska polskiego, pełniąc funkcję łączniczki, dostarczając instrukcje do tworzących się jednostek polskich. Wyszła za mąż za słynnego później oficera, który złamał bolszewickie szyfry – por. Kowalewskiego. Wraz z mężem przedziera się przez kordony bolszewickie do polskich oddziałów na południu Rosji, dowodzonych przez gen. Żeligowskiego. Wraz z dywizją wraca do Polskie w 1919 roku, wstępuje na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Warszawskiego. W lipcu 1920 roku ponownie staje do służby, tym razem, jako sanitariuszka w szpitalu zakaźnym. Tam też zaraża się tyfusem i umiera 31 października 1920 roku.

Karol Wądołowski, urodzony 12 sierpnia 1893 roku w Warszawie. Po uzyskaniu matury w Rostowie, w 1914 roku wstępuje na wydział filozoficzny uniwersytetu w Dorpacie. Jednocześnie, jako członek (od 1912 roku) Związku Strzeleckiego zakłada w Dorpacie oddział Związku. W 1915 roku wraca do Warszawy i po jej zajęciu przez Niemców organizuje tzw. batalion warszawski I Brygady Legionów Polski i razem z nim odmaszerowuje na front wołyński. W czerwcu 1916 roku zostaje przeniesiony do Polskiej Organizacji Wojskowej, jako komendant kolejno okręgów: piotrkowskiego i włocławskiego. Równocześnie zapisuje się na Wydział Uniwersytetu Warszawskiego. W listopadzie 1918 roku wraca do wojska, obejmując, jako porucznik dowództwo kompanii w 1 p.p. Legionów. Uczestniczy w wyprawie wileńskiej, w trakcie, której zostaje ciężko ranny. Po wyzdrowieniu zostaje odkomenderowany do Naczelnego Dowództwa WP. W czasie odwrotu wojsk polskich latem 1920 roku, składa prośbę o przydział liniowy. 17 lipca 1920 roku zostaje dowódcą II batalionu ochotniczego 201 p.p. Na czele swojego batalionu bierze udział w walkach odwrotowych spod Grodna, a następnie na początku sierpnia pod Ostrowem Łomżyńskim. W okolicach wsi Pęchratka 4 sierpnia 1920 roku ginie zabity przez kozaków, osłaniając odwrót swego pułku. Pośmiertnie zostaje mianowany kapitanem oraz odznaczony Krzyżem Walecznych oraz Krzyżem Virtuti Militari.

Maria Koszkówna urodziła się 2 kwietnia 1897 roku w Wieliczce. W 1914 roku kończy 7-klasową pensję p. Kurmanowej w Warszawie, jednocześnie na jesieni tegoż roku wstępuje do Polskiej Organizacji Wojskowej, pełniąc do 1917 roku funkcję kurierki. Po zdaniu matury, w 1918 roku wstępuje na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W grudniu 1918 roku przerywa studia, wstępuje do wojska. W marcu 1919 roku zostaje wysłana do Brześcia Litewskiego w celu rozpoznania organizacji obrony tamtejszej twierdzy. Po zdaniu raportu zostaje wysłana z dużą sumą pieniędzy do Mińska Litewskiego. W Mołocznie wpada w ręce czerezwyczajki, jednak dzięki świetnie podrobionym papierom udaje się odzyskać wolność. W drodze powrotnej ponownie dostaje się w ręce bolszewików, którzy na szczęście nie odnajdują raportu wklejonego do książeczki do nabożeństwa. Podczas kolejnej wyprawy do Mińska znów zostaje aresztowana przez bolszewików i oskarżona o przecinanie drutów telegraficznych. Dziewczęcy wygląd oraz naiwnie opowiadana historia zmyślonych przygód ratują jej życie. We wrześniu 1919 roku po ukończeniu kursów wywiadowczych w Lidzie, zostaje przydzielona do 2 p.p. Udaje jej się jeszcze raz przewieźć pieniądze dla organizacji po bolszewickiej stronie frontu. W drodze powrotnej dostaje się za Orszą w ręce bolszewików, którzy odstawiają ją do więzienia w Smoleńsku, gdzie zostaje rozstrzelana w listopadzie lub grudniu 1919 roku. W 1922 roku w uznaniu zasług, Maria Koszkówna otrzymuje Krzyż Walecznych z dwoma okuciami.

Tadeusz Wrześniewski urodził się 19 lipca 1900 w Warszawie. Po ukończeniu „cum laude” w 1918 roku gimnazjum im. Mikołaja Reja, wstąpił na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W listopadzie 1918 roku wstępuje do batalionu harcerskiego. Zostaje następnie wysłany na kurs podoficerski, a potem kurs Szkoły Oficerów Rachunkowych. W październiku 1919 roku zostaje mianowany podporucznikiem i szefem kancelarii głównej Intendentury Dowództwa Cytadeli. Na wiosnę 1920 roku jego prośby o przeniesienie na front zyskują wreszcie akceptację i dostaje przydział do ochotniczego 201 p.p. W końcu lipca 1920 zostaje wysłany z pułkiem na front. Wśród nieustannych walk pod Wyszkowem, nad Bugiem, pod Topilcem, pułk cofa się aż pod Warszawę. 15 sierpnia 1920 roku por. Wrześniewski uczestniczy w bitwie pod Nasielskiej, po której zostaje przedstawiony do awansu i odznaczenia Krzyżem Virtuti Militari. 19 sierpnia 1920 por. Wrzesiński ze swoją kompanią bierze udział w bitwie pod Ciechanowem, w okolicy wsi Rzeczki-Wolki. Tam też zostaje ranny a następnie dobity szablą przez kozaka. Pochowany został w grobie rodzinnym na warszawskich Powązkach. Po zakończeniu wojny zapadła decyzja o ufundowaniu tablicy pamiątkowej ku czci poległych. Ostatecznie na odsłoniętej w auli UW 20 stycznia 1924 roku tablicy znalazło się 108 nazwisk. Tablica ocalała podczas wojny, jednak latem 1945 roku władze komunistyczne po kryjomu ją zdemontowały i wywiozły. Ślad po niej zaginął. W końcu lat 20 rodziny poległych studentów rozpoczęły zbieranie materiałów dokumentujących bohaterskie czyny swych synów i córek. W 1935 roku Maria Straszewicz wystąpiła do Rektora z propozycją wydania drukiem księgi pamiątkowej. JM Rektor oraz Senat uczelni projekt zaakceptowali, w wyniku, czego zawiązał się Komitet Uczczenia Pamięci Studentów Uniwersytetu Warszawskiego Poległych w Obronie Granic Rzeczypospolitej w Latach 1918-1920. Po skompletowaniu dokumentacji, Komitet oraz JM Rektor Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego uzgodnili, iż księga zostanie wydana w 1940 roku, w 20 rocznicą bitwy warszawskiej.

Wybrana literatura: Uniwersytet Warszawski w latach 1915/1916 – 1934/35

Godziemba's blog

Przez wizjer Program „Superwizjer”, jeśli chodzi o „sprawę Smoleńska” od samego początku stał twardo na gruncie niepodważalnej ruskiej narracji, choć, co trzeba przyznać, reprezentował stanowisko „socjalizm tak, wypaczenia nie”, a więc pozwalał sobie na pewne wybiegi, no niekoniecznie krytyczne wobec kanonicznego przekazu z Moskwy, ale nieco, prawda, drążące co poniektóre kwestie

http://superwizjer.tvn.pl/36952,kontroler-lotow-ze-smolenska_-czy-kogos-sie-boi_,archiwum-detal.html

Generalnym zadaniem reporterów rządowej telewizji było dowiedzenie za wszelką cenę, iż 10-go Kwietnia do żadnego zamachu nie doszło, toteż nawet gdy wyruszono na poszukiwanie „świadków wypadku”, to „los chciał”, że byli to ludzie, którzy widzieli i słyszeli wszystko, tylko nie zamach

http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie

Z tego też powodu (tj. realizacji głównego zadania zwalczania „spiskowej teorii zamachowej”, o czym rządowa telewizja pamiętała już od pierwszych chwil swych relacji o „problemach z lądowaniem” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/proste-pytania.html

zupełnie przypadkowo i niechcący reporterzy „Superwizjera” uzyskiwali efekt komiczny, a nawet wychodziło im mimowolnie odsłanianie jakiegoś drugiego dna w historii tragedii. Gdy bowiem świadkowie z okolic garaży nieopodal smoleńskiego lotniska

http://superwizjer.tvn.pl/36814,podchodzil-trzy-razy-do-ciala-brata,archiwum-detal.html

opowiadali o tym, że „pewnie coś tam palą i butelka wybuchła”, to na pewno świadczyło to o tym, że żadnego zamachu na Siewiernym nie było, ale też, co czujni reporterzy jakoś przeoczyli, że żadnej katastrofy czy wypadku także nie było. Odgłos wybuchającej butelki to jednak nieco za mało jak na dźwiękowy efekt po upadku blisko stutonowego samolotu. Gdy z kolei dwie „pracownice pogotowia” z przejęciem opowiadały o tym, jak doliczyły się w przeciągu pół godziny 90 ciał na pobojowisku, które to ciała błyskawicznie ładowano pod białymi prześcieradłami na nosze („Nosiłyśmy ciała. Oni wszyscy byli przykryci. Położyli ich, przykryli i wynosili. Na noszach byli przykryci białymi prześcieradłami”), to nieco to odstawało nie tylko od tych relacji polskich naocznych świadków, którzy nie widzieli ciał (Bahr, Wiśniewski), widzieli kilka/kilkanaście ciał (Sasin), ale i od tej relacji innej „pracownicy pogotowia”, która w ogóle nie widziała całych ciał: „to nie były zwłoki tylko fragmenty ciał, krew, wnętrzności. Biegaliśmy między tym wszystkim i próbowaliśmy znaleźć, chociaż jakieś ciało w całości.”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/2-akcje-ratunkowe.html

Wprawdzie kwietniowy „Superwizjer” pokazał filmik Koli, ale to, że nie widać na nim żadnych zwłok ani nawet fragmentów ludzkich ciał, nie zastanowiło reporterów

http://superwizjer.tvn.pl/36814,podchodzil-trzy-razy-do-ciala-brata,archiwum-detal.html

O wiele ważniejsze było to, że jakaś babcia na balkonie dopytywała chłopczyka na sąsiednim balkonie: „Sieriożenka, a gdzie to tak wybuchło?”, na co Sieriożeńka miał odpowiedzieć: „Wie pani, samolot spadł. (…) Słyszałem, że z delegacją z Polski i prezydentem.” Samego Sieriożeńki już nie widzieliśmy w „Superwizjerze”. Wprawdzie zamieścili wywiad z Michaiłem Osipienką z „Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych”, ale to, że mówi on o wywożeniu szczątków z pobojowiska... do Briańska, „gdzie czeka wasz samolot gotowy do odlotu” wcale nie zainteresowało reporterów, choć zdawałoby się, że najprościej jest szczątki wywozić bezpośrednio z Siewiernego. Jakiś czas później reporterzy wzięli się nieco żwawiej za obalanie spiskowej zamachowej teorii, a zwłaszcza kwestii autorstwa filmiku Koli i udali się znowu do warsztatu samochodowego - za pierwszym razem spotkali i sfilmowali tylko bidnego Siergieja, za drugim, znalazł się Fomin, który ze szczerym uśmiechem na ustach zaprowadził reporterów do Safonienki uchodzącego w niektórych medialnych przekazach za Iwanowa. Materiał ten, sprawdzałem dzisiaj, jakoś zniknął ze strony Archiwum „Superwizjera”

http://superwizjer.tvn.pl/18,archiwum.html

na szczęście jest jeszcze na YT

http://www.youtube.com/watch?v=e0DKKLitiBA&feature=related

Warto go zarchiwizować, gdyby kiedyś się okazało, że dla kogoś z rządowej telewizji utracił on wartość dokumentalną i należy go skasować. Nie wchodząc tym razem w szczegóły już przecież znanej dość dobrze sprawy, zwróciłbym tu uwagę na jedną rzecz – to, co zgodnie mówią Fomin i Safonienko, tj., że nie widzieli żadnych ciał. Fomin dodaje, na temat „operatora” (jak to twierdzi narrator materiału „Superwizjera”) Wiśniewskiego: „tędy szedł jakiś mężczyzna. Jeden z funkcjonariuszy OMON podbiegł do niego i uderzył go w twarz, zabrał mu kamerę. Jak to zobaczyłem, schowałem telefon i wszedłem do lasu” (Fomin śmieje się, a w głębi kadru za jego plecami stoi spokojnie ruski samochód milicyjny). Oczywiście ta Fominowa wersja zdarzeń kłóci się z... filmikiem moonwalkera. Owszem ten ostatni niedługo po minięciu się z Fominem (stojącym z tyłu) i rozmowie ze „strażakiem”, zgina się w milczeniu, jakby mu ktoś przystawił „makarowa do łba”, ale przecież nie przestaje filmować i nie traci kamery. Co natomiast ciekawego mówi wtedy Safonienko poza tym, że nie widział ciał? Także coś, co wcale nie zaintrygowało reporterów rządowej telewizji:, „Gdy tylko wyszedłem na zewnątrz zobaczyłem błysk wybuchającego paliwa. Nikogo jeszcze nie było. Zobaczyłem tylko dziadka, którego widać na filmiku. Stał zszokowany. Nigdy wcześniej tego dziadka nie widziałem. Nie znam go, pewnie szedł tędy na daczę. (…) Tu wszędzie leżały części, paliły się. (…) Zapach paliwa był przerażający, po prostu wydawało się, że wszystko się zaraz zapali. Nie podchodziłem bliżej, ten zapach był straszny – w kilku miejscach się paliło. Nic więcej nie widziałem. Ciał żadnych nie widziałem. W ogóle nie przypuszczałem, że to samolot pasażerski, przecież to jest wojskowe lotnisko.”. Przypomnę, że kiedyś jedna z reporterek (na blogu u Pluszaczka) pisała, że filmik Safonienki pochodzi z godz. ca. 8.56. Jest to o tyle ważna informacja, że o 8.56 na materiale „polskiego montażysty”, jak doskonale wiemy, jest zupełnie inna historia aniżeli na filmiku Koli, który w tym właśnie czasie miałby być mniej więcej w tej samej okolicy, co Wiśniewski (pomijam już to, że wg Safonienki ruski „mechanik” miał być „minutę po katastrofie” na pobojowisku i to, że Wiśniewski zapewniał, że nie czuł żadnego zapachu paliwa). Mała rzecz, ale też nie wzbudziła żadnych podejrzeń u dziennikarzy śledczych. Jak bowiem o tej samej porze w tym samym miejscu mogą się dziać zupełnie odmienne wydarzenia, tym się już nasi zdolni dziennikarze nie kłopoczą. Mają ważniejsze sprawy. Safonienko pytany o postaci widoczne na filmiku Koli za odwróconymi goleniami, twierdzi, że to wojskowi idący od strony lotniska. Problem tylko w tym, że to on miał iść od strony lotniska, za goleniami zaś (patrząc od strony filmującego) nie było lotniska, lecz pola. I dodaje jeszcze: „Ja myślałem, że to wojskowy samolot. Mnie się wydawało, że to strzela jakiś dodatek do amunicji albo jakiś sprzęt pękał. Coś takiego właśnie, ale ja nie wiem, co. (…) Ja nawet nie widziałem kabiny pilotów.” Safonienko dodaje filozoficznie, gdy kobitka z „Superwizjera” prezentuje mu na laptopie jego rzekomo film: „Każdy to widzi, co chce widzieć. Co widziałem ja, to widziałem.” http://www.youtube.com/watch?v=PszmcgRdWZU&feature=related

(2 część dot. filmiku Koli). Ciekawa jest, na marginesie całej tej historii, wypowiedź płk. Rzepy (w tymże materiale), zapewniającego, że prokuratura chce przesłuchać autora filmiku. Głowę daję, że po dziś dzień tenże autor nie został przesłuchany.

http://superwizjer.tvn.pl/47287,ekstra_-zarzuty-w-sprawie-katastrofy-casy,archiwum-detal.html

FYM

Przywrócić ludziom bogactwo Uuuuu! A to się naciął pan redaktor Żakowski, lansując („a potem lansował mnie przez dwie godziny”) pana Andrzeja Leppera na męczennika kaczystowskiego reżymu obok Barbary Blidy! A wszystko przez pychę, która musiała mu podszepnąć, że w tak prostej sprawie może ominąć procedury nakazujące konsultowanie się z Siłami Wyższymi. Toteż doczekał się nagany od samej pani redaktor Moniki Olejnik: „Wstyd panowie!”. Teraz będzie siedział i się wstydził, skąd dla żuka jest nauka, żeby zawsze najsampierw zapytać, jaki konkretnie jest rozkaz, a dopiero potem wypełniać go własnymi słowami. Bo właśnie okazało się, że rozkaz jest taki, iż Andrzej Lepper nie tylko nie był żadnym męczennikiem, tylko wprawdzie charyzmatycznym, ale wichrzycielskim populistą. Tego można się było spodziewać, bo żyją jeszcze ludzie pamiętający moment, gdy pan Andrzej zerwał się z łańcucha i zaczął kąsać rękę, która do niedawna, to znaczy – za rządów charyzmatycznego premiera Buzka – podtrzymywała nad nim parasol ochronny. Toteż, kiedy parasol ochronny został zwinięty, wszystko się skawaliło przypominając, że nieszczęścia chodzą już nawet nie parami, tylko trójkami, a nawet czwórkami – jak to w wojsku. Skoro tedy już wiadomo, że – przynajmniej na razie – żadnych nowych męczenników nie potrzeba, możemy spokojnie zająć się nadchodzącymi wyborami naszych Umiłowanych Przywódców, którzy za obietnicę przychylania nam nieba będą przez najbliższe cztery lata rozwiązywali sobie własne problemy socjalne. Wbrew, bowiem temu, co będą opowiadać na przedwyborczych mityngach, po 1 grudnia 2009 roku, kiedy to wszedł w życie traktat lizboński, niczego już samodzielnie uczynić nie mogą, poza oczywiście przekładaniem własnymi słowami w ustawach dyrektyw Komisji Europejskiej. Na razie jednak nikt niczego nie obiecuje, bo trwa najważniejsza czynność wyborcza – układanie list. Ponieważ o umieszczeniu na liście, a w przypadku umieszczenia – o miejscu na niej decyduje ścisły sztab partii, kandydaci na Umiłowanych Przywódców z zapartym tchem wpatrują się w oblicza przywódców, czy nie ukaże się, aby na nich jakiś promyk nadziei. Tymczasem przywódcy partii wykorzystują to przymusowe położenie gwoli wzmocnienia wśród działaczy poczucia rzeczywistości i świadomej dyscypliny. Ponieważ zgodnie z kalendarzem wyborczym listy trzeba zgłosić do godziny 24 dnia 30 sierpnia, jest jeszcze sporo czasu, by każdego kandydata na Umiłowanego Przywódcę przeczołgać. Niech wie, komu winien jest wdzięczność, cześć i uwielbienie! Oczywiście nie wszystkim będzie dane przystąpić do wyborów w charakterze zarejestrowanych kandydatów. Najpierw komitety wyborcze będą musiały zebrać, co najmniej 105 tysięcy podpisów popierających ich listy okręgowe, co dla niektórych może okazać się zadaniem niewykonalnym. Innym jednak się uda – i dopiero wtedy będzie mógł rozpocząć się koncert życzeń i zażaleń na temat świetlanej przyszłości. Co tam, komu ślina przyniesie na język, tego niepodobna przewidzieć tym bardziej, że – jak powiadają wymowni Francuzi – l’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie tylko zresztą u słuchaczy, którzy w miarę rozkręcania się kampanii wyborczej też się rozkręcają i byle, co już ich nie udelektuje. Ciekawe, że i kandydatom na Umiłowanych Przywódców, mimo, że przecież z niejednego komina już wygartywali, ten nastrój się też udziela. Czasami nawet w trakcie jednego mityngu. Pamiętam wiec pana Stanisława Tymińskiego w warszawskiej hali Gwardii w 1990 roku. Na początku pan Tymiński spokojnie i rzeczowo przypomniał artykuł swego konkurenta Tadeusza Mazowieckiego, atakujący biskupa Czesława Kaczmarka uwięzionego przez MBP. Potem przeszedł do innych tematów, ale w miarę, jak temperatura wiecu rosła, po jakichś 20 minutach pan Tymiński wrócił do sprawy nieszczęsnego artykułu, w ostrych słowach wypominając Tadeuszowi Mazowieckiemu, że „prześladował” biskupa Kaczmarka, – co wywołało jeszcze silniejszy rezonans u publiczności. Minęło kilkanaście minut i sprawa biskupa Kaczmarka znowu wróciła, tym razem w postaci oskarżenia tonem podniesionym do granicy krzyku, że Tadeusz Mazowiecki „torturował” biskupa Kaczmarka. Podobnej ewolucji mogą ulegać również prezentowane przez kandydatów na Umiłowanych Przywódców wizje świetlanej przyszłości, które z rzeczywistością nie muszą oczywiście mieć nic wspólnego tym bardziej, że nawet w przypadku uzyskania mandatu, będą oni piastować tylko zewnętrzne znamiona władzy, sprawowanej w naszym nieszczęśliwym kraju przez bezpieczniacki dyrektoriat. Akurat mamy szczęście, że na żywo możemy obserwować konflikt pomiędzy poszczególnymi watahami tego dyrektoriatu, kiedy niezależna od rządu prokuratura przekazała prokuraturze białoruskiej informacje o kontach, jakie hołubieni przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych działacze białoruskiej opozycji pozakładali sobie w Polsce, a ktoś, – kto? – wpłacał im tam wynagrodzenie za przywiązanie do demokracji. Wprawdzie wszyscy będą zwalać to na karb bałaganu, ale to akurat nie jest żaden bałagan, tylko nieporozumienie zarówno na tle podziału łupów z tytułu okupacji naszego nieszczęśliwego kraju między poszczególne watahy, jak i konfliktu interesów między państwami, którym te watahy służą. W tej sytuacji przywiązywanie wagi do wyborów nie świadczy najlepiej o poczuciu rzeczywistości tym bardziej, że nawet gdyby żaden dyrektoriat nie istniał, to przecież Unia Europejska istnieje naprawdę. Z drugiej jednak strony przykład Węgier pokazuje, że mimo razwiedki, która przecież i tam, podobnie jak w innych państwach dawnego obozu komunistycznego, musiała zachować sobie niejedną polisę ubezpieczeniową, pozwalającą na wpływanie na bieg wypadków – i mimo Unii Europejskiej – zmiany są możliwe. To prawda, z tym jednak, że może to być tylko przesunięcie o fazę sytuacji, jaka w Polsce wytworzyła się w roku 2005 – sytuacji politycznej próżni, w którą wskoczył pan Jarosław Kaczyński z Prawem i Sprawiedliwością. Próżnia ta wytworzyła się w następstwie dekompozycji obozu władzy na skutek nieporozumień, co do podziału łupów, których ilustracją była afera Rywina. Dekompozycja była tak głęboka, że razwiedka musiała częściowo się zdekonspirować, przechodząc na ręczne sterowanie w postaci sierocego rządu premiera Belki, który rządził sobie jak gdyby nigdy nic, chociaż nie przyznawało się do niego żadne ugrupowanie ówczesnego Sejmu. Trudno o lepszy dowód, że Sejm do rządzenia państwem wcale nie jest potrzebny, że to tylko taka dekoracja, żeby było ładniej. Ale w roku 2007 sytuacja znowu znalazła się pod kontrolą, a tegoroczne wiosenne przebudzenie SLD-owskiego parku jurajskiego dowodzi, że nawet wraca do stanu poprzedniego. Otóż na Węgrzech wystąpiła identyczna sytuacja na skutek dekompozycji obozu władzy, reprezentowanego przez premiera Gurcsanyi’ego, któremu udało się nawet sprowokować w Budapeszcie całkiem spore antyrządowe rozruchy. Sytuacja węgierska przedstawiana jest u nas również w aspekcie metafizycznym, – jako rodzaj bezpośredniej interwencji Pana Boga. Wszystko to być może, chociaż sądzę, że ten aspekt u nas może nie mieć takiej siły oddziaływania ze względu na zatarcie linii rozdziału państwa i Kościoła z uwagi na tę część duchowieństwa, która w swoim czasie „bez swojej wiedzy i zgody”. Zastanówmy się jednak, co można, albo, – co trzeba by zrobić w sytuacji, gdyby ani wspomnianego dyrektoriatu, ani nawet Unii Europejskiej wcale nie było i wszystko zależało od naszych Umiłowanych Przywódców. Trzeba by oczywiście zrobić mnóstwo rzeczy, ale przede wszystkim – przywrócić ludziom władzę nad bogactwem, jakie swoją pracą wytwarzają, a z której zostali wyślizgani przez spryciarzy pod pretekstem przychylania im nieba. Zgodnie ze spostrzeżeniem laureata Nagrody Nobla z ekonomii, nieżyjącego już Miltona Friedmana, są cztery sposoby wydawania pieniędzy: pierwszy, – gdy wydajemy własne pieniądze na nas samych. Wtedy wydajemy oszczędnie, a także celowo, bo doskonale znamy własne potrzeby. Sposób drugi, – gdy wydajemy własne pieniądze na kogoś innego. Nadal wydajemy oszczędnie, ale już nie tak celowo, jak w sposobie pierwszym, bo potrzeb tego innego nie znamy tak dobrze, jak własnych. Sposób trzeci, – kiedy wydajemy cudze pieniądze na nas samych. Wydajemy rozrzutnie, ale przynajmniej celowo, bo to są nasze, znane nam potrzeby. I wreszcie sposób czwarty, – gdy wydajemy cudze pieniądze na kogoś innego. Rozrzutnie i nieracjonalnie, zwłaszcza, gdy tych „innych” jest 38 milionów. Władza publiczna wydaje pieniądze w sposób trzeci i czwarty, gdyż zawsze dysponuje „cudzymi”, czyli publicznymi. W sposób trzeci, – gdy finansuje tzw. własne potrzeby państwa, których wspólnym mianownikiem jest przemoc: siły zbrojne, policje jawne i tajne, wymiar sprawiedliwości, politykę zagraniczną, no i administrację niezbędną do zarządzania tymi sektorami. W warunkach polskich wydatki te oscylują wokół 20 proc wydatków państwowych, podczas gdy reszta pieniędzy publicznych wydawana jest w sposób czwarty. Nie ma sensu reformowania go, bo marnotrawstwo wynika z samej natury tego sposobu. Reforma powinna, zatem polegać na likwidacji czwartego sposobu i przesunięcia tych ogromnych pieniędzy do sposobu pierwszego, – kiedy każdy wydaje swoje na siebie. Jest to technicznie możliwe, bo wymaga tylko zlikwidowania całej sfery socjalnej w postaci państwowej edukacji, państwowej służby zdrowia, przymusowych ubezpieczeń, rozmaitych zasiłków i administrującej całym tym bajzlem biurokracji, no i oczywiście – radykalnego obniżenia podatków, bo przecież odpadnie pretekst, że „państwo” uczy, leczy, żywi, odziewa i podciera tyłek. W ten sposób stworzone zostałyby minimalne warunki sprzyjające pohamowania rozrzutności naszych Umiłowanych Przywódców. Ale można by je jeszcze udoskonalić, modyfikując model finansów publicznych. Jak wiadomo, obecnie głównym poborcą i odbiorcą podatków jest rząd, który z samorządami terytorialnymi dzieli się w ten sposób, że wyznacza im „zadania”, po czym skąpo strzyka pieniądze. Modyfikacja modelu polegałaby na odwróceniu tego o 180 stopni. Głównym poborcą podatków powinien być samorząd gminny, – bo samorządy powiatowe i wojewódzkie powinno się niezwłocznie zlikwidować z powodu kompletnej ich zbędności – jako że służą one wyłącznie tworzeniu synekur dla zaplecza partii politycznych. Zatem podatki trafiałyby do gmin, które musiałyby płacić ustalaną każdorazowo z góry przez Sejm „składkę” na państwo – a co poza tym – zostawałoby do dyspozycji gminy. Takie rozwiązanie sprzyjałoby racjonalizowaniu wydatków rządowych, bo oczywiście uchwalanie deficytu budżetowego zostałoby zakazane normą konstytucyjną – a z drugiej strony zachęcałoby gminiaków do popierania miejscowej przedsiębiorczości. Przy okazji od razu wydałoby się, które gminy zdolne są do samodzielnego istnienia, a które nie – no i uruchomiłoby konkurencję między samorządami. Gwarantem autonomii samorządu gminnego byłby Senat, który powinno się w tym celu wybierać trochę inaczej, niż dzisiaj, ograniczając czynne prawo wyborcze do Senatu do tzw. obywateli kwalifikowanych, to znaczy takich, którzy sami piastują funkcję publiczną z wyboru. Trzonem wyborców Senatu byliby, więc samorządowcy i nie trzeba chyba tłumaczyć, że tak wybierany Senat byłby skuteczną zaporą przed każdą próbą zamachu na autonomię samorządu terytorialnego. Warto zwrócić uwagę, że rozwiązanie to wychodzi naprzeciw zasadzie pomocniczości, a przy tym – przesuwając wydatki do sposobu pierwszego – przywraca ludziom władzę nad bogactwem, jakie wytworzyli własną pracą i zwiększa zakres ich wolności. Wprowadzenie takich rozwiązań jest wprawdzie teoretycznie możliwe, ale obawiam się, że zarówno razwiedka, jak i Unia Europejska nie pozwolą na żadne zmiany modelu kompradorskiego, bo i jedni i drudzy z niego żyją. Dlatego podczas kampanii wyborczej kandydaci na Umiłowanych Przywódców będą z zapienionymi ustami toczyć straszliwe spory o różnicę między przodkiem a tyłkiem. W tej sytuacji można melancholijnie powtórzyć za panem Ignacym Rzeckim z „Lalki” Bolesława Prusa: „Gdybym to ja był Panem Bogiem, – ale próżno marzyć o tem”. SM

Niewidzialne łapsko banku Jeszcze paręnaście lat temu w USA było ponad 30 000, prywatnych oczywiście, banków. Konkurowały o klienta, oferując ludziom tanie pożyczki i godziwie płacąc odsetki. Czasem się przeliczały i plajtowały. Jak to w życiu. Klasa polityczna postanowiła położyć temu kres. Napisałem wtedy artykuł, że skończy się to katastrofą. Jak Państwo widzicie: i tu miałem rację. Z siedmiu plag egipskich, jakie spadły na naszą cywilizację, jedną ... Dlaczego to zrobiono? Bo politycy i biurokraci nie znoszą, gdy o wszystkim decyduje niewidzialna ręka rynku. Chcą, by o wszystkim decydowała łapa rządu. Widzialna - a jeszcze lepiej: nie. Polityk czuje się dobrze tylko wtedy, jak może się do czegoś wtrącić. Najchętniej by w samochodzie ręcznie włączał iskrę, gdy mieszanka już jest sprężona w cylindrze. Bo co to jest, że robi to wałek rozrządu albo komputer? Na szczęście: nie może. I dlatego samochody jeżdżą, a państwa kuleją. W Polsce klasa polityczna miała luksusowe wręcz warunki, bo prywatnych banków nie było w ogóle. Mamy, więc banki albo państwowe - albo spółki akcyjne, które od państwowych bardzo niewiele się różnią. Banku będącego własnością Kowalskiego i jego rodziny - nie ma. Kiedyś bank trzymał złoto w skarbcu i wypuszczał pieniądze papierowe. W każdej chwili wymieniał papierki na złoto. Po jakimś czasie bankierzy odkryli, że mogą tych papierków wypuścić więcej, niż mają złota - bo przecież nie wszyscy właściciele papierków przyjdą naraz po swoje. I to było dobre - bo gospodarka rozwijała się szybciej. To było dobre - dopóki banki były prywatne. A rządy pilnowały tylko, by bankierzy (i klienci!) nie robili szwindli. Dziś jest inaczej. Dziś banki ściśle współpracują z rządami w okradaniu ludzi. Jak? Bardzo wielu ludzi (w tym część posłów!) nie wie, że istnieje tzw. podatek emisyjny. Sejm go nie uchwala. Nakładają go na nas rządy w siuchcie z bankami. Najlepiej: z bankiem centralnym. Powiedzmy, że na rynku jest do kupienia 1000 krzeseł. A ludzie mają w kieszeniach wolne 100 000 zł. Cena krzesła wynosi 100 zł. Ale teraz "Rząd" pożycza od banku 100 000. To znaczy: bank drukuje te 100 000 papieru i daje "Rządowi". Rząd zaczyna robić zakupy... O, teraz ludzie widzą, że za chwilę "Rząd" wykupi wszystkie krzesła, a oni zostaną z pustym papierem. Więc gotowi są zapłacić za krzesło 120... 150... złotych... i cena ustala się na 200 zł za krzesło. Wszystko w porządku. Ale teraz my kupimy tylko połowę krzeseł - a połowę kupi "Rząd". Czyli: "Rząd" okradł nas z 500 krzeseł!!! To właśnie zrobiły w USA rządy Jerzego W. Busha (taki z niego "prawicowiec" jak z Jarosława Kaczyńskiego...), a obecnie rząd JE Baracka Husseina Obamy. Tak samo okradła Europejczyków Unia - by ratować Grecję... i banki. Natychmiast inne rządy Unii zobaczyły okazję - i też dodrukowały. Czyli okradły. Tylko rząd Szwajcarii nie okrada obywateli. To nie frank idzie w górę. To nie złoto drożeje. To nie żywność drożeje. To waluty krajów socjalistycznych lecą na zbitą mordę w dół. A my jesteśmy okradani. Po cichu. JKM

„Cud nad Wisłą”? Oglądamy kolejną „patriotyczną szopkę”. JE Bronisław Komorowski wygłosił przemówienie zapewniające, że będziemy mieli najlepszą armię wyposażoną w najlepszy na świecie sprzęt – a w ogóle jesteśmy silni-zwarci-gotowi i nie oddamy ani guzika. JE Donald Tusk promieniał takim optymizmem, że śp. gen. Edward Rydz (ps. ”Śmigły”) z sierpnia 1939 roku to przy Nim wręcz pesymista. A tymczasem obchodzimy rocznicę jedynego, prawdziwego i zasłużonego sukcesu sprzed 90 lat. Śp. Józef Piłsudski wciągnął wtedy (najprawdopodobniej na polecenie niemieckiego sztabu generalnego, którego był agentem) II Rzeczpospolitą do walki z bolszewicką RFSRS, – przy czym celem tej wojny miało być osłabienie zarówno Rzeczypospolitej jak i Sowietów, na czym właśnie korzystali Niemcy. Dowodem jest to, że Piłsudski bardzo starannie unikał współdziałania z Denikinem, Kołczakiem i Wranglem i innymi patriotami rosyjskimi. Uderzył na Rosję dopiero wtedy, gdy siły gen. Antoniego Denikina zostały rozbite. Denikin jak najsłuszniej o utrzymanie się bolszewików oskarża Piłsudskiego. Motywy Piłsudskiego są niejasne. Jeśli przyjąć, że działał „pour le Roi de la Prusse” - to sprawa jest jasna: celem Niemiec było wzajemne osłabienie Polski, Ukrainy i Rosji, – ale takie, by żadna ze stron nie zwyciężyła, bo wtedy byłaby groźna dla Niemiec. Możliwe jednak, że Piłsudski dołączył do tego własną motywację. Podwójną: socjalistyczną, (bo bolszewicy byli dla takich ludzi jak Piłsudski czy Stefan Żeromski ideowo nieskończenie bliżsi od „białych”) oraz patriotyczną (bolszewicy obiecywali „samostanowienie narodów” a „biali” w dalszym ciągu bredzili o Rusi Jednej i Niepodzielnej od Władywostoku po Kalisz). Tak czy owak efekt był smętny: dopóki bolszewicy zmagali się z „białymi” wojska polskie posuwały się do przodu. Gdy „Armia Czerwona” wykończyła Denikina i zwróciła się frontem na Zachód wojska polskie cofały się coraz szybciej, a śp. Lejba (Leon) Bronstein (ps. ”Lew Trocki”) już widział wyzwolenie Berlina i Paryża od burżujów – do spółki z Francuską Partią Komunistyczną i Bawarską Republiką Rad. Widząc nadciągające bolszewickie hordy Piłsudski załamał się. Złożył dowództwo na ręce śp. Wincentego Witosa oświadczając, że sytuacja jest beznadziejna – i pojechał na Podkarpacie pożegnać się z rodziną. Uprzednio podpisał do wiadomości Rozkaz Bojowy opracowany przez śp. gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Witos, by nie budzić paniki, sprawę tę oczywiście zataił. Plan ten opracowany był przez polskich oficerów. Piłsudczycy, starając się umniejszyć rolę Rozwadowskiego (a i endecy, by umniejszyć role Piłsudskiego!) często powołują się na autorstwo marsz. Focha. W rzeczywistości śp. Ferdynand Foch wielokrotnie się od tego odżegnywał; twierdził, że nie ma pojęcia o walkach konnicy prowadzonej na wielkich przestrzeniach, więc do tworzenia ordre de bataille w ogóle się nie wtrącał. Co najwyżej udzielał rad technicznych – zapewne pożytecznych. Nie był to też żaden „cud” tylko tryumf myśli nad zmasowanymi hordami. O „cudzie” mówiono, by umniejszyć rolę Polaków. Byśmy nie byli dumni z naszych rodaków, którzy powstrzymali i rozbili „czerwona hołotę”. O „cudzie” mówili (niechętnie....) nawet komuniści – by komuś nie przyszło do głowy, że „burżujska Polska” mogła pokonać „robotniczo-chłopską Rosję”. O „cudzie” mówią ci sami, którym zależy, by Polacy świętowali rocznice klęsk, a nie rocznice sukcesów. A to był sukces. Plan Rozwadowskiego, oparty zresztą na zdobytych i rozszyfrowanych danych bolszewickich, okazał się trafny. Siły postępu zostały rozbite i Rzeczpospolita mogła zająć Wilno, Mińsk i praktycznie całą Białą Ruś. Ale to już inna historia. Piłsudski wrócił do Warszawy, we własnych pamiętnikach uczciwie wspominając, że pojawił się, „gdy nad Wieprzem cichły już działa”. Witos – człowiek honorowy – nieopatrznie oddał Mu złożoną dymisję, na zasadzie: „Nie było sprawy”... I był to błąd. W późniejszym okresie cenzura piłsudczykowska tępiła wszelkie o tym wzmianki, a Jego kamaryla mordowała przeciwników – najprawdopodobniej śmierć Rozwadowskiego była spowodowana celowym zatruciem. Sam Witos wylądował w więzieniu i uciekł potem do Czech. Wszystkie te fakty – doskonale udokumentowane – są przez „Bandę Czworga” starannie zamazywane. Dziwi tu zwłaszcza postawa PSL, które powinno wszak wysławiać – i słusznie – śp. Wincentego Witosa. JKM

Popieramy skargę konstytucyjną B. Goczyńskiego – obywatele do sądów! W Polsce nie ma instytucji ławy przysięgłych. W 2007 roku usunięto ławników z sądów rejonowych, orzekających w sprawach karnych. Poprzyjmy skargę konstytucyjną blogera - więźnia sumienia, który domaga się przywrócenia udziału obywateli w sądzeniu. W Polsce nie ma instytucji ławy przysięgłych. W 2007 roku usunięto też ławników ze składów orzekających w sprawach karnych w sądach rejonowych. Pozycja sędziów zawodowych została silnie wzmocniona, pomimo tego, że ich orzeczenia nierzadko są wątpliwe. Bloger B. Goczyński (obecnie uwięziony po sfingowanym procesie) złożył skargę konstytucyjną, domagając się udziału obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości. Poprzyjmy ją!

Czy sądownictwo może się opierać tylko na sędziach zawodowych? Art. 182. Konstytucji RP stanowi: „Udział obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości określa ustawa”. A więc polska Konstytucja stanowi dobitnie o udziale w orzekaniu sędziów niezawodowych. Tymczasem w Polsce zaczyna mieć miejsce marginalizowanie uczestnictwa obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości. Wyrazem tego jest uchwalona 15 marca 2007 roku nowelizacja ustaw, m.in. ustawy - Kodeks postępowania karnego (Dz. U. Nr 98, poz. 1070, z późn. zm.), która odsunęła ławników od udziału w większości spraw karnych w I instancji. Doszło w ten sposób do zupełnego wypaczenia zasady konstytucyjnej i przekształcenia na skutek tego całej istoty procedury karnej. Na gruncie przepisów art. 28 k.p.k. i 30 kpk w postępowaniu karnym w pierwszej instancji na rozprawie głównej i posiedzeniu sąd orzeka w składzie jednego sędziego, jeżeli ustawa nie stanowi inaczej. Tylko w sprawach o zbrodnię sąd orzeka w składzie jednego sędziego i dwóch ławników.

Zasadę wypływającą z konstytucji uczyniono wyjątkiem. Uzasadnienie projektu odsuwającego ławników było wyłącznie pragmatyczne. Ustawodawca wskazywał na potrzebę wyrugowania: „niebagatelnych kosztów społecznych (ponad 200 milionów złotych rocznie), wynikających z udziału czynnika społecznego w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości”, w tym ”kosztów ryczałtowych wynagrodzeń za udział w posiedzeniach, a także kosztów odrywania od pracy tej części ławników, która jest aktywna zawodowo” oraz „kosztów odroczonych spraw albo rozpoznawanych od początku z uwagi na brak subordynacji ławników lub na stan zdrowia często starszych osób”. Wskazywano też na „koszty braku rzeczywistej kolegialności orzekania pomimo ustawowych deklaracji i wymogów”. Uzasadnienie to razi pominięciem w analizie najistotniejszych argumentów przemawiających za udziałem w orzekaniu tzw. sędziów społecznych. A więc przypomnijmy (za treścią skargi konstytucyjnej sygn. Ts 180/10):

w nowożytnej Europie instytucja ławników powstała w opozycji do absolutyzmu królewskiego, gdzie funkcjonowały tzw. sądy monarsze - gdy rezygnujemy z udziału ławników cofamy się do tamtej epoki,

historycznie znane są dwie główne formy udziału czynnika społecznego w orzekaniu: sądy przysięgłych i sądy ławnicze; sądy przysięgłych występowały przede wszystkim w procesie karnym; w procesie cywilnym - tylko w zasadzie w krajach anglosaskich;

w prawie kontynentalnym nowożytny sąd ławniczy, który powstał w połowie XIX w. w Niemczech, rozpowszechnił się w innych ustawodawstwach europejskich; ustrój sądu ławniczego oparty jest na formalnym równouprawnieniu i zespoleniu czynnika obywatelskiego i zawodowego - ławnicy tworzą razem z sędzią zawodowym jeden skład orzekający; każdy członek sądu ławniczego ma przy wyrokowaniu równy głos co do wszystkich kwestii podlegających rozstrzygnięciu,

system ławniczy kojarzy się w Polsce niesłusznie z epoką PRL-u – jest tak dlatego, że w Polsce współczesnej zasadnicza reforma w zakresie sądów ławniczych dokonana została w 1950 r. i polegała na wprowadzeniu udziału ławników do orzekania we wszystkich sądach pierwszej instancji, zarówno w sprawach karnych, jak i cywilnych (por. ustawy z dnia 20 lipca 1950 r. o zmianie prawa o ustroju sądów powszechnych, Dz. U. Nr 38, poz. 347, o zmianie przepisów postępowania karnego, Dz. U. Nr 38, poz. 348 oraz o zmianie przepisów postępowania w sprawach cywilnych, Dz. U. Nr 38, poz. 349); zasada powszechnego udziału ławników w sądownictwie podniesiona została do rangi konstytucyjnej w Konstytucji z 1952 r.; istotnych zmian dokonano następnie ustawami z dnia 28 marca 1958 r. o zmianie przepisów postępowania karnego (Dz. U. Nr 18, poz. 76) oraz o zmianie przepisów postępowania w sprawach cywilnych (Dz. U. Nr 18, poz. 75), ograniczając udział ławników,

w doktrynie podkreśla się, że zalety systemu ławniczego polegają przede wszystkim na tym, iż ławnicy reprezentują poczucie sprawiedliwości i opinię publiczną, w szczególności środowiska, z którego się wywodzą, przyczyniają się do kształtowania poglądów prawnych społeczeństwa, a przeciwstawiają się rutynie sędziowskiej, wnosząc do orzekania własne doświadczenie życiowe i wiedzę zawodową; udział ławników skłania wszystkich uczestników procesu sądowego do większej staranności w wykonywaniu swych czynności i zwiększa niezawisłość składu sądzącego oraz utrudnia wywieranie nacisku na sąd,

jak wyżej przypomniano, już w latach 60-tych próbowano ograniczyć udział ławników w orzekaniu; obrońcy systemu ławniczego – w ślad za literaturą zachodnioeuropejską – podnosili wówczas, że: „Przypomnijmy dziś obszerną, wielostronną argumentację, jaką posługiwali się rzecznicy sądów przysięgłych (…). Były to motywy sądzenia podkreślające potrzebę sądzenia ludzi przez obywateli im równych, tj. przez przedstawicieli tej samej klasy, a nie przez podporządkowanych rządom królewskim sędziów – urzędników. Obok tego spotykamy również postulaty bardziej demokratyczne, kładące nacisk na konieczność udziału w sądzeniu przeciętnych, prostych obywateli (simples citoyenes), reprezentujących społeczne poczucie sprawiedliwości, orzekających wyłącznie na podstawie swego głębokiego, wewnętrznego przekonania (intime conviction), a nie według sztywnej litery przepisów prawa. Przypomnijmy wreszcie koronny argument wszystkich obrońców sądów przysięgłych, dzięki któremu instytucja ta mimo rozlicznych braków i niedostatków długo zachowała niezwykle wyskoki prestiż w oczach opinii publicznej i opierała się wielu próbom reform: czynnik niezawisłości , znacznie większy u przysięgłych niż u sędziów zawodowych, związanych całą swoją karierą z rządem i od niego uzależnionych”,

podczas cytowanej dyskusji w latach 60-tych ustosunkowywano się też negatywnie do orzekania w składzie jednoosobowym – podnoszono, że: „w związku z konstytucyjną rangą zasady udziału ławników w wymiarze sprawiedliwości przepisy (dom. o ograniczeniu udziału ławników) nie mogą być interpretowane rozszerzająco, ale muszą być traktowane rzeczywiście jako wyjątki”, innymi słowy okazuje się, że ówcześnie Konstytucja posiadała większe znaczenie niż współcześnie, gdzie w celach pragmatycznych praktycznie zniesiono w 2007 roku całkowicie udział przedstawiciela społecznego w procesie stosowania prawa; zwraca też uwagę, że w poprzednim ustroju wskazywano na rozwiązania idące w przeciwną stronę, ale które mogłyby jednak służyć realizacji prawa do rzetelnego sądu: „Wyłączenie udziału ławników w rozprawie przed pierwszą instancją może polegać na tym, że w miejsce ławników wprowadza się sędziów państwowych, że zatem sprawy rozpatrywane są w zespole wzmocnionym składającym się z trzech sędziów”, a zatem eliminując ławników nie posuwano się do zastąpienia sądu ławniczego składem sędziowskim jednoosobowym, jak obecnie się to stało po nowelizacji z 2007 roku.

Jak argumentują antagoniści sądów ławniczych? Przeciwnicy sądów ławniczych posługują się – oprócz argumentów finansowych – uzasadnieniem eksponującym rzekomą przewagę „sądownictwa zawodowego, wysoko kwalifikowanego i usytuowanego na poziomie uwieńczenia kariery prawniczej” nad sędziami społecznymi. Taka argumentacja budzi wątpliwości nawet u niektórych wysoce prominentnych sędziów. Np. sędzia Marek Celej (były członek Krajowej Rady Sądownictwa) nie kryje swojego stosunku opozycyjnego względem eliminowania ławników ze składów orzekających. Cytuję: „Przede wszystkim błędem było moim zdaniem wycofanie ławników z sądów rejonowych, bo to głównie tam potrzebne jest ich doświadczenie życiowe i wsparcie dla młodych sędziów. Do sądów rejonowych przychodzą młodzi ludzie – od 29. roku życia – i orzekają często w bardzo trudnych sprawach, czasem dotyczących realiów, które nie mogą być im znane. Jeśli w takich okolicznościach ma się obok siebie dwie poważne osoby, łatwiej podjąć trudne decyzje”. Wskazuje również źródło zmian dokonanych w procedurze polskiej: „To prawda, większość sędziów nie chce ławników. I to jest praprzyczyna niekorzystnych sondaży i krytycznych opinii na ich temat. W ślad za tym idą zmiany przepisów ograniczające zakres działania ławników”. A zatem to sędziowie zawodowi nie chcą ławników w sądach, nie życzą sobie , aby ktoś „im patrzył na ręce” i spowalniał procesy decyzyjne, związane z wydawaniem orzeczeń. Nowelizacja procedury karnej, dokonana w 2007 roku, jawi się jako sprzeczna zarówno z Konstytucją, z dorobkiem doktryny, jak i zdrowym rozsądkiem. Poważne decyzje w procesach karnych oddano w ręce składów jednoosobowych, złożonych często z sędziów bardzo młodych, posiadających znikome doświadczenie życiowe i zawodowe. Jest to przyczyną – w mojej ocenie – wzrastającej liczby poważnych omyłek sądowych i rosnącego niezadowolenia społeczeństwa z funkcjonowania sądownictwa.

Dlaczego Bogdan Goczyński złożył skargę konstytucyjną? Bloger Bogdan Goczyński – jak już informowałam poprzednio tutaj, tutaj i tutaj – został w lipcu b.r. uwięziony na skutek – jak sam wiarygodnie wywodzi – błędów popełnionych przez sędziów orzekających w składach jednoosobowych w dwóch procesach karnych. Jak podawałam we wcześniejszych publikacjach, Goczyński, inżynier, który powrócił do Polski jako zamożny człowiek po prawie 20 latach emigracji w Australii i założył tutaj rodzinę, po pewnym czasie stał się ofiarą konfliktu małżeńskiego na tle przynależności żony do sekty. Jego małżonka, powiązana zawodowo z sądownictwem (mediator sądowa w sprawach rodzinnych) wniosła o rozwód i alimenty. Przyznano je – od niepracującego już wówczas inżyniera - w absurdalnej wysokości 7.000 zł na 2 kilkuletnie córeczki-bliżniaczki, co miało służyć przejęciu przez byłą żonę jego osobistego majątku. Było to tym bardziej ułatwione, że zawiadomienia o posiedzeniach i postanowienia sądowe wysyłano najczęściej na błędne adresy. Jednocześnie żona wyprowadziła się z domu i od tego czasu (2005 rok) już nigdy – wbrew orzeczeniom sądowym ustalającym kontakty – nie zezwoliła mężowi, aby zobaczył się z córkami. Jednocześnie wraz ze swoją matką oskarżyły Goczyńskiego o przemoc domową. Odbyły się dwa procesy oparte na całkowicie niewiarygodnych materiałach dowodowych. Dość powiedzieć, że w jednym z procesów (oskarżenie z 2007 roku) Goczyńskiego pomówiono (wyłącznie na podstawie zeznań rzekomo pokrzywdzonej teściowej i później pozyskanych przez nią świadków „ze słyszenia”), że miał on (gdy przyjechał do Tarnowskich Gór, próbując zobaczyć się z córkami) bić teściową po klatce piersiowej, gdy w rzeczywistości miała ona obrzęk stawów skokowych z powodu przeskakiwania przez płot, co czyniła, aby uniemożliwić kontakt ojca z córeczkami. W tejże sprawie nikt ze świadków oskarżenia nie zgodził się na badania wariografem, gdy tymczasem takim badaniom poddał się Goczyński, uzyskując potwierdzenie swojej prawdomówności. Mimo tego rodzaju absurdalnych „dowodów” Goczyńskiego skazano na 6 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu. W 2010 roku - utraciwszy całkowicie zaufanie do sądów - pisał on już dobitnie i z goryczą do Prezes SR w Tarnowskich Górach:

Sygn. akt II K 856/07 16 lutego, 2010 roku Bogdan Goczyński

P. Teresa Żyłka Prezes Sądu Rejonowego w Tarnowskich Górach ul. Opolska 17 42-600 Tarnowskie Góry

Dotyczy fabrykowania oskarżeń i wyłudzania pieniędzy. W związku z pismem Pani Sądu z dnia 28 grudnia 2009r. z żądaniem zapłacenia 1122,40 zł tzw. kary i kosztów sądowych, informuję, że nie mam zwyczaju płacić oszustom. Oskarżenie w tej sprawie było prymitywnie sfabrykowane a Pani, jako sędzia otrzymała polecenie wydania z góry określonego wyroku. W ramach zleconego zadania świadomie dopuściła Pani zeznania fałszywego świadka – Małgorzaty Sławik i tolerowała fałszywe zeznania oskarżycielek. Gwoli przypomnienia, Małgorzata Sławik zeznała, że biłem jej sąsiadkę po głowie, jednak owa sąsiadka tego nie potwierdziła. Według aktu oskarżenia miałem bić Zofię Bachonko po klatce piersiowej, wskutek czego doznała ona obrzęku stawów skokowych i kolana. Żeby uwierzyć w takie brednie trzeba być małym dzieckiem, w dodatku z zespołem Downa, albo dyspozycyjnym prezesem sądu rejonowego. Dodatkowo, świadkowie oskarżenia odmówili poddania się badaniu wariografem, podczas gdy ja to uczyniłem. Wariograf w całości potwierdził moją wersję wydarzeń. Wariograf jest urządzeniem nieporównywalnie bardziej wiarygodnym niż jakikolwiek polski sędzia. Jest w nim zawarta praca i doświadczenie pokoleń specjalistów z różnych dziedzin nauki, w tym psychologii i fizjologii. Zatem jeśli Pani potrzebne są pieniądze to proponuję wziąć garnuszek i iść z nim na ulicę wzorem podobnych Pani szwindlerów. Bogdan Goczyński Do wiadomości: www.aferyprawa.eu

W drugim, wcześniejszym procesie (zainicjowanym aktem oskarżenia z 2006 roku), po dwukrotnie przeprowadzonej procedurze apelacyjnej, Goczyńskiego skazano na grzywnę w wysokości 1000 zł za rzekome pobicie żony, mimo poważnych wątpliwości dowodowych, w zasadzie dyskwalifikujących akt oskarżenia. Wątpliwości te były podniesione w postępowaniu apelacyjnym i później w skardze kasacyjnej:

Goczyński miał spowodować obrażenia ciała swojej żony w postaci otarć w pobliżu kręgosłupa piersiowego, otarć naskórka na ramieniu prawym, otarcia i zasinienia w okolicy biodra, zasinienia pośladka lewego – pomimo tego, że żona w dniu domniemanego pobicia trafiła do szpitala (pogryzł ją pies), a karta informacyjna ze szpitala nie zawierała opisu żadnych innych obrażeń poza śladami ataku psa,

mimo to Sąd przyjął, że żona Goczyńskiego została pobita, gdyż uznano, że wiarygodna jest obdukcja medyczna, sporządzona 5 miesięcy po rzekomym zdarzeniu pobicia, całkowicie rozbieżna z kartą informacyjną ze szpitala,

nadto pominięto dowód z badania wariograficznego, któremu poddał się Goczyński i który potwierdzał jego prawdomówność, gdy jednocześnie świadkowie oskarżenia odmówili poddania się badaniu wariografem, a ponadto oddalono wniosek o przeprowadzenie dowodu z eksperymentu procesowego. Bogdan Goczyński, po prawomocnym wyroku w sprawie rzekomego pobicia żony, złożył z pomocą adwokata skargę do Trybunału Konstytucyjnego, gdyż doszedł do wniosku, że zostało naruszone jego konstytucyjne prawo do niezależnego, bezstronnego i niezawisłego sądu (Art. 45 Konstytucji). Prawo to zostało jego zdaniem pogwałcone, ponieważ Sąd orzekał nie tylko wbrew procedurze karnej, ale także był nienależycie obsadzony, gdyż procesował i wydawał wyrok w składzie jednoosobowym. Oceniając postępowanie sędziów na rozprawie trudno nie przyznać racji Bogdanowi Goczyńskiemu, który ponadto powołuje się na obserwacje z sądownictwa australijskiego, gdzie działają ławy przysięgłych i gdzie w jego ocenie tak rażące błędy w orzekaniu – jak w jego sprawach – nie zdarzają się. Goczyński twierdzi, że żaden skład sędziów społecznych nie dopuściłby się aż tylu naruszeń art. 7 k.p.k. (artykuł ten wymaga, aby wyroki były wydawane z uwzględnieniem zasad prawidłowego rozumowania oraz wskazań wiedzy i doświadczenia życiowego), jak uczynił to w jego sprawie młody sędzia zawodowy, oceniający dowody z perspektywy własnego niewielkiego doświadczenia, a nadto arbitralnie, bez kontroli ze strony czynnika obywatelskiego. W skardze konstytucyjnej Goczyńskiego napisano:

„W trakcie procesu, który stanowi przyczynek do niniejszej skargi, zasada prawa do sądu w rozumieniu art. 45 w zw. z art. 182 Konstytucji, została rażąco naruszona. Bogdan Goczyński poprzez pozbawienie go możliwości odwołania się na etapie postępowania dowodowego do kogoś innego poza sędzią zawodowym, który w swoim zachowaniu odbiegał od standardów bezstronności i niezawisłości - został pozbawiony swojego uprawnienia do sprawiedliwego rozpatrzenia sprawy – do sprawiedliwego sądu”.

Losy skargi konstytucyjnej Goczyńskiego Trybunał Konstytucyjny po wstępnym rozpoznaniu skargi na posiedzeniu niejawnym postanowił o nienadaniu jej dalszego biegu. Sędzia Wojciech Hermeliński uznał, iż w Art. 182 Konstytucji RP nie ma nakazu powszechnego wprowadzenia uczestnictwa obywateli do sprawowania wymiaru sprawiedliwości, czy nawet sugestii konstytucyjnej, że należy preferować orzekanie z udziałem tego czynnika. Zdaniem Sędziego Konstytucja dopuszcza taki udział, ale do niego w żaden sposób nie zobowiązuje. Argumentacji sędziego Hermelińskiego poświęcę oddzielną notkę. Z jego orzeczeniem w zasadniczy sposób nie zgadzam się.

W tym miejscu jednak chcę już podkreślić, że w związku z wyrokiem grzywny za rzekome pobicie żony, którego miał się dopuścić Goczyński w 2005 r. i w związku z którym złożono skargę konstytucyjną, której to skardze nie nadano biegu, co zamknęło B. Goczyńskiemu jakiekolwiek dalsze możliwości odwoławcze, Sąd RP odwiesił mu drugi z analizowanych powyżej, a równie wątpliwy, wyrok Sądu w Tarnowskich Górach (za rzekome pobicie teściowej w 2007 r.).

Bogdan Goczyński został zatrzymany przed swoim domem w dniu 27 lipca br. i odsiaduje teraz wyrok 6 miesięcy więzienia. Podstawy faktyczne uwięzienia są rzeczywiście w najwyższym stopniu wątpliwe. Z tego powodu osobiście gorąco popieram Zażalenie Bogdana Goczyńskiego na Postanowienie Trybunału Konstytucyjnego o odmowie nadania biegu jego skardze konstytucyjnej. Zażalenie to Goczyński zdążył złożyć przed swoim uwięzieniem. Będę namawiać środowisko blogerów do szerokiego poparcia Zażalenia Goczyńskiego złożonego w TK. Ale o tym już w kolejnej notce. Ławnicy muszą wrócić do polskich sądów karnych. Inna możliwość to wprowadzenie do naszego sądownictwa ław przysięgłych. Woluntaryzm sędziów zawodowych musi się skończyć. Jedyną dostępną w tym zakresie metodą jest poszerzenie składów orzekających sądów o sędziów niezawodowych.

Ława przysięgłych w amerykańskim sądzie

Inne teksty:

Bloger i dziennikarz Bogdan Goczyński aresztowany

Wspierajmy uwięzionego Goczyńskiego

Wczoraj w Warszawie w sprawie Goczyńskiego

Filmy z więzienia:

Bogdan Goczyński - rozmowa w więzieniu

Filmy Carcinki i Klaudiusza o Goczyńskim

Rebeliantka

Patriotyzm PATRIOTYZM (łac. patria – ojczyzna, od gr. patriotes – rodak, współobywatel) – cnota moralna miłości do ojczyzny, jej dziedzictwa kulturalnego i ładu moralno-społecznego, uformowanego przez normy cywilizacji i religii, połączona z gotowością do ponoszenia dla niej wszelkich ofiar. Patriotyczny habitus ześrodkowany jest gł. w czterech kręgach odniesienia: 1º ojczystej ziemi, z wytworami materialnej i duchowej twórczości zamieszkujących ją ludzi; 2º narodzie; 3º politycznym zwierzchniku wspólnoty, tworzącym z niej państwo; 4º ładzie moralno-społecznym, opartym na zasadach cywilizacji, którą wspólnota przyjęła i w której żyje. P. jest naturalną ludzką postawą, zgodną ze społeczną naturą człowieka; oprócz wspólnoty podstawowej, czyli rodziny, najbardziej typową, trwałą, konieczną i wytwarzającą najsilniejsze zobowiązania wzajemne jest naród (gentes, nationes), przy czym presupozycja na rzecz ojczyzny i narodu nie jest ani arbitralna, ani nie wyklucza poszanowania i sympatii dla innych narodów, lecz wynika z naturalnego porządku miłości (ordo caritatis), dającego pierwszeństwo temu, co najbliższe. Na poziomie elementarnym p. jest dyspozycją psychiczną, prymarnie emocjonalną, obejmującą miłość do kraju ojców; uczucie patriotyczne jest rozumnym aktem woli, sprawnością etyczną umożliwiającą wypełnianie obowiązków względem ojczyzny; ujmowane od strony negatywnej, obejmuje powstrzymywanie się od szkalowania jej dobrego imienia, niszczenia dóbr narodowej kultury, nieuchylanie się od obowiązku toczenia wojny w obronie ojczyzny, a od strony pozytywnej – troskę o jej bezpieczeństwo i siłę, pielęgnowanie języka i kultury ojczystej, posłuszeństwo prawowitej władzy; rozwój i wzbogacanie p. warunkuje pogłębianie własnej wiedzy o ojczyźnie, jej historii i kulturze; nieodłączna od miłości do ojczyzny jest gotowość do poświęcenia na jej rzecz, tym cenniejsza, im bardziej egzystencjalnie ważne dla każdej osoby są takie wartości jak: pomyślność własna lub bliskich, majętność, osobista kariera, życiowe pasje, zdrowie, a nawet życie. Realny p. zbudowany jest na zmysłowym doświadczeniu konkretów; temu p. substancjalnemu często przeciwstawia się p. konstytucyjny; kolebka prawie każdej wspólnoty ojczystej była najpierw terytorium zdobytym (cudzym albo niczyim, bezludnym), a fenomen zakorzenienia, identyfikacji z określonym terytorium był zawsze procesem długim i ewolucyjnym; pierwsze i najbardziej podstawowe jest uczucie przywiązania do domostwa i gospodarstwa rodzinnego (oikos), które jest przekazywaną z pokolenia na pokolenie ojcowizną; dopiero z intensyfikacją kontaktów poczucie tego, co „moje” i „nasze” rozszerza się na sąsiedztwo, w którym żyją krewniacy z tego samego pnia rodowego, na gminę, w której łączą się dążenia i interesy wielu rodzin i rodów, dalej na prowincję, ziemię czy region, którego mieszkańcy są często depozytariuszami nigdy niewygasłej tradycji odrębnego bytu politycznego, a dopiero na końcu (i nie zawsze, jeśli proces budowy państwa narodowego nie został zakończony) rozszerza się ono na całość terytorium państwowego; p. jest tym bogatszy i dojrzalszy, im bardziej nasycony treścią uczuć, przeżyć i lojalności ze wszystkimi szczeblami wspólnot terytorialnych i osobowych, w których egzystuje jaźń poszczególna, czyli zazwyczaj poszerzoną o krąg sąsiedzki i przyjacielski ojcowizną, lokalną i/lub prowincjonalną, „małą ojczyzną” oraz ojczyzną sensu proprio – „dużą”, identyczną w normalnych warunkach z suwerennym państwem. Harmonia współwystępowania kręgów patriotycznego zakorzenienia jest jednak zakłócana przez unifikacyjny i uniformistyczny centralizm nowoczesnego państwa – jego prawzorem była „geometryczna pasja” rewolucjonistów franc., tworzących „jedną i niepodzielną” (une et indivisibile) republikę przez likwidację prowincji i wspólnot lokalnych, zastąpionych siatką równych części, nazwanych departamentami, oraz przez (przeciwstawny centralizmowi) partykularny separatyzm; jego sednem jest egoizm etniczny, który grupę pośrednią (dzielnica, szczep, niekiedy nawet narodowość) traktuje jako najwyższą i wyłączną; swe słuszne prawo do istnienia i pielęgnowania własnej odrębności wypacza ona wówczas w odmowę dzielenia odpowiedzialności z innymi dzielnicami, szczepami czy narodowościami, które historia złączyła w jeden naród i jedno państwo, będące ich wspólnotą przeznaczenia. Czynnikiem narodotwórczym, integrującym ludzi i plemiona, jest władza skoncentrowana w państwie; tę narodotwórczą funkcję spełniała dynastia narodowa – Kapetyngowie utworzyli Francję, Plantageneci – Anglię, Arpadowie – Węgry, Piastowie – Polskę; lapidarna formuła, opisująca w starych kronikach zaistnienie wspólnot politycznych w historii: rex erectus est („król jest wywyższony”), wyraża konieczność ustanowienia władzy spersonifikowanej w „reprezentancie egzystencjalnym”, umożliwiającym „polityczną artykulację” społeczeństwa (E. Voegelin); związek ten jest jednak zobowiązaniem dwustronnym; naród winien jest wierność swojemu władcy, a on musi być opiekunem i sprawiedliwym włodarzem dobra wspólnego („nie królestwo jest dla króla, lecz król dla królestwa” – św. Tomasz z Akwinu); kiedy p. odrywa się od wierności (fidelitas) „ojcu ojczyzny”, nadchodzi epoka „partyzantów politycznych” i nie wiadomo już kto jest suwerenem (monopolizującym sferę polityczną oraz reprezentującym „możliwie najbardziej intensywną” polityczną jedność – C. Schmitt), a państwowy sens polityki ulega degradacji do poziomu partyjnego, na którym zwalczające się partie zacierają granicę między lojalnością wobec niej a lojalnością wobec państwa; intensyfikacją „upartyjnionego” zwyrodnienia p. jest wprzęgniecie go w służbę którejś z ideologii, co nadaje mu postać idolatrii deifikującej zrewoltowany „naród biedaków” (szowinizm jakobiński), Państwo–Absolut (statolatria faszystowska), „czysty rasowo” Volk niem. robotników i chłopów (rasizm hitlerowski) czy „ojczyznę międzynarodowego proletariatu” (p. socjalistyczny). P. musi pozostać moralnie i duchowo zdefektowany, jeżeli przywiązanie i miłość do ojczyzny nie będą podnoszone (a jednocześnie moderowane w swych potencjalnych niższych, szowinistycznych, skłonnościach) przez absorpcję cywilizacji, w której ukształtowana została dana ojczyzna, oraz kultury, wytworzonej przez naród żyjący w obrębie danej cywilizacji; jako że cywilizacje nie są sobie równe (zwłaszcza pod względem moralnym), jakość p. zależy od metody życia zbiorowego; najdoskonalszą ze wszystkich dotąd wykształconych jest cywilizacja łac., zwana też klasyczno-chrześcijańską (jako prawomocna spadkobierczyni cywilizacji gr. i rzym.); jej istotą jest prymat ducha nad materią, moralności nad prawem oraz osoby nad zbiorowością. Jacek Bartyzel

R. Dmowski, Nasz patriotyzm, Warszawa 1893, 2005; M. Barrès, La Terre et les Morts, Paris 1899; H. Delassus, L’esprit familial dans la Maison, dans la cité et dans l’Etat, Lille 1911 (Duch rodzinny w domu, społeczeństwie i państwie, Kraków 2005); J.K. Kochanowski, Polska w świetle psychiki własnej i obcej. Rozważania, Częstochowa 1925; I.M. Bocheński, O patriotyzmie, Londyn 1942, Warszawa 1989; A. MacIntyre, Is Patriotism a Virtue?, [w:] The Lindley Lecture, Kansas 1984 (Czy patriotyzm jest cnotą?, [w:] Komunitarianie. Wybór tekstów, Warszawa 2004); L. C. Johnson, Patriotism, New York 1990; C. Simpson, The Value of Patriotism, New York 1993; M. Viroli, For Love of Country. An Essay on Patriotism and Nationalism, Oxford 1995; Patriotyzm Polaków. Studia z historii idei, red. J. Kloczkowski, Kr 2006; Z dziejów polskiego patriotyzmu. Wybór tekstów, red. J. Kloczkowski, Kr 2006.

Pierwodruk w: Encyklopedia Katolicka, Towarzystwo Naukowe Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, t. XV, Lublin 2011, ss. 51-53.

"Tusk ma Polaków za głupków" Chciałem mu pomóc, a on zdecydował się na najgorsze - wbrew interesowi państwa i Polaków, wybrał ochronę kolegów. Nie spodziewałem się, że premier, którego popierałem i któremu ufałem jest do tego zdolnyGen. Sławomir Petelicki Gen. Sławomir Petelicki, twórca GROM i członek Zespołu Ekspertów Niezależnych zarzuca premierowi, że za radą "armii PR-owców, lizusów i potakiwaczy", którą jest otoczony, okłamuje społeczeństwo ws. katastrofy smoleńskiej. Wirtualna Polska poprosiła gen. Petelickiego o opinię ws. raportu komisji Jerzego Millera. Wojskowy dokument przyjął z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, odczuwa satysfakcję, gdyż w raporcie znalazły potwierdzenie tezy dotyczące fatalnego stanu polskiego lotnictwa, które zawarł w piśmie skierowanym do premiera na rok przed katastrofą smoleńską. Z drugiej strony, Donald Tusk mógł z jego uwag wyciągnąć wnioski, a tego nie zrobił. - Chciałem mu pomóc, a on zdecydował się na najgorsze - wbrew interesowi państwa i Polaków, wybrał ochronę kolegów. Nie spodziewałem się, że premier, którego popierałem i któremu ufałem jest do tego zdolny - mówi gen. Petelicki. Przypomina, że premiera i ministra obrony nie tylko on alarmował o katastrofalnym stanie lotnictwa wojskowego. W maju 2009 r., po katastrofie CAS-y powołano podkomisję do zbadania zaniedbań w lotnictwie wojskowym. Jej ekspert, mjr pilot Arkadiusz Szczęsny pisał o tragicznej sytuacji 36. specpułku i "świadomym narażaniu przez MON naszych Żołnierzy na niebezpieczeństwo utraty życia". - Mjr Szczęsny miesiącami próbował dostać się do ministra Klicha, później poprosił podkomisję o przekazanie sprawy prokuraturze. Nic w tej sprawie nie zrobiono, a on został odwołany z funkcji eksperta - mówi. Generał zarzuca Bogdanowi Klichowi, że utrzymując, iż o niczym nie wiedział, kłamie w żywe oczy. - Minister uznał, że lepiej postawić na beton wojskowy. W proteście odeszło wielu znakomitych generałów - dodaje. Rozmówca Wirtualnej Polski jest zbulwersowany słowami Donalda Tuska, który dymisjonując szefa MON Bogdana Klicha stwierdził, że wysoko go ceni jako dobrego ministra i człowieka honoru. - Ta wypowiedź świadczy o tym, że Premier ma Polaków za głupków, szydzi z ich inteligencji. A oni myślą i kibice odpowiadają mu, że jest matołem! Gen. Sławomir Petelicki premier ma Polaków za głupków, szydzi z ich inteligencji. A oni myślą i kibice odpowiadają mu, że jest matołem! - oburza się gen. Petelicki. Jako bardzo niebezpieczne ocenia tłumaczenie premiera, że nie zdymisjonował Klicha wcześniej, ponieważ było to niezgodne z polską racją stanu. - To tak jakby mówił, że państwo to on, a racją stanu jest to, co jest dla niego wygodne - zauważa Petelicki. Podkreśla, że sprzeczne z polską racją stanu było przyjęcie konwencji chicagowskiej oraz nie zwrócenie się z prośbą o pomoc i radę do NATO w sprawie zapisu rozmów, zdjęć satelitarnych, opinii ekspertów, a także podstawy prawnej tego, niespotykanego dotąd w polskiej historii, śledztwa. Były szef GROM wieszczy premierowi bliski upadek. - Tusk ma wokół siebie armię PR-owców, lizusów i potakiwaczy, którzy powtarzają mu w kółko, że jest świetny, wszyscy odgrywają teatr, oszukują. Premier powinien wsłuchać się w głosy Polaków, wtedy poznałby prawdziwą opinię na swój temat. Tyle, że chyba zabrnął w tym całym zakłamaniu już tak daleko, że sam siebie oszukuje - dodaje. Zdaniem generała Tusk zachowuje się jak absolutny egoista, a swoich ludzi traktuje instrumentalnie. - Do tej pory Klich był dla niego tarczą, teraz go zdymisjonował, by ratować swoją skórę - stwierdza. Jak ocenia kandydaturę Tomasza Siemoniaka na nowego szefa MON? - Wykazał się albo odwagą, albo ślepym posłuszeństwem decydując się na objęcie tego stanowiska na trzy miesiące przed wyborami. Zwłaszcza, że jak ujawniły media, tę propozycję złożono kilku osobom, ale nikt nie chciał się zgodzić - mówi gen. Petelicki. Gen. Petelicki wyraża także oburzenie w związku ze zgłoszeniem przez ministra spraw wewnętrznych, jeszcze przed zakończeniem prac komisji, do awansu na stopień generała dywizji szefa BOR gen. Mariana Janickiego. Generał odpowiadał za bezpieczeństwo części delegacji lecącej z prezydentem Lechem Kaczyńskim do Smoleńska, a za bezpieczeństwo generałów odpowiadała Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Żandarmeria Wojskowa podległe ministrowi obrony. Gen. Janicki stwierdził, że w sprawie katastrofy tupolewa pod Smoleńskiem nie ma sobie nic do zarzucenia. Na pytanie, czy z raportu Millera zostaną wyciągnięte wnioski, generał odpowiada, że nic się nie zmieni. - Premier powinien przyznać się do błędu, powiedzieć: "Trzymałem Klicha z niewiadomych powodów, ale teraz zwalniam go, bo się nie nadaje". Tymczasem dalej brnie w oszukiwanie ludzi. Jego hasłem wyborczym powinno być: "Pycha kroczy przed upadkiem" - mówi. Zdaniem Petelickiego, gdyby nie katastrofa smoleńska, Polacy nigdy by się nie dowiedzieli, jak fatalny jest stan służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwa. - To, że nie potrafiły zadbać o bezpieczeństwo prezydenta i najważniejszych osób w państwie jest nie do pomyślenia nigdzie na świecie. To wszystko znalazło teraz potwierdzenie w oficjalnym raporcie - zauważa. - W tej chwili w mysie dziury powinni się pochować ci, którzy mówili, że państwo zdało egzamin. Jak oni mogą patrzeć w lustro? - dodaje. Generał wyznaje, że bardzo zawiódł się na Platformie Obywatelskiej, którą zepsuła polityka. Jego zdaniem październikowe wybory będą przełomem, a Donald Tusk przestanie być premierem. - Polacy mają dosyć "ustawek" między Kaczyńskim i Tuskiem, tego amerykańskiego wrestlingu i wymyślonych konfliktów. Przy urnach dowiodą, że nie są "ciemnym ludem"Gen. Sławomir Petelicki Polacy mają dosyć "ustawek" między Kaczyńskim i Tuskiem, tego amerykańskiego wrestlingu i wymyślonych konfliktów. Przy urnach dowiodą, że nie są "ciemnym ludem". Czas Kaczyńskiego i Tuska minął, teraz pora na ludzi młodszych, z szerszymi horyzontami - na pokolenie '89 - stwierdza. Jak mówi, Tusk z Kaczyńskim przyzwyczaili się do tego, że pozorują różne ruchy i w efekcie utrzymują się u władzy od 20 lat. - Najwyższy czas, by zaczęli rządzić ludzie, na których nie ciąży odpowiedzialność za błędy ostatniego dwudziestolecia - dodaje.

- Jestem optymistą. Tak jak kiedyś trzymałem kciuki za młodych, którzy odsunęli od władzy PiS, tak teraz popieram tych, którzy usuną Tuska - deklaruje. Alternatywę, z jaką mamy do czynienia w Polsce, określa jako "wybór między dżumą a cholerą". Zdaniem twórcy GROM Polacy mają intuicję i doprowadzą do tego, że arytmetyka w parlamencie pozwoli na stworzenie rządu fachowców. Symptomy zmian dostrzega w rosnącej sile społecznego ruchu "Obywatele do senatu" zainicjowanego przez niezależnych prezydentów miast. - To nie są nieudacznicy jak obecny rząd, ale ludzie, którzy mają na koncie konkretne osiągnięcia. Każdy z nich byłby sto razy lepszym szefem rządu, niż Tusk - uważa. Tak jak kiedyś trzymałem kciuki za młodych, którzy odsunęli od władzy PiS, tak teraz popieram tych, którzy usuną Tuska. Alternatywę, z jaką mamy do czynienia w Polsce to wybór między dżumą a cholerąGen. Sławomir Petelicki

Petelicki odniósł się także do wpisu szefa MSZ Radosława Sikorskiego na temat powstania warszawskiego. Sikorski w sobotę zamieścił na Twitterze wpis: "Warto wyciągnąć lekcję także z tej narodowej katastrofy", do którego dołączył link do strony internetowej www.powstanie.pl. Autorzy witryny nazywają się "przeciwnikami kultu sprawców Powstania Warszawskiego". - Szanuję ministra Sikorskiego za to, że wspólnie z żoną ponad dwa lata przekonywali największe amerykańskie koncerny do zainwestowania w wydobycie polskiego gazu łupkowego. To może całkowicie zmienić sytuację Polski, zrobić z nas silne państwo, które nie będzie potrzebowało ani tarczy antyrakietowej, ani rakiet Patriot. Natomiast nie zgadzam się z jego wypowiedzią ws. Norwegii, że mamy w naszym kraju osoby podobne do Breivika, bo w Polsce nie ma tradycji terrorystycznych, a jeżeli wypowiada się na temat powstania to jako znawca Wielkiej Brytanii, powinien powiedzieć, że głównym sprawcą tej tragedii był Winston Churchill - mówi gen. Petelicki. Były szef GROM w rozmowie z Wirtualną Polską zdradził, że otrzymał propozycję startu do senatu, ale ją odrzucił. - Wszystkie działania, które podejmuję nie służą zaistnieniu w polityce, ale wypływają z poczucia obowiązku wobec Ojczyzny. Wierni temu nakazowi byli wcześniej moi dziadkowie i ojciec, którzy też byli żołnierzami - deklaruje. Generał apeluje: - Proszę osoby, które z nim się nie zgadzają, aby przedstawiały argumenty merytoryczne, a nie mówiły, że przed 21-laty byłem oficerem wywiadu PRL. Joanna Stanisławska

17 sierpnia 2011 Pod ciśnieniem demokratycznej konieczności.. No! Nareszcie wiadomo skąd się wzięła cukrzyca u Polaków.. Podobno połowa Polaków choruje na cukrzycę, z czego połowa z tej połowy jeszcze nie wie, że choruje na cukrzycę. Może to i prawda, ale skąd ci co tak twierdzą, wiedzą, że ta połowa, która nie wie, że choruje na cukrzycę- na cukrzycę choruje? Ta połowa nie wie, ale wiedzą ci, co nie chorują, że ci co jeszcze nie chorują - ale będą chorowali, jak tylko się o tym dowiedzą. Naukowcy z USA ostrzegają, że zbyt długi czas spędzony przed telewizorem oznacza zwiększone ryzyko cukrzycy typu 2, chorób układu sercowo- naczyniowego i przedwczesnej śmierci. To może być prawda, ja na przykład oglądam telewizję od czasu do czasu z uśmiechem, bo jak tu się nie śmiać, jak kabaret leci od rana do wieczora. Pan Smoleń powiedział kiedyś, że „nie oglądaj telewizji, bo będziesz miał w głowie glisty.”. To było za czasów PRL-u i propaganda nam wmawia, że PRL się skończył. Skąd wiem, że kabaret propagandowy leci od rana do wieczora nie oglądając tego kabaretu od rana do wieczora? Po rozkładzie głosów wyborczych… Naród jest tak otumaniony, że rozmawiając z ludźmi, taki oglądacz, co innego mówi, o czym innym myśli, a co innego artykułuje. I to wszystko jednocześnie, tak jak pani Nelly Rokita, która zna kilka języków, ale mówi wszystkimi jednocześnie, i nie można zrozumieć, którym mówi aktualnie.. No i co mówi! Popierając rządzące PO, mówi z nienawiścią o PIS, a na jakiekolwiek argumenty o rządzących oszustach z Platformy Obywatelskiej, odpowiada,: „A co -to ma rządzić PiS”(????). Przecież ja nie mówię, kto ma rządzić, tylko mówię, że rządzi PO i porozmawiajmy chwilę o tym jak rządzi, ale nie- interlokutor, chce dokopywać PiS-owi, który od czterech lat nie rządzi, ale oczywiście rządził tak samo jak Platforma Obywatelska: podatki rosły, biurokracja też( 44 000 nowych urzędników w ciągu dwóch lat!) i zasypywali nas nowymi przepisami, które miały jeszcze bardziej wyregulować nasze życie. To jest kontynuacja, a nie zwrot!

Rozmawiajmy nie emocjonalnie i propagandowo, ale rzeczowo i bez emocji.. I nie przeskakujmy z tematu na temat, mieszając wątki, mieszając myśli, posługując się emocjami.. To jest nieuchronny skutek oglądania telewizji i słuchania propagandowych środków aplikujących antyrozsądek, zamiast rzeczowych argumentów. Może by i głosował na Nową Prawicę, ale wtedy wygra PiS(????) Tak ludzie do mnie mówią(!!!). Przecież ma głosować na nas, żeby wygrała Nowa Prawica, a nie głosował na Nową Prawicę, żeby wygrał PiS…To jakiś kompletny nonsens myślowy.. Po to się głosuje na kogoś, żeby ten ktoś wygrał, z nie po to, żeby wygrał ktoś inny.. Albo inny przykład: „Będę głosował na PiS( albo na PO), ale życzę wam, żebyście weszli do parlamentu(„????) Do jasnej cholery! Jeśli nam życzysz- to głosuj na nas! Życzy nam, ale głos oddaje, komu innemu, bo tam PiS i PO pozorują spory, żeby emocjonalnie wciągnąć w kampanię negatywną, czyli- nienawidzisz PO- głosuj na PiS; nienawidzisz PiS- głosuj na PO.. Istna logika wariata, ale takie mądrości wynosi elektorat z oglądania propagandy TV słuchania propagandy Radia.. I nie można się porozumieć, bo propaganda zabija myślenie.. Bo jest to świadoma i celowa działalność mająca na celu wywołanie określonego skutku, Skutku bezmyślności, opartej na emocjach.. Wychodzi publicznie jeden z drugim z Prawa i Sprawiedliwości i drze na oczach publiczności kłamstwa zawarte w kolorowych broszurach propagandowych Platformy Obywatelskiej, wydrukowanych za pieniądze tych, którzy te propagandowe kłamstwa mają w głębokim poważaniu, ale muszą pod przymusem ustawowym finansować te bzdety, żeby inni - też za nasze pieniądze - mogli sobie podrzeć propagandowo to, za co zapłacili podatnicy.. Skąd wiem, że kłamstwa? Przed laty, na początku kształtowania się naszej młodej demokracji brałem do ręki tego typu broszury i je przeglądałem czytając wyrywkowo fragmenty.. Od tego cukru można była zapaść na cukrzycę, i nie trzeba było nawet oglądać telewizji.. Cukrzyca by sama przyszła, więc przestałem nawet brać to do ręki.. Bajki z tysiąca i jednej nocy są ciekawsze. Oczywiście równie dobrze mogłaby przed demokratyczną publicznością stanąć Platforma Obywatelska i podrzeć wszystkie propagandowe broszury wydane na kredowym papierze za nasze pieniądze przez Prawo i Sprawiedliwość - to też byłby kabaret, bo takie same” prawdy propagandowe” zawarte są w jednych broszurach, jak i w pozostałych.. Bo prawda to już dawno w demokracji nie jest prawda, tylko ilość powtórzonych głupstw, wypowiadanych w tak dużych ilościach, że nawet trudno je jednorazowo uchwycić. Bo w demokracji ilość wygłaszanych głupstw ma przejść, w jakość prawdy, i kłamstwa powtarzane po wielokroć mają stać się prawdą. Ale dla człowieka myślącego nigdy się nie staną. Dwa razy dwa zawsze jest cztery, chyba, że rachunku dokonuje Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość, Sojusz Lewicy Demokratycznej czy Polskie Stronnictwo Ludowe. Wtedy dwa razy dwa- ma zawsze inną wartość... Najlepiej jak kłamstwa oba ugrupowania drukują sobie za swoje pieniądze, można je wtedy oskarżyć wyłącznie o propagowanie kłamstw, a nie o marnowanie pieniędzy podatników.. Ale trzeba przyznać, że byłoby wesoło, jakby w centrum informacyjnym w Sejmie zorganizować zawody wszystkich tych jednakowych ideowo partii z broszurami na kredowym papierze, które sobie wydrukowali za nasze pieniądze i niech drą wzajemnie swoje propagandowe broszury; kto więcej ich podrze w ciągu minuty- ten zwycięża.. I ma więcej miejsc w demokratycznym Sejmie - w Senacie osobno.. Czy nie byłoby zabawnie, gdyby funkcjonariusze czterech wiodących partii demokratycznych zorganizowali nam happening darcia własnych materiałów propagandowych? Które zresztą do niczego innego się nie nadają? Bo nawet do przysłowiowej d.. y, - jak najbardziej nie! Jak ktoś kiedyś próbował wycierać sobie papierem kredowym, to wie- wrażenie jest podobne do wycierania szmerglem czy papą, ale są inne wrażenia- bardziej szorstkie.. Tak wygląda demokracja od strony propagandowych broszur.. Czekam z zapartym tchem na dzisiejszą konferencję prasowo- broszurową, gdzie cztery wiodące ugrupowania parlamentarne wzajemnie będą sobie wyrywały propagandowe broszury i rwały je z wielką namiętnością ku uciesze demokratycznej gawiedzi, której rozjątrzone emocje sprawią, że demokracja znowu zwycięży i do demokratycznego Sejmu znowu wejdą wyłącznie SLD, PSL, PiS i PO.. I zatopią Polskę do reszty razem z tymi, których rozgrzane emocje doprowadziły do władzy te śmieszne ugrupowania.. Władza wyłoniona w wyniku emocji tłumów- to jest dopiero sposób na wybór!

Oczywiście jak ktoś ma już dość tego teatru organizowanego publicznie i woli teatr w teatrze, na przykład w Buffo- to może sobie spokojnie odpuścić te wybory, jeśli chce oddać swój stracony głos na te cztery - rujnujące Polskę - ugrupowania.. Może oczywiście oddać głos na ugrupowania inne- spoza okrągłego stołu.. Jak będzie jeszcze mu się chciało pofatygować do lokalu - wyborczego. Cukrzyca cukrzycą, ale przedwczesna śmierć podczas oglądania telewizora może się zdarzyć jak najbardziej.. Przykładem jest pan Andrzej Lepper, który „popełnił samobójstwo” przy włączonym telewizorze, gdzieś koło południa, ale potem wyłączył najnormalniej sobie telewizor około 13.00… Może chciał wyjść przez otwarte okno, którego nie otwierał nigdy po rusztowaniu, które stało za jego oknem., a którego nie ustawił nigdy..

Co tam cukrzyca przy oglądaniu telewizji.. Ale polityczna śmierć - to jest dopiero skutek! WJR

Przyciśnięty do muru W takim przypadku jak śmierć lidera Samoobrony dobrze jest interpretację zaczynać od tego, co niewątpliwe. A niewątpliwe jest, że Andrzej Lepper był graczem, traktował politykę i innych graczy instrumentalnie, i godził się zapewne z tym, że sam również bywał traktowany instrumentalnie. Jeśli prawdą jest, iż miał poważne długi, to może się okazać, że część tych długów była związana z jego działaniami z pogranicza polityki i gospodarki. Gdy mówimy o tym pograniczu, to zastanawiające jest, dlaczego – jak kilka lat temu podała „Gazeta Wyborcza” – działania Samoobrony w Polsce północnej były wspierane przez podmioty związane z Ryszardem Krauzem. Już dawno pisano też, że w firmach zależnych od Ryszarda Krauzego pracowali byli wysocy funkcjonariusze służb specjalnych. Dlaczego biznesmen takiej rangi, prowadzący interesy na międzynarodową skalę, sponsorujący elitarne projekty artystyczne, wspierał tak strasznie „obciachową” partię jak Samoobrona? Z drugiej strony wiadomo, iż w Samoobronie i wokół niej nie brakowało osób, o których wiemy, że były zarejestrowane, jako współpracownicy tajnych służb PRL. Warto sobie to uświadomić, zanim spróbujemy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Lepper spotkał się z Tomaszem Sakiewiczem i deklarował, iż szuka kontaktu z Jarosławem Kaczyńskim. Warto rozważyć hipotezę, że Lepper próbował zagrać PiS-em, aby uzyskać jakieś ustępstwa ze strony osób, które z nim wcześniej współpracowały. Może narobił nieodpowiedzialnych długów, może nie wywiązał się z jakichś zobowiązań politycznych lub gospodarczych i oczekiwano od niego jakiegoś rozliczenia się. Może poczuł się tak bardzo przyciśnięty do ściany, że zagroził desperackim posunięciem: „zaszkodzę sobie, ale jeszcze bardziej zaszkodzę wam. Wykorzystam PiS, by za jego pomocą nagłośnić, kto mnie ostrzegał przed akcją CBA, opowiem o źródłach przecieku i o interesach z tym związanych”. Sakiewicz w rozmowie z Lepperem, jak wynika z opublikowanego w „Gazecie Polskiej” stenogramu, miał powiedzieć, że PiS, Kaczyński, już jest passé, czyli, że nie ma dziś instrumentów oddziaływania na instytucje państwa. Ale gdyby Lepper wystąpił na wspólnej z Kaczyńskim konferencji prasowej, potwierdzając koncepcję afery przeciekowej, formułowaną swego czasu przez CBA, to wprawdzie zaszkodziłoby to Lepperowi, ale jeszcze bardziej mogłoby zaszkodzić ówczesnym zakulisowym sojusznikom Leppera. Co przekonuje mnie do tej hipotezy? Niedawno zgłosił się do mnie znajomy, który skończył prawo na UMK, później odbywał służbę wojskową w Wojskowej Służbie Wewnętrznej. Na początku transformacji był prokuratorem, zajmującym się newralgicznymi śledztwami, a od lat jest adwokatem aktywnym na polu biznesu. Mimo że się bardzo rzadko spotykamy, pewnego wieczoru zadzwonił do mnie, mówiąc: – Wkurzył mnie strasznie – tu wymienił nazwisko jednego z byłych szefów WSI – ten drań wsadził mnie na minę. Nie popuszczę mu. Nic nie szkodzi, że podsłuchują, Andrzej, spotykamy się jutro, wszystko na niego ci opowiem (wulgaryzmy odfiltrowane). Faktycznie spotkaliśmy się następnego dania w hotelu, on przy mnie wykonał parę telefonów do – jak twierdził – dwóch znanych generałów służb III RP i PRL, mówiąc „siedzę tutaj z Andrzejem Zybertowiczem. Ja tego gościa – tu wymieniał nazwisko owego szefa WSI – wykończę, bo mnie wpuścił na minę. A ty jesteś, po której stronie? Chyba nie z nim? I tak wszystko opowiem Zybertowiczowi”. Potem pokazał mi garść różnych wizytówek mających uwiarygodnić opowieści o jego biznesowych kontaktach z środowiskiem ludzi służb. Rzecz nie miała dalszego ciągu. Jedno z racjonalnych wyjaśnień takiego zachowania mego znajomego zakłada, że dzwoniąc do generałów, urządził przedstawienie. Udawał osobę zdesperowaną, gotową do przekazania mnie – doradcy ds. bezpieczeństwa śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego – materiałów odsłaniających interesy jednego z byłych szefów WSI. Znajomy odegrał rolę osoby tak zdesperowanej, że gotowej nawet do zaszkodzenia sobie, jeśli tylko dzięki temu zemści się na kimś innym. Ta niedawna sytuacja sprawia, iż hipoteza wyjaśniająca motyw, dla którego Lepper spotkał się z Sakiewiczem, wygląda na godną rozważenia.

Andrzej Zybertowicz

Komorowski wprowadzi stan wojenny?Jeśli prezydencki projekt zmiany ustawy o stanie wojennym zostanie przyjęty, zagrożenia w cyberprzestrzeni staną się przesłanką umożliwiającą podjęcie decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego. Dziś po południu Komisje Obrony Narodowej, Spraw Zagranicznych oraz Administracji i Spraw Wewnętrznych będą rozpatrywać sprawozdanie podkomisji nadzwyczajnej o przedstawionym przez Prezydenta RP projekcie „ustawy o zmianie ustawy o stanie wojennym oraz o kompetencjach Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych i zasadach jego podległości konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej oraz niektórych innych ustaw”. Zmiany proponowane przez Prezydenta dotyczą przede wszystkim odniesienia ustaw o stanie wojennym, stanie wyjątkowym i stanie klęski żywiołowej także do cyberprzestrzeni. Wprowadzenie tego pojęcia do porządku prawnego ma jakoby na celu uregulowanie kwestii bezpieczeństwa państwa w cyberprzestrzeni w sytuacjach wymagających wprowadzenia jednego ze stanów wyjątkowych. Oczywiście wprowadzenie stanu wojennego bądź wyjątkowego ma mieć miejsce jedynie w przypadku zagrożeń masowych, nie zaś pojedynczych ataków, niemniej jednak o tym, czy przesłanka jest wystarczająca, będzie decydować prezydent, a w projekcie brakuje jasnych kryteriów, według których miałby on podejmować decyzję. Już po pierwszym czytaniu wśród posłów PiS i SLD pojawiły się wątpliwości dotyczące traktowania na równi ataków w cyberprzestrzeni i realnych działań terrorystycznych. Padły także pytania dotyczące tego, czy internetowy atak służb specjalnych innego państwa jest wystarczającym powodem do wprowadzenia stanu wojennego oraz czy zmiana ustawy nie zaowocuje nadmiernym umocnieniem pozycji służb specjalnych. Część członków komisji zwróciła także uwagę na to, że proponowane uzupełnienia sprawiają wrażenie próby interpretacji konstytucji na drodze ustawowej, a jeden z posłów PiS zaznaczył, że przedłożenie projektu ustawy zbiegło się w czasie z pojawieniem się strony internetowej krytykującej prezydenta. Magdalena Michalska

„Solidarność” na manowcach transformacji… Jak pisze Rzepa: Dwa tygodnie przed 31 rocznicą Porozumień Sierpniowych związek jest na krawędzi rozłamu. Jak ustaliła „Rz", w najbliższy wtorek, na posiedzeniu Komisji Krajowej zorganizowanym po raz pierwszy od lat w historycznej sali BHP, w której podpisywano porozumienia gdańskie, szef „S" Piotr Duda będzie musiał odpowiedzieć na ostrą krytykę części działaczy. – Może trzeba będzie za zamkniętymi drzwiami powiedzieć sobie parę rzeczy prosto w oczy – mówi Kazimierz Grajcarek z Komisji Krajowej „S". Nieoficjalnie wielu działaczy przyznaje: w związku wrze. O co chodzi? Przede wszystkim o stosunki na linii „Solidarność" – rząd Donalda Tuska. Część działaczy uważa, że Duda prowadzi zbyt uległą politykę w stosunku do gabinetu Platformy Obywatelskiej i PSL. – Potrzebna jest dyskusja, w którą stronę ma iść związek – mówi „Rz" Jan Mosiński, przewodniczący „S" w południowej Wielkopolsce. – Trzeba skończyć z polityką gestów. „Solidarność” po 22 latach od transformacji ustrojowej jest na rozdrożu i być może przed rozłamem. Ale gorsza od rozłamu byłaby dalsza dezintegracja „Solidarności”, do której prowadzi ją obecny przewodniczący związku. Nie trzeba bowiem udowadniać, że ta dezintegracja zaczęła się już w latach 1988-1990, gdy dokonano kolejnej transformacji PRL-u i to przy potężnym wsparciu bezpieki. Pisze o tym Sławomir Cenckiewicz w swoim opracowaniu pt. Służba Bezpieczeństwa Okrągłego Stołu: „W październiku 1989 r. w "Dzienniku Telewizyjnym" Joanna Szczepkowska ogłosiła, że "4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm". Już wówczas opinia znanej aktorki budziła wątpliwości. Dziś wiemy, że ani w czerwcu, ani nawet jesienią 1989 r. ekipa Jaruzelskiego wcale nie myślała o ostatecznym końcu komunizmu i posłusznym oddaniu władzy. Zdaniem Antoniego Dudka, chodziło raczej o ochronę interesów nomenklatury i przesunięcie centrum władzy z PZPR do urzędu prezydenta, którym miał zostać Jaruzelski. W połowie 1989 r. scenariusz ten został wprowadzony w życie, a cały proces podżyrowała tzw. konstruktywna opozycja z "Solidarności".

http://www.videofact.com/polska/cenckiewicz16.htm

„Solidarność”, jako żyrant transformacji ustrojowej, była wielokrotnie używana, jako „parasol” ochronny dla procesów transformacji, których widomym dzisiaj rezultatem jest rozwarstwienie społeczne, olbrzymie obszary biedy, ucieczka w ostatnich latach aż miliona Polaków zagranicę i bezrobocie, przekraczające 30%w niektórych regionach. Polska, wkraczając na drogę kapitalizmu - dzięki sprytnej transformacji ustrojowej – oddała kapitał dawnym komunistom, a ci, co podżyrowali ten system – pozostali w socjalizmie. Bo jak określić fakt, że średnia płaca w Polsce należy do najniższych w Europie, najniższe są też świadczenia społeczne, zaś ceny – często wyższe niż w Europie? Po 22 latach transformacji dokonano urynkowienia wszystkich cen – porównywalnych dzisiaj z bogatymi krajami Unii Europejskiej – oprócz płac zwykłych ludzi. Oczywiście nie dotyczy to wąskiej grupy pracowników, zatrudnionych np. w mediach, które stały się dziś swoistym parasolem ochronnym nad systemem nierówności społecznych. - …Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć parasola ochronnego mediów nad Tuskiem. Nie ma takiej krytyki też ze strony środowisk ekonomicznych. Tylko pojedynczy specjaliści krzyczą, że wracają praktyki socjalistyczne. Ale nie całe grupy - stwierdza Sellin. - Gdyby tak samo jak PO, zachowywał się rząd PiS - na przykład sprzedawałby jedną firmę państwową drugiej firmie państwowej (rząd chce, by PGE kupiła Eneę) - hałas byłby niebywały. 80-90 proc. środowiska medialnego sprzyja PO - dodał. W dzisiejszej Polsce, rządzonej przez tzw. liberałów, przy poparciu środowisk postkomunistycznych ( w tym wielkiego kapitału, stworzonego w ramach ubeckiej transformacji z lat 1988-1990) – nikt nie robi hałasu z powodu wszechogarniającej korupcji, czy też afer prywatyzacyjnych. Także tego hałasu nie robi „Solidarność”, której przez 22 lata zdołano wybić prawie wszystkie zęby. Nieliczni tylko protestowali przed ewidentną grabieżą majątku narodowego, w ramach tzw. prywatyzacji. Nie protestowano, gdy rząd Tuska zamknął dwie duże stocznie, a za nimi tysiące firm małych kooperantów. Nikt nie protestował na tworzenie spaczonego kapitalizmu, polegającego na wypychaniu ludzi z zakładów pracy do jednoosobowych firm tylko po to, by ograniczyć koszty. Tu nie było protestów, jak w przypadku fabryki Opla w Niemczech, gdyż „Solidarność” stała się niezdolna do obrony ludzi pracy - nawet z tych zakładów pracy, które stanowiły „kolebkę” Solidarności. O klęsce „Solidarności” pisze David Ost, wskazując na rolę liberałów i tajnych agentów, ulokowanych w jej szeregach, których zadaniem było takie samoograniczenie się „Solidarności”, by stworzyć w istocie system neo-kolonialny, gdzie dawni przywódcy przesiądą się do mercedesów, zaś reszta pozostanie w przaśnym komunizmie. Ten proces samo-ograniczania, oznaczał dezintegrację „Solidarności”, która dzisiaj nie jest ani ruchem społecznym, ani partią polityczną, ani też związkiem zawodowym. Bo co to za związek, który nie potrafi walczyć z wyzyskiem, a jego przewodniczący zabiega o uznanie władz, które ten wyzysk umacniają? Ten proces dezintegracji „Solidarności” zaczął się już w latach 1988-1990, o czym pisze Cenckiewicz: „Po oświadczeniu Kiszczaka o gotowości do rozmów z umiarkowaną opozycją szef MSW z satysfakcją mógł powiedzieć komendantom MO: "Wałęsa podjął się misji wygaszania strajków i wypełnił ją mimo silnych oporów jego przeciwników". Przewodniczący Duda prowadzi, więc „Solidarność” do jej ostatecznej dezintegracji, traktując kolejną rocznicę powstania NSZZ „Solidarność”, jako państwową celebrę, z udziałem tych, którzy „Solidarności” wybili zęby. Oni przyjadą na te uroczystości służbowymi mercedesami, w otoczeniu borowców, na których oczekiwać będzie przewodniczący Duda wraz z gronem zadowolonych związkowców, którym władza rękę uściśnie, a może i poklepie po plecach... Warto, więc przypomnieć, co pisze Cenckiewicz o dniu 31 sierpnia sprzed dwudziestu trzech laty: „31 sierpnia 1988 r. w willi MSW w Warszawie spotkali się Lech Wałęsa, Stanisław Ciosek, Czesław Kiszczak i ks. Alojzy Orszulik. Podczas pożegnania, kiedy podjeżdżał mercedes episkopatu, Ciosek miał się zwrócić do Wałęsy: "Dogadajmy się, a wszyscy będziemy jeździli takimi mercedesami". Tak rodziła się Magdalenka pomyślana od początku, jako swego rodzaju zabieg socjotechniczny, służący przede wszystkim rozładowaniu społecznego niezadowolenia. Po tym socjotechnicznym zabiegu komunistów, "Solidarność" z wielkiego ruchu społecznego stała się ani związkiem, ani partią – ruchem, niezdolnym do żadnego ruchu…

Kapitan Nemo – blog

Bartoszewski: Czy nagrody to dochody? Czy nieujawnione nagrody pieniężne, kilkadziesiąt tysięcy € rocznie i również nieujawnione w oświadczeniu majątkowym dochody z praw autorskich/sprzedaży jego książek nobilitują polityka i autora, pana Władysława Bartoszewskiego? Weimar: "Adam-Mickiewicz-Preis 2008", nagrodę Trójkąta Weimarskiego, miał pan Władysław Bartoszewski otrzymać, jako "Prof. Dr. Drs. h.c." Władysław Bartoszewski, ale się okazało, że dostał te nagrodę, jako Herr Władysław Bartoszewski, ponieważ na sali był ktoś i czekał, czy dojdzie do zagrożonego w Niemczech więzieniem, czynu karalnego w Niemczech, jakim jest używanie nieprzysługującego tytułu profesora. Ponieważ tę nagrodę otrzymywali tylko profesorowie, pan Bartoszewski jest pierwszym laureatem tej nagrody, jako maturzysta. Polakiem, który pokazał, co Polak potrafi. Imitować profesora.

Czy i jak wysoko była dotowana ta nagroda w Euro, nie jest wiadomo, choć być powinno. W każdym bądź razie nie ma nic na ten temat w jego oświadczeniu majątkowym za rok 2008. Natomiast nagroda 10 000 Euro"Das Glas der Vernunft"- "Szkło rozsądku" została przyznana panu Władysławowi Bartoszewskiemu również w roku 2008 w Kassel, jako profesorowi. Lecz po moim proteście skierowanym do Burmistrza i rady miasta o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego przeciwko osobom wypłacającym państwowe pieniądze osobie pod pretekstem uhonorowania "profesora", usunięto mu ten oszukańczy i hańbiący go i Polskę tytuł ze stron internetowych stowarzyszenia i miasta Kassel. Nie ma również śladu tej nagrody pieniężnej w oświadczeniu majątkowym pana Władysława Bartoszewskiego za 2008. "Zentralrat Deutscher Sinti und Roma" przyznało w Niemczech panu Władysławowi Bartoszewskiemu w tym samym roku 2008nagrodę pieniężną w wysokości 15 000 Euro. Jako profesorowi. Pan Władysław Bartoszewski nie ujawnił tej sumy w oświadczeniu majątkowym za rok 2008. Również zatajona jest przez niego wysokość dochodów z jego książek w roku 2008.

http://www.scribd.com/fullscreen/62456583?access_key=key-s6so2626magzkmtdglx

Dalej chodzi mi o oficjalne przekazanie w dniu 4 września 2009 r. 10 000 Euro polskiemu politykowi, panu Władysławowi Bartoszewskiemu już nie za pośrednictwem jakiejś fundacji, lub organizacji, lecz bezpośrednio z kasy rządu Niemiec jako nagrody do ręki pana Władysława Bartoszewskiego, jako byłego polskiego ministra Spraw Zagranicznych historyka i publicysty (ehemalige polnische Außenminister, Histo­riker und Publizist). Oczywiście Pan Bartoszewski nie jest w czasie uroczystości nagradzany niemieckimi pieniędzmi przez niemiecki rząd, jako obecny członek kierownictwa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, aktualny Pełnomocnik ds. Dialogu Międzynarodowego, tylko były minister, historyk i publicysta. Tak jak gdyby nie był zatrudniony w Polsce. W oświadczeniach majątkowym Pana Władysława Bartoszewskiego za rok 2009 nie ma ani słowa o tych pieniądzach przyznanym mu przez Niemcy. Również zatajona jest przez niego wysokość dochodów z jego książek w roku 2009.

http://www.scribd.com/fullscreen/62456632?access_key=key-iklzw04ddy5z7onzhjt

Jego dzisiejsze zatrudnienie przez polski rząd nie ma w oświadczeniu niemieckiego rządu kraju związkowego NRW najmniejszego znaczenia, tak jak gdyby pan Bartoszewski nie był w ogóle zatrudniony. W dokumencie niemieckiej fundacji Boscha udokumentowano wypłacenie polskiemu urzędnikowi, panu Bartoszewskiemu 132 000 DM, jako wsparcie jego pracy nad wspomnieniami na temat porozumienia niemiecko-polskiego. Do roku 2007 autor, pan Władysław Bartoszewski posiadał nieregularne, dochody z jego książek o niepodanej wysokości. Po roku 2007 ta pozycja nagle zniknęła w jego oświadczeniach majątkowych całkowicie, wiec można się tylko domyślać tego, że była jakaś tego przyczyna. Którą ktoś powinien wyjaśnić.

http://de.wikipedia.org/wiki/Das_Glas_der_Vernunft

http://www.romadecade.org/4940

http://www.nrw.de/presse/ministerpraesident-ruettgers-verleiht-richeza-preis-an-wladyslaw-bartoszewski-7629/

http://www.premier.gov.pl/kancelaria_premiera/kierownictwo_kprm/wladyslaw_bartoszewski,85/

Mirosław Kraszewski

Joseph Stiglitz popiera program gospodarczy PiS z 2005 r DAGONG: „kontrolowania głównych branż gospodarki narodowej przez zagraniczne fundusze i starzenie się społeczeństwa nie sprzyja zrównoważonemu rozwojowi gospodarczemu” w Polsce. Żyjemy w ciekawych czasach, kiedy to wiedza finansowa sączona w postaci PRowej papki w mediach rozlatuje się w kawałkach. A ci, którzy mówili o konieczności powrotu „zaufania” na rynkach w celu obniżenia ryzyka powinni być usatysfakcjonowani, gdyż jak powiedział Joseph Stiglitz: „nowa pewność się pojawiła: zaufanie, że sytuacja się pogorszy”. Mimo miliardowych interwencji EBC skupującego obligacje włoskie i hiszpańskie inwestorzy nie zapomnieli, że również Francja nie należy do optymalnego obszaru walutowego euromarki. A Niemcy posiadające nadwyżkę bilansu płatniczego nie uwolnią się od problemu jak jednocześnie uratować koniunkturę w kraju i wartość aktywów zagranicznych, a apel do Hiszpanii, aby sprzedała posiadane zapasy złota, a Grecja swoje wyspy obieg euromarki nie udrożni. A odpowiedzią na walkę z kryzysem może okazać się niezrealizowany program gospodarczy PiS z 2005 r.: „Rozwój przez zatrudnienie” poprzez „wykorzystanie pieniędzy, do inwestycji o wysokim zwrocie.” Tak przynajmniej uważa... Profesor Stiglitz w swoim ostatnim środowym artykule zamieszczonym w Financial Times’ie: ”How to make the best of the longmalaise” podkreślając, że: „Pozwoli to zarówno na wsparcie wzrostu gospodarczego i zwiększenia przychodów podatkowych, obniżenie zadłużenia do produktu krajowego brutto wskaźników w średnim okresie oraz możliwości zwiększenie zadłużenia publicznego. Nawet przy tej samej sytuacji budżetowej, wydatki na restrukturyzację i podatków na rzecz wzrostu - poprzez obniżenie podatków od wynagrodzeń, a zwiększenie podatków od bogatych, a także obniżenia podatków dla firm, które inwestują i podniesienie ich tym, które tego nie robią- może poprawić zdolność kredytową.” Wypisz wymaluj program z 2005 r. w połączeniu z rekomendacjami dotyczącymi optymalizacji wydatków budżetowych, które proponujemy na portalu NE. W tym samym czasie Chińska agencja ratingowa Dagong (Dagong Global Credit Rating Co.) właśnie ogłosiła obniżenie ratingu Polski ze stabilnego na negatywny. Mało, kto jednak doczytał, że w ocenie perspektyw długoterminowych wystąpiły argumenty, które trudno znaleźć w ocenach zachodnich agencji ratingowych, a które lansujemy na NE. Gdyż już w drugim punkcie opinii Chińczycy napisali, że fakt „kontrolowania głównych branż gospodarki narodowej przez zagraniczne fundusze[sic!] i starzenie się społeczeństwa[!] nie sprzyja zrównoważonemu rozwojowi gospodarczemu” w Polsce. Zagrożenia związane z wyzwaniami, które nas czekają zmusza do powrotu do pryncypiów. Gdyż wyzwanie demograficzne weszło w studium krytyczne i brak reakcji spowoduje, że nie odwracalne. Gdyż o ile przeciętna europejska rodzina w wieku dziewiętnastym miała piątkę dzieci, w wysoka dzietność Polaków doprowadziła do odrodzenia państwowości, o tyle obecna dzietność jest zaledwie frakcją poprzedniej i doprowadzi, do że populacja Europy a zwłaszcza Polski już w ciągu najbliższych stu lat będzie stanowiła ułamek obecnej. I jak pisze Walter Laqueur w „The Last Days of Europe.Epitaph for anOldContinent” „w ciągu lat dwustu niektóre kraje mogą przestać istnieć”, a biorąc pod uwagę tragiczną dzietność w naszym kraju my ze swoją tysiącletnią tradycją do nich będziemy należeć. A jak znaczne to będą ubytki to możemy sobie wyobrazić biorąc pod uwagę przewidywania, co do krajów, które mają znacznie wyższą dzietność i prowadzą politykę prorodzinną. Kraje o tysiącletniej tradycji takie jak Niemcy, Włochy, Hiszpania i Grecja doświadczają po raz pierwszy w historii sytuacji, kiedy żyje u nich więcej osób po sześćdziesiątce niż poniżej dwudziestki. Więc nic dziwnego, że nawet w takiej Francji do końca wieku ma ubyć 20 mln mieszkańców, a w Wlk. Brytanii 15 mln i to mimo znacznego zredukowania udziału rdzennych Francuzów i Anglików w całości populacji. Gdyby nie liczyć imigracji to zgodnie z szacunkami Laqueur’a ludność Włoch by się skurczyła do ¼, Hiszpanii do 1/3, a Niemiec spadłaby o 60% już do końca obecnego wieku. A przecież Polska nie tylko, że ma mniejszą dzietność od tych krajów, ale na dodatek eksportuje emigrantów, oraz nie kreuje miejsc pracy, które przyciągnęłyby potencjalnych imigrantów. Gdy uwzględnimy rozważania długoterminowe to zgodnie z prognozami ONZ dla roku 2300 przy obecnych trendach populacja Europy zmalałaby do 59 mln, a co poniektórych państw do 5%, a tych najmniej dzietnych do poniżej 1% obecnej wielkości. Wprawdzie jest to rozważanie bardzo futurystyczne okresu, w którym może nie być osób, które mówiłyby dialektem Polskim, lecz nie bardzo wiadomo jak można zatrzymać nieuchronność tych samobójczych procesów przy jednoczesnym ignorowaniu roli rodziny. W przeszłości doszło do upadku starożytnej Grecji, która niemalże wymarła na terenie Azji Mniejszej, jak i implozji Imperium Rzymskiego, do którego poza czynnikami etycznymi doprowadził jego dekadentyczny charakter. Który Edward Gibbon w „Zmierzchu i upadku Cesarstwa Rzymskiego” już w XVIII wieku opisał, jako sytuację, kiedy elity ogarnięte błogim dobrobytem tracą zapał. Wprawdzie ten czynnik może mieć charakter cykliczny i pokoleniowy jednak w sytuacji Polski brak reakcji w ciągu najbliższych 5 lat doprowadzi do sytuacji, kiedy zabraknie całego pokolenia, które mogłoby wydać na świat dzieci. Gdy nie nastąpi otrzeźwienie to z niemal matematyczną dokładnością będzie można powiedzieć, że spadek będzie trwał do połowy wieku. I aczkolwiek możemy rozważać najróżniejsze czekające nas scenariusze, to jednak z całą siłą należy podkreślić, że nawet najbardziej optymistyczne z nich dają negatywny efekt końcowy. Konsekwencją wzrostu średniej wieku, która rośnie w tempie jednego roku, co dwa lata będą olbrzymie koszty społeczno-ekonomiczne. Przy czym o ile średnia wieku w Ameryce będzie się utrzymywała na tym samym poziomie to podobnie do Polski w Europie wzrośnie ona z poniżej 40 lat do 53 w połowie wieku. Zmiany średniego wieku muszą doprowadzić do wyhamowania wzrostu gospodarczego, obcięcia świadczeń socjalnych, zdrowotnych jak i wypłat z systemu ubezpieczeń społecznych przy jednoczesnym zaostrzeniu i przesunięciu w czasie okresów, po których się je nabywa. A jeżeli za pięćdziesiąt lat wojsko będzie nadal potrzebne to pytaniem pozostanie jak zostanie ono sformowane i czy znajdą się ochotnicy, nawet za pieniądze, do obrony kraju w sytuacji realnego zagrożenia. I z tego punktu widzenia analogie z upadkiem Cesarstwa stają się jak najbardziej uprawnione. Podobnie w artykule Financial Times’a „New world brings demographic challenges” z 20 czerwca Edwin Heathcote dochodzi do podobnych konkluzji. Oskarża: „W momencie, kiedy wyż demograficzny osiągnie wiek emerytalny, pokolenia oskarżone o przetrwonienie złotej ery dobrobytu i nie pozostawienie niczego dla swoich wnuków i siebie, samo stanie się ofiarą mniejszych emerytur i konieczności dłuższej i cięższej pracy.” Pyta:, „Co się stanie z osobami starszymi? Z tymi pozostawionymi na wsi i tymi, którzy zestarzeli się w mieście? Spadek liczby urodzeń na zachodzie doprowadził do ​​starzenia się społeczeństwa, bez tradycyjnej infrastruktury powiązań w rodzinnych i przyjacielskich”. Dopytuje dalej:, „Kto w takim razie będzie pracował? Zwykle odpowiedź brzmi: imigranci. Przyszłość leży w ekonomicznych imigrantach, lecz rzadko, który z mieszkańców Zachodu jest gotów polecać.” Z jednej strony przytacza społeczny opór ze strony dawniej ultra-liberalny północnych państw europejskich, w Szwecji, Danii i Holandii, dodajmy po ostatnich wydarzeniach Norwegii, jako echo dyskomfortu z coraz z coraz większej liczby imigrantów, których „nie udało się zintegrować.” Przy czym „źródłem poważnych napięć” stało się zderzenie liberalnej tradycji autochtonów z imigrantami o bardziej konserwatywnych przekonaniach, których materialne konsekwencje widzimy podczas aktualnych fal zamieszek w Anglii. W USA imigracja radykalnie zmieniła dotychczasowy model demograficzny, poprzez wymiana dotychczasowych potomków dziewiętnastowiecznych europejskich imigrantów napływem obywateli krajów latynoskich w znacznym stopniu oswojonych z kulturą amerykańską w swoich własnych krajach. O ile Laqueur wskazuje, że w państwach demokratycznych „polityka pronatalistyczna” nie była zbyt skuteczna, o tyle podkreśla, że w krajach, w których osiągnęła względny sukces zostały przyjęte „strategie mogące potencjalnie zmniejszyć obciążenia finansowe[!] Związane z posiadaniem dzieci.” A wśród nich „urlop wychowawczy na wiele miesięcy przed i po urodzeniu dziecka (oraz gwarancję stałego zatrudnienia), obniżenie podatków, świadczenia gotówkowe oraz różne inne rozwiązania motywujące, w tym możliwość pracy w niepełnym wymiarze”, a więc to wszystko, co musimy wprowadzić w Polsce, aby nie zniknąć jako Naród. Cezary Mech

Kresowianie pytają kandydatów W 2005 i 2007 r. głosowałem na PiS, ale czy w tym roku też oddam głos na to ugrupowanie, to będzie zależało od odpowiedzi na poniższe pytania. Demokracja ma swoje reguły. Jedną z nich jest prawo wyborców do zadawania pytań, często dla polityków bardzo niewygodnych. Z tego prawa w tym roku postanowili skorzystać byli mieszkańców Kresów Wschodnich i ich potomkowie, a także ci, którzy choć nie mają kropli krwi kresowej, chcą walczyć o prawa naszych rodaków pozostawionych za Bugiem. A przecież na tych ziemiach przez wiele wieków rodziły się miliony Polaków. Rodziła się też polska cywilizacja, wzbogacona przez kulturą ruską, żydowską, tatarską, litewską, niemiecką, ormiańską, a nawet wołoską, karaimską czy łotewską. Jest to ogromne bogactwo, z którego możemy być dumni. Poza tym, jakże zrozumieć historię i kulturę polską, gdyby z niej wyrzucić wielkich Kresowian, w tym zwłaszcza Adama Mickiewicza z Nowogródka, Juliusza Słowackiego z Krzemieńca i Zbigniewa Herberta ze Lwowa czy Jana III Sobieskiego z Oleska, Tadeusza Kościuszkę z Polesia i Józefa Piłsudskiego spod Wilna. Nic, więc dziwnego, że połączone środowiska i organizacje kresowe przygotowały wspólny zestaw sześciu pytań, które są obecnie rozsyłane zarówno do liderów politycznych, jak i poszczególnych kandydatów na posłów i senatorów, niezależnie od tego, z jakiej listy mają oni zamiar startować. Odpowiedzi będą drukowane na wszystkich możliwych stronach internetowych. Jeżeli ktoś uchyli się od odpowiedzi, to również i ten fakt będzie publicznie odnotowany. Dzisiaj bardzo wielu młodych ludzi wyrabia sobie poglądy na podstawie wiadomości zdobywanych z internetu. Widzę to po liczbie e-maili, które dostaję, i po ilości wejść na swoją stronę. Nawiasem mówiąc, niedawno odnotowałem pięciomilionowe wejście. Pytania są następujące.

Pierwsze: Czy Pana partia będzie za przyjęciem uchwały o ustanowieniu 11 lipca dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian?

Drugie: Czy Pana partia wystosuje po wyborach apel do Kanclerza KUL o pozbawienie W. Juszczenki, piewcy zbrodniarzy z OUN-UPA, tytułu doktora honoris causa KUL?

Trzecie: Czy Pana partia, jeśli stworzy nowy rząd, wystąpi do władz Republiki Litewskiej z żądaniem przywrócenia poprzedniej ustawy o szkolnictwie mniejszości narodowych, a w przypadku odmowy, czy wypowie Traktat 1995 r. zawarty między Rzeczpospolitą Polską a Republiką Litewską o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy i podejmie działania wspierające polskie szkolnictwo na Litwie tak, by szkoły polskie były lepiej wyposażone w pomoce naukowe i bardziej atrakcyjne niż szkoły litewskie?

Czwarte: Czy Pana partia, jeśli stworzy po wyborach nowy rząd, zwróci się kanałami dyplomatycznymi do Watykanu, aby stanął on w obronie liturgii w języku polskim w kościołach na Litwie, Białorusi i Ukrainie?

Piąte: Czy Pana partia, jeśli stworzy po wyborach nowy rząd, wykupi nieruchomość w centrum Lwowa na potrzeby Domu Polskiego?

Szóste: Czy Pana partia, jeśli stworzy po wyborach nowy rząd, wystąpi oficjalnie do rządu Ukrainy z żądaniem godnego upamiętnienia miejsc pochówku Polaków i obywateli polskich innych narodowości pomordowanych przez OUN-UPA? Pod pojęciem godnego upamiętnienia nie żądamy budowy wielkich cmentarzy, wystarczy sam krzyż i stosowna tablica. Na powyższe pytania twierdząco odpowiedzieli już Marek Jurek, lider Prawicy Razem, oraz Bartosz Józwiak, lider UPR, którzy tworzą wspólną listę. Co więcej, każde czwarte miejsce oddali oni Kresowianom, co jest pierwszym tego typu przypadkiem w Trzeciej RP. Ich ugrupowania nie mają szans wejść do Sejmu, ale samo nagłośnienie sprawy jest ważne. Nawiasem mówiąc, w tej sprawie są też pierwsze sygnały z PSL i SLD. I tutaj muszę zadać pytanie zasadnicze: Jakie w tej sprawie jest stanowisko Prawa i Sprawiedliwości? Czy premier Jarosław Kaczyński, którego w czasie zeszłorocznej kampanii prezydenckiej publicznie wspierałem, odpowie na te pytania? Czy kandydaci na posłów i senatorów z listy PiS, którzy idą pod sztandarami wartości narodowych, odpowiedzą, czy nie? Dodam także wyraźnie od siebie, że w 2005 i 2007 r. głosowałem na PiS, ale czy w roku obecnym również oddam głos na to ugrupowanie, będzie zależało wyłącznie od odpowiedzi na powyższe pytania. Spodziewam się, że takie same decyzje będą podejmować wyborcy z województw, w których ludność pochodzenia kresowego jest liczna. Chodzi o Dolny Śląsk, Opolskie, Lubuskie, Pomorze Zachodnie oraz Warmię i Mazury. I niech specjaliści od PR nie zapomną, że w młodym pokoleniu jest ogromny trend powrotu do korzeni. Zachęcam w tym wyborców, niezależnie od terenu, z którego pochodzą, aby pytania te zadawali na spotkaniach z kandydatami. PiS ma szansę znów zdobyć głosy w tych środowiskach, zwłaszcza że z jego szeregów uciekli sympatycy skompromitowanego Wiktora Juszczenki, czyli Paweł Kowal (o jakże szczególnie z tej ucieczki się cieszę!), Michał Kamiński, Adam Bielan i Elżbieta Jakubiak. Niedawno ukazał się doskonały tekst dr. hab. Leszka Jazownika i dr Marii Jazownik z Uniwersytetu Zielonogórskiego, którzy tak piszą "Paweł Kowal (...) systematycznie krytykował rezolucję Parlamentu Europejskiego z 25 lutego 2010 r., potępiającą uhonorowanie Bandery tytułem Bohatera Ukrainy. Michał Kamiński - zasłynął z dokonywanych na forum europarlamentu niewybrednych ataków na śp. europosła Filipa Adwenta, który udokumentował ogromną liczbę przypadków łamania na Ukrainie ordynacji wyborczej przez obóz wyborczy Juszczenki". Zadajmy więc pytania kandydatom, zadawajmy.

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Żydowska Liga (ADL) potepila Andrzeja Leppera Żydowska Liga przeciw Zniesławieniom (ADL) potępiła wczoraj Andrzeja Leppera za przyjęcie honorowego tytułu profesora Międzyregionalnej Akademii Zarządzania Personelem w Kijowie. Andrzej Lepper został znaleziony martwy. „To oburzające, że wicepremier RP, kraju członka Unii Europejskiej, akceptuje kolejny tytuł od instytucji, która promuje antysemityzm. Lepper potwierdza swoje członkostwo w klubie bigotów, do którego należy m.in. znany rasista i antysemita David Duke, negujący Holocaust były przywódca Ku-Klux-Klanu, a dziś wykładowca MAZP” – napisał w oświadczeniu Abraham Foxman, szef ADL, jednej z najważniejszych żydowskich organizacji w USA walczącej z przejawami antysemityzmu na świecie, doniosła Gazeta Wyborcza w artykule, za dostęp, do którego Polak musi zapłacić 2, 46 zł. [mp3]

To istotnie oburzające, że Polak musi płacić gazecie żyda Michnika (nazwisko ojca: Szechter) za dostęp do informacji o tym, co Liga Antydefamacyjna uznaje za antysemityzm. Takie jednostronne opinie i laurki powinno się przecież rozpowszechniać za darmo, rozsyłać balonami na cały świat w internecie, jak za Gomułki wyrzucano z helikoptera nad Czeladzią ulotki informujące o tym, że przez miasteczko przejedzie kolarski Wyścig Pokoju, za którym z nyski zamykającej peleton czyjaś ręka wyrzucać będzie przez uchylone, tylne drzwi szczodrze na ciemną, bordową cegłę ul. Będzińskiej, położoną jeszcze za Bieruta przez moją mamę, białe ulotki firmy holenderskiej wprowadzającej na polski rynek opakowania z pulpy na jajka, żeby nie trzaskały się w transporcie, bo tego wtedy jeszcze w Polsce nie znano i zbieraliśmy te ulotki jak metalowy złom i puste flaszki, każdą rzecz mogącą dać parę złotych na skupie, czytaliśmy i zaśmiewaliśmy się do łez nie tylko często, gęsto wymienianym w tekście słowem pulpa, które było dla nas nowością nie znaną jeszcze, lecz bliską uchu przez skojarzenie z pupą, w którą brało się pasy za byle, co, ale całą treścią tych ulotek informujących podobnie jak dzisiaj spam w skrzynkach pocztowych rozbawia dezinformując połamanym językiem: jestem Diana, murzyn bomba, mieć spadek, 25o mln dolarów, chcesz zarobić, daj konto i podała twoja adresa domowa, nazwa imiono. Jajek nie kupowało się wówczas aż tyle, żeby trzeba je było specjalnie pakować i to aż po dziesięć sztuk. Prześwietlało się w sklepie każde, czy nie jest zepsute, na lampie stojącej na ladzie i niosło ostrożnie do domu na wierzchu koszyka, czy w siatce na zakupy. Stąd utarło się nawet powiedzenie, że ze słowem żyd trzeba ostrożnie jak z jajkiem. Czasem pękło jednak po drodze jakieś i uwalniał się smród, który w rodzinach polskich górników i robotników miejscowej fabryczki fajansu łazienkowego wywoływał szczerą wymianę poglądów: - Trzeba było prześwietlić, wypominał mąż obudzony z ciężkiego snu na żelaznym łóżku po zasłużonej pracy. – Prześwietłała, tłumaczyła się żona. – Trzeba było patrzeć i uważać, jak prześwietla. – Patrzyłam i nic nie widziałam, pójdę odnieść. Kobieta wracała się z rozbitym zbukiem do sklepu. Wyścig Pokoju wymyślili Bierut i Gottwald, żeby skanalizować w swoich krajach nacjonalizm. Wyznaczeni do tego kolarze tłukli się pompkami po łbach, a rozpowszechniało się przez ORMO-wców plotkę, że to Polak, Królak przyrżnął Ruskiemu. Ubowcy rozlewali olej na drogę w Czechosłowacji, a zrzucano winę na Pepików. Zamykano w NRD główny wjazd na stadion, żeby w końcu wszyscy nie umieli wjechać i żeby wszyscy wpadli na ogradzającą stadion siatkę, a wygrał jakiś Duńczyk z końca peletonu. Takie hucpy dawniej robiło się, żeby zintegrować dwunarodowe społeczeństwo ludowej Rzeczypospolitej, trzynarodową republikę Czechosłowacji i zarządzaną przez żydowskich komunistów NRD. Historyk Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach wspomina po latach fakty z historii Wyścigu Pokoju, nie mówi jednak prawdy o roli skomunizowanych żydów w kształtowaniu świadomości Polaków lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i tak dalej aż do obecnego czasu, bo Instytut nie po to został powołany po Magdalence, żeby ujawniać Polakom pochodzenie narodowe braci Kaczyńskich, Giertycha, Leppera, czy Wałęsy, które stanowi zasadniczą więź łączącą tych wszystkich ludzi na świeczniku w dziele zniewolenia Narodu Polskiego. Andrzej Lepper nie żyje i Naród Polski ma prawo do poznania całej prawdy o wszystkich okolicznościach jego życia politycznego i śmierci. Także prawdy o jego rzeczywistych oraz pozornych wrogach, którzy nominacjami na antysemitów promowali Leppera i Romana Giertycha na najwyższe szczyty władzy w żydowskim Popeerelu. Naród Polski ma prawo do poznania haniebnej przeszłości ludzi sprawujących w Polsce władzę zarówno przed Magdalenką jak i po Magdalence, gdzie Leppera jeszcze nie zaprosili, a tylko, dlatego, że nie był im jeszcze potrzebny, bo wystarczali Wałęsa i Michnik do przepicia brudzia z Kiszczakiem i z Jaruzelskim i przejęcia władzy od słaniającego się na nogach reżimu. Liga Antydefamacyjna w Ameryce i były szef Ligi Rodzin Polskich w Polsce wykonują dzisiaj to samo zadanie, co Wyścig Pokoju: ścigają antysemitów. Z tym, że nie robią tego honorowo, po amatorsku, w czynie społecznym, lecz zawodowo, za pieniądze. Za ściganie wyrywających się do przodu każą sobie płacić. Mamy Ustawę o dostępie do informacji publicznej i dlatego Naród Polski ma prawo chcieć się dowiedzieć, czy Radek Sikorski płaci Giertychowi ze swoich prywatnych pieniędzy, czy też filosemickie hobby Radka Sikorskiego finansowane jest przez rząd Rzeczypospolitej? Członka Unii Europejskiej, z funduszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszwie, jak finansowane jest utrzymywanie prywatnego pałacu Sikorskiego, w którym przyjmuje on swoich zagranicznych kolegów, członków oficjalnych delegacji innych państw, którzy nie korzystają z nieznanych względów z usług hotelu rządowego. Wspominając dawne czasy nie sposób powstrzymać się od rozrzewnienia: Och, były, były czasy, w których tak wspaniale nas ogłupiano! Tyle pozytywnych emocji w sercach wywoływały głosy radiowych sprawozdawców; taki Ciszewski, np. jak on potrafił jednego żyda na żużlu przeciwstawić drugiemu, że Polacy daliby sobie głowę, a nie tylko rękę odciąć za tego… Szczakiel mu było, czy Plech. A kto to tam dzisiaj z naszych na żużlu? Golob, a nie Golem z polskiej wsi, z LZS-u? [Czy autor tutaj nie wjeżdża na bandę? Żydzi - żużlowcy? Może jeszcze Królak był Żydem? - admin]

Każdy naród musi mieć przecież zawsze swoich przewodników, za którymi idzie i kibucuje. Radek Sikorski robi jeszcze wciąż za Ministra Spraw Zagranicznych po to, żeby nie widzieć, co teraz robi Merkel ze Sarkozym, a oni robią w tej Unii, do której wciągnęli na chama Polskę, jedno Ministerstwo Gospodarki dla obu tych państw. Unijne Ministerstwo, którego nie ma nawet w Traktacie Lizbońskim podpisanym przez Lecha Kaczyńskiego, który za ten jeden choćby tylko podpis musi być wyrzucony z krypty katolickiej katedry na królewskim na Wawelu. A jak już tylko zostanie ujawniony ten odczyt amerykańskiego komputera, w który był przecież wyposażony prezydencki tupolew i Amerykanie już to odczytali w obecności polskich i rosyjskich przedstawicieli… Jak Naród Polski szczery i katolicki w większej części dowie się prawdy, do której Komisja Millera nie zbliżyła się ze strachu przed tabu plemiennym, to wtedy i Papież pożałuje powołania ks. Stanisława Dziwisza przez Jana Pawła II do Watykanu i odesłania go przez siebie w zaszczytach do Krakowa, bo przyjdzie płacz na wszystkich i zgrzytanie zębów. Nie będzie Centrum Jana Pawła II dla masonów i nie będzie biskup Krakowa atakował w kazaniach wolności katolickich dziennikarzy na blogach. Bo nie dorósł papuciowy papieża do tego, żeby się z Prawdą głoszoną przez doktora habilitowanego katolickiej teologii mierzyć. Praktyka w antykamerze to ciągle jeszcze za mało, żeby najbliżsi krewni biskupa Dziwisza mogli zrobić karierę polityczną w żydowskiej Platformie Obywatelskiej! Tego by jeszcze brakowało: posłanka Dziwisz z PO! Co za bezczelność. Jan Kochanowski z Czarnolasu na Kielecczyźnie (I love Kielce) nie podrzucał wszak Polakom żadnych antysemickich treści pisząc: ” Niechaj to narodowie, wżydy postronni znają, iż Polacy nie gęsi i swój język mają”. On propagował Język Narodu. Językiem giętkim, zatem o tyle o ile, o dowolnej porze odpowiada się tu zaledwie jak w żydowskim geszefcie na: git szabes, do wszystkiego, do którego Polakowi umożliwiono dostęp do alkoholu 24 h/ dobę a Radek Sikorski może być informowany przez adwokata Romana Giertycha, byłego szefa Ligi Rodzin Polskich cały czas o wszystkim, co tylko Liga żydowska uzna za antysemityzm. Z Panem Bogiem Stan David Ligoń


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
521, Testy, sprawdziany, konspekty z historii
Zobowiązania, ART 521 KC, 2005
521
521
521
521
521
kpk, ART 521 KPK, 2002
Programator PCZ 521 16A 1P
521 BVQZAFFMCRVM7LFHQQQJPRTEZYGW2PPR3GUFLYY
520 521
521
521 Kod ramki szablon
521 Simon and Gartfunkel Sound of Silence
Prawo upadłościowe Art 492 521 Komentarz
1 Dz U 2006 nr 75 poz 521

więcej podobnych podstron