183

Warto kneblować Pospieszalskiego? Gdy popatrzeć na film „Solidarni 2010” jako na element pluralizmu w debacie społecznej, to powinniśmy błogosławić istnienie obecnej TVP i Jana Pospieszalskiego – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Rada Etyki Mediów skrytykowała Jana Pospieszalskiego za sposób prezentowania w TVP1 przeżyć ludzi przychodzących w dniach żałoby pod Pałac Prezydencki. Jak pisze Rada: w relacjach tych pojawiały się oskarżenia pod adresem przeciwników prezydenta Lecha Kaczyńskiego, stwierdzenie, że Polska nie jest krajem demokratycznym, sugestie spiskowe dotyczące katastrofy pod Smoleńskiem. I dalej: „Red. Pospieszalski reagował na takie wypowiedzi aprobująco powtarzając niektóre, oddając głos dwukrotnie tym samym interlokutorom, co miano znamiona manipulacji”. Mocne słowa Rady podchwyciły inne media, choć niektóre z nich większość wcześniejszych werdyktów tego grona krytykowały i lekceważyły. No, ale tym razem stanowisko REM wpisywało się doskonale w trwającą od ponad tygodnia akcję odsądzania Pospieszalskiego od czci i wiary za film „Solidarni 2010”, w którym reżyser Ewa Stankiewicz wykorzystała rozmowy Pospieszalskiego sprzed Pałacu Prezydenckiego.

Wredna gęba wroga Sygnałem, że akcja jest najwyższej wagi było poświęcenie znanemu prezenterowi dużych zdjęć na portalu wyborcza.pl i okładka „Newsweeka” z odpowiednio dobraną wredną gębą wroga publicznego. Sam za siebie mówił też tytuł z wyraźną aluzją do czasów PRL: „Mamy nowego Trybuna Ludu”. Ale „Newsweek” postawił tylko kropkę nad i. Wcześniej autora programu „Warto rozmawiać” ekskomunikowali publicystycznie Tomasz Lis, Katarzyna Kolenda-Zaleska, Piotr Stasiński i Magdalena Środa. Tomasz Jastrun z kolei ujawnił, że dotąd uważał Pospieszalskiego tylko „za nawiedzonego katolicko i narodowo ale w sumie poczciwca”. Teraz by go już jednak nie przywitał serdecznie, bo „poczciwość podszyta nawiedzeniem czeka tylko na odpowiednią chwilę, aby zbiesić się i spodlić”. Aby dostatecznie zdefiniować zbrodniczość Pospieszalskiego Dominika Wielowieyska ogłosiła, że nie wolno porównywać jego występków z show duetu Wojewódzki-Figurski „Po trupach do celu”. Bo wesołkowie z radio Eska Rock uprawiają tylko satyrę, a Pospieszalski sieje nienawiść. Wobec tak udanego przygotowania ogniowego do rozprawy z telewizyjnym publicystą SLD zażądało, aby sprawą zajęła się KRRiTV, gdyż film Stankiewicz i Pospieszalskiego „tworzy pełne obsesji obrazy”. Ale nawet to nie uchroniło lewicy od złośliwych pytań Agaty Nowakowskiej z „Gazety Wyborczej”, która oskarżyła Sojusz o współodpowiedzialność za obecność Pospieszalskiego na Woronicza. Wobec tak jednolitej linii mediów biskup Kazimierz Ryczan, który wziął Pospieszalskiego w obronę został surowo skarcony przez wiele mediów. Wszystko za to, że w trakcie kazania 3 maja w Kielcach wyraził zaniepokojenie, że Pospieszalski oskarżany jest o manipulowanie widzem i że pojawiają się żądania jego wydalenia z TVP. Pomysły takie biskup Ryczan skwitował słowami: „zbliżamy się do Białorusi”. Uf, całkiem nieźle jak na 2 tygodnie.

Co wolno artystycznej śmietance Postawmy więc parę pytań. Czy Pospieszalski miał prawo do rejestrowania opinii ludzi na Krakowskim Przedmieściu? Moim zdaniem miał. Ci ludzie mieli prawo do swoich emocji, a my mieliśmy prawo je poznać. Owszem Pospieszalski powinien zareagować w wypadku ostrych personalnych sugestii i oskarżeń np., że Donald Tusk ma krew na rękach. Ale już opinie wyrażające nieufność wobec zamiarów Rosji nie powinny być cenzurowane. Rosja Putina sama ciężko zapracowała na taką podejrzliwość, choćby skrytobójczym mordem na Aleksandrze Litwinience czy przypadkami śmierci niezależnych dziennikarzy. A już deklaracje patriotyzmu czy wstydu za brak reakcji na obrażanie i pomiatanie prezydentem były zupełnie na miejscu. Tak samo jak uzasadnione krytyki mediów za wcześniejsze wyszydzanie głowy państwa i spóźnione zachwyty nad jego cnotami. Środowiska lewicy uwielbiają ostry drapieżny reportaż – jak filmy Michaela Moora – ale lubią go w obcych krajach. U nas styl „camera verité” wywołuje popłoch, bo ludziom zdarza się mówić rzeczy, których nie chcą słyszeć politycy największej partii czy najsilniejszej telewizji. A przecież szanse były równe – każda stacja mogła wysłać do kolejki stojącej do trumien pary prezydenckiej ekipy reporterów, które mogły dyskretnie i taktownie podyskutować z ludźmi o ich odczuciach. Czy Pospieszalski wymuszał coś na ludziach? Podpowiadał im, jak mają reagować na jego pytania? Nie. Na filmie widzieliśmy ludzi o zdecydowanych poglądach, w imię których potrafili stać po 17 godzin w kolejce, aby oddać hołd tragicznie zamarłym. Dlaczego Andrzej Wajda korzystając z łamów gazet ma prawo prezentować swój pogląd na temat miejsca pochówku Lecha Kaczyńskiego, a zwykli ludzie mają uważać swoje opinie za coś niestosownego? Już słyszę argument, że Wajda to super intelekt, a na filmie duetu Stankiewicz-Pospieszalski ludzie snuli najrozmaitsze teorie. No dobrze, ale intelekt Wajdy nie zmienia przecież faktu, że jego próba rozpętania awantury o Wawel była skandaliczna. Albo dlaczego „Gazeta Wyborcza” ma prawo sugerować, że do katastrofy mogło dojść na skutek presji prezydenta, a cenzurowane mają być same choćby pytania, czy Rosja prowadzi śledztwo w przezroczysty sposób. Nie zapomnę też, jak w TVN Grzegorz Miecugow w rozmowie z prof. Tomaszem Nałęczem wieszczył, że protesty przed kurią biskupią przeciwko pochówkowi prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu potrwają jeszcze parę dni. A miły gość z fałszywym współczuciem wykazywał zrozumienie wobec spolegliwości kardynała Dziwisza, bo pamiętał, jak przed wojną krewcy legioniści grozili zaatakowaniem Kurii, gdy ówczesny metropolita krakowski kardynał Stefan Sapieha naraził się zwolennikom pochówku Józefa Piłsudskiego na Wawelu. Pamiętam dobrze reportaże z manifestacji feministek lub pacyfistów. Wtedy dzisiejsi krytycy Pospieszalskiego z reguły uważali ostrość widzenia reżyserów za zaletę. Filmowcy, którzy cytowali drażliwe opinie o tożsamości waginy, o Amerykanach jako rzeźnikach ludu afgańskiego byli chwaleni za odwagę. Tak samo się działo, gdy powstawały filmy Agnieszki Arnold o Jedwabnym czy sprawach polsko-ukraińskich. Bezkompromisowość uważana była za zaletę, a niekiedy nawet premiowana nagrodami. Ale co wolno artystycznej śmietance, nie wolno Pospieszalskiemu...

Element pluralizmu Czy film Stankiewicza i Pospieszalskiego nie miał wad? Miał. Był za długi, można by z niego usunąć najbardziej zacietrzewione opinie i odsiać głosy dość podobne do siebie. Można było trzymać się zasady, by ta sama osoba wypowiadała się raz, góra dwa, a nie po pięć czy sześć razy. Ale jeśli ten film tak ostro atakowano, to nie za formę ale za treść. A ta treść była realnym faktem społecznym. Trzeba by cenzury, aby w 100 procentach skutecznie zapobiec jej rozszerzaniu się. Tylko zadajmy sobie pytanie, dlaczego film „Solidarni 2010” miałby być kopiowany jak PRLowski „półkownik”, gdy w tym samym czasie „Krytyka Polityczna” ma prawo wydawać cały tomik zawierający teksty autorów przerażonych tym, jak to bogoojczyźniany demon dopadł Polaków? Gdy popatrzeć na film „Solidarni 2010” jako na element pluralizmu w debacie społecznej - to powinniśmy błogosławić istnienie obecnej TVP i Jana Pospieszalskiego. W przeciwnym razie relacje z tego, co działo się przed Pałacem Prezydenckim, byłyby dokładnie takie samej jak w TVN i Polsacie. Dzięki Pospieszalskiemu mieliśmy dostęp do pluralizmu poglądów. I jeszcze jedno - nie broniłbym tak filmu „Solidarni 2010”, gdyby nie wcześniejsza nagonka na film „Towarzysz generał”. Oto bowiem na naszych oczach protesty medialne przekładają się na decyzje polityczne, a te na konkretne działania w TVP – tak tworzy się nowy rodzaj cenzury, tak powstaje nacisk, który powoduje, że ludzie wylatują ze stanowisk na Woronicza, a odważni dziennikarze pokazywani są na okładkach tygodnika z obraźliwymi tytułami. Przesadzam? Chciałbym, aby była to przesada, ale w atakach na ten film, dostrzegam sugestię, że to, co mówili Polacy w pierwszych dniach po smoleńskiej tragedii powinno być objęte specjalną cenzurą prewencyjną. A to oznacza, że racje miał biskup Kazimierz Ryczan. Pod wieloma względami grozi nam, że zbliżymy się do Białorusi. Piotr Semka

06 maja 2010 "Pan prokurator ma rację, mamy w Polsce demokrację"... mawiano w minionych czasach , zwanych popularnie ”komuną”. I mieliśmy.. Tak jak dzisiaj.. Kogo byśmy nie wybrali, zawsze kończy się tak samo.. Rządzą ci sami i robią to samo.. Sprawy kraju idą w tym samym- niewłaściwym kierunku.. Gdyby nie zwykła biologia, to oglądalibyśmy te same twarze do końca świata i o jeden dzień dłużej.. Jak to również mówiono- usuwamy stare gruzy, a na ich miejsce budujemy  gruzy nowe.. Chociaż jak się spojrzy , że tak powiem zewnętrznie.. Samochodów przybywa, domów również, „ obywatele” nie chodzą po ulicach nago, markety pełne.. Ale jak twierdził Fryderyk Bastiat:” są rzeczy, które widać, i te które nie widać”.(!!!) A nie widać długów na ulicach, tak jak nie widać długów „ obywateli’ greckich na ulicach.. Za to „obywateli” greckich widać na ulicach.. I jest ich podobno dwadzieścia tysięcy.. Palą, niszczą, protestują.. Tak się kończy wieloletnie życie na kredyt, przychodzi taki moment,  że karty wędrują na stół.. Demokracja, socjalizm, biurokracja, wysokie podatki, regulacje- koniec marzeń o pięknej Grecji.. Międzynarodowy Fundusz Walutowy pożyczy pieniądze.. Mówi się o 100 miliardach euro Ale pożyczy nie za darmo. Oprocentowanie trzeba będzie zapłacić.. Co to oznacza? W Grecji wzrosną podatki(!!!!). Czyli sytuacja się pogorszy.. No cóż, jak napisało dziecko w swoim wypracowaniu:” Jesienią dni stają się coraz krótsze, a podwieczorki coraz chłodniejsze”..  Socjalizm to jest naprawdę piękny i wspaniały ustrój, ale jest jeden warunek , który koniecznie musi być spełniony.. Socjalizm musi mieć jakieś źródło zasilania, albo jakiegoś bogatego wujka, który całą tę utopię sfinansuje. Bo bilans składa się z przychodów i rozchodów. Pamiętaj przychodzie być z rozchodem w zgodzie.. Wtedy jest o.k? Ale wtedy nie ma socjalizmu i demokracji, które to pojęcia są tożsame.. I wzajemnie się uzupełniające.. Im więcej demokracji- tym więcej socjalizmu.. I nie ma socjalizmu bez demokracji, jak zauważył Karol Marks.. I wszystko można przegłosować, cokolwiek przyjdzie demokratom do głowy.. Właśnie  polscy demokraci mają kłopoty z ustaleniem nowego dowódcy wojska, który wkrótce kończy sześćdziesiąt lat, a przepisy  wcześniej ustalone – tego  zabraniają. To żaden problem, że zabraniają.. Wcześniej zabraniały do sześćdziesięciu lat, teraz mogą zabraniać  do sześćdziesięciu trzech, czy pięciu.. nie ważne! Ważne co przed socjalistami- demokratami.. To co było, a nie jest ,nie pisze się w socjalistyczny rejestr.. Nie pasuje - przegłosują i już będzie dobrze.. A że prawo ma nie działać wstecz? Socjalistyczne prawo może działać w każdą stronę.. I nawet lepiej, że działa wstecz… W końcu nie wiadomo co nas za jakiś czas czeka. Wtedy jak zdarzenie nastąpi i powoduje  zaburzenia w podejmowaniu decyzji pojawia się wielkie zamieszanie, demokracja pomoże.. Przegłosuje się większościowo i cześć.. Bo skąd demokraci mają wiedzieć co się zdarzy w przyszłości- oczywiście w szczegółach? Bo z  grubsza wiedzą.. Będzie nam lepiej i weselej, będzie socjalistyczny raj, w którym każdy znajdzie dla siebie coś miłego.. A jak w przyszłości będzie potrzeba, żeby dowódca przechodził w stan spoczynku w wieku 58 lat- to te przegłosują.. W zależności od potrzeb bieżących.. Bo w socjalizmie  i demokracji ważne jest dziś… O  lepsze jutro się permanentnie walczy.. Ale przecież jutro  nie musi być lepsze.. Wystarczy się walczy! A poza tym: zawsze juto jest dzisiaj, a o wczoraj i tak nikt nie pamięta.. Kto panuje nad  przeszłością, panuje nad teraźniejszością, kto panuje nad teraźniejszością panuje nad przyszłością.. Ale trzeba mieć w rękach  demokrację, czyli możliwości większościowej zmiany decyzji w zależności od potrzeb.. Bo potrzeba jest matką wynalazków.. Trzeba dostosować teorię do praktyki, a jeśli się nie da- tym gorzej dla praktyki.. I nie jest prawdą, że lekarz przed operacją myje ręce i pielęgniarki.. Myje tylko ręce. Bo ręce muszą być czyste! Podczas operacji, ale niekoniecznie w demokracji.. W demokracji zawsze można zrobić  akcję” Czyste ręce”.. A co potrzeba - przegłosować wstecznie.. I wszystko będzie się zgadzało, oprócz oczywiście zdrowego rozsądku. Ale komu w demokracji potrzebny jest zdrowy rozsądek? Natomiast socjalizm na państwowych kolejach  również trzeszczy, że tak powiem w szwach.. Nie dość, że koleje  są państwowe, czyli niczyje, bo nie mają właściciela, to jeszcze różne podmioty w  niej harcują. Do socjalizmu na państwowych kolejach dopłacamy coś w granicach 1 miliarda złotych rocznie, może i więcej, nie mam aktualnych danych, ale dopłacają również ci, którzy z usług państwowych kolei nie korzystają. Jest to tzw. solidaryzm społeczny. Chcę, nie chcę- muszę płacić. Bo tego wymaga solidaryzm społeczny i liberalizm społeczny. .A przy tym nie ma różnicy między solidaryzmem a liberalizmem; bo po co komu taka różnica.. Nie mieszajmy do tego  kategorii wolności.. W państwowym PKP żeruje ponad 100 prywatnych spółek, które potrzebują pieniędzy na wynagrodzenia dla swoich dyrektorów, sekretarek, na samochody służbowe.. Prywatne spółki  wykonują prace dla innych spółek, a tamte dla jeszcze innych- też spółek, choć mówiły jaskółki, że niedobre są spółki.. Oczywiście stare przysłowie w socjalizmie się nie sprawdza, tak jak wszystko w socjalizmie - co mądre - się nie sprawdza... Spółki w socjalizmie państwowym i demokratycznym, jak najbardziej się sprawdzają.. Państwo pompuje  znacjonalizowane pieniądze do PKP, a spółki je stamtąd wyciągają w różny sposób, na przykład wynajmując tory kolejowe innym spółkom, choć tak naprawdę nie są właścicielami torów.. To jest dopiero majstersztyk! Ale do tego potrzebne są pieniądze z zewnątrz.. Nasze pieniądze.. I do tego - o ile pamiętam - na państwowym PKP żeruje 27 związków zawodowych, które oczywiście dbają o prawa pracownicze, bo o co innego miałyby dbać związki zawodowe.. Przecież nie o prawidłową obsługę podróżnych? O to nie dba nikt, bo  wszyscy zajęci są na PKP na wyciąganiu pieniędzy.. Właśnie doszło do wojny, pomiędzy jednymi, którzy już wyciągnęli, a tymi, którzy też chcą wyciągnąć, ale się spóźnili.. Pasażerów oczywiście mają w nosie, bo pasażerowie w systemie zmonopolizowanego kolejnictwa mogą jedynie służyć z pretekst do wyciągania pieniędzy z budżetu. A co tam tysiące ludzi czekających na pociąg w nieznane? Wygląda mi na to, że po zadymie w całość planu wciągną się związki zawodowe, które walcząc o poprawę pracy i płacy swoich członków, „ wynegocjują” kolejne pieniądze z budżetu socjalistycznego państwa, którego czerwona płachtę budżetu można rozciągać w nieskończoność.. Nikt nas o zgodę pytał nie  będzie, wszak mamy demokrację sterowaną i kierowaną na właściwe tory.. W tym przypadku tory kolejowe. Bo jeśli chodzi o demokrację  w wyborach prezydenckich, to wygląda na to, że nawet nie będzie debat prezydenckich, bo i po co.. I tak wszystko jest ustalone i nie należy zmieniać.. Tak przynajmniej poucza nas Grzegorz Schetyna, jako usta Platformy Obywatelskiej, demokratycznej, europejskiej i ma się rozumieć- obywatelskiej.. Bo „obywatel” to sprawa najważniejsza dla socjalistycznego państwa.. Potrzeby będzie wyłączni  przy urnie. Tam jest jego miejsce! I nawet ni posłucha, kto ma co do powiedzenia w sprawie naprawy państwa.. I czy pan prokurator ma rację, że mamy w Polsce demokrację? WJR

Manipulują na całego Zbliżające się nieuchronnie przedterminowe wybory prezydenckie są poważnym sprawdzianem dla polskiej demokracji. Smoleńska katastrofa i śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który miał starać się o reelekcję, zmieniła całkowicie wcześniejsze przedwyborcze założenia. Niewiele brakowało, by także brat prezydenta Jarosław Kaczyński - obecnie jedyny prawicowy polityk mogący odnieść realnie zwycięstwo w wyborach prezydenckich - leciał Tu-154M do Smoleńska. Wielki osobisty dramat tego człowieka, jego tragedia jako przywódcy Prawa i Sprawiedliwości, który w jednej chwili stracił krąg najbliższych współpracowników - gdy tylko okazało się, że kandyduje, przestały znajdować zrozumienie u wielu liberalnych dziennikarzy i polityków. Można odnieść wrażenie, że chcieli, by się załamał, odsunął od życia publicznego. Dlatego robią wszystko, aby go oczernić, przypisując mu działanie z najniższych pobudek, chociaż on właściwie w mediach się nie pojawia. Na łamach "Przekroju" z 27 kwietnia Roman Kurkiewicz sugeruje, że lepiej by było, gdyby zwątpił w możliwość zwycięstwa i pokierowania państwem. Z kolei Joanna Stanisławska z portalu Wirtualna Polska nie waha się nawet sugerować, że rosnące poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości oraz powiększająca się stale liczba osób deklarujących udział w wyborach to jedynie efekt tego, iż Polacy "dali się nabrać na smutne oczy Jarosława Kaczyńskiego". Ten brak szacunku dla człowieka, ale i majestatu śmierci, jest, niestety, coraz bardziej widoczny. "Gazeta Wyborcza" z 23 kwietnia w tekście zatytułowanym "Z ziemi smoleńskiej do Polski" oznajmia wręcz, że "wszystkie trumny służą sprawie PiS". Padają też inne skandaliczne słowa, jak chociażby w Radiu Eska Rock, w którym znani z prostactwa skandaliści Kuba Wojewódzki i Michał Figurski nie szanują pamięci zmarłego prezydenta i chcą zdyskredytować Jarosława Kaczyńskiego szczególnie w oczach młodzieży, która tak pięknie zaświadczyła o miłości do Ojczyzny podczas dni żałoby. Inne liberalne media także próbują czym prędzej wrócić do krytyki działań Lecha Kaczyńskiego, bojąc się, że każde dobre słowo na jego temat oraz na temat formacji politycznej, z której się wywodził, może zachwiać "salonem". Na łamach "Przekroju" czytamy: "Już można się przyznać, że się nie widziało w nim męża stanu (...) Już dobrze jest przekłuć balony, rozmrozić grad, podgrzać wodę. Już czas na podsumowanie. Już czas na inaczej. Już czas na inne. (...) Już czas na zmianę". Również Marek Beylin na łamach "Gazety Wyborczej" z 24-25 kwietnia nie dopuszcza myśli, że w ostatnich tygodniach tak tłumnie "Polska stanęła po stronie poglądów Lecha Kaczyńskiego". Boi się, że ludzie będą do końca prezydenckiej kampanii wyborczej tacy jak w dniach żałoby. Także Krzysztof Pipała, naczelny podkarpackich "Super-Nowości", w numerze z 26 kwietnia daje do zrozumienia, że obawia się rozwoju sytuacji. Start Jarosława Kaczyńskiego nie jest bowiem dla niego wygodny i nie chciałby, żeby Kaczyński miał możliwość kontynuowania dzieła brata. Wiele mediów, by doprowadzić do realizacji samospełniającego się proroctwa, robi wszystko, by zachować dotychczasowy układ władzy. Publikuje liczne sondaże, aby przekonać ludzi, że 20 czerwca Kaczyński nie wygra. Lecz przecież wszyscy pamiętamy, że Lechowi Kaczyńskiemu, Prawu i Sprawiedliwości także pięć lat temu tzw. ośrodki badania opinii publicznej nie dawały szans. No cóż, nie da się ukryć, że wielu boi się powrotu do przejrzystych reguł funkcjonowania państwa poprzez stosowanie uczciwych procedur, a nie preferowanie układów. Paweł Pasionek

Serce roście patrząc na te czasy! Jak wiadomo na każdą akcję występuje reakcja. Tym różni się kamień od żywego organizmu: kamień możemy posunąć o metr i spokojnie sobie tam leży – a spróbujcie Państwo popchnąć psa: od razu stara się wrócić na poprzednie miejsce. To samo dotyczy ludzkiego społeczeństwa. Jak się je zbyt gwałtownie popycha – to stara się wrócić w poprzednie położenie. Cierpliwością i perwersyjnymi metodami można, oczywiście, i psa i społeczeństwo zaprowadzić tam, gdzie się chce – ale co nagle, to po diable! Społeczeństwo Białych Ludzi od prawie stu lat jest brutalnie popychane na lewo – więc zaczyna wreszcie budzić się reakcja. Czasem śmieszna, prostacko prowadzona przez nadgorliwców „walka z anty-semityzmem”, spowodowała, że pojawiła się masa tak obrzydliwych dowcipów anty-żydowskich, jakich nie było nigdy w historii – a jeśli ta „walka” będzie nadal kontynuowana, niewątpliwie już niedługo dojdzie do prawdziwych pogromów. To samo dotyczy kampanii (tfu!) „Kochajmy g*jów”: przeciętny obywatel, który miał zupełnie w nosie, czy jego sąsiad jest czy nie jest homosiem i co najwyżej dobrotliwie sobie z tego pokpiwał, obecnie na słowo (tfu!) „g*j” rozgląda się za kijem albo i kamieniem (przypominam: Pismo Święte nakazuje karać „samcołożników” kamienowaniem; trochę o tym zapomnieliśmy, bo homosie przez 3000 lat siedzieli cicho, ale to nachalne forytowanie (tfu!) g**ów powoduje, że co poniektórzy zaczęli sobie o tym przypominać). I tak dalej. Piszę to, bo przebywam obecnie w ramach kampanii wyborczej w Anglii – i z przyjemnością obserwuję, że te wszystkie „Kodeksy pracy”, ta „ochrona ludzi pracy” i w ogóle popieranie przez Czerwonych na każdym kroku Ludziów Pracy spowodowało, że Zjednoczone Królestwo zaczyna jakby wracać do normalności. Przypomnijmy: w 1924 roku Partia Pracy praktycznie zepchnęła Whigów (nieco lewicujących liberałów) ze sceny politycznej i została główną oponentką Torysów. Liberałowie w wyniku tej klęski stracili busolę polityczną, zaczęli szukać elektoratu na lewo od Labour Party, sami się zmarginalizowali, potem połączyli się z socjal-demokratami spod znaku p. Owena w Partię Liberalno-Demokratyczną... i teraz wydaje się, że historia zatoczyła koło: zanosi się, że w tych wyborach Liberalni Demokraci zepchną Partię Pracy na trzecie miejsce – co w systemie większościowym będzie oznaczać ich zupełną marginalizację. I chwała Bogu! Co prawda Labour Party, która w międzyczasie wiele razy sprawowała władzę, już nauczyła się, że lewicowe marzenia nie nadają się do realizacji – a Liberalni Demokraci jeszcze nie. Jednak samo to, że partia popierana i utrzymywana przez (tfu!!!) „związki zawodowe” odejdzie na Śmietnik Historii jest krzepiący. Jak Liberalni Demokraci dojdą do władzy, to najpierw doprowadzą kryzysu, po którym przez dziesięć lat Brytyjczycy nawet nie pomyślą, by głosować na kogoś innego, niż Torysi – a potem naucza się rozumu i wrócą Stare Dobre Czasy z Torysami i Wigami na zmianę u władzy. A Partia Ludziów Pracy niech sobie szczerzy zęby w przydrożnych zaroślach i wyje do Księżyca! W Polsce, niestety, ludzie zostali za „komuny” tak wyćwiczeni, że sami czują się Człowiekami Pracy – nie zdając sobie sprawy, że przecież ich właściwe życie jest po godzinach pracy – i ich dobrobyt zależy od tego, by Człowieki Pracy były bezlitośnie wyzyskiwani: by robili im tanie buty, tanie samochody, a kelner w restauracji giął się przed nimi w pas – zamiast, jak dumny Ludź Pracy za „komuny,” znikać ze słowem „kolega”... Nasz dobrobyt nie zależy od tego, byśmy nie byli wyzyskiwani w pracy – tylko od tego, by wszyscy inni byli wyzyskiwani i dostarczali nam dobrych i tanich towarów i usług. Brytyjczycy to już dostrzegaj – Polacy, niestety, jeszcze nie. I dlatego w Polsce najgorsze organizacje, czyli (tfu!!!)„związki zawodowe” są często widziane pozytywnie – a nie jako banda, chcąca wciskać nam pod przymusem złe i drogie buty! Tak więc w Polsce (proszę policzyć wykrzykniki) „związki (tfu!!!) zawodowe” są znacznie gorsze i niebezpieczniejsze od (tfu!) „g*jów”. Aha – przypominam taki (tfu!) „g*j” tym się różni od homosia czym „działacz (tfu!!!) związkowy” od robotnika, a „feministka” od kobiety... JKM

Z rozumem i nazywając rzeczy po imieniu Wygłaszane w ostatnich dniach homilie i okolicznościowe kazania księży biskupów i prałatów, jak każe zwyczaj, łączyły w sobie ducha maryjnego święta i troskę o państwo. W kieleckiej bazylice homilię wygłosił ks. bp Kazimierz Ryczan, w Kaliszu do wiernych mówił ks. bp Stanisław Napierała, na Jasnej Górze głosił kazanie ks. abp Stanisław Gądecki, w warszawskiej archikatedrze św. Jana Chrzciciela ks. abp Kazimierz Nycz, a w gnieźnieńskiej - ks. bp Wojciech Polak. Wspaniałą, patriotyczną homilię wygłosił także ks. prałat płk Sławomir Żarski, administrator Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego. Tymczasem dla dziennikarzy z Czerskiej biskupie homilie to jak zwykle okazja, aby Kościół po swojemu podzielić na tych, co "agitują i straszą", i na tych, co "godzą". Powraca wciąż ta sama nuta rewolucyjnej czujności, z jaką gazeta od lat opisuje wszystko to, co głosi nam Kościół. Jak w ogóle można w stosunku do osób duchownych użyć słowa "agitują", a kazania kościelne uznać za agitację. Jest to podejście - i oczywiście język też - typowo bolszewickie. Ojczyzną agitacji był, jak wiadomo, Związek Sowiecki, a jej największym mistrzem sam Włodzimierz Lenin. To bolszewicy agitowali, by "podnieść świadomość mas pracujących miast i wsi". W opinii gazety Michnika do tych godzących należy niezmiennie metropolita lubelski ks. abp Józef Życiński, którego słowa: "Musimy pamiętać o tym, że Królowa Polski jest ponadpartyjna, Matka Boża nie wiąże się z żadną frakcją, Ona jest dla wszystkich", mają "kontrastować" z wypowiedziami innych hierarchów Kościoła. Warto przy okazji tych rozważań przypomnieć kilka faktów z historii Kościoła. Kiedy Legiony Józefa Piłsudskiego wkraczały do Kielc, tamtejszy katolicki biskup Augustyn Łosiński przypominał swoim księżom, że składali przysięgę na wierność carowi, a tych, którzy jednak w jakiejś formie pomagali żołnierzom, przenosił na inne placówki. Ten "ugodowy" biskup rusofil nie zgodził się nawet na odprawienie pierwszej Mszy polowej dla legionistów w katedrze kieleckiej. Inny "ugodowy" hierarcha, administrator archidiecezji wileńskiej Kazimierz Michalkiewicz, jeszcze w 1916 roku, a więc na dwa lata przed tym, jak "wybuchła Polska", uroczyście celebrował w katedrze Msze w intencji matki cesarza Rosji - w dniu jej urodzin i imienin. Zupełnie mu nie przeszkadzało, że oprócz niego nikt w tej modlitwie nie uczestniczył. A były to czasy, kiedy w zaborze rosyjskim istniał absolutny zakaz wykonywania pieśni "Boże, coś Polskę". Podobnie nerwowo reagowali na tę pieśń agenci bezpieki za PRL, którzy musieli służbowo chodzić do kościoła na Msze Święte. W ich raportach każde odśpiewanie "Boże, coś Polskę" było skrupulatnie odnotowywane. Księży zaś upominano za wiernych, którzy oczywiście śpiewali: "Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie". A zatem w kieleckiej bazylice Anno Domini 2010, ponad 90 lat po biskupie Augustynie Łosińskim, który tak bał się manifestować uczucia patriotyczne, "straszy" teraz ks. bp Kazimierz Ryczan, ten, który zdaniem "GW" już ulokował swoje sympatie polityczne. Ale przecież obrona wolności słowa, domaganie się prawa do głoszenia prawdy, obrona oskarżanego właśnie o "agitację telewizyjną" redaktora Jana Pospieszalskiego, krytyka polskojęzycznych, ale obcych nam duchem mediów czy krytyka podpisanej przez Bronisława Komorowskiego w trybie błyskawicznym nowelizacji ustawy o IPN to fakty, które niepokoją. Tak jak ostatnia kuriozalna wypowiedź marszałka Senatu Bogdana Borusewicza o tym, że film Pospieszalskiego "Solidarni 2010" był "seansem nienawiści". Co ciekawe, seansem nienawiści nie jest zachowanie się dwóch pseudodziennikarzy radiowych haniebnie naigrawających się z brata zmarłego prezydenta. A jeśli chodzi o "Wyborczą", dla niej polityczne jest wszystko to, co nie jest zgodne z jej polityczną linią. Choroba stosowania podwójnych standardów wydaje się nie mieć końca. Stąd całkowicie uzasadniona jest potrzeba modlitwy "o mądrego prezydenta", o czym mówił ks. bp Ryczan. W tym oczekiwaniu nie ma nic politycznego. Dlaczego kazanie ks. bp. Stanisława Napierały z Kalisza, który podobnie jak ks. bp Kazimierz Ryczan nie godzi się na "chodzenie na pasku poprawności nadawanej codziennie w mediach pochodzących nie wiadomo skąd", ma być także uznane za polityczne? Ksiądz biskup trafnie zauważył, że "dokonania" niektórych mediów są tak antynarodowe i antykościelne, że warto się zastanowić, kto nimi kieruje. Przecież nie ulega wątpliwości, że te wszystkie ekscesy poniżające godność Narodu, to trwające od 20 lat naigrawanie się z polskości, patriotyzmu, następuje dzięki przyzwoleniu dysponentów, właścicieli mediów. I jak to możliwe, że dzieje się to w wolnej Polsce. Czy rzeczywiście możemy być "dumni ze współczesnego państwa polskiego", jak stwierdził na obchodach święta 3 Maja marszałek Bronisław Komorowski? W swojej homilii podczas Mszy Świętej za Ojczyznę w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie ksiądz prałat Sławomir Żarski mówił: "Racz nam wrócić, Panie, Ojczyznę wolną od kłamstwa, hipokryzji, 'politycznej poprawności', historycznej amnezji, partyjnego egoizmu i antykościelnej neurozy". Czy to kolejny duchowny, który "straszy i agituje"? Obyśmy mieli jak najwięcej takich duchowych przewodników, którzy nie boją się mówić prawdy i nazywać niepokojących nas zjawisk zgodnie z rozumem i po imieniu. Wojciech Reszczyński

Premier przeoczył 25 tys. podpisów Już ok. 25 tys. osób podpisało się pod listem otwartym do premiera Donalda Tuska, by powołał międzynarodową komisję techniczną dla zbadania przyczyn katastrofy samolotu prezydenckiego pod Katyniem 10 kwietnia 2010 roku. Tymczasem urzędnicy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów nie chcą się ustosunkować do jego treści, argumentując, że nie został on do nich przysłany. Profesor Jacek Trznadel, historyk, przewodniczący Rady Polskiej Fundacji Katyńskiej, informuje, że jest już ok. 25 tys. sygnatariuszy listu otwartego do premiera Donalda Tuska, by powołał międzynarodową komisję techniczną dla zbadania przyczyn katastrofy samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. "Nasz Dziennik" starał się uzyskać informacje na temat stanowiska rządu w sprawie tej inicjatywy obywatelskiej. Niestety, odpowiedź była lakoniczna. - List taki nie wpłynął dotąd do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów - twierdzi Beata Skorek, radca szefa KPRM. Według Trznadla, taka wypowiedź to lekceważenie problemu. Historyk zwraca uwagę na zadziwiające zaufanie, jakim polskie władze darzą rosyjskich prokuratorów. - Za PRL rząd również bezgranicznie ufał stronie rosyjskiej, także w sprawie Katynia. Gdy powstała tzw. komisja Burdenki, to całkowicie zafałszowano prawdę o Katyniu. Rozmawiałem w latach 90. z jednym z jej świadków. Tak się bał, że nie chciał rozmawiać w Gniezdowie koło Katynia. Później dopiero wyznał, że dali mu dokument do podpisania, którego mu nawet nie przeczytali - oznajmia Trznadel. Zaznacza, że nie ma absolutnie zaufania do obecnego śledztwa rosyjskiego w sprawie katastrofy lotniczej z 10 kwietnia. - Jeżeli rozważana jest - co zresztą przyznano - teoria zamachu, wtedy strona odpowiedzialna zrobi wszystko, żeby zamącić sprawę albo zniszczyć dowody. Proszę zauważyć, że po kilku tygodniach śledztwa w dalszym ciągu nie wiemy, jak wyglądały rozmowy pilotów. Nic, a to jest przecież bardzo łatwe do podania. Ponadto jeden z prokuratorów powiedział, że treści intymne nie będą podawane. A co może być treścią intymną? Czy na przykład stwierdzenie, że uszkodzono nam aparaturę pokładową? - pyta Trznadel. Według Bohdana Urbankowskiego, dramaturga i filozofa, przewodniczącego Rady Programowej Związku Piłsudczyków, jednego z sygnatariuszy listu, apel ma pomóc rządowi w pokonaniu lęku przed Rosjanami w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy. - Władza demonstruje w tej chwili uległość, służalczość, strach, a to wszystko nie jest zaproszeniem do pertraktacji i partnerstwa. To raczej zachęta do lekceważenia, czyli inaczej "do wzięcia za twarz" - konkluduje Urbankowski. Jacek Dytkowski

Platforma boi się narazić Rosjanom Obawy części polskiego establishmentu wynikają z niedokończonej lustracji. Rosjanie posiadają teczki niektórych naszych decydentów Z Bohdanem Urbankowskim, dramaturgiem i filozofem, jednym z sygnatariuszy apelu o powołanie międzynarodowej komisji technicznej w celu zbadania przyczyn katastrofy samolotu prezydenckiego, rozmawia Jacek Dytkowski Dlaczego poparł Pan list otwarty do premiera Donalda Tuska o powołanie Międzynarodowej Komisji Technicznej dla zbadania przyczyn katastrofy samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku? - Z kilku powodów. Wciąż jeszcze wierzę, że przynajmniej w okresie wyborów rząd będzie liczył się z takimi apelami i ze społeczeństwem nie ze względu na szacunek dla niego czy miłość do prawdy - o taki idealizm tej władzy nie podejrzewam - ale ze względu na głosy wyborcze. Listy otwarte mogą więc chwilowo mieć szansę spotkać się z odzewem, natomiast samo lekceważenie społeczeństwa wróci oczywiście po wyborach.

Jak Pan ocenia sposób prowadzenia śledztwa? - Ze względów racjonalnych, rzekłbym: technologicznych, które niestety łączą się z politycznymi, Rosjanie nie mogą albo nie zamierzają wyjaśnić tej katastrofy. Polacy natomiast albo nie mogą, albo się boją. Lepiej więc, żeby sprawą zajęli się zagraniczni specjaliści, czyli osoby, które mają odpowiednią wiedzę i nie posiadają tych odruchów lękowych przed Rosjanami.

Z czego miałyby wynikać obawy strony polskiej? - Myślę, że ten lęk części naszych elit może się łączyć z niedokończeniem lustracji. Rosjanie są w posiadaniu teczek niektórych naszych decydentów. Nawiązuję tutaj do wczorajszego niemądrego apelu Bogdana Borusewicza, marszałka Senatu, który zapowiedział zakończenie lustracji. Żywię zatem tylko nadzieję, że Rosjanie nie mają do dyspozycji teczek na zagranicznych specjalistów. Apel w sprawie powołania międzynarodowej komisji technicznej nie jest wymierzony przeciwko władzy. To raczej próba jej podtrzymania, żeby nie wpadała w popłoch, by nie rzucała się na kolana, ale poczuła w tej kwestii poparcie społeczeństwa. W tej chwili czuję się trochę jak w PRL. Władza mataczy, boi się podać prawdę, nawet godzinę katastrofy - co już jest surrealistyczne, bo nie wie, czy nie urazi tym Rosji. Dziękuję za rozmowę.

SPECULATORS AGAINST THE EURO ZONE Pamiętacie Państwo „spekulantów”, którzy jeszcze w latach 80-tych XX wieku potrafili pozbawić papieru toaletowego lud pracujący miast i wsi, bohatersko zwalczający imperializm amerykański? Dziś są nowi spekulanci. Ukrywający się w „cieniu” sektora finansowego prowadzą „agresję” przeciwko strefie euro. Tak przynajmniej twierdzi Jochen Sanio, szef niemieckiego BaFinu (Bundesanstalt für Finanzdienstleistungsaufsicht) czyli odpowiednika polskiej KNF. („At the moment, speculators are waging a war of aggression against the euro zone”). Są to „siły zła” („malign forces”) z „shadow financial sektor”. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że na „rynkach finansowych” ktoś się kryje w cieniu. Bo same „rynki finansowe” są w jak najlepszym porządku. Jak kiedyś był socjalizm. Tylko KTOŚ ciągle czyhał i knuł przeciwko niemu. W „cieniu” oczywiście.  Jak sobie należy radzić z takim zagrożeniem? Prawdziwi komuniści stawiali sprawę jasno, zapowiadając ustami premiera Józefa Cyrankiewicza, że „utną rękę podniesioną na władzę ludową”. Jochen Sanio też ma radę: „siły zła” muszą być wykorzenione. I to całkowicie. („needed to be completely rooted out”). Zapomniał dodać, że „ogniem i żelazem”? http://www.reuters.com/article/idUSLDE64416020100505 Ciekawym, czy Pan Jochen Sanio ma na myśli Pana Prezydenta Obamę? Czy może szefa FED, którzy „wspólnie i w porozumieniu” rozdają tym „malign forces” dolary prawie za darmo, żeby mogli oni uprawiać agresję przeciwko „euro zone”? Największym wrogiem komunistów okazali się nie kapitaliści, tylko faszyści mający podobne cele i metody i podobny „elektorat”. Dziś największym wrogiem europejskiego „socjału” staje się „socjał” amerykański. Praktyczni Amerykanie potrafili jednak odpowiednio zmodyfikować słynną europejską „wrażliwość społeczną”. „Socjał” europejski niósł wyzwolenie „masom pracującym”. W USA „socjał” wspiera nie pracujące „masy”, lecz pracującą elitę. Pracującą na Wall Street.  Ten rodzaj „socjału” pewnie wygra z europejskim, tak jak kiedyś komuniści wygrali z faszystami. Ale potem padł i komunizm. Czy „socjał” amerykański podzieli jego los? I co/kto będzie dla amerykańskiego „socjału” tym czymś/kimś, czym dla komunizmu była Ameryka Reagana? Gwiazdowski

Narodowy Bank Polski się stawia rządowi? Narodowy Bank Polski nie wystąpi o elastyczną linię kredytową do MFW, ponieważ z punktu widzenia bilansu płatniczego kraju i stabilności naszej waluty jest ona całkowicie zbędna. Jeśli rząd potrzebuje tych pieniędzy przed wyborami na łatanie dziury budżetowej – niech sam o nie wystąpi i sam za ten kredyt płaci – wynika z ostatniego komunikatu zarządu NBP. Zarząd Narodowego Banku Polskiego pod kierownictwem Piotra Wiesiołka podtrzymał stanowisko sformułowane jeszcze za życia prezesa Sławomira Skrzypka, że ponowne ubieganie się o udostępnienie przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy elastycznej linii kredytowej jest niezasadne. Udostępniona Polsce w ubiegłym roku linia kredytowa z MFW na 20,5 mld USD dzisiaj wygasa. Nie wykorzystaliśmy tych środków; były one natomiast formą zabezpieczenia stabilności złotego w okresie turbulencji na rynkach finansowych. O przyznanie linii zabiegał rząd, ale z formalnym wnioskiem do MFW musiał wystąpić NBP. W tym roku rząd ponownie zwrócił się do banku centralnego, aby wystąpił o zabezpieczenie także na bieżący rok. Za samo pozostawienie pieniędzy do naszej dyspozycji zapłaciliśmy w ubiegłym roku 188 mln USD prowizji. Kolejne koszty – spłaty kredytu wraz z oprocentowaniem – ponosilibyśmy, gdyby doszło do wykorzystania pieniędzy. “Aktualny stan rezerw dewizowych upoważnia do stwierdzenia, że stanowią one wystarczający bufor bezpieczeństwa dla systemu bankowego w Polsce. Dostęp do Elastycznej Linii Kredytowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie jest również uzasadniony makroekonomicznymi uwarunkowaniami sytuacji gospodarczej w Polsce” – czytamy w komunikacie zarządu NBP. Odmawiając rządowi PO – PSL złożenia wniosku do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zarząd banku odbił piłeczkę do ministra finansów. Zaproponował mianowicie, że gotów jest poprzeć rząd, jeśli ten sam wystąpi o elastyczną linię kredytową do MFW. “W przypadku gdyby Minister Finansów uznał za zasadne uzyskanie przez Polskę dostępu do Elastycznej Linii Kredytowej w związku z wystąpieniem czynników fiskalnych, mogących mieć wpływ na bilans płatniczy kraju, to Narodowy Bank Polski będzie gotów poprzeć starania Rządu w powyższym zakresie” – stwierdził zarząd w komunikacie. - Zarząd NBP, w przeciwieństwie do Rady Polityki Pieniężnej, nie zdecydował się na wystąpienie o linię kredytową z MFW zgodnie z życzeniem Ministerstwa Finansów, ale zadeklarował poparcie, jeśli z wnioskiem do MFW – odpowiednio uzasadnionym – wystąpi minister finansów. Koszty pozostawienia pieniędzy do dyspozycji ponosić będzie wtedy budżet, a nie NBP – wyjaśnia prof. Andrzej Kaźmierczak, członek RPP. Zarząd banku centralnego słusznie, jego zdaniem, podkreślił w uzasadnieniu, że z punktu widzenia równowagi bilansu płatniczego kraju i utrzymania stabilności kursu naszej waluty nie ma potrzeby wykorzystania elastycznej linii kredytowej. – Rezerwy dewizowe rosną, kurs walutowy jest stabilny, rynek ma pełne zaufanie do polskich obligacji skarbowych, które są traktowane jako atrakcyjny instrument lokaty kapitału i sprzedają się jak świeże bułeczki – przypomniał prof. Kaźmierczak. W jego ocenie zachodzi natomiast niebezpieczeństwo, że środki z elastycznej linii kredytowej zostaną wykorzystane przez rząd na sfinansowanie dziury budżetowej. – Jednym ze sposobów pokrycia wydatków budżetowych może być przeznaczenie środków walutowych z MFW na zakup obligacji Funduszu Drogowego – ostrzega prof. Kaźmierczak. Podkreśla przy tym, że elastyczna linia kredytowa nie jest przeznaczona do tego, by łatać dziury w budżecie. – Nie powinna zastępować działań rządu na rzecz szybkiej konsolidacji finansów publicznych – podkreśla.

- Nie możemy pozwolić, aby minister finansów ot tak sobie wziął 20 mld USD kredytu po to tylko, by wesprzeć Platformę Obywatelską w wyborach. Minister powinien reformować finanse, a nie bez końca je zadłużać – dodaje prof. Andrzej Kaźmierczak.

Małgorzata Goss

Niech Tusk sam bierze kredyt Rząd PO – PSL, powołując się na grecki kryzys, usiłował wczoraj wymóc na Narodowym Banku Polskim sfinansowanie dostępu do elastycznej linii kredytowej z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Naciski te skrytykowała prof. Zyta Gilowska z Rady Polityki Pieniężnej, wskazując, że łamią one polską Konstytucję i prawo europejskie. Ministrowi finansów chodzi o to, aby za pomocą tych środków finansować – wbrew Konstytucji RP i regulacjom europejskim – dziury w funduszach publicznych [I przy okazji dofinansować własną partię, Platformę Obywatelską - admin]. Właśnie wczoraj wygasła linia kredytowa z MFW przyznana w 2009 roku. W ubiegłym roku na prośbę rządu wystąpił o nią NBP  i to bank centralny ponosił związane z tym wydatki. Rząd nie wykorzystał tych środków. W tym roku także chciałby uzyskać podobną “rezerwę” na koszt NBP. - Jesteśmy gotowi w każdej chwili wystąpić do MFW o przedłużenie linii kredytowej na analogicznych warunkach jak w ubiegłym roku [tzn. na koszt NBP - przyp. red.] – powiedział wiceminister finansów Dominik Radziwiłł. - Jeśli rząd wystąpi do MFW, to bank centralny przychyli się do tej prośby, ale na razie rząd się do nas o to nie zwrócił – odpowiedział wiceprezes NBP Witold Koziński. Zauważył, że NBP nie widzi potrzeby zwiększenia swoich rezerw dewizowych za pomocą linii kredytowej z MFW, ponieważ ma do dyspozycji linię kredytową z Europejskiego Banku Centralnego w wysokości 10 mld euro. - Utrzymanie tej linii nic nas nie kosztuje – podkreślił Koziński. To aluzja do kosztów dostępu do linii kredytowej z MFW, która w ubiegłym roku wyniosła NBP 182 mln USD. Koszt utrzymania nowej linii kredytowej na 20 mld USD z MFW Koziński ocenił na 52 mln USD. Gdybyśmy faktycznie skorzystali z tego kredytu przez okres pięciu lat, to – jak wynika z wyliczeń departamentu zagranicznego NBP – koszt z tym związany wyniósłby 7,4 mld zł plus dodatkowa prowizja związana z przewalutowaniem środków. - Jeżeli z linii kredytowej MFW będzie korzystał tylko rząd, to bank centralny będzie pełnił funkcję jedynie agenta finansowego, tj. zajmie się tylko techniczną obsługą kredytu. Obie strony będą musiały podpisać stosowną umowę – zaznaczył Koziński. Tegoroczne rezerwy banku centralnego na stabilizację kursu złotego wiceprezes ocenił na ponad 80 mld USD. – To najzupełniej wystarczy, aby poradzić sobie z ewentualnym spekulacyjnym atakiem na złotego, który notabene jest niezwykle mało prawdopodobny – zapewnił Koziński. Naciski rządu PO – PSL na bank centralny skrytykowała prof. Zyta Gilowska z Rady Polityki Pieniężnej, minister finansów w rządzie PiS. - Z punktu widzenia meritum źródłem kontrowersji jest rzekoma “nieodzowność” odnowienia elastycznej linii kredytowej w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Osobiście uważam, że takiej potrzeby, a tym bardziej konieczności, obecnie nie ma. Podobne stanowisko od kilkunastu tygodni reprezentuje zarząd NBP. Tego samego zdania był śp. prezes Sławomir Skrzypek – powiedziała “Naszemu Dziennikowi” prof. Gilowska. Podkreśliła, że wbrew pozorom argumentacja ministra finansów w ciągu tych kilkunastu tygodni nie uległa zmianie i trwający kryzys w Grecji nic nowego do niej nie wnosi. - Moim zdaniem, polska polityka pieniężna może być bez przeszkód prowadzona przy obecnych zasobach NBP – mówi. – Jeżeli rząd uważa inaczej, to najwyraźniej ma na myśli politykę fiskalną, za którą jest odpowiedzialny. W takim razie niech rząd wystąpi jako kredytobiorca, a NBP może być nawet agentem finansowym w tej sprawie zgodnie z art. 52 ust. 3 ustawy o NBP. Nie ma natomiast żadnej możliwości, by NBP pożyczał pieniądze na sfinansowanie przez rząd deficytów w finansach publicznych. Ale mam nadzieję, że nie o to rządowi chodzi… – oświadczyła. Małgorzata Goss

Wsadźcie sobie w .... swoje znicze! 20 lutego 1945 roku, do opuszczonego przez hitlerowców Krosna Odrzańskiego wchodzi wojsko sowieckie. Miasto zostaje przejęte bez jednego wystrzału. Zgodnie ze zwyczajem panującym na podbitych terenach poniemieckich sowieci grabią i niszczą wszystko, co w mieście zostało do zniszczenie i rozkradzenia. Nie ma też litości dla ludności cywilnej. Mordy, gwałty są na porządku dziennym. Bilans w maju 1945 roku, czyli po przejęciu miasta przez administrację polską jest tragiczny. Zamordowanych przez wyzwolicieli zostało około 1000 obywateli Krosna (w tym również duży odsetek mieszkańców polskiego pochodzenia), a miasto zniszczone w 68%. Dziś za miastem znajduje się Cmentarz Żołnierzy Radzieckich. Będąc niegdyś w Krośnie, zapytałem spotkanego przypadkowo Szefa Informacji Turystycznej Miasta o historię tego cmentarza. Skąd w mieście, które nie zaznało działań wojennych aż 313 mogił sowieckich żołnierzy? Odpowiedź była prosta i nie odbiegająca od (jak mniemam) historii cmentarzy wyzwolicieli w innych miastach. Po prostu, gdy zaczęły się sowiecki gwałty, mordy i grabieże ocalała ludność cywilna zorganizowała się w grupy i wyposażona w widły, siekiery, noże i łopaty poczęła tłuc bolszewickich rozbójników. Natłuczono ich aż 313. Wszyscy leżą za miastem na cmentarzu, w glorii chwały wyzwolicieli miasta. Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że grupa rusofili zebranych pod egidą "Gazety Wyborczej" stęskniona bratniej miłości braci po-sowieckiej apeluje o palenie świeczek na cmentarzach wojskowych, tam gdzie leżą „nasi wyzwoliciele” ze wschodu. Termin wybrano sobie do tego też odpowiedni – 9. Maja. Całość tej iście neogomółkowskiej akcji organizuje się w na stronie 9maja.pl a wspierają ją w większości upiory wasalnego późnego PRL (Halina Bortnowska-Dąbrowska, Włodzimierz Cimoszewicz, Maria Janion, Kazimierz Kutz, Daniel Passent, Wisława Szymborska, Andrzej Wajda, Henryk Woźniakowski) latorośl komunistycznych notabli epoki tworzenia Polskiej Republiki Radzieckiej (Teresa Torańska, Eugeniusz Smolar, Aleksander Smolar, Adam Michnik, Andrzej Mencwel, Jan Lityński, Waldemar Kuczyński, Michał Komar, Jerzy Jedlicki, Danuta Hübner, Agnieszka Holland, Michał Bristiger) oraz pomniejsi nawiedzeni lewaccy emeryci i stęskniona bratniej radzieckiej miłości młodzież.

Oczywiście nie ma nic złego w zapaleniu świeczki na grobie człowieka zmarłego, tak jak nie ma nic złego w oddaniu hołdu nieżyjącemu poprzez zdjęcie czapki/kapelusza stojąc nad jego grobem. W naszej tradycji kulturowej dniem takim sprzyjającym zadumie zadusznej jest dzień 1. Listopada. Przykre, że istnieje w wolnej Polsce, grupa prosowieckiego lobby, które na wzór przedwojennych agentów z KPP lansuje braterstwo z Rosją za wszelką cenę. Nawet dzień 9. Maja, który pozostaje w pamięci Polaków jako dzień nie zawsze wyzwolenia, a wręcz ponownego zniewolenia przez sowietów, grupa ruso, a bardziej sowietofili wykorzystuje by napluć obywatelom w twarz. Podczas, gdy 9. Maja 1945 roku sowieci wraz z koalicjantami świętowali zwycięstwo nad faszyzmem, w kazamatach i lochach NKWD mordowano Polskich patriotów, wyrywano im podczas przesłuchań paznokcie i katowano do nieprzytomności.

Teraz w rocznicę tej historycznej daty, rzecznicy pojednania (na rosyjskich warunkach) każą nam zapomnieć, przebaczyć mimo, że nikt ze strony rosyjskiej o to nie prosił. Tacy wyrywni - Michnik, Wajda, Olbrychski... Apelują o palenie zniczy na grobach takich jak opisani na samym początku tego wpisu wyzwoliciele Krosna Odrzańskiego... Szanowni sowietofilscy marzyciele, wasz podły wasalizm zaślepił wam gały do tego stopnia, że zamiast wnosić apele o uczczenie w tym dniu poległych i pomordowanych przez sowietów Polskich obywateli, domagacie się palenia zniczy na grobach ich oprawców. Wsadźcie sobie w .... swoje znicze! yarrok

Ostatnie pożegnanie niepodległości Tekst red Michalkiewicza w Dzienniku Polskim: "W 1971 roku, kiedy jeszcze przy Krakowskim Przedmieściu, a konkretnie – koło kościoła seminaryjnego w Warszawie działała stara winiarnia „U Hopfera”, na Akademii Sztuk Pięknych studiował student, znany bardziej z „Hopfera”, gdzie uprawiał tzw. mordochłapstwo, tzn. wyżebrywał kolejne szklaneczki. W kilka lat później studencki tygodnik zamieścił jego fotografię, jak na środku jezdni Krakowskiego Przedmieścia siedzi na krześle, zaprojektowanym jako praca dyplomowa.. Na jego twarzy duma mieszała się z niedowierzaniem, że rzeczywiście udało mu się zrobić krzesło, na którym z dodatku można siedzieć. Myślę, że w podobnym stanie ducha musi znajdować się pełniący obowiązki prezydenta naszego państwa pan marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Świadczy o tym przemówienie, jakie wygłosił podczas uroczystości z okazji rocznicy konstytucji 3 maja na Placu Piłsudskiego w Warszawie. Nawiasem mówiąc, uroczystość przypominała skromny pogrzeb z wojskową asystą – co nieliczni widzowie odebrali jako ostatnie pożegnanie niepodległości. Przewodnim motywem przemówienia pana marszałka Komorowskiego była duma, jaka powinniśmy odczuwać z faktu, że na skutek katastrofy pod Smoleńskiem państwo nam się nie rozleciało. Ano, jak nie ma innych powodów do dumy, to dobry i taki, chociaż z drugiej strony, dlaczego właściwie państwo miałoby się rozlecieć, skoro nie rozlatywało się nam, gdy jego prezydentem był Lech Wałęsa, a nawet – gdy jego prezydentem był Aleksander Kwaśniewski? W tej sytuacji trudno się dziwić, że pan marszałek Komorowski też odczuwa dumę pomieszaną z niedowierzaniem." Myślę, że pana Marszalka nie rozpiera duma, a tylko ma pełne gacie. Miało być pięknie, zaszczyty, salony a tu tubylczy Irokezi na Jarosława chcą głosować. Toteż szanowny uzurpator nachwalić się nie może jaki to mądry i wielki z niego polityk. Jaki to z niego ojciec narodu, że on sam tymi oto rencami to państwo tak mocno ściskał, do gorącego serca przytulał, że się było nie rozpadło... Spring

KANALIA! Tak, tylko tak można określić te POwska kreaturę. Oszołom, miotający swoim starym cielskiem na lewo i prawo przy jednocześnie wydalanych bluzgach na Prawo i Sprawiedliwość oraz Kaczyńskich. Cham z oznakami paranoi obrzucający inwektywami śp. Prezydenta Kaczyńskiego, poniżający go i jednocześnie dewaluujący godność urzędu prezydenckiego IIRP a mimo to chętnie zapraszany na medialne salony przez swołocz TVNowską, któremu z pokorą spijała z oplutego pyska zabalsamowana blondynka z kropką i bez kropki w radio ZET oraz różne mendy typu Lis, Żakowski, Wielowiejska czy Paradowska. Dla tej swołoczy prostak ziejący jadem, pospolity cham bluzgający na Kaczyńskich był ich idolem tak jak i idolem i wyrocznią był ukrywający się obecnie wiejski wesołek z rynsztokiem w gębie - Januszek z penisem. Nawiasem mówiąc wyobrażam sobie męki tych klakierów Januszka wpadających w ekstazę po każdym bluzgu kmiota z Biłgorajaw kierunku JK i PiSu. Januszek zszedł do schronu. Toż to dla tych gnid istna Golgota, tortury większe niż cierpienia młodego Wertera. Oby nie sięgnęli po pistolety i nie strzelili sobie w łby, chociaż Januszek pewnikiem broni by im użyczył a i Bronio, wielki łowczy dubeltówkę posiada. Pomału POwskie "autorytety" zrzucają żałobne fatałaszki i powracają do tego w czym są niezastąpieni, tak jak i ich klakiernia medialna, czyli do prowokacyjnej nawalanki na JK. Wczoraj blondynka już w bieli, bo ileż to można płakać szwendając sie po tych telewizyjnych i ZETkowych korytarzach przesłuchiwała posła Bielana. Blondynkę niecierpliwi milczenie prezesa JK, bulwersują "ustawki"/ jak to nazwała / zdjęciowe JK z siostrzenicą, rozdawanie zdjęć śp. Pary Prezydenckiej i brak informacji kiedy w końcu pojawi się JK na wizji, bo przecież wszyscy zwarci i gotowi do szturmu na Kaczyńskiego, a tu nawet jawne słowne prowokacje polityków PO i wspierających ich cyngli nie przynoszą oczekiwanego rezultatu. Kolejna kanalia wyszła na światło dzienne, bo zasada obowiązuje na Czerskiej - "Wszystkie ręce na pokład". Ogarnięty nienawiścią do kaczyński szczuro-padalec Kuczyński prowokuje u michnikoidów: - " Jeśli uznał, że tragedia rodzinna, która go dotknęła, nie przeszkadza mu podjąć trud walki o ten urząd, to jest oczywiste, że nie powinna mu przeszkodzić w osobistym, twarz w twarz z wyborcami podaniu decyzji i jej uzasadnieniu. Mówienie, że trzeba go oszczędzać, zostawić w spokoju, to nieprawda, choć nie wątpię, że jest śmierciami najbliższych ugodzony. Współczuję mu jako człowiekowi, mówię szczerze, ale nie jako kandydatowi na prezydenta." - " I nie dlatego szef PiS chowany jest po kątach, albo przemierza w milczeniu korytarze Sejmu w asyście ochroniarzy, że jest wstrząśnięty. Nie dlatego, lecz z wyrachowania, z rozmyślnego włączenia żalu i współczucia, jakie katastrofa wzbudziła, także dla Prezydenta i jego rodziny, do arsenału walki wyborczej" -. Niezwykła kanalia, kmiot, który na swoim blogu miał zainstalowany licznik odmierzający czas do końca prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego. Kuczyński, były PZPRowiec, minister rządu Mazowieckiego, doradca premiera Buzka, członek UD, UW i PD, publicysta Gazety Wyborczej a przede wszystkim zwykła świnia. Na zaprzysiężenie w roku 2006 JK, nowego premiera zareagował on wybuchem histerycznego chamstwa i nienawiści do Polski. (Życzę Polsce jak najgorzej Od jesieni, od dojścia do władzy tych sił, które rządzą, najbardziej wstecznych sił w Polsce, wyrażających Polskę najbardziej odwróconą plecami do współczesności, od jesieni czuję zagrożenie także dla naszej wolności. Nie tylko zresztą ja. Nie mam najmniejszego zaufania do demokratycznych przekonań obecnej władzy. W jej poczynaniach widzę dążenie, jeszcze nie zrealizowane, ale już widoczne, do zlikwidowania państwa prawnego, opartego o rygorystyczny rozdział władz i wolności obywatelskie. To jest największa wartość, przed którą ustąpić muszą wszystkie inne. Państwa nie stworzył Bóg i nie dał mu żadnych praw. Bóg stworzył człowieka dając mu wolną wolę i wara od wszystkiego co tą wolną wolę, czyli wolność, miałoby likwidować. Dziś dzień zaprzysiężenie rządu Jarosława Kaczyńskiego. Poseł Cymański w telewizji wybrzydzał na polityka SLD, że nie zdobył się na dobre życzenia dla nowego premiera i jego ekipy. Ja się zdobędę. Moim jedynym dobrym życzeniem byłoby, żeby Kaczyńskiego Duch Święty nawiedził i wyleczył z obsesji i jeszcze gorszych przypadłości. Wszystkie inne moje życzenia są złe i nie zamierzam ich ukrywać. Wiem co będzie robił. Życzę porażek na wszystkich frontach, bo każde zwycięstwo tego Układu to porażka Polski i zagrożenie dla wolności. Życzę także porażek gospodarczych, choć za to płacą ludzie. Ale tylko one mogą wstrząsnąć bazą wyborczą tej wstecznej władzy i uniemożliwić dalsze hodowanie Chwasta zwanego IV RP. Tylko one mogą przerwać wciąganie Polski w przedwczorajszy matecznik. To się już dzieje. Nasi partnerzy za miedzami i trochę dalej patrzą, przecierają oczy ze zdumienia i nie wierzą, a uwierzywszy zaczynają pukać się w czoło i pękać ze śmiechu. A ta Nasza Polska, spod Naszego Dziennika i Koalicji, pewnego dnia powie im; jak się wam nie podoba to mamy Was w dupie, występujemy z tej Waszej Łże-Europy. Prawdziwa Europa to my i my sobie ją tutaj sami stworzymy nad Wisłą. Poza nawiedzeniem przez Ducha Świętego, wszystkiego złego Panie Premierze. Kuczyński). (Kot w żałobnym worku Lech Wałęsa powiedział niedawno mądrze, że po tym, jak Jarosław Kaczyński wpływał na prezydenturę brata, powinien wziąć różaniec do ręki i się modlić, a nie kandydować na prezydenta. Ale zdecydował kandydować. Jeśli uznał, że tragedia rodzinna, która go dotknęła, nie przeszkadza mu podjąć trud walki o ten urząd, to jest oczywiste, że nie powinna mu przeszkodzić w osobistym, twarz w twarz z wyborcami podaniu decyzji i jej uzasadnieniu. Mówienie, że trzeba go oszczędzać, zostawić w spokoju, to nieprawda, choć nie wątpię, że jest śmierciami najbliższych ugodzony. Współczuję mu jako człowiekowi, mówię szczerze, ale nie jako kandydatowi na prezydenta! Jedno z drugim nie ma, nie powinno mieć nic wspólnego. I nie dlatego szef PiS chowany jest po kątach, albo przemierza w milczeniu korytarze Sejmu w asyście ochroniarzy, że jest wstrząśnięty. Nie dlatego, lecz z wyrachowania, z rozmyślnego włączenia żalu i współczucia, jakie katastrofa wzbudziła, także dla Prezydenta i jego rodziny, do arsenału walki wyborczej. Tak wyszło PiS-wskim majstrom od wizerunku, politycznym makijażystom. I tak zostali zaprogramowani działacze partyjni, zgodnie łkający nad szefem partii. Chodzi o osiągnięcie dwu celów. Po pierwsze, przez ciągłe podtrzymywanie klimatu żałoby po Prezydencie, szczególnie przez PiS-wski megafon i ekran zwany TVP1, pragnie się  maksymalnie przedłużyć ów stan współczucia dla brata, bo tylko jego trwanie daje szansę przerobienia go na wyborczy wynik. Dlatego Prezes wystarczająco silny, by ubiegać się o urząd, musi być "zdruzgotany", czyli niezdolny, by powiedzieć to samemu. Po drugie, chodzi o wiarygodny pretekst, by wytłumaczyć jego milczenie. Jak wiadomo, prezes Kaczyński, kiedy mówi, to jego szczególna miłość do ludzi rodzi mu lawiny przeciwników. Im więcej prezes mówi, tym więcej ma wrogów. To fatalna cecha na czas wyborczy (a jeszcze gorsza na czas rządzenia!), więc trzeba, by zamilknął i by to nie budziło protestów. No, a skoro jest "zdruzgotany", to wiadomo, że milczy. Strategia chowania prezesa, chwalona często przez komentatorów, to paskudztwo, zwykłe oszukiwanie wyborców. Mają zapomnieć, jakim jest naprawdę kandydat PiS, i współczując mu, wybrać do Pałacu Prezydenckiego kota w worku. To branie obywateli za "ciemny lud", który ten zawiązany worek kupi. Nie kupi. Bo zada proste pytanie, a co będzie jak go wybierzemy? Czy z milczącego kandydata pod żałobnym przykryciem zrobi się milczącym prezydentem, czy może wtedy, gdy przez 5 lat nic nie będzie od wyborców zależało, zobaczymy prezesa Kaczyńskiego w całej jego jakże dobrze nam znanej krasie z lat 2005 - 2007, gdy nieopatrznie dostało mu się w ręce koło sterowe państwa? Głosując na nieobecnego kandydata nie wybierzemy nieobecnego prezydenta. Na nieobecne postawimy, dobrze znane dostaniemy. Waldemar Kuczyński). To jego plugawe życzenia dla Polski i Polaków. - "Życzę porażek na wszystkich frontach, bo każde zwycięstwo tego Układu to porażka Polski i zagrożenie dla wolności. Życzę także porażek gospodarczych, choć za to płacą ludzie. Ale tylko one mogą wstrząsnąć bazą wyborczą tej wstecznej władzy i uniemożliwić dalsze hodowanie chwasta zwanego IV RP". - " Poza nawiedzeniem przez Ducha Świętego, wszystkiego złego Panie Premierze" -. - " Nigdy przy postkomunistach nie czułem obawy, że chcą mi przystrzyc wolność. Przy Kaczyńskich ją czuję i bardzo bardzo wielu ludzi też. Dlatego moja krytyka ich jest ostrzejsza niż była krytyka postkomunistów." - Oto cała krasa czerskich "autorytetów". Na front walki z JK skierowano pieniącego sie speca od motyli, któremu jad odebrał resztki honoru i godności osobistej. Stefan Niesiołowski zrzucił z siebie brzemię żałoby, chociaż obserwując jego błazeńskie zachowanie na uroczystościach żałobnych można mieć wątpliwości co do jego żalu i jakiejkolwiek refleksji po stracie elity politycznej IIIRP. Dzisiaj ten paranoik, cham wpuszczony został na salony dziennika Polska.
Swoimi wypowiedziami potwierdził, ze jest wyjątkową kanalią albo człowiekiem, który rozum postradał. Niesiołowski uważa, że prezes PiS przegra, bo ludzie się go boją, a Marta Kaczyńska może mu tylko zaszkodzić. JaK to STRACH - metoda PO na trwanie przy korycie ku wielkiej szkodzie dla Polski. - " Przecież pani Marta Kaczyńska już występowała w kampanii w 2005 roku i efekt rodzinny okazał się średni, bo - jak wiadomo - w międzyczasie założyła drugą rodzinę" - Ile podłości i braku taktu, wchodzenie z buciorami uszarganymi w prywatność córki śp. Pary Prezydenckiej. I ta partia, PO i jej przedstawiciel uważają siebie za światłych i kulturalnych. Przecież to chamski ciemnogród w całej okazałości. Czy oni dyplomy za świńskie ryje otrzymali? Gdzie się taki podlec uchował? - A więc jednak obawa jest? Łatwo nie będzie? - " Powtarzam, nie ma żadnej obawy. Jarosław Kaczyński musi przegrać. Tak łatwo jak teraz dla Bronisława Komorowskiego nie zbierało się mi podpisów w żadnej kampanii od 1989 roku. Zebrałem prawie tysiąc podpisów, nie robiąc praktycznie nic. Ludzie po prostu przychodzili i pytali, gdzie jesteście, gdzie można się podpisać, ratujcie nas, byle on nie wygrał. To ruch obywatelski, który zmiecie Jarosława Kaczyńskiego. On nie ma najmniejszych szans, nic mu nie pomoże, gdzie i ile by Marta Kaczyńska nie występowała" - . Tak. To okaz a nawet unikat obleśnej POwskiej kanalii. Gdzie jest Rada Etyki Mediów kiedy ten szczuro-padalec głosi swoje chamskie tyrady w telewizji i radio? Przecież ta obleśna menda mogłaby jedynie Pośpieszalskiemu buty pucować o ile by uzyskał zgodę od tego, którym ta rada się tak zbulwersowała, a wcześniej nie zbulwersowała ją flaga w kupie psiej Wojewódzkiego czy Szczuka przedrzeźniająca kalekę. Po co ta swołocz medialna zaprasza tego prostaka, przecież żółci może sobie ulać gdzieś w burdelu a nie w mediach. Miejsce takich kanalii to rynsztok. Kryska

Cimoszewicz: Kaczyński gotów podpalić Polskę "POLSKA NIE MOŻE WYJŚĆ Z WYBORÓW PODZIELONA" Zbliżająca się kampania będzie ostrym starciem dwóch kandydatów: Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego, ocenił Włodzimierz Cimoszewicz w "Kropce nad i" TVN24. Były premier ma jednak nadzieję, że zwycięży obecny marszałek Sejmu. - Być może Komorowskiemu brakuje charyzmy, jak mu się zarzuca, być może prochu nie wymyśli, ale Polski nie podpali - mówił Cimoszewicz. To byłby (J. Kaczyński - przyp.) prezydent bardzo mocno nas dzielący. To byłby prezydent, który jeśli byłby wierny temu, co do tej pory prezentował (...) najprawdopodobniej prowadziłby ostry spór z rządem.    I dodawał: Obawiam się, że Jarosław Kaczyński gotów, by to zrobić, jeżeli by to odpowiadało jego celom politycznym. A jego cele polityczne nie wiążą się w sposób bezpośredni z całym społeczeństwem. Wiążą się z jego zwolennikami - powiedział.

Kaczyński ostrzejszy Dlatego Cimoszewicz ma nadzieję, że szef PiS nie zwycięży w wyborach. - Mam nadzieję, że Jarosław Kaczyński nie zostanie prezydentem, bo to by było źle dla Polski - mówi. Zdaniem byłego premiera, "Kaczyński jest człowiekiem ostrzejszym" i "bardziej radykalnie nastawionym do polityki" niż Komorowski. Co miał, zdaniem Cimoszewicza, udowodnić m.in. gdy mówił o tym, że w Smoleńsku w 2010 roku zginęła elita patriotyczna. - Powiedzenie, że zginęła patriotyczna elita oznacza, że została nie patriotyczna elita. Wprowadza to już podział na prawdziwych Polaków, nieprawdziwych, patriotów i nie-patriotów. Nie wolno w ten sposób dzielić społeczeństwa.
Jaka Polska po wyborach? Jak uważa Włodzimierz Cimoszewicz, takie podziały mogą się utrwalić. A Polska nie może - mówi - wyjść z wyborów "osłabiona, rozbita, poobijana". - Jeżeli będziemy siekierą rąbali społeczeństwo na dwie części, to na pewno nie wyjdzie bardziej (Polska - przyp.) zjednoczona i pełniejsza, silniejsza, bardziej patriotyczna, a głęboko podzielona (...) Po zakończeniu wyborów, gdy już będziemy mieli nowego prezydenta, część wyborców, których faworyt nie wygrał, będzie się odnosiła z nienawiścią do wybranego prezydenta. W ten sposób nie buduje się demokratycznego społeczeństwa - dodał w "Kropce nad i" były premier.
sm/Iga

Terapia po polsku; Sukces terapeuty zależy od ciebie Kiedy piarzy kombinują a politycy szaleją, młodzi nie próżnują. Zajmują się tym, co przyniesie im sukces. Piękni, wykształceni szukają pomysłów na życie. Gdzie najlepiej je odnaleźć? Oczywiście w Internecie. Przez pomyłkę, a może tylko dlatego, że sporo u mnie już „ćwierkających”, trafili i na mój twitter. Nie podam strony, bo reklamy robić im nie będę, trzeba mi uwierzyć na słowo, albo samemu szukać w bezkresie internetowych szumów. O czym szumi strona młodych i ambitnych? W czym chcą nas szkolić? Jakąż to terapię dla Polaków proponują? Może marzy się im Polska zasobna, bezpieczna?

Wita mnie na stronie uśmiechnięta terapeutka. Owszem, robi wrażenie, widać ona i jej zawodowe koleżanki, koledzy wiedzą o życiu wszystko, skoro z taką pewnością siebie proponują szkolenia: Wszystko zależy od ciebie , Edukacja seksualna w szkole, Seksualność osób niepełnosprawnych, Prostytucja – przymus czy dobrowolność?, Szkolenie: Public relations Przyznaję, nie wszystkie tematy szkoleń wymieniam i nie wszystkie są tak  drogie jak to: Od porażek do powodzenia, czyli terapia motywująca w praktyce – 480 zł. Prawda, że tanie jak na dwa dni szkolenia? Już widzę oczami wyobraźni, i życiowego doświadczenia  jak nad bezrobotnym aktorem pochyla się stroskana rodzina. Babcia nudząc się przy kolejnym pasjansie kliknęła nie tam, gdzie trzeba i wyskoczył jej anons owego szkolenia w Warszawie. Wnusio ostatnio podkradał jej drobniaki na tramwajowe bilety w poszukiwaniu pracy, więc może lepiej dać mu na ten kurs? Miała wprawdzie dopłacić do sanatorium, ale co tam, pojedzie za rok. Tyle podsuwa wyobraźnia. A doświadczenie życiowe? No cóż, z doświadczenia mego jasno wynika, że bezrobotny aktor po kursie za jedyne 480 zł wybłaga u rodziny pożyczkę na kolejny  kurs, tym razem samochodowy kat BE albo i wyżej, i wyruszy w trasę po  wraki do Niemiec. Wie już, jak  rodakowi, który nie był na żadnych kursach i nie ćwiczył asertywnych zachowań, zachwalić towar, ukryć braki, wskazać na korzyści z posiadania czterech kół. Wreszcie przydają mu się zdobyte na uczelni umiejętności aktorskie. I tak przekuje swoją zawodową porażkę w sukces, niestety, nie swój lecz terapeuty. Może nie mam racji, może taki dwudniowy trening psychologiczny wyłoni kolejnego „Kulczyka”? Siedzę skulona na fotelu przed kominkiem, w którym wciąż trzeba przypalać, bo maj niczym marzec. Popijam herbatkę zaprawioną żurawinami i kombinuję sobie. A gdyby tak terapeuci zorganizowali kursy, ot, choćby na  temat: Dlaczego warto zrzeszać się w związkach zawodowych? lub Jak radzić sobie z nieuczciwym szefem?, albo – Jak obliczyć godziwą zapłatę za swoją pracę? Rozpędziłam się, sięgam dalej. Czy byliby chętni na szkolenie; 101 powodów, dla których jestem dumnym Polakiem, I ty możesz służyć Polsce,  Jak bronić własnej  tożsamości? No bo niby dlaczego wychowanie seksualne czy problemy z seksem niepełnosprawnych mają być ważniejsze od Ojczyzny i roli w niej młodych Polaków? Głupie pytania zadaję. A odpowiedź jest prosta; Polak zakorzeniony w tradycji, dumny i gotowy do działania dla wspólnego dobra to bezużyteczna przeszkoda dla biznesu, koncernów i banków. Polak ogłupiony terapią wolności jednostki, od której wszystko zależy, kupi każdy wrak w przekonaniu, że to jego suwerenny wybór; nikt mu nie kazał, nikogo nie musiał słuchać, robił co chciał. Zamyśliłam się. Czemu, kiedy nad tym wszystkim zastanawiam się, nieodparcie powracają zdania z powieści Józefa Mackiewicza „Lewa wolna”? „Ale ja ich przejrzałem. Oni chcą od ciebie, ciebie samego zabrać. Żeby nie było ciebie, a na to miejsce taka maź, taki wspólny rozczyn pod ciasto”. – kończy swoją opowieść o okrutnych doświadczeniach rewolucyjnych gimnazjalista Zybienko. Czy to już tylko historia? Katarzyna

Zrobiliśmy krzesło! W 1971 roku, kiedy jeszcze przy Krakowskim Przedmieściu, a konkretnie – koło kościoła seminaryjnego w Warszawie działała stara winiarnia „U Hopfera”, na Akademii Sztuk Pięknych studiował student, znany bardziej z „Hopfera”, gdzie uprawiał tzw. mordochłapstwo, tzn. wyżebrywał kolejne szklaneczki. W kilka lat później studencki tygodnik zamieścił jego fotografię, jak na środku jezdni Krakowskiego Przedmieścia siedzi na krześle, zaprojektowanym jako praca dyplomowa.. Na jego twarzy duma mieszała się z niedowierzaniem, że rzeczywiście udało mu się zrobić krzesło, na którym z dodatku można siedzieć. Myślę, że w podobnym stanie ducha musi znajdować się pełniący obowiązki prezydenta naszego państwa pan marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Świadczy o tym przemówienie, jakie wygłosił podczas uroczystości z okazji rocznicy konstytucji 3 maja na Placu Piłsudskiego w Warszawie. Nawiasem mówiąc, uroczystość przypominała skromny pogrzeb z wojskową asystą – co nieliczni widzowie odebrali jako ostatnie pożegnanie niepodległości. Przewodnim motywem przemówienia pana marszałka Komorowskiego była duma, jaka powinniśmy odczuwać z faktu, że na skutek katastrofy pod Smoleńskiem państwo nam się nie rozleciało. Ano, jak nie ma innych powodów do dumy, to dobry i taki, chociaż z drugiej strony, dlaczego właściwie państwo miałoby się rozlecieć, skoro nie rozlatywało się nam, gdy jego prezydentem był Lech Wałęsa, a nawet – gdy jego prezydentem był Aleksander Kwaśniewski? W tej sytuacji trudno się dziwić, że pan marszałek Komorowski też odczuwa dumę pomieszaną z niedowierzaniem. SM

Trzecie podejście?Chodziły tu Niemce, chodziły odmieńce: sprzedaj chłopie rolę, będziesz miał czerwieńce. Zapłacimy chatę, zapłacimy pole. Będziesz miał talarów na caluśkim stole” – pisała Maria Konopnicka, dając taki improwizowany – jak to zwykle u nas – odpór działalności Hakaty. Hakata, czyli Deutscher Ostmarkverein, powstała w Poznaniu w roku 1894, biorąc swą potoczną nazwę od trzech założycieli: Hansemanna, Kennemanna i Tiedemanna – a jej celem była między innymi zmiana stosunków własnościowych w Wielkopolsce tak, by Polacy przestali być właścicielami nieruchomości. W tym celu Hakata, korzystając z poparcia niemieckiego rządu, stworzyła specjalny fundusz na wykupywanie ziemi i domów od polskich właścicieli. Akcja ta przyniosła pewne rezultaty, ale zmobilizowała też społeczność polską do przeciwdziałania. W tej „najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy” Polacy nie tylko nie dali się wywłaszczyć, ale nauczyli się organizować i tworzyć siłę ekonomiczną. Z tych właściwości, to znaczy – zmysłu organizacyjnego i gospodarności Wielkopolska słynie po dziś dzień, wskazując na może mało patetyczny i koturnowy, ale za to – najskuteczniejszy wzorzec patriotyzmu. Kolejne zagrożenie dla polskiego stanu posiadania nadeszło z komunizmem. Wprawdzie komunizm nie był skierowany specjalnie przeciwko własności polskiej, tylko przeciwko własności w ogóle, ale w takim razie przeciwko polskiej też. Komunizm doprowadził do gigantycznego rabunku własności, nazwanego „nacjonalizacją”. Polegała ona na odebraniu własności jej dotychczasowym właścicielom i oddaniu jej w ręce biurokracji państwowej i partyjnej, a więc ludzi, których najważniejszą, a często jedyną umiejętnością, było lizusostwo i potakiwanie każdej władzy. Nic dziwnego, że socjalistyczna gospodarka nieustannie kulała, czego pozostałości widzimy choćby na przykładzie kolei. Polskie koleje, porozdzielane na mnóstwo nadal państwowych spółek, z prezesami, zarządami, radami nadzorczymi i innymi darmozjadami, zatrudniają około 180 tysięcy pracowników – tyle samo, co koleje niemieckie. Ale koleje niemieckie przewożą rocznie prawie 2 miliardy pasażerów, podczas gdy polskie – dziesięć razy mniej, więc nietrudno się domyślić, jak to się może skończyć. Jednym z ideałów komunistycznych były kołchozy. Wprawdzie po 1956 roku kołchozów już nie forsowano, ale partia bynajmniej nie zrezygnowała z upaństwowienia ziemi i w roku 1971 wprowadziła prawo pozwalające chłopom na uzyskanie emerytury – ale w zamian za przekazanie gospodarstwa następcy lub państwu. Nie ukrywano przy tym specjalnie, że celem tej ustawy jest doprowadzenie do „socjalistycznych przemian w rolnictwie”, to znaczy – do likwidacji prywatnej własności ziemi.

Wkrótce jednak socjalizm załamał się pod ciężarem własnych błędów, a na skutek towarzyszących temu zmian politycznych w Europie, wobec Polski podniosły się roszczenia zarówno ze strony niemieckich przesiedleńców, czyli tzw. „wypędzonych”, jak i ze strony żydowskich organizacji, zajmujących się tzw. „restytucją mienia”, to znaczy – wyłudzaniem od różnych państw odszkodowań pod pretekstem holokaustu. W maju ubiegłego roku rządzące Niemcami partie: CDU i CSU wydały deklarację, nawołującą społeczność międzynarodową Europy nie tylko do „potępienia wypędzeń”, ale również – do „uznania praw”, czyli – prawa własności „wypędzonych” Niemców. Jak zareagowały władze naszego państwa na ogłoszenie tego programu zmiany stosunków własnościowych na jednej trzeciej polskiego terytorium państwowego i części terytorium państwowego Republiki Czeskiej? Nie zareagowały wcale, to znaczy – najpierw udały, że nie słyszą, a potem – zbagatelizowały tę deklarację, że to niby tylko taki wyborczy fajerwerk. Ale okazało się, że niezupełnie, że nie bez powodu zarówno niemiecka, jak i rosyjska prasa cieszyła się w roku 2007 z wyborczego zwycięstwa Platformy Obywatelskiej. Okazuje się bowiem, że w Ministerstwie Finansów trwają prace nad ustawą o kredycie z odwróconą hipoteką. Kredyt ten przeznaczony byłby dla „seniorów”, to znaczy osób, które ukończyły 60 lat, a warunkiem jego otrzymania byłoby przekazanie bankowi własności nieruchomości, przy czym bank miałby obowiązek ustanowienia na przejmowanej nieruchomości ograniczonego prawa rzeczowego w postaci służebności mieszkania dla pożyczkobiorcy. Po jego śmierci to obciążenie by znikało i bank mógłby przekazać nieruchomość komu innemu w stanie wolnym od obciążeń. Ponieważ na polskim rynku finansowym silną pozycję zajmują banki niemieckie oraz banki kontrolowane przez kapitał żydowski, zaś nie jest tajemnicą, iż polski system emerytalny trzeszczy w szwach i znajduje się na granicy bankructwa, projektowana ustawa może być znakomitym narzędziem zmiany stosunków własnościowych w Polsce w kierunku oczekiwanym zarówno przez niemieckich „wypędzonych”, jak i przez żydowskie organizacje wiadomego przemysłu. Kredyt z odwróconą hipoteką jest oczywiście dobrowolny, ale rząd nie będzie miał żadnych trudności z wprowadzeniem ekonomicznego przymusu, jeśli tylko – a to jest przecież bardzo prawdopodobne – przeprowadzi cięcia emerytur. W tej sytuacji starzy ludzie nie będą mieli innego wyjścia, jak skorzystać z tego kredytu, żeby zwyczajnie dożyć jakoś do naturalnej śmierci. Kto wie, czy w tej sytuacji banki nie zaczną hojnie sponsorować propagandy eutanazji, bo przecież będą miały w tym konkretny interes. Zwracam na to uwagę, bo zarówno z powodu smoleńskiej katastrofy, jak i wyborów prezydenckich, uwaga opinii publicznej kierowana jest ku sprawom ostatecznym, a w każdym razie – patetycznym i koturnowym. Normalnie może nie byłoby w tym nic złego, ale my nie żyjemy w sytuacji normalnej. Ponieważ władze naszego państwa można podejrzewać o działanie wbrew naszym interesom, to kierowanie uwagi opinii publicznej ku wzniosłym, patriotycznym deklaracjom i deklamacjom, może być elementem socjotechniki. Chodzi o to, że człowiek z głową w chmurach prawie na pewno nie zauważy kręcących mu się pod nogami szczurów, które dzięki temu bez przeszkód pozałatwiają sobie swoje szczurze sprawy. Trzeba uważać! SM

Konflikty potrzebne i niepotrzebne W ostatnich tygodniach coraz głośniej dały się słyszeć lamenty, że naród nasz rozdzierany jest konfliktami, podczas gdy – jak śpiewają artyści disco-polo – „wszyscy Polacy to jedna rodzina”, więc zamiast rozdzierać się konfliktami, powinni raczej robić sobie na rękę. I słuszna to racja, zwłaszcza, że wiadomo przecież, iż zgoda buduje, a niezgoda rujnuje – o czym w swoim czasie przekonał się również pan Tomasz Kammel, no a poza tym - jak zgoda, to i „Bóg wtedy rękę poda”. Tak w każdym razie twierdził Aleksander Fredro. Z drugiej jednak strony mamy obecnie takie gusło, że zwyciężać musi demokracja, a demokracja oznacza, że są partie, które się ze sobą spierają. Wydawać by się zatem mogło, że jesteśmy skazani na rozdzieranie, bo przecież nie ma takiej ofiary, której naród nasz, podobnie jak inne narody, nie złożyłby na ołtarzu demokracji. Dobrze to nie wygląda, ale na szczęście nasi Umiłowani Przywódcy potrafili wybrnąć i z tej, wydawać by się mogło, nierozwiązywalnej sprzeczności. PO i PiS, które na co dzień sprawiają wrażenie, jakby miały utopić się w łyżce wody, przecież porozumiały się w sprawie wyborów uzupełniających do Senatu, których celem jest uzupełnienie wakatów powstałych wskutek śmierci trojga senatorów w katastrofie pod Smoleńskiem. PO zobowiązała się, że nie wystawi kandydata w Krośnie i okręgu Ciechanowsko-Płockim, zaś PiS nie wystawi kandydata na Śląsku. Obydwie Skrajnie Antagonistyczne Ale Przecież Porozumiewające Się Partie zaapelowały do pozostałych, by „uszanowały” tę ich decyzję i też nie wystawiały kandydatów. Chodzi bowiem o to, by unikać „niepotrzebnych” konfliktów. Wynika z tego, że jedne konflikty są niepotrzebne, podczas gdy inne – potrzebne. Niepotrzebne są na przykład konflikty o mandaty i posady. W takich sprawach lepiej jest robić sobie na rękę, bo w przeciwnym razie ludzie mogą uwierzyć, że każdy z kandydatów, to bęcwał i łajdak. A po co mają wiedzieć takie rzeczy? Czego oczy nie widzą, o to serce nie boli, więc niechże i podatnik myśli, że opłacani przezeń dygnitarze są mądrzy, szlachetni i kompetentni. Natomiast potrzebne są konflikty na temat różnicy między przodkiem, a tyłkiem, bo na ten temat każdy może kompetentnie się wypowiedzieć, dzięki czemu partie podczas kampanii politycznych mogą nawet dorosłych ludzi doprowadzić do stanu onieprzytomnienia, a mimo to w Sprawach Naprawdę Ważnych porozumieć się w mig. Pod tym kątem trzeba spojrzeć również na kampanię prezydencką, kiedy podstawowym problemem głównych kandydatów będzie znalezienie jakiejś sprawy, w której mogliby Pięknie Się Różnić, bo wiadomo przecież, że jeśli którykolwiek z nich zostanie prezydentem, będzie robił to, co będzie musiał, to znaczy – co Nasza Złota Pani Aniela uzgodni z zimnym rosyjskim czekistą Putinem. SM

Odpowiedź jest w czarnych skrzynkach Relacjonowany tor lotu Tu-154M wskazuje, że od pułapu 200 metrów pilot podchodził do lądowania w sposób nienaturalny, zbyt szybko tracąc wysokość By poznać przyczyny katastrofy prezydenckiego Tu-154M, trzeba dokładnie sprawdzić zarejestrowane parametry lotu i stan urządzeń przynajmniej w ostatnich 40 sekundach przed katastrofą. Istotne jest bowiem to, co się działo z silnikami, jakie było położenie manetek w kabinie i jakie były parametry pracy poszczególnych silników - uważa doświadczony pilot, który zgodził się na rozmowę z "Naszym Dziennikiem". Te dane są zapisane w czarnych skrzynkach, które wciąż są w rękach Rosjan. Jak powiedział nam pilot, pojawiające się informacje na temat obecności w kabinie osoby spoza załogi nie wnoszą nic do sprawy i tylko niepotrzebnie rodzą kolejne domysły. W ocenie doświadczonego pilota, z którym rozmawiał wczoraj "Nasz Dziennik", informacje o zarejestrowaniu w czarnej skrzynce głosu "osoby nienależącej do ścisłej załogi" niewiele wnoszą do wyjaśniania przyczyn katastrofy. Za to tajemniczy "piąty głos" - prokuratura nie ujawniła, kto oprócz czterech członków załogi był w kokpicie - powoduje tylko kolejne domysły i powrót do hipotezy nacisków na załogę. - Przecież głos można łatwo zidentyfikować, to raczej nie powinno stanowić większego problemu - podkreślił nasz rozmówca. - Mogła wejść stewardesa. Przed lądowaniem takie rzeczy mają miejsce. Wchodzi obsługa i sprząta z kabiny rzeczy, które mogą przeszkadzać w lądowaniu - powiedział pilot. Według niego, przede wszystkim trzeba dokładnie sprawdzić parametry lotu, stan urządzeń w ostatnich 40 sekundach przed katastrofą, co się działo z silnikami, jakie było położenie manetek w kabinie i jakie były obroty poszczególnych silników. - Jeśli manetki były "do przodu" na duży wydatek paliwa, a np. na skutek oblodzenia silnik tych obrotów nie mógł uzyskać, to trzeba też odpowiedzieć na pytanie, co stało się dalej: czy silnik uległ destrukcji, czy też nie - zaznaczył. Hipoteza oblodzenia jest realna, bo 10 kwietnia nad Smoleńskiem panowały sprzyjające ku temu warunki: to minus 0,2 st. C na wysokości 200 m, minus 0,8 st. C na wysokości 300 m przy wilgotności rzędu 98 procent. W takich warunkach instalacja antyoblodzeniowa musiała być włączona, bo z uwagi na bezpieczeństwo używa się jej już przy temperaturze 10 st. C. Zapewne tak było i w tym przypadku, ale być może zawiodło któreś z urządzeń. - Wszystko na pewno jest na czarnych skrzynkach, bo to są dane bezpośrednio dotyczące bezpieczeństwa - dodał pilot. Jaki wpływ na lądowanie Tu-154M mogła mieć pogoda i zalegająca "ciężka mgła"? Czy w takich warunkach lotnisko powinno być zamykane? W ocenie lotników, jeśli lądowisko było otwarte i przygotowane na przyjęcie samolotu, to pilot mógł zdecydować się na taki manewr. To do niego należy ostateczna decyzja, nawet jeśli widoczność jest słaba - ta w Smoleńsku miała sięgać 500 m, przy niskim pułapie chmur. Jakie rzeczywiście warunki panowały nad lotniskiem? Czy decyzja o lądowaniu była ryzykowna? Tu warto pamiętać, że bez dobrej widoczności nie wylądowałby wcześniej Jak-40 z dziennikarzami na pokładzie. Wprawdzie do czasu przylotu prezydenckiego samolotu warunki pogodowe mogły się pogorszyć, ale ten fakt nie tłumaczy jeszcze katastrofy. - Nawet gdyby Tu-154M miał najgorsze warunki podczas lądowania, to pilot sprowadziłby maszynę do poziomu 30 m - to już bardzo nisko - i kiedy nie zobaczyłby ziemi, dałby moc startową i odszedł dalej - ocenił pilot. Tymczasem relacjonowany tor lotu samolotu wskazuje, że od pułapu około 200 m piloci podchodzą do lądowania w sposób nienaturalny, zbyt szybko tracą wysokość, tak jakby nie mieli kontroli nad maszyną. - Normalnie wyszkolony pilot nie podchodzi w takim tempie do ziemi, szczególnie w złych warunkach pogodowych, wręcz przeciwnie, zwalnia się ścieżkę schodzenia, by na progu pasa nie mieć 15 m, a 30 m wysokości. Jeśli wówczas pilot widzi pas, może wykonać jeszcze małą poprawkę i lądować, jeśli nie - daje moc startową i odchodzi na drugie podejście lub lotnisko zapasowe - tłumaczył pilot. Jak zaznaczył, takie zasady obowiązują wszystkich, tak piloci tupolewa byli szkoleni i zapewne działali zgodnie z tą sztuką. - To byli inteligentni młodzi ludzie. Utrącenie drzewa przez samolot świadczy o tym, że piloci już wtedy nie panowali nad maszyną. Dlaczego? To należy wyjaśnić - dodał. W mediach pojawiają się też relacje świadków, którzy twierdzą, że Tu-154M przed pierwszym podejściem dokonał zrzutu paliwa. Jednak tutki nie miały takiej instalacji, więc zrzut nie był możliwy. Nie było też potrzeby, by go dokonywać. Jak twierdzą piloci, Tu-154M był samolotem względnie lekkim i nawet gdyby sytuacja wymagała awaryjnego lądowania, to niepotrzebne byłoby pozbywanie się paliwa. Ponadto - nawet gdyby tupolew miał taką instalację - to byłby przygotowany na lądowanie, miał wypuszczone podwozie, a wówczas nie ma już możliwości zrzucania paliwa. - Być może obserwowano zawirowania powietrza na końcówkach skrzydeł, które mogą wyglądać jak zrzucane paliwo. Może paliwo lało się z silnika na skutek pęknięcia przewodu paliwowego. Wówczas powstaje charakterystyczna smużka. Jeśli tak, to powstaje pytanie o to, dlaczego przewód uległ uszkodzeniu - ocenił nasz rozmówca. Jego zdaniem, brakuje tu potwierdzonych informacji i wiarygodnych relacji świadków. W ocenie naszego rozmówcy, tylko rzetelne dochodzenie może przynieść odpowiedzi na temat przyczyn katastrofy. - Nie ma katastrofy na skutek jednej przyczyny, zawsze jest to splot wydarzeń - podsumował.

Marcin Austyn

Komorowski odznaczy Rosjan za Smoleńsk Pełniący obowiązki prezydent RP marszałek Sejmu Bronisław Komorowski odznaczy w Moskwie Rosjan zaangażowanych w akcję ratunkową związaną z katastrofą pod Smoleńskiem. Bronisław Komorowski uda się jutro do Moskwy w związku z obchodami 9 maja 65. rocznicy zakończenia II wojny światowej. W programie wizyty przewidziano nie tylko uczestnictwo w defiladzie na placu Czerwonym w Moskwie, lecz również między innymi spotkanie na Kremlu z Dmitrijem Miedwiediewem. Komorowski zastrzegał wczoraj, iż z prezydentem Rosji nie będzie rozmawiał wyłącznie o postępach śledztwa w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. Zapowiedział, że chciałby wkroczyć również w inne obszary, poruszając np. sprawę przełamania impasu w kwestii wyjaśnienia zbrodni katyńskiej. Zadeklarował, iż zechce rozmawiać także na temat stosunków Polski i Rosji w przyszłości. Marszałek "przemówi do Rosjan" przy okazji nadawania odznaczeń obywatelom Rosji. Zostaną oni uhonorowani za zasługi dla wyjaśnienia kłamstwa katyńskiego. W czasie uroczystości obchodów 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, 10 kwietnia, prezydent Lech Kaczyński zamierzał odznaczyć Rosjan działających w stowarzyszeniu "Memoriał" na rzecz ujawnienia prawdy o Katyniu. Marszałek Sejmu do Moskwy wiezie jednak też inne odznaczenia. Poinformował, że uhonoruje nimi również obywateli rosyjskich za udział w akcji związanej z katastrofą prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. AKW

Jedno pytanie do kataryny W zasadzie nie komentuję histerii wokół śledztwa w sprawie katastrofy Smoleńskiej. Przeraża mnie tylko, że histeria owa ogarnia coraz więcej ludzi myślących. Dzisiejszy hit s24 - post kataryny "Głos z kabiny" - oznacza niestety, że ogarnęła także ową legendarną niemal blogerkę. Na wyniki śledztwa poczekamy pewnie parę miesięcy. Teraz wszyscy tu w s24 krzyczą, że rząd i media "zamiatają sprawę pod dywan". Ale gdy coś przecieknie - w s24 też wszystkim źle. Bo źle ma być i już. Tak też stało się z dzisiejszym newsem RMF o "piątym głosie" - spoza ścisłej załogi - nagranym w kokpicie Tu-154. Kataryna oburza się, że stoi to w sprzeczności z wcześniejszymi doniesieniami, iż na taśmach czarnej skrzynki zwanej CVR "nie ma nic sensacyjnego". Podobie zresztą s24 reaguje na każdą sprzeczność w doniesieniach. Tymczasem tak z wielkimi katastrofami bywa - mnożą się plotki, często ze sobą sprzeczne, i żyją nie tylko tygodniami, ale nawet kilka lat. Tak jak choćby w sprawie wież WTC. Jednak zdaniem kataryny wszystko zmierza do udowodnienia, że to prezydent kazał pilotowi lądować, źródłem "dezinformacji" są Rosjanie, pośrednikiem - były polski wicepremier, a polscy dziennikarze usłużnie pomagają. Dlatego ośmielam się zadać jedno tylko pytanie: gdzie w treści RMF-owego newsa jest choć cień sugestii, że "piąty głos" ma jakiś związek z naciskiem na pilota? Krzysztof Leski

W odpowiedzi Krzysztofowi Leskiemu Krzysztof Leski: Zdaniem kataryny wszystko zmierza do udowodnienia, że to prezydent kazał pilotowi lądować, źródłem "dezinformacji" są Rosjanie, pośrednikiem - były polski wicepremier, a polscy dziennikarze usłużnie pomagają. Dlatego ośmielam się zadać jedno tylko pytanie: gdzie w treści RMF-owego newsa jest choć cień sugestii, że "piąty głos" ma jakiś związek z naciskiem na pilota? Odpowiedziałam już krótko pod wpisem Krzysztofa Leskiego, teraz dwa słowa więcej. Tak jak pisałam, w tak gorącej sprawie każdy news, czy się tego chce czy nie, jest umieszczany w szerszym kontekście. Dla dzisiejszego newsa RMF takim kontekstem jest wałkowana do znudzenia sprawa "incydentu gruzińskiego", będąca powodem dla którego Andrzej Wajda pyta wprost, publicznie, na łamach zagranicznej prasy, czy to prezydent Kaczyński zabił siebie i 95 osób wymuszając lądowanie. Mniejsza zresztą o aż tak szeroki, kontekst, zostańmy wyłącznie przy dniu dzisiejszym i tylko przy RMF-ie. Oto jak wyglądał żywot tego newsa na stronach internetowych RMF FM, a więc pewnie także na antenie.

Godzina 7.05 Konrad Piasecki rozmawia z Anatolem Czabanem Konrad Piasecki:  Jak to jest - jeśli jest zła pogoda, jeśli piloci dostają informację o tym, że jest mgła, czy jest taki obowiązek, zwyczaj, że oni powiadamiają pasażerów, głównego pasażera - prezydenta w tym przypadku - o tym, że są kłopoty z lądowaniem? Anatol Czaban: Powinni powiadomić.
Konrad Piasecki: Czyli powinni powiadomić prezydenta o tym, że mogą być kłopoty? Anatol Czaban: Powinni powiadomić o trudnych warunkach panujących na lotnisku.

Konrad Piasecki: Jaka może być wtedy reakcja? Anatol Czaban: Tego nie wiemy. Reakcja, myślę, jest tylko jedna. Jeśli warunki są trudne, to wybieramy wersję optymalną, a tych wersji było kilka w tej sytuacji.

Konrad Piasecki: A czy w takiej sytuacji najważniejszy człowiek na pokładzie poza pilotem - prezydent, premier - może powiedzieć: "lądujcie mimo wszystko"? Anatol Czaban: Nigdy bym takiej wersji nie rozpatrywał.

Konrad Piasecki: Wyklucza pan taką wersję? Anatol Czaban : Raczej wykluczam. Konrad Piasecki najwyraźniej jeszcze nic nie wie o "piątym głosie" bo żadne pytanie na ten temat nie pada, można więc założyć, że gdy przeprowadzał swój wywiad Osica i Balawejder jeszcze nie znali informacji, z której za chwilę mieli zrobić sensację dnia. Gdyby znali, gdyby w RMF już wiedziano o "piątym głosie", to zapewne informacja ta dotarłaby też do Piaseckiego a on na pewno by zapytał o wchodzenie do kokpitu przy lądowaniu osób spoza załogi.

Godzina 9.03Osica i Balawajder ogłaszając do czego dotarli RMF: Rejestratory zapisujące rozmowy w kokpicie prezydenckiego Tu-154 zarejestrowały głos osoby, która nie należała do ścisłej załogi samolotu - dowiedzieli się nieoficjalnie reporterzy śledczy RMF FM. W kokpicie były cztery osoby: pilot, drugi pilot, nawigator i mechanik. Według osoby z kręgu prokuratury, oprócz tych czterech głosów na nagraniu pojawia się również głos piąty. Nie można wykluczyć, że ten głos należy do stewardessy lub innej osoby z załogi pokładowej. Ale nie można wykluczyć również, że ktoś z pasażerów wchodził do kabiny pilotów przed lądowaniem. Zważywszy na to, że Piasecki nie zadał żadnego pytania wskazującego, że wie coś o jakimś tajemniczym głosie, w momencie przeprowadzania przez niego wywiadu w RMF nikt jeszcze nie znał sensacji dnia. Wszyscy poznali ją dwie godziny później. Czy tylko ja mam wrażenie, że po wyemitowaniu wywiadu Piaseckiego do Osicy i Balawejdera ów tajemniczy informator zadzwonił z pilną informacją "a propos"? Bo na mój nos na to właśnie wygląda. A sprawa była tak pilna, że dziennikarze nie zadali nawet trzech podstawowych, dość oczywistych pytań pozwalających ocenić znaczenie tej informacji: O której godzinie zarejestrowano tajemniczy głos? Czy to był męski czy żeński głos? Co i w jakim kontekście powiedział? Każdy, zapewniam, każdy z nas by takie właśnie pytania zadał bo bez odpowiedzi na nie sensacyjny podobno news jest nic nie warty. Nic, nul, zero. Bo zaraz się okaże, że to stewardessa wniosła kawę dla pilotów pół godziny po starcie. I to też będzie pasowało do pustego newsa RMF. Dlaczego więc ten news jest pusty? Możliwości są dwie. Albo informator dziennikarzy nie chciał im powiedzieć nic więcej, albo powiedział ale oni uznali, że wygodniej im jest to pominąć. Każda z tych opcji świadczy o nich fatalnie. Nie było powodu o 9.03 wrzucać informację bez żadnej treści. Traktuję to jako brak szacunku dla słuchaczy, a świadomość tego jak ta sensacja będzie interpretowana dziennikarze musieli przecież mieć.

Godzina 15.45Osica i Balawajder wrzucają drugą część newsa RMF: Piąty głos nagrany przez rejestratory zapisujące rozmowy w kokpicie prezydenckiego tupolewa to głos kobiety - ustalili nieoficjalnie reporterzy śledczy RMF FM Marek Balawajder i Roman Osica. O tym, że w zapisach rozmów jest głos osoby, która nie należała do ścisłej załogi, informowaliśmy rano. Prawie cały roboczy dzień zajęło ustalenie płci głosu. Ciekawe jak wyglądało. Może dziennikarze zadzwonili do swojego informatora "Aha, bo zapomnieliśmy spytać, ten głos to facet czy babka?", a może on sam do nich zadzwonił, a może wiedzieli od początku? Nieistotne. Ważne, że nic nie usprawiedliwia porannego pośpiechu z podaniem informacji nic nie wnoszącej, poza spekulacjami. No i jeszcze jedno. Mimo upływu kilku godzin, dziennikarzom nadal nie udało się ustalić co głos powiedział i w jakim kontekście, a także o której godzinie. Nie wiedzą absolutnie nic i z tego niczego zrobili sensację dnia. Nie mam wrażenia, że przynieśli mi informację dla mnie ważną, bo nie wiem o czym właściwie poinformowali. A jeśli ten news ma zerową wartość informacyjną to jaką ma, a przede wszystkim dla kogo? Proszę spytać kilka przypadkowych osób czego się dowiedzieli, i co ich zdaniem ta informacja wnosi. Zakład, że - poza takimi nerwusami jak ja i mi podobni - większość zobaczyła w tym newsie nawiązanie do dotychczasowych insynuacji o interwencji Kaczyńskiego? Tak już jest, że jak informacja jest uboga w znaczenie, to ludzie sami je jej nadają, w oparciu o dużo szerszy kontekst. A ta informacja, w takim brzmieniu, wartość informacyjną ma żadną i trzeba ją w nie dopiero ubrać. Kataryna

1:0 dla Kaczyńskiego Kandydat PiS na prezydenta zdobył ponad 1.5 mln podpisów. Takiego wyniku chyba nikt się nie spodziewał. Komorowski, który już czuje się głową państwa, uzyskał ich ok. 769 tys. O czym to świadczy? Jarosław Kaczyński jest poważnym rywalem i może wygrać wbrew wszystkiemu niemal tak, jak jego brat w 2005 roku. W PiS chyba nikt nie oczekiwał aż takiej mobilizacji. Wynik powyżej pół miliona jako wyraz wsparcia (po części, choć zapewne mniejszej, zwyczajnej pomocy) byłby dużym sukcesem. Komorowski dość blado wypadł podczas żałoby, musi ciągle liczyć się z krytyką przy podejmowaniu kontrowersyjnych decyzji (lub skandalicznych, jak ws. ustawy o IPN) i odpierać ataki, a w dodatku "przegrał" i to dość znacznie w liczbie podpisów. Dziś wszyscy czekali na przemówienie Kaczyńskiego. Ten zaś działa - widać szczerze - zgodnie z najlepszą, "cichą" taktyką. Nie reaguje na zaczepki, chamskie ataki związane z pochówkiem śp. Lecha Kaczyńskiego, wybrał na szefa kampanii ostatnią z Aniołków PiS, o poglądach bardziej centrowych, Joannę Kluzik-Rostkowską. Rzecznikiem sztabu został Paweł Poncyljusz, a więc wchodzi powoli do partii nowe pokolenie. Mimo ogromnej tragedii, kampania wydaje się od początku przemyślana i jak najbardziej zgodna z oczekiwaniami nie tylko elektoratu PiS, ale i - być może - centrowego i prawicowego, zniechęconego rządami PO i wyborami w ogóle. Sławomir Nowak stwierdził, że PO nie uczestniczyło w licytacji podpisów. Widać ogromne zaskoczenie w szeregach partii rządzącej. A Kaczyński w dodatku zyskuje, kiedy premier Tusk - notabene dziś zachował się z klasą, gratulując sukcesu PiS - musi tłumaczyć się z zaniedbań rządu jeśli chodzi o zabezpieczenie miejsca katastrofy w Smoleńsku czy de facto oddanie śledztwa stronie rosyjskiej. Pytanie tylko, czy straszenie powrotem IV RP - idei wyśmiewanej z powodu kompletnej bezradności, bo Polsce porywinowskiej potrzebnej - zda egzamin. Paradoksalnie - im więcej Niesiołowskiego, Schetyny czy już za jakiś czas Palikota, tym lepiej dla PiS i Jarosława Kaczyńskiego. Czy uda się wygrana kogoś, kogo nienawidzi establishment? GW1990

Przesilenie Najwyraźniej z klęczek sprzed trumien ofiar tragedii smoleńskiej już wstał G. Napieralski, a z kolei na nowe klęczki rzucili się ci, co zaczęli na wyścigi składać hołdy czerwonoarmistom. Niektórzy hołdy te składali jeszcze w latach 50., więc to dla nich musi być taka wielka sentymentalna podróż, inni zaś tego niewątpliwego zaszczytu dostępują dopiero w neopeerelu w ramach, jak sądzę, spłacania długu wdzięczności Ministerstwu Prawdy za wywindowanie w hierarchii społecznej, za nagrody, peany, klakierów i pieniądze. W pierwszych dniach po 10 kwietnia zdawało się, że tragiczna śmierć polskiej elity jest w stanie poruszać sumienia niemal wszystkich Polaków, a już zwłaszcza tych z wierchuszki. Niedługo jednak okazało się, iż dla niektórych ludzi dużo ważniejsze jest to, co „czuje Rosja”, niż to, co czują Polacy. Ten wybuch miłości do Moskwy wygląda na spontaniczny, choć nie można też wykluczyć klasycznego budzenia się agentury z uśpienia. Co ciekawsze, im więcej pytań i wątpliwości pojawia się w związku z wyjaśnianiem przyczyn katastrofy, im bardziej Rosjanie mataczą, im więcej osób alarmuje o rażących niedbalstwach w Smoleńsku (po miesiącu „śledztwa”!), typu pozostawianie szczątków samopas – tym głośniej do tej miłości do Kremla stręczą nas rozmaici ludzie. Jeszcze niedawno zapewniali nas ci miłośnicy Moskwy, że już lada chwila, a Rosjanie nam podadzą na patelni przeróżne dokumenty związane z Katyniem – dziś już nic nie słychać na ten temat. Jeszcze parę tygodni temu mieliśmy poznać zawartość czarnych skrzynek, a tu ani widu, ani słychu. Nic dziwnego zatem, że pomysł PiS-u, by śledztwo dotyczące przyczyn katastrofy przejęła strona polska, spotkał się z gwałtownym sprzeciwem całej „tęczowej koalicji”, która bardziej niż własnej hańby boi się gniewu Moskwy. Uwłaczające nie tylko rozumowi, ale i ludzkiej przyzwoitości tłumaczenia premiera Tuska (te choćby o „zimnowojennym klimacie”) czy wynurzenia namiestnika „bądźmy-razem”-Komorowskiego („państwo zdało egzamin”) stanowią wyraz jakiegoś potwornego serwilizmu a zarazem przerażającego tchórzostwa – w sytuacji, w której ludzie stojący na szczytach władzy powinni okazywać przede wszystkim twardość i odwagę. Wygląda bowiem na to, że tychże ludzi (tak jak i całą tęczową koalicję) nie wzrusza już ani to, co się w lesie smoleńskim stało, ani to, jak postąpiono z rodzinami ofiar, ani nawet to, że po miesiącu od katastrofy można na jej niezabezpieczonym miejscu znaleźć nie tylko rzeczy osobiste i kawałki samolotu, lecz i ludzkie szczątki. Zastanawiam się, czy gdyby się okazało – co oczywiście nie daj Boże – że przewieziono do naszego kraju i pochowano jakieś szczątki podsunięte przez Rosjan, a nie należące do ofiar, to też by ci wszyscy ludzie udawali, iż nic się nie stało? Jak daleko bowiem są oni w stanie posunąć się w swej roli moskiewskiego petenta? Mam wrażenie, jakby nienawiść polonofobów znowu osiągnęła swoje apogeum. Ale wnet nastanie jej kres. Nastanie koniec Polski Lisa, Żakowskiego, Olejnik, Michnika, Passenta, Urbana, Środy, Cywińskiej, Życińskiego, Kutza, Krzemińskiego, Bielik-Robson, Wajdy i całej tej hałaśliwej uzurpatorskiej „plejady gwiazd” neopeerelu przyjmujących z czasem, jak widać, kolor brunatnoczerwony albo, jak to kiedyś E. Bryll powiedział w jednym z wierszy, kolor gwiazdy jak krew rozpryśniętej. Spiszemy listę hańby i będziemy pamiętać nazwiska tych ludzi, co w chwili próby, najcięższej próby, jaką przechodzi Polska po II wojnie światowej, świadomie wybrali Moskwę. Będziemy o tych ludziach i o ich wiernopoddańczych wobec Kremla gestach uczyć w szkołach, będziemy o nich pisać w książkach, sporządzimy dokładne - co do najdrobniejszego detalu - świadectwo zdrady. Epoka schyłkowa tej właśnie Polski nastała, gdy obywatele wyszli na ulice 10 kwietnia. Polacy już się nie boją „gwiazd” - ani różowych, ani czerwonych. Polacy też pokażą namiestnikowi Komorowskiemu drzwi. „Jesteśmy po to, żeby podjąć walkę”, mówił w Gruzji Prezydent Kaczyński. I walka już została podjęta. Stronnictwo promoskiewskie w Polsce zmierzające do wzmocnienia neoimperialnej Rosji, zostanie odsunięte od władzy, a ludzie działający na szkodę polskiego państwa, postawieni przed wymiarem sprawiedliwości. Innej drogi nie ma. FYM

O co chodzi? UWAGA! W zakładce AKTUALNOŚCI propozycja lektury na okoliczność 67. rocznicy pierwszej legalizacji aborcji w Polsce, narzuconej przez Adolfa Hitlera. No i doczekałam się. Moi oponenci ostrzegali, grozili, zakładali fałszywe strony w Internecie… a ja myślałam, że na straszeniu się skończy, bo przecież w demokratycznym, wolnym od 20 lat kraju można chyba mówić co się myśli, nawet o rzeczach niewygodnych dla silniejszych ode mnie władzą i pieniędzmi. No więc mówiłam. Między innymi o tym, że aktywiści aborcyjni są powiązani z ogromnym biznesem aborcyjno-antykoncepcyjnym, który na zabijaniu dzieci i masakrowaniu kobiet zarabia krocie. Że wychowanie seksualne to nachalna akwizycja różnych farmakologicznych chemikaliów, od antykoncepcji, przez niebezpieczne szczepionki, po zabójcze środki poronne. Niby oczywiste, ale widocznie szczególnie niewygodne dla tych, którzy woleliby, żeby to był temat tabu. No więc nie skończyło się na obraźliwych i straszących liścikach. Założono mi sprawę karną z oskarżenia prywatnego Wandy Nowickiej. Odpowiem z art. 212 par. 2, za słowa wypowiedziane w filmie, który obejrzeć mogą Państwo m.in. na tej stronie. Pozwolę sobie jeszcze zwrócić uwagę na szerszy kontekst mojej sprawy. Pozostawiam Państwu rozsądzenie, czy to przypadek, że:

- w Katowicach toczy się proces przeciw ks. Markowi Gancarczykowi, którego pozwała związana blisko z Wandą Nowicką i jej grupą prawników Alicja Tysiąc, za mówienie o aborcji “zabójstwo”

- pismem procesowym straszyła wydawnictwo Fronda ta sama, związana blisko z Wandą Nowicką i jej grupą prawników Alicja Tysiąc, za książkę Agata. Anatomia manipulacji

- procesami groziła wydawnictwu Fronda również matka 14-letniej “Agaty”, poddanej aborcji w czerwcu 2008, “dzięki” wysiłkom Wandy Nowickiej i jej prawników - blisko związane z promotorami aborcji środowisko gejów ostatnio rozpoczęło otwartą ofensywę sądową; do masowego pozywania do sądu krytyków ideologii homoseksualnej nawoływali działacze lewicy na konferencji w siedzibie Gazety Wyborczej, jednym z głównych głosicieli tego pomysłu jest Krystian Legierski, który zachęca do pozywania i apelowania aż po sądy zagraniczne; Legierski wytoczył kilka procesów o “homofobię” prawicowym politykom, prokuraturą i utratą pracy grozili też lewicowi działacze Wojciechowi Cejrowskiemu za cytowanie Biblii o homoseksualizmie na katolickiej uczelni… i tak dalej, i tak dalej. Lewica rozpaliła stosy. Przynajmniej już widać, o co im tak naprawdę chodzi. Joanna Najfeld

Romant Wilant wygrał przed sądem z Nową Solą. Rodzice mogą zażądać zwrotu 6 mln zł opłat za przedszkola Wojewódzki Sąd Administracyjny w Gorzowie stwierdził dziś nieważność uchwały Rady Miejskiej w Nowej Soli w sprawie ustalania opłat za świadczenia w przedszkolach gminnych. To otwiera furtkę do żądań zwrotu pieniędzy. Mogą je wysuwać także rodzice przedszkolaków z Zielonej Góry. - Narusza ona prawo w istotny sposób. Rada gminy może ustalać opłaty za świadczenia. Jednak mogą one być ustalane i pobierane jedynie za świadczenia, które nie mieszczą się w podstawie programowej - tłumaczy Jacek Jaśkiewicz, sędzia WSA, który odczytał uzasadnienie wyroku. W uchwale w sprawie ustalania opłat za przedszkola muszą być precyzyjnie określone świadczenia, które są odpłatne oraz kalkulacja, na podstawie której określa się wysokość opłaty. - Jestem usatysfakcjonowany. Spodziewałem się takiego wyroku i myślę, że prezydent Wadim Tyszkiewicz także - nie kryje Roman Wilant, rodzic z Nowej Soli, który zaskarżył najnowszą uchwałę nowosolskiej rady. Warto dodać, że już czwartą z kolei. – Jestem teraz ciekaw, co się stanie z pieniędzmi, które bezprawnie były pobierane od rodziców od stycznia. Miasto musiałoby zwrócić ok. 700 tys. zł. No i co teraz zrobi Zielona Góra, od której nasza rada skopiowała uchwałę - zastanawia się R. Wilant. Wyrok nie jest prawomocny. W ciągu 30 dni strony mogą wnieść o jego kasację przed Naczelnym Sądem Administracyjnym. Władze Nowej Soli informują, że poczekają na uzasadnienie wyroku i zastawią się, czy zaskarżyć decyzję gorzowskiego sądu do NSA. A gra toczy się o dużą stawkę. Roman Wilant zmobilizował już kilkuset rodziców, którzy chcą zażądać od miasta zwrotu pieniędzy za opiekę nad ich dziećmi. Kwota roszczeń może przekraczać sumę ok. 6 mln zł. Sprawa kłopotów Nowej Soli odbiła się wielkim echem w całej Polsce i przyglądają się jej inne samorządy. Prowadzenie przedszkoli to tzw. zadanie własne gminy, ale - jak twierdzi wielu włodarzy - bez pieniędzy rodziców ciężko jest je wykonać.

CZY PUTIN JEST IDIOTĄ? Na tak postawione pytanie, większość osób analizujących przyczyny tragedii z 10 kwietnia zdaje się odpowiadać twierdząco. Tak bowiem należy interpretować mocną wiarę tych wszystkich, którzy są przekonani, iż odkrycie prawdy o katastrofie smoleńskiej jest rzeczą dostępną dla internetowych śledczych i wystarczy spożytkować zdolności analityczne, by z kilku informacji, domysłów i przecieków zbudować spójną hipotezę.Za tą wiarą podąża przeświadczenie, że płk Putin i podległe mu służby mogły popełnić szereg błędów, niedostatecznie ukryć istotne dla sprawy okoliczności, pozwolić na niekontrolowany przepływ informacji i działania niezależne od woli decydentów. Zakłada się przy tym, że dostęp do niektórych wiadomości, filmów czy artykułów jest efektem aktywności wolnych mediów, w tym szczególnie - nie poddanej cenzurze strefy Internetu. Sądzę, że ta wiara ma niewiele wspólnego ze stanem faktycznym. Bez wątpienia – tajne służby Federacji Rosyjskiej, funkcjonujące według niezmienionych zasad od czasów Związku Sowieckiego, były w stanie sprawić, by katastrofa prezydenckiego samolotu wyglądała na nieszczęśliwy wypadek. Miały ku temu motyw i dysponowały dostatecznymi środkami, by skutecznie przeprowadzić operację. W kręgu ludzi, którzy mają prawo twierdzić, iż „każdy głupiec potrafi popełnić morderstwo, ale trzeba być artystą by popełnić naturalną śmierć”, znanych z niekonwencjonalnych metod kreowania zdarzeń historycznych – „popełnienie” katastrofy lotniczej jest możliwe. Jeśli zatem przyjąć, że mamy do czynienia z operacją tajnych służb płk Putina, trzeba sobie powiedzieć, że byłaby to największa i najpoważniejsza tego typu operacja w historii służb specjalnych. Jej zakresu, a przede wszystkim konsekwencji nie da się porównać z żadną znaną, lub domniemaną ingerencją tajnych służb. Katastrofa w Gibraltarze, zabójstwo Kennedy'ego, zamach na Jana Pawła II czy „zamachy terrorystyczne” w Rosji nie mogą być porównywalne z operacją, w której ginie urzędujący prezydent państwa, grupa najwyższych rangą dowódców wojskowych i elita oficjeli. Ich śmierć, może znacząco zmienić obraz współczesnej Europy i mieć wpływ na wiele procesów politycznych. Następstwem zdemaskowania kulisów tej operacji, byłaby niewyobrażalna w skutkach kompromitacja państwa rosyjskiego na arenie międzynarodowej, fiasko dotychczasowej polityki Kremla, powstanie trwałych podziałów i trudne do przewidzenia reakcje społeczne. Po upublicznieniu  takiej wiedzy – świat, Europa, Polska musiałby się zmienić. Czy o tym wszystkim może nie wiedzieć płk Putin, czy takiej świadomości nie mają szefowie służb Federacji Rosyjskiej? Niepodobna tak uważać. Jeśli podjęto by decyzję o „ostatecznym rozstrzygnięciu” kwestii polskiej i fizycznej eliminacji „przeszkód” – operacji takiej towarzyszyłyby nadzwyczajne środki zabezpieczające i osłonowe. Sama jej koncepcja, musiałaby powstać z tak dużym wyprzedzeniem, by następujące przed i po katastrofie wydarzenia nie mogły prowadzić do kojarzenia z  bezpośrednimi sprawcami, a realizację finału 10 kwietnia poprzedziłby szereg skomplikowanych kombinacji operacyjnych, przy użyciu wielu służb i rozmaitej agentury. Nade wszystko – trudno przypuszczać, by przy planowaniu zaniedbano kwestię zabezpieczenia -  w sferze politycznej, propagandowej i  operacyjnej. Warto, w tym miejscu zdobyć się na pierwszą refleksję i zapytać – o której, z tajnych operacji służb sowieckich/rosyjskich wiemy dostatecznie dużo, by solidnie i bez cienia wątpliwości przedstawić jej przebieg ? Dla osób zorientowanych w temacie jest oczywiste, że nawet „operacja Trust”, rozgrywana w latach 20. i 30 ubiegłego wieku, czy nieco późniejszy „projekt Manhattan”  nadal , w wielu obszarach okryte są tajemnicą. Nie wolno zatem wątpić, że działaniom tajnych służb płk Putina musiałyby towarzyszyć środki zabezpieczające, adekwatne do wagi operacji, jaką chciano przeprowadzić. Jakie miałyby być to środki; w czasach rozbudowanych technologii szpiegowskich, pełnej informatyzacji, wolnego przepływu wiadomości i istnienia „zmory” wszelkich służb – nieocenzurowanego i nieprzewidywalnego Internetu? By odpowiedzieć na to pytanie, ponownie użyję cytatu z roku 1938, autorstwa doskonałego znawcy Rosji Włodzimierza Bączkowskiego, który  w szkicu „Uwagi o istocie siły rosyjskiej” pisał: „Głównym rodzajem broni rosyjskiej, decydującym o dotychczasowej trwałości Rosji, jej sile i ewentualnych przyszłych zwycięstwach, nie jest normalny w warunkach europejskich czynnik siły militarnej, lecz głęboka akcja polityczna, nacechowana treścią dywersyjną, rozkładową i propagandową.” Niewiele w tej dziedzinie zmieniło się od roku 1938, a rozkwit rozmaitych technologii nie zdołał wytrącić kremlowskim strategom ich najważniejszej i najpotężniejszej  broni. Prawdziwą siłą sowieckiej doktryny i gwarancją powodzenia operacji tajnych służb, była zawsze doskonale prowadzona i funkcjonalna dezinformacja. Pisał o niej obszernie Golicyn, a wnioski z jego analiz znajdowały potwierdzenie w zdarzeniach faktycznych. To strategia nadzwyczaj przydatna w czasach, gdy blokada informacji – nawet przy użyciu najdoskonalszych narzędzi cenzorskich - musi być skazana na porażkę. W rosyjskiej koncepcji sprawowania władzy ,dezinformacja zajmuje miejsce wyższe, niż siła militarna, a w przypadku operacji tajnych służb okazuje się wręcz niezastąpiona. Trzeba zakładać, że działaniom służb płk Putina przed, a szczególnie po 10 kwietnia muszą towarzyszyć akcje dezinformacyjne. Prowadzone na skalę dotąd niespotykaną, skoro sama operacja byłaby zdarzeniem wyjątkowym w świecie służb specjalnych. Bez trudu można dostrzec, że od kilku tygodni jesteśmy świadkami stosowania wszystkich rodzajów dezinformacji: pełnej, częściowej i apagogicznej (sprowadzonej do cech niedorzeczności, absurdu). Dobrze przeprowadzona dezinformacja powinna być zatem przekonująca - czyli uprawdopodobniona. Oznacza to, że nawet jeśli serwuje się wiadomość złożoną z samych kłamstw – (czyli poddawani jesteśmy dezinformacji pełnej) musza one być tak dobrane i tak sformułowane, aby wydawało się nam, ze słyszymy tezy prawdziwe. Inną metodą jest stosowanie dezinformacji częściowej - czyli przekazywania treści, które w części są prawda, a w części kłamstwem. W tym wypadku przygotowana informacja musi być prawdziwa w tej części, którą jesteśmy w stanie sami sprawdzić. Jednocześnie zawarte w niej kłamstwo jest dla nas niemożliwe do weryfikacji. Kolejną z taktyk dezinformacji jest wprowadzanie tzw. medialnego szumu. Uporczywie powtarzana teza, pojawiająca się w prasie, telewizji i radiu, nawet jeśli w sposób ewidentny kłóci się z faktami, dla części odbiorców staje się wiarygodna poprzez jej częste powtarzanie. W tym wypadku niezwykle istotne staje się zaangażowanie jak największej liczby medialnych "autorytetów" i tzw. rezonatorów, czyli osób, które bezmyślnie powtarzają fałszywą tezę lub czynią z niej przedmiot dyskusji. Ze wszystkimi tego typu metodami mamy do czynienia po 10 kwietnia; począwszy od tezy o odpowiedzialności Lecha Kaczyńskiego za katastrofę, poprzez dozowanie przecieków z rosyjskiego śledztwa i tzw. relacje dziennikarskie, po różnego rodzaju „tropy” w formie filmów, opinii „niezależnych analityków”, tajemniczych publikacji prasowych. Wspólną cechą tych przekazów jest zwykle fakt, że u ich źródeł znajdziemy stronę rosyjską lub środowisko inspirowane przez Rosjan.  Klasycznym przykładem dezinformacji może być kwestia ustalenia godziny, w której doszło do katastrofy. Pierwotną wersję (8.56.) zmieniono po dwóch tygodniach, a "Dziennik Gazeta Prawna", który pierwszy poruszył temat, powoływał się na „źródła zbliżone do polsko-rosyjskiej komisji badającej przyczyny katastrofy”. Po upływie kolejnych kilku dni, bo już 5 maja pojawiły się nowe informacje dotyczące godziny. Katastrofa miała się wydarzyć prawie 20 minut wcześniej niż pierwotnie podawano, a źródłem tej informacji był tym razem gubernator obwodu smoleńskiego Siergiej Antufiew, opowiadający sugestywną historyjkę, jak po "usłyszeniu nienaturalnego dźwięku silników nagle zapadła cisza. Popatrzyłem na zegarek – stwierdził Antufiew - była 10.38". Podobnych simulacrum –informacji symulowanych, pozorujących lub tworzących nową rzeczywistość – można wymienić wiele. Wystarczy podać je raz, w ogólnodostępnym medium, by natychmiast zaczęły żyć własnym życiem, obrastać analizami i być traktowane jako ważne i prawdziwe. Nie trzeba dodawać, że  takie reakcje  znakomicie ułatwiają zadanie specjalistom od dezinformacji. Sądzę, że ponad 90% wszystkich analiz, spekulacji, hipotez i tzw. pewnych przekazów można zaliczyć na poczet udanych kampanii dezinformacji, za którymi stoją tajne służby.  Każda kolejna i powielanie już istniejących hipotez, stanowi rodzaj dezinformacyjnego „perpetuum mobile” – napędzając proces, u którego kresu będzie zawsze ślepy zaułek. Jeśli zatem ktoś uważa, że płk Putin i podległe mu służby dokonały zamachu na prezydencki samolot, lub w jakikolwiek inny sposób ingerowały w katastrofę z 10 kwietnia i pozostawiły przy tym widoczne ślady, które bystry umysł analityka przekuje na niepodważalne dowody - trzeba mu powiedzieć, że uważając Putina za idiotę, wykonuje dla niego doskonałą i pożądaną robotę. Do wielu, poruszonych tu wątków jeszcze powrócę. Zacytuję na koniec historyjkę, której sens warto przemyśleć, nim podejmie się próbę wydarcia płk Putinowi największej tajemnicy. Oto w 1945 r., polsko-sowiecki patrol prowadził niemieckiego jeńca. Nagle czerwonoarmista polecił Niemcowi, aby ten go kopnął. Niemiec się wzbraniał. Rosjanin polecenie podparł więc wymownym gestem pepeszy. Zdesperowany jeniec kopnął rozkazodawcę. Ten serią z automatu natychmiast zabił nieszczęśnika. Zdumiony Polak zapytał więc, dlaczego sojusznik nie zabił od razu, a kazał się kopnąć. “Nu! ty durak! – usłyszał w odpowiedzi – nie znajesz czto my nie agresory”. Ścios

Zaszumienie i odszumianie Co do tego, że Putin nie jest idiotą, muszę się z zacnym A. Ściosem zgodzić, tym niemniej założenie, iż premier Rosji jest wszechmocny i wszechmogący, uważam za nieuzasadnione. Dodałbym też, że w analizowaniu sytuacji związanej z zamachem smoleńskim nie należy koncentrować się wyłącznie na działaniach służb naszego wschodniego sąsiada, ale uwzględniać także rolę strony polskiej. Jest to w jakimś sensie klucz do całej zagadki, ponieważ w zależności od tego, na ile katastrofa z 10 kwietnia była przygotowywana z jakimiś ludźmi z naszego kraju (być może nie była przygotowywana z nikim, lecz to wydaje mi się mało prawdopodobne, zważywszy na autentyczną nienawiść żywioną przez środowiska posowieckie u nas do niektórych osób na pokładzie samolotu z Prezydentem na czele), na tyle istnieje szansa, że ludzie nie związani z tymi przygotowaniami, uchylą jakiś rąbek zbrodniczej tajemnicy czyli zaczną odkrywać prawdę. Idąc tropem myśli Ściosa, który uważa, że cała „akcja” musiała być skrupulatnie przygotowywana – zarówno pod względem logistycznym, jak i dezinformacyjnym – to w te przygotowania musieli być włączeni jacyś ludzie w Polsce. Nie muszę dodawać, że byliby to zdrajcy kraju zasługujący na najwyższy wymiar kary. Ale przecież nie możemy założyć, że większość osób sprawujących poważne stanowiska państwowe (z wojskowymi włącznie) pracuje dla Moskwy. Neopeerel jest wprawdzie udoskonaloną mutacją peerelu, lecz nie jest strukturą całkowicie zależną od Rosji. Gdyby był, żadne zamachy nie byłyby potrzebne – ekipę słabiej słuchającą się Kremla wymieniałoby się na posłuszniejszą i tyle, tak jak za komunizmu. To z kolei pozwala sądzić, że znajdą się śmiałkowie, którzy badając sprawę zamachu nie będą się oglądać na względy „Pojednania”, ani nawet na sympatie polityczne, gdyż znalezienie winnych zamachu (i po stronie rosyjskiej, i po stronie polskiej) jest ściśle związane z polską racją stanu. Oczywiście nie będzie to badanie łatwe - już (choćby po skali dezinformacji oraz prokremlowskiego serwilizmu) widzimy, że nie jest - nie jest to jednak sytuacja beznadziejna, zwłaszcza że w dochodzenie swoich praw włączyły się rodziny poszkodowanych, a szokujące wiadomości o ewidentnych zaniedbaniach w związku z zabezpieczaniem miejsca katastrofy przebijają się do opinii publicznej, która uporczywie zapewniana jest przez ciemniaków, że wszystko przebiega doskonale, a strona rosyjska postępuje profesjonalnie. Patrząc z perspektywy czasu, można powiedzieć, że nadzorowane przez Putina śledztwo przeszło już kilka różnych faz. W pierwszej, gdy winą obarczano szarżujących po głupiemu pilotów i/lub szalonego Prezydenta (ewentualnie któregoś z generałów) niemalże na dniach miały zostać ujawnione zapisy z czarnych skrzynek („bez treści intymnych”, jak pamiętamy) – można było więc odnieść wrażenie, że Moskwa całkowicie panuje nad materiałem dowodowym i „wyjaśni sprawę” szybko. W drugiej winą obarczano oprzyrządowanie samolotu „niekompatybilne” z rosyjską technologią i smoleńskimi realiami, zaś zawartość czarnych skrzynek okazała się nagle ciężka do odszumienia i zrekonstruowania. W trzeciej z jeszcze większym naciskiem powrócono do wersji nr 1 (eksplorując „incydent gruziński” Prezydenta), tym razem dopuszczając do przeróżnych przecieków związanych z tym, co się miało dziać w kabinie pilotów („piąty głos”) - mimo że całej zawartości czarnych skrzynek wciąż nie można było upublicznić. Jednocześnie przez cały ten czas ze śmiertelną powagą (eksperci) lub ślepą furią (agenci), wykluczano sprawstwo Rosjan. Wprawdzie przyznawano półgębkiem, że lotnisko w takich a nie innych warunkach pogodowych należało zamknąć, ale podkreślano zarazem, iż załoga prezydenckiego samolotu była wyraźnie przestrzegana przed lądowaniem itd. Wprawdzie uznawano, że technicznie smoleńskie lotnisko było kiepsko przygotowane, stwierdzano jednak, że i tak to nie miało dla lądowania żadnego znaczenia. Gdy zaś okazało się, że aparatura pokładowa działała prawidłowo, to głoszono (tzw. rosyjscy eksperci), że i tak piloci „lądowali na oko”, szukając ziemi wzrokiem (Rosjanie: Pilot lądował na oko Rosyjscy eksperci uważają, że polscy piloci szukali ziemi wzrokiem. Niestety, gdy wyszli z mgły, byli już zbyt nisko.

- Próbowali się uratować, wzbić w górę. Gwałtownie dodali gazu. Świadkowie opowiadają, że tuż przed katastrofą usłyszeli straszny huk silników. To był normalny hałas motorów, które nagle zwiększają obroty. Wydaje mi się, że piloci mogliby jeszcze uniknąć zderzenia z ziemią, gdyby nie próbowali jednocześnie skręcać. Pochylili maszynę. Skrzydła Tu-154 są skierowane w dół, więc to, na które pilot położył maszynę, zawadziło o niskie drzewo - opisuje rozmówca "Gazety Wyborczej". Inny rosyjski ekspert dodaje, że polski pilot nie miał doświadczenia w lądowaniu we mgle na lotnisku bez automatycznego systemu naprowadzania samolotów. - Na przykład od powrotu z remontu w Samarze 21 grudnia do końca marca ta maszyna wylatała tylko 120 godzin. Obsługiwały ją dwie zmiany pilotów. Wychodzi więc, że jedna zmiana przez każdy miesiąc była w powietrzu tylko po 15-20 godzin - mówi ekspert. - Prezydencki samolot ląduje właściwie wyłącznie w stolicach, gdzie w portach lotniczych są automatyczne systemy naprowadzania. W tych warunkach piloci nie zdobywają nawyków niezbędnych do latania w szczególnie trudnych warunkach - podsumowuje. Przypomnijmy, że to nie pierwszy raz kiedy Rosjanie obwiniali pilotów za katastrofę). Brakowało tylko twierdzenia, że na pokładzie po prostu od wylotu z Polski trwała balanga i nie było trzeźwej osoby, która mogłaby posadzić Tupolewa. Udział polskiej strony w tym całym (i nieprzypadkowym) bałaganie związanym ze śledztwem jest widoczny od pierwszych godzin od chwili katastrofy. Brak zabezpieczenia miejsca zdarzenia, pozwolenie Rosjanom na zabranie telefonów etc. oraz na przewodzenie ustalaniu przyczyn tego, co się stało – nie mówiąc już o karygodnych zaniedbaniach typu: dwóch borowców na lotnisku czekających na wylądowanie prezydenckiego samolotu. Nie jest w tej chwili ważne, czy mamy do czynienia z działaniami sponsorowanymi przez Moskwę, działaniami ze strachu przed nią, czy też działaniami spontanicznymi ze zwykłej ludzkiej głupoty ciemniaków, którą w przeciągu paru lat ich rządów poznaliśmy aż nadto. Ważne bowiem, że od pierwszych godzin mieliśmy do czynienia z błyskawicznym przejmowaniem władzy przez namiestnika Komorowskiego i wykorzystywaniem sytuacji chaosu państwa, do działań bezpieczniackich w starym, sowieckim stylu. O ile więc w relacjach z Rosją polskie władze zajęły pozycję petenta, o tyle w kraju zaczęły zachowywać się jak hegemon, czego najdobitniejszym wyrazem były nie tylko interwencje bezpieczniackie „w poszukiwaniu DNA”, ale i naprędce przeprowadzane zmiany dotyczące IPN-u. Przedziwnie zachowują się czołowe postaci związane z polską reprezentacją śledztwa, takie jak E. Klich (twierdzący teraz, że już wie wszystko o przyczynach katastrofy, lecz nie może tego wyjawić), płk. Z. Rzepa (który jako jedyny miał odsłuchać całości zawartości czarnych skrzynek, ale rzecz jasna, niczego nie może na ten temat powiedzieć), bo o ekspertach ABW niezdolnych do zdekodowania zawartości słynnego filmiku z miejsca katastrofy nie wspomnę. Po miesiącu wiemy wszak oficjalnie o wiele mniej niż na początku, co musi wywoływać rosnące zniecierpliwienie obywateli oraz coraz głębsze przekonanie o mataczeniach związanych z dochodzeniem przyczyn. Wcześniej czy później jednak ten balon dezinformacji musi pęknąć, ponieważ sam fakt, iż nieustannie zmieniają się oficjalne (!) wersje przebiegu zdarzeń i że wychodzą coraz to nowe dowody skandalicznego niedbalstwa Rosjan (jak też strony polskiej), skłonić musi kogoś do ujawnienia czegoś, co tak pieczołowicie jest skrywane. Wróćmy jeszcze jednak do intrygujących rozważań Ściosa. Twierdzi on, że akcja musiała być zaplanowana włącznie z całą skomplikowaną, wieloetapową operacją osłonową w mediach. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, a całe to propagandowe rozgrywanie nie tylko rozmaitych dez (zwanych oficjalnymi wersjami zdarzeń), ale i „przekazania dokumentów” związanych z „pierwszym Katyniem”, cyrku z defiladą na Placu Czerwonym plus kompletnie zaprzańska akcja ze składaniem hołdów czerwonoarmistom – to potwierdzają. Czy jednak sama wojna psychologiczna wystarczy do uniknięcia sytuacji, w której ktoś zaczyna odkrywać prawdę, gdy ktoś dociera do dowodów zbrodni lub natknie się na przykłady zacierania tychże dowodów? Wiemy, że znajdowane są wciąż rozmaite szczątki na miejscu katastrofy – powinny one zostać poddane drobiazgowej analizie patomorfologicznej zmierzającej do wykrycia przyczyn śmierci osób na pokładzie prezydenckiego samolotu. Cenne wskazówki do takiej analizy podsuwał wczoraj Stary Wiarus (http://wtemaciemaci.salon24.pl/178536,dymiacy-nagan), zwracając uwagę na 1) różnice temperatur w jakich może spłonąć ludzkie ciało w wyniku „zwykłej” katastrofy i w wyniku wybuchu jakiegoś ładunku zamontowanego w samolocie – lub na 2) kwestię obecności rozmaitych związków chemicznych w ciele ofiar. Wykrycie tego, że przyczyny śmierci mogą być odmienne od tych podawanych przez stronę rosyjską może uruchomić nowy zupełnie etap śledztwa z procesami ekshumacji zwłok włącznie. FYM

Interpelacja poselska w sprawie bezczynności rządu D. Tuska wobec sytuacji Polaków-katolików na Ukrainie Poseł Prawa i Sprawiedliwości, dr Artur Górski wystosował Interpelację poselską do Ministra Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego w sprawie starań Polaków-katolików na Ukrainie o zwrot świątyń odebranych przez władze komunistyczne. Wobec braku zainteresowania rządu Donalda Tuska sytuacją Polaków na Ukrainie, poseł zapytuje ministra Sikorskiego o sprawozdanie między innymi na następujące tematy:

- Ile i jakie świątynie już zwrócono, a ile świątyń jest w sytuacji podobnej do kościoła pw. św. Marii Magdaleny we Lwowie?

- Jakie starania podjął polski rząd, aby świątynie katolickie we Lwowie, w tym kościół pw. św. Marii Magdaleny zostały zwrócone tamtejszym Polakom-katolikom?

- Jakie działania planuje podjąć kierowane przez Pana Ministerstwo oraz polskie służby dyplomatyczne w celu udzielenia wsparcia katolikom lwowskim, z których większość stanowią Polacy, w celu odzyskania kościoła pw. św. Marii Magdaleny?

- Jakie jest stanowisko obecnych władz ukraińskich – rządu i prezydenta – w wyżej opisanej kwestii? Czy można liczyć na to, że pod wpływem interwencji polskiego MSZ władze centralne wpłyną na władze samorządowe miasta Lwowa w celu zmiany decyzji i zwrotu świątyni katolikom?

- Czy jest wskazane, aby sprawa ta, jako przykład braku przestrzegania na Ukrainie praw mniejszości narodowej i religijnej, została nagłośniona w instytucjach europejskich? Czy jeśli starania polskiego MSZ w relacjach bilateralnych nie odniosą skutku, to czy rząd podejmie kroki na arenie międzynarodowej, aby skłonić władze Ukrainy do przestrzegania praw mniejszości narodowej i religijnej?

Minął prawie miesiąc czasu od złożenia Interpelacji, lecz nie są dotychczas znane jakiekolwiek kroki rządu Donalda Tuska i jego ministra, “Radka” Sikorskiego w rozwiązanie tej kwestii na Ukrainie, ani nie przekazano społeczeństwu sprawozdania. Całość Interpelacji poselskiej zamieszczamy poniżej. Warszawa, dnia 8.04.2010 r. Poseł na Sejm RP Artur Górski Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość Pan Radosław Sikorski Minister Spraw Zagranicznych INTERPELACJA w sprawie starań Polaków-katolików na Ukrainie o zwrot świątyń odebranych przez władze komunistyczne Na podstawie art. 192 Regulaminu Sejmu przedkładam Panu Ministrowi interpelację poselską w sprawie starań katolików na Ukrainie o zwrot świątyń odebranych przez władze komunistyczne, a szczególnie o zwrot kościoła pw. Św. Marii Magdaleny we Lwowie. Co jakiś czas dochodzi do Polski z ziemi ukraińskiej głos katolików, głównie mieszkających tam Polaków, którzy po okresie komunizmu, korzystając z odzyskanej wolności starają się praktykować swoją religię, mimo napotykanych przeszkód i utrudnień ze strony lokalnej administracji. Wiadomo, że w okresie komunizmu zabrano katolikom świątynie, które są niezbędnymi miejscami kultu religijnego. Pomimo, że Ukraina jest państwem wolnym i niepodległym, władze tamtejszego kraju wciąż niezwykle opieszale zwracają katolikom ich dawne kościoły. We Lwowie władze lokalne nie zwróciły praktycznie żadnego kościoła, z wyjątkiem jednego na obrzeżach miasta. Taka sytuacja ma miejsce także w przypadku kościoła pw. św. Marii Magdaleny we Lwowie, który wciąż przede wszystkim służy jako sala koncertowa. Kościół pw. św. Marii Magdaleny we Lwowie, wybudowany w XVII wieku przez Polaków, służył rzymskokatolickim wiernym mieszkającym w tym mieście przez ponad 400 lat. W 1945 roku został zamknięty, a następnie przejęty przez państwo. Wyposażenie kościoła – ołtarze boczne, obrazy, rzeźby, konfesjonały, klęczniki, ławki – zostało skonfiskowane przez władze komunistyczne i częściowo zniszczone, częściowo zaś przekazane do muzeów. Władze niepodległej Ukrainy deklarowały szybki zwrot świątyni katolikom. Jednak ani prezydent Leonid Kuczma, który po wizycie Jana Pawła II na Ukrainie w 2001 roku wydał dekret stanowiący, że wszystkie budynki sakralne zarekwirowane w czasach sowieckich, mają być zwrócone wspólnotom, do których należały, ani też następnie prezydent Wiktor Juszczenko, nie potrafili odpowiednio wpłynąć na radnych Lwowa, którym podlega budynek świątyni, by oddali prawowitą własność rzymskokatolickim wiernym, z których większość stanowią Polacy. Sami wierni, którzy czują się dyskryminowani jako mniejszość polska na Ukrainie, także podejmowali drastyczne kroki w walce o zwrot kościoła. Kilka lat temu prowadzili protest głodowy, który zakończył się połowicznym sukcesem. Od 2001 r. może być w świątyni odprawiana Msza święta w określonych, bardzo niekorzystnych godzinach (jedna Msza św. dziennie). Wierni nie mogą korzystać z centralnego wejścia do kościoła, które jest stale zamknięte, gdyż za nim znajduje się scena koncertowa, ustawiona w ten sposób, że widzowie podczas koncertów siedzą tyłem do ołtarza. Natomiast główne przejście do ołtarza jest zastawione ławkami, których nie wolno katolikom przesuwać, ponieważ – jak ich poinformowano – grozi to zniszczeniem posadzki. Zabroniono wiernym także korzystania z kościelnych organów. Tymczasem 11 marca br. radni miasta Lwowa podjęli uchwałę o przekazaniu kościoła pw. św. Marii Magdaleny na kolejne 20 lat nieodpłatnie do dyspozycji Sali Muzyki Organowej i Kameralnej. Katolicy we Lwowie, a także pracownicy polskiej ambasady i konsulatu obawiają się, że powyższa uchwała Rady Miasta niweczy wszystkie dotychczasowe wysiłki, podejmowane w celu zwrotu świątyni wiernym. Potrzeby rzymskokatolickiej wspólnoty parafialnej nie zostały zatem uwzględnione przez radnych. Obecnie do władz został wystosowany list, podpisany przez około pięciuset parafian, w którym domagają się poszanowania praw, które gwarantuje swoim obywatelom demokratyczne państwo ukraińskie. Powyższa decyzja radnych Lwowa jest dla parafian kościoła pw. św. Marii Magdaleny bardzo przykra i ich zdaniem świadczy o złej woli radnych, ponieważ nie chcą podjąć żadnych konstruktywnych rozmów z wiernymi rzymskokatolickimi. Parafianie domagają się szerszego zainteresowania ze strony polskich władz, a także poruszenia sprawy na forum międzynarodowym. Nie ma wątpliwości, że jako wspólnota religijna mają prawo do swojej prawowitej własności, przemocą przejętej przez władze komunistyczne. Obecna postawa władz Lwowa odbiera im to prawo. Poza tym, jak podkreślają, to oni – Polacy w XVII wieku wybudowali ten kościół, na przestrzeni wieków dbali o jego rozwój, przekazując fundusze i również dlatego powinien zostać im zwrócony dla celów kultu religijnego. A dzisiaj muszą odpłatnie wynajmować świątynię dla celów kultu religijnego od świeckiego Budynku Muzyki Organowej, który – przypomnijmy – korzysta z tego budynku sakralnego nieodpłatnie. W związku z powyższym mam do Pana Ministra następujące pytania:

- Czy znana jest Panu Ministrowi sytuacja Polaków-katolików mieszkających na Ukrainie?

- Ile i jakie świątynie już zwrócono, a ile świątyń jest w sytuacji podobnej do kościoła pw. św. Marii Magdaleny we Lwowie?

- Jakie starania podjął polski rząd, aby świątynie katolickie we Lwowie, w tym kościół pw. św. Marii Magdaleny zostały zwrócone tamtejszym Polakom-katolikom?

- Jakie działania planuje podjąć kierowane przez Pana Ministerstwo oraz polskie służby dyplomatyczne w celu udzielenia wsparcia katolikom lwowskim, z których większość stanowią Polacy, w celu odzyskania kościoła pw. św. Marii Magdaleny?

- Jakie jest stanowisko obecnych władz ukraińskich – rządu i prezydenta – w wyżej opisanej kwestii? Czy można liczyć na to, że pod wpływem interwencji polskiego MSZ władze centralne wpłyną na władze samorządowe miasta Lwowa w celu zmiany decyzji i zwrotu świątyni katolikom?

- Czy jest wskazane, aby sprawa ta, jako przykład braku przestrzegania na Ukrainie praw mniejszości narodowej i religijnej, została nagłośniona w instytucjach europejskich? Czy jeśli starania polskiego MSZ w relacjach bilateralnych nie odniosą skutku, to czy rząd podejmie kroki na arenie międzynarodowej, aby skłonić władze Ukrainy do przestrzegania praw mniejszości narodowej i religijnej?

Artur Górski

Antypolska koalicja w Sejmie odrzuciła rezolucję o przekazanie postępowania w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem polskim organom. Dla posła PO J. Saryusza-Wolskiego chęć wyjaśnienia katastrofy to “kanibalizm polityczny” Głosami większościowej koalicji, Sejm odrzucił wniosek Prawa i Sprawiedliwości o poszerzenie porządku obrad i dodanie punktu dotyczącego rezolucji wzywającej Premiera o wystąpienie do strony rosyjskiej o przekazanie Polsce postępowania dotyczącego katastrofy samolotu pod Smoleńskiem. Na posiedzeniu w czwartek wieczorem (6 maja), posłowie odrzucili wniosek PiS. Przeciwko wnioskowi głosowało 268 posłów, za wprowadzeniem – 158, a wstrzymało się od głosu 2 posłów. Internetowa strona sejmowa nie zamieściła dotychczas szczegółowych i imiennych wyników głosowania. Klub PiS – jak powiedział w czwartek rano z trybuny sejmowej poseł partii Jarosław Zieliński – przekazał projekt rezolucji marszałkowi Sejmu Bronisławowi Komorowskiemu. „Niniejsza rezolucja jest ściśle związana z mnożącymi się wątpliwościami co do sposobu prowadzenia postępowania, które powinno wyjaśnić przyczyny katastrofy” – napisano w projekcie rezolucji. W projekcie rezolucji PiS podkreśla, że w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem zginęło 96 obywateli Polski, w tym prezydent RP, ministrowie, szefowie centralnych urzędów państwowych, a także dowódcy wszystkich rodzajów sił zbrojnych. 'Kanibalizmem politycznym' nazwał europoseł PO, Jacek Saryusz-Wolski projekt przejęcia śledztwa przez stronę polską „W obliczu takiej tragedii każde państwo winno dążyć do jak najszybszego i rzetelnego wyjaśnienia jej przyczyn przez własne organy śledcze i inne właściwe instytucje” – czytamy w projekcie. Napisano w nim również, że z informacji przedstawionej przez premiera Donalda Tuska wynika, iż rządy Polski i Federacji Rosyjskiej ustaliły, że postępowanie w tej sprawie będzie prowadzone w oparciu o przepisy Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym z 7 grudnia 1944 roku. Powołując się na tę konwencję autorzy projektu rezolucji podkreślają, że okoliczności wypadku lotniczego może badać państwo właściwe dla miejsca zdarzenia lub – na podstawie umowy dwustronnej – może przekazać prowadzenie badania innemu państwu.

Z treści tego zapisu konwencji – zaznacza PiS – „wynika więc jasno, że rząd polski ma pełne prawo zwrócenia się o przekazanie postępowania polskim organom powołanym do wyjaśnienia okoliczności katastrofy”. „W relacjach między państwami utrzymującymi normalne, a tym bardziej dobre stosunki, akt taki nie może być w żadnym razie traktowany jako nieprzyjazny czy też niedopuszczalny. Trudno więc zrozumieć motywy, dla których Polska miałaby dobrowolnie zrezygnować z tego uprawnienia” – napisano w projekcie rezolucji. PiS podkreśla w nim, że choć katastrofa miała miejsce 10 kwietnia, czyli prawie miesiąc temu, „nadal nie mamy pewności nawet co do dokładnej godziny, o której spadł polski samolot”. W projekcie wskazano też, że teren katastrofy pozostał niezabezpieczony i „ciągle jeszcze można znaleźć tam leżące fragmenty rzeczy osobistych ofiar”. „Problemy są także z właściwym zabezpieczeniem części z rozbitego samolotu. Nadal istnieje w związku z tym ryzyko utraty dowodów” – podkreślono. „Biorąc pod uwagę wszystkie wyżej wskazane fakty wzywamy prezesa Rady Ministrów do natychmiastowego wystąpienia do władz Federacji Rosyjskiej w oparciu o wskazane wyżej przepisy prawa międzynarodowego o przekazanie stronie polskiej prowadzenia postępowania w sprawie tragicznej katastrofy samolotu TU -154” – napisali w projekcie rezolucji politycy PiS. Odrzucając wniosek, rządząca koalicja Platformy Obywatelskiej i PSL-u oraz posłowie postkomunistycznej lewicy, zdecydowali o kontynuowaniu parodii i pozorów śledztwa przez stronę rosyjską. W programie telewizyjnym (czwartek, 6 maja 2010) prowadzonym przez Bronisława Wildsteina, w którym dyskutowano o braku starań strony rządowej o przejęcie od strony rosyjskiej śledztwa, jeden z uczestników dyskusji, europoseł PO Jacek Saryusz-Wolski, zdenerwowany logicznością wypowiedzi rozmówców i przy braku argumentów ze swojej strony, posłużył się określeniem aby “nie prowadzić kanibalizmu polityczego”. Dla posła Saryusza-Wolskiego, “kanibalizmem politycznym” jest wołanie o rzetelne wyjaśnienie przyczyn i przebiegu katastrofy i przejęcie prowadzonego śledztwa od Rosji, która nie wykazuje żadnych chęci wyjaśnienia sprawy. Redaktor Wildstein zaprotestował przeciwko tej wypowiedzi, którą nazwał “kneblowaniem ust”. Zob. spisaną wypowiedź poniżej. Poseł PO Jacek Saryusz-Wolski był m.in. sekretarzem Komitetu Integracji Europejskiej, naczelnego organu polskiej administracji w zakresie koordynacji integracji Polski z Unią Europejską. Jest współodpowiedzialny za niekorzystne warunki, na których Polska została wcielona w struktury unijne. Obecnie pełni funkcję europosła.

Bronisław Wildstein: Czy nie można się zwrócić do opinii międzynarodowej w tej kwestii? Jacek Saryusz-Wolski: [bełkot] Prze(cie)ż to były, były… kiedyś rzeczy… się toczyły… to były godziny, wręcz minuty… Antoni Macierewicz: Ale to można jeszcze zrobić…

Jacek Saryusz-Wolski: Apeluję o zaprzestanie kanibalizmu politycznego i [o] zachowanie ciszy nad trumnami smoleńskimi!

Bronisław Wildstein: Ale panie pośle, to proszę o… nie kneblować nam ust, nie kneblować nam ust stwierdzeniem, że to jest kanibalizowanie. Ja mam obowiązek, mam obowiązek spróbować dojść prawdy, my jako dziennikarze i jako obywatele kraju. A stwierdzenie, że próba dochodzenia prawdy i badania ewentualnych hipotez jest kanibalizowaniem, proszę wybaczyć, ale mnie nie tylko nie przekonuje, ale wywołuje u mnie radykalny sprzeciw. Tak mówi polityk, a nie europalant

Nikt nie jest w stanie zmienić władzy w Białorusi. Oświadczył to prezydent Aleksander Łukaszenko 4 maja w wywiadzie dla Reuters’a. „Nikomu – bez względu na to jak by się tu ułożyła sytuacja – nie pozwolimy i nikt nie będzie miał żadnej możliwości zmienić tu władzę i ustanowić swoją, nawet Amerykanie. Jest to niemożliwe!” – twierdzi Łukaszenko. „Białorusini przecież nie żyją w bananowej republice! Są to wykształceni, normalni ludzie. I jeśli tylko spróbujecie im narzucić swą wolę – to oni zrobią na odwrót. Dlatego ani Rosji, ani Ameryce, ani Unii Europejskiej nie pozwalamy mieszać sie ponad miarę i otwarcie w nasze wybory. Dlatego ja absolutnie się nie naprężam, że gdzieś tam w Rosji, czy w Unii Europejskiej, czy w Ameryce ktoś zaczął ruchy, żeby usunąć działającego prezydenta i postawić swojego.” „Weźmy, na przykład, Rosję. W Rosji może by ktoś i chciał, aby tu był inny prezydent. Ale dlaczego dla nich Łukaszenko jest zły? Tylko dlatego, że on się nie kłania, nie wysiaduje pod Kremlem i nie prosi o ochłapy i ma swoje zdanie, broni niepodległości swego państwa. Wszystko pozostałe jest tu prorosyjskie. U nas językami państwowymi są białoruski i rosyjski. Rosjanie wszędzie naciskają, aby język rosyjski był kultywowany w tych czy innych krajach. Bardzo boleśnie reagują na wypieranie języka rosyjskiego. Czy u nas to ma miejsce? Nie. Czy prawa rosyjskiego człowieka są u nas ograniczane? Nie. Przecież u nas połowa rządu to Rosjanie” – powiedział prezydent. „Czyż jesteśmy kryminalnym, bandyckim, skorumpowanym krajem? Nie. Daj Boże, aby Rosja taka była. Czy nie wypełniamy swych zobowiązań wobec Rosji w sferze obronności i innych? Nie. Czy nie przesyłamy rosyjskich surowców przez swoje terytorium na Zachód? Też nie, wszystko działa normalnie. W takim razie czego trzeba? Lepsze jest wrogiem dobrego – jest u nas takie powiedzenie. I właśnie dlatego, Łukaszenko jest taki, że go nie można nagiąć. Ale – z drugiej strony – przecież ta polityka, którą prowadzi Łukaszenko jest dobra dla Rosji. Po co wiec podskakiwać, miotać się i szukać czegoś nowego? Nie sadzę, aby w Rosji elita polityczna, a nawet kierownictwo kraju, dla którego ja jestem niezbyt wygodny, będą szukać tu kogoś innego” – uważa Łukaszenko. „Zachód biłby brawa, jeśli jutro nie było tu Łukaszenki. Rosja – nie, ale Zachód biłby brawa. Ja to doskonale rozumiem. Ale wygodne było by to tylko w tym przypadku jeśli by przyszedł ich człowiek. Wszyscy, którzy walczą z Łukaszenką są prozachodni. A z Rosją próbują po prostu pogrywać. Ale w Rosji durniów nie ma, oni doskonale rozumieją i normalnie oceniają sytuację u nas. Na tyle, rzecz jasna, na ile sa oni wtajemniczeni w procesy, które zachodzą w Białorusi” – podsumował prezydent Łukaszenko. AI REGNUM

Co nowego na Ukrainie? N. Azarow: we współpracy z Rosją Ukraina odbuduje potencjał gospodarczy Premier Ukrainy Nikołaj Azarow jest przekonany, że dokonano pozytywnego przełomu w stosunkach ukraińsko-rosyjskich. Stwierdził to 5 maja na posiedzeniu ukraińskiego rządu. „Można dzisiaj z pełnym przekonaniem oświadczyć, że pozytywny przełom w ukraińsko-rosyjskich stosunkach międzypaństwowych został dokonany. Problemy, które hamowały rozwój naszego państwa zostały przezwyciężone. I teraz mamy jednoznaczne przekonanie, że Ukraina w przyspieszonym tempie odnowi swój potencjał gospodarczy i podniesie poziom życia ludzi” – podkreślił Azarow. W swym wystąpieniu odnotował także poprawę stanu finansów państwowych. „W kwietniu dokonaliśmy ważnego przełomu w sferze finansów państwa. Po raz pierwszy w maj kraj wszedł mając znaczące nadwyżki na rachunku skarbu państwa” – poinformował szef rządu.

Ukraina w kwietniu zaoszczędziła na gazie 250 mln USD „Za kwiecień Ukraina ma zapłacić za rosyjski gaz w przybliżeniu o 2 miliardy hrywien (około 250 mln dolarów USA) mniej niż powinna zapłacić według poprzedniej poddańczej umowy”. Oznajmił to 5 maja na posiedzeniu rządu ukraińskiego, premier Nikołaj Azarow. „Podpisana została decyzja rządu Rosji o zniesieniu cła na gaz. W ten sposób, od kwietnia, jego cena dla Ukrainy będzie niższa o 100 $ za 1 tys. metrów sześć. Za kwiecień zapłacimy zatem około 2 mld hrywien mniej od tego, co Ukraina była winna zgodnie z poddańczą umową. A pieniądze te są nam niezwykle niezbędne, aby przezwyciężyć rozpad gospodarczy, który pozostawili nasi poprzednicy.” – zauważył szef rządu. „Chcę podkreślić, że te zachowane pieniądze w pierwszej kolejności skierowane zostaną na oszczędzanie energii. Rząd powinien niezwłocznie przedstawić naszym przedsiębiorstwom system bodźców, aby właśnie tak wykorzystały one te dodatkowe środki finansowe. Dzięki obniżce ceny za gaz, udało sie nam w końcu przyjąć budżet państwa, podnieść płace i emerytury, a także nie będziemy podnosić ceny na gaz dla odbiorców na Ukrainie” – podkreślił Azarow. AI REGNUM

Dymiący nagan “Smoking gun”, czyli dymiąca broń, to popularny skrót myślowy pojęcia poszlaki, czyli dowodu pośredniego, informacji która pozwala interpretować wydarzenie i sformułować o nim wstępną opinię. Poszlaka nie ma wagi dowodu bezpośredniego, a co za tym idzie interpretacje na niej oparte mogą, ale nie muszą być zgodne z rzeczywistym przebiegiem zdarzenia. Jeśli policja wezwana przez sąsiadów, słyszących krzyki i strzały z broni palnej, przybywa na miejsce zdarzenia i zastaje tam trupa z ranami postrzałowymi i stojącego nad nim gościa trzymającego pistolet, który jeszcze dymi z lufy, to jakkolwiek nie jest to wystarczający dowód, by go oskarżyć przed sądem, że to on zastrzelił faceta leżącego na ziemi, to jest to istotna poszlaka, wystarczająca by go zamknąć do wyjaśnienia. Stąd “smoking gun”. Naturalnie, poszlakę może potem potwierdzić sekcja zwłok, ekspertyza balistyczna broni i wydobytego z ciała ofiary pocisku, analiza odcisków palców na broni, testy chemiczne na obecność niedopalonego prochu na rękach podejrzanego etc. etc. – wtedy to już będą bezpośrednie dowody czynu. Podejrzany na podstawie poszlaki może też oszczędzić wszystkim czasu i zachodu i po prostu przyznać się do zabójstwa lub morderstwa, choć nawet wtedy wymagana będzie opinia biegłego, że jest zdrów na umyśle i wiedział co robi, gdy naciskał spust broni. W sprawie katastrofy smoleńskiej nie mamy na razie dowodów, natomiast mamy dymiący nagan dużego kalibru. Dymiący nagan stanowią relacje z prowadzenia śledztwa przez stronę rosyjską. Śledztwo wydaje się forsować tylko jedną hipotezę, mianowicie taką, że ani Federacja Rosyjska, ani żaden jej obywatel, nie miały ze smoleńską katastrofą nic wspólnego, zaś polski prezydent zginął z woli Boga, Historii i nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Anglosasi zwięźle określaja takie spontaniczne, losowo występujące nieszczęścia słowami ’shit happens’, nie wiem natomiast, jak to będzie po rosyjsku. Ja mam naturalnie głęboką wiarę, że Rosja to jest całkiem normalne państwo. W związku z tym nie mam naturalnie żadnych wątpliwości, że kiedy we właściwym czasie opublikowany zostanie raport międzynarodowej komisji badającej przyczyny katastrofy samolotu Tu-154M nr 101, dn. 10 kwietnia 2010r. w okolicach lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, to ten dokument będzie wyglądał tak samo, albo bardzo podobnie, jak raport francuskiego Bureau d’Enquêtes et d’Analyses pour la Sécurité de l’Aviation Civile (BEA) w sprawie przyczyn katastrofy samolotu Concorde, rejestracja F-BTSC, dn. 25 lipca 2000 r. w Gonesse pod Paryżem. To znaczy, rosyjski raport niechybnie będzie jasny i wyczerpujący, a miejscami wręcz drobiazgowy. Będzie miał co najmniej 12.5 megabajta jako plik .pdf, i dwanaście załączników; w sumie kilkaset stron, wszystkie zostaną opublikowane w Internecie natychmiast po podpisaniu raportu przez komisję. Być może ten rosyjski raport będzie nawet jeszcze większy i dokładniejszy od francuskiego, bo w końcu w katastrofie Concorde nie zginął prezydent Republiki Francuskiej z małżonką, elita życia politycznego Francji oraz dowództwo francuskich sił zbrojnych, tylko wycieczka niemieckich biznesmenów. Z raportu komisji smoleńskiej będzie naturalnie wynikało, że po usunięciu z miejsca katastrofy Tu-154M większych szczątków samolotu, zostało ono następnie kilkakrotnie przeszukane przez idącą ramię przy ramieniu tyralierę policjantów zaopatrzonych w pincety i torebki plastikowe, która starannie wyzbierała wszystkie szczątki większe niż pół paznokcia. To światowy standard takich dochodzeń, zastosowany po katastrofie Concorde, więc ja po prostu nie wyobrażam sobie, by Rosjanie mogli postąpić inaczej. Pogłoski, że na miejscu katastrofy pozostawiono jakieś szczątki, to z pewnością potwarz. W katastrofie Concorde jako jej pierwotną przyczynę zidentyfikowano pasek blachy tytanowej o wymiarach 43×4 cm, leżący w charakterze śmiecia na pasie startowym, który podczas startu Concorde przeciął jedną z opon samolotu. Ten kawałek blachy, rozmiarów szkolnej linijki, znaleziono na pasie startowym, zabezpieczono, skatalogowano, a następnie dopasowano po kilku miesiącach śledztwa do kształtu przecięcia w oponie Concorde zabezpieczonej na miejscu upadku samolotu. W dochodzeniu w sprawie przyczyn katastrofy lotu PanAm 103, który rozbił się w szkockim miasteczku Lockerbie 21 grudnia 1988 r. w wyniku eksplozji bomby w ładowni bagażowej, koronnym dowodem rzeczowym stał się strzęp płytki obwodu drukowanego o wymiarach 0,8 x 1,25 cm, który był częścią elektronicznego zapalnika czasowego bomby i został wyjęty przez policyjnych techników pincetą ze znalezionego w lesie pod Lockerbie nadpalonego kawałka koszuli. Śledztwo trwało prawie trzy lata. Faza zbierania szczątków w Lockerbie trwała pięć miesięcy. Znaleziono około 1200 fragmentów wraku. Ponad 1000 policjantów i żołnierzy ręcznie wyzbierało z powierzchni kilkunastu kilometrów kwadratowych ponad 10 tysięcy innych przedmiotów. Każdy znaleziony przedmiot opatrzono etykietką z miejscem i datą znalezienia, umieszczono w plastikowej torebce, a następnie po przewiezieniu do centralnego magazynu prześwietlono przy pomocy przemysłowej aparatury rentgenowskiej, oraz sprawdzono chromatografem gazowym na obecność śladow materiałów wybuchowych. Naturalnie tak samo będzie w Smoleńsku, bo inaczej być nie może. A może nawet dokładniej, bo nie był to zwykły lot pasażerski. Pogłoski, jakoby miejsce katastrofy pod Smoleńskiem zostało przeorane spychaczami w niecały miesiąc po wypadku, to z pewnością potwarz. Załącznik medyczny do raportu o przyczynach katastrofy Tu-154M nr 101 omawiający wyniki sekcji zwłok ofiar będzie niezawodnie odpowiadał co najmniej takim standardom medycyny wojskowej jak te opisane w amerykańskich przepisach Medical Aspects of Army Aircraft Accident Investigation (Army Regulation 40-21, Headquarters Department of the Army Washington, DC 23 November 1976, Unclassified). A zapewne nawet jeszcze ściślejszym, bo amerykańskie przepisy wojskowe sformułowano dla potrzeb rutynowych dochodzeń dotyczących śmierci członków załogi w wypadkach treningowych w lotnictwie wojskowym, a nie na potrzeby śledztwa nad przyczynami katastrofy o wadze ogólnopaństwowej, w której ginie głowa państwa i generalicja. Zgodnie z art. 3 ust.7 tej instrukcji, w ciągu 96 godzin po zakończeniu ostatniej sekcji zwłok, wszystkie protokoły sekcji, preparaty mikroskopowe, próbki tkanek zakonserwowane w bloczkach parafinowych i innymi sposobami, zbiór fotografii ofiar przed i po przewiezieniu z miejsca wypadku oraz zdjęcia rentgenowskie mają zostać przekazane do dyspozycji wojskowego instytutu medycyny sądowej. Zgodnie z załącznikiem A, punkt 4, część E do instrukcji nr 40-21, każdy protokół sekcji każdej z osobna ofiary wypadku musi oprócz standardowego opisu medycznego zawierać następującą informację:

1. Szacunkowy czas przeżycia od momentu uderzenia o ziemię.

2. Datę i godzinę śmierci.

3. Ślady ognia na zwłokach powstałe przed i po uderzeniu samolotu o ziemię, oraz obecność na zwłokach błota, ziemi lub śladów paliwa.

4. Szacunkowy czas wystawienia zwłok na działanie ognia.

5. Położenie zwłok lub fragmentów zwłok na miejscu wypadku względem szczątków samolotu.

6. Obrażenia (osobno i szczegółowo opisane mają być obrażenia głowy, twarzy, szyi, krtani, barków, piersi, korpusu, miednicy, ramion, nóg, dłoni i stóp).

7. Przyczyny doznanych poparzeń (pożar, kontakt z paliwem, płynem hydraulicznym, innymi substancjami).

8. Przyczyny obrażeń mechanicznych (uderzenie o części samolotu – szczegółowy opis, lub o inne przedmioty – szczegółowy opis).

9. Kolejność doznanych obrażeń (opisać kolejno obrażenia odniesione przed wypadkiem, obrażenia spowodowane podczas pierwszego zderzenia z ziemią, podczas ew. kolejnych zderzeń z ziemią lub innymi obiektami, podczas ew. dalszego toku wypadku).

Pogłoski, jakoby w rosyjskich protokołach sekcji pisano po prostu “przyczyna śmierci: mnogie obrażenia“, to z pewnością potwarz.

Kodycyl technologiczny: Być może nie wszystko jest stracone na zawsze w smoleńskiej mgle, bo obecność w rękach prywatnych przedmiotów odnalezionych na miejscu katastrofy stwarza realną możliwość społecznego poszukiwania pełnoprawnych dowodów, by zastąpić nimi dymiący nagan. Sceptycy, których nie obezwładniła dotychczasowa eksplozja braterstwa polsko-rosyjskiego, zastanawiają sie m.in. nad przyczynami całkowitej dezintegracji środkowej części samolotu, czyli kabiny pasażerskiej. Odłamana część ogonowa i usterzenie zachowały się w stanie podobnym, jak widoczny na zdjęciach z miejsc podobnych katastrof lotniczych. Kabina pasażerska natomiast jest w kawałkach, rozmiarów, tak na oko, pół metra na pół metra. Ciała są podobno zmasakrowane, porozrywane, poparzone, choć ani wybuchu, ani dużego pożaru paliwa na miejscu wypadku nie było – prawdopodobnie ze względu na brak kontaktu gorących silników, odłamanych razem z częścią ogonową, ze zbiornikami paliwa w skrzydłach, odłamanych kilkadziesiąt metrów dalej, jak i ze względu na brak iskier przy uderzeniu metalowego kadłuba o podmokły grunt. Nic nie wiadomo o stanie kabiny załogi. Kokpit, z natury rzeczy zawierający kluczowy materiał dowodowy, znikł z powierzchni planety. Ani jednego zdjęcia. Nie wiadomo, czy kabina pilotów odłamała się od reszty kadłuba tak samo jak część ogonowa, czyli mniej więcej w całości, poszła w drzazgi, czy magicznie wysublimowała w atmosferę. Jako niepoprawny sceptyk, nihilista i oszołom uważam, że zarówno (niedostępne nam jeszcze na razie) szczątki samolotu jak i przedmioty znalezione na miejscu wypadku oraz zwłoki ofiar mogłyby potwierdzić lub wykluczyć hipotezę eksplozji wolumetrycznej w kabinie pasażerskiej, która jest zgodna z widocznym na zdjęciach stanem wraku oraz pogłoskami na temat stanu zwłok. Osobom zainteresowanym fizyką takich eksplozji i sposobem ich przeprowadzania polecam kwerendę literatury tematu, z użyciem fraz kluczowych: UCVE (unconfined cloud vapour explosion), CCVE (confined cloud vapor explosion) oraz BLEVE (boling liquid expanding vapor explosion). O ile analiza spektrometryczna znalazłaby na miejscu katastrofy, w szczątkach samolotu lub na zwłokach ofiar tlenek etylenu, tlenek propylenu, azotan izopropylu, aluminium, magnez lub cyrkon o wysokiej czystości, w postaci pyłów o innym składzie niż stopy użyte w konstrukcji samolotu, kompleksowe związki metaloorganiczne zawierające fluor i metale lekkie, niewytłumaczalnie wysokie stężenie fluoru, albo nanocząsteczki metali, to taka sygnatura wskazywałaby na eksplozję wolumetryczną, zwaną przez Rosjan termobaryczną. Całkowicie przypadkowo tak się składa, że Rosjanie są pionierami użycia eksplozji termobarycznych w technice wojskowej. Około litr płynu w głowicy pocisku do ręcznej wyrzutni “РПО-А Шмель”, eksplodującego jako aerozol wypełniający pomieszczenie w ostrzelanym “trzmielem” budynku, daje ten sam efekt, co pocisk haubicy 152mm – zawsze zabija wszystkich w pomieszczeniu i prawie wszystkich w budynku, a często burzy budynek, co Rosjanie praktycznie sprawdzili w Czeczenii. Niczego to naturalnie nie dowodzi, do czasu zbadania spektroskopem masowym (MS) przedmiotów z katastrofy, znajdujących się obecnie w rękach prywatnych.

Kodycyl medyczny: Czy te zwłoki, które przetrwały mniej więcej w całości, prześwietlono? Eksplozja termobaryczna zabija bardzo charakterystycznym mechanizmem ‘blast injury’ obejmującym m.in obrażenia płuc wywołane skokowym wzrostem ciśnienia w pomieszczeniu do ponad 3MPa. Te obrażenia płuc mają bardzo charakterystyczny obraz radiologiczny na zdjęciach rentgenowskich klatki piersiowej, zwany ‘butterfly’, czyli motylem. Najbardziej kompetentna w ocenie diagnostycznej takich zdjęć jest medycyna izraelska, z powodu dużego doświadczenia z ofiarami terrorystycznych zamachów bombowych w miejscach publicznych. Wystarczy wysłać zdjęcia rentgenowskie z prośbą o opinię. Czy oszacowano temperaturę, jaka działała na spalone zwłoki? Medycyna sądowa ma na to rozmaite sposoby. Pożar paliwa lotniczego osiąga 900-1100 stopni Celsjusza, eksplozja termobaryczna ma 2500-3000 stopni i bardzo wysoki gradient wzrostu temperatury.

Kodycyl ekonomiczny: Czy i kiedy dostaniemy z powrotem od Rosjan wrak samolotu, a raczej jego części złożone luzem na kupę, której RP jest nadal pełnoprawnym właścicielem, bo samolot był kupiony od Rosjan i całkowicie zapłacony? Czy też zgodzimy się z Rosjanami że to bez sensu, i wrak pojedzie prosto do rosyjskiej huty, a my wielkodusznie nie będziemy się domagać nawet zapłaty za złom?

Kodycyl archeologiczny: Ewentualne zaoranie, przekopanie, zabetonowanie, (niepotrzebne skreślić) miejsca katastrofy nie pomoże jako antidotum na ewentualną komisję śledczą za 50 lat. Ślady podejrzanych substancji, jeśli się tam znajdują, bedą wykrywalne spektrometrycznie w praktyce do końca świata. To samo dotyczy ewentualnych ekshumacji ofiar przez pokolenie naszych wnuków.

Może natomiast pomóc w udaremnieniu przyszłego śledztwa zdjęcie z obszaru katastrofy całej wierzchniej warstwy gruntu, przynajmniej 1 m w głąb, i jej wywiezienie w jakieś nieujawnione miejsce. Nie zdziwi mnie zatem, jeśli miasto Smoleńsk nagle zacznie budować na tym terenie np. największy na świecie podziemny parking, centrum handlowe na trzy piętra w głąb, albo super-basen kąpielowy o powierzchni kilku hektarów. Stary Wiarus

Patrioci, uważajcie na samoloty! Politycy przywiązani do idei narodowej, do niepodległości i suwerenności swych państw, powinni zrezygnować z korzystania z samolotów, bo najwyraźniej to im nie służy. Dziś w dniu inauguracji wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii, znany eurosceptyk, jeden z liderów Partii Niepodległości UKIP, Nigel Farage cudem przeżył wypadek swej awionetki. Farage chciał zachęcić do głosowania na UKIP i dlatego zdecydował się na lot samolotem, który ciągnął za sobą baner reklamowy. Maszyna niespodziewanie odmówiła posłuszeństwa i spadła na ziemię. Nigel Farage został z samolotu wyciągnięty wpół przytomny i zalany krwią i przewieziony do szpitala Horton w Banbury. Szczęśliwie, poza drobnymi urazami głowy i twarzy nic się mu nie stało. Katastrofa nastąpiła według świadków zdarzenia, tuż po starcie. Wypadek będzie zbadany przez Brytyjską Izbę Wypadków Lotniczych AAIB. Wszczęcie dochodzenia potwierdził, jej rzecznik, ale nie chciał spekulować na temat ewentualnych przyczyn wypadku. Wiadomo tylko, że warunki pogodowe były bardzo dobre a maszyna sprawna. Jako ciekawostkę można tylko dodać fakt, że feralnym samolotem była polska Wilga PZL-104 w wersji 35A. Nigel Farage znany jest ze swych płomiennych wystąpień w parlamencie Europejskim, podczas których bezlitośnie obnaża manipulacje i zntydemokratyczne zapędy lewicy. 24 lutego 2010r podczas sesji Parlamentu Europejskiego Nigel Farage zarzucił Hermanowi Van Rompuy, brak legitymizacji pełnionego urzędu, a także ogólną niedemokratyczność struktur unijnych, używając przy tym słów takich jak “charyzma ofiary losu” (ang. charisma of a damp rag), co w polskich mediach zostało przetłumaczone dosłownie jako “charyzma mokrej szmatki” a także “wygląd szarego urzędnika bankowego”

Samoloty PZL-104 Wilga w różnych typach i konfiguracjach wyprodukowano w Polsce w ilości około 1000 sztuk. Cieszą się one po dziś wielkim uznaniem ze względu m.in. na statystyki bezpieczeństwa i są użytkowane w kilkudziesięciu krajach świata. Polski przemysł lotniczny mający bardzo bogatą historię, wielkie możliwości i doskonałe kadry inżyniersko-techniczne, został celowo i z premedytacją rozmontowany – tak jak inne gałęzie przemysłu – w ramach “transformacji gospodarczej” prowadzonej pod kierunkiem towarzysza Komitetu Centralnego partii komunistycznej PZPR, prof. Leszka Balcerowicza oraz postkomunistyczne i liberalne rządy sprawujące formalną władzę w Polsce. – Red. BIBUŁY

Czy wolna Polska skaże w końcu krwawego prokuratora Kazimierza Graffa? Kazimierz Graff, zastępca naczelnego prokuratora wojskowego Stanisława Zarakowskiego, winny wielu zbrodni sądowych na żołnierzach AK i działaczach niepodległościowych, w III RP pozostaje bezkarny. Do tej pory jedynym sukcesem niepodległej Polski było odebranie mu 4 tys. zł wojskowej emerytury. Instytut Pamięci Narodowej postawił Graffa przed sądem za prześladowanie dwóch wysokich oficerów WP – płk. Stefana Biernackiego i kmdr. Wacława Krzywca – komendanta ORP “Błyskawica”, wobec których bezprawnie przedłużył areszt w 1951 r. Pogwałcenie stalinowskiego prawa polegało na tym, że pod nakazami podpisał się ex post – kilka dni po upływie terminu aresztowania obu oficerów. Zamiast zostać zwolnieni, byli dalej poddawani UB-owskiej machinie zbrodni. Ale Graff i bezpieka wiedzieli, co robią. Aresztowanie i przesłuchanie Biernackiego i Krzywca miało związek z przygotowywanym procesem gen. Stanisława Tatara i innych wojskowych, oskarżonych w sfingowanym procesie o szpiegostwo na rzecz obcych wywiadów i tworzenie spisku w wojsku. Pod dyktando UB sądy wydały wyroki śmierci, w najlepszym wypadku dożywotniego więzienia. Płk Stefan Biernacki i kmdr Wacław Krzywiec mieli szczęście – obaj odzyskali wolność w czasie “odwilży” 1956 r. Pierwszy został redaktorem w PWN, drugi na skutek tortur zmarł wkrótce po zwolnieniu.

Rzeczpospolita – państwo prawa? Oskarżenie IPN na nic jednak się zdało. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił Graffa, uzasadniając, że taki wyrok “nie może dziwić, bo Rzeczpospolita jest demokratycznym państwem prawa i tym obecne czasy różnią się od lat 50″, a skazanie byłego stalinowskiego prokuratora nie miałoby sensu, gdyż system, w którym służył, “osądziła już historia”. Szczęśliwie innego zdania był Sąd Najwyższy, który uznał, że sąd I instancji zbyt szybko i zbyt pobieżnie przeszedł do porządku nad realiami stalinizmu. Sędzia SN Antoni Kapłon tłumaczył skierowanie sprawy do ponownego rozpoznania: – Kazimierz G. twierdził, że podpisał przedłużenie aresztu, bo przesłuchiwany się przyznał. Ale oskarżony powinien był zauważyć, że przedłużał areszt wobec osoby przesłuchiwanej wielokrotnie, o różnych porach dnia i nocy. Z bogatej praktyki radzieckich służb wojskowych – z której czerpały wtedy także służby polskie – wiadomo, że osoba przesłuchiwana w ten sposób może podpisać każde zeznanie. Ostatecznie ściganie Graffa zakończyło się jednak fiaskiem. Dwa sądy: Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie, do którego sprawa wróciła, a następnie Sąd Najwyższy, który rozpatrywał zażalenie prokuratorów IPN, nie dopatrzyły się w działalności Graffa przestępstwa. Uznano, że działał zgodnie z ówczesnym prawem. Czyli represje wobec wrogów “ludu” – zamykanie w więzieniach, brutalne śledztwa, wyroki wieloletniego więzienia, w tym śmierci – były czymś normalnym. Przeciwko Graffowi w wolnej Polsce toczyło się jeszcze jedno postępowanie. IPN-owski akt oskarżenia również dotyczył bezzasadnego aresztowania – tym razem innego niepodległościowca – żołnierza antykomunistycznego podziemia (Ruch Oporu Armii Krajowej i Narodowe Zjednoczenie Wojskowe) Stanisława Figurskiego. Kazimierz Graff usankcjonował przetrzymywanie go w wiezieniu dopiero po miesiącu. W tym czasie śledczy zmusili Figurskiego, aby przyznał się do próby obalenia przemocą ustroju państwa polskiego oraz napadów rabunkowych z bronią w ręku. Ten sam Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie nie dopatrzył się w postępowaniu Graffa “znamion czynu zabronionego”, a Sąd Najwyższy ostatecznie zawyrokował: niewinny.

Kula za antysemityzm Te dwie sprawy sądowe Kazimierza Graffa to kropla w morzu jego zbrodni. Swoje krwawe żniwo późniejszy zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego rozpoczął na początku 1946 r., kiedy jako wiceprokurator pracował w Wydziale do Spraw Doraźnych Sądu Okręgowego w Siedlcach. Wydziały doraźne były chyba najbardziej krwawymi sądami w powojennej Polsce. Ze względu na ilość zasądzonych i wykonanych wyroków, śmiało można je nazwać komunistycznymi trybunałami śmierci. Skazywały przeciwników politycznych, nawet nie próbując zachować elementarnych zasad stalinowskiego prawa (sprawy prowadzono w trybie przyspieszonym, bez postępowania dowodowego, prawa do obrony i odwołania). I tak 26 lutego 1946 r. na sesji wyjazdowej siedleckiego wydziału doraźnego w Sokołowie Podlaskim Kazimierz Graff oskarżał 15 żołnierzy AK, żądając dla nich kary śmierci i podżegając skład sędziowski do wydania takich wyroków. W ten sposób 10 AK-owców dostało KS. Żeby tego było mało – już następnego dnia Graff wydał rozkaz ich rozstrzelania tak, aby nie zdążyli przypadkiem złożyć prośby o ułaskawienie. Skazany wówczas na 10 lat Leonard Gierowski zapamiętał, że Graff był w sądzie agresywny i napastliwy. Nie pozwolił rzecz jasna, by oskarżeni mieli obrońców. Koledze Gierowskiego – Romanowi Bielińskiemu powiedział, że “dostanie kulę w łeb” (co rzeczywiście się stało). Powód? Bieliński przed wybuchem wojny studiował na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie – jak zaznaczył Graff – szerzył się antysemityzm. Co krwawy, stalinowski prokurator mógł wiedzieć o stosunkach panujących na przedwojennej polskiej uczelni? Otóż sam studiował prawo na UW. Już wówczas był zaangażowany politycznie: działał w Komunistycznym Związku Młodzieży “Życie” i z jego ramienia, w latach 1937-38, przewodniczył Warszawskiemu Akademickiemu Komitetowi Antygettowemu. Siedlecki sąd “na kółkach” (razem z prokuratorem Graffem) zawitał nie tylko do Sokołowa Podlaskiego, ale również do innych okolicznych miejscowości, m.in. Ostrowi Mazowieckiej. Za każdym razem niósł ze sobą obfite żniwo śmierci (w Ostrowi skazał na KS 12 osób). Z dokumentów zachowanych w tzw. archiwum Bieruta wiadomo, że 6 kwietnia 1946 r. Graff uczestniczył w wykonaniu egzekucji na Henryku Dąbrowskim, Włodzimierzu Łukawskim, Tadeuszu Matejkowskim, Władysławie Mizierskim, Janie Adamiaku i Janie Mościborskim. Sądy doraźne działały od lutego do czerwca 1946 r., orzekając w całej Polsce 364 wyroki śmierci, z tego 334 zostały wykonane.

“Przysłali mi z Warszawy Kazimierza Graffa” Kazimierz Graff urodził się rok przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości – 11 listopada 1917 r. w Warszawie. Był najmłodszym z trzech synów kupca Maurycego i nauczycielki Gustawy z Simonbergów. Rodzinie świetnie się powodziło – miała piękne mieszkanie w kamienicy w centrum Warszawy – w Al. Jerozolimskich pod numerem 93. W 1935 r. Kazimierz ukończył elitarne gimnazjum im. Mikołaja Reja, a zaraz przed wybuchem wojny wspomniane prawo na warszawskim uniwersytecie. Tam miał poznać innych bohaterów komunizmu – Hankę Szapiro-Sawicką, Janka Krasickiego i… swoją przyszłą żonę.

We wrześniu 1939 r. zaciągnął się do 44. Pułku Piechoty w Równem. Przed Sowietami uciekł do Lwowa, gdzie imał się różnych zawodów – był m.in. inspektorem domów akademickich Państwowego Instytutu Medycznego i administratorem w Państwowym Instytucie Krajoznawczym. W końcu nastąpił wymarzony dla Graffa dzień – po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej wstąpił do Armii Czerwonej, by później znaleźć się w szeregach LWP. Jako dowódca kompanii samodzielnej rusznic 3. pp. walczył pod Lenino. We wrześniu 1944 r. został ciężko ranny w walkach na warszawskiej Pradze. W prokuraturze wojskowej rozpoczął pracę w 1945 r. (dobrowolnie; do przełożonych pisał, że znalazł swoje miejsce w życiu). Podobno był inteligentny i dowcipny. Po serii morderstw sądowych w siedleckiem Kazimierz Graff awansował – w czerwcu 1946 r. został majorem. Już w grudniu został głównym oskarżycielem w sprawie poakowskiej organizacji zbrojnej – Konspiracyjnego Wojska Polskiego, dowodzonego przez legendarnego kpt. Stanisława Sojczyńskiego “Warszyca”. Dla dowódcy i jego żołnierzy domagał się wielokrotnych kar śmierci, które zostały następnie wykonane. “Warszyca” rozstrzelano 17 lutego 1947 r., na kilka dni przed wejściem w życie amnestii. Nie wiadomo, dlaczego tej sprawy nie dołączono w 2001 r. do aktu oskarżenia przeciwko Graffowi!? W sprawie “Warszyca” oskarżał również prokurator Czesław Łapiński (wcześniej “ciężko pracował” w innym Wydziale do Spraw Doraźnych – w Białymstoku, a następnie oskarżał “grupę szpiegowską” rotmistrza Witolda Pileckiego). Kilka lat temu dał się namówić na rozmowę o “tamtych tragicznych sprawach”: - Łódź i okolice to był mój teren, jako szefa tamtejszej prokuratury wojskowej. Na tym terenie działał Sojczyński, który po wojnie nie złożył broni, tylko brał udział w bratobójczych walkach, mordował bezbronną ludność, przedstawicieli władzy, pepeerowców. Kiedy aresztowano “Warszyca”, ludzie odetchnęli. Do pomocy w procesie przysłali mi z Warszawy Kazimierza Graffa mimo, że wcale o taką pomoc nie prosiłem. Widać chcieli, żeby sprawę poprowadził ktoś zaufany. Grupę Sojczyńskiego podzieliliśmy między siebie na pół. Graff “obsługiwał” tych od góry, ja mniejsze przewinienia i wnosiłem o kary od pięciu do dziesięciu lat więzienia.

“To nie ja mordowałem, tylko oni” W wolnej Polsce, poprzedniczka IPN – Główna Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu ustaliła, że skazanie Stanisława Sojczyńskiego było morderstwem sądowym. Konspiracyjne Wojsko Polskie zostało uznane za jednostkę walczącą o niepodległość kraju przeciwko sowieckiemu zniewoleniu.Kazimierz Graff odmówił rozmowy o procesie “Warszyca. - Wyjeżdżam na dłużej – oświadczył. – Wszystko znajdzie pan w aktach. Nie mam nic do dodania. – A zarzut o morderstwo sądowe? – To tylko sugestia. Kiedyś były inne oceny, teraz są inne. – Dla Stanisława Sojczyńskiego domagał się pan kilku kar śmierci… – Może to dużo, a może mało. Sprawę ocenią historycy. – Niczego pan nie żałuje? – Udziału w procesie “Warszyca” nie. Żałuję tylko, że w ogóle były takie sprawy, że mordowano ludzi. – Nie czuje się pan winny morderstwa? – … Po chwili słychać ściszony głos żony. Podpowiada, co Graff ma mówić. – Morderstwo? Przecież to nie ja mordowałem, tylko oni. – Kto? – Przepraszam, ale muszę już kończyć. - Kiedy przesłuchiwaliśmy Graffa w 1997 r., twierdził, że nie pamięta procesu “Warszyca”. Niewiele brakowało, aby zapomniał, że w ogóle pracował w sądownictwie – usłyszeliśmy przed laty w łódzkiej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, która prowadziła dochodzenie w sprawie zabójstwa Stanisława Sojczyńskiego. Za “Warszyca” Graff dostaje kolejny awans – we wrześniu 1949 r. zostaje zastępcą Naczelnego Prokuratora Wojskowego Stanisława Zarako-Zarakowskiego.

Bez słowa “przepraszam” Żona Kazimierza Graffa, Alicja – w czasach stalinowskich wicedyrektor Departamentu III Generalnej Prokuratury, w 1953 r. podpisała się pod pismem do naczelnika więzienia na Rakowieckiej, informującym o terminie wykonania wyroku śmierci na generale Auguście Emilu Fieldorfie “Nilu”. Podobnie, jak w przypadku “Warszyca”, był to mord sądowy. Kiedy po latach rodzina bohatera Polski Podziemnej napisała do niej list z prośbą o wyjaśnienie okoliczności śmierci gen. Fieldorfa, Graff nie odpisała. Do dziś nie odpowiedziała na pytanie: jak zginął legendarny szef Kedywu Komendy Głównej Armii Krajowej, ani na żadne inne pytanie o swoją przeszłość i rolę w stalinowskim systemie bezprawia. Nie zdobyła się na słowo “przepraszam”. Alicja Graff była zaangażowana nie tylko w morderstwo na gen. Fieldorfie. Nadzorowała również sprawę aresztowanego przez bezpiekę płk. Wacława Kostka-Biernackiego, zaufanego Józefa Piłsudskiego jeszcze z czasów legionowych. W piśmie z 19 listopada 1953 r. Graff wymieniała zarzuty wobec Biernackiego: “Od 1931 r. do 31 sierpnia 1939 r. w związku z wykonywaniem urzędu wojewody nowogródzkiego i poleskiego na terenie tych województw realizował politykę sanacyjnego rządu faszystowskiego dławienia rewolucyjnego ruchu mas pracujących miast i wsi oraz wynaradawiania ludności ukraińskiej i białoruskiej. (…) Nadzorował znajdujący się na podległym mu terenie obóz w Berezie Kartuskiej, będący zorganizowanym ośrodkiem wyniszczania działaczy ruchu robotniczego”. Dalej pani prokurator przywołała suche liczby: “Początek kary dnia 9.XI.1945 r., koniec kary 9.XI.1955 r. (…) pozostało do odbycia 2 lata więzienia [10 kwietnia 1953 roku Sąd Wojewódzki w Warszawie skazał Wacława Kostka-Biernackiego na karę śmierci, zamienioną potem na 10 lat więzienia, z zaliczeniem aresztu śledczego - TMP]“. Następnie Graff opisywała zachowanie i stan zdrowia więźnia: “Opinia Naczelnika Więzienia z września 1953 r. – negatywna. Z orzeczenia Komisji Lekarskiej z dnia 1.IX.1953 r. wynika, że skazany cierpi na przewlekły zniekształcający gościec stawowy, miażdżycę uogólnioną, zwyrodnienie miażdżycowe mięśnia sercowego, rozedmę płuc, padaczkę oraz że wskazana jest [przekreślone długopisem słowa: przedterminowe zwolnienie - TMP] przerwa na okres 1 roku z uwagi na chorobę przewlekłą, stale pogarszającą się”. Płk Wacław Kostek-Biernacki zmarł w maju 1957 r., niecałe dwa lata po odbyciu całej, 10-letniej kary w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Żyłby dłużej, gdyby nie mozolna praca “oficerów” śledczych. Miał tylko to szczęście, że śmierć dosięgła go na wolności.

Polityczne mielizny Funkcję zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego Kazimierz Graff pełnił do listopada 1951 r. Następnie, do 1968 r., kierował Prokuraturą Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Był znany z tego, że nagle, jako wysłannik wyższych czynników, pojawiał się na rozprawach sądowych. W trakcie jednego z takich procesów miejscowy prokurator po konsultacjach z nim oraz “korespondencji” przy użyciu podawanych pod stołem karteczek wniósł o jak najszybsze zakończenie rozprawy. Gdy sąd doszedł do wniosku, że sprawę należy jednak kontynuować, “płk Graff dał otwarcie wyraz niezadowoleniu z tej decyzji sądu, uciekając się nawet do osobistych uszczypliwych uwag”. Kazimierz Graff zasłynął jako współautor aktu oskarżenia w sprawie wspomnianego już generała Tatara i innych oficerów WP, mającej wykryć “imperialistyczny spisek w wojsku”. Pismo powstało na polecenie Bieruta. Zmarły kilka lat temu historyk wojskowości Jerzy Poksiński napisał, że akt oskarżenia “był dokumentem politycznym. Stanowił wykładnię merytoryczną i metodologiczną dla niższych szczebli machiny represyjnej państwa. Z tego względu przygotowaniem i zawartymi w nim treściami były zainteresowane najwyższe czynniki w państwie”. Najwyższe czynniki w osobach Bieruta i Bermana nie zaakceptowały jednak tez oskarżycielskich, uznając, że zawierają zbyt wiele “mielizn politycznych”, a niektóre fragmenty określono wręcz jako naiwne. Nad następną wersją oskarżenia pracowali już ludzie z departamentu śledczego MBP – Anatol Fejgin i Józef Goldberg-Różański. Po 1968 r., na fali antysemickich czystek, Kazimierz Graff został usunięty z prokuratury wojskowej i dwa lata później rozpoczął praktykę adwokacką. W 1997 r., na wniosek rodziny jednego ze straconych, został skreślony z listy adwokatów. Płk Kazimierz Graff od lat mieszka w centrum Warszawy, a ze względu na swoje “zasługi” do niedawna dostawał od państwa 4 tys. emerytury. Niemałe pieniądze za “służbę krajowi” otrzymywała również (prawdopodobnie otrzymuje do dziś) jego żona Alicja. Tadeusz M. Płużański

Kat Rzeszowszczyzny bez kary? Po wojnie, jako szef UB w Nisku i Krośnie katował AK-owców i wydawał ich na pewną śmierć w ręce NKWD, którego był agentem. Od 11 lat organa sprawiedliwości wolnej Polski nie mogą (a raczej nie chcą) osądzić Stanisława Supruniuka. Zamiast tego krwawy ubek działa w różnych lewackich stowarzyszeniach, nawołując do obalenia kapitalizmu w Polsce i na świecie oraz zastąpienia go komunistyczną dyktaturą na wzór Kuby. Obwieszony orderami, kpi sobie z sądów i swoich ofiar. Od 1999 r. kat Rzeszowszczyzny mógł się nawet pochwalić Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, wręczonym mu przez Kwaśniewskiego. “Prezydent wszystkich Polaków” wręczając Supruniukowi (i innym odznaczonym) krzyż w Pałacu Namiestnikowskim, mówił: “Jesteście wzorem odwagi i patriotyzmu, przykładem dla młodego pokolenia”. Postkomunistyczna “Trybuna” cytowała słowa głowy państwa: “Ojczyzna, Rzeczpospolita Polska, mówi Wam: dziękuję”. Po ujawnieniu skandalu Kancelaria Prezydenta RP napisała: “Przedłożony wniosek [Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych - spadkobiercy ZBoWiD-u; po 1989 r. Supruniuk odpowiadał w nim za "kontakty międzynarodowe" - TMP] przedstawiał zasługi położone w służbie państwu i społeczeństwu, które uzasadniały przyznanie orderu tej klasy. Możliwość odebrania orderu istnieje wtedy, jeżeli przyznający go został wprowadzony w błąd lub jeśli odznaczony popełnił czyn niegodny orderu lub odznaczenia. Przesądzić o tym może prawomocny wyrok sądu”. Kwaśniewski w końcu zreflektował się i odebrał ubekowi krzyż. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. O Supruniuku zrobiło się głośno, a ofiary rozpoznały w nim swojego kata (na dźwięk jego nazwiska do dziś dostają białej gorączki). Do Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu wpłynął wniosek o ściganie Supruniuka za zbrodnie przeciwko Narodowi Polskiemu. Podobnie było ze śledczym Głównego Zarządu Informacji Mikołajem Kulikiem, którego sprawa wypłynęła na szersze wody po tym, jak oskarżył o kłamstwo historyka, prof. Jerzego Poksińskiego. Proces Kulika nie zakończył się, gdyż ubol przeniósł się na tamten świat.

OPRAWCA Z SLD Kim jest Stanisław Supruniuk? Pochodzi z Podlasia. Gdy wybuchła wojna, nie miał skończonej szkoły powszechnej (później komunistyczni mocodawcy, doceniając jego służalczość i inteligencję, pomogli mu nadrobić braki). W latach 1942 – 1943 był nauczycielem w sowieckiej szkole (czy wtedy zwerbowało go NKWD?). Późniejszy okres jego działalności znamy z papierów ZBoWiD-u, który wymieniał “zasługi” Supruniuka:

1) przynależność do partyzantki sowieckiej (gen. Iwana Gregorowicza w okolicach Pińska), a potem Armii Ludowej (nazwane przez ZBoWiD “działalnością w ruchu oporu”), od lipca 1943 do sierpnia 1944,
2) służbę w LWP, październik 1944 – maj 1945,
3) walkę zbrojną o utrwalanie władzy ludowej, maj 1945 – kwiecień 1949.

Doprecyzujmy, kiedy zbliżał się radziecki front, oddział gen. Gregorowicza przeniósł się na Lubelszczyznę. Wyłoniono z niego trzy grupy: Leona Kasmana, do zadań specjalnych i oddział kadrowy, do którego przydzielono Supruniuka. “Zasługi” te stały się podstawą do przyznania Supruniukowi (w 1976 r.) uprawnień kombatanckich. Podczas uroczystej dekoracji w Pałacu Prezydenckim ubol nie miał już jednak tych uprawnień (czyżby prezydenckie służby nie wiedziały o tym?). W 1993 r. odebrał je, rządzony wówczas przez antykomunistów, Urząd ds. Kombatantów (dwa lata później NSA odrzucił skargę ubeka). Gdy do władzy doszedł SLD, urząd zmienił swój stosunek do utrwalacza. W końcu to “swojak” ze ZboWiD-u… Supruniuk został stałym bywalcem urzędowych korytarzy, opowiadając wszem i wobec historie swoich heroicznych czynów. Celu częstych wizyt nie krył, a nawet się z nim obnosił – chciał owe uprawnienia kombatanckie odzyskać. Tego jednak nie udało mu się załatwić (czasem trudno obejść kwestie formalne; ustawa kombatancka nie przewiduje uprawnień dla utrwalaczy), ale uzyskał więcej – zrozumienie i wsparcie (w końcu swój swego kryje). Jeszcze częściej zaczął się pojawiać w urzędzie, kiedy rządy ponownie objął SLD z ministrem Janem Turskim na czele. Nie tylko Kwaśniewski docenił zasługi oprawcy.

NIENAWIDZIŁ POLAKÓW O czym Supruniuk oficjalnie nie mówił? Ano o tym, że po wkroczeniu “wyzwolicielskiej” Armii Czerwonej należał do najbardziej gorliwych funkcjonariuszy “ludowej” władzy na Rzeszowszczyźnie. Z ramienia Sowietów organizował w Nisku najpierw MO, a potem Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, którego został szefem (następnie przeniesiono go na to samo stanowisko do Krosna). Swój krwawy plon rozpoczął już we wrześniu 1944 r., kiedy w ścisłej współpracy z NKWD aresztował kilkudziesięciu żołnierzy AK z oddziału Franciszka Przysiężniaka (ze względu na swój ojcowski stosunek do miejscowej ludności nazywanego “Ojcem Janem”). Następnie 70 z nich przekazał NKWD – zostali wywiezieni w głąb ZSRS. Taki los spotkał m.in. Stefana Sęka. Po przesłuchaniach Supruniuka trafił do obozu w Burowiczi. Co piąty wywieziony tam Polak pozostał na zawsze na “nieludzkiej ziemi”. Sęk miał szczęście – wrócił schorowany po półtora roku. To jedna z wielu “zasług w służbie państwu i społeczeństwu” Supruniuka, tyle tylko, że nie polskiemu, ale sowieckiemu. “Przyszłe pokolenia” na pewno docenią ten “wzór odwagi i patriotyzmu”. Na sumieniu (jeśli takie w ogóle ów utrwalacz posiada), Supruniuk ma również wielu innych “bandytów”. Na jego rozkaz aresztowano żonę Przysiężniaka. Kobietę, która była w siódmym miesiącu ciąży, ubecy wywieźli do lasu i zamordowali strzałem w plecy. 29 października 1944 r. aresztował, skatował i też przekazał NKWD Tadeusza Sochę, uczestnika akcji “Burza”, szefa Kedywu Armii Krajowej obwodu Nisko – Stalowa Wola. Sochę skazano następnie na osiem lat więzienia, ale dość niski (jak na ówczesne warunki) wyrok i tak nic nie znaczył, gdyż AK-owiec został zamordowany strzałem w tył głowy (razem z nim zginęło czterech członków komendy obwodu AK).
– Supruniuk nienawidził Polaków i Armii Krajowej. To bestia, szatan w ludzkiej skórze. Humer przy nim był aniołem – wspominał pułkownik Skarbmir Socha, brat Tadeusza Sochy, żołnierz AK, który w ubeckiej katowni w Nisku spędził po wojnie pół roku, a po “badaniach” Supruniuka dostał pourazowej padaczki, w III RP autor książki “Czerwona śmierć, czyli narodziny PRL-u” i oskarżyciel posiłkowy w procesie swojego oprawcy.Tak więc Supruniuk nie tylko wydawał Sowietom ludzi walczących o wolną Polskę, ale przedtem “przygotowywał” ich osobiście do wyjazdu “na białe niedźwiedzie”. Jego ofiary pamiętają, że na przesłuchania potrafił wzywać… 50 razy dziennie. Bił pałkami, rzemieniami lub kolbą karabinu. Wzorem i za przyzwoleniem szefa to samo robili jego podwładni. Na tym nie koniec. Supruniuk nie tylko katował złapanych przez siebie “bandytów”, ale naciskał na Sąd Garnizonowy w Przemyślu, żeby wydawał surowsze wyroki (na tych, których nie udało mu się wysłać do Sowietów, choć dodać trzeba, że czasem miał pretensje do Sowietów, że zabierają mu ludzi – chciał mieć wyniki, które idą tylko na jego konto). Władzę posiadał niemal absolutną, był faktycznym panem życia i śmierci na Rzeszowszczyźnie. Nie byłoby to możliwe bez sowieckich “pleców”.

Z MORDERCY DYPLOMATA W listopadzie 1944 r. Supruniuk podjął kolejną dużą akcję przeciw “bandom” – jego ludzie przeprowadzili pacyfikację Ulanowa i Prędzela, aresztując 171 AK-owców i sympatyków rządu RP w Londynie, którzy następnie zostali wywiezieni na Syberię. Niepodległościowe podziemie w Nisku i Krośnie (niezależnie od siebie) wydało na Supruniuka wyrok śmierci. Podjęte próby zamachów – w ramach akcji o kryptonimie “Morderca” – nie powiodły się jednak (w jednym z nich ubol został ranny w rękę).
Na początku 1947 r. biuro personalne Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie, w trosce o bezpieczeństwo Supruniuka, przeniosło go do Gdyni, na stanowisko zastępcy, a potem szefa miejscowej bezpieki. Tam dalej utrwalał władzę ludową, likwidując niepodległościowe organizacje, m.in. Ruch Oporu Armii Krajowej i Polską Armię Podziemną. To kolejne jego “zasługi położone w służbie państwu i społeczeństwu”, za które “Ojczyzna mówi: dziękuję”. W latach 50., w uznaniu zasług, został skierowany do Centralnej Szkoły Partyjnej im. Marchlewskiego, którą ukończył w 1954 r. Otworzyło mu to drogę do dalszej kariery, tym razem w komunistycznej dyplomacji. Po rocznej pracy w MSZ Supruniuk wyjechał na zagraniczne placówki. W latach 1955-58 i 1973-75 był kierownikiem wydziału konsularnego ambasady PRL w Berlinie, a w latach 1965-70 na tym samym, strategicznym stanowisku “spółdzielni »ucho«” w Pradze. W drugiej połowie lat 70. wrócił do Berlina, by zostać tam pierwszym sekretarzem Misji Wojskowej PRL. Awansował do stopnia pułkownika.

67 KOMUNISTYCZNYCH ZBRODNI W czerwcu 2000 r. Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu skierowała akt oskarżenia przeciwko Supruniukowi do Sądu Rejonowego w Nisku. Zebrane akta liczyły ponad tysiąc stron. Wydawało się, że przy tak ogromnej dokumentacji nie będzie kłopotów z pociągnięciem ubeka do odpowiedzialności. Sprawa jednak praktycznie stanęła w miejscu, kiedy prezydent Kwaśniewski (jak widać – czuwał nad Supruniukiem) przydzielił do jej “obserwacji” swojego prawnika Ryszarda Kalisza. W rezultacie sąd w ogóle odmówił rozpatrywania sprawy. Powstało pytanie: co dalej? Ostatecznie Sąd Najwyższy przekazał papiery do sądu w Warszawie. Uzasadnienie brzmiało: “z uwagi na dobro wymiaru sprawiedliwości”. To “dobro” pomogłoby może w przesłuchaniu oskarżonego, który mieszka w Warszawie (ekskluzywny ubecki blok przy ul. Koszykowej), ale już na pewno nie jego ofiar, mieszkających w Nisku, Krośnie, Rudniku i Łodzi. Zabieg był jednak przemyślany. W rzeczonym sądzie rejonowym (Wydział V) na rozpoznanie czekało wówczas kilka tysięcy spraw. Supruniuk mógł spać spokojnie. Na wszelki wypadek przedłożył jednak papiery, mówiące m.in. o nadciśnieniu tętniczym i zaawansowanej chorobie wieńcowej. Biegły sądowy orzekł, że może on uczestniczyć w rozprawach zaledwie trzy godziny w tygodniu, a po każdej godzinie należy zarządzić 10-minutową przerwę. W każdej chwili proces mógł zostać przerwany, jeśli tylko oskarżony poczułby się gorzej. Zdrowiem jego ofiar, a dziś świadków oskarżenia, oczywiście nikt się nie zainteresował. Szanse osądzenia emerytowanego pułkownika bezpieki odżyły, gdy śledztwo przejął rzeszowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej (wcześniej prokuratura nie chciała przekazać sprawy IPN-owi). Akt oskarżenia przeciwko Supruniukowi trafił do Sądu Rejonowego dla Miasta Stołecznego Warszawy. W 17 tomach akt udokumentowano, że popełnił 67 komunistycznych zbrodni. Wszystkie dotyczą znęcania się nad aresztowanymi członkami niepodległościowego podziemia. Za popełnione przestępstwa ubolowi grozi do 10 lat więzienia. W październiku 2004 r. media informowały, że wkrótce rozpocznie się proces kata Rzeszowszczyzny. I choć w końcu rzeczywiście się rozpoczął, trwa bez żadnego rozstrzygnięcia do dziś. Rozprawy, które odbywają się bardzo rzadko, są odraczane z powodu… złego stanu zdrowia oskarżonego. Tadeusz M. Płużański

07 maja 2010 Widać tunel, ale nie widać światła.. Pan profesor  Ryszard Bugaj, doradca zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, kiedyś członek Unii, że tak powiem- Pracy, o narodzinach elit PRL-u wyraził się następująco:” Sami się wspięli, po czym  wciągnęli za sobą drabinę”(???). No i dobrze, bo gdyby nie wciągnęli, to na górę powłaziłyby wszystkie łajzy.. A tak tylko niektóre.. Bo władza przyciąga,  a władza absolutna przyciąga absolutnie.. I dobrze, że wciągnęli drabinę! Dzisiaj żyjemy w układzie, w którym drabin nikt nie powciągał, więc na górę pcha się każdy kto ma polityczne układy.. I  pchających  się jest  coraz więcej. Magnesowość  władzy działa. Bandyci polityczni wpadli do sklepu i wymordowali samoobsługę- można byłoby posumować. A sklep był samoobsługowy. Z wielkim uśmiechem wysłuchałem  dywagacji pana Janusza Śniadka, komunisty ze związku socjalistycznego „Solidarność”, który opowiadał swoje wrażenia o sytuacji w Grecji.. Pan Janusz opowiada się za likwidacją szarej strefy w Grecji bo się strasznie rozpasała i ona jest przyczyną obecnej sytuacji. Gdyby wszyscy z szarej strefy płacili państwu greckiemu więcej, nie byłoby problemów obecnej doby.. Państwo ponad „obywatelami” greckimi.. Bo państwo jest ważniejsze od jednostki, choć jednostka była pierwotna wobec państwa.. A państwo dopiero wtórne.. Pan Janusz twierdzi również, że zabrakło dialogu z ludźmi pracy(???). Tak- bo z dialogu można zbudować dobrobyt, uszczelniając przy tym państwo- czytaj, zwiększając kontrole i represyjność. Można znacjonalizować  własność Greków.. Na jakiś czas problemy państwa biurokratyczno- rozdawniczego- zostaną rozwiązane.. Dopóki nie skończą się pieniądze.. A premier Papandreu twierdzi, że ramach reformy, trzeba podnieść podatki.. Żeby ratować zdobycze państwa socjalistycznego.. No pewnie! Najważniejsze są zdobycze socjalistyczne. Za socjalizm nawet warto umrzeć.. Socialismo o muerte.. Panu Januszowi Śniadkowi nie podoba się również to, że rząd  grecki zostawił  niepotrzebnie ulgi podatkowe, które powodują jeszcze bardziej zagmatwaną sytuację w Grecji. Bez ulg byłoby więcej pieniędzy dla greckiej biurokracji- to pewne. Ale czy to byłoby sensowniejsze? Wątpię! Im więcej pieniędzy  w rękach biurokracji- tym większy pożar finansowy.. Tragedia grecka, ale już nie Sofoklesa- trwa.. Za Sofoklesa  nikomu się nie śniło o socjalizmie.. Szara strefa jest skutkiem, a nie przyczyną.. Wysokich podatków- panie Januszu Śniadek, komunizujący związkowcu na tłustym etacie przewodniczącego.. Rozbudowy państwa, etatyzacji,  państwowego marnotrawstwa.. Człowieku, który w stanie wojennym redagował biuletyn” Kadłub”. W polskim  Kodeksie Karnym, nie wiem jak w greckim jest  zapisane:” Kto przemocą lub podstępem skłania inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia się własnym lub cudzym mieniem podlega karze do 5lat”. Pan Śniadek chciałby przemocą i podstępem, wymusić na podatnikach greckich,  żeby finansowali rozbudowę biurokratycznego i etatystycznego państwa, które właśnie pogrąża Grecję w odmętach socjalizmu. ”Gospodyni doiła krowę i ryczała wniebogłosy”- napisało błędnie dziecko kierowane błędną intuicją. To krowa ryczała wniebogłosy, a gospodyni jedynie doiła, tak jak greckie państwo doiło swoich podatników w walce o zdobycze socjalizmu.. To samo czeka wkrótce Hiszpanów, ale zanim to nastąpi, demokratyczny parlament w Barcelonie debatuje nad tym, czy tradycyjne hiszpańskie walki byków będą całkowicie zakazane w Katalonii(???). Po pierwsze zniszczyć tradycję i odciąć naród od przeszłości.. Po drugie zniszczyć przeszłość i wymazać ją z historii, a po trzecie zamazać historię teraźniejszością, tak,  żeby powstanie nowego człowieka według wzorów Haxleya  odbyło się możliwie bezboleśnie w pełnej nieświadomości Hiszpanów.. „ Nowy wspaniały świat” coraz bliżej.. Lewicowi ekolodzy i tzw. obrońcy praw zwierząt, czyli  konspiracyjna lewica, przez trzy lata zebrali ponad 127 000 podpisów w Katalonii pod projektem całkowitego zakazu walk byków. Ekologiczni obrońcy zwierzęcych praw, walki byków uważają za” bestialstwo i torturę zwierząt”… Taki mają pociąg ekologiczny. Znaleźli nawet sojuszników wśród lokalnych nacjonalistów, który domagają się większej niezależności Katalonii od Madrytu, a niektórzy nawet niepodległości.. W przypływie uczuć narodowych i antyhiszpańskich, pięć lat temu rada miejska Barcelony ogłosiła miasto” wolnym od korridy”, choć jej ówczesny burmistrz przestrzegał przed” potępianiem tych, którzy mówią innym od naszego językiem”. Wszyscy ci lewicowi eksperymentatorzy mają piekielne szczęście, że nie  żyje już wielki człowiek, obrońca hiszpańskiej tradycji, pogromca komunistów w  wojnie domowej 1936-39, generał Franco.. I dlatego tak pospiesznie niszczą wszelkie po nim  ślady. Na razie usuwają pomniki, potem będą wymazywać ze świadomości, a następnie kreować go jako faszystę.. Bo uratował Hiszpanię  siedemdziesiąt lat temu od komunizmu. Teraz komuno- socjalizm panoszy się w całej Hiszpanii i państwo zagrożone jest bankructwem, tak jak inne państwa typu socjalistycznego, gdzie więcej pobierających niż wytwarzających.. Błędem było przekazanie władzy królowi Janowi Carlosowi, któremu zamarzyła się demokracja… A który złamał przysięgę złożoną w 1969 roku.. Lata 1955-75 to - jak przyznają liberalni ekonomiści, to tzw. gospodarczy cud  Hiszpanii. Państwo stało się wolnorynkowe, niskopodatkowe antyetatystyczne.. Hiszpania się dynamicznie rozwijała a jej mieszkańcy bogacili.. I nie było demokracji, tak jak dzisiaj w Chinach Ludowych.. Na pogrzeb generała w Dolinie Poległych, w  1975 roku przyleciał nawet generał Augusto Pinochet Ugarte. On też  przygotował  Chilijczykom wolny rynek, niskie podatki i możliwość bogacenia się. Chile do dziś jest jednym z najbardziej wolnorynkowych krajów świata, mimo rządów socjalistów od wielu lat.. Teraz dopiero do władzy powrócił człowiek prawicy, miliarder, Sebastian Pinera który swojego czasu popierał generała Pinocheta.. Jest gwarancja normalności w Chile.. I jakoś postępowe media milczą na ten temat..  Chyba trzeba jechać do Chile, żeby się o tym dowiedzieć.. Natomiast bez problemu można się dowiedzieć o szwedzkiej  partii pod nazwą Inicjatywa Feministyczna, która na razie ma marginalne poparcie i nie ma posłów w parlamencie szwedzkim Riksdagu.. Ale wszystko przed nimi. Na razie lansują hasło, że feministki są lepsze w seksie(???). Jak mogą być lepsze, jak żyją ideologią wrogości wobec mężczyzn, jako największego zła tego świata I  mężczyzny, jako największego wroga kobiet.. To co mówić o seksie.. Chyba, że lewicowym feministkom chodzi wyłącznie o lesbijki.. Lesbijkom, pardon - feministkom szwedzkim  chodzi na razie o to, żeby zachęcić Szwedów do zapoznania się z ideologią tej partii i zagłosowania na nią w wyborach demokratycznych i parlamentarnych.. No cóż demokracja wszystko może: wystarczy przegłosować, że ślimak jest rybą, rabarbar owocem, a dwóch mężczyzn małżeństwem.. To dlaczego nie można przegłosować, że feministka-antykobieta kojarzy się z seksem? Komu się kojarzy temu się kojarzy.. Ale w demokracji wszystko jest  polityczne, ustawione na socjalizm i nienormalność.. - Synu, podobno chodzisz z naszą sąsiadką? - Tak. A masz coś przeciwko temu? - Nie, coś ty! Ja w twoim wieku też z nią chodziłem. I tak wygląda nienormalność.. WJR

Zusammen wmiestie "Gdy w mieście Manila dopadnę goryla, będzie to jego ostatnia chwila" - przechwalał się w 1975 r. Cassius Clay, wtedy już Muhammad Ali, przed walką z Joe Frazierem. Tak robią bokserzy dla dodania animuszu swoim kibicom i zdenerwowania przeciwnika. Ale Cassius Clay potrafił zirytować swoich rywali również w inny sposób. Podczas walki z Georgem Foremanem w Kinszasie perswadował mu w ringu: "Bracie, pogódźmy się; nie rób mi krzywdy, jesteś cięższy ode mnie". Ale kiedy Foreman opuszczał gardę, natychmiast go atakował. Kiedy zaś odpowiadał ciosami, Ali krzyczał: "Biją Murzyna!" - co podobno Foremana rozbrajało. Jednym ze sposobów ratunku dla boksera w opałach jest klinczowanie, to znaczy przyklejanie się do przeciwnika, który wówczas, z powodu zbytniego zbliżenia, nie jest w stanie zadać nie tylko mocnego, ale w ogóle żadnego ciosu. Taką taktykę w ostatnich tygodniach najwyraźniej obrał Jasnogród. Mądrość obecnego etapu podpowiada tamtejszym oficerom frontu ideologicznego, że teraz nie wolno "dzielić", ani - niech Bóg broni - "jątrzyć", bo przecież wszyscy musimy "być razem". Wszelką tedy krytykę piętnuje jako "język nienawiści", ale kiedy tylko przeciwnik choćby na chwilę się odsłoni, natychmiast uderza, przy czym jedne autorytety atakują na odcinku, że tak powiem - świeckim, podczas gdy inne - również na religijnym odcinku frontu ideologicznego. Słowem - "biją Murzyna". Wszystko zaś po to, by działającym na zlecenie strategicznych partnerów funkcjonariuszom starej-nowej razwiedki, a także licznym rzeszom jej konfidentów zapewnić możliwość spokojnego przetrawiania pożytków czerpanych z okupacji kraju i eksploatowania jego mieszkańców w naiwności swojej myślących, że z tą demokracją to wszystko naprawdę. Bo na nokautujące ciosy przyjdzie czas, ale dopiero na następnym etapie, kiedy już pojednamy się symetrycznie z obydwoma strategicznymi partnerami, którzy prawie na pewno nadzór nad naiwnym, ale przecież niesfornym tubylczym narodem powierzą starszym i mądrzejszym. Dlatego też "Gazeta Wyborcza" stara się jak może i nawet na użytek tubylców obmyśla już właściwe wzorce patriotyzmu. Skoro już wszystko w ogólnych zarysach zostało już zaprojektowane, korzystając z chwili wytchnienia przed kolejnym nawrotem politycznej wścieklizny, możemy rozejrzeć się trochę po świecie. Właśnie ministrowie finansów strefy euro rada w radę uradzili, żeby udzielić finansowej pomocy Grecji, która "nie była w stanie finansować swego zadłużenia", to znaczy wykupić od lichwiarzy swoich obligacji i zapłacić im procentów. Czas naglił, bo akurat 19 maja przypada termin wykupu obligacji za 9 mld euro, więc żeby uspokoić lichwiarzy, zwanych elegancko "rynkami", Międzynarodowy Fundusz Walutowy postanowił postawić do dyspozycji greckiego rządu 130 mld euro do 2012 roku, przy czym 30 mld Grecja dostałaby już w tym roku. Dzięki temu lichwiarze będą mieli czym obetrzeć sobie łzy i umaczane w melasie paszcze. Na wieść o tym w greckiej stolicy wybuchły gwałtowne rozruchy, których uczestnicy stanowczo sprzeciwili się wszelkim projektom oszczędnościowym rządu, obejmującym m.in. podwyższenie wieku emerytalnego. Najwyraźniej potomkowie przemądrego Odyseusza uważają, że skoro Niemcy już nie mogą wytrzymać bez imperium europejskiego, to niech im za to płacą. Inna sprawa, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie te miliardy euro tak czy owak wypłucze z powietrza, a konkretnie - z kieszeni wszystkich, również greckich europejskich podatników, które wydrenuje za pomocą inflacji zwanej również podatkiem emisyjnym. Bo kasyno gry wprawdzie wypłaca grającym wygrane, ale to ono wygrywa nawet z wygranymi. Jeśli wierzyć deklaracjom premiera Donalda Tuska, nasze państwo jest poza wszelkim podejrzeniem, podobnie jak za Edwarda Gierka, ale na wszelki wypadek pan minister Rostowski przygotowuje ustawę o kredycie z odwróconą hipoteką, dzięki której, jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, zarówno niemieccy wypędzeni, jak i starsi i mądrzejsi będą mogli zrealizować swoje względem nas roszczenia - być może nawet w ciągu najbliższych 15 lat. Do tego czasu musimy "być razem", no a później - też będziemy musieli. SM

Garaż na Grochowie i Parada Zwycięzców Im więcej czasu upływa od katastrofy w smoleńskim lesie, tym głośniej rozbrzmiewają wątpliwości. Coraz wyraźniej widać również, jak bardzo skompromitowały się polskie władze. Mało tego, tej kompromitacji nie ma końca. Skompromitował się premier Donald Tusk, przyjmując zaproszenie do Katynia na 7 kwietnia, tym samym pozwalając rozegrać swoją grę premierowi Federacji Rosyjskiej (i stając się narzędziem w jego rękach). Skompromitowało się Ministerstwo Obrony Narodowej, które odpowiadało za organizację wyjazdu 10 kwietnia, oraz służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo głowy państwa, generałów, parlamentarzystów i osób towarzyszących. Powszednieje przekonanie, wedle którego rząd firmowany przez Platformę Obywatelską oraz Polskie Stronnictwo Ludowe nie poradziłby sobie z organizacją wiejskiej potańcówki. Kompromituje się Prokuratura Wojskowa, potulnie godząc na rolę petenta, wyznaczaną jej przez Rosjan. Jak to sprecyzował Włodzimierz Cimoszewicz, zachowuje się ona "tak, jakby chodziło o włamanie do garażu na Grochowie. To jest niezrozumiałe."

CO ONI ROBIĄ? Jacek Trznadel w rozmowie z "Rzeczpospolitą" formułuje zarzut mocniej, przypominając, że Federacją Rosyjską "rządzi były agent KGB, członek klanu czekistów. Jego ojciec był w NKWD, a dziadek był kucharzem Lenina. Dziś jego potomek kieruje państwem o imperialnych ambicjach, państwem nieprzychylnym wobec Polski. To wszystko chyba wręcz powinno skłaniać do ostrożności, do braku zaufania do rosyjskich śledczych. Niestety, nasz rząd całkowicie ignoruje ten kontekst i rozpływa się nad rzekomo wspaniałą postawą Rosjan. (...) Żadne silne, suwerenne państwo nie pozwoliłoby sobie na to, co robią teraz z nami Rosjanie". W istocie. Oficjalnie nie wiemy niczego. W chwili, gdy piszę te słowa (4  maja) oficjalnie nie znamy nawet godziny, w której rozbił się samolot. Obserwujemy za to chaos organizacyjny, chaos decyzyjny, chaos kompetencyjny, a na dodatek totalny zanik odpowiedzialności u ludzi mieniących się przywódcami narodu. W istocie wygląda na to, że polskiego państwa już nie ma, chociaż ten i ów z decydentów, z jakichś bliżej nieznanych powodów, wstrzymuje się, by tę wieść Polakom zakomunikować. Tak czy owak, nie można pozbyć się wrażenia, iż los 38-milionowego kraju zależy dziś wyłącznie od instynktu samozachowawczego Polaków.

ZAPIS NASTROJÓW Z którym to instynktem, Bogu dzięki, najgorzej nie jest. Dowodem "Solidarni 2010", film Ewy Stankiewicz (poprzednio: "Trzech kumpli"). Dokument wyemitowany na antenie pierwszego programu telewizji publicznej zaowocował furią mainstreamu nie ze względu na zawartość, lecz z powodu zasięgu oraz emocji, które wywołał. Relacja, dokumentująca zachowania Polaków zintegrowanych wokół żałobnej symboliki, dowiodła, że wstrząs po tragedii w smoleńskim lesie nabrał charakteru zbiorowej refleksji, której potencjalnych skutków dla tożsamości narodowej Polaków nie sposób przecenić. Ewa Stankiewicz: "Nie roszczę sobie pretensji do całościowego uchwycenia procesu żałoby. Była to próba uchwycenia nastrojów i zarejestrowania - jak to odebrałam - pewnego zrywu społecznego, który dokonuje się na moich oczach. Była to też próba przywrócenia równowagi w jednostronnych relacjach medialnych z żałoby - całkowicie pomijających lęki i obawy społeczne, czy przyczyną katastrofy nie był zamach. Oraz próba oddania głosu ogromnej części społeczeństwa - która sama o sobie mówi, że od lat była dyskryminowana i upokarzana przez media". Dobrze powiedziane.

DNI KLĘSKI Tymczasem w najbliższą niedzielę świat obiegną obrazy z moskiewskiego placu Czerwonego. Warto więc przy tej okazji przypomnieć, że podczas II wojny światowej życie straciło ponad sześć milionów polskich obywateli. Oznacza to, że procentowo, w stosunku do ogólnej liczby ludności, straty w tkance biologicznej narodu były wśród Polaków największe na świecie. Polacy uczestniczyli w większości kampanii tamtej wojny. W zachodniej, północnej i południowej Europie, w Azji i w Afryce, a od końca 1943 roku także na europejskim froncie wschodnim. W maju 1945 roku Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie liczyły blisko 200.000 żołnierzy skupionych we wszystkich możliwych formacjach. Dodatkowo, ze wschodu szturmowało III Rzeszę kolejnych 400.000 Polaków. Jednocześnie, jak ktoś to słusznie ujął, na ziemiach polskich trwała już powojenna, nowa faza umierania: w łagrach i więzieniach NKWD oraz UB. Ósmy i dziewiąty maja 1945 roku uznawane są za dni, w których zakończyła się w Europie najkrwawsza z dotychczasowych konfrontacji militarnych. Mówi się, że są to "dni zwycięstwa". A przecież Polacy, jako pierwsi stawiający opór Niemcom, a następnie Rosjanom, bynajmniej nie odzyskali tego, o co od 1939 roku walczyli. Innymi słowy, Polska wojny nie wygrała, kończąc ją jako kraj zniewolony, z jedną trzecią przedwojennego terytorium oraz z ustrojem narzuconym przez totalitarnego sąsiada.

CZYJE ZWYCIĘSTWO? Już w 1942 roku brytyjski sztab generalny uznał, że bez Sowietów wojny wygrać się nie da. Zatem wszystko, co w tym przeszkadzało (wybuch wojny polsko-sowieckiej 17 września, kwestia odpowiedzialności za Katyń, zatarg o granice i niezawisłość), wcześniej czy później należało wyeliminować. Stąd właściwie już od konferencji Wielkiej Trójki w Teheranie, Polska stawała się "klinem wbijanym w drzewo koalicji" - jak o tym pisały brytyjskie gazety. A Rosjanie szybko zrozumieli, że Zachód nie będzie kruszyć kopii o Polskę. Od 1945 roku w kraju panoszył się terror, mordy, aresztowania, więzienia i zsyłki polskich patriotów, którzy przelewali krew w walce o ojczyznę. Setki tysięcy Polaków skazano na wygnanie. Większość nigdy do Polski nie wróciła. ...Takie to było zwycięstwo. Krzysztof Ligęza

Uwaga, uwaga, nadchodzi... Gazprom Mój tekst o polskim gazie łupkowym wywołał żywy odzew, choć jedynie zestawiał powszechnie dostępne informacje. O tym, że polski gaz niejednemu wierci w nosie, świadczą doniesienia  z ubiegłego tygodnia: minister spraw zagranicznych Sikorski przeprowadził w USA rozmowy z Chevronem "na temat eksploatacji gazu łupkowego w Polsce, szczegółów nie ujawniono", zaś szef Gazpromu, Miller (nie mylić z polskim politykiem komunistycznym z Łodzi), ogłosił nieoczekiwanie, że Rosja ma doświadczenie i technologię do eksploatacji gazu łupkowego i - tu cytat z konferencji prasowej - "jeśli macie gaz łupkowy, do idziemy do was". Rozumiem, że kontynuując sowieckie tradycje, Gazprom do Polski zawsze "czuje się zaproszony". Te dwa zdarzenia kreślą bieguny obecnego napięcia dyplomatycznego. Reakcja Rosjan jest z pewnością ciekawa, ponieważ można domniemywać, iż Moskwa ma informacje o polskich złożach strategicznych jeszcze ze starych czasów, zaś za PRL prowadzone były liczne wiercenia i badania geologiczne. Wiadomo, gdzie są łupki gazonośne, i wiadomo też prawdopodobnie, jakie jest ich nasycenie gazem. Nawiasem mówiąc, wiele osób, które z miną znawców wypowiadają się na ten temat okazuje zadziwiająco małą wiedzę na temat samej technologii eksploatacji łupków, zazwyczaj przyrównując to do znanej tu z Alberty niezwykle "brudnej" eksploatacji roponośnych piasków i łupków bitumicznych.

Gdzie Rzym, a gdzie Krym! Ropę z łupków eksploatuje się metodą kopania odkrywki - olbrzymiej dziury w ziemi - urobek transportowany jest ciężarówkami do zakładów, gdzie materiał miesza się z parą  - a następnie dokonuje ekstrakcji ropy z mieszaniny. Technologia poziomej eksploatacji gazu łupkowego jest o wiele ciekawsza. Jej wertykalna faza przebiega jak standardowe wiercenia gazowe - odwiert uszczelnia się betonem, aby nie dopuścić do skażenia wód głębinowych, następnie na odpowiedniej głębokości nad warstwą łupka  wiertło skręca powoli w bok, by ostatecznie zacząć   wiercić  poziomo. Tu znów następuje uszczelnienie płaszczem betonowym. W tak przygotowaną poziomą część odwiertu wprowadza się urządzenie do strzelania otworów i odpala ładunki wybuchowe, dzięki temu następuje perforacja rury i skały w pobliżu odwiertu. Następnie urządzenie do strzelania wycofuje się i pod bardzo wysokim ciśnieniem tłoczy w odwiert specjalnie dobraną płuczkę. Ciśnienie rozsadza łupek na 900 m, a przez szczeliny wychodzi gaz. Manewr można powtarzać, dokładnie "osuszając" łupek z gazu. Dzięki zastosowaniu takiej technologii w ostatnich kilku latach produkcja gazu ziemnego w USA wzrosła o 20 proc. i nadal rośnie. Nie są to więc opowieści o żelaznym wilku, lecz wiedza sprawdzona w działaniu. W większości specjalistycznych magazynów mówi się obecnie o Polsce jako o najbardziej obiecującym terenie eksploatacji gazu w Europie. Przepowiada się, że Polska będzie "nową Norwegią". Norwegia jest obecnie trzecim na świecie eksporterem gazu. Notabene, 60 proc. produkcji kontroluje Statoil, firma będąca w 70 proc. własnością norweskiego państwa. Resztę mają BP ExxonMobil i ConocoPhillips. Eksploatacja norweskiego gazu ruszyła w 1971 roku w dwa lata po odkryciu zasobów. To, że w Polsce jest gaz łupkowy nie ulega wątpliwości. Obecnie rozstrzyga się, kto go dostanie i na jakich zasadach. Można się obawiać najgorszego, ponieważ polskie państwo przypomina protektorat, na dodatek, dużym rzecznikiem interesów rosyjskiego gazownictwa są Niemcy, mające w Polsce duże wpływy gospodarcze, medialne i polityczne. Stąd też tak wielkie naciski dla zagwarantowania interesów Gazpromu i zawierania kontraktów z Rosjanami opiewających na dziesiątki lat i bajońskie sumy. Tymczasem właśnie z uwagi na gaz łupkowy i inne niekonwencjonalne sposoby eksploatacji można oczekiwać, iż mimo wzrostu energetycznego głodu państw Azji, cena gazu może spadać. Do tego dochodzi nadzwyczaj szybko uchwalana ustawa "Prawo geologiczne i górnicze", która zdaniem wielu prawników, jest niczym innym jak próbą rabunkowej prywatyzacji polskich bogactw naturalnych. Wychodzi na to, że polskie złoża (nie tylko gaz łupkowy) zostaną rozszabrowane na podobnych zasadach, jak to zrobiono z iracką ropą, po obaleniu Saddama, kiedy to również natychmiast "sprywatyzowano" złoża. Wypadki ostatnich tygodni pokazują, że Polakom powoli otwierają się oczy i poczynają dostrzegać jak zgrabnie przejechano im walcem po mózgach, jednocześnie zapuszczając węża do kieszeni. Wybory prezydenckie dają okazję do organizacji i mobilizacji. Oczywiście, że nie ugramy wszystkiego, ale być może zaczniemy budować ruch, być może wyłonieni zostaną nowi działacze, którym na sercu leży dobro Polski; być może ludzie, którzy czując się ubezwłasnowolnieni, zostawali na głosowanie w domach, ruszą do urn. Świat się zmienia i Polska się zmienia. Gaz łupkowy przyspiesza wypadki. Polska ponownie staje się terenem strategicznej rozgrywki. Nie dajmy się po raz kolejny zrobić w bambuko,  odsuńmy kompradorów od władzy. Jest to trudne, ale nie niemożliwe. Potrzeba tylko przedłożyć interes Polski nad własny. Bo interes Polski to najlepiej pojęty interes własny - nic nie daje większej radości niż  rodzina, dzieci i praca we własnym, dobrze rządzonym, zasobnym kraju. Polska może być takim państwem. Między innymi za sprawą bogactw, którymi Bóg nas obdarzył. Warto o to zawalczyć. Andrzej Kumor

Marzenia, świeczki i ogarek W kampanii prezydenckiej początek ostrego startu. 6 maja o godzinie 24.00 upłynął termin złożenia przez komitety wyborcze co najmniej 100 tysięcy podpisów, co jest warunkiem zarejestrowania kandydata przez Państwową Komisję Wyborczą ze wszystkimi tego konsekwencjami, zwłaszcza - przydziałem darmowego czasu antenowego w państwowej telewizji i radiu - co dla wielu kandydatów może być celem samym w sobie. Na trzy godziny przed upływem terminu wiadomo, że podpisy złożył Waldemar Pawlak, Grzegorz Napieralski, Andrzej Olechowski, Marek Jurek i niektórzy mniej znani kandydaci, zaś sensacją dnia stało się dostarczenie rekordowej liczby około 1700 tysięcy podpisów przez sztab wyborczy Jarosława Kaczyńskiego, który w ten sposób ponad dwukrotnie przebił sztab wyborczy Bronisława Komorowskiego, legitymujący się jedynie 700 tysiącami podpisów. Prawnego znaczenia nie ma to oczywiście żadnego, natomiast pokazuje kilka rzeczy jednocześnie. Po pierwsze - sprawność sztabu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego, a także - jego politycznego zaplecza. Po drugie - potwierdza przypuszczenia, że wahadło sympatii opinii publicznej wychyliło się wyraźnie w stronę Jarosława Kaczyńskiego, który w związku z tym - po trzecie - ma szanse na przejście do drugiej tury z Bronisławem Komorowskim. A w drugiej turze - na czyje głosy może liczyć Jarosław Kaczyński, a na czyje - Bronisław Komorowski?  Jarosław Kaczyński może liczyć na głosy, które w pierwszej turze zbierze Marek Jurek oraz część głosów zebranych przez Waldemara Pawlaka. Wprawdzie PSL jest w koalicji z Platformą Obywatelską, ale nie jest tajemnicą, iż ta koalicja jest małżeństwem z rozsądku i to w dodatku takim, w którym tzw. ciche dni zdarzają się dość często. Ale może też zebrać głosy tych wyborców, którzy niezależnie od sympatii partyjnych uważają, iż niebezpieczne byłoby oddanie Platformie Obywatelskiej pełnej kontroli nad państwem - co nastąpiłoby w przypadku zwycięstwa Bronisława Komorowskiego. Oczywiście ta pełna kontrola PO to tylko taki skrót myślowy; pełną kontrolę nad państwem polskim sprawują tajne służby, dobrze, jeśli tylko tubylcze - ale nie wszyscy wyborcy w takie spiskowe teorie wierzą, zwłaszcza, że "Gazeta Wyborcza" i powtarzający za nią Salon każdego wyznawcę spiskowej teorii uważa nie tylko za oszołoma i łajdaka, ale ostatnio, za sprawą gorliwości Jego Ekscelencji - nawet za grzesznika. A skoro nie wierzą, to mogą myśleć, że w przypadku zwycięstwa Bronisława Komorowskiego Platforma Obywatelska stanie się dyktatorem Polski, podobnie jak kiedyś PZPR - a taka ewentualność może skłonić ich do poparcia mniejszego zła, to znaczy - powierzenia urzędu prezydenckiego przedstawicielowi innej opcji. Bo Bronisław Komorowski może liczyć na głosy wyborców Andrzeja Olechowskiego i Grzegorza Napieralskiego. Warto jednak zwrócić uwagę, iż zbyt ostentacyjne poparcie SLD dla Bronisława Komorowskiego w II turze może w oczach części wyborców być dla niego pocałunkiem Almanzora. Wprawdzie smoleńska katastrofa połączyła obóz zdrady i zaprzaństwa z obozem płomiennych obrońców interesu narodowego braterstwem przelanej krwi - a w każdym razie w tym kierunku zmierzały przemyślenia pana posła Ryszarda Kalisza - ale nie wszyscy zaraz muszą się tym nastrojom poddawać i po staremu myśleć, że co komuna, to komuna. W każdym razie wybory będą miały charakter plebiscytu między Jasnogrodem a Ciemnogrodem - i w tym właśnie kierunku zmierza linia propagandowa razwiedki, Salonu i "Gazety Wyborczej". Chociaż wybory tubylczego prezydenta przedstawiane są jako najważniejsze polityczne wydarzenie, to wcale nie musi to być prawda, bo przecież na prawo i lewo od Polski świat nadal istnieje, a konkretnie - istnieją strategiczni partnerzy, którzy mają względem nas i naszego państwa swoje zamysły. Pośrednio zwrócił na to uwagę Jarosław Kaczyński, realistycznie akcentując w swoim przemówieniu nasze "prawo do marzeń o Polsce silnej, zasobnej i sprawiedliwej". Ano, marzyć wolno każdemu, kto by tam zabraniał ludziom marzyć, zresztą - nawet gdyby i chciał, to trudno byłoby mu to wyegzekwować. Marzyć zatem o Polsce silnej, zasobnej i sprawiedliwej będziemy mogli sobie do woli i nikt nam tego nie zabroni. Ale - jak śpiewał  Wojciech Młynarski - "miewamy często głupie sny, ale potem się budzimy i...". No i wtedy następuje bolesny powrót do rzeczywistości, którą niestety w przewidywalnym czasie będą coraz mocniej kształtowały uzgodnienia strategicznych partnerów, coraz mocniej ujmujących ster europejskiej polityki. Wskazują na to liczne znaki na ziemi, a właściwie jeden, o którym za chwilę. Żeby lepiej przybliżyć zrozumienie wymowy tego znaku, chciałbym przypomnieć historię opowiedzianą przez Adama Grzymałę-Siedleckiego o spostrzeżeniu poczynionym w miasteczku Prele, położonym w dawnych Inflantach Polskich. W początkach XX wieku miasteczko to było zaludnione w większości przez Żydów, więc pewnego wieczoru uwagę Grzymały-Siedleckiego zwróciła iluminacja, jaką prelowscy Żydzi urządzili w oknach swoich domów, niczym w piątek - a właśnie nie był piątek. Przygodny Żyd zapytany o przyczynę jarzących się w oknach świec, odpowiedział wymijająco, że to ot, tak sobie, żeby było jaśniej. I dopiero następnego dnia się okazało, że rewolucjoniści zamordowali onegdaj słynącego z niechęci do Żydów rosyjskiego ministra Plehwego i iluminacja w Prelach odbywała się najwyraźniej na cześć tego wydarzenia. Skąd jednak tamtejsi Żydzi wiedzieli o udanym zamachu, skoro radia jeszcze nie było, a wysyłanie depeszy mogło w tej sytuacji być jednak ryzykowne? Na to pytanie Grzymała-Siedlecki nie znalazł odpowiedzi, ale nie o to chodzi, bo ta ilustracja rzuca snop światła na inicjatywę, z jaką wystąpiła liczna grupa znanych osobistości. Chodzi o apel, by w dniu 9 maja w całej Polsce zapalić świeczki na grobach żołnierzy Armii Czerwonej, poległych i pochowanych na terenie Polski. Jest to dalszy ciąg inicjatywy objawionej w czasie żałoby po smoleńskiej katastrofie przez Jego Ekscelencję abpa Józefa Życińskiego, który w odpowiedzi na niesłychane objawy życzliwości i ze strony zwykłych Rosjan, i ze strony władz Federacji Rosyjskiej wezwał do roztoczenia opieki nad grobami żołnierzy radzieckich. Ten apel, powiedzmy sobie otwarcie i szczerze, służył nie tyle grobom, co zwróceniu uwagi na autora pomysłu, bo niezależnie od przyjaciół Związku Radzieckiego, których w Polsce jest znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać, i niezależnie od harcerzy, którzy opiekują się grobami, działa też rządowe BONGO, czyli Biuro Opieki nad Grobami Obcokrajowców, ale mniejsza już o to. Ważniejsze bowiem jest to, że apel, wraz z nazwiskami jego sygnatariuszy, ogłosiła "Gazeta Wyborcza", która nigdy nie zapomina o leninowskich przykazaniach dotyczących organizatorskiej funkcji prasy.  Wydaje się oczywiste, iż przedstawienie pełnej listy sygnatariuszy skierowane było do wiadomości rosyjskiej ambasady, a za jej pośrednictwem - do władz Federacji Rosyjskiej, jako swego rodzaju deklaracja lojalności nie tylko podpisanych osobistości, ale również środowisk - na wypadek dalszego zacieśnienia współpracy strategicznych partnerów przy ostatecznym rozwiązywaniu kwestii polskiej. Przede wszystkim apel podpisali prawie wszyscy wpływowi Żydzi, co stanowi dodatkową poszlakę, iż podczas rozmów, jakie w ubiegłym roku prezydent Miedwiediew przeprowadził z izraelskim prezydentem Peresem, sprawa utworzenia Żydolandu w ramach ostatecznego rozwiązywania przez strategicznych partnerów kwestii polskiej mogła zostać owocnie poruszona. Wskazuje na to również obecność pośród sygnatariuszy apelu prawie wszystkich znanych koniunkturalistów, co skłania do podejrzeń, że mogły zostać poczynione nawet jakieś ustalenia natury finansowej. Czy w przeciwnym razie apel w sprawie świeczek podpisywałby Andrzej Wajda? I wreszcie listę sygnatariuszy apelu w sprawie świeczek zamyka JE abp Józef Życiński, co sprawia, że i perspektywa ewentualnego utworzenia u nas Żywej Cerkwi też nabiera rumieńców, zwłaszcza w sytuacji, gdy niektórzy przedstawiciele hierarchii zostali właśnie  przez Salon surowo napiętnowani za pogrążanie się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych. SM

Esbek w sprawie TW Bolka Sygnatura akt: IC 1387/07 PROTOKÓŁ Dnia 15 kwietnia 2010 r. Sąd Okręgowy w Gdańsku I Wydział Cywilny w składzie następującym: Przewodniczący: SSO Urszula Malak Protokolant: st. sekr. sąd. Iwona Mrajska na posiedzeniu jawnym rozpoznał sprawę z powództwa: Lecha Wałęsy przeciwko: Krzysztofowi Wyszkowskiemu o ochronę dóbr osobistych i zapłatę Posiedzenie rozpoczęto o godzinie: 09.00 Zakończono o godzinie: 11.10 Po wywołaniu sprawy stawili się: Powód nie stawił się — zawiadomiony prawidłowo. Stawiła się jego pełnomocnik adw. Ewelina Wolańska — peln. w aktach. Pozwany nie stawił się — zawiadomiony prawidłowo. W jego imieniu stawili się pełnomocnicy: adw. Jolanta Strzelecka oraz adw. Agnieszka Iwaniuk — składa pełnomocnictwo. Stawił się świadek Janusz Stachowiak. Peln. pozwanego adw. Agnieszka Iwaniuk składa pismo procesowe — odpis doręczono peln. powoda. Peln. powoda oświadcza, iż w związku tygodniem żałoby strona powodowa rozważała możliwość ugodowego rozstrzygnięcia sprawy proponując, aby pozwany złożył przeproszenie jedynie do protokołu, ale w związku z nieobecnością pozwanego zawarcie takiego porozumienia nie jest jednak możliwe. Peln. pozwanego wnosi o odroczenie rozprawy z uwagi na fakt, że przedmiot rozprawy stanowi debatę polityczną. Peln. powoda oponuje powyższemu i jednocześnie wskazuje, że wobec nieobecności pozwanego zawarcie ugody nie jest możliwe. Peln. pozwanego podaje, iż pozwany przebywa za granicą i nie było możliwe nawiązanie z nim kontaktu celem omówienia propozycji ugodowej. Sąd postanowił:

1) oddalić wniosek o odroczenie rozprawy,

2) dopuścić dowód z zeznań świadka Janusza Stachowiak na okoliczność kontaktów z powodem.

 Staje świadek Janusz Stachowiak, pouczony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, okazuje dowód osobisty ANU 824883 wydany przez Prezydenta Miasta St. Warszawy — po okazaniu zwrócono, podaje: lat 64, emeryt, zam. Warszawa, nie karany, obcy, za zgodą stron bez przyrzeczenia zeznaje: wiem w jakiej sprawie zeznaję. Od 01.11.1968r. byłem zatrudniony w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku w pionie SB. Pracowałem tam do roku 1975r. Nie miałem bezpośrednich kontaktów z powodem i nawet go bezpośrednio nie znałem. Miałem kontakt z nazwiskiem powoda od strony dokumentacyjnej. Ja wówczas pracowałem nie cale dwa lata w służbie w grudniu 1970r. Jako młody funkcjonariusz wykonywałem zadania polegające na formułowaniu dokumentacji z prowadzonych rozmów z zatrzymanymi osobami z wydarzeń grudniowych, jak również wykonywałem techniczne opracowania dokumentacji pozyskanych źródeł informacji. Z nazwiskiem powoda zetknąłem się po raz pierwszy w dniu rozmowy pozyskaniowej jaka odbyła się w gmachu przy ul. Okopowej 9, a następnie po świętach Bożego Narodzenia w trakcie opracowywania dokumentacji nowo pozyskanego TW ps. „Bolek". Moje zadanie polegało na tym, że otrzymałem pierwszą informację pozyskaną w trakcie rozmowy pozyskaniowej - zobowiązanie, które nie było typowym, zobowiązaniem do współpracy, ale zobowiązaniem do zachowania w tajemnicy faktu udzielania pomocy SB i podpisane było „Lech Wałęsa — Bolek". Te dokumenty otrzymałem od pracownika, któremu bezpośrednio podlegałem, tj. nieżyjącego już, a będącego wówczas kapitanem - Zenona Ratkiewicza. Z dokumentów jakie otrzymałem wynikało, że TW „Bolek" został pozyskany wspólnie przez kapitana Henryka Rapczyńskiego z Olsztyna i kapitana Edwarda Graczyka z tej samej jednostki. Na postawie tych dokumentów musiałem dokonać tzw. procesu opracowania źródła polegającego na zleceniu przeprowadzenia wywiadów środowiskowych w miejscu obecnego zamieszkania, poprzednich zamieszkań, sprawdzenia w kartotekach operacyjnych milicji WSW i służby, i tego dokonywałem. W trakcie sprawdzeń otrzymałem z zarządu WSW w Warszawie informację, że Lech Wałęsa figuruje jako były tajny współpracownik WSW. W związku z tym wystosowałem pismo do tej jednostki, tj. jej archiwum skąd otrzymałem kartę ewidencyjną źródła. Nie pamiętam jaki pseudonim tam był określony. W każdym razie była to karta koloru morskiego, formatu A4. Były tam wszystkie dane żołnierza służby zasadniczej oraz dane dot. przebiegu współpracy ze źródłem, tj. data pozyskania, kto pozyskał, w jaki sposób, przebieg krótki współpracy, data i powód zakończenia współpracy. W związku z tym, że ten dokument musiałem bezwarunkowo zwrócić do WSW sporządziłem notatkę z przeglądu tego dokumentu, tj. w sumie opisałem cały dokument. To była sprawa WSW. Z notowań operacyjnych prowadzonych przez Centralę - Biuro C, tj. archiwum milicyjne rejestracji wynikało, że Lech Wałęsa figuruje również jako byłe źródło informacji. Nie pamiętam dokładnie miejsca, ale chodzi chyba o rejon Lipna, tj. jedna z jednostek tego rejonu zarejestrowała Lecha Wałęsę jako byłe, krótkotrwałe źródło informacji. Również do tej jednostki wystąpiłem z prośbą o przekazanie dokumentów jakie na ten temat posiada; Otrzymałem krótką półstronnicową informację, że Lech Wałęsa został pozyskany jako osobowe źródło informacji w celu wykrycia nagminnych kradzieży sprzętu w Państwowym Ośrodku Maszynowym. Jednak z uwagi na niechęć do współpracy po kilku nieefektywnych spotkaniach współpraca została rozwiązana. Dokumenty WSW i ten włączyłem do teczki personalnej TW. Na tym te kwestie zostały zamknięte. W okresie od pozyskania czyli od trzeciej dekady grudnia 1970 do końca czerwca 1971 spotkania ze źródłem odbywali pracownicy, którzy dokonali pozyskania czyli kapitan Rapczyński i kapitan Graczyk. W spotkaniach tzw. kontrolnych uczestniczył szef grupy stoczniowej - kapitan Wojtalik. Na jednym spotkaniu w hotelu „Jantar" wziął udział pierwszy zastępca szefa służby - pułkownik Jaworski. Ten fakt, że był pułkownik Jaworski odnotowałem, gdyż sekretarki robiły kanapki, kupowały alkohol i miały dostarczyć to do pokoju, a ja robiłem zakupy. Następnie od lipca 1971r. po odejściu pracowników z Olsztyna czyli Rapczyńskiego i Graczyka otrzymałem od ówczesnego naczelnika wydziału - pułkownika Kujawy polecenie przejęcia źródła do obsługi. Z uwagi na to, iż posiadałem bardzo dużo źródeł informacji nie byłem w stanie sam spotkać się ze wszystkimi, decyzją Komendanta Wojewódzkiego zostały utworzone etaty tzw. rezydentów. Byli to emerytowani funkcjonariusze, którzy obsługiwali przydzielone im źródło i przekazywali mi wyniki tych spotkań. Od tego czasu miałem bezpośredni kontakt i prowadziłem bezpośrednio teczki pracy oraz personalną TU7 ps. „Bolek". Mój kontakt z teczkami TW ps. „Bolek" trwał do 1974 r. kiedy to odszedłem z sekcji stoczniowej. Przed odejściem musiałem dokonać oceny i uporządkowania wszystkich materiałów, sporządzić charakterystykę źródła, ocenić wyniki pracy, przekazane źródłu środki pieniężne. W trakcie wykonywania tych czynności stwierdziłem, że TW ps. „Bolek" faktycznie intensywnie współpracował ze Służbą około 3-4 miesięcy. Później zaczął unikać spotkań, jednakże doraźnie odbywały się. Dokonałem również obliczenia środków pieniężnych jakie zostały wypłacone TW ps. „Bolek" i z tego co pamiętam w okresie od grudnia 1970 do czerwca 1971 r. pobrał od Służby jako wynagrodzenie kwotę ponad 20.000 zł, przy średniej pensji stoczniowca około 1600 zł, z tym, że z tej kwoty czyli około 12.000 — 15.000 zł została mu przekazana w okresie pierwszych dwóch miesięcy współpracy. Po opracowaniu wszystkich dokumentów teczki te przekazałem do archiwum lub pracownikowi, który przyszedł na moje miejsce, tego już dokładnie nie pamiętam. Po przekazaniu tych teczek tj. od 1974r. nie miałem nigdy więcej z nimi do czynienia. Tym źródłem zajmował się rezydent o pseudonimie „Madziar", a był to emerytowany funkcjonariusz służby Józef Dąbek, zam. w Gdyni. Na pytanie pełn. pozwanego adw. Strzeleckiej: jeśli chodzi o spotkanie z panem Jaworskim to wiem tyle, że sekcja stoczniowa to był pokój wielkości sali rozpraw w której stały biurko przy biurku i my wszyscy wiedzieliśmy kto co robił. Spotkanie kontrolne z pułk. Jaworskim miało miejsce z uwagi na to, że był to okres zbliżania się drugiej fali strajków, tj. 19-20 stycznia 1971r. TW ps. „Bolek" był oceniany jako źródło bardzo wartościowe, perspektywiczne, również wchodził w skład tworzonego Komitetu Strajkowego do planowanego strajku na 19-20 stycznia. W związku z tym, że był wysoko oceniany i zaangażowany w swoją pracę, pułkownik postanowił bezpośrednio porozmawiać z nim na temat ewentualnej możliwości zapobieżenia lub ograniczenia mających nastąpić strajków. W czasie   tego spotkania  z pułk. Jaworskim TW ps. „Bolek" otrzymał jednorazowo 1500 zł wynagrodzenia. Na podstawie opracowanych dokumentów nie miałem żadnych wątpliwości, że TW ps. „Bolek" to Lech Wałęsa. Jak wspomniałem, ja prezydenta Wałęsy w ogóle nie spotkałem a miałem do czynienia tylko z jego nazwiskiem w dokumentach. Nazwisko „Lech Wałęsa" nigdy, nigdzie więcej się nie przewinęło w czasie mojej pracy w sekcji stoczniowej w Gdańsku.

Na pytanie pełn. pozwanego. A. Iwaniuk: mówiąc o intensywnej współpracy oraz zaangażowaniu opierałem się na dokumentach, które musiałem przeczytać przejmując źródło w lipcu 1971r. Każde źródło w teczce pracy ma grafiki odbywanych spotkań. Spotkania z TW ps. „Bolek" w pierwszym okresie odbywały się bardzo często, tj. kilka razy w tygodniu a nawet w jednym przypadku 2-3 razy dziennie, również przekazywane informacje o działalności Komitetu Strajkowego jaki tworzył się w styczniu 1971r. i jako ostatni element wartości źródła to wysokie kwoty wynagrodzeń na jakie kierownictwo Wydziału a nawet Służby w Gdańsku musiały wyrażać zgodę. Co do wszystkich osobowych źródeł informacji dokumentacja była opracowywana w ten sposób, z tym, że w dokumentacji znajdował się kwestionariusz kandydata na tajnego współpracownika, który należało wypełnić przed przystąpieniem do pozyskania. Wypełnienie tego kwestionariusza, zebranie tych informacji jakich on wymagał dawał rękojmię, że o człowieku wiemy prawie wszystko i możemy przystąpić do zaproponowania współpracy. Kwestionariusz ten wypełniał pracownik, który chciał pozyskać źródło. W przypadku wydarzeń grudniowych, gdy źródła były w sumie pozyskiwane bez żadnych opracowań tylko po sprawdzeniu podstawowym w kartotekach operacyjnych, kwestionariusze te były wypełniane po fakcie pozyskania. Kwestionariusz tajnego współpracownika TW ps. „Bolek" wypełniłem osobiście. Wymogi naszej pracy były takie, że pozyskane źródło informacji powinno sporządzać  osobiście informacje dla Służby i podpisywać je wybranym przez siebie pseudonimem. Jednakże od tej praktyki były odstępstwa, gdy np. nie było możliwości sporządzenia przez źródło informacji tj. kiedy źródło podawało informacje w trakcie spaceru na ulicy, wówczas pracownik pisał notatkę z odbytego ze źródłem spotkania. Tak było też w przypadku Lecha Wałęsy z uwagi na bardzo poważne jego kłopoty w pisaniu, tj. pisał bardzo niewyraźnie i pisanie sprawiało mu wówczas trudności. Informacje pisał pracownik go obsługujący bezpośrednio i na większości z nich „Bolek" podpisywał się pseudonimem. Spotkania do czerwca były prowadzone w większości w hotelu „Jantar", w którym zamieszkiwali pracownicy Służby z całego okręgu i milicji. Wówczas była możliwość sporządzenia notatki i jej podpisania. Na pytanie Przewodniczącej: widziałem jedną notatkę pisaną odręcznie przez TW „Bolek" i to zobowiązanie o którym mówiłem na początku. Na pytanie pełn. pozwanego, adw. Iwaniuk: również pokwitowania wynagrodzeń na początku były sporządzone przez TW ps. „Bolek" i podpisywane pseudonimem „Bolek". Później natomiast zdarzały się również pokwitowania sporządzane charakterem pisma pracownika wypłacającego z tym, że podpis „Bolek" musiał być dokonany osobiście przez źródło. Nie pamiętam czego dotyczyła odręczna notatka sporządzona przez TW „Bolek". Pochodziła ona z dnia pozyskania, tj. pomiędzy 15 a 17 grudnia 1970r. Wtedy TW ps. „Bolek" został pozyskany taktycznie a rejestracja miała miejsce 28 lub 29 grudnia 1970. Informacja ta miała objętość około 1/3 strony A4. Na pytanie pełn. pozwanego adw. Strzeleckiej: Lech Wałęsa nie był zmuszony do tej współpracy, podjął ją dobrowolnie jeśli można określić dobrowolnością wynik dwugodzinnej rozmowy pod presją w nocy. Nie było żadnych nacisków, gróźb  ani szantaży.  Znane mi są przypadki kiedy osoba, którą chciano pozyskać do współpracy odmawiała.  Osobiście miałem wiele takich przypadków. Osoby z którymi ja miałem do czynienia nie były przeze mnie nigdy szantażowane, nie groziłem im i osoby, które mi odmówiły nie ponosiły z tego powodu  żadnych konsekwencji. Nie mogę brać odpowiedzialności za to co działo się w innych przypadkach. Wiem natomiast, że takie fakty miały miejsce, ale nie w tym przypadku. Pozyskanie Lecha Wałęsy miało miejsce między 15 a 17 grudnia 1970 natomiast został przywieziony autobusem z hotelu robotniczego na ul. Tuwima. Tym autobusem przewieziono około 30 stoczniowców i ze wszystkimi były prowadzone rozmowy. Jakie były wyniki pozostałych rozmów tego nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że w tym wypadku rozmowa  zakończyła się pozyskaniem. Lech Wałęsa był już tajnym współpracownikiem kiedy wraz z robotnikami, na ich czele szedł pod gmach Komendy Wojewódzkiej. Prostuję: nie był jeszcze wtedy tajnym współpracownikiem, bo Komitet spłonął 15 grudnia. Po spaleniu Komitetu miała miejsce ta akcja z przywozem pracowników - stoczniowców z hotelu autobusem, w tym Lecha Wałęsy. Wałęsa został zatrzymany w czasie ataku na Komendę Milicji a nie w czasie ataku Komitet Wojewódzki. Na pytanie pełn. powoda: ja to wiem z relacji kolegów, którzy dokonywali pozyskania. Ja nie byłem przy tym obecny. Było to w Komendzie. Byli przy tym obecni ci dwaj pracownicy oraz kierownik wydziału. Wiem, o tym także z dokumentów o których mówiłem. Widziałem własnoręcznie sporządzony dokument o treści „Niniejszym zobowiązuję się do zachowania w tajemnicy udzielania współpracy  Służbie Bezpieczeństwa. Lech Wałęsa." I pod spodem „Bolek". Był to dokument własnoręcznie sporządzony. Zaczynał się Gdańsk, dnia...". Ten dokument znajdował się w teczce personalnej, którą wraz ze wszystkimi pokwitowaniami i informacjami jakie uzyskano przekazałem odchodząc do Komendy Wojewódzkiej w Elblągu. Te dokumenty, tj. informacje z przebiegu pozyskania sporządzone przez funkcjonariuszy, krótka informacja własnoręcznie napisana przez TW ps. „Bolek" tj. ta 1/3 strony o której mówiłem wyżej, dokumenty sprawdzające: szyfrogram i karta EL5 - te trzy dokumenty otrzymałem spięte razem z zadaniem przygotowania teczki TW ps. „Bolek" dla obsługujących go pracowników. Otrzymywałem od rezydenta notatki ze spotkań z TW ps. „Bolek" i pokwitowania w latach 1971 — 1974. Na pokwitowaniach znajdował się odręczny podpis „Bolek". Jak chodzi o przywiezienie stoczniowców to dla mnie była to wówczas sprawa śmieszna, ponieważ jeden funkcjonariusz o rocznym stażu dostał do pomocy jednego milicjanta. Autobusem pojechali do hotelu i przywieźli 30 stoczniowców, jako zastaw musieli zostawić dokumenty, dowody osobiste. Na wypadek gdyby do 24 — tej nie wrócili stoczniowcy, to zagrożono, że pozostali w hotelu stoczniowcy upomną się w miejscu zamieszkania funkcjonariuszy. W trakcie rozmowy funkcjonariusze którzy pozyskiwali Lecha Wałęsę co chwilę wychodzili i relacjonowali przebieg rozmowy. Wówczas rozmowa z Wałęsą była rozmową priorytetową, ponieważ był on oceniany jako najlepszy kandydat na źródło informacji z grupy, która została przywieziona. Pracownicy ci wychodzili na papierosa i przy okazji relacjonowali nam przebieg rozmowy. Jedno z końcowych wyjść kapitana Rapczyńskiego zakończyło się tym, że powiedział „mamy go, przysiągł nam na krzyżyk, że będzie lojalny i będzie współpracował", ła żadnego dokumentu dotyczącego TW „Bolek", zresztą dotyczącego w ogóle pracy z Komendy nie wziąłem, nie sporządziłem sobie też żadnych notatek dla własnej pamięci. Natomiast bardzo często szczególnie po roku 80-tym z byłymi kolegami, szczególnie z jednym tj. kapitanem Rapczyńskim rozmawialiśmy. Po 80 — tym roku gdziekolwiek byłem, pracowałem w MSW, studiowałem w Akademii Spraw Wewnętrznych i jeżeli rozmowa schodziła na temat Lecha Wałęsy    to mówiłem, że był to TW. Nigdy tego nie ukrywałem. W czasie procesu lustracyjnego ja tego nie ujawniałem i nie zamierzałem ujawniać. Pamiętam fakt, że czytając informacje w Internecie dowiedziałem się o kłopotach prawnych pana Wyszkowskiego i pani Walentynowicz i wówczas coś pękło we mnie i wysłałem e — maile, że jeżeli potrzebują z mojej strony pomocy to jestem gotów świadczyć w sądzie. Nie pamiętam dokładnie daty, ani w którym roku to było. Zgłosiłem się do pana Wyszkowskiego z momentem kiedy dowiedziałem się o procesie pana Wyszkowskiego wytoczonym przez Lecha Wałęsę, za stwierdzenie, że był źródłem TW ps. „Bolek". Odnośnie pani Walentynowicz nie było żadnego procesu. Nie zgłosiłem tych informacji w trakcie procesu lustracyjnego ponieważ nie chciałem się mieszać w te sprawy. Wiedziałem o niszczeniu dokumentów jakie miało miejsce, jak również o fakcie, że koledze z Gdańska Jerzemu Frączkowskiemu dla odzyskania posiadanych przez niego informacji spreparowali sprawę o handel środkami promieniotwórczymi. W związku z rym bałem się i nie chciałem się mieszać, bo uważałem, że im dalej będę od tego tym lepiej. Każda informacja była napisana własnoręcznie przez pracownika, na pierwszych informacjach był pod informacją sporządzoną przez pracownika własnoręczny podpis TW ps. Bolek". Wszystkie informacje były następnie przepisywane na maszynie, w 4 lub więcej egzemplarzach do spraw obiektowych oraz do teczki pracy. W teczce pracy znajdowały się oryginalne dokumenty sporządzone przez pracownika oraz maszynopis z każdego spotkania.

Peln. powoda okazuje świadkowi maszynopis notatki. Świadek dalej: wyglądało to w ten sposób. Na pytanie pełn. pozwanego adw. Strzeleckiej: jak byłem na studiach to o tym, że Lech Wałęsa to był TW „Bolek" wiedzieli wszyscy moi koledzy z grupy na Akademii Spraw Wewnętrznych jak i współpracownicy w MSW. Ja osobiście wiedziałem, że po 4 miesiącach Wałęsa zaczął się wycofywać i wiedziałem w związku z tym, znając jego charakter oraz zachowania na terenie stoczni, że żadnego podejścia do niego nie będzie, bo to nic nie da. Nie wiem jak oceniały to inne środowiska. Na pytanie peln. pozwanego adw. Iwaniuk: sprawa obiektowa „Jesień 70" była prowadzona na wydarzenia grudniowe i do niej spływały informacje. Dokumentacyjnie prowadziłem to ja i do mnie z całej Służby spływały informacje, które umieszczałem w sprawie obiektowej, opisywałem je, osobiście prowadziłem kronikę całych wydarzeń grudniowych na Wybrzeżu i w efekcie ja osobiście tą sprawę złożyłem w archiwum. W naszym wydziale III w sekcji stoczniowej były prowadzone dwie sprawy obiektowe, tzn. sprawa obiektowa kryptonim „Arka", która dot. Stoczni Gdańskiej im. Lenina i wszystkiego co się działo na stoczni. Obejmowała również wszystkie źródła zatrudnione w stoczni, oceny tych źródeł i planowane przedsięwzięcia i ich wyniki. Druga sprawa kryptonim „Jesień 70" prowadzona była również w naszym wydziale i naszej sekcji z uwagi na to, że asumpt do wszystkich działań i protestów wychodził ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina, przedstawiciele innych zakładów uzgadniali z Komitetem Strajkowym Stoczni Lenina swoje działania. Jak wcześniej mówiłem każda istotna informacja uzyskana od źródła uzyskana w okresie wydarzeń grudniowych oprócz teczki pracy źródła przekazywana była do sprawy obiektowej „Arka" i „jesień 70". To samo dotyczyło informacji TW ps. „Bolek". Na pytanie peln. pozwanego, adw. Strzeleckiej „czy sprawy „Arka" oraz „Jesień 70" mogły być też  przedmiotem  zainteresowania Służb Bezpieczeństwa ZSRR ?". Pełn. powoda wnosi o uchylenie tego pytania. Pełn. pozwanego wskazuje, że jeśli tak było to być może dokumenty te znajdowały się także w ZSRR. Świadek na pytanie Przewodniczącej: nie zetknąłem się w czasie pracy z sytuacją abyśmy przekazywali dokumenty dot. „Arki" i „Jesień 70" do ZSRR. Na pytanie peln. powoda: w mojej obecności TW „Bolek" nie składał żadnego podpisu. Na pytanie peln. pozwanego: ja nie mam żadnych powodów aby wątpić w autentyczność popisu TW „Bolek" ani w to, że był to Lech Wałęsa. Peln. powoda w terminie 14 dni ustosunkuje się do pisma procesowego złożonego przez stronę pozwaną. Przewodnicząca stwierdza, iż IPN złożył Sądowi dokumenty w odpowiedzi na zapytanie z grudnia 2009r. Sad postanowił:

1) Rozprawę odroczyć do dnia 06.07.2010r. godz. 11.00 sala 229.

2) Pełnomocnicy stron o terminie zawiadomieni, przy czym peln. powoda zakreślono termin 14 dni na ustosunkowanie się do pisma procesowego strony pozwanej złożonego na dzisiejszej rozprawie.

3) Decyzję w przedmiocie wniosków dowodowych podjąć na posiedzeniu niejawnym.

4) Zawiadomić powoda i pozwanego.

Jak Ikar z Dedalem Rok temu rozbił się podczas lądowania w Amsterdamie samolot Boeing 737-800 Tureckich Linii Lotniczych. Zginęło 9 osób, w tym wszyscy piloci i nawigator. Holenderska Komisja Bezpieczeństwa (HKB) ogłosiła ostatnio wyniki dochodzenia - bezpośrednią przyczyną był niesprawny wysokościomierz, który w trakcie lądowania, poprzez automatycznego pilota zbyt wcześnie zmniejszył dopływ paliwa do silników. Samolot osiągnął “moment wstrzymania” gdy prędkość jest zbyt wolna, maszyna traci stabilność i zaczyna spadać. Piloci wyłączyli automat i ręcznie dodali gazu, ale było już za późno. HKB krytykuje kontrolę lotów za nieodpowiednie naprowadzanie samolotu na pas, ale uważa, że piloci też popełnili błąd. Ostrzeżono ich o przekroczeniu granicy 150 m, kiedy niestabilne samoloty muszą zaprzestać lądowania. Turcy zakwestionowali raport HKB, nie zgadzają się z obarczaniem winą pilotów. Od prawie miesiąca polski rząd zastanawia się jak zareagować na rosyjskie oskarżenia polskich pilotów o spowodowanie katastrofy pod Smoleńskiem. Gdyby zareagował, padłaby teza o wywieraniu presji przez Lecha Kaczyńskiego. Anemiczne perspektywy wygrania wyborów przez Bronisława Komorowskiego nie skłaniają do pochopnego pozbywania się atutów czarnego PR. Tym razem by wygrać, dowody trzeba pochować nie tylko babciom. Wczoraj rozbiła się polska Wilga, którą leciał Nigel Farage, europoseł reprezentujący United Kingdom Independence Party. Z samolotu została kupa złomu, ale pilot i Nigel Farage przeżyli. Parę miesięcy temu Jerzy Buzek Marszałek Parlamentu Europejskiego, ukarał Nigela Farage grzywną 10 tysięcy Euro, za określenie Prezydenta Unii Europejskie Hermana van Rompuy człowiekiem “o charyzmie mokrej ściery i wyglądzie bankowego kasjera”. Ktoś pomyśli - szczęście mają Palikot i Niesiołowski, że Buzek nie jest Marszałkiem Polskiego Sejmu. Z pewnością puściłby ich z torbami za notoryczne nazywanie Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego “durniem”, chamem” i “alkoholikiem”. Myśleć można, ale według Nigela Farage, Buzek jest człowiekiem słabym, skrzętnie jedynie wykonującym polecenia. Jacek Michał

"Jaki prezydent..." Mój wpis na temat rynsztokowej popkultury Wojewódzkiego i Figurskiego, która doprowadziła nas tu, gdzie jesteśmy, "niebezpiecznie" się rozrasta, dlatego w ramach zapowiedzi zamieszczam tu jego mały fragment, który wydał mi się szczególnie ważny. Może nawet najważniejszy w całym opracowaniu, które niebawem się pojawi. Tymczasem zachęcam do przeczytania fragmentu. Lata 2008/2009 były okresem, w którym skala ataków na braci Kaczyńskich w obiegu popkulturowym i ze strony rozmaitych osób publicznych, a zarazem stopień, w którym do tej gry zostało wciągnięte całe społeczeństwo – to wszystko osiągnęło poziom jakiegoś ogólnonarodowego mrocznego szaleństwa. Jeśli w nieodległym czasie doktorzy nauk nie opiszą i nie wyjaśnią tego zjawiska w jakiś przekonujący sposób, to przyjdzie nam kiedyś samym tłumaczyć się przed przyszłymi pokoleniami z tego bezrozumnego szału. Zwolennicy PiS zostali zepchnięci do narożnika: jakakolwiek poważna dyskusja na temat polityki zaczynała się od ironicznych uśmieszków i przyjęcia jako aksjomat faktu, że dopóki Kaczyńscy nie znikną z polityki, to przy tej partii będzie trwać jedynie garstka podobnych im dziwaków. Rzeczywiście, wyjście poza żelazny elektorat wydawało się prawie niemożliwe, gdyż uniemożliwiono samą dyskusję – debata publiczna została zdemolowana. Mogło powstać mylne choć zamierzone wrażenie, że winna tego stanu rzeczy jest garstka zadeklarowanych chamów z mediów takich jak Wojewódzki i Figurski. Do tego dochodzą harcownicy z kręgu PO: Palikot, Niesiołowski, Wałęsa, którym w dobrym tonie było okazać pobłażliwość i nie rozliczać za ostro, wszak oni „już tacy są”. Jednak manipulacja była o wiele głębsza. To za sprawą tej głębokiej manipulacji po 10. kwietnia powstało tak szokujące wrażenie, że społeczeństwo w ogóle nie znało pary prezydenckiej – pięknych, mądrych i przesympatycznych ludzi, o ogromnych zasługach dla Polski, darzących się miłością mogącą być wzorem dla wielu rodzin. Ale przed 10. kwietnia jakby nie istniały zdjęcia, na których pan czy pani prezydent wyszli ładnie, a na przebitkach filmowych we wszystkich telewizjach prezydent ewidentnie sprawiał wrażenie dziwacznej, małej i niezgrabnej postaci, a na dodatek jakoś żałośnie osamotnionej – tak jakby wszyscy trzymali się od niego z daleka. W tym popkulturowo-wizualnym kontekście trudno było zauważyć, że wiele słów wypowiadanych przez na pozór poważnych polityków w ogóle nie pasuje do powagi państwa. Tylko w tych warunkach incydent w Gruzji, gdy w pobliżu naszego prezydenta prowokacyjnie oddano z rosyjskiego posterunku kilka serii z broni automatycznej, mógł stać się dobrą okazją do kolejnych kpin. Przypomnijmy słynne słowa maszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego w PR1 i chodzi nie tylko o „ślepego snajpera”: „Jaka wizyta, taki zamach, no bo z 30 metrów nie trafić w samochód to trzeba ślepego snajpera, więc raczej wygląda to na coś bardzo niepoważnego a przykrego, bo stawiającego polskiego prezydenta w dosyć niezręcznej sytuacji. (...) Ja sam byłem trochę ćwiczony na okoliczność ewentualnego zamachu jako Minister Obrony Narodowej. Wiem, że w sytuacji jakiegokolwiek zagrożenia to osoba chroniona jest po prostu, albo wciskana do samochodu i samochód natychmiast odjeżdża, albo jest rzucana na ziemię i na niej się kładą oficerowie ochrony. A tutaj widać zdjęcia, gdzie obaj prezydenci stoją, rozmawiają, zdaje się, że jeden się uśmiecha. No, tysiąc znaków zapytania.” Gazeta Wyborcza znana z kreowania specyficznego przekazu nieco „poprawiła” słowa marszałka, by osiągnąć efekt bardziej poniżający naszego prezydenta: „W sytuacji zagrożenia prezydent jest natychmiast wciskany do samochodu i on odjeżdża.” W tej formie ta wypowiedź była najczęściej cytowana i zaistniała w świadomości społecznej, a w końcu całość została skrócona do jednego szyderczego zdania: „Jaki prezydent, taki zamach.” Jakie reakcje wśród lemingów na forach internetowych wzbudziła sprawa przedstawiona w mediach w taki sposób, chyba nie trzeba wspominać. Polska reakcja na ten incydent z pewnością została przeanalizowana poza naszymi granicami. Słowa marszałka Komorowskiego były chętnie cytowane przez media na wschodzie. Kto wie, może wtedy w jakimś ośrodku decyzyjnym zauważono, że przy odpowiednim zakamuflowaniu i medialnym naświetleniu prawdziwego zamachu na polskiego prezydenta, zdarzenie takie zostałoby przyjęte w Polsce pozytywnie. Powie się na przykład: „Jaki prezydent, takie lądowanie.” C'est la vie!

filozof grecki

Władimir Putin naszym przyjacielem jest! Jutro minie 28 dni - dokładnie cztery tygodnie. I wciąż nie wiemy nawet, o której godzinie to się stało. O 8.39? A może o 8.54? Ustalono, jak się wydawało, już ostatecznie, że o 8.41. Ale zaraz potem okazało się, że na aktach zgonów ofiar katastrofy i na protokołach sekcji zwłok, stoi godzina śmierci - 8.50.Może dokładna godzina to mało istotny szczegół. Ale czy nie jest godne zauważenia, że na żadnym z tych protokołów nie ma polskiego podpisu? A przecież słyszeliśmy wielokrotnie, że do sekcji dopuszczeni byli polscy lekarze. Słyszeliśmy też wielokrotnie, że polscy prokuratorzy są dopuszczani do "czynności" na każdym etapie śledztwa, uczestniczą we wszystkim. Teraz prokurator generalny Seremet dementuje, że przeciek o "piątym głosie" w kokpicie nie może pochodzić od żadnego z polskich śledczych, albowiem ci "jeszcze zawartości czarnych skrzynek nie znają". Tak dosłownie powiedział Andrzej Seremet, na własne uszy słyszałem. Są od samego początku dopuszczeni do wszystkiego, ale podstawowego dowodu w sprawie jeszcze nie znają? Pani minister Kopacz z trybuny sejmowej perswadowała przecież opozycji, i to ze świętym oburzeniem, że ziemia w miejscu katastrofy przeczesana została "na metr w głąb", że zebrano każdy okruszek. Teraz okazuje się, że w błocie pod Smoleńskiem wciąż poniewierają się nie okruszki, ale paszporty i inne rzeczy osobiste, że można tam w krótkim czasie uzbierać sporo szczątków maszyny - jak w takim razie komisja ustala przyczyny katastrofy, skoro tych rozwłóczonych części samolotu nawet nie zebrano? Co więcej, uczestnicy wycieczki, czy raczej pielgrzymki Rodzin Katyńskich, którzy u celu swej podróży dokonali tego makabrycznego odkrycia, świadczą też, że widzieli poniewierające się tam gnijące resztki ciał ofiar.

Marszałek Komorowski, p.o. prezydenta szykowany na prezydenta PO, powiada na to publicznie, żeby "zachować umiar w tworzeniu atmosfery, że oto gdzieś znaleziono kawałek ubrania. To nie jest wielki problem". Rzecznik Graś uspakaja, że premier Tusk wie o sprawie "już od kilku dni". Ale chociaż wie, reaguje dopiero po nagłośnieniu sprawy przez media. I jak reaguje? Zapowiedzią, że pośle tam archeologów. Pośle, oczywiście, gdy strona rosyjska odpowie pozytywnie na prośbę o ich wpuszczenie. Ani słowa o tym, by zwrócił się do strony rosyjskiej o należyte zabezpieczenie miejsca tragedii i zebranie szczątków, jeśli nie przez szacunek dla zmarłych i ich rodzin, to dla ratowania wiarygodności prac komisji. Pewnie rząd znowu bał się, że "to by było źle odebrane" - jak tłumaczył rzecznik Graś, pytany, dlaczego nasze władze nie wystąpiły o umiędzynarodowienie śledztwa. Mamy tylko jedną gwarancję, że śledztwo będzie rzetelnym ustalaniem przyczyn wypadku, a nie zrzucaniem całej winy na nieżyjącego pilota (który, nagle nam zaserwowano sensację, miał "wyglądać przez okno wypatrując ziemi" - brak już słów do komentowania tego idiotyzmu, kolejnego, po enuncjacjach o rzekomych czterech próbach lądowania czy nie rozumieniu przez pilota rosyjskich liczebników). Otóż gwarantuje nam to sam Władimir Putin. Osobiście stanął wszak na czele komisji. Tak, jak swego czasu stał osobiście na czele komisji badającej przyczyny zatonięcia okrętu "Kursk". Zamiast, jak to czyni gadzinowa gazeta, maglować w kółko podróż śp. prezydenta do Tbilisi, gdzie jechał on nie żeby składać kwiaty, ale żeby ratować od zajęcia przez rosyjskie wojska stolicę, a tym samym ocalić niepodległość tego kraju, i każda minuta była bezcenna - może lepiej przypomnieć by było, jak pracowała tamta, kierowana osobiście przez Putina, komisja...

Ze szczególnym uwzględnieniem faktu, że Rosjanie skazali wtedy na powolne konanie w zatopionym wraku kilkunastu własnych marynarzy, stanowczo nie zgadzając się na przyjęcie pomocy Norwegów, którzy przybyli na miejsce ze specjalistycznym batyskafem do wydobywania z wraków rozbitków. Rosjanie twierdzili wtedy przez wiele dni, że cała załoga jest zdrowa, ma tlenu pod dostatkiem, jest w kontakcie z ratownikami i w ogóle nic się nie dziele. Cytat Widać uporczywe pranie mózgów doprowadziło co poniektórych do stanu tak obłędnej wiary, że mamy takiego świetnego premiera, który tak dobrze rządzi i wyjaśnia katastrofę, i takiego wspaniałego marszałka, który tak godnie pełni obowiązki, że wreszcie pojednaliśmy się z narodem rosyjskim (jakbyśmy byli skłóceni kiedykolwiek z narodem, a nie z władzą, która własny naród gnębi tak jak i inne!) - że gdy jakiś fakt tę ich wiarę narusza, reagują nienawistną wściekłością i pluciem na ludzi, przez których szokująca prawda ujrzała światło dzienne. Ktoś o tym jeszcze pamięta? Nie, oczywiście, że nie. Putin od czterech tygodni jest wszak największym przyjacielem Polski i Polaków. Kto śmiałby mu wytykać morderstwa Politkowskiej czy Litwinienki, albo pytać, kto w końcu wysadził w powietrze te dwa bloki w Moskwie, które stały się pretekstem do ostatecznej pacyfikacji Czeczenii, ten szkodzi pojednaniu narodów. I pospolite ruszenie pożytecznych idiotów - a może i świadomych swej roli naganiaczy - w imię tego trzask-prask pojednania każe nam dokonywać gestu z pozoru wobec narodu rosyjskiego, ale w istocie będącego symbolicznym potwierdzeniem przed całym światem polityki historycznej Kremla, uparcie głoszącej, jakoby sowieckie wojska niosły Polsce w 1945 roku wolność, a nie kolejną okupację. Premier Tusk, marszałek Komorowski i "autorytety" pokroju Wajdy zdaje się, szczerze i bezgranicznie w Putina uwierzyli. Więc my też musimy uwierzyć. I niektórzy wierzą. Wczoraj rano w jednej z telewizji informacyjnych oglądałem, nie ukrywam, wstrząśnięty, komentarze jakichś ludzi z ulicy do informacji o znalezieniu w błocku pod Smoleńskiem poniewierających się szczątków prezydenckiego samolotu i osobistych rzeczy ofiar. Wszyscy wypowiadający się do kamery przeklinali tych, którzy tego odkrycia dokonali. Ubliżali im wściekle: co to chory pomysł, żeby TAM sobie jeździć na wycieczki! Co to ludzie! To chyba jacyś chorzy, jakieś hieny, urządzają sobie WYCIECZKI, żeby wygrzebywać z ziemi PAMIĄTKI!

Zapewne wypowiedzi te odpowiednio wyselekcjonowano, ale nie sądzę, by były w jakiś sposób ustawione. Widać uporczywe pranie mózgów doprowadziło co poniektórych do stanu tak obłędnej wiary, że mamy takiego świetnego premiera, który tak dobrze rządzi i wyjaśnia katastrofę, i takiego wspaniałego marszałka, który tak godnie pełni obowiązki, że wreszcie pojednaliśmy się z narodem rosyjskim (jakbyśmy byli skłóceni kiedykolwiek z narodem, a nie z władzą, która własny naród gnębi tak jak i inne!) - że gdy jakiś fakt tę ich wiarę narusza, reagują nienawistną wściekłością i pluciem na ludzi, przez których szokująca prawda ujrzała światło dzienne.

W taki sposób, w ulicznej sondzie, pokazano dobitnie, na czym i na kim może się oprzeć PO w swym dążeniu do władzy absolutnej i przez nikogo już niekontrolowanej. A przykrywanie kolejnych kompromitacji śledztwa krzykiem, że oto pojednanie narodów, i że Władimir Putin naszym przyjacielem jest, pokazuje, do czego tej władzy, jeśli ją zdobędzie, będzie używać. Rafał A. Ziemkiewicz

“Oskarżanie Rosjan uważam za bezzasadne”Z Prof. Anną Raźny rozmawia Zbigniew Lipiński. Wszyscy jesteśmy pod wrażeniem tragedii smoleńskiej. Na jej tle jedni zabiegają o możliwość ułożenia co najmniej poprawnych stosunków z Rosją, w związku z falą sympatii władz i społeczeństwa rosyjskiego do Polski i Polaków po katastrofie. Inni, niejednokrotnie z tytułami naukowymi, szerzą podejrzenia o rzekomym udziale Rosjan w tej katastrofie. Jak Pani Profesor, będąca znawcą Rosji i jej kultury, skomentowałaby te dwie tendencje?- Zastanówmy się najpierw nad tym czy jest to odpowiedni moment do pojednania. Należy przede wszystkim odróżnić układanie relacji politycznych polsko-rosyjskich i rosyjsko-polskich od pojednania. Pojednanie odbywa się w innej przestrzeni – religijno-aksjologicznej. Wprawdzie styka się ono ze sferą polityczną, ale jego cechą charakterystyczną jest to, że dokonuje się ono zawsze na gruncie najwyższych wartości uniwersalnych: religijnych i etycznych – w tym przypadku chrześcijańskich. Toteż pojednanie domaga się kontekstu, musi się dokonywać w prawdzie, sprawiedliwości, uznaniu win i zadośćuczynieniu i na koniec wzajemnym przebaczeniu. Nie można tych pojęć używać jako wytrychów, bo za nimi musi kryć się świadomość zawartych w nich wysokich sensów. wartości najwyższych. Dobrze by było, aby te wartości rzutowały na świat polityki, ale polityka posługuje się innym językiem. Drugim czynnikiem pojednania jest to, aby realizowali je ludzie otwarci – Polacy na Rosję, a Rosjanie na Polskę. Z tego wynika, że fundamentem naszych wzajemnych relacji powinno być pojednanie, bo wtedy i polityka mogłaby być inna.

Czy nie uważa Pani Profesor, że do pojednania potrzeba jeszcze jednego czynnika. Mianowicie uświadomienia sobie zarówno przez Rosjan, jak i Polaków, że byliśmy ofiarami tego samego systemu. Rosjanie i narody zamieszkujące ZSSR przez trzy czwarte wieku, my bez mała przez pół wieku. Oni nie mogą przemilczać polskich cierpień i ofiar w tym okresie, my powinniśmy pamiętać o milionach zamordowanych w czasach stalinowskich.- Właśnie, podzieliła nas polityka i to ta wielka, strategiczna prowadzona w wymiarze międzynarodowym, jak i realizowana w stosunkach bilateralnych. Poza tym system narzucony nam po II Wojnie Światowej był nam obcy. A więc rosyjskie ofiary tego ustroju były przez nas odczytywane poprzez pryzmat obcości. Dlatego nie wywiązała się bliskość ofiar tego samego systemu. A przecież wykonawcy utopii komunizmu szczególnie mordowali i prześladowali nosicieli chrześcijaństwa. Pamiętajmy, że ofiary rosyjskie należy liczyć w dziesiątkach milionów.

Wróćmy jednak do koncepcji spiskowej dramatu smoleńskiego.- Póki świat istnieje takie koncepcje będą istniały i nie można ich do końca wykluczyć. Powstaje tu np. pytanie, komu zależało na tym, aby zginęło dowództwo polskiej armii, prezydent Rzeczypospolitej, wysocy urzędnicy państwowi, dyrektorzy instytucji, takich jak IPN. Otóż mogłaby tu działać „trzecia siła”, której nie rozeznaliśmy. Oskarżanie Rosjan uważam za bezzasadne. Gdyby jednak rozpatrywać możliwość spisku, to najpoważniejszą siłą, której zależałoby na takim obrocie sprawy byłaby owa „trzecia siła”, która jest ponadnarodowa. W jej skład oczywiście wchodzą przedstawiciele różnych narodów, ale nie działa ona w interesie jakiegokolwiek państwa czy narodu. Ona jest zainteresowana przemianami globalnymi w świecie, a charakteryzuje ją postawa z gruntu ateistyczna. Ta siła zakłada, że panowanie nad światem jest wtedy realne i trwałe (czy w miarę trwałe), jeżeli żaden naród, żadne państwo narodowe, żadna religia nie będą wyzwalały w zniewalanych społeczeństwach chęci buntu. Globalizm jest antynarodowy. Przejawem tego jest np. idea wolnego handlu międzynarodowego, która znosi granice i wzmacnia ponadnarodowe koncerny oraz grupy interesów. Jak powiedziałam, w kręgach tych znajdują się różne narodowości, choć może jednych więcej niż innych. Otóż ta właśnie siła mogła się przestraszyć jednoczącego się chrześcijaństwa. Bowiem ono jedynie stanowi poważną przeszkodę do ustanowienia nowego totalitaryzmu, gdyż umacnia antytotalitarne postawy: ukierunkowanie na wolność, personalizm i solidaryzm. Zagrażający światu nowy totalitaryzm ma charakter aksjologiczny. Polega na narzuceniu całym społeczeństwom określonego systemu antywartości, poprzez które realizowany jest nowy porządek globalny i globalna władza. Operuje on coraz nowszymi i nowocześniejszymi środkami. Niekoniecznie trzeba tworzyć gułag, koncłagry, więzienia w rodzaju lefortowskiego w Moskwie. Najskuteczniej w tej chwili zniewalają media – poprzez narzucanie iluzji nowej, już nie komunistycznej, „świetlanej przyszłości”. Zniewalanie przez „miecz” budzi sprzeciw, bunt, a iluzja przyciąga. Toteż siła chrześcijaństwa, które chroni współczesnego człowieka przed infantylnymi iluzjami, mogła przerazić strategów globalizmu. Proszę zwrócić uwagę, że tragedia smoleńska wyzwoliła w Polakach niesłychanie silnie patriotyzm i religijność, co świadczy o naszym przywiązaniu do wartości cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej. Drugą obawę dla sił globalistycznych stanowi odradzające się chrześcijaństwo w Rosji, które na płaszczyźnie międzynarodowej reprezentuje Patriarchat Moskiewski, prowadzący rozmowy z Watykanem, polskim Episkopatem. Symbolicznym gestem tych pozytywnych zmian jest przyjęcie jesienią ubiegłego roku przez prawosławnych mnichów z Ostaszkowa kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej – dla nich świętej – w celu umieszczenia jej w specjalnie zbudowanej kaplicy. To już za wiele dla tych, którzy widzą w chrześcijaństwie realną przeszkodę dla realizacji ich globalnego ateistycznego porządku. Przypomnę w tym miejscu, że w 2005 r. ukazał się w „Rzeczpospolitej” (10-11 września, nr 212) artykuł Zbigniewa Brzezińskiego „Bomba jest gdzie indziej”, w którym ten ideolog globalnej strategii Stanów Zjednoczonych mówi, że zagrożeniem dla ich interesów nie są islamscy terroryści, lecz kraje trzeciego świata – ich sfrustrowane społeczeństwa, które mogą się zorganizować przeciwko osiągniętemu nowemu porządkowi świata. Dlatego konieczne jest, jego zdaniem, utworzenie ponadnarodowych sił szybkiego reagowania, które mogłyby być użyte nawet przeciwko Stanom Zjednoczonym. Brzeziński dopuszcza do udziału w nich przede wszystkim państwa posiadające broń nuklearną, ale też przedstawicieli świata arabskiego. Idzie tu o to, aby zachować ukształtowany układ przewagi bogatych nad biednymi. Skoro Brzeziński dopuszcza użycie tych jednostek nawet przeciw USA, oznacza to zupełnie inną jakość myślenia. Można więc powiedzieć, za ekspertami badaczami rosyjskimi, iż mamy do czynienia z piątą władzą, po czwartej, przypisywanej mediom. Są to służby specjalne ponadnarodowe, pilnujące, aby czwarta władza wykonywała „należycie” swoją rolę. Tak myśli np. nieżyjący już prof. Aleksander Panarin. Analizuje on układ biedni-bogaci na świecie i uważa, że świat chrześcijański (widzi tu Rosję) powinien skupić wszystkich pokrzywdzonych i w ich interesie występować. To ciekawa myśl, ale bądźmy ostrożni, bo może być podszyta ideą mesjanizmu politycznego. W przypadku Rosji nigdy nie wiadomo, kiedy bierze górę mesjanizm religijny, a kiedy polityczny, bo są one niejednokrotnie stopione ze sobą.

Tragedia ta spowodowała określone konsekwencje polityczne w Polsce, a m.in. przyspieszone wybory prezydenckie. Muszą się one odbyć w ciągu niespełna dwóch miesięcy. To jedna strona medalu. Druga to wykorzystywanie dramatu przez PO, polegające na próbie zmonopolizowania władzy, co zresztą już trwa. Czy Pani zdaniem nastąpi przesunięcie sympatii elektoratu w kierunku PiS i jej kandydata czy też wyborcy dadzą się zwieść krokodylim łzom polityków Platformy?- Już mamy sygnały o przesunięciu się sympatii w stronę PiS-u, na razie kilkuprocentowe. Pamiętajmy jednak, że przesunięcie to dotyczy niekoniecznie tych, którzy z polityką PiS chcieliby się utożsamiać. Mamy tu do czynienia z manifestacją uczuć patriotycznych, narodowych; tego, że zostaliśmy bardzo boleśnie dotknięci. Toteż PiS ma obecnie szansę, którą powinien wykorzystać również w interesie tych, którzy nie utożsamiają się z rdzeniem jego myśli politycznej. Prawo i Sprawiedliwość powinno zdać sobie sprawę, że może przyciągnąć do siebie te środowiska, które w innej sytuacji nigdy nie udzieliłyby mu poparcia. Oznacza to konieczność otwarcia na współpracę z innymi środowiskami – patriotycznymi i narodowymi, od których PiS ostatnio odciął się radykalnie. W każdym razie do liderów PiS powinno dotrzeć, aby co najmniej nie zwalczać środowisk narodowych, a w sytuacji optymalnej uzyskać poparcie Ruchu Narodowego w wyborach prezydenckich. Mamy mniej więcej ten sam elektorat i nie należy go dzielić. To kwestia zawarcia określonego układu. Narodowcy są w stanie wytworzyć jakieś centrum, które kierowałoby Ruchem Narodowym do wyborów samorządowych. PiS musi zrozumieć, że nie wolno teraz pokazywać zaciśniętej pięści narodowcom, wynosić swego bólu hiobowego na piedestał, z którego nikt nie ma prawa strącić ich polityków. Ten ból hiobowy powinien otworzyć PiS na innych. Z PiS-em dzieli nas wiele, m.in. koncepcja rozwoju Polski, stosunek do Unii Europejskiej, Traktat Lizboński, polityka zagraniczną, ale łączy nas patriotyzm. Z liberałami Platformy Obywatelskiej nie łączy nas nic. Liberalizm w każdej wersji jest bowiem antynarodowy. Przed wyborami prezydenckimi czas na przyjęcie klasycznej formuły „podkreślać to, co łączy, a nie dzieli”. Może to bowiem pozytywnie skutkować w wyborach samorządowych i parlamentarnych, w których narodowcy muszą określić współpracę z innymi opcjami politycznymi.

I tu odchodzimy do bardzo ważnej kwestii. Czy jako czynny działacz tego Ruchu widzi Pani szansę na nasze odrodzenie, czy też nie pozostało nam nic innego, jak stać się akolitą jednego z silnych ugrupowań, np. PiS?- W żadnym wypadku. PiS musi zrozumieć, że język nienawiści do Ruchu Narodowego szkodzi zarówno nam, jak i im. Rzecz w tym, żeby patrioci zarówno proweniencji piłsudczykowskiej, jak i wywodzący swój patriotyzm z myśli Romana Dmowskiego nie kłócili się. Podkreślam raz jeszcze: Ruch Narodowy nie może być niczyim akolitą, bo wtedy przestaniemy istnieć. To, czego oczekujemy od PiS-u, to ukrócenie walki bratobójczej i podjęcie współpracy na wszystkich wspólnych płaszczyznach. Tak dyktuje sumienie i „polskie obowiązki”.

Jaki scenariusz odbudowy samodzielnego Ruchu Narodowego zaproponowałaby Pani?- Przede wszystkim należy przyjąć do wiadomości, że istnieją różne środowiska narodowe, a więc należy unikać selekcji, jedni z nas mają większą inni mniejszą wiedzę o doktrynie sformułowanej przez Dmowskiego. Łączy nas jednak określony porządek wartości – wartości chrześcijańskich – oraz polska racja stanu. Możemy wybrać zarówno formułę współpracy, jak i zjednoczenia. Tym bardziej, że zaistniała przestrzeń polityczna dla naszej formacji.Dziękuję za rozmowę.

Biogram: Anna Raźny – prof. dr hab., kierownik Katedry Rosyjskiej Kultury Nowożytnej, dyrektor Instytutu Rosji i Europy Wschodniej Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek Komisji Historycznoliterackiej PAN – Odział w Krakowie, Komisji Słowianoznawstwa PAN – Oddział w Krakowie, Komitetu Emigrantologii PAN, Komisji Kultury Słowian PAU, członek redakcji „Politeji”. Autorka ponad 150 prac z zakresu: kontekstu filozoficznego, religijnego i ideowego kultury rosyjskiej XIX i XX-XXI wieku, stosunków kulturowych polsko-rosyjskich, relacji Rosji z Europą, idei i ideologii rosyjskich, totalitaryzmu komunistycznego, dziejów inteligencji rosyjskiej. Uwagi admina: W odróżnieniu od p. prof. Raźny nie uważamy PiS za stronnictwo patriotyczne, lecz za wersję “soft” środowisk kosmopolitycznych. Dziwny to bowiem patriotyzm, który chętnie zgadza się na zniewolenie Polski przez kraje jej wrogie i bredzi o “suwerenności”.

Marucha

(Edmund) Klich wie, ale nie powie Oto, co czytamy w “Naszym Dzienniku” z 9.7.2010: Edmund Klich autorytatywnie stwierdził, że zarówno on jako przedstawiciel przy komisji rosyjskiej, jak i sama komisja już wiedzą, jaki był przebieg wydarzeń, tylko nam nie powiedzą – tak poseł Antoni Macierewicz podsumował wystąpienie eksperta na sejmowej Komisji Infrastruktury. Edmund Klich, szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych, poinformował wczoraj posłów, że sprawa jest badana w Rosji przez około 20 ekspertów lotniczych i każdy z nich ma wiedzę wyrywkową, ale on posiada “wiedzę o całości”. - Mam wszystko zanotowane, każde działanie, tego już jest cztery zeszyty – dodał. [Te cztery zapisane zeszyty powaliły nas na kolana. Nie żaden tam laptop. Uczciwe, papierzane zeszyty, w których jest cała wiedza eksperta Edmunda Klicha długopisem zapisana. - admin] Ekspert wielokrotnie dawał do zrozumienia, że nie może przekazać publicznie swojej wiedzy na temat okoliczności katastrofy. - Nie mogę więcej powiedzieć, bo ktoś może coś wywnioskować – stwierdził po kolejnym pytaniu posłów. [Gajowy Marucha też dobrze wie, co było powodem katastrofy, ale i on nic nikomu nie powie. - admin] - Jest to stwierdzenie, muszę powiedzieć, zupełnie wstrząsające, bo na tle zapewnień rządu o absolutnej jawności, dostępności, przejrzystości, transparentności, pada równocześnie zapewnienie, że wprawdzie jest pełna wiedza, ale ona nam nie zostanie udostępniona, co oznacza, że istnieją jakieś inne czynniki, które de facto decydują o całej tej sprawie – uważa poseł Macierewicz. Klich powiedział, że wykonane są odczyty techniczne i rozszyfrowano także większość rozmów w kabinie. Tutaj są problemy z jednym fragmentem, gdzie są uszkodzenia. Jego odczytanie może zająć nawet miesiąc. Klich stwierdził – wbrew konstatacji ministra Jerzego Millera o zakończeniu zbierania dowodów, że “etap zbierania dowodów trudno uznać za zakończony”. Dodał, że na miejscu katastrofy zostały bardzo drobne elementy z kadłuba samolotu, które nie mają znaczenia przy badaniach. – Na miejscu zostały bardzo małe elementy, tego nie można do niczego dopasować, z punktu badania to nie ma żadnego znaczenia – powiedział. Jego wyjaśnienia w tym względzie nie przekonały posła Macierewicza. - Nieprzekonujące były wyjaśnienia co do wykorzystania pozostałości po samolocie, pan Klich stwierdził, że te rzeczy nie mają znaczenia, bo już wszystkie ważne rzeczy zostały uwzględnione, ja miałem w rękach przełącznik od ciśnieniomierza, który przywieziono wczoraj – podkreślił poseł PiS. Posłowie dociekali, kto zaproponował zastosowanie w tym przypadku konwencji chicagowskiej. Wyjaśnienia w tym względzie ze strony eksperta i przedstawicieli MSZ nie były do końca jasne. - Jak się wydaje, rozstrzygnięcie stosowania konwencji chicagowskiej zapadło w rozmowie telefonicznej między panem Morozowem ze strony rosyjskiej i panem Klichem – ocenia Macierewicz. – Już wówczas strona rosyjska poinformowała, a działo się to przed godziną 14.00 10 kwietnia, że to będzie konwencja chicagowska. Zastosowano ją, konwencję chicagowską, i to interpretowaną w sposób dla nas niekorzystny, czyli tak, iż pełnię dyspozycji ma strona rosyjska, chociaż istnieje tam przecież możliwość przejęcia przez stronę polską postępowania, a więc z góry przyjęto rozstrzygnięcia dla Polski niekorzystne – zaznacza poseł Macierewicz. [A my dobrze rozumiemy, dlaczego Rosjanie nie ufają judeopolskiej komisji i sami tak robilibyśmy na ich miejscu. - admin] Na koniec posiedzenia komisji poseł Jerzy Polaczek wnioskował o przydzielenie Klichowi ochrony BOR ze względu na jego jednoosobową wiedzę na temat katastrofy. - Mam zapewnienie, że nic mi nie grozi – odparł Klich. [Ciekawe, kto Klicha o tym zapewnił. Klich oczywiście wie, ale nie powie. Buahahaha. - admin] Zenon Baranowski

Patrioci, uważajcie na samoloty! Politycy przywiązani do idei narodowej, do niepodległości i suwerennosci swych państw, powinni zrezygnować z korzystania z samolotów, bo najwyraźniej to im nie służy. Dziś [6.05.2010] w dniu inauguracji wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii, znany eurosceptyk, jeden z liderów Partii Niepodległości UKIP, Nigel Farage cudem przeżył wypadek swej awionetki. Farage chciał zachęcić do głosowania na UKIP i dlatego zdecydował się na lot samolotem, który ciągnął za sobą baner reklamowy. Maszyna niespodziewanie odmówiła posłuszeństwa i spadła na ziemię. Nigel Farage został z samolotu wyciągnięty wpół przytomny i zalany krwią i przewieziony do szpitala Horton w Banbury. Szczęśliwie, poza drobnymi urazami głowy i twarzy nic się mu nie stało. Katastrofa nastąpiła według świadków zdarzenia, tuż po starcie. Wypadek będzie zbadany przez Brytyjską Izbę Wypadków Lotniczych AAIB. Wszczęcie dochodzenia potwierdził, jej rzecznik, ale nie chciał spekulować na temat ewentualnych przyczyn wypadku. Wiadomo tylko, że warunki pogodowe były bardzo dobre a maszyna sprawna. Jako ciekawostkę można tylko dodać fakt, że feralnym samolotem była polska Wilga PZL-104 w wersji 35A. Nigel Farage znany jest ze swych płomiennych wystąpień w parlamencie Europejskim, podczas których bezlitośnie obnaża manipulacje i antydemokratyczne zapędy lewicy. 24 lutego 2010r podczas sesji Parlamentu Europejskiego Nigel Farage zarzucił Hermanowi Van Rompuy brak legitymizacji pełnionego urzędu, a także ogólną niedemokratyczność struktur unijnych, używając przy tym słów takich jak “charyzma ofiary losu” (ang. charisma of a damp rag), co w polskich mediach zostało przetłumaczone dosłownie jako “charyzma mokrej szmatki” a także “wygląd szarego urzędnika bankowego” Samoloty PZL-104 Wilga w różnych typach i konfiguracjach wyprodukowano w Polsce w ilości około 1000 sztuk. Cieszą się one po dziś wielkim uznaniem ze względu m.in. na statystyki bezpieczeństwa i są użytkowane w kilkudziesięciu krajach świata. Polski przemysł lotniczny mający bardzo bogatą historię, wielkie możliwości i doskonałe kadry inżyniersko-techniczne, został celowo i z premedytacją rozmontowany – tak jak inne gałęzie przemysłu – w ramach “transformacji gospodarczej” prowadzonej pod kierunkiem towarzysza Komitetu Centralnego partii komunistycznej PZPR, prof. Leszka Balcerowicza oraz postkomunistyczne i liberalne rządy sprawujące formalną władzę w Polsce. – Red. BIBUŁY Od admina: Prawdziwe nazwisko tow. Balcerowicza to Aaron Bucholtz. Nie wiemy, dlaczego pod nim nie występuje. Marucha


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
19 183 Samobójstwo Grupa EE1 Pedagogikaid 18250 ppt
183
183
KPRM. 183.zał.Ia, WSZYSTKO O ENERGII I ENERGETYCE, ENERGETYKA, KOPYDŁOWSKI
182-183, Słownik językowy
histologia ogolona 2006popr 183, Histologia
19 183 Wykluczenie społeczne-raport, Wykluczenie społeczne
6 kobieta 33 183 65, Dietetyka, Żywienie człowieka
183
kro, ART 183 KRO, 1995
19 183 Grupy psychomanipulacyjne -raport, Zagrożenia i patologie społeczne
19 183 Uzależnienia chemiczne, Uzależnienia chemiczne
19 183 Prezentacja uzaleznienia chemiczneid 18248 ppt
19 183 Grupy psychomanipulacyjne prezentacjaid 18247 ppt
182 183 Literatura
Pol J Sport Tourism 15 pp174 183
projekt wymiany dwigw szpital wrocaw dwig nr 2 183
183

więcej podobnych podstron