Święty Jacek z kolegami Najnowsza książka Andrzeja Friszkego to zachęta do akcentowania dziejów PRL poprzez jednostki. W tej optyce lewicowcy widzieli dalej niż tłumy, które odreagowywały antykomunistyczne emocje w buntach. Profesor Andrzej Friszke jak mało kto pasował do roli oficjalnego dziejopisa środowiska Jacka Kuronia i komandosów. Na spotkaniu promocyjnym w „Gazecie Wyborczej” sam Adam Michnik nadał jego książce „Anatomia buntu – Kuroń, Modzelewski i komandosi” swoją sankcję, ogłaszając, że jest „jak najpiękniejsza wiązanka kwiatów położona na grobie Jacka”. Autor wykonał benedyktyńską pracę, przedzierając się przez wszystkie dokumenty dotyczące marksistowskich kontestatorów z lat 60. i ich późniejszych procesów. Początkowo Friszke miał ponoć napisać biografię Jacka Kuronia. Potem z wydawnictwa dochodziły słuchy, że autor postanowił stworzyć biografię duetu Jacek Kuroń – Karol Modzelewski. Teraz, kiedy książka trafia na półki księgarskie, okazuje się, że dzieło ma trzeciego zbiorowego bohatera – środowisko „komandosów”. Przypuszczam, że autor zaczynał pracę z chęcią napisania biografii samego Kuronia, ale potem się zorientował, że w latach 60. nie sposób oddzielić go od Modzelewskiego, a na koniec zabrnął w zwały akt opisujących zarówno ich proces w 1965 r., jak i w 1968 r. A ta ostatnia data trudna jest do opisania bez środowiska Adama Michnika, tym bardziej że zarówno starsi, jak i młodsi koledzy spotkali się razem na procesach pomarcowych.
Coraz bardziej świadomi Anatomia buntu” to dzieło rekonstruujące tydzień po tygodniu kontestacyjne działania młodych elit wywodzących się z partii komunistycznej, które w latach 60. przebyły drogę od lojalności wobec władzy do otwartej kontestacji i podjęcia demokratycznych haseł wolnościowych. Autor wyraźnie opowiada się po stronie tej tradycji politycznej i starannie tłumaczy ich wybory oraz objaśnia dokumenty. Także i te, które mogą się dzisiaj wydawać niezrozumiałe lub niewiele odstające od ówczesnej linii partyjnej. To jeszcze można by uznać za naturalny wyraz poglądów autora, który chce przedstawić środowisko uznawane przez siebie za kluczowe dla konfliktu z władzami PRL w latach 60. i 70. Gorzej, że Andrzej Friszke ma niestety skłonność, by na bieżąco uprzedzać mogące się pojawić w głowie czytelnika krytyczne oceny lub stereotypy dotyczące swoich bohaterów. Jest to więc biografia pomnikowa, co nie zmienia faktu, że z tysięcy wydobytych na wierzch informacji można wydobyć perełki, które czasami przeczą zapobiegliwym zaklęciom prof. Friszkego. Ale główny nurt książki sugeruje, że jego bohaterzy na każdym etapie raczej mieli rację, niż błądzili, raczej byli wzorem dla innych, niż miewali złe cechy, i raczej byli awangardą przyszłych wydarzeń, które doprowadziły w końcu do wybuchu „Solidarności”. Ich rozwój polityczny i moralny jest linearny. Są coraz bardziej świadomi, coraz bardziej wykształceni i coraz bardziej odważni. Wszelkie rozmijanie się ich nastrojów z nastrojami większości społeczeństwa jest przez Friszkego raczej łagodzone, niż staje się punktem wyjścia do jakichś dywagacji czy pytań. Zanurzenie w tysiącach milicyjnych raportów nadało książce niezwykle poważny charakter. W „Anatomii” niezwykle mało jest zabawnych anegdot czy spojrzeń z boku na wyidealizowanych bohaterów. Jest tylko szczypta liryzmu, która pojawia się w listach Kuronia z więzienia do ukochanej Grażyny lub w fragmentach ukazujących, jak Jacek Kuroń kochał swojego syna Maćka. Jeśli w książce znajdujemy krytykę bohaterów, to są to głównie autorefleksje samych zainteresowanych lub ewentualnie samokrytyka po latach. Jak stwierdził w wywiadzie dla tygodnika „Polityka” sam Andrzej Friszke: „To twardzi ludzie, którzy niejedno przeszli i wiedzą, że mam wobec nich empatię”. Jednak dla czytelnika odległego od jedności moralno-politycznej lewicy laickiej książka razi wieloma niezadanymi pytaniami i unikaniem opisania kontekstów dawnych epok PRL. Książka zaczyna się od rozdziału „Rok 1956” i autor nie zadaje sobie trudu, by szerzej opisać tło epoki stalinowskiej. W ogóle okres lat 1948 – 1955 obejmujący czas, gdy Jacek Kuroń funkcjonuje na stosunkowo ważnych stanowiskach, Friszke opisuje tylko dosłownie na dwóch stronach. Autor opisuje je cytatami ze wspomnień Kuronia o tamtych czasach napisanymi w latach 80. Ale nie korzysta z temperamentu badacza, by skonfrontować je z osobami pamiętającymi Kuronia z tamtych lat. Nie dowiadujemy się, czym zajmował się Kuroń jako szef wydziału propagandy stołecznego zarządu ZMP ani nawet kiedy konkretnie przyjęto go do PZPR. Tak samo nie dowiadujemy się, za co w listopadzie 1953 roku utracił swoją pozycję w aparacie w związku i na dodatek został wydalony z partii. A przecież usunięcie z PZPR było zazwyczaj dokładnie protokołowane. Szanuję wspomnienia Kuronia na temat przyczyn usunięcia z partii. Ale od autora domagam się choćby pobieżnego sprawdzenia, co pamiętają z tamtych lat jego rówieśnicy – dziś już bardzo leciwi, ale niekiedy obdarzeni wciąż dobrą pamięcią. Podobnie skrótowo Friszke opisuje lata 50. w wypadku Karola Modzelewskiego, który dla odmiany otrzymuje aż trzy strony. Wydawałoby się, że to jest dobry moment, aby opisać szerzej dość zamknięty świat ludzi z aparatu partyjnego lub z rodzin stalinowskich prominentów. Świat, który dawał rozmaite przywileje, ale który podszyty też był panicznym strachem przed nawrotem czystek.
Październikowa Minerwa Tak naprawdę Kuroń u Friszkego wyskakuje na scenę historii jak Minerwa z głowy Jowisza dokładnie 25 marca 1956 roku. Wtedy to na naradzie aktywu ZMP na Uniwersytecie Warszawskim streszczona zostaje mowa Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR. Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki autor zaczyna cytować wspomnienia młodych reformatorów z tamtych lat, takich jak np. Andrzej Krzysztof Wróblewski. Sam Kuroń nie był szeregowym uczestnikiem ówczesnego ruchu na rzecz zmian, ale też nie odegrał w nim jakiejś głównej roli. Ważniejsze, że to wtedy Kuroń i Modzelewski zaczęli działać ręka w rękę, jeżdżąc do żerańskiej FSO – kolebki robotniczego buntu w czasie „Rewolucji Październikowej”. Ale autor i tutaj bardzo często polega na wspomnieniach swojego bohatera. Niektóre z nich aż proszą się o szerszą refleksję. Oto np. wspomnienie Kuronia z tzw. trzeciego wiecu na Politechnice Warszawskiej 20 października 1956 r. „Tłok, gorąco, straszne wrzaski, narastająca nieustannie świadomość bezsensu i ponoszonej klęski. Przede wszystkim mieliśmy poczucie, że z minuty na minutę narasta atak prawicy. Przywrócić koronę do orła, rogatywki w wojsku – to demonstracyjne podkreślanie polskości. No i Rota. Trochę akcentów antysemickich, sporo antyrosyjskich. Trzeba sobie powiedzieć, że z tego wszystkiego nie rozumieliśmy zupełnie nic”. Ten cytat z „Wiary i winy” nie skłania Friszkego do refleksji nad stanem ówczesnej świadomości Kuronia. Nie uznaje za stosowne zadać sobie pytania, dlaczego Kuronia tak dziwi demonstracyjne podkreślanie polskości po latach stalinizmu. Mam wrażenie, że Friszke uznał, że czytelnik na pewno musi znać rozliczeniowe książki Kuronia. Czy jednak autor poważnej biografii powinien patrzeć na dawne wydarzenia wyłączenie przez okulary wspomnień swojego bohatera? I tak będzie już do końca książki. Przy omawianiu sprawy drużyn walterowskich autor bardzo delikatnie podnosi problem determinacji Jacka Kuronia w sprzeciwianiu się próbom przywracania tradycji przedwojennego harcerstwa. Czy naprawdę nie można dziś jeszcze znaleźć ludzi, którzy mogliby opowiedzieć, dlaczego taki lewicowy radykalizm był wówczas przyjmowany jako coś groźnego? Oczywiście Friszke bardziej skupia się na tym, jak szczery lewicowy internacjonalizm przejawiający się choćby w śpiewaniu na wycieczkach na zmianę piosenek polskich, rosyjskich i w języku jidysz drażnił zwolenników uśrednienia ZHP na najwyższych szczeblach władzy. Inna rzecz, która rzuca się w oczy, to niechęć Friszkego do zdefiniowania, na ile Kuroń był człowiekiem PZPR-owskich elit, a na ile outsiderem. Choć Friszke unika takiej oceny, można uznać, że krążył po dwóch stronach nonkonformistycznej, cienkiej linii. Z jednej strony potrafił jakoś dotrzeć do wiceszefa MSW Antoniego Alstera i nakłonić go, by zaprzestano inwigilacji walterowców przez SB, ale z drugiej strony mimo swoich rozmaitych znajomości z dawnych lat nie zapobiegł w końcu 1961 r. rozwiązaniu drużyn walterowskich w obrębie ZHP. Dlaczego nie pokusić się o opis takiego rozdwojenia? Friszke bardzo wyraźnie oburza się, gdy historycy niechętni tradycji kontestacji od wewnątrz PZPR definiują działania duetu Kuroń – Modzelewski jako sporu w komunistycznej rodzinie. Autor ironicznie pyta, jak grupa, która chce drukować swój manifest na podziemnym powielaczu, może być traktowana jako element systemu. Oczywiście, że może. Bo przecież duet Kuroń – Modzelewski, konspirując, jednocześnie docierał ze swoimi ideami do takich naukowców jak prof. Leszek Kołakowski, który wówczas był daleki od jawnej kontestacji. Na podobnej zasadzie w warszawskim KW toczono spory o to, czy klub poszukiwaczy sprzeczności jest jeszcze miejscem poprawnym politycznie czy też już oazą rewizjonizmu – dzielił aparat partyjny.
Brakujący list Friszke jednoznacznie przedstawia grupę wykreowaną wokół Kuronia i Modzelewskiego jako siłę rewolucyjną. I w tym sensie ma rację, że ich list otwarty do partii był pełen rewolucyjnego żaru i pogardy dla zbiurokratyzowanego aparatu PZPR. Ale dla większości społeczeństwa ich ówczesne pomysły stworzenia władzy rad robotniczych były czymś abstrakcyjnym lub podejrzanym z racji ostrego marksistowskiego języka. Budzi zdziwienie, że Friszke nie dołączył pełnego tekstu listu do partii jako aneksu. Gdyby to uczynił, czytelnik mógłby przeczytać w liście np. takie zdanie: „Dyktatura biurokratyczna (czyli rządy PZPR – przyp. aut.) sprzyja tradycyjnej prawicy politycznej, z niektórymi odłamami zawiera zresztą pakty oparte na kolaboranckich zasadach (PAX), z innymi (hierarchią kościelną) – porozumienia oparte na kompromisie. Jedyną skuteczną drogą zwalczenia tradycyjnej prawicy nie jest zatem obrona dyktatury biurokratycznej, ale konsekwentne jej zwalczanie i demaskowanie z lewicowych pozycji”. Innymi słowy Kuroń i Modzelewski narzekali, że władza PZPR jest tak kompromitująca dla ideałów lewicy, że pcha ludzi w objęcia prawicy i Kościoła – co jest niewybaczalnym błędem. I jeszcze jeden drobiazg, którego nie sposób zauważyć w książce Friszkego. Nic nie dowiadujemy się o sporym wpływie na to środowisko prac włoskiego komunisty Antonia Gramsciego. A przecież teza, że awangardą rewolucji jest inteligencja, która musi uświadomić robotników, doskonale pasowała do kręgów Jacka i Karola. Zresztą ktoś, kto wpatrzy się dokładnie w zamieszczone w książce zdjęcie z 1964 r., zobaczy na nim Grażynę Kuroń pokazującą z dumą polskie wydanie dzieł Gramsciego niczym bojowy totem. Friszke ma rację, kiedy broni listu do partii i wskazuje, że jego marksistowski język dziś brzmiący groteskowo był kluczową bronią do odebrania partii jej ideologicznej prawowitości. W trakcie procesu oskarżeni sypali cytatami klasyków marksizmu, a prokuratorzy wywijali jedynie kodeksem karnym. Ale też Friszke zamienia się w gniewnego trybuna swojego środowiska, gdy odmawia dyskusji z tymi historykami, którzy wyrażają swoje wątpliwości, czy list można dekretować jako początek walki o wolność Polski. Komandosi i pewien konflikt między światem pojęć duetu Kuroń –Modzelewski a młodszą o dziesięć lat generacją Adama Michnika – to bardzo ciekawy i cenny fragment „Anatomii buntu”. Michnik szybciej niż koledzy rozumiał bankructwo marksistowskiego języka i jego wyobcowanie. Dostrzegł też szybciej niż inni, że rewolucjoniści wywodzący się z partyjnych apartamentowców nie zagrożą nigdy partii bez jakiegoś otwarcia na środowiska katolickie. Ale to nie znaczy, że Friszke opowie nam o tym, jakie znaczenie miały obchody milenijne w Polsce i jak burzliwą formę zamieszek ulicznych przyjęły uroczystości warszawskie w czerwcu 1966 roku. Nie zainteresował go też casus Antoniego Zambrowskiego, który w milenijnych zajściach brał aktywny udział i od połowy lat 60. powoli kierował się ku katolicyzmowi. Czy przykład walterowca, który powoli zamieniał się w silnie wierzącego człowieka, nie pasuje do lewicowej opowieści? Jedna z niewielu pysznych opowieści zawartych w książce dotyczy sytuacji z 1967 roku. Kuroń wychodzi z więzienia i wybiera się z żoną Grażyną pociągiem do Zakopanego. Gdy tak jak za walterowskich czasów chce śpiewać rewolucyjne pieśni na głos, żona delikatnie wyśmiewa ten pomysł. Nagle Kuroń odkrywa, jak bardzo zmienił się świat w czasie dwóch lat, gdy przebywał za kratkami. W miarę uczciwy jest opis środowiska komandosów. W dość ograniczony sposób, ale jednak, autor porusza tematy, które to środowisko traktowało zawsze jako tabu. Opisuje skomplikowane relacje wiążące dużą część komandosów z ich żydowską tożsamością oraz skutki faktu, że wielu z nich wywodziło się z kręgów kierowniczych elit PRL. Choć są limity tej odwagi – Friszke o zaangażowaniu się rodziców w aparat bezpieki mówi mało lub definiuje ten czynnik jedynie jako pałkę moczarowskiej propagandy. A przecież wtedy w latach 60. ludzie pamiętali bardzo dobrze, z czym wiązały się pewne nazwiska i jak nerwowo na nie reagowano. Osobny temat to marcowe procesy. Tu już jesteśmy świadkami bardzo ostrej kontrowersji między Andrzejem Friszke a Antonim Macierewiczem, który uważa się za skrzywdzonego pewnymi sformułowaniami z książki. Friszke opisuje wypadki sypania zarówno wśród tych postaci, które do dziś znajdują się w środowisku Adama Michnika (to np. przypadek Ireny Gross), ale jak się zdaje jednak, częściej surowo osądza osoby dziś od tego środowiska dalekie, takie jak np. Jadwiga Staniszkis. To temat na osobną publikację i myślę, że sprawa będzie tematem osobnych artykułów. Faktem pozostaje, że autor, we wstępie wcielając się w gniewnego polemistę z takimi historykami jak Piotr Gontarczyk, jawi się bardziej jako trybun pewnej grupy niż historyk bardzo dbający o status osoby nieuwikłanej w spory polityczne. A rozliczać Friszkego można i należy, bo w czasie sporów o książki dotyczące Lecha Wałęsy sam surowo oskarżał ich autorów o polityczne zacietrzewienie.
Jednostka wszystkim, masy niczym Choć Friszke napisał coś w rodzaju biografii autoryzowanej, nie to jest dla mnie problemem. Bardziej niepokoi mnie nowa tendencja do pisania o dziejach PRL, która programowo zrywa z dotychczasową periodyzacją okresu powojennego. Czytamy oto: „Obraz antykomunistycznej opozycji został zdominowany przez wielkie, masowe wystąpienia: poznański Czerwiec, warszawski Marzec i »Solidarność«. (...) Od lat buduje się obraz narodowego oporu. To obraz wygodny i chwalebny, ale czy prawdziwy? Nie ma w nim miejsca dla bohaterów. Nie mieszczą się w nim ludzie, którzy komunistycznej władzy stawiali opór w samotności, otoczeni murem niezrozumienia, a nierzadko wrogości”. Rozumiem, że autor upomina się o tych ludzi, którzy do walki o wolność szli, pokonując ideową ewolucję od marksizmu do demokratyzmu. Rozumiem, że obawia się tego, jak łatwo niekiedy dyskredytuje się wysiłek takich ludzi, twierdząc, że byli komunistami i nimi pozostali. Ale we wstępie książki pojawia się nowa, niepokojąca nuta. Sugestia, że marksiści byli także i w czasach PRL swoistymi strażnikami wyczulenia na ksenofobię i nietolerancję w katolickim społeczeństwie. Friszke pisze: „Odrzucam częsty dziś schemat o podziale PRL na trwający w oporze katolicki naród i narzuconą komunistyczną władzę. (...) Rozdział między władzą a społeczeństwem był faktem, ale był rozmyty. (...) Katolicyzm był więc może najważniejszym czynnikiem uniemożliwiającym pełną dominację władzy nad społeczeństwem. Niemniej ani Kościół, ani środowiska katolickie nie wypracowały mechanizmów wpływania na władzę w taki sposób, aby prowokować ewolucję systemu i poszerzać wolność polityczną obywateli. (...) Tradycyjny katolicyzm niekoniecznie był synonimem wolności i aspiracji demokratycznych, a w przeszłości bywał wsparciem dla nacjonalizmu, skrajnego konserwatyzmu, nieufności wobec współczesnej kultury”. Jeśli pracę Friszkego można uznać za zachętę do akcentowania dziejów PRL poprzez jednostki, to w tej optyce lewicowcy będą widzieć dalej i mądrzej niż tłumy, które odreagowywały swoje antykomunistyczne emocje w buntach, mniej lub bardziej słuchając się oświeconych elit. Moje obawy wzbudziło też wystąpienie Seweryna Blumsztajna na promocji książki w „Gazecie Wyborczej” 15 marca br. Składając prof. Friszkemu hołd za napisanie książki, wskazał: „Sytuacja, w której od ’56 do ’80 roku na czele rewolty stoją ludzie lewicy, jest odrzucana przez obecną politykę historyczną. Prawicowi politycy nie wiedzą, jak ugryźć to, że rewolucję robili ci lewicowcy, a nie np. porządni ludzie z AK. Książka Andrzeja Friszkego zajmuje ten teren badań”. Czy Blumsztajn ma rację? Czasami na czele rewolt od roku 1956 do roku 1980 stali ludzie lewicy, czasami nie. W październiku 1956 owszem, ale wcześniej w czerwcu 1956 r. w Poznaniu tak nie było. Klub Krzywego Koła zakładali ludzie lewicy, ale i ludzie z AK, jak Jan Józef Lipski i Jan Olszewski. Rewolta Grudnia 1970 w ogóle nie miała nic wspólnego z żadnymi marksistami, ale ze stoczniowcami, którzy palili Komitet KW. KOR zakładał zarówno Antoni Macierewicz, jak i Adam Michnik. To wszystko pokazuje, że pomysły na wyrywanie sobie historii oporu społecznego są niezwykle niebezpieczne i prowadzić będą do ostrych konfliktów. To paradoks, że tacy ludzie jak Kuroń czy Modzelewski jeszcze 20 lat temu raczej podkreślali swoją ewolucję od komunizmu do ruchu społecznego, jakim była „Solidarność”. Czy teraz doczekamy się odwrotnego procesu, kiedy to „Solidarność” stanie się czymś wstydliwym, a lewicowe korzenie prawdziwym powodem do dumy? Piotr Semka
Nie stać nas na zwłokę rozmowa z Sławomirem Skrzypkiem O wprowadzaniu euro, kryzysie gospodarczym i polskim systemie bankowym z prezesem NBP Sławomirem Skrzypkiem rozmawia Tomasz Rożek. Sławomir Skrzypek Urodził się 10 maja 1963 w Katowicach, jest od 2007 roku prezesem Narodowego Banku Polskiego. Absolwent Wydziału Budownictwa Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Wykształcenie biznesowe i finansowe zdobywał w Polsce i w USA. Skrzypek zbiera bardzo dobre oceny w międzynarodowych rankingach szefów banków centralnych.
Tomasz Rożek: Może jednak dobrze, że nie jesteśmy w strefie euro. Grecja, Hiszpania czy Portugalia po wsze czasy miały żyć w dobrobycie, a teraz bankrutują. Sławomir Skrzypek: – Te kraje przeżywają obecnie rzeczywiście spore problemy – choć nie z tych samych przyczyn – przez co są obciążeniem dla całej strefy euro. Jak widać, samo przebywanie w eurolandzie nie musi oznaczać pełnego poczucia bezpieczeństwa i być antidotum na wszystkie problemy gospodarcze. To dla nas ważny sygnał. Przyjęcie euro z jednej strony może uwypuklić pozytywne cechy kraju, wesprzeć wzrost gospodarczy czy poprawić wiarygodność, ale równocześnie może uwydatnić, a nawet zwielokrotnić problemy. Z tym właśnie mamy do czynienia dzisiaj w przypadku Grecji, Hiszpanii czy Portugalii. Ale to może spotkać każdy inny kraj, dlatego przed wejściem do strefy euro powinniśmy ustabilizować naszą gospodarkę i dokonać ważnych reform, zwłaszcza w obszarze finansów publicznych i rynku pracy. Jeśli uda się przeprowadzić te niezbędne reformy, Polska znajdzie się w grupie beneficjentów – krajów, które skorzystały na wejściu do strefy euro. Należy podkreślić, że gospodarka źle przygotowana do tego kroku, po wstąpieniu do strefy euro może zacząć szybko zwalniać.
Już nawet nie patrzmy na Grecję, która oszukiwała i wysyłała do Brukseli nieprawdziwe dane ekonomiczne. Popatrzmy na Portugalię czy Hiszpanię. Te kraje miały silne gospodarki, gdy przyjmowały euro, a mimo tego wpadły w kłopoty. Co robić, żeby zagwarantować sobie bezpieczną przyszłość? – Cały czas pracować. Spełnienie kryteriów z Maastricht samo w sobie jest dobre dla każdej gospodarki. Niezależnie od tego, czy dany kraj ubiega się o wstąpienie do strefy euro, czy też nie. Oczywiście nie należy podchodzić do tego dogmatycznie. Żaden z krajów, które obecnie mają kłopoty, nie porządkował swojej gospodarki w sposób ciągły. Jednorazowe osiągnięcie tych kryteriów niewiele daje, bo sytuacja nieustannie się zmienia. Swego czasu za wzór rozwoju w naszym regionie stawiano Węgry, które obecnie takim wzorem nie są. Nic nie jest dane raz na zawsze, dlatego potrzebna jest świadoma, stabilna i konsekwentna polityka gospodarcza.
Czy to w ogóle dobry pomysł, by grupa urzędników prowadziła wspólną politykę monetarną dla kilkunastu już dzisiaj krajów? Każda gospodarka ma swoją specyfikę, każda oparta jest na innej gałęzi przemysłu. - Wspólna polityka pieniężna może być atutem strefy euro. Europejski Bank Centralny - bo o nim mowa - nie prowadzi polityki regionalnej, lecz politykę monetarną dla całej strefy euro. To ogromna odpowiedzialność, ale też duże wyzwanie. Nie powinniśmy jednak podchodzić do wstąpienia do strefy euro ideologicznie i myśleć o tym w kategoriach obowiązku. Wstępując do Unii Europejskiej, zobowiązaliśmy się, co prawda, do przyjęcia wspólnej waluty, ale przecież nie określiliśmy momentu, w którym ma to nastąpić. Przy podejmowaniu tej decyzji powinniśmy zatem kierować się interesem naszego kraju. Polska powinna wejść do strefy euro wtedy, kiedy będzie to dla niej korzystne. Musimy być też gotowi, aby korzyści wynikające z przyjęcia wspólnej waluty umiejętnie wzmacniać. Dostosowywanie naszej gospodarki do wymogów nowoczesnej ekonomii jest zawsze korzystne, niezależnie od tego, kiedy zmiana waluty miałaby nastąpić.
To może naprawmy gospodarkę, ale nie przyjmujmy nowej waluty. – Decyzja polityczna o przyjęciu euro została już dawno podjęta. Pozostaje jedynie określić moment, w którym to nastąpi.
No to można ją mocno odsuwać, no i jest znana i stosowana w Europie procedura umożliwiająca krajom członkowskim Unii pozostanie przy swojej walucie. – Rolą banku centralnego jest stworzenie takich warunków, by nasza gospodarka w strefie euro znalazła się w gronie beneficjentów. Jak wspomniałem, samo bycie w strefie euro nie jest lekarstwem na wszystkie problemy.
To jasne, że spełnienie wyśrubowanych warunków wejścia do strefy będzie dla polskiej gospodarki bardzo korzystne. I jak rozumiem, to powinien być nasz cel. To może na tym poprzestańmy. – Ta decyzja nie leży po stronie Narodowego Banku Polskiego.
Pan jest generalnym bankierem… – …bankierem centralnym.
Zapytam więc inaczej. Czy w mojej kieszeni nie byłoby więcej pieniędzy za 10, może 20 lat, gdybyśmy, uzdrawiając gospodarkę, jednak zostali przy złotówce? – Nasza gospodarka powinna się przygotowywać na wyzwania, które przed nią stoją. Na pana obawy o zasobność kieszeni po zmianie waluty odpowiem konkretnym przykładem. Tylko jeden kraj w strefie euro – Włochy – przed zmianą waluty był bogatszy niż po zmianie. Poziom dobrobytu był tam wyższy niż obecnie. Wskutek zmiany waluty pozycja Włoch znacząco osłabła. W pozostałych krajach, które przyjęły euro, poziom zasobności mieszkańców wzrósł.
Dopuszcza Pan taką myśl, że strefa euro rozpadnie się? Ostatnio KE ostrzegała, że przetrwanie euro stoi pod znakiem zapytania. – Nie tylko Komisja Europejska o tym mówiła. Osobiście nie sądzę jednak, żeby w krótkim bądź średnim okresie mogło do tego dojść.
Co konkretnie musimy zrobić, by spełnić kryteria traktatu z Maastricht, aby móc wstąpić do strefy euro? – Obecnie tylko nieliczne kraje w eurolandzie spełniają wymagane warunki. Jeżeli chodzi o kryteria monetarne i inflacyjne w Polsce – nie widzę większych problemów z ich wypełnieniem. Największe wątpliwości leżą po stronie fiskalnej. Kwestia utrzymania deficytu budżetowego i zadłużenia sektora finansów publicznych w dopuszczalnych limitach będzie dużym wyzwaniem. Ograniczenie zadłużenia i deficytu to zadanie, z którym rząd powinien jak najszybciej się zmierzyć, przedstawiając rzetelny i wiarygodny program reform. Trzeba jednak pamiętać, że spełnienie kryteriów gospodarczych nie jest końcem naszej drogi do strefy euro. Wspomnianej wcześniej Grecji, niezależnie od dość kreatywnego podejścia do statystyki czy rachunkowości, udało się okresowo wypełniać kryteria z Maastricht. Ale trwało to zaledwie kilka miesięcy, choć – jak się okazało – były to kluczowe miesiące, kiedy w Brukseli podejmowano decyzje polityczne o jej przyjęciu do strefy euro. Nam – powtórzę – nie powinno chodzić o tymczasowe spełnienie tych kryteriów, ponieważ tylko ich trwałe spełnienie będzie korzystne dla naszego społeczeństwa i gospodarki.
Wspominał Pan o zadłużeniu. Ile my w ogóle mamy długów? – Poziom zadłużenia publicznego Polski wynosi ok. 630 mld złotych, co stanowi ok. 50 proc. naszego PKB. W wysoko rozwiniętych krajach europejskich wskaźnik ten wynosi średnio 66 proc. PKB, ale są państwa, jak choćby Grecja czy Włochy, w których to obciążenie sięga ponad 100 proc. w stosunku do PKB, a nawet kraje – na przykład Japonia – w których wynosi ono około 200 proc. PKB.
Czyli nie jest źle – Statystycznie nie jest źle, jednak bardziej istotne jest to, jak to zadłużenie wpływa na przyszłość i czy jest ono prorozwojowe. Trzeba się przyjrzeć tzw. kosztowi utraconych korzyści. I tak dzięki pożyczce mamy dziś coś, na co nas nie stać. Ile by nas kosztowało, gdybyśmy musieli poczekać do momentu, kiedy będzie nas na to stać? Przykładem może być niezbędna dla rozwoju infrastruktura w obszarze transportu, komunikacji i energetyki. Jej rozwój sporo kosztuje, ale bez niej kraj także dużo traci. Wielu inwestorów zagranicznych, analizując miejsce ulokowania swoich inwestycji, wybiera naszych sąsiadów – ze względu na lepszą sieć transportu czy komunikacji. Kraje te czerpią więc zyski z tego, że kiedyś pożyczyły pieniądze i zainwestowały je w rozwój infrastruktury. Takie przykłady można mnożyć. Zadłużenie więc powinno być racjonalne i zorientowane prorozwojowo, aby dzięki niemu stymulować wyższe dochody, które pozwolą nam łatwiej i szybciej spłacić zaciągnięte długi. Rozwój organiczny, czyli osiągnięty przez zarządzanie posiadanymi środkami, bez wspomagania finansowaniem zewnętrznym, byłby zbyt wolny, a na to nas po prostu nie stać.
Jaki, według Pana, procent pożyczonych przez Polskę pieniędzy został wydany w sposób prorozwojowy, przyszłościowy? – Niestety, nie do mnie należy odpowiedź na to pytanie. Takie opinie inaczej są odbierane z ust prezesa banku centralnego, a inaczej z ust analityków finansowych.
Jesteśmy jedynym krajem w Unii i jednym z nielicznych na świecie, którego gospodarka rośnie. Czemu to zawdzięczamy? – Przede wszystkim postawie i elastyczności przedsiębiorców i obywateli, którzy nie wpadli w panikę i zachowali się odpowiedzialnie. Fundamenty naszej gospodarki są obecnie stabilne i trwałe, ale jest to obraz statyczny, a ekonomia jest przecież dziedziną dynamiczną. W przyszłości wiele może się zmienić i ta ocena może być inna. Nasze spektakularne, na tle sąsiadów, wyniki gospodarcze zostały osiągnięte w bardzo dobrym momencie. Po trudnym okresie, kiedy kapitał szukał spokojnej przystani, by przetrwać kryzys, inwestorzy zaczynają szukać dobrych lokalizacji do swoich inwestycji. Polska jest więc teraz dobrym i bezpiecznym miejscem do inwestowania, co pokazuje swoim bieżącym wzrostem gospodarczym i jego potencjałem w przyszłości. Jeżeli dobrze wykorzystamy tę wyjątkowo korzystną dla nas sytuację, zauważymy w średnim i długim okresie zwiększony poziom napływu inwestycji zagranicznych w Polsce. Już teraz warto się też zastanowić, jakie działania powinniśmy podjąć, żeby jak najdłużej utrzymać się na tej fali. W tym upatruję niepowtarzalną dla nas szansę skokowego dogonienia najbardziej rozwiniętych gospodarek na świecie.
Czy to, że Polska zdaje się być oazą spokoju na szalejącym oceanie, jest wynikiem konkretnych działań rządu, czy raczej wynikiem braku jakichkolwiek działań? – Na lepszą niż w innych krajach sytuację Polski złożyło się wiele czynników i okoliczności. Szczególnie trudny egzamin zdało polskie społeczeństwo, które okazało się znacznie bardziej odpowiedzialne, rozważne i dojrzałe niż społeczeństwa krajów bardziej rozwiniętych. Niemałą rolę w tym procesie odegrał też Narodowy Bank Polski, który nie dopuścił do upadłości w sektorze bankowym dzięki wprowadzeniu instrumentów zasilających banki w płynność.
Pan mówi o społeczeństwie, które zdało egzamin, a ja zastanawiam się, czy rząd zdał egzamin. – Myślę, że na kompleksowe oceny działań rządu jest jeszcze za wcześnie. Aby móc odpowiedzieć na to pytanie obiektywnie i bez emocji, potrzebujemy spojrzenia z dłuższej perspektywy. Odczuwam satysfakcję z faktu, że Polska jako jedyny kraj na mapie gospodarczej Europy odnotowała dodatni wzrost gospodarczy. Cieszę się, że możemy się tym pochwalić. Mam nadzieję, że znajdzie to odzwierciedlenie w lepszym pozycjonowaniu naszej gospodarki na świecie.
Jaki będzie ten rok? – Przewiduję stabilizację wzrostu na relatywnie wysokim poziomie – około 3 proc. Oczywiście mamy do czynienia z wieloma czynnikami ryzyka, z których największe znajdują się po stronie naszych partnerów europejskich. Jeżeli kraje Unii Europejskiej będą rozwijać się nieco wolniej, niż przewidujemy, wpłynie to na pewno na naszą gospodarkę, ale patrzę na przyszłość z optymizmem.
Czy oszczędności w polskich bankach są bezpieczne? – Absolutnie tak. Mamy bardzo czysty, stabilny i bezpieczny system bankowy, co jest w dużej mierze zasługą konserwatywnego podejścia do operacji bankowych w naszym kraju. Dzięki temu udało nam się suchą stopą przejść globalny kryzys gospodarczy. Obecne procesy, które obserwujemy w sektorze bankowym, nie skłaniają mnie do niepokojów. W Polsce – jak we wszystkich krajach, które powracają na ścieżkę wzrostu – niektóre wskaźniki, m.in. dotyczące udziału złych kredytów w portfelu czy poziomu rentowności, pogarszają się. To jednak proces naturalny.
Czy bezpieczne są także oszczędności, które trzymane są w działających w Polsce bankach greckich czy hiszpańskich? – W początkowej fazie kryzysu trudno było wymienić bank, którego właściciele nie mieli jakichś kłopotów. Trzeba mieć jednak świadomość, że banki, które funkcjonują na podstawie polskiego prawa, podlegają polskiemu nadzorowi finansowemu, a nie bezpośrednio swoim centralom. Racjonalny nadzór oraz wspólne działania NBP i Komisji Nadzoru Finansowego spowodowały, że w Polsce nie wystąpiły negatywne zjawiska, jakie miały miejsce w niektórych krajach Ameryki Południowej. Mam tutaj na myśli odpływ kapitału do banków-matek, do kraju właścicieli. W Polsce kierunek przepływów był odwrotny: 20 mld złotych pochodzące z banków-matek zasiliło naszą płynność, czyli zamortyzowało potencjalne problemy. Oszczędności Polaków zdeponowane w bankach są więc bezpieczne. Banki działające na podstawie polskiego prawa są niejednokrotnie bezpieczniejsze od swoich banków-matek. Przypadki odpływu kapitału z polskich banków zależnych do międzynarodowych grup finansowych, do których należą, mogły się zdarzać w latach 30. XX wieku, ale nie teraz. Warto wspomnieć, że w Polsce – zgodnie z unijną zasadą „jednego paszportu” – banki zagraniczne prowadzą działalność za pośrednictwem swoich oddziałów. Ich udział nie jest znaczący w kategoriach stabilności polskiego systemu bankowego, a ich działalność jest kontrolowana przez władze nadzorcze państwa macierzystego. Efektywność tego nadzoru zależy od skuteczności współpracy polskiego nadzoru z odpowiednikiem w kraju macierzystym danego banku. Warto też podkreślić, że pieniądze klientów złożone na rachunkach w oddziałach banków zagranicznych są objęte gwarancjami właściwego państwa, z którego bank zagraniczny się wywodzi.
Walka z „szarą strefą” Ponieważ nasi tubylczy mężowie stanu zajmowanie się prawdziwą polityką mają zakazane, toteż z miesiąca na miesiąc coraz bardziej koncentrują się na przedsięwzięciach przemysłu rozrywkowego. Nie idzie im to najlepiej, ale miejmy nadzieję, że z czasem nabiorą takiej wprawy, że – czy to pan minister Sikorski, czy to pan marszałek Komorowski, czy też inni z licznego pogłowia kandydatów – będą mogli bez obawy kompromitacji wystąpić nawet u boku samej pani Anny Muchy, wyznaczającej w rozrywkowym demi-mondzie standardy profesjonalizmu. Ale zarówno nauka aktorskiego rzemiosła, podobnie jak i telewizyjne programy rozrywkowe, jednak trochę kosztują, w związku z czym nasi okupanci na gwałt poszukują nowych źródeł finansowania swoich przekomarzań. Z kręgów związanych z Business Centre Club dochodzą głosy, żeby zezwolić rządowi na redukowanie emerytur, jeśli tylko okaże się, że państwu zagraża kryzys. Nie tylko ubekom, ale wszystkim - więc dopiero teraz widać, że ustawa zmniejszająca emerytury ubekom była tylko programem pilotażowym, przecierającym szybką ścieżkę ogólnej redukcji. Ale redukcja emerytur, chociaż na pewno przyniesie miliardowe oszczędności, dzięki którym będzie można stworzyć mnóstwo wesołych posad dla partyjnych kolegów i konfidentów razwiedki – to dopiero pieśń przyszłości. Tymczasem – jak mówi przysłowie – nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje – a pieniądze potrzebne są już teraz, bo zbliżają się przecież i wybory prezydenckie i samorządowe. A potrzeba – wiadomo – jest matką wynalazków, toteż bez zdziwienia powitaliśmy triumfalny komunikat, że Ministerstwo Finansów postanowiło rozprawić się z tak zwaną „szarą strefą”. Bez zdziwienia, jednak z obawą, czy nie doprowadzi to do załamania gospodarki. W końcu nie raz się zdarzało, że głupiec zarzynał na rosół kurę znoszącą złote jajka. A z „szarą strefą” rzecz jest taka, że według Głównego Urzędu Statystycznego, powstaje tam około 30% produktu krajowego brutto, a więc tego, co się w Polsce produkuje i sprzedaje. W tej sytuacji likwidacja „szarej strefy”, o ile by się naszym okupantom powiodła, może doprowadzić do gwałtownych paroksyzmów gospodarczych. Sytuacja pod tym względem jest bowiem podobna do tak zwanego „strajku włoskiego”. Jak wiadomo, strajk włoski polega na tym, że pracownicy drobiazgowo przestrzegają wszystkich przepisów, niby to ustanowionych dla sprawnego funkcjonowania przedsiębiorstwa, czy instytucji. Ale rezultat strajku włoskiego jest zawsze taki sam, jak strajku zwyczajnego, kiedy pracownicy nie pracują. Przedsiębiorstwo staje. W tej sytuacji jest rzeczą oczywistą, że te przepisy, niby to ustanowione w celu sprawnego funkcjonowania, tak naprawdę żadnej sprawności nie służą. A czemu w takim razie służą? Ano – utrwaleniu czyjejś władzy, albo czyichś przywilejów. Rzut oka na polskie ustawodawstwo gospodarcze przekonuje nas, że tworzone jest ono właśnie pod kątem umacniania przywilejów dla grupy, która z państwa, a nawet z zasobów jego obywateli, uczyniła sobie żerowisko. W tej sytuacji „szara strefa” jest jedną z form uprawnionej samoobrony przed bezlitosnym fiskalnym wyzyskiem Setki tysięcy, a właściwie – miliony ludzi, w poczuciu odpowiedzialności za własne rodziny, za własne przedsiębiorstwa, a nawet – za gospodarkę narodową, z całym poświęceniem omijają szkodliwe przepisy. Dzięki temu nasza gospodarka jako-tako funkcjonuje, stwarzając naszemu narodowi w miarę odpowiednie warunki przetrwania. Dlatego też każda próba likwidacji „szarej strefy” łączy się z ogromnym ryzykiem zagrożenia ekonomicznych podstaw życia narodu. Nasi okupanci bowiem systematycznie, z roku na rok, pod różnymi pretekstami zwiększają rozmiary rabunku obywateli w tak zwanym „majestacie prawa”. Jeszcze w 1995 roku badania przeprowadzone przez Centrum im. Adama Smitha wykazały, że rodzinie pracowników najemnych zatrudnionych poza rolnictwem rząd zabiera w postaci przymusowych danin i tak zwanych „składek” aż 83 procent dochodu! Okazuje się, że ludzie, pod pretekstem roztaczania nad nimi „opieki”, zostali przez sprytną i bezlitosną biurokrację pozbawieni niemal całej władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają. Co gorsza – żeby cokolwiek z tego, zrabowanego im wcześniej bogactwa odzyskać w ramach tak zwanej „konsumpcji zbiorowej”, a więc usług świadczonych przez biurokrację – muszą to pokornie wypraszać, a i to nie zawsze skutecznie. Zatem nie tylko zostali podstępnie obrabowani z bogactwa, ale również – z wolności – bo nie jest wolnym człowiek zmuszony do jedzenia urzędnikowi z ręki. W tej sytuacji wszelkie reformy należałoby zacząć i koncentrować na przywróceniu ludziom władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają i tym samym – na przywróceniu zrabowanej wolności. Problem w tym, że nasi okupanci, którzy dzięki temu rabunkowi zorganizowali sobie żerowisko, nie chcą nawet o tym słyszeć. Widzimy, że żaden z licznego pogłowia kandydatów na prezydentów, jacy dotychczas się objawili, nawet nie ośmieli się na ten temat pisnąć. Po pierwsze dlatego, że wszelkie poważniejsze reformy maja zakazane, a po drugie – że sami są zakładnikami beneficjentów żerowiska, którzy w tym celu wystawiają nam takich figurantów, żebyśmy się tymi wyścigami ekscytowali. Ale jeśli nawet w chwili obecnej zmiana modelu państwa, która przywróciłaby ludziom władzę nad bogactwem, jakie wytwarzają, nie wydaje się możliwa, to trzeba o takiej potrzebie mówić, żebyśmy wiedzieli, czego powinniśmy chcieć, kiedy pojawi się taka szansa. SM
26 marca 2010 Dramat walki klasowej.. Jeśli mamy trzymać się terminu” walka klasowa”, to rozgrywa się ona nie- jak uważał Karol Marks, pomiędzy kapitalistą a robotnikiem, któremu robotnik może najwyżej zazdrościć bogactw- a pomiędzy nową szlachtą biurokratyczną, a resztą społeczności, która żyje w poddaństwie biurokratycznym. Biurokracja wprowadza w życie różne pomysły, które obliczone są na racje biurokracji, pomijając racje poddanych, bo niby dlaczego, samozwańczy pan, miałby realizować aspiracje wolnościowe poddanych? Od 2012 roku, Holandia chce ściągać od kierowców podatki za każdy kilometr przejechany samochodem. Każdy samochód zostanie wyposażony w specjalne urządzenie połączone z transponderem nawigacji satelitarnej GPS. Będzie ono mierzyć, ile kilometrów przejedzie samochód, dokąd i o jakiej porze dnia, a urząd skarbowy na tej podstawie wystawi rachunek. Taryfy opłat będą zależeć od wielkości samochodu, jego wagi oraz emisji CO2. Nowy podatek ma ograniczyć o 15% liczbę kilometrów rocznie i o 10% zmniejszyć emisję CO2, no i na holenderskich drogach ma być bezpieczniej, ponieważ liczba śmiertelnych ofiar ma zmaleć o 7% (???). Za każdy przejechany kilometr ma być 3 eurocenty, a jak będzie mało - to więcej. Im większa opłata, tym mniejszy popyt na korzystanie z dróg. Tym sposobem można w ogóle wyeliminować jazdę samochodem.. A liczba samochodokilometrów może zmaleć nawet do zera. Bo mniej niż zero być nie może, chociaż…. Idzie globalne ocieplenie! Podatki są oczywiście najlepszym sposobem na zniszczenie wsi, miasteczek i miast.. Nie licząc oczywiście bombardowania dywanowego. I nawet działania wojenne nie są potrzebne, Wystarczy zabetonować podatkami nasze życie, obciążyć nas kołem młyńskim biurokracji, umocować kontrolnie - i koniec okaże się rychły. Jak już socjaliści ekologiczni zmniejszą emisję CO2, zmniejszą liczbę kilometrów rocznie - to wezmą się bezpośrednio za nas.. Bo my też mamy tę wadę, że wydzielamy CO2 i działamy destrukcyjnie na otoczenie.. Świat bez nas będzie bezpieczniejszy. Nad całością będą czuwać ekolodzy.. Tylko zastanawia mnie, w jaki sposób stopią się te wszystkie lodowce na Antarktydzie, gdzie temperatura dochodzi do minus 50ºC, a globalne ocieplenie ma być o pół, może jeden stopień..(???) To znaczy, że lodowce pozostaną w temperaturze minus 49ºC (????). Jak ekolodzy stopią te lodowce? Będą je czymś podgrzewać? Palić ogniska? Może pan Al. Gore coś na ten temat wie? Na jego filmach widać jak to wszystko topi się, zalewa i niszczy.. To musiałaby być temperatura dodatnia, czyli skok temperatur powinien być w granicach 50ºC.. Czy to są jacyś magicy i czarnoksiężnicy? Już nie wspominając, że przecież obowiązuje Prawo Archimedesa.. Być może lewicowych ekologów ono nie obowiązuje! Zresztą ich nic nie obowiązuje.. Oprócz propagandy, tak kłamliwej, że aż wiarygodnej! Niszczenie motoryzacji w Holandii, ekologiczne kłamstwa ekowojowników ,a w Niemczech ponad 165tys. niemieckich bezrobotnych, ofiar niemieckiego socjalizmu, w ubiegłym roku próbowało wyłudzić zasiłek (???). Tacy solidni Niemcy, a tak nisko upadli.. Bo system socjalistycznych zasiłków ich demoralizuje. System premiujący lenistwo - to system zła i hodowania nierobów. Setki tysięcy niemieckich bezrobotnych wcale nie interesuje się pracą, wcale jej nie szuka. I nawet publicznie twierdzą, że jest im z tym dobrze.(???). I nie wstydzą się tego mówić (???). Co kiedyś było nie do pomyślenia! Według wszelkich wyliczeń dzięki różnym zasiłkom para bezrobotnych z dwójką dzieci żyje na takim poziomie jak rodzina niewykwalifikowanego robotnika, który osiem godzin dziennie pracuje na budowie, a państwo nie może zmusić bezrobotnego do podjęcia pracy i odebrać mu zasiłku (!!!) Darmocha, jak rdza, zapuściła się głęboko w mentalność niemiecką i trudno ją odrdzewić. Jak w takiej sytuacji Niemcy będą pomagać Europie, która coraz bardziej pogrąża się w socjalizmie? Polityczna waluta euro trzeszczy szwach.. A naszych decydentów nic nie zniechęca.. Polsce oczywiście euro jest potrzebne, jak psu piąta noga.. Ale liczy się posłuszeństwo polityczne - a nie interes Polaków i Polski. Babcia z dziadkiem idą po schodach. Jest im coraz trudniej, więc też coraz częściej przystają, żeby odpocząć. Odpoczynki są coraz dłuższe, a pokonywane odcinki coraz krótsze…. Wciągają powietrze coraz łapczywiej.. Wreszcie za kolejnym postojem, gdy już mieli ruszyć dalej, babcia pyta dziadka: - Słuchaj, mój drogi. Przypomnij mi, my wchodzimy, czy schodzimy? No właśnie: wchodzimy , w związku z „kryzysem” do strefy euro, czy nie wchodzimy? Jak euro jest dobre dla Polski i Polaków- to bez względu na okoliczności, należy wejść. Jak jest złe - nie wchodzić? Ale nie wchodzić dlatego, że tymczasem nie ma koniunktury.. Bo coś jest dobre lub złe? Bo pod wpływem chwili uczucia opanowują człowieka silniej niż myśli. Centralny bank we Frankfurcie będzie trzymał łapę na naszych finansach.. To oczywiście źle! Nie będzie wahań kursowych - tak twierdzą propagandziści propagujący likwidację złotówki.. A dobrze jest, jak nie ma rynkowych wahań cen? I czy dobrze jest jak samochód ma sztywne zawieszenie bez amortyzacji? Wahania – to naturalny stan, nie tylko w gospodarce.. Usztywnianie - to zwykły nonsens - prowadzący do katastrofy! To tak jak złapać za brodę tygrysa.. Tygrysa za brodę nie złapała nawet biurokracja brytyjska.. Mimo uświadamiania mieszkańcom Wysp Brytyjskich zalet zdrowego odżywiania. Brytyjska Agencja Kontroli Żywności (???) w ciągu ostatnich dziesięciu lat wydała na propagandę zdrowego odżywiania się setki milionów funtów. I co? I nic! Tylko 15 % nastolatków konsumuje zgodnie z zaleceniem rządu, pięć sztuk warzyw lub owoców dziennie. Spożycie mleka wśród dzieci jest niższe niż 10 lat temu, a 60% dorosłych to ludzie z nadwagą lub otyli i wszystkie rządowe akcje propagujące zdrowe odżywianie się, nie miały większego wpływu na zachowania konsumentów. Brytyjska państwowa służba zdrowia wydaje na leczenie chorób wywołanych przez nadwagę i otyłość - 4,2 miliarda funtów (???), a prognozy przewidują, że do 2050 roku kwota ta podwoi się, jeśli utrzymają się obecne tendencje.. A lewicowe organizacje wegetariańskie? Dlaczego nie propagują jedzenia bezmięsnego? Niech się wezmą do roboty, bo w Wielkiej kiedyś Brytanii będą same grubasy.. Chyba grubasy nie chcą, żeby ich zapędzono do obozów reedukacyjnych.. Utopia jest stanem umysłu niezgodnym z rzeczywistością. A rzeczywistość utopijna tym bardziej nie jest zgodna z rzeczywistością.. Dramat walki klasowej pomiędzy biurokracją a podlegającej jej ludzkiej populacji-- trwa! Na razie biurokracja górą! Jak długo? Aż do przesilenia.. Aż kolo zatoczy krąg! WJR
O HISTORIĘ PRAWDZIWĄ „Trzeba najpierw, twardo postulować rozwijanie działalności Instytutu Pamięci Narodowej. Jeśli ktoś dzisiaj kwestionuje sens bardzo gruntownych badań nad najnowszą historią, także w kontekście oskarżania komunizmu jako systemu, to albo ma złą wolę, albo nic nie rozumie. To babranie się w historii, także lustracyjne, bywa przykre, ale absolutnie niezbędne” – mówił przed sześcioma laty lider PO Donald Tusk w wywiadzie dla „Przekroju” („Strach na całe zło” 45/46/2004) i dodawał: „Mam wrażenie, że jesteśmy o krok od tego, aby uznać, że filozofia „Gazety Wyborczej” i części obozu politycznego, filozofia krytykująca te działania, poniosła absolutną klęskę”. Tradycyjnie błędne prognozy polityka PO, i w tym wypadku okazały się chybione, bo 6 lat później premier Donald Tusk autoryzował „filozofię „Gazety Wyborczej” i w porozumieniu z SLD chce doprowadzić do faktycznej likwidacji idei IPN-u. Od chwili powołania rządu PO-PSL, byliśmy świadkami jak przy pomocy gróźb, szantażu i nacisków próbowano ograniczyć autonomię Instytutu i aktywność historyków. Pretekst do rozprawy znajdowano w publikacjach na temat Wałęsy – przy czym prawdziwą histerię wywołała książka Pawła Zyzaka, wydana przez prywatną oficynę. Nikt z arogantów, rzucających gromy na IPN nie próbował nawet wykazać związku pomiędzy publikacją, a żądaniem likwidacji Instytutu. Podobnie - nawoływanie do ograniczenia budżetu IPN-u, nie mogło mieć związku z jedną książką Gontarczyka i Cenckiewicza, wobec kilkuset wydawnictw finansowanych ze środków Instytutu. Prawdziwych przyczyn niechęci wobec IPN można wymienić co najmniej kilka; począwszy od działań Biura Lustracyjnego i publikacji katalogów zawierających dane osobowe współpracowników bezpieki, poprzez aktywność wydawniczą i edukacyjną, po liczne śledztwa prowadzone przez pion śledczy. U podstaw tego stosunku, leży ideologia odziedziczona po władcach PRL-u, która na indeksie dziedzin politycznie niepewnych i podejrzanych stawiała nauki historyczne. Podobnie - jak komuniści zdawali sobie sprawę z groźby, jaką dla ich systemu zakłamania niosła prawda historyczna – tak ludzie tworzący III RP upatrują zagrożenie dla swoich interesów w działalności niezależnej instytucji historycznej. Przez kilkanaście miesięcy poznawaliśmy kolejne projekty nowelizacji ustawy o IPN. Każdy z nich, zmierzał do ograniczenia suwerenności Instytutu i poddania go politycznej kontroli. Nie ukrywano, że zmiana na stanowisku prezesa (powołanego w 2005 roku głosami posłów PO) ma służyć podporządkowaniu Instytutu, a regulacje dotyczące dostępu do materiałów archiwalnych - ochronie interesów funkcjonariuszy SB i tajnych współpracowników bezpieki. Ostateczny projekt nowelizacji, zatwierdzony przez Sejm zawiera liczne zapisy, które doprowadzą do zawłaszczenia instytucji, pozbawienia jej roli śledczej i edukacyjnej oraz zakończenia procesu lustracji i odkrywania tajemnic najnowszej historii. Projekt autorstwa Platformy jest przy tym chaotycznym, legislacyjnym gniotem, zawierającym wiele niekonstytucyjnych zapisów, niedopracowanych i sporządzonych naprędce – co wyraźnie sugeruje, że powstał na doraźne, polityczne zlecenie. O tym - jakie środowiska mogły być zainteresowane gwałtownym przyśpieszeniem prac nad nowelizacją ustawy może świadczyć korelacja między wypowiedziami prezesa IPN z końca lutego br., a natychmiastową reakcją polityków PO. 25 lutego Janusz Kurtyka, komentując wyrok TK w sprawie esbeckich emerytur stwierdził, że „ci, którzy katowali Polaków jako członkowie Informacji Wojskowej, czy którzy inwigilowali również opozycję, jako członkowie Wojskowej Służby Wewnętrznej, pozostają poza tą ustawą” i dodał - „Wojskowe służby powinny być nią objęte. Należy zrobić wszystko, żeby wyrównać pozycje funkcjonariuszy cywilnej bezpieki i żołnierzy wojskowej bezpieki". Już w trzy dni później prasa donosiła, że sejmowe prace PO nad znowelizowaniem ustawy ruszyły z kopyta, a Platforma się spieszy, bo chce, aby nowy prezes został wybierany już według nowych zasad. Uchwalenie nowelizacji posłowie PO zapowiadali na następne posiedzenie Sejmu, nie ukrywając, że zamierzają zdążyć ze zmianą przepisów do maja br. Warto zauważyć, że koncepcja, według której zbudowano zapisy nowej ustawy, ujawnia swoje autorstwo w wypowiedzi Bronisława Komorowskiego z kwietnia 2009 roku. Wówczas to, marszałek Sejmu „rozwiązanie problemu IPN” widział w „wytworzeniu konkurencji poprzez inne posterowanie strumieniem pieniędzy na badania naukowe” oraz „gruntownej przebudowie Instytutu”. Zgodnie z tą intencją, pod pozorem zapewnienia „neutralności politycznej” wprowadza się do ustawy przepisy skonstruowane w taki sposób, by ubezwłasnowolnić szefa IPN, a jego kompetencje scedować na rzecz Rady, formowanej pod dyktando władz największych polskich uczelni. Włączenie w proces wyłaniania szefostwa IPN środowisk uniwersyteckich, można tłumaczyć tylko skrajną niechęcią, jaką polskie uniwersytety wykazują wobec lustracji. Dlatego w nowelizacji przewidziano, że zespoły uczelniane wyłaniające kandydatów do Rady IPN nie muszą poddawać się lustracji. To zaś oznacza, że liczni współpracownicy bezpieki, pracujący w polskich uniwersytetach wyłonią do Rady podobnych sobie fachowców od najnowszej historii. Te same intencje przyświecały wskazaniu Krajowej Rady Sądownictwa i Krajowej Rady Prokuratury, jako organów wyłaniających kandydatów na członków Rady IPN. Obie organizacje od lat chronią swoich członków, ściganych przez pion śledczy Instytutu, w związku ze zbrodniami sądowymi popełnianymi w okresie PRL- u i nie wyrażają zgody na uchylanie immunitetów, nawet w przypadku ewidentnych przestępstw. Brak lustracji zawodów prawniczych, (a w szczególności środowiska sędziowskiego) oraz niechęć do rozliczeń okresu komunizmu pozwala podejrzewać, że rekomendacje te będą obarczone troską o interesy korporacji. Nowo powołana Rada - w kontekście obszaru działalności IPN będzie dysponować imponującymi uprawnieniami. To ona będzie ustalała harmonogramy programów badawczych, zasady działania IPN, a nawet rozstrzygała konkursy grantowe. Radzie przyznano również prawo rekomendacji procedury lustracyjnej - choć kwestie te reguluje kodeks postępowania karnego i ustawa lustracyjna. Dekretowanie takich kompetencji Radzie, która nie jest organem IPN, nie ma prawa do wydawania rozporządzeń, ani przepisów powszechnie obowiązujących musi budzić zastrzeżenia, co ich konstytucyjności. Jedyne, czego Rada nie będzie robiła, to nie będzie ponosiła odpowiedzialności. Tę bowiem ma ponosić prezes – sprowadzony do roli politycznej marionetki, którą pod byle pozorem można odwołać zwykłą większością głosów. W praktyce oznacza to, że szef IPN będzie zakładnikiem partii dysponującej większością sejmową. Przepisy dotyczące relacji Rada – prezes skonstruowano w taki sposób, by wytworzyć chaos kompetencyjny – szczególnie w zakresie ustalania programów badawczych, konkursów grantowych i finansowania zadań Instytutu. Jednak tylko pozornie niedorzeczny wydaje się przepis art.4, przyznający Radzie funkcje arbitrażowe tam, gdzie za decyzje finansowe odpowiada prezes IPN. Podobnie - choć nie przewidziano żadnych procedur konkursowych – ich przygotowaniem i rozstrzyganiem ma zajmować się Rada, nie biorąc odpowiedzialności za zdolności budżetowe Instytutu. Chodzi zatem o sytuację, w której organ nie ponoszący żadnej odpowiedzialności finansowej, ogłasza konkurs na finansowanie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zamiarem autorów ustawy było uzyskanie dodatkowych środków z budżetu na rzecz zewnętrznych środowisk uniwersyteckich. Odtąd bowiem pieniądze na badania historyczne i programy grantowe, prowadzone przez uniwersytety i jednostki zewnętrzne mają pochodzić z kasy IPN. Pozbawienie Instytutu „monopolu” na badania i projekty historyczne, oznacza faktyczne rozdysponowanie jego budżetem przez Radę złożoną z przedstawicieli „konkurencyjnych” ośrodków naukowych. Na tym zabiegu, wyjętym spod kontroli ustawy o finansach publicznych zdaje się polegać pomysł „wytworzenia konkurencji poprzez inne posterowanie strumieniem pieniędzy” – wyrażony przez Komorowskiego. Nowe przepisy nakładają na IPN kilka nierealnych zobowiązań. Chodzi o wyznaczenie terminu 7 dni na udostępnienie wnioskodawcy dokumentów znajdujących się w archiwum. Dość przypomnieć, że niemiecki odpowiednik IPN-u ma rok na spełnienie takiego żądania, a na przeszkodzie zachowania terminu może stać brak dokumentacji, spowodowany choćby przekazaniem akt do sądu lub służb ochrony państwa. Ustawa nie przewiduje jednak żadnych odstępstw od wyznaczonego terminu. Niewykluczone, że absurdalny zapis wprowadzono, by mieć wygodny pretekst do usunięcia w każdej chwili prezesa IPN lub jego współpracowników, odpowiadających za udostępnianie dokumentów. O kompletnej ignorancji twórców nowelizacji świadczy natomiast art. 5 nakazujący publikację całego inwentarza archiwalnego IPN- u, w terminie do dnia 31 grudnia 2012 r. Chodzi tu o szczegółowy opis każdej teczki, znajdującej się w zasobach Instytutu. Jak zwracał uwagę prezes Kurtyka - jest to 88 kilometrów bieżących akt, czyli ok.25 milionów teczek. Choć rozpoznawanie zbiorów odbywa się bardzo szybko, (dzięki zastosowaniu unikatowych rozwiązań) jest to proces, który zajmie kilkadziesiąt lat. Pogląd, że można go wykonać do 2012 roku prezes IPN nazwał mrzonką, a pomysł projektodawców określił jako kompromitację. Szczególnie bulwersującą jest zmiana zasad publikacji katalogów IPN, dotyczących osób pokrzywdzonych działaniami komunistycznej bezpieki. Do tej pory znajdowały się w nich nazwiska przeciwników systemu komunistycznego, a publikację danych w tym katalogu można było traktować jako szczególne wyróżnienie. Zgodnie z nowymi przepisami - w tym samym wykazie pokrzywdzonych znajdą się nazwiska funkcjonariuszy partii komunistycznej, na temat których peerelowskie służby zbierały jakiekolwiek informacje. Oznacza to, że obok ludzi z AK i znanych opozycjonistów, umieszczone będą nazwiska Bermana, czy Gomółki. Wydaje się, że główną intencją ludzi Platformy było podważenie idei publikacji katalogów i zdezawuowanie moralnego wymiaru tych wykazów. Z całą pewnością można przyjąć, że nowelizacji ustawy zablokuje proces lustracji oraz zamknie dziennikarzom i naukowcom dostęp do akt IPN-u. Temu celowi służą zapisy, na podstawie których osoba, uzyskująca dostęp do własnych akt „może zastrzec, że dotyczące jej dane osobowe zebrane w sposób tajny w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych organów bezpieczeństwa państwa nie będą udostępnianie w celach naukowych i dziennikarskich”. Takie zastrzeżenie będzie obowiązywać nawet przez 50 lat. Ponieważ dokumenty archiwalne są wzajemnie ze sobą powiązane - czyli jeden dokument może dotyczyć wielu, różnych osób - łatwo sobie wyobrazić, że seria indywidualnych decyzji o zastrzeżeniu dostępu szybko spowoduje zablokowanie prac historycznych i śledztw dziennikarskich. Faktycznie zatem – intencją autorów ustawy jest zamknięcie dostępu do archiwum, a oficjalne deklaracje polityków PO służą wyłącznie celom propagandowym. W warunkach powstałych po nowelizacji i zastosowaniu szeregu zastrzeżeń, naukowcy i dziennikarze zostaną pozbawieni dostępu do materiałów źródłowych – to zaś oznacza, że wiele informacji dotyczących najnowszej historii nigdy nie zostanie ujawnionych społeczeństwu. Łatwo przewidzieć – kto skorzysta na tych regulacjach. Będą to ci, którzy z racji pracy w organach bezpieki mają już wiedzę o elitach III RP i dysponują „prywatnymi archiwami”, zgromadzonymi w czasie służby jako „polisa ubezpieczeniowa”. Dla nich - „zastrzeżenia danych zebranych w sposób tajny, w toku czynności operacyjnych” faktycznie oznacza możliwość rozpoczęcia „gry teczkami”. W żadnym innym środowisku - jak byłych esbeków działalność IPN-u nie wzbudzała tyle nienawiści. Dość przeczytać publikacje zamieszczane na stronach „stowarzyszeń kombatanckich”, by ocenić komu spodoba się nowelizacja ustawy. Oddanie esbeckim „władcom tajemnic” obszaru wiedzy o przeszłości - czyni z nich głównych beneficjantów pomysłów Platformy. Ale nie tylko ich. To bowiem, co znajdowało się w archiwach peerelowskiej bezpieki, a obecnie ma zostać ukryte przed polskim społeczeństwem, jest dostępne w Moskwie i Berlinie. Stało się tak, ponieważ każda policja polityczna w „demoludach” była integralną częścią sowieckiego systemu kontroli – w pełni zależną wobec sowieckiego hegemona i spełniała określoną przez okupanta rolę w mechanizmie megasłużb komunistycznych. System ten zakładał, że archiwa poszczególnych formacji służą celom strategicznym Bloku Sowieckiego i na tej podstawie wymuszał ścisłe współdziałanie i transparentność posiadanych informacji. Wszechobecna w komunizmie zasada „kontroluj kontrolującego” powodowała, że służby jednych państw zbierały i archiwizowały informacje o innych ( tu rolę szczególną powierzono NRD-owskiej Stasi), a wszystkie zbiory danych musiały być dostarczane do moskiewskiej centrali. Przekazanie w roku 1990 przez ostatniego szefa WSW gen. Bułę mikrofilmów i kartoteki kontrwywiadu wojskowego do Moskwy potwierdza jedynie tę praktykę. Z tego względu – zamknięcie archiwów przed dziennikarzami i badaczami najnowszej historii jest de facto działaniem w interesie rosyjskich i niemieckich służb. Mając pewność, że wiedza o dzisiejszych elitach IIIRP ( w tym o najcenniejszej agenturze) znajduje się w Moskwie, a ogromna jej część również w Berlinie, ludzie obecnego układu skazują Polskę na rolę bezwolnego, zależnego przedmiotu w politycznych i gospodarczych rozgrywkach. W projekcie Platformy to nie jedyne rozwiązanie korzystne dla byłych esbeków i ich współpracowników. Odtąd bowiem konfidenci i funkcjonariusze SB będą mogli uzyskać dostęp do wszelkich dokumentów na swój temat, znajdujących się w zbiorach IPN. Dziś osoby te nie dostają dokumentów wytworzonych przez nich w ramach działań w komunistycznych służbach. Ponieważ z ustawy wykreślono artykuł o odmowie udostępniania akt bezpieki osobom, których służby te traktowały jako "tajnych informatorów lub pomocników przy operacyjnym zdobywaniu informacji" – również tajni współpracownicy uzyskają prawo wglądu w archiwa. W uzasadnieniu zmian PO napisała, że „stało to w kolizji z prawem do obrony przez posądzonych o współpracę ze służbami PRL” - zatem za wprowadzeniem tej poprawki stoi ochrona interesów tej grupy. Konsekwencje zmiany mogą okazać się niezwykle poważne i doprowadzić do zablokowania szeregu najważniejszych śledztw prowadzonych przez pion prokuratorski IPN oraz skutecznie uniemożliwić wyjaśnienie wielu tajemnic PRL. IPN od kilku lat prowadzi śledztwo w sprawie grupy przestępczej, działającej w ramach departamentów IV i III MSW – czyli tzw. Grupy „D" – zajmującej się dezintegracją i walką z Kościołem. Nie bez powodu, esbeków z tej grupy kojarzy się z zabójstwem ks. Jerzego oraz przypisuje się im wiele innych morderstw i aktów terroru. Prokuratorzy IPN zamierzają rozpracować tę strukturę - ustalić nazwiska, metody i zebrać twarde dowody zbrodniczej działalności. Na koniec - doprowadzić winnych pod sąd. Innym ważnym śledztwem, które może zostać udaremnione, jest postępowanie w sprawie wyłudzania spadków w latach 80. przez funkcjonariuszy Zarządu II Sztabu Generalnego WP. Posługując się fałszywymi dokumentami, poprzez podstawionych agentów przejmowano spadki po obywatelach polskich, zmarłych m.in. w Kanadzie i w Szwajcarii. Ogromne kwoty uzyskane z tych operacji, zasiliły tajny fundusz operacyjny i kieszenie oficerów wywiadu wojskowego PRL. Cała operacja – jak głosi komunikat Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu - była nadzorowana przez oficerów Zarządu II Sztabu Generalnego, a prowadzone obecnie czynności procesowe mają na celu ujawnienie kolejnych przypadków zaangażowania się funkcjonariuszy w dokonywanie tego typu przestępstw oraz ustalenie pełnego kręgu osób uczestniczących w ich popełnianiu. Ta sprawa to jedyny, ocalały z „pogromu” rządów Platformy wątek dotyczący działalności Wojskowych Służb Informacyjnych. Tylko dlatego, że prowadzenie śledztwa przejął IPN, sprawa uniknęła losu ponad 200 zawiadomień o przestępstwach żołnierzy WSI, umorzonych przez prokuraturę wojskową. Można sobie zatem wyobrazić, że do wytworzonych przez siebie akt zagląda funkcjonariusz, który ma świadomość, że znajduje się w kręgu podejrzeń o udział w działaniach przestępczych. Chce się dowiedzieć (i dowiaduje) - kto i kiedy interesował się dokumentacją, odnajduje przydatne dla obrony informacje, szuka adresów i nazwisk osób do których może dotrzeć wcześniej, niż prokuratorzy. Podobnie może postąpić kapuś, którego donosy pomagały esbekom w popełnieniu zbrodni. Choćby IPN wiedział z kim ma do czynienia, nie będzie mógł odmówić dostępu do teczek. Pytanie - czy umożliwienie tym osobom dostępu do archiwów IPN może mieć wpływ na wyniki śledztw - wydaje się czysto retoryczne Poza tym, każdy tajny współpracownik, nie mając pewności czy może zataić fakt współpracy – od tej chwili będzie w stanie ustalić, jakie dokumenty znajdują się w jego aktach i ocenić groźbę ich ujawnienia. Dzięki nowej ustawie, będziemy wkrótce świadkami niespodziewanych karier politycznych i biznesowych ludzi, którzy dotąd obawiali się zdemaskowania. Nowa regulacja, uzasadniana „prawem do obrony przez posądzonych o współpracę ze służbami PRL” jest sprzeczna z ideą Instytutu, powstałego, by chronić interesy pokrzywdzonych działaniami państwa komunistycznego, a nie jego funkcjonariuszy i tajnych współpracowników. Niewiele jest ustaw, których wprowadzenie może mieć tak katastrofalne następstwa, jak uchwalona przed kilkoma dniami nowelizacja. W państwie, którego obywatele nie posiadają elementarnej wiedzy historycznej, zbudowanym w dużej mierze na patologicznych relacjach agenturalnych, w którym istnieją wpływowe grupy interesów sprzecznych z polskimi - pozbawienie społeczeństwa możliwości poznania własnej historii czy uzyskania wiedzy o „elitach” urasta do rangi sprawy najważniejszej. Zmarły w ubiegłym roku profesor Paweł Wieczorkiewicz, mówił o historii prawdziwej, skrytej za kulisami i tej medialnej, fasadowej - historii dla idiotów lub prostaczków, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Taką wersję historii proponują nam dziś politycy Platformy, chcąc zniszczyć autonomię badań historycznych, blokując dostęp do archiwów i czyniąc z niezależnej instytucji enklawę obrońców agentury i przeciwników sanacji życia publicznego. Skutkiem wprowadzenia nowelizacji, może być nie tylko uśmiercenie idei IPN-u i upolitycznienie nauk historycznych. W perspektywie lat - chodzi o zniszczenie narodowej pamięci. Ludzie którzy dziś rządzą Polską powinni wiedzieć, że takiej zbrodni się nie wybacza i nie zapomina. Aleksander Ścios
Byczo jest! Redaktor Wysocka-Sznepf trafiła w sedno, jak rzadko się dziennikarzom zdarza. Wyjaśniając "Gazecie Wyborczej" przyczyny dyskomfortu, jaki odczuwała prowadząc do niedawna telewizyjne "Wiadomości", uchyliła się od suflowanych przez wywiadobiorczynię argumentów partyjnych. Powiedziała natomiast o problemie szerszym: "Wiadomości" są dziś zbyt ponure. Przedstawiają wciąż rozmaite trapiące Polskę nieszczęścia, a zupełnie nie pokazują rzeczy pozytywnych, jakby nic dobrego się w Polsce nie działo, jakbyśmy nie mieli osiągnięć i powodów do radości, a tylko same zmartwienia. Za mało w "Wiadomościach" o zielonej wyspie na morzu światowego kryzysu, za dużo o służbie zdrowia i jej pacjentach, skazanych na oczekiwanie latami na proste zabiegi czy badania. Tak, rzecz nie w sporze między PiS a PO, bo te partie po prostu wpasowały się w społeczne nastroje, dostosowując się do rzeczywistego, najgłębszego podziału polskiego społeczeństwa. A ten podział jest w zasadzie prosty. Nie na lewicę i prawicę, bo w kraju nie dźwigniętym jeszcze z feudalizmu nic te pojęcia nie znaczą, nie na postsolidarność i post-PZPR, bo tę kontrowersję dawno już przezwyciężyły elity "z obu stron historycznego podziału", ochoczo bratając się we wspólnym dziele rozszabrowywania upadłego Peerelu i łupienia jego obywateli. Nawet nie na klerykałów i antyklerykałów, bo i jedni i drudzy podobnie biegają na pokaz do kościoła, a po cichu mają jego nauki gdzieś, która to sytuacja, odkąd Kościół zasilany jest należycie z krajowej i europejskiej kasy, zdaje się mieć pełną aprobatę hierarchów. Prawdziwy podział - to podział na Nachapanych i Wyd... powiedzmy ładnie: Wydudkanych. Wszystko inne jest wobec tego podziału wtórne. Był czas, kiedy Wydudkani budzili w Nachapanych prawdziwe przerażenie. Byli w większości. Wybory wygrywał ten, kto głośniej krzyczał "Balcerowicz musi odejść" i zapowiadał przewrócenie porządku. Kiedy rozczarowanie skutkami ustrojowej transformacji przywróciło do władzy postkomunę, to jeszcze przyjął establishment spokojnie, bo wiedział, że widząc w komuchach ("na komucha zagłosujemy, tylko na komucha!" - krzyczało do mnie wtedy rozsierdzone chłopstwo) wrogów okrągłostołowej transformacji, wykazuje się ciemny lud kompletną dezorientacją, w istocie wszak to oni byli rzeczywistymi autorami scenariusza przemian, więc na pewno nie mogli "reformom" zaszkodzić. Ale gdy Kaczyńskiemu udało się wreszcie omalże zjednoczyć niezadowolonych i na fali przeciwstawienia "Polski solidarnej" Polsce liberalnej" stać się trybunem tej pierwszej, panika na salonach sięgnęła granic histerii i przekroczyła je. To stare dzieje - Kaczyński "przegrzał" emocje, Tusk prawidłowo odczytał zmianę sytuacji i porzuciwszy odgrywaną przez dłuższy czas rolę tego, który dopiero zbuduje prawdziwą IV Rzeczpospolitą i oczyści kraj z patologii, przedzierzgnął się w porę w rzecznika i obrońcę zadowolonych. Pisałem o tym wielokrotnie, nie chcę się powtarzać - w skrócie więc tylko: zmiana, do której doszło w 2007 roku, miała cztery przyczyny. Po pierwsze - prezes PiS popełnił zasadniczy błąd, wyprowadzając ciosy we wszystkich kierunkach naraz, we wszystkich wypadkach za słabe, by naprawdę zrobić krzywdę, a wystarczająco bolesne, żeby ściągnąć na siebie wściekłą zemstę zaatakowanych. Zjednoczył w ten sposób przeciwko sobie liczące się środowiska zawodowe, grupy interesu, i poszczególne osoby (charakterystycznym przykładem jest Władysław Bartoszewski, który w 2005 popierał Lecha Kaczyńskiego, a dwa lata później pluł na pisowskie "bydło"); być może robił to Kaczyński w mylnym wyrachowaniu, za przykładem Leppera uznając, że atakując wszelkie elity zyskuje mocne poparcie "ludu" - osobiście sądzę, że jednak wynikało to z cech jego charakteru, prezes PiS, wbrew legendzie, nie jest zbyt wielkiego formatu strategiem. Po drugie - poziom życia po wejściu do Unii Europejskiej wyraźnie się poprawił, zwłaszcza na wsi, a ludzie tak mają, że kiedy im się nie powodzi, winią za to innych, najchętniej rząd, a kiedy im się zaczyna powodzić, widzą w tym własną, osobistą zasługę i do żadnej wdzięczności wobec władzy się nie poczuwają. Podczas więc, gdy wielkie miasta zmobilizowały się w strachu przed Kaczorami maksymalnie, "lud" wybory odpuścił. Po trzecie - hasło "oczyszczania państwa" i walki z "układami", które odbierane było wcześniej bardzo dobrze, bo w potocznym mniemaniu oznaczało ściganie Kulczyka, Krauzego i innych oligarchów, za rządów PiS zaczęło nagle oznaczać łapanie lekarzy biorących koperty czy policjantów odpuszczających za drobną grzecznością mandaty. A to w kraju, w którym właściwie każdy musi dać albo wziąć żeby przeżyć, uświadomiło ludziom, że na celownik wzięty może zostać każdy i uwiarygodniło medialny wizerunek Kaczorów jako ludzi groźnych. No i po czwarte - weszło na szeroką skalę do polityki nowe pokolenie, które wcale nie chciało salonów rozpędzać, tylko do nich dołączyć.
I to właśnie, symboliczne dołączenie do elit, zaoferował im Tusk i ci, zdaniem których Tusk "musiał". Dołączając do szyderstw z Kaczorów, do seansów nienawiści urządzanych przeciwko oszołomom i moherom oraz do aktów lizusostwa wobec Unii (bo "specjaliści od śpiewu i mas" wykorzystali też skutecznie prowincjonalne kompleksy Polaków, na których argument, że Niemcy nas za coś pochwalą albo za coś wyśmieją działa z siłą dla normalnych narodów nie do wyobrażenia) aspirujący do awansu Polak ma dziś poczucie, że przynależy do prawdziwej elity. I trochę jeszcze czasu minie, zanim zrozumie, że "słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy", i drogę awansu ma zamkniętą przez rozmaite sitwy zblatowanych ze sobą i z władzą pierników, zostaje mu tylko wyjazd za granicę albo ślub z córką szefa. Jeśli dodać jeszcze, że po przegranych wyborach Kaczyński popełnił błąd najgorszy, publicznie deprecjonując większość wyborców stwierdzeniem, że ich decyzja w zasadzie się nie liczy, bo była skutkiem propagandowych manipulacji, a Tusk ma go przepraszać za bliżej nieokreślone chamstwo, i że wbrew zasadom demokracji pozostał na stanowisku, wywalając z partii prawie wszystkich o jako-takim IQ, to stają się jasne przyczyny, dla których PiS tkwi w głębokim dole i nie jest go w stanie wyciągnąć z niego żadna afera hazardowa, żaden kryzys, deficyt ani wzrost bezrobocia. Kaczyński, człowiek, który ukradł Polsce prawicę, zablokował głosy Wydudkanych, i powstało wrażenie, że niezadowoleni w ogóle zniknęli. Charakterystyczna rzecz, o której ośrodki badania opinii publicznej milczą - ogromnie wzrosła liczba tych, którzy odmawiają uczestnictwa w badaniach opinii publicznej. Zwykle tych, którzy nie wpuszczają ankietera, jest pół procenta, czasem procent. W sondażach badania preferencji partyjnych dochodzi dziś ta nie podawana w gazetowych wynikach wielkość nawet - znam takie badanie - do trzydziestu procent. Łatwo się domyślić, że odmawiają wypełnienia ankiety raczej ci, którzy oficjalnej wizji "zielonej wyspy" nie podzielają. Głos niezadowolonych zniknął więc z debaty publicznej, znika także z sondaży, w których popularność PO jest tym większa, im mniejsza i bardziej zadowolona część społeczeństwa jest de facto badana. Wprawiło to establishment w poczucie niewiarygodnej wręcz euforii. Tusk wszechmogący z nami, więc któż przeciwko nam? Oszołomy i mohery w odwrocie, CBA i wszystkich osiem pozostałych służb odzyskanych i zaprzęgniętych do służby szeroko rozumianym warstwom uprzywilejowanym, takoż prokuratury, umarzające taśmowo kolejne wątki sprawy mafii paliwowej i inne afery, takoż sądy zabraniające głośno mówić nawet o twardych faktach, zniszczenie IPN już na wyciągnięcie ręki... Jest dobrze. Jak to się niegdyś mawiało w kręgach sanacyjnych pułkowników - byczo jest! Podpisanie się pod takim rozpoznaniem rzeczywistości stało się znakiem i warunkiem przynależności do elity. Byczo jest! Pisarzom nie wolno opisywać nieprawości i krzywd, jakie się w Polsce dzieją - jedynym złem jest Radio Maryja i polski, katolicki ciemnogród. Dziennikarzom nie wolno denerwować przeżuwaczy konsumujących media, zwłaszcza elektroniczne, pokazywaniem rzeczywistości, na przykład służby zdrowia; przecież, jak z radością i urzędowym optymizmem donoszą media, już prawie pięć milionów Polaków obywa się bez państwowej służby zdrowia i leczy się prywatnie. Miliony Polaków uniezależniają się też od ZUS-u, opłacając same albo przez pracodawców "III filar". Dla tej grupy problemy Wydudkanych są czymś głęboko obcym, odległym, wydumanym - wiadomo wszak nie od dziś, że syty głodnego nie rozumie. Nawet jeśli chcesz być lewicą, to proszę bardzo, ale taką "rozporkową". Problemy "gejów" i lesbijek, walka z "patriarchatem" i fallocentrycznym, heteroseksistowskim "dyskursem adoracji", cokolwiek by to znaczyło, ogólne potępienie dla neoliberalizmu, ale już o konkretnej biedzie i krzywdzie, i o tym, skąd się wziął ten "neoliberalizm" i ta uprzywilejowana kasta, na rzecz której on działa - maul halten, bo się zaraz sukcesy fundrajzingowe i doskonała prasa mogą skończyć! Można oczywiście trochę ponarzekać, nawet na PO, jeśli zbyt pazernie dobiera się do publicznych stołków albo przyjmuje w swe szeregi Wszechpolaków. Poczucie bezpieczeństwa stało się tak wielkie, że formację rządzącą krytykuje nawet "Gazeta Wyborcza", zdarza się, że i na pierwszej stronie. Ale to - jak w peerelu - krytykowanie "bolączek życia codziennego". Bolączki krytykować wolno. Dostrzegać, skąd się one biorą - nie. Pytać retorycznie, czy którakolwiek z powszechnych patologii, jakie w 2005 roku popchnęły Polaków ku poparciu "rewolucji moralnej" i zrodziły tęsknotę za IV Rzeczpospolitą zniknęła albo została ograniczona - też nie wolno. Bo to tak, jakby na "Titanicu" zapytać, czy aby konstrukcja statku naprawdę jest tak doskonała i niezatapialna, jak to pisano w folderach reklamowych. Obelgą "pisowski" można skutecznie zaczarować rzeczywistość - na czas jakiś. Można "pisowskie" tematy, w rodzaju tych podnoszonych przez "Wiadomości", unieważnić, a "pisowców" wyrzucić za drzwi salonu i grać im na nosie. "Dobrze jest, psiakrew, a kto mówi, że nie, to go w mordę!". A już szczególnie tępić trzeba zdrajców, którzy powinni być z establishmentem, bo też im się powiodło, bo dobrze zarabiają, korzystają z prywatnej służby zdrowy, posyłają dzieci do prywatnych szkół, mają gdzieś "dobrodziejstwo" państwowych ubezpieczeń społecznych - a mimo to, zamiast mówić, że jest dobrze, no bo jest takiemu dobrze, upierają się, że dobrze nie jest! Takiego pisowca to dopiero w mordę i z kopa! To nie jest bezkarne. Wymogiem radosnej afirmacji dla rzeczywistości w każdym jej przejawie establishment ogłupia się i paraliżuje totalnie. Nie wolno myśleć, nie wolno dostrzegać, bo myślenie i dostrzeganie jest "pisowskie". Więc fajnie, nie myślmy i nie dostrzegajmy. Ale Wydudkani nie zniknęli. Kreska, pod którą ich zepchnięto, jest coraz grubsza i tłumi ich złorzeczenia, kto się nie rusza poza rogatki, może się upajać sukcesami i grillować radośnie - byczo jest! Jak za Gierka! I tak samo jak za Gierka się to skończy. Być może kimś takim, że przyjdzie poniewczasie zatęsknić za pluszowym zamordyzmem czasów tuskowych. Ale ja tego nie afirmuję. Ja tylko dostrzegam to, co oczywiste. Rafał A. Ziemkiewicz
Pytania o przyszłość strefy euro Kłopoty finansowe Grecji postawiły kraje należące do strefy euro przed nowymi wyzwaniami. Z jednej strony jak pomóc jednemu z państw, którego problemy mogą zagrozić innym, a z drugiej jakie nowe regulacje wprowadzić, aby zapobiec takim sytuacjom na przyszłość. Ujawniły się słabości unii walutowej w postaci złego przygotowania do przyjęcia wspólnego pieniądza, dużych różnic w rozwoju poszczególnych gospodarek i odmiennych tradycji zarządzania pieniędzmi publicznymi. Zaradzenie narastającym zagrożeniom to przeniesienie dalszych kompetencji z państw narodowych do Brukseli. Okazuje się, że ograniczenie suwerenności wprowadzone Traktatem Lizbońskim już nie wystarczy.
Awantura w strefie euro O problemach Grecji pisałem wcześniej w artykule „Grecka gorączka w strefie euro”. Potrzeba udzielenia pomocy z pieniędzy podatników innych krajów poruszyła opinię publiczną. Stała się gorącym tematem publikacji, komentarzy i wystąpień polityków. Szczególne poruszenie wywołała wiadomość, że rząd grecki przez długi czas przesyłał do Brukseli fałszywe informacje. Pomagał mu w tym amerykański bank Goldman Sachs, który dał się negatywnie poznać przy okazji pierwszej odsłony kryzysu finansowego. Znani ze swojej solidności i pracowitości Niemcy, wyjątkowo boleśnie odebrali te informacje. Czują się podwójnie oszukani, a dodatkowo mają świadomość, że muszą wysupłać dodatkowe fundusze na udzielenie pomocy. Prasa niemiecka nie przebiera w słowach. Tygodnik „Focus” na swojej okładce zamieścił zdjęcie greckiej rzeźby Wenus z Milo, która pokazuje środkowy palec z napisem: „Oszuści w strefie euro”. Publikacja ta wywołała żywą reakcję w Atenach. Wicepremier ds. gospodarczych Theodoros Pangalos przypomniał, że Niemcy w czasie II wojny światowej zabrali okupowanej Grecji zapasy złota oraz pieniędzy i do tej pory nie wypłacili żadnej rekompensaty. Dodał przy tym, że to co robił dla Grecji bank Goldman Sachs, czyli ukrywanie wartości bieżącego zadłużenia poprzez tzw. swapy walutowe, to powszechna praktyka. I że Grecy robili to na dużo mniejszą skalę, niż np. Włosi.
Koordynacja budżetowa, czyli nowe kompetencje dla Brukseli Gdyby to się okazało prawdą, to by oznaczało, że problemy nie występują gdzieś na peryferiach, w małym kraju, ale dotyczą serca strefy euro i jednej z głównych gospodarek europejskich. A to wywołałoby zasadę domina i wysadziło w powietrze z takim mozołem budowany czołowy projekt integracji europejskiej. Dlatego Niemcy, zaciskając zęby i będąc wściekłymi, że dali się wykiwać, muszą przystąpić do planu ratunkowego dla Grecji. Przewiduje on pomoc w wysokości 20-25 mld euro. Udział w funduszu ratunkowym będzie obliczany na podstawie proporcji kapitału, który każdy kraj posiada w Europejskim Banku Centralnym (EBC). Czyli najwięcej zapłacą najwięksi. Jest więc zrozumiałe, że jednocześnie poszukuje się rozwiązań na przyszłość, aby sytuacja się nie powtarzała. I tutaj okazuje się, że jedynym wyjściem jest ucieczka do przodu. Czyli dalsze przenoszenie kompetencji z państw narodowych do Brukseli, tym razem w zakresie polityki budżetowej. Konkretną propozycję, jak miałoby to wyglądać, przedstawił lider Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim Joseph Daul. Według niego, aby zapewnić jedność strefy euro i jej stabilną przyszłość konieczna jest koordynacja budżetowa. Miałaby ona polegać na tym, że projekty budżetów poszczególnych krajów najpierw byłyby zatwierdzane przez eurogrupę, a potem przez parlamenty narodowe. W skład tej grupy wchodziliby ministrowie finansów strefy euro. Byłby to rodzaj „superrządu”. Rola ciał ustawodawczych w poszczególnych krajach zostałaby sprowadzona do fasady. Po decyzji tego gremium nie mogłyby one już nic ważnego w budżetach swoich państw zmieniać i musiałyby zatwierdzać to, co przyszłoby z Brukseli. Nie wiadomo w jakim trybie podejmowane byłyby decyzje. Najbardziej prawdopodobną propozycją byłoby głosowanie w oparciu o wielkość udziałów w EBC. Najważniejszy byłby więc głos Niemiec i Francji, które w ten sposób pośrednio uzyskałyby wpływ na kształt budżetów innych krajów ze strefy euro. Stanowisko chadeków popierają liberałowie i sam przewodniczący Rady Europejskiej Herman van Rompuy, który w Parlamencie Europejskim oświadczył, że „musimy odejść od zaleceń na papierze na rzecz prawdziwych zobowiązań. Czy nazwiemy to lepszą koordynacją, lepszym zarządzaniem czy nawet gospodarczym rządem, kluczowe jest nasze wspólne zobowiązanie, by odnieść sukces”.
Przyjmijmy Polskę jak najszybciej Przy tych perturbacjach jest oczywiste, że dobrze się stało, iż Polska nie śpieszyła się z przyjęciem euro. Nasi sąsiedzi, tacy jak Słowacja czy kraje nadbałtyckie, którzy albo mają już wspólny pieniądz, albo weszli w sztywne zobowiązania wprowadzające, są w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nie dość, że brak własnej waluty spotęgował problemy gospodarcze w czasach kryzysu, to jeszcze przy tych rozstrzygnięciach nikt ich specjalnie o zdanie nie pyta. Mimo, że tak naprawdę mamy do czynienia z próbą zmiany reguł gry po jej rozpoczęciu. My tymczasem możemy spokojnie analizować sytuację i wyciągać wnioski. Ale zawirowania w euro strefie nas nie ominą. Oto bowiem w prasie niemieckiej pojawił się postulat, aby ratować się z opresji poprzez przyśpieszenie przyjęcia krajów Europy Środkowej, w tym zwłaszcza Polski, do unii walutowej. Dobre wskaźniki ekonomiczne i jeszcze lepsze prognozy dla naszej gospodarki kuszą, aby i nas wciągnąć „w rozwiązywanie europejskich problemów”. Rozszyfrowując język dyplomatyczny należy stwierdzić, że chodzi o obciążenie nas kosztami ratowania Grecji i być może innych krajów. A przy okazji okiełznanie naszej ekonomii, aby nadmiernie nie korzystała z kłopotów innych. Przed polskimi elitami politycznymi staje prawdziwe wyzwanie, które rozstrzygnie o naszej przyszłości. Jeśli ulegniemy naciskom i rychło wejdziemy do strefy euro utracimy szansę na szybkie nadrobienie różnic w poziomach rozwoju i przynajmniej skróceniu dystansu jaki dzieli nas od najbogatszych krajów Europy. Bogusław Kowalski
BEATA KEMPA O ZAMACHU NA RYNEK HAZARDU rozmowa z Beatą Kempą "Wprowadzona na początku roku nowa ustawa hazardowa spowoduje jeszcze większą utratę kontroli państwa nad rynkiem hazardu - przeciągnięcie go w szarą strefę i w ręce kilku osób." Z poseł Beatą Kempą (PiS) z sejmowej komisji śledczej ds. afery hazardowej rozmawia Leszek Misiak ("Gazeta Polska").
Wie już pani, czy Mirosław Drzewiecki zna język włoski? O ile wiem, nie zna (śmiech). Ale zapewniam, że moje pytanie o to pana Drzewieckiego, choć wydaje się żartobliwe, nie było zadane bez powodu. Jeśli posiadamy pewne informacje, powinniśmy je weryfikować.
Sporo tych akcentów włoskich wokół afery. Operatora systemu on-line Totalizatora Sportowego, amerykańską firmę G-Tech, założoną przez polskich emigrantów 1968 r., wykupiła kilka lat temu - jak pisała prasa - włoska firma hazardowa Lottomatica. Jeden ze świadków komisji miał, według naszych informatorów, kontakty z mafią kalabryjską. Aż strach się bać. Ta afera zatacza coraz szersze kręgi, nie tylko dotyczące kwestii, o których pan mówi, bo mamy wątki czorsztyński, zieleniecki, gondoli warszawskiej i inne. Nie możemy ograniczyć się do wyjaśnienia tylko zarejestrowanych na taśmach CBA słów panów Chlebowskiego i Drzewieckiego, do przecieku i postawienia zarzutów Mariuszowi Kamińskiemu. To są bardzo ważne sprawy, trzon tej afery, ale trzeba zbadać wszystkie wątki, ponieważ sprawa ta dotyczy interesu państwa polskiego.
Co tak przestraszyło członków komisji w aktach śledztwa Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie dotyczącego korumpowania urzędników państwowych na Dolnym Śląsku, w którym występują osoby zeznające przed komisją hazardową? Czy były to akcenty włoskie?Nie mogę mówić, co zawierają akta, ponieważ obowiązuje mnie tajemnica. Mam nadzieję, że te postępowania prokuratorskie zakończą się jak najszybciej, wtedy można będzie ujawnić dziennikarzom i opinii publicznej, czego dotyczyły.
W przesłuchaniach komisji coraz rzadziej pojawia się kwestia udziału w aferze panów Chlebowskiego, Drzewieckiego, premiera Tuska, Grzegorza Schetyny, a coraz częściej Przemysław Gosiewski, fraszki marszałka Stefaniuka itp. „zapełniacze”. Nie czują się państwo wpuszczani w maliny? Oczywiście, posłowie PO wykorzystując przewagę liczebną w komisji, próbują - pewnie za radą pijarowców Platformy - skupić uwagę komisji na działaniach w sferze hazardu w latach 2006–2007. Ale doszukiwanie się w tym okresie jakiejś afery jest nadużyciem, pomówieniem i marnotrawstwem czasu. Przemysław Gosiewski wytoczył już proces Sławomirowi Neumannowi, prawdopodobnie będą kolejne. Gdyby pan Gosiewski miał coś do ukrycia, nie sporządzałby notatek ze swoich spotkań, lecz umawiał się na cmentarzach jak pan Chlebowski.
Wyjaśnienie zabiegów ministra Drzewieckiego i Zbigniewa Chlebowskiego dotyczących nielegalnego lobbingu i sprawa przecieku o akcji CBA zostały jakby zawieszone. Komisja nie stwierdziła jednoznacznie, czy politycy PO złamali prawo, a premier był pierwszym ogniwem przecieku. Nie ma jasnego komunikatu w tych sprawach. Aby postawić konkretne tezy o odpowiedzialności tych osób, musimy mieć pełny materiał dowodowy. Nadal toczą się śledztwa prokuratorskie w tych sprawach. Na przesłuchanie przed komisją czekają prokuratorzy - krajowy Edward Zalewski i Bogusław Olewiński z rzeszowskiej Prokuratury Okręgowej, związani ze spotkaniem, na którym była omawiana sprawa zarzutów dla Mariusza Kamińskiego. Ich zeznania są bardzo ważne dla ustalenia źródła przecieku i prawdziwych powodów postawienia zarzutów szefowi CBA. Nadal nie mamy wszystkich stenogramów przesłuchań świadków ani billingów rozmów bohaterów afery. Na przykład chciałabym wiedzieć, czy i gdzie dzwonił pan Schetyna po swoim spotkaniu 29 września 2008 r. z panem Sobiesiakiem na wrocławskim lotnisku.
Komisja działa od początku listopada 2009 r. Trudno uwierzyć, że niedostarczenie przez cztery miesiące billingów jest spowodowane zatorem technicznym. Na te wątpliwości powinien odpowiedzieć pan Sekuła, który powinien czuwać, by potrzebne do naszej pracy materiały docierały terminowo i były kompletne. Zwłaszcza że cała komisja uznała, iż te materiały są niezbędne. Jeśli Platforma chce udowodnić, że jest w tej sprawie transparentna - jak deklaruje - pan Sekuła powinien dbać, by nie było powodów pozwalających sądzić, że celowo torpeduje prace komisji.
Afera - jak widać z zeznań kolejnych świadków - zatacza coraz szersze kręgi. Uwidacznia się też walka grup biznesowych o rynek hazardu. Rzeczywiście pojawiają się nowe wątki, które musimy wyjaśnić. Bardzo istotne jest np.: dlaczego Magda Sobiesiak była przygotowywana do wprowadzenia do rady nadzorczej Totalizatora Sportowego, jak układano skład tej rady i zarządu, dlaczego działo się to w tym właśnie czasie, z jakimi firmami te osoby są powiązane itp. Pytania dotyczące min. wiedeńskiej firmy Novomatic, producenta automatów do gry i wideoloterii, zadawaliśmy na przykład Janowi Koskowi, który był przedstawicielem handlowym tej firmy w Polsce. To wszystko może mieć związek z próbą przejęcia części rynku hazardowego przez określone grupy biznesowe.
Ma pani na myśli grupę właścicieli automatów o niskich wygranych czy tę lobbującą za wprowadzeniem wideoloterii, bo te dwie grupy są konkurencyjne, walczą o udział w rynku? Należy brać pod uwagę interesy wszystkich grup, które są zainteresowane zdominowaniem polskiego rynku hazardu kosztem interesu skarbu państwa. Gdyby operacje finansowe związane z wprowadzeniem wideoloterii przez Totalizator nie były zdominowane przez oficerów z b. WSI (a tak twierdzą nasi informatorzy), za którymi stoją interesy obcych państw, byłaby to operacja korzystna dla budżetu państwa, ponieważ Totalizator jest spółką skarbu państwa. Ale nie znamy zapisów tajnej umowy z operatorem sieci on-line wideoloterii. Według naszych źródeł, miała to być Novomatica, która ma udziały m.in. w firmach pana Sobiesiaka. Mamy niestety problem, bo prace komisji są bardzo zawężone. Zajmujemy się badaniem procesu legislacyjnego w zakresie rynku automatów o niskich wygranych. Ale jeśli z naszych ustaleń będzie wynikało, że sprawę tę trzeba głębiej wyjaśniać, zrobi to prokuratura na wniosek komisji. Właśnie dlatego uważam, że warto poszerzyć zakres przedmiotowy badań komisji. Wątek, o którym pan mówi, nie jest jedyny. Mamy kolejny - wyścigi konne. Okazuje się, że podobno jesteśmy jedynym krajem, w którym takie wyścigi przynoszą straty.
Może „muszą” przynosić straty, by była podstawa do ich likwidacji i oddania wybranym deweloperom 138 ha ziemi, które są własnością Państwowych Torów Wyścigów Konnych. No, właśnie. Dlatego powinniśmy poszerzyć zakres prac o ten wątek - bo wyścigi konne podlegają Totalizatorowi - przynajmniej na tyle, by potem mogła się zająć tym prokuratura.
Komisje ds. Watergate i Iran-Contras w USA mogły doprowadzić do skazania polityków, ponieważ odtajniono kluczowe dokumenty. A wasza komisja nie ma dostępu do takich dokumentów, billingów, a nawet nie możecie przesłuchać niektórych osób, np. ministra skarbu Aleksandra Grada, bo posłowie PO są temu przeciwni. To jest oznaka słabości naszego państwa, która spowoduje, że będzie ono jeszcze słabsze. Jest to lekceważenie społeczeństwa przez partię rządzącą, której politycy i urzędnicy za te utrudnienia odpowiadają. Jeśli to w rządzeniu PO się nie zmieni, trzeba zastanowić się nad nową formułą komisji śledczej, innym sposobem rozliczania polityków, skoro komisja się nie sprawdzi.
Przez ostatnie pięć lat TS stracił na rzecz właścicieli automatów o niskich wygranych udział w rynku hazardu z 56 do 18 proc, przy wzroście wartości tego rynku z 3 do 20 mld zł. To niemal zamach na państwowy monopol. To powinno znaleźć odbicie w raporcie komisji, bo to dotyczy interesu ekonomicznego państwa. Nie tylko jeśli chodzi o straty z ubiegłych lat, ale także w związku z nową ustawą hazardową, której wprowadzenie spowoduje jeszcze większą utratę kontroli państwa nad rynkiem hazardu. Przeciągnięcie go w szarą strefę i w ręce kilku osób. Trzeba zadać pytanie: czy Donald Tusk był świadomy tych zagrożeń, podpisując taką ustawę? Jeśli był - należałoby się zastanowić nad pewnymi krokami politycznymi w stosunku do premiera, jeśli nie - trzeba zadać pytanie: jakim jest premierem?
Wiceminister finansów Jacek Kapica nie wprowadził dokładnej codziennej kontroli dochodów automatów o niskich wygranych, co umożliwiłoby precyzyjne określenie zysków z każdego automatu. Wówczas łatwe byłoby dokładne ustalenie i ściągnięcie podatków od dochodów z tych gier, bez ustalania ryczałtów czy dopłat. Minister działa na niekorzyść państwa? Jest to - mam wrażenie - elementem rozmontowywania kontroli państwa nad rynkiem hazardu. Mało tego, mamy sygnały, że TS jest w coraz gorszej kondycji, a z drugiej strony - że udział grających się nie zmniejszył. Służby specjalne naszego państwa powinny zbadać te niepokojące zjawiska w Totalizatorze i przekazać swoją wiedzę rządowi, a być może także prokuraturze.
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że służby (ABW) utraciły kontrolę nad rynkiem hazardu. Według naszych informatorów, dziś ścierają się na tym rynku interesy środowisk biznesowych ludzi z b. WSI i właścicieli automatów o niskich wygranych, często są to ludzie mafii i firm kojarzonych z rosyjskimi służbami specjalnymi. Rynek hazardu, który powinien przynosić państwu niemałe dochody, wymyka nam się z rąk. Najwyższy czas przyjrzeć się tym działaniom. Na pewno kontrola państwa nad rynkiem hazardu jest dziś niewystarczająca. Taki wniosek już nasuwa się z prac komisji. Służba celna, która się tym zajmuje, nie posiada do tego wystarczających instrumentów.
Koniec pieriedyszki Czesław Miłosz twierdził, że początek końca świata niczym szczególnym się nie zaznaczy, że wszystko będzie tak samo, jak poprzednio, tyle, że wkrótce świat się skończy – i tyle. Jednak już Ewangelia powiada, że przeciwnie – najpierw będą różne „znaki”, a dopiero potem „słońce się zaćmi i księżyc nie da światłości swojej, a gwiazdy spadać będą” – i nastąpi koniec świata. Ksiądz Bronisław Bozowski, niezapomniany kaznodzieja z warszawskiego kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu rozciągał tę prawidłowość w ogóle na wszystko twierdząc, że „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Kierując się tym spostrzeżeniem spróbujmy odczytać znaki, które w liczbie aż dwóch jednocześnie, znowu pojawiły się na naszym firmamencie za sprawą tak zwanych „niezawisłych sądów”. Pierwszym znakiem jest wyrok w sprawie z powództwa pani Anny Domińskiej, córki byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy przeciwko wydawnictwu „Arcana”. Pani Domińska poczuła się dotknięta na dobrach osobistych między innymi z powodu zamieszczenia w książce Pawła Zyzaka informacji o zarejestrowaniu i wyrejestrowaniu Lecha Wałęsy przez SB w charakterze tajnego współpracownika oraz opinii, iż jest on „miałki intelektualnie”. I co Państwo powiecie? Właśnie niezawisły sąd nakazał wydawnictwu „Arcana” nie tylko przeprosić panią Domińską za naruszenie jej dóbr osobistych, ale również – wykreślić z książki Pawła Zyzaka informację o tej rejestracji oraz wpłacenia 5 tysięcy zł na rzecz fundacji „Sprawni Inaczej” w Gdańsku. Domyślam się, że chodzi również o sprawnych intelektualnie. I tak dobrze, że sąd nie nakazał spalenia całego nakładu. Może się obawiał, by starszym i mądrzejszym nie skojarzyło się to z wyrokami wydawanymi przez „nazistów”, którzy też lubili niektóre książki palić, ale jeśli nawet – to i tak wszystko jeszcze przez nami, bo były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa tak się na wieść o tym wyroku rozbuchał, że zażądał skierowania książki „na przemiał”. Lech Wałęsa, jak pamiętamy, wynalazł „plusy dodatnie i ujemne” i w ogóle – jest za, a nawet przeciw, więc może nie pamiętać, co opowiadał, ale przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający nie tylko o tym, jak to ze łzami w oczach błagał swoich kolegów z gdańskich Wolnych Związków Zawodowych, by wybaczyli mu ten casus pascudeus, ale również i o tym, że wiele lat później sam opowiadał, iż w młodości „coś tam” ubekom podpisał. Nawet nie zastrzegł się, że „bez swojej wiedzy i zgody”; inna rzecz, że ta formuła została wynaleziona i uświęcona przez Ich Ekscelencje znacznie później, kiedy były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa szedł, jak to się mówi, „w zaparte”, to znaczy - stał na nieubłaganym stanowisku, że żadnym konfidentem SB, a już zwłaszcza konfidentem o pseudonimie „Bolek”, nigdy nie był. Niezawisły sąd podzielił argumentację pełnomocnika pani Domińskiej, że przecież były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa został oczyszczony z zarzutu kłamstwa lustracyjnego przez równie niezawisły sąd lustracyjny. Najwyraźniej na naszych oczach doktryna i orzecznictwo wzbogaca się o nową instytucję prawa zwyczajowego, podobną do rękojmi wiary publicznej ksiąg wieczystych. Jak wiadomo – po czym, nawiasem mówiąc, zwolennicy pani Eryki Steinbach wiele sobie obiecują – polega ona na tym, że w razie sprzeczności stanu wpisanego do księgi wieczystej ze stanem rzeczywistym, decyduje stan wpisany. Jest to milowy krok na drodze prowadzącej do ustanowienia za pośrednictwem niezawisłych sądów orwellowskiego Ministerstwa Prawdy. Jeśli zatem jakiś niezawisły krzywoprzysiężny sąd („wyzwanie przyszłe mu szpieg nieznajomy, walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny, a placem boju będzie dół kryjomy, a wyrok o nim wyda wróg potężny”) ustali, że dajmy na to były prezydent naszego państwa nie jest kłamcą lustracyjnym, to nawet gdyby sam zainteresowany w jakimś kolejnym napadzie delirium do kłamstwa się przyznał – wówczas każdy, kto takie przyznanie rozgłosi, albo wyrazi wątpliwości co do ustaleń krzywoprzysiężnego sądu, zostanie przez inne krzywoprzysiężne, niezawisłe sądy oraz liczne u nas policje jawne, tajne i dwupłciowe wzięty pod obcasy – jak to w demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.
Drugim znakiem był wyrok, jaki niezawisły sąd wydał w sprawie z powództwa pułkownika Jacka Mąki, zastępcy szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Pan pułkownik Mąka pozwał redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej” o naruszenie jego dóbr osobistych w ten sposób, że „Rzeczpospolita” zacytowała list napisany przez red. Wojciecha Sumlińskiego przed próbą samobójczą, w którym autor oskarżał płk Mąkę o rozmaite bezeceństwa. Niezawisły sąd stanął na nieubłaganym stanowisku, że „Rzeczpospolita” zachowała się „nierzetelnie”, bo samo cytowanie nie wystarczy, że cytowane informacje trzeba jeszcze sprawdzać. Wyrok niezawisłego sądu uważam za spektakularną ilustrację narastającej w naszym kraju atmosfery jurydycznej. Atmosfera jurydyczna polega m.in. na tym, że niczego nie można przyjmować na wiarę, tylko każdą okoliczność dokumentować albo zeznaniami świadków, albo – jeszcze lepiej – dokumentami zatwierdzonymi przez konstytucyjne władze. Jeśli tedy – dla przykładu – nauczyciele rozpowszechniają w szkołach informacje, że dwa razy dwa równa się cztery, to powinni mieć to zatwierdzone na piśmie przez odpowiednie władze oświatowe, albo przynajmniej - jakichś świadków, najlepiej z certyfikatami dostępu do informacji niejawnych. Niezależnie od wzbogacenia doktryny i orzecznictwa nowymi instytucjami prawa zwyczajowego oraz niezależnie od narastania atmosfery jurydycznej uważam, iż obydwa wyroki wpisują się w proces systematycznego i dynamicznego ograniczania wolności słowa oraz swobody badań naukowych w Polsce przez rządzącą z nią z ukrycia w imieniu strategicznych partnerów razwiedkę, która w tym celu posługuje się agenturą uplasowaną w niezawisłych sądach. Nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że przez 20 lat pieriedyszki, jaka nastąpiła po przeprowadzeniu przez i pod nadzorem komunistycznego wywiadu wojskowego transformacji ustrojowej, razwiedka rozbudowała agenturę we wszystkich środowiskach społecznych i ulokowała ją we wszystkich istotnych z punktu widzenia funkcjonowania państwa miejscach, by za demokratyczną fasadą kierować okupowanym w ten sposób krajem. Zmierza to oczywiście do obezwładnienia tubylczego społeczeństwa tak, aby nawet nie było w stanie pisnąć w momencie, gdy strategiczni partnerzy, w porozumieniu ze starszymi i mądrzejszymi rozpoczną realizowanie scenariusza rozbiorowego. Wiele wskazuje na to, iż będzie on polegał na odzyskaniu przez Niemcy tzw. „ziem utraconych” oraz zainstalowaniu na pozostałym „polskim terytorium etnograficznym” Żydolandu, w którym razwiedczykowie prawdopodobnie zarezerwowali sobie pozycję szabesgojów. Jest to w naszym przypadku polityczny odpowiednik kosmicznego końca świata, a jak widać choćby po wyrokach niezawisłych sądów – zwiastunów takiego finału nam nie brakuje. SM
Biurwy tresują lekarzy Wprawdzie jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale po pierwsze – zawsze musi być jakiś pierwszy raz, a po drugie – omnia principia parva sunt, co się wykłada, że wszystkie początki są skromne. Dlatego też skromny początek nowej epoki w historii medycyny zdarzył się w Wieruszowie, gdzie pielęgniarki karmiły sparaliżowanych pacjentów łyżeczką i dlatego szpital musiał zwrócić Narodowemu Funduszowi Ochrony Zdrowia pieniądze, jakie dostał na karmienie pacjentów szlauchem włożonym do gardła. Spór toczy się między personelem szpitala a biurwami z NFZ, które chronią się za murami partii, to znaczy – pardon – oczywiście regulaminu. Personel medyczny twierdzi, że karmienie pacjentów łyżeczką jest dla nich wygodniejsze i bardziej estetyczne, podczas gdy biurwy z NFZ utrzymują, że szlauch jest zdecydowanie lepszy. Pacjentów, ma się rozumieć, nikt o zdanie nie pyta, bo – po pierwsze – są sparaliżowani, więc i tak nic nie powiedzą, a po drugie – składka na ubezpieczenie zdrowotne została już z nich ściągnięta, podobnie jak podatki, więc nawet gdyby nie byli sparaliżowani, to i tak nie maja już nic do gadania. Tylko patrzeć, jak okaże się, że nic do gadania nie ma też personel medyczny, tzn. lekarze i pielęgniarki, bo przecież to nie oni dysponują pieniędzmi, tylko biurwy, więc nietrudno się domyślić, do kogo należy ostatnie słowo. Oczywiście to jeszcze nie jest ostatnie słowo, bo pacjenci, niechby i szlauchem, jeszcze mogą dostawać strawę. Ostatnie słowo w tej sprawie przewidział Janusz Szpotański, proroczo pisząc w „Towarzyszu Szmaciaku”, że „trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie – zrobić mydło”. Bo pomyślmy tylko ile „budżet” na tym zarobi i ile wesołych posad dla biurw można będzie dzięki temu stworzyć? SM
Jestem Żydem. I jestem z tego dumny ''Dzisiaj już nie robią takich Żydów jak Jezus''. Kapitalnie mi się to zdanie podoba, zwłaszcza że... akurat mnie nie dotyczy. Chociaż czy na pewno nie mnie? Czy ja również nie jestem Żydem?
Przyjmijmy pewien fakt historyczny. Nasz król Kazimierz Wielki zapraszał niegdyś wielu podróżników, przystojniaków, bajerantów, wygnańców, zagraniczniaków też. I bankierów z forsą, skłonnych i chętnych do pożyczek. Chyba się oni zanadto nie lenili, poza biznesem! I chyba dzieci narobili! Chyba narobili? Na bank! Oni, Żydzi, są naszymi kumplami. Jak powiedział JPII: starszymi braćmi w wierze.... To jest prawda. Oni, ci Żydzi, nie tylko trzymali karczmy i handlowali okowitą. Oni? Chyba bardziej nasi! Boże! Czy my wszyscy nie jesteśmy przypadkiem przemieszanymi Żydami? Naprawdę nie chcemy być ładni jak oni? Chcemy! Chcemy być ładni i bogaci, dokładnie jak Żydzi! I tacy właśnie jesteśmy, koledzy bruneci. Pełni marzeń. ''Dziś już nie robią takich Żydów jak Jezus'' - to mi się kojarzy z PRAWDĄ, czyli czymś... wstydliwym. Głupio się kojarzy. Bo sam jestem Żydem. Stuprocentowym, ale może też... zeroprocentowym. Mój dziadek przybył z Moskwy, czyli znikąd. Dorman. Żyd czy nie Żyd? Może Turek Derman? Miał zakład fryzjerski na Wileńskiej w Warszawie (dziś trzymałby raczej kebab). My, czyli jednak my "Żydzi", bo chyba coś było na rzeczy, mieliśmy zawsze kompleksy. Zasłużone. Byliśmy Obcy. I polowali na nas. Zabijali. Nie tylko Niemcy. Polacy też. Dlatego się chowamy. Czytałem tę nędzę. I uczyłem się, także od ''Kisiela'', jak nigdy nie pisać. Jak pisać lepiej! I to jest największa zasługa ''Tygodnika Powszechnego''
W Europie zobaczycie ortodoksów, rabinów, pejsowatych. Nawet sporo ich jest. A w Polsce - dziwne, prawda - nie zobaczycie ich. Nigdzie. W Polsce pokazują się geje. Tysiące gejów. Przełom. A Żydzi? Wciąż się boją. Wczoraj rano byłem w kiosku. Chciałem kupić ''Tygodnik Powszechny'' nazwany przez redakcję wyjątkowo ''Żydownik''. Od rana biegałem po kioskach. To historyczne wydarzenie! Bo wreszcie mamy do czynienia z żydostwem - poczuciem dumy! Wyjściem z getta! Tak umiłowanym, wyczekanym. Chwałą. W dzikim naprawdę kraju. Czy wiecie, dlaczego Żydzi po całym świecie chodzą w myckach, a nie chodzą w nich po Warszawie? Z wyjątkiem cmentarza? Bo się boją. Żydzi już nie boją się Niemców. Żydzi wciąż boją się Polaków. Na 80-lecie ''Tygodnika Powszechnego'' wydano właśnie ''Żydownik''. To także o mnie. O, i o Was. O Czytelnikach. Czy wiecie - czas oprzytomnieć - że żyjemy w dziwnym kraju, który Żyda ma za Boga? A zarazem ma go, wybranego, za największego wroga? Kiedyś ''Żydownik Powszechny'', ta gazeta, wielka i brzydka, totalnie mnie nudziła. Pisał tam mój kuzyn (''Spodek''), a jego córka śpiewała, że w domach z betonu nie ma wolnej miłości, na pewno pamiętacie. Pisał ''Kisiel''. Boże, gdybym miał kiedyś taki luz jak on, to znaczy napisać felieton raz na jakiś czas, o niczym... Totalne nudziarstwo. Raz w tygodniu. Nędza. Sztab. I kościelna cenzura jako alibi braku pomysłów. Uwierzcie, że z tej grupy felietonistów: ''Kisiel'', Słonimski, Michnik, Passent, Toeplitz... i z tych wszelkich felietonów "Kisiela" (tego Pana, któremu postawiono pomnik za... brak talentu chyba, przyrzekam) zapamiętałem jedno. Jak kiedyś przestrzegał nas przed komuną i Mitterandem: ''Francuzi! Wybieracie socjalizm czy świeże bagietki?''). No więc ''Kisiel'' talentem nie zgrzeszył, to zresztą nudziarz absolutny. Ale przebłyski miał. Podobno ''Żydownik'' ma 80 lat. W życiu nie czytałem nudniejszej gazety, którą tak trudno byłoby jednak zdobyć (wczoraj obleciałem kilkanaście kiosków, jak Boga kocham). Jako dzieciak miałem sposób jednak, jak na wszystko: na ulicy Rakowieckiej w Warszawie, przy sztabie generalnym stuprocentowo pełnym komuchów, ''Tygodnik'' zawsze był, chyba dlatego, że kupujący trafiał od razu na listę wrogów, trudno. W każdym razie tę nędzę czytałem. I uczyłem się, także od "Kisiela", jak nigdy nie pisać. Jak pisać lepiej! I to jest największa zasługa ''Tygodnika Powszechnego". Spełnienie marzeń o wolnym słowie. Paweł Zarzeczny
Prawo do debaty Miłada Jędrysik: Zgadzam się, że debatować trzeba na wszystkie tematy, ale jeśli szkodliwość społeczna takiej debaty miałaby być większa niż pożytki płynące z jej nieograniczania, to co wtedy? Ten komentarz Miłady Jędrysik dobrze ilustruje jeden z problemów jakie mamy w Polsce z (nie)debatą publiczną. Są tematy, których nie powinno się poruszać, bo społeczeństwo gotowe uwierzyć, że nie są jeszcze zamknięte. A przecież są zamknięte, zamknęli je dawno temu mądrzejsi, i nie wypada do nich wracać, bo to takie nieeuropejskie. Jestem przeciwniczką kary śmierci, ale poglądy jej zwolenników uważam za całkowicie niegroźne, w przeciwieństwie do poglądu przedstawionego przez Jędrysik, że o czymś po prostu nie wolno rozmawiać, bo sama debata jest społecznie szkodliwa. Znalezienie argumentów za przekonaniem do swoich racji jest dużo trudniejsze niż zamknięcie oponentom ust, ale nie chodzi przecież o to, żeby ludzie w obawie przed napiętnowaniem przestali się przyznawać, że popierają karę śmierci, tylko żeby przestali ją popierać. W przeciwieństwie do Jędrysik wierzę, że da się znaleźć argumenty przeciwko karze śmierci i nie trzeba się uciekać do knebla.
Jak długa jest lista tematów zakazanych? Jak powstaje? O czym jeszcze nie wypada rozmawiać? Nie tylko zresztą tematy bywają zakazane, są także niepożądani uczestnicy debaty publicznej. Na przykład jacyś szarzy ludzie, bez nazwiska, co to mają swoje zdanie i choć nie są autorytetami, pchają się z nim do przestrzeni publicznej, bezczelnie wykorzystując fakt, że dzięki nowym technologiom przestrzeń publiczna jest prawie całkowicie otwarta i żadna rada autorytetów nie jest jej w stanie kontrolować i reglamentować dostępu.
Prof. Marcin Król: Nie chciałbym nikogo obrażać, ale odnoszę wrażenie, że blog jest czymś – proszę darować to określenie – idiotycznym. Pozwala każdemu wygłaszać opinie na tematy kompletnie dowolne. Tymczasem wcale nie uważam, że tak być powinno. Bo jedni mają opinie, inni - wyrobione jedynie ich zalążki, a pozostali - nie mają ich wcale. (...) W internecie można znaleźć więc anonimowe blogi, anonimowe wypowiedzi i anonimowe komentarze, które zamieszczane są również w internetowych wydaniach dzienników pod artykułami. Dla mnie jest to bardzo ponure i niebezpieczne zjawisko, które w przyszłości zaowocuje negatywnymi skutkami. Mówię to dlatego, że dotychczas cała upowszechniona kultura pisana opierała się na możliwości skrytykowania nawet największych głupstw, najbardziej marnych książek, których autorzy byli znani. Tymczasem w internecie opinie są anonimowe – a ich autorstwo nie niesie za sobą żadnej odpowiedzialności. Oceniam to jako złe zwycięstwo demokracji, bo każdy idiota ma dzięki temu takie same prawa do wygłaszania swoich sądów jak wybitni myśliciele, publicyści, czy prawdziwi dziennikarze. Tymczasem anonimowa opinia nie pomaga w kształtowaniu życia publicznego, a psuje je. Anonimowość pozwala ludziom na swobodę, która bywa niebezpieczna. Niegdyś wielu filozofów politycznych uważało, że tego rodzaju swobody powinny być ograniczone. Więcej, przez całe lata rozumni ludzie uważali, że cenzura powinna być dopuszczalna i to nie tylko z powodów obyczajowych, ale też zgodnie z zasadą, że „poważne pytania głupim ludziom mącą w głowie”. Nie jestem zwolennikiem tego, by każdy mógł wyrażać swoją opinię publiczne w sposób nieograniczenie swobodny. Nawet gdy do redakcji – i to każdej, jaką znam – przychodzą listy, ta nie decyduje się na publikację najgłupszych z nich, a wybiera najbardziej interesujące. Dlaczego? Po prostu dlatego, że sfera publiczna to nie śmietnik.
Kto i co zaśmieca debatę publiczną? Kto lub co powinno decydować co jest śmieciem? Jak chronić debatę publiczną przed zaśmieceniem? Prof. Jan Winiecki (do dziennikarki Joanny Lichockiej): W elukubracjach na mój temat nie wyszła Pani poza poziom i styl "wspieraczy PiSuariatu". Nie ustosunkowała się Pani do ani jednego z czterech zarzutów dotyczących łamania zasad prawa i moralności (z których po skrótach "FT" pozostały trzy). Tylko piana z ust i typowe pomówienia charakterystyczne dla wszystkich bolszewików: od premiera do szeregowego dziennikarza inkwizytora, takiego jak Pani. (...) Pani ma teraz, jak rządzący PiSuariat, swoje pięć minut i jak oni zniknie Pani z grona tych, na których zwraca się uwagę. (...) Tak więc, nie wykluczałbym, że wcześniej jeszcze, nim PiS przegra wybory, po "Rzepie", a w każdym razie "Rzepie" w jej obecnym kształcie ideologicznym, nie zostanie nawet ślad i powróci Pani tam, gdzie jest Pani właściwe miejsce - to znaczy do jakiejś egzotycznej niszy (czy jaskini) jak "Gazeta Polska".
Czy debatę publiczną naprawdę zaśmiecają tylko bezimienni obywatele? Jaka jest odpowiedzialność za jakość tej debaty polityków, autorytetów i dziennikarzy? Jak ochronić debatę publiczną przed śmieciami wrzucanymi do niej przez szanowane autorytety, z wielkimi nazwiskami? Piotr Pacewicz: Działa tu spirala. Po upadku IV RP publiczność mniej ciekawi się polityką, więc media zaostrzają ton i nawet Tomasz Lis zaprasza Leppera, by podkręcić oglądalność. Nasze radia i telewizory są pełne polityków. Gadających, plotących trzy po trzy, kłamiących na potęgę, obrażających się nawzajem, kręcących bicze z piasku i puszących się bez odrobiny samokrytycyzmu. Pseudodziennikarze występują z nimi w symbiozie. Zamiast zapraszać fachowców, którzy objaśnialiby rzeczywistość, oddają czas antenowy politykom, by walili się po głowach. Dostają za to od polityków szacunek wyrażający się przymilnym "panie redaktorze". Poza "Kawą na ławę" Rymanowski prowadzi m.in. program "24 godziny" w TVN 24 stosując metodę, którą można określić jako podkręcanie pyskówki. (...) Rozkręca się karuzela obelg, która przesłania, o co w polityce w końcu chodzi. Nie ma miejsca na pytanie, co ma sens, co jest dobre, co mądre, co szlachetne. Takie rzeczy marnie się sprzedają. Dlatego jest ich coraz mniej, więc sprzedają się jeszcze gorzej. Publiczność, słuchając na okrągło tego magla rozleniwia się: Po co tyle myśleć, zwłaszcza jak człowiek zmęczony po całym dniu pracy? W podobny sposób robi się tematy społeczne czy obyczajowe jak problem dzieci różnokrajowców, czy in vitro. Forma pyskówki-tv daje nieuchronny efekt - temat zostaje sprowadzony do populistycznych, ordynarnych uproszczeń. (...) Otwierając telewizor, Polacy (bezwiednie?) wsiadają na krzesełka tej karuzeli głupoty, choć wydaje im się pewnie, że uczestniczą w jakiejś publicznej debacie. To nie jest żadna debata, żadne dziennikarstwo. To pyskówka, która ostatecznie zniechęca nas do myślenia, do poważnej oceny życia publicznego, do konfrontowania polityki z wartościami czy choćby ze zdrowym rozsądkiem. Co najwyżej przykuwa na moment naszą uwagę, tak jak awantura na ulicy. I tak jak w ulicznej bitce uwaga skupia się na tym kto kogo.
Jaka jest odpowiedzialność mediów za jakość debaty? Czy dziennikarze tylko zaspokajają popyt na coraz bardziej sensacyjne, coraz bardziej brutalne dziennikarstwo, czy może ten popyt kreują? Czy widz naprawdę włącza telewizor po to aby obejrzeć uszminkowanego senatora w sukience, czy raczej po prostu nie wyłącza go mimo tego, że to właśnie w nim widzi? Czy media powinny tylko odpowiadać na nasze potrzeby, czy także odpowiedzialnie je kreować? Jaka jest rola partyjnych spin-doktorów i wynajmowanych przez partie specjalistów od marketingu politycznego w nakręcaniu debaty w kierunku najbardziej wygodnym dla polityków, a nie obywateli? Nie wiem czy takie lub podobne pytania padną w jutrzejszej dyskusji "Prawo do debaty publicznej", jeśli tak, to na sali będą osoby najbardziej kompetentne do szukania odpowiedzi. W dyskusji wezmą udział:
Igor Janke (prowadzący) - dziennikarz i współtwórca miejsca, gdzie w debatę publiczną mogą się włączyć także obywatele,
Adam Łaszyn - jeden z najbardziej znanych specjalistów od komunikacji i marketingu politycznego,
Tomasz Sekielski - dziennikarz, autor głośnego i kontrowersyjnego filmu "Władcy marionetek",
Krzysztof Skowroński - dziennikarz, który miejsce bardziej sprzyjające prawdziwej debacie, na tematy naprawdę ważne znalazł (a raczej sam je sobie stworzył) poza medialnym mainstreamem,
Kuba Wygnański - socjolog, społecznik, animator wielu inicjatyw obywatelskich, autor publikacji o demokracji deliberatywnej.
Oraz każdy - do aktywnego udziału zaproszeni są wszyscy uczestnicy, "głosy z sali" mile widziane.
Kataryna
Uroki nowoczesnego zamordyzmu Kataryna przywołała dwie bezcenne doprawdy wypowiedzi, o których zapewne wszyscy zdążyliśmy zapomnieć, a które trzeba przypominać bez końca, ponieważ pochodzą od ludzi „utytułowanych” i „zasłużonych”. Obie te wypowiedzi charakteryzują się taką kondensacją zamordyzmu, że sam się zastanawiam, czy – hipotetycznie zakładając – gdyby ludzie, mówiąc górnolotnie, tacy jak my, czyli totalne oszołomstwo antykomunistyczne, które zbiera się w takich sotniarskich miejscach jak Miasto Pana Cogito, no więc, gdybyśmy my zasiadywali na jakichś decydenckich stanowiskach i gdyby od nas zależało to, czy taki J. Winiecki czy M. Król mają prawo wykonywać swój zawód i uczestniczyć w debacie publicznej, to należałoby tego prawa im udzielić, czy jednak tego prawa tym ludziom odmówić. Jak się powinien zachować wolnościowiec i konserwatysta (i jeszcze w dodatku katolik) wobec zamordysty? To poważny problem etyczny – czy zamordystę można brać za twarz? Jak ograniczyć działanie zamordystów i nie zostać posądzonym o zamordyzm – oto dylemat, którego, jak podejrzewam, nawet Aleksander Ścios, nie licząc Rolexów i innych z czarnej sotni, nie jest w stanie w prosty i szybki sposób rozwiązać. Przyjrzyjmy się argumentacji Winieckiego (było nie było, specjalisty od prawa) oraz Króla (było nie było historyka idei i teoretyka myśli liberalnej, co niby z wolnością ma mieć coś wspólnego). Co nam powiadają ci dwaj mędrcy świata, monarchowie?: „Tylko piana z ust i typowe pomówienia charakterystyczne dla wszystkich bolszewików: od premiera do szeregowego dziennikarza inkwizytora, takiego jak Pani. (...) Pani ma teraz, jak rządzący PiSuariat, swoje pięć minut i jak oni zniknie Pani z grona tych, na których zwraca się uwagę. (...) Tak więc, nie wykluczałbym, że wcześniej jeszcze, nim PiS przegra wybory, po "Rzepie", a w każdym razie "Rzepie" w jej obecnym kształcie ideologicznym, nie zostanie nawet ślad i powróci Pani tam, gdzie jest Pani właściwe miejsce - to znaczy do jakiejś egzotycznej niszy (czy jaskini) jak "Gazeta Polska"” Zauważmy, że Winiecki przede wszystkim kobietę traktuje jak śmiecia. Jego pogarda jest nieskrywana i można powiedzieć „krystaliczna”. Przypomina to słynną sentencję Wałka o śmieciu, który ośmielił się pomyśleć, że Wałek jest TW Bolkiem – tym „śmieciem”, gwoli przypomnienia był G. Braun w filmie „Plusy dodatnie, plusy ujemne”. Na tym jednak nie koniec, bo Winiecki za śmieć uważa jeden z ogólnopolskich dzienników i jeden z ogólnopolskich tygodników. Ciekawe, jak w tej hierarchii bytów sytuowałyby się takie wykwity (wydzieliny?) ludzkiej myśli, jak „NIE” czy legendarny „Zły”? Może nie byłyby to śmiecie? Przyjrzyjmy się teraz elukubracjom Króla: „Nie chciałbym nikogo obrażać, ale odnoszę wrażenie, że blog jest czymś – proszę darować to określenie – idiotycznym. Pozwala każdemu wygłaszać opinie na tematy kompletnie dowolne.” Mędrzec nie precyzuje nam, o jaki blog chodzi, ale podejrzewać możemy, że wcale nie o jakieś „różowe blogaski” czy jakieś wyzewnętrzniania się o modzie, sponsorowane przez Czerską, lecz o blogi polityczne.
„Tymczasem wcale nie uważam, że tak być powinno. Bo jedni mają opinie, inni - wyrobione jedynie ich zalążki, a pozostali - nie mają ich wcale. (...)” Święta prawda. Domyślamy się, że Król ma opinie, a buraki na blogach nie. Można jedynie dziwić się, że tych buraków ktoś jeszcze czyta. „W internecie można znaleźć więc anonimowe blogi, anonimowe wypowiedzi i anonimowe komentarze, które zamieszczane są również w internetowych wydaniach dzienników pod artykułami. Dla mnie jest to bardzo ponure i niebezpieczne zjawisko, które w przyszłości zaowocuje negatywnymi skutkami. Mówię to dlatego, że dotychczas cała upowszechniona kultura pisana opierała się na możliwości skrytykowania nawet największych głupstw, najbardziej marnych książek, których autorzy byli znani. Tymczasem w internecie opinie są anonimowe – a ich autorstwo nie niesie za sobą żadnej odpowiedzialności.” Ba, ale tu Król zakłada, że sam jest znany, ale czy to pewne? Trzeba by się przejść ulicami i popytać, kto ostatnio jakąś książkę lub artykuł Króla czytał? Kto wie też, czy jakby Król bloga założył, to nie potraktowano by jego imienia i nazwiska jako ANONIMOWEGO nicka? „Oceniam to jako złe zwycięstwo demokracji, bo każdy idiota ma dzięki temu takie same prawa do wygłaszania swoich sądów jak wybitni myśliciele, publicyści, czy prawdziwi dziennikarze.” Tu oczywiście nie mamy najmniejszych wątpliwości, że Król sytuuje się po stronie tych wybitnych, a nie idiotów. No więc tak się zastanawiam, łamię sobie głowę, co tak naprawdę wybitnego Król napisał czy powiedział i jedyne, co mi przychodzi do głowy, to to, jak prorokował, że gdy nie wejdziemy do „UE”, to Polska zamieni się w białoruski skansen, a to nieszczególnie odkrywcza myśl była; poza tym ja ten skansen polski widzę obecnie, mimo że od paru już lat w „UE” jesteśmy, no ale mniejsza z tym, nie bądźmy małostkowi, do cholery, nie czepiajmy się szczegółów, jeszcze wszystko przed nami, jak w Grecji, tylko euro trzeba jak najszybciej przyjąć. Tak się zastanawiam, czy Król głosząc, to, co powyżej nie wyraża tej staropeerelowskiej (choć on przecie z tymi tradycjami w ramach swojej legendarnej „Res Publiki” nigdy nic nie miał wspólnego) zamordystycznej tradycji, by ciemny lud siedział cicho i powtarzał (jak za panią matką) to, co podsuwa mu oświecona awangarda proletariatu. Nie sądzimy chyba, że Król mówi coś nonsensownego i nieprzemyślanego, więc właściwie wypadałoby nam wyuczyć się na pamięć tej argumentacji i recytować, tak jak dziecko, przepisujące za karę po sto razy jakieś zdanie wymyślone przez nauczyciela. Zwłaszcza że dalej nasz wolnościowiec i historyk idei powiada w ten deseń: „Tymczasem anonimowa opinia nie pomaga w kształtowaniu życia publicznego, a psuje je. Anonimowość pozwala ludziom na swobodę, która bywa niebezpieczna. Niegdyś wielu filozofów politycznych uważało, że tego rodzaju swobody powinny być ograniczone. Więcej, przez całe lata rozumni ludzie uważali, że cenzura powinna być dopuszczalna i to nie tylko z powodów obyczajowych, ale też zgodnie z zasadą, że „poważne pytania głupim ludziom mącą w głowie”.” No i czy to nie jest zamordyzm w czystej, nieskazitelnej, wyrafinowanej postaci? Poważne pytania głupim mącą w głowie. Jak dobrze, że mądrym nie mącą, prawda? Mądrzy bowiem na poważne pytania dają mądre odpowiedzi, a głupi – głupie. W pełni uzasadnione zatem jest, by mądrzy pilnowali, by głupota się nie szerzyła. Od tego właśnie w peerelu był urząd z mędrcami przy Mysiej, który, jak co niektórzy pamiętają, rzeźbił także w co głupszych tekstach publikowanych w „Res Publice” zanim jeszcze cenzurę zniesiono. „Nie jestem zwolennikiem tego, by każdy mógł wyrażać swoją opinię publiczne w sposób nieograniczenie swobodny. Nawet gdy do redakcji – i to każdej, jaką znam – przychodzą listy, ta nie decyduje się na publikację najgłupszych z nich, a wybiera najbardziej interesujące. Dlaczego? Po prostu dlatego, że sfera publiczna to nie śmietnik.” No więc po cholerę było znosić cenzurę ustawowo w kwietniu 1990 r.? Ileż to problemów by zniknęło i o ileż spokojniej spałby Winiecki, Król, Skalski, Bratkowski i wielu wielu innych mędrców tego świata, monarchów, gdyby zwykły buraczany obywatel nie mógł podnosić ani ręki ani głosu na władzę, co mu wolność po „obaleniu komunizmu” darowała? Ale jeszcze nic straconego. Prawo prasowe opiera się wciąż na ustawie z 1984-go (symbolicznego) roku. Nieco przykręcić śrubę ciupasom, co się rozplenili po Sieci i będzie wolność jak ta lala. Wtedy Król z Winieckim, Bratkowskim, Skalskim, Pacewiczem, Żakowskim, Wołkiem i kogo jeszcze płodna polska ziemia porodziła pod postacią wolnościowca z krwi i kości, będą mogli zatańczyć „ole olek”. Disco polo nie ma co się wstydzić, bo to jest wybór przyszłości – z tą samą zamordystyczną twarzą. FYM
Koniec Ko,ścioła S-F? A tak na razie refleksja dotycząca informacji: (Uciekinierzy z "mostu do wolności" Kościół scjentologiczny, lub jak wolą niektórzy sekta scjentologiczna, ma problem – masowo odchodzą z niego wyznawcy, razem ze swymi pieniędzmi Nie jest to takie łatwe, bo aby się uwolnić od Kościoła trzeba mu zapłacić tysiące dolarów różne kursy i terapie. Odstępcy utrzymują, że byli regularnie bici, zmuszani do nieustannej pracy za znikome wynagrodzenie, zamykani w odosobnieniu, gdy chcieli odejść; kobietom z kolei kazano poddawać się aborcji. Kościół twierdzi, że odszczepieńcy kłamią. Christie King Collbran i jej mąż Chris, którzy wychowali się wśród scjentologów, już we wczesnej młodości zostali zwerbowani do Sea Organization (Sea Org) – elitarnej grupy, która kieruje Kościołem scjentologicznym. Podpisali więc umowę ważną przez miliard lat – scjentolodzy wierzą bowiem, że są nieśmiertelni. Pracowali przez siedem dni w tygodniu, często nie sypiając po nocach, w zamian za nieregularnie wypłacaną pensję, nie większą niż 50 dolarów na tydzień. Po 13 latach rozczarowani Collbranowie postanowili odejść z Sea Org. Wtedy rozpoczęła się ich kafkowska przeprawa: jak opowiadają, musieli podpisywać fałszywe oświadczenia dotyczące ich życia osobistego i pracy, zapłacić Kościołowi tysiące dolarów, które rzekomo byli mu winni za kursy i terapie, oraz pogodzić się z faktem, że ich rodzice, rodzeństwo i przyjaciele, którzy pozostali lojalnymi scjentologami, zerwali z nimi wszelkie kontakty. – Dlaczego tak ciężko pracowaliśmy na rzecz organizacji – pyta Christie Collbran – a wszystko skończyło się tak źle? Nie byliśmy w stanie tego zrozumieć. Wkrótce odkryli, że są inni ludzie, którzy przeżyli to samo. Gdy zaczęli szukać w internecie stron o scjentologii, które nie są sponsorowane przez sam Kościół (gdy byli członkami Sea Org, było to zabronione), dowiedzieli się, że instytucję tę opuszczają setki innych scjentologów – w tym wysocy rangą pracownicy, którzy służyli jej przez kilkadziesiąt lat. Stworzona 56 lat temu przez zmarłego w 1986 roku pisarza science fiction L. Rona Hubbarda organizacja walczy obecnie z byłymi członkami, którzy domagają się jej zreformowania. Odstępcy utrzymują, że członkowie Sea Org byli regularnie bici podczas spotkań organizacyjnych przez prezesa Kościoła, Davida Miscavige’a, zmuszani do nieustannej pracy za znikome wynagrodzenie, oraz zamykani w odosobnieniu, gdy chcieli odejść; kobietom z kolei kazano poddawać się aborcji. Kościół twierdzi, że odszczepieńcy kłamią. Oni sami mówią, że przeciętni członkowie Kościoła scjentologicznego nie mają pojęcia, z jak ogromną przemocą styka się personel tej instytucji. Organizacja stara się za wszelką cenę przyciągnąć kolejnych wyznawców – zwłaszcza gwiazdy, takie jak Tom Cruise, John Travolta czy Nancy Cartwright (podkładająca głos Barta Simpsona) – których pieniądze pozwalają Kościołowi przetrwać. Ale ostatnio nawet sławne osoby zaczynają opuszczać scjentologów. Najbardziej znaną z nich jest reżyser i scenarzysta Paul Haggis, zdobywca Oscarów za "Miasto gniewu" i "Za wszelką cenę". Był on członkiem Kościoła przez 35 lat. Powody swej rezygnacji wyjaśnił w liście, który zdobyła i opublikowała internetowa strona byłych scjentologów. Haggis wyraził w nim oburzenie i przyznał, że zdał sobie sprawę, iż zarzuty odstępców są prawdziwe. "To nie były pomówienia rzucane przez osoby z zewnątrz, które chcą nas oczernić – napisał. – Te oskarżenia formułują czołowi działacze z całego świata, którzy poświęcili większą część swego życia Kościołowi". Organizacja postanowiła odeprzeć ataki, zaprzeczając zarzutom i nagłaśniając swą globalną kampanię, która wychwala bogactwo i przedsiębiorczość Kościoła. W zeszłym roku zbudował on lub wyremontował okazałe świątynie scjentologiczne, zwane Ideal Orgs, w Rzymie, szwedzkim Malmo, Dallas, Nashville i w Waszyngtonie. Nieopodal swej siedziby na zachodnim wybrzeżu Florydy kupił zaś kolejne hotele i biurowce (łącznie 54 budynki) i wybudował moloch o powierzchni 35 tysięcy kilometrów kwadratowych, który przypomina centrum kongresowe. – To jest świadectwo naszego sukcesu – mówi rzecznik Kościoła, Tommy Davis, pod koniec całodniowej wycieczki po scjentologicznym imperium w Clearwater na Florydzie. Wskazuje olbrzymie atrium budynku, które ma zostać wyłożone włoskim marmurem. – To właśnie jest owoc naszej pracy. Spełnienie największych marzeń. Davis określa byłych członków mianem "apostatów" i twierdzi, że wbrew temu, co mówią, wcale nie opuścili organizacji w ramach protestu, ale zostali z niej wyrzuceni. – Teraz, gdy się ich pozbyliśmy, Kościół rozrasta się jak nigdy przedtem – mówi Davis, syn aktorki Anne Archer i scjentolog w drugim pokoleniu. – Tu widać najlepszy dowód na to, że bez nich radzimy sobie dużo lepiej. Scjentologia to ezoteryczna religia, w której prawdy wiary objawiane są stopniowo osobom gotowym zainwestować czas i pieniądze, by poznać nauki Hubbarda. Scjentolodzy wierzą, że najbardziej szkodzą nam złe wspomnienia z poprzednich wcieleń, a dzięki zastosowaniu "technologii" Hubbarda można osiągnąć tak zwany stan czysty. Wyznawcy poświęcają setki godzin na sesje "audytowania" w cztery oczy, podczas których trzymają w dłoniach urządzenie z czujnikami zwane e-metrem, a audytor zadaje im pytania oraz notuje ich odpowiedzi i odczyty z e-metra. Scjentolodzy twierdzą, że po odpowiednio długim audytowaniu, ukończeniu kursów oraz przestudiowaniu książek i wykładów Hubbarda – za co niektórzy wierni płacą podobno nawet milion dolarów – można przejść przez "most do absolutnej wolności" i w pełni zrealizować swój potencjał życiowy, stając się Operującym Thetanem, czyli czystą duszą. Scjentolodzy wierzą w Boga lub w Istotę Najwyższą, której przypisują nieograniczoną moc. (…) Kościół nie chce zdradzić, ilu w rzeczywistości ma członków. Davis, rzecznik organizacji, mówi, że sama Sea Org liczy 8000 osób, ale pytany o wspólnotę wiernych, odpowiada: – Nie mogę podać dokładnej liczby, ale bez wątpienia są ich miliony w Stanach i miliony za granicą. Przyznaje, że nie wie, jak wytłumaczyć wyniki badań American Religious Identification Survey, według których liczba scjentologów w USA spadła z 55 tysięcy w 2001 roku do 25 tysięcy w 2008. Marty Rathbun, niegdyś główny adiutant Miscavige’a, dziś jest jednym z czołowych apostatów. Jak mówi, kościoły niegdyś tętniły życiem, a członkowie spotykali się w nich i zapraszali gości, którzy chcieli dowiedzieć się więcej o scjentologii. Teraz organizacja instaluje ekrany dotykowe, dzięki czemu można wprowadzić zainteresowanych w świat scjentologii bez angażowania innych wiernych. – To właśnie jest różnica między starą a nową scjentologią: nowa, wspaniała scjentologia to wszystkie te piękne budowle i nieruchomości, w których nie ma ludzi – mówi Rathbun, jeden z kilku byłych prominentnych członków Kościoła, cytowanych w zeszłym roku w serii artykułów w "St. Petersburg Times", które ujawniły nadużycia władz organizacji wobec jej personelu. (…) Mike Rinder, który przez ponad 20 lat pełnił funkcję rzecznika Kościoła, mówi, że strategia izolowania początkowo była propagowana przez Hubbarda jako sposób radzenia sobie z agresywnym współmałżonkiem lub szefem. Teraz jednak "odłączenie stało się metodą kontrolowania ludzi", zdradza Rinder, który przyznaje, że gdy odszedł z Kościoła, jego matka, siostra, brat, córka i syn zerwali z nim kontakty. – To powszechnie stosowana sankcja. Davis, obecny rzecznik, twierdzi, że scjentolodzy nie różnią się pod tym względem od mormonów, katolików, świadków Jehowy czy amiszów, którzy stosują wykluczenie bądź ekskomunikę. – To są podstawowe zasady wiary – mówi. – Przetrwanie religii zależy od tego, czy potrafi sama siebie ochronić. (…) W 2008 roku przedstawiciele internetowej społeczności Anonymous zorganizowali szereg demonstracji przed kościołami scjentologicznymi w wielu krajach. Anonymous twierdzili, że protestują przeciw cenzurowaniu przez Kościół zamieszczanych w internecie materiałów, które organizacja uważa za zastrzeżone – na przykład filmu z Tomem Cruise’em, gorliwym scjentologiem, nakręconym na potrzeby kościelnej imprezy, ale upublicznionym dzięki przeciekowi na YouTube. – Dzięki akcji Anonymous – mówi Marc Headley, który należał przez 16 lat do Sea Org – wielu ludzi, którzy byli maltretowani lub wykorzystywani poczuło się pewniej, bo zobaczyli, że mogą głośno mówić o nadużyciach i nie spotka ich za to odwet. Headley, który napisał książkę o swoich doświadczeniach, pozwał Kościół do sądu, by odzyskać pieniądze, argumentując, że przez 15 lat pracy jego wynagrodzenie wynosiło średnio 39 centów za godzinę. Jego żona, która utrzymuje, że organizacja dwukrotnie zmusiła ją do aborcji, również wytoczyła proces. Para ma obecnie dwoje małych dzieci. Kościół przyznaje, że członkom Sea Org nie wolno mieć dzieci, ale zaprzecza, jakoby żądał od kobiet przeprowadzania aborcji. Jeżeli chodzi o płacę, instytucja tłumaczy, że członkowie Sea Org muszą wyrzec się materialnego bogactwa i poświęcić swoje życie Kościołowi. (…) Choć Collbranowie chcieli utrzymać dobre stosunki z Kościołem, w zeszłym roku zostali uznani za "osoby nieprzyjazne" – aspołecznych wrogów scjentologii. Organizacja dowiedziała się, że Chris Collbran pojechał do Teksasu, by porozmawiać z Rathbunem, prowadzącym obecnie internetowe forum dla "niezależnych scjentologów". Kościół błyskawicznie wysłał swych emisariuszy do domu rodziców Christie Collbran w Los Angeles, by poinformować ich, że ich córka stała się "nieprzyjazna". Od tego czasu nie odzywają się do niej. Niedawno Christie dostała e-maila od własnej matki, która nazwała ją "podstępną żmiją". Collbran przyznaje, że wciąż wierzy w scjentologię – nie w samą instytucję Kościoła, ale w jej naukę. Wciąż odbywa sesje audytowania z innymi byłymi scjentologami, takimi jak Rathbun. Davis podkreśla jednak, że nie mają do tego prawa: – Nie można być scjentologiem, nie będąc członkiem Kościoła) - o nadciągającym nieuchronnie chyba końcu Kościoła Scjentologicznego. Otóż nie wszyscy może wiedzą, że śp. Ron Hubbard, którego miałem, przyjemnośc poznać wiele lat temu, założył ten "Kościół" w sposób następujący. Założył się na lekkim cyku z przyjacielem o $1000, że w ciągu roku założy sektę, która będzie liczyła co najmniej 1000 członków. Rano wytrzeźwiał, napisał Kanony Wiary i Zasady działania Kościoła Scjentologicznego - a po roku nie tylko zainkasował ten tysiąc dolarów, ale i stwierdził, że z tysiąca wiernych żyje lepiej, niż z pisania powieści s-f, czym sie dotąd zajmował. I Kościół rósł - i, w moim przekonaniu, pełnił pożyteczna rolę. Oczywiście "dialektyka" jako taka nikogo nie leczyła - ale leczyła (i to b. skutecznie!) siła sugestii. Wiele osób zostało istotnie "cudownie wyleczonych". A to, że masa ludzi potraciła pieniądze i straciła całe życie szerząc sjentologizm? Cóż: chcącemu nie dzieje się krzywda! Nikt im nie kazał! Niestety: wygląda na to, że Kościół nie przetrwa dłużej, niz jedno pokolenie od śmierci Twórcy. Szkoda - bo to zawsze miło, jak powstaje cos dziwacznego i egzotycznego. JKM
Fałszowanie Blidy po śmierci Kalisz: - Nie zgadza się podpis, a treść nie pasuje do daty. Hipoteza: postanowienie o wszczęciu śledztwa, które zakończyło się postawieniem Barbarze Blidzie zarzutu, zostało sfałszowane. Chodzi o postanowienie o wszczęciu śledztwa w sprawie domniemanej mafii węglowej z 3 marca 2006 r. podpisane przez katowickiego prokuratora Jacka Krawczyka. Śledztwo zakończyło się tragiczną śmiercią Barbary Blidy, b. posłanki SLD, 25 kwietnia 2007 r.
Nie ten podpis W połowie maja "Gazeta" ujawniła, że Krawczyk zeznał, iż to nie on jest autorem tego dokumentu - ani brudnopisu, ani oryginału postanowienia. Do autorstwa przyznał się inny prokurator z Katowic Jarosław Wilczyński. Twierdził, że sporządził dokument w zastępstwie Krawczyka. Sęk w tym, że Krawczyk nic o tym nie wiedział, a powinien. Przy podpisie Krawczyka nie ma literek "wz" czyli "w zastępstwie". - Jeżeli Krawczyk nic nie wiedział, że jego podpis został złożony na tym dokumencie, to nie ma mowy o podpisywaniu w zastępstwie, tylko o ewidentnym fałszerstwie - mówi Ryszard Kalisz, szef komisji śledczej badającej okoliczności tragicznej śmierci Blidy. Wilczyński odmawia jakichkolwiek komentarzy w tej sprawie.
Nie ta treść Wczoraj Kalisz w Radiu TOK FM ujawnił kolejną sensację: został sfałszowany nie tylko podpis prok. Krawczyka, ale i sam dokument. Kalisz wpadł na to, analizując dwa dokumenty: (uzasadnienie do aktu oskarżenia przeciwko śląskiej bizneswoman Barbarze Kmiecik - sporządził go prokurator Krawczyk, Blida jest tu tylko świadkiem. Akt oskarżenia został złożony w sądzie 27 lutego 2006 r. • uzasadnienie do postanowienia o wszczęciu śledztwa w sprawie domniemanej mafii węglowej z 3 marca 2006 r., właśnie to, pod którym miał się rzekomo podpisać Krawczyk. Uwagę Kalisza zwróciło to...czego w drugim dokumencie nie ma. Kalisz: W uzasadnieniu do aktu oskarżenia Krawczyk napisał, że są jeszcze do wyjaśnienia dwa wątki - basenu [chodzi o umowę z 1998 r. między Blidą a Kmiecik, w której ta druga deklarowała, że sfinansuje remont basenu w letniskowym domu Blidy, w zamian Blida na dziesięć lat udostępni jej pokój] i mercedesa [Blida miała go dostać od Kmiecik.]. Tymczasem w dokumencie z 3 marca, czyli późniejszym o zaledwie tydzień, nie ma mowy ani o basenie, ani o mercedesie. Jest natomiast mowa o "udzieleniu przez Barbarę K. korzyści majątkowych osobom pełniącym funkcje publiczne oraz przyjmowania tych korzyści w okresie 1994-2004". Skąd te informacje? Co się przez ten tydzień stało? Proszę zwrócić uwagę, że gdyby rzeczywiście 3 marca powstało takie uzasadnienie, to by znaczyło, że w sprawie tej samej osoby (Barbary Kmiecik) i w tej samej sprawie (łapówek) jednocześnie toczyłyby się dwa postępowania - w sądzie i w prokuraturze. A na gruncie kpk to nie jest możliwe.
"Gazeta": Czyli treść uzasadnienia została sfałszowana? Kalisz: Gdyby rzeczywiście powstało 3 marca, powinno dotyczyć dwóch wątków - basenu i mercedesa. A nie dotyczy. Dlatego stawiam hipotezę, że w postanowieniu z 3 marca początkowo były wpisane te dwa wątki, ale potem ktoś musiał to zmienić. I wpisać coś ogólnego, tak żeby zarzut, jaki Blidzie postawiono 25 kwietnia 2007 r - pośrednictwo we wręczeniu łapówki szefowi rudzkiej spółki węglowej za umorzenie odsetek - pasował do tego postanowienia. A z kolei to, co dopisano, pasuje do tego, co Barbara Kmiecik zeznała funkcjonariuszom ABW w areszcie, ale dopiero trzy miesiące później, bo pod koniec maja 2006 r. To kolejna przesłanka, że ten dokument został sfałszowany.
Nie ta data "Gazeta": To kiedy naprawdę powstało uzasadnienie z 3 marca? Kalisz: Stawiam hipotezę, że dokument o takiej treści nie mógł powstać 3 marca.
A kiedy? Kalisz: Gdyby nie śmierć Blidy, nikt nigdy nie zauważyłby, że postanowienie z 3 marca dotyczy zarzutów związanych z basenem i mercedesem, a nie tego, co zarzucono Blidzie blisko rok później. Bo nikt by nie porównywał tych dwu dokumentów. Ale po jej śmierci ktoś obeznany z kpk zorientował się, że będzie można uznać to całe śledztwo za obarczone błędem prawnym. Wiedząc, że powstanie komisja śledcza - a przypominam, że o komisji była mowa zaraz po śmierci Blidy - ktoś starał się ten błąd naprawić. Stawiam hipotezę, że naprawił tak, że podmienił uzasadnienie do postanowienia z 3 marca, wyrzucił te dwa wątki, a wpisał takie ogólne sformułowanie, które pasowało do postawionego zarzutu. Dlatego wydaje mi się, że treść uzasadnienia została napisana już po śmierci Blidy. Zapytaliśmy wczoraj prok. Krawczyka, co myśli o hipotezie Kalisza. - Nie chcę rozmawiać o tej sprawie, ale mogę powiedzieć, że to całkiem możliwe. Zapytaliśmy też prok. Wilczyńskiego, kiedy naprawdę powstało uzasadnienie z 3 marca. Wilczyński: Odmawiam jakichkolwiek komentarzy w tej sprawie. Agnieszka Kublik
GAZETA MICHNIKA ZNÓW SIĘ ZBŁAŹNIŁA Kolejna nagonka "Gazety Wyborczej" skończyła się kompromitacją. Prokuratura umorzyła sprawę rzekomego sfałszowania postanowienia o wszczęciu śledztwa w sprawie Barbary Blidy. W maju 2009 r. "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że były prokurator z Katowic Jacek Krawczyk zeznał, iż ktoś podrobił jego podpis na postanowieniu o wszczęciu śledztwa w sprawie Barbary Blidy. Piotr Stasiński z "GW" komentował wówczas w stylu "Trybuny Ludu": "Dumna Ślązaczka wybrała samobójstwo, by nie stać się ofiarą publicznego poniżenia. Zaprotestowała w sposób najbardziej radykalny przeciw władzy gotowej niszczyć ludzi dla politycznych i propagandowych celów. Metody Zbigniewa Ziobry, powolnej mu prokuratury i służb specjalnych doprowadziły do śmierci człowieka. Tragedia Barbary Blidy jest największym oskarżeniem nieprawości IV RP." Sprawa zrobiła się głośna, zaczęto mówić o kolejnej mrocznej aferze IV RP. Jak się okazało - "sfałszowaniem" postanowienia było podpisanie dokumentu przez prokuratora Jarosława Wilczyńskiego, byłego kolegę Krawczyka z prokuratury rejonowej. Wilczyński podpisał się w zastępstwie Krawczyka, do czego miał pełne prawo. "To dopuszczalna przepisami i często stosowana praktyka w prokuraturze" - mówiła wówczas "GW" Marta Zawada-Dybek, rzeczniczka prasowa Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Także Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego, twierdził, że "w takiej sytuacji nie ma mowy o sfałszowaniu postanowienia o wszczęciu śledztwa w sprawie Blidy". Mimo to "GW" kontynuowała swoje "śledztwo", a sejmowa komisja śledcza po publikacjach prasowych zawiadomiła prokuraturę. 16 maja 2009 r. sprawę rzekomego fałszerstwa podgrzewał Jerzy Stępień - były prezes Trybunału Konstytucyjnego, znany bardziej jako pogromca lustracji. "Dlaczego osoba za nie [fałszerstwo - przyp. red.] odpowiedzialna jeszcze nie siedzi?" - dopytywał Stępień, choć sprawa trafiła do prokuratury ledwie 3 tygodnie wcześniej. 27 maja 2009 r. ukazał się w gazecie Michnika artykuł Agnieszki Kublik "Fałszowanie Blidy po śmierci". Co się ostatecznie okazało? Dziś "GW" w krótkim tekście poinformowała lakonicznie, że prokuratura umorzyła prawomocnie sprawę, ustaliwszy, że na innych dokumentach Wilczyński podpisywał się podobnie - do czego miał, przypomnijmy raz jeszcze, pełne prawo. Mec. Stanisława Mizdra, pełnomocnik rodziny Blidów, wprost przyznała zaś, że... nie ma dowodów, iż dokument sfałszowano. (wg, Niezależna.pl)
Afera działkowa. Senator PiS do biznesmena: Coś ty, k***a, o**piał? - To są informacje zdobyte nielegalnie, nie będę się do tego ustosunkowywał, media nie mogą tak postępować z osobami publicznymi - mówi senator Tadeusz Skorupa (PiS) o ujawnionej przez "Tygodnik Podhalański" aferze związanej z próbą wymuszenia przez niego terenu od lokalnego biznesmena. Zapowiada też wniosek do prokuratury. W rozmowie z dziennikarzem RMF FM, senator Skorupa przekonuje, że został "wmataczony" w sprawę rzekomego zakupu działki bez przetargu. "Tygodnik Podhalański", który ujawnił aferę, dysponuje nagraniami rozmowy senatora z biznesmenem, którego polityk próbował zmusić do odstąpienia terenu pod budowę elektrowni wiatrowej. Teraz po ujawnieniu fragmentów nagrań, Tadeusz Skorupa mówi RMF FM, że zdobyto je nielegalnie, zapowiada proces sądowy i oburzony dodaje - "tak nie można postępować z osobami publicznymi". Senatora nagrał biznesmen Maciej Król. Przedsiębiorca zgodził się na prowokację z nagraniem, bo jak mówi, znalazł się w sytuacji bez wyjścia.
Afera działkowa, fragmenty stenogramów Senator potrzebował terenu pod budowę elektrowni wiatrowej. Odpowiednią ziemią dysponował biznesmen. Z kolei przedsiębiorca chciał kupić działkę wartą 50 tys., na którą starostwo rozpisało właśnie przetarg. Senator zagroził przedsiębiorcy, że jeśli nie odstąpi mu terenu pod wiatrak, to on wykorzystując swoją pozycję unieważni przetarg na działkę. Gdy nie pomogły groźby, Skorupa wezwał Macieja Króla do siebie i postanowił wymusić na nim podpisanie zgody na odstąpienie terenu. - Żądał terenu pod postawienie wiatraków. To był element decydujący całej naszej rozmowy - wyjaśnia biznesmen. Podczas spotkania senator nie przebierając w słowach tłumaczył, dlaczego tak mu zależy na postawieniu elektrowni wiatrowej. A oto jeden z fragmentów dotyczących unieważnienia przetargu na wspomnianą działkę. Mówi senator: "My nie mamy interesu tego kupować. Chcę żebyś się zgodził, żebyśmy tam wiatrak postawili (...)", i dalej: "Coś ty k***a oc**piał? (...) On już sołtysem nie zostanie! (...) Trza staroście powiedzieć, niech wstrzyma przetarg. (...)". Jeden z fragmentów nagrania dotyczy wylicytowania dużej sumy, która miałaby wystraszyć innego chętnego do działki: "Cofnij temat, niech ch*j on kupuje. Niech da 250 [tys.] (...) Wystraszyć go!".
Suski (PiS): Czekamy na wyjaśnienia senatora - Została wszczęta procedura wyjaśniająca. Nie przesądzam jej wyniku. Pan senator ma siedem dni na złożenie szczegółowych wyjaśnień. Potem będzie można wyciągnąć jakieś wnioski - mówi rzecznik dyscypliny klubu PIS Marek Suski. - Widzę bardziej próbę zrobienia afery, niż samą aferę. Z mojej pobieżnej znajomości sprawy wynika, że są pewne niezręczności, nie ma jednak złamania prawa - dodał. Według Suskiego, w sprawie są poważne wątpliwości. -To była prywatna rozmowa. Nie można kogoś podsłuchiwać, nagrywać prywatnej rozmowy i ją później wykorzystywać, bo to jest zabronione - zaznaczył. Rzecznik dyscypliny klubu PiS zaznaczył, że nie ma niczego niedozwolonego w tym, że Skorupa lub ktoś z jego bliskich wziął udział w przetargu.
Fragmenty nagrania senatora Skorupy opublikowane w "Tygodniku Podhalańskim"
Skorupa: Ja też byłem przedsiębiorcą, a nie jakiś polityk nienormalny, i wiem co to k...a kosztuje, co to jest, pieniądze zarabiać Król: No teraz, w tej sytuacji, teraz nie wiadomo jak wystrzeli (... coś co nie wiem ;))
Skorupa: Ja też muszę jakiegoś pilnować interesu, bo ja k...a za chwilę nie będę miał na kampanię wyborczą pieniędzy, bo z tych pieniędzy, co dostałem z senatu to są k...a psie pieniądze, na paliwo dla mnie i... Kobieta: na garnitur.
Skorupa: Na ubranie k... Król: Coś tam jeszcze szarpniesz.
Skorupa: No szarpnę k..9 tysięcy teraz mi zaczęli płacić, 8 i pół, i straszne pieniądze Kobieta: A każdy chce jakieś pieniądze, gdzie idzie na imprezę, to stówki nie da dwie. Król: No, na wesele za mało. To trzeba się wracać do biznesu
Skorupa: To ludziom się wydaje, Straszne pieniądze. Myśmy Tadzio, mieli działalność, k...a śmieszne pieniądze. To jest urągające dla parlamentarzysty. Takie moje zdanie jest. A jaki k... pokój mamy. W jakich warunkach trzeba mieszkać. To k... bezdomni w Niemcach mają lepsze warunki. Kobieta: Rany boskie, 40 roków temu robiona łazienka, kibel, sracz i kuchnia gotująca się
Skorupa: Woda koło kibla, wanna 40 centymetrów, prysznica nie ma, taki Mitsubishi, że trzeba wodę w ręku trzymać i na kolanach klęknąć
Fragmenty rozmowy o roli sołtysa wsi Podczerwone, który także wystąpił w przetargu o działkę.
Skorupa: To się wk...łem na niego, nicponia, coś ty k...a, oc..on tu sołtysem nie zostanie. Król: Boję się tego że wlezie Ci. Ja go muszę przebić, nie ma wyjścia.
Skorupa: No nie musisz, bo ja Ci się staram powiedzieć żeby wstrzymał przetarg i do drugiego nic przystąpi. On nic nie musi, starosta nic nie musi. Przytrzyma. A do następnego przetargu... ten jego k...a zwolennik, on go op...la teraz że on robi przeciwko wsi, przeciwko ludziom, ja to tak widzę, że po co ty masz 250 w..lić tam pieniędzy, po co Ci to, cofnij temat, niech ch..j on kupuje. Niech da 250 Król: To co
Skorupa: Wystraszyć go Król: Ale wypuścić go na to 250?
Skorupa: Najlepszy wariant, to jak starosta powie że odwołuje Król: Ale co trzeba w tym momencie zrobić, iść do starosty czy co?
Skorupa: Trzeba staroście powiedzieć, niech wstrzyma. Ja już złożyłem pismo żeby unieważnić przetarg Król: Ale co, realnie zatrzymali to czy nie?
Skorupa: Wstrzymał ale zatrzymać nie musi, on ma k..a taką władzę, że może wszystko zrobić, ode mnie dostał sygnał żeby przetarg wstrzymać, my nie mamy interesu żeby to kupować. Król: To ja i tak muszę przebijać
Skorupa: Jeszcze wchodzi wariant unieważnić przetarg i drugi rozpisać. Król: Ale jakbyś nie unieważnił?
Skorupa: On (sołtys) się wystraszył, że politycznie silni ludzie zbierali podpisy, on k...a jest załamany, że mówią że on prywatę uprawia jako sołtys. że on ludziom nie powiedział, że chce kupić, że ludzie nie wiedzieli, to on taki jest k...a zajebisty we wsi.
Fragmenty rozmowy, w których Skorupa mówi, że przetarg zostanie zatrzymany dla zasady.
Skorupa: My jeszcze nic z tego nie mamy, ty dasz pieniądze staroście, my z tego nie będziemy mieć nic, ale ja to dla satysfakcji, nie że k..a zapłacisz, my chcemy konkretnie zarabiać, wiatrak postawić i mieć pieniądze uczciwie zarobione, a nie żeby wymuszać na kimś
Rozmowa Tomasza Skorego (RMF FM) z senatorem Skorupą
Tomasz Skory: To kwestia pańskiej propozycji, czy samego nagrania? Tadeusz Skorupa: Wszystkiego, wszystkich tych spraw, spraw przekazywania, sprzedaży, dzielenia działek, jak też i sprawa sprzedaży działki bez przetargu. Sprawa ta ma drugie dno, tutaj ja zostaję wmataczony i społeczeństwu przedstawia się całkiem inną sprawę, a nie to co dotyczy konkretnie tego terenu.
Skory: Ale to nie zmienia faktu, że te nagrania istnieją Skorupa: Zmienia fakt. To są... to są, wie pan, informacje zdobyte nielegalnie i będzie sprawa prokuratorska.
Skory: Ale pańskie wypowiedzi są bardzo kontrowersyjne. Skorupa: Wypowiedzi są... nielegalnie zdobyte i nie będę się do tego ustosunkowywał, będzie proces sądowy i (Skory - wcina się: panie senatorze) media nie mogą postępować z osobami publicznymi
Skory: Ale to nie zmienia faktu, że pan opowiadał takie rzeczy, że pan musi zadbać o to żeby mieć na kampanię wyborczą. Skorupa: Zmienia to, zmienia to... fakty. Nie może być tak że sąsiad, w majestacie prawa, wysłany... przez jakąś gazetę...
Skory: Przepraszam ,wysłany przez pana, to pan do niego dzwonił... Skorupa: zdobywa informacje i to się publikuje i narusza to moje dobra osobiste. Więcej nie mam nic panu do powiedzenia, ukaże się to wszystko w sądzie, w prokuraturze. Dziękuję
Skory: Jeszcze jedno pytanie, pan tak powiedział... Skorupa: Dziękuję panu
Posłuchaj, jak senator Skorupa wymusza działkę Tadeusz Skorupa, senator RP, próbował wymusić od biznesmena z Podczerwonego działkę pod własny wiatrak. Całą ponadgodzinną rozmowę polityka z biznesmenem późnym wieczorem 17 marca zarejestrowaliśmy.
Z treści rozmowy wynika, że plan Skorupy zakładał wymuszenie miejsca pod własny wiatrak w taki sposób, żeby opinia publiczna była przekonana, że oto senator właśnie walczy o interes lokalnej społeczności. Zabiega o budowę boiska dla dzieci w Podczerwonym w miejscu (działka 7637/88), które właśnie idzie pod młotek, a miejscowa władza chce teren zmarnować, sprzedając jakiemuś biznesmenowi. Do realizacji planu zaangażował m.in. swoją żonę, żonę swego brata i swojego asystenta. W przeddzień przetargu Skorupa rozesłał do starosty, wojewody, wójta, przewodniczącego rady powiatu i rady gminy, a nawet do dziennikarzy oświadczenie, które miało odwrócić uwagę od jego faktycznych zamierzeń. Napisał w nim, że mieszkańcy zwrócili się do niego o interwencję w sprawie działki, która jest niezbędna szkole. Do pisma dołączył podpisy mieszkańców domagających się oddania parceli pod budowę boiska.
W przeddzień przetargu, 17 marca, godz. 19.45. Do firmy Króla, znajdującej się kilkadziesiąt metrów od zabudowań senatora, telefonuje Skorupa. Biznesmen zrywa się, by za kilka minut znaleźć się w mieszkaniu parlamentarzysty. Ma przy sobie zainstalowane przez nas urządzenie nagrywające. Na miejscu czeka na niego senator Tadeusz Skorupa z żoną Anną. Rozmowa trwa 1 godz. 18 minut.
Oto dwa cytaty z nagranej rozmowy:
Senator Tadeusz Skorupa składa propozycję biznesmenowi: Ja byłbym skłonny, żebyśmy podpisali takie porozumienie, że wyrażasz zgodę na postawienie wiatraka, to by wystarczyło, a ty sobie to kup za 50 tys. I gwarantuję, żebyś był jeszcze z tego zadowolony.
Tadeusz Skorupa o sobie: Ja też był przedsiębiorcą, a nie jakimś politykiem nienormalnym. I wiem, co wszystko kosztuje i co to pieniądze zarabiać. Ja też muszę jakiegoś pilnować interesu, bo ja za chwilę nie będę miał na kampanię wyborczą pieniędzy. Bo z tych, co dostaje z Senatu, to jest k… psie pieniądze. Na paliwo dla mnie i na garniturek. Na ubranie k…. 9 tys., a teraz to nawet zaczęli mi płacić po 8 i pół. Straszne pieniądze. A za trzy roki to auto zajeździsz. To jest urągające dla parlamentarzysty. Takie moje zdanie jest. A jaki k… pokój mamy. W jakich warunkach trzeba mieszkać. To k… bezdomni w Niemcach mają lepsze warunki.
Jurek Jurecki
Możemy znowu budować statki! Z Krzysztofem Piotrowskim, prezesem zarządu Stoczni Szczecińskiej Porty Holding SA, wcześniej wieloletnim szefem przedsiębiorstwa w różnych okresach jego działalności, rozmawia Mariusz Bober Stocznia Szczecińska ma szansę znowu produkować statki i przyjąć zwolnionych pracowników? - Na świecie nic takiego nie stało się, aby Polska musiała likwidować swój przemysł okrętowy i zastępować tę branżę rozwojem innych gałęzi, np. paliwowej (wydobycia ropy i gazu oraz transportu tych surowców) czy elektronicznej. Także dziś możliwe jest wznowienie produkcji statków. Przecież zarówno nasza stocznia, jak i stocznia w Gdyni upadły nie z powodów ekonomicznych, tylko w wyniku decyzji politycznych. Takie stanowisko zaprezentował podczas dyskusji na temat upadku polskich stoczni w Vigo (Hiszpania) przedstawiciel Niemiec w Parlamencie Europejskim. W ten sposób odpowiedział na postulat polskiej delegacji w sprawie dodatkowych środków finansowych dla stoczniowców. Przedstawiciele Polski nie zareagowali na to. Warto też podkreślić, że w naszym kraju decyzję o likwidacji stoczni podejmowali ludzie nieznający się na produkcji okrętowej. Dlatego ta sprawa jest bardzo dziwna i nie można jej traktować jako skutku np. niedostosowania firmy do sytuacji na rynku.
Ale przecież sytuacja na rynku stoczniowym jest trudna. Według niektórych ekspertów, praktycznie nie ma zamówień na nowe statki. - Obecna koniunktura w przewozach przypomina tę z 2005 r., a więc jest w nie najgorszym stanie. Bessa, która "zaskoczyła" nas w 2008 r., nie była jakimś nadzwyczajnym wydarzeniem. To oczywiste, że po siedmiu latach hossy kiedyś koniunktura musi się skończyć. Ale nawet teraz stocznie w innych krajach nadal funkcjonują, jakoś nie słychać o fali upadłości.
Jednak do przywrócenia funkcjonowania stoczni potrzeba układu upadłościowego i co najmniej pół miliarda złotych zdeponowanych na koncie syndyka. - Stocznia Szczecińska Porta Holding SA (SSPHSA) w latach 1992-2002 zbudowała i sprzedała armatorom 160 jednostek na kwotę około 4 mld USD i dała zatrudnienie 11 tys. pracowników - tylko w Szczecinie, a w Polsce co najmniej 44 tys. kooperantów. Tylko jedna stocznia! Wznowienie działalności wymagać będzie zgody wierzycieli na warunki zaproponowane przez Zarząd SSPHSA i pieniędzy, których właścicielem jest Stocznia Szczecińska Porta Holding SA, a syndyk jedynie je gromadzi.
Uczestniczył Pan w poniedziałek w manifestacji przed bramą szczecińskiej stoczni. Zgadza się Pan z zarzutami związkowców, według których to Sąd Rejonowy w Szczecinie blokuje rozpoczęcie postępowania układowego z wierzycielami stoczni? - Pretensje do sądu mają związkowcy i Stowarzyszenie Obrony Stoczni i Przemysłu Okrętowego. Mnie interesuje przede wszystkim to, dlaczego sąd przez wiele miesięcy zastanawia się nad podjęciem decyzji w sprawie wszczęcia postępowania układowego, czyli prostej procedury, nieobciążającej budżetu państwa. Tymczasem w 2002 r. ogłoszenie upadłości firmy (która miała szansę porozumieć się z wierzycielami) zajęło sądowi kilka godzin. Mam wrażenie, że sądom i innym instytucjom w Polsce zależy na tym, by doprowadzić stocznię do ruiny. A przecież w ciągu ostatnich 10 lat zainwestowano w nią ponad 200 mln USD. Czy jesteśmy już na tyle bogaci, by taki majątek, który może przynosić wszystkim korzyści, zrównać z ziemią? Przecież takie decyzje będą miały skutki na dziesięciolecia!
Co stałoby się z zobowiązaniami stoczni wobec wierzyciel - Gdyby w sądzie zostało wszczęte postępowanie układowe, wierzyciele mogliby uzgodnić jakąś ugodę z upadłą stocznią. Sytuacja jest trudna, dlatego postulowalibyśmy 100-procentową redukcję wierzytelności. Nie widzę innej możliwości. Stoimy przed wyborem: albo wszyscy wierzyciele otrzymają pieniądze zdeponowane na koncie syndyka, a wówczas każdy dostanie po przysłowiowej złotówce i stocznia zostanie całkowicie zlikwidowana, albo zrezygnujemy z tych środków, uruchomimy stocznię, a wówczas mamy szansę zaistnieć znowu na rynku.
Kto poniósłby największy ciężar tzw. redukcji wierzytelności? - Zakłady Hipolit Cegielski Poznań SA, której Stocznia Szczecińska Porta Holding SA była winna ponad 100 mln złotych. Ale HCP również bardziej zależy na wznowieniu produkcji w Stoczni Szczecińskiej niż na jej upadku. Bo przecież przedsiębiorstwo to zajmuje się przede wszystkim produkcją silników okrętowych, które zamawiałaby właśnie stocznia, gdyby wznowiła produkcję. Także inni wierzyciele byliby skłonni na całkowitą redukcję długów? - Przemysł okrętowy czeka na nowe zamówienia, jeżeli ich nie będzie, cała branża zginie. Stracimy ludzi, ich wiedzę i umiejętności, a więc te atrybuty, które stanowią o sile przedsiębiorstw XXI wieku - opartych na wiedzy.
Wierzy Pan, że w obecnej sytuacji gospodarczej Porta Holding SA będzie w stanie zdobyć kontrakty na budowę statków, wywiązać się z nich w terminie i dać pracę zwolnionym stoczniowcom? - Rzeczywiście, nie ma tylu zamówień, co w okresie hossy zakończonej w 2008 r., ale bylibyśmy w stanie funkcjonować także obecnie. Przecież możemy produkować np. statki specjalistyczne. W sytuacji obecnego kryzysu stoczniowcy np. w Hiszpanii otrzymują trochę niższe wynagrodzenia niż wcześniej w okresie koniunktury, tzn. ok. 1800 euro (ok. 7,2 tys. zł, tymczasem stoczniowcy w Polsce zarabiają nawet mniej niż połowę tej sumy), ale można za to przecież przetrwać bessę. Przez 11 lat, począwszy od 1991 r., zbudowaliśmy nie tylko 160 statków, ale jednocześnie rozwinęliśmy inne formy działalności, tworząc holding. Przy czym należy dodać, że nie otrzymaliśmy w tym czasie nawet złotówki zarówno od państwa, jak i od Unii Europejskiej. Dlatego nie zgadzam się z opiniami przekazywanymi przez dziennikarzy, że z przemysłem okrętowym zawsze były problemy i budżet państwa do nich dopłacał.
Ale przecież to sprawa pomocy publicznej, która - zdaniem Komisji Europejskiej - naruszyła zasady unijnego rynku, była formalnym powodem decyzji o zamknięciu stoczni. - Upadek stoczni zafundował nam polski rząd i jego ministrowie, którzy zarządzali przemysłem okrętowym w latach 2002-2010. Wśród dokumentów przesyłanych do Unii Europejskiej, szczególnie w ostatnim okresie, były materiały, które świadczą o tym, że w roku 2001 Stocznia Szczecińska Porta Holding SA była 100-procentową własnością Skarbu Państwa.
Po reaktywacji stocznia w Szczecinie będzie miała także szansę na rozwój nawet w sytuacji światowego kryzysu? - Obecnie najważniejszą siłą jest myśl ludzka. XXI wiek i wszystkie następne będą oparte na wiedzy. Stocznia Szczecińska Porta Holding SA miała duże doświadczenie w budowie statków i wyszkoloną kadrę. Ale teraz biuro konstrukcyjne zostało zlikwidowane, inżynierowie zwolnieni, wielu z nich znalazło pracę za granicą. Otrzymuję jednak sygnały, że chętnie wróciliby do Polski, gdyby stworzono im warunki do pracy. Szansę na to daje odtworzenie biura konstrukcyjnego i postawienie na nogi Porty Holding SA, w skład której wchodziła nie tylko stocznia, ale też inne zakłady, które dotychczas pomagały stoczni utrzymać stabilność finansową.
Ilu pracowników mogłoby znaleźć zatrudnienie w reaktywowanej stoczni? - To zależy od wielkości zamówień. Dlatego trudno dziś dokładnie to ocenić. W 1992 r. stocznia w Szczecinie zatrudniała 4 tys. ludzi, a pod koniec minionego tysiąclecia zwiększyliśmy zatrudnienie do 11 tysięcy!
Reprezentowana przez Pana firma złożyła Skarbowi Państwa ofertę kupna majątku stoczni. Sprzedaż części jej majątku w ubiegłorocznych przetargach nie utrudnia wznowienia działalności? - Porta Holding złożyła taką propozycję, choć jesteśmy w sytuacji, jakbyśmy kupowali swoją własność od pasera. Przykro to powiedzieć o własnym państwie, ale taka jest prawda. Bowiem majątek Stoczni Szczecińskiej został przejęty przez Skarb Państwa niezgodnie z prawem. Zanim Komisja Europejska podjęła decyzję przesądzającą o likwidacji Stoczni Szczecińskiej, otrzymała fałszywe informacje od polskich urzędników, że np. w 2001 r. należała ona do państwa. Tymczasem wtedy byłem jeszcze prezesem stoczni i mogę zapewnić, że była to wówczas spółka prywatna. Co prawda Skarb Państwa miał niecałe 10 proc. akcji na okaziciela, ale później okazało się, że "zgubił" je. Mimo to urzędnicy rządowi na nasze pytania w tej sprawie wysyłali wymijające odpowiedzi.
Kierowany przez Pana holding podobno chce skierować sprawę do sądu?- Rozważamy taką możliwość. Dziękuję za rozmowę.
Wąż w kieszeni Ziobry Zbigniew Ziobro przerwał swoje ubiegłotygodniowe przesłuchanie przez komisję śledczą dla około 3 tysięcy złotych. Radio ZET sprawdziło, jakie ważne obowiązki spowodowały, że polityk musiał w czwartek pilnie wracać do Brukseli. Chodziło o jedno nieformalne spotkanie i o zwrot pieniędzy za bilety lotnicze. Zbigniew Ziobro tłumaczy reporterowi Radia ZET Mariuszowi Gierszewskiemu, że był na tak zwanym "brejku" (sic!), czyli przerwie w trakcie prac w Parlamencie Europejskim. Każdy europarlamentarzysta może w trakcie prac parlamentarnych wrócić na chwilę do domu. Bruksela płaci za samolot tam i z powrotem "Trzeba jednak zameldować się w Brukseli przed piątkiem. Inaczej musiałbym płacić z własnej kieszeni" - mówi Zbigniew Ziobro. Przy biletach LOT-u w klasie biznes zamawianych na 2 tygodnie przed wylotem w grę może wchodzić ponad 3 tysiące złotych. W piątek w Brukseli nie było ani formalnego ani nieformalnego spotkania parlamentarnej grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów do której należą europarlamentarzyści PIS-u. Nie zbierały się też komisje Parlamentu Europejskiego, w których pracuje Ziobro. Chodzi o komisję prawną i komisję wolności obywatelskich. Zbigniew Ziobro zapewnia jednak, że nieformalnie musiał spotkać się z ekspertami z parlamentu, bo przygotowywał się do poniedziałkowego posiedzenia komisji prawnej. Do spotkania miało dojść w czwartek wieczorem i piątek rano. Już po południu w piątek były minister sprawiedliwości był jednak w kraju. Widziano go nawet w Sejmie. Nie było ani posiedzenia komisji prawnej ani plenarnego posiedzenia parlamentu. Zasadnicze jest więc pytanie, jakie ważniejsze obowiązki spowodowały, że musieliśmy zrezygnować z przesłuchania. Nie przekonuje mnie argumentacja Ziobry. Jeżeli kilkaset złotych było ważniejsze to nie mam słów" - mówi śledczy z PO Robert Węgrzyn. Komisja śledcza chciała dokończyć przesłuchanie polityka w najbliższy czwartek. Ziobro będzie jednak znowu w Brukseli. Nowego terminu przesłuchania na razie nie udało się ustalić.
Ziobro: To manipulacja i czarna propaganda Według Radia ZET Zbigniew Ziobro poprosił sejmową komisję ds. nacisków o przerwanie jego przesłuchania ze względu na pilne sprawy w Brukseli. Stacja twierdzi jednak, że chodziło wyłącznie o pieniądze za bilety lotnicze, które Bruksela miała zwrócić Ziobrze. Przeczytaj wyjaśnienie europosła w tej sprawie. "Stwierdzenia zawarte w publikacji "Wąż w kieszeni Ziobry" są klasycznym przykładem manipulacji i czarnej propagandy. Radio ZET nie pierwszy raz podejmuje takie działania. W rozmowie z dziennikarzem radia wyjaśniłem przyczynę mojego wyjazdu do Brukseli po wielogodzinnym przesłuchaniu przed komisją śledczą. Wyjeżdżałem, by wziąć udział w umówionym wcześniej spotkaniu z ekspertami na temat działalności Michela Barniera, komisarza ds. rynku wewnętrznego Komisji Europejskiej. Rozmowa dotyczyła ważnych dla Polski zagadnień i stanowiła przygotowanie do zapowiadanego na poniedziałek spotkania komisarza Barniera z komisją prawną, w której zasiadam. Refundacja przelotów odbywa się za każdym razem według tych samych reguł i dotyczy wszystkich polskich europosłów, także tych z Platformy Obywatelskiej, SLD czy PSL. Nie ma w tym nie tylko nic sensacyjnego, ale i niczego, co nie byłoby rutynowym działaniem Parlamentu Europejskiego. Radio ZET setki razy podawało nieprawdziwe informacje na temat operacji antykorupcyjnej w Ministerstwie Rolnictwa i kierowanej przeze mnie walki z przestępczością, w czasie, gdy pełniłem funkcję Prokuratora Generalnego. Moje siedmiogodzinne zeznania przed komisją śledczą podważyły wiarygodność wielu sensacyjnych doniesień stacji z ostatnich lat. Rozumiem, że z tego powodu zajmowanie się moimi zeznaniami było dla Radia ZET wyjątkowo kłopotliwe i stąd decyzja, by zająć słuchaczy czymś innym. Nieważne dla Radia ZET okazało się, że operacja CBA - podobnie jak działania prokuratury - była zgodna z prawem. Udowodniłem przed komisją, że rozpoczęcie operacji specjalnej nie było akcją polityczną, lecz miało solidne podstawy związane z podejrzeniem kryminalnych działań. To także nie zainteresowało Radia ZET, podobnie jak i to, że wykazałem w jaki sposób poseł Woszczerowicz, który wcześniej spotykał się z R. Krauze, ostrzegł Andrzeja Leppera o operacji specjalnej. Dziennikarz Radia ZET uznał, że lepiej zająć się długością składanych przeze mnie zeznań oraz nierzetelnie zrelacjonować przyczyny mojego wyjazdu, byleby tylko przykryć ujawnione przeze mnie fakty". Zbigniew Ziobro
CZY CZĘŚĆ DZIENNIKARZY RADIA ZET TO PODLI OSZCZERCY? W świetle informacji podanych przez Pana Zbigniewa Ziobro nie ulega wątpliwości, że dziennikarze Radia Zet świadomie próbują zniszczyć polityka i to w dodatku byłego ministra sprawiedliwości. Jaki jest tego powód trudno rozstrzygnąć, ale czy ryzykowaliby swoją całkowitą kompromitację, gdyby to była zwykła niechęć do Prawa i Sprawiedliwości czy ministra osobiście? Zbigniew Ziobro naraził się naprawdę bogatym potencjalnym przestępcom - ale oczywiście przyczyn tej kolejnej już ordynarnej manipulacji w Radiu Zet pewnie nie poznamy nigdy. Przecież po tak ogromnej nierzetelności dziennikarz Mariusz Gierszewski będzie pokazywany w Polsce jako wzór antydziennikarza, osoba kompletnie zdegenerowana moralnie. Osoby współpracujące z nim, które dopuściły tę dezinformację na antenę również. Ciekawe jest w tym wszystkim także to, że bardzo niedawno media krytykowały europosła za zbyt małą ilość dni spędzonych w PE - nie brały przy tym pod uwagę ogromnej ilości wezwań byłego ministra sprawiedliwości do sądów, prokuratur i przed komisje śledcze. Niezależnie od powodów wprowadzania w błąd milionów Polaków przez ekipę Radia Zet wzywam do bojkotu tego radia do czasu przeproszenia poszkodowanego oraz obywateli i wyemitowania na antenie i opublikowania na stronie internetowej radia obszernego sprostowania nieprawdziwych informacji. Oczywiście dziennikarz Mariusz Gierszewski również musi ponieść karę - przynajmniej finansową, ale może zamiast relacjonowania polityki lepiej sprawdzi się jako reporter interwencyjny (spory sąsiedzkie, dziury w drogach itp.).
Informacje ze strony dziennik.pl: Według Radia ZET Zbigniew Ziobro poprosił sejmową komisję ds. nacisków o przerwanie jego przesłuchania ze względu na pilne sprawy w Brukseli. Stacja twierdzi jednak, że chodziło o pieniądze za bilety lotnicze, które Bruksela miała zwrócić Zbigniewowi Ziobrze. Oto wyjaśnienie europosła w tej sprawie: "Stwierdzenia zawarte w publikacji "Wąż w kieszeni Ziobry" są klasycznym przykładem manipulacji i czarnej propagandy. Radio ZET nie pierwszy raz podejmuje takie działania. W rozmowie z dziennikarzem radia wyjaśniłem przyczynę mojego wyjazdu do Brukseli po wielogodzinnym przesłuchaniu przed komisją śledczą. Wyjeżdżałem, by wziąć udział w umówionym wcześniej spotkaniu z ekspertami na temat działalności Michela Barniera, komisarza ds. rynku wewnętrznego Komisji Europejskiej. Rozmowa dotyczyła ważnych dla Polski zagadnień i stanowiła przygotowanie do zapowiadanego na poniedziałek spotkania komisarza Barniera z komisją prawną, w której zasiadam. Refundacja przelotów odbywa się za każdym razem według tych samych reguł i dotyczy wszystkich polskich europosłów, także tych z Platformy Obywatelskiej, SLD czy PSL. Nie ma w tym nie tylko nic sensacyjnego, ale i niczego, co nie byłoby rutynowym działaniem Parlamentu Europejskiego. Radio ZET setki razy podawało nieprawdziwe informacje na temat operacji antykorupcyjnej w Ministerstwie Rolnictwa i kierowanej przeze mnie walki z przestępczością, w czasie, gdy pełniłem funkcję Prokuratora Generalnego. Moje siedmiogodzinne zeznania przed komisją śledczą podważyły wiarygodność wielu sensacyjnych doniesień stacji z ostatnich lat. Rozumiem, że z tego powodu zajmowanie się moimi zeznaniami było dla Radia ZET wyjątkowo kłopotliwe i stąd decyzja, by zająć słuchaczy czymś innym. Nieważne dla Radia ZET okazało się, że operacja CBA - podobnie jak działania prokuratury - była zgodna z prawem. Udowodniłem przed komisją, że rozpoczęcie operacji specjalnej nie było akcją polityczną, lecz miało solidne podstawy związane z podejrzeniem kryminalnych działań. To także nie zainteresowało Radia ZET, podobnie jak i to, że wykazałem w jaki sposób poseł Woszczerowicz, który wcześniej spotykał się z R. Krauze, ostrzegł Andrzeja Leppera o operacji specjalnej. Dziennikarz Radia ZET uznał, że lepiej zająć się długością składanych przeze mnie zeznań oraz nierzetelnie zrelacjonować przyczyny mojego wyjazdu, byleby tylko przykryć ujawnione przeze mnie fakty".
Filip Stankiewicz
Na równi pochyłej W koszmarnych czasach stanu wojennego w tzw. drugim obiegu wydałem ciekawą książkę autorstwa Gwidona Sormana "Rewolucja konserwatywna w Ameryce". Tematem książki były zmiany, jakie w Stanach Zjednoczonych miały miejsce za prezydentury Ronalda Reagana. Od tamtej pory minęło jednak 25 lat i oto okazało się, że głoszona jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku przez prof. Zbigniewa Brzezińskiego teoria konwergencji działa nieubłaganie. Mówiła ona, że antagonistyczne supermocarstwa, walcząc ze sobą, mimowolnie coraz bardziej się do siebie upodabniają. Jeszcze 25 lat temu wydawało się to mało prawdopodobne, ale dzisiaj musimy prof. Brzezińskiemu przyznać rację. Rosja powoli przezwycięża dziedzictwo komunizmu i ewoluuje w stronę gospodarki rynkowej, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych z roku na rok narasta socjalizm. Właśnie został uczyniony w tym kierunku kolejny milowy krok w postaci forsowanego przez prezydenta Baracka Husseina Obamę państwowego systemu opieki zdrowotnej. Jest to kolejny milowy krok, bo pierwszy uczyniono jeszcze w latach 30. w postaci "Nowego Ładu" zainicjowanego przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta, a drugi - w połowie lat 60. w postaci serii programów socjalnych "Wielkie Społeczeństwo" prezydenta Lyndona Johnsona. Jakub Goldsmith w książce "Pułapka" pisze, że 30 lat po wprowadzeniu w życie "Wielkiego Społeczeństwa" prof. Walter Williams postanowił sprawdzić, jak te programy socjalne funkcjonują. Ku jego niezmiernemu zaskoczeniu okazało się, że na "biednych", czyli adresatów tych programów, wydano zaledwie 28 proc. środków, a 72 proc. przechwyciły i zużytkowały aparaty biurokratyczne, które tymi programami administrowały, cały czas się rozrastając. W ciągu 30 lat wydano na nie tyle, że za te pieniądze można by wykupić majątek trwały 500 największych amerykańskich przedsiębiorstw i całą ziemię uprawną w USA! Tyle pieniędzy wydał rząd, a to znaczy, że najpierw musiał te gigantyczne pieniądze, za które można by kupić drugą Amerykę, wyssać z tamtejszej gospodarki. I trzy czwarte tych pieniędzy zostało przejedzonych przez biurokratyczne molochy, które w innej sytuacji, to znaczy - gdyby tych programów w ogóle nie było - byłyby zupełnie niepotrzebne! Ten przykład pokazuje, dlaczego socjalizm musi zbankrutować, a jeśli ten wyrok się odwleka, to po pierwsze dlatego, że poprzez zaciąganie przez rządy długu publicznego kosztami przedłużania tej agonii obciążane są przyszłe pokolenia, a po drugie - że dzięki ludzkiej wynalazczości nastąpił niebywały wzrost wydajności pracy. Jeremiasz Rifkin, doradca naukowy prezydenta Clintona, w książce "Koniec pracy" twierdzi, że dla dostarczenia ludzkości potrzebnych towarów i usług wystarczyłaby dzisiaj praca zaledwie 10 proc. ludzi. To wyjaśnia przyczyny dzisiejszego markowania pracy przez coraz większą liczbę ludzi wykonujących nikomu niepotrzebne zajęcia w rozrastających się aparatach biurokratycznych - no bo jakoś trzeba uzasadnić ich udział w podziale dochodu. Według wstępnych szacunków, koszty podjętej przez prezydenta Obamę reformy ochrony zdrowia wyniosą bilion, czyli tysiąc miliardów dolarów. Tyle pieniędzy rząd będzie musiał pod tym pretekstem odebrać amerykańskim podatnikom. Wprawdzie biurokracja amerykańska podobno jest sprawniejsza od naszej, ale nie ulega wątpliwości, że i w tym przypadku około 70 proc. tych pieniędzy pójdzie na utrzymanie biurokratycznego aparatu ochrony zdrowia, czyli ludzi, którzy nikogo nie będą leczyć, tylko "zarządzać" i pod tym pretekstem wymuszać swoje wynagrodzenia. Równie doniosłe jak skutki ekonomiczne będą również skutki społeczne tej reformy. Powstanie kolejna gruba (a z roku na rok coraz grubsza) warstwa ludzi żyjących z tego pasożytnictwa, co w warunkach nawet fasadowej demokracji politycznej oznacza, że socjalizm może okazać się nieodwracalny - podobnie jak u nas. SM
Trening do ludożerstwa O poziomie wyjałowienia polskiego życia politycznego najlepiej świadczy rozgłos, jaki sprzedajni propagandyści i konfidenci ulokowani w mediach usiłowali nadać debacie pomiędzy ministrem Radosławem Sikorskim i marszałkiem Bronisławem Komorowskim - kto będzie lepszym kandydatem Platformy Obywatelskiej na prezydenta. Ale nawet przy najlepszych chęciach niewiele z tej martwoty udało się wycisnąć. Najzabawniejsze było obsadzenie w roli zadających kandydatom na kandydatów podchwytliwe pytania partyjnych kolegów w osobach posłanki Joanny Muchy z Lublina i Sławomira Nowaka z Gdańska. W rezultacie debata przypominała do złudzenia sławny w swoim czasie program telewizyjny "Tele-Echo" pani red. Ireny Dziedzic, która przesłuchując swoje ofiary przed kamerami, wymagała od nich recytowania wyuczonych uprzednio na pamięć odpowiedzi, które sama im przygotowała. Przynosiło to często niezamierzony efekt komiczny, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo efekt pedagogiczny był ważniejszy - a każdy mógł na własne oczy się przekonać, jaki w telewizji jest rygor. Więc najciekawszym elementem debaty między obydwoma wpływowymi mężami stanu były nogi posłanki Joanny Muchy - rzeczywiście kształtne, podobnie jak i reszta ciała, więc doprawdy szkoda, że pokazała je tylko do kolan. W ogóle byłoby lepiej, gdyby w debacie wzięła udział wyłącznie pani posłanka Mucha, bez tych dukających z kartki i ględzących mężów stanu, którzy byli tam potrzebni, jak psu piąta noga. Ale początki są zawsze trudne, na błędach ludzie się uczą, więc nie ulega wątpliwości, że następną debatę kandydatów na tych całych tubylczych prezydentów można będzie wypełnić interesującym show w wykonaniu najkształtniejszych posłanek z koalicji i opozycji, a nawet dla kontrastu - luksusowych dam spoza Sejmu - a publiczność mogłaby głosować, która partia lepiej zrobiła szpagat, albo inne standardowe figury tańca na rurze. "Sto tysięcy tancerek rzeźbionych jak bóstwa zdeptało twoje serce i jego złą pychę" - pisała stłamszona Paryżem poetessa Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, słusznie nazywana polską Safoną - i o to właśnie chodzi. Niech się wszyscy uczą pokory! A tymczasem razwiedka nakazała Platformie Obywatelskiej przeforsowanie kolejnego pozoru legalności dla przechwytywania ręcznego sterowania państwem. Właśnie Sejm uchwalił nowelizację do ordynacji wyborczej, przewidującą zakaz kandydowania dla osób prawomocnie skazanych za przestępstwa ścigane z oskarżenia publicznego. Z pozoru słusznie - ale w Związku Radzieckim też uchwalano niby słuszne ustawy, no a potem, kiedy na ich podstawie "wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon" - było już za późno. "Żegnajcie mi na zawsze chłopcy i dziewczęta, żegnajcie druhowie i ty, miłości ma!" Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w tak zwanym międzyczasie rozdzielona została funkcja ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego - nawiasem mówiąc, w normalnych warunkach jak najbardziej słusznie - w Polsce to może oznaczać (a jak może, to na pewno będzie oznaczało) - przejęcie przez razwiedkę za pośrednictwem prokuratora generalnego ręcznego sterowania całym pionem prokuratury cywilnej, wojskowej i prokuratury IPN przez całych 6 lat, bez względu na wynik wyborów parlamentarnych. Kiedy w dodatku uświadomimy sobie narastającą dyspozycyjność niezawisłych sądów, w których na kluczowych stanowiskach w wojewódzkich miastach, jak np. Rzeszów, ostentacyjnie zasiadają nie tylko członkowie, ale dawni funkcjonariusze PZPR, to nie ulega wątpliwości (nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania; lepiej... ach, co za myśli przychodzą człowiekowi do głowy!), że mamy oto przed oczyma sprawne narzędzie odpowiedniego kształtowania sceny politycznej poprzez dyscyplinowanie i stawianie do pionu wszystkich wpływowych mężów stanu. Niech no któryś tylko się wychyli, albo niech no tylko jakiś intruz zechce wykorzystać mechanizmy demokratyczne do zakłócenia przewidywalności politycznej sceny, to prokuratura nie będzie miała chyba kłopotów z oskarżeniem takiego delikwenta o jakieś przestępstwo, no a niezawisłe sądy w stachanowskim tempie postarają się o prawomocne wyroki. Rzecz właśnie została przećwiczona na "knurach", czyli wpływowym ongiś mężu stanu Stanisławie Łyżwińskim i przewodniczącym Samoobrony Andrzeju Lepperze. "Póki gonił zające, póki kaczki znosił" - nie było w całej Polsce mocnych. Charyzmatyczny premier Buzek gryzł sobie palce z irytacji, ale przecież wiedział, że jak jest rozkaz, to jest - i trzeba cierpliwie czekać do zmiany etapu. A kiedy etap się zmienił, natychmiast pani Aneta Krawczykowa przypomniała sobie, że obydwa "knury" starły z niej puszek niewinności, oburzona takim bezeceństwem prokuratura pryncypialnie oskarżyła, a niezawisły sąd w podskokach wydał jedynie słuszny wyrok. A ponieważ pań obdarzonych znakomitą pamięcią u nas ci dostatek, więc żaden ambicjoner nie będzie pewien dnia ani godziny - już nawet pomijając to, że - jak powiadają Rosjanie - nikt nie jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara. Poeta zatem wszystko przewidział: "Nie płoszmy ptaszka, niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje (...) aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!". Z tym oczywiście, że dzisiaj już żadne "tanki" chyba nie będą potrzebne, bo czyż "piękne wyroki" nie wystarczą? Wystarczą - więc w tej sytuacji możemy trochę rozejrzeć się po świecie. Właśnie zakończyło się spotkanie izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu z prezydentem USA Barackiem Husejnem Obamą. Prezydent Obama musiał być bardzo nadąsany, bo chociaż pierwsza część spotkania trwała półtorej godziny, a druga - 35 minut, to ani nie było wspólnego komunikatu, ani nawet - uścisku dłoni i sportowego uśmiechu dla gawiedzi. Wszystko się rozbija o 1600 apartmentów, jakie władze Izraela zatwierdziły do budowy w okupowanej części Jerozolimy - i to w dodatku w trakcie wizyty wiceprezydenta Bidena. Najwyraźniej starsi i mądrzejsi uznali, że pozycja najstarszych i najmądrzejszych w Ameryce jest już tak mocna, że tym wszystkim prezydentom można zagrać na nosie, żeby i skołowany świat wreszcie zobaczył, kto tu rządzi. Oczywiście tym wszystkim prezydentom taka ostentacja trochę się nie spodobała i stąd dąsy - ale skoro już pozwolili, żeby ogon wywijał psem, to o cóż tu się dąsać? Warto w związku z tym przypomnieć wizytę premiera Netanjahu w Waszyngtonie za pierwszej jego kadencji. Przemawiając w Kongresie, powiedział m.in: "Jerozolima nie będzie już podzielona nigdy. NIGDY!". I część kongresmanów na te słowa wstała na baczność i zaczęła klaskać, inni trochę się ociągali, ale w końcu też wstali i klaskali - bo każdy przecież wiedział, że niechby tylko któryś nie wstał czy nie klaskał, to zaraz międzynarodowa prasa by mu przypomniała, że przed 30 laty molestował dziecko i - żegnaj kariero! Jak się okazuje, dobre wynalazki upowszechniają się z szybkością płomienia, więc nic dziwnego, że i nasz tubylczy Sejm nie chce już mieć w swoim gronie kryminalistów skazanych za przestępstwa z oskarżenia publicznego. Z prywatnego - proszę bardzo! Więc pewnie i prezydent Obama się udobrucha, zwłaszcza że gdyby tak, niech Bóg zabroni, znalazł się prawdziwy oryginał aktu jego urodzenia, to... ach, lepiej o tym nie myśleć! Skoro nawet my nie chcemy o tym myśleć, to cóż dopiero prezydent Obama, gdy, dajmy na to, w nocy budzi się zlany potem i już nie może zasnąć do samego rana? Na jego usprawiedliwienie trzeba podnieść, że robi co może, by Amerykę uszczęśliwić socjalizmem, wymyślonym przecież i umiłowanym przez starszych i mądrzejszych. Na pewno tedy wybaczą mu dąsy i wszystko zakończy się wesołym oberkiem. W tym miejscu warto wtrącić melancholijną uwagę, że socjalizm w Rosji został narzucony dopiero po wieloletniej, okrutnej i krwawej wojnie domowej, podczas gdy w Ameryce może się bez tego wszystkiego obejść. Co tu dużo mówić; świętą rację miał Stanisław Lem, pisząc w "Głosie Pana", że nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i metodycznie. A cierpliwości i systematyczności ani starszym i mądrzejszym, ani razwiedczykom przecież nie brakuje, więc wygląda na to, że znowu świat się przygotowuje do ciekawych czasów. SM
Polscy kierowcy wg. ONETu ONET.pl po raz kolejny pyta, czy polscy kierowcy jeżdżą ostrożnie, czyli dobrze. Ja uważam, że jeździli dobrze. Obecnie się średnia pogorszyła, bo ci lepiej jeżdżący na ogół wyjechali za granicę... W efekcie dziś po raz kolejny stałem chyba ze 30 sekund za facetem, który nie chciał pod czerwonym skręcić w prawo (zielonej strzałki mu brakowało...) choć ulica, do której dojeżdżaliśmy była całkiem pusta. Polacy coraz częściej zaczynają jeździć jak krowy, a nie jak kawalerzyści. Ja jednak nie o kierowcach – a o tych, co o nich piszą. Przed paroma godzinami przypomniałem, że w nowo-mowie INTELIGENTNY = POSŁUSZNY. Tu podobnie: kierowca „dobry” to kierowca ostrożny!?! Z czego wynika, że najlepszym kierowcą jest ten, kto w ogóle nie wsiada do samochodu, lecz zostaje w łóżku. Za moich czasów słowo „brawurowy” było pozytywne. To zresztą definicja. Jeśli ktoś coś robi brawurowo – to znaczy: zasłużył na brawa. W nowo-mowie „brawurowo” - to źle. Kierowca jeżdżący brawurowo – choćby jechał znakomicie – powinien od razu dostać mandat. Za co? Za brawurową jazdę, oczywiście. Nie ma takiego wykroczenia w kodeksie? Nie szkodzi, coś na pewno się znajdzie...To ja zadaję bardzo poważne pytanie. Przy takich założeniach: Dzięki samochodom (prowadzonym przez spokojnych kierowców) gospodarka zyskuje rocznie 100 miliardów złotych. I ginie przy tym 5000 ludzi. Teraz niech kierowcy zaczną jeździć „brawurowo” - czyli dobrze i szybko; gospodarka zyska wskutek tego nie 100, a 150 miliardów. Tyle, że ginie wtedy 6000 ludzi. Czy to dobrze – czy źle? Przedyskutujemy to jutro – na portalu. JKM
27 marca 2010 Uchwalają przepisy, żeby zgubić sprawiedliwość... Pan Ryszard Sobiesiak, podczas zeznań przed Komisją Hazardową powiedział: ”Jako przedsiębiorca muszę codziennie radzić sobie z absurdalnym świecie wzajemnie sprzecznych przepisów prawnych, pracowicie tworzonym przez posłów i zwalczać bezprawne decyzje podejmowane przez bezmyślnych urzędników, opłacanych także z moich podatków”(!!!). Jest w tym stwierdzeniu wiele prawdy, ale oczywiście w przypadku branży hazardowej, brakuje jej…. Konkurencji (!!!). Objęta koncesją branża kisi się we własnym sosie, a nad całością mają pieczę- tak jak w wielu dziedzinach naszego życia - urzędnicy. Właśnie Sejm ma wkrótce przyjąć nowelizację ”Ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie”, która- moim skromnym zdaniem - będzie instrumentem rozbijania polskiej rodziny Bo rodzina dla wszelkiej lewicy jest siedliskiem wstecznictwa i zła – tak naprawdę. Tę ostatnią opokę należy robić, żeby nareszcie państwo zapanowało nad całością. Taki np. ”Poradnik pracownika socjalnego” z 2009 roku precyzuje, że przemocą w rodzinie jest dawanie klapsów, „zawstydzanie”, „krytykowanie”, np. „krytykowanie zachowań seksualnych”- co powoduje, że każdy rodzic podejmujący normalne działania wychowawcze może być oskarżony o przemoc w rodzinie (????) W art. 12a ustawy stwierdza się, że pracownik socjalny będzie miał prawo odebrać dziecko z rodziny i to bez wyroku sądu (!!!). Po prostu na podstawie widzi mi się, urzędnik z bezpieki socjalnej będzie mógł robić w rodzinie co mu się podoba. Będzie wiele przypadków samosądów przy odbieraniu dzieci rodzicom na urzędnikach bezpieki socjalnej i może dlatego pan prezydent Lech Kaczyński wystąpił przedwczoraj z pomysłem bezlitosnego karania (do 25 lat więzienia!) za zabicie pracownika państwowego. Na razie wspominał o policjantach, strażnikach miejskich, komornikach. Ale kto wie, kto jeszcze znajdzie się w ustawie? Bo za zabicie zwykłego człowieka, nie będącego częścią państwowego aparatu - kary będą inne. Bo pracownik państwowy - co innego, a „obywatel” państwa urzędniczego - co innego. Będą równi i równiejsi! Jak u Orwella. I nich ktoś spróbuje podnieść rękę na władzę ludową… Władza mu ją odrąbie! A wobec rosnącego ucisku państwowego, liczba zdesperowanych na pewno wzrośnie. Bo każdej akcji – towarzyszy reakcja. Stąd pomysł tej ustawy.. W każdej gminie powstaną zespoły monitorujące nie tylko rodziny, w których występuje „przemoc”, czyli na przykład dawanie dzieciom klapsa czy „zawstydzanie”., lecz także rodziny przemocą zagrożone. Do ich uprawnień należeć będzie m.in. zbieranie i przetwarzanie wrażliwych danych, takich jak na przykład przebyte choroby - o sprawcach przemocy (art. 9a,9b,9c ustawy). Mówiąc wprost; zostaną utworzone dodatkowe zgraje urzędnicze do obserwowania i nękania rodzin, celem wyszukiwania ”nieodpowiednich” zachowań w rodzinie, która – jak z tego widać - jest już własnością państwa.. Bo państwo ponad wszystko! A przecież państwo zawsze było wtórne wobec człowieka: najpierw był człowiek- a potem powstało państwo. I ono powinno być dla człowieka, jako dobro wspólne, ale nie.. Człowiek musi być dla państwa! Na podstawie jednego donosu, każdej rodzinie będzie mogła być założona tzw. Niebieska Karta, także bez zgody osoby dorosłej dotkniętej przemocą, a gminna komisja złożona z 7 osób, między innymi przedstawicieli organizacji pozarządowych, edukacji, służby zdrowia, będzie gromadziła dane o rodzinie, obradowała w sprawie sposobów rozwiązywania problemów rodziny i wdrażała je w rodzinach (art.9d ustawy). Szykuje się totalna inwigilacja rodziny. Orwell- to przy tym będzie mały pikuś. Bo wszystkie te działania socjaliści konstruują pod hasłami pomocy i walki z patologiami w rodzinie. I wiele uczciwych osób, przyjmie to za dobrą monetę. No bo kto nie chciałby dobra rodziny.. A tu będzie realizowana dobroć urzędnicza, a ona – ze swej natury- jest odmienna od dobroci realizowanej przez rodziców. Poza tym urzędnik będzie się musiał wykazać swoją działalnością. Jak patologii nie będzie to trzeba będzie ją stworzyć, żeby w statystykach i sprawozdawczości były efekty urzędniczej pracy. Najpewniej lekarstwo okaże się gorsze od samej choroby! Zawsze jak urzędnicy wepchną gdzieś swoje urzędnicze palce.. Będzie zbudowana olbrzymia machina urzędnicza, gdzie na czele tego urzędowego wariactwa będzie stał Krajowy Koordynator do spraw Przeciwdziałania Przemocy w Rodzinie, w randze ministra, poprzez wojewódzkich koordynatorów zalegających w województwach, aż do zespołów interdyscyplinarnych w każdej gminie(!!!). Czy państwo sobie wyobrażają tę strukturę? Nie dość , że będzie kosztowna to z pewnością upierdliwa, no i ilość przemocy w rodzinie wzrośnie.. To niechybnie! Media będą z większą niż dotychczas gorliwością relacjonować wydumane zdarzenia przemocy w rodzinie.. A wydźwięk będzie taki, że dobrze, że państwo ingeruje, bo gdyby nie ingerowało, to pozabijaliby się wszyscy w rodzinach. A ile byłoby bezprawnych klapsów! Ile znęcania się nad dziećmi? Ile niesprawiedliwości.. Ale w sukurs wszystkim potrzebującym w rodzinach przyjdzie państwo, bo bez niego ani rusz.. Ustawodawcy przewidują, że problem” przemocy’ w rodzinie dotyczy- uwaga!- połowy rodzin w Polsce(!!!). Już z góry zakładają, że taki problem jest i to na olbrzymią skalę.. A może we wszystkie polskie rodziny są patologiczne.?. I po prostu należy rozwiązać rodzinę, stworzyć komuny pod nadzorem państwa i niech się święci pierwszy maja.. Ustawodawcy nie przeszkadza, że przepisy ustawy są niezgodne z Konstytucją RP, która między innymi mówi, w art. 47, że: ”Każdy ma prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz decydowania o swoim życiu osobistym”, a „ograniczenie lub pozbawienie praw rodzicielskich może nastąpić tylko w przypadkach określonych w ustawie i tylko na podstawie prawomocnego orzeczenia sądu (!!!). Ale co tam orzeczenia sądu.. Przecież pani sędzina Małgorzata Jungnikiel (powołuję się tu na Stanisława Michalkiewicza) powiedziała: ”Sady w Polsce będą stosować prawo wspólnotowe nawet w przypadku oczywistej sprzeczności z Konstytucją Rzeczpospolitej” (???!!!!). No i co pan na to panie pośle Kalisz? Obrońco i twórco Konstytucji RP? Będzie zwierzchność prawa europejskiego nad polskim - czy też nie będzie, czemu wszyscy zaprzeczacie, w myśl zasady, żeby głośno zaprzeczać temu co robią wasze ręce.. Sejmowa Komisja ds. Rodziny, mimo to przyjęła projekt, który ma wejść pod obrady Sejmu.. Nawet proponowane przepisy nie są zgodne z prawem międzynarodowym, konkretnie Konwencją o Prawach Dziecka ONZ, która to Konwencja w art. 9 mówi, ze: ”Państwa – Strony zapewniają, aby dziecko nie zostało oddzielone od swoich rodziców wbrew ich woli, z wyłączeniem przypadków, gdy kompetentne władze, podlegające nadzorowi sądowemu zdecydują, że takie oddzielenie jest konieczne(!!!). Chociaż rzecz ta pozostaje w kompetencji sądów, a nie jakiś pracowników- urzędników socjalnych.. Bo prawa rodzicielskie nie powinny być nigdy nikomu odbierane, tak naprawdę, bo dzieci są rodziców, a nie państwa.. Jeśli rodzic zawinił- to podlega Kodeksowi Karnemu.. Ale nie powinno się odbierać mu praw rodzicielskich, bo to jest jego dziecko, dane mu przez samego Pana Boga.. Jego wina co innego, a naturalny związek z dzieckiem - co innego.. Ale będzie inwigilacja i kontrola rodzin.. I kolejne przepisy dające więcej władzy biurokracji! Bo o to w tym wszystkim chodzi- obok premedytacyjnego zamysłu rozbijania rodziny.. WJR
Jeszcze polska wieś nie zginęła, ale czy nie zginie? (poniższy tekst stanowi zarys mojego wystąpienia,jakie zamierzam przedstawić dziś na Ogólnopolskiej Konferencji w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, pt. „Jeszcze polska wieś nie zginęła, ale czy nie zginie?”
Polska rolniczą potęgą Europy W 2011 roku zapadną w Brukseli decyzje, od których będzie zależeć, czy Polska wieś zachowa nadzieję na przetrwanie, czy ją straci. Tymczasem rząd polski zachowuje się tak, jakby wsi i rolnictwa w Polsce już nie było. A przecież polskie rolnictwo, przez wielu ośmieszane i wyszydzane, jest dziś jednym z najlepszych w Europie. Pod względem produkcji rolniczej w większości dziedzin jesteśmy w ścisłej czołówce Unii Europejskiej. Polska może być dumna ze swoich rolników, którzy produkują żywność, której póki co nie brakuje na naszych stołach. Produkują żywność dobrą i zdrową. Zajmujemy pierwsze miejsce w Unii w produkcji owoców miękkich, w uprawie ziemniaków i owsa, drugie miejsce w uprawie żyta i w produkcji jabłek, trzecie miejsce w uprawie rzepaku i buraków cukrowych, czwarte miejsce w produkcji mięsa i mleka. Pierwsze, drugie, trzecie, najdalej piąte miejsce w Europie....można tylko pomarzyć o tym, żeby Polska zajmowała tak wysokie miejsce w Europie w produkcji samochodów, telewizorów czy komputerów. Rolnictwo polskie ciągle ma wielki potencjał, a dzięki ciężkiej pracy rolników ciągle jeszcze jesteśmy rolniczą potęgą Europy. I jak na rolniczą potęgę przystało, mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek mówienia o sprawach rolniczych pełnym głosem i aktywnego wpływania na politykę rolną Unii Europejskiej. Niestety obecny polski rząd w tych sprawach mówi szeptem, albo nie mówi nic, zdając się całkowicie na Brukselę. A w Brukseli perspektywy dla polskiej wsi rysują się złe.
Grozi nam utrwalenie dyskryminacji Polskiej wsi zagraża dzisiaj straszna rzecz – utrwalenie dyskryminacji. Że ta dyskryminacja jest – wszyscy wiemy. W 2002 roku Polska błędnie zgodziła się na nierówne dopłaty, teoretycznie cztery razy niższe, a praktycznie osiem razy niższe od tych, jakie otrzymują rolnicy starej Unii. To był straszny błąd. Gdyby Polska zażądała wtedy stuprocentowych dopłat – otrzymałaby je. Niemcom bardzo zależało, żeby Polskę przyjąć i otworzyć sobie polski rynek, a przede wszystkim odsunąć granice Unii z Odry na Bug, z 80 na 800 kilometrów od Berlina. Dyskryminacja miała się skończyć w 2013 roku, a tymczasem unijni „możnowładcy” chcą ją zachować na stałe. W 2008 roku Komisja Europejska przedstawiła propozycje i proporcje pomocy dla rolnictwa po 2013, czyli wtedy, gdy miała być już równość. Niestety, to co zostało zaproponowane, nie jest ani równe, ani sprawiedliwe. Odwołując się do najbardziej obiektywnego wskaźnika – kwoty subwencji na jeden hektar użytków rolnych: najwięcej miałaby otrzymywać Grecja –ponad 500 euro na hektar, a najmniej Łotwa – niespełna 80 euro na hektar. Polska miałaby otrzymywać około 187 euro na hektar, czyli prawie dwa razy mniej niż Niemcy (344 euro na hektar). Polska, rolnicza potęga Europy, miałaby dostawać jedne z najniższych dopłat w Unii.
Więcej zrozumienia w Europarlamencie, niż w polskim rządzie Jeszcze w poprzedniej kadencji Europarlamentu doprowadziliśmy do zakwestionowania dyskryminacji. Parlament skreślił proponowane naliczenie pomocy i wezwał Komisje Europejską do przedstawienia innych propozycji. W obecnej kadencji piętnastka europosłów Prawa i Sprawiedliwości skierowała do Komisji Europejskiej zapytanie (byłem jego autorem) – czy Komisja Europejska zamierza wyrównać dopłaty. Dostaliśmy odpowiedź, że zamierza i że przedstawi nowe propozycje. To budzi nadzieję, ale... To „ale” wynika z obaw o to, co robi, a raczej czego nie robi polski rząd. W Brukseli obowiązuje niepisana zasada, ze najpierw czegoś musi chcieć rząd kraju członkowskiego, dopiero można o tym serio rozmawiać w Europarlamencie. Polscy europosłowie nie zdobędą dla polskich rolników ani centa unijnych pieniędzy, jeśli tego centa nie chce polski rząd. A polski rząd zachowuje się tak, jakby w sprawach rolniczych nie miał nic do załatwienia.
Rząd zapomniał o rolnictwie Sprawa, która niepokoi najbardziej: W 2011 roku zapadną decyzje o budżecie Unii na okres do 2020 roku. Te decyzje zapadną w czasie polskiej prezydencji w Unii, kiedy możemy mieć większy niż zwykle wpływ na zapadające w Brukseli decyzje. Rząd zapisał już wstępne swoje priorytety na czas prezydencji. Rynek wewnętrzny, partnerstwo wschodnie, polityka energetyczna, polityka bezpieczeństwa i obrony. Rolnictwa tam nie ma! Rząd najbardziej rolniczego kraju Unii Europejskiej, rząd kraju, którego rolnicy są dyskryminowani –ten rząd nie widzi spraw rolniczych jako swego priorytetu w Unii. Nie ma tu rolnictwa, nie Wspólnej Polityki Rolnej, nie ma kwestii wyrównania dopłat. Rząd najbardziej rolniczego kraju Europy nie widzi dla siebie żadnych zadań, nie ma w Unii niczego do załatwienia w sprawach wsi i rolnictwa. To jest karygodne lekceważenie rolników, to jest karygodne lekceważenie Polski.
Bezpieczeństwo żywnościowe dla przyszłych pokoleń. Priorytetem Polski w Unii jest bezpieczeństwo energetyczne. Owszem, ważne, nie chcemy być zależni od kurka z gazem w obcych rękach, ale czy nie równie ważne, a może ważniejsze jest dla nas bezpieczeństwo żywnościowe? Ludzi na świecie jest coraz więcej, a ziemi pod uprawę coraz mniej.. Żywność staje się towarem strategicznym i dlatego o rolnictwo trzeba dbać bardziej niż cokolwiek innego. A kto tego nie rozumie, ten działa na szkodę narodu, na szkodę jego przyszłych pokoleń. W Japonii na każdym skrawku wolnej ziemi rośnie ryż, choć Japończycy dziesięć razy taniej mogliby go kupić w Chinach, stać ich na to. Żydzi w Izraelu założyli kibuce na pustyni, zamieniają piaski i skały w pola uprawne i wielkim kosztem je uprawiają, żeby tylko mieć własną żywność, choć cudzą mogliby kupić wielokrotnie taniej. To są narody z wyobraźnia, dbające o własne bezpieczeństwo żywnościowe. A w Polsce tej wyobraźni ciągle brak.
Oby polska wieś nie zginęła Jeszcze polska wieś nie zginęła, ale przy takim rządzeniu i przy takim lekceważeniu rolnictwa – zginąć może. W dyskryminacji i nierównej konkurencji rolnicy polscy wytrzymali 5, 10 lat, ale 20 lat już nie wytrzymają. Wyrównanie dopłat i wyrównanie konkurencji staje się sprawa kluczową. Dziś rolnicy powinni się organizować, podejmować petycje, wysyłać listy do rządu i premiera, żeby skończyli z lekceważeniem wsi i podjęli sprawę wyrównania dopłat. To jest sprawa na dziś najważniejsza i ciągle jeszcze możliwa do pozytywnego załatwienia, pod warunkiem, ze Polacy będą w tej sprawie mówili jednym głosem. Oby nie przyszedł taki czas, że zginie polska wieś, a nasze pola uprawne zamienią się w ugory porośnięte chwastami i trawą. Janusz Wojciechowski
Subotnik Ziemkiewicza: Nie ma rzeczywistości Chyba już nikt poważny nie uznaje za pewną hipotezy, jakoby zawiniona przez działalność człowieka emisja CO² powodowała ocieplenie klimatu Ziemi. Zakwestionowano ją we wszystkich możliwych punktach. Nie jest oczywiste, czy w ogóle klimat się ociepla – wiadomo, że dane które tego „dowodziły”, były przez wiele lat systematycznie fałszowane. Nie ma pewności, co może powodować ocieplanie się klimatu. Większość naukowców twierdzi, że wysoka zawartość w atmosferze CO² nie ma na ten proces wpływu, a ci, którzy taki wpływ widzą, zgadzają się, że jest to wpływ cząstkowy, znacznie mniejszy niż w wypadku – na przykład – pary wodnej. Nie sposób uznać emisji CO² spowodowanej przez człowieka za znaczącą wielkość wobec emisji naturalnej − jeden wybuch wulkanu wyrzuca w atmosferę mniej więcej taką jego ilość, jaką cała ludzka oparta na spalaniu energetyka wraz z transportem wytwarzają w ciągu ponad dwóch lat, a do wybuchów wulkanów dochodzi na całym świecie 40 – 50 razy w roku. A i tak wszystkie one razem wytwarzają mniej CO² niż powierzchnia mórz i oceanów (a ściślej, żyjący w nich plankton). I tak dalej. Na dodatek w kolejnych miesiącach ubiegłego roku media odkrywały i nagłaśniały coraz to kolejne kompromitujące głosicieli klimatycznej histerii fakty − przewodniczący osławionego „panelu klimatycznego” ONZ, nawiasem mówiąc z wykształcenia inżynier drogowy, powołany na to stanowisko, niczym baronessa Ashton na szefową unijnej dyplomacji, w ramach politycznie poprawnego parytetu, okazał się mieć udziały w firmie zarabiającej krocie na handlu „emisjami”; ujawnione mejle brytyjskich uczonych odsłoniły mechanizmy manipulowania danymi i wręcz fałszowania ich; Rosjanie pokazali światu korespondencję w której wspomniane organa do walki z globalnym ociepleniem wprost namawiają ich do uwzględniania danych tylko z tych punktów pomiarowych, w których temperatury wzrastają… I z tą całą wiedzą w tle czytam, jak to łaskawie przyjmuje przedstawicieli Polski jakiś unijny komisarz, i – niestety – nie udaje się nam uzyskać u niego zrozumienia dla naszych potrzeb w dziedzinie emisji. Unia każe nam zamykać nasze zakłady, bo emitują za dużo CO² − zamiast produkować i „zanieczyszczać” środowisko wypuszczaniem do atmosfery naturalnego gazu, którego jest w niej mnóstwo, mamy kupować wszystko w Niemczech i innych krajach dysponujących „ekologiczną” technologią. W innej gazecie czytam, jak to z rozmachem, kosztem wielkiej pracy i pieniędzy buduje się w Bełchatowie jakąś kretyńską instalację do wyłapywania CO² z powietrza i tłoczenia go pod ziemię, nie wiadomo, po kiego grzyba. To znaczy, wiadomo − po to, żeby tłoczeniem powietrza pod ziemię wyrównać unijne normy emisji. Bo Unia tak ustaliła i fakt, że ustalenia te straciły już dawno ostatnie pozory sensu nie mają na ich ważność wpływu. Zupełnie, jak w tej opowieści z „Akwarium” Suworowa, o przewerbowanym szpiegu, któremu okazano łaskę i wycofano rozkaz rozstrzelania. Ale wsadzić go do trumny i zakopać − wsadzili i zakopali. Bo tego rozkazu nie odwołano, a rozkaz jest rozkaz. Dyrektywa zaś pozostaje dyrektywą. Na tym tle z idiotów, którzy chcą na godzinę powyłączać wszędzie światło, nie wiedząc, że w ten sposób nie zmniejszają, tylko właśnie zwiększają zużycie prądu, nie ma już człowiek siły się nawet śmiać. Rzeczywistość nie ma znaczenia. Odkleiła się od mediów, od działań polityków i cicho, nie zauważona, sfrunęła nam pod buty. Przykłady dostarczane przez „globalne ocipienie” nie należą wszak do wyjątkowych. Weźmy na przykład sprawę wejścia Polski do strefy euro. Wspólna waluta pozostaje naszym celem, jak gdyby nigdy nic się nie działo ani z nią, ani z nami. Aleksander Kwaśniewski oznajmia w wywiadzie, że jest rozczarowany faktem, iż Tusk tak mało robi w tym kierunku i że gdyby zrobił więcej, to zyskałby sobie trwałe miejsce w historii (jak to, to samo uratowanie demokracji przed okropnościami IV RP już przestało do tego wystarczać?). Tusk może i faktycznie mało robi, ale – jak to on – mówi. Mówi przy każdej okazji, że do euro wejdziemy najszybciej, jak tylko się da. Tak, tak, nie trzeba mi przypominać, że ja też kiedyś gardłowałem za wejściem do strefy euro.I owszem. Ale to były nieco inne czasy − przed kryzysem bankowym, i przede wszystkim przed całą tą historią z Grecją. Jedno i drugie udowodniło, że odrzucana przez część ekonomistów (tych akurat najbardziej wpływowych) teoria optymalnego obszaru walutowego ma swoje uzasadnienie i sprawdza się w praktyce. Używanie wspólnej waluty przez gospodarki pozostające w znaczącej dysproporcji, silną i słabą, daje efekt synergii − jak ta większa rośnie, to ciągnie za sobą tę mniejszą. Ale jak ta wielka zadołuje, ciągnie za sobą mniejszą do dna i nawet jeśli jest ona zdrowsza, to i tak ponosi więcej szwanku. Ocalenie − choć na poziomie minimalnym − wzrostu PKB w momencie, gdy wszystkie powiązane z naszą gospodarki unijne zanurkowały, z czego tak dumna jest Platforma i jej chwalcy, było w znacznym stopniu zasługą właśnie tego faktu, że nie zdążyliśmy wejść do strefy euro, ani, co byłoby najgorsze, do jej „przedsionka”, czyli narzucić sobie sztywnych kursów. Własna waluta zadziałała tak, jak działa poducha rozściełana przez strażaków dla wyskakujących z okien uciekinierów z płonącego wieżowca. Dobroczynny wpływ wywarła też dokonana z inicjatywy poprzedniego rządu obniżka podatków i składki rentowej, ale właśnie złoty polski był czynnikiem decydującym. (Swoją drogą znaczące, że PiS, który w czasie swych rządów wykazał się ekonomicznym zdrowym rozsądkiem, w opozycji populistycznie wzywał rząd do wyrzucania pieniędzy i rozdymania deficytu. Zresztą i PO nie zachowywała się w opozycji inaczej, choć inaczej głosowała. Ale że w polityce rzeczywistość zależy od posadowienia partii w danym momencie po określonej stronie sceny to już żadne odkrycie). Europejska prasa, zwłaszcza niemiecka, ciska teraz gromy na Grecję. Akurat kto jak kto, ale Niemcy, którzy przez kilka lat utrzymywali znacznie wyższy od dopuszczonego kryteriami z Maastricht deficyt budżetowy, zapewniając sobie, dzięki swej politycznej pozycji, bezkarność, mają do tego najmniejsze prawo. Horrendalne jest w wypadku Grecji nie to, że tak popsuła wspólną walutę − horrendalne wydaje się to, że pozwolił sobie na to kraj mało istotny, jedno z, jak to niegdyś ujął pewien francuski ambasador, „gównianych państewek”. Ale że nie mam złudzeń co do naszej pozycji w Europie − wbrew oczywistych głupstw, jakie się wypisuje, świadomie myląc prasowe pochwały za uległość z politycznym znaczeniem w polityce międzynarodowej − to i nie wątpię, że w strefie euro nie zaliczalibyśmy się do gigantów, uprawnionych do bezkarnego łamania wspólnych ustaleń, tylko do pouczanych i stawianych pod ścianą. Można było się na to godzić, gdy euro wydawało się narzędziem mogącym solidnie podpompować tempo naszego wzrostu. W chwili obecnej widać więcej możliwych szkód niż zysków i to powinno skłaniać polskie władze do jak najdalej idącej powściągliwości w tej sprawie. Tymczasem premier mówi na unijnym szczycie… No, tak, wszyscy wiedzą, co mówi i że tylko mówi. Ale, jeśli nie daj Boże, również tak myśli, nadal, mimo wszystkiego, co rzeczywistość w ostatnich latach i miesiącach przyniosła? Może tak być. Rzeczywistości wszak nie ma.
Rafał A. Ziemkiewicz
Edward Moskal - Kontakt Informacyjny P. Dr Sławomir Cenckiewicz wykrył w archiwach IPN dwa dokumenty: jeden, to ocena wartości informacji uzyskanych od śp. Edwarda Moskala, długoletniego prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej, jako „kontaktu operacyjnego” - a drugi, o zniszczeniu dotyczących Go akt. To bardzo ciekawa sprawa – i z przyjemnością zobaczyłbym jakieś dalsze wyniki kwerendy. Natomiast dobrze byłoby uświadomić dziennikarzom i ich czytelników, że „Kontakt Informacyjny” to nie jest „Tajny Współpracownik”! KI to osoba, która udziela informacji oficerowi wywiadu – nie wiedząc, że ich udziela wywiadowi, lub też udzielając w jakimś swoim celu – a nie pracuje dla wywiadu ani bezpieki! Co więcej: może to być osoba, która regularnie udziela informacji oficerowi wywiadu, który przedstawił się jako np. agent FBI. Albo po prostu przy cotygodniowej partii pokera. Też będzie wówczas „Kontaktem Informacyjnym”. Tak, że sensacja tu niewielka. Ale informacja ciekawa: wywiad brał informacje od najbardziej anty-komunistycznego przywódcy Polonii z USA! Co zresztą dobrze o PRL-owskim wywiadzie świadczy. Branie informacji tylko od komunistów byłoby zniekształcaniem obrazu, który potem przekazywaliby się do Warszawy. JKM
Niechciane legendy Już był czas iść na emeryturę, ale wyrzucili nas z ogrodu bez słowa, bez choćby jednej róży na pożegnanie. I jeszcze te zarzuty o znęcanie się nad zwierzętami To skaza do końca życia. Ledwo nas uniewinnili, teraz proces znów zaczyna się od początku. Bronić się już jednak nie będziemy, w naszym wieku nie ma już sensu. Wszystko się kończy - mówią Hanna i Antoni Gucwińscy, niechciane legendy wrocławskiego ogrodu zoologicznego.
Zoo i sprawa Mago Do Wrocławia przyjechali w latach pięćdziesiątych. Oboje po studiach, on z dyplomem z Krakowa, ona z Olsztyna. Z przydziałem pracy w miejscowym ogrodzie zoologicznym. Przez pół wieku stali się jego ikonami. Hanna była głównym specjalistą do spraw hodowlanych, opiekowała się małpiarnią. Antoni był dyrektorem, przez 41 lat. W środowisku żartowano, że to właśnie oni byli największą atrakcją wrocławskiego ogrodu. Popularność zdobyli dzięki telewizji. Prowadzili "Z kamerą wśród zwierząt", program, w którym opowiadali o zwyczajach i życiu egzotycznych zwierząt. Ich gawędy oglądała cała Polska. Przez 32 lata nakręcili ponad tysiąc odcinków. Spadli z ramówki, bo nie wytrzymali konkurencji zachodnich produkcji. Z zoo odeszli w niesławie, oskarżeni o znęcanie się nad niedźwiedziem Mago. Miś do Wrocławia trafił z Tatr w 1991 roku. Jemu, jego rodzeństwu i matce groziło odstrzelenie. Zwierzęta karmione przez turystów kanapkami zbyt się spoufalały, zaczęły zaglądać do miasta, zagrażać mieszkańcom. Gucwińscy wtedy ratują im życie, przyjmując niedźwiedzią rodzinę do ogrodu. Sześć lat później Mago zostaje zamknięty w niewielkim betonowym bunkrze na tyłach ogrodu. Na wybieg wychodzi dopiero po dziesięciu latach. Gucwiński tłumaczył, że nie było innego wyjścia niż trzymanie misia w ciasnej klatce. Z wybiegu mógł uciec, a żaden inny ogród nie chciał go do siebie przyjąć. Sprawa trafiła na wokandę wrocławskiego sądu. Gucwiński odpowiadał za znęcanie się nad niedźwiedziem. Sąd dwóch instancji uznał, że dyrektor nie popełnił przestępstwa. Więził Mago, ale nie z premedytacją, tylko z konieczności. Sąd Najwyższy skasował oba wyroki. Sprawa ponownie trafi na wokandę, jak tylko sąd otrzyma opinię biegłych. Gucwińscy od trzech lat nie pracują już we wrocławskim zoo.
Hanna Gucwińska: Nawet nie pamiętam ostatniego dnia w pracy. Zima i mróz, a my pakujemy się w pośpiechu, bo od razu wyrzucili nas z mieszkania w ogrodzie. Po pięćdziesięciu latach.
Antoni Gucwiński: Umówiliśmy się z prezydentem miasta, że odejdę w sierpniu, jak skończę wiek kardynalski. Sprosimy kolegów z całego świata, urządzimy pożegnanie z ogrodem. Z pompą. Zabrakło paru miesięcy. Wyrzucili nas w grudniu. Do Bożego Narodzenia musieliśmy się wyprowadzić.
H.G.: Już czas było odchodzić na emeryturę, ale nie w taki sposób. Bez słowa "dziękuję", bez jednej róży na pożegnanie. Sponiewierali nas. Poklepywali po ramieniu, jak wszystko było dobrze, a potem odwrócili się na pięcie. Strącili w czarną dziurę, wprost z piedestału. Mago był pretekstem. Że miał ciasno, nie mógł wychodzić na wybieg. Prawda, ale co mieliśmy zrobić - wykastrować go, zastrzelić? Niedźwiedź to nie świnka morska, nie można go sobie przełożyć z kieszeni do kieszeni. Nie mogliśmy go wypuścić na wybieg. Jego matka, Magda, dwa razy od niego mniejsza, jednym susem przeskoczyła ogrodzenie. Nie mogliśmy pozwolić, żeby Mago wpadł między ludzi.
A.G: Dwa razy widzieliśmy, co niedźwiedzie potrafią zrobić z człowiekiem. Najpierw sześcioletni chłopiec wpadł do wybiegu z niedźwiedziami polarnymi. Na szczęście udało się go uratować. Nie przeżył natomiast poborowy, który sam wskoczył do wybiegu. Myślał, że jak go misie trochę okaleczą, to nie pójdzie do wojska. Niedźwiedzie go zmasakrowały.
H.G: Mago też był groźny.
A.G: Kiedyś zaatakował pracownika. Była okazja się go pozbyć. Wystarczyło powołać komisję, która powie, że niedźwiedź to zbój i trzeba go odstrzelić. Szybko się z nim rozprawić, skórę na ścianie powiesić. Nie byłoby kłopotu. Ale nie chcieliśmy go skazywać na śmierć. Wziąć go nikt nie chciał. Raz Holendrzy zaproponowali, że go przyjmą do siebie, ale musi być wykastrowany. A Mago to genetyczny skarb, doskonały rozpłodnik. Nie chcieliśmy robić mu krzywdy. Zabrakło szyby do podwyższenia wybiegu. Miasto nie chciało dać na nią pieniędzy. Jak nas wyrzucili, to pieniądze się znalazły. Tyle że po wybiegu chodzi manekin niedźwiedzia. Podwiązali mu nasieniowody.
H.G: Chcieli nas się już pozbyć, szukali pretekstu. Jakby nie było Mago, znaleźliby coś innego.
A.G: Raz przychodzi kontrola. Listopad, a oni piszą, że na wybiegu dla słoni nie ma wody w basenie. Kto w listopadzie kąpie słonia na powietrzu? Przecież to pewna śmierć. Niedługo by powiedzieli, że przez Gucwińskich to wielbłądy zrogowaciały.
H.G: Jeszcze te zarzuty o znęcanie się nad zwierzętami. Oskarżyli tylko męża, ale to bez znaczenia, przecież my zawsze wszystko razem robiliśmy, to jakby oskarżyli i mnie. Z godziny na godzinę się zwolniłam. Trzy lata już w ogrodzie nie byłam. I w życiu już nie pójdę. Kocham zwierzęta, ale drugi raz do zoo pracować bym nie poszła. Zawistne, złe środowisko. Do cyrku bym poszła, zawsze lubiłam cyrk. Od zoo trzymam się z daleka. Tylko na nasze nieszczęście mieszkamy blisko ogrodu. Każdego dnia trzeba przejść koło bramy. Wszystko się przypomina, po nocach śni. Jeszcze ten proces, skaza do końca życia. Znów wszystko od początku. Nie będziemy się już bronić. W pewnym wieku nie ma sensu się już bronić.
Dom, przyjaciele, rodzina, miłość Przez pięćdziesiąt lat nie dzielili życia na dom i ogród. To ogród był domem, całym światem. Nie doczekali się dzieci, żyli w służbowym mieszkaniu na terenie zoo. Dwa przystanki od ogrodu budowali dom. Przez dwadzieścia lat, własnymi siłami. Z dyrektorskiej pensji, pieniędzy z telewizji i profitów za zagraniczne prelekcje. Stoi kilka ulic od ogrodu. W nim spędzają emeryturę w towarzystwie zwierząt, rzadziej ludzi.
H.G.: Boże, przecież minęły już trzy lata, a my dopiero powoli się urządzamy. Na początku mieliśmy wszystkiego dość, chcieliśmy uciec z Wrocławia, wyjechać za granicę. Wszystko nas tu dręczyło, męczyło. Poza tym nigdy nie prowadziliśmy tak naprawdę własnego domu. Ogród był naszym domem, zwierzęce dzieci naszymi dziećmi, a tu nagle taka zmiana świata. Nie umieliśmy się na początku zagospodarować. Odchorowaliśmy wszystko. Zostaliśmy we Wrocławiu, ale bez sentymentu.
A.G: Przez tyle lat nie wyobrażaliśmy sobie życia poza ogrodem, poza Wrocławiem. Za komuny chcieli nas przenieść do Warszawy. Oferowali mieszkanie, mówili, że możemy nawet zabrać ze sobą najlepsze okazy, nawet pierwszą w Polsce parę goryli. Obroniliśmy się. O tym, żeby się ustawić na Zachodzie nigdy nie myśleliśmy poważnie. Teraz tak sobie wmawiam - może to był nasz błąd. Trzy lata temu pierwsza myśl to wyjechać, najdalej stąd. Ale wiek już nie ten. 75 lat. Już za późno. Trudno z tym wszystkim się rozstać.
H.G: Bo jak też to wszystko zostawić, jak zostawić te zwierzęta, które są z nami. Psy, koty, szynszyle, papugi. Wszystko podrzutki, wszystko znajdy. Nie sposób wyliczyć.
A.G: Jest Kuba, gawron z uszkodzonym skrzydłem. Dziesięć lat temu przywiozła go do nas staruszka z Żywca. W zoo gawron to żadna atrakcja, więc zamieszkał w naszym mieszkaniu. Jak odchodziliśmy z ogrodu, trzeba było go zabrać. Do dziś urzęduje w kuchni. Odzywa się ludzkim głosem.
H.G: Są sowy, wypadły z gniazda, trzeba je było karmić. Jedna dorosła, ale nigdy sama nie nauczyła się brać jedzenia. Gdybyśmy jej nie zabrali, zdechłaby z głodu. Zabraliśmy, hodujemy myszy, żeby było je czym karmić.
A.G: Myszy rozlazły się po mieszkaniu. Trutki przecież im nie podamy. Łapiemy każdego ranka.
H.G: Jest papuga, Krysia. Zmarła staruszka, do której należała, a cała rodzina bała się ptaka. Karmili ją na kiju. Prosili, żeby zabrać do siebie, nie do ogrodu, tylko właśnie do siebie. Wzięliśmy, przecież nigdy nie odmawiamy. Krysia mówi ludzkim głosem. Co rano wita mnie swoim "dzień dobry, Krysia jestem". I zaraz potem dodaje - "k... jestem". Nauczyła się tego od swojej opiekunki. Kiedyś dziabnęła ją podczas karmienia w palec, tamta krzyknęła, zaklęła, a papuga podchwyciła i powtarza do dziś. Co rano. Piękna jest. Z diademem na czubie.
A.G: Nie ma tylko małp i krokodyla. Kiedyś były.
H.G: Koleżanka z Gdyni dzwoni. Zdziwiona pyta, po co nam to wszystko. Zaprasza. Rzuć to, przyjeżdżaj, odpoczniesz. Ale jak to rzucić. Jak zostawić, na pastwę losu. Łba przecież temu nie ukręcę. Zwierzęta to całe nasze życie. Dzięki nim się poznaliśmy. Pierwszy był "Dzikus". Lampart. Wychowałam go od małego. Jadł mi z ręki.
A.G: Zdechł przeze mnie. Popełniłem błąd, do dziś nie mogę sobie tego darować. Tygrys na wybiegu skaleczył go, z końcówki ogona zdarł mu skórę. Postanowiliśmy obciąć, żeby szybciej się zagoiło. "Dzikus" dostał szoku, nie przeżył zabiegu. Mogłem zostawić tak jak było, nie ruszać. Uszkodzony ogon sam by z czasem odpadł.
H.G: Praca w zoo to nie tylko szczęśliwe chwile narodzin, sukcesy z odchowania maluchów porzucanych przez swój gatunek. To też porażki. Nie brakowało ich. Ale zawsze byliśmy razem, zawsze się wspieraliśmy. Całe życie, zawsze razem. Tylko dwa razy w życiu zostaliśmy rozdzieleni. Raz, jak pojechałam na sześciotygodniowy staż do Amsterdamu, drugi, jak dostałam się do Sejmu. To był ciężki czas. Antoni chorował. Dzwonię, a on nie odbiera. Strach mnie obleciał. Nie wiedziałam, co robić, czy wracać, bo może mu się coś stało, nikt mu nie pomoże. Trudny to był okres. Nie chcę wspominać. Teraz Antoni też choruje, ale znów jesteśmy razem.
A.G: Wydawało mi się, że mam swoje racje, że te wszystkie oskarżenia przejdą mi koło uszu, że sobie z nimi poradzę. Guzik prawda. Nie mogę sobie dać z nimi rady. Nie mam na nic ochoty. Wszystko odkładam na potem. Nic mi się nie chcę. Lekarze mówią, że to depresja.
H.G: Drzwi się popsuły, a on ich nie reperuje.
A.G: Skuliłem się w sobie. Szczęśliwy jestem jak mogę założyć dres i nie muszę nosa wystawiać z domu. W ogóle staliśmy się nieufni. Nasz dom trzymamy pod kocem, chronimy swoją prywatność. To nasza oaza. Nie zapraszamy gości, sami odmawiamy zaproszeń. Unikamy ludzi, nawet tych życzliwych. Do kin i teatrów też przestaliśmy chodzić, a przecież to były nasze pasje.
H.G: Życie wszystko wyrównuje. Nasi przyjaciele już poumierali, byli starsi od nas. Ci, co zostali mają swoje życie, swoje rodziny. Synowa to, wnuczek tamto. Inny świat. My nie mamy dzieci, nie mamy nikogo. Mamy siebie. Ale to też do pewnego czasu. Wszystko się kończy.
A.G: Mamy propozycję z telewizji Trwam. Nowy program, sam bym mógł kręcić filmy, bo zdobyłem uprawnienia operatora. Sprzęt mam. Stoi w kufrach. Może jeszcze zdążymy. Maciej Stańczyk
27 marca 2010 Śmierć kierowców - i "Totalitaryzm na podwórku" Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji wpadło na kolejny pomysł - chce karać ludzi, którzy po własnym podwórku lub na własnym polu nie przestrzegaliby przepisów ruchu: jeździli bez pasów, rozmawiali przez komórkę, uczyliby dziecko jeździć. Właśnie parę dni temu rolnik, wracający o pierwszej w nocy do domu przez własne pole, przeklinał i został ukarany grzywną. Jego pole policjant uznała za "miejsce publiczne"! Teraz wsiądzie na traktor, poprosi przez komórkę żonę, by mu dodała do zupy, którą ma mu dziecko przynieść w dwojakach, więcej pieprzu - i bach: mandat!
Ludzie!!! Nie jest ważne, co będzie w tych przepisach. Samo to, że MSWiA uważa, że ma prawo regulować ruch na moim podwórku, świadczy o tym, że takiego totalitaryzmu, to nie było jeszcze w historii ludzkości!!! Dwadzieścia lat temu "liberałowie" z KL-D przeprowadzili w Sejmie przymus zapinania pasów. Następczyni KL-D, PO, posuwa ten "liberalizm" znacznie dalej. Następny krok: pasy w fotelu bujanym! Dyskusja poruszonego wczoraj problemu już jest na portalu. Niezbyt skomplikowana, nie musiałem prostować jakichś błędów. Kilku Komentatorów zauważyło słusznie, że jeśli kierowcy sterczą przed brakiem zielonej strzałki, to być może nie z powodu utraty werwy czy brawury – lecz po prostu boja się mandatu. Jednak nie jestem pewien: w tym miejscu i o tej porze taka groźba nie istniała. Co więcej: postępują tak kierowcy, którzy skądinąd nie obawiają się przekraczać prędkości! Ale w części przypadków na pewno tak jest. Co do aktualiów: tak, zapaliłem w domu o 20.30 wszystkie światła. Chałupa wyglądała, jakby co najmniej ordynat Michorowski zjechał na bal. Sąsiedzi tak nie postąpili. Ale też nikt świateł nie wyłączył. W tej sprawie odezwał się dawno przeze mnie nie widziany {Profesor_Shadoko}: Nie jest tak źle z naszym społeczeństwem. Proszę poczytać komentarze na Onecie w sprawie "akcji wygaszania". Ma Pan rację. Im większą głupotę "ONI" wymyślają tym lepiej. Ludzie zaczynają się buntować i nie wierzą w każdą bzdurę, przez "NICH" wymyśloną. No, to mam jakąś szansę w tych wyborach... JKM
ROSTOWSKI UDAJE GREKA Polska może okazać się "czerwoną wyspą" instrumentów pochodnych. Dotarliśmy do raportu NIK opisującego m.in. aktywność ministra finansów na rynku instrumentów pochodnych. Raport pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi, a szacunek zysków/strat jest cokolwiek enigmatyczny. Casus Grecji powinien być potraktowany jako przestroga dla rządów, które coraz częściej sięgają po skomplikowane instrumenty pochodne. Również we Włoszech za główną przyczynę trudnej sytuacji finansowej samorządów lokalnych, miast i w rezultacie całego państwa upatrywane są derywaty, które spowodowały olbrzymie straty finansowe i zadłużenie, którego nie da się spłacić. Poszkodowane samorządy we Włoszech ruszyły do sądów, by tam bronić się przed agresją ze strony banków. Wartość derywat zagrażających płynności lokalnych samorządów to - bagatela - 24 mld euro (według Banku Centralnego) lub 35 mld euro (według szacunków lokalnej prasy). Należy bezwzględnie wskazać, że agresywne techniki sprzedaży instrumentów pochodnych są ze wszech miar korupcjogenne. Przedstawiciel banku, wystawcy instrumentu, otrzymuje za sprzedane opcje, swapy, CIRS-y, CDS-y nawet do kilku procent od wartości umowy. Tworzy to olbrzymią pokusę dla decydentów po obu stronach transakcji, by podzielić między sobą sowitą prowizję. Interes państwa, miasta, samorządu, organizacji czy przedsiębiorstwa schodzi wtedy na drugi plan. Przy czym - jak w przypadku Włoch - okazuje się, że nabywcy instrumentów pochodnych tak naprawdę nie wiedzieli lub nie chcieli wiedzieć, co kupują i jak duże ryzyko podejmują w imieniu podatników.
Polska również może okazać się "czerwoną wyspą" instrumentów pochodnych. Dotarliśmy do raportu NIK opisującego m.in. aktywność ministra finansów na rynku instrumentów pochodnych. Raport pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi, a szacunek zysków/strat jest cokolwiek enigmatyczny. Pomijając inne aspekty wykonania budżetu, dowiedzieliśmy się, że: "W 2008 r. wskutek wyższych stóp euro w stosunku do dolara w czerwcu, wrześniu i grudniu oraz silniejszego umocnienia złotego w stosunku do dolara niż do euro przez pierwsze siedem miesięcy roku ujemny wynik płatności, dokonanych ramach transakcji swap, wyniósł 74,6 mln zł. Operacja swap będzie trwała do 2015 r. i dopiero wówczas będzie możliwe pełne podsumowanie jej wyników." A w innym miejscu: "ograniczenie w stosunku do planu wydatków na finansowanie samolotu wielozadaniowego na skutek zmiany harmonogramu zrekompensowało wzrost kosztów obsługi tego programu, wynikający z rozliczenia transakcji swap, którą objęto część płatności odsetkowych." Pomijając język raportu, który łączy w jednym zdaniu wyrazy o sprzecznej konotacji, widzimy, że budżet państwa podjął długoletnie zobowiązania na rynku instrumentów pochodnych, których zasadność będzie można ocenić dopiero w 2015 r., oraz to, że zwiększenie kosztów obsługi swapów zahamowało wydatki na samolot wielozadaniowy. Jednak co niepokoi najbardziej, to informacje dotyczące struktury nabytych instrumentów. Budżet, według przytoczonych cytatów, wystawiony jest na ryzyko zmian na parze euro/dolar, a także różnic w stopach procentowych między tymi walutami. Należy zadać zatem pytanie, czy Ministerstwo Finansów nie wpadło w pułapkę spirali uzależnienia od instrumentów pochodnych, gdzie nabywa się kolejne derywaty, by kompensować ryzyko podjęte przy zakupie poprzednich? Koszty takiego uzależnienia mogą być niezwykle wysokie i trudne do przewidzenia. 4 stycznia 2010 r. Ministerstwo Finansów poinformowało o zawarciu w grudniu 2009 r. transakcji typu swap z kilkoma instytucjami finansowymi. Warunki tych umów, terminy zapadalności, jak i potencjalna wysokość zobowiązań nie są również znane. Według wyjaśnień Ministerstwa dla "Naszego Dziennika" owe swapy polegają na zastawie środków walutowych w posiadaniu Skarbu Państwa za natychmiastowy zastrzyk gotówki w złotych. Niepokoją wielce informacje przekazane ostatnio przez ministra Rostowskiego, że zadłużenie państwa spadło w IV kwartale z 49,9 do 49,5 proc. PKB. Mogłoby to świadczyć, że realne zadłużenie wypychane jest poza dług publiczny poprzez zakup instrumentów pochodnych. Wyjaśnienia Ministerstwa dla "Naszego Dziennika" nie pozostawiają złudzeń: "Transakcje swap polegające na okresowej zamianie walut nie są zaliczane do długu publicznego zarówno według metodologii polskiej, jak i unijnej". Plotki na rynkach finansowych mówią, że Ministerstwo wymienia kolejne środki pozyskane z euroobligacji na złotych na rynku Forex i ma tak robić do połowy roku. Gdyby takie były rzeczywiste plany, pozostaje pytanie, co potem? Aby ukrócić podobne spekulacje, które bezsprzecznie zwiększają koszty zadłużenia, jak i eskalują ryzyko walutowe, naczelną zasadą finansów publicznych powinna być ich całkowita przejrzystość. Rostowski zdaje się być przeciwnego zdania, racząc nas coraz to nowymi obietnicami bez pokrycia i przemilczając jednocześnie swoje decyzję, za które możemy wszyscy w przyszłości słono zapłacić. Nasuwają się oczywiście podstawowe pytania: Jaki sens miały długoterminowe kontrakty na opcje walutowe zawarte w pierwszej połowie 2008 r. i czy miały one związek z planami wejścia do strefy euro? Skoro obecnie wiadomo, że do strefy euro nie wejdziemy w planowanym terminie, czy przypadkiem nie zaaplikowaliśmy sobie "sztywnego kursu" złotego, zawierając owe długoterminowe kontrakty? Jeśli ten "sztywny kurs" złotego nie zostanie utrzymany, jakie poniesiemy straty? Czy wypychanie zadłużenia poza budżet ma miejsce? A jeśli tak, jaki jest rzeczywisty dług publiczny?" Oczywiście to, czego potencjalnie nie wie opinia publiczna, wiedzą rynki finansowe. Grecy podnoszą wielki krzyk na Europę i świat o za wysokim koszcie kolejnych przyznawanym im kredytów. My tymczasem udajemy Greka i cieszymy się, że nasze obligacje idą jak świeże bułeczki, choć ich koszt znacznie przewyższa koszt np. suwerennych obligacji portugalskich. Co tu ukrywać: płacimy jak Grecy. Może minister Rostowski w końcu wyjaśni, dlaczego? Jerzy Bielewicz
Kolejny transport baranów Mało kto już pewnie pamięta mój tekst „Transport baranów na Jamajkę” opowiadający o tym, jak to ciemniacy przez długie miesiące lansowali Wałka na wszelkie możliwe sposoby, obwożąc się nim i obnosząc po to, by podbijać do plus nieskończoności poparcie dla „PO”, aż nagle Wałek zaczął się afiszować z poparciem dla irlandzkich eurosceptyków i nagle cały salon z ciemniakami na czele, po prostu klękł ze zdumienia. I wtedy Wałek okazał się znowu takim jak go przedstawiano w czasach wyborów prezydenckich, kiedy to kandydatem białego człowieka był (w pierwszej kampanii) wujek Tadek, a w drugiej już wujek Olek. Podobne klęknięcie nastąpiło wczoraj, kiedy to po paru miesiącach bębnienia dzień w dzień od świtu do nocy i zarazem zachwalania rewelacyjnej „piarowskiej zagrywki” przez rozmaitych smakoszy marketingu politycznego, czyli „prawyborów”, „prekampanii” oraz „pradebaty” czy wprost „debaty” (w której, jak się później dowiedzieliśmy i tak najważniejsze były nogi posłanki Muchy – wcale nie takie rewelacyjne, jak na mój gust :P, choć debaty, co oczywiste nie śledziłem wcale), no więc po całym tym cyrku dla ubogich, po podgrzaniu nastrojów, jakby to chodziło o starcie w amerykańskiej partii Demokratów, nie zaś w polskiej partii ciemniaków, rządzącej od paru lat, która szła z hasłami cudu gospodarczego i Irlandii 2, naraz większość członków tejże partii olała całą tę szopkę i zwyczajnie nie wzięła udziału w „prawyborach”, nie popierając ani dobrotliwego wujka Bronka, ani nieco młodszego i nieco narwanego przez to, wujka Radka. Oczywiście dziś ta klęska wizerunkowa zostanie przekuta w sukces, ale dla nas, ludzi żyjących poza propagandą ciemniaków, ta historia jest dowodem tego, iż owa propaganda przestaje być skuteczna nawet wobec tak zdawałoby się pewnych (jeśli chodzi o postawę ideową) ludzi, jak członkowie „PO”. Słyszałem nawet, jak ciocia Hania na gorąco komentowała, że ci, co nie zagłosowali po prostu bardziej się interesują lokalnymi sprawami, co miało zapewne świadczyć, że są „bliżej człowieka” – doprawdy jednak trudno byłoby, zwłaszcza będąc członkiem partii rządzącej, nie zauważyć i nie dosłyszeć całej tej wrzawy wokół „prawyborów”. Tak więc lokalne sprawy lokalnymi sprawami (choć dalibóg dziury w drogach jak były, tak i są, ale nic to), lecz spora część członków partii władzy zwyczajnie pokazała politbiuru wała, co ja odczytuję jako jednoznaczną odpowiedź na wycofanie się Tuska z kandydowania na prezydenta. Król sondaży miał się przecież nie wycofywać, a jego trwająca nieprzerwanie od połowy lat dwutysięcznych kampania, miała się zakończyć zajęciem stanowiska w pałacu z żyrandolami. W trakcie tej kampanii nawet mysz nie pisnęła o jakimś kontrkandydacie dla Tuska i jakichś „prawyborach”, jedynie deliberowano, kto przejmie schedę w partii i w rządzie po Słońcu Peru. Gdy jednak nastąpiło tąpnięcie w postaci afery hazardowej i trzeba było powywalać trochę luda z owego rządu, Słońce musiało zajść, nastała głucha noc i think tanki w pocie czoła pracowały, jak tu uchronić ugrupowanie, które psychicznie na żadną klęskę nie było przygotowane, przed totalną kompromitacją i katastrofą. Wtedy wymyślono „prawybory”, w których, żeby oczywiście zamordystycznej tradycji stało się zadość, gdy się okazało, że przewagę w sondażach ma wujek Radek, zaczęto na pewniaka lansować wujka Bronka i dawać wszystkim (łącznie z ciemnym ludem słuchającym radia, czytającym gazety i oglądającym telewizję) do zrozumienia, że tak naprawdę poza wujkiem z Jamajki żadnego innego kandydata nie ma i się nie przewiduje. Pojawiły się, jak pamiętamy, nawet głosy, że wujek Radek to kandydat PiS-u w ogóle, co stanowiło niezły wymiar propagandowego nonsensu, w jakim uwielbiają się pławić ciemniacy. Sądzę, że ów wybór bez wyboru był dodatkowym czynnikiem, który powstrzymał dużą część członków „PO” przed udziałem w całej tej komedii pomyłek. No ale tak czy tak pozostaje kwestia: czy wujek Bronek może wygrać w cuglach w wyborach prezydenckich skoro w swej małej ojczyźnie, jaką był i jest matecznik „PO” trzeba było tak podkręcać sprężynę, a i to niewiele dało? Oczywiście wszystkie ręce zostaną rzucone na pokład i Czerska, nie Czerska, kto żyw, kto kłapać potrafi i kto nie tylko łeb, ale i jęzor ma nie od parady, wszyscy będą zachwalać od porannych zórz po nocne pijackie śpiewy na ulicach polskich miast i wsi, że nie ma innego prezydenta i króla sondaży poza wujkiem z Jamajki – nie zmienia to jednak faktu, że stado baranów maleje, tzn. że nawet w szeregach „PO” zaczyna ludziom wracać rozum i przestają się zgadzać na uczestnictwo w błazeństwach wierchuszki. Czy Słońce Peru może jeszcze opanować sytuację? Mogłoby pod warunkiem, gdyby nagle mu się odwidziało i wróciło do kandydowania na prezydenta. Wtedy, jak się możemy domyśleć, natychmiast by się okazało, iż to znakomita decyzja (tak jak znakomite było wycofanie się z kandydowania), a ci sami, co ostatnio rozcmokali się wprost niemiłosiernie nad zaletami wujka z Jamajki, natychmiast by sobie przypomnieli, że tych zalet wujek Donek ma o wiele wiele więcej. Wtedy też prawybory uznano by za genialną „piarowską zagrywkę” pozostawiającą wszystko po staremu i kto wie, może by czy nawet zawiedzionym niekandydowaniem króla sondaży nie wróciłby uśmiech na twarz. Wujek Bronek wprawdzie widzący się już w Belwederze zostałby z ręką w nocniku, ale przecież nikt nie ratuje róż, gdy płonie las. Taki scenariusz jednak, pomijając konieczność jakiegoś propagandowego odwrócenia Donkowych słów o pałacowych żyrandolach (Żakowski z Wołkiem załatwili by to raz-dwa) ani nie gwarantowałby wygranej (nowemu-staremu) królowi sondaży, ani opanowania sytuacji w łonie partii rządzącej. Skoro wszak „prawybory” odniosły zgoła odwrotny skutek od zamierzonego i to w środowisku zdawałoby się zupełnie zdyscyplinowanym i przekonanym, to co dopiero może się dziać, gdy znowu ktoś wajchą pokręci i zacznie się kołomyja od początku? Czy nie będzie zawrotu głowy od sukcesów, przed czym już Soso za najświetniejszych czasów walki o pokój przestrzegał? Nie jest też wiadomy finał śledztwa w sprawie afery hazardowej, a szatanów niej, jak wiemy, sporo i jeszcze niejeden może powyłazić w nieodpowiedniej chwili. Jakby tego było mało, pogarszają się nastroje konsumenckie w naszym kraju, w eurolandzie trzęsienie ziemi i znikąd nadziei dla zielonej wyspy, co się oparła kryzysowi. Co pozostaje w takim razie? Moja propozycja jest prosta: powtórzyć prawybory. Przeżyjmy to wszystko jeszcze raz. FYM
W świecie komediantów W ostatni poniedziałek w Teatrze Polskim odbył się pierwszy oficjalny pokaz trzech pierwszych odcinków nowego serialu TVP “Sprawiedliwi” (”… ten ratuje cały świat”). Fabularny film w reżyserii Waldemara Krzystka ze scenariuszem Wojciecha Tomczyka osnuty jest wokół losów Polaków, którzy ratowali Żydów w czasie II Wojny Światowej. Za działanie to groziła śmierć nie tylko bezpośrednio w nie zaangażowanym, ale całym ich rodzinom. Warto pamiętać, że nigdzie w zachodniej Europie hitlerowcy nie stosowali tak drakońskich kar, ani tego typu odpowiedzialności zbiorowej. Mimo to właśnie w naszym kraju najwięcej ludzi zaangażowało się w pomoc Żydom. W ramach państwa podziemnego powstała nawet organizacja “Żegota”, która usiłowała ją organizować. Spośród ok. 22 tysięcy odznaczonych przez Izrael medalem “Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” znacznie ponad 6 tysięcy to Polacy. Film “Sprawiedliwi” to jeden z przykładów jak można na nowo i prawdziwie, a przy tym niezwykle atrakcyjnie, opowiadać naszą najnowszą historię. Ale ja nie o tym. Otóż jedna z robiących właśnie karierę aktorek, która w serialu gra ważną rolę śpiewaczki, poproszona została o występ przed pokazem. Odmówiła. — Dla tych, co tam będą, śpiewać nie będę! — Wyjaśniła. O jaką publiczność chodziło komediantce? Czy o grupkę niezwykle wiekowych Sprawiedliwych, którzy pofatygowali się na pokaz filmu zrobionego głównie po to, aby ich uczcić? Oczywiście, żartuję. Komediantka wyraźnie miała gdzieś Sprawiedliwych i całą ich sprawę. Można natomiast domniemywać, że cechuje się czymś w rodzaju instynktu, który pozwala wyczuwać, co jest dobrze widziane na salonach. Film jest produkcji TVP, która jest skandalicznie upolityczniona tzn. nie kocha należycie rządu, a na jej ekranie znajdują się również nieprawomyślne treści. Na pokazie był prezydencki minister Władysław Stasiak, co dowodziło skrajnego upolitycznienia imprezy, a nie było ministra rządu Tuska, co podniosłoby jej rangę. Nad całym pokazem unosiła się zresztą nieprzyjemna woń IPN-u, którą sugerował już wybór tematu filmu. Gdyby traktował o mordowaniu Żydów przez Polaków, to poruszałby odważnie trudną historię, odkłamywał polską mitologię i byłby właściwym zaczynem narodowej debaty. Jeśli natomiast pokazuje to co pokazuje, to podbija Polakom bębenka, co zawsze kończy się źle, gdyż przestają oni słuchać salonu i jego zagranicznych, np. brukselskich patronów. Jeszcze raz zaznaczam: nie posądzam wspomnianej damuli o tak daleko idącą refleksję czy choćby o refleksję w ogóle. Nawet śladowa wrażliwość uniemożliwiłaby zachowanie jakie zaprezentowała ona we wspomnianych okolicznościach. Charakterystyczne jednak, że na imprezie tej nie pokazała się grupka wykonawców filmu, znanych bywalców salonu. Nie posuną się do odmowy roli w filmie. Tak dużo możliwości nie mają. Ale przyjmą ją z należytym obrzydzeniem. Sprawa ma kilka wymiarów. Jest symptomem infantylizmu naszego czasu. Chodzi oczywiście o społeczną pozycję aktorów. Odbiorcom mylą się odtwórcy z granymi przez nich rolami. Trudno o większy przejaw zdziecinnienia. To jednak w równym stopniu dotyczy Polski co USA. Natomiast ta konkretna, przytoczona przeze mnie anegdota mówi nam sporo o naszej rzeczywistości. Sama komediantka nie jest warta felietonu, ale jej zachowanie odsłania sprawy szersze. Oczywiście, gdyby nie miała przewrócone w głowie, odtwórczyni ta, dla przypodobania się swojemu środowisku, nie odegrałaby owego kiczu nonkonformizmu. Fakt, że to zrobiła, dużo nam mówi o chorobie naszego kulturalnego światka.
Bronisław Wildstein
Ile zapłacić za śmierć? Na swoim blogu na ONET.pl zadałem pytanie: Przy takich założeniach: Dzięki samochodom (prowadzonym przez spokojnych kierowców) gospodarka zyskuje rocznie 100 miliardów złotych. I ginie przy tym 5000 ludzi. Teraz niech kierowcy zaczną jeździć „brawurowo” - czyli dobrze i szybko; gospodarka zyska wskutek tego nie 100, a 150 miliardów. Tyle, że ginie wtedy 6000 ludzi. Czy to dobrze – czy źle? Wśród licznych komentarzy była tylko jedna odpowiedź podpisana {~QK}. Co do zasady: prawidłowa. Oto ona: Odpowiedź na Pana problem: Tak, opłacałoby się . Dowód; Rozwiązując tego typu problemy, przede wszystkim musimy oszacować wartość ludzkiego życia (nie jest, jak mawiają socjaliści bezcenne; gdyby tak było ruchu drogowego, no może poza karetkami należałoby zakazać, ponieważ ten sposób komunikacji, pomimo multi-miliardowych zysków, jakie ze sobą niesie, przyczynia się też do śmierci X ludzi. ). W podanym tutaj przykładzie zysk wynosi 50 miliardów, a okupiony jest 1000 ofiar. jak łatwo wyliczyć "cena" jednej ofiary to 50 milionów. Przypominam , że w 2002 roku wg OECD życie ludzkie miało wartość około 10 milionów USD. Podstawiając do do powyższych obliczeń mamy 50 milionów przychodu przy kosztach jego uzyskania równych około 27 mln, to wszystko razy "jednostki inwestycyjne", czyli w tym przypadku ofiary daje sporo pieniędzy. ROI w skali roku wynosi 54%, a więc jest to szalenie dobry interes. Pozdrawiam - natomiast metodyka jest nieprawidłowa. Otóż nie można wyliczać „ceny ludzkiego życia” - bo jest to wartość całkowicie subiektywna, różna w różnych społeczeństwach – i w ogóle nasza moralność nie pozwala o czymś takim mówić. A zwłaszcza oceny polityczne dokonywane w OECD mnie odrzucają. Być może: niesłusznie (bo bez czytania...) Natomiast można mówić o liczbach względnych. Zupełnie niezależnych od tego, ile ta wartość wynosi wg. OECD lub JKM. Otóż gotowi jesteśmy (bo nie zakazujemy ruchu drogowego) zapłacić za zysk 100 mld – życiem 5000 ludzi. Czyli: za 50 mld gotowi jesteśmy zapłacić życiem 2500 ludzi. A tu mamy zysk tych dodatkowych 50 mld kosztem raptem 1000 ludzi. Niezależnie więc od tego, na ile to życie średnio cenimy, wydaje się być rozsądnym, by i tę transakcję z Diabłem zawrzeć. Ja się pod taką decyzją podpisuję – bo ja chcę, by Polska rosła, rosła i bogaciła się niepomiernie. W nieskończoność! Tyle Matematyki. Teraz odrobina Teorii Podejmowania Decyzji.
Otóż socjalista może zauważyć, że krzywa wartości użyteczności nie musi być liniowa. I często nie jest. Ktoś może powiedzieć tak: umieram z pragnienia na pustyni, mam jeszcze dzień marszu do oazy – i gotów jestem zapłacić 1000 zł za 2 litry wody. Z tego nie wynika, że gotów jestem kupić drugie dwa litry za 1000 zł, ani nawet za 500 zł – bo dwa litry mi wystarczą, a w oazie kupię sobie litr z 2 złote... Ludzie mogą chcieć się bogacić – ale gdy bogacenie się osiąga pewien poziom (lub: tempo bogacenia się osiąga pewien poziom) może im już nie chcieć się bogacić... I wtedy stosują tę nie-liniową funkcję użyteczności. Oczywiście, że takie społeczeństwo bogaci się wolniej. To jest właśnie – uogólniona na całe narody – śp. Wilfryda Pareto Teoria Krążenia Elit. Kto się zanadto bogaci, ten się deprawuje, i inne narody go doganiają. Dzięki temu mechanizmowi jakoś nigdy w historii żaden naród nie zbudował takiej potęgi, by wykupić resztę świata. Bogatym po prostu już się nie chce. I wtedy przedkładają bezpieczeństwo nad rozwój. JKM
28 marca 2010 Demokracja opiekuńcza i totalitarna.. Być może rację miał William James, uważając, że:” Sztuka mądrości polega na tym, by wiedzieć, co należy przeoczyć”. . To jest postępowanie z innej cywilizacji. W cywilizacji łacińskiej jesteśmy nauczani, żeby mówić prawdę. Można się co prawda różnić w ocenie- ale fakty muszą być prawdziwe. Ostatnie orzeczenie sądu w sprawie, córka pana Wałęsy – wydawnictwo Acana- świadczy, że całą mocą naszej – już byłej cywilizacji- przechodzimy do innej cywilizacji. Prawda, honor, szlachetność- legły w gruzach. Robiąc miejsce kłamstwu, podstępowi, demagogii.. Skoro w sądach nie potrzeba jest już prawda….. To na jakiej podstawie będą wydawane sprawiedliwe wyroki? To chyba jasne! Na bazie politycznej! Tak jak w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a dzisiaj w Związku Socjalistycznych Republik Europejskich, w którym znaleźliśmy się dzięki wszystkim ekipom rządzącym Polską od 1989 roku.. Teraz podlegamy ustawodawstwu europejskiemu, antychrześcijańskiemu i antyłacińskiemu. Prawo rzymskie już dawno nie istnieje jako fundament cywilizacji.. Na to miejsce powstały jakieś „prawa pracy” związane z socjalistyczną i Międzynarodową Organizacją Pracy,, „trybunały praw człowieka” poza granicami naszego kraju, „trybunały sprawiedliwości”- też poza granicami naszego kraju. I im podlegamy.. Jak zdobędą Kosmos- tam też założą trybunały praw człowieka i sprawiedliwości, w której sprawiedliwości nie będzie po stronie cywilizacji łacińskiej. No i kosmiczne prawo pracy, naruszające indywidualne prawo człowieka do dobrowolnego zawierania umów. .Zatriumfuje kolektywizm komunalny. Wgrałbyś i w sądzie, ale najpierw musisz wygrać na polu, na którym wygrał marksizm kulturowy, nowy fundament antycywilizacji. Bo „ wygrasz w polu- to wygrasz i w sądzie”- twierdził Klucznik Gerwazy. Przed nami wiele politycznych wyroków, wywracających to co nawet poprzednia komuna nie zniszczyła. A próbowała! Do Strasburga zamierza się zwrócić jakiś człowieczek ze Świnoujścia, któremu przeszkadza chrześcijański krzyż w urzędzie, którego prezydent tamtejszy nie chce usunąć.. Człowieczek tego chce i choć przegrał sprawę w tamtejszym sądzie zamierza się odwołać do Strasburga. Stawiam, ze Strasburg przychyli się do naruszonych przez krzyż- uczuć człowieczka ze Świnoujścia. Bo prawda, nie jest potrzebna w Trybunale w Strasburgu. Potrzebna jest ideologia. Krzyż trzeba będzie zdjąć. Nie jesteśmy już gospodarzami w własnym kraju.. Decydują o nas inni; ich trybunały, ich punkt widzenia, ich nienawiść do chrześcijaństwa.
Jak pozdejmują krzyże ze wszystkich miejsc tzw. publicznych, przystąpią do ataku na krzyże na Kościołach. Trzeba będzie je zdejmować, bo obrażają uczucia jakiegoś ateisty. I choć żyjemy w kraju, w których chrześcijanie stanowią większość, w tym przypadku demokracja większości nie decyduje.. Będzie decydowało veto jednego człowieczka, być może podstawionego, tak jak cała ta rzeczywistość, w której żyjemy- też podstawiona.. Choć veto- zgodnie z Traktatem Lizbońskim, w wielu sprawach zostało zlikwidowane. W Świnoujściu w sprawie krzyża – będzie obowiązywać.. Jak już jesteśmy przy Lizbonie, to bezczelność socjalistów europejskich nie zna granic.. Dopiero zakończyło się fiasko tzw. Strategii Lizbońskiej, na uchwalonej mocy której, socjalistyczna Unia Europejska miała do 2010 roku wyprzedzić też socjalizujące, ale mniej- Stany Zjednoczone, co się nad wyraz nie udało, a tu masz babo placek… Socjaliści nie śpią i już ogłaszają Strategię 2020(???) Demokracja Lizbońska się i nami zaopiekuje, jeszcze bardziej scentralizuje i ztotalizuje dokumentnie. Strategia 2020 będzie bazowała na „ Strategii 2010”.,” korzystając z jej doświadczeń”(???)> Jakich doświadczeń- chciałoby się zapytać? ONI wiedzą, że nikt tych ideologiczno – propagandowych bzdur nie czyta, bo kto o zdrowych zmysłach coś takiego by czytał i jeszcze brał stek tych ideologicznych bredni- poważnie. Nawet premier Tusk się publicznie przyznał, że Traktatu Lizbońskiego nie czytał.. Pan Lech Kaczyński publicznie nie mówił, że nie czytał… Ale podpisał! Chyba też nie czytał, bo wiedziałby, że na mocy Traktatu powstaje jedno państwo likwidujące, bardziej lub mniej suwerenność poszczególnych państw, a Polski w szczególności, wikłając nas w nadrzędność prawa europejskiego nad polskim- lepszym wolnościowo od europejskiego. Musiał też nie czytać, albo przeczytał, ale zapisu o powołaniu- w punkcie pierwszym Traktatu Europejskiego- Unii Europejskiej, jako samodzielnego państwa, a w kolejnym punkcie o osobowości prawnej międzynarodowej- nie zauważył. W każdym razie po 13 grudnia(dlaczego 13 grudnia? 2007 roku?) pan prezydent powiedział:” Polska w istocie wywalczyła wszystko co chciała”(????) Taaaaaaaaak? Do dzisiaj jestem zdumiony.. Nie ma nawet najmniejszej wzmianki o chrześcijaństwie, powstaje jedno państwo, a pan prezydent uważa, że „Polska w istocie wywalczyła wszystko co chciała”. A co wtedy powiedział pan Roman Giertych:” Traktat UE to utrata suwerenności na wiele lat. Prezydent Lech Kaczyński dopuścił się zdrady, niech nie mydli oczu Joaniną , bo to pic na wodę”. Po podpisaniu Traktatu zbieramy obecnie żniwo- podległości obcemu nam cywilizacyjnie – bytu.. W ramach „Strategii 2020”, Komisja Europejska ma poprawić:” system kształcenia w Europie, od przedszkoli do szkół wyższych, aby zwiększyć produktywność, wspierać najsłabsze grupy społeczne pokonać nierówność i ubóstwo”(!!!) Jak biurokracja – zamiast rynku- zacznie poprawiać system socjalistycznego kształcenia, to będziemy mieli wcześniej komunizm, a jeśli chodzi o ubóstwo, to rośnie ono bo rosną podatki europejskie, z którymi będziemy się harmonizować już wkrótce. I jeszcze jest tyle nierówności w Unii Europejskiej.. Można byłoby skorzystać z walca. drogowego .Będzie super równo! Będą też poprawiać przepisy w obszarze innowacji i konkurencyjności, dzięki systemowi modernizacji systemu praw własności intelektualnej Unii Europejskiej.(??) Krótko mówiąc , socjalizmu będzie więcej, więc Strategia 2020, tak jak 2010, stanie się jedynie propagandową zasłoną kamuflującą socjalizm. Będzie jeszcze” inteligentna sieć energetyczna”, cokolwiek miałoby to określenie oznaczać. Będą inwestycje ekologiczne, inwestycje publiczne, reforma podatków( czytaj podwyżka i harmonizacja), dotacje, handel emisjami, systemy energooszczędne… Czyli problemy Unii Europejskiej będą się pogłębiać, a skoro jesteśmy już członkiem Unii Europejskiej ku radości pana Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego, to problemy będą również narastać w Polsce.. Więcej wydatków- więcej podatków! Nawet zharmonizowanych.. Mam nadzieję, że Strategię 2030, będzie przygotowywała już prawica europejska. Odda narodom wolność, w ramach Europy Ojczyzn, obniży podatki i odgłosuje- jeśli demokracja się nadal utrzyma- te 100 000 przepisów, które krępuje życie narodów europejskich.. Chyba, że Federacja Rosyjska przyjęta do NATO(!!!) spowoduje powstanie jeszcze większego mocarstwa wymierzonego przeciwko Chinom i Stanom Zjednoczonym... Wtedy demokracja będzie jeszcze bardziej opiekuńcza i totalitarna.. W końcu partnerstwo Niemiecko – Rosyjskie jest faktem.. Naprawdę żyjemy w ciekawych czasach.. WJR
Jaruzelski wyjaśnia 17 marca br. pojawiła się informacja – podana za ostatnim numerem Biuletynu IPN – iż ppłk Wojciech Jaruzelski, będąc wykładowcą w Akademii Sztabu Generalnego (ASG), został zwerbowany przez kpt. Czesława Kiszczaka jako niejawny współpracownik służb PRL („Jaruzelskiego zwerbował Kiszczak?”, „Rz” z 17 marca 2010 r.). Oświadczam:
1. W 1952 roku nie byłem wykładowcą, ale słuchaczem ASG w Warszawie.
2. Kpt. Czesław Kiszczak nigdy nie był oficerem komórki kontrwywiadu zajmującej się ASG WP.
3. W jednej z wypowiedzi dla telewizji błędnie powiedziałem, iż Czesław Kiszczak służył wówczas w Marynarce Wojennej (to było w latach późniejszych).
4. W 1952 roku kpt. Czesław Kiszczak był oficerem kontrwywiadu wojskowego (Informacji) w 18. Dywizji Piechoty, której dowództwo i sztab stacjonowały wówczas w Ełku na Mazurach (nawiasem mówiąc, na własną prośbę odszedł wkrótce z tych organów do służby liniowej).
5. W 1952 roku kpt. Kiszczaka w ogóle nie znałem, a on nie znał mnie. Co więcej – nie wiedzieliśmy nawet o swym istnieniu.
To wszystko nietrudno zweryfikować, zapoznając się z moim i gen. Kiszczaka przebiegiem drogi służbowej, naszymi życiorysami, które były publikowane i są ogólnie dostępne. Informacja zamieszczona w Biuletynie IPN jest oparta na jakichś materiałach Stasi pochodzących z 1986 roku. Okazuje się, że beż żadnej selekcji, nawet elementarnej czynności porównania życiorysów, nadany został owej informacji tak sensacyjny rozgłos. Jeszcze bardziej dziwi, iż potwierdza ową brednię prof. Andrzej Paczkowski („Jaruzelski na służbie u Kiszczaka?”, „Rz” z 18 marca 2010 r.), co nakazuje spojrzeć z większą ostrożnością na jego „autorytatywne” wypowiedzi w innych kwestiach dotyczących najnowszej historii. Wojciech Jaruzelski, Rzeczpospolita 24.03.2010
KTO ZATRZYMA BRONISŁAWA K.? Na każdego, kto za wszelką cenę starał się ukryć swoją przeszłość i okazywał lęk przed jej ujawnieniem, przychodzi chwila, gdy na odwagę jest już za późno. Wówczas tchórz staje się postacią tragiczną, bo przeświadczoną o własnej wielkości i nietykalności. Myślę, że Bronisław Komorowski jest bliski tej chwili. Tak się składa, że Bronisław Komorowski nie chciał być w III RP jednym z milionów bezimiennych zjadaczy chleba, lecz zapragnął należeć do najbardziej uprzywilejowanej grupy osób publicznych, jakimi są politycy. Rozwój kariery Komorowskiego – od dyrektora gabinetu Aleksandra Halla w URM, poprzez wiceministra i ministra obrony narodowej, po stanowisko marszałka Sejmu VI kadencji, dowodzi, że mamy do czynienia z jedną z najważniejszych postaci w tzw. establishmencie III RP. Dziś ranga tej postaci wzrasta niepomiernie, skoro Bronisław Komorowski ma realną szansę zostać kolejnym prezydentem Rzeczpospolitej i dostąpić zaszczytu reprezentowania całego narodu. Wszystko zatem, co dotyczy politycznego życiorysu marszałka, jego pracy na zajmowanych stanowiskach, podejmowanych decyzji, publicznych wypowiedzi - musi stanowić przedmiot zainteresowania społeczeństwa i podlegać rzeczowej i dogłębnej ocenie. Ta prawda – z pozoru tylko oczywista - jest zwykłą konsekwencją stosowania zasad demokracji, na które to zasady pan Komorowski nader chętnie się powołuje i dzięki którym zamierza zostać prezydentem. Zasada ta stanowi, że obywatele mają prawo znać przeszłość osoby, która pretenduje do najwyższego w państwie stanowiska. Mają prawo wiedzieć, kim jest ten człowiek, co robił w przeszłości, jakie posiada predyspozycje, poglądy, zamiary. To zwykle niewielka cena, jaką muszą płacić politycy za przywilej przynależności do (niedostępnej dla innych) elity. Społeczeństwu ma ona gwarantować poczucie bezpieczeństwa i równie ważne prawo do dokonania wolnego, nieobarczonego błędem wyboru. Reguły demokracji nakładają zatem na polityka obowiązek wyjaśnienia spraw, czasem najbardziej kontrowersyjnych, trudnych. Nam zaś udzielają trwałego prawa do zadawania pytań i oczekiwania rzetelnych odpowiedzi. W stosunku do Bronisława Komorowskiego pojawiają się pytania nie tylko o genezę i charakter jego kontaktów ze środowiskiem wojskowych służb specjalnych, ale przede wszystkim o to, czyje interesy reprezentował w czasie swojej 20-letniej kariery politycznej. Czy były to interesy państwa polskiego i jego obywateli, czy może interesy różnych grup i środowisk, sprzeczne z dobrem publicznym? Mocną podstawą do formułowania takich pytań jest wiedza, jaką już posiadamy. Przede wszystkim o środowisku, z którym pan Komorowski jest od lat ściśle związany i które darzy odwzajemnioną sympatią. Ta wiedza nie należy do obszaru spekulacji, lecz wynika z zawartości urzędowego dokumentu, opublikowanego przez prezydenta RP w Monitorze Polskim. Jak dotąd – nie istnieje żaden dokument o porównywalnym znaczeniu, który wiedzę tę mógłby kwestionować. Przed kilkoma laty rząd III RP zdecydował o likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, powierzając to zadanie urzędnikom państwowym oraz ustanawiając prawo, uchwalone następnie przez Sejm. Oficjalny dokument na ten temat procesu likwidacji – opublikowany w Monitorze Polskim Nr 11, poz. 110 pod nazwą Raport o działaniach żołnierzy i pracowników WSI - stał się dokumentem urzędowym i został podany został do publicznej wiadomości na mocy postanowienia Prezydenta RP z dnia 16 lutego 2007 r. Można nie zgadzać się z decyzją o likwidacji WSI lub uznawać ją za poważny błąd polityczny. Nie sposób jednak podważyć jej legalności i znaczenia. Przypomnienie to jest konieczne, szczególnie dla tych miłośników prawa i demokracji, którzy oficjalny dokument państwowy chcieliby traktować jak prywatne notatki ministra Macierewicza. W Raporcie, korzystającym z wagi dokumentu urzędowego, zawarto szczegółowy opis setek przestępstw i nieprawidłowości, jakie miały miejsce w WSI na przestrzeni 15 lat istnienia tej formacji, licznych przypadków korupcji, nadużywania władzy, przestępstw gospodarczych i skarbowych. Dokument wymienia wiele nazwisk żołnierzy, polityków, dziennikarzy i innych osób publicznych oraz wskazuje na stopień ich odpowiedzialności wobec prawa. Obraz, jaki wyłania się z treści Raportu, nakazuje w szeregach dowódczych formacji WSI upatrywać środowisko skorumpowane, wręcz przestępcze, o groźnych dla bezpieczeństwa państwa związkach z obcymi, wrogimi Polsce służbami. Przeczenie faktom nie ma wpływu na ich wymowę. Obecny marszałek Sejmu, który wielokrotnie deklarował swoją sympatię wobec ludzi z tego środowiska oraz podważał w niewybrednych słowach prawne znaczenie i sens likwidacji służby, naraża się na nieuniknione pytania o charakter tych kontaktów i powody obrony interesów WSI. Antoni Macierewicz określił ten rodzaj znajomości w przejrzysty sposób: - Marszałek Komorowski przez lata chronił ludzi z WSI i powinien za to ponieść odpowiedzialność. Na pytanie, czy w politycznej działalności Komorowskiego chodzi o obronę interesów państwa polskiego i jego obywateli, czy też ochronę grupy zagrażającej porządkowi prawnemu – nie ma prostej odpowiedzi, ale też nie wolno jej sprowadzać do werbalnych deklaracji samego polityka. Nie ma również żadnego powodu, by w tak poważnych kwestiach zadawać się na opinię partyjnych kolegów lub słowo osoby zainteresowanej ukryciem prawdy. Kontakty z ludźmi podejrzanymi o przestępstwa przeciwko państwu oraz publiczne nawoływanie do nieposzanowania prawa są zbyt rażącym zachowaniem, by zrezygnować z prób ich wyjaśnienia. Tym bardziej, że w tle poszczególnych decyzji Komorowskiego dostrzegamy przykłady ludzkich tragedii, niszczenia karier, pogardy dla prawa. Ani bufonada, ani arogancja Bronisława Komorowskiego, nie mogą uchronić go od konfrontacji z przeszłością. Mamy prawo sprawdzić, czy ten, któremu obywatele powierzają najważniejszy urząd jest czy też nie jest godnym go sprawować. Myślę, że debaty publiczne i moderowane dyskusje nie wyegzekwują dziś rzeczy najważniejszej – prawa obywateli do rzetelnej i pełnej informacji, szczególnie o tak kontrowersyjnej postaci, jaką jest marszałek Komorowski. Pojawia się jednak problem - kto ma zadać te pytania i jak uzyskać na nie odpowiedzi? Nie sądzę, by zadali je dziennikarze, skutecznie wystraszeni przypadkiem Wojciecha Sumlińskiego. Nie wierzę również, by padły ze strony polityków PiS, którzy ulegli magii sondaży i przyjęli strategię „konstruktywnej opozycji”. Dzisiejsza kandydatura Komorowskiego jest efektem fatalnego zaniedbania, jakim było przemilczenie afery marszałkowej. Kolejne przemilczenie będzie miało już katastrofalne skutki. Szykuje się zatem sytuacja, w której ta część społeczeństwa, skłonna dochodzić swoich praw do informacji, będzie zdana na domysły i dywagacje, a pytania, które winni zadać reprezentanci interesu społecznego, mogą zostać nigdy niezadane. Jeśli tak się stanie - prezydentem Polski zostanie człowiek, przy którym przeszłość Aleksandra Kwaśniewskiego wygląda na świetlaną. Pisząc kiedyś o tchórzostwie Bronisława Komorowskiego, przytoczyłem słowa Bułhakowa, iż "tchórzostwo nie jest jedną z ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą”. Na każdego, kto za wszelką cenę starał się ukryć swoją przeszłość i okazywał lęk przed jej ujawnieniem, przychodzi chwila, gdy na odwagę jest już za późno. Wówczas tchórz staje się postacią tragiczną, bo przeświadczoną o własnej wielkości i nietykalności. Myślę, że Bronisław Komorowski jest bliski tej chwili. Gdy ona nastąpi – dla nas będzie za późno.
Aleksander Ścios
Korwin Mikke: Walka z bezrobociem Po co istnieje ból? Ból jest potrzebny. Dzięki niemu dowiadujemy się, że w naszym organizmie coś jest nie tak. Gdyby nie ból, umarlibyśmy w błogim nastroju, pewni, że nic nam nie jest… Bezrobocie rośnie, ale wkrótce zacznie nieco maleć. Politycy dyskutują, ale mało kto pyta: po co w ogóle jest bezrobocie? Wydawałoby się, że jeśli choćby parę procent ludzi chce pracować, a pracy nie ma – to jest to strata dla gospodarki. To nie jest prawda. Trochę bezrobocia jest potrzebne. Dlatego, by każdy bał się, że straci pracę? To też, ale to nie jest najważniejsze… Najważniejsze jest co innego: gdyby nie było bezrobocia, nie można by założyć żadnej nowej firmy! Bo skąd by się wzięli do niej pracownicy? Dlatego w normalnej, zdrowej gospodarce zawsze istnieje tzw. bezrobocie frykcyjne – od 2% do 4%. Ta ostatnia liczba oznacza, że człowiek raz na dwa lata traci pracę i przez miesiąc jej szuka. Nic strasznego – nieprawdaż? Byle przez te pozostałe 24 miesiące dobrze zarabiać i trochę sobie odłożyć. Bezrobocie wyższe niż 4% jest już nienaturalne. Dlaczego powstaje? Z winy polityków. Zwłaszcza socjalistów. Ale nie tylko. Przyczyn bezrobocia jest co najmniej pięć.
1) Zasiłki dla bezrobotnych. Bardzo wiele osób pozostaje bez pracy, bo wygodniej im brać zasiłek niż pracować! Jest jednak rzeczą zdumiewająca, że ci sami ludzie, którzy zgodnie twierdzą, że tam w Warszawie to siedzą sami kretyni i złodzieje, głosują za tym, by istniały zasiłki dla bezrobotnych!! Zamiast domagać się, by płaca była przyzwoita, i z każdej wypłaty odkładać sobie 200 zł na czarną godzinę, ludzie wolą płacić po 200 złotych na fundusz zarządzany przez tych kretynów i złodziei – po to, by w razie bezrobocia dostać 500 złotych! Zasiłki dla bezrobotnych mają jeszcze jedną nieprzyjemną cechę: łagodzą dolegliwość, jaką jest bezrobocie. A ból – jak powiedziałem na początku – jest potrzebny. Gdy osoba, która straciła pracę, nie odczuwa tego boleśnie – to nie podejmuje energicznych prób zaradzenia złu. Ci, którzy łagodzą ten ból, wyrządzają ludziom niedźwiedzią przysługę. Politycy nigdy nie pytają ludzi: „Czy chcesz zarabiać miesięcznie o 200 zł mniej, by rozmaici cwaniacy, nygusy, wałkonie i nieudacznicy mieli zasiłki?” – tylko pytają: „Czy chcesz, byś w razie czego miał zasiłek dla bezrobotnych?”. Na pierwsze pytanie „TAK” odpowiedziałoby 15% ludzi; na drugie „TAK” odpowiada 90%… Bo kto nie chciałby czegoś za darmo? A dlaczego politycy i urzędnicy zadają pytanie w tej drugiej formie? Przecież zasiłki to poważne obciążenie budżetu? Tak. Jeśli zapomnieć, że z tych pieniędzy ONI sporą część rozkradają, a na drugiej pasożytują. Już wielu bezrobotnych stwierdziło, że urzędy pracy nie służą do tego, by bezrobotnym znaleźć pracę, tylko by żony i kochanki polityków i urzędników miały posady – a raczej pensje. Ich praca jest tylko po to, by usprawiedliwić tych pensyj wypłacanie. Wiem coś o tym. Moja pierwsza Żona w takim urzędzie pracowała. Trzy panie posłane od Kuronia chciały z tego urzędu wyłudzić ponad połowę budżetu na „kursy komputerowe dla bezrobotnych”. I do tego właśnie służy urząd pracy. Bezrobotni są mu potrzebni – bo gdyby ich nie było, urząd zostałby zlikwidowany.
2) Ustawa o płacy minimalnej. Jeśli praca Nowaka jest miesięcznie mniej warta niż płaca-minimum (1317 zł brutto), to oczywiście pozostanie on bezrobotny, bo nikt go nie zatrudni. Gdyby nie ta ustawa, Nowak znalazłby pracę… Jedynym uczciwym człowiekiem, który przyznał, że „płacmin” nie ustanowiono bynajmniej dla dobra najbiedniejszych, był śp. Jan Fitzgerald Kennedy. Powiedział: „Wprowadzamy płacę minimalną, by chronić przemysł Północy przed konkurencją taniej siły roboczej ze stanów południowych”. I miliony ludzi (na ogół czarnych nastolatków) straciły pracę… – i przerzuciły się na handel narkotykami. Tam nie ma płacy-minimum. W porównaniu z handlem zarządzanym przez reżym handel narkotykami to oaza normalności.
3) Wysokie podatki. Pracodawca musi nie tylko zapłacić Nowakowi, ale jeszcze odprowadzić od tego rozmaite świadczenia. Chodzi nie tylko o podatki związane bezpośrednio z zatrudnieniem Kowalskiego – chodzi o wszystkie podatki. Gdyby obniżyć je o 100 zł, producent obniżyłby cenę o 50 zł, podniósł zarobki Kowalskiego o 40 zł i sam by z niczego miał 10 złotych… No , nie – on miałby znacznie więcej, bo wskutek obniżenia ceny sprzedałby znacznie więcej – więc te 10 złotych należy pomnożyć…
4) Przymusowe ubezpieczenie. Niebotycznie podnosi koszt pracy. Tego chyba tłumaczyć już nie muszę?
5) Praca na wielu etatach. Kto pracuje na kilku etatach – zabiera pracę innym. Dotyczy to zwłaszcza kobiet – pracujących jako panie domu, jako zaopatrzeniowcy i wreszcie w biurze. Jakoś ci sami ludzie narzekający, że emeryci pracują „i zabierają młodym ludziom etaty”, nie zauważają, że znacznie większym problemem są pracujące kobiety! Oczywiście jeśli emeryt lub kobieta pracują w jakimś konkretnym zawodzie i wytwarzają więcej niż zarabiają, to nie ma problemu – mając pieniądze, coś kupią, a więc zatrudnią i tego, kogo „wyrzucili z roboty”. Jednakże znaczna część – o ile nie większość – kobiet (a i emerytów) zatrudniona jest na posadach biurowych, w 99% całkowicie zbędnych, a nawet przeszkadzających innym w efektywnej pracy. Ich zwolnienie przyniosłoby natychmiastową ulgę gospodarce. Recepta więc jest krotka: zlikwidować te wprowadzone przez Czerwonych mechanizmy – a samych polityków zapakować do kryminału, by nie zabierali innym miejsc pracy, a stworzyli miejsca pracy dla strażników więziennych. Gdzie będą otrzymywać „sprawiedliwą społecznie”, czyli równą dla każdego pajdę chleba – z czarną kawą ad libitum. I w ramach walki z bezrobociem zapędzić wszystkich do roboty w kamieniołomach – z kulą u nogi oczywiście. JKM
Słodkie tajemnice Gangu Czworga Obiega Polskę hiobowa wieść, że w najnowszym spektaklu politycznym PO, zapowiadanym z wielkim hałasem pod dostojną nazwą „prawybory prezydenckie”, wzięła udział mniej niż połowa członków partii. Głowią się teraz medialni mądrale, co by też taki dziwny wynik mógł znaczyć? Czy to już rozpad Platformy, czy może statystyki nieprecyzyjne, czy jaki inny dopust Boży? Wygląda bowiem na to, że członkowie PO też ludzie i nie lubią, jak się ich oszukuje i robi w balona, nawet gdy tak postępuje ich ukochany wódz. Film Sekielskiego „Władcy marionetek” pokazał, jak wysiłek tysięcy członków PO został wyrzucony do kosza na śmieci, a przecież oni dzielnie stali i zbierali te podpisy po całych dniach. Naturalnie, żaden partyjny logik takiego wniosku wyciągnąć nie pozwoli, ale kto wie, kto wie? Od czasu wielkiej partii Lenina-Stalina trochę się pozmieniało i teraz już nie zawsze partyjne szeregi gotowe są zmieniać zdanie na każde skinienie Wodza. Aby zatrzeć fatalne wrażenie i wywietrzyć smród po tym „największym projekcie politycznym w historii III RP” Grzegorz Schetyna ogłosił, że Platforma występuje z całkiem nowym projektem, który naprawi naszą ułomną demokrację: okręgi jednomandatowe w wyborach do Senatu! Akcję można było szybko przeprowadzić, bo ten całkiem nowy i oryginalny projekt leżał od 6 lat gotowy w Archiwum Sejmu, złożony tam jeszcze przez samego Aleksandra Kwaśniewskiego! Pamiętamy przecież, jak Aleksander Kwaśniewski, równie wielki zwolennik JOW jak Donald Tusk, obiecał nam JOW w wyborach do Senatu i byłby pewnie słowa dotrzymał, tylko przeszkodził mu w tym koniec kadencji. Sprawy potoczyły się niekorzystnie, bo ani Jarosław ani Lech sympatii do JOW nigdy nie wykazywali. Dopiero całkiem ostatnio, parę tygodni temu PiS przedstawił swój projekt nowej konstytucji i mogliśmy się z niego dowiedzieć, ze PiS wychodzi naprzeciw oczekiwaniom społecznym i będzie zabiegał o JOW w wyborach do…Senatu. Po tej deklaracji Platformy sprawa JOW stała się kilkudniowym tematem komentarzy i dywagacji radiowo-telewizyjnych. Naturalnie, te rozmowy odbywają się między swymi, głupia publika do tych „debat” dopuszczania nie jest i ma tylko łykać.. W czwartek, 25 marca, przed mikrofonami „Jedynki” zasiedli senator Mariusz Witczak (PO) i posłowie Eugeniusz Grzeszczak (PSL), Wojciech Szarama (PiS) oraz Jarosław Matwiejuk (Lewica). Dyrygentem koncertu był dziennikarz Paweł Wojewódka.
Platforma: okręgi jednomandatowe to jest najbardziej demokratyczny sposób wyboru swoich reprezentantów, jasny, czytelny dla wyborców, społecznie pożądany.
Lewica: Nic podobnego. Ten pomysł wpisuje się niestety w trwający prawie 20 lat scenariusz, scenariusz, który można określić tak krótko, że partie, które rządzą, zbliżając się do okresu wyborów, próbują tak zmienić ordynację wyborczą, żeby to było dla partii rządzącej korzystnie, ale to jest pewna negatywna praktyka.
Prawo i Sprawiedliwość: To jest wyraz skrajnego koniunkturalizmu ze strony Platformy Obywatelskiej. Społeczeństwo nie poprze takiego pomysłu, bo Polacy lubią, kiedy władza jest troszeczkę rozdzielona i nie zgodzą się w żaden sposób na monopol jednej partii politycznej. Kiedy tak wypowiadają się „zwolennicy” JOW, to co mówi „przeciwnik”, który od zawsze stanowczo przeciwstawiał się takiej propozycji, czyli sławetni dziedzice tradycji Stanisława Mikołajczyka?
PSL: my jako Polskie Stronnictwo będziemy popierać. Będziemy popierać dlatego, że warto właśnie to hasło okręgów jednomandatowych wytestować. „Zwolennicy”, albo raczej „byli zwolennicy”, których senator Witczak określa ładnym terminem „koalicja opozycyjna”, nie dają za wygraną i podchwytliwie przepytują „byłego przeciwnika”:
PiS: Czy są okręgi, w których Platforma nie wystawi kandydata na senatora i poprze kandydata PSL-u, czy takie rozmowy były prowadzone przez kierownictwo waszych partii? To jest, naturalnie, cios poniżej pasa, więc Senator od odpowiedzi się uchyla. Ale nasza „opozycja koalicyjna” nie jest malowana, nie ustępuje i dalej drąży temat: Ja tutaj przepraszam za ten taki wtręt, zadałem obu panom pytanie, czy były rozmowy koalicyjne na temat takiej sytuacji, że w jakimś okręgu wyborczym Platforma nie wystawia swojego kandydata i oficjalnie wspiera kandydata PSL-u. Odpowiedzi na to...
Senator Witczak :To będzie nasza słodka tajemnica, panie pośle! Z tą słodyczą, Panowie Cukiermistrze, nie należy przesadzać. Za dużo tej „słodkości” i waszym własnym ludziom te potrawy zaczną wychodzić nosem. Może te „prawybory” to taki sygnał ostrzegawczy? Akronim „PO” coraz więcej Polaków interpretuje jako „Partia Oszustów”. Może – skoro już testujecie tę demokrację na wszystkie strony – warto spróbować, raz dla odmiany, mówić prawdę i zachowywać się przyzwoicie? By posłużyć się cytatem z klasyka: „Może to coś da, kto wie?” PS. Zapraszam do dalszego podpisywania Skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka na zniszczenie podpisów pod wnioskiem o referendum obywatelskie: Jerzy Przystawa
Amnezyja – albo jak zwalnia się dziennikarzy „na żywo” W Radiu Lublin zwolniono dwóch dziennikarzy. Sam fakt zwolnienia nie jest niczym niezwykłym, natomiast szokujące były okoliczności – dziennikarzy zwolniono w czasie prowadzenia programu na żywo. A dlaczego zostali zwolnieni? To ciekawa historia... Dziennikarze Radia Lublin, Wojciech Pokora i Paweł Bobołowicz, prowadzili program Orient Express poświęcony sprawom międzynarodowym, głównie wschodnim. Sami dziennikarze bywali zresztą na Wschodzie. Odwiedzali Gruzję w czasie konfliktu z Rosją. We wrześniu 2008 roku przeżyli chwile grozy gdy w Południowej Osetii zostali zatrzymani przez rosyjskich żołnierzy. Próbowano zmontować prowokację częstując dziennikarzy alkoholem (poczęstunku nie przyjęli). W lipcu 2009 zostali deportowani z Iranu, gdy próbowali dostać się do Teheranu w gorącym powyborczym czasie. Wokół programu Bobołowicza i Pokory zaczęła gęstnieć atmosfera. Dziennikarze sami chcieli złożyć rezygnację dnia następnego. Na początku audycji pożegnali się ze słuchaczami. W trakcie programu na żywo do studia wkroczyły panie księgowa i kadrowa z wypowiedzeniami...
Poletko pana B. W grudniu ubiegłego roku w ramach „nowego rozdania” KRRiT powołała nową radę nadzorczą Radia Lublin. Głos dominujący uzyskali w niej ludzie związani z panem Borysiukiem reprezentującym kanapową postsamoobronną partię o sowieckiej nazwie „Partia Regionów”, oraz z SLD. Sam Borysiuk to były twardogłowy działacz PZPR. W TVP został zatrudniony na stanowisku doradcy przez byłego prezesa Piotra Farfała z LPR, współpracownika Romana Giertycha. Farfała na stanowisku utrzymywał minister skarbu Aleksander Grad torpedując próby odwołania, a sam Giertych pomagał ustanowić platformiane władze w bydgoskim oddziale TVP. Pana Borysiuka, dawnego, aktywnego działacza TPPR znanego ze swojej rusofilii podróże Pokory i Bobołowicza musiały szczególnie uwierać. W styczniu 2010 nowa rada nadzorcza odwołała dotychczasowego prezesa Radia Lublin Mariusza Deckerta popieranego przez PiS, a tymczasowo na jego miejsce powołała byłego posła SLD i Samoobrony Lecha Szymańczyka, po czym został rozpisany konkurs.
Poletko pana P. W konkursie wystartowało dziesięć osób, lecz tylko dwie zostały dopuszczone do ścisłego finału, reszta odpadła ze względów formalnych – braku lub nieścisłości w dokumentach. Jedną z osób które odpadły w przedbiegach była pani Iwona Blajerska, w teczce której zabrakło dokumentu potwierdzającego trzyletnią pracę na stanowisku kierowniczym. I tu zaczynają się dziwne historie. Pani Blajerska była jedyną osobą której pozwolono na uzupełnienie dokumentów i dopuszczono do dalszego etapu rekrutacji. Tu włączyła się jednak lokalna prasa, w tym lubelski dodatek GW. Gdy zrobił się szum, pani Blajerska ze startu w konkursie na szefa Radia Lublin zrezygnowała. Pani Iwona Blajerska jest rzecznikiem prasowym prezydenta Lublina Adama Wasilewskiego z PO. A poprzez kontakty rodzinno-towarzyskie jest dobrze widziana w środowisku Borysiuka. Wydaje się jednak mało prawdopodobne by mogła startować na takie stanowisko bez wiedzy, zgody i poparcia swego bezpośredniego przełożonego. Stanowisko prezesa Radia Lublin jest na tyle intratne i politycznie ważne że nie jest możliwe by o kandydowaniu na nie Blajarskiej nie wiedział prawdziwy władca Lublina, czyli Janusz Palikot. Pan poseł wszak bardzo interesuje się sprawami miasta, co mu się chwali. Na przykład wie czy a jeśli tak to kto i co może budować na Górkach Czechowskich - dzielnicy Lublina. Wiedza posła na ten temat jest na tyle ciekawa, że zainteresowało się nią również CBA. W ten oto sposób Platforma Obywatelska była o krok od koalicji medialnej z pogrobowcami Samoobrony i SLD w Lublinie. Co to ma wspólnego z dziennikarzami Radia Lublin? Otóż dziennikarze ci zainteresowali się nieco wyborem szefa swojej stacji. Wojciech Pokora przeprowadził rozmowę z Januszem Palikotem na temat „projektu Blajerska”. Poseł Palikot zaprzeczył by PO i on sam mieli jakikolwiek związek z pomysłem obsadzenia Blajerskiej na stolcu szefowej RL. Ale, jak informuje poczta pantoflowa to właśnie ta rozmowa mogła być prawdziwą przyczyną wyrzucenia dziennikarzy. Wywiad Pokory z Palikotem można obejrzeć tu: Projekt Blajerska
Ciemna strona mocy Dymisja dziennikarzy została przeprowadzona, gdy (nomen omen) p.o. prezesa był Szymańczyk. Po nagłośnieniu całej sprawy Szymańczyk zrezygnował z tej funkcji. Redaktorem naczelnym stacji, który bronił decyzji o wyrzuceniu dziennikarzy - choć przyznał, że była przeprowadzona nieco niefortunnie - jest Ryszard Montusiewicz. Po rezygnacji Szymańczyka prokurentem Radia Lublin został... Montusiewicz. Choć przez nową ekipę został usunięty z zarządu utrzymał stanowisko redaktora naczelnego. Potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Były współpracownik Radia Watykańskiego, człowiek kojarzony z Kościołem, a nawet w czasach prezesa Deckerta oskarżany o sprzyjanie PiSowi teraz nawiązał owocna współpracę z ludźmi Borysiuka...
Amnezyja Platforma oficjalnie brzydzi się i gardzi zarówno LPRem, jak i Samoobroną, do SLD utrzymuje dystans. W praktyce w wielu sejmikach blisko współpracuje z SLD, samorządowcy z LPR wstępują do klubu PO, a jak widać z przykładu lubelskiego nie gardzi też tym co z Samoobrony pozostało. Prowadzi zresztą bardzo zręczną politykę. Zwłaszcza na najwyższym szczeblu nie tyle wchodzi w oficjalne koalicje, co przejmuje aktywa, co szczególnie jasno widać w przypadku masy upadłościowej SLD i przejmowania Cimoszewicza i Hubner. Cena dla bezideowej partii władzy nie jest wysoka. To „amnezyja”. Dotyka zresztą nie tylko polityki krajowej, ale również międzynarodowej. Paltforma nie tylko dokonała zamachu na Instytut Pamięci Narodowej, lansuje wykoślawiony obraz II Wojny Światowej pod postacią projektu budowy jej Muzeum, ale dla kilku uścisków i paru miłych nic nie znaczących gestów gotowa jest zachowywać się dwuznacznie wobec koncepcji „Widomego Znaku”, a nawet grać polską polityką wschodnią – kwestia Polaków na Białorusi, putinowskiej Rosji, Gruzji itd.
Nie idźcie tą drogą Platformie pozazdrościł PiS. Poseł Adam Hofman został próbnym balonem rozpowiadając w mediach o przyszłej koalicji z nowym pokoleniem lewicy, nieobarczonej czarnymi okularami Jaruzelskiego. Że nie była to tylko własna koncepcja Hofmana świadczą wypowiedzi Gosiewskiego i Lipińskiego, a z drugiej strony barykady Kwaśniewskiego. Gdy podniosły się głosy oburzenia prezes Kaczyński próbne balony przekłuł, choć Hofmanowi nie tylko włos z głowy nie spadł, ale wciąż powtarza swoje pomysły. Mogę zrozumieć partie zepchnięte do narożników które próbują się z nich wydostać. Mogę zrozumieć również pracę polityczną nad druga turą wyborów prezydenckich. W tym roku nie będzie Leppera który pięć lat temu poparł Kaczyńskiego, a nad poparciem Adama Gierka jak widać trzeba popracować. Ale trzeba się zastanowić, czy ta ryzykowna gra jest warta świeczki? Wokół SLD pozostał już tylko wąski żelazny elektorat, który prędzej zostanie w domu niż poprze Kaczyńskiego. Prawdziwa kopalnia potencjalnych wyborców jest wśród przypadkowych wyborców Platformy (nie wszyscy to jej żelazny elektorat, może nawet wewnątrz partii :-) ), oraz wśród wyborców niezdecydowanych. Jest ich tam znacznie więcej niż wśród zwolenników SLD. Gdyby jednak taka koalicja miała powstać naprawdę, to ceną będzie bezideowa „amnezyja”. Przypomnę tylko przypadek Anity Gargas i filmu o Jaruzelskim, czy wielu innych „półkowników”. A po co komu bezideowa partia ideowa? I na koniec: PiS mówiąc o koalicji z SLD postępuje trochę jak gawędziarz, który mówi, że zrobi coś, czego i tak nie zrobi, ale co z powodzeniem robią już inni. Skutek może być odwrotny od zamierzonego. W dodatku daje alibi PO na wprowadzanie teorii PiS w platformianą praktykę. Bezideowej partii władzy przyjdzie to zdecydowanie łatwiej i będzie w tym bardziej skuteczna. Czy warto bić się na jej polu?