154

Ma haki na grube ryby... tak twierdzą , naszpikowane agenturą media, w związku z wypowiedzią pana Jarosława Kaczyńskiego,  że coś wie w sprawie pana Sikorskiego, ale obowiązuje go tajemnica państwowa. Tak jak jedna pani, która pracowała w fabryce granatów, ale na pytanie gdzie pracuje odpowiadała zawsze, że nie może powiedzieć gdzie, bo obowiązuje  ją tajemnica państwowa. Ale na pytanie „ile zarabia”, natychmiast odpowiedziała, że „ 5 złotych od granatu”(???). I  każdy wiedział o co chodzi.. Wielokrotnie pisałem, że moim zdaniem, tan cały PiS, to jest część umowy okrągłostołowej, którego zadaniem jest grać na scenie politycznej  prawicę, zagospodarowując ją pod swoimi skrzydłami- w najlepszym wypadku socjaldemokratycznymi okraszonymi frazeologią chrześcijańską. Jarosław był związany z KOR-em, a pan Lech- z Wolnymi Związkami Zawodowymi. Obaj byli przy Okrągłym Stole. Lech Kaczyński był w Zespole ds. pluralizmu związkowego, w grupie roboczej ds. nowelizacji ustawy o związkach zawodowych; w grupie roboczej ds. ustawy o uprawnieniach niektórych pracowników do ponownego nawiązana stosunku pracy. Był adiunktem, czegoś tak kuriozalnego w gospodarce wolnorynkowej( której nota bene nie ma!) jak Katedra Prawa Pracy Uniwersytetu Gdańskiego(???). Gdyby ode mnie zależało, natychmiast bym taką „ Katedrę „ zlikwidował- jako szkodliwą, i będącą fundamentem socjalizmu. Był także współpracownikiem Biura Interwencyjnego KSS KOR- przed którym to KOR-em przestrzegał prymas Wyszyński. Typowy socjalista, który współpracował  z Lechem Wałęsą( też socjalistą- tylko pobożnym!) i był członkiem Komitetu Obywatelskiego. Teraz jest prezydentem i podpisuje różne socjalistyczne ustawy, a podpisał ich już 840(!!!). Jak na socjalistę przystało- im ich więcej – tym lepiej. Dla socjalizmu, który buduje wespół z Platformą Obywatelską. Pan Jarosław Kaczyński, był przy Okrągłym  Stole w Zespole ds. reform politycznych i w podzespole ds. reformy prawa i sądów. Jak dzisiaj wyglądają i prawo i sądy? Jeden wielki bajzel interpretacyjny, a w sądach jest wszystko oprócz sprawiedliwości.. Zapadają jakieś kuriozalne wyroki i jest wiele niesprawiedliwości.. Sądy są upolitycznione. „Wygrasz w polu- to wygrasz i w sądzie”- twierdził Klucznik- Gerwazy. Ta zasada nadal obowiązuje. Pan Jarosław Kaczyński był członkiem KOR-u od  roku 1976, a w latach 1977-79 Biura Interwencyjnego KSS KOR  i  redakcji „Głosu”( gazeta trockistów!- permanentna rewolucja – co trwa do dziś!)). Od 1982 roku członek Komitetu Helsińskiego w Polsce. Takiej wtyczki zachodnich trockistów   w  wielu krajach.. Właśnie w 1982 roku powstał w Polsce- dzięki ówczesnym komunistom- Trybunał Konstytucyjny(???). Czy to nie ciekawe, że tzw. zmiany były już wcześniej przygotowywane? Początkowo orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego mogły być odrzucane większością głosów w Sejmie.. Dzisiaj- po zmianach- są ostateczne! Dla mnie Trybunał Konstytucyjny jest ciałem politycznym, który stoi na straży nie zmienialności  ustroju socjalistycznego. I po to przez generała Jaruzelskiego – został powołany. Panowie Kaczyńscy robią na scenie politycznej ruchy pozorowane, będąc częścią Okrągłego Stołu.. Jeszcze raz przypominam: prymas Wyszyński przestrzegał przed KOR-em.. Zresztą na plecach otumanionych robotników doszli do władzy, poprzez Okrągły Stół- wielką mistyfikację zorganizowana przez mózg całości- pana generała Kiszczaka, który jeszcze wtedy miał pod  sobą 200 000 funkcjonariuszy.(???). PO, PiS, SLD i PSL- to jedno i to samo. Różnią się jedynie kolorem krawatów, a reszta to didaskalia; pyskówki, pozorowane procesy o nic, retoryka, udawana walki.. Ustrój się nie zmienia. Wprost przeciwnie. Socjalizm narasta! Pan Kaczyński- w poprzednim rozdaniu demokratycznym - miał praktycznie pełnię władzy; i co zrobił dla nas, dla Polski.?. Faktycznie przez dwa lata rządów  - nic! Zwiększył jedynie ilość urzędników o 44 000 w ciągu dwóch lat rządów(!!!). Cały ten syf prawny pozostał, podatki jak rosły tak rosły.. Zniósł jedynie podatek od spadku dla najbliższej rodziny, ale rzecz całą trzeba załatwić w ciągu miesiąca.. Wielu osobom  taka gradka przeleciała koło nosa.. Najważniejsze co zrobił- to pozbył się ze sceny politycznej Ligi Rodzin Polskich i Samoobrony.. Oni przy Okrągłym  Stole nie byli.. Byliobcy w towarzystwie, bo udało im się na odreagujących nastrojach społecznych wejść do Sejmu.. To był główny cel rządów pana Jarosława Kaczyńskiego-   trockistowskiego socjaldemokraty., udającego prawicowca. Nawet w tym celu poświęcił władzę, którą miał. A miał wiele- jak na demokrację. Większość w Sejmie, premiera, rząd, prezydenta.. Gdyby byli prawicą- zaprowadziliby prawdziwie prawicowy porządek- paradoksalnie- dzięki demokracji.. Ale nie tknął nawet  palcem, żeby ten ohydny ustrój naruszyć.. Nie mówię już, żeby go dogłębnie zmienić.. Tylko naruszyć fundamenty! I toniemy w błocie korupcji, niesprawiedliwości i socjalizmu.. I od wielu lat udają obaj z bratem, że są zwolennikami lustracji. Ja chciałbym widzieć ich teczki i zobaczyć-co w nich jest. W końcu byli” opozycjonistami” i teczki mieli założone. Pośród  półtora miliona  innych teczek.. Czy one w ogóle są? Na razie Instytut Pamięci Narodowej obstawili swoimi ludźmi.. Lustrację ludzi UB i SB( ustawa o ujawnieniu dokumentów UB i SB z lat 1944-1990) zablokowali bardzo sprytnie. W Senacie powstała osobliwa koalicja senatorów :Romaszewskiego( córka jest dyrektorem TV Biełsat - propagandowej stacji  wymierzonej przeciwko Białorusi za pieniądze polskiego podatnika!), Piesiewicza i Kutza(???). Senatorom chodziło o nieujawnianie, bo mogą się znaleźć w publicznym obiegu” dane wrażliwe”(???). I znowu stwierdzanie, kto był agentem, a kto nie- pozostało w gestii  Sądu Lustracyjnego, co oznacza udupienie lustracji. To  Sąd będzie stwierdzał.. i interpretował. I nikt nie okaże się  konfidentem. Dla mnie sprawa jest oczywista.. Ten co podpisywał dokument o współpracy- jest agentem i kropka! Lepszym, gorszym, bardziej pracowitym, mniej pracowitym , bardziej wydajnym, mniej wydajnym.. Ale agentem! To samo bracia Kaczyńscy  zrobili z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi.. Z tym twardym jądrem komunistycznej władzy. Raport pana Macierewicza w sprawie WSI , trafił na biurko pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Raport uzupełniony o „ Aneks”. „ Aneks” miał być opublikowany w „Monitorze Polskim”, zgodnie z prawem, ale nie został…Pan prezydent  w tym czasie skierował do Sejmu projekt ustawy o zmianie ustawy z 9 czerwca 2006 roku, dodając do niej art. 70a, obejmujący nie tylko funkcjonariuszy WSI, ale ich konfidentów oraz współpracujących z nimi przedsiębiorców i redaktorów(????!!!) Tę nowelizację Sejm uchwalił 14 grudnia 2006 roku i została ona zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego, który 27 czerwca 2008 roku( tyle czasu!) uznał  art. 70a za – uwaga!- niekonstytucyjny, co stało się  w konsekwencji podstawą orzeczenia Trybunału, że: ”brak jest podstaw prawnych do podawania do wiadomości publicznej danych osób wymienionych w tym przepisie”(???) Ale spryciarz jest ten pan Jarosław Kaczyński.. Ale głośno krzyczy, że trzeba ujawniać, rozliczyć, napiętnować i ukarać.. Oczywiście nie ma takiego zamiaru, bo robi wszystko, żeby tego nie zrobić. Ale to tylko retoryka! Ale jak pokrętnie, żeby wyborcy się nie zorientowali. Naprawdę krętacz jest doskonały. I jaki przebiegły! O Aleksandrze Kwaśniewskim Józef Oleksy mówił, że to „ mały krętacz?.. A co powiedziałby o Jarosławie Kaczyńskim? Oczywiście chciałbym dowiedzieć się  jakie nazwiska znajdują się w „Aneksie” WSI i kto mami nas na co dzień kłamstwami i karmi  manipulacją w mediach.. Jacy „ dziennikarze”? I jeszcze ciekawią mnie losy ojca panów Kaczyńskich, który w czasie okupacji niemieckiej walczył w Armii Krajowej.. W tym nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jego koledzy  byli poniewierani w ubeckich kazamatach, a pan Kaczyński- w czasach stalinowskich-otrzymał państwową posadę na Politechnice Warszawskiej jako wykładowca i wielopokojowe mieszkanie na Żoliborzu(???). IPN powinien jak najszybciej tę sprawę wyjaśnić.. I mam nadzieję, że panu Giertychowi, chociaż działa na zasadzie zemsty, uda się dobrać do skóry panu Jarosławowi Kaczyńskiemu- wielkiemu inscenizatorowi naszego życia politycznego.- „prawicowego”(???).  Ha, ha, ha… Naczytał się chyba „ Sztuki wojennej” Sun Zi.. Co prawda pan Giertych wzmacnia Platformę Obywatelską- drugiego naszego wroga i wroga Polski- obok Prawa i Sprawiedliwości. Ale czy pan Giertych  ma jakiś wybór? Póki na scenie politycznej nie pojawi się jakakolwiek prawica z prawdziwego zdarzenia,, chociaż zdarzenia  przybliżonego. Ale w tym celu trzeba rozbić Okrągły Stół i jego tajemną, magdalenkową  zmową,  że raz rządzicie - WY, a raz- MY.. Polską rządzą jej najgorsi wrogowie... Niech Giertych  zacznie na początek od Prawa i Sprawiedliwości. Bo bez zniknięcia ze sceny politycznej  tej  fałszywej prawicy, nie może być mowy o powstaniu, tej prawdziwej- spoza Okrągłego Stołu.. I nich się zacznie w końcu coś dziać! Panie Giertych ! Do dzieła! WJR

Poczciwa korupcja i jej ekscesy Jak powszechnie wiadomo, Rosja w XVIII, XIX, a nawet w XX wieku uchodziła za państwo wyjątkowo skorumpowane. Świadczą o tym choćby przysłowia, którymi obficie szafuje kapitan Ryków, „Moskal, lecz dobry człowiek”: „i to przysłowie: wszystko można lecz ostrożnie i to przysłowie: sobie piecz na carskim rożnie i to przysłowie: lepsza zgoda od niezgody; zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody”. Powie ktoś, że tak napisał Mickiewicz, który ze względu na „ranę”, jaką „sam sobie zadał”, nabrał do Rosjan uprzedzeń. No dobrze – ale jak w takim razie potraktować uwagi wybitnego znawcy rosyjskiej duszy i obyczajów Sałtykowa-Szczedrina, który radził, by w razie pojawienia się jakichś problemów, dać feldfeblowi trzy ruble i wszystkie problemy od razu znikną? Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to w początkach pierwszej wojny światowej podróżował ze Skierniewic do Warszawy wojskowym eszelonem. W Skierniewicach miał zgłosić się do komendanta stacji, kapitana Miedwiedienko, ale okazało się, że „kapitan Miedwiedienko miertwiecki pjan” (pijany na umór). Co tu robić? Za radą Sałtykowa-Szczedrina dał więc trzy ruble feldfeblowi i od razu znalazł się w wagonie sztabowym, wśród oficerów bez skrępowania omawiających przy nieznanym cywilu szczegóły strategicznej operacji. Wprawdzie wynagrodzenia urzędników były niskie, ale zwierzchność wiedziała, że podwładni jakoś dadzą sobie radę, co pośrednio potwierdza Boy-Żeleński pisząc: „W Warszawie zbytek, szampańskie kolacje, płyną rubelki, skąd, gdzie – ani wiesz”. Nawet sztandarowa literacka postać polskiego kapitalizmu, Stanisław Wokulski, dorobił się na dostawach wojskowych, chociaż akurat on – o czym zapewnia Bolesław Prus, więc nie wypada zaprzeczać - absolutnie uczciwie, co zasługuje na uznanie tym bardziej, że akurat tam musiał mieć do czynienia nie tylko z oficerami, ale i z feldfeblami. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że korupcja w Rosji była chaotyczna. Ten chaos był zaledwie pozorem, bo tak naprawdę rosyjską korupcją rządziły surowe, chociaż proste reguły. Właściwie jedna: brać „po czinu”, czyli – według rangi. Branie „po czinu” w zasadzie było tolerowane, a karane były ekscesy. „Nie po czinu bieriosz!” (nie bierzesz według rangi!) – krzyczał surowy zwierzchnik na przyłapanego na korupcji podwładnego. Jak każda rzecz doskonała, tak i ten rosyjski wynalazek bardzo się upowszechnił, wchodząc na trwale do uniwersalnego dziedzictwa ludzkości. Sprzyjała temu demokracja polityczna, zwłaszcza połączona z rosnącym zamiłowaniem do interwencjonizmu państwowego. Obecnie demokracja polityczna polega na tym, że poszczególne partie licytują się, na ile każda z nich pozwoli poszczególnym grupom społecznym ograbiać współobywateli. Nazywa się to „społeczeństwem solidarnym”, a polega na tym, że np. chłopom partie oferują dopłaty do produkowanej żywności, rodzicom – na dzieci i tak dalej. Pieniądze na te dopłaty mają pochodzić z podatków nakładanych na konsumentów, którym z kolei partie obiecują pozwolić na odbijanie sobie tego w cenach towarów przemysłowych i usług poprzez „ochronę rynku krajowego”. W rezultacie wszyscy okradają się nawzajem w ramach gry o sumie zerowej, a właściwie – ujemnej, bo jedynym beneficjentem tego systemu jest biurokracja, która tym powszechnym wzajemnym okradaniem administruje. Przypomina to rzymską zasadę divide et impera, dostosowaną do warunków socjalistycznych. Wbrew obawom Ojca Narodów, sądzącego, iż komunizm pasuje do Polaków „jak siodło do krowy”, przez 45 lat wszystko znakomicie się dopasowało i dzisiaj zdecydowana większość naszego społeczeństwa tak się stęskniła za PRL-em, że tylko patrzeć, jak na Wielkanoc zmartwychwstanie Józef Stalin. Tymi iluzorycznymi korzyściami, jakie mają wynikać ze stworzenia pozorów legalności dla okradania współobywateli w tak zwanym „majestacie prawa”, partie korumpują swoich wyborców – bo trzeba wielkiej psychicznej, a może nawet moralnej odporności, by nie ulec pokusie zostania ulubieńcem Fortuny. Taka moralna odporność jest dzisiaj powszechnie potępiana jako „fundamentalizm” W ten sposób korupcja przestaje być patologicznym marginesem, stając się podstawową zasadą rządzenia współczesnymi państwami. Tymczasem „walka z korupcją” stała się jednym z politycznych priorytetów kolejnych rządów, kiedy już zorientowały się, że na tym też można parę punktów zarobić, a zwłaszcza – gdy zorientowały się, że pod tym pretekstem można też rozmnażać posady. Za rządów PiS utworzone zostało np. Centralne Biuro Antykorupcyjne. Już na pierwszy rzut oka było widoczne, że w tym przypadku interes funkcjonariuszy rozmija się z interesem publicznym. Dobrze opłacani agenci zainteresowani są bowiem, by w CBA pracować aż do emerytury, a jeszcze lepiej – by swoje posady przekazać w spadku dzieciom i wnukom. Ponieważ jedynym uzasadnieniem istnienia Biura, a więc i tych posad, jest walka z korupcją, trzeba zatem prowadzić ją ostrożnie, by korupcji broń Boże nie wykorzenić. Tymczasem w interesie publicznym jest likwidacja korupcji i to jak najszybciej. Tym jednak politycy nie są zainteresowani, bo likwidacja korupcji nie tylko nie przynosi żadnych nowych posad, ale może przyczynić się do skasowania już istniejących, ot, choćby i CBA. Dlatego nie likwiduje się stworzonych w ustawodawstwie gospodarczym tysięcy okazji do korumpowania, tylko stwarza pozory legalności dla podglądania, podsłuchiwania, prowokowania i wszelkich innych form ograniczania ludzkiej wolności przez aroganckich tajniaków. Z kolei PO utworzyła nawet specjalny resort do walki z korupcją, powierzając kierowanie nim pani Piterze, która taktownie nie zauważa nawet mamutów w menażerii, bo wie, że w przeciwnym razie taki, dajmy na to, „Rycho” mógłby ściągnąć jej majtki na oczach zachwyconej publiczności. Czym więc zajmują się sławne sejmowe komisje? Przede wszystkim są częścią przemysłu rozrywkowego, marnotrawiąc nasze pieniądze na pedagogizujące widowisko telewizyjne, jak to troskliwi politycy dbają o praworządność. Po drugie – wykorzystują okazję do darmowej autoreklamy, a wreszcie przy tym – po trzecie – próbują napiętnować ekscesy wynikające ze złamania zasady brania „po czinu”. SM

Pierwsze wyroki w aferze gruntowej 2,5 roku więzienia dla Piotra Ryby i grzywna dla Andrzeja K. - takie kary wymierzył we wtorek Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia oskarżonym o płatną protekcję w "aferze gruntowej, która zakończyła w 2007 r. rządy koalicji PiS-Samoobrona-LPR. To nie koniec sprawy, wyrok jest nieprawomocny; będą apelacje obrony i być może także prokuratury. Oskarżeni: b. dziennikarz TVP, związany potem z Samoobroną Piotr Ryba, i rekomendowany przez PiS na wiceprezesa telekomunikacyjnej firmy Dialog Andrzej K. zostali uznani za winnych płatnej protekcji, czyli powoływania się na wpływy w kierowanym przez Andrzeja Leppera resorcie rolnictwa i podjęcia się za 6 mln zł łapówki (zredukowanych potem do 2,7 mln zł) załatwienia w ministerstwie odrolnienia 40 ha ziemi na Mazurach. Oferta łapówki okazała się prowokacją CBA, w wyniku której Ryba i K. zostali zatrzymani i aresztowani. - W kręgu podejrzenia - jak mówił latem 2007 r. premier Jarosław Kaczyński - znalazł się też Lepper, którego w związku z tym usunięto z rządu.

Prokurator żądał 4 lat Prokurator Andrzej Piaseczny zażądał w poniedziałek kary 4 lat więzienia dla Ryby, oskarżonego o to, że pozostając w kontakcie z urzędnikami ministerstwa (w tym z Lepperem i wiceministrem Maciejem Jabłońskim) dopytywał o losy sprawy i przekazywał Andrzejowi K. uwagi ministerstwa. Dla Andrzeja K., który negocjował z podstawionym jako kontrahent agentem CBA - za to, że od początku się przyznawał i złożył obszerne wyjaśnienia - oskarżenie chciało kary grzywny, która pozwoli mu pozostać na wolności. Obrońcy Ryby walczyli o uniewinnienie. Kwestionowali legalność operacji CBA, a fikcyjne dokumenty wytworzone przez Biuro określali jako "owoce z zatrutego drzewa", których sąd nie powinien uwzględnić.

2,5 roku więzienia dla Ryby, grzywna dla Andrzeja K. Dziś po 14.00 sędzia Dorota Radlińska ogłosiła wyrok: dwa i pół roku więzienia dla Piotra Ryby i grzywna - w ramach nadzwyczajnego złagodzenia kary w nagrodę za współpracę z organami ścigania - dla Andrzeja K. "Sąd badał sprawę tzw. afery gruntowej tylko w zakresie płatnej protekcji oskarżonych Ryby i K., bo tylko do tego był uprawniony" - podkreśliła przewodnicząca rozprawie. Przestępstwo płatnej protekcji ma charakter formalny - zaznaczył sąd. Oznacza to, że aby uznać sprawcę za winnego takiego czynu wystarczy, aby powoływał się on na wpływy w instytucji państwowej i podjął się załatwienia sprawy za łapówkę. - Nie trzeba naprawdę mieć wpływów ani nawet rozpocząć załatwiania sprawy - podkreśliła sędzia Radlińska. W ciągu całego procesu i w mowach końcowych obrońcy kwestionowali uprawnienia CBA, by rozpocząć operację specjalną przeciwko oskarżonym. Prawo mówi, że aby ją rozpocząć i wystąpić do Prokuratora Generalnego oraz sądu o zgodę na taką akcję, trzeba mieć "wiarygodną informację" o popełnieniu przestępstwa lub zamiarze jego popełnienia. Zdaniem obrony, to CBA "kusiło" oskarżonych, co mogło być nawet uznane za podżeganie do przestępstwa.

Rozmowy na kortach Sąd podkreślił, że to skazany Andrzej K. po tym, jak latem 2006 r. poznał się ze swym wspólnikiem - Piotrem Rybą, jako pierwszy opowiadał dolnośląskim biznesmenom, że dzięki swoim znajomościom w resorcie rolnictwa może tam załatwić dowolną sprawę. - W rozmowie na kortach z trzema biznesmenami mówił, że szuka osób, które miały problemy z załatwianiem spraw w tym ministerstwie, a on się tego podejmie za pewną opłatą za pośrednictwo. Później (jeszcze w 2006 r. ) Andrzeja Leppera na krótko odwołano z funkcji wicepremiera. Wtedy Andrzej K. powiadomił tych samych biznesmenów, że stracił możliwości załatwienia spraw. Gdy Lepper po krótkim okresie został przywrócony na stanowisko, K. poinformował, że znów może załatwić różne sprawy - mówiła sędzia Radlińska, ustosunkowując się do tej sprawy.

Pojawiają się agenci Mając właśnie takie wiadomości, CBA podjęło decyzję o rozpoczęciu akcji specjalnej: agent Biura, udając biznesmena, zgłosił się do Andrzeja K. jako zainteresowany załatwieniem odrolnienia ziemi na Mazurach. K. początkowo żądał łapówki 6 mln zł, a potem oświadczył, że może "zejść z ceny" do 2,7 mln zł. - W ocenie sądu oskarżeni Ryba i K. działali wspólnie i w porozumieniu, i dopuścili się płatnej protekcji - stwierdził sąd. Inna ważna grupa zarzutów obrony dotyczyła legalności działań CBA, które - na potrzeby operacji z odrolnieniem - sfabrykowało komplet dokumentów, opatrując je pieczęciami gminy Mrągowo. Dokumenty te przedłożono Andrzejowi K. i Rybie do "przepchnięcia" przez ministerstwo, w celu doprowadzenia do wydania decyzji administracyjnej zmieniającej przeznaczenie 40 ha ziemi we wsi Muntowo. Zdaniem adwokatów, takie dowody są nielegalne - co w terminologii innych systemów prawnych nosi nazwę "owoców z zatrutego drzewa", z których sąd nie może korzystać. W Polsce taki zakaz nie istnieje.

"Nie można podważać legalności operacji CBA" Sąd nie zakwestionował tych dowodów. Uznał, że nie można podważać legalności operacji CBA, ponieważ odbywała się ona za zgodą Prokuratora Generalnego i Sądu Okręgowego w Warszawie, gdzie Biuro wystąpiło o odpowiednie zgody. - Te dowody, a także dowody z podsłuchów, miały zresztą charakter pośredni. Pierwszoplanową rolę w tej sprawie odgrywały dowody ze źródeł osobowych (czyli świadków) - podkreślił sąd. Przede wszystkim chodzi o wyjaśnienia skazanego na karę grzywny Andrzeja K., a także zeznania agenta CBA będącego świadkiem incognito, jak również zeznania przesłuchiwanego jako świadka Andrzeja Leppera. Sąd uznał, że obrona nie ma racji, uznając, iż dowody z podsłuchów CBA są nielegalne.

Sąd nie wierzy Rybie Sąd nie dał wiary słowom Piotra Ryby, że Andrzejowi K. pomagał "po przyjacielsku" i niczego od niego nie żądał. Sąd przyznał, że wprawdzie Ryba nigdy nie skontaktował się osobiście z agentem CBA, ale nie ma wątpliwości, że obaj z Andrzejem K. działali dla pieniędzy, i to dużych. Sąd uznał, że Ryba i K. jednak rozmawiali o pieniądzach i że prawdziwa jest opowieść Andrzeja K., według której Ryba miał powiedzieć, że "do Leppera bez 1 mln zł się nawet nie podchodzi". Za okoliczności łagodzące wobec obu skazanych (groziło im do 8 lat) sąd uznał ich niekaralność. Za obciążające - długotrwałość procederu powoływania się na wpływy i zapewniania o ich realnym istnieniu (ponad 7 miesięcy), wysokość żądanej łapówki (najpierw 6 mln zł, ostatecznie 2,7 mln zł) oraz to, że powoływali się na wpływy "u wysokich czynników władzy". Wobec Andrzeja K. sąd uznał, że jego wyjaśnienia przyczyniły się do ujawnienia wielu szczegółów sprawy - stąd jej nadzwyczajne złagodzenie.

"Sąd nie udźwignął tej sprawy"- Sąd nie udźwignął tej sprawy - oświadczył po wyroku mec. Mariusz Paplaczyk i zapowiedział apelację w imieniu skazanego Piotra Ryby. - Rozstrzygnięto o legalności akcji CBA bez zaglądania do kuchni, a w kuchni był bałagan - mówił drugi adwokat, mec. Wojciech Wiza. Nad apelacją zastanawia się też broniący Andrzeja K. mec. Ryszard Marciniak. Grzywna, jaką sąd wymierzył Andrzejowi K., zostanie w większości przeliczona na półroczny okres spędzony przez niego w areszcie. Do zapłacenia pozostanie 300 zł grzywny i 7 tys. zł kosztów sądowych, na co K. nie chce się zgodzić. Poza tym Andrzej K. chciałby, żeby sąd uznał za nielegalne działania CBA. Odwołania nie wyklucza także prokurator Andrzej Piaseczny, który żądał dla Ryby kary 4 lat więzienia.

"Nakłaniano mnie do obciążenia Leppera" Piotr Ryba, jeden z oskarżonych w tzw. aferze gruntowej, zeznał dziś przed komisją śledczą ds. nacisków, że po aresztowaniu w 2007 roku był nakłaniany do złożenia zeznań obciążających b. ministra rolnictwa Andreja Leppera. Ryba podczas swobodnej wypowiedzi przed komisją powiedział, że po zatrzymaniu 6 lipca 2007 r. wysocy funkcjonariusze CBA, w tym wiceszef CBA Maciej Wąsik, sugerowali, że "rozwiązaniem jego problemów" będzie obciążenie Leppera. - Odmówiono mi kontaktu z adwokatem - podkreślił.

Mogą wszystko Zeznał, że funkcjonariusz CBA, prowadząc go do toalety, groził, że może go zastrzelić. - Byłem przekonany, że mogą wszystko - oświadczył. Ryba dodał, że CBA było zainteresowane także obciążającymi materiałami dotyczącymi innych polityków: Jerzego Szmajdzińskiego, Grzegorza Schetyny i jego żony oraz Janusza Maksymiuka. - Pytali o ich biznesy, powiązania, relacje rodzinne, wszystko w kontekście działań przestępczych - zeznał. Ryba podkreślił, że gdy był zatrzymany przez 6 miesięcy odmawiano mu widzenia z rodziną. Świadek stwierdził też, że był w więzieniu specjalnie traktowany, m.in. izolowany od innych więźniów. - Na czas mojego wyjścia z celi zamykano cały oddział - zaznaczył. - Podczas opuszczania celi i przy powrotach byłem szczegółowo rewidowany, z rozbieraniem do naga włącznie - relacjonował. Ryba opisał też swoje spotkanie w więzieniu z księdzem, u którego chciał się wyspowiadać: - Kapelan więzienny, do którego mnie doprowadzono powiedział "Synu nie wiem kim jesteś i co zrobiłeś. Mogę cię wyspowiadać, ale oni chcą, żeby tej spowiedzi przysłuchiwał się strażnik". Ostatecznie do spowiedzi miało nie dojść. Ryba nie chciał przed komisją śledczą odpowiadać na pytania dotyczące swojej roli w odrolnieniu ziemi w tzw. aferze gruntowej. Ryba w odpowiedzi na pytania posłów podkreślił, że ma w tej sprawie wiedzę, ale nie może nią podzielić się z komisją. Argumentował, że zbyt szerokie zeznania mogą zaszkodzić jego sytuacji procesowej. Ryba został nieprawomocnie skazany w sprawie tzw. afery gruntowej z 2007 r. Sąd uznał, że razem z Andrzejem K. są winni płatnej protekcji, czyli powoływania się na wpływy w kierowanym przez Andrzeja Leppera resorcie rolnictwa i podjęcia się za łapówkę załatwienia w ministerstwie odrolnienia 40 ha ziemi na Mazurach. Ryba złożył apelację.

Ekipa telewizyjna Ryba zeznał, że w trakcie aresztowania w 2007 roku nie został poinformowany o przysługujących mu prawach. Dodał, że gdy trafił na przesłuchanie do siedziby CBA, tam czekała na niego ekipa telewizyjna. Gdy zwrócił uwagę, że nie chce być filmowany, dostał odpowiedź, że ekipa telewizyjna to funkcjonariusze, którzy tworzą materiał na potrzeby CBA. - Dziwne, bo materiał pojawił się w telewizji - podkreślił. Ryba potwierdził, że był nakłaniany do składania fałszywych zeznań. Dodał, że część zeznań nie była protokołowana. - Funkcjonariusze stosowali presję psychiczną, informując mnie, że wraz ze mną zatrzymano mojego brata - powiedział. Ryba odpowiedział na pytania dotyczące kontaktów z politykami Samoobrony. Przyznał, że były częste. Potwierdził, że organizował delegacje z udziałem m.in. Leppera. - To były normalne, biznesowe rozmowy - zapewnił. Świadek powiedział też, że Andrzej K., który negocjował ws. odrolnienia gruntów z podstawionym jako kontrahent agentem CBA, przedstawił mu się jako "człowiek PiS-u". Potwierdził, że gdy razem z K. pracował w spółce Dialog, ten wielokrotnie mówił mu, że jest zainteresowany spotkaniem z Lepperem. Według Ryby K. chwalił się, że był radcą prawnym w stołecznym ratuszu kierowanym przez Lecha Kaczyńskiego. - Nie wiem ile w tym jest prawdy, ile opowieści - zastrzegł. Ryba zeznał, że Andrzeja K. przedstawił mu senator PiS Jarosław Chmielewski. Szef komisji Andrzej Czuma (PO) poinformował, że zaplanowane na środę przesłuchanie Andrzeja K. odbędzie się 26 marca. K. przesłał komisji pismo, w którym poprosił o zmianę terminu zeznań. Posłowie zdecydowali, że wezwą w charakterze świadka b. wicepremiera Romana Giertycha oraz Honoratę Kaczmarek - żonę b. szefa MSWiA Janusza Kaczmarka. Przeciw wnioskowi głosowała jedynie dwójka posłów PiS.

Eksmisja za homoseksualizm bezprawna Brak możliwości dziedziczenia przez partnerów homoseksualnych narusza Konwencję Praw Człowieka i Podstawowych Wolności - orzekł Trybunał w Strasburgu. Badał sprawę Piotra Kozaka domagającego się prawa do dziedziczenia mieszkania komunalnego po zmarłym partnerze. Początek formularza

Dół formularza

Władze Szczecina nie przyznały mu takiego prawa po śmierci partnera, nakazując eksmisję. Skierowały też sprawę do sądu. Sąd Rejonowy w Szczecinie uznał, że mężczyzna nie ma prawa do tego mieszkania, gdyż przysługiwałoby ono jedynie parom heteroseksualnym, żyjącym w konkubinacie. Sąd zaznaczył, że polskie prawo nie uznaje związków osób tej samej płci. Sąd okręgowy oddalił apelację. Mężczyzna w 2001 roku skierował skargę do Trybunału w Strasburgu, uznając że w jego przypadku doszło do naruszenia art. 14 Konwencji, dotyczącego zakazu dyskryminacji oraz art. 8 - traktującego o poszanowaniu prawa do życia rodzinnego. Domagał się 16 tys. 790 zł odszkodowania tytułem zadośćuczynienia za straty materialne. Kwota ta obejmuje koszty odnowienia mieszkania, które zajmowali z konkubentem. Chciał też 20 tys. euro tytułem zadośćuczynienia za straty moralne oraz 4,5 tys. zł jako zwrot kosztów postępowania przed Trybunałem w Strasburgu. Trybunał w Strasburgu stwierdził we wtorkowym orzeczeniu, że wykluczenie osób żyjących w związkach homoseksualnych z prawa dziedziczenia nie może być uznane przez Trybunał za służące ochronie rodziny w tradycyjnym tego słowa rozumieniu. W ocenie Trybunału polski rząd nie przedstawił też wystarczających argumentów, uprawniających rozróżnianie związków homoseksualnych i heteroseksualnych. W ocenie Trybunału, jeżeli podstawą odmiennego traktowania jest orientacja seksualna lub płeć, granica uznaniowości, jaką przyznaje się państwu w takich sytuacjach musi nie tylko odpowiadać zasadzie proporcjonalności między środkami, a celem jakiemu mają służyć, ale także należy wykazać, że są one konieczne w danych okolicznościach. Trybunał uznał, że doszło do naruszenia art. 14 Konwencji dotyczącej zakazu dyskryminacji oraz art. 8 mówiącego o poszanowaniu prawa do życia rodzinnego. Nie przyznał jednak odszkodowania. Uznał, że stwierdzenie naruszenia Konwencji jest wystarczającą rekompensatą. Ponadto Trybunał zaznaczył, że orientacja seksualna jest jedną z części życia prywatnego i jako taka jest chroniona przez artykuł 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i Podstawowych Wolności.

Czy pomagać rodzinie? Wraz ze sporą grupką Członków i Sympatyków WiP (w ciągu 12 godzin zdołali się zmobilizować – choć, proszę zauważyć, nawet nie śmiałem o to wprost prosić!) pojawiłem się na demonstracji pod hasłem: „Ręce precz od naszych dzieci!” zorganizowanej przez Stowarzyszenie im. ks. Piotra Skargi. Ku memu zdumieniu PT Organizatorzy byli średnio zadowoleni – bo, z jednej strony, chcieli, by poparcie było jak najszersze, ale z drugiej nie chcieli, by to było „polityczne”. Prawdziwą przyczynę odkryłem słysząc wypowiedź jednej z Organizatorek dla bodaj Radio KOLOR: powiedziała Ona mianowicie, że „Państwo powinno rodzinie pomagać, a nie przeszkadzać”. Tacy ludzie myślą, że jak się wyhoduje potwora i się go oswoi, to będzie grzecznie służył i pomagał. Nie zdają sobie sprawy – bo to ludzie zacni, a nie politycy – że raz wyhodowany potwór po jakimś czasie zacznie pożerać tych, co powołali go do życia. Bo jak niby aparat państwowy miałby pomagać rodzinie? Rodzina zwraca się z prośbą o pomoc – ale teraz ktoś MUSI ZDECYDOWAĆ, czy  tej pomocy udzielić, czy nie. Muszą wiec bydź ustanowione jakieś kryteria udzielania pomocy. W związku z tym rodziny będą miały inklinację, by te kryteria spełnić (albo udawać, że je spełniają). I tak – przy najlepszej chęci aparatu państwowego – będzie on w rodzinę ingerował. Powiedzmy, dla przykładu, że państwo daje zasiłek na naukę gry na fortepianie (1000 zł) rodzinom, w których dochód na głową jest niższy, niż 1000 zł. Ojciec zarabia 4800    - mając żonę i trójkę dzieci. Trafia mu się możliwość awansu – na lepszym stanowisku zarabiać będzie 5300… ale wtedy rodzina traci ten zasiłek i jest o 500 zł w plecy. Ojciec odmawia awansu. Być może zamykając sobie drogę do dalszych awansów – bo po co awansować pracownika, który awansować nie chce? Rujnuje sobie – bydź może – całe życie… Co więcej: żona zaczyna wtedy patrzeć na męża już nie jako na jedynego żywiciela rodziny. Jego pozycja w rodzinie jest osłabiona. Podaję przykład szkodliwego wpływu – tam, gdzie państwo działa z najlepszą wolą i zupełnie sprawnie! Niestety: oprócz tego są i patologie. Urzędnicy np. chce przeforsować swoją wolę, albo – by uzasadnić swoje istnienie, awansować i jeszcze rozbudować swoją komórkę i być szefem kilkorga podwładnych -  zaczynają wynajdować patologie tam, gdzie ich nie ma. Z tego wszystkiego zacni ludzie nie zdają sobie sprawy. Tu trzeba ludzi, którzy wiedzą, jak działa aparat państwowy… i tworzą aparat państwowy tylko tam, gdzie jest on absolutnie konieczny. Wojsko – na przykład. JKM

Niezłomni do końca Janusz Kurtyka, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, o żołnierzach wiernych Rzeczypospolitej, wyklętych w PRL. Rz: Dlaczego IPN popiera apel kombatantów organizacji niepodległościowych o ustanowienie 1 marca Dniem Żołnierzy Polskiego Podziemia Niepodległościowego? Czy takie święto zyska dziś rezonans społeczny? A jeśli tak, to czy głosy sprzeciwu nie zrównoważą głosów poparcia? Janusz Kurtyka: Instytut Pamięci Narodowej w sposób oczywisty popiera ten apel, tradycję niepodległościową uważamy bowiem za jeden z najważniejszych elementów tożsamości naszego państwa. Poza tym czyn zbrojny i antykomunistyczna działalność w imię niepodległości po drugiej wojnie światowej funkcjonują w społecznej świadomości w stopniu niedostatecznym i często w sposób zafałszowany, co jest skutkiem konsekwentnej polityki władz PRL. Komuniści robili wszystko, by zohydzić żołnierzy niepodległej Polski oraz ich walkę. Tymczasem powinniśmy pamiętać, że antykomunistyczna konspiracja po drugiej wojnie światowej była dalszym ciągiem konspiracji AK-owskiej. Większość żołnierzy i wszyscy dowódcy niepodległościowego antykomunistycznego podziemia zaczynali służbę w latach 1939 – 1940. Dla nich wojna trwała często ok. dziesięciu lat i nie skończyła się w maju 1945 r. Ci ludzie walczyli do przełomu lat 40. i 50. Wielu z nich zginęło lub zostało zamordowanych, praktycznie zaś wszyscy ocaleli przeszli przez tortury i więzienia komunistyczne. To oczywiste, że tak jak kultywujemy pamięć o Polskim Państwie Podziemnym, tak powinniśmy również pamiętać o czynie żołnierzy konspiracji antykomunistycznej. Bo to była walka o niepodległość.

Czy pana zdaniem walka zbrojna po 1945 r. miała sens? Trudne pytanie. Stawiała je sobie większość żołnierzy podziemia i dochodzili do wniosku, że zbrojny opór nie ma sensu wobec dysproporcji sił, skutków podboju Polski przez Sowietów i defensywnej polityki Zachodu, który nie miał zamiaru ryzykować nowej wojny. Konspiratorzy starali się więc raczej zachować pewien potencjał organizacyjny i dotrwać do czasu szansy historycznej. Miały nią być uzgodnione przez trzy mocarstwa w Jałcie demokratyczne wybory, które jednak na początku 1947 r. zostały przez komunistów sfałszowane. Później liczono np. na wybuch trzeciej wojny światowej, przebieg „kryzysu berlińskiego” pokazał zaś, że nadzieje takie nie były całkowitą mrzonką. Generalnie przywódcom konspiracji chodziło o to, by w warunkach dominacji Sowietów, NKWD i bezpieki nie narażać podziemia na straty, zachowywać aktywa organizacyjne, przeprowadzać tajną demobilizację (czyli rozpuszczać i legalizować żołnierzy), utrzymywać kontakt z Centralą – czyli kierownictwem ogólnokrajowym lub ośrodkiem rządowym w Londynie. Tak przecież postępowali nawet najwybitniejsi dowódcy partyzantcy – Łupaszka czy Zapora. Takich przykładów możemy znaleźć bardzo dużo. Z bezsensu dalszej walki zbrojnej zdawali sobie także sprawę przywódcy ogólnopolskich organizacji konspiracyjnych: WiN i NSZ. Wszyscy dążyli do tajnej demobilizacji i do zejścia w konspirację. Zwykle jednak to nie okazywało się już możliwe. Mimo to walki trwały praktycznie do przełomu 1946 i 1947 r. – zwłaszcza na Białostocczyźnie, Lubelszczyźnie, we wschodnich powiatach Mazowsza. Dlaczego? Bo komunistyczne, zakrojone na wielką skalę działania pacyfikacyjne w terenie, represje, aresztowania i wielkie wsypy powodowały, że mnóstwo ludzi uciekało do lasu. Partyzantka kwitła dlatego, że istniało permanentne zagrożenie. Sowietom i komunistom opłacało się wpychać swych przeciwników w logikę beznadziejnej walki i w ten sposób społecznie i geograficznie lokalizować konflikt, organizacje konspiracyjne pozostawały zaś w defensywie – nie mogły bowiem praktycznie liczyć na nikogo z wyjątkiem własnych członków, nieuznawanego przez Zachód rządu RP w Londynie i zachodnich wywiadów. Bardzo ważny był też czynnik odpowiedzialności i honoru – nawet jeśli organizacja ogólnopolska (np. WiN) uznawała bezsens walki zbrojnej, to jednocześnie jej przywódcy uważali za swój obowiązek utrzymywanie swego rodzaju patronatu dowódczego nad trwającymi w lesie żołnierzami (którzy z reguły nie mieli gdzie wracać). Również poczucie honoru i odpowiedzialności powodowało oficerami trwającymi i dowodzącymi swoimi żołnierzami do końca. Przypadki opuszczenia żołnierzy przez dowódcę (któremu wszak łatwiej byłoby ratować tylko siebie) są praktycznie nieznane.

Dlaczego spora część społeczeństwa albo nie dopuszcza do siebie wiadomości, albo zachowuje dystans, a nawet niechęć do powojennego zbrojnego sprzeciwu wobec władzy komunistycznej? Czy to tylko rezultat kilkudziesięcioletniej propagandy, czy też może również szerokiego zakresu współpracy, a nawet identyfikacji z komunistycznymi władzami w ciągu czterdziestu kilku lat?Jedno i drugie. Nie ulega wątpliwości, że za pomocą terroru i inżynierii społecznej komunizm wygenerował całkiem liczne grupy społeczne, które go popierały. Choćby dlatego, że obsługiwały system lub stanowiły jego zaplecze czy „nową elitę”. W okresie PRL pod wpływem tych bodźców naród polski naprawdę uległ przemianie. W moim przekonaniu najważniejsze jednak były bardzo skoncentrowana propaganda i dykat ideologiczny, które wyznaczały ramy legalnej debaty publicznej. Chodzi przecież także o powieści, filmy, prace pseudohistoryczne, przekaz popularnonaukowy. Przekaz propagandy komunistycznej był bardzo prosty, prostacki i skuteczny: w czasie wojny AK pozorowała lub wstrzymywała walkę z Niemcami, a po II wojnie światowej władza ludowa walczyła z pogrobowcami AK z WiN i NSZ – bandytami, którzy pozostawali w służbie zachodnich rewizjonistów, byli szpiegami i zdrajcami. Służba systemowi sowieckiemu została uznana za patriotyzm (wszak do dzisiaj możemy to obserwować w serialu o kapitanie Klossie…), idee niepodległościowe AK, WiN i NSZ utożsamiono zaś z faszyzmem. Ten przekaz stał się częścią świadomości dużych grup społecznych. Musimy spróbować to odwrócić.

Czy istnieje zjawisko polegające na pomijaniu niebywałych postaci i dokonań ZWZ/AK czy NSZ podczas II wojny światowej, niepodległościowej walki z komunizmem tuż po wojnie, na zacieraniu bądź relatywizowaniu popełnionych wtedy przez komunistów zbrodni, przy jednoczesnym uwypuklaniu ciemnych stron działalności antykomunistycznego podziemia?Podobną wizję przeszłości popularyzują nieliczni historycy. Należy przy tym podkreślić, że w przypadku każdej wielkiej jednostki wojskowej i każdej partyzantki w skali masowej możemy zawsze dostrzec elementy kryminalne w różnej skali. Akurat w przypadku AK czy podziemia niepodległościowego ta skala była mała, czyny kryminalne karane zaś były śmiercią. Oddział partyzancki w okolicy – AK w czasie wojny czy też WiN lub NSZ po niej – bardzo często potępiał też pospolity bandytyzm, i to był główny powód poparcia ludności wiejskiej. W okresie poamnestyjnym, od początku 1947 r., nastąpiło załamanie nastrojów społecznych. Wielu żołnierzy skorzystało z propozycji amnestii, która, jak się szybko okazało, nie miała na celu społecznego pojednania, lecz „zinwentaryzowanie” podziemia i środowisk niepodległościowych przez bezpiekę. Komuniści zakładali kartoteki każdemu, kto się ujawnił, oraz dokumentowali wszystkie kontakty takiej osoby. Po kilku latach tych ludzi dotknęły rozległe represje. Zaplecze partyzantki – polska wieś – było coraz lepiej rozpracowywane przez bezpiekę, zdezorientowane coraz sprawniej działającymi oddziałami bezpieki pozorującymi partyzantkę i coraz bardziej sterroryzowane. W lasach pozostały drobne oddziały partyzanckie, które toczyły już tylko walkę o przeżycie, i które żeby przeżyć, uciekały się niekiedy do rabunku. Źródłem takich zachowań była po prostu rozpacz i malejąca nadzieja na przetrwanie oraz pewność tortur i nakłaniania do zdrady w przypadku ujęcia – całkiem podobnie jak w przypadku wielu drobnych żydowskich „oddziałów przeżyciowych” z okresu wojny. Do śmierci w 1954 r. walczył chociażby mjr Jan Tabortowski „Bruzda“, legendarny inspektor łomżyński AK w czasie wojny.

Historia przyznała rację tylko jednej ze stron wojny o niepodległość. Należy jednak pamiętać, że komuniści zyskali jakieś poparcie społeczne. Czwarta część Polaków opowiadała się za nową władzą.Przed powstaniem warszawskim komendant główny AK gen. Komorowski raportował, że sympatie społeczne przesuwają się w lewo, a z wkroczeniem Rosjan wiążą się konkretne nadzieje. To prawda. Tylko że dla oficerów Armii Krajowej, a to oni tworzyli antykomunistyczne podziemie, było zupełnie jasne, że nastają rządy, które nie mają ani demokratycznej, ani narodowej legitymacji, oparte na sile sowieckich bagnetów. Kluczowe pozycje w armii „polskiej” broniącej tych rządów zajmowali oddelegowani oficerowie radzieccy. Nazywano ich „popami”, to jest „pełniącymi obowiązki Polaka”. W Informacji Wojskowej ok. 1945 r. niemal 100 proc. stanowili funkcjonariusze NKWD. Około 1950 r. było już ich „tylko” 50 proc. Przy każdym powiatowym urzędzie bezpieczeństwa rezydował sowiecki doradca, który de facto kierował tym urzędem. Granice „nowej” Polski do 1946 r. chroniły oddziały pograniczne NKWD, działania pacyfikacyjne w terenie prowadziło piętnaście pułków wojsk NKWD, batalion NKWD ochraniał siedzibę rządu i chronił Bieruta. Historycy zgadzają się, że do 1946 r. możemy mówić o okupacji Polski. Kiedy w październiku 1946 r. Sowieci przystąpili do wycofywania wojsk NKWD z Polski, Bierut wymógł na nich pozostawienie na dłużej 64 dywizji wojsk NKWD. Komuniści zachowywali się lojalnie wobec Sowietów, a nie wobec państwa polskiego. To z tych przyczyn postawy oficerów antykomunistycznego podziemia, którzy trwali przy swoich żołnierzach, są doskonale zrozumiałe. Dla nich był to koniec ojczyzny, której ślubowali wierność.

Jak pan ocenia wysiłki przywrócenia narodowi pamięci o latach powojennych w ciągu dwudziestolecia, jakie upłynęło od odzyskania niepodległości?Jeśli chodzi o badania nad antykomunistycznym podziemiem, trudno przecenić zasługi Fundacji „Pamiętamy” kierowanej przez mecenasa Grzegorza Wąsowskiego, należy też wspomnieć seminarium prof. Tomasza Strzembosza w Lublinie czy też bliskie mi środowisko „Zeszytów Historycznych WiN-u”. Po roku 2000 wielką rolę odegrał Instytut Pamięci Narodowej. Znaczna część wydawanych przez nas publikacji dotyczy dziejów niepodległościowej konspiracji antykomunistycznej. Nurt tych badań jest paradoksalnie obecnie bardziej intensywny niż badania nad dziejami AK. Natomiast osobną kwestią jest przełożenie wyniku badań naukowych na stan świadomości społecznej. Można tu przywołać zapoczątkowaną przez Fundację Pamiętamy akcję budowy pomników ku czci „żołnierzy wyklętych”. Z kolei IPN organizuje rajdy szlakiem niektórych oddziałów antykomunistycznych i rozwija intensywnie inne działania edukacyjne. A jednak zwrot w świadomości społecznej jeszcze się nie dokonał. Dlatego tak ważna jest symboliczna data 1 marca. Przypomnę, że tego dnia w 1951 r. zamordowano w więzieniu mokotowskim w Warszawie strzałem w tył głowy członków IV Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Stanowili oni ostatnie kierownictwo ostatniej ogólnopolskiej organizacji kontynuującej od 1945 r. tradycję AK. Aresztowano ich w czasie od listopada 1947 do lutego 1948 r. Przeszli wyjątkowo barbarzyńskie śledztwo. Prezes WiN ppłk Łukasz Ciepliński (legendarny inspektor rzeszowski AK w czasie wojny) w momencie śmierci był półgłuchym kaleką, jeden z jego towarzyszy w wyniku tortur postradał zmysły, inny był tak bity, że nigdy nie zabliźniły mu się wojenne rany. To ich oprawcom Rzeczpospolita dopiero ostatnio próbuje zmniejszyć wysokie emerytury.

Bartosz Marzec , Maciej Rosalak

W oczekiwaniu na trzęsienie ziemi Kryzys polskiego państwa, o którym mówi dr B. Fedyszak-Radziejowska w najnowszym „NP”, jest tak naprawdę stanem normalnym dla wszelkich środowisk politycznych, które w uzurpacji władzy dostrzegają sens swojego funkcjonowania. Tylko w państwie, które jest nieuporządkowane, taka uzurpatorska władza może trwać całymi dekadami – w państwie normalnym, uporządkowanym, praworządnym, a więc takim, w którym obywatele mają realny (nie iluzoryczny) wpływ na instytucje władzy - uzurpatorzy (nawet jeśli się pojawią) są dość szybko strącani z piedestału i lądują w więzieniu lub na marginesie życia polityczno-społecznego. Państwo normalne dysponuje mechanizmami kontrolnymi i zapobiegającymi patologiom władzy, państwo nienormalne (jak peerel oraz neopeerel) działa bez tychże mechanizmów, a więc odcina obywatelom jakiekolwiek „legalne” możliwości powstrzymania uzurpatorów. Komuniści zapewniali sobie trwanie dzięki wsparciu sowieckiego okupanta. Establishment III RP zapewnia sobie trwanie dzięki służbom specjalnym i związanym z nimi instytucjom/środowiskom, ale i dzięki wytwarzaniu iluzji normalnego państwa. „...na straży establishmentu III RP, który wyłonił się z Okrągłego Stołu, stoi dzisiaj już nie formacja postkomunistyczna, lecz postsolidarnościowa. Ma liderów z solidarnościową przeszłością, deklaruje konserwatywno-liberalny program. Skala poparcia społecznego dla tej formacji i rozbieżność między tym, co mówią i co robią jej liderzy, są ogromne, ale najbardziej zaskakuje skuteczność manipulowania nastrojami i opinią publiczną. Jest znacznie większa – dzięki solidarnościowej legitymacji – niż kiedykolwiek po 1989 r.”, mówi Fedyszak-Radziejowska. Można by tę myśl ująć inaczej: w dziejach Polski powojennej mamy do czynienia z podwójną zdradą – najpierw dokonali jej czerwoni, poddając kraj pod sowiecką okupację, a następnie dokonali jej „ludzie ze styropianu”, dokonując usankcjonowania peerelu, a następnie swojej uzurpatorskiej władzy, jednocześnie nie pozwalając obywatelom na upodmiotowienie się w „nowym państwie” i nie dopuszczając do powstania pluralizmu politycznego z prawdziwego zdarzenia. „Dramat polega na tym, że po raz pierwszy po 1989 r. istnieje niebezpieczeństwo, że wyrosła z solidarnościowych korzeni partia odtworzy monopol partyjny i zbuduje nam pod pozorem demokracji autokratyczny system władzy”, dodaje Fedyszak-Radziejowska, wydaje się jednak, że cała III RP została właśnie tak skonstruowana, by mechanizm uzurpacji i monopolizacji władzy nie został naruszony (bez względu na to, która z partii wspieranych przez specsłużby sprawuje „rządy”). W związku z tym powstaje pytanie, czy my, jako obywatele, a więc ludzie, którym politycy powinni służyć, a nie których powinno się traktować przedmiotowo, dysponujemy siłami i możliwościami, by dokonać zmiany tego stanu rzeczy. Za czasów powstania antysowieckiego sprawy przez najdzielniejszych Polaków były załatwiane w prosty i zdecydowany sposób – do czerwonych się strzelało, zdrajców wysługujących się sowieckiemu okupantowi posyłało się do diabła. Antysowieckie powstanie zostało jednak stłumione dzięki wydatnej pomocy Rosjan. Współcześni uzurpatorzy natomiast nie mają w odwodach NKWD ani KBW. Czy dziś nie jest nam coraz bardziej potrzebny ogólnopolski ruch oporu wobec zbratanego z komuną, establishmentu III RP, skupiający ludzi różnych zawodów, w różnym wieku? Aleksander Ścios w swoim tekście „Chłopcy z ferajny” (także w „NP”) stwierdza: „Można się nawet zastanawiać, czemu zawdzięczamy niezwykły fenomen, iż wiedza o związkach ludzi PO z różnej maści gangsterami bądź ubeckimi agentami nie wywołuje w społeczeństwie elementarnego odruchu obronnego”. Niewykluczone, że wyjaśnieniem jest strach przed gangsterami i ubekami. Czy jednak ten strach nie jest zarazem tym, co umacnia wpływy tego rodzaju środowisk w naszym społeczeństwie? Czy nie nadszedł czas, by przestać się bać? FYM

Umysłowa choroba pani Joanny Senyszynowej, CEP. Pani prof. dr hab. chap Joanna Senyszynowa (DYSKRYMINACJA KOBIET JAKO CHOROBA UMYSŁOWA Dyskryminacja kobiet to choroba umysłowa. Ze względu na globalny zasięg ma cechy pandemii. Trwającej nieprzerwanie od tysięcy lat. Główne ogniska znajdują się w krajach opanowanych przez fundamentalistów islamskich i katolickich. Ponieważ choroba dotyka głównie mężczyzn, nie jest dotychczas sklasyfikowana jako zaburzenie psychiczne. Obserwacja zachowań i wypowiedzi polskich polityków i duchownych wskazuje, że dyskryminowanie kobiet jest rodzajem niepełnosprawności intelektualnej (dawniej upośledzenie umysłowe). Podstawowym objawem są trudności w rozumieniu najprostszych rzeczy związanych z prawami seksualnymi i reprodukcyjnymi kobiet. Według klasycznej definicji dotknięci upośledzenmiem "mało widzą, kiedy patrzą i mało słyszą, kiedy słuchają". Zazwyczaj racji feministycznych w ogóle nie słuchają, gdyż nie są w stanie znieść niczego, co jest sprzeczne z ich wiarą. Opartą na przesądach i raczej pokazową niż głęboką. Odrzucenie wiedzy i paniczny lęk przed racjonalnymi argumentami wskazuje na podobieństwo dyskryminacji kobiet do fobii. Natomiast z alkoholizmem łączy ją uzależnienie. W tym wypadku od stereotypów myślowych, w których kobiety postrzegane są wyłącznie jako matki, a ich życie seksualne sprowadzone jest do funkcji rozrodczej. Koniecznym, choć niewystarczającym, warunkiem wyleczenia jest uświadomienie i przyznanie się do choroby. To bardzo trudne. Ani prawica, ani kler nie cierpią z powodu dyskryminacji kobiet. Wręcz przeciwnie. Zazwyczaj są zachwyceni swoimi poglądami i nie rozumieją, że to jedynie objaw niepełnosprawności intelektualnej. W konsekwencji rozszerzającej się epidemii dyskryminacji kobiet, w III RP prawa seksualne i reprodukcyjne są łamane bardziej niż w PRL. Prawicowa władza nie jest w stanie pojąć, że to niezbywalna, integralna część uniwersalnych praw człowieka. Polki mają utrudniony dostęp do refundowanej antykoncepcji, opieki medycznej w ciąży, badań prenatalnych, a nawet do bezbolesnego porodu. Najnowszy raport na temat przestrzegania praw reprodukcyjnych w Polsce w 2007 r. i opracowane na jego podstawie zalecenia ONZ podkreślają, że obywatelki Rzeczypospolitej są praktycznie pozbawione możliwości legalnej aborcji, nawet w przypadkach dopuszczonych przez prawo. W Polsce dokonuje się rocznie 200-400 legalnych zabiegów przerwania ciąży wobec 100 tysięcy nielegalnych. Podobnie, jak w Irlandii, gdzie aborcja jest zakazana, z wyjątkiem  przypadku bezpośredniego zagrożenia życia matki, Polki korzystają z turystyki aborcyjnej. Za łamanie prawa do życia i do prywatności, jakim jest praktyczny brak prawa do aborcji, rząd Irlandii odpowiada przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Niebawem czeka to zapewne i III RP. Dotychczas nie ma obiektywnych współczynników równouprawnienia, a tym samym dyskryminacji kobiet w zakresie przestrzegania praw człowieka. Dlatego 24 lutego 2010 r., w Parlamencie Europejskim, podczas debaty "Piętnaście lat po Pekinie - platforma działania ONZ na rzecz równouprawnienia płci", zaproponowałam przyjęcie współczynnika legalnych aborcji, obliczanego jako liczba legalnych zabiegów przerywania ciąży na 1000 urodzeń żywych w danym roku, za miernik równouprawnienia kobiet. W krajach, w których kobiety mają prawo decydowania o aborcji, współczynnik ten oscyluje wokół 200. Przykładowo w 2008 r. w Finlandii wynosił 175, w Słowenii 227; w Szwecji 348. W Polsce nie przekracza 1. To obiektywna miara łamania reprodukcyjnych praw kobiet w III RP, a także miara hipokryzji tych wszystkich, którzy uznają za kompromis restrykcyjną ustawę antyaborcyjną z 1993 r. Polakom trzeba wreszcie uświadomić, że walka o prawa seksualne i reprodukcyjne kobiet nie jest tematem zastępczym. To walka o prawa człowieka. Politycy wyczuleni na przestrzeganie praw człowieka w innych krajach, nie dostrzegają ich powszechnego łamania w Rzeczypospolitej. Niepełnosprawność intelektualna polskiej prawicy uniemożliwia jej zrozumienie, że ciąża nie pozbawia kobiety człowieczeństwa i nie może ograniczać jej praw. To problem o tyle trudny do rozwiązania, że wymaga zmiany społecznej mentalności, która w ostatnich dwudziestu latach, cofnęła się pod wpływem narastającego klerykalizmu. Na szczęście młodzi - wbrew nauczaniu, a ku oburzeniu kleru i prawicowców - coraz powszechniej są przekonani, że seks służy nie tylko poczęciu, a Matka-Polka to nie jedyny ideał kobiecości. I w tym nadzieja. Senyszyn) napisała na Swoim blogu: że „dyskryminacja kobiet to choroba umysłowa”. Chodzi Jej konkretnie  o... prawo Polek do aborcji. P. Profesoressa myli się zasadniczo. I to pod kilkoma wzgledami 1) Mężczyźni dokładnie tak samo jak kobiety nie maja prawa do aborcji. P. Senyszynowa uważa zapewne, że gdyby mogli być w ciąży, to takie prawo by mieli – ale to hipoteza nie do udowodnienia. 2) Dziewczynki w życiu płodowym są w Polsce, gdzie aborcja jest mocno ograniczona prawem, zabijane równie często, jak chłopcy. 3) Odwrotnie: w Chinach okupowanych przez ChRL, gdzie aborcja jest legalna, a nawet nakazana, dziewczynki zabijane są znacznie częściej, niż płody płci męskiej. To tam istnieje więc dyskryminacja. I jeszcze jedna uwaga: p. Seneszynowa pisze, że rocznie dokonuje się w Polsce 100.000 nielegalnych aborcji. Byłbym wdzięczny za informację, skąd p. Profesoressa ma te dane: czy GUS zbiera informacje o nielegalnych aborcjach? Podejrzewam, że są wyssane z brudnego palca. Tak czy owak: ja pamiętam, że gdy aborcjoniści walczyli w 1956 o prawo dzieci do bycia zabijanymi, argumentowali, że rocznie dokonuje się w Polsce 800.000 takich „zabiegów”, więc trzeba to zalegalizować. JKM

WIZJA POLSKI I EUROPY, NIEPODLEGLOŚĆ ODZYSKANA I SPRZEDANA

1. Zarys wizji Polski i Europy wg. Rządu Polskiego na Emigracji W 1944r. Rząd Polski na Emigracji próbował się ustosunkować do wizji Polski i Europy po II wojnie światowej. W szczególności nieznane były wszystkie decyzje odnośnie przyszłości Europy, w tym przyszłości Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej. Niemniej w protokółach z posiedzeń Rządu Polskiego na Emigracji w 1944r. można było odczytać następujący pogląd: "Przykładając wielką wagę do sprawy organizacji Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej, Rząd Polski na Emigracji zdecydowanie przeciwstawiał się koncepcji Pan-Europy, bo Pan-Europa stanowiłaby prosta drogę do ponownych intryg i odegrania się Niemiec. Pan-Europa w formie federacji, obejmującej wszystkie państwa Europy, dałaby Polsce tylko złudzenie, nic innego, a Niemcom umożliwiłaby intrygowanie tak, jak intrygowali w przeszłości. Niekorzystna dla polskich interesów byłaby również Federacja Atlantycka, obejmująca Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię oraz zachodnią i północną Europę. Federacja taka oznaczałaby w praktyce odwrócenie się narodów anglosaskich od Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej tzn. byłaby to woda na młyn albo niemiecki albo sowiecki".

2. Polska w okresie PRL ( lata 1945-1989) Zgodnie z decyzjami państw- zwycięzców w II wojnie światowej (USA, Anglia, ZSRR) Polska ze zmienionymi granicami została wbrew interesowi Polaków przekazana w 1945r. jako Polska Republika Ludowa pod wpływy ZSRR. Polska w wyniku II wojny światowej wyłoniła się jako inne państwo, zarówno pod względem terytorium, jak i ludnościowym, ekonomicznym, społecznym, a także politycznym. Polska obejmująca w roku 1939 - 389.720 km2 powierzchni od momentu wybuchu II wojny światowej przeszła przez dwie zmiany terytorialne: Pierwsza zmiana - w wyniku tajnego porozumienia Ribbentrop-Mołotow, z 23 sierpnia 1939r. Polska została podzielona między Niemcy i ZSRR, w tym około 52% terytorium Polski z około 13 milionami ludności przeszło w ręce ZSRR, a około 48% terytorium Polski z około 23 milionami ludności dostało się w ręce Niemiec narodowo-socjalistycznych. Druga zmiana terytorium Polski nastąpiła w wyniku kolejnych porozumień trzech mocarstw (ZSRR, USA, Wielkiej Brytanii) w Teheranie 1 grudnia 1943r., w Jałcie na Krymie 4-11 lutego 1945r. i w Poczdamie koło Berlina 2 sierpnia 1945r. Postanowiono tam, że ZSRR nie odda już ziem zabranych Polsce 17 września 1939r. ( w wyniku porozumienia Ribbentrop - Mołotow) z wyjątkiem Białegostoku, Łomży i Ostrołęki, Natomiast obszar Polski zostanie zwiększony kosztem zabrania Niemcom tych ziem, które kiedyś należały do Polski. Ostatecznie powierzchnia Polski po II wojnie światowej, nawet po zmianach terytorialnych zmniejszyła się o około 1/3 i wyniosła 310 tys. km2. Ponadto granica zachodnia terytorium Polski przesunęła się na zachód o około 100km. Polska miała w 1939r. 35-36 milionów obywateli, a w roku 1945 - 23 miliony. Zmniejszenie liczby ludności Polski dokonało się w dwojaki sposób: 1) przez wymordowanie wielu obywateli polskich, 2) przez pozostawienie części obywateli polskich sprzed 1939r. w ZSRR i nie pozwolenie im na przesiedlenie się na nowe terytorium Polski.

Analizując sytuację Polski w latach 1945-1989 trzeba stwierdzić, ze w roku 1945 Polska o zmniejszonym terytorium i zmniejszonej liczbie ludności oraz olbrzymich stratach materialnych, głównie w miastach, pod rządami władzy, podlegającej dyrektywom Moskwy, rozpoczęła powolną, ale skuteczna działalność, zmierzającą do odbudowy kraju. Powoli, mimo terroru politycznego, rozpoczęto odbudowę z różnym przyśpieszeniem wszystkich strategicznych sektorów gospodarczych państwa, do których można zaliczyć:

1) rolnictwo, leśnictwo i gospodarkę rolno-leśną,
2) energetykę i górnictwo,
3) hutnictwo, budownictwo i przemysł materiałów budowlanych,
4) gospodarkę morską i śródlądową,
5) przemysł elektromaszynowy,
6) transport i ekologię,
7) kulturę, edukację, naukę i innowacyjność narodową,
służbę zdrowia i opiekę społeczną,
9) prognozowanie i systemy informatyczne,
10) bankowość i systemy finansowe,
11) stosunki międzynarodowe i kontakty zagraniczne,
12) bezpieczeństwo narodowe.

Oczywiście podstawowym problemem pozostał w tym okresie problem kształtowania tych sektorów strategicznych pod kątem globalnych interesów Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG), w szczególności interesów Związku Socjalistycznych Sowieckich Republik. Najbardziej ograniczone były bezpośrednie wpływy władz PRL -u na takie sektory strategiczne, jak: ·a) prognozowanie i systemy informatyczne, b) bankowość i systemy finansowe, c) stosunki międzynarodowe i kontakty zagraniczne, d) bezpieczeństwo narodowe. Większość dyrektyw, dotyczących działalności tych sektorów pochodziło z ZSRR. Natomiast pozostałe sektory strategiczne zostały rozbudowane w Polsce i przez Polaków i osiągnęły znaczące efekty ekonomiczno-gospodarcze, a nawet społeczne.

3. Europa w okresie 1945-1989 Pierwsze działania w kierunku tworzenia Wspólnoty Europejskiej związane są z rokiem 1948, w którym Belgia, Holandia, Luksemburg, Francja i Wielka Brytania podpisały w Brukseli traktat, dotyczący współpracy w sprawach: gospodarczych, społecznych, kulturalnych oraz wspólnej obrony. W tymże roku utworzona została organizacja Europejskiej Współpracy Gospodarczej (EWG), która przekształciła się w roku 1960 w Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). W roku 1951 podpisano w Paryżu Traktat o powołaniu Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali ( tzw. Traktat Paryski). Podpisały go: Belgia, Francja, Holandia, Luksemburg, Niemcy i Włochy. Na konferencji w Paryżu w 1954r. zmodyfikowano Traktat Brukselski. Przystąpiły do niego Włochy i RFN. Powołał on do życia Unię Zachodnio-Europejską (UZE). W roku 1957 powołano w Rzymie Europejską Wspólnotę Gospodarczą (EWG) i Europejską Wspólnotę Energii Atomowej (EUROATOM). Traktaty podpisały: Belgia, Francja, Holandia, Luksemburg, Niemcy i Włochy. W Sztokholmie z inicjatywy Wielkiej Brytanii została podpisana konwencja o utworzeniu Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (EFTA). Podpisały ją: Austria, Irlandia, Norwegia, Portugalia, Szwajcaria, Szwecja i Wielka Brytania. W 1965r. podpisany został przez państwa członkowskie traktat o ujednoliceniu struktury instytucjonalnej trzech Wspólnot tzw. traktat fuzyjny. Ministrowie Spraw Zagranicznych państw członkowskich ustalili w 1970 r. zakres, formy i zasady współpracy w sprawach zagranicznych (Europejska Wspólnota Polityczna). W roku 1973 do wspólnot przystąpiły: Wielka Brytania, Dania oraz Irlandia. W tymże roku utworzono Europejski Fundusz Współpracy Walutowej. Pierwsze bezpośrednie wybory do Parlamentu Europejskiego odbyły się w 1979r. W roku 1981 do Wspólnot Europejskich przystępuje Grecja. Komisja Europejska w roku 1985 opublikowała tzw. "Białą Księgę" o urzeczywistnieniu Rynku Wewnętrznego do roku 1992. W tymże roku podpisano tzw. Układy z Schengen. Hiszpania i Portugalia przystąpiły do Wspólnot Europejskich w roku 1986.

4. Europa i Polska w okresie 1989 - 2010 W 1991r. Polska została przyjęta do Rady Europy. Od tego momentu zaczęła sukcesywnie tracić co roku pewien procent swojej suwerenności. Następowało to zarówno przed akcesja Polski do UE czyli do roku 2003, jak i po roku 2003 aż do roku 2010. W 1991 r. Rada Europejska na posiedzeniu w Maastricht (Holandia) rozwiązała najważniejsze problemy, dotyczące przygotowywanego Traktatu o Unii Europejskiej. W 1992r. podpisano Traktat o Unii Europejskiej w Maastricht.
Oficjalne otwarcie Jednolitego Rynku Europejskiego nastąpiło w 1993r. W tymże roku Rada Europejska na posiedzeniu w Kopenhadze określiła kryteria przystąpienia państw do Unii Europejskiej oraz porozumienie o utworzeniu Europejskiego Obszaru Gospodarczego.
Wszedł również w życie Traktat o Unii europejskiej podpisany w Maastricht. W 1995r. do Wspólnoty Europejskiej przystępują: Austria, Finlandia i Szwecja. W tymże roku państwa członkowskie Unii Europejskiej podpisują umowę o powołaniu EUROPOLu. W Turynie odbyła się w 1997r. Konferencja Międzynarodowa państw Unii Europejskiej, mająca na celu reformę Unii. Uzgodniono zmiany postanowień Traktatu z Maastricht i podpisano w Amsterdamie traktat, reformujący Unię Europejską ( tzw. Traktat Amsterdamski). Jaki wniosek generalny wynika z treści Traktatów z Maastricht i Amsterdamu? Treść Traktatów z Maastricht i Amsterdamu świadczy o drobiazgowej kontroli władz Unii Europejskiej nad działaniami państw narodowych, przede wszystkim w takich dziedzinach, jak gospodarka i finanse. W związku z tym stopień suwerenności państw narodowych jest w świetle tych Traktatów znikomy, a możliwość rozwijania: narodowej kultury, narodowej polityki żywnościowej, narodowej polityki naukowej, narodowej polityki ekologicznej, narodowej polityki demograficznej itp. jest marginalna, w szczególności, że kryterium dobra wspólnego według litery Traktatów jest subiektywna. O dobru Wspólnoty będą decydowały przeważające wkłady kapitałowe (akcyjne) do Europejskiego Banku Centralnego takich państw, jak: Niemcy, Anglia i Francja. Traktaty z Maastricht i Amsterdamu są więc Traktatami zapewniającymi dominacje dobra wspólnego wyżej wymienionych państw, które to dobro opiera się na pojęciu dobra konsumenta w Unii Europejskiej, w tym także w pozostałych państwach Unii. Stąd też nie może dziwić nikogo fakt, że w Traktatach z Maastricht i Amsterdamu nie ma pojęcia dobra rodziny w państwie narodowym, a nawet dobra rodziny w Unii Europejskiej jako takiej. Już od 1991r. Unia Europejska przedstawiła określone warunki zarówno przygotowania Polski do wejścia do UE ( w latach 1991-2003), jak i ostatecznego wejścia w struktury UE w roku 2003 z perspektywą na dalsze lata już jako członka UE. Wymagania były jednoznaczne: przyjęcie kolejnych składników dorobku prawnego UE, niezależnie od tego, czy były to działania korzystne, neutralne czy niszczące dla gospodarki polskiej, państwa polskiego i przede wszystkim społeczeństwa polskiego. A następnie uwzględniając przyszłe potencjalne korzyści dla poszczególnych osób, grup i mafii w Polsce, przygotować kadry kolaborantów polskich, którzy za pieniądze unijne przecierałyby drogę do akcesji czy aneksji Polski przez UE w 2003r. Nie można tu pominąć zarówno kolaborantów politycznych, gospodarczych, naukowych i intelektualnych, na czele z pseudonaukowcami przygotowującymi przejście od pseudoekonomii socjalistycznej do pseudoekonomii kapitalistycznej. W szeregach tych kolaborantów większość stanowili ludzie świeccy, ale nie brakowało także duchownych. Jeśli chodzi o polityków, to była to cała tęcza od tzw. "lewicy" i "prawicy", poprzez różne koterie " solidarnościowe", " zliberalizowanych kombatantów”, „zregionizowanych samorządowców " itp. Od 1991r. co roku Polska traciła jakiś procent suwerenności bytu państwowego.. Aktualnie jesteśmy po 12 latach przygotowań do włączenia się w system UE i po 6 latach bytności wewnątrz UE. W tym czasie dorobek prawny UE poszerzył się o Traktaty z Maastricht, Amsterdamu i Nicei a od 1 grudnia 2009r.z Lizbony, które tę naszą suwerenność bytu państwowego zmniejszyły. Do 2003r. można oszacować zmniejszenie tej suwerenności o około 50%, a do stycznia 2010r. o około dalsze 40% czyli w roku 2010 mamy jedynie około 10% tej suwerenności. Wniosek generalny dotyczący lat 1990-2003 można ująć następująco:
Kontynuacja głównych kierunków transformacji w tych latach doprowadziła do wyraźnego osłabienia potencjału większości sektorów strategicznych państwa polskiego z wyjątkiem sektora " bankowości i systemów finansowych".( w 1999r. kontrola zagraniczna banków wyniosła 65%, a w roku 2001 aż 75%), oznacza to, że właśnie transformacja, wynikająca z dyrektyw Komisji Europejskiej doprowadziła do tak dramatycznej sytuacji, zagrażającej szeroko rozumianemu rozwojowi Polski. W tym czasie doszło do poważnego pogorszenia sytuacji gospodarczej w największym państwie unijnym tzn. w Niemczech, gdzie liczba bezrobotnych osiągnęła w 2002r. prawie 5 milionów osób, a pracujących w niepełnym wymiarze godzin prawie 9 milionów osób, co razem stanowiło około 35% wszystkich potencjalnych pracowników. W związku z tym zaczęto mówić, ze Niemcy zmierzają w kierunku Argentyny, która przeżywała katastrofę gospodarczą. W nawiązaniu do sytuacji niemieckiej sytuacja Polski w 2003r. stała się jeszcze bliższa sytuacji Argentyny. Może to właśnie też przyczyniło się do nieodpowiedzialnego głosowania niektórych Polaków w referendum unijnym. W okresie przedreferendalnym (2002 i 2003r.) udało mi się opublikować dwie książki pt " Informacje i dezinformacje o Eurazji, Unii Europejskiej i Polsce" oraz " UE-technokratyczna dyktatura", w których przedstawiłem podstawowe problemy, związane z modelem bardziej skutecznym Korei Południowej i bardziej niedojrzałym Unii Europejskiej, przy czym skorzystałem z doświadczeń Austriaków z akcesji Austrii recenzując książkę pt " Zukunft Osterreich - Anschluss und die Folgen" ( Przyszłość Austrii - Przyłączenie i jego następstwa), wydanej w 1998r. w Salzburgu i opracowanej przez 17 autorów różnej specjalności. Przy okazji perturbacji w referendum w Irlandii w sprawie Traktatu z Nicei (dwa podejścia) zwróciłem uwagę Irlandczyków na ingerencję Pana Adama Michnika, redaktora naczelnego Gazety Wyborczej oraz Federacji Polskich Stowarzyszeń Katolickich pod nazwą: „ Forum Świętego Wojciecha", które w liście do Irlandczyków błagało na kolanach: " Liczymy na Waszą Solidarność. Na kilka dni przed oddaniem głosu w ramach referendum nt. Traktatu Nicejskiego - zwracamy się do Was o świadectwo solidarności i braterstwa. Zapisy Traktatu bezpośrednio nas dotyczą. Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej mogą dziś dołączyć do wspólnoty europejskich narodów. Nie zamykajcie nam drzwi do rodziny narodów Europy!!!" W 2003r. odbywa się w klimacie manipulacji i jednostronnej agitacji referendum w sprawie wejścia Polski do struktur Unii Europejskiej. Olbrzymie pieniądze unijne zasilają te kręgi polskie, które nie widzą żadnych zagrożeń, związanych z wchłonięciem Polski przez Unię Europejską (określoną przez niektórych niemieckich i austriackich socjologów jako technokratycznego faszyzmu), a jedynie korzyści. W tym działaniu w sposób wyrazisty pojawiły się wątki filogermanizmu i filosemityzmu oraz w zakamuflowanej formie antypolonizmu. Zbliża się czas, w którym Niemcy uznają, ze trzeba przyjąć Konstytucję dla Europy (2003r.) lub Traktat tworzący Konstytucję Unii Europejskiej (2005r.), opracowany przez pogrobowców Rewolucji Francuskiej.. Kręgi Kościoła katolickiego uparcie trzymały się oceny jej z punktu widzenia braku w preambule "invocatio Dei" i "korzeni chrześcijańskich" bez sięgnięcia do wnętrza Konstytucji, które zawierało "wersety szatańskie" w postaci zwalczania Karty Praw Rodziny Stolicy Apostolskiej i normalnych rodzin oraz suwerennych narodów, a także promowanie lesbijek, homoseksualistów i euroregionów. Bardziej wyraźne stanowisko Kościoła katolickiego stanowiłoby realne wsparcie dla tendencji filopolonizmu, który pokrywałby się z autentycznym filokatolicyzmem. I nagle w ramach 2 referendów Francuzi i Holendrzy odrzucają Traktat Konstytucyjny, ale z zupełnie innych politycznych powodów. Polacy kolejny już raz ulegają presji kręgów filosemickich i filogermańskich nie decydując się na referendum ani w Parlamencie RP ani poprzez społeczną formę narodowego referendum. Argumentem była potrzeba poczekania na nową formę konstytucji, chociaż powody potencjalnego odrzucenia Konstytucji UE przez Polaków - katolików mogłyby być zupełnie inne, służące konsolidacji kręgów katolicko-patriotycznych. Trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że porównując zapisy Traktatu z Amsterdamu (1997r.) i Konstytucji UE (2005r.) dotyczących tzw. dyskryminacji, to pierwszy mówił o możliwości podjęcia działań zwalczających dyskryminację ze względu na religię lub orientacje seksualną lub inne powody, zaś drugi mówił, że tzw. dyskryminacja bazująca na religii lub orientacji seksualnej lub na innych powodach, powinna być zakazana ( wyraźnie zaostrzona forma).. Widząc trudności z przyjęciem UE w dotychczasowej formie, Pani Angela Merkel, Kanclerz RFN zaproponowała nową formę Traktatu Reformującego Unię Europejską zamiast Konstytucji UE, co sugerowałoby, aby zatwierdzić Traktat nie w ramach referendów, ale w zakresie władz państwowych. ·I w tym miejscu ówczesne władze polskie, Pan Prof. Lech Kaczyński, Prezydent R.P. i Pani Anna Fatyga, Minister spraw Zagranicznych R.P. w Rządzie PiS-u Jarosława Kaczyńskiego podjęły decyzję i zobowiązanie o charakterze antypolonizmu ( 21 i 22 czerwca 2007r. w Brukseli), zmierzające w stronę Traktatu, otwierającego drogę do IMPERIUM EUROPA. Społeczeństwo polskie uzyskało w ten sposób sygnał, że:

1) Nie pozna pełnego tekstu Traktatu Konstytucyjnego UE.
2) Nie uzyska szczegółowej informacji na temat przebiegu negocjacji międzypaństwowych w Brukseli w dniach 21-22 czerwca 2007r.
3) Nie uzyska informacji o zestawie zobowiązań polskich władz w tym względzie. Te fakty poza innymi formami antypolonizmu w okresie skróconych rządów PiS-u zawierały zapowiedź oddania władzy w nadchodzących wyborach parlamentarnych ukartowanych wspólnie z PO, przy czym w nowym Parlamencie RP i Rządzie RP pewne akcenty filosemityzmu i antypolonizmu miały być zastąpione przez wyraźniejsze akcenty filogermanizmu i antypolonizmu, Wypunktujmy więc elementy antypolonizmu charakterystyczne dla odchodzących w październiku 2007r. władz PiS-u:

1) Wykorzystanie polskich żołnierzy do akcji militarnych w Afganistanie i Iraku oraz rozszerzenie tych akcji.
2) Zgoda na budowę amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce skierowanej w rzeczywistości przeciwko Rosji i Chinom, a nie przeciwko Korei Północnej i Iranowi.
3) Brak dostatecznej ochrony 12 polskich sektorów strategicznych przed sprywatyzowaniem.
4) Pośrednie uczestniczenie władz w tzw. "operacji Wielgus" przy wykorzystaniu Instytutu Pamięci Narodowej (IPN) do bezprzykładnej ingerencji w kompetencje Kościoła katolickiego oraz nieetyczne i nieludzkie niszczenie na oczach całej Polski, Europy i całego świata tego kandydata jako kapłana, biskupa i Polaka.
5) Polityka awansowa i odznaczeniowa Pana Prof. Lecha Kaczyńskiego, Prezydenta R.P., sympatyzującego pośrednio rodzinnie i merytorycznie z PiS-em, polegająca na uwzględnieniu od niechcenia odchodzących kręgów kombatanckich oraz intensywnie dotycząca członków Komitetu Obrony Robotników ( KOR-u).
6) W polityce w stosunku do władz Izraela i diaspory żydowskiej w USA i Polsce władze polskie wykazywały się wysoką formą filosemityzmu.
7) Problematyka walki z korupcją, która stała się szyldem wiodącym PiS-u, ale jednocześnie można to było poczytać jako ukłon w stronę państwa quasi-policyjnego [znacząca rola Centralnego Biura Antykorupcyjnego (CBA)]. Można jednak ten system kojarzyć nie tylko z "seksaferą Samoobrony R.P.", "operacją korupcyjną wicepremiera Leppera" oraz "aferalną sprawą służby zdrowia"(skorumpowani lekarze w kajdankach), ale także obudzić "demony przeszłości Dzierżyńskiego, Jagody i Berii"

Realizacja zobowiązania Jarosława Kaczyńskiego, przedstawionego na spotkaniu w Fundacji Batorego w 2005r. w sprawie ograniczenia, wycięcia i możliwie zniszczenia wszelkich "przystawek", które utrudniały dotąd tworzenie dwóch dużych partii na polskiej scenie politycznej - PiS-u i PO. Dla przychodzącej do władzy PO w październiku 2007r. można było prognozować następujące elementy antypolonizmu:

1) Blokowanie za wszelką cenę referendum w Polsce odnośnie Traktatu Reformującego UE zwanego następnie Traktatem z Lizbony.
2) Blokowanie za wszelką cenę interwencji Polski przy zagrożeniu jej interesów w UE.
3) Przyśpieszenie procesów prywatyzacji wszelkich sektorów strategicznych w Polsce.
4) Zdecydowanie przyśpieszenie transformacji polskiego rolnictwa w rolnictwo przemysłowe i nowe zasoby leśne na gruzach chłopskiej gospodarki rolnej według wskazówek specjalistów niemieckich ( jeszcze z lat 1997-1999).

W październiku 2008r. Parlament R.P. funkcjonował już z dominującą frakcją antypolonizmu, powstałą w wyniku głosowania w dniach 1 i 2 kwietnia 2008r. nad upoważnieniem Prezydenta R.P. do ratyfikacji Traktatu z Lizbony. Frakcję tę stworzyli Parlamentarzyści R.P. z PO, PiS-u, PSL-u i LiD-u, co otworzyło drogę do powstania IMPERIUM EUROPA na gruzach członkowskich państw narodowych Unii Europejskiej, w tym Polski. Tego faktu nie zmieniła decyzja narodu irlandzkiego, który w dniu 12 czerwca 2008r. odrzucił Traktat z Lizbony w ogólnonarodowym referendum. Doprowadzono do ponownego antydemokratycznego referendum w Irlandii, które w 2009r. poparło Traktat z Lizbony. Ostatecznie wszystkie przeszkody do zatwierdzenia Traktatu z Lizbony usunięto poprzez podpisy Prezydenta R.P. i Prezydenta Republiki Czeskiej. Traktat z Lizbony wszedł w życie w dniu 1 grudnia 2009r. W tym miejscu trzeba przypomnieć wszystkie konsekwencje tego Traktatu.:

1) Brak nawiązania do "invocatio Dei" i " korzeni chrześcijańskich" oraz poparcie dla "cywilizacji śmierci".
2) Skuteczne zwalczanie Karty Praw Rodziny Stolicy Apostolskiej (1983r.), jak też samych normalnych rodzin przy ochronie jednocześnie kręgów o nienormalnej orientacji seksualnej.
3) Przy współpracy z Trybunałem Sprawiedliwości coraz głębsze ograniczanie i marginalizowanie dorobku prawnego państw narodowych będących członkami UE lub kandydującymi na członka UE.
4) Dalsza realizacja niszczenia lub przynajmniej osłabiania warstwy chłopskiej i gospodarstw chłopskich, preferując pozornie zdrowszą, ale przede wszystkim tańszą "żywność przemysłową".
5) Mimo szumnych deklaracji dalsze zwalczanie kultur narodowych i sprzyjanie w aplikacji pogarszaniu stanu naturalnego środowiska narodów ( niesłychanie rozbudowany transport tirowy).
6) Nie zważając na prawa narodów dalsze podważanie chrześcijańskich podstaw edukacji i wychowania narodowego gwałcąc sumienia rodziców i wychowawców.
7) Uczestnictwo w sposób ciągły w terroryzmie bezrobocia, biedy i bezdomności.
Sprzyjanie powstawaniu IMPERIUM EUROPA, zapoczątkowanego przez imperium germańsko-frankońskie dyskryminując słabsze państwa członkowskie i kandydackie oraz przygotowując je do roli prowincji tego imperium.
9) Odbierając coraz intensywniej i w coraz większym zakresie członkom i kandydatom pozostające nikłe szczątki suwerenności w podejmowaniu decyzji odnośnie narodowych polityk: kulturalnej, edukacyjnej, naukowej, innowacyjnej, ekonomicznej, ekologicznej, żywnościowej, przemysłowej, morskiej, energetycznej, budowlanej, transportowej, prognozowania, w ochronie zdrowia i opieki społecznej, finansowej, zagranicznej i bezpieczeństwa.
10) Wejście na drogę ku technokratycznej dyktaturze, odchodząc od podstaw demokratycznych ( przez nieumiejętnie ukrywany strach przed referendami ogólnonarodowymi nad tym traktatem i przy świadomym łamaniu nawet własnych praw związanych np. z Kartą Praw Podstawowych, forsując niszczący normalne rodziny zredukowany dekalog - swobodę przepływu osób, usług, kapitałów i towarów)..

Wniosek generalny: Wizja Polski i Europy jest w XXI wieku wyjątkowo niejasna, a wirtualnemu odzyskaniu niepodległości towarzyszy rzeczywista sprzedaż tej niepodległości za nędzne pseudo- wartości błazeńskiego wegetowania przy akompaniamencie szatańskiej hiperorkiestry. Prof. Zbigniew Dmochowski

Szczygło: SKW źródłem przecieku o materiałach WSI SZEF BBN ODPOWIADA NA DONIESIENIA "GW" - Służba Kontrwywiadu Wojskowego jest źródłem przecieku dla "Gazety Wyborczej" - w Radiu ZET oskarżał szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło, nawiązując do przekazanych przez dziennikarzy informacji o przechowywanych przez BBN dokumentach z prac komisji weryfikacyjnej WSI."Gazeta Wyborcza" pisała w tym tygodniu, że w piwnicach prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego ("Lochu Lecha" jak to określili dziennikarze "GW") nadal przechowywana jest część dokumentów z prac komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych, pod pretekstem prac nad aneksem. Aneks do raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych przygotował Antoni Macierewicz. Miał on opisywać nieprawidłowości w WSI. Prezydent utajnił ten dokument.

Szczygło atakuje Zdaniem szefa BBN odpowiedzialna za przekręt jest Służba Kontrwywiadu Wojskowego. - Pytam szefa SKW, płka Noska - dlaczego miesza się do bieżącej polityki? - atakuje Aleksander Szczygło. I domaga się reakcji przełożonych. - Apeluję do szefa Ministerstwa Obrony Narodowej, żeby wyciągnął konsekwencje względem Noska za działania polegające na wplątywaniu SKW w działanie polityczne. To niebezpieczne dla samej służby i instytucji państwa - przestrzega Szczygło.

Przesłuchania Jak donosiła "GW", w materiałach rzekomo przechowywanych w BBN znajdować się miały między innymi zapisy przesłuchań wicemarszałka Sejmu i kandydata na prezydenta z SLD Jerzego Szmajdzińskiego oraz byłego szefa WSI gen. Marka Dukaczewskiego.

O PROWOKACJI „ZATWIERDZAM" TAJNE [Szef Oddziału 4 Egz. poj. płk mgr Janusz BOGUSZ NOTATKA SŁUŻBOWA dotycząca ujawniania informacji o Wojskowych Służbach Informacyjnych w środkach masowego przekazu. Od początku 2010 roku w środkach masowego przekazu pojawiły się informacje o Wojskowych Służbach Informacyjnych. Informacje takie ukazały się głównie w tygodniku „Gazeta Polska", dzienniku „Rzeczpospolita” , ostatnio w dwóch rozpowszechnionych numerach czasopisma „Gazeta Finansowa "oraz w portalu internetowym SALON24

Artykuły o WSI zamieszczane w tych miejscach mają wspólne cele, a mianowicie:

1. Ukazanie WSI jako organizacji skompromitowanej, nomenklaturowej, zdradzieckiej i nie służącej interesom Polski.

2. Lansowanie opinii, że WSI są strukturą niekompetentną, zdegenerowaną i niezdolną do działań wywiadowczych i kontrwywiadowczych.

3. Wykazanie, że WSI są agendą służb specjalnych b. ZSRR.

4. Pokazanie, że kolejni szefowie WSI są ludźmi każdorazowo skompromitowanymi i karierowiczami.

5. Stawianie zarzutu, że WSI są na usługach rządu, a występują przeciwko Urzędowi Prezydenta.

6. Inspirowanie do generalnych zmian personalnych i organizacyjnych w WSI.

7. Próba i usiłowanie wywołania waśni i wzajemnych oskarżeń między służbą wywiadu i kontrwywiadu.(...) W powyższej sytuacji proponuje podjęcie działań operacyjnych zmierzających do:

1. Ustalenie redakcji czasopism i ugrupowań politycznych, które dążą do uzyskiwania niejawnych informacji WSI w celu kompromitowania tych służb.

2. Określenie komórek organizacyjnych w WSI, gdzie istnieją motywy i przesłanki do ujawniania wiadomości niejawnych na zewnątrz dla swoich, partykularnych interesów osobistych i grupowych.

3. Wykrycia osoby lub osób, które informują środki przekazu lub jej redaktorów o niejawnych aspektach funkcjonowania WSI.

Dla zrealizowania powyższych celów planuję wykonać następujące czynności:

1. Zebrać w miarę możliwości wyczerpujące dane o w/w redakcjach pozwalając określić, z jakimi ugrupowaniami są związane i jakie mają kierunki prowadzenia propagandy wobec WP.

Wykonuje: ppłk Lonca . [...]

3. Wykorzystując kontakty operacyjne wśród dziennikarzy wojskowych dążyć do ustalenia cywilnych dziennikarzy specjalizujących się w problematyce wojskowej, a szczególnie starających się o dostęp do informacji o WSI z zamiarem kompromitowania tych służb.

Wykonuje: ppłk Lonca.

4. Po ustaleniu interesujących nas redakcji, dziennikarzy i osób, które dążą do uzyskiwania niejawnych informacji o WSI dla celów propagandowych wystąpić z wnioskami o zastosowanie P.S. celem rozpoznania zakresu interesujących ich informacji, celu ich uzyskania i sposobu ich uzyskania w WSI.

Wykonuje: ppłk Lonca

5. Bazując na wynikach rozmów operacyjnych i kontaktach służbowych z pracownikami WSI określić komórki organizacyjne i środowiska, gdzie istnieją motywy i przesłanki do ujawniania wiadomości niejawnych dla środków masowego przekazu lub innych środków propagandowych.

6. Dokonać analizy treści ukazujących się artykułów o WSI pod kątem wypracowania prawdopodobnych cech identyfikacyjnych domniemanego autora będącego źródłem przecieku informacji o WSI do środków masowego przekazu.

7. Osoby z wyłonionych komórek organizacyjnych i środowiska według kryteriów z punktu 5 poddać weryfikacji do uzupełnienia przedsięwzięcia z punktu 6, a wobec tak wyłonionych osób podjąć stosowne przedsięwzięcia operacyjne celem ustalenia sprawcy ujawnienia wiadomości niejawnych o WSI.[...]

Warszawa, dn. St. Oficer Oddziału Bezpieczeństwa WSI ppłk Ryszard LONCA [podpis nieczytelny] Pan ppłk Lonca

ad.pkt.1: Niezależnie od czynności rozpoznawczych podjętych przez nas we własnym zakresie (przy wykorzystaniu legendy oferty handlowej) przygotować zadanie na ustalenie dla ZZT

ad. pkt. 2.: Po ustaleniu osób zatrudnionych w redakcjach – zebrać o nich bliższe dane i dokonać sprawdzeń operacyjnych. Być może znajdziemy dotarcie operacyjne?

ad. pkt. 6: Podjąć próbę wypracowania prawdopodobnych cech identyfikacyjnych autora, źródła informacji, artykułów na podstawie analizy już opublikowanych informacji o WSI. Do realizacji przedsięwzięć w pkt. 5, 6 i 7 włączy się mjr Niedziałkowski.

[ppłk mgr Janusz Bogusz] podpis nieczytelny Notatka tej treści, nie zostanie już sporządzona.  Jej tekst, jest nieco zmodyfikowaną wersją oryginalnej notatki płk Janusza Bogusza oficera WSI, sporządzonej w dn. 20.08.1992r., dotyczącej działań służby kontrwywiadu wojskowego wobec publikacji Józefa Szaniawskiego i Stanisława Dronicza. Notatka stanowi aneks nr 15 w Raporcie z weryfikacji WSI. Treść tego dokumentu jednoznacznie wskazuje - w jaki sposób wojskowe służby wypełniały swoje ustawowe działania na rzecz bezpieczeństwa RP. Wbrew obowiązującemu prawu, oficerowie kontrwywiadu wojskowego zajmowali się monitorowaniem mediów pod kątem informacji zamieszczanych o tej służbie i podejmowali wobec redakcji i publicystów działania operacyjne. Korzystano przy tym z kontaktów operacyjnych, ulokowanych w redakcjach oraz stosując wobec dziennikarzy podsłuchy. Na takich działaniach opierał się profesjonalizm oficerów WSI, którzy w przypadku rzeczywistych zagrożeń dla bezpieczeństwa RP wykazywali zwykle indolencję i bezradność. Jednocześnie - tego rodzaju czynności stanowiły kontynuację peerelowskiej tradycji działań WSW  i Zarządu II Sztabu Generalnego WP – formacji z których powstało WSI. Wbrew kłamstwom rozpowszechnianym w III RP, służby ludowego wojska były jeszcze jedną mutacją policji politycznej i zajmowały się głównie prześladowaniem opozycji i ochroną interesów okupanta. Dzisiejsi obrońcy „honoru” WSI – w tym polityczny patron tych służb Bronisław Komorowski, bronią faktycznie ludzi, którzy przez lata prześladowali i nadzorowali własne społeczeństwo, stanowiąc „oczy i uszy” partii komunistycznej i sowieckiego hegemona.  Po bezbolesnym przejściu do III RP nadal traktowali nas jako wrogów, utożsamiając bezpieczeństwo państwa z ochroną własnych interesów. Nie ma najmniejszych wątpliwości, jakie zadania wykonywali byli oficerowie wojskowej bezpieki: Dukaczewski, Lichocki, Tobiasz, Jaworski i setki innych, którzy po roku 1990 tworzyli  trzon Wojskowych Służb Informacyjnych. Trzeba wciąż ujawniać i przypominać treści oryginalnych dokumentów, wskazujących na prawdziwy charakter służb wojskowych PRL, których personalną i formalną kontynuacją były WSI.„Głównym zadaniem wywiadu wojskowego jest zdobywanie, opracowywanie i przekazywanie kierownictwu Partii i Rządu, kierownictwu Ministerstwa Obrony Narodowej i siłom zbrojnym PRL materiałów i informacji wywiadowczych o potencjalnych przeciwnikach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i państw wspólnoty socjalistycznej” – głosiła „Instrukcja o pracy operacyjnej Zarządu II Sztabu Generalnego WP" (wywiadu wojskowego), zatwierdzona przez gen. Kiszczaka w roku 1976. „Działalność kontrwywiadowcza w siłach zbrojnych ma na celu: [...]: ochronę wojska przed oddziaływaniem sił antysocjalistycznych oraz ośrodków dywersji ideologicznej; wykrywanie w wojsku przestępstw, zwłaszcza charakteru politycznego oraz ich sprawców[...]  wykrywanie, rozpoznawanie i zapobieganie przestępczej (wrogiej) działalności w wojsku jak i skierowanej przeciwko niemu ze strony sił antysocjalistycznych oraz antykomunistycznych ośrodków dywersji ideologicznej;” – stwierdzano w „Instrukcji o działalności kontrwywiadowczej  w siłach zbrojnych PRL" (WSW) z 1984 roku. Choć WSI zostało zlikwidowane, jestem przekonany, że w dalszym ciągu środowisko związane z tą służbą dba o kształt informacji, jakie na ich temat zamieszczają media. Obraz oficerów i agentów WSW/WSI, skrzywdzonych przez Macierewicza i PiS jest od wielu miesięcy dominującym przekazem medialnym. Pozbawieni elementarnej wiedzy dziennikarze bacznie wsłuchują się w wypowiedzi „ekspertów” i „fachowców”, powielając rozpowszechniane przez nich kłamstwa i ewidentne brednie. We wszelkiego rodzaju publikacjach na temat WSI, próżno szukać informacji o tym, że zlikwidowano służbę szczególnie nieudolną, niesprawną - po prostu złą. Służbę - w której zaniedbania technologiczne i słabość działań operacyjno-rozpoznawczych, (szczególnie na „odcinku wschodnim”) rekompensowano inwigilacją dziennikarzy i polityków oraz prowadzeniem nielegalnej działalności gospodarczej i budowaniem stref wpływów w niemal wszystkich obszarach życia publicznego.  Służbę - w której szczególnie mocno dbano o własną kieszeń i dobre kontakty z Rosją, ignorując działania obcej agentury i poczynania biznesowych grup interesów. W doniesieniach dziennikarskich próżno szukać informacji o tym, jak dbano o najważniejszych polskich polityków wyposażając ich w szyfratory pochodzące z firmy związanej z wywiadem niemieckim, lub o udziale firm rosyjskich, obsługujących łączność w WSI. Próżno szukać informacji – jak WSI „budowały” Narodowy System Krypograficzny,  w oparciu o urządzenia kryptograficzne sprowadzone z zagranicy z udziałem osoby o kryminalnej przeszłości. Dziś do „fachowców” z WSW/WSI, skupionych wokół Krajowego Stowarzyszenia Ochrony Informacji Niejawnych, Kancelaria Premiera śle podziękowania za „uwagi i konsultacje przy tworzeniu ustawy o ochronie informacji niejawnych”. Nikt nie zapyta oficerów tej służby o rozliczne kompromitacje i afery z udziałem WSI – jak choćby:  w sprawie rakiet zawierających rzekomo gaz bojowy, które wywiad wojskowy znalazł w 2004 roku w Iraku, sprawie Inter Arms, sprawie osłony kontrwywiadowczej przetargów na zakup broni, tworzeniu fikcyjnej sieci agenturalnej na misjach wojskowych, o nielegalny handel bronią, kreowanie mafijnych struktur w Wojskowej Akademii Technicznej i wiele innych spraw, w których uczestniczyli „fachowcy” z WSI. Świadomie przemilcza się fakty wskazujące, że zlikwidowano służbę źle działającą, niekompetentną i nieudolną, której szefostwo oszukując przez lata kolejne ekipy rządowe udawało, że ich praca służy Polsce, a oni sami stanowią profesjonalnie działający kontrwywiad. Po 16 latach, tej kompromitującej dla III RP gry znalazł się rozumny i bezkompromisowy polityk, który w prosty i skuteczny sposób rozegnał towarzystwo. Takich rzeczy się nie wybacza. Wszystko zatem -  co od chwili dojścia do władzy Platformy Obywatelskiej robią ludzie ze środowiska WSI, stanowi przejaw wściekłej i  aroganckiej zemsty, jaką dawni „władcy tajemnic" okazują Polakom po utracie dochodów i przywilejów. Jestem przekonany, że gdyby WSI istniały do dziś – tej treści notatki, jak zamieszczona powyżej byłyby masowo produkowane, a cały obieg informacji o tej służbie zostałby poddany ścisłej obserwacji i nadzorowi. Ponieważ od dwóch lat – dzięki decyzjom rządu Donalda Tuska obserwujemy proces reaktywacji wpływów ludzi WSI – można podejrzewać, że w zbliżającej się kampanii prezydenckiej zostaną zastosowane środki właściwe dla arsenału tajnych służb. Na taki zamiar może wskazywać medialna ofensywa kłamstw i pomówień, jaką od wielu dni prowadzą politycy PO, wespół z gen. Markiem Dukaczewskim – oskarżając opozycję o zamiar posługiwania się wiedzą, uzyskaną podczas procesu likwidacji WSI. Jej rozpętanie ma bezpośredni związek z osłoną kandydatury Bronisława Komorowskiego i służy zdyskredytowaniu potencjalnych informacji, które mogłyby zablokować Komorowskiemu dostęp do Pałacu Prezydenckiego. Sądzę, że istnieje realna obawa przeprowadzenia klasycznej prowokacji, dokonanej w ramach „drugiego aktu” afery marszałkowej. Prowokacja może polegać na publikacji treści dokumentu, pochodzącego rzekomo z aneksu, lub znajdującego się w posiadaniu Kancelarii Prezydenta. Jest to wykonalne - z uwagi na zaangażowanie w akcję Służby Kontrwywiadu Wojskowego oraz możliwość posiadania przez ludzi WSW/WSI tzw. "zbiorów prywatnych" - czyli materiałów kompromitujących polityków różnych opcji.  One głównie, decydują dziś o roli, jaką  środowisko WSI pełni w życiu publicznym. Publikacja, przez któreś z dyspozycyjnych mediów tego rodzaju „haków”, zostałaby natychmiast wykorzystana do ataku na prezydenta i opozycję oraz posłużyła do kolejnej kampanii oskarżeń pod adresem likwidatorów WSI i podważania znaczenia likwidacji tej służby.   

To - czego jesteśmy obecnie świadkami, może mieć na celu uwiarygodnienie tego rodzaju prowokacji. Jest także częścią kampanii, dyskredytującej ewentualne zarzuty wobec Komorowskiego i innych polityków Platformy - których związki z ludźmi wojskowych służb sięgają początku lat 90. Ścios

Policja celowo robiła błędy ws. Olewnika? Były komendant główny policji oskarża Remigiusza Mindę, szefa policyjnej grupy, która nieudolnie szukała Krzysztofa Olewnika. Jerzy Stańczyk był szefem polskiej policji w drugiej połowie lat 90. Teraz jest ekspertem sejmowej komisji śledczej, która wyjaśnia, dlaczego policja i prokuratura nie potrafiły zapobiec tragicznej śmierci płockiego biznesmena. Dotarliśmy do ekspertyzy Stańczyka przygotowanej dla komisji. Co odkrył były komendant? Według niego Minda nie wykorzystał ostatniej szansy na uratowanie Krzysztofa. Zdaniem Stańczyka policjant celowo sprawdzał fałszywy trop, zamiast szukać porywaczy. Dokładnie 24 lipca 2003 r. siostra Krzysztofa zrzuciła 300 tys. euro okupu z Trasy AK w Warszawie na ulicę Gwiaździstą, która przebiegała pod nią. Policjanci zabezpieczający całą akcję nie potrafili wyśledzić porywaczy, którzy odbierali okup. Dopiero dwa dni później aspirant Maciej Lubiński, zastępca Mindy, jedzie w to miejsce. I stwierdza, że w tym rejonie nie było kamer miejskiego monitoringu. Dzień później Minda i Lubiński jadą do Berlina. Dlaczego? Cztery miesiące przed przekazaniem okupu, po programie „997” ktoś zadzwonił z informacją, że Krzysztof Olewnik wcale nie został porwany. Tylko mieszka w Berlinie z polską prostytutką Beatą K. i kradnie samochody. Z ekspertyzy Stańczaka wynika, że Minda zdecydował się na wyjazd do Berlina, mimo że jeszcze w kwietniu 2003 r. dostał zwrotną informację od niemieckiej policji, że kobieta już tam nie mieszka. „Minda zanim nadał ekspresowy bieg sprawdzania anonimowej informacji, powinien się zastanowić, czy taki pośpiech jest konieczny” – stwierdził były szef polskiej policji. – Policjant wiedział, że kilka miesięcy wcześniej osoba, z którą rzekomo mieszkał Krzysztof Olewnik, wyprowadziła się z Berlina. Ten wyjazd nie miał żadnego sensu – mówi Marek Biernacki z PO, szef sejmowej komisji śledczej. Dodaje, że dzień przekazania okupu był ostatnią szansą na uratowanie Krzysztofa. Szansą, którą Minda i jego podwładni zaprzepaścili. – Porywacze przetrzymywali go przez prawie dwa lata. Policja doskonale rozumiała, że po tak długim czasie porywacze nie wypuszczą Krzysztofa żywego, bo mógłby ich rozpoznać – tłumaczy poseł. Z ekspertyzy Stańczyka wynika też, że Minda i jego podwładni cały czas lansowali tezę o samouprowadzeniu Olewnika. Mimo że mieli dowody przeciwko prawdziwym porywaczom, którzy zabili Krzysztofa miesiąc pod odebraniu okupu.

Maciej Duda

03 marca 2010 Zaryglować drzwi łapiąc złodzieja.. To, że” słodka „ Doda zaręczyła się z Nergalem. „Królem ciemności” i” gorzkim” Adasiem, to że po czterech miesiącach współpracy z Edytą Górniak, zrezygnował z pracy z nią- Rinke Rooyens; to, że Weronika Marczuk- Pazura zdecydowała się, że zrzeknie się nazwiska po byłym mężu- Cezarym Pazurze, to, że firma Kayax ma problemy finansowe- to wszystko nic.. Natomiast to, że minister  Jacek Vincent  Rostowski ma plan ratowania finansów publicznych – to jest dopiero coś! Na taką rzecz czekaliśmy lata, prawie od dwudziestu lat, a to, że im wszystkim – rządzącym nami od dwudziestu lat- lata nasz los. To chyba już wszystkim wiadomo.. No nareszcie , my i nasze finanse zostaną uratowane.. I będziemy mogli spać spokojnie. Tak jak do tej pory- tym bardziej, że dotarła do nas jeszcze bardziej optymistyczna wiadomość propagandowa, niż wszystkie poprzednie,  bo w ostatnim kwartale, ubiegłego roku  nasze PKB wzrosło o 3,1 %(???). A nie jak poprzednio podawano nam do wierzenia jakieś marne 1,1.. Tylko dlaczego aż do pierwszych dni marca propaganda zwlekała z ujawnieniem tak pozytywnie zakręconej informacji? Dlaczego tak długo trzymano nas w napięciu i niepewności?  Czyżby precyzyjnie ustalano w kuluarach demokracji, za jej przepierzeniem, jakie to PKB ma być, żeby dobrze brzmiało i napawało optymizmem, ale nie za bardzo zakręconym? I żeby wszyscy mogli bez oporów w to uwierzyć, tym bardziej, że bezrobocie  rośnie, i gdyby nie fakt, ze wyjeżdżający z Polski paradoksalnie pomogli  rządzącym Polską socjalistom w poprawie statystyki bezrobocia- mielibyśmy je na poziomie może dwadzieścia pięć, może trzydzieści procent.. A tak mamy coś około trzynastu.. Na razie! Ale propagandę niepokoi fakt,  że wzrasta dług publiczny, czyli dług robiony przez biurokrację na użytek zagranicy, kosztem tubylczej gawiedzi, która na ten dług nie ma najmniejszego wpływu, mimo szalejącej demokracji, praw człowieka i tolerancji. Tak propagandę napawa ten dług smutkiem propagandowym,  że propaganda zapomniała tubylczej gawiedzi powiedzieć ile on wynosi.(???). Zdarza się oczywiście  każdemu niedopatrzenie.. Uzupełniam więc wiadomość, , która tak niepokoi propagandę, ale nie niepokoi tych, którzy ten dług zaciągnęli za nas i w naszym imieniu.. A tylko ostatnie rządy Platformy, że tak powiem Obywatelskiej- to prawie 200 miliardów złotych(!!!) długu państwowego, zwanego publicznym, a tak naprawdę, jest to dług prywatny każdego z nas, na poziomie mniej więcej po 20 000 złotych na każdego z nas. Żeby go spłacić natychmiast, każdy z nas powinien wyjąć z kieszeni te 20 000 złotych i spłacić dług, którego nie zaciągał. Jak to w demokratycznym państwie  prawnym i socjalistycznym realizującym zasady społecznej i dłużnej sprawiedliwości.... Może  10, może 15 %  z nas- ma jakiekolwiek oszczędności… Miliony  z nas już nie mają, bo państwo biurokratyczne rabuje niemiłosiernie, nie bacząc na koszta, na sytuacje polskich rodzin, nie bacząc na nic, pilnując jedynie wskaźnika zadłużania nas i swoich biurokratycznych kieszeni.. Dług dochodzi do 800 miliardów złotych, a same odsetki, kręcą się w okolicach 34 miliardów złotych rocznie(???).. Niezła sumka dla obcych, jak na kraj 38,5 milionów niewolników długu państwowego.. Ale minister Rostowski nas uratuje, bo ma plan, i w tym celu pofatygował się nawet do Pałacu Namiestnikowskiego, żeby o tym powiedzieć panu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, który właśnie zajęty jest przygotowaniem do kampanii prezydenckiej, w wyniku której, ponownie chce zostać prezydentem, bo zrobił dla nas i dla Polski wiele dobrego, i chce  zrobić jeszcze więcej. On też ma plan, ale jeszcze musi  go dopieścić propagandowo, żeby był bardzie strawny,, niż poprzedni, który też miał- jak to w demokracji. Bo w demokracji każdy jak się o coś państwowego ubiega musi mieć na zapleczu  propagandową broń, którą będzie raził demokratycznych wyborców, ale tak, żeby ich jedynie otumanić, ale nie pozabijać, bo prawa człowieka, tolerancja no i sama demokracja musi pozostać uratowana.. Czas przywrócić ostatecznie historyczną nazwę Pałacu , w którym mieszka pan prezydent..- Pałac Namiestnikowski, bo przecież jesteśmy już w Unii Europejskiej i  pan prezydent de facto jest już namiestnikiem  europejskim, nie mylić z „ Europejczykami”, takimi jak :Edyta Górniak,  Cezary Żak czy Ania Przybylska, którzy kilka lat temu poobklejali bilbordami  całą Warszawę, żeby nas o tym fakcie poinformować. No cóż… „ Na skutek żałoby swojej matki, Ania urodziła się pięć lat po  śmierci ojca”.. A jakie to plany ma wobec nas pan minister Jacek Vincent Rostowski, ściągnięty specjalnie  do zajmowania się naszymi finansami z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu, od samego pana miliardera Sorosa, dobroczyńcę ludzkości? Pan Jacek stoi na straży naszych finansów i nawet nie zauważył, że nasze państwo zadłużyło  się  na  200 mld złotych za jego kadencji, a odsetki od zadłużenia nas- także wzrosły.. Będziemy zaciskać pasa, to znaczy my będziemy zaciskać pasa, bo biurokracja nadal będzie trwonić , tak jak trwoniła. Według planów pana ministra, będą musiały wzrosnąć składki rentowe i podniesiony ma zostać wiek emerytalny, żeby ratować zbankrutowany system państwowych ubezpieczeń, no i przy okazji demokrację. Bo jak nie uratowane zostaną państwowe ubezpieczenia, to  przymusowi obywatele przymusowych ubezpieczeń mogą się do niej zrazić i przejść na obrządek monarchiczny, a nie byłoby to w smak rządzącym demokratom, przyzwyczajonym do kłamania i tumanienia.. A przy okazji: czy jakaś firma jest w stanie ubezpieczać „ obywateli” od skutków demokracji? W każdym razie pan minister Rostowski ma w planach także ograniczenie wydatków na armię, widać stąd,  że jest to ważna persona, ten pan minister, że nawet decyduje samodzielnie o finansach  przeznaczonych na armię, bo o marynarce już kilka miesięcy temu wspomniał, zresztą bardzo ciepło, bo mnie przynajmniej- marynarka – kojarzy się ciepło. Jemu chodziło o Marynarkę Wojenną, która jego zdaniem nie jest nam już potrzebna, tak jak armia- bo i po co? Mamy wokół siebie samych przyjaciół , demokratyczne i Niemcy i Rosję- trochę mniej demokratyczną, ale przyjazną, tak jak przyjaźnią się obecnie sama Rosja z Niemcami, co dla nas zawsze było powodem do zmartwień. Obecnie   nie  musimy się martwić, warto się rozweselić. Tym bardziej, że Ania Przybylska będzie występować w nowym serialu pod chwytliwym tytułem” Klub Szalonych Dziewic”, w którym o dziewicach jakoś nie będzie, bo wszystkie będą się puszczać na lewo i prawo, bardziej na lewo, i  stanowić niedościgniony wzór dla młodych kobiet – jeszcze dziewic. To będzie tak po „Europejsku”- tak jak najlepiej pani Ania potrafi. Jest w końcu „ Europejką”, nieprawdaż? „Zdrowotny koszyk świadczeń gwarantowanych” jest już podpisany przez pana prezydenta Kaczyńskiego, bo on z tego koszyka korzystał nie będzie, nie będzie stał w kolejkach , nie będzie upokarzany i poniewierany w systemie komunistycznej tzw. służby zdrowia On będzie poza tym, ale nam piekło podpisał! Minister Rostowski będzie przestrzegał „reguły wydatkowej”, którą potem zamieni na ‘ regułę budżetową”,  zgodnie z „regułą benedyktyńską” zadłużania cierpliwego, ale systematycznego. No i uwolnimy się od  wydatków na armię, bo o wydatkach  ograniczających rozrzutność biurokracji- jak zwykle ani słowa. Biurokracja niech się nadal bawi i weseli! A Nergal niech nadal pali Biblię na koncertach,   Katarzyna( z domu Szczot) Rodijens( Kayah)  nich wraca do swojego byłego męża Rinke Rooyens, który nie mógł wytrzymać jako menadżer  Edyty Górniak, a Weronika Marczuk niech nam powie- jakie perfumy był w kopercie, którą otrzymała jako łapówkę, zamiast pieniędzy? I wtedy wszystko wróci do normy.. Poruszające się drzewa, to znak, że wróg się zbliża.. WJR

I wilki syte i owieczka cała Młyny sprawiedliwości, jak wiadomo, mielą powoli, ale jak już zmielą, to wychodzi marymoncka mąka. Zwłaszcza u nas, gdzie niezawisłe sądy i trybunały muszą lawirować między sprzecznymi niekiedy rozkazami, jakie otrzymują od starszych i mądrzejszych. Niekiedy trudno znaleźć wyjście, by nie dostać się między ostrza potężnych szermierzy, ale w takich sytuacjach zawsze pomocny bywa powrót do źródeł. Taka właśnie przygoda spotkała Trybunał Konstytucyjny, któremu Sojusz Lewicy Demokratycznej w małpiej złośliwości podrzucił kukułcze jajo w postaci skargi na tzw. ustawę deubekizacyjną. Jak pamiętamy, Trybunał Konstytucyjny popadł w taki dysonans poznawczy, że w zupełnie odjęło mu myślenie i nie wiedział, czy ustawa jest zgodna, czy też przeciwnie – niezgodna z konstytucją. No bo jakże tu z jednej strony kąsać rękę, z której latami się jadało a nawet – bywało – udzielało dyskretnej pomocy, ale z drugiej strony, jakże podważać rozstrzygnięcie, za którym opowiedział się nawet poseł Sebastian Karpiniuk z Platformy Obywatelskiej, uznanej przecież przez Salon za Wielką Nadzieję Białych, to znaczy – pardon – oczywiście Czerwonych? Te rozterki sprawiły, że Trybunał zacukał się na oczach całej Polski i żadnego orzeczenia nie był w stanie z siebie wydukać. Kiedy jednak dał sobie niezbędny tempus deliberandi i nieco ochłonął, jurysprudensi przypomnieli sobie, skąd właściwie wyrastają im nogi i stanęli na nieubłaganym gruncie kompromisu historycznego. Musieli przypomnieć sobie, że w połowie lat 80-tych, kiedy Gorbaczow przedstawił Reaganowi propozycję traktatu rozbrojeniowego, co Amerykanie trafnie rozpoznali jako wywieszenie przez Sowieciarzy białej flagi, te globalne podchody natychmiast przełożyły się na podchody lokalne. Zgodnie z zasadą wyrażoną przez Klucznika Gerwazego („gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych; każdy swego”) razwiedka wojskowa przystąpiła do rozprawy z cywilną ubecją. Umownym początkiem tej wojny było zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki, a zakończeniem – zdymisjonowanie generała Mirosława Milewskiego, który w UB był chyba od urodzenia. Przyczyną tego konfliktu była okoliczność, że razwiedka wojskowa wcale nie życzyła sobie żadnych konkurentów w momencie, kiedy w ramach przygotowań do ewakuacji imperium sowieckiego trzeba będzie w Polsce pomyślnie przeprowadzić udaną transformację ustrojową, to znaczy – tak i tyle zmienić, żeby wszystko pozostało po staremu. W tym konflikcie zwyciężyła razwiedka wojskowa, co wyraziło się nie tylko w zdymisjonowaniu generała Mirosława Milewskiego, nawiasem mówiąc – postaci wyjątkowo szubrawej, dla której można zrobić wyjątek od zasady de mortuis nihil nisi bene, ale przede wszystkim w tym, że w początkach transformacji ustrojowej tak zwanej „weryfikacji” zostali poddani tylko bezpieczniacy cywilni, natomiast razwiedka wojskowa, przekształcona w WSI, nie tylko przeszła transformacje w szyku zwartym, ale ją przeprowadzała, umiejętnie dyrygując uczestniczącymi w niej tzw. pożytecznymi idiotami. Nawiasem mówiąc weryfikacja cywilnych bezpieczniaków była posunięciem ze wszech miar słusznym, bo znaczna część spośród nich naprawdę wierzyła w komunizm, co widać nawet i dzisiaj nawet w postaci nostalgii do – niewiarygodne, ale to prawda - „smakołyków z kryla” z rodzaju „węgorza z drobiu w opakowaniu zastępczym”, z jakich słynęła epoka Gierka. Jak pamiętamy, ci ubecy zawiązali później zbrojne gangi, pruszkowskie i inne. Najpierw nowe elity, siłą inercji podtrzymywały z nimi nawet stosunki towarzyskie, ale później, w obawie przed kompromitacją, a także dążąc do zatarcia śladów zgrzebnych początków, zaczęły ich skrytobójczo mordować. To wszystko musiał sobie prześwietny Trybunał rozebrać z uwagą i wyciągnąć wnioski, a właściwie jeden, ale za to jedynie słuszny wniosek – że o ile można sobie chyba pozwolić na obcięcie emerytur ubekom cywilnym, to pod żadnym pozorem nie można deubekizować wojskowych. I chociaż Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego została postawiona w stan oskarżenia, jako „związek przestępczy o charakterze zbrojnym”, to przecież Trybunał nie ośmielił się uznać za zgodne z konstytucją przepisów obcinających emeryturę generałowi Jaruzelskiemu i jego kolegom z WRON. I słusznie się boi – bo skoro za film „Towarzysz generał” jego autor pan Braun trafił pod sąd pod zarzutem niebezpiecznego pobicia aż pięciu policjantów na raz, a pani Anita Gargas musiała pożegnać się ze stanowiskiem w TVP chociaż nigdy nie zrobiła niczego wbrew prezesowi Kaczyńskiemu, to i Trybunał nie mógł mieć wątpliwości, z jakiego klucza wypada mu śpiewać. Jak wyraził tę myśl Towarzysz Szmaciak? „Czas zmienić politykę rolną, lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!” Ale skoro w miarę postępów socjalizmu walka klasowa, zgodnie z przewidywaniami Ojca Narodów się zaostrza, „a słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak”, to z drugiej strony – straty muszą być. Skoro nawet my, biedni felietoniści wiemy, że ustawa deubekizacyjna była tylko programem pilotażowym, przy pomocy którego rządząca Polską wojskowa razwiedka postanowiła przetrzeć ścieżkę, po której w tak zwanym majestacie prawa wycofa państwo ze zobowiązań zaciągniętych wobec swoich niewolników, to tym bardziej musi z takich rzeczy zdawać sobie sprawę Trybunał Konstytucyjny, którego członkowie z niejednego komina przecież już wygartywali. Dlatego Trybunał w pozostałej części uznał ustawę deubekizacyjną za zgodną z konstytucją, wychodząc w ten sposób naprzeciw oczekiwaniom nie tylko prezesa Jarosława Kaczyńskiego, nie tylko posła Sebastiana Karpiniuka, nie tylko premiera Tuska, ale przede wszystkim – patronującej nam z dala Naszej Złotej pani Anieli, która też przecież groszem nie śmierdzi, a nawet gdyby śmierdziała, to czyż nie mogłaby wydać go na coś lepszego, niż emerytury polskich tubylców? SM

Wszystkiemu winien Drzewiecki Co z aferą hazardową? Była, czy jej nie było? Wprawdzie poseł Chlebowski pod przysięgą zeznał przed sejmową komisją śledczą, że nie było, ale z kolei premier Tusk mówił, że była. Wygląda na to, że komisja będzie musiała skonfrontować „Zbycha” z premierem, gwoli ustalenia, z jakiego klucza ma być wesoły oberek, którym wszystko ma się zakończyć. Bo wygląda jednak na to, że oberek, choć wesoły, będzie miał też momenty melancholijne. Chodzi mi konkretnie o posła Drzewieckiego, który - jak wszystko na to wskazuje – został wytypowany na winowajcę, chociaż nie z powodu afery hazardowej – bo tej przecież „nie było”, tylko z powodu niewyparzonego języka. Miał bowiem powiedzieć, że Polska to „dziki kraj”, a na takie dictum obrazili się już nie tylko wszyscy obywatele, ale nawet partyjni koledzy posła Drzewieckiego, jak np. poseł Palikot. Ciekawe, że nie kwestionują diagnozy, a tylko krytykują posła Drzewieckiego, że takie rzeczy mówi głośno. Tymczasem takich rzeczy nie wolno głośno mówić, bo elektorat może jeszcze pomyśleć sobie, że to prawda, i wtedy nad naszą młodą demokracją może zawisnąć śmiertelne niebezpieczeństwo, w postaci odmowy statystowania w demokratycznych widowiskach, jak np wybory tubylczego prezydenta, czy fajdanisów – jak marszałek Piłsudski nazywał posłów. Nawiasem mówiąc, marszałek Piłsudski powiedział, że Polacy to „naród idiotów”, a mimo to jest bohaterem narodowym. Dlaczego zatem poseł Drzewiecki za znacznie łagodniejszą diagnozę musi pożegnać się z polityką? Czyżby został wytypowany na winowajcę, że obiecywał, a nie załatwiał? To rzeczywiście poważny zarzut. SM

Prorok jaki, czy co…? Dziś prorokować jest bardzo łatwo. Wystarczy pamiętać o zasadzie: „Jak nie wiadomo, o co chodzi – to znaczy, że chodzi o pieniądze”. Jak o tym się wie, to jasne, że te bzdury o „globalnym ociepleniu” ludzie wygadują dla paruset miliardów dolarów; i każdy to rozumie: za takie pieniądze, to i święty by poświadczył, że widział na Manhattanie żywego dinozaura… 11 stycznia, przed wyborami na Ukrainie pisałem – jak Państwo pamiętacie – tak: „Na Ukrainie wielkie partie polityczne są w mniejszym stopniu zależne od bezpieki, a w znacznie większym od mafii. Mafii jest tam sporo – a każda co większa chce mieć własną partię polityczną. Jeśli nie potraficie Państwo zrozumieć, o co tak naprawdę kłócą się pp. Wiktorowie z Piękną Julią, to musicie wiedzieć: chodzi o to, która partia będzie przydzielać odpowiednie sektory której mafii. I obecne wybory są wyjątkowo zajadłe – właśnie z powodu tego wielkiego, majaczącego na horyzoncie, tortu p/n Euro 2012”. Oczywiście: nie jest to jedyny tort: zamówienia wojskowe, ropa naftowa itp. – to są pieniądze znacznie większe. Ale tam kraść może tylko sektor specjalny – „wory w zakonie”, że tak powiem, Natomiast budowy dróg, stadionów itp. związane z Euro 2012 są dostępne dla praktycznie każdego przedsiębiorcy… a mafie, biorące haracz od „swoich” przedsiębiorców, walczą jak lwy, by to „ich” przedsiębiorcy otrzymali te zamówienia. Ciekawe przy tym, że zajadłość ta dotyczy polityków – natomiast wyborcy jak gdyby zobojętnieli nieco i mają to raczej w nosie. Oni też nic nie rozumieją – a prasa, będąca w łapskach poszczególnych mafii, im tego tak jasno, jak ja Państwu, nie wyjaśni. Jedno jest pewne: jeśli nastąpi zmiana polityków, to zaczną być zrywane kontrakty i zawierane nowe. Wybory się odbyły, wygrał kto inny – i już 22 lutego czytamy: „Budowa stadionu piłkarskiego na Euro–2012 we Lwowie została całkowicie wstrzymana – oświadczył we wtorek zastępca dyrektora generalnego firmy Azovintex, prowadzącej tę budowę, Wasyl Ogorodnik. – Szanowni członkowie rady, musieliśmy całkowicie wstrzymać budowę z powodu braku uzgodnionego projektu – powiedział Ogorodnik podczas sesji lwowskiej rady obwodowej.” Jak wyjaśnił, wystąpiły problemy z projektem, który opracowała firma Alpine Bau. „Jeden z etapów projektu był zrealizowany nieprawidłowo i teraz trzeba będzie go przerobić” – powiedział Ogorodnik. Dodał jednak, że firma nie ma żadnych roszczeń finansowych wobec miasta i że gdy wszystkie polityczne przeszkody zostaną usunięte, wykonawca jest gotów wznowić prace nawet od jutra i w odpowiednim czasie skończyć budowę obiektu. Innymi słowy p. Bazyli Ohorodnik gotów jest dać łapówkę nowym Władcom Ukrainy. Ale jeśli Państwo myślicie, że na Zachodzie Europy jest lepiej, to się chyba mylicie. O – to pisałem wczoraj, a dziś już TVN pokazuje we Włoszech aferę za 2 mld euro – zaznaczając, że to tylko wierzchołek góry lodowej, bo tak naprawdę przekręca się we Włoszech jakieś 140 mld euro – czyli trzy budżety III Rzeczypospolitej. I bardzo dobrze, że się przekręca! Przy potwornej euro–kracji, z milionami przepisów, z  potwornymi podatkami – a jeszcze wzmocnionymi słynnym włoskim bałaganem – gdyby Włosi nie okradali rocznie Skarbu Republiczki Włoskiej na te 140 mld euro – to nastąpiłaby katastrofa. Ponieważ zgodnie z prawem Savasa, pieniądz w łapskach reżymu jest o 40% mniej wydajny, niż w rękach prywatnych. Gdyby więc Włosi nie robili tych przekrętów, to per saldo Włochy byłyby biedniejsze o 56 miliardów euro. Na czym stracilibyśmy i my – bo jako biedniejsi mniej kupiliby i od nas… Żyjemy w okropnych czasach, gdy okradanie państwa stało się cnotą. Już za Hitlera i Stalina powszechnie uważano, że ten, kto okrada okupacyjny reżym, jest dobrym patriotą. Jednak podatki nakładane na Włochów przez Mussoliniego były trzy razy mniejsze, niż nakładane przez p. Sylwiusza Berlusconiego (bądźmy sprawiedliwi: pod naciskiem nie tylko własnej biurokracji, ale i federastów!) – więc trudno się dziwić, że okradanie dzisiejszego państwa jest czynem trzy razy bardziej patriotycznym. A na pewno trzy razy bardziej zyskownym. JKM

Przeciwnik dezubekizacji wiceprezesem Nowy wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego w 1992 roku jako poseł porównał omawianą wówczas przez parlament ustawę lustracyjną do nazistowskich ustaw norymberskich. Marek Mazurkiewicz przez najbliższe pół roku będzie wiceprezesem Trybunału Konstytucyjnego. Sędzia, który trafił do Trybunału z rekomendacji SLD, w swoich stanowiskach opowiadał się za niekonstytucyjnością zapisów ustawy dezubekizacyjnej i lustracyjnej. Z kolei PO ma problem z kandydatem na nowego sędziego TK, który - po tym, jak wykazano mu nieprecyzyjne informacje w życiorysie - wycofał się z ubiegania się o to stanowisko. Nowy wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego zastąpi Janusza Niemcewicza, któremu właśnie skończyła się kadencja. Nominację odebrał wczoraj z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Prezydent miał do wyboru albo Mazurkiewicza, albo - również z rekomendacji SLD - sędziego Adama Jamroza, których przedstawiło mu Zgromadzenie Ogólne Trybunału pod koniec listopada. Mazurkiewicz jest doktorem habilitowanym prawa. Tytuł ten uzyskał na Uniwersytecie Wrocławskim. Był członkiem PZPR, potem SdRP i SLD, z ramienia których w latach 1991-2001 zasiadał w Sejmie. W 2001 r. z rekomendacji SLD został wybrany na sędziego Trybunału Konstytucyjnego. W 2006 r. był - obok Jerzego Stępnia - jednym z kandydatów na stanowisko prezesa TK. Jako sędzia Trybunału opowiadał się za niekonstytucyjnością m.in. niedawnej ustawy dezubekizacyjnej, a wcześniej lustracyjnej. Gdy Trybunał zajmował się tą drugą ustawą, poseł Arkadiusz Mularczyk (PiS) chciał wyłączenia Mazurkiewicza ze składu sędziowskiego z uwagi na to, że w 1992 r. jako poseł przyrównał omawianą wówczas przez parlament ustawę lustracyjną do nazistowskich ustaw norymberskich. Ponadto w katalogach Instytutu Pamięci Narodowej znajdują się zapisy dotyczące Mazurkiewicza, z których wynika, że w 1984 r. zgłosił kontrwywiadowi SB we Wrocławiu, iż otrzymał z Niemiec broszurę Stowarzyszenia Rozwoju Kontaktów Międzynarodowych. "Obywatel Mazurkiewicz z naszej inspiracji nawiąże kontakt korespondencyjny z tym Stowarzyszeniem, a podczas prywatnego wyjazdu w br. do RFN nawiąże kontakt bezpośredni" - stwierdzono w meldunku operacyjnym SB z 5 marca 1984 roku. Rok temu prokurator pionu lustracyjnego IPN postanowił o pozostawieniu sprawy sędziego "bez dalszego biegu wobec niestwierdzenia wątpliwości co do zgodności oświadczenia lustracyjnego z prawdą". Również w przypadku kontrkandydata Mazurkiewicza, Jamróza, w katalogach IPN figurują pewne zapisy, z których wynika, że Jamróz został zarejestrowany w październiku 1977 r. przez wywiad cywilny z Katowic jako kontakt operacyjny "Lardo". Sędzia informował, że odmówił wówczas współpracy. Sejm ma wybrać jutro nowego czło nka TK. Jednak najpewniej skład Trybunału nie zostanie uzupełniony, wycofał się bowiem kanddat PO mecenas Kazimierz Barczyk, a partia ta nie zamierza poprzeć kandydatki PiS prof. Krystyny Pawłowicz. Barczyk złożył rezygnację po tym, jak organizacje pozarządowe ujawniły błędne informacje w jego życiorysie, w którym stwierdzał, że miał być sędzią przez 8 lat, a faktycznie był nim przez 2 lata. Przez pozostały okres był asesorem, który jedynie pełnił niektóre obowiązki sędziego. Sprawę opisała "Gazeta Wyborcza", dodając, że Barczykowi jako asesorowi odmówiono w 1977 r. nominacji na sędziego. Mecenas był także w latach 1979-1982 członkiem PZPR, o czym także wcześniej nie informował. - Zrezygnowałem po atakach "Gazety Wyborczej". Decydująca w tej sprawie była seria bezprzykładnych, zmanipulowanych tekstów w "Gazecie Wyborczej" redaktor Siedleckiej - wyjaśniał motywy swojej decyzji Barczyk. Jaki jest jego stosunek do dezubekizacji? - Przed laty publicznie wypowiadałem się w mediach, proponując, aby środki z uprzywilejowanych emerytur SB przekazać dla żyjących w biedzie tysięcy ludzi "Solidarności", którzy walczyli o wolną Polskę - oświadczył były kandydat PO. - Poglądy te podtrzymuję - dodał mecenas, podkreślając, że nie dziwią go ataki wrogów ustawy likwidującej przywileje byłych esbeków. Wiceprzewodniczący klubu PO Grzegorz Dolniak przyznaje, że ta kandydatura okazała się nietrafiona. Dodaje, iż w tej chwili klub nie ma nowego kandydata. Deklaruje, że pojawi się on po przeprowadzeniu obecnej ścieżki formalnej i przegłosowaniu kandydatury zgłoszonej przez PiS. - Jeżeli ona nie uzyska większości, to ponownie zgłosimy swojego kandydata - mówi Dolniak. Poseł Wojciech Szarama (PiS) ocenia, że PO nie zgłaszając do TK jakiegoś profesora prawa, autorytetu prawniczego, chciała wprowadzić tam osobę, która jest zależna od partii, ale ta operacja jej nie wyszła. Zenon Baranowski

Złoty pomoże nam wyjść z kryzysu Z prof. Andrzejem Kaźmierczakiem, nowym członkiem Rady Polityki Pieniężnej Narodowego Banku Polskiego, ekonomistą z Katedry Bankowości Szkoły Głównej Handlowej, członkiem Komitetu Nauk o Finansach PAN, rozmawia Mariusz Bober Jak czuje się Pan Profesor w nowej roli strażnika polityki pieniężnej Polski? - Bardzo dobrze. Moja wiedza i wieloletnie studia pozwalają mi na rzetelną ocenę sytuacji oraz podejmowanie trafnych decyzji. Problematyką polityki pieniężnej zajmuję się od lat 80. ubiegłego wieku. Właśnie w tej dziedzinie wydałem najwięcej publikacji, które są jakąś miarą opanowanej przeze mnie wiedzy. Mam też doświadczenie zdobyte podczas pracy w polskich bankach oraz firmach. Niewątpliwie przydadzą się one, bo nowa RPP, w której Pan zasiada, rozpoczyna 6-letnią kadencję w trudnym czasie światowego kryzysu gospodarczego i gigantycznego deficytu finansów publicznych naszego kraju. Jak Rada zamierza przeprowadzić Polskę przez ten finansowy sztorm?- Rzeczywiście mamy utrudnioną sytuację, nie wyszliśmy bowiem jeszcze na dobre z kryzysu. Dla porównania, w 2007 r. mieliśmy 7-procentowy wzrost gospodarczy, a w ostatnim kwartale ubiegłego roku wyniósł on zaledwie 1,7 procent! Dochodzi do tego ponad 2-krotny wzrost deficytu sektora finansów publicznych i zadłużenia państwa. Poziom tego zadłużenia zbliża się już do granicy 55 proc. PKB! Natomiast deficyt sektora publicznego, liczony według metodologii Unii Europejskiej, zbliża się do 9 proc. PKB! Działania na rzecz zmniejszenia deficytu będą tak naprawdę oznaczały politykę deflacyjną, co może również osłabić tempo wzrostu gospodarczego i dalszy wzrost bezrobocia. Ubocznym efektem tej polityki będzie natomiast korzystny wpływ na obniżenie inflacji. Dlatego nowa RPP stoi przed dylematem, jak pogodzić dwa sprzeczne cele - utrzymać stabilność pieniądza i niską inflację, najlepiej w granicach 2,5 proc., a z drugiej - podtrzymać wzrost gospodarczy i zmniejszyć bezrobocie. Naszym zadaniem jest próba pogodzenia tych konkurencyjnych celów.
Jak to zrobić?- Jest to trudne, z tym dylematem borykają się wszystkie kraje. Musimy jednak spróbować.
Rząd ma podobno pomysł na obniżenie deficytu. Liczy na wpłatę kilku miliardów złotych z ubiegłorocznego zysku NBP...- To bardzo daleko idący pomysł. Myślę, że sprawa jest na etapie dyskusji. Z całą pewnością deficyt budżetowy nie może być sfinansowany w drodze zakupu przez NBP obligacji skarbowych. To byłaby emisja pustego pieniądza stymulująca inflację. Jako członek RPP na pewno nie zgodzę się na takie rozwiązanie. Zresztą w polskiej Konstytucji jest jasny zapis, że NBP nie może finansować deficytu budżetowego. Dlatego - według mnie - nie należy oczekiwać takiego rozwiązania. Ministerstwo Finansów powinno redukować deficyt poprzez racjonalizację wydatków budżetowych i - w razie konieczności - podniesienie przychodów z podatków. To jest nieinflacyjny sposób równoważenia budżetu zalecany przez Komisję Europejską. A przecież ona będzie się przyglądać polskiej polityce fiskalnej i stosowanym przez rząd sposobom redukcji deficytu.
To będą największe wyzwania stojące przed RPP, czy widzi Pan jeszcze jakieś inne cele?- Obecnie naszym głównym zadaniem jest niedopuszczenie do przekroczenia celu inflacyjnego, co zdarzyło się w styczniu bieżącego roku, kiedy inflacja osiągnęła 3,6 procent. Zgodnie z założeniami Rady Polityki Pieniężnej, inflacja nie powinna przekraczać poziomu 3,5 procent. Zatem w styczniu przekroczono cel inflacyjny o 0,1 procent. Jednak może to być tylko efekt "wypadku przy pracy", a nie przykład trwałej tendencji. Prognozy inflacji na ten rok przewidują jej osłabienie w nadchodzących miesiącach. Dlatego nie widać pod tym względem powodu do niepokoju.
Rodzą się natomiast pytania o sposoby zwiększenia tempa wzrostu polskiego PKB, który wciąż jest niski...- Rzeczywiście Rada Polityki Pieniężnej musi rozważyć, co bank centralny może uczynić, aby zachęcić banki komercyjne do zwiększenia akcji kredytowej. Bowiem na rynku kredytowym utrzymuje się wciąż awersja do ryzyka. Chodzi przede wszystkim o niechęć banków do udzielania kredytów przedsiębiorcom. W ubiegłym roku wartość kredytów udzielanych firmom spadła w liczbach bezwzględnych, po raz pierwszy od wielu lat. To jest niepokojące zjawisko, zwłaszcza że dotyczy kredytów inwestycyjnych i obrotowych. Sytuacja przedsiębiorstw ma decydujące znaczenie dla kształtowania dynamiki gospodarki i wzrostu PKB. Zadaniem RPP jest podjęcie próby odpowiedzi na pytanie: w jaki sposób NBP mógłby skłonić banki komercyjne do przełamania impasu w dziedzinie udzielania kredytów tak, by zaczęły ich chętniej udzielać przedsiębiorcom. Jest to trudne, bo w gospodarce rynkowej NBP nie ma w tej dziedzinie instrumentów prawnych. Może stosować tylko instrumenty rynkowe, które pośrednio wpływają na decyzje banków komercyjnych, np. poprzez kształtowanie stopy procentowej.

Z tego powodu RPP zdecydowała niedawno o utrzymaniu dotychczasowego poziomu stóp procentowych? Ale czy to rzeczywiście zachęci banki do większego kredytowania działalności gospodarczej?- To prawda, że tzw. kanał stopy procentowej ma ograniczoną siłę oddziaływania. Obniżenie podstawowych stóp procentowych banku centralnego powinno podręcznikowo skłonić banki komercyjne również do obniżenia oprocentowania kredytów. A to z kolei powinno zwiększyć popyt przedsiębiorstw na kredyty i w rezultacie zwiększyć wartość udzielanych kredytów. Jednak banki są obecnie niechętne do podjęcia takich kroków ze względu na obawy przed ryzykiem i duży udział złych kredytów w całości zadłużenia firm. Ich udział w globalnej masie kredytów udzielonych przedsiębiorstwom zwiększył się już do 11 proc., czyli bardzo poważnie. Jest to niepokojący sygnał, oznaczający, że firmy mają problemy ze spłatą zobowiązań, a więc że mają trudności finansowe. Ponadto klimat swoistego wyczekiwania na zmiany w gospodarce sprawia, że wśród przedsiębiorstw spadł również popyt na kredyty. Tymczasem bez zwiększenia akcji kredytowej wśród firm nie uda się rozruszać koniunktury gospodarczej. Chodzi zwłaszcza o małe i średnie przedsiębiorstwa wytwarzające aż 70 proc. polskiego PKB. Te firmy nie dysponują większymi zapasami kapitału, więc uzależnione są od kredytu w finansowaniu inwestycji. Znacznie mniejszy udział złych kredytów jest natomiast wśród klientów indywidualnych.
Nowe zalecenia Komisji Nadzoru Finansowego zaostrzające warunki udzielania kredytów zapewne jeszcze pogorszą do nich dostępność...- Rzeczywiście, chodzi o tzw. rekomendację T, która zaostrza warunki udzielania kredytów. Spłata rat kapitałowych i odsetek nie będzie mogła przekraczać równowartości 50 proc. miesięcznego dochodu. Takie rozwiązanie niewątpliwie ograniczy liczbę osób zdolnych spełnić ten rygorystyczny warunek uzyskania kredytu.
Minister Jan-Vincent Rostowski postawił jeszcze jeden ważny cel przed nową RPP, ogłaszając, że będzie ona Radą przełomu, bo wprowadzi Polskę do eurolandu. Co Pan na to?- To są opinie pana Rostowskiego. W tej dziedzinie należy wykazać realizm, tymczasem minister finansów wykazuje duży optymizm. Ja chciałbym być wyrazicielem realizmu w tej sprawie. Przecież obecnie Polska nie spełnia dwóch ważnych kryteriów udziału w strefie euro zapisanych w traktacie z Maastricht. Po pierwsze, mamy zbyt duży deficyt sektora finansów publicznych przekraczający blisko 3-krotnie zapisany we wspomnianym traktacie 3-procentowy próg. Po drugie, nie spełniamy kryterium inflacyjnego, ponieważ różnica między wysokością inflacji w Polsce a przeciętnym jej poziomem w strefie euro jest wyższa niż 1,5 procent.
Ale obecny rząd zapowiada twardą walkę zarówno z deficytem, jak i z inflacją...- Plany Ministerstwa Finansów pokazują, że ani w tym, ani w przyszłym roku niewiele zostanie zrobione, by znacząco ograniczyć deficyt. W przesłanym do Komisji Europejskiej planie konwergencji przedstawiciele rządu napisali, że deficyt zmniejszy się z 7,2 proc. (rząd upiera się tylko przy takiej wysokości deficytu, choć także KE uważa, że jest on wyższy) do 6,9 proc. w bieżącym roku, a do 5,9 proc. w 2011 roku. Cały ciężar dochodzenia do wymaganego kryterium 3-procentowego deficytu ma być przeniesione na 2012 rok! Warto więc zadać pytanie, czy można tak zaostrzyć politykę fiskalną, by w ciągu roku zredukować deficyt aż o 2,9 procent? Jest w tym oczywiście pewna logika, bo rząd nie chce znacząco zmniejszać deficytu w tym i przyszłym roku, aby nie straszyć elektoratu przed wyborami samorządowymi, prezydenckimi i przyszłorocznymi - parlamentarnymi. Dopiero w 2012 r. "podziękuje wyborcom", fundując...
...terapię szokową?- I właśnie po to, by wejść do strefy euro. Ale jest mało prawdopodobne, by w ciągu jednego roku po wyborach parlamentarnych udało się spełnić kryterium budżetowe poprzez drakońskie cięcia. W każdym razie rząd nie przedstawił konkretnych rozwiązań osiągnięcia tego celu. Dlatego mało prawdopodobne jest też usztywnienie w tym czasie kursu złotego do euro i 2-letnia "kwarantanna" złotego w tzw. systemie ERM2 [europejski Mechanizm Kursów Walutowych, 2-letnie uczestnictwo w nim jest warunkiem przyjęcia euro - przyp. red.]. Więc nie sądzę, by przyjęcie wspólnej waluty UE przez Polskę nastąpiło tak szybko, jak spodziewa się minister Rostowski.
Niektórzy eksperci uważają, że przyjęcie wspólnej waluty utrudniłoby walkę z obecnym kryzysem, a także deficytem budżetowym. Wskazują na przykład zagrożonej bankructwem Grecji. Ich zdaniem, sztywne mechanizmy eurolandu krępują ten kraj w korzystaniu np. z mechanizmów kursowych, pomocnych w napędzaniu wzrostu gospodarczego. Podziela Pan tę opinię?- Niewątpliwie wysoki deficyt budżetowy oraz rozrzutna polityka Grecji doprowadziły do osłabienia wzrostu gospodarczego w tym kraju. Im wyższy wzrost PKB, tym wyższe są dochody podatkowe państwa i mniejszy deficyt budżetowy. Im mniejszy wzrost gospodarczy, tym mniejsze wpływy budżetowe i większy deficyt. To właśnie przydarzyło się Grecji. Kraje, które nie są członkami eurolandu, w takiej sytuacji mogą skorzystać z deprecjacji waluty, co jest ważne zwłaszcza w sytuacji kryzysu. Ale przyjmując euro, Grecja pozbawiła się tego instrumentu polityki pieniężnej. Dlatego zbyt wczesne pozbywanie się go poprzez przyjmowanie euro jest niewątpliwie szkodliwe dla gospodarki. W tej sytuacji próby zmniejszenia deficytu prowadzą do pogłębienia zapaści gospodarczej, bowiem muszą sprowadzać się niemal wyłącznie do ograniczania wydatków i zwiększania podatków.
Na ile w Polsce korzystamy z tego instrumentu płynnego kursu walutowego do zmagania z obecnym kryzysem?- Dotychczasowe doświadczenia wskazują, że właśnie zmiana kursu złotego pomogła Polsce w utrzymaniu wzrostu gospodarczego. Właśnie w pierwszej połowie ubiegłego roku zauważalna była deprecjacja kursu złotego, co podtrzymało nasz eksport, poprawiając jego cenową konkurencyjność. Dzięki temu jego spadek, nieunikniony w sytuacji recesji, był znacznie mniejszy niż obniżenie importu. To właśnie dodatnie saldo eksportu netto przyczyniło się w największym stopniu do wzrostu PKB w naszym kraju w 2009 roku.
Można liczyć na to, że w najbliższych miesiącach i latach niższy kurs złotego utrzyma ten stosunkowo wysoki poziom eksportu i zarazem wzrostu gospodarczego?- Niestety, nie. Należy oczekiwać, że ten czynnik osłabnie. Nadal obserwujemy zastój gospodarczy w strefie euro, która jest największym odbiorcą naszego eksportu. Chodzi tu zwłaszcza o Niemcy, gdzie sprzedaż detaliczna i popyt nadal stoją w miejscu. Ponadto ze względu na zbyt wysoki poziom deficytów krajów euro będą one zobowiązane do cięć budżetowych, co także odbije się na polskim eksporcie. Nasz kraj będzie musiał również ograniczyć deficyt, co będzie hamowało popyt wewnętrzny. Już zapowiadane jest zamrożenie wydatków w sektorze publicznym. Dlatego nie widać perspektyw na ożywienie gospodarcze.
Nie widać światełek w tunelu kryzysu gospodarczego?- Pewne szanse stwarza przede wszystkim zwiększenie koniunktury wewnętrznej. Szansę na to daje m.in. wyhamowanie zwolnień pracowników w przedsiębiorstwach prywatnych, mimo tego, że bezrobocie w Polsce wciąż rośnie. Widać też, że stabilizuje się sytuacja finansowa przedsiębiorstw, a w każdym razie nie pogarsza się ich płynność finansowa. Ponadto już w styczniu widoczny był pewien wzrost inwestycji, zwłaszcza w przemyśle, po raz pierwszy od wielu miesięcy. W styczniu nastąpił też wzrost produkcji przemysłowej o 8,5 procent. To kolejne zielone światełko w tunelu dające nadzieję na dalszy wzrost PKB i zwiększenie sprzedaży detalicznej. Sytuację polskich firm poprawia też zmniejszenie jednostkowych kosztów pracy, podnosząc konkurencyjność naszej gospodarki. Dziękuję za rozmowę.

Zdechła ośmiornica To były głośne skandale, jak to się mówi, z pierwszych stron gazet. Tytuły krzyczały: ośmiornica, mafia, korupcja! Co dzisiaj zostało z tych afer? Luty 2010 r. – sąd prawomocnym wyrokiem uniewinnił doc. Tomasza Hirnlego, ordynatora oddziału kardiochirurgicznego Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. Wcześniej uniewinniono Grażynę Z., sędzię Sądu Okręgowego w Suwałkach. Sędziów z Sądu Okręgowego w Ostrołęce Barbarę S. i Ryszarda W. z zarzutów oczyścił sędziowski Sąd Dyscyplinarny. Docent miał brać od pacjentów łapówki, a cała trójka przedstawicieli Temidy ferować wyroki za pieniądze. Afery, kiedy je ujawniono, błyszczały jak złoto. Wstrzeliły się w dobry czas – rządzący PiS łaknął sukcesów w walce ze skorumpowanym układem. Atak przypuszczono na dwa środowiska: mafię w togach i mafię w kitlach. Obie przenikały się wzajemnie, w gruncie rzeczy tworząc spójny obraz degrengolady moralnej III RP.

Suwalski ślad Piekło sędzi Grażyny Z. z Suwałk trwało od 23 lutego 2006 r. aż do kwietnia 2009 r. Pierwsza data dotyczy sceny jak z filmu. Sąd Najwyższy, ogłoszenie decyzji o pozbawieniu sędzi immunitetu. Grażyna Z. wychodzi z sali, a na korytarzu już czekają policjanci. Zostaje zatrzymana, przewieziona do białostockiej prokuratury, tam słyszy zarzuty i trafia na kilka miesięcy do aresztu. Na żądanie prokuratora przenoszą ją do innej celi, tam siedzi z zabójczyniami i kobietami z gangsterskich grup zorganizowanych. Chyba właśnie wtedy pojęła, na czym polega prokuratorska taktyka zmiękczania podejrzanych. Kiedy Grażyna Z. była zmiękczana w celi, gazety donosiły o „suwalskiej ośmiornicy”. Dziennikarze pisali pod dyktando prokuratury: „Towarzyski układ sędziów, adwokatów i przemytników”, „największa afera sądowa w RP”. A minister Zbigniew Ziobro oznajmiał, że to może być największy sędziowski skandal i kompromitacja wymiaru sprawiedliwości. Zarzuty postawiono nie tylko Grażynie Z., ale także jej koleżance, sędzi Lucynie Ł. oraz kilku adwokatom i lekarzom. Układ miał polegać na tym, że sędziowie byli przekupywani przez świat przestępczy w zamian za korzystne orzeczenia, a lekarze za pieniądze wystawiali zaświadczenia o chorobach potrzebne do niższych wyroków. Proces sądowy odbył się w Łomży. W niepełnym składzie, bo oskarżona sędzia Lucyna Ł. nie stawiła się. Znaleziono ją martwą w stawie, utonęła. Podejrzewano samobójstwo, ale do dzisiaj nie wyjaśniono tajemnicy jej śmierci. Później już bez wątpienia samobójstwo popełnił jeden z lekarzy (zarzucono mu poświadczenie nieprawdy w celu osiągnięcia korzyści majątkowej – miał wyłudzić z NFZ 10 zł refundacji za wystawienie sędzi Z. zwolnienia lekarskiego). Proces odsłonił metody działania prokuratora. Akt oskarżenia zbudowano na zeznaniach Mirosława B., byłego policjanta, który zajął się przemytem na dużą skalę. To on miał być pośrednikiem między sędziami a  przestępcami. Zeznawał, kto dał mu kasę za korzystny wyrok i że te pieniądze przekazywał głównie sędzi Grażynie Z. Wyliczył siedem takich zdarzeń, sumy wymieniał z dokładnością co do złotówki, od tego 2 tys., od tamtego 1 tys., w sumie 15 tys. zł. Mirosław B. pamięć miał doskonałą, ale kłopot sprawiały mu daty, bo w kilku przypadkach prokurator używał formuły „w bliżej nieustalonym dniu”. Sędzia Grażyna Z. została uniewinniona. Media, które wcześniej tak ochoczo ujawniały szczegóły z aktu oskarżenia, teraz wstydliwie skwitowały to wydarzenie skromnymi notkami. Sąd Apelacyjny w Białymstoku podtrzymał wyrok pierwszej instancji. W uzasadnieniu napisano o bezzasadności zarzutów, o gołosłowności prokuratora, o naruszaniu przez niego dobrych obyczajów procesowych, „co rzecznikowi interesu publicznego nie powinno się zdarzać”. I konkluzja: „Prowadzący śledztwo, któremu mylą się ustalenia dowodowe z subiektywnymi spostrzeżeniami, zatracił dystans do prowadzonej sprawy i zdolność do rzetelnej analizy dowodów”. Uzasadnienie wyroku uniewinniającego to w istocie rzeczy miażdżąca krytyka braku zawodowych kompetencji prokuratora i jego złej woli. Od grudnia 2009 r. sędzia Grażyna Z. wróciła do pracy. Chociaż prawomocnie uniewinniona, jeszcze długo będzie nosiła piętno podejrzanej o korupcję. Odarto ją z godności, publicznie upokorzono. Dwoje innych podsądnych nie żyje. Prokurator ma się dobrze. Prowadzi właśnie wielkie śledztwo w sprawie słynnych „jednorękich bandytów”. Podobnie jak w sprawie suwalskiej, posługuje się świadkiem, który w zamian za obciążanie innych korzysta z bezkarności za własne grzechy.

Mafia z Ostrołęki Równolegle z „suwalską ośmiornicą” rozgrywano aferę w Sądzie Okręgowym w Ostrołęce. Znów zainspirowano media. W reportażu telewizyjnym padły mocne słowa: „Wielka afera w polskim sądownictwie”; „To, co odkryto, przeraziło nawet doświadczonych policjantów”; „Prawdziwa bomba dopiero wybuchnie, na razie to tylko wierzchołek góry lodowej”. Wypowiadali się oburzeni policjanci i prokuratorzy – ich słowa brzmiały jak wyroki: sędziowie są winni! W korupcyjny proceder – uwalnianie przestępców za łapówki – miało być zamieszanych siedmiu ostrołęckich sędziów. Wymieniano ich z imienia i nazwiska. Ale „prawdziwa bomba” nigdy nie wybuchła. Jeden z dziennikarzy, który wówczas demaskował ostrołęcki układ, dzisiaj mówi ze wstydem: – Dałem się podpuścić. Ostatecznie oskarżono dwoje sędziów, na pozostałych nic nie znaleziono. „Polityka” jako pierwsza ujawniła (nr 47/06 – „Zakładnicy”) banalne tło rzekomego skandalu. Bożena B., znana w Ostrołęce oszustka recydywistka, skazana przez tamtejszy sąd za wyłudzanie pieniędzy od naiwnych (powoływała się na swoje wpływy i obiecywała m.in. załatwienie rent w ZUS), skazana na trzy lata więzienia, w ostatnim słowie przed sądem zagroziła: „ja was teraz załatwię!”. I metodycznie przystąpiła do załatwiania. Obciążyła zeznaniami dwoje sędziów: Ryszarda W. i Barbarę S. Twierdziła, że przekazywała im pieniądze od przestępców. Sędzia Barbara S. miała dostać w sumie 22 tys. zł, w zamian załatwiła pewnemu piekarzowi, który po pijanemu spowodował wypadek, odroczenie wykonania kary. Rewelacje Bożeny B. trafiły na dobry grunt, było zapotrzebowanie na skorumpowanych sędziów. Śledztwo przekazano prokuratorowi z Prokuratury Rejonowej w Wołominie. Doceniono jego wysiłki, w ciągu 18 miesięcy awansował z rejonu wołomińskiego aż do prokuratury krajowej. Mozolnie zbierał dowody, a kiedy już był pewien, że wszystko pasuje jak ulał, wystąpił o odebranie sędziom immunitetów. Sprawa krążyła między sądami dyscyplinarnymi różnych instancji, w końcu w sprawie obydwojga sędziów odmówiono zezwolenia na pociągnięcie ich do odpowiedzialności karnej. W sprawie sędzi Barbary S. napisano w uzasadnieniu, że obciążające ją zeznania nie spełniają kryteriów wartościowego dowodu, są nielogiczne i niekonsekwentne. Oszustka Bożena B. miała interes prawny, aby pomawiać innych, wielokrotnie zeznania zmieniała, myliła daty, miejsca, sumy i okoliczności. W czasie, kiedy obciążała sędziów, pozostając pod opieką prokuratury, wciąż wyłudzała od naiwnych pieniądze. Prokuratura w Pruszkowie zarzuciła jej dokonanie 12 takich czynów. No i najistotniejsze – Barbara S. miała wziąć pieniądze za coś, na co nie miała wpływu, nie orzekała bowiem w sprawie odroczenia wykonania kary dla piekarza. Uczestniczyła natomiast w posiedzeniu dotyczącym jego prośby o ułaskawienie. Sąd wydał wówczas decyzję negatywną. W czasie, kiedy wszystko się wałkowało, sędziowie byli zawieszeni w obowiązkach. Próbowali przekonywać o swojej niewinności, ale na środowisko prawnicze Ostrołęki padł strach, że kolejni przedstawiciele Temidy, a także adwokaci i lekarze usłyszą zarzuty. Sytuację próbowali wykorzystać przestępcy. Słynny boss mafii wyszkowskiej Uchal, sądzony w Ostrołęce, zażądał przeniesienia sprawy do innej jednostki: „Nie będą mnie sądzić skorumpowani!”. Miejscowi adwokaci odmawiali przyjęcia pełnomocnictw od oskarżanych sędziów, nie chcieli się narażać. W końcu obroną Barbary S. zajęła się jej koleżanka, sędzia Marzanna Piekarska-Drążek. Akurat powstał wakat na stanowisku prezesa Sądu Okręgowego. – Przed rozprawą dyscyplinarną zaproszono mnie do Ministerstwa Sprawiedliwości i oznajmiono, że jestem kandydatką na ten fotel – opowiada. Dodano szybko, że powinna zrezygnować z obrony sędzi S., bo to wyklucza awans. Uznała wtedy, że wyżej ceni honor niż karierę, nie została prezesem. Z wielkiej afery sędziowskiej w Ostrołęce pozostał tylko niesmak. – Ta sprawa złamała mi nie tylko serce, ale i kręgosłup – mówi Barbara S. – Cieszę się, że już za kilka dni odchodzę na emeryturę, bo po tym wszystkim nie byłabym już dobrym sędzią.

Łapówka dla docenta Sprawa doc. Tomasza Hirnlego, kardiochirurga z Białegostoku, zaczęła się w czerwcu 2005 r. Dzisiaj już wiemy, że szanowany lekarz padł ofiarą prowokacji swojego podwładnego dr. Wojciecha S., który za pieniądze wynajął warszawskiego przestępcę Włodzimierza D. Docentowi podrzucono na biurko kopertę z 5 tys. zł – miała to być łapówka za operację. Po kilkunastu minutach wpadli tam policjanci z wydziału korupcyjnego KWP w Białymstoku, znaleźli kopertę i wyprowadzili doc. Hirnlego już jako łapówkarza. Spędził w areszcie sześć tygodni. Kiedy do władzy doszło PiS, sprawa Tomasza Hirnlego była stawiana na równi z aferą dr. Mirosława G. ze szpitala MSWiA w Warszawie. W obronie docenta powstał reportaż w TVN, a jego autor Daniel Zieliński zdemaskował prawdziwe intencje prowokatorów. Natychmiast głos zabrała „Gazeta Polska” – pisała, a jakżeby inaczej, o potężnych wpływach układu, o mrocznych siłach i mafii w kitlach. Pozytywnym bohaterem serii publikacji w „GP” był nie kto inny, a dr Wojciech S., który odważył się wydać wojnę nieprawościom. Kiedy później sprawa doc. Hirnlego zaczęła przybierać inny obrót, „GP” wystrzeliła z cyklem o uśmiercaniu pacjentów w Białymstoku i handlu organami. Rewelacje okazały się wyssane z palca. Głównym informatorem gazety znów był dr S. W swoim wywiadzie-rzece, wydanym krótko przed śmiercią, minister zdrowia w rządzie PiS Zbigniew Religa („Człowiek z sercem w dłoni”, wyd. Prószyński i S-ka) mówił: „Najgorsza rzecz, jaka spotkała polską transplantologię, wyszła od lekarzy. Od tego drania skończonego, nie obawiam się użyć tych słów, od tego zwyrodnialca z Białegostoku. (...) Zresztą to nie pierwsze świństwo, jakie zrobił. Przy pomocy wynajętych ludzi przygotował prowokację, która miała zniszczyć jego szefa. Liczył, że zajmie jego miejsce. Na szczęście docent Tomasz Hirnle się obronił, choć spędził jakiś czas w areszcie. (...) Ziobro popełnił błąd, wierząc doktorowi Wojciechowi S. i nadając tej sprawie bieg. Karygodnym błędem było to, że ta sprawa trafiła z resortu do mediów”. Dr Wojciech S. miał znajomych nie tylko w kręgach warszawskich przestępców, ale dla przeciwwagi bywał też (sam chwalił się tym w zeznaniach) w gabinecie politycznym ministra sprawiedliwości. Tomasz Hirnle rzeczywiście się obronił. Właśnie białostocki Sąd Okręgowy prawomocnym wyrokiem uniewinnił go z zarzutów. Jeszcze zanim ten wyrok zapadł, wrócił do pracy, znów jest szefem oddziału kardiochirurgii. Jego prześladowcy, czyli dr S. i kilku policjantów z wydziału do walki z korupcją, sami staną teraz przed sądem w charakterze oskarżonych. Lekarz miał stosować bezprawne i podstępne zabiegi, aby skompromitować przełożonego, sam zeznawał nieprawdę i namawiał do tego innych. Policjanci zaś są oskarżeni o fabrykowanie zeznań i dowodów. – Spadłem na samo dno, ta etykietka łapówkarza – opowiada Tomasz Hirnle – ale cały czas wspierali mnie koledzy lekarze i pacjenci. Nie uwierzyli w moją złą legendę.

Miał też chwilę małej satysfakcji, kiedy dowiedział się, że w Białymstoku gości Zbigniew Ziobro. Poszedł na spotkanie i publicznie zapytał ministra o jego relacje z dr. S. – Ziobro zrobił się czerwony jak burak i zapewnił, że S. nie zna. Wie jedynie, że ten bywał w jego gabinecie politycznym. Po co, już nie wyjaśnił – relacjonuje docent. Tyle zostało z wielkich afer. Procesy i uniewinnienia, szlak przez mękę dla upokorzonych, dwa samobójstwa, kilka przetrąconych karier, trauma trwająca do dzisiaj. Krótko trwały chwile triumfu tych, którzy wtedy oskarżali. Za rządów PiS stali w pierwszym bojowym szeregu. To dziwne, ale dzisiaj niektórzy z tych prokuratorów i policjantów wciąż okupują pierwszą linię. Piotr Pytlakowski

PIOTROWI PYTLAKOWSKIEMU DO SZTAMBUCHA W ostatniej „Polityce” ukazał się artykuł Piotra Pytlakowskiego „Zdechła ośmiornica”. Autor gloryfikuje w nim m.in. doc. Tomasza H., kardiochirurga z Białegostoku, dwukrotnie uznanego przez Sąd Rejonowy w Białymstoku winnym łapówkarstwa, lecz uniewinnionym wbrew oczywistym dowodom przez białostocki Sąd Okręgowy. Niedawno opisaliśmy tę bulwersującą historię w artykule „Bezprawie w imieniu prawa”. Ponieważ przytoczone w artykule „GP” fakty nie pozostawiały złudzeń, że jest to wyrok stronniczy, wbrew dowodom, spodziewaliśmy się, że tak jak w sprawie dr Mirosława G., także oskarżanego m.in. o łapówkarstwo, którego mainstreamowe media zaciekle broniły, pojawi się jakiś materiał, by „zatrzeć” to niekorzystne dla doc. H. wrażenie. Nożyce się odezwały. Piotr Pytlakowski przedstawia H. jako ofiarę spisku i przywołuje „Gazetę Polską”, która (cytat za "Polityką") pisała, jakżeby inaczej, o potężnych wpływach układu, o mrocznych siłach i mafii w kitlach. (…) Kiedy później sprawa doc. H. zaczęła przybierać inny obrót, „GP” wystrzeliła z cyklem o uśmiercaniu pacjentów w Białymstoku i handlu organami. Rewelacje okazały się wyssane z palca. 

Układ skazuje i uniewinnia Otóż w tej sprawie chodzi o coś więcej niż prawo dziennikarza do własnej oceny faktów. Jeśli ktoś przyjmuje kopertę z pieniędzmi, chowa ją do biurka, a jego słowa nagrane przez policję („naprawdę nie trzeba, nie potrafię zagwarantować, że wynik operacji będzie lepszy”), zeznania funkcjonariuszy i zeznanie świadka, który korumpował, dowodzą dobitnie, że wziął łapówkę świadomie, to gdzie tu miejsce na dowolność interpretacji? Ani sędzia Sądu Okręgowego w Białymstoku Dariusz Niezabitowski, ani red. Pytlakowski nie wmówią ludziom, którzy kierują się elementarną logiką oceny faktów, że trzej policjanci z Wydziału do spraw Walki z Korupcją Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku (nie zwykli stójkowi - skończyli prawo) wcisnęli doc. H. na siłę kopertę z gotówką, choć on wziąć jej nie chciał, ale jednak wziął. Takie bajki red. Pytlakowski może opowiadać swoim wnukom. Uśmiercanie ludzi thiopentalem dla pozyskania od nich narządów, wbrew temu, co twierdzi Pytlakowski, niestety miało w Polsce miejsce. W czerwcu 2006 r. działający na zlecenie prokuratury biegli z Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Jagiellońskiego stwierdzili, że „markowanie” lub wywołanie śmierci mózgowej za pomocą thiopentalu było możliwe. W Białymstoku komisji prof. Rowińskiego, która po naszych artykułach badała sprawę 32 dawców w latach 2005-2006, „zniknęło” dziwnym trafem dwoje dawców, od których pobrano narządy, lecz nie było ich na szpitalnych listach dawców. Narządy mają konkretną wartość handlową. A w prokuraturze białostockiej anestezjolodzy zeznali o zamienianiu probówek z moczem kandydatów na dawców – lekarze oddawali do nich swój mocz, by nie wykryto w próbkach thiopentalu, bo jego podawanie kandydatom na dawców jest zakazane. To większa afera niż łowców skór, bo jest to śmierć na zamówienie. Ale ponieważ zamieszany był w to układ esbecki, a nie kilku sanitariuszy, jak w sprawie łowców skór, mainstreamowe media nie podjęły tematu. A to przecież one decydują, co jest aferą, a co nie, i kto jest łapówkarzem, a kto nie. Tekst Piotra Pytlakowskiego uświadomił mi coś jeszcze. Jeśli dziś, 20 lat po 1989 r., nie można w Polsce „bezkarnie” emitować filmu o mordercy i zdrajcy, nazywając go po imieniu, i nie można „bezkarnie” pisać o łapówkarzach, nazywając ich po imieniu (vide dr G. czy posłanka Beata S.) - bo nie można źle pisać o „naszych”, gdyż zaraz odezwą się ci, którzy mają monopol na prawdę - to w jakiej demokracji żyjemy? W słowa można ubrać każdą „prawdę”, także fałszywą, więc choć fakty w sprawie thiopentalu i doc. H. są oczywiste, to red. Pytlakowski się nimi nie zajął. Dziś środowisko dziennikarskie, a w dużej mierze całe społeczeństwo, jest spolaryzowane niemal tak jak w stanie wojennym. Wówczas przy stole wigilijnym nie chcieli usiąść obok siebie dwaj bracia, przedtem żyjący w zgodzie, potem skłóceni, bo jeden był w ZOMO lub działał w partyjnym aparacie represji, drugi – w podziemnej Solidarności. Była prasa oficjalna, reprezentująca jedynie słuszną linię Jaruzelskiego i ferajny, pisząca o elementach antysocjalistycznych i wichrzycielach, i niezależna, broniąca prawdy – drukowana potajemnie na powielaczach. Dziś o tyle się zmieniło, że udało się uratować kilka niezależnych od układu III RP gazet. Ale nadal monopol na jedynie słuszną prawdę ma, tak jak w stanie wojennym, większość mediów, która uzurpowała sobie miano opiniotwórczych i jest w rękach układu. Opisał to, komentując reakcje na film o Jaruzelskim, Zdzisław Krasnodębski w artykule w „Rzeczpospolitej”: „Tak, oni stoją tam, gdzie stało ZOMO”.

Misja, etyka, zaufanie Pamiętam Piotra z „Przeglądu Tygodniowego”, gdzie był kierownikiem działu reportażu, czasem tam publikowałem reportaże. Potem proponował mi i mojej koleżance, gdy pracowaliśmy w „Ekspressie Wieczornym – Kulisy”, byśmy przeszli do tworzącego się działu śledczego w nowopowstałym „Życiu”. Widziałem w Piotrze dobrego reportażystę i dziennikarza śledczego. Dziś Piotr ukazał mi się jako cyngiel, chciałbym wierzyć, nieświadomy. I chciałbym wierzyć, że ten tekst powstał w jakiejś pomroczności jasnej. Bo istnieje coś takiego w naszym zawodzie jak misja, etyka, zaufanie społeczne. Nie wiem, po co, mając do emerytury bliżej niż dalej, wypisywać takie rzeczy. Jeśli chcesz, Piotrze, podjąć polemikę opartą na faktach – chętnie podejmę rękawicę. Wiedzę mam bardzo szczegółową. I nie tłumacz, że docenta H. wrobił skonfliktowany z nim lekarz, bo to urąga inteligencji średnio rozgarniętego człowieka. Nikt dłoni doc. H. nie naprowadzał na kopertę z pieniędzmi. Zostawmy na boku tamtego lekarza i oceńmy fakty. A przede wszystkim – czy zapytałeś o zdanie policjantów, którzy byli w tej sprawie bezstronni, wykonywali tylko swoje obowiązki (nie byli skonfliktowani z docentem, nawet go nie znali), rozmawiałeś choć z nimi w imię elementarnej dziennikarskiej zasady „poznajmy zdanie każdej ze stron”? O ile wiem, nadal nosisz brodę, ale czasem w lustro przecież spoglądasz. Po co ci w życiorysie taka twórczość? Leszek Misiak

GROM oczernia generała Polkę? Nie cichnie awantura wokół elitarnej jednostki GROM. Jak dowiedziała się "Polska", na polecenie zastępcy płk. Dariusza Zawadki, szefa skonfliktowanego z częścią swoich żołnierzy, od piątku zbierano podpisy pod petycją, z której wynika, że podwładni chcą, by Zawadka został na stanowisku dowódcy, a odpowiedzialność za zamieszanie wokół jednostki ponosi gen. Roman Polko. - Wiem o tym godnym ubolewania fakcie i zamierzam wystąpić do sądu w obronie dobrego imienia - mówi gen. Polko, o którym w petycji stoi, że zamieszaniem wokół GROM chce zakryć swoje matactwa. - Zdecydowanie zaprzeczam, abym zbierał podpisy pod czymkolwiek - powiedział "Polsce" płk Zawadka. Tymczasem dotarliśmy do dokumentu zatytułowanego "List otwarty". "Należy szczególnie podkreślić, iż po objęciu obowiązków dowódcy przez płk. Dariusza Zawadkę nastroje żołnierzy pełniących służbę w kraju oraz realizujących zadania bojowe za granicą uległy zdecydowanej poprawie" - czytamy w nim. "Podkreślenia wymaga fakt, że gen. dyw. rez. Roman Polko dla zdecydowanej większości żołnierzy GROM nie jest i nigdy nie był autorytetem (...)". - Żołnierze nazywają ten kwit lojalką - opowiada "Polsce" jeden z gromowców. - Zaczęło się w piątek, kiedy zastępca Zawadki zarządził zbiórkę, poinformował podwładnych, że jeden z dowódców wniósł przeciw Zawadce oskarżenie do prokuratury wojskowej. A następnie zasugerował, że dobrze by było, aby wszyscy podpisali się pod petycją. Tych, których nie dorwał w piątek, dorzynał w poniedziałek, podsuwając do podpisu ten kwit. Kogo nie było w pracy, wysyłał list umyślnym - dodaje. Wśród żołnierzy i pracowników cywilnych GROM zapanowała konsternacja. - Większość podpisała, choć miała dylemat: okazać się świnią czy wylecieć z GROM - dodaje inny. MON potwierdza, że list wpłynął wczoraj do ministerstwa. -W obronie płk. Zawadki podpisało się 416 żołnierzy i pracowników cywilnych GROM - mówi Janusz Sejmej, rzecznik MON. I dodaje, że w jednostce trwa kontrola, a intencją ministra Bogdana Klicha jest, aby spokojnie i rzetelnie ocenić wszelkie wątpliwości, jakie się pojawiły wokół jednostki i jej dowództwa.Generał Roman Polko o istnieniu petycji i o tym, że jest w niej oczerniany, dowiedział się od żołnierzy, którzy powiadomili go o tym - z racji na żywiony do niego szacunek, jak tłumaczyli. - Zawadkę bardzo ubodła moja wypowiedź w wywiadzie udzielonym "Polsce", gdzie powiedziałem, że dla jednostki byłoby najlepiej, aby zrezygnował ze stanowiska - mówi gen. Polko. I tłumaczy, że on też zrezygnował w 2004 r. ze stanowiska szefa GROM, kiedy okazało się, że narobił sobie wrogów, a to przekłada się na sposób, w jaki traktowana jest jednostka. - Zawadka dzwonił do mnie po tym wywiadzie z pretensjami, ale mogłem mu powtórzyć tylko to, co wcześniej powiedziałem publicznie: dobry dowódca zrobi wszystko dla jednostki i żołnierzy, a niczego przeciw nim. O awanturze wokół GROM zaczęło być głośno pod koniec lutego, kiedy na jaw wyszło, że jeden z dowódców - szef Morskiego Zespołu Bojowego - złożył przeciw płk. Zawadce doniesienie do prokuratury. Oskarżył go m.in. o mobbing i nepotyzm. - Od pewnego czasu wszyscy widzieli, że w GROM jest źle, że Zawadka wycina doświadczonych ludzi, których zastępuje kolegami ściąganymi z wojskowej emerytury - opowiada jeden z żołnierzy. I dodaje, że dowódca otoczył się świtą nazywaną radą starszych - ludźmi, którzy dzięki niemu wrócili do służby, i takimi, których awansował. Tych, których chciał się pozbyć, szykanował, a potem zachęcał, aby przeszli do rezerwy kadrowej lub wybrali się na jakiś długi kurs i zwolnili stanowisko. Wszyscy się go bali, bo chodził w glorii człowieka, któremu nikt nic nie zrobi, bo ma plecy w rządzie. Dowodem na to miała być jego zażyłość z Pawłem Grasiem z PO - opowiada gromowiec. Gdy sprawa konfliktu w GROM przedostała się do mediów, niektórzy ze zwolnionych - m.in. szef Morskiego Zespołu Bojowego - zaczęli dostawać SMS-y z pogróżkami. A żonie jednego z nich, która nadal pracuje w wojsku, ktoś poprzecinał opony samochodu. - Kiedy podobne awantury zdarzały się w jednostkach specjalnych w Czechach, Niemczech i USA, przecięto sprawę, rozwiązując jednostki i formując je na nowo - mówi osoba znająca okoliczności. Mira Suchodolska

Palikot: To trudna lekcja Bronisław Komorowski zagroził, że może wycofać się z prawyborów, jeśli ja zostanę wyrzucony z partii. To mnie zawstydza - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM skruszony poseł PO Janusz Palikot.

Konrad Piasecki: Czuje pan, że to koniec Palikota? Janusz Palikot: To bardzo trudny moment, w życiu się pojawiła taka lekcja moralności, powiedziałbym nawet, którą przechodzę od wczoraj, w związku głównie z postawą pana marszałka Bronisława Komorowskiego.

Bolesna lekcja? Tak, trudna lekcja. Dlatego, że sobie uświadomiłem właśnie wczoraj, w jakiej sytuacji trudnej jego postawiłem. I to jest takie trochę dla mnie zawstydzające, m.in. ze względu na tę relację przyjaźni, jaka jest między nami.

Czyli wstydzi się pan tego, co pan napisał i powiedział o Sikorskim, że w gruncie rzeczy chce stworzyć po wyborach partię prezydencką, taką alternatywę dla Platformy oraz Prawa i Sprawiedliwości? Nie tego, tylko skutków, które z tego wynikły. Bo racje jakieś są, ale one są obojętne. Bo jeśli niezależnie od tego, czy mam rację, czy nie mam, czy takie, czy inne mam poglądy w tej sprawie, jeśli doprowadzam do sytuacji w której mój kolega Komorowski mówi twardo do mnie, do premiera, że gotów jest się wycofać z prawyborów, jeśli ja zostanę wyrzucony z Platformy...

A powiedział coś takiego? Tak, powiedział coś takiego.

Bronisław Komorowski powiedział: "Jeśli wyrzucicie Palikota, to ja wychodzę z prawyborów"? Tak. I to mnie zawstydza.

Ale powiedział to panu, czy powiedział to Tuskowi? I panu premierowi, i mnie. W związku z tym, jeśli marszałek Komorowski coś takiego mówi, to pan rozumie, w jakiej to mnie stawia sytuacji. Najważniejsze jego przedsięwzięcie polityczne w życiu ja stawiam przez swój brak odpowiedzialności - trzeba tak to nazwać w tym kontekście - stawiam na szali naszej znajomości, naszej przyjaźni kilkunastoletniej. Czy mogłem zrobić coś gorszego swojemu przyjacielowi? Nie. To jest tak potężna lekcja, że ja jestem już człowiekiem poobijanym w sensie etycznym, nie tylko z tym złamanym żebrem.

Wielce pan skruszony tego poranka. To prawda, bo to była lekcja...

Jak nie Janusz Palikot.... to była lekcja, której nie dostałem jeszcze nigdy od nikogo. Nie spodziewałem się w ogóle, że ktoś w polityce może się zachować w ten sposób. I jakby przez to mnie postawić do prawdziwego porządku, tak, że ja już się zobowiązałem wczoraj marszałkowi, oczywiście nie oczekuję od niego żadnych gestów, kara będzie, jaka będzie, z każdą się pogodzę. Ale nie będę w tej chwili komentował Radosława Sikorskiego.

Czyli co, będzie pan milczał na temat prawyborów, narzuca pan sobie kajdanki i plaster na usta? Tak. Do 26 czy 24 marca się nie będę wypowiadał w sprawie prawyborów.

No dobrze, to w takim razie koniec Palikota? Koniec Palikota w Platformie? Bo coś pękło, coś się skończyło, mam wrażenie. Myślę, że ze względu na tę postawę Bronisława Komorowskiego - nie. Ale oczywiście to był najtrudniejszy moment na pewno.

Wściekłość na pana powszechna. To nie jest tak, że tylko Grzegorz Schetyna ma do pana pretensje. Grzegorz Schetyna wykorzystuje to jeszcze w innych celach, ale to już jest jakby wtórne.

Ale co, poczuł krew, poczuł, że pan jest słaby? Poczuł, że łatwo pana zabić. Takie mam wrażenie, że miał takie poczucie, że tym razem może jakby mnie zdecydowanie osłabić i podjął taką próbę.

A może jest tak, że może osłabić dlatego, że też Donald Tusk jest na pana wściekły?Wszystko to jest racja. Tylko że jeśli się to zmierzy tą pierwszą miarą, o której żeśmy rozmawiali do tej pory, postawy Bronisława Komorowskiego, jakby co można do tego jeszcze dodać. Narobiłem kłopotu i koniec.

Ale wierzy pan, że to się może tak skończyć, że Palikot wyleci z Platformy, a Bronisław Komorowski wycofa się z prawyborów, czyli de facto z wyborów? Myślę, że nie, to właśnie jest dla mnie obciążające. Myślę, że tak się właśnie dzięki tej postawie marszałka nie stanie. Tyle tylko, że to jest dla mnie kłopot, bo zaciągnąłem dług, który nie wiadomo, jak spłacić.

Skoro tak, to może pan się sam wycofa i odejdzie z Platformy? Skoro pan jest dla niej i dla swojego przyjaciela dzisiaj takim kłopotem i ciężarem? Spróbuję jeszcze dać sobie szansę. Myślę, że jestem jakoś Platformie potrzebny. Zobaczymy, co przyniosą najbliższe tygodnie.

Rzeczywiście pan wierzy, że prezydent Sikorski jest zagrożeniem dla Platformy?Tak, jak powiedziałem, nie chcę o tym mówić.

To inaczej. To, co pan napisał na blogu - Donald Tusk tego nie dostrzega? Bo chyba gra na Sikorskiego?Moim zdaniem nie. Z punktu widzenia Donalda Tuska jest chyba obojętne, kto wygra, czy Komorowski, czy Sikorski. Sama idea prawyborów jest tak ważną ideą polityczną, że jest ważniejsza niż to, kto wygra te wybory.

Tyle że ta idea dzisiaj powoduje problemy. Dzisiaj się mówi o tym, że partia się kłóci, jest Gowin, jest Palikot, jest Sikorski, Komorowski i zaczynają wybuchać emocje. Ale to się skończyło w momencie wczorajszego wydarzenia, komentarzy, przywołania mnie do porządku tymi gestami.

Pan uważa, że to skończy kłótnię wokół prawyborów? To jest koniec kłótni, to będzie normalna, pozytywna kampania.

Ale pan będzie cały czas grał na Komorowskiego? Tak, popieram Bronisława Komorowskiego.

Mimo że Komorowski w sondażach i walce z Kaczyńskim wypada gorzej niż Sikorski? To jest niewielka różnica.

Trzydzieści parę do dwudziestu paru - dziesięć procent dzisiaj w sondażach CBOS-u. Mimo wszystko uważam, że Bronisław Komorowski jest lepszym kandydatem. Mówiłem o tym wielokrotnie, podtrzymuję swoje zdanie i jestem gotów w dalszym ciągu mu pomagać, ale, tak jak powiedziałem, bez negatywnej czy krytycznej opinii nt. Radosława Sikorskiego.

Wczoraj powtarzał pan: "mnie wyrzucić, a co z golfistą z Florydy?". No właśnie, co z golfistą z Florydy? Myślę, że to będzie raczej odłożona w czasie decyzja, że zbyt szybko Mirosław Drzewiecki nie wróci do Polski.

A nie jest tak, że Tusk mu powie: "Mirek, złóż mandat"? Tego nie wiem, ale tego należałoby oczekiwać od samego Drzewieckiego po tym wszystkim, co się stało.

Powinien odejść z polityki? To jest dużo większy kaliber niż cokolwiek innego. Ten jego ostatni wywiad rzeczywiście był dosyć absurdalny.

I jakie kary powinny go za to spotkać. To nie jest kwestia kary, bo przecież on został pozbawiony funkcji ministra itd. W tej chwili jest zwykłym posłem. Przestał pełnić funkcje w partii, nie jest skarbnikiem. Może być tylko posłem lub nie być posłem. To jest jedyne, co w tej chwili zostało. Wybór pewnie należy do niego. Ludzie raczej oczekują, żeby się wycofał z polityki.

A pan będzie miał problem z sądem za picie w miejscu publicznym. Kompromitujące to trochę dla polityka... Przecież pan doskonale wie, że akurat w tamtej sprawie nie miało to nic wspólnego z piciem alkoholu.

Ale oskarżenie pozostaje: picie alkoholu. Dobrze, ale to jest dosyć absurdalna sytuacja. Wiadomo było, że ja przecież nie namawiałem do picia alkoholu, w ten sposób przekazywałem pewien polityczny przekaz. Wątpię, żeby się udało zresztą udowodnić, że piłem alkohol, ale to już inna sprawa. RMF

Bida-Temida Pod jednym, jedynym względem zaczynamy przypominać Amerykę – w pieniactwie sądowym. Wdowa po Kapuścińskim prześladuje jego biografa, rodzina Rosatich straszy sądami Andrzeja Żuławskiego i “Krytykę Polityczną”… Niekiedy pogróżki takie mają charakter wręcz bezczelny, jak wtedy, gdy córka TW “Ewa-Max” próbuje za pomocą sądowej cenzury uniemożliwić upowszechniania haniebnej prawdy o swojej matce i odrażającej roli, jaką odegrała w życiu męża i jego przyjaciół. Na dodatek okazuje się to skuteczne, skoro, jak wyznał reżyser dotykającego tych spraw filmu, jedna z gazet pod wpływem jej pogróżek wycofała z druku gotowy już wywiad o filmie. Cóż, przykład dał przecież oberguru i największy z żyjących autorytetów moralnych… Było oczywiście do przewidzenia, że tak się stanie. Dla wszystkich, z wyjątkiem, oczywiście, kolejnych rządów, które nieszczególnie zatroszczyły się o przygotowanie polskich sądów do czekających je wyzwań. Bo przecież głośne w mediach pyskówki to nic w porównaniu z lawiną sporów towarzyszących aktywności gospodarczej. A bez sprawnych sądów nie ma wszak mowy o normalnej gospodarce. Tymczasem rzeczywistość polskiej Temidy to wciąż, jak za króla Ćwieczka, sterty teczek z aktami, ręczne stenografowanie, skomplikowane do absurdu procedury i sędziowie zarobieni ponad wszelki rozsądek. W amerykańskim hrabstwie Carbon County śledziłem kiedyś prace miejscowego sądu. Zatrudniał dwóch sędziów i tylko siedem osób  innego personelu. Rocznie rozstrzygał 22 – 24 tysiące spraw (hrabstwo liczyło sobie 57 tysięcy pełnoletnich obywateli). I nie zdarzyło mu się od lat, by od wniesienia sprawy – choćby najtrudniejszej – do wyroku minęło więcej niż miesiąc. Jak oni to robią? Zaręczam, że bez pomocy sił nadprzyrodzonych. Można podpatrywać i brać przykład. Rafał A. Ziemkiewicz

Działalność banków Teoretycznie w Polsce banki są prywatne. Jest to nieprawda. Banki w III RP są organami państwa – które wydaje im koncesje na działalność. Bank będący w takiej sytuacji czuje się zależnym od reżymu, a nie od klientów. Co więcej: reżym nakazuje obywatelom prowadzenie operacji poprzez banki (które dzięki temu osiągają ogromne zyski). W zamian banki zamiast pożyczać pieniądze obywatelom pożyczają je reżymowi. Wiedząc z góry, że tych pieniędzy nie odzyskają. A – co im tam? Przecież to nie im przepadną pieniądze, tylko tym, co je w tych bankach złożyli! Banki tak naprawdę pasożytują na Państwie – symbiotycznie mu się odwzajemniając. Na klientach indywidualnych zależy im mniej, Doszło do tego, że zarówno banki, jak i ich klienci, zaczęli uważać, że – jak za PRL-u – o pożyczkę składa się „PODANIE” - jak gdyby nie była to obopólnie korzystna transakcja. Banki uważają, że robią klientom łaskę, pożyczając im pieniądze. A klienci.... uważają, że zamiast pójść do konkurencji, powinno się na bank... poskarżyć.

Najwyższa chyba pora na państwową ustawę, że w każdym banku ma leżeć „Książka życzeń i zażaleń”, która przeglądają reżymowi inspektorzy, a bank musi się tłumaczyć, dlaczego źle klienta obsłużył!!! Przyczyną zła jest oczywiście oligopol: banki są koncesjonowane – i nie żyją z klientów. W filmie „Vabank” bank otwiera Kramer – przedtem skazany za przestępstwo. Bo wtedy KAŻDY mógł otworzyć bank. Dziś nie może – i to jest konsekwencja tej sytuacji. Wybrano bezpieczeństwo (mniej oszustw robionych przez właścicieli banków) – ale za to cierpią wszyscy. Na zakończenie – coś o mnie. Jestem posiadaczem całkiem sporego majątku (w nieruchomościach). Jeden interes mi się przedłużał, władowałem w międzyczasie pieniądze w inny – i na 2-3 miesiące potrzebne mi było 100-200.000, by mieć luz. Proszę sobie wyobrazić: ŻADEN bank nie chciał mi tych pieniędzy pożyczyć! To nic, że mam spore dochody z publicystyki, to nic, że mam spory majątek: gdybym zarabiał miesięcznie 2000, ale był na stałej POSADZIE, najlepiej reżymowej...

W ramach dowcipu: jeden bank (w którym robiłem transakcje po 50.000 zł) zaoferował mi pożyczkę... 2500 zł! Jakoś przeżyłem, już po problemie, żaden bank na mnie nie zarobił – ich pech! Ale teraz wpłyną mi większe pieniądze – i złożę je w banku za granicą!  JKM

SZPAK - CZYLI WERYFIKACJA KOMOROWSKIEGO Zdolność bycia kimś innym, niż jest się w rzeczywistości to cecha niezwykle przydatna w życiu. Dla polityka wprost bezcenna. Działalność polityka polega zwykle na umiejętnej grze, a kto lepiej posiadł tę sztukę, ma większe szanse zaskarbić sobie uznanie publiczności. Szpaka – jak twierdzą ornitolodzy, można nauczyć niemal każdego słowa, lecz najlepsze efekty osiąga się wobec ptaków żyjących w niewoli. Gdy w 1992 roku Wojskowe Służby Informacyjne rozpoczęły działania przeciwko Radosławowi Sikorskiemu - wiceministrowi obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego, Sprawa Operacyjnego Rozpracowania otrzymała kryptonim „SZPAK”. Nie wiemy, dlaczego wybrano nazwę tego ptaka. Być może, płk. Lonca lub płk. Bogusz, prowadzący SOR „SZPAK” byli ornitologami-amatorami, a może tą dowcipną nazwą chcieli podkreślić, że są całkiem niezłymi psychologami? Dokładna data wszczęcia sprawy nie jest znana, choć pierwsze zachowane notatki pochodzą z maja 1992r.Zawarte w nich informacje, o zajęciach zawodowych i kontaktach towarzyskich Sikorskiego, uzyskano ze „źródeł osobowych”. Podano nawet sumę rachunku za połączenia telefoniczne z początku maja 1992 r. a autor tego dokumentu (prawdopodobnie płk Lonca) podkreślił wręcz, że są to „dane operacyjne”. Jako powód wszczęcia SOR „SZPAK” podano, iż Sikorski jest „zaangażowany w działalność polityczną ugrupowań stawiających sobie za cel osłabienie struktury i spoistość wojska, osłabienie autorytetu Zwierzchnika Sił Zbrojnych i kierownictwa MON. W perspektywie podporządkowania Sił Zbrojnych określonym celom politycznym „Szpak” [tj. R. Sikorski] szczególnie zaciekle atakuje Wojskowe Służby Informacyjne podważając ich cele i zadania, chce paraliżować działania WSI.” Prawdziwy motyw działań ludzi WSW/WSI był oczywisty - ówczesny wiceminister ON Sikorski oraz rząd Olszewskiego zmierzali do sojuszu z NATO. Można powiedzieć, że WSI nie miało, za co kochać Sikorskiego i założenie sprawy operacyjnego rozpracowania leżało w interesie ówczesnego układu. Przez trzy lata na podsłuchu były telefony Sikorskiego, m.in. linia w miejscu zamieszkania. "Pluskwy" założono również w chobielińskim dworku. Sprawa miała zostać zakończona w roku 1995. Jakie materiały zebrano, czego dowiedziano się o kontaktach Sikorskiego, o jego przeszłości - nie wiemy, ponieważ teczka SOR SZPAK jest niekompletna. Płk Ryszard Lonca w czasie wysłuchania przed Komisją Weryfikacyjną WSI stwierdził, że: „Teczka sprawy „SZPAK” była grubsza, jej część została zniszczona bądź wyłączona ze sprawy”. W roku 1992, już pod upadku rządu Jana Olszewskiego, w znanym artykule w angielskiej gazecie „Spectator”, Sikorski tak pisał o swoich doświadczeniach z wojskowymi służbami: "WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry. Jeszcze długo po puczu w Związku Radzieckim polscy szefowie WSI wciąż myśleli, że ich czas może nadejść. (...) Obecni i byli oficerowie WSI mieli mieszkania i zagraniczne konta bankowe, prowadzili operacje przemytu broni, mieli własne źródła dochodu i własne kontakty na Wschodzie i na Zachodzie. W ciągu kilku ostatnich miesięcy komunizmu sprzedawali swe tajemnice każdemu, kto gotów był zapłacić". Te wyznania wywołały wówczas w Polsce prawdziwą burzę. Głównym krytykiem Sikorskiego był wiceminister obrony narodowej w rządach Mazowieckiego, Bieleckiego i Suchockiej - Bronisław Komorowski. W wywiadzie dla "Gazecie Wyborczej" z lipca 1992 roku Komorowski twierdził m.in: "Gdyby zapytać, jakie zmiany ekipa Sikorskiego przeprowadziła w MON, to się okaże, że sprowadzają się one do kilku hałaśliwych posunięć personalnych. (...) Minister skarżył się, że był podsłuchiwany. To śmieszne chwalić się przed zachodnim czytelnikiem, że było się podsłuchiwanym przez własnych podwładnych. Takie fakty się sprawdza, a winnych bierze za łeb. [...]Zarzut współpracy z obcym wywiadem to ciężkie oskarżenie. Takich oskarżeń nie można wygłaszać publicznie, jeśli się nie ma niezbitych dowodów. Podtrzymywanie przez Sikorskiego tych zarzutów dzisiaj, po odejściu z ministerstwa, jest próbą usprawiedliwienia własnej nieudolności”. Dziś – kandydat Platformy na prezydenta Bronisław Komorowski, próbuje przekonywać opinię publiczną, że nie miał nic wspólnego z inwigilacją Sikorskiego. Trudno wierzyć słowom marszałka Sejmu. Z kilku powodów.

Jako wiceminister obrony narodowej, Komorowski odpowiadał za kontrwywiad wojskowy – czyli formalnie nadzorował WSI. Pełnił tę funkcję przed i po Sikorskim – który wiceministrem był zaledwie przez 100 dni. Można się zastanawiać – dlaczego Komorowski - nauczyciel historii w Niższym Seminarium Duchownym w Niepokalanowie, dyrektor gabinetu ministra ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami, został nagle oddelegowany na tak odpowiedzialne i trudne stanowisko? Co zdecydowało, że poczuł w sobie przypływ zainteresowań i pasji, związanych z wojskiem?

Ważne jest, że już od początku swojej pracy w ministerstwie, musiał cieszyć się niezwykłym zaufaniem oficerów WSW. Do takiego wniosku możemy dojść, choćby na podstawie pisma procesowego Krzysztofa Wyszkowskiego z dn.28 grudnia 2006 roku, złożonego w toku procesu przed Sądem Okręgowym w Gdańsku, w sprawie Wałęsa versus Wyszkowski. Jest to wniosek o powołanie na świadka Bronisława Komorowskiego - „na okoliczność współpracy Lecha Wałęsy z SB. Jako wiceminister ON poinformował mnie, po pierwszej turze wyborów prezydenckich w r. 1990, że otrzymał z WSI szczegółowe informacje w sprawie zawartości tzw. czarnej teczki Tymińskiego, czyli dokumentów potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z SB.” – pisał Wyszkowski. Nowy wiceminister ON był zatem dla ludzi z wojskowego kontrwywiadu człowiekiem godnym zaufania, skoro dzielono się z nim tak szczególną wiedzą. Jak wiemy, słynną „czarną teczkę” Tymińskiego z materiałami obciążającymi Wałęsę, miało przygotować WSW. Do jednej z najważniejszych decyzji personalnych Komorowskiego z początków lat 90-tych należy nominacja płk. Lucjana Jaworskiego – byłego szefa Zarządu WSW, na stanowisko szefa kontrwywiadu wojskowego. Pułkownik Jaworski to postać doskonale znana z Raportu z Weryfikacji WSI. Ale nie tylko. W latach 80. Jaworski, odznaczał się szczególną gorliwością w zwalczaniu opozycji, niszczył prasę podziemną, rozpracowując m.in. „Wiadomości”, ”Głos Wolny”, ˝Tygodnik Wojenny˝, „Nową” czy „Robotnika”. Ścigał współpracujących z opozycją filmowców, rozpracowywał Ryszarda Bugaja, tropił „obce pochodzenie” członków opozycji, zakładał podsłuchy, werbował agenturę. To na skutek jego działań w więzieniu znalazła się min. Hanna Rozwadowska, kierująca logistyką „Wiadomości”. Przykład Jaworskiego jest o tyle ważny, że potwierdza doskonale dziś udokumentowaną tezę, iż wojskowe służby PRL-u zajmowały się głównie walką z opozycją polityczną, a głównym wrogiem kontrwywiadu wojskowego byli cywile, drukujący i rozpowszechniający niezależną prasę. Działania WSW w okresie lat 80.wbrew opinii forsowanej przez oficerów tej służby, skierowane były wyłącznie przeciwko własnemu społeczeństwu i obejmowały zakres właściwy dla policji politycznej PRL. Stanowisko, jakie Komorowski powierzył płk. Jaworskiemu pozwoliło temu oficerowi prowadzić w latach 1991-93 działania operacyjne, skierowane przeciwko środowiskom opozycji niepodległościowej oraz rządowi Jana Olszewskiego. Nazwisko Jaworskiego pojawia się w wielu miejscach Raportu z Weryfikacji WSI - zawsze tam, gdzie dochodzi do zwalczania przeciwników układu „okrągłostołowego”. Znajdziemy go zatem, podczas rozpracowywania stowarzyszeń wojskowych, postulujących przeprowadzenie zmian w armii czy w działaniach inwigilacyjnych wobec dziennikarzy i polityków, związanych z Porozumieniem Centrum i ugrupowaniami niepodległościowymi. To płk. Jaworski stał na czele wyspecjalizowanej grupy oficerów WSW/WSI, zajmujących się zwalczaniem tych środowisk w początkach lat 90 –tych. On też - osobiście nadzorował SOR „SZPAK”.

Cała operacja przebiegała w ramach doktryny politycznej bezpieczeństwa państwa, sformułowanej przez byłych funkcjonariuszy SB i WSW oraz wykonujących ich polecenia polityków Unii Wolności. Najlepiej określił ją, kierujący specjalnym zespołem operacyjnym UOP płk Jan Lesiak, który w swoim raporcie - zatwierdzonym przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego - pisał, że „konieczność podjęcia działań dezintegracyjnych wobec partii takich jak Ruch dla Rzeczpospolitej, Ruch Chrześcijańsko-Narodowy, Porozumienie Centrum i Ruch III Rzeczpospolitej wynika stąd, że dążą one do zrealizowania programu opartego na zasadach antykomunistycznych, lustracji i dekomunizacji”. Działania przeciwko Sikorskiemu były zatem częścią akcji, zmierzającej do obalenia rządu Jana Olszewskiego. Czy Komorowski mógł o nich nie wiedzieć? Płk Lucjan Jaworski, przed siedmioma laty podzielił się z dziennikarzem lewicowego „Tygodnika Przegląd” wspomnieniami na temat współpracy z wiceministrem Komorowskim. Nie ukrywał, że wszystkie decyzje uzgadniał ze swoim zwierzchnikiem. "Pełnił nadzór nad kontrwywiadem” – przypomniał Jaworski – „Więc wszystkie problemy kadrowe z nim uzgadniałem. Traktowałem to jako polityczną weryfikację". Tę weryfikację przeszli wówczas: płk Aleksander Lichocki (szef Zarządu I Szefostwa WSW) i ppłk Leszek Tobiasz (przyjaciel płk Jaworskiego) – przyjęci przez wiceministra Komorowskiego do kontrwywiadu. Obaj byli ludźmi do zadań specjalnych – zajmując się w PRL-u prześladowaniem opozycji niepodległościowej i Kościoła. Obaj okazali się przydatni dla „solidarnościowego” ministra. Ich związki z Komorowskim przetrwały długą próbę czasu, o czym mogliśmy się przekonać w 2008 roku, podczas zorganizowanej przez „czerwonych” pułkowników prowokacji, znanej jako afera marszałkowa. Jeśli Bronisław Komorowski, chciałby dziś zapomnieć o inwigilacji Sikorskiego i ludzi ze środowisk antykomunistycznych, lub nie pamięta o swojej roli w nadzorowaniu działań WSI – może powinien zwrócić się do wojskowych przyjaciół o odświeżenie pamięci? Ich wiedza o Komorowskim, nadal ma swoją cenę. Ścios

Gamonie i krasnoludki z LPR Ileż dymu było wokół jednego zdania Jarosława Kaczyńskiego, które Piotr Śmiłowicz w "Newsweeku" podsumował hakiem? W mediach tworzył się front obrony kandydata na kandydata w wyborach prezydenckich, jeszcze nawet do dzisiaj czasami przypomina się słowa prezesa PiS. Kiedy "hakownictwo" w pełnej okazałości stosuje druga a nawet trzecia strona, czyli ludzie przegrywający wybory niekiedy z grupą Gamoni i Krasnoludków, wtedy nie widać oburzenia. Bo Giertych, odświeżający sobie pamięć po 3 latach a także giermek Wierzejski, wtórujący wszystko za dawnym szefem, stoją po jasnej stronie mocy. Na pewno znajdą się tacy, którzy przypisaliby Kaczyńskiemu rozpętanie II wojny światowej. To bardziej nawet prawdopodobne, niż zbieranie homoseksualnych haków na Janika czy Olejniczaka. Giertych z pełną premedytacją mówił nawet o rzeczach, których nie będzie w stanie udowodnić, bo jak to zrobi w wątku rzekomych myśli prezesa PiS o zatrzymaniu żony Schetyny? Dlaczego były premier właśnie ją chciał widzieć za kratkami, a nie jednego z prominentnych polityków PO? Kiepsko sobie to Giertych wymyślił. Kaczyński zarzucił mu kłamstwo i - słusznie - wystąpił na drogę sądową. Na to były koalicjant nie pozostał mu dłużny i obraził się za zarzut kłamstwa. Co ciekawe, dzisiaj Giertych i Wierzejski są wiarygodni dla ludzi PO. Schetyna wierzy na przykład, że ten pierwszy się "nawrócił", bo przecież ludzi skreślać nie można. I co obserwatorom po małym oburzeniu Kolendy-Zaleskiej, kiedy dzisiaj znowu "Dziennik" uwiarygadnia opluwanego niegdyś wicepremiera? Pamiętacie, jak "Gazeta Wyborcza" dopingowała parę lat temu młodych-gniewnych, pikietujących pod Ministerstwem Edukacji Narodowej z okrzykami: "Giertych do wora, wór do jeziora!"? Okazuje się, że Giertych został przez wyborców do tego jeziora wpakowany, po czym wyszedł przy pomocy...Platformy Obywatelskiej i mediów. Dziś jest wiarygodny, jego wersję kupują wszyscy. To zupełnie podobne do sytuacji Janusza Kaczmarka. Kiedyś "Gazeta Wyborcza" nie mogła mu wybaczyć śledztwa ws. kont lewicy, ba - śledziła poczynania na studiach syna i jego aplikację. Kto dzisiaj o tym pamięta? O co chodzi Giertychowi? Giertych: Liczę na to, że prawomocny wyrok sądu karnego potwierdzający prawdę moich słów i skazujący – nawet symbolicznie – Jarosława Kaczyńskiego, zobliguje prokuraturę do wszczęcia postępowania z urzędu i postawienia prezesowi PiS zarzutów składania fałszywych zeznań przed komisją. Mam też nadzieję, że po zmianie Konstytucji, czyli po wpisaniu do niej, że osoby skazane prawomocnym wyrokiem nie mogą zasiadać w parlamencie Kaczyński nie będzie mógł więcej kandydować do Sejmu. Inaczej mówiąc - Giertych chce,  by wreszcie Kaczyński podzielił jego los. Zemsta musi być, a moment doskonały, bo już za parę miesięcy wybory samorządowe i prezydenckie, Platforma Obywatelska szuka wsparcia i może uwiarygodnić. Mało tego, partia rządząca nagle pokochała "faszystów", "neonazistów", jak przywykło nazywać się endeków. No i homofobów, zapomniałbym.  Gazeta Wyborcza: Małopolska PO przyjęła we wtorek do swojego klubu w sejmiku wojewódzkim dwóch radnych Ligi Polskich Rodzin. Wśród nich byłego wszechpolaka Piotra Stachurę, który przed kilku laty usiłował zatrzymać krakowski Marsz Tolerancji.  Wtorkowa decyzja klubu radnych niektórych zdziwiła. - Platforma jest teraz jak wódka unijna, którą można robić z winogronowych wytłoczyn, czyli chyba już ze wszystkiego - komentował jeden z naszych rozmówców z partii Donalda Tuska. Gdy się z wódką przesadzi, to potem przychodzą problemy z żołądkiem i głową. Chociaż może PO uniknie kaca z tak usłużnymi mediami. Wierzejski: Przy okazji gorąco dziękuję wszystkim Internautom za udzielenie mi wsparcia w sondzie przeprowadzonej przez portal Onet.pl. Na pytanie: „Na swoim blogu Wojciech Wierzejski napisał, iż "w PiS nie tylko zbierano haki, (...) ale wprost »produkowano« tam haki" Czy ufasz byłemu politykowi LPR?” Aż 63% odpowiedziało: „Tak, mówi prawdę”. Przyjdą kolejne wybory, nawet jeśli PiS ich nie wygra, to Wierzejskiemu pozostanie tylko zachwyt nad kliknięciami lemmingów na onecie. O ile oczywiście sam sobie nie klikał w "TAK". W każdym razie, jeżeli mu tak bardzo zależy, to w 10 sekund mogę mu kliknąć większą ilość odpowiedzi, niż ma wyborców. Z Gamoniami i Krasnoludkami przegrywają tylko wybitni. I tak dochodzę do wniosku z  perspektywy czasu, że koalicja z tymi ludźmi w 2005 r. była błędem. Kaczyński został pod ścianą - albo Lepper i Giertych albo rządy Platformy Obywatelskiej. Kolejnych wyborów w odstępie pół roku nikt by mu nie wybaczył. Nie chciałbym znaleźć się w jego sytuacji. Lepiej było jednak oddać rządy, by platformersi się kompromitowali jak teraz, niezależnie od wyników dzisiejszych sondaży. Nawet jeśli Jarosław Kaczyński wówczas by przegrał, to z poczuciem, że walczyło się do końca o koalicję z PO. Jeśli PiS i Lech Kaczyński polegną w tym roku, to przy jakimś udziale swoich byłych koalicjantów - gamoni i krasnoludków - w sojuszu z wrogiem. GW 1990

Rząd według Lutosławskiego Profesor Wincenty Lutosławski (1863-1954), filozof, mesjanista, publicysta, działacz narodowy, do swojej książki zatytułowanej "Jak rośnie dobrobyt" dopisał w Wilnie w roku 1926 specjalny rozdział o "tajemnicy powszechnego dobrobytu". Twierdził w nim, że powszechny w Polsce dobrobyt jest możliwy do osiągnięcia w ciągu kilku pokoleń, jeżeli większość obywateli zrozumie pewne prawdy, które dziś z "bezczelną śmiałością" tłumione są przez "współczesnych demagogów, liberałów, radykałów, socjalistów i bolszewików". Warunki te, zdaniem Wincentego Lutosławskiego, to: dobry i trwały rząd, potęga państwa zabezpieczająca trwały pokój, sprawność sądownictwa i policji (szczególnie w zabezpieczaniu życia i mienia), stała waluta, wysoki poziom szkół i wychowania publicznego, bezwzględna wolność pracy i twórczości. W felietonie jest tylko miejsce na bardzo krótki opis pierwszego z warunków. I niech nie przeszkadza nam świadomość dziejowych dramatów, jakich doświadczyła przez ten czas Polska, gdyż myśl Platońska, której wierny był Lutosławski, i dziś ma swoich gorących zwolenników, stąd bynajmniej spostrzeżenia profesora nie są anachroniczne. Brzmią one nawet współcześnie, a już szczególnie miłe są dla ucha, gdy przychodzi nam oceniać poziom współczesnej debaty politycznej. Źródłem niekompetencji rządu jest dla Lutosławskiego Sejm "wybrany przez głosowanie powszechne nieuków, zwodzonych przez interesownych demagogów". W ustroju parlamentarnym przejętym "żywcem od Francuzów" uznano fałszywą zasadę, że prawa polityczne daje sam fakt urodzenia, bez żadnej zasługi, bez żadnych kwalifikacji moralnych ani umysłowych - pisze Lutosławski. Zdziwiłby się, gdyby poznał pomysły niektórych współczesnych polskich kobiet domagających się "parytetu", czyli specjalnego mechanizmu politycznego zapewniającego im przywilej uczestniczenia w rządzeniu ze względu na... płeć. A jak by odebrał postulat Platformy Obywatelskiej o obniżeniu wieku wyborczego do 16 lat, kiedy uważał, że wyborcą politycznym może być tylko osoba, od której można wymagać "pewnych wysokich kwalifikacji umysłowych i politycznych". W tym zamyśle Platformy szło oczywiście o uzyskanie korzystniejszego wyniku wyborczego, przed czym przestrzegał już 80 lat temu Wincenty Lutosławski. Pisał mianowicie, że jeśli prawa polityczne przyznamy wszystkim, to "nieuchronnie takie powszechne głosowanie staje się fikcją, gdyż przeważnie nieoświeceni wyborcy zbyt łatwo nabyte swoje prawa sprzedają tanio, bądź za pieniądze, bądź za nieziszczalne obietnice". (Pamiętamy, jak głosy wyborców zdobywała Renata Beger, a co obiecywał w kampanii Donald Tusk). A kiedy już złapani obietnicami wyborcy zagłosują, to - znowu zaglądam do tekstu Lutosławskiego - "...do sejmu dostają się ludzie ambitni, chciwi, kłamliwi, nie mający żadnego wyobrażenia o potrzebach państwa". Postulat posiadania przez wyborców kwalifikacji moralnych i umysłowych w stosunku do aspirujących do władzy polityków nabiera u Lutosławskiego jeszcze większego znaczenia. Jak to uzasadnia? Pisze: "Izba złożona z kilkuset posłów jest niedorzecznością i dobrze obradować nie może, przede wszystkim dlatego, że w żadnym kraju tylu ludzi mądrych i zacnych, znających się na polityce narodowej nie ma". W tym momencie Wincenty Lutosławski okazał się bardziej postępowy czy może radykalniejszy od Platformy Obywatelskiej, która wyszła ostatnio z pomysłem ograniczenia liczby posłów z 460 do 300, a senatorów ze 100 do 49. Otóż Lutosławski uważał, że liczbą w pełni wystarczającą byłoby 3 posłów na 1 milion obywateli, czyli dziś 114 posłów na 38 milionów Polaków, jeżeli oczywiście "sejm ma być ciałem poważnem, sprawnem i budzącym zaufanie narodu". Jaka jeszcze myśl profesora Lutosławskiego zachowuje dziś swoją nadzwyczajną aktualność? Taka mianowicie, jaką wyrażają środwiska reprezentowane przez współczesnych nam dwóch profesorów: Mirosława Dakowskiego i Jerzego Przystawy, postulujących od lat wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych. Chodzi o to, aby każdy, kto wybiera, wybierał osobę, a nie listę. A tak to barwnie uzasadniał Lutosławski: "Wybory z listy są wymysłem demagogii społeczeństw o daleko wyższym poziomie organizacji i oświaty, niż nasze i dla nas są zgubne, bo ułatwiają warchołom zdobycie władzy". Jeszcze większe znacznie przywiązywał Lutosławski do organizacji rządu. Postulował znaczne ograniczenie liczby ministerstw i funkcji rządu na rzecz społecznych i niezależnych od państwa organizacji. Jako najważniejsze pozostać miały: ministerstwo sprawiedliwości, spraw zagranicznych, spraw wojskowych i spraw wewnętrznych oraz skarbu. Tylko pięć powiększonych ewentualnie o ministerstwo komunikacji i oświaty. Ale widać, że Lutosławski nie był do tego pomysłu zbyt przekonany, szczególnie jeśli chodzi o oświatę. Pisał: "Szkoły nie zyskają na tem, że zależą od rządu państwowego, a daleko korzystniej byłoby je uniezależnić i oprzeć ich byt na ofiarności społecznej. Ogromne i bogate uniwersytety amerykańskie są przeważnie takiemi instytucjami niezależnymi, a im więcej jest w państwie potężnych instytucji od państwa niezależnych, tem większą gwarancję mają obywatele wobec zawsze możliwych nadużyć państwowych". Co charakterystyczne, Lutosławski uważał, że takie ministerstwa jak: pracy, opieki społecznej, rolnictwa, handlu i przemysłu, są "nie tylko zbyteczne, ale nawet bardzo szkodliwe". I tu profesor chyba znowu miał rację. Gdyby tak było, jak napisał, nie mielibyśmy afery rywinowskiej, gruntowej, hazardowej, przetargowej, stoczniowej i wielu innych. Przywołałem ledwie kilka myśli zapomnianego dziś wielkiego Polaka prof. Wincentego Lutosławskiego, myśli oryginalnych, polskich i nadal aktualnych. Tak jak nadal aktualne jest oczekiwanie Polaków na dobry i trwały rząd.

Wojciech Reszczyński

Złodzieje słów Jest rzeczą ciekawą, że socjaliści - walcząc ze starym porządkiem reprezentowanym przez Kościół, króla i szlachtę - utworzyli nowy porządek, który stał się lustrzanym odbiciem porządku starego. Powstała więc nowa liturgia wzorowana na katolickiej, zaczęto namaszczać sekretarzy, komisarzy i prezydentów, a wreszcie w miejsce szlachty powstała tzw. nomenklatura. W efekcie wizyta w socjalistycznym ministerstwie była najczęściej wizytą w pałacu któregoś z arystokratów, gdzie na ścianach wisiały przedrewolucyjne obrazy, a urzędnicy korzystali z mebli w stylu Ludwika XIV. Czy jedno do drugiego pasowało, to już kwestia, powiedzmy, smaku. Paradoks ten jest łatwy do uchwycenia, wystarczy przejść się choćby po warszawskich ministerstwach. Mało kto zwraca uwagę, do jakiego stopnia socjaliści wdarli się do kultury duchowej i jakiego tam dokonali spustoszenia. I nie chodzi tu o walkę ideologiczną, gdzie jeden system przeciwstawia się drugiemu, chodzi tu o kradzież i manipulację. Widać to szczególnie na przykładzie języka. Występując z całą nienawiścią przeciwko kulturze klasycznej, socjaliści pełną garścią korzystali ze słów greckich i łacińskich oraz z tworzonych doraźnie neologizmów na bazie języków klasycznych. Powstawała w ten sposób nie tyle mowa, co raczej nowomowa, a więc oręż do walki z przeciwnikiem. Siła oddziaływania tej nowomowy polegała na tym, że posługiwano się słowami w pewien sposób znanymi, choć tak naprawdę ich znaczenie było ideologicznie zmienione. Wrażenie znajomości jakiegoś słowa brało się stąd, że chodziło tu o słowa łacińskie lub greckie, a więc takie, jakie wypełniały kulturalny język narodowy. Jednak znaczenie tych słów ulegało zmianie. Co więcej, socjaliści, przechwytując państwowy system edukacji, rugowali z kształcenia grekę i łacinę, wskutek czego następowało obniżenie poziomu oświaty, a masy były bezbronne wobec słów, które znają ze słyszenia, ale których nie rozumieją. Dlaczego w języku socjalistów tyle słów przejętych od znienawidzonej przez nich cywilizacji, jak: „socjalizm", „komunizm", „ideologia", „dialektyka", „kapitalizm", „egzekutywa", „komitet", „plenum" etc? Słowa są graficznie i dźwiękowo znane, ale ich znaczenie ustalane jest odgórnie wedle wytycznych władzy w oparciu o wyznawaną ideologię, a zwłaszcza jej aktualną wersję. Masy, znając poszczególne słowa ze słyszenia, nie rozumiały ich wskutek braku wykształcenia, odbierały natomiast ich skalę oceniająco: komunizm jest bardzo dobry, socjalizm - dobry, a katolicyzm jest zły. Ale o co chodzi i dlaczego, to była już myślowa mgła. Jeden z najznakomitszych polskich filologów klasycznych, profesor Tadeusz Zieliński, napisał w roku 1917 krótki tekst pt. Burżuje i Proletariusze, wydrukowany po rosyjsku w piśmie „Russkaja Wola" (16 V 1917)1. Przeciętny rozum uformowany przez socjalizm (chyba po dziś dzień!) kojarzy mniej więcej tak: w walce klas dobry proletariat pokonał złych burżujów, dzięki czemu dokonała się sprawiedliwość dziejowa. T. Zieliński rozpoczyna swój tekst tymi słowami: „Towarzyszu drukarzu, porozmawiajmy." A więc, drogi czytelniku, posłuchaj. „Chciałbym dowieść wam, że wprowadzając do języka rosyjskiego słowo „burżuj", wzbogaciliście go o głupi epitet, który nie ma żadnego rozumnego odpowiednika w rzeczywistości." Mocne to słowa, zwłaszcza pod piórem takiej miary uczonego. Ale co się okazuje? Słowo „burżuj" zostało zapożyczone z francuskiego bourgeois, to zaś pochodzi od słowa bourg, które oznacza miasto. A więc burżuj to mieszczanin, czyli po prostu ktoś, kto mieszka w mieście, w odróżnieniu wcale nie od proletariatu, ale od szlachty, czyli tych, którzy mieszkali, jako gentil-homme, na wsi. A skąd słowo „proletariat"? „Kiedyś w starożytnym Rzymie obywatele dzielili się na assidui (lub locupletes) i proletarii. Pierwsi - jako odpowiednio zamożni - zobowiązani byli do płacenia podatków; drudzy - ze względu na brak środków - byli od tego zwalniani." Ale właśnie ci drudzy dawali ojczyźnie swoje dzieci jako przyszłych obywateli i żołnierzy, bo proles to potomstwo. Jedni byli zamożni, więc płacili podatki, drudzy byli „rodzinni". Termin „proletariat" miał wydźwięk pozytywny, chodziło o to, aby nie obrażać ludzi ubogich, nazywając ich biednymi czy niezamożnymi, ale właśnie „rodzinnymi". Jedni i drudzy byli obywatelami. Jakże wzruszająco brzmi dalsza dyskusja Profesora z drukarzem. „Razem z wami pracuję nad tym artykułem, ja piszę, wy drukujecie. Nie zapytacie mnie wszakże, ile dostaję od wiersza; ja również nie wymagam od was podobnej deklaracji; zwróćmy się raczej do kumoszek - nie będzie obrazy. Opowiadali mi o jednej, która ustaliła taką relację zarobków: autorowi za wiersz 8 kopiejek, drukarzowi - 25 kopiejek." I profesor Tadeusz Zieliński pisze dalej: „Jeśli sprawicie mi tę przyjemność, że mnie odwiedzicie, pokażę wam u siebie na półce całe tomy napisane przeze mnie bez żadnego wynagrodzenia, kiedy moi ówcześni towarzysze drukarze otrzymywali je. Gdzie więc jest burżuj, a gdzie proletariusz?" A dziś? Czy wiele się zmieniło? Profesor, który napisze książkę, do czego potrzeba talentu, wiedzy, pracy, lat, otrzyma - zgodnie z przepisami - równowartość stawki, jaką otrzymuje maszynistka wpisująca tekst do komputera.
Socjalizm jeszcze się nie skończył. I nie skończy się tak długo, jak długo kultura nasza i nasza mowa oddychać będzie oparami pokradzionych i zatrutych słów. Tylko czy i komu będzie się jeszcze chciało je odkłamywać? Piotr Jaroszyński

O WOLNOŚĆ I SPRAWIEDLIWOŚĆ (I EFEKTYWNOŚĆ). CZYLI JAK PROTOKOŁOWAĆ ROZPRAWY. Mój wpis o nagrywaniu rozpraw wywołał wiele ciekawych (i nieciekawych) komentarzy. Jako że większość była zdecydowania bardzo ciekawa i bardzo rzeczowa, postanowiłem „pociągnąć  temat”. W końcu dotyczy poza wolnością sprawy najważniejszej – wymiaru sprawiedliwości, który tejże wolności może nas pozbawić. Więc podatki, czy stadiony, o których ostatnio pisałem, przy temacie wolności i sprawiedliwości to nie „Pan Pikuś”, tylko  „mały pikuś”.  Pan Sędzia Bartłomiej Przymusiński – rzecznik Stowarzyszenia Iustitia, którego wypowiedź w TOK FM popchnęła mnie do napisania komentarza, przesłał mi maila (i pozwolił opublikować): „Przeczytałem Pańską krytyczną wypowiedź nt. stanowiska Iustitii co do protokołu elektronicznego. Zapewniam Pana, że nie jest ono motywowane chęcią ukrycia rzeczywistego przebiegu postępowania, lecz poważnymi problemami praktycznymi jakie to rozwiązanie spowoduje. Przede wszystkim nagranie będzie jedynym zapisem rozprawy (tylko prezes sądu będzie mógł w wyjątkowej sytuacji zarządzić jego przekład na pismo). Nie stanowiłoby to może problemu, gdybym równocześnie prowadził 5-10 spraw, bo wtedy jestem w stanie polegać na własnej pamięci. W ekstremalnych sytuacjach sędziowie mają jednak i po 600 spraw i muszą przed każdą rozprawą „odświeżyć” swoją pamięć - czytanie zajmuje znacznie mniej czasu niż słuchanie. (…) Proszę zrozumieć, że ten projekt to „gadżet”, który niesie z sobą poważne ryzyko utrudnienia warunków wykonywania naszych zadań. Czy nie należałoby utworzyć zespołu roboczego, w którym z Ministerstwem omówilibyśmy te nasze obawy, zamiast wprowadzać projekt „na szybko”?” Co do zespołu roboczego pełna zgoda. Ale powinien on się składać nie tylko z urzędników z Ministerstwa i Sędziów. Może dopuścicie państwo też adwokatów i teoretyków prawa (znających procedury amerykańskie – jest paru takich na uniwersytetach). Przy okazji mail Pana Sędziego skłonił mnie do odpowiedzi paru anonimowym komentatorom z blogu – jak rozumiem zainteresowanym Sędziom. Zacznę od dwóch deklaracji. Pierwsza dotyczy zasad. Ja się nie „czepiam” Sędziów i Sądów jako takich. Mam wśród Sędziów wielu znajomych i bardzo cenię ich profesjonalizm. Dla wszystkich, którzy przeczytali tylko ostatni wpis o protokole elektronicznym i poczuli się oburzeni zachęta, żeby przeczytali wpisy poprzednie. Myślę, że się Państwu spodobają, tak jak się chyba spodobało moje stanowisko w sprawie Państwa wynagrodzeń i emerytur, bo jakoś nie było do tego zastrzeżeń. Deklaracja druga dotyczy już konkretnie protokołu elektronicznego. On sam oczywiście niczego nie rozwiąże. Jeśli zmiany zaczniemy na protokole elektronicznym i na nim skończymy, bez koniecznych zmian w procedurach, to będzie gorzej, a nie lepiej. A moim skromnym (albo może lepiej „nieskromnym”) zdaniem parę rzeczy można i trzeba zrobić, bo są do tego powody i powinny się znaleźć środki. Nie możemy się poddać „Friedmanowskiej „Tyranii Status quo” „Zaniepokojony” podał w swoim komentarzu link do wpisu na forum sędziów umieszczonego przez „Marred”:(Szanowny Panie Ministrze! Niniejszym ośmielam się zaproponować Panu lekturę niżej zawartego postu, który to zatytułowałem „Nagrywanie rozpraw – doświadczenia i refleksje praktyka”, i wcześniej umieściłem w zupełnie innym miejscu, kierując go do Koleżanek i Kolegów – Sędziów RP. Jednakże na prośbę jednej z najbardziej oddanych procesowi zmian w funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości Koleżanki – oczywiście także sędzi, przedkładam go również Panu, ku rozwadze i refleksji. (W Jej, i nie tylko, ocenie, koniecznie winien Pan się z tym zapoznać). Jak sam tytuł wskazuje, rzecz dotyczy tylko z pozoru jednej z wielu równoważnych dziedzin, które wymagają zmiany, gdy w rzeczywistości nieprzemyślane i pochopne wprowadzenie proponowanych zmian doprowadzi do, myślę że właściwym będzie użycie tu tego słowa, katastrofy. Obrazowo rzecz ujmując, znacznie bardziej światłym jest, stając nad przepaścią, zrobienie w ostatniej chwili nawet dwóch kroków w tył, niźli nawet najbardziej spektakularnego (bo medialny to on i tak później będzie:)) jednego kroku do przodu ...
Szczegóły w poście. Jednocześnie informuję Pana, że jeszcze nie wyczerpał Pan kredytu zaufania, jaki otrzymał Pan ode mnie po Pańskim wystąpieniu podczas spotkania w listopadzie ubiegłego roku z sędziami w Zegrzu. Tak, też tam wówczas byłem. Napawa mnie ostrożnym optymizmem, że jako pierwszy i dotychczas jedyny Minister Sprawiedliwości spotyka się Pan coraz systematycznej z przedstawicielami sędziów, SŁUCHA Pan, notuje (sam to widziałem ), próbuje wnikać w istotę poszczególnych problemów. Pomimo oczywistych nacisków osób odpowiedzialnych za przygotowanie zmian w USP, Pan wstrzymuje nadanie dalszego biegu tej, że tak powiem, „niedoskonałości”. (Nota bene, zastanawia mnie, jak można w racjonalny i przekonywujący sposób złożyć wyjaśnienia do 110 zarzutów sformułowanych przez bardzo zacne, światłe i różnorakie organa ? Wie Pan zapewne co mam na myśli. Niech Pan nie da się ocyganić – tego zrobić nie sposób. To nie jest tak, Panie Ministrze, że sędziowie to korporacja, jak to niektórzy próbują przedstawiać, leniuchów, dbających tylko i jedynie o własne przywileje, wynagrodzenie. Sędziowie to w ogromnej większości bardzo oddany i zapracowany ludek. Sam Pan przecież wie, że w ostatnim okresie czasu spraw przybyło o milion, a zaległości, przy mniejszej kadrze orzeczniczej, zmalały! Czy byłoby to możliwe gdybyśmy byli tak bardzo zapatrzeni w siebie? Czemuż to tak nagle potrzebny jest dodatkowy bat na nas w postaci okresowych ocen ? Czy wyjaśnili już Panu inicjatorzy ich wprowadzenia, co tak bardzo źle funkcjonuje, tak bardzo zawodzi, w dotychczasowym systemie kontroli instancyjnej i poza instancyjnej, że tak pilnie trzeba wprowadzać dodatkowe mechanizmy? Panie Ministrze, niech Pan pamięta, że Ministerstwo Sprawiedliwości i zatrudnieni tam pracownicy to tylko Pański organ pomocniczy! To Pan swoją osobą, swoim nazwiskiem, będzie na wieki firmował wszystkie sukcesy ale także i niepowodzenia. Wszystkim nam, chociaż może częściowo z różnych względów, zależy by tych ostatnich było jak najmniej lub wręcz wcale. Niech Pan nie pozwoli by różni wizjonerzy – teoretycy, testowali na nas swoje koncepcje, wizje. My też chcemy zmian ( o kurcze, żeby Pan wiedział ilu i często jak daleko idących !), ale przemyślanych, skonsultowanych z fachowcami, a takimi, bez fałszywej skromności, jesteśmy właśnie my, sędziowie RP. Zamiast bata wprowadźmy nowe rozwiązania, dajmy sędziom nowe narzędzia, które RZECZYWIŚCIE przyczynią się do znaczącego zwiększenia naszej sprawności, bez jakiejkolwiek szkody dla ochrony praw stron, wizerunku naszego wymiaru sprawiedliwości. Nie wyobraża Pan sobie jak wielkich i natychmiastowych przeobrażeń dokonałaby zmiana już niewielkiej liczby przepisów proceduralnych! Czyż nie lepiej pracować mając do dyspozycji najnowocześniejsze „oprzyrządowanie”? Niech mi Pan wierzy, żaden z sędziów nie prowadzi sprawy celowo latami! Każdy marzy by móc ją zakończyć w tydzień, może w miesiąc... Wiem, że zagląda Pan na nasze Forum (sam na Pańskim miejscu robiłbym dokładnie to samo. Nawet jako VIP ma Pan tu swój wątek, dlatego traktuję Pana jak „swojego”. Zatem niech Pan na chwile wyobrazi sobie, że jest Pan sędzią, powiedzmy takim z 20 letnim stażem, czyli nie za młodym, nie za starym, który słyszał, że nowoczesność „całą gębą” ma zagościć na Pańskiej sali. Nie wie Pan jak to będzie, bo i skąd? A tu jeden z Pańskich kolegów, ponoć „praktyk”, pisze, że: „Zważywszy, iż temat nagrywania rozpraw staje się coraz bardziej gorący, czy wręcz palący, czuje się w obowiązku podzielenia z Wami swoimi refleksjami w tymże zakresie, może o tyle ciekawymi, iż nie z pozycji teoretyka a praktyka. (Post będzie dość długi, ale myślę, że warto przebrnąć przez niego by mieć wyobrażenie co może każdego z Was w przyszłości czekać.) Praktyka, bo nagrywam już od 2003 roku, kiedy to weszła w życie zmiana art. 147§3 kpk, zezwalająca przy nagrywaniu na ograniczenie protokołu jedynie do najważniejszych stwierdzeń stron. Zacząłem nagrywać, gdy po pierwszym terminie bardzo skomplikowanej sprawy gospodarczej, na którym słuchaliśmy między innymi świadka, specjalistę od smarów, otrzymałem półtorej stronicowy wniosek o sprostowanie protokołu. Z uwagi na specyfikę języka nie dającego się nijak na dłużej opanować świadka (jak zwalniał wypowiedź to tylko na chwilę), wniosek był nie do zweryfikowania. Ale na początek trochę technikalii, bez znajomości których Kochani, niestety daleko z nagrywaniem na sali nie zajedziemy ... Metodologię nagrywania w zakresie software’u (oprogramowania) wymyśliłem sam, w zakresie hardware’u (sprzęt) przyłączył się trochę informatyk sądowy. Prezes sypnął groszem, jak dobrze pamiętam ok. 1.500 złotych. I ruszyliśmy. Nagrywam stereofonicznie z jakością prawie płyty kompaktowej. Nie tak łatwo uzyskać taką jakość, a jakość nagrania to, jak za chwilę napiszę, rzecz nie do przecenienia ! Do przechwytywania dźwięku używam freeware’owego oprogramowania w postaci Audacity, a następnie dokonuję konwersji z jego specyficznego formatu z rozszerzeniem „– .au” do formatu „-.mp3”. Robię to za pomocą także freeware’owego kodera Lame. Chodzi nie tylko o jak najlepszą jakość ale także o jak najmniejszą objętość plików oraz format, który będzie możliwy do odtworzenia na najprostszej nawet „mptrójce”, nie zaś jedynie na jakimś profesjonalnym, trudno dostępnym, a przez to zapewne drogim, sprzęcie, oprogramowaniu. Żeby uzyskać taką jakość zastosowaliśmy 5 solidnych mikrofonów – 1 dla sądu, 1 dla prokuratora, 1 dla świadków oraz także po jednym dla oskarżonych i obrońców (ci muszą się nimi dzielić). Niestety 5 mikrofonów nie podłączymy bezpośrednio do komputera, gdyż wymagałoby to zainstalowania specjalnej karty dźwiękowej – zważywszy na jej cenę możemy być pewni, że żaden minister nie zakupi ich dla każdego komputera w każdej sali w kraju . Ponadto żeby nagranie było późnej w całości czytelne i użyteczne, musimy panować osobno nad każdym z sygnałów każdego mikrofonu. (Dlaczego ? O tym też za chwilę.) W tym celu zastosowaliśmy mały mikserek, do którego podłączyliśmy owe mikrofony i z którego to dopiero zbiorczy i już odpowiednio obrobiony sygnał, podaliśmy na wejście liniowe („line in”) karty dźwiękowej komputera. Podłączenie do wejścia mikrofonowego to proszenie się o katastrofę. Jeżeli mamy dobrze skonfigurowane ustawienia naszej karty dźwiękowej i Audacity, jesteśmy już nieco bliżej celu, bo włączamy mikrofonki (każdy ma swoje osobne zasilanie w postaci bateryjek AA, które szybko padną w najmniej oczekiwanym momencie jeżeli nie będziemy o nie dbać – czytaj: wyłączać jak nie są potrzebne ), włączamy mikser i można nagrywać. Dlaczego nie używamy programu, który od razu zapisywałby w formacie mp3? Ano dlatego, iż programy nagrywające w mp3 robią to od razu do jednego pliku, zaś Audacity nagrywa w osobnych pliczkach, fragmenty po około 6 sekund. Jaka to różnica? Ano taka, że jak stanie się jakieś nieszczęście to utracisz co najwyżej 6 sekund a nie całe, może i nawet kilkugodzinne nagranie. Ponadto, jak nauczyło mnie to moje już kilkuletnie doświadczenie, MUSZĘ mieć bieżącą kontrolę nad nagraniem, nie tylko w zakresie, czy nadal się nagrywa ale także JAK się nagrywa, a Audacity daje ku temu możliwość, zapewniając ciągłą graficzną prezentację i jednego i drugiego. Wygląda to mniej więcej tak:
http://audacity.sourcefor..._beginner4.html
Dlaczego ta prezentacja jest tak ważna ? Ano nie tylko żebym wiedział, że natychmiast muszę przerwać rozprawę gdy z jakiegoś powodu sygnał przestał dochodzić do komputera, np. padło zasilanie w danym mikrofonie (brak jakiegokolwiek wykresu), czyli że nic się nie nagrywa, ale także żebym od razu interweniował gdy coś złego dzieje się z jakością sygnału. Tytułem przykładu, sytuacje z życia wzięte: a) przychodzi osoba bardzo wysoka, z głową metr nad mikrofonem - amplituda sygnału (te niebieskie zygzaki) - niebezpiecznie siadła b) masz świadka, starą Babunię, z głosem tak słabym, że żadne prośby nie pomogą by mówiła głośniej, „bo wszystko musi się odpowiednio nagrać” - sygnał znów zbyt lichutki c) zaraz po tym przychodzi świadek z głosem jak dzwon - sygnał bez dwóch zdań przesterowany, czyli nagranie będzie w tym miejscu nie do odcyfrowania d) nagle pojawia się tzw. „buczenie sieci” (dźwięk o częstotliwości 60 herców, który to generuje sieć energetyczna). Jak nie masz bezpośredniego odsłuchu (a kto miałby to robić ? ), to za nic się nie zorientujesz, że owo buczenie się pojawiło. Kląć będziesz dopiero wtedy gdy przepisujący doniesie Ci, że przez to diabelstwo nie jest w stanie w wielu miejscach zrozumieć wypowiadanych słów. Wykres na Audacity (oczywiście jak masz wprawę w jego odczytywaniu) zaraz Ci o tym powie. Skąd nagle może pojawić się to buczenie? Ano np. może paść filtr w listwie zasilającej, do której podłączony jest cały sprzęt. U mnie przynajmniej tak było. Co robić gdy zdarzy się któraś z powyższych sytuacji? Tu swój pozór pokazuje mikser, bo zanim sygnały z każdego mikrofonu zostaną zmiksowane i jako jeden zbiorczy pomkną do komputera, najpierw wchodzą do miksera osobno, każdy na swój kanał, gdzie mam możliwość wpływania na nie. I tak, w przypadku Babuni, sygnał na danym kanale wzmacniam (nie radzę wzmacniać całego sygnału wyjściowego, bo za chwilę – np. przy pytaniu prokuratora - okaże się, że nagranie będzie przesterowane !). W przypadku Głosu Dzwonu (a są takie !), wzmocnienie danego kanału trzeba po prostu w odpowiednim zakresie zmniejszyć. W przypadku Dryblasa trzeba jedynie zmienić położenie mikrofonu (moje są na takich długich, giętkich nogach), wycelowując go w niego, zaś w przypadku „buczenia sieci” rozprawę przerwać i szukać jej przyczyny, gdyż nie zawsze będzie to padnięty filtr. Może to być też tylko częściowe rozpięcie się któregoś z kabli połączeniowych, o który ktoś niechcący zawadził nogą. O ile buczenie zdarza się bardzo rzadko (jak wiesz co to jest i jak go unikać – jak nie wiesz, musisz je pokochać), o tyle nad poziomem i jakością sygnału = nagrania, musisz czuwać non stop. W efekcie sędzia przeradza się jednocześnie w DJ’a (dla nie wtajemniczonych – di dżeja – gościa czuwającego nad sprzętem na dyskotekach). Dla pocieszenia, jak masz już w tym wprawę, wiesz jak to jest wszystko połączone, co się w poszczególnym miejscu dzieje, idzie wykrzesać z siebie jeszcze tyle dodatkowej podzielność uwagi, by i nad tym zapanować. Oczywistym jest, że nikt Cię z Twoich normalnych, sędziowskich obowiązków związanych z prowadzeniem rozprawy nie zwalnia... Teoretycznie mógłby Cię zastąpić ktoś inny, ale kto? Informatyk sądowy? Nie da rady, bo trzeba by przypisać po jednym, na stałe, do każdej sali sądowej. Sal mamy kilka tysięcy, zatem sami policzcie ilu informatyków nam brak.
Mógłby to robić protokolant, ale mi nie udało się nigdy znaleźć tak odważnego by się tego podjął. Zresztą, prawdę mówiąc, sam też nie byłem nigdy na tyle odważny, by komukolwiek powierzyć to całe ustrojstwo – co mi pomogłoby jakieś tam „Przepraszam, ale nie zauważyłam...”, gdyby chociażby kilka godzin nagrania bezpowrotnie przepadło... O ile można by protokolantów pewnie jakoś administracyjnie przymusić, by nauczyli się panowania nad odpowiednią jakością nagrania, o tyle w przypadku jakieś usterki będą bezużyteczni. Trzeba będzie gnać po informatyka. Gorzej gdy nie będzie mógł Ci pomóc bo akurat będzie walczył u koleżanki na sali obok, której „też coś nagle przestało działać”. A wierzcie mi, KAŻDY, czy to hardware (sprzęt), czy to software (oprogramowanie), prędzej czy później ale ZASZWANKUJE. Buntują się urządzenia i programy za wiele tysięcy złotych. A o bunt tym łatwiej czym mniej obsługujący wie jak to właściwie działa, co, jak i kiedy trzeba zrobić. Dlaczego aż 5 mikrofonów? Ano dlatego, że moim zdaniem, a z problematyką nagrywania mam do czynienia nie tylko w zakresie sali sądowej, nigdy pojedynczy mikrofon, niezależnie jak umieszczony, nie zapewni jakości jaką daje takich pięciu, jak moje, zuchów. Zawsze będą znaczące szumy w przypadku źródeł sygnału bardziej oddalonych, tendencje do przesterowania dla tych znajdujących się bliżej. O jakości CD zapomnij. A dlaczego tak ważna jest ta cała jakość? Ano dlatego, że takie nagranie będzie opracowywane, w taki czy inny sposób, przez wiele godzin (zmęczenie ciągle wytężonego słuchu!), przez wiele osób. Tu nie może być wątpliwości co dana osoba w danym momencie powiedziała. Pomimo jakości CD wątpliwości takie czasami się pojawiają, przy jakości byle jakiej, wątpliwości tych będzie o wiele, wiele więcej. Jeżeli myślicie Kochani, że to już koniec problematyki (problemów ) związanych z technikaliami, to się mylicie, bo nie wolno wam zapomnieć o przerwach w nagraniach, by poszczególne pliki nie były zbyt wielkie, zaważywszy, że później trudniej się z nimi pracuje. Poza tym, gdy coś nawali na późniejszym etapie obróbki, to zawsze jest szansa, że część nagrań ocaleje – w przypadku nagrania na jednym pliku cała twoja praca, biedny sędzio, na nic... (Gdy nagrywane będzie również Video pliki będą ogooomne. Tan kto pracował z plikami video wie o czym mówię, ten kto tego nie robił to i tak sobie tego teraz nie wyobrazi...) Ja nagrywam w blokach mniej więcej godzinnych. Po zakończeniu rozprawy trzeba już tylko pliki przekonwertować do mp3, odpowiednio je oznaczając, np. „Kowalski Jan, IIK 1/99, 31.12.09, godz.17.00-18.00”, przenieść na jakiś nośnik, np. płytę CD, czyli nagrać, i już można uszczęśliwiać protokolanta dając mu ją do przepisania, co jednak same w sobie też nie jest łatwą sprawą. Jeżeli jakość nagrania jest słaba, czy wręcz nędzną, mamy duuży problem (Ciekawy jestem co będzie można w tym względzie wycisnąć ze sprzętu jakim zostaniemy obdarowani? Jeżeli będzie to jakaś masówka, którą sprytna firma wciśnie w najtańszej ofercie osobie odpowiedzialnej w MS za zakup, a która to osoba nie nagrała ani godziny rozprawy w „warunkach bojowych” sali rozpraw, będziemy mieli Meksyk...). Jeżeli nie mamy odpowiedniego oprogramowania do odtwarzania, jest jeszcze gorzej. My używany tego, także darmowego programu: http://www.nch.com.au/scribe/ który umożliwia odtwarzanie dźwięku, pracując w tle edytora tekstu, tj. Worda. Czyli, piszesz sobie w Wordzie, uruchamiając dźwięk, zatrzymując go, cofając, itd. odpowiednimi skrótami klawiaturowymi. Ciągłe przełączanie się między okienkami programów, operowanie odtwarzaczem za pośrednictwem myszki, już po kilkunastu minutach doprowadza przepisującego do szału. Z problemów technicznych ważna jest także metoda archiwizowania nagrań. Na czym to robić przy tak masowej skali jaką się przewiduje? Największy nawet dysk twardy kiedyś się zapełni. Zawsze ma szanse odmówić dalszej współpracy, a przy kilku tysiącach sal, na których takie dyski archiwizujące miałyby pracować, na pewno będzie to znaczący problem. Zapisywać na płytach CD? Jeżeli tak, to w ilu egzemplarzach ? Jeden zawsze może upaść zarysowując się, może zostać przydeptany, pozostawiony przypadkowo w miejscu, w którym pojawi się słońce, a te może doprowadzić do niezłego spustoszenia itd.itp. W jakim zakresie korzystałem z opisanego wyżej nagrywania? Ano (jeżeli pozwolicie, że pozostanę przy tej gawędziarskiej formule ), szybko okazało się, że można sobie pozwolić na to jedynie w szczególnych wypadkach, tj. sprawach bardzo trudnych, z uciążliwymi i trudnymi do opanowania w inny sposób stronami, czy też do nagrywania części rozpraw, np. do rejestracji przesłuchań biegłych, operujących właściwym dla danej profesji meta językiem, nam (tym bardziej protokolantowi) trudnym nie tylko do zapamiętania ale wręcz do zrozumienia. Dlaczego? Z powodów, o których większości już na Forum chyba pisano. I tak, bezsprzecznie, gdy pominiemy niedolę DJ’a z łańcuchem na szyi, rozprawa przebiega znacznie szybciej, płynnej, nabiera innego życia. Sędzia nikomu nie przerywa, by podyktować kolejny fragment wypowiedzi, pojawia się autentyczna kontradyktoryjność – strony zaczynają walczyć, prokuratorzy stają się wyjątkowo aktywni, są jakoś dziwnie przygotowani. W jednej ze spraw, powtórne (!) głosy stron, po powtórnym zamknięciu przewodu sądowego, trwały ponad 1,5 godziny ! Jest fajnie. Wszystkim się podoba. Wszyscy są pod wrażeniem. Niestety schody pojawiają się później, jeżeli oczywiście nic z technikalii nie zaskoczyło Cię na rozprawie . (Czy nie zauważyliście, że problemy techniczne jakoś zupełnie nie istnieją dla zwolenników nagrywania?) Przepisanie trwa wieki. Piszą, iż przepisanie 1 godziny nagrania zajmuje około 4 godzin. Może tak być, choć wiele tu zależy od wprawy sekretarza – miałem mistrzynię, która przy nieco wolniejszych wypowiedziach prawie że nie zatrzymywała nagrania! Gdy to już nastąpi, z kolei Ty możesz dostać zawału, gdy zaczniesz to czytać. Po pierwsze chodzi o ogromną ilość tekstu - z 1 dnia nagrania może być nawet i 100 stron A4! Pomnóżcie to sobie to przez wszystkie terminy rozprawy, jakich może być w każdej trwającej kilka miesięcy, czy też kilka lat sprawie (Są tacy co nie mają lub nie mieli takich spraw? Niech podniosą ręce do góry. Poza prezesami i bardziej sprytnymi przewodniczącymi, niewiele byłoby pewnie takich rąk...). Niech będzie 10 terminów x 100 stron i już mamy 1000 stron A4. A niech takich spraw dany nieszczęśnik skończy w krótkim okresie czasu kilka ? 1000 x n = pewny i długotrwały ból głowy. Ale to jeszcze nie wszystko. Do tego dochodzi jeszcze problem z językiem jakim posługują się oskarżeni, świadkowie. Częstokroć jest to, za przeproszeniem, bełkot. Oto przykład z życia wzięty i to wcale specjalnie nie dobierany ! „No jechało się w teren, oglądało się dany areał, obchodziło się go, możliwie z jak największej ilości stron i szacowało się w ten sposób, wiadomo była powódź, w niektórych miejscach były to zastoiska wodne, czy w oczkach wodnych stała woda, powiedzmy zboże wyglądało jak uprawy ryżu. Jeżeli były takie oczka wodne, to orientacyjnie określało się, ile tych oczek jest, powiedzmy, że jest tam połowę areału się oceniało ten areał oceniało się, że jest powiedzmy zalany no i potem określało się, jeżeli to był hektar areału i na tym areale było, ogólnie się szacowało tak, powiedzmy, że tam była strata powiedzmy 30% czy 40 %.” (Rozprawa była jawna, a fragment jest bardzo krótki, służy celem poglądowym, edukacyjnym, dla dobra wspólnego i chyba w zasadzie jest nie do zidentyfikowania, zatem myślę, że wszystko w porządku ). I tak przez ileś tam stron. Nic tylko płakać. A są jeszcze znacząco lepsi „oratorzy”! Gdy na sali pada taka wypowiedź, do jej warstwy słownej dochodzi jeszcze mimika mówiącego, jakieś gesty, kontekst wypowiedzi, w tym innych osób, wyobraźnia odbiorcy, i jakoś to można jeszcze zrozumieć. Gdy przefiltrujemy to dodatkowo przez usta dyktującego sędziego, wypowiedź stanie się bardziej zrozumiała. Bez tego wszystkiego, mamy to co w powyższym przykładzie lub jeszcze bardziej odjazdowe „perełki”. I tak się jakoś nie mogę nadziwić, dlaczego przez te wszystkie lata nikt z kolegów, ani też z koleżanek nie dał się namówić by skorzystać z naszego sprawdzonego sprzętu, z moich doświadczeń, oferty pomocy ... Ciekawe dlaczego? Reasumując powiem tak – poprzez pryzmat moich doświadczeń, czarno to widzę, Drodzy Koledzy i Koleżanki, sędziowie RP. Nie będzie wesoło gdy na sali siądzie strona techniczna, a informatyka nie będzie pod ręką lub też będzie bezskutecznie zmagał się z problemem. A tu czas leci nieubłaganie, uczestnicy postępowania niecierpliwią się, narasta opóźnienie. Będzie ogarniała nas czarna rozpacz gdy nie będzie przepisywania i trafi nam odsłuchać 10, 20, 50 czy 100 godzin nagrań, i to tylko w jednej sprawie! A przecież jednorazowe odsłuchanie 100 godzin niewiele da. Trzeba będzie robić sobie notatki, które pochłoną nam dodatkowe 50, 100 albo i więcej godzin. I to tylko w jednej sprawie! Wcale nie lepiej będzie gdy będzie przepisywanie. Utoniemy w setkach czy tysiącach stron, wielokroć zawierających nieodgadnione przekazy „złotoustych mówców”, doprowadzające nas do bezgranicznej bezsilności. I na niewiele się nam zda to, iż do chóru płaczących sędziów faktu dołączą sędziowie prawa, którzy będą musieli zmierzyć się z tymi dziesiątkami, czy setkami godzin nagrań lub też setkami, czy też tysiącami stron tekstów. I to w jednej sprawie! Co zatem zrobić ? Sam nie wiem. Zdaje się, że mamy swego rodzaju pata – wprowadzenie owych nowości w opisanych wyżej formach, w poważniejszych sprawach nie wróży nic dobrego, pozostanie przy obecnym, siermiężnym protokołowaniu, także nie stanowi najszczęśliwszego rozwiązania. Wprawdzie nagrywanie bez przepisywania zapewne doskonale sprawdzi się w prostych sprawach, które to kończą się na jednym terminie, i w których strony się nie odwołują, ale przecież takie sprawy i dzisiaj nie stanowią wielkiego problemu. Myślę, że rozwiązaniem mogłaby być zmiana filozofii naszego postępowania karnego (o postępowaniu cywilnym nie wypowiadam się bo nie mam tu zbyt dużych doświadczeń praktycznych), odejście od pewnych dogmatów zwanych zasadami, ale w jakim kierunku, to już temat na osobną dyskusję, osobne przemyślenia. Z drugiej strony, ponoć nagrywanie, jak twierdzi MS, zostało już wprowadzone w innych krajach i użytkownicy są bardzo zadowoleni. Zatem może trzeba by „żywcem” przenieść na nasz grunt takie sprawdzone już rozwiązania? Jednocześnie zdaję sobie sprawę, iż inni sędziowie zapewne także mieli już jakieś doświadczenia z nagrywaniem, może bardziej optymistyczne? Może moje rozwiązania, a co za tym idzie postrzeganie problemu, obarczone jest jakimś kardynalnym błędem ? Możliwe, zatem proszę, podzielcie się swoimi doświadczeniami, pocieszcie mnie... Rozrósł mi się ten post (były już dłuższe ?), ale jest to przedsmak tego co, moim zdaniem, nas czeka – czytanie, czytanie, czytanie lub też słuchanie, słuchanie, słuchanie ... i to tylko w jednej sprawie!”).
prosząc o mój z kolei komentarz. To jest ta sama analiza, do której odsyła w swoim komentarzu „Johnson”. Jeden z sędziów, nazwijmy go w tym miejscu Pan Sędzia DJ (dlaczego DJ okaże się za moment) pisze, że nagrywa „od 2003 roku, kiedy to weszła w życie zmiana art. 147§3 kpk, zezwalająca przy nagrywaniu na ograniczenie protokołu jedynie do najważniejszych stwierdzeń stron”. Zaczął nagrywać „gdy po pierwszym terminie bardzo skomplikowanej sprawy gospodarczej, na którym słuchaliśmy między innymi świadka, specjalistę od smarów, otrzymałem półtorej stronicowy wniosek o sprostowanie protokołu. Z uwagi na specyfikę języka nie dającego się nijak na dłużej opanować świadka, wniosek był nie do zweryfikowania” Innych argumentów dostarcza „Mancipi”, która „jako młody aplikant jest posyłana na różnego rodzaju sprawy” i, co prawda, „nie ma nic przeciwko dotychczasowemu protokołowi poza tym ze też chciałaby widzieć jego podgląd już podczas rozprawy, tak jak ma sędzia”, pisząc jednak że: 1) pierwszy rok aplikacji, rzucona do wydziału karnego (jest aplikantem radcowskim) ma sporządzać protokół przez cały dzień. Tylko jakoś nikt wcześniej nie pomyślał że nie ma pojęcia jak. Jako że szybko pisze to przynajmniej udało jej się zapisywać wszystko i znosić złośliwe uwagi sędzi (…) 2) duży, skomplikowany proces gospodarczy w SO, sędzia za bardzo nie skupia się na tym co dzieje się na sali, robi jakieś swoje notatki (widocznie nie wierzył w protokół i słusznie) co jest w protokole nie wiadomo, bo tworzy go pani ok 60, która pisze co uważa. 10 zdań świadka = jedno zdanie w protokole. Rozprawa trwała 4 godz., przesłuchano 6 osób i 30 razy proszono o zaprotokołowanie”. Czy zatem możemy zacząć od klo kluzji, że warto podjąć wysiłek, żeby jednak nagrywać? Jak się co do tego zgodzimy, to reszta jest problemem technicznym. Jak poważnym – opisuje Pan Sędzia DJ. Ale, jak słusznie zauważył Joseph Schumpeter w artykule  Die Krise des Steuerstaads z 1918 roku, „każdy problem społeczny i faktycznie każdy problem gospodarczy jest w ostatecznym rachunku problemem finansowym”. Bo skoro można było wylądować na Księżycu (aczkolwiek spory odsetek Amerykanów nadal w to nie wierzy), to ja jakoś nie mogę uwierzyć, że nie można uporać się z problemami technicznymi związanymi z nagrywaniem rozpraw sądowych. Pan Sędzia DJ pisze: „Prezes sypnął groszem, jak dobrze pamiętam ok. 1.500 złotych. I ruszyliśmy”, po czym opisuje używaną przez siebie rozwiązania techniczne i liczne problemy – w głównej mierze techniczne, wynikające z… braku gotówki.  Używa 5 mikrofonów, ale niestety nie może ich bezpośrednio podłączyć do komputera, „gdyż wymagałoby to zainstalowania specjalnej karty dźwiękowej – zważywszy na jej cenę możemy być pewni, że żaden minister nie zakupi ich dla każdego komputera w każdej sali w kraju”. Więc natychmiast mamy problem: „żeby nagranie było późnej w całości czytelne i użyteczne, musimy panować osobno nad każdym z sygnałów każdego mikrofonu”.  Dalej Pan Sędzia DJ opisuje stosowane przez siebie rozwiązania, które mają tę wadę, że „sędzia przeradza się jednocześnie w DJ’a” (no i już wiadomo dlaczego nazwałem Pana Sędziego ”Sędzią DJ”). Teoretycznie mógłby Go zastąpić ktoś inny, ale kto? Informatyk sądowy? Nie da rady, bo trzeba by przypisać po jednym, na stałe, do każdej sali sądowej. Sal mamy kilka tysięcy, zatem sami policzcie ilu informatyków nam brak”. No więc znowu: problem kasy. Ale Sądy Arbitrażowe nie żyją z dotacji budżetowych tylko z „wpisów”. Sądy powszechne też mogą i powinny żyć z wpisów. Jakby były dobrze wyposażone, sprawnie funkcjonowały, mniej spraw sądowych (o bardzo wysokich wpisach) trafiałoby do sądów arbitrażowych, a więcej do powszechnych. Bo, jak pisałem poprzednio, nie tylko niektóre wyroki sądów powszechnych wzbudzają moje zdumienie. Arbitrażowych  też. Tylko że sądy powszechne muszą pracować tak, jak arbitrażowe, bo żaden koncern nie będzie czekał 10 lat na prawomocne rozstrzygnięcie. A protokół elektroniczny znacznie to ułatwi. Wymierzanie sprawiedliwości było dla władców dochodowe nawet w Średniowieczu. Dopiero w socjalizmie być przestało. Więc zacznijmy od pozostawienia w sądach wpisów wnoszonych przez strony i zróbmy kilka małych przesunięć budżetowych.  N a jednej z kolumn nowego gmachu Sądu najwyższego widnieje inskrypcja będąca cytatem z Cycerona: „Cedant arma toga”. No właśnie: „Niech oręż ustąpi przed togą”. Z bodajże dziewięciu służb specjalnych, które mogą nas podsłuchiwać i nagrywać, zostawmy cztery. Nie starczy? U każdego operatora telekomunikacyjnego zatrudnione są tabuny „ludzi służb”. Niech idą pracować do sądów. Operatorzy telekomunikacyjni będą mieć niższe koszty działalności, jak nie będą musieli płacić tylu, tak wysokich pensji  – ergo będą płacić wyższe podatki – ergo będzie więcej na dobry sprzęt do nagrywania na salach sądowych. Co prawda protestował będzie Agent „Tomek”, bo nie dostanie w sądzie rejonowym do dyspozycji Porsche i Harleya, ale to bardzo dobrze dla idei państwa prawa. Podobno „państwo policyjne to takie, w którym policjant zarabia więcej od nauczyciela”. Ja bym dodał, że to również takie, „w którym „tajniak” zarabia więcej od sędziego”  i/lub ma do dyspozycji lepszy sprzęt. Jak dobrze poszukamy, to się środki na odpowiednie wyposażenie sal sądowych znajdą. A sądząc po jakości nagrań, do których co chwila „docierają” dziennikarze „śledczy” Pan Sędzia DJ nie powinien mieć kłopotów z nagraniem „wysokiego dryblasa” któremu głowa wystaje nad mikrofon, czy „babuleńki”, której głos się łamie. Zawsze można użyć takiego samolociku, jakiego CBA używało podczas „akcji w Ministerstwie Rolnictwa”. A co poza problemami technicznymi, które dają się rozwiązać przy pomocy „kasy”? Mamy jeszcze problemy logistyczne.  „Gdy nagrywane będzie również video, pliki będą ogrooomne” – pisze Pan Sędzia DJ. Tylko po co tworzyć pliki video? Mamy dokumentować, co sędziowie, strony, ich pełnomocnicy i świadkowie powiedzieli, a nie jak wyglądali.  W dzisiejszym protokole też się nie pisze, jak kto był ubrany i jak gestykulował. Zacznijmy od nagrywania dźwięku. Nagrywanie obrazu to rzeczywiście ministerialna „fanaberia”. Pan Sędzia DJ stwierdza, że „bezsprzecznie (…) rozprawa przebiega znacznie szybciej, płynnej, nabiera innego życia. Sędzia nikomu nie przerywa, by podyktować kolejny fragment wypowiedzi, pojawia się autentyczna kontradyktoryjność – strony zaczynają walczyć, prokuratorzy stają się wyjątkowo aktywni, są jakoś dziwnie przygotowani. W jednej ze spraw, powtórne (!) głosy stron, po powtórnym zamknięciu przewodu sądowego, trwały ponad 1,5 godziny ! Jest fajnie. Wszystkim się podoba. Wszyscy są pod wrażeniem.” Skoro „bezsprzecznie” rozprawa przebiega szybciej, to może warto przezwyciężyć problemy, które nas dziś ograniczają. „Niestety schody pojawiają się później (…) Przepisanie trwa wieki…” – pisze Pan Sędzia DJ Tylko PO CO PRZEPISYWAĆ nagranie w całości? Przypomnijmy: proces jest kontradyktoryjny. Jak strona powołuje się na coś, co zostało powiedziane podczas rozprawy, to sama ma to wykazać. Jak? Prosto: poprzez własne stwierdzenia zawarte w piśmie procesowym. Jak druga strona twierdzi inaczej, to wówczas Sąd sprawdza nagranie. Podstawą wyrokowania powinny być pisma procesowe stron! Protokół powinien być tylko dowodem dotyczącym prawdziwości, że stwierdzenia, na które powołują się strony rzeczywiście padły podczas rozprawy. To uchroni też sędziego przed „dostaniem zawału”, o co obawia się Pan Sędzia DJ, gdy zacznie to wszystko czytać”. Jak nie zapamiętał spraw najistotniejszych, które rzutują na treść jego rozstrzygnięcia, to może sobie odsłuchać (nawet wtedy, jak „tłucze kotleta” – które to stwierdzenie tak bardzo rozsierdziło „Igę”, „Nilwri” i „Mancipi”, do czego odniosę się za chwileczkę.) Na razie odpowiedź na pytanie „Nilwri”: Czy zdarzało się Panu w jednej sprawie słuchać większą ilość świadków w dodatku na kilku różnych terminach w odstępach tygodniowych, miesięcznych (i to dlatego, że wszyscy świadkowie nie stawili się na jeden termin)? Jestem przekonany, że nie. Ale jeśli się mylę to jak Pan sobie przypominał zeznania tych wcześniejszych świadków - odsłuchując nagrań ich zeznań? Korzystając ze swoich notatek zawierających szczególnie ważne zdania świadków? Jak profesjonalny pełnomocnik ma się zapoznać z zeznaniami świadków, przy których przesłuchaniu nie był (klient zbyt późno uznał, że profesjonalna pomoc jest potrzebna)? Jak ma sporządzić wtedy środek zaskarżenia?” Jakbym naprawdę był złośliwy i nie miał szacunku dla Sądów i Sędziów – co sugeruje „Nilwri” to bym odpisał: „biedni ci Amerykanie, że muszą sobie z tym wszystkim dawać jakoś radę”. Ale złośliwy nie jestem, szacunku mam wiele, (zwłaszcza dla zawodu Sędziego choć nie dla wszystkich Sędziów) więc przyznam, że „Nilwri” racji trochę ma. Jakbym miał słuchać świadków co dwa miesiące, to pewnie bym zapomniał co mówili. Więc dlatego warto to zrobić tak, jak robią w swoich sądach Amerykanie, a co podchwyciły Sądy Arbitrażowe: jak się proces zaczyna, to wyznaczamy rozprawy dzień po dniu – aż się postępowanie dowodowe skończy. To rozwiąże problem, o którym napisał mi w mailu pan Sędzia Przymusiński. Bo równocześnie prowadził będzie nie więcej niż owe 5-10 spraw” więc będzie „w stanie polegać na własnej pamięci”. Piotr Sokół pisze w swoim komentarzu: „Sędziemu nie jest potrzebny protokół. Jest potrzebne aby sprawa mogła przetoczyć sie w ciągu kilku-kilkunastu dni nie przedzielana innymi sprawami!!!” No właśnie! Nie można tak? A to niby dlaczego? Bo świadek nie przyjdzie? W sprawach cywilnych obecność świadka w Sądzie to nie jest sprawa Sądu, tylko strony, która zgłasza dowód z przesłuchania świadka! Nie przyszedł? Co za szkoda. Ale tylko dla tej strony, co go chciała przesłuchać. Pełnomocnika sobie strona nie ustanowiła, bo „zbyt późno uznała, że profesjonalna pomoc jest potrzebna”? A jak kran pęknie to sobie „strona” weźmie hydraulika, czy sama będzie „walczyć”? Przecież woda może cały dom zalać i szkód więcej narobić, niż sąsiad, którego się pozywa bo ciągnikiem płot rozwalił. Pan Sędzia DJ pisze, że „rozwiązaniem mogłaby być zmiana filozofii naszego postępowania karnego (o postępowaniu cywilnym nie wypowiadam się bo nie mam tu zbyt dużych doświadczeń praktycznych), odejście od pewnych dogmatów zwanych zasadami, ale w jakim kierunku, to już temat na osobną dyskusję, osobne przemyślenia.” A ja pozwoliłem sobie na skoncentrowanie się wokół spraw cywilnych, w których elektroniczny protokół bardzo by się przydał. W sprawie cywilnej Sędzia ROZSTRZYGA SPÓR między stronami, a nie poszukuje „prawdy obiektywnej” więc nie trzeba w tym przypadku nawet „zmieniać filozofii” tylko raczej zmienić trochę „przyzwyczajenia”. No i trochę bardziej KPC. Ale postulatów w tym zakresie jakoś nie słychać. Z kolei „Iga” ma trochę racji, gdy wytyka mi, że nie podkreśliłem, że „sędziowie nie sprzeciwiają się samemu protokołowi elektronicznemu”. Powinienem podkreślić. Ale nie ma racji gdy pisze, że „nagranie nie może jednak zastąpić tradycyjnego protokołu w formie pisemnej”. Tylko po co nagrywać rozprawę w jej dzisiejszej formie? Z przerywaniem świadkom i nagrywaniem tego, co sędzia dyktuje protokolantowi? Czy żeby sprawdzić, które z dziesięciu zdań świadka „pani lat 60” umieściła w protokole? „I chodzi nie tylko o nie utrudnianie pracy sędziom, ale i respektowanie praw stron i ich pełnomocników, którzy również będą musieli poświęcić wiele czasu na odsłuchiwanie nagrań” – pisze „Iga”. Tu się nie zgadzam, bo rozprawę można prowadzić „po amerykańsku” – jak opisałem powyżej. Do czego przyda się jeszcze elektroniczny protokół? „Ropuch” uważa, że pisząc jakoby „sędziowie bali się utracić kontroli nad protokołem sugeruję że nie dość, że jest on osobiście zainteresowany wynikiem sprawy, to jeszcze  w tym celu dopuszcza się nieprawdy, bo odpisując protokół, który nie odzwierciedla przebiegu rozprawy właśnie to robi”. W odpowiedzi taka scenka: rozprawa w sprawie wzbudzającej spore emocje (zatrzymania, areszty tymczasowe, publikacje prasowe itp). Pełnomocnik strony stwierdza, że „ówczesny zarząd spółki, który skierował sprawę do prokuratury, doskonale znał sprawę, bo akceptował faktury”. Sędzia Przewodniczący pyta: „Ile faktur?”. Pełnomocnik odpowiada: „Wszystkie cztery”. Sędzia stwierdza: „Tylko jedną”. Po rozprawie pełnomocnik wertuje skrupulatnie akta sprawy. Faktury są cztery. Na wszystkich podpisy ówczesnego zarządu. Pełnomocnik pisze do Sądu wniosek o uzupełnienie protokołu rozprawy o zacytowaną powyżej wymianę zdań pomiędzy pełnomocnikiem a Sędzią Przewodniczącym. Sąd odpowiada: „takich stwierdzeń się nie umieszcza w protokole”. Dlaczego to ważne? Dlatego, że w innej sprawie, która prowadzona jest przez służby specjalne, a której nie ma w aktach sprawy bo jeszcze nie trafiła do Sądu, z trzech faktur podpisana została przez zarząd rzeczywiście tylko jedna. Skąd wiedział o tym Pan Sędzia? I jak udowodnić, że wiedział? Nie sugeruję wcale, że był „osobiście zainteresowany wynikiem sprawy”. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że „tajniacy” mu opowiadali na jakimś nieformalnym nawet spotkaniu, podczas którego mógł wręcz nie wiedzieć, że rozmawia z tajniakami, jakich to „przestępców” sprawę ma rozstrzygnąć, o której „piszą media” (wybiórczo poinformowane wcześniej przez tych samych „tajniaków”, o niektórych tylko faktach i dokumentach, a nie o wszystkich). Czy taki jeden przykład wystarczy? Jak nie, to może jeszcze jeden: tak zwana sprawa „aresztowa”. Na zarzut obrońcy podejrzanego, że Sąd niezbyt wnikliwie zapoznał się ze wszystkimi dowodami, co może rzutować na treść rozstrzygnięcia, Wysoki Sąd łaskaw jest stwierdzić: „więzienia też są dla ludzi” (!!!). Łatwo chyba zgadnąć, że Sąd nie umieścił tego swojego stwierdzenia w protokole rozprawy. A teraz sprawa „tłuczenia kotletów”. „Nilwri” wypominanie „kotletów” uważa „za brak szacunku do ludzi, do tego co robią” i uznaje za „pogardę do sędziów”. No „chyba, że uważam to za swój szczególnie trafny merytoryczny argument”. Owszem uważam! Jakby nie uważał, to bym nie napisał. Mogłem napisać o „karmieniu piersią”, tylko czy byłoby lepiej? Kotlety sam czasami tłukę, a piersią nie karmię. Oto scenka ze sprawy „aresztowej”: akta z prokuratury trafiają do Sądu, gdy pani sędzi (tym razem z premedytacją z małej litery) nie ma („pojechała nakarmić dzieci” – jak się „wymsknęło” pracownicy sekretariatu w rozmowie z żoną  podejrzanego). W pół godziny po powrocie pani sędzi do Sądu zaczyna się rozprawa. Trwa ponad godzinę. Po przerwie trwającej siedem minut, pani sędzia prezentuje postanowienie z siedmiostronicowym (!) uzasadnieniem! W siedem minut siedmiu stron pani sędzia nie napisała. Mamy przyjąć, że zaczęła pisać uzasadnienie po powrocie do Sądu i przed rozpoczęciem rozprawy? Byłoby to nieładne zachowanie.  Ale nawet gdyby z tych trzydziestu minut między powrotem do Sądu a rozpoczęciem rozprawy dwadzieścia osiem poświęciła na pisanie uzasadnienia i potem jeszcze sześć i pół w przerwie trwającej siedem minut, to przez trzydzieści cztery i pół minuty też nie napisałaby siedmiu stron uzasadnienia. Takiego „sędziego” można zatrudnić w charakterze stenotypistki w prokuraturze. Nie oznacza to wcale mojej „pogardy”, gdyż ja raczej pobłażliwy jestem i frywolny i nie zwykłem ludźmi gardzić w ogóle. Ale bywam złośliwy, gdy mam powody. „Chyba, że uważacie, że nie jest to szczególnie trafny merytoryczny argument” stanowiący uzasadnienie mojej złośliwości? (BTW: Sąd II instancji areszt uchylił). Mniej pryncypialna w sprawie „bicia kotletów” była „Iga”, która odesłała mnie do „unijnej dyrektywy o prawie do wypoczynku” z następującym komentarzem: „najwyraźniej jeszcze nie jest Panu znana, ale skoro jest Pan prawnikiem to w końcu ją Pan znajdzie”. Pani „Igo”/Pani Sędzio? – nie zamierzam szukać. Pozwolę sobie postawić tezę, że Pani też nie zna wszystkich dyrektyw unijnych. Jako prawnicy wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za inflację prawa. To my odpowiadamy za to, że nikt nie zna dziś wszystkich regulacji i nie ma szansy ich poznać. Znamienne jest tylko to, że zwróciła Pani uwagę właśnie na „prawo do wypoczynku”. A ja twardo obstaję przy swoim, że dużo ważniejsze jest prawo do wolności sprawiedliwości. I skoro są ludzie, którzy chcą się wymiarem sprawiedliwości parać, i uważają, że są godni sprawiedliwość innym wymierzać, to ośmielę się stwierdzić, że ta sprawiedliwość powinna być dla nich ważniejsza niż wypoczynek – nawet jak jest gwarantowany dyrektywą unijną. Bo przecież można pracować na poczcie i po ośmiu godzinach oddawać się błogiemu wypoczynkowi, bez konieczności myślenia o listach, które się ostemplowało. I żeby uprzedzić zarzuty: nie ma tu żadnej „pogardy” dla pracujących na poczcie ani dla ich pracy. Gwiazdowski

Przygotowania do likwidacji RP Wyjaśnienie Zanim przeczytacie Państwo mój artykuł należą się Wam słowa wyjaśnienia. Po jego lekturze wielu z pewnością pomyśli, że jest to antyżydowski tekst (termin antysemityzm byłby nieuprawnionym nadużyciem). Otóż jest tak i nie jest tak. Tak, jeśli każdą obronę narodowych interesów uznać za antyżydowskie wystąpienie, co potwierdza tylko słuszność stawianych przeze mnie tez. A więc, tak, tekst jest antyżydowski, bo w tekście wskazuję na ogromne zagrożenie dla pokoju i bytu narodów ze strony światowego Żydostwa i żydowskich uzurpatorów dzierżących w Polsce (i w wielu państwach Zachodu) ster autentycznej władzy i pracujących z mozołem nad likwidacją Państwa Polskiego. Nie jest antyżydowski, bo artykuł nie dotyczy tych wszystkich przedstawicieli mniejszości żydowskiej w Polsce, którzy uznając nadrzędność polskich interesów i prawa Polaków do ich realizacji, chcą tu z nami mieszkać i wspólnie pracować dla dobra polskiej Ojczyzny – takich Żydów znam osobiście, niestety jest ich niewielu. I jeszcze raz nie, bo zwyczajnie po ludzku nie jest mi obojętny los zwykłych biednych ludzi – Żydów, którzy przeżyli holokaust, a dziś w Izraelu żyją w biedzie nie mając pieniędzy na leki i żywność. W Polsce pod żydowskimi rządami podobny los jest udziałem Polaków, którzy przeżyli obozy koncentracyjne lub walczyli od 1939 r. o wolną Polskę z Niemcami i z żydo-bolszewią z ZSRR. Mamy dziś w Polsce absurdalną sytuację. Z jednej strony mamy antypolskie rządzące Żydostwo, a z drugiej bezpowrotnie niszczone są u nas zabytki kultury żydowskiej, a wszystko odbywa się w zgodzie z obowiązującym prawem. Nasłani przedstawiciele zachodniego światowego Żydostwa z mocy prawa, ustanowionego w RP specjalnie dla nich, odzyskują synagogi, mykwy i inne mienie komunalne należące przed II wojną do gmin żydowskich i robią na tym geszeft, sprzedając uzyskane tą drogą parcele pod hipermarkety, hotele, apartamentowce itp. Dzieje się to przy aplauzie różnych filosemickich organizacji – dziwny jest ten filosemityzm. Żydzi, którzy ośmielają się protestować przeciw tym barbarzyńskim dla ludzkiej kultury praktykom, otrzymują piętno antysemitów. Zatem, mondialistyczne gremia, w tym światowe Żydostwo, wykorzystują politycznie żydowskie mniejszości przeciw narodom Zachodu, a jednocześnie traktują własnych pobratymców z taką samą pogardą jak i chrześcijańskie narody. Kierują się przy tym wyłącznie chęcią zdobywania kapitału i władzy. Dla osiągnięcia swoich celów dopuszczą się nawet zbrodni. My, polscy nacjonaliści nie wspomagamy Żydów w obronie zabytków ich kultury, choć jest to część wspólnego dziedzictwa, ponieważ ze strony mniejszości żydowskiej nie uzyskujemy żadnego wsparcia dla obrony naszych narodowych i państwowych polskich interesów, są one im obojętne. Niestety, mniejszość żydowska w Polsce nie rozumie, że jeśli chrześcijańskie narody Zachodu ulegną w walce ze światowym Żydostwem, przegrają tym samy zwykli Żydzi, czego dobitnie dowiodła II wojna światowa. Przygotowania do likwidacji RP Prowadzona ostatnio, przy okazji rozpoczynającej się wyborczej kampanii prezydenckiej, medialna debata na temat zmian zapisów w Konstytucji RP wydaje się nie mieć większego znaczenia. Aktualna konstytucja napisana została przez żydo-bolszewię w okresie stalinowskim. Późniejsze zmiany z 1997 r. miały służyć ograniczaniu suwerenności RP, tym razem na rzecz globalnego obozu UE-państwa. Zmiany zaproponowała obca agentura, ale dokonane zostały również siłami tej samej żydo-bolszewii i jej potomków, którzy przymiotnik „socjalistyczna” – awangarda -, tak się przecież kiedyś określali, zamienili na przymiotnik „europejska”. Ta żydo-bolszewicka konstytucja, bazująca na prawie stosowanym, nadaje się wyłącznie do kosza. Bowiem, nie może służyć Polskiemu Narodowi, jako ustawa zasadnicza, zbiór zapisów dokonanych przez Jego wrogów i bez jakiegokolwiek Jego udziału. Proponowane w żydo-medialnej debacie zmiany zapisów konstytucji mają jedynie odwrócić uwagę od jednej zasadniczej zmiany, o której jednak się nie mówi. Chodzi mianowicie o wprowadzenie do Konstytucji RP zapisu umożliwiającego likwidację złotego polskiego, jako prawnego środka płatniczego w Polsce, na rzecz waluty € (euro). Innymi słowy chodzi o wepchniecie Polski do strefy euro. Aktualna konstytucja nie daje takiej możliwości, czyli nie daje możliwości ostatecznej, faktycznej, bo gospodarczej i politycznej, likwidacji Państwa Polskiego. Przegapili to – może celowo, żeby nie wzbudzać podejrzeń przed referendum akcesyjnym do UE i nie zakłócać tworzenia obozu UE – rządzący zdrajcy dokonujący zmian w konstytucji w 1997 r. Trzeba tu wyjaśnić, że upadek waluty € (euro), który pociągnie za sobą rozpad UE, jest nieuchronny. Podobne obawy pojawiają się nawet w niemieckojęzycznych żydo-mediach. I nie chodzi tylko o zapaść finansową Grecji. Podobna sytuacja jest udziałem Portugalii, Hiszpanii, Irlandii i Włoch. Dramatyzmu sytuacji dopełnia niemożność zastosowania jakichkolwiek mechanizmów naprawczych z zakresu polityki finansowej. Nie można stosować ich wybiórczo, do wybranego tylko państwa strefy € (euro), ponieważ obejmą, co oczywiste, całą strefę. A sytuacja gospodarcza i finansowa państw tej strefy jest przecież różna i wymaga różnych rozwiązań dla każdego z nich. W lichwiarskim zapędzie tworzenia globalnego, totalitarnego monstrum ze wspólną walutą zlekceważono podstawowy ekonomiczny warunek: wspólna waluta może obowiązywać (teoretycznie, jeśli pominąć uwarunkowania polityczne i kulturowe) jedynie w państwach o bardzo zbliżonym poziomie i strukturze ich gospodarek. I właśnie zlekceważenie tego warunku oraz dodatkowo rozszerzający się światowy kryzys wywołany przez dolarową mafię z USA zaczynają rozsadzać fundamenty sztucznego molocha – UE. Poza tym funkcjonowanie waluty € (euro) powiela dokładnie te same mechanizmy, które doprowadziły do upadku $ USA (szerzej o tym zjawisku w „Światowy kryzys – geszeft wszechczasów” http://www.bibula.com/?p=7400 ). Dodatkowym ograniczeniem dla waluty € (euro) i strefy euro jest całkowity brak kontroli właścicieli EBC (Europejski Bank Centralny) nad surowcami energetycznymi (ropa, gaz), a tym samym brak jakichkolwiek możliwości upychania w cenie tych surowców pustych, wirtualnie wykreowanych € (euro). Trudno też ropę i gaz zastąpić innymi surogatami. Jak już wiemy, posiadanie kontroli nad surowcami energetycznymi i nad produkcją żywności nie uchroniło żydowskich właścicieli FED (Centralny Bank USA) przed doprowadzeniem $ USA do jego upadku. Należy, zatem wysnuć wniosek, że i rozmiary przestępstwa (światowego geszeftu) zawsze mają swoje granice, czego nie potrafi i nie chce dostrzec zaślepiona łatwym geszefciarskim zyskiem lichwiarska mentalność światowej finansjery. Sztuczność i bezsens samej idei tworzenia UE wynika z zasad jej budowy, które opierają się na błędnym i szkodliwym, preferującym syjonistyczne interesy, dogmatyzmie, a nie na racjonalizmie społecznym, ekonomicznym, politycznym i kulturowym. Musimy jednak pamiętać, że nieuchronność upadku € (euro) i rozpadu UE – mają już tego świadomość jej syjonistyczni twórcy – nie wyklucza osiągania celów pomniejszych, np. właśnie likwidacji Państwa Polskiego, do czego dążą Żydzi (wschodni i zachodni) od 1918 r. Wtedy nie byli w stanie zapobiec restytucji Państwa Polskiego, starali się, więc choć ograniczyć jego obszar. Znakomicie opisuje te żydowskie zabiegi historyk, dr A.L. Szcześniak w „Judeopolonii I” i w „Judeopolonii II”, współautor podręczników historycznych, którego treści zostały z nich usunięte w latach 1990. Te żydowskie zabiegi miały swój ciąg dalszy w 1989 r. Gdy „stara Jałta” przestała obowiązywać, I-szy sekretarz KC KPZR, M. Gorbaczow w 1989 r. zaproponował gen. W. Jaruzelskiemu zwrot Polsce znacznej części naszych ziem wschodnich. Natychmiast na Kreml udała się z Polski delegacja w składzie T. Mazowiecki, J. Kuroń, B. Geremek, M. Michnik z błagalną prośbą wycofania się M. Gorbaczowa z jego propozycji. Tych czterech Żydów, antypolskich, politycznych zbirów przekonało M. Gorbaczowa. Dla wielu, bardzo wielu Polaków historyczne informacje nie przedstawiają większego znaczenia. Zdegenerowany system oświaty, celowo ograniczana wiedza historyczna w szkolnych programach dają rezultat – zamierzony – właśnie w postaci braku obywatelskich, narodowych postaw. A przecież niewiedza, ograniczony dostęp do informacji nie mogą być uprawnieniem do wnioskowania w żadnej dziedzinie, a co najtragiczniejsze, do prezentowania obojętności na sprawy o podstawowym znaczeniu dla narodowego i państwowego bytu. Dziś rządzące w Polsce Żydostwo, realizujące pospołu interesy UE i USA, chce wepchnąć Polskę do strefy € (euro), by nie tylko nie była w stanie wybić się kiedykolwiek na samodzielność, ale by już na zawsze przestała istnieć. Ta żydowska nienawiść do Polski i Polaków jest związana z genetyczną nienawiścią do katolicyzmu i jego etyki. Wychowanie społeczeństw w zgodzie z tą etyką utrudnia panoszenie się żydowskich ideologii komunizmu, socjalizmu, nazizmu, liberalizmu i globalizacji – ideologii będących zaprzeczeniem człowieczeństwa, a służących światowemu Żydostwu do podporządkowywania sobie narodów Zachodu i poprzez inicjowanie światowych wojen do ich dziesiątkowania. Żydostwo anglosaskie (zachodnie) nie miało skrupułów nawet wobec swoich wschodnich pobratymców skazując ich świadomie na holokaust, z którego teraz chce uczynić dochodowy interes żądając od europejskich narodów haraczu za własne zbrodnie. Polacy, którym żydo-media nie zdegenerowały jeszcze narodowej świadomości winni postawić sobie pytanie, czy Polska będzie miała szansę odrodzić się i odbudować swoją państwowość po nieuchronnym upadku strefy € (euro) i po rozpadzie UE? Nawet gdyby upadek € (euro) i rozpad UE były odległe w czasie, czy w ogóle trudno przewidywalne (a wiemy, że tak nie jest, obecny kryzys przyśpieszy rozpad UE), nie wolno pomijać ich w kalkulacjach politycznych dotyczących przyszłych losów własnej Ojczyzny. „Własna Ojczyzna” – mam nadzieję, że jeszcze rozumiemy, co znaczy ten myślowy skrót. Że to nie tylko obszar i na nim ludzki materialny byt, ale że historia, że święte groby naszych wielkich przodków, bliskich, wspólna wiara, kultura, język, a w nim przechowywane nasze myśli, uczucia, idee, wynalazki – to wszystko może zniknąć, umrzeć. I nikt już nie usłyszy, bo i nie powtórzy już nikt słów poety, że „do kraju tego, gdzie winą jest dużą popsować gniazdo na gruszy bocianie, bo wszystkim służą, tęskno mi Panie”(„Moja piosnka II” – C.K. Norwid). Ale takiej Polski nie będzie, jeśli przegra katolicka etyka, a zwyciężą liberalizm i kosmopolityzm. Czyż nie jest perwersyjnym, zbrodniczym paradoksem, że hołubieniu i wynoszeniu na piedestał różnych mniejszości i ich praw, w tym mniejszości seksualnych zboczeńców, towarzyszy jednocześnie niszczenie narodów i ich narodowych praw do suwerenności? Czyż nikogo to nie zastanawia, nie dziwi? Chcąc ułatwić P.T. Czytelnikom odpowiedź na pytanie o ponowne szanse odrodzenia się Polski po rozpadzie UE, zadam je nieco inaczej. Czy Polska ze zniszczoną narodową świadomością większości jej obywateli, Polska bez własnych kapitałów, bez własnych banków, bez przemysłu, bez polskiej własności prywatnej (także komunalnej, spółdzielczej, państwowej), z wyprzedaną już ziemią – na razie głównie w pasie zachodnim, praktycznie bez armii, będzie w stanie odbudować swój państwowy byt? Nasi najsilniejsi sąsiedzi, Rosja i Niemcy, z pewnością nie będą zainteresowani restytucją państwa, które niezdolne wyłonić narodowej reprezentacji służy jedynie za platformę dla wrogich wobec nich interesów USA (w przypadku Rosji wrogiej wobec niej także UE oraz Niemiec – tu polityka niewiele się zmieniła). Myślących Polaków z pewnością nie zaskakuje medialna informacja, że zarówno Tusk i L. Kaczyński podają tę samą datę: 2015 r., wejścia Polski do strefy € (euro). Tych dwóch antypolskich Żydów i ich partie, którzy i które, mimo, że reprezentują konkurencyjne interesy Żydostwa i walczą ze sobą o władzę nad Polakami, jednoczy wspólny cel: likwidacja Państwa Polskiego przez wepchnięcie Polski do walutowej strefy € (euro) – € (euro), które musi upaść jak $ USA. Nie bez przyczyny żydowska władza w Polsce chce ograniczyć wolność wypowiedzi w Internecie, w jedynym medium, które wymyka się, jak do tej pory, kontroli światowego żydostwa. Mondialistyczne gremia widząc rychły upadek swojej światowej dominacji finansowo-politycznej, dążą do wywołania III wojny światowej. Jeśli do niej dojdzie, to możemy być pewni, że osoby i organizacje, które ujawniły swoje narodowe – nacjonalistyczne poglądy poddane zostaną eksterminacji – tak przecież postąpiono z polskim narodem w czasie II wojny światowej i z rosyjskim po żydowskim terrorystycznym zamachu stanu w 1917 r. w Rosji. MSWiA opracowało projekt ustawy wprowadzającej w Internecie cenzurę. Nie chodzi w niej o ograniczenia dla pedofilów, czy nie daj Boże, dla pederastów, ale o ograniczenie – wyeliminowanie treści rasistowskich, ksenofobicznych i najważniejsze!: antysemickich. Treści antypolskie, antynarodowe, antykatolickie, antysłowiańskie (na czasie zawsze są treści antyrosyjskie, a teraz także antybiałoruskie) są dopuszczalne, a nawet wskazane. Mondialistyczne gremia, w tym światowe Żydostwo, których polityczny, ekonomiczny, kulturowy złowieszczy impet doznaje porażki na całym polu ich ekspansji – upadek $ i gospodarki USA, podobne zbliżające się załamanie € (euro) i obozu UE, przegrana z Rosją w Czeczenii, w Gruzji, na Ukrainie, brak widoków na sukces w Afganistanie i Iraku, rosnąca potęga Chin, Indii i Brazylii -, w przedagonalnym zrywie atakują ze zwiększoną wściekłością. Chcąc odwrócić uwagę społeczeństw i narodów Zachodu od obrony państwa narodowego dekoncentrują ich wysiłki poprzez ataki na wielu frontach: na narodową kulturę, na szkolnictwo i wychowanie młodych pokoleń, na religię – walka z etyką, poprzez stwarzanie sztucznego konfliktu płci – parytety polityczne dla kobiet, poprzez cenzurowanie Internetu, poprzez walkę z globalnym ociepleniem klimatu – kompletna klapa tej akcji, Niemców czynią głównymi budowniczymi UE, żeby odium niechęci za kolejny zbrodniczy totalitaryzm obciążył naród niemiecki i ostatnio poprzez zmasowany atak na władze Białorusi realizowany rękami żydo-władzy w Polsce. Żaden z kolejnych żydowskich rządów w Polsce po 1989 r. nie podjął nawet próby traktatowego uregulowania z Niemcami naszej zachodniej granicy na Odrze i Nysie. A było ku temu kilka wyśmienitych okazji, które aż prosiły się o ich wykorzystanie w interesie Polski i Polaków. Pierwsza to moment połączenia państw Niemieckich w 1990 r., następne, to traktat akcesyjny Polski do UE w 2004 r. i aż trzykrotnie unijna konstytucja (w tym dwukrotnie traktat lizboński). Polska mogła pięć razy zażądać i skutecznie wyegzekwować uznanie przez Niemcy naszej z nimi obecnej granicy. Ale taki cel mógłby sobie postawić i go zrealizować jedynie narodowy polski rząd. Nigdy natomiast nie było to celem żydowskich, opłacanych z zewnątrz, uzurpatorów tworzących naczelne organa władzy w Polsce. Granica na Odrze i Nysie utraciła międzynarodową moc wiążącą razem z traktatami ją ustanawiającymi, zawartymi przez „Wielka Trójkę” zwycięskich mocarstw w końcu II wojny światowej, ponieważ traktaty te miały obowiązywać tylko przez 50 lat, czyli do 1995 r. Nie wykorzystano także tych okazji do zmuszenia Niemiec do uznania przez nie ponad 2 mln Polaków mieszkających na stałe w Niemczech za polską mniejszość narodową, a więc do przyznania Polakom praw mniejszości zgodnych z prawem międzynarodowym (w Polsce istnieje 150 tys. mniejszość niemiecka ustawowo posiadająca swoich posłów w sejmie RP). Chodzi o takie same prawa, jakie mają np. Polacy mieszkający na Białorusi. W tym kontekście rozpętana przez żydo-rząd i żydo-prezydencki urząd RP antybiałoruska akcja – niby to w obronie polskiej mniejszości, a w rzeczywistości dążąca do destabilizacji Białorusi i obalenia jej prezydenta – jest bulwersująca i dobitnie potwierdza tezę o realizacji przez tę polityczną kamarylę RP antypolskich celów, które wyznaczane są jej przez syjonistyczne agendy mocodawców z USA i UE. Jeśli my, Polacy nie potraktujemy we właściwy i należny sposób całej tej antypolskiej hałastry politycznych zbirów, będziemy mieli kolejną likwidację Państwa Polskiego. Tym razem już na zawsze Polska zniknie z mapy świata. Dariusz Kosiur

Światowy kryzys – geszeft wszechczasów „Można nabierać cały świat jakiś czas i kilka osób cały czas, ale nie można nabierać wszystkich ciągle.” – Abraham Lincoln Zjawisko kryzysu gospodarczego jest tak stare, jak stara jest ludzka cywilizacja. Przyczyny prakryzysów miały podłoże przyrodnicze: nieprzewidziane powodzie, okresy deszczów i suszy, zbyt niskie temperatury itp. Ponieważ ludzki genotyp ma w sobie zakodowaną cechę „stałego rozwoju”, ludzie nauczyli się pokonywać i zapobiegać kryzysom. Nauczono się magazynować żywność w okresie urodzaju. W starożytności umiano radzić sobie nawet z bezrobociem – budowa piramid w Egipcie, czy w średniowiecznej katolickiej Europie budowa wielkich katedr. Współcześnie nazwalibyśmy te działania robotami publicznymi. Co prawda potężny kryzys o podłożu finansowym wstrząsnął już w III wieku Starożytnym Rzymem. Jednak był to wtedy przypadek odosobniony, choć już charakterystyczny dla upadającego z powodów niewydolności administracyjnych i rozkładu zasad etyczno-moralnych cesarstwa rzymskiego – vide dzisiejsza UE, czy planowany ewentualny twór z globalnym rządem finansowo-politycznej mafii. Kryzysy stały się jednak bardziej dokuczliwe, trudniejsze w likwidacji, gdy w Europie razem z niszczeniem katolickiej etyki zapoczątkowanym w dobie reformacji i oświecenia zaczął następnie kiełkować liberalny kapitalizm. W XVIII, XIX wieku kryzysów nie powodowały już susze, czy deszcze, czy nawet zwiększona produkcja (nadprodukcja), ale czynniki z obszaru polityki pieniężnej, z którymi państwa nie radziły sobie tak dobrze, jak w średniowieczu, czy nawet w starożytności z okresami nieurodzajów. Poza tym nie bez znaczenia pozostaje fakt, że obrót pieniężny, potem banki stały się domeną prywatną. Tak się składa, że znalazły się głównie w rękach wędrującej nacji żydowskiej. A jak pokazują historia dziejów i historia ekonomii, to właśnie to odwieczne zainteresowanie Żydów handlem i pieniądzem stało się bezpośrednią przyczyną ich kłopotów i konfliktów we wszystkich krajach ich osiedlenia. I bynajmniej nie były one powodowane zazdrością rdzennych narodów o wyjątkowe talenty kupieckie Żydów, ale nieuczciwością i nieetycznością powstawania żydowskich majątków oraz szkodliwością ekonomiczną ich poczynań dla gospodarek państw. (W XVII w. życie gospodarcze w Polsce znajdowało się całkowicie w rękach Żydów. Nic, więc dziwnego, że chory organizm gospodarczy bronił się przed lichwą rekordowo szybką dewaluacją pieniądza. Od 1500 r. w ciągu 200 lat polski grosz zdewaluował się 17-krotnie. Na podst. „Zarys gospodarczych dziejów Polski” – prof. J. Rutkowski 1923 r. s. 221. Miało to swoje skutki polityczne. Jeszcze za życia Jana III Sobieskiego zniknęła prawie całkowicie zwycięska polska armia spod Wiednia, a w 1772 r. nastąpił I-wszy rozbiór Polski.)

Konflikty te były, są i będą występowały tak długo, jak długo przedstawiciele żydowskiej mniejszości będą odgrywali znaczącą rolę ekonomiczno-polityczną wśród społeczeństw Zachodu. Są one rezultatem specyficznej żydowskiej mentalności i religijnej filozofii, które legły u podłoża szowinistycznego egoizmu, rasizmu i moralnego relatywizmu żydowskiej nacji. Cechy te są nie do pogodzenia z kulturą łacińską i każdą inną. Dzisiejszy neoliberalny kapitalizm, globalizacja osiągnęły już apogeum emanacji tych cech.

Nędza wśród bogactwa Zjawisko to dotyczy XVIII-XIX wiecznej Anglii. Skarbce brytyjskich banków pęczniały od napływających pieniędzy z podbitych przez Brytyjczyków i w nieludzki sposób wyzyskiwanych kolonii. Pozwalała na to protestancka etyka (czyli etyka zjudaizowanego katolicyzmu: bogaci są wybrańcami Boga) rozwijającego się liberalnego kapitalizmu. Im więcej w brytyjskich bankach znajdowało się pieniędzy, tym większa nędza dotykała Brytyjczyków. Wytłumaczenie tego zjawiska jest proste. Ilość dóbr, produktów i usług w Wlk. Brytanii musiała odpowiadać ilości pieniędzy w gospodarce kraju (a banki są jej istotnym elementem), stąd rosnące ceny produktów w myśl zasad liberalnej ekonomii, opartej na obcej katolicyzmowi etyce. Rosło również bezrobocie z powodu nieopłacalności produkcji w Wlk. Brytanii. W koloniach wytwarzano wszystko taniej. Istotnym elementem kryzysogennym była już wówczas polityka pieniężna pierwszego w dziejach, nowożytnego banku centralnego Anglii. Tzw. Bank Anglii powstał w bardzo podejrzanych okolicznościach w 1694 r. jako prywatna własność żydowska (!). Jego powołanie miało na celu spłatę angielskiego deficytu. Zaczęto drukować tzw. puste papierowe pieniądze, bez pokrycia w złocie. Już dwa lata później ich ilość 20-krotnie przekraczała wartość użytkowanego złota. Był to pierwszy kryzys monetarny. Niebawem pojawiły się następne – przyczyny identyczne: oszustwo. Zachód zaczął oswajać się z nimi na dobre od XIX w. Kryzysy w kapitalizmie przybrały charakter cykliczny (tzw. cykle koniunkturalne) i przeszły od fazy przypadkowości do fazy zaplanowanej, celowo generowanej. Cykl składa się z trzech faz: rozwój, kryzys, likwidacja kryzysu. W fazie pierwszej i ostatniej wszyscy wypracowują majątek na pokrycie złodziejskich weksli – kredytów. Powyższy brytyjski przykład jest zaskakująco analogiczny do czasów nam współczesnych, do dzisiejszego globalnego kryzysu. Od 1950 r. do dziś obserwujemy w państwach Zachodu systematyczny wzrost Produktu Krajowego Brutto (przed okresem globalizacji Dochodu Narodowego – to istotna, wartościowa różnica, PKB jest większy od DN, ale nie narodowy, jego znaczną część przywłaszcza światowa oligarchia finansowa). Jednocześnie maleją realne dochody ludności. Skarbce banków, a dokładnie zapisy księgowe stanu „posiadania” banków (ilość pieniądza rzeczywistego stanowi zaledwie ułamek tego stanu) rosną w niewyobrażalnym tempie. Rośnie także bieda i bezrobocie. Różnica jest tylko taka, że kryzys brytyjski tamtego czasu miał charakter bardziej lokalny, a dzisiejszy jest już kryzysem globalnym. Pierwszy poważny kryzys światowy lat 1929-33 został wygenerowany na Wall Street w USA i zepchnięty na Europę, co stało się zasadą przy późniejszych kryzysach. $ USA posiadał już wtedy znaczącą światową pozycję (zastąpił brytyjskiego funta) w rozliczeniach w handlu międzynarodowym i dlatego kryzys ten mógł się rozprzestrzeniać – tzn., że zwiększono liczbę dłużników, a tym samym  zyski prywatnych banków. Pytanie, kto na tym kryzysie zarobił, jest pytaniem retorycznym, jeśli przypomnimy sobie, że amerykański bank centralny (FED) powołany został w bardzo niedemokratycznych warunkach prezydenckim dekretem w 1913 r. (w czasie wakacji przy niewielkiej liczbie senatorów), jako bank prywatny, którego wyłącznymi właścicielami byli żydowscy bankierzy. Prawdziwe są obiegowe już opinie, że USA dorobiły się na dwóch wojnach światowych. Wymagają one jednak niewielkiego uzupełnienia. Na wojnach dorobiły się przede wszystkim „amerykańskie” banki i ich żydowscy właściciele. Inspiracja do światowych wojen wyszła zresztą z „amerykańskich” (oraz „brytyjskich”) kół finansowych, które w 1917 r. finansowały także terrorystyczny żydowski zamach stanu w Rosji, co jak widać zupełnie nie przeszkodziło w finansowaniu później totalitarnych Niemiec A. Hitlera w podbijaniu Europy i w wojnie z żydowskim totalitaryzmem ZSRR. Żydowskim finansistom z USA nie przeszkadzało nawet to, że A. Hitler od 1933 r. zaczął ograniczać Żydom w Niemczech prawa obywatelskie, a od 1942 r. zaczął energicznie oczyszczać Europę z Żydów, gdy zrozumiał, że wojna dla Niemiec jest przegrana i wzrosły jego obawy przed kolejną Republiką Weimarską (przed żydowskimi rządami w Niemczech – tzw. porozumienie z Dorothenstrasse’1918). Utrzymywanie dziś przez Żydów, że w czasie II wojny światowej zginęło ich w Europie podobno 6 mln, przy czym podważanie tej liczby jest w wielu krajach uznawane za przestępstwo (?), obciąża przede wszystkim prawdziwych inspiratorów wojny i tych, którzy ją finansowali, czyli finansistów żydowskich z USA. Wobec takiego zwyrodnienia oligarchii finansowej dzisiejsze afery, oszustwa, doprowadzanie państw i narodów do ruiny gospodarczej i w końcu do totalnego światowego kryzysu, który funduje nam finansowa mafia rekrutująca się z najzdolniejszej kupieckiej nacji, nie wydaje się niczym zaskakującym. Zaskakujące winno być jedynie to, że narody Zachodu dają sobą manipulować w dowolny sposób. Można im wmówić już wszystko: komunizm, potem liberalny kapitalizm, że są zbyt liczne i że niebezpiecznie ocieplają klimat, że człowiek niczym nie różni się od zwierzęcia, że religia, zwłaszcza katolicka, jest szkodliwa, prowadzi do wyniszczających wojen i do nietolerancji. Jest tu jednak jeden wyjątek, religia żydowska jest dobra i słuszna, dlatego jej wyznawcy byli zawsze prześladowani. Dziś świeci się dla nich zielone światło (i nie tylko dla zbrodni na Palestyńczykach), dla pozostałych religii świeci czerwone. Chwała Bogu, światła na sygnalizatorze dziejów zmieniają się. Jest też nadzieja, że narody Zachodu – biała rasa – nie zostały wyzute z instynktu samozachowawczego i od skorumpowanej demokracji parlamentarnej realizowanej przez antynarodowe parlamenty przejdą do demokracji bezpośredniej i ustalą nowy porządek – porządek bez tolerancji dla międzynarodowych złodziei-finansistów, bez tolerancji dla kłamstwa i dla niespotykanego szowinizmu jednej tylko wybranej nacji. W tym miejscu wydaje się uzasadniona niewielka dygresja. Analizując występowanie wielkich rewolucji, wojen, kryzysów gospodarczych nasuwa się wniosek, że zjawiska te dotyczą przeważnie państw katolickich – czyż nie jest to zastanawiające?

Liberalny po(d)stęp – droga do kryzysu O tym, że dzisiejszy kryzys finansowy jest kryzysem światowym – globalnym zdecydowało kilka głównych czynników, które legły u podstaw tworzenia światowej liberalnej gospodarki, czyli tzw. procesów globalizacji. O centralnym banku USA powołanym w 1913 r., jako wyłącznej prywatnej własności żydowskiej wspomniałem już wcześniej. Kolejnym czynnikiem kryzyso-gennym była tzw. umowa z Bretton-Woods (1944 r.). Na międzynarodowej konferencji ustalono między innymi politykę kursową walut. $ USA stał się wyznacznikiem przeliczeniowym dla innych walut. Wprowadzenie umowy (systemu) z Bretton-Woods USA wymusiły swoją niekwestionowaną potęgą militarną i gospodarczą. Już wtedy udział $ USA w rozliczeniach międzynarodowych sięgał 70%. W tym samym roku powołano Bank Światowy (BŚ) oraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), instytucje finansowe, które niezależnie od swoich propagandowo słusznych celów statutowych w rzeczywistości realizowały ekspansję gospodarczą i finansową lichwiarzy z USA, doprowadzając wiele państw do ruiny gospodarczej w ramach tzw. programów pomocowych. Pod presją tych będących ponad prawem instytucji finansowych demokracja jest coraz powszechniej odbierana narodom przy pomocy „ekspertów” na służbie obcych interesów oraz przy pomocy skorumpowanych rządów i parlamentów. Te same instytucje promują w swoich powszechnych „nowoczesnych” mediach antykulturę – narkotyki, seks, rock, homoseksualizm, aborcję, eutanazję i niszczenie korzeni naszej łacińskiej cywilizacji. Oto niektóre zalecenia BŚ dla Polski po 1990 r.: zrezygnować z budowy metra, zlikwidować publiczne biblioteki (wykonanie: 60%), sprywatyzować ochronę zdrowia (realizowane od 1997 r.), sprywatyzować polską gospodarkę – za kilka procent jej wartości wyprzedano 70% – 90% w zależności od sektora gospodarczego. Podobnie zrealizowano wyprzedaż gospodarki argentyńskiej w latach 1980-tych. W tym złodziejstwie partycypowały banki z USA i z Europy. Czy my winniśmy mieć wobec nich jeszcze jakieś zobowiązania? Eksperci prezydenta Hosni Mubaraka obliczyli konsekwencje pomocy MFW dla świata. Tylko w latach 1980-86 zmarło z głodu, z chorób, z braku rozwoju przemysłu, braku dostępu do ochrony zdrowia 530 mln ludzi (13 razy więcej niż w II wojnie światowej). Jest to ukryta forma „czystek etnicznych”. Biedni stają się rasą niższą – niepotrzebną (vide: liberalny kapitalizm w Wlk. Brytanii XVIII w.), bogaci, rasą panów – nie stoi to w sprzeczności z etyką protestancką, ani z filozofią judaizmu, kłóci się natomiast z powszechnie zwalczanym katolicyzmem. To, dlatego jest on tak silnie neutralizowany programowym ekumenizmem od 1965 r., od II Soboru Watykańskiego. Następnym istotnym czynnikiem kryzysogennym było odejście w 1971 r. przez USA od parytetu złota. W następnych kilku latach zrezygnowały z niego wszystkie pozostałe państwa. Dzięki parytetowi kruszcu banki centralne państw były zorientowane w ilości pieniądza w obiegu. Bez utrzymania tego parytetu jest to nie możliwe. W latach 80-tych XX wieku pojawiła się fala innowacji finansowych (usługi bankowe i inne operacje na kapitale) – kolejne czynniki kryzysogenne. Jednoczesny rozwój technik przetwarzania i przekazu informacji umożliwił podejmowanie operacji na rynkach finansowych całego świata. Wiele państw pod naciskiem oligarchii finansowej przeprowadziło deregulacje (tzn. likwidację ograniczeń) swoich rynków finansowych, co umożliwiło powstanie wielkich konglomeratów finansowych (łączenie się kapitałów, banków z różnych państw – tzw. ,,Big Bank”). Te zjawiska integracji rynków finansowych określa się dziś mianem ,,globalizacji”. Banki, konsorcja bankowe i inne instytucje finansowe zaczęły na wielką skalę kreować tzw. dodatkowy pieniądz, który umożliwia im przejmowanie firm i dóbr na świecie. Poprzez przekupstwo polityków i medialną propagandę dla tłumów wyborców doprowadzono do pozbawienia państw kontroli nad ich systemami pieniężnymi i polityką pieniężną. Innymi słowy ten najważniejszy dla gospodarki państwa system – politykę pieniężną, będącą gospodarczym krwiobiegiem wyrwano spod kontroli państw narodowych. Cały system finansowy świata zachodniego jest zawiadywany przez światową oligarchię, która ma swoje siedziby w USA i ostatnio także w UE w Europejskim Banku Centralnym. Pojawił się cały szereg metod („produktów bankowych”?) uzyskiwania przez banki dochodów na operacjach, które nie mają żadnego związku z produkcją, z usługami – z gospodarką fizyczną. Na wielką skalę generowany jest przez banki pieniądz wirtualny – nieistniejący w banknotach i w bilonie, tylko w zapisach księgowych. Nikt dziś nie jest w stanie określić rozmiarów finansowych kryzysu, ponieważ nie istnieją mierniki do określenia ilości pieniędzy rzeczywistych, a tym bardziej wirtualnych, uzyskiwanych z kredytów bezgotówkowych i z transakcji na instrumentach pochodnych, tzw. derywatach. Niektórzy ekonomiści ostrożnie szacują ilość pieniędzy rzeczywistych na maksimum 5% ilości pieniądza ogółem, czyli łącznie z wirtualnym. Pewne pojęcie o tym szacunku dają raporty Banku Rozrachunków Międzynarodowych w Bazylei:

dzienne wartości transakcji na świecie:

0, 74 bln = 740 mld $ USA   (w 1989 r)

1 bln = 1 000 mld $ USA   (w 1992 r)

1700 bln = 1700 000 mld $ USA   (w 2007 r) (proszę zwrócić uwagę na szybki wzrost podanych kwot) roczny Produkt Krajowy Brutto wszystkich państw łącznie: 50 bln $ USA  (w 2007r.) Wynikałoby z powyższego zestawienia, że produkcja, usługi, dobra wytworzone w ciągu roku przez cały świat są sprzedawane i kupowane 34 razy w ciągu każdego dnia. Jest to obraz astronomicznego oszustwa – geszeftu wszechczasów, jakiego dopuściła się finansowa oligarchia kontrolująca światowe finanse (banki centralne są niezależne od rządów państw, systemy bankowe są prywatne). W kontekście powyższych liczb rozdmuchiwany przez mondialistyczne media przekręt żydowskiego bankiera, B. Madoffa na 50 mld $ USA wywołuje raczej śmiech. Jest to tylko okruch rzucony z pańskiego stołu wygłodniałej sprawiedliwości tłuszczy – B. Madoff żyje spokojnie na wolności. Z kolei sławny podatek od spekulacyjnych transakcji zaproponowany przez J. Tobina (Nobel w dziedzinie ekonomii 1981) jest niemoralny i matematycznie nielogiczny. Niemoralny, ponieważ sankcjonuje złodziejstwo, jeśli złodziej zostawi nam odrobinę swojego łupu, a praktycznie naszej własności. Nielogiczny matematycznie, bo żąda opodatkowania wirtualnych pieniędzy, a w efekcie to przecież społeczeństwa będą musiały wypracować (urealnić) ten podatek. Już w latach 1970-tych niezależni ekonomiści ostrzegali, że kryzys, czyli brak pieniędzy nagle i wszędzie może nastąpić każdego dnia. Co to znaczy, ktoś spyta? Ogólne prawa fizyki są słuszne również w obszarze ekonomii. Ciecz w naczyniach połączonych ma zawsze jeden, ten sam poziom – znamy wszyscy to prawo. Jeśli do takich naczyń dołączymy kolejny zbiornik, poziom cieczy obniży się. Im większy zbiornik dołączymy, tym poziom cieczy będzie coraz niższy, aż przestanie być zauważalny. W gospodarce światowej tym ogromnym pustym zbiornikiem jest stan bankowych kont z wirtualnymi pieniędzmi, a cieczą jest pieniądz rzeczywisty. A zatem, kryzys, czyli brak pieniędzy – ten prawie niewidoczny niski poziom cieczy – będzie trwał tak długo, jak długo pusty zbiornik będzie się wypełniał, czyli aż zapisana wartość pieniądza wirtualnego zostanie uzupełniona pieniądzem rzeczywistym i to przy założeniu, że nie będziemy powiększać naszego zbiornika, tzn., jeśli zastopujemy mechanizmy kreacji pieniądza wirtualnego. A więc kiedy wypełni się ten „zbiornik wirtualnych pieniędzy”? Pieniądz wirtualny dzięki zmyślnym mechanizmom kreacji (oszustwa) przyrasta rocznie w tempie geometrycznym (an+1= an x q, gdzie q>1), pieniądz rzeczywisty przyrasta zgodnie z rocznym rytmem produkcji dóbr i usług (bankowe i giełdowe spekulacje finansowe nie powodują przyrostu pieniądza rzeczywistego), czyli zawsze o jakąś część poprzedniej wartości (an+1=an x q, gdzie q<1). Tak, więc nie dokonując żadnych zmian w systemach finansowych i gospodarczych państw i świata NIGDY nie zrównamy ilości pieniądza rzeczywistego z wirtualnym. Weszliśmy w kryzys permanentny. Neoliberalna gospodarka ze swoim złodziejskim systemem finansowym osiągnęła kres swoich dni. Że taki dzień nadejdzie twórcy geszeftu wszechczasów zdawali sobie sprawę. Jednak nie są skłonni do jego naprawy, a tym bardziej do porzucenia lichwy. Musieliby, bowiem oddać narodom to, co im zrabowali i pozbawić się korzystnego złodziejskiego procederu dającego polityczne wpływy na sprawy tego świata. Stąd pojawił się pomysł na UE i strefę € (euro). Jest to pomysł dość stary, sięga 1913 r. Zniszczone dziś USA i bezwartościowy $ USA trzeba zastąpić nowym państwem i nową światową walutą i proceder będzie można uprawiać nadal. Ponieważ nie ma zgody wśród „finansowej braci” po obu stronach wielkiej wody, pojawiła się koncepcja zastąpienia $ USA przez Amero, walutę zjednoczonych państw Kanady, USA i Meksyku. Okazuje się jednak, że rozmiary światowego przestępstwa są zbyt rozległe i nie można łatwo uciec od $ USA. Co zrobić z międzynarodowymi zobowiązaniami denominowanymi w $ USA? Jeśli przepisze się je na € (euro) lub na Amero, to cała operacja niczego nie rozwiązuje. Widmo śmierci – demokracji bezpośredniej zaczyna zaglądać w oczy światowym finansistom-złodziejom. Ich organizacje: Rada Stosunków Zagranicznych (CFR), grupa De Bilderberg, Komisja Trójlateralna, Klub Rzymski, (w Polsce Fundacja S. Batorego), MFW, BŚ oraz masońskie loże wydają się bezsilne – rozmiary kryzysu przerosły ich samych. A bajki o liberalnym kapitalizmie, o samo naprawczych mechanizmach „wolnego rynku” okazują się być jedynie wielką lipą. Pojawiła się, więc koncepcja wojny domowej w USA i rozbicie ich na mniejsze państwa – koncepcja najbardziej prawdopodobna. Jeśli nie dojdzie do samoczynnego wybuchu społecznego niezadowolenia w USA, ten wybuch trzeba będzie sprowokować. Przekierowując jednak słuszną wrogość Amerykanów wobec rządzącej oligarchii finansowo-politycznej winnej upadku USA, na walkę między poszczególnymi stanami (lub grupami stanów) o własną niezależność państwową, o wyzwolenie spod lichwiarskiego kapitalizmu USA. Jeszcze w pierwszej połowie XX w. skutki kryzysów można było „naprawiać” wojnami nakręcającymi koniunkturę gospodarczą. Dziś jest to już nie możliwe, tak ze względu na rozmiary kryzysu, jak i na atomową równowagę największych potęg. Finansowa mafia z USA musi się, więc pożegnać z myślą o przejęciu bogactw naturalnych Rosji, czy zlokalizowanych w Tybecie bogactw Chin, żeby w cenie surowców naturalnych upychać puste $ USA, czy jego zamienniki. A w starciu sił konwencjonalnych USA nie mogą mieć pewności na sukces, raczej na porażkę. Co prawda, finansowi „eksperci” z UE wymyślili, ze zamiast surowców naturalnych można do tego samego celu wykorzystać produkcje żywności, ale nie jest to chyba dobry pomysł. Zapotrzebowanie na żywność jest wprost proporcjonalne do liczby ludności i zwiększanie produkcji żywności ponad ten warunek jest bezcelowe i stanowi, zatem naturalne ograniczenie dla kreacji pieniądza wirtualnego. Zostaje, więc tylko wojna domowa w USA w wyniku, której powstanie kilka państw. Jedno z nich będzie musiało mieć „szczęście” przejęcia zobowiązań finansowych po niewypłacalnych USA. Oczywiście armia USA z potencjałem nuklearnym przypadnie najbogatszemu (bez długów) nowemu państwu. Metoda ta została sprawdzona przy tzw. procesach naprawczych zadłużonych firm. Dzieli się takie firmy na małe samodzielne kawałki, jeden z nich obejmuje długi całej firmy. Następuje sprzedaż niezadłużonych nowych firm, a ta z długami upada lub jest przejmowana przez wierzycieli za 1 $ lub 1 złotówkę. Wiele instytucji bankowych specjalizowało się w takiej działalności. Teraz tę metodę trzeba będzie zastosować do jednego wielkiego koncernu rolno-przemysłowego, jakim jest państwo. Czy ktoś widział urodzajne pole po przejściu przez nie szarańczy? Podobnie wyglądają dziś USA. Tak też wyglądała Polska w XVIII w. i obecnie od 1989 – 2009.

Dziwne zjawisko Kryzysowi towarzyszą zadziwiające zjawiska. Niedawno byliśmy świadkami szybko rosnących cen ropy, do 150 $ USA za baryłkę. Nagle cena spadła do poziomu z 2006 r., do 40 $ USA za baryłkę. Żaden klakier „wolnego rynku” nie potrafi tego wyjaśnić. Nie spadło zużycie ropy, nie zwiększyła się jej produkcja, więc co się stało? Spytajcie niejakiego Leszka B., bo to na pewno sprawka „niewidzialnej ręki wolnego rynku”. Ano, „wolny rynek”, czyli lichwiarze-finansiści doszli do wniosku, że na wzroście cen ropy, który miał ratować pustego $ USA, za dużo zarabia Rosja, poza tym dodatkowo pogłębia on kryzys.

Istnieje wyjście Koniec światowego geszeftu musi nastąpić – nie można ukraść narodom więcej, niż są one zdolne wytworzyć. Materia gospodarcza zaczyna stawiać samoistny opór. Chodzi teraz tylko o to, żeby w jakimś rozsądnym czasie wyeliminować geszefciarzy z życia państw i narodów – to im się po prostu należy. Z punktu widzenia racjonalnej ekonomii recepta na kryzys jest prosta. Wymienię główne postulaty:

długi państw należy anulować

musi istnieć waluta narodowa i parytet kruszcu

bank centralny i system bankowy muszą być państwowe (dopuszczalne banki spółdzielcze)

wszelkie mechanizmy kreacji wirtualnego pieniądza (w tym giełdy papierów) są zakazane

ilość pieniądza w gospodarce musi być równoważna ilości dóbr i usług

nowe dobra (nie konsumpcyjne) muszą mieć pokrycie w nowym narodowym pieniądzu

należy dążyć do autarkii gospodarczej, co nie wyklucza wymiany międzynarodowej

długi konsumenckie nie mogą pozbawiać majątku sprzed zobowiązania (nigdy mieszkania, domu,  warsztatu pracy), a ich oprocentowanie nie może być wyższe od wzrostu gospodarczego i od realnego wzrostu dochodów ludności. Zwolennicy niezależności banku centralnego (skorumpowani politycy i ekonomiści) twierdzą, iż rząd może wykorzystać taką sytuację do swobodnego drukowania pieniędzy (na początku lat 1990-tych dopuścił się tego niejaki Leszek B. jako min. Finansów i wicepremier RP), co powoduje inflację. Trudno nie przyznać im racji. Jednak nigdy dotąd żaden rząd żadnego kraju nie doprowadził do załamania światowej gospodarki. Żaden rząd nie wydrukował takiej ilości pieniędzy, która byłaby porównywalna z rozmiarami kreacji pieniądza bezgotówkowego przez banki prywatne. Poza tym władze kraju są mniej lub bardziej demokratycznie obieralne, a prywatnych właścicieli banków nie wybiera nikt. Za to oni wybierają i korumpują wszelkie władze. Niezależny bank centralny w systemie bankowym komercyjnym jest uzależniony od tego systemu, a nie zależy od narodu i krajowej gospodarki względem, której powinien być służebny. Najsilniejsze gospodarki świata, takie jak USA, Japonia, Niemcy, Francja, czy absurdalnie-złowieszcza UE nie potrafią zahamować spadających w dół wskaźników ekonomicznych. Dzisiejszy kryzys był przewidywany w latach 1970-tych przez prawdziwych ekspertów, myślących logicznie oraz w kategoriach etyki katolickiej. Odwrót od zła jest konieczny i nieuchronny. Musi nastąpić już w najbliższych latach. Otwarte pozostaje jednak pytanie, jak zachowają się światowi finansiści-oszuści dysponujący uzbrojoną po zęby armią USA? Jako katolik opowiadam się za pojednaniem z winowajcami światowej i naszej narodowej tragedii, ale za pojednaniem w duchu katolickim. Winowajca naprawia wyrządzone krzywdy, zwraca to, co zrabował, wyraża skruchę i żal, przyrzeka poprawę i poddaje się karze. W każdym innym przypadku mamy obowiązek całkowitego zniszczenia zła, żeby nie mogło odrodzić się w przyszłości, inaczej staniemy się współwinnymi kolejnych tragedii własnego i innych narodów. Dariusz Kosiur


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mikrofony z Tu 154 Nie wszystko co ważne stało się w kabinie
45 w trosce o zdrowie ,154,4402,pobierz2 (2)
154 i 155, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
Po katastrofie nawiązano połączenie z telefonem w Tu 154 Nasz Dziennik
To był wyrok śmierci dla Tu 154
154
Tu 154 wylądował, rozerwała go bomba szokująca książka
mity od 151 do 154, ODK, Ikonografia Brus, Mity
Telewizja Internetowa iTV24 Oredzie w TVP INFO przed katastrofa TU 154
154 ECTAA report 09 EN
Prokuratura chce filmu ws katastrofy Tu 154
154 Atomowa siła miłości, czyli Ostatni zajazd w Riddle Manor (cz 3)
W samolocie Tu 154 był wyciek z silnika
plik (154)
154 , Człowiek wobec śmierci
kro, ART 154 KRO, 1975
KSH, ART 574 KSH, I CSK 154/09 - wyrok z dnia 6 listopada 2009 r
KSH, ART 574 KSH, I CSK 154/09 - wyrok z dnia 6 listopada 2009 r

więcej podobnych podstron