Nasz wywiad. Antoni Macierewicz o tragedii smoleńskiej: "Bezpośrednia przyczyna to wyłączenie dopływu zasilania na wysokości 15 metrów" wPolityce.pl: Premier Tusk zapowiada, że w okolicach czerwca komisja ministra Jerzego Millera przedstawi raport dotyczący przyczyn tragedii smoleńskiej. Uczciwie jest więc zapytać teraz – czy będzie to w pana ocenie materiał wiarygodny? Poseł Antoni Macierewicz, Prawo i Sprawiedliwość, szef parlamentarnego zespołu badającego przyczyny tragedii smoleńskiej: To już chyba 855 oświadczenie na temat terminu ogłoszenia raportu. Nie chcę dezawuować oświadczenia pana premiera Tuska, ale trudno nie zauważyć iż było ich tyle, że nie wiadomo czy tym razem to już prawdziwy termin. Po drugie, bardzo trudno spodziewać się wiarygodnego raportu po człowieku, który pół roku temu zapowiedział, że ten raport nas będzie bolał jeszcze bardziej. A więc zdefiniował i przesądził, że będzie to dokument oskarżycielski wobec własnej ojczyzny, własnego państwa.
Mówi pan o wypowiedzi ministra Millera? Tak. Takie słowa padły w styczniu. Równocześnie zaś, warto pamiętać, że oznajmił iż nie będzie zajmował się odpowiedzialnością Biura Ochrony Rządu, podlegającego właśnie jemu. Będzie zaś zajmował się, sięgając daleko wstecz, analizą działania sił powietrznych. To bardzo szczególny sposób podejścia do zadania badania przyczyn tragedii smoleńskich. I wreszcie, trzecia kwestia: to pan minister Miller, jako reprezentant rządu Donalda Tuska, osobiście podpisał zgodę na pozostawienie czarnych skrzynek tupolewa w Rosji, do końca tamtejszego postępowania. Czyli świadomie utrudnił badanie czarnych skrzynek. A w pewnym zakresie, gdy chodzi o ich wiarygodność, to wręcz uniemożliwił analizę i odpowiedź na pytanie czy ta skrzynka, a może sama taśma, to jest ta sama, która wyleciała z Warszawy.
Specjaliści badający czarne skrzynki w Moskwie nie są w stanie tego zbadać? Nie, specjaliści od fonoskopii, bo o tej dziedzinie mówimy, nie są w stanie tego ocenić. Oni nie zajmują się oryginalnością bądź nie taśmy, ale tym co jest na niej zapisane.
Czyli można sobie wyobrazić, że ktoś montuje nagranie, przegrywa je na nową taśmę i to jest nie do rozpoznania? Dokładnie. Wtedy fonoskopowie są bezradni. Do zbadania tego aspektu potrzebna jest zupełnie inna aparatura, inny sprzęt i więcej czasu niż dwóch czy trzech specjalistów, którzy pracują w Moskwie przez trzy dni. Można by to wiarygodnie zbadać tylko w Polsce. To jest zupełnie niepoważne. Zwłaszcza, że wiemy, iż nie możemy Rosjanom ufać. Wiemy, że zamazali fragment stenogramów, kluczową komendę, która pada na wysokości 100 metrów i brzmi „odchodzimy". Tego w stenogramach przekazanych przez Rosjan nie było. To wszystko trwa już 14 miesięcy. To jest gra pozorów, robi wrażenie motania, a nie dociekliwego szukania prawdy. Można odnieść wrażenie, że chodzi o to by spełnić presję polityczną Donalda Tuska, który robi wszystko by jak najszybciej powstał raport potwierdzający tezy pseudo raportu pani Anodiny. A więc odpowiadając na pana pierwsze pytanie – to nie wróży dobrze. Polityka góruje nad poszukiwaniem prawdy.
Przerwał milczenie szef kancelarii premiera Tomasz Arabski. I twierdzi, że pytania o jego odpowiedzialność za Smoleńsk są niewłaściwie kierowane. Jaka była jego rola w tej sprawie? Odegrał z pewnością kluczową role na dwóch polach. Po pierwsze, organizowaniu tej wizyty od strony organizacyjno politycznej. To on nawiązywał więzi ze stroną rosyjską, podejmował decyzje kto tam pojedzie, a kto nie pojedzie. To on był pełnomocnikiem premiera Tuska w rozmowach ze stroną rosyjską. A po drugie, jego ustawowym przywilejem i zadaniem, które wziął na siebie wraz z urzędem, było wyznaczanie samolotu i wszystko co się z tym wiąże. To on za to odpowiadał, tak wynika z ustawy. Jeżeli więc na przykład złamano instrukcję HEAD, i nie było tak jak ona nakazuje, drugiego samolotu dla pana prezydenta, jeżeli mamy wątpliwości czy był zrobiony oblot, i szereg tego typu kwestii, to to jest odpowiedzialność w dużej mierze także ministra Arabskiego.
Wróćmy do poszukiwania przyczyn tragedii. Wiemy, że guzik „uchod", wbrew twierdzeniom niektórych ekspertów, zadziałał w czasie eksperymentu na bliźniaczym tupolewie mimo braku systemu ILS na ziemi. A to ten przycisk wcisnęli piloci w Smoleńsku decydując się na nie podejmowanie próby lądowania i odejście. Wcześniej pana zespół parlamentarny ujawnił, że w materiałach szkoleniowych dla pilotów jest wprost zapisane, że przycisk ten powinien zadziałać bez względu czy na lotnisku jest czy nie ma systemu ILS. Bo działa na innych zasadach. Gdzie w związku z tym powinniśmy szukać przyczyn tragedii smoleńskiej? W naprowadzaniu przez Rosjan? Dokładnie. Wbrew licznym przekłamaniom przycisk „Go-around" – „uchod" działa bez ILS. Dotychczasowy obraz wydarzeń, bez przesądzania ostatecznego, wskazuje na to, iż mieliśmy szereg działań, z których każde z osobna mogło doprowadzić do tragedii. Części z nich udało się pilotom uniknąć. Na pewno fałszywe naprowadzanie, na polecenie z Moskwy było sytuacją, która mogła skończyć się katastrofą. Na pewno nie zadziałanie przycisku „Go-around" – „uchod", samo w sobie mogło zakończyć się katastrofą. Ale to, co zdecydowało o tragedii ostatecznie, to zupełne wyłączenie dopływu zasilania na wysokości 15 metrów, co było bezpośrednią przyczyną katastrofy. Chociaż nie wiemy jeszcze, czym to było spowodowane, dlaczego zostało wyłączone wszelkie zasilanie. Świadkowie z zewnątrz zwracają uwagę na nienormalny, przerywany, świszczący etc. głos silnika. Innymi słowami, zwracają uwagę na jakieś dramatyczne zaburzenia pracy silnika w ostatnich 2-3 sekundach. I na to, że silnik zamilkł przed ostatecznym momentem katastrofy. Tu trzeba szukać technicznych, a może i innych, przyczyn tragedii. Na pewno wszystkie inne wątpliwości pozostały wyłączone i obecnie są dwie: albo to była awaria albo to był zamach.
Skąd wiemy, ze nastąpiło wyłączenie dopływu zasilania na 15 metrach? Samolot leciał wtedy z prędkością 270 kilometrów na godzinę. Było to 60 metrów przed tym zanim na ziemi następuje jakikolwiek ślad upadku samolotu. Źródłem tej informacji jest zapis centralnego komputera sterującego samolotem i jego twardego dysku, odczytanym u producenta amerykańskiego, przez ekspertów amerykańskich w Redmond w Stanach Zjednoczonych. Kolejnym źródłem informacji jest zapis systemu TAWS (Terrain awareness and warning system), który do końca zapisywał, w którym miejscu samolot się znajduje, z jaką prędkością leci itd. I wszystkie informacje z tych różnych źródeł się pokrywają. Wiec to nie są żadne przypuszczenia, ale twarde dane. Powiem więcej, co może być dla niektórych zaskoczeniem, że ta wiedza, chociaż małym drukiem, na marginesie, jest też zapisana w raporcie pani Anodiny. Tyle, że w żaden sposób nieuwzględniona w końcowym raporcie.
Czy są szanse by powstał jakiś niezależny, na przykład przygotowany przez kierowany przez pana zespół parlamentarny, materiał podsumowujący tę wiedzę? Na pewno przed końcem kadencji przygotujemy własny raport, który zostanie przedstawiony instytucjom zajmującym się dochodzeniem prawdy, instytucjom międzynarodowym oraz opinii publicznej.
Jak pan przyjął wizytę prezydenta USA Baracka Obamy w Polsce i uwagę, jaką poświęcił tragedii smoleńskiej. To była zaledwie doba, a jednak dwie godziny spotkań, sporo uwagi, podkreślenie symboliczne, że pamięta o tej sprawie. A przecież było to wyraźnie wbrew intencjom polskich władz. Warto też dodać, że jedyne zdjęcie, jakie Biały Dom przekazał do publikacji w mediach amerykańskich, przedstawia prezydenta Obamę z Jarosławem Kaczyńskim i z panią Marta Kaczyńską. Nie ma, więc wątpliwości, że strona amerykańska, mimo niechęci rządu Tuska, zrobiła wszystko by podkreślić element zrozumienia dramatu i wagi tego co się stało. To miało wymiar symboliczny. Ale podjęte zostały także kroki merytoryczne o daleko idących konsekwencjach. Po pierwsze prezydent Obama zaznaczył, że z radością przyjmuje do akceptującej wiadomości to, że gdy tylko władze obejmie rząd pana premiera Kaczyńskiego, zwróci się o pomoc amerykańską. Tę, która kilkakrotnie była oferowana i była systematycznie odrzucana przez pana premiera Tuska. A po drugie przyjął z olbrzymim zaciekawieniem i aprobatą memoriał, który mu premier Kaczyński przekazał. Wiem, że ten memoriał jest przedmiotem bardzo wnikliwej analizy ze strony władz amerykańskich.
Wie pan minister, co było w tym memoriale? Następne pytanie proszę.
Kolejne pytanie dotyczy sprawy Nangar Khel. Widzimy, bowiem w niektórych mediach próbę zrzucenia winy za całą sprawę na przeprowadzaną przez pana operację weryfikacji WSI i działania nowych służb. Jak pan to odbiera? Rzeczywiście mamy do czynienia z próbą powrotu ludzi Wojskowych Służb Informacyjnych i sił, które ich wspierają. Trzeba, więc przypominać o sprawie zasadniczej. Służba Kontrwywiadu Wojskowego jest po to żeby informować zwierzchników o wszystkim, co się wydarzy, nawet, jeżeli nie są to dobre wiadomości. I to SKW zrobiła, w sposób profesjonalny. Bez przesądzania pokazała przebieg wydarzeń. Ludzie organizujący obecną nagonkę przywykli chyba do chowania niewygodnych informacji pod sukno. To aberracyjny sposób pojmowania obowiązków. SKW informowała też żołnierzy o wszystkim, co ważne, żołnierze mieli pełen potrzebny zasób informacji. Co więcej, w odróżnieniu od obecnej sytuacji SKW pracowała nie tylko wewnątrz obozu, nie była tylko taką policją wewnątrz wojska, jak teraz, ale miała swoich informatorów na zewnątrz, podejmowała wiele działań na szeroko rozumianym przedpolu wojsk by zdobyć potrzebne wojsku informacje. Dobrze współdziałała z odpowiednimi służbami amerykańskimi. Wszystkie potrzebne informacje były systematycznie przekazywane żołnierzom przed każdą akcją. Trzeba jednak pamiętać, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie jest rozpoznaniem, to są zupełnie inne zadania. A na temat czy rozpoznanie spełniło swoje zadanie czy nie, nie chcę się wypowiadać. Bez względu jak ostatecznie ta sprawa zostanie osądzona, jedno trzeba powiedzieć jasno: słowa ministra obrony pana Bogdana Klicha o tym, że Nangar Khel to była „dobra, żołnierska robota" świadczą o zupełnym niezrozumieniu ani tej tragedii, ani honoru i zadań armii polskiej.
zespół wPolityce.pl
W przededniu Saturnaliów Po uniewinnieniu przez niezawisły sąd wszystkich żołnierzy oskarżonych w związku z incydentem w Nangar Khel w Afganistanie nie mamy już żadnych większych zmartwień, zwłaszcza że i koordynacja jakby się poprawiła. Poprzednio musiało być gorzej i najwyraźniej prokuratura dostała inne rozkazy niż obecnie niezawisły sąd. Ale bo też w momencie, gdy w Libii trwa w najlepsze „kinetyczna operacja militarna”, a Aleksander Kwaśniewski do spółki z ministrem Sikorskim mają uczyć demokracji biednych Tunezjaków, nie czas na daremne żale, próżny trud i bezsilne złorzeczenia, tym bardziej, że doświadczenia zdobyte w Afganistanie i Iraku przydadzą się jak znalazł również w naszym nieszczęśliwym kraju, kiedy tylko rząd z braku pieniędzy będzie musiał jednostronnie zredukować zobowiązania państwa wobec różnych grup obywateli. Nie wiemy jeszcze, jak to kolejne „mniejsze zło” zostanie nazwane, – bo chyba nie „stanem wojennym”, jako że dzisiaj kraje miłujące pokój żadnych wojen już nie prowadzą, tylko operacje pokojowe, misje stabilizacyjne, a w najgorszym razie „kinetyczne operacje militarne”, ale wojen – Boże uchowaj! Traktat lizboński mówi też o „klauzuli solidarności” w przypadku zagrożenia demokracji przez „terrorystów”, a terrorystą – wiadomo – może dziś zostać każdy, komu na przykład nie spodoba się rząd premiera Tuska czy jakiegoś innego Umiłowanego Przywódcy. Może, zatem w przeczuciu nadejścia nieuchronnego przeznaczenia na ulicach pojawiły się nostalgiczne plakaty z Umiłowanymi Przywódcami, sfotografowanymi z Kukuńkiem? Na wszelki wypadek, że niby, co złego – to nie my? Jak tam będzie, tak tam będzie, zawsze jakoś będzie – powiadał dobry wojak Szwejk, – bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Dobrze, chociaż przez pół roku trochę poudawać, że kierujemy na przykład Anglikami czy Niemcami. Tymczasem, to znaczy – zanim padną salwy stokrotne – nie tylko nie mamy żadnych większych zmartwień, ale w dodatku naszą biedną Ojczyznę czekają wielkie dni. Oto tylko patrzeć, jak zaczniemy przewodzić całej Europie, i to aż na całe sześć miesięcy. Nie da się ukryć, że postęp jest; w takim, dajmy na to, starożytnym Rzymie Saturnalia trwały zaledwie kilka dni, a tu proszę – całe sześć miesięcy! Czy ktoś w ogóle to wytrzyma? Bo trzeba nam wiedzieć, że Saturnalia polegały między innymi na tym, że ludzie zamieniali się rolami; na przykład niewolnicy ze swoimi właścicielami. Znaczy – za pan brat świnia z pastuchem. Ciekawe, czy podczas tegorocznych Saturnaliów pójdziemy na całość, czy też tę zamianę ról tylko zamarkujemy, a tak naprawdę wszystko zostanie po staremu? W końcu i w Rzymie chyba nikt Saturnaliów nie traktował poważnie, bo kiedy tylko mijały, zaraz następował bolesny powrót do rzeczywistości. Ale, jak to mówią, dobra psu i mucha; dobrze, chociaż przez pół roku trochę poudawać, że kierujemy na przykład Anglikami czy Niemcami, tym bardziej że tak naprawdę nikomu to przecież nie szkodzi, bo nikt tych wszystkich „prezydencji” nie traktuje serio bardziej niż rzymscy patrycjusze Saturnaliów. I dopiero na tym tle warto ocenić spór, jaki rozgorzał wokół koncertu organizowanego na inaugurację tegorocznych Saturnaliów. Chodzi o to, że do prowadzenia konferansjerki zostali zaangażowani panowie Kuba Wojewódzki i Krzysztof Materna. Protestowano zwłaszcza przeciwko panu Wojewódzkiemu, który prowadził program z państwową flagą zatkniętą w psią kupę. Podobno kierowały nim jakieś szalenie patetyczne motywacje, ale nawet gdyby nie, to i tak niezawisły sąd stwierdził, że nic się nie stało i flaga nie doznała profanacji. Musimy w to wierzyć, nie ma rady, bo skoro orzeczenia niezawisłych sądów w sprawach, dajmy na to, lustracyjnych traktowane są niczym dogmaty wiary, a nawet jakby poważniej, to cóż dopiero w sprawie flagi? Tymczasem powierzenie prowadzenia tego koncertu wspomnianym panom jest jak najbardziej na miejscu – musimy tylko pozbyć się zaszczepionego jeszcze za pierwszej komuny przekonania, że wyznaczenie do występów na koncercie czy przeprowadzenie z kimś gazetowego wywiadu jest formą zaszczytnego wyróżnienia, rodzajem nagrody za dobre sprawowanie. Tak myślą totalniacy, jak np. pan prof. Wojciech Sadurski, krytykujący „Rzeczpospolitą” za wydrukowanie wywiadu z panem Grzegorzem Braunem, – ale nie ludzie normalni. Kiedy zatem zastanowimy się chłodno nad wyborem panów Wojewódzkiego i Materny na konferansjerów koncertu inaugurującego tegoroczne Saturnalia, to oczywistość tego wyboru rzuca się w oczy również, jako dodatkowa informacja dla całej Europy, że to wszystko nie naprawdę, a tylko dla tzw. jaj. Obydwaj panowie, a zwłaszcza pan Wojewódzki, nie bez powodów uchodzą za tzw. jajcarzy, więc, w jaki inny sposób lepiej dać całej Europie do zrozumienia, że ta cała prezydencja w wykonaniu naszych Umiłowanych Przywódców to tylko taki wygłup? Gdyby do udziału w koncercie zaproszono jeszcze panów Laskowika i Smolenia, nawet najmniej kumaty Europejczyk w lot by wszystko zrozumiał. Musimy, zatem i my nauczyć się rozumienia takich aluzji, choćby, dlatego, że kiedyś nie odczytaliśmy prawidłowo przyczyny wyznaczenia znanego satyryka pana Jacka Fedorowicza do objaśniania mechanizmu narodowych funduszy inwestycyjnych i ich prywatyzacji – no a potem było już za późno. SM
Z frontu walki o pokój Najważniejszym wydarzeniem tygodnia w naszym nieszczęśliwym kraju jest wyrok niezawisłego sądu wojskowego, uniewinniający wszystkich podejrzanych o popełnienie zbrodni wojennej w Nangar Khel w Afganistanie. Zginęli tam cywile w postaci kobiet i dzieci, omyłkowo uznani za talibów. Jak wiadomo, talibowie i w ogóle – terroryści, rzadko, kiedy pojawiają się we własnej straszliwej postaci. Najbardziej lubią przebierać się właśnie za kobiety i dzieci – jak to miało miejsce np. w strefie Gazy, – ale kiedy nawet w tym przebraniu zostają zdemaskowani, wówczas dosięga ich surowa ręka sprawiedliwości ludowej. Okazało się, że tak właśnie było również w Nangar Khel. Wypada tylko dodać, że surowa ręka sprawiedliwości ludowej nie tylko za złe karci, ale również nagradza za dobre i dlatego właśnie rodziny talibów przebranych za kobiety i dzieci nie tylko otrzymały odszkodowanie, ale nawet zostały otoczone opieką Rzeczypospolitej. “Stąd nauka jest dla żuka”, że nie ma rzeczy doskonałych, zwłaszcza, jeśli chodzi o przebranie, ale też – absolutnie złych, no, może z wyjątkiem wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera. Chociaż bowiem już nie żyje i bronić się nie może, tak samo jak np. JE abp Józef Życiński, każdy skacze mu na reputację niczym na pochyłe drzewo, a czasami jeszcze bierze za to pieniądze za pośrednictwem np. antyfaszystowskich organizacji pozarządowych. Zresztą mniejsza o Hitlera, bo przecież idzie, o co innego. Sprawa owych żołnierzy trafiła do niezawisłego sądu po śledztwie dość długim, nawet jak na niezależną prokuraturę. Jak wiadomo, dzisiaj w zawodach prawniczych sytuacja jest szalenie napięta i pewnie, dlatego, jeśli już ktoś został, dajmy na to, prokuratorem, to bardzo swoją pracę szanuje, starając się, by każdy przypadek mógł dostarczyć mu zajęcia może nie aż do emerytury, – ale gdyby nawet, to cóż w tym właściwie złego? Tę prostą zależność dodatkowo komplikują zamówienia społeczne. Pół biedy, kiedy grupa trzymająca władzę przemawia jednym głosem. Gorzej, kiedy w grupie trzymającej władzę dochodzi do nieporozumień np. na tle podziału łupów. Wtedy bardzo trudno jest dogodzić komukolwiek, w związku, z czym opinia publiczna zaczyna odnosić wrażenie jakiegoś braku koordynacji w wymiarze sprawiedliwości. Tak właśnie było nie tylko w sprawie morderstwa Krzysztofa Olewnika, ale i w tym przypadku. Niezależna prokuratura dopatrzyła się w postępowaniu żołnierzy ciężkich zbrodni, podczas gdy niezawisły sąd te podejrzenia rozwiał, zaznaczając jednakowoż, że były one uzasadnione. Oczywiście uzasadnione na poprzednim etapie, podczas gdy na etapie obecnym okazały się nieuzasadnione. Ponieważ wyrok nie jest jeszcze prawomocny, również sytuacja uniewinnionych żołnierzy może się zmienić – chyba żeby w tej sprawie grupa trzymająca władzę jakoś się porozumiała. W tym kierunku, jak się wydaje, zmierzają usiłowania generała Sławomira Petelickiego, który zabiega, by wszystkich uniewinnionych przyjął prezydent Komorowski. Domyślam się, że dla każdego byłby to czytelny sygnał, że bez względu na etap, causa jest finita, a wtedy również i każdy policmajster powinność swej służby zapewne by zrozumiał. Czy będzie wojna? Radio Erewań uspokoiło zaniepokojonego słuchacza, że wojny w żadnym wypadku nie będzie, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Tedy w oczekiwaniu aż iustitia się bardziej ustabilizuje spróbujmy zastanowić się, o co właściwie w tym całym Afganistanie chodzi, podobnie jak wcześniej w Iraku, no a teraz – w Libii. Oczywiście sytuacja w każdym z tych miejsc różni się od siebie zasadniczo i o ile na przykład w Libii mamy do czynienia z “kinetyczną operacją militarną”, której celem jest ochrona tamtejszych cywilów przed złym Muammarem Kadafim, to w Iraku trwa operacja pokojowa, podczas gdy w Afganistanie – misja stabilizacyjna. Całe szczęście, że nigdzie nie ma wojny, co zresztą jest zgodne z przepowiednią udzieloną w swoim czasie słuchaczowi Radia Erewań. Zaniepokojony zapytał, czy będzie wojna, więc Radio Erewań uspokoiło go, że wojny w żadnym wypadku nie będzie, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu. I tak właśnie jest; wojny dzisiaj nigdzie nie ma i pewnie, dlatego moje pytanie skierowane do pana ministra Klicha, kiedy nasze dzielne wojska wyszły z Iraku – czy wygraliśmy tę wojnę, czy nie, – bo jeśli wygraliśmy, to gdzie są łupy, jeńcy i branki, a jeśli przegraliśmy, to, kogo postawić pod ściankę – pozostało bez odpowiedzi. Ale jeśli na takie pytanie odpowiedź nie może być z wyłuszczonych wyżej powodów udzielona, to przecież można postawić pytanie następne, – z kim właściwie nasze dzielne wojska wojują. W Afganistanie wiadomo – z talibami, – ale jaki właściwie jest status tych całych talibów? Czy są oni wojskowymi, czy nie, – bo jeśli są wojskowymi, to jakaż to “misja stabilizacyjna”? Kiedy jakieś wojsko walczy z wojskiem, to wygląda to na wojnę, podczas gdy określenie “misja stabilizacyjna” sugeruje raczej operację policyjną, podczas której ma się do czynienia ze zbuntowanymi cywilami. Wygląda, zatem na to, że ci talibowie to tak naprawdę zwyczajni cywile, tyle, – że uzbrojeni. Ale w Libii tamtejsi cywile też są uzbrojeni, mimo to NATO ich przy pomocy bombardowań chroni, podczas gdy w Afganistanie takich samych uzbrojonych cywilów bombarduje. Musi to być jakaś strasznie ważna tajemnica wojskowa, więc lepiej nie drążmy tego tematu dalej, żeby nie spotkało nas coś złego, – chociaż warto wyciągnąć przynajmniej jeden wniosek, że cywil cywilowi nierówny. No dobrze, – ale skoro tak, to skąd taki, dajmy na to, żołnierz ma wiedzieć, z jakim cywilem ma akurat do czynienia? Czy powinien go “chronić”, czy przeciwnie – tępić bez miłosierdzia? W czasach, gdy służyłem przy wojsku, nikt się w takie subtelności nie bawił, więc ze zrozumieniem przyjąłem zeznania złożone przez ministra Klicha podczas przesłuchania przez Monikę Olejnik, że MON zintensyfikowało “szkolenia humanitarne”. Jużci – żołnierz humanitarnie przeszkolony może rozróżni, czy ten cywil, którego widzi przed sobą, jest nasz, czy też – jakiś taki nie nasz, dzięki czemu uniknie bliskich spotkań III stopnia z niezależnymi prokuratorami, a najwyżej wróci do kraju, jako bohater – oczywiście martwy. Skoro jednak, ze względu na tajemnicę wojskową, nie możemy drążyć sprawy stron stabilizowanych misyjnie, to spróbujmy odpowiedzieć, chociaż, o co w tym wszystkim chodzi, o co właściwie się tak stabilizują. W przypadku Libii sprawa wygląda na prostą; po pierwsze, chodzi o ustanowienie kieszonkowego imperium w postaci Unii Śródziemnomorskiej, dzięki której można będzie eksploatować libijską ropę – oczywiście za pozwoleniem tamtejszych cywilów, to jasne! Każdy rozumie, że takich cywilów trzeba zawczasu odpowiednio przygotować, żeby potem, kiedy już “kinetyczna operacja militarna” zakończy się sukcesem, nie było konieczności rozpoczynania misji pokojowej, jak to miało miejsce w Iraku. Nie jest to zadanie łatwe, bo tacy cywile nie rodzą się na kamieniu. Przeciwnie – trzeba ich szukać, niczym igły w stogu siana i każdy, kto to robił, wie, po ilu pomyłkach trzeba zatrzeć ślady, zanim trafi się na tego właściwego. Ale w Afganistanie właściwego cywila Amerykanie znaleźli od razu i to w dodatku – w Ameryce, więc nie powinno być problemu. Tak to wygląda, ale tylko z pozoru. Kiedy przebiegamy myślą historię ostatniego półwiecza XX wieku, jak na dłoni widzimy, że wszystkie zgryzoty, z jakimi na szerokim świecie spotykali się Amerykanie, były spowodowane przez ich własnych agentów, którzy się przeciwko nim zbuntowali, albo przeciwników, których sobie sami wyhodowali. Takim agentem był przecież Ho Szi Min w Indochinach, takim był Saddam Husajn, takim wreszcie – Osama bin Laden, zaś Lynn Picknett, Clive Prince i Stephen Prior – autorzy książki “Od własnej kuli – tajna wojna między aliantami”, nie pozostawiają wątpliwości, że przy pomocy Harry’ego Hopkinsa, który był najpożyteczniejszym agentem Stalina - Stany Zjednoczone wyhodowały sobie przeciwnika, z którym przez następne 50 lat wielkim wysiłkiem przepychały się po całym świecie. Kiedy więc słyszymy, jak “prezydent” Afganistanu Hamid Karzaj udziela Ameryce “poważnego ostrzeżenia” z powodu zbombardowania kolejnego wesela tamtejszych cywilów, to mogą ogarnąć nas złe przeczucia. W czasie wojen opiumowych takie sprawy załatwiano inaczej, – ale – jak słusznie zauważył Boy-Żeleński – “dawniej ludzie mniej mieli kultury, lecz byli szczersi” – a przecież bogactwem Afganistanu jest przede wszystkim opium. To nie można by go produkować, dajmy na to, w Polsce, zamiast urządzać misje stabilizacyjne? Przy odpowiednim systemie zachęt z Unii Europejskiej wydajność plantacji maku w Polsce może być wielokrotnie większa niż w Afganistanie, dzięki czemu również polska wieś mogłaby wreszcie żyć godnie i dostatniej i to bez żadnych bombardowań – no a grupa trzymająca władzę miałaby wreszcie jakąś złotą żyłę i mogłaby zaprzestać narzekań na Antoniego Macierewicza. SM
Ustrojowe fundamenty III Rzeczypospolitej – niezachwiane „Wnet się posypią piękne wyroki” – entuzjazmował się Towarzysz Szmaciak komentując taktykę generała Jaruzelskiego w roku 1981: „Nie płoszmy ptaszka, niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje (...) aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki...” No i stało się. Właśnie Platforma Obywatelska ustami pana Tyszkiewicza ogłosiła, że pozwie przed niezawisły sąd byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, który w wywiadzie dla „Uważam Rze” powiedział, iż według zeznań złożonych przez świadka koronnego „Brodę” czyli Piotra K., Platforma Obywatelska u zarania swoich dziejów była finansowana przez gangsterów, wykorzystujących w tym celu pośrednictwo pana Mirosława Drzewieckiego, obecnie znanego bardziej jako „Miro” – i że będzie pozywać przed niezawisły sąd kazdego, kto podobne „insynuacje” będzie powtarzał. Najwyraźniej ma do niezawisłych sądów pełne zaufanie, czemu skądinąd trudno się dziwić po wyroku wydanym w Gdańsku przeciwko Krzyszfowi Wyszkowskiemu, w Warszawie przeciwko Jerzemu Jachowiczowi no i oczywiście – w sprawie żołnierzy oskarżonych o zbrodnię wojenną w Nangar Khel. Niezawisłe sądy, które wcześniej nawet popadały w sprośne błędy Niebu obrzydłe, teraz zaczynają reagować prawidłowo, więc groźba pana Tyszkiewicza brzmi poważnie. „Wnet się posypią piękne wyroki!” Takie prawdopodobieństwo jest tym większe, że pan Mariusz Kamiński „insynuacje” swoje powtórzył na konferencji prasowej w Sejmie, mimo, że pan prokurator Seremet, niezwłocznie na tę okoliczność przesłuchany przez Monikę Olejnik, poszedł w zaparte, stwierdzając, że „Broda” niczego takiego nie powiedział. Najwyraźniej, zatem sprawdzają się po raz kolejny spiżowe słowa Ojca Narodów, że w miarę postępów socjalizmu walka klasowa się zaostrza. Czy aż do tego stopnia, by zagrozić fundamentom ustrojowym III Rzeczypospolitej, położonym w Magdalence przez generała Kiszczaka wraz ze swymi konfidentami i pożytecznymi idiotami? Nawiasem mówiąc, właśnie prezydent Komorowski wręczył odznaczenia niektórym osobistościom, którym przypisywane jest ojcostwo III RP. Zwraca uwagę nieobecność w gronie odznaczonych generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego, co podważa fundamentalną i do niedawna podawaną do wierzenia tezę polityki historycznej, że do powstania III RP w równym stopniu przyczynili się reformatorzy z PZPR i SB, jak i reformatorskie skrzydło opozycji demokratycznej. Podobnie jak wszelkie inne tezy produkowane dla potrzeb polityki historycznej, tak i ta jest oczywiście nieprawdziwa, bo przecież taki, dajmy na to, pan Tadeusz Mazowiecki prezentował tylko sławną „postawę służebną”, która ex definitione wyklucza przecież samodzielność. Oczywiście można dzisiaj mówic, że chodziło o służbę naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, – ale i to nieprawda, bo żyja jeszcze ludzie pamiętający, jak to w trakcie kontraktowych wyborów w roku 1989, po wycięciu przez wyborców, którzy naiwnie myśleli, że to wszystko naprawdę, partyjnej listy krajowej, generał Kiszczak zagroził, że zaraz te całe wybory unieważni. Pan Tadeusz Mazowiecki oświadczył tedy, że „umów należy dotrzymywać” i przy aprobacie „strony społecznej” Rada Państwa w trakcie wyborów dokonala zmiany ordynacji. Pan Tadeusz Mazowiecki nie miał oczywiście na myśli dotrzymania umowy z wyborcami, bo też z nimi się o nic konkretnego nie umawiał – tylko z generałem Kiszczakiem. Potwierdzenie tych wszystkich przypuszczeń uzyskaliśmy 4 czerwca 1992 roku, kiedy to nie tylko pan Tadeusz Mazowiecki, ale niemal cała „strona społeczna” rozmów okrągłego stołu stanęła ramię w ramię ze stroną partyjno-rządową przeciwko lustracji. Te [przykłady pokazują, że ustrojowe fundamenty III RP są całkiem solidne, a ich kamieniem węgielnym była i pozostaje niepisana zasada, że „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. Tymczasem wystąpienie pana Mariusza Kamińskiego sprawia wrażenie skierowanego na podważenie tych fundamentów, zważywszy, że dotyczy newralgicznej w każdej sytuacji kwestii finansowej. Takie wrażenie – owszem – sprawia, – ale pozory bywają niekiedy mylne zwłaszcza w sytuacji, kiedy strzał pana Mariusza Kamińskiego może okazać się bez prochu. Powiadają, bowiem, że on sam zeznań „Brody” nie czytał, a sprawę zna z opowiadań pewnego prokuratora, który onegoż „Brodę” miał przesłuchiwać. Jeśli tak jest rzeczywiście, to o pomyłkę nietrudno, bo wiadomo – czegóż to ludzie nie gadają. Inna sprawa to pytanie, skąd Platforma Obywatelska mogła mieć pieniądze, by z takim rozmachem działać już od samego zarania, skoro powstała na skutek rozłamu w Unii Wolności w 2001 roku? PiS zamierza złożyć wniosek o powołanie w tej sprawie komisji śledczej, ale nie sądzę, by Platforma się na to zgodziła. Sprawy finansowe wyglądają, bowiem na najbardziej jak to się mówi „wrażliwe”, – o czym świadczą choćby losy ustawy o ujawnieniu dokumentów z lat 1944-1990, przeforsowanej przez PiS, zgodnie z zapowiedziami w kampanii wyborczej w roku 2005. Ustawa ta została uchwalona z długim okresem vacatio legis i wkrótce potem w Senacie trójka senatorów: Kutz, Piesiewicz i Romaszewski, podnieśli przeciwko niej zastrzeżenia, że może doprowadzić do ujawnienia „danych wrażliwych”, – że to niby ktoś tam się kiedyś upijał, ktoś inny obracał panienki – i tak dalej. Nie trafiało mi to do przekonania, bo przecież każde dziecko w Polsce wiedziało taki np. Jacek Kuroń ma do wódki już nie tam, że skłonność, ale prawdziwą zapamiętałość – jednak wcale nie wpływało to na zmniejszenie jego popularności. Podobnie panienki; po 30 latach i dla panienek i dla obracających nimi panów mogły to być wyłącznie miłe, nostalgiczne wspomnienia. Natomiast pieniądze – aaa, to całkiem inna sprawa. Jak tedy pamiętamy, podziemna Solidarność finansowana była z zagranicy, co najmniej dwoma kanałami; jednym, watykańskim, który wtedy uważany był za bardziej dyskretny – a przez który przeszło ponoć ok. 200 mln dolarów i drugi – Międzynarodowe Biuro S w Brukseli, którym kierował tajny współpracownik SB Jerzy Milewski, późniejszy minister w Kancelarii prezydenta Wałęsy? Ten drugi kanał, przez który przeszło, co najmniej dwa razy tyle forsy niż przez pierwszy, był przez SB monitorowany, dzięki czemu wiedziała ona, kto ile sobie stamtąd wziął i gdzie ten szmal schował.. Miało to być rozliczone dopiero w „wolnej Polsce”, – ale wbrew buńczucznym zapewnieniom Kukuńka, że „wolna Polska” już jest – nikt nigdy tego nie rozliczył i za całe rozliczenie musiało wystarczyć złożone zjazdowi Solidarności kapłańskie słowo honoru ks. prałata Henryka Jankowskiego, iż wszystko było w jak najlepszym porządku. Otóż do tych senatorskich zastrzeżeń przyłączył się prezydent Lech Kaczyński i sporządził nowelizację wspomnianej ustawy, przywracając procedury służące w przeszłości blokowaniu, a przynajmniej hamowaniu lustracji. Wystarczy przypomnieć, że Rzecznik Interesu Publicznego sędzia Nizieński nabrał wątpliwości w prawie tysiącu oświadczeń lustracyjnych, ale przez sześć lat kadencji udało mu się doprowadzić do drogi sądowej około 60 przypadków, a zaledwie w 12 przypadkach uzyskać nieprawomocny wyrok niezawisłego sądu. Więc nowelizacja sporządzona przez pana prezydenta Kaczyńskiego weszła w życie przed upływem vacatio legis ustawy pierwotnej, po czym Trybunał Konstytucyjny tak tę znowelizowaną ustawę zmasakrował, że po lustracji pozostało już tylko wspomnienie. Mamy tedy dwie możliwości; albo pan prezydent nie umiał pisać ustaw, – co w przypadku profesora prawa byłoby przypuszczeniem niegrzecznym – albo był bardziej przebiegły niż wyglądał. Tymczasem gdyby owa niepisana zasada konstytucyjna miała być złamana naprawdę, to uwaga opinii publicznej zostałaby ponownie skierowana na Szwajcarię, do której przez całe lata 70-te i 80-te Polska Zjednoczone Partia Robotnicza kierowała transfery w walutach obcych kradzionych z Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego Pewex, założonego w tym właśnie celu w roku 1972. Informacja na ten temat ukazała się w początkach roku 1996 w tygodniu „Wprost” w ramach walki buldogów pod dywanem na tle afery Oleksego, oskarżonego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Nietrudno było się domyślić, że informatorem autorów artykułu był pan Zacharski, Marian Zacharski, w latach 1988-1989 dyrektor PEWEX-u, – bo z tego okresu autorzy mieli informacje ścisłe, a z poprzednich lat – szacunkowe. Więc w latach 1988-1989 PZPR wykorzystała 800 zezwoleń dewizowych, a więc realizowała więcej, niż jedno dziennie. Przykładowy transfer z jednego dnia opiewał na 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów. I tak dzień w dzień, – przez co najmniej 18 lat! Kiedy ta informacja się ukazała, prezydent Kwaśniewski, bardzo zdenerwowany oświadczył, że jeśli jeszcze ktoś piśnie słówko na ten temat, to on zarządzi „lustrację totalną”. Groźba musiała poskutkować, bo następnego dnia Jacek Kuroń i Karol Modzelewski napisali do niego pojednawczy list, że już się nie kłóćmy – niech tylko Oleksy poda się do dymisji. I tak się stało. W rezultacie do dzisiaj nie wiadomo, jaki Ali Baba tym skarbem Sezamu zawiaduje, jaki robi z tych walorów użytek i jak się to przekłada na polską scenę polityczną. I nikogo wydaje się to nie interesować, a przecież gdyby tak powołać sejmową komisję śledczą w tej sprawie...? Jakoś jednak nikomu taki pomysł nie chce przyjść do głowy, być może z roztargnienia, ale może również z powodu tamtych, nierozliczonych nigdy pieniędzy Solidarności, że o groźbie „lustracji totalnej” już nawet nie wspomnę. Ta niechęć pokazuje, że mimo pozorów nieprzejednanej wrogości i wojny, w której co i rusz padają salwy bez prochu, ustanowiona przez Ojców Założycieli III Rzeczypospolitej fundamentalna zasada ustrojowa: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych” – nadal bezwzględnie obowiązuje. SM
05 czerwca 2011 Przykryć czapką - niewidką propagandy.. Leje się strumieniami z państwowej telewizji, z państwowego radia. Okrągłostołowcy obchodzili 22 rocznicę mistyfikacji pod nazwą” obalenie komunizmu”, o którym zaświadczyła solennie pani aktorka Joanna Szczepkowska, wtedy, a jakiś czas temu w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, stworzyła sytuację dramatyczną dla widzów pokazując gołą pupę. Ubaw był po pachy. Widzowie zapłacili, za co innego, a zobaczyli, co innego. Może i lepiej im się podobało. Do tej pory dokładnie nie wiem, na co wypięła pupę pani Joanna Szczepkowska - rozumiem, że nie na obecną Polskę, bo ta jej się podoba, tak jak nie podobało jej się hasło IV Rzeczpospolitej. Ale to było tylko hasło- i tak się przeraziła. Pani Joanno: to wszystko to wielka mistyfikacja członków i biesiadników Okrągłego Stołu. To wszystko naumyślnie. Taki teatr, który Pani doskonale zna, tak jak pani były mąż, pan Mirosław Konarowski. Ostatnio byłem w Teatrze Dramatycznym na dwudziestoleciu „Metra”, żelaznej pozycji Teatru Studia Buffo. Podobało mi się bardzo, tak jak podobają się przedstawienia z szóstego piętra tegoż Teatru, gdzie cieszy się popularnością pan Kuba Wojewódzki, znany dewastator naszego życia Przeze mnie zwanym Kubą Powiatowym.. Dyrektorem artystycznym jest tam pan Michał Żebrowski, który na otwarcie Teatru 6 Piętro - trzeba przyznać- prywatnego teatru, powiedział, że będzie to” teatr bez wykluczonych, czyli teatr środka”. Przyznam się państwu, że nie wiem, o co chodzi. Może chodzi o teatr wykluczony bez środka, albo teatr środkowy wykluczony od środka.. W każdym razie warszawiacy tłumnie odwiedzają ten teatr, tak jak tłumnie oglądają przedstawienia pana Kuby Powiatowego w telewizji.. Ostatnio nawet powiedział, że nie ma poglądów politycznych,(????) w programie pana Tomasza Lisa, który poglądy polityczne jak najbardziej ma, szczególnie to widać na filmie” Nocna zmiana”, gdzie zwraca się do pana prezydenta Lecha Wałęsy słowami: „Panie prezydencie, niech nas Pan ratuje”(???) A od zawsze sympatyzuje z Unią Wolności i Platformą Obywatelską. A od czego miałby redaktora Lisa ratować pan prezydent Lech Wałęsa, który akurat 4 czerwca 1992 roku zamierzał ratować samego siebie? Przed uchwałą lustracyjną autorstwa Janusza Korwin-Mikkego? Pan Kuba, Jakub Władysław Wojewódzki nie ma poglądów politycznych, ale przypadkowo wszystko, co robi wpisuje się w poglądy pana Adama Michnika, dla którego ”Metra” kiedyś (obecnie nie wiem) pisywał. Jest publicystą lewicowego tygodnika ”Polityka”, a w 2010 roku poparł lewicowy ruch - Ruch Poparcia Palikota. Ale poglądów politycznych nie ma. Zdementował także informację, że doradzał- w 2009 roku- sztabowi lewicowej Platformy Obywatelskiej. Ja najbardziej wierzę w informacje zdementowane, tak jak książę Gorczakow. Pan Wojewódzki w 2009 roku zdobył nawet Wiktora 2009, w kategorii Osobowość Telewizyjna ex aequo a panią Grażyną Torbicką wielbicielką pana Jurka Owsiaka, wielkiego ratownika komunizmu panującego w państwowej służbie zdrowia. Jak do tej pory nie udało mu się go naprawić. Panie Jurku! Komunizm jest nienaprawialny ani nie reformowalny. Taka jego natura! Komunizm trzeba zlikwidować, żeby pacjenci mogli się normalnie leczyć. Ale najpierw trzeba oddać im ich pieniądze, za pomocą, których państwo finansuje im ”darmową służbę zdrowia”. Pan Wojewódzki nie jest polityczny, ale bierze udział w paradzie „Rzuć w pedała po raz ostatni”, razem z Ryszardem Kaliszem, Magdaleną Środą, Ewą Wanat, Marią Sadowską, Katarzyną Figurą czy Marią Peszek. I to nie jest polityka. A co to jest? Popieranie europejskich wariactw publicznie- to nie jest polityka? A jeśli chodzi o „psią kupę” w telewizyjnym widowisku, to było tak, że pan Jakub Władysław Wojewódzki namawiał obecnych w studio panów Marka Raczkowskiego i Krzysztofa Stelmaszczyka, żeby to zrobili i włożyli polską flagę w się odchody.. Kiedyś fragment tej audycji był dostępny w Internecie, obecnie jest wykasowany.. I nie wiem do tej pory, który z panów to zrobił. W każdym razie, z kim przystajesz, takim się stajesz.. To jest całe towarzystwo, nazwane trafnie przez Waldemara Łysiaka- „salonem”. Jest ich pełno na szczytach. Teraz dwaj jajcarze, pan Jakub Wojewódzki i pan Krzysztof Materna będą prowadzili huczne obchody naszej prezydencji Unii Europejskiej. Ciekawe gdzie wetknie pan Kuba flagę Unii Europejskiej i gdzie zaśpiewa hymn Unii Europejskiej (może w swoim programie satyrycznym!), która podobno państwem nie jest, ale ma hymn, rząd, flagę, Parlament, prawie jedną walutę, prezydenta, ministrem spraw zagranicznych, bank centralny i wiele innych atrybutów państwa, ale państwem nie jest - bo o tym zapewnia nas propaganda. Ale jesteśmy obywatelami Unii(????) To czyimi obywatelami w takim razie jesteśmy, jak nawet nie możemy zrezygnować z obywatelowania Unii? I jak polski parlament zaklepuje wszystko to, co płynie z centrum, czyli z narządów- organów – Unii Europejskiej - to, po co nam parlament? Jako atrapa? Można już bezpośrednio przyjmować to wszystko co płynie z Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego, bo nie jestem w stanie uwierzyć, że podczas naszej prezydencji będziemy zarządzać Niemcami, Wielką Brytanią czy Francją.. Tego by jeszcze brakowało. Widać, jaka to jest wielka mistyfikacja! Owszem- Niemcy, Francja, Wielka Brytania – nami - jak najbardziej. Ale my nimi? Dlatego przysyłają tu - na nasz koszt - tysiące urzędników, którzy będą pilnowali, żeby ani kroku w nieznanym kierunku nie zrobić. Ale nie ma strachu. Obecne” elity” nie zrobią żadnego kroku w kierunku Polski. Wszystkie kroki przeciw Polsce, wszak jesteśmy obecnie częścią Unii Europejskiej. I albo się służy Unii Europejskiej, jako podmiotowi prawa międzynarodowego, albo Polsce - już atrapie państwa. Tertium non datur.. I nie jest prawdą, że pani Szczepkowska wygłosiła swoją słynną kwestię 4 czerwca 1989 roku.. Wygłosiła ją 28 października 1989 roku(!!!!) W dzienniku Telewizyjnym - głównej tubie propagandowej PRL-u, tak jak i III Rzeczpospolitej.. A wybory w 1989 roku nie były” wolne”, bo z góry ustanowione.. Przy Okrągłym Stole. 70 % dla starej komuny, a 30% dla komuny nowej, czyli Solidarności, „ popłuczyn po socjalizmie” jak mówił Stefan Kisielewski. Wybory do Senatu były wolniejsze.. Na zasadzie tłumnego wahadła. Wahadło przechyliło w drugą stronę. Pani Szczepkowska 3 maja 2007 roku została przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski- to było przed tym, jak pokazała gołą pupę teatralnej publiczności. W 2007 roku, po ogłoszeniu wyników wyborczych, pan Marek Borowski – socjaldemokrata polski( coś jak Róża Luksemburg!) Powiedział:, „Jako Joanna Szczepkowska bis ogłaszam, że IVRP 21 października umarła”.(????) Jak mogła umrzeć- jak się nie narodziła, panie Marku. Ale niech Panu będzie.. Jeszcze jeden zabobon więcej.. Następnego dnia pani Joanna Szczepkowska z takim oświadczeniem wystąpiła potwierdzając słowa pana Marka Borowskiego, który tym razem będzie stratował z Platformy Obywatelskiej. A 21.10 2007 roku została wybrana, jako szefowa Związku Artystów Scen Polskich. Mówiła coś o stałej pensji dla niej a pan Zdrojewski miał podjąć w tej sprawie decyzję. Chodziło o to, żeby przerzucić się na budżet, bo ze składek nie starczało, a widzów w państwowym teatrze zbyt mało, żeby wyżyć. Jej były mąż, pan Mirosław Konarowski, niezły aktor, szczególnie w poprzedniej komunie, zagrał chyba życiową rolę w produkcyjnym serialu „ Samo życie”, zagrał rolę homoseksualisty Szaniawskiego, wolontariusza ”Salonu Akceptacji” dla nosicieli wirusa HIV i chorych na AIDS. gdzie scenarzysta chce nas przekonać, że chory na AIDS/HIV nie stanowi żadnego zagrożenia dla środowiska ludzi zdrowych,. Trzeba go tylko zaakceptować. Szkoda, że pan Marek Kotański nie żyje, to opowiedziałby jak mieszkańcy pod jedlińskiej wsi zareagowali na budowę ośrodka chorych na AIDS/HIV.. W każdym razie ex małżonek zagrał rolę homoseksualisty, każdy oczywiście może grać rolę, jaka mu osobiście odpowiada, a potem zagrał rolę prokuratora w produkcyjniaku” Na dobre i na złe”, gdzie z kolei najlepszą swoją życiową rolę, rolę homoseksualisty miał pan Robert Janowski.. Aktorzy i muzycy w służbie propagandy - to nic nowego.. To w socjalizmie europejskim i biurokratycznym norma.. Bo, z czego ma żyć aktor jeden z drugim? Najlepiej uczepić się klamki magnata, a magnatem jest dzisiaj socjalistyczne państwo.. Ono ma największe pieniądze i decyduje, kto będzie miał sławę i pieniądze, ale oczywiście nie za darmo.. Coś za coś! I czasami przemyci w sowim programie to i owo.. Na przykład w ostatnim swoim programie”, Jaka to melodia”, pan Janowski apelował, w imieniu niewidomego w studio i biorącego udział we konkursie, żeby dla dobra niewidomych – uwaga! - „Nie parkować samochodów na chodnikach”(???) „Bo niewidomemu łatwiej by się chodziło z laską”. No pewnie, że łatwiej. Ale gdzie właściciel samochodu ma zaparkować, jak wszędzie już idiotyczne słupki i ograniczenia, a poza tym, skąd jeżdżący samochodem ma wiedzieć, kiedy niewidomy będzie szedł chodnikiem..???? Widzicie państwo. To nie tylko cztery partie są wrogami Polski i normalności.. To cała masa ludzi na ich usługach! Wszędzie ich pełno, a następni czekają w drugiej i trzeciej linii propagandy. Z okazji „rocznicy 4 czerwca” pan prezydent Bronisław Komorowski odznaczył, ale nie mogę się dowiedzieć, czym odznaczył, grupę ludzi za: „wybitne zasługi dla transformacji ustrojowej Polski i kształtowania demokratycznych zasad państwa prawa”(????) Odznaczył pana Krzysztofa Kozłowskiego, Waldemara Kuczyńskiego, Janusza Lewandowskiego, Janusza Onyszkiewicza, Izabelę Cywińską i Andrzeja Olechowskiego. Polska jest częścią Unii Europejskiej, straciła suwerenność i niepodległość, jest zadłużona i rabowana na wszystkie możliwe strony, poniewierana na arenie międzynarodowej i traktowana jak chłopak na posyłki, do Iraku, do Afganistanu, może do Libii. Państwo się rozpada, wewnątrz panuje chaos i anarchia, wszystko jest upolitycznione od góry do dołu, panuje wielka niesprawiedliwość w sądach, w ramach złego i niesprawiedliwego prawa.. Dwoma słowami - burdel i seradel. A pan prezydent wyróżnia sprawców tego nieszczęścia.. Sam kiedyś był przeciwnikiem Okrągłego Stołu, nawet nie wziął udziału w wyborach 4 czerwca.. A teraz???? Nawet, jako jedyny poseł Platformy Obywatelskiej głosował przeciwko rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. Na dzień dzisiejszy jest szczęśliwym posiadaczem tzw. zasobu zastrzeżonego. Zasobu czynnych agentów dawnej WSI! W agentach WSI siła. Siła precyzji! WJR
Andrzej Gwiazda: To była obrona układu Nie ma w Polsce dziedziny życia, która nie byłaby splugawiona. Obecnie system oparty na osobach związanych ze służbami PRL wychował nowych ludzi. Oni mogą kontynuować jego działalność – mówi portalowi Fronda.pl w rocznicę obalenia rządu Jana Olszewskiego Andrzej Gwiazda. Andrzej Gwiazda: Warto przypominać wydarzenia sprzed 19 lat, ponieważ to był punkt zwrotny w polskiej historii. Należy przypominać, że była to obrona układu przed lustracją. Obecnie pojawiają się wersję, że w obaleniu rządu Jana Olszewskiego nie chodziło o ujawnianie agentów, ale o sprawy międzynarodowe. Jednak brakuje dowodów na poparcie tej tezy. Ja uważam, że głównym powodem przejęcia władzy była obrona tajności agentów oraz ich osadzenie we wszystkich ważnych ośrodkach życia społecznego. Profesor Andrzej Zybertowicz w tekście „Antyrozwojowe grupy interesu” pokazuje, że fakt, że nie udaje się budowa stadionów, nie ma autostrad, że pociągi źle jeżdżą jest związany z tym, że w centrach życia państwowego i społecznego zostali umieszczeni ludzie, którzy mają zupełnie inne interesy od interesów przeciętnego obywatela. Tego układu broniono w 1992 roku. Jego ujawnienie oznaczało de facto rozbicie. Służby tajnie nie mogą przecież działać jawnie. W piątkowej „Rzeczpospolitej” opisywany jest proces Tomasza Turowskiego, wyspecjalizowanego agenta SB, który wstąpił do jezuitów i przez 10 lat był jezuitą na zlecenie. Nie ma w Polsce dziedziny życia, która nie byłaby splugawiona. O niektórych wielkich działaczach Solidarności wiemy, że byli agentami. O niektórych wiemy oficjalnie, o niektórych nieoficjalnie. Trudno, żeby służby, które rządziły PRL, wycofały się naraz, gdy przyszło zagrożenie. Odcięcie Polski od ludzi związanych z PRL-owskimi służbami byłoby łatwe, gdyby nie to, że transformację w Polsce przeprowadzały właśnie te służby. Przecież zmiana ustroju była robiona przez nie, a nie przez opozycję. W tej chwili mamy sytuację analogiczną z życiem mafii. Capo do Tutti giną, mafia działa dalej. W Polsce system nauczył ludzi, którzy nie byli związani ze służbami PRL-owskimi, reguł gry. Oni zostali wciągnięci w ten układ i w nim wychowani. Mogą go obecnie kontynuować. W tej chwili ujawnienie osób starszych, których kariera wiąże się
z komunistycznymi służbami, schodzi na dalszy plan. Ujawni się, bowiem tylko fragment patologii i systemu. Natomiast w nim działają już nowi ludzie. fronda.pl
O PRZERABIANIU NA KWADRATOWO Żaden kraj nie może być większy niż ludzie, którzy nim rządzą, oraz elity, w jakie na co dzień wpatrzony jest tłum. Polską rządzą dziś ludzie mali, o skundlonych elitach nie wspominając. Czwarty dzień czerwca to znakomita okazja, by jednym i drugim wytknąć celowe zaniechania, subtelne przemilczenia oraz ordynarne łgarstwa. Zacznijmy od tego, że czerwcowe wybory nie przecięły pępowiny łączącej Polskę ze światem zbrodniczego systemu. Nie mogły jej przeciąć, skoro przy narodzinach nowej rzeczywistości pałętało się sporo akuszerów wyznaczonych przez przestępców, a niewielu patriotów, umiejących dostrzec fatalne, acz odłożone w czasie konsekwencje po czerwcowych zaniedbań. Mało tego, wkrótce okazało się, że nawet ci ostatni bojaźliwym kunktatorstwem zastąpili wizję niezbędnych przemian. Natomiast ludzie, których na tego rodzaju optykę było stać, okazali się zbyt słabi politycznie i pozbawieni wystarczającej siły przebicia, by przeforsować konieczny zabieg definitywnego rozliczenia z komunizmem.Tym sposobem krok we właściwym kierunku zamienił się w koszmarny zjazd wzdłuż równi pochyłej, przestępcom zapewniając bezkarność, kłamcom ofiarowując alibi, zbrodniarzom zaś amnestię, a nawet darowując im zapomnienie o ich zbrodniach. W maju 1992 roku, a więc trzy lata po wyborach czerwcowych, dla premiera Jana Olszewskiego, opracowano “Raport o bezpieczeństwie”. Czytamy w nim: “Skuteczna próba odejścia od komunizmu w pierwszej kolejności musi oznaczać ujawnienie i przecięcie stworzonych przez poprzedni system niejawnych powiązań wewnątrz społeczeństwa, jak i w relacjach Polski ze światem zewnętrznym. Jest to bezwzględnie konieczny warunek utrzymania pełnej niepodległości kraju oraz powodzenia programu przekształceń ustrojowych„. Konia z rządem temu, kto potrafi odpowiedzieć dziś na pytanie, w jakim zakresie to się Polakom udało, a w jakim nie.
PYTANIA O POLSKĘ Aby wyjaśnienia poszukać, należy odpowiedzieć na pięć niespecjalnie skomplikowanych pytań, które historia rozwłóczyła między Odrą a Bugiem na przestrzeni minionych dwóch dekad. Warto to uczynić, gdyż odpowiedzi precyzyjnie wskazują na przyczyny aktualnej kondycji Polski i Polaków. I to dosłownie w każdym wymiarze oraz na dowolnej płaszczyźnie. Politycznej, gospodarczej, społecznej, etyczno-moralnej, itd.
1. Czemu w kraju szczycącym się największym ruchem antykomunistycznym w historii, nigdy nie przeprowadzono dekomunizacji?
2. Co spowodowało, że komuniści oraz ich następcy pozostali nietknięci, a po nomenklaturowym uwłaszczeniu oraz nieuczciwie przeprowadzonych prywatyzacjach (według Najwyższej Izby Kontroli nawet dziewięć z każdych dziesięciu prywatyzacji dokonano łamiąc prawo), z samozwańczych posiadaczy narodowego majątku przekształcili się w jego pełnoprawnych właścicieli?
3. Nasz kraj – jak utrzymują elity: wolne, w pełni suwerenne państwo – nie potrafi osądzić ludzi odpowiedzialnych za gospodarczą zapaść i polityczną ruinę Polski, zbrodnie dokonane na jej Synach i Córkach oraz ponad półwiecze mentalnego niewolenia Polaków. Gdzie tkwią rzeczywiste źródła tak rażącej niesprawiedliwości?
4. Czy można wznieść solidny gmach niepodległego państwa na moralnym bagnie – przed jego osuszeniem?
I ostatnie pytanie, w powyższym kontekście chyba najważniejsze: jakie konsekwencje dla Polski oraz tożsamości współczesnych Polaków mają wszystkie wymienione zaniechania? Naprawę państwa zaczęto od okrągłego mebla, a skończyło się na akceptacji kantów. Tymczasem należało dogadać się z komunistami, przejąć władzę, a następnie zerwać kontrakt. Odesłać komunistów i postkomunistów do diabła. Powtarzałem to, powtarzam i będę powtarzał nieustannie: niczego wartościowego nie można zbudować na kupie gnoju, w stajni, oborze czy chlewie. Najpierw trzeba usunąć obornik, wyleźć z chlewu, posprzątać. Oczyścić zaplute twarze, sparszywiałe dusze oraz zniewolone umysły. Przywrócić należną rangę aksjologii, z głowy na nogi stawiając system wartości. A dopiero w następnej kolejności można wziąć się do budowania wolnej, suwerennej i niepodległej Polski. Niestety, Polacy spaprali sprawę. Może nie mogliśmy jej nie spaprać, skoro zadbali o to ludzie pokroju Czesława Kiszczaka, Wojciecha Jaruzelskiego, Adama Michnika – oraz ich agenci i totumfaccy?
ERA KISZCZAKA TRWA W 1944 roku Polskę zawłaszczyli komuniści. Opletli ją sowieckimi bagnetami, niby kolczastym drutem. Można powiedzieć: zgwałcili, z sowieckiego nadania upodlili i posiedli na własność. Czwartego czerwca 1989 roku tamto bezprawie zatwierdzono. To, co w najgorszym razie powinno oznaczać stan przejściowy, zamieniło się w trwały system. W efekcie Polskę i Polaków zatruwają dziś odległe implikacje Okrągłego Stołu. To, dlatego era Jaruzelskiego i Kiszczaka wciąż trwa. Nie przetrąciliśmy komunie karku, dlatego teraz postkomuniści rozliczają nas – z grzechu zaniechania. I to stąd bierze się rozczarowanie współczesną Polską, nawet, jeśli większość Polaków nie potrafi zlokalizować źródeł tych rozczarowań. Maciej Rybiński: “Wierzyliśmy po 1989 roku, że klasa polityczna, elity zaprzątnięte są dbałością o dobro państwa i narodu, że łamią sobie głowę, jak najlepiej i najszybciej dojść do doskonałości, a jeśli się żrą, to w idealistycznym uniesieniu. Zdawało się nam też, że gremia decyzyjne w sprawach państwa pochodzą z wyboru, że przyszłość Polski rozstrzyga się między wybrańcami narodu w parlamencie. A tu się okazało, że idzie o wpływy i pieniądze, a realna władza jest zupełnie gdzie indziej.” W 1989 roku postanowiono, że Polska obejdzie się bez dekomunizacji. Czyli – bez sprawiedliwości. A w państwie, w którym nie istnieje sprawiedliwość, prawo nic nie znaczy, zaś nadzieja na przyszłość brzmi bezpodstawnie. Dlatego to właśnie tam, w 1989 roku, szukać należy źródeł obecnych polskich bolączek. To, dlatego proces tworzenia nowego państwa, tragicznie skażony u podstaw, wciąż beznadziejnie utyka w miejscu. To przez to gospodarką kierują dziś oligarchowie z postkomunistycznego nadania, rządząc przy pomocy służb specjalnych korumpujących klasę polityczną i aparat rządowy, uwikłany w walkę o wpływy, władzę i pieniądze. Stąd biorą się niewydolne instytucje państwowe, zapaść mentalna na wszystkich szczeblach władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, skorumpowani policjanci i lekarze, prokuratorzy uwikłani w bieżące rozgrywki polityczne, sędziowie orzekających we własnych sprawach i skazujący na pobyt za kratami ludzi, z którymi skonfliktował ich los, albo wręcz wydających wyroki pod dyktando przestępców. Stąd bierze się powszechne intryganctwo oraz serwilizm. Wszechobecny cynizm i amoralność, rozpanoszone wśród rozmaitej maści cwaniaków, zwykłych oszustów, politycznych kombinatorów oraz pospolitych kryminalistów. Stąd rozpleniony nagminnie nepotyzm oraz kolesiostwo.
By obrazu dopełnić, dołączmy doń porażający uwiąd intelektualny wśród “elit” i “autorytetów”, niezdolnych do wykrzesania z siebie jakiejkolwiek porywającej idei, a skutkujący kompletnym brakiem poczynań bodaj śladowo skażonych patriotyzmem czy troską o narodową rację stanu. Człowiek, który dzisiaj nie rozumie fatalnych konsekwencji Okrągłego Stołu, jest głupcem. Kto ich nie dostrzega, jest ślepcem. Kto je ukrywa, jest krętaczem. A kto im zaprzecza, jest kłamcą. I dlatego nadal sporo mają w naszym kraju do zrobienia ludzie, których w rezultacie rozmów przy okrągłym meblu – jak to ktoś zręcznie ujął – przerobiono na kwadratowo. widnokregi.blog.pl
Papierosy w Rosji. Palenie coraz bardziej szkodzi kieszeni Nudne życie w Sowietach urozmaicały odrobinę papierosy – szeregowi proletariusze dymili jak kominy kombinatów lub parowozy zdążające ku świetlanej przyszłości, palili również wybitni przywódcy bolszewiccy. Lenin, jako student uzależniony był od nikotyny, ale – według legendy rozpowszechnionej przez Michała Zoszczenkę – rzucił papierosy na prośbę matki, która okłamała przyszłego wodza proletariatu, że jego nałóg zbyt obciąża domowy budżet. W rzeczywistości papierosy były bardzo tanie, ale Maria Aleksandrowna, córka lekarza, wiedziała, jak bardzo szkodliwe jest palenie – „palacze kaszlą, tracą apetyt, chudną i chorują”. Lenin posłuchał mamy, a ponieważ miał żelazną wolę, nie palił już nigdy więcej, co pozwoliło mu w stosunkowo dobrej kondycji osiągnąć 52 rok życia, kiedy to powalił go pierwszy wylew. Stalin zaliczał się do nałogowych palaczy. Pewnego jesiennego wieczoru 1932 roku rzucił na przyjęciu w swoją żonę rozżarzonym papierosem; kilka godzin później Nadzieja Alliłujewa już nie żyła. Entuzjastą palenia nie był natomiast Michał Gorbaczow, z powodu promowania abstynencji przezwany „sekretarzem mineralnym”, ale on, jak wiadomo, uległ z kolei namiętności do pizzy. Mocno stresujące doświadczenia ostatniego stulecia sprawiły, że bez dymka w Rosji ani rusz, o czym zaświadcza masa okurków walających się na ulicach wschodnich miast, zwłaszcza w okolicach barów piwnych, przystanków oraz różnych urzędów państwowych.
Nikotyna i polityka Przy głównej ulicy ałtajskiego Bijska mieszczą się zakłady tytoniowe, przezwane „Tabaczką” (nazwa ta rozciąga się na całą dzielnicę). W pobliżu fabryki tytoń szczypie w oczy niemożliwie. Czasami, przy silniejszym wietrze, chmury nikotynowych waporów docierają aż do hotelu „Centralnego”, położonego o dobre ćwierć kilometra dalej. Gdy pracownicy „Tabaczki” wsiadają do miejskich autobusów, w oczach pasażerów niezatrudnionych w przemyśle tytoniowym natychmiast pojawiają się łzy. Wkrótce po zagarnięciu władzy bolszewicy utworzyli państwowy monopol tytoniowy, rabując dotychczasowym właścicielom ich fabryki, a nawet marki papierosów. Przez pewien czas produkowano jeszcze słynne „Tary-Bary”, ale zaczęły się pojawiać również produkty stosowniejsze dla ludu pracującego miast i wsi, na przykład „Taczanka” i „Papierosy Krasnoarmiejca”. Na koniec sowieckie papierosy stały się reklamą komunistycznych osiągnięć, bo taką przecież rolę spełniały „Metro” i powszechnie znane „Biełomorkanały”, których wielkim admiratorem był sam Stalin, a także, – ale nieco później – wilk z popularnej rosyjskiej kreskówki. Kremlowscy propagandyści umieścili na nich mapę wybudowanych w czasach stalinowskich dróg wodnych europejskiej części ZSRS, zapewne pragnąc w ten sposób edukować klasę robotniczą. Klasyczne „Biełomory” nie zmieniły wyglądu od ośmiu dziesięcioleci: składają się z tekturowego ustnika zakończonego bibułką z tytoniem. To jedne z najmocniejszych papierosów na świecie – każda sztuka zawiera dwa razy więcej nikotyny i cztery razy więcej substancji smolistych niż przeciętne „Marlboro”. Pojawiły się na rynku także „Biełomory” z filtrem, ale traktowane są jako perwersyjna ciekawostka. Prawdziwi koneserzy wolą tradycyjne „fajki” z kartonową tutką. Znalazły one uznanie nawet wśród niemieckich żołnierzy frontowych podczas II wojny światowej. W epoce najlepszej sowieckiej prosperity w Moskwie pełną parą pracowało sześć zakładów tytoniowych, w ówczesnym Leningradzie – pięć, a szereg innych produkowało swoje wyroby w rozmaitych zakątkach Bolszewii. Znawcy cenili „Biełomory” pochodzący ze stołecznej fabryki „Jawa” i z bijskiej „Tabaczki”; mniejszym powodzeniem cieszył się ten sam gatunek wytwarzany w Północnej Stolicy albo w Grodnie. Spece od machorki posiadali duży autorytet. Dla Winstona Churchilla, który przybył na konferencję jałtańską, Rosjanie ściągnęli z frontu fachowca od produkcji cygar. Kto popróbował kiedyś rosyjskich papierosów, łatwo może sobie wyobrazić, że po wypaleniu zaserwowanych mu skrętów premier Wielkiej Brytanii mógł bez większego oporu ulec czarowi wąsatego gospodarza.
Cygarowa alternatywa? Na wybór produktów tytoniowych w Rosji nie można narzekać. Każdy znajdzie tu coś dla siebie – młode dziewczyny cieniutkie i lekkie zachodnie papierosy, a zwolennicy czerwonej idei rodzime marki „Prima nostalgia” z portretami Lenina i Stalina. Problem polega na tym, że rosyjskie papierosy drożeją w tempie niebywałym.
Widywałem niegdyś Rosjan o uwędzonych twarzach, ćmiących „Biełomory” jednego za drugim. Dzisiaj oddawanie się takim przyjemnościom nie byłoby już takie proste. Jeszcze pięć lat temu paczka „Biełomorów” zawierająca 25 papierosów kosztowała równowartość 30 groszy. W tym roku jej cena dochodzi do 2 złotych, a zapewne będzie jeszcze wyższa. Ministerstwo Finansów w Moskwie nie mogło przecież podczas dręczącego Rosję kryzysu zostawić w spokoju wielkiego rynku tytoniowego. Urzędnicy opracowali, zatem plan systematycznego zwiększania akcyzy, tak, aby cena papierosów osiągnęła w 2015 roku średni poziom europejski. Tymczasem zarobki, zwłaszcza na prowincji, pozostają oczywiście rosyjskie. Wartość podatku akcyzowego od papierosów ma wzrosnąć w ciągu najbliższych czterech lat aż 11-krotnie! Naturalnie ta decyzja rządu, jak zresztą także wiele innych, zachwytu wśród poddanych Putina-Miedwiediewa nie wywołała. „Sam nie palę, ale ten trend przeraża” – skarżył się pewien internauta. „Dziś papierosy, jutro piwo, a pojutrze?…”. Pomysł władz zdenerwował także Aleksandra, zatrudnionego, jako dozorcę w ciepłowni bijskiej dzielnicy Internat. Podobno, kiedy pełni dyżur, przełożeni nie mają większego problemu ze zlokalizowaniem go w dość rozległym bądź, co bądź obiekcie. Wystarczy powęszyć – Aleksander, który palił już chyba w pieluchach, dorobił się, bowiem charakterystycznego bukietu: wszystkie jego ubrania, skóra, mięśnie, a zapewne także szkielet, na wskroś przeniknięte są tak zwanym pieriegarem. Na wieść o czekających palaczy ciężkich próbach wyjął on z ust nieodłącznego peta i przyjrzał mu się uważnie, głęboko nad czymś rozmyślając. – Taaak – powiedział wreszcie. – Trzeba będzie chyba przejść na cygara… Wojciech Grzelak
Polscy Żydzi do Obamy: Dbaj o Izrael Prezydent USA był wyraźnie zaskoczony, gdy w Warszawie zapytano o jego bliskowschodnią politykę. Niemal zaraz po przylocie na lotnisko Okęcie w zeszły piątek Barack Obama pojechał pod pomnik Bohaterów Getta, obok którego budowane jest Muzeum Żydów Polskich. Czekali na niego przedstawiciele polskiej społeczności żydowskiej. Prezydent długo z nimi rozmawiał, znacznie przedłużając spotkanie. Sprawą niezwykle interesuje się światowa prasa. Na przykład „New York Daily News” w tekście „Polscy Żydzi wzywają Obamę do popierania Izraela” przytacza wymianę zdań między Obamą a Moniką Krawczyk, szefową Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego. Krawczyk miała go poprosić, by wspierał Izrael. – To jedyne żydowskie państwo, jakie mamy – powiedziała. – Izrael może zawsze na mnie liczyć – odpowiedział Obama.
„God bless Israel” Krótką rozmowę zacytowały również inne gazety na świecie. – Rzeczywiście, taka wymiana zdań miała miejsce. Podziękowałam mu również za to, co stara się robić dla Izraela, i powiedziałam: „God bless America, God bless Israel”. I w ten sposób mam swoje pięć minut w światowej prasie – śmieje się podczas rozmowy z „Rz” Monika Krawczyk. Kwestia Izraela została poruszona również przez szefa Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w Polsce Piotra Kadlcika. – Powiedziałem Obamie, że mam nadzieję, iż konflikt na Bliskim Wschodzie uda się rozwiązać bez skrzywdzenia Izraela. Prezydent odparł, że on także ma taką nadzieję – opowiada w rozmowie z „Rz”. Kadlcik i Krawczyk nie ukrywają, że postanowili wspomnieć o Izraelu z powodu mowy wygłoszonej przez Obamę kilka dni wcześniej. Prezydent USA ogłosił wówczas, że popiera stworzenie wolnej Palestyny w oparciu o granicę z 1967 roku. Wywołało to oburzenie w Izraelu i wśród środowisk żydowskich na świecie. Z prezydentem USA rozmawiał również naczelny rabin Polski Michał Szudrich, który pochodzi z Nowego Jorku. – To było bardzo zabawne. Obama spytał go, skąd jest. Na co rabin odpowiedział z nienagannym nowojorskim akcentem: „Nie słychać?”. Obama się uśmiechnął i przyznał: „Rzeczywiście, słychać” – opowiada świadek rozmowy. Rabin dostał od córki zadanie specjalne. Miał zdobyć autograf prezydenta. – Mówiliśmy mu, żeby tego nie robił, bo jak zacznie wyciągać długopis, to ochroniarze Obamy mogą zareagować nerwowo. On się jednak nie przejął i zdobył ten autograf – śmieje się przyjaciel rabina. – Obaj panowie wyraźnie przypadli sobie do gustu, rozmawiali jeszcze przy drzwiach limuzyny. Prezydent USA długo rozmawiał z grupą ocalonych z Holokaustu i Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. M. in. z uczestnikami słynnej wyprawy polskich Sprawiedliwych i ocalonych do Waszyngtonu, która miała miejsce dwa lata temu. Obama publicznie oddał wówczas hołd dzielnym Polakom. – Śmialiśmy się, że teraz prezydent złożył nam rewizytę – mówi „Rz” Krystyna Budnicka, ocalona z Holokaustu. – Pokazaliśmy mu zdjęcia z naszej wyprawy do USA. Gdy zobaczył nas stojących na tle Białego Domu, powiedział: „O, to przed moim domem!”. Podczas rozmowy był bardzo miły, nie było między nami żadnego dystansu. Po prostu swój chłop. Helenę Szpilman, wdowę po słynnymi pianiście Władysławie Szpilmanie, Obama pocałował w oba policzki.
Nie złamał szabasu Sporo uwagi prezydent poświęcił Muzeum Żydów Polskich, które ma zostać otwarte w 2013 roku. O projekcie opowiadał mu przewodniczący rady muzeum Marian Turski. – Powiedziałem, że budujemy tę placówkę dla młodych Polaków, żeby dowiedzieli się czegoś o mieszkających niegdyś w ich kraju Żydach. A także dla młodych Izraelczyków, żeby się dowiedzieli, że to w Polsce przez stulecia kształtowała się ich kultura i historia – opowiada „Rz” Turski. Obama zapytał go o jego własne losy. Gdy dowiedział się, że Turski był więźniem Auschwitz, a w obozie tym zginęli jego ojciec i brat, był wyraźnie poruszony. Położył mu rękę na ramieniu i uścisnął dłoń. Następnie darczyńca muzeum Zygmunt Rolat wręczył Obamie tabliczkę z jego podobizną, da- tą 27 maja 2011 i napisem, że tego dnia prezydent USA odwiedził budowę placówki. Taka sama tablica ma zawisnąć na gotowym gmachu. – Wtedy prezydent zapowiedział, że na pewno przyjedzie ze swoimi córkami na otwarcie muzeum – mówi Turski. Uczestnicy spotkania podkreślają, że Obama był wobec polskich Żydów niezwykle kurtuazyjny. – Pomimo napiętego programu znalazł dla nas naprawdę sporo czasu – opowiada Piotr Kadlcik. – Co więcej, zgodził się na przesunięcie spotkania z soboty na piątek. Spotkanie w sobotę byłoby niezręczne ze względu na trwający tego dnia szabas. Podziękowałem mu za ten miły gest. rp.pl
http://palestyna.wordpress.com
Syjonistyczny reżim nawołuje do użycia broni jądrowej przeciwko Iranowi Izrael chce spuścić bombę jądrową na Teheran, stolicę Iranu, dopóki irańskie władze nie mają własnej broni jądrowej. Taką informację podał Moshe Ya’alon, izraelski wicepremier i minister strategicznego planowania. Ya’alon powtarza starą izraelską mantrę, jakoby irański program nuklearny był zagrożeniem dla całego świata i należy go zdusić w zarodku tak szybko, jak to możliwe. Jednocześnie nie przeszkadza mu szaleństwo zbrojeń własnego kraju, rzekomo defensywnych – defensywnych do tego stopnia, że planuje się spuszczenie na stolicę Iranu bomby jądrowej. Jakiego stopnia hipokryzji można sięgnąć, świadczy m.in. następująca wypowiedź Ya’alona: „(…)cały cywilizowany świat powinien zrozumieć, jakie niebezpieczeństwo płynie z tego reżimu, a także podjąć wspólne wysiłki aby zapobiec jądrowemu zagrożeniu ze strony Iranu, nawet jeśli wymagałyby one prewencyjnego uderzenia”. Według Ya’alona „nawet sama myśl, że w rękach Mahmuda Ahmadineżada może znajdować się broń jądrowa, powinna wywołać obawę międzynarodowej wspólnoty”. Nie wskazuje on jednak bezpośrednio, kto miałby dokonać ludobójstwa na mieszkańcach Iranu, jakkolwiek nie jest żadną tajemnicą, że Izrael jest potęgą jądrową nie tylko w skali regionu, ale i nawet całego świata, a wszelkie jego ofensywne działania militarne i rasistowskie akty ludobójstwa (np. w Gazie) są usprawiedliwiane lękiem przed „agresją”, „antysemityzmem” etc. etc. Na podstawie: TSN/PAP
http://autonom.pl/
Zadamy tylko retoryczne pytanie, co stało się z bronią nuklearną, biologiczną i chemiczną w Iraku, który został po bandycku napadnięty przez siły postępu właśnie celem unicestwienia tej broni. – admin.
Serbia: Zakazano działalności Formacji Narodowej Serbski sąd konstytucyjny wydał decyzję o zakazie działalności istniejącej od kilku lat nieformalnej grupy Formacja Narodowa (Nacionalni Stroj). Sąd uargumentował swój wyrok oklepaną formułką, jakoby Formacja Narodowa za pośrednictwem swoich materiałów „podżegała do nienawiści rasowej i etnicznej”, a także miała być „tajną ekstremistyczną organizacją”. Sprawa w sądzie konstytucyjnym oficjalnie rozpatrywana była od 2008 roku, po apelu złożonym przez ówczesnego prokuratora generalnego. W rzeczywistości jednak wydanie zakazu działalności FN właśnie teraz jest kontynuacją państwowych represji, które uderzyły w narodowych aktywistów po rozbiciu w październiku ubiegłego roku parady homoseksualistów w Belgradzie. Zatrzymano wówczas kilkunastu nacjonalistów – w tym głównych przedstawicieli serbskich organizacji nacjonalistycznych (Srpski Obraz, SNP 1389, Nacionalni Stroj), z, pośród których trzech zostało osadzonych w więzieniu (o sprawie pisaliśmy tutaj). Zakaz działalności oznacza m.in. ściganie z urzędu osób, które posługują się symboliką ugrupowania – w przypadku Formacji Narodowej decyzja ta wydaje się być dosyć kuriozalna, gdyż aktywiści ugrupowania posługiwali się serbskim godłem narodowym.
http://autonom.pl
Jeśli ktoś wątpi, w czyje łapy dostała się władza nad dumnym narodem serbskim, to chyba powinien przestać wątpić: dokładnie takich samych szumowin, co w Polsce. – admin.
Wybuch E-coli w Europie to wojna biologiczna Earl of Stirling jest postacią co najmniej kontrowersyjną, a jego tytuł – podejrzanego pochodzenia. Mimo to poczytajmy, co ma do powiedzenia. – admin.
The E.coli outbreak in Europe is BioWar
http://www.activistpost.com/2011/06/ecoli-outbreak-in-europe-is-biowar.html#more
Stirling [Tim Alexander, Rt. Hon. The Earl of Stirling], tłumaczenie Ola Gordon
Europe Blog
Podtapianie świata, część 1: Ta dziwna nowa choroba śmiertelna pojawiła się w Europie znikąd, powodując eksplozję ponad 3.500 poważnych zachorowań i 35 lub więcej zgonów, w co najmniej 10 krajach europejskich (i teraz, 4 podejrzane przypadki w USA – red.). Istnieją cztery wskazówki naukowe, że jest to przypadek inżynierii dokonanej przez człowieka, Advanced Biowar [AB - Zaawansowana Wojna Biologiczna], jak również silne poszlaki wskazujące na to, że jest to częścią czegoś znacznie większego politycznie. Naukowo, te 4 silne wskazówki AB (genetycznie spreparowanej rekombinacji DNA) są następujące:
(1) Multipoint release [wielopunktowe uwolnienie]. Jest to choroba szybko rozprzestrzeniająca się znikąd i występuje w wielu miejscach z dnia na dzień. Teraz występuje w co najmniej 10 krajach Europy. Pisząc ten artykuł, musiałem dwa razy zmieniać dane (całkowitą liczbę zachorowań, zgonów i krajów), gdyż liczby wzrastały prawie co godzinę.
(2) Multi-drug resistance [odporność na wiele leków]. Chińscy naukowcy w Shenzhen, chińskim laboratorium BGI (współpraca z naukowcami z University Medical Center w Hamberg-Eppendorf) potwierdzili, że nowa bakteria nosi geny, które czynią ją odporną na różne klasy antybiotyków! Pacjenci często dostają krwawą biegunkę, i wielu z nich wymaga intensywnej opieki, łącznie z dializą nerek.
(3) No cross contaminations [brak skażenia krzyżowego]. Nie występuje skażenie fekaliami (ani możliwe skażenia z tym związane), jak można by oczekiwać od zakażenia E-colą. W rzeczywistości Niemcy, gdzie wystąpiła duża liczba przypadków, mają jeden z najlepszych programów bezpieczeństwa żywności i inspekcji na świecie. Zwykle zakażenia E-colą rozpowszechniają się przez odchody skażające żywność i mogą również przenosić się z człowieka na człowieka przez odchody – doustnie z powodu złej higieny. Do tej pory to nie wydaje się być podstawowym sposobem przenoszenia choroby, a jej podstawowe źródło jest obecnie nieznane.
(4) Recombination of multiple strains/DNA found [rekombinacja wielu szczepów / odczytanie DNA] Naukowcy z WHO {Światowa Org. Zdrowia] potwierdzili, że kolejne badania genetyczne sugerują, że szczep E-coli O104: H4, to nigdy wcześniej nie spotkana kombinacja / hybryda dwóch różnych bakterii E-coli. Naukowcy w chińskim Genomics Institute mówią, że nowy szczep jest zarówno wysoce zakaźny, jak i toksyczny, oraz że jest podobny, ale nie taki sam, jak szczep (EWEA 55989) wykryty w Republice Środkowej Afryki, wywołujący poważną biegunkę. Nowy szczep E-coli O104: H4 zawiera podobną do Shiga biotoksynę z Enterohaemorrhagic [Enterokrwotocznej] E-coli, która wiąże się i niszczy komórki nerkowe i może spowodować potencjalnie śmiertelną chorobę HUS (haemolytic uraemic syndrome – zespół mocznicy hemolitycznej), która powoduje poważne uszkodzenie wątroby. Jest to największy wybuch E-coli i najbardziej niebezpieczny w znanej historii ludzkości. Ten nowy enterokrwotoczny szczep bakterii Escherichia coli (EHEC) może zaatakować krew, nerki, wątrobę i mózg. Prawie 1 / 3 z tych przypadków spowodowała pełnowymiarową chorobę HUS (zespół mocznicy hemolitycznej), co jest bardzo nietypowe. Zwykle w ogniskach E-coli tylko 10% przypadków rozwija się w HUS. Również niezwykłe jest to, że większość ofiar to dorosłe kobiety, podczas gdy zwykle HUS atakuje częściej dzieci niż dorosłych. Ciężka krwawa biegunka, często związana z nerkami, wątrobą, mózgiem i uszkodzeniem krwi, jest nieco podobna do gorączki krwotocznej, takiej jak Ebola. Poszlakami wskazującymi na to, że jest to część czegoś znacznie większego politycznie jest to, że pasuje do modelu wydarzenia politycznego /gospodarczego / walutowego / medycznego / wojskowego / katastrofalnego / niedoboru żywności, oraz okoliczności, które szerzą coraz większy poziom chaosu na całym świecie. Zajmę się tymi powiązanymi tematami w późniejszych wpisach. Dziękuję lekarzowi, dr Billowi Deagle, za udzielenie mi rad, oraz czytelnikom za przysłanie mi linków i informacji. Stirling
Jak rządowa agencja pozbawiła rolnika ziemi - Nie wiem, za co utrzymam rodzinę – mówi Artur Grabowski, rolnik ze wsi Witoszyce na Dolnym Śląsku. Dla niego komasacja gruntów za unijne pieniądze skończyła się tym, że na rok stracił pole. Byłoby inaczej, gdyby Agencja Nieruchomości Rolnych we Wrocławiu nie oddała bezprawnie jego ziemi w dzierżawę prywatnemu przedsiębiorcy. Grabowski patrzy teraz, jak na jego polu rośnie cudze zboże, a kto inny bierze unijne dopłaty za jego hektary. A urzędnicy tylko rozkładają ręce. [Teraz rozkładają, a przedtem wyciągali... - admin]
Komasacja, czyli scalanie gruntów polega na wytyczeniu nowych granic na terenach rolnych. Scalenia dokonuje się tam, gdzie pola uprawne są poszatkowane i rozdrobnione, rolnicy posiadają po wiele małych działek w różnych miejscach. Podczas procesu scaleniowego „wrzuca się” wszystkie działki do jednego wora i dzieli na nowo. To proces bardzo skomplikowany i czasochłonny, ale dla rolników opłacalny. Postępowanie scaleniowe prowadzi starostwo, nad wszystkim czuwa rada scaleniowa złożona z przedstawicieli rolników, a czynności przebiegają według zapisów ustawy scaleniowej. To wszystko ma gwarantować, że scalenie będzie prawidłowe i nikogo nie pokrzywdzi. Dodatkowo obowiązuje zasada, że żaden z uczestników scalenia po jego dokonaniu nie może znaleźć się gorszej sytuacji niż był przedtem. Ideał jest taki, że rolnik, który miał kilka działek, po scaleniu uprawia jedną o takim samym areale. W praktyce nie zawsze tak się kończy, ale zazwyczaj negocjacje rolników między sobą, z geodetą i komisją scaleniową doprowadzają do zadowalającego wszystkich finału. W Witoszycach w powiecie górowskim na Dolnym Śląsku komasowano 1568 hektarów, z czego około 500 hektarów były to grunty Agencji Nieruchomości Rolnej Oddział Terenowy we Wrocławiu, czyli tak naprawdę ziemie państwowe. - Jeśli scalenie przeprowadzane jest na wniosek mieszkańców, to jest ono dofinansowywane z funduszy unijnych – mówi Józef Sromek, naczelnik wydziału geodezji, katastru i gospodarki nieruchomościami w Starostwie Powiatowym w Górze. – Na scalanie gruntów w dwóch wsiach w naszym powiecie przyznano nam 16 milionów złotych. Kwota niebagatelna, bo i wydatki spore. Kosztuje nowy podział gruntów, pomiary, mapki, ale też na przykład wytyczenie i budowa nowych dróg na pola. Postępowanie scaleniowe w Witoszycach rozpoczęło we wrześniu 2009 roku. Jednym z uczestników scalenia był Artur Grabowski. Nie jest żadnym obszarnikiem, miał 8 hektarów ziemi w sześciu kawałkach i z tego utrzymywał rodzinę. Podczas scalania przydzielono mu jedną działkę o powierzchni 8 hektarów. To była dobra ziemia z puli ANR. Agencja administruje majątkiem byłego PGR w Witoszycach. Obiekty i ziemię dzierżawi Jadwidze M., właścicielce prywatnej firmy z gminy Pakosław. - Moje stare pola dostał sąsiad z Witoszyc – opowiada Grabowski. – Kiedy jesienią zeszłego roku zebrałem z nich plony, spytał, czy może tam już wjechać i posiać zboże ozime. Zgodziłem się, bo przecież to i tak miała być jego ziemia. A ja liczyłem, że jesienią będę mógł wjechać z maszynami na moje nowe pole. Ale okazało się, że nie mogę, bo ten agencyjny dzierżawca posiał już tam zboże ozime, chociaż było wiadomo, że ta ziemia idzie pod scalanie. Metoda faktów dokonanych, bo przecież na obsianą przez kogoś innego ziemię się nie wjeżdża. Tak się nie robi. Kto sieje, ten zbiera. Zresztą gdybym zniszczył zasiewy to naraziłbym się na proces w sądzie. A na procesy mnie nie stać. Grabowski o sytuacji alarmuje po kolei: sołtysa, komisję scaleniową, starostwo. Wie o niej Urząd Marszałkowski we Wrocławiu. Wszyscy Grabowskiego uspokajają: ziemia będzie twoja. Ale to nie takie proste. Jesienią i zimą wciąż trwa postępowanie scaleniowe. Wprawdzie większość rolników już wjechała na swoje nowe pola, ale tam, gdzie są jakieś spory (tak jak u Grabowskiego) czekać trzeba na uprawomocnienie się decyzji scaleniowej. A to trwa. Zwłaszcza, że szykuje się kilka skarg do Samorządowego Kolegium Odwoławczego w Legnicy i sprawa się znowu przewlecze. Grabowski martwi się, bo nie ma pola, martwi się z czego w następnym roku utrzyma rodzinę. Tymczasem na jaw wychodzą dziwne sprawy z tą jego nową ziemią. Wygląda na to, że Agencji Nieruchomości Rolnej bardzo zależy, by wciąż uprawiała ją Jadwiga M. Rodzina M. grunty dzierżawi wprawdzie od lat, ale tak się akurat złożyło, że w ubiegłym roku kończył się akurat trzyletni okres dzierżawy. W czerwcu 2010 roku kierowana przez Andrzeja Jamrozika ANR we Wrocławiu przedłużyła z Jadwigą M. umowę dzierżawy i to aż na trzy lata. Tymczasem zgodnie z ustawą o scalaniu i wymianie gruntów w czasie postępowania scaleniowego obrót ziemią czy dzierżawa powinna odbywać się za zgodą starosty górowskiego. Procedura scaleniowa w Witoszycach trwała od 2009 roku, a nową umowę dzierżawy podpisano w czerwcu 2010 roku. – Nikt starosty o tym nie powiadamiał – zapewnia naczelnik Sromek ze starostwa. – Gdyby starosta wiedział o takim zamiarze, zgody na dzierżawę by nie wyraził. W ten sposób Jadwiga M. nie mogłaby obsiać ziemi Artura Grabowskiego, za to on sam jesienią 2010 roku sam zasiałby swoją oziminę. Agencja nie zgadza się z zarzutami złamania ustawy scaleniowej. „Agencja nie podpisywała żadnych nowych umów, jedynie przedłużała te, których termin obowiązywania się kończył” tłumaczy w mailu rzecznik prasowa ANR we Wrocławiu Marzena Szocińska – Klein. Agencja tymczasem bardzo się stara, by decyzja scaleniowa nie stała się prawomocna. ANR zaskarżyła decyzję scaleniową do Samorządowego Kolegium Odwoławczego (decyzje zaskarżyło jeszcze kilku indywidualnych rolników) twierdząc, że w procesie scaleniowym otrzymała gorszą ziemie niż posiadała. Takie tłumaczenie wprawiło w osłupienie urzędników samorządowych z Góry i z Urzędu Marszałkowskiego z Wrocławia. – No przecież Agencja Nieruchomości Rolnych ma działać w duchu ustawy o gospodarowaniu gruntami Skarbu Państwa – mówi Robert Pajkert, wicedyrektor wydziału geodezji Urzędu Marszałkowskiego we Wrocławiu. – A tam w artykule 6 jest napisane między innymi, że Agencja realizuje zadania wynikające z polityki państwa, w szczególności w zakresie tworzenia oraz poprawy struktury obszarowej gospodarstw rodzinnych, a także inicjowania prac urządzeniowo – rolnych na gruntach Skarbu Państwa oraz popierania organizowania na gruntach Skarbu Państwa prywatnych gospodarstw rolnych. Czy zaskarżenie decyzji scaleniowej jest takim działaniem? Nie rozumiemy motywów, jakimi kieruje się agencja. Jasne jest natomiast, że jeśli ANR w scaleniu otrzymała gorszą ziemię, to oznacza to, że gorszą ziemię uprawiać będzie dzierżawca, co zapewne wpłynie na jego efektywność. Ostatecznie wszystkie skargi na postępowanie scaleniowe SKO w Legnicy odrzuciło i decyzja stała się prawomocna. Teoretycznie, więc Artur Grabowski powinien w końcu odetchnąć i wjechać traktorem na swoje pole. Ale tylko teoretycznie. Na razie nie wjeżdża, bo go dzierżawca nie wpuszcza. Na siłę wchodzić nie może, a po dobroci też się nie daje. Próbował się dogadać z Jadwigą M. i wysłał pismo, w którym zadeklarował, że zwróci rzeczywiste koszty obsiania jego ziemi oziminą. W odpowiedzi Jadwiga M. napisała: „(…) Zgodnie z paragrafem 3 umowy dzierżawy przedmiotowej nieruchomości jaką zawarłam z wyżej wymienioną agencją [ANR - przyp. red.] w dniu 26.06.2010 wyłączenie z dzierżawionych gruntów następuje w drodze oświadczenia woli wydzierżawiającego złożonego dzierżawcy na piśmie, na jeden rok naprzód. (….) W obecnej sytuacji o pana piśmie zawiadomię Agencję Nieruchomości Rolnych we Wrocławiu, która podejmie stosowną decyzję w tej sprawie i dopiero po jej otrzymaniu będą mogła przekazać Panu grunt. (…) Jednocześnie uważam, że o ewentualne straty może Pan wystąpić do wyżej wymienionej agencji (…)”. Grabowski to pismo otrzymał na początku maja. Tymczasem w kwietniu Starostwo Powiatowe w Górze wezwało ANR we Wrocławiu do wydania między innymi działki Grabowskiego. Dyrektor agencji Andrzej Jamrozik odpisał, że skoro decyzja scaleniowa starosty górowskiego stała się prawomocna, to działki, w tym także działka Artura Grabowskiego „przestały być własnością Skarbu Państwa – Agencji Nieruchomości Rolnych. W związku z powyższym Agencja nie ma możliwości prawnych wezwania faktycznego posiadacza w/wgruntów [czyli Jadwigi M. - przyp. red.] do wydania nieruchomości”. - Chciałem złożyć wniosek o dopłaty bezpośrednie na te 8 hektarów, ale w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa w Górze powiedzieli mi, że dzierżawca już na te ziemię wniosek złożył – mówi Artur Grabowski. – Nie wiem, jakim prawem, ale w ARiMR powiedzieli, że jak ja już wniosku złożyć nie mogę. - My przyjmujemy wnioski od osób, które faktycznie uprawiają daną ziemię. Naszej agencji nie interesuje, kto jest właścicielem gruntu – mówi Krzysztof Łazik, kierownik biura powiatowego ARiMR w Górze. – Dzierżawca przyszedł do nas z prawnikiem i oświadczył, że to on użytkuje tę ziemię. Jeśli pan Grabowski złożyłby swój wniosek, byłoby to bezprawne. - W ten sposób zostałem pozbawiony około 8000 zł z dopłat – mówi Grabowski. – Plus to, czego nie zbiorę z mojego pola.
Arkadiusz Jakubowski
Białoruś szuka pieniędzy BIAŁORUŚ. 1 czerwca do Mińska na Białoruś przyjechali wysłannicy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, by rozmawiać z władzami na temat ewentualnej pożyczki pod warunkiem realizacji wytycznych Funduszu. Przedstawiciele Funduszu nie skomentowali doniesień, że MFW zamierza odrzucić prośbę o udzielenie pożyczki z powodów politycznych. Białoruska Rada Ministrów i Bank Narodowy wystąpiły w dniu 31 maja do MFW o pożyczkę w wysokości od 3,5 do 8 miliardów dolarów. Dotychczasowe umowy pomiędzy Białorusią a Funduszem wygasły w marcu 2010 r. Desperacja władz w Mińsku jest tym większa, że Rosja odmówiła udzielenia oczekiwanej pożyczki w wysokości 1 miliarda USD. Również Eurazjatycki Fundusz Stabilizacyjny, gdzie Rosja ma decydujący głos, ogłosił, że pożyczki udzieli jedynie w przypadku, gdy Białoruś zgodzi się na sprzedaż państwowych przedsiębiorstw.
Na początku maja, Narodowy Bank Białorusi zdewaluował białoruskiego Rubla o 30% i o kolejne 30% w dniu 24 maja. Od początku tego roku zanotowano już inflację rzędu 10,9%. Wiele firm uzależnionych od importu zwolniło pracowników – według statystyk rządowych w sumie około 600 tys. ludzi. Opracowanie: Yak
Źródło: Centrum Informacji Anarchistycznej
http://wolnemedia.net
Ja, Mistrz, wyciągam dłonie… Subotnik Ziemkiewicza Artykuł Janiny Paradowskiej o potędze prawicy, zamieszczony w najnowszej „Polityce”, został już przez niektórych kolegów odnotowany. Ale i ja zwrócę na niego uwagę, bo już przy pierwszych akapitach jakoś odruchowo zaczyna człowiek nucić za Fredzią Mercury „we are the champions, we are the champions… of the world!” PiS − czyli w języku Janiny Paradowskiej i jej środowiska wszyscy, którzy nie należą do „dobrego towarzystwa”, czy może raczej „dobrej ferajny” − to potężna armia. Nie tylko partia „najlepiej zorganizowana, najbardziej nowoczesna w swej formule działania”, ale też rzesza ekspertów, publicystów, twórców, blogerów i niezwykle aktywnych sympatyków, zapełniających sale projekcyjne i wykupujących nakłady. A tak konkretnie? Tak konkretnie to wymienia autorka „Rzeczpospolitą”, która co prawda „drukuje też autorów krytycznych wobec PiS”, ale „to nie oni nadają ton” − a więc nie jest bezstronna, a jedynie „stara się zachować pozory pluralizmu”. Ach, jakże własny jęzor potrafi człowieka obnażyć! Trudno to było wyrazić dobitniej: gdyby w „Rzeczpospolitej” Tomasz Wołek czy Halina Flis Kuczyńska nie byli tylko dopuszczani do wymiany argumentów na równych prawach z innymi, gdyby „nadawali ton”, to byłoby, w rozumieniu salonów, bezstronnością i pluralizmem prawdziwym. Ale skoro opcja „krytyczna wobec PiS” (też ładne określenie, prawda? O ileż to lepiej brzmi, „krytyczni wobec opozycji”, niż po prostu prorządowi) nie jest dominującą, nie nadaje tonu, to nie bezstronność, nie pluralizm, a tylko jego pozory. No, więc „starająca się zachować pozory pluralizmu” „Rzeczpospolita”, do tego „Uważam Rze”, i „Gazeta Polska”. Może da się tu jeszcze dodać niewspomniane przez Paradowską media Ojca Rydzyka, choć zawsze o nich w „Polityce” i „Wyborczej” czytałem, że są mediami niszowymi i adresowanymi do grup społecznych „wymierających”; ale już nie „Gościa Niedzielnego” czy „Niedzielę”, które zajmują się innymi sprawami i od politycznego sporu trzymają z daleka. Więc oto tych kilka tytułów − przyjmę kryterium Paradowskiej − bardziej krytycznych wobec obozu władzy, niż wobec PiS, już stanowi wystarczającą potęgę, by zrównoważyć całą resztę! I „Politykę”, i „Newsweek”, i „Wprost”, o „Przekroju”, „Przeglądzie” czy „Tygodniku Powszechnym” już nie wspomnę, by się nie natrząsać. Doprawdy, nieodparcie przypominają przestrogi Paradowskiej pamiętne słowa z „Rycerzy” śp. Andrzeja Waligórskiego: „jakże tu walczyć z Bogusławem, skoro on sam jeden, a nas jeno trzech!” Bo przecież, jeśli nawet na rynku dzienników i tygodników można wskazać aż po dwa tytuły, w których „to nie oni nadają ton”, to nie sposób wskazać ani jednej takiej telewizji informacyjnej, ani jednego informacyjnego radia. Krótkie pasma publicystyczne w Radiu Maryja i Telewizji Trwam, których 80 proc. ramówki wypełniają treści religijne i muzyka sacro-polo, muszą równoważyć nie tylko TVN-24 i Tok FM, ale i „główny” TVN, i Radio Zet, i RMF, i całkowicie już „odzyskane” dla III RP media publiczne, z TVP Info, z radiową „Jedynką” i „Trójką”. I nawet, konstatuje Paradowska, „przetrzebienie pisowskich kadr w telewizji nie jest specjalnym uszczerbkiem”, bo „pisowcy” zupełnie poza całym systemem produkują filmy, dodają je do swoich gazet i „w ten sposób powstał wielki, propagandowy drugi obieg”. Inny podany przez nią przykład: „z okazji pięciodniowej konferencji »Polska − Wielki Projekt« znów głośno było o Instytucie Sobieskiego, który te obrady 700 osób ze sfery nauki i kultury zorganizował”. Już rozumiemy, że jeden think-tank „chociaż formalnie nie jest związany z PiS” stwarza wystarczającą przeciwwagę na eksperckim rynku dla wszystkich tych Fundacji Batorego, CASE, FOR-u, Adenauera i tak dalej i tym podobne, ale jest tu jeszcze inny ciekawy wątek. Co to znaczy, że o konferencji „było głośno”? Przecież w tygodniku „Polityka” nie poświęcono jej bodaj ani słowa, poza notką w redakcyjnej rubryce absurdów „polityka i obyczaje”. W „Gazecie Wyborczej” też nie. TVN nie transmitował, nie zaprosił nawet organizatorów do studia. Publiczna też ani dudu. Mówiąc prosto, wszystkie media „krytyczne wobec PiS” konferencję starannie przemilczały, by nie odchodzić od przyjętej linii, że PiS, jakkolwiek i cokolwiek ma to znaczyć, o niczym poza Smoleńskiem nie mówi i nic do powiedzenia nie ma. Dotąd obowiązywała zasada, że jak o czymś nie napiszą u Michnika i Baczyńskiego, to tego nie ma. Nie ma! A tu „było głośno”. Ależ się pozmieniało, i to zupełnie nie wiadomo, kiedy! I cóż, ja się nie mogę z Paradowską nie zgodzić, bo sam właśnie dostałem dowód… może nie powinienem o tym pisać, bo zabrzmi zbyt chełpliwie? A, co tam: „Wówczas Kmicic wziął się w boki i począł się chełpić straszliwie. Cóż, panie Kuklinowski − rzekł − kto lepszy? Toż twój obóz o strzelenie z łuku, twój tysiąc złodziejów na zawołanie, toż twój jenerał szwedzki opodal, a ty na tej samej belce wisisz, na której mnie chciałeś przypiekać!” W dzisiejszym numerze znajdą Państwo spis księgarskich bestsellerów maja. Żadnej redakcyjnej uznaniowości, po prostu czysta, goła sprzedaż egzemplarzowa, zliczona z danych głównych hurtowni. Na siódmym miejscu − mój „Zgred”. Najwyżej w zestawieniu umieszczona książka polska, przegrał tylko z Marylin Monroe, Zafonem, fantasy, thrillerem etc. Chociaż mógł się dowiedzieć o nim tylko ten, kto czyta „Uważam Rze”, „Gazetę Polską” i mój blog. Szukam wzrokiem, gdzie książki, które w tym samym czasie, często jeszcze przed premierą, promowane były peanami we wszystkich bliskich władzy tygodnikach i gazetach, wywiadami w „Vivie” i innych pismach kobiecych (a, dobrze że wspomniałem − jeszcze jeden osobny, potężny segment medialnego przekazu w którym mowy nie ma, by ktokolwiek nie będący „krytyczny wobec PiS” został przedstawiony jako glamour) w telewizjach i na bilbordach. Gdzie są? W każdym razie nie w pierwszej trzydziestce. No, faktycznie. „Drugi obieg” pokazał swą promocyjną siłę. „We are The champions, we are the champions”… Trudno mi w takiej sytuacji nie uwierzyć, gdy czytam w „Tygodniku Powszechnym”, który raczył poświęcić unaocznieniu całej obłudy i ohydy mego „gazetowego bandytyzmu” bite półtorej kolumny: „Ziemkiewicz, wbrew temu, jak chciałby być widziany, nie należy do uciskanej mniejszości. Wprawdzie od początku kariery publicystycznej ustawia się w pozycji tego, którego biją, lżą i wdeptują w ziemię, ale jednocześnie od lat znajduje się w centrum uwagi polskiej opinii publicznej jako radykalna przeciwwaga dla dyskursu »Gazety Wyborczej«, jego pozycja zaś zdaje się niezagrożona…” Ach! A ja, durny, myślałem w swej fałszywej skromności, że kudy mi tam w pojedynkę do tych dywizji autorytetów, profesorów, noblistów i laureatów innych tam oskarów, do tych arbitrów elegancji i etyki za pan brat ze wszystkim Oxfordami i Harvardami. To nie taki mesjasz, oberguru jak Michnik, nie Smolary i Bartoszewscy, to ja, wedle „Tygodnika Powszechnego” jestem w centrum debaty, sam jeden jedyny dla nich wszystkich i ich „dyskursu” tworząc radykalną przeciwwagę! Wydawało mi się, zakompleksionemu wieśniakowi, że na te wszystkie „ogromne wojska, bitne generały, policje tajne, widne i dwu-płciowe”, na całą potęgę „Agory” i ITI, na rządzącą Partię z jej europejskim sojusznikiem rzucam się z garstką innych desperatów niczym nastoletni powstaniec z butelką benzyny na „Tygrysa”. A to zupełnie inaczej. To potężny Ziemkiewicz, wstrętny oczywiście i okropny, ale ogromny, siedzi pośrodku debaty publicznej niczym King Kong na wieżycy Empire State Building, a owi wszyscy niby tacy wielcy gwiazdorzy salonu są jak te malutkie, dwupłatowe samolociki, usiłujące ze swych marnych cekaemików zadrasnąć jego grubą skórę, bez powodzenia oczywiście, a King Kong Ziemkiewicz tylko jednego po drugim, potężnym łapskiem − trach, trach, trach, aż tylko łupiny lecą jak z fistaszka… Bóg zapłać, księże redaktorze seniorze i cała ekipo, od tygodnia czytam sobie te zdania każdego wieczora, więc i żona jest wam za nie bardzo zobowiązana… Nie wiem doprawdy jak się „Tygodnikowi” odwdzięczę. Kupię chyba cała paczkę i roześlę na własny koszt do całego piątkowego politbiura z Tok FM i wszystkich innych, którzy tak bezsilnie kpili, że na okładce „Zgreda” napisano o autorze „najlepszy polski publicysta”. No, a co? Dobrze, pożartowaliśmy sobie, to na koniec coś poważnie. Pewnie, że nie najlepszy. Nie ma „najlepszego” publicysty, jak nie ma najlepszego poety czy pisarza, bo to nie sport, gdzie można zmierzyć wynik w centymetrach czy sekundach, i wskazać kolejność na mecie fotokomórką, ostatecznie i jednoznacznie. Pewnie, powinien był wydawca napisać „jeden z najlepszych”, ale wtedy by się nie zmieściło, poza tym, taka jest przecież konwencja okładkowego „blurba”, że się w nim cokolwiek przesadza. Rzecz, w czym innym. Wcale nie „najlepszy”? Zgoda, nie upieram się. To kto w takim razie lepszy, proszę wymienić. Łysiak? Może. Wildstein? Może. Semka, Zaremba, Karnowski, Sakiewicz, kogo tam jeszcze z kręgów opozycyjnego dziennikarstwa nie wymieniłem? – jak najbardziej możliwe. Ale przecież nikt spoza tego grona, nikt z waszego salonu, bredzącego o pochodniach i „fakelzugach”, o „smoleńskiej herezji” i licytującego się w lizusostwie. Otóż, tak zupełnie poważnie − to naprawdę łatwe być od was wszystkich razem wziętych w pojedynkę lepszym, jednym tytułem równoważyć „dyskurs” całych wielkich koncernów medialnych. I nie widzę wcale w swym powodzeniu szczególnej osobistej zasługi, może poza jednym, raz na zawsze przyjętym w życiu wyborem. Co się będę rozgadywał, gdy wystarczy cytat. Jest taki wiersz Mariana Hemara, gdzie się zwracał do swych byłych przyjaciół, służących wtedy Bierutowi i Stalinowi. Oczywiście, nie bierzmy tego wiersza dosłownie, bo mówimy nie o satyrze i poezji, ale o dziennikarstwie, a i despotyzm, z którym mamy do czynienia, bliższy raczej Mussoliniemu niż Stalinowi − no, ale w zasadzie, w tym, co istotne, wiersz mówi właśnie o tej sytuacji. Pani redaktor, panowie, to do was się między innymi Marian Hemar zwraca, posłuchajcie:
Ludzie − nie bądźcie dziecinni!
Ja satyryk nie lepszy, nie gorszy niż inni
Gdy mój wiersz rwie z kopyta, a wasz na pysk pada −
To nie moja zasługa ani wasza wada.
Gdy mój wiersz wasze wiersze w proch i pył rozpieprza −
Ja nie lepszy poeta. MOJA SPRAWA LEPSZA!
Moja sprawa jest sprawą satyry od wieków
Od zarania poezji, od Rzymian, od Greków,
Od pierwszych heksametrów i zwrotek, i zwrotów,
Które zawsze godziły w przemoc i despotów
Które nigdy nie stały po tyrana stronie
Przeciwko człowiekowi, lecz zawsze w obronie
Wolności! To nie talent, nie biegłość, nie zdolność
Rodzi trafną satyrę, lecz wojna − o wolność.
Wolność słowa i wiary, żartu i sumienia −
To jest sprawa, co w ręku pisarza przemienia
Pióro gęste − w miecz ostry. W tym jest jego biegłość
Gdy ostrzem pióra pisze słowo „niepodległość”
Ilekroć ostrzem pióra godzi w pierś tyrana
Nietrudna jego sztuka, tryumfem rozgrzana
Zwycięska, gdy tyrana aż do krwi ubodła
Wasza satyra zła − bo wasza sprawa podła.
Na nic talent poety, gdy on w takiej roli,
Że jest obrońcą gwałtu, lokajem niewoli
Kiedy on barbarzyncy pisze panegiryk −
Szubrawa jego sprawa. I żaden satyryk
Nigdy na niej nie rośnie i żaden nie wyrósł…
…
Nie dziwota, że wszyscy, choć palec wysysać
Nie macie o czym gadać ani o czym pisać!
Ot, cała sprawa… RAZ
Gry wokół historyka Trwa nagonka na prof. Mirosława Piotrowskiego w związku z książką o Narodowych Siłach Zbrojnych na Lubelszczyźnie. Niespożytą aktywnością w dyskredytowaniu Piotrowskiego wykazują się w ostatnich miesiącach dwaj pracownicy naukowi Instytutu Historii KUL - prof. Mirosław Filipowicz i prof. Rafał Wnuk. Wsparcia medialnego i gościnnych łamów udziela regularnie publikująca na ten temat "Gazeta Wyborcza". Czy celem akcji nie jest czasem utrącenie młodego, zdolnego historyka o niezależnych poglądach i przejęcie kierowanej przez niego Katedry Historii Najnowszej KUL? Sprawa zaczęła się latem ubiegłego roku od recenzji książki Piotrowskiego o Narodowych Siłach Zbrojnych na Lubelszczyźnie. Jej autorem jest dr Sławomir Poleszak, który w 2009 r. zastąpił prof. Rafała Wnuka na stanowisku Naczelnika Biura Edukacji Publicznej IPN w Lublinie. Nieoficjalnie mówi się o wsparciu Poleszaka przez grupę profesorów z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, a także że tekst recenzji został przekazany pracownikom Instytutów Historii PAN i KUL oraz że praca nad nim odbywała się w godzinach służbowych zajęć Poleszaka i został on sporządzony wspólnie z innymi pracownikami IPN w Lublinie. Recenzję konsultowano m.in. z dr. hab. Piotrem Niwińskim - historykiem i pracownikiem Instytutu Politologii Uniwersytetu Gdańskiego. Trudno nie zapytać w tym miejscu, czy w przygotowywanie recenzji zaangażowani byli także Wnuk i Filipowicz? Przez ponad pół roku pracowało nad nią co najmniej kilkanaście osób. Tak potężna grupa ludzi przejęta szukaniem niedociągnięć książki skłania do poważnego zastanowienia się, kto wydał zlecenie na prezentującego wyraźne i jasne poglądy Piotrowskiego? Komu więc naraził się Piotrowski, że w dyskredytowanie jego książki i dorobku naukowego zaangażowano aż tak dużą grupę naukowców?
Kłamstwa i manipulacje W liczącej 27 stron odpowiedzi na recenzję, którą przygotowało dwoje historyków - dr Ewa Rzeczkowska z KUL i prof. Zbigniew Karpus z UMK, wykazano, że Poleszak zawarł w swoim tekście ponad 70 nieprawdziwych informacji na temat książki i dorobku naukowego Piotrowskiego. Po otrzymaniu odpowiedzi na recenzję Poleszak wycofał swój tekst, zaś Piotrowski poruszony liczbą nieprawdziwych informacji na temat książki i swojego dorobku naukowego oddał sprawę do sądu. Sąd Okręgowy w Lublinie we wstępnej fazie postępowania uznał racje Piotrowskiego i nakazał skierowanie sporu na salę sądową. W uzasadnieniu postanowienia sądu napisano, że treści zawarte w recenzji Poleszaka nie mają jedynie postaci krytyki naukowej. Sąd stwierdził: "W sprawie niniejszej mamy więc do czynienia z dwojakim rodzajem argumentów zawartych w recenzji sporządzonej przez Sławomira Poleszaka. Z jednej strony odnoszą się one do faktów historycznych, które w ramach dyskusji naukowej mogą być kwestionowane i oceniane, z drugiej zaś mamy do czynienia z krytycznymi wypowiedziami autora recenzji pod adresem Mirosława Piotrowskiego, które odnoszą się wprost do jego osoby i podlegają badaniu w ramach kryterium prawdy i fałszu". Pozytywna dla Piotrowskiego decyzja sądu zaktywizowała Filipowicza i Wnuka. Już dwie godziny po ogłoszeniu orzeczenia zapadła decyzja o napisaniu listu otwartego.
Potępiamy kolegę! Każdy mile widziany! Wśród inicjatorów listu znaleźli się znani już Filipowicz, Wnuk oraz dr hab. Mariusz Mazur z UMCS, którzy spotkali się w katedrze kierowanej przez Wnuka, mieszczącej się dwa pokoje dalej od katedry Piotrowskiego, i sformułowali list otwarty z żądaniem wycofania przez Piotrowskiego aktu oskarżenia przeciw Poleszakowi. Niezwłocznie list opublikowała "Gazeta Wyborcza" i przez kilka dni eksponowała go na swojej witrynie internetowej. Podpisali się pod nim "wybitni" naukowcy, którzy - jak czytamy w "Gazecie Wyborczej" - potępiają "metody Piotrowskiego". Wśród potępiających znaleźli się m.in.: prof. Emil Horoch, znany w Lublinie piewca "etosu" żołnierzy Armii Ludowej, Jerzy Wojciech Borejsza, syn działacza komunistycznego, szefa pierwszej komórki cenzury w Polsce i bratanek Józefa Różańskiego - jednego z najokrutniejszych ubeckich katów, szefa Departamentu Śledczego MBP, a także prof. Feliks Tych, wieloletni dyrektor Archiwum KC PZPR, były dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma. Prywatnie prof. Tych jest zięciem Jakuba Bermana, jednej z czołowych postaci polskiego stalinizmu. W liście otwartym zarzucono Piotrowskiemu, że na salę sądową przenosi spory naukowe. "Niepokojem napawa nas fakt - piszą naukowcy - że kwestię, która winna być przedmiotem merytorycznej dyskusji naukowej, profesor uniwersytecki uporczywie kieruje na drogę procesu karnego". Trudno zgodzić się z ewidentnie zmanipulowanymi tezami listu, Piotrowski bowiem nigdy nie przeniósł sporu naukowego na salę sądową, jak to przedstawia opinii publicznej "Gazeta Wyborcza". W wywiadzie dla "Kuriera Lubelskiego" Piotrowski podkreśla, że jest gorącym zwolennikiem polemik prowadzonych na łamach periodyków naukowych i zaznacza, że sąd nie jest miejscem do rozstrzygania naukowych sporów. Ale czy o spór naukowy tu chodzi? Raczej o to, kim jest Piotrowski i jakie pełni funkcje. Choć spór toczy się pomiędzy historykami, to "Gazeta Wyborcza" uporczywie nazywa Piotrowskiego politykiem, eurodeputowanym czy posłem PiS.
Wnuk w obronie Poleszaka Z łamów "Gazety Wyborczej" skorzystał także Wnuk i chcąc wesprzeć swojego kolegę Poleszaka, napisał, jakoby Piotrowski, wnosząc sprawę do sądu, miał blokować ukazanie się recenzji. Należy docenić Wnuka, że broni swojego kolegę, jednakże osłaniając go, nie powinien wprowadzać nieprawdziwych sformułowań. To Poleszak zdecydował, że recenzji nie opublikuje, wielokrotnie informował o tym w "Gazecie Wyborczej". Wnuk deklaruje również, że "przyjrzał się" książce Piotrowskiego, dokonał swoistej krytyki zewnętrznej i zobaczył, że "po odjęciu tabel, zestawień, spisu biogramów i aneksów zostaje jakieś 80 stron tekstu właściwego". Podążając tą drogą, gdyby odrzucić wstęp, zakończenie, przypisy i indeks oraz zmniejszyć akapity, pozostanie jeszcze mniej tekstu (sic)! A gdyby tak zastosowaną czcionkę zmniejszyć o połowę... Wnuk zżyma się, że Piotrowski korzysta z tajnych charakterystyk i obficie je cytuje, nazywając to złośliwie "przepisywaniem". Tymczasem Wnuk nigdy ich nie przywoływał, choć jako naczelnik BEP w Lublinie przez wiele lat miał swobodny dostęp do wszystkich dokumentów UB/SB. Jeden mały przykład z tekstu z "Gazety Wyborczej": Piotrowski nie popełnił błędu, co sugeruje R. Wnuk, używając w książce nazwiska Józef Żarski, którym posługiwał się Józef Zadzierski ps. "Wołyniak" (vide pełne dossier na stronie 294 książki Piotrowskiego). Nikt z historyków dotychczas zajmujących się tematyką NSZ nie podał tego nazwiska, choć w aktach bezpieki występowało ono wielokrotnie. Potwierdził to Poleszak w trakcie konferencji poświęconej "Wołyniakowi". Powiedział wtedy, że nazwisko konspiracyjne "Żarski" nie jest błędnym zapisem funkcjonariuszy UB/SB i należy zamieszczać je w monografiach, co innego zaś napisał w recenzji. Panowie winni ustalić jedno stanowisko w tej kwestii, bo gdy cytuje się Wnuka, "efekty bywają komiczne".
Profesorowie i "tupacze"
Wnuk i Filipowicz pełnią też nieoficjalną funkcję "stałych informatorów" "Gazety Wyborczej" i regularnie dostarczają temu medium informacji z posiedzeń Rady Wydziału Nauk Humanistycznych KUL. "Gazetowym" tematem nr 1 stała się kuriozalna sprawa rzekomego "wytupania" Piotrowskiego przez Radę Wydziału w trakcie jej posiedzenia 13 kwietnia 2011 roku. Mimo że dziekan WNH prof. Krzysztof Narecki i kilku innych uczestników posiedzenia potwierdziło, że żadnego "tupania" nie słyszeli, następnego dnia w ogólnopolskim wydaniu "Gazety Wyborczej" ukazał się artykuł: "Na KUL wytupali profesora Piotrowskiego, europosła PiS". Ponadto dziekan Krzysztof Narecki w rozmowie z dziennikarzem "Gazety Wyborczej" Pawłem P. Reszką również potwierdził, że w trakcie wystąpienia Piotrowskiego na posiedzeniu Rady WNH "tupanie" nie miało miejsca. Wielu uczestników posiedzenia Rady Wydziału przekazywało w prywatnych rozmowach, że w końcu rozumieją, o co tak naprawdę toczy się gra. W tekście "Gazety Wyborczej" znalazło się jeszcze sześć innych nieprawdziwych informacji, których sprostowania "Gazeta" odmówiła. "Gazeta" regularnie odmawia publikacji oświadczeń i sprostowań Piotrowskiego. O ewidentnym zaangażowaniu "Gazety" w sprawę może świadczyć też fakt, że 28 marca 2011 r. opublikowała ona artykuł, w którym informuje, że bezpłatnie obrońcą S. Poleszaka będzie znany z reprezentowania celebrytów warszawski mecenas Maciej Ślusarek, współpracownik Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Fundacja objęła sprawę monitoringiem w ramach tzw. Programu Spraw Precedensowych, w którego radzie programowej zasiadał zmarły przed kilku laty prof. Zbigniew Hołda, pracownik Helsińskiej Fundacji, a prywatnie mąż Małgorzaty Bieleckiej-Hołdy - redaktor naczelnej lubelskiego wydania "Gazety Wyborczej". Nadmienić należy, że w ramach Programu Spraw Precedensowych Helsińska Fundacja obserwowała procesy byłych funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych, a także monitorowała wprowadzenie tzw. ustawy dezubekizacyjnej. Mecenas Ślusarek zdążył się już w kwestii sporu między historykami wypowiedzieć dla "Gazety", a w praktyce okazało się, że sprawę przejęła inna kancelaria, o czym "Gazeta" zapomniała już poinformować swoich czytelników. Zastanawia determinacja Filipowicza i Wnuka oraz zaangażowanie "Gazety Wyborczej" w działaniach przeciwko Piotrowskiemu. Zarówno Filipowicz, jak i Wnuk to pracownicy tego samego Instytutu Historii KUL, a więc koledzy Piotrowskiego z sąsiednich pokoi. Czyżby zatrudnienie w KUL w 2008 r. Wnuka, a także plany powierzenia mu katedry o tej samej nazwie i podobnym zakresie zadań badawczych jak istniejąca od wielu lat katedra kierowana przez Piotrowskiego były elementem zaplanowanej gry wokół historyka? Czy celem tej gry nie jest ograniczenie działań, a następnie przejęcie kontroli nad sprawnie działającą Katedrą Historii Najnowszej? Być może nie w smak jest niektórym, że młody i rzutki naukowiec zrobił szybką karierę naukową, a teraz osiąga sukcesy w polityce? Ewaryst Błotnicki
Gry wokół historyka. "Trwa nagonka na prof. Mirosława Piotrowskiego w związku z książką o Narodowych Siłach Zbrojnych" W tekście zatytułowanym "Gry wokół historyka" redakcja "Naszego Dziennika" opisuje charakterystyczną i bulwersującą sytuację w Lublinie: Trwa nagonka na prof. Mirosława Piotrowskiego w związku z książką o Narodowych Siłach Zbrojnych na Lubelszczyźnie. Niespożytą aktywnością w dyskredytowaniu Piotrowskiego wykazują się w ostatnich miesiącach dwaj pracownicy naukowi Instytutu Historii KUL - prof. Mirosław Filipowicz i prof. Rafał Wnuk. Wsparcia medialnego i gościnnych łamów udziela regularnie publikująca na ten temat "Gazeta Wyborcza". Czy celem akcji nie jest czasem utrącenie młodego, zdolnego historyka o niezależnych poglądach i przejęcie kierowanej przez niego Katedry Historii Najnowszej KUL? "Nasz Dziennik" opisuje, że sprawa zaczęła się latem ubiegłego roku od recenzji książki Piotrowskiego o Narodowych Siłach Zbrojnych na Lubelszczyźnie. Jej autorem jest dr Sławomir Poleszak, który w 2009 r. zastąpił prof. Rafała Wnuka na stanowisku Naczelnika Biura Edukacji Publicznej IPN w Lublinie. Nieoficjalnie mówi się o wsparciu Poleszaka przez grupę profesorów z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, a także że tekst recenzji został przekazany pracownikom Instytutów Historii PAN i KUL oraz że praca nad nim odbywała się w godzinach służbowych zajęć Poleszaka i został on sporządzony wspólnie z innymi pracownikami IPN w Lublinie. Recenzję konsultowano m.in. z dr. hab. Piotrem Niwińskim - historykiem i pracownikiem Instytutu Politologii Uniwersytetu Gdańskiego.W artykule na ten temat czytamy: Trudno nie zapytać w tym miejscu, czy w przygotowywanie recenzji zaangażowani byli także Wnuk i Filipowicz? Przez ponad pół roku pracowało nad nią co najmniej kilkanaście osób. Tak potężna grupa ludzi przejęta szukaniem niedociągnięć książki skłania do poważnego zastanowienia się, kto wydał zlecenie na prezentującego wyraźne i jasne poglądy Piotrowskiego? Komu więc naraził się Piotrowski, że w dyskredytowanie jego książki i dorobku naukowego zaangażowano aż tak dużą grupę naukowców? W liczącej 27 stron odpowiedzi na recenzję, którą przygotowało dwoje historyków - dr Ewa Rzeczkowska z KUL i prof. Zbigniew Karpus z UMK, wykazano, że Poleszak zawarł w swoim tekście ponad 70 nieprawdziwych informacji na temat książki i dorobku naukowego Piotrowskiego. Po otrzymaniu odpowiedzi na recenzję Poleszak wycofał swój tekst, zaś Piotrowski poruszony liczbą nieprawdziwych informacji na temat książki i swojego dorobku naukowego oddał sprawę do sądu. Sąd Okręgowy w Lublinie we wstępnej fazie postępowania uznał racje Piotrowskiego i nakazał skierowanie sporu na salę sądową. W uzasadnieniu postanowienia sądu napisano, że treści zawarte w recenzji Poleszaka nie mają jedynie postaci krytyki naukowej. Sąd stwierdził: W sprawie niniejszej mamy więc do czynienia z dwojakim rodzajem argumentów zawartych w recenzji sporządzonej przez Sławomira Poleszaka. Z jednej strony odnoszą się one do faktów historycznych, które w ramach dyskusji naukowej mogą być kwestionowane i oceniane, z drugiej zaś mamy do czynienia z krytycznymi wypowiedziami autora recenzji pod adresem Mirosława Piotrowskiego, które odnoszą się wprost do jego osoby i podlegają badaniu w ramach kryterium prawdy i fałszu. Pozytywna dla Piotrowskiego decyzja sądu zaktywizowała Filipowicza i Wnuka. Już dwie godziny po ogłoszeniu orzeczenia zapadła decyzja o napisaniu listu otwartego. Zawierał on żądanie wycofania przez Piotrowskiego aktu oskarżenia przeciw Poleszakowi. Do akcji wkroczyła "Gazeta Wyborcza" w swoim stylu, organizując kampanię przeciw Piotrowskiemu.
Według "Naszego Dziennika" Wnuk i Filipowicz pełnią też nieoficjalną funkcję "stałych informatorów" "Gazety Wyborczej" i regularnie dostarczają temu medium informacji z posiedzeń Rady Wydziału Nauk Humanistycznych KUL. "Gazetowym" tematem nr 1 stała się kuriozalna sprawa rzekomego "wytupania" Piotrowskiego przez Radę Wydziału w trakcie jej posiedzenia 13 kwietnia 2011 roku. Mimo że dziekan WNH prof. Krzysztof Narecki i kilku innych uczestników posiedzenia potwierdziło, że żadnego "tupania" nie słyszeli, następnego dnia w ogólnopolskim wydaniu "Gazety Wyborczej" ukazał się artykuł: "Na KUL wytupali profesora Piotrowskiego, europosła PiS". Ponadto dziekan Krzysztof Narecki w rozmowie z dziennikarzem "Gazety Wyborczej" Pawłem P. Reszką również potwierdził, że w trakcie wystąpienia Piotrowskiego na posiedzeniu Rady WNH "tupanie" nie miało miejsca. Wielu uczestników posiedzenia Rady Wydziału przekazywało w prywatnych rozmowach, że w końcu rozumieją, o co tak naprawdę toczy się gra. W tekście "Gazety Wyborczej" znalazło się jeszcze sześć innych nieprawdziwych informacji, których sprostowania "Gazeta" odmówiła. "Gazeta" regularnie odmawia publikacji oświadczeń i sprostowań Piotrowskiego. "Nasz Dziennik" stwierdza:
Zastanawia determinacja Filipowicza i Wnuka oraz zaangażowanie "Gazety Wyborczej" w działaniach przeciwko Piotrowskiemu. Zarówno Filipowicz, jak i Wnuk to pracownicy tego samego Instytutu Historii KUL, a więc koledzy Piotrowskiego z sąsiednich pokoi. Czyżby zatrudnienie w KUL w 2008 r. Wnuka, a także plany powierzenia mu katedry o tej samej nazwie i podobnym zakresie zadań badawczych jak istniejąca od wielu lat katedra kierowana przez Piotrowskiego były elementem zaplanowanej gry wokół historyka? Czy celem tej gry nie jest ograniczenie działań, a następnie przejęcie kontroli nad sprawnie działającą Katedrą Historii Najnowszej? Być może nie w smak jest niektórym, że młody i rzutki naukowiec zrobił szybką karierę naukową, a teraz osiąga sukcesy w polityce? wu-ka, źródło: Nasz Dziennik
Gułagi partii miłości Szare stadiony bez kolorowych sektorówek, w tym tych patriotycznych czy krytykujących korupcję. Bez podświetlających je rac. Bez obywatelskiego ruchu kibicowskiego. Za to z pijanymi nastolatkami, bo właściciele klubów w zamian za niszczenie ruchu kibicowskiego będą mogli zarabiać na handlu alkoholem i hazardzie. Oto skutki, jakie przynieść ma rządowy projekt zmiany ustawy o imprezach masowych. „Kibice są najlepsi w polskiej piłce. To jedyny towar eksportowy, który mamy. Bo piłka jest dziadowska. Stadiony i działacze też” – tak socjog dr Jerzy Dudała opisuje sytuację na polskich stadionach w najnowszym numerze miesięcznika „Nowego Państwo”. To, że działacze wielkiej Barcelony czy najbogatszego Manchesteru City pytali w ostatnich latach polskich odpowiedników, skąd wzięli tych niesamowitych kibiców, pokazywało, że na polskich trybunach dzieje się coś przerastającego poziomem o epokę nędzny polski futbol. Temu, co piękne, towarzyszyła zaskakująca poprawa bezpieczeństwa, według Komendy Głównej Policji sięgająca 60 proc. PO to partia silnie związana z lobby działaczy sportowych. Byli nimi nie tylko Grzegorz Schetyna i Mirosław Drzewiecki. Dziesiątki działaczy i sponsorów PO to ludzie PZPN czy Ekstraklasy S.A. – środowisk odpowiedzialnych za to co w polskim sporcie najbrzydsze, przeżarte korupcją, konserwujące układy z minionej epoki, degenerujące młodych sportowców. Nowy projekt ustawy o imprezach masowych autorstwa rządu Tuska to próba sprowadzenia kibiców do poziomu reszty zdegenerowanej stadionowej rzeczywistości.
Gułag z zakazem opuszczania pryczy Bubel wysmażony przez rząd liczy 22 strony. Jego filozofia to traktowanie WSZYSTKICH kibiców jak potencjalnych zbrodniarzy zasługujących na umieszczenie w gułagu, w którym nie wolno im nawet opuszczać własnych prycz. Służy temu zmiana art. 54, zgodnie, z którą karane grzywną nie niższą niż 2 tysiące złotych mają być osoby, które „przebywają w sektorze innym niż wskazany na bilecie”. Oznacza to, że kiedy dwaj sąsiedzi wraz rodzinami wejdą na stadion w małym miasteczku wypełniony np. w jednej trzeciej nie mają prawa usiąść koło siebie, gdyż zostaną przestępcami. Podobnie, jeśli przez inny sektor udadzą się do ubikacji. Przestępstwo to zrównane zostało z... wtargnięciem na boisko. Czy ktoś upadł na głowę? Wprowadzeniem tego przepisu w czasie konferencji prasowej chwalił się sam Donald Tusk. Po co wymyślony został taki paragraf? Bo rząd wkurzyła treść krytykujących go stadionowych opraw. - Ma on uniemożliwić organizowanie meczowych opraw, w tym rozkładanie sektorówek czy organizowanie kartoniady – mówi Wojciech Wiśniewski z Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Kibiców. Przypomnijmy, że za pomocą sektorówki „Szechter, przeproś za ojca i brata” atakowano nie dawno Adama Michnika, a za pomocą kartoniady „gówno prawda”, jego redakcję. Wiadomo, że właśnie ci najzagorzalsi kibice, których zazdrości nam pół Europy, lubią dopingować przez cały mecz stojąc i w zajmowanych przez nich sektorach nikt nie przejmuje się numeracją krzesełek.
Walka z kibicami jak rasizm Planowana selekcja osób, które mogą wejść na mecz, przypomina przepisy dyskryminacyjne rodem z państw totalitarnych. Nowy zapis umożliwia odmowę sprzedania biletu „osobie, co, do której zachodzi uzasadnione podejrzenie, że w czasie trwania imprezy masowej może stwarzać zagrożenie dla bezpieczeństwa”. Obecna ustawa zawiera już cały katalog osób, których na mecz się nie wpuszcza. Mających zakaz stadionowy, który wymierzany jest za zabronione zachowania. Oprócz tego niewpuszczane są osoby pijane, zachowujące się agresywnie, „prowokująco” lub niezgodnie z regulaminem. Tymczasem przepis Tuska pozwala nie wpuścić na mecz osoby, która ani nigdy nic niewłaściwego nie zrobiła, ani nie zachowuje się w sposób nieodpowiedni w chwili wchodzenia na imprezę. A tylko stwarza niezdefiniowane „podejrzenie”, że w równie nieokreślony sposób „może” stwarzać zagrożenie. Po co ten przepis Tuskowi? Jak można przypuszczać po to, by na stadion nie wpuścić niepokornego blogera albo organizatora manifestacji, w czasie, której Tuska nazwano „matołem”. - To przepis, który ma być używany przeciwko zorganizowanemu ruchowi kibicowskiemu. Jesteś niewygodny, bo krytykujesz rząd czy PZPN, to na mecz nie wejdziesz – mówi Wiśniewski. Przepis sprzeczny jest zarówno z kodeksem wykroczeń jak i kodeksem cywilnym. W myśl kodeksu cywilnego ogłoszenie sprzedaży biletów stanowi obowiązującą „ofertę”, która jest deklaracją „woli zawarcia umowy” sprzedaży biletu. Z kolei art. 138. kodeksu wykroczeń stwierdza, że „kto, zajmując się zawodowo świadczeniem usług (...) umyślnie bez uzasadnionej przyczyny odmawia świadczenia, do którego jest obowiązany, podlega karze grzywny”. Na podstawie tego paragrafu sąd w Poznaniu skazał na grzywnę tysiąca złotych ochroniarzy z restauracji, którzy nie wpuścili do niej Romów. Czym różni się od tego odmowa sprzedania biletu na mecz bez podania konkretnej przyczyny?
Rośnie liczba strażników obozu Rząd postanowił też usankcjonować możliwość przerwania meczu np. gdy kibice wznoszą niewłaściwe okrzyki pod jego adresem. Ponieważ nie jest on pewny lojalności własnych urzędników i tego, czy zechcą świecić oczami przed lokalną wspólnotą, zwiększono ilość strażników w obozie. - Przepisy wprowadzić mają absurdalną sytuację, kiedy istnieje aż siedem podmiotów mogących przerwać mecz. Łatwo wyobrazić sobie scenki wzajemnego wyrywania tego „guzika” – mówi Wiśniewski. W wielu miastach prezydenci związali swój wizerunek ze wspieraniem klubu. Ale województwem może rządzić urzędnik, który jest z innej partii i wspiera konkurencyjnego kandydata. Dlatego może on przerwać mecz, by zarzucić włodarzowi miasta wspieranie stadionowych bandytów. Trudno wyobrazić sobie większe „upolitycznienie” stadionów. Tusk mija się z prawdą, czyli browarowe „lub czasopisma” Zdaniem Tuska o ile bezpieczeństwu szkodzą race, których nie chce zalegalizować, to nie zaszkodzi temu... Sprzedaż alkoholu na stadionach. Stowarzyszenia kibicowskie są temu przeciwne. Dlatego, że wiedzą, jak trudno opanować nietrzeźwych nastolatków. Osoby zataczające się na meczu nie zorganizują porządnego dopingu, nie nadają się też do trzymania flag przypominających powstania, Żołnierzy Wyklętych czy ofiary Smoleńska. Picie piwa pod stadionem jest kibicowską tradycją. Stowarzyszenia wspierają prawo kibiców do wypicia dwóch piw przed meczem, egzekwują jednak twardo, by nie wiązało się to z przedmeczowym upijaniem się i popierają niewpuszczanie osób zataczających się na mecz. Tymczasem sprzedaż piwa na meczu uniemożliwia taką kontrolę. Czy Tuskowi chodzi w tej sprawie tylko o zaoferowanie kibicom, oprócz kija, marchewki? Podczas konferencji z 31 maja premier zapowiedział, że – podajemy za TVN24.pl - będzie dążyć do wdrożenia rozwiązań pozwalających na spożywanie na stadionie lekkiego piwa (do 3,5 proc.). Tusk minął się z prawdą: zapis w projekcie ustawy mówi o napojach „zawierających nie więcej niż 4,5 proc. alkoholu”. Dlaczego? Na polskim rynku nie są znane piwa mające 3,5 proc. alkoholu, więc wymagałoby to kosztownego wyprodukowania nowych gatunków piwa przez browary. Tymczasem piwa spełniające wymogi nowelizowanej ustawy istnieją – przykładowo Pilsner Urquell produkowany przez Kompanię Piwowarską Jana Kulczyka ma 4,4 proc. alkoholu. O co naprawdę chodzi, pokazuje fakt, że ustawa przewiduje jednocześnie 2 tysiące złotych kary za wniesienie na mecz własnego piwa. Co więcej, w ostatnich tygodniach nasiliło się wypisywanie mandatów osobom pijącym piwo pod stadionem. Chodzi, więc o wymuszenie przez Tuska zysków dla biznesu powiązanego z PO, połączone z dyskryminacją kibiców biedniejszych.
Piwo i hazard zamiast kibicowskich stowarzyszeń Według naszych rozmówców operacja „piwo” połączona jest z operacją „hazard”. Chodzi o to, że właściciele klubów, mimo, że często związani politycznie z PO, wcale nie chcą iść na wojnę z kibicami, jeśli grozi to finansowymi stratami. Bliższa ciału koszula. Stowarzyszenia potrafią przez akcje bojkotu meczów, happeningi itp. narazić właściciela na finansowe straty. Nawet Mariusz Walter po trzech latach wojny z kibicami Legii wolał rozejm z kibolami, niż pochwały „GW”. Według naszych rozmówców, rząd chce wymóc na klubach porzucenie układów z kibicami, oferując, jako rekompensatę możliwość dodatkowych zarobków na piwie i reklamach od zakładów bukmacherskich. Przypomnijmy, że po aferze hazardowej rząd wprowadził przepisy, delegalizujące m.in. możliwość reklamowania się w Polsce firm bukmacherskich, w których można obstawiać wyniki rozgrywek. Sponsorów straciło przez to wiele klubów. Tymczasem niedawna nowelizacja ustawy hazardowej przywróciła im prawo do reklamowania się na koszulkach.
Pozorna walka z chuligaństwem Nie tylko sprawa piwa pokazuje, że rzekoma walka z chuligaństwem za pomocą projektu PO jest fikcją. Tusk chwalił się, że karanie chuliganów usprawni fakt, że będą mogli oni otrzymywać na miejscu mandaty na kilka tysięcy złotych. Tylko, że taki tryb zastosowany wobec osób świadomych wcale nie skraca procedury karania. Dotychczas policja kierowała wniosek o ukaranie takiej osoby do sądu. Tym razem karze na miejscu, ale odmowa przyjęcia mandatu skutkuje i tak rozpoczęciem procesu (...). W artykule 13 ustawy rząd proponuje zapis: „Obiekty wykorzystywane do organizacji meczów piłki nożnej wyposaża się w kompatybilne między sobą elektroniczne systemy identyfikacji osób”. – To nic nie znacząca nowomowa – komentuje Wiśniewski. – Kibice od lat postulują wprowadzenie ogólnopolskiej karty kibica. Kibic mógłby dzięki jej włożeniu do czytnika na dowolnym stadionie w Polsce sprawnie wejść na mecz. Na każdym stadionie system wskazałby też osoby mające zakaz stadionowy. W czym więc problem? – Taki system pozwalałby skutecznie walczyć z chuligaństwem, ale jednocześnie uniemożliwiłby działaczom zarabianie pieniędzy na boku – zaniżanie liczby widzów i odkładanie ich części do własnej kieszeni czy tzw. „lewej kasy”. Jakoś spokojny byłem, że Tusk tego nie zaproponuje – mówi Wiśniewski. PIOTR LISIEWICZ
Wyciszana rocznica Hołdu Ruskiego, a gospodarcze „błędy komunizmu” W Polsce panuje przekonanie, że posiadanie aktywów przez państwo jest błędem komunizmu, z którego należy się wyzwolić, a do wyprzedaży własności inwestorom zagranicznym prą również pracownicy zauroczeni „15%-owym udziałem” w skoku na kasę podatników. Odmiennie nawet Grecja i Białoruś protestują, gdy Niemcy i Rosja żądają prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych i zaciskania pasa zaakceptowanego przez nich samych. W 1611 roku odbył się w Warszawie Hołd Ruski, czyli tryumf na miarę Hołdu Pruskiego. Obecnie zbliża się okrągła 400-setna rocznica tego historycznego wydarzenia, do którego nikt się nie przygotowuje. A przecież w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu 29 października 1611 roku "szła kareta skórzana otworzysta Króla Jego Mości, sześciom koni. Siedział w niej car Rosji Wasyl Szujski, przybrany w szatę z białego złotogłowiu i wysoki szlyk futrzany. 'Oczu parzystych, ponurych, surowych' - patrzył w ulice, na której 'konkurs był większy ludzi'". W Sali Senatorskiej Zamku Królewskiego w obecności wszystkich posłów i senatorów podczas wspólnego posiedzenia Sejmu i Senatu car Wasyl pochylił odkryta głowę, dotknął dłonią posadzki, ucałował własne palce. Kniaź Dymitr Szujski, niefortunny wódz spod Kłuszyna, uderzył czołem raz jeden. Najmłodszy brat cara kniaź Iwan uczynił to po trzykroć i płakał. Cała scena Hołdu Ruskiego pięknie dla pokrzepienia serc w 1892 r. została przedstawiona w arcydziele Jana Matejki. W Polsce o dziwo w przeciwieństwie do Hołdu Pruskiego jest omijana i to „wyciszenie trwa nadal”. O ile przemilczenie 600 rocznicy „I Hołdu Ruskiego” który Książe Lingwen Semen Olgierdowicz złożył w Sandomierzu 25 kwietnia 1389 „Koronie Królestwa Polskiego z Nowogrodu i tych ziem, które w przyszłości podbije” mogło być wytłumaczone zawirowaniami związanymi z upadkiem komunizmu. O tyle brak świadomości o tych faktach, jak i fałszowanie map historycznych poprzez nieuwzględnianie ich w kolorystyce zasięgu granic dawnej Polski jest nieprawdopodobnie szkodliwym działanie w czasach Polski niepodległej. Inne mniej zmanipulowane społeczeństwa przejawiają się większą przezornością. Mimo że Grecja jest zadłużona po uszy, to jednak wielu Greków uważa że ich rząd jest zbyt uległy względem instytucji międzynarodowych. I pewnie nic dziwnego jeśli nawet laureat nagrody Nobla na piątkowej konferencji w hiszpańskim Sitges stwierdził, że „Program UE ma na celu bardziej zabezpieczenie europejskich banków niż pomoc dla Grecji.” A zmieszanie w MFW po aresztowaniu jej prezesa Domenique Strauss-Kahn’a jest olbrzymie i spowodowało, że IMF było bliskie wycofania 3,3 mld euro transzy w przypadku ograniczenia wsparcia ze strony UE w 2012 r. Nic dziwnego że nawet Francis Fukuyama rozpatruje to zdarzenie z punktu widzenia zastawionej „pułapki”. Mimo tego to jak podawał 16 maja Liberation DSK sam wywróżył sobie kłopoty, gdyż podczas niedawnego spotkania z wydawcami swojej książki “The Real Story of Dominique Strauss-Kahn” powiedział, że jego głównymi przeszkodami w byciu prezydentem Francji nie jest Sarkozy, USA, czy też inni przeciwnicy polityczni lecz „majątek, kobiety i mój Judaism”. Nieostrożnie też dodał “Yes, I like women, so what?”. Z punktu widzenia wspierania własnych organizacji gospodarczych charakterystycznym była jednak informacja, że były prezes MFW mimo lewicowych przekonań mieszkał we francuskim hotelu w USA (Sofitel – 3000 euro za noc) i został aresztowany w samolocie linii Air France. W Polsce dawne analogiczne próby jeżdżenia przez premiera Pawlaka Polonezem były traktowane jako zaściankowość i budziły ironię. Opór w Grecji budzi zwłaszcza wymuszanie zaciskania pasa, ale nie tylko. W przeciwieństwie do Polski gdzie panuje przekonanie, że posiadanie aktywów przez państwo jest błędem komunizmu z którego należy się wyzwolić. A wyprzedaż własności w tym zwłaszcza inwestorom zagranicznym jest uważana, za pozytywny proces tzw. „prywatyzacji” do której nawet prą związki zawodowe „zauroczone” prawem pracowników do 15-owego udziału załogi w prywatyzowanym majątku. Odmiennie Grecy którzy wściekle atakują propozycje złagodzenia kryzysu poprzez plan 76-cio miliardową (euro) wyprzedaż państwowych aktywów. Premier Papandreou oficjalnie zapowiada, że skala wyprzedaży będzie niższa bo 50-cio miliardowa. Na wieść o tych planach jak podaje Bloomberg ADEDY- największy związek zawodowy sektora publicznego razem z GSEE – największym związkiem zawodowym sektora prywatnego zorganizowały drugi w tym roku strajk generalny, a na 9 czerwca zapowiadany jest 24 godzinny strajk pracowników przedsiębiorstw państwowych. Przy czym szczególne niezadowolenie wzbudziły plany prywatyzacyjne części udziału w lotnisku w Atenach, państwowego przedsiębiorstwa energetycznego PPC w którym trwa strajk rotacyjny, jak i zapowiedz sprzedaży greckiej firmy telekomunikacyjnej HTO. Trwające dzień i noc protesty można obserwować nawet non stop w internecie: http://www.livestream.com/stopcarteltvgr/video?clipId=flv_e11c0fc6-e754-466d-b031-576ce1502a86&utm_source=lslibrary&utm_medium=ui-thumb Przy czym do istotniejszych akcji w piątek wg Bloomberg’a należało przejęcie biur Ministerstwa Finansów przez związek zawodowy PAME i uniemożliwienie pracownikom ministerstwa wejścia do budynków. To co może być nieco szokujące dla polskiego obserwatora, to że równie wspaniałomyślne „prywatyzacyjne” rekomendacje prezentuje Rosja względem Białorusi gdy „rząd Rosji nagle odmówił przyznania kredytów Białorusi, żądając od reżimu Łukaszenki wyprzedaży majątku.” Problem „pomocy” dla rządu jest również analogiczny gdyż: „W kwietniu wicepremier, minister finansów Rosji Aleksiej Kudrin zapowiadał, że sprawa kredytów zostanie załatwiona w maju, gdy Moskwa zaakceptuje plan reform białoruskiej gospodarki.” Analogicznie minister finansów Niemiec Wolfgang Schaeuble powiedział w Berlinie 11 maja w Bundestagu „że Grecja musi dokonać więcej oszczędności zanim więcej pomocy międzynarodowej zostanie udostępnione” co nawet Bloomberg określił jako „przykręcanie śruby greckiemu rządowi w sytuacji kiedy tłumi protesty społeczne.” Charakterystyczne że nawet Gerhard Schroeder, obecnie przewodniczący w Nord Stream AG, 7.4 mld-euro kontrolowanego przez Rosję gazociągu na dnie Bałtyku z Wyborgu w Rosji do to Lubmin w Niemczech, przemawiając w Hanowerze 17 maja skrytykował to zbyt restrykcyjne stanowisko mówiąc: „Nie możecie ich zabić zmuszając do nadmiernych oszczędności, tak że gospodarka nie będzie mogła się rozwijać,” i „Grecja nie może zawrócić dziesięcioleci niezdyscyplinowanej polityki w ciągu paru miesięcy.” W tym samym czasie my nie protestujemy przeciwko bezsensownym prywatyzacjom, zwłaszcza monopolistów, w przeciwieństwie do Greków akceptujemy sprzedaż przedsiębiorstw infrastrukturalnych, w tym energetycznych, a prywatyzacji TP SA francuskiemu monopoliście państwowemu to już zapomnieliśmy. O naiwności polskiej opinii publicznej przekonanej co do zbawiennych intencji inwestorów zagranicznych otrzeźwieniem powinno być ściganie z oskarżeniami Lynn Szymoniak obrońcę amerykańskich bankrutów którym odbierane są ich mieszkania z naruszeniem prawa. Otóż jak podawał 14 maja Huffington Post w artykule „Deutsche Bank Sues Foreclosure Fraud Expert's Son With No Financial Interest In Her Case” nie mogąc zemścić się na niej postanowił „ciągać po sądach” jej syna. Polska jest narażona na płacenie olbrzymich kar jak i ponoszenia kolosalnych nakładów w ramach planów oziębiania klimatu i nie protestuje. Członkowie think-tank’u NE tzw. Aeropapagu na ostatniej swojej debacie uznali, że powyższe zagrożenie jest tak istotne dla perspektyw polskiej gospodarki, że poświęcą jedno z następnych swoich spotkań dyskusji na temat powyższego zagrożenia. Groźba poniesienia pełnych kosztów oziębiania klimatu przez polskich konsumentów energii energetycznej, jak i likwidacji wartości bogactw naturalnych (rekordowych zasobów węgla brunatnego jak i kamiennego) zmaterializuje się w chwili przejęcia polskiej energetyki przez koncerny zagraniczne, które bezrefleksyjnie dostosują się do zgubnej dla kraju polityki. Ponadto mało kto się orientuje, że począwszy od 2012 r. samochody sprzedawane w UE będą mogły emitować do 120 g CO2 na każdy przejechany kilometr. Przekroczenie limitu o gram będzie kosztowało 35 euro, a od 2015 r. 95 euro. Nowe przepisy to wzrost cen samochodów o 1.000 – 1.500 euro, jak i utrwalenie dominacji niemieckich koncernów motoryzacyjnych, kosztem zablokowanie dostaw tanich samochodów z nowych rynków azjatyckich. Podobnie dążenie do oziębienia klimatu spowoduje że ceny mieszkań również znacznie wzrosną, jako konsekwencja dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady 2010/31/UE z 19 maja 2010 r. Na jej podstawie od 2013 r. będą wprowadzone świadectwa charakterystyki energetycznej, zawierające wytyczne określające optymalizację charakterystyki energetycznej danego obiektu, a także scenariusz niezbędnych działań, by wypełnić te zalecenia. W celu kontroli powstanie ogólnoeuropejski mechanizm certyfikujący. W efekcie inwestor przed rozpoczęciem budowy będzie zobowiązany do przedstawienia dokumentacji działań mających na celu zasilanie budynku w odnawialne źródła energii wraz z ekonomiczną, środowiskową i techniczną analizą wdrożenia takich rozwiązań. Niestety ale te same wymogi będą stosowane w przypadku remontu i modernizacji już istniejących budynków. Od 2020 roku nowo powstające obiekty będą musiały charakteryzować się minimalnym zużyciem energii, co w praktyce w naszym klimacie oznacza olbrzymie nakłady inwestycyjne. Wdrożenie unijnej dyrektywy to nie ferdydurka, lecz konieczność kosztownych nakładów wykorzystujących odnawialne źródła energii w tym. wiatru, promieniowania słonecznego, z biomasy, wysypisk śmieci, oczyszczalni ścieków itp. Wszystkie te działania spowodują wygenerowanie drożyzny i utratę konkurencyjności Europy względem Azji i niemożnością przebicia się do krajów wysokorozwiniętych zacofanych materialnie krajów nowej Europy, a zwłaszcza Polski. UE o tym wie lecz proponuje chwilowe wytchnienie w postaci odgrodzenia się „murem chińskim” od Chin i dłuższym okresem pracy w celu oszczędzenia na świadczeniach emerytalnych. Potwierdził to podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego szef Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek wprost stwierdzając: „Jeżeli chcemy wygrać konkurencję z Azją, Ameryką Południową czy USA, musimy lepiej i dłużej pracować”. O ile UE odgrodzi się chwilowo normami od importu Chińskiego, o tyle infrastrukturalnie zacofana Polska oziębiając klimat na świecie utraci swoje przewagi konkurencyjne stając się tanim dostarczycielem siły roboczej do starzejących się państw UE. A my nie zdobywając się na wprowadzenie refom opartych na trzech filarach: polityce prorodzinnej, optymalizacji wydatków budżetowych i działaniach kreujących miejsca pracy w Polsce wypchniemy nasze dzieci i wnuki w poszukiwaniu pracy „za chlebem” za granicę. Dr Cezary Mech
Kompromitacja coraz bliżej
1. W ostatnich dniach do opinii publicznej dotarły informacje o poważnych problemach na budowie Stadionu Narodowego w Warszawie i autostrady A-2 między Strykowem i Konotopą. Prawie natychmiast media pokazały Premiera Tuska z groźną miną, który zapowiedział twardość w stosunku do wykonawców obydwu inwestycji połączoną z sugestią, że firmy te zapowiadając zejście z placów budowy, chcą wymusić na państwie zwiększenie kosztów ich realizacji. Szybko okazało się jednak , że to nieprawda bo w przypadku stadionu mamy do czynienia z ogromną ilością usterek z których niektóre są tak poważne, że grożą katastrofą budowlaną po oddaniu go do użytku. Z kolei w przypadku budowy dwóch odcinków autostrady A-2 przez chińską firmę COVEC najprawdopodobniej chodzi o wyeliminowanie Chińczyków z inwestycji drogowych w Polsce, bo zdecydowali się je budować po tak niskich cenach, że na wszystkich pozostałych uczestników przetargów drogowych padł blady strach.
2. Stadion Narodowy miał kosztować najpierw niewiele ponad 1 mld zł teraz już wiadomo, że będzie to prawie 2 mld zł, a jego budowa miała się skończyć w maju tego roku. Parokrotnie Pan Premier Tusk wizytował budowę, chwalił postępy, fotografował się na tle kolejnych jego elementów i twierdził, że to właśnie jego rząd przyjął taka formułę tej budowy, że w ciągu 2 lat będziemy mieli w Warszawie gotowy obiekt sportowy europejskiego formatu. Teraz, kiedy okazało się, że wykonawcy nie dotrzymają terminu jego zakończenia, a co więcej ilość i ciężar gatunkowy usterek są takie, że oddanie go do użytku może przesunąć się o pół roku Premier już budowy nie wizytuje tylko za pośrednictwem telewizji informuje generalnego wykonawcę, że go wyrzuci z budowy. A usterki, o których teraz już wiadomo są takiego rodzaju, że źle świadczy to o nadzorze nad tą inwestycją. Narodowe Centrum Sportu, którego kierownictwo obsadzono ludźmi byłego Ministra Sportu Mirosława Drzewieckiego, mimo, że płaciło członkom swego zarządu lepiej niż płaci się konstytucyjnym ministrom, zawiodło na całej linii.
3. Z kolei budowa 2 odcinków autostrady A-2 pod Warszawą od początku wywoływała emocje, bo Chińczycy zaproponowali ceny o 30% niższe niż te wynikające z kosztorysów GDDKiA, co od razu wzbudziło poważne opory u pozostałych firm startujących w przetargach drogowych. Od początku Chińczycy nie mogli znaleźć podwykonawców, dochodziło nawet do bojkotu tej firmy. Przekonywali ich do współpracy, krótkimi 7 dniowymi terminami płatności, podczas gdy GDDKiA płaci im po 60 dniach stąd najprawdopodobniej chroniczne kłopoty z płatnościami. Poza tym na tym rynku w związku z natłokiem inwestycji drogowych panują jak się wydaje zmowy cenowe, bo tylko w taki sposób można wytłumaczyć realizację 10 kilometrów drogi szybkiego ruchu w Warszawie za ponad 2 mld zł, co oznacza koszt 1 kilometra w wysokości ponad 200 mln zł, a to jest koszt większy niż budowa dróg wykuwanych w litych skałach w Alpach.
Być może i sami Chińczycy maja w tej sprawie sporo na sumieniu (słabość finansowa spółki zarejestrowanej w Polsce), ale gołym okiem widać, że na wyeliminowaniu Chińczyków z polskiego rynku budowy dróg zależy nie tylko firmom drogowym a i samej GDDKiA.
4. Ale wpadki na tych dwóch sztandarowych inwestycjach na Euro 2012 to nie wszystko. Rząd Tuska przestał już nawet wspominać o modernizacji linii kolejowych łączących miasta mistrzostw (Gdańsk, Wrocław, Poznań, Warszawa), modernizacji dworców kolejowych w tych miastach i na tych trasach, o modernizacji lotnisk, czy wyraźnym zwiększeniu liczby tanich miejsc hotelowych. Zapomniano już całkowicie o połączeniach drogowych i kolejowych z Ukrainą, bo przecież głównym założeniem wspólnej polsko-ukraińskiej organizacji Euro 2012, miało być łatwe przemieszczanie się kibiców pomiędzy obydwoma krajami. Wszystko, więc wskazuje na to, że Premier Tusk będzie w związku z rozpoczętą kampanią wyborczą coraz bardziej twardy, a Polska szybkimi krokami zbliża się do kompromitacji w związku zorganizacją Euro 2012.
http://zbigniewkuzmiuk.salon24.pl
Barykady ostatecznej rewolucji W roku 1987 homoseksualista Michael Swift opublikował na łamach opiniotwórczego dla amerykańskich środowisk homoseksualnych, a przy tym uważanego przez samych zainteresowanych za pismo mocno lewicowe, tygodnika „Gay Community News” edytorial zatytułowany Gej rewolucjonista, stanowiący ni mniej ni więcej tylko manifest nowej rewolucji – homorewolucji. Tekst wzbudził oburzenie kół chrześcijańskich w Stanach Zjednoczonych, które trafnie odczytały go jako plan działania aktywistów gejowskich na najbliższe dekady. Ci jednak, usiłują dowodzić, że artykuł Swifta miał charakter satyryczny, że tak naprawdę to – jak twierdzi sam autor – fantazjowanie, wybuch wewnętrznej wściekłości prześladowanego, który desperacko marzy, by stać się prześladowcą.
Bez względu jednak na to, jakie cele przyświecały autorowi i jakkolwiek satyrycznym by się jawił ów tekst w chwili swego powstania (wszak czytając w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego stulecia Manifest komunistyczny Marksa, a w latach 20 wieku dwudziestego Mein Kampf Hitlera, też można się było uśmiać do rozpuku), w rzeczy samej brzmi on jak manifest, więcej – jak szczegółowy plan rozpisany na poszczególne fazy. Manifest Michaela Swifta – bynajmniej nie tajny, bez trudu dostępny w internecie – zasługuje na wnikliwą egzegezę, zwłaszcza, że zawarte w nim postulaty od kilku dziesięcioleci systematycznie i z rosnącym nasileniem wprowadzane są w życie. Warto więc uważnie się owemu tekstowi przyjrzeć. Będziemy pisać wiersze o miłości między mężczyznami; będziemy wystawiać sztuki, (…) nakręcimy filmy o miłości między bohaterskimi mężczyznami, które zastąpią tanie, płytkie, sentymentalne miłostki heteroseksualne królujące na ekranach waszych kin. Wyrzeźbimy posągi pięknych młodzieńców, które staną w waszych parkach, na waszych rynkach i placach. Muzea świata wypełnią się obrazami pełnych wdzięku nagich chłopaków. Czyż to się już od dawna nie dzieje? W zachodnich galeriach sztuki pełno takich obrazów i rzeźb. Liczba tytułów książkowych i filmowych z elementami homoseksualnymi idzie już w setki. Nasi pisarze i artyści uczynią z miłości męsko-męskiej obowiązujący kanon mody; to dla nas nic trudnego, ponieważ znamy się na kreowaniu stylu. Praktykujemy kult piękna, moralności i estetyki. Nasza inteligencja czyni z nas naturalnych arystokratów rasy ludzkiej – faktycznie mit o większej inteligencji i wrażliwości estetycznej pederastów zdołał się już upowszechnić, co wskazuje, iż świat naprawdę oszalał. Jak bowiem można wierzyć w podobną brednię, przeczącą elementarnej logice – gdzież estetyczna wrażliwość u kogoś, kto zaspokaja swe pożądanie w tak odrażający, sprzeczny z anatomią i fizjologią sposób? Homorewolucja sięga do sprawdzonych wzorów Marksa, Lenina, Hitlera, Mao Tse Tunga i Pol Pota, by stworzyć Nowego Człowieka – zwłaszcza Nowego Mężczyznę (bo kobiety to dla aktywistów gejowskich nic ponad użyteczne idiotki). Zapowiada więc otwarcie: Zgwałcimy waszych synów. Uwiedziemy ich w waszych szkołach, w waszych internatach, w waszych siłowniach, w waszych szatniach, w waszych halach sportowych, w waszych seminariach, w waszych organizacjach młodzieżowych, w toaletach waszych kin, w waszych wojskowych koszarach, w waszych sejmach i senatach – wszędzie, gdzie mężczyźni są razem z mężczyznami. Wasi synowie staną się naszymi posłusznymi sługami. Zostaną przerobieni na nasz obraz i nasze podobieństwo. Będą nas łaknąć i wielbić. Homoseksualny kanon już zaczyna obowiązywać – czyż nie powstają uniwersyteckie kierunki mające „naukowo” dowodzić, że homoseksualizm jest koniecznym warunkiem prawdziwej szlachetności i prawdziwego piękna w człowieku? Czyż obawa przed napiętnowaniem mianem „homofoba” nie zamyka ust krytykom dewiacji? Tylko patrzeć, jak twierdzenia takie dostarczą normy prawnej. Zniesione będą wszystkie prawa zakazujące homoseksualizmu, a w ich miejsce zaczną obowiązywać ustawy propagujące miłość między mężczyznami. Wielu ulegnie, przyjmując homoseksualny styl życia. A co z tymi, którzy nie zechcą uznać zboczenia za normę? Wszystkie kościoły, które nas potępiają, zostaną zamknięte. Naszymi jedynymi bogami są przystojni młodzieńcy. Napiszemy historię od nowa. Pokażemy homoseksualność wielkich przywódców i myślicieli, którzy wpływali na kształt świata. W stworzonym przez nas wspaniałym społeczeństwie rządy będzie sprawować elita złożona z gejowskich poetów. (…) Każdy mężczyzna zarażony heteroseksualną żądzą będzie automatycznie pozbawiony prawa do zajmowania wpływowej pozycji – trudno o wyraźniejszą zapowiedź marginalizacji, wykluczenia i prześladowań. Wszystkie męskie osobniki, które w swojej głupocie będą uparcie trwać przy swoim heteroseksualizmie, staną przed homoseksualnymi sądami i zostaną skazani na niewidzialność. Cóż znaczy „niewidzialność”? Chyba tylko wyższy stopień „niedotykalności” w indyjskim systemie kastowym. Czyli los pariasa. A może to eufemizm oznaczający unicestwienie? Hetero do gazu? Kiedy zaś po kilku dekadach tresury mózgów kłamstwo to zostanie uznane za powszechną prawdę, zdemaskujemy możnych homoseksualistów, którzy udają hetero. Ogarnie was szok i przerażenie, kiedy okaże się, że wasi prezydenci, wasi przedsiębiorcy, senatorowie, burmistrzowie, generałowie, sportowcy, gwiazdy filmowe, osobowości telewizyjne nie są tymi znanymi, burżuazyjnymi, heteroseksualnymi postaciami, za które ich uważaliście – to akurat może się okazać wcale nietrudne, gdyż większość współczesnego establishmentu politycznego stanowią dzieci Rewolucji 1968. Czy nie, dlatego tak łatwo aktywistom gejowskim uzyskać wszelkie wsparcie ze strony rządów, parlamentów, mediów, sądów i resortów siłowych? Czy nie, dlatego, stanowiąc znikomą mniejszość, cieszą się oni tak znacznymi wpływami? Jesteśmy wszędzie, przeniknęliśmy do waszych szeregów. Uważajcie, gdy mówicie o homoseksualistach, ponieważ zawsze jesteśmy między wami; być może siedzimy po drugiej stronie biurka. Rośnie w siłę tęczowa międzynarodówka, swoisty Homintern: wszyscy homoseksualiści muszą trwać przy sobie jak bracia; musimy zjednoczyć się artystycznie, społecznie, politycznie i finansowo. Ośmieleni biernością, wręcz przychylnością ogłupiałego świata nie wahają się bluzgać mową nienawiści: Drżyjcie heteroświnie, kiedy staniemy przed wami bez naszych masek. Jeśli odważycie się nazwać nas ciotą, pedałem, zboczeńcem, wbijemy nóż w wasze tchórzliwe serca i zbezcześcimy wasze martwe, rachityczne ciała. Nie będzie kompromisów. Ci, którzy się nam przeciwstawiają, zostaną wygnani – otomemento dla wszystkich naiwnych głosicieli tolerancyjnej koegzystencji. Pojęcie tolerancji występuje więc w słowniku homoaktywistów tylko w charakterze ideologicznej pałki. Zwyciężymy – zapewniają – ponieważ powoduje nami wściekłość i rozgoryczenie. Potrafimy strzelać i budować barykady ostatecznej rewolucji –to nie tylko retoryczna figura. Homorewolucja jest ostateczna, bo uderza w sam porządek natury. Wszystkie dotychczasowe rewolucje uderzały w ład ustanowiony przynajmniej częściowo przez człowieka, ta jednak kieruje się przeciw dekretom samego Stwórcy. Czy pozwoli On na tak jawne a bezczelne bluźnierstwo? Już raz pokazał, jak obmierzły jest Mu grzech homoseksualny – w Sodomie. Paweł Kastorowicz
Więcej na temat homorewolucji w najnowszym numerze dwumiesięcznika „Polonia Christiana”:
Szymon Tarasiński: Tęczowa propaganda
Roman Motoła, Piotr Kucharski: Idzie terror „tolerancji”!
Arkadiusz Stelmach: Swąd w Świątyni
Ks. Marek Dziewiecki: O prawdziwej homofobii
Bogna Białecka: Nie wolno ich leczyć?
Rozmowa z Marią Bartkowską: Gej raz na zawsze?
Wokół hipotezy z katastrofą na Siewiernym KaNo w swoim najnowszym poście http://fotoszop.salon24.pl/312527,maskirowka-na-abarot
zaproponował pewien eksperyment myślowy, który, jak mam rozumieć, ma być jakąś formą krytycznej konfrontacji z generalnymi ustaleniami zespołu min. A. Macierewicza oraz tych blogerów, którzy twardo stoją na gruncie lotniska Siewiernyj, a nie dopuszczają do siebie myśli, że mogło tam nie dojść do żadnego lotniczego wypadku (tudzież do zamachu upozorowanego na wypadek): „Zapomnij na chwilę o różnych miejscach katastrofy, wielu samolotach i przyjmij założenie, że samolot z naszą delegacją był jeden, że był to TU-154M i że rozbił się na Siewiernym. Dlaczego?
Jeżeli założymy, że przyczyną katastrofy był zamach dokonany w powietrzu, to na wraku samolotu mogły, a nawet powinny pozostać tego ślady. W przypadku zamachu również niezbędna była „maskirowka”, tylko że w drugą stronę! Należało jak najszybciej usunąć te części wraku (zapewne największe), na których widoczne były takie ślady. Wiemy, że usunięto kokpit, brakuje większych części kadłuba... więc może usuwano je wraz z fotelami i ciałami przypiętymi do nich. Nie było czasu na ich „odpięcie” na miejscu katastrofy. Jak w świetle Twojej wiedzy wygląda realność takiego scenariusza?” Przypomnę, zwłaszcza tym osobom, które od niedawna zaczęły czytać teksty na moim blogu, że przez wiele miesięcy sam należałem do grona osób przekonanych, iż to smoleńskie Siewiernyj jest miejscem, gdzie dokonano zamachu i napisałem dziesiątki tekstów na ten temat, odwołując się do coraz to nowych materiałów poszlakowych czy dowodowych, analizując zdjęcia, szukając podobnych zdarzeń lotniczych itd. Hipotezę „dwóch tupolewów”, jak pierwotnie nazywano to podejście, które kwestionowało fakt katastrofy na Siewiernym i autentyczność miejsca tejże katastrofy, uważałem też zrazu za trudną do potwierdzenia z kilku istotnych powodów, jakie wyłuszczyłem w poście napisanym w 12 maja 2010, a więc dobry miesiąc po tragedii
http://freeyourmind.salon24.pl/181169,dwa-tupolewy
Hipoteza „2T” głosiła (która bardzo szybko się pojawiła po tragedii – nie pamiętam dokładnie, czy nie wraz ze słynnym już, krążącym w Sieci, komentarzem przypisywanym czeskim służbom specjalnym, a dotyczącym uprowadzenia polskiej delegacji do Lipiecka), mówiąc z grubsza, że na Siewiernym wysadzono „wydmuszkę”, zaś tupolewa z delegacją zaatakowano gdzieś w innym miejscu. W maju 2010 jeszcze śledztwo blogerskie (wspierane wtedy przez „GP” i „NDz”) było jednak na zupełnie innym etapie niż obecnie – właściwie to wydawało się kwestią czasu, gdy pojawią się jakieś poważne materiały, typu zdjęcia satelitarne, zeznania naocznych świadków, zdjęcia robione na miejscu etc., które sfalsyfikują hipotezę głoszącą, że na Siewiernym do katastrofy nie doszło. Nikt z nas chyba wtedy nie przypuszczał, że np. monitoring przelotu będzie fikcją, że nie zostaną opublikowane pełne stenogramy rozmów COP, że nie będzie wiadomo, co się działo na Okęciu, że nie będzie dokumentów sekcyjnych itd. - słowem, że zabraknie bardzo wielu istotnych materiałów, które powinny zostać opublikowane w ramach dochodzenia dotyczącego tak poważnej sprawy. Z biegiem czasu więc, gdy coraz więcej ruskich matactw i fałszerstw wychodziło na jaw, gdy pojawiało się coraz więcej niejasności i gdy wiedza dotycząca zdarzenia zaczęła raczej się kurczyć niż przyrastać, coraz więcej osób (w tym i ja) zaczęło sobie zadawać pytania, dlaczego tak się dzieje? Dlaczego aż tylu ważnych dokumentów czy dowodów po prostu nie ma? Te kwestie poruszałem już wielokrotnie, choćby w postach takich jak: http://freeyourmind.salon24.pl/279085,poza-ruska-zone
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/kilka-wyjatkowych-zagadek.html, http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/proste-pytania.html, http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/zamach-tak-ale-czy-na-siewiernym.html
Teraz jednak KaNo proponuje to wszystko „zawiesić” i wziąć pod uwagę scenariusz z katastrofą na Siewiernym. OK. Spróbujmy. Nie będzie to jednak wcale łatwe. Nie wiemy wszak tylu podstawowych rzeczy, że tak czy tak musimy stawiać kolejne (hipotetyczne) założenia. Jeśli przyjęlibyśmy (jak zdaje się sugerować w swym eksperymencie myślowym KaNo), że to, co widział Wiśniewski, Bahr czy inni, którzy byli na Siewiernym, to innego rodzaju „maskirowka”, tzn. związana z „uprzątnięciem” miejsca po zamachu (np. dokonanym w powietrzu), to powinniśmy umieć wyjaśnić, jak to się stało, że nikt nie widział transportowania sporej wielkości części tupolewa po zamachu, a byłby to na pewno niecodzienny (nie tylko jak na Smoleńsk) widok. Musiałyby brać w tym udział ciężkie helikoptery no i cała brygada ludzi zajmujących się „podczepianiem” poszczególnych części (helikoptery by raczej nie lądowały, bo pozostawiłyby ślady albo zahaczyłyby o drzewa). Nie mamy żadnych świadectw na ten temat. Może wykorzystano by ciężkie dźwigi „SmAZ”-a i przerzucono części na teren fabryki, na który nikt z Polaków (pomijając polskich udziałowców w zamachu, bo tych wciąż dokładnie nie znamy, a chyba są) nie miał 10 Kwietnia wstępu. No ale praca takich dźwigów też mogłaby zostać zauważona lub przynajmniej zasłyszana (chrzęst, stukot) na dość „głuchym” lotnisku, tymczasem polska delegacja nie słyszy niczego takiego. Min. Macierewicz twierdzi, że są zdjęcia z transportowania kokpitu, który miał leżeć 4 godziny na pobojowisku, jednakże nikt z polskich świadków, którzy przybyli (a nawet ruscy świadkowie, pomijając leśnego dziadka, co ponoć „5 osób w kokpicie” miał widzieć) niedługo po „ogłoszeniu katastrofy” nie widział tego kokpitu. Ten ostatni zaś to nie jest coś, co łatwo na pobojowisku byłoby ukryć lub przeoczyć. No ale mniejsza z tym. Jeśliby faktycznie tak się miały sprawy, że Ruscy „posprzątali po zamachu”, to na takie działania musieli mieć nie tylko dużo ludzi (przygotowanych w okolicy? czekających w ukryciu? wiedzących gdzie i jak spadnie maszyna?), ale też sporo, naprawdę, sporo czasu. Należałoby więc wliczyć tu czas samego zamachu (atak, ostrzał, bomba na pokładzie etc.), czas samego upadku trafionego samolotu, czas toczenia się szczątków po ziemi, czas konania osób, które by mogły przeżyć odniósłszy nawet ciężkie rany, czas „przebierania” czekistów w stosie rzeczy, które należałoby wziąć jako łupy z miejsca zdarzenia itp. Sam zamach więc musiałby się wydarzyć dużo wcześniej aniżeli w okolicach godz. 10.38 ruskiego czasu, kiedy to moonwalker Wiśniewski oglądał „skrzydło pionowo w dół”, zaś gubernator smoleński słyszał „ten nierealny, nienaturalny dźwięk silników samolotu i nagle zrobiło się cicho” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/bilokacja-o-838.html
Nie podejrzewamy chyba, że w ciągu kilkunastu minut dokonano by takiego posprzątania pobojowiska, o jakim wspomniałem wyżej. Mało tego, przecież musieliby teren ocenić fachowcy, którzy spokojnym okiem wyszukiwaliby, które szczątki mają na sobie ślady wybuchu i co należy zabrać, a co można pozostawić. Część takich kawałków mogłaby być przygnieciona innymi, trzeba by znowu coś podnosić, przesuwać itd. Mnóstwo roboty nawet dla sprawnych w zabijaniu czekistów. Nie wiem, szczerze mówiąc, jakiej broni czy środków musiano by użyć, by po odpaleniu czy zdetonowaniu nie doszło do natychmiastowej eksplozji paliwa znajdującego się w skrzydłach samolotu. Najczęściej do katastrof lotniczych dochodzi przy lądowaniu i startowaniu, i wystarczy poważny wstrząs albo np. uszkodzenie silnika http://pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_lotu_Air_France_4590
i niemal natychmiast wybucha pożar. Nie bez powodu zresztą w portach lotniczych stały dyżur pełnią strażacy, prawda? Jeśli więc tupolew zostałby trafiony lub wysadzony, to paliwo także wzięłoby udział w eksplozji i z samolotu zostałyby strzępy, ale szczątki nie leżałyby na obszarze niedużej polany, tylko rozprysnęłyby się na setki metrów kwadratowych, zaś wybuch słyszałoby całe miasto, a z wielu okien posypałoby się wiele szyb. Z dużym prawdopodobieństwem można też sądzić, że zapaliłby się „przylotniskowy” las, a ogień mógłby dotrzeć nie tylko do pobliskich budynków, lecz i do stacji benzynowej znajdującej się za ul. Kutuzowa. Tymczasem powtarzają się w relacjach świadków opowieści o „plaśnięciu”, jakby coś ciężkiego po prostu spadło na ziemię. Czy tak spada ok. stutonowy statek powietrzny? P. Kraśko kręci się po Smoleńsku i dopiero po powrocie do hotelu Nowyj dowiaduje się od koleżanki, do której ktoś zatelefonował, że... doszło do katastrofy
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/oko-zaby-4.html
Można założyć (i takie były też koncepcje niektórych blogerów), że hałas, jaki robił nadlatujący ił-76 „zagłuszyłby zamach”. Czy jednak dopuszczono by do sytuacji, w której polska delegacja znajduje się na podobnej wysokości, co wielki ruski transportowiec? Czy nie byłoby zagrożenia kolizją? Czy w takiej sytuacji polska załoga nie czekałaby w powietrzu na wylądowanie ruskiej? Jeśli zaś ta ostatnia by nie wylądowała, to przecież chyba polska załoga by nie ryzykowała podejścia w takich warunkach? Przede wszystkim jednak należałoby założyć, że „stenogramy” CVR nadają się do wyrzucenia, nie było rozmów między załogą jaka a tupolewa w okolicach godz. 10.30 rus. czasu (skoro zamach był wcześniej), no i że tupolew wyleciał z Okęcia o zupełnie innej porze niż do tej pory twierdzono, czyli np. niedługo po jaku-40 – a więc np. o 6.40/6.50 (pol. czasu), jak zrazu twierdzono – byłby wtedy nad Siewiernym koło godz. 8-mej (pol. czasu) – to i tak jest jednak już czas „ciszy we mgle”, a więc po drugim odlocie iła. Wprawdzie są jakieś relacje świadków dotyczące „długiego krążenia samolotu nad lotniskiem”, lecz nie sposób na ich podstawie ustalić, CO krążyło, skoro niewiele ludzie widzieli. Spośród tych wszystkich zeznań świadków przebija raczej coś takiego, że żadnej wielkiej eksplozji, żadnego wielkiego rumoru, żadnego trzęsienia ziemi, żadnego niesamowitego hałasu nie było. Jak więc to mogłoby się wydarzyć tak, że by tego nie zauważono? No ale załóżmy znowu, że „szum miasta” i „gwar rozmów” to wydarzenie zagłuszył. Pozostaje wciąż sprawa pobojowiska. Nie wygląda ono na „pozamachowe”, gdyż – co choćby potwierdził J. Sasin – większość (z niewielu pozostałych) części wraku zgrupowanych jest na niewielkim obszarze. Sasin, jak wiemy, opowiada, że jadąc na Siewiernyj (i wiedząc już „o katastrofie”) , spodziewał się, że szczątki będą rozsypane na dużej przestrzeni i był zaskoczony: „To mnie uderzyło, no, że ten wrak był tak w jednym miejscu (…) tak mi się wydawało, nie miałem okazji nigdy wypadków lotniczych z bliska oglądać, ale tak mi się wydawało, że to może być na bardzo dużym terenie rozrzucone części... Tutaj jakby ten samolot, on był bardzo zniszczony, bardzo rozbity, ale jednak zasadnicze części tego samolotu, wydawało mi się, że są jakby w jednym miejscu” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/woko-zeznan-sasina.html
i wyciąga z tego wniosek, iż sądził, że samolot spadł „pionowo w dół”. Oczywiście, jeśli samolot zostałby trafiony/wysadzony w locie, to właśnie „nie spadłby pionowo w dół”, lecz „rozprysnąłby się” na boki i najwyżej jakieś najcięższe jego kawałki „spadłyby pionowo”. Z tymże one wbiłyby się głęboko w ziemię, zwłaszcza jeśli byłaby tak błotnista czy nawet bagienna, jak mówią relacje świadków. Wystarczy zrzucić starą pralkę z 10 piętra i można zobaczyć, jaki powstanie ślad w ziemi, a co dopiero po uderzeniu części o takiej wadze, jak szczątki pasażerskiego samolotu z setką ludzi na pokładzie. Wiele części by koziołkowało i taplało się w błocie oraz roślinności, pełno rzeczy wisiałoby na gałęziach (Ruscy mieliby je pościągać przed przybyciem delegacji?), mnóstwo zaś drzew byłoby bezładnie i na wiele stron połamanych jak po wichurze. Tego natomiast na Siewiernym wcale nie ma. Wiśniewski spaceruje, a słychać ćwierkające ptaki – to nie jest „martwa cisza po zamachu”. Części wraku są na wielu zdjęciach zdumiewająco (jak na „skalę katastrofy”) „czyste”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/odwrocone-koa.html
nie ma na nich śladów po koziołkowaniu, a chyba nie możemy sądzić, że Ruscy by... wymyli je przed przybyciem polskich świadków, przecież takie ślady by dodatkowo „uwiarygodniały” wypadek. Ruscy mogliby mówić: „no, spójrzcie, jak się ubabrały te kawałki samolotu, jak toczyły się po glebie, zabierając za sobą błoto, korzenie i gałęzie; tędy leciał”. Jedyna zabłocona część, którą widzieliśmy, to jeden z silników, ale ten z kolei wygląda, jakby nie działał „przed katastrofą”, a powinien być „spalony”, „poczerniony”. Poza tym, gdzie się podziało te ok. tuzina ton paliwa, które miał tupolew? Jeśli nie eksplodowało, to przecież powinno było rozlać się z uszkodzonych skrzydeł i skazić teren. Owszem, są te brudne koła, moim zdaniem jednak ślady na nich nie wyglądają to na brudy po „przyziemianiu na mokradłach”, lecz na pozostałości po leżeniu części wraku pod gołym ruskim niebem http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/powiekszenie.html
tak jak niszczeją części na szrocie. Ostatnia, lecz chyba najważniejsza sprawa, to ciała. Jeśli jakaś ich część zachowała się w dobrym stanie (są na to zeznania rodzin ofiar), to jak to pogodzić z wizją zestrzelenia/wysadzenia w powietrzu? Przecież doszłoby do „potrójnej” masakry: eksplozja, rozpad w powietrzu i obrażenia spowodowane upadkiem, tudzież koziołkowaniem części. Taki przebieg zamachu nie tylko uniemożliwiłby szybkie „posprzątanie miejsca”, lecz poskutkowałby jednym wielkim „polem śmierci” w postaci rozsypanych na wieluset metrach kwadratowych, ludzkich szczątków. Niemożliwe, fizycznie niemożliwe wydaje się przy takiej katastrofie „usypanie ciał” w jakąś „strefę zero” o rozmiarze kilkuarowego podwórka. Można wprawdzie znowu poczynić założenie, iż Ruscy by w pośpiechu tak usypali ciała, no ale tego rodzaju operacja musiałaby trwać dodatkową „dobrą godzinę” (masa ludzi musiałaby wyzbierać te szczątki), nie licząc czasu sprzątania pobojowiska z łupów i szczątków świadczących o zamachu. Podsumowując więc, hipoteza z zamachem na Siewiernym czy nad Siewiernym, wydaje mi się obecnie mało prawdopodobna. Rzecz jasna wiemy, że czekiści zamachu chcieli dokonać i go dokonali. O wiele „bezpieczniejszym” jednak, z punktu widzenia „logiki” takiego zamachu, było 1) umiejscowienie go tam, gdzie nie byłoby niepowołanych świadków i gdzie łupy można byłoby wziąć bez konieczności „grzebania w szczątkach” po wysadzonym/strąconym samolocie i 2) skierowanie uwagi świata na miejsce zainscenizowane na lotniczy wypadek. Jak się okazuje, mimo nieudolności tej inscenizacji, „polskie media” i „rządzące elity” łyknęły bez większego sprzeciwu ruską narrację, którą żyją do dziś, pogłębiając przyjaźń peerelowsko-sowiecką, a wnet wyszykowany będzie „polski raport” stanowiący twórcze uzupełnienie doszczętnie załganego bełkotu komisji Burdenki 2, przekazanego opinii publicznej jako „raport MAK”. Tak to niestety wygląda, gdyż musimy w końcu zacząć zdawać sobie sprawę, że w przygotowaniach, w osłonie i być może w samym przeprowadzeniu zamachu na polską delegację brali udział, obok ruskich czekistów, także Polacy. (Jacy i którzy to jeszcze trzeba dokładnie zbadać). I być może ta kwestia jest najtrudniejsza do zrozumienia dla osób, które są przywiązane do hipotezy z katastrofą na Siewiernym. Mówimy bowiem, że to była największa polska tragedia po II wojnie, ale chyba też powinniśmy zacząć myśleć o „Smoleńsku” w kategoriach największej polskiej zbrodni po II wojnie – z racji właśnie udziału „polskiej strony” w tymże zamachu. Jak bowiem już pisałem wcześniej: 10 Kwietnia to „gruba sprawa”. Z tego też powodu aż tylu ludzi i tyle instytucji pracuje nad tym, by – jak w przypadku pierwszego Katynia – prawda o zbrodni nie wyszła na jaw. Tu już bowiem nie chodzi o jakieś proste „polityczne profity” lub inne „konfitury władzy” - tu chodzi o zabezpieczenie się przed długoletnim więzieniem. FYM
Komorowski odznacza komunistów, SB-ków, “salonowców” W przeddzień rocznicy wyborów 4 czerwca prezydent Bronisław Komorowski wręczył ordery osobom “zasłużonym dla przemian ustrojowych w Polsce”, członkom rządów okresu transformacji. Oto, kto został odznaczony za “wybitne zasługi dla transformacji ustrojowej Polski, za kształtowanie demokratycznych zasad państwa prawa, za osiągnięcia w działalności państwowej i publicznej”. Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski uhonorowany został Krzysztof Kozłowski – były minister spraw wewnętrznych i szef Urzędu Ochrony Państwa. Jeden z najzacieklejszych przeciwników lustracji. To Kozłowski jako szef MSW wpuścił do archiwów komunistycznych służb specjalnych tzw. komisję Michnika. Do “badania” akt doszło między 12 kwietnia a 27 czerwca 1990 r., a Michnikowi towarzyszyli historycy Andrzej Ajnenkiel i Jerzy Holzer (wieloletni członek PZPR, współpracownik SB) oraz dyrektor Archiwum Akt Nowych Bogdan Kroll.
Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczono m.in.:
– Waldemara Kuczyńskiego - ministra przekształceń własnościowych (PZPR, Unia Demokratyczna, Unia Wolności) w czasie, gdy wybuchało wiele afer prywatyzacyjnych, obecnie zajadłego krytyka PiS. Cytat z ubiegłorocznego artykułu Kuczyńskiego: “Jestem Polakiem, ale boję się różnych przebudzeń narodu właśnie dlatego, że więź narodowa potrafi się zamieniać w takiego wojowniczego potwora. To wytłumaczalne, powstawała ona bowiem i umacniała się w wojnach, zaborczych i obronnych, i wojna jest w nią wkomponowana. Więź narodowa ujawnia się najmocniej właśnie w wojnie, w zagrożeniu wojną, w przygotowywaniu do napaści na innych lub w surogacie wojny”.
– Janusza Lewandowskiego – byłego specjalistę od “prywatyzacji” i “transformacji” (opracował m.in. Program Powszechnej Prywatyzacji). W 1997 r. prokurator skierował przeciw niemu do sądu akt oskarżenia, zarzucając, że jako minister przekształceń własnościowych miał działać na szkodę interesu publicznego i prywatnego, przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków przy prywatyzacji na początku lat 90. dwóch krakowskich spółek Skarbu Państwa. W marcu 2005 r. sąd I instancji uniewinnił go od popełnienia tych zarzutów. W styczniu 2006 r. wyrok ten został uchylony, a sprawę skierowano do ponownego rozpoznania. Ostatecznie w marcu 2009 r. Sąd Okręgowy w Krakowie prawomocnie uniewinnił Janusza Lewandowskiego – obecnie eurokomisarza z ramienia PO
– Janusza Onyszkiewicza – prominentnego polityka Unii Demokratycznej, byłego ministra obrony narodowej. Jak czytamy w raporcie z likwidacji WSI – to Onyszkiewicz podjął decyzję, że fundusz operacyjny WSI zostanie wyjęty spod kontroli innych organów państwa (np. NIK), co dawało tym postkomunistycznom uprzywilejowaną pozycję.
Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski dostali m.in.:
- Izabella Cywińska - reżyserka, zwolenniczka Unii Demokratycznej, minister kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego
– Marek Dąbrowski, były poseł Unii Demokratycznej, od 1991 do 1996 r. szef Rady Przekształceń Własnościowych (patrz: Waldemar Kuczyński i Janusz Lewandowski), prezes Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych założonego przez Leszka Balcerowicza
– Andrzej Olechowski – jeden z założycieli PO. W PRL – gdy SB mordowała i prześladowała patriotów – pracował w instytucjach międzynarodowych i współpracował z wywiadem komunistycznym (Departament I MSW). Był kontaktem operacyjnym Gromosława Czempińskiego o pseudonimach “Tener” i następnie “Must”. W 1989 r. brał udział w obradach “okrągłego stołu” po stronie komunistów w zespole ds. gospodarki i polityki społecznej.
– Tadeusz Syryjczyk – minister przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, potem poseł Unii Demokratycznej
– Marcin Święcicki – działacz PZPR, W 1989 r. uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu po stronie komunistycznej, w zespole ds. gospodarki i polityki społecznej. Potem poseł Unii Demokratycznej, były prezydent Warszawy
– Waldemar Dąbrowski – minister kultury w rządach Leszka Millera i Marka Belki
– Stanisław Iwanicki – były szef Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy zarejestrowanego jako tajny współpracownik SB “Bolek” oraz rady Instytutu Lecha Wałęsy
– Wojciech Misiąg - w latach 1989–1991 zasiadał w radzie nadzorczej FOZZ; działalność tego Funduszu doprowadziła do jednej z największych w historii III RP defraudacji środków publicznych oraz kilkunastoletniego procesu sądowego. W okresie 1984–1989 Misiąg wchodził w skład Komisji Planowania przy Radzie Ministrów PRL. Następnie do 1994 r. zajmował stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów w pięciu kolejnych rządach, odpowiadając za politykę finansową i budżet. Współpracował z Leszkiem Balcerowiczem przy tworzeniu planu reform gospodarczych.
– Wojciech Okoński – były minister obrony narodowej, w latach 1998–2007 członek zarządu i wiceprezes Prokom Investments – spółki należącej do Ryszarda Krauzego
- Tadeusz Zielniewicz - historyk sztuki i konserwator zabytków architektury, były instruktor ds. kultury w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Lublinie. W latach 90. został generalnym konserwatorem zabytków. Z tego stanowiska odszedł w atmosferze skandalu – w 1995 r. zezwolił, mimo głośnych protestów, na wykreślenie z rejestru zabytków pięknej willi „Brzozy” przy ulicy Batorego w podwarszawskim Konstancinie. Dzięki tej kontrowersyjnej decyzji właścicielka „Brzóz”, milionerka Iwona Büchner (prezes m.in. domu aukcyjnego Pol-Swiss Art), kilkanaście miesięcy później wyburzyła budynek i postawiła w tym miejscu „nowocześniejszą” rezydencję. Krótko przed rezygnacją ze stanowiska generalnego konserwatora zabytków Tadeusz Zielniewicz wydał zezwolenie na wywóz do Niemiec kilkuset XIX-wiecznych wyrobów kamiennych, zabranych z parków i dworków Dolnego Śląska. 44 tiry z cennymi zabytkowymi dekoracjami zatrzymano w ostatniej chwili na przejściu granicznym w Olszynie. Zawartość ciężarówek – jak się okazało – miała trafić w ręce prywatnego niemieckiego obywatela, gdyż – jak oficjalnie tłumaczyli urzędnicy Zielniewicza – były to „wyroby niemieckie”, których „wywóz nie spowoduje uszczerbku dla kultury narodowej”. Niedługo po tym, jak ówczesny wiceminister kultury Tadeusz Polak nazwał tę operację „skandalem i grabieżą”, a prasa zainteresowała się wykreśleniem z rejestru zabytków willi „Brzozy” – Zielniewicz podał się do dymisji i podjął pracę jako doradca w Polskiej Radzie Biznesu, założonej przez kilkunastu najbogatszych polskich przedsiębiorców, w tym Jana Wejcherta oraz Piotra Büchnera, męża Iwony Büchner. Na wręczeniu orderów obecni byli m.in. Lech Wałęsa i Adam Michnik. Kto nigdy nie dostanie medalu od Bronisława Komorowskiego? Np. Dariusz Bogdan, o którym wstrząsający tekst napisała Urszula Radziszewska. Za: niezalezna.pl
Wujek Dobra Rada Najwięksi spekulanci świata doradzają nam dalszą (po VAT) podwyżkę danin publicznych. Amerykańscy sojusznicy bardzo przejmują się pomocą dla nas. Ich finansowy miecz JP Morgan dostrzegł, że nad zieloną wyspę nadciągają czarne chmury. Zasmuceni bankierzy obawiają się, czy deficyt sektora publicznego w Polsce spadnie w 2012 poniżej 3 % PKB. Sądzą też, że „większą część zakładanej redukcji deficytu wniesie strona przychodów np. dzięki częściowemu odwróceniu wcześniejszych dużych obniżek składki rentowej”. Innymi słowy najwięksi spekulanci świata doradzają nam dalszą (po VAT) podwyżkę danin publicznych. Dokonany przez Jarosława Kaczyńskiego manewr obniżenia składki rentowej spowodował ubytek dochodów publicznych o ok. 1,2 % PKB. Niestety obniżki dokonano nieodpowiedzialnie bez jednoczesnych cięć wydatków, co pogłębiło strukturalne problemy ubezpieczeń społecznych i całych finansów publicznych. Czy istnieją jakieś przywracające równowagę cięcia, które nie ugodzą Polaków? Wśród wydatków polskiego budżetu państwa poczesne miejsce zajmuje obsługa długu publicznego. Pochłania ona ok. 2,5 % PKB w tym ok. 0,6 % PKB odsetek od długu zagranicznego Skarbu Państwa. Średni koszt obsługi długu zagranicznego Skarbu Państwa wynosi ok. 5 % rocznie. Wysokość długu zagranicznego Skarbu Państwa na koniec marca 2011 r. wyniosła 199 mld zł (49,7 mld euro). Jednocześnie Polska poprzez NBP pożyczyła państwom zachodu do końca kwietnia 2011 r. ok. 297 mld zł (75 mld euro). Od tych pożyczek uzyskaliśmy stopę zwrotu 0,5 % w 2009 r. i 2 % w 2010 r. tj. wielokrotnie mniejszą niż płaconą zachodowi od naszych długów. Wybitni specjaliści od spekulacji z JP Morgan chyba nie będą mieli nic przeciwko temu, aby Polska wycofała udzielone zachodowi pożyczki i spłaciła za ich pomocą długi zagraniczne Skarbu Państwa. Wszystkie. Przecież wówczas osiągniemy z miejsca tak miły JP Morganowcom efekt – obniżenie deficytu budżetowego o 0,6 % PKB (obsługa długu zagranicznego). Bankierzy będą mogli stanąć w pierwszym szeregu zaciskających pasa. Sobie, zamiast tradycyjnej dojnej krowie – Polsce. Jednocześnie możemy zrewanżować się inną radą. W zakończonym w październiku 2010 r. roku fiskalnym deficyt rządu federalnego Stanów Zjednoczonych wyniósł 1,29 bln dolarów, co stanowi 8,8 % PKB Stanów Zjednoczonych. Niedobrze panowie z JP Morgan. Niedobrze. To wielka nieodpowiedzialność. Niepokoimy się o nasze polskie pożyczki udzielone Stanom Zjednoczonym, które wyniosły na koniec marca 2011 r. 28,4 mld dolarów. Amerykanie zróbcie coś z tym. Natychmiast! Możecie podwyższyć wszystkie podatki federalne o jakieś 60 % z 2,16 bln do 3,46 bln. Może prywatyzacja jakaś. Albo tnijcie wydatki o jakieś 38 % z 3,46 bln do 2,16 bln dolarów. Śmiało. Jak nie umiecie to zapytajcie się fachowców z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Albo. Możemy podesłać kilku z Polski. Z biletem w jedną stronę.
Tomasz Urbaś
Ziemkiewicz o "przekręconych umysłach": Beta - dominantą jego działań jest lżenie dawnych przyjaciół". W tygodniku "Uważam Rze" Rafał A. Ziemkiewicz mierzy się z wyjątkowo trudnym, ale i ważnym tematem. W artykule "Przekręcony umysł" zastanawia się, dlaczego publicyści, którzy kilka, kilkanaście lat temu postrzegani byli jako liderzy zbuntowanego przeciwko postkomunistycznej elicie władzy „polskiego ciemnogrodu", dziś są po drugiej stronie? I co więcej, choć sami byli publicznie zniesławiani i poniżani, teraz te same metody stosują wobec polemistów. Dlaczego nagle stali się ślepi? Co powoduje, że z taką ochotą, a często i samoponiżeniem, biorą udział w licznych kampaniach nienawiści? Ziemkiewicz stwierdza: „Skruszeni" odstępcy z Ciemnogrodu mają różne życiorysy, ale widać w nich zbieżności. Ponieważ interesuje mnie zjawisko, a nie osobiste porachunki, pozwolę sobie wzorem analizującego upadki przyjaciół Czesława Miłosza użyć kryptonimów. Czytelnik nie będzie miał oczywiście problemów z ich rozszyfrowaniem, ale chcę w ten sposób podkreślić, że o woltach Alfy, Bety, Gammy i Delty opowiadam tu nie dla personaliów. Pisarz i publicysta wymienia cztery postacie. Kim są? Polecamy lekturę całości. Ze względu na obszerność tematu omówimy jedną, którą Ziemkiewicz nazywa Betą. Wspomina, że poznał go w chwili, gdy był czołowym ideologiem młodych prawicowców, nazwanych złośliwie „pampersami": I przyznam, że coś mnie w nim od razu zaniepokoiło. Był, jak to mówiono na moim podwórku, „za bardzo hop do przodu". Przeżywał właśnie, jak całe jego środowisko, gwałtowne nawrócenie i dużo o tym pisał, jakby mocne publicystyczne frazy w obronie politycznego katolicyzmu miały mu coś zastąpić. Skądinąd wiedziałem, że wywodzi się z kręgu młodych anarchistów, z „Brulionu", który w moim kręgu statecznych paperbackwriterów od fantastyki traktowano z pobłażliwym lekceważeniem. Miał za sobą emigracyjny Paryż, gdzie otarł się o Giedroycia, tymczasem, gdy wrócił, okazało się, że w budowanej w kraju hierarchii nie ma dla niego godnego miejsca. Co więcej, podczas spotkania młodych brulionowców z Michnikiem przenikliwie zobaczył w nim od razu cynicznego manipulatora i zapałał niechęcią − odwzajemnioną. Ponieważ wojnę z Michnikiem prowadzić można było tylko z pozycji prawicowych, wczorajszy anarchista stał się konserwatystą. Ponieważ w Polsce konserwatysta musi być katolikiem, zaczął głosić chwałę Tradycji i walczyć z „cywilizacją śmierci". Według Rafała Ziemkiewicza, sam wygląd Bety mówił o nim wiele. Chudy, wysoki, instynktownie się garbił jakby onieśmielony własnym wzrostem. Wielu ludzi nie potrafi usiąść bez założenia nogi na nogę i splecenia rąk, ale Beta zaplątywał się niemalże na supeł: Beta swoimi tekstami demolował publicystów Michnika i jego samego bez trudu, a w czasach, gdy ich projekt nie był jeszcze tak oczywistym trupem jak dziś nie było to łatwe. Nie rozumiał, że w tym starciu obowiązuje zasada „mądry przedyskutował, ale głupi pobił". Beta oczekiwał naiwnie uznania na miarę swoich argumentów. Uznania na salonach, przyznania racji przez elity. Podobnie jak w wypadku Alfy, choć z innych względów, nabite po brzegi entuzjazmem salki parafialne i oklaski siermiężnych prawicowców z „Polski B" nie dawały mu satysfakcji. A tymczasem wyłącznym dystrybutorem szacunku elit pozostawała „Gazeta Wyborcza", same zaś „elity" zdominowane zostały przez peerelowską „inteligencję pracującą", na której wiedza ani erystyka nie robiły najmniejszego wrażenia. Beta, wraz ze swym środowiskiem, mieli budować instytucje elity nowej, ale ich budowanie okazało się dorobkiewiczostwem. Wykorzystując zielone światło rządzącej AWS mnożyli dla siebie dyrektorskie stanowiska i apanaże ponad wszelki rozsądek; w efekcie ich przedsięwzięcia po krótkim rozkwicie padały spektakularnie, ku wielkiej schadenfreude michnikowszczyzny. Beta pracował w telewizji, radiu, w końcu został wicenaczelnym gazety, wydawanej przez zagraniczny koncern, która najpierw miała być głosem polskiego konserwatyzmu cywilizującym PiS, potem umiarkowanie konserwatywnym zapleczem dla PO, a potem już tylko waliła w Kaczora, promując wrażliwość „eko" i antyglobalizm, aż zgubiwszy na zakrętach ostatnich czytelników upadła. Co więc spowodowało jego "przekręcenie"? Zdaniem Ziemkiewicza przełom w życiorysie Bety przełom nastąpił wcześniej, gdy dopadł go mickiewiczowski problem niepogodzenia życia z twórczością. Publiczne zganienie Bety przez przyjaciół za zdradę małżeńską stało się środowiskową sensacją. Chociaż, podkreśla Ziemkiewicz, rzecz wzbudziła zdumienie i niesmak. Michnikowszczyzna jedną gębą obłudnie współczuła, druga rechotała z hipokryzji katoli, koledzy potem przepraszali za swe inkwizytorskie uniesienie, ale Betę jakby piorun trafił. Jego publicystyka zmieniła ton, a on sam zniknął. Zanadto jednak dogryzł michnikowszczyznie, by zyskać jej wybaczenie, zresztą nie zabiegał o to. Nową elitę, tę, której nie udało się zbudować jego środowisku, dostrzegł na lewicy − a ponieważ, jak wielu ludzi nadmiernie wykształconych, zawsze miał skłonność do bujania wśród abstraktów, czystych idei, oderwanych od ludzkiego konkretu, paroma logicznymi łamańcami zdołał przeskoczyć od świętego Pawła do Żiżka, wykorzystując, jako pomost Brzozowskiego. Odkąd objawił się na nowo, jako publicysta lewackiego portalu, dominantą jego działań jest lżenie prawicy, dawnych przyjaciół i wszystkiego, co mu się z nimi kojarzy. Dziś Beta już się tak nie garbi, nie mamrocze w pazuchę, ale bez cienia zażenowania rzuca kalumnie, obelgi, insynuacje. Ulubioną stało się oskarżenie o hipokryzje. Wszystkich, których atakuje − a wylicza wrogów całymi litaniami − kreśli, jako obłudników, którzy w rzeczywistości są jak najdalsi od tego, czego głoszeniem podlizują się motłochowi. On sam, trzeba przyznać, nie głosi już żadnych wartości. Pozoruje je uczonym bełkotem o modernizacji, ale istotą jego przekazu jest dziś czysta, żarliwa nienawiść do „neokonów", obłudnych katolików (szczerych w jego świecie nie ma), pisowców, posmoleńskich radykałów. Stracił wszelkie zahamowania − potrafił się publicznie cieszyć nawet z Tragedii Smoleńskiej, zastrzegając, że żal mu tylko kilku nie-prawicowców, którzy przypadkiem się tam zaplątali; potrafił publicznie wyznać, że nie zazna spokoju, póki nie doczeka śmierci wymienionych z nazwiska byłych przyjaciół. Autor tekstu w tygodniku "Uważam Rze" puentuje, że trudno przewidzieć, jak daleko jeszcze Beta zabrnie w tym szaleństwie, kiedy i jakiej dokona następnej wolty. Trudno się nie zgodzić. wu-ka, źródło: Uważam Rze
Katar czy wojna polsko-chińska ? DZIECI KOCHAJĄ HRABIEGO i GENIUSZA KASZUB
Humor i satyra Dopiero teraz naród pojął dalekosiężne zamiary Geniusza Kaszub, Słońca Peru i Groma Dolomitów, złączonego zaraz po katastrofie Tu-154M w uścisku z Putinem. Uścisk ten, przypieczętowany został – niebawem po pogrzebie śp. Lecha Kaczyńskiego – kontraktem gazowym z Rosją – ważnym do 2035 roku – i po cenie dwukrotnie wyższej, niż Rosji płacą za gaz Chińczycy. Tak wysoka cena, którą wynegocjował urzędnik Geniusza Kaszub, Słońca Peru i Groma Dolomitów, czyli pan Waldek, zapewniła jednak Polsce to, czego nikt się nie spodziewał: obronę Polski przed Chińczykami. Bo z Chińczykami wojna wydaje się być nieunikniona tym bardziej, że Geniusz Kaszub, Słońce Peru i Grom Dolomitów jest w dodatku Twardzielem ( w skrócie Tw.), który nie przepuści tym, którzy chcą naciągnąć Państwo Tuska na dodatkowe koszty. - Nikt nie naciągnie państwa na dodatkowe pieniądze, które wykraczałyby wyraźnie poza kwoty zapisane w umowie - oświadczył premier. Każdy ponjał aluzju, a zwłaszcza chińskie konsorcjum COVEC, które buduje fragment autostrady A2 …Sytuacja jest poważna, gdyż dotychczas Geniusz Kaszub straszył wyłącznie kastracją lub zamykaniem stadionów i kiboli, lub obsobaczał leniwych urzędników, którzy powinni brać przykład z prezesa klubu Tęcza, który „jak nikt się zamęczał dla klubu Tęcza”. - Będę twardy i tego samego oczekuję od moich urzędników - mówił Donald Tusk, komentując problemy związane z budową dróg i stadionów przed EURO 2012. I jak wspomniałem wcześniej – Twardziel Tusk nie będzie ustępował przed tymi, którzy chcą "naciągnąć" kraj na dodatkowe pieniądze. Okazuje się, że dodatkowych pieniędzy chcą także budownicze Stadionu Narodowego, którzy wykonali stadion w sposób budzący powszechny podziw w świecie. Jest to pierwszy w świecie stadion ekologiczny, czyli wykonany z materiałów zastępczych. Możliwe to było dzięki temu, że postawiony do realizacji tego dzieła urzędnik naszego Twardziela, był albo za miękki, albo za wiele chciał – więc Twardziel wymienił go (czyli Mira) na innego, któremu Tusk będzie mógł okazać swoją „twardość”, bez żadnych konsekwencji. Bo Mira Tusk musi przecież bronić przed siepaczami z PIS-u... Jednak, co może zrobić Twardziel w gniewie, gdy „będzie twardy wobec swoich urzędników” ( oczywiście niższego stopnia) - widać już było w zeszłym roku na wałach przeciwpowodziowych. Tam Tw. Tusk tak ochrzanił wójta gminy Bochnia za powódź, że ten popłakał się, jak bóbr – inny winowajca zniszczonych wałów. Wprawdzie poza zruganiem wójta, który prawdopodobnie współpracował z bobrem, w celu nadwyrężenia fundamentów państwa Tuska, w tym wałów przeciwpowodziowych – Tusk nie zademonstrował wtedy swojej „twardości”. Tusk był wtedy jeszcze pobłażliwy. Ale teraz ma to się zmienić. Twardość Tuska, jako pierwszy poczuł na sobie szef MSWiA Miller, którego Grom Dolomitów bez pardonu obsobaczył za nadgorliwość policji wobec kiboli i Roberta Frycza. Miller po obsobaczeniu ponoć załamał się i planowany na wrzesień Raport w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem, wykona dopiero wtedy, gdy dojdzie do siebie. A dojdzie dopiero po wyborach październikowych… Po zapowiedzi Geniusza Kaszub, że będzie twardy - nietrudno sobie wyobrazić przerażenie obecnego po Drzewieckim ( ps. Miro) ministra sportu, czyli Giersza. Podobno Giersz pośpiesznie usiłuje połączyć EURO 2012 w Polsce, z inną wielką imprezą o randze światowej. Mają to być Mistrzostwa Świata w Survivralu - Czyli przeżyciu w Polsce w okresie Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Jednym z zadań zawodników będzie dotarcie do jednego z czterech stadionów, zlokalizowanych w Polsce, korzystając z polskich autostrad i dróg ekspresowych, lub też z kolei –zawiadywanych przez Grabarczyka - uratowanego przez pobłażliwego wtedy Tuska. W przypadku Grabarczyka nasze Słońce Peru jest, więc pod przysłowiową ścianą, gdyż nie dość, że Tusk wybronił Grabarczyka, to przecież – nie może zadrzeć ze spółdzielcami Pięknego Czarka. Ale takiemu na przykład zawiadowcy stacja Warszawa Wschodnia można dać w przysłowiową gębę bez większej krępacji, aby poczuł, kto tu rządzi. Dlatego minister Giersz już teraz proponuje, aby przedłużyć rozgrywki EURO 2012 o jeden miesiąc, aby przybysze z Europy, a pewnie też i z innych kontynentów - mogli dotrzeć na czas na wszystkie mecze, rozgrywane w Polsce. Z cenną inicjatywą wyszedł gajowy Bronek, który proponuje organizację w trakcie EURO 2012 tradycyjnych w Polsce polowań na grubą zwierzynę, w trakcie oczekiwania zagranicznych gości na stacji Małkinia, gdzie zlokalizowana będzie przesiadka na pośpieszny do Poznania. Ten scenariusz przygotowano z nadzieją, że Euro 2012 odbędzie się jednak w Polsce w jakiejś formie. Ale niestety - może być gorzej, w związku z nieuniknioną wojną z Chinami... A wszystko, jak z obietnicami Słońca Peru, zapowiadało się wspaniale. Nieusuwalny spółdzielca Grabarczyk – w imię poprawy stosunków z Chinami – powierzył budowę fragmentu autostrady A2 między Strykowem a Konotopą właśnie Chińczykom. Chińczycy ogłosili teraz, że zamierzają wycofać się z budowy autostrady – jeśli Tusk im do autostrady nie dopłaci. Spotkało się to z niespodziewaną, twardą ripostą Twardziela Tuska, który nie dość, że nie chce dopłacić Chińczykom za budowę autostrady, to jeszcze grozi im karami. Oświadczenie tego typu wydał Twardziel z Kaszub bawiąc w Paryżu, gdzie od pochwał pod jego adresem, wieczorami musiał zaaplikować sobie serię okładów na zbolałe od poklepywania plecy. Ten rytuał przerwała hiobowa wieść z Warszawy, którą nota bene - Tusk zamierza także odwiedzić w najbliższym czasie. Czy można sobie wyobrażać inną reakcję szefa polskiego rządu na żądania Chińczyków, w trakcie masażu pleców? - My nie będziemy ustępować. Jeśli ktoś chce budować w Polsce drogi i stadiony, to albo robi to perfekcyjnie, albo płaci kary. U nas będą obowiązywały takie zasady - powiedział dziennikarzom Twardziel Tusk, bawiący w Paryżu z jednodniową wizytą w okolicach Champs Elysees. Po tych słowach wszyscy zrozumieli, że zabawa w politykę już się skończyła… Bo podobnie jak w przypadku prywatyzacji polskich stoczni, albo Chińczycy i budowniczowie stadionów zapłacą kary – ale nie będzie EURO 2012, jak nie ma już stoczni i inwestora z Kataru. Albo będzie wojna z Chinami i tu cała nadzieja w Putinie, że zatrzyma chińską armię w marszu na Zachód. Tak, czy siak – w Polsce nie będzie niczego, poza gigantyczną kompromitacją, której nie uratują tradycyjne bączki puszczane na stacji Małkinia dla tych, którzy zrezygnują z polowania u boku prawdziwego hrabiego. Oczekując na opóźniony pospieszny do Poznania... Kapitan Nemo – blog
Warszawa, czyli Polska pod rządami Platformy Obywatelskiej w pigułce Druga kadencja Hanny Gronkiewicz-Waltz na fotelu prezydenta Warszawy miała być, zgodnie z jej hasłem wyborczym, dalszym ciągiem zmian na lepsze. Minęło właśnie pół roku od wyborów samorządowych i lepszego nie widać, chyba, że za takowe uznamy podwyżki cen biletów komunikacji miejskiej oraz opłat za wodę, wywóz śmieci i użytkowanie wieczyste. Podwyższanie opłat w stolicy zaczęło się tuż po wygranych przez Platformę Obywatelską wyborach samorządowych w listopadzie 2010 roku. Już w grudniu kilka tysięcy Warszawiaków otrzymało informację o podwyżce opłat za użytkowanie wieczyste gruntów. Wzrost jest bardzo drastyczny – niekiedy dochodzi nawet do 2000%. Samorządowcy tłumaczą podwyżkę zaniechaniami z lat poprzednich – od 18 lat w Warszawie nie było zmian w opłatach z tytułu użytkowania gruntów, a ceny w tym czasie poszybowały ostro w górę. Jednak taktyka jednorazowego nadrabiania wieloletnich zaległości budzi wątpliwości i protesty mieszkańców. „Na szybko” można przestawić jadłospis z szynki na parówki, ale sprawy mieszkaniowe planuje i realizuje się zazwyczaj dłużej. Gdyby podwyżka została rozłożona np. na czas trwania kadencji samorządowców, wówczas ludzie, których nie stać na mieszkanie czy lokale gospodarcze, mieliby czas na zaplanowanie swoich wydatków i poszukanie tańszych lokali. Oczywiste jest, że nie każdy musi mieszkać w centrum Warszawy, szczególnie ten, kogo na to nie stać, ale zrzucanie na mieszkańców i przedsiębiorców kosztów winy za zaniedbania samorządu nie jest postępowaniem uczciwym. Do tej pory miasto jakoś radziło sobie bez podwyżki, więc nie ma powodów, dla których musi ona nastąpić tak nagle. Skutki będą takie, że wielu przedsiębiorców po prostu będzie zmuszonych do zamknięcia działalności oraz będzie coraz więcej zaległości w opłatach za użytkowanie gruntów ze strony mieszkańców. O tym, że podwyżki można rozłożyć na dłuższy okres, przekonaliśmy się na ostatniej majowej sesji Rady Warszawy, która była sesją podwyżkową. Wzrost cen biletów komunikacji miejskiej rozłożono na trzy lata. Ceny za przejazd w Warszawie wzrosną prawie dwukrotnie do 2014 roku. Pierwsza podwyżka wejdzie w życie już 16 sierpnia bieżącego roku – za obecnie kosztujący 2,80 zł bilet jednorazowy zapłacimy 3,60 zł a docelowo w 2014 roku – 4,80 zł. Tłumaczenie samorządowców PO jest identyczne jak w przypadku opłat za grunty – od lat nie było podwyżki, a ceny wzrosły. Jednak w kwestii biletów pomyślano o stopniowym wzroście cen – dlaczego nie uczyniono podobnie w kwestii użytkowania wieczystego, nie wiadomo. Na tej samej sesji podwyższono również opłaty za wodę – z 3,33 zł za metr sześcienny do 4,32 zł – i odprowadzanie ścieków – z 4,34 zł do 5,65 zł. Te podwyżki tłumaczono niezbędnymi inwestycjami w infrastrukturę. W najbliższym czasie zostaną wprowadzone również wysokie opłaty za żłobki – do 1200 zł miesięcznie, co wynika z nowej ustawy o żłobkach, przegłosowanej zgodnie przez wszystkie kluby sejmowe na początku roku. Jak wynika z obliczeń „Życia Warszawy”, ci, których obejmą wszystkie te podwyżki, zapłacą nawet o 16 tys. zł więcej. Warszawiacy coraz bardziej słono płacą, a co mają w zamian? W zamian stołeczny ratusz nie znalazł miejsca w przedszkolach dla ponad tysiąca dzieci; obcięto tegoroczne wydatki na budowę drugiej linii metra z 1,3 mld do 1 mld zł, co według opozycji stanowi zagrożenie dla realizacji projektu w terminie; obcięto dziesiątki zaplanowanych remontów dróg i szpitali, a właścicielom kiosków i straganów podwyższono o 80% opłaty za zajęcie pasa drogowego na cele handlowe. Tak miasto próbuje łatać dziurę w budżecie. Już dziś wiadomo, że to się nie uda – Warszawa przekroczy żądany przez Ministerstwo Finansów poziom deficytu. Zabraknie prawie 300 mln zł. Swoistym pomnikiem prezydencji Hanny Gronkiewicz-Waltz staje się nowy barak zbudowany w miejscu dawnych Kupieckich Domów Towarowych. Dwa lata temu zlikwidowano budynek KDT, który przynosił miastu około 5 mln zł rocznie z tytułu dzierżawy gruntu, tłumacząc wszem i wobec, że utrudniałby on powstanie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, budowę drugiej linii metra, a przede wszystkim jest nieestetyczny i szpeci ten jakże piękny zakątek Warszawy. Z aktualnych planów finansowych miasta wynika, że jeszcze wiele lat poczekamy, zanim zostanie wbita łopata pod budowę muzeum; zabudowa w tym miejscu również przestała przeszkadzać budowie metra ponieważ właśnie postawiono tam szpetny barak, nazwany spontanicznie przez Warszawiaków „stodołą”, w którym mieścić się będą biura budowniczych podziemnej kolejki. Zamiast przynoszącej dochody i zatrudniającej setki osób hali KDT, warszawianie teraz płacą za brzydki barak. Taka stołeczna ekonomika. W poprzedniej kadencji samorządowej prywatyzacja w Warszawie praktycznie zamarła. Teraz mówi się o prywatyzacji Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, ale jak ostatecznie ten proces się zakończy, nadal nie wiadomo. Urzędnicy warszawskiego ratusza kosztują mieszkańców ponad 600 mln zł rocznie; kiedy Hanna Gronkiewicz-Waltz obejmowała stanowisko w 2007 roku, był to wydatek 450 mln zł. Jednak tu cięć nie będzie. Adam Wojtasiewicz
Przedwyborcza Francja porzuca politykę imigracyjną Francuski rząd stara się spełnić przedwyborcze obietnice Sarkozy’ego. Jedna z nich dotyczyła ograniczenia imigracji. Wypowiedź ministra spraw wewnętrznych Klaudiusza Guéanta o tym, że „Francji nie potrzeba już imigrantów pracujących, jako murarze i kelnerzy, bo dysponuje ona własnymi zasobami ludzkimi nadającymi się do tej pracy”, wywołała sporo komentarzy. Można ją potraktować, jako przedwyborcze zaostrzenie tonu polityka, ale też świadczy o pewnej zmianie podejścia do zjawiska imigracji. Guéant mówił, że opinia o tym, iż „Francja potrzebuje talentów i kompetentnych pracowników z zagranicy”, to tylko „legenda”. Jego zdaniem, kraj potrzebuje rocznie nie więcej niż około 2 tys. specjalistów obcokrajowców. Przypomniał też, że nad Sekwaną pozostaje 2 mln 650 tys. bezrobotnych. Korzystne wskaźniki demograficzne pozwalają zaś na zwiększanie, co roku o 110 tys. liczby osób aktywnych zawodowo. MSW chce za to lepszego motywowania bezrobotnych do poszukiwania pracy. Proponuje się, by każdy bezrobotny zapisany w agencji poszukiwania pracy w przypadku odrzucenia propozycji pracy był skreślany z listy bezrobotnych i pozbawiany zasiłków. Zdaniem ministra, jest to znacznie lepsze rozwiązanie niż sprowadzanie nowych imigrantów. Tym bardziej, że istnieje coraz więcej problemów z ich integracją, a 25% mieszkających we Francji obcokrajowców spoza Europy to właśnie bezrobotni. Minister dodał także, że dwie trzecie uczniów z rodzin imigrantów ma trudności w szkole i słabe perspektywy na przyszłą pracę. Otwieranie granic przed nowymi przybyszami trudności te tylko by pogłębiło. Może jest to tylko przedwyborcza zagrywka, ale warto dodać, że jeszcze kilka lat temu w ten sposób ośmieliliby się mówić może tylko politycy Frontu Narodowego…
Przyjrzyjmy się strukturze legalnej imigracji we Francji:
łączenie rodzin – 41% (84.126 osób rocznie – głównie Algierczycy, Marokańczycy i Tunezyjczycy);
przyjeżdżający na kontrakty pracownicy – 16% (31.532 osoby – głównie Marokańczycy, Malijczycy i Algierczycy);
zagraniczni studenci – 32% (65.842 – przede wszystkim Chińczycy, Marokańczycy i Amerykanie);
azylanci – 4% (8.447 – na pierwszym miejscu obywatele Sri Lanki, a za nimi Rosji i Konga);
inni – 6% (13.070)
Bogdan Dobosz
CZY RZĄD TUSKA TWORZY ODDZIAŁY ZOMO ? Obecny rząd planuje dokonanie zmian w ustawie o Policji, które prędzej upodobnią ją do oddziałów ZOMO, niż uczynią profesjonalną służbą chroniącą bezpieczeństwo obywateli. Policja w Polsce to w sumie około 100 tys. miejsc pracy. Według najnowszych statystyk, prawie 60% z tej liczby to pracujący w prewencji funkcjonariusze na służbie oraz pracownicy cywilni. 34% to aktualny stan etatowy wydziałów kryminalnych, natomiast 8% ze 100 tys. to osoby pracujące w działach pomocniczych. O brakach kadrowych w Policji mówi się od lat. Ze służby systematycznie odchodzą doświadczeni funkcjonariusze, którzy po kilkunastu latach czują się rozczarowani niskimi płacami, niewielkimi podwyżkami, a na ich miejsce bardzo trudno zatrudnić nowych. Z kandydatów, którzy się zgłaszają, ogromna większość odpada już podczas procedury kwalifikacyjnej. W tym roku Komenda Główna Policji planuje przeprowadzić pierwszą od dziesięciu lat poważną reformę kadrową. Zwiększony o pół miliarda budżet ma pozwolić na przyjęcie 4 tys. nowych funkcjonariuszy. Jednak same pieniądze nie zapewnią pełnej obsady komisariatów i komend, bo problem dotyczy braku odpowiednich kandydatów. Podstawowe wymagania nie wydają się wysokie: trzeba być zdrowym, niekaranym i mieć, co najmniej średnie wykształcenie. Dodatkowo przejść rozmowę wstępną i napisać test z wiedzy ogólnej. Po teście rekruci zdają egzamin sprawnościowy, przechodzą testy psychologiczne i tzw. wywiad zorganizowany (rozmowa przed komisją). W rezultacie rekrutację pomyślnie kończy tylko, co dziesiąty kandydat, prawie połowa odpada na teście sprawności, reszta na badaniach psychologicznych i komisji lekarskiej. Grupa rządząca znalazła sposób na zwiększenie liczby kandydatów do pracy w Policji i zamierza dokonać istotnej zmiany w ustawie o Policji, modyfikując głównie podstawowe zasady rekrutacyjne. Złożony w Sejmie projekt nowelizacji zawiera zmianę art. 25 ustawy, który dotyczy warunków, jakie musi spełniać osoba pragnąca podjąć służbę w Policji oraz zasad postępowania kwalifikacyjnego. Dotychczas kandydat do pracy w Policji musiał być nie karany zarówno za przestępstwo, jak i za wykroczenie. Obecnie proponuje się, aby przy przyjmowaniu do służby zrezygnować z wymogu niekaralności za wykroczenia, jako „nadmiernie rygorystycznego”. By zostać policjantem wystarczy, jeśli kandydat nie będzie skazany prawomocnym wyrokiem za przestępstwo umyślne lub przestępstwo skarbowe. Tym samym, do pracy w Policji trafią osoby skazane za wszelkiego rodzaju wykroczenia, np. przeciwko porządkowi i spokojowi publicznemu lub skazane za czyny chuligańskie. Osoby te nie muszą nawet posiadać wykształcenia średniego, ponieważ zachowano przepis pozwalający komendantowi wojewódzkiemu na przyjęcie do służby kandydata, który nie ma wykształcenia średniego – „jeżeli w toku postępowania kwalifikacyjnego stwierdzono, że kandydat wykazuje szczególne predyspozycje do służby w Policji”. Łatwo sobie wyobrazić, że nowelizacja ustawy otworzy drogę do służby policyjnej ludziom, którzy nie posiadając elementarnych wymogów etycznych i intelektualnych, by stać się „stróżami prawa”, mają za to predyspozycje fizyczne do pracy w Policji. Podobną zasadę rekrutacji stosowano w latach PRL-u, budując ZOMO - „zbrojne ramię” partii rządzącej. Po grudniowej masakrze robotników na Wybrzeżu, oddziały ZOMO zostały zreorganizowane i rozbudowane liczebnie - powstały m.in. tzw. Bataliony Centralnego Podporządkowania, gdzie młodzi ludzie w wieku poborowym mieli możliwość odsłużenia zasadniczej służby wojskowej. W ten sposób ZOMO uległo niemal dwukrotnemu powiększeniu i stało się bardziej dyspozycyjne. Kryteria rekrutacji do ZOMO były rygorystyczne tylko w jednym wymiarze - kandydat musiał mieć, co najmniej 180 cm wzrostu i ważyć minimum 90 kg. Nikt nie pytał o wykształcenie czy konflikty z prawem. Każdy poborowy przechodził trzymiesięczne, mordercze szkolenie w jednostkach WOP, dzięki czemu „wartość bojowa” zomowców była dużo wyższa niż zwykłych, szeregowych milicjantów.
Jasne jest, że pomysły grupy rządzącej idą głównie w kierunku zwiększenia liczby policjantów – szczególnie w wydziałach prewencji - za cenę rezygnacji z wymogu wykształcenia i niekaralności. Z pewnością dla ludzi PO-PSL nie są to wartości najważniejsze, zaś nowela ustawy przyczyni się do wzrostu kandydatów i zostanie ogłoszona jako sukces rządzących. Rząd Tuska zastosował najprostszy zabieg propagandowy i zamiast zwiększyć nakłady na Policję i uczynić pracę w niej bardziej atrakcyjną finansowo, zmniejszył wymagania rekrutacyjne, licząc na przyciągnięcie ludzi niemających większych wymagań ani perspektyw zawodowych. W ten sposób do Policji mogą trafić osoby o niskich zasadach moralnych, słabo wykształcone, które nie mogłyby liczyć na pracę w żadnej innej grupie zawodowej. Nietrudno przewidzieć, że tego rodzaju nowelizacja musi mieć wpływ, na jakości pracy Policji i w krótkiej perspektywie przyczyni się do pogorszenia stanu bezpieczeństwa Polaków. Powierzenie prawnych instrumentów władzy ludziom niemającym nawet podstawowych predyspozycji sprawi, że będzie dochodziło do coraz liczniejszych aktów nadużycia uprawnień przez funkcjonariuszy oraz bezzasadnych represji w stosunku do obywateli. Aleksander Ścios
Kulisy umowy gazowej między Polską a Rosją Umorzenie długów rosyjskiemu koncernowi Gazprom, niekorzystne dla Polski zmiany w akcjonariacie strategicznej spółki EuRoPol Gaz SA i w sposobie zarządzania nią oraz radykalne zwiększenie zakupów rosyjskiego gazu po zawyżonych cenach – takie warunki precyzowały protokoły polsko-rosyjskie podpisane 29 października 2010 roku w Warszawie. Redakcja „Najwyższego CZASU!” dotarła do tych protokołów. Chodzi o dwa protokoły, które w Warszawie podpisał ze strony polskiej wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak, a ze strony rosyjskiej Igor Sieczin – wicepremier odpowiedzialny za sprawy energetyczne. Protokół pierwszy dotyczył zmian warunków kontraktu jamajskiego – obowiązującej od 1993 roku polsko-rosyjskiej umowy na dostawy gazu. Protokół dodatkowy dotyczył zmian w porozumieniu na temat budowy systemu gazociągów dla przesyłu surowca. Według oficjalnego stanowiska obu rządów, podpisanie tych umów było zwieńczeniem wielomiesięcznych negocjacji dotyczących zmian w kontrakcie na dostawy rosyjskiego gazu do Polski. Problem w tym, że zmiany są dla Polski wyjątkowo niekorzystne i prowadzą do uzależnienia naszego kraju od dostaw surowca z Rosji.
Zwiększenie dostaw Artykuł 1 protokołu dodatkowego zobowiązuje Polskę do zakupu większej ilości gazu. W 2011 roku ma to być łącznie 10,5 mld m3, a w latach 2012-2022 ma to być 11 mld m3 rocznie. „Z wymienionych ilości corocznie nie mniej niż 2,88 mld m3 gazu będzie dostarczane przez punkt zdawczoodbiorczy »Kondracki« z możliwością zwiększenia” – czytamy w umowie. Strony zobowiązały się również do tego, że „Wielkości dostaw po 2022 roku będą uzgodnione dodatkowo”. Zmieniono również artykuł 4 protokołu dodatkowego, wprowadzając tam następujący zapis: „Strony dążą do tego, aby odpowiednie podmioty gospodarcze Rzeczypospolitej Polskiej oraz Federacji Rosyjskiej w możliwie krótkim terminie podpisały nowy kontrakt na przesył gazu ziemnego przez terytorium Rzeczypospolitej Polskiej w latach 2020-2045 w wysokości około 28 mld m3 rocznie”. Porozumienie z 1993 roku przewidywało dostarczanie do Polski rocznie 7,4 mld m3 gazu oraz tranzyt polskimi rurociągami 30 mld m3 gazu do Niemiec. Rosyjskie dostawy pokrywały większość zapotrzebowania Polski na gaz. Pozostała część zaopatrzenia gazowego pochodziła z wydobycia w Polsce oraz z zakupów z Norwegii. Co ciekawe, w 1993 roku Polska zobowiązała się również do tego, że gazu rosyjskiego, którego nie wykorzysta, nie będzie sprzedawać innym krajom. 11 mld m3 zakontraktowane na mocy protokołów dodatkowych z 29 października 2010 roku to ilość znacznie przekraczająca polskie zapotrzebowanie na gaz. Zgodnie z zapisami umowy, aż do roku 2022 będziemy kupować od Rosji 1,5 raza więcej gazu niż potrzebujemy. Z kolei po 2022 roku będziemy kupować niemal cztery razy więcej gazu.
Niekorzystne ceny Protokół dodatkowy w niekorzystny dla Polski sposób precyzuje również ceny za przesył rosyjskiego gazu przez terytorium Polski. Z dokumentu wynika, że EuRoPol Gaz SA związany jest stawkami ustalonymi przez organ regulacyjny, czyli tym wypadku prezesa Urzędu Regulacji Energetyki. „Strony potwierdzają, że wysokość stawki taryfowej, zatwierdzanej przez Organ regulacyjny, ustala poziom, powyżej którego EuRo-Pol Gaz spółka akcyjna nie ma prawa ustalać wartości swoich usług w zakresie przesyłu gazu dla odbiorców tych usług”. Dlaczego jest to takie ważne? Przez minione lata do kwoty określonej przez prezesa URE doliczano jeszcze niewielką dopłatę zależną od majątku firmy. Taka dopłata stosowana jest w większości państw Unii Europejskiej i służy temu, by ograniczyć ryzyko bankructwa firmy gazociągowej. Taki zapis wymuszają unijne przepisy. Nieuwzględnienie tych przepisów w umowie z Gazpromem może w przyszłości narazić Polskę na gigantyczne kary nałożone przez Komisję Europejską. Protokół wymusił również na stronie polskiej, że ceny będą kształtowane w taki sposób, aby zyski spółki EuRo-Pol Gaz SA nie przekroczyły kwoty 21 mln zł netto. Rosjanie zgodzili się natomiast na to, aby spółka ta spłacała bieżące pożyczki i kredyty (sic!).
Umorzone długi W artykule 2 protokołu dodatkowego znalazł się również intrygujący zapis. Czytamy w nim: „Strony przyjmują do wiadomości, że EuRoPol Gaz spółka akcyjna i spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Gazprom Eksport uregulowały kwestie sporne dotyczące opłat za zrealizowane w okresie 2006-2009 usługi przesyłowe gazu ziemnego przez terytorium Polski, zgodnie z porozumieniem zawartym dniu 27 stycznia 2010 roku przez spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością Gazprom Eksport, PGNiG spółka akcyjna, EuRoPol Gaz spółka akcyjna, które skorygowane zostanie zgodnie z niniejszym Protokołem Dodatkowym i Porozumieniem”. Było to potwierdzenie, że strona polska rezygnuje z 1,2 miliarda złotych, które winien był Gazprom z tytułu niedopłat za lata 2006-2009. Rosyjski koncern nie płacił, bowiem wymaganej przepisami unijnymi dopłaty zależnej od majątku firmy. Łącznie z odsetkami była to kwota 1,2 mld złotych. EuRoPol Gaz SA skierował, więc sprawę na drogę sądową i rosyjski Trybunał Arbitrażowy trzykrotnie przyznał spółce rację, zobowiązując równocześnie Gazprom do zapłaty tych pieniędzy. W styczniu 2010 roku premier Tusk i minister skarbu Aleksander Grad wyrazili zgodę na umorzenie tych długów. 27 stycznia 2010 roku potwierdził to wspólny komunikat obu spółek. 29 października 2010 roku przypieczętowano to ostatecznie w umowie.
Pod kontrolę Rosjan Z kolei w protokole głównym strona polska i strona rosyjska zobowiązały się do przeprowadzenia istotnych zmian w spółce EuRoPol Gaz SA. W umowie znalazł się zapis mówiący o tym, iż PGNiG i Gazprom mają objąć po 50% udziałów w EuRoPol Gaz SA, a do 1 marca 2011 roku ma zostać wprowadzona w życie zasada parytetowego zarządzania spółką: zarząd musi podejmować decyzje jednogłośnie, a w wypadku rozbieżności wśród członków Zarządu decyzję podejmować będzie Rada Nadzorcza, a jeśli i jej się nie uda – Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy. Spółka EuRo-Pol Gaz SA zajmuje się tranzytem gazu przez terytorium Polski. Powstała na mocy porozumienia jamalskiego z 1993 roku, podpisanego między Polską a Rosją i regulującego kwestie dostaw gazu ziemnego. 48% udziałów w spółce EuRo-PolGaz SA posiada Gazprom. Drugie 48% udziałów posiada Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo – kontrolowane przez polski rząd. 4% udziałów posiada Gas-Trading, w której ponad 36% udziałów ma Przedsiębiorstwo Handlu Zagranicznego Bartimpex kierowane przez Aleksandra Gudzowatego – jednego z najbogatszych Polaków, a ponad 43% udziałów PGNiG. Łącznie polscy akcjonariusze posiadają 81,85% udziałów w Gas-Tradingu, co przez lata zapewniało polskiemu rządowi kontrolę nad EuRoPol Gazem SA, a przez to decydujący głos w sprawie tranzytu przez Polskę rosyjskiego gazu. Gazprom – posiadający 48% udziałów – był akcjonariuszem mniejszościowym. Najważniejsze decyzje dla spółki podejmował zarząd, w którym przez lata większość miały osoby reprezentujące interesy Polski.
Pod kontrolą rosyjską W wyniku podpisanej umowy dostawy gazu z Rosji przekroczyły polskie zapotrzebowanie. Ponieważ strona polska nie może gazu sprzedawać, surowiec będzie musiał być w Polsce magazynowany i przechowywany. Tym samym, aby nie zwiększać i tak zbyt dużej ilości gazu, trzeba będzie zrezygnować z zakupów spotowych z Norwegii i z wydobycia gazu w Polsce (przez lata z tych dwóch nierosyjskich źródeł pochodziła reszta gazu wykorzystywanego w naszym kraju). W ten sposób rząd Polski zrezygnował z dywersyfikacji źródeł gazu i całkowicie uzależnił nasz kraj od dostaw Gazpromu. Po drugie: zmniejszono kontrolę Polski nad strategiczną spółką EuRoPol Gaz SA poprzez zobowiązanie się do podziału jej akcji po połowę między PGNiG a Gazprom i wprowadzenie skrajnie niekorzystnych dla Polski zapisów dotyczących podejmowania decyzji. Po trzecie: rząd Polski zgodził się na ceny za przesył nieuwzględniające unijnych przepisów, co może narazić nasz kraj na wysokie kary nałożone przez Komisję Europejską. W końcu po czwarte: anulowano Gazpromowi 1,2 miliarda złotych długów. Mamy, więc do czynienia z gigantyczną aferą, której skutki będziemy dotkliwie odczuwać, przez co najmniej 11 lat. Leszek Szymowski
Coś do poczytania Niestety: wczoraj siadła i Sieć i nawalało moje komputerzątko - więc z relacji wyszły nici. Jest jedna nominacja - ale trzymam ją in pectore. Z uwaga obserwuję zmiany we władzach PJN. Teraz zobaczymy:, w którą stronę pójdą? Na razie proszę spokojnie sobie poczytać o kolejnym awansie III Rzeczypospolitej:
Bankierzy grają w oczko Amerykański portal „Business Insider” (rozbudowana, międzynarodowa wersja słynnego „Silicon Valley Insider”) specjalizujący się w wykrywaniu nieprzyjemnych lub szokujących faktów nie tylko ze świata businessu, podał kolejny ranking dwudziestu jeden najbardziej zagrożonych bankructwem państw: ryterium jest koszt ubezpieczenia papierów dłużnych danego państwa. To dobre kryterium – bankierzy i ich ubezpieczyciele w trosce o swoje pieniądze starają się, by ta ocena była właściwa. Oto ten ranking:
1. Grecja 2. Wenezuela 3. Portugalia 4. Irlandia 5. Argentyna 6. Ukraina 7. Liban 8. Wietnam, 9. Hiszpania 10. Chorwacja 11. Węgry 12. Rumunia 13. Bułgaria 14. Litwa 15. Włochy 16. Turcja 17. Belgia 18. Kazachstan 19. Izrael 20. Polska 21. Rosja.
Na szczęście bankierzy oceniają zagrożenie Polski, jako 10 razy mniejsze, niż Grecji (i pięć razy mniejsze, niż Irlandii) – niebezpieczne jest jednak to, że jeszcze rok temu III Rzeczpospolita była daleko poza czołową dwudziestką. Ja zupełnie nie biorę pod uwagę tego, co przedstawiciele finansjery mówią, – bo albo bredzą trzy-po-trzy albo po prostu kłamią, by uzyskać jakąś korzystną dla siebie zmianę oceny – tu jednak oni głosują pieniędzmi. I muszę, niestety, przewartościować swoje oceny. Co prawda wydaje mi się, że bankierzy też nieco ulegają histerii robionej przez media, – ale jednak jest to średnia wielu decyzyj poważnych ludzi – należy te opinie brać, więc serio pod uwagę. Jedno jest pewne: w opinii bankierów nie jesteśmy „Zieloną Wyspą” w oceanie krajów „na czerwono” (w księgowości na czerwono oznacza się długi), – lecz krajem mocno różowym.Na tej liście zdumiewa kilka pozycyj. Np. na miejscu 10.tym figuruje Chorwacja – a nie ma na niej Serbii, której rząd skamle o wsparcie UE, "bo kraj jest w bardzo złym stanie". Dopiero piąta jest Argentyna, która od dziesięciu lat praktycznie jest w stanie bankructwa. Jest za to Wietnam, który ma się, jako kraj świetnie; widocznie kraj ma się dobrze – tylko okupująca ten kraj Socjalistyczna Republika Wietnamu pozaciągała długi, a ściąga z Wietnamczyków, (co jej się chwali) mało podatków. Pierwsza jest Grecja, – ale tuż za nią Wenezuela. Ludzie przecierają oczy: przecież państwo to ma niewyobrażalnie wielkie dochody z ropy naftowej? Cóż: ma też socjalizm rozdęty do rozmiarów niewyobrażalnie wielkich – a wiadomo, że w kraju socjalistycznym nie powinno się otwierać kopalni złota, bo potem trzeba dopłacać do każdego wydobytego kilograma... Zagrożenie Wenezueli jest w opinii bankierów dwa razy większe, niż Portugalii!!! A 21sza jest Rosja, mająca i złoto, i ropę. Jeszcze w pierwszych latach Ery Putina była w znakomitym stanie... A my w ciągu 7-8 lat moglibyśmy prześcignąć (w górę, oczywiście) Niemcy. Pod warunkiem usunięcia „Bandy Czworga” od władzy. JKM