Było już późne popołudnie, kiedy zajechali przed domek w pobliskim sąsiedztwie jeziora. Ten sam domek, który kojarzył się nierozerwalnie z wydarzeniami, w których raniono Harriet Canberrę. Z biegiem czasu wspomnienie tego zdarzenia wolno zacierało się w pamięci. Kiedy Jack zatrzymał samochód i wysiadł z niego, poczuł zbawienny przypływ sił i energii. Rozłożył szeroko ramiona i głośno wciągnął powietrze. - To jest to! – głośno zawołał. Samantha Carter wysiadła tuż za nim. Czuła się nieco skrępowana sytuacją ale uśmiechnęła się i podzieliła jego entuzjazm. - Zamieniłabyś to leśne powietrze na zatęchłe i zużyte ze swej pracowni? – zapytał - Nie ma porównania – zgodziła się – Ale ... - Co jest? – zaniepokoił się - Chyba trudno mi się wyluzować. Poza tym to miejsce ma w sobie emocje związane z wypadkiem - wskazał dłonią molo – Czuję się dziwnie... - Już ja rozgonię te chmury, które się skłębiły nad twoją głową – zapewnił i sięgnął po torby z rzeczami – Idziemy się rozparcelować. Weszli do środka. Niewiele zmieniło się od ich ostatniej wizyty, jedynie kurz świadczył o opuszczeniu domu, znacząc wszystko swoją obecnością. - Nadal jest tu przyjemnie – przyznała stając w salonie i rozglądając się - Zaraz ten dom ożyje – powiedział i włączył muzykę, która cicho i leniwie snuła się z głośników. Wydawał się być taki zadowolony. - Rzadko bywamy sami przez tyle czasu – zagadnęła rzeczowo – Wytrzymamy ze sobą? Bez pracy? Naszych fobii, pasjonujących walk z obcymi? Bez strzelaniny, dłubaniny, pościgów?.. - Nie wiem – powiedział rzucając kurtkę na kanapę – Ale nie mam zamiaru zadawać się z całą galaktyką skrzywionych emocjonalnie obcych. Drinka? Skinęła głową, że chętnie się napije. Podszedł do barku, przygotował dwa, jedną szklankę podał Sam a drugą wpakował zaraz do ust. - Mmmmm .... To jest to – stwierdził, usiadł na kanapie skąd miał doskonały widok na warstwy kurzu na stoliku. Skrzywił się, złapał jakąś gazetę i machnął nią kilka razy aby odgonić wszelkie pyły.. dopiero wtedy postawił szklankę na blacie. Spojrzał wyczekująco na Samanthę, która stała niezdecydowanie na środku pokoju. Uniósł brwi wymownie, aż zrobi krok w stronę kanapy. Faktycznie była nieswoja. Nie umiała tego nawet ukryć. - Nudzisz się w takich miejscach? – spytał - Nie, ale... Trochę mnie stresuje nasza zależność, rangi, zobowiązania. Znamy się od tylu lat a ja ciągle postrzegam ciebie jako dowódcę. Daj mi chwilę, dostosuję się – uśmiechnęła się - Dam ci radę – powiedział ciepło – Bądź sobą. Nie dopasowuj się, ale niech wyjdzie z ciebie Samantha „prawdziwa”, ta która broi, jest niegrzeczna i potrafi coś schrzanić. O.K? - Zgoda – upiła swojego drinka – Więc, co planujesz na najbliższe godziny? Uśmiechnął się tajemniczo, zmrużył oczy i coś sobie wyobrażał w sekrecie przed nią, jednocześnie wnikliwie badając jej twarz. - Co? – spytała zniecierpliwiona – No, powiedz ... - Rozpalimy sobie ognisko – zdecydował - Niezła propozycja. Przy ogniskach czuję się jak ... – szukała słowa - Harcerka? - Coś w tym rodzaju – przytaknęła, opuściła głowę i szukała kąta, aby przytknąć głowę. Była zmęczona, przez większość poranka nadrabiała robotę aby móc spokojnie wyjechać. Zostawiła młodego oficera, Tima Verba, z pewnym projektem i musiała mu wiele przekazać. Świeże powietrze osłabiło ją dokumentnie. Nawet nie wiedziała kiedy i jak głowa opadła jej na poduszkę a ręka nie rozbiła szklanki z drinkiem, resztkami wiadomości osuwając się na podłogę. Jack wyjął jej szklankę z dłoni, odstawił na stolik, przykrył kocem i cicho się ulotnił. Zerwała się energicznie i usiadła. Było już ciemno, słońce zaszło. Jedynie krwista łuna majaczyła nad wierzchołkami drzew. Rozejrzała się. W salonie paliło się blade światło ale przez okno tarasowe dostrzegła blask ogniska. Koc osunął się z jej ramienia, wstała zaspana i wyszła na zewnątrz. Wiatr owiał ją chłodem nocy. Skuliła się w sobie i podeszła do niego. Siedział zamyślony i rzucał szyszkami do nieistniejącego celu. Stanęła przy ognisku i wyciągnęła ręce w stronę ciepła. - Wstałaś – stwierdził, nie brzmiało to jak pytanie, ale z niewielką nutką zaskoczenia w głosie zaakcentował ten fakt uśmiechając się do niej. - Przepraszam, byłam zmęczona. - Bądź sobą – przypomniał jej – Siadaj. Zaraz coś zjemy. Mam już kawę, upieczemy kiełbaski. - Przejdę się. Muszę się rozbudzić – odparła i ruszyła w stronę molo. Jack powiódł za nią niespokojnym wzrokiem. Stała się dziwna, jakaś nerwowa, jakaś nieswoja. Może rzeczywiście, wspomnienie tragicznych wydarzeń wpływa na jej nastrój. Będzie potrzebować czasu, aby się rozluźnić i wypocząć od codziennej służby. Uszanował jej wolę. Niech pobędzie w samotności, niech przemyśli pewne rzeczy, które tego potrzebują. Samantha stanęła przy samym końcu drewnianego molo i wzięła głęboki oddech. Noc była piękna, słoneczna łuna już zupełnie zniknęła a niebo pociemniało. Wschodzący księżyc oblewał wszystko srebrnym blaskiem. Cisza i cykady, śpiew sów, plusk wody rozbijającej się o drewniane pale, wszystko to koiło nerwy. Wszystko wydawało się bajkowym snem. A gdzieś tam, nad ich głowami, rzeczy przybierały często tragiczny obrót, pośród gwiazd walczą między sobą zwaśnieni Władcy Planet. Gdzieś pośród tego jest ta maleńka, błękitna Ziemia, taka nieznacząca kropeczka wśród wielu milionów innych. Jeszcze nie doszła do siebie po telepatycznych torturach . Wrażenie męki i palącego się ciała było swoiste i trudne do wytępienia z pamięci. Ciągle żywe, ciągle świeże*). *) poprzednia przygoda „Poziom Przymusu”. Spojrzała na dłonie i pogładziła ich powierzchnię. Przed oczami miała wciąż spaloną skórę. Zmysły podpowiadały, że nic jej nie jest. Wzrok skierowała na deski molo. Zostały tam słabo widoczne ślady krwi, z postrzału Harriet. Stała na nich. Płochliwie zrobiła kilka kroków do tyłu. Przypomniała sobie całe zajście, jak walczyli o jej uratowanie. Kolejna fala nieprzyjemnych wrażeń przemknęła i wywołała dreszcze. Skuliła się jeszcze bardziej w sobie i wróciła do ogniska. Usiadła obok Jack’a i zaczęła grzać dłonie. Nic nie mówiła, nawet nie chciała spojrzeć na niego, jakby się bala, że odkryje całą prawdę. - Sam? – odezwał się cicho - Słucham – zdecydowała się rzucić mu spojrzenie - Wszystko gra? - Tak – przyznała, otarła dłonie o powierzchnię spodni i splotła palce – Jemy coś? - Tak. Kiełbaski już gotowe – podał jej na talerzyku jednorazowym – Chlapnij sobie, zrobi ci się lepiej – podał jej puszkę piwa, którą z wdzięcznością przyjęła. Odblokowała zamknięcie i jednym haustem wypiła prawie połowę. Złapała powietrze i westchnęła zadowolona. - Wow ... – Jack był lekko zaskoczony – Nie myślałem, że.... - ... jak jestem kobietą, to nie umiem już przechylić? – uśmiechnęła się – Jestem też żołnierzem. - Jasne. Tylko .... mile mnie zaskoczyłaś - Czemu? – spytała hamując cofające się bąbelki gazu - Nie ufam kobietom, które nie piją piwa – zgrabnie wybrnął z sytuacji - Ja lubię pić – stwierdziła i postanowiła przy okazji złamać jeszcze kilka innych zasad. Przegryzła kiełbaską i wzięła jeszcze jeden haust. - Dobre? – uniósł brwi - Świetne – uśmiechnęła się, powoli czuła, jak złocisty płyn krąży już w żyłach i robi się jej coraz cieplej. Nagle wzrok nabrał ostrości, polepszył się humor, cienie z przeszłości zaczynały zanikać. - Lubię tu przyjeżdżać. Szczególnie wtedy, gdy mi już solidnie dopieka i mam dość zgiełku. Tu wszystko jest proste, rządzi się swoimi prawami i zasadami. - Ciągle żyję koszmarami z tych tortur – powiedziała niespodziewanie – Nie mogę się ich pozbyć. Cieszę się, że jesteśmy tu razem. Mogę opowiedzieć o tym komuś, kto przeżył dokładnie to samo. - Rzeczywiście, to tkwi w człowieku bardzo głęboko. Potrzebny jest czas aby to w sobie stłumić. Ale nie jesteś sama, jestem z tobą i siedzę w tym samym – dotknął jej dłoni na znak, że identyfikuje się z jej problemem. - Dziękuję – kiełbaską przegryzła zakłopotanie, które malało z każdą minutą. - Jeszcze jedna kolejka? – zapytał i pokazał piwo - Pewnie – zgodziła się i wypiła ponownie połowę od razu i zaśmiała się – To musi fajnie wyglądać... - Co? – nie skojarzył jej oświadczenia - ... jakie ilości potrafię wchłonąć – śmiała się rozbawiona – Nie znałeś mnie pod tym względem, co? - Nie – przyznał uśmiechając się – Piwko działa ... - Niech mnie! – rechotała – Ale masz głupią minę! Nie rozumiał, czy w tym momencie nabijała się z niego, czy może miała już dość? W każdym razie, zwijała się rozbawiona. Tak, pewnie miał głupią minę, ale to nie był powód do tego, aby tak zanosić się śmiechem. - Carter, dobrze się czujesz? - Świetnie – przecierała oczy mokre od łez – Przepraszam. Widać było, że stara się opanować ale chyba właśnie wychodził z niej cały stres i dał reakcję nerwowego, hipergogicznego stanu. Jednak, gdy spojrzała na Jack’a ponownie i jego zdumione spojrzenie, wyciągnęła w jego stronę rękę i pokazała, że ma właśnie żałośnie rozbrajającą minę. Zaniosła się śmiechem odchylając głowę do tyłu. O’Niell doznał nagle olśnienia. - Spiłaś się! - Nie, ja tylko nie mogę przestać – wyszeptała łapczywie łapiąc powietrze w płuca i obcierając łzy - Oczywiście! Fiknęła z pieńka, na którym siedziała i już nie wstała. Podszedł i pochylił się nad nią, uważnie spojrzał na twarz. Zemdlała, urwał jej się film. Nieważne, jak to się nazwie ale tak było. Klepnął ją lekko w policzek. - Carter. Carter .... Spiła się w trupa – ocenił, wziął ją na ręce i wniósł do domu. Zaniósł do pokoju, położył na łóżku, zdjął jej buty, kurtkę, nakrył kocem i wyprostował się z westchnieniem. Postanowił, że ją pocałuje w policzek i cicho zamknął drzwi. Uśmiechnął się pod nosem i westchnął. To dopiero towarzyszka wspólnych wypadów przy ognisku. - Będę tego żałował, ale nie wykorzystam sytuacji – burknął od nosem. Kiedy się śmiała, tak szczerze, od serca, poczuł swoiste ciepło na duszy. Przynajmniej tyle udało mu się dla niej zrobić, wyzwolić jej naturalne reakcje. Jutro będzie lepiej, wyjdzie z niej zmęczenie, wyśpi się, świeże powietrze zrobi swoje... I taki cel ma ta wyprawa. Odstresować się. To jest jego misją tym razem... - Może i miałem głupią minę? – parsknął GÓRA CHEYENNE. GODZINA 08:00 ZULU. Otwarcie wrót zawsze było widowiskowe. Energetyczny wir zawirował i błyszczący, świetlisty krąg oświetlił twarze drużyny SG8 i stojącego tuż obok Daniela z gen.Hammondem. - Majorze? – generał zwrócił się do Harriet Canberry – To misja zwiadowcza. Macie zebrać jak najwięcej informacji o tym terenie i wracać. W przypadku kłopotów z komunikacją por.Ashmore będzie służył pomocą techniczną. - Tak jest – potwierdził Ashmore Canberra skinęła głową, nałożyła ciemne okulary, poprawiła zapięcia i spojrzała na Daniela, który wręczył jej małą kamerę cyfrową. - Uważajcie na siebie – powiedział nieco spięty – Ashmore wie, że ma wykonać dla mnie możliwie dużo zdjęć napotkanych skryptów i malunków. - O.K – klepnęła Ashmore’a w ramię – Damy sobie radę. Generale? - Powodzenia – Hammond skinął na zgodę do przejścia. Harriet wyciągnęła gumę, wsadziła do ust, ścisnęła mocniej swoje MP5 i dała znak, aby reszta przechodziła. - Bądź ostrożna – Daniel machnął ręką na pożegnanie Przystanęła, uśmiechnęła się i przed samym wejściem w świetlisty krąg, powiedziała - Hej, to ja. Co może mi się stać? Przeszła. Wrota zamknęły się z dziwnym trzaskiem, jakby nigdy już miały się nie otworzyć. Jackson doznał dziwnego uczucia niepokoju. Obawiał się, że coś pójdzie nie tak. Odrzucił złe myśli, nie chciał prowokować czegoś złego. Otrząsnął się i wrócił do swoich zajęć. Ostatnio rzadko widywał Harriet. Przydzielenie jej dowództwa sprawiło, że mieli niewiele czasu na spotkania, mijali się w drodze do sali wrót i z niej. Jak można było w tych warunkach wygospodarować czas dla innych? Poza tym, ciągła obawa o zdrowie i życie bliskich przyjaciół była nie do zniesienia. Ósemka stanęła na gruncie z goła nieprzyjaznym. Było ciemno, czarne chmury okrywały całe niebo a słońce właśnie zachodziło. Szczyty górskie, pobliskiego kanionu, lśniły w krwistym blasku zachodu niczym bryły węgla. Harriet wciągnęła nosem powietrze. Coś było w nim niepokojącego, pachniało zjonizowanymi cząsteczkami tlenu. Grzmot przewalił się przez okolicę, niczym stutonowy głaz. - Oho, chyba ma się na burzę – zauważyła i uważnie obserwowała horyzont – Graves, co masz na sensorach? - Dużo zanieczyszczeń, ale nie zagrażają zdrowiu – zameldowała Graves, młoda mulatka i od niedawna będąca w drużynie. Harriet wybrała ją do swojego zespołu na specjalną prośbę, ponieważ zaliczała się do tych ambitnych i bystrych dziewcząt, które cechowała ambicja i waleczność. Kiedy spotkały się w sali treningowej nie miała równych sobie w walce wręcz. To ujęło Harriet i postanowiła dać jej szansę, wcieliła do zespołu i Graves była jej za to dozgonnie wdzięczna. Taka szansa była dla dziewczyny wspaniałym doświadczeniem. - Wydaje się, że szykuje się burza elektromagnetyczna i dopadnie nas za paręnaście minut – zasugerowała Graves - Dobra, ludzie. Sprężamy ruchy. Śpieszmy się, jak za potrzebą – Canberra wydała rozkaz – Ashmore, prowadź. - Musimy wejść w ten kanion i po 100-200 metrach marszu skręcimy do groty skalnej, którą namierzyła nasza sonda. - Startujemy. Marsz był ostry, szybki a grunt chrzęszczący. Harriet strzelała oczami na boki i obserwowała uważnie okolicę. Niby nie wykryto oznak życia ale licho wie, co się kryje po norach, tunelach i innych szczelinach. W wąwozie było nieciekawie. Każdy toczący się kamyk napinał nerwy do granic wytrzymałości. Jakieś dziwne świsty i szmery wywoływały wstępowanie ciarek na plecach i karku. Słońce świeciło im prosto w oczy, co też było niedobre, bo stali się łatwym celem, niczym kaczki na strzelnicy. - Co za ponura planeta – syknął z tyłu Rismo - Trochę olejku do opalania, parasole, drinki, plastry na oparzenia i byłoby jak na wakacjach. Nie uważasz, Paul? – uśmiechnęła się Harriet, chciała rozładować napięcie, jakie nieubłaganie się tworzyło. - Wolę inne miejsca – stęknął niezadowolony - Majorze? – odezwała się Graves - Słucham. - Coś się dzieje – jej nerwowy ton głosu był wyraźnie wyczuwalny i nie mogła oderwać oczu od czytnika - To nie jest wystarczający raport, Graves – zauważyła Harriet - Nie wiem, co to jest, ale czujniki oszalały – skwitowała i jakby na potwierdzenie jej słów usłyszeli dziwny gwizd przechodzący w świdrujący uszy świst, po czym przerodził się w wycie, jakby zaśpiewał chór potępieńców. Wiatr wzmógł się gwałtownie i zaczął smagać ich twarze. Niósł ze sobą tyle naładowanych cząsteczek, że rozpaliłby żarówkę. Harriet obejrzała się za siebie i zamarła. Szczyty górskie zasłaniały sporo, ale kiedy dostrzegła ścianę pyłów i kamieni, niesionych ścianą wiatru, łatwo było wysnuć wniosek, że to miejscowy huragan. Ułamki sekund dały jej możliwość na ocenę sytuacji i już było wiadomo, że taki wiaterek oddzieliłby mięso od kości. - Kryć się !!!!!! – krzyknęła i biegiem ruszyli do pobliskiego wyłomu w ścianie, który prawdopodobnie był wejściem do skalnej groty, mogącej dać tymczasowe schronienie. Bieg robił się uciążliwy. Chociaż dmuchało w plecy, to trzeba było uważać, aby nie stracić równowagi a tym samym nie oderwać się od podłożą. Hamowanie i skręt zakrawało na akrobatyczną sztuczkę. Pierwsza weszła Graves, za nią z trudem dotarł Ashmore. Canberra upadła podcięta podmuchem i musiała twarzą zwrócić się w stronę ściany drobin żwiru, piasku i kamieni. Przymknęła oczy i chwyciła się niewielkiego głazu. Był ostry, jak żyletka, pokaleczyła dłonie ale wciągnęła nogi do wyłomu w skale. Rismo był ostatni i ślizgał się po chropowatej powierzchni już nie mogąc opanować siły, której starał się przeciwstawić całym ciałem. Harriet wysunęła się ze szczeliny i wyciągnęła rękę do niego aby wciągnąć go do środka. - Paul, podaj mi rękę! Rismo dusił się już tym całym śmietnikiem niesionym z wiatrem. Podał jej rękę w ostatniej chwili, stracił grunt pod nogami i uniósł się w powietrzu. Canberra zapała go oburącz i zacisnęła zęby z bólu, kamienie cięły skórę, jak żyletki. - Ashmore, złap mnie, bo nie dam rady go utrzymać! Zapał Harriet w pasie i przyciągnął do siebie. Rismo krzyczał z bólu. Zdawało mu się, że zaraz wyrwie mu ręce ze stawu. Canberra zamknęła oczy i skupiła wszystkie siły w sobie, ale wiatr był coraz mocniejszy. Ciało Rismo było zbyt ciężkie, twarz miał już poharataną i czuła, jak jego dłoń wysuwa jej się. Palce już zesztywniały a bolesny skurcz zalał ramiona. Odmówiły jej posłuszeństwa. Ręka Rismo wysunęła się z rękawiczki, którą trzymała w palcach a jego sylwetka zniknęła z krzykiem na horyzoncie. Pomknął z szybkością pocisku karabinowego daleko poza zasięg wzroku. Kiedy Ashmore wciągnął ją w głąb rozpadliny zdała sobie sprawę, że krzyczy zawiedziona. Ochłonęła po kilku chwilach, patrząc sparaliżowana na rękawiczkę. Kiedy dotknęła twarzy piekła ją skóra. Drobne zadrapania i drobiny kurzu, które dostały się do ranek, były przykre do zniesienia. Graves patrzyła na pozostałych przerażona i oddychała ciężko. - Co to, do cholery, było?! – wrzasnęła Harriet - Sonda nie zarejestrowała takich anomalii na planecie – odparła Graves – Widocznie, są bardzo rzadkie... - Mamy fart – wydyszała i wyjęła gazę, przetarła twarz aby ściągnąć piasek z ust, policzków i szyi. Okulary ocaliły jej oczy i powieki. Fakt zaginięcia Rismo przytłoczył całą resztę. Teraz musieli czekać, aż szalejąca wichura ustanie. Jack wszedł do kuchni i zobaczył Samanthę nad patelnią. Uśmiechnęła się na powitanie - Wstałaś bardzo wcześnie – zauważył - Im wcześniej, tym lepiej - -odparła i nałożyła jajecznicę na talerzyki, przybrała stół sztućcami, nalała soku do szklanek. - Zadziwiasz mnie. Śniadanie jest .... wspaniałe – ocenił zawartość stołu. Samantha usiadła na wprost niego i zachęciła do jedzenia. - Pomyślałam, że jeśli mamy się wybierać na ryby, to najlepiej od rana - To prawda – skosztował dania, zmarszczył czoło i znieruchomiał, stęknął parę razy. - Przesoliłam? – zaniepokoiła się - Nie. Jest świetna – odparł – Miód w gębie. Moje śniadania ograniczały się przeważnie do butelki piwa i czegoś z wczoraj, co zeschło się w lodówce.... Skąd wiedziałaś, że lubię mało ścięte? - Nie wiedziałam. Ja też takie lubię. - Jedno wiem na pewno o tobie – wskazał na nią widelcem – Lubisz taką samą jajecznicę. Zapadła kłopotliwa cisza. Nie chciała się odzywać, aby uniknąć kontrowersyjnego tematu. - Wczoraj nieźle cię ścięło – przemówił i obserwował uważnie, jak będzie stosować cwane wykręty. - To prawda. Urwał mi się film. Przepraszam. Marna ze mnie towarzyszka na wypady... - Żartujesz? Miałem z ciebie niezły ubaw ... - Czuję się dziwnie. To chyba ten nadmiar tlenu i świeżego powietrza. - Z pewnością – przytaknął i wsunął jajecznicę kilkoma ruchami. Kiedy skończyli śniadanie Jack wytoczył łódkę na brzeg, wpakował wszystkie wędkarskie akcesoria do ś5rodka i poczekał, aż Sam usadowi się wygodnie. Wypłynęli prawie na środek jeziora. Plusk wody obijającej się o burtę uspokajał i dawał poczucie bezpieczeństwa. - Chyba rozumiem dlaczego lubisz wędkowanie – odezwała się – To niesłychane źródło spokoju. - Prawda? – nasunął daszek czapki głębiej na oczy – Chcesz spróbować? – podał jej wędkę. Wzięła kijek i nieudolnie nim machnęła, haczyk ściągnął mu czapkę. Parsknęła rozbawiona. - Dobra, jeszcze raz. Czapka z daszkiem to niezbyt atrakcyjna przynęta. Postaraj się zamaszyściej zaciąć. Drugi raz wypadł lepiej. Zwrócił jej uwagę na większe wyluzowanie nadgarstka. Ale nie było tak źle. Długo nie czekali, coś pochwyciło przynętę i szarpnęło żyłką. - Co mam robić? – zapytała zachwycona - Pokażę ci – wstał i ostrożnie stanął za nią, chwycił za dłoń i zaczął kręcić kołowrotkiem – Delikatnie, nie spłosz jej, może się zerwać. Powoli, ostrożnie podkręcaj ... Jego oddech na jej szyi przyprawił ją o dreszcze. Obejmował ją i dotykał dłoni. Zerknęła na niego a Jack tylko się uśmiechnął pod nosem. Podobało jej się, że jest tak blisko i prawie policzek w policzek. Kiedy poderwał wędkę otrząsnęła się z magicznego oszołomienia. Zdjął rybę z haczyka nadal nie wypuszczając jej z objęcia. Inna sprawa, że na łodzi było mało miejsca. Kiedy spojrzała w jego brązowe oczy, wydusiła przez ściśnięte gardło. - Mała ... - Nie szkodzi – uśmiechnął się i zbliżył usta do jej warg. Zdawały się prosić o pocałunek. Przymknęła oczy i kiedy zetknęli się w upragnionym całusie zadzwonił telefon w kieszeni Samanthy. Z zakłopotaniem odsunęła się od niego i wyjęła aparat. Jack patrzył na nią z niedowierzaniem. Kiedy odebrała połączenie, skrzywił się. - Zabrałaś telefon? – spytał - Zaraz skończę – zapewniła. Kilka słów w technicznym żargonie, parę zwrotów o braku czasu i byciu zajętą. Kiedy skończyła, westchnęła rozczarowana – To młody oficer, którego zostawiam z pewnym projektem. Miał wątpliwości. Nie uwolnimy się od niego, więc .... Rzuciła telefon do wody. Zatarła ręce zadowolona a O’Neill spojrzał zdumiony. - No, taka Carter mi się podoba – powiedział wolno i z namysłem – Szalona. Nieprzewidywalna. - Wiem... Usiadła na wprost niego, ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała namiętnie. Jack był nieco zaskoczony ale nagle powróciła mu w pamięci wizja ich zbliżenia podczas tortur.(*) (*) (przygoda zatytułowana „Poziom Przymusu”) Wtedy marzył o takiej chwili. Słodkie od soku usta Sam były uzależniające i trudno było się od nich oderwać. - No i, z łowienia nici – wyszeptał - Wracajmy – dodała również szeptem Kiedy wpadli do domu zaczęli ściągać z siebie czapki, kurtki, kamizelkę wędkarską, całowali się łapczywie i bez jakiejkolwiek kontroli. Padli na kanapę. Zdawało się , że trwa ich hipnotyczny trans z przesłuchania u Nex’a’Durenów. Czuła, jak całuje jej szyję i wszystko wiruje dookoła. Zadzwonił telefon. Tym razem Sam spojrzała na Jack’a pytająco. Zaklął pod nosem, wstał z kanapy i odebrał połączenie. Wyszedł na zewnątrz wściekły za przerwanie tak dobrego podejścia do lepszego poznania major Carter. - O’Neill ! – wrzasnął do mikrofonu - Jack, to ty? - Daniel? Po co wydzwaniasz?! Sam wstała z kanapy i podeszła do Jack’a ciekawa, co takiego ważnego ma do powiedzenia Jackson. - Jak rybki? Biorą? - I po to dzwonisz? Nie masz pilniejszych wieści?! - Chciałem zapytać, jak się bawicie? – z drugiej strony dało się słyszeć uśmiech - Źle, bo wydzwaniasz i nam przeszkadzasz. Zrozumiano? Jestem na urlopie, zrozumiałeś? Nie dzwoń do mnie , chyba, że ogłoszą stan wojny. Zrozumiałeś? - Nie denerwuj się – Daniel chciał go uspokoić - Kończę. Do zobaczenia! – i z trzaskiem zamknął klapę telefonu. Poszedł nad molo i rzucił go do wody. Telefon zatonął z pluskiem. – Nie uwolnilibyśmy się od niego – powiedział spokojnie - Czy to było rozsądne? Wyrzucać jedyne źródło kontaktu z bazą? – spytała z uśmiechem - Mamy urlop, jesteśmy nieosiągalni. Zrozumiano? - Tak jest – potwierdziła PARĘNAŚCIE GODZIN PÓŹNIEJ. Zapadła już noc i było dosyć ciepło jak na tę porę roku. Tym razem Jack przygotował romantyczny wieczór. Światło przygasło, lekki półmrok rozświetlały tylko zapalone świece, rozstawione w różnych kątach pokoju. Ponownie rozbrzmiewała delikatna muzyka z głośników, niosła się niczym tajemnicza mgła. Samantha stała przy kominku i wpatrywała się grę płomieni. Chociaż błogo ogrzewały i były miłe, czuła ciągle do nich uraz. Z pomocą przyszedł jej Jack, kiedy pojawił się z dwoma kieliszkami szampana. Złocisty płyn rozjarzył się tysiącami iskier odbijającego się ognia z paleniska. Wdzięcznie przyjęła lśniące szkło, którym się stuknęli. - Za powrót do spokoju ducha – powiedział, zdawało się, że doskonale wie, o czym Samantha myśli. - Zamierzasz mnie uwieść? – spytała - To zależy, czy masz seksowną bieliznę pod spodem – odparł, a kiedy dostrzegł jej spojrzenie, dodał – Żartowałem. Po prostu jest wspaniale... - Dziękuję ci, Jack – wyszeptała - Za co? – spytał, odstawił kieliszki na stolik i wyciągnął ją na środek pokoju, przytulił i zatańczyli. - Za to, że pomagasz mi zapomnieć – powiedziała i oparła głowę na jego ramieniu. - Cieszę się, że jesteś tu i moje metody na coś się przydają – odparł - Dawno nie tańczyłam - zauważyła i westchnęła odprężona – Chciałabym tu zostać na jakiś czas, odciąć się od świata. - Niemożliwe – uśmiechnął się i pogładził ją po włosach wdychając ich zapach, oraz zapach skóry i delikatnych perfum – A co z twoimi projektami? Tym razem to ona się uśmiechnęła - Do diabła z nimi – skwitowała żartobliwie i przytuliła się silniej do niego, O’Neill uniósł lekko brwi zaskoczony ale i zadowolony – Jesteś dla mnie taki dobry. Tyle dla mnie już zrobiłeś. - Oboje potrzebowaliśmy tego wypadu do leśnej głuszy. Musimy częściej wyrywać się od ludzi, bez skrępowania robić to, co podpowiada nam serce, rzucić w kąt rangi, olać regulamin. Zrobić po prostu coś szalonego.... - Jak wyrzucenie telefonów do wody? – parsknęła - Prawda, że skuteczne? Od razu inaczej – skwitował - Chciałabym ..... aby ta chwila trwała wiecznie – powiedziała rozmarzona. - Niech trwa – przyznał i delikatnie się kołysali w rytm wolnej muzyki – Niech ta magiczna chwila nigdy się nie kończy i trwa tak długo, jak zechcemy..... - Niech trwa – przymknęła oczy Nurt instrumentalnego utworu uniósł ich, niczym fala morska na swym grzbiecie. Było im dobrze tak trwać. Ona słyszała jego bicie serca, on jej wolny oddech. Czuła dreszcze na skórze i całą magię podsycaną zapachem palących się świec. Teraz to miejsce będzie kojarzyć się jej ze wzniosłymi uczuciami, a nie tylko strachem przed ogniem i wspomnieniami postrzału na molo. - Jest idealnie – szepnęła unosząc głowę i patrząc na błyszczące w świetle świec oczy Jack’a. Były takie uważne i śmiały się do niej. Pocałował ją niesiony impulsem, po prostu musiał to zrobić. Zaszumiało jej w uszach, jak nastolatce, która zakochuje się w chłopaku z tej samej klasy i kradną sobie pocałunki, chowając się ukradkiem w bezludnych miejscach szkoły. Muzyka zdawała się przycichać, albo rozpływać w powietrzu. Przez głowę przebiegły jej obrazy wielu wspólnych przeżyć, wspólnych niebezpieczeństw, rzeczy dobrych i złych. Poczuła się silnie związana z jego osobą. Gdzieś tam kołatała się resztka przyzwoitości mówiąca, że „To twój dowódca”. Ale odpychała ją w kąt swej podświadomości. Usłyszeli na zewnątrz dźwięk silnika samochodu. Opony z chrzęstem zatrzymały go na leśnej drodze. Jack oderwał usta od warg Samanthy i skrzywił się niezadowolony za kolejne przerwanie mu romantycznej chwili. - Nie jest idealnie – stwierdził patrząc jej w oczy. Z samochodu wysiadł Daniel i Teal’c, poważnie zaniepokojeni brakiem sygnału od przyjaciół. Kiedy zerknęli przez tarasowe okno dostrzegli dwójkę stojącą na środku pokoju i obejmującą się czule. Daniel westchnął zrezygnowały, ponieważ wiedział już, że będzie ciężka przeprawa z Jack’iem. Zapukał w szybę tarasowego okna i poprawił nerwowo okulary na nosie z zażenowaniem, gdyż prawdopodobnie zepsuł im romantyczny wieczór. O'Neill podszedł do nich, rozsunął połówki okna z wymalowanym wyrzutem na twarzy. - Przepraszam, Jack, ale musieliśmy przyjechać – Daniel przemówił cicho - Och, doprawdy? – uniósł brwi i czekał na wyjaśnienie - Wybacz nam ten najazd, ale byliśmy zaniepokojeni waszym milczeniem. Nie odbieraliście swoich telefonów. Myśleliśmy, że coś wam się stało. – kontynuował Daniel - Wyrzuciliśmy je – odparł szybko - Ale.... – Jackson złapał powietrze w płuca zaskoczony i kiedy je wypuścił, zapytał – Dlaczego? - Potrzebowałem spokoju – wyjaśnił O’Neill - Ja też – Samantha pomachała im z głębi pokoju uśmiechnięta - A teraz wybacz, jesteśmy zajęci – Jack wypchnął go na zewnątrz i zasunął połówki okna. Oddalił się w głąb pokoju, ignorując zupełnie gości. - Mam wam coś ważnego do powiedzenia – Daniel był nieugięty, sam rozsunął sobie okno tarasowe. Jack zawrócił, zasunął je ponownie z powrotem przed nosem Jacksona i warknął niezadowolony - Nie ma nas! - Ale to ważne! – Daniel próbował pokonać barierę z szyb, aby było go dobrze słychać – Jack?! Jack! Musisz mnie posłuchać! – zastukał w okno - Nie obchodzi mnie to! – O’Neill rzucił przez ramię - Coś się stało! – Jackson starał się krzyczeć na tyle głośno, by słowa dotarły do nich – Jest misja do wykonania! Hammond kazał się znaleźć! Drużyna Canberry nie wróciła i nie odezwali się od ponad 12 godzin! Mamy to sprawdzić!! - Chryste .... – westchnął zrezygnowany a Samantha podeszła do niego zaniepokojona. - Powinniśmy to sprawdzić – szepnęła, choć widziała jego niezadowolenie. - Mamy wolne! – wrzasnął w stronę Daniela – Urlop! Czy tylko my możemy ratować świat?! Nikogo innego już nie ma? - Jack – Sam położyła rękę na jego ramieniu – Mamy duże doświadczenie. Hammond chce nas, przecież znasz Canberrę i jej sposób działania. Mogą być w niebezpieczeństwie. - Nawet kosmos przeciwko nam – z żalem podsumował – Nie można poleniuchować, bo świat czeka na ocalenie - Jack, słyszysz mnie?! - dobijał się Daniel - Tak! Zaraz idziemy! – zebrał rzeczy ze stolika, Sam pogasiła świece i widziała jego zawód i złość – Niech szlag, będę musiał spakować wszystkie rzeczy z powrotem. Kiedy wyszedł do samochodu, wcześniej zamykając drzwi domku, rzucił torbę z wściekłością do środka a Daniel potarł czoło zakłopotany - Naprawdę mi przykro, że schrzaniliśmy wam urlop – powiedział cicho - Serio? – sarkazm O’Neilla był doprawdy zjadliwy - Wiem, jak trudno wyciągnąć gdzieś Sam, ale... - Danielu? - Tak? - Daruj sobie – Jack wszedł do samochodu i pozwolił Samancie usiąść obok siebie. Oparła głowę na jego ramieniu sennie. - Kimnę się – oświadczył – A wy sobie radźcie. Odpalajcie. - Prawda jest taka, Jack, że sam chciałbym więcej czasu spędzać z Canberrą, ale wciąż się mijamy, ponieważ mamy obowiązki wobec SGC. Też nad tym ubolewam. - Mówiłem, odpalajcie – burknął a samochód wolno wytoczył się na asfalt i wjechał w czarną przestrzeń przed nimi.... Kiedy SG1 znalazło się na powierzchni planety tej samej, na której zniknęli SG8, powiało jakąś tajemnicą. - Szukanie igły w stogu siana – skwitował O’Neill - Powinni kierować się na południowy zachód, tak właśnie wynika z planów zebranych przez sondę – powiedziała Samantha - Czułem, że coś pójdzie nie tak – zauważył Daniel a w jego głosie dało się słyszeć zdenerwowanie. - Spokojnie, znajdziemy ich – zapewnił O’Neill, nikt nie miał wątpliwości, że tego dokona, ale co uda im się znaleźć? Wejście w wąwóz przywołało niemiłe wrażenie, że to droga do piekła. Jałowe skały mrocznie górowały nad krajobrazem. Kiedy opuścili kanion, po parunastu minutach marszu, dotarli do zalesionych wyżyn. Wszystko tu było dziwne, obce, budzące niepokój. - Wygląda spokojnie – ocenił Jack i szukał jakiegokolwiek śladu po obecności drużyny ósmej. Daniel wypatrywał obiektu, który zaraz powinien im się ukazać, a którego nie obejrzała, zapewne, grupa przed nimi. - To tutaj – powiedział Daniel i zatrzymał się, kiedy dojrzał strzelistą budowlę, otoczoną okrągłym murem. Rdzawe kamienie przypominały zaraz, że bywały kultury składające krwawe ofiary. Przynajmniej takie nasuwały skojarzenia. - Dobra, wchodzimy. Uważajcie i pilnujcie tyłków – O’Neill oschle wydał komendę i uniósł lufę karabinu do góry, bo nie było tu zbyt przyjemnie. Pomiędzy pourywanymi gzymsami swoistej konstrukcji - które wyglądały jak podstawy dla strzelistych, smukłych iglic - świstał wiatr, wydając bardzo niepokojące dźwięki. Przywoływał na myśl żal i lament potępieńców. Daniel wyłuskał z monumentalnych amfilad wejście do wnętrza okrągłej budowli. - Myślę, że to jakiś kompleks do oddawania czci tutejszemu kultowi. Wieje tu.... wilgocią – odezwał się cicho - Zauważyłeś? Podejrzewam, że bywają tu nie liche deszcze – dodał Jack oświetlając kąty i gzymsy. - I co ty na to? Wchodzimy głębiej? – spytał Daniel, kiedy stanął przed ziejącym czernią wnętrzem świątyni. - Teal’c, Carter, idźcie pierwsi. Ja za Danielem – rozkazał i uniósł lufę jeszcze wyżej. Światło latarek przecięło ciemności tak, jak nóż tnie ser. Rdzawe ściany przyprawiały o ciarki na skórze, albo kojarzyły się demonicznie z kultem, który nie stronił od krwi i bólu. Brakowało tylko porozwieszanych, wygarbowanych skór po nieszczęśnikach, jako trofea. Kolejnym wrażeniem, jakie odczuł O’Neill, było gwałtowne drgnięcie powietrza. Gorący podmuch i fala wystraszonych zwierzątek uderzyła w nich z impetem, podrywając się do lotu z przeraźliwym piskiem. Ich płochliwy krzyk był tak drażniący uszy, że zanim poleciały do wyjścia, musiał zatkać uszy dłońmi. - Schylcie się! Przykucnęli prawie jednocześnie opędzając się od spłoszonego stadka. Gryzonie przeleciały z wrzaskiem, pozostawiając po sobie deszcz odchodów cuchnących, jak wszyscy diabli. - O, w mordę – zaklął Jack – Ohyda! - Rety, to jest paskudne – skrzywiła się Samantha i strąciła kilka plamek z narzuconymi odchodami - To się nazywa „posrać się ze strachu” – jęknął Daniel - Mam nadzieję, że to poświęcenie będzie warte zachodu – wymamrotał Jack i obtarł podeszwę buta o posadzkę, bo wdepnęło mu się w okazałą kupkę czegoś – Jak pragnę zdrowia.... Ohyda! Opłacało się. Wkrótce dotarli do olbrzymiej, okrągłej sali z kilkoma obeliskami i dziwnym postumentem na środku, otoczonej małymi kolumnami. W suficie, na samym środku kopuły , był otwór w kształcie koła, przez który wpadało światło. Pomimo rdzawego koloru tutejsze ściany były przyozdobione rysunkami, znakami, rzędami równego tekstu o dziwnym kroju. Kilka kamiennych tablic stało obok siebie, jak żołnierze w równym szeregu i przypominały nagrobki. Rysunki przywodziły na myśl scenki rodzajowe. Daniel momentalnie zajął się ich oceną, robiąc przy tym cenne zdjęcia. - No dobra, Danielu, co my tu mamy? – odezwał się Jack - Zaraz się zorientuję. To jakaś historia opowiedziana przez piktogramy. Podejrzewam, że dotyczy tych tablic – wskazał ręką obeliski. - Nie znalazłem żadnych śladów obecności naszych ludzi – stwierdził Teal’c, po krótkim rekonesansie dookoła sali – Nie było ich tu. Jack ze świstem wciągnął powietrze do ust, kwaśne od zapachu odchodów gryzoni. Zamyślił się i zaniepokoił dziwnym zniknięciem drużyny. - Nawet tu nie dotarli – Samantha podeszła do O’Neilla i spojrzała na niego tak, jakby podzielała jego niepokój i troskę. Patrzył na nią skupiony. Nie wyobrażał sobie, że mógłby stracić teraz ją w podobny sposób. Wspomnienie romantycznych chwil, spędzonych razem, było teraz bardzo świeże. Odwróciła wzrok doskonale wiedząc, o czym myśli w takim momencie, jak ten. - Chyba coś już wiem – odezwał się Daniel – To historia kilku władców, którzy rywalizowali ze sobą. Kiedy to rozpracuję, dowiemy się szczegółów. - Niczego nie dotykajcie – nakazał Jack – Mam złe przeczucia co do tego miejsca. - Czemu? – spytała Sam - Cholera wie, jakie świństwa tu się odbywały, i jakie świństwa fruwają w powietrzu. – odparł - To prawda – zgodzi się Daniel i musnął delikatnie powierzchnię ściany, aby strącić rdzawy nalot powiązany z delikatną pajęczyną oraz zrobić zdjęcie. Nie zauważył, jak niewielki guzik, maleńki kamyk, zapadł się w ścianę Coś chrupnęło i zazgrzytało, jakby kamień tarł o kamień. Odwrócił się gwałtownie w stronę postumentu na środku sali. Rozchylił się on na pół i coś powędrowało do góry, zabłysnęło i zawirowało w miejscu. O’Neill wycelował w to skupiony i w pełni zaskoczony. - Danielu?! – zawołał na niego - Upsss .... – jęknął Jackson zastygając w bezruchu - Co to znaczy „Upsss”? – zdenerwował się pułkownik i nerwowo obserwował przedmiot – Mówiłem, aby niczego nie dotykać!!! - Ja nie dotknąłem – wytłumaczył doktorek i spojrzał na ścianę, dopiero teraz dostrzegł maleńki guzik – A może jednak? ... Jack podszedł bliżej i przyjrzał się lepiej konstrukcji: żadnych linek, podstawek, obiekt wirował samoistnie. - Lepiej nie dotykać – Samantha domyśliła się intencji pułkownika – Może być otoczone polem siłowym Kiedy machnął kilka razy ręką przed obiektem nic go nie poraziło, ani nie ugodziło. - Co to może być? – zdziwił się - Wygląda na dysk z zapisem danych – oceniła Carter - Chyba wiem, jak go uruchomić, aby odczytać zawartość – odezwał się cicho Jackson, który stał pokornie i nieśmiało wyszedł z propozycją eksploracji wielkiej tajemnicy obiektu. - Lepiej niczego nie sprawdzać – zagroził Jack - Przecież, mieliśmy zebrać jak najwięcej informacji – zauważył Daniel – To okazja do tego. - Mamy odnaleźć SG 8 – skwitował O’Neill i skrzywił się na odgłos dalekiego grzmotu, który rozniósł się głuchym pomrukiem po okolicy – Nie mamy czasu na rozglądanie się. Idzie burza... - To nie potrwa długo – zachęcał go Daniel – Trzeba go tylko włożyć do tego obelisku – pokazał najwyższy postument, którego otaczały dziwne przedmioty kultu: misy, dzbany i różne talizmany. - Odmawiam – stanowczo odezwał się Jack – Wychodzimy. Zebrałeś materiał do kamery, popracujesz nad tym po powrocie. Teraz musimy odnaleźć zaginionych. Jackson był niepocieszony ale nikt nie nalegał, aby pozostawać dłużej. Wyszli szybko na zewnątrz i skierowali się do lasu, który wyrastał w spotkaniu ze ścieżką. Prowadziła w głąb i wydawało się, że przecina go dokładnie w połowie. - Co za ponure miejsce – Sam podzieliła się swoimi odczuciami – Nie słychać żadnych stworzeń, jakby las wymarł. - Nie, on żyje – cicho zaprzeczył O’Neill i rozglądał się uważnie na boki – To dobre miejsce na zasadzkę. Uważajcie, ludzie... Po kilku minutach marszu okolicą wstrząsnął kolejny grzmot, tym razem już bliższy. Działało to bardzo niepokojąco na resztę.. Jack dał znak do zatrzymania marszu i wszyscy przykucnęli ciekawi, co takiego zaniepokoiło pułkownika? Bez słów wskazał palcem coś, co leżało w zaroślach. Cała roślinność lasu tworzyła swoisty dywan sięgający im do kolan, więc było w nim coś, co się wyróżniało z całości. Zakradli się ostrożnie do znaleziska. Okazało się, że były to szczątki ludzkiego ciała. Sam odwróciła głowę, kiedy dostrzegła resztki torsu bez głowy, z kikutami po kończynach. Ale zachowały się liczne fragmenty munduru i to wskazywało na jedną z zaginionych osób. Jack przykucnął przy zwłokach i sprawdził naszywkę. Grupa SG-8. Z zapartym tchem i szalonym biciem serca podszedł Daniel, nie mogąc nic z siebie wydusić. O’Neill wyjął nóż i odgarnął nim poszarpane części materiały aby dojrzeć zachowane blaszki identyfikacyjne. Obrócił w palcach i odczytał nazwisko. - To Rismo – powiedział zduszonym głosem i wyprostował się, schował blaszki do kieszeni i rozejrzał się dookoła. - Chryste – wyszeptała Samantha – Co go tak urządziło? - Nie wiem, ale coraz mniej mi się to podoba – skwitował i ruszył wolno do przodu. To było przykre ale Daniel cieszył się, że ofiarą nie okazała się Harriet. Opuścili las z uczuciem rosnącego niepokoju. Coś rozszarpało Paul’a Rismo i to tak gwałtownie, że nie zdołał użyć broni. Carter uważnie obserwowała twarz Jack’a. Była niczym maska, niezmienna, skupiona, oczy zwężone do cienkich kresek. Przeżywał śmierć Rismo ale starał się ukrywać fakt, jak bardzo to nim wstrząsnęło. Pozostawało zapytać, co z resztą? Przed nimi wyłoniła się dolina, którą wypełniały kopulaste budynki o niezbyt dużej konstrukcji. Z daleka wyglądały jak gigantyczne kapelusze grzybów. Pomiędzy nimi panował niewielki ruch ich mieszkańców a ich wygląd był dość osobliwy. Miedziane opalenizny, półnagie ciała, włosy czarne i błyszczące. Daniel z niepokojem obserwował ten obrazek i O’Neilla, który wyciągnął lornetkę i przyjrzał się dokładnie obcym. Zarośla wystarczająco maskowały ich obecną pozycję, więc mogli dokonać obserwacji bez narażenia się na wykrycie. Pewien odkrywczy pomysł przebiegł Jack’owi przez głowę, schował lornetkę i wcisnął przycisk radia. Zawsze można było mieć nadzieję. - Tu pułkownik Jack O’Neill. Zwracam się do kogokolwiek z drużyny 8. Odezwijcie się – cicho przemówił do mikrofonu. Zamiast odpowiedzi usłyszeli tylko trzaski w słuchawkach. Zagryzł zęby tak, że żuchwy mu zatrzeszczały. Ponowił swoje wezwanie - Niech odezwie się ktokolwiek, kto odbiera ten sygnał – po chwili, która zdawała się rozciągać w nieskończoność, dało się słyszeć trzask, jakby ktoś dał znać, że odebrał ale postawił tylko falę nośną samym kliknięciem przycisku. - Może są poza zasięgiem? – zauważyła Samantha - Nie, są tam, w wiosce. Nie mogą się odezwać – skwitował Jack, ale przy kolejnej próbie nadania sygnału przeszkodził mu głos w słuchawce. - Tu Ashmore, pułkowniku! O’Neill odetchnął z ulgą. Ściszając głos nacisnął przycisk radia i zapytał - Ashmore, gdzie jesteś? I co tu się stało? - Uciekłem im! Rismo zginął! - Tak, wiem. Znaleźliśmy jego ciało. Co z resztą? - Są więzieni. Udało mi się zwiać. Jestem w lesie i uciekam im, ale mnie doganiają. Chciałem wezwać pomoc. - Podaj swoją pozycję. Jesteśmy na północ od wioski. - Jestem.... waszej.... Nie mogę.... Dwunasta i .....- transmisja rwała się - Ashmore, powtórz. Nie usłyszeliśmy. - Na dwunastej.... Nie mam..... Oni są.... Jack spojrzał na Teal’ca i Sam, było już wiadomo, że łączność zanikła zupełnie. - Jesteśmy na jego dwunastej. Musimy mu pomóc, chodźmy. Potem tu wrócimy – zadecydował O’Neill. Ruszyli biegiem z powrotem do lasu. Co tak pogoniło Ashmore’a? Może tubylcy? A może nie? O’Neill wiedział, że musi zrobić wszystko, aby nie stracić kolejnego człowieka. C.D.N |
---|