465

Prokurator do zadań specjalnych Prokurator Danuta Bator karierę prokuratora zaczęła w PRL – pierwszą pracę podjęła w latach 70. Z zachowanych w IPN dokumentów wynika, że w 1988 r. została upoważniona przez SUSW do wykonywania prac obronnych stanowiących tajemnicę państwową. Oznacza to, że należała do grona zaufanych prokuratorów funkcjonariuszy służb specjalnych PRL. Jej nazwisko stało się głośne w 2003 roku przy okazji afery Rywina – w Prokuraturze Krajowej nadzorowała śledztwo w tej sprawie. Z przekazów medialnych wynika, że śledztwo było prowadzone pod naciskiem przełożonych. Jako przykład podawano fakt, że przed przesłuchaniem ówczesnego premiera Leszka Millera Danuta Bator prokuratorom, których nadzorowała, przedłożyła listę pytań, jakie należy zadać przesłuchiwanemu premierowi Leszkowi Millerowi. Po tym wydarzeniu z pracy w prokuraturze zrezygnowała Wanda Marciniak, która współprowadziła śledztwo w sprawie Rywina. Przed komisją śledczą, zeznała, że nie mogła dalej pracować w prokuraturze, bo nie podobały jej się metody pracy, z którymi zetknęła się w Wydziale II Prokuratury Apelacyjnej.

Zeznała również, że podczas spotkania prokuratorów przed przesłuchaniem premiera Leszka Millera prokurator Bator „wyjęła jedną, może dwie kartki, dając je pani prokurator, mówiąc, że na tych kartkach wynotowała pytania, które trzeba zadać panu premierowi”. Odpowiadając na pytania posłów, czy uczestniczyła kiedyś w takiej sytuacji, że prokurator Prokuratury Krajowej przedstawia prokuratorowi referentowi pytania do zadania ważnemu świadkowi, Wanda Marciniak stwierdziła, że nigdy się z tym nie spotkała. W 2003 roku Danuta Bator awansowała - została pełniącą obowiązki dyrektora Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną w Ministerstwie Sprawiedliwości. Rok później została powołana na stanowisko prokuratora Prokuratury Krajowej i równolegle na wicedyrektora Biura Postępowania Sądowego w Prokuraturze Krajowej. Tę funkcję pełni do dzisiaj. W książce pt. „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii.” Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk opisali rolę prokurator Bator w śledztwie dotyczącym usunięcia dokumentów z teczki Lecha Wałęsy. „Kluczową rolę odegrała tu „Notatka informacyjna” sporządzona przez naczelnika Wydziału I Prokuratury Krajowej prokurator Danutę Bator. Dokument stał się podstawą do narzucania konkretnych rozwiązań śledztwa /…/ Zachowane dokumenty archiwalne pozwalają na wysunięcie hipotezy, że celem wspomnianego nadzoru nad śledztwem V Ds. 177/96 było głównie utrudnienie wyjaśnienia wszystkich istotnych okoliczności sprawy, a w szczególności roli Lecha Wałęsy w usunięciu dokumentów /…/ konsekwencją było zapewnienie mu bezkarności, mimo zebrania dowodów pozwalających na skierowanie przeciw niemu aktu oskarżenia.” W książę została zamieszczona wspomniana notatka autorstwa prokurator Danuty Bator. Nadzorowała ona śledztwo, w którym postawiono zarzuty Andrzejowi Milczanowskiemu, Jerzemu Koniecznemu i Gromosławowi Czempińskiemu. (…) Zarzuty sformułowane zostały w sposób mało precyzyjny (…) W mojej ocenie decyzja o umorzeniu śledztwa w stosunku do Andrzeja Milczanowskiego, Jerzego Koniecznego i Gromosława Czempińskiego jest trafna (…) - napisała prokurator Bator. Ostatecznie to śledztwo – zgodnie z jej opinią, zostało umorzone. Kolejna głośna sprawa, w której pojawiło się jej nazwisko dotyczy uprowadzenia i zabójstwa biznesmena Krzysztofa Olewnika. Danuta Bator nadzorowała to śledztwo latach 2002-04, czyli wtedy, gdy błąd gonił błąd. Jak ocenił publicznie członek komisji poseł Andrzej Dera, „nadzór nad tym śledztwem był fikcją zaś aktywność prokurator Danuty Bator sprowadzała się do pisania pism do zastępcy prokuratora apelacyjnego z prośbą o informację o aktualnym przebiegu śledztwa”. Po rozdziale ministerstwa sprawiedliwości i prokuratury generalnej prokurator Danuta Bator otrzymała zaszczytny tytuł prokuratora Prokuratury Generalnej. Aktualnie pełni funkcję zastępcy dyrektora Departamentu Postępowania Sądowego. Dorota Kania

Triumf esbeka Sprawa przegranego procesu Doroty Kani z byłym funkcjonariuszem SB płk Ryszardem Bieszyńskim budzi mój wielki sprzeciw. Po pierwsze dotyczy on słynnego art. 212, a po drugie właśnie Prokurator Generalny odmówił wniesienia kasacji w imieniu Doroty Kani. Sprawa jest oburzająca, ponieważ jej wniosek rozpatrywała prokurator Danuta Bator, od wielu lat negatywna bohaterka tekstów Doroty Kani. W moim przekonaniu powinna ona była się wyłączyć z rozpatrywania tego wniosku. Płk Ryszard Bieszyński, były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa po raz kolejny wygrał proces karny, jaki wytoczył dziennikarzom. Niedawno było głośno o przegranym procesie Jerzego Jachowicza, a w lutym tego roku sąd IX Wydział Odwoławczy skazał prawomocny wyrokiem sądu Dorotę Kanię, która musi zapłacić wysoką grzywnę, zwrócić koszty adwokatowi Bieszyńskiego i zamieścić ogłoszenie w tygodniku „Wprost”. W sumie będzie ją to kosztowało kilkadziesiąt tysięcy złotych a najdotkliwsze jest to, że jej nazwisko znalazło się w Centralnym Rejestrze Skazanych.

Płk Bieszyński a Edward Mazur Dorota Kania płk Ryszardem Bieszyńskim zajmowała się od 2003 pracując jeszcze w "Życiu Warszawy". Pisała o jego roli podczas zatrzymania w lutym 2002 roku Andrzeja Modrzejewskiego, ówczesnego szefa PKN Orlen. Płk Bieszyński był wówczas funkcjonariuszem ABW i miał bezpośredni związek z tym zatrzymaniem. Później, w związku z aferą Orlenu i pracami sejmowej komisji śledczej Dorota opisywała śledztwo, które wszczęła prokuratura katowicka. Ostatecznie śledczy oskarżyli płk Bieszyńskiego - byłego szefa zarządu śledczego ABW, a wcześniej UOP o przekroczenie uprawnień i niedozwolone naciski przy zatrzymaniu prezesa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego. Dorota opisywała również wizytę płk Bieszyńskiego w USA, gdzie zeznawał na procesie ekstradycyjnym Edwarda Mazura podejrzanego o zlecenie zabójstwa byłego komendanta głównego policji Marka Papały. Bieszyński, jako oficer Urzędu Ochrony Państwa, a potem ABW, rozpracowywał zabójstwo generała Marka Papały. Zeznania Płk Bieszyńskiego były dla Mazura bardzo korzystne, co również opisywała Dorota. Ostatni raz w jej publikacjach nazwisko byłego szefa zarządu Śledczego ABW pojawia się w 2007 roku, w artykule, który ukazał się w tygodniku „Wprost”.

Wniesiona kasacja esbeka, odrzucona dziennikarki Zarówno płk Ryszard Bieszyński jak i jego pełnomocnik nie stawili się na posiedzeniu pojednawczym w procesie wytoczonym Dorocie Kani i sąd umorzył postępowanie. Bieszyński twierdził, że o terminie pracownik sądu powiadomił go telefonicznie, wzywając na 10, a posiedzenie odbyło się o 9.

W styczniu 2009 r. Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił zażalenie Bieszyńskiego, uznając, że był on skutecznie zawiadomiony o terminie, na który się nie stawił. Po uprawomocnieniu się wyroku kasację do Sądu Najwyższego w imieniu Ryszarda Bieszyńskiego wniósł ówczesny prokurator generalny Andrzej Czuma. Kasację do SN z wnioskiem o zwrot sprawy do sądu złożył wiceprokurator generalny Andrzej Pogorzelski, który był we władzach Prokuratury Okręgowej w Warszawie w czasie, gdy Ryszard Bieszyński był szefem zarządu śledczego ABW. Kasacja została uwzględniona i sprawa wróciła do ponownego rozpatrzenia. Jej efektem jest właśnie skazanie Doroty. Dorota przed sądem broniła się sama, ponieważ po zmianie nowi właściciele „Wprost” nie zapewnili jej adwokata. Zostawili ją samą sobie, mimo, że „Wprost” ma prawa autorskie do jej tekstów. Sąd nie uwzględnił żadnych wniosków składanych przez Dorotę, nie przychylił się do wezwania wskazanych przez nią świadków. Po przegranym procesie Dorota skierowała do Prokuratura Generalnego wniosek o złożenie w jej sprawie kasacji. Kilka dni temu otrzymała odpowiedź odmowną. Sporządziła ja prokurator Danuta Bator, negatywna bohaterka tekstów Doroty, która pisała o niej m.in. w związku z afera Rywina, sprawą Krzysztofa Olewnika czy awansów w prokuraturze. Ta sprawa jest jaskrawym przykładem triumfu III RP: niepokorna dziennikarka jest skazywana i musi płacić potężne koszty. Wiem, że takich spraw, dotyczących dziennikarzy publikujących w „Gazecie Polskiej”, „Nowym Państwie”, czy portalu niezalezna.pl może być coraz więcej. Skazanych za zniesławienie, z koszmarnego art, 212. Z tymi procesami są związane konkretne koszty finansowe. Dlatego proszę wszystkich ludzi dobrej woli o dobrowolne wpłaty na konto naszej fundacji, po to by pomóc poszkodowanym dziennikarzom, którzy przegrali procesy z art.212 i po poniesieniu ich kosztów znaleźli się w trudnej sytuacji.

Tomasz Sakiewicz

Café pod agentem "Gazeta" poznała kulisy śledztwa, o którym głośno od piątku: szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej zawiesił prokuratora Marka Pasionka nadzorującego śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wszczęto też przeciwko niemu postępowanie dyscyplinarne. Poszło, jak się dowiadujemy, o kontakty z dziennikarzami "Rzeczpospolitej" i "Naszego Dziennika", agentami USA i byłymi szefami ABW. Śledztwo, które prowadził wydział do walki z przestępczością zorganizowaną wojskowej prokuratury w Poznaniu (w piątek akta dostała Prokuratura Rejonowa Warszawa-Śródmieście), mające wyjaśnić, gdzie "cieknie", zaczęło się w listopadzie 2010 r. po artykule w "Rzeczpospolitej". Dziennikarze "Rz" ujawnili, że rosyjscy śledczy z powodu błędów proceduralnych unieważnili zeznania dwóch rosyjskich kontrolerów z lotniska w Smoleńsku. O decyzji Rosjan zostali powiadomieni polscy prokuratorzy prowadzący i nadzorujący śledztwo. Stąd podejrzenie, że przeciek wyszedł od nich. Wśród nich był Marek Pasionek. Kojarzony jest ze Zbigniewem Ziobrą, który w ostatnich dniach urzędowania w rządzie PiS przeniósł go do Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Wcześniej pracował u koordynatora ds. służb specjalnych w rządzie PiS Zbigniewa Wassermanna. Z analizy billingów telefonu Pasionka wynika, że od maja do listopada 2010 r., co najmniej kilkadziesiąt razy kontaktował się z dziennikarzami "Naszego Dziennika" i "Rzeczpospolitej". A po rozmowach z Pasionkiem obie gazety publikowały informacje o przebiegu śledztwa smoleńskiego. Pasionka przesłuchano w lutym 2011 r., Co zeznał? Że nigdy nie dzwonił do wspomnianych dziennikarzy. Co innego jednak wynikało z billingów, więc śledczy uznali, że kłamie. Ale to nie kontakty z dziennikarzami zaważyły na decyzji, by wszcząć przeciwko Pasionkowi postępowanie dyscyplinarne, a śledztwo przekazać cywilnej prokuraturze, bo wojskowa cywilowi Pasionkowi zarzutu postawić nie może. Chodzi o tajemnicze spotkanie 7 czerwca 2010 r. w warszawskiej kawiarni Green Coffee. Pasionek spotkał się tam z pracownikami CIA i FBI, stałymi rezydentami w ambasadzie USA w Polsce. Skąd to wiadomo? Bo śledczy przesłuchali agentów. Jeden zeznał, że spotkanie umówili Bogdan Święczkowski, b. szef ABW, i b. wiceszef agencji Grzegorz Ocieczek (obydwaj pełnili funkcje za rządów PiS). Dopiero w Green Coffee agenci USA zorientowali się, że oprócz Święczkowskiego i Ocieczka przyszedł prokurator Pasionek. Gdy usłyszeli od niego, że nadzoruje śledztwo smoleńskie i ma dostęp do poufnych informacji, zaproponowali, by natychmiast przenieść spotkanie do ambasady USA. Tam Pasionek w obecności Ocieczka i Święczkowskiego mówił agentom o śledztwie i pytał, czy mogą sprawdzić kilka koncepcji. Amerykański agent zeznał, że chodziło o prawdopodobieństwo rozpylenia sztucznej mgły, sterowanie samolotem na odległość i zmianę transmisji danych w wieży kontroli lotów. Agent zeznał też, że ponieważ chodziło " o sprawy ściśle tajne", zaproponował, by do ambasady USA przysłać oficjalną prośbę o pomoc. I rzeczywiście, prokuratura prowadząca śledztwo smoleńskie wysłała wkrótce do Departamentu Sprawiedliwości USA wniosek o pomoc prawną. Pytała m.in. o techniczne możliwości zakłócania urządzeń nawigacyjnych samolotu i prosiła o przekazanie ewentualnych nagrań rozmów prowadzonych z pokładu tupolewa. Śledczy powiadomili wtedy swojego szefa Krzysztofa Parulskiego, że Pasionek przekazywał informacje ze śledztwa osobom nieuprawnionym: Ocieczkowi, Święczkowskiemu i agentom służb USA. Wnosili również, by dla dobra śledztwa w sprawie katastrofy zawiesić go w funkcji wiceszefa oddziału do spraw przestępczości zorganizowanej NPW. Parulski wysłał taką prośbę do Andrzeja Seremeta, prokuratora generalnego, któremu podlega Pasionek, cywilny prokurator w NPW. Seremet się nie zgodził, choć wiedział już, o co Pasionka podejrzewają śledczy. Uznał zawieszenie za przedwczesne. Maciej Kujawski z Prokuratury Generalnej informował w piątek, że Seremet nie będzie komentował sprawy. W billingach Pasionka między majem a listopadem 2010 r. śledczy znaleźli też, co najmniej jedną rozmowę z posłanką PiS Beatą Kempą. I kilka połączeń z biurem PiS przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Prawie wszystkie rozmowy z biurem partii odbywały się wieczorem. Po co dzwonił tam Pasionek? Nie udało nam się z nim skontaktować. Od piątku nie odbiera telefonu. - Pasionek dzwonił do biura naszej partii? Nic o tym nie wiem - dziwi się Mariusz Błaszczak, szef klubu PiS. Marcin Kącki

Święczkowski: „to łgarstwa Gazety Wyborczej” W rozmowie z portalem Niezależna.pl Bogdan Święczkowski, były szef ABW, dementuje informacje podane w dzisiejszej publikacji „Gazety Wyborczej” dotyczącej spotkania prokuratora Marka Pasionka z przedstawicielami amerykańskich służb specjalnych. W internetowych wydaniach „Gazety Wyborczej” ukazał się tekst „Cafe pod agentem”. Jego autor powołuje się na nieoficjalne informacje ze śledztwa dotyczące prokuratora Marka Pasionka, odsuniętego od prowadzenia śledztwa smoleńskiego. Posługując się przeciekami opisuje spotkanie z oficerami FBI, a nawet CIA. W jego trakcie miało rzekomo dojść do przekazania tajnych informacji. Jednym z uczestników tego spotkania był Bogdan Święczkowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który w rozmowie z portalem Niezależna.pl dementuje informacje „GW”. - Są to kolejne łgarstwa „Gazety Wyborczej”. Większość faktów opisanych w artykule jest nieprawdziwa. Na pewno tezy i sugestie dotyczące ewentualnego spotkania Marka Pasionka z przedstawicielami amerykańskiego państwa. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Nie zaprzeczam, że takie spotkanie się odbyło, ale miało wyłącznie charakter towarzyski. Chodziło o pożegnanie oficera FBI. Było to spotkanie z oficerami łącznikowymi, czyli oficjalnymi przedstawicielami Stanów Zjednoczonych w Polsce. Rozmawialiśmy na różne tematy. Zapewne także o katastrofie smoleńskiej. To był przecież czerwiec 2010 roku. Wszyscy wtedy przeżywaliśmy tę tragedię. Jestem za to pewien, że podczas spotkania Marek Pasionek nie przekazywał żadnych informacji, a tym bardziej materiałów ze śledztwa. To jest kłamstwo i pomówienie, które po raz kolejny pojawia się w „Gazecie Wyborczej”. - Jest też mowa o przeciekach do mediów. - Nie sądzę, aby Marek Pasionek przekazywał jakiekolwiek informacje przedstawicielom mediów. Nawet, jeśli w bilingach pojawiają się połączenia z dziennikarzami, to, o czym to świadczy? O niczym. Zarzut, że Marek Pasionek w czerwcu 2010 roku przekazywał tajne informacje jest tak absurdalny, że aż się chce płakać. Jakież to postępy w śledztwie były w tamtym czasie. Zaledwie półtora miesiąca po katastrofie. Teraz mamy czerwiec 2011 i nadal niewiele wiemy. - „Gazeta Wyborcza” sugeruje, że Amerykanie usłyszeli tajne informacje i natychmiast przenieśli spotkanie do ambasady. - Kolejna bzdura. Wydaje mi się, że to ja zaproponowałem, aby przenieść się w inne miejsce. Odnosiłem, bowiem nieodparte wrażenie, że w kawiarni pojawiły się osoby, które mogłem podejrzewać, iż są z polskich służb specjalnych. Amerykanie stwierdzili, że do ambasady jest bardzo blisko. I to był jedyny powód przenosin. Czynienie zarzutu, że spotykamy się z oficjalnymi przedstawicielami Stanów Zjednoczonych jest niedorzeczne. Zapewne gdybyśmy spotykali się z oficerami GRU, to „Gazeta Wyborcza” by nam przyklasnęła. - Autor tego tekstu pisze o rzekomych przeciekach ze śledztwa posługując się takimi właśnie przeciekami. - Bardzo ciekawe skąd „Gazeta Wyborcza” weszła w posiadanie takich materiałów. Mam nadzieję, że z urzędu i natychmiast prokurator Seremet z prokuratorem Parulskim nakażą wszcząć śledztwo w tej sprawie. Koniecznym byłoby również wszczęcie śledztwa w sprawie niedopełnienia obowiązków przez kierownictwo Naczelnej Prokuratury Wojskowej w sprawie smoleńskiej. Wiele zaniechań doprowadziło, bowiem do utrudnienia śledztwa wyjaśniającego przyczyny katastrofy. Grzegorz Broński

Oświadczenie w związku z opublikowaniem przez "GW" artykułu „Cafe pod agentem"

Oświadczenie W związku z opublikowaniem przez Gazetę Wyborczą z 13 czerwca 2011 r. artykułu „Cafe pod agentem" naruszającego moje dobra osobiste oświadczam: - Prokurator Marek Pasionek nigdy do mnie nie dzwonił i nie prowadził ze mną żadnych rozmów na temat śledztwa smoleńskiego. Nie znam prokuratora Pasionka i nigdy z nim nie rozmawiałam. Redaktor Marcin Kącki nie dysponuje żadnymi dowodami mogącymi potwierdzić opisane w jego artykule hipotezy i spekulacje na ten temat. Autor artykułu nie podjął jakiejkolwiek próby skontaktowania się ze mną i zweryfikowania nieprawdziwych informacji. - Sugestia zawarta w artykule, jakobym miała wchodzić nielegalnie w posiadanie tajnych informacji ze śledztwa smoleńskiego, jest kłamstwem i spotka się z odpowiednią reakcją reprezentującego mnie adwokata. - Apeluję do redakcji Gazety Wyborczej, by zaprzestała publikacji artykułów, których celem jest oczernianie największej partii opozycyjnej w Polsce, uczestniczenie w próbach dyskredytowania prokuratora do pracy, którego, nikt wcześniej nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń oraz upublicznianie insynuacji na mój temat. - Z wcześniejszych informacji podawanych przez media na temat przyczyn zawieszenia prokuratora Pasionka można wnioskować, że artykuł przygotowany przez „Gazetę Wyborczą" został najprawdopodobniej zainspirowany przez osoby pragnące zdyskredytować prokuratora Pasionka i stawiany przez niego postulat, by szefowie KPRM i MON odpowiadali za błędy popełnione podczas przygotowań do wizyty w Smoleńsku. Poseł na Sejm RP /-/ Beata Kempa

„Stenogramy zostały sfałszowane” Dla kapitana Tu-154M PLF 101 kontroler ruchu lotniczego był jedynym ogniwem łączności ze światem, któremu ufał bezgranicznie, i to kontroler był odpowiedzialny za precyzję podawanych informacji. Każda informacja radiowa w lotnictwie jest potwierdzana, piloci mają to we krwi. Protasiuk nie potwierdził. Albo więc nie słyszał, albo nie odpowiedział, ponieważ walczył o życie. Było to cztery minuty przed podanym przez MAK czasem katastrofy. Od tego momentu nie ma żadnych rozmów między wieżą a Tu-154 M 101 oraz Jakiem-40 i tupolewem oprócz „na kursie i ścieżce” i „horyzont 101”. To niemożliwe – ze Sławomirem M. Kozakiem, supervisorem kontroli lotów międzynarodowego lotniska Warszawa Okęcie, instruktorem lotniczym OJT z 20-letnim stażem, egzaminatorem Urzędu Lotnictwa Cywilnego, autorem książki „Ostatni lot PLF 101”, rozmawiają Leszek Misiak i Grzegorz Wierzchołowski. Dziś wiemy, że jedną z kluczowych spraw w wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej jest moment, gdy samolot był 15 m nad ziemią, 60 m od pierwszego zetknięcia z podłożem. Jak wynika z badań amerykańskich systemu TAWS, podanych także przez MAK (z tą jednak różnicą, że MAK w ogóle nie odniósł się do tych kluczowych informacji), przestał wówczas działać komputer pokładowy FMS, czarne skrzynki, ciśnieniomierze. Co mogło się stać w tym momencie? Musiało nastąpić coś nagłego i o ogromnej sile, co zniszczyło te urządzenia bądź odcięło ich zasilanie.

Jakiego rodzaju mogła to być siła? Dopóki nie mamy dostępu do szczegółowych informacji o katastrofie, trudno jednoznacznie to stwierdzić, ale niewykluczone, że zanim samolot uderzył w ziemię, nastąpiła w nim eksplozja. Na prawdopodobieństwo tej hipotezy wskazuje fakt, że samolot przed katastrofą przestał być sterowny – nie można go było wyprowadzić na drugi krąg. Załoga albo nie zdążyła rozpoznać przyczyny, albo ją rozpoznała, lecz nie zdążyła zareagować. To musiało być coś gwałtownego, coś, co obezwładniło zarówno elektronikę w samolocie, jak również samą załogę.

W stenogramach rozmów załogi z wieżą kontroli lotów nie ma fragmentów, które wskazywałyby na jakieś zagrożenie. Stenogramy opublikowane przez MAK są, co najmniej w kilku miejscach, moim zdaniem, sfałszowane, pocięte, niewiarygodne.

To poważny zarzut. Co Pana dziwi, co brzmi niewiarygodnie w stenogramach? Choćby komendy z wieży kontroli lotów. Na Siewiernym samoloty podchodziły tego dnia do lądowania według tzw. radaru precyzyjnego i dwóch radiolatarni typu NDB – dalszej i bliższej. Przy tego typu podejściu załoga, kierując samolotem, opiera się głównie na komendach kontroli ruchu lotniczego. Czyli lecąc, jak było w tym przypadku, bez widoczności terenu, opiera się tylko na tym, co słyszy z wieży. Informacje i komendy kontrolera, jakie mamy w stenogramach, nie są typowe dla podejścia precyzyjnego. Począwszy od chwili wejścia samolotu na ścieżkę podejścia końcowego, powinien on być najpierw zidentyfikowany, czyli kontroler przejmujący samolot powinien się upewnić, że jest to Tu-154 M, rejs PLF 101, potem podawać mu odległość od pasa i wysokość, na której powinien się znajdować. Ta informacja powinna być podawana w sposób ciągły, ponieważ sytuacja, w której stosuje się radar precyzyjny, jest szczególna – używa się go wówczas, gdy w ogóle niewiele widać bądź też, kiedy załoga ma problemy z przyrządami, które mogłyby jej w podejściu pomóc. Załoga jest wówczas przekonana, że kontroler doprowadza samolot bezpiecznie do punktu, gdy dostrzeże ona pas i zdecyduje się lądować, a jeśli go nie dostrzeże, wówczas bezpiecznie odejdzie na drugi krąg. W latach 80., gdy taki system prowadzenia samolotów był używany na Okęciu, przerwy w podawaniu komend przez kontrolera nie mogły być dłuższe niż pięć sekund. Kontroler powinien podawać załodze, że ma lekko nakierować samolot do osi centralnej lub ścieżki schodzenia do wysokości decyzji – w prawo, lewo, w górę lub w dół. W przypadku mgły kontroler natychmiast powinien przekazywać na pokład samolotu każdą informację o zmieniającej się pogodzie. Tymczasem w stenogramach takich komend nie ma. Nie ma też informacji, że samolot nie jest na kursie i że zboczył ze ścieżki, choć utrzymanie samolotu o takim ciężarze, przy takich prędkościach, w takich warunkach pogodowych, jakie panowały, cały czas na kursie i ścieżce bez pomocy kontrolera jest niemożliwe, jeśli na lotnisku nie ma nowoczesnego systemu naprowadzania – ILS, MMS lub systemu nawigacji satelitarnej. Dla kapitana Tu-154M PLF 101 kontroler ruchu lotniczego był jedynym ogniwem łączności ze światem, któremu ufał bezgranicznie, i to kontroler był odpowiedzialny za precyzję podawanych informacji. Tymczasem na cztery minuty przed katastrofą praktycznie milkną rozmowy między wieżą, Tu-154 i Jakiem-40… Pada tylko komenda „na kursie i ścieżce” i „horyzont 101”. To jest absurdalne i niewiarygodne. Takie określenia jak „na kursie i ścieżce” są niemożliwe bez uprzednich poprawek kursu czy gradientu schodzenia. Kontroler powinien w sposób ciągły podawać dokładne informacje o położeniu samolotu.

Nagła przerwa w zasilaniu samolotu, przerwanie pracy komputera pokładowego, pracy czarnych skrzynek, nawet ich zasilania awaryjnego – akumulatorowego, zakłócenie pracy ciśnieniomierzy, gdy samolot znajduje się jeszcze nad ziemią, wydaje się dziwna. Muszę sprostować – czarne skrzynki nie mają zasilania awaryjnego, zasilany akumulatorem jest wyłącznie lokalizator, dzięki któremu można je odnaleźć po katastrofie. Tym bardziej dziwne wydaje się, że wiele godzin po katastrofie szukano czarnej skrzynki, skoro nadajnik wysyła sygnał, dzięki któremu można odnaleźć czarną skrzynkę nawet na dnie oceanu? Właśnie to umożliwiło odnalezienie skrzynek Airbusa-330 linii Air France, który 1 czerwca 2009 r. runął do Oceanu Atlantyckiego po starcie z Rio de Janeiro. Dziś, po blisko dwóch latach od tej tragedii, udało się je wydobyć z kilkutysięcznej głębi Atlantyku.

Co mogło zniszczyć elektronikę samolotu i doprowadziło do uderzenia w ziemię? Samolot to nie tylko elektronika, ale także silniki, płaty skrzydeł, tymczasem polski Tu-154 PLF 101 nagle gwałtownie przepadł. Gdyby samolot utracił nawet całą elektronikę, spadałby, ściąłby po drodze wiele drzew i uderzył w ziemię. Ale nie powinien przepaść tak gwałtownie. Mógłby rozpaść się na kilka czy kilkanaście części, ale rozmiar zniszczenia nie powinien być aż tak wielki. Siła, która zadziałała na samolot, była – jak widać na wielu zdjęciach – destrukcyjna nie tylko dla samej elektroniki, ale i dla konstrukcji tupolewa.

Czy przy tak złych warunkach pogodowych – widzialności poniżej minimum lotniska – polski Tu-154 w ogóle powinien podchodzić do wysokości decyzyjnej? Pilot zawsze może podejść do takiej wysokości i odejść na drugi krąg, gdy nie zobaczy pasa, jest to zgodne z procedurami. Natomiast, gdy się wczytamy w stenogramy, trochę dziwi, że zarówno płk Krasnokucki, jak i centrala w Moskwie starały się koniecznie doprowadzić do tego, by ten samolot zszedł do 100 m nad ziemią. W mojej ocenie do chwili przekroczenia granic Polski wszystko odbywało się normalnie. O dalszej fazie lotu wiemy niewiele, ale z pewnością sytuacja się zmieniła od momentu wejścia w przestrzeń powietrzną Federacji Rosyjskiej. Samolot nie został powitany w sposób właściwy – nie określono mu sposobu podejścia i kierunku, z którego będzie podchodził, na który pas ma się kierować, jaki jest kierunek i siła wiatru, ciśnienie w rejonie lotniska oraz inne istotne informacje. To wszystko podaje się standardowo. Tymczasem nic na ten temat nie ma w stenogramach. Zastanawia mnie też, dlaczego dowódca jednostki w Twerze, mając podwładnego płk. Krasnokuckiego na miejscu w Smoleńsku, konsultował informacje pogodowe z Moskwą.

Pogoda tuż przed podejściem Tu-154 gwałtownie się pogorszyła. Mówił o tym mjr Artur Wosztyl, dowódca samolotu Jak-40 do kpt. Arkadiusza Protasiuka. To jest zagadkowa sytuacja. Załogi, Jaka-40 i Tu-154 M prowadziły rozmowy poprzez radiostację na częstotliwości 123,45, tzw. prywatnej. W samolocie są dwie radiostacje i dzięki temu możliwe jest jednoczesne prowadzenie łączności na częstotliwości tzw. ruchowej, czyli z kontrolą ruchu, jak i dowolnej innej, w tym przypadku wykorzystywanej dla luźnych rozmów między załogami. Otóż załoga, Jaka-40 podała kpt. Protasiukowi informację o gwałtownym pogorszeniu się pogody, czyli 200-metrowej zaledwie widoczności na ziemi, na częstotliwości ruchowej, wykorzystywanej przez wieżę.

Dlaczego? Jeżeli kpt. Protasiuk słyszał informację, z Jaka-40, powinien to potwierdzić, by załoga Jaka ponownie nie informowała go o tym – powiedzieć „dzięki” albo „przyjąłem”. Każda informacja radiowa w lotnictwie jest potwierdzana, piloci to mają we krwi. Protasiuk nie potwierdził. Albo nie słyszał, albo nie odpowiedział, bo walczył o życie. Było to cztery minuty przed podanym przez MAK czasem katastrofy. Od tego momentu nie ma żadnych rozmów między wieżą a Tu-154 M 101, a także jakiem-40 i tupolewem, oprócz „na kursie i ścieżce” i „horyzont 101”. To niemożliwe, dlatego według mnie te stenogramy są nieprawdziwe.

O czym to może świadczyć? Że w samolocie stało się coś, co uniemożliwiało Tu-154 lądowanie według zadanych parametrów, np. blokada autopilota czy sterów, nagła awaria silnika, eksplozja, coś, czemu czoło musiał stawić kpt. Protasiuk. Cała uwaga załogi Tupolewa została skierowana na ratowanie samolotu przed tragedią. Lub też był to moment, gdy ta walka już się zakończyła. Uważam za prawdopodobne i piszę o tym w swojej książce, że katastrofa wydarzyła się o godz. 8.33, maksimum 8.36.

Na jakiej podstawie stawia Pan taką hipotezę? Ponieważ po raz pierwszy w historii lotnictwa światowego taśma czarnej skrzynki „wydłużyła się” o 8 minut, czyli nagranie trwa 8 minut dłużej, niż jest to fabrycznie możliwe. Zapis czarnej skrzynki ma 30 minut i trwa w pętli, – gdy dojdzie do końca, rozpoczyna nowe nagranie.

wp.pl, GAZETA POLSKA

Są dwa dowody na to, że to był zamach W dzisiejszym numerze tygodnika "Uważam Rze" możemy przeczytać wywiad przeprowadzony przez braci Karnowskich z Zuzanną Kurtyką, wdową po Januszu Kurtyce, prezesie Instytutu Pamięci Narodowej. Rozmówczyni opowiada o swym życiu zawodowym (jest lekarką i zajmuje się leczeniem chorób układu oddechowego u dzieci) i o swych przeżyciach po stracie męża. "Mam poczucie, że moje życie dzieli się, jakby przecięte czarnym mieczem, na dwie części. Na stary świat sprzed tragedii i nowy: po niej" - mówi Zuzanna Kurtyka. - W tym nowym świecie najtrudniej znieść pustkę, "która jest wszędzie, w każdym momencie, w każdym aspekcie życia codziennego". Dlaczego śledztwo w sprawie katastrofy nie przynosi wyników? - "Kluczem jest oczywiście brak woli wyjaśnienia tragedii, błędne decyzje władz - mówi wdowa. - (...) Polacy widzą, ile jest kłamstwa w życiu publicznym. Tragedia smoleńska unaoczniła ludziom, jak bardzo są okłamywani". Tomasz Lis, Janina Paradowska i Radosław Sikorski - te trzy nazwiska padają w trakcie rozmowy o kłamstwach i manipulacji. Co się zdarzyło w Smoleńsku? - Na to pytanie Z. Kurtyka odpowiada: "Są w tej chwili dwa twarde dowody na to, że to był zamach. Oprócz danych podanych przez MAK, choć nieuwzględnionych w raporcie, jest także zapis z komputera pokładowego odczytany w USA, z którego wynika, że samolot rozpadł się 15 metrów nad poziomem ziemi. (...) Pozostałe badane przez polskich śledczych to kopie, nie wiemy, czy niesfałszowane". Wdowa po Januszu Kurtyce stwierdza, że państwo polskie zawiodło ją. Zawiodło w każdej właściwie sprawie. Zastanawia się też, ile i co wiedzą na temat katastrofy smoleńskiej osoby, które publicznie mówią, że to nie był zamach. zygmuntbialas – blog

Wyprzedaż majątku trwa w najlepsze Mimo szumnych deklaracji wygłaszanych przez Premiera Tuska i Ministra Rostowskiego o tym, że finanse publiczne mają pod kontrolą, co parę tygodni docierają do nas informacje o nagłej wyprzedaży akcji przedsiębiorstw, które mają charakter swoistych sreber rodowych. Właśnie w poprzednim tygodniu Minister Skarbu nagle sprzedał 10 % akcji największego polskiego ubezpieczyciela PZU S.A. za 3,1 mld zł i wygląda na to, że sprzedaży tej dokonano pod presją Ministra Rostowskiego, któremu brakuje wpływów podatkowych na pokrycie wydatków. Istnienie takiej presji potwierdza fakt, że jeszcze kilka tygodni temu Minister Grad sprzedaży akcji tej spółki nie miał w planach, a ponadto dla błyskawiczna sprzedaż doprowadziła do tego, że Skarb Państwa nie otrzyma 220 mln zł dywidendy przypadających na te akcje za rok 2010. Tę dywidendę pozyskają za parę tygodni nabywcy tych akcji. Przy tej okazji należy tylko przypomnieć, że w poprzednim roku Skarb Państwa ledwo wyplatał się ze z transakcji prywatyzacyjnej PZU zawartej z holenderską firmą Eureko przez rząd Jerzego Buzka w 2000 roku. Wtedy za 30% akcji PZU Holendrzy zapłacili około 3 mld zł (zresztą jak wykazała sejmowa komisja śledcza opłacili tę transakcję pożyczonymi pieniędzmi) by po 10 latach na mocy porozumienia zawartego z Ministrem Gradem uzyskać około 17 mld zł odszkodowań i wpływów ze sprzedaży tych akcji. Po tej jak twierdzi rząd Tuska niezwykle korzystnej dla Polski ugodzie, Skarb Państwa uczynił sobie z akcji PZU S.A. wygodne źródło dodatkowych dochodów budżetowych, z którego korzysta, kiedy brakuje pieniędzy na pokrycie bieżących wydatków. Rząd Tuska określa te wyprzedaże majątku narodowego mianem prywatyzacji, choć gołym okiem widać, że operacje te Minister Skarbu przeprowadza pod bieżące potrzeby budżetu państwa, posługując się najbardziej atrakcyjnymi składnikami naszego majątku. Coraz częściej spekuluje się, ze w tym roku resort skarbu przeprowadzi jeszcze przynajmniej jedną taką sprzedaż 10% akcji największego polskiego koncernu energetycznego, czyli Polskiej Grupy Energetycznej. Ta transakcja mogłaby przynieść przynajmniej 4 mld zł dodatkowych przychodów budżetowych. Dokładnie w ten sam sposób były prowadzone również wyprzedaże majątku w roku 2010. Tak Minister Skarbu sprzedał 10% akcji koncerny miedziowego KHGM za 2 mld zł, 16% akcji poznańskiej grupy energetycznej Enea za 1,1 mld zł i 11% koncernu paliwowego Lotos S.A. za 0,4 mld zł. Żadna z tych transakcji nie wpłynęła przecież na poprawę efektywności wymienionych spółek (a to jest jednym z głównych celów z prywatyzacji), a wszystkie one zostały przeprowadzone nagle tak, aby zapewnić płynność budżetu. Jeżeli dołożymy do tego wręcz grabież dywidendy z państwowych spółek na sumę przynajmniej 20 mld zł w ciągu ostatnich 4 lat, co praktycznie pozbawia je możliwości rozwojowych to będzie to już pełny obraz tego jak rząd Tuska podchodzi do majątku państwowego i jego przyszłości. Gdyby nie te wpływy zarówno z wyprzedaży majątku jak i dywidendy deficyt finansów publicznych byłby o kilkadziesiąt miliardów wyższy, a z tego to już trudno byłoby się wytłumaczyć polskiej opinii publicznej, a także rynkom finansowym, które na razie kupują polskie obligacje. Premier Tusk i Minister Rostowski często mówią o „kupowaniu czasu”, czyli przetrwaniu tego rządu do wyborów parlamentarnych na jesieni tego roku. Podwyżki podatków, coraz szybsze zadłużanie państwa, wreszcie wyprzedaż majątku narodowego to cena, jaką płacimy wszyscy za ten czas dla Platformy. Jednocześnie z pieniędzy podatników Platforma funduje swoim członkom i sympatykom igrzyska jak te ostatnie w Gdańsku i bez żenady zwraca się do Polaków o poparcie na kolejne lata rządzenia. Tyle tylko, że na kolejne 4 lata majątku narodowego do wyprzedaży już nie wystarczy. Zbigniew Kuźmiuk

Rasistowskie Smurfy i nazista Piłat No proszę! Już niczego nie można być pewnym, już nigdzie nie jest bezpiecznie. Antysemitnicy i rasiści podstępnie wcisnęli się we wszystkie, nawet te najbardziej wstydliwe zakątki i z tych bezpiecznych nisz ekologicznych wstrzykują nieświadomej niczego ludzkości dawki trucizny, dla większej skuteczności oblanej czekoladkową polewą. Nie ma rady; trzeba będzie jak najszybciej temu położyć kres. Jeśli nie my - to, kto? Jeśli nie teraz - to, kiedy? Bo perfidia antysemitów, rasistów i ksenofobów posunęła się tak daleko i osiągnęła taki perfekcyjny poziom, że przez całe lata nikt nie zauważył, że najciemniej pod latarnią - aż dopiero młody socjolog paryski Antoni Bueno, jednym rzutem oka spenetrował prawdę. Niby to bajkowa opowieść dla dzieci o Smurfach, to w istocie nazistowski instruktaż, jak budować kołchozy, a właściwie obozy, jak potem sprawnie nimi zarządzać. Nic dziwnego, że z roku na rok przybywa coraz więcej antysemitów, rasistów i ksenofobów - skoro skorupki niewinnych dzieci mimowolnie takimi treściami nasiąkają. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło; dzięki rewolucyjnej czujności Antoniego Bueno, który za to odkrycie powinien koniecznie otrzymać nie tylko Nagrodę Nobla, ale wszelkie inne nagrody, nadszedł czas, by właściwe gremia dokonały przeglądu całej twórczości, odsiewając zdrowe ziarno od zatrutych plew. Deprawowanie dzieci i młodzieży może okazać się jeszcze gorsze w skutkach, niż ich molestowanie i kiedy na jednej szali mamy tak zwaną wolność słowa, a na drugiej - moralne zdrowie przyszłych pokoleń, to nie ma miejsca na żadne wahania. Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata - i niech nikomu nie drgnie ręka niechybna, kiedy trzeba będzie spełnić obowiązek wobec przyszłych pokoleń. Jak to się stało, że wiedeńska Agencja Praw Podstawowych, mająca przecież monitorować mniej wartościowe europejskie narody, czy nie schodzą na manowce antysemityzmu, kseno i homofobii, nie zauważyła tego słonia w menażerii? Z pewnością złożył się na to szereg zagadkowych przyczyn, ale - co tu ukrywać - na pierwszym miejscu jak zwykle mamy utratę więzi z masami. Gdyby ta więź nie została zerwana - na pewno do Agencji dotarłyby sygnały. Zresztą - może i dotarły, ale co z tego, skoro najwyraźniej musiały zostać zlekceważone przez rutyniarzy cierpiących na zawrót głowy od sukcesów. Zatem - przede wszystkim odbudować więź z masami - oczywiście za pośrednictwem agentury, to znaczy - krajowych kolaborantów wiedeńskiej Agencji, wspomaganych przez tzw. organizacje pozarządowe, gdzie argusowemu oku wypróbowanych działaczy nie ujdzie nic. Każdy grzech palcem wytkną, zademonstrują, święte pieczęcie złamią, powyskrobują, wytropią język nienawiści, a nienawistników oddadzą we właściwe ręce, które już zrobią z nimi porządek. Bo nienawiści tolerować nie można; cóż innego bardziej zasługuje na nienawiść, niż nienawiść właśnie? Toteż nienawiść powinna być powszechnie znienawidzona - czego przykład dała nam w Afryce Południowej pani Mandelina, zakładając nienawistnikom na szyje płonące opony samochodowe. I chociaż nigdy dość przypominania o obowiązku wzmożonej czujności, to przecież nie można zamykać oczu na przykłady pozytywne. Oto po nieudanym zebraniu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich redaktor Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej” zaproponował podział tej organizacji na postępową i wsteczniacką, na tym etapie jeszcze sugerując, że obydwie organizacje „jakoś” dogadają się w sprawach podziału majątku. Wprawdzie nie trzeba o tym głośno mówić, przynajmniej na razie, kiedy gadzina nie została jeszcze w swoim faszystowskim legowisku dobita - ale przecież chyba dla każdego normalnego człowieka jest oczywiste, że wstecznikom żadnego mienia zostawiać nie można. W jakim to niby celu mieliby dysponować mieniem, które tylko ułatwiłoby im prowadzenie ich zbrodniczej działalności? Zatem - na tym etapie podział - niczym na mienszewików i bolszewików, no a potem, gdy już wejdziemy w następny etap, nikt przecież z mieńszewikami ceregielił się nie będzie. Zatem linia przedstawiona przez Seweryna Blumsztajna jest zasadniczo słuszna - ale nie można zamykać oczu na to, że nie wyczerpuje ona całości zagadnienia, nie ogarnia wszystkich zadań, jakie należy wykonać na drodze ku świetlanej przyszłości. Weźmy religijny odcinek frontu ideologicznego. Dzięki ofiarnej postawie funkcjonariuszy działu religijnego „Gazety Wyborczej” osiągnięte zostały spore postępy. Już nikomu nie przychodzi do głowy kwestionowanie prymatu Zakonu Synów Przymierza i innych ośrodków opiniotwórczych w kształtowaniu właściwego rozumienia rozmaitych prawd wiary, zaś obchody Dnia Judaizmu cieszą się rosnącym zainteresowaniem, któremu coraz częściej towarzyszy świadoma dyscyplina. Stopniowo przeprowadzane są korekty pobożnych pieśni i modlitw, by na psychikę wiernych oddziaływały we właściwym kierunku. Te metody się sprawdziły, jednak właśnie na tle dotychczasowych osiągnięć jeszcze wyraźniej daje o sobie znać potrzeba koordynacji. Skoro, dajmy na to, Benedykt XVI w swojej najnowszej książce „Jezus z Nazaretu” oczyścił Żydów z zarzutu spowodowania śmierci Jezusa, to oczywiście dobrze - ale trzeba pójść krok dalej, jeśli nie chcemy, by ktoś pomyślał sobie, iż Jezus zmarł śmiercią naturalną. A przecież został skazany przez rzymskiego prokuratora Poncjusza Piłata. No dobrze - ale kim właściwie był ten cały Poncjusz Piłat? Wiadomo, że używał tzw. rzymskiego pozdrowienia, które również dzisiaj jest znakiem rozpoznawczym nazistów, no a poza tym - był zdeklarowanym antysemitą - o czym najlepiej świadczy zbudowanie przezeń w Jerozolimie wodociągów. W świetle tych powszechnie znanych faktów, nie ulega wątpliwości, że wspomniany Poncjusz Piłat był nazistą, a skoro tak, to nie ma co chować pod korcem spiżowej prawdy nowej wiary, że Jezusa zamordowali naziści. I dopiero ten finał można będzie uznać za ukoronowanie polityki historycznej. SM

Kto przybył na narady "Grupy Bilderbergu”: „Dzięki fantastycznej pracy aktywistów, dziennikarzy i szwajcarskich mediów” (i p. Jerzemu Mędoniowi – Autorowi, jak rozumiem, tych słów) „uzyskaliśmy pełną listę oficjalnych uczestników spotkania Grupy Bilderbergu. Rutynowo, część członków prosi, aby ich nazwiska nie pojawiały się na żadnych dokumentach, więc lista może nie być kompletna". Ponieważ jest to spis, nie przestawiałem imion ani (z wyjątkiem Głów Koronowanych) nie przekładałem ich na polszczyznę:.

Austria

Bronner Oscar, dyrektor generalny i wydawca, Standard Medien AG

Faymann Werner, kanclerz federalny

Rothensteiner Walter, prezes zarządu Raiffeisen Zentralbank Österreich AG

Scholten Rudolf, członek rady dyrektorów wykonawczych, Oesterreichische Kontrollbank AG

Belgia

Coene Luc, Narodowy Bank Belgii

Davignon Etienne, Minister Stanu

Leysen Thomas, Przewodniczący Umicore

Chiny

Fu Ying, Wiceminister Spraw Zagranicznych

Huang, Yiping, Profesor ekonomii, Chińskie Centrum Badań Ekonomicznych, Uniwersytet Pekiński

Dania

Eldrup Anders, szef DONG Energy

Federspiel Ulrik, Wiceprezes Global Affairs, Haldor Topsøe A/S

Schütze Peter, Członek Zarządu Wykonawczego Nordea Bank AB

Finlandia

Apunen Matti, Dyrektor, Finnish Business i Policy Forum EVA

Johansson Ole, Przewodniczący, konfederacji Finniskiego Przemysłu EK

Ollila Jorma, Przewodniczący, Royal Dutch Shell

Pentikäinen Mikael, wydawca i starszy redaktor naczelny, Helsingin Sanomat

Francja

Baverez Nicolas, partner Gibson, Dunn & Crutcher LLP

Bazire Nicolas, Dyrektor Zarządzający Groupe Arnault /LVMH

Castries Henri de, prezes i CEO, AXA

Lévy Maurice, prezes i CEO, Publicis Groupe S.A.

Montbrial de Thierry, Przewodniczący French Institute for International Relations

Roy Olivier, profesor społecznej i politycznej teorii, European University Institute

Grecja

Hardouvelis Gikas A., główny ekonomista i dyrektor działu badań, Eurobank EFG

Papaconstantinou George, minister finansów Grecji

Tsoukalis Loukas, prezes fundacji ELIAMEP Grisons

Hiszpania

JKM Zofia, królowa Hiszpanii

Cebrián Juan Luis, dyrektor generalny PRISA

Cospedal María Dolores de, sekretarz generalny partii Partido Popular

León Gross Bernardino, Sekretarz Generalny prezydencji hiszpańskiej

Nin Génova Juan María, prezydent i dyrektor generalny La Caixa

Holandia

JKM Beatrycze, królowa Holandii

Bolland Marc J., dyrektor naczelny Marks and Spencer Group plc

Chavannes Marc E., felietonista polityczny NRC Handelsblad; profesor dziennikarstwa

Halberstadt Victor, profesor ekonomii, Uniwersytet Leiden; były honorowy sekretarz generalny spotkań Grupy Bilderberg

Rosenthal Uri, Minister Spraw Zagranicznych

Winter Jaap W., partner De Brauw Blackstone Westbroek

Irlandia

Gallagher Paul, starszy radny; były prokurator generalny

McDowell Michael, starszy radny Law Library; były wicepremier

Sutherland Peter D., przewodniczący Goldman Sachs International

Kanada

Carney Mark J., gubernator Banku Kanady

Clark Edmund, prezydent i dyrektor generalny TD Bank Financial Group

McKenna Frank, wiceprzewodniczący TD Bank Financial Group

Orbinksi James, Profesor Medycyny i Nauk Politycznych, Uniwersytet Toronto

Prichard J. Robert S., przewodniczący Torys LLP

Reisman Heather, przewodnicząca i dyrektor generalny, Indigo Books & Music Inc., Brookings Institution

Niemcy

Ackermann Josef, Prezes Zarządu i Komitetu Wykonawczego Grupy, Deutsche Bank

Enders Thomas, szef Airbus SAS

Löscher Peter, Prezes i Dyrektor Generalny Siemens AG

Nass Matthias, Główny międzynarodowy korespondent Die Zeit

Steinbrück Peer, członek Bundestagu; były minister finansów Niemiec

Norwegia

JXW Haakon, Następca Tronu Norwegii

Myklebust Egil, były przewodniczący rady dyrektorów SAS, sk Hydro ASA

Ottersen Ole Petter, rektor Uniwersytetu Oslo

Solberg Erna, lider Partii Konserwatywnej

Portugalia

Balsemão Francisco Pinto, prezes i dyrektor generalny, IMPRESA, S.G.P.S.; były premier Portugalii

Ferreira Alves Clara, dyrektor generalny Claref LDA; pisarz

Nogueira Leite António, członek zarządu José de Mello Investimentos, SGPS, SA

Szwecja

Mordashov Alexey A., dyrektor generalny Severstal

Bildt Carl, minister spraw zagranicznych

Björling Ewa, minister handlu

Wallenberg Jacob, przewodniczący Investor AB

Szwajcaria

Brabeck-Letmathe Peter, przewodniczący Nestlé S.A.

Groth Hans, starszy dyrektor polityki zdrowotnej i dostępu do rynku, oddział onkologii Pfizer Europe

Janom Steiner Barbara, szef departamentu sprawiedliwości, bezpieczeństwa i zdrowia

Kudelski André, przewodniczący i dyrektor generalny Kudelski Group SA

Leuthard Doris, radny federalny

Schmid Martin, prezydent rządu kantonu Grisons

Schweiger Rolf, Rada Zjednoczona Szwajcarii

Soiron Rolf, prezes zarządu Holcim Ltd., Lonza Ltd.

Vasella Daniel L., przewodniczący Novartis AG

Witmer Jürg, przewodniczący Givaudan SA i Clariant AG

Turcja

Ciliv Süreyya, dyrektor generalny Turkcell Iletisim Hizmetleri A.S.

Gülek Domac Tayyibe, były minister stanu

Koç Mustafa V., przewodniczący Koç Holding A.S.

Pekin Sefika, założyciel firmy Pekin & Bayar Law Firm

USA

Alexander Keith B., dowódca USCYBERCOM; dyrektor, National Security Agency

Altman Roger C., przewodniczący Evercore Partners Inc.

Bezos Jeff, założyciel i dyrektor generalny Amazon.com

Collins Timothy C., dyrektor generalny Ripplewood Holdings LLC

Feldstein Martin S., George F. Baker profesor ekonomii Uniwersytetu Harvarda

Hoffman Reid, współzałożyciel i generalny przewodniczący LinkedIn

Hughes Chris R., współzałożyciel Facebook

Jacobs, Kenneth M., przewodniczący i dyrektor generalny Lazard

Johnson James A., vice przewodniczący Perseus, LLC

Jordan Jr. Vernon E., Starszy Dyrektor Zarządzający Lazard Frères & Co. LLC

Keane John M., starszy partner SCP Partners; emerytowany Generał armii USA

Kissinger Henry A., przewodniczący Kissinger Associates, Inc.

Kleinfeld Klaus, przewodniczący i dyrektor generalny Alcoa

Kravis Henry R., współprzewodniczący i dyrektor generalny, Kohlberg Kravis, Roberts & Co.

Kravis Marie-Josée, starszy członek towarzystwa naukowego Hudson Institute, Inc.

Li Cheng, dyrektor ds. badań John L. Thornton China Center Brookings Institution

Mundie Craig J., szef badań i strategii Microsoft Corporation

Orszag Peter R., vice przewodniczący Citigroup Global Markets, Inc.

Perle Richard N., członek towarzystwa naukowego American Enterprise Institute for Public Policy Research

Rockefeller David, były przewodniczący Chase Manhattan Bank

Rose Charlie, redaktor wykonawczy i prowadzący program Charlie Rose

Rubin Robert E., współprzewodniczący Council on Foreign Relations; były sekretarz skarbu

Schmidt Eric, prezes zarządu Google Inc.

Steinberg James B., zastępca sekretarza stanu

Thiel Peter A., prezydent Clarium Capital Management, LLC

Varney Christine A., asystent prokuratora generalnego ds antymonopolowych

Vaupel James W., dyrektor założyciel Instytutu Maxa Plancka Badań Demograficznych

Warsh Kevin, były gubernator zarządu FEDu

Wolfensohn James D., przewodniczący Wolfensohn & Company, LLC

Włochy

Bernabè Franco, dyrektor generalny Telecom Italia SpA

Elkann John, przewodniczący Fiat S.p.A.

Monti Mario, prezydent Univers Commerciale Luigi Bocconi

Scaroni Paolo, dyrektor generalny Eni S.p.A.

Tremonti Giulio, Minister Gospodarki i Finansów Włoch

Zjednoczone Królestwo Wlk. Brytanii i Irlandii Płn.

Agius Marcus, prezes Barclays PLC

Flint Douglas J., przewodniczący grupy, HSBC Holdings

Kerr John, członek Izby Lordów; Wiceprzewodniczący Royal Dutch Shell

Lambert Richard, niezależny dyrektor zarządzający, Ernst & Young

Mandelson Peter, członek Izby Lordów; prezes, Global Counsel

Micklethwait John, redaktor naczelny The Economist

Osborne George, Kanclerz Skarbu Wielkiej Brytanii

Stewart Rory, członek parlamentu

Taylor J. Martin, prezes Syngenta International AG

David George A., prezes Coca-Cola H.B.C. S.A.

Organizacje międzynarodowe

Almunia Joaquín, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej

Daele van Frans, Szef Sztabu Przewodniczący Rady Europejskiej

Kroes Neelie, Wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej; Komisarz ds. Digital Agenda

Lamy Pascal, Dyrektor Generalny Światowej Organizacji Handlu

Rompuy van Herman, Prezydent Unii Europejskiej

Sheeran Josette, Dyrektor wykonawczy, Program ds Żywności ONZ

Javier Solana Madariaga, Prezydent, ESADEgeo Center for Global Economy and Geopolitics

Trichet Jean-Claude, Przewodniczący Europejskiego Banku Centralnego

Zoellick Robert B., Prezydent The World Bank Group

Dodatkowo wg. przecieków na spotkanie Grupy Bilderbergu dotarli:

Anders Rasmussen – obecny Sekretarz Generalny NATO

Angela Merkel – Kanclerz Niemiec

Jose Luis Zapatero – Premier Hiszpanii

Bill Gates – były szef Microsoft, Dyrektor fundacji Gatesa

Robert Gates – obecny Sekretarz Obrony Narodowej USA

Komentarz: potwierdza się opinia, że Grupa Bilderbergu traci na znaczeniu. Charakterystyczne, że nie pojawił się nawet v-Prezydent USA, a z Hiszpanii pojawiła się... JKM Zofia, Nie ma nikogo z Luksemburga (!!) - ani nikogo z Meksyku, z Rosji, z Japonii - ani z krajów Europy Środkowo-Wschodniej i Wschodniej (np. p. Andrzeja Olechowskiego). Europa Zachodnia plus Ameryka Północna plus Chiny. „Bilderberg” nie chce zapewne odgrywać już roli politycznej. Pojawiają się tam Ważne Osoby, które pragną uchodzić za Jeszcze Bardziej Ważne – oraz wiele osobistości, którzy po prostu w gronie osób równie ważnych chcą coś obgadać i załatwić. Swoją drogą: chyba nadal warto się tam pojawiać.

JKM

NA RAZIE legitymują... Podałem wczoraj informację o kontrolowaniu przez Policje marszu anty-(tfu!) gejowskiego. Oto dwie informacje zwrotne, o które prosiłem: P. Anna O., która namawiała mnie, by wziąć w tym marszu udział, napisała: Kordon policji wszystkich otoczył i spisywał. Akcja była zaplanowana. Trzech policjantów było na jednego protestującego. Ja np. się spóźniłam i już mnie policja nie chciała wpuścić do tłumu protestujących, stąd mogłam - wszystko obserwować. Gdyby Pan tam był odniósłby Pan podwójny sukces.

1. stałby się Pan liderem tej grupki, która walczyła owartości chrześcijańskie.

2. Teraz można byłoby nagłośnić sprawę, o której wcześniej pisał Macierewicz. A mianowicie o dyrektywie unijnej dot. inwigilacji wszystkich przeciwników UE (To oczywiste, że przeciwnicy parady równości są objęci inwigilacją policyjną). Każdy z uczestników był filmowany przy spisywaniu przez trzy kamery. Kamerzyści byli ubrani w cywilne ubrania. Policjanci bardzo szczegółowo wszystkich sprawdzali. Ja nawet rozważam czy nie dołączyć się do grupki NOP, która chce złożyć pozew grupowy na działanie policji. Nie, dziękuję - takie "sukcesy" to ja odnosiłem za PRL - a nie mogę udawać lidera grupy ludzi z innych, choćby i sympatyzujących formacyj.

- i p. Zrajko: Dziękuję, Panie Januszu, za interwencję. Zgłosiłem marsz (organizowany wspólnie przez Prawicę RP, MW i ONR) do wydziału zarządzania kryzysowego w UM. Marsz był legalny, policja go obstawiała i dopiero ja sam go rozwiązałem pod Sejmem. Problem pojawił się, kiedy chcieliśmy rozejść się w swoją stronę (np. na Pl. Bankowy). Policjanci uniemożliwili nam powrót, spisując powolnie nasze dane osobowe, co trwało ok. 2 godzin. (Swoją drogą sodomitów nie spisywano). Przy okazji, było nas ok. 400 osób i kobiety. Pozdrawiam Wojciech Zrajko JKM

Kto zagarnął dokumenty ws. Smoleńska? Wojskowa prokuratura, która prowadzi śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej, poinformowała, że jedna z instytucji przez kilka miesięcy przetrzymywała materiały dotyczące tragedii z 10 kwietnia. Trafiły one do Polski z USA. 30 czerwca 2010 roku śledczy wysłali do Stanów Zjednoczonych oficjalną prośbę o pomoc w śledztwie dotyczącym Smoleńska. Departament Sprawiedliwości odpowiedział prokuraturze 11 stycznia 2011 roku. Jednak śledczy uznali, że odpowiedź jest niewystarczająca. W odpowiedzi na tę uwagę z USA nadeszła wiadomość, że „Stany Zjednoczone przekazały agendom rządu polskiego, już w początkowym okresie śledztwa, wszelkie materiały dotyczące katastrofy smoleńskiej, jakimi dysponowały, i w tej chwili władze USA nie posiadają żadnych innych informacji w tym zakresie". Prokuratura po otrzymaniu informacji rozpoczęła poszukiwania materiałów, które dotarły do Polski. Okazało się, że dokumenty w tej sprawie były w jednej z państwowych instytucji. Naczelna Prokuratura Wojskowa otrzymała od niej „pakiet dokumentów niejawnych" związanych ze śledztwem smoleńskim. Rzecznik NPW nie ujawnił jednak, która instytucja przetrzymywała akta dotyczące śledztwa. Zdaniem Bogdana Święczkowskiego, byłego szefa ABW, to właśnie ta instytucja mogła otrzymać dokumenty z USA. Dotychczasowa praktyka była, bowiem taka, że oficer łącznikowy ambasady USA przekazywał takie materiały do Agencji. Rzeczniczka tej służby płk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska odmówiła jednak informacji na ten temat, odsyłając dziennikarzy do prokuratury. Szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski przyznaje, że otrzymał od prokuratury wojskowej listy w sprawie materiałów z USA. Zapewnia, że wysłał w tej sprawie monit do kilku ministerstw oraz służb zajmujących się wywiadem. Jednak wśród nich nie było ABW. – Nie przyszło mi do głowy, że takie dowody mogły tam trafić – wyjaśnił minister. żar/Rp.pl

STAN WYJĄTKOWY W INTERNECIE? Wspólną cechą wszystkich regulacji prawnych, proponowanych przez obecny rząd w zakresie bezpieczeństwa państwa, było skupienie całej władzy w rękach szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Formalnym pretekstem uzasadniającym wydawanie nowych aktów prawnych stał się rządowy „Program ochrony cyberprzestrzeni RP na lata 2009-2011", przyjęty przez rząd Tuska w marcu 2009 roku. Podstawowe założenia tego programu przewidywały przekazanie szczególnych uprawnień w zakresie „ochrony infrastruktury krytycznej kraju, w przede wszystkim krytycznej infrastruktury teleinformatycznej” Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Miało to doprowadzić do „zwiększenia poziomu bezpieczeństwa krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa, zwiększenia poziomu odporności państwa na ataki cyberterrorystyczne, oraz stworzenia i realizacji spójnej dla wszystkich zaangażowanych podmiotów administracji publicznej oraz innych współstanowiących krytyczną infrastrukturę teleinformatyczną państwa polityki dotyczącej bezpieczeństwa cyberprzestrzeni”. W praktyce, zapisy zawarte w rządowym programie posłużyły głównie do tworzenia regulacji zwiększających uprawnienia służby Krzysztofa Bondaryka. Taki cel zdawał się przyświecać nowelizacji ustawy o zarządzaniu kryzysowym, przeforsowanej w ekspresowym tempie 6 miesięcy czy uchwalonej niedawno nowelizacji ustawy o ochronie informacji niejawnych, której przepisy powierzają szefowi ABW funkcję krajowej władzy bezpieczeństwa - instytucji odpowiadającej za kontakty m.in. z NATO, ale także udzielają mu prawa wydawania upoważnień do dostępu do informacji niejawnych oraz arbitralnego określania definicji informacji ściśle tajnych i tajnych. Ten sam cel przyświecał założeniom nowelizacji ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną i pomysłom w zakresie tzw. retencji danych telekomunikacyjnych. Dzięki ciągłemu poszerzaniu uprawnień inwigilacyjnych służb przez rząd Donalda Tuska, III RP awansowała na zaszczytne pierwsze miejsce wśród państw UE w ilości stosowanych podsłuchów. Wiemy również, że cały czas trwają podchody zmierzające do ograniczenia „wpływu szkodliwych treści w Internecie”, jak eufemistycznie określa się cenzorskie zapędy obecnej władzy, dążącej do ukrócenia internetowej „samowoli”. Nie dziwi, zatem, że ze środowiska najbliższego partii rządzącej wyszedł obecnie projekt „ustawy o cyberbezpieczeństwie”, a dokładnie „projekt ustawy o zmianie ustawy o stanie wojennym oraz kompetencjach Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych i zasadach jego podległości konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej oraz niektórych innych ustaw.” Choć samo zjawisko cyberwojny, czyli wykorzystania Internetu, jako przestrzeni agresji motywowanej politycznie, jest znane od dawna i stanowi jak najbardziej realne zagrożenie, ten projekt mówi o szczególnych regulacjach. Autorem noweli, skierowanej dziś do Sejmu jest Bronisław Komorowski i stanowi ona jedną z nielicznych inicjatyw ustawodawczych obecnego prezydenta. Ponieważ mamy do czynienia z człowiekiem, który w kwestiach bezpieczeństwa państwa polskiego uznaje za eksperta sowieckiego agenta zbrodniczej Informacji Wojskowej, należy z wielką uwagą przyjrzeć się regulacjom wychodzącym z tego środowiska i ocenić – czy są one zgodne z interesem obywateli czy raczej z optyką „przyjaciół Moskwy”? Już pobieżna lektura tekstu nowelizacji pozwala dostrzec, że zawarto w niej zapisy, o których istnieniu nie sposób dowiedzieć się z oficjalnych informacji. Trudno też zrozumieć, na czym konkretnie miałby polegać wzrost naszego bezpieczeństwa. W komunikacie BBN-u i na stronie prezydenta można przeczytać, że „Zasadniczym celem projektowanej ustawy jest wprowadzenie do porządku prawnego kategorii cyberprzestrzeni, jako jednego z ważniejszych elementów bezpieczeństwa narodowego. Projektowane regulacje dotyczą uwzględnienia problematyki związanej z bezpieczeństwem w cyberprzestrzeni w działaniach państwa w sytuacjach szczególnych zagrożeń, wymagających wprowadzenia jednego ze stanów nadzwyczajnych.[...] Tymczasem nowela ustawy wita nas zapisem: „W razie zewnętrznego zagrożenia państwa, zbrojnej napaści na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej lub gdy z umowy międzynarodowej wynika zobowiązanie do wspólnej obrony przeciwko agresji, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej może, na wniosek Rady Ministrów, wprowadzić stan wojenny na części albo na całym terytorium państwa” oraz niemniej groźnie brzmiącą dyrektywą zmieniającą ustawę o stanie wyjątkowym: „W sytuacji szczególnego zagrożenia konstytucyjnego ustroju państwa, bezpieczeństwa obywateli lub porządku publicznego, w tym spowodowanego działaniami o charakterze terrorystycznym lub działaniami w cyberprzestrzeni, które nie może być usunięte poprzez użycie zwykłych środków konstytucyjnych, Rada Ministrów może podjąć uchwałę o skierowaniu do Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej wniosku o wprowadzenie stanu wyjątkowego.” Tekst przynosi również definicję „zewnętrznego zagrożenia państwa” oraz „cyberprzestrzeni”. Ta ostania ma oznaczać „przestrzeń przetwarzania i wymiany informacji tworzoną przez systemy teleinformatyczne, w rozumieniu art. 3 pkt 3 ustawy z dnia 17 lutego 2005 r. o informatyzacji działalności podmiotów realizujących zadania publiczne (Dz. U. Nr 64, poz. 565, z późn. zm.) wraz z powiązaniami pomiędzy nimi oraz relacjami z użytkownikami”, a zatem każdy system teleinformatyczny służący przetwarzaniu i przechowywaniu, wysyłaniu i odbieraniu danych poprzez sieci telekomunikacyjne. Ciekawsza jednak wydaje się definicja „zewnętrznego zagrożenia państwa”. W ustawie proponuje się ,by pojęcie to oznaczało „celowe działania, w tym o charakterze terrorystycznym, godzące w niepodległość, niepodzielność terytorium lub w ważny interes gospodarczy Rzeczypospolitej Polskiej, a także zmierzające do uniemożliwienia wykonywania lub zakłócenia przez organy państwowe ich funkcji, podejmowane przez zewnętrzne w stosunku do niej podmioty, na lądzie, wodzie, w przestrzeni powietrznej, przestrzeni kosmicznej lub cyberprzestrzeni”. Z uzasadnienia projektu możemy się dowiedzieć, że chodzi tu o „szkodliwe z punktu widzenia żywotnych interesów i celów strategicznych Polski działanie podmiotu zewnętrznego, niezależnie od miejsca podejmowania przez niego tych działań (zarówno w Polsce, jak i poza jej terytorium). Nie dowiemy się natomiast, co oznaczają sformułowania „sytuacja szczególnego zagrożenia konstytucyjnego ustroju państwa” ani czym jest działanie zmierzające do ” uniemożliwienia wykonywania lub zakłócenia przez organy państwowe ich funkcji”. Nie wiemy, kim miałby być ów „podmiot zewnętrzny, niezależnie od miejsca podejmowania przez niego tych działań”.

Ponieważ definicja tych zagrożeń będzie zależna od ludzi dzierżących dziś władzę, a rzecz dotyczy szeroko rozumianej „cyberprzestrzeni” ( w tym działań portali internetowych) i tzw. walki z terroryzmem, – pod którą można podciągnąć dowolne działania skierowane przeciwko „organom państwowym”, sądzę, że prezydencka nowela winna stać się przedmiotem szczególnego zainteresowania opozycji. Dodatkowo z dwóch powodów: ekspresowego tempa, w jakim została przygotowana oraz postaci, jakie z woli Bronisława Komorowskiego zajmują się dziś kwestiami naszego bezpieczeństwa. Przegląd niektórych zaprezentowałem w tekście „EKSPERCI OD BEZPIECZEŃSTWA”. Warto się zastanowić: czy mocno nierealna wydaje się sytuacja, w której grupa rządząca wprowadza stan wyjątkowy posiłkując się zapisami prezydenckiej nowelizacji, powołując się przy tym na „działania w cyberprzestrzeni o charakterze terrorystycznym”? Czy na postawie tej ustawy potrafimy sobie wyobrazić, jakie przesłanki musiałby zaistnieć, by Polacy mieli pewność, że nie staną się obiektem symulacji zagrożeń, a będą mieli do czynienia z rzeczywistym niebezpieczeństwem? Jaki ważny interes wymusza tę właśnie inicjatywę Bronisława Komorowskiego w okresie przedwyborczym i na czym miałoby polegać „zwiększenie bezpieczeństwa w cyberprzestrzeni”? Dzisiejszy tekst zaledwie sygnalizuje ten ważny temat. Wymaga rozwinięcia i pogłębienia, choćby o przykłady realnych zagrożeń, jakie niesie z sobą prezydencka nowelizacja. Z całą pewnością będę do niego powracał.

http://cogito.salon24.pl/277709,eksperci-od-bezpieczenstwa

http://www.ksoin.pl/?p=/pl/top/2/4

http://www.bbn.gov.pl/portal/pl/2/3087/Projekt_ustawy_o_cyberbezpieczenstwie_przeslany_do_Sejmu.html

projekt ustawy: http://www.bbn.gov.pl/download.php?s=1&id=7288

uzasadnienie: http://www.bbn.gov.pl/download.php?s=1&id=7289

Aleksander Ścios

Zelig II lub "syndrom smoleński" 29 grudnia 2010 w programie M. Olejnik J. Sasin zapewne mimowolnie zdradza swoją strategię rekonstruowania przebiegu zdarzeń z 10 Kwietnia: „wielu szczegółów w ogóle nie pamiętam. Wiele rzeczy sobie przypominałem, rozmawiając np. z innymi uczestnikami tych wydarzeń, którzy przypominali mi pewne fakty, które miały miejsce. Wtedy się otwierały jakieś takie klapki w pamięci.”

http://www.tvn24.pl/12501,11,kropka_nad_i.html

(II cz. od ca. 6'26''). Zastosujmy teraz tę samą strategię prezydenckiego ministra, by otworzyć jakieś jego klapki pamięciowe i odwołajmy się do dwóch rozmów Sasina na forum publicznym. Pierwsza rozmowa to ta z Olejnik (XII-2010), a druga, kilka miesięcy później (VI-2011), z E. Stankiewicz i warszawiakami zebranymi przed namiotem na Krakowskim Przedmieściu. Pierwsza rozmowa (fragmenty; od 02'02''; II cz.):

„MO: A proszę powiedzieć, jak pan, nie wiem, jak pan podchodzi do takich teorii spiskowych, że to był zamach? JS: Ja w to nie wierzę. Osobiście nie wierzę w to, że to był zamach. Nie ma też chyba żadnych przesłanek, które by o tym mówiły...

MO: A takie teorie, że Rosjanom zależało na tym, żeby wyeliminować Lecha Kaczyńskiego? JS (z prychnięciem): Pani redaktor, to są bardzo poważne, to są bardzo poważne oskarżenia, których człowiek poważny nie powinien formułować, nie mając przesłanek, tak mi się wydaje. Oczywiście, no, można usiąść i domysły różne... Każdy ma prawo do takich domysłów, prawda, natomiast, ja naprawdę bym się nie odważył i nie mam żadnych przesłanek, żeby mówić takie rzeczy. Nie widzę, jak mówię, nie widzę żadnych powodów, dla których tak miałoby się dziać. No, myślę, że w tej chwili, no, jednak zbliżamy się (…) do wyjaśnienia, jak doszło do tej katastrofy. Na pewno jest tak, że ten raport, rosyjski raport, no, on jakby jest jednostronny (…). Należało się tego spodziewać, prawda, że raczej będą wskazywali te zaniedbania po stronie polskiej, a będą pomijali te zaniedbania po swojej stronie (…) Na pewno jest to (śmierć Prezydenta – przyp. F.Y.M.) coś, co wstrząsnęło również rosyjską opinią publiczną. Ja mam prawo przypuszczać, że ta katastrofa wstrząsnęła Polakami najbardziej (…), ale też wstrząsnęła światową opinią publiczną (…). Ja sam pamiętam, rozmawiałem z dziennikarzami z tak odległych krajów jak Korea Płd. czy kraje afrykańskie. Pytano mnie nawet, co to jest ten Katyń, prawda, wtedy (…).

MO: A myśli pan, że wstrząsnęło też Putinem – jak pan patrzył na te zdjęcia, kiedy Putin był blisko prezydenta, premiera Tuska, jak no... jakiś taki gest był bardzo przyjazny, przytulający. JS: Trudno powiedzieć, czy premier Putin, czy to był gest szczery, czy też był to gest wystudiowany dla mediów – pamiętajmy, że jednak, no, ci wielcy przywódcy wiele rzeczy robią po to, żeby coś okazać, niekoniecznie to w ten sposób przeżywając. Ale też nie odmawiajmy nikomu prawa do bycia wzruszonym w momencie, kiedy był tam na miejscu katastrofy. Ja sam byłem na miejscu tej katastrofy (…) około godzinę po wypadku (…) ja osobiście bardzo przeżyłem ten moment (…), więc nie chcę nikomu odmawiać, w tym panu premierowi Putinowi, prawa do tego, żeby się wtedy wzruszyć.”

Druga rozmowa (fragmenty

http://pomniksmolensk.pl/news.php?readmore=241

ca. 0H75' materiału; Stankiewicz pyta o kwestię dobijania rannych: „nikt przekonywująco nie odpowiedział na to, co jest na tym filmie (chodzi o filmik Koli - przyp. F.Y.M.) - jednak film jest, nie da się ukryć, że jest, nie da się ukryć, że słychać to, co słychać, próby wytłumaczenia nam, że tam słychać, co innego, no są mało przekonywujące, szczerze mówiąc. Ja kilkanaście tygodni temu słyszałem jednego z takich tych właśnie pseudoekspertów, co to w TVN-ie występują i on tłumaczył, że to pożar, który tam wybuchł na miejscu katastrofy, spowodował, że jakieś drewno się paliło i ono tak strzelało, prawda, i stąd były takie odgłosy, które przekonywały, przypominały strzały (chodzi Sasinowi o Wiśniewskiego? - przyp. F.Y.M.). No, szanowni państwo, trudno mi jest, szczerze mówiąc, uwierzyć, że to jednak... Tym bardziej, że tam nie było żadnego poważnego pożaru, a ponadto jednak trochę inaczej strzelające drewno reaguje. Więc no nikt nie wytłumaczył tego... (...) Tak psychicznie jest mi niezwykle trudno jakby dopuścić do siebie myśl, że coś takiego mogło się wydarzyć i że my sobie tak normalnie żyjemy, tutaj, prawda, teraz, i nie wiem, no i żyjemy w kraju, gdzie rząd, prokuratura, nikt się tym nie zajmuje, prawda, jakby. Co więcej, nawet rozmawiać na ten temat nie można, prawda, bo jak się coś głośno powie, to się jest albo uważanym za wariata, za jakiegoś takiego, nie wiem, oszołoma, no, który nie wiadomo w ogóle, czego chce, prawda, że przecież wszystko jest jasne, wszystko wyjaśnione, a tu jakaś grupa wariatów, prawda, którzy cały czas jakieś spiskowe teorie mają, no. Trudno się pogodzić, że żyjemy w takim państwie, prawda. Wszystkim nam się wydawało, że żyjemy w normalnym kraju takim, jak każdy inny w Europie, demokratycznym, gdzie jest wolność słowa, gdzie można dyskutować na różne tematy, można się nie zgadzać, prawda, ale to są sprawy, które nie przejdą, ŻE NIE MOŻNA, nie wiem, ZAMORDOWAĆ PREZYDENTA I JESZCZE ILEŚ OSÓB (podkr. F.Y.M.)i nagle się okazuje, że na ten temat nie można pytań nawet postawić, prawda, więc szczerze mówiąc, mnie jest psychicznie jakby trudno sobie taką sytuację wyobrazić (chodzi o dobijanie rannych - przyp. F.Y.M.) ale nie potrafię sobie inaczej wyobrazić tego, co widziałem.” W TVN-ie Sasin mówi o wypadku, pod namiotem Solidarnych o zamachu na Prezydenta. Sasin twierdzi, że rano w czwartek 8 kwietnia wyjechał do Smoleńska. Co robił, więc tego dnia po przyjeździe na Białoruś? I co robił następnego dnia, że dopiero o 20-tej przybył do Smoleńska, skoro z Mińska do tego miasta jest krótsza droga niż z Warszawy do Mińska? Oczywiście możliwe, że nie robił w tych dniach nic szczególnego, ale do tej pory nie wiemy, jak konkretnie spędzał czas przez te dwa dni. I ostatnia kwestia, a propos klapek pamięciowych prezydenckiego ministra. Powiedział on, bowiem (pod namiotem), że „miejsce katastrofy” na Siewiernym ogradzano „taką żółtą taśmą”. Mnie zaś do tej pory wydawało mi się, że była ona biało-czerwona. Pierwszą osobą, która w ruskim propagandowym filmie „Syndrom katyński” udziela krótkiej wypowiedzi (rzecz jasna po rusku) jest A. Kwaśniewski, ale pierwszą osobą, z którą przeprowadzony jest dłuższy wywiad dot. tragedii polskiej delegacji prezydenckiej, jest właśnie Sasin

http://www.youtube.com/watch?v=2hziaA28lRg

od 4'53''), lektor zaś przypomina, że jego nazwisko znajdowało się na listach ofiar, opublikowanych w prasie 10 Kwietnia: „ogłoszono, że zginął, żonie składano kondolencje, gazety przygotowały żałobny portret”. I tenże Sasin w tymże filmie opowiada tak: „Kiedy wynosili ciała ofiar dzwoniły, cały czas dzwoniły komórki, które te osoby miały przy sobie. Tak naprawdę wszyscy dzwonili, chcieli się dowiedzieć, co się stało, czy tym osobom, które leciały, nie stała się jakaś krzywda...” (no i chwilę później pojawia się ta załgana dokumentnie scena z nałożonymi dźwiękami komórek na widok pobojowiska okiem kamery moonwalkera Wiśniewskiego). Sasin rzekomo przybył „godzinę po katastrofie” na Siewiernyj, choć J. Bahr, jak już wielokrotnie sygnalizowano w blogosferze, twierdzi, że widział prezydenckiego ministra dopiero w Katyniu, gdy sam przybył z Siewiernego, (z czego by wynikało, że Sasin był na Siewiernym dopiero po mszy, w której częściowo, jak sam twierdzi, uczestniczył). Po godzinie od katastrofy dzwoniły komórki ofiar? Po godzinie od katastrofy wynoszono ciała? Ani w zeznaniach sejmowych, ani w wywiadach, których udzielał Sasin na prawo i lewo, nie pojawił się chyba ten ciekawy szczegół. Jak jednak wiemy, to jeden z ruskich strażaków, niejaki A. Muramszczikow, miał słyszeć „poloneza” i „krakowiaka” na pobojowisku http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/telefony.html

Jak też wiemy, klapki pamięciowe Sasina otwierają się po rozmowach z uczestnikami zdarzeń lub też, sądzę, po lekturze ich relacji. Czy więc Sasin przeczytał zeznania dzielnego ruskiego strażaka i potraktował je, jako... swoje wspomnienia? To by dopiero był syndrom, choć nie tyle katyński, co smoleński.

P.S. Dziękuję serdecznie blogerowi arturb za zwrócenie uwagi na ten ostatni detal związany z klapkami pamięciowymi prezydenckiego ministra

http://freeyourmind.salon24.pl/315377,wokol-zeznan-sasina-3#comment_4527950

http://www.tvn24.pl/12501,11,kropka_nad_i.html

http://www.tvn24.pl/0,1689726,0,1,sasin-strona-rosyjska-ukrywa-dowody,wiadomosc.html

http://smolensk-2010.pl/2010-06-18-jacek-sasin-dla-niezalezna-tv.html

http://freeyourmind.salon24.pl/315377,wokol-zeznan-sasina-3

FYM

Przedwyborcza zagrywka? Komisja śledcza badająca sprawę śmierci Barbary Blidy ma wystąpić z wnioskiem o postawienie byłego premiera oraz byłego ministra sprawiedliwości przez Trybunał Stanu za ich działalność związaną z Blidą. Komisja śledcza badająca samobójstwo Barbary Blidy, byłej posłanki SLD, ma dziś przedstawić raport końcowy ze swoich prac. „Gazeta Wyborcza”, która twierdzi, że dotarła do projektu raportu, pisze, że w dokumencie mają się znaleźć m.in. wnioski o postawienie przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego oraz Zbigniewa Ziobro. Po czterech latach badania sprawy komisji miała uznać, że zebrała dowody pozwalające wytoczyć najcięższe działa przeciwko politykom PiS. Zdaniem „GW”, komisja będzie wnosiła o postawienie przed Trybunałem Stanu ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego. W raporcie mają się znaleźć argumenty uzasadniające taki wniosek. Według komisji w lutym i w marcu 2007 r. Kaczyński miał bezprawnie zorganizować nieformalne narady, na których przedstawiciele resortu sprawiedliwości i ABW referowali m.in katowickie śledztwo dotyczące tzw. mafii węglowej, i na których ustalano, jak działać w tej sprawie i jak zatrzymać Blidę. 11 września 2006r. i 19 kwietnia 2007 r. jako premier Kaczyński miał wydać rozporządzenia stawiające Zbigniewa Ziobrę ponad pozostałymi ministrami rządu w sprawach kryminalnych najwyższej wagi. Według Raportu było to złamaniem Konstytucji. Raport – zdaniem „GW” - stwierdza, że były premier powinien ponieść konstytucyjną odpowiedzialność za to, że "realizując koncepcję wykluczenia dużych grup obywateli stworzył system eliminowania przy zastosowaniu przepisów prawa karnego w stosunku do poszczególnych osób zaliczonych do tych grup, w szczególności w stosunku do Barbary Blidy". Jak pisze „Wyborcza”, za to samo - według raportu - powinien odpowiadać przed Trybunałem Stanu, Ziobro. Ma ona również wnosić o ukaranie byłego ministra za to, że okłamał Sejm, gdy po śmierci Blidy przedstawiał posłom okoliczności sprawy. Mówił, że dowiedział się o jej szczegółach tego samego dnia i przekonywał o winie Blidy. Tymczasem komisja miała ustalić, że wiedział o całej sprawie wcześniej. Jak zaznacza „GW”, komisja ma również wnieść o ukaranie Ziobry za to, że po śmierci Blidy (już jako przewodniczący powołanego mocą rozporządzenia Kaczyńskiego Międzyresortowego Zespołu do Spraw Zwalczania Przestępczości Kryminalnej) wydał policji polecenie zbierania wszelkich materiałów, które mogłyby obciążyć b. posłankę. żar/Wyborcza.pl

Warzecha: W tej sprawie widzieliśmy odgrzewane kotlety drukuj Śledztwa prokuratorskie toczone w sprawie śmierci Barbary Blidy niczego nie wykazały. Przez parę lat widzieliśmy dramatyczne wysiłki – m.in. „Gazety Wyborczej”, żeby dowieść, że w tej sprawie działo się coś niedobrego. Wielokrotnie odgrzewano te same wątki – mówi portalowi Fronda.pl Łukasz Warzecha. Łukasz Warzecha, publicysta: Jestem ciekawy, w jaki sposób raport miałby uzasadniać postawienie Jarosława Kaczyńskiego oraz Zbigniewa Ziobrę przed Trybunałem Stanu. Przypomnijmy, że śledztwa prokuratorskie toczone w tej sprawie niczego nie wykazały. Przez parę lat widzieliśmy dramatyczne wysiłki – m.in. „Gazety Wyborczej”, żeby dowieść, że w tej sprawie działo się coś niedobrego. Wielokrotnie odgrzewano te same wątki np. dotyczące telefonów funkcjonariuszy ABW z miejsca tragedii. Nic z tego nie wynikało. Czepiano się zupełnie nieznaczących szczegółów. Natomiast, żeby postawić kogoś przed Trybunałem Stanu potrzebne są naprawdę silne przesłanki i dowody. Nie mam oczywiście wątpliwości, że raport komisji śledczej rzeczywiście ma szanse doprowadzić do postawienia kogokolwiek przez Trybunałem. W III RP żaden polityk przed tym Trybunałem nie stanął. Tego typu wnioski mają znaczenie podobne do wniosków o odwołanie ministra z rządu. Wiadomo, że zwykle nic z tego nie wychodzi. One mają głównie znaczenie propagandowe. Różnica polega na tym, że przy okazji wniosku o votum nieufności toczona jest debata, w czasie, której można poruszyć rzeczywiste problemy związane z pracą danego resortu, które widzi opozycja. Ja w przypadku wniosku o postawienie Kaczyńskiego i Ziobry przed Trybunałem nie widzę żadnego realnego uzasadnienia. Po raporcie końcowym nie oczekuje żadnych rewelacji. Gdyby one były, dawno nastąpił by już przeciek do mediów z taką informacją. Tymczasem w tej sprawie obserwowaliśmy tylko odgrzewane stare kotlety, zupełnie nieświeże. I nic z nich nie wynikało. Taki według mnie będzie cały raport, nic znaczącego się w nim nie znajdzie. On pewnie będzie się opierał na subiektywnych oskarżeniach politycznych oraz zawierał próby wysuwania wniosków na podstawie nikłych przesłanek bez dowodów. Sprawa czasu publikacji raportu z prac komisji śledczej zawsze budzi kontrowersje. Można powiedzieć, że kampania wyborcza w demokracji jest permanentna, więc każdy moment na ujawnienie takich raportów jest zły. Obecnie toczy się debata na temat ujawnienia raportu z prac komisji ministra Jerzego Millera. Byłem świadkiem ożywionej dyskusji na Twitterze, w której padały bardzo sensowne argumenty pokazujące, dlaczego Platformie opłaca się opublikować ten raport po wyborach. W tej samej dyskusji padały równie dobre argumenty, mówiące, dlaczego PO nie opłaca się ujawniać tego dokumentu po wyborach. Obie tezy były dobrze uargumentowane. Oczywiście tego typu raportów często chce się używać w związku z kampanią wyborczą. Jednak dokument z takimi tezami w każdym momencie miałby podobne znaczenie propagandowe. Sądzę, że raport z prac komisji nie będzie miał szczególnego wpływu na wynik wyborczy. Ciekawszy wydaje mi się wpływ na ewentualną zdolność koalicyjną. Zastanawiam się na ile on mógłby zamykać drogę do koalicji PiS-SLD. Wbrew zapewnieniom liderów tych partii wciąż uważam, że jakaś forma współpracy po wyborach między tymi partiami jest możliwa. Jeśli spojrzymy na raport z tej perspektywy dokument ten może być pewnego rodzaju zabezpieczeniem się przed swoim elektoratem przez SLD. Być może w przyszłości dojdzie do współpracy z PiS, ale jak dojdzie to my pokażemy, że współpracujemy pragmatycznie, a w sprawach najważniejszych postulowaliśmy nawet postawienie polityków PiS przed Trybunałem Stanu – taki plan mogli przyjąć politycy Sojuszu. Z drugiej strony raport może być wynikiem determinacji SLD, żeby żadnej współpracy z PiS nie było. Wtedy Sojusz może spokojnie taki raport uchwalić. Dokument może być również pewnym sabotażem części polityków lewicy, którzy współpracy z PiS nie chcą. Takim raportem chcą utrudnić jej nawiązanie. Po tak ostrych wnioskach trudno będzie wytłumaczyć elektoratowi fakt współpracy z szefem PiS.

Not. Żar

14 czerwca 2011 Totalitaryzm Orwella, a socjalizm współczesny.. Orwell kojarzy się nam na ogół z inwigilacją i kontrolą. I słusznie! Żyjemy w czasach przebudowy życia całych narodów pod kątem przygotowanych wcześniej planów. No nie trwa to od roku 1717, który to rok przyjmuje się jako datę powstania wolnomyślicielstwa, ale to był początek .Oświecenie to czas kształtowania się początków wolnomularstwa, sztuki królewskiej, masonerii, dzieci wdów.. To czas wzmożonej walki z dziedzictwem chrześcijańskim Europy, cywilizacji opartej na wolności człowieka i jego wolnych wyborach. Pan Bóg dał każdemu z nas wolną wolę i rozum. Tego tak bardzo nienawidzą wrogowie chrześcijaństwa i gotowi byli w roku 1789 rozpętać krwawą jatkę, byleby tylko zniszczyć podstawy funkcjonowania królestwa. A królestwa nienawidzą w szczególności, bo król w Europie chrześcijańskiej był Pomazańcem Bożym. Dlatego już wtedy wprowadzali chaos, czyli demokrację.. Nazywali ten chaos „społeczeństwem obywatelskim”, w którym wszyscy obywatele mają się zajmować wszystkim w atmosferze demagogii i manipulacji. Tak jak dzisiaj, z tym, że demokracja – to tak naprawdę dekoracja. Polecam książkę profesora Baszkiewicza( kilkaset stron) pt” Rewolucja Francuska- społeczeństwo obywatelskie”. Udokumentowana atmosfera czasów Rewolucji: demokracja, ulotki, demagogia, agitacja i mordowanie. Księży, arystokratów, a potem jak leci.. Sekwana czerwieniała się od krwi a gilotyna pracowała pełną parą. Nienawidzą samoorganizacji wolnych ludzi, samoorganizacji bez kontroli, samoorganizacji według pomysłów samych ludzi. Kochają odbieranie ludziom im przyrodzonej wolności. Chcą konstruować świat według własnych wyobrażeń od góry, a nie tak jak Pan Bóg pozwolił. Pozwolił ludziom postępować według jego Praw, ale tak jak uważają, żeby dla nich było najlepiej, nie naruszając przy tym wolności innego człowieka, który też chce się realizować w atmosferze wolności, ale poszanowania Praw Bożych. Ale nie w demokratycznej anarchii, bo demokracja to większościowa anarchia, która narzuca ludziom wzory postępowania ustalane od góry, demokratycznie, przy pomocy narzędzia, jakim jest demokratyczny parlament. W „sercu demokracji” bije współczesny totalitaryzm.. Zakamuflowany propagandą, do znudzenia powtarzanym słowami” demokracja”, „prawa człowieka”, ”dialog”, ”tolerancja”... I dopóki idzie w kierunku ustalonym, pożądanym przez władzę, można sobie pisać i mówić do woli. Gdyby jakaś grupa polityczna zagroziła fundamentom budowanej współczesnej Wieży Babel - koniec z tolerancją.. O czym przekonało się wiele narodów.. Ostateczne rozwiązanie to bombardowanie. Na razie Policja Obywatelska spisywała i nagrywała wszystkich uczestników i przeciwników „Parady równości” w Warszawie. Spisywanie trwało dwie godziny, choć manifestujący mieli zgodę na manifestację.. Uczestników „Parady” nie spisywano i nie filmowano, każdego z osobna. Na każdego manifestującego „ przeciw”, przypadało trzech policjantów obywatelskich, jak to w „społeczeństwie obywatelskim.” Na razie wyłącznie filmują i spisują, ale ponieważ żyjemy w czasach rewolucji, wymierzonej w resztkę porządku tradycyjnego, jaki pozostał, opór będzie się nasilał, zgodnie z zasadą, że każdej akcji towarzyszy reakcja. Ludzie i tak będą się buntować przeciw podatkom, tyranii państwa, rozwalaniu rodziny, przewracaniu wszystkiego do góry nogami- na razie przy pomocy instrumentu demokracji. Bo po to została wprowadzona, żeby parlamentarnie przewracać.. Kto się nie da przewrócić, to go skopią.. Ale to później, jak zaostrzać się będzie walka klasowa. bo w miarę rozwoju socjalizmu antychrześcijańskiego będzie zaostrzać się walka klasowa, będą rosły szeregi jawnych i ukrytych przeciwników.. Akcja była zaplanowana, bo Policja Obywatelska szczelnie otoczyła manifestujących.. Nikt się nie wymknął. Obława się udała. Na terenie Warszawy znajduje się wiele miejsc upamiętniających przelaną krew Polaków - pamiątkowe tablice przypominające o rozstrzelanych.. Były organizowane łapanki przez Niemców - niektórym upolowanym- udawało się wymknąć. Inni pojechali na roboty przymusowe do Niemiec, a inni stawiani byli pod ścianą. Ale tylko niektórym udało się uciec, co widać na filmach z czasów okupacji niemieckiej. Dzisiaj Polacy dobrowolnie wyjeżdżają na roboty do Niemiec bez przymusu, nie licząc przymusu płacenia horrendalnych ZUS-ów, horrendalnych czynszów wynikających z wysokości podatków czy plątaniny przepisów służących jedynie biurokracji do organizowania łapanek na podatników.. Drutów kolczastych przepisów.. Taki mamy niewidoczny dla oczu - a najważniejsze jest to niewidoczne dla oczu, socjalizm biurokratyczno- przepisowy, który uniemożliwia swobodny rozwój wszystkim- chcącym pracować na swój rachunek. Tym bardziej, że znowu członkowie Klubu Bilderberga spotkali się w gronie 120 osób w Szwajcarii, 120 osób bardzo ważnych dla świata i coś tam ustalali. Znowu nie wiadomo, co, ale coś ustalali, co być może dotyczy nas.. Założycielem był- przypominam – pan Józef Retinger, współorganizator krwawej jatki rewolucyjnej w Meksyku, a potem wiele lat przy generale Sikorskim. Prawie cały czas, oprócz momentu, w który Liberator runął do morza z generałem Sikorskim, ale bez agenta Retingera. On właśnie zakładał Bilderberg Grup.. Skąd wiedział, że Liberator runie do morza i być może wiedział, że premier Churchill wydał rozkaz zabicia generała Sikorskiego. Dokumenty zostały utajnione przez Brytyjczyków na kolejne pięćdziesiąt lat.. Ale ja tak uważam, mimo utajnienia.. O socjalistach, konserwatysta Henryk Sienkiewicz, w ukrywanych przed opinią publiczną ” Wirach” pisał tak: ”Naprawdę jest tak, że wy, choćbyście chcieli uczynić coś polskiego. To nie zdołacie, albowiem w was samych nie ma nic polskiego. Szkoła którąś cię przeszli nie odjęła wam, bo nie mogła odjąć języka, ale urobiła wasze umysły i dusze w ten sposób, że jesteście nie Polakami, lecz Rosjanami nienawidzącymi Rosji(…) Wy jesteście złym kwiatem obcego ducha. Obraz zaś nadchodzącej rewolucji to katastroficzna wizja końca kultury i cywilizacji, przyrównana obrazowo do procesu stepowienia gleby. U nas są tylko wiry….i to nie tylko wiry na toni wodnej, gdzie poniżej jest głębia spokojna, ale wiry z piasku. Teraz wicher dmie od Wschodu i jałowy piasek zasypuje naszą tradycję, naszą cywilizację, naszą kulturę - całą Polskę - i zmienia ja w pustynię, na której giną kwiaty, a żyć mogą tylko szakale”(!!!???). Czy nie wizjoner z tego Sienkiewicza? On to umiał napisać, ale nie przypuszczał, że socjalizm będzie również wiał od Zachodu.. I będzie go tu przywiewało do nas, przy pomocy socjalistów dmących w żagle. Bo przecież nie od kierunku wiatru zależy, dokąd popłynie statek żaglowy, ale od ustawienia żagla. I tak go ustawiają, żeby socjalizmu przywiało jak najwięcej.. I wieje jak diabli! I giną kwiaty, a żyć będą szakale.. I są naprawdę złym kwiatem, obcego ducha.. U mnie na półce jest ta książka, mam popodkreślane odpowiednie zdania.. Henryk Sienkiewicz nie lubił socjalistów, uważał ich za złe nasienie.. Dzisiaj Nobla by już nie dostał.. Dzisiaj Nobla dostaje Barack Hussein Obama. ”Albowiem korzeniem wszelkiego zła jest miłość pieniędzy”. Barack pieniądze tak kocha, że je dodrukowuje. Półtora biliona dolarów dodrukował – ot tak! - dodrukował i rozdał zaprzyjaźnionym właścicielom banków.. To jest dopiero hobbysta! Tak jak hobbystami są wszyscy ci, którzy ponazywali we Francji ulice imieniem – Lenina. Naprawdę, w całej Francji jest ich pięćdziesiąt(???) Są ulice takich zbrodniarzy jak Robespierre, Danton, Saint Just, Marat.. Mają swoje ulice i szkoły. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe.. No i krwawa Marsylianka jest hymnem.. Socjalizm święci triumfy i żyjemy w popłuczynach Rewolucji we Francji.. „Kto za młodu był socjalistą, ten na starość zostaje łajdakiem..”. Ta formuła się chyba nie sprawdza. Łajdakiem się musiało być w młodości,., a na starość się zostaje socjalistą.. No cóż.. „Naród, który nie potrafi odróżnić łajdaków od ludzi przyzwoitych jest skazany na zagładę”- taj twierdził Antystenes, filozof grecki, z Aten, 400 lat przed narodzeniem Chrystusa.. Niewiele osób wie, że tow. Lenin Uljanow, w roku 1917 na krótko- zrobił hymnem… Marsyliankę(!!!) Tak kochał Rewolucję we Francji.. ZSRR- to jest dopiero rok 1922.. Czy jest związek pomiędzy totalitaryzmem Orwella a socjalizmem współczesnym? Jak najbardziej- wzajemnie się uzupełniają.. I zaciskają się na naszych szyjach niczym python.. WJR

Wywiad z Zuzanną Kurtyką Tak, coraz więcej wychodzi na jaw informacji świadczących o tym, że jednak był to zamach. Potwierdzają to fakty i dokumenty. Jeśli są przedstawiane wprost same z siebie świadczą o zamachu, natomiast przez media przekazywane są do wiadomości publicznej, jako argumenty, które mają tę tezę o zamachu obalać.

Dostała Pani propozycję od PiS, aby kandydować do Senatu. Zgodziła się Pani? Jeszcze nie podjęłam decyzji. Myślę, że tak szybko to nie nastąpi.

A kiedy się Pani zdecyduje? Nie wiem, może do końca wakacji, jest jeszcze dużo czasu do zamknięcia list.

Nie wolałaby Pani dostać pierwszego miejsca na liście do Sejmu? Rozmawialiśmy o kandydowaniu do Sejmu, ale w związku z tym, że musiałabym całkowicie rozstać się ze swoim zawodem i przenieść się do Warszawy, ta propozycja była dla mnie od razu nie do przyjęcia

To była propozycja pierwszego miejsca? Nie rozmawialiśmy o miejscach

Podobno autorem pomysłu, aby starowała Pani w wyborach jest prezes Jarosław Kaczyński, to prawda?

Nic na ten temat nie wiem, nie on przekazywał mi tę propozycję.

Czym chciałaby się Pani zajmować w Senacie? Na pewno zdrowiem, bo jest to rzecz, na której się znam. Patologiczne zjawiska w służbie zdrowia najbardziej odbijają się na leczeniu szpitalnym pacjentów, szczególnie małych pacjentów. Wiem o tym, ponieważ zajmuję się leczeniem dzieci. W miarę możliwości chciałabym kontynuować to, czym się zajmował mój mąż. Środowiska polskich kombatantów ciągle chcą ze mną utrzymywać kontakt, angażują mnie w swoje sprawy i potrzebują pomocy. Jest też dużo spraw ważnych, które dzieją się w Krakowie, a które świadczą o tym, że w każdej dziedzinie naszego życia źle się dzieje. Wielki krakowski zespół Capella Cracoviensis jest ewidentnie niszczona przez dyrektora Adamusa, osobę niekompetentną w tym, co robi. O tym się mówi głośno, sprawa nabrała charakteru skandalu ogólnopolskiego i okazuje się, że nie ma mocnych na panią wiceprezydent Krakowa.

Ale to radni się tym zajmują, nie Senat. To sprawa nie tylko radnych, ale ze względu na pozycję zespołu, także ogólnopolska. A na ten temat na forum ogólnopolskim teraz się nie mówi.

Czy Pani start uzależniony jest od tego, czy wpisze się Pani do PiS? Nie. Jeśli wygram te wybory to będę to zawdzięczała sobie, a nie pozycji na liście. Dla mnie bardzo ważne jest to, że wybory do Senatu są jednomandatowe, nie startuję z żadnej listy tylko pracuję sama na siebie od początku

Nie boi się Pani zarzutu, że robi Pani karierę na pamięci męża? To nie jest zarzut tylko prawda. Rzeczywiście robię karierę na pamięci męża, jeśli w ogóle można mówić o karierze. Dla mnie działanie w Senacie to byłaby forma poświęcenia, poświecenie swojego życia. To zadanie do wykonania, wynikające z poczucia obowiązku, że powinnam coś zrobić dla pamięci mojego męża i tak jak on robił- dla kraju. Ja mam, co robić, jestem szanowanym lekarzem. Mam także dzieci, których nie chcę zostawiać dla kariery. Poza tym nie wiem czy nadaję się na polityka.

Ma Pani doświadczenie z NZS. To nie była polityka, tylko walka o normalne życie, zupełnie coś innego. Później nie działałam w żadnej partii. Jestem osobą, która woli działać indywidualnie. Nie wiem, dlaczego, ale zawsze pociągała mnie walka o przegrane sprawy. Do tej pory w naszej rodzinie wystarczała aktywność męża w sferze publicznej. W domu żyło się sprawami bieżącymi Polski. Nie wyobrażałam sobie, że także mogłabym się w taką pracę jeszcze i ja włączyć. Ktoś musiał zająć się domem i dziećmi. Janusz był takim człowiekiem, który jeśli się czymś zajmował to poświęcał się temu całkowicie, nie liczył się ze swoim czasem, ani zdrowiem.

Porównuje się Panią z Katarzyną Herbert, ale na zasadzie kontrastu. Pani miała zawsze takie same poglądy jak mąż? Zawsze mieliśmy podobne poglądy, wywodzimy się z krakowskiego NZS. Bardzo jednoznacznie ocenialiśmy rzeczywistość z czasów PRL. Natomiast potem nie zawsze się zgadzaliśmy, zdarzały się nam bardzo ostre dyskusje i wymiany poglądów na różne tematy. Bardzo mi ich teraz brakuje. Nie mam, z kim dyskutować, spotykam się z ludźmi, którzy najczęściej całkowicie akceptują to co mówię. Przez ten poklask nie mam możliwości sprawdzenia siły własnych argumentów. Nie ma w Polsce czegoś takiego jak debata, rozmowa ludzi, którzy mają inne koncepcje. Dwie strony nie dyskutują, każdy słucha siebie, a nie drugiej strony.

W debacie publicznej mnóstwo jest złośliwych opinii, także na Pani temat, zwłaszcza w Internecie. Przejmuje się Pani nimi? Przeszłam dobrą szkołę przy mężu. Opinie na jego temat bardziej mnie bolały niż opinie na mój temat. Chyba jestem już uodporniona.

Poseł Stefan Niesiołowski z PO powiedział ostatnio, że ma nadzieję, że Pani przegra wybory do Senatu, bo to byłby zmarnowany mandat. „Po co w Senacie osoba, która twierdzi, że Katyń był w 2010 roku, a nie w 1940”, nawiązując do nazwy stowarzyszenia, które Pani założyła. Ta opinia mnie śmieszy, bo świadczy o tym, że pan Niesiołowski nie jest za bardzo zorientowany w tym, co mówię i robię.

Ale dlaczego stowarzyszenie nie nazywa się Smoleńsk 2010 tylko Katyń 2010? Dlatego, że te osoby, których pamięci jest poświęcone, nie leciały do Smoleńska, tylko do Katynia. Po prostu.

Pani mąż bał się latać do Rosji mówił, że stamtąd nie wróci. Czy przed wylotem do Katynia miał złe przeczucia? Nic nie mówił na ten temat, ja też nie miałam złych przeczuć. Zawsze, kiedy gdzieś leciał, byłam niespokojna, prosiłam o wiadomość zaraz po przylocie, sms lub telefon. Jednak akurat w tę sobotę byłam całkowicie spokojna. Wydawało mi się, że przecież lot z prezydentem jest maksymalnie bezpieczny, trudno sobie wyobrazić bezpieczniejszy.

Jak się Pani dowiedziała o katastrofie? Zadzwoniła do mnie moja mama. Jechałam wtedy samochodem. Powiedziała, że usłyszała w radiu, że coś się stało z samolotem, że się pali. Wróciłam, co domu, włączyłam telewizor i dowiedziałam się, że był wypadek i wszyscy zginęli.

Co było największym błędem polskiej strony w prowadzeniu tego śledztwa? Początkowo wyglądało na to, że sytuacja zaskoczyła całkowicie wszystkich: zarówno Polaków jak i Rosjan. W dokumencie z posiedzenia polskich i rosyjskich prokuratorów z nocy z 10 na 11 kwietnia jest napisane, że Polacy i Rosjanie będą prowadzić to śledztwo wspólnie, na zasadzie współpracy. To był pierwszy i logiczny odruch z polskiej i rosyjskiej strony. Dla wszystkich było jasne i zrozumiałe, że śledztwo będzie wspólne. Potem nagle, z niejasnych powodów okazało się, że to porozumienie jest nieważne, czyli odgórne decyzje były inne. Śledztwo zostało oddane Rosjanom.

Chce Pani postawić w Krakowie pomnik ofiarom katastrofy smoleńskiej związanych z miastem? W Krakowie powinien powstać pomnik poświęcony wszystkim, którzy zginęli 10 kwietnia. To nie koniecznie musi być pomnik, tylko miejsce pamięci. Ja taką koncepcję mam, nawet projekt. I tę koncepcję będą chciała zrealizować. Na razie nie chcę mówić, gdzie taki pomnik powinien powstać, bo jestem przesądna. Mogę tylko powiedzieć, że potrzebna jest zgoda konserwatora zabytków, ponieważ chciałabym, aby pomnik stanął na Starym Mieście.

Pani maż miał zostać pochowany na Starym Mieście w kościele św. Piotra i Pawła. To był Pani pomysł? Tak, to był mój pomysł. Na początku wszyscy się zgodzili, nie było żadnych przeciwwskazań. Wybraliśmy to miejsce z różnych względów, ważna była chęć wyrażona przez proboszcza parafii św. Piotra i Pawła. Były też inne miejsca, które rozważaliśmy. Proboszcz Kościoła Mariackiego zaproponował, aby mój mąż został pochowany w tym kościele. Potem było jednak za późno, żeby cokolwiek zmieniać.

Decyzja o zmianie miejsca pochówku zapadła w ostatniej chwili. Ma Pani żal do księdza kardynała Stanisława Dziwisza, że zmienił swoją decyzję? Mam do niego żal, że zmienił swoją decyzję. Jeśli ktoś wpłynął ma jego decyzję to mam żal, że jest taki wpływowy.

Powiedziała Pani, że dużo rzeczy wskazuje na to, że katastrofa smoleńska to nie był zwykły wypadek. Jest bardzo dużo przesłanek, które przemawiają za tym, że samolot rozbił się w sposób zaplanowany, czyli że to był po prostu zamach.

I po roku śledztwa podtrzymuje Pani te opinię? Tak, coraz więcej wychodzi na jaw informacji świadczących o tym, że jednak był to zamach. Potwierdzają to fakty i dokumenty. Jeśli są przedstawiane wprost same z siebie świadczą o zamachu, natomiast przez media przekazywane są do wiadomości publicznej, jako argumenty, które mają tę tezę o zamachu obalać.

Jakie fakty o tym świadczą? Zweryfikowano autentyczność filmu, który się pojawił w Internecie, poświadczono, że strzały, które tam się rozlegają są autentyczne, nie jest to forma montażu. Są także ogólnie dostępne i podane w Internecie fakty, takie jak zapis ze skrzynek, które podał MAK. Wynika z niego, że załoga była informowana cały czas, iż samolot jest cały czas na ścieżce, na kursie, podczas kiedy ani na ścieżce, ani na kursie nie był. Naocznie widziałam jak wygląda to miejsce, gdzie samolot wychodził z jaru i ewidentnie wychodził z jaru wznosząc się. Ostatnio w Stanach, w Redmond u producenta amerykańskiego odczytano zapis centralnego komputera, jego twardego dysku, z którego wynika, że na wysokości 15 m wyłączono dopływ zasilania w samolocie. Jest to pierwszy ewidentny dowód świadczący o tym, że na wysokości 15m coś się z samolotem stało

Jaki miałby być cel takiego zamachu? Przecież w samolocie byli przedstawiciele wszystkich opcji politycznych. Trudno mi powiedzieć, ale sadzę, że większość osób, które znajdowały się w samolocie zostały pozbawione życia przypadkiem. Celem był pan prezydent, być może jeszcze klika bardzo znaczących ludzi. Prawdopodobnie większość osób w żaden sposób nikomu nie przeszkadzała.

Pani synowie są podobni do pani czy do męża. Jak się Pani na nich patrzy to widzi Pani swojego męża? Starszy jest chyba bardziej podobny do mnie, natomiast młodszy jest bardzo podobny do Janusza. Bardzo przeżyli śmierć Janusza zwłaszcza, że byli z nim bardzo związani. Dla Krzysia maż był prawdziwym przyjacielem. Starszy był na pierwszym roku archeologii, kiedy zdarzyła się ta tragedia, teraz bardzo ciężko pracuje, studiuje na dwóch kierunkach, prowadzi stowarzyszenie Studenci dla Rzeczypospolitej. Młodszy na razie chce zostać komandosem. Agnieszka Maj

Analiza ustawiająca przetarg? Zbiegiem okoliczności (?) informatyk przygotowujący analizę, będącą podstawą do opisu wymagań zawartych w specyfikacji przetargowej, jest członkiem zespołu wykonawcy, który wygrał to zamówienie. Ministerstwo Sprawiedliwości w lutym rozpisało przetarg na „budowę systemu usług elektronicznych MS, w tym uruchomienie usług dla przedsiębiorców i osób fizycznych poprzez dostęp elektroniczny do wydziałów Krajowego Rejestru Sądowego, Krajowego Rejestru Karnego, Biura Monitora Sądowego i Gospodarczego". O kontrakt za blisko 22 mln zł ubiegały się wielkie firmy informatyczne. Wymagania stawiane wykonawcom spełniło jedynie konsorcjum stworzone przez wrocławską firmę informatyczną MIS SA i spółkę zależną mis24.pl. Tylko zgłoszeni w tej ofercie specjaliści z różnych dziedzin informatyki legitymowali się certyfikatami, które uznano za niezbędne i umieszczono w SIWZ. Jednym ze specjalistów zespołu zgłoszonego przez konsorcjum jest Paweł D. Jednocześnie jest on autorem analizy wykonanej na zlecenie ministerstwa, w ramach przygotowań dokumentacji przetargowej. Na podstawie tej analizy resort sformułował wymagania dotyczące dziewięciu specjalistów potrzebnych do wykonania zlecenia. Kryteria te za zbyt wyśrubowane uznały m.in. Asseco, Comarch i Sygnity. Wmarcu złożyły w tej sprawie protest do Krajowej Izby Odwoławczej działającej przy Urzędzie Zamówień Publicznych. Z ustaleń „Rzeczypospolitej" wynika, że resort przed KIO reprezentował Paweł D. Protest został odrzucony. Resort nie zmienił kluczowych kryteriów przetargowych, w tym m.in. wymogów dla stanowiska architekta systemu. Według opisu przedmiotu ze Specyfikacji Istotnych Warunków Zamówienia musi on się legitymować aż dziesięcioma certyfikatami, m.in.: HSM, CISSP czy GIAC Certyfied Penetration Tester.

Ile osób w Polsce spełnia takie wymagania? „Pomimo rozległości działania naszej firmy nie udało nam się znaleźć takiej osoby ani w Polsce, ani w naszych zagranicznych spółkach. Sprawdzaliśmy również naszych partnerów biznesowych – oni również nie byli w stanie udostępnić nam takich zasobów" twierdzi Asseco. „Według naszej wiedzy taki zestaw certyfikatów, związanych z bardzo szerokim spektrum różnych specjalności, w Polsce będzie posiadała bardzo limitowana liczba ludzi (...) w praktyce biznesowej osoby posiadają certyfikaty związane z ich specjalizacją, a więc w praktyce nie spotyka się osób, które posiadają zakres certyfikatów obejmujących równocześnie tak wiele specjalizacji naraz” podkreśliła z kolei spółka Comarch. Okazuje się jednak, że wszystkie certyfikaty wymagane do stanowiska architekta systemu posiada … Paweł D. Jedna z firm startujących w przetargu przyznała „Rz”, że negocjowała z nim ewentualną współpracę przy ministerialnym kontrakcie. „Według naszej oceny tylko jego zespół mógł nas skutecznie wspomóc w pozyskaniu wymaganych specjalistów” tłumaczy przedstawiciel firmy. Dodaje jednak, że obydwie strony nie doszły do porozumienia. Wiadomo, że Paweł D. o współpracy przy przetargu rozmawiał też z MIS SA, skutkiem, czego firma włączyła go do tworzonego zespołu. W ofercie złożonej przez konsorcjum znajduje się podpisane przez niego oświadczenie, w którym zobowiązał się po wygraniu przez nie przetargu do realizacji ministerialnego kontraktu. Marcel Kasprzak, prezes MIS SA, nie chce wypowiadać się o tej współpracy: „Na razie szczegóły naszej oferty objęte są tajemnicą. Nie mogę, więc nawet powiedzieć, czy znajduje się tam nazwisko pana D. ”Kasprzak zaznacza, że na etapie tworzenia zespołu projektowego i składania wniosku nie dostrzega żadnych kontrowersji. Nie dostrzega ich też sam Paweł D. „Na rzecz Ministerstwa Sprawiedliwości opracowywałem ogólne analizy. Faktycznie pewne wnioski resort wziął pod uwagę, ale podobne stanowisko przedstawili także inni eksperci. Nie mogłem, więc ustawić wymagań przetargu pod siebie” zapewnia. Dodaje, że specjalistów o podobnych kwalifikacjach jak jego jest w Polsce przynajmniej 20. Biuro prasowe resortu potwierdziło, że Paweł D. wykonywał analizy. Czy wie, że informatyk rozmawiał z firmami startującymi w przetargu na temat włączenia go do zespołu? „Nie, nie posiadamy takiej wiedzy. Jeśli ktokolwiek posiada taką wiedzę, powinien natychmiast złożyć stosowne zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa” uważa ministerstwo. Źródło: Rzeczpospolita

KOMOROWSKI odznaczył premiera Słowacji lekceważącego Polskę Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej Bronisław Komorowski wręczył nagrodę byłemu premierowi Republiki Słowackiej lekceważącemu(?) Polskę

Jako słowacki premier rządził się w Polsce jak u siebie w domu Przed 20 laty, 30 czerwca 1991 r. w jednej z polskich miejscowości doszło do antypolskiego wydarzenia, połączonego z łamaniem różnych polskich i międzynarodowych przepisów, w wykonaniu ówczesnego premiera Republiki Słowackiej Jana Czarnogórskiego. Polskie władze zamiast odpowiednio na to wówczas zareagować i uznać Czarnogórskiego za persona non grata, przemilczały ten afront. Dziś 11 czerwca 2011 r., niemal w rocznicę tego wydarzenia, jego bohater został w Belwederze uroczyście odznaczony przez prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej nagrodą św. Wojciecha. Warto od razu dodać, że dzisiejsze władze słowackie, nawet za wielokroć łagodniejsze uchybienia Węgrów uznają ich za persona non grata i reagują bardzo stanowczo - nie wahają się z zatrzymaniem na granicy (mimo umów schengeńskich) nawet prezydenta tamtego kraju. 20 lat temu, Jan Czarnogórski, jako premier Republiki Słowackiej, na terenie Polski zachowywał się jak w rządzonym przez siebie kraju. Lekceważąc porządek prawny (jak i dobre obyczaje) bez wiedzy i zgody władz państwa polskiego pojechał do polskiej miejscowości skąd pochodzili jego przodkowie (sam urodził się w Bratysławie w 1944 r.) i wziął tam udział w zebraniu zorganizowanym przez działaczy Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Czechów i Słowaków w Polsce. Następnie łamiąc przepisy międzynarodowe, przekroczył nielegalnie, bo w miejscu do tego niedozwolonym, granicę państwową polsko-czechosłowacką. Działacze Towarzystwa organizujący to spotkanie tak wyjaśniali w 1992 r. "Gazecie Wyborczej" owe "odstępstwa" od przepisów, ignorując przy tym stanowisko pełnione przez Jana Czarnogórskiego, że to "Spotkanie z mieszkańcami wsi było zgodne z prawem. Akt końcowy KBWE zapewnia przecież swobodę poruszania się osób". Jak napisała o tym wydarzeniu "Gazeta Wyborcza" w 2007 r., jak zawsze w swoim specyficznym stylu (i odwracając istotę sprawy jak kota ogonem), premier Republiki Słowackiej "Nie oglądał się przy tym na zakazy i szlabany", a choć "sprawą nielegalnego przekroczenia granicy zainteresował się polski Urząd Ochrony Państwa" to "Na szczęście premiera Czarnogurskiego nie deportowano z powrotem do Polski, bo wybuchłby skandal dyplomatyczny". Milcząca aprobata dla określania Jana Pawła II mianem "polskiego nacjonalisty" "prześladującego Słowaków" Zebranie z udziałem premiera Republiki Słowackiej Jana Czarnogórskiego, które odbyło się z polskiej miejscowości, podtatrzańskiej Czarnej Górze, miało czysto niepolską oprawę. Jak opisał to jeden z mieszkańców Jurgowa, miejsce spotkania na które wpuszczano tylko "zaufane" osoby, działacze Towarzystwa Społecznokulturalnego Czechów i Słowaków w Polsce udekorowali flagami czechosłowackimi, a polskich flag nie tylko nie wywieszono, ale z budynku w którym się ono odbywało zdjęto nawet polskie godło. Zebranie to zdominowała - jak informuje artykuł "Skandal na Spiszu" Andrzeja Haniaczyka z Jurgowa z września 1991 r. - "zajadła, kłamliwa, szowinistyczna treść, wymierzona przeciwko państwu i narodowi polskiemu". "Nawet Jan Paweł II został przedstawiony, jako 'polski nacjonalista', który rzekomo "prześladował Słowaków" na Spiszu", zaś "aktywiści żądali "przyłączenia polskiego Spisza do Słowacji". Choć Jan Czarnogórski uważa się za działacza katolickiego, to na te wypowiedzi nie reagował, i rzecz zdumiewająca, on, jako "premier obcego państwa, biorąc udział w antypolskiej manifestacji, nie tylko nie chciał się odciąć od szowinistycznych wypowiedzi, lecz poprzez przemilczenia wypowiedzi te aprobował". Zaś na pytanie, kiedy polski Spisza zostanie przyłączony do Słowacji odpowiedział: "obecnie nie można się na ten temat wypowiedzieć, ponieważ trwają rozmowy rządu polskiego z rządem czechosłowackim w sprawie nowej umowy polsko-czechosłowackiej". Należy odnotować, że na to wydarzenie zareagował Zarząd Główny Związku Polskiego Spisza i zawiadomił o nim Prokuraturę Rejonową w Zakopanem. Oczywiście (?) bez należnego rezultatu. Za to Andrzejowi Haniaczykowi, po wydrukowaniu artykułu “Skandal na Spiszu", wytoczono proces o zniesławienie, a sprawę - dla "urozmaicenia" życia oskarżonemu - prowadził Sąd Rejonowy w Katowicach. I za to nagroda św. Wojciecha? I to z rąk polskiego prezydenta? I dziś, niemal dokładnie w 20 rocznicę owego antypolskiego (i w części antykatolickiego) incydentu, jego bohaterowi, który wówczas dobitnie pokazał, co sądzi o państwie polskim, prezydent Rzeczpospolitej Polskiej Bronisław Komorowski wręczył w Belwederze nagrodę św. Wojciecha. Nagrodę, która jak podkreślił Komorowski "jest wyrazem uznania dla jego zaangażowania – społecznego i politycznego – na rzecz Słowacji, Europy i autonomii Kościoła". Laudację wygłosił Tadeusz Mazowiecki. Jak podano w komunikacie na stronie prezydenta "Fundacja Św. Wojciecha wyróżnia swoją nagrodą osobistości, które w sposób szczególny zasłużyły się dla procesu trwałego jednoczenia całej Europy oraz dla pogłębienia i pielęgnowania sąsiedzkich stosunków między narodami Europy Zachodniej i Środkowej". Zaiste w godne ręce trafiła ta nagroda wręczana po raz 10. Nagrodę św. Wojciecha wręczył prezydent, choć jest to nagroda prywatnej fundacji założonej w 1989 z inicjatywy niemieckiego przemysłowca Paula Kleinewefersa w Krefeldzie. "Jej celem jest wspieranie duchowej i kulturowej integracji Europy, zwłaszcza Środkowej i Wschodniej.[...] Pierwszym jej laureatem był Tadeusz Mazowiecki.[...] W skład 12-osobowego komitetu, który wybiera kandydata do nagrody, wchodzi po trzech przedstawicieli z krajów, na których terenie działał św. Wojciech: Czech, Polski, Węgier i Słowacji. Stałymi członkami komitetu są zawsze ambasadorzy tych państw, akredytowani w Niemczech. Obok ambasadora RP w Niemczech Polskę reprezentuje emerytowany metropolita gnieźnieński abp Henryk Muszyński i prof. Władysław Bartoszewski" Spiszak

PS. Jan Czarnogórski odznaczony został też poprzedniego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. W 2008 r. "za wybitne zasługi w rozwijaniu polsko-słowackiej współpracy, za działalność na rzecz przemian demokratycznych w Europie Środkowej" otrzymał Krzyż Wielki Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Potwierdza to tylko przekonanie o "nienajlepszym" składzie doradców nieżyjącego już prezydenta.

Zamiast tarczy pododdział mechaników Fakt, że do podpisania umowy międzyresortowej strona amerykańska nie wydelegowała nikogo z Waszyngtonu, wskazuje na jej niską rangę. Minister obrony Bogdan Klich i ambasador Stanów Zjednoczonych Lee Feinstein podpisali umowę o współpracy sił powietrznych obu krajów na terytorium Polski. Ureguluje ona rotacyjny pobyt amerykańskich F-16 oraz samolotów transportowych wraz z obsługą. Pierwsze maszyny przylecą do Polski na początku 2013 roku, a ich misja będzie miała charakter jedynie szkoleniowy. - To symboliczna obecność Amerykanów w Polsce - komentuje Witold Waszczykowski, który negocjował projekt tarczy antyrakietowej.

Ministerstwo Obrony Narodowej zawarło z Departamentem Obrony USA umowę w sprawie współpracy sił powietrznych obu krajów na terytorium Polski. Jak poinformował szef resortu obrony minister Bogdan Klich, pod koniec 2012 roku pojawi się w Polsce pododdział obsługi amerykańskich samolotów F-16 oraz samolotów transportowych C-130 Hercules, których pierwszy rotacyjny pobyt rozpocznie się na początku 2013 roku. Nie wiadomo jeszcze dokładnie, gdzie będzie ich główna baza. - Fakt, że jest to umowa międzyresortowa, a do jej podpisania strona amerykańska nie wydelegowała nikogo z Waszyngtonu, wskazuje na jej niską rangę - ocenia Witold Waszczykowski, były wiceminister spraw zagranicznych i negocjator umowy o rozmieszczeniu elementów tarczy antyrakietowej w Polsce. Jak podkreśla, amerykańskie samoloty przylecą do Polski za półtora roku, a więc już w trakcie ewentualnej drugiej kadencji Obamy. - Podobnie jak projekt mobilnej tarczy antyrakietowej ma być w Polsce realizowany od 2018 roku, a więc już po ewentualnym zakończeniu jego drugiej kadencji - zauważa. Według niego, amerykańska obecność wojskowa, choć bardzo symboliczna, jest ważnym wyłomem w rosyjskim myśleniu o Polsce, jako kraju NATO posiadającym status bezpieczeństwa drugiej kategorii. W imieniu rządu Stanów Zjednoczonych memorandum podpisał Lee Feinstein, ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce. - Polska jest jednym z naszych najważniejszych sojuszników, jest liderem w Europie, dlatego należało przenieść naszą współpracę na inny poziom - mówił w imieniu rządu amerykańskiego. Jakże odmienny jest to ton od tego, z jakim 17 września 2009 roku amerykańska delegacja w imieniu prezydenta Baracka Obamy zakomunikowała, że rezygnuje z projektu budowy tarczy antyrakietowej w Polsce. Podpisane wczoraj porozumienie jest jednym z elementów zawartej jeszcze w 2008 roku deklaracji w sprawie współpracy strategicznej między RP a USA. Wtedy główną stawką była budowa na naszym terytorium bazy rakietowej będącej elementem tarczy antyrakietowej. Wczoraj Feinstein mówił wręcz, że obecność amerykańskich samolotów i 20 osób obsługi jest jednym z elementów wypełnienia 5 artykułu traktatu waszyngtońskiego realną treścią. - Dlatego prezydent Obama już na początku kadencji zainicjował pracę nad aktualizacją planów ewentualnościowych dla Sojuszu. Teraz podpisaliśmy to memorandum w sprawie współpracy sił powietrznych i mamy nadzieję, że się do niego przyłączą również inne kraje Sojuszu - mówił wczoraj w Warszawie. Według niego, Polska powinna stać się regionalnym centrum współpracy lotniczej, a fakt rotacyjnego stacjonowania amerykańskich żołnierzy ma być okazją do wspólnych treningów pilotów. - To początek silnej współpracy, której ukoronowaniem będzie to, co się wydarzy w 2018 roku, a więc realizacja amerykańskiego projektu rozmieszczenia elementów tarczy antyrakietowej w Polsce - tłumaczył po podpisaniu memorandum minister obrony Bogdan Klich. Chodzi oczywiście o realizację budowy tarczy antyrakietowej, ale z rakietami SM-3. Polsko-amerykańska umowa o rozmieszczeniu amerykańskich rakiet została podpisana w 2008 roku jeszcze z przedstawicielami administracji Georga Busha. Niestety, rząd Donalda Tuska przez wiele miesięcy zwlekał z ratyfikacją umowy, minister Radosław Sikorski przedłużał negocjacje, stawiając Amerykanom nowe wymagania. Miesiące mijały i w bardzo symbolicznym dniu - 17 września 2009 roku, prezydent Barack Obama ogłosił rezygnację z realizacji tego projektu. W konsekwencji oznaczało to również rezygnację z rozmieszczenia na naszym terytorium rakiet używanych do zwalczania rakiet średniego i dalekiego zasięgu. Maciej Walaszczyk

Skończyć z peerelowskim modelem historii W warszawskim kościele Wszystkich Świętych odbędzie się dziś inauguracja cyklu wykładów „Państwo i my”. Czemu mają być one poświęcone? Prof. Jan Żaryn: Cykl rozpocznie się we wrześniu i będzie trwać przez cały rok szkolny, bo choć zapraszamy wszystkich, to chcielibyśmy, żeby jego odbiorcami byli przede wszystkim młodzi ludzie. Będziemy rozmawiać o historii Polski od jej początków do czasów PRL i współczesności. Wtorkowy panel inauguracyjny natomiast poświęcony będzie edukacji i świadomości historycznej polskiego społeczeństwa.

Jaki jest stan tej świadomości? Bardzo zły, a będzie jeszcze gorszy. W 2012 roku wchodzi w życie ustawa, która eliminuje nauczanie historii po pierwszej klasie liceum. Tylko uczniowie, którzy wybiorą historię na maturze, będą uczestniczyli w lekcjach tego przedmiotu. Dlatego nazwaliśmy nasz cykl Uniwersytetem Latającym. Jest to trochę złośliwe wobec władz, które nie potrafią zapewnić odpowiedniego kształcenia obywateli, czym doprowadzają do tego, że ponownie potrzebna jest edukacja pozaszkolna. Choć oczywiście dzisiejsze warunki nie są podobne do peerelowskich. Chcielibyśmy też zwrócić uwagę na to, że w szkołach uczniowie są narażeni na fatalny przekaz.

Na czym polega problem? Programy nauczania są tak skonstruowane, że młodzież nie zaznajamia się z polskim dorobkiem państwotwórczym, nie dowiaduje się o polskiej tradycji samorządności i demokracji. Cały czas bezrefleksyjnie powielany jest peerelowski model nauczania. Zakłada on, że motorem wszystkich ludzkich poczynań jest egoizm, tak jakby nie istniały patriotyzm czy bezinteresowne działanie na rzecz wspólnoty. Polskich szlachciców przedstawia się np. wyłącznie, jako egoistycznych warchołów. To wypaczanie historii, któremu chcemy się przeciwstawić.

Ale jakie to ma znaczenie dla młodego człowieka, który zaraz wejdzie na rynek pracy? Znajomość historii ma znaczenie fundamentalne. Młodzież z zasady kocha wolność, a żeby być prawdziwie wolnym, trzeba rozumieć mechanizmy, które rządzą światem i ludzkimi zachowaniami. Tylko znajomość historii pozwala pojąć te mechanizmy. Jeśli zarzucimy naukę historii, to wykształcimy społeczeństwo bezkrytyczne, niezdolne do weryfikowania podawanych mu informacji i – co za tym idzie – podatne na manipulacje, a zatem niewolników. Adam Tycner

Neogierkowska droga Platformy Ceną za utrzymanie przy władzy Platformy Obywatelskiej może stać się rewolucja kulturowa w Polsce. Dzisiejsza polityka Platformy Obywatelskiej pod pewnymi względami zmierza w kierunku modelu gierkowskiego z lat siedemdziesiątych XX wieku. To właśnie Edward Gierek rozpoczął w 1970 roku „politykę miłości” słynnym zawołaniem: „Pomożecie?”. Medialne omamienie społeczeństwa, które nie umie przebić się przez zgiełk prymitywnej propagandy sukcesu, jest największym kosztem rządów Platformy w wymiarze społecznym. Od gierkowskiego „Pomożecie?” zaczęło się ówczesne „pasmo sukcesów gospodarczych”. Mnogość inwestycji, rozmach gospodarczy. I tylko od czasu do czasu pojawiające się protesty społeczne nieśmiało ukazywały, że wszystko to jest na kredyt, że wszystko to kiedyś trzeba będzie spłacić. Gierkowskie kredyty spłacaliśmy jeszcze do niedawna, a już płynie strumień nowych do Polski. Wydaje się jednak, że najbardziej podobna do Gierkowej jest współczesna propaganda sukcesu. Wielu publicystów już dzisiaj drwi sobie ze sposobu prowadzenia kampanii propagandowych, porównując je do czasów komunistycznych. Współczesna propaganda sukcesu nie dostrzega wielkiego zadłużenia, nieudolności w inwestycjach (stadiony, autostrady). Dzisiejsza propaganda jest w stanie osłodzić każdą porażkę rządu, a zarazem wyszydzić wszystkich ośmielających się go krytykować. Ponieważ cały ten sposób uprawiania politycznej propagandy coraz bardziej przypomina nadmuchany balon, tym, którzy ośmieliliby się go przebić, grożą represje. „Umiarkowane” represje dotknęły już kibiców stadionowych, a nawet drobnego internautę, który ośmielił się założyć antyprezydencką stronę internetową. Obroną w takiej sytuacji, jak za czasów komunistycznych, staje się po prostu kabaret.

Kulturowa rewolucja Mówiąc w pełni poważnie, powinniśmy zauważyć, że ta przyjaźń otoczenia medialnego w stosunku do obozu władzy nie jest za darmo. „Gazeta Wyborcza” czy TVN są jakby medialnymi ekspozyturami tzw. III RP i to one nade wszystko nadają życiu publicznemu w Polsce ton ideologiczny. Nie można ukryć, że wszystko to jest głęboko powiązane z zachodnimi centrami ideologicznymi. Wielkie kampanie propagandowe, jakie przetaczają się dziś przez Polskę, nie tylko dotyczą tropienia wroga publicznego w postaci takiego czy innego opozycjonisty, takiego czy innego publicysty. Kampanie polegają również na budowaniu nowego człowieka, nowego modelu stosunków społecznych. Nie ulega wątpliwości, że PO zdecydowała się na ustawowe uderzenie w Instytut Pamięci Narodowej pod wpływem potężnego nacisku „Gazety Wyborczej”. Nie należy mieć wątpliwości, że podobnie było z ustawą o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie czy o parytetach wyborczych. Wszystko to są rozwiązania wprost zapożyczone z zachodnioeuropejskiej ideologii Nowej Lewicy. Wydaje się, że Donald Tusk zapowiadający zajęcie się po wyborach ustawą o tzw. związkach partnerskich po raz kolejny pokazuje polskiej lewicy medialnej, a także lewicy europejskiej, że jest w stanie sam doprowadzić do rewolucji kulturowej w Polsce. Platforma definiująca się przed laty jako ugrupowanie konserwatywne, dziś stoi w awangardzie rewolucji. Rozzuchwala to środowisko względna bierność ogłuszonego szumem mediów społeczeństwa. Skoro „antyklapsowa” ustawa przeszła bez strat w elektoracie, dlaczego miałaby nie przejść prohomoseksualna. Oczywiście rewolucjonizując polskie prawo, Tusk stara się nie dopuścić do konieczności poszerzenia koalicji po jesiennych wyborach parlamentarnych. Koalicja z SLD zbyt mocno pokazywałaby związki PO z postkomunistami, zbyt wiele też mogłaby kosztować w przyszłości. Dlatego też na naszych oczach PO woli przed wyborami dokonywać wielkich „transferów politycznych”, których tylko małym symbolem jest transfer Bartosza Arłukowicza. Obecność Joanny Kluzik-Rostkowskiej na konwencji PO pokazuje z kolei, że projekt pod tytułem Polska Jest Najważniejsza nie jest już brany pod uwagę przez Platformę, jako korzystny z politycznego punktu widzenia. Media mainstreamowe po zmianie przywództwa w PJN również uznały, że nie warto inwestować w niepewny interes. Kluzik-Rostkowska gwarantowała wszak liberalny kurs w sferze społecznej, wspierając różne projekty lewicowe. Jej odejście z kierownictwa PJN musiało zostać odebrane, jako ważny sygnał.

Tuska wyścig z czasem Tak, więc Donald Tusk ściga się z czasem, aby ubiec podczas jesiennych wyborów kryzys finansowy, który wisi niczym miecz Damoklesa nad polskimi głowami. Donald Tusk bierze również udział w innych wyścigach. To on chce zostać uznany przez kręgi brukselskie za tego, który w sposób najbardziej skuteczny doprowadzi do zrewolucjonizowania Polski. Zapłatą za to będą międzynarodowe peany na cześć rządu polskiego podczas polskiej prezydencji w UE. Do takiej wersji szykowane są już media powtarzające za premierem, że należy powstrzymać się od protestów społecznych, gdyż to mogłoby zaszkodzić polskiemu przewodnictwu w Unii. Donald Tusk stara się również wygrać z czasem, z zadowoleniem spoglądając na opóźnienia w kwestii wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Brak polskiego raportu w tej sprawie, odsuwanie prokuratora nadzorującego śledztwo to tylko najnowsze newsy mówiące o tym, że jest to dla PO wyścig śmiertelnie (sic!) ważny. Największym kosztem rządów Platformy w wymiarze społecznym jest jednak medialne omamienie społeczeństwa, które nie umie przebić się przez zgiełk propagandy sukcesu. Wywołuje to bolesne skutki w przestrzeni gospodarczej – władza, odnotowując w tym obszarze olbrzymie wpadki, czuje się bezkarna. Jest to jednak jeszcze bardziej bolesne w sferze moralnej, gdzie cała gama antyrodzinnych rozwiązań i deklaracji pozostaje bez dostatecznie mocnej społecznej odpowiedzi. W takiej sytuacji rząd Tuska bardziej boi się głosu krytyki płynącego z zagranicy niż oporu własnego społeczeństwa. Jeśli zatem ceną za utrzymanie przy władzy Platformy Obywatelskiej będzie rewolucja kulturowa w Polsce, będzie to największa cena, jaką Naród będzie musiał płacić za lata rządów neogierkowskich w Polsce. Prof. Mieczysław Ryba

PAŃSTWO W PAŃSTWIE Awantura wokół Pana Prokuratora Pasionka, który „zdradzał tajemnice śledztwa smoleńskiego dziennikarzom, politykom PiS i agentom CIA i FBI” jest coraz bardziej „inspirująca”. Odsłania, bowiem ciekawe kulisy działania Prokuratury w naszym inwigilowanym kraju.

http://wyborcza.pl/1,75478,9772107,Café_pod_agentem.html

Ciekawe, że niektórzy dziennikarze, „zdobywający” różne dokumenty od różnych prokuratorów, „docierający” do różnych materiałów i „poznający kulisy” różnych śledztw mają pretensję do Prokuratora Pasionka. Czyżby, dlatego że „dotarli” do niego dziennikarzy z innych mediów? Bo skoro „Gazeta poznała kulisy śledztwa” to znaczy, że ktoś z Prokuratury (i raczej nie był to Pasionek) musiał im te kulisy odsłonić. Więc postawmy sprawę jasno: Prokuratorzy nie powinni donosić dziennikarzom nigdy niczego i to bez względu na to, z jakiej gazety jest dziennikarz. Ale zainteresowała mnie wiadomość o agentach. Bo co agenci FBI robią w Polsce łamiąc obowiązujące ich amerykańskie prawo, zakazujące prowadzenia operacji za granicą z wyjątkiem „crimes or attacks against Americans abroad”??? No i od kiedy agenci CIA i FBI łażą dwójkami??? Pewnie ktoś z Prokuratury, dzięki komu „Gazeta poznała kulisy śledztwa” konfabuluje albo manipuluje przekazywanymi dziennikarzom informacjami – jak zawsze. Bo Prokuratura po to łamie prawo, przekazując dziennikarzom informacje ze śledztwa, żeby manipulować opinią publiczną a nie informować opinię publiczną. Gdyby chodziło o informowanie, to rzecznik prasowy Prokuratury zorganizowałby konferencję prasową.

Piszę o tym jednak nie z powodu Pana Prokuratora Pasionka. Pan Lech Jeziorny, – który na własnej skórze poznał jak działa Prokuratura – przysłał mi link do informacji o innym wybitnym przedstawicielu naszego „wymiaru sprawiedliwości”. W kwietniu 2008 roku, po zatrzymaniu Prezesa Camarchu, pozwoliłem sobie zasugerować, żeby zatrzymać Prokuratora i go przesłuchać skąd mu taki spektakularny pomysł przeszedł do głowy?

http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=383

Okazuje się, że Prokuratora nie tylko zatrzymać nie można, ale nawet nie można postępowania dyscyplinarnego przeciwko niemu przeprowadzić. Panu Prokuratorowi Jackowi Skale, który polecił zatrzymać Janusza Filipiaka odebrano jedynie śledztwo. Prokuratura wycofała się z zarzutów wobec prezesa Cracovii. Wobec prokuratora Skały wszczęto postępowanie służbowe i dyscyplinarne. Rzecznik Prokuratury apelacyjnej Józef Radzięta stwierdzi, że Prokurator Skała postępował niewłaściwie i postawił mu zarzuty rażącego naruszenie prawa i uchybienia godności urzędu. Jakiej kary dla nie niego zażądał? Oficjalnie nie wiadomo, gdyż postępowania dyscyplinarne są tajne. „Nieoficjalnie” (a jakże!!!) dziennikarzom udało się dowiedzieć, że rzecznik dyscyplinarny domagał się dla Pan Prokuratora Skały upomnienia lub nagany!!! Ale sądy dyscyplinarne uznały, że Pan Prokurator mógł zdecydować o zatrzymaniu Pana Prezesa Filipiaka (i to prawda jak najbardziej prawdziwa), a decyzje jego mogły podlegać tylko ocenie procesowej a nie dyscyplinarnej. Inaczej żaden Prokurator z obawy o ewentualne konsekwencje dyscyplinarne nie odważyłby się polecić zatrzymania bądź aresztowania kogokolwiek. Pan Prokurator Jacek Skała jest dziś przewodniczącym związku zawodowego krakowskich struktur prokuratorskich.

http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,44425,9731486,Zatrzymanie_Filipiaka__Kary_nie_bedzie.html#ixzz1OqLtsw4E

Skoro już wiadomo, że odpowiedzialności dyscyplinarnej prokuratorzy nie podlegają, to może trzeba w końcu sprawdzić, czy podlegają karnej??? Bo jeśli nie ma przesłanek procesowych do wystawienia nakazu zatrzymania to może mamy do czynienia ze zwykłym porwaniem, – za co grozi, na podstawie art. 189 § 1 K.K., od 3 miesięcy do 5 lat? A jak Prokurator występuje do Sądu z wnioskiem o zastosowanie aresztu fabrykując dowody winy lub zatajając dowody niewinności i areszt zostanie zastosowany to nawet do lat 10 za „sprawstwo kierownicze”? Albo może przynajmniej jest to nadużycie władzy? A swoją drogą to ciekawy jestem, czy Pan Prokurator Pasionek też może liczyć na taką samą solidarność kolegów jak Pan Prokurator Skała? Gwiazdowski

Warszawa powiedziała sodomitom „good bye!” To już taka nowa świecka tradycja, że z roku na rok grupy dewiacyjne, maszerujące po polskich ulicach są coraz mniejsze a antyhomoseksualne akcje coraz częstsze, większe i skuteczniejsze. Rok temu w Warszawie zapowiadano 40 tysięcy dewiantów, na ulice wypełzło 4. tys. – w większości importowanych homosiów. W roku bieżącym, w sobotę 11 czerwca, na tzw. paradzie równości zamiast „obiecanych” 8 tysięcy zjawiło się ledwo tysiąc, i to z dużym zagranicznym wsparciem. Tymczasem akcja antypedalska w stolicy była sprawna i konsekwentna. Najpierw – o godz. 11 na warszawskim Ursynowie kilkaset osób wzięło udział w demonstracji przeciwko homopropagandzie, zorganizowanej przez stowarzyszenie Zjednoczony Ursynów i autonomistów. Część z demonstrantów metrem z Ursynowa przejechała na stację Politechnika, gdzie czekała już, zalegalizowana przez Prawicę RP, MW i ONR manifestacja, kierująca się pod Sejm, gdzie z kolei własny wiec za wartościami rodzinnymi – przeciwko dewiacji zorganizowało Narodowe Odrodzenie Polski. I w te sposób, pod Sejmem – w miejscu rozpoczęcia sodomickiej parady – pod pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego, zebrało się kilkuset Warszawiaków, w dobrze zgranej i zorganizowanej akcji antydewiacyjnej. Mieszkańcy stolicy bez problemu zagłuszali dewiantów, którzy tego dnia wychodzili ze skóry, by przebić wszystkie poprzednie akcje w dziwactwach i profanacjach. O ile nikogo specjalnie nie obszedł półtonowy Ryszard Kalisz z SLD, występujący w organizacyjnej różowej koszuli i z prywatnopaństwową ochroną 40 policjantów (!), o tyle puszczenie przez głośniki „pierwszego utworu” na imprezie (dosłownie tak to ujął prowadzący dewiant!), czyli Hymnu Polski, wywołało oburzenie i wyjątkowo mocne okrzyki „Prowokacja”. Niesmakiem i gwizdami powitano też nieudolnie przebranego za księdza pedała, który z platformy „błogosławił” tłum sodomitów.

Homoseksualistów ochraniało kilkuset policjantów. Słowo „ochraniało” należy rozumieć dosłownie. Funkcjonariusze nie zachowywali się, bowiem jak „stróże prawa”, ale jak dobrze opłacona pedalska „nabojka”. Policjanci nie tylko przekroczyli swoje uprawnienia, ale i naruszyli przepisy karne, o czym niżej. Generalnie akcję antydewiacyjną należy określić, jako udaną – protesty przynoszą widoczny skutek w postaci organizowania się „oporu normalnych” i wyraźnego ochłodzenia chęci do manifestowania ze strony zboczeńców. W akcji antydewiacyjnej należy odnotować dwa incydenty. Pierwszy, w skali mikro, to napad 7. osobowej grupy lewackiej na 4 działaczy NOP (w tym jedną kobietę), w pobliżu warszawskiej siedziby Ruchu. Lewacy (nazwani później w komunikatach policjantów, ściągniętych przez postronnych świadków: „bojówką pedalską” – koniec cytatu) usiłowali odebrać nopowcom kartony z transparentami; jedna osobę zranili, ale po otrzymaniu paru „strzałów” wychowawczych – zbiegli. Twarze kilku uciekających sodomickich kochasiów zarejestrowały kamery monitoringu. Drugi incydent miał charakter poważniejszy. Po skończonej akcji antydewiacyjnej policyjna prewencja otoczyła Warszawiaków dodatkowymi kordonami i nie pozwoliła się rozejść. Ludzi przetrzymano ponad 2 godziny, nie podając – wbrew istniejącym przepisom – przyczyn. Funkcjonariusze odmawiali, wbrew odpowiednim zapisom ustawy o policji, legitymowania się. Odmówiono wypuszczenia kobiety w zaawansowanej ciąży i rodzin z małymi dziećmi („to, po co tu przychodziliście” – cytat dosłowny – i również dosłowna, klarowna odpowiedź: „a to już nie pana sprawa”) czy osób starszych. Dopiero omdlenie jednej z osób skłoniło funkcjonariuszy do sprowadzenia karetki. Policjanci uniemożliwiali nawet podawanie butelek z wodą ludziom zamkniętym ”za żelaznym kordonem”, jak zaczęto żartować i napoje po prostu przez mundurową zaporę przerzucano. Policja niezwykle powolnie zaczęła legitymować nielegalnie przetrzymywanych, w dalszym ciągu nie informując o powodach takich działań. Jedyna informację uzyskał przybyły na miejsce poseł Pięta, któremu nie wyjaśniono, co prawda, dlaczego policjanci przeprowadzają akcję o charakterze kryminalnym, ani kto im to nakazał, ale za to poinformowano, że powolność kontroli zatrzymanych osób spowodowana jest posiadaniem w oddziale prewencji – tu cytat dosłowny – „dwóch długopisów”!. Ta przekazywana sobie z ust do ust informacja spowodowała zorganizowanie błyskawicznej zbiórki narzędzi do pisania. Niestety, okazało się, że ilość długopisów posiadanych przez prewencję jest jednak dokładnie wyliczona – długopis przysługuje wyłącznie umiejącym czytać i pisać. Jeszcze w czasie zamknięcia „pod kordonem”, część zgromadzonych zwróciła się do przedstawiciela NOP, jako organizatora wiecu, o przygotowanie wniosków o wszczęcie postępowania przeciwko policjantom. Osoby uczestniczące w zajściu proszone są, więc o wysyłanie swoich danych osobowych na adres info@nop.org.pl. Wniosek do prokuratury składać będzie organizator, natomiast osoby poszkodowane, (czyli biorące udział w wydarzeniach) będą swoimi oświadczeniami potwierdzać to, co miało miejsce. Jednocześnie prosimy o nadsyłanie zdjęć twarzy tych funkcjonariuszy, którzy zachowywali się w sposób wyjątkowo bezczelny i chamski. Należy w końcu nauczyć ich, że to nie my jesteśmy dla policji, tylko policja – opłacana z naszych pieniędzy – jest na naszej służbie. A niedopuszczalnym jest, by nasza służba zachowywała się jak banda pedałów wypuszczona z psychiatryka. Źródło: www.nop.org.pl

http://www.nacjonalista.pl

Chiny: Wzrost dzięki Państwu Sukces ekonomiczny zbudowany na bazie rządowych wydatków na infrastrukturę, oświatę i inne. Niedawno odbyłem przejażdżkę jedynym na świecie komercyjnie jeżdżącym pociągiem maglev. Jak sama nazwa wskazuje, pociąg używa mocno namagnetyzowanych magnesów do lewitacji powyżej swego toru. Nie ma kół ani wstrząsów, a jedzie szybko- bardzo szybko. Droga miała około 30 kilometrów, a przebyliśmy ją w osiem minut, ze średnią prędkością 230 km/h. Tym pociągiem jechałem w Szanghaju, ze skraju dzielnicy Pudong na lotnisko. Czułem się, jakbym jechał przyszłością. Tak się czuje w Chinach w ogóle, gdy odwiedza się takie miasta jak Szanghaj czy Hong Kong. Przechadzając się ulicami mogłem zobaczyć i poczuć tę energię. Meteorytowe zwyżkowanie gospodarcze Chin zmartwiło wielu Amerykanów. Nasi politycy coraz częściej ostrzegają przed chińskim ‘niebezpieczeństwem’. Ale, o czym nie wspominają tak często, to fakt, iż chiński sukces gospodarczy bezpośrednio przeczy wolnorynkowej ortodoksji amerykańskich konserwatystów. Wedle ich teorii ekonomicznych, kwitnąca gospodarka Chin nie ma prawa istnieć. Wizyta w Chinach prędko ukazuje, iż ich gospodarka jest budowana nie przez cud wolnego rynku i tylko sektora prywatnego, lecz także poprzez publiczne wydatki na ogromną skalę. Zapomnij o tym, że wiele kluczowych sektorów chińskiej gospodarki, takich jak wielkie banki, jest ciągle kontrolowanych przez państwo, lub państwowe firmy. (I na moment zapomnij też, iż chiński sektor bankowy przetrwał kryzys finansowy lepiej niż wiele banków amerykańskich.) Tam gdzie naprawdę widzi się ważność państwowych wydatków to we wszelkiego rodzaju projektach infrastrukturalnych.

Ruch ludności Szanghaj, na przykład, szybko wzrastał wraz z napływem pracowników do miejscowych fabryk, co mogło spowodować komunikacyjny paraliż. Ale pracownicy dają radę się przemieszczać dzięki wydajnemu systemowi metra, jak i sieci wielkich nowych dróg. Większość ważniejszych chińskich miast jest już połączona ze sobą szybką koleją, która często rusza i zatrzymuje się na robiących duże wrażenie nowych stacjach. A dla tych, którzy nie chcą jechać pociągiem, podróż powietrzna w Chinach staje się coraz łatwiejsza. Państwowe linie lotnicze odbywają przeloty krajowe od i do niezwykłych nowych lotnisk, – z których każde byłoby uznane za najprzyjaźniejsze, najefektywniejsze lotnisko w Ameryce. Wszystkie te rzeczy umożliwiają ruch ludności, a kiedy ludność się rusza, rusza się też gospodarka. Oczywiście duża część gospodarki jest zbudowana na eksporcie. Aby wyforsować kraj na jeszcze korzystniejszą pozycję w tym względzie, rząd inwestuje w nowe miejsca portowe. Mój gospodarz w Szanghaju powiedział mi, że tamtejszy rząd buduje to, co w przyszłości będzie największym portem głębokowodnym na świecie. Chińskie inwestycje publiczne nie kończą się na transporcie. Dzięki inicjatywie rządu, Chiny wkrótce staną się największym generatorem energii odnawialnej na świecie, (jeżeli już nie są). Jest tam więcej panelów słonecznych produkujących energię, niż w jakimkolwiek innym kraju.

Wspieranie uniwersytetów Tymczasem chińskie uniwersytety i instytucje badawcze już są duże, i rosną szybko ponieważ rząd zdecydował, by w nie mocno zainwestować. Chińscy naukowcy już wkrótce mają publikować więcej artykułów w publikacjach naukowych niż ich amerykańscy koledzy. I wszystko to dzięki rządowym wydatkom. Innymi słowy, chińska gospodarka wznosi się w powietrze, ponieważ Chińczycy robią to, co kiedyś robili Amerykanie: publiczne inwestycje wielkiej skali, w celu stymulacji i sprzyjania prywatnemu rynkowi. My Amerykanie mieliśmy w zwyczaju budować koleje i autostrady, zwykliśmy też wspierać nasz system oświaty, robiąc z niego powód zazdrości dla całego świata. Lecz teraz, oczywiście, tego nie robimy. W ostatnich 30 latach nasza polityka gospodarcza odeszła od publicznych inwestycji na rzecz wzbogacania wielkich korporacji i bogatych jednostek dzięki ulgom podatkowym i gratisom.

Na dowód tego wystarczy spojrzeć nie dalej niż ostatnie budżety oświatowe w praktycznie każdym stanie, w tym w Pensylwanii. Porównaj wypatroszone budżety tutejszych państwowych uniwersytetów ze wzrostem chińskich uczelni, i będziesz miał dobre rozeznanie w tym, kto ‘wygra przyszłość’. Mój gospodarz powiedział mi, iż Chińczycy mają inne pojęcie czasu. Oni myślą w długiej perspektywie, patrząc dekady w przyszłość, a nie do następnych raportów o kwartalnych zarobkach. Ten pociąg maglev na lotnisko jeszcze na siebie nie zarabia. Ale kiedyś będzie, i tak jak to się dzieje z wieloma przedsięwzięciami w Chinach, publiczne inwestycje będą się odpłacały świetnymi zwrotami.

Prof. Steven Conn

Tłumaczenie i publikacja EkonomiaPolityczna.pl za zgodą autora. Steven Conn jest profesorem oraz director of public history na Ohio State University.

Za http://zezorro.blogspot.com

Rekomendacje Komisji Nadzoru Finansowego w polskim systemie prawnym. Ostatnio pisałem o rekomendacjach KNF. Poniżej szerszy tekst na temat, którego skrócona wersja ukazała się czerwcowej Gazecie Bankowej pod tytułem Co wolno KNF? (str. 19-23) - nr 6/1122

23 lutego 2010 r. Komisja Nadzoru Finansowego podjęła uchwałę w sprawie wydania Rekomendacji T dotyczącej dobrych praktyk w zakresie zarządzania ryzykiem detalicznych ekspozycji kredytowych. Rekomendacja ta zawiera rozwiązania budzące wątpliwości, co do ich wpływu na polski rynek finansowy. Przykładem może być uszczegółowienie rekomendacji 10, zgodnie, z którym (10.7) bank w ocenie zdolności kredytowej powinien uwzględniać również wydatki związane z obsługą zobowiązań kredytowych, za których spłatę klient jest zobowiązany, przy czym w przypadku kart kredytowych zobowiązania te powinny być uwzględniane w wysokości nie niższej niż wysokości hipotetycznej raty kapitałowo-odsetkowej ustalonej przy założeniu, że kapitał równy jest sumie przyznanych limitów. Takie rozwiązanie może w znaczącym stopniu zahamować rozwój rozliczeń bezgotówkowych i sprzyjać utrzymywaniu się na wysokim poziomie obrotu gotówkowego, co w przyszłości może także zwiększyć koszty operacji zamiany waluty krajowej na euro. Niezależnie od szczegółowych zapisów zawartych w Rekomendacji T analizy wymaga jej charakter prawny. Nie budzi wątpliwości, że Konstytucja RP wprowadza zamknięty katalog aktów prawnych oraz organów uprawnionych do ich stanowienia. Wśród organów uprawnionych do stanowienia aktów prawnych nie ma Komisji Nadzoru Finansowego. Mimo to art. 137 Prawa bankowego przyznaje jej prawo do określania w drodze uchwały wykazów dokumentów oraz zakresu informacji w odniesieniu do banków, prawo ustalania wiążących banki norm płynności oraz innych norm dopuszczalnego ryzyka w działalności banków, a także prawo do określenia szczegółowych zasad zarządzania ryzykiem. Ponadto na podstawie art. 137 pkt 5 Prawa bankowego KNF może wydawać rekomendacje dotyczące dobrych praktyk ostrożnego i stabilnego zarządzania bankami. Analogiczne uprawnienie dla KNF zawarte jest art. 44 i 45 ustawy o obrocie instrumentami finansowymi, zgodnie z którymi Komisja może akceptować przyjęte praktyki rynkowe . Podobne uprawnienia ma też Narodowy Bank Polski. Kwestia tych uprawnień była przedmiotem rozważań Trybunału Konstytucyjnego, który w wyroku z 28 czerwca 2000 r. stwierdził, że przewidziane w ustawie o Narodowym Banku Polskim uchwały organów NBP (Zarządu NBP i Rady Polityki Pieniężnej) nie stanowią aktów powszechnie obowiązujących, lecz „akty prawa wewnętrznego w ramach wyróżnionego w doktrynie systemu prawa bankowego”. Do podobnych konkluzji doszedł 7 grudnia 1999 r. Sąd Najwyższy w odniesieniu do poprzedniczki prawnej KNF – Komisji Nadzoru Bankowego, że ani zarządzenia Prezesa NBP, ani uchwały KNB nie można zaliczyć do prawa powszechnie obowiązującego. Zdaniem Sądu Najwyższego należą one do zróżnicowanej kategorii przepisów mających charakter wewnętrznych aktów normatywnych w rozumieniu Konstytucji RP. Zgodnie z tym postanowieniem „Komisja Nadzoru Bankowego nie jest organem konstytucyjnie wyposażonym w uprawnienia prawotwórcze. (…) Ustawa przewiduje także zróżnicowaną formę aktów wydawanych przez Komisję, adresowanych do banków. Na gruncie art. 93 Konstytucji przyjmuje się, że system aktów prawa wewnętrznego ma – w zakresie podmiotowym – charakter systemu otwartego. Przepis ten określa cech wewnętrznych aktów normatywnych przez wskazanie, że mogą one być wydawane na podstawie ustawy, podlegają kontroli, co do ich zgodności z powszechnie obowiązującym prawem, obowiązują tylko jednostki organizacyjne podległe organowi wydającemu te akty i nie mogą stanowić podstawy decyzji organów państwowych wobec obywateli i osób prawnych oraz innych podmiotów. ” W doktrynie wskazano, że rekomendacje KNF należą do nienormatywnych form działania administracji. Zdaniem Tomasza Czecha „wydane przez KNF rekomendacje – podobnie jak inne uchwały organu nadzoru – nie są źródłem ani powszechnie obowiązujących przepisów prawa, ani przepisów o charakterze wewnętrznym. Banki nie są jednostkami organizacyjnie podległymi KNF w rozumieniu art. 93 ust. 1 Konstytucji. ” Zdaniem tego autora „KNF nie dysponuje kompetencją, żeby w sposób prawnie wiążący – czy to w formie zalecenia, czy innego rodzaju jednostronnego rozstrzygnięcia władczego – zobowiązać bank do przestrzegania wskazówek, jakie wynikają z wydanych uprzednio rekomendacji. ” Podobny pogląd był wyrażany także przed wprowadzeniem upoważnienia do wydawania rekomendacji do regulacji ustawowych dotyczących nadzoru bankowego zawartych w Prawie bankowym. Zdaniem Janusza Artura Krzyżewskiego należało je „traktować, jako akty o cechach dydaktyki oficjalnej, kreującej modele działania banków wobec konkretnych typów ryzyka, bo służą prawidłowej ocenie i dotyczą prawidłowego zabezpieczenia przed konkretnymi ryzykami.” Przyjęcie, że uchwał Komisji Nadzoru Bankowego lub organów Narodowego Banku Polskiego, nie można zaliczyć do aktów powszechnie obowiązujących, doprowadziło Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny do analizy na gruncie art. 93 ust. 1 Konstytucji w zakresie ewentualnej podległości organizacyjnej banków, która prowadziłaby do możliwości uznania takich aktów za przepisy o charakterze wewnętrznym. Sąd Najwyższy w powołanym wcześniej rozstrzygnięciu z 1999 r. przyjął, że „Komisja Nadzoru Bankowego jest centralnym organem w zakresie administracji państwowej, a zadania jej i sposób ich realizacji zawarte są w szeregu ustaw (…). (…) Ustawowo zagwarantowane kompetencje nadzorcze Komisji Nadzoru Bankowego, jako centralnego organu państwa i szerokie powiązania między tym organem a bankami komercyjnymi, pozwala na przesądzenie o podległości w omawianym zakresie banków będących adresatami aktów wewnętrznych i zaliczenie (…) uchwały [Komisji Nadzoru Bankowego] (…) do kategorii aktów prawa wewnętrznego. Komisja Nadzoru Bankowego, będąc podmiotem uprawnionym i zobowiązanym do realizacji – w interesie publicznym – zadań wskazanych w ustawie, została wyposażona – także przez ustawę – w odpowiedni instrument prawny służący do realizacji tych zadań. ” Odmienne przesłanki kierowały Trybunałem Konstytucyjnym w powołanym wcześniej rozstrzygnięciu z 2000 r., który przyjął, że uchwały RPP i Zarządu NBP skierowane do banków można „uznać za akty prawa wewnętrznego w ramach wyróżnionego w doktrynie systemu prawa bankowego. Wiodąca rola banku centralnego, jako banku banków powoduje, że mimo samodzielności i formalnej niezależności banków komercyjnych, w zakresie polityki pieniężnej są one poddane zależności pozwalającej na określenie jej funkcjonalną podległością. Zdaniem Trybunału, w tym wypadku podległość organizacyjna powinna być rozumiana szerzej, a więc również, jako obejmująca podległość funkcjonalną. Dostrzegając niebezpieczeństwo ‘rozchwiania’ konstytucyjnej koncepcji prawa wewnętrznego, Trybunał Konstytucyjny ogranicza możliwość takiej interpretacji do specyficznej sytuacji, gdy mianowicie podmiotem jest konstytucyjna instytucja – Narodowy Bank Polski, zaś przedmiotem konstytucyjnie określone zadania publiczne. Tylko, więc spełnienie łącznie obu przesłanek, podmiotowej i przedmiotowej, pozwala na przyjęcie ich, jako kryteriów podległości organizacyjnej do wydawania aktów normatywnych o wewnętrznym charakterze. ” Orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 2000 r. oraz Sądu Najwyższego z 1999 r. dotyczące uznania uchwał KNB oraz organów NBP za akty prawa wewnętrznego możliwe były w konsekwencji wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie K 21/98 z 1 grudnia 1998 r., w którym Trybunał dokonał rozszerzającej interpretacji art. 93 Konstytucji RP i stwierdził, że katalog aktów prawa wewnętrznego, nie ma charakteru zamkniętego podmiotowo. Przedmiotem rozstrzygnięcia Trybunału Konstytucyjnego było 6 delegacji ustawowych dla Zarządu NBP lub RPP zawartych w ustawie o NBP oraz jedna uchwała RPP i 2 uchwały Zarządu NBP, wskazanych we wniosku Prezesa Najwyższej Izby Kontroli, ale wnioskodawca podnosił, że „problem uprawnień prawotwórczych nie dotyczy tylko upoważnień przedstawionych we wniosku, ale także szeregu innych upoważnień dla organów NBP i Komisji Nadzoru Bankowego (KNB), zamieszczonych w ustawie o NBP (np. art. 33 ustawy o NBP), ustawie – Prawo bankowe (art. 68 pkt 1) oraz w innych ustawach”. Kwestia nie została poddana szerszej analizie przez Trybunał Konstytucyjny. Należy wskazać, że argumentacja przyjęta przez Sąd Najwyższy w 1999 r. w odniesieniu do uchwał Komisji Nadzoru Bankowego, oparta na ustawowym określeniu kompetencji nadzorczych KNB i roli KNB, jako centralnego organu w zakresie administracji państwowej nie została powtórzona i podzielona przez Trybunał Konstytucyjny w 2000 r. Argumentacja Trybunału Konstytucyjnego w odniesieniu do uchwał organów NBP, oparta na była, bowiem na argumentach odmiennej natury – roli banku centralnego, jako banku banków, na konstytucyjnym charakterze regulacji dotyczącej banku centralnego i konstytucyjnie określonych zadaniach publicznych. Argumentacji tej, zatem nie można byłoby zastosować do uchwał Komisji Nadzoru Bankowego, ze względu na brak konstytucyjnego umocowania KNB i brak konstytucyjnego określenie zadań publicznych realizowanych przez KNB. A contrario, opierając się na argumentacji Trybunału Konstytucyjnego, należałoby przyjąć, że brak jest możliwości uznania aktów Komisji Nadzoru Bankowego, jako wydawanych przez organ nieumocowany w konstytucji i nie w ramach zadań publicznych określonych w Konstytucji, jako aktów prawa wewnętrznego w rozumieniu art. 93 Konstytucji. Tę argumentację częściowo osłabiał jednak fakt, że Przewodniczącym KNB, do wejścia w życie przepisów ustawy o nadzorze nad rynkiem finansowym był Prezes Narodowego Banku Polskiego (a więc jeden z konstytucyjnych organów NBP), a organem wykonawczym KNB był Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego stanowiący część umocowanego w Konstytucji RP Narodowego Banku Polskiego. Sytuacja uległa jednak istotnej zmianie po powstaniu Komisji Nadzoru Finansowego i przekazaniu jej od 1 stycznia 2008 r. także nadzoru bankowego. Na mocy postanowień ustawy o nadzorze nad rynkiem finansowym powstał zintegrowany organ nadzoru finansowego sprawujący nadzór nad bankami, rynkiem kapitałowym, funduszami inwestycyjnymi i firmami inwestycyjnymi, zakładami ubezpieczeń, funduszami emerytalnymi i pracowniczymi programami emerytalnymi. KNF stała się następcą prawnym uprzednio działających KNB, KPWiG oraz KNUiFE, (które zastąpiło wcześniej działające UNFE i PUNU). Po wejściu w życie Konstytucji RP z 1997, inne niż KNB, organy nadzoru utraciły wcześniej posiadane uprawnienia o charakterze prawotwórczym, które zostały przekazane podmiotom wymienionym w konstytucyjnym katalogu podmiotów uprawnionych do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego. Po integracji nadzoru finansowego, zakończonej przekazaniem od 1 stycznia 2008 r. nadzoru bankowego do Komisji Nadzoru Finansowego, brak jest podstaw do odmiennego traktowania powiązań organu nadzoru z nadzorowanymi podmiotami dla poszczególnych segmentów rynku finansowego. Zatem należy jednolicie rozstrzygnąć, czy akty wykonawcze adresowane do podmiotów nadzorowanych przez Komisję Nadzoru Finansowego, mają charakter aktów powszechnie obowiązujących, czy też aktów o charakterze wewnętrznym. Komisja Nadzoru Finansowego, zgodnie z art. 3 ust. 2 ustawy o nadzorze nad rynkiem finansowym jest organem właściwym w sprawach nadzoru nad rynkiem finansowym. Nie uzyskała ona przymiotu centralnego organu administracji publicznej, nie ma także umocowania konstytucyjnego. Również art. 4 ust. 1 ustawy o nadzorze nad rynkiem finansowym, określający zadania KNF, nie przewiduje wydawania przez nią aktów o charakterze wewnętrznym. Prawotwórcze uprawnienia KNF ograniczone są do udziału w przygotowywaniu projektów aktów prawnych w zakresie nadzoru nad rynkiem finansowym . Zakres jej uprawnień nadzorczych jest określony odmiennie w odniesieniu do poszczególnych segmentów rynku finansowego, nie da się jednak przyjąć, że w odniesieniu do rynku bankowego uprawnienia nadzorcze KNF mają znacznie dalej idący charakter niż w stosunku do innych segmentów rynku. Wręcz przeciwnie, uprawnienia nadzorcze KNF wydają się szczególnie daleko idące w stosunku do otwartych funduszy emerytalnych, m.in. ze względu na publiczno prawny charakter oszczędności zgromadzonych w OFE i obowiązkowy charakter członkostwa w OFE. Do wejścia w życia przepisów ustawy o nadzorze nad rynkiem finansowym dotyczących integracji nadzoru bankowego, wręcz zakres uprawnień nadzorczych nadzoru bankowego był węższy niż pozostałych organów nadzoru, bo nie obejmował kwestii relacji banku z klientami. Przyjęcie, zatem, że akty wykonawcze określone w przepisach dotyczących nadzoru nad pozostałymi segmentami rynku finansowego nie mają charakteru aktów wewnętrznych lecz stanowią akty powszechnie obowiązujące, prowadzi do uznania, że brak jest uzasadnienia do odmiennego traktowania nadzoru nad bankami i relacji między KNF a bankami niż relacji KNF z pozostałymi instytucjami finansowymi (w szczególności funduszami emerytalnymi, firmami inwestycyjnymi, funduszami inwestycyjnymi czy zakładami ubezpieczeń). W efekcie także akty wykonawcze dotyczące nadzoru nad bankami powinny zostać uznane, w związku z utworzeniem zintegrowanego nadzoru nad rynkiem finansowym, jako akty prawa powszechnie obowiązującego w rozumieniu art. 87 ust. 1 Konstytucji RP, a to powinno prowadzić do jednoznacznej konkluzji, że nie mogą one być stanowione przez Komisję Nadzoru Finansowego i ich wydawanie powinno zostać przekazane innym organom – uprawnionym do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego na gruncie regulacji konstytucyjnej, na przykład ministrowi właściwemu do spraw instytucji finansowych. W takim przypadku Komisja Nadzoru Finansowego mogłaby wpływać na kształt tych rozstrzygnięć uczestnicząc w procesie tzw. konsultacji międzyresortowych, jednak odpowiedzialność polityczną za wydawanie tych aktów ponosiłby wydający je organ. Podkreślić należy, że wnioski powyższe nie pozostają w sprzeczności z powołanymi i cytowanymi wyżej orzeczeniami Sądu Najwyższego z 1999 r. i Trybunału Konstytucyjnego z 2000 r. Do KNF nie da zastosować się, bowiem argumentacji dotyczącej podległości organizacyjnej banków, którą Sąd Najwyższy w odniesieniu do KNB wywiódł z jego roli jako centralnego organu administracji publicznej, ani z argumentacji, którą Trybunał Konstytucyjny wywiódł w odniesieniu do NBP z jego konstytucyjnej roli i uprawnień. Przyjęcie, że Komisja Nadzoru Finansowego nie może w stosunkach z podmiotami nadzorowanymi wydawać ani aktów prawa powszechnie obowiązującego, ani aktów o charakterze wewnętrznym adresowanych do podległych jednostek organizacyjnych, prowadzi do analizy rekomendacji dotyczących dobrych praktyk, jako aktów o charakterze nienormatywnym i niewiążącym. W tym przypadku pomocna może być regulacja dotycząca przyjętych praktyk rynkowych, zawarta w ustawie o obrocie instrumentami finansowymi. Zgodnie z tą regulacją przyjętymi praktykami rynkowymi są zachowania, których zasadnie można oczekiwać na jednym lub wielu rynkach finansowych i które są w drodze uchwały akceptowane przez KNF. KNF uznając, czy określone zachowanie stanowi przyjętą praktykę rynkową bierze pod uwagę szereg czynników określonych przez ustawodawcę, przy czym określona, w szczególności nowa lub kształtująca się praktyka rynkowa może być stosowana nawet, jeżeli nie została zaakceptowana przez KNF, na którym ciąży także obowiązek regularnej weryfikacji przyjętych praktyk rynkowych, biorąc przy tym pod uwagę istotne zmiany w funkcjonowaniu rynku, takie jak zmiany zasad obrotu lub zasad organizacji rynku. Z tak ukształtowanej regulacji wynika wyraźnie, że w przypadku ustawy o obrocie instrumentami finansowymi, KNF nie ma uprawnień prawo-kształtujących w odniesieniu do praktyk rynkowych, a jedynie je analizuje i akceptuje uznając określone zachowanie za przyjętą praktykę rynkową. Zmiana akceptacji jest konsekwencją zmiany praktyk, a brak akceptacji nie dyskwalifikuje stosowania danych praktyk przez rynek. Uznać, zatem można, że KNF w tym zakresie pełni przede wszystkim rolę edukacyjną i porządkującą, ułatwiając ujednolicenie praktyk rynkowych, bez konieczności ingerencji normatywnej. W takiej sytuacji jedynie przyjęcie, że rekomendacje KNF dotyczące dobrych praktyk ostrożnego i stabilnego zarządzania bankami, o których mowa w art. 137 pkt 5 Prawa bankowego, powinny mieć analogiczny charakter, jak akceptacja KNF dla przyjętych praktyk rynkowych, na gruncie art. 44 i 45 ustawy o obrocie instrumentami finansowymi i przy ich wydawaniu powinno się odpowiednio stosować te regulacje, ze względu na brak stosownego uregulowania tej materii w art. 137 pkt 5 Prawa bankowego, pozwoliłoby utrzymać kompetencję KNF do wydawania takich rekomendacji. W przeciwnym wypadku należałoby uznać, że rekomendacje powinny mieć charakter prawa powszechnie obowiązującego i jako takie powinny być wydawane przez organ konstytucyjnie do tego uprawniony (jak wskazano wyżej, na przykład ministra właściwego do spraw instytucji finansowych), a w takim przypadku organ nadzoru, jakim KNF byłby uprawiony do domagania się od podmiotów nadzorowanych ich przestrzegania. W obecnym stanie prawnym brak jest, bowiem podstaw prawnych rangi konstytucyjnej, które uprawniałyby organ nadzoru, jakim jest KNF do wydawania wiążących zasad postępowania, których przestrzeganie mogłoby być przedmiotem nadzoru ze strony KNF. W obecnym stanie prawnym brak jest podstaw, by uznać, za prawidłowe oczekiwanie KNF wprowadzenia przez banki wydanych przez nią rekomendacji i to w określonym przez nią terminie. W obecnym stanie prawnym rekomendacje Komisji Nadzoru Finansowego, nie będąc ani aktami prawa powszechnie obowiązującego, ani aktami kierownictwa wewnętrznego (ze względu na brak podległości organizacyjnej banków komercyjny KNF – nawet w szerokim rozumieniu tego pojęcia nadanym przez Trybunał Konstytucyjny w cytowanym wyżej orzeczeniu z 2000 r.), nie mogą nakładać na banki komercyjne żadnych obowiązków, a ich nie przestrzeganie nie może wiązać się z żadnymi negatywnymi konsekwencjami dla tych podmiotów. Podstawą do stosowania sankcji w stosunku do banków nie przestrzegających rekomendacji KNF nie może być w szczególności art. 138 Prawa bankowego. Co prawda w przepisie tym wskazano, że KNF może w ramach nadzoru zalecić bankowi podjęcie środków koniecznych do przywrócenia płynności płatniczej lub osiągnięcia i przestrzegania norm, o których mowa w art. 137 Prawa bankowego, jednak z konstrukcji tego przepisu wynika jednoznacznie, że chodzi o normy określone w art. 137 pkt 3 Prawa bankowego (KNF może ustalać wiążące banki normy płynności oraz inne normy dopuszczalnego ryzyka w działalności banków), gdyż norma art. 137 nie odnosi się do innych norm, które można byłoby osiągnąć i przestrzegać. Z tych przyczyn KNF powinna przemodelować kształt tych rekomendacji w sposób wskazany wyżej, lub prawo do ich wydawania powinno zostać przekazane organowi uprawnionemu w konstytucji do tworzenia prawa. Paweł Pelc radca prawny

Tekst wyraża prywatne poglądy autora, a nie instytucji, z którymi jest związany zawodowo.

Stan prawny na dzień 2 lipca 2010 r.

Skrócona wersja tekstu ukazała się w Gazecie Bankowej nr 6/2011 pod tytułem, Co wolno KNF?

Tekst dostępny także na stronie www.pawelpelc.pl

Jamochłon Donalda Tuska Gdańska konwencja Platformy Obywatelskiej pokazuje, jak wyglądać będzie jej kampania wyborcza. Po czterech latach umiarkowanych sukcesów Donald Tusk musi na nowo zmobilizować elektorat, który w 2007 r. zapewnił mu zwycięstwo nad PiS. Sprawna organizacja wiecu, skuteczne wypełnienie hali delegacjami z całego kraju, wreszcie perfekcyjna dramaturgia spotkania pokazują determinację PO. Jednak ogólne wrażenie przywodzi na myśl koncerty Madonny z drugiej połowy jej kariery. Nowych pomysłów wprawdzie brak, ale stare treści wciąż dobrze się sprzedają dzięki efektownym fajerwerkom i rutynie gwiazdora. Uważne oko krytyka, co rusz rozpoznaje jednak w programie stare chwyty w nowym opakowaniu. Ale część z nich nie wypada już tak dobrze jak kiedyś.

Zagraj to jeszcze raz, Donald... Najwięcej nowo starych konceptów zauważyć można było w przemówieniu Donalda Tuska. Lider PO wciąż może wzbudzać zazdrość u konkurentów swobodą, z jaką wygłasza wielominutowe mowy. Umiejętnością skracania dystansu z salą poprzez wtrącenia typu: "Znacie mnie przecież" czy "Uwierzcie, że to nie jest żaden przygotowany greps". A wszystko to na wystudiowanym luzie, choć gdy trzeba, premier potrafi przemówić twardszym tonem prawdziwego lidera. Ale większość efektownych szlagwortów już słyszeliśmy. Platforma, jako wspaniała drużyna Barcelony? To przecież nowa wersja sloganu o drugiej Irlandii. Fraza o "nieklękaniu przed księdzem"? Toż to Tusk z początków lat 90, gdy jako szef KLD głosił, że nie interesuje go, kto z liberałów zaczyna niedzielę od mszy, a kto od meczu Lechii. Slogany o tym, że w rządzie PO – PSL bezpartyjni członkowie są równoprawnymi partnerami? To powrót do tezy, że Platforma nie jest żadną partią, tylko grupą "obywateli, którzy chcą coś zrobić razem". Żarty, że premiera z racji jego słynnego dziadka najbardziej cieszy zazdrość niemieckich gazet o sukces Polski? Słyszeliśmy to już chyba rok temu. A hasła o uwalnianiu energii Polaków, o tym, że miłość jest ważniejsza od władzy? Też już były, tyle, że dziś brzmią jak kpina, zważywszy na to, że Platforma zamieniła się w żarłoczną partię władzy. Echem porażek PO w budowie autostrad i stadionów była arogancka dewiza Tuska, że jeśli nawet PO popełnia błędy, to nic lepszego od niej nie istnieje i wyborcy są po prostu skazani na platformersów. Donald Tusk stał się bardziej szczery, gdy zaczął sugerować, iż Platforma, wybierając z poszczególnych partii ich najlepszych ludzi, staje się jakąś ponadpartyjną emanacją narodu. Tyle, że to szczerość kogoś, kto zaczyna się czuć wyłącznym właścicielem III RP.

Coming out bez wdzięku Dramaturgię gdańskiego kongresu zbudowano na coming oucie dwóch nowych nabytków PO – Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Dariusza Rosatiego. To z kolei sequel wiecu sprzed czterech lat w Gnieźnie, gdzie przejście do obozu Platformy celebrowali utożsamiani wcześniej z PiS: Radosław Sikorski, Bogdan Borusewicz i Antoni Mężydło. Tym razem efekt był znacznie słabszy, jeśli wręcz nie przeciwskuteczny. Szczególnie wybór Joanny Kluzik- -Rostkowskiej na gwiazdę konwencji wskazuje, że speców z PO zaczyna zawodzić intuicja. Transfer niedawnej szefowej PJN pod skrzydła Platformy wywołał więcej niesmaku niż podziwu i paradoksalnie odkrył cyniczną twarz Platformy. O ile przejście do PO Bartosza Arłukowicza było zaskoczeniem i przyniosło cenne punkty propagandowe, o tyle przejście Joanny Kluzik-Rostkowskiej już nie miało takiego wdzięku. Była szefowa PJN wygłaszająca ze sceny w swoim tradycyjnym czerwonym żakiecie z bardzo niewyraźną miną: "Odpowiada mi wasze towarzystwo", sprawiała wrażenie osoby, która właśnie pojęła, jak instrumentalnie ją wykorzystano. Z kolei Bartosz Arłukowicz ogłaszający, że jednym z patronów PO jest Jacek Kuroń, przywołał wspomnienia z czasów nieboszczki Unii Wolności, gdzie chwalono się wzorową koegzystencją konserwatysty Aleksandra Halla i postępowej Zofii Kuratowskiej. Wszystko podkreślało tylko wizję PO, jako partii jamochłona pochłaniającej, kogo zechce od lewa do prawa. Widać już, więc wyraźnie, jakimi kartami zagrają szefowie kampanii Tuska. Optymiści z PO kontra ponuraki z PiS. Specjaliści od kontaktów z Europą kontra psuje chcący skłócić nas z resztą świata. I wreszcie Platforma, jako gwarant, że straszni postkomuniści Grzegorza Napieralskiego nie wrócą do władzy pod rękę z PiS. Bo jeśli SLD zechce to samo zrobić z PO, to naturalnie wszystko będzie w porządku.

Plusy dodatnie Spróbujmy się jednak zastanowić, w jakiej sytuacji znajduje się Platforma pół roku przed wyborami. Przede wszystkim spin doktorzy dziękują pewnie niebiosom, że odpowiednio wcześnie wybuchł – i szybko wygasł – nieśmiały bunt celebrytów przeciwko PO, takich jak Marcin Meller, Paweł Kukiz, a wcześniej Paweł Śpiewak. Wystarczyło parę ukłonów Tuska, by dowartościowani gwiazdorzy uznali, że dla Platformy nie ma alternatywy. Najbardziej drażliwy Zbigniew Hołdys odmówił jedynie odebrania orderu od prezydenta Bronisława Komorowskiego. Atutem PO jest żelazna wierność "Gazety Wyborczej" oraz przyjazna postawa TVN. W wypadku "GW" dochodzi do humorystycznych wręcz historii – publicystka Aleksandra Klich dziwi się Platformie, że wybaczyła Bartoszowi Arłukowiczowi "ataki na PO i jej szefa podczas posiedzeń komisji hazardowej". "Gazeta" przymilnie donosi też, że "sobotnie przemówienie Tuska było nadzwyczaj udaną demonstracją siły i panowania nad sytuacją", więc na żadne kłopotliwe pytania dziennika z ulicy Czerskiej dotyczące stanu kraju po czterech latach rządów PO Tusk raczej nie musi się przygotowywać. Wszelkie wątpliwości opozycji np. w sprawie zeznań gangstera "Brody", o których wspominał Mariusz Kamiński z PiS, są zbywane właśnie, dlatego, że pytania zadaje opozycja. A z kryzysu wokół zawalonych terminów prac nad autostradami i stadionami życzliwe Platformie media wyciągają taki oto wniosek, że tym bardziej trzeba trzymać kciuki za Tuska, aby wszystko mu się na czas udało. Jeszcze dalej idzie "Polityka", której publicyści biją na alarm, że Platforma nie potrafi wypracować nowej wersji antypisizmu, bo ze starym "PiS nauczył się już walczyć". Życzliwość mediów pozwala spychać na margines wszystkie niepokojące zjawiska, takie jak: używanie ABW do zwalczania krytyków prezydenta, pytania o związki Mirosława Drzewieckiego ze środowiskami dilerów narkotykowych czy niepokojące odsunięcie prokuratora Marka Pasionka od śledztwa smoleńskiego. Dzięki wcześniejszym ciągłym skargom na "pisowskie zaczadzenie" Kościół bardzo pilnuje, by księża nie ważyli się komentować wyborów Platformy. Przydaje się to zwłaszcza teraz, gdy Donald Tusk zapowiada, że w nowej kadencji Sejmu stanie się możliwe uznanie prawne związków partnerskich. Kiedyś takie stanowisko wywołałoby krytykę episkopatu. Dziś biskupi milczą.

Niepewna młodzież i leniwi grillowcy Ale wszystkie pozytywy nie zmieniają najbardziej istotnego pytania sztabowców Tuska: jak wskrzesić atmosferę narodowej mobilizacji sprzed czterech lat? Najwięcej troski musi wzbudzać młodzież. Do urn pójdą roczniki, które słabo pamiętają antypisowską histerię lat 2005 – 2007. Widzą natomiast, że skończyli wyższe uczelnie, a zderzają się ze szklanym sufitem braku szans na pracę i karierę równie atrakcyjną, jaką zrobili ich starsi bracia w latach 90. lub połowie pierwszej dekady nowego wieku. Jak słusznie zauważyli proplatformerscy publicyści, młodzi przestają być niewolnikami antyprawicowych stereotypów typowych dla pokolenia 35 – 55-latków, bo wiedzę o świecie czerpią z pluralistycznego Internetu. A on mocno osłabił siłę i znaczenie najważniejszych mediów liberalnych. Czy na wybory młodego pokolenia wpływ wywrą represje rządu wobec kibiców? To na razie trudno stwierdzić. Z tego punktu widzenia Jarosław Kaczyński, urządzając w dniu konwencji Platformy swoją konferencję dla młodych działaczy PiS, celował bardziej w obawy sztabowców PO, niż kierował przesłanie do swoich wyborców. Fakt, że lider PiS ma w kręgu swego oddziaływania około 2 tysięcy młodych działaczy, jest sygnałem pewnej tendencji, której Platforma cztery lata temu raczej nie brała pod uwagę. Kolejną troską sztabowców Tuska jest wspomniany już grillowy elektorat 35 – 45-latków, który poprzednio stał w długich kolejkach do punktów wyborczych, ale dziś już nie czuje wyjątkowości politycznej chwili. Cztery lata temu poruszyły ich łzy Beaty Sawickiej. Teraz – jak przyznaje nawet Dominika Wielowieyska z "GW" – to raczej Joanna Kluzik-Rostkowska, zamiast na konwencji w Gdańsku poświadczać wielkoduszność Platformy, wyglądała jakby się zaraz miała rozpłakać. Platforma bardziej boi się dziś absencji swoich wyborców niż skuteczności PiS, SLD czy PJN.

Wątpliwy megasukces Warto jednak zapamiętać sobotnie wystąpienie Donalda Tuska z racji znaczącego kontrastu – perfekcyjnej oprawy show i programowej wtórności. Jeszcze więcej tego samego. Tusk nie zaskoczył żadną nową wizją. Stary towar opakowany zostanie w efektowny celofan i udekorowany propagandą megasukcesu polskiej prezydencji w Unii. Ale czy to wystarczy, aby znacząco wygrać wybory, ponownie zapewniając megapartii III RP dominującą pozycję? Wątpię. Semka

Komorowski odznacza „antyfaszystę” Kornaka. Trzecia Rzecza, zwana momentami Czwartą, rozdaje hojnie odznaczenia i ordery, które dawno już straciły jakąkolwiek wartość. Oto 4 czerwca 2011 roku prezydent Bronisław Komorowski wręczył Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski Marcinowi Kornakowi, prezesowi Stowarzyszenia Nigdy Więcej, a więc organizacji sfrustrowanych ludzi walczących dzielnie z nieistniejącymi od 1945 roku „faszyzmami, nazizmami i innymi potworami”. [Powiedzmy wprost: "Nigdy więcej" to nikczemna organizacja ewidentnie żydowska i antypolska. Fakt, że istnieje i swobodnie działa dowodzi niezwykłej wprost tolerancji narodu polskiego na różne pasożydy, które żywią się jego krwią. Tolerancji, dodajmy, graniczącej z tępą głupotą. - admin]

Czym dla Trzeciej/Czwartej Rzeczy zasłużył się Marcin Kornak?

Marcin Kornak Od wielu lat spełnia się ten ubogi duchem człek w prowadzeniu kampanii oszczerstw i nienawiści w stosunku do polskich narodowców. Znakomitym przykładem były wydarzenia poprzedzające zeszłoroczne marsze patriotyczne z okazji Święta Niepodległości. Bazując na wypocinach Kornaka i jego przyjaciela Pankowskiego, media na czele z Gazetą Wypróżnioną oraz inni stachanowcy „antyfaszyzmu” po raz kolejny udowadniali, że polscy nacjonaliści to „naziści i rasiści”, a 11 listopada obchodzą na pamiątkę 10 listopada, czyli rocznicy Nocy Kryształowej mającej miejsce w niesławnej pamięci III Rzeszy.

Rafał Pankowski Tym podobne bzdury Kornak i Pankowski produkują nie tylko na rynek krajowy, ale również zagraniczny. Są uznanymi „ekspertami”, a mityczny faszyzm w Polsce to dla nich znakomita okazja do wyrwania paru groszy od różnego rodzaju sponsorów. Walka z czymś, co nie istnieje jest jak widać opłacalna (żyją z tego już kilkanaście lat!) i doceniana przez włodarzy Republiki Okrągłego Stołu. „Antyfaszyzm” to sposób na życie, a fakt, iż bazuje na kłamstwach to nieistotny szczegół. W tym punkcie spotyka się z Trzecią/Czwartą Rzeczą na tych samych bankietach.

‘Wasza praca jest bardzo potrzebna Polsce. Dziękuję!’ – powiedział prezydent. Po uroczystości w trakcie przyjęcia w ogrodach prezydenckich premier Donald Tusk otrzymał od przedstawicieli Nigdy Więcej wiekopomne dzieło – „Brunatną Księgę”. Nieoficjalne źródła mówią, iż Marcin Kornak zobowiązał się do realizacji dyrektywy tow. Stalina, która brzmi: „Gdy obstrukcjoniści staną się zbyt irytujący, nazwijcie ich faszystami, nazistami albo antysemitami. Skojarzenie to, wystarczająco często powtarzane, stanie się faktem w opinii publicznej”

Czekamy na pośmiertny order dla Simona Mola! Po prawej stronie Simon Mol – zdobywca tytułu „Antyfaszysty Roku 2003″ przyznawanego przez stowarzyszenie, któremu szefuje Marcin Kornak. Mol znany był z tego, iż celowo zarażał Polki wirusem HIV. Nie są znane przypadki zarażania Polek wirusem HIV przez włoskich faszystów (grafika pochodzi z bloga fasheiscool).

Za http://www.nacjonalista.pl

Dodajmy jeszcze, iż Simon Mol był zwykłym oszustem i naciągaczem. Najsłynniejszy afrykański uchodźca w Polsce do perfekcji doprowadził lawirowanie między organizacjami pozarządowymi, samorządowymi i rządowymi. Dzięki zapatrzonym w niego dziennikarzom stworzył swoją legendę, stając się szybko zawodowym uchodźcą. Choć często opowiadał, że musiał opuścić ojczyznę, bo walczył z korupcją, w Polsce sam – jak wynika z ustaleń „Rzeczpospolitej” – znalazł się w sytuacji korupcyjnego konfliktu interesów. Tuż przed aresztowaniem w związku ze sprawą świadomego zarażania kobiet wirusem HIV Kameruńczyk dostał mieszkanie od stołecznego samorządu, który co roku przyznaje pięć mieszkań uchodźcom znajdującym się w trudnej sytuacji. Okazało się, że jednym z członków pięcioosobowej komisji był sam Mol – ustaliła „Rzeczpospolita”. Założył fundację, która miała pomagać uchodźcom i emigrantom, lecz zbierane na szczytne cele pieniądze nie trafiały do potrzebujących, ale do Mola.

Takie było największe, sztandarowe osiągnięcie „Nigdy Więcej” w walce z faszyzmem. – admin

Polska jak kolonia W Polsce płaca minimalna wynosi 1386 zł brutto, czyli 1032,34 można dostać na rękę. Według danych GUS w grudniu 2009 r. wynagrodzenie minimalne pobierało 313 596 osób. Oczywiście nie policzono tu osób pracujących w firmach zatrudniających mniej niż 9 osób, pracujących na umowę zlecenia itp. Rola społeczną płacy minimalnej powinno być zapewnienie niezbędnych środków utrzymania. Takie jest założenie. Chodzi nie tylko o utrzymanie pracownika. Z płacy tej powinna się móc utrzymać także jego rodzina. Minimum socjalne szacowane od 1981 r. w Instytucie Pracy i Spraw Socjalnych w roku 2010 wynosiło dla rodziny z jednym dzieckiem (od 4 do 6 lat) 2354,02. Dla rodziny z dwojgiem dzieci (jedno starsze, 13-15-letnie, drugie młodsze 4-6 lat) – 3018,57. IPiSS wylicza też inne kryterium – minimum egzystencji, zwane czasem minimum biologicznym, poniżej której następuje biologiczne zagrożenie życia oraz rozwoju psychofizycznego człowieka. Minimum biologiczne dla gospodarstwa domowego z jednym dzieckiem od 4 do 6 lat w roku 2010 wynosiło 1145,64 zł. Rodzina, w której pracowała tylko jedna osoba, zarabiając minimum mogła egzystować na tym poziomie. Jednak przy dwójce dzieci już nie. Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, odsetek pracowników żyjących w rodzinach, w których poziom wydatków był niższy od minimum egzystencji, wyniósł w 2010 roku 12 %. Zarabiający minimum Polacy będą mieli głodowe emerytury. O wykształceniu dzieci też mogą zapomnieć, co w efekcie dalej generuje biedę. Niska płaca minimalna to niższe świadczenia naliczane na jej podstawie np.: dodatki za pracę w nocy, zasiłek chorobowy itp. Każde próba podwyższania płacy minimalnej budzi ostre protesty pracodawców. Ich koronnym argumentem przeciw podwyżkom jest wzrost cen wytwarzanych produktów, a więc spadek konkurencyjności firm i wzrost bezrobocia, (bo pracodawców nie będzie stać na zatrudnianie tak „wysoko” opłacanych pracowników). Tymczasem, jak wynika z raportu „Saratoga HC Benchmarking” opublikowanego przez PricewaterhouseCoopers (badanie prezentuje dane za 2009 rok), w Polsce z każdej złotówki zainwestowanej w pracownika jego szef odzyskuje przeciętnie 1,56 zł (średnia dla Europy to 1,17, w Stanach Zjednoczonych 1,43 zł. Tylko w Rosji pracodawcy osiągają lepsze wyniki – 1,87). Dzieje się tak, dlatego, że u nas pracodawcy maja bardzo małe nakłady na pracę a więc i na wynagrodzenia pracowników. Gdy w Polsce zamrożono płacę z powodu tzw. kryzysu płace na Zachodzie szły w górę. Analiza funkcjonowania minimalnego wynagrodzenia w Polsce, sporządzona przez prof. Jacukowicz w 2007 roku, nie stwierdziła zależności pomiędzy wysokością minimalnego wynagrodzenia ani wysokością płacy przeciętnej a sytuacją na rynku pracy. Do podobnych wniosków doszli wcześniej badacze z USA i powołana w W. Brytanii, po wprowadzeniu na Wyspach płacy minimalnej, specjalna komisja monitorowania skutków tej decyzji. Jak mówi prof. Jerzy Żyżyński z Uniwersytetu Warszawskiego: – To jest perspektywa kraju kolonialnego. Kolonialiście potrzebna jest tania siła robocza, bo produkuje po to, by produkt wywieźć z kraju, a nie po to, by zaspokajać potrzeby tubylców. W Polsce znaczna część gospodarki została przejęta przez koncerny zagraniczne, które, siłą rzeczy, są zainteresowane obniżaniem, nie podnoszeniem płac. /BK/

Na podstawie: INTERIA.PL, Tygodnik Solidarność

http://www.nacjonalista.pl

Zaginione pieniądze polskich kierowców Nie jest tajemnicą, że połowa ceny litra benzyny to różnego rodzaju obciążenia podatkowe, trafiające do budżetu państwa. W cenie każdego litra benzyny zawarte są aż trzy podatki: akcyza, VAT oraz opłata paliwa, która kilkanaście lat temu zastąpiła w Polsce podatek drogowy. O jakich kwotach mowa, i gdzie – w ostatecznym rozrachunku – trafiają te pieniądze?

Tyle płacisz państwu Obecnie w Polsce akcyza na benzynę wynosi 1565 zł za 1000 litrów. Akcyza na olej napędowy jest niższa i wynosi 1048 zł za 1000 litrów. Przeliczając na litry daje to kwoty 1,56 zł w wypadku benzyny i 1,04 w wypadku oleju napędowego. Nieco mniej niż złotówkę, czyli ponad 1/5 ceny litra paliwa, stanowi podatek VAT. Najmniej – ok. 10 groszy – naliczane jest przez państwo z tytułu opłaty paliwowej. Na pozostałe 50 proc. ceny litra paliwa składa się cena paliwa w rafinerii oraz marża sprzedawców. Warto jednak wiedzieć, że zarówno wytwórca, jak i właściciel stacji benzynowej, zarabiają na kierowcach raczej niewiele. Dla przykładu, w pierwszym kwartale zeszłego roku rafinerie zarabiały na każdej przetworzonej baryłce (1 baryłka to około 159 litrów) około 4 dolarów. Na litrze producent zyskiwał, więc około 7 groszy. Trzeba jednak pamiętać, że to właśnie marże wytwórcy i sprzedawców w znacznym stopniu minimalizują wpływ wahnięć cen ropy na światowych rynkach. Mało, kto wie, że w pierwszym kwartale tego roku, gdy cena surowca znacznie wzrosła, wzorcowa marża Orlenu naliczana od przetworzenia każdej baryłki spadła do zaledwie 1,5 dolara. Na litrze paliwa rafineria zarabiała, więc niecałe trzy grosze! W tym czasie władze nie zdecydowały się na jakąkolwiek obniżkę podatków, na każdym litrze paliwa Skarbu Państwa wciąż zarabiał, więc około 2,7 zł. To aż 90 razy więcej niż producent! Co więcej, rzeczywista cena wyprodukowania przez rafinerię litra paliwa jest jeszcze niższa. Na ostateczna kwotę naliczaną przez wytwórcę wpływ mają, bowiem obowiązujące przepisy. Dla przykładu, rafinerie muszą utrzymywać rezerwę nienaruszalną, która w przypadku braku dostaw surowca pozwoli na funkcjonowanie kraju przez 90 dni. Chociaż firmy nie zdradzają, jak dużo środków pochłania zgromadzenie i utrzymanie takich zapasów, koszty operacji są ogromne. Myli się również ten, kto sądzi, że duży wpływ na wysokie ceny paliw mają właściciele stacji benzynowych. Chociaż obserwowane na stacjach poszczególnych sieci różnice w cenach to w dużej mierze właśnie ich zasługa, marża stacji rzadko przekracza 6 proc. całkowitej ceny litra paliwa. Organizowanie przez kierowców akcji, których celem jest bojkot tej czy innej sieci, wydaje się, więc mijać z celem…

Gdzie są pieniądze kierowców? Co ciekawe, wraz ze zbliżającym się terminem wyborów część polityków coraz głośniej mówi o konieczności obniżenia podatku akcyzowego na paliwa. Głównym orędownikiem tej idei wydaje się być ostatnio wicepremier Waldemar Pawlak. Problem w tym, że zarządzany przez niego PSL znajduje się na granicy progu wyborczego, a sam wicepremier, stroniąc od hipokryzji, nie ukrywa, że – jego zdaniem – obniżka nastąpić powinna właśnie przed wyborami… Pomysł Pawlaka trudno traktować na poważnie, zwłaszcza, że jego głos wydaje się być osamotniony – w tej sprawie nie wypowiedział się nawet minister finansów, Jacek Rostowski. W Internecie spotkać można jednak wiele komentarzy świadczących o tym, że proponowany przez Pawlaka scenariusz mocno odcisnąłby się na tempie modernizacji naszych dróg. Część analityków sugeruje, bowiem, że mniejsza liczba pieniędzy płynących z kieszeni kierowców do budżetu oznaczałaby również mniejszą liczbę inwestycji drogowych – w tym niezbędnych remontów. Taka teoria stoi jednak w sprzeczności z informacjami przytaczanymi przez Adriana Furgalskiego – dyrektora w Zespole Doradców Gospodarczych TOR – istniejącej od 1998 roku niezależnej firmy consultingowej, wspierającej przedsiębiorców z sektora transportowego. W jednym z niedawnych wywiadów Furgalski przypomniał, że wpływy do budżetu, jakie budżet państwa otrzymuje dzięki kierowcom, każdego roku wynoszą około 55 mld złotych. Z tej kwoty nie są jednak finansowane nowe inwestycje, na które środki zapewnia Unia Europejska i zaciągnięte przez Polskę kredyty. Z wpłaconych przez kierowców 55 mld czerpie się jednak środki na remonty oraz drogową administrację. Problem w tym, że w zeszłym roku na ten cel wydano zaledwie 3 mld zł. Co więc stało się z pozostałymi 52 mld „ofiarowanymi” państwu przez kierowców? Też chcielibyśmy wiedzieć…

Za http://motoryzacja.interia.pl

Kiedy tatuaż wychodzi spod munduru Choć tatuaże nie są mile widziane w wojsku i mogą stać się przeszkodą w udziale w szkoleniach czy misjach zagranicznych, żołnierze i tak decydują się na takie „zdobienie” swojego ciała. Przepisy tego nie zabraniają, ale nie wszystkie „rysunki” są dozwolone, a osoby ze zbyt rozległymi tatuażami powinny trafiać do poradni zdrowia psychicznego. Czy wojskowy, który nie jest w stanie ukryć tatuażu pod ubraniem – tak jak jeden z byłych już komandosów biorących udział w ostrzelaniu afgańskiej wsi Nangar Khel – powinien znaleźć się na takiej misji? Przepisy mówią – niekoniecznie, – ale granica nie jest wyraźnie określona i wyznaczana jest indywidualnie przez komisje lekarskie. Zgodnie z obowiązującymi przepisami, osoby z nawet nieszpecącymi tatuażami, które chcą rozpocząć służbę w wojsku, a także żołnierze pragnący rozwijać się w armii czy też typowani do udziału w misjach zagranicznych, mogą zostać uznani przez wojskowe komisje lekarskie za niezdolnych do służby. Co prawda przepisy nie zabraniają żołnierzom tatuowania ciała, jednak nie wszystkie „rysunki” są dozwolone. Nie ma natomiast wyraźnych wytycznych dotyczących kryteriów granicy biegnącej pomiędzy tatuażem szpecącym a nieszpecącym i widać ów brak było chociażby na sali sądowej, gdzie na ławie oskarżonych na początku czerwca br. wyroku uniewinniającego wysłuchali żołnierze biorący udział w ostrzelaniu afgańskiej wioski Nangar Khel. Nie wszyscy zdołali je ukryć pod ubraniem.

- Przepisy wojskowe nie zabraniają żołnierzom tatuowania ciała, pod warunkiem, że rysunki nie są szpecące, kojarzące się z subkulturą więzienną, przemocą, nie przedstawiają treści nazistowskich lub satanistycznych – wyjaśnia w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” ppłk Joanna Klejszmit-Bodziuch, rzecznik prasowy Inspektoratu Wojskowej Służby Zdrowia. Kwestię postępowania wojskowych komisji lekarskich w tym zakresie szczegółowo reguluje rozporządzenie ministra obrony narodowej z 8 stycznia 2010 roku w sprawie orzekania o zdolności do zawodowej służby wojskowej oraz właściwości i trybu postępowania wojskowych komisji lekarskich. Tatuaż znajduje się tam na liście chorób lub ułomności, które uwzględniane są przy orzekaniu o „zdolności do zawodowej służby wojskowej oraz do służby poza granicami państwa, a także o ograniczonej zdolności do pełnienia zawodowej służby wojskowej w poszczególnych rodzajach sił zbrojnych i rodzajach wojsk oraz na określonych stanowiskach służbowych”. Z rozporządzenia wynika, że największą wagę do wyglądu zewnętrznego wojsko przywiązuje w przypadku osób pragnących służyć w jednostkach reprezentacyjnych Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej oraz kandydatów do służby w jednostkach desantowo-szturmowych czy w jednostkach specjalnych. Tu nawet nieszpecący tatuaż może stać się powodem uznania niezdolności kandydata do służby, a tatuaż szpecący definitywnie wyklucza kandydata. Równie surowo traktuje się żołnierzy zasadniczej służby wojskowej, podchorążych odbywających przeszkolenie wojskowe oraz żołnierzy rezerwy ubiegających się o powołanie do zawodowej służby wojskowej. Z podobnymi ograniczeniami muszą liczyć się też m.in. osoby ubiegające się o przyjęcie do zawodowej służby wojskowej, w tym pełniące służbę kandydacką na pierwszym lub drugim roku nauki (studiów), osoby stawiające się do kwalifikacji wojskowej, żołnierze rezerwy ubiegający się o przyjęcie do służby wojskowej w charakterze kandydatów na żołnierzy zawodowych czy kandydaci do służby w Żandarmerii Wojskowej. Tatuaż szpecący wyklucza żołnierza ze służby poza granicami państwa. Taka osoba nie może też brać udziału w kursach specjalistycznych oraz ma zamkniętą drogę szkolenia w studium oficerskim, a w przypadku starszych szeregowych zawodowych w szkole podoficerskiej. Wytyczne MON dotykają również pilotów, personelu pokładowego, służb inżynieryjno-lotniczych, kandydatów do służby na okrętach, słuchaczy szkół morskich czy żołnierzy służących na jednostkach pływających Marynarki Wojennej. Wprawdzie tu nieszpecące tatuaże nie są przeszkodą w pełnieniu służby, ale już szpecące rysunki na ciele żołnierza są zasadniczo przez komisje lekarskie uznawane za wystarczający powód, by zdyskwalifikować kandydata. Rozporządzenie pozostawia jednak komisjom otwartą furtkę i to one indywidualnie podejmują decyzję o tym, czy tatuaż kandydata stanie się przeszkodą w dopuszczeniu do pełnienia służby. Problem tatuaży w wojsku jest traktowany dość poważnie. Świadczy o tym zapis znajdujący się w rozporządzeniu, który wyraźnie określa, że osoby „z rozległymi szpecącymi tatuażami należy kierować do poradni zdrowia psychicznego” w ramach badań komisyjnych. Marcin Austyn

http://www.naszdziennik.pl/

Swego czasu tatuaże zdobiły niemal wyłącznie kryminalistów i osoby z pogranicza prawa (a także marynarzy). Na szczęście to średniowiecze mamy już dawno poza sobą. – admin

Klaus nie przeprosi Prezydent Czech Vaclav Klaus nie ma zamiaru przepraszać Niemców sudeckich za to, że oni i ich przodkowie musieli opuścić zachodnie regiony Czech. Klaus nie zgadza się z argumentami, że przesiedlenia były wypędzeniami, jak twierdzą Niemcy. Prezydent Czech zareagował w ten sposób na żądania zgłoszone podczas zjazdu ziomków sudeckich w Augsburgu, aby przeprosił Niemców sudeckich (Suedetendeutsche) za przymusowe przesiedlenia po wojnie, które niemiecka strona ciągle nazywa wypędzeniami. Czeski prezydent podkreślił, że żądając przeprosin, ziomkowie są pozbawieni taktu. - Sudetendeutsche, żądając przeprosin, szczególnie teraz, w okolicy rocznicy tragedii w Lidicach, gdzie Niemcy po zamachu na protektora Czech i Moraw z zimną krwią wymordowali 340 ludzi, wykazują się nie tylko nietaktem, ale świadczy także o tym, że ziomkowie się niczego z historii nie nauczyli – powiedział w Pradze Vaclav Klaus. Jego zdaniem, jakiekolwiek przeprosiny mają sens tylko wtedy, gdy będą indywidualnymi gestami z własnej woli. Klaus dodał, że „wszystkich do tej pory wysyłanych czeskich przeprosin niektórzy Niemcy wcale nie chcą słuchać”. Klaus jeszcze, jako szef czeskiego rządu, a potem prezydent, wiele razy wypowiadał się przeciwko żądaniom ziomkostw, którzy domagają się od Pragi „potępienia wypędzeń”, w tym i unieważnienia dekretów prezydenta Czechosłowacji Edwarda Benesza, które pozbawiały po wojnie Niemców sudeckich obywatelstwa i majątku za to, że masowo poparli rozbiór Czechosłowacji dokonany przez Hitlera w latach 1938-1939.

http://www.naszdziennik.pl/

Skazany za antyrządowy napis. Wyrok jak w PRL!

Z http://mleczko.interia.pl

19-letni uczeń technikum został skazany na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata za wymalowanie antyrządowego napisu na murze szkoły w Dobrzyniu nad Wisłą – podał portal Niezależna.pl. Jacek Balcerowski, jak mówi, chciał „wyrzucić z siebie złość” na obecną sytuację społeczną i polityczną w Polsce. Na początku marca br. późną nocą wymalował na murze swojej szkoły antyrządowe hasło. Zdanie zawierało słowo potocznie uważane ze wulgarne. Nastolatek został wkrótce zatrzymany przez policję. – czytamy w portalu. – Ta potraktowała sprawę wyłącznie jak uszkodzenie mienia publicznego. Zgodnie z tym Balcerowskiemu przedstawiono zarzut z art. 288 kodeksu karnego. Jednak Prokuratura Rejonowa w Lipnie rozszerzyła zarzuty o art. 226, który mówi o publicznym znieważaniu lub poniżaniu konstytucyjnego organu RP. Sąd Rejonowy w Lipnie skazał ucznia na karę 10 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata. Jak się okazuje, kilka dni po wykonaniu napisu, nastolatek wraz z ojcem zamalował go własnoręcznie. Poza tym, szkoła nie zgłosiła pretensji. Sąd nie uznał tego za okoliczność łagodzącą. O czym to świadczy? Sprawę skomentował Piotr Skwieciński w portalu rp.pl. Wyrok ten uważam za skandaliczny. Skandaliczny nie tylko ze względu na rażącą niewspółmierność do popełnionego czynu, za który zrozumiałą karą mogłaby być grzywna. Skandaliczny również, dlatego, że sąd nie orzeka w społecznej próżni. Wydając taki wyrok – niezależnie od własnych intencji i od tego, czy w ogóle tę współzależność rozumie – sąd w Dobrzyniu włączył się, czynnie i gorliwie, do kreowania w Polsce atmosfery wojny domowej. Do nakręcania spirali obustronnej nienawiści. Dlatego uważam, że wobec dobrzyńskiego wyroku nie powinien przejść obojętnie nikt, komu leży na sercu praworządność. I nikt, kto jest przeciwny pustoszącej polską świadomość zimnej wojnie domowej. Niezależnie od tego, którą stronę tej wojny uważa za mniejsze zło. W mainstreamowych mediach zapewne o tym wyroku nie usłyszymy. Prędzej dowiemy się, jak przebiegła Parada Równości. Równość, jak się okazuje, ma różne znaczenie w różnych regionach Polski.

http://wsieci.rp.pl

Ks. Dziewiecki: parada gejów to promocja demoralizacji – Publiczne marsze środowisk aktywistów gejowskich to walka z małżeństwem i rodziną promowanie rozwiązłości i krzywda wyrządzona szczególnie dzieciom i młodzieży – ocenia Ks. dr Marek Dziewiecki, wykładowca UKSW i Krajowy Duszpasterz Powołań. W sobotę ulice Warszawy stały się po raz kolejny miejscem promocji zachowań homoseksualnych. Podczas manifestacji, w której wzięli udział także znani politycy lewicowi (m. in. Ryszard Kalisz i Katarzyna Piekarska) wzywano do legalizacji związków partnerskich.

– Każda parada gejów to jest promocja demoralizacji – i to w formie publicznej – gorszenie dzieci i młodzieży – podkreśla ks. Dziewiecki. – I to nie, dlatego, że taka jest ocena moja czy ocena Kościoła, ale dlatego, że sami aktywiści gejowscy twierdzą publicznie, że ich tożsamością jest orientacja seksualna, czyli że dla nich najważniejszym wymiarem życia nie jest miłość, odpowiedzialność, wierność tylko popęd. A więc mają mentalność ludzi, którzy kierują się popędem tak jak gwałciciele czy inni przestępcy seksualni – pedofile. I aktywiści gejowscy mówią o tym wprost, oficjalnie, formalnie – że dla nich najważniejszy jest popęd – stwierdza kapłan.

Źródło: Telewizja Trwam

http://www.piotrskarga.pl

Faktem pozostaje, iż środowiska homoseksualistów są bardziej kryminogenne, niż normalnych ludzi, a zbrodnie w nich popełniane charakteryzują się często wyjątkową brutalnością i zezwierzęceniem. – admin

Czy wiesz, że za państwo płacisz 2,5 krotnie więcej niż statystyczny Amerykanin? Zarabiający średnią krajową pracownik oddaje w podatkach więcej pieniędzy niż ma do własnej dyspozycji. Gdybyśmy pieniądze oddawane ZUS inwestowali na 6 proc. rocznie na emeryturze bylibyśmy milionerami – wynika z najnowszego raportu Instytutu Globalizacji pt. „Cena państwa” (całość raportu jest dostępna tutaj – pobierz dokument lub wyświetl krótka prezentacja multimedialna). Pracownik zarabiający przeciętną pensję płaci ok. 23 800 podatków rocznie. Gdy w rodzinie pracują dwie osoby, jedną pensję zabiera państwo. Rzeczywista stopa opodatkowania przeciętnego pracownika zatrudnionego na podstawie umowy o pracę wynosi 52%, z czego płaca jest obciążona 39,5% podatkiem dochodowym i składkami, reszta to VAT, akcyza i inne opłaty na rzecz Państwa. Amerykanie w podatkach oddają tylko 23,6 proc. swoich dochodów, to najmniej od 1958 r. – Państwo socjalne posiada stałą cechę rozrostu, stając się coraz droższe w utrzymaniu – uważa dr Tomasz Teluk prezes Instytutu Globalizacji. – W ciągu ostatnich jedenastu lat wydatki państwowe zwiększyły się o 362 miliardy złotych rocznie. W 2010 roku odnotowano rekordowy udział wydatków państwowych (45,7%) w stosunku do Produktu Krajowego Brutto od 2000 r. – podsumowuje. Tymczasem państwo minimum jest pięciokrotnie tańsze od państwa opiekuńczego. Według klasycznych definicji państwo powstało by chronić obywateli oraz zapewnić niezbędną infrastrukturę. Gdyby dodać do tego jeszcze pomoc dla tych, którzy nie są w stanie samodzielnie egzystować to przeciętny pracownik zamiast płacić 23 779 złotych podatków rocznie płaciłby tylko 4300 złotych. Z najnowszego raportu Instytutu Globalizacji wynika także, że nie ma darmowych dotacji z Unii Europejskiej. Wydatki ponoszone przez podatnika na unijny program „kapitał ludzki” są wyższe niż wydatki na ochronę środowiska oraz na kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego razem wzięte. Jednak najbardziej szokujące dane wyłaniają się z marnotrawstwa funduszy socjalnych państwa. Gdyby podatnik inwestował samodzielnie tyle ile zabiera nam ZUS w przeciętny prywatny fundusz inwestycyjny, przy założeniu średniej rocznej stopy zwrotu na poziomie 6,6 proc., przez 47 lat uzbierałby ponad 3 mln złotych. Emerytów stać byłoby, więc nie tylko na dostatnią emeryturę, ale także na korzystanie usług medycznych w dowolnym zakątku świata. Szczegółowe omówienie państwowej grabieży można znaleźć w tekście Marka Łangalisa (“Cena państwa. Ile płacimy haraczu?” – wyświetl). Przygotowane przez naszego publicystę (i równocześnie specjalistę od ekonomii i spraw Unii Europejski w Instytucie Globalizacji) podsumowanie wpisuje się w projekt „Cena państwa”, który ma pokazać obywatelom, ile tak naprawdę kosztuje socjalne państwo dobrobytu. W ciągu ostatniego półwiecza państwo zanotowało niespotykany rozrost swoich funkcji i kosztów. Właściwie trudno znaleźć współcześnie dziedzinę, która nie byłaby finansowana z publicznych pieniędzy. Fakt ten ma niebagatelne znaczenie dla podatników. – Większość obywateli nie jest świadoma, że państwo zbiera przeciętnej polskiej rodzinie więcej niż wydaje ona na jedzenie, odzież, obuwie, zdrowie i edukację – zauważa dr Tomasz Teluk, prezes Instytutu Globalizacji. – Państwo opiekuńcze więcej zabiera niż daje – konkluduje. Celem projektu „Cena państwa” jest uświadomienie opinii publicznej, na co wydawane są pieniądze konfiskowane podatnikom w ramach polityki fiskalnej. Szokować może, że w większości nie są to szlachetne inicjatywy, lecz zwyczajne marnotrawienie pieniędzy, które każda rodzina mogłaby lepiej wygospodarować na swoje potrzeby. Podatnicy finansują przede wszystkim rozdętą do granic możliwości biurokrację, ale także takie dziedziny jak rybołówstwo, turystykę, hotele, restaurację, handel, łowiectwo – zauważają eksperci Instytutu Globalizacji. Z wielu wymienionych wydatków można zrezygnować, a większość – powierzyć firmom prywatnym bazującym na mechanizmie wolnej konkurencji – uważa Instytut Globalizacji. Projekt „Cena państwa” ma na celu obalenie także innego mitu – „darmowych dotacji z Unii Europejskiej”. Składka unijna i współfinansowanie środków z UE są kosztami, które ponosi podatnik, a które finansowane z komercyjnych kredytów bankowych, nie są elementem inwestycji, lecz powodują nadmierne zadłużanie państwa. – Za „darmowe” dotacje, płacą wszyscy obywatele – podkreśla Tomasz Teluk. – Przykładowo miesięcznie z podatków zabierane jest więcej na regionalne programy operacyjne i współfinansowanie projektów z UE niż na zasiłki i ochronę zdrowia. Program operacyjny „kapitał ludzki”, w ramach, którego realizowane są często bezsensowne szkolenia i konferencje, to wyższy wydatek w kategorii „podatki”, niż wydatki na ochronę środowiska oraz kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego, razem wzięte – wylicza. Źródło tekstu to Instytut Globalizacji (opracował Adam Wawrzyniec). Fundacja jest prywatnym, wolnorynkowym instytutem spraw publicznych. Instytut dotychczas zrealizował liczne projekty z zakresu polityki publicznej w takich dziedzinach jak: globalizacja, konkurencyjność, ochrona zdrowia, ochrona środowiska, energetyka, cyfryzacja, telekomunikacja, przedsiębiorczość, rynek finansowy czy własność intelektualna. IG przygotował również wiele głośnych raportów, ekspertyz, badań rynku i opinii publicznej, licznie cytowanych przez media. W ramach Instytutu działa wiele osób dobrze znanych Czytelnikom NCZ! i nczas.com m.in. prof. Marek Jan Chodakiewicz (wyświetl teksty), dr Tomasz Teluk (wyświetl teksty), dr Tomasz Sommer (wyświetl teksty), Marek Łangalis (wyświetl teksty), Radosław Pyffel (wyświetl teksty), dr Wojciech Grzelak (wyświetl teksty), Tomasz Cukiernik (wyświetl teksty). Książki wydane przez instytut można kupić w sklep-niezalezna.pl (wyświetl). Działalność Instytutu (konkretne badania!) można wesprzeć tutaj (wyświetl). Adam Wawrzyniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
plik,382,465,przewodnik po funduszach strukturalnych dla msp na lata 2007 2013
465
465
465 473
465
465
Dz U 1996 nr 100 poz 465 Tekst aktu
465
465
465
465
465
465
465 a
465
465
465
465

więcej podobnych podstron