753

Siedem grzechów głównych państwa Dlaczego tak mało słyszymy o siedmiu grzechach głównych? Być może, dlatego, że żadna instytucja nie jest bardziej nieumiarkowana, chciwa, pyszna czy gniewna niż państwo. Prawie nikt nie pamięta już o tabeli cnót i przywar ― zawierającej siedem grzechów głównych ― jednak po ich przeglądnięciu można dojść do wniosku, że całkiem dobrze podsumowują podstawy etyki burżuazyjnej oraz stanowią solidną krytykę współczesnego państwa. W dzisiejszych czasach libertarianie rzadko mówią o cnotach i przywarach, głównie, dlatego, iż zgadzamy się z Lysanderem Spoonerem, że ludzkie przywary nie są przestępstwami oraz że prawo powinno zajmować się tylko tymi drugimi. Z drugiej strony, oczywiste jest, iż cnoty i przywary ― i ogólnie nasze pojmowania właściwego zachowania oraz kultury ― mają duży wpływ na rozwój i upadek wolności. Posłużę się przykładem. Dwa lata temu na konferencji zorganizowanej przez Mises Institute pewien prelegent wyjaśniał, w jaki sposób problem pomocy społecznej może być rozwiązany poprzez dobrowolne działania ― tzn., dzięki filantropii. Jego wyjaśnienie było błyskotliwe, ale jedna ręka uniosła się w górę. Student z Indii miał pytanie. Co jeśli, powiedział, ktoś żyje w społeczeństwie, w którym obowiązująca religia głosi, że sytuacja życiowa człowieka jest bożą wolą i byłoby grzechem zmieniać ją w jakikolwiek sposób? Według tego poglądu, biedni mają być biednymi, a pomaganie im jest sprzeciwem wobec woli Boga. Osoba działająca dobroczynnie dopuszcza się, więc grzechu. Prelegent stał w ogłuszającej ciszy. Studenci z otwartymi ustami spoglądali na pytającego. Wszyscy byliśmy zdumieni, stając w obliczu zbyt często ignorowanej rzeczywistości, a mianowicie, że etyka będąca podstawą naszej kultury, którą tak często przyjmujemy za oczywistą, jest konieczna dla funkcjonowania czegoś, co nazywamy dobrym społeczeństwem, opartym na godności jednostki i możliwości rozwoju, wolności i dobrobytu. W naszym kraju i w naszych czasach wydajna gospodarka wolnorynkowa — bazująca na silnym poczuciu odpowiedzialności osobistej i moralnym zaangażowaniu w obronę praw własności — ma jednego wielkiego wroga: państwo interwencjonistyczne. To państwo nakłada podatki, narzuca regulacje i wywołuje inflację, zaburzając w ten sposób system, który działałby bez problemów, wydajnie i z pożytkiem dla wszystkich, przynosząc bogactwo, bezpieczeństwo i pokój oraz tworząc warunki dla rozkwitu cywilizacji. Karol Marks nazwał ten system kapitalizmem, ponieważ wierzył, że wolny rynek daje władzę właścicielom kapitału ― burżuazji ― kosztem robotników i chłopów. Nazwa „kapitalizm” jest trochę myląca, gdyż wolna przedsiębiorczość nie jest w rzeczywistości systemem gospodarczym zorganizowanym w sposób przynoszący korzyści klasom posiadającym. Obrońcy wolnego rynku nie rozpaczają jednak z powodu konieczności używania tego terminu, ponieważ to właśnie posiadanie i akumulacja kapitału jest siłą wprawiającą w ruch wydajny wolny rynek. Chociaż system ten nie działa tylko z korzyścią dla kapitalistów, jest oczywiście prawdą, że prywatna własność środków produkcji i utworzenie klasy kapitalistów są nam niezbędne, abyśmy mogli cieszyć się, jako społeczeństwo wszystkimi dobrodziejstwami wydajnej gospodarki. Wraz z utworzeniem tej klasy formuje się „etyka burżuazyjna” ― termin używany prześmiewczo na określenie zachowań osób należących do klasy kapitalistów. Twardzi marksiści nadal używają tego terminu tak, jak gdyby opisywał klasę wyzyskiwaczy. Znacznie częściej używają go intelektualiści na określenie nudnej i przewidywalnej klasy średniej, której brak zrozumienia dla awangardy. Zwykle używa się go, opisując ludzi przywiązanych do swojego miasta, wiary i rodziny, podejrzliwych w stosunku do eksperymentów ze stylem życia i zachowań, które nie wpisują się w powszechnie akceptowane normy kulturowe. Ci, którzy używają tego terminu w sposób prześmiewczy, nie doceniają znaczenia, jakie etyka burżuazyjna miała dla umożliwienia powstania obecnego stylu życia wszystkich klas, wliczając w to klasę intelektualistów. Burżuazja jest klasą oszczędzających i dotrzymujących umów ludzi, którzy przywiązują większą wagę do przyszłości niż do teraźniejszości oraz doceniającą wartość rodziny. Przedstawiciele tej klasy zajmują się bardziej szczęściem swoich dzieci, pracą i zwiększaniem produktywności, niż wypoczynkiem i folgowaniem swoim zachciankom. Wartościami burżuazji są tradycyjne cnoty rozwagi, sprawiedliwości, umiarkowania i męstwa. Każda ma swoją gospodarczą konsekwencję ― a właściwie wiele gospodarczych konsekwencji. Rozwaga stoi za instytucją oszczędzania, pragnieniem zdobycia dobrego wykształcenia, by przygotować się na przyszłość, oraz za nadzieją na przekazanie dzieciom w spadku czegoś wartościowego. Z cnotą sprawiedliwości przychodzi pragnienie dotrzymywania umów, mówienia prawdy w sprawach biznesowych i rekompensowania strat ludziom niesprawiedliwie potraktowanym. Umiarkowanie to chęć wzięcia się w karby, postępowania zgodnie z zasadą „najpierw praca, później przyjemności” — co jest dowodem na to, że dobrobyt i wolność ostatecznie zależą od wewnętrznej dyscypliny. Męstwo to pokonanie strachu przed podjęciem działalności przedsiębiorczej, gdy człowiek staje w obliczu niepewności życia. Te cnoty tworzą fundamenty burżuazji oraz wielkich cywilizacji. Lustrzane odbicie tych cnót można znaleźć, przyglądając się działalności współczesnego państwa. Państwo staje w opozycji do etyki burżuazyjnej i stara się ją podkopać, a jej upadek pozwala mu zwiększać swoje rozmiary kosztem wolności i systemu moralnego. W zachodniej tradycji religijnej siedem grzechów głównych nie wyczerpuje listy przewinień. Nazywa się je śmiertelnymi (ang. Seven Deadly Sins), ponieważ według tradycyjnego nauczania powodują śmierć duchową. Zajmijmy się każdym po kolei.

Pycha Nazywana także dumą, a dokładniej przesadną dumą. Wiemy, co oznacza, że człowiek jest zbyt dumny czy pyszny. Znaczy to, że przedkłada swoje interesy ponad interesy innych, nawet, jeśli może w ten sposób wyrządzić komuś krzywdę. Jest to przesadna ocena swojej osoby oraz swoich interesów i uprawnień kosztem innych ludzi.

W sprawach publicznych możemy pomyśleć o wielu grupach nacisku, które uważają, że ich interesy są ważniejsze od jakichkolwiek innych. Rzeczywiście, pycha nadaje się na określenie tego straszliwego jazgotu o wszelkiej maści nowych prawach. Mamy lobbystów występujących w imieniu różnych rzekomo upośledzonych grup, którzy myślą, że dla swoich celów mogą naruszać wolność i prawa własności innych ludzi. To samo dotyczy wielu grup, które identyfikują się poprzez przynależność do różnych rasowych i seksualnych kategorii. Ich własna duma jest źródłem przekonania, że należą się im specjalne przywileje. Rządy prawa i równe jego stosowanie jest zaburzone przez żądania mniejszości wobec większości. Nie jest to droga do długotrwałego pokoju społecznego. Weźmy na przykład dyskryminację w zatrudnieniu. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś w ogóle chciałby pracować dla pracodawcy, który wcale nie chce go zatrudnić. Na konkurencyjnym rynku pracodawcom wolno dyskryminować, ale koszty dyskryminującego zatrudnienia ponosi w całości pracodawca, o którego sukcesie czy porażce decyduje konsument. Ponieważ pracodawcy konkurują ze sobą, każdy może znaleźć dla siebie miejsce w ogromnej sieci, którą zapewnia podział pracy. Duma, która powoduje zwarcie w obwodach tego procesu, nie jest w długoterminowym interesie społeczeństwa. Z narodami jest bardzo podobnie. Nie ma niczego złego w byciu dumnym z własnego kraju, ale pycha i przecenianie zalet narodu może mieć złe skutki gospodarcze. Wśród nich mogą pojawić się szowinizm i wojowniczość w stosunkach międzynarodowych, a także merkantylizm w międzynarodowej polityce handlowej. Jeśli, na przykład, jesteśmy do tego stopnia przekonani o wyższości amerykańskiej stali nad zagraniczną, że musimy karać każdego obcokrajowca, który chciałby spróbować sprzedać nam stal, to popełniamy grzech pychy. Robimy także sobie gospodarczą krzywdę, zmuszając konsumentów stali ― na wszystkich etapach produkcji ― do płacenia wyższych cen za stal niższej, jakości niż ta, która zwyciężyłaby na wolnym rynku. Tego stanu rzeczy nie da się utrzymać. Każda gałąź przemysłu chroniona przed konkurencją staje się coraz mniej efektywna. Kraj, który praktykuje taką formę merkantylizmu, może skończyć w sytuacji, w której wszystko będzie produkował nieefektywnie, nie pozwalając rozwinąć się nowym, wydajnym liniom produkcyjnym.

Duma w sprawach publicznych może prowadzić do niewykorzystania krytycznych informacji na temat systemu rządzenia. Możemy powiedzieć na przykład, że Stany Zjednoczone są najwspanialszym krajem na świecie. Czy to jednak oznacza, że nasz system podatkowy i regulacyjny jest taki, jaki powinien być, a krytykowanie go jest antyamerykańskie? W żadnym wypadku. Mówienie w ten sposób to pycha. Prawda jest taka, że amerykański system rządów odznacza się poważnymi wadami i stoi w sprzeczności z większością tego, na co nadzieję mieli jego założyciele. Projektanci konstytucji USA nie mogli wyobrazić sobie takich rzeczy jak potworne NSA (Departament Bezpieczeństwa Narodowego), podatek dochodowy, Rezerwa Federalna czy rozdęte imperium militarne, które wydaje na zbrojenia więcej niż większość innych krajów razem wziętych. Te instytucje wraz z ogólną zmianą kultury prowadzenia spraw publicznych doprowadziły do powstania najbardziej pysznego państwa w historii świata, co widać zwłaszcza w okresie urzędowania obecnego prezydenta (George’a W. Busha — przyp. tłum.), którego przemówienia i stwierdzenia nadają nowe znaczenie słowu „mesjanistyczny”.

Gniew Cywilizacja zachodnia przez ostatnie 2 000 lat uważała gniew za poważną wadę, ponieważ prowadzi on do zniszczenia, a nie do pokoju i produkcji dóbr. Z tego powodu pojawiły się instytucje sądów w sprawach wewnętrznych i dyplomacji w sprawach zagranicznych. W naszym kraju tabu dotyczące gniewu w sprawach publicznych zostało przełamane — było to szczególnie widoczne w przypadku zbrodni popełnionych przez armię federalną w czasie wojny secesyjnej. Cywile zostali świadomie wybrani jako cel. Plądrowano domy, palono uprawy i zabijano zwierzęta hodowlane. To był wyraz gniewu. Od tego czasu następowała dalsza instytucjonalizacja gniewu — obecna w masakrach cywili na Filipinach, blokadzie powodującej głód w czasie I wojny światowej (chodzi o blokadę Niemiec przez państwa Ententy — przyp. red.), zniszczeniu kościołów podczas wojny w Serbii oraz w trwających już 11 lat działaniach wojennych wobec Iraku. Gdy osoby publiczne mówią, że czują gniew i planują rozpętać piekło w jakimś obcym kraju, to mają udział w okropności, która ma swoje konsekwencje w kulturze. Człowiek, który stał za zamachem bombowym w Oklahomie, ćwiczył się w gwałtownym wyrażaniu gniewu w czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. Wielu sprawców strzelanin w szkołach publicznych okazało się fanatykami wojen i militariów. Czego uczy się obecne pokolenie z przemówień i poglądów współczesnej klasy rządzącej, z jej pragnienia krwi? Strach pomyśleć. Współczesny arsenał broni, w połączeniu z całkowitym pogrzebaniem etyki wojennej, spuścił ze smyczy gniewne państwo. Jego stałym motywem działania w polityce zagranicznej jest teraz zemsta, a skutkiem tego działania jest ludzkie cierpienie i śmierć.

Zawiść Tego słowa rzadko się używa. Zawiść (ang. envy) to nie to samo, co zazdrość (ang. jealousy). Zazdrość to tylko pragnienie cieszenia się tymi samymi dobrami i statusem, co inny człowiek. Zawiść oznacza chęć zaszkodzenia komuś tylko, dlatego, że ma on pewną cechę czy rzecz, której nie masz ty. Jest to chęć zniszczenia sukcesu czy szczęścia innych ludzi. Przy współczesnym współzawodnictwie korporacyjnym łatwo można wywołać zawiść między ludźmi. Widzimy także skutki działania zawiści w redystrybucyjnym państwie socjalnym. Niektórzy mówią, że największe znaczenie ma nie to, iż państwo socjalne pomaga ubogim, ale raczej to, że szkodzi bogatym. Tak jak w przypadku podatku spadkowego, który generuje względnie małe sumy do budżetu państwa, ale wyrządza poważne szkody dynastiom rodzinnym. Za ile parlamentarnych mów przeciwko klasie kapitalistów i bogatym ludziom odpowiada ten śmiertelny grzech? Za zbyt wiele. Polityka antymonopolowa, mająca na celu zaszkodzenie przedsiębiorstwu tylko z powodu jego rozmiaru i sukcesu, wypływa z zawiści. Przypominam sobie artykuł Micheala Kinsleya, który kilka lat temu w magazynie „Slate” uczciwie pytał: co jest złego w zawiści? Nic ― doszedł do wniosku. W rzeczy samej, jak poprawnie zaobserwował, opiera się na niej duża część współczesnych działań publicznych. Mimo wszystko jest to śmiertelny grzech. Jeśli temu grzechowi pozwoli się swobodnie szerzyć, to zniszczy się społeczeństwo. A nigdzie nie ma się on lepiej niż w aparacie państwa, które w każdy możliwy sposób niszczy biznes i życie prywatne. Zaledwie jedno stulecie temu wiele prywatnych dynastii dysponowało większą ilością bogactwa niż rząd federalny. Czy współczesne, zawistne państwo mogłoby tolerować taki stan? Nie bardzo. Wszystkie majątki — z wyjątkiem państwowego — są do wzięcia, a już zwłaszcza majątki wielkich rodów.

Chciwość Jest to kolejny grzech związany z pożądaniem rzeczy należących do kogoś innego, które chce się zdobyć we wszelki możliwy sposób i we wszystkich możliwych ilościach ― także szkodliwy społecznie. Przez opodatkowanie i programy socjalne państwo bardzo skutecznie promuje chciwość. Musimy teraz coś wyjaśnić. Chciwość to nie to samo, co niewinne pragnienie poprawy swojego losu, które prowadzi ludzi do sukcesu. Różnica polega na tym, że chciwość nie zwraca uwagi na rodzaj środków użytych do osiągnięcia celu. Zamiast efektywnej wymiany w skutek chciwości pojawia się kradzież ― prywatna lub publiczna, którą posługuje się rząd. Po załamaniu cen akcji w 2000 roku widzieliśmy, jak chciwość staje się podstawą powszechnych roszczeń, gdy opinia publiczna zaczęła domagać się od Fedu interwencji w obronie swoich inwestycji. Po raz kolejny widzimy, że pragnienie pieniędzy przewyższa moralne zahamowania, co do tego, w jaki sposób mają one być uzyskane. Im bardziej państwo wzmacnia grzech chciwości, tym częściej go popełniamy i tym szybciej wychodzi z użycia etyka burżuazyjna. Współczesne państwo jest wcieleniem chciwości. Cały czas spogląda łakomym wzrokiem na naszą wolność, prywatność, majątek oraz niezależność i chce je nam odebrać wszelkimi możliwymi środkami. W chciwym państwie wolność jest zawsze ograniczana, opodatkowanie wzrasta, a szanse funkcjonowania bez błogosławieństwa rządu są wątpliwe.

Nieumiarkowanie Myślimy zwykle, że nieumiarkowanie wiąże się tylko z jedzeniem i piciem. Może jednak także oznaczać zbytnie przedkładanie komfortu, luksusu i odpoczynku ponad pracę i działania produktywne. Gdy lobby seniorów domaga się zapewnienia komfortowego życia siedemdziesięciolatkom kosztem młodych pracowników, oddaje się grzechowi nieumiarkowania. Ten problem nie dotyczy tylko seniorów. Dotyczy ubogich, którym państwo opiekuńcze wmówiło, że są uprawnieni do wygodnego życia, nie zarabiając na nie. Ciekawe, że otyłość jest znacznie częstsza wśród biednych niż u burżuazji. Nieumiarkowanie objawia się także w przeraźliwie wysokim zadłużeniu konsumpcyjnym, które zdradza tendencję do konsumpcji bez zastanawiania się nad późniejszymi konsekwencjami. Konsument podatny na ten grzech nie myśli długoterminowo, liczy się dla niego tylko zaspokojenie dzisiejszego apetytu. Rezerwa Federalna zachęca do tego grzechu przez luźna politykę kredytową i pomaganie bankrutom, co tworzy iluzję, że nie istnieją złe konsekwencje faworyzowania teraźniejszych wydatków kosztem przyszłości. Podobnie jest z inflacją, która zachęca do wydawania pieniędzy dziś, gdyż jutro będą miały mniejszą wartość. Inflacja instytucjonalizuje grzech nieumiarkowania i daje mu pozór zachowania racjonalnego. Wystarczy tylko rzucić okiem na plan Waszyngtonu i już mamy przed sobą całą paletę barw nieumiarkowania ― ziemi, pieniędzy i władzy. Państwo nie ma nigdy dosyć ziemi, pieniędzy i władzy. Ciągle pochłania, ciągle tuczy się i nawet samo wspominanie o tym jest ryzykowne.

Lenistwo Historia o tym, w jaki sposób państwo opiekuńcze stworzyło klasę leni, jest już dosyć stara i raczej nikt jej nie podważa. Obietnica otrzymania czegoś za nic na koszt innych zepsuła biednych, ale i ludzi starszych, a także jeszcze inną grupę: studentów w wieku 18 do 25 lat. W przypadku ludzi starszych mamy żałosną sytuację, gdy klasa ludzi, która swoja mądrością i doświadczeniem powinna prowadzić społeczeństwo ku najwyższym ideałom, stała się grupą wakacjowiczów. Trzeba powiedzieć jasno: w wolnym społeczeństwie nikt nie ma prawa do emerytury, a już z pewnością prawa do wygodnej emerytury. Cały ten koncept pojawił się w późnym okresie Nowego Ładu. Wcześniej lenistwo można było tylko kupić za własne pieniądze. Teraz dostaje się to przez podatki. Jeśli chodzi o studentów, system szkolnictwa przekonał ich, że im więcej oficjalnych dobrych ocen ktoś uzyska, tym większe ma prawo do czerpania korzyści ze społeczeństwa, pobierania pensji za samo błogosławieństwo swojego istnienia. Porozmawiaj z kimś odpowiedzialnym dziś za przyjmowanie pracowników. Powie ci, że niezwykle rzadko można spotkać młodą osobę, która rozumie, że zatrudnienie to nie trybut pieniężny, ale wymiana pracy na płacę. Wszystkie te trendy są bardziej zaawansowane w Europie, gdzie szkolnictwo jest bardziej hojne ― ale nadrabiamy straty. Subsydiowanie lenistwa tworzy błędne koło. Im silniej państwo nagradza niepracujących, tym mniej ludzi ma dostęp do zasobów, które pozwalają żyć niezależnie od państwa. Leniwi mają naturalną tendencję do pogłębiania zależności, a tego właśnie chce państwo.

Popatrzmy, jak leniwe jest państwo. Nikt nie ma większej awersji do ryzyka niż biurokracja. Czy jest to proces akceptacji leków prowadzony przez FDA (Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków), czy też wydział udzielania pożyczek w HUD (Departament Urbanizacji), skłonienie biurokratów do pracy jest równie trudne jak skłonienie wieprzy do udziału w wyścigu? Parę lat temu federalny biurokrata wysłał nam poniższy artykuł, pod którym jednak nie chciał się podpisać własnym imieniem i nazwiskiem.

Co skłania ludzi do pracy na rządowej posadzie? Co trzyma ich tam przez całe życie? To proste: zawyżona pensja względem wysiłku, spore dodatki, wspaniałe warunki pracy. Łatwo w to wejść, nie da się wyjść… Co straciłbym, opuszczając sektor rządowy? Byłoby po krótkim tygodniu pracy… Obecnie spędzam 8,7 procent czasu pracy na wakacjach. Jest to sześć tygodni rocznie… Mógłbym też zapomnieć o nieoficjalnych korzyściach: na przykład codziennie biegam przez godzinę, potem biorę prysznic i bez pośpiechu jem lunch. Pozwala mi to utrzymać dobrą formę na wakacje. Wycieczki na zakupy w czasie pracy są zawsze możliwe. Stres? Gdyby relaksacja wydłużała życie, biurokraci żyliby po 150 lat.

W przypadku tego jednego obszaru, chyba powinniśmy być zadowoleni. Jedyną rzeczą gorszą od leniwego państwa jest państwo pobudzone, które wstaje wcześnie rano, by zabrać nam wolność.

Żądza Uważa się ją tylko za problem osobisty. Dostrzegamy jednak jej destrukcyjność w każdym podejmowanym przez rząd działaniu, które nie uznaje rodziny, jako fundamentu społeczeństwa burżuazyjnego. W życiu publicznym udajemy, że instytucji rodziny da się pozbyć, podczas gdy jest to kluczowy wał obronny, znajdujący się między jednostką i państwem. Tacy rozważni ekonomiści jak Ludwig von Mises i Joseph Schumpeter dostrzegli, że rodzina jest miejscem ćwiczeń etyki kapitalizmu. To tu uczymy się o tym, że źle jest kraść i należy szanować własność innych, tu uczymy się oszczędzać, planować przyszłość, dotrzymywać słowa. To wcale nie przypadek, że marksiści od tak dawna próbują zniszczyć instytucję rodziny i zredukować społeczeństwo do zbioru zatomizowanych jednostek, które nie będą miały środków do zapewnienia sobie bezpieczeństwa i nieuchronnie zwrócą się o pomoc do państwa ― a nie do rodziców i krewnych. To jest siedem grzechów głównych — każdy z nich jest promowany przez rząd na setki sposobów, o których nie wspomniałem, co odbywa się kosztem etyki burżuazyjnej, która jest etyką wolnego rynku, etyką społeczeństwa produktywnego, pokojowego i zabezpieczonego przed samowolną władzą. Dlaczego tak mało słyszymy o siedmiu grzechach głównych? Być może, dlatego, że żadna instytucja nie jest bardziej nieumiarkowana, chciwa, pyszna czy gniewna niż państwo. W sektorze prywatnym instytucje rynkowe z biegiem czasu dokonują korekty tych nadużyć. W państwie, bez żadnego testu rynkowego, bez żadnej kontroli nieetycznego zachowania, te siedem grzechów rozkwita w najlepsze. W żadnym wypadku nie martwię się o przyszłość burżuazji. Gdyby istniało niebezpieczeństwo, że ta klasa może zostać zniszczona, około 60 lat działań rządu podejmowanych z myślą o jej unicestwieniu dokonałoby już swego dzieła. Nie powinniśmy jednak być zbyt zadowoleni z siebie. Podobnie jak wiele innych politycznych zmagań zostało zredukowanych do poziomu konfliktu kulturowego, najlepszym sposobem naszego kontrataku będzie postępowanie według zasad etyki burżuazyjnej: w naszych domach, społecznościach lokalnych i interesach. Zamiast grzechów przypominajmy sobie cztery wielkie burżuazyjne cnoty: rozwagę, sprawiedliwość, umiarkowanie oraz męstwo i dzięki nim dołóżmy naszą część do budowy wolności i dobrobytu, nawet w naszych czasach. Nigdy nie przyjmujmy kulturalnych podstaw naszej cywilizacji za coś oczywistego.

Autor: Llewellyn H. Rockwell Tłumaczenie: Paweł Kot

Kabotyni z alkomatem Wybieranie kabotynów w każdej mutacji demokratycznego obrządku jest niebezpieczne dla zdrowia, zwłaszcza finansowego. Szczególnie niebezpieczne jest to jednak we Francji gdzie kabotyn podszywający się pod “centro-prawicę” dokonuje umizgów pod adresem wyborców Frontu Narodowego starając się rzutem na taśmę przeciągnąć ich na swoją stronę. Nie jest jednak pewne czy używane w tym celu środki są najwłaściwsze…

Taka mała rurka... O ostatnich wyczynach prezydenta Sarkozy’ego donoszą nam mocno przestraszone wiewiórki francuskie. Okazuje się że Francuzów po wyborach czeka ciężki kac, niezależnie od ich wyniku. Nie, nie chodzi tu o ujawnienie znacznie poważniejszego niż przed wyborami do wierzenia podawano deficytu budżetowego. To jak wolno sądzić byłoby małe piwo. Duże piwo będzie natomiast od 1 czerwca, kiedy to wg informacji naszych wiewiórek Francja wprowadza obowiązek przewożenia w pojazdach silnikowych nieużywanego, gotowego do natychmiastowego użycia urządzenia do pomiaru alkoholu w wydychanym powietrzu, czyli alkometra. (HT – Cz). Jak widać z budżetem musi być rzeczywiście nietęgo skoro francuscy kabotyni uciekają się do aż tak rozpaczliwych kroków i to tuż przez wyborami… Policji francuskiej dojdzie, więc jeszcze jedna rzecz do sprawdzania: dokumenty wozu i prawko jazdy poproszę. No I oczywiście alkometr. Co? Nie ma alkometra? Oj, niedobrze, będzie mandacik… Ależ panie władzo, jak tylko dwa piwka… już dmucham… Panie, pan się wypina a nie dmucha. Dmuchanie i piwka nas nic nie obchodzą. Ważne jest że wypina się pan na nasze kabotyńskie prawo nie wożąc ze sobą nieużywanego alkometra. A przecież urządzenia te dostępne są w aptekach, supermarketach i na stacjach benzynowych w cenie już od 1,5 – 5 €. Wiewiórki francuskie są poważnie zaniepokojone nie bez powodu. Co będzie, gdy przychodów z tej wymuszonej sprzedaży alkometrów, plus z mandatów, nie starczy na ratowanie zbankrutowanych banków francuskich? Mnożą się pogłoski, że rząd francuski już rozważa uzupełnienie list przymusowo wożonych przedmiotów o dalsze pozycje. I tak przymusowe wożenie prezerwatyw na przykład może znacznie wspomóc podatki ściągane z rodzimego przemysłu. Dodatkowo uwiarygodniłoby to też tezę cynika9, że Francuzi głosujący stale na socjalizm to naród autentycznych ofiar przemysłu gumowego. Wielki wkład w bezpieczeństwo  wnieść może  natomiast inny wynalazek francuski – obowiązkowe wożenie ze sobą kajdanków. Zamiast oklepanego nieco hasła wyborczego “więcej policji na ulicach” kabotyni francuscy rzucą hasło “więcej kajdanek w bagażnikach”. W tym samym kierunku poprawy bezpieczeństwa idzie również propozycja obowiązkowego wożenia ze sobą podręcznego kaftana bezpieczeństwa. Wkurzony tym wszystkim podatnik francuski może przecież w końcu zwariować, a więc kaftan okazać się może jak znalazł.

O ile to kabotyńskie pompowanie szmalu z odrętwiałej demokracją populacji ma coś wspólnego z “prawicą” to socjalizm racz nam wrócić, Panie. Albo przynajmniej Hollande’a...

Nie taki Hollande straszny jak go malują O ile Hiszpania najpewniej dostarczy prochu do kolejnego wybuchu kryzysu w Europie to zapalnika dostarczyć może Francja. Niebawem odbędą się tam wybory, w których mamy nadzieję, że otwarcie faworyzowany przez Niemcy francuski kabotyn Sarkozy ulegnie kandydatowi socjalistów F. Hollande’owi. Francois Hollande jest oczywiście niemożliwym socjalistą i dobrze o tym wiemy. Poparcie 2GR dla niego jest, więc czysto taktyczne i wynika z obserwacji, że ktokolwiek w demokracji chce coś osiągnąć musi się publicznie skompromitować opowiadając masę głupot. Po przeanalizowaniu zaś głupot opowiadanych przez Hollande’a dochodzimy do wniosku, że są to głupoty tak dużego kalibru, że nie nadają się w ogóle do realizacji. Ergo – przeznaczone muszą być wyłącznie do konsumpcji wyborczej i zostaną porzucone w dzień po inauguracji bądź zupełnie rozbrojone. W odróżnieniu od niego Sarkozy swoje głupoty nie tylko opowiada, ale i czynnie realizuje, od co najmniej pięciu lat, a przyklejanie mu łatki innej niż socjalista jest trawestacją. Oficjalnie Hollande obiecał  skrócić  wiek emerytalny do 60 lat, opodatkować „bogatych” stawką 75%, wytoczyć wojnę bankierom oraz renegocjować pakt fiskalny.  Na papierze – Armageddon!  Wszystkie te straszaki trzeba jednak widzieć w realnym świetle papki wyborczej serwowanej masom, której nie można nigdy brać zbyt serio. Hollande wygląda nam w miarę umiarkowanie, obiecując przykładowo redukcję deficytu do 3%, niekoniecznie sztandarowy cel socjalistów. Problem, jaki ma Hollande jest na lewo od niego i nazywa się Melenchon, francuska krzyżówka Dzierżyńskiego z Robespierrem. Bez rzucenia na pokaz pewnych czerwonych ochłapów Hollande straciłby na jego rzecz wiele głosów. Jednym takim ochłapem jest wspomniane skracanie wieku emerytalnego, który Hollande z 62 lat chce zredukować do 60, podczas gdy Niemcy wiek emerytalny wydłużają do 67. O tym przynajmniej trąbią media. Czy jest to w ogóle możliwe? Otóż po pierwsze, zależy, co dokładnie ma być możliwe. Hollande, owszem, pokazuje, że sprzeciwienie się Niemcom jest możliwe, choć nie warto się o to pytać premiera Tuska… Miał on wprawdzie okazję zapytać o to Hollande’a osobiście, ale widocznie nie dostał na to zgody Berlina… A po drugie, jak się bliżej przyjrzeć to retoryka Hollanda jest wyłącznie gorącą parą bez żadnej substancji. Obniżony wiek emerytalny obowiązywałby wg jego planów tylko tych, którzy przepracowali 41.5 lat, czyli praktycznie tylko tych, którzy zaczęli od 18 lat. Czyli praktycznie nikogo, bo procent siły roboczej pod to podchodzący jest mniejszy niż 5%.   A że wszystko brzmi ładnie, socjalistycznie  i postępowo… Nie inaczej jest z pokazowym opodatkowaniem burżujów karną stawką 75%. Stawka ta ma się jednak odnosić tylko do dochodów ponad 1 milion euro rocznie. Ilu takich burżujów znajdzie się we Francji? Otóż wydaje się, że ktoś zarabiający taką sumę rocznie i ciągle przebywający we Francji a nie w Monaco jest raczej przypadkiem medycznym. Podatek Hollande’a zatem, jeśli po dorobieniu zwyczajowych furtek i obejść coś z niego w ogóle zostanie, będzie pozytywną kontrybucją pomagającą oczyścić narodowy pool genetyczny z patentowanych półgłówków. „Wojna z bankami”, którą Hollande szumnie ogłasza a na wieść, o której banki francuskie turlają się ze śmiechu to też nic nowego pod słońcem. Retoryka o rozgraniczeniu rzeczy „socjalnie pożytecznych” i „spekulatywnych” działa w USA i nazywa się regułą Volckera. Hollande’owi chodzi głównie o uchronienie banków francuskich przed implementacją daleko bardziej radykalnego planu Vickersa z UK. Pewnie, dlatego banki francuskie chętnie pomogą Hollande’owi w prowadzeniu tej  wojny… No i wreszcie może najważniejsze – Hollande obiecuje renegocjować pakt fiskalny. Nic złego w tym nie widzimy. Nie bardzo widzimy nawet szansę, aby wyrenegocjowany pakt fiskalny mógł być gorszy niż oryginał. Wręcz przeciwnie, miliony Europejczyków pokładać mogą nadzieję w niepowodzeniu tych renegocjacji. Podważając pakt fiskalny Hollande zaoferować może Europie rozsądną szansę na przyspieszony rozkład euro imperium i na powrót z imperialnej gigantomanii do starej idei Europy ojczyzn i bloku wolnego handlu. Niczego innego nam nie potrzeba. Amen. DwaGRosze

O co chodzi w „sprawiedliwym handlu”? Od pewnego czasu mamy do czynienia z rozwojem na świecie, również w Polsce, ruchu Fair Trade, czyli „sprawiedliwego handlu”. Jego twórcy i propagatorzy twierdzą, że jest to odpowiedź na nieprawość wolnego handlu, czy szerzej rzecz opisując - współczesny bezduszny i nieludzki kapitalizm wolnorynkowy. Największe sukcesy ogólnoświatowy ruch Fair Trade odniósł na rynku kawy. Doszło do sytuacji, w której do dobrego tonu należy pić kawę wytworzoną w ramach umów FT, a największe sieci kawowe na kubkach i opakowaniach podkreślają uczestnictwo i wsparcie dla tej idei. Coraz trudniej wypić dziś kawę "niesprawiedliwą", w Europie Zachodniej to już niemal niemożliwe. Zdaniem zwolenników „sprawiedliwego handlu”, kupując kawę ze „słusznym” logiem  pomaga się walczyć z ubóstwem w krajach trzeciego świata, poprawia się los rodzin plantatorów kawy, które bez tego byłyby skazane na biedę. Idea Fair Trade jest coraz popularniejsza i zyskuje coraz większą rzeszę zwolenników. Również w Polsce, gdzie według badań, aż 65 proc. naszych rodaków deklaruje chęć płacenia więcej za „etycznie pozyskiwane” produkty z krajów słabo rozwiniętych. Mamy już m.in. Dzień „sprawiedliwego handlu”, czy specjalne sklepy wyłącznie z produktami tej marki. Dziś zwolennicy opisywanej koncepcji mówią, że nie wystarczy już sprawiedliwa kawa, ale należy iść dalej i proponują sprawiedliwy lunch, sprawiedliwy obiad itd. Czy FT potrafi spełnić swoją obietnicę poprawy, jakości życia ubogich plantatorów kawy? Czy z gruntu szlachetne i szczere intencje uczestników wywołują zamierzone efekty, a może jest wręcz przeciwnie; pogłębiają jedynie problem i bardziej szkodzą niż pomagają? Czy wreszcie, sam termin „sprawiedliwy handel” nie jest semantycznym nadużyciem, zrównując wszystkie relacje handlowe odbywające się poza ruchem Fair Trade, jako z gruntu niesprawiedliwe? Czy Fair Trade jest zwykłą strategią handlową, pomagającą skutecznie zwiększyć sprzedaż wybranych produktów? A może raczej zakamuflowaną formą antykapitalizmu, której celem jest zastąpienie wolnorynkowego systemu z jego immanentną cechą, jaką jest system cenowy, modelem regulowanym, ze sztywnymi cenami?

 Na te wszystkie pytania i wątpliwości będzie można wkrótce uzyskać wyczerpującą odpowiedź. Na zaproszenie Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego przyjeżdża do Polski prof. Victor Claar, ekonomista Henderson State University, ekspert Acton Institute, autor coraz głośniejszej książki Sprawiedliwy handel? Czy Fair Trade rzeczywiście zwalcza problem ubóstwa? Profesor Claar odwiedzi Warszawę i Kraków. 

Paweł Toboła-Pertkiewicz

Czy kawa Fair Trade pomaga biednym? Chociaż słuszne może być poddawanie w wątpliwość czystości motywów sprzedawców kawy Sprawiedliwego Handlu a także zadawanie pytania czy kupno takich produktów jest rzeczywiście aktem sprawiedliwości a nie jedynie datkiem, tego typu pytania nie poruszają w ogóle najbardziej istotnych kwestii. Po pierwsze, czy Fair Trade, tak jak twierdzi zorganizowany wokół niego ruch, podnosi poziom życia biednych plantatorów kawy? Po drugie, jeśli Sprawiedliwy Handel robi jakąś różnicę, czy nie jest on tylko środkiem łagodzącym, czyniącym jedynie mniej uciążliwym życie niewielu biednych osób na świecie? Czy może Fair Trade potrafi doprowadzić do prawdziwie rewolucyjnej, trwałej zmiany? Nawet, jeśli Sprawiedliwy Handel jest realną strategią walki z biedą – nie jest ona zbyt rozległa. Kawa Sprawiedliwego Handlu stanowi zaledwie około 1 procent rynku kawy w Stanach Zjednoczonych i w Europie. W 2000 roku Sprawiedliwy Handel obejmował 3 procent rynku szwajcarskiego, 2,7 procenta holenderskiego, 1,8 procenta duńskiego, 1,5 procenta brytyjskiego, a także mniej niż 1 procent wszędzie indziej. W rzeczywistości, mimo że popyt na kawę Sprawiedliwego Handlu przez ostatnich piętnaście lat rósł nieprzerwanie, Gavin Fridell uważa, że północne rynki kawy Sprawiedliwego Handlu mogą być już nasycone. Podkreśla on, że spółdzielniom Sprawiedliwego Handlu na rynkach Sprawiedliwego Handlu udaje się sprzedać tylko 10-30 procent swojej kawy. Z braku innej możliwości pozostałą część swoich plonów sprzedają na rynku zwyczajnej kawy po obowiązującej tam cenie. Torsten Steinrücken i Sebastian Jaenichen są trochę bardziej optymistyczni, zauważając, że w 2002 roku plantatorzy Sprawiedliwego Handlu około 25 do 50 procent swoich zbiorów sprzedali po cenach Sprawiedliwego Handlu: Resztę sprzedali po cenach rynkowych, zwanych niesprawiedliwymi. Dlatego, dopóki uprawia się za dużo kawy w stosunku do całkowitego światowego popytu, nie ma też wystarczającego popytu na zupełne wykupienie, po cenie Sprawiedliwego Handlu, przeznaczonej na Sprawiedliwy Handel kawy. W obu przypadkach jest po prostu za dużo kawy. W celu wzmocnienia wysiłków organizacji certyfikujących FLO rządy pięciu państw europejskich – Belgii, Danii, Francji, Szwajcarii i Holandii (kraj Maxa Havelaara) – dotują działania Sprawiedliwego Handlu. W tych pięciu przypadkach wolnorynkowy wizerunek ruchu Sprawiedliwego Handlu okazuje się fałszywy. Przyjrzyjmy się bliżej zamierzonym, jak i niezamierzonym konsekwencjom ruchu Sprawiedliwego Handlu. Russ Roberts, profesor ekonomii i wybitny pracownik Mercatus Center na George Mason University, porównuje premię cenową, którą dobrowolnie płacimy, by pomóc biednym plantatorom kawy, do hipotetycznej „puszki na drobne” w miejscu takim jak Wal-Mart. Według sprzeciwiającej się Wal-Martowi organizacji, w 2008 roku przeciętny, zatrudniony na pełen etat (34 godziny tygodniowo) pracownik Wal-Marta zarabiał 10,84 dolara za godzinę. Chociaż ta godzinowa stawka jest znacznie wyższa niż obecna stawka minimalna, to, jeśli rodzina próbowałaby się utrzymać tylko z tego dochodu, byłoby to dla niej bardzo trudne: Wynosi on, bowiem tylko 19 165 USD, czyli jest o 2 000 USD mniejszy od federalnej granicy ubóstwa dla czteroosobowej rodziny. Posługując się metaforą Robertsa, konsumenci czują się źle – i słusznie – że pracownikom Wal-Marta ciężko jest związać koniec z końcem. Dlatego odpowiedzialni społecznie członkowie społeczeństwa bardzo starają się, by na wszystkich kasach w każdym Wal-Marcie znajdowała się puszka na drobne, każda z oznaczeniem o treści:

Twój kasjer i inni tutejsi pracownicy zarabiają mniej niż wynosi średnie wynagrodzenie w Stanach Zjednoczonych. Pomóż im, proszę.

Z Wal-Marta korzystają oczywiście różni konsumenci, w tym wielu takich, którzy sami są biednymi członkami klasy robotniczej, a być może nawet zarabiają mniej niż 10,84 dolara za godzinę. Załóżmy jednak, że puszki na drobne okazują się skutecznym sposobem zwiększenia wynagrodzeń pracowników Wal-Marta – przyjmując, że potrafimy przezwyciężyć protekcjonalny i potencjalnie nieludzki wpływ, jaki może on za sobą nieść. Załóżmy też, że puszki działają naprawdę dobrze – tak dobrze, że średnie wynagrodzenie pracownika Wal-Marta rośnie z 10,84 do 13,84 dolara za godzinę. Co może z tego wyniknąć? Wielu z nas może spojrzeć na efekt i powiedzieć: „Jak miło. Biedni pracownicy Wal-Marta zarabiają teraz więcej”. Ekonomista widzi coś innego. Jego uwagę natychmiast przykuwa fakt, że efektywna stawka godzinowa pracownika Wal-Marta właśnie zwiększyła się o 3 dolary. Nie ma tak naprawdę znaczenia, skąd pochodziły te pieniądze: Wypłata w Wal-Marcie jest teraz prawie 30 procent większa niż wcześniej. Widząc to, ekonomista może dokonać pewnych dość sensownych prognoz odnośnie tego, jak będą się teraz zachowywać poszczególni uczestnicy tej historii, kiedy zmienił się układ bodźców motywujących.

Victor W. Claar Paweł Toboła-Pertkiewicz

Mamy zdrajców! … czyli po raz enty o nauce z historii

1. Huczek Oni zdradzili! I kiedy jeden z nich stanął bezczelnie przed obywatelami, i kiedy się był postawił, że co oni sobie myślą, żeby się oni zamknęli z tą zdradą, jaka zdrada?, głupi czy co? – no to „stał się huczek” i obywatele „od kruchty […] sunęli […] z obuchami, z dobytemi szablami”. Bez śledztwa, bez wyroku, tak przez aklamację został demokratycznie „cięty w lewą stronę w gębę i w głowę z tyłu raz i w głowę obuchem” i „aż do wnętrzności”… I myśleli, że już wyzionął ducha – no i to go właśnie uratowało od śmierci. Zebrani zaś uchwalili, że gwałt na owym stał się z woli obywatelskiej i że ścigać ich za to prawem nie wolno. Czy w Polsce, w przyszłości najbliższej – czeka kogoś los podobny?

2. Rząd nasz zdradziecki, opozycja i Sarmaci Raz po raz słyszymy, że rząd zdradził. Padają mocne słowa: hańba, zaprzaństwo. Zaraz potem równie ciężkie pociski biją w opozycję: stek pomyj jak zawsze, ale teraz to sprawa specjalna, bo tym razem także i wobec opozycji pada zarzut zdrady, czyli nieświadomego lub świadomego uczestnictwa w rosyjskim spisku. Tym razem ów spisek miałby polegać na szafowaniu zarzutem spisku. Jednocześnie przywołuje się sarmatyzm. Słowo, którego nie lubię. Przywoływana jest „sejmikokracja”, przywoływana jest anarchia sejmikujących Panów Braci, z prawdziwie nadmierną rozrzutnością szafujących zarzutem zdrady. I bigosujących. Tak. Opozycja to mieliby być Sarmaci, ci Sarmaci od niesprawdzonych i wyolbrzymionych zarzutów. Ale jak to właściwie było za tej Sarmacji?

3. Rokosze przywołajmy Za rokoszu Zebrzydowskiego rokoszanie szafowali zarzutem, który nigdy nie został udowodniony, ale miał być: już za chwilę, już, już, dowody miały się właśnie pojawić. I nic. Od jednego zjazdu na drugi przywódcy buntu nie ujawniali niczego, odsuwając ujawnienie w czasie i grając na nastrojów podgrzewanie. Bo prawdziwego dowodu podobno nie było. A jednak zarzut konszachtów, jakie miał z zagranicą sam król Zygmunt, był… prawdziwy. Wiemy to. Nic dobrego z postawienia zarzutu nie wyszło: tylko osłabienie państwa. Ale powtórzmy – zarzut był prawdziwy. Niestety. A teraz rokosz Lubomirskiego. Szlachta uznała, że król spiskuje przeciwko złotej wolności. Marszałek Jerzy Lubomirski z początku nie palił się do obrony owej „złotej wolności”, ale kiedy na poważnie poobrażał się wzajemnie z królem, to poszło już gładko. Odegrał uciśnioną sierotkę i porwał szlachtę do boju. I nic dobrego z tego nie wyszło: tylko osłabienie państwa. Ale zarzut był, powtórzmy, prawdziwy.

4. Casus Michała i huczek ponownie W roku 1669 na polu elekcyjnym pod Warszawą szlachta „przez przypadek” wybrała na króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Magnaci byli zbulwersowani. Przecież wybrany miał zostać, kto inny! A teraz, co, ma rządzić takie nic, taki chłystek? Dość szybko powstał pomysł, aby per fas et nefas zmusić „Michałka” do abdykacji. Wieści o tym doszły do szeregowej szlachty, która – jak to Polacy – spiski wietrzyła wszędzie.

I właśnie wówczas na poważnym sejmiku w Środzie Wielkopolskiej, w dniu 20 maja 1670 roku wyszła na jaw korespondencja kasztelana poznańskiego Krzysztofa Grzymułtowskiego z niejakim Janem Andrzejem Morsztynem, stronnikiem francuskim i królewskim wrogiem. Korespondencja tym bardziej podejrzana, że pisana szyfrem. Oburzony zarzutami Grzymułtowski nie chciał ujawnić Panom Braciom klucza do szyfru: udostępnianie swej prywatnej korespondencji uważał za hańbiące. Powinno było wystarczyć, myślał, jego słowo. Ale nikogo nie przekonał i (cytuję za Wojciechem Kriegseisenem): …zaraz stał się huczek, sunął się wprzod pan Grąbczewski i pan Błeszyński i tamta wszystka od kruchty ławica ku panu poznańskiemu [Grzymułtowskiemu] z obuchami, z dobytemi szablami na ktore umknął się pan poznański z koła a za nim ci, co się porwali z furią poszli i tam cięty w lewą stronę w gębę i w głowę z tyłu raz i w głowę obuchem. Kość przetrącono i cięto go w bok prawy przez żebra aż do wnętrzności i w nogę nad kolanem, na podworzu plebaniji… Była to anarchia? Była. Ale czy był spisek? Był, nawet, jeśli rzeczona korespondencja nie zawierała niczego obciążającego. I nie wiadomo nawet, czy króla Michała – który odmówił abdykowania – nie otruto… Opróżniony po jego śmierci tron szlachta ofiarowała jednemu z głównych aktorów spisku, czyli Janowi Sobieskiemu. Jego wielkie zasługi nie umniejszają faktu, że rola przyszłego króla Jana w tej całej awanturze niezbyt mi się podoba. Ba, bardzo mi się nie podoba. Oj, gdybym był wówczas we Środzie na sejmiku, to jak mi Pan Bóg miły, nie miałbym chyba wielkich skrupułów prawnych, tylko ciąłbym Grzymułtowskiego po łbie! No, nie, odwołuję: wstrzymałaby mnie Ewangelia. Nie dałbym po łbie. Ale bym go też nie żałował.

5. Brali, biorą i brać będą Inna rzecz, że za Sarmacji pieniądze od obcych potencji brali wszyscy często gęsto. Nie tylko ten, którego cięto w łeb, pewnie i ten, który podżegał do cięcia. Nikomu z wielkich nie wydawało się hańbą inkasować ruble czy inne waluty od zagraniczników: rządziła zasada, że jak dają – to brać. Zresztą ościenni monarchowie łożyli na swoich przyjaciół nie tylko w Polsce. Podobnie działo się i w innych państwach, zarówno w przypadku senatorów, jak i deputowanych, jak i ministrów. Czy coś się zmieniło? Wydaje się, że w Unii mamy na porządku dziennym podobny proceder. Dowody? A co, nie widać? Mam przypominać rzeczy oczywiste? To nie dramat zresztą. Ale dramat nastaje wówczas, gdy Państwo słabnie. Gdy jest kryzys. I wtedy branie pieniędzy i działanie za te pieniądze staje się arcyłotrostwem, prawdziwą zdradą, co się zowie, nie zaś taką zwyczajną sobie defraudacją. Bo pcha państwo do upadku.

6. Zdrajcy nie giną Pamiętajmy jednak też: zdrajców w Rzeczypospolitej nie brakowało, ale jeśli jacyś tam pagibli, jeśli jakichś zlinczowano, to były płotki albo wyjątek potwierdzający regułę. Wielcy zdrajcy – i w ogóle wielcy politycy – rzadko, kiedy posuwali się do wzajemnego wyciągania konsekwencji nawet po wzajemnym oskarżeniu siebie o najgorszą zdradę… bo każdemu coś można było zarzucić. I każde oskarżenie było w porę wycofywane. Tak jest i dziś. Pamiętacie te poważne oskarżenia? Zawsze kończyły się na niczym. Dlatego Bogusław Radziwiłł po wiadomych czynach – mało, co, a startowałby do polskiej korony. Dlatego książę Wirtemberski – który w roku 1792 obiecał Rosjanom, że jako wódz naczelny naszej armii rozproszy ją i podda…, po odkryciu zdrady wyjechał, nie zatrzymywany przez naszych – na Zachód. I jeszcze uważał, że król Staś postąpił sobie z nim wielce bezczelnie, bo go wyrzuca won. Dlatego nawet, jeśli Jan Andrzej Morsztyn – zarządca skarbca naszego – został zdezawuowany, jako agent Króla Słońce i musiał uciekać, to go jednak nie złapano. Mógł z całym spokojem skorzystać z uroków Gdańska, a potem Paryża i dożywać ostatnich chwil w stolicy Żabojedów albo w swojej pięknej majętności Châteauvillain. Nie bał się zbytnio o głowę swą: wszak dezawuował i wyrzucał go Sobieski, który wcześniej też motał z Ludwikiem XIV.

7. Pointa współczesna Dlatego nawet, jeśli nasz, dajmy na to (uwaga: tak sobie żartuję), premier w odpowiedniej chwili zostanie poważnie oskarżony, to… ZANIM zostanie oskarżony na poważnie, po prostu wyjedzie do Bruxelli albo na inną Lampeduzę i tamże otrzyma ładną, ciepłą, międzynarodową posadkę, i nie będzie musiał się martwić o ujawnione elementy układanki. Tak będzie. Chyba, że nastąpi rewolucja, czego jednak bym sobie nie życzył, bo ona bezbożna zwykle jest i własne dzieci pożera.

8. Pointa drugostronna Jest też i drugie wyjście. Że ktoś wielki nie bierze, choć inni biorą, a nawet, jeśli bierze, to jest nieposłuszny. Się stawia, choć państwo słabe. Jan Andrzej Morsztyn

A, to wtedy, co innego. To wtedy taki ktoś kończy jak król Michał. Albo – jeśli to wiek XXI – wsiada do samolotu, który nagle spada. [Hmmm.... - admin] Jacek Kowalski

Hochsztapler za nasze pieniądze, ale masakra stosunkiem głosów 148:4 Oszołamiającą karierę zrobił ostatnio na łamach Gazety Wyborczej doktor Maciej Lasek informując na bieżąco jej czytelników o prawdziwych przyczynach tragedii smoleńskiej. Przy okazji, a może raczej przede wszystkim, doktor Lasek kwestionuje kwalifikacje i przygotowanie zawodowe profesora Wiesława Biniendy z Uniwersytetu Akron, Ohio. Doktorowi Laskowi dzielnie wtóruje ponadto resortowa Monika Olejnik oraz jeszcze jeden wybitny fachowiec w osobie niejakiego Łozińskiego (tego od "Binienda plecie bzdury"). Korzystając, więc z okazji, że profesor Binienda został w minionych dniach uhonorowany prestiżową nagrodą Amerykańskiego Stowarzyszenia Inżynierii Lądowej (ASCE, The American Society of Civil Engineers) za wybitny wkład techniczny w dziedzinie rozwoju najnowocześniejszych konstrukcji kosmicznych z zastosowaniami w inżynierii lądowej, pragnę raz jeszcze dokonać prostego porównania osiągnięć naukowo-badawczych obu wymienionych specjalistów w dziedzinie wyznaczającej przedmiot sporu. Uczyniłem to po raz pierwszy pół roku temu w krótkim wpisie na Niepoprawnych, ale czynię to raz jeszcze, bo pamięć ludzka jest zawodna. Otóż zadałem sobie odrobinę trudu i przejrzałem ogólnie dostępne na Internecie akademickie bazy danych. Sześć największych na świecie baz bibliotecznych, tj. ScienceDirect, Wiley Online Library, SpringerLink, IngentaConnect, EBSCOhost (Academic Search Complete) oraz Informaworld, oferujących dostęp do circa 30 milionów artykułów naukowych, podaje zero publikacji w czasopismach naukowych autorstwa dr inż. Macieja Laska. Baza danych Engineering Village (raporty, konferencje) podaje dodatkowo 4 - słownie "cztery" - opracowania techniczne prezentowane na konferencjach w latach 1992-2008, gdzie dr inż. Maciej Lasek figuruje, jako współautor. Z kolei listę dokonań naukowych prof. Wiesława Biniendy znaleźć można pod:

http://www.ecgf.uakron.edu/~civil/people/biniend...

Cierpliwy czytelnik znajdzie na tej liście: 2 monografie książkowe, 54 artykuły naukowe w renomowanych czasopismach międzynarodowych, 20 specjalistycznych raportów technicznych dla potrzeb Amerykańskiej Agencji Aeronautycznej (NASA), 66 artykułów konferencyjnych oraz 6 patentów. Używając języka sportowego można śmiało powiedzieć: masakra stosunkiem głosów 148:4 na korzyść profesora Biniendy. Tymczasem w świecie Gazety Wyborczej sprawiedliwy werdykt brzmi: remis ze wskazaniem na doktora Laska. To moje porównanie ma jednak jedną zasadniczą wadę. Nie bierze pod uwagę raportów, jakie doktor Lasek posyła regularnie do Moskwy dzięki uprzejmości swojego oficera prowadzącego i dalej poprzez rosyjską ambasadę. Śmiem twierdzić, że uwzględnienie tej szczególnej aktywności w naukowym dorobku doktora Laska przywróciłoby wreszcie wiarygodność Gazecie Wyborczej.

Martin Antofagasta

Edward Mazur zapragnął wrócić do Polski To było nie do zniesienia. Kumple od kielicha i geszeftów u władzy a on wciąż musi siedzieć zaszczuty w swoim pałacu w USA. Czas najwyższy było to zmienić, jest jeszcze tylu Polaczków do krojki i tyle słowiańskich lasek do obcięcia, a latka lecą. Jeżeli może przez przypadek spaść samolot z Prezydentem Polski, jeżeli Olewnik mógł się sam porwać (samoporwać) przetrzymać dwa lata w jakiejś studni (samoprzetrzymać), torturując się (samotorturując), samozabić a potem samomataczyć i samowyłudzać pieniądze na rzecz baronów SLD i Rutkowskiego to przecież Papałę mogła zabić byle ciura złodziejska, która postanowiła obrobić z samochodu akurat umundurowanego Generała Policji kompletnie nie przewidując, że może być uzbrojony, a za to jak to złodziej trafiająca bez mrugnięcia okiem z broni krótkiej, z przyłożenia w środek czaszki. Polski tłum idiotów łyknie przecież (tak jak łyknął próbę samobójstwa poprzez zadraśnięcie policzka) każdy kit. Wszystkim zaraz będzie wiadomo, że typowy złodziej samochodów idzie na robotę uzbrojony po zęby, nie badając terenu, bez zamówienia, gdyż wystarczy, że wozik się podoba, oraz bez orientu, że to Komendant Policji. Banał. Taki złodziej to debil posiadający za to wspaniałe umiejętności manipulowania przez 15 lat całymi grupami dochodzeniowymi, stwarzania w ich prostych detektywistycznych umysłach wrażenia mafijnych porachunków i podrzucający umiejętnie fałszywe dokumenty wystarczające do przygotowania wniosku o ekstradycję biednego Edwarda Mazura. Gdy jeszcze przez przypadek tak zmanipulowana sprawa przez karka idiotę trafi na kilkunastu idiotów w amerykańskim wymiarze sprawiedliwości, dzięki którym rzecz mogła po sicie formalnym trafić na wokandę sądu ekstradycyjnego Stanów Zjednoczonych - to naprawdę można sie wkurwić i Edward Mazur się wkurwiał. Jak każdy fałszywie oskarżony, któremu zamknięto drogę do domu i odsunięto możliwości uczciwego zarabiania pieniędzy oraz piwka z kolegami. Doprawdy, najwyższy czas to naprawić! Przecież nie żyje już prawie żaden oszczerca - co zrozumiałe. bo ludzie źli są albo pechowi albo nie radzą sobie z wyrzutami sumień i umierają w więzieniach. No, więc czas wracać. Wystarczy, ze ten z prokuratury, którego cwaniak Olewnik po swoim samozabójstwie, tak wrabiał w fałszywe mataczenie powoła teraz nową, lepszą grupę (gwarantem wyższego poziomu intelektualnego niech będzie rodzina w PO), która zdemaskuje tego złodzieja idiotę, co to zabił by ukraść, a potem wziął i nie ukradł. Potem znany z rzetelności i wiarygodności dziennikarz Durczok ogłosi to w popularnej stacji TVN w Faktach - co ma znaczenie, bo informacja podana w Faktach, z samej definicji staje się faktem - a potem potwierdzi bezkompromisowy i słynny dziennikarz śledczy (głownie ze zdemaskowania łapownika Szeremietiewa, uniewinnionego, bo system nie zadziałał jak należy) Kittel Bertold, za którego uczciwość da słowo honoru nie jeden były oficer UOP i WSI, a obecny ABW. I w zasadzie po temacie. Wystarczy jeszcze, że kark złodziej idiota manipulant na całego sie przyzna przed samośmiercią w celi (poprzez potknięcie o kibel z wyrzutów sumienia), a Bronisław Komorowski przeprosi w imieniu Państwa Polskiego i... możesz Donaldzik przysyłać wyczarterowanego Boeinga. Tylko żeby mi na miejscu były kwiaty, dupeczki, chatka w Izabelinie, szałas nad Wigrami i jakiś punkt wypadowy z fuzyjką. Może być u Cimciaka na żuberki z trawką, albo u Radzia w strefie zdekomunizowanej. Tam najlepszy pies na kaczki. Po drodze międzylądowanie w Meksyku. Weźmiemy Wachosia i przy okazji sprawdzimy nowe kanały dystrybucji. Założę się, że nie będzie z niego taka paplała jak z Mareczka. Paniał? Jawohl! Lazacy lazarz

Patyk ofiarny Was, to naprawde nie można samych zostawić tam w Kraju, bo zaraz coś takiego sie dzieje, że nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, czy też może upijać na ponuro, że życie przerasta moje możliwości wymyślania wesołych głupot. No, ten dylemat mam od dawna, ci, co mnie czytają, wiedzą, że tacy zawodnicy, jak Graś, Niesiołowski, Kopacz, Tusk, Pan Prezydent, czy całe urzędy, zwłaszcza prokuratura strasznie mnie fustrują, bo nie dają mi szansy i zmuszają do balansowania, w celu dotrzymania kroku, na granicy surrealizmu i majaczeń po wciągnięciu leków nozdrzem, wzorem niektórych senatorów PO. Ale, co bym nie wciągał, nie wymyślę czegoś takiego, jak owo najnowsze rozwiazanie tajemnicy morderstwa genarała Papały. W skrócie, banda młodocianych złodziei samochodów tak bardzo się napaliła na Daewoo Espero, że z pistoletu z tłumikiem, ulubionego narzędzia zbrodni polskich żulików i złodziejaszków samochodowych, odstrzeliła komendanta policji, wpadła w panikę i uciekła ( zabrawszy jednak łuskę), przy okazji pozostawiając samochód, dla którego właśnie zabiła kierowcę. Logika wręcz obezwładniająca. Daewoo, to egzemplarz, jak wiemy, wyjątkowo cenny, o który dealerzy kradzionych samochodów z Krasnojarska toczą krwawe boje, przy których zużycie amunicji przewyższa to z epopei „Kierunek Berlin”, a nawet samą ofensywę berlińską. Tak się składa, żę najgroźniejszą bronią złodziei samochodów między Bugiem, a Odrą nie są pistolety z tłumikiem, ale wręcz ich brak, wsparty paragrafem o tymczasowym zaborze mienia, dzięki któremu żaden złodziej samochodów nie obawia się policji, bo w razie, czego po prostu powie, że się chciał przejechać. Nawet zawiasów nie dostanie, tylko po prostu wyjdzie z aresztu, poświstując beztrosko. Już raczej konkurencji sąsiednich gangów się boją, jeśli w ogóle mają w przyrodzie jakiś wrogów. Nie wiem, jak wyglądają statystyki śmiertelnych postrzałów w głowy z broni z tłumikiem w czasie krótkotrwałego zaboru mienia, zapewne gdzieś takie statystyki istnieją i zapewne prawdopodobieństwo takiego zdarzenia można matematycznie wyliczyć. Co więcej, bez wielkiego błędu można przyjąć, że to prawdopodobieństwo jest zbliżone do tego, że Papała został trafiony meteorytem? Albo i dwukrotnie. Przy czym, od razu mówię, oczywiście, że tak mogło być i oczywiście, szef policji, że mógł paśc ofiarą dwóch meteorytów. Gdybym powiedział, że takie zdarzenie jest niemożliwe, skłamałbym w oczywisty sposób. Oczywiście, że wykluczyć tego nie można i co więcej, od czasu, do czasu, raz na trylion lat takie zdarzenia ma prawo nastąpić. A, że akurat nastąpiło wtedy i w tym miejscu? No, co na to poradzić? Właściwie, skoro prokuratura z całą powagą traktuje bajeczki o pancerno- kevlarowej brzozie roztrzaskującej samoloty na milion części, ( z których większość w ogóle znika w tunelu czaspoprzestrzennym), to i w historię o żulikach strzelających w głowę komendantowi policji dla lśniących alufelg koreańskiej produkcji uwierzy bez kłopotu. Bo i czemu nie? Wiadomo, ile takie alufelgi kosztują na Allegro, cenniejsze od carskich klejnotów koronnych. Każdy by strzelił, nawet trudno się dziwić. Zapewne w przyszłym miesiącu okaże się, że Jaroszewicza zabiła szajka nieletnich żuli w celu zaboru ziemniaków z piwnicy, a Olewnika porwała grupa krasnali ogrodowych, jeden się przyznał i żyje, jako świadek koronny, ucharakteryzowany na Sarkozy’ego. Moim zdaniem, prokuratura, mając takie talenty w swych szeregach nie powinna sie ogarniczać do wyjaśniania spraw krajowych. A poszperajcie tam, chłopaki w więzieniach, na pewno znajdziecie świadka koronnego, który zezna, że Kennedy zginął przypadkiem, zastrzelony przez hobbystę- zbieracza kabrioletów. A co? Nie mogło tak być? A wiecie, ile by kosztowała ta bryka? Ile by za nią dali w Irkucku? I pomyśleć, że w Hollywood kręcą sensacyjne filmy o kradzieżach jakichś niewidzialnych myśliwców, czy stacji kosmicznych. Śmiech na sali! Teraz na fali jest Daewoo Espero! Oczywiście, trochę nam tu miesza fakt, że w tej sprawie Papały Seryjny Samobójca napracował się wyjątkowo, wręcz do Sądu Pracy powinien pójść, bo przekroczył wszystkie limity nadgodzin. Zdaje się, że coś koło jedenastu mafiozów i to czołowych, nie jakiś tam obsikanych żulików rozstało się z tym najlepszych ze światów w związku z tą sprawą. I wszystkich tych arystokratów polskiego bandytyzmu zabito, bądż sami się zabili niepotrzebnie! Ot, paru obszczymurków wzięło i zastrzeliło, po czym udało im się siedzieć cicho przez 14 lat. Trochę to przypomina żart o ukradzionej fajce Stalina. Stalinowi zginęła fajka, żali się Berii, ten natychmiast rusza na poszukiwania. W międzyczasie Stalin znajduje fajkę, dzwoni do Berii, a ten mówi: „znalazła sie, to świetnie, ale my tu w międzyczasie mamy zeznania trzech towarzyszy, którzy się przyznali do kradzieży, już rozstrzelani, a dwóch następnych już prawie sie łamie”. Niby przypadek, obszczymurki, żuliki, przypadek, Daewoo, a w tu 11 trupów na gościńcu jak leżało, tak leży. Niepotrzebnie, no, niepotrzebnie! Jak znam życie, w realu takich pracujących dla gangu pruszkowskiego obszczymurków, którzy przez pomyłkę, dla jakiegoś kilkuletniego koreańskiego rzęcha, odstrzelili taką szychę, tenże sam gang pruszkowski przysłałby, powiazanych w pęczek, albo i w poporcjowanych, pociętych w cześciach, z przeprosinami i bukietem kwiatów na adres prokuratury, byle już przestać węszyć, przesłuchiwać i zakłócać interesy? Ale, jak widać, mało się znam na życiu. W końcu, zgodnie z zasadą Rejenta Milczka ( „nie brak świadków na tym świecie”) na jednych świadków koronnych znaleziono innych, niczym waleta kier przebito damą pik i tylko patrzeć, jak Panu Edwardowi Mazurowi trzeba bedzie wypłacić odszkodowanie za straty moralne, a paszport i bilet lotniczy Business Class do Starego Kraju wręczą na poduszce karzełki w strojach krakowskich, niczym Prezesowi Ochódzkiemu. I całość zakończy się wesołym oberkiem. Seawolf – blog

Patykiem w kokainie... Oto nagle, jak Filip z konopi, wyskakuje"'morderca Marka Papały” - „Patyk”. Facet, który trudnił się kradzieżą samochodów, ale przecież nie kradł daewoo. Zatrważający jest fakt, ze tej bredni powagę nadaje prokuratura i politycy. Po co? W TVN pokazują rekordową wpadkę przemytu narkotyków. Walterowcy ogłaszają sukces CBŚ, nikt nie zwraca uwagi na fakt, ze przemyt odkrył po prostu zwykły celnik. Do Polski, przed Euro 2012 płynie rzeka narkotyków, polska policja wyłapuje tylko te transporty, które są „wystawiane”. Moze poszukalibyście koki w pobliżu jednego z głównych ministerstw, albo chociaz popatrzyli na nos i spojówki pewnego Bardzo Ważnego Urzędnika? Po co trąbić o tych „przełomowych sukcesach”? Po pierwsze należąłoby wreszcie oczyścić towarzysza z FOZZ, biznesmena z Chicago – Edwarda Mazura. Po drugie, wszelkie sondaże wskazują, że w sprawie Smoleńska następuje świadomościowy przełom, że obywatele coraz powszechniej zdają sobie sprawę z faktu, że coś tu śmierdzi. Mamy, więc przełomowy sukces, pismacy będą go obrabiali, jak psy rzuconą kość, przez kilka najbliższych dni. Panowie - „Patyk” zamiast Smoleńska?, sukcesy dziarskich policmajstrów w walce z narkotykową kontrabandą zamiast kompromitacji, która grozi przy organizacji Euro 2012 – czy wy nie oglądacie za dużo tandetnych filmów? Gadowski

Krzysztof Cierpisz: Wiśniewski kłamie Dużo dyskutujemy nt. teorii samolotu – bliźniaka Krzysztofa Cierpisza, bez jego udziału, Poniżej zamieszczam moją krótką wymianę zdań z w.w. autorem i dr Piotrem Beinem.

M.P.: W Polsce krzyk w TV, już się wszystko ujawnia, nagle przyjaciele stają się wrogami, sytuacja bardzo napięta. Może nie dojść do mistrzostw jak tak dalej pójdzie. Poczytaj u mnie na blogu o Smoleńsku, b. dużo sypnął Wiśniewski.

1. Samolot nie miał dużo paliwa, powinien mieć 10 ton!

2. Był Polak, który rządził ruskimi, chciał aresztować Wiśniewskiego, kazał zabrać mu sprzęt

3. To już mój wniosek – z taśm Mini DV Wiśniewskiego można by wyciągnąć wysokiej jakości zdjęcia, nawet 3D, były bowiem w formacie niskostratnym. Z nagrań youtube tego się nie da zrobić, z taśmy DV tak.

P.B.: Najważniejsze, co sypnął Wiśniewski na samym początku: brak ciał i normalnej sceny katastrofy; analiza Krzycha Cierpisza potwierdziła, że nie była to żadna normalna katastrofa.

K.C.: Najważniejszym śladem oszustwa jest kąt zmiany kursu!!!

Na potwierdzenie tego nieprawdopodobnego kursu czekałem aż do raportu MAK, który kurs ten potwierdził. To, dlatego w pierwszym wpisie 16 kwietnia 2010, wymyśliłem samolot bliźniak, który leciał złym kursem – od początku, bo zakręcić też nie mógł, ( bo taki manewr jest niemożliwy fizycznie). A tam jest / w rzeczywistości / samolot bliźniak, którego części zostały podrzucone na małą polane w małym lesie. Tzn. nie może to być samolot, który mógł odlecieć tego ranka z Warszawy (tak definiuję bliźniaka) Taki kąt w tamtym miejscu jest niemożliwy ani w powietrzu ani na ziemi. To z powodu tego, ze nastąpią obciążenia od manewrów, które doprowadza do rozpadu konstrukcji. Nastąpi to natychmiast w chwili podjęcia takiego manewru, a nie potem. A wiec rozpad konstrukcji będzie odbywał się po trajektorii pierwotnej ( na moment rozpadu i ten wektor prędkości), a nie według trajektorii późniejszej ( po rozpadzie), To z prostego powodu, ze zmiana kursu wymaga wprowadzenia sil, a te siły – właśnie – nie mogą być do niczego przyłożone, bo konstrukcja rozpadła się. Przykład: samolot może zakręcać lub dokonywać inny manewr, kiedy siły nośne – od sil aerodynamicznych – wpływają na samolot. Samolot traci skrzydła i usterzenie z powodu niedopuszczalnych manewrów i już w tym momencie leci tylko jak kamień. Zakręcać nie może. Na tym polega błąd ostatniego wynalazku Edisona Kłamstwa Smoleńskiego – Antoniego Macierewicza:

Tupolew leci, kurs zgodny z osią lotniska: wybuch na skrzydle lewym, wybuch w kabinie, to doprowadza do zniszczenia samolotu, jako aerodyny. W tym momencie mamy – 30 metrów na ziemia - kupę szmelcu, która podlega jedynie silom grawitacji i silom oporu aerodynamicznego, a wiec odbywa się swobodne opadanie, a zakrętu być nie może – ten złom spada dalej zgodnie z kursem osi lotniska. Podczas kiedy w tym nowym oszustwie, przednia cześć kabiny zakręca 30 stopni w lewo!!!! połamane skrzydła zakręcają w lewo, kadłub środkowy zakręca w lewo etc. W Australii musi być grawitacja boczna.

M.P.: Są jednak pytania – co widział Wiśniewski, który twierdzi, że to był opadający samolot z przechylonym skrzydłem. Co słyszał? Czy to był wielki helikopter, który zrzucił bliźniaka?

K.C.: On kłamie więc nie wiadomo jaka jest logika wydarzeń – przecież wyłączył kamerę na okres “ładowania ” samolotu na które to ładowanie właśnie czekał, co za nonsensy…

M.P.: No właśnie. To wygląda na kłamstwo. Pozwolili mu mówić wszystko inne pod warunkiem, że powie, że widział samolot. Filmu nie mogli już zmienić, poszedł – tak, więc wszystko co się wiąże z filmem Wiśniewski potwierdza. Reszta to już bajki. Faktycznie, mogli coś wyciąć – zmiana prędkości taśmy DV z uwagi, na jakość nagrania jest kłamstwem. Już pisałem, że jakość się nie pogarsza w związku ze zmianą prędkości. Mogą jedynie powstać tzw. drop-outs, czyli krótkie przerwy – ale to nie w przypadku gdy taśma jest nowa, a kamera w pełni sprawna. Po prostu znaleźli wytłumaczenie dla cięć. Teraz rozumiem, dlaczego był na mnie atak na blogu, gdy wspomniałem, że zmiana prędkości nie obniża, jakości nagrania. Wiśniewski KŁAMAŁ. Jest montażystą, doskonale wie, że w przypadku Mini DV zmiana prędkości nie obniża, jakości.

K.C.: Takie zeznania niesolidnych świadków po długim okresie czasu nie maja sensu

- czekał z kamerą na samolot, dlatego kręcił we mgle

- kiedy samolot nadleciał to kamera akurat była wyłączona i zamiast ja włączyć to wyglądał przez okno

- przecie słyszał , że samolot nadlatuje i powinien zdążyć filmować.

Jakie to bzdury… Widać ciała. Wczoraj w komentarzu maniek zamieścił link do mało znanego filmu ze Smoleńska. Widać ciała:

http://www.youtube.com/watch?v=2m7BH5k2wis

Uwaga: Krzysztof Cierpisz ostrzega też, że w związku z tym, że sytuacja się zaognia, mogą nastąpić ataki na wydawców stron internetowych i blogów zajmujących się sprawą smoleńską, łącznie z zabójstwami. Monitorpolski's Blog

6 kwietnia 2012 Nareszcie! Nareszcie znaleziono prawdopodobnie, z tym, że na pewno nie na pewno - zabójców pana generała Marka Papały, byłego szefa Policji. Lepiej późno niż wcale.. Sprawa toczy się od roku 1998- a więc już 14 lat(!!!) Ale najważniejsze, że nastąpił” przełom” w sprawie. Okazało się, że zaistniał „przypadek”. Panu generałowi chciano ukraść samochód(????) Ale nie dał sobie go odebrać - więc go morderca zastrzelił. No pewnie, jak nie dał sobie go odebrać, to tylko pozostaje go zastrzelić. A zresztą – o ile wiem- nie ma żadnych śladów dotyczących kradzieży samochodu.. Wygląda na to, jakby kradnący wcale nie chciał tego Dewoo Espero. Ciekawe, że „ złodziej samochodu” użył do zabójstwa generała pistoletu z tłumikiem(????) To chyba zupełnie nowy sposób zabijania generałów policji. Szkoda, że nie zabił go z karabinku z noktowizorem, bo było to około godziny 22.00. Mógł zabić go granatem, albo nożem.. Ale wybrał pistolet z tłumikiem.. No i akurat potrzebny mu był samochód generała- Dewoo Espero. Tak! To najbardziej kradzione samochody w Polsce. Nie BMW, AUDI, Volkswagen czy mercedes. Ale Dewoo Espero.. To chyba pierwszy Dewoo Espero ukradziony w Polsce! To znaczy próbowano go ukraść, ale nie ukradziono.. Propagandyści prześcigają się w wymyślaniu różnych bajek, żeby lud miał, w co wierzyć! Nawet zatrzymali 5 podejrzanych osób w tej sprawie.. Taki wariant zastosowała prokuratura apelacyjna w Łodzi, akurat tam wczoraj byłem. To znaczy nie w prokuraturze, ale w barze przy ulicy Narutowicza, gdzie podają bardzo smaczne schabowe z kapustą.. Lubię je, tym bardziej, że ciągle chodzi mi po głowie wariant, że w końcu „ ekologom”- uda się zlikwidować zabijanie zwierząt, nie ważnie czy” humanitarnie” czy” niehumanitarnie” i wprowadzenia zakazu jedzenia mięsa.. Pan przyszły generał w roku 1979 był ochotnikiem w Batalionie Centralnego Podporządkowania w ramach służby wojskowej Zmilitaryzowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej. Ukończył Wyższą Szkołę Oficerską w Szczytnie, był tam nawet wykładowcą- zajmował się bezpieczeństwem ruchu drogowego. Komendantem - w roku 1997 - został mianowany przez pana premiera Cimoszewicza, na wniosek pana Leszka Millera. Odwołany z funkcji został przez pana ministra Janusza Tomaszewskiego z Pabianic- 20.01.1998 roku. Zastrzelony z pistoletu z tłumikiem - 25 czerwca 1998 roku. To znaczy - był bardzo odważny, bo próbował bronić swojego Dewoo Espero.. Ale oddać życie za samochód? Każda rzecz ma swoją cenę.. Dwie godziny przed swoją śmiercią, pan generał był w Wilanowie u emerytowanego generała brygady MSW PRL, pana Józefa Sasina, przy ulicy Wiktorii Wiedeńskiej. Tam też był pan Edward Mazur, amerykański biznesmen polskiego pochodzenia. Około godziny 20.00 zjawił się tam pan generał Papała- a wcześniej mieszkanie pana generała Józefa Sasina opuścił pan Hipolit Starszak z żoną, dawny wysoki funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.. Około 19.30 panowie Papała i Mazur się zdzwaniali, bo pan Papała miał wyjechać do USA, jako oficer łącznikowy. Ale nie wyjechał, bo próbowano mu ukraść samochód, samochód oddał za niego życie.. Dobry strzelec był z tego złodzieja samochodów, bo strzelił panu generałowi prosto w głowę. I trafił dokładnie. Tym bardziej, że miał tłumik.. W sprawie zabójstwa generała Policji, podejrzanym był pan Edward Mazur, pan Ryszard Bogucki, skazany wcześniej za zabójstwo Pershinga Kolikowskiego, a także pan Andrzej Z. ps Słowik. Teraz to wszystko jest już nieaktualne, bo winnego znalazła- bez sądu- prokuratura w Łodzi. Winnym jest Igor Ł.- pseudonim Patryk, który wcześniej, zanim nie został „świadkiem koronnym w innej sprawie” zajmował się kradzieżami samochodów.. To jest dopiero prawo brać na świadka złodzieja, tylko, dlatego, że będzie sypał.. Jak prawo opiera się na niemoralności- to potem są tego konsekwencje.. Prawo powinno być moralne! Wtedy ma to jakiś sens. Jeśli oczywiście chodzi o poszukiwanie sprawiedliwości.. I pomyśleć, że jeszcze przed wojną prostytutka nie była wiarygodnym świadkiem.. Nie mówiąc o złodziejach! W sprawie pana generała Papały mogło chodzić o przetargi dotyczące zamówień dla policji, mogło chodzić o import milionów ton zboża z Uzbekistanu i Kazachstanu - operacji organizowanej przez pana Edwarda Mazura, powiązanych z Jeremiaszem Barańskim”- Baraniną, Andrzejem Kuną i Aleksandrem Żaglem, ludźmi służb. Pomagał im w tym pan oficer rosyjskiego wywiadu - Władymir Ałganow. A może chodziło o” mafię paliwową”, o której mówił generał Mieczysław Kluk, były szef policji na Śląsku..? Pan Mazur w latach siedemdziesiątych do dziewięćdziesiątych był współpracownikiem II Departamentu MSW PRL( Kontrwywiad). Potem był pracownikiem UOP, CIA lub FBI.. To wiele wyjaśnia.. Wygląda na to, że się przewerbował na USA.. Przy okazji: pan Edward Mazur jest ojcem chrzestnym pana Jacka Sasina, wydawcy gazety ”Dla ciebie”, ojcem, którego jest pan Józef Sasin - generał byłej Służby Bezpieczeństwa, u którego w mieszkaniu było spotkanie przed śmiercią pana generała.. Ale najważniejszy jest złodziej samochodów(????)- Igor Ł. Pseudonim Patryk. To on jest wszystkiemu winien.. W 1989 roku, pan Mazur wraz z panem Zbigniewem Komorowskim założył firmę Bakoma..- potem sprzedał ją koncernowi Danoe za 130 milionów złotych.. Sędzia Andrzej Kryże wymienił pana Mazura w kontekście afery FOZZ.. Jeszcze była firma „Abexim”, która zajmowała się serwisowaniem samochodów należących do Wojskowych Służb Informacyjnych, serwisowaniem na terenie…. Ambasady Rosyjskiej(???) Lepszego miejsca sam diabeł by nie wymyślił.. A dlaczego nie izraelskiej albo amerykańskiej? W 1996 roku uzyskał przywrócenie obywatelstwa polskiego, pomógł mu w tym pan Aleksander Kwaśniewski. Porem pan Mazur już jako” Polak” lobował za zakupem od Amerykanów przez III Rzeczpospolitą tych F-16,, które potrzebne nam są jak przysłowiowa dziura w moście, za sumę 4,8 miliarda dolarów, gdzie -niegdzie natrafiam na sumę 5,4 miliarda dolarów z odsetkami za raty.. Może wezmą udział w ataku na Iran- przygotowywanego przez Izrael.. Ale co my mamy do tego? Po zatrzymaniu pana Mazura- o ile pamiętam w Trójmieście- przewieziony do Warszawy został zwolniony w ciągu 48 godzin i wyjechał sobie do USA.. Przedtem spotkał się z kolegami w restauracji Belvedere w Łazienkach, razem z Romanem Kurnikiem, Zdzisławem Skorżą i Zbigniewem Sobotką, którego ułaskawił pan Kwaśniewski po „ aferze starachowickiej”.. W Belvedere byli też wysocy funkcjonariusze policji i aparatu sprawiedliwości....Tak wygląda Polska.. Państwo służb i bezprawia.. Państwo ciemnych interesów i niewyjaśnionych zabójstw.. I ciągle wciskają nam kit.. A wystarczy przejrzeć gazety i odrobinę pomyśleć.. Tak jak 80 tonowy samolot TU 154M zaczepiwszy o końcówkę brzozy wywrócił się do góry kołami.. A rosołach wywróciłby się do góry kołami gdyby najechał na żabę? Musi być kilka ton ładunku wybuchowego, nieprawdaż? I to dobrze podłożonego.. WJR

Obcy Element Dramatyczne losy oficera KGB w walce o wyjaśnienie zbrodni katyńskiej „Przekleństwa i epitety sypały się na mnie jednego.Histeryczne krzyki przeplatały się z wywodami, że Zakirov i służba w organach KGB są nie do pogodzenia. Że Zakirov to obcy element - notuje autor tuż przed wyrzuceniem z radzieckich służb bezpieczeństwa. Wyrzuceniem za to, że wbrew odgórnym nakazom ośmielił sie prowadzić własne śledztwo w sprawie zbrodni katyńskiej. Dlaczego Zakirov znalazł ł się w KGB? Dlaczego z Uzbekistanu trafił do odległego o tysiące kilometrów Smoleńska i jak doszło do tego, że tropił tam ostatnich żyjących świadków zbrodni, o której nigdy wcześniej nie słyszał? I wreszcie: jak to się stało, że na głównej ulicy w Łodzi stanął z żebraczą czapka? OBCY ELEMENT, niesłychana opowieść człowieka, który okazał się outsiderem nie tylko wśród swoich, ale wśród Polaków, u których szukał schronienia przed prześladowcami.

Zamiast zakończenia W 2005 roku przyjechał do Warszawy Gienia Żaworonkow i wtedy dopiero mi powiedział: Jegor Jakowlew zdradził go, jako dziennikarz. Jakiś czas po aferze z Gorbaczowem i artykułami o Katyniu Giena praktycznie został odsunięty od pracy. Przychodził do redakcji, czekał na zlecenia albo pozwolenie do realizacji własnych pomysłów: nie doczekał sie. W końcu zmienił redakcję. Giena był zawsze bezinteresowny, o pieniądzach nie myślał, Żył jak „boże ptaszę”- z dnia na dzień. Podczas tego naszego ( jak się okazało – ostatniego) spotkania powiedziałem Gienie, że wybaczam Jakowlewowi krzywdę, jaką była odmowa pomocy. Powiedziałem to Żaworonkowi w nadziei, że przekaże to Jegorowi Jakowlewowi. Bóg jemu sędzia- dodałem na koniec rozmowy. Gienia za swa rolę w poszukiwaniu prawdy o zbrodni katyńskiej otrzymał odznaczenie z rąk prezydenta RP Kwaśniewskiego. Staliśmy obok siebie w wielkiej Sali pałacu prezydenckiego. Giena trzymał kieliszek szampana i jak zwykle gderał:

- ordery się oblewa wódka.. Popatrzył na stół pod oknem i - jak kiedyś w ambasadzie – nie znajdując ulubionego trunku, powoiedział:

- No, co tam, ja i tak nie pije przed zachodem słońca. 7 listopada 2006 roku z Moskwy nadeszła smutna wieść: po ciężkiej chorobie zmarł jeden z pierwszych, który szukał prawdy o Katyniu - Giennady Nikołajewicz Żaworonkow. A Rosja była tego dnia zajęta świętowaniem kolejnej rocznicy przewrotu październikowego, choć od roku tę – bliska każdemu sercu Rosjan - tradycję oficjalnie zerwano, zastępując ją Dniem Jedności Narodowej 4 listopada, w rocznice przegnania Polaków z Kremla w 1612 roku. Ale niemal wiekową tradycję trudno zniszczyć, choć nieoficjalnie, wielu świętowało „po staremu”. Cóż to jednak za święto?? Dzień ten słusznie byłoby nazywać dniem boleści i smutku po tych, co zginęli z rąk bolszewickiej swołoczy i ich wodzów.Jakby umierając tego dnia, Gienadij Nikołajewicz chciał poraz ostatni zaprotestować przeciw antyludzkiemu systemowi, stworzonemu przez fanatyków i zabójców po 7 grudnia 1917 roku.To dzień smutku, nie radości.Giena kiedyś mi wyznał, że pochodzi ze szlachty. Gdy odszukał wieś należącą przed rewolucja do jego dziadka i chodził po chłopskich domach, pewien stuletni starzec pokazał na niego palcem i powiedział: „Pan dziedzic przyjechał”. Tak wielkie było podobieństwo między nim a zapamiętanym przez starca „ panem dziedzicem”.Obcując z Giena, zawsze byłem zauroczony jego żywą inteligencja, taktem i kultura. To zjednywało mu ludzi i budziło ochotę na kolejną rozmowę, najczęściej o swoich problemach. A tymczasem sam Giena miał jeszcze więcej własnych codziennych trosk i kłopotów. Odwaga, z jaka Żaworonkow rozpoczął swoje dziennikarskie śledztwo w sprawie Katynia, dodawała i mnie śmiałości w moim dochodzeniu prawdy o tej zbrodni, która nigdy się nie przedawni. Uważam, że zakwalifikowanie zbrodni katyńskiej tylko, jako nadużycia władzy jest hańbą dla putinowsko- miedwiediewowskich władz. To oznacza zatajenie zbrodni i współudział w niej. Na napisany przeze mnie do Putina protest w tej sprawie oczywiście odpowiedzi nie otrzymałem. W Rosji teraz nie ma niezawisłego sądu, niezależnej prokuratury i mediów. Domaganie się od nich prawdy, której nie chcą władze, to próżny trud. A co do samego dramatu Polaków- do oficjalnej liczby zamordowanych polskich oficerów 21 857 dodać jeszcze trzeba 11 tys. kobiet, dzieci i starców – rodzin ofiar obozów w Starobielsku, Ostaszkowie i Kozielsku rozstrzelanych w ramach „Zbrodni katyńskiej”, którzy zginęli podczas deportacji na Syberię i do Kazachstanu. Według moich obliczeń zginęło grubo ponad 30 tys.polskich obywateli. Jako oficer śledczy miałem możność badania akt dotyczących zbrodni wojennych i kwalifikowania ich? W związku z tym badając subiektywna i obiektywna stronę rozstrzelania polskich oficerów w 1940 roku doszedłem do wniosku, że jest to nie tylko zbrodnia wojenna, ale też ludobójstwo i przeciwko ludzkości, nieulegająca przedawnieniu. Pracowałem przy rehabilitacji ofiar represji stalinowskich i niw widzę przeszkód, aby uznać pomordowanych polskich oficerów za ofiary represji stalinowskich, podlegające rehabilitacji. Cała reszta jest produktem falsyfikacji i wypaczeń prawa. Czymże się dla mnie zakończyły moje błądzenia, poszukiwania i przerzycia? Najwspanialszą z łask: łaską wiary. I dlatego wszystkim moim nieprzyjaciołom po chrzescijansku wybaczam. Ja tez często byłem jak zbłąkana owca. I dlatego za pisarzem i poeta Władimirem Sołouchinem powtarzam: „ na najwyższy sąd niosę grzech swoje i żałuję za nie”. Najwyższy nam sędzia. Mam nadzieję, że dla Niego nie okażę się obcym elementem

OBCY ELEMENT – Dramatyczne losy oficera KGB w walce o wyjaśnienie zbrodni katyńskiej. Oleg Zakirov.

Raport o molestowaniach seksualnych w Kościele USA W 2011 wypłacono 144 miliony dolarów, w ciągu ostatnich 8 lat – 2,5 miliarda

Infonurt2: I tym problemem powinni si zając kardynałowie i biskupi a nie znęcaniem sie nad x dr.Piotrem Natankiem!

Raport (“Report on the Implementation of the Charter for Protection of Children and Young People”), opublikowany 10 kwietnia br. , stwierdza, że w roku 2011 Kościół wypłacił 144 miliony dolarów tytułem odszkodowania za niemal 600 przypadków nadużyć seksualnych dokonanych przez duchownych. Coroczny raport opracowany na zlecenie Konferencji Biskupów Amerykańskich (U.S. Conference of Catholic Bishops) podlicza materialne koszty skandali seksualnych w Kościele amerykańskim. Władze kościelne – w diecezjach i zakonach – przyznały słuszność zarzutów wysuniętych w 2011 roku w 594 przypadkach, odrzucając wiarygodność zaledwie kilka przypadków. W porównaniu z rokiem poprzednim, kiedy to rozpatrzono 505 przypadków, wzrosła liczba zarzutów, lecz zmalała kwota odszkodowań o 5,6 miliona dolarów. Według raportu opracowanego przez naukowców z renomowanej uczelni John Jay College of Criminal Justice, większość ofiar, którym ostatecznie w 2011 roku przyznano odszkodowanie, była molestowana seksualnie w okresie pomiędzy połową lat 1960., a połową lat 1980. Większość z ofiar (82%) to chłopcy w wieku 10-14 lat. Około 1/3 duchownych oskarżonych w 2011 roku nie była nigdy wcześniej oskarżana. Większość z oskarżonych albo już nie żyje albo została zlaicyzowana. Amerykańskie diecezje wypłaciły w 2011 roku 108 679 706 dolarów amerykańskich, z czego tylko 57% (50,4 miliona $) zostało przekazanych tytułem odszkodowania dla ofiar molestowania seksualnego, 6,1 miliona $ na ich terapię, a niemal cała reszta (36,7 miliona, $) jako opłaty dla prawników. Pozadiecezjalne instytucje religijne wypłaciły w 2011 roku kwotę 35 372 010 dolarów. Całkowita kwota wypłacona tytułem odszkodowania za molestowanie seksualne duchownych w latach 2004-2011 wynosi prawie 2 i pół miliarda dolarów ($2 488 405 755), z czego diecezje wypłaciły 2 129 982 621 dolarów, a inne instytucje religijne 358 428 134 dolarów. Trend molestowania seksualnego – a dokładnie: molestowania dokonywanego przez księży-homoseksualistów, gdyż stanowili oni z wyjątkiem małego procentu absolutną większość przypadków – uważnie obserwowany był na wiele lat przed tym jak dowiedziała się o tym opinia publiczna. Już we wrześniu 1981 roku papież Jan Paweł II powołał specjalną komisję pod przewodnictwem biskupa Johna Marshalla z Burlington, Vermount, celem zbadania sytuacji w seminariach amerykańskich. Dochodziły stamtąd wielce niepokojące wieści o odstępstwach od nauczania, nadużyciach w liturgii, a także o licznych skandalach seksualnych. Niestety, jak opisują naoczni świadkowie, sama inspekcja odbywała się w sposób kontrolowany przez miejscowych biskupów potrafiących odpowiednio spreparować warunki na czas wizyty. Jak opisują osoby uczestniczące w tych inspekcjach, przypominały one do złudzenia przygotowania do wizyt władców partyjnych w bloku sowieckim, gdyż na czas wizyty np. pospiesznie usuwano z bibliotek seminaryjnych zakazane książki, a seminarzyści zakładali w tym dniu sutannę. Niestety, Stolica Apostolska, szczególnie za pontyfikatu Jana Pawła II, oprócz powołania bezowocnej komisji, nie upominała księży-dysydentów, nie uniemożliwiała świeceń kapłańskich aktywnym homoseksualistom, nie laicyzowała księży-pedofilów i nie karała biskupów-heretyków. W kilka lat później, podczas debat Konferencji Biskupów Amerykańskich w 1986 roku dyskutowano o coraz wyraźniejszym problemie i w efekcie polecono prawnikowi prawa kanonicznego, Dominikaninowi ojcowi Thomas Doyle, O.P., J.C.D., wnikliwsze zajęcie się tym zagadnieniem i opracowanie raportu. Wyniki badań ojca Doyle’a, zawarte w tzw. Raporcie Doyle-Mounton, były przerażające: przewidywał on, że przy zachowaniu występującej wtedy skali zjawiska (a miało to miejsce ponad 25 lat temu), można będzie spodziewać się w ciągu 10 lat ogromnych odszkodowań za przypadki molestowania dzieci przez księży. Już wtedy szacowano, że odszkodowania te miały sięgać zawrotnej kwoty jednego miliarda dolarów. Rzeczywistość przekroczyła jednak najczarniejsze scenariusze i po dziś dzień wierni, Kościół w Stanach Zjednoczonych oraz cały Kościół powszechny płacą cenę za dopuszczenie przez biskupów – w tym Biskupa Rzymu – do przyzwolenia na posoborowe rozluźnienie obyczajów, prawa i moralności.

“Wiosna w Kościele”: Buffalo traci 15 kościołów

Kolorado: Ksiądz przyłapany na bieganiu na golasa po boisku szkolnym

Chicago: Ksiądz-pedofil skazany na 5 lat pozbawienia wolności

Watykan laicyzował dwóch kolejnych księży-zboczeńców

Ksiądz-zboczeniec uwodził chłopców na… policyjny samochód

Watykan laicyzuje kolejnych czterech księży

Biskup L. Soens podejrzany o 16 przypadków molestowania seksualnego

Ksiądz znany z reklam zachęcających do kapłaństwa – prohomoseksualnym dysydentem

Doradca kard. OMalley chwali tzw. małżeństwa homoseksualne

Dyrektor Catholic Charities w San Franciso – otwartym homoseksualistą

W Jezuickiem Centrum w Bostonie cytują Talmud i rekomendują homoseksualny film

Na piwo do kościoła – kilka słów o destrukcji, jej przyczynach i skutkach

Marmurowy ołtarz jako płyta podłogowa w kasynie – destrukcji kościołów ciąg dalszy

Parafie w Pittsburgu będą prowadzone przez osoby świeckie

USA: Siostry Miłosierdzia sprzedają klasztor na Brooklynie

Maryland: Jezuici pozbyli się historycznych połaci ziemskich

“Wiosna w Kościele”: Diecezja Brooklyn zamyka 14 szkół katolickich

“Wiosna w Kościele”: Kosztowne zamknięcie szkół katolickich w Rochester

Diecezja Burlington (stan Vermont) zapłaci razem 12 milionów dolarów za przypadki molestowania seksualnego

USA: Kościół zapłacił w 2007 roku 665 milionów dolarów za molestowania seksualne

Diecezja na Alasce ogłosiła bankructwo

“Wiosna w Kościele”: Buffalo traci 15 kościołów

Po ujawnieniu przypadków molestowania seksualnego, ksiądz popełnił samobójstwo skacząc z mostu

Ksiądz-zboczeniec uwodził chłopców na… policyjny samochód

Kolorado: Ksiądz przyłapany na bieganiu na golasa po boisku szkolnym

INFONURT 2

Donald Tusk szuka pracy za granicą Ekipa Donalda Tuska szuka miejsc pracy w zagranicznych instytucjach, rozważane są, bowiem wcześniejsze wybory. Absurdalna decyzja pożyczeniu strefie euro ponad 6 mld euro na pewno pomoże przy "rekrutacji". Jan Krzysztof Bielecki jest jednym z faworytów wyścigu o fotel szefa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOiR). Decyzja w tej sprawie zapadanie 18-19 maja w Londynie. Bielecki od dwóch lat jest oficjalnie jednym z najbliższych doradców Donalda Tuska (pełni funkcję szefa rady gospodarczej). Obaj przyjaźnią się od lat, a Tusk wręcz traktował go jako mentora. W kuluarach sejmowych coraz głośniej mówi się, że Bielecki w EBOiR będzie miał przygotować „spadochrony” dla Tuska i jego ekipy, gdyby doszło do wcześniejszych wyborów. Koalicja dysponuje w Sejmie symboliczną większością głosów i grozi jej fiasko w głosowaniach dotyczących wydłużenia wieku emerytalnego. Dodatkowo wcześniejszymi wyborami jest zainteresowany prezydent Bronisław Komorowski, który ma świadomość, iż trudniej będzie mu walczyć o ponowny wybór w 2015 r., po pełnej drugiej kadencji Platformy.

Drogie spadochrony - Plotki o wcześniejszych wyborach mają na celu zdyscyplinowanie rozpadającego się klubu Platformy – komentuje Jacek Kurski, eurodeputowany „Solidarnej Polski”. Jego zdaniem plotki wzmacniają także politycy PiS, aby powstrzymać odejście do „Solidarnej Polski”. – Po doświadczeniach Hanny Suchockiej i Jarosława Kaczyńskiego nikt w Polsce się nie zdecyduje na wcześniejsze wybory – twierdzi Kurski.

– Posiadanie spadochronów nie oznacza konieczności rozbijania samolotów – ripostują zwolennicy tezy o zabezpieczaniu się ekipy Tuska. Właśnie lobbowaniem za kandydaturą Bieleckiego niektórzy politycy tłumaczą zadziwiającą decyzję Polski o wsparciu strefy euro. Polska, która należy do najbiedniejszych państw Unii Europejskiej pożyczy najbogatszym państwom świata ponad 25 mld zł. Dzięki temu kraje te nie będą musiały wprowadzać drastycznych reform, a szefowie tych państw tracić popularność w wyniku niepopularnych decyzji. Polska żądała, aby w zamian za pożyczkę mieć wpływ na decyzje krajów strefy euro – bezskutecznie. Mimo to zgodziliśmy się pożyczyć pieniądze.

– Tusk jest wytrawnym graczem, coś musiano mu za to obiecać – twierdzi wpływowy polityk Platformy. A wśród polityków tej partii coraz częściej mówi się o wcześniejszych wyborach. Scenariusze są dwa.

- Jeżeli protesty przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego będą duże, to wybory będą na jesieni bieżącego roku. Jeżeli ludzie nie wyjdą na ulice, to w 2013 r. – twierdzi nasz rozmówca. Na to, że ekipa Tuska dogaduje się z sektorem finansowym wskazują także założenia „reformy” emerytalnej, wdrażanej właśnie przez rząd. Wydłużenie czasu pracy ludzi jest dla obecnej władzy najłatwiejszym sposobem znalezienia brakujących pieniędzy. W ubiegłym roku rząd Tuska dokonał skoku na pieniądze w Otwartych Funduszach Emerytalnych zmniejszając składkę, która tam trafia z 7,3 proc. do 2,3 proc. wynagrodzenia. Było to faktycznie przyznanie się do fiaska jest z głównych „reform” rządu Jerzego Buzka. Zamiast stworzyć system prywatnych emerytur zrobiono piramidę finansową, w której pozwolono OFE drenować pieniądze przymusowo wpłacane pobierając horrendalnie wysokie prowizje. Branża ta przez lata wykazywała ponad 40 proc. rentowność, a więc większą niż miały telefoniczne monopole i oligopole. W 2011 r. Tusk nie miał jednak wyjścia. Podniesienie podatków przed wyborami oznaczałoby praktycznie pewną porażkę, a brak decyzji sprawiłby przekroczenie progów oszczędnościowych państwa. To z kolei zmusiłoby rząd do przeprowadzenia radykalnych cięć wydatków. Tusk wybrał „mniejsze zło”. Naraził się instytucjom finansowym, ale utrzymał władzę. Dziś również zamiast „reformy”, którą lansuje mógłby dokonać likwidacji szczątków OFE (skoro nie należało tam przekazywać ponad 7 proc. wynagrodzenia, to po co przekazywać 2 proc.?) i pokusić się o autentyczne uzdrowienie finansów publicznych. Zamiast tego utrzymuje emerytalną piramidę finansową, tylko przesuwa w czasie jej upadek.

– Jeżeli Polacy będą żyli 90 lat, to wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat nie ma znaczenia. System i tak splajtuje – mówi Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha, były szef rady nadzorczej ZUS. Gwiazdowski już w listopadzie 2011 r., nadzorując ZUS, poinformował, że na emerytury z tego źródła nie ma, co liczyć! „System państwowych ubezpieczeń emerytalnych to, jak pisał zmarły przed kilkoma dniami Milton Friedman, „łańcuszek świętego Antoniego”. Płacimy dziś na emerytury naszych dziadków i rodziców w nadziei, że nasze dzieci i wnuki będą płaciły na nasze. Problem tylko w tym, że dzieci robimy coraz mniej - no, bo przecież na swoje emerytury właśnie „oszczędzamy” w ZUS i w OFE. Więc, po co nam dzieci? Nie mamy zresztą za dużo pieniędzy na ich utrzymanie, bo przecież połowę wynagrodzenia zabiera nam... ZUS!!! A te, które w przypływie nierozwagi spłodziliśmy, posłuchały, zdaje się, rady Pana Prezydenta i „spieprzają” do Londyn” – kpił Gwiazdowski. Jego ostrzeżenie z 2006 r. pozostaje aktualne.

Zabezpieczenie banków i OFE Prosta analiza danych demograficznych udowadnia, że podniesienie wieku emerytalnego o 7 lat dla kobiet i 2 lata dla mężczyzn, tylko odsuwa bankructwo systemu. Dokonanie tej pseudoreformy ma celu stworzenie działającego status quo, takiego, które zabezpieczy interesy międzynarodowych instytucji finansowych. Tusk mógł, bowiem również sięgnąć do kieszeni banków. Na Słowacji pod koniec ubiegłego roku opodatkowano 0,4 proc. depozyty wynoszące ponad 100 tys. euro. Nowy socjalistyczny rząd już zapowiedział podniesienie tego podatku do 0,6 proc. W Polsce sektor bankowy „strzyże” klientów wykorzystując de facto istniejący oligopol bankowy. Nasze banki konkurują o klienta dosyć łagodnie. Na przykład w Europie handlowcy oddają bankom 0,7 proc. wartości transakcji kartami, to u nas jest to ponad dwa razy więcej - 1,6 proc. W tej sprawie nie działa ani Urząd Ochrony Konsumenta i Konkurencji, ani Komisja Nadzoru Finansowego. Podobnie zawyżane są inne opłaty i prowizje. Dlatego mimo głoszenia spowolnienia gospodarczego i kryzysu banki w Polsce zarobiły w 2011 r. 15,7 mld zł, jedną trzecią więcej niż 2010 r. – najwięcej w historii. Szefowie tych instytucji (prezesem PEKAO S.A był do niedawna Jan Krzysztof Bielecki) dobrze wiedzą, że w wypadku faktycznej pustki w kasie państwa, to ich firmy będą pierwszymi ofiarami podwyżek podatków. Tak jak Tusk w 2011 r. musiał sięgnąć po pieniądze z OFE. Kolejny kryzys finansów państwa mógłby doprowadzić nie tylko do likwidacji OFE, ale także do większego opodatkowania banków.

Syndrom Concordii Sytuację Donalda Tuska moi rozmówcy porównują do tej, z której zmierzył się kapitan Francesco Schettino, gdy jako jeden z pierwszych postanowił opuścić tonący okręt „Costa Concordia”. Podobnie dziś Tusk, jako jeden z nielicznych ma wiedzę na temat faktycznych finansów państwa. W jego wypadku oddanie władzy w wypadku eskalacji kryzysu gospodarczego, przy żądnej krwi opozycji, jest złym scenariuszem. A taki właśnie może mieć miejsce w 2015 r. Wcześniejsze wybory przepowiada Paweł Piskorski, były wpływowy polityk Platformy. „Donald Tusk wpadł w pułapkę pierwszej kadencji. To była złota epoka, którą można było znacznie lepiej wykorzystać chociażby ze względu na fundusze europejskie – zwłaszcza, że nowa perspektywa już takiej nie da” – komentował Piskorski w radiu Wnet. Także on upatruje jedynej szansy Tuska na karierę zagraniczną w zdobyciu przez Jana Krzysztofa Bieleckiego stanowiska szefa EBOiR. Inaczej podzieli los Tony'ego Blaira, któremu obiecywano najwyższe międzynarodowe stanowiska, a gdy stracił poparcie w kraj obietnice stały się bez pokrycia. „Stawiam, więc tezę, że za rok będzie jakaś sytuacja kryzysowa, która zaowocuje wcześniejszymi wyborami na przełomie 2013 i na 2014 r” – podsumował Piskorski.

Kluczem do ryzykownej zagrywki z wcześniejszymi wyborami będzie posiadanie planu awaryjnego na wypadek porażki. W 2007 r. Tusk zaryzykował. Zdecydował się na wcześniejsze wybory, chociaż wszyscy nakłaniali go na powołanie rząd „technicznego” i stworzenie komisji śledczych, które rozliczył PiS. Wówczas wygrał. Tamten sukces może sprawić, że znów podejmie ryzyko. Jan Piński

Ustawa o SKOK-ach narusza ich samodzielność Nie milkną wątpliwości dotyczące trybu prac nad ustawą o Spółdzielczych Kasach Oszczędnościowo-Kredytowych. Na łamach Dziennika Gazety Prawnej konstytucjonalista prof. Andrzej Bałaban pisze, że regulacje dotyczące SKOK-ów oznaczają w praktyce ich nacjonalizację i są niezgodne z prawem polskim i unijnym. Jak podaje DGP, Trybunał Konstytucyjny w ogłoszonym 12 stycznia br. wyroku uznał za niezgodne z konstytucją art. 17 ust. 1 (likwidujący w kasach walne zgromadzenie) i art. 91 ust. 1 i 2 (który nie przewidywał rzeczywistego systemu ochrony depozytów w Kasach). Po wyroku TK prezydent postanowił zwrócić ustawę Sejmowi w celu usunięcia niezgodności z konstytucją. Zdaniem konstytucjonalisty, niezbędna jest wnikliwa analiza całej ustawy, gdyż Trybunał ograniczony wnioskiem Bronisława Komorowskiego, który wycofał 70 z 72 zarzutów sformułowanych przez swojego poprzednika, nie mógł odnieść się do pozostałych niejasności. Zdaniem prof. Andrzeja Bałabana, w uzasadnieniu wyroku TK wskazał, że funkcja regulacji zawartej w art. 91 ust. 1 i 2 ustawy o skok z 2009 r. uzasadnia interwencję ustawodawcy, albowiem ustawa ta nie przewiduje obowiązkowego systemu gwarancji depozytów. Jeżeli więc wejdzie ona w życie bez odpowiednich zmian, to członkowie kas zostaną pozbawieni odpowiedniej ochrony gromadzonych oszczędności, co może mieć nie tylko negatywne skutki społeczno-ekonomiczne, ale także będzie niezgodne z prawem unijnym (dyrektywą 94/19/WE w sprawie systemów gwarancji depozytów). W doktrynie prawa konstytucyjnego przyjmuje się, że zmiany uwzględniające wyrok TK winny zapewniać wykonanie w pełni orzeczenia TK, z uwzględnieniem jego zakresu przedmiotowego, brak jest jednak szczegółowych przepisów regulujących zadania Sejmu i Senatu. W każdym razie będzie musiała zostać dokonana weryfikacja ustawy, nie tylko przywracająca walne zgromadzenie w art. 17, ale także usuwająca niezgodność z Konstytucją przepisów art. 91 ust. 1 i 2 tej ustawy, polegającą na braku gwarancji depozytów. Tym samym brak ponownej, pełnej analizy przepisów ustawy może doprowadzić do dalszych komplikacji prawnych. Błędne przepisy godzą w spółdzielczy i samorządny charakter kas kredytowych, do którego odwoływał się w swoim uzasadnieniu Trybunał Konstytucyjny. Ustawa w obecnym kształcie może znacznie utrudnić klientom korzystanie ze zróżnicowanej oferty instytucji finansowych. SKOK-i swym dotychczasowym dorobkiem udowodniły, że powinny pozostać ważnym elementem rynku usług finansowych w swym spółdzielczym kształcie, który sprzyja oparciu się skutkom światowego kryzysu. Ustawę o SKOK-ach przygotowali posłowie Platformy Obywatelskiej, w tym politycy związani z lobby bankowym (m.in. Sławomir Neumann – urlopowany dyrektor Banku Nordea i Jakub Szulc – były pracownik m.in. Banku BPH i Bank of America Polska). Do TK trafiła na wniosek prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z 72 sformułowanych zarzutów, Bronisław Komorowski wycofał 70 ograniczając tym samym możliwość pełnej weryfikacji zgodności ustawy z konstytucją. Andrzej Bałaban

Kolejna próba obciążenia winą załogi Tu-154M Załoga Tu-154M miała podejść do 100 metrów i w przypadku braku kontaktu wzrokowego odejść. I tak było. Nie było mowy o lądowaniu. Teraz ten obraz próbuje się zaciemnić i zrzucić winę na lotników Członkowie komisji Millera znowu wracają w mediach z tezami o błędach pilotów Tu-154M i nieracjonalnej decyzji o lądowaniu. Maciej Lasek kolejny raz forsuje teorię o podejściu załogi do 100 m. w fatalnych warunkach pogodowych i zbyt późno zainicjowanej procedurze odejścia.

- Jako ekspert powinien wiedzieć, że pomiędzy podejściem a lądowaniem istnieje zasadnicza różnica - mówi mjr Andrzej Rozwadowski. - Załoga Tu-154M miała podejść do 100 metrów i w przypadku braku kontaktu wzrokowego odejść. I tak było. Nie było mowy o lądowaniu. Teraz ten obraz próbuje się zaciemnić i zrzucić winę na lotników. Rozmówca "ND" wyjaśnia także rolę kontrolera lotu. - Kiedy podchodzi się do lądowania według radaru precyzyjnego (RSL) na wojskowych lotniskach na terenie Federacji Rosyjskiej i zdarzy się tak, że znacznik samolotu na wskaźniku kontrolera zejdzie poniżej wyznaczonej linii, to natychmiast pada komenda "odejście na drugi krąg". Wiele razy się z tym spotkaliśmy. I nie było dyskusji. 10 kwietnia 2010 r. rosyjscy kontrolerzy sukcesywnie wprowadzali załogę w błąd, bo tu nie chodzi o jednorazową omyłkę, ale i tak okazuje się, że mogli tylko zaburzyć percepcję pilota. To niedorzeczność. Wiemy, że załoga była utwierdzona w przekonaniu, że wykona podejście do 100 metrów i odejdzie, a wieża nie tyle, że nie pomagała, ale wprowadzała pilotów w błąd. To poważna wada w ich pracy, w moim przekonaniu mająca przełożenie na tragiczne skutki tego lotu, a nie jakieś tam niewinne zaburzenie percepcji - podkreśla pilot. Major dementuje też interpretację Wiesława Jedynaka, członka komisji Millera, który twierdzi, że jeśli faktycznie nawigator prawidłowo odczytywał wysokość, to wzmacnia to tezę o błędach załogi, bo nie przebił się z tą informacją i nie przerwał podejścia.

- Nawigator w Tu-154M siedział pośrodku za plecami pilotów i jego rolą nie było śledzenie tego, co dzieje się za oknem. Zresztą z tego miejsca nie ma warunków do prowadzenia tego typu obserwacji. Światła podejścia lepiej widzi dowódca lub drugi pilot. Nawigator miał dyktować prędkość, wysokość, słowem: miał skupić się na przyrządach i on to poprawnie wykonywał. Widać jednak, że jest jakaś presja, by znaleźć winnego. Jak się nie udało z gen. Andrzejem Błasikiem, to wraca się do załogi i szuka się na nią kija. A skoro już mowa o obecności generałów w kokpicie i ich wpływie na załogę, to muszę powiedzieć, że w swojej lotniczej karierze nigdy nie zamykaliśmy drzwi do kabiny. A woziliśmy różnych "mądrych", wysokich stopniem, ministrów itd. I tak mamy słuchawki na uszach i nawet, jeśli są jakieś uwagi pasażerów kierowane w naszą stronę, to one do nas nie docierają. A jeśli ktoś chce popatrzeć? Niech patrzy! To nie jest powodem do jakiejś wielkiej tremy. Owszem, bywało, że zamykaliśmy drzwi, ale tylko wtedy, gdy mieliśmy świadomość, iż wieziemy szczególnie uciążliwego pasażera, który może nam przeszkadzać - zaznacza mjr Rozwadowski. Ekspert stawia też komisji Millera pytania dotyczące badania wraku. - Czy dla komisji pracowali pirotechnicy, którzy badali części samolotu, środowisko, w którym nastąpiła katastrofa? Co o nich wiemy? - pyta. Jego zdaniem poza ogólnymi wnioskami płynącymi z tych badań, nie wiemy nic. - Co dokładnie i jak badano, gdzie szukano śladów? Przecież gdyby np. w układzie sterowania faktycznie znajdował się niewielki ładunek wybuchowy, to pozostawiłby minimalny ślad. Takie elementy przy niewłaściwie prowadzonych czynnościach można nawet nieświadomie pominąć. Wróciłbym tu też do remontu samolotu w Samarze. Czy był on przeprowadzany pod czujnym okiem odpowiednich służb? Czy ktoś Rosjanom patrzył na ręce? Przecież, gdy samolot został już poskładany, to żadne wnikliwe kontrole nie były już możliwe, a te powierzchowne niewiele dały - podkreśla. Rozmówca "ND" odnosi się też do niejasnej interpretacji wstrząsów, jakie odnotowały systemy tupolewa, stanowiące dla Jedynaka i Laska ślady zderzeń z pierwszymi przeszkodami i gałęziami. - Jeżeli mamy do dyspozycji zapisy rejestratora, to można z dużą dokładnością określić czas takich wstrząsów, położenie, prędkość, wysokość samolotu. To wszystko można odtworzyć w terenie i jednoznacznie powiedzieć, co było przyczyną wstrząsów. Nie można twierdzić, że to były prawdopodobnie zderzenia z drzewami, ale należy z całą pewnością określić przyczyny wstrząsów. Ale jeśli badania komisji opierają się na prawdopodobieństwie, to może należałoby wrócić do początku? - mówi, wskazując, że w raporcie Millera jest zbyt wiele kwestii określanych, jako prawdopodobne.

- Minęły dwa lata od katastrofy i trzeba się liczyć z tym, że jeżeli do tej pory czegoś nie ujawniono, nie zbadano, to niestety może się okazać, że taki wysiłek będzie nadaremny. Od samego początku badania tej katastrofy popełniano błędy i w efekcie komisja zdołała ustalić, że pilot, taki jak Arek Protasiuk, który miał za sobą 3,5 tys. godzin za sterami samolotów, który latał w różne egzotyczne miejsca na świecie, nagle zapomniał kunsztu lotniczego. "Nasz Dziennik" poruszał temat instrukcji HEAD, z której wynika, że dowódca statku powietrznego wyznaczony do lotu z VIP-em ma wylegitymować się tysiącem godzin nalotu życiowego. Taki pilot uznawany jest dziś za wystarczająco doświadczonego do wykonania takiego zadania. A wmawia się nam, że bardziej doświadczeni piloci Tu-154M byli nieudacznikami. Przecież mówimy tu o pilotach szkolonych w tych samych Siłach Powietrznych. Wyraźnie widać, że coś się tu nie klei - podsumowuje. Nasz Dziennik

10 najważniejszych polskich książek (po 1989 roku) Mija ponad dwadzieścia lat od roku 1989. Weszliśmy w trzecie dziesięciolecie istnienia państwa działającego we – w miarę – normalnych warunkach. Od pierwszych dni kwietnia 1990 r. przestała istnieć cenzura. Książkę w Polsce wydać może każdy. Jeśli nie ma talentu, wystarczy by miał pieniądze, lub był dobrze podwieszony. Prawo wolnego rynku często okazuje się bardzo wieloznaczne, np. właśnie dla literatury. W sumie panuje wrażenie chaosu, niepewności kryteriów, ocen. Tak dzieje się też i we wszystkich pozostałych dziedzinach życia społeczeństwa. Spójrzmy na gry partyjne, polityczne, na dewaluację znaczenia słów, pojęć… Literatura zawsze jest odbiciem rzeczywistości… Właśnie, czy zawsze i czy ma być owym odbiciem…? A może propozycją lepszej rzeczywistości…? Blisko dziesięć lat temu, w roku 2003 nasza redakcja przeprowadziła podobną ankietę – „Kanon polskiej literatury XX wieku”. Tamta ankieta jasno ukazywała, iż absolutna większość naszej najlepszej literatury zrodziła się na emigracji. Od dwudziestu kilka lat pojęcie „literatura emigracyjna” nie istnieje. Jakie więc dzieła zrodziła swoboda, wolność zaistniała po roku 1989? W tych latach wielu autorów wydało swoje najważniejsze pozycje, pojawiło się mnóstwo debiutantów, wielu z nich dziś już ma za sobą po kilka tytułów. Na ile wartościowe są te dzieła, na ile zaistniały w naszej pamięci, naszej refleksji? Spróbujmy ustalić najwybitniejszych spośród nich. Tą chyba najlepszą metodą – swoistą listą przebojów, zgłaszając dziesięć najwartościowszych polskich książek i ich autorów. Wybór ten obejmuje nie tylko literaturę piękną. W ostatnich latach zaistniało zbyt wiele ważnych książek publicystycznych, historycznych, naukowych, aby pominąć je w tej ocenie. Oczywiście, chodzi nam o książki napisane po roku 1989. Dobrze byłoby propozycje swe opatrzyć krótkim uzasadnieniem. Przewidziany termin zakończenia naszej poważnej zabawy to 11 listopada 2012 r. Akcja adresowana jest głównie do naszych Czytelników, także czytelników zaprzyjaźnionych z nami stron internetowych, ale i równie bliskich nam innych tytułów prasowych.

Wybiera Maciej Urbanowski historyk literatury polskiej, krytyk literacki, kierownik Katedry Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego Podaję moją dziesiątkę autorów i nieco większą książek, wymieniając je w porządku alfabetycznym:

1. Tomasz Burek – za „Dziennik kwarantanny”, najważniejszą według mnie książkę krytyczną po roku 1989, przykład czytania tyleż błyskotliwego, co niezależnego, tropiącego walkę literatury z nihilizmem.

2. Zbigniew Herbert – za tom wierszy „Epilog burzy” i publicystykę polityczną pisaną dla „Tygodnika Solidarność”, duchowy i polityczny testament wielkiego, niepokornego poety.

3. Wacław Holewiński – za powieść „Lament nad Babilonem”, frapującą literacko, pionierską próbę ukazania losów żołnierzy podziemia antykomunistycznego po 1945 roku.

4. Janusz Krasiński – za cykl quasi-autobiografi cznych powieści o losach Szymona Bolesty, zwłaszcza dwie pierwsze, „Na stracenie” oraz „Twarzą do ściany”, w których ukazał tragedię ludzi więzionych przez komunistów w powojennej Polsce i ukazał, czym w swej istocie była PRL.

5. Wiesław Myśliwski – jako autor „Widnokręgu”, wielkiej powieści epickiej, mierzącej się z dziejami polskiej wsi i prowincji w latach II wojny i po jej zakończeniu.

6. Jarosław Marek Rymkiewicz – za wiersze (np. tom „Znak niejasny baśń półżywa”) i eseistykę (zwłaszcza „Wieszanie”), kreujące niezwykłą wizję ludzkiego losu i dotykające najbardziej istotnych zagadnień polskiej historii i współczesności.

7. Joanna Siedlecka – jako autorka oryginalnych reportaży, odkłamujących historię, przywracających pamięć o ludziach z historii wykreślonych, prześladowanych, niesłusznie oskarżanych – tak czytałem „Czarnego ptasiora” oraz „Obławę”.

8. Wojciech Wencel – za wiersze, w których poeta daje wyrafi nowane literacko i przejmujące świadectwo związku z tradycją i Bogiem, a w tomie „De profundis” także z dziejami naszego narodu.

9. Bronisław Wildstein – za powieść polityczną „Dolina nicości”, krytycznie portretującą III RP, nawiązującą do wielkich wzorów polskiej literatury obywatelskiej.

10. Rafał A. Ziemkiewicz – za „Michnikowszczyznę”, przykład znakomitej publicystyki politycznej, precyzyjnie i brawurowo pod względem literackim analizującej schorzenia naszego życia publicznego.

TygodnikSolidarnosc

Warzecha. Zimna wojna? Chwilami całkiem gorąca Wkrótce potem pan premier oznajmił wprawdzie, że prokuratura nigdy nie będzie w Polsce ścigać za słowa – a było to wkrótce po tym, jak politycy PO domagali się właśnie ścigania za słowa polityków PiS (na razie jeszcze nie na przykład dziennikarzy, ale to pewnie tylko kwestia czasu) – ale też zapowiedział, że jeżeli te słowa zrodzą konsekwencje, to ściganie będzie miało miejsce. Aż strach się bać. Słowa premiera i jego partyjnych podwładnych to pokaz dość panicznej obrony. Jesteśmy świadkami defensywy Platformy i natarcia ze strony opozycji. W tej wojnie obóz rządzący sięga kolejny raz po te same, dość już zużyte środki, choć eskalacja napięcia jest wyraźna. Druga strona też posuwa się dalej niż poprzednio i tym razem to ona jest w natarciu. Jej przewaga zasadza się na dwóch kwestiach. Pierwsza kwestia to sytuacja wokół katastrofy smoleńskiej. Tak się składa, że niespodziewanie słabym punktem rządowej strategii piarowskiej okazała się sprawa katastrofy smoleńskiej. Kilkanaście tygodni temu – jeszcze przed drugą rocznicą – nastąpiło pęknięcie. Jego najbardziej spektakularnym przejawem była informacja, że – wbrew ustaleniom komisji Millera i kłamstwom (innego słowa nie należy w tym wypadku używać) Rosjan – gen. Andrzeja Błasika nie było w kokpicie maszyny, a jego głos został błędnie zidentyfikowany. Pojawiło się przy tym wiele symulacji i badań niezależnych ekspertów, którzy podważali znaczną część oficjalnych ustaleń. Rząd był w kropce. Donald Tusk stał się zakładnikiem rosyjskiej wersji zaraz po 10 kwietnia, podjąwszy decyzję o sposobie prowadzenia śledztwa. Nie miał już później i nie ma nadal możliwości wycofania się czy nawet skorygowania tej linii. Wie, że to ślepa droga, ale wie także doskonale, że każde z niej zejście zostanie natychmiast bezlitośnie wykorzystane przez opozycję. Zarazem nie jest w stanie – ani on, ani sekundujące mu dzielnie media, w szczególności jedna gazeta i jedna stacja telewizyjna – przeciwstawić merytorycznej krytyce żadnych konkretów. Stąd próby torpedowania tez niezależnych ekspertów nie poprzez polemikę z nimi, ale na przykład poprzez sprawdzanie, czy mają dostatecznie duże biuro („Gazeta Wyborcza”) albo poprzez tworzenie absurdalnej konstrukcji, że kto podważa tezy komisji Millera, ten przejawia postawę antypaństwową (to z kolei pan prezydent, także bardzo mocno zaangażowany w obronę rządowej linii). Niedostatki śledztwa stały się tak wyraźne, iż uporczywe trwanie przez rząd przy stwierdzeniu, że wszystko jest już właściwie wyjaśnione, zaczęło budzić u niektórych coraz większą złość, u innych – dotąd obojętnych albo nawet lekko przychylnych rządowi – coraz wyraźniejszy sceptycyzm. Jedyną metodą kontrataku, jaką PO mogła zastosować, była próba sprowokowania drugiej strony do gwałtowniejszej retoryki, żeby odnowić linię podziału tak głębokiego, że przekroczenie jej dla tych bardziej umiarkowanych nie będzie możliwe. W tym dziele częściowo pomagają politycy PiS. Jarosław Kaczyński, coraz częściej wymieniający wątek zamachu, jako najbardziej prawdopodobny, czy Antoni Macierewicz, mówiący o faktycznym wypowiedzeniu wojny przez Rosję, działają jak na zamówienie platformerskich speców od piaru. Wiele dla zrażenia umiarkowanych sceptyków uczyniła też podczas marszu w obronie miejsca TV Trwam na cyfrowym multipleksie Ewa Stankiewicz, mówiąc, że nie możemy wykluczyć, iż Rosjanie dobijali po katastrofie rannych. Te błędy sprawiają, że jakaś grupa ludzi zawisła gdzieś w przestrzeni niczyjej pomiędzy rządzącymi a opozycją. Nie wierzą już w rządową narrację, ale nie są w stanie uznać, że są wprost przeciwko tej władzy, bo wdrukowano im w głowy, że oznacza to stanięcie w jednym szeregu z Macierewiczem i Stankiewicz.

Druga sprawa to powolny, ale nieodwracalny proces odklejania się rzeczywistości od rządowej propagandy. Gdyby niektórzy obejrzeli teraz reklamówkę wyborczą PO z 2007 r., mogliby się poczuć zszokowani. Klęska goni klęskę. Chaos w służbie zdrowia, w budowie dróg, drastyczne podwyżki podatków i wiele innych kwestii, a teraz ekstremalne podniesienie wieku emerytalnego wobec olbrzymiego oporu społecznego. Tę ostatnią sprawę mają oswoić ludziom idiotyczne reklamówki (też swoje kosztowały), z których ma chyba wynikać, że Polacy powinni być szczęśliwi, że władza zapewni im późniejsze przejście na emeryturę. Przy okazji wpleciono w nie kłamliwy, propagandowy chwyt, pokazując księży, jako grupę, która rzekomo traci jakieś emerytalne przywileje (ukłon w stronę elektoratu Palikota). Na razie to wszystko zimna wojna, choć momentami całkiem gorąca – nie ma, bowiem w bliskiej perspektywie wariantu przyspieszonych wyborów. Warto jednak pamiętać, że PO jest dzisiaj w Sejmie jedyną siłą, której takie wybory na pewno się nie opłacają. A to może oznaczać, że pozostali z chęcią wykorzystają każdą nadarzającą się okazję, aby do nich doprowadzić. A wtedy… W przypadku Donalda Tuska coraz bardziej sprawdza się przysłowie, że z próżnego to i Salomon nie naleje. Łukasz Warzecha

Francuskie wybory prezydenckie Czy „tradycyjna przyjaźń polsko-francuska” stygnie? Czy może stygnie mit o tej przyjaźni?...Wybory prezydenckie we Francji nie cieszą się jakoś szczególnym zainteresowaniem w Polsce, większe zainteresowanie wzbudzają nieco odleglejsze w czasie wybory prezydenckie w Ameryce. To zresztą zrozumiałe, z uwagi na rolę Ameryki we współczesnym świecie, jednak trudno nie zauważyć, że scena polityczna Francji doświadcza w Polsce postępującej obojętności. Od strony polityków rzecz ma się nieco inaczej. Premier Tusk nie spotkał się z socjalistycznym kandydatem na prezydenta Francji, Francois Hollande’em podczas jego wizyty w Polsce, chociaż konia z rzędem temu, kto pokaże istotne różnice między francuskimi socjalistami a „liberałami” z Platformy Obywatelskiej. Francuskiego socjalistę przyjął, więc prezydent „Bul”-Komorowski. Mniejsza już o to, że Komorowski uważany jest za polityka bardziej uwikłanego w kontakty z postkomuną, niż premier Tusk, wywodzący się przecież z dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Ważniejsze jest chyba to, że Tusk zaliczany jest w Polsce do „stronnictwa pruskiego”, uległego niemieckiej polityce kanclerz Merkel, która wspiera kandydata Sarkozy’ego, i która także – jak przywódcy Włoch, Holandii i Wielkiej Brytanii – nie spotkała się z socjalistycznym kandydatem na prezydenta Francji. Sarkozy postrzegany jest w Polsce przez pryzmat „strategicznego partnerstwa” Niemiec i Rosji, umacniającego się nieustannie i przypominającego, zwłaszcza Polakom, o starej politycznej zasadzie, ciągle ważnej w Europie: im bliżej między Berlinem a Moskwą, tym słabsza jest pozycja Warszawy. Obecny prezydent Francji postrzegany jest, jako wierny sojusznik polityki niemieckiej w Europie, popierający między innymi „pakt fiskalny”, który w Polsce zasadniczo dzieli opinię publiczną, gdyż niechętna mu część opinii upatruje w nim dalszą utratę państwowej suwerenności i dalsze uzależnienie się od polityki niemieckiej. Zresztą pierwsza rysa na micie o „tradycyjnej przyjaźni francusko-polskiej” pojawiła się już wcześniej, kilka lat temu, przy okazji forsowania „konstytucji Europy” i Traktatu Lizbońskiego, kiedy to ówczesny prezydent Francji, Chirac, poradził Polsce, by „siedziała cicho”. Zostało to bardzo źle przyjęte w Polsce i przypomniało mniej budujące momenty z historii stosunków francusko-polskich. I może nie tyle aż „drole de guerre”, francuską bierność militarną z września 1939 roku, nie tyle nawet oficjalną zgodę oficjalnych władz francuskich na kapitulację i kolaborację z Niemcami, co polityczną ingerencję władz francuskich w polskie sprawy wewnętrzne, w postaci zablokowania inicjatywy internowanego w Rumunii prezydenta Mościckiego względem mianowania swego następcy. Jak wiadomo, ówczesny premier Francji Deladier za pośrednictwem wiceministra spraw zagranicznych Champetier de Ribes nie zgodził się, by następcą internowanego w Rumunii prezydenta Mościckiego został wyznaczony przez niego zgodnie z polskim prawem piłsudczyk, gen.Wieniawa-Długoszowski i by to on utworzył nowy polski rząd na emigracji, we Francji... W ten sposób władza emigracyjna wpadła w ręce generała Sikorskiego, Kota i Rettingera: pierwszy był uległym ambicjonerem, drugi – małostkowym politykierem, trzeci – brytyjskim (czy tylko?) agentem. Tamto „Siedźcie cicho!” było boleśniejsze w skutki (zgoda na utratę kresów wschodnich), a słowa Chiraca przypomniały tylko, że nie zawsze za „dobrymi radami” polityków francuskich idzie gotowość wspierania dobrze rozumianych interesów polskich. Dzisiejsza lewica w Polsce wspiera kandydaturę socjalisty Hollande, ale prawa strona sceny politycznej wydaje się bardzo podzielona w kwestii kibicowania wyborom we Francji. Obydwaj główni kandydaci, Hollande i Sarkozy, nie budzą jej sympatii. Środowiska tradycyjnie narodowe zdają się sympatyzować z Mariną Le Pen, a środowiska konserwatywno-liberalne nie okazują najmniejszego entuzjazmu dla kandydatury Sarkozy’ego, powątpiewając zasadniczo zarówno w jego „konserwatyzm”, jak „liberalizm”. W kwestii konserwatyzmu – Sarkozy zdradził się, jako socjalista wypowiedzią pod adresem Kościoła katolickiego we Francji, gdy łaskawie godził się na tolerancję wobec Kościoła pod warunkiem, że zrezygnuje z ambicji sprawowania „rządu dusz”; co do liberalizmu – w wydaniu Sarkozy’ego nie zadawala on prawdziwych liberałów znad Wisły, uznających projekt Unii Europejskiej – forsowany przez Sarkozy’ego - za projekt z gruntu socjalistyczny. Mamy w Polsce „łże-liberałów” z PO, więc łatwo nam rozpoznać w Sarkozym francuska „łże-prawicę”. Po wyborze Putina w Rosji i przed wyborami w Niemczech, które za kilkanaście miesięcy wyłonią nowy kanclerski rząd – francuskie wybory prezydenckie interesują, sądzę, polską opinię publiczną przede wszystkim w tym aspekcie: na ile nowy prezydent i rząd Francji sprzyjać będą strategicznemu partnerstwu niemiecko-rosyjskiemu, wyrastającemu zwolna acz konsekwentnie na główną oś polityki europejskiej - a na ile nowe władze nad Sekwaną zdolne będą i chętne do samodzielności wobec tej osi, tak niebezpiecznej dla Polski. Marian Miszalski

Harce przed frontem

*Pomyłki Boyowskie * Grass – goj, który nie dał się wytresować

*Niemcy płacą, Rosja nie płaci? * Rozenek prawdę ci powie...

„Gdy się człowiek robi starszy wszystko w nim powoli parszy – wieje” –pisał Boy. Chyba się jednak mylił z tym „wszystkim”. Zdrowie, owszem, ale duch – niekoniecznie. Różnie to bywa. Weźmy dwóch sędziwych dżentelmenów, Władysława Bartoszewskiego i Guntera Grassa. Ten pierwszy, jeszcze dziarski, jakby nie potwierdzał Boyowskiej maksymy w kwestii zdrowia fizycznego, natomiast schorowany Grass, odwrotnie, nie potwierdza jej w kwestii ducha. Jego śmiała jak na niemieckie warunki wypowiedź krytykująca politykę i niekontrolowany rozwój potencjału nuklearnego Izraela spotkała się z niemal powszechną aprobatą Niemców, i nie tylko Niemców. Grass w oryginalnej formie wyraził w końcu dość powszechne w świecie odczucia. Żydowscy szowiniści zastosowali, zatem wobec Grassa leninowską zasadę: „Po co polemizować z Grassem, lepiej od razu nazwać go renegatem i zdrajcą”. Poza licznymi inwektywami dostał od razu zakaz wstępu do... synagogi ( to są takie zakazy?...), co - nawiasem mówiąc - świadczyłoby tylko o plemiennym charakterze religii żydowskiej, nadto zakazano mu wjazdu do Izraela. Pogrobowcy Hitlera muszą zacierać ręce: tylko patrzeć, jak syjoniści zaczną palić książki Grassa?... Ciekawe: także ci, którzy własną i cudzą komunistyczną przeszłość osłaniają eufemistycznym „ukąszeniem heglowskim”, błędami młodości etc, - teraz rzucili się na Grassa za to, że jako siedemnastolatek wcielony został w 1944 roku do Waffen SS. A przecież, czym innym było wcielenie do SS nastolatka, którego kraj przegrywał wojnę i którego władze odwoływały się do ostatnich rezerw, a czym innym na przykład koniunkturalny, dobrowolny akces do komunistycznego aparatu terroru, dyktowany perspektywą kariery... Nienawistna furia, z jaką żydowscy szowiniści rzucili się na Grassa bierze się stąd, że powagą swego autorytetu – uznanego pisarza i noblisty – zadał bolesny cios zniewalającej umysł tresurze, jakiej żydowski szowinizm poddać chciałby gojów. Sędziwy, schorowany goj Grass dowiódł, że nie wszystko na starość w człowieku parszywieje. Tego samego dowodzi też Bartoszewski, ale na odcinku somy i fizis. Więc jednak Boy się mylił, sursum corda, seniorzy! Tymczasem na Wschodzie rosyjskie „Nowosti”, uprzedzając werdykt Trybunału ze Strasburga (przewidywany na 16 kwietnia), donoszą rzekomym „przeciekiem”, że werdykt ten „uwalnia Rosję od winy za Katyń”. Ale przecież dzisiejszej Rosji nikt nie oskarża o dokonanie tamtej zbrodni ludobójstwa: po pierwsze, dlatego, że zbrodni nie dokonują państwa, ale konkretni ludzie, nie państwa, zatem ponoszą winę, ale zbrodniarze. Wina to kategoria indywidualna, nie zbiorowa ani nie państwowa czy instytucjonalna. Państwa natomiast ponoszą konsekwencje prawne działań swych zbrodniarzy, będących państwowymi funkcjonariuszami. Rosja nie jest „winna”, ale Rosja jest prawnym następcą Związku Sowieckiego i odszkodowania rodzinom pomordowanych powinna zapłacić. Powojenne Niemcy nie są winne hitlerowskiego ludobójstwa dokonanego za III Rzeszy, ale są prawnym następcą III Rzeszy i Żydom odszkodowania wypłaciły. Nawiasem mówiąc – ciekawe, co o rosyjskich odszkodowaniach za komunistyczne ludobójstwo sądzą żydowscy szowiniści w Polsce? Czy – gdy już swoją forsę od Niemców(i nie tylko) wzięli – gotowi są zwolnić Rosję z tego świadczenia, czy z taką samą gorliwością będą polskie roszczenia popierać?... Trzeba by spytać Szewacha Weissa, „braci” z B’nai B’rith, rozpytać w „Gazecie Wyborczej”. A co o tym sądzi sam Grass? Na razie Rosjanie starannie wypucowali wrak tupolewa, zacierając ostatnie ślady. Rzec można – splunęli w pysk rządowi Tuska, a ten, podczas debaty sejmowej w kwestii uchwały zaproponowanej przez PiS udał, że deszcz pada. Zawsze twierdziłem, że bezczelność jest najsilniejszą cechą rządu Tuska, dzisiaj mógłbym tylko dodać, że i jedyną. Na razie wiemy też, co o ministrze Gowinie sądzi poseł Rozenek: sądzi mianowicie, że Gowin, powinien odejść. Wydaje mi się, że niewielki rozumek rządzi Rozenkiem. Konwencja europejska, którą skrytykował Gowin, definiuje mężczyznę i kobietę nie według płci, ale wedle pełnionej „roli społecznej”. Gowin nazwał to uprzejmie „ideologizacją” języka tej konwencji, ale przecież to żadna ideologizacja, to kolejny absurd w służbie neo-marksizmu, czyli politycznej poprawności. Za tę uprzejmość, niczym nieuzasadnioną, można Gowina krytykować, a nawet trzeba, ale przecież nie za to krytykuje go Rozumek, pardon – Rozenek. Nawet od Urbana, u którego był w terminie, mógłby nauczyć się więcej... – tępy, czy jak? Bywają tacy młodzi ludzie: w wielkich ambicjach osobistych, ale o małych rozumkach. Czasami im to pozostaje, i wtedy mamy rząd Tuska. Zazwyczaj braki swe nadrabiają bezczelnością, co potęguje jeszcze groteskowy efekt. W dawnych czasach, gdy kawaler zbyt ostro „sunął w koperczaki” – panienki mawiały: „Więcej poufałości niż znajomości, panie kawalerze”. Ruch Palikota, chcąc gwałtownie spoufalić się chce ze swym proletariatem zastępczym, przypomina nam bajeczkę o myszce, co to biegała po torach, aż nadjechał pociąg i obciął jej pupę. Biegała, więc po torach, szukając pupy, aż nadjechał pociąg i obciął jej głowę. „Szukając d... nie trać głowy” – brzmiał morał z tej bajeczki. Wszystko to są takie harce przed frontem, czy raczej nowymi frontami głównymi, jakie zwolna organizują się w Europie. Wspólny front budują obydwaj strategiczni partnerzy, wspólny front budują wydymani przez „euro” członkowie UE, a w ich obrębie – wspólne fronty budują rozmaite lewice (także poprzebierane) przeczuwając, że kryzys przybliża nieuchronne „sprawdzam”. Na razie widać tylko wymarsze na pozycje wyjściowe, więc najciekawsze przed nami. Marian Miszalski

Z ZUS do MFW Co się dzieje? MFW podzękował NBP za przekazanie 6,27 mld euro na pomoc dla bogatych inwestorów z bogatych krajów, którzy dokonali błędnych inwestycji, a rząd “zarekwirował” dziesiątki mld naszych pieniędzy emerytalnych na kontach ZUS-u

Mechanizm skoku na nasze pieniądze w ZUS-ie W piątek rząd podjął decyzję dotyczącą podniesienia wieku emerytalnego do 67 lat, bez działań prorodzinnych mających na celu zniwelowanie 3,5 milionowego deficytudzieci do prostej zastępowalności pokoleń. Jeśli zestawić fakty – w miejsce polityki prorodzinnej wspólnym mianownikiem jest dążenie do obniżenia świadczeńemerytalnych. Jest to kolejny etap procesu mającego na celu przejęcie pieniędzy emerytów znajdujących się na kontach ZUS, a których obecnie jest 2,1 bln zł. Proces ten rozpoczęto od przerzucenia składki z OFE do ZUS i podniesienia składki rentowej pod pretekstem deficytu w funduszu rentowym Zgodnie z logiką reformy emerytalnej każdy miał pobierać świadczenie w wysokości zgromadzonych składek, a renta była dodatkowym ubezpieczeniem na wypadek braku wystarczających środków na koncie i stąd dodatkowa składka rentowa. Jeśli pracownik przechodzi na rentę to jego środki emerytalne czekają z przeznaczeniem na jego świadczenie emerytalne, ewentualnie rentę dla kogoś z jego rodziny. Otóż takich odłożonych i niewykorzystywanych środków emerytalnych osób, które nabyły prawa do renty w roku 2010 było w ZUS 9,3 mld. zł. Było też 8,4 mld. zł. środków, które już nie czekały na wypłatę emerytury, ponieważ uprawnieni umarli nie doczekawszy świadczenia, a które to środki przejęło państwo. I właśnie w obecnych propozycjach przesuwających wiek emerytalny chodzi właśnie o to, aby więcej osób umarło zanim będą mogli skorzystać ze odłożonych przez siebie środków. Podczas debaty nad podniesieniem składki rentowej nie zaliczono tych środków do funduszu rentowego, w ogóle o nich nie wspomniano. Dyskutowano jedynie o 17-to miliardowym deficycie funduszu rentowego, jako różnicy między wysokością wydatków na renty a przychodów ze składki bez uwzględnienia zgromadzonych środków na rachunkach. „Zapomnienie” o kwocie 8,4 mld zł na kontach osób, które nie doczekały się emerytury ma daleko idące konsekwencje finansowe. Dlaczego? Gdyż zastosowano wybieg polegający na tym, że fundusze, które powinny być przeznaczone na renty, zostały umorzone. Wymyślono mechanizm przejmowania miliardowych środków odłożonych w ZUS, tym wyższych im wyższy jest wiek emerytalny. Gdyby teoretycznie przesunąć wiek emerytalny do 100 lat, to nikt nie dożyje emerytury, a wtedy ponad 2 bln zł. długów emerytalnych ZUS-u zwyczajnie wyparuje. Jeśli jednocześnie w funduszu rentowym będzie wykazywane tylko to, co pochodzi ze składek, to pieniędzy będzie stale za mało i trzeba będzie coraz bardziej podnosić składki rentowe, coraz bardziej podwyższać koszty pracy. W ten sposób rząd dostał do rąk nowy podatek i zarazem możliwość przechwytywania oszczędności emerytalnych. I na tym polega to finansowe perpetuum mobile. Podniesienie wieku emerytalnego będzie wypychać ludzi na renty, a jeśli będzie wzrastała liczba rencistów to będą podnoszone składki, wzrosną koszty pracy, liczba miejsc pracy będzie malała, młodzież będzie emigrowała. Pojawią się, zatem naciski na ograniczenie wypłaty rent. Może dojść do tego, że przy przyznawaniu renty trzeba będzie przynieść zaświadczenie od lekarza, że się umrze najdalej w ciągu pół roku i przyznana renta będzie rentą okresową. Taki mechanizm oznacza w praktyce, że będziemy odkładać środki w ZUS bez możliwości skorzystania z nich, a na koniec będą one przejmowane przez państwo. Uznanie składki do ZUS, jako nowego podatku spowoduje, że nikomu nie będzie się opłacało wnosić wysokich składek na ZUS. Dochody będą ukrywane, wzrośnie nacisk ograniczenie ich płacenia przez wpływowe grupy zawodowe, poszerzy się szara strefa, co będzie jeszcze bardziej pogłębiać kryzys finansów publicznych i zmniejszać nasze świadczenia. Równocześnie spowoduje zaognienie konfliktów społecznych gdyż silne grupy zawodowe będą chciały zachować prawa do emerytur kosztem nie przyznania ich innym, co już wystąpiło w debacie o przywilejach służb mundurowych, sędziów i rolników. Dr Cezary Mech

Post Scriptum do “ruskiej prawdy” o katastrofie w Smoleńsku Katastrofa w Smoleńsku: GPS i NAJWYŻSZY PRZEŁOŻONY ŚWIATA Mój poprzedni wpis, na temat “ruskiej prawdy” o katastrofie w Smoleńsku, obrósł tak wielką liczbą (blisko 40!) “śmieciowych” doń komentarzy, że mój komentarz zdecydowałem się opublikować w osobnym wpisie, mając (złudną?) nadzieję, że śmieci doń ewentualni czytelnicy dołącza mniej – MG W wyniku internetowego, 5-dniowego dialogu z P. Eng. Andrzejem T. Chronowskim z Missisagua w Kanadzie, doszliśmy do b. ciekawych wniosków na temat bezpośrednich przyczyn super-katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. Otóż ja, mając duże doświadczenie w młodości z techniką, jako zdolny fizyk i geofizyk, już od samego początku podejrzewałem, że bezpośrednią przyczyną tej katastrofy było zbyt duże zaufanie załogi TU 154M „101” do najnowszych technik nawigacyjnych, a zwłaszcza GPS i TAWS. Nie bez potwierdzenia tego „w naturze”. Otóż kilka lat temu moja córka, zjeżdżając z kolegą we mgle z Czerwonych Wierchów k. Zakopanego i kierując się za pomocą GPS, na wysokości tzw. Chudej Turni omal nie wjechali w przepaść – GPS okazał się być błędnie wyskalowany tylko o 15 metrów… Toteż mnie bardzo zdziwiło, że w oficjalnych opracowaniach, zarówno MAK jak i polskich, o GPS nie znalazłem ani słowa. Z innych źródeł słyszałem, że GPS nie używa się w samolotach pasażerskich, bo lecą one za szybko, by analizować sygnały od satelitów. Ale co w okresie ich lądowania, kiedy ich szybkość spada do tej, jaką mają b. szybkie samochody na autostradzie?

1. Początkowo określający się, jako specjalista techniczny od instrumentów ciśnieniowych, Andrzej T. Chronowski z Kanady był sceptyczny, napisał mi „Stosowanie GPS odzrzucono, wlasnie ze wzgledow, ktore panstwo cytujecie, tzn. zbyt szybkiego przemieszczania sie samolotu w stosunku do czasu kalkulacji. Tkzw. elektronika precyzyjna to wydatek kilkuset miliardow dolarow, nikt nie jest w stanie wylozyc takiej sumy”, ale już następnego dnia podesłał mi informację, iż „Nie slyszalem takze, zeby producenci i projektanci samolotowych urzadzen nawigacyjnych rekomendowali GPS, jesli juz, to wylacznie dla celow referencyjnych. Np. Universal Avionics, producent urzadzenia ostrzegawczego TAWS, zaleznego od GPS, specyfikuje:

http://www.uasc.com/products/taws.aspx

A zatem są stosowane w samolotach radary związane z GPS, co każdy może sobie sprawdzić otwierając powyższy link: na zdjęciu skrzynki z komputerem radaru TAWS u dołu jest wejście na GPS. Co więcej, z faktu, że artyleria rosyjska na granicy z Gruzją używała „grażdańskiego” (obywatelskiego, ogólnodostępnego) sygnału GPS z kontrolowanego przez USA systemu satelitów, można wnioskować, że i w Moskwie, (co widziałem) i w Smoleńsku ten „światowy amerykański” system GPS, wraz z odpowiednimi mapami, jest używany, także w wojskowych systemach nawigacji, zapewne i na lotnisku Sieviernyj k. Smoleńska? (Rosja oczywiście ma swój odrębny system nawigacji GLONASS, który na polskich, NATO-wskich samolotach wojskowych jest, wg Chronowskiego, nieinstalowany)

2. W kolejnych dniach pan Andrzej Chronowski bardzo się ucieszył z przysłania mu szczegółowego „grafiku ostatnich kilometrów przed katastrofą”, wykonanego wspólnymi siłami inż. Lecha Biegalskiego – też, jeśli pamiętam, z Kanady – oraz Rosjanina imieniem Amielin ze Smoleńska (witryna Kozidryngiel, mapka http://kozidryngiel.files.wordpress.com/2011/07/mak2.jpg

ma on 6MB – trudno ją przesłać w załączniku). W podzięce A. Ch. podesłał mi informację, że w istocie przez ostatnie ok. 10 km przed lotniskiem (szybkość samolotu ok. 288 km/godz.) prezydencki TU 154M leciał prowadzony tylko przez GPS. Cytuję dosłownie informacje, które A. Ch. otrzymał od pilotów rządowego, małego samolotu Jak 40 (por. Worsztyl), który lądował pół godziny przed „tutką” z prezydentem:

„Jak sie cofniemy do wykresu Biegalskiego i jego trajektorii poziomej, to widac, ze kpt. Protasiuk juz przed dalsza (radiolatarnią, 6,1 km od lotniska) leci po “GPS-ie”, rowniotko, rownolegle. (…) Por. Worsztyl (z, Jak 40, który ladował pół godziny wcześniej) nastawil wypadkowa GPS i radiokompasu, kapitan Protasiuk nie, kierowal sie tylko GPS. Porucznik Worsztyl powinien byl ostrzec kpt. Protasiuka otwartym tekstem o zmylce GPS, ale bal się zostawiac dowodu stosowania pozaproceduralnych praktyk. Te pozaproceduralne praktyki, czyli stosowanie GPS w ostatniej fazie lotu, to byla indywidyalna inicjatywa mlodych pilotow, system szkolenia w 36 Specpulku nie mial z tym nic wspolnego. Nie mam watpliwosci, ze plk. Szelag (z prokuratury wojsk.) to skoryguje, aczkolwiek bedzie to bolesne dla czolowych politykow, nie mowiac juz o panu Millerze i jego ludziach.” I pisze dalej: „Przyjeta przez Protasiuka „taktyka “ podejscia w automacie nie budzi sprzeciwu, zaloga wierzy w jego umiejetnosci. … Tam bylo priorioty: Wierzymy dokladnie w odleglosc podana przez kontrolera i wierzymy w automat i GPS.” Chronowski nazywa wcześniej kpt. Protasiuka “fanem komputerow i automatyki“ i zauważa:

„Rosjanie argumentowali i beda argumentowac, ze 1 km odlegosci od pasa to pilot powinien polegac juz na wizualnej ocenie, widziec pas i ladowac albo odchodzic. Prawda. Ale jest i inna prawda oparta na swiatowych standardach bezpieczenstwa: Nasz pilot ryzykowal i szarzowal, poslugujac sie nieprecyzyjnymi danymi wlozonymi do autopilota, kontroler nie powinien przymykac oczu na te brawure. Z Panskiego wykresu wynika, ze radar (rosyjski) pokazywal 500 metrow odleglosci wzdluznej do przodu, czyli sciezka proceduralna musialaby byc zanizona o 25 metrow. Oczywiscie, te 500 metrow, jesli dokladnosc satelity sie potwierdzi, przy proceduralnym podejsciu nie mialy wplywu na Katastrofe, przy brawurowym podejsciu, tak. Chodzi o to, czy jest to faktyczna tolerancja radaru, czy tez kontroler dokonywal „falstartu„ celowo. To trzeba wyjasnic, dlatego prosze o wiecej informacji.” W istocie, Lech Biegalski bardzo dobrze dokumentuje, ze kolejne, podawane, co kilometr, informacje o odległości od pasa startowego, podawane przez wieże kontrolną, bardzo systematycznie „odsuwają” prezydencką „tutkę” o 500 (+/-50) metrów do tyłu:

Ze stenogramu opublikowanego przez Międzypaństwową Komisję Lotniczą MAK:

(http://kozidryngiel.files.wordpress.com/2010/06/stenogram.pdf)

10:39:49,9 KONTR “Podchodzicie do dalszej, na kursie i ścieżce, odległość 6(km).”

(Rzeczywista odległość: 6450m, rzeczywista wysokość:, co najmniej 100m ponad ścieżką)

10:40:13,5 KONTR ”4 Na kursie i ścieżce”

(Rzeczywista odległość: 4540m, rzeczywista wysokość: ponad ścieżką)

10:40:26,6 KONTR “3 Na kursie i ścieżce”

(Rzeczywista odległość: 3500m)

10:40:38,7 KONTR ”2 Na kursie i ścieżce”

(Rzeczywista odległość: 2530m, wysokość: pod ścieżką)

(mapka http://kozidryngiel.files.wordpress.com/2011/07/mak2.jpg)

Jeśli przyjmiemy, że współrzędne satelitarne były w istocie przesunięte, na osi Y, nie tylko o 40 m w lewo (patrząc od strony samolotu) – jak to stwierdziła ekipa Jak 40 – ale także, jak to sugeruje „ruska-pavda.com”, na osi X o 500 m wstecz (patrząc od strony lotniska), oraz o 60 m w dół, na kartezjańskiej osi Z, to diagram rzeczywistego nalotu TU 154M nad lotnisko staje się zrozumiały. Prowadzony przez PRECYZYJNEGO AUTOPILOTA i PRECYZYJNY GPS samolot zachowywał się tak, że pomimo kolejnych przejściowych odchyleń w pionie od wybranego przez te przyrządy kierunku lotu precyzyjnie „celował” w początek wirtualnego pasa startowego umieszczonego ok. 60 m pod ziemią, 500 m od początku rzeczywistego pasa startowego! (Proszę sobie, za pomocą linijki, przedłużyć na wykresie Biegalskiego, uśrednioną RZECZYWISTĄ ścieżkę nalotu do odległości 500 m przed pasem startowym: ten wirtualny punkt lądowania znajdzie się prawie w środku litery K w białym kółku na czerwonym tle! Jest to prawie dokładnie 60 m pod ziemią!) Otóż pilot żywy (Protasiuk) wyłączył autopilota i zaczął poziomować samolot w momencie, gdy nareszcie zobaczył ziemię, ok. 35-40 m nad nią (patrz wykres). Do tego momentu, pewny precyzji AUTOMATU i GPS, nie zwracał uwagi ani na ostrzeżenia TAWS (także te, że przeszkoda zbliża się od przodu samolotu) ani na informacje od załogi, że już są dwukrotnie niżej od wysokości decyzji (100 m). Zrobił to o kilka sekund za późno, a to wskutek tego że, jak celnie napisal Chronowski: „Tam (w kabine pilota) bylo priorioty : Wierzymy dokladnie w odleglosc podana przez kontrolera i wierzymy w automat i GPS.” Skąd jednak kontroler lotu wziął to systematyczne przesunięcie wstecz, na osi X, o 500 metrów? Zacytuję jeszcze raz co wyczytałem na „ruska-pravda.com”:

„Przy oględzinach miejsca upadku, specjalistów najbardziej zadziwiło, dlaczego samolot odchylił się od ścieżki nalotu aż o 500 metrów i znalazł sie tylko 5 metrów nad ziemią, zamiast 60. Wedlug ekspertów, Amerykanie lokalnie zmienili poziom ziemi w systemie GPS samolotu. nikt, oprócz specsłużb USA, nie jest w stanie lokalnie zmienić współrzędnych GPS. Taka możliwość została wymyślona dla wykorzystania w okresie wojny. Na przykład w okresie napaści Gruzji na Południowa Osetię w roku 2008 rosyjscy artylerzyści zderzyli się z problemem przesunięcia w ogólnodostępnym sygnale GPS. Amerykanie przesunęli w tej strefie współrzędne o 300 metrów… W rezultacie rosyjscy artylerzyści nie mogli posługiwać się ogólnie dostępnym (amerykańskim) systemem GPS.” Ta informacja oznacza, że dowodzący „ruską” artylerią dzisiaj nanoszą punkt celu nie na zwykłej, papierowej, ale na elektronicznej mapie terenu GPS i że przy tej super-technice jest możliwe “z nieba” znaczne przesunięcie tego celu współrzędnych. A czy przypadkiem radar lotniska Sieviernyj też nie był sprzężony, jak amerykański TAWS i ruska artyleria na Kaukazie, z GPS? Tłumaczyłoby to przyczynę, dla której kontrolerzy lotu też zostali zmyleni w swych odczytach, robionych już nie w sposób przestarzały, bezpośrednio z ekranu radaru, ale z komputera sprzężonego z GPS. Stąd prawdopodobnie pochodził ich „błąd widzenia”, nie tylko o 500 metrów wzdłuż ścieżki nalotu, ale i o 40 m w w lewo i 60 m w dół naprowadzanego samolotu! Ciągle, bowiem powtarzali „na kursie i ścieżce”. Co więcej, jak to widać z wykresu Biegalskiego, kontrolerzy zaczęli krzyczeć „horyzont, horyzont” dokładnie w momencie, gdy samolot nagle zniknął im z horyzontu radaru, zakryty przez wzgórze przed nim! A gdy się znowu na chwilę na radarze pojawił, zdążyli jeszcze krzyknąć „odejście na drugi krąg”, po czym samolot zniknął znowu, pozostawiając kontrolerów kompletnie skołowanych, co zauważyli ówcześni świadkowie ich się zachowania. Wczoraj (24.04) napisałem do Chronowskiego e-list z pytaniem w zasadniczej kwestii:

Dlaczego ani komisja Millera, ani MAK nie puścili publicznie pary o użyciu GPS do lądowania we mgle? Kogo sie bali? Załogi Jak 40 oraz Tu154M 101 ponoć się bały głośno o tej procedurze mówić w eterze, ze względu, jak Pan napisał, na przełożonych. A kto jest GLOBALNYM PRZEŁOŻONYM zarówno MAK-u jak i polskiego Rządu?

A. Ch. Odpowiedział mi, co następuje:

Rzeczywiscie, w Raporcie Millera nie zauwazylem analizy uzywania GPS, moze gdzies jest wzmianka, ale tam powinno byc pol raportu na ten temat. Jesli chodzi o MAK, to oni wspominaja polgebkiem, ale nie rozwijaja tematu. Jest jedno zdanie pod znakiem zapytania. Ja to wychwycilem od razu, bo wiedzalem, czego szukac. W angielskiej wersji, w polskiej chyba tez musi byc. Wie Pan, co? Ja to tak odebralem, jakby MAK zrobil taka niezauwazalna wrzutke, zawsze moze zrzucic wine na naszych specow, ze mogli drazyc a nie drazyli…. Tutaj pozwolę sobie na podpowiedź, kto jest tym NAJWYŻSZYM PRZEŁOŻONYM ŚWIATA, którego się boją Rządy zarówno FR jak i RP. Otóż niedawno pisałem do mych anglojęzycznych korespondentów, o czym się dowiedziałem za pośrednictwem Izraela Szamira, cytującego Gordona Duffa z pisma „Veterans Today”

http://www.veteranstoday.com/?p=198218

Pozwolę sobie przełożyć tę informację na polski:

„Wiktor But, „Lord Wojny” został skazany na 25 lat więzienia, ponoć za próbę sprzedania dwóm agentom FBI „rakiet”, podczas gdy się ukrywał w Bangkoku. Rosja zażądała wypuszczenia Buta (W. But jest rosyjskim obywatelem). A to oznacza, że Putin, pomimo swych publicznych oświadczeń, że jest inaczej, ma pełną świadomość, że Bush i Izrael jest odpowiedzialny za 9/11. But tylko dostarczył broni, to nie on zaplanował ten atak. Po prostu myślał, że robi biznes z bronią dla Izraela i Stanów Zjednoczonych… But (publicznie) stwierdził, że radziecka rakieta Grad typu cruise została sprzedana do USA w celu jej użycia w ataku na Pentagon….” (Warto przypomnieć w tym kontekście, że francuski radykał, Thierry Meyssan, który napisał dobrze sprzedaną, we Francji i w Niemczech, książkę „L’Effroyable imposture” o rakietowym ataku na Pentagon 11 września 2001 roku, po objęciu stanowiska prezydenta Francji przez Nicolasa Sarcozy – wg. Meyssana wybranego Francuzom po prostu przez CIA – musi się obecnie ukrywać poza zasięgiem „służb czyścicielskich” NATO gdzieś w Libanie.) A więc mamy tutaj wskazanie na “Boga”, – czyli NAJWYŻSZEGO PRZEŁOŻONEGO ŚWIATA – który zapewnia milczenie i w historii szczegółów katastrofy 10.04.2010 pod Smoleńskiem i wydarzeń 9/11/2001 w USA. A zapewne też i milczenia o przyczynach rozstrzelania oficerów polskich w Katyniu – oraz rozstrzelania tysięcy innych kontrewolucjonistów przed 75 laty - im Katyn Wald… M.G. Zakopane, 25.04.2012

Woziński: Rząd marzeń Puśćmy na chwilę wodze wyobraźni i pomyślmy o rządzie, który tworzyliby najlepszego gatunku fachowcy oraz ludzie o gołębim sercu. Skład takiego gabinetu różniłby się oczywiście w zależności od wyznawanej przez kogoś opcji politycznej, ale nic nam nie zaszkodzi, jeśli pokusimy się o wskazanie takiej Rady Ministrów, która przynajmniej na starcie miałaby powszechne poparcie społeczeństwa. Nawet legendarny Leonidas - symbol bohaterstwa i mężnego poświęcenia - może dwoić się i troić, dokonywać prawdziwych cudów empatii, wykorzystywać swoje ukryte zalety i wyjątkowy geniusz, lecz wszystkie jego wysiłki i tak muszą pójść na marne. Na czele Ministerstwa Informatyzacji mógłby stać sam Bill Gates – człowiek, który mimo stawianych mu niekiedy zarzutów zna się na zarządzaniu nowymi technologiami jak mało, kto. Resort nauki mógłby zostać powierzony Albertowi Einsteinowi – być może i był nieco nierozgarnięty, jako człowiek, ale fizyk z niego przedni i na pewno nie można odmówić mu dalekosiężnych wizji, tak bardzo potrzebnych w zarządzaniu nauką. Tekę ministra opieki społecznej można byłoby z pewnością powierzyć Matce Teresie z Kalkuty. Jako osoba o złotym sercu i szczerze oddana służbie najbardziej potrzebującym stanowiłaby ucieleśnienie ideału solidarności społecznej szerzonej przez państwo i jego instytucje. Ministrem obrony narodowej mógłby zostać Leonidas, którego bezgranicznego poświęcenia dla ojczyzny nie da się, pozostając przy zdrowych zmysłach, zakwestionować. Resort spraw zagranicznych przypadłby zapewne Dalajlamie – liderowi pokojowego ruchu narodowego, gdyż jak mało, kto umie on nawoływać do pokoju na świecie. Za zdrowie obywateli powinien zaś odpowiadać ktoś na miarę Hipokratesa – osoby, która podniosła medycynę na nieznane dotąd wyżyny i uczyniła z niej prawdziwą naukę. Ministerstw w każdym rządzie jest zazwyczaj bardzo wiele i moglibyśmy bawić się w tego typu obsadzanie stanowisk bez końca, ale nie taki jest ostatecznie cel naszych rozważań. Na razie mamy pełną obsadę najwyższego szczebla władzy ministerialnej. Sami ministrowie jednak niczego nie poradzą bez odpowiedniej kadry zastępców i szeregowych pracowników, którzy będą wcielać ich idee w życie. Tak dostojne i wybitne postacie nie mogą przecież współpracować z byle biurokratami, lecz jedynie z osobami o nieskalanej reputacji. Wyobraźmy, więc sobie, że nagle, z dnia na dzień, we wszystkich urzędach zjawiają się ludzie bezinteresowni, którzy przełamują wreszcie interes partyjny i pracują dla tzw. dobra ogółu. Dodajmy także, że nie tylko mają oni serce otwarte na bliźniego, ale są też wspaniałymi fachowcami, którzy znają języki, ukończyli najlepsze szkoły, pozdobywali najwyższej rangi certyfikaty i przeszli odpowiednie szkolenia. Swoje własne interesy zostawili za progiem urzędu i niczym św. Franciszek z Asyżu cieszą się z tego, że mogą altruistycznie służyć innym. Choć każdemu, kto przeczytał powyższe akapity, cały pomysł wydać się może, co najwyżej mrzonką, stanowi on nieodłączny motyw wszystkich zwolenników państwa. Wprawdzie dziś rządzą nami ludzie do tego nieprzygotowani, kanalie oraz oportuniści, jednakże ostatecznie wszyscy, którzy akceptują państwo, oczekują podświadomie tego, że w końcu na kasztance wjedzie do Polski nowa, jakość sprawowania rządów – a wraz z nią obywatelska służba cywilna. Poza libertarianami każdy czeka na swojego własnego Sobieskiego, który rozpędzi nieudolną rzeczywistość i energicznie wprowadzi nowy ład, pozbawiony „błędów i wypaczeń”. Znając system komunistyczny z autopsji, dobrze pamiętamy, jak marksistowscy ideolodzy wmawiali wszystkim nieustannie, że socjalizm jest cały czas w budowie. Skutkiem tego nawet dziś przeciętny Polak uważa, że lata PRL nie były wcale komunizmem, lecz nieustannym do niego dążeniem, które nie udało się z racji „czynnika ludzkiego”. Ideały były szczytne, ale ludzie nie ci. Myli się jednak ten, kto twierdzi, że schemat zmierzania „ku lepszemu” stanowi cechę charakterystyczną jedynie realnego socjalizmu. Właściwie każdy system państwowy karmi się największą utopią, jaką kiedykolwiek wymyślono: głosi ona, że państwo jest w stanie funkcjonować, jako organizacja. W przypadku monopolu na sprawowanie usług bezpieczeństwa i sądowniczych, jakim jest Lewiatan, problem leży w tym, że – tak jak w przypadku każdego innego monopolu – zwyczajnie nie da się nim zarządzać. Monopol Lewiatana nie byłby w stanie sprostać pokładanym w nim nadziejom nawet wtedy, gdyby kierowała nim cała armia sklonowanych Matek Teres i św. Franciszków. Przyczyna tego faktu jest prosta: państwo świadczy swe usługi w sposób u podstaw ułomny. Mając zapewnione stałe źródło dochodów, nie dowie się nigdy, w jaki sposób zaradzić ludzkim potrzebom poczucia bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Nigdy nie będzie wiedziało, jak sprostać oczekiwaniom swoich „klientów”, gdyż ci nie są w stanie zamanifestować swojego niezadowolenia ze świadczonych usług, np. poprzez zwrócenie się do konkurencji. Bill Gates, Leonidas i Dalajlama mogą dwoić się i troić, dokonywać prawdziwych cudów empatii, wykorzystywać swoje ukryte zalety i wyjątkowy geniusz – lecz wszystkie ich wysiłki i tak muszą pójść na marne. W 1920 roku, dwa lata po wybuchu rewolucji bolszewickiej, Ludwig von Mises napisał artykuł pt. „Rachunek ekonomiczny we wspólnocie socjalistycznej”, w którym dowodził, że w państwie komunistycznym mowa o jakimkolwiek racjonalnym zarządzaniu jest absolutną kpiną. Jak wiadomo, system komunistyczny tym różni się od zwykłego państwa, że fundamentalny monopol na usługi sądownicze i bezpieczeństwa rozlewa się na niemalże wszystkie gałęzie gospodarki. Taki stan nie różni się jednak od „zwykłego” państwa jakościowo, lecz jedynie ilościowo – liczbą monopoli. Problem z zarządzaniem nie pojawia się jednak po znacjonalizowaniu ostatniej branży gospodarki i nie spada na państwo jak grom z jasnego nieba. Niemożność jakiegokolwiek racjonalnego zarządzania to cecha przyrodzona państwu, jako takiemu, bez względu na stopień jego „rozwoju”. Lewiatan to monopol w swoim najgłębszym rdzeniu i wszelkie jego działania są nim skażone, bez względu na zamiary. Powtarzane nieustannie legendy i marzenia o dobrych rządzących stanowią wyraz utopijnego myślenia posuniętego do granic absurdu. Trójkąt nigdy nie stanie się kwadratem; kropka. Jako ludzie realnie patrzący na życie możemy jedynie popierać i wypatrywać nadejścia rządów osób, które ograniczą zakres Lewiatana tak bardzo, jak to tylko możliwe. Powinniśmy wspierać działania polityczne ludzi, którzy – tak jak Ron Paul – dążą do demontażu państwa, ale bylibyśmy w wielkim błędzie, gdybyśmy stwierdzili, że Ron Paul jest w stanie rządzić dobrze. Rządzić w państwie nikt nie umie, nigdy nie umiał ani nigdy umieć nie będzie. Jakub Wozinski

System emerytalny USA. Czy warto brać przykład? W natłoku dyskusji na temat reformy systemu emerytalnego w Polsce warto przyjrzeć się mechanizmowi nabywania praw emerytalnych w najbogatszym państwie świata. Powszechnie uważa się, że amerykański system emerytalny jest najbardziej liberalny i zbliżony do modelu wolnorynkowego. Niestety także ta opinia, jak wiele innych na temat USA, jest wyssana z palca Głównym filarem, na którym opiera się amerykański system emerytalny, jest federalny fundusz emerytur, rent rodzinnych i ubezpieczeń osób niepełnosprawnych, skrótowo nazywany Social Security. Gigantycznym kapitałem tego funduszu rozporządza jedna z największych amerykańskich agencji rządowych – Social Security Administration – z główną siedzibą w Woodland w stanie Maryland.

Gigant na glinianych nogach Roosevelt podpisuje "Social Security Act"; 3:30 po południu,14.08.1935

Instytucja ta zatrudnia 62 tys. pracowników, obsługujących – poza wspomnianą bazą – 10 biur regionalnych, osiem central decyzyjnych, 1300 placówek lokalnych i 37 ośrodków teleserwisowych. Jednym słowem: cała infrastruktura stała SSA składa się z 1356 budynków biurowych. Agencja systematycznie modernizuje swoje wyposażenie. Jednak nie idzie to wcale w parze z obniżką wydatków ponoszonych z tytułu obsługi beneficjantów. W 1957 roku SSA miała jedno centrum obliczeniowe, w którym obliczenia wykonywano na bardzo nowoczesnych wówczas mechanicznych maszynach liczących. Mimo to SSA słynęła z większej punktualności w wystawianiu i przesyłaniu czeków beneficjantom niż obecnie. Znamienne, że w 1957 roku koszt obsługi wszystkich wydatków administracyjnych SSA mieścił się w kwocie 164 milionów dolarów, a w 2010 roku, przy zastosowaniu współczesnych komputerów, koszt ten wzrósł 38 razy – do wysokości 6252 milionów dolarów. Ale oprócz kosztów obsługi beneficjantów systemu agencja ma także swoje wydatki administracyjne – takie jak zarobki pracowników, opłaty za infrastrukturę, modernizację sprzętu itd., itd. W sumie w obecnym roku podatkowym całkowity budżet Social Security Agency zamknął się w kwocie 817 miliardów dolarów, z czego 778 miliardów trafi do kieszeni amerykańskich rencistów i emerytów. Tym samym amerykański system Social Security jest nie tylko największym i najdroższym na świecie programem emerytalno-rentowym, ale w ogóle najdroższą instytucją na tej planecie. Dla porównania: budżet obronny USA jest niższy o 62 miliardy dolarów. Na rozwój nauki, techniki i badań kosmosu USA przeznaczają o 748 mld dolarów mniej niż na mechanizm emerytalno-rentowy. Jest to wyraźny dowód, że Ameryka idzie w kierunku modelu państwa socjalistycznego, gdzie wydatki na cele społeczne stanowią z roku na rok coraz większą część budżetu federalnego. Kiedy w 1935 roku prezydent Franklin Delano Roosevelt podpisał ustawę o zabezpieczeniu społecznym, wydatki na cele społeczne stanowiły mniej niż 5% budżetu federalnego. W ramach szeroko pojętej reformy państwa, nadgorliwie określanej przez jego lewicowych entuzjastów, jako Nowy Ład, powstały dwa filary ustawy narzucającej obowiązek płacenia składek na ubezpieczenia pokrywające przyszłe: emerytury, renty rodzinne i renty inwalidzkie (OASDI) oraz renty, renty rodzinne i ubezpieczenia dla niepełnosprawnych (RSDI). Warto podkreślić, że ustawa podpisana 14 sierpnia 1935 roku przez prezydenta F. D. Roosevelta weszła w życie w czasie, kiedy stopa bezrobocia w USA osiągnęła 18% – najwyższy poziom w historii tego państwa. Nowy program ubezpieczeń społecznych był w tym momencie równie niebezpieczny dla gospodarki jak wprowadzona w tym samym roku ustawa o stosunkach pracy, powszechnie znana, jako ustawa Wagnera. Dawała ona związkom zawodowym niezwykle silne instrumenty nacisku na pracodawców i instytucje publiczne. Oblicza się, że tylko ta ustawa kosztowała amerykańską gospodarkę w ciągu następnych 76 lat około 50 bilionów dolarów.

Drwiny z konstytucji Powojenna historiografia wyniosła Nowy Ład autorstwa 32 prezydenta Stanów Zjednoczonych do rangi największej reformy gospodarczej w dziejach USA, a może nawet całego świata. W rzeczywistości gdyby nie katharsis, jakim dla chorej gospodarki amerykańskiej stał się udział w II wojnie światowej, Ameryka zeszłaby niechybnie do poziomu cywilizacyjnego swoich południowych sąsiadów. W rzeczywistości to dopiero konsekwentny zwrot ku wolnemu rynkowi dokonany przez zapomnianą dzisiaj administrację gen. Dwighta Eisenhowera przyczynił się do największych sukcesów amerykańskiej ekonomii w latach powojennych. Wyniesiony do rangi jednego ze świętych mężów opatrznościowych amerykańskiej historii i kreowany na jednego z największych obrońców demokracji Franklin D. Roosevelt był typowym kacykiem i sobiepankiem, który interes Ameryki rozumiał jedynie przez pryzmat własnej kariery. Świadczyć o tym może chociażby jego stosunek do sędziów Sądu Najwyższego, którzy uznali dwie sztandarowe ustawy jego autorstwa (o uzdrowieniu przemysłu i dostosowaniu rolnictwa) za niekonstytucyjne. Dlaczego o tym wspominam, pisząc o współczesnym systemie emerytalnorentowym w Ameryce? Obecnie w Białym Domu także zasiada człowiek, który w sposób najbardziej demonstracyjny i arogancki deprecjonuje amerykańską konstytucję. Prezydent Obama pytany o stosunek do kwestii rozstrzygnięcia przez Sąd Najwyższy zgodności jego reformy ochrony zdrowia z konstytucją odpowiedział: “Od lat słyszymy, że największym problemem Sądu Najwyższego jest sędziowski aktywizm lub też brak sędziowskiej powściągliwości, czyli to, że grupa ludzi, których nie wyłaniano w wyborach, może uchylić należycie uchwalone prawo. Ufam, że ten sąd nie uczyni takiego kroku”. Nawet najwięksi zwolennicy Obamy uznali te słowa za przekroczenie wszelkich reguł i zasad, jakie obowiązują głowę państwa. Przywódca republikańskiej mniejszości w Senacie Mitch McConnell uznał wypowiedź Obamy za “niebezpieczną” i “bezprecedensową”. I chociaż musimy zgodzić się, że jest ona skrajnie niebezpieczna dla amerykańskiego porządku prawnego, to wcale nie jest ona bezprecedensowa. Już w 1937 roku wspomniany prezydent Franklin D. Roosevelt nie przebierał w słowach, komentując decyzję dziewięciu sędziów Sadu Najwyższego uznających jego dwie sztandarowe ustawy Nowego Ładu za niekonstytucyjne, a tym samym groźne dla interesów państwa gnioty legislacyjne. W odpowiedzi 32 prezydent zaproponował, żeby limit wieku członka prezydium Sądu Najwyższego wynosił 70 lat. Tak oto jeden z najbardziej lewicowych szefów rządu amerykańskiego zastraszył podstarzałe kolegium najwyższej instytucji sądowniczej w państwie i ustanowił tzw. ageizm – powszechnie stosowaną w krajach zachodnich dyskryminację pracowników ze względu na wiek. F.D.R. nie tylko wyszedł z konfliktu z Sądem Najwyższym obronną ręką, ale doprowadził do tego, że w 1939 roku Sąd Najwyższy przyznał jego gabinetowi prawo do dowolnego rozszerzania swoich kompetencji, jeżeli służy to “ogólnej pomyślności”. Stąd też każda ustawa przeforsowana przez Biały Dom od 1939 roku programowo zawsze “przyczynia się do ogólnej pomyślności”. Także “największe dzieło” Nowego Ładu – podpisana 14 sierpnia 1935 roku ustawa Social Security Act – miała przysłużyć się do “ogólnej pomyślności” Ameryki. Czy tak jednak się stało? O tym, że Social Security Act z 1935 roku był prawem źle skonstruowanym, świadczyć może fakt, że wiodącą ustawę Nowego Ładu poprawiano aż 10 razy. Ostatnim razem dokonano tego w 1990 roku. W 1935 roku powołano Social Security Board (SSB) – instytucję, która na początku swojego istnienia nie posiadała siedziby, wyposażenia biurowego ani przeszkolonych pracowników. Jej szefem został jeden z głównych doradców ekonomicznych w Białym Domu, Harry Lloyd Hopkins, któremu udało się “podkraść” środki na rozbudowę pierwszego biura z funduszu Federalnej Administracji Pomocy Natychmiastowej (FERA). Pierwsze składki na system emerytalny zaczęły wpływać do SSB w 1937 roku. Większość Amerykanów wykazywała, delikatnie mówiąc, stosunek chłodno zdystansowany do nowego pomysłu administracji Demokratów. Zresztą trudno się im dziwić. Rozdziały II i VII ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazywały pracodawcom obowiązkowo odliczać składki na Social Security, które były powszechnie traktowane, jako podatki od dochodów, czyli pieniądze utracone raz na zawsze. Dopiero 31 stycznia 1940 roku SSB wystawiła pierwszy czek w historii dla mieszkanki Ludlow w stanie Vermont, pani Idy Mare Fuller. Jako pierwsza beneficjantka systemu emerytalno-rentowego pani Fuller przypadkowo przeszła do historii? Znamienne, że jej pierwszy czek opiewał na kwotę 22 dolarów i 54 centów, zaś ostatni, który otrzymała w wieku 101 lat w 1975 roku, miał wartość 22.888 dolarów i 92 centów.

Chwiejący się gigant Jak dzisiaj działa system emerytalny w USA? Każdy, kto przepracował w USA co najmniej 10 lat, nabywa prawo do świadczeń emerytalnych. Najniższe emerytury państwowe przysługiwać, więc będą tym osobom, które przepracowały minimum 10 lat i odprowadziły w ramach składek 7,5% lub 16% swoich dochodów na fundusz Social Security. Osoby zatrudnione przez pracodawcę na pełny etat płacą składkę w wysokości 7,5% dochodów, ponieważ drugie 7,5% płaci pracodawca. Osoby prowadzące własną działalność gospodarczą, określane, jako samozatrudniające się (self employed), odprowadzają 16% swoich dochodów do funduszu Social Security. To beneficjant systemu decyduje, kiedy przejdzie na emeryturę. Wcześniejsza emerytura oznacza mniejsze dochody. Pełny wiek emerytalny zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn urodzonych po 1960 roku wynosi obecnie 67 lat. Jeżeli ktoś jednak zdecyduje się na emeryturę dopiero w wieku 70 lat, jego świadczenia będą proporcjonalnie wyższe. Wielu Amerykanów, zaniepokojonych stanem finansów publicznych, decyduje się także na dobrowolne, coroczne wkłady na indywidualne rachunki emerytalne w bankach. Składki te są zwolnione z podatku. Większość amerykańskich płatników zarówno systemu Social Security, jak i dobrowolnych indywidualnych rachunków emerytalnych zdaje sobie doskonale sprawę, że na obecnym etapie system Social Security przypomina supermasywną gwiazdę, która bez towarzyszącego wybuchu supernowej wkrótce może zapaść się w czarną dziurę amerykańskiego budżetu. Z drugiej strony Amerykanie nie tolerują polityków grzebiących przy ich składkach w systemie emerytalno-rentowym. Wszelkie zmiany większość ludzi przyjmuje alergicznie, traktując je z góry, jako próbę kradzieży ich ciężko zaoszczędzonych pieniędzy. Nawet kandydaci na urząd prezydenta bardzo niechętnie wypowiadają się w sprawie reformy systemu, który zmierza w kierunku katastrofalnego bankructwa. Już w 1977 roku ekonomiści ostrzegali Biały Dom, że Social Security Administration nie będzie w stanie wypłacać czeków emerytalnych i rentowych, jeżeli będzie następowało systematyczne zadłużanie państwa. Prezydent James Carter przyjął te ostrzeżenia, jako zachętę do gwałtownego podniesienia wysokości składek Social Security i jednoczesnego podwyższenia progu dochodów przy obliczaniu podatku dochodowego. W ostatnim roku prezydentury Cartera fundusz Social Security był na granicy realnego upadku. Dopiero w 1983 roku system udało się reanimować dzięki pracom komisji dwupartyjnej pod przewodnictwem Alana Greenspana. Jednak już wówczas orzeczono, iż system jest tak skonstruowany, że musi kiedyś zbankrutować. Pozostaje jedynie pytanie, kiedy i w jaki sposób. W 1990 roku komisja Alana Greenspana po raz drugi reanimowała system Social Security. Tym razem kluczową strategią Greenspana było opracowanie dwudziestoletniego programu (1990-2010), w czasie, którego papiery powiernicze tego systemu przyniosłyby zyski pokrywające bieżące świadczenia emerytalno-rentowe. Niestety, w roku 2010 roku okazało się, że przewidywany przez Greenspana zysk z papierów powierniczych funduszu Social Security jest znikomy. Nie jest on w stanie zapewnić jakiejkolwiek zdolności płatniczej SSA w przyszłości. Amerykański program ubezpieczeń społecznych, podobnie jak mechanizm obsługujący polskie emerytury, polega na metodzie z ręki do ręki, a więc składki bezpośrednio po wpłaceniu pokrywają świadczenia. Kapitał nie akumuluje żadnych zysków. Dlatego amerykańscy liberałowie gospodarczy od lat głoszą pogląd, że jedyną metodą na uratowanie programu emerytalno-rentowego w USA jest wprowadzenie obowiązkowych, prywatnych składek emerytalnych gromadzonych na kontach bankowych, które będą pomnażały oszczędności zgromadzone przez pracowników i do których pracownik będzie miał wolny dostęp po zgromadzeniu określonej wielkości wkładu. Pawel Lepkowski

Gospodarka hamuje Początek prac sezonowych i aktywność gospodarcza związana z Euro 2012 to dla polskiej gospodarki zdecydowanie zbyt słaby impuls, by znacząco wpłynąć na spadek bezrobocia Bezrobocie pod koniec marca wyniosło 13,3 proc. wobec 13,5 proc. w lutym - podał GUS. Liczba bezrobotnych zarejestrowanych w urzędach pracy wyniosła 2 mln 141,9 tys. i była niższa niż przed miesiącem o 26,3 tys. osób. W ocenie ekonomistów, nieznaczny spadek liczby bezrobotnych w miesiącach wiosennych i letnich jest zjawiskiem sezonowym, które nie zmienia faktu, że bezrobocie w Polsce praktycznie stoi w miejscu. I będzie się nadal utrzymywało, jeśli nie zwiększy się dynamika wzrostu gospodarczego.
- Zawsze szczyt bezrobocia przypada na luty, a potem liczba bezrobotnych spada do jesieni, a od zimy znów bezrobocie rośnie - powiedział Bogdan Wyżnikiewicz, wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.
- W marcu i kwietniu widać zazwyczaj sezonowy spadek bezrobocia, gdyż ruszają budowy, a latem - prace sezonowe. W tym roku powinniśmy mieć dodatkowo ok. 50-80 tys. miejsc pracy związanych z Euro 2012, co powinno być już widoczne w danych marcowych - skomentował dane GUS prof. Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, zaznaczając, że dane o bezrobociu wynoszącym 13,3 proc. świadczą w tym kontekście o spowolnieniu polskiej gospodarki.

- Z jednej strony będziemy mieć do czynienia z sezonowym spadkiem bezrobocia, z drugiej z redukcją miejsc pracy. Z pewnością, gdy skończy się okres prac sezonowych, odczujemy wzrost bezrobocia - przewiduje ekonomista. Wśród województw najbardziej dotknięte bezrobociem są: warmińsko-mazurskie (21,1 proc.), zachodniopomorskie (18,5 proc.), kujawsko-pomorskie (17,8 proc.), lubuskie (16,3 proc.), podkarpackie (16,3 proc.) i świętokrzyskie (16 proc.). W porównaniu z sytuacją sprzed roku bezrobocie zwiększyło się także w województwach aktywnych gospodarczo - łódzkim, małopolskim, mazowieckim, śląskim, podkarpackim i podlaskim. W stosunku do lutego liczba zarejestrowanych bezrobotnych nieco spadła w 15 województwach, najbardziej w podlaskim, opolskim, podkarpackim, lubuskim i świętokrzyskim. W porównaniu z marcem ubiegłego roku liczba zarejestrowanych osób bez pracy zmniejszyła się w województwie dolnośląskim, zachodniopomorskim, warmińsko-mazurskim, świętokrzyskim oraz nieznacznie w pomorskim, kujawsko-pomorskim i opolskim. Z tych rejonów tradycyjnie już wiele osób wyjeżdża do pracy sezonowej za granicą. Na koniec marca 303 zakłady pracy zadeklarowały zwolnienie w najbliższym czasie ponad 23 tys. pracowników, z tego dwie trzecie z sektora prywatnego. Pracodawcy zgłosili do urzędów pracy prawie 87 tys. ofert pracy, tj. więcej niż przed miesiącem (gdy było ich ponad 60 tys.) i przed rokiem (ponad 83 tys.). Sprzedaż detaliczna wzrosła w marcu w porównaniu z ubiegłym rokiem o 10,7 proc., a w porównaniu z marcem - o 15,7 procent. Po uwzględnieniu inflacji sprzedaż wzrosła realnie o 6,8 proc. w skali rocznej. Ekonomiści prognozują, że tempo wzrostu sprzedaży w najbliższych miesiącach spadnie.
- W marcu odnotowano silny spadek dynamiki sprzedaży pojazdów (z 23,6 proc. do 11,8 proc.) oraz paliw (z 21,6 proc. do 14,4 proc.) oraz pozostałej sprzedaży w niewyspecjalizowanych sklepach (z 33,9 proc. do 17,7 proc.). W następnych miesiącach spodziewamy się istotnego spowolnienia tempa wzrostu sprzedaży detalicznej - przewiduje Wojciech Matysiak, ekonomista Pekao SA. Przewidywania te potwierdza wskaźnik nowych zamówień w przemyśle obrazujący rozwój popytu, który spadł w marcu o 1,7 proc., po wzroście w lutym o 27,5 procent. Nowe zamówienia w przemyśle spadły w marcu w porównaniu z lutym o 11 procent. Na spowolnienie aktywności gospodarczej wskazują też dane na temat transportu. Przewozy ładunków w pierwszym kwartale br. w porównaniu z ubiegłym rokiem zmniejszyły się o 0,5 proc. i wyniosły 109 mln ton (z uwzględnieniem transportu rurociągami ropy i produktów naftowych). Spadły o 8 proc. przewozy kolejowe i o 4,2 proc. tłoczenie rurociągami, natomiast o 13,6 proc. wzrosły przewozy samochodowe i o 12,9 proc. przewozy transportem morskim. Jednak tonaż towarów przeładowywanych w portach zmniejszył się o 12,6 mln ton, tj. 16,6 procent. Małgorzata Goss

Rządzący jak Rejtan bronią banki przed dodatkowym opodatkowaniem

1. Wczoraj w Sejmie odbyło się I czytanie złożonego przez klub SLD projektu ustawy o dodatkowym opodatkowaniu sektora finansowego mające na celu zaprzęgniecie tego sektora do partycypacji w poprawie sytuacji w finansach publicznych. Podobny projekt tyle tylko, że przygotowany przez klub parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości był już omawiany blisko 2 miesiące temu i mimo tego, że gwarantował dodatkowe wpływy do budżetu na poziomie 6 mld zł rocznie został odrzucony przez koalicję PO-PSL w pierwszym czytaniu. Głosowanie w sprawie tego złożonego przez SLD, odbędzie się dopiero w najbliższy piątek, ale już podczas debaty przedstawiciele zarówno Platformy, jaki PSL-u, złożyli wnioski o odrzucenie projektu w I czytaniu.

2. Tego rodzaju postawa posłów rządzącej koalicji jest szczególnie zastanawiająca w zestawieniu z wynikami finansowymi sektora bankowego w Polsce. Zupełnie niedawno Komisja Nadzoru Finansowego podała wyniki finansowe banków w Polsce za rok 2011. Mimo tego, że nie był to przecież rok najlepszy ani dla przedsiębiorców ani dla wielu grup pracowniczych, to dla banków był to rok najwyższych zysków w całym ostatnim 20 leciu. Zysk netto, a więc po opodatkowaniu go podatkiem dochodowym, wyniósł aż 15,7 mld zł i był o 37,5% wyższy niż rok wcześniej, kiedy wyniósł 11,4 mld zł. Nawet w porównaniu z okresem, kiedy nie było kryzysu gospodarczego, czyli latami 2007-2008, kiedy zysk netto wyniósł odpowiednio 13,6 mld zł i 13,5 mld zł, ten wynik trzeba uznać za imponujący. Złożyły się na niego o ponad 13% wyższe niż rok wcześniej dochody odsetkowe wynoszące prawie 35 mld zł i o 4% wyższe niż rok wcześniej, dochody z tytułu prowizji, które wyniosły 14,3 mld zł. Komisja Nadzoru Finansowego zaleca bankom w Polsce, żeby mimo tych rekordowych zysków, nie wypłacały dywidend akcjonariuszom, tylko przeznaczyły te środki na poprawę współczynników wypłacalności, ale nie muszą one zastosować się do tych zaleceń. Ich zagraniczni właściciele, bankowe spółki-matki, przeżywają przecież sądne dni i muszą wręcz błyskawicznie poprawić swoje współczynniki wypłacalności, więc presja na wypłaty dywidend przez spółki-córki w Polsce będzie zapewne olbrzymia.

3. Należy się oczywiście cieszyć, że banki w Polsce będące w swej zdecydowanej większości przecież spółkami-córkami dużych banków z Europy Zachodniej, które mają ogromne kłopoty ze współczynnikami wypłacalności, a w konsekwencji i z płynnością, takich kłopotów nie mają i przynoszą swym właścicielom krociowe zyski. Tyle tylko, że mimo ogromnej konkurencji na rynku bankowym, to zbawczych jej skutków nie odczuwają klienci banków w Polsce. Nadal płacą nie tylko wysokie odsetki od zaciągniętych kredytów, ale przede wszystkim bardzo wysokie prowizje w zasadzie od wszystkich czynności bankowych. Zupełnie niedawno przemknęły przez media informacje, że w Polsce mamy do czynienia z najwyższymi w Europie tzw. opłatami interchange za używanie kart bankowych. Dla najbardziej popularnych kart wynoszą one w Polsce 1,6% podczas gdy średnia w UE to tylko 0,7%. Oczywiście opłaty za używanie tych kart zależą nie tylko od banków, ale także, ale od organizacji płatniczych takich jak Visa czy MasterCard, ale nie ulega wątpliwości, że na ich wysokość mają wpływ przede wszystkim banki.

4. Rządząca koalicja PO-PSL broni jak Rejtan sektor finansowy przed dodatkowym opodatkowaniem, a przecież cały czas słyszymy, że w budżecie potrzebne są większe środki finansowe w zasadzie na wszystko. Dziwne, że posłom PO-PSL nie zadrżały ręce przy głosowaniu nad podwyżką stawki podatku VAT, przeprowadzoną w połowie poprzedniego roku, podwyżką podatku akcyzowego od stycznia tego roku czy podwyżką składki rentowej. Natomiast pod specjalną ochroną koalicji PO-PSL jest ciągle sektor, który jak opisałem wyżej jest w bardzo dobrej kondycji finansowej i który mógłby poprawić stan państwowej kasy. Jeżeli do tego wszystkiego dodamy informację, że przychody całego sektora finansowego w 2010 roku stanowiły ponad 50% wszystkich przychodów w gospodarce, natomiast sektor ten, zapłacił zaledwie, co 6 złotówkę podatku dochodowego, to widać wyraźnie, że dodatkowe opodatkowanie tego sektora jest wręcz koniecznością, jeżeli w gospodarce mamy zachować jakąkolwiek równowagę w opodatkowaniu. Możliwości dodatkowego opodatkowania, są, więc jak najbardziej realne, tyle tylko, że w otoczeniu Premiera Tuska funkcjonuje lobby, które jak się wydaje jest gotowe utrącić każdy projekt ustawy, który mógłby sięgnąć do głębokich bankowych kieszeni. Zbigniew Kuźmiuk

“Ordynacka” znowu w grze Drużyna Czarzastego – koledzy z SZSP i ZSP - To, że jesteście tutaj wszyscy razem, świadczy o tym, że SLD żyje, że bzdurą jest to, że Palikot nas zje – oświadczył Włodzimierz Czarzasty po wyborze na szefa Sojuszu Lewicy Demokratycznej na Mazowszu. Pokonując dotychczasową szefową partii w tym regionie, Katarzynę Piekarską, stosunkiem głosów 111 do 106, Czarzasty stał się jedną z najważniejszych postaci w SLD pod wodzą Leszka Millera. Sukces Czarzastego – tak jak wcześniej przejęcie partii przez byłego premiera – to niewątpliwie policzek dla “Gazety Wyborczej”, dla której obaj pozostają negatywnymi bohaterami afery Rywina. Ale Czarzasty to ktoś więcej niż były sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, którego nazwisko figurowało w raporcie sejmowej komisji śledczej, jako członka “grupy trzymającej władzę”. Niedługo minie 10 lat od ujawnienia afery, ale żadnemu z członków owej grupy – ani Czarzastemu, ani Millerowi, ani Robertowi Kwiatkowskiemu, ani Lechowi Nikolskiemu – nie postawiono zarzutów karnych (jedynie była wiceminister kultury Aleksandra Jakubowska została skazana na 8 miesięcy wiezienia w zawieszeniu za nieprawidłowości podczas przygotowywania ustawy medialnej). W wyniku afery Rywina Czarzasty stracił posadę w KRRiT, ale zyskał coś znacznie cenniejszego: sławę i popularność w środowiskach postkomunistycznych, co zaowocowało jego wyborem na przewodniczącego Stowarzyszenia “Ordynacka” w 2006 r.
Pokolenie karierowiczów “Członkiem Zwyczajnym Stowarzyszenia może być każdy pełnoletni obywatel RP, który należał, należy do ZSP/SZSP, ruchu studenckiego lub jest absolwentem wyższej uczelni” – czytamy w statucie “Ordynackiej”. Chodzi o PRL-owskie organizacje działające na uczelniach: Zrzeszenie Studentów Polskich (w latach 1950-1973), przekształcone następnie w Socjalistyczny Związek Studentów Polskich (1973-1982), w okresie stanu wojennego rozwiązane i reaktywowane pod dawną nazwą ZSP, pod którą funkcjonuje do dziś. W praktyce jednak “Ordynacka” zdominowana jest przez aktywistów gierkowskiego SZSP oraz ZSP z lat 80., a więc najmłodszą generację karierowiczów z PZPR. Takich jak sam Czarzasty, który rozpoczął działalność podczas studiów na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 1982-1984 kierował Radą Uczelnianą ZSP, a później został sekretarzem ds. kultury w centrali tej organizacji (1987-1990). W statucie znajdujemy również paragraf mówiący, że “Stowarzyszenie, jako obywatelski ruch społeczny może brać udział poprzez swoich przedstawicieli w sprawowaniu władzy publicznej”. Trzeba przyznać, iż ten zapis “Ordynacka” realizowała w III RP nadzwyczaj skrupulatnie. Wystarczy spojrzeć na listę osób zasiadających w Radzie Senatorów Stowarzyszenia: przewodniczy jej były prezydent Aleksander Kwaśniewski, a w jej składzie znajdujemy trzech byłych premierów (Marek Belka, Włodzimierz Cimoszewicz, Józef Oleksy), cały zastęp byłych ministrów i wiceministrów (Stanisław Ciosek, Wiesław Kaczmarek, Ryszard Kalisz, Grzegorz Kołodko, Krystyna Łybacka, Marek Siwiec, Krzysztof Szamałek, Danuta Waniek, Andrzej Załuski) oraz takie postaci, jak wspomniany już były prezes TVP Robert Kwiatkowski, wieloletni poseł i członek KRRiT Adam Halber czy były ambasador w USA Jerzy Koźmiński.
W Sejmie, w banku, w kulturze Dziś wpływy “Ordynackiej” nie są już tak duże, jak w latach “świetności” SLD, ale członków organizacji nadal można znaleźć w elicie władzy. W Sejmie zasiadają Ryszard Kalisz (były wiceszef Głównej Komisji Rewizyjnej ZSP), Zbyszek Zaborowski z SLD (niegdyś szef Rady Uczelnianej SZSP na Uniwersytecie Śląskim) oraz rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek (na początku lat 90. szef Rady Uczelnianej ZSP na Uniwersytecie Warszawskim). W Senacie znajdziemy Włodzimierza Cimoszewicza (pierwszego przewodniczącego Rady Uczelnianej SZSP na UW), a w Parlamencie Europejskim – Marka Siwca (w latach 80. redaktora naczelnego dwutygodnika “Student” oraz tygodnika “itd”). Dodajmy, że Siwiec – podobnie jak Zaborowski – od grudnia ub.r. jest jednym z wiceprzewodniczących SLD. Ważną redutą ludzi “Ordynackiej” jest także Narodowy Bank Polski, którym kieruje były działacz ZSP z Uniwersytetu Łódzkiego Marek Belka. Dyrektorem jego gabinetu jest Sławomir Cytrycki, były kierownik Wydziału Zagranicznego Zarządu Głównego SZSP, a w III RP minister skarbu i szef Kancelarii Premiera. Równie mocną pozycję dawni aktywiści ruchu studenckiego posiadają w resorcie kultury. Były szef Komisji Kultury Zarządu Stołecznego SZSP Waldemar Dąbrowski, który za rządów SLD sam był ministrem, obecnie kieruje Teatrem Wielkim, a od niedawna również powstającym Muzeum Historii Żydów Polskich. Jego zastępczyni z ministerstwa, Agnieszka Odorowicz, która niegdyś była szefową Rady Uczelnianej ZSP w krakowskiej Akademii Ekonomicznej, dziś stoi na czele Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.
Media “ordynackie” Największym sukcesem “Ordynackiej” w ostatnich latach było jednak odzyskanie wpływów w mediach publicznych. W poprzedniej kadencji Sejmu postkomunistom udało się uzyskać dwa miejsca w 5-osobowej KRRiT: dla byłego senatora SLD Witolda Grabosia i Sławomira Rogowskiego, dawnego aktywisty SZSP i szefa klubu studenckiego “Hybrydy”. Dzięki nim w każdej z rad nadzorczych państwowych spółek medialnych zasiadło po dwóch ludzi Czarzastego i Kwiatkowskiego. Do rady nadzorczej TVP trafili Leszek Rowicki (niegdyś członek Prezydium Zarządu Stołecznego i Rady Naczelnej SZSP, sekretarz rady nadzorczej TVP w latach 2003-2006) i Barbara Misterska-Dragan (była wiceminister skarbu w rządzie Millera, żona Antoniego Dragana, przewodniczącego ZSP w latach 1985-1987). Do rady nadzorczej Polskiego Radia – Janusz Adamowski (dziekan Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, który zasiadał już w tej radzie w latach 2003-2006 z rekomendacji Czarzastego) i Janusz Andrzejowski (były prezes Radia Kraków w latach 2000-2006). Również we władzach każdej z kilkunastu rozgłośni regionalnych “Ordynacka” ma swoich ludzi. Za wpływami w radach nadzorczych idą posady w mediach. Najlepszym tego przykładem jest Telewizja Polska, gdzie funkcję wiceprezesa pełni Bogusław Piwowar, kolejny zaufany człowiek Czarzastego i Kwiatkowskiego. Przy obecnym podziale wpływów w gestii Piwowara pozostały tylko TVP Polonia i TVP Sport, ale i te anteny obsadza on kolegami z “Ordynackiej”. Takimi jak Marian Kubalica, obecnie wicedyrektor TVP Sport, a wcześniej szef Biura Zarządu TVP. Stał się on wówczas bohaterem głośnej afery związanej z zatrudnieniem Pawła Mitera, 25-latka, który powoływał się na wpływy w Kancelarii Prezydenta, by zdobyć własny program w telewizji (“Nasza Polska” szeroko opisywała tę sprawę). Skandal ten w niczym jednak nie zaszkodził Kubalicy – i trudno się dziwić, skoro to sekretarz Zarządu Głównego “Ordynackiej”, a w latach 80. kierownik Wydziału Organizacyjnego Rady Naczelnej ZSP.
Rewia agentów Działacze SZSP i ZSP w czasach Gierka i Jaruzelskiego przygotowywali się do bycia przyszłą elitą PRL. Zmiana ustroju nie ograniczyła ambicji tych ludzi ani możliwości ich realizacji. I to pomimo tak częstych problemów lustracyjnych. Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że związki ze służbami specjalnymi PRL zarówno wtedy, jak i po 1989 r. raczej pomagały niż przeszkadzały ludziom “Ordynackiej” w robieniu karier. Dość przypomnieć przypadki Kwaśniewskiego, Oleksego, Cimoszewicza, Belki, Siwca czy Cytryckiego, ale także Sławomira Rogowskiego, który w katalogu IPN figuruje, jako tajny współpracownik SB o pseudonimie “Libero”. Natomiast wiceprzewodniczącym “Ordynackiej”, czyli “prawą ręką” Czarzastego, jest Sergiusz Najar. To bardzo charakterystyczna postać: urodzony w Moskwie syn Rosjanki i Polaka, jako 18-latek wstąpił do PZPR, zaraz po studiach został etatowym pracownikiem centrali SZSP (był m.in. kierownikiem Wydziału Zagranicznego), w latach 80. trafił do czeskiej Pragi, gdzie został wiceprzewodniczącym Międzynarodowego Związku Studentów. Został wówczas zarejestrowany, jako kontakt operacyjny PRL-owskiego wywiadu o pseudonimie “Sfinx”. Po upadku systemu objął dyrektorski fotel w Banku Handlowym, zaś w rządach SLD zajmował stanowiska wiceministra infrastruktury i spraw zagranicznych. W ostatnich latach Najar znów wykazywał ambicje polityczne: kandydował do Parlamentu Europejskiego, miał też być liderem listy SLD do Sejmu w okręgu wałbrzyskim, ale wycofał się jeszcze przed wyborami, skonfliktowany z lokalnymi strukturami partii, ale i protestując przeciwko pominięciu na listach Sojuszu samego Czarzastego. Teraz, gdy szef “Ordynackiej” stanął na czele SLD w największym województwie, przed takimi ludźmi jak Najar pojawia się szansa na awans do pierwszego szeregu lewicy. Można się też spodziewać powrotu innych zapomnianych już postaci z epoki rządów Millera, jak były minister zdrowia Mariusz Łapiński (obecnie szef warszawskiego okręgu “Ordynackiej”), były poseł i członek “orlenowskiej” komisji śledczej Andrzej Różański (szef okręgu gdańskiego i członek Zarządu Głównego) czy była posłanka i wiceszefowa MSWiA Małgorzata Winiarczyk-Kossakowska (kierująca okręgiem kieleckim). Nie miejmy złudzeń: koledzy z “Ordynackiej” swoim kolegom zginąć nie pozwolą! Paweł Siergiejczyk

Prof. Jadwiga Staniszkis o wizycie premiera Chin w Polsce W związku z wizytą premiera Chin w Polsce warto raz jeszcze zastanowić się, w czym tkwi sekret sukcesu gospodarczego (a obecnie i geopolitycznego) tego kraju - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Moim zdaniem istotne są cztery elementy. Po pierwsze - traktowanie własnego zacofania, jako rezerwy rozwojowej. Jej uruchomienie we właściwym momencie (np. reforma rolna w czasie kryzysu) stało się impulsem aktywizującym rynek wewnętrzny.

Po drugie - właściwa sekwencja otwierania się na gospodarkę światową z zachowaniem jak najdłużej kontroli nad własnym sektorem finansowym. I import nowych technologii, a nie dóbr konsumpcyjnych.

Po trzecie - myślenie o rozwoju w kategoriach długiego horyzontu i całej struktury, a nie liniowej dynamiki poszczególnych elementów. Dyskusje polityczne tam (w kręgach aparatu) dotyczą m.in. tego, czy osiągnięta równowaga nie jest na zbyt niskim (w zestawieniu z możliwościami) poziomie? I czy można zaryzykować jej naruszenie i wymuszenie tym samym działań dostosowanych, aby zbudować równowagę na wyższym poziomie? To prowadzi do czynnika czwartego: zasobów kulturowych. Do cnót jednostki należy tam m.in. bycie w stanie alertu myślowego, z gotowością do aktywnej (wyprzedzającej) adaptacji do pojawiających się wyzwań. A równocześnie pielęgnowanie cnót podstawowych: szacunek dla kontraktów, pracowitość, oszczędność. Ale też produkowanie wiedzy. W ich kulturze skrajnego indywidualizmu, (bo taoizm – religia elit – wymusza rozpoznanie własnej, unikalnej „takości”) kontakt z innym, (czyli odmienną „takością”) służy głównie rozwijaniu wiedzy. Zaś dyscyplina, rytuał i cnota posłuszeństwa (tak ważna w konfucjanizmie) to światopogląd wykonawców i biurokratów. Unia Europejska przejęła niektóre elementy owej epistemologii: pokazałam to w książce "Antropologia władzy" na przykładzie Traktatu Lizbońskiego. W tej innowacyjnej, (choć dziś zarzucanej na rzecz nagiego dyktatu mocy) formule władzy chodziło nie o zafiksowany cel, ale zagwarantowanie, jakości procesów na wielu poziomach. W tym refleksji społeczeństw nad sobą w toku tworzenia prawa, mobilizacji wokół wartości (gdzie premiuje się samą aktywność a nie – konkretną normę), czy – wyśrubowanej odpowiedzialności urzędników za własne decyzje. Chińskie myślenie w kategoriach całej struktury (a nie interesów określonych aktorów) zaczyna się też pojawiać wśród polityków zachodnich. Na przykład Niemcy. Ich zwrot w kierunku radykalniejszego, bezpośredniego zaangażowania inwestycyjnego w Rosji stanowi, moim zdaniem, innowacyjną odpowiedz na strukturalny kryzys strefy euro. Niemcy mają tak wielką przewagę wydajności pracy nad resztą, że blokuje to konieczną dla przetrwania strefy euro konwergencję. Narzucenie sobie przez Niemcy nowych nakładów zwracających się dopiero w dalszej przyszłości, stanowi w tej sytuacji szczególne samoograniczenie pozwalające odbudować strukturalną konwergencję. A u nas wciąż – od góry do dołu - procedury tak pomyślane, by uniknąć odpowiedzialności (ostatnio Głównej Dyrekcji Dróg wobec podwykonawców); patologicznie wbudowanie w gospodarkę światową (przez dług, inwestycje OFE, eksport siły roboczej – a na końcu – eksport towarów). I „radykalna inercja” w komunikacji władzy i opozycji. Bo padły z obu stron słowa, po których już niewiele można dodać. Jadwiga Staniszkis

TAXING WAGES 2011 Mimo zaleceń OECD sprzed roku aby zwiększać udział podatków pośrednich, a zmniejszać w budżetach państw członkowskich udział podatków bezpośrednich – w szczególności opodatkowania pracy, o czym pisałem na dwudziestolecie PIT (www.blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=989) w 2011 roku w 26 z 34 państw członkowskich dochody z pracy zostały bardziej opodatkowane.

www.oecd.org/document/34/0,3746,en_2649_34533_44993442_1_1_1_1,00.html

www.oecd.org/document/8/0,3746,en_21571361_44315115_50165640_1_1_1_1,00.html

Najgłębiej do kieszeni podatników sięgnęły w 2011 roku rządy Irlandii, Luksemburga, Portugalii i Słowacji. Rządy Nowej Zelandii i Stanów Zjednoczonych „odpuściły” natomiast trochę osobom zatrudnionym.

Najbardziej jednak wzrost opodatkowania odczuli samotni węgierscy podatnicy niemający dzieci. W przypadku rodzin z dziećmi – opodatkowanie spadło. Średnie opodatkowanie pracy wyniosło w 2011 roku 35,3%. Wzrosło, zatem o 0,3%. W większości przypadków było to spowodowane podniesieniem podatków dochodowych, a nie składek na ubezpieczenia społeczne. Według OECD w Polsce statystyczny obywatel, który nie korzystał z ulg rodzinnych, oddał państw 34,4% ze swojego wynagrodzenia za pracę. To o 0,1% więcej niż w roku, 2010 (czyli mniej niż średnio i wzrost też mniejszy niż średni), ale, jak pisałem przed rokiem, OECD nie liczy do opodatkowania składki do OFE.

Najwyżej opodatkowani są pracownicy zarabiający średnią krajową pensję i niemający dzieci w Belgii (55%) i Niemczech (49,8%). Na trzecim miejscu tego „podium nieszczęśników” znaleźli się ex aequo Węgrzy i Francuzi (po 49,4%). Najniższymi stawkami obciążeni są obywatele Chile (7%), Meksyku (16,2%) i Nowej Zelandii (15,6%). W przypadku Chile to jest jednak zupełna „ściema”, bo tam przymusowe składki na „prywatne” fundusze są jeszcze wyższe – co fałszuje statystyki. Jednak przykład Nowej Zelandii, gdzie istnieje postulowana przeze mnie emerytura państwowa, jest wielce budujący! Stany Zjednoczone są wyjątkiem od reguły, gdyż ogólne opodatkowanie spadło aż o 0,9% dzięki znacznemu zmniejszeniu zobowiązań z tytułu ubezpieczeń społecznych dla pracodawców, co nie tylko zrównoważyło, ale nawet przewyższyło wzrost realnego opodatkowania PIT. Gwiazdowski

Fenomen światowy ŚWIADOMY WYBORCA MARZY O SPRAWIEDLIWOŚCI SPOŁECZNEJ Sprawa Papały. To jest tak absurdalne, że nawet podejrzewam, że mogło być prawdziwe. Ale tylko w Polsce, Portugalii, Irlandii albo u Sikhów. Łódzka Prokuratura stwierdziła, że znalazła morderców śp.gen.Marka Papały. Byli to ponoć ludzie, którzy chcieli ukraść Mu samochód. Otóż nie słyszałem jeszcze nigdzie na świecie o złodziejach samochodów - zawodowych złodziejach, mających na sumieniu paręset kradzieży - którzy zaczynaliby próbę kradzieży od zastrzelenia "klienta". To po prostu nie ta branża. Powiedzmy jednak, że trafił się taki wariat. To czy zawodowi złodzieje nie wiedzą, komu chcieli ukraść samochód? I nie wiedzą, co rozpętałoby się po kradzieży? Nie mówiąc już o morderstwie? Przecież żadna policja na świecie tego nie daruje. I jeśli nawet byliby to ludzie zdeterminowani, by ukraść samochód generała policji - i to jeszcze zabijając Go u progu Jego domu - to byłoby nonsensem, by potem tego samochodu nawet nie próbowali zabrać!!!!! Przepraszam - ale to zupełnie nie trzyma się kupy. To musieliby być kompletni idioci i nieudacznicy. A kompletni idioci i nieudacznicy nie dokonują kilkuset udanych kradzieży samochodów. Zaczynam podejrzewać, że ludność znudziła się już absurdalną dyskusją o "zamachu" w Smoleńsku (ciągniętą na siłę przez klikę Kaczyński-Tusk by odwrócić uwagę od ruiny finansów publicznych i jak najszybciej przeforsować rabunek emerytów); znudziła się serialem "Trup małej Madzi i jej rodzice" - i trzeba było dać coś tak absurdalnego, by ludzie znów parę dni mieli, o czym gadać.

Niech żyje d***kracja! D***kracja sterowana - oczywiście.

PS. "D***kracja" to nie jest "dupokracja". Dupa to dupa - część ciała służąca do siedzenia. Nie ma w tym nic obrzydliwego. Obrzydliwa jest Władza L**u - ustrój, w którym dwóch meneli spod budki z piwem ma dwa głosy, a profesor uniwersytetu ma jeden głos. Na myśl o takim ustroju chce mi się rzygać. I dlatego słowo to wykropkowuję. Jakby ktoś nie wiedział. JKM

Korwin-Mikke: Może w ogóle zlikwidować emerytury? Akurat pisałem artykuł na temat likwidacji systemu emerytalnego, gdy odezwał się z Zielonej Góry kol. Andrzej Wayda – ujmując sprawę tak: „JKM walczy o prawa nabyte… – a ja żądam zniesienia wieku emerytalnego wraz ze zniesieniem podatku ZUS i zwrotem zagrabionych przez ZUS pieniędzy każdemu, komu je zrabowano. Cóż, niewolnik walczy o utrzymanie przywilejów – a człek wolny walczy o wolność (…)”. Na co odpowiedziałem: „Ma Pan absolutną rację! Z tym, że żąda Pan zwrotu pieniędzy – a więc powołuje się Pan też na prawa nabyte”. Jest jednak prawdą, że koncepcja kol. Waydy jest metodologicznie prostsza i uczciwsza. Porównajmy! Jeśli coś jest dla obywatela dobre to dlaczego jest przymusowe? Ja piszę tak:

(1) znosimy przymus emerytalny.

(2) Dzisiejszych emerytów (i tych, co nabędą w przyszłości uprawnienia) utrzymujemy ze sprzedaży majątku państwowego oraz podatku na spłatę długów po III RP, PRL, GG, II RP…).

(3) Ezaw za miskę soczewicy sprzedał pierworództwo, więc z pewnością część młodych ludzi, którzy dopiero kilka lat płacili składki, zrezygnowałaby ze swoich praw – w zamian za sumkę pozwalającą wybrnąć obecnie z kłopotów… Jest to propozycja uczciwa: ludzie zamiast „składki emerytalnej” płaciliby znacznie mniej – z nieprzyjemną świadomością, że to spłata odziedziczonego długu, a nie nabywanie praw do mitycznej emerytury… Propozycja p. Waydy jest inna. Likwidujemy system emerytalny całkowicie. Emerytur nie ma! I teraz – w wersji radykalnej – liczymy, ile kto wpłacił (z uwzględnieniem inflacji oczywiście) i ile mu wypłacono; otwieramy każdemu rachunek, na którym będzie widniało, ile reżym jest człowiekowi winien (uwaga: otwieramy takie rachunki również zmarłym – mają przecież spadkobierców!) – i teraz III Rzeczpospolita te 2,5 biliona zł zaczyna spłacać, zaczynając od ludzi, którzy już weszli w wiek emerytalny. Zamiast „emerytury” otrzymywaliby oni – na raty (możliwie bliskie wysokości dawnej emerytury!) – zwrot długu. Ta koncepcja jest jasna i prosta. Ma jednak kilka trudnych punktów. Po pierwsze: reżym mógłby ogłosić niewypłacalność. Co prawda nie musiałby utrzymywać ZUS-u (o ile pamiętam, 6 miliardów zł rocznie), ale sam procent (4% od 3500 mld – bo jeszcze jest 900 mld innych długów – to 140 mld) to pół obecnego budżetu – a przecież trzeba by spłacać i część kapitału… Po drugie: znika element gry losowej. Mający lat 67 emeryt mógłby powiedzieć: „Grałem w tę rosyjską ruletkę; pod przymusem – ale grałem. Wygrałem. Teraz, więc należą mi się nie tylko moje pieniądze, ale odpowiednia część pieniędzy tych, co umarli przede mną! Takie przecież były reguły gry: kto umiera przed ukończeniem 65 lat, nie dostaje za swoje „składki” nic – ci, co przeżyli, otrzymują wygraną z pieniędzy swoich i tych pechowców! To, czy reżymy okradały Fundusz Emerytalny, jest tu bez znaczenia: ile tam jest, to jest – ale reguł nie wolno zmieniać w trakcie gry! Tak, więc te pieniądze nie należą się spadkobiercom, tylko nam!”. Oczywiście można przyjąć wariant mniej radykalny: system emerytalny likwidujemy od dziś, honorując wszystkie zaszłości. W takim jednak razie powstaje problem: jak poprzydzielać żywym pieniądze wpłacone przez zmarłych? To nie jest, wbrew pozorom, zadanie bardzo trudne: sumujemy rachunki zmarłych, i powiększamy rachunki żywych proporcjonalnie do ich wysokości. Problem polega na tym, że ludzie umierają, co minutę – zarówno ci przed emeryturą, jak i ci pobierający emeryturę od tygodnia. Trzeba by, więc w praktyce zachować spory kawał ZUS-u. A i tak, znając sprawność tych osZUStów, można podejrzewać, że po dwóch tygodniach powstałby kosmiczny bałagan. Bo taka operacja wymaga bardzo dobrego programu komputerowego, (co nie jest takie trudne) oraz bezbłędnej obsługi go na bieżąco… Tak, więc sympatyzuję z tym punktem widzenia, ale widzę nieprzezwyciężalne trudności praktyczne. Również ludzi chyba łatwiej będzie przekonać do wersji, gdzie używana jest nazwa „emerytura”. Bo jednak wiedzą z praktyki, że „emerytury” to państwo jakoś wypłacało. A co do spłacania długów… JKM

Totalniacka recydywa redaktora Blumsztajna Pan redaktor Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej” nigdy nie uchodził w tym środowisku za najtęższą głowę, ale to nie znaczy, że nie ma już żadnych innych zalet. Na przykład do zalet pana redaktora Seweryna Blumsztajna należy szczerość. Co w sercu, to na języku, a nawet - na transparencie. Inni cadykowie, czy to z przezorności, czy to z przebiegłości - żeby nie płoszyć nikogo zawczasu - swoje prawdziwe myśli i zamiary starannie ukrywają, podczas gdy pan redaktor Blumsztajn nie ukrywa niczego i gdyby nie obawa przed posądzeniem o nieobyczajne wybryki, to kto wie - może nawet ukazywałby się nam w straszliwej, naturalnej postaci? Ale nie o samego pana redaktora Blumsztajna tu chodzi, chociaż sam w sobie też stanowi wielką osobliwość. Ważniejsze są poglądy pana redaktora, bo są one reprezentatywne dla całego środowiska - również najważniejszych, najmądrzejszych i najbardziej przebiegłych cadyków, którzy swoje prawdziwe myśli, zamiary i intencje starannie ukrywają. Oto pan redaktor Blumsztajn postanowił udzielić zbawiennego pouczenia posłowi Tomczakowi z Platformy Obywatelskiej, ponieważ ten skrytykował posła Platformy Obywatelskiej Artura Dunina za projekt ustawy o tak zwanych związkach partnerskich, czyli stadłach sodomitów i gomorytów. Ten spór między posłami Platformy Obywatelskiej pokazuje, że dla sprawniejszego robienia wody z mózgu swoim zwolennikom, przyjęła ona metodę z upodobaniem stosowaną przez byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsę, który - jak pamiętamy - w każdej sprawie był „za, a nawet przeciw”, co wprawdzie sprawiało wrażenie jakiegoś kretyńskiego bełkotu, ale umożliwiało panu prezydentowi bezpieczne przeczekanie aż do wyjaśnienia, co właściwie każą mu zrobić Siły Wyższe. Platforma Obywatelska jest dokładnie w takiej samej sytuacji. Ma oczywiście program - ale nie zawsze wie - jaki. Bowiem prawdziwym programem Platformy Obywatelskiej jest wykonywanie poleceń swoich mocodawców, którzy przecież właśnie w tym celu nakazali niezależnym mediom głównego nurtu propagandowe wspieranie tej partii, zaś agenturze w Salonie i stadu autorytetów moralnych - jej obcmokiwanie i zachwycone, chóralne obekiwanie. Żeby jednak lepiej to przed swoimi zwolennikami zakamiflować, Platforma Obywatelska pozoruje podziały na ideologiczne frakcje, które toczą ze sobą straszliwe ideowe batalie. Wprawdzie na końcu wszystkie frakcje i tak będą głosowały zgodnie z instrukcjami oficerów prowadzących - ale co to szkodzi trochę poudawać? A nuż jacyś durnie się nabiorą i będą szczerze myśleli, że to wszystko naprawdę? Wróćmy jednak do pana redaktora Blumsztajna i jego zbawiennych pouczeń. Otóż pan redaktor Blumsztajn poucza posła Tomczaka, że legalizacja, a nawet przywileje dla stadeł sodomitów i gomorytów, to już „europejski standard”, z którym każdy „musi się pogodzić”. Wspomniałem już, że pan redaktor Blumsztajn nie należy wprawdzie do najtęższych głów w środowisku „Gazety Wyborczej”, ale za to jest bardziej szczery od innych, którzy myślą tak samo, tylko głośno tego nie mówią. Warto, zatem przyjrzeć się temu argumentowi, bo obawiam się, że będziemy nim bombardowani coraz częściej. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę, że jest to argument totalniacki. Zdaniem pana redaktora Blumsztajna, wszyscy muszą dostosować się do „standardów” - czy im się to podoba, czy nie. Dlaczego muszą? Ano, dlatego, że jakiś sanhedryn próbuje akurat takie „standardy” narzucić europejskim narodom. Już mniejsza w tej chwili o to, dlaczego to robi - ważne, że wszyscy bez wyjątku muszą dostosować się do oczekiwań sanhedrynu. Jest to punkt widzenia typowo totalniacki, bo wolnościowe podejście kładzie nacisk na różnorodność, podczas gdy totalniackie - na urawniłowkę. Okazuje się, że w środowisku „Gazety Wyborczej” jabłko niedaleko upadło od jabłoni i żeby nie wiem jak się kamuflowali, zawsze ubecka słoma z butów im się wysunie. Osobna sprawa, to te „standardy”. Warto przypomnieć, że w Europie rozpowszechniały się rozmaite „standardy”. Na przykład taki, że Żydów trzeba gazować, albo przynajmniej - rozstrzeliwać. Taki „standard” obowiązywał całkiem niedawno w sporej części Europy, a znowu w innej części Europy obowiązywał „standard” rozstrzeliwania, albo przynajmniej zsyłania do łagrów ziemian, kupców, księży i tym podobnych „wrogów klasowych”. Czy dlatego, że w Europie obowiązuje jakiś „standard”, wszyscy naprawdę powinni w podskokach się do niego akomodować, a przynajmniej - jak poucza pan redaktor Blumsztajn posła Tomczaka - się z nim „pogodzić”? No cóż; od razu widać, że ten pan redaktor Blumsztajn tęgiej głowy to nie ma - ale za to jest bardziej szczery od innych, dzięki czemu możemy się dowiedzieć, co właściwie myśli i co nam szykuje kolejne już pokolenie totalniaków. SM

27 kwietnia 2012 Codzienna porcja propagandy.. Chiny - najbardziej na świecie - interesują się Polską. Takie wrażenie można odnieść słuchając różnych ”ekspertów”, którzy uskrzydleni wizytą chińskiego premiera, próbują nam wmówić, ze zamiast Państwa Środka - my jesteśmy Pępkiem Świata. Przebywając w Europie Zachodniej - chiński premier w końcówce wizyty zaczepił o Polskę.. Tak jak kiedyś prezydent Bush.. Co my możemy zaoferować Chińczykom? Potężnie rozwijającej się gospodarce świata? Trochę miedzi? Bo nawet nie węgla - bo dzięki polityce pana Donalda Tuska - od poprzedniego roku, od grudnia- węgiel do Polski… importujemy(????) Jeszcze jak pod dyktando Niemiec, a pan Donald Tusk bardzo lubi na kolanach spełniać życzenia pani Merkel - polikwidujemy wszystkie kopalnie- węgiel będziemy sprowadzać z Niemiec i Chin.. Znowu szaleńcy okupujący telewizję i rozgłośnie radiowe - roztaczają przed milionami Polaków jakieś fałszywe wizje.. Niemające nic wspólnego z prawdą. Firmy produkujące mają Chińczycy głównie w Chinach - i tam ludzie mają pracę - bo w Chinach są niskie koszty produkcji i chiński towar zalewający świat – jest tani.. Chińczyków - jak na razie interesuje Azja i Ameryka Południowa.. Z Afryki potrzebują bogactw naturalnych.. Z Europy - najbardziej zainteresowani są Niemcami.. Socjalizm europejski doprowadza do degrengolady Europę.. W Europie rządzą „liberałowie”, a w Chinach - Komunistyczna Partia Chin.. Czy to nie paradoks? Komuniści chińscy wprowadzili wiele elementów wolnego rynku - a „światli” Europejczycy - głównie biurokrację, dyrektywy i wysokie podatki. Europa- na dłuższą metę – nie ma żadnych szans w starciu z Chinami.. Socjalizm europejski na drodze do komunizmu, nie ma szans z „komunizmem” chińskim.. Socjalizm europejski – wcześniej czy później- potknie się o własne nogi.. I jeszcze straszą Chiny tzw. Prawami Człowieka, co dla władz chińskich jest niezrozumiałe, tym bardziej, że nie jest to, ani nigdy nie był- kraj chrześcijański z Prawami Bożymi.. To jest inna cywilizacja! Prawa Boże w Europie - precz! - a na to miejsce tzw. Prawa Człowieka i Obywatela… Bogactwo powstaje z pracy, a nie z Praw Człowieka, czy nie daj Boże - z demokracji.. Z demokracji powstaje chaos, a z Praw Człowieka – jeszcze większy chaos.. Kiedyś Europa była chrześcijańska i pełna pracy.. Etos pracy, a nie etos życia na cudzy koszt.. I zbudowała wielkie bogactwo nieznane w historii. Biały człowiek Europy.. Demografia też pod zdechłym psem. Psy nie mają w Chinach praw - Europie socjalistycznej Europie - odwrotnie. Zwierzę jest na piedestale. W Europie ubywa Europejczyków - przybywa Azjatów i Arabów.. Przybywających do Europy głównie po zasiłki.. Oprócz Chińczyków! Ci przyjeżdżają pracować.. Oni mają w sobie etos pracy.. Rozleniwieni Europejczycy - państwowa posada albo tłusty zasiłek.. Z pobieranych zasiłków nie ma dobrobytu. Jest przejadanie pracy innych.. Jadąc samochodem usłyszałem w jakieś audycji „ekonomicznej” Programu I Polskiego Radia, że Chińczycy będą inwestować w Polsce... Nadstawiłem ucho, żeby się dowiedzieć, w jaką branżę będą inwestować.. No i usłyszałem. Wybudują nam jakąś elektrownię za 5 miliardów złotych..(????) Trzeba być kompletnym idiotą, żeby nie odróżniać inwestycji, od sprzedaży.. I to w programie ”ekonomicznym”.. Chińczycy nam po prostu sprzedają elektrownię, a my ją kupujemy.. MY zapłacimy - a Oni sprzedając elektrownię - wezmą nasze pieniądze i wyjadą.. Co to ma wspólnego z inwestowaniem? Nic! Po prostu nastąpiła transakcja sprzedaży - i to wszystko. Gdyby postawili jakąś fabrykę i dali Polakom pracę.. To byłaby inwestycja.. Ale sprzedanie nam towaru - to jest sprzedaż towaru na zasadzie zbytu.. Inwestować przy takich kosztach i to ciągle rosnących, dzięki ideologizowaniu gospodarki - to nie jest specjalność chińska.. Pakiet klimatyczny, globalne ocieplenie, prawa człowieka, wymogi ekologiczne, prawa pracownicze - to odstręcza od inwestowania.. Firmy uciekają do Chin, bo tam nikt ich tak nie represjonuje.. I mogą produkować przy niskich kosztach. „Globalne ocieplenie nasila dyskryminację ze względu na płeć”..- rezoluje Parlament Europejski. Czy ktoś w Chinach uchwalałby coś podobnego? Ogólnochińskie Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych zajmuje się sprawami poważnymi.. Wojną czy pokojem, staniem na straży przestrzegania Konstytucji, prawem.. A w Europie socjaliści wymyślają problemy.. Nie dość, że wymyślili” globalne ocieplenie”, jako problem polityczny, z którego cwaniacy ciągną grubą rentę - 200 miliardów euro - to jeszcze wymyślili ideologicznie, że ma to wpływ na płeć, a mnie się wydaje, że bardziej na rozum.. To znaczy „globalne ocieplenie” odbiera socjalistom resztkę rozsądku, którego i tak za grosz nie mają.. Czy dzisiaj w świecie rządów socjalistów nauka jeszcze istnieje? Czy tylko propaganda, która naszpikowana jest” nauką”, z prawdziwą nauką niemającą nic wspólnego? Nauka ma służyć, jako instrument docierania do prawdy.. A prawda jest zgodnością z rzeczywistością.. Propaganda to stała i niezłomna wola władzy koncentrująca się na utwalaniu w ludziach określonego poglądu niemającego nic wspólnego z prawdą. Propaganda to antuyprawda, powtarzana, jako kłamstwo, które wbijane setki razy do głowy- ma stać się prawdą. Zgodnie z zaleceniem Rady Europejskiej, pardon- oczywiście z zaleceniem dr Józefa Goebbelsa, największego kłamcy XX wieku. On to prawdę miał za nic.. Liczyło się kłamstwo. Kłamstwo podniesione do rangi cnoty. Gdyby do dzisiaj żył i miał do dyspozycji środki wzajemnej dezinformacji, to do tej pory Niemcy by nie wiedzieli, że przegrali wojnę.. Zresztą już dzisiaj prowadzi się propagandę zdejmująca z Niemców odpowiedzialność za wojnę.. Za jakiś czas dowiemy się - a ja już być może nie - że to Polacy wojną wywołali. To kwestia świadomości ukształtowanej przez środki masowej dezinformacji i propagandy.. Na razie znikać będą małe stacje benzynowe, które uchowały się do tej pory i nie zostały przez socjalistyczną władzę biurokratyczną zlikwidowane.. Tak jak wiele firm, które padły pod ciężarem podatków i skarbowych kontroli.. Urzędnicy przy pomocy tych urwisów z Sejmu - likwidują powoli polską własności i przedsiębiorczość.. W przyszłości będą tylko w Polsce wielkie międzynarodowe koncerny- drobna i mała przedsiębiorczość zniknie. Bo kto wytrzyma ten festiwal podatków trwający od lat? Sam ZUS- to jest potworny podatek eliminujący miejsca pracy.. Cześć pamięci tych wszystkich, którzy polegli od razów biurokracji, fiskusa, inspekcji pracy, ZUS-u i innych narzędzi biurokratycznych tortur.. Stacje benzynowe do przyszłego roku będą musiały wymienić zbiorniki paliwowe na nowe, co oznacza koszt około 150 000 złotych (!!!!) A dlaczego tylko zbiorniki? Można im kazać - poszanowaniu prywatnej własności - powymieniać całe stacje - na nowe. Będzie przyjemniej dla oka i bardzo bezpiecznie.. Tylko skąd właściciele małych stacji mają wziąć na ten eksperyment pieniądze? Najlepiej jak zaciągną się w bankach.. NA niskooprocentowany kredyt.. I w ten sposób można zniszczyć wszystkich. Część pamięci wszystkich pozostałych.. Tych, którzy polegną w przyszłości! Socjalizm wszystkim równo nosa utrze.. Bogatym dzisiaj, - a biednym pojutrze! Panowie posłowie.! Nie idźcie ta drogą.. To droga do katastrofy! WJR

Eurogeddon szansą dla Polski? Polska może odnieść sukces niezależnie od tego, ile walut będzie funkcjonowało w Europie. To zależy tylko od nas i od mądrości naszych demokratycznie wybranych rządzących - twierdzi prof. Krzysztof Rybiński w dzisiejszej "Rzeczpospolitej". Ekonomista rozważa na łamach "Rz" kolejne etapy kryzysu, nazywanego przez siebie Eurogeddonem, przewidując rozpad strefy euro. Jakie miałyby być jego następstwa?

- Według przeprowadzonych symulacji PKB krajów strefy euro obniży się od 15 proc. (Grecja) do 10 proc. (Niemcy). Kraje naszego regionu też ucierpią i łączny spadek PKB może być znaczący, w przypadku niektórych krajów regionu dwucyfrowy. To oczywiście oznacza silny wzrost bezrobocia i ubóstwa również w Polsce - pisze prof. Rybiński. Jak przewiduje, z uwagi na rozpad strefy euro, dramatycznie wzrosną kursy walut, a handel i inwestycje transgraniczne zostaną znacznie ograniczone? Przewiduje też cały łańcuch następstw: radykalne obniżenie zaufania konsumentów, co ograniczy inwestycje i konsumpcję. Wzrost kosztów obsługi długu w wielu krajach, co wpłynie na ograniczenie wydatków przez sektor publiczny. Doprowadzi do spadku popytu sektora publicznego.

- Im słabsze perspektywy wzrostu danego kraju, tym większe problemy budżetowe i tym większego ograniczenia wydatków będą się domagały rynki finansowe. Słabe kraje strefy euro zaczną tonąć. Niemcy doświadczą masowego umocnienia nowej marki, co wywoła silny spadek cen towarów importowanych i deflację, ale także poważne kłopoty z konkurencyjnością na skutek wzrostu cen niemieckiego eksportu. Sprawna niemiecka machina eksportowa zacznie zawodzić, co nie będzie zbyt dobre dla Polski, która dostarcza podzespoły. Kraje południa Europy po przyjęciu walut narodowych doświadczą głębokiej dewaluacji, inflacja w krajach PIGS przekroczy 10 proc., a w Grecji być może nawet 20 proc. Oprocentowanie obligacji Niemiec spadnie poniżej 1 proc., bo inwestorzy będą szukali bezpiecznych lokat, za to oprocentowanie obligacji krajów PIGS radykalnie wzrośnie (cena znacznie spadnie), a ponieważ banki w tych krajach mają bardzo dużo obligacji własnych rządów, spadek cen spowoduje olbrzymie straty i rządy będą musiały ratować swoje banki przed bankructwem. W czarnym scenariuszu dojdzie do kontrolowanego bankructwa Portugalii, Hiszpanii i Włoch. To pogrąży cały sektor finansowy w Europie - przewiduje ekonomista. Uważa jednak, że z czasem kraje, których waluty zostały zdewaluowane, zaczną się szybciej rozwijać.

- Ceny wakacji w Grecji liczone w markach niemieckich spadną o 2/3, najazd Niemców na greckie kurorty będzie przypominał atak imperialistycznej stonki ziemniaczanej na socjalistyczne pola ziemniaków w mrocznych czasach komuny. Po trzech, czterech latach, jak opadnie kurz kryzysu, na południe Europy powróci ożywienie gospodarcze - przepowiada prof. Rybiński. Zdaniem profesora nastąpi poważny zastój na rynku nieruchomości. Upadną też inwestycje.

- Ponieważ bezrobocie wzrośnie, politycy będą starali się chronić miejsca pracy swoich wyborców, układ z Schengen zostanie zawieszony, na granicach ponownie pojawią się kontrole celne. Wybuchną nacjonalistyczne fobie, polski hydraulik znowu stanie się obiektem nienawiści - wieści ekonomista. Prof. Rybiński upatruje wbrew pozorom w kolejnej odsłonie kryzysu szansę dla Polski. Będzie ona jednak możliwa pod pewnymi warunkami. - Jeżeli do czasu rozpadu strefy euro przeprowadzimy w Polsce szereg wiarygodnych i głębokich reform, to może się zdarzyć, że część kapitału w panice uciekającego z południa Europy zostanie ulokowana w Polsce, jako dużym, bezpiecznym i stabilnym kraju w Unii. Osłabienie złotego będzie, więc umiarkowane, inwestycje się nie załamią, płynny sektor bankowy w sposób umiarkowany ograniczy kredytowanie i recesja, która będzie wszędzie, w Polsce będzie płytka i krótka. Dlatego jest ważne, aby przeprowadzić w Polsce jak najwięcej reform, zmniejszyć deficyt budżetowy znacznie poniżej 3 proc. PKB i doprowadzić w ten sposób do podniesienia ratingu Polski - podkreśla. Krzysztof Rybiński

Afera wokół nagrody dla Grzegorza Brauna Przyznanie nagrody Feniksa Grzegorzowi Braunowi, wręczonej reżyserowi niedawno przez Stowarzyszenie Wydawców Katolickich, wywołało prawdziwą burzę w Polskim Kościele. Przypomnijmy, że Braun nie tak dawno nazywał abpa Życińskiego "kłamcą i łajdakiem". Między wierszami sugerował także, jeśli dobrze zrozumieliśmy, że nie był on prawdziwym biskupem katolickim. Niestety, demoliberalne media nie zainteresowały się tą sprawą i do szerszej opinii publicznej nie przebiły się protesty i kontrowersje, które wywołało wyróżnienie Grzegorza Brauna nagrodą Feniksa. Oto kilka z komentarzy i wydarzeń związanych z tą aferą, o których informacje przysłał nam jeden z naszych Czytelników, (za co gorąco mu dziękuję), zbulwersowany promocją tej osoby:

"Grzegorz Braun powinien być w środowiskach katolickich traktowany, jako „persona non grata” za to, co powiedział na temat śp. Abp. Józefa Życińskiego i czego nigdy nie odwołał (...) istnieje niebezpieczeństwo, że środowiska katolickie potraktują przyznanie tej nagrody, jako promocję postaw, jakie reprezentuje p. Braun, a mówiąc, wprost jako promocję ewidentnych oszczerstw, jakie wygłaszał on rok temu nt. zmarłego abp. Józefa Życińskiego” - skomentował wydarzenie ks. prof. Andrzej Szostek, Kierownik Katedry Eryki na Wydziale Filozofii KUL.

"Przyznanie Grzegorzowi Braunowi nagrody Feniks przez wydawców katolickich uważam po prostu za skandal. Człowiek, który w bezprecedensowym ataku ad personam dokonanym na KUL pod adresem śp. abp. Józefa Życińskiego pokazał, że można posunąć się do krytyki tego typu osoby zmarłej, która nie może się bronić, nigdy nie powinien otrzymywać katolickiej nagrody. Nieważne, za co, ważnym jest, iż istnieje jakaś integralność postaw i czynów, które mówią o pięknie lub zwykłym chamstwie człowieka" - pisze w swoim oświadczeniu o. Tomasz Dostatni - były wiceprezes Stowarzyszenia Wydawców Katolickich. Podobne zdanie zaprezentowali inni zbulwersowani księża-profesorowie z KUL, min. wikariusz biskupi ds. kultury Archidiecezji Lubelskiej ks. prof. Alfred M. Wierzbicki. W wyniku rozgłosu wokół tej sprawy i publicznej kompromitacji nagrody Feniksa, dotychczasowy przewodniczący jury Stowarzyszenia Wydawców Katolickich ks. prof. Jan Sochoń uznał błąd kierowanego przez siebie ciała i podał się do dymisji z zajmowanej funkcji. Do dymisji z kapituły nagrody Feniksa podał się Tomasz Chachulski. Od siebie możemy dodać, że film "Eugenika" bez wątpienia jest wartościowy, trzeba jednak zawsze pamiętać, że przyznawanie wyróżnień wiąże się z pewną odpowiedzialnością. Twórca wyróżnionego filmu bywa postacią niezwykle kontrowersyjną, a taką jest Grzegorz Braun, który nie dość dobrze rozumie zasadę hierarchiczności w Kościele, a właściwie zasadę tę odrzuca, przypisując laikatowi swoiste eklezjalne "prawo do oporu" wobec biskupów uznanych - na mocy jednostkowego osądu - za błędnie nauczających lub źle wykonujących swoją misję. Przyznanie wiernym takiego prawa wyraźnie zbliża go do poglądów donatystów i jansenistów, czy wręcz do eklezjologii protestanckiej, nawet, jeśli odbywa się pod sztandarami tradycjonalistycznymi. Moglibyśmy się zgodzić z Grzegorzem Braunem w poglądzie, że niektóre poglądy i teorie ś.p. abpa Życińskiego były, nazwijmy to tak, kontrowersyjne. Ale to jest właśnie różnica stylu i języka. O Następcy Apostołów katolik nigdy nie ma prawa powiedzieć, że jest (lub był) "kłamcą i łajdakiem". Hierarcha Kościoła może, co najwyżej mieć poglądy "kontrowersyjne". Możemy grzecznie i delikatnie je wskazać, argumentując z Litery lub Tradycji nasz pogląd. Nie jest jednak rzeczą wypasanych owiec pouczać i znieważać pasterzy w słowach wulgarnych. Kościół katolicki jest strukturą hierarchiczną i kto tego nie rozumie, ten winien być traktowany właśnie, jako wspomniana "persona non grata", jako eklezjalny anarchista. Zostawiam każdemu z naszych Czytelników do osądu ten oto problem: czy jakiekolwiek stowarzyszenie, gazeta lub portal katolicki, głoszący przywiązanie do hierarchicznego Kościoła, może pozwolić sobie na promowanie i drukowanie Grzegorza Brauna, który twierdzi, że jeden z nieżyjących już biskupów był "kłamcą i łajdakiem"? Adam Wielomski

Kopacz znowu kłamie Obecna marszałek Sejmu 13 kwietnia 2010 r. na naradzie u premiera Rosji nie zaprotestowała, gdy Tatiana Anodina rezygnowała z pomocy międzynarodowych ekspertów. Dziś mówi, że była tam, jako… opiekunka rodzin, a poza tym nie była jedynym przedstawicielem rządu na tym spotkaniu – pisze “Gazeta Polska Codziennie”. Jest to nieprawda. Ze stenogramu zamieszczonego na stronie rosyjskiego premiera jednoznacznie wynika, że poza minister zdrowia Ewą Kopacz byli tylko płk Edmund Klich, szef polskiej Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, późniejszy polski akredytowany przy MAK-u, oraz szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Krzysztof Parulski, który łączył się ze Smoleńska z Moskwą za pomocą telemostu. Premier Władimir Putin, udzielając głosu Kopacz, zwrócił się do zebranych „Pani Ewa Kopacz, minister zdrowia Polski”.

- Formalnym przedstawicielem rządu na tej naradzie była Ewa Kopacz, która była tam jedynym ministrem konstytucyjnym i jako taka reprezentowała rząd Polski. Niech nie wykręca się teraz od odpowiedzialności. Świadomie zgodziła się na to, żeby uniemożliwić ekspertom Unii Europejskiej i NATO badanie katastrofy smoleńskiej – komentuje w rozmowie z „Codzienną” Antoni Macierewicz. Ze stenogramów ze spotkania 13 kwietnia 2010 r. wynika, że zaraz po katastrofie międzynarodowe organizacje i eksperci zaoferowali swoją pomoc. MAK te propozycje odrzucił, a polski rząd, reprezentowany przez Kopacz, nie zaprotestował. Generał Tatiana Anodina powiedziała wówczas, że „dochodzenie jest prowadzone zgodnie z międzynarodowymi standardami i przepisami ICAO (International Civil Aviation Organization), którego członkami jest 190 krajów, w tym Rosja i Polska”. Dodała także: „Organy śledcze Unii Europejskiej oraz innych państw wyraziły chęć uczestnictwa w pracach Komisji Technicznej, jeżeli zaistnieje taka potrzeba”. Marszałek Sejmu Ewa Kopacz, zapytana przez nas, dlaczego jako jedyny konstytucyjny przedstawiciel polskiego rządu nie zareagowała, stwierdziła, że nie jest odpowiednikiem Tatiany Anodiny w Polsce.

- Moją rolą było zajmowanie się osobami, które przyjechały identyfikować zwłoki – powiedziała. Co innego można przeczytać w sejmowym wystąpieniu Ewy Kopacz z 29 kwietnia 2010 r., kiedy mówiła, że pojechała do Moskwy, jako minister zdrowia z licznymi współpracownikami oraz z lekarzami opiekującymi się rodzinami. O swojej roli – jako opiekunki – Ewa Kopacz wówczas nic nie wspominała. Stefczyk.info

Katastrofa smoleńska. Bilans dwóch lat - Polska Wielki Projekt „Każda próba budowy silnej Polski, każda próba realizacji wielkiego projektu, jakim jest Polska, może się tylko opierać na prawdzie o Smoleńsku. Powinniśmy z tragedii smoleńskiej uczynić źródło siły do tego, aby tę Polskę, jako wielki projekt zbudować" - mówił prof. Zdzisław Krasnodębski na debacie poświęconej tragedii smoleńskiej, która odbyła się w ramach kongresu Polska Wielki Projekt.

IMG_6896m 10 kwietnia 2012 roku odbyła się w Centralnej Bibliotece Rolniczej pierwsza debata z tegorocznego cyklu Polska Wielki Projekt. Jej tematem była tragedia smoleńska, a na miejscu można było zakupić publikację wydaną przez Instytut Sobieskiego pt. „Katastrofa smoleńska. Bilans dwóch lat”. W panelu dyskusyjnym udział wzięli: prof. Zdzisław Krasnodębski, Jan Filip Staniłko, Michał Łuczewski (UW), Piotr Falkowski (Nasz Dziennik), Paweł Soloch (Instytut Sobieskiego) oraz prezes PiS Jarosław Kaczyński. Dyskusję prowadził Marek Pyza (wPolityce, Uważam Rze).

Panel rozpoczął się od uczczenia minutą ciszy 96 ofiar tragedii smoleńskiej. Przybyłych gości powitał inicjator kongresu Jan Filip Staniłko, który powiedział:

„Polska Wielki Projekt jest koncepcją spotkań społecznych, jest też społeczną grupą osób, które przy wsparciu partii Prawo i Sprawiedliwość spotykają się, dyskutując o sprawach Rzeczpospolitej. Jesteśmy grupą osób, które uważają, że Polska nie jest państwem skazanym na małość, bylejakość, nijakość, wstydliwość. Polska może być państwem silnym, znaczącym, nowoczesnym. Ale nie da się rozmawiać o tym, jaka Polska ma być w oderwaniu od stanu, w jakim ona się znajduje. (…) Istnieje silne poczucie alternatywy, jest możliwy inny sposób sprawowania władzy, rządzenia Polską niż ten, z którym mamy do czynienia dzisiaj.” Jako pierwszy głos zabrał prezes PiS Jarosław Kaczyński? Podkreślił, że tegoroczny kongres rozpoczyna się 10 kwietnia. To nie jest przypadek, lecz nawiązanie do dziedzictwa Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przypomniał, że Prezydent miał być patronem pierwszego kongresu, planowanego na 2010 rok, który się nie odbył. „Nie ma wśród nas mojego brata, Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale pozostało dziedzictwo, nad którym warto się zastanowić” – powiedział.

"Lech Kaczyński przedstawił Polakom, polskiej inteligencji bardzo konkretną propozycję. I to nie w słowach, lecz w czynach. Propozycję czegoś, co można określić, jako racjonalny patriotyzm. Nie taki, w którym myślenie służy uzasadnianiu bierności, mikromanii narodowej, zgody na zło, na niesprawiedliwość i opresję, ale, w którym racjonalna analiza przeprowadzona w sposób bezlitosny, bez żadnych naiwności, bez mitów, ma służyć realizacji ambitnego celu." Celem Prezydenta Kaczyńskiego było, jak wyjaśnił, zapewnienie Polakom miejsca dużego, liczącego się europejskiego narodu. Premier Jarosław Kaczyński mówił o tym, że Prezydent czynem, a nie słowem budował aksjologiczne podstawy nowej Rzeczypospolitej. Takie przedsięwzięcia, jak budowa Muzeum Powstania Warszawskiego, planowane stworzenie Muzeum II Wojny Światowej, Muzeum Ziem Zachodnich, odbudowa zabytków, w tym Pałacu Saskiego, ustanowienie Dnia Żołnierzy Wyklętych, polityka nadawania odznaczeń miały służyć "nie tylko temu, by oddać honor, by oddać sprawiedliwość, ale także temu, by odnawiać źródła polskiego republikanizmu, które tkwią w polskiej myśli i w polskich postawach niepodległościowych, a więc w tradycji Armii Krajowej, w tradycji Żołnierzy Wyklętych i w tradycji solidarnościowej", która była mu szczególnie bliska - dodał. Podkreślił, że Lech Kaczyński doceniał inteligencję i jej rolę w życiu społecznym, przypomniał spotkania lucieńskie, jak dodał - kongres to przecież dzieło polskich inteligentów. Prezes PiS mówił, że Lech Kaczyński budował polską politykę zagraniczną w oparciu o trzy zasady. "Po pierwsze bezpieczeństwo, a więc w czasach jego prezydentury przede wszystkim sprawa relacji ze Stanami Zjednoczonymi, przez kilka lat sprawa tarczy (antyrakietowej), po drugie śmiałe inicjatywy energetyczne. Po drugie status. Zdecydowanie odrzucał status klientystyczny, zarówno ten stary, można go określić, jako wschodni i ten nowy – zachodni. I zabiegał także o to, by usytuowanie Polski w instytucjach europejskich było odpowiednio mocne”.

"To nie była polityka łatwa.” – podkreślił Jarosław Kaczyński. - „To była polityka, która budziła gniew, sprzeciw ze strony (w cudzysłowie) elit polskich przesiąkniętych klientyzmem i budziła niezadowolenie, a czasem wręcz wściekłość u tych z, zewnątrz, którym ta polityka przeszkadzała. Ale potrafił ją prowadzić z pełną determinacją, całkowitym oddaniem i wielką osobistą odwagą”. Przypomniał też stworzoną przez Prezydenta Narodową Radę Rozwoju, która pracowała, by stworzyć alternatywny wobec rządowego program polityki gospodarczej. Prof. Zdzisław Krasnodębski, który mówił, jako drugi, stwierdził że znał Lecha Kaczyńskiego jako wybitnego intelektualistę i to było wyjątkowe w dziejach III RP, że prezydent był jednocześnie myślicielem. Przypomniał spotkania w Lucieniu, na których Prezydent dyskutował z najwybitniejszymi polskimi intelektualistami. Dlatego, jak powiedział, ten kongres jest dodatkowym hołdem, „bo to nie chodzi tylko o politykę, ale o myśl, o ideę, którą politycy wcielają.” Profesor Krasnodębski stwierdził, że po katastrofie smoleńskiej starano się wmówić, że istnieje sprzeczność pomiędzy pamięcią o Smoleńsku, dociekaniem przyczyn tragedii a tzw. projektem modernizacyjnym. Ale, jak zaznaczył, „to, co się wydarzyło jest datą, która pozostanie w historii”. Polska się zmieniła po Smoleńsku, społeczeństwo jest podzielone. Przypomniał, że Polacy dwukrotni w wyborach „potwierdzili władzę tych, którzy za tę katastrofę odpowiadają, odpowiadają za polskie państwo, za przygotowane tej wizyty, za to co nazywamy katastrofą posmoleńską”. Jak stwierdził prof. Krasnodębski, ten wybór wynika „z dążenia do normalności, do stabilności, ciepłej wody w kranie".

"Smoleńsk przestraszył wielu Polaków - tłumaczył profesor - "Znaczna część społeczeństwa chciała wierzyć w wersję rosyjską". Ale z drugiej strony, jak powiedział:

„Zachowanie elit spowodowało reakcję. W pewnym sensie my jesteśmy tą reakcją, ci ludzie, którzy zbierają się dziś przed Pałacem Prezydenckim. To co nazywa się konfederacją wolnych Polaków. Powstanie drugiego obiegu. Działalność wielu dziennikarzy, publicystów, środowisk artystycznych, naukowych. Katastrofa smoleńska pokazała, że tak naprawdę do tej pory społeczeństwa obywatelskiego nie było, że ono dopiero się budzi. Prawdziwe, podmiotowe, wolne społeczeństwo obywatelskie, które jest w stanie mówić o tym, co jest dla niego ważne, wbrew temu, co mówią oficjalne media, czy władza” Prof. Krasnodębski powiedział, że katastrofa smoleńska podważa normalne reguły demokracji. Przypomniał o sytuacji w mediach, o wyrzucaniu dziennikarzy.

„Ustrój wolnościowy nie może się opierać na tłumieniu swobodnej dyskusji, wymiany argumentów". Tymczasem następuje kontrola internetu, inwigilacja dziennikarzy, wypychanie poza sferę publiczną krytyków rządu. Jak podkreślił, tragedia smoleńska oderwała polskie elity od rzeczywistości? Mit zielonej wyspy, opis rzeczywistości to jest jedna narracja wielkiego sukcesu, ale wspomnienie o Smoleńsku powoduje, że ta narracja jest całkowicie absurdalna.

„Bo cóż to jest za silna pozycja kraju, który nie może zrealizować swoich najbardziej elementarnych interesów, najbardziej elementarnego obowiązku wobec głowy państwa, która zginęła i wobec swojej elity” – zaznaczył. I podkreślił:

„Każda próba budowy silnej Polski, każda próba realizacji wielkiego projektu, jakim jest Polska, może się tylko opierać na prawdzie o Smoleńsku. Powinniśmy z tragedii smoleńskiej uczynić źródło siły do tego, aby tę Polskę, jako wielki projekt zbudować". Jako następny głos zabrał Piotr Falkowski, dziennikarz śledczy „Naszego Dziennika”. Na wstępie mówił o światowych echach katastrofy smoleńskiej. Jak zaznaczył np. w publikacji „Time” o najważniejszych wydarzenia 2010 roku, ta sprawa została potraktowana marginalnie i opatrzona zdjęciem przedstawiającym znicze pod Pałacem Prezydenckim? W mediach głównego nurtu wiadomości o tragedii smoleńskiej, jeśli się ukazują, są tworzone według jednego schematu. Na szczęście, od czasu do czasu pojawiają się fakty, których przemilczeć się nie da. Podkreślił fakt, że w badania katastrofy smoleńskiej włączają się naukowcy, którzy do tej pory wierzyli w postępowanie wyjaśniające prowadzone przez specjalnie powołane do tego organy państwa. Innym powodem dotychczasowego milczenia środowiska naukowego jest fakt, że nauka żyje z grantów, czyli finansowania przez odpowiednie ministerstwo. Piotr Falkowski zaznaczył, że Smoleńsk wydarzył się w czasach internetu, w czasach szybkiego przepływu informacji.

„Blogosfera, artykuły, które się pojawiały, one dużo znaczyły, dużo wniosły. Wśród ludzi, którzy czytają prasę, czytają internet, są ludzie, którzy się na różnych kwestiach znają, posiadają wykształcenie techniczne, byli piloci, ludzie, którzy chcą pomagać, którzy zadają sobie pytania i są wściekli, że tych odpowiedzi nie ma w telewizji.” W ten sposób, jak zaznaczył, przekonali się do uważanych wcześniej za niszowe mediów, bo tam zaczęli znajdywać przynajmniej próby odpowiedzi.

„Katalogiem pytań jest mój artykuł” – powiedział odnosząc się do raportu przygotowanego przez Instytut Sobieskiego.

„Większość tych pytań ująłbym w jedno: „Dlaczego Rosjanie tak się zachowują?. Ale być może ważniejszym pytaniem jest: „Dlaczego Polacy tak się zachowują?” Piotr Falkowski nie rozstrzyga, czy Rosjanie ukrywają zaniedbania czy coś znacznie poważniejszego. Są hipotezy dotyczące dwóch wybuchów na pokładzie samolotu, ale są też takie, które mówią, że Rosjanom zależy na tym, żeby cały świat wokół, żeby przywódcy państw, które chcą prowadzić niezależną politykę zagraniczną i wewnętrzną sądzili, że w Smoleńsku mieliśmy do czynienia z działaniami polityki rosyjskiej. Przypomniał, że 9 dni po katastrofie Ukraina podpisała umowę z Rosją, która na lat 40 uniemożliwi temu krajowi przystąpienie do NATO. Jednym z największych kłamstw smoleńskich było to, że państwo zdało egzamin, tymczasem od 10 kwietnia 2010 obserwujemy stopniowe upadanie tej tezy - stwierdził Marek Pyza. – Podkreślił, że w wielu instytucjach państwa procedur nie było albo były one lekceważone czy też nie przestrzegano ich celowo, by zaszkodzić politycznemu rywalowi. Paweł Soloch, ekspert Instytutu Sobieskiego, zaczął swoje wystąpienie od stwierdzenia, że o tym, że polskie państwo źle funkcjonuje, zaczynamy się, zwłaszcza ostatnio, dowiadywać coraz więcej, również dzięki działaniom formalnym, które prowadzą instytucje państwowe i które znajdują odzwierciedlenie w zarzutach prokuratorskich, w raportach takich jak NIK-u. Te informacje, które się pojawiają, zawdzięczamy stałej presji, jaką wywierały na instytucje państwa media spoza mainstreamu, działalność polityków, Zespołu Parlamentarnego.

„Nie wiemy, jakie znaczenie miała niewydolność struktur państwowych w kwestii zapewnienia bezpieczeństwa tragicznie zakończonego lotu czy celowe zaniedbania” – powiedział Soloch. Podkreślił wagę przenoszenia logiki walki politycznej na poziom decyzji i działań administracji państwowej i to jeszcze przed 10 kwietnia. Jako przykład podał sytuację z 2008 roku, gdy Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiego odmówiono samolotu na lot do Brukseli. Jak powiedział Soloch, używano procedur administracyjnych do walki politycznej, co powodowało uwikłanie się funkcjonariuszy instytucji państwowych w bieżącą walkę polityczną z wiadomymi konsekwencjami? Działania instytucji państwowych odpowiedzialnych za bezpieczeństwo najwyższych przedstawicieli państwa polskiego miały w wielu przypadkach charakter uznaniowy. Kiedy celem było blokowanie aktywności politycznej głowy państwa, działania takie mogły skutkować zagrożeniem bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie? Paweł Soloch stwierdził, że sprawę katastrofy smoleńskiej przedstawiano, jako zdarzenie incydentalne, mało znaczące. Jak zaznaczył, rozdzielenie funkcji prokuratora od ministra sprawiedliwości dało pretekst rządowi do mówienia, że badanie przyczyn katastrofy leży w gestii prokuratorów, a nie władzy politycznej? Zaznaczył, że nie mamy dostępu do dokumentacji. Nie wiemy do dziś, czy i na jakiej zasadzie został powołany międzyministerialny zespół ds. badania przyczyn katastrofy, ile razy się spotykał, w jakim trybie została podjęta decyzja o przyjęciu 13 załącznika do konwencji chicagowskiej, jako podstawy prawnej. Podkreślił, że jedyną instytucją państwową, która starała się w miarę obiektywnie pewien fragment odpowiedzialności instytucjonalnej państwa badać, była Najwyższa Izba Kontroli, być może, dlatego, że jej prezes pochodzi z czasów wcześniejszych. Soloch powiedział, że kluczową sprawą jest przełamanie niewiedzy i wymuszenie na władzach większej transparentności. Ale dotarcie do pełnej dokumentacji, zaznaczył, będzie możliwe dopiero po zmianie władzy. Michał Łuczewski z Uniwersytetu Warszawskiego powiedział na początku swojego wystąpienia, że ludzie odwracają oczy od tego, co przykre, co bolesne, nie chcą patrzeć złu prosto w twarz, wolą się znieczulać, ale to znieczulenie ma wysoką cenę. Tą ceną są więzi międzyludzkie.

„Narkotyzowanie życia jest wrogiem wspólnoty ludzkiej. Im mniej jesteśmy zdolni znosić cierpienie własne, tym łatwiej znosimy cudze.”– pisał Leszek Kołakowski. Łuczewski omówił transformacje, jakie przeszło społeczeństwo po 10 kwietnia. Po pierwsze było to przejście od brutalnej kampanii wyborczej, od brutalnych ataków na Lecha Kaczyńskiego do jedności, do powszechnej żałoby. Tymczasem, według Łuczewskiego, za tą jednością, za wspólnym przeżywaniem żałoby ukryta była przemoc. „Lech Kaczyński stał się obiektem wielkiej żałoby narodowej, nie pomimo ataków na niego, ale ze względu na te ataki” – powiedział. Następnie nastąpiło przejście od jedności narodowej do brutalnego konfliktu wokół krzyża. Trzeci element, na który zwrócił uwagę to mesjanizm. Aby opisać to, co się działo przed i po 10 kwietnia, Łuczewski odwołał się do opisu społeczeństw pierwotnych i teorii kozła ofiarnego. Otóż społeczeństwo w okresie kryzysu czyni kozła ofiarnego odpowiedzialnym za zło, które je trapi, następnie go eliminuje, a potem sakralizuje. Łuczewski omawiał stosunek społeczeństwa do Prezydenta Lecha Kaczyńskiego nawiązując właśnie do tej teorii.

O tej teorii więcej w naszej wcześniejszej relacji z promocji magazynu apokaliptycznego 44, w czasie, której Michał Łuczewski dokładniej opisywał to zjawisko:

http://www.blogpress.pl/node/11648

Po kwietnia 2010 – powiedział Łuczewski -

„Mamy naszą Ojczyznę, która została brutalnie zaatakowana, niszczenie dowodów po katastrofie jest określane przez nasze państwo, jako wzorowa współpraca, bezczeszczenie ciał jest określane, jako zaangażowanie, kradzież kart kredytowych, jako współczucie, brak pamięci jest określane jako pamięć. Nasza Ojczyzna została brutalnie zaatakowana i nie odpowiada, nie atakuje agresora, tylko bierze swoją czapkę i idzie dalej”. Na zakończenie głos zabrał Jan Filip Staniłko z Instytutu Sobieskiego. Przypomniał o opublikowanym raporcie IS i zaznaczył, że z jednej strony autorzy artykułów tam zamieszczonych starali się podejść do tej tragedii poważnie i z dystansem, a z drugiej strony chodziło o przełamanie pewnego lęku. „U podłoża polskiego sposobu dyskutowania o tej katastrofie i jej skutkach jest głęboko osadzony lęk. Staramy się tym tekstem przełamać przynajmniej lęk przed wiedzą”. Staniłko skupił się w swoim wystąpieniu na geopolitycznych konsekwencjach tragedii smoleńskiej. Zaczął od stwierdzenia:

„Rosja jest takim bytem politycznym, jak powiedział kiedyś prof. Marciniak, jest to grupa przestępcza, która próbuje przekonać cały świat, że jest państwem”. Następnie omówił rolę Prezydenta Lecha Kaczyńskiego z punktu widzenia trzech stolic: Waszyngtonu (po śmierci Prezydenta Polska stała się statystą politycznym), Berlina (Polska przeszła na pozycję klientystyczną) i Moskwy. Jak zaznaczył J.F. Staniłko

„Prezydent Kaczyński uderzał we wszystkie pola strategii odbudowy potęgi Rosji. To był wybitnie niekorzystny dla Rosji polityk. Zakwestionował swoimi działaniami doktrynę Falina, która się opiera na tym, że narzędziem zarządzania Europą Środkową są środki energetyczne” Prezydent prowadził politykę zmierzającą do dywersyfikacji źródeł energii - budowa gazoportu, koncepcja rurociągu Odessa-Brody. „Prowadził działania tak jak działa podmiot geopolityczny”. Prezydentowi zależało także na obecności USA w Europie, w tym na tarczy antyrakietowej.

„Lech Kaczyński integrował politycznie Europę Środkową, jako pewien sojusz jeśli chodzi o działania wewnątrz UE, ale także jako kraje, które wzajemnie się wspierają działając jako wspólnota, która opiera się naciskom Rosji” – podkreślił Staniłko.

„W Polsce mamy elitę, która w dziedzinie bezpieczeństwa i dyplomacji została wykształcona w Rosji. Większa część polskiego MSZ to są absolwenci rosyjskich uczelni, duża część polskiej generalicji to wciąż absolwenci akademii Woroszyłowa” – mówił Staniłko. Myślenie strategiczne zawsze było domeną Rosjan, kraje satelickie były kształcone jedynie w zakresie taktyki. Staniłko podkreślił:

"W Polsce trzeba odbudować instytucje zajmujące się myśleniem strategicznym i planowaniem strategicznym. To powinno być dziedzictwem Lecha Kaczyńskiego". Od momentu katastrofy nastąpiła degradacja Polski - mówił J.F. Staniłko.- Tożsamość imperialna jest wpisana w narodową tożsamość Rosji. Rosjanie ustalają warunki prawdziwości naszych raportów o katastrofie smoleńskiej. To warunek prowadzenia akcji dezinformacyjnej.

„Rosjanie trzymają w ręku przełącznik do temperatury politycznej w Polsce. Rosjanie mogą, kiedy jest im to wygodne, za pomocą elementów wyjaśnienia tej katastrofy, ale i części elit, która im sprzyja, ją podgrzewać. Polska podzielona to marzenie Rosji. Dzisiejsza Polska to marzenie Rosji. Wojna polsko-polska to jest to, o czym Rosjanie zawsze marzą. Rosji udało się Polskę poniżyć, udało się pokazać oczom Waszyngtonu, Paryża, Londynu, czy Berlina, że to jest państwo, w którym procedury nie działają. (..) w którym wszyscy improwizują”. Rosja poniżyła nas także w oczach tych państw, które Prezydent Lech Kaczyński z trudem próbował integrować.

„Być może nigdy się nie dowiemy, co się tam wydarzyło, lub bardzo trudno będzie się nam dowiedzieć. I to jest to, o co Rosji chodziło. Rosja jest państwem, które używa lęku i przemocy, jako narzędzia polityki międzynarodowej. Lubi jak się go boją. To jest kraj, który mówi: nie muszą nas szanować, wystarczy, jak się nas będą bać.” - stwierdził J.F. Staniłko.

„Naszym pierwszym podstawowym obywatelskim obowiązkiem jest przestać się bać. Myśleć i mówić o bardzo trudnych sprawach, żeby ten lęk przełamać”. Na zakończenie panelu Marek Pyza podkreślił: „Nie będzie prawdy o Smoleńsku bez silnego państwa i nie będzie silnego państwa bez ujawnienia całej prawdy. Od nas też zależy czy to państwo zbudujemy, czy do tej prawdy dojdziemy”. Warto odnotować, że sala odczytowa Centralnej Biblioteki Rolniczej była wypełniona po brzegi, wszystkie miejsca były zajęte, a ci, dla których zabrakło krzeseł stali pod ścianami, a nawet na korytarzu. Kolejne odsłony Kongresu Polska Wielki Projekt - 9-13 maja 2012 roku.

http://wielkiprojekt.sobieski.org.pl/main/idea

W czasie spotkania można było nabyć raport Instytutu Sobieskiego, który był przyczynkiem do debaty o tragedii smoleńskiej i jej konsekwencjach. Nakład 1000 egz.

Relacja: Margotte i Bernard Blogpress's blog

Już wiadomo, dlaczego Marcinkiewicz tak ochoczo „pluł” na PiS

1. Były premier rządu Prawa i Sprawiedliwości Kazimierz Marcinkiewicz od momentu, kiedy przestał być szefem rządu, bardzo szybko został lobbystą i jednocześnie coraz ostrzejszym krytykiem braci Kaczyńskich oraz Prawa i Sprawiedliwości. Im częściej można go było zobaczyć na korytarzach ministerstw kierowanych przez ludzi Platformy, tym bardziej ochoczo korzystał z zaproszeń szczególnie jednej ze stacji komercyjnych i tam nie zostawiał przysłowiowej suchej nitki na poczynaniach ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego, a także Prawa i Sprawiedliwości. Bardzo często te krytyki nie miały nic wspólnego z faktami, ale wtedy były jeszcze bardziej gwałtowne, czasami dochodziło wręcz do licytacji z posłem Palikotem, wtedy jeszcze z Platformy, kto brutalniej Kaczyńskich zaatakuje. Czasami w mediach można było przeczytać, że Kazimierz Marcinkiewicz mając sporo przyjaciół w Platformie, korzysta z tych przyjaźni, ba, że właśnie na nich oparł swoją działalność biznesową w tym lobbystyczną.

2. Wczorajszy tekst z portalu „wPolityce” zawiera informacje, które dają odpowiedź, dlaczego (a w zasadzie za ile) były premier Kazimierz Marcinkiewicz tak ochoczo „pluł” na Kaczyńskich i Prawo i Sprawiedliwość. Z tekstu wynika, że Marcinkiewicz był (ciągle jest) doradcą słynnej spółki DSS (Dolnośląskie Surowce Skalne), teraz już wprawdzie w upadłości, ale wcześniej mającej niezwykłą przychylność, zarówno w resorcie skarbu jak i resorcie transportu. Spółka ta (jak się teraz okazuje mając już kłopoty z płynnością), stała się szczęśliwym nabywcą dwóch zyskownych firm wydobywających surowce skalne, których właścicielem był Skarb Państwa, co przy boomie w budownictwie było prawie dosłownie żyłą złota. Jedna z nich to Kopalnie Surowców Skalnych w Złotoryi, druga to Kieleckie Kopalnie Surowców Skalnych. Za tą pierwszą firmę jak się okazuje od jesieni 2010 roku do tej pory, DSS nie zapłaciło Skarbowi Państwa 60 mln zł i w związku z tym właścicielem jej ostatecznie nie jest, tą drugą nabyło, ale już i ona jest w upadłości likwidacyjnej, podobnie jak jej właściciel.

3. DSS miał jak się okazuje, doskonałe relacje w resorcie transportu, także jak się wydaje za wstawiennictwem swojego znanego doradcy. Po rejteradzie z budowy odcinka C autostrady A-2 chińskiej firmy Covec, spółka DSS otrzymała kontrakt z wolnej ręki, na realizację tej budowy za około 200 mln zł więcej niż mieli otrzymać Chińczycy. Dostała kontrakt, a jej wypłacalność wręcz gwarantował minister Nowak mimo tego, że już wtedy nie płaciła swoim podwykonawcom. Teraz sąd ogłosił upadłość spółki DSS i okazuje się, że jej majątek ma wartość około 170 mln, a tylko zobowiązania krótkoterminowe tej firmy wynoszą około 600 mln zł, co oznacza, że większość jej wierzycieli, (czyli podwykonawców) nie odzyska swoich wierzytelności.

4. Okazuje się jednak, że sam Marcinkiewicz uratował swoje wierzytelności w spółce DSS. Kiedy już było wiadomo, że wniosek o upadłość zostanie złożony, faktury firmy Marcinkiewicza opiewające na dziesiątki tysięcy złotych, były regulowane w pierwszej kolejności? Spółka DSS pozostawiła jednak wielomilionowe zobowiązania i rozsierdzonych podwykonawców, którzy teraz blokując drogi będą dochodzili swoich należności w GDDKiA, bo u syndyka nie mają szans, ponieważ jak wynika z powyższego, wartość majątku firmy jest kilkakrotnie niższa od jej zobowiązań.

5. Zachowania byłego premiera Marcinkiewicza, a szczególnie jego skłonność do uderzaniach w mediach w Prawo i Sprawiedliwość, są teraz bardziej zrozumiałe. „Gryzł” rękę, która podpisała jego premierowską nominację, bo był za to sowicie wynagradzany. Wynagradzała go firma, która z kolei dzięki jego zaangażowaniu, uczestniczyła w atrakcyjnych prywatyzacjach, czy zyskiwała lukratywne kontrakty finansowane ze środków publicznych. Ilu jeszcze takich kolejnych Marcinkiewiczów atakuje Kaczyńskiego i Prawo i Sprawiedliwość tylko, dlatego, że rządzący ich w ten czy inny sposób za to, sowicie wynagradzają? Ciągle dużo, ale Polakom powoli, otwierają się na to oczy. Zbigniew Kuźmiuk

Świadek koronny, czyli wpuszczanie sprawiedliwości w maliny Instytucja świadka koronnego nieodpowiednio stosowana, może prowadzić wymiar sprawiedliwości na manowce niesprawiedliwości

1. Nie wiem już, czy w sprawie zabójstwa generała Papały prawdziwa jest stara wersja, czy nowa, czy wymiar sprawiedliwości szedł w maliny kiedyś, czy idzie dziś. Bardziej mi wygląda, że dziś, ale zostawiam to, bo nie wiem. Wiem natomiast, że instytucja świadka koronnego, zwłaszcza w ręku nieprzygotowanych do niej instytucji scigania i wymiaru sprawiedliwości, to jest dobry sposób na puszczenie sprawiedliwości w maliny.

2. Bo, na czym polega owa instytucja świadka koronnego? Otóż na tym, że Bierze sie delikwenta, obiecuje złote góry - odpuścimy ci grzechy, wybaczymy winy, damy willę z ochroną i basen - bylebyś tylko, przyjacielu złoty, naopowiadał nam o innych przestepcach. No i delikwent opowiada. Opowiada i topi. Najchetniej topi przypadkowych ludzi, albo jakies przestepcze pionki, bo prawedziwych gangsterów topić sie boi. A wymiar sprawiedliwości, jeśli nie potrafi odróżnić picu od prawdy, to nierzadko fsałszywym tropem zapuszcza się w maliny i ściga nie tych, których ścigac trzeba.

3. Nie lubię ustawiać siebie w roli mentora, który marudzi - a nie mówiłem? Ale ja akurat mówiłem, że instucja świadka koronnego może byc bardzo groźna dla sprawiedliwości. Gdy wiek cały temu, 1993 roku rząd Pawlaka (SLD-PSL) zgłosił projekt ustawy o świadku koronnym do Sejmu, jako nowowybrany wtedy poseł PSL gardłowałem w Sejmie za odrzuceniem tego projektu. I doprowadziłem do jego odrzucenia w pierwszym czytaniu. Tak jest, prosze panstwa. Były w Polsce takie czasy, że nowowoybrany poseł rządowej koalicji, były sędzia, mógł wyjść na trybune sejmową, osobaczyć własny rząd, wbić w ziemię projekt tegoż rządu, z niezrozumiałem dzis zupełnie przyczyny - po prostu, dlatego, że projekt był zły. Ledwie dwa miesiące byłem wtedy w Sejmie, ale nie paraliżował mnie strach wobec własnego rządu, ministrów, premiera - po prostu mówiłem i robiłem, co uważałem za słuszne. I nie tylko ja - za moim wskazaniem przeciw rządowemu projektowi głosował wtedy cały klub PSL-u! Projekt ustawy o świadku koronnym został zgodnie z moja sugestią odrzucony. Uchwalono go kilka lat później, gdy juz nie byłem w Sejmie, tylko w NIK-u. Uchwalono go niestety z wadami, które sprzyjały takim problemom, jak te ze świadkami koronnymi w sprawie zabójstwa Papały.

4. Żeby nie by c gołosłownym - siegam do stenogramu mojego sejmowego wystąpienia z 9 grudnia 1993 roku. Powiedziałem wtedy tak (fragmenty)

Pani Marszałek! Wysoki Sejmie! Klub Parlamentarny Polskiego Stronnictwa Ludowego będzie z pewnym żalem głosował... za odrzuceniem tego projektu w pierwszym czytaniu.... Rzeczywiście, zachodzi obecnie konieczność znalezienia skuteczniejszych instrumentów w walce zezorganizowaną przestępczością. Ale to nie mogą być takieinstrumenty, jakie proponuje ten projekt, w każdym razie nie wtakiej postaci.... Ciężar tego projektu tkwi zupełnie gdzieindziej - w zwolnieniu sprawcy przestępstwa od odpowiedzialności karnej. I to jest właśnie ten wielki wyłom w dotychczasowych regułach Kodeksu postępowania karnego, bo jak wiemy, do tej pory takiej możliwości nie ma. Każdy sprawca przestępstwa ściganego zurzędu musi być pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Poważnym niebezpieczeństwemtego projektu...jest dosyć daleko idące ograniczenie dotychczas obowiązujących regułpostępowania sądowego. Bo co to znaczy, że sprawca zobowiązujesię do przekazania w porę przed sądem określonych informacji? Świadek ma jeden obowiązek w postępowaniu sądowym: ma mówić prawdę i nie ma się do niczego zobowiązywać. Jedyny obowiązek -to mówienie prawdy. Może w zamierzeniu twórców tego projektuchodzi i o prawdę, ale w istocie o powtarzanie tego, co świadek zeznał w postępowaniu przygotowawczym. I trudno będzie sprawdzić, czy to jest rzeczywiście prawda. Druga istotna kwestia... to jest niesprawiedliwość tego projektu, jeśli chodzi o porównanie sytuacji sprawcy, świadka koronnego w myśl tego projektu, a więc świadka będącego sprawcą przestępstwa, z sytuacją świadka innego, również koronnego, ale nie będącego sprawcą przestępstwa. Sądzę, że w naszym postępowaniu karnym problemem jest przede wszystkim to, że boją się zeznawać i są zagrożeni zwykli ludzie, ci, którzy zeznają wsprawach o przestępstwa, a nie przestępcy decydujący się zeznawać przeciw swoim wspólnikom. Z problemem tym w mojej praktyce sędziowskiej wielokrotnie się spotykałem. Ludzie po prostu bojąsię zeznawać. Nie może być zgody na taką ochronęś wiadka-przestępcy... w sytuacji, gdy takiej ochrony nie będziedla zwykłego świadka.... I jeszcze jedna kwestia, kwestia ochrony praw pokrzywdzonego w tym postępowaniu. Prawa pokrzywdzonego są w naszej procedurze karnej niewielkie, ale nawet wzakresie, w jakim funkcjonują, powinny być większe. Pokrzywdzony decyzję o umorzeniu postępowania wobec sprawcy przestępstwa najego szkodę może skarżyć. Tryb zaskarżenia jest dosyć ułomny -możliwość ta istnieje tylko na szczeblu organów prokuratury - alejest. A tutaj w ogóle się nie mówi o prawach pokrzywdzonego wsytuacji, kiedy miałoby nastąpić zwolnienie sprawcy ododpowiedzialności. Projekt, którym dzisiaj dysponujemy, niestety nie może być przedmiotem dalszej rzeczowej debaty. Dlatego Klub Parlamentarny Polskiego Stronnictwa Ludowegownosi o jego odrzucenie. (Oklaski)

5. Jak wspomniałem, projekt poległ, natomiast ja sam, zgodnie z apowiedzią, opracowałem wkrótce projekt ustawy o świadku incognito, czyli ochrony świadka niebędącego prztępca, który przypadkowo widział jakieś przestepstwo? Projekt wniesiony przez Klub PSL zostałuchwalony w 1995 roku, a potem w 1997 roku przeniesiony do nowego Kodekspo postepowania karnego. I ta instytucja, moje legislacyjne dziecko, świadek-incognito, dobrze słuzy sprawiedliwości. Świadek koronny słuzy sprawiedliwości znacznie gorzej, ale ta instytucja moim dzieckiem juz nie jest. Ale nie nalezy wylewać tego dziecka z kąpielą, lecz pare rzeczy w ustuwaniu świadka koronnego zmienić. Pomyslę nad tym i przedstawię. Janusz Wojciechowski

Szwajcarski trening "Nasz Dziennik" dotarł do wyników testów ośrodka szkolenia pilotów w Zurychu, w którym trenowali ppłk Robert Grzywna i mjr Arkadiusz Protasiuk Dowódca lotu PLF 101 do Smoleńska rok przed katastrofą przeszedł specjalistyczne, pełne szkolenie w procedurach precyzyjnego i nieprecyzyjnego podejścia. Obaj piloci wojskowi uzyskali lepszy wynik niż trenujący równolegle z nimi cywile z PLL LOT. W ćwiczeniach praktycznych na symulatorze Protasiuk i Grzywna wypadli znacznie lepiej niż średnia. Nie musieli powtarzać żadnego z zadań.
Tezie o jakoby niskim poziomie wyszkolenia polskich pilotów wojskowych przeczą wyniki testów ośrodka szkolenia pilotów w Zurychu, do których dotarł "Nasz Dziennik". Oficerowie uczyli się tam równocześnie z pilotami LOT latać na Embraerach 175. Średni wynik w części teoretycznej cywilów wyniósł 80 procent, wojskowych - 95 procent. Komisja Jerzego Millera zarzuciła załodze - w ostatnim czasie tezę tę usiłują reaktywować panowie Maciej Lasek i Wiesław Jedynak - niedostateczne wyszkolenie, a całemu pułkowi przewożącemu najważniejsze osoby w państwie manipulowanie dokumentacją związaną z lotami treningowymi, przebiegiem egzaminów i uprawnieniami do latania na poszczególnych typach samolotów w określonych warunkach. Jednak doskonałym obiektywnym sprawdzianem przygotowania załóg do reagowania w niebezpiecznych sytuacjach mogą być całkowicie obiektywne wyniki szkolenia na embraery.
Dlaczego warto przyjrzeć się programowi szkolenia, jakie przeszli Grzywna i Protasiuk w Zurychu? Okazuje się, że to, co najczęściej powtarza się podczas symulowanego lądowania, to elementy, które interesujący się badaniem katastrofy smoleńskiej znają doskonale. Nieprecyzyjne podejście, wysokość decyzji, odejście na drugi krąg. Dziesiątki razy ląduje się według rzadko używanych w lotnictwie komunikacyjnym nieprecyzyjnych systemów VOR czy TACAN, a nawet tylko NDB, czyli tak jak na Siewiernym w Smoleńsku. - To jest gruntowne sprawdzenie umiejętności pod każdym względem. A wręcz maniakalnie wraca się do elementów, takich jak: "missed approach go around" (nieudane podejście i odejście na drugi krąg), wysokość minimalna decyzji, niesprawność silnika, problemy z podwoziem, pożary. Aby te krytyczne nawyki były dobrze odtrenowane i żeby mieć w głowie odpowiednie sekwencje czynności i powtarzać je jak mantrę. Kto raz przez to przejdzie, nie zapomni tego do końca życia - mówi nam jeden z pilotów uczestniczących w szkoleniu? Inny zwraca uwagę, że dobry wynik jego kolegów, którzy zginęli w Smoleńsku, zaprzecza tezom raportu komisji Millera i powielanym przez jej członków. - Wszelkie braki z poprzednich szkoleń mogą zostać zweryfikowane i uzupełnione, jeśli tylko były, w co wątpię. Ale w wojsku mogło tak być, że jakoś kolega koledze trochę folgował, a tam są osoby zupełnie niezależne. Instruktorzy i egzaminatorzy się pod tym podpisują. Nikt im nie mógł wydać rozkazu, żeby przymknąć oko na jakieś braki - ocenia.
Międzynarodowe standardy Szwajcarska firma Swiss AviationTraining Ltd. z Zurychu istnieje w różnych formach od 1931 roku. Posiada wszystkie niezbędne certyfikaty do szkolenia i egzaminowania pilotów wydawane przez Europejską Agencję Bezpieczeństwa Lotniczego EASA. Posiada status TRTO (Type Rating Training Organisation), czyli jednostki szkolącej pilotów na konkretny typ samolotu. Firma z Zurychu szkoli na kilkanaście najpopularniejszych modeli statków powietrznych. Wśród nich na różne odmiany maszyn brazylijskiego Embraera. Proces przygotowania lotnika na wskazany typ samolotu (type rating) jest bardzo szczegółowo opisany w międzynarodowych standardach. Wszystkie ośrodki szkoleniowe muszą prowadzić kursy według tego samego programu zatwierdzonego przez producenta i EASA. W efekcie każdy pilot posiadający ujednoliconą licencję FCL (Flight Crew License) w Europie ma takie same umiejętności niezależnie od linii lotniczej, państwa i miejsca szkolenia. Do tego dochodzą ujednolicone dokumenty OPS (Regulation on Air Operations), zawierające zasady wykonywania lotów wspólne dla wszystkich typów samolotów. Według dokumentów FCL i OPS prowadzone są wszystkie certyfikowane kursy lotnicze w państwach członkowskich EASA, (czyli wszystkich unijnych oraz m.in. w Norwegii i Szwajcarii).
Trening do bólu Wyjazdy pilotów specpułku do Zurychu związane były z projektem zakupu dwóch Embraerów, 175 jako samolotów dla VIP-ów. Do transakcji miało dojść we wrześniu 2009 r., a w styczniu 2010 r. gotowe maszyny miały trafić na Okęcie. Latem 2009 r. dowództwo wysłało pilotów, którzy mieli na nich latać, na szkolenie do Swiss AviationTraining. To firma, do której systematycznie swoich pilotów latających embraerami wysyła też LOT. Zapewniała nie tylko podstawowe szkolenie przygotowawcze, ale i kursy doszkalające, wznawiające uprawnienia itp. Wojskowi piloci jeździli do Szwajcarii w kilku grupach niemal do końca 2009 roku, czyli nawet, kiedy rząd już wycofał się z kontraktu z Embraerem. Dwa zamówione egzemplarze o numerach rejestracyjnych SP-LIG i SP-LIH kupił wtedy LOT. Potem przeszły do związanej z holdingiem spółki EuroLOT. Po katastrofie smoleńskiej zaczęły zgodnie z pierwotnym zamierzeniem wozić VIP-ów, ale już, jako wynajmowane przez rząd od cywilnego przewoźnika i za ogromne pieniądze, podczas gdy Siły Powietrzne cały czas mają grupę pilotów wyszkolonych wówczas na embraera, którzy mogą w ciągu tygodnia wznowić uzyskane uprawnienia i zacząć latać. Gdyby tylko maszyny należały do państwa, a nie do spółki handlowej. Szkolenie składa się z części teoretycznej, tzw. ground course. Trwa ona 15 dni i kończy się egzaminem. Wynik to procent prawidłowych odpowiedzi w końcowym teście. To właśnie w nim oficerowie specpułku osiągnęli wynik 95 procent. Szkolący się w tym czasie cywilni piloci z LOT-u wypadli wyraźnie gorzej. Uzyskali średnio 80 procent. Jest jeszcze jeden, wstępny egzamin, sprawdzający ogólne przygotowanie pilota. Ten też wypadł znakomicie.
Po zdaniu teorii pilot zaczyna naukę na symulatorze. Łącznie spędza w nim 36 godzin. Urządzenie Full Flight Simulator poziomu D pozwala na przećwiczenie wszystkiego, co pilot musi umieć zrobić w kabinie prawdziwego samolotu. Można po nim zasiąść za sterami i lecieć. W praktyce wykonuje się jeszcze tzw. Line-training, czyli krótkie szkolenie wdrożeniowe już podczas lotów operacyjnych. Trzeba wykonać sześć startów i lądowań oraz kilka ćwiczeń w powietrzu i już pilot ma wpisany nowy typ statku powietrznego w swojej licencji.
Wyniki To końcowe przeszkolenie wojskowi mieli przejść w spółkach LOT lub EuroLOT, a potem od razu przesiąść się na własne maszyny i zacząć wozić VIP-ów. Być może to Embraer 175 poleciałby 10 kwietnia 2010 roku do Smoleńska.
Ośrodek w Zurychu i wszystkie podobne szkolą nieco inaczej, niż w polskim wojsku uczy się pilotów. Od razu można uzyskać uprawnienia do wykonywania lotów, jako dowódca i jako drugi pilot, o ile tylko posiada się wystarczający staż. Polaków szkolili zarówno szwajcarscy instruktorzy ośrodka, jak i polscy z LOT-u. Egzamin końcowy prowadzą egzaminatorzy wyznaczeni i licencjonowani przez Urząd Lotnictwa Cywilnego. Wynik sprawdzenia praktycznych umiejętności odbywa się w dwóch etapach. Pierwszy to tzw. skills test, czyli ocena umiejętności zachowania się w różnych trudnych sytuacjach. Chociaż dostaje się za każdy element ocenę taką jak w szkole, w skali od 1 do 5, to ostateczny protokół zawiera tylko informację, że określone ćwiczenie zaliczono lub nie. To samo dotyczy drugiego etapu: LOFT - Line-Oriented Flight Training, czyli wykonania na symulatorze całego lotu na określonej trasie, na przykład Warszawa - Bruksela. W trakcie sprawdzane są umiejętności w zakresie procedur podstawowych i kilku awaryjnych. Egzaminator ocenia podjęte decyzje i wystawia ocenę. Jeżeli ktoś czegoś nie zaliczy, to musi uzupełnić brakujący element podczas dodatkowej sesji. Tak może się stać z powodu zbyt słabego przygotowania, ale i z braku czasu. Jednak okazuje się, że Protasiuk i Grzywna, a także prawie wszyscy ich koledzy z pułku nie mieli żadnego zadania do "poprawki" i zdali wszystko od razu.

Wynik testów teoretycznych:
95 proc. - piloci wojskowi
80 proc. - piloci cywilni PLL LOT

Piotr Falkowski

BRZOZA A LINIA ENERGETYCZNA. STUDIUM PRZYPADKU. Wielkie umysły techniki od jakiegoś czasu wzięły się za obalanie badań i analiz ekspertów Zespołu Parlamentarnego, dowodząc, że przecież w przeciwieństwie do nich eksperci ZP nie byli na miejscu, więc nie mogli na własne oczy zobaczyć tych połamanych drzew i innych niemych świadków tragedii. W sposób niezwykle prymitywny, widoczny nawet dla kompletnego laika, próbują dezawuować badania profesora Biniendy i nie zraża ich nawet świadomość, iż ten wyszydzany przez nich człowiek otrzymał kilka dni temu, podczas międzynarodowej konferencji „Earth and Space”, prestiżową nagrodę ASCE w kategorii „za wybitny wkład techniczny” miedzy innymi w dziedzinie rozwoju najnowocześniejszych konstrukcji kosmicznych z zastosowaniami w inżynierii lądowej. Pan Lasek z panem Jedynakiem, członkowie niesławnej komisji Millera, w kolejnych wywiadach próbują wbić do spiskowych głów niedowiarków, że przecież została odnaleziona złamana brzoza, która stanowi wręcz corpus delicti, więc tupolew musiał się z nią zderzyć, nie ma innej możliwości. No, bo co mogło złamać brzozę, jak nie samolot? Przecież drzewa nie łamią się ot tak, łamią się tylko w kontakcie z samolotami. Panowie nie przeprowadziwszy żadnych szczegółowych badań materiałowych, czy pirotechnicznych wraku, skrzydła, czy tej nieszczęsnej brzozy (dowód: pismo – skarga z 2 lutego 2011 r, Biała Księga, str.142), a jedynie pobieżne oględziny, nie wykonawszy nawet fotografii (musieli korzystać ze zdjęć S. Amielina umieszczonych w Internecie) zawyrokowali o takim, a nie innym przebiegu wydarzeń. Oczywiście dociskani w sprawie badań brzozy uciekają w dywagacje typu - brzoza nie była przyczyną, bo przyczyny tkwiły, jak to barwnie określił jeden z panów, w zaburzonych relacjach pilota z samolotem. Ponadto panowie uparcie twierdzą, że profesor Nowaczyk mylił się określając inną, niż w raporcie Millera, trajektorię lotu, według której samolot nigdy nie zszedł poniżej 20 metrów, a nad feralną brzozą przeleciał, co najmniej 14 metrów wyżej. Panowie też w żadnym z wywiadów nie raczyli odpowiedzieć na pytanie, dlaczego przemilczeli i nie ujęli w wyrysowanej trajektorii lotu ostatniego zapisu TAWS# 38, który jest chyba najmocniejszym dowodem na fałszerstwo oficjalnej wersji. Dlaczego TAWS#38 jest tak ciekawy? Przede wszystkim przeczy wykonaniu beczki przez samolot, który po minięciu brzozy leciał prosto jeszcze 140 metrów, by tam będąc na wysokości około 37 metrów doznać dwóch wstrząsów, porównywalnych ze wstrząsami, jakich doznał Boeinga 747 TWA lot 800, który w 1996 spadł do Atlantyku rozerwany eksplozją w centralnym zbiorniku paliw, o czym pisał dzisiaj bloger Peemka. Jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że nie można słów panów ekspertów brać poważnie i ślepo wierzyć w przedstawione przez nich rzekomo niepodważalne dowody obecności samolotu na takiej, a nie innej wysokości, w takim, a nie innym miejscu, czy wreszcie zetknięcia z takimi, a nie innymi przeszkodami terenowymi. Takim artefaktem jest słynna linia energetyczna, która została zerwana w tajemniczych, nie do końca jasnych okolicznościach, co jednak nie przeszkodziło komisji Millera zaliczyć jej do jednej z przeszkód terenowych, z którymi styczność miał nasz Tupolew. Dlaczego okoliczności zerwania linii energetycznej są tajemnicze? Otóż według „Protokołu z przeprowadzenia dochodzenia w sprawie odłączenia linii wysokiego napięcia – 602 od stacji elektroenergetycznej „Siewiernaja” – 10 kwietnia 2010 r.” („Wyciągu z dziennika TS OIK (sygnałów zdalnych kompleksów operacyjno – informacyjnych)) linia wysokiego napięcia została zerwana o godzinie 10.39.35 (czasu ros.), czyli 8.39.35. A gdzie w tym czasie był polski TU 154 M? Samolot z prezydencką delegacją znajdował się wówczas – uwaga - w odległości 8300 m od lotniska, na wysokości 528 m nad poziomem lotniska. A zatem nie jest możliwe, aby linia została zerwana przez polski samolot, który zderzywszy się z pancerną brzozą, miał odbjać się od kolejnych krzaków, kępek młodych topoli oraz linii energetycznej o godzinie 8.39. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że linia 602 została ponownie uruchomiona o….10.41.11 (8.41.11), a więc kilka sekund po upadku Tupolewa. A jednak z jakichś bliżej nieznanych powodów komisja Millera, postanowiła umieścić zerwaną linię energetyczną w rekonstruowanej, najwyraźniej palcem po wodzie, trajektorii lotu. Eksperci Millera napisali jeszcze inne wytłumaczenie zerwania linii:

„Niewykluczone, że linia energetyczna została zerwana nie bezpośrednio przez samolot, ale przez konary drzew odłamanych kilkanaście metrów wcześniej i przemieszczonych zgodnie z kierunkiem lotu samolotu”. Zgodnie z millerowsko-makowską logiką linia, która została odłączona, wtedy, kiedy samolot był ponad 8 kilometrów przed lotniskiem, mogła zostać złamana przez konary drzew, które przemieszczały się zgodnie z kierunkiem lotu samolotu (mój ulubiony fragment raportu MilleraJ). Jak zrozumieć tą zagadkę? Jedyne logiczne wytłumaczenie, jakie się nasuwa: drzewa uciekały w popłochu przed zbliżającym się samolotem, pilotami kamikadze i dokonały zniszczeń w otoczeniu. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w okolicy zerwanej linii energetycznej olbrzymie konary, ale to temat na osobną historię.

Sprawa okoliczności zerwania linii energetycznej czyni sprawę złamania pancernej brzozy (najważniejszego dowodu millerowców obecności samolotu na wysokości 5 m w tym miejscu) jeszcze bardziej tajemniczą. Trudno bowiem nie zadać pytania, które ciśnie się na usta:a co jeśli to samo tajemnicze zjawisko, które zerwało linię energetyczną, złamało też pancerną brzozę, a eksperci Millera zostali zrobieni w przysłowiowego balona?

http://pmk.salon24.pl/412422,aktywizacja-ekspertow-komisji-millera

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100708&typ=po&id=po02.txt

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120425&typ=po&id=po05.txt

http://m.naszdziennik.pl/zasoby/smolensk/RaportKoncowyTu-154M.pdf

Martynka

Oszczerca ponad prawem – Radosław Sikorski Równość wobec prawa jest bez wątpienia najbardziej znaną zasadą konstytucyjną. Stanowi jak wiemy podstawę demokratycznego porządku prawnego, nakazując, aby prawodawstwo traktowało na równi osoby znajdujące się w podobnej sytuacji. Ma za zadanie trwale i skutecznie eliminować bezpodstawną dyskryminację lub uprzywilejowanie. Państwo, w którym zasada ta jest łamana, można, więc z pełną odpowiedzialnością nazwać antydemokratycznym, jeśli nie wprost totalitarnym. Oskarżenia te stają się tym bardziej zasadne w przypadku, kiedy państwo nie respektuje prawa do publicznego wyrażania własnego zdania oraz poglądów. Jeśli chcielibyśmy dowiedzieć się jak wygląda respektowanie powyższych zasad w polskim sądownictwie, wystarczy, że przyjrzymy się historii procesu, jaki wytoczył urzędującemu ministrowi spraw zagranicznych Radosławowi Sikorskiemu Prezes Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polskich w Ameryce Łacińskiej (USOPAŁ) Jan Kobylański. Sikorski w wywiadzie rzece pt. „Strefa zdekomunizowana” (wydanym w 2007r.) nazwał Jana Kobylańskiego „antysemitą i typem spod ciemnej gwiazdy”. Lider południowoamerykańskiej Polonii jak na człowieka honoru przystało odpowiedział na oszczerstwa wytaczając sprawę Sikorskiemu o zniesławienie. Żądał zaledwie przeprosin i wpłacenia 20 tyś. złotych na cel charytatywny. Dla ministra było to jednak zbyt wiele, nie po to przecież usiłował zdyskredytować Jana Kobylańskiego, aby później kalumnie odszczekiwać na łamach gazet. Sprawa zmierzała w kierunku przedawnienia podobne jak poprzednia zbiorowa wytoczona przez J. Kobylańskiego szkalującym go bezprawnie dziennikarzom i politykom. Prawdziwym zaskoczeniem dla każdego rozsądnie myślącego człowieka zorientowanego w prawie była treść zapadłego wyroku. 27 marca 2012 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał, że „może być określane, jako łagodne” nazywanie człowieka: kanalią, łajdakiem, szubrawcem, padalcem, łotrem, bandziorem, szumowiną, zbójem itp., czyli ministerialnym „typem z pod ciemnej gwiazdy”. Zaglądając do któregokolwiek słownika synonimów pod określeniem, jakie zastosował „dyplomata” Sikorski znajdujemy te oto „komplementy”. Sąd również uznał za możliwie łagodne nazywanie katowanego na Pawiaku przez Gestapo byłego więźnia, bodaj najbardziej znanych nazistowskich obozów koncentracyjnych (Mauthausen-Gusen, Dachau, Gross-Rosen i Auschwitz-Birkenau) – „antysemitą”! Wystarczy, że Jan Kobylański powiedział, że „w Polsce powinni rządzić Polacy”, jak też pozwolił sobie dostrzec dziwną nadreprezentację osób żydowskiego pochodzenia w elitach III RP. W przytaczanych przez sąd wypowiedziach nie w sposób dostrzec niezbędnych w ogólnie dostępnej definicji tzw. antysemityzmu jak „nienawiści” czy „chęci dyskryminacji” bądź jakichkolwiek teorii rasistowskich. W momencie, kiedy reputacja ministra swawolnie i prostacko wyrażającego się na temat swoich przeciwników politycznych jest zagrożona, kto pamiętałby o powszechnie obowiązujących definicjach. Warto przypomnieć sobie batalie sądowe o zniesławienie, które toczyły się w ciągu ostatnich kilkunastu lat a w szczególności mam tutaj na uwadze nazywanie przeciwników politycznych „przestępcami” bądź „wielokrotnymi przestępcami”. Zwróćmy uwagę o ile bardziej poważnymi oszczerstwami są słowa Sikorskiego. „Typ z pod ciemnej gwiazdy” i jego odpowiedniki, oznaczają kogoś zupełnie zdemoralizowanego, wręcz zarabiającego na życie, jako kryminalista. W bodaj najsłynniejszej sprawie dotyczącej zwrotu „wielokrotny przestępca” było powództwo Mieczysława Wachowskiego przeciwko nieżyjącemu już prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Sąd Rejonowy w Warszawie celem sprawdzenia czy Wachowski był skazany w jakiejś sprawie karnej, wysłał zapytanie do prokuratury. W przypadku Jana Kobylańskiego tego typu ustalenia okazały się niepotrzebne, uznano za uzasadnione nazwanie go kryminalistą pomimo faktu, że próżno szukać w tym przypadku wyroków skazujących czy spraw karnych. Wobec negatywnej odpowiedzi prokuratury Kaczyński został skazany w 2005 r. na grzywną w wysokości 10 tyś. złotych. Ostatecznie uratował go immunitet i sprawa została zawieszona. Wachowski jak wiemy długo niewiniątkiem nie był, często widywał się z funkcjonariuszami Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i stałym tematem była płatna protekcja. Ostatecznie został skazany za składanie fałszywych zeznań (2008), wyszedł za kaucją (200 tyś. zł.) wpłaconą przez Lecha Wałęsę. Wobec wszechobecnej w Polsce filosemickiej histerii wszelka rzeczowa dyskusja na temat roli, jaką odgrywa w naszym kraju mniejszość żydowska staje się wręcz niemożliwa. Wszystko to, co związane jest nawet pośrednio z żydostwem trzeba wręcz kochać, niewygodnych tematów nie wolno poruszać a już na pewno zabroniona jest jakakolwiek krytyka. W rezultacie mamy coraz więcej antypolonizmu ze strony środowisk traktowanych w Polsce jak „święte krowy” w Indiach. Polaków na podstawie bzdur wyssanych z palca można obarczać współodpowiedzialnością za Holokaust i te materiały „historyczne” produkuje instytucja opłacana z pieniędzy polskiego podatnika. Rząd Tuska, w którym rzecz jasna rolę wiodącą ma Sikorski likwiduje szkoły, wprowadza cięcia socjalne, ale na takie wynalazki jak Żydowski Instytut Historyczny zatrudniający kilkudziesięciu „naukowców” zawsze były, są i będą pieniądze. Wolność słowa i to aż za daleko posuniętą mamy jak widać w tym kraju, ale tylko dla wybranych. Jan Kobylański po prostu odstaje od dzisiejszych elit politycznych III RP, jest zbyt propolski, zbyt wierzący, aby takowego, jako lidera Polonii akceptować i dodatkowo zbyt zdolny i zaradny życiowo, aby go prowadzać na postronku. Stanowi, więc dla rządzącego Polską establishmentu zagrożenie. Po śmierci słynnego Prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej (KPA) Edwarda Moskala stał się autorytetem już nie tylko wśród Polonii, ale również jest coraz lepiej rozpoznawalny w kraju. Władze szkoły masowo likwidują, Jan Kobylański jedną z nich uratował. Próbuje się zniszczyć wszelkie niezależne media i organizacje, Kobylański nadchodzi z pomocą. Dlatego usiłuje się go zdyskredytować wszelkimi dostępnymi metodami. Kilka lat temu wymyślono sobie mało składną historyjkę. Z Jana Kobylańskiego usiłowano zrobić nazistowskiego zbrodniarza a jak hipoteza kulała to sowieckiego agenta. Instytut Pamięci Narodowej dwoił się i troił, aby coś na Prezesa USOPAŁ znaleźć, oczywiście za pieniądze podatnika. Jakimś dziwnym trafem prawdziwych zbrodniarzy stalinowskich wiadomego pochodzenia mimo ton dokumentów ukarać się nie udało. Wolińska-Brus, Salomon Morel czy Stefan Szwedowicz (rodzony brat naczelnego „Gazety Wyborczej” Adama Michnika) mogli spać spokojnie. W większości przypadków całkiem nieźle sobie żyli za wysokie ubeckie emerytury, oczywiście również za pieniądze polskiego podatnika. Od najmłodszych lat przywykli zresztą do tuczenia się na polskiej krwi. Przykład ten pokazuje jak dla celów politycznych można łamać konstytucyjne zasady. Nie ważne czy człowieka skazano w sprawie karnej czy nie i tak zrównają go z kryminalistą. W identycznym przypadku, kiedy pomówienie dotknie „swojego” rezultat sądowej dysputy będzie odwrotny. Nie istotne, że mamy teoretycznie gwarantowaną wolność słowa, jeśli tylko ktoś będzie „przeszkadzał” nazwą go „antysemitą” nawet, jeśli nim nie jest. Poza stratami moralnymi przychodzi jeszcze zapłacić za adwokata oszczercy, tak, aby z ministerialnego portfela nawet grosza nie ubyło.

Dawid Berezicki

Pies mordę lizał Od pewnego czasu pojawiają się w salonowych mediach - głównie w "Gazecie Wyborczej" - narzekania i utyskiwania na fatalną sytuację finansową tzw. instytucji kulturalnych. Oczywiście, wierne władzy przekaziory starają się przedstawić problem w taki sposób, jak pisze się o klęskach żywiołowych: jaka szkoda, że diabli wzięli tyle obejść i tyle upraw, ale co poradzić, co poradzić! - powódź czy inna trąba powietrzna to jest przecież siła wyższa i nie ma się, na kogo obrażać. Brak pieniędzy na teatry i inne instytucje też jest siłą wyższą. Zabrakło, co zrobić. Żałujemy, współczujemy, apelujemy o pomoc. To straszne, że Warlikowski czy Jarzyna będą musieli wyjeżdżać za chlebem za granicę. Trzeba coś zrobić. Tak, bez wątpienia trzeba. Uprzejmie prosimy naszych przyjaciół o pomoc, jeśli to możliwe.

Ale mowy nie ma, żeby wskazano oskarżycielskim palcem winnego śmierci klinicznej, w jakiej się instytucje kulturalne znajdują już od dłuższego czasu, i w jaką coraz głębiej się obsuwają. Jeśli już, nieśmiałe oskarżenia wyczerpują się na poziomie samorządu, a i to pod warunkiem, że nie jest zdominowany przez PO i kierowany przez jedną z pretorianek Donalda "mając 300 miliardów z Unii" Tuska. Ale nawet, jeśli winą obciążyć da się PSL, nie do pomyślenia są żadne złośliwości, szyderstwa. Co najwyżej bardzo wyważone w tonie ubolewania. W końcu nie wytrzymał reżyser Grzegorz Jarzyna, od lat wielu pieszczoch salonów. Musiały mu te słowa stać kością w gardle, ale jakoś je wykrztusił. Musiały one być równie trudne do zaakceptowania dla gazety, której udzielił wywiadu, ale jakoś je przepuściła. Co prawda, bodajże tylko w lokalnym, stołecznym dodatku. Te straszne słowa, w skrócie, brzmiały tak: jak Lech Kaczyński był prezydentem Warszawy, to na kulturę pieniędzy nie żałował. Radnym PiS mogła się nie podobać ta czy inna "artystyczna" prowokacja, ale w takich razach protestowali za pomocą rezolucji. Natomiast nie do pomyślenia było, żeby teatrom obcinać finansowanie. Tymczasem ekipa pani Gronkiewicz Waltz z roku na rok systematycznie cięła aż do kości, aż do sytuacji obecnej, kiedy jego teatr, mimo wszystkich spływających nań honorów, po prostu nie jest już w stanie funkcjonować! Ach! Jakaż głęboka gorycz przebiła ze słów Jarzyny (a i parę innych osobistości artystycznego półświatka, jakby zachęconych, pozwoliło sobie na podobne bluźniercze utyskiwania na rządzącą Partię)! A mnie się chce śmiać do rozpuku i krzyczeć: a dobrze wam, obłudni frajerzy! Bo ja jeszcze pamiętam, jak gorliwie całe to towarzystwo łasiło się do "Tusku musisz". Jak zajadle, jeden pajac przez drugiego, deklamowało o "dusznej atmosferze", o tym, jak się w tej dusznej atmosferze duszą i czują nieszczęśliwi, jak się boją świateł jadącego za nimi samochodu, i każdego pukania do drzwi, zwłaszcza nad ranem... Pamiętacie jeszcze?To teraz pod stół, odszczekiwać, albo, z przeproszeniem - morda w kubeł! Pamiętam, jakim ostracyzmem i pogardą otoczyło "środowisko" jedną z najwybitniejszych polskich aktorek, ile przykrości starało się jej na każdym kroku wyrządzić, kiedy pojawiła się w komitecie honorowym Jarosława Kaczyńskiego w ostatniej kampanii prezydenckiej. Pamiętam - i mam nadzieję, że Państwo też - jaką histerię urządziły "środowiska kulturalne" w obronie Gombrowicza, którego nikt bynajmniej nie zakazywał. Jaki happening odstawiły, krzycząc o cenzurze, inkwizycji, o hitlerowcach palących książki, o śmiertelnych ranach zadawanych polskiej kulturze przez rządzących ciemniaków! Pamiętam jakąś krakowską księgarnię, która trafiła na pierwszą stronę "Wyborczej", bo urządziła wystawkę z "Trans Atlantykiem”, jako książką zakazaną, którą właśnie jest ostatnia okazja kupić, i utytułowanych pajaców, zatrudnionych wtedy przez TVN 24, Tok FM i inne szczekaczki salonu do "obrony" kultury narodowej przed Giertychem! Cała ta histeria urządzona została, dlatego, że "Trans Atlantyk" przesunięto z listy szkolnych lektur obowiązkowych na listę lektur uzupełniających. A dziś, po pięciu latach rządów "Tusku musisz", "Trans Atlantyku" nie ma już ani na jednej liście, ani na drugiej. Pani Hall usunęła z listy lektur obowiązkowych nawet "Ferydurke". I co, odezwał się wtedy bodaj jeden pajac, zaprotestował? To symboliczne. Naprawdę. Artystyczny półświatek z nienawiści do Kaczyńskich, żoliborskich inteligentów, ludzi obeznanych doskonale z naszą i europejską kulturą, z którymi w każdej chwili porozmawiać można było zajmująco o poezji Herberta, Conradzie czy flamandzkim malarstwie, duszą i ciałem oddał się poprzebieranym w kosztowne garnitury dresiarzom. Osobnikom, których w życiu nigdy nie widziano w teatrze czy filharmonii, którzy swe metafizyczne potrzeby zaspokajają na boisku. Na dodatek: cynicznym do bólu. Kiedy banda utytułowanych pajaców zwróciła się do swego ukochanego "Tusku musisz" z petycją, podpisaną przez wszystkich Fiutów, Janionowe i inne "autorytety" salonu, o ratowanie Państwowego Instytutu Wydawniczego, pamiętacie Państwo, co ten zrobił? Też się podpisał, demonstracyjnie, i oddał petycję jej autorom. Nie wiem, czy zaśmiał im się przy tym w oczy, ale mógł w nie nawet plunąć - wydudkane w ten sposób towarzystwo, bowiem grzecznie tę swoją petycję zabrało i sobie poszło. PIW dogorywa, a autorytety, które z taką zajadłością obszczekiwały poprzedni rząd, zarzucając mu "mordowanie kultury", uprzejmie się z tym pogodziły. To też symboliczne. Naprawdę. Rzecz już nawet nie w tym, że tak wiernym lizaniem Platformy po d... dłoniach, chciałem napisać, i jeszcze wierniejszym warczeniem i kąsaniem PiS, nie zasłużyli sobie artyści na bodaj malutki ochłapek z pańskiego stołu. Rzecz w tym, z kim przegrali. Z kibicami. Bo dlaczego pani Gronkiewicz-Waltz zabrała warszawskim teatrom ostatnie grosze, podtrzymujące jeszcze ich marną wegetację? Powiedziała to otwarcie - na "strefy kibica". Tu jest gwóźdź do sprawy. I bynajmniej nie wynika takie ustawienie priorytetów z osobistych upodobań pana premiera, ani biegających za nim po boisku lizusów. Takie ustawienie priorytetów wynika z racjonalnego rachunku, kto jest dla tej władzy ważny. "Środowiska kulturalne"? W najmniejszym stopniu. Po pierwsze, jaka jest ich siła przy urnach wyborczych, co mogą jeszcze władzy dać, czego jej dotąd nie dali? A po drugie - jak się nawet obrażą, to, co zrobią? Pójdą do Kaczora? Najwyżej do Palikota, a to na jedno wyjdzie. Dla tej władzy najważniejsi są tzw. młodzi, wykształceni, z wielkich miast. Czyli, biorąc rzecz en mass, głównie produkt nowego awansu społecznego, dokonującego się w III RP przez masową migrację ze wsi i małych miasteczek do Warszawy i kilku innych dużych miast. A to są w swej masie ludzie, którzy wypełniają sale kinowe na "Ciachu" czy "Wyjeździe integracyjnym", i tego rodzaju kultura w zupełności im wystarcza. Oni nie potrzebują żadnych awangardowych teatrów, nawet gdyby rzeczywiście niosły one ze sobą jakieś wartości, a nie polegały tylko na bieganiu po scenie z gołą de. Oni potrzebują tylko dowartościowania, że "fajni som", nowocześni i europejscy. Szczerze mówiąc, im będą głupsi i bardziej w tej głupocie przekonani o swej wyższości nad "moherami", tym dla władzy lepiej - co władza doskonale wie i dlatego rękami kolejnych "ministrzyc" niszczy do imentu polską oświatę. I dla tego swojego wyborczego wojska musi władza urządzać nie koncerty czy sztuki teatralne, ale igrzyska. I mówić mu, ustami lizusów, że zawody w piłce kopanej to największe dla Polski wydarzenie od czasów Zjazdu Gnieźnieńskiego w roku 1000! I na to musi być kasa, nie na jakąś tam "kulturę i sztukę". Tzw. intelektualiści potrzebni byli Tuskowi tylko po to, aby ów produkt awansu rozgrzeszyć z kompleksów, przekonać, że nie musi się wstydzić, że jest, jaki jest, bo byle tylko był przeciwko "Polsce czarnosecinnej", "moherowej", to już jest fajny. Zrobiły to już i więcej potrzebne nie są. No, odpali się Wajdzie na filmową hagiografię Wałęsy, bo to się jeszcze w propagandzie przyda. A jak się artystom nie podoba, to ich problem. Zrobiliście swoje, współtworzyliście nimb tej bandy drobnych cwaniaczków i barbarzyńców, jako władzy na poziomie, europejskiej, dystyngowanej, godnej szacunku - a teraz poszli won. Albo, jeśli chcecie być konsekwentni - łapać za wuwuzele, malować sobie artystyczne gęby w stadionowe kolory, i dymać na mecz. Może wtedy udobruchany premier rzuci wam łaskawie z loży honorowej parę srebrników. Oczywiście, jeśli cokolwiek mu zostanie po zaspokojeniu potrzeb wszystkich swoich kolesiów, ich kolesiów i kolesiów ich kolesiów. Nie sądźcie Państwo, że upadek instytucji kulturalnych mnie cieszy. Akurat w wypadku pana Jarzyny czy Warlikowskiego martwię się najmniej. Dużo gorzej, że niszczone są instytucje zasłużone, ważne, dające dotąd kontakt z klasyką - takie jak zarzynana w tej chwili tępą brzytwą Warszawska Opera Kameralna. Że polityka barbarzyńców z PO skazuje nas w sferze kultury wyłącznie już na to, co zechcą nam zasponsorować fundacje niemieckie i Unia Europejska. A co oni są gotowi sponsorować, wiadomo - sztukę polegającą na perswadowaniu Polakom, że są plemieniem antysemickiej ciemnoty, która powinna się siebie samej wstydzić i jak najszybciej się wynaradawiać lub zdychać, względnie artyzmy polegające na publicznym wtykaniu przez jednego pana drugiemu wibratora w zadek. To naprawdę nie jest wesołe. Ale w tej niewesołej sytuacji drobnym, wiem, że żałosnym, ale cóż - jedynym pocieszeniem jest ta odrobina schadenfreude, że najgorliwsze lizusy Tuska tak właśnie zostały przez niego potraktowane. I, jak to się mawia w sferach społecznych, z których pochodzę: pies im mordę lizał. Rafał Ziemkiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
753
753
752 753
753
B 354(skrajnik dziobowy) id 753 Nieznany
753
753
753
753
753
753
753
Historie różne, Ściąga od 753 p n e do 44 r p n e
753
752 753
Nuestro Circulo 753 ENTREVISTA CON PETER H NIELSEN 21 de enero de 2017
753
753 Steele Jessica Sekret panny mlodej

więcej podobnych podstron