14 listopada 2009 Pomiędzy strachem a nadzieją.. Podczas gdy socjalista Mikołaj Sarkozy, prezydent socjalistycznej Francji, wpadł na pomysł rozdawania „ za darmo” młodzieży w wieku od 18 do 24 lat wybranej przez młodzież gazety codziennej, u nas socjaliści mają pomysł rozdawania „ za darmo” laptopów , na razie niepełnosprawnym. Jak akcja się uda, przystąpią do rozdawania laptopów pełnosprawnym. Bo ci, co mają pomysły w zakresie rozdawnictwa- są jak najbardziej pełnosprawni- ma się rozumieć- umysłowo Mimo, że pomysł jest tak szaleńczy, aż zastanawiający., że wcześniej na niego nikt nie wpadł. Przecież jest taki” nośny społecznie”.. Nie wpadł, bo nie było pieniędzy, żeby rozdawać „ za darmo”. W sukurs rozdawnictwu przeszła nieoceniona w rozdawnictwie socjalistycznym Unia Europejska, która na laptopy dla niepełnoprawnych przeznaczyła 21 milionów złotych, to jest część tej składki którą wpłacamy każdego miesiąca z konta naszego ministerstwa finansów, w wysokości 1 miliarda złotych(???) Są dwa warunki, żeby dostać „ za darmo” laptop. Być niepełnosprawnym i warunek drugi- nie mieć laptopa. Jeśli chodzi o niepełnosprawność, to wystarczy pójść do najbliższego lekarza pierwszego kontaktu, żeby ten skierował nas do lekarza drugiego kontaktu, a ten do specjalisty, żeby ten ocenił czy jesteśmy niepełnosprawni, oczywiście w porozumieniu z innymi członkami komisji oceniającymi niepełnosprawność. Może się zdarzyć tak- jak to w socjalizmie biurokratycznym- że człowiek który nie ma ręki i otrzymał rentę państwową od komisji stwierdzającej niepełnosprawność, której członkowie są pełnosprawni, musi co jakiś czas stawić się w sprawie potwierdzenia renty inwalidzkiej, (dzisiaj o niepełnosprawności), bo inwalidów już nie ma, czy coś przypadkiem z tą ręką się nic nie zmieniło, bo wtedy państwo polskie może mu rentę odebrać . To jest oczywiste! Jak ręka odrośnie- po co inwalidzie renta? Niech szoruje do roboty.. Przy okazji czas pomyśleć o ustaleniu parytetów w komisjach przydzielających renty inwalidzkie, bo skandalem jest, żeby renty dla inwalidów, przydzielali ludzie zdrowi jak byki i skłonni do nadużyć, przynajmniej z powodu, że mają obie ręce zdrowe. No i niedziurawe kieszenie w służbowych fartuchach. Niepełnosprawny inwalida, taki bez rąk, będzie miał tę zaletę, że żadnej łapówki nie weźmie, przynajmniej w formie pieniężnej, ale jeśli chodzi o dupówki- to kto wie! Na czterech w komisji przydzielającej i tak dalej, dwóch członków powinno być pełnosprawnych, a dwóch niepełnosprawnych, oczywiście z przyszłościową tendencją wyrugowania pełnosprawnych z komisji w ogóle.
Jeśli chodzi o sprawdzenie, czy inwalida posiada w domu laptop, to oczywistym jest, że trzeba będzie powołać do życia, jakiś rodzaj służby sprawdzającej, czy potencjalny niepełnosprawny posiada w domu laptop, czy też nie posiada. Jak go ukrył przed służbami, o czym zaświadczą sąsiedzi- zostanie na niego nałożona kara. Nie dostanie laptopa! Chyba, że udowodni, że to wszystko co o nim opowiadają w sprawie laptopa- jest kłamstwem, graniczącym z oszczerstwem i naruszającym dobre imię inwalidy. O szyderstwie nie wspomnę! Państwowa Służba Pomocy Niepełnosprawnym w Zakresie Posiadania Darmowych Laptopów będzie czuwała nad poprawnością przydzielania „ darmowych” laptopów zakupionych przez urzędników państwowych z pieniędzy skradzionych nam przez tych samych urzędników, przepuszczających pieniądze przez biurokratyczną machinę Unii Europejskiej. Za tę resztkę pieniędzy pozostałą po przejściu przez nie – biurokratycznej szarańczy europejskiej.. Prezydent Sarkozy proponuje na razie” darmowy” roczny abonament, ponieważ uznał, że:” akcja ta ma zachęcić młode pokolenie do czytania papierowej prasy”(???) Za rozdane „ za darmo” dzienniki francuskie , zapłaci społeczeństwo francuskie, w tym ci wszyscy, którzy tej prasy czytać nie chcą, bo uważają, że to ściema, bo wszystkie te dzienniki, to jedno i to samo.. A o ile mi wiadomo- - pan Le Pen- żadnego dziennika nie wydaje. I na razie się nie przymierza.. A Fryderyk Bastiat już nie żyje od ponad stu lat.. Czyżby prezydent kiedyś Wielkiej Francji, próbował ratować, pieniędzmi budżetowymi upadające dzienniki sceny francuskiej prasy? Ile to długu przybywa w socjalistycznej Francji? 2000 euro na sekundę? Parę euro więcej- parę euro mniej- co za różnica? I tak bankructwo wcześniej czy później nastąpi. Socjalizm musi zbankrutować i już! W kapitalizmie państwo nie bankrutuje, bo obowiązuje państwo minimum; może natomiast zbankrutować poszczególny kapitalista. Jak nie umiał poprowadzić interesu, a inni byli lepsi..? U nas w roku 1795, w dniu 25 listopada, król Stanisław August Poniatowski abdykował w zamian za spłatę astronomicznego długu jaki pozostawił po sobie, przez wiele lat rządów rozdawnictwa i marnotrawstwa,, a który sięgał 33 milionów złotych ówczesnych, co na dzisiaj przełożywszy stanowi równowartości kilku budżetów państwa. I lewicach chwali takiego króla rozrzutnika, który głównie zajmował się zabawą i wydawaniem, co jest do dzisiaj ulubionym zajęciem lewicy, przy pomocy zadłużania, aż doprowadził państwo do upadku, za co nie został pochowany w Katedrze Wawelskiej pośród innych królów. Spoczął początkowo w Rykach, w swojej posiadłości. Ale na Wawelu go nie ma! I słusznie! Dla zdrajców i wydrwigroszów tam miejsca być nie powinno Przy okazji był członkiem masonerii, która jak widomo jest wrogiem Kościoła od zawsze, tak jak wszelkiego rodzaju lewica. Na bazarze kobieta kupuje jabłka: - One są krajowe czy zagraniczne?- pyta sprzedawcy. - A co chce pani je jeść, czy z nimi rozmawiać? W Radomiu też się nieźle bawią. Rządzące miastem Prawo i Sprawiedliwość zadłuża miasto jak ta lala. Socjaliści- czy to pobożni- czy bezbożni- mają tak samo. Zadłużać, zadłużać, zadłużać.... W wpędzaniu w długi mają wprawę! Nie mając pieniędzy budują państwowe szkoły muzyczne, wkrótce będzie kryta pływalnia( jakby nie było!), będzie też rozwijane budownictwo socjalistyczne, zwane skrótowo socjalnym.. Znaczy się tym, którzy nie mają na budowę domu, domy zbudują inni, którzy już domy własne mają, bądź też domów własnych nie mają . Zgodnie z zasadą sprawiedliwości społecznej, ci co mają , zapłacą przymusowo tym, którzy nie mają, a walec sprawiedliwości społecznej toczy się niemiłosiernie. Bo miłosierdzie jest ustawowe, uchwalone demokratycznie i większościowo. Podstawa prawna sprawiedliwości społecznej jest.! To demokracja! I państwo demokratycznego prawa! Było dwieście milionów złotych długu, po wypuszczeniu obligacji na sto milionów będzie 300 milionów, a po zaciągnięciu długu w Europejskim Banku Inwestycyjnym- będzie 500 milionów(!!!!) Widocznie działacze Prawa i Sprawiedliwości w Radomiu nie mieli babć, które ich nie nauczyły prostej zasady, że” pamiętaj przychodzie być z rozchodem w zgodzie”.. Fałszywe nauki wynosili z państwowych szkół, gdzie zadłużanie się i zadłużanie innych jest cnotą!. A od czego upadło potężne kiedyś Cesarstwo Rzymskie? Od socjalizmu? Cesarze rozdawali wszystko co się da: zboże, wino, wieprzowinę- „ za darmo”. Tysiące ludzi porzucało swoje tradycyjne zajęcia i ruszało do Rzymu, bo tam rozdają , „za darmo”? Rolnictwo podupadło, bo nie chciało się już nikomu pracować, do tego doszły wysokie podatki i rozwiązłość moralna… Koniec Imperium! Dzisiaj barbarzyńcy również pukają do drzwi socjalnej Europy… Chcą darmochy i zasiłków! Bez pracy! Imperium Europejskie też upadnie, ale na razie orkiestra gra… I grać nie przestaje! Ciężko jest żyć pomiędzy strachem a nadzieją.. A mamy inne wyjście? - Panie doktorze, dziękuję za wspaniałe leczenie. - Ależ, ja leczyłem pani męża, nie panią! - Tak , tak, ale ja po nim wszystko dziedziczę… WJR
Nietaktownie o sznurze Wprawdzie w domu wisielca nie wypada rozpoczynać rozmowy o sznurze, ale bywają sytuacje usprawiedliwiające taki nietakt. A tak się właśnie składa, że wczoraj minęło 20 lat od dnia, kiedy „pierwszy niekomunistyczny premier” Tadeusz Mazowiecki i niemiecki „kanclerz zjednoczenia” Helmut Kohl uściskali się w ramach „znaku pokoju” podczas Mszy św. odprawionej w Krzyżowej na Dolnym Śląsku. Rozmowy, jakie od 1985 roku prowadził sowiecki gensek Michał Gorbaczow z amerykańskim prezydentem Ronaldem Reaganem coraz wyraźniej zmierzały do posprzątania w Europie po II wojnie światowej. Jednym z istotnych jej następstw był podział i formalna okupacja Niemiec przez 4 „poczdamskie” mocarstwa. Zwyczajowym sposobem likwidacji takich następstw jest konferencja pokojowa i podpisany w jej następstwie stosowny traktat. Taki właśnie scenariusz przewidywali przywódcy czterech mocarstw „poczdamskich”, umieszczając wśród postanowień tej konferencji zapis o powierzeniu Ziem Zachodnich i Północnych Polsce „w tymczasową administrację” z zastrzeżeniem, że o ostatecznym przeznaczeniu tych obszarów rozstrzygnie traktat pokojowy. Aliści na skutek „zimnej wojny” doszło do powstania dwóch państw niemieckich, w związku z czym oddaliła się również perspektywa traktatu pokojowego „z Niemcami”. Jednak w miarę konkretyzowania się skutków porządkowania Europy po „zimnej wojnie” możliwość zjednoczenia Niemiec stawała się coraz bardziej realna, a wraz nią aktualności nabierała również kwestia traktatu pokojowego. W tej sprawie kanclerz Kohl usilnie starał się unikać jednoznacznych deklaracji, które wiązałyby zjednoczone Niemcy. W kilka dni po faktycznym otwarciu granicy niemiecko-niemieckiej, obchodzonym 9 listopada jako „zburzenie muru berlińskiego”ponownie przybył do Polski, gdzie podczas Mszy św. w Krzyżowej wyściskał premiera Mazowieckiego. Ale przedstawiając 28 listopada w Bundestagu 10-punktowy projekt „stopniowego przezwyciężania podziału Niemiec i Europy” o uznaniu granicy z Polską nie wspomniał ani słowem. Warto zatem przypomnieć, że jednym z warunków zgody na zjednoczenie Niemiec, postawionym przez USA było uznanie przez Niemcy granic z sąsiadami oraz ich przynależność do NATO i UE, które Amerykanie najwyraźniej uznawali za rodzaj kaftanów bezpieczeństwa. Na skutek tych nacisków 21 czerwca 1990 roku parlamenty RFN i NRD potwierdziły granicę państwową z Polską, a 22 czerwca, na potkaniu uczestników konferencji „2 plus 4” (dwa państwa niemieckie i cztery mocarstwa „poczdamskie”) zapadła decyzja, żeby na posiedzenia poświęcone sprawie granic zapraszać również Polskę. Dopiero 17 lipca 1990 r. na kolejnym spotkaniu „2 plus 4”, podpisany został protokół w którym RFN zrezygnowała z warunku traktatu pokojowego w odniesieniu do Ziem Zachodnich i Północnych i ustalono, iż w tej sprawie jego funkcję będzie pełnił traktat „2 plus 4”. Traktat ten pod nazwą „Traktatu o ostatecznej regulacji w odniesieniu do Niemiec” podpisany został w Moskwie 12 września 1990 roku. 3 października 1990 roku między RFN i NRD został zawarty układ o ustanowieniu jedności Niemiec. NRD przestała istnieć. 14 listopada 1990 roku minister spraw zagranicznych zjednoczonych Niemiec Dyderyk Genscher i polski minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski podpisali w Warszawie traktat potwierdzający państwową granicę polsko-niemiecką na Odrze i Nysie, a 17 czerwca 1991 roku polski premier Jan Krzysztof Bielecki i Krzysztof Skubiszewski oraz niemiecki kanclerz Helmut Kohl i minister Dyderyk Genscher podpisali w Bonn polsko-niemiecki traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Został on opatrzony listami objaśniającymi, iż nie odnosi się on m.in. do spraw majątkowych osób prywatnych. Otwiera to drogę do zmian stosunków własnościowych na Ziemiach Zachodnich i Północnych i można odnieść wrażenie, że niemiecka, jak to się mówi, polityka historyczna, zmierza w tym właśnie kierunku. A zmiana stosunków własnościowych otwierałaby inne, całkowicie pokojowe i demokratyczne możliwości, ponieważ państwa poważne, w odróżnieniu od innych, nigdy łatwo nie rezygnują. I dlatego niekiedy można pozwolić sobie na nietakt mówienia o sznurze w domu wisielca. SM
Przy sobocie o „świńskiej grypie” - wesolutko Na węgierskiej stronie mogą Państwo znaleźć liczbę ofiar tej „epidemii”, czy nawet, jak piszą niektórzy żurnaliści: „pandemii”. Jest o 1% jednego procenta wszystkich zgonów. Przy epidemii większość zgonów to śmierć wskutek epidemii. Żurnaliści przesadzają więc 5000 razy. Tylko władze na Ukrainie twierdzą, że mają już 250 zgonów. Jednak nie są to zgony wskutek A/H1N1 lecz wskutek „grypy lub zaburzeń układu oddechowego”. Czyli jak ktoś się zakrztusi i udusi, albo utonie... Na tym wykresie widać, że na "świńską grypę" zmarło 5850 osób, a z powodu "infekcji układu oddechowego" 3.548.054 osoby. Proszę sobie policzyć, ilu z tych 250 Ukraińców zmarło z powodu A/H1N1... Jeden? Czy dwóch - jak w Niemczech?W ten sposób „robi się” epidemię... JKM
Kiedy zechcą wyrzucić p.Aleksandra Gudzowatego? Absolutna bomba na Węgrzech. Aresztowany został p.Stefan Góczi, który ośmielił się spróbować wyprowadzić swoją firmę poza zasięg „GazProm”u. Zamiast się rozpisywać: proponuję, by Państwo sami przeczytali to: (Węgry: Aresztowany szef największej spółki dystrybucji gazu Szef Emfeszu, Istvan Goczi został aresztowany w związku z podejrzeniem defraudacji na szczególnie dużą skalę - informuje w czwartek prasa węgierska. Do zatrzymania doszło w środę po przeprowadzeniu rewizji w budapeszteńskim biurze Pierwszej Węgierskiej Spółki Handlu Gazem i Energią (Emfesz). Przeszukanie miało związek ze śledztwem w sprawie sprzedaży spółki. 28 kwietnia zarejestrowana w Szwajcarii firma RosGas kupiła spółkę Emfesz za jednego dolara, chociaż jej obroty wynoszą 200 mld forintów (3 mld zł). Jak powiedział w czwartek rozgłośni InfoRadio komendant główny policji węgierskiej Jozsef Bencze, wcześniej Emfesz należał do zarejestrowanej na Cyprze spółki Mabofi Holding, w której udziały ma ukraiński biznesmen Dmytro Firtasz. Goczi, który osobiście podpisał tę transakcję, mówił wcześniej, że spółka została sprzedana, bo poprzedni właściciel nie był w stanie zapewnić dostaw gazu. "Według doniesień rosyjskiej prasy ta dziwna zmiana właściciela nastąpiła za akceptacją Kremla i z udziałem byłych funkcjonariuszy KGB" - twierdzi na swej stronie internetowej InfoRadio. Dziennik "Nepszabadsag" pisze, że spółkę Emfesz regularnie wiązano wcześniej z Siemionem Mogilewiczem, przedsiębiorcą oskarżanym o działalność mafijną, czemu firma zdecydowanie zaprzeczała. Jak pisze gazeta, Emfesz kupował początkowo gaz od zarejestrowanej w Szwajcarii ale działającej na Ukrainie firmy RosUkrEnergo (RUE). "Według oficjalnych wyjaśnień mogła ona nabywać (gaz) po cenie niższej niż rosyjska dlatego, że kupowała go z Azji Środkowej(...). To jednak kłuło Gazprom w oczy. Swe istnienie zawdzięczała w końcu siłom wewnątrz Gazpromu (należy do niego część udziałów RUE). Ta niejasna sytuacja być może była najpoważniejszą przyczyną seryjnych rosyjsko-ukraińskich konfliktów gazowych" - czytamy. Po tegorocznym konflikcie RUE została ostatecznie wyeliminowana z eksportu gazu do UE. Dziennik podkreśla, że podczas rozmów rosyjsko-ukraińskich nie było mowy o Emfeszie, ale "Gazprom ostrym tonem zwrócił uwagę, że od czasu wyeliminowania RosUkrEnergo Emfesz zwyczajnie +podkrada+ jego gaz przesyłany na Ukrainę". Po kilkumiesięcznej ciszy Emfesz pod koniec kwietnia wydał komunikat informujący, że zmienił dostawcę z RosUkrEnergo na zarejestrowaną w Szwajcarii, "należącą do kręgu biznesowego Gazpromu" spółkę RosGas. "Na to centrala Gazpromu w pełnym wściekłości oświadczeniu zaprzeczyła, by miała cokolwiek wspólnego z RosGasem" - pisze "Nepszabadsag") - a może jeszcze przed tym – to: (Gazprom wchodzi na Węgry Rosjanie nie dość, że uzależnili Węgry od dostaw gazu, to teraz sięgają także po kontrolę nad jego dystrybucją na rynku krajowym. Ofiarą działań Gazpromu padł Dmytro Firtasz, jeszcze kilka miesięcy temu kluczowy pośrednik w eksporcie gazu otrzymywanego od Rosjan na Ukrainę i Węgry. Po wyeliminowaniu RosUkrEnergo z handlu na Ukrainie, związane z Gazpromem struktury biznesowe podjęły próbę przejęcia - jak się w tej chwili wydaje skuteczną - spółki Emfesz, obsługującej 1/4 gazowego rynku Węgier. Wydarzenia z tym związane doskonale ilustrują metody działania Gazpromu w sektorze gazowym Europy.
Itera-ETG-Emfesz-RUE Węgry pozostają kluczowym celem ekspansji Gazpromu od momentu upadku komunizmu. Z racji położenia na styku największych systemów transportowych gazu kraj ten jest postrzegany jako potencjalny wielki europejski gazowy hub (węzeł handlu gazem). W 2002 roku w Budapeszcie została zarejestrowana tajemnicza spółka handlu gazem EuralTransGas (ETG). Jeszcze w tym samym roku ETG przejęła kontrakt z Gazpromem od rosyjskiej Itery, działając jako pośrednik w dostawach gazu z Turkmenistanu na Ukrainę. Dopiero po pewnym czasie udało się ustalić, że ETG to własność Firtasza i Iwana Fursina, bankiera z Odessy (z dobrymi ponoć kontaktami w administracji ówczesnego prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy). W zamian za usługi pośrednictwa w imporcie gazu, Ukraina płaciła ETG "w naturze" miliardami metrów sześciennych surowca, które ETG sprzedawała potem w Europie z dużym zyskiem. Szybko pojawiły się podejrzenia o związki ETG z rosyjską mafią. Choć właściciele firmy odpowiadali na wszelkie tego typu sugestie pozwami sądowymi, atmosfera wokół spółki zgęstniała na tyle, że Kreml postanowił zamknąć rozdział pt. ETG w lipcu 2004, otwierając nowy, z nowym pośrednikiem RUE w roli głównej. Powstanie RosUkrEnergo uzgodnili ponoć w 2004 roku w Jałcie Putin i Kuczma. 50% udziałów w RUE mieli właściciele ETG, Firtasz i Fursin, 50% - Gazprombank, wówczas (w 2004) w 100% własność Gazpromu.
W 2003 roku, rok przed zamknięciem ETG, Firtasz stworzył nową węgierską spółkę: Emfesz KFT. Z pewnością za wiedzą Gazpromu i rosyjskimi gwarancjami dostaw gazu dla Emfeszu. W ten sposób powstał schemat dostaw gazu na Węgry: Gazprom - RUE (w 45% Firtasza) - Emfesz (w 100% Firtasza). Kiedy relacje Firtasza z Gazpromem zaczęły się w 2008 roku psuć (niewykluczone, że w związku ze słabnącą pozycją kojarzonego z Firtaszem prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki i utratą przez niego szans na reelekcję), Rosjanie wysunęli kilkakrotnie ofertę zakupu znaczących udziałów w Emfeszu. Firtasz odmawiał, a Moskwa zwiększała presję. Wg informatorów rosyjskiego dziennika ekonomicznego "Wiedomosti" elementem walki Gazpromu z Firtaszem było także aresztowanie bossa rosyjskiej mafii Siemiona Mogilewicza (styczeń 2008). Tuż przed tym "ojciec chrzestny" Sołncewa, jednej z najpotężniejszych grup przestępczych w Rosji, miał ujawnić, że Gazprom przygotowuje plan przejęcie Emfeszu, a Mogilewicz miałby odegrać w tym pewną rolę (wg doniesień prasowych, Mogilewicza i Firtasza od lat łączą kwestie biznesowe, m.in. poprzez zarejestrowana na Cyprze Highrock Holdings Ltd.). W październiku 2008 stało się jasne, że Putin zgadza się z postulatem Julii Tymoszenko, by usunąć RosUkrEnergo z handlu gazem Rosja-Ukraina. Stało się to w styczniu 2009, w wyniku porozumienia kończącego konflikt gazowy Moskwy z Kijowem. W kwietniu 2009 rosyjska Izba Obrachunkowa ogłosiła, że Firtasz jest winny Gazpromowi 514 mln USD.
Emfesz bez gazu Emfesz sprzedaje ok. 3 mld m3 gazu rocznie. To drugi pod względem wielkości sprzedawca na Węgrzech (25% rynku). Dotychczas dostarczał surowiec, kupując go od innej spółki związanej z Firtaszem, RosUkrEnergo (50% własności Gazpromu). W ostatnich latach RUE stało się głównym pośrednikiem w sprzedaży rosyjskiego i turkmeńskiego gazu na Ukrainę, sprzedając też ok. 8 mld m rocznie na Węgry, do Polski, Rumunii i Niemiec. W sumie zarabiać na tym miało nawet 800 mln USD rocznie. Firtasz utracił tę uprzywilejowaną pozycję w styczniu, w rezultacie porozumienia kończącego rosyjsko-ukraiński konflikt gazowy. Uderzyło to również w interesy Firtasza na Węgrzech. Od stycznia, pozbawiony dostaw od RUE (zgromadzone przez spółkę w ukraińskich magazynach 11 mld m przejął Naftohaz Ukrainy) Emfesz przez blisko cztery miesiące pobierał gaz z tranzytowej rury. Gazprom zaskarżył za to tradera do Węgierskiej Agencji Energetycznej. Choć Emfesz mógłby też zaskarżyć współnależącą do Rosjan RUE za zerwanie kontraktu (podpisany był do 2015 r.) i zażądać kary finansowej w europejskich sądach. Nie zrobił tego (wszak RUE to też współwłasność Firtasza, właściciela Emfeszu - pozywałby więc sam siebie), za to podjął rozmowy o zawarciu bezpośredniego kontraktu Emfeszu z Gazpromem. Bez rezultatu (warto tutaj zwrócić uwagę na podobny problem PGNiG i podobną taktykę w rozmowach strony rosyjskiej). Emfesz ze swą siecią dystrybucji gazu na Węgrzech jest bardzo atrakcyjnym aktywem i Rosjanie postanowili go po prostu przejąć. Czyli znaleźć bardziej lojalnego właściciela Emfeszu, a następnie poprzez tę spółkę wejść na rynek węgierski bezpośrednio. 28 kwietnia Firtasz dowiedział się nagle, że stracił kontrolę nad Emfeszem. Spółka ogłosiła, że nie będzie już kupowała gazu do RUE, ale od RosGas AG, nieznanej wcześniej spółki zarejestrowanej w Szwajcarii - pozostającej w sferze Gazpromu -(komunikat prasowy Emfesz). Przedstawiciele Emfesz odmówili jednak podania szczegółów o roli Gazpromu, jaką miałby odgrywać w Emfeszu. Sam Gazprom natychmiast zaprzeczył, jakoby był związany z RosGas. Jak się okazało kilka dni później, rola RosGas w Emfeszu nie ogranicza się jedynie do dostaw surowca. 7 maja rosyjskie media poinformowały, że jeszcze w kwietniu Emfesz został w ogóle sprzedany RosGasowi. "Wiedomosti" ze szczegółami opisały sytuację, kiedy Firtasz dowiedział się, że nie jest już właścicielem Emfeszu. 5 maja do budapeszteńskiego biura firmy weszli przedstawiciele ukraińskiego biznesmena. Przedstawili pracownikom decyzję cypryjskiej firmy Mabofi Holding (100-proc. właściciel Emfeszu, wchodzi w skład należącej do Firtasza Group DF) o dymisji dyrektora Emfeszu Istvana, który podjął działania niezgodne z wolą właściciela (porozumienie z RosGas). W odpowiedzi zobaczyli dokumenty, z których wynika, iż Emfesz nie jest już własnością Mabofi Holding, ale w 100% przeszedł w ręce RosGas AG. Nic nie wskórawszy, ludzie Firtasza się wycofali. 7 maja Mabofi Holding wydała w imieniu dyrektora firmy Davida Browna oświadczenie, w którym twierdzi, że akcje Emfesz KFT zostały skrycie przetransferowane do RosGas AG, spółki zarejestrowanej w Zug, w Szwajcarii. Istvan Góczi wykorzystał pełnomocnictwa nadane mu jeszcze w 2004 i przy wydatnej pomocy innego pracownika Emfeszu, prawnika Tamása Gazdy, sprzedał akcje Emfeszu spółce RosGas (Góczi zasiadał również w radzie dyrektorów Group DF, ale już podjęto kroki, aby go stamtąd usunąć). Mabofi Holding utrzymuje, że transakcja była bezprawna i zapowiada dochodzić swych praw do Emfeszu droga sądową. Robert Shetler Jones, kluczowa postać w Group DF, holdingu skupiającym biznesowe aktywa Firtasza (nazwisko Brytyjczyka od lat pojawia się w różnych spółkach zaangażowanych w pośrednictwo w handlu gazem z Gazpromem) mówi: "Najważniejsza jest tutaj sprawa oszukańczego transferu udziałów w dużym niezależnym węgierskim sprzedawcy energii i jednym z największych biznesów na Węgrzech. Drugie pytanie brzmi: kto stoi za RosGas i kto teraz kontroluje ten strategicznie ważny biznes na Węgrzech".
RosGas;Overgas;Gazprom Analitycy Jamestown Foundation ustalili, że nowy właściciel Emfeszu został zarejestrowany po raz pierwszy w Zurychu 10 grudnia 2008 pod nazwą IKRON AG. Osiem dni później zmienił nazwę na RosGas AG i przeniósł siedzibę do Zug (ma tam swoją siedzibę także RosUkrEnergo). Było to tuż przed rozpoczęciem rosyjsko-ukraińskiej wojny gazowej. Niewykluczone, że firma jest związana z austriacką grupą Centrex, która uczestniczy w charakterze pośrednika w niektórych gazowych sprawach i jest uznawana za bliską kierownictwu Gazprombanku i Gazprom Exportu. W dokumentach założycielskich RosGas AG pojawiają się tylko nazwiska dwóch dyrektorów spółki. To obywatele Węgier Andras Laki i Tamás Gázda. Pierwszy to jednocześnie dyrektor ds. przejęć i fuzji Emfeszu, nazwisko drugiego pojawia się na liście członków zarządu polskiej filii Emfeszu. Gazprom zaprzeczył, że ma jakiekolwiek interesy w RosGas, choć komunikat prasowy Emfeszu sugerował co innego. Wydaje się, że wejście szwajcarskiej spółki to jedynie maskowanie faktycznego działania Gazpromu, którego celem jest odebranie Emfeszu Firtaszowi. Naprędce założono spółkę-widmo, potem odcięto Emfesz od dostaw gazu (eliminacja RUE), a następnym krokiem może być transakcja między RosGas a spółką już bezpośrednio związaną z Gazpromem. Pytanie bowiem, skąd RosGas miałby wziąć 3 mld m gazu, które ma dostarczać Emfeszowi, skoro rzekomo nie ma nic wspólnego z Rosjanami? Na razie, wobec fiaska rozmów o bezpośrednich dostawach z Gazpromem, Emfesz znalazł innego sprzedawcę, węgierską filię niemieckiego koncernu E.ON – E.ON Foldgaz Trade ("Wiedomosti", 14 maja 2009). Cena jest nieco wyższa, od tej płaconej dotychczas RUE, ale wygląda to tylko na tymczasowe rozwiązanie. Zdaniem Iriny Reznik, jednego z najlepiej poinformowanych w sprawach energetycznych dziennikarzy rosyjskich, faktycznym właścicielem Emfeszu i 1/4 rynku węgierskiego sprzedaży gazu będzie Overgas. W tym scenariuszu RosGas AG miałby odegrać taką rolę w przejęciu przez Rosjan węgierskiego rynku sprzedaży gazu, jak wcześniej austriacki ÖMV odegrał w wejściu Rosjan na rynek naftowy (zakup przez Surgutnieftiegaz 21,2% akcji koncernu MOL). Overgas jest w 50% własnością Gazprom Exportu (gazpromowska spółka zajmująca się sprzedażą zagraniczną surowca), a w 50% - bułgarskiego biznesmena Saszo Donczewa. Donczew to jeden z niewielu gazowych traderów, współpracujących z Gazpromem tak za czasów Rema Wiachirewa (Bułgar studiował kiedyś wraz z młodym Wiachirewem, synem byłego prezesa Gazpromu, w Instytucie Ropy i Gazu im. Gubkina), jak i Aleksieja Millera. Overgas pośredniczy w sprzedaży rosyjskiego gazu do Bułgarii i jest podejrzewany o powiązania z rosyjskim wywiadem. W 2008 roku Gazprom Export sprzedał tej spółce (której jest współwłaścicielem) połowę dostarczanego do Bułgarii gazu z Rosji. Pewne fakty wskazują, że Rosjanie od miesięcy zamierzali użyć Overgasu do wejścia na rynek węgierski. Kiedy rząd Bułgarii próbował wykluczyć pośrednika ze schematu dostaw gazu z Rosji do Bułgarii w lutym br. (po tym, jak Sofia mocno ucierpiała w wyniku rosyjsko-ukraińskiej wojny gazowej) i cały rosyjski gaz kupować bezpośrednio od Gazprom Exportu, Rosjanie się nie zgodzili. Gdyby Overgas został wówczas wyeliminowany, Gazprom nie mógłby go użyć jako swego przedstawiciela w Emfeszu. Wg rosyjskich mediów, Overgas już otrzymał formalną ofertę kupna RosGas AG. Ewentualna transakcja będzie miała poważne konsekwencje dla UE. Węgry i Bułgaria stają się w ten sposób szybko najsłabszymi ogniwami w dywersyfikacyjnej strategii UE. Sprawa Emfeszu jest też interesująca dla Polski, nie tylko ze względu na możliwość poznania metod działania Gazpromu w jego ekspansji w regionie. Wiadomo bowiem, że dwie kluczowe osoby w procesie odebrania Emfeszu Firtaszowi i przekazania go Rosjanom zasiadły we władzach Emfesz NG Polska Sp. z o.o., filii węgierskiej spółki w Polsce. Istvan Góczi jako prezes zarządu, Tamás Gazda jako członek zarządu. Z doniesień polskiej prasy wynika, że jeszcze pod koniec kwietnia Emfesz proponował PGNiG sprzedaż 2,5 mld m gazu (tyle, ile brakuje w związku z przerwaniem dostaw przez RUE), jednak strona polska miała odrzucić ofertę. Antoni Rybczyński ). To powinno wystarczyć za komentarz... To są bardzo ważne sygnały. Radzę ich nie lekceważyć! JKM
Pasmo sukcesów, czyli katastrofa Trudno powiedzieć, czy zapominanie przez Tuska o wyborczych obietnicach nie jest i tak mniejszym złem. Gorzej bowiem, gdy te obietnice spełnia. Twierdzenie, iż „rząd Tuska ma znakomity pijar”, stało się stereotypem. Protestują przeciwko niemu, i to bardziej prywatnie niż w wypowiedziach publicznych, tylko nieliczni specjaliści od public relations. Z podobnym brakiem nadziei jak ludzie zajmujący się zawodowo lobbingiem próbujący wyjaśnić, iż „lobbing” to we właściwym sensie zupełnie co innego niż łapownictwo, pijarowcy powtarzają, iż dziedzina, którą się zajmują, nie polega na wymyślaniu jednodniowych sensacji, które mają przykryć w serwisach jakieś niewygodne dla władzy wydarzenia. Zapewne mają rację. Ale z tym błędnym użyciem słowa „pijar” nie ma co walczyć, jest to bowiem eufemizm innego słowa, które byłoby znacznie bardziej na miejscu, ale wobec premiera słusznego, popieranego i lansowanego przez środowiska opiniotwórcze używać go nie wypada. Należałoby bowiem mówić, iż Tusk ma po prostu znakomitych propagandystów.
Propaganda sukcesu Jakkolwiek bowiem rozumieć pojęcie pijaru, polega on na eksponowaniu pożądanych treści i tuszowaniu niepożądanych, a nie na kompletnym odwracaniu kota ogonem i kłamstwach w żywe oczy. Tymczasem od Peerelu nie było w polskich mediach takiego festiwalu propagandy sukcesu, jaki trwa od momentu dojścia do władzy przed dwoma laty Donalda Tuska. Bez Wydziału Prasy KC i cenzury, na zasadzie pospolitego ruszenia, dysponuje lider PO rzeszą pracowników mediów, którzy każdą jego klęskę i zaniechanie przedstawiają jako sukces albo odwracają od niej uwagę publiczności z nie mniejszą skutecznością, niż podwładni towarzysza Szczepańskiego przekonywali obywateli Peerelu, że ich państwo rośnie w siłę, a im samym żyje się dostatniej. W istocie na półmetku rządów Tuska trudno znaleźć jakiekolwiek sukcesy poza odziedziczonymi po poprzednikach albo wynikłymi z okoliczności zupełnie od działań rządu niezależnych. Do załatwienia – też zresztą częściowego i kunktatorskiego – sprawy emerytur pomostowych zmusiła rząd przyjęta przez Sejm przed laty ustawa. Utrzymanie przez Polskę wzrostu PKB, minimalnego, ale i tak w czasie kryzysu najwyższego w Europie, to raczej zasługa polskich przedsiębiorców, przywykłych radzić sobie w nieprzyjaznych warunkach i bez bankowego kredytu. Rząd może chwalić się tylko tym, iż nie zrobił niczego, co by ich sytuację dramatycznie pogorszyło. Ale też, choć wiele obiecywał, nie zrobił nic, żeby im ulżyć. Na rocznicę premierostwa Tusk jako główne swoje sukcesy wskazywał na parlamentarną komisję „Przyjazne państwo”. Trudno jednak wskazać jakieś istotne jej dokonanie. Likwidacja zezwoleń budowlanych była zwykłym (często przyjdzie przy omawianiu osiągnięć PO używać tego określenia) propagandowym picem, gdyż dotychczasowe zezwolenia po prostu przemianowano na „zgody”, jeszcze bardziej komplikując procedurę ich udzielania. Podobnym oszustwem okazało się rzekome ograniczenie liczby kontroli w firmie; za sprawą jednego słowa w ustawie, być może w komisji przeoczonego, a być może przywróconego przez kogoś specjalnie, ograniczono tylko liczbę kontroli „jednoczesnych”. Nadal jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by kontrolerzy każdej z 49 powołanych do gnębienia polskiej przedsiębiorczości instytucji wchodzili do firmy natychmiast po wyjściu z niej poprzednich, przez co w pełnej zgodzie z prawem można każdego biznesmena zmusić do uległości pod groźbą całkowitego zniszczenia. Nawet obiecywane od lat i w końcu otrąbione triumfalnie „jedno okienko” (zdaniem większości przedsiębiorców, nie najbardziej, wbrew medialnej kreacji, ważne dla ich działalności) okazało się, jak niedawno opisali to nasi reporterzy, znajdować się w czterech urzędach; wymagany prawem slalom pomiędzy nimi uproszczony został tylko pozornie. Obietnice ulżenia przedsiębiorcom należą do tych, o których partia Tuska po dojściu do władzy całkowicie zapomniała. Do tej kategorii należy zaliczyć także reformy służby zdrowia oraz finansów. Tę pierwszą zapowiadano w programie wyborczym PO bardzo konkretnie: zlikwidujemy NFZ i wprowadzimy na rynku ubezpieczeń oraz usług medycznych mechanizmy konkurencji. Niczego podobnego Tusk nawet nie próbował zrobić. Skończyło się na czysto propagandowym „białym szczycie”, z którego nic nie wynikło, i na projekcie – chyba w końcu szczęśliwie poniechanym – obligatoryjnej prywatyzacji samorządowych placówek medycznych, co w warunkach monopolu NFZ oznacza tylko transfer „przymusowych pieniędzy” do prywatnych kieszeni.
Bez armii i szpitali O stanie służby zdrowia na półmetku rządów Tuska wszystko mówi ostatnia odsłona naszego dorocznego rankingu szpitali. Te placówki, które mają najlepsze wyniki i są najlepiej oceniane przez ekspertów i pacjentów, zarazem mają największe długi. NFZ bowiem, o którego likwidacji po wyborach PO nigdy się już nie zająknęła, dzieli pieniądze (które, przypomnijmy założenia reformy, miały „iść za pacjentem”) według zasad urawniłowki – w tej sytuacji dobry ordynator to dla szpitala katastrofa, opłaca się mieć takiego, który sprawi, iż pacjenci będą woleli uciekać na drugi koniec Polski. Spektakularnym przejawem godnego filmów Barei absurdu, jaki panuje w usługach medycznych pod rządami minister Kopacz, była kara finansowa nałożona na jednego z ordynatorów za to, że przyjmował do leczenia „nadlimitowych” pacjentów, zamiast kazać im konać na ulicy.Trudno jednak powiedzieć, czy zapominanie przez Tuska o danych wyborcom obietnicach nie jest i tak mniejszym złem. Gdy bowiem obietnice te spełnia, skutki są jeszcze gorsze. Chyba największą spowodowaną przez obecny rząd katastrofą, której skutki będziemy odczuwać jeszcze długo i która – odpukać – może mieć fatalne skutki dla naszej suwerenności, jest kompletna destrukcja armii. Polskie siły zbrojne przypominają dziś wojsko konającej Rzeczypospolitej Obojga Narodów za Sasów: kilka tysięcy doborowych żołnierzy na Dzikich Polach, czyli w Afganistanie (zmuszonych dokupywać sobie sprzęt za prywatne pieniądze), i reszta, nadająca się tylko na parady i pogrzeby. Stutysięczna na papierze polska armia praktycznie nie ćwiczy (wojskowy pilot rosyjski z jednostki liniowej lata kilkanaście godzin tygodniowo, polski kilka godzin rocznie). Po pierwsze ćwiczyć nie ma za co. Po drugie ćwiczyć nie ma kto – na jednego oficera przypada bowiem 1,4 szeregowca. To właśnie skutek spełnienia ważnej dla Tuska obietnicy wyborczej: zlikwidowania poboru. Pobór zlikwidowano, bo uznano, że przyniesie to głosy uradowanej tym faktem młodzieży. Ale armii zawodowej nie utworzono. W efekcie mamy kuriozum na skalę światową – armię z poboru bez poborowych. Co jest ona warta, spektakularnie pokazało zamieszanie po wizycie wiceprezydenta Bidena, kiedy to ambasador USA powiedział, iż polski rząd obiecał mu zwiększenie naszego kontyngentu w Afganistanie. Zanim wiadomość tę rząd zdementował, rozeszło się, iż znalezienie dodatkowego 1000 żołnierzy jest w tej chwili po prostu niemożliwe. Armia teoretycznie stutysięczna jest więc w stanie wystawić „prawdziwego” wojska nie więcej niż 3 tysiące. Jako premier Donald Tusk działa według zasady sformułowanej przez Lecha Wałęsę, którego zresztą upatrzył sobie na politycznego patrona – ja rzucam pomysł, a wy, moi podwładni, go łapcie. Przy czym pomysł jest chwytliwy, ma się podobać, a podwładni niech się potem głowią, co zrobić, aby stworzyć pozór spełnienia złożonej przez szefa obietnicy. Ten modus operandi doprowadził nie tylko do degrengolady armii, ale też do praktycznego zniszczenia publicznego radia, a rychło także publicznej telewizji. Premier zapowiedział, że nie będzie abonamentu, to nie będzie – a że nie stworzono innego mechanizmu finansowania mediów publicznych, tym lepiej. W końcu, w przeciwieństwie do mediów komercyjnych, których lojalność można sobie zagwarantować w drodze wzajemnej wymiany przysług, publiczne mogą się dostać (i dostały się) w ręce politycznych wrogów; lepiej więc je zagłodzić. Innym, bardzo widowiskowym, przykładem skutków takiego sposobu rządzenia jest skandal z prywatyzacją stoczni. Rozpaczliwe miotanie się urzędników próbujących za wszelką cenę spełnić zapowiedź znalezienia „katarskiego inwestora”, szukających owego inwestora w Google’u i ustawiających pod szemranego handlarza bronią przetarg samo w sobie mówi o rządach Tuska więcej niż opasła politologiczna analiza.
Z ręką w nocniku pełnym symboli Niczym w sławnej powieści Lema „Kongres futurologiczny”, w której ludzie zamiast pracować nad rzeczywistą poprawą swego bytu pracowali tylko nad stworzeniem odpowiedniej mieszanki halucynogenów dających im wrażenie, że odnoszą sukcesy, cała aktywność premiera i piramidy jego podwładnych ukierunkowana jest tylko na wytworzenie przeświadczenia, że problemy są pomyślnie rozwiązywane i wszystko idzie ku lepszemu. Tu znowu przykładem służy kwestia publicznych finansów. Rząd Tuska nie podjął najmniejszej próby ich naprawienia, za to minister Rostowski okazał się mistrzem kreatywnej księgowości. Zapowiedziany właśnie „plan konsolidacji i rozwoju finansów publicznych” to po prostu, jak ujął to były wiceminister finansów Stanisław Gomułka, „sztuczki”, podobnie jak uporczywe upychanie długów pod dywan przez przeksięgowywanie ich na ZUS czy samorządy, a zaproponowana nowego rodzaju „kotwica” wydatków publicznych ma po prostu posłużyć ominięciu konstytucyjnych progów ostrożnościowych, którego to zamiaru rząd już właściwie nie skrywa. W finansach wróciliśmy do praktyk Grzegorza Kołodki, który z jednej strony gołosłownie zapewniał, że nie ma i nie będzie żadnych kłopotów, z drugiej zaś usiłował łatać budżet wpływami z abolicji podatkowej – nie mniej wątpliwej niż pomysły obecnego rządu, by państwo położyło rękę na pieniądzach odprowadzanych do OFE albo na jednoprocentowych odpisach od podatku dochodowego na rzecz organizacji pożytku publicznego.Te listę można by wydłużać w nieskończoność. Nie będę tego czynił, ale nie sposób nie wspomnieć o jeszcze jednym fatalnym w skutkach przejawie polityki stwarzania pozorów. Rząd Tuska wiele robi, aby zyskać symboliczne wyrazy uznania dla polskiej pozycji w świecie. W imię owych symboli rezygnuje ze spraw realnych. Wielkimi wizerunkowymi sukcesami rządu miały być: uzyskanie dla Jerzego Buzka na pół kadencji stanowiska przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, zgromadzenie na Westerplatte przywódców zachodnich państw czy powierzenie Lechowi Wałęsie pchnięcia pierwszej z kostek symbolicznego domina podczas obchodów rocznicy obalenia muru berlińskiego.Symbole mają oczywiście w polityce międzynarodowej swe znaczenie, ale musi za nimi iść cokolwiek więcej. Tymczasem stanowisko zajmowane przez Buzka żadnego praktycznego znaczenia nie ma, na Westerplatte dialog pomiędzy Moskwą a Berlinem toczył się wysoko ponad naszymi głowami, a rola przeznaczona Wałęsie miała osłodzić nam fakt, że to obalenie muru, a nie „Solidarność”, uważane jest za przełomowe wydarzenie historyczne. Gdy Wałęsa mówić zaczął – w typowym dla siebie kabotyńskim stylu, ale akurat w zgodzie z najlepiej pojętym polskim interesem – że to polski papież i „Solidarność” zmieniły świat, a nie Gorbaczow, jak zgodnie z bieżącymi potrzebami politycznymi chcą wierzyć Niemcy i reszta zachodniej Europy – po prostu mu przerwano i odebrano mikrofon. I znowu nic nie symbolizuje lepiej, do jakiego stopnia nasza rzekomo wzrastająca pozycja w Europie i świecie opiera się „na farbie”. Profesor Brzeziński ujął to brutalnie: skoro Ameryka (i Europa też) widzi, że Polacy są łasi na komplementy, to prawią im komplementy. Ale to przecież tylko komplementy. Gdy dochodzi do spraw realnych, dostajemy kolejne brutalne lekcje, gdzie widzi świat nasze miejsce. Ostatnia to sposób, w jaki potraktowano w Unii naszą – wydawałoby się zdroworozsądkową – pozycję, aby kandydaci do unijnych urzędów tworzonych w związku z traktatem lizbońskim przedstawili publicznie swe programy.
A PiS bije Murzynów Chce się spytać: skoro jest tak źle, dlaczego jest tak dobrze? Dlaczego rządowi, który nie może się pochwalić żadnym znaczącym osiągnięciem, a niezliczoną ilość spraw zaniedbał lub kompletnie popsuł, wciąż udaje się czarować miliony Polaków obietnicami bez pokrycia i zwykłymi bajkami? Częścią odpowiedzi jest wspomniane na wstępie propagandowe zaangażowanie mediów, które przywykło się określać mianem salonowych, choć precyzyjniej byłoby mówić o mediach oddających punkt widzenia establishmentu. Władza Tuska opiera się na pozyskiwaniu rozmaitych sitw i lobbies, które polityk ten zdołał przekonać, iż ochroni ich interesy i, najogólniej mówiąc, uprzywilejowaną pozycję. Dziennikarzepropagandyści, będący głosem owych sitw i lobbies, są częścią zapłaty za tę ochronę. Niektórzy udają, że wierzą w to, co piszą, inni udają, że są zdolni krytykować obie strony, podobnie, jak i wśród propagandystów Peerelu co wybitniejsi lubili manifestacyjnym dąsem na partię zaznaczać swój dystans do niej. Że jest to tylko udawanie, dowiodło wyraźnie ich zachowanie po ujawnieniu taśm z podsłuchów CBA. W chwili zagrożenia dla „ich” partii wszyscy jak jeden mąż rzucili się bronić Tuska i Platformy prawem i lewem, pluć na CBA i Mariusza Kamińskiego, orzekać o „zamachu stanu” czy „perfidnej pułapce”, jaką miał niby zastawić „pisowski” szef CBA na premiera. Dopiero gdy sondaże pokazały, że PO nie traci, zaczęło się znów pozorowanie niezależności i nawet pewne drobne przytyki pod adresem PO. Trzeba być bardzo naiwnym, by brać je za dobrą monetę. Paradoksalnie najwięcej sympatii wzbudził we mnie artykuł Wojciecha Mazowieckiego, który pryncypialnie zgromił owych udających obiektywizm propagandystów salonu za to, że nie dość gorliwie wysługują się władzy. Zupełnie słusznie; skoro dawno już powiedziało się a i b, to trzeba być konsekwentnym i nie cofać się przed żadnym kłamstwem, które jest w danej chwili „po linii”, zamiast się wikłać w zgniłe kompromisy. Nie chcę mnożyć retorycznych pytań, co i jak salonowi propagandyści by pisali, gdyby to rząd PiS tolerował podsłuchiwanie przez specsłużby dziennikarzy, majstrował przy emeryturach, rozmontowywał konstytucyjny mechanizm zabezpieczający przed nadmiernym zadłużaniem państwa, odmawiał zakupu szczepionek przeciw grypie etc. Wystarczy stwierdzić jedno: kłamliwe media stały się częścią systemu władzy. Bez ich gorliwości w fałszowaniu faktów, w usprawiedliwianiu nieudolności rządu argumentami w stylu „a PiS bije Murzynów” oraz „prezydent i tak by wszystko zawetował”, w przysłanianiu prawdziwych skandali wyssanymi z palca (tego rodzaju, że Kaczyński zapowiedział kupno komórki u ojca Rydzyka albo że nagrywa poranne wywiady dla radia, zamiast udzielać ich na żywo) – propagandowa maszynka rządu Tuska kręcić by się nie mogła. Tymczasem kręci się żywo, w interesie polityka, o którym prof. Śpiewak (były poseł PO, równie odległy od PiS, jak pozostali tu cytowani) napisał ostatnio, że „nie ma punktu, reguły, zasady, sprawy czy osoby, której by bronił za wszelką cenę, każdego i wszystko może potraktować instrumentalnie”. Z każdym dniem coraz bardziej oczywiste się staje, że im dłużej polityk ten będzie cynicznie poświęcał wszystko, z najbardziej żywotnymi interesami Polski włącznie, dla zachowania popularności i władzy, tym gorzej dla nas wszystkich. Także dla tych pracowników mediów, którzy z taką gorliwością świadczą mu propagandowe usługi. Rafał A. Ziemkiewicz
Nawiązując do Ziemkiewicza Rafał Ziemkiewicz: Kłamliwe media stały się częścią systemu władzy. Ten fragment bardzo smutnego tekstu Ziemkiewicza z dzisiejszej Rzepy ośmielił mnie do przedrukowania własnego tekstu dla Kultury Liberalnej sprzed dwóch tygodni, czyli jeszcze zanim Wojciech Mazowiecki w swojej słynnej odezwie do kolegów-dziennikarzy postawił kropkę nad "i". Możecie nie wierzyć, ale bardzo się staram ograniczać marudzenie, średnio mi to wychodzi, a w ostatnich tygodniach, gdy obserwowałam jak media gorliwie wyręczają władzę w jej rozprawie z niewygodnym urzędnikiem, bezkrytycznie publikując kolejne podsuwane przez nią kwity i nie zadając żadnych pytań, całkiem się zniechęciłam. Dyskusja, w której wzięłam udział, odbyła się pod hasłem "Cenzura nasza powszednia", ja swój głos zatytułowałam "Cenzura jest zbędna", dzisiejszy tekst Ziemkiewicza uświadomił mi, że niedługo obecnej władzy przestaną być potrzebni także PR-owcy bo i tę robotę za nich odwalają media. Kiedy w 2002 roku Janina Paradowska w wywiadzie z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem zadała mu niewygodne pytanie o aferę Rywina, ten poskarżył się Michnikowi, który interweniował u redaktora naczelnego „Polityki” i pytanie zostało z wywiadu wykreślone. Trudno to nawet nazwać cenzurą, bo odbyło się za obopólną zgodą, tak jak przez pół roku, zgodnie i solidarnie, politycy i dziennikarze utrzymywali aferę Rywina w tajemnicy przed społeczeństwem. Dzisiaj żyjemy w ulepszonej wersji tamtego państwa i żadne interwencje nie są już potrzebne, bo prawdziwie niewygodne pytania po prostu nie padają. Nawet jeśli są one oczywiste, a niezadanie ich naraża dziennikarza na kompromitację.„Afera hazardowa” i „afera stoczniowa” uświadomiły władzy – jeśli jeszcze miała jakieś wątpliwości – że media są dla niej całkowicie niegroźne. A skoro są niegroźne, nie ma żadnej potrzeby uciekania się do cenzury, dziennikarze świetnie dyscyplinują się sami, to prawdopodobnie grupa społeczna, która jako ostatnia odwróci się do Platformy – ją najtrudniej będzie rozczarować. W każdym razie na tyle, żeby zrobiła cokolwiek, co mogłoby obecnej władzy realnie zaszkodzić. Nie mam oczywiście na myśli wszystkich dziennikarzy, ale ich sporą część, na tyle liczną i wpływową, że z powodzeniem dominującą w debacie publicznej zarówno jeśli chodzi o dobór tematów, jak i sposób ich przedstawiania. A ta mniejszość, która jeszcze nie zrozumiała, że pewnych pytań nie ma sensu zadawać, może być z powodzeniem neutralizowana w inny sposób, na przykład bojkotem. Premier czy minister mogą sobie przecież wybierać rozmówców. I jak mają problemy, pójdą się z nich tłumaczyć tam gdzie będą bezpieczni, gdzie dziennikarz da się wygadać, a to, co się mu nagada, przyjmie ze zrozumieniem. Po akcji ABW w sprawie „afery aneksowej” rok temu, gdy Jerzy Jachowicz zapytał ministra Ćwiąkalskiego, czy prokurator generalny nie powinien tego wyjaśnić z trybuny sejmowej, Ćwiąkalski odpowiedział: Zbigniew Ćwiąkalski: Była na ten temat konferencja prasowa Prokuratury Krajowej. Z tego, co widziałem w telewizji, pytania zadawali tylko przedstawiciele „Naszego Dziennika”, „Rzeczpospolitej”, chyba „Gazety Polskiej”, „Misji specjalnej” TVP. Natomiast dziennikarze innych środków masowego przekazu wysłuchali oświadczenia prokuratorów i odnieśli się do tego ze zrozumieniem – pytań nie mieli. [...] Ja nie dzielę dziennikarzy na dobrych i złych. Tylko na rzetelnych i nierzetelnych. Ci drudzy nie chcą nawet wiedzieć, jak było naprawdę, i chcę tylko podkreślić, kto zadawał pytania. Władzy, której dziennikarze tylko „wysłuchują i odnoszą się ze zrozumieniem”, żadna cenzura nie jest potrzebna, bo i tak nie byłoby, czego cenzurować. A przypominam, że mówimy o bardzo dziwnej akcji służb specjalnych z użyciem dziennikarzy i przeciwko dziennikarzowi. Dzisiaj okazuje się, że jej odpryskami obrywają kolejni „przypadkowo” nagrani dziennikarze, których prywatne rozmowy stają się dowodem w prywatnych procesach wiceszefa służb specjalnych. I o ile wiem, nikt się premierowi nie każe z tego tłumaczyć. A przecież gdy wybuchła „sprawa Sumlińskiego”, dziennikarka „Rzeczpospolitej” Małgorzata Subotić pisała w polemice ze mną: Małgorzata Subotić: W dramatycznej historii Sumlińskiego dostrzegam nie tylko atak na niego, lecz przede wszystkim na całe środowisko dziennikarzy śledczych. To taki cyniczny sygnał wysyłany przez ludzi służb: jak nie będziecie grzeczni, to zrobimy z wami to, co zrobiliśmy z Sumlińskim. I nawet trudno mieć pretensje do dziennikarzy, że wybierają grzeczne kariery. W Polsce dziennikarz niepokorny i zbyt dociekliwy jest skazany na funkcjonowanie na marginesie, bez szans na prawdziwą karierę i dziennikarskie laury, bo chcąc dociec do prawdy, co jest zawsze czasochłonne, będzie dużo mniej płodny niż jego kolega, którego praca sprowadza się do opatrywania pełnymi oburzenia wykrzyknikami „kwitu” podesłanego przez władzę (patrz: wałkowana od kilku dni sprawa „kłamstwa” Kamińskiego). A im bardziej poważnych rzeczy się dokopie, tym mniejsza szansa na cytowalność, bo media coraz częściej adresują swój przekaz do mało wybrednych i niewiele wymagających czytelników, których nie można męczyć wymagającymi samodzielnego myślenia tematami. Stąd krzykliwe „Kamiński kłamie!”, podparte przysłowiowym kwitem z pralni, zawsze będzie miało większą siłę przebicia niż nudna i żmudna analiza akcji wprowadzania córki biznesmena od hazardu do państwowej konkurencji. Po ostatnich aferach jeszcze bardziej rośnie poczucie alienacji czytelnika, który media śledzi, i używa przy tym mózgu. Bo prędzej czy później musi dojść do wniosku, że ci, za pośrednictwem których poznaje świat, są albo głupsi od niego, albo świadomie nim manipulują. Nie wiadomo, co gorsze. Jedynym miejscem, gdzie z czasem cenzura będzie potrzebna, jest Internet, którego rosnące znaczenie jest poważnym zagrożeniem dla mediów. Nie dlatego, że blogerzy będą w stanie zastąpić dziennikarzy, bo to jest raczej niemożliwe. Mogą oni jednak – i coraz skuteczniej to robią – podważać zaufanie do mediów, wskazując ich manipulacje i zadając niezadane pytania. Im większe zaufanie do internetowych komentatorów, tym powszechniejsza świadomość przekłamań i przemilczeń mainstreamowych mediów. I tym mniejsza ich skuteczność w ogłupianiu i manipulowaniu. Myślę, że z czasem będziemy świadkami kolejnych ataków polityków i dziennikarzy na internautów – władza nie ma już problemu z mediami, ale władza i media mogą mieć coraz większy problem z obywatelami. Kataryna
15 listopada 2009 Ból, który sprawia nam ulgę.. Nawet grypę, socjalistyczny szaleńcy upolitycznili. Wszystko musi być polityczne, polityka musi docierać do każdego gospodarstwa domowego, do każdego umysłu, każdego zarazić sztuczną” epidemią. Bo ktoś umarł; z tego co podają propagandowo, a podają, że jak umarł zarażony wirusem, to przy okazji miał inną dolegliwość Bo propaganda to świadoma i celowa działalność mająca na celu osiągnięcie określonego celu. A celem jest sprzedaż milionów szczepionek. To na co umarł naprawdę? Nieważne! Chodzi o to, żeby wzbudzić lęk, żeby nastraszyć, żeby tzw. opinia publiczna domagała się zakupu szczepionek, bo są potrzebne, a w grę wchodzą miliony złotych- potrzebne koncernom. A że nie przebadane do końca? Nie ma już czasu, czas sprzedawać, propaganda codzienna w toku dołożyła już wielkich starań. Rozkaz poszedł i wszystkie media jak na komendę straszą nas świńska grypą. Świnie niepoczytalne. Nawet Rzecznik Praw, że tak powiem Obywatelskich jest po stronie koncernów farmaceutycznych. I on domaga się szybkiego zakupu przez ministerstwo, że tak powiem zdrowia- milionów szczepionek. Bo epidemia, bo zdrowie najważniejsze, bo brak zabezpieczenia epidemiologicznego. Rzecznik był desygnowany na to niepotrzebne stanowisko przez Prawo i że tak powiem- Sprawiedliwość. Bo macierzyste Prawo i Sprawiedliwość, też popiera zakup jak najszybciej szczepionek. Najpierw niech się zaszczepi publicznie pan dr Janusz Kochanowski i niech nie czeka do poniedziałku, kiedy sprawa będzie w prokuraturze, a potem pan Jarosław Kaczyński, i pan prezydent Lech Kaczyński. Niech nam dadzą przykład, jak się szczepić mamy. A potem cała kancelaria prezydenta niech się zaszczepi. Niech da przykład. Chodzi o to, żeby pani Ewa Kopacz zakupiła za miliony złotych te polityczne szczepionki, ale ona akurat upiera się, że nie zakupi, bo ma wątpliwości. Jestem po jej stronie! Pani Ewo! Niech pani tego nie kupuje i powtarza taj jak ONI, kilka razy dziennie, że szczepionki nie są gotowe, nie mają atestów, są nie przebadane do końca i sugeruje w mediach, żeby czołowi stronnicy koncernów farmaceutycznych zaszczepili się pierwsi. Ci co najgłośniej krzyczą- w pierwszym szeregu. A potem następni. I niech przyjadą dyrektorzy i menadżerowie tych koncernów i też niech się publicznie zaszczepią.. Pan Marek Balicki z dawnej Unii Pracy i też minister od naszego zdrowia, również nie odważył się zaszczepić. Pani Ewo - nich pani rozwali ten mur! Jak krzyczał Ronald Reagan do Gorbaczowa. Ten mur zmowy przeciw pani! Może wspomni o pani historia, na taką skalę- jak nie wspomina o Reaganie. Ale mamy jeszcze jeden rząd .To Światowa Organizacja Zdrowia(!!!). Mamy nad sobą ONZ i Komisję Europejską, a dopiero później nasz rząd ; decydujących o nas, bez nas. Światowa Organizacja Zdrowia domaga się od poszczególnych rządów, żeby zakupiły te szczepionki(????) Popatrzcie państwo to koncerny mają również dojścia do samej Organizacji Narodów Zjednoczonych, do światowej Organizacji Zdrowia, jakby najśmieszniej to nie brzmiało. „Organizacja zdrowia”(???). A jak można zdrowie zorganizować? I to na skalę światową? I narzucać i wciskać , i sugerować. Biurokracja wszystko potrafi.. Byleby dać jej nasze pieniądze. I dajemy. Ileś milionów rocznie. Jak powstanie Galaktyczna Organizacja Zdrowia, po zdobyciu Księżyca i dalej, będzie taka na pewno. Ufoludki też będą zorganizowane w Galaktycznej Organizacji Zdrowia! W samolocie przez głośnik rozlega się pytanie: - Czy wśród pasażerów jest lekarz? Jeden z pasażerów wstaje i idzie do kabiny pilota. Po chwili z głośnika słychać głos lekarza: - Czy wśród pasażerów jest pilot? A w ogóle, czy jeszcze jacyś rozsądni piloci lecą z nami, w tym locie koszącym i nurkującym? Sama pni Ewa nie wystarczy.. musi być front! A co na to Rzecznik Praw Pacjentów? On też jest za tym, żeby pacjentom wciskać szczepionkowy kit? Jakoś się nie odzywa; może jeszcze organizuje biuro, bo przecież niedawno taka biurokratyczna atrapa, broniąca praw pacjentów- powstała. Oczywiście praw pacjentów najlepiej broni wolny rynek, A nie kolejna biurokracja, ale „liberalna” Platforma Obywatelska tak ma.. Na transparencie liberalizm, a za paznokciami- biurokratyczny socjalizm.. Za to tygodnik „Gala” będący własnością niemieckiego wydawnictwa Bauer, ogłosił po raz siódmy, konkurs na „ najpiękniejszych Polaków”(!!!). Wśród nominowanych jest pan Donald Tusk. „ najpiękniejsi Polacy” to tacy, których podziwia się za „ mądrość, osiągnięcia, piękne życie”(???). Bo pan Donald Tusk, ma mądrość, wielkie osiągnięcia na niwie budowy socjalizmu i biurokracji- a piękne życie? Dzięki temu ma! Nawet syn pracuje w Gazecie Wyborczej, a on sam jest wielkim przyjacielem pani kanclerz Merkel., która popierała go nawet w wyborach prezydenckich. Jeśli jest przyjacielem pani kanclerz, to oczywistym jest, że nie jest naszym przyjacielem. Oczywiście pod warunkiem, że Niemcy nie są naszymi przyjaciółmi. Ostatnio przyjaciółka pana Tuska powiedziała, że:” Doprowadzimy Niemcy do wielkiej potęgi”(????). I doprowadzą- właśnie zamierzają obniżyć w Niemczech podatki, w przeciwieństwie do Polski, gdzie „liberalny „ rząd zamierza podatki podnieść- od Nowego Roku. Czyżby zmowa pomiędzy kanclerz Merkel, a panem Donaldem Tuskiem? A my do tej pory nie mamy nawet Traktatu Pokojowego w sprawie granicy polsko- niemieckiej. Mamy Traktat o Dobrym Sąsiedztwie, ale on sprawy granicy nie załatwia? Zostało tak, jak zostało rozgrzebane w Poczdamie! Potem Zimna Wojna pokrzyżowała wszystko. I tak zostało. Pan Skubiszewski podpisując Traktat o Dobrym Sąsiedztwie, zapomniał do niego wpisać praw mniejszości polskiej w Niemczech, bo o prawach mniejszości niemieckiej w Polsce nie zapomniał. O tym pamiętał! Wybiórcza pamięć, czy niedopatrzenie? Nie ma przypadków- są znaki! I właśnie nieszczęście nadciąga! Już niektórzy Niemcy, zamieniają polskie tablice na terytorium Polski, na tablice dwujęzyczne: polsko- niemieckie. Ot tak sobie! Bez zgody władz gminy, przyczepił sobie jeden z drugim tablicę w języku niemieckim, na terytorium polskim.. Niemcy są konsekwentni i cierpliwi. To trzeba im przyznać! Ten trochę wybiegł przed szereg, ale jakoś nikt z władz polskich nie reaguje. Widocznie władze polskie czują nadciągającą zmianę polityczną. Naród jest uśpiony; zajęty „przypadkowo” konkursami, tańcami z gwiazdami, rozrywkami i nadciągającą biedą. To tak jakby ktoś sobie przykleił na swojej posesji w Warszawie nazwę Warschau.. No i strasse o numerze.. Przecież o tych sprawach decydują władze gminy!. Dlaczego tego „dobrego Niemca” nie pociąga się do odpowiedzialności? Ale za to pan Lech Wałęsa ma zaśpiewać na festiwalu bluesowym we Wrocławiu. Były prezydent wystąpi na scenie z wirtuozem gitary elektrycznej Garym Moore’em. Rzecz będzie się działa już w maju przyszłego roku w Teatrze Polskim. Będzie to powiązane z trzydziestą rocznicą powstania ‘ Solidarności”. Pan Wałęsa ma zaśpiewać ”Żółte kalendarze”, pana Piotra Szczepanika, który swojego czasu pracował w Kancelarii Prezydenta i o coś się pokłócili. Musiałbym poszukać o co, ale to wymagałoby czasu. W każdym razie, wygląda na to, że Piotr Szczepanik dał zgodę panu prezydentowi na zaśpiewanie:” Wróć do krainy marzeń, gdzie zawsze wiosna trwa, spal żółte kalendarze, żółte kalendarze spal”. A czy ból może sprawiać nam ulgę? Może od czasu do czasu - tak.. WJR
Patriotyzm z rozkroku „Listopad – niebezpieczna dla Polaków pora”. Przede wszystkim z powodu rocznic. Żyją jeszcze ludzie pamiętający obchody rocznicy rewolucji październikowej, kiedy to na okolicznościowych akademiach biedne dzieci szkole wychwalały nie tylko rewolucję, jako „parowóz dziejów”, ale również jej „maszynistów”, przede wszystkim w osobie żyjącego wiecznie Lenina, a sezonowo – również różnych jego pomocników. W ten oto sposób partia próbowała kształtować patriotyzm nowego typu, który – w pewnym oczywiście uproszczeniu – polegał na tym, że co jest dobre dla Związku Radzieckiego, to jest dobre i dla Polski. Gdyby więc, dajmy na to, któregoś dnia Związek Radziecki postanowił Polskę zlikwidować, to partia wytłumaczyłaby dokumentnie, że tak będzie dla nas najlepiej. Teraz, w dwudziestym roku od sławnej transformacji ustrojowej, co to zaczęła się 6 lutego od telewizyjnego widowiska pod tytułem „okrągły stół”, gdzie uczestnicy przedstawiali, jak to reprezentanci zaproszonej przez generała Czesława Kiszczaka „strony społecznej” strasznie osaczają komucha, po „kontraktowych wyborach” 4 czerwca 1989 roku i po ukonstytuowaniu się rządu „pierwszego niekomunistycznego premiera” w osobie Tadeusza Mazowieckiego, nawiązujemy do całkiem innych rocznic. Ale i one mają różną rangę, bo na przykład 20 rocznica pamiętnego nabożeństwa w Krzyżowej na Dolnym Śląsku, kiedy to pierwszy niekomunistyczny premier Tadeusz Mazowiecki utonął w żelaznym uścisku „kanclerza zjednoczenia” Helmuta Kohla, co miało symbolizować niemiecko-polskie pojednanie, utonęła bez echa w zgiełku wywołanym obchodami 20 rocznicy „obalenia muru berlińskiego”. Murzyn zrobił swoje, to znaczy się „pojednał”, więc Niemcy, podobnie jak i inne poważne państwa, już żadnego interesu do niego nie mają, jeśli oczywiście nie liczyć perspektywicznych projektów politycznego i ekonomicznego zagospodarowania regionu Europy Środkowej, które w odpowiednim momencie zostaną nam przez starszych i mądrzejszych objawione – ma się rozumieć – dla naszego dobra, bo jakże by inaczej? Więc na obchody 20 rocznicy obalenia muru berlińskiego zjechały się osobistości, którym, podobnie jak licznie zgromadzonej publiczności, no ni oczywiście – telewizjom, zaprezentowany został program rozrywkowy z udziałem byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy, któremu reżyser powierzył rolę obliczoną na możliwości wykonawcy. Były prezydent naszego państwa przewrócił pierwszą kostkę domina, która przemówiła następne, symbolizujące wszystkie państwa Europy Środkowo-Wschodniej. Było to niby wspomnienie przeszłości, ale równie dobrze może być symbolem najbliższej przyszłości – tego, co stanie się z państwami Europy Środkowo-Wschodniej w Unii Europejskiej pod dyrekcją zjednoczonych Niemiec. Za możliwością również i takiej interpretacji przemawia znak, jakiego doświadczył były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa. Oto w szczytowym momencie triumfu został boleśnie potrącony przez niemieckiego kamerzystę, od czego jeszcze po dwóch dniach od incydentu bolała go głowa i noga. Nie jest to dobra wróżba dla byłego prezydenta naszego państwa, bo wyraźnie widać, że ze strony mediów niczego dobrego spodziewać się nie może i w razie konfrontacji będzie musiał leczyć się nie tylko na nogi, ale również i na głowę. Ale to wszystko jeszcze nic w porównaniu z 91 rocznicą odzyskania przez Polskę niepodległości w dniu 11 listopada. Nawiasem mówiąc, przyczyny ustanowienia akurat tego dnia w charakterze rocznicy odzyskania niepodległości nie są do końca jasne. Tego dnia bowiem do Warszawy przybył wypuszczony przez Niemców z magdeburskiego więzienia Józef Piłsudski, któremu Rada Regencyjna przekazała władzę nad Wojskiem Polskim – a on ją przyjął. Wynika z tego, że Wojsko Polskie już istniało, podobnie jak władza – a więc aparat państwowy, skarbowy, policja, tajniacy, broń, amunicja, magazyny itp. Skąd się to wszystko wzięło? Ano, zostało zorganizowane przez wspomnianą Radę Regencyjną, w osobach księcia Lubomirskiego, Stanisława kardynała Kakowskiego i hrabiego Ostrowskiego – dzisiaj już całkowicie zapomnianych. A przecież to właśnie oni 7 października 1918 roku proklamowali niepodległość Polski, 12 października przejęli władzę nad wojskiem, co 21 października uznał warszawski generał-gubernator Hans Beseler, zrzekając się stanowiska naczelnego dowódcy wojska polskiego. Tego samego dnia Rada Regencyjna powołała na stanowisko Szefa Sztabu Wojska Polskiego generała Tadeusza Rozwadowskiego. Ale w 1937 roku zdecydowano, że odzyskanie niepodległości nastąpiło 11 listopada i do tego nawiązała III Rzeczpospolita. Dlaczego jednak Rada Regencyjna przekazała władzę świeżo wypuszczonemu z więzienia Józefowi Piłsudskiemu? Pewne światło na to rzuca odnotowana w pamiętnikach Hipolita Korwin-Milewskiego rozmowa hrabiego Ksawerego Orłowskiego z baronem Maurycym de Rotshildem. „Kilka dni po zawieszeniu broni 11 listopada 1918 roku odwiedził Orłowskiego baron Maurycy de Rotschild, ambitny członek parlamentu światowo mu znany i nie bez pewnej uroczystości mu oświadczył, że udaje się do niego jako wybitnego członka Kolonii polskiej z ostrzeżeniem, które może mieć dla jego, Orłowskiego ojczyzny duże znaczenie. Osobiście p. Rotschild, pamiętając, że aż do końca XVIII wieku Polska była najbardziej w Europie tolerancyjnym dla Żydów państwem, życzyłby sobie, żeby kwestia żydowska zupełnie nie była na Kongresie (wersalskim – SM) poruszana lecz pozostawiona układom w samej Warszawie między obywatelami obu wyznań, mojżeszowego i chrześcijańskiego, które potrafią dojść do zgody. Ale ten pogląd nie jest wśród Izraela ogólnie przyjęty. Między chrześcijanami panuje przekonanie, że całe żydostwo na całym świecie jest absolutnie solidarne i w kwestiach politycznych maszeruje jak jeden człowiek. To jest wielki błąd, bo istnieje cały szereg zagadnień, co do których panuje między samymi Żydami wielka rozbieżność, np. w kwestiach socjalnych i ekonomicznych, on, Rotschild Żyd i p. Lejba Trocki, także Żyd , idą w zupełnie przeciwnych kierunkach. Lecz jest jeden punkt, na którym rzeczywiście cały naród Izraela jest do ostatniego człowieka absolutnie solidarny, mianowicie kiedy idzie o h o n o r I z r a e l a. (…) Jeśli na Kongresie oficjalnym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej będzie (nie wymieniając nazwiska) ten „były od miasta Warszawy członek Dumy Państwowej Rosyjskiej”, który zyskał wszechświatowy rozgłos jako zajadły antysemita, to cały Izrael i p. Rotschild sam będą uważali taka nominację za policzek wymierzony w twarz całego ich narodu i stosownie do tego postąpią. Hrabia Orłowski powinien wiedzieć, że wpływy żydowskie na postanowienia Kongresu pokojowego są bardzo wielkie. Niechaj wie z góry i uprzedzi kogo należy, że kiedy Polska będzie oficjalnie reprezentowana przez tego pana, to Izrael zastąpi jej drogę ku wszystkim jej celom, a są one nam znane. „Wy nas znajdziecie na drodze do Gdańska, na drodze do Śląska pruskiego i do Cieszyńskiego, na drodze do Lwowa, na drodze do Wilna i na drodze do wszystkich waszych projektów finansowych. Niech pan hrabia to wie i stosownie do tego postąpi.” Otóż „ten pan” to oczywiście Roman Dmowski, przywódca Narodowej Demokracji, będącej podówczas chyba najsilniejszym stronnictwem politycznym w Polsce. Ale mniejsza o te historyczne przyczynki, nawet jeśli ponownie nabierają one dzisiaj niepokojącej aktualności, bo zmierzam do podstawowego wątku przemówienia pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jakie wygłosił on podczas głównej uroczystości rocznicowej na Placu Piłsudskiego w Warszawie. Pan prezydent, nawiązując do wejścia w życie traktatu lizbońskiego, co jak wiadomo, nastąpi już 1 grudnia, wskazał na potrzebę „nowego patriotyzmu”. Ten nowy patriotyzm z pewnością różni się od patriotyzmu starego, tzn. – tradycyjnego, głoszącego, że patriota powinien kierować się dobrem własnego narodu i własnego państwa. Czym się powinien kierować patriota nowego typu? Tego dokładnie jeszcze nie wiemy, ale tego i owego możemy się domyślić. Otóż pan prezydent powiedział m.in., że Unia Europejska, która zostanie proklamowana 1 grudnia, może stać się „molochem”, ale może się też nim nie stać – a to czy stanie się tak, czy odwrotnie – zależy od… odpowiedniej interpretacji traktatu lizbońskiego. Dobra interpretacja to taka, według której – powiedział pan prezydent – Unia Europejska jest związkiem niepodległych państw. Problem jednak polega nie tylko na tym, że z traktatu lizbońskiego wcale to nie wynika, raczej przeciwnie – że proklamowanie Unii Europejskiej oznacza zmianę formuły europejskiej współpracy z konfederacji, czyli związku państw, na federację, czyli państwo związkowe, ale również w tym, że zgodnie z prawem wspólnotowym, OBOWIĄZUJĄCEJ (podkr. SM) wykładni aktów prawnych dokonuje Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu. W tej sytuacji patriotyzm nowego typu może natrafić na kłopoty, wśród których walczyć o prymat będą: dysonans poznawczy i rozterki moralne – chyba, żeby w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości umieścić samych patriotów i to do tego – polskich i to raczej starego, tradycyjnego typu. A to wydaje się zadaniem przekraczającym możliwości pana prezydenta, który tymi iluzjami chyba sam siebie uspokajał i pocieszał w ten smutny, dżdżysty, listopadowy dzień. SM
KATAR Znajomi Ukraińcy już zwęszyli biznes i zajmują się wykupywaniem gazy w polskich aptekach i przerabianiem jej na maseczki. W Polsce za chwilę zajmie się tym jakiś Grzesiu czy Rysiu, a Sejm dla naszego własnego dobra uchwali obowiązek noszenia maseczki pod groźbą grzywny albo więzienia. Na Ukrainie szaleje ponoć grypa. Z Wrocławia w ramach bratniej pomocy jadą na Ukrainę transporty maseczek z gazy. Przypomniało mi to zajęcia na studiu wojskowym, podczas których uczono nas, że w razie ataku jądrowego należy: „położyć się za jakąś naturalną osłoną i przykryć białym prześcieradłem”. Studenci dopisywali do tej instrukcji- „i czołgać się powoli w kierunku najbliższego cmentarza”. Nie wiadomo było, dlaczego prześcieradło ma być białe a nie na przykład seledynowe i skąd je wziąć. Maseczki przeciw grypie mają dokładnie taki sam sens jak te prześcieradła czy ochraniacze na kapcie w szpitalach. Maseczka pomoże tyle przy zetknięciu z prawdziwą chorobą, co białe prześcieradło osobie, która znalazła się w punkcie zero. Co gorsza wiadomo, że ludzie będą używać wielokrotnie tej samej maseczki, podobnie jak używają dla oszczędności tych samych ochraniaczy, na których rozmnażają się groźne kultury bakteryjne wynoszone ze szpitali. Ochraniacze na kapcie przynoszą więcej szkody niż pożytku, ale należą do współczesnych, egzekwowanych instytucjonalnie zabobonów. Racjonalne jądro tych zabobonów to interes producentów i sprzedawców. Znajomi Ukraińcy już zwęszyli biznes i zajmują się wykupywaniem gazy w polskich aptekach i przerabianiem jej na maseczki. W Polsce za chwilę zajmie się tym jakiś Grzesiu czy Rysiu, a Sejm dla naszego własnego dobra uchwali obowiązek noszenia maseczki pod groźbą grzywny albo więzienia. Ukraińcy twierdzą zresztą, że w ich miejscowości nie ma żadnej grypy i widzą w tym szerzeniu paniki tylko przedwyborcze manewry. Ja podejrzewam jakiś wielki eksperyment socjotechniczny. Wiemy dobrze, że współczesnym społeczeństwem z naszego kręgu kulturowego nie zarządza się obecnie za pomocą miecza. Jeżeli przyrównać społeczeństwo do zbioru chaotycznie poruszających się cząstek, cała sztuka sprowadza się do umiejętnego przyłożenia napięcia polaryzującego, zmuszającego cząstki do zachowywania się w określony sposób (podobnie jak napięcie anodowe porządkuje ruch elektronów w fotokomórce). Aby to się udało, potrzebna jest komunikacja. (Gdyby więźniowie w Oświęcimiu mogli się porozumieć, zadusiliby esesmanów i ich psy gołymi rękami.) Współcześnie polaryzację nakłada się najczęściej przez wzbudzanie w ludziach przekonania, że uczestniczą w czymś ważnym, w czym uczestniczą wszyscy (tout le monde). Służą temu media i tzw. środowiska opiniotwórcze, czyli – opłacani lub nie - agenci wpływu. Znajomy student, playboy i bywalec, przyznał mi się, że znana agencja reklamowa płaci mu spore honorarium za podsuwanie dziewczynom określonych perfum i polecanie znajomym klubów. Nazywa się to marketingiem szeptanym. Rodzajem marketingu szeptanego było zrobienie z ojca Rydzyka i braci Kaczyńskich „złych panów”. Mój syn, gdy miał trzy lata, chciał z góry wiedzieć, kto w oglądanej bajce jest „złym panem”, bo perspektywa samodzielnego oceniania przerastała go. Większość osób plujących na Radio Maryja nigdy tego radia nie słuchało, ale tak jak mój trzyletni syn boją się samodzielnej oceny. Wypowiadając się negatywnie na temat ojca Rydzyka, mają poczucie, że postępują jak należy (że są comme il faut), że znajdują się w głównym nurcie wydarzeń (że unosi ich mainstream). Całe zamieszanie wokół świńskiej grypy traktuję jako wielkie manewry, sprawdzanie, czy da się ludzi nakłonić do chodzenia w maskach, faszerowanie się lekami o działaniu placebo i innych zabobonnych zabiegów. W tle są oczywiście wielkie pieniądze koncernów farmaceutycznych. W naszych czasach nie tylko pieniądze stały się wirtualne. Coraz więcej towarów to towary czysto wirtualne - jak pozwolenia na emisję CO2 lub rzeczy w najlepszym wypadku bez wartości, a w gorszym szkodliwe, ale zachwalane jako panaceum na różne bolączki. Należą do nich zarówno diety odchudzające, jak i jogurty rzekomo wspomagające system odpornościowy oraz cudowne lampy do naświetlań i kursy jogi czy asertywności. Nieprzebadane szczepionki, nie wiadomo gdzie produkowane, to również w najlepszym przypadku placebo. W najgorszym - narażanie obywateli na poważne skutki uboczne, o których nikt nie chce ich poinformować. Dlatego najbardziej niepokojący jest pomysł przymusowych szczepień przeciwko grypie. Wiadomo, że jeżeli naukowcy i lekarze dojdą do jakiegoś przekonania, społeczeństwo dla jego własnego dobra jest poddawane różnym, często zabobonnym wręcz praktykom związanym z tym przekonaniem. Np. radzieccy lekarze uważali, że tzw. siara szkodzi dziecku. Dlatego noworodki były przystawiane do piersi dopiero trzy, cztery dni po porodzie. Większość matek traciła oczywiście pokarm i niemowlęta przechodziły na karmienie sztuczne, którego negatywne skutki dopiero teraz zaczyna się oceniać i opisywać. Niewiele lepiej było w Polsce. Matki były nakłaniane do karmienia niemowlęcia z zegarkiem w ręku, co trzy godziny. Do menu dziecka wprowadzano od trzeciego miesiąca życia zupy z mięsem lub żółtkiem. Matka, która niefortunnie przyznała się, że karmi dziecko, gdy płaczem sygnalizuje ono, że jest głodne, albo, co gorsza, że nie wlewa mu na siłę do buzi znienawidzonych zupek, była traktowana jak ciemna wiejska baba i straszona sądem rodzinnym. Dopiero gdy amerykańscy uczeni odkryli, że należy karmić dziecko na żądanie i że najkorzystniej jest karmić niemowlę przez rok wyłącznie piersią, zrezygnowano z nakłaniania matek do faszerowania niemowląt uczulającymi rosołkami i żółtkami w zupie. Ciekawe, czy którykolwiek z lekarzy zmuszających matki do tych absurdalnych praktyk czuje się odpowiedzialny za wywołane przez nie ciężkie choroby alergiczne, np. astmę. To samo dotyczy szczepionek. W sprawie karmienia można było ostatecznie dla dobra dziecka i świętego spokoju kłamać. W sprawie szczepionek nie było wyboru. Odmowa lub unikanie szczepień było i jest pierwszym argumentem na rzecz odebrania obywatelowi praw rodzicielskich i zabrania jego dziecka do placówki opiekuńczej. Szczepienia przez dłuższy czas przedstawiane były jako dobrodziejstwo ludzkości - takie jak elektryfikacja czy nawozy sztuczne i pestycydy. Pestycydy pierwsze znalazły się na czarnej liście. W następnej kolejności zaczęto dostrzegać negatywne dla zdrowia skutki stosowania nawozów sztucznych. (Nie bez przyczyny rozsądni rolnicy hodowali osobno warzywa oraz owoce dla siebie i na sprzedaż.) Przymusowe szczepienia też budzą obecnie w świecie naukowym wiele wątpliwości. Istnieją podejrzenia, że są odpowiedzialne za wzrost zachorowań na białaczki i autyzm. Poważni naukowcy twierdzą, że brutalne wkraczanie w tak skomplikowane mechanizmy jak system odpornościowy organizmu przypomina naprawianie zegarka metodą rzucania go o ziemię, co jak wiadomo często pomaga, ale z nieznanym na dłuższą metę skutkiem. Po raz pierwszy w historii rządów Tuska coś rozsądnego usłyszałam z ust jego ministra. Pani Kopacz powiedziała, że firmy nie chcą dostarczać szczepionki do aptek i negocjują jej kupno z rządami, bo nie wyrażają zgody na płacenie ewentualnych odszkodowań za poszczepienne powikłania. Powiedziała również, że robienie paniki jest nieracjonalne, bo grypa A/H1N1v przebiega łagodniej niż inne odmiany grypy i ma mniejszą śmiertelność. Nie jest dla mnie jasne, skąd niespotykany przypływ zdrowego rozsądku w rządzie. Możliwe, że po prostu nie ma pieniędzy na szczepienia. A może pan Rysiu i pan Grzesiu nie dogadali się jeszcze w kwestii prowizji. Komunikaty dotyczące negocjacji rządowych z koncernami farmaceutycznymi są równie enigmatyczne jak ongiś komunikaty na temat negocjacji w sprawie sprzedaży stoczni. Rokuje to źle, bo znowu przecież chodzi o katar. Izabela Brodacka-Falzmann
Tajemnicze początki "ustawy hazardowej" Wymiana oświadczeń między Jackiem Kapicą, a Business Centre Club na temat tego kto i w jakim trybie zgłosił postulat zniesienia limitów lokalizacyjnych zachęcił mnie do przyjrzenia się bliżej narodzinom niedoszłej ustawy hazardowej. Skoro już Kapica ma być tym herosem walczącym z hazardem, dobrze wiedzieć jak to naprawdę było z tymi spornymi limitami. Nie udało mi się tego ustalić, bo utknęłam na wątku dużo ciekawszym. Okazuje się, że narodziny ustawy hazardowej były równie nagłe, i równie tajemnicze, jak jej niedawny zgon. Kto wie, czy nie powinien to być jeden z ciekawszych wątków dla komisji śledczej. Oto wybrane daty z początku 2008 roku, kiedy w tajemniczych okolicznościach i całkiem znienacka pojawił się projekt nowelizacji ustawy o grach losowych.
5 lutego. Jacek Kapica, dotychczasowy szef Izby Celnej w Szczecinie, zostaje szefem Służby Celnej i wiceministrem finansów, zastępując na tym stanowisku Jacka Dominika, który po bodaj miesiącu zrezygnował.
20 lutego. Rzeczpospolita publikuje artykuł "Hazard czeka na ustawę", na temat problemów branży i jej zapowiedzi przejęcia inicjatywy, jest też wypowiedź rzecznika prasowego Ministerstwa Finansów. Rzeczpospolita: Obecnie Ministerstwo Finansów nie prowadzi prac nad nowym projektem. Mogą się one rozpocząć nie wcześniej niż w drugim kwartale 2008 r. poinformował “Rz” Jakub Lutyk, rzecznik resortu finansów. Firmy mają jednak dość czekania, postanowiły same wyjść z inicjatywą. – Jesteśmy w trakcie opracowywania najważniejszych postulatów. Dokument liczy już 30 stron. W przyszłym tygodniu chcemy go wysłać do komisji “Przyjazne państwo” oraz do Ministerstwa Finansów – mówi Jan Kosek, wiceprzewodniczący Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne. Najbardziej narzeka na biurokrację i tysiące kontroli. (...) Najbardziej niezadowoleni z obecnej ustawy są jednak bukmacherzy. – Borykamy się z dużą konkurencją ze strony firm internetowych nieujętych w polskim prawie. Jeśli tak pozostanie, to czarno widzę naszą przyszłość – mówi Zdzisław Ludwik, prezes STS, największej spółki bukmacherskiej w Polsce.
28 lutego. Ministerstwo Finansów rozesłało do firm zajmujących się eksploatacją automatów pismo ws. wyroków Naczelnego Sądu Administracyjnego dotyczących m. in. zmiany lokalizacji punktów gier na automatach o niskich wygranych. NSA uznał, iż dokonanie takiej zmiany zezwolenia na prowadzenie działalności w zakresie gier na automatach o niskich wygranych w trybie art. 155 kpa nie jest dopuszczalne. Branżowy portal e-play informację o tym tytułuje "Wyrok na automaty".
15 kwietnia. "Puls biznesu" relacjonuje odległe plany Ministerstwa Finansów odnośnie nowelizacji ustawy o grach losowych. Puls Biznesu: Czy w Polsce będzie można przez Internet legalnie wytypować wynik meczu piłkarskiego lub zagrać w wirtualnym kasynie? Ministerstwo Finansów zapowiada, że tak. - Chcemy uwolnić hazard w Internecie, ponieważ ludzie i tak grają. Nie jesteśmy w stanie zamknąć tego rynku. Chcemy, żeby budżet pobierał z tego tytułu podatki – mówi Jacek Kapica, wiceminister finansów. Przyznaje przy tym, że nowelizacja ustawy o grach i zakładach wzajemnych przygotowana będzie dopiero w drugiej połowie roku. Ewentualna realizacja planów resortu przywróci równą konkurencję wśród bukmacherów.
21 kwietnia. Branżowy portal e-play kontynuuje wątek "wyroku na automaty" w tekście "Wyrok na automaty - ciąg dalszy".
Portal e-play: 18 kwietnia Izba Gospodarcza Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych, zgodnie z ustaleniami podjętymi w trakcie spotkania ministra z przedstawicielami sektora gier w Polsce w dniu 15 kwietnia 2008 roku, przekazała na jego ręce opinię prawną sporządzoną przez Zrzeszenie Prawników Polskich - Centrum Ekspertyz Prawnych. Wymienione opracowanie stanowi analizę stanu prawnego stanowiska Ministerstwa Finansów z dnia 28 lutego 2008 roku w sprawie wyroków NSA dotyczących m.in. zmiany lokalizacji punktów gier na automatach o niskich wygranych. Opinia prawna odpowiada na pytanie, czy zgodne z prawem jest ww. stanowisko Ministerstwa Finansów. (...) Czekamy na ruch MF... Autorem wspomnianego opracowania jest niejaki Waldemar Gontarski, którego może kojarzycie ze sprawy Wielgusa. To ten prawnik, który wydał "ekspertyzę" dotyczącą rzekomo fałszywego podpisu TW Grey, i w efekcie sprowokował Zrzeszenie Prawników Polskich do wydania oświadczenia odcinającego się od niego i jego ekspertyz.
28 kwietnia. To data widniejąca na pierwszej wersji nowelizacji ustawy o grach losowych. Dwa tygodnie po tym, jak Kapica zapowiadał, że dopiero w drugiej połowie roku przygotowana będzie nowelizacja ustawy, a jej celem będzie legalizacja hazardu internecie, ma już gotowy projekt ustawy. A w niej ani słowa o internetowym hazardzie, za to wśród licznych kosmetyczno-porządkujących zapisów są prawdziwie rewolucyjne rozwiązania, a mianowicie całkowite zniesienie limitów lokalizacyjnych dla kasyn i salonów gier. W obecnie obowiązującej ustawie jedno kasyno może przypadać na 250 000 mieszkańców, a jeden salon z automatami na 100 000 mieszkańców, Kapica zaproponował całkowite uwolnienie tego rynku. Przeczytajcie jak to wtedy uzasadniał dzisiejszy likwidator hazardu. Uzasadnienie projektu ustawy: Istniejące przepisy w znaczący sposób ograniczają możliwości lokalizowania kolejnych ośrodków gier, szczególnie w dużych miastach, w których istnieje faktyczne zainteresowanie tą formą rozrywki. Konsekwencją powyższego jest ograniczenie realnych możliwości funkcjonowania w nich kolejnych ośrodków gier, jako miejsc mających zaspokajać potrzeby ludności w zakresie rozrywki. Nie brzmi jak Kapica, prawda? Skąd zatem ten niespodziewany ultraliberalny zapis w projekcie, którego na razie miało nie być, a jeśli był w planach na przyszłość, to głównie po to, żeby uregulować hazard internetowy, o którym ostatecznie nawet się nie zająknął?
16 maja. "Puls Biznesu" w artykule "Żadnych barier dla hazardu" komentuje projekt Kapicy. Puls Biznesu: Czy grozi nam, że od 1 stycznia 2009 r. nowe kasyna i salony gier zaczną w Polsce rosnąć jak grzyby po deszczu? Tak. Dzięki nowelizacji ustawy hazardowej, przygotowanej przez Ministerstwo Finansów (MF), która właśnie została przekazana do uzgodnień międzyresortowych. (...) — Resort zapowiadał uregulowanie kwestii hazardu internetowego, a zamiast tego mamy totalną zmianę polityki państwa wobec hazardu. I to wprowadzaną po cichu. Ciekawy jestem, kto stoi za tym pomysłem. Na pewno jest on na rękę producentom sprzętu i zagranicznym operatorom kasyn, którzy chcą wejść na nasz rynek — mówi lobbysta uczestniczący w pracach nad poprzednimi nowelizacjami.
9 czerwca. W reakcji na sprzeczne informacje w mediach na temat szokujących planów całkowitego zniesienia limitów lokalizacyjnych, Ministerstwo Finansów wydało oświadczenie, które jest "nieco" niespójne z tym co na ten temat pisze w swoich oświadczeniach dzisiaj, różnica (zaznaczyłam ją podkreśleniem) jest zasadnicza, jeśli ten wątek okaże się rozwojowy, wrócę do niego. Ministerstwo Finansów: Postulat zniesienia limitów lokalizacyjnych w ustawie o grach i zakładach wzajemnych, w ramach likwidacji barier prawnych utrudniających działalność gospodarczą, został wypracowany i zgłoszony 7 lutego 2008, przez Komisję Trójstronną do Spraw Społeczno – Gospodarczych, skupiającą oprócz przedstawicieli rządu, reprezentantów organizacji pracodawców i organizacji związkowych. Dzisiejszy wódz tuskowej wojny z hazardem, wcale nie chciał zrobić krzywdy branży hazardowej, w pierwszym projekcie zaproponował całkowite zniesienie limitów lokalizacyjnych, gdyby ten projekt wszedł w życie, salony z automatami mogłyby powstawać wszędzie, w dowolnej liczbie. Nie planował też dopłat. Dopiero później, podczas uzgodnień międzyresortowych, projekt został "popsuty" - pojawiły się nieszczęsne dopłaty, a zniesienie limitów lokalizacyjnych zostało oprotestowane i w efekcie zniknęło z projektu. No i zaczęły się wielomiesięczne problemy branży hazardowej z ustawą, a Kapicy z branżą. Przesłuchanie Kapicy może być bardzo ciekawe, może dowiemy się kto go zainspirował do takiej łaskawości. Jeśli oczywiście komisji śledczej starczy czasu między ustalaniem kto zdecydował o kolorze kul w multilotku, a przeliczaniem ile nas kosztuje leczenie jednego uzależnionego na głowę mieszkańca. Kapica powinien być pierwszym przesłuchanym przez komisję świadkiem, nie zdziwię się jednak jeśli będzie jednym z ostatnich, jego zeznania mogą pogrążyć wszystkich po kolei, z nim samym włącznie. Zbyt dużo jest niejasności wokół decyzji i wypowiedzi samego Kapicy, żeby mógł myśleć bez lęku o perspektywie grillowania przez Arłukowicza, Wassermana i Kempę. A opozycja, która się dała zaszantażować i nie ma odwagi spytać Tuska dlaczego właściwie z powodu jego osobistych poaferalnych problemów wizerunkowych wszyscy się mają nagle tak strasznie spieszyć z nową ustawą, powinna się dobrze zastanowić czy na pewno chce robić za maszynkę do głosowania. Jeśli teraz klepnie bez dyskusji i głębszej refleksji to co jej rząd podsunie, a za krótszą lub dłuższą chwilę okaże się, że nowa ustawa jest bublem albo nieoczekiwanie ma negatywne skutki, nikt nie będzie chciał słuchać tłumaczeń, że zagłosowali bo Tusk prosił. Jeśli chcą wziąć odpowiedzialność za motywowaną wyłącznie chęcią ratowania wizerunku ustawę, niech biorą, byle świadomie. Bo w tej sprawie zbyt wiele rzeczy z czasem okazuje się innymi niż się na początku wydawało. Kataryna
Czy ateiści mogą być ludźmi uczciwymi? Jak wyglądałoby ateistyczne społeczeństwo? Czy ateiści są dobrymi pracownikami? Co z ich inteligencją duchową? Z moich obserwacji wynika, że owszem ateiści mogą być ludźmi uczciwymi, jeżeli będzie spełnionych szereg warunków. Realnie – nierealne do spełnienia. No bo, po co ateista miałby być uczciwym człowiekiem? Dla ateisty on sam – jego Ego jest punktem odniesienia wszystkich rzeczy. Jeżeli więc uczciwość leży w materialistycznym interesie ateisty i ateista będzie czerpał profity ze swojej uczciwości – wtedy z pewnością będzie uczciwym człowiekiem. W przeciwnym razie po co, gdy ateista ma tylko jedno życie. Ateista będzie uczciwy, gdy większość będzie uczciwa. Co jednak w sytuacji, gdy bycie uczciwym człowiekiem wymaga nonkonformizmu, gdy wiąże się z szyderstwem, wyśmianiem, brakiem akceptacji? Skąd niby ateista miałby czerpać motywację do uczciwości, jeżeli uczciwość wiązałaby się z sankcjami typu brak pieniędzy, utrata pracy, utrata znajomych itp. No skąd? Ateiści mogą się wizualnie na pokaz dostosować do norm uczciwości, ale w sytuacji, gdy nikt nie widzi i gdy mała kradzież, zawiść wobec drugiego człowieka, pamiętliwość i samodzielne wymierzanie kary nie będzie miało przykrych konsekwencji – wtedy ateista zrobi to i będzie wręcz czerpał satysfakcję z własnego sprytu. Uczciwość zaś będzie realizował na pokaz. Inaczej ludzie ufający Bogu (celowo nie wymieniam żadnych nazw kościołów czy religii). Wiara Bogu, który przekazał ludziom zasady i reguły współżycia społecznego jest bardzo silnym odwołaniem w życiu codziennym. Osoby, które ufają Bogu będą wolały podobać się Bogu niż innym ludziom – stąd inna motywacja do bycia uczciwym człowiekiem, inna wewnętrzna siła do podążania często niepopularną ścieżką, siła do wytrwałości, znoszenia cierpienia, pogoda ducha wbrew pojawiającym się trudnościom. Ogólnie w interesie społecznym powinno być, aby jak najwięcej ludzi ufało Bogu, ponieważ wtedy również osoby niezdeklarowane lub ateiści będą realizowali wysokie standardy moralne na zasadzie dostosowania się do większości lub do autorytetów. Jestem ciekawa jak wyglądają w Polsce badania w temacie powiązania postawy ateizmu lub zaufania Bogu i uczciwości na co dzień. Podaję niektóre ciekawsze wyniki niemieckich badaczy: ateiści mają tendencję do odrzucania odpowiedzialności tj. złe rzeczy tłumaczą warunkami, tendencjami, wychowaniem (bo wierzą, że są rezultatem swoich czasów i społeczeństwa, a ich decyzje splotem okoliczności); osoby ufające Bogu mają tendencję do przejmowania osobowej odpowiedzialności i przypisywania osobowej odpowiedzialności innym za popełnione czyny (bo wierzą, że Bóg dał im wolny wybór, więc są za ten wybór odpowiedzialni)
ateiści mają tendencję do generalizowania i przenoszenia osobistych frustracji na ogląd świata w ogóle; stąd polityczni radykałowie np. radykalne ruchy feministyczne, zielone, ekologiczne na zachodzie – wszyscy ci, którzy są gotowi do agresywnych akcji – jak wynika z badań to ateiści (ciekawa jestem jak to wygląda z radykałami – związkowcami w Polsce) badania młodzieży niemieckiej – ateistów i osób ufających Bogu wykazały, że młodzież ufająca Bogu zdecydowanie bardziej pozytywnie ocenia przyszłość, zdecydowanie mniej przeżywa zawodów miłosnych, mniej eksperymentuje z narkotykami, praktycznie nie spotyka się samobójstw w tej grupie, ogólnie zadowolenie z życia jest dużo wyższe ciekawym wynikiem badań wydało mi się odkrycie, że pomimo jasnych zasad i reguł moralnych o tym co uczciwe, dobre lub złe - osoby ufające Bogu czuły się na obszarze kształtowania własnego życia i poczucia wpływu na własne życie bardziej wolne i swobodne niż ateiści. W komentarzu z 10.11.2009 do mojego postu „Życzenia wewnętrznej mocy przemiany” Venissa napisała, że osoby inteligentne duchowo automatycznie będą pogodzone z ludźmi i będą ufające Bogu. Wtedy jeszcze nie byłam tego pewna. Myślałam, że ateiści też mogą być inteligentni duchowo. Ale przysiadłam trochę nad tematem, poczytałam, pomyślałam i przyznaję Venissie rację. Ewa Pióro
Bezreligijność po bolszewicku Osiemdziesiąt lat temu władze ZSRR przystąpiły do zdecydowanej walki z religią w szkołach. Uczniom dawano do rozwiązania zadanie: „Jeżeli 12 cerkwi przeznaczono na klub, trzy na dom kultury, pięć na kluby pionierskie, a łącznie zamknięto 25 cerkwi, to ile z nich przeznaczono na muzea”? Od pierwszych dni po rewolucji październikowej bolszewicy podjęli ostrą walkę z religią. Komunistyczna ideologia głosiła, że religia jest „burżuazyjnym opium dla mas”, które obietnicą wiecznego szczęścia w niebie odciąga robotników od rewolucyjnej walki i budowy nieba na ziemi. Ważny był jeszcze jeden aspekt. Już w styczniu 1918 r. Rada Komisarzy Ludowych uchwaliła dekret „O wolności sumienia, stowarzyszeniach kościelnych i religijnych”, który pozbawiał Kościoły i związki wyznaniowe osobowości prawnej, a cały ich majątek przekazywał „w ręce ludu”. Na początku lat 20., mimo silnego, choć bezskutecznego oporu wiernych, komuniści brutalnie rozprawili się z prawosławiem, mordując kilka tysięcy kapłanów, zakonników i zakonnic, a potem ogałacając cerkwie z relikwii, przedmiotów liturgicznych, dzieł sztuki i kosztowności. Prawosławie w Rosji znalazło się na skraju zagłady. Na gruzach Cerkwi komuniści zamierzali stworzyć nowego człowieka. Jednym z najważniejszych katalizatorów tego procesu miała być sowiecka szkoła. Jeszcze w 1919 r. w programie Rosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików) znalazły się postulaty zmiany dotychczasowego systemu edukacji w „narzędzie komunistycznej przebudowy społeczeństwa”. Ale młoda Republika Rad była wówczas wyniszczona i biedna.Targały nią poważne polityczne, społeczne i narodowościowe problemy. Trudna sytuacja i świadomość własnych słabości zmuszały Lenina do ustępstw i kompromisów. Dotyczyło to także szkoły. Przytłaczająca część rosyjskich nauczycieli była ludźmi wierzącymi. Nawet gdyby komuniści zdecydowali się na rozpoczęcie radykalnej ofensywy antyreligijnej w szkole, to nie byłoby komu jej prowadzić. Na południu Rosji ostra akcja wymierzona w islam groziła otwartą wojną domową. Oficjalnie obowiązywało więc hasło „bezreligijności”, co teoretycznie miało oznaczać neutralność światopoglądową szkoły. W praktyce był to czas konsekwentnego, choć nie brutalnego – jak na warunki sowieckie – zwalczania religii, mimo że odpowiednie treści przekazywano w sposób ostrożny i pozbawiony przymusu. W przeznaczonej dla sowieckiego aktywu nauczycielskiego gazecie „Nauczyciel Ludowy” w 1927 r. w sprawie propagandy antyreligijnej pisano: „po pierwsze nie należy mówić uczniom, że ją prowadzicie, że usiłujecie zniszczyć wiarę w Boga”. Najchętniej kładziono nacisk na pokazywanie rzekomych sprzeczności pomiędzy wiarą a wynikami badań naukowych. Chętnie sięgano więc po darwinizm czy proces Giordana Bruna. Oczywiście i wtedy organizowano antyreligijne ekscesy i obraźliwe dla wierzących karnawały. Działania takie były jednak głównie domeną powstałego w 1925 r. Związku Bezbożników, a przede wszystkim Komunistycznego Związku Młodzieży (Komsomołu). Od tego rodzaju imprez na ogół szkołę trzymano daleko, wierząc w moc środków pedagogicznych. Podobna polityka wobec dzieci i młodzieży przynosiła komunistom niezłe rezultaty. Autorytet propagandy posiadający stempel wiedzy naukowej dokonywał znaczących zmian w umysłach młodych ludzi. Prawie połowa dzieci (w tym około 60 proc. dziewczynek) przychodzących do sowieckiej szkoły deklarowała się jako osoby wierzące. W miarę kolejnych lat edukacji odsetek ten systematycznie malał. Ponieważ rodzice nie mogli protestować lub nie protestowali, uznając, że ich dzieci muszą się przystosować do nowych czasów, po kilku latach młodzież stanowiła najbardziej zeświecczoną część sowieckiego społeczeństwa. Mimo wszystko jednak w Rosji funkcjonowała mocno wyniszczona Cerkiew, byli nauczyciele i uczniowie otwarcie deklarujący się jako wierzący. Istniała też sieć szkół o religijnym charakterze, zwłaszcza wśród mniejszości narodowych (np. szkoły muzułmańskie). Kiedy pod koniec lat 20. Józef Stalin przygotowywał ZSRR do „wielkiego skoku” w industrializację i kolektywizację, religijne pozostałości „przeszłego” potraktowano jako kamień obrazy.
Nowa ofensywa Wydarzenia nabrały tempa po wystąpieniu Józefa Stalina na zebraniu moskiewskiej organizacji partyjnej 13 kwietnia 1928 r. Sowiecki satrapa wspomniał w nim o konieczności podjęcia zdecydowanej akcji, która doprowadziłaby do całkowitego wyeliminowania religii z życia publicznego. Przestrzegał jednak przed metodami zastosowanymi w latach 1921 – 1923, które wzbudziły niezadowolenie społeczne, niekiedy zbrojny opór. Teraz zamierzano prowadzić szeroką akcję „uświadamiającą”, po której nie władze, ale sami obywatele (czyli nominalni właściciele majątku Kościołów) doprowadziliby do zamykania świątyń. Zdaniem Stalina należało dbać, żeby nowa kampania „była zrozumiała dla mas i popierana przez masy”. To były tylko słowa. W latach 1929 – 1932 cerkwie po staremu zamykano pod przymusem, aresztując bardziej opornych i strasząc resztę łagrami. Jednym z najważniejszym pól bitwy z religią miała być sowiecka szkoła. Wyrosły już w niej nowe kadry nauczycieli, którzy byli przygotowani do prowadzenia brutalnej indoktrynacji. W Ludowym Komisariacie Oświaty pisano wprost, że młodzi ludzie, zwłaszcza dzieci, nie mają wyrobionego światopoglądu, a zatem będą najmniej odporni na perswazję i manipulację. W antyreligijnej ofensywie ważną rolę miały również odegrać Komunistyczny Związek Młodzieży (Komsomoł) oraz Sojusz Bezbożników z Emilianem Jarosławskim na czele. Cel akcji był prosty: „trzeba wywoływać u uczniów wrogi stosunek do religii jako ogromnego zła społecznego, zapoznawać dzieci z klasową istotą religii i tym, że służący kultom religijnym duchowni sieją nieuctwo i ciemnotę, odciągając pracujących od budowy lepszego świata na ziemi”. 24 stycznia 1929 r. Biuro Polityczne Komitetu Centralnego WKP(b) przyjęło rezolucję „O metodach wzmocnienia pracy antyreligijnej” – oficjalną doktrynę sowieckiej polityki w dziedzinie oświaty. Porzucono wszelki liberalizm na rzecz „uderzenia w religię w szkole”. Drukowano tony literatury propagandowej, w tym „bezbożne” pisma i dodatki do pism dla dzieci. Przygotowano nowe programy szkolne, kładąc w nich silny akcent na walkę z religią. Z programu usuwane były „zbyt religijne” klasyczne utwory literatury rosyjskiej (np. Dostojewskiego czy bajki Puszkina). Zastępowano je partyjną poligramotą o bohaterskich pionierach zamieniających cerkiew na dom kultury. „Czystek” starych książek, które uznano za „religijne”, dokonywano również w szkolnych bibliotekach. Teraz bohaterką sowieckiej szkoły miała być Walentyna Dyko ze wsi Kuncewo pod Moskwą, która mimo ciężkiej choroby, umierając, odmówiła matce przyjęcia krzyża. Na jej cześć E. Bagricki napisał poemat „Śmierć pionierki”. Nauczyciele wierzący w Boga mieli być ze szkół usuwani. Zresztą nie tylko oni. „Bezbożna” prasa opublikowała artykuł-instrukcję dotyczący nauczycielki z guberni moskiewskiej o nazwisku Sokołowska, którą wyrzucono tylko dlatego, że nie prowadziła na lekcjach antyreligijnej propagandy. Pod hasłem „przepędzania popowsko-kułackich agentów” ze szkół usuwano członków rodzin duchownych, którzy byli w ZSRR pozbawieni praw obywatelskich (tzw. liszeńcy). Ceną ich powrotu do szkoły często było wyparcie się rodziców, choć i takie deklaracje nie zawsze okazywały się skuteczne. Jedna z wyrzuconych dziewczynek – córka prawosławnego duchownego – pisała do władz szkolnych: „Mój naczelniku, puścicie mnie do szkoły. (…) Jeżeli ojciec przekreśla moje istnienie, to ja go porzucam. Dajcie mi tylko kromkę chleba i nastawienie, co robić w moim młodym życiu”. Dziewczynka dostała lapidarną odpowiedź: „Jesteście takim elementem, że będziecie zarażać innych”.
Wojujące bezbożnictwo Do zdecydowanej ofensywy antyreligijnej władze sowieckie przystąpiły w 1929 r. Na lekcjach w szkole przy okazji omawiania zagadnień dotyczących literatury, historii czy nawet fizyki pojawiały się silne akcenty antyreligijne. Historię nauki przedstawiano jako walkę postępu z „religijną ciemnotą”. Na lekcjach biologii mówiono o tym, jak niehigieniczne jest całowanie krzyży i ikon. Typowe zadanie na równanie z jedną niewiadomą brzmiało: „Jeżeli 12 cerkwi przeznaczono na klub, trzy na dom kultury, pięć na kluby pionierskie, a łącznie zamknięto 25 cerkwi, to ile z nich przeznaczono na muzea?”. Inne zadania matematyczne dotyczyły liczby zdejmowanych z wież cerkiewnych dzwonów oraz procentów młodych ludzi, którzy wstępują do Armii Czerwonej jako wierzący, a wychodzą jako bezbożnicy. Organizowano też lekcje „bezbożnictwa” z generalnym przesłaniem: „Boga nie ma”. W szkołach urządzane były „bezbożne kąciki”, w których wieszano materiały propagandowe i organizowano zebrania. W moskiewskim parku kultury urządzono wiec, na który zwieziono tysiące uczniów z okolicznych szkół. Podczas imprezy uroczyście spalono zbudowane wcześniej makiety cerkwi, meczetu i synagogi. Młodzież zmuszana była do prenumerowania i czytania przeznaczonej dla niej „bezbożnej” prasy, w której znajdowały się nie tylko artykuły ideologiczne, lecz także rozmaite konkursy, żarty i zabawy mające zainteresować dzieci. Kpiono w nich z ludzi wierzących, w tym rodziców, księży, mułłów i rabinów. Ogłaszano konkursy na sposób, w jaki można odwieść ojca od pójścia do cerkwi. Nazwiska zwycięzców, którzy prześlą najciekawsze pomysły, gazeta „Bezbożnik” obiecała opublikować. Całość jednej ze stron wspomnianego tytułu ozdobiona była rysunkiem lecącego w powietrzu prawosławnego duchownego, który otrzymał od „szkolnego bezbożnika” tzw. kopniaka w tylną część ciała. W innych karykaturach pochwalano podpalanie kościołów w zanarchizowanej Hiszpanii i, na długo przed powstaniem III Rzeszy, przedstawiano rabinów jako „robactwo”. Wydano wojnę świętom religijnym. Wiosną 1929 r. Ludowy Komisariat Oświaty rozesłał dyrektywę „O wprowadzeniu zajęć w Boże Narodzenie, Paschę i ŚwiętoZmartwychwstania”. Nakazywała ona organizowanie w dniach świąt religijnych obowiązkowych zajęć szkolnych. Zamiast nich wyznaczano czasem tzw. dni klubowe, w które urządzano potańcówki i zabawy karnawałowe. Organizowane były zabawy, na których dzieci bawiły się w przebraniach wyszydzających religijne rytuały. Jednocześnie zwalczano wszelkie oznaki przywiązania do religijnej tradycji, takie jak noszenie krzyżyka czy noszenie przez dziewczynki czadorów. W szkołach organizowane były „sądy nad Biblią”, które kończyły się potępieniem „narkotyku i ciemnoty”. Jak grzyby po deszczu wyrastały rozmaite „bezbożne kółka teatralne” czy „bezbożne kółka figlarzy”, w których uczono dzieci dowcipów o religii. Jednak życie młodzieży i dzieci wciągniętych do ruchu „młodych bezbożników” wypełniały przede wszystkim rozmaite doraźne akcje. W jednej ze szkół zobowiązano dzieci do przyniesienia z domu ikon i świętych obrazków. Za niewypełnienie zadania przewidziano sankcje. W rezultacie tej akcji zebrano i publicznie spalono około 1600 ikon. Do najważniejszych „bezbożnych akcji” należały jednak te „antypaschowe” i „antybożonarodzeniowe”, w ramach których za wszelką cenę odciągano dzieci od uczestnictwa w nabożeństwach. Często ogłaszano przymusowe prace społeczne zamiast świętowania „kułacko-popowskiej Paschy”. Uczono też dzieci zwalczania w domu „tumaniących lud” tradycji: ubierania choinki czy malowania jajek. Teraz miały je zastąpić zbiórki pieniędzy na budowę „bezbożnego” czołgu. W 1931 roku zorganizowano kwestę na okręt podwodny „Wojujący bezbożnik”.
Dziecięca krucjata Władza sowiecka nie uważała młodych ludzi wyłącznie za adresata antyreligijnej krucjaty. W dokumentach partyjno-państwowych podkreślano, że zwłaszcza dzieci można wykorzystać w zwalczaniu religijności rówieśników, a nawet starszego pokolenia. Głównym narzędziem organizującym młodzież do walki z religią stał się Związek Bezbożników. Na drugim zjeździe tej organizacji w 1928 roku przyjęto szereg radykalnych rezolucji. Zmieniono też nazwę na Związek Wojujących Bezbożników (ZWB). Dużo ważniejsze było jednak obniżenie wieku członków z 18 do 14 lat i organizowanie z dzieci w wieku lat 8 – 14 „młodych wojujących bezbożników” („junyje woinstwujuszczije bezbożniki”). „Potrzebujemy każdego dziecka – mówił na jednej z konferencji Emilian Jarosławski – które będzie bojownikiem z religią wszędzie, w szkole i w rodzinie”. Łącznie do ruchu wciągnięto kilka milionów dzieci. Dzieci dzielono na „bezbożne brygady” kierowane przez „brygadzistów” i wykorzystywano do akcji „bezbożnego siewu”. W miejscach, gdzie wysoki procent uczniów zapisał się do ZWB, powoływano „bezbożne szkoły uderzeniowe”. Grupy „młodych wojujących bezbożników” wykorzystywano do bieżącej akcji antyreligijnej, takiej jak zbieranie podpisów pod petycjami domagającymi się zamknięcia cerkwi i przeznaczenia ich na „cele społeczne”. W innych akcjach przy ich udziale urządzano wyśmiewające religię karnawały, pochody i demonstracje. Artykuły propagandowe instruowały „młodych bezbożników”, że trzeba informować nauczycieli, którzy z koleżanek i kolegów wybrali się do cerkwi albo na przykład do bożnicy. Było to zgodne z zaleceniami podręcznika metodycznego dla nauczycieli z 1931 r., w którym nakazywano używanie uczniów „do ujawniania i brania na celownik religijnych dzieci”. Wobec takich „sługusów ciemnoty” organizowane były różne formy ostracyzmu i regularne szykany. Starsza młodzież często wymigiwała się od udziału w akcjach, mówiąc czasem wprost: „nie my budowaliśmy cerkiew i nie my będziemy ją zamykali”. Najczęściej jednak w sprawie antyreligijnych imprez „głosowała nogami”. Także część nauczycieli sprytnie unikała zaangażowania, tłumacząc na przykład, że jest tak „bezbożna”, że nie zna Biblii i nie jest w stanie rozmawiać na jej temat z uczniami. Nawet małe dzieci potrafiły odpowiedzieć nauczycielowi, że są wierzące i nie będą działać z „bezbożnikami-chuliganami”. Ale generalnie większość z nich była bezbronna wobec brutalnej akcji antyreligijnej, w której wciągano je nawet do szykanowania swoich koleżanek i kolegów. W jednej ze szkół w Bobrujsku „młodzi bezbożnicy” podjęli rezolucję, że w zbliżające się żydowskie święto religijne 100 proc. uczniów stawi się w szkole. Presja była tak silna, że nie przyszedł tylko jeden chłopiec. Jego koledzy narysowali więc plakat-karykaturę, który uroczyście powieszono na domu „przestępcy”. Podobnie traktowano dzieci duchownych i „kułaków”. Nawet w szkołach najniższego szczebla urządzano „sądy” dzieci nad ich „obcymi klasowo” lub wierzącymi rówieśnikami. Szczególną rolę w ruchu odgrywały grupy „udarników” („uderzeniowców”) i grupy dzieci „ikonoborców” („zwalczających ikony”), do których należały akcje niszczenia pozostałości kultów religijnych. Przy okazji dochodziło do bójek i awantur. Przemocy często używały też inne grupy „młodych bezbożników”, które – zamykając swych kolegów w domu lub „obstawiając” cerkiew „posterunkami” – siłą nie dopuszczały innych uczniów do udziału w uroczystościach religijnych. Wieści o akcjach organizowanych w Rosji przy udziale „młodych wojujących bezbożników” dotarły do Rzymu. Papież Pius XI wspomniał w jednym z listów pasterskich o „antyreligijnych ekscesach” organizowanych z udziałem dzieci. Taką interpretację akcji odrzucały władze sowieckie, nazywając ich uczestników prawdziwymi uczestnikami budownictwa socjalistycznego.
Rozwalimy fetysz rodziny Jednym z ważniejszych obszarów działania „młodych wojujących bezbożników” była rodzina. Pod hasłem „pomóżmy rodzicom” namawiano uczniów do walki z wiarą ich ojców. Gazety przeznaczone dla dzieci i młodzieży opisywały przykłady sprytu „bezbożników”, dzięki któremu udało im się wytropić, wynieść z domu i spalić ukrywane przez rodziców ikony czy święte obrazki. Jedna z młodych moskiewskich bojowniczek w 1932 r. napisała do szkolnego wydania gazety „Bezbożnik” list, w którym chwaliła się kolejnymi sukcesami w walce z „popowską ciemnotą”. Na koniec listu stwierdziła jednak, że w domu wiszą jeszcze ikony: „mama nie chce ich zdejmować, więc je zostawiłam, dopóki ona chce”. Taka deklaracja wywołała odpowiedź członka władz ZWB A. Bakunowej, która stwierdziła, że takie stanowisko „nie licuje z tytułem aktywnego, wojującego bezbożnika”. Propaganda sowiecka wprost zachęcała do wystąpień przeciwko religii w domu i okazywania rodzicom w kwestiach wiary otwartego nieposłuszeństwa. Wywoływało to konflikty pomiędzy religijnymi rodzicami a ich „wojującymi” dziećmi. Czasem przybierały one dramatyczny obrót. Jeden z „młodych bezbożników” skarżył się władzom partyjnym, że z powodu jego działalności spotyka go ostra reprymenda ze strony matki: „odwrócisz się od krzyża, to śpij ze świniami, bo ja do domu nie wpuszczę”. W wielu miejscach w obronie dzieci i rodziny protestowali rodzice. Nawet w mocno zeświecczonych dużych miastach, jak Moskwa czy Leningrad, rozbijano antyreligijne dziecięce wiece, żądano zaprzestania i „podjudzania dzieci” przeciwko rodzicom, grożąc zabraniem ich ze szkoły. Ale akcje takie, poza wyładowaniem emocji, mogły przynieść wyłącznie represje. Komunistyczni ideolodzy doskonale zdawali sobie sprawę, że antyreligijna ofensywa uderza w rodzinę. Wpisywała się ona w szerszy kontekst propagandy ZSRR, która zwalczała fetysz rodziny na rzecz luźnych stosunków między kobietą a mężczyzną.
Jedna z twórców sowieckiej polityki edukacyjnej Nadieżda Krupska mówiła wprost, że „osłabienie wpływu rodziny jest jednym z warunków upichcenia młodego pokolenia w kotle komunistycznego uspołecznienia”. W konfliktach pomiędzy zbuntowanymi dziećmi a ich rodzicami sowieckie władze stawały oczywiście po stronie dzieci. W 1929 roku Ludowy Komisariat Oświaty, a także ZWB, Komsomoł i partia komunistyczna ruszyły do kampanii przeciwko „Przemocy wobec dziecka”. Termin ten oznaczał rzekome prześladowania bezreligijnych dzieci przez rodziców. Następne dekrety ograniczały kolejne prawa rodziców. Dziecięce „wojujące bezbożnictwo” miało wielu przeciwników, nawet w aparacie partyjno-państwowym ZSRR. Wskazywano na zgubne skutki wytwarzania schizofrenicznej sytuacji, w której dziecko staje między rodzicami a szkołą, twierdząc, że lepsze i bardziej adekwatne byłyby metody pedagogiczne, a niesiłowe. Także rodzice pytali, jak w sytuacji organizowania domowego buntu mają uczyć dzieci szacunku dla starszych, prawa i zwyczajnej przyzwoitości? Nie mniejsze wątpliwości wzbudzało uczenie nieletnich prześladowań religijnych, używania przemocy i donosicielstwa. Ale takie głosy nie miały wpływu na oficjalną politykę w ZSRR. Nie wiadomo dokładnie, jak głębokie i długofalowe skutki spowodowała antyreligijna akcja z przełomu lat 20. i 30., choć powszechnie mówi się o deprawacji, niszczeniu tkanki społecznej, ciągłości pokoleń i tradycji. Co do jednego znawcy przedmiotu są wyjątkowo zgodni: bolesne skutki społeczne całej operacji są w Rosji odczuwalne do dziś. Piotr Gontarczyk
O ateizmie świetny tekst E. Pióro (dotyczący ateizmu i ewentualnej uczciwości ateisty), mimo swojej rzetelności i celności, nie uwzględnia paru istotnych rzeczy, o których ja pozwolę sobie wspomnieć. Otóż ateista już w punkcie wyjścia swojego światopoglądu jest NIEuczciwy - nie uznaje on prawdy o tym, że człowiek, oprócz tego, że jest istotą myślącą, jest też istotą religijną (bez względu na kulturę, w której tenże człowiek dojrzewa). Religijność jest jakimś naturalnym elementem ludzkiego przeżywania świata, bowiem doświadczenie tego, co nadprzyrodzone (nie chodzi już nawet o relację z osobowym Bogiem, charakterystyczną dla katolicyzmu) stanowi powszechny rys kondycji ludzkiej. Ateista, wbrew temu, co sobie uzurpuje, jest człowiekiem o ograniczonych zdolnościach intelektualnych oraz imaginatywnych. Po pierwsze, jak już powiedziałem, nie przyjmuje on do wiadomości tego, że człowiek jest istotą religijną (na wszystkich kontynentach), po drugie, ateista nie wyobraża sobie, żeby rzeczywistość mogła być bogatsza niż tylko to, co fizyczne, co mierzalne, co obliczalne, co przyrodnicze, po prostu. Po trzecie, ateista ma zdeformowany obraz nauki (której usiłuje być wierny) – odrzuca bowiem te obszary nauki, które związane są z badaniami religijności człowieka oraz próbami rekonstrukcji tego, co nadprzyrodzone; odrzuca też to, że wielu naukowców (ale też artystów, intelektualistów, wybitnych przywódców etc.) było i jest ludźmi religijnymi. O ile agnostyk zachowuje pewien zdrowy umiar w formułowaniu sądów na temat tego, co nadprzyrodzone, wychodząc z założenia, że zwyczajnie nie jest w stanie poznać sfery nadprzyrodzonej, w związku z tym na jej temat i na temat sensowności ludzkiego religijnego nastawienia, wstrzymuje się od głosu – o tyle postawa ateisty ma (paradoksalnie) charakter quasi-religijny. Ateista bowiem nie tylko odrzuca to, co nadprzyrodzone, odmawiając mu istnienia, ale odrzuca też religijność ludzką, jako zafałszowanie, oszustwo, autohipnozę, chorobę psychiczną etc., a przy tym kieruje swoją agresję i na to, co nadprzyrodzone (zwalczanie symboliki religijnej, wyszydzanie Boga etc.), i na samą religijność (zwalczanie praktyk ludzi wierzących, wyszydzanie rytuałów), i na osoby duchowne. W sytuacji skrajnej, tj. takiej, z jaką mamy do czynienia w krajach komunistycznych, ateista zabiera się za eksterminację ludzi wierzących, osób duchownych etc. oraz za niszczenie tego, co z religijnością i religią jest związane (opisał to niedawno P. Gontarczyk). Powiedziałem o quasi-religijności ateisty, ponieważ jest to osobnik, który każe ludziom religijnym wierzyć w coś, co sam „odkrywa” jako „boskie”. Zwykle jest to „rozum”, choć, jak wiemy, ateista odrzuca racjonalność ludzkich dróg do Boga (poszukiwań Boga), racjonalność ludzi religijnych, jak i samej religii – chodzi mu więc o rozum specyficzny, właśnie ateistyczny, czyli odarty z tego, co nadprzyrodzone. W tym względzie ateista przypomina Kaja z bajki Andersena, tj. osobę, która widzi świat i ocenia innych ludzi wyłącznie ze swojej, mrocznej perspektywy albo też przypomina Sartre'a z jego tezą, że inni budzą w nim po prostu wstręt. W istocie ateista jest osobą duchowo sparaliżowaną, ale też z tego powodu popada czasem we wściekłość, w furię, miota się, bluzga, wydziera się itd. na widok osób religijnych lub duchownych, praktyk ludzi wierzących czy samej symboliki religijnej, w czym z kolei przypomina diabła, ziejącego siarką. Wydaje się zresztą, że związek ateizmu z (otwartym lub skrywanym) kultem Szatana jest nieodległy, nie tylko z tego dość wyraźnego antyreligijnego (zwł. antykatolickiego) zacietrzewienia ateistów (przechodzącego w prześladowania ludzi wierzących), lecz i z tego powodu, że ateiści, co wydaje się szczególnie ciekawe, wprowadzają swoje własne rytuały (np. „ateistyczne małżeństwa”) i swoje własne kulty (wspomniany już kult „oświeconego” „rozumu”, kult „wielkich ateistycznych myślicieli”, a więc takich ateistycznych „świętych”), a więc (jak małpa Pana Boga) naśladują ludzi religijnych na różne sposoby, choć czynią to w zdeformowany, jak to zwykle w takiej tradycji bywa, sposób. Rytualizacja oraz dogmatyzacja ateizmu pokazuje, że ateiści swoją stłumioną religijność starają się nakierować na inne niż tradycyjnie religijne, cele. Pech chce, że często „religijność ateistyczna” zmienia się po prostu w kult zła. Ateizm bywa dziedziczny. Sami ateiści zresztą uważają, że religijność (np. wiara w Chrystusa) jest rezultatem indoktrynacji stosowanej przez rodziców czy opiekunów w stosunku do „bezbronnego dziecka”, które, jak się możemy domyślić, jak automat daje się zaprogramować, a potem jak automat działa przez całe życie jako „człowiek religijny”. Tymczasem ci ateiści zapominają, że przecież ich ateizm też jest rezultatem indoktrynacji, a więc albo przekazali danemu ateiście swoją ateistyczną wiedzę jego rodzice/opiekunowie, albo jakiś „autorytet” spotkany w szkole średniej, na studiach lub po prostu w którymś ze środków masowego przekazu. Ateista może oczywiście nam wmawiać, że sam doszedł do tego, że Boga nie ma, że religia jest czymś bezsensownym, że moralność oparta na Dekalogu to nieporozumienie itd. Zakładając, że taki ateista mógłby się trafić – choć, jak sądzę, 99% to po prostu ateiści „uwiedzeni duchowo” przez rozmaitych szarlatanów, których przecież nie brakowało w dziejach ludzkiej myśli, a już dziś jest ich wyjątkowo dużo – to musiałby dokonać najpierw aktu wykorzenienia Boga z własnego serca, wyrzucenia z serca naturalnej miłości bliźniego (a więc tego, że szanujemy innych ludzi; że czujemy się zobligowani, by im pomagać; że troszczymy się o innych itd.) i jakiegoś duchowego okaleczenia siebie właśnie w aspekcie widzenia świata w pełnym jego bogactwie i pięknie. Z reguły takie okaleczenia są rezultatem albo jakiejś traumy życiowej, albo kardiochirurgicznego precyzyjnego cięcia, dokonanego przez kogoś, kto dokładnie wiedząc, że Bóg jest i że realnie oddziałuje On na świat ludzi - kroi serca osób słabych i zagubionych po to, by nie mogły one dostrzegać miłości, która rozpościera się wokół nas. FYM
Odsłaniamy historię dwóch braci - Franciszka i Józefa Jóźwiaków z prokurator Wolińską w tle. Żołnierz Andersa, brat twórcy MO. Jeśli dziś wymawia się nazwisko Jóźwiak, to ze względu na Franciszka Jóźwiaka, ps. Witold, Franek, Wit, jednego z głównych twórców i utrwalaczy władzy ludowej w Polsce, człowieka komunistycznej wierchuszki i to w najgorszym, bierutowskim okresie. Ale "Witold" miał też braci - Leona, również komunistę (ale nie tak "zasłużonego") i Józefa - żołnierza armii Andersa i zdeklarowanego antykomunistę. Franciszek Jóźwiak zajmuje zaszczytne miejsce w historiografii, oczywiście tej zakłamanej, sprzed 1989 r. W wolnej Polsce jest uznawany za jednego z odpowiedzialnych za zło stalinizmu. W pewnym sensie był postacią wybitną (półanalfabeta na szczytach komunistycznej władzy). Jego stanowiska i "zasługi" zajęłyby całą stronę. Wymieńmy te najważniejsze. Przed wojną członek WKP(b) i KPP, w czasie wojny - z ramienia Moskwy - szef sztabu komunistycznej partyzantki: Gwardii Ludowej i Armii Ludowej. Potem jeden z wpływowych działaczy PPR i PZPR (członek Biura Politycznego, przewodniczący Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, wiceprezes Rady Ministrów, poseł na Sejm). Przez ręce "Witolda" przechodziło wiele spraw, istotnych dla kształtowania się nowego ustroju - zabójstwo pierwszego przywódcy PPR Marcelego Nowotki, współpraca z Gestapo, walka z niepodległościowym podziemiem, procesy polityczne, zwalczanie Władysława Gomułki. W historii zapisał się przede wszystkim jako twórca Milicji Obywatelskiej i wiceminister bezpieki. O Józefie Jóźwiaku nie można przeczytać w żadnej encyklopedii. Od polityki zawsze trzymał się z daleka, zachował czyste ręce. Przed wojną pielęgniarz, po wojnie kierowca. Ale to nie wszystko. Jak wielu młodzieńców wychowanych w wolnej Polsce - miał piękną kartę wojenną. Żołnierz września, więziony przez Sowietów w Kazachstanie, po wydostaniu się z niewoli "zdążył do Andersa". Razem z II Korpusem przeszedł cały szlak bojowy w kampanii włoskiej, walczył pod Monte Cassino.
FRANCISZEK W MOSKWIE, JÓZEF W LUBLINIE Urodzili się we wsi Huta Baranowska, powiatu puławskiego, w biednej rodzinie chłopskiej. Franciszek (rocznik 1895) wśród ośmiorga dzieci był najstarszy. Między nim a Józefem (rocznik 1912) było aż 17 lat różnicy. Ich ojciec, Ignacy Jóźwiak, aby utrzymać liczną rodzinę, musiał imać się różnych zajęć. Ponieważ był niepiśmienny, nie mógł nawet podpisać się pod aktem chrztu synów. Franciszek nawiązał do rodzinnej tradycji - skończył jedynie szkołę powszechną. Tacy ludzie rządzili Polską po wojnie. Józef nie chciał zaszczytów, wiedział, gdzie jest jego miejsce. Franciszek Jóźwiak działał najpierw w PPS i POW, służył w Legionach. Nie przeszkadzało mu to później zwalczać tych, których marzeniem była niepodległa Polska. Wcześnie zaczął komunizować - w 1921 r. wstąpił do KPRP (Komunistyczna Partia Robotników Polskich), a potem do KPP. - Franek znikał na całe dnie, w domu był gościem - mówił mi kilka lat temu Józef Jóźwiak. - Chodził na jakieś spotkania, manifestacje. Mnie takie sprawy w ogóle nie interesowały. Za działalność komunistyczną późniejszy "Witold" był więziony, m.in. w Berezie Kartuskiej. Po wojnie "ludowa" władza nazywała Berezę polskim obozem koncentracyjnym. W 1928 r. Franciszek pojechał na przeszkolenie do Moskwy. Józef zawsze trzymał się z dala od komuny. W 1930 r., kiedy skończył 18 lat, rozpoczął pracę w szpitalu w Lublinie, jako pielęgniarz.
CZARNĄ WOŁGĄ Z "LENĄ" We wrześniu 1939 r. Franciszek Jóźwiak ponownie wyjechał na Wschód, tym razem do Kowla. Tam, w następnym roku, wziął ślub z młodą komunistką - Fridą Szpringer. Potem, przez Kijów, przedostał się do Lublina, a następnie do Warszawy. Tak przynajmniej głosi jego oficjalny życiorys. Do dziś historycy spierają się, kiedy sowieccy mocodawcy zrzucili go do Polski. Na pewno stało się to przed kwietniem 1942 r., bo wtedy został szefem Sztabu Głównego GL. Z żoną nigdy więcej się nie zobaczył.
W tym czasie jego brat Leon tworzył w podlubelskim Lubartowie Tymczasowy Komitet Powiatowy PPR. Wkrótce został sekretarzem partii w mieście i otworzył kuźnię. Po wojnie Franciszek Jóźwiak kilka razy odwiedził Lubartów. Przez kilkanaście lat był patronem miejscowego liceum. Teraz szkoła nosi imię Pawła Karola Sanguszki, wielkiego księcia litewskiego, który w XVIII wieku miał tu rozległe włości. Jednak do dziś lubartowianie opowiadają, jak "Witold" przyjeżdżał do miasta czarną wołgą, razem z obstawą i towarzyszką życia - Heleną Wolińską (Fajgą Mindlą Danielak; niektórzy błędnie podają, że byli małżeństwem). Początkowo "Lena" była jego podwładną w sztabie GL-AL, potem zawdzięczała mu wysokie stanowiska w stalinowskim aparacie władzy - milicji i Naczelnej Prokuraturze Wojskowej. Jako prokurator, w randze pułkownika, w latach 1950 - 1953, z pogwałceniem stalinowskiego prawa, współpracując z bezpieką, pozbawiła wolności 16 osób. Jedną z nich był szef "Kedywu" Armii Krajowej gen. August Emil Fieldorf "Nil", który po ciężkim śledztwie został skazany i zamordowany. Józef Jóźwiak o roli Wolińskiej w sprawie Fieldorfa i innych AK-owców usłyszał kilka lat temu z prasy. Żona Józefa Jóźwiaka, Wanda: - "Lena" po domu chodziła w mundurze, była butna i do wszystkich odnosiła się z wyższością. Przez całe życie zamieniłam z nią tylko kilka zdań.
ROZMOWA Z SIKORSKIM Wróćmy jednak do chronologii. We wrześniu 1939 r. Józef Jóźwiak dostał wezwanie do Kowla, nie jako komunistyczny aparatczyk - jak Franciszek, tylko polski żołnierz: - Gdy tam dotarłem, nikogo z mojej jednostki już nie było. Miasto zajęli czerwonoarmiści, którzy aresztowali mnie i wywieźli w głąb Rosji - opowiadał mi dalej Józef Jóźwiak. - Przez dwa lata pracowałem w Hucie Szkła w Orłowskiej Obłasti. Gdy Niemcy uderzyli na ZSRS, przedostałem się do Kujbyszewa, a potem do polskiego wojska w Kazachstanie. Do końca życia wspominał rozmowę z Władysławem Sikorskim na jednej z ulic Kujbyszewa: - Generał przechodził tuż obok mnie. Natychmiast zameldowałem się. Sikorski zapytał, w jaki sposób trafiłem do swojej jednostki i jak mi się tam układa. Na koniec życzył szczęścia. Był listopad 1941 r. W lutym 1942 r. Józef Jóźwiak był już razem z armią Andersa na Bliskim Wschodzie.
JAK CHCESZ, TO STRZELAJ - Pod Monte Cassino służyłem w grupie zwiadowców. Mieliśmy chevroleta i radiostację. Podczas jednego z wypadów zostałem ranny - wspominał Józef Jóźwiak. Takich jak on tępił po wojnie pierwszy "obywatelski" milicjant Franciszek Jóźwiak i jego ludzie. To, że Józef nie trafił do ubeckiego więzienia, przypisuje Franciszkowi, ale nie czuje wdzięczności: - Któregoś dnia pokłóciłem się z Frankiem. Opowiadałem mu o swoim pobycie we Włoszech, że to piękny kraj, a ludzie są tam szczęśliwi. Wtedy brat wyciągnął pistolet i przystawił mi go do skroni. Zachowałem zimną krew i odparłem: "Jak chcesz, to strzelaj". Na froncie nie zginąłem, to teraz zginę. Dodać warto, że niektórzy komunistyczni notable (vide Stalin) nie oszczędzali nawet swojej rodziny. Józef Jóźwiak, mimo ciężkiej sytuacji materialnej, nigdy nie poprosił brata o pomoc. A przecież wystarczyło, aby szepnął słówko wpływowemu bratu. Po latach załatwił sobie pracę jako kierowca.
TY WIERZYSZ W STALINA, A JA W BOGA Wiosną 1944 r. Franciszek Jóźwiak i Wolińska przenieśli się do Świdrów Wielkich koło Otwocka. Czekali na "wyzwolicielską" Armię Czerwoną. Za sąsiadów mieli Władysława Gomułkę (którego potem "Witold" i "Lena" będą zwalczać). Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, razem z innymi PPR-owcami, przedostali się do zajętego przez Sowietów Lublina. Do ruin Warszawy wrócili po styczniowej ofensywie. Zamieszkali w ocalałej kamienicy przy ul. Jaworzyńskiej 7 m. 10. W 1947 r. Józef Jóźwiak wrócił z emigracji: - Może to zabrzmi śmiesznie, ale do Polski ściągnął mnie Franek, który odnalazł mnie przez Czerwony Krzyż.
Niebawem Józef poznał swoją przyszłą żonę Wandę. Nie mieli gdzie mieszkać i na kilka miesięcy zatrzymali się u "Witolda" i "Leny". Franciszek Jóźwiak od dwóch lat był Komendantem Głównym MO, a Helena Wolińska szefem Wydziału Ogólnoorganizacyjnego KG MO.
Józef Jóźwiak: - Kontakt między nami był minimalny, tak jak przed wojną. Często na Jaworzyńską przychodzili jacyś dziwni ludzie i pytali Franka, co tu robimy. Odpowiadał, że jesteśmy jego rodziną. Wanda Jóźwiak: - Mieszkaliśmy razem, ale właściwie obok siebie. Wszystko nas różniło. Oni zajmowali ważne stanowiska i byli dobrze sytuowani, my nie mieliśmy nic, szukaliśmy pracy. Najbardziej dzieliły nas przekonania. Oni byli zdeklarowanymi komunistami, my z komuną nie mieliśmy nic wspólnego, jesteśmy katolikami. Franciszek często robił mi z tego powodu uwagi. Odpowiadałam mu wtedy: "Ty wierzysz w Stalina, a ja w Boga". Gdy wyprowadziliśmy się, w ogóle zerwaliśmy z nimi kontakty.
NAJGORSZY DZIEŃ W ŻYCIU W 1956 r. Franciszek Jóźwiak został wyrzucony z partii i odsunięty od stanowisk (karierę kończył jako prezes Najwyższej Izby Kontroli). Wcześniej Wolińska zostawiła go dla swojego męża - Włodzimierza Brusa (właściwie Beniamina Zylberberga), z którym ślub wzięła jeszcze w 1940 r., ale potem rozdzieliła ich wojna (razem z Brusem - najpierw oficerem polityczno-wychowawczym LWP, potem profesorem marksistowskiej ekonomii, a w końcu rewizjonistą - wyjechała po 1968 r. do Oksfordu, gdzie Brus wykładał na kilku uczelniach). "Witold", który według zgodnych relacji, był pod pantoflem "Leny" (potrafiła wyzywać go od najgorszych, a on przyjmował to z pokorą i nazywał ją "laleczką"), ciężko przeżył "kosza". Kiedy w 1953 r. Wolińska aresztowała AK-owca Juliusza Sobolewskiego, którego bezpieka skazała na śmierć, jego żona Krystyna uzyskała audiencję u "pani prokurator": - Pytałam, jak to możliwe, że bohater, patriota ginie niewinnie. Wolińskiej nie wzruszyły moje słowa, nawet nie raczyła na mnie spojrzeć. Wyrzuciła mnie z gabinetu, twierdząc, że to najgorszy dzień w jej życiu, bo umarł Stalin. Sobolewska poszła następnie do szefa NIK Franciszka Jóźwiaka: - Nic go nie obchodziło, dopóki przypadkiem nie powiedziałam, że oskarżająca męża prokurator Lena Wolińska to nie kobieta, lecz potwór w mundurze pułkownika. Jóźwiak spowodował złagodzenie wyroku i Juliusz Sobolewski, po dwóch latach więzienia, odzyskał wolność. Janusz Kozłowski, podkomendny Sobolewskiego, tak to skomentował: - Nie była to łaskawość czy obudzenie się sumienia generała. Po prostu chciał zrobić na złość kobiecie, która zrobiła dzięki niemu karierę, a w końcu go zostawiła. Wkrótce Juliusz Sobolewski zmarł. Rentgenowskie prześwietlenia płuc, jakim go poddano na Rakowieckiej, były w praktyce wielokrotnymi naświetleniami.
GROBY KOLEGÓW POD MONTE CASSINO Już w wolnej Polsce, kiedy organa sprawiedliwości zaczęły ścigać Wolińską - wydały nakaz jej tymczasowego aresztowania, a do władz Wielkiej Brytanii skierowały wniosek o jej ekstradycję, Krystyna Sobolewska powiedziała mi: - Nie życzę Wolińskiej więzienia, kary śmierci, szubienicy. Marzę tylko, żeby została uznana za inkwizytorkę, człowieka podłego i przestała żyć w chwale żony profesora Oksfordu. Helena Wolińska zmarła rok temu - nie osądzona (Brytyjczycy odmówili Polsce jej wydania), ale napiętnowana. Swojego męża - Włodzimierza Brusa przeżyła o rok, a wcześniejszego partnera o prawie pół wieku. Franciszek Jóźwiak zmarł w 1966 r. Józef Jóźwiak, mimo upływu lat, nie zmienił zdania o bracie. Razem z żoną Wandą mieszkał na warszawskim Żoliborzu. Oboje zmarli kilka lat temu. Kiedy było już można, chodzili na spotkania andersowców. Mimo zaawansowanego wieku pojechali też pod Monte Cassino, tam, gdzie Józef został ranny. Na cmentarzu odnalazł groby kolegów. Tadeusz M. Płużański
Co sądzi Lewica o 11-XI? P.prof.Joanna Senyszynowa na Swoim blogu napisała: Kler, niczym rzep, podczepił się pod Święto Odzyskania Niepodległości, choć w okresie międzywojennym biskupi zabraniali odprawiania w tym dniu mszy dziękczynnych, o które prosiły władze II RP, bo 11 listopada był dla nich dniem triumfu socjalisty Piłsudskiego. Odprawiano wówczas msze żałobne. Podobnie, jak za mordercę prezydenta Narutowicza. Z tymi mszami za śp. Eligiusza Niewiadomskiego to przesada: było ich raptem kilka. Również nie większość księży ustanawiała 11-XI żałobę - wręcz przeciwnie. Ale, że takie nastroje były - to fakt... Jakby jakiś lewak mi nie wierzył.
JKM
Tak, tylko monarchia... P.Krzysztof Kęcik w lewicowym "PRZEGLĄDZIE" (nr 44 z 8 XI 2009) dał tekst pod tytułem: Prezydent Karzaj i fałszerze (...) Politycy amerykańscy popełnili błąd, gdy po obaleniu reżimu talibów zamiast przywrócić w Afganistanie monarchię, uczynili Hamida Karzaja prezydentem. Stało się konieczne przeprowadzenie rytuałów legitymizujących władzę szefa państwa w kraju pozbawionym tradycji demokratycznych. Obecnie Waszyngton nie ma dla Karzaja alternatywy – prezydent jest Pasztunem, czyli wywodzi się z najliczniejszego narodu Afganistanu. Pasztuni uważają, ze do nich należy sprawowanie władzy, właśnie z tego ludu wywodzi się najwięcej talibów. Ale Karzaj jako polityk umiarkowany jest do zaakceptowania także przez dawny skierowany przeciw talibom Sojusz Północny, złożony z afgańskich Tadżyków, Uzbeków i Chazarów. Dr Abdullah Abdullah jest natomiast pochodzenia tadżycko-pasztuńskiego, wywodzi się z Sojuszu Północnego, ale nie ma w nim dostatecznie wielu zwolenników. Pasztuni nigdy nie uznają takiego prezydenta. Także amerykańscy politycy niechętnie przyznają, że po wyborach prezydentem pozostanie Karzaj. Pytanie, czy w tej sytuacji sensowne jest urządzanie rytuałów demokratycznych, zwłaszcza kosztownej i niebezpiecznej drugiej rundy wyborów. Jej wynik jest przesądzony. Nieuniknione fałszerstwa jeszcze bardziej skompromitują afgańską, pożal się Allahu, demokrację w budowie, a także jej zachodnich protektorów. O-to-to-to! Tylko ja to mowiłem juz bardzo, bardzo dawno temu... JKM
3 x Kapica Jacek Kapica (czerwiec 2008): Propozycja zniesienia limitów lokalizacyjnych w ustawie o grach i zakładach wzajemnych została wypracowana przez Komisję Trójstronną do spraw Społeczno-Gospodarczych, składającą się z przedstawicieli rządu, samorządu i pracodawców w ramach likwidacji barier prawnych utrudniających działalność gospodarczą. Wniosek w tej sprawie został przedstawiony ministerstwu na początku lutego 2008 r. Ministerstwo uwzględniło ten wniosek, biorąc pod uwagę zarówno postulat Komisji Trójstronnej, jak i możliwość pozostawienia decyzji lokalizacyjnej na poziomie samorządu z weryfikacją podmiotów urządzających gry pod względem bezpieczeństwa przez Ministerstwo Finansów.
Jacek Kapica (sierpień 2008): Proponując zniesienie limitów lokalizacyjnych, w pracach nad ustawą o zmianie ustawy o grach i zakładach wzajemnych oraz niektórych innych ustaw kierowano się rezultatami prac Komisji Trójstronnej. W ramach Komisji Trójstronnej do Spraw Społeczno-Gospodarczych prowadzony był dialog społeczny, podczas którego organizacje pracodawców i organizacje związkowe zostały poproszone o identyfikację barier prawnych znajdujących się w znanych im przepisach. Na podstawie powyższego minister gospodarki przygotował wykaz postulatów zmian przepisów znajdujących się w zakresie właściwości poszczególnych ministrów. W wykazie tym skierowanym do członków rządu przez wiceprezesa Rady Ministrów, ministra gospodarki, przewodniczącego Trójstronnej Komisji do Spraw Społeczno Gospodarczych nr DRE-II-0210-12-AKG/08 z dnia 7 lutego 2008 r. znalazł się m.in. postulat wykreślenia z ustawy o grach i zakładach wzajemnych art. 29 i 30, które wprowadzają limity ilości kasyn i salonów gier w zależności od liczby mieszkańców danej miejscowości i wprowadzają ograniczenia w lokalizacji punktów hazardowych, co ogranicza konstytucyjną zasadę swobody działalności gospodarczej.
Jacek Kapica (listopad 2009): W trakcie prac nad nowelizacją ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych nikt z interesariuszy nie zgłaszał postulatu przeniesienia kompetencji wydawania zezwoleń na prowadzenie salonów gry i kasyn wójtom, burmistrzom i prezydentom. Wcześniej jak i w obecnym stanie prawnym te kompetencje należały i należą do resortu finansów. Nieprawdziwą jest informacja, jakoby taki postulat zgłosiła Trójstronna Komisja ds. Społeczno-Gospodarczych. Nieprawdziwą jest również informacja jakoby postulat taki zgłosiło Ministerstwo Gospodarki. Postulat zniesienia limitów kasyn i salonów gier w zależności od liczby mieszkańców danej miejscowości został zgłoszony przez Business Center Club i przekazany Ministerstwu Finansów przez Wiceprezesa Rady Ministrów Przewodniczącego Trójstronnej Komisji do Spraw Społeczno-Gospodarczych Waldemara Pawlaka 7 lutego 2008 r. - do rozważenia możliwości jego wprowadzenia przez Ministerstwo Finansów . Business Centre Club: W oświadczeniu z 6 listopada br. podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów Jacek Kapica napisał: "Postulat zniesienia limitów kasyn i salonów gier w zależności od liczby mieszkańców danej miejscowości został zgłoszony przez Business Center Club i przekazany Ministerstwu Finansów przez Wiceprezesa Rady Ministrów Przewodniczącego Trójstronnej Komisji do Spraw Społeczno-Gospodarczych Waldemara Pawlaka 7 lutego 2008 r. - do rozważenia możliwości jego wprowadzenia przez Ministerstwo Finansów." Postulat wykreślenia z ustawy o grach i zakładach wzajemnych artykułów 29 i 30 zawarty był w oficjalnym dokumencie BCC przekazanym najpierw wicepremierowi, przewodniczącemu Trójstronnej Komisji do Spraw Społeczno-Gospodarczych Waldemarowi Pawlakowi na otwartym spotkaniu w Klubie 14 stycznia 2008 r. (później także rozesłanym wybranych członkom rządu i parlamentarzystom), a 6 lutego 2008 r. sejmowej Komisji Przyjazne Państwo. Dokument ten kataloguje najważniejsze naszym zdaniem bariery w rozwoju przedsiębiorczości. Jak widać Jacek Kapica "trochę" zmieniał zdanie w kwestii autorstwa pomysłu zniesienia limitów lokalizacyjnych. W trakcie całego procesu legislacyjnego przedstawił aż trzy wersje tego, skąd ten zapis wziął się w jego ustawie: Wersja pierwsza - zapis został wypracowany przez Komisję Trójstronną. Wersja druga - zapis został zgłoszony przez Waldemara Pawlaka na podstawie uwag organizacji członkowskich Komisji Trójstronnej. Wersja trzecia i ostatnia - zapis został zgłoszony przez Business Centre Club i przekazany Kapicy przez Pawlaka. W każdej w trzech wersji pojawia się data 7 lutego i Waldemar Pawlak, więc chodzi o to samo wydarzenie, zmienia się tylko status postulatu - ze wspólnie wypracowanego przez rząd, związkowców i pracodawców, na indywidualny postulat jednej organizacji pracodawców. Oświadczenie Business Centre Club zdaje się potwierdzać najnowszą wersję - postulat jest autorstwa Business Centre Club, który umieścił go w oficjalnym raporcie przekazanym Pawlakowi. Jestem pewna, że w toku prac komisji śledczej potwierdzi się, że Komisja Trójstronna w ogóle nie zajmowała się sprawą hazardu. Kontrowersyjny zapis uwolnienia limitów hazardowych byłby bardzo trudny do przepchnięcia, gdyby od początku funkcjonował jako indywidualny pomysł jednej z organizacji biznesowych, przedstawienie go jako postulatu wspólnie wypracowanego przez ustawowe ciało ds. dialogu społecznego znacznie zwiększało szanse powodzenia. Pytanie, kto chciał te szanse zwiększyć, sam Kapica, czy ten kto mu te postulaty przedstawił? Innymi słowy, czy Kapica kłamał, czy sam został okłamany? A może było jeszcze inaczej? Jedno jest pewne, Kapica nie jest z nami do końca szczery. A sprawa jest rozwojowa, tym bardziej, że znowu pojawia się nazwisko często przewijające się w sprawach okołohazardowych.
Sensacyjne ustalenia "Dziennika" Dziennik: "... lub przez sieć Internet" - te słowa dopisane do projektu ustawy hazardowej mocno zmieniają zapowiedzi rządu. Choć Donald Tusk deklarował, że zakaże hazardu w sieci, dopisek oznacza, że takie zakłady będą jednak legalne. (...) Rzecznik rządu Paweł Graś nie potrafi wskazać pomysłodawcy nieoczekiwanej nowelizacji. Jego zdaniem przyczyna jej powstania była prozaiczna. "To, co jest legalne w realu, powinno być też legalne w internecie. I na odwrót: to, co jest zabronione w realu, musi być zabronione także w internecie" - powiedział nam Graś. Ale kilka dni temu zupełnie co innego mówił jego kolega z rządu, odpowiedzialny za tworzenie tej ustawy wiceminister finansów Jacek Kapica. Opowiadał, że rząd będzie walczył z każdą formą hazardu w internecie. Dlaczego? "Legalizacja hazardu w internecie w Polsce nie przyniosłaby żadnych wpływów do budżetu, bo właściciele stron internetowych z grami hazardowymi i tak płaciliby podatki w rajach podatkowych, a nie w kraju" - argumentował. Dziennik sobie znalazł sensację, i już wszystkie portale "grzeją" temat wprowadzonej rzekomo kuchennymi drzwiami internetowej bukmacherki. Tymczasem od piątku na stronie Ministerstwa Finansów wisi projekt nowelizacji ustawy hazardowej, gdzie mowa jest o tym wprost, zarówno w uzasadnieniu, jak i w Ocenie Skutków Regulacji. Przepytywani przez "Dziennik" informatorzy musieli przespać moment podejmowania decyzji w tej sprawie, ale na pewno rząd się z nią nie przyczaił, bo wprowadza ją nie tymi czterema słowami ale całą dużą nowelizacją. Co innego mnie natomiast uderzyło w tekście Dziennika, a mianowicie nie tak znowu stara wypowiedź Kapicy. Sprawdziłam, pochodzi z 27 października, kiedy Kapica przekonywał, że legalizacja hazardu w internecie nie ma sensu, bo i tak żadnych dodatkowych wpływów do budżetu nie przyniesie, kilka dni później wypowiadał się w podobnym tonie w wywiadzie dla "Polski". Imponujące, z jaką łatwością Kapica umie w krótkim czasie zmienić opinię w zależności od tego jakich argumentów w danym momencie potrzebuje rząd. Z równym przekonaniem umie dowodzić, że hazard w internecie trzeba zalegalizować, jak i zdelegalizować, że można go opodatkować, i że jest to całkowicie nierealne. Nawet mi zaimponował.
Wrzesień 2008, rząd chce uwolnić internetowy hazard, Jacek Kapica tłumaczy "Chcemy uwolnić hazard w internecie, ponieważ ludzie i tak grają; nie jesteśmy w stanie zamknąć tego rynku. Chcemy, żeby budżet pobierał z tego tytułu podatki".
Koniec października 2009, rząd chce zdelegalizować internetowy hazard w całości, Jacek Kapica przekonuje "Legalizacja hazardu w internecie w Polsce nie przyniosłaby żadnych wpływów do budżetu, bo właściciele stron internetowych z grami hazardowymi i tak płaciliby podatki w rajach podatkowych, a nie w kraju"., "Opodatkować tych firm, które działają w internecie, się nie da, bo działają poza granicami kraju. Gdybyśmy nawet wprowadzili opodatkowanie, licząc, że ktoś zlokalizuje u nas grę, to nie będziemy bardziej atrakcyjni niż kraj zwany rajem podatkowym. Gdybyśmy wprowadzili licencje, zawsze znajdą się w sieci ci, którzy chcą uniknąć jej płacenia. Tak czy inaczej trzeba byłoby stosować działania kontrole wobec tych, którzy oferują hazard, a nie płacą."
Pierwsza połowa listopada 2009, rząd chce zalegalizować internetowe bukmacherstwo, Jacek Kapica uzasadnia w Ocenie Skutków Regulacji "Szacuje się, że łączne dodatkowe wpływy z podatku od gier w skali roku uzyskiwane z zakładów wzajemnych urządzanych przez sieć Internet, mogą wynieść ok. 260 mln. zł." Inną ciekawostką jest natomiast wypowiedź Grasia. Jeśli rząd ustami swojego rzecznika deklaruje, że to co jest legalne w realu, powinno być legalne w wirtualu, to ani chybi za chwilę pojawi się temat legalizacji innych form internetowego hazardu. Black jack jest legalny w realu, dlaczego ma być nielegalny w wirtualu? Podobnie inne gry, z jednorękimi bandytami, legalnymi w kasynach, włącznie. W nowej ustawie definicja "gry na automatach" została rozszerzona o trzy słowa "w tym komputerowe". Czy nie jest to właśnie furtka do legalizacji innych hazardowych gier w internecie? Kataryna
O WINNYCH W AFERZE, KTÓREJ NIGDY NIE BYŁO W wydanym przed trzema dniami dokumencie Biura Bezpieczeństwa Narodowego, zatytułowanym „Ocena działań ABW dotyczących nieprawidłowości w procesie sprzedaży stoczni”, możemy przeczytać m.in.:
„Z przygotowanej w BBN analizy dokumentów (przesłanych, na początku października br., przez Centralne Biuro Antykorupcyjne do najwyższych organów państwa – wpływ do BBN 28.10.2009 r.) oraz faktów ujawnionych opinii publicznej – dotyczących nieprawidłowości związanych z procesem sprzedaży majątków Stoczni Gdynia S.A. oraz Stoczni Szczecińskiej Nowa Sp. z o.o., wynika, że mogło dojść do naruszenia prawa przez prowadzących jak i nadzorujących proces sprzedaży stoczni. W ocenie BBN, naruszenia prawa dotyczą nieprawidłowości podczas realizacji przetargów na sprzedaż majątków Stoczni Gdynia S.A. oraz Stoczni Szczecińskiej Nowa Sp. z o.o. (braku zachowania bezstronności i zasad uczciwej konkurencji w przeprowadzonym przetargu nieograniczonym – art. 82 ust. 1 ustawy o postępowaniu kompensacyjnym w podmiotach o szczególnym znaczeniu dla polskiego przemysłu stoczniowego).” Treść tego ważnego dokumentu została tradycyjnie przemilczana przez główne media - mimo, iż ze względu na wagę poruszanych spraw warta jest omówienia i prezentacji. Skoro jednak na mocy odgórnej dyspozycji postanowiono, iż nigdy nie było i nie będzie żadnej afery stoczniowej – przemilczenie tego dokumentu staje się oczywistym obowiązkiem każdego dziennikarza IIIRP. BBN wskazuje na przynajmniej dwa obszary w których mogło dojść do poważnych nieprawidłowości, w związku ze sprzedażą aktywów stoczniowych. Pierwszy dotyczy urzędników Ministerstwa Skarbu i Agencji Rozwoju Przemysłu, którzy przygotowywali i prowadzili przetargi. W dokumencie znajdziemy precyzyjne wskazanie konkretnych przepisów prawa, które mogły zostać naruszone: „Charakter ww. naruszeń wskazuje na możliwość popełnienia przestępstwa poprzez: przekroczenie uprawnień lub niedopełnienie obowiązków (art. 231 k.k.); utrudnianie przetargu publicznego (art. 305 k.k.). Ponadto, w przypadku sprzedaży poszczególnych części, a nie całości majątku – poprzez zmniejszenie wartości majątku może dojść również do narażenia Skarbu Państwa na znaczną szkodę majątkową (art. 296 k.k. w zw. z art. 115 § 6 k.k.). Mowa jest także o „braku zachowania bezstronności i zasad uczciwej konkurencji w przeprowadzonym przetargu nieograniczonym – art. 82 ust. 1 ustawy o postępowaniu kompensacyjnym w podmiotach o szczególnym znaczeniu dla polskiego przemysłu stoczniowego). Raport BBN wyraźnie wskazuje, że źródłem ustaleń są dokumenty przesłane na początku października przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. Oczywiście – nie możemy poznać treści tych dokumentów, możemy jednak dokonać porównania ustaleń BBN-u z raportem CBA przygotowanym w ramach działań dotyczących tzw. tarczy antykorupcyjnej. Jest to opracowanie o nazwie „ Rekomendacje postępowań antykorupcyjnych przy stosowaniu procedury udzielania zamówień publicznych” z roku 2009, w którym czytamy m.in.: „Centralne Biuro Antykorupcyjne, realizując zadania nałożone przez ustawodawcę, zwraca uwagę na mogące pojawić się nieprawidłowości w wydatkowaniu środków publicznych w toku realizacji zakupu usług lub dostaw, a także procesów inwestycyjnych”. W części IV analizy CBA – „ Odpowiedzialność za naruszenie przepisów przy udzielaniu zamówień publicznych” – znajdziemy omówienie dokładnie tych przepisów prawa, o których złamaniu – w przypadku przetargów stoczniowych mówi raport Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Innymi słowy – CBA na długo przed tym, nim doszło do przestępstw przy prywatyzacjach stoczniowych, sporządziło szczegółową analizę, w której zawarto omówienie najważniejszych zagrożeń procesu prywatyzacji oraz wskazano sposoby na ich uniknięcie. W dokumencie sporządzonym przez CBA wyraźnie ostrzega się, że „ Nieprzestrzeganie przez zamawiającego norm wyrażonych w przepisach określających reguły wydatkowania środków publicznych może przynieść negatywne skutki ekonomiczne dla finansów jednostki, a w rezultacie doprowadzić do poniesienia przez niego odpowiedzialności za naruszenie dyscypliny finansów publicznych, naruszenie przepisów prawa zamówień publicznych czy też odpowiedzialności karnej”. Warto zwrócić uwagę na ten fakt – zadający kłam twierdzeniem medialno -rządowej propagandy, jakoby CBA nie dopełniło swoich obowiązków, wynikających z tzw. tarczy antykorupcyjnej. Raport Biura Bezpieczeństwa Narodowego nie pozostawia wątpliwości - która ze służb jest winna naruszenia prawa i gdzie należy poszukiwać winnych zaistniałej sytuacji. Ponieważ zastosowana w raporcie argumentacja jest bardzo ważna (również dla oceny działań służby Mariusza Kamińskiego) –warto posłużyć się dłuższym cytatem: „Wyjaśnienia wymaga zatem rola Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w procesie sprzedaży stoczni. Nie ulega wątpliwości, że procesy sprzedaży (prywatyzacyjne, zmian właścicielskich) strategicznych sektorów gospodarki narodowej pozostają w kompetencjach ustawowych ABW (rozpoznawanie, zapobieganie i wykrywanie przestępstw szpiegostwa, terroryzmu, naruszenia tajemnicy państwowej oraz innych przestępstw godzących w bezpieczeństwo państwa) i wszelkie informacje wskazujące na nieprawidłowości w sprzedaży lub też nieprawdziwe informacje publiczne dezawuujące ten proces powinny spotkać się z oficjalnymi działaniami Agencji. Wobec powyższego, jeżeli informacje CBA na temat sprzedaży stoczni nie mają uzasadnienia faktycznego, ABW winna zgłosić zawiadomienie o przekroczeniu uprawnień przez Szefa CBA, na podstawie art. 231 k.k. (a nawet art. 235 k.k. poprzez tworzenie fałszywych dowodów popełnienia przestępstwa). Ponieważ do chwili obecnej ABW takiego zawiadomienia nie zgłosiła, zasadne wydaje się zatem stwierdzenie, że działania Szefa CBA były słuszne (potwierdzeniem tego może być również decyzja Prokuratury Okręgowej w Warszawie z 4 listopada br. o odmowie wszczęcia śledztwa, z doniesienia Szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, przeciwko Szefowi CBA). Wobec powyższego, załamanie transakcji sprzedaży stoczni powinno być również wyjaśniane pod kątem ewentualnego niedopełnienia obowiązków z art. 231 k.k. przez kierownictwo ABW. Wyjaśnienia wymagają m.in.: kto i w jakim zakresie sprawował nadzór nad działaniami ABW i CBA w związku z wykrytymi nieprawidłowościami podczas sprzedaży majątku stoczni oraz jakie były formy tego nadzoru; działania podejmowane przez ABW w związku z informacją CBA o nieprawidłowościach w sprzedaży majątku stoczni.” Jest zrozumiałe, że wszelkiego rodzaju propagandyści będą starali się unikać tego rodzaju rzetelnych i merytorycznych opracowań, posiłkując się w obronie rządzącej kliki kilkoma kłamliwymi frazesami, opartymi na niewiedzy społeczeństwa. To z tych powodów możliwa była sytuacja, gdy mój tekst „W INTERESIE WSI” został bez uprzedzenia usunięty i spotkałem się z zarzutem „naruszenia przepisów prawa”. Przypomnę, że chodziło jedynie o twierdzenie, iż Mariusz Kamiński prowadzi samotną walkę ze strukturami państwa, ochraniającymi przestępców w rządzie Donalda Tuska. Ważna w tym kontekście wydaje się konkluzja, kończąca raport Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Czytamy bowiem, że „W ocenie BBN, w przypadku potwierdzenia nieprawidłowości w procesie sprzedaży stoczni, działania osób prowadzących ich sprzedaż, jak i nadzorujących ten proces, jak również działania osób utrudniających wyjaśnianie potencjalnych nieprawidłowości w procesie sprzedaży stoczni, będą wskazywały na możliwość popełnienia czynu noszącego znamiona korupcji politycznej, poprzez tzw. handel wpływami ze względu na realizację określonych założeń lub zapotrzebowań politycznych (art. 230 k.k., art. 230a k.k.).”To bodaj najmocniejsze twierdzenie tego dokumentu, wskazujące jednoznacznie, że w sprawie stoczni mogliśmy mieć do czynienia z korupcją polityczną na ogromną skalę. Zupełnie inną rzeczą wydaje się fakt, iż w obecnej konfiguracji polityczno – jurystycznej nie możemy liczyć na obiektywne i rzetelne wyjaśnienie sprawy wspólnych działań najwyższych urzędników państwowych z międzynarodowym handlarzem bronią. Aleksander Ścios
Perwersje wprowadzania w błąd Perwersje wprowadzania przeciwnika w błąd są zakorzenione głęboko w rozwoju człowieka. Wiadomo nawet, że małpy też umieją kłamać. Niedawno czytałem opis tresowania małp tak, żeby umiały gestami określać imiona ich opiekunów. W czasie zmiany dyżurów Suzy i Anny, małpa rozbiła miskę i wskazując na czerepy dała znać Annie, że Suzy jest winna rozbicia tej miski. Naturalnie fortele własnych wodzów mają duży prestiż i traktuje się je jako geniusz dowodzenia. Rosjanie mają na fortele swoje własne słowo „obman” pokrewne słowu polskiemu „manić.” „Obman” został wielokrotnie bardzo skutecznie zastosowany w czasie odwrotu Niemców z Rosji. Na przykład w czasie kiedy Niemcy spodziewali się uderzenia sowieckiego w regionie Kijowa wówczas wojska marszałka K. Rokossowskiego uderzyły z regionu Smoleńska i jakoby mogły dotrzeć do Berlina w 1944 roku. Wojska te zatrzymały się nad Wisłą na rozkaz Stalina. Stalin chciał dać Niemcom okazję do złamania oporu polskich patriotów w Powstaniu Warszawskim. Stalin podobnie jak Hitler chciał zniszczyć Armię Krajową. Niektórzy stratedzy pisali, że Rokossowski mógł dojść do Berlina przed końcem 1944 roku. Niestety Polacy walczący o wolność i nie[podległość w Warszawie nie wiedzieli, że już w 1943 roku w Teheranie premier brytyjski W. Churchill i prezydent USA, F. D. Roosevelt, dokonali zdrady Polski i wcielili Polskę do sowieckiej strefy wpływów w granicach między Odrą i Bugiem. Alianci polscy chcieli cofnąc granicę polski na wschód do Nysy Kłodzkiej, ale Stalin narzucił im granice na Nysie Łużyckiej, żeby Polaków jak najbardziej uzależnić od Moskwy. Ostatnio Uniwersytet w Oksfordzie wydał książkę ku chwale forteli brytyjskich w czasie obydwu wojen światowych napisaną przez Nikolas’a Rankin’a pod tytułem „Perwersje zwodzenia: geniusz wyprowadzania w pole,” („The Perversion of Ruse: A Genius for Deception,”). Na przykład w 1943 roku, po pogrzebie w Londynie, wywiad brytyjski odkopał zwłoki człowieka nazwiskiem Glyndwr Michel i ubrał go w mundur oficera angielskiego William’a Martin’a, żeby załadować go na łódź podwodną i zawieść go do brzegów Hiszpanii wraz z teczką fałszywych dokumentów planów dokonania inwazji Grecji a nie Włoch. Wówczas chodziło o zmylenie Niemców, w czasie planowania inwazji na Sycylię przez aliantów. Fortel ten był nazywany „Operation Mincemeat” („Siekane Mięso”) i faktycznie udał się Brytyjczykom. Hitler niepotrzebnie posłał generała Rummel’a do dowodzenia obroną Grecji. Dzięki temu fortelowi podbój Sycylii trwał 38 dni, zamiast przez okres 90 dni, na co alianci byli przygotowani. Zwodzenie wroga Brytyjczycy nazywają improwizacją i przesadnie przypisują sobie wyjątkowe umiejętności w tym kierunku. Naturalnie w czasie wielu wojen i podbojów kolonialnych, fortele i oszustwa były częścią taktyki budowy i obrony imperium brytyjskiego, którym Brytyjczycy zawsze lubią się chwalić i przy okazji przywłaszczać sobie czyny dokonane przez innych. Wiele książek napisanych przez Anglików fałszywie twierdzi, że ich „Projekt Ultra,” był oparty na jakoby angielskim rozszyfrowaniu systemu szyfrów niemieckich „Enigma.” Jak wiadomo jest to notoryczne kłamstwo i nie ulega wątpliwości, że 25go lipca, 1939 roku Polacy przekazali Anglikom i Francuzom polskie rozwiązanie Enigmy. Historyk i szef biura szyfrów wojskowych w USA, Dawid A. Hatch napisał w 1999 roku: „Rozwiązanie kodów Enigmy przez Polskę, było jednym z kamieni węgielnych zwycięstwa aliantów nad Niemcami.”Anglicy w dużej mierze wychowani na Starym Testamencie od czasów Henryka VIII, od dawna przypisują sobie zasługi innych. Na przykład w XVI wieku Mikołaj Kopernik zwalczał oszustwa monetarne Hohenzollernów w czasie, kiedy fałszowali oni polskie monety i zarabiali na tym procederze. Wówczas oni byli znani jako „pasożyty międzynarodowe.”Kopernik opublikował program stabilizacji waluty polskiej i wprowadził po raz pierwszy monetę „złotego polskiego.” Mottem książki Kopernika było prawo ekonomiczne napisane przez niego po raz pierwszy w historii ekonomii, że „zły pieniądz wypędza dobry pieniądz z obiegu,” w jego książce pod tytułem „Monetae Cudende Ratio,” opublikowanej w 1526 roku. Było to w tym samym roku, w którym Mikołaj Kopernik przeprowadzał gruntowną reformę monetarną w Polsce. Wówczas Thomas Gresham był dzieckiem. Mimo tego Anglicy fałszywie nazwali prawo ekonomiczne po raz pierwszy w historii sformułowane na piśmie i opublikowane przez Kopernika, jako niby „prawo Gresham’a.” Jest to jedna z perwersji tryków używanych przez Brytyjczyków. Iwo Cyprian Pogonowski
16 listopada 2009 Pesymista to lepiej poinformowany optymista.. Sejmowa komisja” Przyjazne państwo” postanowiła, w ramach przyjaźni ze swoimi „ obywatelami”, znowelizować kodeks wykroczeń. Znowelizować- jak zwykle- zaciskając pętlę nowelizacji.
Bo w socjalizmie, poluzowywania nie ma. Wtedy Polska byłaby liberalna, a tak jest coraz bardziej solidarna. No i należałoby zrezygnować z socjalizmu. O co chodzi w nowelizacji „przyjaznego państwa”(?) Bo przyjazne państwo jest wtedy, gdy jak najwięcej nas uciska. Jak u Orwella. Niewola to wolność. Bo jak rozumieć nowy pomysł, za przeproszeniem członków- Komisji „ Przyjazne państwo”, którzy zamierzają nadać strażnikom miejskim prawo do konfiskowania towarów ulicznych handlarzy. A nawet ich będzie można wsadzać do aresztów. (???). To ma być przyjazne państwo? Czy ta Platforma Obywatelska zwariowała do reszty? Będzie kolejna „ Bitwa o handel”, ale zamiast przepisów w Kodeksie Wykroczeń, należałoby kupić strażnikom miejskim takie budy samochodowe jak mieli Niemcy , narodowi – socjaliści podczas okupacji -zwanych przez propagandę nazistami. Na razie można wypożyczyć z Muzeum Powstania Warszawskiego, czy innego, żeby mogli wywozić miejskich handlarzy, jako wrogów porządku i ludu, i zwozić ich do jakiegoś najbliższego obozu koncentracyjnego. W celach ma się rozumieć wyłącznie reedukacyjnych. Niech się tam nauczą uczciwej roboty. Bo Śmigły – Rydz, w tej sprawie nie zrobił nic. A Hitlerek złoty nauczy ich roboty. Socjaliści zabierają już: samochody i rowery. Teraz będą zabierać towar handlarzom ulicznym. Będą konfiskaty i areszty. Jedyny ratunek w panu Januszu Samolewskim, emerycie z Podkarpacia, który na strażników miejskich znalazł sposób. Obserwuje on mianowicie samochody strażników miejskich, którzy nimi nie jeżdżą służbowo, ale w sprawach prywatnych i donosi na nich do komendanta.(!!). Upierdliwia im życie. Pierwszy raz zauważył ich pod sklepem „ żabka”, gdzie zobaczył ich jak wychodzą z torbą pełną zakupów. Wiec udał się do komendy na skargę.. Dyżurny odmówił przyjęcia skargi, w końcu to jego koledzy i on też czasami chodzi na zakupy podczas służby. Lepiej było skargi nie przyjąć, niech się emeryt odczepi. Ale emeryt się nie odczepił i poszedł do komendanta, który powiedział emerytowi, że strażnik musiał kupić sok, żeby popić tabletkę.(???) Skąd komendant wiedział, że jego podwładny potrzebował z „żabki” tabletki, pardon – soku i gdzie kupił wcześniej tabletkę? I czy tabletkę kupił od razu, czy może szukał w kilku miejscach w czasie służby miejskiej? Emeryt powinien sprawę wyjaśnić do końca i nie spocząć dopóty, dopóki nie dowie się skąd strażnik miejski wziął tabletkę w czasie służby? Nie wyjaśnił tej sprawy, bo znowu nakrył strażnika miejskiego, jak kupował żarówkę i bułki(!!!) Znowu na służbie.. Tego już było za dużo dla komendanta, bo sam chyba na służbie też kupuje i żarówki i bułki, bo zaczął straszyć dociekliwego emeryta sądem(!!!). I co zrobił emeryt? Poszedł do prezydenta! Prezydent też widocznie kupuje tabletki, sok, żarówki i bułki w czasie pracy- bo nie zareagował, ku zmartwieniu emeryta, który poczuł jak sprawiedliwość wycieka mu między palcami Ale nie dał za wygraną. Śledził i donosił dalej. W końcu strażnicy miejscy złożyli na policji wniosek o ściganie emeryta za zakłócanie im pracy przez urządzanie awantur i obrzucanie wyzwiskami. Policjanci byli też przeciw emerytowi, bo oni też na służbie kupują: bułki, żarówki, tabletki i soki Taka solidarność mundurowa! Sprawa trafiła do sądu grodzkiego, który wymierzył emerytowi 100 złotych grzywny, za to, że” prześladuje straż miejską”.(!!!) A jak straż miejska prześladuje kierowców- to tego sąd grodzki nie widzi? Zresztą komu potrzebna jest straż miejska! Sąd widocznie też nie tolerował emeryta, bo przecież z pieniędzy zebranych przez straż miejską , co nieco może dostać się sądowi.. Straż miejska i sąd grodzki mają wspólny interes, a jakiś emeryt stara się go popsuć. Precz z emerytem! I sądowi grodzkiemu też zdarza się wyskoczyć po bułki, sok, żarówki czy tabletki. Jak to w budżetówce! Sędzia w sądzie grodzkim do oskarżonego: - Proszę przedstawić okoliczności łagodzące przemawiające na pańską korzyść. - Młodość i niedoświadczenie mojego obrońcy. Ale skąd, po wprowadzeniu poprawek, przez Komisję „Przyjazne państwo” do Kodeksu Wykroczeń,, wziąć tylu operatywnych emerytów, żeby mogli walczyć ze strażnikami miejskimi? I byli tak upierdliwi jak oni sami.. Jak to powiedział aktor Tomasz Stockinger, gdy po pijanemu spowodował stłuczkę:” To nie była ucieczka, to było takie odjechanie”(???) Będzie wiele odjechań, jak władze Warszawy., wprowadzą w życie swój nowy pomysł, polegający na wybudowaniu obok Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina- stacji rowerowej(???). Umożliwi i wzbogaci tę czynność Warszawska Karta Miejska, którą będzie można wykupić, zostawiając samochód, a biorąc ze stacji rowerowej- rower. Jakiś aktywista z fundacji” Masa Krytyczna” twierdzi, że mamy za mało w Polsce dróg rowerowych, więc należy położyć nacisk na ich budowę. Potrzeba też rowerowych parkingów. Taka fundacja potrzebuje pieniędzy, żeby chociaż starczyło na wypłaty dla zarządu i dla tych, którzy określone rzeczy propagują. Bo po to powołuje się fundacje-, żeby rozpropagować określoną ideę i to nie za pieniądze prywatne dawane dla niej dobrowolnie, lecz, a za państwowe, zabierane nam pod przymusem. Oczywiście przed nacjonalizacją- pieniądze te były prywatne. Będzie można zostawić samochód i przesiąść się na rower, wzorem Chińczyków sprzed 40 lat, którym do życia potrzebny był jedynie budzik i rower. Z samochodów się nie przesiadali, bo takowych nie posiadali. Teraz jeżdżą samochodami, bo rower jest przejawem biedy- tym bardziej budzik! Polscy urzędnicy pozałatwiali sobie Urzędowe Karty Dowolnego Parkowania, a nas chcą przesadzić na rowery. Nawet w tym celu wybudują nam stację rowerową! A nie lepiej i łatwiej od razu wprowadzić zakaz jazdy samochodami? Pod niebem, lewica organizująca nam nasze życie- ma swoich marzeń wobec nas - na tysiące lat! I jeszcze wiele dobroci z jej strony doświadczymy. Będzie gorzko! Tak jak z odgrzewanymi potrawami w restauracjach i barach, których chce zakazać Unia Europejska. W trosce o nasze zdrowie , jak najbardziej. Te stacje rowerowe, to też pomysł czerwonych komisarzy europejskich. Nie wiem jak będzie z bigosem, bo ja właśnie najbardziej lubię taki odgrzewany, i to po kilka razy. Mam cichą nadzieje, że w domach prywatnie będzie można na razie jeszcze zjeść zupę z poprzedniego dnia i bigos sprzed tygodnia. „:Spór jest sednem demokracji” – jak powiedział pan Joachim Brudziński z Prawa i Sprawiedliwości No właśnie, panie Joachimie, czy można się pospierać w sprawie odgrzewanych potraw, a jeśli tak- to z kim?
Czy demokracja musi zawsze zwyciężać? Nie może raz zwyciężyć zdrowy rozsądek? Ja wiem, że albo demokracja- albo zdrowy rozsądek…. Ale czasami mam taką ukrytą nadzieję. Tym bardziej, że Prawo i Sprawiedliwość też przyczyniło się do zagonienia nas do tego eurokołchozu, gdzie jest pełno nakazów i zakazów.. Jak to w dobrze zorganizowanym obozie.. Proboszcz pyta Jasia : - Co byś zrobił, gdybyś znalazł na ulicy portfel, a w nim 200 000 złotych? - Gdyby te pieniądze zgubił jakiś biedny człowiek, to bym mu oddał..(???) A kto odda nam wolność, którą socjaliści zabierają nam każdego dnia? Raz oddanej wolności, „obywatelom” nigdy nie oddamy! Budowanie nowych murów- tym razem w poprzek ludzkich umysłów. WJR
Tolerancja dla nekrofilów? Dziś dzienniki, również ONET.pl (Ludzie Onetu: Monika Wycykał Studentka polonistyki i prawa, blogerka. Swoimi notkami wzbudza gorące dyskusje, bo, jak sama przyznaje, lubi czasem włożyć kij w mrowisko i obserwować, co się stanie. Dziwi się, że jeszcze ma przyjaciół, a rodzina nie wymeldowała jej z mieszkania. - Moje teksty są nastawione na wywołanie dyskusji. Świadomie przedstawiam jeden jedyny punkt widzenia, radykalnie przerysowany, nieraz kontrowersyjny i krzywdzący, ponieważ mam poczucie, że wszystkich subtelności i niuansów zawrzeć nie zdołam. W tym momencie otwiera się pole do popisu dla czytelników. Gorąco liczę, że ich głosy dopełnią opisywany problem, oświetlą go z różnych stron, przez co dyskurs będzie znacznie bardziej całościowy - deklaruje Monika. Dostaje mnóstwo maili, komentarzy, uwag. Zdarzyło się jej nawet napisać jednego dnia 200 odpowiedzi na komentarze. Stara się odpowiedzieć wszystkim czytelnikom, bo uważa, że każdy powinien mieć świadomość, że jego zdanie nie zostało zignorowane i pominięte. Po dwóch latach blogowania uodporniła się na zrzuty w stylu: "Jesteś głupia, bo jesteś głupia i twój blog też jest głupi”. - Nieraz byłam już nawracana przez terrorystów katolickich, po artykule dotyczącym mojego antyfeminizmu sugerowano mi zmianę płci, bo kobiety nie ma we mnie za grosz. Najczęściej padający zarzut dotyczy mojej głupoty wołającej o pomstę do nieba. Ignoruję te komentarze, nie wdaję się w pyskówki – i dalej robię swoje - uśmiecha się Monika. Blog phantom-of-the-monique, który obecnie prowadzi, nie jest jej debiutem. Pierwsze były zapiski prowadzone w czasach gimnazjalnych. Jej spojrzenie na blogowanie zmieniło się tuż po maturze: - Zainteresowałam się rubryką, w której polecano notki blogowiczów - wspomina Monika. - Blog przestał być miejscem, gdzie namiętnie opisuje się skład zjedzonego śniadania, radość z kupki dziecka albo te same rutynowe czynności (choć można i tak). W Onecie blog jawił się mi jako barwna, niespotykanie prężna arena wymiany myśli. To już nie był zwyczajny pamiętnik. Portal stworzył niszę dla takich jak ja, którzy chcieli opisywać swoje poglądy na świat, a nie znajdowali uznania gdzie indziej. Powieści napisać nie umiem, tworzenie w redakcji jakiś gazet nieprędko zaowocowałoby własną rubryką z felietonami. Nigdy nie pociągało mnie pisanie do szuflady. Zawsze marzyłam o szerszym gronie odbiorców i dzięki blogowi wreszcie mogłam pisać dla ludzi.Gdy została studentką, nie porzuciła pasji. Studia na dwóch kierunkach zajmują jej sporo czasu, ale choćby się paliło i waliło - notka na blogu musi powstać.- Jeśli nie znajduję czasu na pisanie przez dłuższy okres, zaczynam mieć poczucie, że zaniedbuję obowiązek - przyznaje blogerka. Pomysłów na notki dostarcza jej samo życie. - Bacznie przyglądam się mijanym ludziom, podsłuchuję rozmowy w autobusach, zapamiętuję żale i rozpacze znajomych. Próbuję poznać rzeczywistość. Najbardziej fascynuje mnie dekonspirowanie fałszu, obłudy, zakłamania, hipokryzji; przyglądam się sztucznym, chorym stosunkom międzyludzkim; reinterpretuję zakorzenione mity i stereotypy.) zajmując się „Dniem Tolerancji”. Z tajemniczych powodów: wyłącznie tolerancji dla homosiów i lesbijek. Gdybym był homosiem – to bym się czuł mocno urażony. Niby co bowiem mamy „tolerować”? To, ze facet jest akurat taki? Tego tolerować nie możemy, bo po tym nie wiemy (i nie mamy problemu). To, ze urządza jakieś „parady miłości”? A, tego to tolerować nie będziemy! Powtarzam do znudzenia: nie jesteśmy tolerancyjni dla np. trialistów czy zoofilów (ani zresztą dla heteroseksualistów!!) - bo po prostu nie wiemy, czy dany człowiek jest heteroseksualistą czy np. zoofilem. Sfera seksualna człowieka stanowi tabu, o niej się po prostu nie rozmawia.I wtedy nie ma żadnego problemu. Żądającym „tolerancji” chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi o to, byśmy uznali, że homosie, zoofile, nekrofile, onaniści itd. - to ludzie zachowujący się w sferze erotycznej „normalnie” - i by im umożliwić propagowanie tego stylu życia. I na to zgody nie ma. Tolerancja to zgoda na zachowania nienormalne. Ale na to, byśmy mogli tolerować zachowania nienormalne, trzeba najpierw uznać, że są one nienormalne! Jasne? JKM
Nowoczesnośc w polu i w zagrodzie Ten tekst nie przeszedł, niestety, przez redakcyjną cenzurę: Poradnik religijny Reb Izaak Shapiro, z jesziwy „Od Yosef Chai” w osiedlu Yitzhar (na Zachodnim Brzegu) wydał książeczkę p/t „Królewska Tora”, w której wyjaśnia, że - jeśli pomogłoby to w utrzymaniu i rozprzestrzenianiu się żydostwa - wolno zabijać gojom nawet dzieci i niemowlęta. Tym samym rabin ów przebił imamów, którzy uważają żydów i chrześcijan za Ludy Księgi i każą ich mordować tylko wtedy, gdy nie uznają świeckiej władzy muzułmanów. Mnie to szczególnie nie rusza – staram się tylko wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby np. w Niemczech, Polsce lub w USA ktoś wydał książeczkę dopuszczającą zabijanie żydowskich dzieci? A przecież podobno i w Europie i w Ameryce panuje wolność słowa? Z drugiej strony warto zauważyć, że zanim Henryk Himmler zwołał do willi przy Großer Wansee słynna naradę w sprawie eksterminacji Żydów nikt w Niemczech nie pisał traktatów usprawiedliwiających zabijanie żydowskich niemowląt. Czyżby czyny nie wynikały więc ze słów? JKM
17 listopada 2009 Faryzeusze ekranu.. Być może jest prawdą, że: ”politycy biorą się z ludzi, którzy rzeczywiście nie mają innego wyjścia”(???). Mija półmetek rządów „liberalnej” Platformy Obywatelskiej. Mimo tych rządów jeszcze – jak widać - żyjemy. To znaczy nie były takie złe, bo bezrobotnych i skrzywdzonych , mogło być znacznie więcej. Mimo tylu sukcesów, tylu osiągnięć, tylu oznak postępu - jest tak dobrze, skoro jest tak źle.. Te opowiadane bajki o sukcesach, których nie ma, przypominają napisy w Unii Europejskiej na kostiumach Supermana dla dzieci: ”Włożenie tego kombinezonu nie umożliwi ci latania”(!!!). Lub napis na robocie kuchennym: ”Nie używać w celu innego użycia.”(!!!) Albo na niektórych mrożonkach: ”Zalecany sposób przyrządzania: rozmrozić”(???) Ci jajcarze obu socjalistycznych stron - robią sobie z nas coraz większe jaja.. W końcu tygodnia Platforma Obywatelska zorganizuje dziewiętnaście paneli dyskusyjnych(???), podczas których będą nam udowadniać, jak dobrze rządzą, jak robią nam dobrze, jacy są wspaniali… w oszukiwaniu nas. Za premierem, chodzi jakiś facet z dziesięcioletnim doświadczeniem w oszukiwaniu klientów poprzez reklamy, i teraz podpowiada w każdej kwestii premierowi - jak ma oszukać nas. Jest dobry, bo po sondażach widać, jak lud daje się kręcić. To się nazywa polityką medialną rządu. Bo rząd nie może mówić nam, po prostu prawdy.. Która wyzwoliłaby rząd, i wyzwoliłaby - nas. Unijni spece od propagandy chcą wypuścić na rynek perfumy, których zapach będzie kojarzył się ze zjednoczoną Europą. Ma to być zapach, który: ”dodaje śmiałości i jest powiewem świeżości”.(???) Polski rząd też powinien wypuścić takie perfumy.. Niech się wszystkim wydaje, że dodaje śmiałości i świeżości.. Już po Nowym Roku doznamy oznak śmiałości i ma się rozumieć świeżości, doświadczając wzrostu praktycznie wszystkich cen, bo socjalistyczny rząd próbuje nas obrabować w sposób nie wprost, żebyśmy nie zauważyli, podnosząc cenę oleju napędowego o 16 groszy za litr. Do tego dojdą podwyżki cen prądu i papierosów. Chłopcy do bicia nas po kieszeni, planują podwyżki papierosów nawet o 100%(???) W rządzie, tak jak w wojsku niemożliwe są tylko dwie rzeczy: Okopać się w wodzie i przewrócić hełm na lewą stronę Pozostałe rzeczy dla rządu są w zasięgu możliwości.. A jeśli chodzi o podwyżkę podatków - to prawdziwi arcymistrzowie. Od dwudziestu lat, tzw. Wolnej Polski, nie było jednego stycznia kolejnego roku, w którym, sprawujący nadzór nad nami rząd, nie podnosiłby nam podatków? Państwo odzyskało niepodległość, ale czy jego „obywatele” odzyskali wolność? Myślę, że wątpię, tym bardziej, że pierwszego grudnia tę niepodległość, za którą tysiące naszych rodaków, żyjących przed nami oddało życie. Widocznie stanowiła ona dla nich jakąś wartość, wartość najwyższą. Bo w naszej cywilizacji życie nie jest najwyższą wartością, skoro je można oddać za ojczyznę.. Inni oddawali życie za wiarę. I też nie uważali życia za najwyższą wartość. Bo bardziej cenili wiarę. Św. Maksymilian Kolbe oddał życie za współwięźnia. Pan prezydent Lech Kaczyński , podczas uroczystości odzyskania przez Polskę niepodległości, przy Grobie Nieznanego Żołnierza mówił coś o „nowym patriotyzmie”(???), cokolwiek to określenie miałoby znaczyć. To „stary patriotyzm” już się nie liczy? I co to jest ten „nowy patriotyzm”? Mówił też o właściwej interpretacji” Traktatu Lizbońskiego””(???)
„Właściwej”- czyli jakiej? Jak interpretować po myśli pana prezydenta fakt, że na mocy Traktatu Lizbońskiego powstaje nowe państwo o osobowości prawnej międzynarodowej o nazwie Unia Europejska, a Polska będzie jedynie jej częścią? I Będzie miała ponadnarodowego prezydenta Unii Europejskiej i Wysokiego Komisarza ds. Dyplomacji? I czy to przypadek, że Agencja Mienia Wojskowego, na gwałt wyprzedaje zapasy broni i amunicji, które ma? Do sprzedaży zostało 60 000 ton nabojów, 700 000 min przeciwpiechotnych, granatów i rakiet. Podobno korzystnie(????) udało się sprzedać 14 okrętów Marynarki Wojennej, stosy karabinów Kałasznikowa i mnóstwo pistoletów P-64(????). Rozbrajanie armii posuwa się bardzo dynamicznie, bo zostało już tylko 93tys żołnierzy(!!!). Na jednego szeregowego, przypada jeden podoficer lub oficer? A ile wszędzie biurokracji? Tego raka, który zżera nie tylko nasze życie cywilne, ale także wojskowe! Likwidacja Marynarki Wojennej to nic takiego; nie jest nam potrzebna jak powiedział kilka miesięcy temu pan minister od finansów, pan „profesor” Jacek Vincent Rostowski, przywieziony w teczce przez pana premiera Donalda Tuska, z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu, którego głównym fundatorem jest pan Soros, słynny na cały świat filantrop, propagator „społeczeństw otwartych”, czyli niszczenia państw narodowych. Pan Vincent Jacek Rostowski , zapytany przez dziennikarzy, w jakim jest filarze ubezpieczeniowym, nie umiał na to pytanie odpowiedzieć(????). Ale dziennikarze, też jakoś dziwnym trafem nie drążyli tematu, dlaczego dopiero od roku, pan minister ma polski PESEL i Regon? Jak się wcześniej rozliczał z pobieranych u nas pieniędzy? I czyje naprawdę interesy reprezentuje pan minister Rostowski? Że nie polskie - to z całą pewnością! W aptece pacjent otrzymał pudełko z lekarstwami. Pyta panią magister: - Przepraszam, jak to się otwiera? - Zgodnie z dyrektywą UE/z2 2789/OZ/04. Wszystkie informacje są w środku- odpowiada aptekarka. No i wielkim zmartwieniem jest dla Business Center Club, tworzone w Polsce prawo. Ta „Loża” (nazwa nie jest przypadkowa!) uważa, że rząd wykazuje się niską wydajnością w tworzeniu aktów prawnych(???). Do stu tysięcy masońskich lóż! Że za mało płodzą aktów prawnych? A na co nam takie ilości chłamu prawnego? Żebyśmy utonęli do reszty w tym „prawnym” burdelu? Zdaniem autorów raportu BCC, istotny wpływ na jakość prawa ma” niskie morale wielu kluczowych polityków”(???) To politycy, mają tworzyć prawo? Kucharki też? Im więcej praw - panowie, autorzy raportu Loży BCC - tym niej sprawiedliwości! To chyba jasne! A im więcej przepisów wynikających z ustanowionego prawa, tym bardziej chore jest państwo.. Co obserwujemy na co dzień i od dwudziestu lat, lat wielkich epokowych zmian, ale w kierunku - jak zwykle - na socjalizm. Bo tony przepisów - to tonący socjalizm. A my razem z nim.. Na razie biurokracja trzyma się dobrze… Jak Chińczyki swojego czasu.. Na razie socjaliści będą zwalniać z więzień przestępców. Bo mają ich za dużo, w kolejce czekają następni.. Więzienie dla więźnia jest katorgą.. On się tam z pewnością czuje źle. Pozakładać więc wszystkim bransolety elektroniczne, nich sobie spokojnie wolności posmakują i pospacerują między nami, niewolnikami państwa i więźniów, których przecież utrzymujemy.. Prawie 2500 złotych miesięcznie(????). Czy to nie woła o pomstę do nieba?
I czy to nie jest obrazą dla porządnych ludzi? Którzy są coraz bardziej biedni! „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni zastaną nasyceni”.. To tylko kwestia czasu.. WJR
Stare dzieje – po nowemu Niby już wszystko wiadomo, bo przecież zgodnie z zatwierdzoną i przez starszych i mądrzejszych podaną mniej wartościowemu narodowi tubylczemu do wierzenia legendą, komunizm obalił Lech Wałęsa, skacząc przez płot – ale co i rusz pojawiają się niespodzianki. Na przykład – 20 rocznica obalenia muru berlińskiego. To dopiero była rewolucja – ale rewolucja po niemiecku, a rewolucję po niemiecku opisał w swoim czasie Julian Tuwim: „W szkołach rozdano dzieciom „Paketchen”, a w tych Paketchen Fritzl i Gretchen znaleźli bombkę i chorągiewkę, rewolucyjny wierszyk i śpiewkę, trzy proklamacje, notesik, wstążkę i do wyboru maleńką książkę: Warum bin ich ein Sozialist lub Handbuch fur kleinen Anarchist (…) Begeisterung – prima! I władza w zapale w czerwone odświętne przybrana kokardki, ludności dynamit dawała na kartki (przy każdej karteczce był plan demonstracji)”. Jak pamiętamy, burzenie muru rozpoczęło się, kiedy 9 listopada 1989 roku o godzinie 19.00 członek KC SED Gunter Schabowski, „przez pomyłkę” ogłosił otwarcie granicy z RFN. W trzy godziny później tłum „spontanicznie” zaczął „burzyć” mur – co pokazały telewizje. Inne tłumy atakowały siedziby STASI. Jakie tłumy? A jakież by, jeśli nie tłumy konfidentów, którzy liczyli na to, że wszystkie akta spontanicznie spalą i w ten sposób unikną dekonspiracji? Niestety aż tak dobrze nie poszło, bo np. dokumentacja operacji „Rosenholz”, dotycząca deputowanych do zachodnioniemieckiego Bundestagu (spośród 556 deputowanych 305 było zarejestrowanych przez STASI) została przechwycona przez CIA – być może w ramach przysług, jakie sowiecka razwiedka wyświadczała razwiedce amerykańskiej. Więc z okazji 20 rocznicy i generału Wojciechu Jaruzelskiemu i rosyjskiemu premierowi Włodzimierzowi Putinowi przypomniało się, jak to obalali komunizm. Widocznie musiał paść rozkaz, żeby sobie przypominać, no i stąd ta fala wspomnień. Generał Wojciech Jaruzelski w wywiadzie dla włoskiej „La Repubblica” opowiada, jak to w sekrecie spiskował z Michałem Gorbaczowem gwoli obalenia komunizmu. Najtrudniej podobnież było z generałami, ale generał Jaruzelski i tutaj sobie poradził. „Pomogłem mu (tj. Gorbaczowowi – SM) uspokoić wojskowych zaniepokojonych zmierzchem imperium. Zapewnić ich, że to leży w interesie świata.” No proszę! – „w interesie świata!” A przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to generał Jaruzelski nam klarował, iż „w interesie świata” i to tym najżywotniejszym leży, żeby imperium sowieckie nie tylko przetrwało, ale w dodatku „ogarnęło ludzki ród”! Najwyraźniej ruskim generałom generał Jaruzelski mówił co innego, a nam, tubylcom – co innego. Ale mniejsza już o to, chociaż oczywiście ciekawe byłoby sprawdzić, w którą wersję generał Jaruzelski sam wierzył: czy w „generalską”, czy w „cywilną”. Znacznie ciekawsze jest bowiem to, czym generał Jaruzelski n a p r a w d ę przekonał sowieckich marszałów – o ile oczywiście tego wszystkiego nie zmyśla, żeby wykonać jeszcze i ten rozkaz nieśmiertelnej Centrali. Jestem pewien, że gdyby zaczął im opowiadać o „interesie świata”, to długo nie czekając oddaliby go w ręce wraczów, jako podejrzanego o sławną „schizofrenię bezobjawową” i zamiast na stolcu tubylczego prezydenta w prywiślińskiej Warszawie, znalazłby się w jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi politizolatorze. Pewne światło na tę prawdopodobna argumentację rzucają protokoły rozmów Jacka Kuronia z płk Janem Lesiakiem, za którego pośrednictwem Jacek Kuroń, dziś santo subito, przedstawił ówczesnemu hegemonowi na tubylczej politycznej scenie, czyli wojskowej razwiedce, ofertę transformacji ustrojowej. Oferta wydestylowana z tych rozmów wyglądała tak, że jeśli razwiedka pomoże „nam” w oczyszczeniu podziemia z „ekstremy”, to „my” zagwarantujemy razwiedce zachowanie pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych – oraz pozycji materialnej. A w imieniu jakiego środowiska przemawiał Jacek Kuroń? Ano – w imieniu „lewicy laickiej”, której był wybitnym przedstawicielem, czyli – dawnych stalinowców, którzy obrazili się na partię, tworząc jeden z nurtów demokratycznej opozycji i której wrogiem a co najmniej – politycznym konkurentem była „ekstrema”, czyli nurt opozycji niepodległościowej. Dlaczego „lewicy laickiej” zależało na monopolu na reprezentowanie wobec razwiedki „strony społecznej” – to osobna sprawa, ale generał Jaruzelski, przyjmując tę ofertę, jako podstawę porozumienia okrągłego stołu, mógł zapewnić sowieckich marszałów, że nie ma czego się obawiać, że jest bezpiecznie tym bardziej, że akta tych wszystkich płomiennych bojowników o demokrację stanowią wystarczającą gwarancję ich lojalności. Chodzi tylko o to, żeby i oni postarali się wylansować sobie jakichś porządnych dysydentów i wszystko będzie jak dawniej, a nawet – jeszcze lepiej. Na stary komunizm moskiewski nikt już nie da ani centa, podczas gdy na „demokrację” – aaa, to co innego! Coś takiego mogło rzeczywiście marszałów przekonać, bo przecież oni też chcieli mieć swoje latyfundia i kremle, pozakładać stare rodziny i tak dalej - a z tego punktu widzenia bolszewickie pryncypia musiały budzić w nich odrazę. To dopiero są konkrety, a nie jakiś tam „interes świata” – czort z nim! Więc nawet w Bułgarii tamtejsze MSW znalazło Franciszkowi Mitterrandowi „dysydenta śniadaniowego” w osobie późniejszego prezydenta Żeliu Żelewa, a ponieważ w Rumunii nawet i taki się nie znalazł, to w roli opozycji musiała wystąpić Securitate i wojsko. Oczywiście generał Jaruzelski prawdy nam nie powie, to trudno i darmo, ale warto zwrócić uwagę, że skoro zebrało mu się akurat na takie wspomnienia, to nieomylny to znak, iż Centrala postanowiła skorygować dotychczasowe legendy legendami nowymi. To z kolei znaczy, że po ratyfikacji lizbony wkraczamy w nowy etap, na którym obowiązują nowe mądrości. SM
Jeszcze o wideo loteriach Kilka dni temu we wpisie "Pytanie o wideoloterie" podzieliłam się wątpliwościami, czy nowa ustawa, po usunięciu osobnej definicji wideoloterii i dodaniu "w tym komputerowych" do definicji gier na automatach, nie wprowadza kuchennymi drzwiami wideoloterii. Ku mojemu zaskoczeniu, zupełnie przypadkowo, natknęłam się właśnie na coś co każe mi do tej hipotezy wrócić. W 2008 roku kilka organizacji skupiających biznesmenów od hazardu wystosowało wspólny list do Zbigniewa Derdziuka, w którym oprotestowali różne proponowane w ustawie zapisy. Sami przeczytajcie, co piszą o wideoloteriach. Jednym z sygnatariuszy listu był znany nam ze stenogramów Jan Kosek. Jan Kosek i koledzy z branży: Wprowadzenie proponowanego przez autorów nowelizacji zapisu [chodzi o niewielką zmianę w definicji wideoloterii] spowoduje, że w wideoloteriach można typować nie tylko liczby, ale i inne znaki i wyróżniki, co skutkuje tym, że wideoloterie stają się grami identycznymi jak gry na automatach, i gry na automatach o niskich wygranych. (...) Należy pamiętać, że wideoloterie zostały zdefiniowane w ustawie o grach i zakładach wzajemnych w 2003 roku. Przed czterema laty automaty do gier były urządzeniami znacznie prostszymi technicznie (głównie elektromechanicznymi), a wideoloterie można było organizować tylko na znacznie bardziej zaawansowanych urządzeniach elektronicznych. Przez ostatie 4 lata postęp technologiczny i obniżenie cen na zaawansowane systemy elektroniczne spowodowały, że prawie wszystkie automaty do gier o niskich wygranych oraz automaty do gier w salonach gier i w kasynach są równie zaawansowanymi technologicznie urządzeniami elektronicznymi, co urządzenia do wideoloterii. (...) Rozróżnienie pomiędzy automatami do gier, a automatami do wideoloterii stało się praktycznie niemożliwe, a kryteria tego rozróżnienia są nieistotne. (...) Dlatego też równie dobrym rozwiązaniem legislacyjnym (o ile nie lepszym ze względów społecznych), co opisane powyżej propozycje ograniczeń dla wideoloterii, może być wykreślenie z ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych odrębnej definicji wideoloterii, jako gry identycznej z oferowanymi obecnie grami na automatach - nic nie stoi na przeszkodzie, by pańtwowi monopoliści na równi z podmiotami prywatnymi ubiegali się na zezwolenia na prowadzenie zaawansowanych technologicznie gier na automatach w ośrodkach gier. (...) Niezależnie od powyższego podtrzymujemy wcześniejsze stanowisko, że w świetle braku możliwości rozróżnienia między automatami do gier, a automatami do wideoloterii aktualne próby proceduralnego uprzywilejowania monopolu państwa uzasadniają zarzut dyskryminacji operatorów sektora prywatnego poprzez nieuzasadnione uprzywilejowanie spółek Skarbu Państwa w działalności tego samego rodzaju. Czy tylko mi się wydaje, czy w obecnym projekcie rząd właśnie spełnia postulat z tego pisma? Z ustawy usuwa odrębną definicję wideoloterii, a tym samym likwiduje monopol Totalizatora na ich urządzanie, zaś definicję gry na automatach uzupełnia o "w tym komputerowych". Czym zatem będą się różnić legalne automaty od delegalizowanych wideoloterii, skoro nawet spece od hazardu uważają, że w zasadzie niczym się nie różnią? Bo ja mam wrażenie, że niczym, i zamiast zapowiedzianej delegalizacji wideoloterii będziemy mieć likwidację monopolu państwa na nie. Dużo było głosów, że cała wojna toczyła się tak naprawdę o wideoloterie i ambitne plany inwestycyjne Totalizatora Sportowego, który miał na nie monopol i właśnie przymierzał się do wykorzystania go, co w prasie branżowej było zapowiadane jako śmiertelne zagrożenia dla branży automaciarzy. Być może tą ustawą rząd właśnie wyrównuje szanse, teraz wideoloterie będą mogli urządzać także oni. No chyba, że się mylę i w ustawie naprawdę jest jakiś zapis delegalizujcy wideoloterie, tylko ja go nie umiem znaleźć. Kataryna
Dzień świra Wieść gminna niesie, że zdarzają się sytuacje, w których ludzie zaczepiają polskich aktorów grających np. lekarzy w słynnych serialach i proszą ich o porady medyczne. Jest to dość znany w kulturze proces utożsamiania osób odtwarzających pewne role z granymi przez te osoby postaciami. Tak też patrząc na dzielnych policjantów czy wojskowych granych przez M. Kondrata ktoś mógłby dojść do mylnego wniosku, iż jest to jakiś śmiałek o niewiarygodnej odwadze, który paroma kopami wprowadza porządek w jakiejś ciemnej dzielnicy. A tymczasem, jak się dowiadujemy z wywiadu w najnowszym „Przekroju”, Kondrat się boi. Kogo dziś człowiek inteligentny i bogaty, artysta i twarz wielu kampanii reklamowych, może się w cywilizowanym świecie bać? No, tylko kaczystów. Kondrat należy do tych akurat inteligentów (no bo przecież nie wypada o polskich aktorach mówić, że nie należą do inteligencji, nawet jeśli jedyne ich wykształcenie ma charakter rzemieślniczo-zawodowy), co w rozprawie z kaczystami biorą udział od długich i ciemnych lat rządów PiS-u, o czym już kiedyś wspominałem, tak więc nie powinno nas zdumiewać to, iż dziś, a więc gdy widmo kaczyzmu znowu krąży po środkowej Europie, Kondrat z Najsztubem znowu budzą się, niemalże jak rycerze na Giewoncie, i stają do boju. O ile jednak te antykaczystowskie fobie to rzecz właściwie znana i stara jak S. Ciosek czy T. Sznuk, i właściwie mamy z tymi fobiami nieustannie do czynienia, mimo że dalibóg dwa lata minęły i już ciemniacy rządzą w najlepsze, że aż wióry z państwa polskiego lecą, tak się skokowo rozwija – o tyle rzecz ciekawa, Kondrat przyznaje, iż genialny premier D. Tusk, któremu absolutnie wszystko można wybaczy, ponieważ wystarczy iż nie jest J. Kaczyńskim, nie skumał czaczy z „Dniem świra”. I to go (Kondrata) zastanawia. Każdy, kto widział ten film, może go uznać za „wisielczy manifest” współczesnego polskiego wykształciucha. Furia, upokorzenie, bezradność, poczucie bezsensu życia - przy jednoczesnym usensownianiu go marzeniami (głównie erotycznymi) lub urojeniami. Symptomatyczne jednak dla M. Koterskiego jest to, że pokazuje on – zwykle w karykaturalny sposób - pewne absurdy codzienności (w czym blisko mu do tradycji teatru Becketta czy Ionesco) bez wnikania w przyczyny, bez szukania odpowiedzi na pytanie, skąd te absurdy się wzięły. I tak w słynnym „Życiu wewnętrznym” (z kapitalną, neurasteniczną rolą W. Wysockiego) młode małżeństwo urządza sobie piekło na ziemi w małym mieszkanku w blokowisku, ale dla kogoś z Zachodu byłoby niezrozumiałe to, dlaczego ludzie tak bardzo się nienawidzący, nie mogą się po prostu rozstać, dlaczego nie rzucą takiego egzystowania i nie urządzą sobie życia na nowo gdzie indziej. W tymże filmie, gdy oglądało się go w kinach, widzowie w trakcie sceny, w której trzech debili w milicyjnych mundurach przesłuchuje na chodniku głównego bohatera z tego tylko powodu, że wybrał się nocą na spacer, zarykiwali się ze śmiechu. Podejrzewam jednak, że dziś dla „pokolenia III RP” jak też dla kogoś z Zachodu, kto słabo zna polską historię, scena ta wcale nie byłaby śmieszna, a jedynie dziwna (może głupia?). Pytanie: kto komu zgotował taki bezsensowny, frustrujący los – w filmach Koterskiego z Kondratem (ani w „Domu wariatów”, ani w „Dniu świra”) nie pada. Może w filmie „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” widz może się domyślić, że przekleństwo alkoholizmu (tu znakomicie z kolei grający także A. Chyra) stanowi jakąś podpowiedź, ale przecież czy naprawdę wykształciuchowi jest tak ciężko odkryć: kto naprawdę stoi za całym tym bezsensownym, patogennym porządkiem społecznym? Dlaczego w „Życiu wewnętrznym” ludzie żyją, jakby byli nie tyle w blokowisku, co w jednym blokhausie? Nie wiadomo. W finale „Dnia świra” pojawia się cowieczorna zbiorowa „modlitwa” Polaków, którzy sobie nawzajem życzą tego, co najgorsze, czyli rzucają na siebie klątwy. I być może Koterski, a z nim Kondrat twierdziliby, że to sami Polacy jako społeczeństwo zatomizowane i zantagonizowane urządzają sobie piekło we własnych domach i we własnym kraju. Tak było do czasu właśnie „Dnia świra” opowiadającego o starzejącym się nauczycielu polskiego, który, pracując już w szczerozłotych latach III RP, staje się nie tylko w oczach uczniów (puszczających bąki na jego lekcjach o Mickiewiczu), ale i swoich własnych (gdy odbiera głodową pensję) - jakimś wielkim pośmiewiskiem i jedyne, co naprawdę mu wychodzi, to klnięcie przez zęby na wszystko i wszystkich, bo wszystko i wszyscy dostarczają mu upokorzeń. Film ten bowiem został nakręcony jeszcze przed nadejściem kaczystów, toteż nie można było żadnego politycznego bytu wskazać, jako winnego katastrofalnej sytuacji bytowej i intelektualnej polskiego wykształciucha. (Świadomie używam tego terminu, ponieważ spotkałem w okresie kaczystowskim wielu ludzi, którzy integrowali się właśnie poprzez odnoszenie tego prześmiewczego terminu do samych siebie; sądzę więc, iż traktują go jako opisowy dla swojej inteligenckiej formacji). Dopiero nadejście kaczystów uświadomiło wykształciuchom, kto za tym zdegenerowaniem świata stoi. Tych pierwszych zaś, po dwóch latach zmagań (iluż artystów, na czele z A. Holland i K. Kutzem, stanęło do tej bohaterskiej walki, to nie muszę przypominać), udało się odepchnąć, ale, jak przekonuje nas Kondrat, wciąż mogą wrócić. Dzień świra się zatem nieuchronnie zbliża. Nastanie wtedy, gdy ponownie wygrają kaczyści. Wykształciuchy nie są na taki wariant w ogóle (psychicznie ani fizycznie) przygotowani i czeka nas eksplozja świrowania. FYM
Ukarany za lustrację? Bp gen. Ryszard Borski, główny zwolennik lustracji u luteranów, pożegnał się wczoraj z urzędem ewangelickiego biskupa wojskowego. Zastąpi go ks. prof. kpt. Marcin Hintz. Jest mi wstyd za sytuację w moim Kościele – mówił ks. Tadeusz Konik, ewangelicki duszpasterz policji, podczas uroczystego nabożeństwa w warszawskim kościele Wniebowstąpienia Pańskiego. W pożegnaniu bp. Ryszarda Borskiego wzięli udział najwyżsi rangą wojskowi, w tym szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Franciszek Gągor. W imieniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego odchodzącego biskupa żegnał szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło.Bp Borski był gorącym zwolennikiem lustracji w Kościele ewangelicko-augsburskim. Już cztery lata temu apelował o powołanie komisji historycznej, która zajęłaby się współpracą duchownych i świeckich członków władz Kościoła luterańskiego z SB. Jego starania przyczyniły się do tego, że ewangelicy powołali gremia lustracyjne. Komisja historyczna odkryła, że wieloletnim współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa był sam zwierzchnik polskich luteranów biskup Janusz Jagucki. O jego przeszłości jako tajnego współpracownika SB o pseudonimie Janusz informowała „Rzeczpospolita”. W kwietniu bp Borski złożył wniosek o odwołanie Jaguckiego. Ale synod nie zdecydował się na natychmiastową dymisję, tylko skrócił Jaguckiemu kadencję (w październiku zastąpił go bp Jerzy Samiec).
Zwolennicy bp. Jaguckiego pozostali jednak na stanowiskach, m.in. w Kolegium Wyborczym Ewangelickiego Biskupa Wojskowego. To właśnie w jego rękach leżała decyzja o dalszych losach bp. Borskiego, któremu kończyła się kadencja na stanowisku zwierzchnika duszpasterstwa wojskowego. Choć ewangeliccy kapelani wojskowi opowiedzieli się za swoim zwierzchnikiem, gremium wyborcze nie przedłużyło mu kadencji. Biskupowi Borskiemu nie pozwolono też odwołać się od decyzji Kolegium Wyborczego do synodu, najwyższej władzy u luteranów. Zadecydowała o tym opinia prawnika Macieja Lisa, członka synodu, który pracuje jako przedstawiciel rzecznika praw obywatelskich we Wrocławiu. Lis już wcześniej nie ukrywał, że nie podoba mu się aktywność bp. Borskiego na polach niezwiązanych z wojskiem. „Mój głos byłby za dalszym pełnieniem funkcji naczelnego kapelana wojskowego przez obecnego biskupa wojskowego, o ile potrafiłby zagwarantować ograniczenie swojej aktywności do tego jakże wspaniałego zadania, w którym dla dobra Kościoła spełniał się tak dobrze dla wspólnego pożytku” – pisał Lis do synodu. W rezultacie bp Borski ostatecznie pożegnał się ze stanowiskiem.
Cezary Gmyz
Wizyta Obamy w Chinach po Japonii Pierwsza wizyta prezydenta Obamy w Azji jako „pierwszego prezydenta USA pochodzącego z regionu Oceanu Spokojnego” zaczyna się od przystanku w Japonii, która od czasów wojny jest pod kontrolą wojskową USA. Japonia jest drugim po Chinach, największym wierzycielem Stanów Zjednoczonych, państwa najbardziej zadłużonego na świecie. Właśnie w cieniu astronomicznych długów pojednawcze wypowiedzi prezydenta Obamy zapewniają Chiny, że USA nie będzie Chinom przeszkadzać w ich rozwoju gospodarczym. Chiny już produkują więcej samochodów niż USA. Mimo tego prezydent Obama twierdzi, że USA nie będzie starać się ograniczać wzrostu potęgi Chin i chce pokojowo współżyć z Chinami. Warto zwrócić uwagę, że oficjalne wizyty prezydentów i dygnitarzy USA zawsze są planowane według znaczenia, jakie Waszyngton przypisuje państwu odwiedzanemu. Na przykład fakt, że Obama zignorował polskie obchody na Westerplatte, w dniu pierwszego września 2009, w siedemdziesiątą rocznicę wybuchu Drugiej Wojny Światowej, jest wyrazem oceny Polski jako państwa mało ważnego, które USA może tak samo traktować jak tradycyjnie Waszyngton traktuje „republiki bananowe” w Ameryce Łacińskiej. Tak, więc nawet kolejność wizyty prezydenta Obamy w Chinach po jego wizycie w Japonii jest dowodem, że USA nadal stara się uszanować Japonię, która pod opieką Ameryki ma obecnie największą gospodarkę na świecie po Stanach Zjednoczony. Ten stan rzeczy prawdopodobnie nie potrwa długo, ponieważ gospodarka Chin nie tylko rośnie szybciej niż gospodarka Japonii, ale właściwie już Chiny doganiają Japonię i w niedalekiej przyszłości Chiny będą miały drugą największą gospodarkę na świecie na drugim miejscu po USA. Obecnie wartość roczna gospodarki USA jest oceniana na około 14,4 trylionów dolarów, a Chin jest oceniana na blisko dziewięć trylionów dolarów. Roczny eksport USA do Chin ocenia się na 5,8 miliardów, a import z Chin do USA na blisko 28 miliardów dolarów. Zbliża się spotkanie u szczytu w Kopenhadze i obecnie, 15go listopada, 2009 w sprawie prób ograniczania dwutlenku węgla w atmosferze ziemskiej. Prezydent Obama i inni szefowie państw wokół Oceanu Spokojnego, zgodzili się z premierem Danii, Lars Lokke Rasmussen’em, żeby na razie zawrzeć wstępny układ w sprawie klimatu. Układ ten ma być na mniejszą skalę niż początkowo planowano. Rozmowy prezydentów Obamy i Miedwiediewa dotyczą przedłużenia traktatu o obopólnym zmniejszaniu arsenałów nuklearny. Traktat ten pod nazwą START I był podpisany w 1991 roku i kończy się z końcem grudnia 2009. Ruchome wyrzutnie pocisków międzykontynentalnych typu Topol na szynach kolejowych i na drogach Federacji Rosyjskiej nie mają odpowiednika w USA i obecnie Amerykanie starają się ograniczyć tego typu broń. Zmiany traktacie START są proponowane przez Amerykanów. Zmiany te Rosjanie nazywają dyktatem, na który nie zgadzają się. Przetargi dotyczą ilości rakiet o dalekim zasięgu, włącznie z pociskami w wyrzutniach na łodziach podwodnych. Jak dotąd USA jest „rozczarowane” stanem pertraktacji z Rosją. W obliczu gwarantowanego obopólnego zniszczenia na wypadek wymiany salw nuklearnych przez USA i Rosję, dyplomaci z obydwu stron usilnie pracują w Genewie nad osiągnięciem nowego porozumienia i podpisania traktatu START II. Prezydenci Obama i Miedwiediew wspólnie nawołują Iran do wymiany uranu nadającego się do budowy bomb nuklearnych, na paliwo do produkowania elektryczności. Według Białego Domu obydwaj prezydenci dyskutowali, na jakie sankcje karne wobec Iranu ich państwa mogłyby się zgodzić w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Chiny są największym wierzycielem USA obecnie i ten fakt kształtuje stosunki między Waszyngtonem i jedyną potęgą na świecie, która z czasem będzie mieć możność przejąć od Ameryki status światowej super-potęgi. W rezultacie Obama nie będzie ostro krytykował naruszeń praw człowieka przez Chiny, ale raczej będzie pojednawczy wobec Chińczyków, od których USA ma zamiar zaciągać dalsze wielkie pożyczki w celu n. p. finansowania reformy służby zdrowia przygotowywanej przez kongres w Waszyngtonie. Prezydent Obama podkreśla, że rozwój silnych Chin, żyjących w dobrobycie może być podstawą pokoju światowego, koniecznego w epoce nuklearnej. Sztab w Białym Domu przygotowywał pojednawcze przemówienia Obamy w Szanghaju i Pekinie. Równocześnie odmówiono audiencji Dalai Lamie w Białym Domu, żeby nie drażnić rządu w Pekinie, według urzędników USA tak jak to miało miejsce w 2007 roku, kiedy prezydent Bush odznaczył Dalai Lamę Złotym Medalem Kongresu. Mimo tego że wizyta Obamy w Chinach odbędzie się po wizycie prezydenta USA w Japonii, Chiny są traktowane coraz bardziej pojednawczo przez rząd w Waszyngtonie. Prezydent Obama mówi, że potrzebuje i chce wzrostu roli Chin na świecie, ponieważ „Chiny już odgrywają bardzo ważną rolę globalną i ich obecność gospodarcza i dyplomatyczna ma miejsce na każdym kontynencie, jak też w przestrzeni kosmicznej i nawet na Antarktyce.” Takie jest tło wizyty prezydenta Obamy w Chinach 16 października, 2009. Iwo Cyprian Pogonowski
Nowoczesnośc w polu i w zagrodzie Teraz actualium. Ten tekst nie przeszedł, niestety, przez redakcyjną cenzurę: Poradnik religijny Reb Izaak Shapiro, z jesziwy „Od Yosef Chai” w osiedlu Yitzhar (na Zachodnim Brzegu) wydał książeczkę p/t „Królewska Tora”, w której wyjaśnia, że - jeśli pomogłoby to w utrzymaniu i rozprzestrzenianiu się żydostwa - wolno zabijać gojom nawet dzieci i niemowlęta. Tym samym rabin ów przebił imamów, którzy uważają żydów i chrześcijan za Ludy Księgi i każą ich mordować tylko wtedy, gdy nie uznają świeckiej władzy muzułmanów. Mnie to szczególnie nie rusza – staram się tylko wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby np. w Niemczech, Polsce lub w USA ktoś wydał książeczkę dopuszczającą zabijanie żydowskich dzieci? A przecież podobno i w Europie i w Ameryce panuje wolność słowa? Z drugiej strony warto zauważyć, że zanim Henryk Himmler zwołał do willi przy Großer Wansee słynna naradę w sprawie eksterminacji Żydów nikt w Niemczech nie pisał traktatów usprawiedliwiających zabijanie żydowskich niemowląt.
Czyżby czyny nie wynikały więc ze słów? JKM
Jeszcze o kobietach... Ufff! Mój wpis eksplikujący, dlaczego pozbawienie kobiet czynnego (nie znacznie ważniejszego, biernego!) prawa głosu, wzbudził (jak zwykle) kontrowersje. Np. panna Dominika Sibiga, Miss UPR skądinąd, ujęła je na swoim blogu: (Dlaczego kobiety nie powinny głosować? Niedawno na swoim blogu Pan Janusz Korwin-Mikke raczył w końcu dokładnie wyjaśnić dlaczego jest zwolennikiem zakazu głosowania dla kobiet. Mimo to, iż wiele w tym tekście jest racji, opowiadam się zdecydowanie przeciwko odebraniu kobietom czynnego prawa wyborczego! Sytuacja, w której wszyscy mężczyźni mają prawo do głosu, a wszystkie kobiety są jego pozbawione, jest absurdalna, dogłębnie niesprawiedliwa i... sprzeczna z demokracją. Więc jeśli już udałoby się w jakiś sposób nagiąć prawa demokracji, to trzeba by to było wykorzystać właściwie, tzn. dopuścić do głosowania tych, którzy się do tego nadają! A nie doprowadzić do sytuacji, w której przysłowiowy menel spod budki z piwem idzie oddać swój głos w wyborach, podczas gdy mądra, inteligenta kobieta o poglądach np. konserwatywno-liberalnych nie może sobie na to pozwolić. W tym przypadku odebranie prawa głosu kobietom będzie z jednej strony działaniem wymierzonym w demokrację, z drugiej będzie tę demokrację jeszcze pogłębiać. A fakt, iż kobiety głosują na mężczyzn jest niestety smutną prawdą. Gdyby było inaczej, w wyborach prezydenckich do drugiej tury przechodziłaby co najmniej jedna kandydatka. Weźmy na przykład ostanie z nich, jedyna startująca kobieta Henryka Bochniarz zdobyła zaledwie 1,26% poparcia!!!. Z tego na pewno co najmniej połowa, jak nie więcej, pochodziła od mężczyzn. W dodatku Pani Bochniarz kojarzona jest bardziej z lewicą, niż prawicą. Gdzie więc podziały się wtedy te wszystkie wojujące o równouprawnienie feministki? Opowiadanie się za odebraniem prawa głosu kobietom, jest dość niezręczne z punktu widzenia UPR – owców. Ponieważ UPR – partia zdominowana głównie przez mężczyzn, zdobyłaby pewnie jeszcze mniej głosów niż obecnie. Chyba, że kobiety owszem na mężczyzn głosują, ale niestety nie na tych, co trzeba… dominika sibiga) pod tytułem: „Dlaczego kobiety nie powinny głosować?”- zaczynając dość niezręcznie od frazy: „Pan Janusz Korwin-Mikke raczył w końcu dokładnie wyjaśnić...” Otóż ja o tym pisałem dziesiątki razy – i to znacznie dokładniej– nawet w czasach, gdy p.Sibigi nie było jeszcze na świecie! OK: wiek Ją usprawiedliwia... P.Sibiga pisze: „Sytuacja, w której wszyscy mężczyźni mają prawo do głosu, a wszystkie kobiety są jego pozbawione, jest absurdalna, dogłębnie niesprawiedliwa i... sprzeczna z demokracją”. Ja nie jestem d***kratą, więc dla mnie to zaleta (ale ustrój starożytnych Aten czy USA w roku 1830 nazywamy d***kracją – choć kobiety prawa głosu nie miały!). Żadnego „absurdu” tu nie ma – bo niby gdzie? P.Sibiga ma wszelako rację pisząc: „...dopuścić do głosowania tych, którzy się do tego nadają! A nie doprowadzić do sytuacji, w której przysłowiowy menel spod budki z piwem idzie oddać swój głos w wyborach, podczas gdy mądra, inteligenta kobieta o poglądach np. konserwatywno-liberalnych nie może...” Istotnie: znacznie lepiej byłoby wyeliminować z głosowania nie „kobiety” lecz „tych, którzy się mniej nadają” - czyli, powiedzmy, 95% kobiet i 75% mężczyzn. Problem, w tym, że nie bardzo wiadomo, jak tę drugą eliminację przeprowadzić – a eliminacja kobiet jest prosta (jeśli pominąć „transpłciowców”...). Daje mniejsze polepszenie wyników wyborów – ale zawsze... P.Sibiga twierdzi, że jest to „niesprawiedliwe”. Jest to nieporozumienie co do znaczenia słowa „sprawiedliwe”, Gdyby czynne prawo do głosowania było czymś takim jak prawo do posiadania samochodu, bułki, lub bycia Senatoressą – to kategoria „sprawiedliwości” miałaby zastosowanie. Jeśli jednak czynne prawo wyborcze jest prawem do zmuszania innych do czegoś (np. głosowanie za obowiązkiem zapinania pasów) – to ograniczenie nie jest odrobinę bardziej niesprawiedliwe, niż to, że nawet 21-latków nie dopuszczamy do guzika atomowego! Albo to, że na statku decyduje kapitan – choć, być może, jeden ze stewardów świetnie zna się na nawigacji. Jednak inni się nie znają – i danie stewardom prawa do wpływania na decyzje o statku pogorszyłoby sytuację. Ten inteligentny steward na pewno to rozumie. Problem jest w gruncie rzeczy taki: czy wybory są po to, by każdy sobie zagłosował – czy po to, by wynik był statystycznie jak najlepszy? D***kraci uważają chyba, że to pierwsze – ja, że to drugie. I dlatego na statku nie chcę mieć prawa głosu... Wracając do kobiet: czynne prawo wyborcze jest prawem do gwałcenia – a my, mężczyźni, na gwałceniu znamy się lepiej (jestem absolutnie pewien, że gdyby kobiety jutro znienacka stały się silniejsze, a zgwałcenie mężczyzny było technicznie możliwe, to gwałciłyby znacznie częściej – bo nie mają hamulców, które my w sobie wyrobiliśmy). Jest zdumiewające, że ci sami ludzie, którzy nie chcą zgodzić się na danie ludziom do rąk broni palnej, wręcz domagają wręczenie im broni znacznie niebezpieczniejszej: kartki wyborczej! A przecież nawet kretyn może zrozumieć, co się stanie, gdy wystrzeli – natomiast wyobrażenie sobie skutków działania ustawy... Kartka wyborcza nie działa jednak jak pistolet, lecz jak bomba atomowa: by zadziałała musi zebrać się „masa krytyczna” - zwana „Większością”. A wybuch woli Większości może (i na ogół to robi) zniszczyć każde społeczeństwo. P.Sibiga kończy nad wyraz rozsądnie: „A fakt, iż kobiety głosują na mężczyzn jest niestety smutną prawdą. Gdyby było inaczej, w wyborach prezydenckich do drugiej tury przechodziłaby co najmniej jedna kandydatka. Weźmy na przykład ostatnie z nich: jedyna startująca kobieta, p.Henryka Bochniarz, zdobyła zaledwie 1,26% poparcia!!!. Z tego na pewno co najmniej połowa, jak nie więcej, pochodziła od mężczyzn. W dodatku Pani Bochniarz kojarzona jest bardziej z lewicą, niż z prawicą. Gdzie więc podziały się wtedy te wszystkie wojujące o równouprawnienie feministki? Chyba, że kobiety owszem na mężczyzn głosują - ale niestety nie na tych, co trzeba…” Nie wyciąga jednak do końca wniosków. Pierwszy jest taki, że wojujących feministek jest w Polsce może 300; to mężczyźni chcą równouprawnienia – by nie musieć na kobiety pracować – a te feministki służą im, jak głupie, za parawan. Oczywiście, że kobiety głosują nie na tych mężczyzn co trzeba – ale to ogólna przypadłość d***kracji! Mężczyźni też głosują źle. Procent głosujących na mnie mężczyzn jest zazwyczaj niższy, niż kobiet!!! I wreszcie panna Sibiga nie odpowiada na pytanie podstawowe: „Dlaczego, u Boga Ojca, kobiety miałyby głosować na kobiety????” Albo mańkuci na mańkuta... Może z blogu p.Sibigi usłyszymy za chwilę słowa potępienia dla mężczyzn, którzy zamiast zagłosować na mężczyznę, zagłosowali na p.Bochniarzową? JKM
Wilki i synogarlice Miejscem do dyskusji tematów z blogu jest FORUM. Skoro jednak dwa Komentatorzy zagnieździli sie tutaj - będę trzymał się tematu. Kobiet, oczywiście. Wiadomo bowiem, że jeśli mężczyźni rozmawiają dostatecznie długo, to rozmowa w końcu schodzi na kobiety.Choć ktoś mądry zauważył, że rozmowa mężczyzn zejdzie w końcu na dowolny temat – jeśli poczekać dostatecznie długo... Otóż – piję do komentarza {pablik}a – hamowanie agresji jest to zjawisko z dziedziny socjo-cybernetyki. Doskonale przedstawił je śp.Konrad Lorenz. Otóż dwa wilki gryza się – ale pokonany podstawia szyję wrogowi – i ten... natychmiast przestaje atakować. Gatunek agresywny musi wyrobić w sobie hamulce – w przeciwnym przynajmniej samce pozagryzałyby się na śmierć. Inaczej z łagodnymi synogarliczkami. Jak je umieścić w zbyt ciasnej klatce, to jedna drugiej a to piórko wyrwie, a to druga skubnie.. i rano na dnie klatki leży trup. I to właśnie jest powodem, dla którego mężczyźni umieją powściągnąć swoja agresję – a kobiety nie. Z tego też powodu od dziecka szkolimy dziewczynki, by nie były agresywne – by potem nie mieć kłopotu z jakaś „Czarną Mańką” czy bezlitosną terrorystką. To ostatnie zjawisko jest jeszcze trochę inne. Kobiety robią to, czego są nauczone. I jeśli wytresuje się je na terrorystki – to będą zabijały bez litości. Natomiast mężczyzna jest nonkonformistą – i często wprowadza poprawki do otrzymanych rozkazów. Ale, oczywiście: skoro mężczyźni w każdej płaszczyźnie są „bardziej” to i w służbistości czołówkę stanowią mężczyźni. Są oni na ogół utrapieniem żołnierzy... P.Radosław Herka podnosi ciekawy problem. Jeśli kobiety są „średnie” , natomiast wśród mężczyzn więcej jest zarówno geniuszów, jak i debilów, więcej świętych, ale i więcej łajdaków – to usuniecie kobiet z grona wyborców doprowadzi do pogorszenia wyników, bo idioci uzyskają większy wpływ. Błąd: geniusze też uzyskają większy wpływ – a proszę pamiętać o tym przesunięciu o 6 pkt... Natomiast, istotnie, istnieje obawa, że wystąpi to samo zjawisko, co z wyborczyniami: głosują na przystojniaków. Czy mężczyźni będą głósowali na pieklne kobiety? P.Manuela Gretkowska przetestowała to: na plakacie PT Kandydatki rozebrały się do naga. I co? Nie pomogło... Nie pomogło, bo jednak mężczyźni umieją oddzielić urodę od poglądów politycznych. A jeśli wśród wyborców-samych-mężczyzn rozsądna inteligentna kobieta będzie miała większe szanse wejścia do parlamentu – to przecież nic złego się nie stanie! Nawet dobrze – bo parlament będzie bardziej różnorodny... JKM
18 listopada 2009 Kwiatek do biurokratycznego korzucha... Rozmawiają dwaj znajomi: - Wiesz, ta „ Tosca”, wystawiona u nas w teatrze, była wyraźnie przereklamowana. - A co, byłeś? - Nie, żona była, a potem w domu odśpiewała mi kilka arii. No właśnie, jak to w życiu , jeden śpiewać umie, drugi lepiej lub gorej, ale każdy może. Tak jak urzędnicy mogą sobie robić jaja za nasze pieniądze. Co prawda nie śpiewają, ale otwierają. Chociaż przy tym otwieraniu, mogliby zaśpiewać. Otwierają - tak jak w pogardzanym przez nich PRL-u- drogi. Przecinają wstęgi, a wstęg nie brakuje. Brakuje natomiast dróg. Skąd wiem? Bo przecinają coraz krótsze ich odcinki. Niedawno przecinali odcinek sześciokilometrowy pod Płockiem, miedzy Goślicami a Ciółkowem . Drogę zamknięto na prawie godzinę, bo przecinać wstęgę chciał sam pan marszałek Mazowsza, pan Adam Struzik z Polskiego Stronnictwa Ludowego, kiedyś lekarz. Ale co tam bycie lekarzem? Przecinanie wstęg to jest dopiero zajęcie dla dorosłego człowieka. Tym bardziej, że tydzień wcześniej, z innego końca drogi, jego zastępca z Platformy Obywatelskiej, też wstęgę przecinał(???) Tej samej drogi!.Przed meczem: - Panie sędzio, mam do pana sprawę. Zaraz będzie grała ulubiona drużyna mojego męża. .Chciałabym mu kupić ten mecz na urodziny…(???). Jak tłumaczył marszałek Struzik powtórne otwarcie drogi? „No cóż, koledzy się pospieszyli, pobiegli z wstążką, nożyczkami i przecięli tę wstęgę. Wtedy cieszyli się pojedynczy ludzie, teraz cieszy się bardziej licznie zgromadzona społeczność. I tyle”(!!!!) Można byłoby , zatrzymując ruch na dwie godziny, zebrać jeszcze więcej społeczności i w połowie drogi, na trzecim kilometrze od jej początku i na trzecim , od jej końca, i zrobić kolejne otwarcie. Albo podzielić całą sprawę sprawiedliwie, co w tym przypadku oznaczałoby równo: połowę drogi otwiera Polskie Stronnictwo Ludowe i tam się goszczą się wszyscy prominenci przy suto zastawionym stole; a drugą część drogi otwiera Platforma , jak najbardziej Obywatelska- i tam się goszczą wszyscy sympatycy Platformy Obywatelskiej. Za wszystkie suto zastawione stoły oczywiście płaci podatnik, i trochę mogą sobie pojeść przedstawiciele społeczności, ustami swoich najlepszych przedstawicieli, Jak to w demokracji biurokratycznej i wstążkowej- na drodze. No i można byłoby pomyśleć o skróceniu długości dróg , przy której to długości już można wstążkować. Na przykład co dwa kilometry- balanga, wstążkowanie, dywaganowanie i przerwa w ruchu na cztery godziny. Kierowcy mogą poczekać. A gdzie im się tak spieszy? Do tych radarów i policjantów poukrywanych za krzakami, albo do Inspekcji Samochodowej, też wyciągającej pieniądze z kieszeni? Spotyka się dwóch kumpli: - Słyszałem, że się ożeniłeś? - A dzieci planujecie? - Drugie już tak. Nie mogliby sobie zaplanować, że raz jeden otwiera kawałek drogi, a raz drugi. Za tamtej komuny to przynajmniej przecinali wstęgi co 100 czy 200 kilometrów. Teraz coraz bardziej drobią, a co za tym idzie rosną koszty.Przypominam, że w socjalizmie- w którym żyjemy- koszty dla władzy nie mają żadnego znaczenia. Widać to także po wydatkach w Sejmie. Na same tylko laptopy dla posłów, tego kwiatu narodu polskiego, wydamy – my podatnicy w przyszłym roku - prawie 5 milionów złotych(????). Ci gołodupcy nawet nie mają na to, żeby sobie kupić laptopa za swoje pieniądze? To co to za nieudacznicy dostali się do tego „ serca demokracji”…? A tak naprawdę serca kompletnej głupoty. Co głusza ustawa- to przegłosowują i każą się do niej stosować. Im głupsza- tym demokratycznej lepsza! Bo demokracja oparta jest głównie na głupocie….. i na laptopach, którymi zajmować się będą demokratyczni posłowie podczas demokratycznych posiedzeń. Posiedzą, pooglądają, popatrzą, powchodzą- i przegłosują bezmyślnie, tak jak im szefowie klubów parlamentarnych każą. Ot - wszystko! A skutki tych przegłosowywań ponosić będziemy my. Bo niechby przegłosowywali te głupoty tylko wobec samych siebie, na przykład sprawy hazardu, które nikogo nie powinny dotyczyć, oprócz ty wszystkich, którzy chcą się hazardować, zgodnie z zasadą, że chcącemu się hazardować , nie dzieje się hazardowa krzywda. To jeszcze byłoby pół biedy. Ale oni przegłosowują, żeby nam dopiec. Odebrać nam resztę wolności, danej nam przez samego Pana Boga., razem z rozumem. Chociaż niektórych, jak Pan Bóg chce pokarać- to im rozum odbiera. I niechby na jakiejś bezludnej wyspie sobie przegłosowywali co im tam na guzik do głosowania ślina przyniesie. Nikomu by to nie szkodziło tylko im samym. A tak szkodzi nam, a oni się ze skutków głosowania, zawsze jakoś wywiną. Albo, żeby najpierw, to co przegłosowali- przetestowali na szczurach. Jak szczury wytrzymają, to niechby dopiero wtedy wprowadzić wymyślony pomysł w życie. Bo najlepiej byłoby niczego nie wymyślać, ale to nie w demokracji… Bo właśnie usłyszałem, że, 70% głosujących na Platformę Obywatelską to są „obywatele” w wieku 18-19 lat(????). Do jasnej cholery! Toż to dzieciaki tak popierają tę głupotę zwaną „liberalną”, która to głupota od dwóch lat nie wprowadziła żadnej liberalnej decyzji- wprost przeciwnie same solidarne i socjalistyczne. I tak mamią dzieci, a Sojusz Lwicy Arcydemokratycznej domaga się obniżenia wieku dla głosujących do 16 lat(?????). Po co? Właśnie po to. Dzieciaka jest najłatwiej oszukać i omamić. Dzieci są naiwne i szczerze otwarte, tak jak w Powstaniu Warszawskim, gdzie w pierwszej godzinie pod karabiny maszynowe posłani, zginęło ich ponad 2000.(!!!) I żaden nie dobiegł na odległość rzutu granatem w stanowisko ogniowe Niemców. Jakaś kompletna paranoja… I co może wiedzieć o państwie człowiek mający osiemnaście lat, interesujący się dziewczynami i laptopami? Nic! I taki jest najlepszym materiałem dla demokratów, którzy propagandą zrobią z nimi, co im się podoba; ukleją, ukształtują, ulepią. Niech żyje demokracja! Najlepsza małoletnia. I nich dzieciarnia głosuje pośród baloników, propagandy, oszustwa, bilbordów i innych gadżetów niezbędnych w nowoczesnej demokracji. Matka ostrzega córkę:- Nie podobają mi się twoje wycieczki ze Zbyszkiem na motorze. - Ale dlaczego? -pyta zdziwiona córka.. - A jeśli wywiezie cię do lasu i zagrozi, że jeśli nie zrobisz , co zechce, to cię tam zostawi? - Mamo - odpowiada uśmiechnięta córka- czy kiedykolwiek wracałam na piechotę? Prawo znieprawione- tylko w demokracji! WJR
Nowa szlachta Co byśmy my, felietoniści, poczęli bez Czytelników? Właśnie jeden napisał mi, że proroctwo pana Stanisława Szczuki we współczesnej wersji poprawionej powinno brzmieć następująco: „jeszcze będzie w Polsce git: polską szlachtą – polski Żyd”. Trudno się z tym spierać zwłaszcza, gdy uwzględnimy możliwość odzyskania – oczywiście w sposób jak najbardziej pokojowy - przez Niemcy tzw. „ziem utraconych” oraz zainstalowania na pozostałym obszarze tzw. „polskiego terytorium etnograficznego” legendarnej Judeopolonii. Każda myśl, raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora. Jak pamiętamy, niemieccy Żydzi- syjoniści podsunęli Niemcom pomysł, by niemieckie panowanie nad Europą Środkowo-Wschodnią umocnić i zabezpieczyć poprzez zbudowanie kordonu sanitarnego, oddzielającego ten obszar od Rosji. W 1914 roku pomysł ten skonkretyzował się w postaci Judeopolonii, która obejmowałaby obszar położony od Zatoki Ryskiej na północy, do wybrzeży czarnomorskich na południu, obejmując rosyjskie gubernie utworzone z ziem przyłączonych do Rosji podczas pierwszego rozbioru Polski oraz gubernie czarnomorskie, przyłączone do Rosji przez Katarzynę Wielką. Wspólnym mianownikiem tego obszaru było to, że leżał on na zachód od tzw. linii osiedlenia, ustanowionej przez wspomnianą Katarzynę ukazem z 23 grudnia 1791 roku. Na wschód od tej linii Żydom nie wolno było się osiedlać, więc stąd podstawowa masa ludności żydowskiej mieszkała na obszarze położonym na zachód od dawnej granicy polsko-rosyjskiej. W projektowanej Judeopolonii miało znaleźć się ok. 8 mln Polaków, 6 mln Żydów, 5 mln Ukraińców, 4 mln Białorusinów, ok. 3,5 mln Litwinów i Łotyszy oraz prawie 2 mln Niemców. Ponieważ Polacy z tych obszarów zostaliby w ten sposób odcięci od reszty Polski, polityczne kierownictwo Judeopolonii siłą rzeczy znalazłoby się w rękach Żydów i Niemców. Akt 5 listopada 1916 roku, obiecujący odtworzenie Królestwa Polskiego, oznaczał zablokowanie projektu Judeopolonii, zaś ostateczny kres położyła mu klęska wojenna Niemiec. Po hitlerowskich ekscesach każda myśl o współpracy żydowsko-niemieckiej wydawała się niepodobieństwem, ale ponieważ współczesne Niemcy nie tylko odcinają się od tego fragmentu swojej historii, nie tylko nie dają się nikomu wyprzedzić w zwalczaniu „antysemityzmu”, no a poza tym – ponieważ w polityce nie ma gniewów kiedy jest interes do zrobienia – Judeopolonia stanowi znakomity pomysł na „strefę buforową”, której utworzenie między Niemcami a Związkiem Radzieckim jeszcze u schyłku lat 80-tych przewidywał sowiecki minister spraw zagranicznych Edward Szewardnadze, jako warunek zgody Moskwy na zjednoczenie Niemiec. Wszystko zatem jest możliwe, nie tylko w sytuacji, gdyby na Bliskim lub Środkowym Wschodzie coś poszło nie tak, ale przede wszystkim w sytuacji, gdyby niemieckie, pokojowe próby odzyskania „ziem utraconych” wywołały z polskiej strony jakieś paroksyzmy. Przedstawienie światowej opinii tłumienia owych parkosyzmów jako zwalczania wybuchów „organicznego polskiego antysemityzmu” wszystko by usprawiedliwiało – wszelako pod warunkiem, że byłoby wiarygodne. A cóż lepiej to uwiarygodni, jeśli nie zainstalowanie Judeopolonii, co prawda trochę bardziej na zachód od pierwotnych założeń, ale strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie innej możliwości nie dopuszcza? I ciekawa rzecz: światowa opinia publiczna jest do takiej właśnie interpretacji intensywnie przygotowywana nie tylko przez „światowej sławy historyków” w rodzaju Jana Tomasza Grossa, nie tylko przez mnożące się „freudowskie pomyłki” mediów piszących i mówiących o „polskich obozach zagłady”, nie tylko przez filmy zawierające duży dodatek tzw. „dramatyzmu”, tzn. sfałszowanej wersji wydarzeń – ale przede wszystkim – przez niemiecką agenturę i lobby żydowskie w Polsce. Oto 11 listopada w Warszawie demonstrację członków i sympatyków Obozu Narodowo-Radykalnego, usiłowali zablokować młodociani antyfaszyści. Ci antyfaszyści są zorganizowani w kilku tzw. organizacjach pozarządowych, wśród których najbardziej wpływowe wydaje się Stowarzyszenie Nigdy Więcej. Reprezentuje ono Grupę Antynazistowską oraz tzw. Antynazi Front. Oprócz tego działa również Młodzież Przeciw Rasizmowi, będąca rodzajem polskiego oddziału Radykalnej Akcji Antyfaszystowskiej – organizacji w zasadzie niemieckiej, podobnie jak Akcja Antyfaszystowska, która ma charakter ogólnoeuropejski. Jest jeszcze kilka innych organizacji, m.in. Antyfaszystowskie Porozumienie 11 listopada, które współpracują z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, która wygrała przetarg na kolaborację z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, stanowiącą rodzaj ogólnoeuropejskiej policji politycznej zwalczającej antysemityzm, ksenofobię i homofobię, to znaczy – sprzeciwianie się sodomitom. Ta wiedeńska centrala ma całkiem spory budżet, podobnie zresztą, jak Helsińska Fundacja Praw Człowieka, zasilana przez sławnego „filantropa”, czyli żydowskiego finansistę Jerzego Sorosa. Wszystko to, jeśli nie zachęca antyfaszystów do aktywności, to w każdym razie znacznie im ją ułatwia – wszelako pod warunkiem, że znajdą w Polsce jakichś faszystów. Trudno im się zatem dziwić, że wykorzystują każdą nadarzającą się okazję, by wskazać ich nieubłaganym palcem, czyli pisania donosów, jak i urządzania zadym w rodzaju tej 11 listopada. Dodatkową zachętą jest z pewnością to, że zawsze mogą liczyć na odpowiednie nagłośnienie przez żydowską gazetę dla Polaków, czyli „Gazetę Wyborczą”. I rzeczywiście – w wydaniu z 13 listopada ukazał się tam histeryczny apel Seweryna Blumsztajna „Nie zostawiajmy faszystów naszym dzieciom!” Po plastycznym odmalowaniu niewymownych cierpień, na jakie zostali narażeni młodzi antyfaszyści nie tylko ze strony „faszystów”, ale i policji, red. Blumsztajn wezwał „wszystkich warszawiaków”, żeby w przyszłym roku, bez względu na to, co uczynią władze i policja, demonstrującym faszystom „wykrzyczeć naszą niechęć i pogardę”. Widocznie skądś wie, że im głośniej będą krzyczeć, tym większa pewność, że świat, a przede wszystkim - Niemcy usłyszą, że oto właśnie w Polsce faszyści podnoszą głowę i w ten sposób zyskają dodatkowe uzasadnienie, by myśl rzuconą w roku 1914 zrealizować w nowych, ale przecież cały czas tych samych okolicznościach. Redaktor Blumsztajn sprawia wrażenie, jakby nie potrafił do trzech zliczyć, a tu proszę – jaki tęgi statysta z niego wychodzi! W takiej sytuacji chyba będziemy musieli zacząć przyzwyczajać się do nowej szlachty, którą – korygując proroctwo pana Stanisława Szczuki – wskazał uprzejmy Czytelnik. SM
Posen – Nazifrei! Dzięki rewolucyjnej czujności izraelskiego tancerza, i Ambasady Izraela w Warszawie udało się oczyścić Poznań z nazistów. No, może nie cały, ale w tamtejszym teatrze nie ma ich na pewno. A zaczęło się od tego, że izraelskiemu tancerzowi Ofirowi Levie, który poprzedniego dnia – nie wiadomo, czy coś palił, czy może coś powąchał – wydało się, że za kulisami stoi Hitler, a w każdym razie – ktoś do niego podobny. W tej sytuacji nie mógł już tańcować i zażądał usunięcia tego osobnika. Osobnik ów, jak się okazało – pracownik teatru – posłusznie się usunął, ale jeszcze tego samego dnia złożył skargę u dyrektorski Anny Świderskiej-Schwerin, że jest dyskryminowany. Dykryminacja – wiadomo – zbrodnia niesłychana, toteż pani dyrektor szybko doszła po nitce do kłębka, gdzie tej dyskryminacji bije źródło. Kiedy więc następnego dnia oświadczyła tancerzowi że to ona jest dyrektorem, podczas gdy on – pieprzonym (albo „pierdolonym” – bo „Gazeta Wyborcza”, która ten incydent smakowicie każdego dnia opisuje, nie może się zdecydować na konkretne sformułowanie) Żydem, wykrzyczał jej w twarz, że żadnym dyrektorem nie jest, tylko „nazistką” – i powiadomił Ambasadę Izraela. I co Państwo powiecie? Słuszna jego racja, bo pani Anna Świderska-Schwerin, na skutek rozkazu z Ambasady dyrektorką w jednej chwili być przestała. Pracownik przypominający izraelskiemu tancerzowi Hitlera przezornie się w teatrze nie pokazuje i w ogóle jest nieuchwytny, bo skoro dyrektorkę spotkały takie represje za jedno słowo, to cóż dopiero jego – za podobieństwo? Z tego wydarzenia płynie kilka wniosków. Po pierwsze – że na skutek wieloletniej tresury poziom dyscypliny w Polsce systematycznie rośnie. Z rozkazami wydawanymi przez Ambasadę Izraela, a nawet zwykłych Żydów, nikt już nie dyskutuje, tylko wszyscy wykonują je w podskokach. Świadczy o tym nie tylko reakcja pracownika podobnego do Hitlera, ale przede wszystkim - stachanowskie tempo w jakim pani Anna Świaderska-Schwerin została zwolniona. Po drugie - że jawi się pilna konieczność wydania rozporządzenia zawierającego katalog zwrotów, a w szczególności – przymiotników, których używanie w stosunku do Żydów jest dozwolone. Na przykład, czy gdyby zamiast przymiotnika „pieprzony” pani Świaderska-Schwerin użyła przymiotnika „solony”, to mogłaby zachować swoje stanowisko, czy też nie? Warto przypomnieć, że tego rodzaju akty prawne już u nas uchwalano, m.in. w postaci ustawy o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, więc precedens jest. Po trzecie – że trzeba ustalić nie tylko dozwolone słowa, ale również gesty oraz piosenki. Na przykład gest rzymskiego pozdrowienia jest, jak wiadomo, surowo zabroniony, ale jeśli dłoń zaciśniemy w jedną miażdżącą pięść, a w ramach pięści pokażemy tzw. „figę” – to czy taki gest będzie już dozwolony – i tak dalej. Po czwarte – trzeba będzie do szkół wprowadzić stosowny przedmiot – oczywiście obok pogadanek na temat sodomii i gomorii – kosztem, dajmy na to, matematyki, języka polskiego i historii. I wreszcie po piąte – w ten sposób przygotujemy się odpowiednio na niespodzianki, jakie mogą stać się naszym udziałem, kiedy już minie miodowy miesiąc od wejścia w życie traktatu lizbońskiego. SM
Wirus ante portas! Za wschodnią granicą mamy problem – na Ukrainie ponoć szaleje tajemniczy wirus, zachorowało już ponad 870 tys. ludzi, 135 zmarło w wyniku różnych powikłań. Panika. Niektórzy mieli wirusa „świńskiej grypy” – pozostali ponoć nie. JE Wiktor Juszczenko jest bliski ogłoszenia stanu wyjątkowego, do czego namawiają go jego współpracownicy. Mówi się też o konieczności przełożenia wyborów prezydenckich na maj, gdyż kandydaci nie mogą spotykać się z wyborcami. Dzięki temu prezydent sam miałby większe szanse na reelekcję (podobno poparcie dla niego jest kilkuprocentowe), no i porządzi parę miesięcy dłużej. Będzie też grać na nosie Rosji, która zapowiedziała, że nie przyśle do Kijowa nowego ambasadora, dopóki on pozostaje u władzy. Przypominam, że już czterdzieści lat temu ostrzegałem: stan równowagi zostanie przywrócony. Jeśli wskutek interwencji medycyny zamiast 2 miliardów ludzi żyje na Ziemi 6,5 – to prędzej czy później pojawi się czynnik – najpewniej epidemia – która zabije nie tylko 4,5 mld, ale (na zasadzie wahadła) raczej 5 lub 5,5. Możemy to odwlekać: im dłużej odwleczemy, tym więcej będzie ofiar. W czym nie ma nic złego, a przeciwnie. Dla gatunku lepiej jest, gdy urodzi się milion i umrze połowa – niż gdy urodzi się 550 000 i umrze 50 000. Lepsza selekcja naturalna… A w ogóle to wszyscy kiedyś i tak musimy umrzeć. Jeśli dodatkowe pół miliona pożyło sobie czas jakiś na świecie – to co w tym złego? Zwracam natomiast uwagę na wypowiedź p. Aleksandra Turczinowa, wicepremiera Republiki, który „(…) komentując wzrost cen leków na zachodzie Ukrainy, zwrócił się do właścicieli aptek. – Nie żerujcie na problemach mieszkańców. Za to będziecie musieli odpowiedzieć, a my będziemy reagować ostro”. Otóż: jeśli gwałtownie rośnie popyt to cena, by pozostać „ceną równowagi”, powinna wzrosnąć. P. Turczinow pokazuje po raz kolejny, że dzisiejsi „politycy” albo nie mają pojęcia o gospodarce, albo gadają głupoty pod (głupią) publiczkę. Jeśliby cena nie wzrosła, ludzie wykupywaliby leki na zapas, leki braliby również ci, którzy wcale ich brać nie muszą… I umieraliby ludzie, którzy ich naprawdę potrzebują, a także ci, którzy przeziębili się i zarazili stojąc w długich kolejkach. Cena równowagi oznacza, że tyle samo jest leków, co ludzi gotowych je kupić. Bardzo mało się wtedy marnuje. A na argument, że „wtedy tylko bogatsi mieliby lekarstwa”, mamy trzy odpowiedzi: 1) Tak: ludzie po to zarabiają więcej, by mieć za to więcej niż ci, którzy zarabiają mniej; byłoby nonsensem zarabiać więcej po to, by mieć te same możliwości, co inni!! 2) Gdy cena idzie w gorę, producentom natychmiast chce się zatrudnić ludzi na drugą i trzecią zmianę i od razu rusza podaż lekarstw; jest ich już na trzeci dzień więcej, a za parę dni i cena się wyrówna… 3) Jeśli mają decydować nie zarobki lecz to, kto pierwszy jest w kolejce, to bogaci i tak wynajmą „staczy”… A u nas widać, że nic tak nie uczy rozumu, jak brak pieniędzy. Gdyby w Skarbie Państwa było dużo gotówki, JE Ewa Kopacz (nie „Kopaczowa”; rozwiodła się przed rokiem – co jest typowe, gdy żona robi niezależną karierę) na pewno kupiłaby 38 milionów szczepionek i kazałaby wszystkim zastrzyknąć je pod przymusem. Na szczęście: w Skarbie pustki, więc może nam się upiecze. Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej z rozpaczy zaczęło nawet mówić prawdę: „że szczepionka na A/H1N1 nie jest jeszcze dokładnie przebadana”, „że zdarzyły się przypadki śmierci wskutek podania szczepionki (a w końcu każdemu wolno wybrać sobie 10 razy większą szansę śmierci wskutek nie zaszczepienia się – niż dziesięć razy mniejszą szansę śmierci wskutek wstrzyknięcia szczepionki)”; „że nie ma żadnej gwarancji, iż produkowana pół roku temu szczepionka zadziała na aktualnego mutanta wirusa”. „Rząd” na razie nie mówi: „Jak ktoś chce, to niech się zaszczepi; szczepionki są prywatnie w aptekach – to prywatna sprawa obywateli”. Ale nie kręci i kluczy. Na zakończenia absolutna bomba… To usłyszałem na własne uszy w „Dzienniku” TVN: „Jeśli krytyka będzie się nasilała, Donald Tusk po prostu każe kupić szczepionkę bez względu na argumenty ZA i PRZECIW”!!!!” To jest kwintesencja d***kracji!!! JKM
BYLE DO WYBORÓW PREZYDENCKICH „Deficyt trzymaliśmy mocno w ryzach, długi też. Na dzień wyborów zostawiliśmy nawet nadwyżkę. Chcieli władzy, to niech się starają. Jak mawia lud, 'chciałeś rower, to pedałuj!'”. Z prof. Zytą Gilowską rozmawia Teresa Wójcik („Gazeta Polska”). Teresa Wójcik: Wyraźnie widać, że jedynym celem polityki gospodarczej rządu premiera Donalda Tuska jest pilnowanie niskiego deficytu budżetowego wobec malejących dochodów budżetu. Czy to dobry cel w warunkach kryzysu gospodarczego? prof. Zyta Gilowska: Sądzę, że celem rządu, w tym także jego polityki gospodarczej, jest dotrwanie do wyborów prezydenckich. Rządzący myśleli, że to będzie łatwe, na kryzys niespecjalnie się oglądali. Po wyborach wygranych przez PO stan finansów państwa był dobry, wzrost gospodarczy wysoki, liderzy PO przypuszczali, że spadki - jeśli nastąpią - będą łagodne, skutecznie amortyzowane krajowym popytem konsumpcyjnym. Dlatego wiosną 2008 r, gdy kryzys rozwijał się jak wachlarz (najpierw na rynkach kredytów hipotecznych w Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, potem w USA, doprowadzając do upadku bank Bear Stearns), obecny rząd - z własnej gorliwości, przez nikogo nieponaglany - oficjalnie poinformował Brukselę o zmianie prognoz przyszłorocznych deficytów finansów publicznych na bardziej optymistyczne. Podkreślam - na bardziej optymistyczne niż prognozy sporządzone przez poprzedni rząd w październiku 2007 r., kiedy tempo wzrostu gospodarczego przekraczało 7 proc. PKB. Ten fakt najlepiej świadczy, że wiosną 2008 r. rządzący oceniali perspektywy wybitnie kolorowo i poważniejszych kłopotów się nie spodziewali. Ta erupcja optymizmu zdezorientowała komisarza Unii Europejskiej Joachima Almunię do tego stopnia, że zwracał się do dziennikarzy z pytaniem: „Co się stało, co się stało?". A stało się banalnie -jedni sformułowali księżycowe prognozy, a inni wzięli je za dobrą monetę. Obecnie rząd postanowił ograniczyć swój urzędowy optymizm do forsowania tezy o konieczności zachowania niskiego deficytu budżetowego. Tymczasem ten deficyt nie jest ani taki ważny, ani niski. Jako kategoria praktyczna deficyt budżetowy został w Polsce kompletnie zmistyfikowany. Prostolinijne podejście typu „deficytem budżetowym jest nadwyżka planowanych wydatków z budżetu państwa nad prognozowanymi dochodami budżetu państwa” jest mało przydatne. Faktyczny deficyt budżetowy został na kilka sposobów poszatkowany i poukrywany do tego stopnia, że utracił sens poznawczy. Ale nawet ten kawałek deficytu, który „widać", jest wysoki i będzie coraz wyższy. Wcale nie jest „pilnowany", zresztą podobnie jak obecnie żaden składnik naszych finansów publicznych. Obawiam się, że nasze finanse publiczne tracą sterowność.
T.W.: Jaki jest więc obecny stan polskich finansów publicznych? Z.G.: Polskie finanse publiczne są po prostu zdewastowane. Przejawia się to w takich wynalazkach jak: „przerzucamy wydatki na budowę dróg do Krajowego Funduszu Drogowego i niech sobie Bank Gospodarstwa Krajowego pożyczy na ten cel, ile tam trzeba, np. 20 mld zł rocznie” albo typu „tworzymy sobie drugi budżet o nazwie »budżet środków europejskich” i deficytu tego drugiego budżetu nie wliczamy do deficytu budżetu państwa”. Dewastacja treści przejawia się w zaniku rzetelnej informacji o faktycznych rozmiarach rocznych i skumulowanych niedoborów w finansach publicznych. Takie roczne niedobory to właśnie deficyty, natomiast niedobory skumulowane tworzą państwowy dług publiczny. Nastąpiła też dewastacja odpowiedzialności za stan finansów publicznych. W normalnych warunkach rynkowych budżet państwa pełni w finansach publicznych rolę instytucji ostatniej szansy, jest zwornikiem finansów publicznych, tak jak bank centralny sektora bankowego. Wtedy też jest jasne, na czym polega konstytucyjna odpowiedzialność rządu, w tym ministra finansów, za stan finansów publicznych danego państwa. Tę konstytucyjną, ustrojową odpowiedzialność można zmierzyć na kilka sposobów, np. współczynnikiem konsolidacji finansów publicznych, tj. stosunkiem deficytu budżetu państwa do deficytu całego sektora finansów publicznych. Obrazuje on jak na dłoni, czy finanse są skonsolidowane, sterowne i kontrolowane, czy też przeciwnie. Oczywiście, deficyt budżetu państwa z definicji obrazuje tylko część niedoborów dochodów w stosunku do planowanych wydatków, ponieważ decentralizacja wyłącza budżety jednostek samorządu terytorialnego. Ale także ta decentralizacja musi być prowadzona z głową i nie może wymuszać na samorządach nadmiernego zadłużania się, co się zdarza coraz częściej. Im współczynnik konsolidacji finansów publicznych jest wyższy, tym lepiej, tym finanse publiczne są lepiej „pilnowane”. Współczynnik dla obecnej dekady był najlepszy w 2002 r., kiedy wyniósł 0,97 (odpowiednio 39,4 mld zł i 40,5 mld zł) oraz w 2007 r., gdy wyniósł 0,72 (odpowiednio 15,9 mld zł i 22,1 mld zł). W 2002 r. finanse były w dużo gorszym stanie niż w 2007 r., ale kontrolowano je dobrze. Ostatnio natomiast mamy do czynienia z dramatycznym pęknięciem - współczynnik konsolidacji zmalał do 0,32 (odpowiednio 27,2 mld zł i 84,8 mld zł). To jest po prostu rozpad, dewastacja odpowiedzialności.
T.W.: Z tego wynika, że rząd PO-PSL stara się wypychać wydatki budżetowe poza budżet? Jakie będą tego konsekwencje? A może to dobre wyjście, bo ogranicza cięcia wydatków budżetowych? Z.G.: Z ekonomicznego punktu widzenia takie wypychanie nie ma żadnego sensu, przecież te wydatki pozostają, ktoś je realizuje, pożycza pieniądze, na ogół zresztą pożycza drożej, niż pożyczyłby minister finansów. A skutki negatywne są ogromne. Dewastacja urządzeń państwowych, a takim skomplikowanym urządzeniem są finanse publiczne, jest zawsze szkodliwa i demoralizująca. Nie wierzę, by obywatele doszli do wniosku, że jak się schowa główkę pod za krótką kołderkę, to reszty nie widać. Wypychanie wydatków poza budżet nie ma nic wspólnego z cięciami, cięć zresztą też nie zauważyłam. Ale rząd kombinuje propagandowo jeszcze ostrzej. Nie tylko wypycha wydatki poza budżet, ale następnie dzieli pomniejszony budżet na dwa niby-budżety - budżet państwa jako ten budżet „prawdziwy, do pokazywania” oraz przycupnięty obok budżet środków europejskich jako swoista narośl, taka huba drzewna. Rząd wmawia opinii publicznej, że jest oszczędny, podczas gdy na 2010 r. planuje wzrost wydatków o ponad 22 mld zł, w tym w dziale „administracja publiczna” o prawie 700 min zł i na dotacje w dziale „ochrona zdrowia” o ponad 2 mld zł! Nie bardzo da się wytłumaczyć, dlaczego rząd aż tak się uparł, by oddzielić środki europejskie (poprzedni rząd po ciężkiej batalii włączył te środki do budżetu państwa z początkiem 2007 r.), skoro nie potrafi ich poprawnie rozdzielić między zainteresowanych i ponad połowę zapisał w rezerwie. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie o skutki takiej twórczości rządu, ponieważ dotychczas nikt w Polsce po 1989 r. aż tak zuchwale sobie nie poczynał.
T.W.: Minister finansów Jan Rostowski podobno bada możliwość zawieszenia na dwa lata drugiego progu ostrożności zadłużenia finansów publicznych - na poziomie 55 proc. PKB w relacji długu do tego PKB. Czy to dobry pomysł? Z.G.: Nie, to zły pomysł. Nasi kontrahenci - wierzyciele, inwestorzy, banki - oceniając nasz standing, uwzględniają fakt, że dość ostro normujemy w ustawodawstwie krajowym niebezpieczeństwo nadmiernego zadłużania. Na pewno te przepisy poprawiają wszelkie szacunki naszej wiarygodności finansowej i oceny naszego kraju jako dobrego miejsca do lokowania kapitałów. Pomysły, by część przepisów zawiesić, są po prostu infantylne. W minionych dwudziestu latach nasze państwo tylko raz pozwoliło sobie na większe matactwo, gdy w 2004 r. transfery z budżetu państwa do Otwartych Funduszy Emerytalnych zostały wpisane niejako zwykłe wydatki, którymi w istocie są, lecz jako rozchody, niewliczane do rachunku deficytu budżetu państwa. Ale ówczesny rząd miał cichą zgodę Komisji Europejskiej, bo chodziło o nasze wejście do UE. No i ustalił z Komisją formalny pretekst - Komisja zgodziła się, byśmy w latach 2004–2006 traktowali OFE jako część sektora finansów publicznych. To była bzdura, która teraz odbija się nam czkawką - a także bomba podłożona pod następców (wyłonionych w wyborach 2005 r.). No i jedyny przypadek jawnego kombinowania z przepisami prawa i klasyfikacją wydatków publicznych.
T.W.: A jeśli realna stanie się groźba, że w 2010 r. dojdzie do przekroczenia 55-proc. granicy zadłużenia PKB? Z.G.: Ta groźba jest bardzo realna, już obecnie łączna kwota państwowego długu publicznego przekroczyła pierwszy próg, tj. 50 proc. PKB. Dystans do drugiego progu, czyli do 55 proc. PKB, wynosi ok. 67 mld zł, czyli dużo mniej niż obecna koalicja pożyczyła w ciągu minionych 12 miesięcy (100 mld zł). Przekroczenie drugiego progu w połowie następnego roku jest po prostu pewne. Jednak osiągnięcie tej granicy nie jest zdarzeniem nagłym i gwałtownym. Najpierw musi zostać urzędowo uznane, co wymaga oficjalnych szacunków GUS, które są przedstawiane dopiero wiosną następnego roku budżetowego. Następnie fakt przekroczenia drugiego progu musi być oficjalnie ogłoszony przez ministra finansów w dorocznym komunikacie w „Monitorze Polskim”. Dopiero wówczas ów fakt mocno ogranicza swobodę przy projektowaniu kolejnej ustawy budżetowej. W obecnych realiach byłby to projekt ustawy budżetowej na 2011 r. A zatem nic nie działoby się nagle, mielibyśmy czas na zastanowienie się i wyciągnięcie wniosków.
T.W.: Co byłoby lepsze: większy deficyt w budżecie na 2010 r. czy dalsze ukryte obciążanie finansów publicznych? A może lepiej zreformować szybko wydatki budżetowe? Z.G.: Najlepsza jest prawda. Skonsolidowane finanse publiczne, deficyty powyciągane z zakamarków, kąty wysprzątane, długi uczciwie policzone, obywatele rzetelnie poinformowani, politycy z głowami posypanymi popiołem. Dopiero wtedy można debatować o terapii. Czy Polacy tego oczekują, nie wiem.
T.W.: Pojawił się wspólny projekt ministrów finansów i pracy, aby ratując budżet przed zwiększeniem dotacji na bieżące wydatki emerytalne ZUS, obniżyć poziom składki odprowadzanej do Otwartych Funduszy Emerytalnych z 7,3 do ok. 3 proc. Czy to jest dobre rozwiązanie? Z.G.: Sporo racji ma ekonomista dr Bogusław Grabowski, twierdząc, że jest to „demontaż reformy emerytalnej robiony w niecnym celu”. Ta reforma jest w ogóle dosyć pechowa. Najpierw padła ofiarą wspomnianej już kombinacji, by podretuszować stan sektora finansów publicznych i na trzy lata włączyć OFE do tego sektora. Byłam temu mocno przeciwna, ponieważ uważałam i nadal uważam, że OFE gromadzą prywatne środki obywateli, o czym świadczy choćby brak gwarancji wielkości wypłat przez skarb państwa (na razie te wypłaty są żenująco niskie - obecnie wypłaca się w ramach OFE ok. 100 świadczeń w średniej kwocie 56 zł miesięcznie) . Potem doszło feralne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, który - rzekomo w obronie ubezpieczonych - stwierdził, że w jakimś sensie są to jednak środki publiczne. No i mamy za swoje. To, co było celem reformy - składanie przez obywateli na indywidualnych kontach ich własnych wpłat na poczet przyszłej emerytury - na zasadzie „jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz” - stało się pretekstem do skoku na te pieniądze. Przecież to nonport sens. Gdyby skarb państwa był w stanie w przyszłości gwarantować tzw. godziwą emeryturę, to byśmy nigdy żadnej reformy nie robili, bo i po co zmieniać coś, co działa dobrze. Zatem wtrącanie się rządu do środków należnych OFE pod hasłem „lepiej zaopiekujemy się tymi pieniędzmi" jest wręcz komiczne, bo co jak co, ale ten rodzaj państwowej opieki Polacy przetestowali bardzo dokładnie.
T.W.: Pojawiły się też propozycje innych rozwiązań ratujących budżet, a pośrednio stan finansów publicznych. Np. zwiększenie obciążeń fiskalnych, zwłaszcza podatków. Czy takie rozwiązania jednak nie pogłębią kryzysu gospodarczego w Polsce? Z.G.: Nie każde zwiększanie podatków przynosi wzrost dochodów publicznych. Obecnie raczej nie przyniesie. Rząd o tym wie, dlatego do wzrostu podatków się nie pali. W warunkach kryzysu należy chuchać i dmuchać na dwie kategorie - popyt konsumpcyjny oraz inwestycje, zwłaszcza zagraniczne. Na trzeci komponent wzrostu - eksmaleje - mamy najmniejszy wpływ, chociaż i tu rząd może sporo popsuć, np. ofertami obligacji zagranicznych, których skala może prowadzić do aprecjacji polskiej waluty, a przez to spadku opłacalności naszego eksportu. Obecnie najważniejsze jest przynajmniej hamowanie wzrostu bezrobocia. Bo gdy nie liczba miejsc pracy i nie spada wolumen wynagrodzeń, to utrzymuje się popyt konsumpcyjny i przedsiębiorcy dostrzegają powody do ryzykowania swoich środków w inwestycjach powiększających zdolności wytwórcze. Na razie w Polsce dominują tendencje niekorzystne - bezrobocie rośnie, dynamika konsumpcji gaśnie, rentowność małych i średnich firm maleje, niewykorzystywany majątek wzrasta, zapał inwestycyjny słabnie, a szara strefa ma się coraz lepiej. Ta strefa do pewnego stopnia jest potrzebna jako amortyzator, ale stała się na tyle silna, że najwyższy czas, by ją przystrzyc. Do tego służą stosowne instrumenty podatkowe, których używanie wymaga odwagi, siły i konsekwencji. Teoretycznie wiadomo, jak zacząć taką batalię.
T.W.: Dlaczego rząd tak kurczowo broni się przed zwiększeniem deficytu, czy chodzi wciąż o szybkie wejście do korytarza przystąpienia do strefy euro? A może to jednak byłoby dobre dla naszej gospodarki, choć premier i minister finansów przestali mówić o euro? Z.G.: To pozornie tajemnicza sprawa. W strefie euro nas obecnie nie chcą. Mają własne kłopoty i wiedzą, jak nieustabilizowana jest nasza kondycja. Korytarz do euro, czyli system ERMII, nie jest nam do niczego potrzebny. Ryzyko wchodzenia do korytarza z wysokim deficytem sektora finansów publicznych i rosnącym długiem jest duże i wcale niewydumane. Raczej nie o euro chodzi rządowi, gdy tak usilnie liftinguje finanse publiczne. Może sprawy są prostsze niż usiłują wykoncypować analitycy? Sądzę, że chodzi tylko 0 wizerunkowe dotrwanie do wyborów prezydenckich. Uznanie przekroczenia drugiego progu ostrożnościowego w przyszłym roku jest równe nałożeniu sobie rozmaitych wędzideł w budżecie na rok 2011, a to będzie rok wyborczy.
T.W.: Rząd Tuska obiecywał wolnorynkową politykę gospodarczą. Tymczasem nakłada gorset przedsiębiorcom i zachowaniom rynkowym. Pomawiany o etatyzm PiS nie krępował gospodarki i zmniejszał obciążenia fiskalne. Czy to słuszne oceny? Z.G.: Nie mnie oceniać, to zadanie dla wyborców. Gdy bywam oskarżana przez prorządowych gorliwców o rozmaite zaniechania - a to nadal ma miejsce - to wtedy sama sobie przypominam, że zlikwidowaliśmy trzy podatki. Od spadków 1 darowizn w obrębie najbliższej rodziny, akcyzę od samochodów sprowadzanych w ramach UE oraz akcyzę na kosmetyki. Radykalnie też zmniejszyliśmy dwie danin: PIT i składkę rentową. Deficyt trzymaliśmy mocno w ryzach, długi też. Na dzień wyborów zostawiliśmy nawet nadwyżkę. Chcieli władzy, to niech się starają. Jak mawia lud, „chciałeś rower, to pedałuj!”.
DORADCA SIKORSKIEGO W ARCHIWACH SB Profesor Jan Barcz, bliski współpracownik szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego, według zachowanych dokumentów Służby Bezpieczeństwa w 1982 roku został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Jaksa”. Materiały wskazują, że współpraca „Jaksy” trwała do 1990 roku.16 września 2009 r. „Gazeta Polska” opublikowała tekst, w którym wspomina się o fakcie rejestracji Jana Barcza jako kontaktu operacyjnego ps. „Jaksa” wywiadu komunistycznego PRL. Na podstawie tego artykułu senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk zwróciła się 21 września br. do ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego z prośbą o wyjaśnienia tej sprawy. Jan Barcz był do momentu publikacji przewodniczącym Doradczego Komitetu Prawnego przy Ministrze Spraw Zagranicznych. W odpowiedzi Radosław Sikorski pisze 8 października: „Po opublikowaniu ww. artykułu w »Gazecie Polskiej«, prof. J. Barcz poinformował mnie o fakcie współpracy z organami wywiadu PRL w charakterze ekspercko-analitycznym. Prof. Barcz oświadczył, że dotyczyła ona stosunków polsko-niemieckich, a zwłaszcza skomplikowanych materii prawnych”. Jak wynika z tego pisma, Jan Barcz przyznał się do współpracy z SB, twierdzi jednak – według słów Radosława Sikorskiego – że miała ona „charakter ekspercko-analityczny”. Z dostępnych dokumentów wynika, że w trakcie współpracy „Jaksa” wykazywał się własną inicjatywą, rozpracowywał pojedyncze osoby będące w kręgu zainteresowań organów, a nawet brał udział w skomplikowanych operacjach, pisał charakterystyki na swoich niemieckich kolegów i przyjaciół; z niektórymi z nich współpracuje do dziś. Minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski we wspomnianym liście do senator Arciszewskiej-Mielewczyk z 8 października br. napisał, że dokonania Jana Barcza „stanowią jednocześnie wystarczającą legitymację moralną dla pracy na rzecz interesu publicznego Rzeczypospolitej Polskiej”.
Kariera w stanie wojennym Z dokumentów wynika, że Jan Barcz od wczesnych lat był aktywnym członkiem PZPR – udzielał się jako partyjny lektor. Według materiałów MSW Jan Barcz jako kontakt operacyjny SB (Departament I – wywiad PRL) został zarejestrowany w pierwszych miesiącach stanu wojennego – ostatnie zachowane meldunki pochodzą z roku 1990. Z zachowanych w IPN akt wynika, że Barcz został zwerbowany w lutym 1982 r. przez porucznika SB Zenona Giemzę, inspektora Wydziału I Departamentu I MSW. Giemza umówił się telefonicznie z Barczem na 8 lutego w kawiarni „MDM”, podając się za pracownika Biura Paszportowego. W trakcie spotkania porucznik nawiązał z Barczem rozmowę na temat polityki zagranicznej RFN i działalności niektórych placówek naukowych. W swoim raporcie z tej rozmowy – w zamierzeniu sondażowej – funkcjonariusz SB pisał: „Wobec korzystnie rozwijającej się dla mnie sytuacji, pozytywnego stosunku do mojej osoby oraz szczerych, wyczerpujących wypowiedzi – postanowiłem wysunąć propozycję współpracy. Została ona bez najmniejszych wahań, oporów przyjęta. Nie zauważyłem przy tym zmian w zachowaniu i wypowiedziach mojego interlokutora. Stwierdził przy podpisywaniu zobowiązania [...], »Państwo pomagało mi przez kilka lat, kształcąc mnie – teraz najwyższa pora abym pomagał Państwu«. Na wszystkie moje propozycje dotyczące przyszłej współpracy odpowiadał bez wahania zwrotem »nie widzę przeszkód«. [...] Celem bliższego rozpoznania możliwości wywiadowczych poleciłem »Jaksie« przygotować na 10 II bm. wykaz znanych mu obywateli RFN. Przy przekazywaniu tej listy dnia 10 lutego powiedział mi, że w trakcie dalszej współpracy będzie ją uzupełniał. Osoby podkreślone na liście są bardzo dobrze mu znane. Ustaliłem podczas przeglądania listy, że 15 II br. otrzymam dwie charakterystyki ob. RFN /Bingena i Schmidtendorfa/ – figurantów naszych spraw oraz wykaz osób, obywateli PRL zajmujących się problematyką niemiecką i znających »Jaksę«”. Wykaz osób, które „Jaksa” mógłby rozpracować, jest imponujący. Lista „niemiecka”, jaką przedłożył 10 lutego por. SB Giemzie, zawiera 44 nazwiska, a „polska”, przedłożona przez niego 15 i 18 lutego, liczyła 48 pozycji. Podczas tych spotkań przekazał swoją pierwszą charakterystykę, mianowicie dr. Dietera Bingena, który był wtedy pracownikiem Institut für Ostwissenschaftliche und Internationale Studien. Dzisiaj prof. Bingen jest dyrektorem Niemieckiego Instytutu Polskiego w Darmstadt (Deutsches Polen Institut). Giemza pisał 23 lutego w swoim raporcie: „Załączony materiał w postaci: – wykazu osób zajmujących się problematyką niemiecką i znających »Jaksę«, – charakterystyka D. Bingena, – charakterystyka T. Schellinga, otrzymałem na spotkaniu dnia 15. II. 1982 r. (w kawiarni »Na Rozdrożu«) i 18. II. 1982 r. (w pokoju hotelu »Forum«). W czasie rozmowy »Jaksa« poprosił mnie o zapoznanie się ze sporządzoną przez niego charakterystyką i udzielenie mu dalszych wskazówek dot. dalszego, dokładniejszego ukierunkowania we współpracy z naszą służbą. Przepraszał jednocześnie za ogólnikowość pierwszej charakterystyki (D. Bingen) – tłumaczył to brakiem doświadczenia w sporządzaniu tego rodzaju informacji. W związku z powyższym udzieliłem mu instruktażu połączonego z jednoczesnym pisaniem uzupełnienia (D. Bingena) – w załączeniu. [...]”. „Jaksa” raportował także na temat swoich polskich kolegów:
„Poruszając temat niewłaściwego zachowania się niektórych naszych obywateli za granicą – wspominał o prof. Markiewiczu. Zdaniem jego, naukowiec ten nie tylko kompromituje się swoim zachowaniem jako naukowiec, ale również wyrządza duże szkody Polsce poprzez niekorzystne stawianie pewnych kwestii spornych w relacji Polska–RFN. Obiecał sporządzić o nim informację pisemną i dostarczyć ją na spotkanie w pierwszej połowie marca. [...]”. „Jaksa” starał się także nawiązać bardziej koleżeńskie relacje ze swoim oficerem prowadzącym, który relacjonował: „Pod koniec spotkania (przy pożegnaniu) zaproponował mi »przejście na ty«. Bardzo mu przeszkadza w rozmowie »forma Pana« – tym bardziej iż jestem prawie jego rówieśnikiem. […] Na powyższe wyraziłem zgodę i podałem imię »Zenon«”. Zenon podsumował: „1. osobą D. Bingena jest zainteresowany tow. Palewski, 2. T. Schelling jest figurantem SMW »Graf«, 3. W czasie spotkania »Jaksa« zachowywał się bardzo swobodnie. Przejawia dużą chęć do współpracy z naszą służbą, 4. W trakcie następnych spotkań egzekwować następne charakterystyki obywateli RFN, wykorzystując przy tym znajomości »Jaksy« z figurantami naszych spraw do realizacji naszych przedsięwzięć”. Ponadto por. Giemza uzupełnił: „listę osób zajmujących się problematyką niemiecką sporządził »Jaksa« na wyraźne moje polecenie. […] W przyszłości zamierzam wykorzystać ją m.in. do kontroli naszych współpracowników oraz rozszerzenia bazy werbunkowej obywateli naszego kraju. Zlecone zadanie (jedno z pierwszych) wykonał on bez najmniejszego sprzeciwu”. W kolejnych miesiącach „Jaksa” dostarczał własnoręcznie sporządzone charakterystyki swoich niemieckich przyjaciół i kolegów, które były wykorzystane operacyjnie przez SB. Np. 18 czerwca por. Giemza pisał: „Spotkanie [16. VI.] wywołał »Jaksa«. W czasie rozmowy poinformował mnie o pobycie w Polsce Th. Schellinga (figurant SMW »Dorn«) i przekazał wcześniej (z własnej inicjatywy) sporządzoną o tym notatkę. Zaznaczył przy tym, że jeżeli będzie potrzeba jej uzupełnienia to gotów jest to zrobić. [...] w czasie rozmowy »Jaksa« wspomniał, że T. Schelling chciałby bardzo przyjechać do niego prywatnie na urlop w miesiącu lipcu lub sierpniu br. Chęć wyjazdu wynika z dużej sympatii Th. Schellinga do »Jaksy«. Uważam, że znajomość w/w można wykorzystać dla potrzeb naszej służby. Z uwagi na możliwość awansu Th. SCH [elling] może być ciekawym źródłem informacji”. Thilo Schelling jest dzisiaj zastępcą sekretarza stanu w Ministerstwie Gospodarki Meklemburgii-Pomorza Przedniego.
Operacja „Tyberiusz” Z dokumentów SB wynika, że 5 października 1982 r. por. SB M. Buławko spotyka się z „Jaksą” w lokalu kontaktowym „Dach”. Tematem rozmowy jest niemiecki doktorant, który był z nim zaprzyjaźniony. SB zaczęła się nim interesować i zamierzała przeprowadzić operację, mającą na celu zwerbowanie go szantażem. „Jaksa” poznał „Tyberiusza” – taki pseudonim nadała mu SB – podczas konferencji w Bielefeld za pośrednictwem prof. Helmuta Riddera. Nawiązali stały kontakt korespondencyjny, a podczas pobytu „Tyberiusza” w Polsce jesienią 1980 r. spotykają się wielokrotnie. „Tyberiusz” był kilkakrotnie gościem „Jaksy” i nocował u niego w mieszkaniu. Z czasem kontakt ten przemienił się w relacje przyjacielskie. Jak pisał funkcjonariusz, „»Jaksa« w rozmowie ze mną zaoferował swoją pomoc w operacyjnym rozpracowaniu »T«. Podkreślił, że może nawet zorganizować spotkanie z »Tyberiuszem« i wprowadzić do sprawy pracownika kadrowego wywiadu”. „Jaksa” z własnej inicjatywy zawiózł nawet „Tyberiusza” w swoje rodzinne strony (woj. lubelskie), po czym wszystko opisał. Nie wiemy, jak zakończyła się sprawa „Tyberiusza”; akta jej dotyczące nie zostały włączone do teczek Barcza. Innymi tematami raportów „Jaksy” były informacje dotyczące „aktualnej sytuacji w jego środowisku tzn. pracowników naukowych IPS przy M [inisterstwie] S [prawiedliwości], Uniwersytetu Warszawskiego i luźnych kontaktów wśród byłych członków i aktywistów »Solidarności«”.
Służby wspierają karierę zawodową „Jaksy” W aktach zachowały się liczne pokwitowania za przyjęte kwoty, osobiście podpisane przez Jana Barcza. Służba Bezpieczeństwa interesowała się także jego karierą, o czym świadczy np. pismo z 7 lutego 1984 r. Naczelnik Wydziału I Departamentu I MSW płk. SB F. Kołecki pisze do naczelnika Wydziału X tego samego Departamentu: „Jesteśmy zainteresowani w zatrudnieniu go w Polskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych”. Natomiast 22 stycznia 1986 r. naczelnik Wydziału I Departamentu I MSW, major SB J. Szustakiewicz pisał do swojego przełożonego: „Departament IV MSZ wyraża b. duże zainteresowanie zatrudnieniem »Jaksy« u siebie. Byłoby to również duże wzmocnienie dla naszej służby. Proponuję aktywnie poprzeć jego kandydaturę”. Dwa lata później, 29 stycznia 1988 r., starszy inspektor Wydziału I Departamentu I MSW kpt. SB Marek Winnicki sporządził raport ze spotkania z KO. „Karoo”, który wtedy pracował na kierowniczym stanowisku w MSZ. Obaj panowie rozmawiali między innymi o „Jaksie”. Winnicki zapisał: „Ponadto »Karoo« stwierdził, że u Dyrektora Dep. IV, Fekecza była niedawno dyskusja nt. obsady personalnej zespołu d/s RFN i Berlina Zachodniego. Ze swojej strony zaproponował, ażeby spróbować ściągnąć KO »Jaksa«. Pomysł podchwycił Jędras, stwierdzając, że sprawę jego ew. przejścia od strony formalnej bierze na siebie. KO »Tarecki« ma rozeznać sytuację w kadrach MSZ. »Karoo« miał natomiast zorientować się co do ew. zgody »J«. Po rozmowie na ten temat z »Jaksą« »K« stwierdził, że byłby on skłonny przejść do MSZ, ale od połowy roku [...].»J« miał w zasadzie dwie wątpliwości: pierwsza dot. spraw finansowych. W MSZ jego zarobki byłyby znacznie niższe i w związku z tym musiałby w miarę precyzyjnie znać termin swojego ew. wyjazdu na placówkę. Druga wątpliwość dot. jego pracy naukowej, z której musiałby, przynajmniej na pewien czas, zrezygnować. »Karoo« uważa jednak, że jest on już przez niego prawie całkowicie przekonany do zmiany pracy”.Pracę w MSZ Jan Barcz rozpoczął 1 marca 1989 r. Według zachowanych dokumentów 2 marca „Jaksa” spotyka się z prowadzącym go funkcjonariuszem SB o pseudonimie „Bern”, który parę dni później raportował: „Od 1 marca 1989 r. »Jaksa« przeszedł do pracy w Dep. IV MSZ. Na razie zapoznaje się z materiałami i dokumentami i nie zna jeszcze ostatecznego zakresu swoich obowiązków. Jest jednak pewne, że będzie zajmował się m.in. zachodnioniemieckimi stowarzyszeniami i towarzystwami. »Jaksa« dostarczył mi notatkę na temat posiedzenia grupy inicjatywnej, która ma powołać do życia Towarzystwo PRL–RFN. Kolejne posiedzenie tego gremium zaplanowano na 8 marca br. [1989] w celu omówienia projektu statutu Towarzystwa. Dalsze plany przewidują jeszcze jedno posiedzenie oraz wystąpienie z wnioskiem o rejestrację, co ma odbyć się jeszcze przed Świętami Wielkanocnymi. [...] Uzgodniliśmy z »Jaksą«, że zostanę zaproszony na to zebranie, co umożliwi mi zaangażowanie się w prace Towarzystwa. [...] Chciałby, żeby było ono [Towarzystwo] aktywne i dobrze wypełniało swoje zadanie, o których mówi w dostarczonej notatce. Stąd niepokoją go niektórzy ludzie, którzy znaleźli się w grupie inicjatywnej i w tymczasowych władzach i mający szansę pozostania na czele Towarzystwa. Chodzi przede wszystkim o prof. Markiewicza [...]. Nie można było jednak temu zapobiec, gdyż kandydatury te zostały narzucone z góry, przez Wydział Zagraniczny KC”. Przytoczony powyżej dokument pokazuje, że to Wydział Zagraniczny KC PZPR był organem decydującym o doborze ekspertów zajmujących się stosunkami polsko-niemieckimi w okresie PRL. Z kolei funkcjonariusze SB wywiadu PRL poprzez swoich tajnych współpracowników i etatowych funkcjonariuszy nadzorowali i monitorowali wszelkie działania w resorcie spraw zagranicznych. Część osób, które figurują w dokumentach służb specjalnych PRL jako tajni współpracownicy, zrobiło błyskotliwe kariery. Już w III RP Barcz został członkiem polskiej delegacji na konferencję „2 + 4” oraz delegacji negocjującej traktaty polsko-niemieckie z lat 1990–1992. W 1992 r. wyjechał na placówkę dyplomatyczną jako radca minister pełnomocny w Ambasadzie RP w Wiedniu. Jego przełożonym był Władysław Bartoszewski, już wtedy człowiek legenda, wielce zasłużony dla Polski, ale jednocześnie postrzegany jako całkowite przeciwieństwo „Jaksy”, jego postawy i drogi życiowej. W 1995 r. Jan Barcz został ambasadorem RP w Wiedniu. Do Polski wrócił na stałe w 2000 r., na stanowisko dyrektora Departamentu Unii Europejskiej w MSZ, niedługo później został dyrektorem Gabinetu Politycznego Ministra Spraw Zagranicznych Władysława Bartoszewskiego. Aktualnie syn Jana Barcza jest doradcą Władysława Bartoszewskiego. Z dokumentów SB wynika, że „Jaksa” po podjęciu pracy w MSZ nadal utrzymywał kontakty z służbami specjalnymi PRL. Latem 1989 r. setki obywateli NRD, którzy formalnie przyjechali do Polski w celach turystycznych, schroniło się na terenie ambasady RFN w Warszawie. Do Polski przyjechała wówczas delegacja rządowa RFN z Hansem-Dietrichem Genscherem na czele, ówczesnym ministrem spraw zagranicznych. „Jaksa”, który brał udział w tych negocjacjach, skrupulatnie i na bieżąco meldował swoim mocodawcom z SB o ich przebiegu. Przekazywał SB również inne dokumenty będące w kręgu zainteresowań służb specjalnych PRL, jak np. korespondencję biskupa Alfreda Nossola w sprawie mniejszości niemieckiej i wiele innych dokumentów. Tadeusz Olszak
ENTUZJASTYCZNY POMOCNIK ROTFELD Adam Daniel Rotfeld, były minister spraw zagranicznych, a obecnie szef polsko-rosyjskiej komisji ds. trudnych, był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa – wynika z akt Instytutu Pamięci Narodowej. – Nie współpracowałem z SB, nigdy nie podpisałem żadnego zobowiązania – mówi „Gazecie Polskiej” Rotfeld. Były szef MSZ przyznaje, że spotykał się z przedstawicielami MSW i kilka razy podpisał dokumenty, i że nikomu nie ujawni treści tych spotkań. – Gdy miałem składać oświadczenie lustracyjne, widziałem się z oficerem ABW, któremu zrelacjonowałem te kontakty. On powiedział mi, że nie była to świadoma współpraca z SB i dlatego nie muszę pisać, że byłem tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL – mówi prof. Rotfeld. Według dokumentów IPN został on zarejestrowany jako kontakt operacyjny. Słownik pojęć używanych przez funkcjonariuszy MSW tak opisuje tę kategorię: „Kontakt operacyjny – ma dwa znaczenia: czynność (rozmowa) mająca na celu zdobycie przydatnych operacyjnie informacji lub stworzenie jakiejś korzystnej sytuacji operacyjnej, osoba współpracująca z SB, ale nierejestrowana jako tajny współpracownik; wykorzystywano tę kategorię do rejestracji członków PZPR, co ułatwiało uniknięcie zakazu ich werbowania”. Adam Rotfeld przekazywał wywiadowi MSW informacje na temat polityki zagranicznej. W Genewie spotykał się z nim radca polskiej ambasady Henryk Bosak – agent wywiadu o kryptonimie „Polan”, który sam nawiązał kontakt z Adamem Rotfeldem. – Pamiętam jak przez mgłę jakieś spotkania, ale czego one dotyczyły, nie pamiętam. Chyba nie był on naszym współpracownikiem – mówi „GP” Henryk Bosak, dziś radny SLD w Warszawie. W trakcie rozmowy, powołując się na akta IPN, mówię mu, że w aktach są jego raporty o tym, że odbierał od Adama Rotfelda notatki i że wyznaczał mu konkretne zadania. – Może tak było, ale ja już niewiele pamiętam z tamtych czasów. Nie był to na pewno nikt ważny – odpowiada Henryk Bosak.
„Rauf”, „Rad”, „Ralf” i „Serb” Adam Daniel Rotfeld (minister spraw zagranicznych od stycznia do października 2005 r.) w znajdujących się w IPN dokumentach figuruje pod czterema pseudonimami: „Rauf”, „Rad”, „Ralf” i „Serb”. W aktach zachowały się jego notatki przeznaczone dla SB. Były to m.in. relacje z rozmów z uczestnikami KBWE w Genewie w 1974 r. W „Raporcie operacyjnym” ze spotkania z „Radem”, do którego doszło 29 czerwca 1974 r. o godzinie 10.30 w Cafe du Moirad, funkcjonariusz wywiadu PRL o kryptonimie „Polan” (Henryk Bosak) napisał: „W załączeniu notatka informacyjna wraz z relacją »Rada« z jego rozmów z G. Henze, delegatem NRF na KBWE, pracownikiem BND. Pod względem informacyjnym notatka »Rada« jest interesująca i nadaje się do wykorzystania. [...] Przekazałem »Radowi« zadania dotyczące wizyty Nixona w ZSRR. W szczególności idzie o oceny po zakończeniu wizyty w Moskwie przez główne partie polityczne i ośrodki rządzenia w krajach EWG, szczególnie NRF. [...] przekazałam »Radowi« 200 tys. frs. do rozliczenia” – raportował centrali MSW „Polan”. W styczniu 1975 r. starszy oficer operacyjny Wydziału III Departamentu I MSW ppor. M. Sawicki sporządził dla swoich przełożonych raport operacyjny z nawiązania kontaktu operacyjnego z KO ps. „Rauf” i z przejęcia od niego materiałów operacyjnych. „Kontakt operacyjny z »Raufem« nawiązałem w dniu 16.01.75 r. o godz. 11.00 w kawiarni na »Na Rozdrożu« w Warszawie, uzgadniając z nim spotkanie w dniu 19.01.75 r. w kawiarni »Nowy Świat«. Spotkanie odbyłem w uzgodnionym miejscu i terminie, w trakcie którego KO »Rauf« dostarczył informację (własnoręcznie napisaną). [...] »Rauf« wyraził zadowolenie z dotychczasowych kontaktów z »Polanem«. Oceniając swój ostatni pobyt w Genewie na jesiennej sesji KBWE stwierdził, iż nawiązał w tym czasie kilka nowych kontaktów z uczestnikami Konferencji – członkami delegacji państw zachodnich. Obiecał przy tym, że sporządzi na piśmie informację, w której poda charakterystyki poznanych osób, które jego zdaniem zasługiwałyby na naszą uwagę, oraz notatkę na temat aktualnego stanu konferencji. »Rauf« wyraził gotowość dalszego kontynuowania współpracy z nami, twierdząc, iż jest to patriotyczny obowiązek każdego Polaka”. Mimo tych deklaracji funkcjonariusz SB wykazał daleko idącą podejrzliwość. Na koniec raportu operacyjnego ppor. Sawicki zauważa: „Odniosłem wrażenie, na podstawie wypowiedzi KO, że zbyt entuzjastycznie deklaruje chęć udzielania nam pomocy”. – Było takie spotkanie, ale nie w kawiarni, lecz w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, pamiętam nawet, w którym pokoju. Nie przypominam sobie, żebym do kontaktów z przedstawicielami MSW podchodził entuzjastycznie. Zresztą moje rozmowy dotyczyły wyłącznie spraw zagranicznych, oni wiedzieli, że na nikogo nie będę donosić – mówi „GP” prof. Rotfeld. Według niego do pierwszego spotkania z funkcjonariuszami SB doszło w drugiej połowie lat 50. – Byłem wtedy tłumaczem na Wyścigu Pokoju. Zgłosili się do mnie panowie z MSW, ale nic im nie podpisałem. Później przychodzili do mnie w latach 60. i 70. W tym czasie miałem zastrzeżenie wyjazdu za granicę, nie mogłem wyjechać na stypendium Fulbrighta. Za granicę wyjechałem dopiero w 1973 r. do ZSRR. Dostałem wtedy jednorazowy, ważny na pięć dni paszport – wspomina były szef MSZ. Uzyskanie paszportu było możliwe dzięki wstawiennictwu Józefa Cyrankiewicza, wówczas przewodniczącego Ogólnopolskiego Komitetu Pokoju. – Napisałem mu przemówienie, a później włączył mnie w skład delegacji lecącej do Moskwy. Rok później wyjechałem do Genewy – dodaje Adam Rotfeld. Przyznaje, że nigdy nie widział swoich akt, które znajdują się w Instytucie Pamięci Narodowej. – Nie odpowiada mi ta forma lustracji, która zajmuje się ofiarami, a nie funkcjonariuszami SB. Nie interesują mnie brudne papiery, które oni wyprodukowali na mój temat – dodaje. Adam Daniel Rotfeld jest kolejnym byłym ministrem spraw zagranicznych po 1989 r., który miał kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. Według katalogów IPN tego typu kontakty mieli Dariusz Rosati oraz Włodzimierz Cimoszewicz. Do współpracy z wywiadem PRL przyznał się były szef MSZ Andrzej Olechowski. Warto o tym przypomnieć w kontekście gwałtownej burzy medialnej, która rozpętała się po wypowiedzi Antoniego Macierewicza w sierpniu 2006 r. odnośnie do byłych ministrów spraw zagranicz nych: „Część z tych osób to są byli członkowie PZPR, czyli partii komunistycznej, tego sowieckiego namiestnictwa. Większość spośród nich w przeszłości była agentami sowieckich służb specjalnych. Nie wszyscy, ale kilku”. Macierewicz później tłumaczył, że użył „skrótu myślowego” dla wskazania, że służby specjalne PRL bezpośrednio podlegające ZSRR były faktycznie ich delegaturą. Krzysztof Jan Skubiszewski, minister spraw zagranicznych w latach 1989–1993 został zarejestrowany przez Departament I MSW (wywiad SB) w 1964 r. jako tajny współpracownik o pseudonimie „Kosk”. Zachowały się jego akta – w IPN figurują one pod sygnaturą IPN BU 00945/2347. Według nieoficjalnych informacji został on zwerbowany m.in. do dezinformacji Zbigniewa Brzezińskiego i szpiegowania własnej rodziny w Londynie (powiązanej z rządem RP na emigracji). Krzysztof Skubiszewski w czasach PRL w latach 1982–1984 był członkiem Prymasowskiej Rady Społecznej. Dwa lata później zasiadł w Radzie Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa generale Wojciechu Jaruzelskim – był w niej do 1989 r. Andrzej Olechowski, były działacz PZPR, jeden z założycieli Platformy Obywatelskiej, minister spraw zagranicznych w latach 1993–1995, był współpracownikiem wywiadu PRL o pseudonimie „Must”. W 2000 r., podczas postępowania lustracyjnego obejmującego kandydatów na prezydenta, przyznał się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Olecho wski został zarejestrowany 4 listopada 1972 r. w Wydziale V – pion naukowo-techniczny – Departamentu I. Wg nieoficjalnych info rmacji to właśnie wywiad załatwił mu w 1973 r. pracę w sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju – UNCTAD w Genewie, gdzie był zatrudniony do 1978 r. Ponownie w UNCTAD Olechowski pracował w latach 1982–1984. Jego oficerem prowadzącym miał być Gromosław Czempiński (szef UOP od 1993 do1996 r.), oficjalnie sekretarz ambasady PRL w Szwajcarii. Dariusz Rosati, wieloletni działacz PZPR, obecnie europoseł z SdPL, minister spraw zagranicznych w latach 1995–1997. Rosati został zarejestro wany w lutym 1978 r. przez SB jako kontakt operacyjny „Buyer”. Zgodził się, bo chciał wyjechać do Nowego Jorku na roczne stypen dium w Citibanku. W kraju jego oficerem prowadzącym był Larecki, (najprawdopodobnie chodzi o Jana Lareckiego, funkcjonariu sza wywiadu PRL), a w USA przejął go miejscowy rezydent wywiadu PRL o pseudonimie „Hus”. W trakcie rocznego pobytu odbyto z „Buyerem” 12 spotkań, m.in. w winiarni przy Metropolitan Ave. „Hus” odnotowywał, że „jedna jego notatka została wykorzystana operacyjnie”. Rosati stwierdził, że żadnych ustnych donosów nie przekazywał, a po powrocie nie miał żadnych kontaktów z SB. W katalogach IPN czytamy, że po powrocie do kraju w 1982 r. materiały złożono w archiwum Ewidencji Operacyjnej Departamentu I. Nie był to jednak koniec sprawy. „W dniu 12.11.1985 r. zarejestrowany pod numerem 94094 przez Wydz. III Dep. II MSW w kategorii »kandydat«. W dniu 28.12.1989 r. wyrejestrowano z powodu rezygnacji jednostki operacyjnej. W dniu 28.12.1989 r. zarejestrowany pod numerem 111935 przez Wydz. III, Dep. II w kategorii »zabezpieczenie«”. Włodzimierz Cimoszewicz, były wieloletni działacz PZPR, jest kolejnym byłym ministrem spraw zagranicznych (2001–2005), którego nazwisko znalazło się w katalogach IPN. Wg dokumentów został on zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Carex” 25 września 1980 r., gdy wyjeżdżał na dwuletnie stypendium Fulbrighta do USA. Spotykał się z kpt. Januszem Z. (po roku 1990 w straży granicznej). Oficerem prowadzącym „Careksa” w USA był pracownik misji przedstawicielskiej przy ONZ. „Carex” utrzymywał kontakty z SB po powrocie do Polski (1983–1984). Sąd Lustracyjny uznał jednak, że w myśl ustawy Cimoszewicz nie był TW, ponieważ odmówił podpisania deklaracji. Jednak częściowo sąd uznał racje ówczesnego rzecznika interesu publicznego Bogusława Nizieńskiego. Stwierdził, że „jest bardzo prawdopodobne, iż w 1980 r. Cimoszewicz zgodził się ustnie na współpracę z wywiadem PRL”. Sprawa lustracji Cimoszewicza toczyła się do 2002 r. Oficer wywiadu, który w procesie lustracyjnym potwierdził, że były premier był kontaktem operacyjnym tajnych służb, stracił pracę w Agencji Wywiadu w 2002 r., gdy jej szefem został Zbigniew Siemiątkowski.
SKUBISZEWSKI I ŁOTRY Z EMIGRACJI Krzysztof Skubiszewski był zarejestrowany przez SB jako kontakt służbowo-informacyjny „K”. Później pojawia się w jej dokumentach jako TW „Kosk”. Jak czytamy, bezpieka utrzymywała z nim kontakt operacyjny w latach 1961–1969. Według akt IPN, był cennym źródłem informacji. Minister Spraw Zagranicznych w trzech pierwszych rządach nowej Polski, od 1994 r. członek Trybunału Europejskiego w Hadze, doktor honoris causa kilku uniwersytetów, kawaler Krzyża Zasługi Republiki Federalnej Niemiec – to niektóre z zaszczytnych stanowisk i tytułów Skubiszewskiego. Gdy w 1992 r. były minister spraw zagranicznych w rządzie Mazowieckiego trafił na listę Macierewicza, podniosła się niebywała wrzawa. W mediach zwolenników lustracji nazywano wówczas oszołomami. Oceny te formułowali najczęściej ci, którzy nie mieli pojęcia, co zawierają akta MSW. Dziś były minister urzęduje w Hadze, pracując w Trybunale Rozjemczym Iran–USA. Sekretariat odmówił skontaktowania nas ze Skubiszewskim, a w warszawskim mieszkaniu poinformował on nas przez domofon, że nie udziela żadnych wywiadów.
Politycznie nie budzi zastrzeżeń Od roku 1961 docent Krzysztof Skubiszewski pełnił funkcję prodziekana Wydziału Prawa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Miał już wyrobioną pozycję w środowisku, podobnie jak jego ojciec – profesor wszechnauk lekarskich – czy brat Piotr – adiunkt Wydziału Filozoficzno-Historycznego UAM. Właśnie wtedy dochodzi do jego pierwszych kontaktów z SB. Status Skubiszewskiego i częste wyjazdy za granicę stały się powodem zainteresowania tajnych służb. Początkowo kontakt ze Skubiszewskim utrzymywali funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa KW MO w Poznaniu. „Pod względem politycznym osoba doc. Skubiszewskiego K. nie budzi żadnych zastrzeżeń. W ostatnim okresie wymieniony ubiega się o przyjęcie do Partii” – zapisał por. Górny z Wydziału III SB w Poznaniu. Dotychczasowa współpraca prodziekana z Oddziałową Organizacją Partyjną PZPR oceniana była pozytywnie. Przed wyjazdami zagranicznymi „K” uzyskiwał również poparcie sekretarza KW PZPR w Poznaniu, którym był wówczas Stefan Olszowski – późniejszy minister spraw zagranicznych PRL.W sierpniu 1963 r. Skubiszewskiego przejął wywiad PRL – wynika z mikrofilmu o sygnaturze 9669/I. Kapitan SB Zenon Drynda, po rozpatrzeniu materiałów zebranych przez bezpiekę na temat Krzysztofa Skubiszewskiego, syna Ludwika i Ireny (de domo) Leitgeber, wniósł o założenie teczki kontaktu społeczno-informacyjnego (k.s.i.) o pseudonimie „K”.
Jak wyjaśnia historyk Antoni Dudek, kontakt społeczno-informacyjny był świadomą formą współpracy. – Jako k.s.i. rejestrowane były osoby zajmujące wysokie stanowiska. Podejmowały one współpracę najczęściej w nadziei na docenienie jej zasług, które zaowocuje awansami zawodowymi – mówi Dudek.
„Udziela chętnie i wyczerpująco informacji” Plan wykorzystania źródła obejmował między innymi uzyskiwanie informacji o pracownikach Instytutu Zachodniego w Poznaniu i polskich stypendystach. Współpraca ta miała również wspierać bezpiekę w rozpracowaniu jego krewnego, dziennikarza Radia BBC Sekcja Polska w Londynie, a dla bezpieki – figuranta Sprawy Operacyjnego Sprawdzenia o krypt. „Witold”. Do spotkania Dryndy ze Skubiszewskim, prodziekanem wydziału prawa, doszło jednak już wcześniej, w związku z informacjami o niezadowoleniu wśród studentów UAM, które zgłosił uczelnianemu kierownictwu partii. Drynda na spotkaniu przedstawił się jako oficer Służby Bezpieczeństwa. W późniejszej notatce zapewniał, że jego rozmówca wyraził chęć przekazywania bezpiece informacji w poruszonej sprawie. Na kolejne spotkanie prodziekan zaprosił esbeka już do własnego mieszkania. W 1963 r. „K” wyjeżdżał do Anglii, co zaowocowało pisemnymi informacjami przekazanymi kpt. Dryndzie, a zawierającymi charakterystyki osób pochodzenia polskiego, z którymi k.s.i. zetknął się za granicą. Twierdził, że ma z nimi stały kontakt. Informator przedstawił też organizację studiów prawniczych na czołowych uniwersytetach brytyjskich. Utrzymywał, że z racji napiętego programu pobytu w Wielkiej Brytanii nie odbył spotkań z tamtejszą Polonią. „Ograniczyły się one jedynie do mojej dalszej rodziny w Londynie” – wynika informacji pisemnej k.s.i. Autor notatki podał, że osoby te na stałe przebywają w Londynie i odwiedzają Polskę. Z kolei informacjami dotyczącymi polskich stypendystów uzyskanymi również od Skubiszewskiego zainteresował się wydział IX wywiadu PRL. Oficer prowadzący stwierdzał, że k.s.i. na stawiane mu pytania dotyczące znanych mu osób „udziela chętnie i wyczerpująco informacji, bez względu na to, czy osoby te są członkami rodziny, czy tylko znajomymi”. Na podstawie odbytych spotkań kapitan Drynda ocenił, że informator nie tylko „poważnie traktuje” kontakty z wywiadem PRL, ale że jest on „w pewnym sensie zadowolony” z możliwości udzielania pomocy bezpiece. Późniejsze doniesienie k.s.i z roku 1963 zawiera uzupełnienie informacji dotyczących rodziny k.s.i. przebywającej za granicą. Chodziło m.in. o Bolesława Leitgebera – jego wuja, który służył w dyplomacji II RP za czasów ministra Becka oraz w wojennym rządzie gen. Sikorskiego. Notatka wspomina też o kuzynie matki, Witoldzie Leitgeberze – dziennikarzu radia BBC – i innych krewnych z emigracji. „K” wskazał, którzy z nich przyjeżdżają do Polski. SB podjęła potem działanie, by wykorzystać dane dotyczące dziennikarza. Na kolejnym spotkaniu w maju 1963 r. "K" przekazał oficerowi prowadzącemu informacje o swoich kontaktach z działaczami partii socjalistycznych RFN. "K" prosił też, aby zwolnić go z opracowywania na piśmie informacji takich, jak o Witoldzie Leitgeberze, gdy nie ma stuprocentowej pewności co do postawy politycznej i działalności danej osoby – odnotował esbek. „Takie informacje woli przekazywać ustnie. Natomiast pełne informacje chętnie nadal przekazywał będzie SB w formie pisemnej” – zapisał oficer wywiadu. Dodał, że rozmówca „aparat nasz traktuje poważnie i nie interesuje go, w jaki sposób są wykorzystywane informacje, które przekazuje, oraz że zawsze możemy liczyć na jego osobę, gdyż to, co przekazuje nam, uważa za swój obowiązek obywatelski [...] i do tego przywiązuje wielką wagę". Wobec takiej deklaracji oficer zapowiedział, że odtąd informator będzie decydował, które doniesienia przekaże na piśmie, a które ustnie. W roku 1963, tuż przed wyjazdem na stypendium na Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku, „K” spotkał się z funkcjonariuszem Babińskim z wywiadu PRL. Stypendium otrzymał, jak wynika z notatki, przy poparciu prof. Brzezińskiego i Uniwersytetu Harvarda, na którym przebywał poprzednio. W trakcie spotkania k.s.i. przedstawił swoje możliwości uzyskiwania dalszych informacji dotyczących swojej rodziny przebywającej za granicą oraz innych osób zapoznanych w trakcie poprzedniego stypendium na Harvardzie – wynika z akt IPN. "K" wyjaśnił, że wówczas unikał kontaktów z Polonią, gdyż "ludzie ci nie cieszą się najlepszą opinią i kontakty z nimi mogą być nie właściwie widziane przez władze w kraju. Oświadcza jednak, że o ile to jest nam potrzebne może podjąć starania wejścia w to środowisko" – zapisał oficer Babiński. Zaznaczył, że "K" wyraził zgodę na „utrzymywanie kontaktu operacyjnego na terenie USA". Dodał, że informator SB "jest zadowolony z kontaktów" z tajną służbą PRL i "uważa to za korzystne dla siebie". Esbek zwrócił uwagę na stwierdzenie "K", iż „liczy on na pomoc SB w wykorzystaniu praktycznym jego wiadomości, co jest ambicją każdego naukowca”. Babiński na koniec ocenił "K" jako cenną jednostkę i dodał, że SB powinna dążyć, aby wyjazd do USA doszedł do skutku. Do notatki dołączone jest pisemne zobowiązanie o zachowaniu w tajemnicy treści rozmowy, napisane przez Krzysztofa Skubiszewskiego. Poniżej znajduje się dopisek, że zobowiązuje się on do „całkowitej lojalności” w tej sprawie. Funkcjonariusz Babiński w notatce z tego spotkania zapisał, że zgodził się, by jego kontakt sam sformułował treść zobowiązania modyfikującą to, które przygotowała SB. Werbowany wyjaśnił przy tym: "Pomogę chętnie i udzielę wszelkich informacji, jakie zdobędę w USA, tak samo jak bym to zresztą zrobił przy poprzednich wyjazdach, gdybyście się do mnie o to zwrócili i zgadzam się podpisać drugą część oświadczenia dot. tajemnicy". Przy omawianiu zadań wyjazdowych "K" wyraził swą niechęć do kontaktów z ludźmi działającymi w organizacjach takich jak Komitet Wolnej Europy. "To są przecież łotry, dyskusje z nimi przeważnie nie należą do przyjemnych, ponadto mam pewne wątpliwości, czy kiedyś w przyszłości tu w kraju nie wzięliby mi za złe kontaktów z tymi organizacjami" – powiedział według Babińskiego "K". Zadania do wykonania na terenie USA przekazane przez SB dotyczyły głównie „antypolskich organizacji” na emigracji. Jak wynika z zachowanych akt, kontakt SB podpisał je, a jednocześnie dodał zastrzeżenie, że nie traktuje tego jako zobowiązania do realizacji zadań, lecz przyjmuje je do wiadomości. Pod koniec spotkania poprosił Babińskiego o dodatkowe spotkanie jeszcze przed wyjazdem. Podczas niego okazało się, że "K" chce zyskać pewność, że jego kontakty z wywiadem PRL będą utrzymane w maksymalnej tajemnicy. Dopytywał się Babińskiego, czy oficer wywiadu, który z nim się będzie kontaktował w USA, jest osobą pewną, skoro tyle rezydentów odmówiło powrotu do kraju. Oficer SB zapewnił o konspiracji i wyjaśnił, że to "K" będzie mieć pełną inicjatywę w ukierunkowywaniu współpracy z rezydentem. Takie sformułowanie oficera ucieszyło "K" - "to mi całkowicie odpowiada" - miał powiedzieć. Przytaknął też oficerowi bezpieki, który ocenił kontakty z nim, jako obustronnie korzystne. "Ja chcę ten kontakt podtrzymać" – powiedział "K", co zrelacjonował Babiński. Z aprobatą też przyjął sugestię, że może wykraczać poza zagadnienia ujęte w instrukcji w obszar przedsięwzięć USA w polityce zagranicznej. "To dobrze, to mi bardziej odpowiada, tu będę miał większe możliwości" – zapisano w dokumencie.
„Kosk” ambitniejszy niż rezydentura W październiku 1963 r. instrukcję, jak obchodzić się z "K", odebrał nowojorski rezydent "Edo". Jak na nieszczęście komunistycznego wywiadu, obawy "K" potwierdziły się. Ze względu na zdradę funkcjonariusza Szymonika, nie doszło do przejęcia na kontakt "K" przez rezydenturę w USA. Jednak jak wynika z zachowanych akt, po powrocie z USA w 1964 r. „K” dostarczył SB opracowania, w których opisał działalność ośrodków m.in. zajmujących się tematyką Europy Środkowo-Wschodniej oraz badaniami dotyczącymi komunizmu. „K” sporządził m.in. charakterystykę prof. Zbigniewa Brzezińskiego pełniącego funkcję dyrektora Instytutu Badań nad Sprawami Komunizmu. Opisał również działalność prof. Jana Karskiego, wykładającego na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie i prof. Ludwika Krzyżanowskiego, twórcy kwartalnika „The Polish Review”, wykładowcy języka polskiego na nowojorskim uniwersytecie. Kolejny dokument, który zawierają akta IPN, datowany na 1965 r., świadczy już o traktowaniu Skubiszewskiego przez wywiad jako tajnego współpracownika o pseudonimie „Kosk”. Jest to notatka ze spotkania źródła z oficerem Sabikiem z Wydziału IV Departamentu I. Treść jej stanowi relacja przekazana oficerowi SB z niedawnego pobytu w Genewie. Tajny współpracownik podał, że spotkał tam doktoranta Krzysztofa Swinarskiego. Poinformował, że wyjechał on do Genewy z Uniwersytetu Poznańskiego. W notatce znajduje się sugestia, że nie jest pewne, czy Swinarski powróci do kraju po ukończeniu doktoratu. W archiwach IPN zachował się też datowane na maj 1967 r. pismo kierowane przez centralę Departamentu I do SB w Poznaniu dotyczące nawiązania kontaktu z "Koskiem". Miało to służyć pozyskaniu informacji o Amerykanach, którzy podczas niedawnego pobytu w Polsce, gościli u „Koska" w domu. Wywiad chciał też poznać plany wyjazdowe TW w celu przekazania mu kolejnych zadań. W roku 1969 mjr Czesław Taładaj stwierdził, że kontakt SB nie wyjeżdża zagranicę, stąd decyzja o przekazaniu sprawy o kryptonimie "Kosk" do archiwum.
Maciej Marosz
Z GWIAZDOZBIORU WYWIADU PRL Nasza wiedza o „gwiazdach” Departamentu I MSW z okresu schyłkowych lat PRL jest nader skromna. Ich akta osobowe są wciąż chronione przez władze wolnej Polski. A przecież mieli przemożny wpływ na przemiany polityczne oraz gospodarcze w latach 80., a także na kształt III Rzeczypospolitej. Dobrze więc się stało, że IPN odtajnił niedawno akta osobowe Wiktora Borodzieja, jednej z „gwiazd” wywiadu SB do niedawna zupełnie nieznanych. Stało się to zapewne na skutek interwencji jego syna Włodzimierza Borodzieja oraz „Gazety Wyborczej” (19.09.2008, „Jak IPN załatwił prof. Borodzieja”).
Lot „Kruka” Wiktor Borodziej był jednym z najważniejszych funkcjonariuszy Departamentu I (wywiad) MSW lat 80., a od roku 1975 kierował jego „pracami” na odcinku niemieckim. Jemu podlegał werbunek agentów i siatka agenturalna w RFN (w tym rozpracowywanie i rozbijanie polskiej emigracji), a także współpraca z enerdowską Stasi. Kariera Borodzieja w świetle jego akt osobowych jawi się jako wzorcowa dla drugiej generacji ubeków/esbeków, ludzi niezbyt zdolnych, za to oddanych władzy komunistycznej, służbowo i prywatnie uwikłanych w przestępczy i zbrodniczy charakter reżimu komunistycznego. Oni i ich rodziny zawdzięczają awans społeczny komunistycznemu reżimowi narzuconemu przemocą przez Związek Sowiecki; system ten wspierali, bronili i pozostali mu wierni do końca.
Urodzony w 1929 r. Wiktor Borodziej z bezpieką związał się jeszcze za życia Stalina. W jego charakterystyce UBP miasta Warszawy z 16.09.1954 r. czytamy: „został zwerbowany do współpracy z Org. B.P. przez tutejszy Urząd jako rezydent w dniu 13.10.51 r. i obrał sobie pseudonim »Kruk«. [...] W czasie współpracy był pracownikiem W.O. przy Akademii Medycznej. W pracy z siecią informacyjną miał słabe wyniki [...]. Zlecone mu zadania wykonywał chętnie, sam założył szereg kompromitujących materiałów na znane mu osoby”. Jednak bycie „tylko” ubeckim kapusiem widocznie nie wyczerpywało jego ambicji. Złożył więc prośbę o pracę etatową w UB i 1 grudnia 1954 r. został przyjęty w szeregi Departamentu I MSW. Pierwsze lata swojej pracy w organach bezpieczeństwa spędzał w centrali, nabywał doświadczenia, szkolił się, awansował. W lutym 1962 r. jako kapitan SB wyjeżdża za granicę; zostaje skierowany do pracy w rezydenturze berlińskiej. Oficjalnie zatrudniony był w Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim. Do kraju wraca w lipcu 1965 r., jednak bez specjalnych osiągnięć operacyjnych. Pułkownik SB S. Groniecki, naczelnik Wydziału V Departamentu I MSW tak oceniał pobyt Borodzieja za granicą oraz jego cechy: „Przez kierownictwo rezydentury oceniany jest jako pracownik powierzchowny, chaotyczny i wybuchowy. Pracę jego cechowała duża przypadkowość i brak systematycznego, celowego wysiłku. Cechy te ujemnie odbijały się na wynikach jego pracy. [...] Mimo tych ujemnych cech kpt. Borodziej przekazał szereg naprowadzeń, z których to spraw dokonał 2-ch werbunków. Biorąc powyższe pod uwagę proponuję zatrudnić kpt. Borodzieja w tutejszym Wydziale”.
Pomagała mu żona W 1970 r. ponownie wyjeżdża na placówkę, tym razem do Wiednia, gdzie przebywa do 1975 r. Według okresowej oceny funkcjonariusza z 4 lipca 1978 r. Wiktor Borodziej „W sposób wysoce zaangażowany i efektywny realizuje politykę Partii. Uczciwy, prawdomówny, szczery i bezinteresowny w postępowaniu. [...] Bierze czynny udział w życiu organizacji partyjnej – sekretarz OOP PZPR”. Również wyniki pracy operacyjnej oceniane są jako dobre. W Wiedniu Borodziej był już rezydentem wywiadu, do jego zadań należało m.in. rozpracowanie Centrum Szymona Wiesenthala. Również jego żona Łucja była zaangażowana w pracę męża. W ocenie jego pracy w rezydenturze z 10 października 1975 r. czytamy: „Stosunki rodzinne poprawne. Żona pomagała w pracy operacyjnej jako łączniczka.” Po powrocie do kraju w 1975 r. „zostaje kierownikiem zespołu niemieckiego w Wydziale X. Do zakresu jego pracy należy rozpracowanie służb specjalnych RFN, zabezpieczenie Placówek i obywateli PRL na tym terenie. Odpowiedzialny jest za prowadzenie rozpracowań obiektowych krypt. »Twen«, »Konsta«, »Giermek«, i »Zakonnik«. Pod jego kierownictwem zespół pozyskał do współpracy 3 jednostki agenturalne oraz uzyskał szereg źródłowych materiałów dot. służb specjalnych przeciwnika, które zostały wykorzystane przez jednostki krajowe i służby bratnich krajów”. W październiku 1978 r. ponownie wyjeżdża do Berlina Zachodniego, tym razem jako oficer operacyjny pod pseudonimem „Grim”. Przez „instytucję przykrycia”, czyli MSZ został mianowany I sekretarzem Misji Wojskowej PRL w Berlinie. W roku 1982 r. wraca do centrali i zostaje mianowany zastępcą naczelnika Wydziału VIII Departamentu I MSW. Na tym stanowisku, jak wynika z dokumentów, „organizuje pracę własną i podległych mu oficerów. Prowadzi szereg źródeł krajowych i nadzoruje prowadzenie źródeł zagranicznych”. Głównym terenem działania wywiadowczego Wydziału VIII były USA, Niemcy Zachodnie, Wielka Brytania, Francja, Włochy oraz Japonia. Jedną z głównych metod pracy Wydziału VIII było werbowanie agentów wśród polskich naukowców i stypendystów wyjeżdżających na Zachód. W ówczesnej sytuacji wiele osób ze środowiska naukowego i nie tylko, miało wtedy bezpośrednio i pośrednio do czynienia z Wiktorem Borodziejem, czy to jako ofiary, czy też jako faktyczni lub tylko potencjalni agenci.
Rabunki, wymuszenia i morderstwa Borodziej był ponadto zaangażowany w akcję „Żelazo”, czyli tajną akcję SB prowadzoną w latach 70. i na początku lat 80. w Europie Zachodniej, przede wszystkim w Niemczech Zachodnich. A tym najważniejszym odcinkiem Wiktor Borodziej kierował przecież od 1975 r. Akcja „Żelazo” polegała na organizowaniu napadów rabunkowych, kradzieży, a nawet morderstw w celu zdobycia pieniędzy, złota i dzieł sztuki. Początkowo finansowano nimi działalność wywiadu PRL. Z czasem akcja ta przekształciła się w czysto mafijny proceder i łupem dzielili się bandyci oraz przede wszystkim nadzorujący ich oficerowie SB, którzy byli w nią zaangażowani. Do tych ostatnich należał Wiktor Borodziej. Jego mieszkanie służyło nawet jako lokal kontaktowy (czy może raczej jako melina), w którym spotykali się bandyci i esbecy uczestniczący w akcji „Żelazo” (Rzeczpospolita, 2–4.05.2008). Fakt ten nie wpłynął negatywnie na karierę Wiktora Borodzieja, wręcz przeciwnie. W 1986 r. dyrektor wywiadu PRL Zdzisław Sarewicz zwrócił się do szefa MSW Czesława Kiszczaka o nadanie Borodziejowi w „trybie wyjątkowym” stopnia pułkownika. „Uczestniczył w organizacji odważnych operacji wywiadowczych, w wyniku których uzyskano dokumentację i wzorce broni strategicznych, na podstawie których można wypracować własne systemy przeciwdziałania i udoskonalić technicznie obecnie produkowane rodzaje broni w państwach Układu Warszawskiego” – zachwalał Borodzieja Sarewicz. Kiszczak wyraził zgodę na awans podpułkownika. Już jako pułkownik Wiktor Borodziej stara się o ponowny wyjazd na placówkę. Jednak podania jego zostały odrzucone, ponieważ został zdekonspirowany wobec „wrogich służb”, przede wszystkim BND. Ciekawym aspektem jego działalności, rzucającym światło na kształtowanie się „elit” w PRL są metody, jakimi Wiktor Borodziej czynnie wspierał karierę swego jedynego syna Włodzimierza, który urodził się w 1956 r. Zabiera go na wyjazdy na placówki w Berlinie Zachodnim oraz w Wiedniu. Tam syn uczęszcza do szkoły podstawowej oraz do gimnazjum. Ojciec stara się, aby syn nabył szlifu zagranicznego. Na ferie zimowe w roku 1967/68 wysyła go do Szwajcarii, do mjr. Zygmunta Orłowskiego, „pracownika” ambasady PRL w Bernie. A i później finansuje mu prywatne wyjazdy, np. do Austrii w sierpniu 1976 r. W roku 1975 Włodzimierz zaczyna studia w Warszawie. 5 grudnia 1977 r. podpułkownik SB Wiktor Borodziej informuje Dyrektora Departamentu Kadr MSW, „że syn jest studentem III roku Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego i został wytypowany [...] w skład 10-osobowej grupy na wyjazd do Uniwersytetu w Kilonii celem prowadzenia dyskusji nad zleceniami wypracowanymi przez »Komisję Podręcznikową Polska–RFN«”. Dwa lata później Włodzimierz Borodziej, w wieku 23 lat, jako świeżo upieczony magister bez dorobku naukowego został sekretarzem tejże Komisji Podręcznikowej, by z czasem zostać nawet jej współprzewodniczącym. Przypomnijmy, że od 1975 r. Wiktor Borodziej kierował odcinkiem niemieckim wywiadu SB i z racji pełnionych funkcji podlegały mu również prace tejże właśnie Komisji Podręcznikowej, i to do końca jego esbeckiej kariery, czyli do 1990 r. Karierę naukową syna w okresie PRL czynnie wspierał również prof. Marian Wojciechowski, co wynika z pism Wiktora Borodzieja w jego teczce osobowej. Marian Wojciechowski był wówczas czołowym historykiem partyjnym, zajmującym się historią PRL. Rzetelne badania historii PRL na tak eksponowanym stanowisku (katedra historii PRL na UW oraz dyrektor Archiwów Państwowych) w tym okresie nie były możliwe, i prof. Wojciechowski tym też się nie zajmował. Co ciekawe, również on miał powiązania z SB; został zwerbowany jako agent SB już w 1959 r. za pośrednictwem swojej własnej żony i przyjął pseudonim „Ares”. „Ares” pracował wtedy dla Wydziału V Departamentu I, tego samego, w którym pracował Wiktor Borodziej. W latach 80. syn płk. Borodzieja – Włodzimierz wyjeżdża często na różne stypendia do Niemiec. Gdy trzeba, ojciec zadzwoni i „poprosi”, jako wysoki oficer SB, o pozytywne załatwienie sprawy, np. natychmiastowe wydanie paszportu dla syna, jak wynika z jego akt paszportowych. Ciekawy jest również fakt, że Włodzimierz Borodziej w roku 1988 – kiedy jego ojciec posiadał duże wpływy w MSW i patronował jego wyjazdom na Zachód – opublikował w tzw. II obiegu, jako współredaktor pod pseudonimem „Włodzimierz Leń” Dziennik Stanisława Mikołajczyka. Najwidoczniej dzięki swoim kontaktom w środowisku „konstruktywnej opozycji” przygotowywał sobie w ten sposób „alternatywną” legendę opozycyjnego i niezależnego badacza, bo trudno sobie wyobrazić, aby jego ojciec i matka nie wiedzieli o tej „podziemnej” działalności syna. Jak wiemy, w roku 1988 wierchuszka partyjna i esbecka przygotowywała się już do transformacji systemowej; najwidoczniej także i rodzina Borodziejów poczyniła pewne kroki w tym kierunku.
„Elity intelektualne” PRL Włodzimierz Borodziej wyrastał, wychowywał się, uczył i kształtował w specyficznym środowisku – w otoczeniu esbeków, agentów SB oraz partyjnych historyków. Nie zawiódł ich oczekiwań, związany jest z nimi po dziś dzień. Jego stare oraz nowe publikacje są tego świadectwem („Arcana” nr 4–5/2002, s. 303-312). Na jego przykładzie widzimy, jak ukształtowały się „elity intelektualne” PRL, które mają do dzisiaj duży wpływ na uniwersytetach czy w instytutach naukowych. Nic więc dziwnego, że środowiska te czynią wszystko, aby zaniechać rozliczenia okresu PRL. A lustracja postrzegana jest przez nich wręcz jako śmiertelne zagrożenie. W lipcu 1990 r. Wiktor Borodziej odchodzi z MSW, „w związku z likwidacją Służby Bezpieczeństwa”. Partii pozostaje jednak wierny. Działa w strukturach SLD, protestuje przeciwko otwarciu archiwów SB i jest dumny ze swojej działalności w SB. Umiera w sierpniu 2004 r. w wieku 75 lat, nienękany przez prokuraturę ani zapewne przez sumienie. Natomiast syn, jak gdyby wstydził się swojego rodowodu; przedstawiał się bowiem jeszcze niedawno jako syn rzekomego dyplomaty. Co ciekawe, „bada” również historię współpracy organów bezpieczeństwa NRD i PRL w latach 1956 do 1989, jednak w swoich dociekaniach zdołał całkowicie pominąć kluczową rolę swojego ojca, od 1975 r. kierującego „kierunkiem niemieckim”. Włodzimierz Borodziej nie był chętny do rozmowy na opisane wyżej tematy. Zdążyliśmy go jedynie zapytać, jak doszło do tego, że w młodym wieku, bez doświadczenia, objął poważne stanowisko sekretarza, a później przewodniczącego Komisji Podręcznikowej Polska–RFN. Stwierdził, że nie była to ważna funkcja, która pomogła mu w karierze naukowej. – To była funkcja organizacyjna – powiedział. Nie chciał rozmawiać o tym, jak w awansach zawodowych pomagała praca w SB jego ojca. – O tym nie będę z panem mówił – rzucił Borodziej i zakończył rozmowę. Tadeusz Olszak