Mroźnie, groźnie i funeralnie Wygląda na to, że demokratyczne państwa prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej, nie radzą sobie zbyt dobrze z zimą. Można nawet zauważyć tutaj pewną prawidłowość, że im bardziej demokratyczne, im bardziej prawne państwo, a zwłaszcza – im bardziej urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej - tym gorzej radzi sobie z zimą. Nietrudno zresztą domyślić się dlaczego. Im bardziej demokratyczne jest państwo, im bardziej prawne, a zwłaszcza – im bardziej urzeczywistnia wspomniane zasady – tym mocniej angażuje się w walkę z globalnym ociepleniem. Taka zacięta i uporczywa walka musi wreszcie zacząć przynosić rezultaty. No a jaki rezultat może przynieść walka z globalnym ociepleniem? Oczywiście, że globalne oziębienie, a jeśli nawet nie od razu globalne, to przynajmniej lokalne – w miejscach, gdzie walka z globalnym ociepleniem jest najbardziej intensywna, to chyba jasne? Toteż lepiej rozumiemy przyczyny, dla których zarówno Stany Zjednoczone, jak i znaczna część demokratycznej Europy została sparaliżowana w okowach zimy, niczym Syberia, na której w swoim czasie okropny car potrząsał strasznym knutem. Wśród demokratycznych państw prawnych unieruchomionej Europy nie może oczywiście zabraknąć naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej. Efekty tego zaangażowania dały się zauważyć, a także odczuć zwłaszcza na kolei, gdzie sprawiedliwość społeczna nie od dziś święci triumfy. Państwowa kolej bowiem została podzielona między mnóstwo spółek, sprywatyzowanych częściowo, to znaczy w tym sensie, że zyski już są prywatne, natomiast straty – jeszcze państwowe. Już samo to mogłoby wywołać niezły chaos, a cóż dopiero, kiedy na ten bałagan nałożą się jeszcze śniegi i mrozy, których w związku z walką z globalnym ociepleniem rzeczywiście w grudniu nie brakowało? Sodomia i Gomoria, której rozwścieczeni pasażerowie akompaniowali okrzykami „psiakrew!” i „psiadusza!” – o których tak pięknie pisali jeszcze za carskich czasów „maleńcy uczeni” z „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego. Te utyskiwania doszły wreszcie do uszu rządu, między innymi dzięki opozycji, która złożyła w Sejmie wniosek o votum nieufności dla ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Ale minister Grabarczyk wie, że to strachy na lachy, bo dopóki posłowie PSL głosują przeciw takim wnioskom, nikomu z rządu włos z głowy spaść nie może. Żeby jednak zademonstrować ze swej strony wrażliwość społeczną, zapowiedział straszliwe czystki we wszystkich kolejowych spółkach. Lud pracujący miast i wsi szalenie się z tych obietnic ucieszył, zwłaszcza, że i mrozy nieco zelżały, więc pociągi zaczęły kursować jakby punktualniej, bo jużci – nigdy nic nie wiadomo. Na razie w charakterze murzyńskiego chłopca wystąpił wiceminister Juliusz Engelhardt, odpowiadający za kolej, który właśnie został zdymisjonowany przez samego premiera Tuska, zapowiadającego „porządek” na kolei. „Król srogie głosi kary”, ale z drugiej strony wiemy, że jak partia mówi, że będzie porządek, to mówi, zwłaszcza, że porządek jest bardzo trudno pogodzić z urzeczywistnianiem zasad sprawiedliwości społecznej, nad którym czuwa – no kto? A któż by, jak nie żołnierz – „by nie przeszkodził wróg” – oczywiście wróg klasowy. Żołnierz, zwłaszcza ten z Wojskowych Służb Informacyjnych, których, jak wiadomo, już „nie ma”, pilnuje porządku konstytucyjnego, to znaczy fundamentalnej zasady: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych” oraz ustanowionego jeszcze w 1989 roku przez samego generała Kiszczaka ze swymi konfidentami i w asyście pożytecznych idiotów, modelu kapitalizmu kompradorskiego, w ramach którego kolej została objęta wspomniana częściową prywatyzacją. Zresztą nie tylko ona jedna, dzięki czemu razwiedka może kontrolować kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele. Dlatego premier Tusk może dymisjonować tylko kandydatów przedstawionych mu do dymisji – o czym mogliśmy przekonać się przy okazji zamieszania wokół prywatyzacji stoczni, kiedy to pan premier dopuścił sobie do głowy możliwość zdymisjonowania ministra Grada, którą jednak Siły Wyższe natychmiast mu wyperswadowały. Tymczasem niewdzięczna „prasa międzynarodowa” skrytykowała polskich askarisów w Afganistanie, że walczą z wyraźnym ociąganiem. I chociaż zdymisjonowany generał Skrzypczak twierdził, że krytyka ta w zasadzie jest słuszna, bo rządząca resortem obrony cywilbanda z psychiatrą doktorem Klichem na czele, podjęła się zadań przekraczających możliwości polskiego kontyngentu, to minister Klich się obraził i w związku z tym rozpoczęły się podobno twarde negocjacje, których celem jest ustalenie, jaka wersja wydarzeń nikogo nie urazi. Podobnie w sprawach personalnych na ministra Klicha można zawsze liczyć, o czym najlepiej świadczy dymisja księdza pułkownika Sławomira Żarskiego za kazanie, które nie spodobało się prezydentowi Komorowskiemu. Tajni współpracownicy raportują, że w kołach wojskowych panuje opinia, iż tylko patrzeć, jak teksty kazań będą przedstawiane do zatwierdzenia oficerom politycznym. Te fałszywe pogłoski świadczą co najwyżej o tęsknotach przodowników wyszkolenia bojowego i politycznego, co to jeszcze samego znali Stalina, chociaż z drugiej strony wszystko jest możliwe, zwłaszcza po liście przewielebnego ojca Ludwika Wiśniewskiego do nuncjusza apostolskiego. List ten, jak wiadomo, w zagadkowych okolicznościach dotarł do „Gazety Wyborczej”, dzięki czemu rozpętała się ogólnonarodowa dyskusja nad demoralizacją duchowieństwa, które co najmniej w połowie pogrąża się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych w postaci nacjonalizmu, ksenofobii, a zwłaszcza – „wstydliwie skrywanego antysemityzmu”. Cenzurowanie kazań przez pierwszorzędnych fachowców z dawnego IV Departamentu MSW niewątpliwie przywróciłoby Kościołowi polskiemu właściwy pion moralny. Wszystko zatem przed nami, zwłaszcza, że ksiądz prymas, JE abp Józef Kowalczyk w związku z listem zadeklarował „Gazecie Wyborczej”, że trzeba „raz na zawsze” skończyć z politycznymi homiliami, więc przynajmniej na początku, zanim oporne duchowieństwo zostanie stosownie wytresowane, jakaś forma nadzoru zewnętrznego wydaje się niezastąpiona – oczywiście obok właściwej polityki kadrowej, polegającej na tym, aby na czele stawiać duchownych zaufanych, na których można polegać w trudnym momencie przekształcania polskiego Kościoła w Żywą Cerkiew. A skoro już mowa o Żywej Cerkwi, to właśnie Białorusi odbyły się wybory prezydenckie, które wygrał oczywiście Aleksander Łukaszenka, mimo iż przeciwko niemu stanęło do wyborów aż 9 konkurentów. Zanim jeszcze ogłoszono wyniki, kandydaci ci wezwali obywateli do protestów przeciwko sfałszowaniu wyborów, zaś obywatele próbowali sforsować wejścia do budynków rządowych. Tamtejsza milicja oczywiście im przeszkodziła, co umożliwiło ministrowi Radosławowi Sikorskiemu, ostatnio sprawiającemu wrażenie zapoznanego geniusza dyplomacji, do przypomnienia o swoim istnieniu poprzez energiczne żądanie wyjaśnień od Aleksandra Łukaszenki. Jak wiadomo, jest on na Białorusi niemal powszechnie znienawidzony, niemniej jednak wybory wygrywa chyba naprawdę, bo – jak sam przyznał – wynik poprzedniego głosowania kazał skorygować – ale w dół, w nadziei, że szermierze demokracji z Unii Europejskiej nie będą go molestowali tak intensywnie. Nawiasem mówiąc, ciekawe jak tam radzą sobie z pociągami – bo na Białorusi śnieg pada tak samo, jak u nas, a mróz ściska jeszcze mocniej, chociaż Aleksander Łukaszenka w walkę z globalnym ociepleniem angażuje się umiarkowanie. To wprawdzie zagadkowa sprawa, ale nie wytrzymuje porównania z rewelacją przekazaną przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Oświadczył on mianowicie, że wprawdzie na miejscu katastrofy rozpoznał brata, ale po przywiezieniu zwłok do Warszawy – już nie. Zięć śp. prezydenta, pan Dubieniecki twierdzi, że po przewiezieniu do Warszawy w trumnie nadal znajdowało się ciało Lecha Kaczyńskiego, ale świadectwo prezesa PiS, byłego premiera i przede wszystkim – brata, ma z pewnością większy ciężar gatunkowy. Na razie Jarosław Kaczyński nie wyjaśnił, dlaczego swoimi wątpliwościami nie podzielił się jeszcze przed uroczystym pochówkiem na Wawelu, ale nietrudno się tej przyczyny domyślić. Gdyby bowiem pojawiły się wątpliwości, trzeba by pogrzeb odłożyć do wyjaśnienia sprawy, tymczasem względy polityczne, a zwłaszcza - potrzeby kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego wymagały kucia żelaza póki gorące. Zwracam na to uwagę, bo trochę już dzisiaj zapomniany poseł Palikot odgraża się, że zażąda zbadania poczytalności prezesa PiS. Ten pomysł przemawiałby jednak raczej za zbadaniem poczytalności posła Palikota, bo – jak widzimy – dozowanie przez Jarosława Kaczyńskiego informacji na temat tożsamości zwłok spoczywających w wawelskiej krypcie niewątpliwie sprzyja podtrzymaniu nie tylko zainteresowania opinii publicznej katastrofą smoleńską, ale nawet – eskalowania wokół niej napięcia, jakże niezbędnego w okresie nirwany, w którą Polska co roku pogrąża się od Wigilii aż do Nowego Roku, a teraz – pewnie aż do Trzech Króli, którzy znowu mają dzień świąteczny. SM
Testowanie alternatywy „Ex nihilo nihil fit” – powiadali starożytni Rzymianie, więc jakiegoż raju na ziemi można się spodziewać, jeśli za jego stwarzanie biorą się jakieś nicości? Takie to wątpliwości nasunęły mi się po niedzielnym zebraniu formacji Polska Jest Najważniejsza, na którą do warszawskiego kina „Kultura” nieprzebrane tłumy waliły ponoć drzwiami i oknami. Ostatni raz takie tłumy pojawiły się na warszawskim lotnisku Okęcie, kiedy to z Ameryki przylecieli tak zwani „karabinierzy”, których tamtejszy sąd uniewinnił z zarzutu nielegalnego handlu bronią. Nietrudno było się domyślić, że ciekawscy zbiegli się z całego miasta, żeby zobaczyć, jak wyglądają ludzie niewinni. Przybył nawet sam Jaruzelski, bo przecież wiadomo, że w swoim otoczeniu żadnego niewinnego człowieka widzieć nie mógł, więc nic dziwnego, że zapomniał, jak taki jeden z drugim wygląda. Ale w tym przypadku nic podobnego nie mogło mieć miejsca; wprawdzie pani Joannie Kluzik-Rostkowskiej pochwalną recenzję urody wystawił sam prezes Jarosław Kaczyński, ale nawet on nie twierdził, że jest ona uosobieniem niewinności. Podobnie pani Elżbieta Jakubiak, nie mówiąc już o panach posłach, a zwłaszcza europosłach. Zatem nie o niewinność tym razem chodziło. No dobrze, skoro nie o niewinność, to o co? Atrakcją zebrania miało być ogłoszenie programu politycznego nowej formacji, ale cóż nowego może wymyślić dzisiaj formacja pragnąca być umiarkowaną? Ciekaw takiego programu może być tylko człowiek, który nie słyszał o Partii Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa), utworzonej w swoim czasie przez Jarosława Haszka, autora „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. Napisał on nawet stosowną książkę, która może służyć za wzorzec dla wszystkich partii umiarkowanie postępowych – oczywiście w granicach prawa – więc wystarczy ją przeczytać, podobnie jak wystarczyło przeczytać Emmanuela Kanta „Prolegomenę do wszelkiej przyszłej metafizyki”, żeby następnie tworzyć metafizykę za metafizyką, niczym pierogi według przepisu babci. Ponieważ dzisiejsi „młodzi, wykształceni” rzadko czytają książki, więc szansa, że nie słyszeli o Partii Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa) może być całkiem spora i częściowo wyjaśniać przyczyny ścisku w warszawskim kinie „Kultura”. Jednak nie do końca. Inną bowiem przyczyną zainteresowania tłumów mogła być ciekawość, w jaki sposób działacze partii „For...” - pardon – Polska Jest Najważniejsza zamierzają stworzyć raj na ziemi bez forsy. Pamiętam, że podobna kwestia intrygowała w swoim czasie również Stefana Kisielewskiego, tyle że wtedy chodziło o to, jak zbudować kapitalizm bez kapitału. I słusznie, bo okazało się, że bez kapitału to można zbudować tylko jakąś karykaturę kapitalizmu, którą właśnie u nas zbudowano, wmawiając skołowanym ludziom, że to właśnie najprawdziwszy kapitalizm i w dodatku „dziki”. Ale - o ile wierzyć relacjom mediów, zresztą szalenie nowej partii przychylnym, żadnych rewelacji nie było. Przywódcy PJN nie tylko nie ujawnili, w jaki sposób zamierzają kręcić biczyki z piasku, ale w dodatku przez działaczy PiS zostali oskarżeni o programowy plagiat. Zresztą jakże mogłoby być inaczej, skoro wszyscy bez wyjątku przywódcy założonej właśnie partii jeszcze niedawno stręczyli wyborcom program PiS-u? Jestem przekonany, że robili to szczerze, a przecież program PiS-u nie zmienił się co najmniej od wiosennej konwencji tej partii w 2008 roku w Krakowie, kiedy to okazało się, że „układu” już nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek w ogóle istniał. Czyż jednak przedstawienie skopiowanej wersji programu PiS mogłoby przyciągnąć takie tłumy „młodych, wykształconych”, a przede wszystkim – czy mogłoby wzbudzić takie entuzjastyczne zainteresowanie ze strony starych wyjadaczy telewizyjnych? O tym nie ma mowy, a przecież i tłumy, i entuzjazm były prawdziwe, więc musiała tu wystąpić jakaś inna, zagadkowa przyczyna. Entuzjazm telewizji, zwłaszcza tej jednej, skłania do przypuszczenia, że rządząca naszym nieszczęśliwym krajem razwiedka wie coś, czego my jeszcze nie wiemy i powoli przygotowuje sobie alternatywę na wypadek, kiedy to na skutek gwałtownego załamania finansów publicznych trzeba będzie nieubłaganym palcem wskazać winowajcę tego stanu rzeczy, to znaczy – w miejsce Platformy Obywatelskiej podstawić jakąś nową zbawienną formację. Taka formacja, przynajmniej w postaci zalążkowej, musi być gotowa zawczasu, bo moment kryzysu to nie jest odpowiedni czas na tłumaczenie podstawionym figurantom, czyje i jakie interesy mają chronić i w co nie wtykać nosa. I kiedy communis opinio doctorum wskaże, „że już, że już trzeba nam iść”, to wtedy wszyscy konfidenci w całym kraju dostaną rozkaz: „W prawo zwrot! Do – nowej partii marsz!” – i partia w jednej chwili urośnie niczym Wszechświat podczas Wielkiego Wybuchu. SM
Donosy WikiLeaks Donosy na Internecie przez WikiLeaks zaczęły się w 2006 roku z inicjatywy Juliana Assange i zwróciły na siebie uwagę w kwietniu 2010 kiedy opublikowały one nagrania wideo z 2007 roku będące dowodem brutalizacji cywilów i dziennikarzy przez USA na terenie Iraku. Później, w lipcu 2010 Donosy- WikiLeaks opublikowały 76,900 tajnych dokumentów dotyczących inwazji Afganistanu przez USA. Następnie w październiku 2010 WikiLeaks wraz z czołowymi mediami opublikowały blisko 400,000 tajnych dokumentów zawierających kompromitujące sprawozdania z Iraku. WeakiLeaks uzyskały międzynarodowe pochwały za zasługi w ujawnianiu sekretów państwowych i przyczynianiu się do publicznego ujawniania tychże sekretów w ramach wolności słowa. Naturalnie pochwały te kolidują z krytyką rządu USA. Zainteresowanie publikacjami WikiLeaks osiągnęło swego rodzaju szczyt, kiedy w listopadzie 2010 publikacje te objęły powolnie publikowaną serię zawierającą ćwierć miliona dyplomatycznych przekazów departamentu stanu USA, które to dokumenty udostępniły poufne sprawozdania wymiany myśli między szefami państw i ich tajnych planów jak też tajnych układów zawieranych między nimi. Dzienne seryjne publikowanie tych dokumentów na spółkę z szeregiem znanych mediów międzynarodowych stanowi po raz pierwszy okazję wglądu publiczności w tajemny świat dyplomacji i wymiany opinii przywódców i ich przedstawicieli dyplomatycznych, którzy obecnie mają do czynienia z nieprzyjemnymi i kompromitującymi konsekwencjami tych publikacji. Ostatnio stosowana taktyka powolnego ujawniania tajnych informacji działa ma wyobraźnię publiczności na skalę światową oraz na omawianie plotek dyplomatów i ich cynicznych nieraz wzajemnych ocen na najwyższym szczeblu poszczególnych rządów, jak też nie moralnych tajnych rozgrywek między niby sprzymierzonymi głównymi rządami na globie. Na tym tle pojawiają się oskarżenia Assange’a o popełnianie gwałtu na jego własnej kochance. Sprawę ma rozpatrywać sąd w Szwecji, który wystawił list gończy przez Interpol i żąda aresztu Assange’a. Mówi się o nadchodzącym przekazaniu aresztowanego człowieka odpowiedzialnego za ujawnianie najbardziej tajnych dokumentów państwowych. Cała afera WikiLeaks nabiera charakteru szybko rozwijającego się szpiegowskiego dreszczowca. Niepewność co do sytuacji prawnej całej działalności WikiLeats spowodowała wydawniczą firmę Amazon do wstrzymania przez nią przekazów dalszych tajnych dokumentów rządowych oraz płatności przekazywanych na rzecz WikiLeaks. Obecna wojna elektroniczna uczyniła z Wikileaks pobojowisko w walce dotyczącej granic wolności słowa i zakresu spraw prywatnych, jak też stosunków dyplomatycznych w przyszłości. Naturalnie skandal erotyczny skierował debatę o sprawach politycznych i opublikowanych tajnych dokumentach na osobę Assange’a, który teraz jest przezywany „prorokiem wolności” wiodącym nowoczesne dziennikarstwo nad przepaść. W każdym razie WikiLeaks to największa dziennikarska sensacja 2010 roku według agencji Al Jazeera znanej jako „vox populi” Arabów. Obecnie Julian Assange broni się w W. Brytanii przed wydaniem go władzom w Szwecji, które chcą go postawić w stan oskarżenia przed sądem z powodu oskarżenia o zgwałcenie jego byłej przyjaciółki. Jednocześnie nadal działa on w obronie prawa dostępu publiczności do wszystkich dokumentów państwowych oraz publicznej wiedzy o nadużyciach władz. Assange twierdzi, że jego mottem jest powiedzenie, że „odwaga jest zaraźliwa” i potrzebna dla odpowiedzialnego systemu władzy państwowej. Julian Assange stawia pytania: Dlaczego główny prokurator w Szwecji był zdymisjonowany i natychmiast zastąpiony przez innego po stwierdzeniu że do aktu oskarżenia nie ma załączonych żadnych dowodów lub nawet słabych poszlak jakoby popełnionego gwałtu przez oskarżonego. Dlaczego władze szwedzkie odmawiają władzom brytyjskim jakichkolwiek dowodów zbrodni jakoby popełnionych przez oskarżonego włącznie z protokółem zeznań jego byłej kochanki teraz w roli poszkodowanej. Assange jest przekonany że ci co go oskarżają są marionetkami w grze politycznej na znacznie większą skalę przeciwko Donosom-WikiLeaks, dzięki którym obywatele państw zachodnich i państw Bliskiego Wschodu dowiedzieli się więcej niż wiedzieli dotąd jak dalece ich przywódcy są skorumpowani, często pomyleni, niekompetentni i kłamliwi w tajnej działalności w ich imieniu. Nasuwa się pytanie dlaczego opublikowane dokumenty ogóle były zaklasyfikowane jako tajne? Czy nie byłoby lepiej gdyby dyplomaci działali otwarcie i dopuszczali wolnych obywateli do głosu zamiast ukrywać przed nimi prawdę? Takie dużo bardziej przykre pytania zadaje profesor historii UC Irvine oraz przyjezdny badacz przy Centrze Studiów Bliskiego Wschodu przy Lund University w Lund w Szwecji, Mark LeVine, autor artykułu z 9 grudnia 2010 w El Jazeera pod tytułem WikiLeaks: „Call of Duty” czyli „WikiLeaks: Apel do Spełniania Obowiązku: Donosy te utrudniają rządom państw zachodnich oszukiwanie ich własnych obywateli w celu uzyskiwania ich zgody na wytaczanie wojen w przyszłości.” Mark LeVine jest między innymi autorem takich książek jak „Ciężki Metal Islamu” i „Niemożliwy Pokój: Izrael/Palestyna Od 1989,” czyli „Heavy Metal Islam” (Random House) oraz „Impossible Peace: Israel/Palestine Since 1989” (Zed Books). Iwo Cyprian Pogonowski
Tusk nagrywał swoje prywatne spotkanie Rzeczpospolita „Kancelaria Premiera odmówiła rodzinom ofiar i dziennikarzom "Rz" udostępnienia protokołu z kontrowersyjnego posiedzenia”…” Na przykład Ewa Kochanowska, wdowa po zmarłym w katastrofie RPO Januszu Kochanowskim, zapytała, czy są podstawy, by obawiała się o życie. Tusk miał na nie odpowiedzieć, że "jest bezczelne".”…”"Rz" wystąpiła 14 grudnia do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów o udostępnienie protokołu ze spotkania w trybie dostępu do informacji publicznej. Jednak urzędnicy kancelarii odmówili. – Nam też odmówiono udostępnienia tego protokołu – mówi "Rz" Małgorzata Wassermann. – Informujemy, że spotkania rodzin smoleńskich nie miały charakteru posiedzenia organu władzy publicznej w rozumieniu art. 18 i 19 ustawy o dostępie do informacji publicznej – tłumaczy "Rz" Beata Skorek, radca szefa KPRM.”…” To jawne naruszenie ustawy – komentuje prof. Antoni Kamiński, były prezes Transparency International Polska. – Spotkanie wiązało się z pełnieniem przez premiera obowiązków szefa rządu i jako takie podchodzi pod zapisy wspomnianej ustawy. Jego zdaniem argumentacja KPRM nie ma uzasadnienia prawnego. Małgorzata Wassermann nie kryje zdziwienia: – To nie było spotkanie na kawie czy opłatku u premiera, ale oficjalne, dotyczące sprawy katastrofy smoleńskiej. Przecież uczestniczyli w nim też pełnomocnicy prawni rodzin. A jeżeli, jak twierdzi KPRM, miało charakter prywatny, to dlaczego było nagrywane przez urzędników pana premiera?”… (źródło) Mój komentarz Bezhołowie władzy w Polsce. Tusk nagrywa sobie jak twierdzi prywatne spotkania, a następnie odmawia dostępu do nich ofiarom swoich nagrań. Tusk, gdyby rzeczywiście było to spotkanie prywatne wpisuje się tradycje Michnika, Rosiaka i nagrywa swoich prywatnych rozmówców. Żenada. Ale Tusk nie był tam jako kumpel, przyjaciel, czy powiernik ale jako premier rządu w otoczeniu swoich urzędników. Jeśli wypowiedzi Tuska poniżały osob, które z nim rozmawiały jako z wysokiej rangi urzędnikiem państwowym lub gdyby dopuścił się w sposób chamski obrażania znajdujących się tam osób, to osoby te mogłyby wystąpić na drogę sądową. Być może powodem i tym powinna się zająć prokuratura jest chęć zatuszowania sprawy, ukrycia dowodów, które mogłyby doprowadzić premiera przed sąd. Gdzie są te lewackie organizacje pseudo obrońców praw człowieka, gdzie sparszywiały Sejm, który teoretycznie ma obowiązek zapobiegać łamaniu prawa przez najwyższe organy administracji państwowej, w tym premiera. Zatajanie dokumentów, bezkarne dodajmy, ostentacyjne świadczy o dalszej degrengoladzie demokracji w Polsce. Oligarchia na czele z Tuskiem robi co chce. Praktyka prawna ewoluuje w Polsce w stronę systemu rosyjskiego. Bezkarność oligarchii i drakoński terror systemu sprawiedliwości w stosunku do reszty społeczeństwa. Przykłady sądowego linczu ekonomicznego w stosunku do Ziobry, czy skarbowego w stosunku do Kluski. A ordynarnym łamaniem prawa przez Tuska żaden państwowy pies z kulawą nogą się nie zainteresuje. Proponuję sprawę zgłosić do symbolu uczciwości poselskiej, do Mirosława Sekuły. Marek Mojsiewicz
Polski film Przypadkowo zobaczyłem “Zero”, debiut fabularny Pawła Borowskiego. W zeszłym roku triumf na festiwalu w Gdyni i – bardziej generalnie – w gremiach oceniających polskie kino święciły: “Rewers”, “Wojna polsko-ruska” czy “Dom zły”. O “Zerze” pisano niewiele, a jest ono lepsze od wymienionych. To dojrzały, świetny obraz. Kamera śledzi bohaterów, odnotowuje interakcje z kolejnymi postaciami, aby podążyć ich szlakiem i zostawić na rzecz następnych wciągniętych w bieg wydarzeń lub po prostu wchodzących w perspektywę obiektywu. Odnajduje pojawiających się wcześniej i tropi ich przypadki, które splatają się z kolejnymi i układają w mozaikę wspólnych losów. Ich współzależność staje się coraz mniej przypadkowa, a spoza zbiegów okoliczności wyłania się sens zdarzeń, który trudno nam do końca zidentyfikować, ale jego istnienie jawi się coraz bardziej przemożnie. Podobną, nietypową strukturę opowieści filmowej znamy z niektórych obrazów Roberta Altmana, Paula Andersona czy Alejandra Inarritu. Kariera tej formy warta jest zastanowienia. Stara się ona uchwycić mikrokosmos naszej cywilizacji, czyli przenikanie się losów dzielących tę samą egzystencjalną przestrzeń, chociaż odmiennych i obcych sobie ludzi, akcentując ciężar każdej indywidualnej decyzji. Jest to narracja trudna, wymagająca absolutnej precyzji i panowania zarówno nad komplikacją złożonej opowieści, jak i każdym jej szczegółem. Borowski poradził sobie z tym w sposób perfekcyjny. Jego anonimowa metropolia jest autentyczną Polską rozpiętą dziś między abstrakcyjnym, zimnym światem biznesu i ludźmi rozpaczliwie walczących o elementarne przetrwanie, obszarem zagubionego ładu moralnego i odruchowym poszukiwaniem go. Jednocześnie film Borowskiego zaludniają żywe, choć portretowane w krótkich zbliżeniach postacie, które domagają się od nas uwagi. Dlaczego ten film, który powinien stać się wydarzeniem kulturalnym mijającego roku, przeszedł nieomal bez echa? Czy nie jest to kolejny znak zagubienia się kryteriów nie tylko artystycznych naszego kraju? Wildstein
Nic to, że nie będzie dróg... Mam dla Pana dwie wiadomości - mówi chirurg pochylony nad wybudzonym z operacji pacjentem. - Zła wiadomość jest następująca: omyłkowo ucięliśmy panu zdrową nogę zamiast chorej. Ale jest i dobra wiadomość - chora noga da się jeszcze wyleczyć... Rząd pochyla sie nad nami i tez przekazuje dwie wiadomości: złą - że z powodu chwilowego braku kasy nie będzie budowy nowych bezpiecznych dróg. I dobrą - na starych i niebezpiecznych drogach będziemy mogli jeździć szybciej.
2. Gdyby rządził PiS i przekazał taki komunikat - unieważniamy przetargi i nie budujemy dróg, bo skończyła się nam kasa... Nie pisałbym teraz bloga, tylko spieprzał przed linczem moich komentatorów. Ale rządzi PO, więc spoko, nic się nie dzieje.
3. Telewizja przypomniała w święta "Pana Wołodyjowskiego", a w nim scenę, gdy pan Michał zapowiada własną śmierć i każe Basi mówić - nic to... Polacy też tak mówią - nic to... Nic to, że nie będzie dróg. Nic to, że się kasa rozlazła i że (jak napisał dziś Kuźmiuk) Minister Finansów ukrywa przed narodem prawdziwy stan finansów państwa. Nic to, że rząd podnosi podatki, nic to, że władza zamiata pod dywan kolejne afery. Nic to! Ważne, że nie rządzi PiS i powstrzymany został Kaczyński, który chciał wszystkich pozamykać, pozabijać i pokrajać.
4. Chłopiec z plakatu, piękny dwudziestoletni, nawoływał - Nie róbmy polityki, budujmy drogi! Już wiadomo, że dróg nie będziemy budować, jak wobec tego zaktualizować to hasło? Nie róbmy polityki, róbmy ludziom wodę z mózgu - to byłoby najbliższe prawdy...
PS. Podobno - ale to niesprawdzona wiadomość i na razie proszę jej nikomu nie powtarzać - rząd nie zamierza poprzestać na dopuszczeniu szybszej jazdy na złych drogach lecz ma w planie kolejne udogodnienia. Mówi się, że renciści i emeryci mają uzyskać przywilej przechodzenia ulic na czerwonym świetle.... Rok tragedii, nieszczęść oraz trumien
O roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju Ten nie nazwie cię nigdy rokiem urodzaju Nie nazwie ciebie rokiem pełnych spichrzów, gumien Ale rokiem tragedii, nieszczęść oraz trumien To był rok tak wielu nieszczęść, jakich Ojczyzna nasza nie doświadczyła od czasów wojny i hitlerowskich oraz stalinowskich zbrodni. Nawet stan wojenny nie przyniósł tak wielu grobów, jak traumatyczny rok 2010. A oto lista siedmiu największych nieszczęść mijającego roku:
1. Tragedia i farsa smoleńska. Tragedią jest śmieć 96 ludzi, a farsą śledztwo, albo raczej jego brak.
2. Powódź - kilkanaście ofiar śmiertelnych i największe w historii polskich powodzi zniszczenia materialne. Ludzi zalewa woda i zalewa krew na państwo, które jest coraz bardziej bezradne wobec żywiołu.
3. Mroźna zima i śmierć kilkudziesięciu zamarzniętych bezdomnych. Nawet nie wiem ilu, bo nikt ich już skrupulatnie nie liczy. Zimno jest, to zamarzają...
4. Katastrofa pod Nowym Miastem nad Pilicą. 18 trupów w jednym niewielkim busie i tragiczne przypomnienie polskiej biedy, która w takich busach się tłoczy, żeby dojechać do marnej pracy po nędzny zarobek. Władza zrozumiała z tego nieszczęścia tyle, że przez tydzień kontrolowała busy...
5. Katastrofa pod Berlinem i trzynaście ofiar, wracających z wycieczki zagranicznej. Nieszczęście, z którego poza przypomnieniem kruchości ludzkiego życia, żaden morał nie wynika. Może jedynie taki, że coś za często nam się te autokary rozbijają.
6. Tragedia w Łodzi, gdzie ojciec udusił dwoje dzieci. Drastyczny, choć nie pierwszy podobny przypadek. Trudno pojąć, co ludzi pcha do takich zbrodni....
7. I wreszcie łódzka śmierć Marka Rosiaka, poniesiona w niepojętym akcie politycznej nienawiści do Prawa i Sprawiedliwości. Próbowano zatrzeć jej sens, a potem skryć we mgle zapomnienia. Częściowo się to udało.
2011 – Europejski Rok Niemiec Nadchodzi katastrofa Unii Europejskiej. Niemcy mogą albo ponieść koszt ratowania integracji i narzucić swą wolę reszcie, albo spowodować, żeby to, co musi się zawalić, zawaliło się szybciej i z mniejszą szkodą dla nich – ostrzega publicysta „Rzeczpospolitej". Bardzo możliwe, że rok 2011 będzie uznany za przełomowy w dziejach Europy. Można się bowiem spodziewać, że szereg procesów zachodzących dotąd powoli i często dostrzeganych tylko przez bardzo pilnych obserwatorów, doczeka się w ciągu nadchodzących dwunastu miesięcy przesilenia. Bezpośrednią tego przyczyną będzie zapewne kryzys, którego od pewnego czasu spodziewają się niemal wszyscy specjaliści, spierając się już tylko o to, jaką formę on przybierze i jak wielkich spustoszeń narobi.
Czy Niemcy odrzucą euro Powszechne zaniepokojenie budzi zwłaszcza perspektywa wspólnej europejskiej waluty. Niemcy niedwuznacznie dali do zrozumienia, że nie zamierzają zwiększać swego udziału w stabilizowaniu piramidy długów, która obciąża strefę euro. W istocie oznacza to, że jeśli kolejne państwa nie będą w stanie poradzić sobie z długiem, przed bankructwem ocalić je będzie można, tylko psując wspólną walutę. Na taką właśnie okoliczność zachowują Niemcy niewypowiedzianą sugestię, że poczują się wtedy zmuszeni do odrzucenia wspólnej waluty. Czy rzeczywiście niemieccy politycy są zdecydowani dokonać kroku tak brzemiennego w skutki? Być może fakt, że publicznie nie wykluczają takiej możliwości, traktować należy jako blef. Najprawdopodobniej okaże się on skuteczny; a właściwie już się skuteczny okazał. Państwa unijne zgadzają się, pod grozą spodziewanego kryzysu, poddać swe zadłużenie dużo silniejszej niż dotąd kontroli. Należy się spodziewać coraz dalej idących w tym kierunku decyzji. Paradoksalnie, choć postulat pogłębienia integracji formułowany był od lat, w chwili gdy rzeczywiście się ona pogłębia – nikt się z tego nie cieszy. Nie o taką, technokratyczną integrację bowiem chodziło. Można powiedzieć wręcz, że proces integracyjny wymyka się spod kontroli i ma coraz mniej wspólnego z pierwotnym projektem. Jaskrawym przykładem tej rozbieżności, na który zwracałem już uwagę, jest faktyczne odrzucenie traktatu lizbońskiego. Instytucje, które miały stanowić zaczątek wspólnego przywództwa, są fasadą. Obsadzenie ich politykami z odległego szeregu było oczywiście prowizorką, swoistym odłożeniem decyzji na później – ale wiadomo, że prowizorki trwają najdłużej. Przy obecnych kłopotach z euro i długiem publicznym, przerzucanym z poziomu państw narodowych na poziom Wspólnoty, nikt nie ma głowy do realizowania zapisów wymyślonych w przewidywaniu zupełnie innego scenariusza.
Reformy z zaskoczenia O tym, że problemem Unii Europejskiej jest "deficyt demokracji", mówi się od bardzo dawna – niestety, nie zgłaszając żadnego pomysłu jego rozwiązania. Ale na słabość demokratycznej legitymacji dla wspólnych poczynań nakłada się drugi problem, być może jeszcze poważniejszy – jest nim brak przywództwa. Dopóki morze jest spokojne, łódź pozbawiona kapitana mogła beztrosko dryfować, ale obecnie, kiedy zbliża się sztorm, ktoś naprawdę powinien przejąć inicjatywę. Tylko że nie widać chętnych. Problem polega na tym, że decyzje, które wydają się oczywiste, muszą być decyzjami bardzo niepopularnymi. Europa przez kilkadziesiąt lat żyła ponad stan, i nie tylko nie chce sobie tego uświadomić, ale wręcz chce być nadal dumna ze swego "socjalnego bezpieczeństwa", które przeciwstawiała "wilczemu kapitalizmowi" panoszącemu się rzekomo za oceanem. Europejskie elity nie są w stanie wyjaśnić społeczeństwom konieczności odejścia od tego, co jeszcze niedawno zachwalały. W wielkiej części zresztą same nie przyjmują do wiadomości faktów. Przez kilkadziesiąt lat spokoju fundamenty europejskiej demokracji mocno nadgniły; szczególnemu przyśpieszeniu uległ ten rozkład po zakończeniu "zimnej wojny", w atmosferze ogólnego optymizmu i przekonania, że wszystkie problemy rozwiążą się same z siebie. Europa nie ma dziś żadnej misji, nie wyznaje żadnych wartości poza świętym spokojem. Nie sposób wyobrazić sobie ani idei, która pozwoliłaby zmobilizować społeczeństwa bogatych krajów i skłonić do wyrzeczeń w imię odłożonych w czasie korzyści, ani przywódcy zdolnego z taką ideą wystąpić, ani kręgów intelektualnych zdolnych ją wypracować. Nie tylko na poziomie Wspólnoty – o tym w ogóle nie ma co marzyć – ale także na poziomie poszczególnych państw. W każdym z nich panuje niewypowiedziane przekonanie, że każdy, kto próbuje poważnych reform, skazany jest na klęskę, że połączenie demokracji z powszechnym oczekiwaniem dobrobytu tu i teraz, bez względu na przyszłe skutki, uniemożliwia jakiekolwiek poważne postawienie przed społeczeństwem zadań. Trudno powiedzieć, na ile to przekonanie jest słuszne, bo od dawna nikt nie miał go śmiałości zweryfikować. Nawet nowy przywódca Wielkiej Brytanii, który wydaje się tu jedynym wyjątkiem, wprowadza reformy raczej z zaskoczenia, wykorzystując czas powyborczego karnawału, niż organizuje wokół nich społeczeństwo – Europa przygląda mu się z zaciekawieniem, ale też, jak się wydaje, z fatalistycznym przekonaniem, że zaraz ta cierpliwość się skończy i konserwatyści zostaną przez wyborców skoszeni.
Nieuchronna erozja Tak naprawdę jedyną ideą, jaka przychodzi w tej sytuacji do głowy, jest ta właśnie, której europejski establishment boi się panicznie – jest to idea narodów pracujących na lepszą przyszłość swojego potomstwa. Pytanie otwarte zresztą, czy jest ona możliwa w społeczeństwach, które potomstwa raczej nie mają, i które dopiero niedawno z przerażeniem uświadomiły sobie, że imigranci, którzy mieli je zastąpić i zapewnić im dostatnią starość, stają się ich wrogami. Wrogami coraz bardziej licznymi, coraz bardziej pewnymi swego, coraz mniej chętnymi do utrzymywania pierwotnych gospodarzy państw, w których osiedli i które uznali za swoje. Strach, z jakim Brytyjczycy wycofują z marketów pocztówki z bożonarodzeniową symboliką, jest czymś więcej niż groteskowym przejawem "politycznej poprawności". Gdy nie ma kto porwać tłumów i skłonić ich do koniecznych reform, pozostaje przymus. Ale i tego środka Europa nie ma co próbować. Trudno zresztą powiedzieć, kto miałby zmusić obywateli do akceptacji wyrzeczeń – rządy, które same nie są do nich przekonane, ale ze strachu przed bankructwem muszą spełniać polecenia anonimowych technokratów? Akceptują cięcia i utratę kompetencji, bo chcą utrzymać się u władzy, ale też z tego samego powodu nie chcą się narażać swoim obywatelom. Polityka europejska stała się wielkim lawirowaniem pomiędzy naciskami fachowców, wspieranych autorytetem projektu Wspólnoty, a oczekiwaniami wyborców coraz mniej mających dla tego projektu zrozumienia. W konieczności owego lawirowania utwierdza europejskich polityków przekonanie, że dla obecnego establishmentu nie ma żadnej alternatywy. Jak w tej sytuacji będą się zachowywać europejscy przywódcy? Tak samo jak dotąd, będą próbowali zarazem podporządkować się nakazom i jakoś je obejść. Będą szukać dziur i szczelin w systemie wspólnotowych decyzji, pozwalających nadal się zadłużać bez ponoszenia przewidzianych traktatami konsekwencji. Odwrotną stroną technokratycznego pogłębienia integracji jest więc jej nieuchronna erozja. Należy się spodziewać, że żadne rygory nie zostaną na dłuższą metę utrzymane, że stan faktyczny będzie ukrywany, aż pole manewru skurczy się do zera.
Kto narzuci porządek Czy należy się spodziewać katastrofy? Tak, bo nie ma żadnej siły, która mogłaby jej zapobiec. Czy już w tym roku – to pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć, ale wiele na to wskazuje. Niemcy, którzy mają najwięcej do stracenia, uświadomili sobie, że mają dwie możliwości – albo ponieść koszt ratowania integracji i narzucić w tym celu swą wolę reszcie, albo spowodować, żeby to, co musi się zawalić, zawaliło się szybciej i z mniejszą szkodą dla nich. Najbardziej prawdopodobne jest jakieś połączenie obu strategii. Unia w kształcie pomyślanym przed laty stała się niemożliwa, ale też integracja zaszła już zbyt daleko, państwa europejskie zanadto się zrosły, aby mogła po prostu się rozpaść. Ktoś musi zacząć narzucać na tej dryfującej bezładnie łodzi swoje porządki. Problem w tym, że jedynym, kto ma na to dość siły, są Niemcy, a po dwóch wojnach jakikolwiek ich dyktat musi obudzić jak najgorsze emocje. Oto dylemat, którego rozwiązywania będziemy świadkiem w nadchodzącym roku.
Rafał A. Ziemkiewicz
Ile kosztuje nas wojna w Afganistanie Jak informuje Money.pl koszty, jakie ponosi budżet Polski w związku z udziałem w wojnie afgańskiej z roku na rok są coraz wyższe. W roku 2010 będą wynosiły blisko 2 mld zł. O ile w latach 2002-06 rząd wydał na wojnę ok. 107 mln zł, to od 2007 r. wydatki zwiększyły się drastycznie. Wiąże się to z przejęciem prowincji Ghazni. I tak, koszta w latach 2007-08 wynosiły blisko 740 mln zł, w 2009 – 785 mln zł, a w obecnym roku to prawie 2 mld zł! Rośnie również liczba żołnierzy, którzy zostali wysłani by nieść „pokój i demokrację” w Afganistanie. O ile w 2002 było ich w tym państwie osiemdziesięciu, to obecnie ich liczba sięga 2600. Pozostaje pytanie o sens takich ogromnych wydatków w dobie powszechnych deklaracji polityków o potrzebie oszczędzania. Jak to jest, że jesteśmy zaangażowani w wojnę z narodem afgańskim mimo, że nie jesteśmy oficjalnie w stanie wojny z żadnym państwem na świecie. Czy udział polskich wojsk w syjonistycznej wojnie prowadzonej przez USA i Izrael nie zwiększa niebezpieczeństwa dla naszych obywateli? Według polityków nie. „Sukcesy są mierne. Ale nie można powiedzieć, że są znikome. Pojechaliśmy tam walczyć z terroryzmem i jakoś się to udaje. Kto wie ilu zamachom terrorystycznym zapobiegliśmy w Europie dzięki tej misji?” – pyta retorycznie szef klubu Ludowców. Pytanie powinno jednak brzmieć: „ Do ilu zamachów, nie tylko w Europie, ale i na świecie, przyczyniła się polityka USA i Izraela?” /BK/
Dyspensa od przestrzegania postu w Sylwestra Arcybiskupi i biskupi polscy udzielili wiernym dyspensy od przestrzegania postu w Sylwestra, który w tym roku przypada w piątek. Dzięki temu katolicy będą mogli w noc sylwestrową hucznie bawić się i spożywać pokarmy mięsne. Piątki dla katolików są dniami postu i powstrzymywania się od hucznych zabaw. Piątki dla katolików są dniami postu i powstrzymywania się od hucznych zabaw. Ponieważ ostatni dzień tego roku kalendarzowego wypada właśnie w piątek, aby można w tradycyjny sposób żegnać 2010 rok, potrzebna była dyspensa. “Mając na uwadze okoliczność, że 31 grudnia 2010 przypada w piątek, na podstawie uprawnień Kodeksu Prawa Kanonicznego udzielam dyspensy od zachowania zobowiązań wynikających z czwartego przykazania kościelnego, tj. wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych oraz powstrzymania się od udziału w zabawach” – napisał abp Ziółek na stronie internetowej archidiecezji łódzkiej. Także Metropolita Warszawski kard. Kazimierz Nycz udzielił dyspensy wszystkim przebywającym w granicach Archidiecezji Warszawskiej. “Mając na względzie obchodzone w piątek, 31 grudnia liturgiczne wspomnienie św. Sylwestra papieża i jednocześnie ostatni dzień roku kalendarzowego, po rozważeniu słusznych racji duszpasterskich, mocą posiadanych uprawnień, zgodnie z Kodeksem Prawa Kanonicznego, udzielam wszystkim przebywającym w granicach Archidiecezji Warszawskiej dyspensy od zachowania nakazanej w piątek wstrzemięźliwości od spożywania pokarmów mięsnych i powstrzymania się od udziału w hucznych zabawach” – napisał kard. Nycz w postanowieniu na stronie internetowej Kurii Warszawskiej. Podobnych dyspens udzielili pozostali arcybiskupi i biskupi polscy wszystkim wiernym i gościom przebywającym w tym dniu na terenie danej archidiecezji czy diecezji. Hierarchowie zachęcili jednocześnie do modlitwy w intencji Ojca Świętego Benedykta XVI lub też spełnienia dobrych uczynków, m.in. przez złożenie jałmużny na rzecz ubogich. (PAP) jaw/skz/abr/
“Dziadowskie państwo” Tytułowe słowa wypowiedziane przez Joachima Brudzińskiego w programie Moniki Olejnik, „kropka nad i” wywołały medialną burzę i zraniły niemal śmiertelnie powszechnie znany płomienny patriotyzm gwiazdy polskiego dziennikarstwa. Ostatni raz widziałem panią Monikę w takim stanie kiedy to Andrzej Urbański wypowiedział się jej zdaniem zbyt lekceważąco o kardynale Stanisławie Dziwiszu. Wtedy, jeśli ktoś jeszcze pamięta, dotknięty został do żywego jej żarliwy i wojujący katolicyzm zadeklarowany przed milionami telewidzów. Zdziwionych i zaskoczonych nagłym wybuchem patriotyzmu dziennikarskiej gwiazdy usprawiedliwiam wieloletnią remisją jej ciężkiej choroby. Charakteryzuje się ona niezwykle rzadko nawracającą dewocją i nacjonalizmem ocierającym się niebezpiecznie o szowinizm. Obydwa objawy występują tylko wtedy kiedy na warsztat bierze kogoś z otoczenia PiS-u lub śp. Lecha Kaczyńskiego. Objawy te nigdy u niej nie występują kiedy ktoś wtyka polskie flagi w psie gówna, pluje na krzyż czy umieszcza na nim męskie genitalia. Oczywiście oburzenie Moniki Olejnik wyznaniami Joachima Brudzińskiego jest zrozumiałe z uwagi na to, że o państwie utworzonym przy okrągłym stole dwadzieścia lat temu przez „ojców demokracji” Jaruzelskiego i Kiszczaka wraz z „konstruktywną opozycją” można w III RP mówić tylko w kategorii wielkiego historycznego sukcesu i niezwykle udanej transformacji ustrojowej. Warto jednak może by się przyjrzeć jak to wiekopomne dzieło wygląda i czy czasami poseł PiS nie miał niestety racji? Dziadostwo to jak wiemy coś byle jakiego, nie budzącego uznania i zaufania, a dziadowanie to nic innego jak forma żebractwa. Oto jak po 20 latach wygląda państwo, w którym żyje niemal 40 milionów tubylców i z którego według establishmentu III RP powinniśmy być dumni. Aż 23 miliony jego obywateli musi przeżyć miesiąc za sumę mniejszą od minimum socjalnego. Te przerażające dane przedstawił Główny Urząd Statystyczny. W skrajnym ubóstwie żyje niemal 5 milionów naszych rodaków (ponad 12%). Blisko 8 milionów „beneficjentów” owej niezwykle udanej transformacji mieszka w rodzinach, które na swoje wydatki mają mniej niż wynosi ustawowa granica ubóstwa. Nierówność wśród polskich dzieci dotycząca sytuacji materialnej sytuuje nas na 21 miejscu wśród 24 zbadanych państw OECD, a bieda dotyka blisko 29% polskich dzieci co stawia nas na ostatnim miejscu w Unii Europejskiej. Najciekawszym jednak zjawiskiem jest to, że nawet kiedy w ciągu tych 20 lat mieliśmy do czynienia ze wzrostem gospodarczym to polska bieda narastała i ciągle powiększało się rozwarstwienie w dochodach ludności. Jednym słowem bogaci się bogacili, a biedni biednieli. To również w III RP Unia Europejska wytropiła niewystępujące na tak wielką skalę wśród krajów członkowskich zjawisko i grupę społeczną nazwaną pracującymi biedakami (working poor). Należy do niej co szósty pracownik zatrudniony na etacie, a grupa ta szacowana jest na 2,1 miliona osób. Przeczy to rozpowszechnionej tezie, że biedni to tylko bezrobotni, niezaradni życiowo, osoby z rodzin patologicznych czy osoby bez kwalifikacji. Są to również absolwenci, młode małżeństwa, rodziny wielodzietne i osoby spłacające wysokie kredyty. Wystarczy aby redaktorka Monika Olejnik i cała reszta salonu III RP ruszyli nieco tyłki poza rogatki „Warszawki” i „Krakówka”, a zauważą, że to co zbudowano przez ostatnie dwie dekady to bynajmniej nie powód do narodowej dumy i doładowywania akumulatora patriotyzmu lecz raczej przesłanka do wstydu i narodowej hańby do której doprowadzili „rycerze okrągłego stołu”. Żyjemy w kraju, w którym wieloletnie niedofinansowanie infrastruktury energetycznej, przeciwpowodziowej i kolejowej idzie w grube miliardy złotych, a każda kolejna normalna polska zima czy powódź będą coraz częściej okrzykiwane kataklizmami stulecia co będzie usprawiedliwiać nieudolne rządy nie ponoszące winy za kosztowne, złośliwe i dramatyczne figle przyrody. Jeżeli do tego dodać jeszcze zapaść polskiego sądownictwa, zwijanie armii, nieosądzenie komunistycznych zbrodni i fetowanie renegatów i zdrajców to dojdziemy do wniosku, że poseł Joachim Brudziński wypowiedział się niezwykle wstrzemięźliwie o nadwiślańskiej krainie. W niej bowiem często dawni bohaterowie grzebią w śmietnikach, Jerzy Urban moczy swoje starcze członki w basenie przy swojej rezydencji, a kolejni politycy i byli „opozycjoniści” całują dłoń capo di tutti, czyli polskiego rezydenta kremlowskiej komunistycznej mafii, renegata Jaruzelskiego, wprowadzając go na salony III RP. W tym samym czasie na dowód ocieplenia wzajemnych polsko-rosyjskich stosunków po smoleńskim zamachu, nasi najlepsi przyjaciele Moskale odpowiadają na piękny gest naszego szefa MSZ, Radka Sikorskiego. W zamian za bezwizowy ruch z Obwodem Kaliningradzkim Rosjanie kończą właśnie rozmieszczanie tam skierowanych w Polskę rakiet typu ziemia-ziemia, Iskander, mogących razić cele w promieniu 500 km. Co prawda grożono ich rozmieszczeniem tylko w razie usytuowania w Polsce amerykańskiej tarczy anty-rakietowej, ale od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza, że tylko patrzyć jak rzecznik rządu Paweł Graś podziękuje za ten piękny przyjacielski gest w języku rosyjskim, oczywiście w pozycji kolanowo-łokciowej, tyłem zwrócony na wschód i starannie pokryty warstwą wazeliny. Mirosław Kokoszkiewicz
Polskie władze przesadziły z międzynarodowymi nakazami aresztowania Policja brytyjska została zasypana tysiącami nakazów aresztowania z Polski. W ubiegłym roku szukała prawie 2500 podejrzanych „przestępców” w imieniu polskich władz, w tym także tak trywialnych, jak sprawa oskarżonego o przekroczenie limitu kredytowego na swoim rachunku. Polska wydała około 2400 wniosków na podstawie Europejskiego Nakazu Aresztowania (ENA), z których wszystkie będą musiały być rozpatrzone przez policję na Wyspach. Wielka Brytania przygotowała w tym samym czasie zaledwie 19 wniosków do Polski. Europejski system nakazów aresztowania jest obecnie w trakcie przeglądu rządowego i, wraz z odrębną umową o ekstradycji z USA, był krytykowany za wykorzystanie go do ścigania ludzi za drobne przestępstwa lub przestępstwa, które nie są uznawane w Wielkiej Brytanii. Najnowsze dane zostały zawarte w odpowiedzi Fair Trials International (FTI) na formalny przegląd rządowy, w której wezwał rząd do testu proporcjonalności, który należy włączyć do systemu. Dla zilustrowania – jeden z Polaków poszukiwanych na podstawie ENA, Jacek J., został oskarżony o „kradzież” po przekroczeniu limitu kredytowego na rachunku w 2000 roku. Dokument FTI donosi, że Jacek J. zwrócił cztery lata później bankowi brakującą kwotę, ale i tak ENA został wydany w lipcu tego roku. Jago Russell, prezes FTI powiedział: „kłopoty naszych klientów podkreślają poważne i powtarzające się problemy z systemem szybkiej ścieżki używanej do ekstradycji w Europie. Zwykli ludzie – nauczyciele, strażacy, kucharze i studenci – już zdążyli dojrzeć swoją przyszłość zniszczoną przez ten system, który okazał się nie ochraniać ich podstawowych praw. FTI już dawno rozpoczęło kampanię na rzecz systemu ENA, który zadba o sprawiedliwość, a nie podważa jej. FTI ma nadzieję, że przegląd ekstradycji będzie wystarczającą rekomendacją do wprowadzenia zmian w systemie ekstradycji w Wielkiej Brytanii tak, aby zapewnić jego efektywną pracę i to pracę w interesie wymiaru sprawiedliwości.” Ogółem do Wielkiej Brytanii wpłynęło w ostatnim roku 4 100 ENA, z czego 2 403 z Polski. 1 629 nakazów wpłynęło do Hiszpanii, 967 do Francji i 683 do Holandii. W tym samym czasie WB wydała 220 nakazów. KG
Każdy Tusk musi mieć podróż życia. Za pieniądze podatników Każdy Tusk musi mieć swoją podróż życia. Donald pojechał do Peru, a jego syn Michał – początkujący dziennikarz „Gazety Wyborczej” do Chin. Pierwszemu przelot zafundowało państwo, drugiemu PKP (a pobyt same władze chińskie, co też godne uwagi). Początkowo wmawiano nam, że finansowanie lotów syna premiera to wynik tego, że wygrał on konkurs „Człowiek roku – przyjaciel kolei”. Ale okazuje się, że nic takiego się nie stało. Michał Tusk był tylko nominowany w tym konkursie. To jednak wcale nie przeszkodziło władzom kolei w sfinansowaniu mu przelotu do Państwa Środka. I trzeba sobie powiedzieć całkowicie jasno. Finansowanie przelotów synowi premiera nie jest zadaniem spółek kolejowych. Od tego Michał ma ojca albo gazetę, by to oni finansowali mu podróże życia. Jeśli Donald Tusk zarabia za mało, to jego syn nie powinien latać do Chin. Ja nie zamierzam z moich podatków finansować „podróży życia” dla Michała Tuska (ani dla dziecka jakiegokolwiek innego urzędnika państwowego). A sprawa oburza tym bardziej, że podróż życia dla dziecka premiera sfinansowała jedna ze spółek PKP, czyli grupy, która nie jest w stanie przygotować na czas rozkładu jazdy, której pociągi spóźniają się godzinami, i która z roku na rok robi się gorsza. Teraz wiadomo już dlaczego. Otóż polskie koleje nie mają służyć pasażerom, ale są synekurą, jaką wypłaca się uprzejmym podwładnym. Oni zaś rewanżują się finansowaniem podróży życia synom oficjeli. Pytanie, czy minister Grabarczyk, tak karcący szefostwo PKP, znajdzie w sobie dość odwagi, by ukarać tych, którzy pokryli wydatki syna premiera? A do usłużnych wobec Tuska i jego ekipy dziennikarzy inne: czy macie w sobie tyle uczciwości, by domagać się takich dymisji? Czy też może liczycie, że jeśli będziecie grzeczni, to i wy polecicie kiedyś w podróż życia? Tomasz P. Terlikowski
Scjentolog będzie koncertował obok szczątków kardynałów? Dziś w Archikatedrze św. Jana Chrzciciela na Starówce ma wystąpić Chick Corea, światowej sławy muzyk jazzowy. Jednak proboszcz i warszawska Kuria zostały zasypane listami od zbulwersowanych osób. Corea jest bowiem członkiem groźnej sekty – informuje Dziennik. Gwiazdor należy do „Kościoła Scjentologicznego”, do którego należą również m.in. John Travolta czy Tom Cruise. Kuria i urząd miasta zostały zasypane protestami w tej sprawie. Przeciwnicy organizowania koncertu scjentologa twierdzą, że jego występ w kościele, w którym leżą szczątki kardynała Stefana Wyszyńskiego, kard. Augusta Hlonda czy Henryka Sienkiewicza, jest nie na miejscu i będzie promocją sekty. - Scjentolodzy to bardzo niebezpieczna i destrukcyjna sekta. Jest oskarżana o przestępczość gospodarczą i stosowanie terroru psychicznego oraz o łamanie praw człowieka – wyjaśnia w „Naszym Dzienniku” Dariusz Pietrek, koordynator Śląskiego Centrum Informacji o Sektach i Grupach Psychomanipulacyjnych KANA w Katowicach. „ND” informuje, że w raporcie Biura Bezpieczeństwa Narodowego sekta została określona mianem mafii religijnej. “Program koncertu będzie dostosowany do treści okresu liturgicznego Bożego Narodzenia i muzyka nie naruszy sacrum miejsca, jakim jest archikatedra. Wszystkim uczestnikom życzymy wielu dobrych przeżyć związanych z koncertem” – czytamy jednak w oświadczeniu Kurii. - Wieczornego występu Chicka Corei w katedrze wysłucha blisko 1200 osób – powiedziała Joanna Rawa Kirsztajn ze Stołecznej Estrady, która organizuje występ muzyka. Ł.A/Dziennik.pl/ Nasz Dziennik Za: Fronda.pl
KOMENTARZ BIBUŁY: Chciałoby się zapytać: dlaczego tylko kościoły rzymsko-katolickie stają sie salami koncertowymi dla muzykantów i artystów wszelakiej maści? Dlaczego nie ma koncertów Czerwonych Gitar w cerkwi, dlaczego nie słyszymy o koncertach Mietka Szczęśniaka w synagogach? Można mieć również pewność, że w warszawskim meczecie nawet koncert muzyki klasycznej nie będzie miał miejsca, za to posoborowi biskupi oraz zdezorientowani proboszczowie szeroko otwierają kościoły zamieniając je w sale widowiskowe i estrady. Pora powiedzieć: DOŚĆ! – i to my, świeccy musimy przypomnieć swoim pasterzom, że albo zapomnieli o obowiązujących przepisach zakazujących tego typu imprez w Domu Bożym, albo że czynią to świadomie. W obu przypadkach ich zaniedbanie czy też celowe działanie musi być napiętnowane. Kardynale Kazimierzu Nycz, arcybiskupie metropolito warszawski – pokaż, że oprócz umizgów do lewicowej władzy i liberalnych mediów oraz umiejętności zapalania żydowskiej menory, potrafisz jeszcze walczyć o czystość dusz swoich owiec. Oczekujemy Twej reakcji i stanowczej decyzji. (MM)
Kolejne “rewelacje” E. Klicha Rosjanie nie niszczyli dowodów, piloci byli źle szkoleni, a przejecie śledztwa byłoby niekorzystne – to poglądy Edmunda Klicha. Prokuratura Okręgowa w Warszawie zajmie się sprawą niszczenia wraku Tupolewa, który 10 kwietnia rozbił się pod Smoleńskiem. To celowe niszczenie dowodów przez Rosjan – uważa pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej mec. Rafał Rogalski. Do zawiadomienia dołączył nagranie emitowane w “Wiadomościach” TVP, na którym widać m.in. żołnierzy wybijających okna we wraku. Odmiennego zdania jest Edmund Klich, który stwierdził w rozmowie z Radiem Zet, że nie ma mowy o niszczeniu dowodów. “Jeśli mamy rejestratory, szczegółowe dane o stanie samolotu, wrak nie jest dowodem jedynym w sprawie, chociaż to jest ważna rzecz” – przekonywał. Akredytowany przy MAK uważa także, że, biorąc pod uwagę przepisy międzynarodowe, istniała możliwość przejęcia śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej i prowadzenia go w Polsce, ale “byłoby to dla nas niekorzystne”. Klich zaznaczył także, że – jego zdaniem – na obecnym etapie nie ma potrzeby powołania międzynarodowej komisji, która miałaby wyjaśnić okoliczności katastrofy z 10 kwietnia. O powołanie takiej komisji apelowali m.in. Antoni Macierewicz i Anna Fotyga. Klich zaatakował także pilotów maszyny rządowej, twierdząc, że to oni mogli być odpowiedzialni za katastrofę. Akredytowany przy MAK podkreślał, że nasza załoga popełniała błędy, bo była latami źle szkolona. Nie wiadomo, kiedy wrak rządowego samolotu oraz oryginały czarnych skrzynek zostaną przekazane polskiej prokuraturze. Po zakończeniu prac MAK, dostęp do nich uzyska rosyjscy śledczy. (Łw/Radio Zet)
Żaryn: Czyj to pułkownik? Edmund Klich, jeden z polskich akredytowanych przy rosyjskim MAK, od samej katastrofy smoleńskiej raczy polską opinię publiczną rosyjską wersją przyczyn tragedii z 10 kwietnia. Dziś kolejny raz dał popis w rozmowie z Moniką Olejnik. Pułkownik Klich kilkakrotnie zbywał pytania o nieprawidłowości w rosyjskim śledztwie, mówiąc, że z jego ocenami należy poczekać na koniec prac MAK i opublikowanie raportu końcowego z prac Komitetu. Nie przeszkodziło mu to natomiast podtrzymywać przez całą rozmowę wizji, że to polska strona jest w największym stopniu odpowiedzialna za katastrofę w Smoleńsku. O przyczynienie się do tej tragedii Klich oskarżył nawet załogę polskiego Jaka-40, która lądowała przed Tupolewem. Jednocześnie wybielał wszelkie działania rosyjskich kontrolerów lotu. Pytany wprost, czy to polska strona ponosi odpowiedzialność za katastrofę powiedział, że główną tak, ale należy też pamiętać o pewnych nieprawidłowościach strony rosyjskiej. Dodał, że kontrolerom zabrakło „wyobraźni lotniczej”. Akredytowany w obronę wziął również ludzi odpowiedzialnych za niszczenie polskiego wraku Tupolewa. Jego zdaniem cięcie szczątków nie było celowym zacieraniem śladów, a całą winę za dewastację Tupolewa ponosi typowy dla Rosji chaos i bałagan. – Jeśli mamy rejestratory, szczegółowe dane o stanie samolotu, wrak nie jest dowodem jedynym w sprawie, chociaż to jest ważna rzecz – powiedział pułkownik, marginalizując znaczenie wraku maszyny w śledztwie. W swoich pierwszych słowach Edmund Klich zadał kłam wypowiedziom polityków, którzy od miesięcy informują opinię publiczną w Polsce, że nie było możliwości przejęcia śledztwa od Rosji. Zdaniem Klicha taka możliwość była. Jednak pułkownik zaraz dodał, że “byłoby to niekorzystne”. Jego zdaniem, mielibyśmy wtedy utrudniony dostęp do pewnych dokumentów. – Patrząc na to, jak wygląda teraz badanie, jakie mieliśmy trudności w Moskwie z dotarciem do pewnych dokumentów, to nawet gdyby nam oddano wrak natychmiast, oddano nasze rejestratory (…), to tylko tyle byśmy mieli. A to już mamy bez przejęcia śledztwa. W związku z tym myślę, że byłoby to niekorzystne – tłumaczył. Edmund Klich uważa również, że nie należy obecnie powoływać żadnej komisji międzynarodowej, która miałaby się zająć badaniem przyczyn katastrofy smoleńskiej. – Na obecnym etapie uważam, że taka komisja jest niepotrzebna. Poczekajmy na końcowy raport MAK, to wtedy będzie można to ocenić, czy tam są pełne dane, czy nie i czy należy odwołać się do jakichś instytucji międzynarodowych – powiedział Klich. Edmund Klich nie po raz pierwszy w swoim wywiadzie dopuszcza się manipulacji i kłamstwa. Wszystko po to, by opinia publiczna w Polsce miała przeświadczenie, że działania rosyjskie są rzetelne i rzeczowe, a winę za katastrofę smoleńską ponosi Polska i polscy piloci. Jego wypowiedzi idą w parze ze sformułowanymi godzinę po katastrofie smoleńskiej wnioskami rosyjskich polityków, którzy mówili, że tragedię na smoleńskim lotnisku spowodowali piloci i mgła. Słuchając Edmunda Klicha można dojść do wniosku, że jest on na usługach Rosjan. A pamiętając, że to z Rosji padła propozycja, by pułkownik Klich zajmował się po stronie polskiej dochodzeniem eksperckim dot. Smoleńska, jego wypowiedzi wyglądają tak, jakby pełnił on w Polsce zleconą mu misję. Misję utwierdzania Polaków w rosyjskim przekonaniu. Stanisław Żaryn
Użytkownicy branżowego portalu lotniczego miażdżą tezy Edmunda Klicha Po krytycznych wpisach na temat wypowiedzi Edmunda Klicha, akredytowanego przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), administrator zamknął na forum branżowego portalu internetowego Lotnictwo.net wątek “2010.04.10 TU-154 – Samolot Prezydenta RP rozbił się pod Smoleńskiem”. Miażdżące dla Klicha krytyczne opinie można było przeczytać jeszcze w sobotnie przedpołudnie. Potem wątek o katastrofie zamknięto. Administrator tłumaczy, że po pierwsze: “temat zostanie otwarty po upublicznieniu nagrań z kokpitu lub po przedstawieniu kolejnej oficjalnej informacji związanej z przyczynami wypadku”. A po drugie: “ponieważ nie możemy zapewnić płynnej moderacji przez 24 h, wątek zostanie zamknięty do piątku rano”. Na stronie nie figuruje nazwa administratora portalu. Jest tylko wiadomość, iż “Serwis lotnictwo.net.pl jest własnością prywatną. Działa pod kierunkiem administratorów, wspieranych przez kadrę moderatorską. Moderatorzy są powoływani i odwoływani przez administratorów”.
Wcześniej na forum można było śledzić niezwykle gorącą dyskusję po wypowiedziach Edmunda Klicha, insynuującego szkolne błędy, jeśli nie wprost – głupotę pilotów prezydenckiego Tu-154M. I tak, użytkownik portalu o nicku “kirby” napisał: “W programie ‘Teraz My’ na pytanie: – Czyli w momencie, kiedy wysokość była 100 m, a oni nadal nie widzieli pasa, to powinni poderwać samolot? Odpowiedź Edmunda Klicha: – Tak, nawet automatycznie, bo tam jest dyskusja, że przejdziemy z automatu, prawda, autopilot sam wyprowadza. Czekali świadomie do wysokości 20 m (E. Klich), schodząc z tak dużej wysokości na radiowysokościomierzu (E. Klich), którego wskazania wydały im się stabilne i dopiero wyłączyli autopilota, podrywając samolot na ok. 4-5 sekund przed uderzeniem w pierwsze drzewa, czyli prawdopodobnie jak już je zobaczyli. Gdyby – pisze użytkownik forum – to nie były opinie szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, to chyba byłoby to, jak do tej pory, zaliczone jako największa bzdura wypowiedziana w tym temacie”. W dyskusji w radiowej Trójce Edmund Klich i mjr Michał Fiszer powielili tezę, że piloci świadomie zeszli poniżej tzw. wysokości decyzji (przyjmuje się, że jest to 100-120 metrów) i świadomie osiągnęli wysokość zaledwie 20 metrów na kilometr przed pasem. Sugerował też, że piloci byli źle wyszkoleni i że “gdyby tak kilka razy zabili się na symulatorach, to by wiedzieli, czym to grozi”. – W przypadku urządzenia TAWS, alarmującego o zejściu na niebezpieczną wysokość, akurat sprawa jest prosta. Było to urządzenie amerykańskie, wyskalowane w stopach. Pobierało dane o wysokości z wysokościomierza cyfrowego, który w każdym innym przypadku byłby przełączony na wskazania w stopach. Po przełączeniu wysokościomierza cyfrowego na metry TAWS wzbudzał fałszywe alarmy na zbyt dużej wysokości. I załoga o tym wiedziała (…) i go ignorowała – mówił Fiszer. “Wysokościomierz cyfrowy WBE-SWS, o którym mówi pan Fiszer, jest jednocześnie centralą aerometryczną. Na jego wyjściu jest sygnał cyfrowy proporcjonalny do wysokości, nie jest on ani w metrach, ani w stopach. Mówienie o wpływie przełączenia stopy/metry na wskaźniku na działanie TAWS to po prostu bzdura. Pan Fiszer nie wie chyba, że TAWS otrzymuje również sygnały z radiowysokościomierza. No i to ostatnie zdanie o bezużyteczności. Jeżeli pilot nie widzi ziemi i słyszy PULL UP, to najpierw powinien to pull up zrobić, a później się zastanawiać, czy było użyteczne, czy nie” – w ten sposób skomentował ocenę Fiszera użytkownik forum. - To cios w wolność słowa – komentują zamknięcie na forum wątku katastrofy piloci. – Najwyraźniej ktoś chciał uciąć te niewygodne wypowiedzi. Jeśli nie wiadomo, kto zarządza stroną, można dywagować, czy jest to ktoś powiązany ze stroną rządową. Warto też nadmienić, że obecne relacje Klicha są sprzeczne z tym, co podawał on na początku, zaraz po katastrofie. Wówczas wynikało z nich, że jest sceptyczny wobec wersji podawanych przez Rosję. Dziś jest zupełnie inaczej, i rodzi się pytanie, dlaczego tak jest – zastanawia się dr Hanna Karp, medioznawca z Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Internauci napisali, że w prezydenckim Tupolewie był zamontowany rejestrator wideo, a obraz z niego był widoczny w saloniku prezydenckim. Kamera w kokpicie to bardzo prawdopodobny wątek. Rejestratorem wideo mogła być też tzw. polska czarna skrzynka. – Co widać na nagraniu? Prawdopodobnie niewiele. Na pewno ziemia dostrzegalna była na monitorze dużo później, niż dostrzegł ją pilot. Jeżeli prawdą jest wypowiedź Edmunda Klicha o śp. gen. Błasiku, to tak czy inaczej siedział on na rozkładanym siedzeniu. Nawet jeśli nagranie nie jest dobrej jakości, jestem przekonany, że eksperci od zapisu wideo i piloci mogliby z niego wywnioskować znacznie więcej niż z rejestratora rozmów. O ile rejestratorem wideo jest polska (trzecia) czarna skrzynka, takie nagranie istnieje. Jeżeli jednak była to tylko transmisja kokpit – salonka, to podejrzewam, że niestety nikt nie jest w stanie odtworzyć zapisu – ocenia jeden z ekspertów lotnictwa. Użytkownicy forum podważają ponadto tezy o niedostatecznym wyszkoleniu załogi prezydenckiego Tupolewa. Odbywała ona w ubiegłym roku ćwiczenia na symulatorze lotów w Szwajcarii. Mimo że był to typ symulatora nieprzeznaczony stricte dla Tupolewów, to jednak nie wykluczał możliwości trudnych manewrów na tym właśnie samolocie. Faktem jest, że polski specpułk podobnego symulatora nie posiada. Jak wyjaśnia gen. Anatol Czaban, szef szkolenia Sił Powietrznych, tego typu symulatorów nie ma nigdzie w Europie poza Rosją (w zasadzie w Moskwie jest urządzenie nazywane trenażem) Jego zamontowanie opłaca się tylko wtedy, gdy w kraju jest więcej niż sześć samolotów jednego typu. Czy zakłócony odbiór z radiolatarni tłumaczy, dlaczego samolot zszedł tak nisko – 15 metrów poniżej płyty lotniska? Tezę taką postawiła niedawno “Rzeczpospolita”. Problem w tym, że dane o pułapie pilot czerpie z wysokościomierzy, a nie z radiolatarni. W czasie podchodzenia do lądowania autopilot korzystał z 2 źródeł danych o pozycji: GPS i NDB (2 radiolatarnie niekierunkowe). Do pułapu decyzji można zniżać się na samym GPS. Instrukcja obsługi sytemu zarządzania lotem na to pozwala. Nie można zniżać się na samym NDB, instrukcja to wyklucza. Tak więc podstawa to GPS, radiolatarnia ma znaczenie drugorzędne – twierdzą lotnicy. Podkreślają, że znaczenie radiolatarni było duże jedynie dla lądującego wcześniej Iła-76, ponieważ nie posiada on zainstalowanego GPS. Piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”, zaznaczają, że w normalnych warunkach operator radaru nie mógłby pozwolić zejść załodze ze ścieżki schodzenia. Odnoszą się też do doniesień medialnych, iż załoga nie zareagowała na komendę kontrolera: “Horyzont!”, nakazującą natychmiastowe wyrównanie lotu i przerwanie zniżania. – Kontroler sam był wszystkim zdezorientowany. Artur Wosztyl, kapitan JAKa, który lądował na godzinę przez samolotem prezydenckim, wspomina, że kontroler opuścił stanowisko pracy w przeświadczeniu, że Tupolew odleciał na lotnisko zapasowe! Sam kontroler zeznaje, że jego komenda padła tak późno, bo wszystko działo się za szybko. Trzeba też pamiętać, że nie miał on możliwości śledzenia samolotu od pewnej wysokości ze względu na brak Radaru Precyzyjnego Zniżania PAR. Z pewnością nie widział Tupolewa w wąwozie – twierdzą eksperci. Zaprzeczają też rewelacjom “Gazety Wyborczej”, jakoby samolot podejmował “próbne lądowanie”. – Taki termin w lotnictwie w ogóle nie istnieje. Albo się ląduje, albo nie – kwitują. Oceniają, że nie było możliwości, by załoga nie wiedziała o ewentualnej awarii silnika. Powinni zostać poinformowani o ewentualnym oblodzeniu wlotu powietrza do silnika i o usterce hydrauliki układu sterowania przez specjalne kontrolki znajdujące się na pulpicie samolotu. Anna Ambroziak
Stenogramy to nie materiał kluczowy Z mec. Rafałem Rogalskim, pełnomocnikiem rodzin ofiar katastrofy: prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Marii Kaczyńskiej oraz parlamentarzystów – Przemysława Gosiewskiego, Krzysztofa Putry, Janiny Fetlińskiej i Aleksandry Natalli-Świat, rozmawia Anna Ambroziak
Jakie nadzieje wiąże Pan z przekazaniem akt sprawy przez stronę rosyjską? – Liczę na pojawienie się ważnych dowodów. Być może wtedy głos zabierze prokuratura i ustosunkuje się do różnych rewelacyjnych informacji pojawiających się w mediach, gdyż będzie miała odniesienie w materiale dowodowym. Chodzi o przekaz dla społeczeństwa, które może być zdezorientowane wielokrotnie sprzecznymi doniesieniami. Jednakże jakikolwiek przekaz prokuratury z pewnością będzie uzależniony od dobra śledztwa, a poza tym decydować o tym będzie sama prokuratura. Jak Pan ocenia dotychczasową współpracę z polską prokuraturą? – Jest właściwa i mam nadzieję, że tak pozostanie. Współpracę cechuje duża życzliwość. Praca nad śledztwem wymaga dużego nakładu czasu, gdyż m.in. analiza akt odbywa się w prokuraturze. Prokuratura wykonuje bardzo wiele czynności dowodowych w granicach możliwości. Pamiętać trzeba, że do katastrofy doszło na terenie Rosji i to jest główny obszar ustaleń.
Które wątki szczególnie Pana zainteresowały? – Śledztwo ma charakter rozwojowy. Jest bardzo wiele okoliczności wymagających wyjaśnienia. Pewne zagadnienia interesują mnie szczególnie, np. sekcje zwłok (czy tak naprawę były przeprowadzone, a jeżeli nawet to nastąpiło, to czy wykonano je w sposób odpowiadający przeprowadzaniu takich czynności). Różne sprzeczne informacje występują w tym przedmiocie. Interesuje mnie też materiał biologiczny, badania toksykologiczno-chemiczne, zachowanie kontrolerów, komendy wydane przez kontrolę lotów, a także rola Iła-76. Oczywiście wiele innych zagadnień pojawiających się w śledztwie pozostaje w obszarze mojego zainteresowania, jednakże nie jest to moment na ich omawianie. Jestem na etapie konstruowania wniosków dowodowych.
Czy będą się Państwo ubiegać o dostęp do akt rosyjskiego śledztwa? – Zobaczymy po przyjeździe pana ministra Jerzego Millera z Moskwy, kiedy tak naprawdę okaże się, jaką dokumentacją on dysponuje. Być może zapadną wtedy konkretne decyzje co do udziału w śledztwie rosyjskim. Pojawia się tu jednak pewne utrudnienie: Zgodnie z art. 42, ust. 2, pkt 12 rosyjskiego kodeksu postępowania karnego uprawnienie do przeglądania akt przez pokrzywdzonego lub wykonującego jego prawa przysługuje dopiero po zakończeniu śledztwa.
A na jego zakończenie możemy jeszcze czekać miesiącami… – Właśnie. Obym się mylił, ale żeby to nie były lata. Pojawia się więc tutaj problem, niemniej będziemy czynić starania, aby otrzymać akta wcześniej. Liczę tu na inwencję najwyższych organów państwa polskiego, by w takiej sytuacji próbowały przeforsować to, by zapoznanie się z aktami rosyjskimi nastąpiło wcześniej. To wszystko okaże się po przywiezieniu dokumentacji przez ministra Millera, a nadto realizacji wniosków polskiej prokuratury o udzielenie pomocy prawnej ze strony rosyjskiej.
Jeżeli jednak śledztwo wykaże jakieś uchybienia ze strony rosyjskiej – bądź to winę wieży lotów, bądź awarię urządzeń samolotu – jakie konsekwencje prawne strona rosyjska wtedy poniesie? – Rozumiem, że mówimy wyłącznie teoretycznie, gdyż na jakiekolwiek konkretne wywody w oparciu o dokonane już ustalenia jest zdecydowanie przedwcześnie. Wyraźnie to zaznaczam. A więc teoretycznie, gdyby się okazało, że Rosjanie popełnili tu błąd, należałoby rozważyć konsekwencje prawne oraz międzynarodowe. Rodziny poszkodowanych w katastrofie najprawdopodobniej mogłyby ubiegać się o odszkodowanie i zadośćuczynienie. Zaznaczam jednak wyraźnie, że zagadnienie odszkodowawcze jest elementem, który pojawia się jako zdecydowanie drugoplanowy. Najważniejsze teraz są dojście do prawdy i właściwe ustalenia faktyczne. O wszelkich uchybieniach ze strony rosyjskiej prokuratury dowiemy się, jak otrzymamy dokumentację rosyjską. Na tym etapie należy ograniczyć się do wskazania, że oględziny i zabezpieczenie miejsca zdarzenia pozostawiają nie tyle wiele do życzenia, co nie odpowiadały standardom przy tego typu czynnościach. Z niedowierzaniem przyjąłem informacje o znajdowaniu przez postronne osoby na miejscu katastrofy fragmentów ciał ludzkich, części samolotu, dokumentów ofiar. To świadczy o nierzetelności strony rosyjskiej – oczywiście ograniczam się do czynności oględzin i zabezpieczenia terenu. Wszelkie usprawiedliwianie zaniechań, np. błotnistym terenem, jest pozbawione jakiejkolwiek racjonalności. Co do stosunków między Rosją a Polską – tu należałoby wtedy podnieść kwestię, czy był to błąd popełniony umyślnie, czy nieumyślnie. Oraz czy było to działanie osób jednostkowych, czy też kierowanych przez państwo. Jest bowiem zasadnicza różnica między tym, czy ktoś popełnił błąd i działał nie z inicjatywy państwa i był to jego własny błąd (umyślny lub nie), czy też po prostu była tu jakaś inspiracja ze strony państwa.
A co z opinią międzynarodową? – To pytanie do politologów, ale sądzę, że byłaby to pełna kompromitacja Rosji, która ukazałaby się jako niecywilizowana – zakładając, że była tu z jej strony jakaś inspiracja. Ale na razie to tylko hipotetyczne założenia i teoretyczny wywód. Toczy się śledztwo, w którym trzeba zweryfikować przyczyny katastrofy, śmierci, rolę Iła-76, remont samolotu w Samarze w grudniu 2009 roku, jak i wiele innych zagadnień. Chodzi tu o rzetelne wyjaśnienie sprawy, nie o szukanie sensacji i kozła ofiarnego.
Do pełnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy niezbędne jest zapoznanie się z nagraniami z czarnych skrzynek – czy jeżeli dostaniemy od Rosjan tylko stenogramy rozmów, jakie były prowadzone w kokpicie Tu-154, można wtedy mówić o nich jako o materiale dowodowym? – Jaki materiał dowodowy otrzymamy, dopiero zobaczymy. Jeżeli rzeczywiście strona rosyjska wyda nam stenogramy, to nie będzie materiał kluczowy – przecież papier może przyjąć wszystko… Można na nim napisać wszystko, co się chce napisać… Jeżeli nie mam dowodu głównego, czyli samego nagrania, to co można stwierdzić? Zarówno prokuraturę, jak i mnie interesują dowody pierwotne. Nie będę się cieszył z samego stenogramu. Interesujące są tu same rejestratory. Strona polska musi mieć prawo do własnych ustaleń dowodowych, w tym sporządzenia własnych stenogramów. Stenogramy, jakie otrzymamy od Rosjan, miałyby pełną wartość dowodową tylko przy zweryfikowaniu ich z nagraniem oryginalnym. Stąd zasadne jest co najmniej czasowe wypożyczenie Polsce rejestratorów. Nie mówię już o ich wydaniu, bo to byłaby idealna sytuacja procesowa. Rejestratory są własnością Polski. Wciąż chcę wierzyć w rzeczywistą współpracę ze stroną rosyjską, a ta może mieć miejsce tylko wtedy, gdy cały materiał dowodowy zebrany w rosyjskim prokuratorskim śledztwie oraz przez MAK zostanie udostępniony. Jak na razie niezwykle opornie to idzie, mimo iż współpraca z Rosją miała być błyskawiczna. Mam nadzieję, że niebawem dojdzie do przełomu, zwłaszcza że Rosji powinno zależeć na wyjaśnieniu całej sprawy. Dziękuję za rozmowę.
Bankructwo teorii Edmunda Klicha Entropia opowieści Edmunda Klicha, czyli jaką rolę w modulowaniu tonu narracji o katastrofie smoleńskiej odegrał polski akredytowany przy MAK. W styczniu dobiegnie końca kadencja Edmunda Klicha w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Wszystko wskazuje na to, że będzie to kompromitujący finisz kariery polskiego akredytowanego przy moskiewskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym badającym okoliczności katastrofy Tu-154M. Medialna nadaktywność, artykułowanie nieodpowiedzialnych i wewnętrznie sprzecznych tez na temat jej przyczyn dobitnie świadczą, że wybór osoby płk. Klicha jako polskiego akredytowanego przy MAK był bardzo poważnym błędem. Klich nigdy nie latał na Tupolewach, nie zna tych samolotów. A co gorsza, zaczął bić się w piersi w imieniu Polski, choć polska prokuratura nie wykluczyła żadnej z czterech rozważanych hipotez katastrofy na Siewiernym. Już na pierwszej konferencji prasowej poświęconej okolicznościom katastrofy polskiego Tu-154M gen. Tatiana Anodina zademonstrowała swoją wyraźną zwierzchność nad Edmundem Klichem. – Ja odpowiem na to pytanie, pan Klich będzie mówił później – nakazała autorytatywnie. Sam Klich w zeznaniach przed sejmową Komisją Infrastruktury nigdy nie krył tego, że to gen. Aleksiej Morozow, wiceprzewodniczący MAK, wezwał go do Smoleńska, a Władimir Putin i Anodina zdecydowali, według jakich przepisów będą badane okoliczności i przyczyny katastrofy i że to właśnie Edmund Klich ma w tym badaniu reprezentować stronę polską. Jak zeznał przed sejmową Komisją Infrastruktury Edmund Klich, to nie polski rząd, lecz zastępca przewodniczącego MAK gen. Aleksiej Morozow wybrał go na polskiego akredytowanego do badania katastrofy smoleńskiej, dzwoniąc do niego, w czasie gdy ten zmierzał przez Garwolin do Warszawy. - W połowie drogi dostałem telefon od pana Aleksieja Morozowa, to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny – szefowej Mieżnonarodnej Awiacionnej Komisji… Komitetu, to znaczy Międzynarodowego Komitetu Lotniczego [chodzi o Międzypaństwowy Komitet Lotniczy w Moskwie skupiający państwa byłego ZSRS] – oświadczył płk Edmund Klich. Nie wiadomo, skąd Morozow już godzinę po tragedii wiedział, że to cywilny MAK będzie prowadził badanie po katastrofie samolotu wojskowego, do czego nie ma uprawnień. Skąd miał numer telefonu komórkowego Klicha i jakim prawem z pominięciem drogi oficjalnej się z nim kontaktował? I tak Klich wybrał się w podróż do Smoleńska i bez jakiegokolwiek zezwolenia natychmiast przystąpił do zarządzania ludźmi, którzy jeszcze formalnie nie byli przecież jego podwładnymi. Z wyjaśnień Klicha wynika, że dokonał wyboru na zasadzie własnego widzimisię, decydując się na wybór pilota Waldemara Targalskiego i inżyniera Sławomira Michalaka do oględzin czarnych skrzynek i delegując ich do Moskwy. Gdy nie opadł jeszcze kurz po katastrofie, Edmund Klich po raz pierwszy otarł się w swoim postępowaniu o artykuł 129 Kodeksu Karnego RP: “Kto, będąc upoważniony do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją [a taką jest MAK], działa na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10″. Jak wynika z wyjaśnień składanych przez Edmunda Klicha posłom z sejmowej Komisji Infrastruktury, to z jego inicjatywy katastrofę badano według załącznika 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym, która ograniczyła rolę Polski w dochodzeniu. Klich doskonale wiedział, że badanie katastrofy w oparciu o konwencję i jej załączniki jest bezprawne. Zaznaczył to nawet w swoim sejmowym wystąpieniu. Dlatego że samolot jest samolotem – był samolotem – lotnictwa państwowego. Załoga była wojskowa. W związku z tym dotyczy to lotnictwa państwowego, którego nie obejmuje załącznik 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym – zaznaczył Klich. Artykuł trzeci konwencji mówi bowiem wyraźnie: “a) Niniejsza Konwencja stosuje się wyłącznie do cywilnych statków powietrznych, nie stosuje się zaś do statków powietrznych państwowych. b) Statki powietrzne używane w służbie wojskowej, celnej i policyjnej uważa się za statki powietrzne państwowe”. Ponieważ polski samolot Tu-154M był statkiem powietrznym w służbie wojskowej, ze znakowaniem wojskowym “M”, wybór konwencji chicagowskiej – wspólna inicjatywa Klicha i Morozowa – był bezprawny i szkodliwy dla Polski. 13 załącznik przewiduje bowiem, że w tym wypadku to Rosja (państwo miejsca zdarzenia) ma prawo badać katastrofę, a Polska może co najwyżej wyznaczyć swojego akredytowanego przedstawiciela. Tymczasem istniała podpisana w 1993 r. polsko-rosyjska umowa gwarantująca powołanie wspólnej komisji przez Polskę i Rosję w przypadku katastrofy polskiego samolotu wojskowego, a takim był Tu-154M, na terenie Rosji. Niesprawdzenie, czy istnieje taki dokument, niewykorzystanie go do badania przyczyn katastrofy przez wspólną polsko-rosyjską komisję wojskową, której wbrew umowie (zdeponowanej w MSZ) nie powołano, i nielegalne przyjęcie innego, niekorzystnego rozwiązania, może być poczytywane jako świadome działanie na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej. Jak wyjaśniał w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” prof. Marek Żylicz, specjalista z zakresu prawa lotniczego, procedowanie w oparciu o umowę z 1993 r. było możliwe, choć wymagałoby dodatkowych dookreśleń prawnych, ze względu na cywilnych pasażerów tupolewa. Nikt takiej próby jednak nie podjął. Kardynalnym błędem strony polskiej po 10 kwietnia jest fakt braku przeglądu instrumentarium prawnego, jakim dysponuje Rzeczpospolita, które można było wykorzystać do badania katastrofy. Rząd działał na zasadzie reaktywnej, przystaliśmy na propozycję, a w zasadzie dictum strony rosyjskiej, która dokonała wyboru konwencji chicagowskiej. A to wiązało się ze znaczącym ograniczeniem polskich kompetencji i udziału w badaniu katastrofy.
Jeden akredytowany zamiast 21 Jak wynika z wyjaśnień Klicha, w sytuacji gdy nie było jeszcze jasne, według jakich procedur badana będzie katastrofa, dążył on już do tego, by w myśl załącznika 13 Polska nie miała wielu pełnoprawnych akredytowanych przedstawicieli, lecz tylko jednego. Czytamy w jego opowieści: “I tam od razu wyszła sprawa liczby akredytowanych. Pan płk Grochowski poprosił, żeby akredytowano ze strony polskiej siedmiu przedstawicieli. No to jest oczywista niezgodne z załącznikiem, bo załącznik 13 jasno mówi, że – przepraszam, bo to tak się nie powinno mówić, załącznik nie mówi, ale tak kolokwialnie trochę, żeby… wiadomo o co chodzi, prawda – że może być jeden pełnomocny akredytowany i w tym załączniku jest również napisane, że doradców – tam jest opisane, że to są doradcy, ale często używa się formy eksperci, bo w zasadzie to są eksperci, którzy doradzają temu akredytowanemu, bo on przecież nie może się znać na silnikach, płatowcach, rejestratorach i innych urządzeniach, więc ma tych doradców swoich”. Co ciekawe, Edmund Klich miał konkretny powód do tego, aby w tym śledztwie Polska miała tylko jednego akredytowanego. Chciał bowiem zaproponować siebie: “No i Rosjanie, strona rosyjska nie bardzo chciała przystać ze zrozumiałych względów. Ja wtedy podniosłem sprawę, że – właściwie oni też już nie procedują zgodnie z załącznikiem 13, bo jeśli chodzi o załącznik 13, to raczej wskazanie jest, że powinien być ktoś ze strony cywilnej, z komisji cywilnej”. Z zeznań Klicha wyłania się też szokujący obraz jego postawy w czasie rozmów z premierem Federacji Rosyjskiej Władimirem Putinem: “Udałem się na tę konferencję. Pierwszy głos zabrał pan premier Putin, później jego zastępca pan Iwanow i jako trzecia pani Anodina – szefowa MAK-u, która jasno powiedziała, że będzie procedowanie według załącznika 13″. Klich zaakceptował tę propozycję, mimo że wiedział, iż polski rząd nie ma o tym fakcie pojęcia. Rozmawiał bowiem wcześniej z ministrem infrastruktury Cezarym Grabarczykiem. Wiązało się to z wyznaczeniem przez Rosjan Klicha na polskiego przedstawiciela w śledztwie. Czytamy bowiem: “W związku z tym zorientowałem się… Aha i Morozow mi mówi: od teraz ja jestem szefem. Więc już został wycofany ten przedstawiciel wojskowy. Ja identycznie sądząc, zebrałem całą grupę i mówię: panowie, myślę, że jeśli z tamtej strony jest taka zmiana, to tutaj też będzie, i ja na razie czekam na decyzję, ale myślę, że musimy się przygotować, żebyśmy wiedzieli, jakie mamy prawa, obowiązki zgodnie z załącznikiem 13″. W ten sposób bez akceptacji polskiego rządu Klich pozbył się szefa grupy polskich ekspertów płk. inż. Mirosława Grochowskiego, bardzo szanowanego w wojsku szefa Inspektoratu Bezpieczeństwa Lotów, przejmując dowodzenie nad jego zespołem. “No i od tego momentu zauważyłem, że ta współpraca zaczęła się poprawiać. Już nie było tych problemów proceduralnych, bo i pan Morozow, i ja znaliśmy załącznik 13 i nie było już tutaj pod tym względem żadnych konfliktów” – mówił. Po chwili ujawnił jednak, że polski rząd nadal nic nie wiedział o prowadzeniu dochodzenia według niekorzystnego dla Polski załącznika 13, i nie wiedział, że Edmund Klich wyznaczony został przez Morozowa na polskiego akredytowanego przedstawiciela i że samowolnie przejął szefostwo w grupie polskich ekspertów. “Dostałem decyzję ministra obrony narodowej w sprawie powołania Komisji Badania Wypadków Lotnictwa Państwowego i zarazem druga decyzja powołania wszystkich członków tej komisji na akredytowanych przy komisji rosyjskiej. Przedstawiłem tę decyzję panu Morozowowi. Trochę tak popatrzył. Najpierw miało być 7, a teraz już2 1, więc rosły jak gdyby tutaj, nie powiem wymagania, tylko życzenia strony polskiej. I ta decyzja postawiła mnie -można powiedzieć- jak gdyby na dwóch koniach i dwóch sytuacjach prawnych” – opisuje swoje doświadczenia Klich. Dowodem na lekceważenie prawa przez Edmunda Klicha i zarazem znamiennym probierzem jego pracy może być krótki cytat z jego zeznań: “I wchodzę do tego pomieszczenia, jest pan minister Parulski i od razu – no, powiedziałbym dosyć ostro – powiedział mi, że ja w ogóle nie potrafię działać, ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem… przyjąłem jako załącznik 13 do procedowania i działam na szkodę Polski. To były bardzo mocne słowa i ja sobie je zapisałem zaraz wieczorem. Więc w tej sytuacji nie wiem, o co chodzi. Ja mówię, ja muszę procedować według załącznika 13 i wymaga tego ode mnie pan Morozow”.
Brak niezawisłości i mowa nienawiści Edmund Klich bardzo często daje wyraz swojej irracjonalnej awersji wobec pilotów wojskowych. W jednym z wywiadów czytamy m.in. opis linii lotniczych Exin Air, cenionych głównie za swoją punktualność (każde większe opóźnienie w systemie DHL, do którego należy linia, powoduje dobowe opóźnienia w dostawie przesyłek, ponieważ samoloty, do których powinny być przeładowane, po kwadransie odlatują). Klich w ten sposób charakteryzował Exin: “Kolejnym przykładem jest też pewna linia lotnicza, która miała dwa zdarzenia lotnicze w Estonii.Nazwy nie będę wymieniał, aby im nie robić czarnego PR. Okazało się, że większość pilotów tam latających to byli wojskowi z krakowskiego pułku lotniczego. Przenieśli złe nawyki do instytucji cywilnej i dopiero te zdarzenia pomogły wprowadzić, można tak powiedzieć, zarząd komisaryczny, który ma za zadanie uporządkować firmę”. Złe nawyki, o których mówi Klich, to – jak się okazuje – awaryjne lądowanie wypełnionym ładunkiem samolotem na tafli zamarzniętego jeziora Ülemiste, na jednym silniku, w dodatku po awarii podwozia. Drugi incydent Exin to nagłe zapadnięcie się podwozia przy bardzo dużej prędkości na rozbiegu do startu. Nikt z członków załogi nie odniósł obrażeń. Wypowiedzią Klicha oburzeni byli piloci krakowskiej jednostki, których polski akredytowany przy MAK bezpodstawnie obraża. – To jest oburzająca mowa nienawiści, jeśli my musimy przerwać zadanie i siadać awaryjnie, to jest dla Edmunda Klicha zły nawyk, nieodpowiedzialność i wojskowe łamanie procedur, jeśli to zrobią piloci cywilni, to mamy do czynienia z dbałością o bezpieczeństwo, kunsztem pilotażu i ratowaniem życia pasażerów – z takim nastawieniem nie bada się katastrof lotniczych – mówi były pilot krakowskiego 13. Pułku Lotnictwa Transportowego, który za sterami maszyn An-26, An-28 i An-2 spędził ponad 2 tysiące godzin.
Brak doświadczenia Edmund Klich – jak sam przyznał – wbrew kreowanemu przez siebie medialnemu wizerunkowi nie jest osobą doświadczoną w badaniu katastrof lotniczych. – My na szczęście nie mamy tylu, prawda, i dobrze, ale w związku z tym też nie mamy doświadczenia. Ja nigdy nie brałem udziału w badaniu takiej katastrofy w lotnictwie cywilnym – przyznał Klich przed sejmową Komisją Infrastruktury. Trochę więcej na temat swojej pracy powiedział Klich w jednym z ostatnich wywiadów. “Za mojej kadencji mieliśmy 2 poważne incydenty lotnicze, które otarły się o katastrofę. Pierwszy z nich to incydent samolotu ATR-72, do którego doszło 4 grudnia 2006 roku w trakcie lotu z Bydgoszczy do Warszawy. W samolocie ATR-72 po wejściu w chmury nastąpił zanik poprawnych wskazań przyrządów pilotażowych. Korzystając z przyrządów awaryjnych, załoga wyprowadziła samolot nad górną granicę chmur, uzgodniła przyrządy i wykonała lot do Warszawy zakończony bezpiecznym lądowaniem. Drugi incydent ruchowy dotyczył 2 samolotów, które nad Warszawą minęły się bez separacji poziomej, zaś separacja pionowa wynosiła około 30 metrów”. Minięcie się samolotów w niewielkiej odległości czy kolejne osiągnięcia Edmunda Klicha, jak uznanie za przyczynę wypadku samolotu rolniczego typu Dromader… zbyt luźnego – zdaniem Klicha – przypięcia się pasami przez pilota, są niczym w porównaniu z wyzwaniami, jakie stoją przed osobą badającą katastrofę samolotu komunikacyjnego. – Klich się zajmował takimi raczej bzdetami, typu np. w aeroklubie startuje mała Cessna i urządzenie wyważające jest źle podpięte, przez co powstają duże siły aerodynamiczne na sterze, i pilot turystyczny zdecydował się wrócić i wylądować. Albo też pilot szybowcowy drugiej klasy źle przyziemił i mu trochę skrzydło uciekło tak, że nastąpił tzw. cyrkiel. To się niestety zdarza, bo szybowce podchodzą z prędkości niemalże 80-100 km/h. I wtedy przyjeżdża dwóch panów od Klicha, przesłuchują tego pilota, podliczają mu nalot z książeczki i robią zdjęcia. Potem biorą kogoś z aeroklubu, jako eksperta, jakiegoś tam instruktora, i piszą raport z szablonu – opisuje metodologię pracy Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych jeden z pilotów, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”. – Gdy w Katowicach samolot pasażerski wykosił na podejściu nieprecyzyjnym lampy naprowadzające przed pasem, komisja też zrobiła zdjęcia, przesłuchała wszystkich pasażerów i miesiącami nie mogła wyjaśnić przyczyn wypadku – dodaje inny pilot.
Brak przygotowania merytorycznego Edmund Klich przystąpił do badania katastrofy samolotu Tu-154, nie posiadając wiedzy na temat jego konstrukcji i systemów. Najdobitniejszym tego przykładem jest jego wywiad z 11 grudnia udzielony jednej z gazet, w którym oświadczył, że bez systemu ILS (precyzyjnego podejścia do lądowania) nie da się odejść na drugi krąg z pomocą autopilota. “Wiele wskazuje na to, że nacisnęli przycisk ‘odejście’, czekali kilka sekund na reakcję maszyny, której nie było, i dopiero potem próbowali odejść ręcznie. Ale pewności nie ma” – mówił polski akredytowany. Piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”, nie mogą uwierzyć w indolencję Klicha. Ich zdaniem, system ten jest bowiem pomocny jedynie w czasie podejścia do lądowania, nie zaś podczas odchodzenia. - Ten przycisk jest niezależny od ILS. Wielokrotnie wykonywałem tym samolotem odejścia. Nawet jak od początku lecimy w trybie ręcznym, bez włączonego autopilota, to ten system powinien działać. Po wciśnięciu przycisku “Uchod” [odejście] samolot zadziera automatycznie nos i zadaje moc niezbędną do odejścia. Potem trzeba tylko zmniejszyć kąt wychylenia klap (gdy wariometr wskazuje już dodatnią wartość wznoszenia) i schować podwozie. Dalej trzeba już tylko w odpowiednim momencie schować klapy, ponieważ prędkość samolotu rośnie do wartości, przy której klapy muszą być schowane – tłumaczy pilot PLL LOT kapitan Boeinga 767, który 2,5 tys. godzin wylatał na Tu-154M. Jednakże Klich w tym samym wywiadzie popełnia także kolejne błędy merytoryczne. “Większość ekspertów, z którymi się konsultowałem, uważa, że naciśnięcie przycisku ‘odejście’ nie pozostawia śladu w rejestratorze lotu, jeśli na ziemi nie ma ILS, jeśli cały system nie został aktywowany”. Diametralnie innego zdania jest ekspert ds. bezpieczeństwa lotów, doświadczony pilot-instruktor Michaił Makarow, który pilotował samoloty takie jak Tu-154M i Airbus A-320: – Moim zdaniem, pan Klich najwyraźniej nie ma pojęcia, o czym mówi. Oczywiście, że wciśnięty przycisk odejścia na drugi krąg, czerwony przycisk, pozostawia ślady w czarnych skrzynkach, jak każde odejście na drugi krąg – tłumaczy Rosjanin. – Nie wiem, kto, gdzie i kiedy tego człowieka uczył pilotażu, jestem pewien, że nikt z Aerofłotu – dodaje. Faktem jest, że zastosowanie tej procedury zostawia w rejestratorze sygnał dźwiękowy. Mimo to Edmund Klich wypracował misterną koncepcję katastrofy, w której pilot po nieudanym wciśnięciu przycisku miałby zwlekać z ręcznym odejściem na drugi krąg i w efekcie tego znaleźć się tak nisko, by już nie móc się poderwać. – To kompletna bzdura. Tę teorię wysnuł Siergiej Amielin, a Edmund Klich chętnie ją podchwycił. Major Protasiuk miał próbować odejść z 80 metrów, kilka sekund nie reagować i się rozbić. Jednak coś tutaj nie gra – w normalnych warunkach od wysokości 80 m do ziemi jest jeszcze bite półtorej minuty lotu – tłumaczy pilot PLL LOT z nalotem 19 tys. godzin. Niestety, problematyka odejścia na drugi krąg i sposób jego pojmowania przysparza MAK znacznie więcej okazji do manipulacji, a Edmundowi Klichowi do gaf. Klich szczegółowo rozwodzi się nad próbami symulatorowymi na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo, w trakcie których rosyjski pilot w towarzystwie Klicha usiłował rozbić Tu-154M na wzór katastrofy smoleńskiej. Szkopuł w tym, że nie dość, że udało się to dopiero za czwartym razem, to w dodatku Edmund Klich relacjonuje, że zobaczył ziemię dopiero z wysokości 20 metrów. Tymczasem Międzypaństwowy Komitet Lotniczy wyraźnie zaznaczył, że parametr widoczności wertykalnej wyrażonej przez podstawę chmur wynosił 50 metrów. Aby więc dopasować się do swojej teorii, MAK musiał ponaddwukrotnie zaniżyć warunki pogodowe. – Reprezentatywność tych rosyjskich prób jest żenująca nie tylko dlatego, że odbywały się przy pogodzie znacznie gorszej niż w Smoleńsku i z drugim pilotem Edmundem Klichem nieposiadającym uprawnień i przeszkolenia na Tu-154 (czyli w załodze niepełnowartościowej), ale też dlatego że w symulatorze nie było amerykańskich urządzeń nawigacyjnych, w które wyposażona była przecież rządowa tutka – tłumaczą piloci. Trudno również wyobrazić sobie aktywny udział Klicha w eksperymencie, głównie ze względu na brak znajomości języka rosyjskiego, co uniemożliwia mu komunikację z rosyjską załogą wyznaczoną do testu symulatorowego. Podczas innych, niezależnych prób symulatorowych instruktorzy z Instytutu Lotnictwa w Kijowie na swoim symulatorze Tu-154 dowiedli, że przy pogodzie takiej samej, jaka była w Smoleńsku, da się bez problemu wylądować samolotem znacznie gorzej wyposażonym od prezydenckiej maszyny i w dodatku bez pomocy wieży. Bez problemu wykonali również odejście na drugi krąg, a także zdołali podejść do lądowania i wylądować przy widoczności wynoszącej niemalże 0, a więc przy warunkach nieporównywalnie gorszych od tych panujących 10 kwietnia w Smoleńsku.
Dodatkowe siedzenie Przez wiele miesięcy Edmund Klich nie potrafił nawet ustalić, czy w kabinie pilotów samolotu Tu-154 znajduje się dodatkowe siedzenie, co byłoby potwierdzeniem jego teorii, jakoby generał Andrzej Błasik został w kokpicie do tragicznego końca lotu. W wynurzeniach Klicha pojawia się też surrealistyczna koncepcja “bycia za wysoko i gonienia ścieżki” przez załogę Tu-154M. – Rekomendowałbym Klichowi przynajmniej raz przeczytać (i to tak ze zrozumieniem) stenogram czarnej skrzynki CVR [Cockpit Voice Recorder] z rozmów załogi, którego posiadaniem z lubością się chwalił. Jest tam wyraźnie rozpisane, jak kontroler mówi wielokrotnie “na kursie, glissadzie” [na kursie i ścieżce podejścia do lądowania - przyp. red.]. Kontroler rosyjski mówi najpierw wejście na ścieżkę 10 km, potem odległość 8 km “na kursie, glissadzie”, 6 km, 4 km, 3 km, “2 km na kursie, glissadzie”… Dopiero w odległości kilometra krzyknął “horyzont”. Jak pilot miał gonić ścieżkę, skoro kontroler wmawiał mu niemalże do końca, że na niej jest? Przecież to bzdury – wyjaśnia doświadczony pilot-instruktor 13. Pułku Lotnictwa Transportowego, a następnie Polskich Linii Lotniczych LOT, który pilotował Tupolewy.
Słuchać bez znajomości rosyjskiego Gdy czyta się wywiady płk. Edmunda Klicha, nasuwają się poważne wątpliwości co do jego prawdomówności. Klich twierdzi tam między innymi: “niedługo po katastrofie otrzymaliśmy nagrania rozmów na wieży”, chwilę potem dodaje, w kontekście rozmów na wieży: “zeznania nie są ważne, bo mamy w ręku zapis tego, co się tam realnie działo. Poza tym mam wrażenie, że Rosjanie wielu fragmentów nie odczytali dobrze. Słyszałem na taśmie komendy, których nie ma w stenogramie” – jeśli Edmund Klich niedługo po katastrofie dostał już stenogram z taśmy urządzenia rejestrującego rozmowy prowadzone na wieży kontroli lotów lotniska Siewiernyj, jakim cudem Rosjanie zdążyli tak szybko go sporządzić? Mało tego, Klich twierdzi, że nagrania z wieży to dla niego kopalnia wiedzy: “Słuchałem tych rozmów nawet wieczorami, żeby wyczuć, jaka atmosfera była na wieży, jakie tam były emocje” – chwali się polski akredytowany przy rosyjskiej komisji badającej katastrofę. Tymczasem przed sejmową Komisją Infrastruktury zarzekał się, że nie zna rosyjskiego. W jaki więc sposób rozumiał, lub usiłował zrozumieć, nagrania z wieży? Lub ewentualnie kto przetłumaczył nagrania na język polski? Jaka instytucja naukowa podjęła się tego zadania, podczas gdy byliśmy informowani, że tych nagrań Rosjanie nam nie chcą przekazać? – Klich rosyjskiego nie zna w ogóle i pod tym względem obrzydliwe są jego zarzuty wobec załogi, jakoby nie znała rosyjskiego. Podpułkownik Bartosz Stroiński dobitnie nazwał to “ściemą”. Takie zachowanie Klicha jest nie do zaakceptowania. Gdyby załoga samolotu posługiwała się językiem rosyjskim, tak jak Edmund Klich polskim, mogłyby istotnie wystąpić pewne niewielkie problemy w komunikacji z wieżą kontroli. Kazus Klicha, który jednak z polskimi wieżami się dogadywał, daje nam do zrozumienia, jak płynna i swobodna była wymiana informacji pomiędzy załogą naszego 101, a wieżą w Smoleńsku, w warunkach gdy zarówno kapitan Arkadiusz Protasiuk, jak i drugi pilot Robert Grzywna biegle znali język rosyjski – twierdzą piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”.
Łamanie konwencji chicagowskiej Jednak najważniejszy zarzut, jaki dotyczy postawy Klicha, to łamanie prawa międzynarodowego. Przyjęta do wyjaśniania przyczyn i okoliczności katastrofy konwencja chicagowska wraz ze swoim 13 załącznikiem była wielokrotnie łamana przez płk. Edmunda Klicha. Na przykład jej artykuł 5.26 wyraźnie mówi, że akredytowani przedstawiciele i ich doradcy nie ujawniają informacji o przebiegu i wnioskach wynikających z badania bez jasno wyrażonej zgody państwa prowadzącego badanie. Tymczasem Edmund Klich w TVN 24 “ujawnił”, że to generał Andrzej Błasik, dowódca Sił Powietrznych, obecny był w kokpicie prezydenckiej maszyny. Co ciekawe, jeszcze tego samego dnia w radiu RMF FM kategorycznie odmawiał ujawnienia, że to generał Andrzej Błasik, bo tego nie może zrobić bez zgody Rosjan. Jednak w swoim postępowaniu i notorycznym ujawnianiu informacji z dochodzenia Klich nie ograniczył się do dwóch wywiadów. Od momentu katastrofy niemalże cały czas był bardzo aktywny medialnie. Już w kwietniu oświadczył, że Polska w rosyjskim śledztwie przyjęła rolę “petenta” – nie dodał, że przyjęła ją dzięki jego własnym staraniom, by było prowadzone w myśl konwencji chicagowskiej. Zyskał w ten sposób wizerunek bezstronnego i uczciwego śledczego w oczach opinii publicznej, która nie znała jego zeznań złożonych posłom. Żalił się także, że nie przydzielono mu tłumacza. Tu pojawia się pytanie, jak ten człowiek odnalazł się w ogóle w Rosji, skoro nie znał języka rosyjskiego. 7 maja jest datą niewątpliwie zwrotną w postawie Klicha – przekonał się wtedy, że może bezkarnie łamać obowiązujące go przepisy i ujawniać informacje ze śledztwa. Ujawnił godzinę katastrofy, niejako ucinając medialne spekulacje i budując swój arbitralny wizerunek. Oświadczył też, że zna przyczyny katastrofy, oskarżył o jej spowodowanie jakiś mityczny system i niezgodnie z prawdą zapowiedział, że śledztwo zakończy się dopiero za 2-3 lata. Zakończyło się już po pół roku. Klich poszedł jednak dalej – kolejny raz złamał konwencję chicagowską, otwarcie ogłaszając, że jego zdaniem katastrofę spowodował błąd pilota. Złamał tym razem nie tylko artykuł 5.26, ale także 5.12, który pozwala na ujawnianie opinii wyrażanych w trakcie analizy informacji z rejestratorów tylko w uzasadnionych przypadkach. Ogłosił też, że na pilotów mogła być wywierana presja. Od 8 lutego 2008 r., gdy ogłosił, że “dla eksperta nie ma czegoś takiego jak błąd pilota”, jego poglądy nadzwyczaj bardzo się zmieniły. – To zastanawiające, że polski urzędnik wskazuje na polskich pilotów jako winnych katastrofy rządowego samolotu. Kontrowersyjne tezy Edmunda Klicha, polskiego przedstawiciela przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK) w Moskwie, natychmiast podchwytują rosyjskie media. Klich wypowiada się dużo, sprzecznie i zaskakująco na rękę Rosjanom. Wszystko przy milczącym przyzwoleniu premiera Donalda Tuska – alarmował już w maju prof. Romuald Szeremietiew, były minister obrony narodowej. Jego ostrzeżenia zostały jednak zignorowane - Klich nadal pełnił swoją funkcję i oskarżał pilotów. Kolejnych kilkadziesiąt wywiadów, jakich udzielił polskim i zagranicznym mediom, dobitnie dowiodło, że wykorzystał swoją pozycję, aby zabłysnąć jako gwiazda mediów i celebryta. Demonstracyjnym wręcz brakiem taktu był wywiad Klicha udzielony tuż przed świętami Bożego Narodzenia, w którym po raz kolejny odpowiedzialnością za katastrofę obarczył załogę Tupolewa. Było to szczególnie bolesne dla rodzin pilotów, które przeżywały pierwsze święta bez mężów i ojców. Katarzyna Orłowska-Popławska
Syn premiera nie jest "Przyjacielem kolei" Michał Tusk nie był laureatem konkursu „Człowiek roku – przyjaciel kolei” organizowanego przez PKP PLK – ustalił serwis tvp.info. Syn premiera pojechał na początku grudnia do Chin. Za przelot zapłaciły PKP Polskie Linie Kolejowe tłumacząc, że Tusk był laureatem tego konkursu. Tymczasem Michał Tusk był jedynie nominowany. Michał Tusk jest dziennikarzem trójmiejskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Do Chin pojechał jako jeden z trzech dziennikarzy towarzyszącej oficjalnej polskiej delegacji na konferencję na temat kolei dużych prędkości. W programie było m.in. zwiedzanie atrakcji turystycznych Chin, w tym Wielkiego Muru. Za przelot dziennikarzy (w sumie niemal 18 tys. zł) zapłaciły PKP Polskie Linie Kolejowe. Koszty pobytu pokryła strona chińska. Dlaczego wśród trzech dziennikarzy znalazł się syn premiera? „Troje dziennikarzy, którzy towarzyszyli oficjalnej delegacji polskiej, to laureaci konkursu »Człowiek roku – przyjaciel kolei« w kategorii Dziennikarz Roku. Wszyscy od wielu lat zajmują się tematyką kolejową, są autorami wielu, także krytycznych publikacji na ten temat” – wyjaśniał rzecznik prasowy PKP PLK Krzysztof Łańcucki w oficjalnym komunikacie wysłanym do mediów. Jednak z ustaleń serwisu tvp.info wynika, że Michał Tusk nigdy nie był laureatem tego konkursu. W 2010 roku był jedynie nominowany do tej nagrody. Podobnie jak Agnieszka Stefańska z „Rzeczpospolitej”, która również poleciała do Chin. Z trójki dziennikarzy tylko Leszek Baj z „Gazety Wyborczej” był laureatem konkursu „Człowiek roku – przyjaciel kolei” (w 2009 roku). Skąd błędy w komunikacie rzecznika Polskich Linii Kolejowych? – Użyłem ogólnego określenia. Nominacja to też swego rodzaju laur – mówi Krzysztof Łańcucki w rozmowie z serwisem tvp.info. Nagrody w konkursie „Człowiek roku – przyjaciel kolei” przyznawane są od 2005 roku. W tym roku zwyciężył w nim niezależny dziennikarz Robert Wyszyński. Nie wziął jednak udziału w konferencji w Chinach. Dlaczego zamiast laureatów konkursu pojechali nominowani? – Dużo zależało od możliwości czasowych, jakie mieli sami dziennikarze – twierdzi Krzysztof Łańcucki. Wiktor Ferfecki
Ludzie Putina otruli dziennikarzy? Berlińska prokuratura bada sprawę otrucia rosyjskich opozycyjnych dziennikarzy i krytyków Kremla: Wiktora i Mariny Kałasznikowów - podaje Onet.pl, powołując się na rosyjski portal lenta.ru i niemiecki "Der Spiegel". Dziennikarze twierdzą, że za próbą ich otrucia stoją rosyjskie służby specjalne. Jak czytamy na stronie Onet.pl - kilka tygodni temu lekarze z berlińskiej kliniki Charite znaleźli w organizmach rosyjskich dziennikarzy rtęć. Jej poziom 25-krotnie przekraczał dopuszczalne normy. Śledztwo w tej sprawie zlecono specjalnemu oddziałowi, który zajmuje się przestępstwami politycznymi. Wiktor Kałasznikow, były pułkownik KGB i ekspert wojskowy, był w sztabie Borysa Jelcyna. Potem związał się z oligarchami, zajmującymi się wydobyciem ropy. Po dojściu do władzy Władimira Putina małżeństwo Kałasznikowów zerwało stosunki z Kremlem. Teraz, pracując jako niezależni dziennikarze, często krytykują oni politykę Rosji na Kaukazie, szczególnie w Czeczenii. Według niemieckich mediów, Wiktor i Marina Kałasznikowowie są przekonani, że za próbą ich otrucia stoją rosyjskie służby specjalne. Przekonują, że rtęć podano im w posiłku. (wg, onet.pl, lenta.ru)
Rtęć we krwi rosyjskich dziennikarzy Berlińska prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie próby otrucia rtęcią rosyjskich opozycyjnych dziennikarzy i krytyków Kremla - Wiktora i Mariny Kałasznikowów. Sami dziennikarze twierdzą, że za próbą zabójstwa stoją rosyjskie służby specjalne. Rzecznik prokuratury generalnej Martin Steltner poinformował wczoraj, że wszczęto postępowanie wyjaśniające, czy doszło do przestępstwa polegającego na uszkodzeniu ciała podczas ewentualnej próby otrucia rosyjskich dziennikarzy za pomocą rtęci. Jak ujawniła Stefanie Winde, rzecznik słynnej berlińskiej kliniki uniwersyteckiej Charite, podczas badań laboratoryjnych we krwi mieszkających w Niemczech Wiktora i Mariny Kałasznikowów wykryto dawki oparów rtęci znacznie przekraczające normy. Szef działu toksykologii potwierdził, że poziom tej trucizny we krwi Wiktora Kałasznikowa wyniósł 53,7 mikrogramów na litr, a we krwi Mariny - 56 mikrogramów. Dopuszczalna dawka to 2-2,5 mikrograma na litr. Rtęć spowodowała m.in. złe samopoczucie, a następnie gwałtowaną utratę wagi (u Wiktora) i wypadnięcie włosów u jego żony. Zaalarmowani tymi wynikami lekarze skierowali sprawę do prokuratury. Śledztwo zostało już przejęte przez specjalny oddział, który zajmuje się przestępstwami popełnianymi z motywów politycznych. Wiktor Kałasznikow był wieloletnim agentem KGB, później pracował w sztabie Borysa Jelcyna, m.in. zajmował się opracowywaniem informacji zawartych w aktach Stasi. Wiedział też dużo o NATO i RFN. Jak informuje "Tagesspiegel", Kałasznikow bardzo dziękował niemieckim lekarzom za profesjonalną i skuteczną interwencję, która uratowała życie im obojgu. Media porównują to zdarzenie do uśmiercenia byłego agenta KGB i FSB Aleksandra Litwinienki. Zmarł on w listopadzie 2006 r. w Londynie w wyniku otrucia radioaktywnym polonem 210. Waldemar Maszewski, Hamburg
ISKANDERY TO DEMONSTRACJA WROGOŚCI - ROZMAWIA RAFAŁ KOTOMSKI To jest demonstracja wrogich zamiarów wobec państwa, na którego granicy takie rakiety się rozmieszcza. Upierałbym się jednak, że ma to znaczenie polityczno-psychologiczne, a nie techniczno-wojskowe – mówi o rosyjskich rakietach dr Przemysław Żurawski vel Grajewski z Uniwersytetu Łódzkiego, ekspert ds. bezpieczeństwa międzynarodowego. Rozmieszczenie przez Rosjan jądrowych rakiet Iskander tuż przy granicy z Polską to chyba prezent gwiazdkowy od Dziadka Mroza. Taki świąteczny efekt wizyty prezydenta Miedwiediewa w Warszawie. Gdyby się zastanowić na chłodno, liczy się to, gdzie rakiety spadają, a nie skąd startują. Natomiast rozmieszczenie broni jądrowej ma znaczenie polityczne o tyle, o ile jest demonstracją woli nieustępliwej obrony obszaru tego terytorium. Rosjanie to właśnie nam demonstrują? Nie, dlatego że nie ma realnego kandydata na najeźdźcę Obwodu Kaliningradzkiego.
W takim razie jest to klasyczny pokaz rosyjskiej siły. Niewątpliwie. A dodatkowo oddziaływanie psychologiczne na niezorientowaną opinię publiczną, która nie przeprowadzi takiego rozumowania jak my przed chwilą. To jest demonstracja wrogich zamiarów wobec państwa, na którego granicy takie rakiety się rozmieszcza. Upierałbym się jednak, że ma to znaczenie polityczno-psychologiczne, a nie techniczno-wojskowe.
W iście rakietowym stylu wali się marna konstrukcja pod nazwą ocieplenie polsko-rosyjskie, firmowana w ostatnich tygodniach zwłaszcza przez prezydenta Komorowskiego. Oczywiście, ale trzeba było się tego spodziewać od samego początku i byłbym zaskoczony, gdyby stało się inaczej. Ocieplenie – przedstawiane w wymiarze historycznym – było wyłącznie medialne. W interesie Rosji leży zresztą, by przekonać polską opinię publiczną, że rdzeniem problemów w naszych wzajemnych relacjach jest historia. I udało się im to skutecznie przeprowadzić. A jest dokładnie na odwrót. Stan stosunków polsko-rosyjskich, o ile Polska występuje podmiotowo, określany jest skalą sprzeczności interesów bieżących. Historia jest tylko używana w grze o forsowanie tych interesów. Nie da się obronić tezy, że wzięcie Kremla przez Polaków ma większe znaczenie historyczne dla Rosjan niż potop szwedzki dla Polski. A jednak w relacjach polsko-szwedzkich potop, chociaż proporcjonalnie ponieśliśmy straty porównywalne do tych z okresu II wojny światowej, nie ma obecnie żadnego znaczenia.
Brnąc w historię, w rzeczywistości idziemy na rękę Rosjanom? Głównie ze względu na to, czym Rosja jest obecnie.
Czy rozmieszczenie rakiet pod naszym nosem nie pogarsza polskiej karty przetargowej w stosunkach z Rosją, ze Stanami Zjednoczonymi? Nie sądzę. To działanie właśnie na rzecz wytworzenia tego typu nastrojów w Polsce. Pokazania, że jesteśmy mali, słabi i powinniśmy się Rosji bać. Tym bardziej że zostaliśmy opuszczeni, sojusznicy nas lekceważą, traktują instrumentalnie.
A tak nie jest? Z sojusznikami tak, choć mali i słabi nie jesteśmy. Sytuacja wydaje się bardzo groźna, ale niezależna od rozmieszczenia lub nierozmieszczenia Iskanderów.
Larum grają czy wciąż mimo wszystko bezpiecznie grzejemy się w cieple NATO i najważniejszego z sojuszników za oceanem? Na pewno nie jest tak, że wojska już odpalają silniki i za chwilę nas zaatakują. Trudno w perspektywie pięciu lat wyobrazić sobie rosyjski najazd na Polskę. Ale jaka będzie perspektywa dziesięciu czy piętnastu lat? Nie podejmowałbym się dziś tego przesądzać. Pamiętajmy, że w myśl przyjętej strategii powierzyliśmy swoje bezpieczeństwo zewnętrznym czynnikom stabilizującym. Faktycznie zaś prestiżowi sił zbrojnych USA. Nikt poważny nie rozważa bojowego wsparcia ze strony Portugalii, Danii czy Grecji w razie ataku rosyjskiego. W związku z taką doktryną zrezygnowano z budowania narodowych zdolności obronnych, czego największą manifestacją jest rezygnacja z poboru i przejście na armię zawodową. Przed wybuchem II wojny światowej destabilizacja bezpieczeństwa Polski następowała z racji zmiany układu sił wojskowych w naszym sąsiedztwie. Obecnie, gdy gwarantem stabilności całego regionu są Amerykanie, impuls destabilizacyjny może się narodzić daleko.
Tak jak niedawno na Półwyspie Koreańskim? Właśnie, przecież nie mamy gwarancji, że nie wybuchnie koreańsko-koreańska wojna jądrowa, w którą wciągnięte zostaną USA, a być może Chiny i Japonia. Zaangażowanie Stanów w wojnę iracką, afgańską i kolejną – w Korei czy nuklearnym Iranie – może powodować podważenie ich wiarygodności jako siły odstraszającej destabilizatora Europy Środkowej. Nie w rozumieniu intencji amerykańskich, ale w takim sensie, czy potencjalny destabilizator, to znaczy Rosja, uwierzy, że Amerykanie zaangażowani na tylu obszarach zachowają wolę polityczną i zdolności wojskowe do skutecznej reakcji w Europie Środkowej. Sądzę, że w razie scenariusza koreańskiego czy irańskiego nastąpi seria testów. To będą próby spoistości NATO i reakcji Zachodu w naszym regionie. Wtedy powinniśmy naprawdę zacząć się martwić.
Możliwe byłoby powtórzenie scenariusza gruzińskiego? Albo inspirowanych zamieszek narodowościowych na Łotwie czy w Estonii z „porządkującą” interwencją rosyjską.
Mam wrażenie, że wcześniej te porządkujące siły mogą znaleźć się na Białorusi. Wyobrażam sobie Rosję inspirującą i robiącą swoją „pomarańczową rewolucję” u Łukaszenki. Moim zdaniem tak nie będzie i to jeden z istotniejszych błędów analiz na temat Białorusi. Pomija to, co z rosyjskiego punktu widzenia jest najbardziej istotne. Reżim Łukaszenki podważa ideologicznie natury reżimu rosyjskiego. Każda zmiana może być zmianą na gorsze, bo rozpętanie żywiołów społecznych nie daje gwarancji ich ustabilizowania w myśl rosyjskich interesów.
Zamiast niezależnego Łukaszenki nie woleliby marionetki posłusznej Kremlowi? Ta niezależność jest pewnym problemem, ale nie w takiej skali, by prowokować rewolucję. Rosjanie pamiętają historię pierestrojki, która miała przecież zreformować sowieckie państwo, a nie je rozbić. Na Białorusi zawsze możliwy jest zamach pałacowy zamiast rewolucji. Wtedy najprostszy jest wypadek lotniczy albo samochodowy lub jakiś snajper szaleniec. Podkreślę raz jeszcze, Białoruś nie stanowi dla Rosji wyzwania ideowego, jak stanowiła Gruzja czy kiedyś Ukraina.
Z ostatnich Pańskich wypowiedzi wynika, że zgadza się Pan z tezą, iż polska polityka zagraniczna formułuje swoje cele na poziomie personalnej gry o stanowiska w międzynarodowych strukturach. I efekt jest taki, że zamiast rozgrywać, jesteśmy rozgrywani. Jako największy kraj w regionie powinniśmy świadomie prowadzić politykę promowania na eksponowane stanowiska w strukturach międzynarodowych polityków z mniejszych sąsiednich państw. W ten sposób możemy zjednać sobie ich współpracę na rzecz realizacji naszych programów państwowych. Cieszymy się ze stanowiska przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, a przecież z punktu widzenia decyzyjnego nie ma ono żadnego znaczenia. W interesie Polski jest stawiać w Unii na Bałtów, a w NATO np. na Czechów. Przecież czeskiemu szefowi Sojuszu Moskwa nie zarzuci rusofobii, jak mogłoby się to wydarzyć w przypadku twardych rozmów z szefem pochodzącym z Polski czy krajów bałtyckich. W ten sposób powinniśmy grać, a nie próbować zagarniać dla siebie stanowiska. W tej chwili to Niemcy grają w taki sposób nami, czego przykładem była nominacja Buzka.
Skoro o rozgrywaniu mowa, to najlepiej nas chyba ostatnio rozegrali Rosjanie i Amerykanie przy okazji rzekomej ofensywy międzynarodowej prezydenta Komorowskiego. Rzeczywiście ta „ofensywa” była osobliwym przedsięwzięciem. Szczególnie widać to na przykładzie wizyty w Waszyngtonie. Prezydent Obama zaprosił polskiego prezydenta tylko dlatego, że potrzebował głosu Polski przeciwko republikańskiej opozycji w Kongresie wobec sporu o ratyfikację układu START. W ten sposób popieramy politykę, która nie leży w naszym interesie, a na dodatek nie mamy z tego żadnych rzeczywistych korzyści. Ekipa Obamy prowadzi politykę wycofania z Europy Środkowej i resetu stosunków z Rosją. Cele zadeklarowane w Waszyngtonie przez prezydenta Komorowskiego są albo żenujące – jak uchylenie wiz dla polskich obywateli (cel strategiczny Polski to załatwienie miejsc pracy na czarno dla kilkudziesięciu tysięcy osób), albo kabaretowe – jak obietnice Obamy, że zrobi coś w połowie 2013 r. Każdy, kto choć trochę interesuje się polityką, wie, że kadencja obecnego prezydenta USA kończy się w 2012 r. Publikacje Gazety Polskiej
Inka czy Szymborska, czyli AK czy PZPR? W telewizorze powiedzieli, a jedynie słuszne portale internetowe potwierdziły, że prezydent Bronisław Komorowski zamierza odznaczyć Orderem Orła Białego m. in. Wisławę Szymborską. Poetka znana jest z tego, że za życia Józefa Stalina zaangażowała się w system komunistyczny tworzony w Polsce. Pisała wtedy wierszyki takie jak wówczas wymagano. Po latach wymagano innych, dlatego napisała wiersz antylustracyjny o nienawiści, czy jakoś tak. Wiadomo, trzeba zawsze być na posterunku, bo z nagród nici i trzeba byłoby biedę klepać. Ale mniejsza z tym. Skrytykowałem decyzję przyznania noblistce najwyższego państwowego odznaczenia w Polsce i skrytykowałem samą Szymborską. A to przede wszystkim dlatego, że była zaangażowana w system komunistyczny w Polsce w bardzo krwawym okresie - tzw. latach stalinowskich. Ależ wykazałem się niesprawiedliwością, żeby gromy rzucać na szacowne głowy bez dania szansy wytłumaczenia się! Skoro Komorowski jeszcze nie powiedział dlaczego to odznaczanie przyznał Szymborskiej, więc go na razie zostawmy w spokoju. I tak jaki jest koń każdy widzi. Pozwólmy więc noblistce wytłumaczyć się ze swego zaangażowania w system stalinowski. W Internecie znalazłem informację, że Szymborska tłumaczyła się z socrealizmu w swoich wierszach mówiąc, że w tamtym okresie sympatyzowała z ustrojem, bo „kochała ludzkość w całości, by po latach docenić wartość kochania poszczególnych jednostek”. Chyba już nic głupszego nie mogła wymyślić. Skoro kochała całą ludzkości, to chyba też żołnierzy AK, NSZ, WiN, „żołnierzy wyklętych” tępionych, torturowanych i zabijanych przez jej ideowych towarzyszy. Chyba też kochała Danutę Siedzikównę ps. „Inka”, sanitariuszkę 4. szwadronu 5 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej dowodzonej przez Zygmunta Szendzielarza, ps. „Łupaszka”. Losy Inki zostały odtworzone i niedawno w pewnym stopniu nagłośnione przez gdański oddział IPN. Jej biogram można przeczytać m. in. w Wikipedii. Wiemy, że została aresztowana 20 lipca 1946 r. W śledztwie była bita i poniżana. Mimo to odmówiła składania zeznań obciążających członków AK. Oskarżenia były absurdalne. Ince zarzucono udział w zastrzeleniu funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej podczas starcia koło miejscowości Podjazy z oddziałem „Łupaszki”, a nawet wydawanie tam rozkazów. Rozbieżności w zakresie jej udziału w starciu pomiędzy partyzantami a UB i MO pojawiły się w zeznaniach samych milicjantów. Jedni zeznawali, że Inka strzelała i wydawała rozkazy inni że nie. Jeden z milicjantów przyznał nawet, że Inka udzieliła mu pierwszej pomocy medycznej, gdy został ranny. Zachowała się prośba o łaskę adresowana do prezydenta Bolesława Bieruta napisana 3 sierpnia 1946 r. Została zredagowana przez obrońcę Inki z urzędu, Jana Chmielowskiego. Sanitariuszka odmówiła jego podpisania, ponieważ w tekście Chmielowski pisał o jej kolegach z oddziału jako o „bandzie”. Sąd stwierdził, że Inka nie brała bezpośredniego udziału w „zabójstwach”, mimo to, 21 sierpnia 1946 r., została skazana na śmierć. W grypsie do sióstr Mikołajewskich z Gdańska, krótko przed śmiercią, osiemnastoletnia Inka napisała: „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”. Wyjaśnijmy, że po śmierci rodziców babcia była dla niej szczególnie bliską osobą. Wyrok wykonano 28 sierpnia 1946 r. Według relacji przymusowego świadka egzekucji, ks. Mariana Prusaka, ostatnimi słowami Inki było: „Niech żyje Polska! Niech żyje »Łupaszko!«” 11 listopada 2006 Danuta Siedzikówna „Inka” została pośmiertnie odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta. Trudno znaleźć informacje kiedy Szymborska wstąpiła do partii komunistycznej. W Internecie natrafiłem na datę „1945-08-03” (http://biografix.pl/profil/wislawa-szymborska),
oraz wzmiankę, że po wojnie była związana z PZPR. Wynikałoby z tego, że należała również do Polskiej Partii Robotniczej. Członkiem PZPR była do 1966 r., ale zanim opuściła szeregi komunistów zdążyła się jeszcze zasłużyć, nie tylko swą socrealistyczną twórczością, ale też podpisując 1953 r. rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie, wyrażającą poparcie dla władz PRL po skazaniu w procesie pokazowym duchownych katolickich kurii krakowskiej na kary od 6 lat pozbawienia wolności do kary śmierci. Uczyniła zapewne tak z miłości do sądzonych. Ale zatrzymajmy się jeszcze nad tą socrealistyczną twórczością Szymborskiej. Dziś takie głupoty mogą śmieszyć, ale kultura w czasach komuny była ważnym instrumentem propagandy: miał kształtować nowego człowieka i zwalczać wroga. Literaturoznawca Michał Głowiński napisał, iż pisarze tworzący powieści socrealistyczne w latach 1949-1955 ukazywali świat z perspektywy funkcjonariusza aparatu terroru. Głównym pozytywnym bohaterem byli prokuratorzy, milicjanci, UB-ecy, sekretarze partii komunistycznej nie ukrywający swych represyjnych zamiarów i zobowiązań, narzucający komunistyczny ład. Sprawę centralną stanowiło przyznanie perspektywie ubeckiej roli głównego czynnika strukturalnego. Z funkcjonariuszem identyfikował się nie tylko opowiadający ale i sam autor. Wnioski te skłoniły Głowińskiego do wyrażenia dobitnej oceny literatów tworzący powieści socrealistyczne. Napisał, iż literat stawał się „wspólnikiem plutonu egzekucyjnego”. Dodajmy, że nie tylko literat, poeta, a skoro mowa o Szymborskiej, to poetka również stawała się pomocnikiem plutonu egzekucyjnego. Mocne słowa, ale prawdziwe. Na zakończenie. Nie mam wątpliwości, kto swoim życiem zasłużył na Order Orła Białego i nie mam wątpliwości, że nie zasłużyła nie niego Wisława Szymborska. Ale w III RP, takim II PRL, zaszczyty, honory, odznaczenia należą się komunistom (Jacek Kuroń odznaczony w 1998 r. Orderem Orła Białego do końca życia utrzymywał, że jest komunistom) i ich sługusom, a nie patriotom, którzy tak jak ich rodzice i dziadowie służyli Polsce, jeśli trzeba to i własną krwią. A swoją drogą, słowa „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”, „Niech żyje Polska! Niech żyje »Łupaszko!«” są wspanialszymi, niż tysiące wersów tysięcy poetów. Ale Order Orła Białego dla Szymborskiej, wiadomo! Michał Pluta
28 grudnia 2010 "Reforma kalendarza nie skróci okresu ciąży"... ktoś słusznie zauważył, tak jak nowy pomysł naszego rządu, poprawy naszego zdrowia psychicznego, albo jak reforma usytuowania łazienek w Federacji Rosyjskiej. O Rosji nie zdarza mi się często pisać, ale tym razem spróbuję.. I nie będzie to wyraz oburzenia na wyrok moskiewskiego sądu w sprawie Michaiła Chodorkowskiego, tak jak to robią polskie media, Unia Europejska, czy Stany Zjednoczone.. Widocznie to ich wielki przyjaciel. Ile to różnych wyroków zapadała na tym Bożym świecie rządzonym przez człowieka - jakoś się nie oburzają na gwałcenie praw człowieka.. A jeśli oligarcha ukradł te miliony ton ropy? No właśnie, ale gdzie je schował.. Może na Kremlu? Bo gdyby ukradł na przykład zmagazynowany dwutlenek węgla w ramach walki z globalnym ociepleniem, a żeby na wszelki wypadek nie popełnić błędu, biurokracja ekologiczna i środowiskowa walczy nie z ociepleniem, a ze zmianami klimatu - i z oziębieniem i z ociepleniem.. - to co? Wtedy byłby jeszcze większy zgiełk.. Zawsze w końcu trafią, tym bardziej, że nie ważne z czym walczą - chodzi o olbrzymie pieniądze.. Mówi się o bilionach dolarów! W każdym razie rosyjski Sanepid wydał rozporządzenie, w którym uważa za niedopuszczalny układ mieszkania, w którym wejście do toalety znajduje się w kuchni lub salonie (????). Pod warunkiem, że w mieszkaniu znajduje się drugie wejście do toalety z korytarza, można zrobić wejście do łazienki także z sypialni (???). Rozporządzenie podkreśla także, że toaleta ani łazienka nie mogą być urządzone nad salonem lub kuchnią - z wyjątkiem dwupoziomowych apartamentów (???). Nie wiem, komu podlega Sanepid w Federacji Rosyjskiej, ale podejrzewam, że tak jak u nas - ministrowi zdrowia, a ten premierowi.. Już takie głupoty docierają do Federacji Rosyjskiej? Gdybym mieszkał w Federacji Rosyjskiej mógłbym sobie zrobić ubikację na środku salonu, i w kuchni.. Pod salonem można sobie zrobić również. Na balkonie także.. No i u sąsiada! Tu nie ma na razie regulacji.. Biurokracja wszędzie jest taka sama. Wyreguluje co się tylko da.. Najgorzej mają ci, którzy w ogóle nie mają ubikacji i załatwiają się na zewnątrz. Być może muszą mieć ubikacje, nawet gdy nie mają kuchni i salonu.. A szczęśliwi ci, którzy nie mają kuchni i salonów.. Nie muszą się wtedy martwić o położenie ubikacji. No i bezdomni. Tym jest wszystko jedno. Załatwiają się i tak pod mostem lub w najbliższych krzakach.. No właśnie, czy mając dom z basenem, salon i dwie kuchnie można się załatwiać we własnych krzakach? Ktoś mógłby powiedzieć, że właściciel zwariował, co może być może, ale to jego basen i jego krzaki.. Niech się do niego załatwia i buduje go nawet w salonie.. To nie powinien być problem Sanepidu.. Ale u nas na te okoliczność rząd przygotowuje Narodowy Program Ochrony Zdrowia Psychicznego (???). Calusieńki gabinecik będzie się tym zajmował.. I minister rolnictwa i minister gospodarki i minister obrony narodowej.. Jak już coś ustalą - to potem przegłosują, żeby było ważniejsze niż jest samo w sobie ważne… Tak jak w komisjach sejmowych.. Każdy sporządza swój własny raport, a potem to wszystko przegłosowują (????). Mają nas za kompletnych idiotów.. To po co sporządzają te raporty, jak potem decyduje o właściwym raporcie ten, kto ma więcej głosów?
Minister obrony jest z wykształcenia psychiatrą, więc co nie co, o tym wszystkim wie, ale zajmuje się naszą obroną- szczególnie w Afganistanie, bo tam mamy najniebezpieczniejszą flankę.. I z tamtej strony grozi nam największe niebezpieczeństwo. Talibowie nam najbardziej zagrażają.. Ile to miliardów jeszcze utopimy w tych bezsensownych wojnach w cudzym interesie? I pan minister Bogdan Klich będąc najbliżej demokracji rządowej, nie widzi tych psychicznych nonsensów, które mógłby skorygować, jako człowiek wiele lat związany z pacjentami skulonymi we śnie - psychicznym.. Jeśli chodzi o program i to narodowy, to rząd powinien zacząć od góry, bo ryba psuje się od góry to znaczy od głowy, objąć tym programem najpierw członków rządu, a dopiero potem nas.. Na nas zawsze jest czas. Rządowi chodzi w tym programie, który jest przygotowywany tylko do 2015 roku, a nie na przykład do 2030 o to, żeby ograniczyć występowanie zagrożeń dla zdrowia psychicznego, poprawę jakości żywienia osób z zaburzeniami psychicznymi i ich bliskich (!!!) oraz zapewnienia dostępności do świadczeń opieki zdrowotnej(???). Albo może najpierw rząd sprawdziłby skuteczność tego programu na przykład na szczurach.. Jeśli one przeżyją- no niech tam. Niech i my wtedy będziemy kolejnymi ofiarami... Rozumiem, że dostępność będzie na takim samym poziomie, jak dostępność do świadczeń zdrowotnych ogólnie, każdy może sobie dostąpić, jak oczywiście wcześniej przez lat płacił wspólną składkę do wspólnego worka biurokratycznego marnotrawstwa. I biurokracja rządowa mu to zapewni za jego pieniądze..
Ponieważ przy socjalistycznych rządach od dwudziestu lat, zdrowie psychiczne narodu nieco podupadło, nawet nie tak bardzo jak za poprzedniej komuny, to rzeczywiście narodowi potrzebny jest jakiś oddech.. Najlepiej, jakby rząd na jakiś czas po prostu przestał rządzić.. Jak to mówił prezydent Ronald Reagan: ”Zdanie, które powinno najbardziej przerazić obywatela brzmi: jestem z rządu i przeszedłem, żeby ci pomóc”. Ale oni mają Reagana w nosie, bo wiedzą lepiej, jak należy sobie porządzić nami i ile wydać naszych pieniędzy tak, żeby jak najwięcej zmarnować.. I niczego nie załatwić.. Ciekawe czy Narodowy Program Ochrony Zdrowia Psychicznego, szczególnie w zapisie o jakości żywienia osób z zaburzeniami psychicznymi obejmującymi osoby bliskie, będzie obejmował również osoby dalsze, to znaczy bliskie najbliższym osobom z otoczenia osoby z zaburzeniami psychicznymi..? Żeby wszyscy mogli się przy okazji najeść za upaństwowione pieniądze odebrane – jeszcze zdrowym psychicznie podatnikom, ale już z zaczynem zaburzeń psychicznych, bo jak tak dalej pójdzie - to wszyscy skończymy w domach wariatów, a Polska stanie się- obok innych krajów europejskich jednym wielkim domem wariatów, a nie jak chciał sekretarz Gorbaczow ” Wspólnym Europejskim Domem”.. Z pewnością zabraknie kaftanów bezpieczeństwa i znowu rząd będzie musiał wymyślić Narodowy Program Zapewnienia Każdemu Kaftana Bezpieczeństwa.. I to zrobi! Jestem tego pewien.. I wiecie państwo kto będzie realizował Narodowy Program Ochrony Zdrowia Psychicznego? Ministrowie sprawiedliwości, obrony narodowej, zdrowia, oświaty, kultury, pracy, nauki i szkolnictwa wyższego, MSW, NFZ, samorządy województw, powiatów i gmin… No i Kościół Powszechny chcą do tego rządowego programu wciągnąć..(???). Kościół Powszechny też będzie w rządzie (!!!). Żeby tylko nic nie mówił o Panu Bogu, bo przecież Pana Boga nie ma - co stwierdził kosmonauta Jurij Gagarin będąc w przestworzach.. A biskup Żarski ośmielił się powiedzieć, że „Polska budowana jest na antywartościach. Za co zapłacił posadą i reprymendą pana prezydenta Bronisława Komorowskiego.. Z Kościoła Powszechnego chcą zrobić jeden wielki jarmark socjalny a teraz wciągnąć go do domu wariatów.... Na stronie 104 książki pana Władimira Bukowskiego, ”Unia Sowiecka czy Związek Europejski”, dysydenta sowieckiego, wymienionego w 1976 roku za Corvalana, szefa komunistycznej Partii Chile, znalazłem następujące zdanie: ”Każda utopia kończy się jakąś formą Gułagu” (!!!!). Pan Władymir wie co mówi, bo ileś tam lat spędził w Gułagu.. A mnie się wydaje, że przygotowują - według wzorów sowieckich – tzw. psychuszki.. Wszystkich opornych będą uważać za wariatów.. Dobrze sporządzone badania psychiatryczne - to połowa sukcesu.. Psychiatrzy zacierają ręce. WJR
UWAGI O WOJSKU NIEPOTRZEBNE NIKOMU Konstytucja RP jasno określa zadania sił zbrojnych: „Art. 26. Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej służą ochronie niepodległości państwa i niepodzielności jego terytorium oraz zapewnieniu bezpieczeństwa i nienaruszalności jego granic.” Wojsko Polskie powinno być zdolne do ochrony 38.5 mln. obywateli i obrony 322 575 km² terytorium. Według danych GUS w Polsce znajduje się 903 miasta, w tym ważne centra administracyjne jak stolica Warszawa; 30 tys. mostów i tuneli; 12 dużych portów lotniczych i tyle samo ważnych portów morskich. Wyróżnia się też 22 duże okręgi oraz kilkadziesiąt mniejszych ośrodków przemysłowych. Te miejsca mogą być zaatakowane przez agresora. Całkowita długość polskich granic wynosi 3511 km. W tym do ewentualnej obrony może być 440 km granicy morskiej, 210 km granicy z Rosją (obwód kaliningradzki), 418 km z Białorusią, gdzie są bazy rosyjskich wojsk i potencjalnie granica z Ukrainą - 535 km . Łącznie 1603 km granic do obrony. Polska jako członek NATO liczy na wsparcie wojskowe państw sojuszniczych. „Strategia Obronności Rzeczypospolitej Polskiej” w punkcie „Obrona przed agresją zbrojną” stwierdza: „W przypadku gdy rozwój kryzysu zmierzał będzie nieuchronnie do konfrontacji zbrojnej, na wniosek władz narodowych zostaną rozwinięte na terytorium Polski Sojusznicze Siły Wzmocnienia. W skład zgrupowania obronnego połączonych sił sojuszniczych wejdą również Siły Zbrojne RP. Zadaniem tego zgrupowania będzie przeciwdziałanie agresji, odparcie napaści zbrojnej oraz uniemożliwienie rozwinięcia działań ofensywnych.” Można sądzić, że autorzy strategii nie przewidują sytuacji, gdy zagrożenie wystąpi, a sił sojuszniczych jeszcze w Polsce nie będzie. Tymczasem wiadomo, że siły NATO mogą zjawić się w Polsce po upływie pewnego czasu. Trzeba będzie siłami narodowymi bronić granic, aby wytrwać do nadejścia tej pomocy. Taki wariant działań był już ćwiczony w Sztabie Generalnym WP. Założono wówczas, że siły jakie Polska wystawi do obrony stanowić będzie 15 brygad wojsk operacyjnych. Według norm taktycznych jedna taka brygada może bronić od 20 do 30 km granicy lub terytorium o powierzchni 150 km2. Na tej podstawie można wnosić, że polska armia będzie mogła bronić około jednej piątej zagrożonych granic, lub 0,7 % terytorium. W razie groźby wybuchu wojny w państwie przeprowadza się mobilizację, aby zgromadzić jak największe siły do obrony kraju. Zwiększa się wówczas liczebność armii powołując pod broń rezerwistów i tworzy armię na czas wojny („W”). Liczebność armii czasu „P” powinna wynosić między 0,5% a 1% odsetka ogółu ludności, armii czasu „W” od 1% do 2%, a przeszkolone rezerwy powinny stanowić 10% ludności. W Polsce powinno być tak:
Odsetek ludności | tys. żołnierzy | |
---|---|---|
Siły zbrojne „P” | 0,5% – 1,0% | 190 – 380 |
Siły zbrojne - „W” | 1,0% - 2,0% | 380 - 760 |
Rezerwa (przeszkoleni wojskowo) | 10.0% | 3.800 |
W siłach zbrojnych RP służy obecnie 100 tys. żołnierzy zawodowych. Ponad 23 tys. oficerów (140 generałów), 42 tys. podoficerów i zaledwie 33 tys. szeregowców - na jednego dowódcę wypada pół żołnierza. Ważna jest jednak nie tylko liczebność armii, ale także jej struktura i skład. Zwykle system wojskowy obejmuje trzy komponenty: wojska operacyjne, terytorialne i siły rezerwy. Jeżeli głównym zadaniem jest przygotowanie do obrony kraju, to zasadniczym elementem sił zbrojnych powinna być obrona terytorialna. Jednak nawet mocarstwa prowadzące politykę globalną i dysponujące armiami ekspedycyjnymi nie zapominają o obronie terytorialnej. Polska nie będąc mocarstwem rozwija zdolności ekspedycyjne nie dostrzegając potrzeby istnienia wojsk OT.
USA | Polska | Uwagi | |
---|---|---|---|
Wojska operacyjne | 1.4 mln (zawodowi) | 100 tys.* (zawodowi) | * 33 tys. szeregowców |
Obrona terytorialna | 459 tys.* | zlikwidowana (2009) | * Gwardia Narodowa |
Rezerwa | 1.3 mln | 10 tys.* (w organizacji) | * Narodowe Siły Rezerwy |
W przyjętym modelu sił zbrojnych nie ma szkolenia wojskowego obywateli. Nie będzie kogo mobilizować w razie wojny. Do obrony kraju ma wystarczyć 110 tys. żołnierzy i 15 brygad wojsk operacyjnych. W starciu armii regularnych do zwycięstwa wystarcza przewaga sił 3 : 1. Na polu bitwy trzy dywizje rozbiją jedną dywizję. Polskie siły zbrojne może pokonać armia licząca 300 – 400 tys. żołnierzy. Takie siły może wystawić bez trudu Rosja, a po mobilizacji także Białoruś i Ukraina. Armia jaką dysponuje dziś Polska w razie wojny poniesie klęskę. Sześć wieków przed narodzeniem Chrystusa w chiński strateg i dowódca Sun Tzu napisał zwięzły traktat „Sztuka wojny”. Czytamy w nim: „Osiągnąć sto zwycięstw w stu bitwach nie jest szczytem osiągnięć. Największym osiągnięciem jest pokonać wroga bez walki.” I w następnym zdaniu: „Dlatego sprawą najwyższej wagi na wojnie jest rozbicie strategii wroga”. Chodzi więc o takie przygotowanie obrony kraju, aby potencjalny agresor uznał, że nie zdoła go podbić. Obserwując konflikty zbrojne można spostrzec, że trudna do pokonania dla armii najezdniczych (wojsk operacyjnych) jest obrona przy pomocy działań nieregularnych (partyzanckich). Eksperci stwierdzają, że wygraną w starciu z partyzantami można zapewnić dysponując przewagą co najmniej 20 : 1 (wskaźnik średnio-europejski). Współczesne konflikty wskazują, że działania nieregularne z lasów i gór przenoszą się do miast. Stąd w wielu armiach nacisk kładzie na szkolenie do działań w warunkach miejskich określanych jako Urban Warfare. Opracowano doktrynę działań MOUT - Military Operations in/on Urban Terrain. Operacje w terenie zurbanizowanym charakteryzuje wielowymiarowość - walka toczy się w trzech wymiarach; obrona jest łatwiejsza niż atak; manewr strony atakującej ograniczony; manewr obrońcy elastyczny - teoretycznie każdy budynek jest naturalnym punktem oporu; strona atakująca jest narażona na większe straty niż obrońca; ludność cywilna może odgrywać kluczową role. Teren zurbanizowany jest więc o wiele łatwiejszy do obrony za sprawą budynków, ulic, podziemnych tuneli W mieście znajduje się wiele miejsc dla snajperów, a wąskie ulice nadają się do organizowania zasadzek i umieszczania ładunków wybuchowych. Ten rodzaj obrony wymaga użycia dużej liczby żołnierzy przez atakującego. Np. w walkach w mieście okrążonym, przy zdecydowanej przewadze w artylerii i lotnictwie, atakujący powinien dysponować nawet 52 razy większymi siłami od broniącego się. Działania nieregularne w skali masowej mogą przygotować i wykonywać wojska obrony terytorialnej. Rozmieszczenie w terenie, struktura i rodzaj uzbrojenia sprawiają, że mogą one skutecznie działać na terenach zurbanizowane. Ponadto brygada OT, w porównaniu do brygady wojsk operacyjnych, może bronić większego terenu - od 2000 do 3000 km2. Dodajmy, że wojska OT są też wielokroć tańsze od jednostek operacyjnych: batalion wojsk OT jest tańszy od batalionu zmechanizowanego 21 razy, a od pancernego nawet 42 razy. Stosując przelicznik taktyczny do obrony terytorium RP za pomocą wojsk operacyjnych należałoby wystawić niewyobrażalną liczbę 2150 brygad. To zadanie przy użyciu wojsk OT wymaga 108 brygad. Wystawienie takich sił OT kosztowałoby około 2.4 mld PLN (zakup samolotów F-16 to wydatek ok. 14 mld PLN). Wyobraźmy że siły zbrojne RP w czasie „P” składają się z wojsk operacyjnych (zawodowych) np. 50 tys. i sił obrony terytorialnej – 100 tys. żołnierzy. W razie zagrożenia Polska mogłaby po mobilizacji potroić wojska operacyjne (150 tys.) i zwiększyć OT do 600 tys. wystawiając armię czasu „W” liczącą 750 tys. żołnierzy. Przeciwnik planując napaść musiałby do pokonania polskich wojsk operacyjnych przeznaczyć 450 tys. żołnierzy (150 tys. x 3 = 450 tys.) i do zduszenia działań nieregularnych sił OT skierować 12 milionów żołnierzy (600 tys. x 20 = 12 mln.) Dla przeprowadzenia agresji byłaby potrzebna ogromna armia licząca 12,5 miliona żołnierzy. Sąsiedzi Polski nie mają takich możliwości. Wydaje się, że to gwarantowałoby Polsce bezpieczeństwo lepiej niż art. 5 traktatu waszyngtońskiego NATO. Polska może też być narażona na ataki o ograniczonym charakterze. Używa się przecież środków napadu powietrznego (rakiety, samoloty) i sił morskich, by osiągnąć zamierzony efekt bez mobilizowania wielkich armii lądowych. Przykładem takich działań były chociażby operacje lotnictwa NATO przeciwko Jugosławii prezydenta Slobodana Miloševića. Uwzględniając ten rodzaj zagrożeń należałoby więc odpowiednio ustawiać priorytety programów przebudowy i modernizacji Sił Zbrojnych RP. A więc trzeba:
zadbać o nowoczesne środki rozpoznania i wczesnego ostrzegania, a także wydajne i sprawne systemy łączności, dowodzenia, ochrony i przekazywania danych oraz rozbudować wojska walki radio-elektronicznej;
ustanowić kompleksowy program obrony przestrzeni powietrznej państwa, w tym zwłaszcza odbudowę środków zwalczania rakiet i samolotów oraz dokonać przeglądu możliwości bojowych sił powietrznych ze względu na potrzeby obronne i wzmóc współpracę z siłami powietrznymi państw Europy Środkowo-Wschodniej;
wdrożyć program modernizacji Marynarki Wojennej w celu poprawy zdolności obrony wybrzeża oraz dla zapewnienia bezpieczeństwa polskiej przestrzeni morskiej. Jednocześnie w wojskach lądowych dla stworzenia stacjonarnej obrony kraju realizować etapami program odbudowy wojsk terytorialnych, skadrowanych w okresie pokoju, rozwijanych w sytuacjach kryzysów i zagrożeń. 20 grudnia 2010 roku prezydent Komorowski wręczył akty nominacji „naukowcom, badaczom (z uniwersytetów i Akademii Obrony Narodowej), analitykom, politykom oraz żołnierzom i funkcjonariuszom” którzy zajmą się opracowaniem Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego. Pracami tego zespołu pokierują m.in. doradca ministra Klicha, były doradca prezydenta Kwaśniewskiego, dyplomata ze stażem w służbie PRL od 1960. Zdaję sobie sprawę, że moje opinie nie będą miały żadnego znaczenia dla prac tego gremium.
Romuald Szeremietiew
Zwolennicy prywatyzacji służby zdrowia - przeczytajcie to koniecznie! W Pomorskim Centrum Traumatologii w Gdańsku operowano Szwedkę Christine Hedlund, która poddała się zabiegowi powiększenia piersi. Do dzisiaj nie odzyskała przytomności. Ma trwałe uszkodzenia mózgu. Do gdańskiego szpitala przyjechała dzięki pośrednikowi - firmie Medica Travel. Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura, a drugą już kontrolę przeprowadził wojewoda pomorski. Z dokumentu dowiadujemy się, że kierownictwo szpitala zobowiązało się wydzielić jedną salę z trzema łóżkami na potrzeby tzw. oddziału komercyjnego. W protokole czytamy, że "zmusiło to do ograniczeń w kwalifikacji chorych do ciężkich zabiegów operacyjnych" oraz "ograniczyło możliwości bezpiecznego okresu hospitalizacji chorych po ciężkich zabiegach i zwiększyło ryzyko powikłań". I dalej "powyższe wydłużyło jednocześnie kolejkę pacjentów ubezpieczonych oczekujących na przeprowadzenie operacji żylaków kończyn dolnych". Ponadto szpital "nie posiadał personelu medycznego, który miałby całodobowo udzielać świadczeń w zakresie chirurgii plastycznej".
2. To smutne, co spotkało Szwedkę, chcącą powiększyć sobie piersi, ale nie o tym chciałem pisać. Oto mamy przykład, jak nam się prywatyzuje publiczna służba zdrowia. Prywatnych pacjentów zapraszamy do usług, a "publiczni" won - na koniec kolejki i czekać! Oto przykład służby zdrowia, której dewizą nie jest "po pierwsze nie szkodzić", lecz "po pierwsze zarobić".
3. Jakiś czas temu prasa pisała o pewnych lekarzu w USA, który zoperował ponad pięćset zdrowych serc i zarobił krocie na pacjentach, którym wmówił chorobę. No cóż - buisnes is buisnes - prywatna służba zdrowia jest po to, żeby zarabiać pieniądze, a żeby zarabiać, potrzebni są pacjenci, najlepiej zdrowi, bo takich leczy się łatwiej niż chorych. Szast, prast, uciąć, skrócić i wyrzucić albo powiększyć lub przedłużyć - i do domu!
4. A jak się zdarza powikłania i komplikacje, jak w przypadku tej nieszczęsnej Szwedki - co wtedy? Wtedy musi być publiczny szpital, który ją z tych komplikacji wyprowadzi, za pieniądze z naszych wspólnych składek. Bo prywatna służba zdrowia jest do leczenia zdrowych pacjentów. Dla chorych natomiast potrzebna jest służba zdrowia publiczna, zainteresowana tym, żeby pacjenta leczyć, a nie żeby na nim zarobić.
5. Wiecie już, dlaczego śp. Prezydent Lech Kaczyński nie chciał podpisać złej ustawy, prowadzącej do prywatyzacji służby zdrowia? Wojciechowski
SPRAWA JEZIORNEGO - O DZIAŁANIACH NA SZKODĘ SPÓŁKI I DZIAŁANIACH PROKURATORÓW NA SZKODĘ LUDZI C.D. Pan Lech Jeziorny, którego zorganizowana banda przestępcza, przebrana dla niepoznaki w togi prokuratorów, trzymała przez kilka miesięcy (i to za zgodą sędziów z tak zwanego sądu „aresztowanego”, co może rodzić zarzut działania „wspólnie i w porozumieniu”) w areszcie o podwyższonym rygorze za „działanie na skodę spółki”, napisał do Rzeczpospolitej polemikę z artykułem Pana Mecenasa Kondrackiego z przedrukiem z mojego bloga. Ale jakoś nie uznali za stosowne, żeby opublikować, choć mija właśnie miesiąc. Jako że dotyczy to mojej skromnej osoby pozwolę ją sobie zamieścić poniżej – może Rzepa przedrukuje tym razem, podobnie jak mojego bloga.
Wiara bez uczynków jest martwa – polemika z mec. Jackiem Kondrackim („Przedsiębiorca i wymiar sprawiedliwości” – RZECZPOSPOLITA z dnia 25.11.20100) Wiara bez uczynków jest martwa – podobnie zasadom prawa powinna towarzyszyć uczciwa praktyka jego stosowania, a z tym – szczególnie gdy rzecz dotyczy styku prawa karnego i prawa gospodarczego – jest w Polsce źle lub nawet bardzo źle. Gdy nastąpił przełom polityczny w 89 roku bardzo wielu Polaków oczekiwało, że budowane w Polsce nowe Państwo – III Rzeczpospolita, jako jedno z głównych zadań postawi sobie naprawienie obszarów niesprawiedliwości, jakże dotkliwych w funkcjonowaniu państwa w okresie PRL. Niestety, jak przyznaje wielu bardzo wybitnych i zasłużonych dla odbudowy polskiego państwa osób, coś w zakresie stanowienia i stosowania prawa w ostatnim 20-leciu się zacięło, coś – szczególnie w zakresie stosowania prawa – poszło nie tak jak chcieliby obywatele wolnej i niepodległej Rzeczpospolitej. Nie miejsce tu na głębsze analizy i wywody, jednak dziwi pewnego rodzaju niefrasobliwość jaka pojawiła się w polemice mecenasa Jacka Kondrackiego z tekstem Roberta Gwiazdowskiego „Bryk dla prokuratorów”, a dotyczącą głównie stosowania przez prokuraturę coraz bardziej sławetnego art. 296 k.k. dotyczącego tzw. „działania na szkodę spółki”. Nie można moim zdaniem oddzielać przepisów prawa od praktyki ich stosowania, bo ogląd będzie niepełny, a właściwie zupełnie fałszywy. Znane są przecież w historii przypadki, że prawo było całkiem niezłe, ale jego stosowanie wołało o pomstę do nieba. Trudno pominąć także okoliczność, że to głównie prokuratorom Państwo powierzyło stanie na straży praworządności i zabezpieczenia interesu swoich obywateli. Nie podejmuję się polemizować z Panem Mecenasem w zakresie wywodów ściśle prawniczych, jednak chciałbym zabrać głos jako praktyk – przedsiębiorca, który stał się ofiarą stosowania przez prokuraturę przywołanego właśnie przepisu i związanych z nim bardzo często przepisów o tzw. „praniu brudnych pieniędzy” czy „działaniu w zorganizowanej grupie przestępczej”. O nadużyciach władzy prokuratury i zaniedbaniach wymiaru sprawiedliwości wielokrotnie pisali na łamach „Rzeczpospolitej” m.in. redaktorzy: Bronisław Wildstein, Marek Domagalski, Wojciech Wybranowski, Piotr Gabryel. Pan Mecenas Kondracki jest także praktykiem i powinien znać polskie realia w których dostarczenie prokuraturze źle skonstruowanych albo słabo sprecyzowanych przepisów może – i w wielu przypadkach powoduje – prawdziwe nieszczęścia: gospodarcze, społeczne i te ludzkie, choć te są najtrudniejsze do oszacowania. Pan Mecenas pisze: Ocena zrekonstruowanego stanu faktycznego jedynie z punktu widzenia norm ekonomicznych jest błędem, albowiem granicą ryzyka dopuszczalnego przez art. 296 k.k. jest cywilistyczna staranność albo karnistyczna ostrożność (wymagana w danych warunkach, czyli w danej dziedzinie obrotu gospodarczego), a więc przesłanki zobiektywizowane. Zapewne w teorii prawa zdanie to ma uzasadnienie, jednak w polskiej rzeczywistości wspomniane przez Mecenasa przesłanki zobiektywizowane zbyt często spotykają się z prokuratorską:
- słabą albo wręcz żadną znajomością ekonomii, spraw gospodarczych i realiów prowadzenia działalności gospodarczej,
- zbyt częstą dyspozycyjnością idącą w parze z oportunizmem,
- uwikłaniem w niejasne relacje, gdzie nie ma jednoznacznych kryteriów oceny merytorycznej (każdemu wedle tej samej miary) ani równości podmiotów, a zbyt wiele do powiedzenia mają względy pozamerytoryczne. Dotyczy to niestety także wielu biegłych powoływanych przez prokuratorów. Stąd nie mogę inaczej niż słowem niefrasobliwość (bo przecież nie brak znajomości rzeczy) ocenić sformułowania mecenasa Kondrackiego: Należy jednak uświadomić czytelnikom i autorowi, że kiedy ma dochodzić do oceny kwestii stricte ekonomicznych prokuratorzy oraz sądy korzystają z pomocy biegłych odpowiednich specjalności, a więc osób dysponujących profesjonalną wiedzą z zakresu zarządzania majątkiem przedsiębiorstwa w warunkach rozwiniętej gospodarki wolnorynkowej. Przedstawianie więc prokuratorów jako ignorantów, którzy złośliwie ścigają uczciwych przedsiębiorców, jest grubym nadużyciem. No, cóż, praktyka korzystania z biegłych przez prokuratury w sprawach gospodarczych, to temat na odrębne i spore objętościowo opracowanie. Ponieważ Pan Mecenas chce uświadamiać Roberta Gwiazdowskiego i np. mnie (czytelnika) – proponuję zatem przejrzeć strony gospodarcze ostatnich dziesięciu albo jeszcze lepiej 15 lat i zobaczyć jak to kompromitująco wygląda w praktyce, żeby wspomnieć sprawy najgłośniejsze: PZU i PZU Życie, Stoczni Szczecińskiej, sprawy handlu stalą w Hucie im. Sędzimira, czy też Krakowskich Zakładów Mięsnych i Polmozbytu Kraków S.A. – w tych ostatnich akurat sprawach miałem nieprzyjemność doświadczyć tego osobiście. Pomijając nawet przypadki ekstremalne (np. w sprawie Polmozbytu prokurator zlecił opinię biegłemu, który sam okazał się podejrzanym w sprawach w zakresie których rzekomo był biegłym), biegłymi zatrudnianymi przez prokuratorów najczęściej są byli księgowi czy też biegli rewidenci, którzy świat gospodarki i działalności gospodarczej oglądają zza „szyby” księgowości i szeroko rozumianych spraw „papierowych”, podczas gdy biznes to nie tylko skodyfikowane przepisami działania, ale też całe spektrum spraw związanych ze strategią, własnym pomysłem (często intuicją przedsiębiorcy), tym co w sumie składa się na to, co Robert Gwiazdowski nazywa w skrócie „ogólnym wynikiem finansowym” firmy. A ta wiedza i doświadczenie, to są rzeczy przeważnie niedostępne dla biegłych, nie mówiąc o prokuratorach. W przypadku moim i moich kolegów, brak prokuratorskiej wiedzy dotyczył wykupu menedżerskiego – sprawy w rozwiniętych gospodarkach banalnej, jednak w Polsce roku 2003 uznawanej za groźne przestępstwo i surowo ścigane (prawie 9 m-cy aresztu, kontrole skarbowe, domiary podatkowe, zarzuty o pranie pieniędzy i działanie w mafii, a w konsekwencji zrujnowane albo przejęte przez obcych uzurpatorów firmy, rozbite rodziny, dzieci zaczynające dorosłe życie z traumą opresyjnego państwa, itp., itd. – długo można by wyliczać). Dlatego zarówno prokuratorzy jak i biegli powinni szczególnie ostrożnie postępować zanim publicznie oskarży się firmę, zanim zacznie się aresztować menedżerów, zanim zaczną się spadki notowań atakowanych firm, a czasami nawet ich bankructwa czy też nieuczciwe przejęcia. W tym kontekście naprawdę dziwi brak refleksji mec. Kondrackiego nad praktyką – szczególnie w tym konkretnym przypadku, który stał się przyczynkiem do tekstu Roberta Gwiazdowskiego – przypadku dotyczącym znanego przedsiębiorcy, na którego swoiste „polowanie” stało się głośne już w sierpniu 2007 roku w słynnej prezentacji z hotelu Marriott, a za które nikt z prokuratorów – jak zwykle – nie poniósł odpowiedzialności. Nie chcę generalizować, ale być może nie jest przypadkiem, że tak trudno Polakom zbudować ponadregionalne firmy, a i kapitał Polaków coraz częściej chroniony jest za podmiotami zarejestrowanymi poza granicami Polski. Warto zacytować wyrok krakowskiego Sądu Apelacyjnego z 10 września 2009 roku, który pod przewodnictwem ówczesnego sędziego SA Andrzeja Seremeta stwierdził przewlekłość trwającego prawie 7 lat śledztwa dotyczącego Krakowskich Zakładów Mięsnych i nakazał jego zakończenie do 31 grudnia 2009 roku, stwierdzając jednocześnie iż „przyczyną długiego prowadzenia postępowań przygotowawczych w sprawach gospodarczych jest niewłaściwa praktyka polegająca na przedstawianiu podejrzanym zarzutów, a następnie weryfikowanie przy pomocy biegłych czy określone zachowania zostały dokonane z naruszeniem przepisów prawa bądź zasad obrotu gospodarczego. Bezspornym jest, że porządek czynności winien być odwrotny. W pierwszej kolejności należy zweryfikować czy określone praktyki w zakresie szeroko rozumianego obrotu gospodarczego stanowią naruszenie określonych reguł rządzących obrotem gospodarczym i wyczerpują znamiona czynów karalnych, a dopiero w dalszej kolejności przedstawiać zarzuty osobom, które podejrzewa się o ich popełnienie”. Nie wiem jak jest w sprawie znanego przedsiębiorcy, który ostatnio stał się podejrzanym, ale jak do tej pory najczęściej praktyka prokuratury była dokładnie odwrotna, a wytaczane przeciw przedsiębiorców zarzuty natychmiast były ogłaszane światu za pomocą mediów. Sprawy gospodarcze są sobie nierówne, w dodatku w większości przypadków są zawiłe i mało zrozumiale dla opinii publicznej. Jednak trudno znaleźć uniwersalną zasadę moralną usprawiedliwiającą ingerencję prokuratury w działania prywatnych podmiotów gospodarczych rzekomo „w ich interesie”, ingerencję która najczęściej nie jest w żaden sposób firmowana ani popierana przez właścicieli, a która w warunkach polskich wielokrotnie przeradzała się w farsę czy też służyła do przejmowania prywatnych firm przez działających w zmowie z urzędnikami uzurpatorów. Ingerencję, która natychmiast owocowała medialnymi „fajerwerkami” w których ferowano wyroki, nierzadko uśmiercając firmy bądź skazując przedsiębiorców na utratę reputacji, a czasem nawet na cywilną śmierć. Polskim prokuratorom brakuje refleksji, że karnistyczne podejście do biznesu uniemożliwiłoby jego rozwój, a prześledzenie niesamowitej i zmiennej historii gospodarczej w ostatnich kilku latach – zarówno w skali makro jak i mikro – każdemu uczciwie i obiektywnie myślącemu obserwatorowi może dać kapitalny materiał nakazujący najwyższą ostrożność w wydawaniu wyroków i oceny działań gospodarczych pod wspólnym tytułem-podejrzeniem: „co by było gdyby”. No, bo przecież do takiego właśnie „gdybania” najczęściej sprowadzają się prokuratorskie tezy w sprawach z art. 296 k.k. Należy też zadać pytanie jak taka ingerencja się ma do zagwarantowanej konstytucyjnie wolności, w tym wolności gospodarczej? Niestety tej kwestii ani mec. Kondracki, ani tym bardziej prokuratorzy skompromitowani w przytoczonych i głośnych sprawach, nie dostrzegą, nie leży im ona po prostu na sercu. Pan Mecenas pisze też: Czy prokuratorzy popełniają błędy? – oczywiście, ale przecież te błędy podlegają sądowej kontroli, łącznie z kontrolą Sądu Najwyższego. Prawdą jest, że sytuacja w tym zakresie wydaje się ulegać pewnej poprawie, jednak bardzo przepraszam za trywialność, ale w znanych mi z autopsji przypadkach równie dobrze można by powiedzieć, że np. błędy producentów żywności podlegają kontroli lekarzy – bo konsumenci którzy się rozchorują do nich właśnie trafią. Kto jak kto, ale to właśnie adwokaci powinni być szczególnie obligowani do wnikliwego oceniania nie tylko stanowionego prawa, ale także praktyki jego stosowania. I nie zatracać tej wrażliwości nie tylko w swojej praktyce, ale nawet w działalności publicystycznej. Niestety politycy nie śpieszą się, aby stanowione prawo spełniało najwyższe standardy i redukowało do minimum ryzyko nikczemnej praktyki jego stosowania. Lech Jeziorny, 29 listopada 2010
Lech Jeziorny: Urodzony w 1959 r. absolwent Politechniki Krakowskiej, działacz antykomunistycznej opozycji (Ruch Młodej Polski), internowany w stanie wojennym. W 1985 r. razem m.in. z Mirosławem Dzielskim był założycielem Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego (zalegalizowanego w 1987r.) Przedsiębiorca, mąż, ojciec 3 córek, mieszka w Krakowie. W 2009 r. odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Został aresztowany wraz z innymi osobami 25 września 2003 roku na 9 miesięcy. Prokuratura przedstawiła mu zarzuty wielomilionowych malwersacji, prania brudnych pieniędzy, działania w zorganizowanej grupie przestępczej i działania na szkodę własnych spółek. Klamrą spinającą zarzuty miały być rzekome nieprawidłowości przy prywatyzacji. W latach 1999 – 2000 roku zrealizowane zostały dwa wykupy menedżerskie: Zakładów Mięsnych w Krakowie S.A. oraz Towarzystwa Inwestycyjnego SAFRI sp. z o.o. (obydwie spółki nabyte zostały od prywatnego funduszu inwestycyjnego). Wynikiem tych projektów, po trudnej i długiej restrukturyzacji, było powstanie w 2003 roku głośnych w Krakowie przedsięwzięć: nowoczesnego zakładu przetwórczego (KZM KRAKMEAT), zatrudniającego blisko 300 osób i kontynuującego działalność ponad 120 letniej rzeźni miejskiej oraz rewitalizacja położonego w śródmieściu Krakowa terenu dawnej rzeźni, na którym powstała Galeria Kazimierz. Aresztowaniom towarzyszyły medialne doniesienia oraz podatkowe domiary dla firm – naliczone przez Urząd Kontroli Skarbowej bez żadnego związku z dochodem czy obrotem obciążanych spółek. Działanie Prokuratury i UKS uniemożliwiło zakończenie restrukturyzacji i rozwój KRAKMEATU, w wyniku czego spółka ta – po zaledwie rocznej działalności produkcyjnej – musiała zlikwidować działalność, a pracę straciło około 300 osób. W 2008 roku Naczelny Sąd Administracyjny uchylił bezpodstawne decyzje podatkowe i zwrócił sprawę do ponownego rozpatrzenia przez UKS. 31 grudnia 2009 roku Prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie Krakowskich Zakładów Mięsnych i ich rzekomej prywatyzacji, a w liczącym 96 stron uzasadnieniu, dokładnie zostały opisane powody dla których prokuratorskie zarzuty z 2003 roku nie miały żadnych podstaw prawnych. Od 2006 r. toczy się w sądzie rejonowym w Krakowie proces w tzw. aferze Polmozbytu, gdzie Lech Jeziorny – jako były członek rady nadzorczej tej spółki – ma status oskarżonego. Sąd odrzucił podstawowy dowód prokuratury, opinię biegłego. Gwiazdowski
Troska o zdrowie Normalne państwo zajmuje się ochroną przed złymi sąsiadami - oraz przed bandytami, złodziejami... Dzisiejsze gangi zwane "państwami" nie bardzo mają na to czas, bo zajmują się setkami innych spraw. Zawsze dla dobra swoich "obywateli". Na przykład troszczą się o ich zdrowie. W tym celu tworzą "Ministerstwa Zdrowia" dbające o to, by lekarstwa były bardzo drogie. Im droższe lekarstwo - tym większy podatek płacą IM firmy farmaceutyczne. Jasne? Lekarstwa są w Polsce sześć razy droższe niż mogłyby być, gdyby ONI nie troszczyli się o nasze zdrowie. Gdyby każda firma sprzedawała lekarstwa tak, jak sprzedawane są komórki i komputery. Ponieważ jest konkurencja, a nie ma Ministerstwa Komputerów, to laptopy tanieją z miesiąca na miesiąc. A lekarstwa drożeją z roku na rok. Wiadomo: każdy chce żyć, więc zapłaci i sześć razy więcej. Ministerstwo pilnuje, by nikt nie sprzedawał tańszych leków. W Brazylii czy RPA lekarstwa są właśnie sześć razy tańsze - i jakoś opłaca się je tam sprzedawać. Ale nie wolno ich tam kupić, a sprzedać w Polsce. W ramach troski o zdrowie. Tak ONI troszczą się o biednych! Właśnie parę dni temu dzielni celnicy zlikwidowali groźny przemyt. Jakiś facet zadeklarował, że przywiózł z Chin cebulę, a to był - o zgrozo - czosnek. Cały transport zarekwirowano (tak, to dlatego w Piśmie Świętym celnicy uważani są za najpodlejszych ludzi...) i pójdzie na zniszczenie. Bo chodzi o to, by czosnek był możliwie drogi!!! Tymczasem wielu biednych ludzi nie stać już na lekarstwa - ale kurują się czosnkiem. Czosnek jest zdrowy. Ale ONI już pilnują, by ten biedak nie kupił czosnku za tanio! Niech buli! Czemuś biedny? Boś głupi! Nie każdy biedny jest głupi i nie każdy głupi jest biedny. Na ogół jest to jednak prawda. Więc ONI uważają, że tych biednych można skubać, okradać i rabować - cały czas wrzeszcząc głośno, że "troszczą się o biednych". A ci biedni na NICH głosują! Ja tam wcale się o biednych nie troszczę: każdy jest kowalem własnego losu... Jak ktoś sobie nie radzi, to... niech sobie radzi! Natomiast rabowanie biednych tylko dlatego, że są biedni, okradanie, okłamywanie - uważam za niedopuszczalne. W XIX wieku biedni z całego świata uciekali do Ameryki. Bo tam NIE było socjalizmu. Nikt się o biednych nie "troszczył". Nie było setek tysięcy czerwonych pijawek zwanych "pracownikami socjalnymi". Za to państwo biednych nie okłamywało i nie rabowało. I dlatego biednym było tam najlepiej. W kapitalizmie obowiązuje bowiem zasada: państwo ci NIC nie da (ale i nie odbierze...). Przecież jeśli "państwo" daje nam 100 złotych, to MUSIAŁO nam przedtem zabrać 140 zł: by opłacić urzędnika, który zbiera podatki, i tego drugiego - który wypłaca zasiłki i dotacje. Czyli jak państwo zaczyna "dawać", to jesteśmy o 40 proc. biedniejsi. W kapitalizmie obowiązuje zasada św. Pawła: "Kto nie pracuje - niech i nie je". I choć czasem zdarzają się tam kryzysy, to na co dzień wszyscy mają pracę i nikt nie chodzi głodny. Tak było w USA. W XIX wieku...
Jeszcze o karpiu Ichtio(?)wegetarianizm polega na jedzeniu tylko roślin - i ryb. PP. prof. Krzysztof Rutkowski i dr Krzysztof Saja z Zakładu Etyki USzcz twierdzą jednak, że jedzenie ryb jest moralnie bardziej naganne, niż jedzenie krów czy świń! Dlaczego? Bo trzeba zabić aż 268 karpi by mieć tyle mięcha, co z jednej krowy!! To bardzo interesująca etyka. Wszelako tuńczyk waży do 700 kg, a świnia 200. To może jednak jeść ryby? Ja nie jadam karpi. W te Święta jadłem tuńczyka - więc byłbym pochwalony i przez szczecińskich uczonych, i przez ichtiowegetarian. Ale jadłem też sardynki, które uwielbiam - a ile waży sardynka? A czy jedząc krewetki i małże (w sosie prowansalskim) nie naruszam zasad szczecińskiej, wysublimowanej etyki? A może przyjąć inne podejście? Jak wiemy z Genesis, Bóg ryby i PTAKI stworzył piątego dnia - a ludzi i wyższe zwierzęta -szóstego. Czy mogę zostać twórcą ornitoichtiowegetarianizmu?
Poprawniej: awipiscewegetarianizmu?* * "wegetarianizm" to nie z greki, tylko z łaciny!! JKM
Jastrun szydzi z tych, którzy domagają się prawdy o Smoleńsku. To go razi, bo mamy "rozwój" - bardziej niż kiedykolwiek mam ochotę zawołać, kiedy czytam rozmaite zestawienia grudniowo-styczniowe. Tak, człowiekiem, bo można się różnić politycznie, to zrozumiałe. Ale czy można mieć w sobie aż taką dozę niechęci do części współobywateli, żeby całkowicie wyzbyć się współczucia? Niestety, jak widać można. Oto bowiem Tomasz Jastrun (wg stopki poeta, prozaik, eseista i krytyk literacki) w felietonie "Taniec na miotle" w "Newsweeku" analizując rok 2010 tak widzi tragedię smoleńską: Rok ten uznamy za niezwykły z powodu smoleńskiej katastrofy. Oto w kraju, któremu po stuleciach się powiodło - jest wolność, bezpieczne granice, nawet szybki rozwój - ktoś próbuje na tej tragedii zbudować świecką religię. Czytam, czytam i nie rozumiem. Jakaż to logika, jakie uczucia prowadzą Autora do tych zdań? Bo ja napisałbym raczej tak: Rok ten uznamy za niezwykły z powodu smoleńskiej katastrofy. Oto w kraju, któremu po stuleciach się powiodło - jest wolność, bezpieczne granice, nawet szybki rozwój - możliwa jest tragedia na tę skalę, możliwe jest całkowite zlekceważenie przez rządzących bezpieczeństwa Prezydenta i 95 przedstawicieli polskiej elity. A potem możliwe jest lekceważenie dochodzenia do prawdy w tej sprawie. Co kto na niej i czy próbuje budować, to sprawa wobec tych wydarzeń wtórna. Ale Jastruna tragedia w ogóle nie martwi, nie porusza, nie dziwi. W ogóle o niej nie wspomina. Ani o żadnej z jej ofiar. W swoich felietonach znęca się nad biednymi staruszkami po Pałacem Prezydenckim, wyszydza pod byle pretekstami dążących do prawdy w sprawie 10/04, żądając od wszystkich... No właśnie, czego? Właściwie, to chyba po prostu zapomnienia o tragedii. Niezliczone pytania jak do smoleńskiej tragedii mogło dojść, jak można tak skandalicznie traktować śledztwa w tej sprawie, puentuje szyderczo: Scenariusz znany od dwóch tysięcy lat. Prezydent, na krzyżu roztrzaskanego samolotu, złożył sam siebie w ofierze dla Polski. Zabili go swoi i obcy, tam Żydzi i Rzymianie, tu Polacy i Ruskie. W łaskawej wersji jest Tusk jest Piłatem. Prezydent zginął w otoczeniu łotrów z SLD i PO. Ale tylko jego śmierć ma wagę moralną. Szokujące słowa. Jastrun by pewnie chciał by tak było, by te wszystkie pytania były tylko dziełem skrajnych oszołomów, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że prezydent sam się zabił, przy cichym współudziale kapitana Protasiuka. Wiemy jednak - tak nie było. Pasażerowie Tupolewa nie musieli zginąć. Ale skoro już słowo "moralność" padło, to odpowiadam: tak, dzisiaj jest moralnym obowiązkiem dążenie do wyjaśnienia tej tragedii. Przeciwstawianie kategorii moralnych sprawom takim jak granice i szybki rozwój nie ma żadnego sensu, jest absurdem. W końcu w PRL Polska też się jakoś rozwijała, miała bezpieczne granice, wolność większą niż za okupacji, propaganda o tym bez przerwy trąbiła, a jednak byli ludzie uważający, że Katyń, zbrodnie ubeckie, a nawet zwykłe białe plamy w historii najnowszej trzeba wyjaśnić. Płacili za to dużą cenę. I mieli rację. Tak jak dziś to my, a nie Jastrun, też ją mamy. Michał Karnowski
Jest ekspertyza filmu ze Smoleńska Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Komendy Głównej Policji przekazało już prokuraturze ekspertyzę amatorskiego filmu z katastrofy smoleńskiej. Poinformował o tym płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Nie chce on na razie ujawniać wyników przeprowadzonych badań. Pełnomocnicy ofiar katastrofy smoleńskiej nie ukrywają zadowolenia, że będą mogli zapoznać się z opinią Laboratorium. Film jest jednym z ważniejszych dowodów w śledztwie mającym za zadanie wyjaśnienie przyczyn katastrofy rządowego samolotu z 10 kwietnia. - Do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie wpłynęła opinia opracowana przez Centralne Laboratorium Kryminalistyczne dotycząca filmu funkcjonującego w przestrzeni medialnej jako "Samolot płonie" - poinformował w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" płk Rzepa. Prokuratorzy dokonują szczegółowej analizy tej opinii, zatem przedwczesne jest przekazywanie opinii publicznej jakichkolwiek wniosków. Analiza zostanie zakończona w najbliższym czasie. Oczywiście, że nie może to trwać zbyt długo, ponieważ toczy się śledztwo - wyjaśnia prokurator. Zapowiada, że analiza, która jest przygotowywana, będzie dogłębna. - W tej chwili koledzy prokuratorzy nie podjęli jeszcze decyzji na temat jej ewentualnego upublicznienia - kończy rzecznik NPW. Jednocześnie wstrzymuje się z oceną, czy policji udało się odczytać więcej informacji z filmu niż Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która w kwietniu przeprowadziła badania. Amatorski film pojawił się w sieci internetowej w chwilę po katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem 10 kwietnia. Widać na nim płonące szczątki samolotu. Rosyjski filmowiec amator podszedł blisko wraku, przy którym nie ma jeszcze służb ratowniczych. Widoczny jest dymiący kadłub i rozproszone na dużym obszarze wśród połamanych drzew płonące części Tu-154M. Na nagraniu widać wyraźnie tylko jednego człowieka, cywila, w oddali natomiast można dostrzec inne sylwetki. W przekazach medialnych różnie interpretowano odgłosy, jakie się pojawiają w filmie, m.in. jako huki wystrzałów z broni palnej. Centralne Laboratorium Kryminalistyczne nie chce ujawniać szczegółów przygotowanej opinii. Młodszy inspektor Roman Łuczak, naczelnik Wydziału Badań Dokumentów i Technik Audiowizualnych CLK KGP, zastrzega, że może jedynie wypowiadać się w kwestiach ogólnych dotyczących metodyki badań. - Specjaliści mogą powiększyć poszczególne sekwencje filmu w zależności od tego, co na nim zobaczą. Dzięki temu jest możliwość przyjrzenia się nagraniu. Oczywiście jeżeli można, poprawia się dodatkowo jego jakość - mówi Łuczak. Wskazuje, że w sytuacji kiedy osoba badająca film uzna z większym lub mniejszym prawdopodobieństwem, iż coś przypomina daną rzecz lub osobę, wtedy formułuje to w przygotowywanej opinii. Podobnie, zdaniem Łuczaka, wygląda analizowanie ścieżki dźwiękowej nagrania. - Jeżeli ktoś uzna, że coś jest typowym lub nietypowym dźwiękiem dla danego odgłosu, wtedy tak to określa w opinii. Natomiast nie podpisze się pod żadną tezą, jeśli nie jest w stanie stwierdzić jego źródła i pochodzenia. Wyłącznie na podstawie badań i swojego doświadczenia może ocenić, czy taki czy inny dźwięk powstał w wyniku danego zdarzenia - podkreśla Łuczak. Szczególne zainteresowanie ekspertyzą filmu przejawiają pełnomocnicy ofiar katastrofy smoleńskiej. - Jest to genialny dowód, zakładając, że jest autentyczny, a nie ma żadnych podstaw, żeby w to wątpić. To jedyna powszechnie znana - przynajmniej w Polsce - ilustracja zdarzenia. Obróbka filmu zarówno pod względem fonii, jak i wizji daje potencjalnie gigantyczne możliwości ustalenia najbliższych sekund po tragedii. Zawsze przywiązywałem do niego olbrzymią wagę - podkreśla mec. Piotr Pszczółkowski. Wyraża jednocześnie zadowolenie, że podjęto starania, by zweryfikować nagranie. - Z przyjemnością zapoznam się ze sporządzoną opinią - dodaje Pszczółkowski. Mecenas Bartosz Kownacki wskazuje na szereg pytań, jakie nasunęły się wszystkim, którzy mogli obejrzeć film w internecie. - Interesuje mnie przede wszystkim kwestia autentyczności i możliwości odczytania wypowiedzi, które tam miały miejsce, oraz ewentualnie zasłyszanych wystrzałów. Czy rzeczywiście były to odgłosy strzałów z broni, czy raczej coś innego? - pyta mec. Kownacki. Przyznaje, że jest jak najbardziej zainteresowany zapoznaniem się z opinią CLK, ponieważ film jest jednym z ważniejszych wątków, jakie prokuratura bada w śledztwie smoleńskim. Jacek Dytkowski
Wprowadzić kozę, a później ją wyprowadzić
1. Wczoraj zakończyły się niby konsultacje społeczne w sprawie projektu zmian w rządowym programie budowy dróg krajowych na lata 2011-2015 zarządzone przez tak ostatnio „chwalonego” Ministra Infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Jeszcze na początku grudnia resort ten zapewniał, że w przyjętym programie budowy dróg zmian nie będzie ale już po 5 grudnia opublikował wymieniony wyżej program, który oznacza ,że budowa przynajmniej 400 km dróg krajowych nie zostanie rozpoczęta przed rokiem 2015 a być może nawet przed 2020. Jednocześnie resort określił, że nadsyłanie uwag do tego programu powinno się zakończyć do 27 grudnia i rozpoczęło się wprost szaleństwo konsultacji społecznych, które jednak z prawdziwymi konsultacjami nie mają wiele wspólnego.
2. Zgodnie z tymi propozycjami resortu infrastruktury, poza rok 2015 wypadają tak ważne inwestycje jak te na trasie ekspresowej S-7 z Gdańska do Warszawy i dalej do Krakowa, S-17 z Lublina do Warszawy czy S-3 z Gorzowa Wielkopolskiego do Międzyrzecza, a także wiele obwodnic dużych miast i innych dróg krajowych mających wręcz podstawowe znaczenie dla tworzenia warunków do równoważenia rozwoju naszego kraju. Do Warszawy ruszyli więc gremialnie samorządowcy i ci z gmin i powiatów, a także marszałkowie województw z uchwałami sejmików przyjmowanymi w karkołomnym tempie aby pokazać ministrowi infrastruktury jak ważne z ich punktu widzenia są drogi, z których nagle on zrezygnował. Samorządowcy poszukiwali także kontaktów z posłami Platformy, którzy ich zdaniem mogą mieć wpływ na szefa resoru infrastruktury, wszystko po to aby przywrócić do programu wyrzucone z niego inwestycje. Resort infrastruktury przeprowadza całą operację według wręcz klasycznej formuły zawartej w znanym dowcipie „wprowadzamy kozę do domu, a po jakim czasie kiedy da się solidnie we znaki domownikom, ją wyprowadzamy. Jaka ulga wszyscy w domu są szczęśliwi”. Pewnie w rzeczywistości, aż tak wspaniale nie będzie, nie uda się przywrócić wszystkich inwestycji ,które z programu drogowego zostały wyrzucone. Ale parę wprowadzić z powrotem się da i iluś polityków Platformy ubije przy tym swoje małe polityczne interesy.
3. Na tle tego zamętu z drogami krajowymi wypada jednak zapytać premiera Tuska jak to się dzieje, że to co z takim rozmachem zapowiadano na początku jego rządów w zakresie budowy dróg jest w tak dramatyczny sposób ograniczane? Czy można się było pomylić o kilkadziesiąt miliardów złotych ,których brakuje teraz na wybudowanie zaplanowanych dróg? Powołano przecież Krajowy Fundusz Drogowy, który na budowę dróg pożycza dziesiątki miliardów złotych, a tych pożyczek sprytny minister finansów nie zalicza do długu publicznego, więc argument, że pożyczanie pieniędzy na drogi powiększa nasz dług publiczny, można włożyć między bajki. Ogromne pieniądze na budowę dróg stawia do naszej dyspozycji Unia Europejska w postaci środków z Funduszu Spójności, z którego znacząca część jest przeznaczana na budowę infrastruktury transportowej. Wreszcie przetargi drogowe są rozstrzygane znacznie taniej niż to wynika z wartości kosztorysowych inwestycji, ze względu na nadwyżkę potencjału wykonawczego, a szczególnie kryzys w Europie Zachodniej ,który zmusił firmy z tych krajów do startowania w przetargach w Polsce.
4. Po zamieszaniu na kolei mamy więc zamęt drogowy, który doskonale pokazuje jak „solidnie” były przygotowane plany finansowana i inwestycji drogowych skoro po 2 latach ich realizowania okazuje się, że na ich kontynuowanie zwyczajnie brakuje pieniędzy. Prawdopodobnie także nie znamy całej prawdy o stanie naszych finansów publicznych, a minister finansów coraz poważniej się obawia, że nie będzie w stanie pożyczyć tyle ile jeszcze niedawno zamierzał.
Wprowadzono więc kozę, a teraz próbuje się ją wyprowadzać ale w sferze infrastruktury drogowej szczęśliwych z tego powodu będzie naprawdę niewielu. Zbigniew Kuźmiuk
Węgry: przywódca komunistyczny poprosił przed śmiercią o księdza Ostatni węgierski przywódca komunistyczny, János Kádár poprosił przed śmiercią o spotkanie z księdzem – donosi agencja Reutera, powołując się na relację byłego premiera Węgier, Miklósa Németha. Németh, który kierował krajem w okresie przemian demokratycznych, w latach 1988-1990, wspomina, jak żona sekretarza generalnego KC Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej zadzwoniła do niego, informując, że „mąż chce księdza”. – Wciąż pamiętam tego katolickiego księdza, którego znalazłem. Był niewysoki i myślę, że nazywał się Bíró. Nie wiem, czy Kádár spowiadał się przed nim lub co mu powiedział. Nie można księdza pytać o takie rzeczy. Nie ma sposobu, by tego się dowiedzieć. Wszyscy już nie żyją – dodaje. Németh twierdzi, że do zdarzenia doszło pod koniec maja lub na początku czerwca 1989 roku. – Ta prośba Kádára kompletnie nas zaskoczyła – przyznaje. Kádár doszedł do władzy w 1956, po upadku powstania węgierskiego i krwawej interwencji wojsk sowieckich. Rządy rozpoczął od ostrych represji wobec uczestników powstania. W późniejszym czasie liberalizował swą politykę, określaną potocznie jako “gulaszowy komunizm”. Zmarł 6 lipca 1989 roku. W czasach rządów Kádára w ambasadzie amerykańskiej w Budapeszcie przebywał prymas Węgier, sługa Boży kard. József Mindszenty, który poprosił o azyl, gdy w 1956 roku na krótko odzyskał wolność. Komuniści 7 lat wcześniej skazali go w sfingowanym procesie na dożywocie. Hierarcha mógł opuścić ambasadę dopiero po 15 latach, 28 września 1971 r., dzięki interwencji m.in. kard. Franza Königa z Wiednia i Pawła VI. Nie miał jednak prawa pozostać na Węgrzech. Na prośbę papieża zrzekł się też swego urzędu arcybiskupa Ostrzyhomia.* Wyjechał najpierw do Rzymu, a następnie osiadł na stałe w Wiedniu gdzie zmarł 6 maja 1975 r. Pochowano go w narodowym sanktuarium austriackim w Mariazell. Stamtąd sprowadzono uroczyście jego prochy do prymasowskiego Ostrzyhomia 4 maja 1991 r. W 1996 r. Kościół węgierski rozpoczął jego proces beatyfikacyjny. Źródło: KAI
KOMENTARZ BIBUŁY: * W notce KAI zakradł się oczywiście błąd – czy to z niewiedzy, czy ze złej woli, choć niestety podejrzewamy to drugie. Otóż kard. Mindszenty nie tyle “zrzekł się” funkcji Prymasa Węgier, lecz podstępnie zostało mu je ono zabrane przez perfidną grę papieża Pawła VI, i układanie się tego papieża z węgierskim reżimem komunistycznym (a wcześniej i układanie się prałata Giovanni Montini z komunistami sowieckimi, gdyż jako osobisty sekretarz papieża Piusa XII zdradził go prowadząc potejemnie rozmowy, za co natychmiast został usunięty z Watykanu). Dla Pawła VI ważniejsze było bowiem zachowanie “dobrych stosunków” z komunistami mordującymi księży i świeckich katolików, niż pryncypia katolickie i potępienie komunizmu.
Kardynał Józef Mindszenty – sumienie Węgier Urodził się 26 marca 1892 roku w Mindszent, węgierskim mieście leżącym przy austriackiej granicy. święcenia kapłańskie otrzymał w 1915 roku, a już cztery lata później został aresztowany na kilka miesięcy przez komunistów. Odzyskał wolność po upadku rewolucji bolszewickiej na Węgrzech. Jako ksiądz wyróżniał się nieprzeciętną energią, a w czasie wojny (od marca 1944 roku już jako biskup diecezji Veszprem) prawdziwie chrześcijańską postawą, m.in. udzielając pomocy przybywającym na Węgry uchodźcom. Po śmierci prymasa Węgier, kardynała Justyniana Seredi, został 2 października 1945 roku mianowany przez papieża Piusa XII arcybiskupem archidiecezji Esztergom (Ostrzyhomia nad Dunajem) i z tego tytułu Prymasem Węgier, a na pierwszym powojennym konsystorzu – 18 lutego 1946 roku – także kardynałem. 7 października 1945 roku podczas intronizacyjnego kazania powiedział: Chcę być dobrym pasterzem, który – jak zajdzie tego potrzeba – odda życie swoje za swoją trzodę, za swój Kościół i za swoją Ojczyznę. W ciężkich powojennych czasach zabiegał o pomoc dla swego narodu. Dzięki tym wysiłkom katolickie organizacje charytatywne ze Stanów Zjednoczonych i z krajów Europy Zachodniej wysyłały na Węgry żywność i ubrania – póki komunistyczny reżim nie uniemożliwił kontynuowania tej akcji. 15 sierpnia 1947 roku kardynał Mindszenty organizował uroczystości i pielgrzymki Roku Maryjnego, w których wzięło udział blisko 5 milionów Węgrów. Stało się to pretekstem do nasilenia akcji niszczenia Kościoła i szkalowania kardynała; wydalono z Węgier nuncjusza papieskiego, konfiskowano majątki kościelne, likwidowano szkoły i stowarzyszenia katolickie. Prymas Węgier uznał, że jednym z jego zadań będzie troska o więźniów politycznych i nawet uzyskał na krótko prawo do odwiedzania niektórych budapeszteńskich więzień. Wkrótce sam trafił za kraty jako więzień. Likwidacja lub uwięzienie Prymasa Węgier były przesądzone przez sowieckich okupantów i węgierskich komunistów już w dniu ogłoszenia prymasowskiej nominacji. Poza wymierzoną w kardynała akcja propagandową podjęto działania agenturalne (siatka szpiegowska, podsłuchy telefoniczne itp.). Komuniści próbowali też podzielić episkopat węgierski. Bezskutecznie. Wprawdzie dwóch biskupów było zwolennikami “elastycznej” polityki wobec komunistów, ale episkopat aż do aresztowania kardynała utrzymywał jedność, co było efektem silnej osobowości Prymasa Węgier i wsparcia, jakie otrzymywał on od papieża Piusa XII. Mimo wysiłków komunistów, grupa tzw. katolickich intelektualistów i “katolików postępowych” pozostawała na marginesie życia Kościoła. Aresztowanie kardynała Mindszenty’ego poprzedzono akcją propagandową, przygotowującą zaplanowany proces pokazowy. W prasie i radio, na zebraniach partyjnych i w parlamencie oskarżono Prymasa o reakcjonizm i niechęć do zawarcia ugody z nowymi władzami. Kardynał wiedział, co go czeka. W ostatnim posłaniu do narodu napisał: Jestem odpowiedzialny przed Bogiem, Kościołem i Ojczyzną, albowiem taki jest mój obowiązek, jaki nałożyła na mnie historyczna służba dla mego narodu, tak bardzo opuszczonego w szerokim świecie. W porównaniu z cierpieniami mego ludu, mój własny los jest bez znaczenia. 16 grudnia 1948 roku spotkał się z biskupami – i wiedział, że jest to spotkanie pożegnalne. W przekazanym komunikacie podał wiernym prawdziwe powody niemożności kompromisu z komunistami. Oczekując rychłego uwięzienia pisał: Prosiłem biskupów by nie podpisywali niczego – nawet po moim aresztowaniu. Radziłem im wyrzec się raczej ich pensji kapłańskiej subwencji, zasiłków państwa, a zaufać ludowi, który nie opuści swych kapłanów. Możemy być biedni, ale musimy pozostać niezależni. Kościół zależny może odegrać tylko rolę niewolnika w ateistycznym państwie. Tydzień później policja wkroczyła do siedziby Prymasa i przeprowadziła rewizję, a 26 grudnia, w dniu św. Szczepana, pierwszego męczennika nastąpiło aresztowanie. Poddany zbrodniczym torturom (nieustanne bicie z użyciem środków odurzających oraz rozżarzonego metalu itp.), w czasie procesu i po ogłoszeniu wyroku kardynał został całkowicie odizolowany od świata zewnętrznego. Dopiero dwa lata po aresztowaniu pozwolono mu na odprawianie Mszy św. w celi. Pięciodniowy proces “szpiega Watykanu”, rozpoczął się 3 lutego 1949 roku i zakończył wyrokiem dożywotniego więzienia (współ-oskarżonych skazano na dożywotnie lub długoletnie więzienie). Komunistyczny prokurator domagał się dla Prymasa Węgier kary śmierci, ale ostatecznie skazano Go na powolną śmierć – poddanie kardynała szczególnemu rygorowi więziennemu – doprowadziło Go zresztą do wielu chorób i zrujnowało zdrowie. Równocześnie komunistyczny rząd Węgier powiadomił Stolicę Apostolską o “pragnieniu kompromisu z Kościołem Katolickim”. Radio Watykańskie nazwało proces i sposób traktowania kardynała “zniewagą dla Stolicy świętej”, a zgodnie z komunistycznym scenariuszem “porozumienie między Kościołem a Państwem” – zawarte bez udziału uwięzionego kardynała Mindszenty’ego i wbrew stanowisku papieża Piusa XII – poprzedzono dalszymi aresztowaniami. Jednej tylko czerwcowej nocy 1950 roku uwięziono na Węgrzech około 1000 zakonników i zakonnic. Dopiero w październiku 1956 roku, podczas węgierskiego powstania narodowego w Budapeszcie, kardynał Mindszenty został uwolniony. Entuzjastycznie powitany przez ludność stolicy, był wtedy rzeczywistym interrexem i przywódcą duchowym narodu, a w wygłoszonym w gmachu parlamentu przemówieniu radiowym do Węgrów i świata mówił m.in.: Potrzebujemy nowych wyborów, wolnych od wszelkich nadużyć i dostępnych dla wszystkich partii [...]. Liczymy mocno na przyszłe wycofanie sił sowieckich z naszego terytorium. Po wkroczeniu wojsk radzieckich zmuszony był schronić się w ambasadzie amerykańskiej. Odrzucił proponowaną mu pomoc w opuszczeniu kraju. Jego radością i nadzieją była postawa Ojca świętego Piusa XII, który stanął po stronie narodu węgierskiego, lecz zmarł już w roku 1958. W 1962 roku rząd komunistyczny zaproponował Kardynałowi wyjazd z Węgier pod warunkiem złożenia prośby o łaskę. Propozycja została odrzucona. Na przełomie kwietnia i maja 1964 roku misji nakłonienia Prymasa Węgier do ustępstw podjął się kardynał Franz Koenig, arcybiskup Wiednia. Odpowiedź Kardynała Mindszenty’ego była zdecydowana: nie skorzysta z żadnej amnestii i nie wyjedzie z kraju, domaga się natomiast anulowania procesu i oczekuje rehabilitacji. Ówczesną sytuację ilustruje epizod, jaki wydarzył się w czasie Soboru Watykańskiego II. Ponad 400 ojców Soboru podpisało wniosek w sprawie konieczności wyraźnego potępienia przez Sobór komunizmu (wśród inicjatorów był kardynał Stefan Wyszyński). Wniosek został złożony w Sekretariacie Soboru, po czym… zniknął. Był to już czas “polityki wschodniej” papieża Pawła VI; rozmów – na ogół poufnych – przedstawicieli Watykanu i rządów państw komunistycznych. Abp Agostino Casaroli doprowadził na Węgrzech do takiej “normalizacji” stosunków Kościoła z władzami, że papież mógł mianować na Węgrzech biskupów, lecz ich zatwierdzenie zależało do władz komunistycznych, a księża i biskupi zobowiązani byli do składania przysięgi na ręce przedstawicieli rządu. Kardynał Koenig odbywał wielokrotne podróże z Wiednia do Budapesztu, by nakłonić Prymasa Węgier do wyjazdu. Bezskutecznie. Przybywali też inni przedstawiciele papieża Pawła VI. Bez rezultatu. Wreszcie kardynał Mindszenty zgodził się wyjechać z Budapesztu na osobiste wezwanie papieża, lecz przed wyjazdem uzyskał przyrzeczenie zachowania urzędu arcybiskupa Esztergom i godności Prymasa Węgier – był to warunek, od którego uzależniał zgodę na opuszczenie ojczyzny. W doprowadzeniu do wyjazdu dużą rolę odegrał arcybiskup Casaroli. 28 września 1971 roku, po 15 latach uwięzienia w ambasadzie, Prymas Węgier opuścił kraj samochodem nuncjatury z Wiednia. Po przybyciu do Rzymu powiedział: dopiero to jest największy Krzyż mojego życia. Władze komunistyczne “darowały” mu karę dożywotniego więzienia, co było równoznaczne z amnestionowaniem, ale nie rehabilitacją. W Rzymie kardynał Mindszenty oświadczył, że nie zamierza tam pozostać, lecz zamieszka w domu ufundowanym w XVII wieku przez jednego z arcybiskupów Esztergomu dla węgierskich księży i studentów teologii w Wiedniu. Decyzja ta wprawiła w zakłopotanie rzeczników “normalizacji” – zwłaszcza kardynała Koeniga i arcybiskupa Casaroliego, którzy zobowiązali się wobec komunistycznego rządu Węgier, że kard. Mindszenty nie będzie zabierał głosu w “sprawach politycznych”… Abp Casaroli do końca bezskutecznie zabiegał o to, by kardynał nie ruszał się z Rzymu. Jednak największe doświadczenie miało dopiero nadejść. 18 grudnia 1973 roku papież Paweł VI odwołał kard. Mindszenty’ego z urzędu arcybiskupa Esztergomu. Jego następcą – dopiero jednak od 12 lutego 1976 roku – zostanie zwolennik “dialogu”, administrator apostolski diecezji Veszprem, biskup Laszko Lekai (niedawno w prasie węgierskiej ukazały się potwierdzone informacje o współpracy biskupa Lekaia z węgierską bezpieką). Kilka miesięcy po tym ciosie kard. Mindszenty wydał 500-stronicowe Pamiętniki, a to – zaznaczył – “jedynie dlatego, żeby świat uzmysłowił sobie, jaki mu to los komunizm przygotowuje.” Po pozbawieniu kard. Mindszenty’ego tytułu rządcy najstarszej węgierskiej diecezji, sekretarz Prymasa Węgier złożył w Jego imieniu zwięzłe oświadczenie:
1. Węgry i Kościół na Węgrzech nie są wolne.
2. Kierownictwo diecezji spoczywa w rękach administracji kontrolowanej przez komunistów.
3. Żaden arcybiskup czy administrator apostolski nie jest w stanie zmienić czegokolwiek.
4. Komuniści decydują o nominacji wszystkich kapłanów.
5. Wolność sumienia i wyznania, gwarantowane przez konstytucję, nie istnieją.
6. Wyznaczanie biskupów czy administratorów apostolskich bez usunięcia wyżej wymienionych braków, nie może rozwiązać problemu Kościoła na Węgrzech. Na Węgrzech postępom “normalizacji” towarzyszył zastraszający spadek liczby powołań kapłańskich i zakonnych. Kardynał na wygnaniu odbył wiele podróży pasterskich (m.in. do Austrii, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Kanady, USA, Południowej Afryki.). W wieku 82 lat udał się w podróż misjonarską na Daleki Wschód, do Ameryki Północnej i Południowej. Zmarł 6 maja 1975 roku. W testamencie wyraził życzenie, by pochowano go w sanktuarium maryjnym w Mariazell w Austrii – niedaleko granicy z Węgrami. Tak też się stało. Prześladowany przez komunistów, był niezłomny Prymas Węgier Kardynał prawdziwym męczennikiem za Wiarę, Ojcem wiernych i Kościoła w swojej ojczyźnie, ale też ofiarą złożoną przez watykańską dyplomację na ołtarzu “polityki wschodniej”. Dopiero 8 lutego 1990 roku mogły odbyć się w Esztergom oficjalne uroczystości upamiętniające życie, dzieło i postawę kard. Józefa Mindszenty’ego . Wkrótce potem w Budapeszcie odsłonięty został Jego pomnik. Plac przed siedzibą Prymasów Węgier w Esztergom nosi dziś Jego imię, a tablica pamiątkowa w katedrze w Esztergom ją upamiętnia.
Dr Krzysztof Kawęcki
Kardynał József Pehm – Mindszenty (1892 – 1975). Ofiara komunistycznego terroru oraz watykańskiej dyplomacji József Pehm przyszedł na świat 29 marca 1892 roku, w leżącej na południu kraju, węgierskiej wsi Chehimindszent, jako pierworodny w wielodzietnej rodzinie rolniczej, trudniącej się uprawą winorośli. Do szkoły uczęszczał do pobliskiego miasteczka Mindszent. To od nazwy tej miejscowości przyjmie kilkadziesiąt lat później swoje drugie nazwisko. Powołanie do stanu kapłańskiego otrzymał József Pehm w latach swej wczesnej młodości: po uzyskaniu egzaminu maturalnego, wstąpił do seminarium duchownego w Szombathely. Święcenia otrzymał 12 czerwca 1915 roku, w wieku 23 lat. W początkowych latach posługę kapłańską w parafiach na prowincji kraju, łączył ksiądz Pehm z pracą nauczycielską, dziennikarską oraz samorządową: został rajcą miejskim w Zalaegerszeg, gdzie przez lata był proboszczem. Tragiczny rozdział w życiorysie Józsefa Pehm otwiera się w roku 1919, kiedy to na Węgrzech do władzy doszli komuniści. Bolszewicki przewrót, któremu przewodził Bela Kun (Kohn), przyczynił się do powstania Węgierskiej Republiki Rad. Jak bardzo nienawistna komunistom była religia, w szczególności katolicka, przekonał się ksiądz Pehm, kiedy wielokrotnie aresztowany (między innymi za odprawianie Mszy Świętej), trafił w końcu za kraty na kilka miesięcy. Z więzienia wyszedł dopiero po upadku czerwonej rewolucji, wraz z nastaniem rządów admirała Miklosa Horthyego. Komunistyczna rewolucja, nim upadła, przyniosła księdzu jeszcze jedną osobistą tragedię: jej ofiarą padł dziadek Józsefa Pehm. Przyjmowanie kolejnych godności kościelnych, doprowadziło do otrzymania sakry biskupiej z rąk papieża Piusa XII. 4 marca 1944 roku József Pehm objął urząd biskupa Veszprem. Wcześniej swoje nazwisko zmienił na Mindszenty, co podkreślało jego pochodzenie, i było widoczną oznaką patriotyzmu. Warto zauważyć, że podczas trwania II Wojny Światowej wykazał się prawdziwym hartem ducha, mimo trudności realizując chrześcijański obowiązek pomocy potrzebującym. Przekonali się o tym między innymi liczni uchodźcy z okupowanej Polski, którzy owej pomocy doświadczyli. Za swoją działalność biskup Mindszenty trafił na czarną listę Gestapo, które po śledztwie doprowadziło do jego aresztowania. Przez kilka miesięcy przebywał on w więzieniu o zaostrzonym rygorze, skąd wyszedł dopiero po interwencji Horthyego. W roku 1945 umiera dotychczasowy prymas Węgier, Justynian Seredi. 2 października tego roku, Pius XII podnosi biskupa Pehm – Mindszentego do godności arcybiskupiej, powierzając mu sprawowanie pieczy nad archidiecezją Esztergom. Z tego tytułu nowy arcybiskup objął także urząd prymasa Węgier, a kilka miesięcy później 18 lutego, na pierwszym powojennym konsystorzu, otrzymał także kapelusz kardynalski. Podczas kazania intronizacyjnego, nowy kardynał powiedział: Chcę być dobrym pasterzem, który – jak zajdzie tego potrzeba – odda życie swoje za swoją trzodę, za swój Kościół i za swoją Ojczyznę. Tuż po wojnie, kiedy miliony Węgrów zmagały się z trudnościami natury materialnej oraz politycznej, pod narzuconymi rządami komunistów, kardynał Mindszenty prowadził szeroko rozpowszechnioną akcję charytatywną. Dzięki jego zaangażowaniu, organizacje katolickie z Europy Zachodniej oraz Stanów Zjednoczonych wysyłały liczne transporty żywności oraz ubrań. Wkrótce jednak nowa władza uniemożliwiła prowadzenie działalności charytatywnej, mocno utrudniając także publiczne sprawowanie kultu. Sprawdzianem dla węgierskich katolików były obchodzone w całym kraju uroczystości religijne związane z Rokiem Maryjnym. W roku 1947, przez kraj przeszła fala pielgrzymek, licznie odbywały się Msze i nabożeństwa, także te polowe. Szacuje się, że w sumie w ogólnokrajowych uroczystościach wzięło udział około 5 mln osób. Te piękne chwile postanowiła „urozmaicić” swym udziałem komunistyczna machina represji, czyniąc przeszkody dla spokojnego przebiegu uroczystości. Oprócz specyficznej atmosfery, jaką wytworzyli komuniści, nad głowami Kościoła na Węgrzech wisiała także groźba dalszych prześladowań. Stało się to faktem, kiedy rozmachu nabrała antykatolicka propaganda, w wulgarny sposób szkalująca Kościół, a w szczególności węgierskiego kardynała. Ponadto z kraju został wydalony nuncjusz papieski, a liczne szkoły i stowarzyszenia katolickie uległy rozwiązaniu, majątki kościelne ulegały konfiskacie na rzecz władz. Szybko okazało się, że działania rządu Matyasa Rakosyego (Właśc. Matyas Rosenfeld), były tylko preludium do mających nastąpić wkrótce daleko bardziej okrutnych działań wobec węgierskiego Kościoła. Początki planu fizycznej eksterminacji szpiega Watykanu, jak pogardliwie komuniści nazywali Mindszentyego, to okres Świąt Bożego Narodzenia 1948 roku. Po rewizji, która odbyła się 23 grudnia, w uroczystość świętego Szczepana, Kardynał został aresztowany przez funkcjonariuszy Államvédelmi Hatóság (AVH), stalinowskiej bezpieki. W więzieniu poddano go bestialskim torturom fizycznym (ciągłe bicie, dotykanie rozżarzonym metalem, etc.) oraz udrękom psychicznym. Okrucieństwo „przesłuchujących” było tym większe, że to właśnie w osobie Kardynała, komuniści upatrywali głównego wroga ustroju. Z pewnością do białej gorączki doprowadzał ich fakt bezkompromisowej postawy pasterza węgierskich katolików, który niejednokrotnie dawał wyraz swej wrogości wobec stalinowskiego reżimu, jak choćby wówczas, kiedy zwalczał destrukcyjną działalność tzw. księży pokoju (odpowiedników działających w powojennej Polsce księży patriotów). W lutym 1949 roku rozpoczęła się sądowa farsa, czyli pokazowy proces Prymasa Węgier, zakończony orzeczeniem wyroku dożywotniego więzienia. Zapewne przed wydaniem wyroku śmierci powstrzymała komunistów obawa przysporzenia w ten sposób Kościołowi nowego męczennika – symbolu dla przeciwników systemu. Stąd też wyrok sądu obliczony był na powolne, stopniowe wyniszczenie więźnia. Długoletni pobyt za kratami przypłacił Prymas Mindszenty zrujnowanym zdrowiem. Wyeliminowanie Kardynała pozwoliło komunistom na niczym już nieskrępowane represje wobec Kościoła na Węgrzech: „porozumienie” między Państwem a Kościołem podpisane z marionetkowymi przedstawicielami hierarchii katolickiej, masowe aresztowania tysięcy księży, zakonników oraz zakonnic, to ponury obraz rzeczywistości końca lat czterdziestych i połowy lat pięćdziesiątych. Krótkotrwała normalizacja przyszła oczywiście wraz z wybuchem węgierskiego Października roku 1956. Uwolniony Kardynał Mindszenty był entuzjastycznie witany przez tłumy zgromadzone na ulicach Budapesztu. Przywódca duchowy Narodu, jakim bez wątpienia był Prymas, wygłosił w węgierskim parlamencie transmitowane przez radio płomienne przemówienie, skierowane do Węgrów i Świata, w którym wyraził nadzieję na szybkie wycofanie się wojsk radzieckich z Węgier oraz demokratyzację kraju. „Interwencja” Związku Radzieckiego, a w konsekwencji krwawe stłumienie Rewolucji 1956 roku, przyniosło kres wolności słowa na Węgrzech. By uniknąć ponownego aresztowania, Kardynał Mindszenty schronił się w amerykańskiej ambasadzie, która stała się jego „domem” na kolejne 15 lat. Ani wtedy, kiedy miał możliwość przedostania się za granicę, korzystając z rewolucyjnego zamieszania ani kilka lat później, kiedy z inicjatywą opuszczenia przez niego kraju wyszli komuniści (warunkiem była prośba o łaskę), Prymas Wegier trwał konsekwentnie w postanowieniu nie opuszczania Ojczyzny. Kolejną próbę (również nieskuteczną) nakłonienia Minszentyego do „kompromisu” z władzą państwową podjął z ramienia Kościoła Franz Koenig, arcybiskup Wiednia. Tu zaczyna się kolejna odsłona dramatu bohaterskiego Kardynała, a niepoślednią, lecz niestety negatywną rolę odegrał w niej wchodzący na drogę posoborowych przemian Kościół Powszechny. Wiosna w Kościele, jak zwykło się nazywać okres trwania Vaticanum II, oraz posoborowe „przemeblowania”, z pewnością nie była czasem przyjaznym dla tak radykalnych postaw, jakie prezentował Prymas Węgier. Nowa polityka wschodnia Watykanu za pontyfikatu Pawła VI odznaczała się większą uległością Stolicy Apostolskiej w rozmowach z przedstawicielami władzy w krajach „demokracji ludowej” (Cytując za dr K. Kawęckim: Abp Agostino Casaroli (watykański sekretarz stanu – przyp.. ZL) doprowadził na Węgrzech do takiej “normalizacji” stosunków Kościoła z władzami, że papież mógł mianować na Węgrzech biskupów, lecz ich zatwierdzenie zależało do władz komunistycznych, a księża i biskupi zobowiązani byli do składania przysięgi na ręce przedstawicieli rządu. Innym przykładem zmiany frontu w stosunku Watykanu do komunistów było wydarzenie, do którego doszło podczas obrad Soboru Watykańskiego Drugiego: Ponad 400 ojców Soboru podpisało wniosek w sprawie konieczności wyraźnego potępienia przez Sobór komunizmu (wśród inicjatorów był kardynał Stefan Wyszyński). Wniosek został złożony w Sekretariacie Soboru, po czym… zniknął. Cyt. za: Kawęcki K., Kardynał Józef Mindszenty – sumienie Węgier (http://www.bibula.com/?p=4548). Zabiegi wysłanników Stolicy Apostolskiej okazały się skuteczne: zarówno kursujący bezustannie na linii Wiedeń – Budapeszt arcybiskup Koenig, jak i arcybiskup Casaroli, dopięli swego. Przyczyniło się do tego z pewnością wezwanie samego papieża, któremu Kardynał Mindszenty się podporządkował. 28 września 1971 roku opuścił amerykańską ambasadę i udał się do Rzymu. Po przybyciu do Wiecznego Miasta stwierdził, że to właśnie opuszczenie Ojczyzny jest dla niego największym cierpieniem. Warunkami opuszczenia Węgier przez Kardynała była gwarancja zachowania urzędu arcybiskupa Esztergom oraz godności Prymasa Węgier. Jednak już 18 grudnia 1973 Paweł VI odwołał Mindszentyego z urzędu arcybiskupa Esztergom, odbierając mu w ten sposób godność prymasowską. W jego miejsce, w roku 1976, a więc już po śmierci Prymasa, przyszedł „elastyczny” arcybiskup Laszló Lekai (zm. 1986), który najbardziej „zasłużył się” współpracą z węgierską służbą bezpieczeństwa. Na wygnaniu Kardynał Mindszenty, mimo usilnych starań części nieprzychylnych mu zwolenników „dialogu”, w postaci takich hierarchów jak wspomniany wyżej abp Casaroli, by nie opuszczał Rzymu, odbył szereg podróży pasterskich, oraz, mimo podeszłego już wieku, zaangażował się w działalność misyjną na Dalekim Wschodzie, oraz obu Amerykach. Po utraceniu tytułu do sprawowania urzędu arcybiskupa diecezji Esztergom, będącej odpowiednikiem polskiego Gniezna, Prymas Mindszenty złożył oświadczenie, w którym napisał:
1. Węgry i Kościół na Węgrzech nie są wolne.
2. Kierownictwo diecezji spoczywa w rękach administracji kontrolowanej przez komunistów.
3. Żaden arcybiskup czy administrator apostolski nie jest w stanie zmienić czegokolwiek.
4. Komuniści decydują o nominacji wszystkich kapłanów.
5. Wolność sumienia i wyznania, gwarantowane przez konstytucję, nie istnieją.
6. Wyznaczanie biskupów czy administratorów apostolskich bez usunięcia wyżej wymienionych braków, nie może rozwiązać problemu Kościoła na Węgrzech. Kardynał József Mindszenty zmarł 6 maja 1975 roku. Zgodnie z życzeniem wyrażonym w testamencie, został pochowany w sanktuarium maryjnym w austriackim Mariazell. Zapewne wybór ten był podyktowany w dużej mierze bliskością jego ukochanych Węgier, które zmuszony był opuścić wskutek układów dyplomacji watykańskiej z aparatem komunistycznej władzy. Od 1996 roku w Kościele trwa Jego proces beatyfikacyjny. Zbigniew Lignarski
Gruzini w Wojsku Polskim w II RP W wojsku polskim w II RP służyło kilkudziesięciu oficerów-Gruzinów. Kaukaz stanowił dla Rosji barierę odgradzającą od Turcji, ważne źródło ropy naftowej oraz manganu, a także potencjalne oparcie dla floty rosyjskiej. Na wiosnę 1918 roku narody Kaukazu ogłosiły swoją niepodległość. Na terenie Kaukazu przebywała duża liczba Polaków, którzy – po rewolucji lutowej – zaczynają tworzyć jednostki wojskowe, cieszące się sympatią władz miejscowych. Najważniejszym punktem na tej mapie była Gruzja, gdzie od 1917 roku w Tyflisie działał Komitet Polski. W mieście tym przebywał także polski przedstawiciel dyplomatyczny Wacław Ostrowski. Pierwotnie reprezentował on Radę Regencyjną, jednak potem został zatwierdzony przez rząd niepodległej Polski. W lutym 1920 roku z misją dyplomatyczną wysłany został bliski współpracownik Naczelnika Państwa Tytus Filipowicz, którego głównym zadaniem było nawiązanie współpracy polityczno-wojskowej z Gruzją, Azerbejdżanem i Armenią. Projekt sojuszu z Gruzją przewidywał polską pomoc wojskową dla tej republiki, która zobowiązywała się do przeniesienia antybolszewickiej akcji na tereny Kaukazu Północnego. Po przybyciu do Baku, Filipowicz został internowany przez wkraczające do miasta oddziały bolszewickie. Mimo tego Gruzini oraz górale Północnego Kaukazu z powodzeniem powstrzymywali bolszewików, dzięki czemu Lenin nie mógł skierować przeciwko Polsce jednostek zaangażowanych na froncie kaukaskim. Ochotnicy z Kaukazu wzięli liczny udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Większość z nich walczyła w Tatarskim Pułku Ułanów, który uczestniczył m.in. w starciach z korpusem kawalerii Gaja. Po rozwiązaniu pułku we wrześniu 1920 roku z jego żołnierzy utworzono Dywizjon Mahometański, dowodzony przez rtm. Bahaedina Emir Hasana Chursza. W lutym 1921 roku kilku oficerów dywizjonu podpisało kontrakty z WP, a kilku przyjęło obywatelstwo polskie i służyło jako oficerowie zawodowi. Pomimo zakończonej w październiku 1920 roku wojnie polsko-bolszewickiej, Józef Piłsudski doskonale zdawał sobie sprawę z trudnego położenia Polski. W grudniu 1920 roku w rozmowie z przedstawicielem Tatarów Krymskich Dżaferem Sajdametem powiedział: „Polska nie może być naprawdę niepodległa między dwoma kolosami (…). Dopóki liczne narody pozostaną w jarzmie rosyjskim nie możemy patrzeć w przyszłość spokojnie”. Wobec porażki utworzenia sojuszu polsko-litewsko-białorusko-ukraińskiego, jedyną drogą do osłabienia Rosji Sowieckiej pozostawało popieranie tlących się jeszcze konfliktów narodowościowych. Oprócz Tatarów utrzymywano kontakty z emigracyjnymi politykami gruzińskimi. W Sztabie Generalnym zajmowali się nimi Wacław Jędrzejewicz i Tadeusz Schaetzel, a w MSZ Juliusz Łukaszewicz i Roman Knoll, a po 1926 roku Tadeusz Hołówko. Decydujące bolszewickie natarcie na Gruzję nastąpiło w lutym 1921 roku. W 1920 roku bolszewicy podbili Azerbejdżan i Armenię, uzyskując w ten sposób dogodne bazy dla ofensywy przeciwko ostatniemu niepodległemu państwu na tych terenach. Mimo zaciętego oporu stawianego przez Gruzinów, bolszewicy uzyskali przewagę i w połowie marca 1921 roku obradujący w Batumi parlament gruziński na nadzwyczajnym posiedzeniu postanowił, że rząd republiki po opuszczeniu Gruzji będzie kontynuował swoją działalność na emigracji. Przeprowadzono także demobilizację armii, przy czym część oficerów i podoficerów miała udać się na emigrację z członkami rządu, aby kształcić się w szkołach wojskowych. Ostatecznie 19 marca 1921 roku opuścił Batumi na pokładzie francuskiego okrętu wojennego prezydent Noe Żordania z rządem. Do Konstantynopola ewakuowano ok. 700 oficerów i żołnierzy gruzińskich , w tym słuchaczy elitarnej Tyfliskiej Szkoły Podchorążych. Rząd gruziński zabiegał w różnych krajach o przyjęcie części Gruzinów. Latem 1921 roku do ministra spraw wojskowych gen. Kazimierza Sosnkowskiego z propozycją nieodpłatnego przyjęcia Gruzinów do polskich szkół wojskowych zwrócił się przewodniczący Komitetu Gruzińskiego w Warszawie Sergo Kuruliszwili. Wsparcia Gruzinom udzielił poseł RP w Turcji Władysław Baranowski. Decydujące było jednak poparcie Józefa Piłsudskiego. W efekcie 24 Gruzinów rozpoczęło w grudniu 1921 roku naukę w Szkole Podchorążych w Warszawie. W roku następnym przyjęto dodatkowo 22 Gruzinów. Większość z nich była słuchaczami wspomnianej Tyfliskiej Szkoły Podchorążych. 18 Gruzinów kontynuowało następnie naukę w Oficerskiej Szkole Piechoty, mieszczącej się również w Warszawie. Ponadto 10 gruzińskich absolwentów szkoły podchorążych ukończyło Centralną Szkołę Jazdy, przekształconą potem w Oficerską Szkołę Jazdy w Grudziądzu. Kilku ukończyło także Oficerską Szkołę Artylerii oraz Oficerską Szkołę Inżynierii. Gruzini w trakcie nauki w polskich szkołach oficerskich jako hospitanci nie wchodzili w skład Wojska Polskiego, gdyż początkowo nie przewidywano ich przyjęcia do polskiej armii, traktując całą akcję jako jednorazową pomoc. Dopiero w trakcie ich nauki w Polsce wskutek dalszych rozmów płk. Bobickiego w Konstantynopolu, uregulowano sprawę przyjmowania do WP obcokrajowców, co pozwoliło na podpisanie kontraktów z tymi Gruzinami, którzy ukończyli szkoły oficerskiej i zostali promowani na pierwszy stopień oficerski – podporucznika. Dla Gruzinów możliwość ugruntowania zdobytej wiedzy poprzez dalszą służbę w nowoczesnej armii, była sprawą priorytetową. Ostateczną decyzję o przyjęciu gruzińskich oficerów do służby w WP podjął minister spraw wojskowych gen. Kazimierz Sosnkowski, a Ministerstwu Spraw Zagranicznych nie pozostało nic innego jak zaakceptować tę decyzję. Równocześnie w Konstantynopolu Gruzini nalegali na przyjazd do Polski pewnej liczby swych oficerów wszystkich rodzajów broni i stopni, który mieli stanowić kadrę odrodzonej armii gruzińskiej. Podobnie jak w przypadku podchorążych, strona polska starała się uzyskać jak najwięcej informacji o kandydatach do służby w W.P., aby zapobiec ryzyku przedostania się wśród nich np. agenta obcego wywiadu. We wrześniu 1922 roku do Warszawy przybyło 8 oficerów: 3 generałów, 1 pułkownik i 4 kapitanów, którzy zostali skierowani na odpowiednie kursy w Centrum Wyszkolenia Armii w Rembertowie. W kolejnych miesiącach przyjechało jeszcze kilkunastu oficerów gruzińskich oraz kilku z Azerbejdżanu. Po kilku miesięcznym przeszkoleniu zostali oni skierowani do różnych jednostek lub departamentów MSWojsk. Opuszczenie wiosną 1923 rok szeregów wojska przez marszałka Piłsudskiego, pozbawiło Gruzinów wsparcia gorącego orędownika bliskiej współpracy z mieszkańcami Kaukazu. Jego następcy w najlepszym razie nie wykazywali zapału w dalszym rozwijaniu tych kontaktów. Dla przeciwników kaukaskich koncepcji Piłsudskiego obiektem szczególnej niechęci stało się kilkunastu nie zakontraktowanych starszych stopniem oficerów, cieszących się znacznym autorytetem wśród swych rodaków. Pozbycie się ich dawało szansę na łatwe podporządkowanie pozostałych gruzińskich oficerów o niskich stopniach. Szef Sztabu Generalnego gen. Stanisława Haller – przy pełnej aprobacie ówczesnego ministra spraw wojskowych gen. Władysława Sikorskiego - w listopadzie 1925 roku poinformował ich o wstrzymaniu wypłacania im pensji, z powodów rzekomo oszczędnościowych. Jednak zmiana na stanowisku szefa MSWojsk. w grudniu 1925 roku (nowym ministrem został gen. Żeligowski) doprowadziła do wstrzymania tej operacji. Ostatecznie w końcu 1925 roku jako oficerowie kontraktowi służyło w Wojsku Polskim 80 Gruzinów. Przejęcie władzy w wyniku zamachu majowego przez Józefa Piłsudskiego sprawiło, iż nie tylko ostatecznie zrezygnowano z planowanej redukcji, ale zwiększono liczbę kontraktowanych oficerów, w tym ww. najstarszych stopniem Gruzinów. Jednocześnie zlikwidowano ograniczenia w zakresie dostępności poszczególnych stanowisk dla oficerów kontraktowanych. Przyczyną tej zmiany była ich nieposzlakowania lojalność wobec Polski, a także bardzo wysokie kwalifikacje - podczas pobytu w polskich jednostkach lub szkołach wojskowych w zdecydowanej większości cieszyli się dobrą, a nawet bardzo dobrą opinią swoich przełożonych. Równocześnie brali aktywny udział w życiu emigracji gruzińskiej w Polsce –członkami władz Komitetu Gruzińskiego byli gen. Zachariasze oraz pułkownicy: Bagration, Indzja oraz Kandełaki. Wspólną akcję niepodległościową narodów pozostających pod okupacją Sowietów określono mianem prometeizmu. W 1926 roku powstała Prometeuszowska Liga Narodów Uciemiężonych przez Rosją, w skład której weszli przedstawiciele Azerbejdżanu, narodów Północnego Kaukazu, Gruzji, Ukrainy, Kozaków Dońskich i Kubańskich, Tatarów Krymskich i Nadwołżańskich, Turkiestanu i trzech małych narodów ugrofińskich północnej Rosji. W 1928 roku w Warszawie założono filię paryskiego „La Promethee” – Klub Prometeusza. Wszyscy oficerowie kontraktowi do końca swej służby w Wojsku Polskim zachowali obywatelstwo ojczystych krajów, stad też jako obcokrajowcy w wypadku wybuchu wojny nie byli zobligowani do uczestniczenia w niej. W momencie wybuchu wojny ich kontrakty nie ulegały zerwaniu, lecz mogli nadal pełnić służbę na zapleczu, nie biorąc bezpośredniego udziału w walkach. Jednak wszyscy oficerowie kontraktowi w liczbie 101 żołnierzy, latem 1939 roku zgłosili chęć pełnienia służby w jednostkach frontowych armii polskiej. Jedynym spośród nich, któremu powierzono samodzielne dowództwo był płk. Roman Gwelesiani, który został dowódcą obrony Krakowa. Kpt. Wiktor Łomidze był zastępcą dowódcy stawiacza min „Gryfa”, i po śmierci dowódcy, przejął dowodzenie okrętem. Dowódcą jednego z trzech polskich dywizjonów artylerii najcięższej był mjr. Kumuz Hussejn, a szefem sztabu Mazowieckiej Brygady Kawalerii mjr Veli Bek Jedigar. Także mjr Dymitr Szalikaszwili, ojciec generała Johna Shalikashvilego (przewodniczącego Kolegium Szefów Połączonych Sztabów USA w latach 90.), był żołnierzem elitarnego pułku szwoleżerów WP i uczestnikiem kampanii wrześniowej. W trakcie wojny polsko-niemieckiej 1939 roku oficerowie kontraktowi największą rolę odegrali w obronie Warszawy – ppłk Walerian Tewzadze był dowódcą odcinka „północnego”, obejmujące tereny od fortu Bema wzdłuż linii kolejowej aż po brzeg Wisły. Dowodzeni przez pułkownika polscy żołnierze ułatwili przejście do Warszawy resztek jednostek polskich przebijających się przez Puszczę Kampinoską po zakończonej bitwie nad Bzurą. Pod koniec obrony Warszawy ppłk Tewzadze dowodził siłami o równowartości wzmocnionej dywizji piechoty, a więc największym ugrupowaniem, jakie kiedykolwiek podlegało oficerowi kontaktowemu. Szef sztabu obrony Warszawy płk Tadeusz Tomaszewski w swoim wspomnieniach napisał, że płk Tewzadze „skromny, łagodny, dobry człowiek a jak krzemień twardy (…). Spełnił pokładane w nim zaufanie do końca mimo niezwykle trudnych warunków (…). Był wzorem pod każdym względem”. Za wykazane męstwo odznaczony został krzyżem Virtuti Militarii. Innym oficerem kontraktowym, który odznaczył się w czasie walk o Warszawę był mjr Aroniszydze, dowódca 2 batalionu 41 pp, obsadzającego bardzo ważny odcinek frontu – od Filtrów do stacji kolejowej Czyste. Mjr Aroniszydze przejął batalion po mjr Kaniowskim, który o mało co nie doprowadził do wkroczenia Niemców do Warszawy 9 września. Nowy dowódca błyskawicznie uporządkował zdemoralizowane dotychczasowymi walkami pododdziały i energicznie dowodzony przez niego batalion, mimo poniesienia ciężkich strat, do końca zachował pełną wartość bojową. W walkach na Pradze uczestniczył 2 pp „Obrony Pragi”, którego jednym z batalionów dowodził mjr Włodzimierz Siamaszwili, długoletni oficer 36 pp. Oficerowie kontraktowi uczestniczyli także w walkach z oddziałami sowieckimi. 13 dywizjon artylerii najcięższej dowodzony przez mjr Kumuza, wchodzący w skład grupy gen. Bilewicza został otoczony 19 września 1939 roku przez Sowietów pod wsią Dolna Kałuska. Gdy płk Jan Skorobohaty-Jakubowski nakazał kapitulację, mjr Kumuz nie podporządkował się temu rozkazowi i rozpoczął przedzieranie się ku granicy. W jej trakcie utracono wszystkie działa, jednak 25 pojazdów oraz większość żołnierzy z mjr Kumuzem przeszła Przełęcz Tatarską, przedostając się do Rumunii. Jednym z oficerów WP zamordowanych bezpośrednio na polu bitwy przez Sowietów był oficer 2 batalionu pancernego kpt. Ratiszwili. Uczestnikiem jednej z najbardziej niezwykłych akcji był kpt. Wiktor Łomidze. Znalazł się on w grupie 6 oficerów dowodzonych przez kmdr. Por. Hryniewieckiego, którzy 16 września 1939 roku na rozkaz adm. Urunga wyruszyli z Babiego Dołu na pokładzie kutra rybackiego „Albatros”. Mieli oni pomóc w ucieczce załodze internowanego w Tallinie okrętu podwodnego „Orzeł”. Po otrzymaniu wiadomości, że „Orłowi” udało się szczęśliwie opuścić Tallin, „Albatros” udał się do Lipawy, gdzie jego załoga została internowana. Jednak wkrótce szóstce oficerów udało się uciec i po wielu perypetiach poprzez Szwecję i Norwegię, na początku 1940 roku dotarli do Wielkiej Brytanii. Znaczna część oficerów kontraktowych, którzy nie opuścili Polski, znalazła się w niewoli niemieckiej lub sowieckiej. Trzech spośród nich – mjr Mamaładze, kpt. Schirtładze oraz kpt. Rusjaszwili zostało zamordowanych w Katyniu. NKWD zamordowało także gen. Aleksandra Czcheidze. Gruzini przebywający w niemieckiej niewoli zostali zwolnieni w 1940 roku. Niemcy pragnęli wykorzystać ich antysowieckie poglądy do realizacji własnych zamierzeń na wschodzie. W kilku przypadkach udało im się osiągnąć cel, lecz zdarzały się również sytuacje, gdy po zwolnieniu z niewoli oficer natychmiast wstępował do ZWZ. I tak szefem sztabu 7 DP AK był ppłk „Tomasz” Walerian Tewzadze, a mjr Veli Bek Jedigar kierował Wydziałem Kawalerii KG AK. W szeregach AK w walkach z Niemcami zginął m.in. kpt. Chundadze. Ofiarą niemieckich represji padł też kapłan Kolonii Gruzińskiej archimandryta Grigol Peradze, kierownik Katedry Patrologii Uniwersytetu Warszawskiego, zamordowany w Oświęcimiu w grudniu 1942 roku. Kilkunastu b. oficerów kontraktowych uczestniczyło w walkach Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie. W Samodzielnej Brygadzie Strzelców Karpackich , a potem II Korpusie służyli m.in. ppłk Amilachwari (bohater walk pod El-Alamain), kpt. (potem mjr) Somchjanc (dowódca batalionu w bitwie o Monte Cassino) , kpt. Kiknadze oraz por. Dżawachiszwili. Także w powstaniu warszawskim walczyli Gruzini. W trakcie walk poległa Irena Schirtładze, pseudonim “Irka”, urodzona w Polsce w 1928 roku, córka kpt. A. Schirladze, zamordowanego w Katyniu. Zginęła na służbie jako łączniczka batalionu “Parasol”. Niemcy zastrzelili ją, gdy biegła z meldunkiem na ulicy Ludnej. “Irka”, za swoje powstańcze działania, została odznaczona Krzyżem Walecznych. Spoczywa w kwaterze “Parasola” na Powązkach Wojskowych w Warszawie. Inni Gruzini walczący ramię w ramię z Polakami w powstaniu warszawskim to m.in. Artemi Aroniszydze, Micheil Rusziaszwili, Juri Alchazaszwili, Wano Babulaszwili, Giorgi Babulaszwili, Juri Babukaszwili, Elizabar Dżangdżawa, Giorgi Kuczawa, Nikolom Madeszwili, Juri Suszanaszwili, Ioseb Tamradze. Istniał – wedle prasy powstańczej - nawet oddział złożony z Gruzinów, który operował m.in. na Powiślu. 17 lipca 1944 roku w rozkazie dowództwa AK do oficerów z Kaukazu polecono im opuszczenie ziem polskich przed nadejściem Armii Czerwonej. W ww. rozkazie padły znamienne słowa: „bowiem liczymy się z możliwością porozumienia się z nadchodzącą Armią Czerwoną – a przecież Was im nie oddamy”. Ci jednak, którzy pozostali w Polsce stali się ofiarami represji ze strony komunistycznych władz. Mjr Matikaszwili został zmuszony do opuszczenia wojska. Wielu jego kolegów zostało wywiezionych do sowieckich łagrów. Ppłk. Tewzadze nie ujawnił się przed komunistami i pod zmienionym nazwiskiem, jako Walery Krzyżanowski zamieszkał w Dzierżoniowie i do końca życia (zmarł w końcu 1987 roku) używał przybranego nazwiska. Po wojnie wielu z dawnych polskich oficerów kontraktowych znalazło się na emigracji, gdzie utrzymywali bardzo żywe kontakty z polskimi środowiskami kombatanckimi. Dzięki decyzji Józefa Piłsudskiego polskie siły zbrojnie II Rzeczpospolitej pozyskały kilkudziesięciu dobrych oficerów, którzy udowodnili swoją lojalność w stosunku do „drugiej” ojczyzny w trakcie walk w czasie II wojny światowej.
Wybrana literatura:
M. Porwit – Obrona Warszawy. Wrzesień 1939. Wspomnienia i fakty.
L. Głowacki – Obrona Warszawy Modlina na tle kampanii wrześniowej
Polskie Siły Zbrojne w drugiej wojnie światowej
W. Bączkowski – Prometeizm na tle epoki. Wybrane fragmenty z historii ruchu
W 50-lecie powstania Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie Godziemba's blog