Konstytucja Węgier. Co naprawdę jest w środku? 18 kwietnia ubiegłego roku Parlament węgierski przyjął, a 25 kwietnia Prezydent Węgier Pal Schmitt podpisał nową Konstytucję, która weszła w życie 1. stycznia 2012 r. Przyjrzyjmy się, co w niej jest takiego, że w protestach odzywają się najwyższe władze Unii Europejskiej i słychać było nawet głos sprzeciwu zza oceanu podpisany przez samą Hilary Clinton. Nowa Ustawa zasadnicza Węgier składa się z czterech wyraźnie oddzielonych rozdziałów:
Preambuły zbudowanej z – nie oddzielonych niczym – 28 zdań opisujących hasłowo, co dla Węgrów jest najważniejsze;
Części zatytułowanej „Podstawy” lub „Fundamenty” złożonej z 18 artykułów oznaczonych dużymi literami alfabetu od A do S. Ten rozdział opisuje czym są Węgry i czym powinien kierować się obywatel Węgier;
Części „Wolność i odpowiedzialność” składającej się z 28 artykułów; ponumerowanych liczbami rzymskimi od I do XXVIII. Znajdziemy tam rozwinięcie Preambuły z opisanymi zrozumiałym językiem prawami i obowiązkami obywateli;
Z 53 artykułów z numeracją arabską od 1 do 53, stanowiącej dział „Państwo”. Tutaj znajduje się opis poszczególnych instytucji Państwa wraz z krótkim opisem ich kompetencji. Jak widać – całość to Preambuła i 99 artykułów, a kończy wszystko króciutki, pięciozdaniowy rozdział z – pominiętymi w tej analizie – przepisami końcowymi. „Panie błogosław Węgrów” – przyznam, że to dość nietypowy początek ustawy zasadniczej we współczesnym europejskim kraju – te słowa są jednocześnie początkiem Hymnu Narodowego Węgier. Zaraz po nich następuje odwołanie do Świętego Stefana, który przed tysiącleciem utworzył państwo węgierskie w ramach chrześcijańskiej Europy. Dalej czytamy kilkanaście zdań traktujących o źródłach dumy Narodu węgierskiego. Widzimy, że ważne dla nich jest to, co zrobili ich przodkowie walcząc o przetrwanie i wolność kraju a także ich wielki wpływ wzbogacający Europę intelektualnie. W Preambule znajdujemy zobowiązania do pielęgnowania dziedzictwa kultury i ochrony zasobów naturalnych. Są odwołania do rodziny żyjącej w miłości i wierze, jako fundamentu społeczeństwa. O tym, że wartość człowieka opiera się na pracy będącej efektem ludzkiego ducha i umysłu a wspólny cel obywateli i państwa to osiągnięcie maksymalnego poziomu dobrobytu, bezpieczeństwa, porządku, sprawiedliwości i wolności. Na pierwszych stronach Konstytucji Węgier znajdujemy jednak także negacje. Węgrzy szanując historyczną Konstytucję i Świętą Koronę ucieleśniającą ciągłość Państwa węgierskiego, nie uznają jej zawieszenia w skutek najazdu ich kraju. Oświadczają jednocześnie, iż „nie ma przedawnienia w stosunku do nieludzkich zbrodni przeciwko państwu węgierskiemu i jego mieszkańcom, jakich doświadczyli w ramach krajowych dyktatur socjalistycznych i komunistycznych. Nie uznajemy prawnej ciągłości komunistycznej „konstytucji” z 1949 roku, która określiła podstawy tyranii i uznajemy ją za nieważną.”
Zaraz za tym widzimy jednoznaczną deklarację: „Uważamy, że samostanowienie naszego państwa, utracone w dniu 19 marca 1944 roku, zostało przywrócone w dniu 2 maja 1990.” Ta, blisko trzydziestozdaniowa, stanowiąca zbiór na pozór chaotyczny – bo nie ponumerowany, Preambuła, kończy się deklaracją, że Konstytucja jest przymierzem między Węgrami z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, jest także wyrazem idei, dzięki której wszyscy będą zgodnie żyć.
Druga część Konstytucji Węgier, nosząca tytuł „Fundamenty”, zawiera szereg deklaracji, na których zbudowany jest ustrój państwa. Jest to zbiór artykułów oznaczonych kolejnymi, dużymi literami alfabetu. Ja przywołam te najbardziej interesujące i, jak to często słyszymy, „kontrowersyjne”. Artykuł K mówi o obronie małżeństwa będącego dobrowolnym związkiem mężczyzny i kobiety oraz o instytucji rodziny jako podstawie przetrwania Narodu. Pod literą L znajdziemy odwołanie do pracy tworzącej wartość, a która jest podstawą gospodarki węgierskiej oraz o wolności przedsiębiorstw i uczciwej konkurencji, nad którą ma czuwać państwo. Artykuł M mówi o wprowadzeniu przez Węgry zasady zrównoważonego budżetu i przejrzystego nim zarządzania, a rząd i parlament czyni za to odpowiedzialnymi, natomiast Trybunał Konstytucyjny, sądy, samorządy i inne organy państwa mają pilnować przestrzegania tej zasady. Artykuł N przypomina, że każdy ponosi odpowiedzialność za siebie, ale zgodnie ze swoimi umiejętnościami i możliwościami ma przyczyniać się do realizacji zadań ważnych ze względów społecznych jak i państwowych. Zapisany jest tu także wymóg 2/3 głosów wszystkich posłów by wprowadzić zmiany w tych częściach Konstytucji.
Trzecia część nosi tytuł „Wolność i odpowiedzialność” i składa się z artykułów ponumerowanych liczbami rzymskimi. Artykuł II stanowi, że każdy ma prawo do życia i godności a życie płodu w łonie matki ma prawo do ochrony. Następny zakazuje handlu ludźmi, praktyki klonowania i eugeniki oraz korzystania z ciała ludzkiego lub jego części dla celów finansowych oraz zabrania eksperymentów na ludziach bez ich świadomej i dobrowolnej zgody. W artykule XI znalazł się zapis o swobodzie wyboru pracy, ale znalazł się też powtórzony zapis o obowiązku każdego do przyczyniania się przez pracę do wzbogacania społeczności. Pod numerem XII znajdujemy zapis mówiący o prawie do własności i dziedziczenia oraz, że własność pociąga za sobą odpowiedzialność społeczną, więc wywłaszczenia przymusowe są dopuszczalne w wyjątkowych przypadkach, ale z pełnym, bezwarunkowym i natychmiastowym odszkodowaniem. Dalej znajdujemy zapis o zakazie wydalenia obywatela Węgier oraz o możliwości powrotu w dowolnym czasie zza granicy. Artykuł XV stanowi, że rodzice mają pierwszeństwo w wyborze rodzaju nauczania ich dzieci i mają się dziećmi opiekować póki są nieletnie, ale też dorosłe dzieci mają opiekować się rodzicami, jeśli tego potrzebują. Wszystkich artykułów w tej części jest XXIX.
Część trzecia składa się z 53 artykułów zapisanych liczbami rzymskimi i opisuje poszczególne instytucje, z jakich składa się państwo węgierskie. Artykuł 1 stanowi, że Parlament wybiera Prezydenta oraz członków Sądu Konstytucyjnego, prezesa Sądu Najwyższego, Prokuratora Generalnego, Komisarza Do Spraw Podstawowych i Przewodniczącego Najwyższej Izby Kontroli. Z artykułu 8. dowiadujemy się, że do zwołania referendum potrzeba 200 tysięcy podpisów wyborców, a z artykułu 25. że sądy mają wymierzać sprawiedliwość (sic!). Bardzo aktualny i przez to interesujący jest dział „Budżet centralny i jego wykonanie”, na który składają się artykuły 36-38. Jest tam zapisane, że Parlament może przyjąć budżet jedynie w formie niepowodującej wzrostu zadłużenia państwa jednak dotyczy to stanu, gdy zadłużenie nie przekracza 50% PKB – zapis dotyczy także rządu w trakcie realizacji budżetu. Jak wiemy teraz zadłużenie państwa węgierskiego zbliża się do poziomu 80%, a w takim przypadku Konstytucja przewiduje, że Parlament musi przyjąć budżet przewidujący spadek zadłużenia państwa. Dopuszczalne jest odstępstwo od powyższego jedynie w sytuacji wyjątkowej, gdy zaistnieje zagrożenie znacznej i trwałej recesji gospodarczej i tylko w zakresie niezbędnym do przywrócenia równowagi w gospodarce. Przyznam, że czytając poprzednio działającą na Węgrzech Ustawę Zasadniczą miałem wrażenie wielkiego znudzenia – typowe, także dla naszej Konstytucji – stwierdzenia ujęte w trudno czytelny język prawniczy, podczas, gdy lektura najnowszej Konstytucji węgierskiej mocno podnosi na duchu a zapisy są sformułowane w sposób zrozumiały i przez to łatwe w interpretacji. Po dwukrotnym przeczytaniu całości nie miałem większego problemu z poruszaniem się po tym dokumencie i praktycznie w każdej chwili byłem w stanie znaleźć interesujący mnie fragment. Przejrzystość Konstytucji jest zaskakująca szczególnie dla mnie, jako człowieka urodzonego i wychowanego w PRL-u. Zawiera zdania zbudowane w sposób zrozumiały i czytelny – nie tak jak większość tego typu dokumentów napisanych przez prawników dla prawników. To wszystko świadczy bezspornie o jasnych i czystych intencjach ludzi ją tworzących. Oczywiście nie mogłem się oprzeć by nie porównać Konstytucji Węgier z podobnym dokumentem w Polsce. Nasza Konstytucja składa się z Preambuły i 235 artykułów (bez przepisów przejściowych i końcowych) podzielonych na 12 rozdziałów. Uchwalona w czasie, gdy Prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a Premierem jego kolega z organizacji Włodzimierz Cimoszewicz (podał rząd do dymisji w pierwszy dzień obowiązywania nowej Konstytucji, tj. 17 października 1997 roku). Konstytucja w ciągu 14 lat obowiązywania była nowelizowana dwukrotnie: raz w 2006 roku dając możliwość wydania obcemu państwu obywatela polskiego, a drugi w 2009 roku zabraniając kandydowania do Parlamentu osobom skazanym w postępowaniu karnym za przestępstwo umyślne. O przejrzystości Konstytucji RP pisać jest raczej trudno – nie odbiegała ona od standardu obowiązującego przez poprzednie 50 lat. Poprzedzała ją tzw. Mała Konstytucja z 1992 roku o podobnej konstrukcji. Widać wyraźnie, że ich szkielety były skopiowane z Konstytucji PRL, tego dokumentu z 1952 roku, na którego projekcie poprawki nanosił osobiście Józef Stalin. Konstytucja PRL z 1952 roku i Konstytucja Węgierskiej Republiki Ludowej z 1949 roku mają podobną historię – obie powstały pod protektoratem ZSRR i były przez okres obowiązywania ponad dwudziestokrotnie zmieniane. Najpoważniejsze zmiany zostały wprowadzone w 1972 roku na Węgrzech i w 1976 w Polsce. Wprowadzono wtedy do obu, jako obowiązujący, ustrój socjalistyczny w miejsce dotychczasowego „państwa demokracji ludowej”, a u nas dodatkowo kierowniczą rolę PZPR oraz przyjaźń i współpracę ze Związkiem Radzieckim. Dla Węgrów Konstytucja powojenna była obowiązującym dokumentem do 31 grudnia 2011 roku. Dopiero Fidesz wraz z Chrześcijańsko-Demokratyczną Partią Ludową rok temu podjęły decyzję o zmianie ustrojowej, która w ostry sposób odcinała się od powojennej historii kraju. My, dwukrotnie zmieniając Konstytucję po 1989 roku zmieniliśmy nazwę Państwa z PRL na RP, przywróciliśmy koronę na godle i instytucję Prezydenta. Niestety, narodziny III RP (niektórzy twierdzą, że mieliśmy nawet IV), nie spowodowały zmian większych niż „kosmetyka” Ustawy Zasadniczej z 1949 roku na Węgrzech dokonane niemal w tym samym czasie. Dopiero wprowadzenie nowej Konstytucji 2012 na Węgrzech uświadamia, że wszystko jeszcze przed nami. Jerzy Kenig
Putin kontra Soros Kolejny ciekawy artykuł przełożony przez niezmordowaną i zasłużoną dla wielu polskich witryn patriotycznych, panią Olę Gordon. – admin
PUTIN VS. SOROS
http://www.fourwinds10.net/siterun_data/government/new_world_order/news.php?q=1327627147
Tom Heneghan, ekspert ds. wywiadu międzynarodowego, 24.01.2012
Tłumaczenie [z kłopotami] Ola Gordon USA
"Węgierski" multimilarder i "filantrop", pies gończy Rotschildów, bandyta finansowy i degenerat moralny. Federacja Rosyjska i jej premier, Władimir Putin, wydali nakaz aresztowania znanego terrorysty finansowego, węgierskiego k..asa bankowego, George’a Sorosa. Rosyjski wywiad wskazał na Sorosa za stosowanie łobuzerskich tricków finansowych przy użyciu szwedzkich i duńskich derywatów, celem zaatakowania rosyjskiej giełdy.
[w oryginale: cross-collateralized compounded Swedish and Danish foreign currency derivatives for the purpose of an attack on the Russian stock market. - admin]
[cross-colateralized oznacza zabezpieczenie jednego kredytu stosowane jako zabezpieczenie kolejnego kredytu, wg http://en.wikipedia.org/wiki/Cross-collateralization - przyp. tłumacza]
Uwaga: stosowanie przez Sorosa metody „cross-collateralized compounded derivatives” przy wykorzystaniu banków w Luksemburgu, narusza przepisy porozumienia bankowego UE Bazylea II. Zarówno MFW jak i europejski Interpol przygotowują „czerwone zawiadomienie” przeciwko nie tylko Sorosowi, lecz i finansowemu figurantowi kryminalnego rodzinnego syndykatu Bush-Clinton, Marcowi Rich, i jego szwajcarskiej firmie Richfield Commodities Brokerage.
[Czerwone zawiadomienie, czyli "Red Notice", to dla Interpolu instrument najbardziej zbliżonu do wydania międzynarodowego nakazu aresztowania; Interpol sam nie ma formalnego prawa do wydawania takich nakazów, które są zarezerwowane dla suwerennych państw członkowskich. - admin]
Marc Rich, "międzynarodowy" przedsiębiorca, oszust ułaskawiony przez Billa Clintona
Putin niedawno sprzeciwił się również prezesowi Rezerwy Federalnej Bernarowi Bernanke i powiedział mu, że Federacja Rosyjska nie będzie tolerować wykorzystywania ludzi takich, jak George Soros i Marc Rich do dokonywania ogromnych oszustw w walutach obcych, co destabilizuje gospodarkę światową. Inaczej mówiąc, nie będzie wyjścia tylnymi drzwiami QE3 [program wykupu aktywów] przy użyciu derywatywów powiązanych z osobami George’a Sorosa i Marca Richa.
P.S. Możemy również ujawnić, że rząd Grecji dołączył firmę ubezpieczeniową Johna Hancocka do pozwu zbiorowego przeciwko kryminalnym amerykańskim gigantom bankowym Goldman Sachs i J P Morgan. Pozew zbiorowy oskarża zarówno Goldmana Sachsa i J P Morgan o nieuczciwe praktyki handlowe w sprzedaży fałszywych papierów wartościowych zabezpieczonych hipoteką w latach 2003 – 2007. Firmy te sprzedały fałszywe instrumenty finansowe rządowi Grecji a równocześnie stosowali technikę shortingu do tych instrumentów finansowych na Wyspie Man i na Kajmanach.
[Shorting oznacza sprzedaż aktywów pożyczonych od trzeciej strony w intencji odkupienia identycznych aktywów w przyszłości i zwrócenia ich właścicielowi. Spekulant liczy na spadek wartości aktywów w czasie pomiędzy ich sprzedażą a ponownym ich odkupieniem, co zapewnia mu uzyskanie zysku na cudzych pieniądzach. - admin]
P.P.S. W tej chwili rząd grecki jest gotowy do wyjścia z UE i próbuje uratować państwo w podobny sposób, jak zrobiła to Islandia.
P.P.P.S. Jest to bezpośrednie ostrzeżenie dla prywatnej Rezerwy Federalnej FED: Każda próba ‘wykupienia’ Goldman Sachsa i J P Morgana, jak również ich fałszywe roszczenia finansowe wobec Grecji, przy pomocy pieniędzy amerykańskich podatników, doprowadzi do ostrej reakcji amerykańskiej armii. [Hmm, śmiemy wątpić w amerykańską armię - admin]
Na zakończenie, wiadomość dla rzekomego pRezydenta Baracka Husseina Obamy-Soetoro:
Kiedy podpisał Pan ZDRADZIECKI, NIE-konstytucyjny NDAA [National Defense Authorization Act - admin], który na stałe podarł amerykańską Konstytucję, wypowiedział Pan wojnę amerykańskiemu narodowi i stracił wszelką szansę na rzekomą reelekcję. Patriotyczni członkowie amerykańskiej armii, przy współudziale agentów amerykańskiego skarbu, wkrótce ujawnią dowody głównym amerykańskim oficerom flagowym, pokazujące MILIARDY dolarów w łapówkach, które Obama, Bill i Hillary Clinton, neonazistowska rodzina Bushów, oraz republikański kandydat na prezydenta, Mitt Romney, ulokowali na Kajmanach. Są to wpływy i prowizje osiągnięte z nielegalnej sprzedaży i marketingu tych zabezpieczonych hipoteką papierów wartościowych.
Uwaga admina: zarówno tłumaczka, pani Ola Gordon, jak i wtrącający swoje trzy grosze gajowy, mieli spore kłopoty z przełożeniem na polski oryginalnego tekstu. Po prostu stopień komplikacji tego typu oszustw finansowych nie jest na gojskie głowy.
Fiasko blokady eksportu nafty z Iranu do Europy Członkowie Unii Europejskiej blokujący import ropy naftowej z Iranu stali się pośmiewiskiem w Teheranie. Są przezywani „pudlami europejskimi” lub „szczeniakami europejskimi, „ które poniosą ciężkie konsekwencje embarga. Po pierwsze, rafinerie europejskie są przystosowane do nafty importowanej z Iranu, na którą to ropę naftową nie mają innego źródła tak, że Europejczycy będą zmuszeni kupować ropę irańską od pośredników po wyższej cenie po wygaśnięciu bieżących kontraktów. Da przykładu takie państwa jak Hiszpania, Włochy a zwłaszcza Grecja znajdą się w ciężkim kryzysie nie mając innych źródeł na wysokiej, jakości lekką ropę naftową z Iranu. Natomiast wnet odbędzie się sesja parlamentu w Teheranie, na której może zapaść decyzja natychmiastowego skasowania kontraktów z krajami, które zgodziły się na embargo eksportu z Iranu, ponieważ Chiny i inne państwa azjatyckie są gotowe kupić cały eksport ropy Iranu przeznaczony dla Europy i dodać go do istniejącego dawniej zakontraktowanego importu ropy naftowej z Iranu do tychże krajów. W rezultacie zagrożone upadłością kraje południowej Europy będą musiały kupować ropę z Iranu od paskarzy po wyższej cenie. Będzie to ciężki cios dla Grecji, która korzystała ze specjalnych zniżek przy zakupach ropy z Iranu i tragedia grecka łatwo może stworzyć kaskadę upadłości obejmującą Portugalię, Włochy, Hiszpanię etc. dzięki ich udziałowi w karykaturalnej obronie monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie. Zanosi się na symboliczną i karykaturalną powtórkę bitwy o Termopile między Grekami i Persami. Członek parlamentu w Teheranie Nasser Soudani powiedział, że „Europa będzie płonąć w ogniu szybów Iranu”. Mimo nadziei Zachodu, Arabia Saudyjska nie ma łatwo osiągalnych nadwyżek, ponieważ dzięki temu może utrzymywać wysokie ceny ropy naftowej żeby móc ugłaskać swoją ludność podnieconą „Wiosną Arabską”. Tymczasem rosyjski minister spraw zagranicznych Sergiej Lawrow powiedział, że „Jednostronne sankcje są szkodliwe” a ministerstwo spraw zagranicznych Chin zakomunikowało opinię, że „stosowanie sankcji na ślepo przeciwko Iranowi nie daje pozytywnych rezultatów”. Indie razem z Rosja i Chinami ignoruje sankcje przeciwko Iranowi i płacą własną walutą lub złotem za import ropy naftowej z Iranu. Natomiast z pewnością Południowa Korea i Japonia potrafią wkrótce uzyskać aprobatę USA na nie przestrzeganie sankcji przeciwko Iranowi – jak to wcześniej pisałem w artykule o ucieczce od dolara w Eurazji i powolnym usuwaniu się banków azjatyckich od obrotów za pomocą dolara, jako waluty rezerwowej. Zaistnienie takich tendencji samo w sobie jest poważnym ciosem dla USA. Wymiany omijające dolara mają miejsce od roku 2007 roku. Rosja i Chiny dołączyły w 2010 roku, a Japona i Chiny w 2012 roku. Tymczasem 27 stycznia 2012 Reuters donosi, że Niemcy napierają na Grecję, żeby oddała kontrolę nad swoim budżetem w ręce instytucji europejskich, jako jeden z warunków drugiej fali ratowania przed upadłością gospodarki greckiej za cenę oddania w obce ręce „władzę do decydowania o gospodarce Greckiej w chwili, kiedy decyzje rządu greckiego nie są aprobowane przez międzynarodowych wierzycieli”. W ten sposób suwerenność Grecji ma być na pewien okres zawieszona według planu niemieckiego. Ateny będą miały prawo do normalnego gospodarowania pieniędzmi państwowymi po uprzednim spłaceniu rat zaległych długów. W ten sposób jakoby Grecja nie może grozić wierzycielom nie płaceniem należności i musi zgodzić się na obcą kuratelę i ściąganie długów naprzód nim może wydawać własne dochody na swoje koszty administracji i porządku publicznego. Tymczasem w imię obrony monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie Pentagon planuje produkcję nowych i potężniejszych bomb do zniszczenia podziemnych instalacji nuklearnych w Iranie – podaje The Wall Street Journal z 28 września, 2012. Niektórzy komentatorzy, tacy jak Fareed Zakaria twierdzą, że „pociąg wojny przeciwko Iranowi opuścił już ostatnią stację”. Natomiast prezydent Obama, który również grozi Iranowi wojną, ma obecnie szczęście, ponieważ gospodarka USA poprawia się i dzięki temu ma on coraz lepsze szanse na drugą kadencję, mimo fiaska blokady eksportu nafty z Iranu do Europy. Iwo Cyprian Pogonowski
O czym to pisać na zachodnim bruku? Wszystkie gorące tematy już są rozchwytane. Zbliżający się rozpad strefy euro, niemiecka dominacja Europy, widmo III Wojny Światowej, no i przede wszystkim temat rzeka: kolejne sensacyjne szczegóły dotyczące trajektorii lotu prezydenckiego Tupolewa nad lotniskiem smoleńskim nie schodzą z czołówek portali. Inna sprawa, że o większości tych spraw pisałem już sporo lat temu [i]. Wówczas przyciągały one uwagę głównie domorosłych psychiatrów, tropiących w mych prognozach przejawów słynnej w swym czasie schizofrenii bezobjawowej. Teraz, kiedy wszyscy gdaczą na tą nutę głupio mi jakoś powracać do tej tematyki. Poza tym, jeśli ktoś pragnie odgrywać rolę prognostyka politycznego, powinien wysilić się na próbę przewidzenia przynajmniej najbliższej przyszłości. Używając porównania z meteorologami; opisać pogodę za oknem może każdy i nie potrzeba do tego specjalistów z tej dziedziny. Gerald Celente [ii] twierdząc, że „jutro spaceruje dzisiejszymi ulicami”, miał na myśli to, że nasze dzisiejsze działania kształtują nadchodzącą przyszłość. Parafrazując to powiedzenie, równie trafnie można stwierdzić, że przeszłość spaceruje ciągle naszymi dzisiejszymi ulicami. To, co mamy dziś jest wynikiem naszych działań sprzed lat, dekad i stuleci. Dla odmiany postanowiłem, więc tym razem spojrzeć nie w przyszłość, ale przeszłość. Analizując przemiany, jakim ulegają państwa, narody i cywilizacje, warto zadać sobie pytanie:, dlaczego sprawy toczyły się tak a nie inaczej? Odpowiedź na to pytanie może dostarczyć cennych informacji dotyczących popełnionych błędów, a tym samym umożliwić uniknięcie ich w przyszłości. W szczególności dynamiczne i spektakularne upadki nasuwają podejrzenie, że nie były one dziełem banalnego przypadku, ale wynikają z systemowych błędów popełnianych przez społeczności. Przypadek taki rozgrywa się obecnie na naszych oczach, a jest nim rozsypywanie się w gruzy „jedynego supermocarstwa”, jakim dumnie zwą się Stany Zjednoczone. Zaledwie przed dwoma dekadami uzyskały one niekwestionowaną globalną supremację, polityczną, gospodarczą i militarną, a dziś bez jakiegokolwiek kataklizmu, który dotknąłby je bezpośrednio, ich potęga obraca się w proch. Dotychczas zasobne społeczeństwo upodabnia się do modelu rodem z trzeciego świata. O przyczynach takiej sytuacji można by długo dywagować, ale jedno zdanie opisuje zasadniczą tego przyczynę. Amerykanie nieopatrznie oddali Żydom totalną i niczym nieskrępowaną kontrolę wszystkich zasadniczych dziedzin swego życia. Równie fascynująca jest polska droga do upadku. Co prawda trwała ona kilkaset lat, ale jej przyczyny mogą również dostarczyć cennych spostrzeżeń. Warto poszukać systemowych błędów, z powodu, których dumne, szlachetne i zamożne społeczeństwo I RP zamieszkujące najpotężniejszy w Europie i jedynie autentycznie demokratyczny kraj zakończyło swą podróż przez historię w III RP stanowiącej niechlujną atrapę polskiej suwerenności, administrowanej przez agentów Berlina i Brukseli, którego mężczyźni postrzegani są w Europie, jako bezmyślne popychadła plasujące się w hierarchii społecznej poniżej tureckiej czerni, a kobiety, jako prostytutki? Polską tragiczną historię próbowano tłumaczyć złym położeniem geopolitycznym na rozległej nizinie bez naturalnych barier granicznych na wschodzie i zachodzie, a za to pomiędzy dwoma zbrodniczymi nacjami-Niemcami oraz Rosjanami. Wielu badaczy wskazuje na niewątpliwy problem, jaki stanowiły rozmiary populacji żydowskiej na terytorium I RP. Podwaliny dogodnych warunków egzystencji i rozwoju tej nacji w naszej Ojczyźnie stworzył król Kazimierz Wielki[iii]. Już ten jeden fakt z jego działalności sugeruje, że przydomek „wielki” należy uznać, za co najmniej kontrowersyjny[iv]. Obrońcy króla mogą argumentować to postępowanie niedostatkiem jego wiedzy na temat specyficznej natury tej nacji. Na tym jednak polega „wielkość” człowieka, że wie to, czego inni „malutcy” nie wiedzą! Prawdziwie wielki władca zainteresowałby się wprzódy przyczynami, dla których Żydzi przeganiani są z całej Europy, a dopiero potem podejmował decyzje dotyczące ich traktowania w swym państwie. W tym miejscu dotykamy jednego z poważnych polskich problemów, przewijającego się przez całą naszą historię od Mieszka I do JP II. Jest nim nieumiejętność pragmatycznej oceny narodowych przywódców. Wielu nieudolnych, lub wręcz szkodliwych stawianych jest na piedestale, podczas gdy inni autentycznie zasłużeni są odsuwani w cień lub nawet obciążani niezawinionymi grzechami. Drastycznym tego przykładem jest margrabia Wielopolski[v], który jako naczelnik rządu cywilnego Królestwa Polskiego usiłował zapobiec wybuchowi Powstania Styczniowego, którego rezultatem był odwrót od reform i praw samorządowych oraz bezprzykładny terror administracji carskiej wymierzony w Polaków[vi]. Grupka szaleńców, która wywołała to powstanie znajduje się w panteonie narodowych bohaterów, podczas gdy margrabia cieszy się opinią zdrajcy. Takie kreowanie autorytetów narodowych wypacza kolejne pokolenia Polaków i sprowadza polską myśl polityczną na manowce ze wszystkimi tego tragicznymi konsekwencjami. Grzech pierworodny Imperium Jagiellońskiego, jakim było pobłażanie pokonanym wrogom stanowi nasz kolejny błąd systemowy. Kiedy to w 1410 roku polsko-litewskie wojska zdruzgotały siły „chrześcijańskiej” Europy zachodniej zjednoczone pod krzyżackimi sztandarami w walce ze „wschodnimi poganami”, nie spowodowało to politycznego skonsumowania tej militarnej wiktorii. Przyczyny tego kolosalnego błędu mogą być dwojakie. Król mógł kierować się pobłażliwością w stosunku do pokonanego „chrześcijańskiego”[vii] Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Mógł też dojść pospołu z Wielkim Księciem Litewskim Witoldem do wniosku, że nadmierne wzmocnienie Polski nie leży w interesie Litwy i w związku z tym lepiej krzyżacką bestię pozostawić niedobitą. W tym drugim przypadku mamy do czynienia z klasyczną zbrodnią zdrady stanu, która w III RP stanowi powszednią praktykę. Ta kategoria zbrodni będącej najcięższym wykroczeniem przeciw własnej Ojczyźnie nie wymaga chyba dalszych komentarzy. Innym poważnym defektem wielu polskich przywódców jest nieumiejętność klarownego rozdzielenia swoich osobistych obowiązków od zobowiązań wynikających z racji sprawowanego urzędu państwowego. Bywają sytuacje, w których obie te sfery kolidują z sobą i wtedy potrzeba umysłu męża stanu do przecięcia takiego węzła gordyjskiego. Współczesnym przykładem takiego męża stanu może być Król Belgów Baudouin, którego konstytucja zobowiązywała do bezwarunkowego podpisywania ustaw parlamentarnych. W celu uniknięcia podpisania przeforsowanej przez parlament ustawy aborcyjnej, niezgodnej z jego sumieniem, abdykował on na dzień wyznaczony do jej podpisania. W roku 1610 Polacy, jako jedyni najeźdźcy w dotychczasowej historii, zajęli Moskwę i sprawowali w niej władzę. Na dodatek moskiewscy bojarzy obwołali carem królewicza Władysława. Król Zygmunt III nie skorzystał z tak wybornej okazji podporządkowania Polsce Wielkiego Księstwa Moskiewskiego[viii]. Powodem odrzucenia tej oferty była odmowa przejścia na prawosławie królewicza Władysława. Królewicz zdał na piątkę egzamin z katolicyzmu, ale na pałę z funkcji męża stanu. W niedalekiej przyszłości obiekcji takich nie będą miały księżniczki niemieckie, które tradycyjnie stanowiły rodzaj stadniny klaczy zarodowych dla dynastii Romanowów. Podobnie miała się sprawa z Austrią. W średniowiecznej Europie zwykło się mawiać, że potęga cesarza austriackiego leży w obfitości płodzonych przezeń arcyksiężniczek. Wydawane za europejskich władców rozszerzały sferę wpływów cesarstwa. Jak z tego widać, Niemki nawet sprzedając swe dupy nie sprzedają swej ojczyzny. Kontrastują z nimi Polki z III RP, które nie tylko sprzedają swe dupy i Ojczyznę, ale dodatkowo dokonują tego na tak masową skalę, że zagraża to biologicznemu istnieniu Narodu. Jest rok 1683. Armia turecka znajduje się na przedpolach Wiednia. Ulegając prośbom Papieża, król polski Jan III Sobieski bez namysłu rzuca się na odsiecz[ix]. Każdy inny władca europejski przyglądałby się zmaganiom swoich wrogów zacierając przy tym ręce z radości. Zwlekałby z odsieczą do momentu, kiedy zmęczone wojska tureckie dotarłyby na przedpola Rzymu, Madrytu, czy Paryża. Rozciągnięte linie zaopatrzeniowe armii wezyra Kary Mustafy stanowiłyby dodatkowe dlań ułatwienie. Zwycięstwo polskiego oręża byłoby jeszcze wspanialsze, a przy okazji można by nałożyć stosowną kontrybucję nie tylko na pokonanych Turków, ale również na podbitych przez nich naszych zachodnich „przyjaciół”. Można by też zostać głównym politycznym graczem w Europie, przynosząc tym samym trudne do przecenienia korzyści swemu państwu i Narodowi. Można by gdyby miało się odrobinę oleju w głowie! No, ale co tam Polska, niech ginie! Najważniejsze, żeby katolicyzm zatriumfował. Nieprawdaż? Przyjrzyjmy się, więc bliżej jakie to korzyści uzyskał katolicyzm z wejścia Polski na tragiczną drogę zagłady.
Gdyby po bitwie grunwaldzkiej ostatecznie dobito zakon, ziemie przezeń zajmowane przypadłyby katolickiej Polsce. Katolicyzm dominowałby nad Bałtykiem od granic Danii po Tallin. W okresie reformacji „pokorne sługi Najświętszej Marii Panny” zrzuciły swe maski i przeszły na protestantyzm. Wykluły się z nich jeszcze drapieżniejsze bestie, w postaci Prusaków, jednego z zaborców Polski i prekursora hitlerowskich Niemiec. Gdyby królewicz Władysław bardziej dbał o swe „zawodowe” obowiązki, a mniej o swą bielutką duszyczkę, Polska byłaby prawdopodobnie do dziś suwerenem na terytorium Rosji. Zaś Cerkiew Prawosławna przekształciłaby się zapewne w odpowiednik ukraińskiego kościoła grekokatolickiego. Gdyby potężna Polska z granicami wpływów na morzu Bałtyckim i Uralu zastąpiła monarchię austriacką w odpieraniu islamu na Bałkanach, jego wyznawcy dreptaliby zapewne pokornie na dzisiejszej granicy turecko-greckiej. Gdzie, więc są te korzyści wypływające za zniszczenia Polski? Przynajmniej ja ich nie widzę. Podsumowując powyższe wywody należy jasno stwierdzić, że jeśli w wyniku rozpadu Imperium Euroatlantyckiego (US &UE) Polska uzyska jeszcze jedną (ostatnią) szansę na zbudowanie własnego suwerennego państwa, w którym Polacy będą mogli być panami, to Naród musi wyselekcjonować przywódców nieobarczonych powyżej opisanymi defektami. Przywódcy takowi muszą sobie jasno zdawać sprawę, że zostali wybrani przez Naród w celu wywalczenia mu godnych warunków egzystencji, a nie zbawiania świata. Funkcja „zbawcy świata” nie znajduje się na liście obowiązków polskiego męża stanu! Nasi przywódcy powinni być w stanie obiektywnie oceniać rzeczywistość polityczną a nie funkcjonować we własnych mrzonkach. Nawet reprezentując słaby naród, jakim jest obecnie nasz, powinni być w stanie funkcjonować intelektualnie na poziomie światowych strategów i odpowiednio planować rozgrywki z mocniejszymi, a nie pałętać się między nogami wielkich jak małe zagubione dziecko. Jeśli Narodowi nie uda się wyłonić takich przywódców dni, jego dalszej egzystencji będą policzone.
[i] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/
[ii] http://www.trendsresearch.com/index.php
[iii] http://pl.wikipedia.org/wiki/Kazimierz_III_Wielki
[iv] http://www.piastowie.kei.pl/piast/kontro.htm
[v] http://pl.wikipedia.org/wiki/Aleksander_Wielopolski
[vi] http://empik.rp.pl/dumy-i-dumki-czyli-prawdziwa-powiesc-tyszkiewicz-benedykt-hr,2499430,ksiazka-p
[vii] http://www.album-grunwaldzki.iq.pl/zakon/index.php
[viii] http://portalwiedzy.onet.pl/60009,,,,wojny_polsko_moskiewskie,haslo.html
[ix]http://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_pod_Wiedniem_%281683%29
Ignacy Nowopolski Blog
WŁASNOŚĆ INTELEKTUALNA CZY FEUDALNA? Pan Minister Boni stwierdził, że „sobie ściąga muzykę i filmy z Internetu” Ja sobie nie ściągam. Ja sobie kupuję. Po części może, dlatego, że ściągąć nie umiem – bo jestem „wykluczony cyfrowo”. Może też, dlatego, że krzątanie się między prawdziwymi półkami – trochę podobnie jak w przypadku książek – to pewien fajny rytuał. I sobie nie życzę, żeby mnie śledzono – tak na wszelki wypadek – żeby sprawdzić, czy jednak czegoś nie ściągnę. Mam jednak podejrzenia, graniczące z pewnością, że i tak mnie śledzą i to bynajmniej nie z powodu jakichś filmów, czy „filmików”. Więc jeśli chodzi o ACTA to bronię zasad. I cieszę się, że nie jestem odosobniony i że nie jest to jedynie stanowisko Internautów. Kader Arif, francuski europoseł z frakcji Sojuszu Socjalistów i Demokratów i sprawozdawca ds. ACTA w Parlamencie Europejskim oświadczył właśnie, że „ta umowa może mieć poważne konsekwencje dla życia obywateli (...) To farsa, w której nie będę uczestniczyć”. Pisze o braku społecznej debaty nad projektem umowy i brak przejrzystości w prowadzeniu negocjacji nad jego kształtem. „Parlament Europejski nie miał nic do powiedzenia. Więc dziś chciałbym wysłać silny sygnał i zaalarmować obywateli o tej niedopuszczalnej sytuacji”. Rezygnację z funkcji złożył Szef polskiej Rady Informatyzacji Profesor Mieczysław Muraszkiewicz. „Rezygnacja jest reakcją na podpisanie przez Pana Premiera Rządu RP upoważnienie dla polskiej ambasador w Japonii do przyjęcia umowy ACTA oraz podpisanie tej umowy przez Panią Ambasador” – napisał w swoim oświadczeniu. Dziękuję Panie Profesorze. Przy okazji: w amerykańskim sądzie okręgowym w Northern District w Kalifornii toczy się właśnie ciekawa sprawa przeciwko Google Inc, Apple Inc, Adobe Systems Inc, Intel Corp, Intuit Inc oraz Pixar o stosowanie praktyk antykonkurencyjnych w odniesieniu do pracowników sektora wysokich technologii poprzez zawarcie umów o niezatrudnianiu pracowników konkurencji. Sam Steve Jobs, który dla Internautów i „gospodarki” zrobił naprawdę bardzo wiele dając możliwość legalnego zakupu, po akceptowalnej cenie, pilików muzycznych, wysłał maila do Erica Schmidta, ze skargą, że Google podejmuje zabiegi mających na celu zwerbowanie jednego z informatyków Apple’a. Co ciekawe sam Schmidt był wówczas członkiem zarządu obu tych korporacji? „Byłbym bardzo zadowolony, gdyby wasz departament ds. rekrutacji zaprzestał podobnych działań,” napisał Jobs. „Czy możesz to zahamować i dać mi znać, dlaczego do tego doszło?” – napisał Schmidt do dyrektora do spraw personalnych Google’a. W odpowiedzi otrzymał informację, że pracownik działu rekrutacji, który kontaktował się informatykiem z Apple’a „będzie zwolniony z pracy w ciągu godziny.” „Proszę w moim imieniu także przeprosić Steve Jobs’a.”
www.biznes.onet.pl/steve-jobs-zwrocil-sie-do-googles-aby-nie-podkrada,18563,5011167,1,news-detal
Własność intelektualna zaczyna przypominać feudalną. Ale żebym był dobrze zrozumiany to napisze, wprost: jeśli jakiś informatyk zamiast założyć własną firmę idzie pracować do korporacji – jego prawo. Ale ze wszystkimi konsekwencjami. Właścicielem praw intelektualnych nie będzie on, tylko korporacja. Tylko jak korporacje starają się „przywiązać chłopa do ziemi”, to niech nie używają tych wszystkich argumentów, których używają w walce o ACTA. Nie lubię hipokryzji. Gwiazdowski
Polska na drodze Niemiec do statusu mocarstwa ”Coraz wyraźniejsze jest też podporządkowanie kulturowe i polityczne.. Istnieje groźba zastosowania przemocy w celu wymuszenia władzy dominującego państwa Chodzi o to, aby nie pozwolić Polsce stanąć na drodze Niemiec do statusu mocarstwa Niezwykle interesująca analiza Krasnodębskiego w artykule „Liberalny hegemon. Niemcy” dotycząca rosnącego hegemonizmu Niemiec i przekształcania Polski w państwo neokolonialne metodami „hegemonialnej socjalizacji „Trudno komentować ten tekst. Jest pomimo swoje krótkiej formy najlepszym opisem dynamiki politycznej w naszych relacjach. Bardzo ważne są oceny Krasnodębskiego, na co chciałbym zwrócić uwagę funkcjonowania polskich elit politycznych, przekształcających się w struktury „koncesjonowane„ przez establishment niemiecki. Wybrałem według mnie najistotniejsze tezy Krasnodębskiego, tezy, z którymi trudno dyskutować. Na jeszcze jedno chciałbym zwrócić uwagę. Na terminologię Krasnodębskiego i definicje, zaczerpnięte prze niego od Ikenberrego, którą warto zapamiętać, jako bardzo ważne narzędzie w dyskursie dotyczącym relacji polsko niemieckich. I jeszcze jedno. Z tekstu wyłania się jeszcze jedno zagadnienie, mogące tłumaczyć zjawisko polskiej politycznej wojny domowej. Krasnodębski relacjonuje fundamentalnie odmienne, nie do pogodzenia różnice ideologiczne pomiędzy obozem pruskim i obozem Wolnych Polaków. Obóz pruski akceptuje i „przyswaja normy kulturowe państwa hegemonicznego, dzięki temu uprawia politykę zgodną z wyobrażeniami hegemona o porządku politycznym”. Obóz Wolnych Polaków jest spadkobiercą koncepcji politycznych Lecha Kaczyńskiego mających za cel nie dopuszczenie do hegemoni niemieckiej i przekształcenia społeczeństwa polskiego w prymitywne neokolonialne zaplecze Niemiec. Polska jest kluczem do hegemoni Niemiec w Europie i przekształceniu ich w globalne mocarstwo. Śmiertelnym niebezpieczeństwem dla Niemiec jest polityka jagiellońska. Włączenie Ukrainy i Białorusi do Unii. Przypomnę tylko dążenie Lecha Kaczyńskiego do zawarcia ścisłego strategicznego sojuszu z Ukrainą, sojuszu jagiellońskiego.Kaczyński mówiąc o nim opisał ten potencjalny sojusz, jako jeden z najsilniejszych w Europie. Ukraiński polski sojusz jagielloński byłby na tyle silny politycznie, że stanąłby na drodze Niemiec do budowy IV Rzeszy. Krasnodębski „Ostatnia faza kryzysu finansowego spowodowała, że do świadomości Polaków, a także innych Europejczyków dotarło, jak bardzo dominującym państwem na Starym Kontynencie jest nasz zachodni sąsiad „ Stało się coś, czego się kiedyś obawiano. Jak wiadomo, Wielka Brytania i Francja zgodziły się bardzo niechętnie na zjednoczenie Niemiec, bojąc się zakłócenia równowagi w Europie?...”„W liberalnym ładzie hegemonicznym reguły są negocjowane, podporządkowanie się jest oparte na zgodzie. (…) Słabsze i drugorzędne państwa mają możliwość głosu, a ich zgoda, by operować w ramach ładu jest oparta na gotowości państwa dominującego, by się powściągać i sprawować swoją władzę oraz przywództwo, kierując się dobrem ogólnym. W swej najbardziej rozwiniętej formie liberalnej ład hegemoniczny jest oparty na regułach prawa” ....” Obecnie, gdy trudna faza jednoczenia Niemiec została zakończona, ich siła wzrosła niepomiernie. Czy Niemcy staną się hegemonem Europy? A jeśli tak, to czy będą hegemonem liberalnym w wyżej zdefiniowanym sensie? Może Europa przekształci się w imperium z dominującym, niemieckim rdzeniem? „...”Trzeba jednak pamiętać, że są drugim na świecie eksporterem broni, a ostatnio eksport ten również szybko rośnie „....”Nie można jednak wykluczyć, że zwyciężą tendencje mocarstwowe, coraz mocniejsze wśród niemieckich elit. Tony Corn, doradca amerykańskiego Departamentu Stanu, twierdzi, że „dzisiaj niemieckie elity (…) próbują uczynić z 27 członków Unii Europejskiej nowoczesny odpowiednik 27 landów Cesarstwa Niemieckiego”….”o taką formę ładu politycznego i współpracy, w której Polska zachowałaby suwerenność, przyjazne stosunki z sąsiadami i możliwości rozwojowe, a jednocześnie, która nie pozwalałaby na dominację Niemiec. Rozumiał to Lech Kaczyński, podkreślając, że „nasza rozgrywka w Unii to w pewnym sensie gra o suwerenność wobec polityki niemieckiej” ….”Coraz wyraźniejsze jest też podporządkowanie kulturowe i polityczne. Podejmowane w Polsce przez niemieckie instytucje działania mogą uchodzić za przykład „hegemonialnej socjalizacji”, w której elicie państwa podporządkowanego wpaja się normy kulturowe państwa hegemonicznego.Elita kraju podporządkowanego przyswaja je sobie i dzięki temu uprawia politykę zgodną z wyobrażeniami hegemona o porządku politycznym „.....”Prezydent Lech Kaczyński zwracał uwagę na chęć uzyskania przez Niemcy wpływu na polską politykę: „Nie chodzi o to, że chcą nas zaatakować, wymordować czy nie pozwolić nam w miarę dobrze żyć. Chodzi o to, aby nie pozwolić Polsce stanąć na drodze Niemiec do statusu mocarstwa w skali globalnej„.....”W cytowanej książce Ikenberry przeciwstawia liberalnej hegemonii relacje kolonialne, w których dominacja jest zupełna.Istnieją jednak także formy pośrednie, na przykład relacje neokolonialne. Zakładają [one] bardziej pośrednie rządzenie, w którym lokalne elity sprawują rządy w swoim systemie politycznym, ale pozostają bezpośrednio związane z krajem dominującym i są zależne od niego. Lokalne elity są kooptowane do odgrywania pomocniczej roli w szerszym hierarchicznym porządku polityczno-gospodarczym i są nagradzane ekonomicznymi korzyściami i gwarancją bezpieczeństwa. Zarówno w przypadku kolonialnych, jak i neokolonialnych relacji w tle istnieje groźba zastosowania przemocy w celu wymuszenia władzy dominującego państwa, ograniczającej suwerenność i wyznaczającej granice wyborów politycznych w państwie podporządko-wanym„.....(źródło) Marek Mojsiewicz
Jakiej prokuratury potrzebujemy Stosunkowo niedawne wydarzenia, czyli próba samookaleczenia się prokuratora wojskowego płk. Mikołaja Przybyła oraz niedopuszczalne publicznie zachowanie naczelnego prokuratora wojskowego gen. Krzysztofa Parulskiego względem swojego cywilnego przełożonego prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, wywołały szeroką dyskusję o stworzeniu nowej ustawy o prokuraturze i powstaniu nowej prokuratury? Rozgrywa się to niespełna dwa lata od całkowitego przemodelowania struktury prokuratury powszechnej przez polityków Platformy Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego oraz Sojuszu Lewicy Demokratycznej przy sprzeciwie opozycji i śp. prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego.
Degeneracja rangi prokuratora generalnego Poprzez nowelizację ustawy o prokuraturze z 4 października 2009 r. rządzący oddzielili stanowisko ministra sprawiedliwości od stanowiska prokuratora generalnego. Stworzyli przy tym nieznane dotychczas w polskim systemie organów publicznych określenie, że prokuratura jest organem ochrony prawnej, a prokurator generalny naczelnym organem prokuratury. Ten wybieg prawny miał w sferze medialnomarketingowej stworzyć wrażenie, że prokurator generalny jest naczelnym organem państwa, a cała prokuratura organem ochrony prawa takim samym jak wymienione w rozdziale IX Konstytucji organy kontroli państwowej i ochrony prawa. Nic bardziej błędnego. Ustawą tą, bowiem zdegradowano pozycję prokuratora generalnego w systemie władzy. Obecnie jest centralnym organem władzy takim samym jak np. szef ABW czy CBA. Nie wiem, co faktycznie oznacza określenie "organ ochrony prawnej". Prokurator generalny nie ma przecież inicjatywy ustawodawczej, realnego wpływu na budżet prokuratury, na system kształcenia nowych kadr prokuratorskich, a także nie ma możliwości nagradzania wyróżniających się śledczych. Prokuratura została też upartyjniona, podobnie jak polskie sądownictwo, o czym się zresztą nie mówi. W skład zarówno Krajowej Rady Sądownictwa, jak i Krajowej Rady Prokuratury wchodzą politycy z reguły z partii rządzących, którzy mają bezpośredni wpływ na nominowanie nowych sędziów i prokuratorów oraz awansowanie innych na wyższe stanowiska służbowe. Politycy decydują także o powołaniach i odwołaniach zastępców prokuratora generalnego oraz o losie prokuratora generalnego w razie nieprzyjęcia przez prezesa Rady Ministrów jego corocznego sprawozdania. Jeśli spojrzymy na obecny model prokuratury, to możemy stwierdzić, że wywodzi się on wprost z czasów fizycznego niszczenia patriotów. Oddzielona od władzy wykonawczej prokuratura PRL powołana została ustawą z 20 lipca 1950 r. o Prokuraturze Rzeczypospolitej Polskiej, a wprowadzony wówczas kształt polskiej prokuratury oparto w dużym stopniu na wzorach stalinowskiej prokuratury sowieckiej. Prokurator generalny był formalnie niezależny i podlegał Radzie Państwa. Jak było w rzeczywistości, dobrze wiemy. Wszystkie wady tego nowego modelu prokuratury dostrzegał prezydent RP Lech Kaczyński, który zawetował nowelizację ustawy. Niestety, większość parlamentarna uważała inaczej.
Dwa lata "dziwoląga prawnego" Po uchwaleniu wspomnianej reformy prokuratury Krajowa Rada Sądownictwa przeprowadziła konkurs mający wyłonić dwóch kandydatów na prokuratorów generalnych. Jak się zdaje, w czasie tej procedury konkursowej doszło, co najmniej do naruszenia prawa, ponieważ członkowie Krajowej Rady Prokuratury, w tym politycy, bez zgody kandydujących, co najmniej niektórych, zażądali akt osobowych prokuratorów, a następnie zapoznali się z nimi, nie mając do tego żadnej podstawy prawnej wynikającej z ustawy (inaczej rzecz ma się z aktami osobowymi sędziów). Wyniki tak przeprowadzonego konkursu zmusiły prezydenta RP do wybrania, jak należy sądzić, "mniejszego zła" i powołania na to stanowisko Andrzeja Seremeta, sędziego niemającego żadnego doświadczenia w pracy prokuratorskiej. Prezydent nie mógł chyba jednak postąpić inaczej, gdyż drugi kandydat, zdaniem wielu, nie dawał rękojmi zachowania minimum niezależności prokuratorskiej. Te dwa lata funkcjonowania - jak mówią niektórzy - "dziwoląga prawnego" spowodowały konieczność kolejnej reformy prokuratury. Jeśli reforma ta jednak będzie tak profesjonalna jak poprzednia, to pacjent nie przeżyje tej operacji. Jeżeli intencją parlamentu, prezydenta RP i kierownictwa prokuratury jest stworzenie faktycznie niezależnej w zakresie pracy śledczej i nowoczesnej prokuratury, ta zmiana musi nastąpić za zgodą wszystkich liczących się sił politycznych oraz obywateli RP.
Brak publicznej dyskusji Bardzo poważnie należy rozpatrzyć koncepcję przeprowadzenia w tej sprawie referendum i uzyskanie odpowiedzi, jakiego kształtu prokuratury życzą sobie Polacy. Szczególnie wobec korporacyjnej postawy prokuratorów ujawnionej w ostatnio opublikowanych badaniach. Według mediów, w ankiecie brało udział ponad 4,4 tys. prokuratorów wszystkich szczebli i pionów prokuratury, czyli ponad dwie trzecie śledczych w kraju. 3105 opowiedziało się za podjęciem prac nad nową ustawą. 218 prokuratorów uznało, że obecne regulacje wystarczająco gwarantują niezależność prokuratury. Podobno większość ankietowanych wskazywała, że potrzebne jest umieszczenie zapisów o prokuraturze w Konstytucji, a także zapewnienie jej budżetowej autonomii. Natomiast likwidację prokuratury wojskowej i przeniesienie prokuratorów wojskowych do prokuratury cywilnej poparło 2555 ankietowanych, przeciwnych było 1383 prokuratorów. Za likwidacją pionu prokuratorskiego w IPN opowiedziało się 3004 pytanych, a 1170 było przeciw. Niestety, wszystko wskazuje na to, że nie będzie takiej zgody i publicznej dyskusji, a decyzje w zakresie polskiej prokuratury zapadną w zaciszu politycznych gabinetów i przede wszystkim przy udziale adwokatów. Świadczy o tym skład zespołu powołanego przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta do opracowania propozycji założeń do projektu ustawy o prokuraturze. W skład zespołu weszli czynni adwokaci, tacy jak Zbigniew Ćwiąkalski, Piotr Kardas czy sędzia SN Tomasz Grzegorczyk, wykładowca akademicki Piotr Winczorek oraz prokuratorzy wykonujący obowiązki w Prokuraturze Generalnej. Cóż za skład! Sami fachowcy. Część z nich zresztą brała udział w stworzeniu obecnego kształtu prokuratury. Na pewno dają oni rękojmię różnorodności poglądów i jasnego utytułowania prokuratury w systemie władzy. A gdzie przedstawiciele prokuratorów śledczych - liniowych, a gdzie przedstawiciele związku zawodowego i stowarzyszeń czy innych organizacji prawniczych i obywatelskich. No cóż, chyba nie było takiej potrzeby. O braku woli szerokich konsultacji świadczą też wypowiedzi ministra sprawiedliwości oraz przebieg konferencji naukowej zorganizowanej 25 stycznia 2012 roku w Sądzie Najwyższym. Przekrój interlokutorów naprawdę przedni. Szczególnie, jak dowiadujemy się z relacji uczestników, zabrzmiał głos adwokata Jana Widackiego, jeszcze niedawno oskarżonego o przestępstwo (prawomocnie uniewinnionego przez sąd rejonowy wobec niezaskarżenia wyroku przez prokuraturę). Na konferencję podobno zaproszono tylko wybranych przedstawicieli środowiska. Niestety, niepokojąco brzmią zapowiedzi ministra sprawiedliwości bliższego podporządkowania prokuratora generalnego Sejmowi czy parlamentowi. Niewątpliwie takie próby spowodują jeszcze większy chaos organizacyjno-kadrowy w prokuraturze i mogą, bez formalnej odpowiedzialności władzy wykonawczej oraz naruszając art. 146 ust. 4 pkt 7, zwiększyć polityczne wpływy na prokuraturę. Pomysł ten jest najpewniej przejawem desperacji obecnie rządzących, którzy bronią zachowania formalnej niezależności prokuratury.
Konieczne są zmiany Chcąc zmienić polską prokuraturę, trzeba odpowiedzieć sobie na trzy podstawowe pytania. Jaki jest obecny model procedury karnej i udział w niej prokuratorów? Częścią, jakiej władzy ma być prokuratura? Kto w prokuraturze powinien korzystać z atrybutu niezależności, biorąc pod uwagę dotychczasowe zasady pracy prokuratury: zasadę jednolitości i hierarchicznego podporządkowania? Wydaje się, że w obecnym systemie prawnym prokuratura musi być organem władzy wykonawczej - organem ścigania prowadzącym sprawy i oskarżającym przed sądem. Niezależny w bardzo szerokim zakresie powinien być prokurator prowadzący sprawę od początku do końca i odpowiadający za jej przebieg. Niezależność nie powinna obejmować prokuratorów nadzorujących pracę śledczych oraz będących na stanowiskach kierowniczych. Jaka zatem powinna być nowa polska prokuratura? Prokuratura winna być częścią władzy wykonawczej wymienioną, być może, w Konstytucji RP, a kadencyjny prokurator generalny - pierwszym zastępcą ministra sprawiedliwości, powoływanym na uzgodniony z ministrem sprawiedliwości wniosek prezesa Rady Ministrów przez Sejm RP. Prokuratura wojskowa i najpewniej prokuratorski pion w IPN powinny zostać połączone z prokuraturą powszechną. Prokurator generalny będzie w ten sposób ponownie naczelnym organem władzy i odzyska wpływ na budżet prokuratury, system szkolenia oraz akty prawne związane z funkcjonowaniem prokuratury. Inne stanowiska kierownicze w prokuraturze powszechnej nie powinny być kadencyjne, choć na wybór konkretnych kandydatów na te stanowiska musi mieć w większym stopniu wpływ samorząd prokuratorski i Rada Prokuratorów, bez udziału polityków i sędziów, ale za to z udziałem przedstawicieli związku zawodowego i stowarzyszeń prokuratorskich.
Jak najszybciej trzeba przywrócić możliwość nagradzania wyróżniających się prokuratorów śledczych i umożliwić im szybszy awans zawodowy i finansowy. Jednoznacznie trzeba też prokuratorom przeniesionym w stan spoczynku umożliwić prowadzenie działalności publicznej, a nawet politycznej, ponieważ jako obywatele Rzeczypospolitej nie powinni tracić podstawowych praw obywatelskich.
Walka z korupcją i mafią Obok jednolitej prokuratury powszechnej powołać trzeba Biuro Prokuratury do zwalczania przestępczości mafijnej i korupcyjnej z kadencyjnym dyrektorem podlegającym w sferze pozamerytorycznej bezpośrednio prezesowi Rady Ministrów. Taka odrębna struktura oprócz zwalczania przestępczości zorganizowanej i korupcyjnej mogłaby zajmować się postępowaniami prowadzonymi przeciwko prokuratorom i sędziom oraz przestępstwami na szczytach władzy, w tym dotyczącymi prokuratora generalnego i jego zastępców. W przypadku przestępstw związanych z działalnością polityczną na szczeblu centralnym można rozważyć powołanie przez Sejm RP i prezydenta RP na określony czas (np. kadencję parlamentu - tak jak Trybunał Stanu) specjalnego zespołu śledczego składającego się np. z prokuratorów w stanie spoczynku, którzy na skutek woli parlamentu zajmowaliby się ściganiem określonej kategorii osób i przestępstw. Można by wtedy uchylić ustawę o sejmowych komisjach śledczych. Konieczna jest jeszcze jedna reforma strukturalna. Do prokuratur apelacyjnych na miejsce Wydziałów ds. Przestępczości Zorganizowanej należy przenieść z prokuratur okręgowych Wydziały ds. Przestępczości Gospodarczej i tam też ulokować Wydziały ds. Wojskowych. W prokuraturach okręgowych trzeba także stworzyć Wydziały ds. Narkotykowych i ewentualnie IPN. Prokurator powinien być specjalistą i ekspertem w zakresie przestępczości, którą się zajmuje. Oczywiście możliwe też są inne dalej idące zmiany lokujące prokuraturę w strukturach władzy sądowniczej. Wtedy prokuratorzy zajmowaliby się tylko inicjowaniem śledztw oraz podejmowaniem decyzji o skierowaniu aktów oskarżenia do sądu oraz oskarżaniem przed nimi. Wtedy organem prowadzącym śledztwo byłby sędzia śledczy z atrybutami nawet niezawisłości. Tak daleko idące zmiany w filozofii i systemie organów ścigania prowadziłyby jednak do całkiem nowego systemu prawnego karnego i procedury karnej. Zmiany takie wymagałyby też znacznych nakładów finansowych, na co Polski obecnie i w najbliższej przyszłości nie stać. Nie ulega wątpliwości, że nowa ustawa o prokuraturze będzie rodzić się w bólach i wedle koncepcji obecnie rządzącej PO oraz Donalda Tuska. Oni też poniosą odpowiedzialność za ewentualne fiasko nowej ustawy o prokuraturze. Bogdan Święczkowski
Osocze z Polski Jeszcze w tym półroczu Laboratorium Frakcjonowania Osocza w Mielcu należące do lubelskiej firmy Biomed Wytwórnia Surowic i Szczepionek Sp. z o.o. rozpocznie produkcję preparatów z ludzkiej krwi Biomed w 2009 r. kupił od syndyka masy upadłościowej obiekty wraz z urządzeniami po okrytej złą sławą spółce LFO z zamiarem rozpoczęcia produkcji. Obecnie za granicą trwa procedura badania polskiego osocza. Konieczna jest także pozytywna ocena inspekcji Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego, co umożliwi spółce uruchomienie procesu konfekcjonowania, a następnie sprzedaży na polskim rynku farmaceutycznym gotowych produktów krwiopochodnych. Przypomnijmy, że zalecenia Światowej Organizacji Zdrowia i Komisji Europejskiej zakładają wykorzystywanie na potrzeby lecznictwa osocza pochodzącego z danego kraju. Z uwagi na brak fabryki frakcjonowania osocza w Polsce wprowadzenie tego typu zaleceń było dotychczas niemożliwe. Teraz Polska ma okazję dołączyć do krajów samowystarczalnych w tym zakresie. W 2011 r. Biomed, wykorzystując nadwyżki Regionalnych Centrów Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa, podpisał kontrakt na zakup 130 tys. litrów polskiego osocza i rozpoczyna proces frakcjonowania ludzkiego osocza. Ta sprawa jest niezwykle istotna z punktu widzenia interesów i zaopatrzenia Polski w trudne do zastąpienia leki krwiopochodne. Uruchomienie pierwszej w kraju fabryki leków z osocza ludzkiej krwi oznaczać będzie niezależność, a także spore oszczędności z tytułu zakupu bardzo drogich leków krwiopochodnych, które wciąż sprowadzamy z zagranicy. To z kolei pozwoli na zabezpieczenie zapotrzebowania polskiego rynku na preparaty krwiopochodne i sprawi, że w niedalekiej przyszłości zakład może stać się wiodącym producentem preparatów z osocza krwi. Pierwszą próbę stworzenia w Polsce fabryki leków z osocza ludzkiej krwi podjęła w latach 90 spółka LFO. Na budowę zaciągnęła ona 32 mln USD kredytu, który częściowo poręczył ówczesny rząd Włodzimierza Cimoszewicza. Powstały zaledwie dwie hale, produkcja nigdy nie ruszyła, kredyt nie został spłacony, a windykacją części należności 61 mln zł względem poszkodowanych banków obciążono Skarb Państwa. W aferę, która wyrosła na styku biznesmenów przestępców i polityki, zamieszani byli dawni wysocy funkcjonariusze państwa związani z SLD, którym postawiono zarzuty niedopełnienia obowiązków czy też działania na korzyść przestępców poprzez podejmowanie decyzji umożliwiających wielkie zyski osobom działającym z zamiarem oszukania Skarbu Państwa. Mariusz Kamieniecki
Nadchodzi Świat Wschodu Polska podpisując Traktat z Lizbony nie tylko zrezygnowała z wpływów politycznych równych niemieckim, ale i zgodziła się na formalne istnienie Eurogrupy, a teraz o zgrozo jedynie „żebrze” o miejsce przy tym stole i to nawet bez prawa głosu Dzisiaj na konferencji prasowej Martin Schulz wydał że Polska dlatego domaga się uczestniczenia w posiedzeniach Eurogrupy bez prawa głosu, gdyż według deklaracji premiera Donalda Tuska, nasz kraj chce wstąpić do strefy euro jeszcze przed 2015 rokiem!!! W Europie w której wszyscy liczą koszty funkcjonowania euro, w sytuacji pewnego uspokojenia na rynku kapitałowym po wpompowaniu przez EBC pół bln euro do systemu bankowego i w oczekiwaniu na następną transzę tanich pożyczek ogłoszoną na 28 lutego, uwaga przenosi się na recesyjne aspekty „paktu fiskalnego”. WgBloomberga olbrzymim problemem jest obsługa długu Eurostrefy wynoszącego €8,4 bilionów, w sytuacji gdy niespłacalny dług Włoch wynosi €1,9 bln. Jednocześnie ciężar zainteresowania przesuwa się w kierunku polityki fiskalnej i problemem pozostaje sposób zdelewarowania gospodarek.. Dlatego w świetle „zastępczej” debaty o ograniczonej ilości krzeseł przy stole Eurogrupy, należy uznać za szokująco nieprofesjonalny pierwotny wymóg Art. 4 „paktu fiskalnego”. Mówiący o zobowiązaniu się krajów których dług przekracza 60% PKB o konieczności jego redukowania w przeciętnej wysokości 1/20 rocznie. Gdyż Japonia likwidując nadmierny dług powinna wg powyższej rekomendacji zacieśnić politykę fiskalną i to na „szalonym” poziomie generowania nadwyżki budżetowej w wysokości 10% PKB, a więc ¥50 bilionów (1/20 200%-owego deficytu = ¥1 trylionowi), ukazując polityczny charakter wskaźników „paktu fiskalnego”.Ponadto jak jest zapisano w Artykule 6 przed przyjęciem ex ante wszelkie plany dotyczące emisji długu muszą być wysłane do Komisji Europejskiej i Rady. Gdy porównamy bardzo poważne zamierzenia eurostrefy, co do redukcji długu publicznego, nawet kosztem zahamowania wzrostu gospodarczego odmiennie kształtuje się polityka USA. Jak pisze James Mackintosh w artykule FTfm „US and the ambivalent nature of debt” wprawdzie Ameryka jest rekordowo zadłużona, ale ze względu na rekordowo niskie stopy procentowe, jej koszty obsługi długu jest niższy niż przed kryzysem. Również, z tego samego powodu, gospodarstwa domowe płacą najmniejszą część swojego dyspozycyjnego dochodu na obsługę długu od 1995 r. zgodnie z danymi Fed-u. Wraz z ze spadkiem jego wielkości, z 97,3% w pierwszym kwartale 2008 r. do obecnych 87%, stanowi to chwilowy oddech dla gospodarki, gdyż jak wynika z raportu Citigroup w USA, występuje silna korelacja między wzrostem zadłużenia a nominalnym PKB. Zawsze, gdy następował proces delewarowania gospodarki, występował równocześnie spadek nominalnego PKB. Dlatego nie powinno dziwić, że ostatnim kwartale powstało w Ameryce więcej niż się spodziewano miejsc pracy, zaufanie klientów wzrosło, a bezrobocie spadło, a ilość wypłacanych zasiłków jest na poziomie najniższym od upadku Bears Stearns. Wygląda na to, że koszty kapitału są na rekordowo niskim poziomie, niemniej grożą odpływem kapitału w bardziej produktywne miejsca na globie i może się powtórzyć sytuacja Japonii. W której proces aprecjacji w połączeniu z niskimi stopami procentowymi doprowadziły do „baniek” spekulacyjnych na rynku aktywów, dekad stagnacji i zadłużenia, w wysokości wg niektórych statystyk już na poziomie 230% PKB. Ponadto jak podaje WSJ obawy przed powtórzeniem opisanego procesu stoją za oporem Chin przed zgodą na aprecjację juana („The widely perceived trauma from the Plaza Accord has been cited by Chinese officials as a major reason for their hesitance to respond to similar pressure from the U.S. now to appreciate the yuan.”)Wygląda na to, że zadłużenie osiągnęło swoje maksimum i okres boomu, kiedy to zadłużenie gospodarstw domowych wzrosło z poziomu połowy PKB, jak i zadłużenie federalne do 100% mamy już za sobą. Alan Brown ze Schroders uważa, że w najbliższych latach dług publiczny USA wzrośnie do 120% PKB, a Jamis Baz z funduszu hedge’ingowego GLG uważa, że Ameryka musi zmniejszyć swoje globalne zadłużenie z prawie 350% PKB do poziomu poniżej 200%. Tylko, że w świetle przedstawionych analiz oznaczałoby to 15-to letni okres stagnacji. Gdy nałożymy na to podobne procesy zaprojektowane w „pakcie fiskalnym” eurostrefy to oznacza, że świat po tym okresie już nie będzie światem Zachodu ale Wschodu.
Cezary Mech
Najdroższe krzesło nowoczesnej Europy Jeśli Polska przyjmie palt fiskalny, mityczne 300 miliardów, będące obecnie gruszką na wierzbie, zamieni się w fige z makiem.
1. A miało już nie być wojen o krzesło. Pan Prezydent Komorowski stanowczo zapowiadał, nawet już po katostrofie smoleńskiej, z właściwym sobie taktem - że żadnej wojny o krzesło i o samolot już nie będzie. A tymczasem premier Tusk poleciał właśnie do Brukseli walczyć o krzesło, o dodatkowe krzesło, którego nie chcą mu przystawić przy brukselskim stole.
2. To ma być najdroższe krzesło nowoczesnej Europy. Zastawimy za nie w zamian 6 miliardów euro z rezerw walutowych i przyjmiemy gorset restrykcji budzetowych, który ograniczy możliwości kredytowe państwa, a w ślad za tym ograniczy jego rozwój. Cena krzesła moze być róznież taka, że z owych 300 miliardów złotych, co to nam je obiecali panowie TBL (Tusk, Buzek, Lewandowski) z gruszki na wierzbie przekształci się w figę z makiem. W budżecie panstwa i w budżetach samorządowych nie będzie bowiem kasy, którą trzeba dołożyc do unijnych miliardów, żeby je w ogóle dostać.
3. Najdroższe krzesło nowoczesnej Europy bedzie też krzesłem milczenia. Ale nie takim milczącym krzesłem, z którym rozmawiał poseł Sekuła, tylko krzesłem, na którym milczeć ma jego uzytkownik. Premier Tusk bedzie na nim siedział ze słuchawkami na uszach i milczał. nie mając prawa głosu. Będzie słuchał, jak inni sie kłócą, a w przerwie na kawę może nawet podejdzie do kanclerz Merkel i chwile z nią porozmawia o pogodzie, bo o sprawach będąąych przedmiotem debaty głos mu się nie należy. 4. Francuzi jednak patrza podejrzliwie na tę polską wojne o krzesło, bo wietrzą jakiś podstęp. Trudno im uwierzyć, że polski premier gotów jest ot tak ponieść miliardowe koszty tylko po to, żeby sobie na tym krześle w milczeniu posiedzieć. Podejrzewają zdaje się, że znany z proniemieckich sympatii Donald Tusk chce tam siedzieć w charakterze niemieckiej papugi i korzystając z chwili nieuwagi od czasu do czasu jednak wyrwie się z jakims apelem w w rodzaju - żądamy więcej niemieckiego przywództwa w Europie! Mysla sobie Francuzi - na cholerę nam ta niemiecka papuga - i zawrócili ciecia, który już to krzesło wnosił.
5. No i jak tak tego krzesła nie wstawią, bedzie problem. Gdzie ma polski premier wtedy siedzieć? Na kolanach niemieckiego kanclerza? Janusz Wojciechowski
31 stycznia 2012 "Księżyc nie da światłości swojej" - i zacznie się koniec świata, tak przynajmniej to wygląda, i tak zapisano w Ewangelii, jak zacznie się koniec świata, bo liczba bezrobotnych w takiej Hiszpanii osiągnęła już 5,5 miliona dumnych kiedyś Hiszpanów. Socjalizm doprowadził do kompletnego zdewastowania Hiszpanii, który to socjalizm propaganda nazywa” kryzysem”. Tak jakby to nie miało nic wspólnego z ustrojem budowanym od lat w Hiszpanii.. Którego rezultaty właśnie obserwujemy?. Podobnie jest w innych krajach wspólnoty socjalistycznej, wszędzie długi, bezrobocie, biurokracja.. W Polsce- według GUS-u – bezrobocie już przekroczyło 12,5% „czynnych zawodowo”, jak to się zwykło określać… Dopiero, co było 11,2… Ale cóż.. Rak socjalizmu robi swoje.. Miliony w jedną pięść zaciśniętą – wyjechały szukać szczęścia w innych landach Unii Europejskiej.. Gdyby ich doliczyć, gdyby zostały w Polsce- mogłoby się okazać, że bezrobotnych jest ze 30%, a może i więcej.. Takie spustoszenie sieje socjalizm demokratyczno- biurokratyczny, ulubiony ustrój socjalistów, bo mogą sobie wszystkim porządzić.. W systemie prawdziwie wolnorynkowym- rządzi rynek, a nie czerwone kanalie, które wszędzie wtykają swoje czerwone palce.. Tworząc oczywiście bezrobocie.. Ale na szczęście” reforma refundacyjna się udała”, tak przynajmniej stwierdził w Sejmie pan poseł Bartosz Arłukowicz, minister zdrowia, który „reformę refundacyjną „ wprowadzał, a przygotowała ją pani Ewa Kopacz, która w nagrodę za dobrą „reformę” otrzymała prawie najwyższe stanowisko w państwie, właściwie drugie, zaraz po prezydencie Komorowskim. Wszyscy oni dzierżą te widoczne znamiona władzy, bo – moim zdaniem- prawdziwa władza znajduje się poza konstytucją, gdzieś jeszcze w kręgach i mrokach stanu wojennego, w lasach Magdalenki, pod blatem Okrągłego Stołu, gdzieś pomiędzy panami Urbanem, Jaruzelskim, Kiszczakiem i Cioskiem – z jednej strony, i tych szesnastoma wybranymi przez generała Kiszczaka, jako zaufanych, których już część nie żyje, a którzy uczestniczyli w tajnych ustaleniach w magdalenkowych lasach. Jak bardzo tajnych i co utajniono bardzo? No i mamy tego owoce w postaci budowy socjalizmu demokratycznego, uzależniającego człowieka od państwa, czego przykładem jest między innymi „udana reforma refundacyjna” pani Kopacz i pana Arłukowicza, pani Kopacz z „liberalnej Platformy Obywatelskiej i pana Arłukowicza - z dawnego, socjalistycznego Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. W sprawie „reformy” wypowiedział się kulturalnie pan poseł Marek Balt, z obecnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który w swoim wystąpieniu sejmowym, w swojej chwili nienawiści orwellowskiej wobec pozorowanych przeciwników powiedział:
„Ustawa refundacyjna doprowadzi do upadku wiele szpitali i powinna nazywać się ustawę eksterminacyjną(….) Przepraszam, ale to wymyślić mógł tylko IDIOTA”(!!!!). Zwróćcie Państwo uwagę, że pan poseł Marek Balt użył słowa „ idiota” w formie męskiej, póki co , mamy jeszcze formę żeńską i nijaką.. Dopóki socjaliści nie doprowadzili do zupełnej równości wszystkiego, co się na tym Bożym świecie rusza.. Już lansują zwracanie się na „ ty”, co zwiastuje kolejne kroki- wyeliminowania formy” pan”.. Musi być równość we wszystkim – i już.. Jak walec równości nas wszystkich wyrówna- to dopiero będzie koniec świata i wtedy dopiero” Księżyc nie da światłości swojej”. A przecież już wszystkim wiadomo, że ustawę refundacyjną przygotował, nie poseł Bartosz Arłukowicz, ale pani minister Ewa Kopacz, obecnie sprawująca funkcję marszałka Sejmu.. Może to tylko do następnych wyborów, bo” młodzi, wykształceni z wielkich miast”, są bardzo oburzeni na Platformę Obywatelską i nie zamierzają na nią już głosować w następnych demokratycznych wyborach. Notowania demokratyczne lecą Platformie Obywatelskiej na łeb i szyję i ostatnio osiągnęły poziom 33% ”obywateli”, którzy jeszcze wierzą w socjalizm budowany przez Platformę Obywatelską, wespół z Polskim Stronnictwem Ludowym, który lada moment sprzeda chłopów pańszczyźnianych socjalizmu, wpędzając ich w jeszcze gorsze tarapaty, wprowadzając do ich pańszczyźnianego życia podatek dochodowy i sterty wypełnianych papierów - za posady rządowe.. Tak mi to wygląda.. Sympatyków Platformy Obywatelskiej było przed demokratycznymi wyborami ponad 50%... Teraz jest mniej i chyba będzie coraz mniej oprócz „pożytecznych idiotów”, których w każdej epoce nie brakuje. Wtedy już wszyscy będziemy przywaleni stertami papierów.. I kto nas przed końcem świata spod tej sterty wygrzebie.. Na razie gwiazdy patrzą na nas ”zanim spadać będą..” - jak zapisano w Ewangelii.. W każdym razie poseł Balt, tylko przez grzeczność wobec kobiet nie użył formy żeńskiej, bo jakby to wyglądało, że pani marszałek… I tak dalej… Przecież rządzący nami nie mogą być idiotami? W szczególności ci wszyscy na wysokich stanowiskach państwowych. Co innego- my, którym ci idioci, pardon- pożyteczni i użyteczni pracownicy sektora państwowego - robią codziennie kuku w kieszeni i na umyśle.. To my jesteśmy idiotami, przynajmniej za takich nas uważa władza.. Bo przecież głupi lud wszystko kupi - jak powiada klasyk. Ale nie wszystko idzie w złym kierunku.. Okazuje się, że takim Lublinie można zarobić parę ładnych groszy. I to niezłych parę groszy.. Bo nawet 9 tysięcy złotych miesięcznie.(!!!!). Zapłaci facet, który ma dużą firmę marketingową i zatrudni sekretarkę do biura w Lublinie. Prosi tylko o kontakt wyłącznie panie i prosi, żeby potencjalne kandydatki na sekretarki przysłały mu swoje zdjęcia.. Do tego dochodzą zakupy i wyjazdy na targi- Malediwy i Meksyk.. Oferta ciekawa, tym bardziej, że człowiek uczciwie nie ukrywa, że chodzi mu także o inne rzeczy z pogranicza seksualności. Oferta uczciwa i jasna.. Nie wiem jak z językiem- czy też trzeba znać.. Czy może tylko odpowiednio obracać.. W każdym razie w Lublinie przybędzie jedno dobrze płatne stanowisko pracy, odciążając tym samym tamtejszy urząd pracy i zdejmując z nas podatników obowiązek utrzymywania jednego dodatkowego bezrobotnego. Nie wiadomo, czy będzie odprowadzał podatek ZUS od zatrudnionej” sekretarki”. Gdyby ten przedsiębiorca od marketingu mógł „ zatrudnić” jeszcze kilka sekretarek, sytuacja w Lublinie z pewnością by się poprawiła w zakresie walki z bezrobociem. Ale ile kochanek mu jest potrzeba? Nie da się wszystkiego obrobić do końca.. Nawet gdyby bardzo chciał. I na samych kochankach nie może opierać się Produkt Krajowy Brutto Polski, „zielonej wyspy” na czerwonym morzu socjalizmu europejskiego.. Nie wiem czy taka la secretaria będzie mogła sobie zapalić w ubikacji, w ramach obowiązków nałożonych na nią, bo na przykład w takim Wałbrzychu, na razie na terenie starostwa obowiązuje zakaz palenia nawet w ubikacjach, gdzie zamonotowano już czujniki dymu. Zakomunikował o tym wszystkim radnym, przewodniczący tamtejszej niepotrzebnej nikomu- rady powiatowej.. Potrzebnej oczywiście samym radnym i przewodniczącemu.. No, bo, z czego ciągnęliby grubą rentę, a tak, i porządzą sobie i przy okazji wyrwą parę groszy z tamtejszego budżetu.. I wilk syty i owca niecała, podatnicy jedynie biedniejsi o parę groszy, tak jak w całym kraju demokracji i socjalizmu.. W każdym razie jak się „Słońce się zaćmi” i będzie koniec świata - socjaliści zamontują najprawdopodobniej w całym naszym umęczonym przez socjalizm i socjalistów kraju czujniki dymu i strach będzie nawet pomyśleć o zapaleniu papierosa.. Tym bardziej, że szykują się skanery myśli.. Nawet jednej prowadzącej audycję w polskim radio wyrwało się, że” Orwella już w Polsce mamy”.. Bo wszędzie pełno kamer.. Kamery – kamerami, ale ile wolności prawdziwej nam pozostało? Bo ja dobrą władzę oceniam, nie po tym, jak kończy, ale po tym - jak zaczyna.. Jak zaczyna źle - to i skończy na śmietniku historii? Jak na razie każda władza zaczyna od zabierania nam wolności? Aż do kompletnej niewoli, w ramach poszanowania praw człowieka, i ma się rozumieć i obywatela.. Prawa obywatelskie- mać! WJR
Przeciwko lewackiej ekstremie Kwestia skrajności w dzisiejszej sytuacji sztuki nie jest najważniejsza. Wręcz przeciwnie, chodzi raczej o niuanse, o niezauważalne przesuwanie granic tego, co wolno, a czego nie wolno, tego, co poprawne, a co nie. I raczej o to walczymy – o miejsce tej granicy, która wkracza coraz intensywniej na terytorium suwerenności sztuki. W tej sytuacji jesteśmy nielegalnymi buntownikami, rzecz jasna łamiącymi obowiązujące prawo danego zaborcy.
The Krasnals – grupa artystyczna złożona z anonimowych członków. Jej działania, oparte na prowokacji, mają zwykle silny kontekst środowiskowy i społeczno-polityczny, wywołując tym skrajne oceny. Ze względu na podobieństwo do dzieł Wilhelma Sasnala wiosną 2008 ich obraz Untitled (Group of Monkeys with White Bananas), podpisany Whielki Krasnal, został wyceniony przez dom aukcyjny Christie’s na 70 000 funtów. Gdy zauważono pomyłkę, wycena została unieważniona. W listopadzie 2009 grupa została nominowana do „Paszportów Polityki”. Nieodłącznym składnikiem działalności The Krasnals są aukcje charytatywne dla dzieci. Działalność rozpoczęli od krytyki komercjalizacji sztuki i zjawiska wyceny prac opartej głównie o towarzyskie koneksje twórców i krytyków. W późniejszych pracach ostro atakowali uzależnienie działalności artystycznej części środowisk od państwowych grantów. The Krasnals uczestniczyli w wystawie „Thymos. Sztuka gniewu 1900-2011” w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej. Kazimierz Piotrowski, kurator wystawy, został posądzony o manipulację pracami zaproszonych do wystawy artystów i wygłaszanie radykalnych poglądów politycznych m.in. poprzez sugerowanie możliwości zamachu w Smoleńsku. Część twórców wycofała swoje prace z wystawy. Ekspozycję w okrojonej formule oglądać można w CSW w Toruniu do końca stycznia. Przy okazji kontrowersji wokół wystawy „Thymos”, dostrzegliście w niej szansę upadku stereotypu „kultury, gdzie zaflegmiona inteligencja pod sztandarami «Krytyki Politycznej»” obejmuje przewodnictwo nad resztą społeczeństwa, które wrzucono do wspólnego wora pod hasłem „ciemnogród”. Uważacie, że „Thymos” pokazała jakąś „inteligencję artystyczną” inną od tej, która dopuściła się, w obliczu medialnych kontrowersji, autocenzury?
– Nie mamy pojęcia, czy jest alternatywa i co ewentualnie ma do zaproponowania. Widzimy natomiast jasno i wyraźnie chorobę, której żaden lekarz rodzinny nie byłby w stanie przeoczyć. Jest kwestią bezdyskusyjną, że potrzeba na nią szczepionki. My jej nie mamy. Ale wiadomo jedno: dobra diagnoza jest połową sukcesu i to ona dopiero daje wytyczne, gdzie szukać lekarstwa. Mówiąc Gogolem, w rękach dobrego lekarza i woda staje się lekarstwem.
Jak zatem brzmi wasza diagnoza? – Powiedzmy sobie szczerze, dziś demokracji w sztuce nie ma. Pewne osoby natomiast intensywnie eksploatują to hasło, w sposób fałszywy sprzedając swoim „wyborcom” czy „fanom”, jako zasadę funkcjonowania własnego status quo. Wszyscy wiemy, że pewna wiodąca prym gazeta jest znakomitym podręcznikiem, jak pisać „niestronnicze” i „niemanipulujące” czytelnikiem teksty. Zadziwiające jest, jak wiele osób inteligentnych, z wyższym wykształceniem, traktuje ją bezdyskusyjnie, jako obiektywne źródło informacji. Dlatego też często korzystamy z podanych tam wzorców w celu obrony własnego obiektywizmu. W sytuacji rządów ukrytej dyktatury i gry nie fair sztuka pozostaje zniewolona w ryzach poprawności ustalonej przez dane środowisko.
W polemice z jednym z recenzentów wystawy wytknęliście fałsz fetyszu wolności w środowisku artystycznym. Z drugiej strony, broniliście toruńskiej wystawy. Jakie jest właściwie wasze stanowisko w sprawie wolności artystycznej: uważacie ją za frazes, czy jesteście gotowi zaakceptować wszelkie radykalizmy? – Jesteśmy, po pierwsze i najważniejsze, zarówno za równymi przywilejami, jak i równymi ograniczeniami dla wszystkich artystów. Niezależnie od tego, jakie one są. Niezależnie również od tego, jaka opcja polityczna jest u władzy. Przy oficjalnym uznaniu braków obiektywnych kryteriów w dziedzinie sztuki, uznawanie jednych artystów za lepszych, a drugich za gorszych, jest jawnym wykluczaniem. Są oczywiście radykalizmy, których jako artyści w sztuce byśmy nie zaakceptowali. Ale rozmowa o radykalizmach jest innym tematem. Tu raczej chodzi o to, do czego może posunąć się artysta, jako człowiek, za co jest w stanie wziąć odpowiedzialność, gdzie kończy się granica człowieczeństwa dla niego samego i dla odbiorców. Nie chcemy tutaj wchodzić w głębszą filozofię. Kwestia skrajności w dzisiejszej sytuacji sztuki nie jest najważniejsza. Wręcz przeciwnie, chodzi raczej o niuanse, o niezauważalne przesuwanie granic tego, co wolno, a czego nie wolno, tego, co poprawne, a co nie. I raczej o to walczymy – o miejsce tej granicy, która wkracza coraz intensywniej na terytorium suwerenności sztuki. W tej sytuacji jesteśmy nielegalnymi buntownikami, rzecz jasna łamiącymi obowiązujące prawo danego zaborcy.
Sądzicie, że jesteście wykluczani przez establishment artystyczny? Od początku swojej działalności go atakujecie… – Paradoksalnie w obszarze sztuki, która głosi idee tolerancji, szerzą się dyskryminujące, pałające nienawiścią, krasnalofobiczne postawy. Doszło do dość absurdalnej sytuacji, gdzie coraz aktywniejsze ruchy konserwatywne stają się nadzieją dla polskiej kultury i dla Polski w ogóle.
Po „Thymosie”, również dzięki waszej autodefinicji, jako „wsioków z ciemnogrodu”, nasiliły się głosy określające The Krasnals, jako nieudolną, opartą jedynie na negacji, próbę tworzenia „sztuki prawicowej”… – Nie odpowiada nam to, co proponuje lewacka ekstrema, która zdominowała całą przestrzeń publiczną. Abraham Lincoln powiedział kiedyś: „Można oszukiwać wielu ludzi jakiś czas, a niektórych ludzi cały czas, ale nie można oszukiwać cały czas Narodu”. Tak się nie da. Być może, dlatego odczuwamy jakby głód tego, co po przeciwnej stronie, np. stałych, konserwatywnych, uniwersalnych wartości. Nie chcemy jednak jednoznacznie się określać, pilnujemy przede wszystkim wolności twórczej, która jest warunkiem funkcjonowania sztuki. Etap negacji jest niezbędny, gdyż jest przede wszystkim najskuteczniejszy. Kiedy zadziała, będzie więcej miejsca na program pozytywny, ale aby zaistniał, trzeba mu zrobić, choć trochę miejsca. Oskarżanie o nieudolność, gdy po stronie oskarżyciela stoi uzbrojona armia, a po stronie buntowników garstka zapaleńców, jest trochę nie na miejscu i świadczy raczej o dość żałośnie niskim poczuciu własnej wartości. Powiemy więcej: może świadczyć to o degeneracji i kompromitacji armii, której grozi rozlecenie się w pył, gdy taki intruz skutecznie podgryzie kluczowe fundamenty.
Wasza twórczość to głównie artystyczna publicystyka. Skąd taka formuła i czy zamierzacie pozostać jej wierni? – Chodzi po prostu o dopuszczenie sztuki, która ukazuje inne punkty widzenia, aby widz miał opcję wyboru, ocenienia we własnym zakresie, wybrania tego, co wartościowe, bez nachalnego narzucania jedynej słusznej opcji. Zobaczymy… Mamy strasznie dużo pomysłów i projektów pozytywnych, które czekają na realizację, ale na razie nie ma na nie czasu. Sytuacja wymaga innego działania. Ale mamy nadzieję, że niedługo do tych tematów dojdziemy. To kolejny etap, który powinien być uwarunkowany tym pierwszym. Działamy w myśl zasady, że „kto nie był buntownikiem za młodu, ten będzie świnią na starość”.
W kraju, który nie potrafił rozliczyć się z komunizmem, finansowanie kultury zarówno w sposób komercyjny, jak i przez państwowy mecenat skutkować musi brataniem się artystów z postkolonialną elitą. Macie jakąś wizję tego, jak powinno się finansować kulturę, by artyści mogli tworzyć w sposób rzeczywiście niezależny? – Mamy pewną wizję, być może utopijną, ale wyobraźmy sobie, że na jakiś czas – np. na kilka lat – przestajemy finansować sztukę współczesną w ogóle. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego przeznacza pieniądze tylko i wyłącznie na zachowanie dziedzictwa: głównie na muzea, z wykluczeniem rzecz jasna muzeów sztuki współczesnej. Za resztę funduje kosztowne operacje chorym dzieciom. Co wówczas dzieje się z całą śmietanką artystyczną? Jesteśmy przekonani, że momentalnie stopnieje i pozostanie po niej zaledwie biała tłusta plama, po jakimś czasie zaczynająca wydzielać nieprzyjemny zapach. Aktywni zostaną jedynie ci, którzy mają pasję, ci autentyczni, artyści z krwi i kości. Warto przeprowadzić taki eksperyment. Zaczęliśmy Gogolem i Gogolem chętnie zakończymy: „nazwanie oszusta po imieniu to u nas niemalże zamach na państwo”. My wierzymy, że hochsztaplerzy wymrą.
Piotr Trudnowski
Kłamstwo smoleńskie ucieka na coraz krótszych nogach Jak domek z kart rozpadają się kolejne bastiony smoleńskiego kłamstwa
1. Coś pękło, coś się zmieniło. Wywiadu Pani Szmajdzińskiej i jej gorzkich słów wobec kompromitacji i zakłamania smoleńskich śledztw już nie da sie zepchnąć na margines, wydrwić, ani ośmieszyć. Nie da się z nich zrobić ani oszołomstwa, ani "politycznej gry trumnami". Teraz już oskarża nie Macierewicz, nie jakiś "zaczadzony rusofobią" inny polityk PiS-u. To mówi Pani Szmajdzińska, smoleńska wdowa po polityku lewicy, dziś sama będąca lewicową posłanką, a przecież polskiej lewicy spod znaku SLD ani rusofobii, ani tuskofobii w żaden sposób przypisać się nie da.
2. Cos pekło, cos sie zmieniło. Kłamstwo smoleńskie, które jeszcze niedawno było w nieustannym ataku i śmiało sie prawdzie w twarz, dziś zaczyna uciekać na coraz krótszych nogach. Jak domek z kart rozpadają się główne bastiony tego kłamstwa, w tym ten największy - to oszczercze i dla pamięci ofiary wręcz zbrodnicze oskarżenie - o naciskach na załogę pijanego generała Błasika. Oszczercy rozpoznali jego głos - ale kto konkretnie rozpoznał i po czym - tajemnica! I jeszcze brną w bzdury, choć coraz bardziej cicho i niewyraźnie, że w kokpicie byli wszyscy, tylko pilota w nim nie było.
3. Upada "kłamstwo brzozowe", już się sypią z niego wióry. Ekspertyzie prof. Biniendy i doktora Nowaczyka nie zostało przeciwstawione nic. Nic! Nie ma żadnej kontrekspertyzy, nikt nie wychodzi i nie mówi - jestem profesorem fizyki z takiej oto katedry, jestem profesorem wytrzymałości materiałów z tego oto instytutu, badalismy brzozę, badalismy skrzydło, obliczyliśmy - tu napięcie, tam naprężenie, tam kąt natarcia - zgadza się, Rosjanie mają rację, brzoza strąciła ten samolot! Ale nikt taki nie staje i nie mówi. Komisja Millera wine brzozy ustaliła większością głosów. Nie słyszałem, zeby jakis polski ekspert drabinę do brzozy przystawił, farbę lotniczą zeskrobał i w laboratorium ustalił, że to z naszego tupolewa.
4. Miało nie być żadnej winy BOR-u, a tymczasem, zarówno ze śledztwa prokuratury jak i z wstępnych ustaleń kontroli NIK (prowadzonej z mojej inspiracji) wynika, że w miejscu, gdzie ginął polski prezydent BOR-u nie było. Prezydentowi Kwaśniewskiemu sprawdzali w Smoleńsku wszystko, podobno nawet pas kazali Rosjanom betonować na lotnisku (okazuje się, że można od Rosjan skutecznie czegoś żądać, jeśli się chce i wcale to wojną nie grozi). Na Prezydenta Kaczyńskiego czekał w Smoleńsku jeden kierowca... A Prezydent Komorowski nagrodził szefa BOR-u generalskim szlifem.
5. Wobec wstrząsającego oskarżenia Pani Szmajdzińskiej, jej partyjny kolega Marek Siwiec próbował je sprowadzić do wymiaru skargi poszkodowanej osoby. Słusznie mu wytknął Kurski, ze poszkodowany to ktoś, komu ukradziono rower. Zresztą o niejeden ukradziony rower dochodzenie jest bardziej profesjonalne i staranne niż śledztwo o rozbity w Smoleńsku samolot, w którym zginął Prezydent Rzeczypospolitej i wielu innych najwyższych funkcjonariuszy państwa polskiego. Tego państwa, które dziś nie potrafi, a może nie chce dotrzeć do wiedzy o tym, co naprawdę się stało w smoleńskiej mgle.
6. Klamstwo smoleńskie ucieka na coraz krótszych nogach i potyka się o własne błedy. Ale prawda je dogoni. Może nawet dogoni je prawda i sprawiedliwość. Janusz Wojciechowski
ACTA polskiej wiosny? Lud, choćby najbardziej demokratyczny, nie wejdzie do gabinetu i nie zacznie rządzić. Ktoś inny musi. Przy byle spocie wyborczym idącym w miliony też żaden polityk nie wykupi sam paru, aby zostać wybranym. Ktoś inny musi. To, co masy widzą, jako wybranych przez siebie leaderów troszczących się o ich księżycowe roszczenia może być, zatem tylko iluzją, cyferblatem zegara. Za jego mechanizmem stać musi ktoś inny. W wielu przypadkach stoi na całe szczęście. Nietrudno sobie wyobrazić Armageddon, do jakiego doprowadzić by mógł demokratycznie wybrany demagog, realizujący widzimisię ludu. W Ameryce raz na cztery lata lud ma możliwość autentycznego, w pełni demokratycznego wyboru między dwoma figurantami, zatwierdzonymi jednak dla pewności przez centralę. W Europie jeszcze sprytniej. Tu lud nie wybiera już nawet ludzi, lecz tylko „listy”. Listy wygrywają zawsze, nikt nie przegrywa. Element ludzki pojawia się jedynie sporadycznie i na miesiące przed wyborami, kiedy w walkach buldogów pod dywanem ustalana jest kolejność miejsc na listach. Dzięki temu w europejskich wyborach na długo przed wyborami wiadomo z grubsza, kogo centrala dopuszcza a kogo nie. Lud naturalnie cieszy się potem, że to on „wybrał” demokratycznie, dajmy na to, Berlusconiego we Włoszech czy Papandreu w Grecji. Trochę „bunga-bunga” na boku jest przy tym ok. Dodaje jedynie kolorytu demokracji, w swojej istocie ponuremu kultowi szakala wyznawanemu przez osły [Raspail]. Zdarza się jednak, że nawet mimo przyjętych środków ostrożności z listami sprawy zaczynają iść w złym dla centrali kierunku. Kiedy istotne interesy zaczynają być zagrożone tajemnicza ręka się włącza wtedy i usuwa pionki z szachownicy. Bezpardonowo i bez cienia wahania. Wszystko bez kłopotliwych dawniej gimnastyk z cykutą czy arszenikiem, bez mokrej roboty jak z Kennedy’m czy bez nieszczęśliwych wypadków jak z Torrijosem. Galopujący postęp i nieustannie rosnąca w cenie dyskrecja robią swoje. Demokratycznego do szpiku kości Berlusconiego zastępuje na przykład nagle, pokojowo i po cichu, w iście teflonowym stylu, wskazany przez niewidzialną rękę „rząd ekspertów” pod przewodnictwem niewybranego przez nikogo M.Montiego. To samo w Grecji. Demokratyczny rząd Papandreou zastąpiony zostaje równie nagle, pokojowo i po cichu wskazanym przez siły wyższe rządem ekspertów pod przewodnictwem także niewybranego przez nikogo L.Papademosa. Ktoś mógłby się nawet dziwić, czemu lud w demokracji ciągle uparcie wybiera półgłówków, którzy muszą być potem, czasem w widocznym pośpiechu, podmieniani na rząd ekspertów. Czy nie praktyczniej byłoby wybrać od razu kogoś kompetentnego? Można przypuszczać, że w Polsce jest całkiem podobnie. I na całe szczęście, sądząc po kwalifikacjach widocznej w TV wybranej reprezentacji narodu. Istnieje jednak pewna mała różnica. Jest nią swoista troska, którą owa tajemnicza ręka roztacza zwykle nad zarządzanym przez siebie terytorium a której brakuje w Polsce. Tajemnicza ręka może być wszystkim, od wpływowego lobby bankowego czy innej grupy interesu, poprzez polską wersję serialu Yes, minister aż po regularną mafię. Mafie mają zresztą najlepszy z nich track record, jeśli chodzi o prowadzenie spraw finansowych, dużo lepszy od rządów a nieporównanie lepszy od banków… Taka Cosa Nostra na przykład jest dzisiaj jedną z bardziej wiarygodnych instytucji finansowych Italii. Z pewnością najbardziej płynną… Mafie wykazują lojalność z terytorium, na którym działają; to różni je od gangów. Chronią je a nie niszczą, nie są zainteresowane zarzynaniem kury znoszącej złote jajka. Wymuszają haracz, znany czasem, jako podatki, ale nie są zainteresowane w przeszkadzaniu tym, którzy płacą. Stymulują ich biznesy zamiast utrudniać. Mafie też, w odróżnieniu od rządów, mają honor i dotrzymują słowa. Jak mafia powie na przykład, że korzystnie sprzeda stocznie a jak nie to usunie ministra Grada to albo sprzeda albo usunie? Jak rząd natomiast powie to samo to tylko powie? Wydaje się, że głównym celem niewidzialnej ręki w Polsce nie był jednak, przynajmniej do niedawna, własny rozwój napędzany rozwojem autonomicznie zarządzanego terytorium. Był nim prędzej drenaż środków z zarządzanego terytorium i jak najszybsze zwasalizowanie go socjalistycznej międzynarodówce w Brukseli czy mocarstwom ościennym. Przykładem takiej bezsensownie anty-narodowej akcji było niedawne wyrzucenie w błoto kilku miliardów euro polskiego podatnika na bailout banków włoskich poprzez IMF. Kontrybucja polska zmienić tam nic nie zmieni, jako gest się nie liczy, doprowadzi najpewniej do straty a w podzięce premiera Tuska i tak nie wpuszczą nawet do lobby hotelu, w którym wtajemniczeni będą obradować. Jednocześnie pieniądze te są stracone dla potrzeb rozwoju zarządzanego terytorium. Z polskim udziałem w bailoutach nie było ani żadnego pośpiechu ani żadnego zobowiązania. Można było skorzystać z okazji, aby taktownie i intratnie milczeć. Innym przykładem jest gorąca ostatnio sprawa ACTA, przyjęta przez rząd premiera Tuska uchwała otwierająca drogę internetowej cenzurze i inwigilacji obywateli. Nie chodzi w tym bynajmniej o gonienie copycats. Chodzi o wprowadzany po cichu tylnymi drzwiami amerykański gniot prawny brutalnie narzucany innym, zawierający wątpliwe sformułowania faworyzujące obcych oskarżycieli, robiące z rodzimych prowiderów internetu szpicli i odbierające prawo do obrony potencjalnym oskarżonym. Wszystko jedno czy jego mieszkańcom, czy rządzącym, nie ma w Polsce jednego kontekstu i jednej sytuacji, w której podpisanie ACTA przyniosłoby krajowi korzyść. Jedyny pożytek z podpisania ACTA odnieść mogą, co najwyżej mafie zagraniczne. Dlatego tak kuriozalnie wygląda premier Tusk ochoczo podpisujący na odległość, wbrew powszechnym protestom w kraju, papier o implikacjach, których sam być może nie całkiem ogarnia. Co najwyżej otwarta zostanie jedynie furtka dla obcych grandziarzy? Jeszcze kuriozalniej brzmią zapewnienia niedoszłego „prezydenta z Gdańska”, że „nie ugnie się pod naciskami”. Panu premierowi nikt najwyraźniej nie doradził, jaki piorunujący efekt psychologiczny, z pozytywnym przełożeniem na sondaże, mógłby natomiast osiągnąć wywalając na pokaz paru półgłówków ze swojego otoczenia, obarczając ich winą za zamieszanie i publicznie deklarując, że ACTA, jako sprzeczne z polską racją stanu, w życiu nie podpisze. Wzbudziłby tym, co najwyżej napomnienie od oniemiałej tą śmiałością kanclerzowej Merkel czy od francuskiego kabotyna, ale nic więcej. Obroniłby za to swoje terytorium i się na nim umocnił. Albo może ktoś i doradzał, ale pan premier nie posłuchał… Też możliwe. Jeżeli w komocji wokół ACTA jest jakaś jaśniejsza strona to jest nią uderzająco wysoki poziom nagłośnienia tego skandalu w mediach takich jak tvn24, które trudno podejrzewać o libertariańskie sympatie. Uderza brak typowej w takich przypadkach jednostronności i zgodnego z linią partii huzia na „huliganów” i „wichrzycieli”. Przeciwnie, racje przeciwników ACTA wyraźnie dochodzą do głosu a relacje są zrównoważone. Najwyraźniej rozgłos wokół szmuglowanej po cichu tylnymi drzwiami ustawy ACTA zaskoczył rząd. „Młodzi, wykształceni, z wielkich miast”, dotychczas sojusznicy, wkurzeni skrzyknęli się i-phonami i wylegli na ulice w akcie spontanicznego sprzeciwu. Świadomi tego lub nie, protestują w słusznej, nadzwyczaj ważkiej sprawie, dużo ważniejszej od przyrodzonego prawa do skopiowania z sieci ulubionego pliku mp3. Wprawili tym rząd w widoczną konsternację, z rzadko spotykaną gotowością paru dygnitarzy do podania się do dymisji, krytycznymi opiniami nawet ze strony niektórych kół pro-rządowych oraz z trafiającymi się akcentami pojednawczymi. Wygląda, więc na to, że wśród tajemniczych rąk opinie, co o tym sądzić są także podzielone i że panuje niezdecydowanie. Nie jest wykluczone, że ktoś zaczyna rozumieć, iż niewolnicze stawanie na baczność na każdą muzykę puszczoną z Berlina czy Brukseli nie jest najlepszą receptą na biznes w Polsce. Że receptą dużo lepszą i bezpieczniejszą może być właśnie danie pewnego odporu, małe postawienie się unijnemu dyktatowi. Rodzima kapela grająca we własnym, polskim baraku. Był to w końcu najweselszy barak w obozie sowieckim i jest szansa, że będzie też najweselszy w unii. Zależy od tego czy wypracujemy sobie minimum niezależności, minimum pola manewru. Do tego konieczne jest zaznaczenie pewnej dozy nieuległości, zaakcentowanie troski o zarządzane terytorium w odróżnieniu od bezustannych wiernopoddańczych deklaracji. Udawana przynajmniej dbałość o interesy kraju a nie bezkrytyczna akceptacja narzucanych regulacji. Tylko z takimi się liczą, z potakiewiczami się nie negocjuje. Czyżby, więc nadspodziewanie obiektywny szum wokół ACTA świadczył o tym, że na mafijnym firmamencie wyłania się jakaś nowa, biało-czerwona konstelacja, tym razem patriotycznie narodowa? Kto to wie… Przykład arabskiej wiosny sprzed roku może okazać się przecież zaraźliwy… Dwa Grosze
Prosze sie łaskawie przyszykować do akcji "Boycott". Tak na razie do poczytania. Nic wielkiego. Uwagi o tłumaczach i DJach. Jak wiadomo przesądy działaja niezaleznie od tego, czy sie w nie wierzy, czy nie wierzy, Wszystko juz gotowe do wysyłki - ale poczekajmy do poniedziałki.Z pozycji DJa Czas ochrony patentów i „praw autorskich” wydłużył się ponad wszelką rozsądną miarę (do 70 lat od śmieci twórcy!!!). Patenty do 25 lat. Jest to kompletny skandal – ale ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, a artyści – tacy mili ludzie – po cichu przekonują polityków, że to jeszcze za mało!!! A ja mówię, że przy programach komputerowych chyba 3 lata byłyby w sam raz. A tak w ogóle to trzeba wrócić do zdrowych zasad: 7 lat – plus dokupywanie ochrony przez dalsze cztery. Co śmieszniejsze: prawa „autorskie” porozciągano na wszystkie strony. Np. na tłumaczy. Gdy artysta-stolarz zrobi mi stół – to ja go kupuję, płacę – i on jest mój: mogę mu skrócić nogi, pomalować w groszki... A gdy zapłacę za tłumaczenie to nie mogę go poprawić bez zgody tłumacza! Nie mogę np. wziąć dobrze przetłumaczoną połowę książki, drugą połowę dobrze przetłumaczoną przez kogoś innego, (bo temu pierwszemu się znudziło i odwalał robotę) – i połączyć! Tak nawiasem: robi to każdy DJ! Na dyskotece spowalnia lub przyspiesza ruch płyty, miesza ze sobą melodie – i nikt go jakoś za to nie ściga! To, dlaczego tłumacze mają mieć większe prawa? Te ich prawa zdecydowanie szkodzą. Należy je też ograniczyć. Dobrze płacić za tłumaczenie – i: do widzenia! Niech tłumaczą następne dzieło! JKM
Chcą odwołać Klicha po cichu Oficjalnie sprawa głosowania jest owiana tajemnicą, a członkowie komisji nabrali wody w usta i nie chcą informować nawet o terminie posiedzenia.
- Jest to wewnętrzna sprawa komisji i nie zależy nam na rozgłosie. Stąd też nie informujemy, kiedy posiedzenie się odbędzie. Kiedy się to stanie, rzecznik ministerstwa transportu poinformuje o wynikach i o tym, jaką decyzję podjął pan minister - powiedział nam wczoraj dr inż. Maciej Lasek, wiceprzewodniczący PKBWL. W połowie stycznia do komisji wpłynął wniosek jednego z jej członków o odwołanie przewodniczącego. Według informacji "Naszego Dziennika", złożył go Tomasz Makowski, a głosowanie ma się odbyć 1 lutego. Zgodnie z zapisami ustawy prawo lotnicze z 3 lipca 2002 roku, przewodniczącego komisji powołuje minister właściwy do spraw transportu - obecnie jest nim Sławomir Nowak - na okres 5 lat. Ten sam minister ma prawo go odwołać, ale tylko na wniosek komisji uchwalony bezwzględną większością głosów. Przy czym rekomendacja komisji w tej kwestii w żaden sposób nie wiąże ministra. W podobny sposób odwoływani mogą być pozostali członkowie komisji. Ta składa się z przewodniczącego, dwóch jego zastępców i czternastu członków. Warto pamiętać, że Edmundowi Klichowi już raz udało się wygrać potyczkę z członkami komisji. W lutym ubiegłego roku ich wniosku przegłosowanego znaczącą większością głosów (13:1 przeciw Klichowi) nie uwzględnił minister Cezary Grabarczyk. Klichowi zarzucano wówczas, że jego bierna postawa we współpracy z Międzypaństwowym Komitetem Lotniczym (MAK) spowodowała, iż w ostatecznym raporcie MAK na temat katastrofy smoleńskiej nie uwzględniono wielu wniosków strony polskiej. Wniosek był głosowany niemal rok temu, tuż po ponownym powołaniu Klicha na stanowisko przewodniczącego PKBWL, które miało miejsce 16 stycznia 2011 roku. Postawa Edmunda Klicha jako akredytowanego przy MAK spotkała się ze sporą krytyką. To on, jako pierwszy podniósł kwestię domniemanej obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie Tu-154M w chwili katastrofy. To on niemal od początku lansował wersję katastrofy bardzo zbieżną z tezami forsowanymi przez Rosjan, a znalazło to potwierdzenie w podpisanych już na początku maja 2010 roku dokumentach w tym zakresie odrzucających winę Rosjan. Także po publikacji stenogramów sporządzonych w Instytucie Ekspertyz Sądowych w Krakowie Klich odpowiedzialnością za zaniedbania w działaniach na terenie Federacji Rosyjskiej próbował obarczyć płk. Mirosława Grochowskiego.
Konkurenci ostrzą zęby Z informacji ze źródeł zbliżonych do komisji, do których dotarł "Nasz Dziennik", wynika, że pozycja Edmunda Klicha w gremium, któremu przewodzi, nie jest zbyt mocna i wynik ubiegłorocznego głosowania w sprawie jego odwołania prawdopodobnie zostanie powtórzony. Pozostaje jednak pytanie o to, jak zachowa się minister transportu Sławomir Nowak. Czy powtórzy ruch Cezarego Grabarczyka i pozostawi Klicha na stanowisku, czy też komisja tym razem dopnie swego? Jak usłyszeliśmy, w przypadku odwołania Klicha szanse na objęcie stanowiska przewodniczącego ma Maciej Lasek.
- Może on liczyć na wsparcie wiceministra infrastruktury Tadeusza Jarmuziewicza. Pozostaje tu jednak kwestia tego, jaki ma on dar przekonywania, jeśli chodzi o ministra Nowaka - powiedział nasz rozmówca. Ocenił, że szanse na objęcie funkcji przewodniczącego mają również Wiesław Jedynak, z doświadczeniem w PLL LOT z zakresu, jakości i bezpieczeństwa lotów, oraz Waldemar Targalski, podpułkownik rezerwy, pilot, niegdyś dowódca eskadry w rozformowanym 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. W ocenie Jerzego Polaczka, posła PiS, byłego ministra transportu, sytuacja w komisji już dojrzała do zmian. - Jeśli w PKBWL będzie głosowany wniosek o odwołanie Edmunda Klicha, to osobiście oceniam, że będzie on miał większość. Jednak nawet w przypadku przegłosowania wniosku decyzja będzie należała do ministra Nowaka. Zatem odpowiedź na pytanie w tym zakresie należy do niego - zaznaczył. Jak zauważył Polaczek, Nowak po objęciu kierownictwa w resorcie transportu nie tylko w żaden sposób nie odniósł się dotąd do jakichkolwiek kwestii dotyczących przyszłego funkcjonowania czy to PKBWL, czy Urzędu Lotnictwa Cywilnego, ale też nie zaszczycił swoją obecnością sejmowej Komisji Infrastruktury, a w takiej sytuacji dyskusja o potrzebie i kierunku zmian, w tym zmian personalnych, jest dość trudna. Edmund Klich na czele Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych stoi od 2006 roku. 16 stycznia 2011 roku, po upływie pięcioletniej kadencji, Cezary Grabarczyk, minister infrastruktury, ponownie wyznaczył go na to stanowisko, odpowiadając przeciwnikom tego rozwiązania, iż "raczej nie dostrzega przeciwwskazań" dla nominacji Klicha. Aktualnie komisja działa przy Ministerstwie Transportu. Do jej obowiązków należy badanie wszystkich wypadków i incydentów lotniczych, do jakich doszło na terenie Polski. Komisja ustala przyczyny i okoliczności zdarzeń, ale nie orzeka o winie i odpowiedzialności. Na podstawie wniosków z badań komisja proponuje odpowiednie zalecenia mające zapobiec podobnym wypadkom w przyszłości. Dokumenty z badania wypadków przez PKBWL stanowią podstawę do podjęcia przez prezesa ULC decyzji w zakresie wdrożenia działań profilaktycznych. Marcin Austyn
Dwadzieścia zarzutów dla BOR Z zarzutami musi się liczyć szefostwo BOR: gen. Marian Janicki i jego zastępca gen. Paweł Bielawny. Biegli powołani przez Prokuraturę Okręgową Warszawa-Praga zakończyli prace nad ekspertyzą dotyczącą działań funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu w trakcie zabezpieczania wizyt premiera i prezydenta 7 i 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Eksperci, którzy pracowali od 20 października 2011 r. do 30 stycznia 2012 r., przeanalizowali materiał dowodowy. Uchybień jest mnóstwo i miały one znaczący wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób. Funkcjonariusze BOR - w opinii biegłych - działali tym samym na szkodę interesu publicznego (art. 231 ¤ 1 kk). Sposób planowania, organizacji i realizacji działań ochronnych w Smoleńsku był niezgodny z zasadami i pragmatyką obowiązującymi wówczas w Biurze. Wśród najistotniejszych uchybień biegli wskazali przede wszystkim: brak właściwego nadzoru ze strony kierownictwa BOR nad działaniami ochronnymi, tj. planowaniem, organizowaniem i realizowaniem zabezpieczeń wizyt. Nie wyznaczono dowódców grupy rekonesansowej i grup zabezpieczających, co skutkowało niemożliwością realizowania procesu kierowania działaniami ochronnymi. Wskazano też na niewłaściwe przeprowadzenie analizy zadania, czego skutkiem był brak niezbędnych specjalistów w grupie rekonesansowej i grupach zabezpieczających (funkcjonariusza grupy lotniskowej, pirotechnika, lekarza sanitarnego).
Bez odprawy BOR nie przeprowadziło też odprawy koordynacyjnej, podczas której funkcjonariusze powinni otrzymać zadania i informacje o ewentualnych zagrożeniach. Zaniżono też kategorię działań i nie wyznaczono spośród funkcjonariuszy osób odpowiedzialnych za zabezpieczenie poszczególnych miejsc czasowego pobytu. To jednak nie wszystkie uchybienia, jakich dopuścili się funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu 7 i 10 kwietnia 2010 roku. Biegli, wśród których był m.in. ppłk Jarosław Kaczyński, były wiceszef tej służby, postawili zarzut nieprzeprowadzenia rekonesansu zaplanowanego miejsca czasowego pobytu ochranianych osób, jakim było lotnisko Siewiernyj w Smoleńsku. Rekonesans w pozostałych miejscach czasowego pobytu przeprowadzono z kolei zbyt pobieżnie. Zabrakło rekonesansu zaplanowanych tras przejazdu kolumn specjalnych ochranianych osób 7 i 10 kwietnia 2010 roku. BOR zaniechało także pozyskania informacji o lotniskach zapasowych i zapewnienia tam ochrony na wypadek awaryjnego lądowania samolotów specjalnych. Z zarzutami musi się liczyć szefostwo BOR: gen. Marian Janicki i jego zastępca, odpowiedzialny za działania ochronne, gen. Paweł Bielawny, biegli stwierdzili, bowiem zaniechanie działań kierownictwa BOR w sytuacji nieprzeprowadzenia rekonesansu lotniska Siewiernyj w Smoleńsku, sporządzenie planów zabezpieczeń obydwu wizyt w sposób sprzeczny z przepisami i zasadami prowadzenia działań ochronnych, zatwierdzenie planu zabezpieczenia wizyty przez nieuprawnionego do tego funkcjonariusza oraz nieprzeprowadzenie odprawy zadaniowej. Tuż po katastrofie smoleńskiej gen. Janicki zapewniał, że wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu była najlepiej zabezpieczoną operacją w ostatnich latach. Zdania nigdy nie zmienił. Wręcz przeciwnie, powtarzał je choć, choć z każdym miesiącem na jaw wychodziły nowe fakty, które temu przeczyły. Bielawny i Janicki zostali nawet awansowani. Szkoda, że prezydent Bronisław Komorowski nie poczekał na ekspertyzę biegłych, którzy wypunktowali też: brak ochrony bazowania samolotów specjalnych w Smoleńsku, brak funkcjonariusza BOR na lotnisku przed i podczas lądowań, brak zabezpieczenia pirotechniczno-radiologicznego 7 kwietnia i brak zabezpieczenia sanitarnego i biochemicznego 7 i 10 kwietnia. To samo dotyczy prawidłowego systemu łączności podczas prowadzonych działań. By mieć całościowy obraz patologii, do jakich doszło w BOR w kwietniu 2010 r., wystarczy wspomnieć jeszcze o wyznaczeniu do działań ochronnych w Smoleńsku funkcjonariuszy nieposiadających doświadczenia w działaniach poza granicami Polski, o niskim stopniu kompetencyjności, braku wyposażenia funkcjonariuszy grup zabezpieczających w broń palną oraz braku prawidłowej kontroli działań podejmowanych przez służby rosyjskie, zgodnie z poczynionymi ustaleniami.
Prokuratura bada tajne opinie Prokuratorzy przystąpili teraz do szczegółowej analizy treści opinii biegłych objętej klauzulą niejawności. Wnioski z niej wysnute będą ujawnione. Po dokonaniu analizy podjęte zostaną dalsze decyzje procesowe. - Procedury są takie, że gdy biegli kończą swoją pracę, przekazują nam opinię, która trafia do prokuratora. Ten zapoznaje się z nią i podejmuje określone decyzje. Nie jestem w stanie panu powiedzieć, jak długo potrwa jej analiza. Nie ma żadnej granicy czasowej dla prokuratora, że coś musi zrobić na przykład w trzy dni, analiza będzie trwała tak długo, jak długo potrzeba będzie, by prokurator zapoznał się z całą opinią - podkreśla Renata Mazur, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, która prowadzi cywilny wątek śledztwa w sprawie katastrofy. Mazur dodaje, że opinia biegłych na pewno nie zostanie upubliczniona, ewentualnie tylko część wniosków, które są jawne. O tym jednak, czy tak się stanie, ma zadecydować prokurator. - Sama opinia jest tajna, wnioski częściowo będą jawne. My absolutnie nie podamy do publicznej wiadomości tego, co jest niejawne, natomiast prokurator podejmie decyzje w odpowiednim czasie, czy opublikować wnioski jawne - tłumaczy. - To dobrze, że ekspertyza jest już gotowa, potwierdziły się zarzuty, które podnosiłem we wszystkich moich wcześniejszych wypowiedziach - mówi płk Andrzej Pawlikowski, szef Biura Ochrony Rządu w latach 2006-2007. - Musimy poczekać na decyzję prokuratora, gdy zapozna się już z opinią biegłych. To on decyduje, czy obarczy się tutaj kogoś winą. Sam jestem ciekaw działań prokuratury w przedmiotowej sprawie, jeśli jednak wnioski byłyby niejawne, prokurator powinien podać opinii publicznej powód utajnienia - kwituje Pawlikowski. Piotr Czartoryski-Sziler
PR-owski sukces Tuska w Brukseli
1. Niestety stało się tak jak przewidywałem. We wczorajszym tekście poświęconym szczytowi w Brukseli napisałem między innymi „ najprawdopodobniej nie ma już szans na osiągnięcie jakiegokolwiek realnego korzystnego rozwiązania dla naszego kraju, więc zapewne jest przygotowywany sukces PR-owski. Będzie pewnie zgoda Francji na udział krajów spoza strefy euro w szczytach tych krajów, ale tylko tych poświęconych wdrażaniu paktu fiskalnego, a taki będzie zwoływany tylko raz, dwa razy w roku. Chcecie w nich uczestniczyć, podpiszcie i ratyfikujcie pakt fiskalny i zacznijcie wdrażać jego zapisy w życie, to dostaniecie zaproszenie. Posiedzicie sobie parę godzin w roli obserwatora, czasami pozwolimy wam zabrać głos i wrócicie do domu bogatsi o uzyskane informacje na tych posiedzeniach. Rządowi PR-owcy wspomagani przez zaprzyjaźnione media ogłoszą, że Premier Tusk osiągnął sukces, Polska ma miejsce przy stole, ale, za jaką cenę, to już nikogo nie będzie interesowało, tak jak nie interesowało podczas ostatnich 2 miesięcy negocjacji”. A jakże ogłosili sukces i to jeszcze, jaki, Polska zatrzęsła Europą. Nawet Francja nam się poddała. Dlaczego takiego sukcesu nie chcieli odnieść Brytyjczycy i Czesi? Bo Cameron i Necas prowadzą realną politykę, w której rzetelnie pilnują narodowych interesów, a nie politykę opartą tylko i wyłącznie na wszechobecnym PR.
2. A teraz ile będzie nas kosztować przyjęcie paktu fiskalnego? W pakcie fiskalnym znalazła się także tzw. złota reguła fiskalna, która pozwala tylko na wynoszący do 0,5% PKB deficyt strukturalny. Oznacza to w zasadzie konieczność pokrywania tzw. wydatków bieżących tylko z dochodów budżetowych, a wydatków inwestycyjnych tylko z tych samych dochodów, wspomaganych pożyczanymi pieniędzmi, ale tylko do wysokości 0,5% PKB (w warunkach roku 2012 byłaby to tylko kwota 7,5 mld zł). Taki zapis dla krajów z zapóźnioną infrastrukturą (drogową, kolejową, telekomunikacyjną, informatyczną, edukacyjną) takich właśnie jak Polska, to w zasadzie zdecydowanie się na stagnację, bo z takim deficytem nie będziemy w stanie wykorzystać środków europejskich z następnej perspektywy finansowej, bo nie będzie nas stać nawet na wkład własny. Oczywiście nieprzestrzeganie tej reguły, to kara nakładana przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości w wysokości 0,1% PKB.
3.Kolejny koszt to dopuszczenie Komisji Europejskiej do naszej procedury budżetowej. A więc przedstawianie KE założeń do projektu budżetu narodowego na wiosnę każdego roku i projektu budżetu na jesieni. KE będzie wydawała zalecenia, które będzie musiał uwzględnić parlament krajowy, co jest poważnym ograniczeniem kompetencji naszego parlamentu. Prawdopodobnie także pakt fiskalny będzie podstawą do harmonizacji podatków dochodowych w tym w szczególności podatku od firm. Jak sądzę Niemcy o tej kwestii sobie przypomną zaraz po ratyfikacji paktu fiskalnego przez 12 z 17 krajów strefy euro (a więc wtedy, kiedy pakt oficjalnie wejdzie w życie). No i jest jeszcze koszt, którego oficjalnie nie wiąże się z paktem fiskalnym, a więc pożyczka, jakiej mamy udzielić MFW z naszych rezerw dewizowych w wysokości przynajmniej 6 mld euro. Trwają intensywne przygotowania do jej uruchomienia, choć pożyczymy te pieniądze przy symbolicznym oprocentowaniu 0,1-0,2%, choć sami mamy postawioną do dyspozycji linię kredytową MFW oprocentowaną na około 5-6%.
4. Są także jeszcze koszty, których teraz na razie oszacować się nie da. Jak mogą one wyglądać w przyszłości pokazuje przypadek Grecji, której nie dalej jak wczoraj dostała od Niemiec propozycję powołania specjalnego unijnego komisarza ds. budżetowych, jeżeli chce otrzymać kolejny pakiet pomocowy? Komisarz ten miałby prawo „wetowania” greckich decyzji podatkowych i wydatkowych, a także pilnowania, aby najpierw Grecja spłacała comiesięczne raty swoich zobowiązań kredytowych a dopiero po ich uregulowaniu, finansowane byłyby pozostałe wydatki budżetowe. Grecja to ultimatum wprawdzie odrzuciła, a jej minister finansów określił je, jako wybór pomiędzy „pomocą finansową”, a „godnością narodową”. Niestety kolejne PR-owskie sukcesy Premiera Tuska, najprawdopodobniej doprowadzą i nasz kraj do sytuacji, kiedy staniemy przed podobnymi wyborami jak Grecy. Zbigniew Kuźmiuk
Najdroższa trumna na świecie na unio-budżetowym katafalku... Tak naprawdę nie trzeba dużo pisać... Wystarczyłoby jedno chyba słowo: PORAŻKA! Wczoraj Donald Tusk zakończył negocjacje w sprawie kształtu Paktu Fiskalnego i zapowiedział jego formalne przyjęcie przez Polskę. Nastąpi ono na marcowym szczycie UE a pakt wejdzie w życie 1 stycznia 2013 roku, przy założeniu, że do tego czasu będzie ratyfikowany przez 12 z 17 państw strefy euro.
Prezydent Francji N. Sarkozy przedstawił wyniki szczytu jasno i klarownie: "...Będą trzy rodzaje szczytów: 27 państw całej UE, państw paktu fiskalnego, czyli euro plus, oraz państw strefy euro, jeśli tematyka dotyczy wspólnej waluty...". Dodał też, że "...Nie uzgodniliśmy niczego, o czym wcześniej by nie było mowy. To wprowadzenie w życie ustaleń z grudniowego szczytu. Do lipca traktat wejdzie w życie, a strefa euro, czyli 17 członków będzie się spotykać na poziomie głów państw i szefów rządów, by omawiać sprawy związane ze wspólną walutą. Jeśli chodzi o inne sprawy, związane z konkurencyjnością i paktem Euro Plus, który wynegocjowaliśmy, to oczywiście zaprosimy tych, którzy chcą przystąpić do strefy euro. Ale tego jeszcze nie zrobili...". W kontekście powyższych słów kuriozalnie wręcz zabrzmiała wypowiedź Donalda Tuska o jakimś uzyskanym kompromisie, który "..na tyle nas satysfakcjonuje, że uznaliśmy umowę w tej postaci wartą wsparcia polskiego i podpisu...". Aberracja Pana Premiera zadziwia coraz bardziej... Twierdzi, że uzyskał jakiś kompromis uzgadniając coś, czego nie uzgadniał, bowiem według Sarkozy'ego „...Nie uzgodniliśmy niczego, o czym wcześniej by nie było mowy. To wprowadzenie w życie ustaleń z grudniowego szczytu". Do wyjaśniania uzgodnień uzgadnianych w ostatnich dniach a uzgodnionych już w grudniu przez Sarkozego i Merkel dołączył też nasz Vincent Rostowski stwierdzając: "Strefa euro będzie mogła w swoim gronie omawiać tyko rzeczy, które naprawdę dotyczą jej wewnętrznych spraw, a jak będziemy dyskutowali w sprawach, które dotyczą całej 27, nawet jak to jest w gronie tych, którzy podpisali ten traktat fiskalny, to cała 25 (bez UK i Czech, które nie podpiszą paktu - dop.: kj) będzie obecna. Czyli nie ma zmian architektury, to była nasza największa obawa. Nie ma czegoś, co chcieliśmy osiągnąć, czyli obecność wtedy, kiedy oni dyskutują swoje sprawy, ale w końcu to był dość daleko posunięty postulat. I tak, jak pan premier powiedział, tak naprawdę nic się nie zmienia w porównaniu z tym, co było, powiedzmy, przed latem, kiedy pewna taka myśl strategiczna francuska została, zdaje się, opracowana". Tak, więc, pomimo szumnych zapowiedzi D. Tuska, Polska poniosła totalną porażkę i nie będzie miała nawet zaszczytu zasiadania pod drzwiami pokoju, w którym obradować będą państwa strefy euro, czyli - jak wskazuje portal wPolityce.pl – "...krótko mówiąc – najważniejsze decyzje dotyczące przyszłości Europy będą zapadały na spotkaniach państw strefy euro, a w nich Polska – ani inne kraje spoza strefy - nie będzie uczestniczyć..". W kontekście podpisania przez Polskę i inne kraje Paktu Fiskalnego warto wskazać jednak na najważniejsze jego konsekwencje dla przyszłości całej UE, w tym Polski. Po pierwsze: sankcjonuje on podział UE na "kilka prędkości" (tym razem nawet trzech) a więc staje się de facto końcem UE według jej pierwotnych założeń. Po drugie zaś: wyklucza kraje spoza strefy Euro w negocjacjach dotyczących budżetu UE na lata 2014-2020! Zaiste... Premier Donald Tusk przywiózł nam ze szczytu wspaniałą trumnę z UE, ale jakże drogą... Polaków będzie ona kosztować około 6,3 mld Euro pożyczki na wsparcie krajów strefy euro, które to kraje będą później ustalały dla Polski budżet na 2014-2020 rok (sic!). Polska, więc nie będzie miała żadnego wpływu na ustalenia budżetu UE na lata 2014 - 2020 (także te dotyczące wielkości środków pomocowych), ale dalej będzie zobowiązana do wpłat swojej części do unijnego budżetu... A może aż tyle zapłacił Donald Tusk za pustą trumnę z przeznaczeniem dla Polski... W zamian za rychłe stanie się przez niego awatarem Hermana Van Rompuy'a czy też innej "baronessy"? Jeżeli tak, to już to raczej nie jest chyba aberracja Premiera, ale raczej coś prawnie zgoła innego...
Krzysztofjaw
Eksterminacja biologiczna ludzi pracujących, klasy niższej III RP Bandytyzm podatkowy III RP dotyka głównie grup społecznych składających się osób pracujących, niepowiązanych rodzinnie z grupą urzędniczą. Heloci podatkowi są rabowani przestępczymi podatkami, ale przecież owoce bandyckiej podatkowej działal Wyludnianie Polski, masowa eutanazja, nędza, upadek, jeszcze wyższe podatki. Symulacje demograficzne są przeprowadzone do 2035. Scenariusze na nich bazujące, jak chociażby napisany w postaci ponurej satyry wpis profesora Antoniego Dudka
„Długi cień demograficznej zapaści„ nie uwzględniają impaktu, implikacji sytuacji Polaki wynikającej z dynamiki wzrostu globalnej populacji jak chociażby w Indiach, które mają mieć w 2050roku 1miliard 600 milionów ludzi i będą najludniejszym krajem świata, perspektywą 500 milionowych Stanów Zjednoczonych, Brazylii, wzrostu o kolejne 100 – 150 milionów ludności krajów arabskich. Relatywne osłabienie demograficzne i starzenie się społeczeństwa, przy tendencjach odwrotnych i stabilnych reszty świata oznacza zacofanie cywilizacyjne i zapaść gospodarczą. Administracja i ludność takiego terenu w tym wypadku Polaki zostaną zmiecione. Przez wojnę lub w wyniku procesów kolonizacyjnych. Sytuacja będzie zbliżona do tej z zasiedlania przez Europejczyków obu Ameryk. Prymitywna technologicznie i społecznie ludność, zdziesiątkowana przez choroby, sprowadzona do roli niewolników została prawie całkowicie zastąpiona przez agresywnych imigrantów. Chciałbym napisać o jeszcze jednym aspekcie gangreny społecznej III RP. Profesor Paweł Śpiewak powiedział we wczorajszej rozmowie telewizyjnej, że Polska ma największe rozwarstwienie społeczne, co może skutkować problemami społecznymi. Muszę tutaj zadać pytanie. Mamy problemy demograficzne. Są one związane z nędzą społeczeństwa, które ugina się pod bandyckimi podatkami. Tym pytaniem jest, czy wszystkie grupy społeczne poddane są eksterminacji biologicznej. Czy nie jest tak, że oligarchia finansowa i polityczna, że klientela tejże oligarchii warstwa urzędnicza nie jest dotknięta wspomnianym wyżej wyniszczeniem biologicznym? Bandytyzm podatkowy III RP dotyka głównie grup społecznych składających się osób pracujących, niepowiązanych rodzinnie z grupą urzędniczą. Pozwolę sobie nazwać eksterminowaną biologicznie, a w najlepszym wypadku wypędzaną do fabryk na Zachodzie grupę klasą „helotów podatkowych III RP”. Heloci podatkowi są rabowani przestępczymi podatkami, ale przecież owoce bandyckiej podatkowej działalności III RP gdzieś muszą się znajdować, gdzieś muszą być przekierowywane. Do oligarchii, ale to rzec oczywista. Reszta idzie do grup klienckich Platformy. W większości twardy elektorat Platformy. 660 tysięcy urzędników, firmy pasożytujące, obsługujące aparat państwowy. Struktura ekonomiczna, struktura dochodów beneficjentów III RP oparta jest na „kanibalizmie” ekonomicznym, podatkowym skierowanym przeciwko ludziom pracującym. W związku twierdzeniem Śpiewaka, że mała grupa ludzi zawłaszcza pracę całego narodu, że dochodzi do pogłębiania niewolniczego wyzysku Polaków mamy dwa scenariusze. Śpiewak sugerował możliwość wybuch niezadowolenia społecznego, buntu przeciwko ekonomicznemu wyzyskowi. Jest to scenariusz według mnie optymistyczny. Mniej optymistyczny to taki, że dumny naród, będzie jak zdychał jak niewolnicy. W pokorze. Marek Mojsiewicz
Sekrety czwartej władzy III RP W niepodległej Polsce media miały stać się władzą, która w imieniu społeczeństwa patrzy na ręce politykom i sądom. Media uzyskały tą władzę. Jednak skala kontroli tajnych służb nad mediami w Polsce niewiele zmniejszyła się w porównaniu z czasami PRL. Media są niezbędne, aby zdobyć władzę, a także po to aby ją utrzymać. Wiedzą o tym doskonale podległe rządowi tajne służby. To one w ciągu ostatnich lat wielokrotnie podejmowały działania, aby rozpoznać zagrożenia, jakie mogą płynąć ze strony mediów. Bowiem sposób postrzegania mediów przez polskie służby specjalne jest głęboko zakorzeniony w czasach PRL. Media spełniały wtedy rolę nie tylko tuby propagandowej władzy, ale także skutecznego narzędzia zwalczania opozycji. W czasach PRL media były podstawowym narzędziem gwarantowania istnienia socjalistycznego ustroju. Aby jednak praca mediów była skuteczna potrzebny był nadzór nad nimi tajnych służb. Zwłaszcza w okresach, gdy do głosu w kraju dochodziły elementy wichrzycielskie, niszczące porządek i spokój socjalistycznej ojczyzny. Wydarzenia Października 1956 r., Marca 1968 r., Grudnia 1970 r., Czerwca 1976 r., czy wreszcie Sierpnia 1980 r. były tymi momentami, gdy bezpieka „musiała” wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za kontrolę mediów. Medialny przekaz na temat zachodzących w kraju wydarzeń musiał być, bowiem zgodny z zaleceniami Biura Politycznego KC PZPR i jego oceną tych wydarzeń. W czasach rządów gen. Wojciecha Jaruzelskiego media nie tylko były pod stałym nadzorem służb, ale były także skutecznym narzędziem walki aparatu z solidarnościowym podziemiem. SB lubiła posługiwać się wytypowanymi przez siebie dziennikarzami do realizacji określonych zadań propagandowych. To ci dziennikarze byli odpowiedzialni za wdrożenie modelowego przekazu na temat konkretnych wydarzeń z życia partii i państwa. Szef resortu spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak postrzegał dziennikarzy wyłącznie w kategoriach „ich przydatności do spożycia” przez ludzi podległego mu aparatu. Owo spożywanie ludzi mediów przez bezpiekę nie było zadaniem nadzwyczaj trudne. Dziennikarze byli grupą zawodową w PRL najchętniej podejmującą współpracę z SB. Czasami wystarczyła jedynie obietnica wsparcia służby w zawodowej karierze, czy możliwość przyznania dodatkowych talonów na zakup deficytowych towarów, by prowadzący rozmowę oficer SB usłyszał od dziennikarza deklaracje o gotowości do współpracy. Tak zazwyczaj dochodziło do nawiązania tajnej współpracy z SB całej rzeszy dziennikarzy telewizyjnych i radiowych. Nie od razu SB zlecała im poważne zadania. Najpierw musieli wykazać szczerą postawę wobec partii i socjalistycznego państwa. W ten sposób dziennikarze stawali się piewcami stanu wojennego i polityki władzy w tym okresie. Wychwalali kolejne posunięcia władzy i ich zdaniem coraz bardziej słuszny kierunek polityki w kraju. Obok opiewania władzy dziennikarze byli niezwykle przydatni wtedy, gdy chodziło o sprawy drażliwe dla władzy i jej wizerunku w społeczeństwie. Gdy w listopadzie 1984 r. Polska zwróciła swoją uwagę na zaczynający się w Toruniu proces rzekomych sprawców mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, gen. Kiszczak oddelegował zarekomendowanych mu dziennikarzy do propagandowego zabezpieczenia zaczynającego się w Toruniu procesu. To oni mieli relacjonować proces społeczeństwu zgodnie z jego dyrektywami. W rezultacie ich przekaz nie był zwykłym dziennikarskim przekazem, ale jedynie realizacją założeń propagandowych szefa MSW. Kiszczak jeszcze przed rozpoczęciem toruńskiego procesu jasno stwierdził, ze całą „sprawę trzeba odpowiednio ukierunkować”. Chodziło, bowiem o to, aby niezależnie od przebiegu procesu, media pomogły skutecznie oddzielić zbrodnię od całego aparatu SB i jej szefa, przypisując ją wyłącznie samowoli oskarżonych, którzy mieli zostać przykładnie ukarani. Ale dziennikarze nie tylko relacjonowali bieżące wydarzenia zgodnie z sugestiami płynącymi z SB. Byli niezwykle użyteczni w montowaniu przez SB wielu operacji, mających zdyskredytować liderów podziemnej „Solidarności”. Koronnym tego przykładem była prezentacja zmontowanej pod nadzorem kierownictwa MSW słynnej rozmowy Lecha Wałęsy z bratem i jej medialne wówczas komentarze. W latach osiemdziesiątych „zaufani” dziennikarze, wiele razy okazali się niezwykle przydatni szefowi MSW. Ludzie gen. Kiszczaka znali dość dobrze środowisko dziennikarskie i wiedzieli, że nie ma ono większych oporów wobec SB. Nie musieli rozpracowywać środowiska dziennikarskiego, wystarczyło jedynie zasugerować konieczność współdziałania ze służba. Media w czsach PRL-u nie były kimś, kto mógł być przeciwnikiem dla SB. Były jedynie częścią systemu i miały na jego rzecz wykonać określone zadnia pracy w nadbudowie. A jeśli znalazł się jakiś dziennikarz, który nie chciał tego robić, ryzykował swoją karierę i prędzej czy później musiał poszukać sobie innego zajęcia. W czasach PRL dziennikarze zazwyczaj sami wyczekiwali na okazję do wykonania ważnego zadania w nadbudowie. Dyrektywy płynące do redakcji z bezpieki nie były dla nich czymś nie do zaakceptowania. Z upływem lat upowszechnił się w tym środowisku model, który używając terminologii sowieckich służb był typem bardziej „gawnojeda” (tłumaczenie zbędne) niż dziennikarza w współczesnym rozumieniu. Krótko mówiąc bezpieka mogła zawsze liczyć na dziesiątki gawnojedów, gotowych w każdej chwili wykonać zlecone zadania i to zazwyczaj społecznie. Kompromis zawarty pomiędzy władza, a opozycja przy okrągłym stole zapoczątkował także proces budowy „wolnych” mediów. A nowe media mieli budować opozycjoniści, którzy rozmawiali z komunistami przy okrągłym stole. Dlatego później te powstałe w wyniku rozmów okrągłego stołu media, przede wszystkim „Gazeta Wyborcza” sprzeciwiały się rozliczeniu komunistów. „GW” szybko zdobyła pozycję najbardziej opiniotwórczego dziennika, narzucając mediom kanon odstąpienia od rozliczeń z przeszłością. W ten sposób „GW” zdecydowanie przeciwstawiała się wszelkim formom lustracji, nie mówiąc już o lustracji samego środowiska dziennikarskiego. Gdy 4 czerwca 1992r. rząd Jana Olszewskiego podjął próbę lustracji, Lesław Maleszka z „GW”, ujawniony później, jako TW „Ketman” głośno deklarował na łamach dziennika, że „lustracja to nowy apartheid”. Te pierwsze lata funkcjonowania wolnych mediów zadecydowały, że zbudowany został swoisty medialny parasol ochronny nad środowiskiem byłej bezpieki i osobami, które w przeszłości z nią współpracowały. Był to czynnik, który miał później zasadniczy wpływ na sytuację w środowisku dziennikarskim i jego późniejsze relacje z nowymi służbami specjalnymi. Rozwijający się w III RP rynek mediów, pomimo napływu nowych ludzi, w znacznym stopniu zachował ciągłość kadrową z czasami PRL. Nie doszło nawet do próby jakiekolwiek weryfikacji dziennikarzy, którzy swoją działalność zaczynali w czasach PRL. A wielu z nich współpracowało z PRL-owskimi służbami. Wręcz przeciwnie, dziennikarze ci mogli kontynuować swoją zawodową karierę, nierzadko obwołując się medialnymi autorytetami. Nikt nie pytał ich o relacje z bezpieką w przeszłości, ani o ich uwikłanie w komunistyczny system. Nikt nawet nie odważył się tego zrobić. Ci, którzy próbowali byli natychmiast obkładani klątwą najbardziej opiniotwórczej „GW” i całego środowiska dziennikarskiego. A to oznaczało w tamtym czasie zawodowy margines. Wraz z rozwojem medialnego rynku w Polsce, do mediów trafiło młode pokolenie dziennikarzy. W większości byli to ludzie, którzy u schyłku PRL-u zetknęli się z działalnością opozycyjną. Spora część z nich podjęła się tzw. dziennikarstwa śledczego, które rozkwitało na początku lat 90. Dość szybko w swojej pracy spotkali się z ludźmi nowych służb, czyli powstałego w 1990 r. Urzędu Ochrony Państwa. Początkowo obie strony badały swoje intencje. Jednak z upływem czasu dochodziło do spontanicznej współpracy z korzyścią dla obu stron, zwłaszcza tam, gdy UOP odkrywał kolejne gospodarcze afery. Tak było m.in. w wypadku afer narkotykowych czy alkoholowych. Po kilku miesiącach wielu dziennikarzy mniej lub bardziej świadomie zakwalifikowanych zostało przez UOP, jako różnej kategorii współpracownicy służby. Zresztą UOP mógł niepozornie zakwalifikować ich pod szyldem ekspertów lub konsultantów. Na pewno oprócz dziennikarskiego odkrycia afery, przyświecała im idea wsparcia nowych służb demokratycznego przecież państwa. Dzisiaj wielu z nich nie chce przyznać się do swojego flirtu z ówczesnymi służbami. Jedynie redaktor Wojciech Czuchnowski z „GW” był na tyle odważny, aby publicznie wyznać: „Byłem TW Macierewicza”. Dzisiaj to pokolenie dziennikarskie znalazło swoje zawodowe miejsca we wszystkich najważniejszych redakcjach prasowych i firmach specjalizujących się w public relations. Zawarte na początku lat 90 związki dziennikarzy z UOP nie zawsze uległy wygaszeniu. Spora część z nich nadal flirtuje z następcą UOP, Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Tyle, że charakter tego flirtu jest już zgoła inny niż na początku lat 90. Wtedy chodziło o wymianę informacji w drążących państwo aferach gospodarczych, dzisiaj współpraca ta nie ma już tak patriotycznego charakteru i na pewno jest korzystna tylko dla jednej ze stron: tajnych służb. Problem współpracy dziennikarzy nie ogranicza się do związków z cywilnymi, ale także (a może przede wszystkim) wojskowymi tajnymi służbami. Służby wojskowe zawsze były bardziej w ukryciu od służb cywilnych. Tak było w czasach PRL. To na SB spływało wówczas całe odium inwigilacji społeczeństwa. To zakłamanie pozwoliło wojskowym służbom uniknąć nawet szczątkowej weryfikacji kadr, jaka miała miejsce po zmianie szyldu SB na UOP. U progu budowy polskiej demokracji nikt też nie pytał o faktyczną działalność „wojskówki” w czasach PRL-u. Dzięki temu służby wojskowe mogły spokojnie przygotować się do nowej roli i nowych zadań. Powstałe w końcu 1991 r. Wojskowe Służby Informacyjne (z połączenia kontrwywiadu i wywiadu wojskowego PRL) szybko dostrzegły, jakie znaczenie mają media w demokratycznym państwie. WSI wchodziły na polska arenę z całkiem sporym potencjałem „zaufanych” ludzi w świecie mediów. Dzięki temu wojskowi postanowili uruchomić kilka medialnych projektów, mających w przyszłości zapewnić służbie dobrą pozycje na rynku medialnym. Jednym z nich było oddelegowanie w 1994r. do TVP oficerana niejawnym etacie (ps. „Burski), którego działalność była ściśle nadzorowana przez kierownictwo służby. „Burski” miał zrealizować projekt stworzenia krajowego obiegu informacji telewizyjnych, który byłby w pełni kontrolowany przez WSI. Innym projektem medialnym WSI była działalność grupy wywiadowczej „Grot”, mającej realizować zadania po szyldem powołanego przez służbę miesięcznika „Przegląd Międzynarodowy”. W realizację projektu zaangażowano „Cezara” znanego dziennikarza od spraw międzynarodowych, który z racji swojej marki miał łatwy dostęp do polityków kraju i za granicą. Jednak w 1995 r. WSI uznało, że „Cezar” nie spełnia oczekiwań służby, która zakładała, że „Przegląd Międzynarodowy” stanie się opiniotwórczym miesięcznikiem. Podobne nadzieje WSI wiązały z funkcjonowaniem „Nowej Europy”, w której redakcji umieściły swoich ludzi. Podobnych projektów było jeszcze, co najmniej kilka. Gdy nie udało się ich zrealizować, WSI postanowiły odbudować swoją sieć informatorów na rynku mediów. Należało, zatem sięgnąć do zasobów operacyjnych z czasów PRL, jak również pozyskać nowe źródła wśród dziennikarzy. Służba liczyła, że mając rozbudowaną sieć dziennikarskich informatorów będzie w stanie podejmować działania inspirujące. W ten sposób WSI odbudowały swoją sieć na runku mediów werbując dziennikarzy „TVP”, „TVN”, „Polityki”, „Wprost”, „Rzeczpospolitej” i wielu innych mediów. Dzięki tej właśnie sieci WSI mogły „ustawiać” wiele tematów poruszanych w mediach. Szczególnym zainteresowaniem WSI cieszyły się duże inwestycje w Polsce i artykuły prasowe na ich temat. WSI za pomocą swoich dziennikarskich źródeł lobbowało za określonymi inwestorami, dbając o to, aby mogli oni wejść na polski rynek. Niejednokrotnie dziennikarze otrzymywali surowe materiały, z których mieli zrobić użytek, zgodnie z zaleceniami służby. Tak było miedzy innymi, gdy na polskim rynku alkoholowym rywalizowały zachodnie koncerny chcące przejąć produkcje polskich wódek gatunkowych. To wówczas dziennikarze realizowali zalecenia służby odnośnie wsparcia określonych inwestorów. Ale WSI często zlecały swoim dziennikarskim źródłom zadania typowania swoich kolegów z redakcji, którzy również mogliby podjąć współpracę ze służbą. Zazwyczaj werbowano ich pod szyldem pomocy służbie w działaniach na rzecz obronności państwa. Bardzo szybko okazywało się, że służbę interesują zupełnie nietypowe sprawy, jeśli idzie o obronność państwa, jak np. sytuacja w kierownictwie poszczególnych partii, czy cechy osobiste jej liderów i ich preferencje. Jednak dziennikarzom trudno było się już wtedy wycofać z tej znajomości z WSI. Czasy się szybko zmieniały a rynek medialny w Polsce dynamicznie się rozwijał. Kapitałowo stawał się również coraz bardziej zróżnicowany. Media coraz bardziej stawały się jednym z głównych bohaterów polskiej sceny. Ich wpływ na politykę i gospodarkę stawał się coraz bardziej widoczny. Nic, bowiem nie dało się przeforsować w polityce ani gospodarce bez medialnego wsparcia. Najszybciej zrozumiano to w WSI, które w końcu lat 90 coraz bardziej rozwijały własną działalność gospodarczą poprzez firmy swoich tajnych współpracowników i tajne transakcje. Jednak mimo sukcesów służby należało liczyć się ze zmiennością warunków politycznych i gospodarczych w kraju. Aby dokonać właściwej oceny perspektyw rozwoju interesów służby, wiedza, jaką mogły zdobyć media wydawała się jeszcze cenniejsza. Ale media mogły też coraz bardziej skutecznie wykreować z góry założony obraz polskiej rzeczywistości, czy określonych problemów z nią związanych. I to był jeszcze jeden powód poszukiwania nowych dziennikarskich źródeł. Tym razem należało się bardziej systemowo zabrać za budowanie nowych relacji z mediami. U progu nowego tysiąclecia, WSI zajęły się kilkoma wytypowanymi redakcjami prasowymi, sporządzając profesjonalne charakterystyki zespołów redakcyjnych. Były wśród nich m.in. „Życie”, „Rzeczpospolita”, „Wprost”. Pozwoliło to WSI wytypować kilku kandydatur, z którymi służba zamierzała nawiązać „operacyjny dialog”. W ten sposób WSI zyskały nowe cenne aktywa w środowisku ludzi mediów. Obdarzeni przez WSI „zaufaniem” dziennikarze, mogli otrzymać od nich nie tylko materiały źródłowe do tekstów prasowych, ale mogli zostać właściwiej ukierunkowani w interesujących służbę tematach. Dzięki temu publikacje prasowe na temat tych afer były projekcją całkowicie korzystną dla służby i jej aktualnych politycznych patronów. Nie tylko projektowanie rzeczywistości było możliwe za pomocą „zaufanych” dziennikarzy. Możliwe stało się również skuteczne zwalczanie potencjalnych zagrożeń dla służby. Przykład ujawnionej w 2004 r. afery paliwowej pokazuje to dość modelowo. Gdy badający rolę mafii paliwowych w Polsce krakowski prokurator Marek Wełna zaczął badać ich związki z oficerami WSI, bardzo szybko pojawiły się publikacje prasowe wskazujące na korupcję samego prokuratora i jego powiązania z… mafia paliwową. Przypisanie prokuratorowi korupcji nie byłoby możliwe bez zaufanych dziennikarzy z tygodnika „NIE”. Zresztą WSI znacznie łatwiej było nawiązać relacje ze środowiskiem „NIE”, „Trybuny” i „GW” z racji wcale nierzadkich związków rodzinnych i wspólnego spojrzenia na rzeczywistość. Zwłaszcza ten ostatni czynnik wydawał się istotny. W wielu rozmowach z dziennikarzami oficerowie WSI starli się przekonywać rozmówców, że ich służby zawsze pracowały dla dobra państwa tak dzisiaj jak i w przeszłości. Uznanie tego kanonu na pewno szybciej pozwalało zbudować dialog pomiędzy stronami. Lata 2001-2006 to również okres poważnych zmian na mapie polskich służb. W 2002 r. UOP przekształcił się w Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW). Z kolei w 2006 r. w miejsce rozwiązanych WSI powstały nowe służby wojskowe – SKW i SWW. W rezultacie reformy służb wojskowych, żadna z nich nie osiągnęła pozycji, jaką cieszyła się WSI. Afery jakie ujawnione zostały w latach 2002-2004 poskutkowały utworzeniem w 2006 r. jeszcze jednej służby – Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Wszystkie te zmiany poważnie zmieniły dotychczasową hierarchię w polskich służbach. Na czołowe miejsce wysunęła się ABW zdobywając pozycję mega służby. Gdy w 2009 r. rządząca PO przejęła kontrolę nad CBA dominacja ABW stała się już bezdyskusyjna. ABW nie tylko zaczęła zajmować się wszystkim, ale pod rządami Krzysztofa Bondaryka stała się służbą odpowiedzialną za ochronę polityczną rządzącej ekipy Donalda Tuska. Dla wizerunkowej ekipy Tuska jej medialny obraz jest najważniejszy. Zresztą sprzyjające mu w zdecydowanej większości media stanowią zasadniczą siłę jego politycznego sukcesu. Tusk kocha sprzyjające mu media i lubi to im okazywać. Ekipa Tuska od początku swoich rządów usiłowała zmonopolizować i utrwalić wpływ na polski rynek mediów. Doskonale rozumie to Szef ABW, który robi wszystko, aby zdobyć wyprzedzającą wiedzę o podejmowanych przez dziennikarzy, a drażliwych dla władzy tematach. W ten sposób ABW stara się na wszelkie sposoby posiąść wiedzę odnośnie bieżących zainteresowań dziennikarzy, tematów, nad jakimi pracują i ich informatorów. Do tego celu szef ABW jest w stanie użyć całego potencjału ABW i najnowszych wynalazków techniki. Studiowanie bilingów dziennikarzy i ustalanie ich rozmówców to tylko najbardziej typowe metody działań ABW wobec nieprzychylnych rządowi dziennikarzy. Jednak pomimo tych zakusów nie jest w stanie sprowadzić go do roli, jaką pełniły w czasach PRL-u. W demokratycznym państwie i wolnorynkowej gospodarce zawsze znajdą się media i dziennikarze, którzy nie będą kochać rządzących bezlitośnie ich recenzując. I właśnie z tego powodu ekipa Tuska może spodziewać się negatywnych ocen swojej działalności. A to również będzie przekładało się na społeczne poparcie rządu i jego ocenę przez wyborców. W wielu krajach dochodzi do dyskretnej współpracy ludzi mediów ze służbami specjalnymi. Dzieje się to zazwyczaj w sprawach bardzo poważnych z punktu bezpieczeństwa państwa i jego obywateli. Kwestie związane ze śledzeniem międzynarodowego terroryzmu są tu najlepszym przykładem, a USA jest krajem gdzie najczęściej do tego dochodzi. Dziennikarze udostępniają wówczas służbom swoje informacje odnośnie terrorystycznych zagrożeń, jakie udało im się pozyskać od swoich informatorów. Nie dzieje się to jednak, na co dzień, ale tylko wówczas, gdy bezpieczeństwo państwa i amerykańskich obywateli jest naprawdę zagrożone. W dwustuletniej amerykańskiej demokracji nikt nie musi definiować, czym jest bezpieczeństwo państwa i bezpieczeństwo jego obywateli. Każdy też rozumie, czym są media i jak ważną rolę spełniają w amerykańskiej demokracji. Żadna amerykańska służba nie patrzy na dziennikarzy, jak na kogoś kto mógłby w przyszłości ujawnić tajemnicę państwową i tylko dlatego trzeba się nim zainteresować. Niestety w Polsce jest inaczej. Dlatego przepisy prawne w Polsce regulujące działalność służb specjalnych muszą zostać precyzyjniej zapisane. Ale przede wszystkim zasadniczej zmianie musi ulec stosunek służb specjalnych do ludzi mediów. Polskie służby, muszą zrozumieć, ze dziennikarze mają do wykonania ważną rolę w demokratycznym państwie – rolę recenzentów władzy. I nie mogą przyjmować założenia rodem z PRL, że dziennikarz recenzując władzę ujawnia tajemnicę państwową. A jeśli nawet przy okazji to robi, to działa w stanie wyższej konieczności i dla dobra tego państwa. Leszek Pietrzak
TAJEMNICE RADIOSTACJI AWARYJNO-RATUNKOWYCH Jedną z wielu zagadek związanych z tragedią smoleńską jest tajemnica radiostacji awaryjno-ratunkowych, które nie zadziałały w dniu 10 kwietnia 2010 roku. Samolot TU 154 M był wyposażony w dwie tego typu radiostacje, które zostały zamontowane w czasie ostatniego remontu w 2009 roku: ARM – 406 AC 1 oraz ARM – 406P. Pierwsza była radiostacją przenośną, zaś druga zamontowaną na stałe w samolocie. Radiostacje awaryjno ratunkowe są to urządzenia działające w ramach międzynarodowego systemu satelitarnego ratownictwa lądowego, powietrznego i morskiego COSPAS-SARSAT.W wypadku awarii lub katastrofy radiostacja , uruchamiana automatycznie (dla samolotów wykorzystywana jest siła grawitacji, dla statków kontakt z wodą), wysyła sygnał do satelity, przekazywany następnie do naziemnych stacji odbiorczych, skąd kierowany jest do centrów kontrolnych, które z kolei zawiadamiają najbliżej położone ośrodki zdolne do dotarcia na miejsce katastrofy i udzielenia niezbędnej pomocy. Okazuje się, że w dniu 10 kwietnia żadna z tych radiostacji nie wysłała sygnału S.O.S, co eksperci Millera tak wytłumaczyli (str.51 raportu, przypis 38):
„Zabudowana radiostacja awaryjno-ratownicza była wyłączona z powodu zakłóceń, jakie wprowadzała do pracy innych urządzeń pokładowych. Decyzję taką podjął Szef Sekcji Techniki Lotniczej 36 splt”. Okazuje się, że tuż po powrocie z remontu w Samarze, podczas którego zamontowano owe urządzenia, zanotowano zakłócenia w pracy urządzeń GPS – 1 oraz GPS – 2, które miała wprowadzać nowa radiostacja awaryjno-ratunkowa. Według pilota Grzegorza Pietruczuka:
„zakłócenie pracy GPS-1 i GPS-2 mogą mieć bardzo duże znaczenie w nawigowaniu przy podejściu do lądowania”. Podobnego zdania jest Krzysztof Zalewski z pisma „Lotnictwo”:
„To bardzo poważna sprawa. W takim przypadku przed ponownym dopuszczeniem samolotu do użytku powinny zostać przeprowadzone badania zgodności elektromagnetycznej, które wykazałyby, czy zamontowane w Samarze radiostacje ratownicze faktycznie zakłócały działanie GPS-1 i GPS-2. Nie wyobrażam sobie, by takich badań nie wykonano”. Czy wykonano sugerowane przez eksperta badania zgodności elektromagnetycznej? Nic na to nie wskazuje, a radiostacje po prostu wyłączono, tak przynajmniej można przeczytać na stronie 51 raportu komisji Millera. Jednak już w załączniku 5 „ Opis uszkodzeń samolotu”, na stronie 24, możemy przeczytać, że urządzenia te nie zadziałały, gdyż zostały uszkodzone w czasie katastrofy:
Radiostacje awaryjne Zabudowane podczas ostatniego remontu radiostacje awaryjne typu ARM-406AC1 nr 7523242494 i ARM-406P nr 7524241208 oraz ich systemy antenowe zostały uszkodzone w chwili wypadku w stopniu uniemożliwiającym ich zadziałanie. Radiostacja ARM-406P (uruchamiana automatycznie wyłącznikiem przeciążeniowym) – oberwany przewód antenowy i zasilający, zgnieciona obudowa radiostacji. Radiostacja ARM-406AC1 – niewielkie uszkodzenia obudowy (użycie radiostacji wymaga podłączenia anteny i jej uruchomienia przez obsługę)”. W związku z powyższym powstaje pytanie: czy radiostacje nie zadziałały, gdyż zostały uprzednio wyłączone z powodu wywoływanych zakłóceń? Czy może nie zadziałały z powodu poważnych uszkodzeń, których doznały w chwili rozpadu konstrukcji samolotu, bo najwyraźniej eksperci Millera mieli z tym problem? To ostatnie tłumaczenie jest o tyle dziwne, że przecież tego typu urządzenia są projektowane, podobnie jak czarne skrzynki, z myślą o sytuacjach ekstremalnych. Nie tak dawno mogliśmy przeczytać, jak to złomiarze z Lęborka uruchomili przez przypadek radiostację awaryjno-ratunkową i postawili na nogi służby ratunkowe nie tylko z Polski, ale nawet z Kanady. Tymczasem 10 kwietnia 2010 roku stała się rzecz niespotykana: samolot wyposażony w nowiuteńkie radiostacje awaryjno-ratunkowe nie wysłał sygnału S.O.S! Jak zatem było tak naprawdę z radiostacjami awaryjno-ratunkowymi w dniu feralnego lotu? Dlaczego nie zadziałały? Wyłączono je, czy zostały uszkodzone w wyniku katastrofy? A jeżeli wyłączono, to którą z nich – stałą, czy przenośną? A może w Samarze dodano do radiostacji awaryjno-ratunkowych jakiś „bonus”, który sprawił, że nie zadziałały w chwili katastrofy? Czy ów „bonus” powodował równiez zakłócenia pracy GPS – 1 i GPS – 2?
http://www.panstwo.net/node/330?page=1
http://media.wp.pl/kat,1022943,wid,14188753,wiadomosc.html?ticaid=1dd57&_ticrsn=3
http://m.naszdziennik.pl/zasoby/smolensk/ZalacznikiDoRaportuKoncowego.pdf
http://m.naszdziennik.pl/zasoby/smolensk/RaportKoncowyTu-154M.pdf
Martynka
Atomowa broń – referendum Tłumaczenie własne niemieckiej wersji Modlitwy do św. Floriana (Heiliger Sankt Florian / Verschon mein Haus / Zünd andre an!), oddaje moim zdaniem, aktualne reakcje odpowiedzialnej, zaangażowanej, (ale za mało) ludności w Polsce w obliczu aktualnych zagrożeń środowiskowych jak:
- promieniowanie ze źródeł telekomunikacji bezprzewodowej pól i fal elektromagnetycznych w paśmie mikrofal,
- poszukiwania gazu łupkowego, czy zamkniętego, przy pomocy niszczącego wodę pitną hydro-szczelinowania, -
próbne lokalizacje wstrzykiwania pod ziemię dwutlenku węgla (Carbon Dioxide Capture and Storage CCS),
- próby instalowania energetyki atomowej w Polsce.
Przy ewidentnych dla bezpieczeństwa i przyszłości całego narodu zagrożeniach środowiskowych, bierne przyglądanie się, jest samobójstwem. Korporacje ponadnarodowe podbijające i wykorzystujące naiwne, dopiero od 1990 dostępne na wyzysk narody, niszczą i wykorzystują zdrowe kraje wolno, ale dokładnie. Ci, którzy siedzą cicho, licząc, że ktoś za nich zrobi, ktoś ich ochroni, jest w błędzie! To nie już komuna, która wszystko za was robiła i myślała. To wy musicie teraz za siebie myśleć i działać, zamiast cichutko wegetować.Panowie i Panie, Polska nie jest pod okupacją hitlerowską. Panują nowe reguły gry: przeciw ponadnarodowym korporacjom trzeba wspólnie działać, krzyczeć i sabotować. Nie liczcie na Unię Europejską (UE)!. Ona nie pomaga, ona jest dla organizowania rynków zbytu dla ponadnarodowych korporacji, szczególnie tych niemieckich. Ona przeprowadza windykację roszczeń w stosunku do członków UE. Wy macie prawa Konstytucji Polskiej. Pomóżcie sobie sami! Jesteście na swoim!Przypominam fakty, właściwie znane: oficjalne mass media agresywnie kłamią i manipulują. Także wszystkim jest znana strategia zagranicznych inwestorów " dziel i rządź" polegająca na racjonalnym dzieleniu ludzi na tych "wybranych opłacanych" i "niewybranych" - mięso armatnie. Obserwuję egoizm wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z pogwałceniem prawa ludzi do życia. Obserwuję olbrzymią solidarność wśród młodzieży, gdy chodzi o ACTA - ustawę dla Internetu zakazującą Amerykanom ściągania i kopiowania bez poszanowania praw autorskich. Większość tych polskich niedorozwiniętych jeszcze jagniątek, manipulowanych przez Facebooka, które teraz tak głośno krzyczą, nie zna nawet angielskiego i nie było nigdy w USA. Weźmy, jako przykład niewystarczającego zaangażowania, świadomą, zorganizowaną obronę przed nadajnikami telefonii komórkowej. By nie dopuścić do napromieniowania mikrofalami rodzice w trosce o życie własne i zdrowie dzieci, organizują opór w granicach osiedla, lub jednej ulicy. Dotychczas pomoc dla tak zorganizowanych ludzi i ich środowisk, docierała w drodze postępowania sądowego. Przed paroma laty można było jeszcze umieścić zakaz dla nadajników mikrofal w procesie planowania przestrzennego na podstawie ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym. Grupy protestujące, które wygrały procesy sądowe, nie szły jednak za ciosem, nie eksportowały własnego zwycięstwa w dalsze dzielnice. Nie następowała pomoc dalszym sąsiadom. Dlatego uchwalono, wbrew wynikom naukowym i ocenom politycznym, nowelizację ustawy z dnia 7 maja 2010 r. o wspieraniu rozwoju usług i sieci telekomunikacyjnych (Dz.U z 2010 nr 106 poz. 675), która jednostronnie wzmacnia pozycje koncernów telekomunikacyjnych w stosunku do prawie już zniewolonych mieszkańców. Nie ma już możliwości skutecznej ochrony własnego osiedla przed mikrofalowym napromieniowaniem, przez świadome i czujne zaplanowanie miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego i odłączenie nadajników pól elektromagnetycznych. Nieliczni, wyjątkowi ludzie, niestety nie potrafili zaproponować ogólnopolskiej strategii przeciwko promieniowaniu mikrofalowemu.Dlatego małym szokiem było dla mnie uświadomienie sobie, że możliwość uniwersalnego rozwiązania istniała w Polsce już od roku 2000 nie będąc wykorzystywana! Już od dawna ta możliwość powinna być przez grupy protestujące nagminnie stosowana i propagowana! Jakie siły spowodowały, pomimo olbrzymich protestów, że ludzie nawet nie dyskutowali i jej nie wypróbowali? Musiałem wejść w całkowicie inną tematykę - energetyki atomowej by odkryć samodzielnie na nowo dla Polaków: Referenda lokalne przeprowadzane na wniosek mieszkańców!Aby uchronić żyjącą z turystyki gminę Mielno i dalsze nadbałtyckie gminy przed niespodziewanymi planami mafii atomowej o lokalizacji budowy elektrowni atomowej (EA) w Gąskach, Rada Gminy Mielno uchwaliła na wniosek mieszkańców referendum lokalne na 12 lutego 2012 roku, patrz Uchwała Nr XVII/188 / 11 Rady Gminy Mielno z dnia 30 grudnia 2011r.
www.iddd.de/umtsno/atomowyPL/GaskiUchwala.pdf
Podstawą zakazu lokalizacji EA w drodze referendum jest USTAWA z dnia 15 września 2000 r. o referendum lokalnym (Dz. U. Nr 88, poz. 985), aktualizacja z 16 grudnia 2011 roku.[1]
www.iddd.de/umtsno/atomowyPL/D20000985Lj.pdf
Czy prawo polskie jest prawem dla ludu, czy tylko dla mafii atomowej i zagranicznych koncernów, okaże się już w lutym tego roku. Jeśli jednak grupa u władzy będzie próbowała przez warunek "lokalizacji inwestycji celu publicznego" podważać rezultat woli PUBLICZNEJ uzyskanej przez legalne referendum, to nie będzie innego wyjścia jak zepchnąć, tych udających Polaków, zdalnie sterowanych z zagranicy, pajaców, ze sceny politycznej. W Gminie Mielno, cała Rada Gminy i ludność jest przeciwna lokalizacji elektrowni atomowej. Oni wszyscy zdają sobie sprawę, że ich przyszłość gwarantują turyści, przyjeżdżający dla zdrowia i odpoczynku, ale nie po to by jeść radioaktywne flądry.Nie ma, więc trudności w przeprowadzeniu w Gminie Mielno referendum lokalnego i tylko bardzo zła pogoda może obniżyć frekwencję poniżej 50 procent. Trudności moim zdaniem robi tylko poseł PIS-u Czesław Hoc, który 13 maja 2011 głosował wraz z rządem PO za projektem zmiany ustawy Prawo atomowe
www.iddd.de/umtsno/bocian/glos_92_78.pdf
ale wstrzymał się przy głosowaniu projektu ustawy o przygotowaniu i realizacji inwestycji w zakresie obiektów energetyki jądrowej oraz inwestycji towarzyszących.
www.iddd.de/umtsno/bocian/glos_92_82.pdf
Otóż poseł PiS-u Cz. Hoc próbuje argumentować w swojej interpelacji nr 766 z 2 stycznia 2012 roku do Ministra Gospodarki Waldemara Pawlaka bogactwem gazu łupkowego, m.in. pytając, "… dlaczego rząd obstaje przy budowie elektrowni atomowych w sytuacji bogactwa w Polsce gazu łupkowego? Trzeba wziąć pod uwagę, że grupy trzymające władzę na osi POPiS, reprezentujące globalne koncerny, zabezpieczają niszczącą polskie rezerwy ludzkie i energetyczne politykę, klauzulą prawną "inwestycji celu publicznego". Tak jest m.in. w przypadku energetyki atomowej, inwestycji telekomunikacyjnych realizowanych przez bezprzewodowe napromieniowywanie całego środowiska mikrofalami. Tak jest dla inwestycji polegających na zużywaniu i zatruwaniu wody pitnej przy poszukiwaniu gazu niekonwencjonalnego np. gazu w łupkach.".. Protest lokalnej społeczności wobec przedmiotowej inwestycji daje podstawę do stwierdzenia, że cel inwestycji określany mianem 'celu publicznego' nie znajduje akceptacji społecznej." (z odmownej decyzji Burmistrza W. Derlickiego Miasta Brodnicy nr 16 (21 lipiec 2008r.) . Wynik referendum lokalnego lub ponadlokalnego jest wiążącym aktem prawnym i w moim rozumieniu, gdy sprzeciwia się "inwestycji celu publicznego" to znosi jednocześnie ochronę dla inwestycji, porównaj wg Konstytucji Polskiej:
Art. 4. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu.Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.
Art. 8. Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej.Przepisy Konstytucji stosuje się bezpośrednio, chyba, że Konstytucja stanowi inaczej. W przypadku opanowania gminy przez sitwę, trzeba najpierw pozbyć się owej, wykorzystując postanowienia tej samej ustawy (2000. Dz. U. Nr 88, poz. 985) – w rozdziale 5 i przeprowadzić najpierw referendum w sprawie odwołania organu jednostki samorządu terytorialnego np. wójta. W ten sposób można odwołać ze stanowiska podejrzanego o korupcję przywódcę, czy marionetkę sitwy. W fazie drugiej, następują wybory samorządowe i przy bezwzględnym zaangażowaniu mieszkańców w procesie kontroli wyborów i wyników wyborów dochodzi do wyłonienia prawdziwych reprezentantów mieszkańców. Wtedy dopiero następuje bezproblemowe przeprowadzenie referendum np.: przeciwko łupkowaniu, przeciwko mikrofalom, przeciw podziemnemu składowaniu dwutlenku węgla, przeciwko przebiegowi linii wysokoenergetycznej przez wieś itd. Osobiście uważam, że decyzja o powstaniu ekstremalnie szkodliwej dla narodu i dla gospodarki energetyki atomowej powinna należeć do całego narodu. Wyłonić ją można tylko w referendum ogólnopolskim. Dlatego w wypadku Gąsek, referendum lokalne jest niemiecką prośbą do świętego Floriana: Św. Florjanie, miej mój dom w obronie, niechaj płomieniem od ognia dom sąsiada płonie! Droga referendalna jest łatwiejsza i krótsza od procesów sądowych! Macie prawo stanowić, co u was się dzieje. To wy tu mieszkacie to wasze życie i wasze ryzyko! Dlatego obowiązkiem każdego mieszkańca gminy powinno być poświęcenie własnego czasu dla ochrony gminnego referendum przed manipulacją i korupcją. Patrzeć na ręce, sprawdzać i liczyć głosy ręcznie! (Jak oszukano wyborców informatyką w ostatnich wyborach 2011, dowiesz się na stronie umtsno.com)Referendalnie przeciw mikrofalom!Lokalnie przeciw łupkowaniu!Wszystkim zainteresowanym lokalnym referendum gminnym, czy wojewódzkim, zabraniającym w gminie lub województwie poszukiwań gazu łupkowego, polecam ściągnąć natychmiast wszystkie materiały ze strony internetowej bezatomu.pl oraz skopiować wszystkie jej pod-strony.Materiały referendalne są wg mojego zdania dobrze przygotowane, a cała strona referendalna Gąsek może stać się stroną wzorcową dla inicjatyw, które chcą organizować referenda lokalne.Proszę ją natychmiast skopiować, zanim zniknie! Struktura jest wzorcowa. Śledzenie losów referendum w Gąskach pokaże wam, jakie problemy pojawiają się w przebiegu referendum społecznego. Patrz np. interpelację posła Cz. Hoca. Organizujcie referenda lokalne!
Decydujcie sami!
Mgr inż. Krzysztof Puzyna Inicjatywa Demokracji Bezpośredniej webmaster@iddd.de
[1] Wyciąg:Art. 2.1. W referendum lokalnym, zwanym dalej „referendum”, mieszkańcy jednostki samorząduterytorialnego jako członkowie wspólnoty samorządowej wyrażają wdrodze głosowania swoją wolę co do sposobu rozstrzygania sprawy dotyczącejtej wspólnoty, mieszczącej się w zakresie zadań i kompetencji organów danejjednostki lub w sprawie odwołania organu stanowiącego tej jednostki, a w przypadkugminy także wójta (burmistrza, prezydenta miasta).Rozdział 4Referendum na wniosek mieszkańców w sprawach innych niż odwołanie organujednostki samorządu terytorialnegoArt. 15.1. Inicjator referendum przekazuje w terminie określonym w art. 14 ust. 1 pisemnywniosek o przeprowadzenie referendum przewodniczącemu zarządu jednostkisamorządu terytorialnego, a w gminie wójtowi (burmistrzowi, prezydentowimiasta). Art. 56.1. Wynik referendum jest rozstrzygający, jeżeli za jednym z rozwiązań w sprawiepoddanej pod referendum oddano więcej niż połowę ważnych głosów.
Operacja DOSŁUCH "Nasz Dziennik" rekonstruuje: Moskwa, kwiecień 2010 r., Bolszaja Ordynka, siedziba MAK. Do odsłuchującego nagrania rozmów z kokpitu tupolewa ppłk. Bartosza Stroińskiego podchodzi stypendysta sowieckiego Instytutu Inżynierów Lotnictwa Cywilnego w Rydze. Podpułkownik Sławomir Michalak, bo o nim tu mowa, sugeruje Stroińskiemu, by nie skupiał się na identyfikacji nierozpoznanego głosu. Bo zrobiły to już osoby, które "dobrze znały" dowódcę Sił Powietrznych.
- Identyfikacji głosu generała Andrzeja Błasika dokonało kilka osób - przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ppłk Robert Benedict, szef podkomisji lotniczej w komisji Jerzego Millera. Czy byli to wojskowi? - Nie będę zaprzeczał - dodaje Waldemar Targalski, inny członek tej samej podkomisji.
- Na zdrowy rozum to musieli być koledzy z podkomisji pilotażowej (lotniczej). Do zakresu ich obowiązków należało wyjaśnienie tego fragmentu. To było najprawdopodobniej na takiej zasadzie, że usiedli w kilku, zaczęli analizować i doszli do takich wniosków. Wpisali, odczytali na następnym posiedzeniu, wszyscy się zgodzili, że mamy ten etap za sobą, więc przechodzimy do dalszego - relacjonuje dr inż. Stanisław Żurkowski, przewodniczący podkomisji technicznej. - W dodatku są przekonani, że działali prawidłowo - dodaje. Domniemanego rozpoznania głosu generała dokonano, zanim jego ciało wróciło do Polski. Do Moskwy wysłano próbki głosu gen. Błasika. Do pracy na próbkach głosowych mjr. Arkadiusza Protasiuka przyznał się w sierpniu ppłk Sławomir Michalak. Na pytanie o nagranie głosu gen. Błasika przesłane do Moskwy twierdząco odpowiada ppłk Robert Benedict. - Chodziło o to, by sprawdzić, czy głos gen. Błasika przy zapisie przez radio czy przez urządzenia zapisujące jest taki sam albo zbliżony. Nie znam szczegółów, bo się tym nie zajmowałem - mówi. Ile było próbek, kto i kiedy je sprowadzał? - Nie wiem - odpowiada Benedict. Nasz rozmówca przyznaje natomiast, że jest depozytariuszem wiedzy, kto dokonał identyfikacji głosu dowódcy Sił Powietrznych.
- Wiem, kto nad tym pracował. I jak wyglądała cała procedura. Natomiast nie podam nazwisk osób, które nad tym pracowały - zarzeka się Benedict. Dlaczego? - Z przyczyn osobistych. Te osoby nie chcą podawać swoich nazwisk. Nie będę łamał słowa. Ta osoba prosiła mnie, żeby nie podawać nazwisk - tłumaczy ppłk Robert Benedict. - I tak pani nie powiem nazwisk - podkreśla. - Każda osoba pracująca w komisji dobrowolnie, bez żadnych nacisków podpisała się pod raportem końcowym i nie zgłosiła żadnych uwag - mówi. Dlaczego więc teraz żaden z członków komisji nie chce przyznać się do przypisania głosu gen. Andrzejowi Błasikowi? Czy to jakaś tajemnica? - pytamy. - Nie ma tu jakiejś wielkiej tajemnicy, ale jeśli proszono mnie, by nie ujawniać nazwisk, to stosuję się do prośby tych osób - tłumaczy się ppłk Benedict. Na sugestię, że to nie jest prywatna sprawa, a członkowie komisji byli oddelegowani przez państwo polskie i opinia publiczna ma prawo wiedzieć, na jakiej podstawie komisja dokonała takich, a nie innych ustaleń, ppłk Benedict powtarza po raz kolejny, że członkowie komisji jednomyślnie podpisali się pod raportem. Ale odżegnuje się, jakoby to on rozpoznał głos gen. Andrzeja Błasika. - Byłem co prawda w Moskwie, ale nie uczestniczyłem w odczycie rejestratora głosu z uwagi na to, że miałem inne przedsięwzięcia, które wykonywałem - relacjonuje. Anna Ambroziak
Niemiecki komisarz w Atenach Niemiecka pomoc finansowa dla Grecji będzie Ateny bardzo drogo kosztować. Z tajnego dokumentu, do którego dotarli dziennikarze, wynika, że niemiecki rząd, widząc, że Grecji nie uda się samodzielnie wyjść z kryzysu, zażądał od unijnych partnerów zgody na powołanie komisarza, który miałby całkowicie przejąć kontrolę nad greckim budżetem. Tym komisarzem mógłby być Niemiec. Niemiecki rząd proponuje powołać w Grecji specjalnego komisarza z nadzwyczajnymi uprawnieniami. Eksperci nie mają wątpliwości, że jest to nic innego, jak stopniowe pozbawianie Grecji suwerenności. Z ujawnionego przez media dokumentu wynika, że powołany przez ministrów finansów państw strefy euro komisarz budżetowy miałby mieć prawo weta w decyzjach budżetowych podejmowanych przez grecki rząd w przypadku braku akceptacji przez Brukselę i niezgodności z celami zagranicznych wierzycieli. To także ten komisarz mógłby w całości kontrolować wszelkie większe wydatki greckiego rządu, a do samodzielnej decyzji Aten pozostałoby jedynie wydawanie pieniędzy na administrację, edukację itp.
"To jest nic innego jak próba ubezwłasnowolnienia tego kraju" - przyznaje w komentarzu dziennik "Die Welt", dodając, że co prawda rozmowy na ten temat znajdują się w fazie początkowej, jednak niemiecki rząd, pomimo sprzeciwu Komisji Europejskiej, będzie domagał się od innych państw członkowskich zgody na takie rozwiązanie.
"Der Spiegel" także przyznaje, że sytuacja jest napięta, gdyż grecki rząd na gwałt potrzebuje pieniędzy, a Niemcy domagają się gwarancji, że ich pieniądze zostaną wydane z korzyścią. "Wszystko wskazuje na to, że Niemcy nie uruchomią drugiej transzy pakietu pomocowego dla Grecji, jeżeli ten kraj nie wyrazi zgody na obecność komisarza" - czytamy w hamburskim tygodniku. Jednak "Der Spiegel" przyznaje, że rząd w Atenach na razie zdecydowanie odrzuca takie ultimatum, "nie chcąc nawet o nim słyszeć". Powołanie komisarza budżetowego - niewykluczone, że Niemca - to nie jedyne pomysły Berlina na grecki kryzys. W dalszym ciągu niemieccy politycy oraz ekonomiści rzucają propozycje, aby do przeprowadzenia prywatyzacji greckiego majątku skorzystać z tzw. modelu niemieckiego, który został zastosowany przy prywatyzacji państwowego majątku w NRD. Wielu ekspertów uważa jednak, że system ten nie przyniósł oczekiwanych wyników i wygenerował wiele nieprawidłowości. Dwadzieścia lat temu zakładano wielkie zyski z prywatyzacji enerdowskiego majątku, ale bilans zamknął się 270 mld marek strat. Już widać, że za niemiecką pomoc Berlin chce kontrolować i nadzorować Grecję. Zastępca przewodniczącego frakcji CDU w Bundestagu Michael Fuchs otwarcie przyznał, że następna transza pomocy będzie mogła zostać Atenom wypłacona jedynie wtedy, gdy zostaną przez ten kraj spełnione określone warunki. W ramach drugiego pakietu pomocowego Grecja ma otrzymać 130 mld euro od państw strefy euro i od MFW oraz redukcję zadłużenia. Waldemar Maszewski
ACTA zbrodni Dziwicie, że wpycha się nam ACTA na chama ze złamaniem elementarnych zasad demokracji? Wszak gra się toczy o niewyobrażalnie wielką stawkę. Rząd Donalda Tuska pokazał ostatecznie, gdzie ma wyborców. Co zresztą było wiadomo od dawna, tylko może nie wszyscy to widzieli. Wczoraj miałem okazję rozmawiać z przyjaciółką, która ma liberalne poglądy. Gdy jej wyjaśniłem, co to jest ACTA, nabrała do rządu Tuska wyraźnie wrogiego nastawienia. Żadnemu liberałowi nie przyjdzie nawet na myśl bezprawie, jakie wprowadza ACTA. Proponuję, więc, żebyśmy zamiast narzekać zrobili coś bardziej konstruktywnego. Rozmawiajmy z wyborcami PO. Tłumaczmy, co to jest ACTA. To na dłuższą metę więcej zmieni. Jak rozmawiać? W sumie ACTA to temat tak jednoznaczny, że bardzo łatwo znaleźć argumenty:
- ACTA uprawnia dostawcę internetu do odcięcia ci dostępu do Sieci i wypowiedzenia umowy w przypadku PODEJRZENIA, że łamiesz prawa autorskie. Tracisz prawo o odszkodowania. Nie masz możliwości się bronić. Po prostu jest arbitralna decyzja, a zarzutów nawet nie ma potrzeby udowadniać. Stąd ACTA łamie fundamentalną zasadę prawa: domniemanie niewinności. ACTA uprawnia dostawcę internetu do uznania ciebie za winnego bez żadnych dowodów, procesu itp.
- ACTA przerzuca całą odpowiedzialność za piractwo na dostawców internetu. To jest mniej więcej tak jakby karać producentów noży za to, że ktoś wyprodukowanym przez nich nożem kogoś zabił i to karać bez procesu i udowadniania, że jakiekolwiek morderstwo faktycznie miało miejsce. Oczywisty absurd.
- ACTA nie bierze wcale pod uwagę praw klientów. To akt jednostronny, dbający tylko o interesy koncernów.
- Prawo autorskie w ogóle, a ACTA w szczególności nie chroni interesów autorów. Indywidualni twórcy bowiem nie mają najmniejszej szansy w sporze sądowym z koncernami. Głośna była swego czasu sprawa, gdy Timbaland ukradł utwór muzykowi sceny C64 podpisującemu się nickiem Tempest/Damage. Scenowiec nie miał po prostu pieniędzy na trudny i zawikłany proces o naruszenie praw autorskich i na odpowiednio biegłego w tych sprawach prawnika, stąd jawne złodziejstwo pozostało bezkarne. Dlaczego? Bo za Timbalandem stał potężny koncern, który z użyciem wszelkich sposobów i środków chroniłby kurę znoszącą złote jaja. Oto prawo autorskie w praktyce. Czy ACTA coś w tym zmieni? Nie, nie zmieni.
- Rząd twierdzi, że negocjacje w sprawie ACTA były od początku jawne. Nie były i nie ma żadnej relacji z nich. Nie uczestniczyły w nich żadne inne strony poza ściśle wyselekcjonowanymi. ACTA zostały upublicznione już po wynegocjowaniu.
- Unia Europejska nie miała żadnego wpływu na ACTA. Przedstawiciele UE nie uczestniczyli w negocjacjach. Tym bardziej Polska. Samo to wzbudza wątpliwości.
- Nie było żadnych konsultacji społecznych w sprawie ACTA w Polsce. Informacja o planowanym podpisaniu ACTA trafiła do ministerstw na końcu kadencji i została najpewniej przeoczona. Nie dano realnej możliwości dyskusji. Jednak zło niesione przez ACTA idzie dalej. ACTA posuwa się do zakazu jakichkolwiek zamienników oryginalnych marek. Co oznacza, że nie będą dostępne zamienniki leków, tonerów, tuszy do drukarek itp. Sami pomyślcie, ile przez to stracimy pieniędzy i jaki to dla koncernów plus. Nadal się dziwicie, że wpycha się nam ACTA na chama ze złamaniem elementarnych zasad demokracji? Wszak gra się toczy o niewyobrażalnie wielką stawkę. O sprawie ACTA wypowiedział się znany satyryk Jan Pietrzak, jak zwykle celnie puentując, że problem polega na tym, iż jakieś tajemnicze gremia podejmują sobie decyzje poza plecami społeczeństwa. Na YouTube ukazał się też niezły filmik informacyjny na temat ACTA. Daje do myślenia, nieprawdaż? Z kolei Piotr Waglowski, założyciel serwisu VaGla.pl, mówił w Radiu Wnet o dziwnym pojmowaniu szantażu przez Donalda Tuska. Żądaniom hakerów nie można ulec, bo to szantaż. A groźby USA, że wpiszą Polskę na listę krajów, które nie przestrzegają praw autorskich, to już nie jest szantaż. Ale pan Waglowski popełnił też błąd, który ostatnio popełnia wielu. Zaczął się zastanawiać nad motywami Anonimowych bez znajomości specyfiki zjawiska, jakie stworzyło AnonymousWiki. Zjawiska tego samego, które zaistniało wcześniej na forum 4chan. Sam 4chan był rewolucyjny pod tym względem, że nie wymagał nawet wpisywania pseudonimu. Niepodpisane posty pojawiały się po prostu pod nickiem „Anonymous”. Zwyczaj niepodpisywania postów przyjął się na 4chan dość szybko, a swoboda wypowiedzi dała się odczuć bardziej niż gdzie indziej. Także w tym złym sensie. Dość szybko okazało się, że na 4chanie zaczęło się pojawiać wielu tzw. „script kiddies” czy nawet hakerów. Ta społeczność była luźna, nikt tym ludziom nie rozkazywał, a jednak przez obecność wielu takich właśnie zorientowanych w Internecie 4chan jako całość zyskał potężną siłę rażenia. Wiele witryn dostało od 4chanowców gorzką nauczkę. Tak samo jest z AnonymousWiki. Kto śledził na Twitterze ich komunikaty i jako tako się w to wgryzł, ten wie, że używali do ataków programu nazwanego w skrócie LOIC (Low Orbit Ion Cannon = niskoorbitalne działo jonowe). To po prostu oprogramowanie do ataków DDoS. Nie potrzeba do jego obsługi wiele wiedzy, same ataki też nie grzeszą finezją. Cyberterroryzm? Grupa hakerska? Groźnie brzmi i buduje nastrój poważnego zagrożenia. A prawda jest taka, że polski rząd dostał w papę od grupy „script kiddies”. Dużej, bo dużej, ale jednak. Anonymous jednak tylko zaczęli. Zwrócili uwagę na problem. Podnieśli, jako pierwsi szable do walki. W ślad za nimi podążyło wiele innych środowisk internetowych. „Blackout” stron, atak hakerski na witrynę premiera. Dodatkowo kompromitacja, ujawnienie żenujących danych logowania do panelu administracyjnego witryny. I co najważniejsze internauci wyszli z Sieci. Stali się realnym i policzalnym problemem. Te 15 tys. ludzi w samym tylko Krakowie to już nie przelewki. Jednak, choć zagrożenia, jakie niesie ze sobą ACTA, są poważne, to pozostaje pytanie, czy tak naprawdę realne jest wprowadzenie tych postanowień w Polsce. Sądzę, że w przypadku naszego kraju istnieje zbyt wielki „moment bezwładności systemu”, by to się udało. Bo zauważmy jak jest obecnie. Niby istnieje Policja, niby się intensywnie zajmuje ściganiem piratów, a co robi standardowy nastolatek po kupnie komputera? Bierze pendrive i maszeruje do kumpla po gry. Jakieś 90% Windowsów jest w Polsce nielegalnymi kopiami. I to ma się niby zmienić przez ACTA? Wolne żarty. ACTA daje podstawę do nacisków na ISP by monitorowali ruch internetowy i odcinali od Sieci tych, którzy piracą. Ale co w sytuacji, gdy większość klientów tak postępuje? Czy jakiś zdrowy na umyśle ISP dobrowolnie pozbawi się większości zysków dla jakiegoś tam przepisu, czy raczej będzie szukał wykrętów? Stawiałbym na to drugie. Mam wrażenie, że biznesmeni ze światowych megakorporacji zapomnieli, że prawo samo z siebie nic nie może. Decyduje to, czy ludzie chcą, by to prawo obowiązywało. Co z tego, że prawo wymaga ścigania piratów i zwalczania nielegalnego pobierania filmów i MP3? Wraca policjant, sędzia, prokurator do domu i co widzi? Syna przy komputerze grającego w grę, którą sobie przyniósł na HDD od kumpla. Córkę słuchającą płyt z MP3 ściągniętymi z Sieci. Taka jest rzeczywistość. Wręcz przeciwnie, w Polsce ACTA ma szansę skalę piractwa tylko zwiększyć. Jesteśmy przekornym narodem. Jak rząd zacznie nas inwigilować w imię dbania, byśmy nie piratowali, to tym bardziej będziemy piratować na potęgę? Prawdziwym zagrożeniem jest mechanizm, pozwalający na zablokowanie kogokolwiek, wobec kogo są podejrzenia. W ten, bowiem sposób rząd Tuska może fingować oskarżenia wobec ludzi sobie niewygodnych i blokować niewygodną sobie krytykę. A że sądy polskie się nie śpieszą, ten sposób izolowania od Sieci osób krytykujących rząd byłby całkiem niezły. ACTA mogą posłużyć, jako narzędzie cenzury politycznej. Przecież na dokładnie tej samej zasadzie to działa już teraz w przychylnych rządowi mediach. Rip LunarBird CLH
Sponsoring bankrutów Pakt fiskalny jest dla naszego kraju bez znaczenia. Polski interes narodowy nie polega na traceniu czasu i obserwowaniu, jak inne kraje próbują dać sobie radę z większymi problemami fiskalnymi niż nasze. Jest to marnowanie pieniędzy polskiego podatnika. O wiele lepiej zrobi polski rząd, gdy wyśle swoich obserwatorów na szczyty państw azjatyckich czy afrykańskich - tam są rozwój i nowe pomysły. Polska ma znacznie lepszą sytuację finansów publicznych niż rządy Niemiec czy Francji, które są promotorami paktu fiskalnego. Nam pakt fiskalny nie jest do niczego potrzebny. Tym bardziej nie potrzebujemy raz do roku usiąść za stołem, gdzie obradują państwa strefy euro. Zwłaszcza, że za prawo do jednego posiedzenia polski rząd chce przekazać darowiznę w wysokości 6 mld euro na podtrzymanie wyższego niż nasz standardu życia w innych krajach eurolandu. Nie ma sensu podpisywać paktu fiskalnego tylko po to, by zasłużyć na rolę obserwatora przy stole. Ważne, aby polski rząd przeprowadził w finansach publicznych radykalną zmianę, która zapobiegnie narastaniu długu publicznego w takim jak obecnie tempie. To nie jest tylko kwestia deficytu budżetowego, który wygląda na kontrolowany. W tle cały czas narasta dług publiczny, który prędzej czy później może przybrać rozmiary takie jak w innych krajach strefy euro i Unii Europejskiej. Trzeba pamiętać, że pierwsze skutki paktu fiskalnego pojawią się dopiero za kilka lat. Na dzisiejszą sytuację pakt nie jest w stanie wpłynąć. Państwa strefy euro mają zobowiązania do spłacenia tu i teraz, a na te problemy pakt nie jest rozwiązaniem. Propozycja Niemiec mówiąca o konieczności zaostrzenia kontroli nad krajami, które mają problemy z długiem, jest propozycją, która zmienia formułę funkcjonowania w ramach strefy euro i całej Unii Europejskiej. Gdyby zrealizowano ją w pełni, zakończyłoby to funkcjonowanie jakichkolwiek parlamentów - ich rola zostałaby zredukowana do posługiwania się z góry zaakceptowanym w Brukseli schematem budżetowym, poza który nie można byłoby w jakikolwiek sposób wyjść. Propozycja Niemiec wobec Grecji - oddanie części suwerenności w kwestiach podatków i wydatków "komisarzowi budżetowemu" strefy euro - jest alternatywą wobec przyznania się przed światem, że Grecja od dawna jest bankrutem. Jest to sytuacja, w której za wszelką cenę próbuje się utrzymać dogmat o nienaruszalności strefy euro. W momencie kiedy jest powszechnie przyjęte do wiadomości i potwierdzone empirycznie, że jedna waluta w krajach o tak różnym poziomie rozwoju gospodarczego jest niemożliwa. Należałoby pozwolić Grecji na powrót do własnej waluty i podejmowanie samodzielnie decyzji, co do własnych zobowiązań i kwestii monetarnych.Zamiast tego Niemcy proponują alternatywę w postaci ubezwłasnowolnienia Grecji jak nieodpowiedzialnego hazardzisty. Trzeba pamiętać, że w ramach takiego rozwiązania komisarz ds. finansów Grecji musiałby mieć realną władzę, łącznie z władzą wetowania i blokowania decyzji rządu greckiego. To wydaje się rzeczą przekraczającą jakąkolwiek akceptację polityczną. Andrzej Sadowski
O wyższości kłamstwa nad prawdą Egon Erwin Kisch twierdzi, że Gordon Bennett uważał, że gazety muszą bardziej cenić korzystne kłamstwo od prawdy, która przeciwstawia się ich celom - a na dodatek cytuje „pewnego cynika”, który orzekł nawet, że „fałszywa wiadomość jest najmilsza, bo po pierwsze - jest się jej jedynym posiadaczem, a po drugie - otrzymuje się sprostowanie, które zachowuje się znów wyłącznie dla siebie”. Ten cynik ma i obecnie wielu zwolenników. Przypominam sobie, jak przy okazji filmu „Lista Schindera” pan red. Tomasz Jastrun usprawiedliwiał w „Życiu Warszawy” Stevena Spielberga, że ponieważ prawda była „nudna”, to dla uczynienia swego filmu bardziej atrakcyjnym, musiał „dodać dramatyzmu”, który wielu polskim widzom wydał się kłamstwem. Napisałem wtedy, że zamiast żałośliwie narzekać na pana Spielberga, trzeba go zapytać, ile by chciał za „dodanie dramatyzmu” - ale naszego, a nie jakiegoś takiego nie naszego. Jestem pewien, że pan Spielberg jest człowiekiem konkretnym i można by się z nim dogadać. W takiej sytuacji robiłby filmy wprawdzie z dramatyzmem, ale z dramatyzmem jak się należy, podobnie jak Jarosław Iwaszkiewicz. Leopold Tyrmand wspomina w „Dzienniku 1954” ile to uciechy mieli z Kisielem przy czytaniu wiersza Iwaszkiewicza o pokoju. - Śliczne - zachwycał się Kisiel - a jak ładnie by napisał o wojnie! Jakby mu kazali. Niestety nasi Umiłowani Przywódcy mają węża w kieszeni i w rezultacie „światowej sławy historyk” konstruuje swoje makabryczne bajkopisarstwo na dramatyzmie obstalowanym przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, a może również po cichu przez Naszą Złotą Panią. Wskutek tego na szerokim świecie utrwala się opinia, że naszego mniej wartościowego narodu nie można zostawić samopas, że trzeba roztoczyć nad nim polityczną kuratelę starszych i mądrzejszych, bo w przeciwnym razie ZNOWU zrobi coś okropnego, na przykład - dopuści się holokaustu. Czyż nie nad utrwaleniem takiego właśnie wizerunku naszego nieszczęśliwego kraju pracują „organizacje pozarządowe”? A gdyby tak u pana Pankowskiego, pana Kornaka, albo nawet i u „światowej sławy historyka” obstalować... ach, szkoda marzyć o tym! Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Tedy, z braku innych możliwości, wycieczki szkolne są zapędzane na film pani Agnieszki Holland „W ciemności” - bo to nie tylko wyposaża uczniów w bezcenną i niezbędną wiedzę o holokauście oraz - jak mawiał pewien sędzia z koszalińskiego okręgu sądowego - o „meteorologii narodu żydowskiego”, ale również nabija statystykę, podobno przydatną przy „Oskarach”. Więc jakby szkoły nie wystarczyły, to po staremu pozostaje jeszcze wojsko. Inna rzecz, że szkolnych dzieci na „Sztosa” nikt nie pośle, nawet gdyby uznać to za element edukacji seksualnej. Wojsko, to co innego; o potrzebie edukacji seksualnej w wojsku znakomicie świadczy popularna za moich czasów w kołach wojskowych piosenka: „Chodźmy do Kazi, chodźmy do Kazi, Kazia ma syfa, to nas zarazi”... i tak dalej. Wracając tedy do wyższości kłamstwa nad prawdą warto podkreślić, że gwoli uzyskania spodziewanych korzyści z kłamstwa, trzeba jednak spełnić pewne warunki, wśród których na plan pierwszy wysuwa się dobra pamięć. Z tym niestety za dobrze nie jest, zwłaszcza wśród naszych Umiłowanych Przywódców, zachowujących się jak ten pacjent z anegdoty, który przyszedł do lekarza i oświadczył: panie doktorze, tracę pamięć. - Od kiedy? - pyta lekarz. - A co: od kiedy? Toteż nic dziwnego, że mając wprawdzie dobrą, ale za to bardzo krótką pamięć, zapominają, co podawali do wierzenia wczoraj, a co lansują dzisiaj. Żeby nie być gołosłownym - Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji odmówiła przyznania koncesji na platformie cyfrowej fundacji Lux Veritatis dla telewizji TRWAM, uzasadniając odmowę brakiem finansowej wiarygodności - a przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to media głównego nurtu z przodującą w wyszkoleniu bojowym i politycznym oraz pracy operacyjnej "Gazetą Wyborczą”, informowały na wyścigi o „maybachu” ojca Tadeusza Rydzyka i jego finansowym „imperium”. Więc jakże to - kiedy mądrość etapu tego wymaga, to ojciec Tadeusz Rydzyk jest imperialistą jeszcze większym od pana redaktora Michnika, a kiedy kolejny etap wymaga innych mądrości, to jest „niewiarygodny finansowo”? Wprawdzie powiadają, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji jest niezależna od rządu, podobnie jak bank centralny i - he, he! - prokuratura, ale przecież członkowie KRRiTV powoływani są m.in. przez Sejm, w którym rząd coś tam jednak do powiedzenia ma, nieprawdaż? Właśnie uratował ministra Arłukowicza, który z miedzianym czołem kocha wszystko, co niedawno palił i pali wszystko, co kochał. Więc i pan przewodniczący Dworak wie, że nie może kąsać ręki, z której tak smacznie jada i chociaż „zawiesił” członkostwo w PO, to przecież nikt nie ośmieli się zarzucić mu niewdzięczności za ulokowanie na tak intratnej, a zwłaszcza - tak perspektywicznej synekurze. A skąd możemy wiedzieć, czy na przykład podczas wizyty rządu in corpore w Izraelu w lutym ubiegłego roku, premier Tusk nie zobowiązał się do rozpoczęcia pacyfikowania Radia Maryja i telewizji TRWAM? Po tej wizycie nie było komunikatu, co właściwie tam uradzono, skąd wyciągam wniosek, że uradzono coś, o czym premier Tusk nie może nam powiedzieć bez narażenia się na rozmaite przykrości - a ponieważ wiemy, iż jeszcze w grudniu 2005 roku izraelski ambasador w Warszawie żądał od ówczesnego premiera Marcinkiewicza zrobienia porządku z Radiem Maryja, zaś loża B’nai B’rith na swoim inauguracyjnym posiedzeniu w ambasadzie Stanów Zjednoczonych, kreśląc listę swoich priorytetów, pacyfikację Radia Maryja umieściła na drugim miejscu - zaraz po realizacji tak zwanych „żydowskich roszczeń majątkowych” wobec Polski - to niczego wykluczyć nie można. Wbrew pozorom obydwa te priorytety są ze sobą ściśle związane - by w przypadku przystąpienia do tego gigantycznego rabunku Polski nie było już żadnego medium, w którym mógłby pojawić się słyszalny głos sprzeciwu.
Oczywiście oprócz Radia Maryja i telewizji TRWAM jest jeszcze Internet, ale właśnie pani ambasador Jadwiga Rodowicz w imieniu Polski podpisała w Tokio porozumienia ACTA, przewidujące i legalizujące szerokie możliwości skutecznego kneblowania Internetu i nękania a nawet represjonowania każdego, kto podpadnie establishmentowi. Okazuje się, że nikt nie jest bezpieczny tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, iż rząd nakazał podpisanie ACTA bez czytania - bo jakże inaczej można rozumieć zapowiedź premiera Tuska, że teraz będzie „sprawdzał”, czy porozumienie to rzeczywiście zagraża swobodzie wypowiedzi i swobodzie komunikowania się? Najwyraźniej wcześniej tego nie sprawdził - podobnie jak nie przeczytał traktatu lizbońskiego przed jego podpisaniem 13 grudnia 2007 roku. Warto zwrócić uwagę na niedyskrecję, jaka przytrafiła się ministrowi Zdrojewskiemu - że nawet gdyby Sejm porozumienia ACTA nie ratyfikował, to „i tak” będzie ono w Polsce obowiązywało, jako prawo unijne. Najwyraźniej premier Tusk liczy na to, iż protesty ucichną, a wtedy eksperci w dodawaniu dramatyzmu dobrze szczwani triumfalnie ogłoszą, że z porozumieniem ACTA wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dlatego warto się zastanowić nad skuteczniejszą od ulicznych protestów zastawką. Patrząc, jakie nadzieje wiąże establishment z Euro 2012, jak zamierza się przy tej okazji nadymać - i oczywiście, bo jakże by inaczej? - obłowić - warto się zastanowić nad ogłoszeniem już teraz masowego BOJKOTU tej imprezy - w przypadku, gdy rząd w solennej formie nie wycofa swojego podpisu pod porozumieniem ACTA i nie złoży wiarygodnych gwarancji, że przyjęte tam rozwiązania pod żadnym pozorem nie staną się częścią polskiego systemu prawnego. Mówię o wiarygodnych gwarancjach, a nie o obietnicach - bo chyba już wszyscy zdążyli się przekonać, że premier Tusk swoich obietnic nie dotrzymuje - być może nie tyle ze złej woli, co z powodu krótkiej pamięci. Premier Tusk odgrażał się wprawdzie, że nie ulegnie szantażowi, ale to jest zwykłe odwracanie kota ogonem; to rząd grozi obywatelom bezzasadnym i osłoniętym jedynie pozorami legalności pozbawieniem wolności słowa. Vim vi repellere licet - siłę godzi się odeprzeć siłą, a zbojkotowanie Euro 2012 nie jest przecież zabronione - bo na szczęście nie ma obowiązku kupowania biletów na mecze. SM
Doda wysadza Tuska w powietrze Na tym świecie pełnym złości wszystko kiedyś się zaczyna, trwa, a potem się kończy i najwyżej zostanie po tym jakiś ślad, a w większości przypadków nawet i to nie. „Umrze każda cząstka nasza, jakbyśmy nigdy nie żyli na ziemi” - napisał w jednym ze swoich wierszy kolega Marian Miszalski. Nie jest on w naszym nieszczęśliwym kraju znany, jako poeta - a przecież jego utwory są na poziomie znacznie wyższym od wielu stypendystów Ministerstwa Kultury. Żeby nie być gołosłownym - „Żebyś się ziemio rozwarła - nie jamą mogilną, w którą iskra marna zgasłym ptakiem spada - tylko ślad na niebie. Żebyś się ziemio rozwarła bruzdą w żyznej glebie, z której łodyga silna w błękit bije, błękit targa za siwe brody chmur.” Cytuję te zapomniane utwory ze względu na dyskusję o własności intelektualnej, jaka przetoczyła się na marginesie bezsilnego protestu internautów przeciwko porozumieniu ACTA. Bezsilnego - bo po naradzie, jaką minister Boni odbył z premierem Tuskiem ogłoszono, że ambasador porozumienie podpisze. Najwyraźniej starsi i mądrzejsi musieli postawić sprawę na ostrzu noża i każdy z Umiłowanych Przywódców zrozumiał, że jak tylko spróbuje im podskoczyć, to zaraz mu przypomną, skąd wyrastają mu nogi. Najwięcej o tej „własności intelektualnej” pyskują oczywiście grafomani zamulający niezawisłe sądy procesami o plagiaty. Te procesy toczą się całymi latami, bo niezawisłemu sądowi trudno się połapać, o co w ogóle w tym całym bełkocie chodzi - a ustalenie, kto, z kogo i co ściągnął, bywa nawet obiektywnie niemożliwe z tych samych powodów, dla których wymowni Francuzi w swoim czasie mawiali, że „każdy zna nuty, ale tylko pan Lully potrafi napisać operę”. Dzisiaj nawet i to nieprawda, bo kto tak naprawdę zna nuty? Co tu mówić o nutach, kiedy nawet wśród absolwentów uniwersytetów trafią się analfabeci? Wśród mnóstwa dyslektyków, od których wśród „młodych, wykształconych, z wielkich miast” aż się roi, dobrze, jak który potrafi n a r y s o w a ć swoje nazwisko, a często i tego nie można się doprosić. Ponieważ większość tych intelektualistów jak ognia obawia się posądzenia o przynależność do moherów, co w mondzie, jak wiadomo, gorsze jest od śmierci, unikają podpisywania się krzyżykami i stąd większość umów w przemyśle rozrywkowym jest p a r a f o w a n a. Wracając tedy do poezji („poezji nikt nie zji” - mawiał jeden z bohaterów „Towarzysza Szmaciaka”, niejaki Rurka), to w akademiku na Jelonkach urządziliśmy kiedyś konkurs poezji turpistycznej, w którym niekwestionowanym zwycięzcą został kolega Wojciech Łukasiewicz za utwór rozpoczynający się od słów: „Bela gruba, ciosana, na obwodzie równa, u wylotu różowa; jest to postać główna...”- i tak dalej - a przypominam sobie, jak to w dobrym chmielu napisaliśmy z kolegą Miszalskim na serwetkach chyba półgodzinne przemówienie Edwarda Gierka wierszem: „Wierzcie partii i chodźcie ze mną do lasu; narwiemy koperwasu w czynie społecznym. To lubię: partia rządzi, naród grzeczny się słucha...” - ale nigdy żadnemu z nas nie przyszło do głowy, żeby rościć sobie z tego tytułu jakieś pretensje do „własności intelektualnej”. Niestety czasy się zmieniają - i parafrazując złotą myśl pana prezydenta Komorowskiego - jacy intelektualiści - taka i własność. „Marność nad marnościami, wszystko marność” - powiada Eklezjastsa. Wszelako pisząc o tym, że wszystko się zaczyna i kończy miałem na myśli dobry fart premiera Tuska, na którym zdaje się coraz więcej ludzi w naszym nieszczęśliwym kraju już się poznało. To oczywiście nie ma żadnego znaczenia - bo dopóki podtrzymuje go na tym stanowisku razwiedka zobligowana surowym przykazaniem Naszej Złotej Pani Anieli, dla której nasz pan premier jest gotów na wszystko, dopóty włos mu z głowy spaść nie może, niczym Józefowi Oleksemu. O samym premieru Tusku może mówi to niewiele, natomiast o liczbie zdyscyplinowanych konfidentów w naszym nieszczęśliwym kraju - już znacznie więcej. Wszelako są na tym świecie pełnym złości Moce, przeciwko którym nawet połączone siły razwiedki i Naszej Złotej Pani niewiele mogą wskórać. Mam oczywiście na myśli Dodę Elektrodę, która po wyroku niezawisłego sądu doznała wielkiego rozgoryczenia i nie tylko publicznie wezwała „młodych, wykształconych” depozytariuszy niezliczonych talentów i własności intelektualnej do emigracji, ale w dodatku wystawiła naszemu nieszczęśliwemu krajowi oddanemu premieru Tusku w tymczasową administrację bardzo niepochlebną recenzję. „Nad Wisłą nikogo się nie docenia” tylko „porównuje do innych”. No tak, to chyba rzeczywiście jest najgorsze, bo cóż dobrego może z takich porównań wynikać? Szkoda każdego słowa. W związku z tym Doda zamierza z naszego nieszczęśliwego kraju wyjechać i na odjezdnym odgraża się, że wierząca „raczej nie będzie” i „swojego dziecka też nie ochrzci” - co jest o tyle prawdopodobne, że tak naprawdę, to wcale nie chce mieć dziecka. To oczywiście bardzo ambitny program i wyobrażam sobie, jakie zgryzoty będzie miał Pan Bóg z powodu tej dziury w niebie - czy jednak realistyczny? Wypadki przecież chodzą po ludziach zwłaszcza w sytuacji, gdy różni ludzie co noc włażą na siebie nawzajem. Emigracja wcale przed tym nikogo nie immunizuje; nawet jakby przeciwnie. Któż nie może przytoczyć przykładu, gdy świetnie zapowiadająca się panienka pojechała w dalekie i zamorskie kraje - a tam, tamtejszy filut bez ceregieli stłamsił ją i zostawił z dzieckiem? To zresztą jeszcze nic - ale wystarczy obejrzeć dokumentalny film Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary”, żeby zrozumieć, jakie pericula grożą emigrantkom. „Z falujących bulwarów patrzą oczy lśniące. Czy chcesz wpaść sepii w ręce? Zbratać się z polipem? Jeśli nie, to uciekaj po francuskiej łące do domu, pod szeroką, pod szumiącą lipę. Płyń daleko, gdzie życie ciasne jest i ciche, mała rybko, zgubiona wśród rekinów mnóstwa. Sto tysięcy tancerek rzeźbionych jak bóstwa, zdeptało twoje serce i jego złą pychę...” - napisała jeszcze w latach 20-tych ubiegłego stulecia Maria Pawlikowska-Jasnorzewska - ale kto to dzisiaj zna? SM
Rybiński: przyjęcie paktu fiskalnego to akt politycznego masochizmu - Dla Polski zasiadanie przy stole podczas szczytów strefy euro w praktyce oznacza tyle, że poczujemy się tak samo dowartościowani, jak służba doproszona do pańskiego stołu w drodze kaprysu pana - powiedział w pierwszej części rozmowy z Onetem prof. Krzysztof Rybiński. Na pytanie, czy podpisanie traktatu fiskalnego niesie dla Polski zagrożenia, były wiceprezes NBP odpowiedział: "Może się zdarzyć, że do Polski w 2013 roku zawita recesja i nasz dług publiczny przekroczy 60 procent PKB. Wtedy Polska może zostać ukarana za łamanie reguł paktu. Skoro nie musimy wchodzić do paktu, to, po co dobrowolnie ryzykować kary przewidywane przez pakt. To taki akt politycznego masochizmu". Z Krzysztofem Rybińskim - doktorem habilitowanym nauk ekonomicznych, byłym wiceprezesem Narodowego Banku Polskiego, rektorem Uczelni Vistula - rozmawia Jacek Nizinkiewicz. Jacek Nizinkiewicz: Czy Polska jest dzisiaj przy unijnym stole, czy w karcie dań? Krzysztof Rybiński: Ani jedno ani drugie. W karcie dań jest greckie tzatziki i portugalski suszony i solony dorsz zwany bacalhau na przystawkę, włoska zupa minestrone i hiszpańska paella na drugie danie. Na deser, jeżeli starczy czasu jest mrożona irlandzka terrine, idealne zwieńczenie wykwintnego obiadu. Polska, jak dawniej służba, kręci się wokół stołu, przy którym jedzą niemieccy gospodarze i ich ważni goście i czeka na rzucane przez nich ochłapy.
- A mówiąc konkretnie, to jak pan ocenia efekt wczorajszych negocjacji? Co ugraliśmy, co zyskaliśmy i co daje nam przyjęcie paktu fiskalnego? - Media, jako główny efekt szczytu eksponują fakt uczestniczenia Polski w szczytach strefy euro. To nie jest ważne, skoro i tak nasze zdanie nie liczy się strefie euro. Ma to najwyżej znaczenie polityczne dla premiera i PO. I ma znaczenie, co najwyżej symboliczne. Natomiast pakt fiskalny jest straszakiem na nieodpowiedzialnych polityków, którzy bez takiego paktu prowadzą politykę zadłużania kraju, co często prowadzi do bankructwa, jak w przypadku Grecji. Ja uważam, że zamiast marnować czas na uzgadnianie reguł paktu fiskalnego, Polska powinna po prostu skupić się na potrzebnych reformach. Nie, dlatego, że Unia nam każe, tylko, dlatego że tego wymaga odpowiedzialna polityka gospodarcza.
- Czy podpisanie traktatu fiskalnego niesie jakieś zagrożenia dla Polski? - Może się zdarzyć, że do Polski w 2013 roku zawita recesja i nasz dług publiczny przekroczy 60 procent PKB. Wtedy Polska może zostać ukarana za łamanie reguł paktu. Skoro nie musimy wchodzić do paktu, to, po co dobrowolnie ryzykować kary przewidywane przez pakt. To taki akt politycznego masochizmu.
- Jeszcze przed negocjacjami w Brukseli, Herman Van Rompuy, przewodniczący Rady Europejskiej, zaproponował żeby szczyty związane z kryzysem euro oraz mechanizmami ratunkowymi były zarezerwowane dla państw starej Unii, a nowe kraje UE byłyby dopraszane tylko na szczyty związane z przyszłością euro i wdrażaniem paktu fiskalnego. Co to mogłoby oznaczać dla Polski? - Jak wiceprezes NBP byłem członkiem Komitetu Ekonomiczno-Finansowego UE. Pamiętam, że wtedy też była praktyka dzielenia agendy ma ważną i mniej ważną. Nas dopraszano do stołu do spraw mniej ważnych, a jeżeli były to sprawy ważne to praktycznie nie można było zmienić stanowiska wypracowanego przez duże kraje, które mają swoich ludzi na stanowiskach dyrektorskich w Komisji Europejskiej. Więc przestańmy się zajmować faktem czy Polska będzie uczestniczyła w szczytach czy nie. Zamiast czekać na ochłapy z pańskiego stołu lepiej samemu uwarzyć sobie swoją grochówkę. Może smak będzie mniej wykwintny, mogą potem być wiatry, ale za to kark nie będzie tak bolał od pokłonów.
- Ostatecznie udało się wynegocjować porozumienie i Polska będzie obecna na unijnych szczytach strefy euro. Co porozumienie na unijnym szczycie w sprawie traktatu fiskalnego oznacza dla Polski? - Dla Polski zasiadanie przy stole podczas szczytów strefy euro w praktyce oznacza tyle, że poczujemy się tak samo dowartościowani, jak służba doproszona do pańskiego stołu w drodze kaprysu pana. Posiedzieć można, nawet sobie pojeść i popić, ale nie ma co liczyć, że będziemy uczestniczyć w dyskusji możnych i bogatych.
- A jakie jest ryzyko, że Unia się rozpadnie i dni euro są już policzone? - Byłoby tragicznym zrządzeniem losu gdyby strefa euro rozpadła się w 60. rocznicę stworzenia Wspólnoty Węgla i Stali. W 1952 roku mieliśmy chiński rok wodnego smoka, który ponownie nadszedł w 2012 roku. Ale możliwe są wszystkie, nawet najczarniejsze scenariusze. Oczywiście byłoby niedobrze gdyby rozpadła się Unia Europejska, bo z jej funkcjonowaniem wiążą się liczne korzyści, jak chociażby brak granic w UE. Natomiast strefa euro przetrwa tylko wtedy, jeżeli kilka krajów ją opuści. Kilka oznacza od jednego (Grecja) do czterech (kraje PIGS). Grecja na pewno wyleci jako pierwszy kraj, inne kraje powalczą o pozostanie w strefie euro, ale po kilku latach recesji będą zmuszone się poddać. Okrojona strefa euro prawdopodobnie przetrwa.
- Donald Tusk w nieoficjalnej rozmowie z Martinem Schultzem, przewodniczącym PE, powiedział, że Polska wejdzie do strefy euro w 2015 r. czy taki scenariusz jest możliwy? - Minister Rostowski powiedział, że przewodniczący Schultz nie zrozumiał premiera. Wejście Polski do strefy euro w 2015 roku byłoby możliwe, gdyby do maja tego roku Polska wstąpiła do ERM2, czyli węża walutowego, a złoty został powiązany z euro. To jest tak prawdopodobne jak fakt, że Polska wygra tegoroczne mistrzostwa w piłce nożnej.
- A czy Polska jest już na ścieżce przyjęcia euro i czy powinniśmy przyjmować unijną walutę w świetle obecnych perturbacji w UE? - Według oficjalnych planów Ministra Finansów Polska powinna spełnić większość kryteriów przyjęcia euro przed 2015 rokiem, poza wspomnianym członkostwem w ERM2. Ale planowanie przyjęcia euro jest jak kupowanie kota w worku. Może trafi nam się rasowy neva masquerade, którego mam w domu. Ładny ale złośliwy. Ale może trafi nam się trzynogi, ślepy na jedno oko i konający na raka dachowiec.
- W takim razie zapytam ponownie, czy pakt fiskalny jest pożyteczny dla Polski? - Pakt fiskalny jest tworzeniem fikcji. Jako członek Komitetu Ekonomiczno-Finansowego UE obserwowałem osobiście, jak wiceministrowie finansów kilku dużych krajów Unii rozwadniają pakt podczas jego poprzedniej reformy. Jestem przekonany, że tak będzie i tym razem. Jeżeli za kilka lat okaże się, że Niemcy i Francja nie spełniają postanowień paktu i trzeba je ukarać, to kary z powodów politycznych nie zostaną wdrożone. To jest taki pakt, w którym silni chłopcy w liceum umawiają się jak będą znęcać się nad słabszymi kolegami w klasie. Jak w Folwarku zwierzęcym, są równi i równiejsi.
- A czy powinniśmy wspierać Grecję i pożyczać pieniądze do MFW? - Mija już dwa lata, jak publicznie pisałem i mówiłem, żeby nie dawać pieniędzy Grecji, bo i tak zbankrutuje, a jak da im się pieniądze, to tylko skala problemu urośnie. Trzy lata temu dług publiczny Grecji wynosił 120 procent PKB. Po zaaplikowaniu pakietu pomocowego w tym roku zbliży się do 170 procent PKB z powodu trwającej w Grecji recesji. Tylko szaleniec może widzieć jakiś sens w dalszym stosowaniu tej chorej terapii wobec Grecji. Gorzej, że teraz tę samą terapię planuje się zastosować do innych krajów południa Europy. Pożyczać pieniędzy do MFW nie powinniśmy, ponieważ stracimy na tym prawie 2 mld złotych, a nasza pożyczka nic nie zmienia. Damy 6 mld euro, a brakuje półtora biliona euro, żeby zatrzymać rozprzestrzenianie się kryzysu.
- A jakie mamy szanse na obiecywane przez PO w kampanii wyborczej 300 mld zł z unijnych dotacji? - Zerowe. Uzasadnianie tej tezy jest niepotrzebnym produkowaniem dwutlenku węgla, co niepotrzebnie pogarsza efekt globalnego ocieplenia – dla tych co wierzą w te nową religię XXI wieku.
- Czym, z punktu widzenia ekonomisty, jest ACTA? Czy z ekonomicznego punktu widzenia Polska powinna ratyfikować umowę handlową? - Uważam, że Polska powinna stać się krajem-symbolem wolnego internetu. Na kilka lat zanim Finlandia zapisała w swojej konstytucji że dostęp do Internetu jest prawem obywatelskim każdego Fina proponowałem, żeby zrobić to samo w Polsce. Podobnie teraz proponuję, żeby obecny artykuł 17 w Konstytucji RP zastąpić nowym, który by brzmiał następująco: "Rzeczpospolita Polska gwarantuje wolny i niekontrolowany przez władze dostęp do sieci Internet". Wolny internet tworzy w Polsce nową jakość, w liczbie haseł w Wikipedii Polska jest chyba na piątym miejscu na świecie. Ludzie nie ufają sobie w realu i nie chcą współpracować, ale w internecie jest odwrotnie. W realu jest demokracja słupkowo-mediana, czyli fasadowa, w Internecie jest prawdziwa demokracja. Nie rozumiem dlaczego politycy chcą to zniszczyć, może boją się prawdziwej demokracji, bo nie mogą jej kontrolować. Stop dla ACTA w Polsce.
- Co jakiś czas wraca w Polsce dyskusja na temat zalegalizowania marihuany. Czy z ekonomicznego punktu widzenia opłacałoby się Polsce zalegalizować marihuanę i opodatkować? Czy pieniądze z legalizacji miękkich narkotyków mogłyby być istotnym zastrzykiem dla budżetu? - Mamy tyle ważnych problemów, że dyskusja o legalizacji marihuany jest dla mnie typowym tematem zastępczym. Ale skoro pan pyta, to odpowiem. Każdy młody człowiek, bez wyjątku, który domaga się legalizacji marihuany, jak osiągnie mój wiek, czyli czterdzieści kilka lat, będzie się wstydził, że jak był młody to miał takie głupie przekonania. I będzie tłumaczył swoim dzieciom, dlaczego tego nie wolno zrobić, które tego też nie będą rozumiały. Taki międzypokoleniowy głuchy telefon. Fakty są takie, że pokolenie w wieku średnim i w wieku seniora ma przewagę w Sejmie i ta przewaga będzie rosła wraz z narastającym kryzysem demograficznym. Więc marihuana nigdy nie zostanie zalegalizowana.
Koniec części pierwszej.
Polacy powinni przygotować się na chude lata - Polacy powinni przygotować się na nachodzące chude lata, czyli zacząć więcej oszczędzać i zaciągać mniej kredytów - powiedział w drugiej części rozmowy z Onetem, były wiceprezes NBP prof. Krzysztof Rybiński.
Jacek Nizinkiewicz: Jakie są największe zagrożenia, przed którymi stoi Polska? Krzysztof Rybiński: Pyta pan o stan pacjenta, który ma zdiagnozowanego raka płuc i chorobę Alzheimera i dzięki tej drugiej chorobie zapomniał o pierwszej i nie pamięta, że zostało mu niewiele życia. Mówię oczywiście o stanie naszych finansów publicznych, które zostaną zdemolowane przez nadciągający kryzys demograficzny, czyli potwornie szybkie starzenie się społeczeństwa od około 2020 roku i wymieranie narodu przez kolejne dekady, w 2050 roku ma nas być 32 miliony wobec 38 milionów teraz. Wcześniej będziemy musieli stawić czoła kryzysowi gospodarczemu w latach 2012-2013, kryzysowi energetycznemu przez 2020 rokiem, bo trzeba będzie zamykać wiele starych elektrowni, a nowych budujemy za mało i za wolno. Jesteśmy koszmarnie mało innowacyjni, więc będziemy społeczeństwem, które konsumuje to co wymyślą w innych krajach. Takie starzejące się, kurczące, mało innowacyjne społeczeństwo czeka wiele wyzwań.
- Dzisiaj część Polaków za wysokie ceny paliw oskarża rząd. Czy słusznie i czy rząd może zrobić, cokolwiek, żeby obniżyć ceny paliw? - Rząd można obwiniać o wiele rzeczy, ale nie o wysokie ceny paliw. Akcyza w Polsce rośnie, bo takie są wymogi Unii Europejskiej (różnice są drobne), a cena ropy i kurs złotego jest ustalana przez rynki finansowe, przez grę popytu i podaży albo przez globalne zdarzenia geopolityczne, jak sytuacja w cieśninie Ormuz. Można zwiększać konkurencję na rynku, można prowadzić zdrową politykę budżetową, która pozwoliłaby obniżyć podatki (niekoniecznie akcyzę) i ulżyć konsumentom. Tutaj rząd może zrobić dużo, a robi mało. Ale na ceny paliw rząd zbyt wielkiego wpływu nie ma.
- A jaka jest dzisiaj polska kondycja gospodarcza? Kiedy rozmawialiśmy ponad pół roku temu, to powiedział Pan: "Bełkotem można określić narrację gospodarczą PO w minionych 3 latach. Bełkotem można określić obecne dokumenty rządowe, które dotyczą finansów publicznych. Bełkot to obecna polityka innowacji w Polsce". Czy dzisiaj PO już nie bełkocze? - PO zaczęła mówić zrozumiale w dzień po wyborach, przykładem było expose premiera, która zawierało szereg ważnych i potrzebnych Polsce reform. Jednak z każdym miesiącem narracja rządzących traci jasność i pojawiają się bełkotliwe przerywniki. Na razie to są tylko chwilowe napady, takie krótkie nawroty choroby sprzed wyborów, miejmy, nadzieję, że to minie, bo nasze finanse publiczne kolejnych takich czterech lat, jak te minione, już nie wytrzymają.
- Jaki jest scenariusz ekonomiczny Polski na najbliższe lata? Rząd chwali się wzrostem gospodarczym, który jest wielkim sukcesem na tle innych państw w UE. Jaki scenariusz przewiduje pan na najbliższe miesiące? Mamy zaciskać pasa, czy wydawać, żeby wzmacniać gospodarkę? - Okres zielonej wyspy powoli dobiega końca. W moich felietonach, które niedawno ukazały się w formie książki już w styczniu 2011 roku pisałem, że to będzie ostatni dobry rok, i że od połowy 2012 roku zacznie się pogorszenie sytuacji gospodarczej. I ten scenariusz się teraz realizuje. Polacy powinni przygotować się na nachodzące chude lata, czyli zacząć więcej oszczędzać i zaciągać mniej kredytów. Gospodarkę mogą wzmocnić mądre reformy, które likwidują zbędne wydatki oraz prowadzą do zwiększenia innowacyjności polskiej gospodarki. Ale, jak pokazał raport o innowacyjności polskiej gospodarki, opracowany w zeszłym roku przez grupę ekspertów o międzynarodowej renomie, których pracę miałem przyjemność koordynować, polska polityka wspierania innowacyjności ma odwrotny efekt, innowacyjność spada. Raport jest dostępny na stronie www.madra-polska.pl
, chociaż może ta strona powinna nazywać się "niemądra Polska".
- Na polską półroczną prezydencję wydano tyle, ile przez 19 lat zebrała WOŚP. Dlaczego polska prezydencja była jedną z najdroższych w historii UE? - Postaw się, a zastaw się, czym chata, bogata. Czy to nie jest nasza narodowa dewiza? No to żeśmy się postawili, a zastawiamy hipoteki naszych dzieci. W naszej kulturze obca jest anglosaska zasada "value-for-money", czyli oceny czy korzyści uzyskane z wydatków uzasadniają ich poniesienie. Gdyby kwotę prawie 500 mln wydanych na prezydencję podzielić tak, że 50 mln idzie na koszty prezydencji (absolutne minimum, a w stylu skandynawskim), a 450 mln na mądre wspieranie współpracy biznesu z nauką (wymyśliłem nawet nowe hasło BIZUKA), to korzyści dla Polski byłyby wielokrotnie większe niż symboliczne korzyści ze sprawnej technicznie prezydencji. Widać jak trudno uciec od własnych uwarunkowań kulturowych.
Czy w Polsce konieczne jest podniesienie wieku emerytalnego? - Jak Pan ocenia budżet, który Sejm przyjął na 2012 r.? Czy to rzeczywiście budżet ostrożny i odpowiedzialny? - To budżet, który opiera się na założeniu, że strefa euro nie doświadczy kryzysu i recesji i że Polska pozostanie zieloną wyspą. Ekonomiści kłócą się o to, czy ten scenariusz jest prawdopodobny, czy raczej należy się liczyć z możliwością pogłębienia kryzysu i recesją, która może się rozpocząć w Polsce pod koniec 2012 roku. To jest lepszy budżet niż te z minionych czterech lat, ale ciągle brakuje w nim efektów poważnych reform w finansach publicznych. Jak będzie poważny kryzys w strefie euro, to trzeba będzie ten budżet nowelizować. Ale to już przerabialiśmy w 2009 roku, przeszło bez echa.
- Czy za rządów PO zmniejsza się zadłużenie Polski i jakie są efekty oddłużania naszego kraju? - Wielokrotnie tłumaczyłem, że nowe długi zaciągnięte za czasów rządów PO rosną szybciej, niż długi za czasów rządów Edwarda Gierka. Widać to na liczniku długu publicznego w centrum Warszawy, takie liczniki trzeba by postawić we wszystkich miastach wojewódzkich w eksponowanych miejscach, może ludzie by w końcu zrozumieli, że zadłużanie kraju musi się źle skończyć.
- A czy prywatyzacja postępuje za szybko, czy za wolno? - Celem prywatyzacji nie powinno być generowanie gotówki do budżetu państwa, tylko realizacja mądrej strategii rozwoju kraju. Zatem pytanie za szybko czy za wolno zastąpiłbym pytaniem, czy prywatyzacja przyczynia się do realizacji strategicznych celów rozwoju kraju. Odpowiedź brzmi, nie wiem, ponieważ Polska nie ma rzetelnie sformułowanych celów strategicznych. Więc prywatyzacja jest, jaka jest, i dzięki niej minister Rostowski ma mniej bezsennych nocy.
- Czy konieczne jest podwyższenie wieku emerytalnego? - Podwyższeni wieku emerytalnego to biologiczno-finansowa konieczność. Ale mówimy o przeciętnym wieku emerytalnym, który w Polsce jest niski, dlatego że uprzywilejowane grupy zawodowe odchodzą na emeryturę bardzo wcześnie. Przykład, urzędnik w mundurze może przejść na emeryturę w wieku trzydziestu kilku lat. Gdyby te wczesne emerytury uprzywilejowanych były liczone tak, jak dla zwykłych ludzi, to dostaliby po jakieś dwieście złotych w wieku trzydziestu kilku lat, czyli tyle ile sobie odłożyli w ZUS i OFE. Wtedy nie byłoby problemu, ale podatnicy dopłacają olbrzymie kwoty do uprzywilejowanych, co demoluje finanse publiczne. Dlatego podniesienie przeciętnego wieku emerytalnego należałoby rozpocząć od zlikwidowania grup uprzywilejowanych. A dopiero potem, stopniowo należy podnosić wiek emerytalny dla wszystkich. Żyjemy coraz dłużej, mamy coraz większe wymagania i potrzeby, musimy dłużej pracować żeby na to zarobić. Oczywiście jest też inna droga, która nie wymaga podniesienia wieku emerytalnego. Nawet dwie takie drogi. Po pierwsze, jeżeli zwiększymy innowacyjność, tak, aby Polska sprzedawała swoje produkty na cały świat na olbrzymią skalę, to wtedy możemy tak się wzbogacić, że wiek emerytalny może zostać bez zmian. Albo, jeżeli zamiast 1,3 dziecka na rodzinę jak obecnie będziemy mieli trojaczki w każdej rodzinie, wtedy też możemy się nie przejmować wiekiem emerytalnym. Ale w kwestii innowacyjności i dzietności mamy w Polsce dramat. Więc zostaje podniesienie wieku emerytalnego.
- A podniesienie akcyzy na kopaliny, to dobry pomysł? - Podnoszenie podatków to zły pomysł, należy zmniejszać ogólne obciążenie Polaków, podatkami, ale żeby do tego etapu dojść najpierw musimy ograniczyć zbędne wydatki. Jak zaczyna się od podwyżek podatków (na kopaliny i innych) to skończy się na wolnym wzroście gospodarczym…
- Czy możemy spodziewać się podniesienia podatków przez rząd w najbliższym czasie i których? - Tak, podatki będą rosły, to zostało już zapisane w ustawach. Jak dług publiczny przekroczy 55 procent PKB to podatek VAT wzrośnie do 25 procent. Będzie też dalej rosła akcyza na używki, oraz dramatycznie pójdą w górę opłaty związane z polityką ochrony klimatu, czyli nową religią Unii Europejskiej. W górę pójdzie wkrótce składka rentowa, a w dalszej perspektywie też składki na ZUS, które są parapodatkami. Być może zostanie wprowadzony podatek bankowy i przywrócona najwyższa 40-procentowa stawka PIT. To wszystko nas czeka w latach 2012-2013.
- I na koniec, proszę powiedzieć, jak pan myśli, które z państw świata przejmie pałeczkę po USA jako największa potęga gospodarcza? Z kim Polska powinna utrzymywać najlepsze stosunki gospodarcze?
- Przez wiele dekad świat będzie wielopolarny. USA będą stopniowo tracić wpływy na rzecz Chin i innych krajów z grupy BRIC. W jednym z moich opracowań, które wkrótce zostanie opublikowane przez Uczelnię Vistula pokazujemy, że w takich dziedzinach jak finanse i nauka Chiny zdominują świat w ciągu kilku dekad. Ale w dziedzinie uzbrojenia i przełomowych innowacji USA pozostaną liderem jeszcze w drugiej połowie XXI wieku. A dobre stosunki gospodarcze powinniśmy utrzymywać wszędzie tam, gdzie nam się to opłaca w sensie biznesowym. Uczmy się dyplomacji biznesowej od Brytyjczyków i Niemców.
Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz
Gwiazdowski, Cejrowski, Korwin, Michalkiewicz, Szymowski o ACTA i własności intelektualnej Podpisane właśnie przez Polskę porozumienie ACTA otworzy służbom specjalnym ogromne pole do inwigilacji obywateli pod pozorem ścigania naruszeń praw autorskich. Już wkrótce wszyscy możemy zostać poddani takiej kontroli, o jakiej nie śniło się twórcom Big Brothera! Nocą z 25 na 26 stycznia 2012 roku polska ambasador w Japonii podpisała uroczyście Anti-Counterfeiting Trade Agreement (w skrócie ACTA), czyli porozumienie handlowe o zwalczaniu obrotu towarami podrabianymi. Przedmiotem porozumienia jest ochrona własności intelektualnej. Niestety, wszystko wskazuje na to, że porozumienie będzie wymierzone nie przeciwko piratom komputerowym i fonograficznym, lecz przeciwko zwykłym obywatelom! (Leszek Szymowski) Komentarze dotyczące ACTA oraz postawy rządu Platformy Obywatelskiej wobec masowych protestów internautów opublikowało w internecie wiele osobistości, którym przypisuje się poglądy prawicowe. My publikujemy fragmenty najciekawszych:
Robert Gwiazdowski: Prawa autorskie to wymysł cenzorów!
Wojciech Cejrowski: Należy zwalczać ACTA, należy zwalczać władze, które chcą ACTA wprowadzać
Janusz Korwin-Mikke: Ze sporu „ACTA czy brak ochrony” przejdźmy w spór ilościowy o długość i zakres ochrony!
Stanisław Michalkiewicz: Ratyfikacjami ACTA przez parlamenty poszczególnych landów IV Rzeszy to tylko makagigi, mające na celu przedłużenie iluzji, że cokolwiek jeszcze od parlamentów zależy!
Andrzej Sadowski: To sąd powinien rozstrzygać w sprawach konfliktu i decydować o winie.
Leszek Szymowski: Przykład praktycznego zastosowania ACTA
Robert Gwiazdowski: Jak na demokratyczne państwa prawa przystało, po cichutku, w tajemnicy od sześciu lat trwały prace nad międzynarodową umową ACTA (…). Dopiero jak WikiLeaks ujawniła w 2008 roku kuriozalne szczegóły projektowanej umowy, trochę złagodzono niektóre jej postanowienia. Ale 1 października 2011 roku w Tokio została ona podpisana przez Kanadę, Stany Zjednoczone, Australię, Japonię, Maroko, Nową Zelandię, Singapur i Koreę Południową. (…) 16 grudnia 2011 roku porozumienie w sprawie ACTA przyjęła Rada Unii Europejskiej. Tuż przed Świętami 18 grudnia 2011 roku krótka wzmianka o przyjęciu ACTA opublikowana została na stronie 43 komunikatu prasowego na temat rolnictwa i rybołówstwa! Żeby nikt nie zauważył! 25 listopada 2011 roku Rada Ministrów przyjęła uchwałę umożliwiającą podpisanie ACTA przez Polskę – co jest planowane (i miało miejsce – dop. red.) już na 26 stycznia 2012 roku. Co to za tajemnice się w tych „actach” kryją? Jeśli chodzi o przepisy prawa materialnego to nic szczególnego. Same tak zwane „klauzule generalne” i to jeszcze deklaratoryjne. W zakresie ochrony „praw własności intelektualnej” nie ma w owych „actach” niczego takiego, czego nie ma już w prawie polskim. Z małymi tylko wyjątkami. Ale z klauzulami generalnymi to jest pewien problem. Za komuny odmowę wydania paszportu można było otrzymać z powodów wymienionych w ustawie. Ostatni z punktów brzmiał: „i z innych ważnych przyczyn”. W Rozdziale II w Sekcji 1 ACTA jest Artykuł 6, który zapewnia „dostępność środków doraźnych zapobiegających naruszeniom i środków odstraszających od dalszych naruszeń” oraz stanowi, że żadne postanowienie umowy „nie może być interpretowane w taki sposób, aby nakładało na Stronę wymóg pociągania swoich urzędników do odpowiedzialności za działania podjęte w związku z wypełnianiem ich urzędowych obowiązków”. Po co więc nasz rząd tak się trudził w poprzedniej kadencji z nakładaniem na urzędników odpowiedzialności za skutki ich bezprawnych decyzji? Na mocy umowy ACTA żadna odpowiedzialność im nie grozi. W tym samym Rozdziale w Sekcji 4 jest Artykuł 9 który przewiduje, że określając kwotę odszkodowania organy sądowe muszą brać pod uwagę „przedstawionego przez posiadacza praw jakiegokolwiek zgodnego z prawem obliczenia wartości, które może obejmować utracone zyski, wartość towarów lub usług, których dotyczy naruszenie”. Jakiegokolwiek? Co do zasady nie mam nic przeciwko, tylko dlaczego odszkodowanie za spowodowanie czyjejś śmierci lub kalectwa ma nadal odbywać się według polskich standardów, a odszkodowanie za naruszenie własności intelektualnej według standardów amerykańskich? Podobnie jest z wynagrodzeniem pełnomocnika. „Każda strona przewiduje możliwość nakazania aby strona przegrywająca wypłaciła stronie wygrywającej kwotę stosownych honorariów pełnomocnika procesowego”. Czy polski rząd wie ile wynoszą takie honoraria? I znowu nie mam nic przeciwko, ale dlaczego tylko w sprawach objętych umową? Dlaczego honorarium polskiego adwokata broniącego niesłusznie oskarżonego biznesmena nie miałoby wynieść tyle samo, ile honorarium amerykańskiego adwokata broniącego przed polskim sądem prawa własności intelektualnej swojego klienta? Jest też Art. 12, który brzmi tak: „Każda strona przyznaje swoim organom sądowym prawo zastosowania środków tymczasowych bez wysłuchania drugiej strony w stosownych przypadkach, a szczególności, gdy jakakolwiek zwłoka może spowodować dla posiadacza praw szkodę nie do naprawienia lub gdy istnieje możliwe do wykazania niebezpieczeństwo, że dowody zostaną zniszczone (…) Każda Strona przyznaje swoim organom sądowym prawo do podejmowania natychmiastowego działania w odpowiedzi na wniosek o zastosowanie środków tymczasowych…” Bez wysłuchania drugiej strony? No ładnie towarzysze, ładnie! W Art. 28 jest taki oto pasus: „Każda strona ma wspierać „tworzenie i utrzymanie formalnych i nieformalnych mechanizmów, takich jak grupy doradcze, w ramach których jej właściwe organy mogą poznać opinie posiadaczy praw i innych odpowiednich zainteresowanych stron”. Nieformalne mechanizmy? W państwie prawa? (…) Ale to wszystko to „pikuś”. Moim zdaniem najistotniejszy jest Artykuł 27, który przewiduje, że „każda Strona zapewnia w swoim prawie dostępność procedur dochodzenia i egzekwowania, tak aby umożliwić skuteczne działania przeciwko naruszaniu praw własności intelektualnej, które odbywa się w środowisku cyfrowym w tym doraźne środki zapobiegające naruszeniom i środki odstraszające od tych naruszeń (…) które może obejmować bezprawne wykorzystanie środków powszechnego rozpowszechniania w celu dokonania naruszeń…” Umowa nie określa co jest, a co nie jest „własnością intelektualną” – bo często o to właśnie toczą się spory. Czym innym jest sytuacja, gdy ktoś w garażu na koszulki naszywa trzy paski – co przez lata było nagminnym naruszaniem praw Adidasa, a czym innym jest próba tworzenia, na przykład, nowych lekarstw, które mogą, ale wcale nie muszą, naruszać cudze patenty, albo rozpowszechniania różnych treści. Bo jak ktoś z Państwa wrzuci niniejszego posta na Wykop, albo na Face, to na podstawie literalnego brzmienia tak skonstruowanego przepisu przysługiwać mi będzie prawo wsadzenia Was do ciupy! I jeszcze mogę wziąć sobie amerykańskiego adwokata i będziecie musieli ponieść koszty jego honorarium! A jak podam link do jakiejś strony nie wiedząc, że jej administrator „dokonał naruszenia” to mogą wpaść mi do chałupy „bez wysłuchania” moich racji i zarekwirować laptopa. I proszę nie zapewniać, że tego na pewno nie zrobią. Bo jak mogą, to kiedyś w końcu zrobią. (źródło)
Prawa autorskie to wymysł cenzorów! W XVI-wiecznej Anglii autorzy nie byli zagrożeni przez pojawienie się prasy drukarskiej (pierwszej na świecie maszyny kopiującej). Wręcz przeciwnie. Była to dla nich wielka szansa na dotarcie ze swoimi dziełami do szerszej grupy odbiorców. To było zagrożenie dla rządu. Nowa technologia ułatwiała rozpowszechnianie dzieł „wywrotowych”. Podobnie jak dziś Internet. Utworzono więc cech prywatnych cenzorów Londyńskie Zrzeszenie Sprzedawców Papieru. W zamian za kontrolowanie tego, co było drukowane, zrzeszenie otrzymało przywilej sprzedaży wszystkich druków i konfiskaty wydanych bez pozwolenia. Gdy rząd złagodził cenzurę, członkowie zrzeszenia ukuli teorię, że autorów nie stać na rozpowszechnianie ich dzieł, więc powinni móc sprzedawać swoje prawa tym, którzy będą ich chronić! Pewnie dlatego dziś argumenty obrońców ACTA tak bardzo przypominają mowę… cenzorów. (…) Równocześnie przeciwnicy „własności intelektualnej” koncentrują się tylko na jednym jej aspekcie i nie biorą pod uwagę tego, że czym innym jest kopiowanie jakiegoś utworu, a czym innym sprzedawanie go jako własnego albo robienie podróbek. Bo jednak własność istnieje. Piszę to, popijając coca-colę, i nie uważam bynajmniej, że inni producenci cieczy w podobnym kolorze powinni mieć prawo sprzedawania jej w takich samych butelkach. Tylko czy jedno i drugie powinna regulować jedna ustawa? Nie! (…) (źródło)
Wojciech Cejrowski: Należy zwalczać ten akt prawny, należy zwalczać władze, które chcą ACTA wprowadzać! Zwalczać… mało powiedziane! Władze, które wpadają na takie pomysły są niebezpieczne i należy je obalić, bo nawet jeśli dziś powstrzyma się ACTA, to jutro oni wymyślą coś następnego. Już teraz pełno jest kamer w miastach, pełno śledzenia obywatela w internecie, w sklepie, w zbliżeniowej karcie kredytowej, w komórce, w odciskach palców na granicy, w skanerach całego ciała przed wejściem do samolotu, w tych numerach pesel i NIP, które nam nadają, w kolczykowaniu każdej krowy na Twoim polu, w numerowaniu jajek w sklepie, znacznikowaniu każdego telewizora i komputera w fabryce, w montowanych na stale GPSach, które śledzą ruchy Twojego auta zawsze, chcesz, czy nie, w czytnikach do oka, które mają zastępować klucze do drzwi, w identyfikatorach głosu, które mają być “ułatwieniem dla Ciebie”, do obsługi “wyłącznie Twojego sprzętu”… Tęczówka, siatkówka, fale mózgowe, odciski palców, pomiary izometryczne głowy, kod kreskowy przypisany do obywatela… ZAGROŻENIE. Z piractwem się nie wygrywa zakazami – z piractwem należy walczyć poprzez wyprzedzanie piratów na zakrętach. Steve Jobs – ten od firmy Apple – wyprzedził piratów, gdy zaczął sprzedawać legalnie piosenki po 99 centów za sztukę. Skończyło się nielegalne kopiowanie , bo większość ludzi woli za dolara kupić sobie porządny plik z piosenką, okładką, opisem, niż niepewny od pirata za… no właśnie – za ile piratowi się opłaca, w sytuacji, gdy legalnie można kupić za 99 centów? Nawet lewacy zaczynają się orientować, że Tuski to zagrożenie. Nawet lewacy zaczynają się orientować, że wrogiem nie jesteśmy my katole, narodowcy, homofoby, tylko władza. Z lewakiem mogę żyć na jednym osiedlu; nie lubię go, nie cenię jego poglądów ani stylu życia i tu się kończy konflikt. Wojna między nami zaczyna się dopiero wtedy, gdy ponad nami pojawia się władza. To władza napuszcza ludzi na siebie. To władza jest inżynierem konfliktów. To władza wydaje zezwolenia na dwie manify na tej samej ulicy o tej samej porze. To władza jednym wydaje licencję na nadawanie, a innym nie daje. To władza ustawia starych ludzi w kolejkach do aptek. To władza zabrania Ci zatrudniać tanią ukraińską sprzątaczkę. To władza każe Ci zapłacić cło za komputer, który chcesz sobie sprowadzić z USA. To władza za twoje pieniądze zamawia autostradę u Chińczyków, ale jednocześnie ta sama władza nigdy w życiu nie kupiłaby swojej własnej córce chińskiego samochodu, ani chińskiej liny alpinistycznej, ani niczego, od czego zależy bezpieczeństwo i zdrowie. To władza produkuje dziesiątki tysięcy magistrów i zapewnia im zero miejsc pracy. To władza obiecuje Ci konkretne rzeczy w exposee premiera, a potem nigdy nie rozlicza się z ich wykonania. Obudziłeś się lewaku, lemingu, czy kim tam chcesz być? Widzisz już, gdzie jest Twój wróg? To nie ja, nie Jarosław, nie Dyrektor – my mamy po prostu radykalnie odmienne poglądy w większości spraw. A wrogiem Twoim, moim, naszym jest ta władza. (źródło)
Janusz Korwin-Mikke: Wróćmy do mądrych postanowień Konstytucji Stanów Zjednoczonych! Patenty przyznawane na 7 lat – z możliwością wydłużenia do 11 (za rosnącymi rocznymi dopłatami). Natomiast prawa autorskie należałoby zlikwidować – bo ich wtedy w USA nie ustanowiono. Ja wszelako postuluję, by objąć je takimi samymi zasadami, co patenty. Nie widzę najmniejszego powodu, by autor książki czy filmu miał mieć dłuższą ochronę, niż wynalazca penicyliny. Przyczyną nagminnego piractwa jest to, że prawa patentowe i autorskie zostały rozdęte do niesłychanych rozmiarów – w każdym wymiarze, nie tylko czasowym – a na każdą akcję społeczeństwo odpowiada reakcją. Gdyby człowiek wiedział, że za kilka lat dzieło stanie się własnością publiczną – to by na ogół poczekał. A resztę by się stosownie karało – bo taka ochrona jest możliwa. Chronienie przez 70 lat wszystkich dzieł jest po prostu niemożliwe – bo jest ich za dużo. A nie należy tworzyć prawa, którego nie można przestrzegać. To elementarz ustawodawstwa! (…) (Korwin-Mikke) Prawo zaczęło honorować status twórców dopiero w II połowie XVIII wieku! Homer, Owidiusz, św. Tomasz, Kochanowski, Monteskiusz, i nawet Adam Smith pisali – i brali za swoje dzieło gotówkę od wydawcy (albo i nie…) – i na tym koniec. Dopiero Konstytucja USA zapewniała „autorom i wynalazcom na określony czas wyłączne prawo do ich pism i wynalazków”. Na ziemiach polskich wprowadzono to w roku 1830 (Królestwo Polskie), w 1837 (Wielkie Ks. Poznańskie) i 1895 (Królestwo Galicji i Lodomerii). I przyniosło to rozkwit przemysłu i kultury. Pomijając anarchistów i anarcho-libertarian, problem jest jeden: co to jest „określony czas”. Niestety – jak to zawsze w d***kracji, a zwłaszcza socjal-d***kracji: pracownicy, jako grupa uzbrojona w kilofy, łomy i pióra, wywalczali sobie stale coraz większe uprawnienia. Poczałkowo „określony czas” to było siedem lat – a potem przez cztery lata można jeszcze było dokupywać dodatkowa ochronę (ale trzeba było płacić za to coraz wyższa tenutę). Po 12 latach utwór stawał się własnością publiczną. Artyści – to ludzie lubiani, i w d***kracji wpływowi. Wszyscy prawie politycy ubiegają się o poparcie przez artystów. I zapłacono im wydłużając ten okres do 70 lat od śmierci artysty! Co więcej „prawa autorskie” rozciągnięto na np. tłumaczy (!) – co jest zupełnym już absurdem. Tłumacz wykonuje pracę rzemieślniczą – i tak samo jak ja, kupiwszy krzesło od rzemieślnika mam prawo je przerobić, pomalować, porąbać – (nie pytając artysty o zgodę) tak samo powinienem mieć prawo postąpić z tłumaczeniem – bo jedną frazę przełożył świetnie – ale drugą nie. Wynalazcy są mniej wpływowi: okres ochrony patentów wydłużono na 20 lat – i to od chwili opatentowania – przy czym wydłuża się go w niektórych przypadkach do 25 (głównie chodzi o leki – bo patent-patentem, ale niektóre Departamenty Polityki Lekowej zamiast wziąć, jak inni, łapówkę i dopuścić lek na rynek, badają go i przez pięć lat – no, i nie można w tym czasie realizować zysku z odkrycia). (…) Jednak ja po raz kolejny podkreślam: nie widzę powodu, by p. Robert Ludlum cieszył się lepszą ochroną swoich praw niż śp. Jerzy Washington czy śp. Aleksander Fleming! (…) Dlaczego własność ulotna – jaką jest prawo autorskie – powinna być chroniona krócej, niż własność sztaby złota? Z tych samych powodów, dla których krótsza musi być ochrona wodoru (który, jak wiadomo, ucieka z każdego praktycznie naczynia). Po prostu dzieło sztuki się „rozmywa”, ludzie publikują podobne, potem podobne do tych podobnych… i po jakimś czasie właściwie nie wiadomo co się chroni (dziś skończył się proces o to, czy napój VIAGUARA ma nazwę zbyt podobną do VIAGRA). Może nawet dojść do sytuacji, że dzieła podobne (ale nie będące chroniona repliką) wyprą oryginalne, bo jako niechronione będą tańsze! W przypadku programów komputerowych może i trzy lata ochrony byłyby właściwsze – bo to towar wyjątkowo ulotny… (Korwin-Mikke)
Stanisław Michalkiewicz Proszę Państwa, właśnie pani ambasador Jadwiga Rodowicz, ambasador Rzeczypospolitej w Japonii, podpisała w imieniu Polski porozumienie ACTA. Nawiasem mówiąc, pan minister kultury Bogdan Zdrojewski wygadał się w przypływie szczerości, że czy Sejm by te porozumienia ACTA ratyfikował, czy nie – to jego postanowienia i tak by obowiązywały, ponieważ jest to porozumienia europejskie, podpisane przez Unię Europejską, w związku z czym Polska tu nie ma nic do gadania, co pokazuje – tak na marginesie – jak dalece utraciliśmy suwerenność polityczną, przystępując do Traktatu Lizbońskiego. Ratyfikacja się oczywiście odbędzie, bo nie wyobrażam sobie, by koalicja mogła ponieść tak prestiżową porażkę, tym bardziej, że watahy bezpieczniackie najwyraźniej zostały trochę skonfundowane skalą protestu, jaki się podniósł w różnych miastach i jego natężeniem. W związku z tym dali swoim konfidentom w mediach rozkaz, by trochę kanalizowali te oburzenie i wszyscy ci konfidenci – jak Państwo zauważyli – nie tyle krytykują merytorycznie ACTA, co kładą nacisk na brak konsultacji społecznych. Gdyby pan Tusk się z wami skonsultował, to nie tylko byście się zgodzili na podpisanie tego ACTA, ale i na poobcinanie języków! (źródło)
Gdy protesty nie ustawały, premier Tusk oświadczył znienacka, że rząd „zacznie badać”, czy porozumienie ACTA nie zagraża aby wolności – i gdyby okazało się, że jednak zagraża, to nie zostanie przedstawione Sejmowi do ratyfikacji. Wynika z tego ni mniej, ni więcej, że premier Tusk najpierw nakazał pani ambasador Jadwidze Rodowicz podpisać ACTA w imieniu Polski, a dopiero teraz zacznie sprawdzać, co właściwie kazał podpisać. Trudno o bardziej rażący przykład bęcwalstwa, chociaż warto pamiętać, że to nie pierwszy tego rodzaju wyczyn premiera Tuska. Po podpisaniu 13 grudnia 2007 roku traktatu lizbońskiego też się przyznał, że podpisał go bez czytania. Żeby było śmieszniej, wcześniej minister kultury w rządzie premiera Tuska, Bogdan Zdrojewski, wygadał się, że porozumienie ACTA będzie „i tak” w Polsce obowiązywało, nawet jeśli Sejm by go nie ratyfikował, ponieważ przyjęła je Unia Europejska. Jeśli minister Zdrojewski ma rację, to znaczy, że wszystkie te komedie z ratyfikacjami porozumienia ACTA przez parlamenty poszczególnych landów IV Rzeszy to tylko takie makagigi, mające na celu przedłużenie iluzji, że cokolwiek jeszcze od nich zależy. (…) Wygląda zatem na to, że wbrew przypuszczeniom ministra Sikorskiego, młodzież wcale nie została nastraszona „niepotrzebnie”, tylko zaczyna orientować się, co za bęcwałów dobrały sobie w korcu maku okupujące Polskę bezpieczniackie watahy, by odgrywali tu demokratyczną komedię. (NCZ! 06/2012)
Andrzej Sadowski (…) Prawa autorskie mogą być chronione, w sposób rozsądny, prawem. Natomiast jeżeli uznajemy wolność za wartość nadrzędną i naczelną, przypisaną człowiekowi, to jak pokazują rozstrzygnięcia sądu najwyższego USA wszystkie inne wartości, łącznie z godnością człowieka mają status niższy niż wolność jako taka. (…) Prawo powinno chronić własność i tak się dzieje. Jednak to co nam się dziś proponuje pod postacią porozumienia ACTA to jest przyznanie korporacjom, pozasądownie, większych praw niż posiada obywatel. I tu nie chodzi o ochronę własności, praw intelektualnych, tylko o nadmierne uprzywilejowanie korporacji. (…) Żyjemy w systemie, w którym to sąd powinien rozstrzygać w sprawach konfliktu i decydować o winie. Tymczasem nagle korporacja zyskuje takie uprawnienia jak ma wymiar sprawiedliwości. Jeżeli prawo własności intelektualnej planujemy egzekwować tak restrykcyjnie, to w takim razie życzyłbym sobie takiego postępowania związanego z każdą inną własnością, a nie tylko intelektualną. Tymczasem np. w przypadku lasów prawo własności wyłączono na rzecz rządowej firmy, etc. Mamy morze wyłączeń z konstytucyjnie gwarantowanego prawa własności. Jednak nagle okazuje się, że tylko w jednym przypadku, własności intelektualnej, dajemy prawo do posługiwania się częścią kompetencji wymiaru sprawiedliwości, które powinna być po stronie państwa, korporacją. Pod hasłem obrony prawa własności, ACTA dają przywilej instytucjom kosztem gwarancji konstytucyjnych prawa wolności słowa dla obywateli. (źródło)
Leszek Szymowski ACTA przedstawiane jest jako działanie rządu wymierzone w piractwo komputerowe i fonograficzne. W rzeczywistości mamy do czynienia z porozumieniem, które za nasze pieniądze eliminuje konkurencję koncernom farmaceutycznym i fonograficznym, zapoczątkowując tym samym erę wielkiej inwigilacji obywateli. Trudno oprzeć się wrażeniu, że rządy (a nie obywatele) miały interes w tym, aby porozumienie to podpisać. Trudno też nie zadać sobie pytania o to, na jaką „wdzięczność” ze strony koncernów farmaceutycznych mogli w zamian liczyć socjaliści. Mnie osobiście najbardziej ciekawi to, w jaki sposób przepisy ACTA zostaną wykorzystane w walce politycznej. Czy PiS wytoczy sprawę PO (albo odwrotnie) za plagiatowanie jego programu politycznego? A może znajdzie się ktoś, kto zechce wyciągnąć konsekwencje karne wobec polityków europejskich za plagiatowanie przez nich ustaw Hitlera w oficjalnym prawodawstwie Unii Europejskiej? NCZ
Strażnik ideałów Niepodległej Kierowana przez ks. abp. Ignacego Tokarczuka diecezja przemyska była enklawą kultywującą ideały niepodległej Polski oraz broniącą Naród przed komunistycznym bezprawiem. Obrana przez wybitnego hierarchę droga przyczyniła się do osiągnięcia przez Polskę niepodległości.Polska Południowo-Wschodnia zajmuje ważne miejsce na mapie oporu społecznego w PRL. Szczególnie istotną rolę odegrał na tym rolniczym terenie niezależny ruch chłopski. Wyrazem tego były strajki rolników w Ustrzykach Dolnych i w Rzeszowie, które zakończyły się podpisaniem porozumień 18/19 lutego 1981 roku. Władza komunistyczna akceptowała w nich "celowość wzmocnienia gwarancji nienaruszalności" pozostającej we władaniu chłopów ziemi. Sukces ten byłby niemożliwy, gdyby nie poparcie Kościoła rzymskokatolickiego, oddziaływanie na chłopów tworzących zręby niezależnego ruchu chłopskiego, nauczanie Prymasa Stefana Wyszyńskiego, po 1978 r. Jana Pawła II oraz ks. abp. Ignacego Tokarczuka. Ordynariusz diecezji przemyskiej uważał, że "prawo komunistyczne" jest bezprawiem odzianym w szaty prawa, niszczącym wszystko, co pozytywne i wartościowe. Tym samym za swój obowiązek uznał upominanie się o prawa wierzących - formalnie zagwarantowane w konstytucji PRL. Postanowił też, iż nikt nie może go zmusić, aby bezprawie traktował jako "prawo obowiązujące w sumieniu człowieka". Za swoje drugie zadanie przyjął przełamanie ogarniającego Naród strachu. Uznawał, że Kościół powinien być opozycją moralną. Podkreślał też, iż "pójście na współpracę z państwem wrogim Bogu i Kościołowi powodowane było brakiem sił moralnych, które by pozwoliły sprzeciwić się naciskom władzy i nie ulec szantażowi". Kierując się takim przekonaniem, przypominał wiernym o ich niezbywalnych prawach i godności ludzkiej. Przełamując w ten sposób nastroje apatii oraz kolejne bariery strachu, przygotowywał ich do podjęcia działalności opozycyjnej. Realizował to poprzez głoszenie bezkompromisowych kazań oraz nielegalne budownictwo sakralne. Tym samym wspomagał działalność opozycyjną wymierzoną w komunistyczną dyktaturę. Wśród opozycjonistów cieszących się wsparciem ks. abp. Tokarczuka byli przedstawiciele wielu środowisk (w tym m.in. działacze Komitetu Obrony Robotników, Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Rzeszowskiej, Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela). Każdorazowy kontakt z biskupem był dla nich nobilitacją oraz oznaczał realne wsparcie. Ze strajkującymiW 1980 r. ks. abp Ignacy Tokarczuk publicznie wyraził swoje poparcie dla postulatów głoszonych przez strajkujących robotników, a później dla powstałego w wyniku podpisania porozumień gdańskich NSZZ "Solidarność". Ordynariusz przemyski spotykał się później wielokrotnie z działaczami związku. W trakcie spotkania z przemyskimi związkowcami 30 października 1981 r. przekonywał, "aby ""Solidarność" ze względów taktycznych nie występowała przeciwko sojuszowi z ZSRS i przewodniej roli PZPR". Dostrzegając obawy społeczeństwa przed interwencją sowiecką, przywołał także słowa Leonida Breżniewa, iż "Polska jest na tyle dojrzała, że sama ureguluje swoje sprawy wewnętrzne". Tym samym sceptycznie odnosił się do możliwości wkroczenia wojsk ZSRS do Polski i skłaniał się ku stwierdzeniu, że "kierownictwo PZPR będzie musiało samo sobie poradzić z problemem "Solidarności"". 16 listopada 1980 r. odprawił uroczystą Mszę św. w intencji "Solidarności" oraz poświęcił krzyże, które zamierzano powiesić w zakładach pracy. Na przełomie 1980 i 1981 r. w sposób jednoznaczny poparł strajkujących w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie chłopów. W przełomowym momencie strajku, 17 lutego, do Rzeszowa przyjechał ks. bp Tadeusz Błaszkiewicz, biskup pomocniczy diecezji przemyskiej, który przekazał Komisji Rządowej postulaty Kościoła. Zawierały one żądania: wyrażenia zgody na wydrukowanie 180 tysięcy katechizmów, zaprzestania dyskryminowania dzieci na koloniach i umożliwienie im udziału w Mszach św. i nabożeństwach, zwrotu obiektów zabranych Kościołowi przez państwo, wycofania ze szkół przedmiotu "Przysposobienie do życia w rodzinie", umożliwienia żołnierzom służby zasadniczej oraz więźniom udziału w praktykach religijnych. Jeden z TW SB o ps. "Walter" tak w swoim doniesieniu charakteryzował rolę Kościoła: "Na podstawie moich obserwacji oceniam, że strajk ten dawno by się rozleciał, gdyby nie 2 elementy w nim: religia (cała oprawa, msze, kazania, pieśni itp.) oraz nagromadzony gniew do przeszłości". Zawsze z NarodemW późniejszym okresie ks. abp Tokarczuk wspomagał powstałe w 1981 r. struktury NSZZ "Solidarność" RI. Po wprowadzeniu stanu wojennego wraz z duchowieństwem diecezji przemyskiej niósł represjonowanym działaczom opozycji pomoc moralną i materialną. Po latach tak wspomina okoliczności, w jakich dowiedział się o wprowadzeniu stanu wojennego: "W chwili ogłoszenia stanu wojennego byłem w Rzeszowie na wizytacji. Mieszkałem w farze, a budowało się taki kościół niedaleko obecnego więzienia. Tam, w Załężu [mowa o parafii pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy, obecnie dzielnica Rzeszowa - M.K.], miałem poświęcenie dolnego kościoła i byłem przez sobotę i niedzielę. I proszę sobie wyobrazić - jadę od fary do tego kościoła, a tam już ciągnęły kibitki z uwięzionymi do tego więzienia niedaleko. Równocześnie miejscowy komendant Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego obchodził biskupów, zawiadamiając ich o tym. Przyjechał też do Przemyśla, ale mnie nie zastał, bo byłem w Rzeszowie. Potem chciano ode mnie oświadczenie. Na to ja powiedziałem: "Proszę panów, wiedzieliście, kiedy ogień podpalić, ale nie wiecie, kiedy on zgaśnie i jakie skutki sprawi. My byliśmy z Narodem zawsze i z Narodem będziemy nadal we wszystkich okolicznościach". Temu komendantowi, który miał mi oznajmić o stanie wojennym, który mnie w Przemyślu nie zastał, bo byłem w Rzeszowie, to właśnie powiedziałem". Wówczas to ks. abp Ignacy Tokarczuk w sposób jednoznaczny potępił stan wojenny.Ze względu na swoją postawę władze komunistyczne tylko raz zezwoliły na odwiedzenie przez niego internowanych opozycjonistów w Nowym Łupkowie, w Wielkanoc 1982 roku. W imieniu pasterza diecezji przemyskiej internowanych odwiedzali biskupi i księża diecezji przemyskiej. W 1982 r. ks. abp Tokarczuk spotkał się z działaczami podziemnej Tymczasowej Komisji Regionalnej NSZZ "Solidarność" w Przemyślu. Jak pisze Artur Brożyniak: "Biskup Tokarczuk podzielił się z nimi praktycznymi radami: zalecił w walce niestosowanie przemocy, odbudowę struktur "Solidarności" w konspiracji opartej na wzorze Polskiego Państwa Podziemnego z lat drugiej wojny światowej, samokształcenie związkowców i pracę organiczną. Ponadto wyznaczył ks. prałata Stanisława Krzywińskiego, jako swojego stałego przedstawiciela przy TKR". Potrzeba jedności Wyrazem szczególnej troski o rolników, upomnieniem się o ich prawa było kazanie ks. abp. Ignacego Tokarczuka wygłoszone 5 września 1982 r. na Jasnej Górze w trakcie pielgrzymki rolników. Zaapelował w nim o udzielanie pomocy osobom represjonowanym przez komunistów oraz o to, "żeby mógł związek zawodowy rolników działać, żeby naprawdę umożliwiono mu powrót do działalności, do obrony praw ludzi wsi, a równocześnie do obrony praw całego Narodu". W piśmie "Solidarność Rolników" Ogólnopolskiego Komitetu Oporu Rolników w artykule pt. "Zanim przystąpimy do zbiórki żywności" czytamy: "W zbiórkach żywności dla miast brali udział rolnicy z województwa krakowskiego, tarnowskiego, a zwłaszcza rzeszowskiego i przemyskiego. Decydujące znaczenie miało poruszenie tej kwestii w pamiętnym kazaniu ks. abp. Ignacego Tokarczuka w dniu 5 września na Jasnej Górze. Mówił wówczas: "Najmilsi, zwracam się do Was wszystkich, rolników polskich, z jedną gorącą prośbą; pamiętajcie, zwłaszcza w tym roku, o wszystkich rodzinach miejskich, a zwłaszcza robotniczych, które znajdują się w ciężkiej sytuacji. Zorganizujcie jakąś pomoc dla nich. Każda wieś może wziąć pod patronat szereg rodzin w sytuacji trudnej. Parafie miejskie mogą pośredniczyć w tym, ażeby wam wskazać te rodziny, które są w sytuacji najbardziej bolesnej"". Szczególną rolę w tej akcji odegrał ks. Stanisław Bartmiński, proboszcz parafii pw. św. Marcina w Krasiczynie. Apel o przekazywanie żywności represjonowanym rodzinom spotkał się z żywiołowym odzewem rolników, którzy tylko w diecezji przemyskiej zebrali 270 ton żywności. Według sprawozdania sporządzonego przez ks. Bartmińskiego, w 1982 r. trafiła ona do Jastrzębia, Tych, Nowej Huty, Chorzowa, Dąbrowy Górniczej, Bytomia, Katowic.W kazaniu wygłoszonym na Jasnej Górze ks. abp Tokarczuk apelował też:, „Dlatego znowu postawię wniosek praktyczny: żeby wieś mogła te zadania spełniać, potrzeba, żeby mógł związek zawodowy rolników działać, żeby naprawdę umożliwiono mu powrót do działalności, do obrony praw ludzi wsi, a równocześnie do obrony praw całego Narodu. To zwiększy zaufanie i zwiększy poczucie osobistej godności, współrządności, które są tak bardzo potrzebne w gospodarce i w pracy społecznej. Najmilsi, już kończę, jeszcze dwa słowa... Wsi, rolnikom polskim potrzeba jedności - tak jak całemu Narodowi. Siły przeciwne chciałyby nas dzielić, oddzielić chłopa od robotnika, Kościół od Narodu, potem każdą grupę skłócić i podzielić w myśl zasady: divide et impera - dziel i rządź". Wspomniany już ośrodek krasiczyński nie ograniczał się jedynie do akcji miasto - wieś. Organizował też m.in. kolonie dla dzieci górników (w tym wdów po górnikach zabitych w kopalni "Wujek") oraz wczasy dla rodzin internowanych w stanie wojennym. W okresie lipiec - listopad 1982 r. w Krasiczynie przebywało 15 rodzin górniczych skierowanych przez Komitet Pomocy w Katowicach. Łącznie z wypoczynku tego skorzystało 1150 dzieci. Pod ścisłą obstawąW trudnej sytuacji Polski, zmęczonej trwającym stanem wojennym, 23 lutego 1983 r. Episkopat Polski powołał formalnie Komisję ds. Duszpasterstwa Rolników. Na jej czele stanął ks. bp Jan Gurda, kielecki biskup pomocniczy. Na terenie diecezji przemyskiej pierwsze duszpasterstwo rolników powstało w Krasiczynie, gdzie proboszczem był ks. Stanisław Bartmiński. Pierwsze rekolekcje dla rolników z całej Polski odbyły się tam w dniach 8-12 grudnia 1982 roku. Prowadził je ks. Czesław Sadłowski ze Zbroszy Dużej. Uczestniczyło w nich 60 osób z 10 diecezji. Tak ich przebieg opisał w kronice parafialnej ks. Stanisław Bartmiński: "Obstawa milicyjna bardzo ścisła, nagabywanie księży, nawet bp. Błaszkiewicza przez esbeków. Kilka osób zatrzymali na parę godzin, 2 czy 3 zapłaciły mandaty. W sumie normalka. Zebrani wysłali telegram do Ojca Świętego i apel do polskich rolników. Zaplanowano nawet rekolekcje w diecezji krakowskiej (w Czernej). W nocy z 11 na 12 grudnia taksówką, gubiąc obstawę, wyjechał ks. Sadłowski. Wieczorem w sobotę zapowiedziałem wszystkim zakończenie rekolekcji na godz. 10.00 (ze względu na podsłuch albo wtyczkę SB wśród uczestników). Rano zaś obudziłem ich o godz. 5.30, o 6.00 odprawiłem Roraty w kaplicy i o 7.00 wszyscy po cichu się rozjechali. O godz. 10.00 pusta plebania była obstawiona przez funkcjonariuszy MO i SB". Działające w kolejnych latach duszpasterstwo rolników w Krasiczynie SB rozpracowywała, począwszy od 5 marca 1983 r. w ramach sprawy obiektowej o kryptonimie "Ośrodek". Zakończono ją dopiero 10 listopada 1989 roku.
Dr Mariusz Krzysztofiński
01 lutego 2012 "POdniesienie składki może spowodować ożywienie pewnych pieniędzy, które wejdą na rynek”- twierdzi posłanka Platformy Obywatelskiej, pan Małgorzata Kidawa- Błońska. Pani Małgosi chodzi o to, że jak podniesie się składkę rentową pracodawcy, czyli de facto podatek płacony przez pracodawcę- to poprawi się sytuacja na rynku.. W tym rynku pracy.. Pominąwszy już sprawę nieskładnego wyrażenia myśli przez panią posłankę.. Bo co to znaczy” ożywienie pewnych pieniędzy”(????). Ożywienie gospodarki- jak najbardziej, ale „ożywienie pieniędzy”? A poza tym podniesienie składki spowoduje zabranie z rynku określonych pieniędzy i przekazanie ich biurokracji nierynkowej, żeby ta- na przykład- zapłaciła 46 miliardów złotych tytułem odsetek za pożyczone z banków pieniądze. W naszym imieniu- przecież nie w imieniu samej biurokracji.. Zresztą rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego realizuje w praktyce pomysł podnoszenia podatków, celem wywołania ożywienia gospodarczego.. Każdego nowego roku pańskiego mamy festiwal podnoszonych podatków i różnych opłat- systematycznie od dwudziestu lat, lat istnienia wymarzonej przez obrońców praw człowieka i demokracji III Rzeczpospolitej Marnotrawnej, Zasiłkowej i Biurokratycznej. Systematyczne podnoszenie podatków i opłat ma na celu ożywienie demokracji, pardon-- sytuacji gospodarczej, co zresztą widać po wynika Produktu Krajowego Brutto.. Ostatnio propaganda podała, że mijającym roku było tego 4,3 %(!!!!). O Boże! Wkrótce dogonimy Chiny, Rosję, Brazylię czy Indie- jak tak dalej socjalistyczna władza będzie podnosić podatki próbując spowodować przy ich wysokości- ożywienie.. Skoro wysokość podnoszonych podatków nie ma żadnego znaczenia, to można podnieść VAT do 100%, akcyzę powiększyć dziesięciokrotnie, podatek ZUS do sumy 3000 złotych miesięcznie i dodatkowo wprowadzić podatki od noszonych skarpet, krawatów, muszek, zegarków czy sznurowadeł.. I tak myślą ludzie mający wpływ na nasze losy i rządzący państwem. Będącym, co prawda częścią innego państwa o nazwie Unia Europejska, ale jednak państwem.. Powiedzmy sobie szczerze: wysokość podatków ma oczywiście wpływ na nasze kieszenie i na sytuację w państwie.. Według krzywej Artura Laffera istnieje punkt na krzywej Laffera, w którym wpływy do budżetu państwa są największe. Jest to miejsce pomiędzy 12- a 17 % nakładanych na ludzi podatków.. Powyżej tej sumy wpływy do budżetu maleją, ponieważ „ obywatele” uciekają od płacenia podatków, które upijają ich niemiłosiernie.. My jesteśmy aktualnie pomiędzy 80-85 % pobieranych podatków. Szara strefa jest pomiędzy 33 - a 35% pracujących zawodowo.. Tylu ludzi ucieka od pazernego państwa, które zamiast stać na straży ich własności - z ich własności ich okrada. I jeszcze perfidnie kłamie.. Jeśli państwo można nazwać kłamcą.. Chodzi mi o te 4,3% Produktu Krajowego Brutto..(???) Produkt Krajowy Brutto jest to wskaźnik oznaczający ile dóbr i usług naród w określonym okresie- roku- wytworzył i wyprodukował.. Ci, co liczyli taki PKB wliczyli w to budowę stadionów i pieniądze płynące z Unii Europejskiej.. No tak, ale wydanie pieniędzy na stadiony i otrzymanie od kogoś- nawet od Unii Europejskiej- pieniędzy nie ma nic wspólnego z wytworzeniem jakichkolwiek dóbr czy usług, które powinny pojawić się w związku z rosnącym dobrobytem na rynku.. Budowa stadionów to są potworne wydatki socjalistycznego państwa, a otrzymanie nawet kilkudziesięciu miliardów złotych od obcego państwa nie wytworzy ani jednej rzeczy rynkowo, może jedynie stanowić kolejne wydatki.. Tak jak odpływ naszej składki do Unii Europejskiej czy zapłacenie odsetek w wysokości 46 miliardów złotych.. To wszystko są fanaberie biurokracji, która nie dość, że niczego pożytecznego nie wytwarza, to jeszcze trwoni ogromne środki i mami nas, że się rozwijamy.. Gdyby zgodnie z tym antyrozumowaniem doliczyć długi ZUS - i Funduszu Drogowego - to mielibyśmy PKB na poziomie, co najmniej 10%.. To jest jakieś szaleństwo, które ogrania sfery rządzące pragnące uzasadnić zbliżającą się katastrofę.. PKB tworzą jedynie ci wszyscy, którzy wytwarzają coś pożytecznego dla innych.. Żadne rządowe wydatki nie tworzą dobrobytu. Bo nigdy nie są racjonalne.. Bo przecież zakup termosów do zaparzania kawy po 8000 złotych przez pana ministra Radosława Sikorskiego dla MSZ nie zwiększyło PKB. Pieniądze w MSZ pochodzą z podatków, które zapłacili już ci, którzy coś wytworzyli.. Na przykład te termosy po 8000 złotych.. Urzędnicy trwonią pieniądze, a nie cokolwiek pożytecznego wytwarzają.. I zgodnie z antymyśleniem posłanki Małgorzaty Kidawy –Błońskiej, ministerstwo finansów rozważa nowy pomysł na rozwój gospodarczy poprzez podniesienie podatków.. Chodzi o opodatkowanie uczestnictwa w imprezach integracyjnych..(????) Nie wiadomo jeszcze czy będzie podatek od samego wejścia na imprezę integracyjną, czy może od tego, co spożywa się podczas integracji.. Tak jak płacimy frycowe podczas integracji z Unią Europejską… To dopracuje jeszcze, największy rabuś III Rzeczpospolitej- pan Jacek Vincent Rostowski z Platformy Obywatelskiej… On wyszukuje, co jeszcze się rusza, wtedy należy to opodatkować.. Żeby się przestało ruszać- ja tak uważam- a innego zdania jest pani posłanka Małgorzata Kidawa -Błońska.. Ona uważa, że im więcej podatków i wyższe - tym będzie większy rozwój gospodarczy i większy boom.. Czyli im więcej betonu wylanego na trawę- tym lepiej trawa będzie rosnąć.. Po opodatkowaniu imprez integracyjnych, przyjedzie pora na opodatkowanie imprez urodzinowych, weselnych, imieninowych, kawalerskich, panieńskich - i jakich tam jeszcze.. Najbardziej opodatkowane powinny być dni babci.. Podatek od samej babci, od wnuków i dzieci- a najbardziej od emerytury babci.. Te koniecznie powinny być dodatkowo opodatkowane, bo są opodatkowane podatkiem dochodowym, mimo, że babcie na ogół już żadnego dochodu nie wytwarzają w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. A co to, komu przeszkadza.?. Niech płaci podatek od dochodu, mimo, że dochodu już w wieku 80 lat nie wytwarza.. I nich się przestanie cieszyć emeryturą.. Tym bardziej, że babcia na ogół przytula swoje wnuki, a wczoraj międzynarodowa lewica obchodziła Międzynarodowy Dzień Przytulania(???) A co by szkodziło wprowadzić podatek od przytulania, i zapłaciliby babcie, i rodzice – no i młodzi lubiący się przytulać i głaskać.. No i podatek od głaskania podczas imprez integracyjnych.. Ale jak odróżnić przytulanie od głaskania? Nad tym popracują specjaliści od przytulania i głaskania w nowo powołanym Instytucie Głaskania i Przytulania, który na początek mógłby „ zatrudnić” 5000 osób. Które wydawałyby europejskie certyfikaty prawidłowego przytulania i głaskania.. Oczywiście za określoną opłatą, która wzbogaciłaby budżet państwa, a zubożyła kieszenie tych, którzy ten budżet tworzą, czyli nas.. Z wyłączeniem budżetówki i biurokracji.- ma się rozumieć.. Bo te dwa segmenty naszego życia- dobrobytu nie tworzą.. Co nie oznacza, że część budżetówki i niewielka część biurokracji jest potrzebna w każdym państwie.. Na przykład policja, sądy, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Wojny czy Ministerstwo Sprawiedliwości, ale takie, w którym jest sprawiedliwość.. Sam budynek bez sprawiedliwości, nie jest nikomu do niczego potrzebny.. Musi być sprawiedliwość, jako stała i niezłomna wola oddawania każdemu tego, co mu się należy.. Bez sprawiedliwości nie może być mowy o państwie prawa.. Można mówić o demokratycznym państwie prawa, które jest zaprzeczeniem państwa prawa.. W państwie prawa obowiązują sztywne zasady niezmienialne przy byle podmuchu demokracji większościowej.. Bo jak chcą - to przegłosują - i koniec zasadowania.. Wszystko można przegłosować, żeby zwyciężyła demokracja.. Można nawet przegłosować, że wszystkie prywatne domy przejdą na skarb państwa.. Dlaczego nie? Może wtedy spłacilibyśmy wszystkie długi.. Bolszewizm puka głośno do drzwi demokratycznego państwa prawa.. Już nawet kołata! Ale kto to słyszy? Nie ma źródeł, które nigdy nie wysychają.. Tak jak piachu na pustyni z pewnością zabraknie, gdy zagości tam socjalizm. WJR