Druga matka
Sylwia Szwed 05.09.2015
Rodzina Magdy Modlibowskiej (ALBERT ZAWADA)
Na forach adopcyjnych ludzie opowiadają o adopcji w samych superlatywach. Ale gdy robi się trudniej, zapada cisza. Rozmowa z Magdą Modlibowską
Co czujesz do tej pierwszej?
Szacunek, że zrzekła się praw do córki, by ratować jej życie. Zrzekła się, bo nie dawała rady. Wdzięczność, bo to tamci rodzice ją spłodzili. Dzięki temu, że popełnili jakieś błędy, ja mam córkę.
Jakie było twoje wyobrażenie adopcji na początku?
Ja, bohaterka, idę do ośrodka adopcyjnego i zbawiam dziecko, którego nikt nie chce. Ono nie ma rodziców, ja nie mam dzieci, łączymy się i będzie wspaniale. Szczyt altruizmu. Dopiero procedura adopcyjna pokazała mi moją głęboką motywację. Że ja to wszystko robię nie dla kogoś, ale dla siebie. Jestem gotowa wejść w nową rolę w życiu. Tak naprawdę przyszłam do nich, żeby pomogli mi zostać matką.
Po to jest proces adopcyjny, żeby tę prawdziwą motywację w sobie odnaleźć.
Jak się jej szuka?
Już pierwsza rozmowa w ośrodku daje wiele informacji o przyszłych rodzicach. Terapeuci widzą, czy to jest załamanie po kolejnym poronieniu czy mocna decyzja: chcę adoptować dziecko. A może wahanie, bo jeden z małżonków myśli o adopcji, a drugi niekoniecznie? Padają słowa: "Przyszedłem, bo ona chciała" albo "Mąż bardzo chce dziecka, a ja nie zachodzę w ciążę po którejś próbie in vitro". Ludzie mówią, że to "trudna procedura", a ja zastanawiam się, co jest trudniejsze: dziewięć miesięcy leżenia plackiem w szpitalu, bo ciąża jest zagrożona, czy to, że pojeździsz sobie na spotkania z psychologami i pedagogami? Mówię przyszłym rodzicom: "Nie idź jak na ścięcie, tylko skorzystaj. Za darmochę para psychologów poświęca swój czas, żeby pomóc ci siebie zrozumieć". Kolejny etap to było pożegnanie się z biologicznym rodzicielstwem.
Opowiedz.
Przed procedurą adopcyjną nie czułam nic, żadnej straty. Nie mamy dzieci, trudno, trzeba to jakoś naprawić. Pamiętam, że terapeuci zapytali mnie i męża o plany na przyszłość. "Polatać po świecie, podróżować, to, tamto " - odpowiedzieliśmy. "A może są rzeczy, których nie będziecie nigdy mogli robić razem?" Długo się zastanawiałam. W końcu wycedziłam: "Być może nigdy razem nie urodzimy biologicznie dziecka". To było jak skok w żałobę. Poczułam, że istnieje coś, z czym sobie nie możemy poradzić.
Ustaliliście, że bierzecie każde?
Tak. Uważałam, że skoro to dziecko pozwoli mi być matką, to ja pomogę mu stać się szczęśliwym człowiekiem. Takie rzeczy jak płeć czy wiek nie były istotne.
Pamiętasz ten telefon?
Idealnie. Czekaliśmy bardzo krótko, kilka miesięcy. Po spotkaniach z psychologiem, szkoleniach i zakończeniu procedury adopcyjnej ośrodek kwalifikuje parę. Dostajesz arkusz: jesteście oczekujący. Kiedy zadzwonił ten telefon, byłam w pracy: "Pani Magdo, jest dziewczynka, dwumiesięczna". Wybiegłam z pokoju, wpadłam do sali konferencyjnej. Słuchałam informacji, które przez telefon są zdawkowe: że dziecko jest z wyzwaniami, że po szczegóły zapraszają do ośrodka, ale ja i tak czułam, że właśnie urodziła się nasza córka.
"Z wyzwaniami"?
Lena miała kilka wad wrodzonych, które dotyczyły płuc, głowy i serca. Najpoważniejsza - jelit. W trakcie spotkań w ośrodku dowiadywaliśmy się, że to może być dziecko niepełnosprawne, nawet umysłowo. Mieliśmy świadomość, że np. mogą mnie zwolnić z pracy, bo ciągle będę brała zwolnienia, siedziała w szpitalu. Nie wiadomo, czy nie będzie trzeba wyjeżdżać za granicę na operacje. Krótko mówiąc, wypisaliśmy sobie z mężem "za i przeciw". I to jest niezwykła kartka, bo "przeciw" było wszystko, "za" był tylko jeden punkt.
Jaki?
Że to jest ładna i zgrabna dziewczynka. To była wypowiedź psychologa i zapamiętaliśmy to zdanie. Jakbyś zobaczyła, jak wygląda teraz Lena! Jest przepiękna.
Nauczyła mnie niesamowitej walki o zdrowie. Ile ona miała siły! Nie poddawała się. Z większości wad wyszliśmy na zero. Zostały pewne rzeczy, ale to drobiazgi w porównaniu z tym, co było. Pamiętam jeszcze, że gdy odwiedzałam ją w szpitalu, dostałam zapalenia piersi, strasznie mnie bolały. Jak kobietę w połogu. Dziś żałuję, że nie zawalczyłam o laktację.
Pamiętasz, jak zobaczyłaś ją po raz pierwszy?
Czekaliśmy pod domem dziecka na przyjazd karetki ze szpitala. Pielęgniarka wysiadła razem z nią, trzymała Lenkę na rękach, taką malusieńką, ważyła dwa i pół kilo. Popatrzyła na mnie i powiedziała: "Chce ją pani na ręce?". Dobiegł Marcin i mówi: "O Boże, jaka ona jest piękna!". Miała wywinięte rzęsy, wielkie oczy. Zapytali, kiedy będziemy mogli podjąć decyzję. Popatrzyłam na nich jak na wariatów: "No, teraz, oczywiście".
Miałam konkretne dni i godziny, kiedy mogłam odwiedzać dziecko, ale tak się zaprzyjaźniłam z opiekunkami, że jak wychodziła pani dyrektor, to mówiłam "do widzenia", wychodziłam, a potem wracałam. Wzięłam zwolnienie lekarskie, potem urlop macierzyński, który przysługuje matce adopcyjnej. Chciałam być z nią cały czas.
Byłaś gotowa na to, że praca pójdzie w odstawkę?
Wiedziałam, że zrezygnuję z kariery, że muszę się wyłączyć. Miałam szanse na wielki awans, byliśmy w trakcie fuzji z innym bankiem.
Dużo zarabiałaś?
Dużo, kilka ówczesnych średnich krajowych, choć najwięcej po tym, jak wskoczyłam znowu do gry po Lenie, w kolejny pęd kariery. Jakbym wtedy nie została matką, zaszłabym bardzo wysoko. Przyszłam do biura pewne rzeczy podomykać, ale wszyscy wiedzieli, że nie jestem już na ścieżce awansu.
System adopcyjny z jednej strony się modernizuje: warsztaty dla rodziców, rysowanie genogramu, testy psychologiczne itp., a z drugiej strony procedura adopcyjna nie sprzyja temu, co dziś wiemy na temat więzi matki i dziecka - że początek jest najważniejszy.
Na pewno trzeba zmienić wsparcie postadopcyjne. Oczywiście mogę z każdym problemem zwracać się do ośrodka, ale oni nie są na to gotowi, bo mierzą się z tym, że tu matka się zrzeka dziecka, tej trzeba pomóc w adopcji itd.
Pamiętam, jak skarżyłam się w ośrodku, że trudno mi sobie poradzić z chorobą sierocą Miry, naszej drugiej córki. Nie artykułowałam tego: proszę, pomóżcie mi, nie radzę sobie, bo się bałam, byliśmy jeszcze przed główną rozprawą. Mówiłam ostrożnie, że jest ciężko, a otrzymywałam informację: jesteście świetni, poradzicie sobie.
Jak było z drugą adopcją?
Trochę zapędziliśmy się w jedynactwie Leny i zapomnieliśmy, że chcieliśmy mieć dużą rodzinę. Kiedy Lena poszła do przedszkola, zaczęła mówić: "Mamo, chcę mieć rodzeństwo". "Ale przecież masz nas". "Wy jesteście tylko rodzicami". Wystartowaliśmy znowu z procedurą. Przez ten czas trzy razy zmieniałam pracę na coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska. I za każdym razem zastanawiałam się: co powiem, jeśli jutro zadzwoni telefon? Właśnie podejmuję zobowiązanie, że wyciągnę bank z opresji, a tu hopsa: przepraszam, jutro idę na macierzyński?
Po dwóch i pół roku oczekiwania dowiedzieliśmy się, że jest dziecko. Z tego samego domu dziecka co Lena. Gdy tam pojechaliśmy, obudziło się dużo wspomnień. W tym samym domu, w tym samym pokoju, w którym widzieliśmy Lenę, zobaczyliśmy pierwszy raz Mirę.
Mira była już starsza i mogła już jakoś zareagować na waszą obecność?
Bardzo się bałam, że ona się wystraszy i ucieknie, że się rozpłacze, ale zobaczyłam dziecko bardzo wycofane emocjonalnie. "O, zobacz, tu jest twoja mamusia i twój tatuś". Tup, tup, podeszła. "Daj rączkę" - dała rączkę. Nie mówiła prawie nic. Zdawkowe, trudne do zrozumienia słowa, "mama", "tata", ale automatycznie. Na maskotkę też mówiła "mama", "tata".
Kogo tam zobaczyłaś? Samotną dziewczynkę, którą trzeba się opiekować?
Sprowadzę cię na ziemię: pierwsze, co zobaczyłam, to dziecko bardzo podobne do mojej pierwszej córki. A przecież wiedziałam, że nie mają żadnych powiązań biologicznych. Drugie - że jest wyciszona.
Zaniepokoiło cię to?
Myślałam, że to jej cecha. Cieszyłam się, że pozwala mi na fizyczną bliskość. Dopiero później, gdy zrozumiałam chorobę sierocą, doszło do mnie, że ona mi nie pozwoliła na żadną bliskość. Nie miała wyznaczonych granic. To ja sobie ustaliłam, jak blisko stoję, czy jej dotykam czy nie. Byłam bardzo wzruszona, płakałam, mówiłam do niej "córeczko".
Decyzję podjęliście od razu?
Nie wiem, co bym musiała zobaczyć, żeby się wycofać. Nie zastanawiałam się, czy to moja córka, tylko jak na mnie zareaguje. Jechaliśmy po nasze dziecko. Zadzwoniliśmy do ośrodka, że jesteśmy całkowicie zdecydowani. Formalności sądowe się przedłużały. Pracownicy ośrodka monitorowali, czy ta więź się nawiązuje. Człowiek bardzo chce tej myśli, że ona jest moja, moja, moja.
W przypadku Miry rodzice nie zrzekli się praw rodzicielskich?
Tak. Wiadomo, że dla dziecka najważniejsza jest rodzina biologiczna, szanuję to i rozumiem. Sędzia dał im jeszcze jedną szansę, co wydłużyło pobyt Mirki w domu dziecka do dwóch i pół roku. Skąd miał wiedzieć, że rodzice biologiczni przyszli raz i więcej się nie pojawią? Że dziadkowie obiecali, że wystąpią o rodzinę zastępczą, a tego nie zrobili? Myślę, że moja córka nie miałaby tak zaawansowanej choroby sierocej i takich deficytów, gdyby wyszła stamtąd wcześniej. Ale tutaj nie ma winnego. Ośrodek adopcyjny postawił w końcu sytuację na ostrzu noża i powiedział, że dziecko jest w takim stanie, że musi natychmiast trafić do rodziny adopcyjnej.
Wiedzieli, że Mira ma chorobę sierocą?
Oczywiście, delikatnie nam to sugerowali.
Jak się delikatnie coś takiego sugeruje?
Hasło "choroba sieroca" nie padło ani razu. Ale dysfunkcja emocjonalna, lepkość uczuciowa - owszem. To objawy choroby sierocej. Dziecko bierze sobie twoją rękę i głaszcze się nią po głowie. Wtula się w obcych, rodziców innych dzieci w przedszkolu. Może przylgnąć do pijanego faceta na ulicy. Myślałam: pokocham, zaleję miłością i wszystko się ułoży. Mam do współpracy męża, mamę i siostrę. Jak sobie przejrzysz fora adopcyjne, to ludzie opowiadają o adopcji w samych superlatywach. Ale gdy robi się trudniej, nadciąga cisza. Chciałabym, żeby matki adopcyjne wiedziały, że dzieci z chorobą sierocą mogą trzy godziny krzyczeć, walić głową w ścianę, rzucać jedzeniem i odmawiać kontaktu.
Co to jest choroba sieroca?
Zaczyna się, kiedy dziecko jest porzucone przez swoich rodziców. Niemowlę potrzebuje osoby dorosłej, która je dotyka. Chodzi o podstawowy kontakt, bliskość, obecność. Jeśli tego nie ma, rozpacza, krzyczy. Co robi wtedy matka? Przybiega, przytula i wszystko załatwione. Co się dzieje, gdy matka nie przychodzi? Po pewnym czasie - to mogą być miesiące - przychodzi pogodzenie się z sytuacją. Aha, ona nie przyjdzie. No to ja nie jestem nic wart. Dziecko leży i włącza się kołysanie, "sufitowanie" - patrzenie godzinami w jeden punkt na suficie.
Dziecko szuka sobie namiastki kontaktu fizycznego. Chodzi na przykład z pieluchą na głowie. Mirze kupiliśmy zabawną perukę, żeby jej to zastąpić.
Chodzi o stymulację głowy?
Tak, kiwanie się, przytulanie do obcych ludzi, ssanie kciuka. Mira miała takie narośle na zgięciach kciuków, że poszłam do chirurga. Nie wiedziałam, co to jest. Po kilku miesiącach niessania zniknęły bez śladu. Jak się zrozumie mechanizm choroby sierocej, łatwo potem odgadnąć, co się dzieje, gdy pojawia się matka.
Czyli ty.
Czyli ja.
Rozumiem, że ten pierwszy kontakt w domu dziecka nie zapowiadał jeszcze trudności?
Tak, bo ja nie byłam wtedy mamą. Jakaś kolejna ciocia przyszła, jakaś pani przyniosła pluszaka. Potem zaczyna się pojawiać codziennie, przebywa ze mną cały dzień. Coś tu jest nie tak. Będę ryczeć, jak wychodzi. Zostałam tam z Leną przez siedem dni. Marcin przyjechał do domu przygotowywać pokój dla Mirki. Lena bawiła się ze wszystkimi dziećmi w domu dziecka, a ja bawiłam się z Mirką.
Czyli Lena też w pewnym sensie doświadczyła powrotu?
Ciągle o tym rozmawiałyśmy. Jak Mira spała, pokazywałam Lenie, gdzie się poznałyśmy, gdzie nocowała, gdzie do niej przychodziłam. Nie okazywała zazdrości wobec Miry. Wiedziała, że była pierwsza, ma swoje miejsce w naszej rodzinie.
Pamiętam pierwszy sygnał, który mnie zastanowił. Pod moje nogi w sali zabaw podleciała jakaś zabawka i podeszła po nią dziewczynka, chyba o głowę wyższa od Miry. Mirka rzuciła się na tę dziewczynkę, przewróciła ją, zaczęła dusić. Rozdzieliłyśmy je z opiekunką. Mira nie wydała żadnego dźwięku. Opiekunka mówi: "To nic, dzieci tak mają, walczą o siebie". Dla mnie to nie było normalne.
Druga sprawa: kiedy wychodziłyśmy z domu dziecka i szłyśmy do samochodu, cały czas słyszałam płacz Miry. Nie, to nie był płacz. To był piskliwy krzyk, na bezdechu. Lena pytała: "Mamo, czemu ona tak dziwnie krzyczy?". To były pierwsze sygnały Miry: może widzę w tobie matkę, być może to ty nią jesteś.
Czyli to były pozytywne sygnały.
Oczywiście, jak się wie, na czym polega ta choroba. W zasadzie powinnam się cieszyć z pierwszych oznak więzi. Teraz wiem, że weszłyśmy wtedy na kolejny etap. Pojawia się matka i siup! - dziecko wraca do swojego bólu. Teraz ci wszystko wykrzyczę, teraz przeżyjesz moją rozpacz. Charakterystyczne jest to, że wykrzyczenia słucha tylko matka, nie ojciec. Już po wyjściu z domu dziecka zmagałam się z maluchem, który tylko i wyłącznie krzyczy. Jak wchodzę do pokoju, jest źle, jak wychodzę z pokoju, jest źle, stawiam talerzyk na stole, ląduje na ziemi. Mira mnie gryzła, kopała, szczypała, pluła na mnie, bała się wyjść na dwór. Jak do niej podchodziłam i głaskałam po głowie, to wyrywała sobie włosy, wydrapywała sobie po pocałunkach rączkę. Nie miałam z nią żadnego kontaktu.
Tak ci się wydawało.
Tak, a przychodzi tatuś do domu i dziecko - "ping", przełącza się, bierze kanapeczki, siada tatusiowi na kolankach i chce się z nim bawić. Jak normalny człowiek. To mnie wykończyło. Po kilku takich dniach powiedziałam mężowi, że jestem za słaba. Rozpaczałam. Zastanawiałam się, czy to możliwe, że pomyliłam się w sercu. Marcin powiedział wtedy: "Kochanie, bardzo w ciebie wierzę, jesteś mądrą kobietą, masz w sobie tak dużo energii, daj sobie jeszcze tydzień, a potem podejmiemy decyzję". Przyszedł weekend, kiedy oni, Marcin i Lena, zobaczyli, co ja znoszę, dali mi wsparcie. Było lepiej. Zainteresowałam się terapią holding, nie znalazłam żadnego terapeuty, improwizowałam. Wiedziałam, że jak Mira ma wyjść z choroby sierocej, to musi to wykrzyczeć. Muszę to przyjąć, bo komu ona ma to powiedzieć? Przecież matce.
Czyli to poczułaś. Rozpacz dziecka, które zostało porzucone przez rodziców.
To były te momenty, kiedy ją mocno przyciskałam do swojego ciała. Trzymałam na kolanach, twarz skierowana do mnie, kontakt wzrokowy, ręce pod pachy. I cały czas do niej mówiłam: "Kocham cię, córeczko". Musiałam to powtarzać, żeby wytrzymać. Gdy przyglądałam się jej rozpaczy z tak bliska, poczułam ją w czystej postaci. Czułam jej gulę w swoim gardle. Zrozumiałam: ty w ogóle nie wymierzasz tego przeciwko mnie, ty po prostu w środku kipisz, wewnątrz masz kłębek. Później czułam, jak Mirka się rozwija z tego kłębka. Te przetrzymywania stawały się coraz krótsze, po trzech miesiącach chwile kontaktu między nami zaczęły się wydłużać, przyjmowała jedzenie ode mnie, wpuszczała mnie do pokoju, dawała mi rękę. Robiłyśmy sobie potem te przytulania przed snem albo gdy czymś się denerwowała. "Mama, citul, citul" - mówiła. Dziś jest jedną z najlepszych uczennic w klasie.
Co czuje kobieta trzydziestoparoletnia, która nagle jest gryziona, kopana, opluwana?
Bezradność. Spadło moje poczucie wartości. Myślałam: dlaczego mam to znosić? Nie tak sobie to wyobrażałam. Wiesz, mnie w życiu wszystko wychodzi, nawet Lena i jej stan zdrowia - tak to czułam. A nagle dostaję po łbie. W chorobie sierocej wyłączone są ośrodki bólu. To jest niesamowite, jak widzisz swoje dziecko, które wali głową w szybę piekarnika, z ucha leje się krew, a ono nie reaguje. Mira nadrabiała te stracone lata.
Chciałabym usłyszeć od ciebie: "Ale wiesz, Sylwio, było warto, to nas wzmocniło" albo "To jest etap, który trzeba przetrwać". Boję się, że kogoś twoje słowa mogą na wieki zniechęcić do adopcji.
Mówię o tym głośno, bo wiele osób odbiera zachowanie swoich adoptowanych dzieci jako porażkę. To jest tajemnica, którą się ukrywa. A ten szał nie jest wymierzony przeciwko mnie, tylko w kierunku matki, która porzuciła. Jesteś odbiornikiem, a nie adresatem. Odbierasz jej emocje, przetwarzasz i widzisz, jak twoje dziecko wpuszcza do środka adopcyjną matkę.
Mira najpierw stłamsiła moje poczucie wartości, ale później to poczucie wartości stało się dwa razy większe, niż było. Nikt mi nie zarzuci, że jestem słabą matką, bo ja przyjęłam wszystkie losy. Swój i matki biologicznej. Zniosłam to ja i moja córka.
Kiedy zdałaś sobie sprawę, że pół roku macierzyńskiego, które wtedy przyznawano matce adopcyjnej, nie wystarczy?
Zastanawiałam się, ile to może potrwać. Tydzień, miesiąc? Wiemy, że dziecko wychodzi z pieluch około drugiego roku życia, zaczyna chodzić po roku itp. A tutaj nie miałam nad niczym kontroli. Wczoraj siedziałyśmy w uścisku osiem godzin, dzisiaj dwie, a jutro pięć, nie ma reguły. Nie mogę robić nic oprócz tego, żeby z nią być. To ona decyduje, kiedy się rozluźni. I wtedy zrozumiałam, że nie ma co oczekiwać, że ona przełamie się w sposób, który ja zaplanowałam. Jestem wdzięczna za spokój męża. Powiedział: "Pójdziesz na wychowawczy, jeśli to będzie potrzebne. Ograniczymy etaty. Nie wiem, kiedy to się skończy, ale chodźmy dalej".
Tęskniłaś za porodem?
Nie, raczej za dużym brzuchem, bo wszyscy go widzą. Jak pojechałam z maleńką Lenką pierwszy raz do miasta moich rodziców, w którym nie byłam wiele lat, wszyscy mi gratulowali: "Ale masz świetną figurę po ciąży". Nie wiedzieli, że ja tego brzucha nie miałam. Przez chwilę czułam się taka jak inne.
Można powiedzieć, że byłam uporządkowana i pogodzona ze swoją adopcyjnością, ukonstytuowana jako matka. Pięknie weszłam w drugą adopcję i nawet ze spokojem patrzyłam na kobiety w ciąży, że one mają brzuchy, a ja już mam dzieci. Aż zjawił się Olaf i rozsypał mi układankę. Przecież ja już go opłakałam, jego już miało nie być.
To była wpadka?
Kompletnie się tego nie spodziewaliśmy. Byłam z kobiecą chorobą u ginekologa, który przepisał mi lek sterydowy z antybiotykiem, nie można tego zażywać w ciąży. Od kilkunastu lat nie stosowałam żadnej antykoncepcji. Lekarz powiedział mi: "Niech pani wcześniej zrobi test ciążowy, na wszelki wypadek". Nasiusiałam, patrzę, dwie kreski. Dobra, dwie kreski. Biorę opakowanie i sprawdzam. Dwie kreski to ciąża. A, ciąża! To ja teraz tej globulki nie mogę zażyć? To był mój dylemat. Mój mąż cichutko zajrzał do łazienki i zapytał, czy wszystko OK. Daję mu ten test: "Wiesz, tu jest napisane, że jestem w ciąży". Mąż - inżynier - wziął instrukcję i czyta. "Wygląda na to, że tak". Przez cały tydzień o tym nie rozmawialiśmy. Oboje byliśmy w szoku. Nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Praktycznie do dziewiątego miesiąca miałam takie chwile pod prysznicem, że masowałam się po gigantycznym brzuchu i myślałam: o kurczę, to chyba jednak naprawdę jestem w ciąży.
Jak sobie to wszystko tłumaczysz? Dlaczego właśnie wtedy?
Nigdy nie było przeciwwskazań medycznych do zajścia w ciążę.
Myślę, że pojawiła się odpowiednia przestrzeń w moim życiu, wreszcie zrobiłam miejsce dla tego brzucha. Udowodniłam sobie, że i tak jestem matką, nie muszę się z nikim ścigać. Mówi się, że po pierwszej adopcji kobiety zachodzą w ciążę. Mnie też tak mówili: "Rok i będziesz w ciąży". I ja przez ten pierwszy rok trochę czekałam. Ale po drugiej?
Pogodziłam się z tym, że nie będę miała biologicznego dziecka. Olaf ma już trzy lata i znowu odżyły moje marzenia o czwórce dzieci. Po Olafie przeżyłam trzy poronienia. Znowu nie wiem, jak to się zakończy. To mnie bardzo obciąża. Mówię o tym, bo to też jest przemilczane. Macierzyństwo jest też czekaniem. Macierzyństwo to też poronienia.
Każde z twoich dzieci dało ci coś innego i każde wyciągało cię za uszy z poprzedniego życia. Wiesz, jak teraz się rodzi dzieci? Planując szczegółowo każdy etap. Przestałam brać pigułki, łykam kwas foliowy, za trzy miesiące mam być w ciąży. A ty tu wyjeżdżasz z taką historią?
Co mam ci powiedzieć? Doświadczam macierzyństwa właśnie w tak różnych wymiarach i formach. Mieszczą się w nim dzieci adopcyjne, biologiczne, poronione. Mam dzieci z wyzwaniami psychologicznymi, fizycznymi, zdrowotnymi. Z wieloma rzeczami się mierzę.
Masz czasem dość?
Oj tak. Gdy nie ma wokół mnie dzieci, łatwo mi pomyśleć: o, tu kolejna sprawa do załatwienia, jeszcze to, tamto, zaraz zwariuję, boli ją brzuch, tamta dostała dwóję, po co mi to wszystko było. Ale jak zaczynają się schodzić do domu, odbieram je ze szkoły, przedszkola, któreś podbiegnie, przytuli się, momentalnie wszystko opada. Myślę, że jestem najbogatszą osobą na świecie. Dostaję od nich tyle akceptacji, ciepła i miłości. Nie jestem matką umęczoną.
Czy adopcja w Polsce jest wciąż tematem tabu?
Adopcja to coś, o czym się nie mówi, nie zadaje pytań, nie drąży. To in vitro jest fancy. Kiedyś siedzimy w pracy, kilka kobiet w ciąży, kilka po macierzyńskim. Rozmawiamy, jak to jest z porodami i szpitalami, i ktoś pyta: "Magda, a jak ty rodziłaś?". No a ja na to: "Adoptowałam dziecko". Zapada cisza. Potem wyjechałam do Skandynawii na seminarium biznesowe. Gadam ze znajomymi. Mówię im, że adoptowaliśmy z mężem dwójkę dzieci. A oni: "Fajnie, adoptowaliście dzieci! W jakim wieku były dziewczynki? Były rodzeństwem?" itp. Normalnie toczyła się rozmowa. O to mi chodzi.
Czy wszyscy w środowisku adopcyjnym mają takie podejście jak ty?
Nie, bardzo dużo rodziców adopcyjnych nie chce tego tabu przerywać. Znam osoby z wyższym wykształceniem, które spakowały swoje życie, dzieciaka i wyniosły się kilkaset kilometrów od domu, żeby nikt się nie dowiedział, że to nie ich biologiczne dziecko. Kompletnie tego nie rozumiem. Wchodzę teraz z moją starszą córką w etap poszukiwania jej tożsamości, oglądania zdjęć. Widzę, jakie dla niej znaczenie ma kartka, którą sobie zapisałam, kiedy zadzwonił telefon z ośrodka, że Lena jest do adopcji.
Dla niej to jak test ciążowy rodziców zatrzymany na pamiątkę?
To odpowiedź na pytanie: skąd się wzięłam w tej rodzinie? Ona wie, że ma gdzieś inną mamę i tatę. Nie wyobrażam sobie, żeby nasza relacja miała być zbudowana na kłamstwie. Każda rodzina tworzy swoją historię. Nasze dziecko też gdzieś się urodziło i ma swoją opowieść. Nie możemy mu jej zabrać. Jacyś rodzice się kochali i ją stworzyli, w jakiś sposób przebiegała ciąża jej mamy. Jacyś ludzie byli rodzicami jej biologicznych rodziców. Ona nie przyszła do mnie z powietrza. Jeżeli nie będę szanowała jej korzeni, to jaka to jest miłość? Na czym wybudujemy naszą relację? Można żyć bez korzeni, jeżeli się je znało i miało wewnętrzną pewność, że one były.
*Magda Modlibowska - aktywistka w środowisku adopcyjnym, prezeska fundacji Po Adopcji, wiceprezeska stowarzyszenia Dobrze Urodzeni, redaktorka pisma "Chcemy Być Rodzicami", autorka książek "Odczarować adopcję" i "Księgi adoptowanego dziecka", albumu do tworzenia historii dziecka adoptowanego (od sierpnia w księgarniach)