Z przeszłości RN - wywiad z Dmowskim 1907 r. Prezentujemy mało znany wywiad, jakiego Roman Dmowski udzielił rosyjskiej gazecie Riecz w 1907 r., ściślej - dziennikarzowi A. Wergieżskiemu, najpewniej w przerwie w obradach Dumy. Zapis podajemy w oryginale. Wywiad został opublikowany w łódzkiej gazecie Rozwój, sympatyzującej z Narodową Demokracją. Rozwój prawdopodobnie przedrukował ten wywiad z Gazety Polskiej (wówczas narodowej) nr 112 z 25 kwietnia 1907 r. Nie można także wykluczyć, że jest to opracowanie własne Rozwoju, gdyż nigdzie w tekście nie ma powołania na GP. Nie wiadomo w czyim on jest tłumaczeniu. Chodzi o kwietniową sesję Dumy, podczas której Dmowski występował z przemówieniem w sprawie rolnej. Wywiad jest niezwykle interesujący, gdyż Dmowski niemal w telegraficznym skrócie przedstawia w nim program polityczny Endecji w jego ówczesnym kształcie. Z tego powodu może i powinien stać się jednym z przyczynków do dyskusji (i wniosków) o programie ND w ogólności, zwłaszcza jego ewolucji na przestrzeni dziejów, a także do dyskusji o poglądach samego Dmowskiego.
ROZWÓJ. - Nr 100, czwartek, dnia 9 maja 1907 r.
Prasa rosyjska. Ten sam numer "Rieczi", który w artykule wstępnym występuje przeciwko projektowi autonomicznemu Koła Polskiego, podaje w odcinku rozmowę swego spółpracownika, A. Wergieżskiego z Romanem Dmowskim. Stwierdziwszy fakt ogromnej przewagi politycznej stronnictwa demokratyczno-narodowego w Królestwie i zwartość Koła Polskiego, którego każdy krok ma na widoku jeden cel - autonomię, autor przytacza następujące wyjaśnienie tego zjawiska ze strony Dmowskiego:
- Siła nasza leży nietylko w dążeniach do autonomii. Jesteśmy silni naszym demokratyzmem. Wy, rosyanie, uważacie nas za nacyonalistów i szlachciców. Jesteście w błędzie... Rosyanie pogardzają tradycyą, uważają ją za przesąd A ja uważam, że w niej leży podstawa kultury. Wszak nawet nasz nacyonalizm jest dla was niezrozumiały. Sądzicie, że nasza narodowość jest czemś w rodzaju szowinizmu francuskiego. Jest to zupełnie błędne. Bronimy całości kultury polskiej, poczytując to za obowiązek każdego cywilizowanego narodu. W przeciwnym razie zatraca on swoją flzyonomię, rozpływa się jest skazany na śmierć polityczną.
- Ale pan mówił o waszym demokratyzmie? - Tak jest, naturalnie - potwierdza Dmowski. - Mówili nam przedtem, że autonomia i interesy narodowe są sprawą szlachecką, pańską a nie ludową. I postanowiliśmy dowieść, że jest ona również potrzebna włościaninowi jak i mnie. Szukaliśmy pierwiastków moralnej jedności i znaleźliśmy je w idei narodowej. Idea zaś nasza narodowa na tem polega, żeby ugruntować przyszłość Polski na ludzie. Z tego względu interesom ludu - klasy włościańskiej i robotniczej - dajemy pierwsze miejsce w naszym programie.
Zaznaczywszy w tem miejscu "z właściwą prawdziwemu politykowi oględnością i bystrością", że przemawia jako działacz partyjny, a nie jako przewodniczący Koła, skreślił obraz początków ruchu narodowo-demokratycznego i tak mówił dalej;
- Niech pan nie sądzi, żeśmy szli do ludu z oderwanemi teoryami. Nie, postanowiliśmy, że trzeba nauczyć włościanina walki o prawo, a w tym celu należy mu zaraz, w warunkach rzeczywistości, wskazać pierwszy etap walki. I wskazaliśmy mu na to, co najbliżej i najsilniej porusza jego interesy - samorząd gminny. Już według ustaw niewiele on wart, ale nawet te nieliczne prawa, które są objęte ustawą, administracya uporczywie i bezprawnie okrawywała. Nauczyliśmy włościan przychodzić do gminy z rządową ustawą pod pachą i punkt za punktem bronić samych siebie. W ten sposób pojęcia prawne ugruntowały się w najciemniejszych zakątkach kraju. Żądanie języka polskiego w procedurze gminnej, które przed dwoma laty zostały podniesione w całej Polsce, dowiodły już, do jakiego stopnia włościaństwo nasze jest w stanie występować jednomyślnie. Oto gdzieśmy założyli podstawy naszej autonomii. Teraz rządowi nie pozostaje tylko albo ją dać, albo utrzymać Królestwo wiecznie w stanie wojennym. Środka niema.
- Oczywiście - potwierdził ze spokojem Dmowski.
- Ależ to argument filologiczny a nie polityczny, - wyrwało mi się pomimowoli. Zresztą przepraszam, nie chcę dyskutować. Jakże więc określacie wasz stosunek do żydów? - Nijak, stanowczo nijak - z jakąś niespodziewaną naiwnością oświadczył Dmowski - Jeżeli żyd idzie z nami, jeżeli nie walczy z narodowemi dążeniami, uważamy go za swego. Jeżeli nie, walczymy z nim. Naturalnie, nie przy pomocy praw wyjątkowych. Stoimy mocno na gruncie równouprawnienia. Ale cóż, przy wyborach nie przyjęli naszej platformy, nie puściliśmy ich, więc do Dumy. Żydzi zawładnęli u nas całym handlem, włościanie zakładają u nas koeperatywy. Nie dla tego, ażeby wyprzeć żydów, ale poprostu z tej przyczyny, że jest to korzystne i potrzebne ze względów gospodarczych. A tymczasem żydzi podnoszą hałas, uważając tę robotę za przejaw antysemityzmu. I takich przykładów jest mnóstwo.
- A wasz klerykalizm? Przecież polak nosił na sobie silne piętno wpływów kościelnych. - Co znaczy wpływów? Jesteśmy przeciwnikami zależności polityki od Kościoła i uważamy, że w programach politycznych niema miejsca na kwestye religijne. Nie do nas, działaczów partyjnych, należy pytać się każdego, jakie są jego przekonania religijne. Ale jeżeli stronnictwo opiera się o głęboko wierzący lud, nie może ono nie zwracać się z szacunkiem do jego wiary, nie patrząc na to, że wśród kierowników mogą się znaleźć ludzie niezupełnie wierzący. W Polsce Kościół długo podlegał prześladowaniom, jako część składowa życia narodowego. Czyż może polityka narodowa nie bronić go, jako instytucyi narodowej? To właśnie jest zawarte w naszym programie. Niech duchowieństwo pracuje razem z nami, ale jako równi nam, jako obywatele. Nie przyznajemy mu roli przodującej. Przeprowadzamy wyraźną granicę między życiem politycznem i kościelnem; duchowieństwu pozostawiamy kierownictwo tylko w tem ostatniem. Stąd znaczna część duchowieństwa, zwłaszcza wyższego, jest przeciwna. W ostatnich czasach zaznacza się to dość wyraźnie.
- Jest jeszcze jedna wielka kwestya, w której nie zgadzacie się z postępowemi partyami rosyjskiemi - to ziemia... Dmowski, przy całej swojej rezerwie, niecierpliwie wzruszył ramionami.- Po co mamy się zgadzać? Musimy ją rozwiązać sami, w swym autonomicznym Sejmie. Mamy przecie zupełnie inne warunki użytkowania ziemi, niż u was. Wspólnoty gminy nie znamy. Wielkie posiadłości stopniowo i dość szybko przechodzą w ręce włościan. Bezrolni nawet jadą do Ameryki, po paru latach powracają z pieniędzmi i kupują kawałek ziemi. Włościanin nasz domaga się tylko swobody organizacyi oświaty i kredytu. Całej reszty spodziewa się tylko od siebie, od swej pracy i energii. Potrzebuje on ziemi i my żądamy jej dla niego, ale wobec ogromnej gęstości zaludnienia w naszym kraju, nie można nawet marzyć o tem, ażeby wszystkich zaopatrzyć w ziemię. Z tego względu kwestya rolna jest u nas bardzo skomplikowana i rozwiązanie jej iść może tylko w parze z szerokiemi reformami społecznemi wogóle. Poczucie własności wogóle, a ziemi w szczególności, jest u nas nader silne. Czy wie pan, że jedynym czynnikiem, który mógłby wywołać prawdziwe powstanie w Polsce, to zaprowadzenie rezerwy ziemi?
Dzwonek przewodniczącego Dumy przerwał rozmowę. Dmowski rzucil na pożegnanie:
- Jedno z prawideł naszej polityki, jedno z najgłówniejszych głosi: należy nietylko walczyć, ale i pracować dla wolności. Jest to jedyny sposób i ugruntowania swobód i nadania im charakteru kulturalnego. A dla nas interesy kultury, w danym wypadku kultury polskiej, stoją ponad wszystkiem. Ogłoszenie tej rozmowy ma mieć może na celu osłabienie w czytelnikach polskich, a zwłaszcza w Kole polskiem, złego wrażenia, które musiał wywołać artykuł wstępny
O "Róży" w "Pamięci.pl". Historia lekka, łatwa i... nieprawdziwa. "Czegoś takiego jeszcze nie wymyślili nawet w Wyborczej” W ostatni dzień kwietnia sięgnąłem po pierwszy numer pisma „pamięć.pl”, kontynuacji, jak wcześniej zapowiadano, Biuletynu IPN. Słońce tego dnia grzało niemiłosiernie, ale w moim starym, ponad stuletnim domu na Mazurach, panował przyjemny chłód. Do czasu. Swoją uwagę skupiłem na tekście redaktora naczelnego pisma, recenzji filmu „Róża”. I temperatura momentalnie wzrosła, wrosło też ciśnienie. Jeszcze raz spojrzałem na okładkę pisma, czy aby nic nie pomyliłem. No nie, stoi jak wół: „Biuletyn IPN. pamięć.pl”. Redaktor naczelny, Andrzej Brzozowski, w rubryce „Historia w kinie” zamieszcza recenzję ważnego i z punktu widzenia historycznego, i artystycznego filmu „Róża” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Recenzję tytułuje „Opowieść o ludziach powojennych”. Tytuł dość osobliwy, zatem już we wstępie autor recenzji „wyjaśnia” czytelnikowi, kim jest ów „powojenny”:
Człowiek powojenny to ktoś, kto przeżył, widział, doświadczył, popełnił. Kto ma to wszystko w sobie. W latach 1945 – 1946 Mazury – ziemie nazwane odzyskanymi – pełne były ludzi powojennych. Różnych. Tych, których wojna zniszczyła, a także tych, których stworzyła. Człowiek powojenny może być tylko ofiarą lub oprawcą. Lub jednym i drugim na raz. (Tu błąd ortograficzny: powinno być naraz napisane łącznie, ale to drobiazg w porównaniu z błędami merytorycznymi). Ciekawa „definicja” odnosząca się do bardzo konkretnej sytuacji historycznej. Po cóż pisać, że sowieci w sposób bestialski traktują bezbronnych mieszkańców Mazur, że wespół z polskimi oprawcami z UB narzucają bolszewickie metody sprawowania władzy, że oficer Armii Krajowej staje w obronie gwałconej Mazurki, broni Mazurów, staje po stronie wartości, jak można to nazwać po prostu: „ludzie powojenni”. Czegoś takiego jeszcze nie wymyślili w „Gazecie Wyborczej”. Autor zrelatywizował moralnie powojenny świat. Wszyscy byli i źli, i dobrzy. Wbrew intencji reżysera – Wojtka Smarzowskiego, wbrew intencji autora scenariusza – Michała Szczerbica. Wbrew powszechnemu w końcu odbiorowi, a już zdecydowanie - wbrew faktom. Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie mi prostować tekst cenionego przeze mnie Biuletynu IPN. Wiem, że historia nie należy do nauk ścisłych, tak jak matematyka, fizyka, chemia czy biologia, ale do diaska, powinna trzymać się faktów. Może najpierw sprostuję ewidentne błędy autora, który albo nie zrozumiał filmu, albo nie zna historii, albo jedno i drugie:
1. Róża Kwiatkowska, którą gra Agata Kulesza, nie jest wdową po „żołnierzu rozstrzelanym przez Rosjan”, a przez polskich żołnierzy, najprawdopodobniej w kampanii wrześniowej. To, dlatego do niej dociera z wiadomością o śmierci męża Tadeusz, oficer Armii Krajowej, ponosi trudy wędrówki, bo widocznie uznaje, że jego żołnierskim, rycerskim obowiązkiem jest powiadomienie wdowy. Był świadkiem jego rozstrzelania. Stwierdzenie w recenzji – bądź, co bądź historyka – iż mąż Róży został rozstrzelany przez Rosjan, to kompromitacja.
2. Nowe władze – pisze autor recenzji – prześladują Różę, że jest z „narodu najwierniejszego Hitlerowi, który w plebiscycie głosował za Rzeszą – jak przypomina oficer bezpieki”. Szkoda, że autor recenzji nie napisał, iż jest prześladowana za bitwę pod Grunwaldem. Od historyka – recenzenta, wszak filmu historycznego, w tym znaczeniu, że odnoszącego się do konkretnej historii, w rubryce „Historia w kinie”, można oczekiwać czegoś więcej. Kilku słów, jeżeli nie zdań, wyjaśnienia, a nie tylko cytowania słów ubeka. Plebiscyt miał miejsce w roku 1920 i dotyczył wyboru: jesteś za Polską czy Prusami Wschodnimi. To po pierwsze. Po drugie: sowieci gwałcili kobiety, palili Mazury, Prusy Wschodnie, bo były to ich pierwsze zdobyczne ziemie, takie mieli odgórne zalecenia. Robili to w pijackim zwidzie. Film Wojtka Smarzowskiego po raz pierwszy pokazał zbrodnie armii sowieckiej, sposób jej postępowania z ludnością cywilną mazurską. Tam byli tylko starcy, kobiety i dzieci.
Róża Kwiatkowska była prześladowana przez UB dlatego, że nie chciała podpisać tzw. polskiej listy, oznaczającej przyjęcie polskiej narodowości, do której przymuszano Mazurów. Była to tzw. weryfikacja. Uważam za jedną z najlepszych scen tego filmu scenę rozmowy Tadeusza, żołnierza AK, i Róży, kiedy ten sugeruje swojej bliskiej, kochanej osobie podpisanie listy, na co ona mu odpowiada pytaniem: - „A ty byś podpisał?” I Tadeusz milczy. Można domniemywać, że zgadza się z jej wyborem. Mazurzy, którzy nie chcieli poddać się weryfikacji, byli deportowani ze swojej rodzinnej ziemi.
3. Wielce zastanawiające jest stwierdzenie recenzenta filmu, iż „Człowiekiem powojennym jest również Tadeusz (Marcin Dorociński) – szukający ucieczki od świata żołnierz AK (…)”. Mój Boże, a od jakiego „świata” w roku 1945 mógł szukać ucieczki żołnierz AK na Mazurach? Przecież żołnierze AK szukali tutaj schronienia przed UB, sądzili, że w tej zawierusze uda im się skryć na terenach byłych Prus Wschodnich. Tutaj rozpoznaje Tadeusza ubek, były jego kolega z AK, a kiedy nie udaje mu się go zwerbować na kapusia donoszącego na Mazurów, wśród których cieszy się dużym zaufaniem, aresztuje go. Nie chcę już nawet pytać: dlaczego recenzent nie dostrzega tej walki dobra ze złem, jasnego określenia po której stronie jest dobro, a po której zło. Reżyser kreśli je bardzo wyraźnie, nie pozostawia raczej widzowi wątpliwości. Wiele jest scen wzruszających, poruszających w filmie - choćby pokazanie sowieckiego lekarza badającego Różę, który wykrywa u niej raka, będącego skutkiem gwałtów, poronienia. Lekarz nie chce przyjąć od Tadeusza wynagrodzenia za pomoc medyczną, widać, że nawet okrutna wojna nie odebrała mu resztek człowieczeństwa. Jest jedynym w filmie sowietem z ludzkimi odruchami, reszta to dzika swołocz pijąca samogon, gwałcąca, kradnąca. Stojący w strugach deszczu przed domem Tadeusz ze zwitkiem banknotów – dolarów, oniemiały, porażony bólem cierpienia i odjeżdżający wojskowym gazikiem sowiecki lekarz, to jedna z bardziej przejmujących scen. Kompletnie niezrozumiałe jest zakończenie recenzji, choć przydługie, ale nie mogę pominąć:
Róża niezupełnie jest filmem historycznym, choć reżyser i scenarzysta sprawnie nakreślili realia radzieckiego „wyzwolenia”. To raczej film o utracie człowieczeństwa i szukaniu odrobiny normalności w nienormalnych warunkach. Z tego punktu widzenia film Wojciecha Smarzowskiego ma charakter uniwersalny – jego fabuła mogłaby równie dobrze być osadzona w realiach byłej Jugosławii, w Czeczenii czy Ruandzie. Ale siła jego oddziaływania na polskiego widza jest tym większa, że Róża odnosi się do narodzin kraju, który znamy.
Nie chcę znęcać się nad recenzentem, ale napisać recenzję filmu o Mazurach, o ich zagładzie, o ich początku końca w roku 1945 - i nic nie wspomnieć o nich – to mistrzostwo świata. Film „Róża” Wojciecha Smarzowskiego jest pierwszym polskim filmem fabularnym o społeczności mazurskiej. Ileż tu znaleźć można ciekawych wątków historycznych, do tej pory prawie nietkniętych. Od historyka, w piśmie historycznym, należałoby oczekiwać, że wyjaśni jakieś zawiłości historyczne. Przepraszam, ale jest pan radziecko „wyzwolony”. Pan nie ma pojęcia, o czym pisze. Jakaż tu może być polemika z bajdurzeniem. Źle to wróży pismu na przyszłość. Dariusz Jarosiński
Obnażona fikcja badań Z senator Alicją Zając, wdową po senatorze Stanisławie Zającu, który zginął na Siewiernym, rozmawia Mariusz Kamieniecki Pani Senator, widziała Pani zdjęcia wypucowanego, odmalowanego wraku składowanego na Siewiernym? - Kiedy widzę czyste jak nigdy fragmenty samolotu, mam wątpliwości, czy rzeczywiście jest to fragment samolotu, którym lecieli nasi bliscy. Zarówno sam fakt, jak i czas, w jakim pokazano te zdjęcia, nasuwa pytanie o cel tego typu działań. W rocznicę szczególnie wraca pamięć o naszych bliskich, o tym, co się wydarzyło przed dwoma laty, a także wspomnienie o tym, jak Rosjanie niszczyli wrak. Przyznam, że nie potrafię powiedzieć, czemu to wszystko ma służyć, ale na pewno nie przybliżeniu prawdy. Ostatnio minister Sikorski zapewniał, że jego resort wszystkie czynności wykonuje prawidłowo, a rząd robi wszystko, żeby wrak znalazł się w Polsce. Widać, jak mało skuteczne i mało przekonujące są te działania. Przykładem projekt uchwały PiS zobowiązującej rząd do stanowczych działań dyplomatycznych dotyczących wyegzekwowania od Federacji Rosyjskiej zwrotu dowodów katastrofy smoleńskiej, który wzbudził wśród koalicji rządzącej tak ogromne kontrowersje. Bardzo chcielibyśmy doczekać momentu, kiedy sprawa ta zakończy się w sposób formalny, a prawda ujrzy światło dzienne. Wyjaśnienia tego, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r., oraz co miało miejsce przed katastrofą i po niej, chcą także Polacy, i to niekoniecznie sympatyzujący z PiS. Świadczy o tym chociażby ogromne zainteresowanie, jakie wzbudziły wystąpienia w Krośnie i Jaśle przewodniczącego zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoniego Macierewicza. Społeczeństwo domaga się prawdy, tylko jakoś rządowi brakuje dobrej woli. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zarówno Rosjanie, jak i Polacy badający okoliczności katastrofy próbują ukryć prawdę o rzeczywistych przyczynach tego, co wydarzyło się w Smoleńsku.
Po dwóch latach Pani, jako osobie, która straciła na Siewiernym najbliższą osobę - męża - łatwiej jest mówić o tych wydarzeniach? - Nie, niestety nie. Przekonałam się o tym, kiedy 10 kwietnia tego roku na cmentarzu, przy grobie mojego męża zobaczyłam wartę honorową Wojska Polskiego. Wszystko odżyło na nowo, wzruszenie, żal, a zarazem poczucie, że organy państwa nie zrobiły wszystkiego, aby wyjaśnić okoliczności tej tragedii. Cóż więcej powiedzieć...
Może Pani powiedzieć, że dziś wie Pani więcej na temat przyczyn katastrofy niż choćby rok temu? - W pierwszych miesiącach po katastrofie wydawało mi się, że prawdy o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku, nie poznamy aż do śmierci. Okazuje się jednak, że ta prawda się pojawia, choć chwilami bywa bolesna, trudna i przykra. Choćby wtedy, kiedy dowiadujemy się, jak w Moskwie były taktowane ciała naszych bliskich zmarłych. Wiemy też, że w Smoleńsku na miejscu katastrofy pod ziemią wciąż pozostają jeszcze ich szczątki, nie wspominając już o wraku samolotu, który niszczeje, podczas gdy jako dowód dawno powinien być w Polsce.
Rozważa Pani wniosek o ekshumację ciała męża? - Chciałabym i myślę, że w swoim myśleniu nie jestem odosobniona, żeby zmarli w wyniku tej katastrofy odpoczywali w pokoju wiecznym. Żeby wokół tej sprawy było mniej niepokoju, a więcej ciszy i powagi, żeby wreszcie zapanowało poczucie, że wszystko, co było możliwe w dochodzeniu do całej prawdy o przyczynach katastrofy, zostało zrobione, a wszelkie wątpliwości wyjaśnione, żeby móc się skoncentrować tylko na modlitwie za dusze naszych bliskich, którzy tego od nas oczekują. Tymczasem dzisiaj wciąż jeszcze tak nie jest. W dalszym ciągu uważam, że ciała naszych bliskich nie powinny być ekshumowane. Zresztą według mnie sama ekshumacja niewiele daje. Ważne są badania, a te przeprowadzone dzisiaj chyba już nie pokażą tego, co można było zobaczyć w pierwszych dniach, tygodniach czy nawet miesiącach po tragedii.
Uważa Pani, że polskie władze dopuściły się wtedy poważnych zaniedbań? - Nie chciałabym obciążać sumienia kogokolwiek, ale wiem, że osoby, które podejmowały decyzje w pierwszych godzinach czy dniach po katastrofie, dzisiaj tego żałują. Jako rodziny smoleńskie spotykamy się, czujemy się dobrze w swoim gronie, jesteśmy spokojni i cieszymy się swoją obecnością i tym, że zewsząd otaczają nas życzliwi ludzie. Natomiast u ludzi władzy, którzy decydowali przed dwoma laty i wciąż decydują, ja tego spokoju niestety nie widzę. To może świadczyć, że nie zrobili wszystkiego, co do nich należało, co należało do polskich władz. I to są winni prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, który zginął podczas pełnienia swej funkcji, i 95 towarzyszącym mu osobom.
Jak Pani skomentuje to, co dzisiaj dzieje się wokół sprawy smoleńskiej? - Przyznam, że obserwuję to ze smutkiem. Weźmy chociażby fakt, że u jednego z mieszkańców Smoleńska niedawno zabezpieczono szczątki samolotu i części garderoby, która niewykluczone, że należała do ofiar. Nasuwa się pytanie, czy jako rodziny - przez tyle miesięcy - wciąż musimy być karmieni takimi wiadomościami, które naprawdę nie są nam obojętne. To tylko dowód, że nie zrobiono wszystkiego, co należało do państwa polskiego, żeby podobne sytuacje się nie zdarzały. Nic, zatem dziwnego, że wiele rodzin ofiar po katastrofie przestało oglądać telewizję, kiedy mówi się o Smoleńsku, nie czyta też gazet. Ja, owszem, czytam, ale to, co tam znajduję, jest bardzo smutne i przygnębiające. Gorszące jest także to, że wciąż nie zrobiono wszystkiego, żeby wyjaśnić przyczyny katastrofy. Polityka uległości Polski wobec Rosji niestety poniosła klęskę i bardzo to przeżywamy. Jestem pewna, że cała prawda o katastrofie smoleńskiej w końcu wyjdzie na jaw. Pytanie tylko, kiedy.
Jak z perspektywy czasu ocenia Pani działania instytucji państwowych po katastrofie? Mam tu na myśli choćby procedury dotyczące identyfikacji ciał ofiar w Moskwie? - Uczciwie powiem, że gdybym wówczas posiadała wiedzę, którą mam dzisiaj, to na pewno nie opuściłabym moskiewskiego Instytutu Medycyny Sądowej. Od początku do końca czuwałabym przy wszystkich czynnościach, chyba, że usunęliby mnie stamtąd siłą. Pamiętam, jak przekonywano nas, że wszystko jest w należytym porządku, że na miejscu są specjaliści, patolodzy, że badają ciała, a w ostateczności, gdyby były problemy z identyfikacją, to zostaną przeprowadzone badania genetyczne. Tymczasem okazuje się, że wszystko to były pobożne życzenia, w tej sytuacji trudno zachować spokój. Dlaczego jestem przeciwna ekshumacji? Bo ja nie zidentyfikowałam ciała mojego męża. Uwierzyłam, zaufałam, że skoro nie można zidentyfikować ciała, to będzie badanie DNA. Jeżeli zgodzę się na ekshumację, która będzie zlecona przez prokuraturę, i kiedy otworzona zostanie trumna, to co tam będzie? Wiem, że ciało męża było w złym stanie, skoro tyle dni nie można było go zidentyfikować. Pochowałam pamięć mojego męża Stanisława Zająca i nie wiem, czy ekshumacja jest mi do czegokolwiek potrzebna. Nawet nie chcę o tym myśleć. Nie wyobrażam sobie również powtórnego przeżywania pogrzebu i współczuję tym rodzinom, które musiały przez to wszystko przechodzić jeszcze raz.
W ciągu ostatnich dni mieliśmy serię medialnych występów ekspertów komisji Jerzego Millera, wróciły zgrane schematy: błąd załogi i naciski. - Bez wątpienia katastrofa obciąża sumienia kontrolerów z lotniska Siewiernyj, którzy nie powinni dopuścić do lądowania poniżej minimów lotniska. Wszystko, co wydarzyło się później, to pochodne tych błędów. Natomiast wyniki szwajcarskich szkoleń mjr. Protasiuka i ppłk. Grzywny, które niedawno opisywał "Nasz Dziennik", tylko potwierdzają to, o czym wiedzieliśmy od początku, że byli to doskonali fachowcy i doświadczeni piloci. Natomiast opinie, z którymi mamy do czynienia w Polsce, dotyczące pilotów, którzy zginęli w Smoleńsku, to pewna forma niechęci nie tylko do poszczególnych osób, ale w ogóle do Wojska Polskiego, którego byli przedstawicielami. Mój mąż zginął w tej katastrofie i przyznam, że ani przez moment nie przyszło mi do głowy, że winę za to, co się stało, ponoszą piloci. Czas skończyć z szarganiem ich pamięci. Głęboko współczuję rodzinom pilotów i gen. Andrzeja Błasika, których szkalowano na wszelkie sposoby, godząc w ich dobre imię. Bulwersuje tylko fakt, że zawiedli zarówno prezydent, jak i polski rząd, którzy powinni stać na straży honoru tych ludzi. Mam nadzieję, że historia doceni tych, którzy zginęli w Smoleńsku z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele, i sprawiedliwie oceni obecnych przedstawicieli najwyższych władz, którzy dzisiaj, mimo obowiązku, nie stają na wysokości zadania. Najwyższy czas skończyć z niesprawiedliwymi ocenami tych, którzy zginęli, a zastanowić się nad tym, kto dzisiaj dopuszcza, by tak źle mówiono o oficerach Wojska Polskiego.
Maciej Lasek, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, nie zamierza formalnie zweryfikować domniemania o rzekomej obecności gen. Błasika w kokpicie. - Wiem jedno: polscy piloci lecący do Smoleńska nie byli samobójcami, ale ludźmi pełnymi werwy i ochoty do życia. Natomiast trudno oprzeć się wrażeniu, że wszyscy, którzy wysuwają podobne tezy o generale w kokpicie, przeszli za dużo szkoleń jednokierunkowych i nie potrafią, a może po prostu nie chcą podejść logicznie do wielu spraw. Rzetelne i obiektywne badania bez trudu oczyszczą osoby, na które rzuca się dzisiaj oszczerstwa, ale zarazem postawią we właściwym świetle te wszystkie organy typu prokuratura, komisja Millera i poszczególne osoby reprezentujące gremia, które wytaczają tego typu działa. Mówię tylko o stronie polskiej, bo gdy chodzi o Rosjan, to nie mamy na to żadnego wpływu. Pytanie, czy gdyby do podobnej katastrofy doszło na terenie innego państwa, wyjaśnianie okoliczności też wyglądałyby podobnie? To pytanie do Rosjan, ale także do opinii międzynarodowej.
Czego oczekuje Pani od polskich władz? - Od przedstawicieli polskich władz, od obecnego rządu w zasadzie, nie oczekuję już niczego. Natomiast życzę władzy, aby nie bała się i nie unikała nas, rodzin smoleńskich. Żeby, choć przez moment rządzący Polską spróbowali zrozumieć, jak czuliby się na naszym miejscu, żeby okazali nam serce i może trochę ludzkiej życzliwości. Zapewniam, że jeżeli pomogą nam wyjaśnić tę katastrofę, to na pewno będzie im lżej żyć.
Ile jest prawd o Smoleńsku? - Jedna, którą chcę poznać jeszcze przed śmiercią. Dziękuję za rozmowę.
W trybach nowego bloku Prof. Tadeusz Marczak kierownik Zakładu Studiów nad Geopolityką Uniwersytetu Wrocławskiego Dylemat niemieckich wielkomocarstwowych ambicji ujmowany jest następująco: Niemcy są za duże jak na Europę, za małe jak na świat. Żeby, więc odgrywać rolę mocarstwa światowego, muszą poszukiwać partnera, który swoimi zasobami powiększyłby ich potencjał. Znajdują go w Rosji. Myśl o stworzeniu osi Berlin - Moskwa nie jest także obca kołom rosyjskim. Już uważani za pionierów geopolityki rosyjskiej gen. Milutin i gen. Wandam postulowali stworzenie bloku geopolitycznego sięgającego od Atlantyku do Pacyfiku, opartego na przymierzu niemiecko-rosyjskim. Także inicjator kolei transsyberyjskiej min. Siergiej de Witte był przekonany, że kolej ta stanie się komunikacyjnym kośćcem wielkiej eurazjatyckiej przestrzeni, spinając brzegi Atlantyku z brzegami Oceanu Spokojnego.
Niemcy patrzą na Rosję Idea ta była najbliższa realizacji w 1939 roku, kiedy zawarto sławetny pakt Ribbentrop-Mołotow, mimo - jak wydawałoby się na pierwszy rzut oka - niemożliwych do przezwyciężenia różnic ideologicznych między rosyjskim bolszewizmem a niemieckim nazizmem. Były jednak dowody na przyciąganie się obydwu totalitarnych systemów. Już w 1923 roku związany z Trockim znany działacz sowiecki i funkcjonariusz Kominternu Karol Radek (właściwe nazwisko Sobelson) proponował nawiązanie współpracy między komunistami i nazistami. Główny propagandysta NSDAP Josef Goebbels w 1925 roku na łamach "NS-Briefe" pisał: "Spoglądamy na Rosję, ponieważ najprawdopodobniej razem z nami będzie kroczyć drogą do socjalizmu. Rosja jest nam danym przez naturę sojusznikiem w walce z diabelską pokusą i zepsuciem Zachodu". Ale nie tylko podobieństwo ideologiczne zbliżało Moskwę i Berlin. Władimir Putin, przemawiając na Westerplatte 1 września 2009 roku, powiedział: "Dziś, obchodząc rocznicę wybuchu II wojny światowej, należy się zastanowić, co doprowadziło do tego... II wojna światowa nie rozpoczęła się z godziny na godzinę... Wojna ta ma swój początek w traktacie wersalskim, co doprowadziło do poniżenia Niemiec po zakończeniu I wojny światowej". Wypowiedź Putina stanowiła wyciągnięcie ręki w stronę Niemiec, była próbą odnowienia historycznej zgodności tak żywej w okresie międzywojennym, a opartej o wrogość zarówno Niemiec, jak i Rosji wobec traktatu wersalskiego. Ale wystąpienie Putina miało dwojaki wydźwięk. Po pierwsze, ówczesny premier Rosji poparł współczesną niemiecką interpretację traktatu wersalskiego. Po drugie, przemówienie rosyjskiego gościa przypominało historyczną zgodność w krytyce traktatu wersalskiego reprezentowaną przez Berlin i Moskwę w okresie międzywojennym. Jednym z jego najistotniejszych osiągnięć było reaktywowanie niepodległego państwa polskiego. I właśnie przeciwko Polsce kierowały się szczególnie zjadliwe krytyki. Szef niemieckiego sztabu generalnego w czasach Republiki Weimarskiej gen. Hans von Seeckt wyraził się następująco: "Istnienie Polski jest nie do zniesienia, jako sprzeczne z warunkami życia Niemiec. Polska musi zniknąć i zniknie". Z jego słowami korespondowała wypowiedź twórcy państwa sowieckiego Włodzimierza Lenina, który po klęsce Armii Czerwonej pod Warszawą oświadczył: "Im silniejszą Polska będzie, tym bardziej nienawidzić jej będą Niemcy, a my potrafimy posługiwać się tą ich niezniszczalną nienawiścią. Przeciwko Polsce możemy zawsze zjednoczyć cały naród rosyjski i nawet sprzymierzyć się z Niemcami". Jesienią 1939 roku, po uzgodnionej niemiecko-sowieckiej agresji na Polskę i jej klęsce, znowu zabrzmiał zgodny antypolski duet. Kanclerz III Rzeszy Adolf Hitler, przemawiając 6 października w Reichstagu, powiedział, że Polska to był "twór, który już w momencie swojego powstania przez wszystkich, oprócz Polaków, określany był mianem bękarta". Minister spraw zagranicznych ZSRS Wiaczesław Mołotow na forum Rady Najwyższej 31 października określił Polskę mianem "poczwarnego bękarta traktatu wersalskiego". Zaprezentowano także całkowitą zgodność poglądów w kwestii przyszłości Polski. Hitler: "Polska traktatu wersalskiego nigdy już nie powstanie! To gwarantują dwa największe kraje świata" (tzn. III Rzesza i ZSRS). Mołotow: "O przywróceniu dawnej Polski, jak każdy rozumie, nie może być mowy".
Unicestwić Albion Wrześniowa klęska Polski była efektem paktu Ribbentrop-Mołotow. Ale musimy pamiętać, że w sensie geopolitycznym pakt ten wymierzony był w imperium brytyjskie. Jego geopolityczne podstawy wyjaśniał Karl Haushoffer w broszurze "Der Kontinentalblock" (Blok Kontynentalny). Stwierdzał, że największym i najważniejszym politycznym punktem zwrotnym naszych czasów jest utworzenie potężnego bloku kontynentalnego obejmującego Niemcy, Rosję i Japonię. Ich olbrzymi potencjał, przy rozległości terytoriów, czynił bezskuteczną "politykę anakondy" stosowaną przez Anglosasów wobec eurazjatyckich potęg lądowych. Twórca niemieckiej geopolityki zwracał się z apelem do kół politycznych Niemiec, ZSRS i Japonii, aby w swoich działaniach wykazywali "więcej wielkoprzestrzennego i geopolitycznego myślenia, a mniej ideologii". Uczestnikom bloku przyświecała idea wyrażona przez Stalina, że "Anglia nie ma więcej prawa panować nad światem". Hitler stwierdzał zaś, iż "wyłania się nowa kombinacja państw" złożona z Niemiec, Włoch, Japonii, ale także Związku Sowieckiego, Francji i Hiszpanii. Kraje te powinny określić "swoje strefy zainteresowań". Po zwycięstwie nad Wielką Brytanią jej liczące ok. 40 mln km kw. powierzchni imperium "może być podzielone jak mienie bankruta". Moskwa zaakceptowała podstawowy sens propozycji Hitlera i Ribbentropa, przyjmując południowy kierunek ekspansji, w stronę Oceanu Indyjskiego. Stalin zaufał zapewnieniom niemieckim, jakie z Berlina przywiózł Mołotow. Przystał także na niemiecką koncepcję eurazjatyckiego bloku kontynentalnego. To tłumaczyło jego pasywność wobec anonsowanych z różnych źródeł zapowiedzi ataku Niemiec na Związek Sowiecki, które potraktował, jako intrygi Anglosasów wymierzone w porozumienie niemiecko-sowieckie. Zmiana polityki niemieckiej zaskoczyła Moskwę. Jak twierdzi Aleksander Dugin, "eurazjatyści w GRU i szerzej, w armii - Woroszyłow, Timoszenko, Żukow, Golikow i inni - do ostatniej chwili nie wierzyli w możliwość wojny, jako że poważne wpływy eurazjatyckiego [a to znaczy rusofilskiego] lobby w III Rzeszy były im dobrze znane". Sam Dugin wybuch wojny w 1941 roku określił, jako "wielką eurazjatycką katastrofę", jako "straszną, bratobójczą wojnę dwóch geopolitycznie, duchowo i metafizycznie bliskich, pokrewnych sobie narodów, dwóch antyatlantycko zorientowanych reżimów, Rosji Stalina i Niemiec Hitlera". W podobne tony zawodu uderza współczesny zwolennik wskrzeszenia osi Berlin - Moskwa - Tokio Aleksiej Mitrofanow, pisząc: "Potężny niemiecki Wehrmacht zwrócił się w 1941 roku nie przeciwko prawdziwemu wrogowi narodu niemieckiego, to jest międzynarodowej oligarchii finansowej, lecz przeciwko Związkowi Sowieckiemu, swojemu jedynemu sojusznikowi". Wybuch wojny między dwoma sygnatariuszami niesławnego paktu nie wyeliminował ich chęci powtórnego związania się sojuszem. Władimir Karpow w książce "Generalissimus" (Moskwa 2002) pisze, że po zwycięskiej dla siebie bitwie pod Moskwą Stalin podjął inicjatywę ponownego porozumienia się z Hitlerem. Proponował, zatem zawieszenie broni oraz nową granicę między Niemcami i Związkiem Sowieckim. Obiecywał także podjąć u boku III Rzeszy działania zbrojne przeciw Anglii i USA, obwinić o rozpętanie wojny "międzynarodowe żydostwo" i prowadzić wspólne działania w celu przebudowy światowej przestrzeni. Zgłaszał także gotowość włączenia się w rozwiązanie kwestii żydowskiej. Rozmowy sowiecko-niemieckie toczyły się w Mceńsku, po niemieckiej stronie frontu, w lutym 1942 roku. Stronę sowiecką reprezentował Mierkułow, pierwszy zastępca szefa NKWD. Jego rozmówcą był gruppenfuehrer SS Wolf, naczelnik sztabu personalnego Himmlera. W sprawozdaniu dla Stalina Mierkułow stwierdzał, że strona niemiecka nie wyszła naprzeciw sowieckim propozycjom. W kwestii żydowskiej zaś usłyszał od Wolffa taką radę: "Rząd ZSRS powinien niezwłocznie skończyć z żydostwem. W tym celu należałoby przede wszystkim wysiedlić wszystkich Żydów w rejon dalekiej północy, izolować ich, a potem w zupełności unicestwić... Kwestią unicestwienia (uśmiercenia) i utylizacją zwłok ludności żydowskiej będą zajmować się sami Żydzi".
Od Dublina do Władywostoku W czasie II wojny światowej nie doszło jednak do odwrócenia sojuszy i Stalin został za to wynagrodzony przez zachodnich aliantów dominacją w Europie Wschodniej. Linia rozgraniczenia stref wpływów ustaliła się na Łabie i jako żelazna kurtyna na ponad 40 lat określała polityczne realia okresu zimnej wojny. Według współczesnych geopolityków rosyjskich, Związek Sowiecki nie był jednak tworem geopolitycznie doskonałym. Nie osiągnął, bowiem wybrzeży oceanów: Atlantyckiego i Indyjskiego. Według źródeł niepewnego pochodzenia, które w latach 70. XX wieku przedostały się na Zachód, w wojskowych kołach sowieckich zdawano sobie z tego sprawę i snuto plany integracji wielkiego eurazjatyckiego megakontynentu drogą kombinowanych polityczno-militarnych akcji. Jednak krach ustrojowy ZSRS i ruch wolnościowy zapoczątkowany robotniczym buntem na polskim Wybrzeżu położył kres tym zamiarom. Wydawało się, że gorbaczowowsko-jelcynowska Rosja wejdzie na tory harmonijnej współpracy międzynarodowej i zintegruje się ze światem zachodnim. Wkrótce jednak doszły do głosu w Moskwie tendencje neoimperialne, których wyrazicielem jest Władimir Putin. Promował je pod podniośle brzmiącym hasłem "wstawania z kolan". Równocześnie bujnie rozwijająca się geopolityka rosyjska wręcz obsesyjnie opanowana jest doktryną eurazjatyzmu i projektami odrodzenia imperium na skalę większą niż Związek Sowiecki. Zdecydowanym impulsem na drodze tworzenia nowego bloku kontynentalnego była wizyta Władimira Putina w Niemczech na zaproszenie Angeli Merkel i wygłoszone tam przemówienie, opublikowane następnie na łamach "Sueddeutsche Zeitung" (25 listopada 2010 roku). Komentujący wystąpienie swego premiera rosyjski geopolityk Aleksander Dugin stwierdził, że "plan przedstawiony przez Putina jest historycznym wyrazem kontynentalnej geopolityki, od początku ukierunkowanej na zjednoczenie obszarów Europy i Rosji-Eurazji w jedną ekonomiczną, strategiczną i surowcową strefę". Wskazał na jego oczywistą analogię z blokiem kontynentalnym Haushoffera z lat 1939-1940. Przypomniał także nowszych propagatorów tej idei, którymi byli: Belg Jean Thiriart, w ostatnich latach funkcjonowania ZSRS rozwijający koncepcję "imperium euro-sowieckiego od Dublina do Władywostoku", czy francuski pisarz Jean Parvulesco, autor książki "Vladimir Poutine et l´Eurasie" (Putin i Eurazja), wydanej w 2005 roku, pod którego wpływami mieli pozostawać neogaulliści, w tym były premier Francji Dominique de Villepin. Na gruncie francuskim konsekwentnym propagatorem bloku kontynentalnego w formie osi Paryż - Berlin - Moskwa jest od lat Henri de Grossouvre. W przeszłości projektowane imperium miało podważyć pozycję brytyjskiej potęgi morskiej, współcześnie kieruje się przeciwko Stanom Zjednoczonym. Hasłem wywoławczym tej koncepcji jest zerwanie z jednobiegunowością postzimnowojennego świata, określaną, jako hegemonia amerykańska i stworzenie świata wielobiegunowego. Dugin stwierdza, że dopiero integracja Europy i Rosji pozwoli usunąć w cień USA i stworzyć świat wielobiegunowy. Sama Europa czy sama Rosja nie są w stanie tego dokonać, albowiem stosownym do tego zadania potencjałem dysponuje jedynie "pełnowartościowy euro-rosyjski, eurazjatycki blok kontynentalny".
Eurazja kontra USA 3 października 2011 roku ukazał się w "Izwiestiach" artykuł premiera Władimira Putina zapowiadający utworzenie na bazie struktur integrujących dawny obszar ZSRS nowej, ściślejszej, ponadnarodowej struktury w formie Związku Eurazjatyckiego. Propozycja Putina, adresowana do wszystkich byłych republik sowieckich, spotkała się jednak wśród nich z rezerwą. Do konsekwentnych zwolenników putinowskiego programu należy prof. Igor Panarin. W wywiadzie dla pisma "Kommiersant" podkreśla on, że w wyborach prezydenckich 4 marca 2012 roku Rosjanie zawierzyli Putinowi, jedynemu kandydatowi, który jest w stanie realizować "projekt imperialny". Sam Panarin przewiduje, że Związek Eurazjatycki stopniowo będzie wykraczał poza przestrzeń dawnego Związku Sowieckiego, a już w 2013 roku Rosja wspólnie z Niemcami przystąpi do "przeformatowania" Unii Europejskiej. Zacznie funkcjonować rosyjsko-niemiecka "Gazowa Hanza" w oparciu o Gazociąg Północny. Nikt nawet nie ukrywa, że realizacja powyższego projektu wymierzona jest w Stany Zjednoczone. Aby skrępować ich swobodę manewru, postanowiono uderzyć w ich najczulszy punkt. Jeszcze niedawno pokutowała teza, że podstawą potęgi amerykańskiej jest dolar. Niestety, w znacznym stopniu wskutek nieodpowiedzialności finansjery z Wall Street stał się on obecnie piętą achillesową amerykańskiego imperium. Amerykański ekonomista Michael Hudson postawił przed trzema laty szokującą tezę: "Miasto Jekaterynburg, największe rosyjskie miasto na wschód od Uralu, może stać się znane nie tylko, jako miejsce śmierci ostatniego cara Rosji, ale także, jako miejsce końca amerykańskiej hegemonii - nie tylko, jako miejsce, gdzie w 1960 roku został zestrzelony pilotujący samolot U-2 Gary Powers, ale także, jako miejsce, gdzie sterowany przez Amerykanów międzynarodowy system finansowy legł w gruzach". W tak dramatycznych słowach Hudson skomentował spotkanie, które odbyło się w Jekaterynburgu (w czasach sowieckich Swierdłowsk) 15-16 czerwca 2009 roku. Formalnie była to konferencja Szanghajskiej Organizacji Współpracy, utworzonej w 2002 roku, jako przeciwwaga dla NATO. Jej członkami są Rosja, Chiny, Kazachstan, Tadżykistan, Kirgistan i Uzbekistan. Status obserwatora posiadają Indie, Iran, Pakistan i Mongolia. Po dwóch dniach w Jekaterynburgu pojawił się prezydent Brazylii i dalsze rozmowy toczyły się w formule geopolitycznej określanej, jako BRIC (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny). Stany Zjednoczone chciały uczestniczyć w obradach w charakterze obserwatora, ale spotkały się z odmową. Na konferencji krytykowano politykę finansową USA, druk pustego, papierowego pieniądza i przerzucanie kosztów tej polityki na barki innych. Radzono im w sposób obcesowy poczynić oszczędności w dziedzinie wydatków na amerykańskie siły zbrojne. Niewątpliwym sukcesem Moskwy było pozyskanie poparcia Chin dla krytyki instalacji tarczy antyrakietowej. Grożono także odejściem od dolara we wzajemnych obrotach handlowych, a nawet ustanowieniem nowej waluty światowej. W tym momencie do dyskusji włączyli się Niemcy. Główny ekonomista Deutsche Banku Norbert Walter wyraził opinię, że w obecnych okolicznościach jedyną właściwą alternatywą dla dolara jest euro. Rozgrywanie przez Rosję dolarowej wojny z Amerykanami w kombinacji BRICS spowodowało pewien niepokój w kołach berlińskich. Konsekwentny zwolennik osi Berlin - Moskwa Alexander Rahr (Niemieckie Towarzystwo Polityki Międzynarodowej) niepokoił się, jak dalece sięgnie zwrot Rosji w kierunku BRICS, czy nie zaniedba stosunków z Niemcami, z UE. Zwłaszcza, że grupa BRICS nie podjęła sugestii o zastąpieniu dolara przez euro. Jest ono dla nich równie mało interesujące, co dolar - jest pieniądzem bez realnego pokrycia (tzw. fiducjarnym). Ewentualne korzyści odnosiłby głównie jego emitent, Europejski Bank Centralny, znajdujący się pod niemiecką kontrolą. Z drugiej strony ani Chiny, ani Rosja nie mogą obecnie pozwolić sobie na doprowadzenie do krachu dolara ze względu na ogromne zasoby tej waluty będące w ich posiadaniu: Chiny - 2 bln dolarów, Rosja - 400 mld dolarów. Mogą zdobyć się ewentualnie na taki krok dopiero po upłynnieniu swoich dolarowych zasobów np. poprzez inwestycje i wykup różnego rodzaju dóbr w innych krajach. Pogróżek pod adresem dolara, czasem grubiańskich - Putin np. określił emisję dolara przez Amerykanów aktem chuligaństwa - używają, aby uzyskać od Waszyngtonu ustępstwa w innych interesujących ich kwestiach. Putin w swoim przedwyborczym programie sformułował następujące cele w obszarze polityki zagranicznej: strategiczne partnerstwo z Chinami, umacnianie BRICS, ścisła współpraca z UE. Nie ulega wątpliwości, że dwa pierwsze punkty służą walce ze światową pozycją Stanów Zjednoczonych. Tę walkę Putin zaanonsował już w swojej mowie monachijskiej z 2007 roku, występując przeciwko wizji świata jednobiegunowego, czyli hegemonii amerykańskiej. Wydaje się, że umiejscowiona na trzecim miejscu współpraca z UE, (czyli praktycznie z Niemcami) ma równie istotne znaczenie dla Moskwy. Może ona przyjąć formę czy to nowego bloku kontynentalnego, osi Paryż - Berlin - Moskwa, Euro-Rosji czy Euro-Syberii, ale daje Moskwie gwarancje, że nie pozostanie osamotniona w konfrontacji z chińskim kolosem.
Gra o Międzymorze Upadek żelaznej kurtyny diametralnie zmienił geopolityczną mapę Europy i miejsce Polski na niej. Polska, wyzwolona po "solidarnościowej" epopei z nienaturalnego dla niej bloku wschodniego, powróciła do swojej naturalnej, prozachodniej, proanglosaskiej orientacji. Generał Gerd Komossa, szef MAD (niemieckiego kontrwywiadu), napisał, że w 2004 roku "W przeciągu jednej nocy Polska stała się dla Waszyngtonu bardziej zaufanym partnerem niż Niemcy". Wzmocnieniu więzi sojuszniczych między Polską a USA służyłaby także instalacja w Polsce tarczy antyrakietowej, w sensie geopolitycznym oznaczająca wojskową obecność Ameryki w przestrzeni między Niemcami a Rosją. Eksperci z Heritage Foundation szli nawet dalej. Uważając, że NATO ze względu na obstrukcję Niemiec i Francji krępuje swobodę ruchów USA, proponowali także przebudowę systemu amerykańskich sojuszy. W jej ramach Polska i Czechy miały zyskać status specjalnych sojuszników Stanów Zjednoczonych, analogiczny do statusu Wielkiej Brytanii.
Niestety, administracja prezydenta Obamy wycofała się z projektu tarczy. Decyzję tę poprzedziło znamienne wydarzenie. Jednym z nich była z pewnością konferencja BRICS w Jekaterynburgu i atak na amerykańską walutę. Aleksander Dugin w 2009 roku stwierdził, że przeszkodą na drodze realizacji nowego bloku kontynentalnego są kraje Europy Środkowo-Wschodniej, w okresie międzywojennym określane, jako kordon sanitarny, współcześnie - w ślad za Donaldem Rumsfeldem - jako Nowa Europa, a w polskiej myśli geopolitycznej obszar ten funkcjonuje, jako Międzymorze. Od lat też Dugin konsekwentnie stoi na stanowisku, że kordon sanitarny powinien zostać zniszczony. Stwierdza także, iż rosyjska praktyka geopolityczna wypracowała dwa modele zniszczenia kordonu sanitarnego: model traktatu brzeskiego i model paktu Ribbentrop-Mołotow. Obydwa różnią się linią rozgraniczenia między strefą niemiecką i rosyjską. Linia traktatu brzeskiego z 3 marca 1918 roku pozostawiała po stronie niemieckiej Ukrainę, zachodnią Białoruś i kraje bałtyckie. Pierwotna linia paktu Ribbentrop-Mołotow biegła wzdłuż Sanu, Wisły, Bugu i Narwi. Ale obydwie dają w efekcie wspólną granicę, czy linię styku rosyjsko-niemiecką. Czy wypowiedź Dugina jest wyrazem jego osobistych przekonań, czy też refleksem toczonych w Moskwie i w Berlinie rozważań? W sierpniu 2008 roku pewne niszowe pismo brytyjskie, powołując się na źródła znanej firmy eksperckiej Stratfor, podało informację, że prezydent Miedwiediew zaproponował kanclerz Merkel zawarcie paktu bezpieczeństwa między obydwoma krajami. Zastrzegano się, że oferta nie jest potwierdzona, a szczegóły nie są znane. Latem następnego roku inne niszowe pismo ("Trumpet Magazin"), powołując się również na dane agencji Stratfor z 22 czerwca 2009 roku, podało informację o podpisaniu jakoby nowego paktu Ribbentrop-Mołotow. Tę informację starała się zdyskredytować moskiewska "Prawda" (25 czerwca 2009 r.) w komentarzu Iwana Tuliakowa, który pisał: "Stratfor straszy swoich klientów odnowieniem paktu Ribbentrop-Mołotow oraz zbliżającą się supremacją Niemiec i Rosji w Europie". 8 września 2009 roku, w tydzień po gdańskim przemówieniu Putina, rozpoczęły się zakrojone na szeroką skalę rosyjsko-białoruskie manewry o kryptonimie "Zapad". Scenariusz ćwiczeń przewidywał obronę rurociągów, w tym także będącego w fazie budowy Gazociągu Północnego. Później, 21 września, uzupełniono go o obronę Brześcia i Grodna przed polskim atakiem. Wbrew obowiązującym zwyczajom nakazującym, aby nie wymieniać narodowości strony domniemanego przeciwnika, tym razem stwierdzono, że tą stroną są Polacy. Scenariusz zakładał także symulację użycia przeciwko Polsce broni nuklearnej. Uwagę obserwatorów zwrócił fakt, że ani Stany Zjednoczone, ani władze NATO nie zareagowały stanowczo na powyższe wydarzenia. Czy wspomniane wyżej fakty nie tworzą przypadkiem politycznego kontekstu dla decyzji prezydenta Obamy?
Zdemontować blok kontynentalny Polityka ta spotyka się w samych Stanach Zjednoczonych z coraz większą krytyką. Dotyczy ona przede wszystkim słynnego resetu w stosunkach z Rosją. Stwierdza się, że USA w zamian za swoje ustępstwa nie uzyskały istotnych korzyści od Moskwy. Polityka resetu zachęciła władze UE do ulegania podszeptom franko-germańskiego duetu i otwartego żeglowania w stronę Rosji, co tę ostatnią zachęca do agresywnego ustanawiania w Eurazji swojej strefy wpływów. Nie zabrakło także głosu, że polityka resetu realizowana jest kosztem tradycyjnych sojuszników USA w Europie Środkowo-Wschodniej, a przede wszystkim Polski. I właśnie tym krajom, ze względu na ich historyczne doświadczenie, należy przyznać prawo współdecydowania o polityce wspólnoty transatlantyckiej wobec Rosji. Odnotować należy także głosy postulujące przewartościowanie amerykańskiego stanowiska wobec integracji w ramach UE. Są one zawoalowaną krytyką modelu integracyjnego, jaki narzuca krajom unijnym Berlin popierany w tej kwestii przez Paryż. Nile Gardiner i Ted Bromund stwierdzają, że tylko "Europa niepodległych państw narodowych najlepiej zabezpieczy interesy USA w Europie, solidny i trwały sojusz transatlantycki oraz demokrację wewnątrz Europy". Stany Zjednoczone powinny popierać zasadę suwerenności narodowej i wolność ekonomiczną w UE. Nie mają natomiast żadnego interesu w utrzymywaniu przy życiu euro. Czy powyższe głosy są zapowiedzią zmiany polityki amerykańskiej, zapowiedzią końca ery appeasementu w stosunkach z Rosją i Niemcami? Czy stanowią zapowiedź rozmontowywania rysującego się nowego bloku kontynentalnego? Demontaż tej konstrukcji powinien obejmować trzy podstawowe zagadnienia: demokratyzację Rosji i bezkolizyjne włączenie jej w obszar cywilizacji zachodniej; uwolnienie Unii Europejskiej od dyktatu Berlina i kształtowanie stosunków między państwami Unii w myśl starej polskiej zasady: "wolni z wolnymi, równi z równymi"; podniesienie znaczenia państw Europy Środkowo-Wschodniej (Nowej Europy, Międzymorza) odpowiadające ich geopolitycznej wadze na mapie Eurazji. Wszystkie powyższe zasady odpowiadają żywotnym polskim interesom, odpowiadają polskiej racji stanu. Nasza klasa polityczna powinna zerwać z nieodpowiedzialną praktyką wmontowywania Polski w nowy blok kontynentalny, umiejscawiania jej w ramach nowego paktu Ribbentrop-Mołotow. Prof. Tadeusz Marczak
Tajemnica wydarta głębinom Dwa lata poszukiwań, trzy lata żmudnych analiz, drobiazgowy przegląd pracy systemów maszyny, niepiętnowanie pilotów, powściągliwość w ferowaniu hipotez. Tak powinno wyglądać badanie tragedii smoleńskiej. Pokazowej lekcji udziela Paryż finalizujący właśnie dochodzenie w sprawie największej katastrofy w dziejach francuskiego lotnictwa Za miesiąc Biuro Badań i Analiz Bezpieczeństwa Lotów (BEA) opublikuje ostateczny raport na temat największej katastrofy w dziejach francuskiego lotnictwa. Determinacja Francuzów w ustaleniu jej przyczyn jest imponująca. Paryż poniósł ogromne koszty ponaddwuletnich poszukiwań wraku i rejestratorów, angażując w operację bezzałogowe podwodne roboty, które precyzyjnie wydobywały każde ciało z głębokości ponad 7 tys. metrów. Ciekawe, czy polskie władze też by się na to zdobyły?
Problemem była przede wszystkim rozległość obszaru poszukiwań. Nie wiedziano dokładnie, co się stało, gdzie samolot spadł i się rozbił. W grę wchodziły setki kilometrów kwadratowych. Pierwsze drobne części samolotu i ciała kilku ofiar znaleziono dopiero po 6 dniach. Na czarne skrzynki trzeba było czekać jeszcze dwa lata. Odnalazły się, gdy wyłowiono w 2011 roku większe części wraku. Godna podziwu jest determinacja Francuzów. Po kilku pierwszych miesiącach, podczas których wyłowiono jeszcze wiele części, poszukiwania natrafiły na ścianę niemożności. Rejestratory katastroficzne wysyłają specjalne sygnały radiowe, w wodzie zaś pulsują, co pozwala na ich wykrycie za pomocą sonaru. Ale akumulatory tylko przez kilka miesięcy sygnalizują obecność w morskich głębinach. Potem kapsuły już milczą. Są wprawdzie niezwykle odporne na wszelkie zniszczenia, ale po kilku latach mogłyby już nie dać się odczytać. Gdy już prawie stracono nadzieję, jedna z ekip poszukiwawczych natrafiła na duży fragment wraku na głębokości około 4 tys. metrów. Bezzałogowe podwodne roboty wydobyły ciała kolejnej grupy ofiar i poszukiwane rejestratory. Udało się, chociaż ciał 74 osób nigdy nie odnaleziono. Do katastrofy Airbusa A330 doszło w nocy z 31 maja na 1 czerwca 2009 roku. Na pokładzie znajdowało się 216 pasażerów i 12 członków załogi. Kapitan Marc Dubois był doświadczonym pilotem. Miał na koncie 11 tys. godzin w powietrzu, z czego 1,7 tys. na A330. Maszyna po prostu zniknęła na środku Atlantyku w strefie, gdzie nie dociera sygnał nadbrzeżnych radarów. Z tym ufni w osiągnięcia nauki i techniki Francuzi nie mogli się pogodzić. Przecież ich samoloty są najnowocześniejsze, naszpikowane wszelkimi wynalazkami, zaprojektowane tak, by stawić czoła wszelkim niebezpieczeństwom. Wydaje się, że o wszystkim pomyślano. A jednak nie. Na pewno do wypadku przyczyniła się pogoda. Przez ocean przechodziła wielka burza. Nie dało jej się ominąć, ale nie była też tak groźna, żeby nie można było przez nią przelecieć, a najlepiej "przeskoczyć", to znaczy lecieć jak najwyżej. To właśnie planowała załoga podczas przygotowania lotu Air France nr 447 z Rio de Janeiro do Paryża. Eksperci dopatrują się podobieństwa z innym wypadkiem dobrze znanym Czytelnikom "Naszego Dziennika". Chodzi o lot Tu-154M linii Pułkowo Aviation, który 22 sierpnia 2006 r. rozbił się w okolicach Doniecka. Maszyna wpadła w korkociąg podczas próby "przeskoczenia" burzowej chmury. Zginęło 170 osób, MAK jak zwykle obwinił załogę. Francuzi wskazują na rurki Pitota. Piotr Falkowski
Walka o politykę energii W UE zaostrza się konkurencja sprzecznych interesów energetycznych W ostatnich tygodniach niemieckie organizacje ochrony środowiska (Bund für Umwelt und Naturschutz czy Greenpeace), partie (SPD i Zieloni) oraz władze niektórych landów, w tym graniczących z Polską Brandenburgii i Meklemburgii, domagają się od rządu zablokowania planów władz UE o dotowaniu rozwoju energii atomowej. Sprzeciwiają się też budowie kolejnych elektrowni atomowych – w Wielkiej Brytanii, Francji, w Czechach czy Polsce. Wywierają naciski na rząd RFN, aby sprzeciwił się dofinansowywaniu budowy nowych siłowni atomowych w krajach UE. “To jest niedopuszczalne, aby rząd Niemiec, który w ub. roku z powodu wysokiego ryzyka wyłączył własne elektrownie atomowe, jednocześnie popierał ich subwencjonowanie za granicą” – powiedziała Bärbel Höhn, wiceprzewodnicząca klubu Zielonych w Bundestagu, w wywiadzie udzielonym “Berliner Zeitung”. Z kolei wiceprzewodniczący klubu SPD, Ulrich Kelber, stwierdził, że energia atomowa jest nie tylko niebezpieczna, lecz wiążą się z nią wysokie koszty dodatkowe – m.in. przy składowaniu odpadów radioaktywnych. Przypomniał, że co prawda siłownie atomowe w produkcji energii nie emitują dwutlenku węgla do atmosfery, ale za to powstaje on przy rozkładzie uranu i “jego wartości są bardzo wysokie”.
Nową debatę o polityce energetycznej w UE rozpoczęły wysłane w kwietniu br. do Brukseli listy rządów Wielkiej Brytanii, Francji, Polski i Czech. Rządy domagają się, aby uznać energię atomową za technologię bez emisji dwutlenku węgla, a tym samym umożliwić jej subwencjonowanie. Listy sugerowały, aby planowane przestawienie całej UE (do roku 2050) na tzw. technologie alternatywne nie ograniczało się tylko do energii wiatrowej czy słonecznej. W liście rządu brytyjskiego padły też sugestie, aby popierać technologię CCS - rozwijaną w Anglii i służącą do wychwytywania i magazynowania pod ziemią dwutlenku węgla - emitowanego przez duże elektrownie opalane paliwami kopalnymi.
W odpowiedzi rzecznik komisarza UE ds. energetyki, Günthera Öttingera (b. premiera Badenii–Wirtembergii z CDU) zauważył, że każde z państw może samodzielnie decydować o własnych rozwiązaniach związanych z produkcją energii. Dodał, że aktualnie Komisja Europejska nie popiera jednak budowy nowych elektrowni atomowych. Nazajutrz niemieckie ministerstwo gospodarki poinformowało, że nie udzieli poparcia ww. planom Wlk. Brytanii, Francji, Polski i Czech. Jednak to stanowisko rządu RFN nie zyskało uznania różnych “zielonych”. Np. niemiecki Greenpeace uznał, że “ta zbyt pasywna postawa” władz Niemiec może przynieść złe skutki, bo w efekcie w Brukseli “zostanie zaprzepaszczona przyszłość energii odnawialnych”. Założenia energetycznych planów UE są zawarte w “Energetycznej mapie drogowej 2050” (uchwalonej w grudniu). Założono w niej m.in. powstanie w Europie do roku 2050 aż 40 nowych elektrowni jądrowych, możliwość uzyskania na nie znacznego dofinansowania z budżetu UE oraz realizację 12 projektów technologii CCS do r. 2015. Komisarz Öttinger uważa, że w planowanej systematycznej redukcji emisji CO2 energia atomowa odegra równie ważną rolę, jak energia odnawialna. Jego zdaniem, bez instalacji wykorzystujących CCS, węgiel nie pozostanie długo znaczącą częścią europejskiego “miksu energetycznego”, w którego skład mają wejść: energia odnawialna, energia jądrowa i energia z gazu i węgla. Założenia UE nie zgadzają się z założeniami Berlina, który (wbrew zdaniu wielu ekspertów i szefów niemieckich firm) podjął decyzje o: rezygnacji przez Niemcy z energii jądrowej po roku 2022 i znacznym wzroście produkcji energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych. Stoją też w sprzeczności z interesami b. silnego w Niemczech lobby “zielonych technologii” – to dlatego zostały ostro skrytykowane przez SPD, Zielonych czy Greenpeace. Rozwój energii jądrowej w Europie jest bardzo konkurencyjny dla sektora energii odnawialnej, w którym na rynku europejskim największe udziały mają przedsiębiorstwa niemieckie, a potem hiszpańskie, francuskie i skandynawskie. Nie dziwi więc, że 29 marca szefowie niemieckich koncernów energetycznych, E.ON i RWE poinformowali, że wycofują się z planów budowy kilku elektrowni jądrowych w Wlk. Brytanii – oficjalnie z powodów finansowych. Władze koncernów zapowiedziały, że kilkanaście mld euro, które planowały przeznaczyć na budowę tych elektrowni, zostanie zainwestowane w farmy wiatrowe - również u wybrzeży Brytanii. Od roku rząd Niemiec forsuje zaostrzenie kryteriów bezpieczeństwa dla elektrowni jądrowych w UE – m.in. drogą przeprowadzenia obowiązkowych testów wytrzymałości reaktorów. Negatywne wyniki testów mogą spowodować znaczny wzrost kosztów budowy nowych reaktorów (też w Polsce) i zamykanie starych (np. we Francji czy w Czechach - w rejonach bliskich granicy z Niemcami – albo np. na niepokornych Węgrzech). Władze Niemiec i innych “ekologicznych” i “wiatrowych” państw, jak np. Danii czy Holandii, mogą też dążyć do zmian traktatu o Euro-atomie i wpisaniu jego postanowień do lizbońskiego traktatu UE. Chodzi o zwiększenie kontroli nad narodowymi programami atomowymi.
Tomasz Mysłek
Praca jest, kołaczy brak Praca nie jest w Polsce wystarczającą ochroną przed ubóstwem. Według Eurostatu w 2008 r. w Polsce 11 proc. ubogich pracowało na pełnym etacie. Pod tym względem zajmowaliśmy w UE 3 miejsce – po Grecji i Rumunii. Oznacza to, że podjęcie pracy, nawet w pełnym wymiarze godzin, dla co dziesiątego zatrudnionego Polaka nie jest gwarancją poziomu życia powyżej granicy ubóstwa. W 2010 roku, co dziewiąty pracujący Polak był zagrożony biedą. W 2011 poniżej granicy ubóstwa żyło 19,2 procent Polaków. Główne przyczyny biedy w Polsce to bezrobocie, niskie płace, obciążenie dziećmi i niskie świadczenia społeczne. Nie znaczy to, że osoby pracujące nie borykają się z ubóstwem. Zagrożonych biedą w Polsce w 2010 roku było 10,6 procent pracujących kobiet i 12,1 procent pracujących mężczyzn.
– Coraz więcej pracowników w Polsce z powodu ubóstwa jest zmuszonych do korzystania z opieki społecznej – mówił Piotr Duda, przewodniczący NSZZ Solidarność na międzynarodowej konferencji „Europa 2020: Walka z ubóstwem i wykluczeniem społecznym pracowników” zorganizowanej przez Europejskie Centrum Pytań Pracowniczych (EZA) i NSZZ Solidarność w dniach 20–22 kwietnia br.
Bieda pod europejską strzechą Przyczyny ubóstwa pracujących mogą być związane z pracą – niestabilnym zatrudnieniem czy niską płacą. Powodem biedy może być też trudna sytuacja w gospodarstwie domowym – np. liczba osób na utrzymaniu pracującego. Wpływa na to też wiek i stopień wykształcenia.
– Mężczyźni częściej stają się osobami pracującymi ubogimi, mimo że dostają większe pensje – mówił Stan De Spiegelaere, ekspert EZA. – Kobieta zwykle jest drugą osobą zarabiającą w gospodarstwie domowym.
Najszybciej popadają w biedę ci, których praca jest niestabilna, mało zarabiają, lecz mają dużo osób na utrzymaniu.
Biedak w Luksemubrgu – bogacz w Polsce Niskie płace minimalne są jedną z przyczyn ubóstwa osób pracujących. Ich ustalenie to również jedno z podstawowych narzędzi walki z bezrobociem i biedą. Płace minimalne w Europie oczywiście się różnią – osoba biedna w jednym kraju UE, nie musi być biedna w innym.
– Rumun będzie się czuł ubogi mając 70 euro u siebie w kraju, a w Anglii będzie ubogi mając 800 euro – mówił prof. Stephane Portet. Najwyższą krajową płacą minimalną, według danych ze stycznia 2012 roku, cieszą się mieszkańcy Luksemburga (10,41 euro za godzinę). Polska, pod względem godzinowej stawki minimalnej, zajmuje 13. miejsce wśród 22 krajów UE, w których płace minimalne są ustalane na poziomie krajowym. Ze stawką 2,10 euro za godzinę wyprzedzamy Czechy i Turcję (1,96), Węgry (1,92), Słowację (1,88), Estonię (1,80), Łotwę (1,68), Litwę (1,40), Rumunię (0,97) i Bułgarię (0,80). Jednak porównując poszczególne kraje, warto pamiętać o wysokości kosztów życia. W państwach nordyckich, w których płaca minimalna ustalana jest sektorowo, na ogół jest ona wyższa od płacy minimalnej większości państw europejskich. Płaca minimalna ma w założeniu chronić przed biedą.
– W wielu krajach postkomunistycznych płace minimalne nie zapewniają odpowiednich dochodów, aby uchronić znaczącą liczbę osób przed ubóstwem – mówiła Agata Baranowska-Gryciuk z Komisji Krajowej NSZZ „S”.
Bezpieczeństwo zbyt elastyczne Jednym ze źródeł ubóstwa są umowy śmieciowe, od których nieodprowadzane są składki emerytalne i zdrowotne. To niestabilne i niepewne formy zatrudnienia. Ryzyko gospodarcze zostaje w takiej umowie przerzucone na pracownika.
– Jak pokazują dane GUS, w 2007 roku bezrobocie osiągnęło 9,5 proc., w 2011 roku – 12,1 proc. Obecnie mamy bezrobocie na poziomie 13 proc. To sprzyja korzystaniu z elastycznych form zatrudnienia, które odbiegają od klasycznego modelu pracy etatowej – mówił Józef Mozolewski, zastępca przewodniczącego EZA.
– Tak pozbawia się pracowników stabilizacji i pewności zatrudnienia. Tendencja ta nie jest dziełem przypadku, ale pokłosiem idei flex security.
Cena biedy Bieda łączy się z pogarszającym się stanem zdrowia, wzrostem przestępczości oraz wzrostem nakładów na zasiłki z pomocy społecznej. Wszystko to generuje koszty. Roczne straty USA wynikające z biedy to 500 mld dolarów (4 proc. PKB). W wielkiej Brytanii to 25 mld funtów (2 proc. PKB). W Polsce niezauważonymi ofiarami transformacji stały się dzieci. To one stanowią jedną z grup najbardziej zagrożonych ubóstwem – zwłaszcza te wychowujące się w rodzinach wielodzietnych, w których jedno z rodziców nie ma pracy. Bieda jest dziedziczona. Dzieci z rodzin dotkniętych ubóstwem mają ograniczony dostęp do nauki, nie zdobywają wykształcenia, które pozwoliłoby im na znalezienie lepszej pracy. Efektem biedy jest też wykluczenie społeczne. Ludzie ubodzy mają ograniczony dostęp do dóbr intelektualnych i duchowych. Ich konsumpcja ogranicza się do najpotrzebniejszych produktów. Wszystko to powoduje, że biedni są spychani na margines. W ramach strategii „Europa 2020” Polska zobowiązała się zapobiegać biedzie i zmniejszyć liczbę ludzi ubogich o 1,5 mln. – Realizacja tej deklaracji wymaga zwiększenia wykorzystania zasobów pracy, obniżenia zasięgu biedy wśród osób już pracujących przez podniesienie płacy minimalnej i wynagrodzeń, zwiększenia świadczeń społecznych, w tym emerytur, rent, zasiłków rodzinnych i socjalnych oraz przezwyciężania izolacji społecznej osób biednych i zagrożonych wykluczeniem społecznym – sugerowała w swoim wystąpieniu prof. Wielisława Warzywoda-Kruszyńska z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego.
Efekt św. Mateusza
Efektem św. Mateusza nazywają badacze zjawisko bogacenia się bogatych i ubożenia biednych. Ubóstwo i rozwarstwienie społeczne były zjawiskiem powiększającym się aż do momentu wejścia Polski do UE. Od maja 2005 do 2008 roku rozwarstwienie społeczne i zasięg biedy zaczęły się zmniejszać. W latach 2009–2010 rozwarstwienie społeczne utrzymywało się na tym samym poziomie, ale zwiększać zaczął się zasięg biedy. W 2010 roku zagrożonych biedą było 45,3 procent osób bezrobotnych, 34,2 proc. rodziców posiadających, co najmniej jedno dziecko i 32,8 proc. rodzin, w których dwoje rodziców wychowywało, co najmniej troje dzieci.
Biedna UE W 2008 roku ponad 16,5 proc. mieszkańców Unii Europejskiej żyło poniżej progu ubóstwa, a kryzys społeczno-gospodarczy pogorszył tę sytuację. Ubodzy pracujący stanowili 8 proc. ludności czynnej zawodowo w 2008 r., a zagrożenie ubóstwem wzrosło wśród osób bezrobotnych z 39 proc. do 44 proc., od 2005 r. 8 proc. Europejczyków żyje w skrajnie trudnych warunkach materialnych i nie może sobie pozwolić na zaspokojenie wielu potrzeb uważanych w Europie za podstawowe. W najbiedniejszych państwach wskaźnik ten przekracza 30 proc.
Miejsce Polski w rankingach wśród 27 krajów UE najlepiej chroniących przed biedą
Państwa najlepiej chroniące społeczeństwo – 20. miejsce
Państwa najlepiej chroniące starszych ludzi (65+) – 15. miejsce
Kraje najskuteczniej chroniące dzieci – 20. miejsce
Państwa najlepiej chroniące pracowników – 22. miejsce
Państwa najlepiej chroniące zatrudnionych na stałe – 22. miejsce
Państwa najlepiej chroniące pracujących w pełnym wymiarze – 23. miejsce
Kraje najlepiej chroniące pracujących nieprzerwanie przez rok – 23. miejsce
Kraje najlepiej chroniące pracujących intensywnie – 25. miejsce
Państwa najlepiej chroniące pracujących o wykształceniu zasadniczym zawodowym i niższym – 26. miejsce
Alicja Dzierzbicka
Rosyjskie drogi i pobocza Jazda po szosach w Rosji bardzo przypomina rosyjską ruletkę. Zresztą każda forma uczestnictwa w ruchu drogowym jest na Wschodzie ryzykowna; poważniejsze szanse mają tylko ci, którzy znajdują się w pojazdach o wielkiej masie. Piesi nie są bezpieczni nawet na „zebrach” i zielonym świetle. Przed „Centralnym”, reprezentacyjnym hotelem Bijska, pewien naiwny przybysz z Polski usiłował przejść w wyznaczonym do tego miejscu na drugą stronę ulicy, która w tym miejscu ma trzy pasy ruchu w jednym kierunku. Zdawało się, że jego karkołomny plan zostanie uwieńczony sukcesem – auta jadące dwoma pasami zatrzymały się. Przechodzień, który z godnością, całkowicie opanowany, przecinał jezdnię dokładnie pod kątem prostym i nie próbował kluczyć chyłkiem pośród rozpędzonych często do 100 km na godzinę pojazdów jak zaszczute zwierzę, wzbudzał niemałą sensację u ich kierowców. Tym bardziej, że nie poświęcał im najmniejszej uwagi: nie rzucał w stronę przyciemnionych przednich szyb błagalnych lub przynajmniej wylęknionych spojrzeń, ale parł spokojnie przed siebie ku zamierzonemu celowi. Może właśnie, dlatego, aby nic nie uronić z obserwacji tego zjawiska, równie niecodziennego jak przelot UFO, dwa długie sznury samochodów przystanęły w zadziwieniu. Niestety, gnająca trzecim pasem zdezelowana łada wyskoczyła jak z procy spoza szeregu aut kornie przepuszczających pieszego, otarła się o łatwowiernego Europejczyka i nie zmniejszając prędkości nawet o odrobinę, popędziła dalej. Na szczęście skończyło się na strachu, rozdarciu spodni i niegroźnym zranieniu kolana. Milicjanci bez większego przekonania zaproponowali oficjalne procedury – w takim wypadku ofiara wypadku powinna na drugi dzień stawić się w odpowiednim urzędzie na drugim końcu miasta i złożyć zeznanie, a potem być do dyspozycji odpowiednich organów aż do zakończenia dochodzenia. Ale ofiara, która miała już w kieszeni lotniczy bilet powrotny do kraju z datą odległą zaledwie o cztery dni, wolała wykorzystać ten czas na obejrzenie choćby kawałka Ałtaju. Taka decyzja wyraźnie ucieszyła funkcjonariuszy – w uniesieniu obiecali, że odnajdą sprawcę i pouczą o niestosowności jego zachowania. Oczyma wyobraźni ujrzałem ciąg dalszy tej sprawy: w to, iż milicjanci odnajdą kierowcę łady, nie wątpiłem. Zastanawiałem się tylko, czy zadowolą się oni tylko jednorazowym haraczem, czy zażądają od winowajcy systematycznego wspierania własnych skromnych dochodów w zamian za pozostawienie go w spokoju. Naturalnie gdyby uczestnikami podobnego incydentu nie byli turysta z „dalszej zagranicy” oraz właściciel rdzewiejącej kopiejki (tak pogardliwie Rosjanie nazywają tanie auta rodzimej produkcji), lecz, dajmy na to, miejscowy prominent rozbijający się lexusem i jakiś zwyczajny bijszczanin w roli przechodnia, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Przedstawiciele prawa odwiedziliby wówczas raczej poszkodowanego i wykazując serdeczną troskę o jego zdrowie, odradzaliby mu składanie jakiejkolwiek skargi.
Największa zawada to pieszy Wiktor Kirianow, główny inspektor bezpieczeństwa ruchu drogowego Federacji Rosyjskiej (2010), przyznaje, że co trzeci – Piesi to najbardziej bezbronni uczestnicy ruchu drogowego – konkluduje błyskotliwie i dodaje: – Dlatego nasze wysiłki ukierunkowane są w pierwszej kolejności na pracę z kierowcami, którzy powinni ze zrozumieniem odnosić się do swoich niezmotoryzowanych współobywateli. Niektórzy kierowcy z przyzwyczajenia dotąd nie przepuszczają pieszych na „zebrach”… – przyznaje wprawdzie zafrasowany, ale nie aż tak bardzo. Bo inspektor Kirianow doskonale przecież wie, z czego się wzięło to „przyzwyczajenie”. W państwie sowieckim, gdzie, jak wiadomo, panowała idealna równość, ci, którzy siedzieli za kierownicą, byli jednak odrobinę równiejsi od szarego tłumu korzystającego jedynie z własnych nóg (a najrówniejsi byli oczywiście ci, którzy rozpierali się na tylnych fotelach wożeni przez osobistych kierowców). Maszyna to przecież było coś – nawet, jeśli w grę wchodziła stara kołchozowa ciężarówka. Właściciel prywatnego auta był kimś wyjątkowym – w czasach, gdy na jedno auto osobowe w Stanach Zjednoczonych przypadały niespełna trzy osoby, w Związku Sowieckim wychodziła ich setka z grubym okładem. Główny inspektor drogowy Rosji z nostalgią wspomina dawną epokę. Okazuje się, że nie jest wcale takim zagorzałym obrońcą uciśnionych pieszych, jak mogłoby się wydawać. Przeciwnie – niemałą część odpowiedzialności za „niekomfortowe” sytuacje na jezdniach przypisuje on dwunożnym „kamikadze” demonstrującym „nihilizm prawny prowadzący do nieszczęśliwych zdarzeń”. Rzeczywiście, podróżując po Rosji, nieraz widziałem takich „nihilistów”, w odmiennym stanie świadomości przemieszczających się środkiem drogi lub też na niej po prostu zalegających. Opłakane w skutkach bywa naturalnie spotkanie nihilisty pieszego z nihilistą zmotoryzowanym. Z drugiej jednak strony widywałem staruszki delikatne jak dmuchawce, bezsilnie osuwające się ze zlodowaciałych pryzm śniegu, pokrywających szczelnie pobocza aż po dachy drewnianych chat. Babunie w wyślizganych walonkach na próżno szukały tam schronienia przed autami, szalejącymi na pokrytych pancerzem lodu jezdniach…
– Po to, aby ukarać pieszego, należy wydatkować znacznie więcej czasu i sił niż w przypadku automobilisty – grzmi Kirianow. – Wielu z nich trzeba przewozić na posterunek, aby spisać protokół i ustalić tożsamość. Wówczas nasz pracownik musi opuścić miejsce dyżuru… Wnet jednak inspektor rozmarza się: – Za Związku Sowieckiego informacja o naruszycielach prawideł ruchu drogowego kierowana była do miejsca ich pracy lub nauki, gdzie kolektyw mógł udzielić swojemu członkowi nagany albo pozbawić go premii. A teraz – macha ręką zniechęcony – najwyższy mandat to 200 rubli (około 20 złotych)…
Optymizm inspektora Magistrala Amursko-Jakucka (oznaczona, jako M56); ros. Амуро-Якутская автомобильная дорога; zdjęcie za: http://www.ssqq.com
Ma jednak Kirianow także dobre wieści: wprawdzie w Rosji rosną ceny, ale za to spada liczba wypadków drogowych. Nie trzeba naturalnie dodawać, że tendencja taka zaznaczyła się wyraźnie dopiero podczas kadencji sprawowanej przez obecnego głównego inspektora bezpieczeństwa ruchu drogowego, dzięki konsekwentnie wdrażanym przez niego programom. Rosja to kraj bardzo przestronny, wydaje się, więc, że samochody mają tam sporo miejsca (z wyłączeniem, rzecz jasna, metropolii, gdzie tworzą się niesłychane korki). Tymczasem liczba wypadków komunikacyjnych jest na Wschodzie imponująca, a śmiertelność z nimi związana była w 2009 roku ponad pięciokrotnie wyższa niż w Polsce, która przecież przoduje pod tym przynajmniej względem w Europie. Dzieje się tak nie tylko, dlatego, że rosyjscy kierowcy jeżdżą, powiedzmy, dość dowolnie – wyprzedzanie z prawej strony, nawet bez wyraźnego powodu, jest niemal powszechne. Często powodem jest stan techniczny samochodów – rosyjskie marki mają wśród użytkowników opinie jeżdżących trumien, a z kolei auta sprowadzane z zagranicy eksploatowane są do granic wytrzymałości, zaś ich serwisowanie, ze względu na koszty, ograniczone jest do minimum. Stąd też na prowincjonalnych drogach można zobaczyć automobile o zmiennej geometrii, posuwające się skosem w stosunku do osi jezdni, o kołach nachylonych pod kątem zdecydowanie ostrym bądź rozwartym. Oddzielny temat to stan nawierzchni dróg, tu i ówdzie nieoczekiwanie tracących na pewnych odcinkach utwardzenie – szczególnie zdradliwe są syberyjskie pobocza, miękkie niekiedy na tyle, że grozi to osunięciem się auta w trzęsawisko. Szosy są też fatalnie oznakowane, a tablice informacyjne często nieczytelne spod warstwy pokrywającego je brudu. O takich drobiazgach, jak przycinanie bujnej flory zasłaniającej widok z drogi podporządkowanej, nie myśli nikt. Zamiast tego jest sporo gadania na temat działań profilaktycznych milicji drogowej, która – oprócz wymuszania pod najrozmaitszymi pretekstami datków od kierowców, traktowanych, jako uzupełnienie pensji – zajmuje się na przykład wyłapywaniem aut tuningowanych. Trwają także zaciekłe dyskusje dotyczące wprowadzenia podkategorii prawa jazdy albo wyeliminowania numerów rejestracyjnych, na których litery układają się w słowa nieprzyzwoite (w Rosji obecnie stosowane są tylko te litery, które istnieją także w alfabecie łacińskim). Niedawno Sergiusz Mironow, przewodniczący Rady Federacji, zaproponował, aby rosyjską drogówkę, znaną pod dźwięcznym skrótem GIBDD, przemianować na policję drogową. Brzmiałoby to niewątpliwie lepiej, ale Rosjanie są przekonani, że wilk, nawet w owczej skórze, pozostanie wilkiem. Zdaniem Mironowa, gruntowna reforma służb nadzorujących porządek na szosach i w zasadzie podlegających jedynie gubernatorom mogłaby wreszcie uzdrowić sytuację. Ale Kirianow i tak tryska optymizmem: – Durniów na naszych drogach jest coraz mniej – powtarza, nawiązując do znanego powiedzenia o dwóch głównych bolączkach Rosji. Skąd bierze to przekonanie – nie wiadomo.
Bankructwo państwa Kłopoty finansowe wielu europejskich państw sprawiają, że coraz częściej podnoszona jest kwestia możliwości ich finansowego bankructwa. Zdecydowana większość opinii publicznej uważa, że umiarkowane zadłużanie państwa jest dobre, nieliczni zaś – że bardziej pożądana jest nadwyżka dochodów. Kto ma rację? Dominujący dziś pogląd na politykę fiskalną państwa, wedle, którego ideałem jest ciągłe jego zadłużanie, stanowi odzwierciedlenie demokratycznego egalitaryzmu. Lewiatan jest w tej wizji grupą zwykłych ludzi: rodziną albo żyjącą ze sobą parą. Rodzina bierze kredyt na samochód, na mieszkanie, na studia dla dzieci itd. – i uważa te wydatki za naturalne, nie wyobrażając sobie nawet życia bez rzeczy wziętych „na kreskę”. Państwo demokratyczno-egalitarne traktuje ciągłe życie na kredyt, jako stan jak najbardziej pożądany i uważa, że spłacenie długu rozwiąże się samo: albo trzeba będzie kiedyś zacisnąć pasa, albo zjawi się ktoś z pomocą.
Stan permanentny Naturalnym przeciwieństwem tej wizji polityki finansowej jest dążenie do nadwyżki dochodów, a przynajmniej niezaciągania długów. Tego rodzaju poglądy odzwierciedlają z kolei państwowy i społeczny arystokratyzm. Państwo przyjmuje tutaj kształt wielkiej firmy, która ma swojemu właścicielowi – królowi, arystokracji – przynosić dochód pieniężny. Na krótką metę Lewiatan może zaciągnąć dług, ale ostatecznie ma on zostać spłacony osiągniętymi zyskami. Dążenie do nadwyżki budżetowej jest silnie powiązane z modnym niegdyś w Europie merkantylizmem, który zalecał nadwyżkę we wszelkiego typu bilansach. Król i arystokracja przepuszczali pieniądze na rozmaite sprawy, ale państwo miało być przedsiębiorstwem, które miało przynosić stały i pewny zysk. Pozornie mogłoby się wydawać, że mamy do czynienia z alternatywą: albo nadwyżka, albo defi cyt – i rację musi mieć jedna ze stron. Tymczasem takie przedstawienie problemu jest całkowicie mylne, gdyż obydwa stanowiska bazują, na co najmniej kilku błędnych założeniach. Pierwszą pomyłką jest upatrywanie w bilansie gotówkowym miary zysku/korzyści. Zwolennicy państwa uważają, że ostatecznym wskaźnikiem tego, co należy robić, oraz tego, czego trzeba zaniechać, jest zysk pieniężny osiągany przez zbiorową organizację. Przypomnijmy, więc, że zysk to kategoria psychiczna i może go osiągnąć jedynie jednostka. Niektórzy cenią sobie posiadanie sporej ilości gotówki, inni zaś zakładają fundacje, które zajmują się jej trwonieniem. Czy możemy jednak powiedzieć, że tylko ci pierwsi zyskują? Dlaczego przyznawać rację albo tym, którzy traktują państwo, jako prywatny, arystokratyczny folwark, albo też tym, którzy widzą w nim egalitarystyczną fundację na rzecz równych szans? Kolejnym mylnym założeniem jest pogląd, że korzystne jest samo posiadanie gotówki. Pieniądz jest towarem, który podlega indywidualnym wartościowaniom, a zatem skupianie się na bilansie posiadanych banknotów, jako właściwym probierzu udanych i pożądanych działań jest całkowicie nieuzasadnione. Ekonomicznie rzecz biorąc, pieniądz jest jedynie narzędziem ułatwiającym zbycie rozmaitych towarów, a nie żadną miarą właściwych działań.
Gotówka Lewiatana Ponadto – co być może najważniejsze – to nie deficyt/nadwyżka jest najważniejszym problemem finansów państwa, ale skala budżetu, którym ono dysponuje. Innymi słowy: liczy się nie bilans finansów państwa, lecz jego obroty. Wszyscy zwolennicy rządzącego się sprawiedliwie społeczeństwa powinni walczyć nie o dodatni/ujemny bilans gotówki Lewiatana, ale o jak najmniejszą skalę jego budżetu. Im mniej pieniędzy trafi a w ręce urzędników, tym większa szansa na to, że zysk osiągnie szeregowy człowiek. Im mniej działań i transakcji dokonuje się poprzez medium państwa, tym więcej możliwości stoi przed jednostkami – jedynymi podmiotami zdolnymi do odnoszenia zysków. Wskazywanie, że bankructwo państwa następuje wtedy, gdy nie jest ono w stanie spłacić zaciągniętego przez siebie długu, jest niezwykle mylące. Sytuacja, w której znalazła się Grecja czy niegdyś Argentyna, nie stanowi wcale realizacji najczarniejszego scenariusza, lecz jedynie jego ostatni akt. Fakt, że współczesność uważa inaczej, to skutek przydania Lewiatanowi cech jednostki. Wedle współczesnych przekonań, zhipostazowany byt o nazwie „państwo” może spotkać niewypłacalność – nieumiejętność wywiązania się ze swych zobowiązań. Błąd w takim myśleniu polega na posłużeniu się kategoriami prawnymi, które stworzyło samo państwo, otaczające przedsiębiorców, którzy źle przewidzieli sytuację na rynku, parasolem ochronnym zapobiegającym egzekucji długu przez wierzycieli. O ile, bowiem jednostka, która nie jest w stanie spłacić długu i odmawia odpracowania go lub oddania w zamian swego majątku, jest w świetle prawa naturalnego złodziejem, o tyle państwo swojego majątku zwyczajnie nie ma – cały pochodzi z podatków.
„Bankrutujące” (niewypłacalne) państwo nie oddaje wszystkiego, co ma, i nie kończy swojej działalności, lecz mobilizuje policję i… pałuje swoich obywateli – demonstrantów albo wypowiada obcemu państwu wojnę, pragnąc zdobyć na niej środki potrzebne do załatania swojej dziury budżetowej. Państwo-bankrut nie ręczy za nic swoim majątkiem, lecz jedynie sięga do kieszeni podatników. Lewiatan jest bankrutem w samej swojej istocie – tworzące go jednostki zamiast pokojowej współpracy wybierają politykę nieustannego podboju. Czyż złodziej, który zamiast oddać skradzione mienie brnie w dalszą kradzież, nie jest dłużnikiem wobec swoich ofiar (a w praktyce, ze względu na brak uczciwej pracy i własnego mienia, bankrutem)? Tragedia nie następuje wtedy, gdy minister finansów zwołuje konferencję prasową i oświadcza, że nie ma pieniędzy na emerytury i wypłaty dla budżetówki, w bankomatach nie ma pieniędzy, a na ulicach miast wybuchają zamieszki. Za równie wielką tragedię można by przecież uznać sytuację, w której skarbnik koronny oświadcza dumnie, że w królewskim skarbcu przybyło 2 miliony dukatów, a w tym samym czasie poddani króla konaliby z głodu, pilnowani przez żołnierzy, aby nie wszczęli przypadkiem buntu. Największym złem jest sam fakt, że minister finansów / skarbnik koronny może sprawować swoją funkcję i przeliczać pochodzące z podatków ogromne sumy pieniędzy, a także wszystko to, co dzieje się w tle jego pracy. Za jego działalnością stoi przecież nieustanna podatkowa grabież, sadystyczne niszczenie wszystkiego, co w społeczeństwie dobre i korzystne. Sytuację kryzysu finansowego można porównać do upadku starego drzewa: towarzyszy mu wielki huk, który odsłania fakt, iż całą roślinę od wielu lat toczyła śmiertelna choroba. Choć robi ono wiele hałasu, kończą się wieloletnie męki organizmu. Świat cały czas mówi o grożącym rozmaitym krajom upadku, ale nie potrafi zidentyfikować państwowego raka. Gdy któreś z drzew się przewraca, wówczas pozostałe podstawiają mu wsporniki w postaci nowych pożyczek, ale cały las ma coraz mniej zdrowe korzenie…
Anarchia po somalijsku Sytuacja polityczna w Somalii dla większości osób znajduje się poza wszelkimi kryteriami zrozumiałości. Do 1991 roku było tam państwo ze stolicą w Mogadiszu, a potem nastała pustka. Na kreowany w mediach wizerunek tego kraju składają się dziś piraci morscy, ponad milion uchodźców oraz bandy dzikich rebeliantów. Jednak z racji nieuwzględnienia innych, niezwykle ważnych czynników obraz ten jest niezwykle jednostronny. Przede wszystkim we współczesnych opisach Somalii brakuje tła historycznego. A jest ono wypełnione bardzo specyficzną strukturą prawno-organizacyjną. Tak jak Europa przed nastaniem państwowości, Somalijczycy opierają swą strukturę społeczną na tzw. dżilibach – przypominających rodzinne klany zrzeszeniach prawno-ochronnych. Charakter ich funkcjonowania świetnie opisał Michael van Notten – Holender, który ożenił się z rodowitą Somalijką. Dzięki temu małżeństwu uzyskał wśród Somalijczyków prawną osobowość i mógł tym samym poznać charakter panującego tam prawa. Specyfiką tamtejszego ustroju od dawna był brak jednego, monopolistycznego systemu egzekwowania sprawiedliwości. Stanowieniem prawa nawet dziś zajmują się dobrowolnie wybierani przez strony sporu sędziowie, a dżilib przestępcy zobowiązany jest do wypłacenia ofierze rekompensaty. Państwowe prawo tak naprawdę nigdy się tam nie przyjęło, a niemal wszystkie spory rozstrzygane są na podstawie prawa zwyczajowego. System ten, choć pozornie wygląda na spełnienie libertariańskiego ideału, ma też swoje wady. W praktyce, bowiem przynależność do klanu stała się z biegiem lat przymusowa i dlatego dobór sędziów jest ograniczony. Poza tym charakter klanów na trwałe się odmienił z winy państw-kolonizatorów. Gdy w 1960 roku Włochy i Wlk. Brytania postanowiły nadać swym koloniom niepodległość, w Somalii utworzono centralny, demokratyczny rząd, który bardzo szybko zaczął sympatyzować z ZSRS. W ciągu kilku lat wykształciła się dyktatura. Od tego czasu centralny rząd, coś całkowicie obcego Somalijczykom, stał się narzędziem w rękach konkurujących ze sobą klanów. Gdy w 1991 roku rozpadły się rządy prezydenta Barre, Somalia weszła w etap walk między klanami, które dostały do swych rąk nowe narzędzie – państwo. Winę za nękający ów kraj konflikt ponoszą, więc państwa europejskie, które wprowadziły do Somalii obcy element – monopol prawno-militarny, który stał się środkiem do zwalczania przeciwnika. W rankingu Failed States Index, w którym ocenia się spełnianie standardów demokracji, świadczeń publicznych oraz kontrolę państwa nad prawem, Somalia od kilku lat zajmuję najniższą pozycję (najwyżej znajdują się skrajnie socjalistyczne republiki skandynawskie i inne potworki). Nic dziwnego – państwowe prawo tam nie istnieje, rząd centralny jest fikcją, a inne państwa nie wiedzą, do kogo wysłać ambasadora. Cała ta sytuacja irytuje wszystkie państwa świata, które przecież muszą wiedzieć, kto jest ich odpowiednikiem na danym terytorium. Cierpliwość tracą nawet Stany Zjednoczone, które nieoficjalnie wspierają finansowo konkretne klany, licząc na przejęcie przez któryś władzy. W ostatnich latach na politycznej scenie Somalii pojawił się Szejk Szarif Ahmed, którego tymczasowemu rządowi USA przesłały 40 ton uzbrojenia. Na „anarchię” nie mogą też pozwolić sąsiedzi – w granicach Somalii obecnych jest ponad 10 tysięcy żołnierzy Unii Afrykańskiej. W bezpaństwową strukturę kraju nad Zatoką Somalijską wdarli się także islamscy fundamentaliści. W rezultacie w 2007 roku akcję przeciw nim przeprowadzili amerykańscy marines, którzy w islamskich bojownikach widzieli współpracowników Al-Qaidy. Wbrew, zatem doniesieniom o kompletnym chaosie militarnym, w Somalii działają tak naprawdę zwalczające się grupy reprezentujące interesy obcych państw. Obwieszczany wszem i wobec chaos to nie rezultat braku państwa, lecz wynik ruchów państwotwórczych. Reporterzy udający się do Mogadiszu najchętniej odwiedzają słynną Green Line, będącą linią demarkacyjną między klanami Haber Gedir i Agbal. Na każdym kroku wśród zniszczonych budynków czają się uzbrojeni po zęby wojownicy i co jakiś czas słychać strzały. Jeszcze większą zgrozę budzi wizyta na miejskim targowisku, gdzie można kupić dowolny typ broni i wypróbować ją na miejscu strzałem w niebo. Dla ogłupionych przez państwową propagandę zachodnich dziennikarzy czymś niezrozumiałym jest fakt, że bez żadnego ministerialnego pozwolenia można sobie kupić karabin maszynowy. Jednak Somalia, oprócz zdewastowanego przez wieczne państwotwórcze walki Mogadiszu, ma też inne oblicze. Poszczególne klany kontrolują małe obszary kraju i na danym terytorium tworzą się mini-stolice, pozbawione jednak charakteru państwowych centrów administracyjnych. Jako przykład może posłużyć Bosasso na wschodzie kraju, któremu bezpaństwowość przyniosła kapitalny rozwój ludnościowy i gospodarczy. Rozwinął się eksport, wzrosły obroty handlowe, miasto kilkukrotnie się powiększyło. Podobnie jest w innych lokalnych centrach, które rozwijają się wbrew wszelkim teoriom o konieczności istnienia państwa. Powszechnie znany jest fakt, że przy braku jakiegokolwiek systemu licencyjnego i po-datkowego usługi telekomunikacyjne i internetowe są w Somalii najtańsze w Afryce. Internet jest dostępny nawet w małych wioskach, które komunikują się z somalijską diasporą rozsianą po całym świecie. Rzecz jasna, Somalia, jako kraj rolniczy i położony w niespokojnym regionie świata, nie należy do bogatych. Lata sympatyzującej z ZSRS dyktatury i okres państwotwórczych walk przyczyniły się do zniszczenia sporej części infrastruktury. W rezultacie Somalia zajmuje w szeregu rankingów – i to nie tylko tych wskazujących na zakres świadczeń państwowych – bardzo odległe pozycje. Ale rankingi dotyczące PKB i innych wskaźników są tam w praktyce niewykonalne. Somalia nie ma swojego ministerstwa gospodarki ani GUS i nie sposób jest podać żadnych, przybliżonych nawet wartości. Wszystkie państwa świata najchętniej przerwałyby „somalijski eksperyment”, zainstalowały wreszcie w Mogadiszu swoich ambasadorów i ustanowiły miejscowy bank centralny, działający pod czujnym okiem „ekspertów.” Dzisiaj jednak nie wiedzą za bardzo, gdzie posłać swych urzędników i niecierpliwie czekają, aż wyłoniony przez nie w 2004 roku marionetkowy rząd tymczasowy przejmie w końcu władzę. Właściwie już nie czekają, ale aktywnie angażują się w eskalację państwotwórczej przemocy w Somalii. No bo jak tu może w końcu nie być państwa? Jeszcze ludzie zaczną myśleć, a to jest bardzo niebezpieczne… Amerykańska armia dzielnie strzeże somalijskich wybrzeży przed piratami, a dziennikarze „New York Timesa” przeprowadzają wywiady z przedsiębiorcami z Mogadiszu, którzy domagają się, aby wreszcie przyszło państwo i mogli płacić podatki (sic!). „Próżnia władzy” jest dla dzisiejszego Europejczyka niewyobrażalna, „no bo… jak to?”. Dla Somalijczyków, tak jak zresztą dla wielu innych ludów afrykańskich, które nigdy nie stworzyły u siebie państw, „próżnia” jest stanem naturalnym. Co prawda Afrykańczycy nie wykształcili nigdy cywilizacji na tak wysokim szczeblu jak niegdysiejsza libertariańska Europa, ale stało się tak z uwagi na wiele czynników przyrodniczo-etnicznych. Nie należy też zapominać o wyniszczającej obecności kolonizujących Afrykę państw europejskich i arabskich. Najbardziej doniosłym faktem pozostaje jednak to, iż spora część Somalijczyków (głównie niezaangażowanych w żaden konflikt!) pragnie porządku bezpaństwowego.
Czy totalitarnie nastawiona społeczność światowa i sąsiedzi pozwolą im żyć w wolności? Jakub Wozinski
Libertarianie przeciw aborcji W wywiadzie dla portalu Fronda.pl, przeprowadzonym przez Aleksandra Majewskiego z Tomaszem Telukiem (2011), ten drugi nie ma wątpliwości, co do konieczności odrzucenia „Rothbarda, który był przecież wrogiem chrześcijaństwa i zwolennikiem aborcji”, i później, ciągle mówiąc o libertarianizmie, negatywnie ocenia „prymitywne ideologie, które wydają się atrakcyjne, ale prowadzą do akceptacji takich niemoralnych zjawisk jak aborcja”. Faktycznie, zarówno Murray Rothbard, jak i Hans Herman-Hoppe, uważani za „prawy” i konserwatywny nurt libertarianizmu, opowiadali się za czymś, co rozumieli, jako „wolność wyboru” – za depenalizacją aborcji. Taka jest również oficjalna linia Partii Libertariańskiej w Stanach Zjednoczonych. Czy sprawa jest jednak zamknięta? Czy libertarianizm jest zwyczajnie „prymitywną ideologią”, umożliwiającą bezkarne zabijanie najmłodszych – i artykułuje ten postulat wprost i bez żadnych wątpliwości z jakiejkolwiek strony? Bynajmniej. Istnieją bardzo silne podstawy, by twierdzić, że to właśnie libertariańskie pryncypia chronią nienarodzonych mocniej i skuteczniej niż jakakolwiek inna świecka etyka. Nawet, jeżeli niektórzy posiadacze „dużych nazwisk” w libertarianizmie jeszcze tego nie zauważyli… Dowody? Na przykład działalność organizacji Libertarians For Life (l4l.org) i dziesiątki artykułów zamieszczanych na ich stronie. Artykuły Jakuba Bożydara Wiśniewskiego, polemizującego na najwyższym poziomie z (łagodzącym jednak stanowisko Rothbarda) Walterem Blockiem, zamieszczane na libertarianpapers.org. Wieloletnie stanowisko libertariańskiego kandydata na prezydenta Rona Paula (wedle jego słów, „obrona życia nienarodzonego to obrona wolności”), Thomasa Woodsa Jr. czy o. Jamesa Sadowskiego SJ (polemizującego z Rothbardem). Wreszcie, co chyba najważniejsze, bezpośrednie wynikanie stanowiska pro-life z koniecznych zasad, wyartykułowanych przez wymienionych na początku myślicieli – Rothbarda i Hoppego – jako podstawa libertarianizmu. Prawo do samoposiadania swego ciała, bezpośrednia odpowiedzialność za materialne skutki swoich czynów (w tym poczęcia kogoś), bezwzględny zakaz przemocy fizycznej i zabijania (z wyjątkiem obrony i kary za przemoc na prawnonaturalnej zasadzie estoppelu), niemożliwość „posiadania” kogokolwiek, a zamiast tego zasada powiernictwa dzieci rodzicom – to wszystko broni poczętego życia ludzkiego w konieczny i niesprzeczny sposób. A konieczność i niesprzeczność to dwa filary, na których wspiera się racjonalna filozofia.
Długa walka Organizacja Libertarians for Life istnieje od 1976 roku. Założona została przez – co wyraźnie podkreśla – ateistkę, Doris Gordon. Wśród dziesiątków tekstów zamieszczonych na stronie organizacji powtarzają się nazwiska niektórych autorów – obok wspomnianej Gordon: Johna Walkera, Edwina Vieira Jr., Rona Paula i innych. Z żelazną logiką poruszają oni kwestie, które dzielą nie tylko libertarian: statusu osoby ludzkiej, zarzucanego dziecku poczętemu „pasożytnictwa”, prawnego zakazu aborcji a osobistego sprzeciwu (niejednokrotnie traktowanych przez różne osoby, jako niezależne), kontroli swego ciała przez kobietę, ciąży w wyniku gwałtu… Obok wielu tematów, autorzy podejmują też otwartą polemikę z Murrayem Rothbardem czy Walterem Blockiem i próbują dotrzeć w listach otwartych do proaborcyjnych członków Partii Libertariańskiej. Wykazują przy tym, że nie da się dłużej przymykać oczu na sprzeczność aborcji z prawem do posiadania swego ciała przez dziecko poczęte czy z innymi libertariańskim pryncypiami. Obstawanie za wolnością człowieka nie może traktować kobiety, jako jedynego podmiotu, jak nazywają to aborcjoniści, „prawa wyboru”, bo sytuacja ciąży bezpośrednio dotyczy zawsze dwóch podmiotów: matki i dziecka. Prawo powiernictwa dziecka przez rodziców nigdy nie może dotyczyć decyzji o odebraniu mu życia. Ron Paul otwarcie mówi o tym, że aborcja to akt przemocy, i – choć wzbudzało to pewne kontrowersje w łonie Partii Libertariańskiej – był reprezentantem tego ugrupowania i tym kandydatem na prezydenta, który spośród libertarian najbardziej zbliżył się do zwycięstwa. Jako polityk wybrał strategię nawoływania do odebrania mocy decyzyjnej na temat aborcji rządowi federalnemu i wskazuje na niemoralność zmuszania ludzi do finansowania tej hekatomby z podatków. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że w USA od lat siedemdziesiątych zginęło już ponad 50 milionów nienarodzonych i rokrocznie umiera około 1,5 mln kolejnych. Wielu działaczy pro-life ma Paulowi za złe żądanie „jedynie” przerzucenia decyzji na mniejsze podmioty polityczne. Jednak sam Paul wielokrotnie podkreśla, że życie ludzkie, zgodnie z obiektywnymi sądami naukowymi, zaczyna się od poczęcia, a konstytucyjne uznanie, że jest to jedynie kwestia wiary, jest najlepszą ilustracją bestialskiej tyranii państwa. Sam zresztą jest z wykształcenia… ginekologiem-położnikiem i chwali sobie swoje doświadczenie opieki prenatalnej i porodowej nad 4 tys. dzieci i ich matkami. Swoją taktykę opiera na przekonaniu, że to głównie konstytucja utrzymuje aborcjonizm w USA i oczekiwanie, że Sąd Najwyższy podejmie w tej sprawie kroki pro-life, jest mydleniem sobie oczu.
Wiśniewski kontra Block Pomiędzy Walterem Blockiem – związanym z austriacką szkołą ekonomii badaczem i myślicielem wolnorynkowym – a Jakubem Bożydarem Wiśniewskim, który zamieszczał swoje teksty w „NCz!”, rozwinęła się na łamach libertarianpapers.org pokaźna dyskusja. Każdy z nich wystosował już trzeci polemiczny tekst wobec oponenta. Block sformułował doktrynę „eksmisjonizmu” (evictionism), czyli „wydalenia”. Traktuje ona aborcję, jako próbę nie morderstwa, ale pozbycia się „niechcianego lokatora” z własności, jaką stanowi ciało matki. Morderstwo jest według niego zakazane, ale już nie wyrzucenie „pasażera na gapę”. Wiśniewski ostro zaatakował ten pogląd: płód ani nie wybiera swojej sytuacji, ani nie dokonuje zawłaszczenia cudzego mienia – to rodzice umieszczają go w takim a nie innym otoczeniu. Aborcja niemal nigdy nie oznacza jedynie „wydalenia” – najczęściej tym, co wydalone, są szczątki zmiażdżonego, rozerwanego, uduszonego czy potrak-zycztowanego roztworem soli płodu. Nawet gdyby stosowano „wydalenie”, pozornie bez intencji śmierci dziecka, jest ono niczym wyrzucenie płodu w szalejące poza domem płomienie. „Pasażera na gapę”, który – jak opisuje to Wiśniewski w metaforze samolotu – został umieszczony na pokładzie bez swego udziału. Spór pomiędzy Blockiem a Wiśniewskim dotyczy też w dużej mierze elementarnego dla rothbardowskiego libertarianizmu braku praw pozytywnych (na tej zasadzie nikt nie ma „prawa do edukacji” czy „prawa do zdrowia” – a jedynie „prawo ochrony przed przymusem i przemocą”). Ten wątek, błędnie rozumiany przez Rothbarda i innych, doprowadził do uznania, że rodzice również mają jedynie negatywne obowiązki wobec dziecka i do słusznie atakowanego absurdu, że niemowlę pozostawione w lesie bez opieki nie zostało zabite przez swoich rodziców. Porzucenia dziecka, odmowy karmienia go itp. nie można w tym duchu uznać za morderstwo. Libertarians for Life podważają podobne twierdzenia na swojej stronie. Wiśniewski wskazuje na materialny związek aktu działania rodziców z powstaniem nowego człowieka, jako ten, który wiąże ich do opieki nad dzieckiem aż do osiągnięcia przez nie samodzielności. Nie potrzeba do tego żadnej koncepcji prawa pozytywnego. Warto polecić zresztą czytelnikowi lekturę wszystkich artykułów wspomnianej polemiki – są niezwykle wartościowe filozoficznie i stanowią świetną gimnastykę myślenia według pierwszych, niezaprzeczalnych zasad etycznych, zawartych w libertarianizmie. Obok niej bardzo cenne i przebogate treści zawiera też biblioteka na stronie l4l.org. Demonstrują one, że libertarianizm ma znacznie więcej do zaoferowania niż „prymitywną ideologizację” w proaborcyjnym duchu. Tam, gdzie do takiej dochodzi, gubi on swoją zdrową, racjonalną i realistyczną tradycję na rzecz nowożytnego lub postmodernistycznego bełkotu czy licznych sprzeczności i absurdów, których przykłady można odnaleźć w libertariańskiej publicystyce pro-life. Na marginesie pewna doza tego stylu myślenia i argumentacji, jako stuprocentowo świeckiego, przydałaby się naszym polskim obrońcom życia ludzkiego, którzy – choć aktywni, wydajni i oddani sprawie – o wiele za często bronią poczętych, posługując się głównie argumentami z wiary czy ze słów religijnych autorytetów. W naszej rzeczywistości nienarodzone dzieci potrzebują czegoś więcej – i to coś oferuje właśnie konsekwentnie potraktowana filozofi a libertariańska. Katarzyna Wozinska
Dlaczego nie nazywasz Mnie Królową Polski? Maryjo, Królowo Polski, jestem przy Tobie, pamiętam, czuwam – słowa Apelu Jasnogórskiego zawierają prawdę, coraz trudniejszą do przełknięcia także dla wielu współczesnych katolików, że Boża Rodzicielka jest naszą Monarchinią. To karygodne zawłaszczanie Matki Jezusa przez Polaków – dowodzą, nie wiedząc lub nie chcąc wiedzieć, że tytuł Królowej Polski został objawiony w… nadtyrreńskim Neapolu pewnemu włoskiemu jezuicie. W połowie XVI wieku polsko‑łaciński poeta Grzegorz z Sambora pisał, używając literackiej przenośni, o Matce Bożej, jako Królowej Polski i Polaków. Tytuł ten rozpowszechnił się w następnym stuleciu (po cudownej obronie Jasnej Góry, ściśle wiązanej ze wstawiennictwem Najświętszej Dziewicy) przede wszystkim za sprawą króla Jana Kazimierza, który 1 kwietnia 1656 roku przed cudownym obrazem Matki Bożej Łaskawej w katedrze lwowskiej na klęczkach oddał Rzeczpospolitą szczególnej opiece Maryi, nazywając ją Królową Polski. W istocie jednak odnoszący się do Matki Zbawiciela oficjalny tytuł Królowej Polski nie jest wymysłem Polaków, a tym mniej przejawem – tak obśmiewanej przez wielu „oświeconych polakosceptyków” – naszej rzekomej megalomanii. Nie zrodził się on, bowiem w umyśle żadnego człowieka, lecz objawiony sędziwemu jezuicie z Neapolu padł z ust samej… Najświętszej Dziewicy. Sprawa to iście sensacyjna, bo ani wcześniej, ani nigdy potem, nie zdarzyło się, by jakiemukolwiek narodowi dana została taka łaska. Owszem, liczne królestwa, państwa i narody ogłaszały Maryję swą Królową, ale nigdy nie zostało to ogłoszone – expressis verbis – przez Nią samą. Sprawa była jeszcze o tyle bardziej intrygująca, że proklamacja Maryi, jako Królowej Polski została ogłoszona światu nie przez naszego rodaka, ale przez Włocha. Stąd też ewentualny zarzut, że Polacy w swej pysze wymyślili całą historię, jest całkowicie chybiony.
Świadek życia i śmierci św. Stanisława Kostki Juliusz (Gulio) Mancinelli urodził się 13 października 1537 roku w miejscowości Macerata, dwieście kilometrów na północny wschód od Rzymu. Choć był cenionym mistrzem nowicjatu rzymskich jezuitów – tego samego, w którym przebywał i zmarł św. Stanisław Kostka – dosyć pewnym wydaje się, że to nasz osiemnastoletni zaledwie rodak odgrywał rolę jego przewodnika duchowego, a nie na odwrót. Ojciec Mancinelli, świadek życia młodego Polaka, podobnie jak inni rzymscy jezuici pozostawał pod wielkim wrażeniem jego śmierci. Zatrzymajmy się na moment przy tym zdarzeniu… 1 sierpnia 1568 roku św. Piotr Kanizjusz głosił w Rzymie konferencję dla jezuickich nowicjuszy. Niemiecki prowincjał mówił o nagłej śmierci. Nauczał, że każdy miesiąc należy spędzić tak, jakby był ostatnim w życiu. Słuchający tych nauk młody, ale już słynny z wielkiej gorliwości, Stanisław Kostka odezwał się:
– Dla wszystkich ta nauka męża świętego jest przestrogą i zachętą, ale dla mnie jest ona wyraźnym głosem Bożym. Umrę, bowiem jeszcze w tym miesiącu. Zupełnie jeszcze zdrowy Stanisław przepowiedział tym samym swą rychłą śmierć – nie upłynęło bowiem trzydzieści dni, gdy oddał ducha o północy w wigilię święta Wniebowzięcia Matki Bożej. Umierał pogodnie, choć z ust sączyła mu się krew. Przed śmiercią mówił o ufności w miłosierdzie Boże. W pewnym momencie jego twarz rozjaśniła się tajemniczym blaskiem. Kiedy współbracia zaczęli się dopytywać, czego sobie życzy, ten odpowiedział, że przyszła po niego Matka Boża. Współbracia dopiero wtedy zorientowali się, że już umarł, gdy nie zareagował na podsunięty mu obrazek Maryi. Zobaczyć polską ziemię! Ojciec Juliusz Mancinelli słynął z pobożnego, świątobliwego życia – miał opinię proroka i cudotwórcy. Zakładał wiele dzieł miłosierdzia, a wszędzie, gdzie się pojawiał, jako misjonarz – w Dalmacji, Bośni, Konstantynopolu czy w Afryce – notowano ogromną ilość nawróceń.
W latach 1585-1586 przebywał w Polsce – w Kamieńcu Podolskim i Jarosławiu. Słynący, bowiem z żarliwej czci dla Najświętszego Sakramentu oraz Najświętszej Maryi Panny włoski jezuita miał pewną duchową „przypadłość”, za którą my, Polacy, powinniśmy wznosić nieustanne modły o jego beatyfikację i kanonizację! Odznaczał się on, bowiem ogromnym nabożeństwem do naszych świętych, zwłaszcza do dwóch świętych Stanisławów: Biskupa i Męczennika, a także wspomnianego już św. Stanisława Kostki. Gorąco modlił się za Polskę. Powróciwszy do Neapolu, marzył, aby móc znów ujrzeć polską ziemię i oddać jej hołd, jako Matce Świętych, aby nawiedzić grób świętego biskupa i męczennika Stanisława, patrona św. Stanisława Kostki. Chciał też włoski jezuita podziękować w katedrze krakowskiej za liczne łaski, jakie mu wyświadczyła Maryja i prosić Ją o dalszą pomoc. Nie sądził jednak, by mogło się to stać – był już wszak w podeszłym wieku – niemniej często zanosił modły do Boga, prosząc, by mu jeszcze umożliwił taką wyprawę. I Pan go wysłuchał. Po dwudziestu pięciu latach ojciec Juliusz powrócił na nasze ziemie. Pieszo! A jakie okoliczności skłoniły go do tej podróży! Jemu tę łaskę zawdzięczasz… 14 sierpnia 1608 roku niemal siedemdziesięciojednoletni zakonnik modlił się w swoim klasztorze przy jezuickim kościele Gesu Nuovo w Neapolu. Wspomniał, iż w uroczystość Wniebowzięcia minie czterdziesta rocznica śmierci polskiego współbrata, którego kochał i starał się naśladować. Wśród wielu cnót świętego małego Polaka – jak go nazywano – jaśniała niezwykłym blaskiem jego miłość i cześć dla Królowej Nieba, a tę właśnie cnotę ojciec Juliusz szczególnie sobie upodobał i starał się ją praktykować. Usilnie szerzył kult Królowej Wniebowziętej, zwłaszcza po chorobie, z której cudem go podźwignęła. Zatopiony w modlitwie starzec ujrzał nagle okrytą purpurowym płaszczem Dziewicę z Dzieciątkiem na ręku wyłaniającą się z obłoku. U Jej stóp klęczał piękny młodzieniec w aureoli. Poznał go natychmiast – to przecież ukochany współbrat, narodzony dla Nieba czterdzieści lat wcześniej.
– Wniebowzięta! O Królowo Wniebowzięta módl się za nami! – wyszeptał wzruszony zakonnik i upadł na kolana.
Tymczasem Matka Boża zapytała:
– Dlaczego nie nazywasz Mnie Królową Polski? Ja to królestwo bardzo umiłowałam i wielkie rzeczy dla niego zamierzam, ponieważ osobliwą miłością do Mnie płoną jego synowie.
Usłyszawszy te słowa Najświętszej Dziewicy, Juliusz wykrzyknął:
– Królowo Polski Wniebowzięta módl się za Polskę! Matka Boża spojrzała z wielką miłością na klęczącego u Jej stóp Stanisława Kostkę, a następnie na starego zakonnika i rzekła:
– Juliuszu, jemu tę łaskę zawdzięczasz! Po skończonej wizji stary jezuita zwrócił się do swych współbraci następującymi słowy:
– Matka Boża wielkie rzeczy dla Polaków zamierza, po czym dodał:
– Królowo Polski, módl się za nami. Niebawem, po zbadaniu sprawy i za pozwoleniem przełożonych ojciec Mancinelli poinformował o całym zdarzeniu swego polskiego przyjaciela, również jezuitę, Mikołaja Łęczyckiego. Poprosił go, by tę dobrą nowinę oznajmił królowi Zygmuntowi III Wazie. Stąd poznał ją ks. Piotr Skarga i cały zakon jezuitów, którzy wkrótce rozpowszechnili radosną wieść, że sama Bogarodzica kazała się nazywać Królową Polski.
Jestem Matką tego narodu W roku 1610 ojciec Juliusz wiedziony wewnętrznym poruszeniem udał się w pieszą pielgrzymkę do Polski, chcąc nawiedzić grób św. Stanisława. Długą drogę z Neapolu do Krakowa podjął w wieku siedemdziesięciu trzech lat – wyczyn zaiste imponujący! Pierwsze swe kroki w Krakowie skierował do katedry wawelskiej (niektóre źródła podają, że został powitany przez króla i jego dworzan). Konający niemal ze zmęczenia staruszek udał się do Konfesji św. Stanisława, przed którą, ujrzawszy trumnę naszego głównego patrona, padł krzyżem i modlił się za Królestwo Polskie, a potem odprawił tam Mszę Świętą w dziękczynieniu za świętość Stanisława Kostki. Nagle podczas sprawowania Najświętszej Ofiary za pomyślność naszej ojczyzny włoski jezuita wpadł w ekstazę i ujrzał Maryję w królewskim majestacie. I znów usłyszał Jej głos:
– Ja jestem Królową Polski. Jestem Matką tego narodu, który jest Mi bardzo drogi, więc wstawiaj się do Mnie za nim i o pomyślność tej ziemi błagaj nieustannie, a Ja ci zawsze będę, jakom jest teraz, miłościwą ujrzysz mnie za rok w chwale Niebios Siedem lat po powrocie z Polski, w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, ojciec Juliusz Mancinelli patrzył z okna swej celi klasztornej na piękną Zatokę Neapolitańską. Modlił się, pragnąc ciągle oddawać jeszcze większą cześć Maryi. I oto znowu z gorejącego obłoku, który pojawił się na niebie, wyłoniła się piękna postać Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus na rękach. U Jej stóp – tak jak poprzednio – klęczał młodzieniec w aureoli… Maryja zwróciła się do sędziwego jezuity:
– Juliuszu, synu mój! Za cześć, jaką masz do Mnie Wniebowziętej, ujrzysz Mnie za rok w chwale niebios. Tu jednak, na ziemi, nazywaj Mnie zawsze Królową Polski. Stary jezuita zdołał tylko wyszeptać:
– Królowo Polski, módl się za nami. Widzenie zakończyło się, ale w duszy zakonnika długo jeszcze panowała niebiańska radość. Miesiąc potem kurier z Neapolu przywiózł ojcu Mikołajowi Łęczyckiemu do Wilna list od ojca Juliusza Mancinellego, w którym pisał: Ja rychło odejdę, ale ufam, że przez ręce Wielebności sprawię, iż po moim zgonie w sercach i na ustach polskich mych współbraci żyć będzie w chwale Królowa Polski Wniebowzięta.
Stało się wedle słów Królowej. Dokładnie rok po ostatnim objawieniu i pięćdziesiąt lat po śmierci św. Stanisława Kostki, w roku 1618, w uroczystość Wniebowzięcia Maryja wzięła do Nieba swego wiernego sługę. Niemal natychmiast za sprawą Polaków rozpoczął się proces beatyfikacyjny ojca Juliusza. Do Polski dotarła relikwia – część głowy, oraz portret włoskiego jezuity. Nie wszyscy jednak byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy i z czasem zebrane dokumenty „utknęły” gdzieś między Neapolem a Rzymem. Sprawa się odwlekła, a późniejsza kasata zakonu jezuitów w roku 1773 wstrzymała proces beatyfikacyjny. Taka sytuacja trwa do dnia dzisiejszego i niestety, podobnie jak w przypadku naszego wielkiego kaznodziei – ks. Piotra Skargi – na razie nie ma widoków na rychłe wznowienie procesu. Czyżby współcześni jezuici nie byli już zainteresowani promocją obu wielkich synów duchowych św. Ignacego?
Polskie echa objawień Na podstawie objawień danych włoskiemu jezuicie, 1 kwietnia 1656 roku, król Jan Kazimierz ogłosił w katedrze lwowskiej Najświętszą Maryję Pannę Królową Narodu i Państwa Polskiego. Monarcha, za panowania, którego Rzeczpospolita zmagała się z Moskwą i Szwecją, nie wspominając nawet o wewnętrznej rebelii Chmielnickiego, napisał list do Ojca Świętego Aleksandra VII z błaganiem o pomoc. Papież odpowiedział, odwołując się do objawień ojca Mancinellego: Dlaczego zwracasz się o pomoc do mnie, a nie zwracasz się do tej, która sama chciała być Waszą królową? Maryja Was wyratuje, toć to Polski Pani. Jej się poświęćcie, Jej oficjalnie ofiarujcie, Ją Królową ogłoście, przecież sama tego chciała. List ten uzmysłowił polskiemu królowi, że jedyna nadzieja w Maryi – Królowej Polski. Powziął, więc Jan Kazimierz postanowienie, że gdy jakikolwiek skrawek Rzeczypospolitej wolny będzie od wrogów, uda się tam, by dokonać ślubów z ogłoszeniem publicznym, że Matka Boża jest Królową Polski. Kiedy w marcu 1656 roku Szwedzi wycofali się ze Lwowa, król w tamtejszej katedrze przed obrazem Matki Bożej Łaskawej złożył obiecane śluby i koronował wizerunek Matki Bożej, ogłaszając Ją oficjalnie Królową Polski. Objawienia ojca Juliusza Mancinellego wywołały w naszym narodzie potężny odzew. Pod ich wpływem w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny roku 1628 Kraków uczcił swą Królową poprzez umieszczenie na wieży Kościoła Mariackiego pozłacanej korony (obecna korona pochodzi z roku 1666, zamontowano ją tam w dziesiątą rocznicę Ślubów Lwowskich). Podwawelski gród dał tym samym zewnętrzny wyraz wierze w królowanie Matki Bożej nad polskim narodem. Krakowianie uczcili też chwalebną śmierć ojca Juliusza. Niedługo po jego odejściu do wieczności Królową Polski zaczęli nazywać Maryję paulini z Jasnej Góry. Już w roku 1642 ojciec Dionizy Łobżyński stwierdził, że Maryja jest Królową Polski, Patronką bitnego narodu, Patronką naszą, Królową Jasnogórską, Królową niebieską, Panią naszą dziedziczną. W polskich kościołach zawisły wizerunki Matki Bożej z z Orłem Białym na piersiach – jest ich co najmniej kilkanaście. Na podstawie objawień ojca Mancinellego powstał też obraz Matki Bożej Ostrobramskiej, na którym Maryja ma dwie korony – jako Królowa Świata i Królowa Polski. Bogusław Bajor
Europa zmierza do ekonomicznej samozagłady
1. Taki pogląd zaprezentował ostatnio Joseph Stiglitz laureat nagrody Nobla z ekonomii w 2001 roku i nie jest w tej sprawie odosobniony. Rzeczywiście przyjecie forsowanej głównie przez Niemcy koncepcji cięć budżetowych, której formalnym zwieńczeniem jest pakt fiskalny podpisany przez przywódców 25 państw Unii Europejskiej już owocuje wyraźnym spowolnieniem wzrostu gospodarczego w całej Europie, a w strefie wręcz spadkiem PKB. Według danych Eurostatu I kwartał 2012 roku skończył się w strefie euro ujemnym wzrostem PKB w wysokości 0,25%, a w kolejnych kwartałach tego roku ma być jeszcze gorzej, bo spadki mają sięgać 0,5% PKB.
2. O Grecji, której po wielu perturbacjach przyznano II pakiet pomocowy, a w nim umorzono ponad 100 mld euro, pisze się coraz mniej, bo ta pomoc wędruje do zagranicznych banków, a ten kraj został zostawiony sam sobie. Coraz częściej media piszą natomiast o Hiszpanii, która mimo tego, że stan jej finansów publicznych nie był aż tak dramatyczny jak w Grecji, osuwa się w coraz głębszą recesję, a bezrobocie urosło wręcz do niebotycznych rozmiarów. Według metodologii unijnej wynosi ono już blisko 50%, a wśród ludzi młodych przekroczyło 50%, co grozi niepokojami społecznymi na ogromną skalę. Zresztą w większości hiszpańskich miast nie ma już tygodnia bez wielkich demonstracji, mimo tego, że przecież w tym kraju zupełnie niedawno odbyły się wybory parlamentarne.
3. Zresztą ciecia budżetowe to nie jedyny powód recesji w hiszpańskiej gospodarce. Coraz większe kłopoty mają hiszpańskie banki, które jeszcze kilka lat temu mocno zaangażowały się w finansowanie sektora budowlanego. Wszystko wskazuje na to, że wiele z nich będzie potrzebowało dokapitalizowania i w dużej mierze będzie je musiał sfinansować hiszpański budżet a to z kolei powiększy i tak duży deficyt sektora finansów publicznych.Tak przy okazji największy z hiszpańskich banków Santander jest właścicielem dwóch dużych banków w Polsce BZ WBK i Kredyt - Banku i oby się zaraz nie okazało, że spółki-córki w Polsce muszą się składać na wyciągnie z kłopotów finansowych spółki – matki.
4. Stiglitz podkreśla, że Europa poszła złą drogą stawiając na cięcia budżetowe. Oznacza to, bowiem poważne ograniczenie popytu finansowanego ze środków publicznych, a w sytuacji wysokiego ryzyka w gospodarce, ograniczany jest także popyt finansowany ze środków publicznych, a to nieuchronnie popycha te kraje w recesję. I jako alternatywę pokazuję politykę Stanów Zjednoczonych, które mimo tego, że to od ich systemu bankowego rozpoczął się kryzys w 2008 roku, teraz odnotowują regularny wzrost gospodarczy sięgający 2,5% PKB w każdym kwartale, co jak na tak rozwinięty kraj jest wysokim poziomem. Ten wzrost jest w sporej mierze finansowany pieniędzmi budżetowymi, co oznacza ciągły wzrost deficytu finansów publicznych i w konsekwencji długu publicznego, ale w USA przyjęto, że najpierw gospodarka ma odzyskać stabilny wzrost a dopiero później, będą się zajmować stanem finansów publicznych.
5. Stiglitz pisze, że jeżeli dotychczasowe działania będą kontynuowane w wiodących krajach strefy euro, to wspólną walutę czeka zagłada z konsekwencją swoistego ekonomicznego trzęsienia ziemi w ich gospodarkach. Pewne nadzieje wiąże ze zmianą władzy we Francji i prezydenckim zwycięstwem lewicowego Hollanda. Zakłada, że jeżeli wygra wybory i choć w części zrealizuje głoszony w kampanii wyborczej program gospodarczy, to jest duża szansa, aby także Niemcy zmieniły swoje podejście do tego, co dzieje się w gospodarce europejskiej. Dobrze, więc, że premierowi Tuskowi nie udało się zrealizować zapowiedzi z 2008 roku o wprowadzeniu euro w Polsce od 2011 roku, bo pewnie do tej pory podzielilibyśmy los peryferyjnych krajów strefy euro. Zbigniew Kuźmiuk
Liderów dwóch Dwóch polityków starło się o przywództwo na lewicy. Lewicowość obu polega na dobrych stosunkach z biznesem, zwłaszcza wielkim (bez ironii: wszak w państwie postkomunistycznym biznes im większy, tym bardziej lewicowy). Pierwszego uhonorowano nawet laurem BCC za znaczące zmniejszenie fiskalnego obciążenia najbogatszych poprzez liniowy podatek dla firm. Co niekoniecznie było niesłuszne, ale na pewno nie lewicowe. Drugi jest z kolei od podatków praktykiem. Odchodząc z biznesu (a tu jego życiorys przypomina powieściowego Wokulskiego, który, jak pamiętamy, pieniądze zdobył dzięki małżeństwu z bogatą kobietą, a pomnożył mętnymi interesami z zaborczym rządem), sprzedał firmę w jednym z rajów podatkowych, rejestrując to, jako darowiznę – należność zaś od obdarowanego, jako całkiem niezależną od darowizny pożyczkę. Zero podatku i wszystko zgodnie z prawem – rzecz oczywista, że budzi to szacunek rodzimych biznesmenów, ale niewiele ma wspólnego z postulowaną przez lewicę wrażliwością społeczną. Będąc takimi do szpiku kości lewicowcami, rywale o przywództwo polskiej lewicy starli się, jak na ringu, na grobie Barbary Blidy. Drugi demonstracyjnie pognał tam z kwiatami, przypadkiem w chwili, gdy akurat przechodzili mimo kamerzyści wszystkich programów newsowych. Pierwszy zaś w rocznicę oskarżył PiS o nadużywanie władzy i krew na rękach. Ma tupet, bo Kaczyńskiemu i Ziobrze mimo pięciu lat intensywnych starań nadużyć nie udowodniono, on sam zaś odpowiada za stwierdzone prawomocnym wyrokiem bezprawne użycie służb do wymuszenia zmian w zarządzie Orlenu. Na jego szczęście aresztowany prezes nie poczuł się wtedy tak zaszczuty, by popełnić samobójstwo, więc nic nie przeszkadza pozować na obrońcę praworządności. RAZ
Nowe narzędzia analityczne Czego uczą się studenci wydziału finansów? Mnóstwa przedmiotów: analizy finansowej przedsiębiorstwa, mechanizmów funkcjonowania rynków finansowych, analizy fundamentalnej, technicznej, portfelowej, zarządzania ryzykiem kursowym, makroekonomicznym, stopy procentowej... Niestety, za sprawą coraz głębszych interwencji publicznych instytucji finansowych w gospodarkę przedmioty te stają się bezużyteczne. Kiedyś, kiedy jeszcze sam pełniłem funkcję głównego ekonomisty, żeby przewidzieć kursy giełdowe i walutowe, trzeba było analizować bardzo wiele czynników, prognozować koniunkturę i inflację... Ten, kto lepiej prognozował, zarabiał dla swojej instytucji i jej klientów więcej pieniędzy. Teraz to wszystko nie ma żadnego znaczenia: nie trzeba umiejętności analizowania ani prognozowania, żeby dobrze doradzać swoim klientom. Liczy się zupełnie, co innego: wygrywa ten, kto zgadnie, co w ciągu miesiąca zrobi jeden z dwóch banków: Europejski Bank Centralny i Bank Rezerw Federalnych w USA. Zwycięzca zarobi olbrzymie pieniądze, jego klienci też. Początki tej degeneracji świata finansów miały miejsce za czasów Alana Greenspana, prezesa Banku Rezerw Federalnych. Wówczas wyrafinowanie prognostyczne sięgnęło szczytu – o decyzjach w sprawie stóp procentowych usiłowano wnioskować z miny prezesa bądź z grubości teczki, z jaką wchodził na posiedzenie Rady Gubernatorów. Lata mijają i patologie się pogłębiają – teraz nie trzeba już nawet prognozować stóp procentowych, banki centralne obniżyły je do zera. Bank Rezerw Federalnych zakomunikował nawet, że stopy zostaną utrzymane na poziomie zero do roku 2014. Co w tej sytuacji może mieć jeszcze znaczenie dla ekonomistów? Co może zatrząść rynkami finansowymi w czasach, gdy rynek został zastąpiony przez banki centralne? W analizie sprzed kilku dni jeden z największych banków komercyjnych świata (przez litość pomijam nazwę) skierował do swoich klientów taką oto frazę: „Jeżeli w komunikacie po posiedzeniu Rady Gubernatorów Banku Rezerw Federalnych stwierdzenie »niskie stopy procentowe zostaną utrzymane przynajmniej do 2014 roku« zostanie zastąpione frazą »niskie stopy procentowe zostaną utrzymane do 2014 roku«, wówczas można oczekiwać silnych zaburzeń na rynkach obligacji, akcji i walut"? Wytęż wzrok i dostrzeż różnicę... Trzęsienie ziemi na rynkach finansowych ma zostać spowodowane przez opuszczenie w komunikacie słowa „przynajmniej". Kiedyś ważne były nowe produkty, nowe usługi, innowacje, przedsiębiorczość. Teraz o przyszłości świata ma zdecydować jedna fraza. Rybiński
Konstytucja 3 Maja - testament Rzeczypospolitej Wiele musiało się zmienić, by niewiele się zmieniło. Polska polityka zagraniczna, niczym ta z połowy XVIII wieku, staje się bardziej przedmiotem planu gry niż jej podmiotem.
Jesteśmy przystawką przy stole głównych graczy. A jeśli już zaproszą nas do stołu - to w charakterze menu. Klientelizm widać w zabiegach o uznanie na brukselskich, berlińskich czy paryskich salonach. Historia jest nauczycielką życia i podobno nic dwa razy się nie zdarza, a może jednak historia kołem się toczy? Zarówno premier Tusk, jak i prezydent Komorowski to historycy, lecz - o dziwo - za ich rządów ruguje się lekcje historii ze szkół. Czyżby dla stworzenia nowego człowieka Europy, by nie dochodziło do problemów z polityczną i historyczną oceną, nieraz krytyczną wobec politycznych patronów? Na obrazie Jana Matejki „Konstytucja 3 Maja 1791” artysta namalował niesionego na rękach króla Antoniego Stanisława Poniatowskiego, zwanego Augustem, największego kapitulanta w naszych dziejach. To król Stanisław August po kościuszkowskiej insurekcji abdykował - choć nie musiał tego czynić. Król przystąpił, co prawda do obozu reform, utworzył ministerstwa skarbu i wojska, ale zgrzeszył uległością wobec carycy Katarzyny Wielkiej i aktem abdykacji. Społecznością pozbawioną tożsamości łatwo manipulować, podsuwając fałszywe autorytety i kreując wygodne rządzącym postawy. Jednym z takich mitów, hołubionych też w PRL, był ostatni król Rzeczypospolitej. Ten model „Realpolitik” był później przez lata uprawiany, przerywany jedynie tragicznymi powstaniami narodowymi i dwudziestoletnim epizodem II Rzeczpospolitej. To jednak, co w historii świata na trwałe pozostało, to spisany dokument - Konstytucja 3 Maja, druga na świecie ustawa zasadnicza. Uchwalona została w czasie Sejmu Czteroletniego w 1791 roku przez stronnictwo patriotyczne, jako rezultat kompromisu i próby naprawy Rzeczypospolitej po I rozbiorze, ustalając podstawy ustroju nowożytnego w Polsce. Inspirowali ją i spisali, podobnie jak Konstytucję Stanów Zjednoczonych, wolnomyśliciele, zasiedlający nader modne i wpływowe wówczas masońskie loże. Ten powiew mentalnego, politycznego spisku kształtował wówczas świat od Bostonu, poprzez Paryż do Warszawy. Konstytucja 3 Maja - Ustawa Rządowa z dnia 3 maja 1791 roku, ustanawiała ustrój prawny Rzeczypospolitej Obojga Narodów i była wspólnym, polsko-litewskim dziełem. Powszechnie przyjmuje się, że Konstytucja 3 Maja była pierwszą w Europie i drugą na świecie, po amerykańskiej (1787 r.) nowoczesną konstytucją. Konstytucja 3 Maja wprowadzała polityczne równouprawnienie szlachty i stanu mieszczańskiego. Konstytucja zniosła instytucję jednomyślności, czyli wywindowania do granic absurdu poczucia szlacheckiego egocentryzmu i praw obywatelskich, czyli liberum veto. W sytuacji gnicia państwa poseł, jeśli tylko chciał – z własnej inicjatywy, lub przekupiony przez zagranicznych mocodawców – mógł unieważnić podjęte przez Sejm uchwały. Konstytucja 3 Maja miała wprowadzić monarchię konstytucyjną. O potrzebie reform mówił dwa wieki wcześniej ksiądz Piotr Skarga. Źródeł Konstytucji szukać trzeba w konfederacji barskiej. Ten dumny zryw w obronie wolności miał też swoje intelektualne zaplecze. Konfederacki ambasador Michał Wielhorski namówił w Paryżu Gabriela Bonnot de Mably i Jeana-Jacques Rousseau, by spisali wstępny projekt konstytucji i w 1772 roku postała Considérations sur le gouvernement de Polotne. Na dziejach Polski i Litwy kładzie się cień zdrady. Szczęsny Potocki, Xawery Branicki i Seweryn Rzewuski, tworząc konfederację targowicką tak uzasadniali oparcie się na obcej sile militarnej: „Intencjami wprowadzenia armii Jej Wysokości Cesarzowej Rosji Katarzyny Wielkiej, sojuszniczki Rzeczypospolitej, są i zawsze były przywrócenie wolności Polakom i Rzeczypospolitej, a w szczególności zapewnienie wszystkim obywatelom bezpieczeństwa i szczęścia". 18 maja 1792 roku 20 tysięcy konfederatów targowickich, wspieranych przez rosyjską armię 100 tysięcy żołnierzy, położyło kres drodze ku reformom. Książę Józef Poniatowski i Tadeusz Kościuszko zadali Rosjanom poważne ciosy w kilku bitwach. Niestety, król latem 1792 roku uznał, że poddanie się jest jedyną alternatywą. W 1793 roku nastąpił II rozbiór Polski. Rzeczypospolita stała się na dwa lata państewkiem buforowym z marionetkowym królem i stacjonującą w nim rosyjską armią. W 1795 roku Rzeczypospolita zniknęła z map. Po utracie niepodległości Konstytucja przypominała o demokratycznych i wolnościowych tradycjach. Była ostatnią wolą i testamentem gasnącej Ojczyzny - jak pisali Ignacy Potocki i Hugo Kołłątaj. Od 1919 roku Święto Konstytucji 3 Maja było obchodzone, jako najważniejsze święto państwowe. W czasach PRL zastąpiło je świętowanie 1 maja i 22 lipca, a flagi wywieszane na 1 maja musiały obligatoryjnie zniknąć z ulic i domów już 2 maja. W 1990 roku Sejm przywrócił dzień 3 maja, jako święto państwowe. Na Litwie od pięciu lat obchodzone jest święto Konstytucji 3 Maja. Artur S. Górski
Gęgacze i cisi Doktor historii, współautor książki „SB a Lech Wałęsa" Polska bitwa o pamięć historyczną nie dotyczy już tylko powstania warszawskiego, relacji polsko-żydowskich czy tzw. wypędzeń Niemców po 1945 r. Przedmiotem sporów, w które najchętniej angażują się politycy i dziennikarze, są powstałe w kwietniu 1978 r. Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. To była obok Ruchu Młodej Polski czołowa organizacja antykomunisty-czna w Trójmieście przed sierpniem ’80. Dla większości mainstreamowych komentatorów spór o genezę i pamięć WZZ został dawno rozstrzygnięty. Z ich niepodważalnych ustaleń wynika, że założycielami WZZ byli Bogdan Borusewicz z Jackiem Kuroniem, Janem Lityńskim i Henrykiem Wujcem, których wspomogli Lech Wałęsa, Bogdan Lis i Jerzy Borowczak. To w dużej mierze na fałszu przez ostatnie kilkanaście lat uprawiano politykę historyczną. Stąd też obecna histeria związana z przywracaniem prawdy o wymazanych z kart historii bohaterach WZZ i „Solidarności" nie powinna być dla nas zaskoczeniem.
Złodzieje historii Jeden z publicystów „Gazety Wyborczej" napisał niedawno, że nazwiska Wałęsy, Lisa i Borowczaka wymienia każda encyklopedia historii najnowszej w kontekście powołanych w 1978 r. WZZ. Gdzie indziej mogliśmy przeczytać, że twórcami wolnych związków byli Borusewicz i Wałęsa, a podważanie tego – zdaniem Seweryna Blumsztajna – przypomina metody bolszewików retuszujących zdjęcia i rozstrzeliwujących niewygodnych świadków historii. Tego typu opinie wyznaczyły kierunek niedawnej dyskusji historycznej o WZZ. Problem w tym, że żadna z tak chętnie wymienianych postaci nie należała do założycieli WZZ. Lech Wałęsa przystał do związków w czerwcu 1978 r., jeszcze później dołączył do WZZ Lis, nie mówiąc już o Borowczaku. Jest charakterystyczne, że Borowczak zapytany o Andrzeja Bulca, jednego z czołowych działaczy WZZ, najwyraźniej nie miał pojęcia, o kim mowa. To szerszy problem – wymazano z pamięci całą plejadę działaczy zasłużonych w walce z komunizmem. Trzymając się tylko przykładu trójmiejskich WZZ, warto wspomnieć Andrzeja Butkiewicza, Różę i Janusza Janców, Lecha Kaczyńskiego, Jana Karandzieja, Antoniego Mężydłę, Mariusza Muskata, Marylę Płońską, Antoniego Sokołowskiego, Leona Stobieckiego, Tadeusza Szczepańskiego, Kazimierza Szołocha, Błażeja Wyszkowskiego, Leszka Zborowskiego, Kazimierza Żabczyńskiego i innych. O nich nie upominają się politycy ani publicyści bijący dziś na alarm, że oto rzekomo zawłaszcza się historię WZZ.
Borusewicz przeciw Powstanie WZZ kojarzy się na ogół z Komitetem Obrony Robotników. Tak też uważała SB, uznając wszystkich działaczy WZZ za „działaczy KOR", choć formalnie jego członkiem w Trójmieście był jedynie Bogdan Borusewicz. Jest faktem, że po czerwcu 1976 r. Borusewicz nawiązał kontakty ze zwolnionymi z pracy robotnikami kilku większych zakładów Trójmiasta, którym w imieniu KOR oferował pomoc materialną i prawną. Borusewicz początkowo sprzeciwiał się idei WZZ, choć zadeklarował, że jeżeli Krzysztof Wyszkowski utworzy związki, to udzieli im wszelkiej pomocy. Przystał, więc do inicjatywy Wyszkowskiego, Joanny i Andrzeja Gwiazdów oraz Antoniego Sokołowskiego, ale nie był sygnatariuszem Deklaracji Założycielskiej WZZ Wybrzeża. A w pierwszym okresie funkcjonowania związków nie miał podobno prawa – jako członek KOR – głosować nad sprawami WZZ w ramach Komitetu Założycielskiego. Sam Borusewicz tak mówił o genezie WZZ w jednym z wywiadów: „To Krzysiek Wyszkowski dał pomysł, że należy założyć Wolne Związku Zawodowe. (…) Krzysiek Wyszkowski konsekwentnie parł do powołania WZZ-tów, ja byłem zdecydowanie przeciwny, bo obawiałem się, że to będzie fikcja. (…) Inicjatywa była Krzyśka Wyszkowskiego, którego Jacek poparł. Przecież Kuroń nie organizował związków". Dopytywany przez Janinę Jankowską o to, kiedy ostatecznie przekonał się do idei WZZ, Borusewicz powiedział: „Po 2-3 miesiącach. Jak zaczął tu wychodzić »Robotnik Wybrzeża«, który kolportował informacje o WZZ-tach, i kiedy na to hasło sami się zaczęli się zgłaszać robotnicy".
Ojcowie założyciele Sygnatariuszami deklaracji założycielskiej WZZ Wybrzeża z 29 kwietnia 1978 r. byli Andrzej Gwiazda, Antoni Sokołowski i Krzysztof Wyszkowski. Treść deklaracji powstała w mieszkaniu Jana Lityńskiego, który pisał ją z Wyszkowskim. Podpisanie i ogłoszenie deklaracji poprzedziły rozmowy Wyszkowskiego z Kuroniem. Lider KOR miał rozstrzygnąć spór Wyszkowskiego z Borusewiczem o sens powołania WZZ. „W trakcie tej narady – wspomina Kuroń w książce »Gwiezdny czas« – Witek Łuczywo, mąż Heli i twórca techniki »Robotnika«, sformułował zasadę dopuszczalnego wywieszania szyldów, którą odtąd kierowaliśmy się. Mianowicie, powołać publiczną instytucję może tylko takie środowisko, które jest w stanie samo się obronić. Uznaliśmy, że środowisko Trójmiasta spełnia te wymagania, ale oczywiście samo musi podjąć decyzję. Krzyś wrócił z tym do Gdańska"… Cenckiewicz
Rozmowa z Aleksandrem Kwaśniewskim, byłym prezydentem RP Agata Nowakowska, Dominika Wielowieyska: Notowania Ruchu Palikota i SLD stoją w miejscu. Dlaczego? Aleksander Kwaśniewski: Wzajemna niechęć obu liderów wyklucza dialog. Trwa wyniszczająca walka. Jeśli chodzi o budowanie lewicowej alternatywy dla rządu Donalda Tuska, to 2012 rok jest stracony.
Leszek Miller mówi, że postawił pan krzyżyk na SLD i zakochał się w Januszu Palikocie. - Wygodne, ma zagłuszyć moje nawoływania do współpracy i konsolidacji. Prawica chce się jednoczyć, a lewica powtarza doświadczenia Konwentu św. Katarzyny [inicjatywa prawicy z lat 90, synonim podziałów i kłótni], ale żeby być alternatywą dla Tuska, trzeba mieć razem, co najmniej 25 proc. głosów. Tymczasem lewica jest podzielona i razem ma 18 proc.. Niedobrze, że SLD pozbywa się ludzi z osobowością, zamiast ich przyciągać.
Zwolennicy rozmów z Palikotem są wyrzucani? - Nazywam to "wypłukiwaniem", traktowaniem jak mniej potrzebne środowisko.
Awansuje Włodzimierz Czarzasty, został szefem mazowieckiego SLD. - Czarzasty z punktu widzenia inteligencji, sprawności jest dla SLD postacią niezwykle wartościową.
Afera Rywina nie zaszkodzi jego karierze? - Dla elektoratu SLD afera Rywina nie ma znaczenia. Ale Czarzasty jest kłopotem, jeśli chodzi o przyciąganie nowych ludzi.
Do niedawna piał z zachwytu nad Palikotem. - Akurat on może być zwolennikiem szukania porozumienia na lewicy. Kiedy Czarzasty ma wybrać skutek praktyczny czy trwałość zasad, to wybiera skutek praktyczny?
Nie ma jedności. Dlatego 1 maja nie będzie pan ani na kongresie Palikota, ani na marszu SLD? - Tak, trzymam dystans do obu stron, ale nie składam broni. Na lewicy wcześniej czy później znajdą się ludzie, którzy dojdą do wniosku, że trzeba współpracować. Oni zmitygują liderów, żeby - zacytuję siebie - "nie szli tą drogą".
Na razie mamy zimną wojnę i język nienawiści. Palikot mówi, że Miller ma krew na rękach w związku z więzieniami CIA w Polsce, a Miller - że palikotowcy to "naćpana hołota". - To dwie silne osobowości, podobne do siebie. Obaj wywodzą się z ubogich, trudnych rodzin, swoje kariery wyszarpali sami. Zawodnicy twardzi, nawet brutalni. Nieszczególnie ideowi. Jeden robił katolicki tygodnik "Ozon", a dziś chce zdejmować krzyż w Sejmie. Drugi był za podatkiem liniowym, dziś proponuje 50-proc. stawkę dla najbogatszych. Obaj są błyskotliwi. Mają niezwykły gen przywódczy. Martwi mnie, że na tyle zdominowali swoje partie, że nie ma żadnego ruchu oddolnego prącego do dialogu, odważnie wypowiadającego odmienne opinie.
Może zmiękczy ich niskie poparcie w sondażach. - Może czas na szukanie porozumienia przyjdzie z pierwszymi wyborami - do Parlamentu Europejskiego. Europosłowie SLD będą naciskać na wspólne listy, bo osobne oznaczają, że zamiast siedmiu mandatów Sojusz weźmie dwa, trzy.
Jak pan ocenia Palikota, jako polityka? - Doceniam go za energię, inteligencję, za to, że zrobił rzecz, w którą nikt nie wierzył, łącznie ze mną - że ciągu roku można zrobić ruch polityczny, i to wychodząc z parlamentu. Zrezygnował z trybuny sejmowej, co wydawało się samobójstwem! Jeździł po kraju, włożył w to pieniądze i wziął w wyborach 10 proc. głosów. To, co jest słabością Palikota, to przewaga "eventu", happeningu nad sprawami merytorycznymi.
Konkurenci traktują go jak błazna. - Ale jest argument, wobec którego czuję się bezradny: ten sposób uprawiania polityki trafia do milionów ludzi. Racjonalne stawianie sprawy, pisanie programów, wygłaszanie przemów przegrywają z widowiskiem. I to nie tylko u nas, spójrzcie na Partię Piratów w dojrzałej demokracji niemieckiej. Coś się dzieje z demokracją. W ofensywie jest polityka tabloidalna, ale ciągle wierzę, że nie da się osiągnąć image'u partii zdolnej do rządzenia bez poważnych treści merytorycznych. Dopóki Palikot nie zbuduje programu, będzie traktowany jak aktor w teatrze politycznym, a nie polityk.
On się stara, zapowiedział, że nie będzie przeszkadzał w podnoszeniu wieku emerytalnego. SLD idzie w tej sprawie w populizm. - To tylko reakcja opozycji na propozycje rządu. Oczekuję od Palikota wizji, nie wystarczy mi i innym wyborcom dobry bon mot. I musi pokazać ludzi, bo jak odpowie na pytanie: "Kto u pana będzie ministrem finansów?".
Powiedział: Jerzy Hausner. - Tylko Hausner jeszcze o tym nie wie.
Miller już był premierem. Namawiał go pan, by się trochę posunął na rzecz młodszego Palikota? - Tu nikt się nie posunie. Już po tych złych słowach zaproponowałem: najpierw rozejm, potem dialog programowy, w końcu współpraca polityczna. Na początek wspólne listy do europarlamentu, potem wspólny kandydat w wyborach prezydenckich. Proszę zauważyć: nie mówię wcale o zjednoczeniu.
Ma pan poczucie porażki? Powołał pan konserwatorium, gdzie politycy lewicy mieli przełamać bariery. A Miller nie przyszedł. - Pomysł był taki, że rozmawiamy o polityce międzynarodowej, kłopotach Unii i euro, edukacji itd. Uczestniczą najwybitniejsze postaci lewicy. I krok po kroku dochodzimy do wniosku, że są sprawy, które można podjąć razem. Metodą "szlifowania" dochodzimy do współpracy. Będę to robił dalej, mimo że Leszek nie chce w tym uczestniczyć.
Palikot byłby dobrym kandydatem lewicy na prezydenta? - On jest raczej zainteresowany premierostwem. To by też stwarzało możliwość wystawienia innego wspólnego kandydata. I nie o mnie chodzi, bo sam napisałem w konstytucji: dwie kadencje prezydenckie i tyle.
Sojusz jest za 50-proc. podatkiem dla najbogatszych. A pan? - Gdybym był, bo nie jestem, kandydatem do rządzenia w Polsce, to powiedziałbym: z powodu kryzysu można rozważać tymczasowy, na dwa, trzy lata, podatek solidarnościowy dla najlepiej zarabiających - dodatkowe 10-15 procent.
Jest pan za podwyższaniem wieku emerytalnego? SLD jest przeciw. - Jestem za. SLD proponował podniesienie wieku emerytalnego w pakiecie Hausnera. Takie właśnie wolty osłabiają powagę Sojuszu. Pierwsza propozycja rządu - 67 lat i kropka - była zbyt surowa, ale elastyczność i szansa na emerytury częściowe łączone z pracą - to SLD powinien poprzeć.
Państwo ma budować fabryki - mówi Palikot. - Czemu nie? Chętnie posłuchałbym debaty, jak tworzyć miejsca pracy.
A za legalizacją marihuany jak by pan głosował? - Moja wiedza jest tylko teoretyczna. Podobno w niewielkich ilościach ma nawet właściwości terapeutyczne. Można dyskutować. Ale marihuana, jako główny punkt programowy jest błędem.
Czy Millerowi zaszkodzi sprawa więzień CIA, którą nagłaśnia Palikot? - Przestrzegałem Palikota przed prostymi, nawet prostackimi ocenami.
Palikot atakuje Millera, a o panu mówi: "Prezydent o niczym nie wiedział". - Oczywiście, że wszystko działo się za moją wiedzą. Prezydent i premier godzili się na współpracę wywiadowczą z Amerykanami, bo tego wymagała polska racja stanu. Po zamachu na World Trade Center uznaliśmy, że to niezbędne z powodu nadzwyczajnych okoliczności. Kolejne zamachy po 11 września utwierdziły nas w tym. W zamachach w Nowym Jorku, Londynie, Madrycie ginęli także polscy obywatele. To był nasz obowiązek, a współpraca rządu i prezydenta - modelowa.
Nie przekonał pan Palikota.- Palikot chciał zaatakować Millera i żadne argumenty nie miały znaczenia. Już samo sformułowanie "więzienia CIA" jest elementem propagandy antyamerykańskiej.
Przecież to Amerykanie ujawnili informacje o przetrzymywaniu więźniów w Polsce. - Owszem, na fali sprzeciwu wobec George'a Busha, kiedy Barack Obama zapowiadał zamykanie więzienia w Guantanamo. Mija prawie cała kadencja, a to więzienie nadal istnieje. Osama ben Laden na polecenie laureata Pokojowej Nagrody Nobla został zastrzelony przez komandosów. Nie my zatrzymywaliśmy terrorystów, nie my ich przesłuchiwaliśmy. Zakładaliśmy, że nasi sojusznicy przestrzegają prawa. Jeżeli działo się coś niezgodnego z prawem, to odpowiadają za to Amerykanie i niech oni się z tego rozliczają.
Polskie władze przymykały oko na to, co robili agenci CIA? - Decyzja o współpracy z CIA niosła ryzyko, że Amerykanie użyją metod niedopuszczalnych. Ale gdyby agent CIA brutalnie potraktował więźnia w hotelu Marriott w Warszawie, czy oskarżą panie kierownictwo hotelu za działania tego agenta? Myśmy nie mieli żadnej wiedzy o jakichkolwiek torturach.
Prokuratura powinna umorzyć to śledztwo? - Oczywiście, bo przecież są przepisy o działaniu w warunkach wyższej konieczności. A taką było zagrożenie terrorystyczne. Co by powiedział Palikot, gdyby wiedział, że trzeba przeciwdziałać następnym zamachom? Choćby za cenę działania na pograniczu prawa? Byłby legalistą i powtarzał: "Nie, nic nie będziemy robić, bo ktoś może nam zarzucić łamanie prawa"? Trzeba brać odpowiedzialność za bezpieczeństwo obywateli.
Jak rząd Tuska radzi sobie w sprawie śledztwa smoleńskiego? - Źle. Owszem, ok. 18 proc. wierzy w zamach i - jak znam Polaków - za sto lat nasze prawnuki będą dyskutować o zamachu. Ale pozostałe 80 proc. chce mieć mocne argumenty, by te bzdury obalać. Ta część obywateli, która myśli racjonalnie, nie ma pewności, co się wydarzyło w Smoleńsku. Dostaje kakofonię: komisja Anodiny, komisja Jerzego Millera, śledztwa polskie i rosyjskie. Nie wiadomo, komu wierzyć. I nie ma usprawiedliwienia dla faktu, że szczątki samolotu wciąż są w Rosji.
Prokuratura rosyjska mówi, że wrak to dowód i może go oddać po zakończeniu swojego śledztwa. - Wrak powinien być w Warszawie. To pokazuje nieporadność polskich władz.
Jak zmusić Rosjan do oddania wraku? - Błąd popełniono na początku. Gdy Putin został szefem rosyjskiej komisji badającej katastrofę, na czele polskiej powinien był stanąć Tusk. W Rosji tak się załatwia sprawy: na najwyższym szczeblu. Odzyskalibyśmy dowody, a Anodina nie ogłaszałaby takiego raportu, i to wtedy, gdy polski premier był na urlopie. Trzeba było zbudować osobistą więź z rosyjskim premierem. Gesty Putina zaraz po katastrofie dawały pole. Ale Tusk przestraszył się oskarżeń PiS, że się brata z Putinem.
W rocznicę katastrofy Jarosław Kaczyński oznajmił, że doszło do zamachu, a polskie władze to ukrywają. Tusk odpowiedział, że wolałby się nie urodzić, niż robić karierę na grobach ofiar katastrofy. Dobrze zrobił? - Pewnie to było konieczne, ale spóźnione i nie ma większego znaczenia. Sprawa Smoleńska zadaje kłam opinii o genialnym PR tego rządu. A zaczęło się od tego, że rząd nie zareagował, by nie godzić się na pochówek Lecha Kaczyńskiego na Wawelu.
Jak Andrzej Wajda zgłosił sprzeciw, rozpętała się awantura. - Takie rzeczy załatwia się zakulisowo. Po pochowaniu gen. Sikorskiego kardynał Macharski mówił, że Wawel to nekropolia zamknięta. Jeśli PO wierzyła w tzw. Kościół łagiewnicki, który jej sprzyja, powinna była podjąć ten wysiłek. A kardynał Dziwisz powinien był odmówić PiS-owi, bo to od Wawelu zaczęły się głębsze niż wcześniej podziały wśród Polaków. To będzie nas jeszcze długo i drogo kosztować.
Kaczyński prowadzi skuteczną politykę na ulicy? - To zawodnicy cyniczni, nie zawahają się przed niczym. Te marsze będą stałym fragmentem krajobrazu. Trzeba porzucić opowieść o pełzającym puczu, bo to dowód bezradności. Potrzebna jest ofensywa. Dlaczego na przykład nie przyjąć propozycji prof. Michała Kleibera, by stworzyć zespół ekspertów międzynarodowych? Niech ludzie usłyszą, co myślą o tezach Macierewicza. To mogłoby przekonać tych racjonalnych, ale wątpiących. Jak PO o nich nie zadba - przegra kolejne wybory.
Może osłabić emocje "ludu smoleńskiego", stawiając w centrum Warszawy pomnik ofiar? - Nie pomoże. Okazałoby się, że nie taki, że nie w tym miejscu. Teraz trzeba rozbrajać inne pola minowe, np. zastanowić nad protestami w sprawie TV Trwam.
Jak? Naciągać przepisy? - Nie, ale myślę, że gdyby poprosić o radę b. sekretarza KRRiT Włodzimierza Czarzastego, to na pewno znalazłby rozwiązanie (śmiech). Lepsza TV Trwam na multipleksie cyfrowym niż TV Trwam na ulicy.
Platforma ma szansę na trzecią kadencję? - Jej notowania będą spadały, bo sytuacja jest trudna, a rząd wydaje się zmęczony. Niewykluczone, że za jakiś czas dojdzie do wymiany Tuska na kogoś innego, by zatrzymać spadające notowania. Ale jeśli lewica będzie się zwalczać, a kryzys nie pogłębi się na tyle, by wynieść do władzy prawicowych ekstremistów, PO może dalej rządzić, choć pewnie w jakiejś trudniejszej koalicji. Gazeta Wyborcza
WZZ genezą "Solidarności" Wolne Związki Zawodowe działały niezależnie od socjalistycznego państwa.
34 lata temu, 29 kwietnia 1978 roku w Gdańsku został powołany Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Inicjatywa ta nawiązywała do WZZ powstałych 21 lutego 1978 roku na Śląsku, ale to jednak gdańscy działacze WZZ pokierowali wielkim zrywem robotniczym z sierpnia 1980 roku i doprowadzili do powstania NSZZ „Solidarność”. Joanna Duda-Gwiazda w biuletynie MKZ NSZZ „Solidarność” z 1981 r. pisze m.in.: „W przeddzień 1 maja 1978 r. Andrzej Gwiazda – inż. Elektronik z Elmoru, Antoni Sokołowski – spawacz zwolniony ze Stoczni Gdańskiej w 1976 i Krzysztof Wyszkowski – stolarz zatrudniony w Spółdzielni Mieszkaniowej „Osiedle Młodych”, podpisali deklarację powołującą Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża”.
„Społeczeństwo musi wywalczyć sobie prawo do demokratycznego kierowania swoim państwem. (...) Pamiętając tragiczne doświadczenia grudnia 1970, opierając się na oczekiwaniach licznych grup i środowisk społeczeństwa Wybrzeża, podejmujemy śląską inicjatywę tworzenia wolnych związków zawodowych. Dziś, w przededniu 1 maja, święta od ponad 80 lat symbolizującego walkę o prawa robotnicze, powołujemy Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Celem Wolnych Związków Zawodowych jest organizacja obrony interesów ekonomicznych, prawnych i humanitarnych pracowników. Wolne Związki Zawodowe deklarują swą pomoc i opiekę wszystkim pracownikom bez różnicy przekonań czy kwalifikacji" – czytamy w deklaracji założycielskiej WZZ. Historycy, którzy zajmują się problematyką opozycji demokratycznej są zgodni, że źródłem powstania WZZ były wydarzenia Grudnia 1970 r. na Wybrzeżu. – Idea WZZ nie narodziła się w Warszawie tylko podczas Grudnia‘ 70. Wiedzieliśmy, że wszystkie zmiany muszą zostać dokonane z udziałem robotników – podkreśla Krzysztof Wyszkowski.
Wyłom w systemie Wolne Związki Zawodowe działały niezależnie od socjalistycznego państwa. Wkrótce, obok struktur działających na Śląsku i Wybrzeżu, powstały w październiku WZZ w Szczecinie. Niestety, władzom udało się spacyfikować w zarodku podobne inicjatywy w Wałbrzychu, Gmiechowie, Łodzi, Krakowie, Radomiu i Częstochowie. SB dezintegrowała i ze szczególną wnikliwością penetrowała wolne związki, które stając w obronie praw robotniczych i obywatelskich, podważały w sposób szczególny podstawę istnienia ustroju sprawiedliwości dziejowej. W wychodzącym na Wybrzeżu biuletynie pt. "Robotnik Wybrzeża", czytamy m.in.:
„W PRL istnieją potężne związki zawodowe zrzeszające miliony pracowników, dysponujące własną prasą, funduszami, lokalami. Mimo to, co kilka lat robotnicy wychodzą na ulice i w gwałtowny sposób dopominają się o swoje prawa, narażając się na ataki MO i późniejsze represje. Nawet duże grupy pracowników w przypadku konfliktu z administracją są bezsilne i osamotnione. Sytuacja pojedynczego pracownika skrzywdzonego czy oszukanego jest jeszcze trudniejsza.
(...) Nie stawiamy sobie celów politycznych, nie narzucamy naszym członkom, współpracownikom i sympatykom określonych poglądów politycznych i światopoglądowych, nie dążymy do objęcia władzy. Zdajemy sobie jednak spraw, że nie unikniemy zarzutu o prowadzenie działalności politycznej. Zakres spraw, które u nas traktuje się, jako sprawy polityczne jest, bowiem niezmiernie szeroki i obejmuje prawie wszystko za wyjątkiem wycieczek na grzyby.
(...) Nasza działalność jest legalna i zgodna z prawem. Każdy człowiek ma naturalne prawo do obrony, do sprawiedliwości i do godnego życia - gwarantuje nam to Konstytucja PRL oraz międzynarodowe konwencje i umowy dotyczące praw ludzkich i obywatelskich. Działalność związkowa jest pod szczególną ochroną prawną”.
[za: Dlaczego założyliśmy WZZ?, „Robotnik Wybrzeża”, nr 1, z 1 sierpnia 1978, s. 1.]
Formuła oraz koncepcja działalności ponad podziałami, wola niesienia pomocy robotnikom wywołała szczególne zaniepokojenie wśród komunistycznych władz nie tylko w kraju, ale również w Moskwie. Znany historyk Sławomir Cenckiewicz, m.in. w swoim artykule pt. „Gęgacze i cisi” opublikowanym przed rokiem na łamach tygodnika WPROST, cytuje wypowiedź Piotra Kostikowa, w latach 1964-1980 szefa sektora Polski Wydziału Łączności z Bratnimi Partiami Krajów Socjalistycznych KC KPZR, który w swoich wspomnieniach pisał m.in.:
„Z uwagą na przykład odnotowaliśmy już w (kwietniu) 1978 roku powstanie Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych. Dowiedzieliśmy się potem, że kolportowane są niezależne pisma, że bezpieczeństwo dokonało aresztowań. Bardzo nas to przestraszyło. Bardziej niż znane nam wcześniej działania Komitetu Obrony Robotników i może w założeniu szlachetna, ale odosobniona działalność młodych i starszych przedstawicieli kręgów intelektualnych wśród robotników Radomia, Ursusa i innych miejscowości dotkniętych represjami po czerwcu 1976 roku. Doniesienia naszej bezpieki o działalności Kuronia, Michnika, Modzelewskiego czy Moczulskiego nie robiły silniejszego wrażenia, jakby spowszedniały (...). Dopiero wiadomości o Wolnych Związkach Zawodowych zaalarmowały naszych szefów. (...) Nasi szefowie sformułowali taką tezę: ten ruch jest niebezpieczny, już same nazwy – wolne związki zawodowe czy komitety obrony robotników – są dynamitem. Ruch jest niebezpieczny, bo wraca do początku wieku, do korzeni rewolucji społecznej. Tę niewiarygodną tezę sformułowano u nas jeszcze w latach 70. Krył się za nią strach przed... rewolucją. Nie poprzestano na teorii, na użytek wewnętrzny Związku Radzieckiego poszły polecenia o zaostrzeniu represji, obserwacji, ściganiu sił podejmujących działania przeciw państwu radzieckiemu. U nas jeszcze nikt nie pomyślał o wolnych związkach, ale już rozstawiano posterunki".
Nie byłoby Solidarności bez gdańskich WZZ Działalność WZZ w latach 1978-1980 koncentrowała się wokół obrony praw pracowniczych i związkowych, organizacji obchodów rocznicowych Grudnia’70 i wydawania niezależnej prasy. WZZ wydały siedem numerów „Robotnika Wybrzeża" i około dziesięciu ulotek, w tym wydawnictwo zatytułowane „Placówka”, kolportowane następnie na kaszubskich wsiach. Pisano w nich o sprawach codziennych. Stałym tematem były prawa pracownicze i związkowe. Na łamach „Robotnika Wybrzeża" przybliżano również treść konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy oraz relacjonowano represje wymierzone w działaczy opozycji. Kiedy władze PRL ogłosiły 1 lipca 1980 r. podwyżkę cen żywności, wywołało to falę strajków. Dyrekcje zakładów rozpoczęły zwalnianie „niepokornych". 7 sierpnia 1980 r. zwolniono z pracy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina Annę Walentynowicz, działaczkę WZZ. Kilka dni później na zebraniu Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych Bogdan Borusewicz zaproponował wywołanie strajku w trójmiejskich stoczniach. Rozpoczęcia akcji strajkowej w stoczni gdańskiej, 14 sierpnia 1980 r. podjęli się członkowie WZZ – Jerzy Borowczak, Bogdan Felski i Ludwik Prądzyński. Strajk w gdyńskiej stoczni im. Komuny Paryskiej zorganizował inny działacz WZZ - Andrzej Kołodziej i to podczas swojego pierwszego dnia pracy w tej stoczni. Wkrótce powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy na czele, którego stanął inny członek WZZ, Lech Wałęsa. A zatem na realizację podstawowego celu, jaki stawiały sobie Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża, przyszło czekać zaledwie dwa lata, kiedy to w sierpniu 1980 r. Międzyzakładowy Komitet Strajkowy zmusił władze do wyrażenia zgody na powstanie niezależnych związków zawodowych. Była to niewątpliwa zasługa gdańskich działaczy WZZ, którzy odegrali decydującą rolę w dziele powstania „Solidarności". Mariusz A. Roman
Ukryta wojna „Aby uniknąć tego, co silne, trzeba uderzać w to, co słabe”. „Wciągajcie przedstawicieli warstw rządzących przeciwnika w przestępcze przedsięwzięcia”. „Nie szczędźcie obietnic i podarunków, żeby zdobyć wiadomości. Nie żałujcie pieniędzy, bo pieniądz w ten sposób wydany zwróci się stukrotnie”. To tylko niektóre zasady chińskiego myśliciela Sun Tzu, którego „Sztukę wojny” rosyjskie państwo opanowało do perfekcji. Po co podbijać siłą zbrojną, skoro ten sam cel można osiągnąć, zdobywając portfele i umysły przeciwnika. Od Vancouver po Kijów putinowski reżim stosuje te same metody: korumpowanie polityków, kreowanie i wspieranie przyjaznych partii, szpiegostwo, szantaż energetyczny, przejmowanie strategicznych aktywów gospodarczych, fałszowanie przekazu medialnego itd.
„Partia rosyjska” Klasycznym przykładem zdobywania wpływów w różnych krajach i wpływania na ich funkcjonowanie jest budowa prorosyjskich obozów. W Europie Środkowej i Wschodniej nie ma choćby jednego państwa, gdzie nie pojawiałyby się ugrupowania i politycy stawiający na Moskwę. Niekoniecznie są to komuniści (Ukraina, Mołdawia, Czechy) czy postkomunistyczna lewica (Niemcy, Polska, Rumunia, Węgry, Bułgaria). Rosja stara się mieć sojuszników także na prawicy, na ogół populistycznej czy skrajnie narodowej. Nawet, jeśli takie partie swoich sympatii do Moskwy nie głoszą otwarcie, to prowadzą politykę dla niej korzystną (np. bułgarska Ataka). Szczególnie wygodnym sprzymierzeńcem są populiści. Estońska Keskerakond ma nawet umowę o współpracy z putinowską Jedną Rosją. Jak ona wygląda, pokazuje ostatnia kampania wyborcza, gdy wybuchła afera z finansowaniem Estończyków przez Moskwę za pośrednictwem Cerkwi. Na Litwie Moskwa realizowała kolejne „projekty”: Kazimiera Prunskiene (TW Szatrija), Rolandas Paksas, Wiktor Uspaskich. W Polsce była Samoobrona, a dziś jest Palikot. Na Słowacji władzę właśnie znów objął SMER rusofila Roberta Fico, kiedyś był Vladimir Mečiar. Zadaniem sojuszników Moskwy ma być, co najmniej, sabotaż prozachodniego kierunku polityki państwa. W takich przypadkach Kreml nie cofa się nawet przed finansowym czy agenturalnym wsparciem, jak np. kolejnych polityków usiłujących obalić ekipę Micheila Saakaszwilego w Gruzji. Ważnym elementem ekspansji rosyjskiej jest wiązanie ze sobą indywidualnych polityków, urzędników i biznesmenów. Wspieranie ich drogi na szczyty władzy. W ostatnim czasie widać to szczególnie na przykładzie Ukrainy, gdzie ministrem obrony został Rosjanin podejrzewany o związki z GRU, a szefem bezpieki Rosjanin, były kagiebowiec i weteran z Afganistanu. Inne kluczowe stanowiska piastują ludzie, którzy na handlu z Gazpromem zbudowali ogromne majątki: minister finansów Choroszkowski, szef MSZ Hryszczenko, szef administracji prezydenckiej Liowoczkin czy minister energetyki Bojko. Czyż można się dziwić, że ukraiński kontrwywiad oficjalnie zaprzestał interesować się działaniami rosyjskich służb, zerwał współpracę z CIA i zamknął archiwa bezpieki z czasów sowieckich?
Agenci nie tylko wpływu Poza obszarem b. bloku wschodniego Moskwa też próbuje korumpować polityczne elity. Z niektórymi przywódcami Kreml nawiązał nawet osobiste przyjaźnie (Schroeder, Berlusconi), a przede wszystkim oferuje dobrze płatne i prestiżowe stanowiska. Najbardziej znanym przypadkiem jest Gerhard Schroeder, który jako kanclerz Niemiec zrobił bardzo dużo dla rozszerzenia wpływów rosyjskich w kraju. W nagrodę dostał posadę szefa Komitetu Udziałowców konsorcjum Nord Stream. Potem, w 2009 r., także stanowisko w naftowym BP–TNK. Paavo Lipponen, były premier Finlandii, został zatrudniony przez Nord Stream, żeby reprezentować konsorcjum w rozmowach z władzami fińskimi. Z kolei szefem Rady Administracyjnej gazowego konsorcjum South Stream został b. burmistrz Hamburga, socjaldemokrata Henning Voscherau. Propozycje składano też innym politykom, np. b. premierowi Włoch Romano Prodiemu. Kiedy w 2009 r. Vaclav Klaus składał wizytę w Moskwie, anonimowy rosyjski dyplomata mówił: „To jeden z tych czeskich polityków, którzy stale podkreślają decydującą rolę Armii Czerwonej w wyzwoleniu Europy i Czechosłowacji. Jego poparcie jest ważne dla Rosji”. Prezydent Czech, jako pierwszy przywódca Europy wpisał się w moskiewską narrację i obarczył Gruzję winą za konflikt z Rosją. Jak w tym kontekście traktować doniesienia praskich mediów, że rosyjski Łukoil współsponsorował „ekologiczną” książkę Klausa? O znaczeniu klasycznej agentury pisać nawet nie trzeba, choć widać, jakim balastem jest nierozliczenie komunistycznej przeszłości i kompromaty, jakie w swoich archiwach trzymają spadkobiercy KGB. Pokazało to w ostatnich latach ujęcie w Estonii dwóch rosyjskich szpiegów na newralgicznych dla bezpieczeństwa stanowiskach (NATO ocenia, że działalność Hermana Simma była największą porażką Sojuszu od czasów zimnej wojny). Obaj zaczynali kariery w organach ścigania za czasów sowieckich. Ilu potencjalnych agentów lub sprzymierzeńców Moskwy zasiada w różnych krajach na ważnych stanowiskach, skoro w Bułgarii okazało się nie tak dawno, że 40 proc. dyplomatów ma na koncie współpracę z komunistyczną bezpieką?
Rurociągi i banki zamiast czołgów Rosja używa często szantażu energetycznego. Najbardziej znanym przykładem były dwie „wojny gazowe” z Ukrainą, choć jeszcze częściej Moskwa sięga po ten środek w relacjach z Białorusią (stopniowo dzięki temu przejmuje strategiczne aktywa jej gospodarki). Monopolista ropociągów Transnieft' dowolnie zmniejsza lub zwiększa ilość ropy przesyłanej do różnych krajów. Ostatnio przydarzyło się to Czechom – tak się składa, że w samym środku kryzysu rządowego i serii afer. W pierwszej dekadzie kwietnia dostawy do czeskich rafinerii spadły aż o 1/3. Z silniejszymi Moskwa rozmawia inaczej. W zamian za dostęp do własnych, nieeksploatowanych i trudno dostępnych złóż, (których sama nie byłaby w stanie zagospodarować) Rosjanie dostają nie tylko technologie, ale też wchodzą na rynki zachodnie drogą wymiany aktywów. 16 kwietnia Rosnieft' podpisała umowę z amerykańskim Exxon Mobil. Rosjanie dostali udziały w projektach wydobywczych w Teksasie i Zatoce Meksykańskiej, a Amerykanie – na Morzu Czarnym i Arktyce. Dla osiągnięcia celu politycznego Rosjanie nakładają także embargo na różne towary (jak w przypadku Gruzji i Mołdawii) lub zamykają swój rynek pod pretekstem przestrzegania przepisów sanitarnych (wobec UE już kilkakrotnie). Korzystając z obecnego kryzysu, Rosjanie, którzy nagromadzili w czasach prosperity mnóstwo petrodolarów, tanio wykupują różne firmy i banki (np. austriackie, poprzez nie przejmując udziały w bankach innych krajów środkowoeuropejskich). Często używa się też argumentu „obrony miejsc pracy” Europejczyków. Tak było z zakupem niemieckiej rafinerii w Schwedt czy kontraktem na zakup francuskich śmigłowcowców Mistral (Sarkozy chwalił się, że ratuje w ten sposób francuskie stocznie).
Walka o rząd dusz Reżim putinowski fałszuje własny wizerunek na Zachodzie i atakuje przeciwników w mediach. Stąd np. działalność anglojęzycznego kanału telewizyjnego Russia Today. Nadająca od 2005 r. stacja utrzymuje, że dociera do ponad 430 mln ludzi. W kampanię wytykania „zbrodni” Ameryki właśnie zaangażowała uważanego przez wielu na Zachodzie za bohatera i wojownika o wolność słowa, Juliana Assange'a. Zaczął z „wysokiego C” – pierwszym bohaterem jego programu był Hassan Nasrallah, lider sponsorowanego przez Iran terrorystycznego Hezbollahu. Rosyjskie media mają wciąż ogromny wpływ w krajach postsowieckich i Moskwa wykorzystuje to czasem nawet do akcji politycznych (np. przygotowanie puczu przeciwko prezydentowi Kirgistanu Bakijewowi w 2010 r.) Swoją rolę odgrywają też zachodnie media, przejęte przez rosyjskich biznesmenów, jak choćby brytyjskie gazety (m.in. „The Independent”) należące do b. oficera KGB Aleksandra Lebiediewa. W ostatnich latach rosyjski kapitał wchodzi też do zachodnich internetowych mediów i portali społecznościowych. Macki rosyjskiej ośmiornicy sięgają też innych dziedzin życia społecznego, np. sportu. Gazprom jest sponsorem czołowego niemieckiego klubu piłkarskiego Schalke 04, a rosyjscy oligarchowie władają angielskimi Chelsea i Portsmouth, w USA zaś zespołem NBA New Jersey Nets. Moskwa zdobywa zwolenników też na bardziej elitarnym polu – nauki. Choćby oferując stypendia na uczelniach wyższych (jak Gazprom na Uniwersytecie Warszawskim) lub opłacając naukowców. Co to za „konsultacje”, widać na przykładzie sprzed paru dni. Duńska prokuratura oskarżyła prof. Timo Kivimäkiego z Uniwersytetu Kopenhaskiego o udzielanie pomocy rosyjskim służbom. Kivimäki miał przekazywać w latach 2005–2010 czterem rosyjskim „dyplomatom” informacje o „osobach i kwestiach związanych z aktywnością wywiadowczą”. Rosja chętnie wykorzystuje politykę historyczną. Np. ciągła kampania oskarżania Łotwy i Estonii o pielęgnowanie tradycji „faszystowskich” (chodzi o ocenę bałtyckich formacji Waffen SS) służy psuciu ich wizerunku w zachodniej opinii publicznej. Jednocześnie Moskwa stara się narzucić własną wizję historii (np. prace rosyjskich i niemieckich historyków nad wspólnym szkolnym podręcznikiem). Putinowska machina nie zarzuciła sowieckiej metody rozbijania zachodnich społeczeństw od środka. Kiedyś było to wspieranie tzw. ruchów pokojowych, dziś ekologów i lobby antyłupkowego (skutecznie zadziałało to np. w Bułgarii). Kiedy zaś trzeba zamknąć usta „zielonym”, Rosjanie po prostu ich kupują. Tak było z niemieckimi organizacjami protestującymi przeciwko Nord Stream. Skończyło się na tym, że Nord Stream wyłożył pieniądze i założył z nimi... Fundację Ochrony Przyrody Niemieckiego Bałtyku. Antoni Rybczyński
Janicki wystawił prezydenta Zeznania gen. Pawła Bielawnego, do niedawna wiceszefa Biura Ochrony Rządu, nie pozostawiają wątpliwości: gen. Marian Janicki był na bieżąco informowany o przygotowaniach katyńskich wizyt premiera i prezydenta w kwietniu 2010 r.
„Gazeta Polska Codziennie” ustaliła, że w trakcie swoich zeznań gen. Bielawny obciążył gen. Janickiego. Pytany przez śledczych stwierdził, że szef BOR wiedział, jakie działania podejmowali podlegli funkcjonariusze BOR w związku z planowanymi wizytami w Katyniu premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego w kwietniu 2010 r. Zupełnie przeciwne zeznania złożył natomiast Marian Janicki, który stwierdził, że o niczym nie wiedział.
Błędy i zaniedbania Brak obecności funkcjonariusza BOR na lotnisku w Smoleńsku i niezorganizowanie ochrony miejsc bazowania samolotów na lotnisku, brak odprawy, podczas której funkcjonariusze BOR powinni otrzymać informacje o ewentualnych zagrożeniach, niewyznaczenie funkcjonariuszy BOR odpowiedzialnych za zabezpieczenie poszczególnych miejsc czasowego pobytu prezydenta, brak pirotechnika Biura na smoleńskim lotnisku – to tylko niektóre potwierdzone zarzuty kierowane pod adresem kierownictwa Biura Ochrony Rządu.
– Uważam, że szef Biura złamał ustawę w związku z brakiem właściwego nadzoru – stwierdził płk Tomasz Grudziński, były wiceszef BOR. Jego zdaniem za to odpowiada także Jerzy Miller, ówczesny szef MSWiA, który nadzorował BOR.
– Całe zachowanie gen. Janickiego robi wrażenie świadomego matactwa. Gdyby, bowiem szef BOR nie wiedział i nie znał szczegółów przygotowań do wizyty prezydenta RP i najważniejszych osób w państwie, to już sam ten fakt byłby przestępstwem. Jeśli gen. Janicki twierdzi, że nic nie wiedział, to trzeba go zapytać, kto mu wydał rozkaz, by się nie interesował tą sprawą i nic nie widział. Moim zdaniem pierwszą osobą, która na tę okoliczność powinna być przesłuchana, jest były szef MSWiA Jerzy Miller – mówi nam Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy.
Śledztwo prokuratury Na przełomie marca i kwietnia 2011 r. prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wyłączyła materiały tzw. cywilnego wątku przygotowań wizyty prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. Wśród przekazanych materiałów znalazły się m.in. zeznania funkcjonariuszy BOR – trafiły one do Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, która wszczęła śledztwo w sprawie podejrzenia popełnienia przestępstwa przez urzędników i funkcjonariuszy państwowych podczas przygotowania wizyt w Katyniu. Do prokuratury trafiła m.in. zawierająca materiały niejawne teczka BOR (o numerze 64), dotycząca zabezpieczenia wizyty prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego wraz z małżonką oraz byłego prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Śledczy, m.in. po konfrontacji zeznań świadków z dokumentami, znaleźli dowody nie tylko na poważne nieprawidłowości ze strony kierownictwa BOR, które zagrażały bezpieczeństwu prezydenta. Okazało się również, że sfałszowano dokumenty – motywem było uniknięcie odpowiedzialności przez szefów Biura. Prokuratura powołała zespół biegłych, który został zaatakowany przez prorządowe media. Okazało się jednak, że nie ma żadnych podstaw do jego rozwiązania i unieważnienia opinii ekspertów. W lutym śledczy z Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga postawili gen. Pawłowi Bielawnemu zarzut niedopełnienia obowiązków związanych z działaniami BOR, m.in. podczas przygotowań lotu prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska w kwietniu 2010 r., oraz poświadczenie nieprawdy w dokumentach. Gen. Bielawny został zdymisjonowany, ale „pomocną dłoń” podał mu Jerzy Miller, obecnie wojewoda małopolski. Zatrudnił on Pawła Bielawnego, jako doradcę wojewody ds. analizy zagrożeń i działań prewencyjnych w zakresie bezpieczeństwa osób objętych specjalnym statusem ochrony. W praktyce ma on odpowiadać za bezpieczeństwo VIP-ów, którzy podczas Euro 2012 przyjadą do Krakowa. Dorota Kania
To prawda: fałszowano dokumenty BOR! Rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa - Praga w Warszawie Renata Mazur potwierdziła w rozmowie z portalem Niezalezna.pl, że 23 kwietnia 2012 r. rozpoczęto postępowanie w sprawie fałszowania po katastrofie smoleńskiej dokumentów wytworzonych przez Biuro Ochrony Rządu.
- 23 kwietnia wyłączono część materiałów z dotychczasowego śledztwa. Chodzi o podejrzenie fałszowania materiałów wytworzonych przez BOR - powiedziała prok. Renata Mazur. Dziś nieoficjalne informacje na ten temat podał "Fakt". Celem fałszerstw była prawdopodobnie chęć uniknięcia odpowiedzialności przez szefów Biura. Z kolei "Gazeta Polska Codziennie" ujawniła, że w trakcie swoich zeznań były wiceszef BOR gen. Paweł Bielawny obciążył szefa Biura - gen. Mariana Janickiego. Pytany przez śledczych Bielawny stwierdził, że szef BOR wiedział, jakie działania podejmowali podlegli funkcjonariusze BOR w związku z planowanymi wizytami w Katyniu premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego w kwietniu 2010 r. Zupełnie przeciwne zeznania złożył natomiast Marian Janicki, który stwierdził, że o niczym nie wiedział. Niezalezna
"Kłamstwo smoleńskie" - i szpila P.Tomasz Jastrun, bardzo lewicowy poeta, umieścił dwa tygodnie temu na swoim blogu coś otrzymanego (jak twierdzi...) z Kanady: „Między wtorkiem w środa, czyli o polnocy, co dostalem tajna i zaufana poczta z Kanady... przekaż dalej...” 15 kwietnia obchodziliśmy setną rocznicę zatonięcia Titanica. Wbrew temu, co pokazują w polskojęzycznych multipleksach, czy w powtórkach reżimowej TV, przebieg katastrofy wyglądał zupełnie inaczej. Niezależnym badaczom znane są następujące fakty: – obecność armatora i chęć pobicia rekordu prędkości na pokładzie w żaden sposób nie dowodzi naciskom wywieranym na kapitana statku. – brak jest dowodów stwierdzających obecności armatora na mostku kapitańskim w dniu katastrofy. – komisji badającej katastrofę nie przekazano wraku statku. – dwóch wybitnych naukowców twierdzi, że nie jest możliwe, aby góra lodowa mogła zatopić tak wielki statek. – góra lodowa mogła zostać wyprodukowana w sztucznych warunkach, aby odwrócić uwagę od prawdziwych przyczyn katastrofy. Niezależni naukowcy potwierdzają, że wykonanie takiej góry jest wykonalne. – nierzetelnie przeprowadzone sekcje zwłok nie pozwalają stwierdzić jednoznacznie, że ofiary utonęły, lub zmarły w wyniku hipotermii. – pominięto zeznania świadków, twierdzących, że żyjące jeszcze ofiary dobijali harpunami wielorybnicy. Wobec w/w wątpliwości należy stwierdzić, że katastrofa ta była niczym innym jak dobrze ukartowanym zamachem. Należy przypomnieć, że wpływy z filmu inspirowanego ”katastrofą” wyniosły prawie 2 mld USD zasilając budżet syjonistycznej organizacji, jaką niewątpliwie jest Hollywood. Nasuwające się dalej wnioski są już tylko oczywistą oczywistością. Sam Titanic zatonął, ale prawda zatopić się nie dała. TO BYŁ ZAMACH… – alkohol we krwi armatora był wynikiem reakcji wody morskiej wraz z glonami. – niezidentyfikowane światła, o których mówią uratowani są dowodem, że sternik został celowo wprowadzany w błąd: myślał, że jest na kursie. – wybuchy uznane za wybuchy kotłów były w rzeczywistości wybuchami bomb próżniowych pod pokładem – wrak został podstępnie umyty przez ocean.
Otóż ja to trochę przerobiłem i przekazuję – bo ten balon kłamstwa smoleńskiego można tylko przekłuwać szpilką satyry. W poważne dyskusje z szaleńcami wdawać się, jak już zapowiedziałem, nie będę. Czasem tylko zastanawiam się, czy sowieckie psychuszkinie były dobrym wynalazkiem. A jak ktoś bredzi o „bombie próżniowej” to niech sobie przeczyta, co to jest bomba próżniowa, stuknie się w główkę i ugryzie w język! Nie będę też grał w ukartowaną przez klikę Kaczyński-Tusk grę: „Niech Polacy dyskutują o Smoleńsku – byle nie pytali gdzie podziewają się ich pieniądze – ani: kto podpisał i ratyfikował Traktat Lesbioński?”. Jak pp.Kaczyński z Tuskiem robią z tej katastrofy i tragedii satyrę – to proszę bardzo:
Odtajnione akta rzucają nowe światło na słynną katastrofę!!! Po stu latach rząd brytyjski odtajnił kolejne poufne materiały – między innymi te dotyczące katastrofy „Titanica”. Z tych akt wyziera prawda jakże odmienna od tej, którą suflują nam oficjalne gazety i filmy. Okazuje się, że przyczyna katastrofy była z Ówczesny poseł do Izby Gmin z okręgu Limerick, mr.Matthew Revich, rzetelnie zbadał przebieg katastrofy - z pomocą niezależnych badaczy doszedł do następujących wniosków: Nie jest prawdą, że stacje glacjologiczne nadawały ostrzeżenia przed górami lodowymi. Wręcz przeciwnie: podawały, że można próbować pobić rekord prędkości i zdobyć Błękitną Wstęgę Atlantyku. Nie jest zapewne przypadkiem, że te stacje były obsadzone przez znajomych pracowników konkurencyjnych amerykańskich linii atlantyckich. Nie jest prawdą, że majtek na bocianim gnieździe ostrzegał przed górą lodową i wołał: „Zmienić kurs!”. Przeciwnie: wołał: „Horyzont czysty”, co potwierdzają liczni świadkowie. Najprawdopodobniej zresztą horyzont był istotnie czysty, a obiekt, na który natknął się „Titanic” był sztuczny, umieszczony na tym szlaku przez konkurencję i uwolniony w ostatniej chwili z dna morskiego. Niezależni naukowcy z Nowej Zelandii i RPA potwierdzają, że góra lodowa mogła zostać wyprodukowana sztucznie; wykonanie takiej góry było całkowicie wykonalne w ówczesnych warunkach. Załoga mogła nie dostrzec góry lodowej wskutek rozpylenia „pyłu próżniowego” powodującego, że obiekty białe stają się ciemne. Pył taki wynaleźli Amerykanie w roku 1906 i mogli chcieć go wypróbować. Jest oczywiste, że bez zbadania wraku statku nie można wyciągać definitywnych wniosków. Tymczasem Matthew Revich wykrył, że komisji badającej katastrofę nie przekazano wraku statku! Dwóch wybitnych naukowców z Kanady twierdzi, że nie jest możliwe, aby góra lodowa mogła zatopić tak wielki statek. Wszystkie niezależne symulacje pokazują, że rozpruciu mogły ulec co najwyżej cztery wodoszczelne przedziały - a dziury stwierdzono w sześciu!! Ocaleli świadkowie zeznają, że słyszeli dwa wybuchy. To by idealnie tłumaczyło wyrwy w pozostałych dwóch przedziałach. Mimo to „Titanic” i tak mógłby nie zatonąć. Bezpośrednią przyczyną było najprawdopodobniej włączenie spoczywającego na dnie wielkiego elektromagnesu.W tym momencie statek uległ przełamaniu i został pociągnięty na dno.Możliwe jest też wypuszczenie z dna wielkiego bombla powietrza, co dałoby właśnie taki efekt, jaki zaobserwowali świadkowie: część statku uniosła się w górę - a potem błyskawicznie zatonęła! Obecność armatora i chęć pobicia rekordu prędkości na pokładzie w żaden sposób nie dowodzi, że na kapitana statku wywierane były jakiekolwiek naciski. Reszta tak twierdził sam Józef B.Ismay podczas przesłuchań przed brytyjską Izbą Morską. Brak jest też dowodów stwierdzających obecność armatora na mostku kapitańskim w chwili katastrofy. Być może stał u podnóża schodów. Nie jest też prawdą, że we krwi pełnomocnika armatora wykryto alkohol. Świadkowie zgodnie zeznają, że nie dokończył nawet jednej butelki whiskey – a co to jest dla Irlandczyka? Trzeba też podkreślić, że nierzetelnie przeprowadzone sekcje zwłok nie pozwalają stwierdzić jednoznacznie, że ofiary utonęły, lub zmarły w wyniku hipotermii; część mogła zginać w wyniku wspomnianych wybuchów. I wreszcie pominięto zeznania świadków, twierdzących, że żyjące jeszcze ofiary dobijali harpunami okoliczni „wielorybnicy” - wynajęci przez konkurentów, oczywiście. Biorąc to pod uwagę bez żadnych wątpliwości należy stwierdzić, że „katastrofa” ta była doskonale ukartowanym zorganizowanym zamachem. Należy przypomnieć, że „Titanic” - większy i szybszy od jakiegokolwiek konkurencyjnego statku - doprowadziłby inne linie do ruiny. Po zapoznaniu się z wynikami badań niezależnych naukowców z Nowej Zelandii poseł Matthews Revich powiedział wtedy: „To jest wojna!” Niestety: ówczesna Izba Gmin, nie chcąc zadrażniać stosunków z Amerykanami (wiadomo, jakiego pochodzenia byli właściciele innych linii!) przyjęła raport przypisujący katastrofę górze lodowej i "splotowi niekorzystnych okoliczności". Dziś, gdy odtajniono ówczesne raporty – i możemy orzec jedno: Sam Titanic zatonął - ale prawda zatopić się nie dała.
O tych, co psy wieszają na "Ruskich" Na moim blogu na „Nowym Ekranie”
http://jkm.nowyekran.pl/post/60737,klamstwo-smolenskie-i-szpila
umieściłem tekst parodystyczny n/t katastrofy smoleńskiej. O katastrofie nie piszę – ale coś mnie zastanawia... PiSmeni i ich akolici bredzą o wytwarzaniu mgły, magnesach, helu i bombie próżniowej – nikt natomiast serio nie zajmuje się całkiem realnym scenariuszem: jeden (JEDEN) rozeźlony na b-ci Kaczyńskich b. pracownik WSI (nie musi być nawet oficer!) umieszcza na Okęciu w skrzydle samolotu malutki ładunek wybuchowy. Ładunek aktywuje się po zmniejszeniu ciśnienia – a wybuch nastepuje po ponownym jego zwiększeniu. Prosty aneroid to zapewnia. Tylko wtedy nie można by wrzeszczeć na Moskwę, na kontrolerów, na marne lotnisko... Temu, kto taką bombkę by podłożył, bardzo by zależało, by walono w „Ruskich” jak w bęben. Nieprawda-ż? Drobna uwaga: Ja nie twierdziłem, że ktoś zrobil zamach na Tu-154M! Ja tylko napisałem, że jest zdumiewające, iż ludzie wierzą w kompletne brednie - podczas gdy taka wersja zamachu (bardzo prawdopodobna!) w ogóle nikomu do głowy nie przychodzi! I, być może, nie przychodzi do głowy, dlatego, że głowa jest zajęta sztuczną mgłą, helem, elektromagnesem i bombą próżniową. Tylko tyle. JKM
Życzenia rychłego powrotu do zdrowia Nowa definicja prawicowości: „Prawicowiec – to ten, co wierzy w gusła, sztuczne mgły, walki szkieletów, bańki helu, bomby próżniowe, elektromagnesy i lewitację – a nade wszystko w to, że wszystkiemu winne są Ruskie”. Niektórzy PT Komentatorzy ustalają nową definicję prawicowości: „Prawicowiec – to ten, co wierzy w gusła, sztuczne mgły, walki szkieletów, bańki helu, bomby próżniowe, elektromagnesy i lewitację – a nade wszystko w to, że wszystkiemu winne są Ruskie”. Otóż przypominam, że w Polsce Prawica była zawsze pro-rosyjska. To Lewica spod znaku tow."Ziuka" (i nie tylko) nienawidziła „Ruskich” jak zarazy. Oczywiście ta uwaga nie ma nic wspólnego z katastrofą smoleńską. To tylko tak, dla porządku. Dotkniętym ciężką mutacją „wirusa smoleńskiego” mogę życzyć wyłącznie szybkiego powrotu do zdrowia. Rozumiem, że do bredzących w malignie żadne racjonalne argumenty nie trafiają – więc spokojnie poczekam. Natomiast ustępować szaleńcom; twierdzić, jak to robi JE Donald Tusk, (bo widzi, że to też jest elektorat), że: "Cośtam-cośtam w tym może i było" - to nie ja. Wierzmy w Prawdę - a Prawda nas wyzwoli! JKM
Kult solarny Okrągła, 55 rocznica urodzin Donalda Tuska, właśnie minęła wczoraj. Okrągła, gdyż same piątki, wedle tej lubianej przeze mnie „numerologii stosowanej”, która reklamuje, jako najlepszą dla Tuskolandu, „pracę w systemie ośmiogodzinnym” — od ósmej rano, do ósmej wieczorem. Gwoli pomniejszenia kryzysu i zwiększenia kultu słonecznego. Wszyskie ludy starożytne znały ów kult.Wczasach nowożytnych też miał się on dobrze (exemplum Ludwik XIV zwany „Królem Słońce”), a i w czasach nowoczesnych ma się czym chwalić, że wymienię Józefa Stalina zwanego „Słońcem Ludów”, Nicolae Ceauşescu zwanego „Słońcem Karpat”, czy Kim Dzong Ila, którego zwano „Słońcem Epoki”. My też nie mamy się, czego wstydzić — naszego umiłowanego przywódcę lud zwie już od lat paru „Słońcem Peru”. I nie bez przyczyny, bo zanim jeszcze Donald T. się urodził, już cudowne na lądzie/wodzie/niebie znaki zwiastowały desant figury niezwykłej, zaś poeci tknięci wieszczym jasnowidzeniem pisali hymny ku jego czci, choćby Marian Hemar: „Demokrata z natchnienia, z programu, z tradycji — Dyktator mimo woli, na skutek pozycji. Dyktator demokracji.
Jeszcze demokrata, Już dyktator — czasami tak się właśnie splata. Druga osoba w państwie w znaczeniu przyjętem:
Zaraz po Panu Bogu, tuż przed Prezydentem. « — Narażasz się, zuchwalcze! Od Boga wszak władza!!». « — Przecież ja to o Tusku». « —Aha. To się zgadza»”. Wiersz (z końca lat 30–ych wieku XX) pisany był w natchnieniu proroczym, 20 lat przed wzejściem „Słońca Peru”, a ponieważ Hemar nie wiedział jeszcze, jakie imię dostanie 20 lat później bagatyr, słowiańskie czy disneyowskie, użył ksywki z atlasu grzybów: Rydz, wiadomo, bowiem, iż „lepszy Rydz niż nic”. W1957 (ale nie 1 kwietnia, jak przypuszczano, tylko 22 kwietnia) Ziemia się zatrzęsła, bo słowo stało się ciałem. Mówiono, że tego dnia ptactwo w północno–zachodniej Polsce śpiewało po kaszubsku, bydło domowe mówiło ludzkim
głosem (po szkopsku), w pewnym PGRze znaleziono indyka z trzema głowami, zaś nad Bałtykiem pojawiła się kometa o dwóch ogonach. Metafizyczne wydarzenia towarzyszyły też małemu Donaldowi podczas pierwszych lat bytu kształtującego świadomość: już, jako niemowlę, zabrane przez ojca na mecz piłkarski, wyskoczył z pieluch i z wózka, wbiegł na murawę, przejął piłkę, okiwał pół drużyny gości i strzelił celnie w okienko, co przyszło mu o tyle łatwo, że zawodnicy drużyny przyjezdnej dosłownie skamienieli z podziwu i szacunku, więc miast solidnie przeszkadzać, tylko markowali, iż grają. Później była szkoła, gdzie nauczycielki (wskutek tego samego szacunku same odpowiadały na pytania zadawane młodemu geniuszowi i wybłagały u niego, by sam oceniał klasówki, które za niego (w jego imieniu — „per procura”) pisała dyrektorka. Wejściuwdorosłość młodego Donalda T. (studia na Uniwersytecie Gdańskim) również towarzyszyły nadnaturalne znaki typu „signum temporis”, które można tłumaczyć wyłącznie magią solarną. Senat uczelni bezzwłocznie zadekretował, iż zmienia język wykładowy na kaszubski i przyznał pierworoczniakowi tytuł profesora rehabilitowanego honoris causa sua, a indeks geniusza prawem „genius loci” został zapełniony od okładki do okładki wpisami z wszystkich przedmiotów uwieńczonymi notą: „celująco”. Po studiach superabsolwent wycelował swój laserowo przeszywający wzrok w reżim komunistyczny. Gdy tylko to piorunujące solarne spojrzenie musnęło ochronne czarne okulary generała ŚlepoWRONa — ten ze strachu wezwał na pomoc całą Armię Czerwoną i resztę wojsk UkładuWarszawskiego. Niewiele to dało, gdyż kaszubski Wyrwidąb i jego paru gdańskich kompanów własnymy ręcamy wyrwali czerwoną rzepę z sarmackiego gruntu. Jak u Tuwima: Wałek za Donka, Borsuk za Bolka, Krzywonos za Borsuka, i tak dalej — słowem: ciągnęli, sapali, ażHuk był taki, że Mur Berliński się rozleciał, a Mur Chiński popękał, chociaż tam nikt nie stękał, bo nikt tam nie ciągnął. Ale echo Czynu dudniło triumfalnie na wszystkich kontynentach, i wszędzie gromko oklaskiwano polską Solidonaldość. W wyzwolonej już ojczyźnie kaszubski tytan wziął się za politykę metodą znowu nietypową i genialną. Po wstępnych przedbiegach, ( jako pracownik „nocnej zmiany” zamiatał: zamiótł do śmieci antykomunistyczny rząd „papuga” Olszewskiego), wymyślił modus operowy na uprawianie polityki. Krótko mówiąc: przy pomocy generała Gromosława kaszubski Gromowładny wszedł, jako wokal do tercetu „trzech tenorów”; następnie dwaj pozostali dostali chronicznej chrypki (vulgo: stracili głos) i jako niemogący dłużej śpiewać wylecieli z zespołu; summa summarum: został singlowym wokalistą, mistrzem wszelkich technik śpiewu („maestro del canto”), a wszyscy mu towarzyszący śpiewają cienko, i tylko, gdy zwracają się do bożyszcza rytualnym: „O Sole mio!”, wolno im hołdowniczo podnosić głos. Na komendę. I do rytmu. Rytm wybija „służbowy” mechanizm Salonu. I Angela. Trwają spory à propos kwestii kluczowej: skąd się wziął Donaldowi T. przydomek „Słońce Peru”. Jedni twierdzą, że źródłem
była „życiowa podróż” premiera do Peru, której towarzyszyły — jak zwykle — niezwykłe znaki na lądzie, w wodzie i w powietrzu (m.in. czarne jaguary dżunglowe Ameryki Łacińskiej posiwiały ze strachu, kilka prawicowych reżimów tego regionu przekwalifikowało się ze zgrozy na trockistowskie, zaś Amazonka ze wzruszenia odmieniła kierunek nurtu i płynęła w drugą stronę). Lecz inni perswadują, że Donaldowi T. oferowano ów przydomek wskutek podobieństwa premiera do figury, jaka zjawia się w końcowej półgodzinie głośnego filmu Lyncha „Dzikość serca”, i przedstawia się nieznajomym tak: „ — Nazywam się Bobby Peru. Jak ten kraj”. Bez względu jednak na to, kto ma rację, faktem bezspornym jest, że od czasów Towiańskiego Polska nie miała giganta dysponującego zdolnościami równie nadprzyrodzonymi i siłą wprost tytaniczną, deklasującą siłę samego Chucka Norrisa. Na pytanie: „Ile pompek może zrobić Chuck Norris?” odpowiedź brzmi: „Wszystkie”, tymczasem Donald T. potrafi zrobić ich jeszcze więcej, co obserwujemy każdego roku. Do siego roku, panie solenizancie solarny, jak też wszystkich lat kolejnych życzy Waldemar Łysiak
01 maja 2012 Oczywiście, że nie jesteś gruby! Weź sobie trzy krzesła i siadaj przy nas!” - ktoś - nie pamiętam, kto - sobie zażartował. Oczywiście trudno siedzieć na trzech krzesłach - ale… jak się jest grubym. To nie ma innego wyjścia.. Ktoś może być grubym, bo ma różnego rodzaju dolegliwości, na przykład złą przemianę materii.. Ale to jego problem, a nie problem „ społeczny”, problem państwa. I dobrze, że nie ma jeszcze Europejskiego Instytutu Rozwoju Grubej Materii.. Bo grubych ludzi byłoby jeszcze więcej- skoro istniałby taki Instytut.. Bo nie wiem, czy Państwo wiecie, że istnieje Europejski Instytut Rozwoju Kadr..(!!!!) I dlatego” kadry” tak się rozwijają.. Europa tonie w biurokracji.. A już niektórzy twierdzą, że za rządów Donalda Tuska liczba 100 000, o którą to liczbę pan premier zwiększył ilość darmojedzących biurokratów- jest już nieaktualna.. Aktualna liczba to - 150 000(!!!) Ja - zajmujący się polityką od dwudziestu lat, wiem, tak jak leninowcy rządzący Polska, że’ kadry decydują o wszystkim”. W socjalizmie wymieszanym z komunizmem- biurokracja musi decydować o wszystkim.. Bo taka jest istota tego niewolniczego ustroju.. Jednostka niczym - jednostka zerem. I na razie tak pozostanie.. Wolność jednostki w socjalizmie nie jest potrzebna jednostce.. Najlepiej jak żyje w kolektywnym stadzie.. I ktoś tym stadem baranów zarządza w najmniejszych szczegółach. A przecież w szczegółach tkwi diabeł! I diabeł kieruje szczegółami tworząc piekło na ziemi. Ale w sprawach prywatnych premiera nie pozostanie po staremu. Zresztą to po” staremu”, było zorganizowane tylko dla potrzeb kampanii demokratycznej i wyborczej w roku 2005.. Mam na myśli ożenek Gogola, pardon- ożenek premiera z panią Małgorzatą Tusk z domu Sochacką. Pan premier wziął wtedy katolicki ślub przed Panem Bogiem. A teraz- jak donosi Gazeta Wyborcza - wystąpił do Papieża Benedykta XVI - o udzielenie mu dyspensy na katolicki ślub.(???) Nie dość, że” polskość to nienormalność” – jak twierdził kiedyś, jeszcze w czasach poprzedniej komuny- to i katolickość to nienormalność. Ale na razie nie wiadomo, z jakiego powodu pan premier postanowił się rozwieść w obliczu Boga.,. być może pozostanie przy pogańskim ślubie tzw. cywilnym, a być może chodzi o coś innego.. Teraz jest wielkim premierem, a kobiety do władzy ciągną niczym męskie markietanki za armią, bo niedługo zamiast damskich prostytutek - w ramach parytetu- będą markietanki męskie. Człowiek władzy wobec kobiet jest uprzywilejowany.. Kobiety kochają ludzi władzy.. Tak było zawsze i tak będzie.. I być może dowiemy się wkrótce, jaka jest prawda w tej materii o premierze Tusku.. Sam jestem ciekawy.. Czy może ślub katolicki ma dla niego wagę kamienia młyńskiego, który pociągnie go na dno kariery? Bo jednak trudno sobie wyobrazić przyszłego szefa Komisji Europejskiej z katolickim ślubem? Bardziej z fartuszkiem i kielnią.. Na tle piramidy i podpisującego się trzema kropkami ułożonymi w piramidę, tak jak prezydent Sarkozy. Coś jest na rzeczy… Musimy cierpliwie poczekać.. Tyle złego ile zrobił dla nas i dla Polski, że musi otrzymać nagrodę.. Zło musi być nagrodzone. Bo albo służy się nowemu państwo o nazwie Unia Europejska, albo służy się swojemu krajowi.. Pan Donald Tusk służy Unii Europejskiej i wykonuje w podskokach wszystko, czego ona od Polski oczekuje.. Każde głupstwo ubrane w czerwoną szatę dyrektywy - jest w Polsce realizowane.. Takiej Polski doczekaliśmy.. Według Kodeksu Prawa Kanonicznego z 1983 roku: „Ważne małżeństwo pomiędzy ochrzczonymi nazywa się tylko zawartym, jeśli małżonkowie podjęli w sposób ludzki akt małżeński przez się zdolny do zrodzenia potomstwa, do którego to aktu małżeństwo jest ze swej natury ukierunkowane i przez który małżonkowie stają się jednym ciałem”. I jeszcze: „Małżeństwo niedopełnione, zawarte przez ochrzczonych lub między stroną ochrzczoną i nieochrzczoną, może być ze słusznej przyczyny rozwiązane przez Biskupa Rzymskiego, na prośbę obydwu stron lub tylko jednej, choćby druga się nie zgodziła” oraz „Tylko małżonkowie albo jeden z nich, chociażby wbrew woli drugiego, mają prawo prosić o łaskę dyspensy od małżeństwa zawartego a niedopełnionego..” To znaczy, że małżeństwo jest niedopełnione, jeśli na przykład żona mimo stanowczego oporu została przez męża zmuszona do aktu małżeńskiego przy użyciu siły fizycznej. Nie wiem czy ten motyw wchodzi w rachubę.. Pan Donald Tusk nie wygląda na takiego wobec kobiet, tym bardziej, że jest za równouprawnieniem.. Wygląd, co prawda może bardzo zmylić.. Tak jak wygląd i wizerunek tych wszystkich urwisów, których telewizje pokazują codziennie po kilka razy, żebyśmy ich nie zapomnieli do wyborów.. Wizerunek - to, co innego, a prawdziwy człowiek- to, co innego. Dwa różne światy! I żeby lud demokratyczny wiedział, na kogo demokratycznie ma głosować.. Ja zawsze twierdzę najogólniej- na tych, których systematycznie pokazuje telewizja- nie należy głosować.. Jak w każdej sprawie są wyjątki.. Na przykład pan Jacek Tomczak z Platformy Obywatelskiej, który mimo zmasowanego ataku Salonu na niego nie wypiera się swoich poglądów odnośnie aborcji, związków partnerskich, czy in vitro.. Mimo, że pani Monika próbuje go zawstydzić… No, bo w XXI wieku z takimi poglądami? Wstecznymi, obskurnymi i, konserwatywnymi.. Z takimi jak „ dziennikarka” Monika Olejnik- to jak najbardziej.! W pierwszomajowym pochodzie postępu- jak najwłaściwiej. W każdym razie Papież, na podstawie Kodeksu Prawa Kanonicznego może dać dyspensę w wyniku wielkiej nienawiści między małżonkami, wzajemnego odczuwania wstrętu do pożycia małżeńskiego. „Przyczyny rozradzające udzielenie dyspensy zachodzą wtedy, gdy przychylenie się do prośby petenta łączy się z krzywdą drugiej strony albo może spowodować zgorszenie”.. O to, to! Zgorszenie! Czy rozwód premiera 38 milionowego kraju - to nie jest zgorszenie? Tak jak związek prezydenta Francji z panią Bruni.,. Nawet zlaicyzowani Francuzi mieli już tego dość.. Być może wybory wygra pełnokrwisty socjalista, a nie socjalista farbowany.. Nie wiem, czy obie strony wnoszą o rozwód chrześcijański, czy tylko pan premier? Gdy obie to sprawa będzie prostsza.. Wystarczy złożyć prośbę na ręce biskupa diecezjalnego, a praktycznie oficjała sądu kościelnego I instancji. I jakoś media głównego ścieku medialnego milczą na ten temat.. A przydałoby się poinformować Polaków, jaki człowiek nimi rządzi.. Nie dość, że słowa prawdy nie powiedział przez ostatnich pięć lat, to jeszcze sieje zgorszenie. Tak jak jego duchowy przywódca – Piłsudski..I jak zwykle nie można się dowiedzieć, dlaczego? Czy pani Merkel mu kazała? A on wykonuje w podskokach? Czy jakieś inne tajemne siły, jak to w demokracji ludowej? A może naprawdę coś iskrzy pomiędzy małżonkami..? Oczywiście, że nie jesteś gruby! Weź sobie trzy krzesła i siadaj z nami! WJR
Rządzący oszczędzają na pacjentach
1. O tym, że rządząca koalicja PO-PSL wprowadza nową ustawę refundacyjną przede wszystkim po to, aby zmniejszyć wydatki NFZ na refundację leków wiadomo było już w momencie prac nad nią w poprzedniej kadencji Sejmu. Ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz twierdziła wprawdzie, że głównym celem ustawy refundacyjnej ma być poprawa dostępności pacjentów do refundowanych leków, a także ukrócenie tzw. turystyki lekowej, czyli wędrowania po aptekach, aby szukać leków sprzedawanych w promocji, z rabatami czy czy różnorodnymi upustami. Szczegółowe jej zapisy jednak świadczyły o czymś zupełnie innym. Właśnie przy ich pomocy chciano wywrzeć swoisty nacisk na lekarzy, aby wypisywali recepty w taki sposób, aby jak najwięcej przepisywanych leków było z pełną odpłatnością.
2. Głównym instrumentem, który miał ograniczać wydatki na leki refundowane, był swoisty bat finansowy na lekarzy, w postaci zwrotu kwot nienależnej refundacji razem z odsetkami ustalonej przez kontrolerów NFZ. Kontrole te mogłyby być przeprowadzane w ciągu 5 lat od daty wystawienia recepty, a kontrolowane miało być nie tylko uprawnienie pacjenta do leków refundowanych (a więc czy w momencie wizyty u lekarza był on ubezpieczony, a dokładnie czy miał opłaconą składkę zdrowotną), ale przede wszystkim czy przepisany pacjentowi lek podlega refundacji w danej jednostce chorobowej. Na skutek nacisku środowiska lekarskiego już na początku tego roku nowelizacją ustawy kontrole lekarzy pod tym względem przez NFZ, zostały wprawdzie zniesione, ale ciągle w ustawie znajdują się zapisy nakazujące lekarzowi przepisywanie z refundacją leku tylko w zastosowaniu w stosunku do jednostki chorobowej, na którą lek został w Polsce zarejestrowany. Ba takie kontrole chce teraz wpisać do umów z lekarzami NFZ już od II połowy tego roku, mimo tego, że nie ma w tej sprawie uzasadnienia ustawowego.
3. Ale im dalej w las tym więcej drzew. Po 4 miesiącach obowiązywania nowej ustawy refundacyjnej, kolejne grupy chorych przekonują się, że to, co miało być dla nich ulgą, jest coraz większym utrapieniem i żeby dalej się leczyć, muszą sięgać znacznie głębiej niż do tej pory do swoich portfeli. Chodzi głównie o pełną odpłatność pacjentów za leki w sytuacji, kiedy leki te są stosowane inaczej, niż to jest zapisane w ich wskazaniach rejestracyjnych. A zdarza się to w wielu jednostkach chorobowych. Lekarze w obawie, że NFZ za kilka lat może jednak kwestionować refundację na takich receptach i żądać od nich zwrotu zrefundowanych pacjentom wydatków wraz z odsetkami, wypisują na te leki recepty pełnopłatne.
4. Wszystko to po 4 miesiącach funkcjonowania ustawy, potwierdzają dane pochodzące z raportu IMS Health, firmy zajmującej się między innymi ocenami rynku leków refundowanych. Według danych tej firmy wartość leków refundowanych w cenach detalicznych brutto sprzedanych w Polsce spadnie z 13 mld zł w 2011 roku do 11,5 mld zł w 2012 roku. Jest to spadek o około 11%. Dane za I kwartał tego roku potwierdzają tę tendencję. Ba spadek ten był jeszcze głębszy, ale jak się powszechnie sądzi, w styczniu i w lutym chorzy skorzystali z zapasów leków, które w atmosferze zamieszania zgromadzili w grudniu. Konsekwencją takiego spadku wartości sprzedaży, będzie wzrost współpłacenia ze strony pacjentów z poziomu 34% w roku 2011 do 38% w roku 2012 i będzie to jeden z najwyższych poziomów współpłacenia pacjentów w całej Unii Europejskiej. Rządząca Platforma i PSL konsekwentnie, więc bronią sektor bankowy przed dodatkowym opodatkowaniem i bez żadnych zahamowań sięgają głębiej do kieszeni tych najmniej zamożnych w tym przypadku chorych ludzi.Zbigniew Kuźmiuk
Pierwszy Maja Święto Pracy oraz rocznica wejścia Polski do Unii Europejskiej
1707 – podpisano papierek, na mocy którego Brytania stała się Wielka.
1890 – ktoś wpadł na pomysł, aby dać pracującym jeszcze jeden dzień wolny – nazwany na ich cześć.
1892 – 70k chłopa w Łodzi odmówiło służby w pracy. Wypuszczono tygrysy.
1894 – po ulicach Brukseli przejechał pierwszy tramwaj elektryczny firmy Siemens – tej samej co od telefonów.
1945 – Goebbels family has left the party (combo 8).
1978 – napisano i wysłano pierwszy internetowy spam. Nie jesteś oryginalny, trollu.
1994 – zginął Ayrton Senna, lepszy rajdowiec Formuły 1 niż Michael Schumacher.
2000 – zmieniono wzorek tablic rejestracyjnych, aby były bardziej kolorowe niż dotychczas.
2001 – geje i lesbijki po raz pierwszy zmasowanie wyszli na ulice miast Polski.
2004 – Polska wstąpiła do Unii i na tym zakończmy gromadzenie kultury narodowej oraz obchodzenie narodowych tradycji.
2011 – Jan Paweł II został błogosławiony, co dało wierzącym powód do egzaltacji, a zbuntowanym powód do szydzenia.
2011 – zastrzelono Bin Ladena, Uesajczycy są bardzo zadowoleni.
Za: http://nonsensopedia.wikia.com
Krótka Historia Niemców i Lechitów Lechici Zachodni byli autochtonami na południowych wybrzeżach Bałtyku i ich nazewnictwo miejscowości sięga przez południową Danię do Renu. Tysiąc lat temu rozpoczął się podbój germański i rabunek ziem Lechitów Zachodnich w imię nawracania na chrześcijaństwo słowiańskich pogan. W XIII wieku nastąpił ponowny rabunek ziem Bałto-Słowian, czyli Prusów. Polacy wówczas uzyskali przyjęcie na synodzie w Konstancji w 1412 roku określenia ludobójstwa Prusów, jako tak zwaną „Pruską Herezję” sformułowaną przez ambasadora Polski i rektora Uniwersytetu Krakowskiego Pawła Włodkowica, który walczył przeciwko fałszowaniu przez Krzyżaków czasowych przywilejów i zmieniania ich na akty permanentne. Skutkiem ludobójstwa Prusów przez zbrojnych mnichów germańskich nastąpiła zmiana historycznej nazwy „Jezior Pruskich” na „Jeziora Mazurskie”, które stały się pustkowiem po ludobójstwie Prusów przez Krzyżaków i zostały zaludnione przez ludzi z Mazowsza, czyli Mazurów. Ludobójstwo Prusów w pamięci narodowej niemieckiej było spowodowane „rolą cywilizacyjną” Germanów na ziemiach Bałto-Słowian, którzy w obronie własnej dobrowolnie zawarli przymierze Polski i Rusi Litewskiej znane, jako Unia Królestwa Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego posługującego się językiem białoruskim, jako oficjalnym Rusi Litewskiej złożonej ze Żmudzi, Ukrainy oraz Białorusi. Pod koniec „Złotej Dekady” eksploatacji chłopów ukraińskich przez arendarzy żydowskich w 1648 roku nastąpił wybuchł bardzo krwawy buntu pod dowództwem skłóconego szlachcica polskiego Bohdana Chmielnickiego, herbu Abdank, bojara ukraińskiego z pochodzenia, obywatela Polskiej Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Przerażeni bankierzy żydowscy byli wówczas przekonani, że grozi im wypędzanie ich z Polski, tak jak to wcześniej miało miejsce w Hiszpanii. Zaczęli oni wywozić złoto i kapitały do Berlina, gdzie w 1701 roku pomogli finansować stworzenie „Królestwa Prus” ze stolicą w Berlinie, późniejszego inicjatora zbrodni rozbiorów Polski w 1762-1795. Zabory Polski uczyniły z „Królestwa Prus” największe państwo w Rzeszy Niemieckiej, w której było ponad 350 małych niezależnych państewek. W 1870 roku Królestwo Pruskie pod rządami kanclerza Ottona Bismarcka, znanego z planów eksterminacji Polaków, sprowokowało wojnę z Francją, dzięki której miało ono możliwość zjednoczenia Niemiec, jako cesarstwa, po raz pierwszy ze stolicą w Berlinie. Rabunek Francji dał możność zmodernizowania przemysłu niemieckiego i rozbudowy stoczni niemieckich w konkurencji przeciwko Imperium Brytyjskiemu, które w 1903 roku planowało bezskutecznie zniszczenie floty niemieckiej. Fakt konfrontacji z Imperium Brytyjskim spowodował Prusaków do planowania Imperium Niemieckiego od rzeki Ren aż do wybrzeży Oceanu Spokojnego za pomocą skolonizowania Rosji. W 1914 roku rząd w Berlinie rozpętał walki przeciwko Rosji za pomocą ultimatum dostarczonego do Petersburga przez ambasadora nazwiskiem Fontaine, w którym dano Rosji do wyboru albo całkowitą demobilizację w czasie dwunastu godzin albo działania wojenne. Nic dziwnego, że Aleksander Guczkow, minister wojny przy rządzie Kiereńskiego napisał, że Niemcy zaczęli Pierwszą Wojnę Światową żeby móc uczynić z Rosją to, co Brytania uczyniła z Indiami, czyli innymi słowami uczynić z Rosji najwspanialszy klejnot korony cesarzy niemieckich, którzy chcieli mieć przewagę nad Imperium Brytyjskim i dominować nad całym globem. W 1939 roku rząd kanclerza Hitlera rozpoczął Drugą Wojnę Światową z planami podboju Rosji i stworzenia imperium od Renu do Władywostku, w tym „rasowo czystego” terenu „Wielkich Niemiec” od Renu do Dniepru, po dokonaniu „Planu Wschodniego” wcielenia Ukrainy do Niemiec za cenę likwidacji 51 milionów Słowian, w tym głównie Polaków, którzy mieli stracić raz na zawsze swoje ziemie historyczne. Nic dziwnego, że Marszałek Józef Piłsudski przekazał Polakom w testamencie: „Lawirujcie póki możecie między Niemcami i Rosją, a jak to nie będzie już możliwe, podpalcie cały świat, ale nie sprzymierzajcie się ani z Hitlerem ani ze Stalinem”. Po Lechitach zachodnich pozostały w Niemczech, obok słowiańskich nazw geograficznych, formy językowe wzbogacające język niemiecki, który jedyny między językami germańskimi ma słowiańskie zdrobnienia i zgrubienia w dodatku to wielu zapożyczonych słów. Iwo Cyprian Pogonowski
Platforma Berlinga Młyny Boże jak wiadomo mielą powoli. Co innego jednak te zawiadywane przez rewizjonistów naszej historii, którym zdaje się włączono właśnie jakieś dopalanie? Co prawda, kurs został wytyczony już dwa lata temu po wypadkach smoleńskich, kiedy to na dymiącym jeszcze wraku tupolewa 154 M o numerze bocznym 101 położono podwaliny pod dozgonną miłość i wieczysty sojusz Tuskolandii z Rosją Putina, ale trzeba przyznać, że ostatnio tempo jest imponujące? Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę. Któż np. zanotował, że w lutym 2011 r. w Muzeum Wojska Polskiego, a więc w placówce podlegającej Ministerstwu Obrony Narodowej, na wystawie „Zanim uderzył GROM – historia jednostek specjalnych i powietrzno-desantowych WP”, odwiedzający tę wystawę przeżywali szok widząc gabloty poświęcone Polskiemu Samodzielnemu Batalionowi Specjalnemu. PSBS to była sowiecka jednostka Ludowego Wojska Polskiego wzorowana na wojskach NKWD i powołana w 1943 r. pod osobistym nadzorem Stanisława Radkiewicza, późniejszego szefa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, którego nazwisko wywoływało strach podobny do Brystygierowej, Wolińskiej, Michnika i innych specjalistów od tzw. mordów sądowych. Członków jednostki szkolili specjaliści z NKWD, niektórzy z nich zajęli stanowiska dowódcze. W 1944 r. PSBS został podporządkowany bezpośrednio kierownikowi resortu bezpieczeństwa sowieckiej ekspozytury o nazwie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, stał się zalążkiem wojskowych oddziałów resortu Bezpieczeństwa Publicznego przy PKWN. Nie ma co, MON przedstawił wykazał ładnego protoplastę GROM-u i to bez słowa wyjaśnienia zbrodniczej historii tej formacji i zwalczania przez nią członków m.in. Armii Krajowej i powojennej Drugiej Konspiracji. To widać jakiś mini-przyczynek do linii obowiązującej w polityce miłości do Rosji. Przypomniałam sobie o tym skandalu, na który zapewne zwrócili uwagę pewnie tylko entuzjaści historii wojskowości, gdy oglądałam w tych dniach przesłanie premiera Donalda Tuska. Szef rządu zachęcał rodaków na videoblogu, tak widocznie jest teraz „trendy”, do wywieszania flag narodowych, ale – uwaga! – nie tylko 2 i 3 maja, czyli odpowiednio w święto flagi i rocznicę konstytucji, ale także… 1 maja. Premier mówi, że to „fajny uczynek”. Dla kogo, nieśmiało zapytam? Premierowi raczej nie chodziło o upamiętnienie ofiar demonstracji robotniczej w Chicago w 1886 r. Polakom z kolei 1 maja kojarzy się przede wszystkim z brutalnymi pacyfikacjami przez ZOMO i bezpiekę obchodów Święta Pracy, ale tych narodowych, a nie partyjnych. Że tak się wyrażę – tych od Św. Józefa Robotnika, a nie od Włodzimierza Lenina i Bolesława Bieruta. No, ale jeżeli już premier chciał zrobić „fajny uczynek” ofiarom reżimu komunistycznego, to mógł to zrobić w sposób zgoła inny: zrealizować dekomunizację i lustrację oraz odebrać przywileje emerytalne. To byłby dopiero „fajny uczynek” dla ofiar systemu zbrodni oraz tych co przeżyli: osądzenie katów. Tymczasem, premier wziął ludzi systemu zbrodni pod ojcowską opiekę. „By żyło się lepiej. Wszystkim”. Co prawda okazał się to pic na wodę i fotomontaż, ale cóż masy są, by głosować, a kasty po to, by brać z tego kasę i chronić swoich. Wychodzi, więc na to, że szef rządu swoim apelem chce „zrobić dobrze” wszystkim Michnikowym ludziom honoru z PZPR, LWP, Milicji Obywatelskiej, ZOMO, ROMO, ORMO, ZSL, SD i innych mniej lub bardziej rozbudowanych przybudówek czerwonego reżimu. Zobaczymy, może pojawi się na pochodzie pierwszomajowym, obok Millera, Palikota, Ikonowicza (konfiguracja obojętna), wszystko zależy od tego co mu podpowiedzą specjaliści od wizerunku, bo poparcie leci w dół jak woda w Niagarze. Tusk może zrobić zresztą krok do przodu. Skoro tak ochoczo sankcjonuje 1 maja, no to może od razu 7 listopada? Putin się ucieszy, Jaruzelski i Kiszczak poklepią po ramieniu, a Miller z Urbanem wręczą lizaka. Stary reżim pod gospodarskim okiem premiera ma się dobrze. W stolicy wciąż jeżdżę po al. Armii Ludowej, mimo że dawno już stwierdzono sowiecki i kolaborancki charakter tej formacji. W wielu miastach ludzie mieszkają przy ul. gen. Karola Świerczewskiego, innego sowieckiego kolaboranta, zbrodniarza skazującego na śmierć członków AK. Niedawno zresztą w jednej z miejscowości władze lokalne uczciły pamięć tow. „Waltera”, człowieka, który jak pisała komunistyczna literatka Janina Broniewska „się kulom nie kłaniał”. Co tu jednak wybrzydzać na Polskę lokalną, skoro 28 kwietnia prezydent Warszawy, Hanna Gronkiewicz-Waltz, która według ćwierkających wróbli ma w 2015 r. zastąpić Tuska na stanowisku premiera, doceniła gen. Zygmunta Berlinga, wysyłając urzędników by złożyli w jej i władz miasta imieniu wieniec pod pomnikiem generała. Powód znamienny: 27 kwietnia przypadła kolejna rocznica urodzin renegata, jak Berlinga określił w swojej książce Daniel Bargiełowski, uczczonego pomnikiem za czasów Jaruzelskiego. Wiązankami w dniu urodzin czci się własnych bohaterów. O Berlingu napisano już morze, przypomnę, więc tylko, że po kampanii wrześniowej – w której nie brał udziału po wcześniejszym wyroku oficerskiego sądu honorowego i przeniesieniu go w stan nieczynny – trafił do Starobielska, gdzie został agentem NKWD, mającym dobre stosunki z Ławrientijem Berią, i zamiast kuli w tył głowy dostał awans wpierw na pełnego pułkownika, a zaraz potem na generała. Czekiści wysłali go, jako swojego agenta do Andersa, z którego armii zdezerterował, otrzymując za to wyrok śmierci od sądu polowego. To Berling posłał pod Lenino na pewną śmierć żołnierzy z I Armii (takie było założenie Sowietów), która to rzeź stała się na cały okres PRL mitem założycielskim polsko-sowieckiego braterstwa broni. Pomnik Berlinga, podobnie jak monument tzw. czterech śpiących na warszawskiej Pradze, znajduje się pod specjalną kuratelą pani prezydent. Nie zgodziła się go zdemontować, nawet po jednoznacznej opinii Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Sekretarz rady Andrzej Kunert napisał wówczas, iż „Rada (…) uznaje, iż nie jest właściwe, aby w dalszym ciągu tolerować istnienie w stolicy Polski pomnika upamiętniającego osobę winną zdrady stanu i wspierającą swoimi działaniami reżim komunistyczny, dążący do całkowitej podległości Polski dyktaturze stalinowskiej”. Pewnie, dlatego, że o usunięcie tego hańbiącego Warszawę pomnika od 2008 r. stara się radna Olga Johann z PiS. A jak coś zgłasza PiS, to należy to z marszu odrzucić. Tu Gronkiewicz-Waltz jest konsekwentna aż do bólu podobnie jak jej pryncypał i jak marszałek Sejmu Ewa Kopacz, która odczytując w Sejmie listę poległych 10 kwietnia 2010 r. pominęła prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żonę. Skutkiem działań prezydent z „partii miłości” na warszawskiej Ochocie nie będzie, więc ronda upamiętniającego Ryszarda Kaczorowskiego, ostatniego prezydenta RP na Uchodźstwie. Przeciw zagłosowali radni z Platformy i SLD, wsparci specjalnym listem podpisanym przez gospodynię Ratusza. Podobnie było z propozycją, by nowy warszawski most – teraz Marii Skłodowskiej-Curie – nazwać imieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Stowarzyszenie Koliber od pewnego czasu prowadzi akcję „Goń z pomnika bolszewika”. Aby stało się to realne wpierw trzeba pogonić Platformę. Inaczej wciąż będą nas straszyć upiory Berlingów, Świerczewskich, jednostki NKWD będą przedstawiane, jako polskie oddziały patriotyczne, a w szkolnych podręcznikach do historii lustrację będzie pokazywać się, jako „wojnę na teczki”. Współautor jednego z nich został właśnie redaktorem naczelnym odnowionego „Biuletynu IPN”. Teraz nazywa się on „Pamięć.pl”. W pierwszym numerze nie ma ani słowa o Smoleńsku i śp. prezesie Januszu Kurtyce, choć to numer kwietniowy. Widać osoby i wydarzenia niewygodne… „Gazeta Wyborcza” zyskała zdaje się konkurencję. Julia M. Jaskólska
Precz z pseudoświętem! Dlaczego dwadzieścia lat po rzekomym upadku komunizmu wciąż obchodzimy komunistyczne święto? I co właściwie świętujemy? Czym wytłumaczyć fakt, iż komunistyczny wymysł tak zwanego „dnia pracy” cieszy się w Polsce statusem święta państwowego? Chyba tylko tym, że choć sobie tego nie uzmysławiamy, wciąż żyjemy w Peerelu. 1 maja świętem państwowym uczyniła wszak komunistyczna władza w rozkwicie stalinizmu. Oto, co mówi odnośna ustawa z 26 kwietnia 1950 roku:
Dla zadokumentowania osiągnięć i zwycięstw klasy robotniczej, przodującej siły narodu budującego socjalizm, jako wyraz umocnienia się władzy ludowej, w hołdzie dla tysięcy bojowników wolności i postępu, dla zamanifestowania solidarności narodu polskiego z siłami postępu i pokoju na całym świecie, w sześćdziesiątą rocznicę pierwszego obchodu międzynarodowego święta proletariatu w Polsce, stanowi się, co następuje: dzień 1 maja jest dniem święta państwowego, wolnym od pracy.
Wzmiankowanie przez komunistycznego ustawodawcę sześćdziesiątej rocznicy miało sprawić wrażenie, jakoby święto owo cieszyło się już na ziemiach polskich długą tradycją, tymczasem – choć faktycznie obchodzono je od chwili ustanowienia przez II Międzynarodówkę Komunistyczną w roku 1890 – było to „święto” elementów wywrotowych w rodzaju Polskiej Partii Socjalistycznej, Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, Komunistycznej Partii Polski, Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, PSL „Wyzwolenie” czy żydowskiego Bundu. Jego obchody w okresie międzywojennym stawały się niezmiennie okazją starć z policją. Taki też zresztą ma owo „święto” początek – upamiętnia wydarzenia z początku maja 1886 roku, kiedy to w Chicago, podczas strajku w zakładach McCormicka doszło do tak zwanej „masakry na placu Haymarket”, w której rzekomo od kul policji zginąć miało wielu protestujących robotników. Jak wszystkie legendy tworzone przez lewicę ta również zawiera w sobie ziarno prawdy, silnie jednak zmanipulowanej metodą Radia Erewań. Oto, bowiem w Chicago doszło nie do pokojowej manifestacji robotników, którą brutalnie zaatakowała policja, tylko do poważnego pogwałcenia porządku społecznego, co skłoniło policję do interwencji w celu uśmierzenia zamieszek; w rozruchach zginęli głównie nie robotnicy a policjanci, kulminacja zajść nastąpiła zaś nie pierwszego maja, lecz czwartego. Ale po kolei: próby modernizacji firmy McCormicka, która skutkowałaby licznymi zwolnieniami, doprowadziły do strajku, pod presją, którego zarząd ugiął się, po czym wkrótce zwolnił całą załogę, przyjmując na jej miejsce nowych pracowników. Pociągnęło to za sobą uliczne protesty, podczas których 3 maja doszło do bójki między demonstrantami a wychodzącymi z fabryki nowymi robotnikami. Wiele osób odniosło obrażenia, sześciu robotników zostało postrzelonych, dwóch zabitych. Przywódcy lewicy (sami anarchokomuniści, przeważnie niemieckiego pochodzenia) obwinili za to policję i wezwali robotników do zemsty. Nazajutrz miasto pokryło się plakatami nawołującymi do przybycia na plac Haymarket z bronią i w pełnej sile. Wiec 4 maja początkowo przebiegał spokojnie, kiedy jednak plac opuścił burmistrz Chicago, ton przemówień zawodowych rewolucjonistów sterujących robotniczymi nastrojami zaczął przybierać na temperaturze, by wkrótce doprowadzić do wrzenia. Przewidując niebezpieczny obrót wydarzeń dowodzący policją inspektor John Bonfield wezwał wszystkich zgromadzonych na placu do rozejścia się i wówczas z tłumu manifestantów w kierunku policyjnych szeregów poleciała dynamitowa bomba, której wybuch zabił siedmiu funkcjonariuszy (jeden zginął na miejscu, sześciu kilka dni później w wyniku odniesionych ran), ranił zaś kilkadziesiąt osób postronnych. Sprawców masakry ujęto i skazano na śmierć. Międzynarodowa lewica natychmiast okrzyknęła ich męczennikami sprawy robotniczej. I rozeszła się ta pogłoska po świecie i trwa do dziś… Pierwszym państwem, które wprowadziło 1 maja do kalendarza świąt państwowych była Rosja Sowiecka, piętnaście lat później, natychmiast po dojściu do władzy Adolfa Hitlera, uczyniły to Niemcy. Dlaczego datę celebracji wyznaczono na 1 maja, skoro wydarzenia w Chicago mające rzekomo inspirować ustanowienie „robotniczego święta”, odbyły się trzy dni później? Trudno zgadnąć, być może koryfeusze II Międzynarodówki mieli jeszcze jakieś inne daty do jednoczesnego upamiętnienia? Oto, na przykład, w kulturach pogańskich noc z 30 kwietnia na 1 maja była orgiastycznym świętem ognia, duchów i czarownic – Rzymianie celebrowali wówczas noc Flory, Germanie Walpurgisnacht a Celtowie Beltane. A może chodziło o komemorację założenia 1 maja 1776 roku „zakonu” iluminatów?
Bez względu na to, jakie intencje przyświecały pomysłodawcom pierwszomajowego święta, z pewnością nie były one szlachetne. Dlatego też powinniśmy uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby się go z naszego kalendarza pozbyć – aby zostało ono oficjalnie zniesione, jako obce polskiej kulturze i tradycji, jako uwłaczające godności polskiego robotnika wspomnienie anarchistycznej burdy. Co więcej, czyż zniesienie tego święta nie okazałoby się korzystne dla polskiej gospodarki? Ciągle przecież słyszymy, że nie stać nas na tyle dni wolnych od pracy. Pamiętamy oburzenie, jakie zapanowało w kręgach zbliżonych do grupy trzymającej władzę na obywatelską inicjatywę przywrócenia święta Trzech Króli, jako dnia wolnego od pracy. Świętowanie 1 maja zaś nie znajduje żadnego sensownego wytłumaczenia poza względami natury ideologicznej. Z praktycznego, bowiem punktu widzenia dzień ten w bezpośredniej bliskości uroczystości Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski wytwarza całkowicie bezproduktywny „długi weekend” w środku tygodnia. Pozbądźmy się, więc tak bezsensownego pseudoświęta. Odetnijmy wreszcie komunistyczną pępowinę.
Jerzy Wolak
Maskirowka w Smoleńsku, a Zamach? Infonurt2 :O naszych polskich uczonych wydał trafma opinie M.Chrapan. Nikt z nich nie wypowiada sie o bliskiej 100% trafności ekspertyzie inz. Budowy samolotów K. Cierpisza, który precyzyjnie i obrazowo dowodzi w http://zamach.ue o morderstwie dokonanym w Polsce. Według niego wszystkich zmasakrowano w Polsce. Potwierdził to także ś.p. prof. Wróbel, twierdząc, że wrak nie jest polskim samolotem.Analizowanie lotu Tu-154M do Smoleńska pewnie wzbudza ogromny rechot u ruskich!! Mądry Macierewicz do dziś nie odpowiedział, dlaczego jako doradca nie był w samolocie a pojechał do Katynia pociagiem..w Toronto odparł, że: „Widocznie Pan Bóg ma dla mnie inne przeznaczenie ""... Brzmi jakby.. A pocałujcie mnie w d.. Od początku śledziłem pilnie wszelkie doniesienia o katastrofie smoleńskiej, utwierdzając się w przekonaniu o przeprowadzonym zamachu i dokonanej zbrodni. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że sądy wyrażane w dociekaniach śledczych pozaurzędowych, a przede wszystkim w trwającej na ten temat już prawie dwa lata, pełnej argumentów, dyskusji w Internecie, zaczęły się, polaryzować w dwu nurtach: nazwę je nurtem Antoniego Macierewicza i FYM-a. Macierewicz opiera się przede wszystkim na analizie uzyskanej z ocalonych zapisów przyrządów pomiarowych Tupolewa. Z nieubłaganą logiką pragnie ukazać zaistniałą, wywołaną? katastrofę-zamach w jej przebiegu aż po dwie trzy sekundy przed uderzeniem samolotu o ziemię. Wszystko by się zgadzało, jeśli mieć pewność, że przyrządy pomiarowe Tupolewa nie zostały zmienione, sfałszowane. Że zapisy nie zostały po katastrofie ustawione. Teza o podrzucaniu szczątków samolotu nie jest nowa. Czarne skrzynki należą do szczątków. Macierewicz raczej nie uwzględnia dowodów przeciwnych. A nawet zdarzyło mu się podejrzewać „fymowców” o agenturalność! Wierzy w wartość wywodu opartego na aparaturze pomiarowej Tupolewa, i w analizie dzieli go już tylko kilka czy kilkanaście sekund od prawdy (dwa wstrząsy!). Ale czy zapisy pomiarowe, na których się opiera, są prawdziwe? Obrazowi po katastrofie Macierewicz się nie przygląda. FYM ogranicza się do ukazania prostych spostrzeżeń z opisów, bez wniosków całościowych, bez polemiki z innymi nurtami. Ukazuje sprzeczności w widzeniu Siewiernego, jako miejsca katastrofy (pokaźna książka FYM’a „Czerwona strona księżyca”). Jest tu logika różnych spostrzeżeń i proste, prawie nieinterpretowane cytaty o zdarzeniach, urastające do rangi dowodów. FYM nie tworzy logiki doprowadzonej aż do rozbicia się samolotu. Jest jak strażak, który nie widząc, co się pali, wnioskuje o tym z barwy płomienia. Ta różnica między dwoma zasadniczymi wywodami uzasadniającymi zamach na polską delegację posiada pewne odniesienie do sposobu postrzegania Polaków. Od 1944 roku, (choć i wcześniej) nasiliło się komunistyczne owijanie mentalności polskiej w wielowarstwowe kłamstwo polityczne i społeczne. Od Wschodu szło to fałszywe światło. Społeczeństwo wkuwało na pamięć fałszywą prawdę, że – jak to powiedział Józef Mackiewicz – czarne bywa białe, a białe to czerń. Reakcją na to była skłonność do wiary tylko w rzeczy bezpośrednio namacalne. Żąda się naiwnie naocznego świadka lub ostatecznego dokumentu… A każdy świadek boi się śmierci. Na świadkach takich, nawet po latach, choćby znajdowali się pod ochroną na Zachodzie, wykonuje się egzekucje. Zaraz po ostatniej wojnie los Krawczenki, czy niedawny los Litwinienki, czy bliższy naszej historii a mniej znany los Iwana Kriwoziercewa (powieszony w Anglii) – ukazują kruchość życia współczesnego świadka zbrodni. A dokument? Pewne zamiary i rozkazy nie są dokumentowane na piśmie. Tylko utopijna wiara w wieczną niedostępność rozkazu katyńskiego przyczyniły się do powstania, a później obnażenia takiego rozkazu. Dziś niczego już nie ma na piśmie. Społeczeństwo skłonne jest powątpiewać w dowody nie bezpośrednie, ale nie można z nich rezygnować. Na plaży bezludnej wyspy, gdzie na pewno były tylko dwie osoby, znaleziono ofiarę z nożem wbitym w plecy. Nie było świadków. Sędziowie nie wierzyli jednak w duchy. Wystarczyły okoliczności. Jednak ciała ofiar są zawsze konieczne, by mówić o zbrodni. Gdyby Tupolew prezydencki utonął w Bałtyku lub Morzu Czarnym, być może prawie wszystkie dowody pośrednie by zniknęły. Natomiast miejsce o sto metrów przed pasem na Siewiernym jest dostatecznie „rozległe”, by szukać na nim i z powodu niego innych dowodów. Mocnych poszlak fałszerstwa, a fałszerstw dokonuje od początku świata sprawca zbrodni, nigdy ofiara. Nie wyrokuję, która droga prowadzi do prawdy. Jednak wszystkie spostrzeżenia pośrednie o zachowaniu się Tupolewa 154 M, mogą być uzależnione od sfałszowanych danych na rejestratorach lotu. Spostrzeżenia FYM-a są zawsze pośrednie, ale pewne. Nie ma tu żadnej kalkulacji, matematycznych wzorów. Nie ukazują agresora naciskającego brutalnie na orczyk samolotu i każde z osobna dowodowo znaczy niewiele, ale zebrane razem, są wymowne. Chciałbym podobne spostrzeżenia, zauważone przeze mnie a najczęściej skopiowane za tekstami FYM-a, po krótce wymienić. Nie odbudowuję tylko chronologii ich ogłaszania. Są tu i fałsze, ale fałsz może być poszlaką zbrodni lub świadczyć o jej zacieraniu. Z tych spostrzeżeń wynika dla mnie nieodparte przekonanie, że polska delegacja z Prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele zginęła w zamachu. Dodam tylko, że na tej samotnej wysepce, gdzie dokonał się polski dramat, spostrzeżono tylko tubylców dwu sąsiadujących szczepów.
NIEKTÓRE ELEMENTY NIEPASUJĄCE DO SIEWIERNEGO: (większość uwag opiera się na zdjęciach)
Brak od początku ścisłego określenia chwili rozbicia się samolotu, choć stało się to tuż, nieledwie „na oczach”, a nie w odległym masywie górskim. A obok była wieża kontrolna! To gdzie indziej niespotykane.
Brak kokpitu Tupolewa.
Brak odnalezienia w pobliżu rozbitego tupolewa rozrzuconych ponad dziewięćdziesięciu zwłok i w tym właśnie miejscu zidentyfikowanych przez świadków (kordon służb rosyjskich).
Brak zdjęć (rzutu ogólnego i wybranych ujęć) zwłok koło rozbitego Tupolewa.
Brak zdjęć bagażu rozrzuconego wokół rozbitego samolotu.
Brak dowodu na wyciągnięcie z wraku lub znalezienie obok – bagażu z poświadczoną własnością któregoś z pasażerów.
Brak szczątków stu dwudziestu metalowych foteli, ewentualnie z przymocowanym do fotela indywidualnym pasażerem. Ten brak zwłok i bagażu jest sprzeczny z całkowitym rozbiciem samolotu na drobne szczątki, nic przecież nie mogło pozostać „wewnątrz”. Niedopuszczenie przez Rosjan do filmowania zwłok i rozbitego samolotu (casus Wiśniewski). Bezsensowne opowieści personelu „ratunkowego” (pielęgniarki), o natychmiastowym oglądzie dziewięćdziesięciu zwłok. Późne (odległe o wiele godzin) „dawkowanie” wiadomości o odnalezionych zwłokach (np. Prezydenta Kaczyńskiego). Czyżby nie znajdowały się „na miejscu” – i upływał czas „dowiezienia”?
Świeżo ucięte kołki, którymi podparte były niektóre szczątki Tupolewa.
Na fotografowanych szczątkach samolotu czasem kontrast mocno przytłumionego koloru czerwonego i fragmentów „świeżej”, ostrej czerwieni.
Mocno „odleżały” wygląd niektórych części wraku.
Bardzo liczne ogólnikowe relacje zewnętrznych świadków o spostrzeżeniu samolotu spadającego tuż obok Siewiernego. Analogia: relacja niemieckiego dokumentu o Katyniu (1943) zawiera zeznanie kilku świadków, relacja komisji Burdenki – około sześćdziesięciu. Z kolei komisja Burdenki okazała kilka dokumentów znalezionych przy zwłokach oficerów, międzynarodowa komisja powołana przez Niemców – wiele tysięcy dokumentów. Niewydanie wraku przez Rosjan to nie tylko możliwa obawa przed stwierdzeniem na nim jakichś elementów wybuchu (poza paliwem), ale także takich cech wraku, że nie mógł on pochodzić z egzemplarza polskiego Tupolewa.
Dodajmy jeszcze: Zauważam u publicystów i internautów wiele magicznej wręcz wiary, że Tupolew musiał się rozbić na Siewiernym (Macierewicz). Zwalczanie spostrzeżeń FYM’a. Znane jest z literatury przekonanie rosyjskich władz, że na ogół dawana jest wiara najbardziej nieprawdopodobnym ich twierdzeniom (Mackiewicz). Brak logicznego myślenia strategicznego u oceniających katastrofę, co było (i jest obecne do dziś) np. w spojrzeniu na zamach gibraltarski na gen. Sikorskiego. Historycy potrzebują jakiegoś dokumentu -podkładki. To wiara bardzo „wschodnia” (w Rosji usiłuje się teraz dowieść, że oryginał rozkazu mordu katyńskiego (odtajniony przez Jelcyna), podpisany przez Stalina, członków biura politycznego i rządu, jest fałszywką. Na tle tego magicznego otumanienia ożywiona działalność publicystycznych łajdaków, nawet wśród pisarzy. A jeśli była to MASKIROWKA!? Jeśli wylądowali gdzieś dalej? Chyba nie na Jużnym! Gdzie by to mogło być? Gdzieś na odległość posiadanej benzyny w baku? Nie wiemy. Ale na pewno nie na jakiejś pustyni. Jest jednak jeszcze jedna możliwość, jeśli działano RAZEM I W POROZUMIENIU… Maskirowka mogła przecież mieć na celu tylko to: stworzyć iluzję, że Tupolew wyleciał z Okęcia i rozbił się w Smoleńsku!… Więc upozorowanie katastrofy, której nie było? Przecież nikt nie był dopuszczony na pozorne miejsce katastrofy. Mijały godziny nim zostały zidentyfikowane poszczególne zwłoki. Dosyć czasu, aby dostarczyć je z Warszawy. Zapadał zmrok. Jeszcze raz: nie ma zdjęć zwłok rozrzuconych wokół szczątków tupolewa. Dziewięćdziesiąt sześć – to jest niemało. Ani jednego zdjęcia!!! Choćby z odległości 20-30 metrów. Zwłoki mogły być dostarczane z Warszawy do przystanku Siewiernyj w Smoleńsku, a potem do Moskwy… Jacek Trznadel
Polska bez PIT! Tekst ukaże się w Rzeczpospolitej 30 kwietnia - dla milionów Polaków ostatniego dla "PITowania". Chciałbym go zadedykować Ś. P. Krzysztofowi Dzierżawskiemu - z nim zaczynałem pracę nad tymi zmianami w 2003 r. Chciałbym go zadedykować innym Kolegom, bez których moja wiedza w tych sprawach byłaby nieskończenie uboższa - Pawłowi Gruzie i reszcie chłopaków z Zespółu ds. Podatków Fundacji Republikańskiej. Chłopaki, dzięki - będziemy walczyć, to początek drogi!
Polska bez PIT! Obecna konstrukcja podatku dochodowego od osób fizycznych, której elementem jest rytuał wypełniania PIT-ów budzi wiele kontrowersji. Rozpocznijmy dyskusję na temat rezygnacji z PIT i zastąpienia go podatkiem sprawiedliwszym, prostszym i efektywniejszym. „Główny kierunek naszych propozycji w najbliższych miesiącach to radykalne uproszczenie prawa podatkowego” - obiecywał w swoim pierwszym expose Donald Tusk. Po pięciu latach jego rządów wspieranych przez ministra Rostowskiego w rankingu, jakości i przyjazności dla podatników systemów podatkowych przygotowanego przez Bank Światowy „Paying Taxes 2012” Polska zajęła bardzo odległą 127 pozycję na 183 oceniane państwa – tuż za Zimbabwe, spadając o 2 miejsca w stosunku do 2008 r.. Równie źle ocenia nas OECD, zdaniem, której mamy najgorszy system podatkowy wśród jej członków, a na 100 złotych dochodów podatkowych wydajemy aż 1,72 złotego na administrację skarbową. Dla porównania, bogate Niemcy na uzyskanie 100 euro wydają 79 eurocentów – ponad dwa razy mniej! Podstawową przyczyną tak fatalnych ocen Polski są przede wszystkim zaniedbania w zakresie podatku PIT, które powinniśmy pilnie usunąć, najlepiej usuwając sam podatek.
Nieefektywność Pierwszą fundamentalną wadą polskiego PIT jest jego nieefektywność. Podatek rozlicza corocznie 25 milionów podatników. Obowiązki raportowania i płacenie podatków wykonują płatnicy (pracodawcy) a później sami podatnicy, co sprawia, że praca jest dublowana. Ponad 19 milionów podatników rozlicza się z urzędami skarbowymi, tylko niewiele ponad 300 tysięcy osób rozliczają zakłady pracy, a ponad 5 milionów podatników to renciści i emeryci rozliczani przez organy rentowe. Nadmierne koszty poboru PIT obarczają wszystkich uczestników systemu. Przedsiębiorcy-płatnicy wyliczają, raportują i wpłacają podatek do urzędu. Podatnicy niezależnie od rozliczenia dokonanego przez pracodawców muszą ponownie przeliczyć, zaraportować i rozliczyć różnicę PIT. Urzędy muszą przyjąć i zweryfikować nadmiar informacji podatkowych w odniesieniu do każdego podatnika. Jak duże są te obciążenia? Drukowaniem deklaracji, wypełnianiem ich, opłacaniem zaliczek i innymi powiązanymi działaniami zajmuje się trudna do policzenia armia pracowników działów księgowości firm i urzędów lub zewnętrznych firm księgowych. Bardzo ostrożnie licząc, działania skutkujące wypełnieniem i dostarczeniem do urzędu jednej deklaracji rocznej PIT zajmują 90 minut. Gdy przeliczymy ten czas na pełne etaty okaże się, że licząca ponad 18 tysięcy osób armia Polaków zajmuje się przez cały rok wyłącznie rozliczaniem PIT. Jeżeli dodatkowo uwzględnimy, że ponad 80% pracowników całego aparatu skarbowego zajmuje się wyłącznie PIT, zobaczymy kolejną armię urzędników liczącą ponad 35 tysięcy osób, których praca kosztuje podatników 2 miliardy złotych rocznie. To wszystko robimy by dostarczyć budżetowi państwa niewiele ponad 15% jego dochodów, z których istotna część pochodzi z… opodatkowania osób wynagradzanych z podatków. Obciążanie PIT wynagrodzeń urzędników, nauczycieli, żołnierzy, policjantów i innych pracowników sfery publicznej, podobnie jak emerytów i rencistów jest nieefektywnym przekładaniem przez państwo pieniędzy z kieszeni do kieszeni. To oznacza, że realny udział PIT w przychodach budżetu państwa jest wyraźnie mniejszy niż 15%. Co więcej, pieniądze, które państwo płaci sobie z tytułu PIT od swoich pracowników pochodzą z pożyczek stanowiących część naszego długu publicznego i płacimy od nich odsetki! To czysty absurd obecnego sytemu.
Skomplikowanie Drugą fundamentalną wadą polskiego PIT jest jego skomplikowanie, które polega zarówno na sztucznym i niesprawiedliwym różnicowaniu ciężaru opodatkowania dochodów z tytułu podobnej działalności obywateli, jak i na nadmiernym skomplikowaniu procesu wyliczania, raportowania i poboru tej daniny. To skomplikowanie sprawia, że odnośniki do nowelizowanej od 1991 r. ponad sto razy ustawy o PIT znajdziemy w Wikipedii pod hasłem „inflacja prawa”. Dla uzupełnienia obrazu aktualnego stanu systemu podatkowego w Polsce należy wskazać, że PIT przewiduje w sumie 48 różnych typów deklaracji do komunikowania się pomiędzy pracodawcą, pracownikiem (podatnikiem) i urzędem skarbowym. Szczegółowość regulacji PIT mająca ograniczać luki podatkowe, nie tylko nie pomogła w osiągnięciu założonego celu, ale dodatkowo spowodowała patologię w postaci już wskazanych absurdalnych kosztów jego poboru. Do wskazanych wcześniej kosztów należy dodać koszt pomyłek popełnionych przez podatników, którzy muszą dawać sobie radę z podatkiem trudnym dla urzędników, prawników i sędziów. W zeszłym roku przed urzędami i izbami skarbowymi toczyły się dziesiątki tysięcy spraw dotyczących PIT, a ponad 5 tysięcy z nich rozstrzygnęły sądy (4058 spraw - WSA, 1019 spraw - NSA).
Niesprawiedliwość i dyskryminacja Zadając pytanie o efekt końcowy dochodzimy do trzeciej i największej wady polskiego PIT: jest on skrajnie niesprawiedliwy i obciąża w największej mierze najmniej zarabiających Polaków. Dla ekonomistów i doradców podatkowych oczywistym jest, że przy nominalnej progresji stawek podatkowych system PIT w Polsce jest w istocie degresywny: to najmniej zarabiający w oparciu o umowę o pracę oddają największą część swoich dochodów fiskusowi. Podatek w drugim przedziale w stawce 32% płaci zaledwie 1,89% podatników (460 tysięcy osób), a istotna część z nich to najlepiej wynagradzani pracownicy sfery publicznej i pracownicy spółek Skarbu Państwa. Poza sferą publiczną sprawy wyglądają radykalnie inaczej. Królują: zatrudnienie na czarno, umowy zlecenia i dzieło, świadczenie pracy w ramach „samozatrudnienia”, a w przypadku najlepiej zarabiających Polaków – mniej lub bardziej rozbudowane struktury rozliczeniowe pozwalające na legalne zaprzestanie płacenia podatku od dochodów uzyskanych w Polsce. Swoista dyskryminacja podatkowa powoduje, że ta sama praca wykonana w ramach umowy o pracę kosztuje pracodawcę podatkowo o jedną piątą więcej niż wykonana w oparciu o umowę zlecenia i aż dwa razy więcej niż wykonana w ramach umowy o dzieło „z przeniesieniem praw autorskich”. Ta dyskryminacja jest jednym z trzech podstawowych powodów wypychania milionów Polaków do pracy w oparciu o „umowy śmieciowe” musi się zakończyć. Prawo i Sprawiedliwość jest partią niskich, prostych i sprawiedliwych podatków, dążącą do tego by zwłaszcza praca ludzka była jak najmniej obciążana daninami publicznymi. Dlatego to właśnie okres naszych rządów był okresem uchwalenia zmian pozwalających na radykalne zmniejszenie klina podatkowego obciążającego dochody z tytułu pracy. Z tego samego powodu na ostatnim Forum Ekonomicznym w Krynicy zaproponowaliśmy projekt jednej, wspólnej ustawy o podatku dochodowym zastępującej obecny podatek PIT i CIT. W ostatnich miesiącach wyraźnie rośnie bezrobocie a Polska coraz wyraźniej staje się europejskim liderem w zakresie wypierania umów o pracę przez umowy zlecenia i umowy o dzieło. Jak donoszą media, również podnoszący składki obciążające pracę rząd coraz chętniej sam korzysta z płacenia za pracę w oparciu o „umowy śmieciowe”! Rosnące koszta obsługi długu publicznego, związana z nimi konieczność poszukiwania oszczędności przez państwo, potrzeba zwiększania konkurencyjności polskiej gospodarki i zmniejszania obciążeń dla przedsiębiorców – to kolejne powody, które sprawiają, że warto zaproponować debatę publiczną nad rozwiązaniami idącymi dalej niż te zaproponowane już w Krynicy. Wskazane wady polskiego PIT są wystarczające, by zapytać Polaków, czy zgodzą się na jego likwidację i zastąpienie do go podatkiem od funduszu płac, którego koncepcję do polskiej debaty publicznej wprowadził w 2003 r. zespół ekspertów Centrum im. Adama Smitha kierowany przez Krzysztofa Dzierżawskiego. Jakie założenia miałby podatek zastępujący likwidowany PIT i jakie korzyści przyniósłby obywatelom? Podatnikami mającymi obowiązek rozliczenia się z urzędem w nowym systemie byłyby jedynie podmioty dokonujące wypłat wynagrodzenia na rzecz osób fizycznych, to znaczy zatrudniający. Liczba podatników spadłaby o 22 miliony, a Polacy uwolnieni od jałowego corocznego obowiązku rozliczania PIT-ów oszczędziliby czas odpowiadający 16 tysiącom etatów i na samych kosztach wysyłki pocztowej formularzy PIT zaoszczędziliby ponad 40 milionów złotych. Zmniejszenie liczby podatników pozwoliłoby na dużo lepszą ich obsługę, umożliwiłoby też zwiększenie zaangażowania organów podatkowych w obsługę pozostałych podatków, zwłaszcza VAT. Dwa miliardy przeznaczane na pensje urzędników rozliczających obecnie PIT mogłyby przynieść nieporównanie lepsze owoce. Podatnikami w nowym systemie przestałyby być podmioty wchodzące do sektora publicznego, a także renciści i emeryci, co byłoby kolejnym źródłem oszczędności. Dzięki tej zmianie możliwe byłoby ograniczenie nieproduktywnej biurokracji, produkcji i obsługi druków oraz odmrożenie miliardów zablokowanych w martwym obiegu: Ministerstwo Finansów – instytucja publiczna – urząd skarbowy – Ministerstwo Finansów.„Umowy śmieciowe” przestałyby być atrakcyjną podatkowo alternatywą dla umów o pracę. Co więcej, uproszczenie systemu pozwoliłoby na sprawiedliwe opodatkowanie wszystkich wypłat na rzecz osób fizycznych ujednoliconą i zarazem obniżoną stawką 17%. Zmiana nie spowodowałaby utraty, jakości danych finansowych posiadanych przez urząd skarbowy w odniesieniu do danej osoby fizycznej, a nowy system wsparty o proste narzędzia informatyczne umożliwiłby wprowadzenie, likwidację lub modyfikację funkcjonujących transferów społecznych. Zachowanie obowiązującej obecnie ulgi na wychowanie dzieci i jej rozliczanie po przeprowadzeniu zmian byłoby bez porównania prostsze niż obecnie, a ustalenie obowiązku zapłaty podatku dla nielicznej grupy osób rozliczających go w drugiej stawce byłoby zadaniem dla pracowników urzędów skarbowych a nie przedsiębiorców czy podatników. Zmiana pozwoliłaby na ograniczenie do minimum ilości pracy administracyjnej po stronie podatnika i pracodawcy, który musiałby składać jedynie 4 deklaracje kwartalne i dokonywać tyle samo przelewów podatkowych. Dzięki temu, według szacunków tzw. „Reform Simulator” Banku Światowego Polska awansowałaby, o co najmniej 30 pozycji w rankingu „Paying Taxes”. Czy te argumenty wystarczają by spróbować podjąć próbę, by obecny rok był ostatnim, który podsumujemy wypełnieniem jednej z wielu deklaracji PIT? Czy odważne decyzje będą to możliwe dopiero po zmianie tego dryfującego od dłuższego czasu rządu? Czy Polacy marnujący dziesiątki milionów godzin na wypełnianie PITów i marzący by to się skończyło muszą czekać na Premiera Kaczyńskiego, który będzie miał odwagę do prawdziwych zmian poprawiających ich sytuację? Czas pokaże. Wipler
Wipler a system podatkowy, jako narzędzie represji i manipulacji Artur Górski poseł Prawa i Sprawiedliwości "w przyszłości UPR może stać się wiarygodnym partnerem PiS, swoistym języczkiem u wagi, który umożliwi rządzenie państwem” Świetny tekst Wiplera „ Polska bez PIT „ ciszy tym bardziej, że autor jest jednym z młodych wilków Kaczyńskiego. Wipler był szefem „Kolibra„ młodzieżówki nie, kogo innego jak samego Korwin Mikke. Muszę tutaj przy tej okazji pozwolić sobie na dygresje. Uważam, że Korwin-Mikke jest jednym z największym szkodników na polskiej scenie politycznej, jest swego rodzaju „ pożytecznym idiota” lewicy i socjalistów. Człowiekiem, dzięki któremu polska scena polityczna została mocno przechylona na lewo. A to dzięki temu, że Korwin Mikke wypłukiwał z życia politycznego młodych ideowców o pogladach wolnorynkowych i konserwatywnych. Przychodzili oni do Korwina-Mikke, do Unii Polityki Realnej, czy teraz KNP i w tym getto politycznym kończyli. Korwin-Mikke sterylizował realna politykę z najbardziej wartościowych, ideowych młodych Polaków. W normalnej sytuacji sprzed jeszcze paru lat Wipler skończyłby, jako zombie Korwina-Mikke, wyjące o wolności, wolnym rynku gdzieś katakumb politycznych. Wchodzenie Korwina-Mikke w polityczną smuge cienia już daje Polsce wymierne korzyści. Ludzie tacy jak Wipler zasilaja realne partie i spychają je na prawo. I tutaj warto znowu docenić Kaczyńskiego, który dostrzegł ten problem. Problem wypłukiwania polityki z młodych wolnorynkowców prze Korwina-Mikke. Przypomnę tutaj starą sprawę planu Kaczyńskiego wzmocnienia wolnorynkowego skrzydła PIS poprze wejście PIS w koalicję z UPR, ale bez Korwina-Mikke. Artur Gorski poseł Prawa i Sprawiedliwosci „Uczestniczyłem w niedawnym spotkaniu przedstawicieli władz Rady Głównej UPR, w tym prezesa Witczaka, z prezesem Prawa i Sprawiedliwości Jarosławem Kaczyńskim. Prezes Witczak dostrzega, że PiS jest jedyną partią w ostatnich latach, która obniżyła podatki. Prezes Kaczyński dostrzega ideowość i żywotność Unii. Obie partie mogą wypracować formułę bezpiecznej współpracy w sytuacji, gdy obecny rząd „liberalny” będzie podnosił podatki, co prawdopodobnie stanie się w przyszłym roku. Jeśli ta współpraca – wspólny sprzeciw wobec podnoszenia podatków – się powiedzie i Unia zaistnieje, jako podmiot polityczny uczestniczący w bieżącej walce ideowo-politycznej, będzie miała szansę przyciągnąć część zawiedzionego elektoratu konserwatywno-liberalnego, który dziś popiera PO. Jeśli tak się stanie, w przyszłości UPR może stać się wiarygodnym partnerem PiS, swoistym języczkiem u wagi, który umożliwi rządzenie państwem” …Taka współpraca UPR i PiS, raczej mniej niż bardziej oficjalna ze względu na dość różne elektoraty, może być korzysta dla obu partii, a także dla Polski, gdyż niewątpliwie przyczyni się do stępienia socjalnego ostrza w programie Prawa i Sprawiedliwości. „Prawo i Sprawiedliwość nie ma potencjału, by rządzić samodzielnie, jak w Niemczech takiego potencjału nie ma CDU-CSU. Tak jak liberałowie w Niemczech dają chadekom większość niezbędną do rządzenia, tak w Polsce taką większość, po demontażu PO, może dać PiS-owi Unia Polityki Realnej””...(więcej)
Po tej długiej dygresji wróćmy do podatków. I jeszcze raz do Korwina-Mikke. Z symulacji ministerstwa finansów sprzed lat za czasów jeszcze Balcerowicza ministerstwo finansów wynikało, że podatek liniowy przyniesie więcej wpływów do budżetu, będzie prostszy i mniej dotkliwy dla podatników i będzie wymagał mniejszej ilości urzędników. Korwin-Mikke zgłosił doniesienie do prokuratury na ministra i urzędników ministerstwa, że o ile pamiętam działając w zmowie dokonują przestępstwa na szkodę skarbu państwa. Chodziło o przepis mówiący, że kto celowo i świadomie uszczupla dochody skarbu państwa. Ministerstwo odpowiedziało na zarzuty, że rolą systemu podatkowego jest nie tylko dostarczanie pieniędzy do skarbu państw a, ale również polityk społeczna. Wszyscy wiemy jak wygląda polityka społeczna drugiej Komuny. Rabunek pracujących i transfer zagrabionego im bogactwa w ręce feudałów II komuny.
Proszę ten tekst potraktować, jako wstęp do próby omówienia przeze mnie systemu podatkowego II Komuny, zresztą wyjątkowo prymitywnego, jako narzędzia inżynierii społecznej oraz kontroli nad społeczeństwem. Przy najbliższej okazji postaram się tą tezę rozwinąć Marek Mojsiewicz
Komu przeszkadza Polska „Myślę, że to, co najlepsze w polskiej historii, to tradycja żydowska w małych miasteczkach wschodniej Polski. Właściwie interesuje mnie w Polsce wszystko, co było antykatolickie: polska masoneria i okultyści, Jan Potocki i Hoene-Wroński, Mienżyński i Dzierżyński... Oni wszyscy wybrali drogę eurazjatycką.... Trzeba rozkładać katolicyzm od środka, wzmacniać polską masonerię, popierać rozkładowe ruchy świeckie, promować chrześcijaństwo heterodoksyjne* i antypapieskie. .... Kiedy mówi Pan: "chrześcijaństwo", ma Pan na myśli katolicyzm albo coś analogicznego do katolicyzmu. Tymczasem prawosławie definiuje się, jako niekatolicyzm. Jeśli więc katolicyzm to chrześcijaństwo, wówczas prawosławie to niechrześcijaństwo. I na odwrót: jeśli my jesteśmy chrześcijanami, to wy nie jesteście. ... Dlatego nie jest możliwe zjednoczenie prawosławia i katolicyzmu.”
Z rozmowy z Aleksandrem Duginem http://niniwa2.cba.pl/rosja10.htm
* Heterodoksja - (gr. ἕτερος i δόξα), nieprawowierność; uznawanie odmiennych poglądów, dogmatów, niezgodnych z obowiązującą w danej religii doktryną wiary.
Kościół Rzymsko-Katolicki przyjął dogmaty o Niepokalanym Poczęciu NMP i o Wniebowzięciu NMP. Prawosławie te dogmaty odrzuca. Przybiera na sile walka z polskością. Polem bitewnym staje się nie tylko polityka międzynarodowa, ale także wewnętrzna; obszar mediów (odmowa przyznania miejsca na tzw. multipleksie dlaTV Trwam), a także szkoły i uczelnie. Rada Wydziału Prawa KUL w Stalowej Woli przyjęła stanowisko dotyczące protestów w związku z planowanymi przez rząd zmianami w nauczaniu historii.
http://podkarpackie.nowyekran.pl/post/60799,oswiadczenie-wzpinog-kul-ws-nauczania-historii
Dobrym komentarzem do problemu jest artykuł „Tu kiedyś była Polska...”prof. Ryszarda Terleckiego, posła PiS („Nasz Dziennik” 24.04.br.). Polecam ten tekst.
Tu kiedyś była Polska... Miejscem tego zdarzenia jest wyższa szkoła w średniej wielkości mieście. Zaczyna się wykład dla studentów pierwszego roku politologii. Tematem jest historia Polski XX wieku, z niewielkim wprowadzeniem dotyczącym XIX wieku. Wykładowca wspomina o polskich powstaniach, pyta słuchaczy, czy wiedzą coś na ten temat. Jeden ze studentów - na sali jest około 40 osób - po chwili wahania rzuca: "Powstanie Styczniowe". Wykładowca go chwali: świetnie, a może jeszcze data, jakieś szczegóły? Cisza. Wykładowca zachęca: "Powiedzcie przynajmniej, z kim walczyli Polacy w Powstaniu Styczniowym". Dłuższa chwila milczenia i z sali zaczynają padać zgadywane odpowiedzi: "Z Prusakami?", "Z Niemcami?", "Z Krzyżakami?". Przypominam: to są studenci pierwszego roku, po szkole średniej, po maturze, zdecydowani studiować politologię, a więc przedmiot, którego podstawą jest najnowsza historia. Na 40 osób nikt nie potrafi odpowiedzieć na - wydawałoby się - proste pytanie. To nie jest zasłyszana historia. To ja byłem tym wykładowcą. Anegdoty o tym, co studenci potrafią wymyślić podczas egzaminu, krążyły od zawsze. Ale były to przypadki wyjątkowe, świadczące raczej o indywidualnych chwilach umysłowego zaćmienia niż o ogólnym poziomie przygotowania młodych ludzi. W ciągu ostatnich lat sytuacja zmieniła się dramatycznie. I nie jest to tylko problem średnich czy małych miast, ale także największych. A jak mówią koledzy z innych uczelnianych wydziałów, bynajmniej nie dotyczy on tylko historii. Jeżeli student na egzaminie stwierdza, że Jan Paweł II nazywał się Wyszyński (imienia nie potrafi już wykrzesać z pamięci), jeżeli inny, usiłując zlokalizować w czasie "Solidarność", mówi z przekonaniem, że powstała "po wojnie", jeżeli studentka zapewnia mnie, że Armia Krajowa walczyła w I wojnie światowej, to właściwie chciałoby się wyjść z sali, trzasnąć drzwiami i zająć jakimś bardziej pożytecznym zajęciem. Jeżeli student nie potrafi wymienić państw, z którymi sąsiaduje Polska, jeżeli nie zna nazwiska obecnego prezydenta albo nie umie wyjaśnić, na czym polega różnica między rządem a parlamentem, to z bólem trzeba przyznać, że porównując dwa pokolenia wstecz, jego poziom wykształcenia odpowiada wiedzy ucznia ówczesnej piątej, no, może szóstej klasy podstawówki. Komuna fałszowała historię, zakłamywała wiele faktów, ale przynajmniej absolwenci liceum mieli jakieś pojęcie o tym, skąd wzięła się Polska oraz dlaczego uczą się i myślą po polsku.
Urzędowa głupota Co się stało w ciągu kilkunastu, a szczególnie ostatnich kilku lat, że większość młodych Polaków przestaje rozumieć związek własnego losu z trwałością własnego państwa i poczuciem wspólnoty własnego Narodu? Jak się to stało, że szarlatanom od propagandowej inżynierii udało się wmówić Polakom, że skoro liczy się tylko przyjemność i względny dostatek, to, po co zaśmiecać sobie głowę sprawami trudnymi i skomplikowanymi? W świecie, który ogranicza się do "tu i teraz", można nie tylko odrzucić przeszłość, a wykształcenie sprowadzić do rozumienia prostszych zdań w internetowych encyklopediach. Można także zredukować życie do fizjologicznych czynności, a refleksję nad własną egzystencją ograniczyć do pełnego zdumienia okrzyku, „ale jaja". Przez ostatnie cztery lata mogliśmy mieć jeszcze nadzieję, że program edukacyjny minister Hallowej był efektem ciasnego doktrynerstwa (zniszczyć szkoły publiczne, a z oświaty uczynić zyskowny "biznes") lub braku elementarnych kompetencji. Zawzięty upór, aby na złość rodzicom i nauczycielom sześciolatki zapędzić do nieprzygotowanych szkół; systematyczne obniżanie poziomu wykształcenia młodzieży przez forsowanie "nauki pod testy", pozbawiające ją zarówno wiedzy, jak i elementarnych umiejętności; wykoślawianie wychowania poprzez eliminowanie szkolnej dyscypliny i wmawianie rodzicom, że nie chodzi o to, aby szkoła czegokolwiek nauczyła, ale była "przyjazna", a dziecko dobrze się w niej czuło; wreszcie rugowanie nauczania historii, szczególnie najnowszej, a także literatury polskiej, szczególnie jej kanonu romantycznego i pozytywistycznego - tym wszystkim, według powszechnej opinii, zajmowała się pani minister, słusznie uważana za najgorszą polską minister edukacji od dwudziestu lat. Jeżeli do tego dodać chaos rzekomych reform (to samo dotyczy także szkolnictwa wyższego, ale za to odpowiada już inna pani minister) oraz notoryczny brak pieniędzy na kształcenie młodzieży, (co powinno być jednym z priorytetów każdej władzy), to dla ratowania polskiej szkoły potrzebna będzie wielka determinacja przyszłego, (bo na pewno nie tego) rządu oraz wola zmian, wyrażona przez znaczącą większość wyborców. Nad wysiłkami ministerialnych dyletantów można było załamywać ręce, ostatecznie kilka innych resortów (infrastruktura, zdrowie, obrona) mogło ścigać się o tytuł największego nieudacznika. Ostatnio jednak na postać pani minister popatrzeć można w kontekście wydarzeń, które układają się w logiczną całość. Przecież takie fakty, jak seria prowokacji wobec Marszu Niepodległości, próba wyrzucenia polskiego orła z koszulek sportowej reprezentacji, usunięcie państwowego godła z dyplomów szkół wyższych czy planowanie występu skandalizującej gwiazdy w rocznicę Powstania Warszawskiego - nie dzieją się przypadkowo. Jeżeli projekt utworzenia Muzeum Historii Polski ląduje na dnie ministerialnych szuflad (tym razem ministerstwa kultury), w miastach likwiduje się młodzieżowe domy kultury, a na jedyny w Polsce chór Polskiego Radia (wykonujący dzieła narodowej spuścizny) brakuje pieniędzy, podczas gdy wystarcza ich na rozmaite produkcje pseudoartystycznej szmiry, to można nabrać podejrzeń, że za tym wszystkim kryje się celowa polityka Tuska i jego putinowskiej partii.
Komu przeszkadza Polska - Przyszedł czas, by powiedzieć Polakom, że muszą wyrzec się swojej polskości - perorował niedawno jeden z politycznych krzykaczy, a przysłuchiwało się temu z aprobatą grono postarzałych działaczy polskiej lewicy. To zdanie, niemal niezauważone przez media, dobrze oddaje program działania politycznego establishmentu, od dwudziestu lat - z niewielkimi przerwami - narzucającego Polakom swoją nietolerancję i sekciarskie uprzedzenia. Pomysł, aby Polacy mniej wiedzieli i mniej umieli, a tym samym nie byli konkurencyjni na europejskim rynku pracy (pomijając tzw. zmywaki czy stacje benzynowe), nie zrodził się w głowach ćwierćinteligentów z rządzącej partii. Pomysłu, żeby zamiast inwestować w edukację, zajmować się budową boisk i stadionów, nie wymyślił dwór Tuska, towarzyszący mu podczas piłkarskich czy tenisowych rozrywek. Aby stać się wyborcą prawicy, trzeba wysiłku umysłowego, który pozwoli odcedzić fałsz lewicowej propagandy, szerzonej przez większość mediów. Aby zagłosować na Tuska czy Palikota, wystarczy bezmyślnie sączyć piwko przed telewizorem oferującym bezwartościową rozrywkę i dziennikarską chałturę. Dlatego ogólnokształcące liceum trzeba zastąpić kursami rozwiązywania testów, do których kluczem jest przekonanie, że nie warto się uczyć, skoro można - po odpowiednim treningu - odgadnąć wystarczającą pulę zalecanych odpowiedzi. Ale polityczne ubezwłasnowolnienie młodych Polaków, poprzez pozbawienie ich poczucia historycznych związków z poprzednimi pokoleniami, to jeszcze za mało dla komiwojażerów europejskich nowinek. Mniejsze narody mają zniknąć, bo są zawadą dla wielkich narodów. A które są wielkie? Cztery, trzy, a może okaże się, że tylko jeden? Polacy mają być głupsi (ci mądrzejsi powinni wyjechać i szybko się wynarodowić) i ma ich być zdecydowanie mniej (najwyżej 15-20 milionów). Dlatego nie będzie żadnej polityki prorodzinnej i dlatego należy propagować związki "partnerskie" i tym podobne dziwactwa. Polacy są potrzebni Europie, jako tani pracownicy, w miarę dobrze mówiący po angielsku lub niemiecku. Ale gdy będzie ich za dużo, to znowu zaczną fantazjować o niepodległości i patriotyzmie. Na to pozwolić im nie można. Czy tylko w Europie pojawiają się takie pomysły? A na Wschodzie? A może akurat w tej sprawie Europie, czyli wielkim Niemcom, będzie łatwo dogadać się z wielką Rosją? Polskę podzieli się na "regiony" (obok separatyzmu śląskiego zaraz pojawi się pomorski czy mazurski), a wschodnie województwa, bardziej oporne wobec "europeizacji", mocniej przywiązane do wiary i głosujące na prawicę, pozwoli się skolonizować przybyszom ze Wschodu. "Stara" Europa znów będzie sąsiadować z "Wielką" Rosją...
Strach przed dumną przeszłością Gdy już wyprzedaliśmy większość narodowego majątku, postawiliśmy w stan likwidacji polską armię, otworzyliśmy granicę z Rosją i zadeklarowaliśmy w Berlinie, że będziemy oddanym kamerdynerem niemieckich interesów w Europie, pozostało jeszcze zabezpieczyć się na przyszłość, aby za kilkanaście lat kolejne pokolenie, zarażone odradzającym się wirusem patriotyzmu, nie rozliczyło politycznych emerytów Platformy, beztrosko konsumujących nagromadzone majątki. Trzeba, więc jeszcze wmówić Polakom, że jako głupsi od Niemców, Francuzów czy Duńczyków muszą pogodzić się z rolą pracowitych "tutejszych", dla których jedyną perspektywą społecznego awansu stanie się wtopienie w obcojęzyczną "klasę średnią". Już tak bywało, kiedy w zaborze pruskim czy rosyjskim drogą do kariery i dostatku było wyrzeczenie się związków z przeszłością i kulturą własnego Narodu.
Jak to osiągnąć na początku XXI wieku? Przede wszystkim trzeba młodym Polakom spłycić i obrzydzić własną historię. Właśnie wkracza to do liceum, które ogólnokształcące będzie już tylko z nazwy, nowy program: historia XX wieku w klasie pierwszej oraz infantylne pogadanki w klasie drugiej i trzeciej (przykładowe tematy tych półrocznych pogadanek, tzw. modułów: Kobieta i mężczyzna; Pieniądz; Swojskość i obcość; Język, komunikacja, media). Licealista już po pierwszej klasie będzie musiał wybrać specjalizację, a jeżeli nie będzie to klasa humanistyczna, jego edukacja historyczna i obywatelska ograniczy się do przypadkowych i nieuporządkowanych ciekawostek zależnych od inwencji nauczyciela. Takie lekcje, traktowane, jako michałki, będą okazją do relaksu, ewentualnie odrobienia zadań z przedmiotów objętych specjalizacją. A co wyniesie młody człowiek z rocznego kursu historii najnowszej w klasie pierwszej? Widziałem cztery różne podręczniki przewidziane dla liceów. Trzy czwarte ich objętości zajmują tematy z okresu przed 1945 rokiem, zaledwie jedna trzecia - i to w znacznej części obejmująca historię Europy i świata - poświęcona jest drugiej połowie XX wieku. A to, co się stało w Polsce w 1989 roku i później, zostało wstydliwie sprowadzone do dwóch, najwyżej trzech lekcji. Analiza zawartości tych podręczników to temat na inną okazję. Ale jedno jest jasne: im wydarzenia bliższe naszych czasów, tym uczeń mniej będzie o nich wiedział. Najlepiej, żeby nie wiedział nic. A ministerialni urzędnicy kłamią, że właśnie teraz historia najnowsza została doceniona. Nieprawda. Kształcimy i będziemy kształcić politycznych analfabetów. Zgodnie z dewizą tego rządu: lepiej kopać piłkę, niż myśleć.
Nie pozwolimy Rządząca dziś koalicja zostawi po sobie kulturalną i edukacyjną pustynię. Zamyka szkoły, likwiduje biblioteki i domy kultury, zabiera fundusze muzeom i teatrom. Według niej, uniwersytety to "biznes", który ma przynosić zysk, a nie troszczyć się o wykształcenie absolwentów. Uczeń to "produkt", kultura to "towar", nauka to kiepski interes, no, chyba, że jest to nauka "kombinowania". Ambicją tej władzy jest wyprodukować głupszych od siebie.
Jeżeli zgodzimy się na dalszą degradację polskiej szkoły, na ogłupienie kolejnych roczników młodzieży, na ostateczny upadek autorytetu nauczycieli i wychowawców, na zastąpienie wszelkiej dyskusji tanią rozrywką, a głosów rozsądku telewizyjnym bełkotem, to za kilka, może kilkanaście lat okaże się, że nie jesteśmy już u siebie. Dlatego już dzisiaj każdy z nas musi sobie zadać pytanie: co zrobić, aby na to nie pozwolić. Szeremietiew
Bezdroża na Euro Jeszcze pod koniec 2010 r. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad chwaliła się, ileż to kilometrów nowych dróg zostanie oddanych na Euro 2012. Mieliśmy być świadkiem spektakularnego sukcesu rządów PO–PSL, a w pierwszej połowie tego roku Donald Tusk i minister transportu Sławomir Nowak mieli tylko przemieszczać się z autostrady na drogę ekspresową i otwierać, otwierać, otwierać… Nie wyszło z tego absolutnie nic. Mistrzostwa Europy w piłce nożnej miały być dla naszego kraju wielką szansą. Wielką szansą głównie na wszechstronny rozwój infrastruktury naszego kraju, który w tej dziedzinie był od wielu lat pośmiewiskiem Europy. Prawo organizacji Euro 2012 dostaliśmy od UEFA w kwietniu 2007 r. We wrześniu tego samego roku rząd Jarosława Kaczyńskiego opracował Program Budowy Dróg Krajowych na lata 2007–2012. Program zakładał powstanie w tych latach ok. 620 km autostrad realizowanych w systemie tradycyjnym, 473 km autostrad w systemie partnerstwa publiczno-prywatnego, ponad 1973 km dróg ekspresowych oraz 58 obwodnic o łącznej długości 393 km. Wyliczono koszt programu na 121 mld zł. Najważniejsze inwestycje dotyczyły zakończenia do 2010 r. budowy autostrady A-1 oraz w dalszej perspektywie autostrad A-2 i A-4. Priorytetem miała być też budowa dróg ekspresowych północ–południe (S-19 i S-3). Była to jedna z ostatnich ustaw rządu PiS. Miesiąc później wybory wygrała Platforma Obywatelska, a premierem został Donald Tusk. W swoim exposé zapowiedział on kontynuację boomu budowlanego, przejmując po poprzednikach program budowy dróg. W 2011 r. przyjęto nowy program – na lata 2011–2015, obcięty jednak o wiele setek kilometrów i dostosowany do własnych, niewielkich możliwości organizacyjnych Platformy Obywatelskiej.
Zerwany kontrakt Jeszcze w 2010 r. generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad w wydawanym przez siebie informatorze pisała w kontekście tego, co będzie podczas Euro 2012: „Kibice pojadą autostradą A1 z Gdańska przez Toruń, Łódź i Katowice do granicy z Czechami oraz A4 od Jędrzychowic przez Wrocław, Opole, Katowice, Kraków i Rzeszów do polsko-ukraińskiego przejścia w Korczowej”. Swój optymizm szefowie GDDKiA opierali m.in. na fakcie, że wówczas mieli podpisany kontrakt na realizację 180-kilometrowego odcinka A1 Stryków–Pyrzowice z konsorcjum Autostrada Południe SA, które miało zaprojektować i zbudować ten najdłuższy w historii Polski fragment autostrady. Niestety, „sprawa się rypła” na początku 2011 r., kiedy to okazało się, że konsorcjum, po pierwsze, nie jest w stanie porządnie przygotować projektu, a po drugie, nie uzyskało finansowania. Wiadomo już, że tego odcinka nie będzie nie tylko na Euro 2012, ale również na następne, które odbędzie się w 2016 r. we Francji. Obecnie kończą się prace nad projektem autostrady na odcinku Stryków–Tuszyn (ok. 40 km), którego budowa ma się zakończyć do końca 2013 r. Odcinek między Piotrkowem a Pyrzowicami jest w fazie projektowania. Nie wiadomo nawet, kiedy się zacznie jego budowa. Nieco lepiej jest na północ od podłódzkiego Strykowa. Część do Kowali na granicy województw łódzkiego i kujawsko-pomorskiego miała być nawet gotowa do czerwca tego roku. Piszę „miała być”, bo niestety lider konsorcjum budujący środkową część tego fragmentu (odcinek Sójki–Kotliska), firma POLDIM, kilka miesięcy temu zbankrutowała. Nie wiadomo jeszcze, czy inne podmioty konsorcjum będą w stanie dokończyć budowę i trudno mówić o konkretnych terminach. Na odcinku Kowala–Toruń już od zeszłego roku wiadomo było, że termin „na Euro” jest nieaktualny. W tej chwili obowiązuje wrzesień, ale dobrze będzie, jeśli kierowcy będą mogli przejechać się tym odcinkiem do końca 2012 r. Jedynym jak na razie „sukcesem” jest oddanie do eksploatacji jesienią zeszłego roku odcinka koncesyjnego Grudziądz–Toruń. Koncesyjny, czyli taki, z którego zyski za płatny przejazd czerpie nie państwo, lecz koncesjonariusz, czyli w tym przypadku firma GTC SA. Zbudowanie 62,4 km drogi zajęło budowlańcom trzy lata. Z południowych odcinków A1 w maju tego roku gotowy będzie odcinek z Pyrzowic do Maciejowa, który dołączy do wcześniej zbudowanych odcinków Maciejów–Sośnica i Sośnica–Bełk–Świerklany. Niestety, na odcinku A1 Świerklany–Gorzyczki o długości 18,4 km afera goni aferę. Przetarg na budowę tego odcinka w 2007 r. wygrała austriacka firma Alpine Bau. Według podpisanej umowy, odcinek miał być ukończony rok temu. Wykonawca przejął plac budowy, ale przez ponad dwa lata niewiele się tam działo. Zapowiadało się rekordowe opóźnienie. Alpine Bau broniła się właściwie w jeden sposób. Oznajmiła, że wybudowanie mostu autostradowego MA 532 (unikatowy w skali Europy, długi, podwieszany i jednocześnie bardzo szeroki) grozi katastrofą budowlaną. Oczywiście firma na poziomie przetargu mogła zapoznać się z projektami, ale wtedy nie zgłaszała zastrzeżeń. Strony przerzucały się zazwyczaj sprzecznymi ekspertyzami uznanych autorytetów w zakresie budownictwa mostowego, a budowa stała. Wreszcie cierpliwość GDDKiA się wyczerpała. W grudniu 2009 r. firma Alpine Bau z wielkim hukiem została wyrzucona z budowy bez odszkodowania. Sprawa trafiła do sądu. Rozpisano nowy przetarg na budowę tego newralgicznego odcinka, który wedle uaktualnionego planu miał zostać ukończony do marca 2012 r. 13 sierpnia 2010 r. przetarg (kryterium to jak zawsze najniższa cena) został rozstrzygnięty. Jak myślicie Państwo, pojedynek? Oczywiście! Brawo! Firma Alpine Bau! Cena o 300 mln zł niższa niż poprzednio, co poczytano za oszczędność (sic!). Austriacy wrócili na budowę, robotników było więcej, ale robota wcale nie szła „z gazem”. Powód? Mniemam, że Państwo zgadują. Oczywiście MA 532. Już na początku roku 2011 rozpoczęło się ponowne obrzucanie ekspertyzami. W marcu 2012 r., a więc wówczas, gdy wszystko miało być już gotowe, podpisano aneks przedłużający prace na tym odcinku do 26 lipca 2012 r., a tydzień później Alpine Bau wezwało na teren budowy MA 532 Inspektorat Nadzoru Budowlanego, który zamknął budowę. Ponoć grozi ona katastrofą budowlaną. GDDKiA protestuje, ma oczywiście całkiem inne zdanie i nawet za karę wykluczyło Alpine Bau z innego przetargu. A autostrady jak nie było, tak nie ma.
Na Euro tylko walcem Jeśli chodzi o A2 na odcinku Stryków–Warszawa, to nawet już wielki optymista minister Sławomir Nowak przestał chyba wierzyć w powielaną od miesięcy bzdurę, że na Euro 2012 uda się uzyskać mityczną „przejezdność”. Według stanu na 23 kwietnia, na odcinku C tego podzielonego na pięć zadań kawałka autostrady, podbudowa drogi, (czyli to, po czym ewentualnie można by jeździć, choć w Europie takie eksperymenty miały miejsce chyba tylko podczas wojny) jest gotowa w 53 proc. Na chwilę wchodząc w technologiczne szczegóły, zostają jeszcze do zbudowania warstwa wiążąca i warstwa ścieralna. Słowem, w czerwcu nikt po tym nie pojedzie, chyba, że walcem, ale na to kibice nie pójdą. Zapewne uda się otworzyć budowane przez Budimex i Strabag odcinki D i E, co ucieszy mieszkających w Pruszkowie i Grodzisku, bo do tych okołowarszawskich miejscowości zyskają komfortowy dojazd. Cały odcinek z Łodzi do Warszawy będzie gotowy do końca roku. Może. O ile budującej newralgiczny odcinek C firmie Boegl&Krysl starczy pieniędzy, zapału i darmowych podwykonawców, (bo przecież im się nie płaci), aby po Euro kontynuować budowę. O budowie autostrady A2 na wschód od Siedlec przestano już nawet mówić, można się obawiać, czy otwierana 28 lipca autostradowa obwodnica Mińska Maz. nie będzie ostatnim akordem pracy po tamtej stronie Wisły. Mazowieckie GDDKiA ma nawet gotową decyzję środowiskową na odcinek Warszawa–Siedlce, ale nie ma na tę realizację pieniędzy.
Igor Szczęsnowicz
Papała - zabójstwo na zlecenie Grupa śledcza badająca zabójstwo byłego szefa policji Marka Papały sprawdza wątek zlecenia zabójstwa generała. Współpracujący z mafią pruszkowską Igor M. ps. “Patyk” i Mariusz M. pod pozorem kradzieży auta mieli wykonać wyrok na byłym szefie policji – dowiedziała się „Gazeta Polska”. Co ciekawe, udział „Patyka” w zabójstwie gen. Papały był już badany kilka lat wcześniej, ale został wówczas przez śledczych odrzucony. Nie potwierdzam i nie zaprzeczam – odpowiada pytany przez „Gazetę Polską” Jarosław Szubert, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi, która prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa generała. – Mogę jedynie powiedzieć, że badamy różne wątki, a żadne dotychczasowe ustalenia nie zostały na razie podważone – dodaje. Ustaliliśmy, że jedna z wersji badanych przez śledczych zakłada, że członkowie gangu samochodowego, w którym działał Igor M. i Mariusz M,. dostali zlecenie na kradzież auta generała, przy czym jedna z tych osób dostała zlecenie na zabójstwo Marka Papały. W rzeczywistości „zamówienie” na kradzież auta byłego szefa policji było fikcyjne – faktycznie chodziło o samego generała. Tydzień temu pojawiła się elektryzująca wiadomość – gen. Marek Papała, były szef polskiej policji, zginął przypadkowo, ponieważ złodzieje chcieli ukraść jego samochód. Taką właśnie wersję miał podać policji Robert P. – świadek pozyskany z gangu, w którym działał „Patyk”. Okazuje się jednak, że jest to tylko jedna z wersji badanych przez grupę śledczą, powołaną trzy lata temu do wyjaśnienia zabójstwa generała. Bo o tym, że generał nie zginął przypadkowo, świadczą zarówno same zabójstwa (strzał w głowę z bliskiej odległości), jak i sposób działania grupy, w której byli Igor M. (zmienił on nazwisko – wcześniej nazywał się Igor Ł.) oraz Mariusz M. Razem z nimi zostali aresztowani Tomasz W. oraz bracia Robert i Dariusz J., przywódcy samochodowego gangu.
Ludzie „Pruszkowa” W latach 90. mafia pruszkowska była niepodzielnym hegemonem świata przestępczego. Jej struktury opanowały wszystkie najważniejsze odcinki nielegalnego „biznesu” – od drobnych haraczy poprzez kradzieże samochodów aż po międzynarodowy przemyt narkotyków. Igor M. ps. “Patyk” działał w gangu braci J. – „zawodowych” złodziei samochodów, który funkcjonował pod ochroną „Pruszkowa”. W praktyce oznaczało to regularne płacenie haraczu, jak również kradzieże aut na zlecenie mafii pruszkowskiej. Były to najczęściej luksusowe samochody, które później były przemycane za wschodnią granicę. Jak się później okazało, grupa ukradła blisko 500 luksusowych aut o łącznej wartości ok. 50 mln zł. W czerwcu 2000 r. prokurator generalny Lech Kaczyński podpisał zgodę na operację specjalną Centralnego Biura śledczego KGP, której celem było zatrzymanie i aresztowanie przywódców „Pruszkowa”. Miesiąc później czołowi gangsterzy byli już w areszcie; przez następnie tygodnie wpadali kolejni, a wśród nich był właśnie Igor M. ps. “Patyk”. Został on zatrzymany w związku ze śledztwem katowickiej prokuratury w sprawie związków przestępczych policji i urzędników samorządowych z gangiem pruszkowskim. To właśnie na podstawie zeznań „Patyka” do aresztu trafili stołeczni policjanci i pracownicy miejskich wydziałów komunikacji, którzy później zostali skazani. Igor M. uzyskał status świadka koronnego, a jego zeznania okazały się niezwykle cenne nie tylko w procesie dotyczącym korupcji, ale także w procesie przywódców „Pruszkowa”. W trakcie współpracy „Patyka” ze śledczymi okazało się, że był on wieczorem 25 czerwca 1998 r. w momencie zabójstwa Marka Papały na miejscu zbrodni – na samochodzie Marka Papały znaleziono fragment odcisku palca Igora M., a jego telefon komórkowy logował się do stacji w pobliżu miejsca zabójstwa. Igor M. twierdził, że próbował ukraść inny samochód, ale nie zdążył, bo spłoszyli go zamachowcy. Widział trzech mężczyzn – Ryszarda Boguckiego, Ryszarda Niemczyka (obydwaj skazani za zabójstwo gangstera Andrzeja K. ps. Pershing) oraz nieżyjącego już b. zapaśnika Krzysztofa W. To właśnie m.in. na podstawie zeznań Igora M. o zabójstwo generała zostali oskarżeni Bogucki i Andrzej Z, jeden z szefów Pruszkowa, a ich proces właśnie się toczy.
Egzekucja Generał Papała zginął od strzału w głowę, jak wysiadał z samochodu. Policja ustaliła, że otworzył drzwi auta i zdążył lewą nogę postawić na ziemi. Wtedy podszedł do niego mężczyzna w wieku ok. 20–22 lat, który przez chwile rozmawiał z byłym szefem policji. Gdy ten odwrócił głowę, z bliskiej odległości padł strzał prosto w czoło. Zdeformowany pocisk utkwił w oparciu fotela – znalazła go policja podczas oględzin samochodu, podobnie jak zdeformowany odcisk palca znajdujący się na szybie auta. Po latach okazało się, że odcisk należy do Igora M., który w czerwcu 1998 roku miał 23 lata. Uciekającego z miejsca zbrodni młodego mężczyznę zobaczyła przechadzająca się w pobliżu para. Inny ze świadków zeznał, że przed godz. 22 (wtedy właśnie został zastrzelony generał) słyszał krzyk mężczyzny „Jedzie, biegnij”. Policjanci w trakcie śledztwa potwierdzili, że wcześniej samochód Marka Papały był obserwowany. Co ciekawe, analizy kryminalistyczne potwierdziły, że sposób oddania strzału wskazuje na to, że sprawca działał z premedytacją i przewidywał, że odda strzał z bliska. Wersja przypadkowego zabójstwa była sprawdzana zaraz po morderstwie generała, ale w trakcie śledztwa została odrzucona. Zajmujący się zwalczaniem zorganizowanej przestępczości policjanci są przekonani, że przestępcy doskonale wiedzieli, czyje auto kradną.
– Mieli doskonałe kontakty w urzędach komunikacji i na policji, a urzędnicy z mokotowskiego urzędu, w którym był zarejestrowany samochód Marka Papały, zostali skazani za współpracę z „Pruszkowem”. Pogrążył ich „Patyk”, który dzięki tym zeznaniom został świadkiem koronnym – mówią nasi rozmówcy.
Dorota Kania