239

Masoneria w Unii Europejskiej Wydawca prawicowego miesięcznika „Opcja na prawo” i wielu ciekawych prawicowych publikacji Wydawnictwo Wektory wydało niedawno książkę Guido Grandt‘a „Czarna księga masonerii”. Guido Grandt jest 47 letnim niemieckim dziennikarzem śledczym, pisarzem i filmowcem. Jego praca pochodzi z 2007 roku i oparta jest na publikacjach wolnomularstwa i mediów głównego nurtu. W tekście autor nie kryje swoich lewicowych sympatii (książki nie można więc uznać za przejaw prawicowej propagandy).

Masoneria w Unii Europejskiej Na całym świecie działa 8 milionów masonów (w tym 4 miliony w USA) zrzeszonych w 50.000 lóż. W Austrii działa Wielka Loża Austrii i kilka innych lóż tworzących wielki wschód Austrii. Po II wojnie światowej członkami masonerii zostało bardzo wielu austriackich nazistów. W Szwajcarii działa Wielki Wschód Szwajcarii (jednym z członków szwajcarskiej masonerii był założyciel Czerwonego Krzyża). W Republice Federalnej Niemiec działa kilka nurtów masonerii: Wielka Loża Dawnego Rytu Wolnych i Przyjętych Mularzy Niemiec, Wielka Loża Krajowa Wolnomularzy Niemiec, Wielka Narodowa Loża Matka „Pod Trzema Globami”, Wielka Loża Amerykańsko-Kanadyjska, Wielka Loża Brytyjskich Wolnomularzy w Niemczech. „Ogólnie przedstawicielstwo wszystkich niemieckich masonów spoczywa wyłącznie w rękach Zjednoczenia Wielkich Lóż Niemiec – Bractwie Wolnomularzy”. W RFN działa 4000 masonów w 450 lożach zjednoczonych w pięciu wielkich lożach. Symbolem niemieckich masonów jest niezapominajka.

Loża P2 Najbardziej znaną lożą współczesnej Europy była (a zdaniem autora jest nadal) loża P2 (Propaganda Due). P2 działała już za rządów Mussoliniego, wtedy to bracia z tej loży zajmowali się w ramach reżimu faszystowskiego mordowaniem i torturowaniem przeciwników faszyzmu, brali też udział w walkach w Hiszpanii po stronie generała Franco i w ramach Waffen SS. P2 zarabiała kasę na handlu narkotykami, finansowała terroryzm neofaszystowski, inspirowała terror lewicy i neofaszystów, organizowała wespół z CIA zamachy bombowe, szkoliła do walk partyzanckich za pieniądze CIA (według planów NATO w Włoszech, Francji, Belgii, Grecji, Portugalii, Luksemburgu, Holandii, Danii, Norwegii, RFN tworzono odziały partyzanckie na wypadek wojny z blokiem komunistycznym).

Jednym z najbardziej znanych aktów terroru związanych z lożą P2 było zabicie Aldo Moro. Aldo Moro był politykiem chadecji zainteresowanym współpracą z komunistami. Chciał uniezależnienia Włoch od USA i Watykanu. Jako premier w czasie wojny Jom Kipur w 1972 roku odmówił USA współpracy w pomocy militarnej dla Izraela, uznał OWP i sprzedawał broń Palestyńczykom. W 1978 roku został porwany przez zachodnioniemieckich lewicowych terrorystów z Czerwonych Brygad (organizacja ta była zinfiltrowana przez tajne służby Republiki Włoskiej i RFN). Zdaniem autora „Czarnej księgi masonerii” zachodnioeuropejskie i amerykańskie służby specjalne związane z P2 wspierały likwidacje Aldo Moro by nie dopuścić komunistów do udziału we Władzach Republiki Włoskiej (pisał o tym jeden z członków P2 Mino Peccorelli – za co został przez masonerie zlikwidowany oraz emerytowani agencji CIA). W czasie porwania policja i służby specjalne wykazały się bezczynnością (nie można się temu dziwić – większość członków sztabu kryzysowego z policji i tajnych służb była członkami P2). W czasie śledztwa w sprawie zabójstwa Aldo Moro włoscy śledczy niezbicie wykazali związki lewicowych terrorystów z prawicowymi radykałami z P2). Przed swoją śmiercią w niewoli Czerwonych Brygad Aldo Moro pisał pamiętniki i listy obnażające kulisy włoskiej polityki (wszyscy którzy poznali treść tych pism w tym i śledczy służb specjalnych zostali zlikwidowani). Po 55 dniach uwięzienia Aldo Moro został zbity, kilka osób związanych z jego zabójstwem udało się osadzić. Komisja śledcza włoskiego parlamentu badająca sprawę zabójstwa Aldo Moro została zlikwidowano po dojściu do władzy Silvio Berlusconiego. Jednym z głównych braci był Licio Galli, działacz faszystowski, który pod koniec II wojny światowej przyłączy się do antyfaszystowskiej partyzantki. Po wojnie zajął się przerzutem nazistów do Ameryki Południowej (między innymi Klausa Barbie który w Ameryce Południowej zorganizował szwadrony śmierci). Po emigracji do Ameryki Południowej współpracownik Perona w Argentynie, od 1965 mason, od 1972 konsul honorowy Argentyny w Republice Włoskiej i handlarz bronią. Pomimo że był protestantem papież Paweł VI przyjął go do Zakonu Maltańskiego. Licio Galli był też współpracownikiem CIA, amerykańskiego oraz włoskiego kontrwywiadu wojskowego. Po powrocie do Włoch był współudziałowcem fabryki materacy produkującej na zamówienia rządowe oraz działaczem chadecji. W 1967 został członkiem loży P2 a z czasem wielkim mistrzem tej loży. Jego bratem z loży był Michele Sidona bankier Cosa Nostra, Watykanu, masonerii, CIA i finansjery. Michele Sidona transferował kasę CIA dla włoskiej prawicy by nie dopuścić do przejęcia władzy we Włoszech przez komunistów, dla mafii prał brudną kasę (z prostytucji, pornografii, handlu narkotykami). Innym bratem z loży P2 był Roberto Calvi. Roberto Calvi w wojnie domowej w Hiszpanii brał udział po stronie Franco, w II wojnie światowej walczył w Waffen SS, po wojnie był bankierem mafii. Wśród członków P2 byli reprezentanci: chadecji, faszystów, monarchistów, Opus Dei, Rycerzy Maltańskich (w tym wielki mistrz Zakonu Maltańskiego i przyjaciel papieża Pawła VI Umberto Ortolani), mafii, przedsiębiorców, armii, sadownictwa, policji, wywiadu, tajnych współpracowników CIA. P2 kreowała włoską politykę (P2 zlikwidowała szefa jednej z instytucji prokuratorskich i samą instytucje która zagrażała interesom P2, zleciła zabicie wielu prokuratorów badających przestępstwa loży). Loża P2 była jedną z wielu lóż tworzących układ mafijny w Europie, Unii Europejskiej i wschodniej Europie. P2 miała też związki z amerykańską partią republikańską, dyplomacją USA i CIA (do lat 50 XX wieku USA ingerowała w europejską politykę w duchu masonerii np. poprzez organizacje lóż masońskich na terenie baz NATO). Podczas rewizji domu wielkiego mistrza P2 Licio Galli w marcu 1981 roku włoska policja znalazła listę ponad 1000 masonów z loży P2, tajne dokumenty włoskiego rządu i dossier elit politycznych Republiki Włoskiej. Wśród członków loży P2 znalazło się 180 generałów, 52 wysokich oficerów żandarmerii, 37 wysokich oficerów policji, 150 parlamentarzystów, 14 sędziów, 50 przemysłowców i bankierów, 10 głównych dziennikarzy i redaktorów naczelnych, 100 kardynałów i biskupów zrzeszonych w Loggia Ecclesia. Spośród 2500 członków loży P2 poznano nazwiska tylko połowy masonów (w tym Silvio Berlusconiego i wielu jego dzisiejszych ministrów). P2 miała swoich współpracowników w Argentynie, Urugwaju, Wenezueli, Paragwaju, Boliwii, Nikaragui, Francji, Hiszpanii, Portugalii, Niemczech, Szwajcarii i USA. Sam Licio Galli zagrożony aresztowaniem w następnym miesiącu zbiegł do Ameryki Południowej. Półtorej roku później pod fałszywym nazwiskiem został aresztowany w Szwajcarii, jednak udało mu się uciec z szwajcarskiego aresztu (szwajcarska policja niezbyt go pilnowała). W 1987 wrócił dobrowolnie do Szwajcarii i podał się aresztowi. W 1988 został wydany Włochom, we włoskim więzieniu przesiedział 7 miesięcy. Zdaniem autora „Czarnej księgi masonerii” masoni we Włoszech mordowali wszystkich polityków którzy chcieli zwalczać mafię. Przyczyną tej zażyłości między masonerią a mafią było to że masoneria czerpała ogromne zyski z bycia pośrednikiem między mafią a władzami. Włoska masoneria zrzeszając policjantów, pracowników wywiadu, sędziów i polityków, sprawiała że włoscy masoni działając w zmowie wzajemnie zapewniali sobie bezkarność. Zdaniem Guido Grandt najbardziej znanym masonem w Unii Europejskiej jest zdaniem autora książki premier Włoch Silvio Berlusconi (związany z Opus Dei, ociec wysyłający dzieci do szkoły sztajnerowskiej, wieloletni premier, założyciel partii Forza Italia, właściciel 150 firm, udziałowiec banków i firm ubezpieczeniowych, właściciel stacji telewizyjnych, firm ubezpieczeniowych, domów towarowych, drużyny AC Milan, majątku wartego 40 miliardów dolarów). Berlusconi do P2 wstąpił w 1972 roku. W loży otrzymał numer 1816 i kod E.19.78, przydzielono go do grupy 17, jego akta miały sygnaturę 0625. W 1988 w trakcie procesu sąd włoski potwierdził jego członkostwo w masonerii. W swojej posiadłości zbudował sobie masoński grobowiec. Zdobycie władzy uchroniło Berlusconiego przed bankructwem. Berlusconi dzięki wsparciu braci (polityków i biznesmenów) zrobił karierę, w zamian promował masonów w swoich mediach i cenzurował negatywne informacje o masonach. Kiedy Berlusconi był premierem odebrał „urzędnikom dochodzeniowym prawo do wystawiania nakazów aresztowania w wypadku korupcji politycznej i przestępczości finansowej” (między innymi brat Berlusconiego był zagrożony aresztowaniem) oraz próbował wprowadzić kary dla dziennikarzy piszących o skazanych w sprawach korupcyjnych. Pomimo licznych postępowań prokuratorskich w sprawie przestępstw Berlusconi pozostał bezkarny. Po drugim przejęciu władzy Berlusconi wprowadził amnestie dla: przestępców podatkowych, obsadził listy wyborcze swoimi kumplami zapewniając im immunitet parlamentarny, zapewnił bezkarność wielu przestępcom gospodarczym, wprowadził przepisy pozwalające oskarżonym na zmianę oskarżycieli (co doprowadził do ponownego rozpoczęcia postępowania i unieważnienia się przestępstwa). Berlusconi zatarł wszelkie wyroki wobec siebie i swojej kliki. Z wymiaru sprawiedliwości, parlamentu i publicznych mediów uczynił swoje prywatne narzędzie. Uczynił republikę włoską republiką bananową. Równolegle z tym jak doprowadził gospodarkę Włoch do kryzysu sam został miliarderem. Związany z masonerią był były premier Republiki Włoskiej Giulio Andreotti (chadek, związany z neofaszystami, wspierający Opus Dei, przyjaciel papieży Pawła 6 i Jana Pawła II). Dzięki Andreottiemu masoni z loży P2 zdobyli kontrole nad włoskimi służbami specjalnymi.

Masoneria w kościele katolickim Media głównego nurtu wielokrotnie pisały o zinfiltrowaniu przez masonerie Watykanu. Członkami masonerii według mediów ma być ponad stu kardynałów, biskupów i urzędników watykańskiej kurii. Mają działać specjalne seminaria dla przyszłych członków masonerii. Watykan ma być podzielony na 8 stref rozdzielonych między 4 szkockie loże. Masoneria ma kontrolować administracje, policje i tajna służbę Watykanu. 12 września 1973 roku włoski tygodnik „Op” wydawany przez masona Minio Pecorellego (później zamordowanego za zdradę masonerii podobnie jak i dziennikarz który przygotował publikacje) opublikował listę 120 katolickich hierarchów masonów (wśród których był sekretarz stanu, odpowiedzialny za sprawy międzynarodowe Agostino Casarolli, prezes Banku Watykańskiego Paul Marcinkus, prefekt Kongregacji ds Biskupów będący jednocześnie zastępcą redaktora naczelnego „L’Osservatore Romano”. Jawnie swoją jedność z masonerią deklarował nagradzany przez masonerie i zwalczający tradycyjny katolicyzm Hans Kung. Jednym z najsławniejszych mordów rytualnych masonerii (zdaniem Guido Grandt’a) było zamordowanie papieża Jana Pawła I następcy Pawła VI. Do zabójstwa papieża doprowadziło opublikowanie we wrześniu 1978 przez masona i dziennikarza Mino Pecorelli’ego w „Osseratore Politico” artykułu „Wielka Loża Watykanu”. W artykule Pecorelli upublicznił listę 121 prałatów, kardynałów i biskupów członków watykańskiej loży „Ecclesia”. Jan Paweł I chciał zwolnić z posad masonów, w tym i arcybiskupa Paula Marcinkusa prezesa Banku Watykańskiego co doprowadziło by do ujawnienia przez nowy zarząd banku przekrętów dotychczasowego kierownictwa oraz kradzieży 1.300.000.000 dolarów amerykańskich z Banco Ambrosiano (po śmierci Jana Pawła I Watykan spłacił długi tego banku który był wspólnie kontrolowany przez arcybiskupa Marcinkusa, Licio Gali mistrza loży P2, Michale Sidona [bankiera mafii, związany z P2, chadekami i neofaszystami], banku zajmującego się praniem brudnej kasy i spekulacjami giełdowymi przez sieć banków zależnych w rajach podatkowych). Kasa z Banco Ambrosiano miała być rzekomo przeznaczona dla polskiej Solidarności i antykomunistycznych bojówek w Ameryce Południowej i Europie Wschodniej [panuje opinia że kasa która była wysyłana Solidarności została przejęta przez środowiska opozycjonistów związanych z SB a współcześnie z UE]. Bankierzy znający tajemnice Banco Ambrosiano byli szybko likwidowani. Po 33 dniach 28 września 1978 roku masoneria otruła Jana Pawła I. Ciało papieża zostało szybko pochowane, nie przeprowadzono autopsji, wszelkie notatki papieża zniszczono. Oficjalnie uznano śmierć Ojca Świętego za naturalną, pomimo że papież dwa tygodnie wcześniej przeszedł badania lekarskie których wyniki lekarze uznali za doskonałe. By nie dopuścić do ujawnienia prawdy przeprowadzono kampanie dezinformującą. Jan Bodakowski

Kto z Mieciem wojuje od miecia ginie Kto nie z Mieciem tego zmieciem - Pamiętamy te obowiązujące zasady głoszone przez kapciowego kapusty Bolka, Mnietka Wachowskiego.
WSTYD i ŻENADA. Tylko tak można określić prezydenturę kapusia Wałęsy, którego jedynym dokonaniem jest wpuszczenie postkomuny na salony, zastopowanie lustracji i dekomunizacji, wykradzenie dokumentów dot.jego współpracy z SB w latach 70 tych i puszczenie w skarpetach milionów Polaków, na plecach których wspiął się Bolek po zaszczyty. "Dworem" półanalfabety Wałęsy, którego i ja wybrałam trząsł SBek Miecio Wachowski.Ten prostak ale jakże cwany decydował o wszystkim. Bolek był na usługach kapciowego. Co kapciowy powidział, o czym i jak zdecydował tak było. Słowa kapciowego Mnietka Bolek zamieniał w ciało. Dzisiaj na kapciowego uwzięli sie pisowcy, zresztą jak na każdego. Bez zmian, nic nowego, ta sama bajka od lat, chociaż od lat 3 rządzi Donek, u którego Bolek z tytułem "mędrca" Europy robi za cepa do obijania Kaczyńskich, teraz jednego - Jarosława. Zarówno Bolek jak i jego kapciowy ogromnie pokrzywdzeni zostali przez PiS i Kaczyńskiego, o czym zawsze pamiętają przypomnieć, by ciemny lud nie zapomniał do końca świata a nawet dzień dłużej, że byli tacy dwaj co ukradli księżyc a ostatni, który został zawłaszczył Wawel i chce zawłaszczyć Polskę wedle naczelnego lizodupa IIIRP, PZPRowca z 20 letnim stażem. I właśnie ten komuch uratował IIIRP przed Kaczyńskim i wszelkim złem włażąc do otworu wywiewnwgo Bronka bez naoliwiania. Ale mimo to pisowcy są wszędzie. Nawet sądy Donald obsadził pisowcami i prokuratury też. Na złość Mietkowi. - Jestem niewinny. Jestem ofiarą procesu, który został mi wytoczony, gdy w kraju rządzili Kaczyński i Ziobro - powiedział przed wejściem na salę sądową Mieczysław Wachowski. Proces kapciowego rozpoczął się we wtorek w Sądzie Okręgowym w Łodzi. Proces Mieczysława Wachowskiego miał się rozpocząć już w grudniu ub. roku, ciągle był odraczany. Najpierw m.in. ze względu na chorobę b. ministra, później z powodu nieobecności współoskarżonej, później z powodu nieobecności adwokata Prezydencki minister przed sądem broniącego Wachowskiego i oskarżoną Dorotę O. (Wachowski: Jestem ofiarą

BYŁY SZEF GABINETU LECHA WAŁĘSY PRZED SĄDEM - Jestem niewinny. Jestem ofiarą procesu, który został mi wytoczony, gdy w kraju rządzili Kaczyński i Ziobro - powiedział przed wejściem na salę sądową Mieczysław Wachowski. Jego proces rozpoczął się we wtorek w Sądzie Okręgowym w Łodzi. Wachowski i dwójka prawników jest oskarżonych o oszustwo i usiłowanie wyłudzenia 2 mln złotych. Przed rozpoczęciem rozprawy sędzia poinformował, że proces w części toczyć się będzie z wyłączeniem jawności. Proces Mieczysława Wachowskiego miał się rozpocząć już w grudniu ub. roku, ciągle był odraczany. Najpierw m.in. ze względu na chorobę b. ministra, później z powodu nieobecności współoskarżonej, później z powodu nieobecności adwokata broniącego Wachowskiego i oskarżoną Dorotę O. Oskarżony o oszustwo i próbę wyłudzenia pieniędzy Dawny szef kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy jest oskarżony o usiłowanie wyłudzenia 2 mln zł od biznesmena irackiego pochodzenia w zamian za pomoc w zwolnieniu go z aresztu oraz próbę oszukania na milion złotych biznesmenów z podłódzkiego Rzgowa. Prokuratura zarzuciła mu też powoływanie się na wpływy u wojewody łódzkiego oraz w prokuraturze. Były minister w śledztwie nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Także przed wejściem na sądową salę stwierdził, że jest niewinny. W trakcie śledztwa Wachowski został zatrzymany przez ABW w styczniu 2007 roku. Miesiąc spędził w areszcie. Wyszedł z niego za kaucją w wysokości 200 tys. zł. Nie odpowie na pytania Również w trakcie wtorkowej rozprawy Wachowski nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Stwierdził, że zarzuty są absurdalne i były "elementem hucpy politycznej spowodowanej przez rządzący wówczas PiS". Według niego sprawa ta ma związek z procesem - zarówno karnym jak i cywilnym, który on i Lech Wałęsa wytoczyli przed laty Lechowi Kaczyńskiemu. Wachowski odmówił składania wyjaśnień. Nie chciał też odpowiadać na pytania. Na ławie oskarżenia zasiedli też adwokaci - Jerzy P. i Dorota O. P. miał pomagać b. ministrowi w sprawie biznesmenów spod Łodzi; Dorota O. miała pomagać w sprawie biznesmena z Iraku. Także oni nie przyznali się do winy i odmówili składania wyjaśnień. bgr, jk ram/sk/k) Dawny szef kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy jest oskarżony o usiłowanie wyłudzenia 2 mln zł od biznesmena irackiego pochodzenia w zamian za pomoc w zwolnieniu go z aresztu oraz próbę oszukania na milion złotych biznesmenów z podłódzkiego Rzgowa. Prokuratura zarzuciła mu też powoływanie się na wpływy u wojewody łódzkiego oraz w prokuraturze. Były minister w śledztwie nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Także przed wejściem na sądową salę stwierdził, że jest niewinny. W trakcie śledztwa Wachowski został zatrzymany przez ABW w styczniu 2007 roku. Miesiąc spędził w areszcie. Wyszedł z niego za kaucją w wysokości 200 tys. zł. W trakcie wtorkowej rozprawy Wachowski nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Stwierdził, że zarzuty są absurdalne i były "elementem hucpy politycznej spowodowanej przez rządzący wówczas PiS". Według niego sprawa ta ma związek z procesem - zarówno karnym jak i cywilnym, który on i Lech Wałęsa wytoczyli przed laty Lechowi Kaczyńskiemu. Wachowski odmówił składania wyjaśnień. Nie chciał też odpowiadać na pytania. Od trzech lat rządzi PO i jedynie słuszny TUSKU, musisz a tu wciąż pisowcy. Pisowcy czyhają wszędzie. Za każdym winklem czai się pisowiec z zapałką, by podpalić krainę mlekiem i miodem płynacą - zieloną wyspę na czerwonym oceanie. Oczywiście tą zieloną wyspą bujają pisowcy, którymi dowodzi pirat Ziobro ale dzielny sternik Donek płynie po wzburzonych wodach. Płynie zgodnie z prądem jak każda martwa ryba. A tymczasem w sądach panoszą się pisowcy i pastwią się nad kapciowym Bolka. Dobrze, że chociaż Cimoszewicz odebrał zapalniczkę Kaczyńskiemu.

http://www.tvn24.pl/-1,1669598,0,1,wachowski-stanie-przed-sadem,wiadomos...

(Cimoszewicz: J. Kaczyński jest gotów podpalić Polskę Zbliżająca się kampania będzie ostrym starciem dwóch kandydatów - Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego, ocenił Włodzimierz Cimoszewicz w "Kropce nad i" TVN24. Były premier ma nadzieję, że zwycięży obecny marszałek Sejmu. - Być może Komorowskiemu brakuje charyzmy, jak mu się zarzuca, być może prochu nie wymyśli, ale Polski nie podpali - mówił Cimoszewicz. - Obawiam się, że Jarosław Kaczyński gotów, by to zrobić, jeżeli by to odpowiadało jego celom politycznym. A jego cele polityczne nie wiążą się w sposób bezpośredni z całym społeczeństwem. Wiążą się z jego zwolennikami - powiedział. Zdaniem byłego premiera, "Kaczyński jest człowiekiem ostrzejszym" i "bardziej radykalnie nastawionym do polityki" niż Komorowski. Co miał, zdaniem Cimoszewicza, udowodnić m.in. gdy mówił o tym, że w Smoleńsku w 2010 roku zginęła elita patriotyczna.

Jak uważa Włodzimierz Cimoszewicz, takie podziały mogą się utrwalić. A Polska nie może - mówi - wyjść z wyborów "osłabiona, rozbita, poobijana".(tw, ck)

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Cimoszewicz-J-Kaczynski-jest-goto... kryska

WSZYSCY WON!!! "Wszyscy won!" - ryknął swego czasu u Pospieszalskiego Cejrowski. Dziś trzeba w końcu ryknąć: WSZYSCY WON! - wszyscy członkowie rządu Tuska odpowiedzialni za katastrofę w Smoleńsku. Tak dalej się nie da. Kolejne ujawniane szczegóły stawiają włosy na głowie. Wiemy, że za organizację lotu odpowiedzialna była Kancelaria Premiera. Wiemy, ze Biuro Ochrony Rządu - podlegające Kancelarii Premiera - nie sprawdziło stanu lotniska. Dziś dowiedzieliśmy się (Ujawniamy tajemnice korespondencji w sprawie Smoleńska Ujawniamy część dyplomatycznej depeszy (claris) między ambasadorem RP w Moskwie Jerzym Bahrem a polskim MSZ. Ambasador relacjonuje w niej spotkanie z Siergiejem Nieczajewem, dyrektorem departamentu europejskiego MSZ Rosji. Rosjanin dziwił się, że do 10 marca ich resort spraw zagranicznych nie otrzymał od naszego rządu oficjalnego potwierdzenia, czy i w jakim charakterze prezydent Lech Kaczyński przyleci do Rosji 10 kwietnia. Ambasador Bahr zanotował także, że Nieczajew ostrzegał, iż mogą być problemy z lądowaniem pod Smoleńskiem, co "DGP" ujawnił wczoraj. Prokuratura wojskowa bada, czy przez umniejszenia rangi wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu nie doszło do gorszego zabezpieczenia lotniska Siewiernyj. Ministerstwo Spraw Zagranicznych przez ponad półtora miesiąca nie potrafiło oficjalnie powiedzieć Rosjanom, jaki charakter będzie miała wizyta prezydenta 10 kwietnia - dowiedział się "DGP". Dotarliśmy do korespondencji z 11 marca 2010 roku pomiędzy Jerzym Bahrem a Jarosławem Bratkiewiczem, dyrektorem departamentu wschodniego MSZ i Mariuszem Kazaną. Ambasador opisywał rozmowę z Siergiejem Nieczajewem, dyrektorem departamentu europejskiego MSZ Rosji: "Nieczajew podkreślił, że protokół rządu Rosji będzie zajmował się wyłącznie organizacją spotkania premiera Tuska z Putinem. W kwestii wizyty prezydenta Nieczajew zapytał, czy powinien rozumieć moje słowa o przyjeździe Kaczyńskiego jako oficjalne powiadomienie strony rosyjskiej, gdyż do tej pory strona rosyjska nie otrzymała żadnej oficjalnej wiadomości, że wizyta ta będzie miała miejsce. Odpowiedziałem, że na tak postawione pytanie nie mogę udzielić oficjalnej odpowiedzi, niezależnie od faktu, że z tych materiałów, które posiadam, wynika, że 10 kwietnia do Katynia przybędzie prezydent RP". Po tej rozmowie Nieczajew 12 marca wysłał do polskiego ambasadora pismo: "Jestem zmuszony ponownie zwrócić się z zapytaniem: czy pańska wzmianka o planowanej wizycie prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia br. w Katyniu i Smoleńsku jest oficjalnym zwróceniem się strony polskiej? Będę wdzięczny za wyjaśnienie". Dopiero po tych naciskach 16 marca nasze MSZ poinformowało rosyjską dyplomację, że prezydent przyleci jako "szef delegacji": "Delegacji polskiej podczas tej ceremonii będzie przewodniczył Prezydent RP (...)" - czytamy w nocie z 16 marca. Jeden z ministrów w rządzie Tuska tłumaczy, że sprawa przeciągała się, bo prezydent chciał wymusić na Rosjanach oficjalne zaproszenie. - A to było niemożliwe - mówi. Jako że polski prezydent nie został zgodnie z protokołem dyplomatycznym zaproszony do Katynia przez rosyjskiego prezydenta, był w Rosji prywatnie. "Udział prezydenta nie był traktowany jako wizyta w tym rozumieniu (...) - zeznała Małgorzata Łatkiewicz-Pawlak, zastępca dyrektora Protokołu Dyplomatycznego MSZ. Czy to oznaczało, że Rosjanie mniej się przyłożyli do wizyty delegacji pod przewodnictwem Kaczyńskiego? Przecież także we wrześniu 2007 roku był w Katyniu z "prywatną wizytą". Podobnie jak wcześniej Aleksander Kwaśniewski i Lech Wałęsa. Tylko wtedy nikomu nic się nie stało i nie było potrzeby weryfikowania, czy te wizyty były gorzej przygotowane niż te oficjalne. Dziś trzeba to sprawdzić. - Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie sprawdza, czy umniejszenie rangi wizyty prezydenta mogło i miało wpływ na bezpieczeństwo lotu z 10 kwietnia i na sposób zabezpieczenia lotniska pod Smoleńskiem - mówi "DGP" prokurator Maciej Kujawski z biura prasowego Prokuratury Generalnej.Do 3 lutego w oficjalnych rozmowach polsko-rosyjskich nie było mowy o rozdzieleniu wizyt prezydenta i premiera. Wtedy premier Władimir Putin zadzwonił do Tuska i zaprosił na obchody katyńskie. Dariusz Górczyński, naczelnik Wydziału Federacji Rosyjskiej w departamencie wschodnim MSZ, zeznał, że po tej rozmowie Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera uzgodnił ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, że Putin przyjedzie do Katynia nie 10 a 7 kwietnia i tam się spotka z Tuskiem, bez Kaczyńskiego. Jurij Titoew przekonywał też, że strona rosyjska zapewni Kaczyńskiemu przyjęcie odpowiednie dla głowy państwa - choć w ich kraju gościć będzie prywatnie. Czy rzeczywiście? Naczelnik Górczyński zeznał: "Nomenklatura rosyjska określa takie wizyty jako prywatne, co nie oznacza, że jest to wizyta niezgłoszona (...), a jedynie że strona rosyjska zapewnia transport, bezpieczeństwo i zakwaterowanie jedynie dla szefa delegacji, w tym wypadku dla prezydenta RP". Nie dotyczyłoby to - przyjmując to rozumowanie - innych członków delegacji, np. marszałka Sejmu czy dowódców wojskowych. Maciej Duda) - że az do 16 marca strona rosyjska nie wiedziała, że do Katynia przyjedzie prezydent RP, pomimo, ze mówiło się o tym juz w grudniu. Wiemy w końcu, ze to szef Kancelarii Premiera ustalił po telefonie Putina do Tuska, ze będą dwie osobne wizyty, a Tusk spotka się z Putinem 7, a nie 10 kwietnia. Wiemy wreszcie, ze Lech Kaczyński leciał prywatnie. Kiedy Tomasz Arabski stanie przed sądem, nie wiem. Pewnie nieprędko. Jest jednak odpowiedzialny za część splotu okoliczności, które mogły doprowadzić do katastrofy.

Mam dosyć tego kraju, dosyć tego rządu, tej błazenady, łajdactwa, bezczelności, zartów z tragedii. Dosyć podwyzszanych podatków, dosyć ignorancji ministra finansów, dosyć płaszczenia się przed Rosją, dosyć tolerowania chamstwa, dosyć niszczenia edukacji, kultury, dosyć władzy absolutnej. Nadeszła pora rewolucji. 30 lat temu zwykli ludzie pokazali, ze mają siłę i potrafią wydrzeć bezwzględnej władzy swoje prawa. Taka juz polska tradycja, ze co 25 lat musi dojść do rewolty. Idę po benzynę.

tatarstan1

Ochładzają się stosunki polsko-litewskie Budowane przed długi czas strategiczne partnerstwo Litwy z Polską może się przekształcić w strategiczne partnerstwo z Białorusią – pisze we wczorajszym wydaniu litewski tygodnik „Veidas”. Tym samym podkreśla, że od momentu, kiedy prezydentem RP został Bronisław Komorowski, ochładzają się stosunki polsko-litewskie. „Litewscy politycy i dyplomaci od pewnego czasu mówili wprost, że jeżeli wybory prezydenckie wygra Komorowski, stosunki polsko-litewskie się ochłodzą” – pisze publicysta „Veidasa” Audrius Bacziulis. Dziennikarz zauważa, że prezydent Komorowski „nie jest na razie tą postacią, która może samodzielnie realizować politykę zagraniczną, tak jak to robił śp. Lech Kaczyński”. Mimo że – jak zauważa Bacziulis – Komorowski ma litewskie pochodzenie i darzy Litwę dużym sentymentem. Jako przykład ochładzających się stosunków polsko-litewskich publicysta podaje m.in. fakt, że Komorowski z pierwszą wizytą zagraniczną udaje się nie do Wilna, lecz do Brukseli, Paryża i Berlina. „W ten sposób wyraźnie potwierdził zmianę kursu polityki zagranicznej Warszawy” – czytamy na łamach „Veidasa”. „Wkrótce po tym kolejny krok Warszawy nie pozostawił wątpliwości, że nadchodzi kres współpracy polityków i dyplomatów Litwy i Polski. Warszawa oficjalnie wyraziła rozczarowanie, że Litwa nie poparła Polski i Rosji w sprawie ruchu bezwizowego z Kaliningradem” – pisze litewski publicysta. Sugeruje on ponadto, że zamieszanie wokół zniesienia wiz dla całego obwodu kaliningradzkiego „jest akcją PR-owską w celu zaakcentowania przychylności Warszawy wobec Rosji po tragedii pod Smoleńskiem, a także pokazania (m.in. Moskwie), że ochładzają się stosunki z Litwą”. Bacziulis zauważa, że od kilku tygodni poprawiają się z kolei stosunki jego kraju z Białorusią. Rządy obu państw rozważają m.in. możliwość sprowadzania ropy z Wenezueli do Białorusi przez terminal w Kłajpedzie, budowę terminalu gazowego, możliwość połączenia krajów szybką koleją i import z Białorusi energii elektrycznej. „Litwa i Białoruś obecnie mają wspólny strategiczny interes – wyzwolenie się z energetycznego uzależnienia od Rosji. Polska widocznie ostatnio takiej potrzeby nie ma” – konkluduje Audrius Bacziulis.Marta Ziarnik

Tyle artykuł. Admin pragnie jednak zauważyć, że stosunki Polski z Litwą nigdy nie były dobre i to akurat nie z winy Polski. Wystarczy przypomnieć o haniebnym wręcz traktowaniu polskiej mniejszości narodowej, na co polskojęzyczne władze nie reagują podejmowaniem analogicznych kroków względem mniejszości litewskiej. Jakoś nie mamy szczęścia do „partnerów strategicznych”.

Zbezczeszczono tablicę ku czci ofiar katastrofy w Smoleńsku Tuż przed godziną 14 do tablicy upamiętniającej ofiary katastrofy smoleńskiej podszedł starszy mężczyzna i rzucił w jej kierunku słoikiem z fekaliami - informuje serwis tvnwarszawa.pl. Mężczyzna, w wieku około 70 lat, został natychmiast zatrzymany przez pilnujących tablicy strażników miejskich i przekazany policji. Mężczyzna nie był wcześniej karany. Jak zaznaczają policjanci, w chwili incydentu prawdopodobnie nie był też pijany. Będzie to jednak sprawdzane. Na razie nie wiadomo czy i jakie usłyszy zarzuty. Zniszczenia mienia na kwotę poniżej 250 zł jest wykroczeniem, powyżej - tej kwoty - przestępstwem. Chwilę przed godz. 16 na miejscu pojawiła się ekipa sprzątająca.

Kontrowersje wokół odsłonięcia tablicy Tablicę upamiętniającą katastrofę smoleńską odsłonięto na Pałacu Prezydenckim w czwartek. Uroczystość odsłonięcia tablicy odbyła się po kilkudziesięciu minutach od podania informacji, że jest zgoda konserwatora zabytków na takie upamiętnienie. Tablicę odsłonił szef Kancelarii Prezydenta Jacek Michałowski oraz wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz. Tablica została poświęcona; odmówiono modlitwę w intencji ofiar katastrofy. Na prostokątnej tablicy z szarego granitu znajduje się krzyż, a poniżej napis: "W tym miejscu w dniach żałoby po katastrofie smoleńskiej, w której 10 kwietnia 2010 roku zginęło 96 osób - wśród nich prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką i były prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, obok krzyża postawionego przez harcerzy gromadzili się licznie Polacy zjednoczeni bólem i troską o losy państwa". Na dole tablicy znajduje się lilijka harcerska. Podczas uroczystości nie doszło do żadnych incydentów, jednak zebrani ludzie skandowali: "Hańba, hańba", "To przykład arogancji władzy". Zdaniem osób czuwających przy krzyżu, tablica nie jest dość okazałym upamiętnieniem ofiar. Michałowski pytany, dlaczego uroczystość odsłonięcia tablicy została tak szybko zorganizowana, odparł, że Kancelaria Prezydenta nie chciała dopuścić do kolejnych gorszących scen przed Pałacem. Jego zdaniem, spór wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu trwa już absolutnie za długo. Dodał, że projekt tablicy był konsultowany z wieloma osobami, w tym z niektórymi przedstawicielami rodzin ofiar katastrofy, a głównymi partnerami przy realizacji projektu było miasto i Kancelaria Prezydenta. Zdaniem premiera Donalda Tuska, nikt nie może już kwestionować dobrej woli prezydenta Bronisława Komorowskiego, jeśli chodzi o potrzebę upamiętnienia żałoby po katastrofie smoleńskiej. Jak mówił, ta "szybko podjęta" inicjatywa powinna powoli rozładowywać emocje. Według szefa rządu, "trudno się czepiać tej decyzji", bo - jak ocenił - "na pewno idzie w stronę, której oczekują najbardziej przejęci całą sytuacją". Przedstawiciele rodzin ofiar katastrofy są podzieleni ws. tablicy. Mąż Jolanty Szymanek-Deresz, Paweł Deresz, jest "w pełni usatysfakcjonowany" tablicą, choć zwrócił uwagę na fakt, że nikt go o jej odsłonięciu wcześniej nie informował. Zdaniem mec. Rafała Rogalskiego, pełnomocnika części rodzin ofiar, m.in. Jarosława Kaczyńskiego, tablica to niefortunna decyzja, a rodziny, które on reprezentuje, są "zaskoczone". (RZ)

Medialny trend wychwalania bolszewików Kwestia pomnika - czy mogiły, jak wolą niektórzy - w Ossowie jest w istocie rzeczą bardzo prostą. Swoistym sprawdzianem na nasz stosunek do państwa, jego historii i tożsamości. Dziwnym trafem to właśnie teraz, po katastrofie smoleńskiej, mamy do czynienia z relatywizacją tych ważnych pojęć. Nieprzypadkowo też wybrano termin odsłonięcia obelisku na cześć poległych bolszewików. Najczęściej podnoszonym argumentem w całej tej dyskusji jest humanitaryzm i postawa chrześcijańska. Nikt nie neguje tego, że grobów nie wolno bezcześcić. Można nawet zapalić świeczkę w Dzień Zaduszny czy pomodlić się o dusze tych, którzy kiedyś stanęli przeciwko Polsce. Nikt mnie nie przekona, że to za mało. Że trzeba na siłę, ocierając się o wazelinę, szukać drogi pojednania. Szczególnie, kiedy historię Katynia Rosja zdecydowała się nagłośnić dopiero po wielkiej tragedii. Zresztą intencje Kremla w tej mierze nie są do końca znane. Każdy, kto choć trochę interesuje się historią wie, że bolszewicy w 1920 roku zamierzali zdobyć Europę. I gdyby tych zamiarów nie powstrzymały wojska polskie, dziś zapewne rozmawialibyśmy w innym języku, a pielgrzymki odbywałyby się nie do Częstochowy a do Mauzoleum Lenina. A może to będzie nowy, kolejny punkt pojednania? 15 sierpnia to dzień szczególny. I ktoś, kto wpadł na pomysł uhonorowania czerwonoarmistów doskonale wiedział, co wywoła. I mógł spodziewać się reakcji. Powiedzmy szczerze - Bronisław Komorowski i nasze władze uniknęły hańby. Analogia być może zbyt prosta, ale wcale nieodległa: czy powinniśmy postawić w Krakowie obelisk na cześć Hansa Franka? A co z żołnierzami Wehrmachtu? Nazistom, którzy zginęli na terenie okupowanego kraju? Moda na pojednanie za pomocą tuszowania historii ostatnio jest w modzie. To bardzo zły znak. Autorytety takie jak Wajda (i nie tylko) powoli pozbywają się pewnej historycznej prawdy i tożsamości na korzyść wizerunku w oczach świata. Za niedługo przyjdzie czas na kłamstewko w postaci pokojowej walki w 1920 roku. Przecież zarówno Piłsudski, "knując" na Ukrainie, jak i bolszewicy mieli swoje cele. A to doprowadzi do kolejnych przekłamań i wybielania. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego medialnej wrzawie ulega historyk, którego doceniam, a mianowicie Antoni Dudek. Najbardziej nietrafiona wydaje się być w jego wykonaniu swoista podpucha, jaką umieścił w tekście dla "Rz": "Od wojny polsko-bolszewickiej minęło już 90 lat. Wydaje się, że to wystarczająco dużo czasu, by na tamte wydarzenia spojrzeć nieco spokojniej i z pewnym dystansem". Tym argumentem można wybielić dosłownie wszystko i dodać przy innej okazji - 70 lat to wystarczająco ws. Katynia. Trzeba popatrzeć na to z dystansem, przecież to wszystko realia wojny. Poza tym nie wiem, co jest hańbiącego w znaku na pomniku, pod którym bolszewicy walczyli. Czy swastyka na obeliskach, upamiętniających hitlerowców, też by była bezczeszczeniem ich pamięci? I jeszcze jedno pytanie, na które już nie znajduję odpowiedzi: jak to jest, że władza ma takie opory przed pomnikiem na cześć ofiar katastrofy w Smoleńsku, a chce legitymizować upamiętnianie bolszewików? Gw1990

SERWIS2117/08/2010 PRZYGOTOWANIE KATASTROFY SMOLEŃSKIEJ Jak wynika z zebranego materiału dowodowego (wciąż niepełnego), katastrofa smoleńska nie była wynikiem czystego przypadku. Sposób przygotowania wizyty prezydenta przez polski rząd i stronę rosyjską zwiększył ryzyko katastrofy w dniu 10 kwietnia br.

W MARCU ROSJANIE OSTRZEGALI Z zebranych jawnych dokumentów dot. przygotowania wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia 2010 roku wynika, że trzykrotnie odwoływano wyjazd grupy przygotowawczej do Smoleńska, które miało na celu sprawdzenie, czy lotnisko jest bezpieczne. Ostatecznie grupa do lotniska nie dociera, a MSZ zostaje poinformowane przez ambasadora rosyjskiego Grinina, że nie ma pewności czy lotnisko będzie na czas gotowe. Ale Kancelaria Prezydenta zostaje o tym poinformowana dopiero... 12 kwietnia! Rosyjski MSZ w marcu także poinformowało polskiego ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra o fatalnym stanie lotniska smoleńskiego i niemożności przyjmowania samolotów. Powtórzę Kancelaria Prezydenta otrzymuje informację dopiero 12 kwietnia br. (czyli w pierwszy dzień roboczy po katastrofie). Dlaczego przetrzymano informację ponad 2 tygodnie

CO Z OFICJALNYM POWIADOMIENIEM? W korespondencji z 11 marca 2010 roku pomiędzy Jerzym Bahrem, ambasadorem RP w Moskwie, a Jarosławem Bratkiewiczem, dyrektorem departamentu wschodniego MSZ i Mariuszem Kazaną, Ambasador opisywał rozmowę z Siergiejem Nieczajewem, dyrektorem departamentu europejskiego MSZ Rosji, który Zapytał także czy informację o wizycie prezydenta ma rozumieć jako oficjalne powiadomienie, gdyż do tej pory strona rosyjska nie otrzymała żadnej oficjalnej wiadomości o wizycie. Dopiero 16 marca i na wyraźne naciski/zapytania, strona rosyjska została poinformowana przez MSZ, iż prezydent przyjedzie do Rosji jako szef delegacji.

PRYWATNA CZY OFICJALNA WIZYTA? Skoro prezydent nie był formalnie zaproszony przez władze rosyjskie, wizytę uznano za prywatną. Dla porządku przypomnijmy, iż także polskie władze uznały wizytę prezydenta za „prywatną”, mimo że udawał się na uroczystości organizowane przez polski organ państwowy – Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, a w samolocie TU154M oprócz prezydenta, posłów, szefów ważnych instytucji państwowych było także najwyższe dowództwo wojskowe, a sam samolot był w wyposażeniu 36 specjalnego pułku wojskowego. Ale dla rosyjskich władz i polskiego rządu – była to jednak wizyta prywatna (sic)

DODATKOWE URZĄDZENIA 7 KWIETNIA? W tym miejscu warto przypomnieć, że w rozmowach polsko-rosyjskich początkowo nie było mowy o rozdzieleniu wizyty prezydenta i premiera. Dopiero po uzgodnieniu terminu uroczystości w dniu 10 kwietnia, na którym miał być prezydent RP, kancelaria prezesa rady ministrów oznajmiła, iż 3 dni wcześniej nastąpi spotkanie Putin-Tusk. Co więcej Nieczajew w rozmowie z ambasadorem Bahrem podkreślił, że protokół rządu Rosji będzie zajmował się wyłącznie organizacją spotkania premiera Tuska z Putinem. A zatem jedynie wizyta z 7 kwietnia była należycie przygotowana, a ta z 10 kwietnia – już nie. Urzędnicy polskiego MSZ zeznali, że sam premier Władimir Putin miał polecić, by na Siwiernyj przywieźć sprzęt niezbędny do bezpiecznego lądowania. Kilka miesięcy temu już po katastrofie pojawiła się informacja, iż w dniu 7 kwietnia na lotnisku w Smoleńsku zostały zainstalowane dodatkowe urządzenia. Ale już 3 dni później po dodatkowych urządzeniach na lotnisku nie było ani śladu. A gdyby urządzenia tak pozostawiono do dnia 10 kwietnia … Wojskowi śledczy wystąpili o informację na temat stanu lotniska przed katastrofą, a w szczególności o tym jaki sprzęt i czy w ogóle ustawili Rosjanie 7 kwietnia, gdy lądował premier Tusk i potem, 10 kwietnia, gdy miał lądować prezydent. Do tej pory tych informacji doprosić się nie mogą.

Dr Daniel Alain Korona

http://pe2012-sis.blogspot.com

WIADOMOŚCI Z KRAJU OD REDAKCJI: Jeden z internautów stwierdził, że nie dostrzegamy pozytywnych cech naszej rzeczywistości. Otóż tam gdzie dostrzegał on negatywy, my widzimy także treści pozytywne. Prezydent i Marszałek w Bogatyni, uciekający przed mieszkańcami tylnymi drzwiami budynku, uniemożliwienie odsłonięcia pomnika żołnierzy bolszewickich w Ossowie, ma swój wymiar pozytywny, albowiem znaczy że mimo pełnej władzy, aparatu bezpieczeństwa, służalczości mediów, sądów itp. istnieje możliwość wyrażenia niezadowolenia i na tyle skutecznego, ze władza musi się cofnąć (co tak bardzo irytuje europosła Olejniczaka w TVN24). Także Akcja Protestów Wyborczych okazała się na tyle skuteczna, że Sąd Najwyższy musiał złamać prawo, by doszło do formalnego przekazania władzy prezydenckiej Komorowskiemu. Ujawniono przy tym fasadowość tzw. demokratycznego państwa prawnego. A zatem widzimy także pozytywy w tym świecie.

 CENZURA:W części oficjalnych mediów, gazet, dziennikarzom dano do zrozumienia by pisali zgodnie z jedyną słuszną linią, czyli przeciw PISowi i Kaczyńskiemu, bo w przeciwnym wypadku będą musieli zrezygnować z pracy. Być może z tego biorą się cudowne nawrócenia niektórych dziennikarzy, którzy wcześniej raczej pozytywnie lub neutralnie wypowiadali się na temat szefa PIS, a teraz walą w „Kaczora”.

 EXPRESOWO I PO CICHU. 9 sierpnia Kancelaria Prezydenta wystąpiła do stołecznego konserwatora o zgodę dot. zamontowania tablicy dot. katastrofy smoleńskiej. O fakcie tym informowano publicznie 11 sierpnia, a decyzję konserwator zapowiadał w tej sprawie 12 sierpnia. Jednak zgodę formalnie wydano już 11 sierpnia Konserwator wydał decyzję ekspresowo (szkoda, że w innych postępowaniach nie działa nawet w 10% tej szybkości) a wmurowanie i odsłonięcie tablicy na ścianie bocznej pałacu nastąpiło z jeszcze większą szybkością. Wszystko odbywało się znienacka i celowej dezinformacji społeczeństwa. O odsłonięciu nie uprzedzono rodzin ofiar (a niektóre z nich chciały w tym uczestniczyć), nie uprzedzono posłów (zginęli przecież ich koledzy), nie uprzedzono mieszkańców (dla władzy to tylko motłoch). Nie było również najważniejszych osób w państwie prezydenta, premiera, marszałka sejmu, był tylko wiceprezydent Warszawy, szef kancelarii prezydenta i ksiądz, który poświęcił tablicę. Przypominało to scenę z filmu Andrzeja Wajdy, w której chowano zastrzelonych stoczniowców z Gdańska i Gdyni w grudniu 1970 roku. W nocy i po cichu, ekspresowo, tak aby jak najmniej osób w tym uczestniczyło. Minęło 40 lat, ta sama arogancja władzy, ten sam sposób dialogu.

 KONIECZNOŚĆ DIALOGU: Na stronie Prawa i Sprawiedliwości, partia ta i jej prezes Jarosław Kaczyński stwierdzają, że stanowisko PIS i Episkopatu wcale nie są odległe, gdyż w jednym i drugim przypadku podkreśla się potrzebę dialogu. Biorąc pod uwagę, iż w mediach pojawiają się różne twierdzenia, co do treści stanowiska PISu, zatem publikujemy oświadczenie, które ukazało się na stronie www.pis.org.pl, tak by każdy mógł wyrobić sobie własne zdanie: Z nadzieją przyjmujemy oświadczenie Prezydium Episkopatu Polski i Metropolity Warszawskiego w sprawie krzyża. Od dawna Prawo i Sprawiedliwość podkreślało konieczność dialogu prowadzącego do kompromisu pozwalającego godnie zakończyć ten niepotrzebny konflikt wokół tej sprawy. Prezydium Episkopatu w swoim apelu zwróciło uwagę na konieczność podjęcia kroków w kierunku zażegnania konfliktu i konsultacji w sprawie wybudowania pomnika śp. Lecha Kaczyńskiego i ofiar katastrofy. Jest to bardzo ważna i cenna deklaracja, która ufamy, że zostanie wysłuchana przez Prezydenta Bronisława Komorowskiego. Kierując się zasadami dialogu z szacunku dla wszystkich zainteresowanych Prezydent Bronisław Komorowski jest w stanie bardzo szybko ten niepotrzebny konflikt zażegnać. Ufamy, że nikomu w tej sprawie nie zabraknie dobrej woli.

 KONTROWERSYJNE ANKIETY DLA POWODZIAN:Pracownicy ośrodka pomocy społecznej w zamian za pomoc żądali od powodzian odpowiedzi na szokujące pytania. Jak podaje RMF FM, warunkiem otrzymania pomocy w wysokości 6 tys. złotych było wypełnienie ankiety, w której znajdowały się pytania o alkoholizm i stosowanie przemocy w rodzinie. Okazuje się, że wbrew zapowiedziom premiera, samo udokumentowanie i udowodnienie szkód wyrządzonych przez powódź nie wystarczyło. Do powodzian, którzy zwrócili się o pomoc rządową zgłosili się pracownicy Ośrodka Pomocy Społecznej, zadając dokładnie takie same pytania, jak wówczas, gdy ktoś stara się o zapomogę lub zasiłek. Powodzianie są oburzeni. „Mówiłem do żony: jedź i wycofaj ten wniosek. Jest mi po prostu wstyd. Zostałem potraktowany jak szmaciarz, dziad, który przychodzi spod budki z piwem, że mu zabrakło 5 złotych i stara się w MOPS-ie o pieniądze” – mówi jeden z powodzian. Podobno kontrowersyjne pytania z ankiet były zadawane przez pierwsze dwa tygodnie weryfikowania wniosków. Obecnie zgodnie z instrukcją urzędu wojewódzkiego sposób oceny szkód popowodziowych uległ zmianie. (Niezalezna.pl, RMF FM)

 NAPAD NA DZIENNIKARKĘ: Anita Gargas - współpracowniczka TVP, autorka "Misji specjalnej" - została 12 sierpnia w nocy napadnięta pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim.Sprawca, który wyrwał jej aparat fotograficzny i próbował uciekać, został natychmiast ujęty przez policję i trafił do aresztu. Dziennikarze próbujący dokumentować to, co od kilku tygodni dzieje się przed Pałacem Prezydenckim, coraz częściej padają ofiarą słownej i fizycznej agresji ze strony pijanego motłochu. Kilkanaście dni temu zaatakowano Ewę Stankiewicz, wczoraj w nocy zaś ok. 35-letni mężczyzna napadł na Anitę Gargas.Sprawcy nie podobało się to, że dziennikarka robiła zdjęcia osobom, które szydziły z krzyża i modlących się pod nim ludzi ... Anita Gargas to współpracowniczka TVP (autorka "Misji specjalnej"), znana dziennikarka śledcza. To ona sfotografowała przed Pałacem Prezydenckim Zbigniewa S. pseud. "Niemiec" - człowieka oskarżonego w procesie szantażystów senatora Piesiewicza. "Niemiec" wcześniej skazany był za gwałt i napad z bronią w ręku. Dziś jest jednym z głównych prowodyrów zamieszek pod Krzyżem.

http://niezalezna.pl/article/show/id/37712

 OD-WETOWANIE: Platforma zamierza ponownie skierować ustawy, który zostały zawetowane przez prezydenta, oraz wycofać te zaskarżone do Trybunału Konstytucyjnego. To słuszna idea, by przefiltrować weta prezydenta Kaczyńskiego – chwali Marek Wikiński, poseł SLD. Najwyraźniej SLD zapomniało, że prezydenckie weta Kaczyńskiego były skuteczne tylko wtedy, gdy uzyskiwały poparcie SLD. Jak widać lewica zmienia zdanie, bo liczy na wspólną koalicję z Platformą po przyszłych wyborach. Dodajmy, iż wśród zaskarżonych ustaw do TK jest zmiana prawa budowlanego, która likwiduje pozwolenia na budowę i umożliwia samowolę w tej kwestii.

 ODWOŁANE ODSŁONIĘCIE W OSSOWIE: Z powodu protestu okolicznych mieszkańców odwołano uroczyste odsłonięcie 15 sierpnia pomnika 22 żołnierzy Armii Czerwonej na Polakówej Górce w Ossowie. Przypomnijmy, iż kancelaria prezydenta (która nie miała czasu ws. pomnika ofiar tragedii smoleńskiej), zleciła Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przygotowanie mogiły zbiorowej żołnierzy bolszewickiej poległych 14 sierpnia 1920 roku pod Ossowem, a sekretarz rady dr Andrzej Kunert (z nominacji PO) rozpoczął realizację pomysłu mogiły/pomnika, deklarując w piśmie z 15 lipca br. do burmistrza Wołomina sfinansowanie całego przedsięwzięcia (z pieniędzy publicznych). Zob. http://rekinek2.salon24.pl/218886,prezydent-bronek-wybudowal-pomnik-bolszewickich-bagnetow. Oburzenie tym pomysłem wyraziło m.in. Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie. "Pomysł uczczenia w ten sposób i w tym dniu żołnierzy, którzy nieśli na swych bagnetach zbrodniczą ideologię, dążąc do narzucenia jej Polsce, a następnie innym krajom Europy, nie ma nic wspólnego z tradycyjnym szacunkiem dla zmarłych …jest posunięciem równie skandalicznym, jak haniebnym.http://bukojer.salon24.pl/218785,pomnikowy-skandal-w-ossowie.A w Internecie blogerzy pytają sarkastycznie, kiedy prezydent odsłoni pomnik, tablicę ku czci żołnierzy Wermachtu, SS i Einsatzgruppen poległych w czasie II wojny światowej.

 PODPALENIE:Papieski krzyż, który od lat stoi na brzegu Brdy w Bydgoszczy, został podpalony. Jego historia wiąże się z przedwojenną fabryką karbidu, licznymi utonięciami, a także ze spływami kajakowymi ks. kard. Karola Wojtyły. Mieszkańcy pobliskich miejscowości są zbulwersowani i zmartwieni zaistniałym aktem profanacji i wandalizmu. Podkreślają, że na pewno wiąże się on z obecną walką z krzyżem w Warszawie.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100814&typ=wi&id=wi23.txt

 PROGNOZA WYBORCZA SEJM - SIERPIEŃ 2010:Gdyby wybory parlamentarne odbywały się w połowie sierpnia najwyższe poparcie uzyskałaby Platforma Obywatelska, którą poparłoby 44 proc. (+1 proc.). Na drugim miejscu uplasowało się Prawo i Sprawiedliwość, na które wskazuje 34 proc. (-1 proc.) osób deklarujących udział w wyborach. Sojusz Lewicy Demokratycznej może liczyć na 13 proc. (+1 proc.) wskazań. Poza Sejmem znalazłyby się: Polskie Stronnictwo Ludowe z poparciem 4 proc. (+1 proc.) i Wolność i Praworządność Janusza Korwin-Mikke 2 proc. Poniżej 1 proc odnotowały: Socjaldemokracja Polska, Prawica Rzeczpospolitej, Stronnictwo Demokratyczne, Partia Demokratyczna oraz Partia Pracy. http://www.palade.pl

 SKOK NA MEDIA:Prezydent Bronisław Komorowski podpisał nowelizację ustawy medialnej. Gdy ustawa wejdzie w życie, wygasną kadencje obecnych rad nadzorczych i zarządów w TVP oraz Polskim Radiu. Nowe rady nadzorze będą wyłonione przez KRRiT (w której są tylko przedstawiciele PO, PSL i SLD) i Ministerstwa Skarbu oraz Kultury. Zarządy także powoływane będą przez Krajową Radę na wniosek rad nadzorczych. Członkowie zarządu i rad nie będą mogli czuć się pewnie, bo są odwoływalni także w trakcie kadencji. Dla pozorów wpisano w ustawie konkursy, w którym wygrają „jedynie słuszni kandydaci”. Skok na kilkaset stołków w TVP i Radiu niebawem się zacznie, tak jak i zwolnienie dziennikarzy, którzy nie wykażą właściwego oblicza politycznego.

 SPOŁECZNY KOMITET POMNIKA:Powstał Komitet Społeczny na rzecz budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego oraz pozostałych 95 ofiar katastrofy pod Smoleńskim.Członkowie Komitetu w wydanym oświadczeniu wskazują że pomnik Lecha Kaczyńskiego i pozostałych ofiar katastrofy powinien być wzniesiony przy Pałacu Prezydenckim, naprzeciw Kościoła Karmelitów, zaś w miejscu gdzie stoi dziś Krzyż powinna zostać umieszczona tablica, która będzie upamiętniać miejsce w którym modliło się setki tysięcy Polaków. Komitet zamierza rozpisać konkurs na projekt pomnika

http://1312eksa46.salon24.pl/219085,komitet-spoleczny-budowy-pomnika-lecha-kaczynskiego

WPŁATY NA SZLACHETNE CELE:

Można dokonać wpłat darowizn (do odliczenia od dochodu podatkowego do wysokości 6% dochodu na) Stowarzyszenie Polskie Euro 2012 Solec20a/34, 00-410 Warszawa nr 48 1050 1038 1000 0090 6392 2471 z dopiskiem „darowizna na cele statutowe”.

 WSA UCHYLA SIĘ: W odpowiedzi na wniosek o wyjaśnienie treści postanowienia o oddaleniu skargi Stowarzyszenia Interesu Społecznego na nie dopuszczenie Stowarzyszenia przez MNiSW do postępowania dotyczący zlikwidowanych kierunków na AHE w Łodzi, 6 sierpnia Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie (skargi uprzednio wycofanej przez SIS) stwierdził, że rozpoznanie wniosku o cofnięcie skargi mogło być dokonane dopiero po uiszczeniu wpisu od skargi, a skoro wpis nie został uiszczony (bo złożyło wniosek o cofnięcie skargi), zatem nie można było nadać skardze i wnioskom złożonym w następstwie wniesionej skargi dalszego biegu (sygn. akt I SA/Wa468/2010). Stanowisko WSA jest absurdalne. Ponadto w przeszłości sąd nie uzależniał cofnięcia skargi od uprzedniego uiszczenia wpisu. W rzeczywistości WSA oddaliło skargę, czyli nie rozpatrywało wniosek o cofnięcie, gdyż wówczas musiałby odnieść się do kwestii dopuszczalności jej cofnięcia, zważywszy argumenty poruszane przez Stowarzyszenie przy cofnięciu tj. zastosowanie szantażu likwidacyjnego przez MNiSW w sprawach dotyczących AHE. WSA uchyliło się od zajęcia stanowiska i zamyka oczy (jak wcześniej prokuratura i sąd karny) na fakt przekroczenia uprawnień przez Ministerstwa i rażącego naruszenia prawa w postępowaniach administracyjnych.

ZOSTANIEMY JAKO GOŁODUPCE rozmowa z profesorem Krzysztofem Rybińskim „Polityka obecnego rządu, który zadłuża kraj bardziej niż Gierek, jest niezwykle niebezpieczna i nie powinna być kontynuowana” – z Krzysztofem Rybińskim, profesorem Szkoły Głównej Handlowej, rozmawia Paweł Paliwoda ("Gazeta Polska"). W okresach przedwyborczych zarówno Platforma Obywatelska, jak i sam Bronisław Komorowski zapowiadali obniżanie podatków i tworzenie prawa przyjaznego dla obywateli i prywatnej przedsiębiorczości. Jak politycy PO wywiązują się z tych obietnic? Nie wywiązują się. Mieli główny udział w powołaniu do życia w grudniu 2007 r. Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej „Przyjazne Państwo”, mającej zwalczać biurokrację i legislacyjne buble, które m.in. krępują ekonomiczne działania ludzi przedsiębiorczych. W jej skład wchodzili niemal wyłącznie politycy PO, a przez długi czas szefował jej Janusz Palikot. Komisja okazała się całkowitym niewypałem. Tymczasem Polska spada w rankingach wolności gospodarczej. W rankingach e-administracji ONZ w ciągu dwóch lat spadliśmy z 33. na 45. lokatę, a według OECD [Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju; międzynarodowa organizacja o profilu ekonomicznym, zrzeszająca 32 kraje – przyp. red.] jesteśmy najbardziej przeregulowaną gospodarką wśród krajów OECD. System podatkowy jest w Polsce koszmarnie skomplikowany i oceniany jako jeden z najgorszych na świecie. To są fakty. To jest dramat.

Jak ta sytuacja wpływa na stan finansów państwa? Według agencji ratingowych, które oceniają prawdopodobieństwo, czy Polska spłaci zaciągnięte długi, w 2010 r. ryzyko takiego zdarzenia jest niewielkie. Również oprocentowanie, jakie musi płacić rząd za zaciągnięte kredyty, jest niższe niż niektórych mniej wiarygodnych, choć bogatszych od nas krajów strefy euro. Więc na pierwszy rzut oka można by rzec, że stan finansów publicznych jest dobry. Ale to tylko pozory. Agencje ratingowe bardzo często myliły się w przeszłości, a kraje, które w jednym roku były pupilkami globalnych rynków finansowych, w następnym roku stawały się celem ataków spekulacyjnych. Przewiduję, że jeśli w ciągu dwóch lat nie zaczniemy poważnych reform, podobny los może spotkać Polskę.

Czy rząd rzetelnie informuje o tym opinię publiczną? Jak pan ocenia politykę informacyjną władz? Koalicja PO–PSL na razie tylko mówi o reformach, ale nic nie robi. W sprawach gospodarczych rząd dezinformuje obywateli. W exposé premier obiecywał obniżenie deficytu budżetowego, długu publicznego i podatków. Jak jest naprawdę, każdy widzi. Rok temu premier zapewniał, że podatki nie wzrosną, a tymczasem rząd podnosi VAT, akcyzę i PIT, ten ostatni – zamrażając progi podatkowe. Na początku 2009 r. premier i minister finansów zapewniali, że rząd będzie oszczędzał, że Polska nie będzie prowadziła nieodpowiedzialnej polityki zwiększania wydatków. Tymczasem wydatki publiczne w 2009 r. wzrosły o 10 proc., a według danych GUS w administracji publicznej zatrudniono 26 tys. nowych urzędników. Ponadto na niespotykaną dotąd skalę zaczęto stosować kreatywną księgowość.

Na czym polega kreatywna księgowość? Kreatywna księgowość w budżecie to takie działania, których celem jest ukrycie części deficytu budżetowego lub zadłużenia państwa, tak, żeby nie były one widoczne w oficjalnych statystykach. Chodzi więc o to, aby sztucznie poprawić dane dotyczące finansów publicznych i upiększyć wizerunek rządu. Kreatywną księgowość – ze wsparciem znanego banku inwestycyjnego – stosowała Grecja. Takie operacje prowadzi też Polska. Na przykład ZUS powinien mieć wystarczające dotacje z budżetu, żeby był w stanie wypłacać comiesięczne emerytury i renty. A tymczasem ZUS dodatkowo musi pożyczać środki w bankach, od Funduszu Rezerwy Demograficznej i z budżetu. Przemilczanie tego rodzaju działań instytucji państwowych pozwala rządowi twierdzić, że deficyt budżetowy wyniesie w tym roku tylko 50 mld złotych, podczas gdy naprawdę deficyt, czyli nadwyżka wydatków publicznych nad dochodami, jest dwa razy większy. Podążamy tropem Grecji.

Kreśli pan pesymistyczny obraz stanu polskich finansów. Donald Tusk i minister Rostowski – przeciwnie, zapewniają nas, że realizowany jest plan chroniący Polskę przed kryzysem i dynamizujący naszą gospodarkę. Każdy może sobie przeczytać Wieloletni Plan Finansowy Państwa. W tym planie są trzy poważne zapowiedzi – że zostaną podwyższone podatki, że prywatyzacja będzie prowadzona na wielką skalę i że dług publiczny wzrośnie z 670 mld złotych na koniec 2009 r. do 920 mld złotych na koniec roku 2013. Jeżeli kraj się szybko zadłuża i rosną podatki, to nie ma szans na dynamiczny rozwój. Obecnie rząd, niestety, nie planuje szybkiego wdrożenia jakichkolwiek reform, twierdząc, że nie są one konieczne. Ponoć tak jak jest, jest dobrze. I tu znowu mija się z prawdą.

A może nie tyle mija się z prawdą, ile odmiennie interpretuje fakty? Myślę, że rząd dobrze zdaje sobie sprawę z większości zagrożeń, bo zostały one opisane w dokumencie rządowym „Polska 2030”. A fakty są takie, że koalicja PO–PSL świadomie ignoruje te zagrożenia i tworzy nowe – jak zwiększanie deficytu budżetowego i zadłużenia państwa – żeby w krótkim okresie odnieść korzyści polityczne i zwiększyć swoją popularność. Rząd w ogóle nie interesuje się wieloma sprawami o kapitalnym znaczeniu. Tym, że Polsce grozi katastrofa demograficzna, że za 2–3 lata wystąpi zagrożenie brakiem ciągłości dostaw prądu, że przy tak szybkim zadłużaniu grozi nam scenariusz grecki, że poziom polskich uczelni bardzo się obniża, tak że młodzi ludzie z zagranicy nie chcą do nas przyjeżdżać na studia, że liczba patentów jest śladowa, że w zeszłym roku wzrosła przestępczość. Wszystkie te problemy nie dotyczą tu i teraz, jak mówi premier Tusk, tylko okresu po wyborach 2011 r. Czyli dopiero wtedy rząd ma się zabrać za ich rozwiązywanie. A w tej chwili rządzących to nie interesuje.

Czy PO ma jeszcze jakieś podstawy, aby nazywać się partią liberalną? Nie ma. Na naszych oczach PO przepoczwarzyło się z partii liberalnej w bezideową partię populistyczną, której jedynym celem jest utrzymanie się przy władzy.

Wspomniał pan o wzroście liczby urzędników administracji publicznej. Czy są efektywni i ile nas kosztują? W badaniach zaufania do administracji centralnej i samorządowej przeprowadzanych przez Eurostat widać, że Polacy są nieufni wobec administracji bardziej niż przeciętnie inne narody w Unii Europejskiej – dotyczy to szczególnie administracji rządowej. Według raportu OECD o Polsce z kwietnia tego roku, podczas gdy w innych krajach OECD rosła efektywność administracji publicznej, w Polsce obniżała się ona w szybkim tempie. Skutkiem tego było zatrudnianie nowych urzędników w administracji publicznej wszystkich szczebli. Od 2005 do marca 2010 r. zatrudniono 100 tys. nowych urzędników, czego koszt wyniósł 5 mld złotych – tyle, co szacowane przez rząd wpływy z planowanej podwyżki podatku VAT. To ponownie są fakty. Na tej podstawie czytelnicy mogą sobie wyrobić zdanie na temat biurokracji w Polsce.

Jak polityka fiskalna, gospodarcza i kadrowa rządu wpływają na życie przeciętnego Polaka? Kto jest jej beneficjentem, a kto na niej traci? Na razie przeciętny Polak nie odczuwa dotkliwie skutków polityki koalicji PO–PSL, podczas urzędowania której okazało się, że potrafimy wydawać pieniądze unijnych podatników – głównie niemieckich – na budowę dróg, stadionów i mostów. Strach pomyśleć, co by było, gdyby nie środki unijne. Nie byłoby żadnych dużych inwestycji publicznych w infrastrukturę. Ale niedługo przeciętny Polak odczuje skutki rządów PO–PSL. Podatki pójdą w górę, i to solidnie. Także VAT, akcyza, PIT. Pechowo nałoży się na to wzrost cen żywności z suszy w wielu regionach świata. Najwięcej ucierpią najbiedniejsi, bo to w nich najbardziej uderzy podatek VAT. Rząd zaplanował podwyżki obciążeń fiskalnych, które dla osoby zarabiającej 20 tys. złotych miesięcznie oznaczają wzrost opodatkowania dochodów 2,4–3,2 razy mniejszy niż dla osoby biednej, zarabiającej 1000 złotych.

Jaka jest obecna kondycja ZUS? Czy grozi nam także sytuacja, że zostaniemy bez emerytur i świadczeń zdrowotnych, na które państwo ściąga z nas sowity haracz? Na razie ZUS pożycza pieniądze w bankach, ale ponieważ rząd nie chce się zająć reformami, finansowa dziura w budżecie ZUS będzie rosła. Jeżeli nie dostosujemy wieku emerytalnego do faktu, że żyjemy o wiele dłużej niż 20 lat temu, to najdalej za 10 lat powstanie ryzyko, że zabraknie pieniędzy na emerytury. Wtedy pojawi się jakaś pani Fedak-bis, która rozwali system emerytalny, tak jak zrobiono to w Argentynie, gdzie znacjonalizowano fundusze emerytalne. Jeżeli już dzisiaj pojawiają się pomysły na zasypanie dziury w ZUS naszymi oszczędnościami na emerytury, co proponuje minister Fedak, to jeżeli nie będzie reform w zakresie świadczeń zdrowotnych, emerytalnych, rentowych itp., za kilka lat pesymistyczny scenariusz może się urzeczywistnić. Dlatego tak ważne jest, aby wyprowadzić bogatych rolników i pseudorolników z KRUS do ZUS. Trzeba stopniowo wydłużyć i zrównać wiek emerytalny kobiet i mężczyzn na poziomie 67 lat. Trzeba także objąć powszechnym systemem emerytalnym służby mundurowe. Bez tych reform dziura w budżecie ZUS rozrośnie się do takich rozmiarów, że ostatecznie pogrąży finanse publiczne. Niedawno na łamach prasy porównał pan premiera Tuska do Andrzeja Leppera. Czy jest aż tak źle? Z tego, co powiedziałem podczas tej rozmowy, wynika, że tamto porównanie było dla Andrzeja Leppera krzywdzące, dlatego przeprosiłem go od razu w tym samym tekście. Za czasów Leppera mieliśmy tylko groźby, a teraz mamy groźne projekty konkretnych ustaw, za którymi idzie ich realizacja – na przykład w sprawie systemu emerytalnego. Polityka obecnego rządu, który zadłuża kraj bardziej niż Gierek, jest niezwykle niebezpieczna i nie powinna być kontynuowana. Przypomnę, że pomimo wyprzedaży majątku państwowego na kwotę ponad 50 mld złotych, rząd PO–PSL chce nas zadłużyć do 2013 r. na kolejne 250 mld złotych. Ponieważ w tym czasie planuje się zabrać pieniądze Otwartym Funduszom Emerytalnym, stracą one zdolność do inwestycji, więc pozostały do sprywatyzowania majątek wykupią przede wszystkim inwestorzy zagraniczni. Jako kraj zostaniemy niczym gołodupce, bez majątku, za to z olbrzymimi długami.

Unijny bat na Polskę: milionowe kary za brak utylizacji śmieci Aż 260 tysięcy euro dziennie kary będzie musiała płacić Polska do kasy Unii Europejskiej, bo nie radzi sobie ze… śmieciami. Na nasz kraj nałożono bowiem obowiązek sprawnego i szczelnego systemu odbioru, utylizacji i przeróbki odpadów. Tymczasem obecnie zgodnie z unijnymi przepisami przetwarzanych jest zaledwie 5 proc. śmieci – a powinno być 60 proc. Obecnie zgodnie z unijnymi przepisami przetwarzanych jest zaledwie 5 proc. śmieci – a powinno być 60 proc. W Polsce rocznie wytwarzanych jest ponad 11 milionów ton odpadów. Oznacza to, że przeciętny Polak „produkuje” rocznie 300 kilogramów śmieci. Obecnie z tej gigantycznej góry śmieci przetwarzanych jest zaledwie 5 proc. podczas gdy zgodnie z unijnymi przepisami do roku 2014 powinniśmy przetwarzać 60 proc. W 2010 r. Polska przejdzie pierwszą kontrolę, czy wywiązuje się z unijnych zaleceń. W tym roku musimy do 75 proc. ograniczyć ilość składowanych odpadów. Za trzy lata powinno być ich o połowę mniej. Już teraz jednak wiadomo, że będziemy płacić kary, bo nie potrafimy gospodarować odpadami. Od 16 lipca Komisja Europejska liczy nam grzywnę sięgającą 40 tysięcy euro dziennie, ale od 2013 roku stawka będzie znacznie wyższa, ponieważ każdy dzień zwłoki będzie nas kosztował 250 tysięcy euro – ostrzega „Gazeta Wyborcza”. I nie jest to bynajmniej zła wola państw wspólnotowych. Wina leży oczywiście po stronie Polski. Przystępując do Unii Europejskiej zobowiązaliśmy się bowiem do usprawnienia gospodarki odpadami. Ale na razie się nie udało. Na przykład w tym roku tylko o 8 proc. zmniejszyliśmy ilość wyrzucanych na wysypisko śmieci, a miało być o jedną czwartą. Może być jeszcze gorzej, gdyż od 2013 roku na wysypiska trafiać ma najwyżej połowa odpadów. Natomiast druga połowa ma być przerabiana na surowce wtórne albo spalana. Wątpliwe czy zdążymy, bo dotychczas nie zrobiliśmy prawie nic. Powodem niskiego poziomu przetwarzania śmieci w Polsce jest bowiem mała liczba sortowni i ich mało efektywnego sposobu odzyskiwania surowców wtórnych do dalszego wykorzystania. Niewiele jest też spalarni o dużych mocach przerobowych.

Gminy właścicielem odpadów Ministerstwo Środowiska jest jednak zdania, że Polska zdąży się dostosować do przepisów, bo przygotowano projekt ustawy o odpadach w kwestii dotyczącej utrzymania porządku w gminach. Główny nacisk położono na zmianie własności śmieci. Dotąd ich właścicielem był ich wytwórca, czyli w praktyce każdy mieszkaniec. Teraz zaś pieczę nad odpadami przejmą gminy. Jednak zdaniem ekspertów same przepisy nie wystarczą. Przeszkodą będą niewystarczające warunki techniczne przy utylizacji śmieci, bo nie każde wysypisko dysponuje urządzeniami do przetwarzania odpadów. Zdarza się, że nie sprzyjać temu będzie… mentalność mieszkańców. Trzeba bowiem zapewnić szczelny system odbioru odpadów, a w niektórych gminach jest to niemożliwe.

Dekrucyfikacja w PRL Propaganda komunistyczna przedstawiała wiernych broniących Kościoła i krzyża jako wiedziony przez fanatyczne staruszki tłum chuliganów i kryminalistów. Funkcjonariusze aparatu represji stawali się zaś statecznymi stróżami prawa w komunistycznym “raju” nad Wisłą Walka z komunizmem była walką o krzyż; batalią z materializmem niosącym duchową pustkę, którego wyznawcy zmierzali do zniszczenia wiary i jej symboli. W propagandzie reżimu ci, którzy usuwali krzyże, reprezentowali zawsze “światłe siły” – byli rozważnymi obywatelami zmierzającymi do harmonijnego współżycia społecznego na zasadzie równouprawnienia poglądów. Obrońców krzyża przedstawiano jako sfanatyzowaną dzicz, burzącą społeczną zgodę, jątrzącą, prowokującą konflikt ze statecznymi i rozsądnymi władzami państwowymi.“Ludowa” Polska, okaleczona terytorialnie, pozbawiona elity, która została wymordowana przez obu okupantów, a po wojnie była dobijana przez Sowietów i narzuconą przez nich komunistyczną władzę, miała łatwo poddawać się czerwonej rewolucji. Zmiana granic, wysiedlenia, powszechny terror miały dopełnić wojennych strat i zniszczeń – zerwać więzi społeczne, unicestwić środowiska lokalne, rozbić rodziny. Miejsce wspólnoty powinny – w myśl tej taktyki – zająć samotne jednostki – podatne na manipulację i indoktrynację. Po zniszczeniu Polskiego Państwa Podziemnego, rozbiciu zbrojnej i politycznej konspiracji, pacyfikacji jawnie działających opozycjonistów jedyną wspólnotą przeciwstawiającą się reżimowi pozostał Kościół i symbolizujący go znak: krzyż. Komuniści przystąpili więc do walki z Kościołem i krzyżem – nazywanym przez nich “emblematem religijnym”. Już pod koniec lat czterdziestych zaczęto usuwać krzyże z przestrzeni publicznej. Wcześniej zdarzało się, że komuniści wykorzystywali je instrumentalnie. Jeszcze w 1947 r. stawiano je na stołach, za którymi siedzieli sędziowie skazujący działaczy niepodległościowych.
Krzyże powróciły do niektórych budynków użyteczności publicznej po “odwilży” – w 1957 r. – gdy Władysław Gomułka, chcąc zyskać społeczne poparcie, udawał, że nie będzie prowadził walki z Kościołem. Jednak już rok później rozpoczęto “akcję dekrucyfikacyjną”. Przeciwko wiernym broniącym krzyży kierowano jednostki Milicji Obywatelskiej. Ponownie wróciły one – zwłaszcza do szkół – po Sierpniu ‘80. Podwładni “człowieka honoru” – ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka – przeprowadzili akcję usuwania krzyży po zakończeniu stanu wojennego na przełomie 1983 i 1984 roku.

Jak to było w Nowej Hucie Najgłośniejsza w PRL była walka o krzyż w Nowej Hucie. Huta – sztandarowa budowa “Planu 6-letniego” miała być “miastem bez Boga”. Sprowadzano tam młodych ludzi z całej Polski, którzy wyrwani ze swego naturalnego środowiska, najczęściej wiejskiego, gdzie silna była wiara katolicka, poddawani byli gwałtownej indoktrynacji. Części z nich nie udało się przepoczwarzyć w ateistycznego “człowieka socjalistycznego”. Niektórzy z tych, którzy w latach 50. się zagubili, w latach 60. i 70. przeszli proces rekatolizacji. Między innymi dzięki temu w latach 80. Nowa Huta stanowiła jedną z ważniejszych wysp antyreżimowego oporu. W procesie powrotu do wiary tych, którzy pod naciskiem komunistycznej nagonki zagubili drogę do Boga, istotną rolę odegrał spór o budowę kościoła w Nowej Hucie. Starania o jego powstanie podjęto w czasie, gdy Nowa Huta była jeszcze wielkim placem budowy z robotniczymi barakami. Wówczas nie było możliwe postawienie krzyża, a wszystkie kolejne petycje były odrzucane przez władze reżimu. Wykorzystywano klasyczną argumentację: w nowohuckim reżimowym tygodniku “Budujemy Socjalizm” pisano: “Dziś budownictwo mieszkaniowe stało się najbardziej palącym, a zarazem trudnym problemem, gdyż z jednej strony odczuwamy dotkliwy brak mieszkań, a z drugiej nie mniej dotkliwy brak materiałów budowlanych. Jasną jest rzeczą, że w takiej sytuacji nie wolno nam zmarnować bądź nieekonomicznie czy pochopnie wykorzystać ani jednej cegły, ani jednej złotówki. I pytam teraz, czy w świetle tych okoliczności budowa kosztownego kościoła w Nowej Hucie jest w tej chwili przedsięwzięciem słusznym?”. Dopiero w czasie “odwilży” sytuacja się zmieniła. Powracający do władzy Gomułka, w poszukiwaniu społecznej popularności zdecydował się na zmianę taktyki w polityce wyznaniowej. Sens “odwilży” w sferze religijnej tak charakteryzował w 1958 r. Urząd ds. Wyznań: “Kompromisy, jakie zostały dokonane, były – rzecz prosta – przemianami taktycznymi, a nie ustępstwami ideologicznymi. Są pomyślane jako metody skuteczniej niż dotychczas zbliżające nasze społeczeństwo do laicyzacji”. W listopadzie 1956 r. Gomułka przyjął delegację wiernych z Nowej Huty i zaakceptował pomysł budowy kościoła. Decyzję “zrzucono w dół” i już miesiąc później Wydział ds. Wyznań Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie wydał zgodę na budowę kościoła w Nowej Hucie. W lutym następnego roku władze miasta wyznaczyły miejsce, w którym miała powstać świątynia: “Między ulicami Majakowskiego – Marksa – budynkiem teatru kameralnego – zabudową wschodniej granicy osiedla C-1″. 17 marca 1957 r. administrator apostolski metropolii krakowskiej ks. abp Eugeniusz Baziak poświęcił krzyż, który postawiono w miejscu, gdzie miał stanąć dom Boży.

Usunąć krzyż! W 1958 r. Gomułka podjął decyzję o gwałtownym “dokręceniu śruby” polityki wyznaniowej. Nakazy partyjnej wierchuszki szybko przekazano “w dół”. Początkowo regionalne władze opóźniały zgodę na rozpoczęcie budowy nowohuckiego kościoła, a w październiku 1959 r. uchyliły wcześniejszą decyzję o lokalizacji. Oznaczało to, że formalnie władze nadal zgadzają się na budowę kościoła, jednak faktycznie nie ma miejsca, w którym mógłby on powstać. W styczniu 1960 r. do kurii metropolitalnej w Krakowie wpłynęło pismo, w którym informowano, że działka, na której stoi krzyż, przeznaczona jest pod budowę szkoły. Jednocześnie komuniści rozwiązali Komitet Budowy Kościoła, a zgromadzone przez niego pieniądze zawłaszczyli, przeznaczając je na budowę szkoły “tysiąclatki”. W połowie kwietnia 1960 r. zażądano usunięcia krzyża z działki, a 27 kwietnia pojawili się robotnicy zamierzający tego dokonać. Wierni stanęli w jego obronie, przegonili pracowników. Na działce gromadziło się coraz więcej mieszkańców Nowej Huty. Skierowanie do walki z nimi jednostek MO i ZOMO, wspieranych przez SB, rozpoczęło rzeczywistą batalię, która ogarnęła także okoliczne ulice. W nocy sprowadzono dodatkowe “siły porządkowe”, rozpędzając wiernych przy użyciu ostrej amunicji, co najmniej pięć osób postrzelono, do dziś nie udało się ustalić, czy były ofiary śmiertelne. Niezweryfikowane przekazy ustne mówią o dwóch osobach zabitych. Opór trwał do 30 kwietnia, codziennie rano milicjanci za pomocą pałek przeganiali wiernych spod krzyża. Aresztowano niemal 500 osób, część z nich skazano na kary do 5 lat więzienia, na innych nałożono grzywny.

“Spokojni robotnicy” i “sfanatyzowany tłum” Metodą komunistycznych mediów było często przemilczenie. Gdy uznano, że sprawa nie “rozlała” się jeszcze po kraju, po prostu o niej nie wspominano. Gazety ogólnopolskie nie uznały wydarzeń w Nowej Hucie za warte odnotowania. Największe krakowskie dzienniki “Dziennik Polski” i “Gazeta Krakowska” (organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR) w pierwszych dniach po pacyfikacji Nowej Huty nie znalazły miejsca na poinformowanie o walkach na ulicach “miasta bez Boga”. Dzień po milicyjnej akcji redaktorzy woleli pisać o trzecim dniu obrad zjazdu Związku Młodzieży Socjalistycznej, wizycie parlamentarzystów meksykańskich w Krakowie i nawrocie zimy w Europie Zachodniej. Z kolei 29 kwietnia informowano o 90. rocznicy urodzin Lenina i spodziewanej wizycie “grupy naukowców i techników radzieckich”. Dopiero w sobotę, 30 kwietnia, opublikowano artykuły odwołujące się do nowohuckich wydarzeń. “Dziennik Polski” relację z przebiegu utrzymał w klasycznej formule: “władze miejskie, przy zachowaniu wszelkich przepisów prawnych, zarządziły podjęcie wstępnych prac budowlanych” – łączących się z koniecznością usunięcia krzyża. Natomiast “zajścia na placu Teatralnym wywołała grupa fanatycznych i zdezorientowanych kobiet”. Argumentowano następnie konieczność wybudowania szkoły, bo przecież każde “opóźnienie budowy nowych obiektów szkolnych grozi dalszym pogorszeniem warunków nauczania”. Tymczasem przeciwko “rozważnym” decyzjom władz miejskich wystąpiła “grupa nieodpowiedzialnych jednostek, które podsycając emocje religijne przypadkowych przechodniów, porwały za sobą przede wszystkim żądnych sensacji wyrostków”. W konsekwencji tego “w ekscesy zostali zamieszani ludzie, którym zabrakło samodzielnego sądu; ulegając psychozie tłumu, pozwolili oni zarazem kierować sobą nieodpowiedzialnym elementom”. By nie było wątpliwości, po czyjej stronie była racja, dodawano: “jakże inna, spokojna była postawa załóg robotniczych zakładów Nowej Huty” – które nie zastrajkowały. Nade wszystko jednak dziennikarze doceniali “organa porządkowe”, które przy pomocy “oddziałów robotniczych” – “przywróciły bezpieczeństwo publiczne, unikając użycia ostrych środków, a swoją rozważną postawą spowodowały, że obyło się bez nieszczęśliwych ofiar”. Podsumowano zatem: “organa porządkowe zrobiły więc to, do czego zostały powołane”. W “Gazecie Krakowskiej” opisywano z kolei trudne kształtowanie się nowohuckiej “klasy robotniczej”. Przestrzegano jednocześnie: “Reakcyjne elementy klerykalne dążyły i dążą do zakłócenia tego procesu, usiłują wnieść w tradycję i oblicze miasta średniowieczne elementy fanatyzmu i obskurantyzmu”. Nawiązywano następnie bezpośrednio do wydarzeń z placu Teatralnego: “Ostatnio pretekstem do tego uczyniono sprawę budownictwa sakralnego, usiłując jątrzyć społeczeństwo. Cóż bowiem innego chciał osiągnąć proboszcz z Bieńczyc, odczytując niedawno z ambony list Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, powiadamiający, że w związku z rozpoczęciem budowy szkoły Tysiąclecia w centrum Nowej Huty zachodzi potrzeba przeniesienia w inne miejsce znajdującego się tam krzyża”. Tłumaczono więc: “Skutki tego rodzaju jątrzeń nie dały na siebie długo czekać. Grupa kobiet rozpoczęła awantury, usiłując uniemożliwić prace budowlane. Brak należytego i energicznego przeciwdziałania władz wykorzystały chuligańskie i kryminalne elementy dla burd i awantur”. Kolejne komentarze były zbędne. Sprawa krzyża utonęła w propagandzie “święta 1 Maja”. Podkreślano więc, że w pochodzie wzięło udział 4 tysiące osób, a “mieszkańcy najmłodszej dzielnicy Krakowa” powitali 1 maja w “świątecznej atmosferze”. Kropkę nad “i” postawił Władysław Gomułka, który przyjechał do Krakowa w połowie maja, by uczestniczyć w obchodach Dnia Hutnika. W przedrukowywanym w gazetach i transmitowanym w radiu i telewizji przemówieniu grzmiał: “W tym mieście dominuje coraz silniej świadomość wielkoprzemysłowych, zdyscyplinowanych, oddanych sprawie socjalizmu robotników. I to jest decydujące dla oblicza Nowej Huty, a nie pozostałe jeszcze resztki antyspołecznych szumowin, które niedawno dały o sobie znać w gorszących chuligańskich ekscesach. Załoga Huty im. Lenina słusznie potępiła haniebne wyczyny chuliganów podszczutych przez klerykałów (…)”. Pierwszy sekretarz wyznaczył też cel, twierdząc, że pora: “usunąć poza obręb miasta awanturników i darmozjadów”.

Siły miłości i nienawistnicy Zgodnie z zasadami propagandy przypominanymi przez Mieczysława Jastruna “Pozór, powtarzany bezustannie nabiera w końcu znamion oczywistości. Aby to się stało, powtarzany musi być ciągle tak, aby sens jego zagubił się w ostatecznym wyniku”. Takim pozorem był obraz obrońców krzyża. Wskutek manipulacji komunistów grupa wiernych działających w słusznej sprawie “przeobrażała się” w wiedziony przez “fanatyczne staruszki tłum chuliganów i kryminalistów”. Funkcjonariusze aparatu represji stawali się zaś statecznymi stróżami prawa dążącymi do zapewnienia ładu zburzonego przez działających z politycznych pobudek nienawistników, zmierzających do zburzenia spokoju panującego w komunistycznym “raju” nad Wisłą. Choć w Nowej Hucie, w miejscu, gdzie miała stanąć świątynia, wybudowano szkołę, staraniem ks. kard. Karola Wojtyły powstał też, choć gdzie indziej, oczekiwany kościół – Arka Pana. Nieopodal placu, w którym w 1957 r. wkopano krzyż, stoją dziś kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa, a obok niego odsłonięty w listopadzie 2007 r. pomnik Krzyża Nowohuckiego. Filip Musiał

Ewolucja ukraińskiego nacjonalizmu – wywiad z historykiem Johnem Paulem Himką Ukraińcy nie powinni byli masowo mordować ludności cywilnej – wywiad z historykiem Johnem – Paulem Himką Jeden z największych w świecie specjalistów z zakresu historii Ukrainy, profesor uniwersytetu Alberty w Kanadzie John – Paul Himka w wywiadzie dla projektu “Wspólnie” opowiedział o politycznym wykorzystywaniu “Hołodomoru”, roli OUN – UPA w Holokauście i ewolucji ukraińskiego nacjonalizmu. Agencja Informacyjna Regnum Wiadomości publikuje ten materiał w tłumaczeniu na język rosyjski.

Jaki jest Pana stosunek do idei “społeczeństwa post – genocydalnego” wdrażanej na Ukrainie, która dopuszcza, że Hołodomor miał fundamentalne następstwa dla ukraińskiej historii i że my odczuwamy jego skutki do tej pory? Nie mogę powiedzieć, że mam jasne stanowisko w tej kwestii. Takie pojęcie wymyślił przyjaciel z lat mojej młodości, James Mays. Myślę, że, po pierwsze, wiemy zbyt mało o głodzie lat 1932/33, a tym bardziej o jego konsekwencjach. Dla mnie ta kwestia pozostaje otwarta. Od głodu do wojny minęło trochę czasu i trudno powiedzieć, czy 9 lub 8 lat między nimi były tak ważne. Ja po prostu tego nie wiem. Że kolektywizacja miała poważne konsekwencje, to mogę stwierdzić na pewno. Dzięki kolektywizacji pojawiła się komunistyczna elita, która wytworzyła się w walce z chłopstwem, uważała chłopstwo za wroga klasowego i była gotowa, aby go zniszczyć. Co się tyczy psychologicznych albo traumatycznych przeżyć. Wiemy tak mało o traumie i psychologii człowieka w ogóle, nie mówiąc już o całych społeczeństwach. Jak pisze naukowiec Andriej Zajarniuk, kolektywizację wsi wprowadzono terrorem, ale potem chłopi przyzwyczaili się do niej, było bardzo trudno później likwidować kołchozy, ponieważ mimo wszystko rolnicy nauczyli się, jak je wykorzystać na swoją korzyść.

Czy można powiedzieć, że ideologiczne wykorzystywanie głodu odbywa się według tego samego schematu, według którego politycznie wykorzystywane jest zniszczenie europejskich Żydów (z naciskiem na wyjątkowość tego wydarzenia, winę zbiorową, manipulowanie liczbą ofiar)? Czy jest możliwe przeprowadzenie takiego porównania? Tak, jest to zastosowanie gotowego szablonu “politycznego zysku” z żydowskiego Holokaustu. Ze wszystkimi patologiami, które tam zaistniały.

Biorąc pod uwagę, że termin “ludobójstwo” stosuje się do tak wielkich masakr jak Holokaust, rzezie w Bośni, na Wołyniu, w Rwandzie, Hołodomor, zniszczenie rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, polowania na niewolników w Afryce, które odbywały się na bardzo różne sposoby i z zastosowaniem różnych środków, wykonawcami których były bardzo różne grupy społeczne, zjawiska te były spowodowane przez bardzo różne czynniki i występują w bardzo odmiennych warunkach społecznych i historycznych, to czy w ogóle jest jakakolwiek naukowa, analityczna wartość w pojęciu ludobójstwa? Nie.

Dlaczego? Czy już otrzymaliśmy odpowiedź na swoje pytanie? Po pierwsze, jest to kategoria prawna, pojęcie prawne. Prawo i nauka historyczna – są to różne rzeczy i one mają swoje własne odrębne życie wewnętrzne. Dla naukowca pojęcia “ludobójstwo” ma taką samą wartość jak pojęcie “tożsamość” lub “pamięć”. Kategorie te wskazują na pewne grupy zagadnień, które są przedmiotem dyskursu naukowego. To tylko miejsce, pole dyskursu, gdzie można o pewnych kwestiach dyskutować. Myślę, że studia porównawcze ludobójstwa (comparative genocide studies) – są bardzo ważną dziedziną nauki i należy koniecznie pracować w tej dziedzinie. Naukowcy, którzy to robią, nie mają dużo doświadczenia, ale pojawiło się już kilka ważnych dzieł, takich jak prace Zygmunta Baumana, Joan Burke’a, Erica Weitza, Jacquesa Landsa i Normana Najmarka. Nie można porównywać polowania na niewolników w Afryce z Hołodomorem, ale Hołodomor i Holokaust można bardzo efektywnie porównać i zobaczyć, co dzieje się w takich momentach masowego i ekstremalnego stresu.

Koncepcja pojęcia “ludobójstwo” ma konkretną genealogię, wprowadził je Rafael Łemkin w 1948 r. i zrobił to właśnie w odniesieniu do Holokaustu. Inne ludobójstwa pod to pojęcie nie wchodzą, nie mieszczą się w zakresie definicji. Łemkin wtedy myślał również o masakrze Ormian. To ciekawe, że z powodów politycznych Kongres USA nie uznaje jej za ludobójstwo – sojusz z Turcją jest potrzebny do prowadzenia wojny na Bliskim Wschodzie. Kategoria “ludobójstwo” jest nie tylko pojęciem prawnym, ale także politycznym.

A inne zbrodnie, które mogą różnić się swoim klasowym lub innym charakterem? Klasowe i polityczne zabijanie zostało wyłączone w samym zarodku prawnej definicji ludobójstwa, a stało się tak ze względu na Związek Radziecki. Chociaż bardzo wielu ludzi zostało zabitych tylko na podstawie ich klasowej przynależności lub sympatii albo antypatii politycznych. A podczas głodu w Chinach, jak wielu ludzi zginęło w czasie “Wielkiego skoku”? Co najmniej 15 mln osób. Dlaczego do tego doszło? Tylko dlatego, że chińscy komuniści przeprowadzali radykalny eksperyment społeczny  ogromnych rozmiarów. Czy to było ludobójstwo? Czy to była masakra? Od czasu do czasu takie porównania i koncepcje jak “ludobójstwo” pomagają nam cokolwiek zrozumieć. Ale same w sobie są one puste. Czytam wspomnienia i świadectwa ofiar Holocaustu, ale także przeczytałem setki wspomnień, świadectw ofiar Hołodomoru. I zachęcam młodych historyków, aby to zrobili, ponieważ jest to ciekawe i potrzebne. Co dzieje się z człowiekiem w takich sytuacjach? Zwłaszcza w relacji między rodzicami i dziećmi, którzy są w wielkim stresie w obu przypadkach – bardzo często normalne stosunki przestają istnieć. Istnieje wiele rzeczy, które można porównać. W czasie Holokaustu Żydzi w większości byli niszczeni gazem[*] i rozstrzeliwaniem, ale również głodem, głodem w getcie. Tu również znajduje pole do porównań. Badania porównawcze ludobójstwa są w stanie coś nam dać. W tym kontekście ja także używam słowa “ludobójstwo” w odniesieniu do Hołodomoru, ale nie w sensie prawnym.

Dlaczego Juszczenko wybrał taką linię postępowania – zrównania Hołodomoru i Holokaustu? Gloryfikacja przywódców OUN i podnoszenie kwestii Hołodomoru to działania skoordynowane Jego wizja ukraińskiej tożsamości – to OUN-UPA i Hołodomor. Hołodomor pokazuje całemu światu, że Ukraina jest innym krajem niż Rosja, niż inne kraje, bo miała takie swoje “ludobójstwo”. To również służy uzasadnieniu walki nacjonalistów w czasie i po II Wojnie Światowej. Gloryfikacja przywódców OUN i podnoszenie kwestii Hołodomoru to działania skoordynowane.

Do udziału Ukraińców w niszczeniu cywilnej ludności żydowskiej na Ukrainie w czasie II Wojny Światowej nikt z Ukraińców chętnie się nie przyznaje. Ale często te zabójstwa są przypisywane wyłącznie ukraińskim oddziałom policji. Właśnie, na ile istotny był udział nacjonalistów ukraińskich z OUN-UPA w Holocauście na terytorium Ukrainy? Na to pytanie łatwo mi odpowiedzieć, ponieważ piszę monografię na ten temat i wiem dokładnie, co się stało. Na początku robiła to milicja ukraińska. Ta milicja była milicją OUN związaną z rządem Stećko. Oni byli odpowiedzialni za pogromy i masowe egzekucje Żydów, także w znacznym stopniu komunistów i Polaków. Robili to wspólnie z Niemcami, koordynowali z nimi swoje działania. Co się tyczy pogromów, impuls przychodził ze strony niemieckiej. Niemcy byli zainteresowani pogromami, a OUN nie bardzo ich chciała. OUN preferowała systematyczne oczyszczanie przestrzeni z niepożądanych elementów (osób), pracowała wg przygotowanych spisów i list, ale Niemcy mieli swoje własne powody, by banderowcy zorganizowali “show” pogromu. Zdarzało się, że w mniejszych miejscowościach, bez bezpośredniego udziału Niemców, milicja po prostu dokonywała egzekucji wszystkich Żydów lub większości z nich. Taka była sytuacja w lipcu i sierpniu 1941 roku. Policjanci OUN byli głównymi narzędziami Niemców do eksterminacji Żydów. [...] Przykładowo w takich akcjach brało udział około 40 żydowskich policjantów, gdzieś około 20 ukraińskich policjantów i może 3 - 4 Niemców Potem Niemcy już nie zezwalali na pogromy, a nacjonaliści także nie byli nimi zainteresowani. Niemcy aresztowali  banderowców, najpierw kierownictwo, następnie pozostałych, rozpuścili nacjonalistyczną milicję. OUN nie wiedziała co robić i zdecydowała, że jej członkowie mogą wejść w skład ukraińskiej policji pomocniczej. Oni wstępowali tam masowo, ale nie stanowili większości policjantów. Policjanci byli głównymi narzędziami Niemców do eksterminacji Żydów. Oni oczywiście byli zaangażowani w masowe rozstrzeliwania, w szczególności poprzez udział w obławach. Dokładnych danych liczbowych nie mogę podać, ale przykładowo w takich akcjach brało udział około 40 żydowskich policjantów, gdzieś około 20 ukraińskich policjantów i może 3 – 4 Niemców. Policjanci dokonywali obławy w getcie, a następnie przeważnie Niemcy, rzadziej policja, rozstrzeliwała Żydów. Nie ma tu bezpośredniej winy nacjonalistów, ale oni byli na to gotowi, a ci, którzy brali udział w tej brudnej robocie, zostali później doświadczonymi zabójcami. Potem, wiosną 1943 roku, tysiące policjantów, najpierw na Wołyniu, a następnie w Galicji, przeszły z policji do UPA. Oni  oczywiście, posiadając broń i określoną wiedzę i wyszkolenie, zostali oficerami. I oni zabijali Polaków, a także wszystkich ocalałych Żydów. Może nie wszystkich – ci, którzy byli, powiedzmy, lekarzami lub kuśnierzami, mogli żyć, przynajmniej tymczasowo. Resztę oni zabili. A następnie zimą, w grudniu 1943 – styczniu – lutym 1944 r., polityka wobec Żydów stała się ostrzejsza. Wówczas tysiące Żydów ukrywało się w bunkrach w lasach na Wołyniu. I były puste domy, które pozostały po wymordowanych Polakach. Banderowcy zapraszali Żydów z bunkrów, mówiąc, że nie będą już ich zabijać, mówiąc, że teraz są demokratami, sojusznikami Wielkiej Brytanii i Ameryki. I zaprosili Żydów do zamieszkania w byłych polskiego domach zamiast w bunkrach, zaprosili do pracy dla nich, by w ten sposób ratowali swoje życie. Banderowcy wykorzystali system niemiecki: rejestrowali Żydów, którzy pracowali w obozach pracy przymusowej. Ale dla Żydów to była sprawa życia albo śmierci i to było lepsze niż siedzenie w ciemnych bunkrach. Co prawda byli jeszcze Żydzi, którzy nie mieli zaufania do banderowców, i oni mieli rację, bo zdecydowaną większość Żydów, którzy pracowali w tych obozach, banderowcy zabili. Tylko nielicznym udało się uciec.

Odnośnie terroru powojennego, stosowanego przez UPA przeciwko zwolennikom władzy radzieckiej na Ukrainie Zachodniej. Bardzo często te zabójstwa ludności cywilnej ukraińscy historycy przypisują specjalnym oddziałom przebranych w mundury UPA współpracowników NKWD. Pana zdaniem, na ile odpowiada rzeczywistości to popularne wyjaśnienie, czy istniały takie oddziały i jaki jest ich udział w zabójstwach ludności cywilnej w porównaniu do “prawdziwych wojaków UPA”? Ja osobiście specjalnie nie zajmowałem się tą kwestią. Mam wrażenie, że coś takiego się zdarzało, ale rzadko.

To znaczy, że najczęściej sama UPA niszczyła sowieckich zwolenników? Tak. We wsi oni zabijali tych, którzy weszli do kołchozów, lub stali się członkami administracji.

Czy możemy mówić o istnieniu lewego skrzydła OUN i UPA? Na ile jest obecna problematyka socjalno-wyzwoleńczej walki za “Ukrainę bez pana i niewolnika” w ideologii nacjonalistów ukraińskich? To była już nowa ideologia antyimperialistyczna lub raczej retoryka. Ja nie wiem czy ona była tak bardzo lewicowa. Jest oczywiste, że lewicowe hasła mogły wynikać z konieczności udzielania odpowiedzi na propagandę komunistyczną. Jeśli spojrzeć na hasła OUN z okresu Gornowego i Piotra Połtawy, można znaleźć wiele rzeczy autorytarnych i ksenofobicznych.

Ale jak to wtedy mogło współistnieć? Czy to było świadome postępowe skrzydło, czy to tylko taka manipulacja dokonywana przy pomocy retoryki socjalnej? Myślę, że manipulacje dokonywane były w latach 1943-44. Choć byli także ludzie, którzy w to wierzyli. O wiele później ideolodzy, jak Peter Połtawa i Gornowy – tak uważam – starali się znaleźć nową formułę. Dlatego, że stara, prawdopodobnie, nie funkcjonowała efektywnie w nowej sytuacji.

Właśnie w tej chwili w historiografii fakt tych haseł, które wzywały do walki o społeczeństwo bezklasowe, o Ukrainę bez pana i niewolnika, są zupełnie marginalizowane. UPA uważana jest za faszystów lub za zwiastunów Ukrainy neoliberalnej. Aspekt socjalny  absolutnie umyka uwadze społeczeństwa. Lepiej nie tworzyć legendy o rzekomo lewicowych tendencjach nacjonalistów. Myślę, że OUN-UPA – to złożone, pełne sprzeczności zjawisko, które pozornie mogło ewoluować w lepszym kierunku. I teraz we Lwowie nacjonalizm nie jest czymś postępowym. To raczej staro – banderowskie hasła i sposób myślenia.

Byli ludzie w Galicji, którzy ucierpieli od UPA, ale oni już niewiele mówią. Kiedyś mówili, ale teraz to już nie wypada. Na samym początku, jak Ukraina wyrzekła się komunizmu, jeśli się nie mylę, w 1991 r., poproszono mnie o radę, jak należy pisać historię. “Teraz już nie mamy marksizmu. Jak Pan uważa, czy powinniśmy zapożyczyć teorię Gruszewskiego?” Próbowałem wyjaśnić, że  nie powinno się brać jakiegoś gotowego programu, należy pracować twórczo, wszystko przemyśleć i dyskutować, proponować różne idee, w ten sposób społeczeństwo dojrzewa, na drodze ożywionej dyskusji. Ale dla starszego pokolenia było to bardzo trudne. Oni musieli mieć coś gotowego, czym mogliby zastąpić komunizm. Młodych nacjonalistów pociągała romantyka nacjonalistów. Im jest trudno uwierzyć, że nacjonaliści zrobili to wszystko, co ja, i inni badacze, opisuję. Całkiem niedawno, po moim wystąpieniu we Lwowie o lwowskim pogromie, nasza krajanka usłyszała rozmowę dwóch chłopców. Jeden z nich powiedział: “Z tego, co powiedział profesor, wynika, że Bandera wydał rozkaz, aby mordować Żydów. Czy wierzysz w to?” Drugi odpowiedział: “Nie, nie mogę w to uwierzyć.” Młody człowiek nie mógł w to uwierzyć, bo dla niego Bandera – to nie człowiek, ale pewnego rodzaju świętość. Bandera nie mógł się mylić. Ale to wszystko z powodu romantyki, oni chcą widzieć heroiczną walkę narodu ukraińskiego. Oczywiste jest, że Ukraińcy powinni wówczas stawać w swojej obronie, ale nie wolno im było masowo zabijać ludności cywilną ze względu na jej pochodzenie etniczne, poglądy polityczne lub przynależność religijną. Ale nacjonaliści, tak, niestety, postępowali. Jednak patriotyczna młodzież pragnie zobaczyć tylko jasną stronę przeszłości. Młodzi ludzie myślą inaczej niż starsi nacjonaliści, i jest mało prawdopodobne, aby długo pozostali przy takich poglądach. Co ciekawe, bohaterska walka narodu ukraińskiego o wyzwolenie społeczne, prawa pracownicze, walka chłopa o ziemię jest całkowicie spychana na margines pamięci, a podnoszona jest właśnie walka narodowo-wyzwoleńcza, zbudowanie niepodległego państwa, w którym czynnik socjalny nie istnieje.
Czy nie jest to odreagowanie okresu komunizmu? O to także chcielibyśmy Pana zapytać,  o to, że ukraiński ruch narodowy w końcu XIX i w XX wieku ukształtował się jako ruch z dużą zawartością elementu socjalistycznego. Absolutnie.

Jednak, jak widzimy, już w latach czterdziestych, stał się on tak bardzo konserwatywnie reakcyjny. Jak Pan to wyjaśni? Uważam, że przesunięcie w prawo nastąpiło wcześniej, w ramach procesu ogólnoeuropejskiego. Pierwsza Wojna Światowa i rewolucja w Rosji radykalnie zmieniły Europę. Wiadomo, że Mussolini zaczął swoją karierę polityczną przed wojną jako socjalista. Skąd nazwa “narodowi socjaliści”? Dlatego, że w nazistowskiej partii NSDAP było dużo byłych socjalistów. Oprócz tego ogólnoeuropejskiego procesu, który był powiązany z wojną i rewolucją, w przypadku Ukraińców należy dodać głęboką frustrację na zachodniej Ukrainie po klęsce w wojnie z Polakami. Polska była wielkim krajem w porównaniu do Galicji. Ponadto Polacy otrzymali pomoc z Francji, z innych krajów, dyplomatyczną i materiałową. W Polsce Ukraińcy byli zmuszeni walczyć o takie rzeczy, jak, powiedzmy, naukę na uniwersytecie w swoim ojczystym języku,  naukę w ukraińskiej szkoły, o pracę na stanowiskach państwowych i tym podobne. Te właśnie prawa, które mieli za czasów Austrii, zostały im odebrane. Ukraińcy byli sfrustrowani i szukali przyczyn oraz winowajców ich żałosnej sytuacji. Uważali, że demokracja i światopogląd socjalistyczny osłabiły kierownictwo ukraińskiego ruchu w czasie walki wyzwoleńczej. Weterani byli rozczarowani politykami. Młodsze pokolenie uważało, że ich rodzice “cackali się”, gdy trzeba było żelazną ręką sięgnąć po własne państwo ukraińskie. Na dodatek demokratyczni sojusznicy dyplomatycznie oddali Galicję Polsce. Co więcej, rozpoczyna się kryzys ekonomiczny 1930 roku i w Europie upadają demokracje, jedna po drugiej. W ich miejsce pojawiły się dyktatury, które były silne i żywotne. Pojawili się ludzie, którzy chcieli zbudować inny, nowy ład w Europie. W XIX wieku nacjonalizm ukraiński był inny, wiem to na pewno, bo z tego okresu napisałem swoje pierwsze trzy książki. Wiem, jak Ukraińcy w Galicji próbowali podnieść się z ucisku, ze stanu podporządkowania. Byli oddani swojemu krajowi ludzie, tacy jak Franko, którzy piórem i intelektem wywalczyli dla Ukraińców przestrzeń kulturową. Wtedy Ukraińcy zaczęli zrzucać z siebie brzemię dawnej ksenofobii. Przezwyciężyli antagonizm ukraińsko-żydowski, tworząc korzystny dla obu stron sojusz wyborczy w 1907 roku. Był żydowski kontyngent w Ukraińskiej Galickiej Armii. Ale to wszystko przepadło po pierwszej wojnie światowej. Co się stało potem, było smutne, ale logiczne.

Ma Pan na myśli lata 1918 – 1919? I Wojna Światowa zrobiła wiele, aby zdestabilizować europejską świadomość. A dla Ukraińców galicyjskich wojna trwała jeszcze dłużej. Walczyli przeciwko Polakom od listopada 1918 do czerwca 1919 roku. Potem jeszcze walczyli na “Wielkiej Ukrainie”, gdzie zobaczyli bałagan, petlurowszczyznę – atamańszczyznę. To również przyczyniło się do negatywnej oceny partii demokratycznych. Widzieli, że ich wojska, “Siczowi Strzelcy”, były zdyscyplinowane. Eugenij Konowalec był dobrym oficerem – wiedział, co robić, był zdecydowany. Przekonali się, że przede wszystkim potrzeba im więcej siły. Nowa skrajna prawica, ideologia woluntarystyczna głosiła – jeśli naprawdę czegoś chcesz, możesz to osiągnąć. Innymi słowy, zdobyć państwo ukraińskie lub umrzeć w walce o nie. Powrót na pozycje skrajnej prawicy nacjonalistycznej został spowodowany określoną sytuacją historyczną i dokonał się w intelektualnym klimacie Europy tych czasów.

Na ile istotne jest w tym kontekście zniszczenie przez Stalina lewicowych zwolenników idei narodowej? Ma Pan rację – to jest ważne. W Galicji słabość ukraińskiej tradycji socjalistycznej związana jest z faktem, że hegemonię zdobyli nacjonaliści, ale Stalin swoją polityką, w istocie,  wykluczył lewicową alternatywę. Na Zachodniej Ukrainie w latach 1920-tych sowietofilstwo był silnym prądem politycznym i kulturalnym, wielu wartościowych Ukraińców młodszego pokolenia należało do KPZU. Komunizm w latach 1930-tych został całkowicie skompromitowany przez represje stalinowskie i Hołodomor. Na Ukrainie Radzieckiej Stalin zniszczył całe pokolenie komunistów, nie tylko narodowych komunistów, ale także innych komunistów, którzy byli oddani idei socjalizmu. Stalin nie potrzebował ludzi ideowych. Na Zachodzie pisze się o tzw “Big Deal”, który został narzucony przez Stalina aparatowi partyjnemu: musicie wykonywać wszystko, co mówię, ale będzie dobrze żyć, będziecie prowadzić mieszczański styl życia. Potem Chruszczow jeszcze poprawił sytuację aparatu partyjnego, ponieważ nie musiał już obawiać się aresztowań i rozstrzeliwania.

Czy uzasadnione jest skoncentrowanie uwagi nowoczesnej historiografii ukraińskiej na represyjnej stronie reżimu sowieckiego, a nie na osiągnięciach władzy radzieckiej w industrializacji Ukrainy, tworzeniu powszechnie dostępnych i wysokiej jakości instytucji edukacji i medycyny, zmniejszaniu barier dla awansu społecznego? Jest to podejście stronnicze, oczywiście. Ja jednak rozumiem, dlaczego tak się postępuje – bo trzeba zdemontować radzieckie paradygmaty. Lata 1930-te – to nie tak dawna przeszłość. Ci, którzy pamiętają Związek Radziecki, myślą bardziej o II Wojnie Światowej i o czasach powojennych, czasach Breżniewa. Krytyczne analizy są potrzebne dla okresu powojennego Związku Radzieckiego, w warunkach braku terroru, zwłaszcza od czasów Chruszczowa. Należy dokonać analizy, w jakim stopniu system sowiecki ograniczał możliwości ludzi, do jakiego stopnia zawężał horyzonty – umysłowe, ekonomiczne i inne. Nie tylko po to, aby zdyskredytować sowiecki komunizm, żeby nie było zbędnej nostalgii, ale także po to, by tę złożoną przeszłość głęboko zrozumieć. To jest ważniejsze niż te wszystkie bandery i szuchewycze razem wzięte.

John – Paul Himka – profesor historii na University of Alberta, Kanada. Głównymi przedmiotami Jego zainteresowania jest historia Ukrainy i Europy Wschodniej, pamięć o zagładzie Żydów europejskich i głód w ZSRR w latach 1932 – 1933, a także ikonografia chrześcijańska. Główne prace: “Socjalizm w Galicji: Pojawienie się Polskiej Socjal-Demokracji i Ukraińskiego Radykalizmu (1860-1890″) (1983); “Galicyjscy wieśniacy i Ukraiński Ruch Narodowy w XIX wieku” (1988), “Religia i narodowość na Zachodniej Ukrainie: Greckokatolicki Kościół i Ruski Ruch Narodowy w Galicji, 1867-1900″ (1999); “Ostatnie Prawo Ikonografii w Karpatach” (2009). Jest także autorem licznych artykułów i tłumaczenia pracy Roberta Rozdolskiego o “nie-historycznych narodach” u Marksa i Engelsa (Roman Rozdolski, “Engels i “nie-historyczne” narody: kwestia narodowa w rewolucji 1848 roku”. Glasgow: Critique Books, 1986).

SZYSZKOWSKA I CZAPIŃSKI O KRZYŻU Zaskakujące wypowiedzi intelektualistów związanych z lewicą. Maria Szyszkowska w rozmowie z "Rzeczpospolitą" stwierdziła, że Krzyż Smoleński powinien pozostać przed Pałacem Prezydenckim, a prof. Janusz Czapiński powiedział w TOK FM, iż dziennikarze fałszywie przedstawiali wydarzenia pod Krzyżem. "Uważam, że nie należy im przeszkadzać, jeśli modlitwa jest sensem ich życia, jeśli są przekonani, iż postępują właściwie. A poza tym przecież nie stoją na środku jezdni, nie tamują ruchu. Dlatego zbulwersowały mnie słowa wicemarszałka Niesiołowskiego" - powiedziała o zwolennikach pozostawienia krzyża filozof Maria Szyszkowska, od dawna związana z lewicą i środowiskami antyklerykalnymi. Szyszkowska nie ma wątpliwości co do tego, że krzyż powinien pozostać przed Pałacem Prezydenckim. "Ten krzyż jest szczególny. Ktoś postawił go, aby być bliżej zmarłego prezydenta. Ulica jest wprawdzie wspólna, ale uważam, że nikomu, naprawdę nikomu, nie powinna przeszkadzać grupa modlących się ludzi. A poza tym mamy krzyże upamiętniające zmarłych zarówno przy polnych drogach, szosach, jak i na ulicach miast" - czytamy w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". Co ciekawe - Szyszkowska znalazła także kilka ciepłych słów dla... PiS. "Prawda jest taka, że toczy się silna walka Platformy Obywatelskiej przeciwko PiS. Tak jak kiedyś za pomocą zręcznych, a zarazem brzydkich posunięć udało się wyeliminować z życia publicznego Samoobronę, tak teraz u podłoża walki o krzyż leży chęć eliminacji PiS z życia publicznego. To byłoby groźne z wielu powodów. PiS jest partią ideową, krzewi patriotyzm. W działaniach Platformy Obywatelskiej żadnych idei oprócz prywatyzacji Polski nie umiem odnaleźć. Poza tym nie chciałabym na powrót żyć w państwie jednopartyjnym" - stwierdziła Szyszkowska. Sprawę krzyża ciekawie skomentował też prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny związany ze środowiskiem "Gazety Wyborczej". W radiu TOK FM Czapiński powiedział: "Zwolenników pozostawienia tego krzyża jest więcej niż głoszą z satysfakcją teraz dziennikarze. Że jakaś grupka oszołomów pozostała, że to psychiatryk. To, kogo pokazują w telewizji, wyławiając z tłumu obrońców krzyża, to idzie na rachunek mediów. Warto jest pokazać kobietę, która wygląda na szaloną, niż kogoś spokojnego, kto powie, że on jest za tym i nie ma nic więcej do powiedzenia". Zdaniem Czapińskiego, z obrońcami krzyża sympatyzować może nawet 50 proc. dorosłych Polaków. (wg, Niezależna.pl, rp.pl, TOK FM)
 Ten krzyż jest szczególny
W PRL boleśnie odczułam brak wolności. A skoro tak, to dziś nie mogę mieć pretensji o to, że ktoś modli się pod krzyżem – twierdzi filozof Maria Szyszkowska w rozmowie z Moniką Gębalą

Co pani myślała, oglądając relację z próby przeniesienia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego? Że osoby modlące się pod krzyżem to fanatycy religijni. Jednak uważam, że nie należy im przeszkadzać, jeśli modlitwa jest sensem ich życia, jeśli są przekonani, iż postępują właściwie. A poza tym przecież nie stoją na środku jezdni, nie tamują ruchu. Dlatego zbulwersowały mnie słowa wicemarszałka Niesiołowskiego.

Co takiego dokładnie? W jego wypowiedziach była wielka pogarda dla modlących się pod krzyżem! Byłam tym przykro zaskoczona. Nie bierze się pod uwagę woli mniejszości, która żąda, aby krzyż pozostał przed pałacem. A przecież tyle mówi się o tym, że demokracja to ustrój, który szanuje oczekiwania rozmaitych mniejszości.

Pani zdaniem krzyż powinien przed Pałacem Prezydenckim pozostać? Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ten krzyż jest szczególny. Ktoś postawił go, aby być bliżej zmarłego prezydenta. Ulica jest wprawdzie wspólna, ale uważam, że nikomu, naprawdę nikomu, nie powinna przeszkadzać grupa modlących się ludzi. A poza tym mamy krzyże upamiętniające zmarłych zarówno przy polnych drogach, szosach, jak i na ulicach miast.

Jak to? To nie jest już pani zwolenniczką zdejmowania krzyży w miejscach publicznych? Uważam, że krzyż powinien być w świątyniach, ewentualnie w miejscach upamiętniających poległych. Jeśli poważnie traktuje się koncepcję państwa demokratycznego, to powinno być ono neutralne światopoglądowo. Przecież w szpitalu są ludzie rozmaitych wyznań, a wisi tylko jeden typ krzyża. Poza tym w Polsce żyją agnostycy, ateiści, ludzie bezwyznaniowi, wyznawcy religii niechrześcijańskich. Czym innym jest stosunek do Boga, a czym innym rozwiązywanie spraw publicznych, które powinno być wolne od nacisku jakiegokolwiek wyznania religijnego. Poza tym w ustroju demokratycznym istnieje wymóg szacunku dla mniejszości, także religijnych.

Uważa pani, że mniejszości religijne nie są w Polsce szanowane? U nas narzucany jest światopogląd katolicki. Nie chcę przez to powiedzieć, że moralność katolicka jest wadliwa – zostałam w niej wychowana. Ale przecież walczyliśmy o państwo wieloświatopoglądowe, o społeczeństwo obywatelskie, inne niż w PRL. A tymczasem, gdy są jakieś spory przy stanowieniu ustaw, następuje milczące odwołanie do prawa naturalnego w ujęciu tomistycznym, czyli ujęciu Kościoła katolickiego. Nie mówi się o tym, że jest wiele teorii prawa naturalnego. Kto inny, jak nie ustawodawca, powinien się wznieść ponad własny światopogląd, tak, by nie narzucać go całemu społeczeństwu? Stąd bardzo ważny postulat państwa neutralnego światopoglądowo.

Wielu komentatorów wydarzeń z Krakowskiego Przedmieścia twierdzi, że szwankuje konstytucyjny zapis o neutralności światopoglądowej państwa. Pani też tak myśli? Polska jest państwem katolickim, a nie neutralnym światopoglądowo. Nikt, czy to prawica, czy lewica, nie ma odwagi uchwalić ustawy, która pozostawałaby w sprzeczności z etyką katolicką. Podaje się argument, że Polacy w większości są katolikami. Tylko ile w tym deklaracji, a ile prawdy? Nie krytykowałabym, gdyby jawnie powiedziano, że jesteśmy państwem katolickim. Tymczasem w konstytucji jest napisane, że Polska to państwo demokratyczne. Nie zauważam tego, ale jeśli faktycznie mamy nim być, to choćby z tego względu nikt nie powinien przeciwstawiać się mało licznej grupie modlącej się pod krzyżem.

A jest zupełnie inaczej. Niektórzy widzą w tym słabość państwa. Dziwią mnie takie rozważania. Dlaczego mówi się, że państwo powinno być silne tylko wtedy, gdy chodzi o przeniesienie krzyża, a jednocześnie aprobuje się wszelkie jego słabości. Podstawowe bolączki społeczeństwa jak: bezrobocie, sprawy gospodarcze, zdrowotne, problemy emerytów nie są rozwiązane. A to jest obowiązek państwa. A sprawa powodzi? Gdyby na początku ogłoszono stan klęski żywiołowej, wiele spraw byłoby można rozwiązać z korzyścią dla powodzian. Dlaczego nikt nie zarzucał wtedy państwu, że jest słabe?

To dlaczego teraz, pani zdaniem, pada argument o słabości państwa? Myślę, że politycy nie chcą narazić się episkopatowi, zwracając się do niego z prośbą, aby rozwiązał ten problem. Uważam, że to jest sprawa tylko i wyłącznie władz Kościoła katolickiego i spór powinien rozstrzygnąć ktoś, kto ma autorytet.

Czyli kto? Kardynał Glemp.

Ale episkopat twierdzi, że Kościół nie jest stroną w sporze, a w całej sprawie nie chodzi o krzyż, ale o to, co politycy mogą ugrać. Zgadzam się z tym, że Kościół nie jest stroną w tym sporze. Uważam tylko, że powinien się tą sprawą zająć, by uszanować wolę modlących się ludzi. Poza tym krzyż jest symbolem religijnym i żaden z polityków nie powinien go ruszać. Natomiast rozumiem, dlaczego Kościół odwleka taki moment. Jest w trudnej sytuacji. Wygodniejszy byłby dla niego stan harmonii ze wszystkimi stronami, które oczekują jego poparcia. W razie takiego czy innego zwycięstwa politycznego zyskuje wtedy za to pewne przywileje. A proszę nie zapominać, że o jego poparcie jawnie stara się Prawo i Sprawiedliwość, a także, choć po cichu, Platforma Obywatelska.

Mamy więc walkę krzyżem? Niewątpliwie tak. Chociaż ci, którzy modlą się pod krzyżem, robią to w dobrej wierze. W większości są to ludzie prości, słabo wykształceni, którzy nie zdają sobie sprawy, że zachodzi tu jakaś manipulacja. A prawda jest taka, że toczy się silna walka Platformy Obywatelskiej przeciwko PiS. Tak jak kiedyś za pomocą zręcznych, a zarazem brzydkich posunięć udało się wyeliminować z życia publicznego Samoobronę, tak teraz u podłoża walki o krzyż leży chęć eliminacji PiS z życia publicznego. To byłoby groźne z wielu powodów. PiS jest partią ideową, krzewi patriotyzm. W działaniach Platformy Obywatelskiej żadnych idei oprócz prywatyzacji Polski nie umiem odnaleźć. Poza tym nie chciałabym na powrót żyć w państwie jednopartyjnym. Wielopartyjność jest jednym z istotnych warunków demokracji.

W sprawę krzyża angażuje się też SLD. To jest przykład gry politycznej. SLD, które organizowało ostatnią manifestację, nie protestowało przeciwko krzyżom w miejscach publicznych, gdy sprawowało władzę. Wręcz odwrotnie, Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski zabiegali o aprobatę Kościoła. Nie chcieli się też zgodzić na ustawy, które byłyby sprzeczne z etyką katolicką. Dlatego to, co robi teraz SLD, jest nieprzyzwoite, wzmaga podziały w społeczeństwie.

A może zamiast krzyża powinien być wybudowany pomnik ku czci Lecha Kaczyńskiego? Raczej nie. Jest za dużo pomników, a poza tym miałam pretensje do Lecha Kaczyńskiego za to, że nie rozmawiał ze społeczeństwem. Wtedy przynajmniej Polacy mieliby świadomość, że przedwyborcze zamiary PiS są nadal aktualne, tylko – dopóki nie dojdzie znów do władzy – niemożliwe do spełnienia. Zresztą uważam, że wiele zapowiedzi ze strony Prawa i Sprawiedliwości było trafnych, łącznie z tą, by zbadać legalność osiągniętych w Polsce fortun. Uważam jednak, że należy się szacunek tym, którzy chcą pomnika, zwłaszcza że blisko połowa społeczeństwa głosowała w wyborach prezydenckich na Jarosława Kaczyńskiego. Choćby z tego względu należy to rozważyć, a nie odnosić się z pogardą do takiego pomysłu. Jeśli przed pałacem stoi pomnik Poniatowskiego, to może stać i inny.

Skoro w pani odczuciu pomnik nie jest potrzebny, to może zadowala panią odsłonięta na ścianie Pałacu Prezydenckiego tablica ku czci ofiar? Tablica jako sposób upamiętnienia ofiar tragedii była dobrym pomysłem, ale okoliczności jej umieszczenia były skandaliczne.

Dlaczego? Pracownicy Kancelarii Prezydenta, który wygrał wybory niewielką przewagą głosów, nie powinni byli po cichu, bez udziału rodzin tych, którzy zginęli, zajmować się tą sprawą. Nie wspominając o tym, że byli oni zbyt niscy rangą, by brać udział w odsłonięciu. Nie słyszałam też, by były w tej sprawie jakieś konsultacje. To przejaw nieprzyzwoitości ze strony tych, którzy podjęli taką decyzję i brak szacunku dla Jarosława Kaczyńskiego oraz rodzin pogrążonych w żałobie.

A wracając do źródła tych wydarzeń, czyli tragedii smoleńskiej z 10 kwietnia. Pamięta pani, co robiła, gdy dowiedziała się o katastrofie? Tak. Jechałam pociągiem z Nałęczowa do Warszawy na wykład. Nic jeszcze wtedy nie wiedziałam. Przeżyłam wstrząs dopiero, gdy weszłam do pustej sali wykładowej. Sekretarka powiedziała, że studenci poszli do domu, że stało się nieszczęście. Czułam przerażenie.

Przeżywała pani jakoś ten tydzień po katastrofie? Cieszyłam się, że przez pierwsze dwa dni była atmosfera pojednania. Jednak głęboko w duchu czułam, że nie potrwa ona długo. Przypomniała mi się śmierć papieża Jana Pawła II. Wtedy też mówiono o powstaniu pokolenia JP2. Według mnie są to powierzchowne przemiany. Nie widzę, żeby to pokolenie było czymś szczególnym. Nie jest ani lepsze, ani gorsze od innych. A potem jeszcze głos pana Wajdy w sprawie pochówku prezydenta. Odebrałam to jako głęboki nietakt.

Niektórzy doszukują się w tych wydarzeniach odrodzenia polskiego mesjanizmu, a pani? Uważam, że polski mesjanizm cały czas funkcjonuje. Ostatnie wydarzenia tylko go wzmocniły. Występuje poczucie, że Polacy mają do spełnienia misję nawracania, czy to grekokatolików, czy prawosławnych na katolicyzm. Mesjanizm jest w Polsce dość silny. Szczególnie zaznaczył się w kazaniach prymasa Wyszyńskiego. To jest poczucie, że mamy duchowo odrodzić Zachód. Zgadzam się, że jest on przesadnie zmaterializowany i trzeba mu wskazać jakąś ideę, a nie dobra materialne jako cel istnienia.

Brzmi to dość dziwnie w ustach osoby, która na czas papieskich pielgrzymek zamykała się w domu, zasłaniała okna i czytała "NIE" Urbana. Wie pani, czułam, że te spotkania z papieżem nie prowadzą do odnowy duchowej, że jest w tym doza zakłamania. Społeczeństwu był potrzebny jakiś bohater, autorytet, ale nie po to, by jego słowa wcielać w życie.

Ale wtedy odbierano to jako niechęć do papieża, a nie do postaw Polaków. W takim razie niesłusznie. Aczkolwiek cenię papieża Jana XXIII.

Mam wrażenie, że złagodniała pani w poglądach. Nie złagodniałam. Nadal jestem wierna swoim przekonaniom. W PRL boleśnie odczułam brak wolności, którą bardzo cenię. A skoro tak, to nie mogę mieć pretensji, że ktoś modli się pod krzyżem, bo uważa to za swoją misję czy powołanie.

To może skoro broni pani PiS, wstąpi pani do tej partii? Prawo i Sprawiedliwość nie stoi na gruncie wieloświatopoglądowości. Utrwala wyznaniowy charakter państwa. Ale jest mi bliski program społeczny tej partii. Cieszyłam się, gdy Lech Kaczyński zatrzymywał ustawy prywatyzacyjne. Gdy na koncercie Sławy Przybylskiej posadzono mnie obok Marii Kaczyńskiej, prosiłam, by mu to przekazała.

Prof. Maria Szyszkowska jest filozofem, politykiem lewicy, działaczką społeczną, wykładowcą akademickim. Była członkiem SLD i senatorem tej partii w latach 2001-2005

Prof. Czapiński: Zwolenników krzyża jest więcej niż głoszą z satysfakcją dziennikarze - To co jest nowego, to ruch młodych, którzy już nie boją się mówić głośno, że nie życzą sobie obecności - nawet nie Kościoła a symboli religijnych - w miejscach publicznych - oceniał w TOK FM, profesor Janusz Czapiński. Jego zdaniem awantura wokół krzyża spolaryzowała społeczeństwo a media źle oceniły prawdziwe poparcie dla krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Psycholog społeczny z Uniwersytetu Warszawskiego mówił w Popołudniu Radia TOK FM, że spór stał się "symbolem podziału patrzenia na polityczną rzeczywistość". Z jednej strony wyzwolił falę nastrojów antyklerykalnych, z drugiej może doprowadzić do wzrostu popularności polityków wspierających 'obronę' symbolu. Dla Czapińskiego rzeczą nową było nieformalne i skuteczne zorganizowanie się dużej grupy młodych ludzi, którzy manifestowali przed Pałacem Prezydenckim swoją niezgodę na obecność krzyża w tym miejscu. Prof. Czapiński mówił w TOK FM, że młodzież, która niedawno jeszcze chodziła w szkole na lekcje religii, miała odwagę publicznie demonstrować i domagać się tego, czego nie odważyliby się zrobić starsi obywatele. - To nie jest tak, że 95 procent ochrzczonych Polaków to zwolennicy wszelkich opinii i postaw przedstawianych przez hierarchię kościelną w Polsce. Absolutnie nie, tylko że ich nie było widać. I mieliśmy wrażenie, że to taki homogenicznie religijny i narodowościowy kraj. Wszyscy są Polakami, wszyscy są ochrzczeni w kościele katolickim. A tak wcale nie jest! - mówił prof. Czapiński. Podział, rzadki w Polsce publiczny i masowy sprzeciw wobec obecności symboliki religijnej w przestrzeni publicznej widać było w "Akcji krzyż", czyli zwołaniu się na Facebooku tysięcy ludzi przeciwnych krzyżowi przed Pałacem. - Już zaczęli się liczyć. To może być początek wzrostu siły głosu antyklerykalnego w dyskursie publicznym. Oni to zapoczątkowali, inni to podchwycą - przewidywał prof. Czapiński.

"Że jakaś grupka oszołomów pozostała, że to "psychiatryk" Z drugiej strony prof. Czapiński zwraca uwagę na olbrzymią grupę społeczeństwa, która sympatyzuje z argumentami "obrońców krzyża". Jego zdaniem, ta grupa może sięgać nawet pięćdziesięciu procent dorosłych obywateli. - Zwolenników pozostawienia tego krzyża jest więcej niż głoszą z satysfakcją teraz dziennikarze. Że jakaś grupka oszołomów pozostała, że to "psychiatryk". - To kogo pokazują w telewizji, wyławiając z tłumu obrońców krzyża, to idzie na rachunek mediów. Warto jest pokazać kobietę, która wygląda na szaloną, niż kogoś spokojnego, kto powie, że on jest za tym i nie ma nic więcej do powiedzenia - zwracał uwagę prof. Czapiński.
Kto na tym zyska? Czy ktoś zyska na awanturze o krzyż? Zdaniem Czapińskiego, to co się dzieje może wzmocnić SLD, bo tylko lewicy "mówi otwartym tekstem" o tym zdarzeniu. - Opowiada się wprost. Natomiast politycy PO kluczą. Nie chcą narazić się części wyborców, np. zwolenników pana Gowina. Trochę zachowują się jak do wczoraj (czyli do wypowiedzi prymasa na Jasnej Górze - red.) kościelni hierarchowie... - mówił psycholog. Jego zdaniem na sprawie stracił właśnie polski kościół, który spóźnił się z reakcją na wydarzenia - Coraz więcej ludzi myśli, że Kościół to jest zacofany zaścianek, bariera w cywilizowaniu kraju .

A co z krzyżem spod którego w sobotę usunięto 'obrońców'? Czapiński odradza siłowe rozwiązania i szybkie usunięcie symbolu sprzed pałacu. - Tej sprawy na razie nie ruszać, nie ma sensu - mówił Czapiński. Według niego takie rozwiązanie doprowadziłoby do kolejnej awantury - Nie doprowadzajmy do zawieruchy. Bo to się może rozlać - ostrzegał w TOK FM prof. Czapiński.

Rosjanie pytają, czy poniosłam “szkody moralne” Mam wrażenie, że sześciu prokuratorów oddelegowanych do śledztwa bardzo precyzyjnie wyczuwa intencje odgórne i nie robi nic Z Zuzanną Kurtyką, wdową po prezesie Instytutu Pamięci Narodowej Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem, rozmawia Paweł Tunia Czego dotyczyło Pani lipcowe przesłuchanie w prokuraturze? - Przesłuchanie w Prokuraturze Wojskowej w Krakowie dotyczyło realizacji wniosku prawnego przesłanego przez Rosjan polskiej prokuraturze wojskowej. Składało się z zestawu pytań przesłanych przez stronę rosyjską, na które mają odpowiedzieć rodziny ofiar. Kolejne rodziny są wzywane i odczytywany jest im ten zestaw pytań.

O jakie dokładnie pytania chodzi? - Mają one charakter bardzo sformalizowany. Dotyczą m.in. stopnia pokrewieństwa z ofiarą katastrofy, inne pytania dotyczyły tego, czy poniosłam szkody moralne oraz czy wystąpiły szkody materialne w związku ze śmiercią danej osoby i czy będę się starała o status osoby pokrzywdzonej na terenie Federacji Rosyjskiej. Pytań jest pięć.

Będzie się Pani starała o ten status? - To nie jest takie proste pytanie. Do tej pory nie udało się uzyskać żadnej odpowiedzi na ten temat od osób, które pytałam. Zadawałam to pytanie adwokatom, prokuratorom prokuratury powszechnej. Na spotkaniu z prokuratorami prokuratury wojskowej z rodzinami, które odbyło się pod koniec lipca, prokuratorzy ci odpowiadali, że oni nie mają pojęcia o systemie prawnym, jaki obowiązuje w Rosji. Pytaliśmy, czy potrafią nam coś doradzić, ale oni odpowiadali, że tą kwestią nie będą się zajmowali. Moim zdaniem, w tym momencie zostaliśmy potraktowani według zasady: radźcie sobie sami i zbierajcie informacje, ewentualnie przygotowujcie się do kontaktów z Rosjanami. A tam jest warunek, że pełnomocnikiem może być tylko i wyłącznie osoba posiadająca prawo wykonywania zawodu adwokata na terenie Rosji. Z tego wynika, że musi to być adwokat rosyjski. Proszę sobie wyobrazić, jaki to jest problem w tym momencie dla nas. Przecież takiemu pełnomocnikowi trzeba zaufać i mu zapłacić. Nikt nie zrobi tego dobrowolnie. Dlatego nie potrafię odpowiedzieć na postawione pytanie i przez jakiś czas na pewno żadna z rodzin nie udzieli w tej kwestii jasnej odpowiedzi.

Jak Pani ocenia postępowanie prokuratury polskiej w całej sprawie? - Od dłuższego już czasu wypowiadam się jednoznacznie, że jest to forma jakiejś mistyfikacji śledztwa. To właściwie z postępowaniem śledczym prowadzonym w sposób porządny, merytoryczny i z intencją, aby cokolwiek wyjaśnić, nie ma chyba nic wspólnego. Ktoś z prokuratury powszechnej wytłumaczył mi, że prokuratorzy pracują według zasady, a zwłaszcza prokuratura wojskowa tak pracuje, iż prokuratorzy wyczuwają, czy jest intencja odgórna przeprowadzenia porządnego śledztwa czy jej nie ma. Jeśli okazuje się, że tej intencji nie ma, to śledztwo się wlecze i nic się nie robi w tej kwestii. Mam wrażenie, że tych sześciu prokuratorów oddelegowanych do śledztwa bardzo precyzyjnie wyczuwa intencje odgórne i nie robi nic.

Rząd początkowo mówił, że współpraca z prokuraturą rosyjską układa się bardzo dobrze, ostatnio ten przekaz uległ zmianie.- Nic nie wskazuje na to, aby w śledztwie nastąpiło jakieś przyspieszenie. To wcale nie znaczy, że my w miarę naszych możliwości nie będziemy podejmować żadnych kroków. Postaramy się robić, co można. Natomiast liczenie na to, że wyjaśnienie sprawy ruszy z miejsca, jest nieuzasadnione. O inicjatywie, którą moglibyśmy ewentualnie podjąć, nie będę jeszcze mówiła. Z założenia nie mówię o rzeczach przed ich realizacją. Jeśli zacznie się coś uaktywniać, to zaczniemy o tym rozmawiać. Dziękuję za rozmowę.

WIĘZIEŃ POLITYCZNY Jak usuwano zwolenników Krzyża Pamięci? To była zaplanowana akcja z użyciem Biura Ochrony Rządu, policji i tajniaków. Przeprowadzona pod pretekstem rutynowej kontroli pirotechnicznej. Nocami pod Krzyżem Pamięci najlepiej widać proporcje. Zwolenników symbolu upamiętniającego ofiary katastrofy smoleńskiej jest kilkunastu. Przeciwników – nawet i stu. Ale obrońcom Krzyża wydawało się, że tę noc będą mogli zaliczyć do spokojniejszych. W odróżnieniu choćby od poprzedniej, kiedy to poddani byli kolejnej fali niewybrednych ataków słownych i fizycznych.

Won z tymi dwoma dechami Demonstrowanie gołego zadka? Czemu nie! Mężczyzna wypina się na Krzyż i jego zwolenników, wiedząc, że w najgorszym wypadku zostanie spisany i szybko wróci do zabawy, a jeśli dostanie mandat, to symboliczny. Za to fakt, że robi się to na oczach funkcjonariuszy, dodaje pieprzu całej sytuacji. Przy wulgarnych wyczynach facetów dziewczyny nie mogą być gorsze. Jedna natychmiast dochodzi do wniosku, że nie pozostaje jej nic innego jak zadrzeć bluzkę do góry i pochwalić się gołym biustem. Nie potrafi sprecyzować, dlaczego to robi, ale wrzeszczy przy tym głośno i drwi z „moherów”. Obrońców Krzyża można popychać, lżyć, wyszydzać. „Wypier…  z tymi dwoma dechami! Jezus niech was zbawi!”. Policjanci nie reagują, sami zresztą są przedmiotem żartów i drwin. I stanowczymi działaniami nie potrafią przywrócić respektu dla munduru. Czy może dziwić, że dziennikarze, którzy usiłują rejestrować wydarzenia pod Krzyżem, są w jawny sposób atakowani? Współpracowniczka TVP, autorka „Misji specjalnej”, została napadnięta podczas wykonywania zdjęć. Napastnik rzucił się na nią, wykręcił rękę i wyrwał aparat, po czym usiłował uciec. A wszystko na oczach funkcjonariuszy.

Prowodyr zrzuca różową bluzę Przywoływanie pojedynczych scen z Krakowskiego Przedmieścia nie opisze w pełni nastroju zdziczałej tłuszczy. Jednak zebranym z 13 na 14 sierpnia pod Pałacem Prezydenckim zwolennikom symbolicznego krzyża upamiętniającego ofiary katastrofy smoleńskiej, doświadczonym podczas poprzednich dni czuwania, wydawało się, że apogeum agresji mają tej nocy za sobą. Około pierwszej przed pałacem przerzedziło się. Nie było nawet stałego prowodyra ataków na Krzyż – opisanego w poprzednim numerze „Gazety Polskiej” Zbigniewa S. ps. „Niemiec”, skazanego za gwałt i napad z bronią w ręku, a obecnie zasiadającego na ławie oskarżonych za szantażowanie senatora Krzysztofa Piesiewicza (szantażyści sfilmowali intymne spotkanie polityka z prostytutkami). „Niemiec” zwykle kręcił się w tłumie do czwartej, piątej na ranem. Po demaskującym go artykule zmienił jedynie styl ubierania się (charakterystyczne różowe bluzy zamienił na białe) oraz styl działania – nie był już w centrum awantur, obserwował zdarzenia z odległości. Zaczęło się po drugiej w nocy. Najpierw pojawili się eleganccy panowie w garniturach. Granatowe znaczki w klapach wyjaśniały natychmiast, że to funkcjonariusze BOR. Rozstawili się w newralgicznych miejscach wokół Krzyża. „Co tu panowie robią?”. „Zaraz wszystko zostanie wyjaśnione” – odpowiadali. W oddaleniu, przy barierkach, które postawiono jeszcze przed 9 sierpnia, gdy przed Pałacem Prezydenckim odbywała się demonstracja przeciwników Krzyża, gromadziły się grupki mężczyzn w cywilu, niewdających się w dyskusje toczone pod symbolicznym miejscem pamięci. Mężczyzn przybywało. Wkrótce okazało się, że pobliskie przecznice pełne są policyjnych wozów, a do borowców i tajniaków rozstawionych przez Pałacem dołączają dziesiątki policjantów.

BOR i profesjonalni negocjatorzy Borowcy zmuszeni byli w końcu wytłumaczyć przyczyny swojej obecności. – Nie chodzi nam o krzyż, tylko o kontrolę pirotechniczną – mówił dowodzący akcją. – Proszę się przesunąć za barierkę, sprawdzimy teren, za 15 minut państwo będą mogli wrócić – obiecywali inni. Czuwający pod Krzyżem dopytywali. – Jakie to kontrole? Przecież co rusz je przeprowadzacie i nie musimy stąd odchodzić? Po kilkunastu minutach dowódca uściślił, że chodzi o rutynowe działania związane ze Świętem Wojska Polskiego. To uspokoiło część obrońców Krzyża, którzy byli gotowi przenieść się na czas dokonywania przez BOR przeglądu. Tymczasem przeciwnicy Krzyża systematycznie przechodzili na drugą stronę jezdni, za barierki. Policjanci zdążyli postawić już nowe rzędy – wzdłuż i w poprzek ulicy. W ten sposób powstał system zagród, a w centralnej mieścił się Krzyż, jego zwolennicy i paru dziennikarzy. Garstka obrońców symbolicznego miejsca pamięci wciąż nie chciała opuścić swych miejsc. Nie pomogło siłowe wyprowadzenie jednego z nich przez policjantów. – Dokąd go prowadzicie? Przecież niczego nie zrobił? – krzyczeli. W sukurs borowcom pospieszył więc rzecznik policji pinsp. Maciej Karczyński. Zakończone fiaskiem rozmowy swoje i funkcjonariuszy BOR z zebranymi pod Krzyżem rzecznik określi potem jako „działania wykwalifikowanych negocjatorów”. Nie powiodło się – mimo zdecydowanych starań – usunięcie jedynych obecnych w centrum zdarzeń dziennikarzy, w tym Ewy Stankiewicz. Tłuszcza za barierkami dopingowała służby porządkowe, wywrzaskując: – Co z tą akcją, chcemy iść do domu! I doczekali się. Po czwartej nad ranem wyniesiono jednego z bardziej dziarskich obrońców. Po nim kolejnych. Usuniętych odizolowano, oprócz jednego, który z podejrzeniem złamania żebra wylądował szpitalu.

Symbole na śmietnik Wkrótce w środkowej zagrodzie zostali tylko funkcjonariusze. A do akcji przystąpili śmieciarze. Do worów wpakowali wszystkie zgromadzone pod Krzyżem przedmioty: małe i duże krzyże, zdjęcia, wiersze, znicze, rysunki dzieci, kwiaty. A także plansze z wyjaśnieniami, dlaczego zorganizowano protest w sprawie uczczenia pamięci o ofiarach katastrofy. Ostatnim akordem akcji było zdarcie biało-czerwonej szarfy, która oplatała ramiona Krzyża. Worki załadowano do samochodów firmy SITA, zajmującej się wywózką śmieci. Rzecznik policji nie wyjaśnił, czy przedmioty zgromadzone pod Krzyżem Pamięci wylądowały na śmietniku.

Magdalena Nowak

Interes roku Współczesna kampania wyborcza to nie tylko kandydaci, hasła, programy. To także – a może przede wszystkim – pieniądze. Dlatego warto sprawdzać, ile poszczególne partie wydają na wybory, a tym bardziej warto pytać, skąd te pieniądze mają. W przypadku ugrupowań parlamentarnych od niemal dekady odpowiedź jest dosyć jasna: z naszych podatków. To my, wszyscy obywatele, zapłaciliśmy w tym roku za kampanie Komorowskiego, Kaczyńskiego, Napieralskiego i Pawlaka – czy nam się to podoba, czy nie. Na tym polega budżetowe finansowanie partii politycznych. Natomiast pozostali kandydaci musieli sobie radzić sami, co na pewno było jedną z głównych przyczyn słabiutkich wyników, jakie otrzymali 20 czerwca. W tej grupie wyróżniał się jednak Andrzej Olechowski. O ile kandydaci środowisk pozaparlamentarnych szacują swoje wydatki na kilkaset, a nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych, to Olechowski – jak twierdzi jego sztab – miał wydać ok. 2 mln zł, czyli niewiele mniej niż liderzy SLD i PSL (limit wydatków wynosił w tych wyborach 15,5 mln zł). Skąd „kandydat niezależny” miał takie pieniądze? Podobno wyłącznie od Stronnictwa Demokratycznego, którego liderem jest Paweł Piskorski. A skąd taka kwota u Piskorskiego? Otóż pod koniec marca br. SD sprzedało kamienicę przy ul. Świdnickiej we Wrocławiu, która była siedzibą tej partii jeszcze w czasach PRL. Jak podawała prasa, kamienicę kupili „trzej wrocławscy przedsiębiorcy działający na rynku nieruchomości”, płacąc za nią 13 mln zł. Na konto partii od razu wpłacili 2,3 mln zł, resztę mają uiścić do końca roku. Gdyby nie ta transakcja, Olechowski nie miałby za co wykupić billboardów i spotów w radiu i telewizji – bo chyba nikt rozsądny nie myśli, że „kandydat niezależny” przeznaczyłby na to choćby część własnego majątku, wartego podobno 17 mln zł. Przejmując ponad rok temu władzę w SD, Piskorski miał znacznie ambitniejsze plany dotyczące sławetnych, rozsianych po całym kraju, kamienic. Nie ukrywał, że z ich sprzedaży można uzyskać nawet 60 mln zł. Za te pieniądze ambitny polityk chciał sfinansować nie tylko kampanię prezydencką, ale także parlamentarną, która dałaby Stronnictwu przynajmniej kilkunastu posłów. Wynik Andrzeja Olechowskiego (1,44 proc. głosów), a także wcześniejsze zarzuty prokuratorskie wobec Piskorskiego oznaczają fiasko tych planów. Z kolei bunt części „starych” działaczy SD przeciwko nowemu liderowi może oznaczać, że więcej kamienic Piskorski nie zdoła już sprzedać. Jakiż rozsądny inwestor zaryzykuje wieloletnie procesy sądowe, których wynik jest mocno niepewny? Ale już sama wrocławska transakcja to znakomity interes, ba! - wręcz interes roku. Piskorski sprzedał kamienicę za 13 mln, na kampanię Olechowskiego wydał 2 mln, „na czysto” zarobił więc 11 mln zł. To oczywiście nieco mniej niż majątek jego kandydata, lecz w końcu Olechowski „dorabiał się” przez kilkadziesiąt lat, a Piskorskiemu wystarczyło kilkanaście miesięcy. Z takim „wianem” nie musi się już martwić o przyszłość swego środowiska – przed następnymi wyborami będzie rozmawiał „jak równy z równym” z dużymi partiami, które w zamian za udział w finansowaniu kampanii zapewnią mu kilka dobrych miejsc na listach. „Wybierz swój dobrobyt” – brzmiało hasło wyborcze Olechowskiego. Mało kto wziął je poważnie, ale nie Paweł Piskorski. On od początku swej kariery doskonale wie, że „dobrobyt” to podstawa uprawiania polityki. I tylko zdumienie ogarnia, gdy uświadomić sobie, jak wielką naiwnością wykazała się stara, doświadczona kadra SD, która wpuściła takiego lisa do swojego kurnika… Paweł Siergiejczyk

Z Nikołajem Iwanowem rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert "Wywiad NKWD funkcjonował tak, by nie drażnić wodza. Zdawano sobie sprawę, że fortuna kołem się toczy. Dziś przesłuchujesz, a jutro jesteś przesłuchiwany. Dbając o spokój Stalina, przedstawiano mu to, czego oczekiwał."- Z wydanej właśnie Pańskiej książki „Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy” (wyd. Znak) jednoznacznie wynika, że Stalin jest winny hekatombie polskiej stolicy. - Latem 1944 r. Armia Czerwona zwycięsko parła na zachód. Chyba nigdy wcześniej ani później Stalin nie miał tak mocnej pozycji i wszystkie decyzje podejmował osobiście. Również te dotyczące polityki wobec Powstania Warszawskiego. Nie zapominajmy, iż dysponował bardzo wszechstronną i szczegółową wiedzę na temat wydarzeń w stolicy Polski.
- Władimir Bukowski stwierdził, iż na czas Powstania Warszawskiego odżył pakt Ribbentrop-Mołotow. - W sierpniu i wrześniu 1944 r. żołnierze sowieccy otrzymali rozkazy wstrzymania ofensywy na Warszawę. Gdy stolica płonęła i obracała się w gruzy, ginęło ponad trzy tysiące ludzi dziennie, armie I Frontu Białoruskiego uzupełniały aprowizację, przeprowadzały szkolenia, względnie zajmowały pozycje obronne. Znamienny przykład cynizmu Moskwy stanowi zakaz wspierania powstańców przez sowieckie samoloty. Nad warszawskim niebem pojawiały się jedynie lotnicze zwiady. Zastój na froncie wschodnim przebiegającym przez tereny Polski trwał właściwie aż do stycznia 1945 r.
- Czy Stalin miał szczególne uprzedzenie wobec Polaków? - Nie sądzę. Mawiał, że „prawdziwy komunista nie ma narodowości”. Niszczył Polaków nie z uwagi na nację, lecz dlatego, iż było to konieczne dla narzucenia komunizmu w Polsce, gdzie miał on śladowe poparcie.
- Raporty płynące na Kreml, dotyczące sytuacji w Polsce, zakłamywały rzeczywistość… - Wywiad NKWD funkcjonował tak, by nie drażnić wodza. Zdawano sobie sprawę, że fortuna kołem się toczy. Dziś przesłuchujesz, a jutro jesteś przesłuchiwany. Dbając o spokój Stalina, przedstawiano mu to, czego oczekiwał.
- Niemniej 1 sierpnia o godzinie 17.00 wydawał się zaskoczony. - Zarządził nawet śledztwo w gronie polskich komunistów, gdyż wcześniej nawoływali oni rodaków do zbrojnego wystąpienia przeciwko Niemcom. Najprawdopodobniej nie podejrzewali, że trwają do niego intensywne przygotowania. Sądzili, iż rebelia wybuchnie jesienią. I że to oni będą stali na jej czele.
- Skąd u generalissimusa wzięło się to zaskoczenie? - Przed atakiem III Rzeszy na ZSRR otrzymał około 80 informacji - z różnych źródeł - o planowanym uderzeniu, nawet z dokładną datą, ale wszystkie zlekceważył. Z powstaniem było chyba podobnie. Niby się go spodziewał, ale zarazem uważał za całkowite szaleństwo. I wpadł w gniew, że nie ustalono z nim terminu godziny „W”.
- To było nierealne, ponieważ polski rząd nie utrzymywał w tym czasie stosunków dyplomatycznych z Kremlem. - Właśnie. O posunięciach AK Sowieci dowiadywali się od… przedstawiciela armii brytyjskiej w Moskwie. Gdy 3 sierpnia Stalin spotkał się na Kremlu z premierem Stanisławem Mikołajczykiem, utrzymywał, że żadnych walk w Warszawie nie ma. Szedł w zaparte, bo wówczas jeszcze wierzył, że Niemcy zdławią powstanie w parę dni i propagandzie uda się je ukryć przed Zachodem.
- Tymczasem Churchill, a zwłaszcza coraz bardziej zniedołężniały Roosevelt, umyli ręce. - Jestem zdania, że w czasie II wojny światowej USA i Wielka Brytania zachowywały się wobec Polski nie mniej perfidnie i kłamliwie od Stalina. Historycy często akcentują, że Rosja sowiecka nie pomogła powstańcom warszawskim. Ale wsparcie udzielone przez zachodnich sojuszników było jeszcze skromniejsze. Alianci tłumaczyli, że Stalin nie zezwolił ich samolotom ładować za Wisłą w celu uzupełnienia paliwa. Jednak Londyn i Waszyngton zanadto na to nie naciskały. Choćby poprzez czasowe wstrzymanie militarnych dostaw dla ZSRR, co mogło skłonić Moskwę do szturmu na desperacko walczącą Warszawę. Niestety, dla Zachodu Sowieci byli sprzymierzeńcem znacznie ważniejszym, bo silniejszym, od Polaków.
- Wedle konsultowanej z Zachodem akcji „Burza”, AK miała witać wkraczających na obszar II RP czerwonoarmistów, wspomagając ich w walce z Niemcami… - Taka życzliwość w stosunku do Rosjan - po ujawnieniu zbrodni katyńskiej oraz rozbrojeniu i zesłaniu do łagrów polskiej konspiracji na kresach wschodnich - dowodzi wielkiej naiwności polskich władz.
- Z czego – Pańskim zdaniem - wynikającej? - Może to specyfika waszego charakteru? Analizując polską politykę w latach 1939-1945, doszedłem do stanowczego wniosku, iż było w niej za wiele romantyzmu, a za mało pragmatyzmu.
- Sugeruje Pan, że do Powstania Warszawskiego nie powinno dojść? - Prawdopodobnie gdyby 100-tysięczna armia gen. Władysława Andersa nie opuściła ZSRR w 1942 r., lecz wspomogła front wschodni, historia potoczyłaby się inaczej. Polacy odeszli w czasie najgorszym dla Związku Radzieckiego, gdy decydowały się losy wojny. Kiedy kilkanaście miesięcy później Sowieci ruszyli do kontrofensywy, Stalin przestał się Polską przejmować.
- Gdyby Anders ze swymi podwładnymi został w Rosji, powojenna Polska mogłaby wyglądać inaczej? - Uważam, że straciliście wtedy szansę na tzw. finlandyzację. Pakt Sikorski-Majski antycypował, że Polacy wspomogą Armię Czerwoną już pod koniec 1941 r. To był nierealny termin. Wynędzniali łagiernicy najpierw musieli dojść do jako takiej kondycji, by stanąć naprzeciw doskonale wyćwiczonych i lepiej uzbrojonych jednostek Wehrmachtu.
- Mam wątpliwości, czy andersowcy w ogóle chcieliby bronić swych niedawnych prześladowców. - To byli jednak żołnierze i gdyby w 1942 r. gen. Władysław Sikorski wydał stosowny rozkaz, to by mu się podporządkowali. Wtedy była najodpowiedniejsza chwila do wymuszenia na Stalinie jakichkolwiek obietnic. Czując niemiecki nóż na swym gardle, rozpaczliwie szukał ratunku i był gotów do ustępstw. Po Stalingradzie nie miał już żadnego interesu w dotrzymywaniu zobowiązań na rzecz Polski. A „sprawa katyńska” uświadomiła mu, że Zachód poświęci was na ołtarzu dobrych relacji z Kremlem.
- Przypomina pan dwie skrajne opinie na temat Powstania Warszawskiego. Pierwsza głosi, iż męczeństwo i bohaterstwo Polaków zostały zmarnowane. Druga akcentuje, że za sprawą 200 tys. ofiar udało się uniknąć przekształcenia Polski w kolejną republikę sowiecką. - Trochę bliżej mi do pierwszej. Moim zdaniem, Stalin nigdy nie zamierzał tworzyć z Polski 17. republiki, ale też ofiara 63 dni walk nie była daremna. Gdyby niepodległościowa konspiracja nie została tak dotkliwie przetrzebiona w Warszawie, to opór wobec ustroju przymusowo importowanego ze Wschodu byłby zapewne znacznie większy. I przypuszczam, że zostałby bardzo krwawo stłumiony przy milczącej aprobacie Zachodu.
- Od niemal czterdziestu lat Nikołaj Iwanow w Polsce. Jak się tu znalazł? - Odpowiem, przytaczając słowa mojej teściowej: „Znam tylko dwu Rosjan. Pierwszy w roku 1945 zabrał mi zegarek, a drugi kilkadziesiąt lat później córkę”.

Rozmawiał Tomasz Zapert

Warszawa w 1920 roku Latem 1920 roku, w obliczu bolszewickiego najazdu, mieszkańcy Warszawy stanęli przed koniecznością obrony swojego miasta. Fenomen Warszawy polega na tym, że społeczeństwo obywatelskiej stolicy po raz pierwszy na taką skalę potrafiło się zintegrować w obliczu grożącego miastu niebezpieczeństwa. W obliczu porażek na froncie polsko-bolszewickim, z inicjatywy premiera Władysława Grabskiego 1 lipca 1920 roku Sejm uchwalił ustawę o utworzeniu Rady Obrony Państwa, która miała decydować o wszystkich sprawach związanych z wojną i pokojem oraz wpływać na wzmocnienie armii na froncie. Inicjatywę powołanie ROP poparły wszystkie partie polityczne z wyjątkiem komunistów, którzy wydali w Warszawie odezwę , w której określili nową instytucję jako „próbę stworzenia bloku całej burżuazji dla walki z rewolucyjną armią rosyjską i z rewolucyjnym ludem polskim! To nowe okowy dla ciebie robotniku, nowe oszustwo dla ciebie pracowniku rolny, nowe klęski dla ciebie żołnierzu polski!”. Następnie wezwali do walki z wyzyskiwaczami i deklarowali, iż „Nie pójdziemy walczyć przeciw naszym braciom, robotnikom i chłopom rosyjskim, ale walczyć chcemy przeciw naszym wrogom, kapitalistom i obszarnikom polskim”. Tej antypaństwowej agitacji ROP przeciwstawiła trzy odezwy, mające na celu uświadomienie społeczeństwu krytycznej sytuacji kraju i pobudzenie go do obywatelskiej aktywności. Wezwano także do ochotniczego zaciągu do wojska polskiego. Dla poparcia idei Armii Ochotniczej 8 lipca w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie przedstawiciele 216 organizacji społecznych powołali do życia Obywatelski Komitet Wykonawczy Obrony Państwa, którego przewodniczącym został gen. Józef Haller. Tego samego dnia Rada Miejska m.st. Warszawa  wezwała mieszkańców miasta ”by spełniając swój obowiązek, bądź speszyli do szeregów walczących, bądź podejmowali wewnątrz kraju pracę, która wzmocni organizację społeczeństwa i państwa, a pomoże do odparcia wroga”. Deklaracja ta zyskała poparcie wszystkim partii z wyjątkiem radnych Bundu, którzy uważali, iż „najracjonalniejszym wyjściem jest natychmiastowe zwrócenie się z wolą pokojową do Rosji Sowieckiej”. Odmienne stanowisko zajęli radni z pozostałych klubów żydowskich, którzy zapewnili, ze „ludność żydowska stolicy nie poskąpi ani mienia, ani krwi dla odparcia najazdu wroga”. Z kolei radni endecji uznali, iż „Wróg uderza w Polskę od zewnątrz masami wojska, a od wewnątrz występną agitacją, szerząc zamęt rewolucyjny i osłabiając ducha jedności w narodzie. Pomagają mu w tym setki żydowskokomunistycznych agitatorów”. Wezwali do jedności oraz masowego wstępowania do wojska. Apele te nie pozostały bez echa. Pierwsza na nie zareagowała warszawska młodzież. Na wiecu studentów Uniwersytetu Warszawskiego zadecydowano o zawieszeniu zajęć i wstępowaniu ochotniczym do armii (jednym z ochotników był późniejszy komunistyczny dygnitarz i morderca zza biurka – Jakub Berman). W celu skoordynowania działań wszystkich studentów warszawskich szkół wyższych powołano Ligę Akademicką Obrony Państwa. Wszyscy zdolni do noszenia broni studenci zobowiązani zostali do zarejestrowania się w sekretariacie Ligi, stąd partiami udawali się do obozu szkoleniowego w Rembertowie. Analogiczne deklaracje podjęła Liga Młodzieży Polskiej, stołeczne oddziały Związku Harcerstwa Polskiego i Towarzystwa „Sokół”. Równocześnie ze swymi wychowankami na apel zareagowali nauczyciele warszawskich szkół powszechnych, średnich i wyższych. Środowiska artystyczne Warszawy powołały Komisję Mobilizacyjną Związku Artystycznych i Literackich dla Obrony Państwa. Wielu artystów (m.in.: Stefana Żeromskiego, Ludwika Solskiego, Kornela Makuszyńskiego) przydzielono do zajmującego się propagandą Oddziału II Generalnego Inspektoratu Armii Ochotniczej. Jak wspominał ówczesny wiceprezydent stolicy Artur Śliwiński” „Gorące tchnienie wojny owionęło mieszkańców i budziło wśród nich coraz większe poruszenie. (…) zaczęły samorzutnie powstawać najróżniejsze komitety, ligi, związki, usiłujące bądź to przyczynić się do powiększenia kadrów ochotniczych, bądź też przyjść walczącym z pomocą. Nie było bodaj takiego stowarzyszenia, takiej instytucji, takiej organizacji zawodowej, społecznej, naukowej, artystycznej, sportowej, czy jakiejkolwiek innej, któraby nie próbowała zademonstrować swego współudziału w rozpoczętej akcji ratowania kraju”. Wobec dalszej aktywności żydowskich środowisk komunistycznych, Ministerstwo Spraw Wojskowych wystosowało ściśle tajne pismo do dowództwa Okręgu Warszawa w którym napisano: „Z uwagi na możliwość rozwinięcia na szeroką skalę agitacji przeciwpaństwowej przez żywioły komunistyczne, zwłaszcza na terenie stolicy – koniecznością chwili staje się zabezpieczyć tutejsze oddziały przed zgubną propagandą, która w znacznej mierze szerzoną być może przez żołnierzy-żydów”. Z kolei Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w piśmie do wojewody warszawskiego poleciło internować „prowodyrów organizacji <Bundu>”, którzy „stanęli na stanowisku wrogim naszemu Państwu” oraz rozwiązać wszystkie stowarzyszenia, pozostające pod egidą tej partii. W odpowiedzi 20 lipca 1920 roku zawiązał się w stolicy Komitet Obrony Państwa Zjednoczonych Organizacji Żydowskich przy Zarządzie Warszawskiej Gminy Starozakonnych, który zajął się „agitacją wśród ludności żydowskiej za wstępowaniem w szeregi armii, (…) zorganizowaniem szpitala dla rannych żołnierzy, (…) zbiórką pieniędzy na potrzeby obrony Państwa (…) oraz stworzeniem punktów żywnościowych dla przejeżdżających oddziałów wojska”. W niedzielę 18 lipca w Warszawie zorganizowano dzień Armii Ochotniczej poświęcony przeglądowi oddziałów ochotniczych oraz subskrypcji Pożyczki Odrodzenia Polski. Obchody te usiłowało zakłócić kliku prowokatorów bolszewickich, zatrzymanych przez policję podczas uroczystości na placu Saskim, a także agitator przeciw Pożyczce Odrodzenia, który został pobity przez tłum na ulicy Marszałkowskiej. Częste w tych dniach w Warszawie podobne incydenty, skłoniły władze do wprowadzenia zakazu przebywania na ulicach miasta po północy, a także ograniczenia napływu ludności zamiejscowej. W pierwszej połowie lipca, zgodnie z przyjętym przez Radę Miejską wnioskiem Magistratu, rozpoczęto w Warszawie tworzenie Straży Obywatelskiej. Począwszy od 20 lipca na Dynasach odbywały się ćwiczenia wojskowe 500 ochotników, przygotowujących się do obrony zagrożonej stolicy. Tego samego dnia rozlepiono na murach miasta i ogłoszono w stołecznej prasie odezwę Komendy Głównej Straży Obywatelskiej, wzywającej mieszkańców Warszawy do wstępowania w szeregi Staży Obywatelskiej w nowo utworzonych biurach werbunkowych. Aby zostać członkiem Straży, należało uzyskać poręczenie trzech znanych obywateli lub zaświadczenie instytucji społecznej lub zawodowej. Warszawiacy licznie zgłaszali się do biur, tak że do końca lipca 1920 roku ogólna liczba członków Straży osiągnęła 4000 osób. Z warszawskich ochotników zakwalifikowanych do służby frontowej tworzono bataliony, które następnie łączono w pułki organizowane, z powodu braku kadry oficerskiej, przy jednostkach regularnej armii. Pułki ochotnicze otrzymywały numery tego pułku, przy którego batalionie zapasowym były formowane, z dodaniem liczby 2000. Elitę ochotniczą Warszawy zgromadził przede wszystkim 201 pułk piechoty, w skład którego weszły zwarte grupy studenckie, uczniowskie, harcerskie, strażackie i kluby sportowe. Bliźniaczy 205 pp im. Jana Kilińskiego zyskał wsparcie warszawskiego cechu szewców. Stołeczny rodowód miał również 211 pułk ułanów oraz 236 pp im. Weteranów Powstania Styczniowego, którego kapelanem był ksiądz Ignacy Skorupka. Mimo zagrożenia mieszkańcy stolicy zachowywali spokój. „Nie przestaję zdumiewać się – zapisał lord d’Abernon 20 lipca – nad brakiem paniki i nad brakiem jakichkolwiek oznak zaniepokojenia. Linia bolszewickiego frontu znajduje się nie dalej, jak o 100 mil ang. od Warszawy.” Mimo wszystko coraz rzadziej słyszało się muzykę w lokalach publicznych, kawiarnie i cukiernie wyludniły się, a w parkach spotykało się coraz więcej samotnych kobiet. Członkinie Towarzystwa „Rozwój” próbowały legitymować mężczyzn w wieku poborowym, wywołując często protesty. Natomiast członkowie Ligi Młodzieży Polskiej obchodzili stołeczne restauracje i sale taneczne żądając, aby wobec powagi chwili zaniechano prezentacji programów rozrywkowych. Staraniom tym stało się zadość 29 lipca 1920 roku, kiedy to MSWoj. wydało rozporządzenie zawieszające funkcjonowanie kabaretów i sal tańca, a mieszkańcy stolicy po raz pierwszy odczuli ograniczenia związane ze zbliżaniem się frontu. Tymczasem mieszkańcy Warszawy mieli coraz większe kłopoty z zaopatrzeniem w żywność, której ceny drastycznie wzrosły. Raport policyjny wskazywał, iż „prąd zwyżkowy na rynku artykułów żywnościowych rozpoczyna się już w chwili obecnej, a włościanie z podmiejskich wsi agitują, iż bolszewicy zbliżają się coraz bardziej do wnętrza kraju i marka polska niebawem straci wartość, a więc jest rzeczą niewskazaną wyprzedawać za bezwartościowe papiery artykuły żywnościowe, które po przyjściu bolszewików byłyby niezbędne dla samej wsi”. 2 sierpnia prasa warszawska poinformowała o 100% wzroście cen żywności w stolicy. Sytuację tę starali się wykorzystać komuniści nawołując robotników do walki o „honor i godność klasy robotniczej Warszawy”. „Warszawa przez was samych zdobyta być winna! Sztandar Czerwony nad pałacem Zygmuntowskim i Belwederem przez was powinien być zatknięty, zanim Czerwona Armia do Warszawy wkroczy”. W odpowiedzi pepeesowski „Robotnik” podkreślając bluźniercze odwoływanie się przez komunistów do hasła <Za wolność naszą i waszą wolność<, wskazał, iż „pod płaszczykiem rewolucji społecznej niosą nam zniszczenie całego życia gospodarczego, a zwłaszcza zupełną ruinę przemysłu i potworny głód w miastach”.  Zbliżanie się frontu spowodowało, że niektóre warszawskie sfery zaczęła ogarniać panika. Coraz więcej bogatych osób starało się uzyskać paszporty zagraniczne. Przed konsulatem Stanów Zjednoczonych przy ul. Jasnej, codziennie gromadziło się tysiące Żydów, oczekujących na wizę wyjazdową do USA. Do panowania sytuacji Komitet Amerykańsko-Żydowski, opiekujący się kandydatami na emigrantów musiał ogłosić w prasie, że „jeżeli dotychczasowe sceny będą się powtarzały, a żydówki będą wszczynały skandale wdzierając się do pokojów, to komitet zmuszony będzie wezwać pomocy policji, albo zamknąć biuro”. Z pewnością otuchy mieszkańcom stolicy dodała decyzja Rady Centralnego Związku Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów, która podczas swych obrad w dniu 3 sierpnia postanowiła „nie ewakuować zakładów przemysłowych i handlowych i wszelkimi siłami utrzymać je w ruchu. Będzie to najlepszym wyrazem głębokiego przeświadczenia, że stolica kraju zgodnym wysiłkiem całego kraju potrafi się obronić”. Jednocześnie poprzez odpowiednie uregulowanie godzin pracy, miano umożliwić „najszerszym kołom pracowników biurowych w handlu i przemyśle wzięcie udziału w Straży Obywatelskiej”. Na początku sierpnia działający w stolicy Wydział Wojskowy PPS został przemianowany na Wydział Wojskowy Robotniczego Komitetu Obrony Warszawy i rozpoczął werbunek ochotników do 1 Robotniczego Pułku Obrony Warszawy, którego organizatorem został radny Rajmund Jaworowski. Około 1,5 tysiąca ochotników zasiliło 202 pp, który wysłano na front. Równocześnie władze miejskie powołały Radę Obrony Stolicy, której prezesem został wiceprezydent Artur Śliwiński. Miała ona koordynować wykonanie zarządzeń na rzecz wojska i obrony kraju oraz organizować działania ludności miasta.

6 sierpnia Wojskowy Gubernator Warszawy gen. Latinik wezwał ludność stolicy do zachowania bezwzględnego posłuszeństwa rozporządzeniom władz, w tym obowiązku niesienia świadczeń wojennych. Do takich świadczeń należało m.in. praca przy umocnieniach obronnych miasta, do której siłę roboczą pozyskiwano przeprowadzając  swoiste „łapanki” w miejskich ogrodach i parkach. Szybkie zbliżanie się bolszewików do Warszawy spowodowały ostre ataki endecji na osobę Naczelnego Wodza. Prowadził je przede wszystkim Stanisław Stroński na łamach redagowanej przez siebie „Rzeczypospolitej”. Ujawnienie przez gazetę tajemnic wojskowych w artykule „Walki o Brześć” oraz demagogiczne oskarżenia Naczelnego Dowództwa WP sprawiły, iż 4 sierpnia Komisarz Rządu na m.st. Warszawę podjął decyzję o skonfiskowano 50 numeru pisma, zawieszeniu wydawnictwa, opieczętowaniu lokalu pisma oraz internowaniu na 2 tygodnie Strońskiego (wypuszczonego po 2 dniach). Zawieszono także wydawanie kilku pism żydowskich „za niezgodne z prawdą i tendencyjne przedstawienie waśni narodowych w szeregach żołnierzy oraz „ujawnienie tajemnic wojskowych co do rozmieszczenia poszczególnych oddziałów”.

11 sierpnia, po zakończeniu prac fortyfikacyjnych na linii obronnej Warszawy, jednostki polskie na rozkaz dowództwa frontu wycofały się z Wyszkowa, który został zajęty przez bolszewików. Równocześnie  Centralna Komisja Ewakuacyjna poinformowała, że dla ułatwienia wyjazdu z Warszawy, urzędnikom państwowym ułatwiono zakup poza kolejnością biletów kolejowych w kierunku Gdańska, Krakowa i Poznania. Do Poznania wyjechali przywódcy endecji z Romanem Dmowskim na czele, inicjując przygotowania do utworzenia alternatywnego – w przypadku upadku Warszawy – ośrodka władzy politycznej, posiadającego oparcie we własnych formacjach wojskowych.

13 sierpnia 1920 roku bolszewicy zajęli Radzymin – odległy zaledwie o 19 km od stolicy. Minister spraw zagranicznych Eustachy Sapieha zawiadomił przebywających w Warszawie przedstawicieli państw obcych, że od 14 sierpnia rząd nie bierze na siebie odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo. Jeszcze tego dnia cały korpus dyplomatyczny (z wyjątkiem nuncjusza apostolskiego Achille Ratti’ego oraz dyplomatów włoskich) ewakuował się do Poznania, a członkowie francuskiej misji wojskowej przenieśli się do Łodzi. Tymczasem rząd polski jednomyślnie postanowił pozostać w stolicy do ostatniej chwili. Do Poznania wywieziono jednak znaczną część złota i srebra ze skarbu narodowego oraz akta ministerstw. Ulicami Warszawy przeciągały oddziały wojska. „Nieustanny turkot kół – opisywały sytuację gazety – stuk kopyt końskich pomieszany z ulicznym zgiełkiem, nawoływaniem woźniców, porykiwaniem syren, transporty obozowe, sanitarne, zresztą wszystko co z wojną jakikolwiek ma stosunek. (…) Chodniki zawalone przechodniami, Wszędzie mundury i mundury. Co krok biało-amarantowe kokardki. Lord d’Abernon zapisał 13 sierpnia: Brak wszelkiej paniki śród szerokich mas ludności jest wprost niezwykły. (…) Warszawa tylekroć była już okupywane przez obce wojska, że grożące jej dzisiaj niebezpieczeństwo nie wywołuje śród mieszkańców ani podniecenia, ani paniki, spotykanej w miastach, które nie doświadczyły jeszcze zbrojnych nieprzyjacielskich podbojów”. Nastroje starała się także podtrzymać Liga Akademicka Obrony Państwa , ogłaszając pogotowie wojenne całej studenckiej młodzieży Warszawy, która nie zasiliła szeregów armii, wzywając ją jednocześnie do „okazania hartu i siły ducha oraz bezwzględnej walki z objawami defetyzmu, uchylania się od obowiązków obywatelskich, wszelkiej bierności i słabości ducha, gdyż to obecnie jest zdradą ojczyzny!”.

14 sierpnia bolszewickie patrole dotarły do Kątów Węgierskich, oddalonych zaledwie 7 km od Wisły pod Jabłonną, gdzie zamierzano przekroczyć rzekę. W tym samym dniu w Warszawie we wszystkich kościołach modlono się o powodzenie dla polskich wojsk walczących pod Warszawą. Józef Piłsudski spotkał się z warszawskim kardynałem Aleksandrem Kakowskim, prosząc go większą liczbę księży, „którzyby szli w szeregach razem z żołnierzem, w okopach podnosili go na duchu”. „Spełniłem życzenie Piłsudskiego – wspominał kardynał – i ogłosiłem wezwanie do duchowieństwa. Usłuchano wezwania mojego i innych biskupów. Księża stanęli w szeregach jedni jako kapelani, inni jako sanitariusze. Szczególniej młodzież seminariów duchownych poszła z zapałem do szeregów”. Był wśród nich ks. Ignacy Skorupka, prefekt szkół warszawskich, kapelan ochotnik 236 pp., który poległ śmiercią żołnierską 14 sierpnia w boju pod Ossowem koło Radzymina. „Chwila śmierci ks. Skorupki – podkreśla kard. Kakowski – jest punktem zwrotnym w bitwie pod Ossowem i w dziejach wojny 1920 r. Do tej pory Polacy uciekali przed bolszewikami, odtąd uciekali bolszewicy przed Polakami. Nie dla innych przyczyn, ale dlatego właśnie cały naród czci ks. Skorupkę, jako bohatera narodowego”.

16 sierpnia warszawiacy urządzili uroczysty pogrzeb ks. Skorupce, oznaczonemu przez Naczelnego Wodza pośmiertnie Krzyżem Virtuti Militari. Pogrzeb został uświetniony pontyfikalnym przewodnictwem biskupa polowego Stanisława Galla, „złotoustą egzortą kanonika Szlagowskiego i serdecznym pożegnalnym słowem ks. Żelazowskiego na Powązkach”. W tym samym czasie komuniści rozpoczęli w Warszawie akcję sabotażową. „Podpalony  został budynek wojskowy, – relacjonował premier Witos – w którym się znajdowała znaczna ilość prochów i nabojów. Nieco później na dworcu brzeskim podpalono cysterny z naftą, usiłowano też podpalić warsztaty kolejowe w Warszawie”. W wyniku energicznej akcji policji udało się aresztować przywódców komunistycznych, pozostających w ścisłym porozumieniu z  dowództwem armii bolszewickiej. Bolszewicy byli tak przekonani o zwycięstwie, że dowódca 16 armii miał już wydrukowaną odezwę do mieszkańców z datą 15 sierpnia, w której m.in. wstępnie określono nowy porządek prawny obowiązując w „oswobodzonej” stolicy. Zapowiadano oddanie władzy cywilnej w ręce „stworzonego przez warszawskich robotników rządu”, jednocześnie ostrzegano, iż „najmniejszy zamach na bezpieczeństwo wojennych oddziałów i urzędów Armii pociągnie za sobą ze strony Rewolucyjnego Sowietu jak najostrzejsze środki”.

15 sierpnia obchodzono uroczyście święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. „Procesja – wspominał gen. Weygand – przeciągała ulicami miasta. Skupienie wiernych, którzy w niej brali udział, zarówno postawa, świadcząca o głębokiej wierze tłumu, który przyklękał przed przechodzącym przenajświętszym Sakramentem, (…) budzi we mnie zawsze wzruszenie. (…) Niebezpieczeństwo, zagrażające ich ojczyźnie, obawa zobaczenia jej umierającej na nowo po jej zmartwychwstaniu wznosiły ich żarliwość na bardzo wysoki stopień”. W tym samym momencie zupełnie inne były nadzieje części ludności żydowskiej. „Nie mogąc jechać – wspomina Witos – autem prędzej, gdyż Żydzi zatarasowali ulicę i usuwali się bardzo niechętnie, szliśmy piechotą miedzy tłumami, ażeby zaobserwować ich nastroje. Aż nadto było tam widać jakąś gorączkę i niecierpliwość, pozbawione zupełnie obawy i strachu. Nie miałem żadnej wątpliwości, że znaczna część ludności żydowskiej z ustęsknieniem oczekiwała na zwycięstwo bolszewików i wejście ich do stolicy. W tym przekonaniu utwierdził mnie główny komendant policji, który silnie zaniepokojony ruchami i zachowaniem się ludności żydowskiej, czekał na rozkazy ministra spraw wewnętrznych. Rozkazy te zostały natychmiast wydane, a zgodnie z nimi ulice zostały oczyszczone i spokój przywrócony. Kosztowało to trochę czasu, trudu, a nawet ofiar.”

16 sierpnia rozpoczęła się polska kontrofensywa znad Wieprza, która szybko przerodziła się w pościg za uciekającym wrogiem. Warszawa odetchnęła z ulgą. W gazetach pojawiły się apele o ukrócenie spekulacji żywnością.  18 sierpnia gen. Latinik wydał rozporządzenie o ustanowieniu w stolicy maksymalnych cen na artykuły pierwszej potrzeby, takie jak: mąka , kasza, groch, chleb. Ziemniaki, masło, nabiał, ryż, herbata, kawa , mydło, świece, zapałki i drożdże. Za naruszenie tych cen groziła kara od 4 lat ciężkiego więzienia do kary śmierci włącznie. Mimo powszechnej radości z okazji zwycięskiej bitwy, endecja w celu odebrania Piłsudskiemu politycznych owoców triumfu, kwestionowała jego rolę jako dowódcy i autora koncepcji uderzenia znad Wieprza, eksponując zasługi generałów Rozwadowskiego i Weyganda. Nie przyjmowano do wiadomości oświadczenia gen. Weyganda, złożonego przed wyjazdem z Polski w wywiadzie dla korespondenta paryskiego dziennika „L’Information”, w którym na uwagę, że „jest człowiekiem najbardziej popularnym w Polsce i że wszyscy go uważają za zbawcę Warszawy”, generał odparł: „Nie ma w tym ani słowa prawdy. (…) To zwycięstwo które jest powodem wielkiego święta w Warszawie, jest zwycięstwem polskim. Przewidujące operacje wojskowe zostały wykonane przez polskich generałów na zasadzie polskiego planu operacyjnego. (…) Francja ma dosyć własnej chwały wojskowej, aby nie robić co niej roszczeń przyjacielskiej Polsce”. Na początku września rozwiązano ochotnicze bataliony Obrony Warszawy, a 1 października Straż Obywatelska przerwała swoje czynności. 11 października zniesiono ostatecznie w Warszawie stan oblężenia. W dziejach stolicy i jej mieszkańców rozpoczynał się nowy okres, okres pokoju. „Warszawa swoją postawą – podkreślał Józef Piłsudski – spokojem i wiarą ułatwiła żołnierzowi zadanie i pomogła w zwycięstwie. Bowiem walka o Warszawę, walka o miasto była rzeczą najtrudniejszą, gdyż o zwycięstwie stanowiło tu właśnie zachowanie się obywateli. I Warszawa nie zawiodła.”

Wybrana literatura:

Rok 1920. Wojna polsko-radziecka we  wspomnieniach i innych dokumentach.

E. d’Abernon – Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach świata pod Warszawą 1920 r.

W. Witos – Moje wspomnienia

M. Drozdowski – Warszawa w obronie Rzeczypospolitej czerwiec-sierpień 1920

J. Oziemkowski – Bitwa warszawska 1920 roku

B. Skaradziński – Polskie lata 1919-1920

W. Jędrzejewicz, J. Cisek – Kronika życia Józefa Piłsudskiego 1867-1935

Zwycięstwo 1920. Warszawa wobec agresji bolszewickiej Godziemba

Na równi pochyłej Czy istnieje jeszcze naród polski? Warto postawić to pytanie zwłaszcza po demonstracji zorganizowanej 9 sierpnia w Warszawie przez razwiedkę. Ja oczywiście wiem, że Hanna Gronkiewicz-Waltz, która jeszcze niedawno przez telefon wysokiej częstotliwości rozmawiała z samym Duchem Świętym, udzieliła pozwolenia na demonstrację 22-letniemu Dominikowi Tarasowi, ale skoro TVN twierdzi, że to była demonstracja „internautów”, to chciałbym przypomnieć, że „młodzi” nie pierwszy raz tak się „skrzyknęli”. Po raz pierwszy „młodzi” się „skrzyknęli” SMS-ami podczas żałoby po śmierci Jana Pawła II. Nawet sam przez chwilę dałem się na to nabrać, chociaż egeria TVN zagospodarowała tę żałobę, niczym własną kuchnię, ale kiedy pani red. Justyna Pochanke przekazała rozkaz, by w dniu pogrzebu, w godzinie zgonu papieża w całej Polsce zawyły syreny. Tu już spontan jest wykluczony, bo te syreny są elementem systemu obrony cywilnej państwa, więc pani red. Pochanke, mogła tylko przekazać rozkaz Sił Wyższych. Więc kiedy syreny posłusznie zawyły, nie ulegało już wątpliwości, że Wojskowe Służby Informacyjne przeprowadzają ćwiczenia, mające na celu sprawdzenie zdolności mobilizacyjnych agentury, którą zwerbowały sobie we wszystkich bez wyjątku środowiskach w ciągu ostatnich 30 lat. Podejrzenie to potwierdziło się bardzo szybko, kiedy podczas wyborów parlamentarnych i prezydenckich w 2005 roku „młodzi” znowu „skrzyknęli się” SMS-ami – oczywiście wyłącznie po stronie Platformy Obywatelskiej, której razwiedka oddała wszystkie swoje aktywa. Powtórzyło się to w roku 2007 – co pokazuje, że ta taktyka się sprawdziła. Więc skoro telewizyjna ekspozytura Wojskowych Służb Informacyjnych podaje, że na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie demonstrują „internauci”, to można tylko pogratulować generałowi Dukaczewskiemu powodzenia w werbunku, dyspozycyjności i karności agentury. Każdy indagowany, zapewne zgodnie z instrukcją recytował, że „krzyż powinien być w kościele”. Taki rozkaz – no i oczywiście, żeby było po jajcarsku – to znaczy dowcipnie – ale w guście biłgorajskiego filozofa. Skoro zatem razwiedka urządziła taką demonstrację siły, to warto zapytać, w jakich środowiskach sukces werbunkowy i dyscyplinarny okazał się największy – bo to jest zarazem przynajmniej fragment odpowiedzi na pytanie, czy istnieje jeszcze naród polski. Naród, jak wiadomo nie tylko stanowi wspólnotę krwi i języka, ale - podobnie jak cywilizacja – wspólne rozumienie takich kategorii, jak dobro, prawda i piękno. Wspólne rozumienie dobra jest całkowicie wykluczone między polskimi patriotami, a członkami ubeckich dynastii, których początki giną w mrokach niemieckiej okupacji i donosach do „Szanownego Pana Giestapo”. Nawet przy najlepszej woli trudno sobie wyobrazić jakikolwiek wspólny punkt w rozumieniu dobra między ubowcami i ich konfidentami, a ich ofiarami. Podobnie z prawdą. Dla normalnych ludzi prawda jest zgodnością mniemań z rzeczywistością i leży tam, gdzie leży. Tymczasem dla ubowców, bez względu na to, czy w pierwszym, drugim, trzecim, czy czwartym pokoleniu, prawdą jest to, co akurat podaje do wierzenia partia, zaś dla marksistowskich mełamedów – mądrość etapu. Zwłaszcza - jeśli są to mełamedzi „z korzeniami”, z wyżyn swoich trybalistycznych uroszczeń pogardzający mniej wartościowym narodem tubylczym. Różnicę w pojmowaniu piękna najlepiej ilustruje kąpiel w błocie na Przystanku Woodstock, jako szczytowe osiągnięcie „sztuk przepięknych” z jednej i patriotyczna manifestacja, kiedy przemawia chwała – z drugiej strony. Zatem nawet w rozumieniu piękna nie ma żadnej wspólnoty. A skoro tak, to trzeba sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, że w ciągu ostatnich 70 lat polska wspólnota bardzo się uwsteczniła – tak bardzo, że prawdopodobnie narodem w tradycyjnym rozumieniu już być przestała. Że naród polski jest epigonem, zjawiskiem zanikającym, bo co znaczna część spośród 38 milionów to po prostu Scheiss. Żaden polityk, ani kaznodzieja nie ośmieli się tego powiedzieć w obawie przed utratą popularności. Ale jeśli ktoś nie musi już nikomu się podlizywać, to stać go na luksus mówienia również prawd obrzydliwych. Bo jakże inaczej wyjaśnić przyczynę, dla której naród o tysiącletniej historii, bez mrugnięcia okiem pozwala rządzić sobą tajniakom, wysługującym się państwom sąsiednim? Jakże inaczej wytłumaczyć opiniotwórczą siłę żydowskiej gazety dla tubylców, stanowiącej krynicę mądrości dla znacznej części jego duchowych przewodników, co do których nie ma pewności, czy jeśli coś mówią, to dlatego, że naprawdę tak myślą, czy dlatego, że tak im „kazali”? Przewodnim motywem komentarzy TVN była troska, żeby manifestacja zwołana przez Dominika Tarasa przebiegła bezpiecznie. Nawiasem mówiąc, złożył on zapewnienie, że będzie ona miała przebieg pokojowy – i pani Hanna Gronkiewicz-Waltz bez wahania mu uwierzyła. Albo jest taka łatwowierna, albo oświeciły ją Siły Wyższe – czy tym razem też Duch Święty, czy może prędzej - oficer operacyjny razwiedki? Najwyraźniej na tym etapie ani razwiedka, ani strategiczni partnerzy jeszcze nie pozwolili „internautom” dodać dramatyzmu. Ale wszystko przed nami, bo przecież porządkowanie tubylczej demokratycznej fasady w samorządach odbędzie się dopiero jesienią, a w „parlamencie” i „rządzie” – dopiero w przyszłym roku. SM

Perfidia Rosjan jest straszna! Jak wynika z ujawnionej korespondencji MSZ, Rosjanie przez miesiąc usiłowali wmówić Kancelarii Prezydenckiej, że lotnisko w Smoleńsku nie nadaje się do lądowania. Wiedzieli, bestie, że tylko to skłoni przekornych Polaków do tego, że będą chcieli za wszelka cenę udowodnić, że Ruskie mówią bzdury, a lotnisko jednak się nadaje. Nawet we mgle; którą, oczywiście, też Rosjanie szybciutko sprokurowali...

Prywatyzacja wydawnictw i drukarń Wszyscy wiemy, ze mimo gadaniny o „dzikim kapitaliźmie” wprowadzonym rzekomo w 1989 roku, III RP nie sprywatyzowała telewizji, "RUCH"u, zakładów zbrojeniowych, szkół, szpitali, kolei, stoczni... Nie wszyscy wiedzą, że nie sprywatyzowała również... wydawnictw. Jako Poseł na Sejm w 1991 roku domagałem się prywatyzacji wszystkiego – a tego w pierwszej kolejności. Odpowiadano mi, że w zasadzie mam racje, ale są wyższe konieczności. Dziś okazuje się że wszystkie reżymowe wydawnictwa są w zasadzie bankrutami. III RP mogła je sprzedać za dobre pieniądze. A dziś? Kto kupi takie „Olsztyńskie Zakłady Graficzne”, które mają roczny zysk... 74.000 zł przy 202 zatrudnionych osobach? Część jest na minusie. Wszystkie mają wydajność na zatrudnionego trzy razy niższą, niż firmy prywatne. A pracownicy, zamiast oszczędności, domagaja się nowych inwestycyj; i, oczywiście, utrzymania pełnego zatrudnienia!!

Oświeceni ściemniają Jak dostrzegł już był Arystoteles, d***kracja to rządy osłów prowadzonych przez hieny. Przy czym w małym kraju, czy w gminie wiejskiej może to jeszcze jako-tako funkcjonować (np. Szwajcaria lub San Marino) – natomiast im większy kraj, w którym wprowadza się d***krację, tym gorzej. Np. Stany Zjednoczone, dopóki były republiką, działały znakomicie. Gdy na początku XX wieku przekształciły się w d***krację (podatek dochodowy: 1913, New Deal - 1930) wyraźnie idą ku ruinie. Unia Europejska, początkowo pomyślana jako federacja republik, od wielu już lat jest budowana przez zakamieniałych  d***kratów. Władze UE składają się tym samym z dwóch rodzajów ludzi: aferzystów, którzy świadomie poszli tam, gdzie na półkach stoją najsłodsze konfitury i umiejących je już nie wyjadać, tylko całymi pudłami wynosić razem ze słoikami – oraz rozmaitych maniaków. Są to maniacy feminizmu, ekologii, socjalizmu, homoseksualizmu i innych zwariowanych ideologii, wykorzystujący swoje stanowiska do marnowania pieniędzy podatników na ich szerzenia. Ci pierwsi traktują tych drugich jako wygodny parawan. Np. żarówki. ONI maja interes, by zakazać używania żarówek. Wariaci –„ekolodzy” twierdzą, że żarówki bardzo podgrzewają świat. Istotnie: w XVI wieku było Globalne Oziębienie, ale gdy wojska Napoleona zaczęły w Europie rozpalać ogniska, zaczęło się robić Globalne Ocieplenie – i wzmaga się z powodu żarówek. Co prawda przy produkcji świetlówki zużywa się wielokrotnie więcej energii, niż przy produkcji żarówki, a do tego używa bardzo trujących substancyj – ale wariatom to nie psuje humoru. Nikt by tym wesoło porykującym osłom nie pozwolił na to, gdyby hieny nie miały w tym interesu. Dostrzegły go natychmiast – i to zarówno ICH interes osobisty, jak i państwowy (przypominam, że od 1 XII 2009 Unia jest już państwem). Zainkasowały grube łapówki od przemysłu produkującego świetlówki, mogącemu dzięki temu zakazowi wciskać klientom droższy towar – a od wyższej ceny ONI pobierają wyższy VAT – i od zwiększonych zysków producentów wyższy podatek!! Tylko my musimy za to płacić. W Stanach Zjednoczonych taki zakaz jest – jak na razie – nie do pomyślenia. Tam wolny rynek bardzo długo był niemal bogiem – i ludzie nawykli, że to oni, a nie ONI, decydują o tym, co piją, jedzą i czym oświetlają swoje chałupy. Nie przeszkadza to IM od wielu lat prowadzić (za pieniądze podatników, oczywiście) propagandy działającej na szkodę podatnika – czyli usilnie nakłaniającej, by przejść na świetlówki. Efekt: 90% Amerykanów nadal używa żarówek. Jednak ONI nie dają za wygraną. Po cichu w 2007 roku przeprowadzili ustawę, w wyniku której żarówek będzie można od 2014 roku nadal używać – ale muszą to być żarówki „bezpieczne” - czyli kilka razy droższe. Pojawiły się już takie u nas...Oczywiście: przeciętny Amerykanin żadnych ustaw już nie czyta, bo Kongres uchwala je w tempie coraz bardziej zbliżonym do europejskiego. Więc nie wie, co tam ONI znów wymyślili. Gdy jednak do 2014 roku ta ustawa nie zostanie zmieniona, odczują to na własnych portfelach – i wtedy zapewne się zacznie. Przypomnijmy, że walka o niepodległość Stanów Zjednoczonych rozpoczęła się, gdy rząd króla Jerzego III nałożył cło na herbatę. Słynna „herbatka w Bostonie” polegała na wrzuceniu do morza skrzyń z opodatkowaną w ten sposób herbatą. Dziś Republikanie i inni reakcjoniści zaczynają tworzyć ruch „herbatek bostońskich”, który najprawdopodobniej odegra ogromną rolę w następnych wyborach. A w jeszcze następnych – co prawda: nie prezydenckich, w 2014 roku - Amerykanie będą mogli robić efektowne fajerwerki przy pomocy wybuchających żarówek. Ja mam nadzieję, że JE Barak Hussein Obama przestanie być prezydentem już w 2012 – ale jeśli nie, to w roku 2016 wyleci z takim hukiem, jakiego w Ameryce dawno nie było. Przy akompaniamencie pękających wesoło żarówek.

JKM

Wiesława Mazur: Kronika wyprzedaży Polski (337)-Świńskie gry i zabawy Kiedy udziały Huty Warszawa sprzedano firmie Lucchini – umowa prywatyzacyjna między polskim rządem i włoskim koncernem metalurgicznym podpisana została w grudniu 1991 r. – nikomu nawet nie przyszło do głowy w najczarniejszych snach, że za kilka lat mogą ją przejąć Rosjanie. Owszem, plotkowano na początku, czy aby ktoś nie ściąga nam na głowy koncernu powiązanego z włoską mafią i bardzo chytrego, bo Włosi zapłacili za Hutę naprawdę psie pieniądze, ale domysły nie były takie gorzkie, jak w grudniu 2004 r., kiedy przyszła wiadomość, że 62 proc. udziałowcem Lucchini, borykającej się z kłopotami finansowymi, zostaje potężna, rosyjska Grupa Siewierstal, która posiadała własne kopalnie i koksownie i że Rosjanami obsadzą sześć z dziewięciu stanowisk rady nadzorczej włoskiego koncernu. Na transakcje zgodziła się Komisja Europejska. Dawna Huta Warszawa prawie już była w rękach Rosjan. Ludzie z niedowierzaniem przyjmowali, że prywatyzacja i gospodarka kapitalistyczna mogą nas znów oddać w rosyjskie ręce. Tym razem prywatne, oligarchy powiązanego z Kremlem, nieprzytomnie bogatego Aleksieja Modraszowa, którego majątek wyceniano, na co najmniej 20 mld dolarów. O transakcji poinformował włoski dziennik “Il Sole24 Ore”, a następnie Agencja Reutera. Można było przeczytać o potędze Siewierstalu (30 zakładów w Rosji, jeden w Sanach Zjednoczonych, zatrudnienie - 150 tys. osób, roczna produkcja - blisko 13 mln ton, przychody rosyjskiego kolosa w 2004 r. szacowano na 6,4 mld dolarów, zysk po opłaceniu podatków – 1,3 mld dol.). A “Il Soele24 Ore”, zamieścił artykuł o podobno niezwykłej rosyjskiej urodzie Modraszowa i o tym, że Rosjanie, korzystając ze światowej koniunktury na stal, rozszerzają swoją działalność na zagranicznych rynkach. Powracając do Modraszowa, miał nie tylko włosy blond i niebieskie oczy, dość uwydatnione kości policzkowe i doskonałe notowania w Moskwie, ale i głowę na karku, która pozwoliła zwykłemu ekonomiście Siewierstalu zostać dyrektorem generalnym koncernu, a potem jego głównym udziałowcem. Natomiast Giuseppe Lucchiniego, nazywanego cudownym dzieckiem włoskiego przemysłu, w ostatnich latach prześladował pech. W Warszawie, jak mówił, zainwestował 120 mln euro, ale dopiero po raz pierwszy warszawska huta przyniosła mu zysk po kilku latach, w 1997 r. Chciał z Polski coś za to wyciągnąć. W dawnej Hucie Warszawa mówiono, że być może Rosjanie do nich nie wejdą, bo Lucchini sprzeda ich Alcerolowi. Życzyli sobie tego, o tym z kolei doniósł dziennik “Corriere della Sera”, którego dziennikarz przeprowadził kordialną rozmowę z Guiseppe Lucchinim. Na europejskiego Arcelora czyhał już, żeby go przejąć, Hindus Lakhsmi Mittal rozwijający swoje stalowe imperium Mittal Steel (z roczną produkcją ok. 50 mln ton), który – przypomnijmy – przejął zadłużone Polskie Huty Stali (Sendzimira, Katowice, Florian i Cedler), też za śmieszne pieniądze grupujące ponad 70 proc. naszego potencjału hutniczego. Przejmując koncern Lucchini, Siewierstal stawał się jednym z ważniejszych w Europie wytwórców stalowych produktów długich, np. szyn dla szybkich pociągów. Spółka - mówił Modraszow - ma ambicje stać się ważnym wytwórcą stali wysokogatunkowej, m.in. do produkcji łożysk. Włosi w dawnej Hucie Warszawa mieli najpierw udziały mniejszościowe, wkrótce zaczęli ją kontrolować. Huta Lucchini specjalizowała się w produkcji stali jakościowych (z zawartością nietypowych pierwiastków). Produkty Huty wykorzystywane były w produkcji zamówień specjalnych objętych tajemnicą, przemyśle samochodowym i maszynowym. Oprócz zakładów, Huta posiadała ok. 300 ha atrakcyjnych działek położonych głównie na północnych obrzeżach Warszawy. Wejście Siewierstalu do Lucchini powodowało, że to wszystko mogli zacząć kontrolować Rosjanie. Mimo niepewności, kto weźmie byłą Hutę Warszawa, swoim trybem toczył się spór między skarbem państwa, a włoskim koncernem. Był ostry, mało kto wie, że w związku z nim, omal nie przesunięto “na potem” akcesji Polski do Unii Europejskiej. Niby nic wielkiego, a jednak... Oto, o co z grubsza chodziło: Włosi domagali się uregulowania zobowiązań z umowy prywatyzacyjnej i przekazania im własności gruntów, na których leżała Huta, uważali, że to przekazanie jest blokowane przez urzędników i grozili wniesieniem sprawy przeciwko Polsce do międzynarodowego arbitrażu. Polskie służby specjalne informowały przez pewien czas pracowników Ministerstwa Skarbu Państwa i Agencji Rozwoju Przemysłu, że przegrana w międzynarodowym trybunale może skutkować wysokim odszkodowaniem na rzecz Lucchini, a jeśli Rosjanie przejmą włoski koncern, odszkodowanie wezmą oni. Transakcja między Siewierstalem a koncernem Luchcini mogła zostać podpisana w każdej chwili. Poza tym zobowiązania wobec Włochów mogą stać się skumulowanym długiem, który “skarb” będzie musiał oddać Rosjanom. Porozumienie “skarbu” z Lucchinim, że strona polska wywiąże się ze wszystkich zobowiązań zostało podpisane dawno, w lutym 1998 r. Była w nim również mowa o gruntach, na których leżała Huta. Gdy już z wszystko miało zostać załatwione, do prezeski szefującej radzie nadzorczej Agencji Kapitałowo-Rozliczeniowej, spółki resztówki, której zadaniem było regulowanie spornych spraw po byłej Hucie Warszawa, zadzwonił, jeden z naczelników departamentu nadzoru właścicielskiego w resorcie skarbu i zabronił jej wykonania zapisów porozumienia (z relacji Piotra Sieńko, dziennikarza “Gazety Finansowej”). Wynikiem tego było zaskarżenie przez włoski koncern AKR SA, podległej Ministerstwu Skarbu Państwa i państwowej Agencji Rozwoju Przemysłu, do sądu arbitrażowego o odszkodowanie. W MSP wyjaśniano, że AKR SA chce za wszelką cenę trwać, w żaden sposób nie mogą dać sobie rady z rozwiązaniem tej spółeczki, która ma prezesów i siedzibę w wynajętym mieszkaniu w bloku. W odpowiedzi na pośrednie zaskarżenie “skarbu”, strona polska w 2001 r. wniosła przeciwko Włochom odrębną sprawę, także związaną z umową prywatyzacyjną. “Skarb” przegrał. Mógłby wygrać, gdyby Włochom przekazane zostały wszystkie sporne grunty. Trybunał na dodatek orzekł, że należą im się grunty dodatkowe, nie tylko te wymienione w umowie prywatyzacyjnej. Wyrok był następujący: “skarb” ma zapłacić 30 mln zł odszkodowania. Władze AKR SA, której groziła upadłość, wynajęły spółkę, która pomogła im wynegocjować z Włochami kolejne porozumienie i rozliczyć korzystnie dla strony polskiej umowę prywatyzacyjną. Parafowano je w październiku 2004 r., ale resort skarbu dalej hamował, chciał, żeby AKR SA ogłosiła upadłość, zwlekano z podpisaniem umowy. Lucchini tuż przed przejęciem przez Siewierstal wniósł kolejny pozew o odszkodowanie, tym razem pozywając nie AKR SA, ale skarb państwa. Konflikt trwał. Piszemy o tym, żeby się nasi Czytelnicy  przekonali się, jakie przy okazji prywatyzacji można wykonywać wzajemnie świńskie gry i zabawy, za które płacimy. Wiesława Mazur

Filozoficzny przyczynek do parazytologii Starsi ludzie pewnie jeszcze pamiętają, jak to Krajowa Rada Narodowa pod przewodnictwem starego agenta NKWD, „towarzysza Tomasza”, czyli Bolesława Bieruta, uradziła, że cztery partie polityczne to dla Polski w sam raz, w związku z czym Stronnictwo Narodowe musiało obejść się smakiem. Wkrótce jednak okazało się, że cztery to też za dużo, to znaczy – nie za dużo, ale pod warunkiem, że wszystkie będą działać zgodnie z linią PPR. Toteż kiedy UB nasilił infiltrację i rozbijanie partii niepokornych, Stronnictwo Pracy zawiesiło działalność, a ambicjonerzy przeszli do posłusznego Stronnictwa Demokratycznego, nazywanego niekiedy Stronnictwem Drżących. Po ucieczce wicepremiera Stanisława Mikołajczyka nastąpił Anschluss pozostałości PSL do posłusznego komunistom Stronnictwa Ludowego i z tej sodomii powstało Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, no a socjały z PPS zostały wcielone do PPR jako członkowie nowej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Zwróćmy uwagę, jak wiele trudu komuchy zadały sobie gwoli zbudowania dekoracji, za którą Polską rządziła ruska razwiedka, za pośrednictwem zaufanych Żydów w rodzaju Jakuba Bermana. Wspominam o tym między innymi dlatego, by nikt sobie nie myślał, że w demokracji jest inaczej niż w demokracji socjalistycznej. W demokracji rzeczywistą władzę też trzyma razwiedka, która, gwoli uniknięcia ostentacji, a zwłaszcza gwoli utrzymania niewolników państwa w błogim przekonaniu, że oni właśnie są suwerenami, od których wszystko tu zależy, rozbudowuje sobie listek figowy z partii naszpikowanych zresztą agentami niczym sztufada słoniną. Nawiasem mówiąc, właśnie IPN wydał książkę o „czekistach”, z której wynika, że tubylcza razwiedka cały czas podlegała sowieckiej centrali i jeśli ktoś myśli, że od tamtej pory dużo się zmieniło, to jest w błędzie. „My jesteśmy pesymiści, naszym hasłem dąb bez liści: źle było, źle będzie w Polsce zawsze i wszędzie, oprócz nas wszyscy są w błędzie”. A ponieważ łatwiej jest zdalnie sterować kilkoma niż kilkunastoma partiami, toteż listek figowy z kadencji na kadencję się kurczy, co uczenie nazywamy oligarchizacją sceny politycznej. Zwróćmy uwagę, że doszliśmy już do stanu zatwierdzonego jeszcze za życia Ojca Narodów przez Krajową Radę Narodową: listek figowy tworzą cztery partie, co w zupełności wystarczy, jako że – podobnie jak i wtedy - musi on zakrywać już tylko figę. Ale skoro już tak zebrało nam się na wspominki, to warto przypomnieć jeszcze coś innego. Oto gdy PZPR rozprawiła się już z resztkami opozycji, gdy wszystkich przeciwników albo porozstrzeliwała, albo wpakowała do lochów, natychmiast podzieliła się na frakcje, które zaczęły żreć się między sobą i nawet mordować. Zauważył to już wcześniej swym argusowym okiem Ojciec Narodów i sformułował nieubłagane, spiżowe prawo dziejowe, że w miarę postępów socjalizmu walka klasowa się zaostrza. Skoro zauważył to sam Chorąży Pokoju, to cóż w tej sytuacji przystoi czynić nam, będącym jedynie tak zwanym nawozem historii? Nam przystoi to spostrzeżenie Ojca Narodów rozebrać sobie z uwagą, tym bardziej że oto na naszych zdumionych oczach rozgrywa się spektakl zaostrzania walki klasowej. I to gdzie? W samym jądrze ciemności, czyli tak zwanych Siłach Zbrojnych. W normalnym państwie Siły Zbrojne przeprowadzają wolę kierowników politycznych w myśl spostrzeżenia Clausewitza, że wojna jest tylko przedłużeniem polityki. Ale Polska, to znaczy forma polskiej państwowości zwana III Rzeczpospolitą, normalnym państwem nie jest, bo tu sytuacja jest odwrotna: całe państwo jest podporządkowane doraźnym interesom Sił Zbrojnych, na które składa się ich najtwardsze jądro w postaci razwiedki oraz grono poprzebieranych w mundury urzędników, obsiadających różne „dowództwa” nieistniejącej już armii. Wprawdzie kierownictwo NATO ostatnio szalenie nasze Siły Zbrojne komplementowało, ale jeśli za tę cenę można mieć darmowych askarisów w różnych Irakach czy Afganistanach, to co to komu szkodzi powiedzieć parę komplementów? Zresztą mniejsza z tym, bo ważniejsze, że kiedy tylko samolot z prezydentem i dowódcami niezwyciężonych wojsk rozbił się w Smoleńsku, natychmiast w Siłach Zbrojnych rozpoczęły się podchody pod opróżnione stanowiska. Generał Sławomir Petelicki, który karierę rozpoczynał w SB od spełniania dobrych uczynków, a potem jednym susem wskoczył do pierwszego szeregu obrońców demokracji jako dowódca GROM-u, nie tylko publicznie wystąpił do premiera Tuska z pryncypialną krytyką ministra Klicha, ale nawet wskazał mu najkorzystniejsze rozwiązania personalne. Ale to był tylko wstęp, bo teraz, gdy po wyborach prezydent elekt Bronisław Komorowski szykował się do uroczystości, w wojsku, a konkretnie w GROM-ie wystąpiły dymisje w ramach protestu przeciwko poczynaniom ministra Klicha. Jakby tego było za mało, na Mazurach spłonął również domek człowieka honoru, czyli generała Czesława Kiszczaka, i to w rocznicę desygnowania go na premiera przez umieszczonego na stanowisku prezydenta RP jego własnego tajnego współpracownika, generała Wojciecha Jaruzelskiego. Minister Klich, prywatnie szef sponsorowanego przez Niemców za pośrednictwem różnych fundacji Instytutu Studiów Strategicznych, przed tymi atakami chroni się za programami badawczymi eksponującymi rolę Żydów w cywilizowaniu mniej wartościowego narodu tubylczego. Widać tedy jak na dłoni, że walka klasowa zaostrza się niebywale, no bo jakże inaczej, kiedy jednocześnie socjalizm też się umacnia? Właśnie rząd premiera Tuska, kompromitując po raz kolejny ideę liberalizmu i spełniając żądanie swoich mocodawców, na początek zapowiedział podniesienie podatku VAT, co z pewnością nie jest ostatnim słowem. Wiadomo bowiem, że pasożyt nie zdaje sobie sprawy z wycieńczania organizmu swego żywiciela, dopóki nie umrze razem z nim. SM

CZARNE SKRZYNKI: KOLEJNA ZAGADKA Zaszła konieczność skopiowania dodatkowych fragmentów nagrań z czarnych skrzynek - powiedział gen. Krzysztof Parulski z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. To kolejny raz, gdy kopie rejestratorów lotu są uzupełniane o brakujące fragmenty. Gen. Parulski powiedział wprost, że w czasie swojej wizyty w Moskwie będzie musiał skopiować dodatkowe fragmenty z czarnych skrzynek prezydenckiego tupolewa. Oznacza to, że polscy eksperci - nie dość, że pracowali na kopiach dostarczonych przez Rosjan - to jeszcze były one niepełne! Przypomnijmy, że już w czerwcu okazało się, iż na pierwszym nagraniu zapisu rozmów z kabiny prezydenckiego Tupolewa, które dostali od Rosjan polscy eksperci, brakowało 16 sekund. Radio RMF FM informowało, że właśnie po te brakujące informacje poleciał do Moskwy szef MSWiA Jerzy Miller. "Śledczy podejrzewali, że nagrania były montowane, a przekazana nam kopia nie jest zgodna z oryginałem" - podawała rozgłośnia."Konieczność skopiowania dodatkowych fragmentów nagrań" to zatem kolejna zagadka związana z kopiami czarnych skrzynek polskiego Tu-154. Tych niejasności można było uniknąć, badając rejestratory lotu w Polsce. Kiedy miesiąc po katastrofie pod Smoleńskiem na lotnisku w Libii rozbił się francuski Airbus – nie minął tydzień, jak czarne skrzynki samolotu znalazły się w Paryżu. RMF FM

Medytacje smoleńskie

1. Mało kto już zapewne pamięta, jak w niespełna miesiąc po tragedii w Smoleńsku, czyli 7 maja br., płk dr E. Klich (który, jak już kiedyś pisałem, 10 kwietnia br. mianowany został przez Moskwę na pierwszego polskiego eksperta od katastrofy, bo bez mrugnięcia okiem zgodził się na jej zakwalifikowanie jako wypadek lotniczy, a nie jako zamach na Prezydenta i katyńską delegację) stwierdził, że opublikowanie rozmów w kokpicie to byłby precedens na międzynarodową skalę. Nie zgadzał się na tę publikację choćby z tego względu, że kilka lat wcześniej po opublikowaniu zawartości stenogramów odnośnie do katastrofy nad Ueberlingen został zamordowany kontroler lotów (Peter Nielsen), którego obarczono winą za doprowadzenie do tragedii. Klich powiedział to w takim aluzyjnym kontekście, że po publikacji ktoś mógłby mieć pretensje do pilotów polskiej maszyny, a przecież w katastrofie z początku lipca 2002 r. nad Jeziorem Bodeńskim, chodziło przede wszystkim o niewłaściwą kontrolę lotów. Oczywiście wchodziła wtedy też w grę kwestia winy pilotów, ponieważ rosyjska załoga Tu-154M zamiast postępować zgodnie z zaleceniami TCAS-a1 (przyrządu odpowiedzialnego za wykrywanie niebezpieczeństwa zderzenia z innymi samolotami), robiła to, co sugerował kontroler (niedysponujący pełnymi danymi, o czym za chwilę) – ale ona mimo wszystko zbyt późno zorientowała się, że coś jest nie tak. Makabryczny wypadek nad Ueberlingen to było zderzenie w środku lipcowej nocy 2002 r. boeinga 757 i Tu-154M. Sprawa była o tyle zagadkowa, że (po wielu innych kolizjach lotniczych w powietrzu) samoloty obligatoryjnie wyposażone były w systemy ostrzegania o zbliżających się na zagrażającą bezpieczeństwu (załogi i pasażerów) odległość statkach powietrznych. TCAS działa tak, że wykrywa znajdujące się w pobliżu maszyny i sygnalizuje ich położenie, wznoszenie się/opadanie/zbliżanie/oddalanie względem danego samolotu (linki na temat TCAS poniżej), a następnie automatycznie podpowiada, jak należy zmienić kurs (za pomocą wizualizacji oraz np. takich komend jak „climb”, „descend”, „don't climb”, „don't descend”). W boeingu i tupolewie systemy działały i alarmowały załogi – pierwsza wykonała manewr podpowiadany przez TCAS, ale kapitan drugiej zignorował wskazówki systemu, tylko zdał się na błędne (jak się wnet okazało) polecenia z wieży kontrolnej. Problem z jej pracownikiem zaś polegał na tym, że w trakcie nocnej zmiany został on zmuszony do doglądania dwóch radarów naraz, poza tym dokonywano w budynku prac technicznych i aparatura chodziła dużo wolniej niż zwykle, a na domiar złego została wyłączona na jakiś czas także komunikacja telefoniczna. Kontroler, koordynując zbyt wiele lotów jednocześnie i nie dysponując odpowiednio szybkim sprzętem, nie zdążył na czas prawidłowo ocenić sytuacji i przekazać właściwych zaleceń, ale należy pamiętać, że do psich obowiązków kontroli naziemnej należy ostrzeganie załogi przed zbyt niskim lub niewłaściwym schodzeniem i przed możliwą kolizją danego statku powietrznego z innymi samolotami.

2. Pod koniec września 2006 r. nad dżunglą w Brazylii doszło do katastrofy boeinga, który nagle (bez jakichkolwiek alarmujących zgłoszeń załogi – jej rozmowa w zapisie na czarnych skrzynkach po prostu się urwała) zaczął spadać korkociągiem, rozsypując się w powietrzu. Po dokładnej analizie szczątków okazało się, że jedno ze skrzydeł boeinga zostało „odcięte” (co musiało spowodować utratę panowania nad maszyną). Cięcie było tak „równe”, że mogło być dokonane tylko przez jakiś metalowy przedmiot. W trakcie śledztwa połączono tę katastrofę z innym zdarzeniem – lecący w przeciwnym do boeinga (ten pierwszy zmierzał z Brasil do Manaus, ten drugi do Brasil z Manaus) kierunku ekskluzywny biznesowy embraer lądował awaryjnie w dżungli (na małym lotnisku wojskowym) po utracie części skrzydła. Na jego krawędzi odkryto ślady farby boeinga. Doszło do kolizji obu odrzutowców w powietrzu. W tym przypadku obie maszyny wyposażone były w systemy TCAS, ale, jak stwierdzono później, system działał na pokładzie boeinga, a u embraera na kilkanaście minut był przypadkowo wyłączony, co z kolei powodowało nie tylko to, że embraer nie widział na radarze boeinga, ale i boeing embraera. Odrzutowce gnały z taką prędkością, że ich feralne minięcie się (z zahaczeniem skrzydłami) zostało przeoczone przez zajęte rozmową załogi. Wina jednak leżała także po stronie wieży kontrolnej, która w trakcie przelotu embraera nad Manaus nie skorygowała jego wysokości (miał się poruszać niżej wedle zgłoszonego i zatwierdzonego planu lotu niż był).

3. Sięgnijmy teraz po dwa cytaty z barwnych wykładów płk. dr. E. Klicha przed komisją sejmową (link poniżej): „Gdzieś wcześniej było pytanie, ja chyba nie odpowiedziałem, czy strona polska byłaby w stanie zbadać taki wypadek samodzielnie? Myślę, że jednak byśmy musieli wykorzystać tutaj potencjał zagraniczny, bo – przepraszam, moja komisja, to nieładnie – państwowa Komisja Badania Wypadków ma 15 osób, z tego specjalistę od dużych samolotów 1, więc tu musiałoby być potężne wsparcie całego – instytutów… Jest Instytut Techniczny, bo jest Lotniczy Instytut Medycyny Lotniczej i na pewno byśmy poradzili sobie, ale szczególnie odczytywanie rejestratorów, to albo mamy umowy takie, to znaczy ja podpisałem taki of Contact – to jest wsparcie innych krajów w ramach Unii Europejskiej.Francuzi mają doskonałe laboratoria. Brytyjczycy i Niemcy. Włosi już mniejsze i praktycznie to są trzy państwa wiodące. I oni wsparcie by nam dali. To jest bezpłatne[wszystkie podkr. - F.Y.M.].Między innymi ta katastrofa w Turcji śmigłowca naszego badana jest przez Francuzów. W Niemczech żeśmy robili pewne ekspertyzy.My nie mamy żadnego prawie wyposażenia laboratoryjnego, typu takiego rozkręcić coś, mamy pomieszczenie w piwniczce. To nie jest to. Wojskowa Komisja jest dużo lepiej wyposażona, bo ma piękne urządzenia, doskonałe urządzenia, samochody, laboratoria. Nie dorastamy im z wyposażeniem do pięt pewnie, ale mamy możliwości powoływania ekspertów i wykorzystujemy instytuty do tego jako konkretne działanie czy Politechniki, czy Instytut Techniczny Wojsk Lotniczych, Politechnika Śląska. Więc to nie szkodzi na profesjonalizmie, ale sami nie mamy tych urządzeń. Musimy się opierać na zewnętrznym wsparciu.” Teraz o koniach i jeździe: „Ja nie wiem, jaki wariant moglibyśmy przyjąć. Mogliśmy przyjąć normę NATO-wską, która jest bardzo nieprecyzyjna. I dalej, ja myślę, że Rosjanie na tę normę NATO-wską by się nie zgodzili dlatego, że państwo zdarzenia decyduje. To jest to prawo państwa zdarzenia. Tu często można wrócić do Białorusi tego wypadku. Myśmy byli państwem zdarzenia i Białorusini cokolwiek dostali, to byli zadowoleni. Ale to wojskowi się dogadali na bieżąco. W takiej katastrofie byłyby ciągle problemy proceduralne, gdybyśmy nie mieli jasno określonego przepisu. Pani Anodina na ostatnim spotkaniu zaproponowała takie podpisanie umowy, ale po wypadku, bo w tej chwili zmiana koni w czasie jazdy to bałagan totalny byłby. Moim zdaniem. Ja tutaj oczywiście nie jestem decydentem”. I jeszcze jedno: „My tutaj jesteśmy myszką szarą, jeśli chodzi o doświadczenie, poziom badań, bo oni[Rosjanie – przyp. F.Y.M.] mają tych wypadków, niestety, dużo więcej. Mają potężne lotnictwo”. Potężne, bo wyjątkowo wypadkowe, można dodać. Doświadczenie tam rośnie, im więcej jest katastrof. W krajach normalnych doświadczenie rośnie, im dokładniej badana jest każda z katastrof, co skutkuje doskonaleniem sprzętu i procedur. Dlaczego jednak mówiłem o tym zdarzeniu i o systemie TCAS, w który wyposażony był też polski tupolew 10 kwietnia? Dlatego że TCAS nie wykrywa takich maszyn, które nie sygnalizują, że są w pobliżu ani też takich, które mają wbudowaną aparaturę uniemożliwiającą ich wykrycie przez radary.

4. Jak Klich tłumaczył przed komisją skalę zniszczeń polskiego tupolewa? Tak: „Oczywiście samolot z tej wysokości może się bardziej rozbić. Nieraz to są setki metrów w szczątkach. Jak można mówić, że były duże fragmenty samolotu. Bardzo często jest, że są mniejsze. To zależy od wielu, wielu bardzo czynników. Tu prędkość decyduje, nie wysokość. Bo jakby spadł z tej wysokości załóżmy kilku metrów, to koła by mu weszły w skrzydła i nic by się nie stało, ale prędkość. Prędkość go rozbija, prawda? Drzewa, bo tam po drodze były jakieś przeszkody. Tutaj mogę powiedzieć z całą pewnością, że nie było ciał poza tym generalnym obrysem. To pytanie sto metrów absolutnie. To znaczyłoby, że ktoś by musiał wypaść w czasie tego obrotu, bo tam samolot wykonywał obrót, jak utracił część skrzydła, ale to…To znaczy na sto procent, ja nie byłem na miejscu, nie przeszukiwałem całego terenu, ale wiedziałbym to, bo nie ma nigdzie… Ja mam cały szkic tego miejsca. Tam jest sto punktów i gdyby ciało było gdzieś w odległości stu metrów, na pewno byłoby zaznaczone na szkicu. Więc tego nie ma. Z całą stanowczością mogę stwierdzić.”. Jak Klich relacjonował przebieg prac z udziałem polskich i rosyjskich specjalistów? Jak wyglądała kooperacja? Tak: „No i to było dobre, ale Morozow prosi mnie i mówi: słuchaj Edmund, co się dzieje? Twój specjalista pracuje z prokuratorami… (…) Za chwilę, jakaś godzina minęła, mówi: no jeszcze twój specjalista tam jest. Ale dzień się skończył, jakoś sprawa nie była jeszcze na ostrzu noża. (…) Następny dzień: przychodzimy – zaczynaliśmy tam około 9.00 pracę, trwała do późna w nocy często – mówi: słuchaj, co się dzieje? Znowu twój meteorolog pracuje z prokuraturą”. Co ciekawsze, Klich nie wykluczał nawet, że mogłoby dojść do manipulacji stenogramami rozmów z kokpitu: „Jeśli chodzi o zmiany dotyczące załóżmy, no tak mówmy manipulacji w nagraniach czy innych. Ja tu autorytatywnie nie powiem, bo nie jestem specjalistą, alemyślę, że w tej chwili są takie już możliwości, że każde takie ingerencje chyba są możliwe do sprawdzenia. To informatycy mogliby się wypowiedzieć, ale sądzę, że tak jest. Z drugiej strony janie wykluczam, że strona rosyjska przekaże nam w jakimś tam czasie oryginały tych nagrań i tych wszystkich odpisów. Znaczy nie zaleca się publikowania, natomiast przekazanie może być w odpowiednim czasie. Ja nie wiem, kiedy, to nie jest moja rola, żeby występować, żeby mnie przekazano, bo to mnie prywatnie nie jest potrzebne. Po co? A jeśli odpowiedni czynniki w państwie się zwrócą to być może, że będzie to przekazane jako nagranie oryginalne.My zresztą już mamy dla naszego użytku, naszej strony, jest specjalista, który zgrywa wszystkie kanały w oryginale i my mamy. I my słuchamy. Nasi koledzy słuchają w oryginale”.

5. Wróćmy na chwilę do „stenogramów” (z pominięciem nieistotnych w tej chwili szczegółów) i do tego, co się miało dziać przed katastrofą. Lotnisko, jak wiemy, nie zostaje zamknięte, ruch nie zostaje wstrzymany, polska załoga nie ma zakazu lądowania ani nie dostaje zakazów zniżania się. Ustalona zostaje z wieżą procedura próbnego podejścia i odlecenia na zapasowe lotnisko. O godz. 10:27, tj. gdy Tu-154M za zgodą wieży schodzi już do wysokości 1500 m, odzywa się głos z innego samolotu: „Zakończyłem zrzut, zniżanie na wschód”, a minutę później: „Pozwolili”. Czy to ostatnie zdanie jest przekazem oznaczającym początek akcji? Kpt. A. Protasiuk wypytuje wtedy (za pośrednictwem drugiego pilota) kolegów z Jaka-40 o Iła. „Ił dwa razy podchodził i chyba gdzieś odlecieli”, pada odpowiedź, ale rozmowa między innym samolotem a wieżą jakby trwała nadal, bo drugi pilot pyta: „Słyszałeś?”. Protasiuk mówi: „Fajnie. Kto tam jest?”, a drugi pilot: „U ciebie też?” O 10:30, gdy tupolew osiągnął już wysokość 1500 m, kontroler zezwala na zejście do wysokości 500 m. Dwie minuty później odzywa się, pytając: „Zajęliście 500 m?” Protasiuk odpowiada: „Na razie nie. 1000 schodzimy” i oznajmia jasno: „Podchodzimy do lądowania. W przypadku nieudanego podejścia, odchodzimy w automacie”. Kontroler zaś znowu, jakby się nie mógł doczekać: „Wysokość 500 m?” Protasiuk odpowiada „Podchodzimy do 500 m”. Kontroler znów: „Zajęliście 500 m?” Kapitan potwierdza, a pracownik wieży zadaje wtedy wyjątkowo ciekawe pytanie: „500 m, na wojskowym lotnisku lądowanie wykonywaliście?”. O 10:37 załoga Jaka informuje tupolewa, że pogarsza się widoczność, czyli, że zaczęło się domglanie. Wieża tego nie sygnalizuje, oznajmiając o 10:39, że jest wolny pas, a następnie „potwierdzając” prawidłowe schodzenie. Minutę później nagrany jest na czarnej skrzynce, jak to ujęto w „stenogramach”, „szum od uderzenia z leśnym masywem”.

6. Czy załoga, wiedząc, co się dzieje, mogła w jakiś sposób kogoś zaalarmować? Czy zdążyłaby? I kogo, jak? Użyć kodu 7700 oznaczającego sytuację krytyczną, tj. że samolot jest w niebezpieczeństwie? Próbowałem się jakoś „wczuć” w tamte okoliczności, zakładając, że załoga w przeciągu paru sekund odkrywa, że jest błędnie przez wieżę naprowadzana („nie kwitowali”), że kierowana jest w pułapkę, że jest na terytorium wroga i że tupolew lada chwila może zostać zniszczony, a jego szczątki wraz z losem wszystkich ludzi na pokładzie, będą także w rękach tego wroga. W jaki sposób mogli oni przechować dla nas jakąś informację o katastrofie? Jeden z uczestników wspomnianego wyżej lotu embraera, spodziewając się (gdy piloci zniżali się do awaryjnego lądowania, lecz nie mogli znaleźć w dżungli żadnego dogodnego miejsca), że dojdzie do katastrofy, schował ostatnie słowa dla żony do portfela. Pasażerowie tupolewa, jak można sądzić, byli już przygotowani do lądowania. Czy wraz z załogą odkryli, że tupolew i oni są w niebezpieczeństwie? Czy widzieli przez okna przelatującą maszynę wroga? W jednej z pierwszej relacji dotyczącej odsłuchiwania zawartości czarnych skrzynek przez jednego z polskich prokuratorów, była mowa, jak pamiętamy, o krzyku przerażenia od strony przedziału pasażerskiego (http://kisiel.salon24.pl/172416,wiec-jednak-zamach). W „stenogramach” tego krzyku oczywiście nie ma („To się wytnie”, jak mawiał Smoleń do Laskowika w skeczach „Z tyłu sklepu”). Czy odgłos przyspieszania silników nie był efektem próby rozpaczliwego ominięcia atakującej maszyny dostrzeżonej za późno i uderzającej w polski samolot (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/08/co-to-za-szczatki.html)?

7. Gdy w lipcu 2000 r. doszło we Francji do katastrofy concorde'a, któremu zapaliły się zaraz po starcie silniki – szczątki maszyny (pomijając oczywiście ciała, które zostały niezwłocznie wydobyte) – zanim przeniesiono je do hangaru – leżały przez kilka tygodni całkiem nieruchomo, nietknięte, tak by można było dokonać dokładnego opisu ich rozrzutu, ich położenia, no i oczywiście, rekonstrukcji przebiegu zdarzenia. Rosjanie zaś 10 kwietnia 2010 r. natychmiast po katastrofie przytargali i postawili głaz, przy którym Paliaczki mogliby się wypłakać, postawić znicze i położyć kwiaty – i rozpoczęli generalne i bardzo szybkie sprzątanie pobojowiska, mimo że fragmenty tupolewa nie leżały na żadnej szosie, drodze dojazdowej czy osiedlu mieszkaniowym – nie mogły więc wadzić nikomu. Wrak przeniesiono wnet na betonowe płyty, by niszczał w wiosennych deszczach, ubrania ofiar zapakowano do foliowych worków, by gniły, część rzeczy przekazano do utylizacji. Przypominam o tych doskonale znanych faktach, gdyż wynika z nich niezbicie, że Rosjanie nie zastosowali nawet procedur typowych dla badania wypadków lotniczych z udziałem dużych pasażerskich samolotów. Przez pierwsze parę dni pilnowali jedynie, by nikt „niepowołany” (a więc spoza służb) się nie mógł dostać w miejsce katastrofy, jak zresztą wiemy z relacji nieocenionego doc. S. Amielina, on sam mógł zabrać się za fotografowanie i „rekonstrukcję” dopiero trzy dni po katastrofie (http://freeyourmind.salon24.pl/212643,co-galy-widzialy), a więc gdy już wszystko było zaaranżowane na zicher, ale oczywiście scenariusz z legendarną brzozą i nieuważnymi pilotami był w mediach znany już od pierwszych godzin po zdarzeniu 10 kwietnia, a niektórym wybranym, jak min. R. Sikorski, już w kilkanaście minut po katastrofie.

8. Użycie małej, lekkiej maszyny bezzałogowej było prostym i pomysłowym sposobem do strącenia polskiego samolotu, czyli zmuszenia go do „lądowania”. Taka maszyna może być niewykrywalna i niewidoczna. Jej szczątki są „lotnicze”, więc łatwo mogły się wymieszać ze śmieciami leżącymi w okolicy, no i z fragmentami tupolewa – trudne więc są do rozpoznania dla laików, zresztą i tak uwaga opinii publicznej skierowana jest na samą tragedię, a więc ludziom nie w głowie grzebanie pośród kawałków blachy, gdy zginęło tyle ważnych osób. Zdarzenie wygląda jak wypadek – o zaaranżowanie „okoliczności” zadbali inni, niszcząc drzewa, które i tak niedługo po katastrofie przezornie wycięto, gdyby się komuś głupiemu zachciało sprawdzać, czy np. są ślady lakieru tupolewa na którymś z nich (tak jak „drzazgi” na krawędzi „odpadniętego” skrzydła tupolewa). Wszystko co najważniejsze dla zamachu dzieje się na terenie zamkniętym, jak na poligonie i pod osłoną gęstej mgły. Przy okazji testowana jest nowa broń, bo stara nie wypaliła w czasie wojny z Gruzją (http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,5958143,Gruzinskie_MSW__rosyjski_samolot_bezzalogowy_spadl.html) (podczas gdy Amerikańcy już od lat 90. załatwiają wojskowe sprawy za pomocą takich zabawek, co wypominają Kremlowi nawet już wysocy wojskowi w Rosji (linki poniżej)). Jeśli użyto bezpilotowca, to (początkowy przynajmniej) przebieg katastrofy jest zarejestrowany za pomocą jego pokładowej kamery. Można by Rosjan poprosić o ten zapis w ramach pogłębiania warszawsko-moskiewskiego sojuszu. FYM

Czy Kaczyński pozwoli Girzyńskiemu przesunąć PiS w prawo Zbigniew Girzynski „Polska scena polityczna ciągle ewoluuje. Przekształcenia te jednak mają obecnie wymiar bardziej programowy niż organizacyjny. Platforma Obywatelska, która powstawała jak konglomerat różnych środowisk politycznych zatraca powoli swój pierwotny charakter partii liberalnej (mam na myśli liberalizm gospodarczy). Dziś jest to partia władzy, hołdująca bardziej polityce etatystycznej, fiskalnej, a w sferze światopoglądowej (libertyńskiej). To wymusza także zmiany w Prawie i Sprawiedliwości. PiS powstawał jako ugrupowanie wrażliwe społecznie, odwołujące się do zasad państwa solidarnego. Praktyka rządzenia pokazała jednak (a bycie w opozycji to potwierdza), że najlepszym sposobem realizacji zasad społecznej wrażliwości jest modernizacja państwa w kierunku coraz bardziej wolnorynkowym. W ten sposób to na Prawie i Sprawiedliwości ciąży obowiązek przejęcia inicjatywy w zakresie przeprowadzania niezbędnych refom.” …cały wywód Girzyńskiego (Umowa z Polakami Nieomal cała energia debaty publicznej ostatnich tygodni jest pożytkowana na celowo wywoływane i umiejętnie podsycane przez PO konflikty, których główną osią jest spór o krzyż. Jak słusznie zauważył na łamach „Rzeczpospolitej” Rafał Ziemkiewicz jest to „spór sprowokowany przez Bronisława Komorowskiego i sprzyjające mu media”. Nie będę się do istoty tego sporu odnosił bo dawałbym tym samym dalszą pożywkę tym, którym na kontynuowaniu tego konfliktu zależy czyli  populistom. Nie uczynię tego tym bardziej, że populizm zagraża trwałym fundamentom funkcjonowania naszego państwa i należy uczynić wszystko, aby się go pozbyć, a w każdym razie ograniczyć jego wpływy. Pewnie co bardziej wyrywni i mniej refleksyjni uczestnicy debaty publicznej zakrzykną, że populiści i wszelkiej maści socjaliści to Prawo i Sprawiedliwość i wystarczy PiS trzymać w opozycji (najlepiej maksymalnie marginalizowanej), aby Polska rozwijała się dynamicznie, a wszystkim żyło się lepiej. Nic bardziej mylnego! Jak słusznie zauważył na łamach "Polska The Times"  znany ekonomistaprof. Krzysztof Rybiński: „Na naszych oczach niegdyś liberalna PO przepoczwarza się w bezideową partię populistyczną, której jedynym celem jest utrzymanie się przy władzy”. Pytana ostatnie, podczas udziału w pewnym programie publicystycznym z moim udziałem, o sukcesu rządu Donalda Tuska posłanka Joanna Mucha z PO stwierdziła, że rząd „poprawił nastroje społeczne”. Faktycznie rząd w zasadzie ogranicza się do spraw wizerunkowych i dbania o popularność. Tymczasem ogromne problemy nie tylko się  nie zmniejszają, a wręcz przeciwnie zwiększają się. Minęły nieomal 3 lata rządów PO. Mamy gigantyczny deficyt budżetowy, który za chwilę wymknie się spod kontroli. W skali roku liczony wedle standardów Unii Europejskiej nasz deficyt sięga ok. 100 miliardów złotych (54 miliardy w budżecie, a reszta pochowana w różnych instytucjach pozabudżetowych typu ZUS)! Nie jest to deficyt odziedziczony po poprzednikach. Przypomnę, że za rządów PiS żelazną zasadą rządu była tzw. kotwica budżetowa, która nie pozwalała aby przekraczał on 30 miliardów. Nie jest to także deficyt będący wynikiem kryzysy gospodarczego ponieważ nasza gospodarka rozwija się wolniej, ale jednak rozwija, a więc odnotowujemy wzrost wpływów budżetowych. Jest to deficyt wynikający z braku działań reformatorskich rządu, które są niezbędne. Jest to deficyt wynikający z braku, nie bójmy się tego słowa, liberalnych reform gospodarczych, których rząd nie przeprowadza! Przed Polską stoją ogromne wyzwanie w ciągu najbliższych 10 lat. Około roku 2020 niekorzystnie zmienia się sytuacja demograficzna na naszym rynku pracy. Na emeryturę odchodzi wówczas wyż demograficzny, który obecnie pracuje, a co za tym idzie płaci podatki. Będziemy więc mieli wówczas mniejsze wpływy, a większe wydatki (nawet zakładając, ze system OFE chroni nas przed katastrofą wypłat emerytur z budżetu, to chociażby wydatki na ochronę zdrowia czy geriatrię będą znacząco wyższe). Nie bez znaczenia będzie kończąca się i korzystna dla nas perspektywa budżetowa w Unii Europejskiej w roku 2013. Już takiego zastrzyku środków z UE jak obecnie nie dostaniemy. Tymczasem przed nami ogromne wyzwania dotyczące budowy w miarę nowoczesnej infrastruktury w dziedzinie nie tylko ciągle wspominanych autostrad, ale na przykład wytwarzania i przesyłania energii. Przecież z roku na rok energii zużywamy więcej, a nikt specjalnie się tym nie przejmuje (pewnie do czasu jak nastąpię pierwsze przerwy w dostawach prądu). Problem pogłębi się jeszcze bardziej gdy przyjdzie realizować zabójcze dla naszej gospodarki dyrektywy dotyczące emisji CO2 i wydobycia węgla! Kto o tym myśli? Co w tym zakresie robi rząd? Czeka nas wiele wyzwań i problemów do rozwiązania. Musimy za wszelką cenę uporządkować finanse publiczne doprowadzając do wprowadzenia dyscypliny budżetowej, która uchroni nas przed katastrofą ekonomiczną. Należy radykalnie ograniczyć wydatki budżetowe. Rewizji wymaga sfera świadczeń socjalnych, które dziś często są marnotrawione ponieważ wcale nie trafiają do osób, które takiej pomocy potrzebują. Nie jest do utrzymania obecna konstrukcja KRUS. Zarówno bogaci rolnicy jak i pseudorolnicy, którzy drenują tę instytucję (która jako element wyrównywania szans cywilizacyjnych dla wsi jest potrzebna) muszą być z niej wyprowadzeni do normalnego systemu rynkowego jakim są np. OFE. Nie da się utrzymać obecnego systemu emerytur dla służb mundurowych. Jak ma funkcjonować Wojsko Polskie jeśli ponad 50% budżetu MON idzie na emerytury dla byłych żołnierzy? Tymczasem cześć z tych byłych żołnierzy nadal pracuje (w tym wielu także w wojsku na cywilnych etatach) pobierając pensję i mundurową emeryturę! Pęczniejącym problemem, w dosłownym tego słowa znaczeniu, jest także aparat biurokratyczny. Jak to jest, że mamy podobno coraz bardziej liberalne (pozbywające się kompetencji na rzecz podmiotów prywatnych) państwo do którego zarządzania co roku potrzeba coraz większej armii urzędników? Należy wprowadzić mechanizmy prawne wymuszające redukcję wydatków personalnych w urzędach. To tylko kilka z najbardziej palących problemów do rozwiązania w Polsce. Nie da się ich rozwiązać z dnia na dzień. Ale każdy kolejny dzień zwłoki to błąd, który kosztuje nas coraz więcej. Obowiązek przeprowadzenia tych reform ciąży zawsze na rządzących. Jednak obecny rząd Platformy Obywatelskiej reform tych zaniechał (w zasadzie tylko częściowa zmiana w systemie emerytur pomostowych została przeprowadzona). Zamiast tego PO znalazło prostszą formę uprawiania polityki. Skoro można dojść do władzy na totalnej krytyce PiS to czemu przy władzy nie utrzymywać się dalej żywiąc swoje polityczne zaplecze konfliktem, a wręcz wojną z PiS? Taktyka ta, która doraźnie może i PO przynosi korzyści jednak dla Polski w dalszej perspektywie, jest wyniszczająca. Polska potrzebuje głębokich reform! Jeżeli nie chce ich przeprowadzać władza w postaci PO ciężar ich przeprowadzenia jest obowiązkiem opozycji czyli PiS. Musimy jako Prawo i Sprawiedliwość zacząć o tym głośno i dobitnie mówić. Muszą o tym mówić politycy PiS w mediach. Muszą o tym pisać i mówić nasi sympatycy na portalach internetowych i w dostępnych środkach masowego przekazu. Musi dojść do dużej, otwartej debaty programowej, która przemodeluje na trwałe poziom debaty publicznej w Polsce na bardziej merytoryczny. Debata taka może być ożywieniem nie tylko wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości (mam na myśli nie tylko samych członków partii, ale wszystkich tych którzy jej dobrze życzą), ale także wpłynąć pozytywnie na obraz polskiej sceny politycznej jako takiej. Debata tak powinna zaowocować opracowaniem planu działania kolejnego rządu pod nazwą „Umowa z Polakami”. Plan taki powinien zakładać jasno określony harmonogram pracy na kolejne cztery lata (2012 – 2016) i zarys jego kontynuacji w przyszłości. Tylko tak otwarte i precyzyjne stawianie sprawy jest uczciwe wobec wyborców i tylko w ten sposób prowadząc debatę możemy przygotować Polskę na okres ważnych i niezbędnych zmian systemowych jakie nas czekają. Tego wymaga od nas odpowiedzialność za losy państwa i jego obywateli. Polska scena polityczna ciągle ewoluuje. Przekształcenia te jednak mają obecnie wymiar bardziej programowy niż organizacyjny. Platforma Obywatelska, która powstawała jak konglomerat różnych środowisk politycznych zatraca powoli swój pierwotny charakter partii liberalnej (mam na myśli liberalizm gospodarczy). Dziś jest to partia władzy, hołdująca bardziej polityce etatystycznej, fiskalnej, a w sferze światopoglądowej (libertyńskiej). To wymusza także zmiany w Prawie i Sprawiedliwości. PiS powstawał jako ugrupowanie wrażliwe społecznie, odwołujące się do zasad państwa solidarnego. Praktyka rządzenia pokazała jednak (a bycie w opozycji to potwierdza), że najlepszym sposobem realizacji zasad społecznej wrażliwości jest modernizacja państwa w kierunku coraz bardziej wolnorynkowym. W ten sposób to na Prawie i Sprawiedliwości ciąży obowiązek przejęcia inicjatywy w zakresie przeprowadzania niezbędnych refom. Wszystkich sympatyków Prawa i Sprawiedliwości, zachęcam do włączenia się do tej debaty. Od nas zależy jaki będzie miała wizerunek Polska za parę lat. Nasza determinacja i aktywność, także koncepcyjna jest najważniejszym wkładem jaki możemy wnieść do wspólnej przyszłości. Zbigniew Girzyński).

Mój komentarz Zawsze zastanawiałem się dlaczego ugrupowani patriotyczne ma socjalistyczne oblicze. Dlaczego PiS zacięcie walczy z jedną podstawowych wolności obywatelskich jakim jest wolność gospodarcza, prawo do niskich podatków i ochrony przed nadużyciami urzędniczymi. Girzyński już dawno musiał zdawać sobie sprawę że nie zbuduje się silnego państwa w którym warstwą uprzywilejowaną są urzędnicy , a najlepsi ,najodważniejsi , najbardziej przedsiębiorczy  obywatele są szykanowani, upodlani, tresowani przez urzędników. Nie zbuduje się silnego państwa bez wolnych , zamożnych , odpowiedzialnych mieszkańców. Platforma to zwykłe „dziady „ polityczne, bazujące na oszustwie wyborczym i wsparciu mediów. Nazwałem kiedyś Platformę najbardziej szkodliwą partią . Bo mam większy szacunek nawet do  lewicy  i to tej najbardziej lewackiej . Bo Platforma hamuje , czy nawet uniemożliwia normalną ewolucje sceny politycznej . Platforma  w odróżnieniu od wspomnianej lewicy  „kradnie” w przestrzeni politycznej najbardziej poszukiwane programy, wcale nie mają zamiaru ich zrealizować. . Podatek liniowy, okręgi jednomandatowe, zmniejszeni ilości urzędników , uproszczenie życia przedsiębiorców. Itd. Wszystko to oszustwa wyborcze. Paradoksalnie mamy do czynienia z dwiema partiami etatystycznymi. Jedną jest głoszący  etatyzm  PiS, a druga partią  etatystyczną jest głosząca oszukańczy program liberalny Platforma . Kaczyński  zdaje sobie sprawę z tego ,że stał się zakładnikiem swojego własnego programu, grup społecznych, których broni. Kaczyński zdaje sobie sprawę ,ze be reform wolnorynkowych Polska najmniejszej szansy na modernizację. Dlatego też próbował zawrzeć sojusz polityczny ze słabym UPR Witczaka . Korwin Mikke był wtedy zmarginalizowany w UPR. A kiedy Platforma udaremniła to poprzez wsparcie pro Korwinowskiej frakcji w UPR Kaczyński zwrócił się w stronę Pawlaka i PSL. Pawlak zaproponował rewolucyjną likwidacje przestarzałego XIX wiecznego niemieckiego systemu ubezpieczeni społecznych  . Zaproponował ubezpieczenie jako jeden comiesięczny 120 złotowy podatek pogłówny płacony przez wszystkich pracujących . Pawlak dostrzegł  lukę , wolnorynkową nisze na scenie politycznej i  aby uratować PSL zaczął przekształcać go partię wolnorynkową z liberalnym programem gospodarczym . Niestety przegrana Kaczyńskiego w wyborach oznacza również przegraną Pawlaka i PSL. Być może  Kaczyński doszedł do wniosku  ,że z barku wolnorynkowych partnerów politycznych  musi zaryzykować i pchnąć samą PiS na prawo. Patriotyczna, wolnorynkowa PiS .

Marek Mojsiewicz

SCENARIUSZE DLA MOŻEJEK WYMYŚLI NOMURA PKN Orlen poinformował, że wybrał bank Nomura jako doradcę w sprawie strategii dotyczącej rafinerii w Możejkach. Czytelnicy tego bloga pamiętający stare wpisy o kupowaniu przez Orlen Możejek mogą się spodziewać z mojej strony komentarza: „nareszcie”!  Oczywiście Nomura „prochu nie wymyśli”. Bo co można wymyślić, jeśli Rosjanie nie wyremontują rurociągu, a Litwini nie sprzedadzą Orlenowi terminala w Kłajpedzie albo przynajmniej nie wyremontują linii kolejowej i nie zgodzą się na zmianę warunków kontraktów przeładunkowych? Albo sprzedać całość, albo część akcji - jak będzie kupiec, bo to wcale nie jest takie pewne, a już na pewno nie za takie pieniądze, jakie wydał Orlen.  Może jeszcze podpowiem Japończykom, że Skarb Państwa zapowiada prywatyzację LOTOS-u. Więc może zamiast sprzedawać LOTOS jakiemuś znanemu inwestorowi krajowemu (bo to wiadomo polski kapitał), który potem odsprzeda go ... „Francuzom”, podzielmy LOTOS między PGNiG (część wydobywcza) i Orlen (część rafineryjna) niech ją Orlen połączy z Możejkami i zrobi joint venture na tych aktywach bezpośrednio z Rosjanami. Takie same jakie już ma na aktywach petrochemicznych – bądź co bądź też z Rosjanami, bo przecież Basell stał się rosyjski. A Możejki z Gdańskiem byłby atrakcyjniejsze dla Rosjan, którzy mogliby zarówno szybko wyremontować rurociąg do Możejek, jak i zaproponować w rozliczeniu bezpośrednie kontrakty na dostawy ropy naftowej nie tylko do Możejek i Gdańska, ale i do Płocka. A Orlen, ku uciesze polityków i służb specjalnych, pozostałby pod ich kontrolą. Ale co ja będę wyręczał wielki bank inwestycyjny. Za wynagrodzenie, które weźmie z pewnością wymyśli ciekawsze scenariusze i weźmie pod uwagę fakt, że siedziba Grupy LOTOS znajduje się w... Gdańsku. Póki co przeczytałem dziś, że  „przed czterema laty PKN kupił Możejki pod naciskiem polityków PiS”, a  „wycofanie się Orlenu z Litwy może sprowokować PiS do kolejnych ataków na rząd Tuska...” Jako że z polityki energetycznej, którą prowadził ś.p. Pan Prezydent Kaczyński kpiłem sobie wielokrotnie, nie będę do tego wracał, zwłaszcza, że o zmarłych albo dobrze, albo wcale. Ale dla równowagi pozwolę sobie  przypomnieć, że większość Zarządu Orlenu, który decydował o zakupie Możejek była powołana za czasów premierostwa Marka Belki, doradcą Orlenu przy tej transakcji była znana międzynarodowa firma, której partnerem został minister, który ten Zarząd powołał, a kredytu udzielał bank, którego prezesem był szef Rady Gospodarczej Pana Premiera Tuska. Gwiazdowski

Wszystkie ręce umyte Mimo powołania sejmowej komisji śledczej trudno wyjaśnić okoliczności śmierci Barbary Blidy. Wydaje się, że służbom specjalnym, prokuratorom i wielu politykom najbardziej zależy na tym, by sprawę umorzyć. Na 9.00 rano w środę, 28 lipca 2010 r., przed oblicze komisji śledczej do sprawy śmierci Barbary Blidy zaproszono Jarosława Kaczyńskiego. Dziesięć dni wcześniej tego samego oczekiwano od Zbigniewa Ziobry, byłego ministra sprawiedliwości w rządzie PiS. Nie stawił się, bo pojechał do sądu w Sosnowcu. Uzasadniał, że jako strona sosnowieckiego procesu (został pozwany przez Grzegorza Schetynę za słowa, jakie wypowiedział o byłym wicepremierze, dziś marszałku Sejmu: „ciemna postać tego rządu” i „człowiek od brudnych zadań”) chciał zadawać pytania świadkowi Bogdanowi Święczkowskiemu, byłemu szefowi ABW. Pytań nie zadał, bo świadek nie stawił się; już wcześniej poinformował sąd, że w tym czasie będzie przebywał na urlopie. Jest mało prawdopodobne, aby Zbigniew Ziobro, przyjaciel Święczkowskiego, o tym nie wiedział. Wszystko wskazuje na to, że chciał uniknąć przesłuchania przez komisję do sprawy Blidy przed zeznaniami byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego? Ważne dla niego było, by wiedzieć, co jego szef opowie komisji o przebiegu narady w Kancelarii Premiera poprzedzającej zatrzymanie Barbary Blidy wiosną 2007 r. Musiał mieć świadomość, że różnica w ich wyjaśnieniach mogłaby stać się podstawą do postawienia mu zarzutu składania fałszywych zeznań.

Kruche dowody Narada u premiera na temat tak zwanej mafii węglowej i kwestii postawienia zarzutów Barbarze Blidzie to jeden z kluczowych momentów w tej historii. Według jednego z jej uczestników, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Janusza Kaczmarka, odbyła się 3–4 tygodnie przed wejściem ABW do domu państwa Blidów (nikt nie pamięta dokładnej daty, ponieważ było to jedno z poufnych, niestenografowanych spotkań, które odbywały się nieregularnie). Minister Ziobro miał wówczas zreferować istnienie „układu lewicowego”, ujawnić związki lewicowych polityków z mafią węglową. Wymienił kilka nazwisk. Kaczmarek zapamiętał z tej listy byłego premiera Leszka Millera, byłego ministra Andrzeja Szarawarskiego i Barbarę Blidę. Te nazwiska pojawiły się w zeznaniach Barbary K., bizneswomen ze Śląska, i byłego posła SLD Ryszarda Z., na które powoływali się potem Ziobro i szef ABW Bogdan Święczkowski. – Premier Kaczyński zapytał mnie, jak to oceniam – mówi Janusz Kaczmarek. – Odpowiedziałem, że dowody są kruche, a zeznania świadków wątpliwe. Poparł mnie uczestnik narady prokurator Tomasz Szałek. Powiedział, że świadek Ryszard Z. jest niewiarygodny. Zbigniew Ziobro w mediach zarzucił Kaczmarkowi, że kłamie. Narada dotyczyła innych spraw, twierdził, on nie referował sprawy Blidy, w ogóle nie miał na ten temat wiedzy. A Kaczmarek u premiera wcale głosu nie zabierał. Ziobro sugerował, że może odbyła jakaś inna narada, w której on nie brał udziału. Tymczasem Jarosław Kaczyński publicznie przyznał, że narada na ten temat się odbyła, brali w niej udział i Ziobro, i Kaczmarek, a premier poprosił, aby podczas zatrzymywania pani Blidy nie zakładać jej kajdanek. Tych rozbieżności dotyczyły konfrontacje między Kaczmarkiem i Ziobrą oraz Kaczmarkiem i Jarosławem Kaczyńskim, jakie wiosną 2008 r. przeprowadziła łódzka prokuratura, badająca okoliczności śmierci Barbary Blidy. Prokuratura nadała zapisom z tych konfrontacji klauzulę tajności, po czym umorzyła śledztwo w wątku dotyczącym nacisków na prokuratorów. Z powodu gryfu tajności opinia publiczna nie wie, co w Łodzi zeznawali Kaczyński, Kaczmarek i Ziobro. Według naszych informacji, fakty podawane przez Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę znacznie się różniły, a to znaczy, że ktoś kłamał. Okoliczności narady u premiera są istotne, bo wynikać z nich może, że sprawie Barbary Blidy nadano szczególne znaczenie z przyczyn politycznych. A to uzasadniałoby postawienie byłego ministra sprawiedliwości przed Trybunałem Stanu. Nazwiska Blidy nigdy nie łączono z aferami aż do lutego 2007 r., kiedy w mediach zaczęły ukazywać się informacje (oparte, jak dziś już wiadomo, na sterowanych przeciekach ze śledztwa) o śląskiej Alexis, czyli Barbarze K., i o tym, że finansowała swoją przyjaciółkę Barbarę Blidę i innych polityków, aby zaskarbić sobie ich przychylność. W wieczór poprzedzający akcję ABW w I Programie TVP wyemitowano program z cyklu „Misja specjalna” o mafii węglowej. Barbara Blida nie oglądała programu, ale musiała wiedzieć o emisji; materiał zapowiadano jako sensacyjny. 25 kwietnia 2007 r. parę minut po szóstej rano do domu państwa Blidów przy ul. Oświęcimskiej w Siemianowicach zastukali funkcjonariusze ABW. W trakcie wykonywanych przez nich czynności padł strzał, który stał się przyczyną śmierci Barbary Blidy. Nie odbyła się zaplanowana konferencja prasowa, na której miano ujawnić związki Barbary Blidy z mafią węglową. Nie nakręcono filmu z wyprowadzania Blidy z jej domu (przed wejściem czekała funkcjonariuszka ABW z kamerą). Zgodnie z procedurą należało przeprowadzić postępowanie prokuratorskie w sprawie okoliczności śmierci byłej posłanki.

Pochopne umorzenie W Ministerstwie Sprawiedliwości zdecydowano, że zajmie się tym prokuratura w Katowicach, ale po protestach, że to będzie śledztwo we własnej sprawie, postępowanie przeniesiono do Łodzi. Tam rozbito je na kilka wątków. Jeden dotyczył ewentualnych politycznych nacisków na prokuratorów z Katowic – został umorzony w lutym 2010 r. Drugi watek – błędów popełnionych przez funkcjonariuszy ABW na miejscu zdarzenia; wobec dwojga agentów ABW, kpt. Barbary P. i chorążego Mirosława K., postępowanie umorzono. Oskarżono jedynie Grzegorza S., dowódcę ekipy dokonującej zatrzymania, bo nie sprawdził, czy w domu Blidów jest broń. Według prokuratora Tomasza Walczaka z Prokuratury Okręgowej w Łodzi, Barbara Blida podjęła „udaną próbę samobójczą”. Janusz Kaczmarek nazywa ten przypadek zabójstwem psychologicznym, kiedy odpowiednio stosowaną socjotechniką doprowadza się człowieka do targnięcia się na własne życie. POLITYKA (jako pierwsza) dotarła do uzasadnienia umorzenia podpisanego przez prokuratora Walczaka. Według niego ofiara zastrzeliła się trzymając broń w prawej dłoni. Ale umorzenie wydaje się pochopne. Według autora ekspertyzy wykonanej na użytek komisji śledczej przez dr. Michała Gramatykę, kryminologa, nie można ustalić, czy ofiara trzymała rewolwer w lewej, czy w prawej ręce i którym palcem pociągnęła za spust. Nie wiadomo, gdzie w momencie strzału przebywała funkcjonariuszka, która miała pilnować Blidę, kiedy ta udała się do łazienki. Czy, jak zeznała, była na wyciągnięcie ręki od ofiary, czy – jak twierdzi Henryk Blida – na fotelu przed łazienką. Nie można też wykluczyć, że Barbara Blida wcale nie chciała się zastrzelić. Kpt. Barbara P. zeznała, że w łazience zapytała Blidę o broń, ta odrzekła, że jej nie ma. Istnieje hipoteza, że przebieg rozmowy był inny. Blida zapytana o broń, wyjęła ją. Agentka ABW rzuciła się, aby wyrwać jej z ręki rewolwer, doszło do szamotaniny, podczas której padł śmiertelny strzał. Kąt, pod jakim oddano strzał, świadczy, że ręka była nienaturalnie wygięta, tak jakby ktoś wykręcił jej ramię próbując obezwładnić. Zastanawia późniejsze zachowanie ekipy ABW. Zanim pobrano od funkcjonariuszy ślady z ich rąk i odzieży, bardzo dokładnie umyli dłonie (w wyniku późniejszego badania na dłoniach kapitan P. nie wykryto śladów prochu). Funkcjonariusz każdej służby jest szkolony na wypadek podobnych zdarzeń i ma zakodowane, że do czasu zbadania śladów nie może myć rąk. Bezpośrednio po zdarzeniu wszyscy oficerowie ABW będący w domu gorączkowo gdzieś telefonowali i nieustannie wymieniali się aparatami. Praktycznie uniemożliwiło to zbadanie, kto z kim rozmawiał przez telefon. Prokurator Walczak za istotną okoliczność uznał fakt, że ani dowódca ekipy ABW, ani dwoje biorących udział w czynnościach agentów nie przeszło specjalistycznych szkoleń dotyczących zatrzymywania i konwojowania osób. Dowódca por. Grzegorz P. ukończył jedynie trwający dwa tygodnie kurs oficerski w Centralnym Ośrodku Szkolenia UOP w Bemowie. Kapitan Barbara P. uczyła się na kursie trwającym trzy tygodnie. Towarzyszący im chorąży sztabowy Mirosław K. zaliczył w 1993 r. trwający 27 dni kurs chorążych. Takich fachowców zatrudnia ABW. W policji oficerowie przechodzą trwającą cztery lata naukę w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie. W ABW wystarczy kilkanaście dni, aby zostać specjalistą.

Kar (raczej) nie będzie Barbara K., w latach 90. wymieniana na listach najbogatszych Polaków, miała firmę budowlaną, potem zajęła się handlem węglem. Blidę poznała w latach 80., kiedy jej firma współpracowała z Fabudem, państwową fabryką domów, gdzie Barbara Blida była naczelnym inżynierem. Razem z Andrzejem Szarawarskim, działaczem SLD, założyła Polskie Towarzystwo Węglowe, organizację lobbującą na rzecz pośredników w handlu węglem. Chętnie zapraszano ją na salony. Finansowo wspomagała lewicę.

Za kratami umieszczono Barbarę K. w 2005 r. pod zarzutem próby wyłudzenia dotacji rządowych na usuwanie szkód górniczych. Nie przyznawała się do winy. Zmiękła, kiedy dowiedziała się, że w areszcie umieszczono także jej córkę. Kiedy odwiedził ją agent ABW, zgodziła się zeznawać. Postawiła warunek – muszą zwolnić z aresztu zarówno ją, jak i córkę. Na podstawie zeznań Barbary K. i jej dawnego współpracownika, byłego posła SLD Ryszarda Z. (składał je, kiedy Alexis siedziała w areszcie, obciążał wiele osób), rozpoczęto operację „Blida”. Następnym ruchem miała być akcja „Układ Lewicy”. Barbarze Blidzie chciano przedstawić zarzut, że w grudniu 1997 r. wzięła od Barbary K. 80 tys. zł, aby je przekazać Zbigniewowi B., prezesowi spółki węglowej. Miała to być łapówka za umorzenie Barbarze K. odsetek od niespłaconych należności za pobrany przez nią węgiel. Prowadząca tę sprawę asesor Prokuratury Rejonowej w Katowicach, delegowana do Prokuratury Okręgowej Małgorzata Kaczmarczyk-Suchan, 10 lipca 2007 r. umorzyła śledztwo z powodu śmierci podejrzanej (czyli Blidy). Powinna zrobić to znacznie wcześniej z powodu braku dowodów winy. Poza Barbarą K. nie było żadnych innych świadków, że Barbara Blida wzięła te pieniądze. A kluczowy w tej sprawie jest fakt, że Barbarze K. nie umorzono odsetek, musiała je spłacić, nie wiadomo więc, za co miała być ta łapówka. Gdyby nie atmosfera tamtych dni, narady u premiera, gorączkowe szukanie haków na przeciwników politycznych, nie byłoby nacisków na prokuratorów, aby stawiali zarzuty na podstawie wątłych dowodów. Gdyby młoda prokurator-asesor potrafiła być samodzielna, Blida nie straciłaby życia, a Ziobro nie musiałby uciekać przed komisją śledczą. Od śmierci Barbary Blidy minęły ponad trzy lata. Przez ten czas dowiedzieliśmy się, że nie było mafii węglowej (umorzono postępowania wobec podejrzanych o łapówkarstwo), że nie było nacisków politycznych (umorzenie śledztwa łódzkiego) oraz że ekipa ABW nie popełniła błędów (poza jej dowódcą). Niebawem zakończy swoje prace i ogłosi raport sejmowa komisja śledcza. Opisze błędy w śledztwie przeciwko Blidzie, wskaże osoby odpowiedzialne, ale nie ukarze winnych. Prokuratorzy, którzy naciągali prawo, dmuchali dowody, stosowali areszty wydobywcze, łamali charaktery asesorom prokuratorskim, dalej będą pracować w zawodzie. Nikt nie poniesie odpowiedzialności. Sylwester Latkowski, Piotr Pytlakowski

18 sierpnia 2010 Pasożyt musi umrzeć razem z organizmem na którym pasożytuje... - żeby przestał pasożytować. Nie ma takiej możliwości , żeby sam zrozumiał, że pasożytowanie jest złem. Tak jak tłumy urzędników, które pchają się na państwowe pasożytujące posady.. Nie ma takiej możliwości, żeby przestali się pchać po łatwe pieniądze. .Dopóki  istnieje możliwość złowienia łatwych pieniędzy- dopóty liczba pasożytów będzie rosła znacznie bardziej, niż obecne 11% rocznie.. Kto by pomyślał,  że „liberalny” rząd  Platformy Obywatelskiej będzie głównie realizował rozdymanie biurokracji, no i zadłużanie nas w ramionach lichwiarskiej międzynarodówki. 35 miliardów złotych samych odsetek rocznie!… To jest naprawdę niezła sumka za pożyczone pieniądze, przeznaczone głównie na marnotrawstwo i biurokrację budżetową.. Właśnie minister finansów pan Jacek Vincent Rostowski zwiększył średnio o 2,6% maksymalne stawki podatków, które ustalają władze samorządowe. Większe będą górne granice podatków od nieruchomości, środków transportu oraz opłat lokalnych. W zamian za rabowanie  przez samorządowców swoich „obywateli w terenie ’, biurokracja samorządowa będzie mogła  dostać od rządu centralnego- większe dotacje. Wybór jest następujący: większe ściągnięte podatki od samorządowych poddanych- większe dotacje do dyspozycji biurokracji.. Mniejsze podatki samorządowe- mniejsze  dotacje do dyspozycji biurokracji.. I tak od wielu lat! Przecież biurokracja sama sobie krzywdy nie zrobi.. Tak jest skonstruowany system demokracji centralnej- za Lenina – zwany centralizmem demokratycznym.. Rządzi biurokracja centralna .Jest sprawiedliwa sprawa, są sprawiedliwe metody demokratyczne.. To znaczy pan minister Jacek Vincent Rostowski ustala centralnie zwiększone podatki.. Oczywiście ma powód! W demokratycznym państwie prawnym brakuje pieniędzy…. biurokracji! Za to wszystko dobrego co dzieje się w państwie polskim podporządkowanym Unii Europejskiej w sposób suwerenny, to znaczy wasalny wobec Komisji Europejskiej, bo” niewola to wolność”, choć nie mamy już „Roku 1984”, a rok 2010, po pierwszym grudnia Roku 2009, gdy ostatecznie straciliśmy suwerenność,  w sposób niezauważalny gołym okiem, tym bardziej, że codziennie słyszymy z tub propagandowych, że mamy Polskę Niepodległą,  i demokratyczną, o którą walczyliśmy i której śniliśmy- po demokratycznych nocach, pan premier Donald Tusk otrzymał kolejną nagrodę, przed Nagrodą Karola Wielkiego, Nagrodę im. Vaszka i Anny Marii Polak, przyznawaną  przez American Institute on Political and Economic System, za zasługi na rzecz”przemian demokratycznych  i gospodarczych  w Europie  Środkowo- Wschodniej”(?????)

W przypadku pana premiera musiał ją konkretnie dostać za zwiększenie w ciągu trzech lat  długu publicznego  o około 200 mld złotych, co wiąże się ze zwiększonymi odsetkami na rzecz międzynarodówki lichwiarskiej. Ona to jest głównie zadowolona z rządów pana naszego premiera, który, żeby pokryć rosnący przy pomocy jego rządów dług- szykuje nam kolejną podwyżkę podatków. Im więcej zadłuża i wprowadza demokracji kierowanej- tym częściej dostaje nagrody od międzynarodowych gremiów zadowolonych  z zadłużania nas- powiedzmy wprost: za wpędzanie nas w niewolę lichwiarską. Bo” niewola to wolność”! Ciekawe: im gorzej rządzi wobec nas- tym  więcej liści do wieńca sławy za granicą.. To komu ON służy? Bo najlepszy byłby premier, którego międzynarodówka  lichwiarska nie lubi za granicą.. Bo służy Polsce i nam Polakom, nie powalając zadłużać naszych dzieci i wnuków.. Ale to tylko marzenia ściętej głowy.. Ciekawe ile nas jeszcze zadłuży i rozbuduje państwo biurokratyczne do końca  demokratycznej kadencji, upływającej w przyszłym- równie demokratycznym roku, jak  jest  obecny? Bo dobrego nawet karczma nie zepsuje.. Pan premier Donald Tusk zadłużył nas o dodatkowe 200 mld złotych  w ciągu 1000  spokojnych dni, a jego kolega – obecnie prezydent-pan Bronisław Komorowski, też z Platformy Obywatelskiej, poprosił nas  o dodatkowe 500 dni, co oznacza statystycznie, bo statystykę- jako rodzaj kłamstwa- kochają demokraci i ich lizusy- o 100 miliardów złotych. Poprosił nas, ale nas o nic nie pytał w tej sprawie.. „ Tak mi dopomóż Bóg!” Tak rzucił sobie w zaprzyjaźnione media, naszpikowane pracownikami spec- służb poprzebieranych za dziennikarzy.. I życie w oparach demokracji  toczy się dalej! Przed uroczystościami „Bitwy Warszawskiej” w której zwyciężył tow Józef Piłsudski ps. Ziuk z Polskiej Partii Socjalistycznej Frakcja Rewolucyjna,  chociaż go w tym czasie  w zgiełku Bitwy nie było, o czym zapomniał nas  poinformować pan profesor Tomasz Nałęcz, z dawnej Unii, że tak powiem Pracy, kręcący się przy panu Cimoszewiczu, jak i przy panu Borowskim z Socjaldemokracji Polskiej,, kontynuującej międzynarodowe  tradycje robotnicze  Róży Luksemburg, a wcześniej Ryszardzie Bugaju, który z kolei był doradcą ekonomicznym pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Pan Ryszard był też w Unii Pracy, razem z panem Nałęczem. Obaj mają stricte lewicowe poglądy.. To znaczy- lepiej wiedzą od Pana Boga- jak urządzić ten świat. Żeby im było lepiej.. Na pewno nie nam! Teraz profesor będzie doradzał panu prezydentowi w sprawie” polityki historycznej” i chyba już zaczął doradzać jeszcze bez formalnej nominacji. „Polityka historyczna” to nie prawda o historii… To zakamuflowany sposób przewartościowywania historii i prezentowania jej w określony politycznie sposób. Uczciwi historycy nie będą mieli czego szukać w nowej rzeczywistości Polski po doradztwem pana profesora Tomasza Nałęcza.. Nasza historia będzie składać się głównie z postaci marszałka Józefa Piłsudskiego, jego kompanów spod znaku wszelkiej masonerii,  Polskiej Partii Socjalistycznej , no i holokaustu. Reszta będzie zamilczana, a jeśli już gdzieś cokolwiek- to po łebkach i na zasadzie lekkiego wspomnienia niezobowiązującego. Tym bardziej, że pani Katarzyna Hall, z Platformy Obywatelskiej przygotowuje naukę  historii dla młodzieży ponadgimnazjalnej od 1918 roku,  to znaczy od czasu nastania w Polsce czegoś tak bałaganiarskiego jak demokracja. Reszta pójdzie z czasem w niepamięć, dzięki odpowiedniej „ polityce historycznej” pana profesora Nałęcza.. Postawienia pomnika żołnierzom bolszewickim za nasze pieniądze, i wmawianie nam, że to nie jest pomnik, to też jest część” polityki historycznej”, czyli zakłamywania rzeczywistości, przez pana profesora Kunerta. Czerwono -  armiści mieli na czapkach pięcioramienne , czerwone gwiazdki, symbolizujące totalitarne państwo komunistyczne, a propagowanie w Polsce komunizmu i faszyzmu jest w Polsce zakazane, więc  co zrobiono, żeby ominąć art. 13 Konstytucji? Na pomniku umieszczono chrześcijański krzyż(????). Bolszewicy leżą teraz  w mogile z chrześcijańskim krzyżem, chociaż  z  tym krzyżem walczyli, palili i mordowali chrześcijan milionami.. To jest dopiero” polityka historyczna”. W roku 1920 żył jeszcze zbrodniarz Lenin, szef państwa bolszewickiego, który Rosję przewrócił do góry nogami.. Nie ma na pomniku pięcioramiennej gwiazdy- jest prawosławny krzyż.. To znaczy pięcioramienne gwiazdki domalowali tamtejsi mieszkańcy, i teraz będą odpowiadali za zbeszczeszczenie pomnika. Bo ci co umieścili na pomniku chrześcijański krzyż  nad bolszewikami ,za zbeszczeszczenie pomnika nie będą odpowiadali(???). Przypominam państwu, że w roku 1927, już po zamachu majowym Józefa Piłsudskiego, 13 grudnia, dekretem wprowadzono  w Polsce nowe Godło  II Rzeczpospolitej.. I zrobił to Józef Piłsudski. Z korony zdjęto krzyż,  uległa ona  rozszerzeniu, a skrzydła mają dwie pięcioramienne gwiazdki(???). I tak przeflancowują historię na swoją modłę.. Robią sobie kpiny z prawdy i historii. Pasożytują na prawdzie, którą muszą zniszczyć, zgnoić, zakłamać . Pasożyt musi umrzeć razem z organizmem  na którym pasożytuje. Prawda musi umrzeć razem z pasożytującymi na niej historykami urabiającymi historię na swoja modłę.. Teraz będziemy mieli  dopiero „ politykę historyczną”.. Tylko patrzeć jak będą stawiali pomniki , tym- z trupimi czaszkami na czapkach.. Oczywiście to nie będą pomniki! WJR

Dość! Jarosław musi odejść Z Jarosławem Kaczyńskim nie zrobimy ani jednego kroku do przodu. To najważniejszy powód, by się z nim rozstać. Dlaczego Jarosław Kaczyński powinien odejść z polskiego życia politycznego? Stawiając takie żądanie wobec swoich przeciwników politycznych, Kaczyński sam się na podobny ostrzał i osąd opinii publicznej wystawił. Ten błąd należy wykorzystać. Przekroczywszy granicę przyzwoitości, polityk nie może liczyć na inne traktowanie niż sam okazuje swoim rywalom. To pierwszy i bezpośredni powód, dla którego trzeba dziś otwarcie postawić wniosek co najmniej równouprawniony z jego żądaniami - Jarosław Kaczyński powinien zniknąć z polskiego życia politycznego. Nie chodzi o wykluczenie i niedopuszczalny zamach na jego osobę, jak chętnie by to odczytał Kaczyński. Chodzi tylko o równorzędne potraktowanie "tego pana" (cytat z jego arsenału środków wyrazu) i odrzucenie stałego, ale już męczącego szantażu, że PiS-owi, a w szczególności Jarosławowi, wolno więcej. Dziś rozdaje na prawo i lewo cenzurki. Osądza przeciwników bez pardonu za rzekome winy wobec swego brata. Sugeruje, że śmierć prezydenta Kaczyńskiego nie była katastrofą lotniczą, ale męczeństwem dla Polski - co jest oczywiście bzdurą, ale pozwala na insynuacje, że krytycy i oponenci Lecha Kaczyńskiego mogli doprowadzić do tragedii. A wyrok po przeprowadzeniu tak irracjonalnego wywodu bez czekania na wyniki śledztwa brzmi: wskazani oto wrogowie prezydenta Kaczyńskiego powinni zniknąć z życia politycznego, bo w normalnym cywilizowanym kraju dawno już by zniknęli. Krytycy szefa PiS-u nie powinni się ograniczać do oburzenia. Powinni - broniąc demokracji - podnieść tę nieopatrznie przez niego rzuconą rękawicę i otwarcie odpowiedzieć, że to raczej on powinien zniknąć z politycznej sceny. Sprawy zaszły za daleko. Nie można odpuszczać i wielkodusznie tłumaczyć coraz ostrzejsze ataki Jarosława niezrównoważeniem wynikającym z jego ciężkich przeżyć. Nie można dla świętego spokoju schodzić mu z drogi - drogi, która dla niego jest konsekwentnym i wyrafinowanym marszem do władzy. Źle się zaczyna w Polsce dziać, atmosfera jest obrzydliwa. Nie można milczeć, jeśli się nie chce być współodpowiedzialnym za osłabianie państwa przez Kaczyńskiego. A w dalszej perspektywie nawet za czającą się faszyzację życia publicznego, choć to określenie wiele osób uważa jeszcze za przesadne.
Jarosław jaki jest, każdy widzi Powód drugi - to ocena dorobku politycznego Jarosława Kaczyńskiego. Nikt w Polsce nie wniósł tyle zła i złości do polityki. Najgorsze rzeczy, jakie się działy w ostatnim dwudziestoleciu, wiązały się na ogół z jego nazwiskiem i imieniem, bo to Jarosław był motorem i niedobrym duchem działań obu braci. "Wojna na górze" w roku 1990, podział i zniszczenie wielkiej "Solidarności" to jego osobiste dzieło na starcie III RP. Tylko po to, by po niecałym roku bracia Kaczyńscy zaczęli niszczyć swoją ikonę - Lecha Wałęsę - za pomocą której wcześniej rozwalali wszystko w rodzącym się niepodległym państwie. Na początek Jarosław palił kukłę Wałęsy, na końcu bracia Kaczyńscy zaangażowali się po stronie instytucji oskarżającej przywódcę "Solidarności", że przy obalaniu komunizmu w Polsce kolaborował z jego aparatem bezpieczeństwa (co prowadzi do absurdu, że komunizm obalił się sam). Kłamstwa i insynuacje były od dawna narzędziem polityki Jarosława. W 1992 r. gotów był obalać rząd Jana Olszewskiego, ale tego nie zrobił, bo nowa wyłaniająca się większość sejmowa nie chciała na premiera jego brata. Po latach Jarosław sławił rząd Olszewskiego jako najlepszy po 1989 r., zmilczawszy o swej ówczesnej roli, by zasugerować, jakimż to wiernym był jego sojusznikiem. O IV RP wspomnijmy hasłowo. Najbliższych sojuszników PiS upatrzył sobie w Samoobronie i LPR-ze, czego nawet Jarosław się później wstydził (ale taka była przecież konieczność dziejowa), tyle że jakoś na aferę o molestowanie kobiet przez przywódców Samoobrony ani prawo, ani sprawiedliwość braci Kaczyńskich zbyt pospiesznie nie reagowały. Śmierć Barbary Blidy może i mogłaby wyzwolić idiotyczne popisy retoryczne o krwi na rękach władzy. Nic takiego się nie stało. A przyjaciele Jarosława bez najmniejszego usprawiedliwienia używali tego zwrotu w kontekście tragedii smoleńskiej. On sam zaplątał się podczas zeznań przed sejmową komisją śledczą. Jak twierdzi, żadnych narad w sprawie aresztowania Blidy u niego nie było (przecież aresztowanie to nie zatrzymanie), tak tylko mimochodem apelował o delikatność i niezakuwanie kobiety w kajdanki. Tego wątku i w ogóle śledztwa odpuścić mu nie wolno. Jarosław wskrzesił nieudacznika i człowieka politycznie już skończonego - Antoniego Macierewicza, który najpierw położył lustrację w rządzie Olszewskiego, a potem zawalił likwidację Wojskowych Służb Informacyjnych. W procesach, które z tych spraw wynikły, Macierewicz tchórzliwie schował się za państwem polskim, by uniknąć osobistej odpowiedzialności za krzywdy, które wielu ludziom wyrządził opublikowanymi kłamstwami. Odpowiedzialność ponosi więc państwo, czyli my. Polityczna odpowiedzialność spada jednak na Kaczyńskiego. To właśnie Macierewicz jest dziś oskarżycielem państwa polskiego w sprawie katastrofy smoleńskiej przemawiającym w imieniu Jarosława. Zgodnie z zasadą "mówcie, a coś z tego zostanie", mówi często na konferencjach zwoływanych w parlamencie, snuje domysły, sugeruje, że państwo odpowiada za tragedię. Choćby dlatego warto powiedzieć: dość.
Nie uciekniemy od prawdy o Lechu Musimy zacząć spokojnie oceniać nie tylko to, co się stało 10 kwietnia - czego bez rezultatów śledztwa nie zrobimy, choćbyśmy nie wiem jak zgrzytali na opieszałość prokuratur i komisji, a przecież długość dochodzeń wynika tu, niestety, z natury i stopnia skomplikowania materii, a nie z sabotażu, jak się nam usiłuje to wmówić. Przede wszystkim nadeszła już pora - po okresie narodowej traumy, która nie sprzyjała trzeźwości myślenia - by zacząć oceniać spokojnie, ale stanowczo, to, co się działo przed i po 10 kwietnia. Bez przemilczeń zrozumiałych bezpośrednio w obliczu niewyobrażalnej tragedii, ale odczytanych po katastrofie fałszywie i ze złą wolą jako hołd oddany złemu władcy przez niby skruszonych jego wcześniejszych krytyków. Z Jarosławem Kaczyńskim nie zrobimy tu ani jednego kroku do przodu. To najważniejszy powód, by się z nim rozstać. Bo to on uniemożliwia dziś jakąkolwiek sensowną próbę odpowiedzi na najważniejsze wyzwania polskiej polityki. I zupełnie nie pasuje do oczekiwań większości ludzi aktywnie obserwujących życie publiczne. Jeśli bowiem coś po tym wstrząsie dobrego w Polakach zostało, to awersja do wojny wewnętrznej i oczekiwanie, by ważne spory politycy rozstrzygali w spokoju, powadze i wzajemnym szacunku. Co wcale nie oznacza przyzwolenia na rozmywanie i zakłamywanie przeszłości. Co ciekawe, nawet sam Kaczyński zauważył takie zapotrzebowania i odpowiedział na nie obiecująco w kampanii, dzięki czemu osiągnął dobry wynik. Nigdy w III RP nie było bardziej perfekcyjnie wyreżyserowanej, a jednocześnie tak nieszczerej realizacji hasła "siła spokoju" po to tylko, by zaraz po przegranych wyborach zmienić stanowisko o 180 stopni. Jak więc mamy teraz zacząć mówić prawdę o ostatnich pięciu latach w Polsce i naszej polityce przy Jarosławie Kaczyńskim tak, by go nie ranić i nie wzbudzić jego agresji? Jest to sprzeczność sama w sobie.
Frustracja w szeregach PiS-u Dramat Lecha Kaczyńskiego polegał na tym, że najgorętsi jego zwolennicy nie wierzyli, że wygra nadchodzące wybory prezydenckie, ani nawet w to, że przejdzie do drugiej tury. Paradoksalnie więc - co brzmi jeszcze dramatyczniej - katastrofa smoleńska stała się dla niego najlepszym sposobem przezwyciężenia katastrofy politycznej, do której niechybnie zmierzał. Tę opinię przytaczam nie po to, by kogoś dotknąć, lecz by uzmysłowić, jak bezsensowne jest pomawianie przeciwników prezydenta Kaczyńskiego, że pragnęli jego śmierci i odetchnęli na wieść o katastrofie pod Smoleńskiem. Z kolei dramat Jarosława polega na tym, że dziś nie ma on już szans wyrwać się z zamurowania w przeszłości i w rozliczeniach. Nigdy nie był poddany większej pokusie, by z własnego brata uczynić santo subito polskiej polityki, co widać po tak błędnym odczytaniu ludzkich, a nie politycznych odruchów po katastrofie. Trudno posądzać go tu o manipulację, on po prostu tak bardzo chciał zobaczyć wreszcie chwałę swego brata. Ale nie do przyjęcia jest argument osobisty, usprawiedliwiający obecną twardą linię - że jest oszalały z bólu po stracie, jaką przeżył - bo normalny człowiek nie angażowałby się w takim stanie w politykę. Natychmiastowe złamanie ślubów pokoju przez Jarosława po wyborach boli przede wszystkim jego zwolenników. Wcale nie dlatego, że wyszedł na małostkowego kłamcę. Dla nich to przede wszystkim widoczny symbol zamknięcia partii w nieatrakcyjnej dla wyborców przeszłości. W tym należy upatrywać największych szans na wewnętrzną opozycję. Ta nowoczesna twarz PiS-u, jaką wiele osób chciało - trochę na siłę, to prawda - zobaczyć niedawno w Jarosławie, to jedyna nadzieja części działaczy partii i prawicowych publicystów. W jego własnych szeregach jest dziś zmęczenie dotychczasowym dorobkiem wojennym, jedyną stałą strategią PiS-u. I pokusa, by zacząć budować cywilizowaną prawicę, której nie trzeba się będzie już wstydzić.
Miarka na Jarka Przyłóżmy wreszcie do Jarosława Kaczyńskiego tę samą miarkę, którą on od lat stosuje wobec swoich przeciwników. Nikt tak jak on sam nie przekonuje dziś tak skutecznie, że już najwyższy czas, by uwolnić od niego polską politykę. W demokracji jest na to tylko jeden sposób: urna wyborcza. Jarosław wypowiedział naszemu państwu największą po 1989 r. wojnę polsko-polską tuż po kampanii wyborczej, w której kłamliwie zapewniał, że wszelki spór można i trzeba w Polsce zakończyć. Podsyca wojnę religijną o krzyż przed Pałacem Prezydenckim i straszy absurdalną wizją polskiego zapateryzmu, której nikt poza nim samym nie potrafi zrozumieć. Demonstruje brak klasy od pierwszej chwili po przegraniu wyborów. Z niewiadomych powodów jemu jednak wolno więcej niż komukolwiek w polskiej polityce, bo na więcej mu pozwalamy, bo więcej uchodzi mu płazem. Spójrzmy na to od drugiej strony, tak jak uczył zawsze Jarosław. To nie jest przypadek. To układ i zorganizowane działanie przeciw państwu i demokracji. Przestańmy się wreszcie oszukiwać, że PiS chce lepiej dla jakiejś Polski. Najpierw, gdy rządził, bo upominał się o Polskę sprawiedliwszą i prawszą, co pozwalało mu na totalną destrukcję demokratycznego państwa ponoć najbardziej niesprawiedliwego i nieprawego. Teraz, bo niby tylko PiS jest obolały (a jeśli już nie tylko, to przecież "w sposób oczywisty" najbardziej), co pozwala mu lekceważyć i deptać obolałości innych, a co gorsze - w imię tego wciąż niszczyć demokratyczne państwo. Wytłumaczenie jest dużo prostsze i mniej górnolotne: dzieje się tak dlatego, że PiS ma gdzieś nasze państwo oraz taki werdykt demokracji, który mu nie daje władzy - jak w ostatnich wyborach. Tylko od wyborców zależy dziś, czy najbliższy rok do wyborów parlamentarnych będzie rokiem zejścia ze sceny politycznej Jarosława Kaczyńskiego. On sam robi wszystko, by nas do tego przekonać. Wystarczy tylko odwrócić jego armaty i wycelować w niego samego. Wojciech Mazowiecki

Czy emocje niszczą Prezesa? Dziś jeden z dzienników, który wśród "salonowców" cieszy się opinią skatologiczną opublikował ważny artykuł. Jestem pewien, że został dokładnie przestudiowany wśród osób tu piszących. Artykuł ważny i odważny. Bardzo długa zastanawiałem się, dlaczego nikt z poważnych publicystów nie podjął się wcześniej napisania tekstu o takiej wymowie. Przecież Jarosław Kaczyński od samego początku polskich przemian był "Wielkim Destruktorem" ! Na przestrzeni 21 lat - od 1989 r. działania obecnego Prezesa Prawa i Sprawiedliwości, to pasmo negacji wszystkiego, co wydarzyło się w Polsce. Od palenia kukły Prezydenta Lecha Wałęsy, poprzez zanegowanie całego dorobku kraju po 1989 r., aż po wyjątkowo już nieodpowiedzialną negację wyników ostatnich wyborów prezydenckich (stwierdzenie o przypadkowej wygranej Bronisława Komorowskiego).  Ostatnie "wyczyny" kontestacyjne Jarosława Kaczyńskiego stwarzają zagrożenie dla polskiej demokracji ! Obawiam się, że przy następnych wyborach parlamentarnych może dojść do sytuacji, kiedy "Wielki Destruktor" w przypadku przegranej ogłosi, że dokonano fałszerstwa wyborczego i wezwie do kolejnej "krucjaty". Efektem może być potężna destabilizacja Polski a w konsekwencji zepchnięcie naszego kraju na margines Europy! Teza artykułu Wojciecha Mazowieckiego wydaje się słuszna. Oczywiście, dla osób nie "gustujących" w wyczynach Jarosława Kaczyńskiego. Jest również atrakcyjna dla tych ludzi, którzy chcieliby ucywilizowania polskiej sceny politycznej. Proszę zwrócić uwagę, teza brzmi Jarosław musi odejść. Nie Prawo i Sprawiedliwość, tylko Prezes. To ważne, problemem naszej sceny politycznej nie jest PiS. Ta partia wydaje się mieć już poważne miejsce wśród ugrupowań parlamentarnych. Problemem jest osoba Jarosława Kaczyńskiego, a właściwie nie osoba Prezesa, a jego sposób funkcjonowania w polityce. Postrzeganie świata zewnętrznego jako wrogiego theatrum gdzie rozgrywa się spektakl mający na celu pognębienie Polski. Mało tego, świat czyha również na Jarosława, czyha też na pamięć o tragicznie zmarłym Lechu. Jedynym celem nie-pisowskiego świata jest zniszczenie pamięci o Lechu, zdławienie Polski wg Jarosława i zaoranie kartofliska. Wydaje się, że to megalomania. Pewnie tak, ale ta megalomania, te emocje buzujące w Prezesie znajdują jeszcze oddźwięk wśród sporej grupy Polaków. I to jest groźne ! Dlatego teza Wojciecha Mazowieckiego jest słuszna. Jest pewnie jednak spora grupa polityków, dla których rozemocjonowany Jarosław Kaczyński jest pożyteczny. Zgadzam się z rozpowszechnioną dość szeroko opinią, że Jarosław Kaczyński jest "plusem dodatnim" dla Platformy Obywatelskiej. Kolejne konferencje prasowe Prezesa PiS-u, kipiąca z emocji postać Jarosława Kaczyńskiego, z trudem pohamowywana złość w stosunku do dziennikarzy będzie w okresie kolejnej kampanii wyborczej wystarczającym powodem, aby zmobilizować młodych wyborców do ruszenia się z domów i wrzucenia kartki wyborczej. I będą to zapewne głosy anty-pisowskie, a nie pro-platformiane. Sądzę, że analitycy PO zdają sobie z tego sprawę i wiedzą, że zniknięcie ze sceny politycznej Jarosława Kaczyńskiego skomplikowałoby życie Platformy Obywatelskiej. Platforma miałaby wtedy do czynienia nie z "plusem dodatnim" w postaci Kaczyńskiego, a z "plusem ujemnym" w postaci jakoś ucywilizowanej opozycji.  Czy PO tego chce ? Mam nadzieję, że tak. Lepiej bowiem ścierać się z przeciwnikiem, który walczy na argumenty, niż z człowiekiem nie radzącym sobie ze swoimi emocjami. To zdecydowanie lepiej dla Polski. Na koniec smutne pytanie. Dlaczego w Polsce dochodzi do takich rzeczy ? Mnie jest wstyd. Domagamy się szacunku dla naszych ofiar, wykażmy wielkoduszność i okażmy szacunek również poległym wrogom, ówczesnym wrogom. bytomirek

Kaczyński musi odejść! Tusk na premiera!

1. - Dość! Jarosław musi odejść - pisze Wojciech Mazowiecki w obszernym artykule na łamach wczorajszej "Gazety Wyborczej".
- Z Jarosławem Kaczyńskim nie zrobimy ani jednego kroku do przodu. To najważniejszy powód, by się z nim rozstać - wyłuszcza Gazeta Wyborcza najważniejszą myśl z publikacji Mazowieckiego.
2. Chciałoby się powiedzieć - nareszcie! Jak wielu trzeba było kompromitacji rządu, by "Gazeta Wyborcza" przejrzałą na oczy, zbuntowała się przeciw Kaczyńskiemu i przestałą go popierać. No bo co właściwie zrobił Kaczyński przez ostatnie 3 lata? Czy przeprowadził reformę finansów publicznych? - Nie! Czy zrobił porządek w funduszach emerytalnych, żebysmy nie potrzebowali drżeć o nasze emerytury? - Też nie!  Czy coś się zmieniło na lepsze w służbie zdrowia? - Ależ skąd! Czy poprawiła się sytuacja dochodowa rolników? - wręcz przeciwnie! Gdzie nie spojrzeć, to porażka, albo zgoła klęska. Wzrost gospodarczy się załamał. Zadłużenie Polski rośnie. Podatki miały się zmniejszyć - gdzie tam, już szykuje się podwyżka VAT-u, na początek o 1 procent. Nieodpowiedzialna politykę rządu krytykują wybitni ekonomiści, krytykuje profesor Balcerowicz, krytykuje profesor Gomułka.

3. No i ta biurokracja! Państwo miało być oszczędne, tanie, a tu jak obliczył ekonomista Krzysztof Rybiński - pod obecnymi rządami zatrudnienie w administracji publicznej wzrosło o 26 tysięcy osób! Do boju, tylko nie wiadomo o co, wyruszyły zatem dwie dwie dywizje opłacanych z naszych podatków nowych urzędników. 

4. Najgorsze jest jednak oszukiwanie ludzi, wpędzanie ich w tematy zastepcze. Tu się każe zdjąć krzyż, tam postawić bolszewicki pomnik. Wznieca się konflikty, podsyca je, dzieli ludzi, byle tylko odwrócić uwagę od klęsk i nieudolności rządu.
5. Dziękuję "Gazecie Wyborczej", że otwiera oczy Polaków. Tak jest - z Jarosławem Kaczyńskim nie zrobimy ani jednego kroku do przodu. Dość tego! Kaczyński musi odejść! Nowym premierem powinien zostać Donald Tusk. Janusz Wojciechowski

Potomstwo świętych rodzin ćwiczy postawę służebnąDość. Jarosław Kaczyński musi odejść” – grzmi w „Gazecie Wyborczej” pan Wojciech Mazowiecki. A „musi odejść”, bo jego poczynania są wyrafinowanym sposobem dążenia do władzy. Nie ma oczywiście potrzeby dodawać, że pan red. Wojciech Mazowiecki jest wzorowym demokratą – oczywiście z tym zastrzeżeniem, że do władzy mogą dążyć tylko osoby zatwierdzone. Przez kogo zatwierdzone? Tego pan red. Wojciech Mazowiecki taktownie nie podaje, ale domyślamy się, kogo ma na myśli. To są te same Siły Wyższe, wobec których jego ojciec, Tadeusz Mazowiecki zachowywał słynną „postawę służebną”, która z czasem stała się nie tylko jego druga naturą, ale nawet cechą przekazywaną dziedzicznie. Red. Mazowiecki bowiem prezentuje postawę służebną w wydaniu znacznie gorszym – bo wprawdzie potrafi formułować radykalne żądania, ale nie wyjaśnia, co się stanie w przypadku, gdyby Jarosław Kaczyński nie zastosuje się do jego polecenia i nie „odejdzie”. Co red. Wojciech Mazowiecki rozkaże wówczas zrobić? „Kamulki do nóg”? Z kolei pani red. Dominika Wielowieyska odmawia wiarygodności ustaleniom parlamentarnej komisji powołanej przez PiS, bo na jej czele stoi poseł Antoni Macierewicz. Że byli konfidenci z góry odmawiają wiarygodności posłowi Macierewiczowi, to zrozumiałe – ale przecież nikt z licznej rodziny Wielowieyskich wśród konfidentów UB i SB na „liście Macierewicza” się nie znalazł. W tej sytuacji tę pryncypialną odmowę uznania wiarygodności wszelkich przedsięwzięć z udziałem posła Macierewicza tłumaczę sobie wpływem „Gazety Wyborczej”, gdzie najwyraźniej musi panować atmosfera podobna, jak w środowisku faryzeuszów, którzy też uważali, że nie może być nic dobrego z Nazaretu. SM

Tusk w pułapce niemożności - Trudno znaleźć kogoś, kto jeszcze wierzy w jego „cuda”, premier coraz bardziej staje się już tylko „anty-Kaczyńskim”, a cała jego ekipa opozycją wobec opozycji – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Platforma Obywatelska swój sukces w wyborach parlamentarnych 2007 r. zawdzięczała unikalnemu w dziejach III RP odwróceniu społecznych emocji. Był to jedyny moment, kiedy emocje pozytywne przeważyły nad negatywnymi. We wszystkich wyborach poprzednich, na każdym szczeblu, większość Polaków kierowała się złością na to, co się działo – przede wszystkim niezgodą na skutki zmian gospodarczych i ustrojowych, nazywane zarówno przez establishment, jak i przez społeczeństwo (w pełnej pogardzie dla prawdziwego sensu tych słów) liberalnymi i wolnorynkowymi. Postkomunistyczna lewica zatriumfowała nad rozproszonymi siłami postsolidarnościowymi, ponieważ prostym Polakom się wydawało, że jako PZPR jest antytezą tych przemian i przywróci czasy Gierka. Za zdradę tych obietnic ukarali ją potem wyborcy przywróceniem władzy „Solidarności”, a gdy okazało się, że i ona kontynuuje „liberalny” kurs, narzędziem kary znowu była lewica. Wreszcie w roku 2005 wspólny triumf PO i PiS wynikał z ich zgodnych zapowiedzi, że odrzucą całkowicie dotychczasowy model państwa, rozbiją rządzący nim układ i zbudują IV Rzeczpospolitą.

Uwierzyć w marzenia Większość komentatorów politycznych hołubi następującą wizję roku 2007: społeczeństwo pojęło wreszcie to, co „światłe elity”, czyli oni, tłumaczyli od dawna – że Kaczyński stanowi zagrożenie dla demokracji i modernizacji, skłóca nas z Europą i w ogóle jest prawicowym paranoikiem. Nie silą się przy tym na wyjaśnienie, z jakiego powodu zmasowana propaganda, która go tak przedstawia zawsze, od początku lat 90., nie przeszkodziła braciom Kaczyńskim w podwójnym zwycięstwie w roku 2005, a zadziałała dopiero na kilka tygodni przed wyborami. Hegemonię tego sposobu rozumowania w debacie publicznej utwierdza fakt, że podziela go także Jarosław Kaczyński i większość jego zwolenników, wierząc, iż decydująca była wrogość żywiona doń przez media.

Prawda jest bardziej złożona. Demokracja czy stosunki paneuropejskie nie pasjonują ogółu tak, jak się wydaje wielkomiejskim pożeraczom jedynie słusznej gazety. Nie przeszkadzało im, dopóki władza Kaczyńskiego zagrażać miała takim abstrakcjom; przeszkadzać zaczęło dopiero, gdy dostrzegli w niej zagrożenie dla siebie. Gdyby PiS, tak jak czyni to obecna władza, godził się bez szemrania na powszednią, drobną korupcję, na całe to „ręka rękę myje”, na wszechwładzę korporacyjnych sitw, koterii i układów, nieustającą wymianę przysług i inne postpeerelowskie patologie życia codziennego, gdyby nie kazał pokazywać lekarzom, co mają w garażu, a oczyszczanie państwa ograniczył do polowania na – że tak to ujmę – Gudzowatych i Kulczyków, wyborcy nadal by miotane przez tzw. elity gromy liczyli mu raczej na plus („oni” go nienawidzą, to znaczy, że jest nasz) i sytuacja potoczyłaby się zgodnie z ówczesnymi lamentami „autorytetów”. Te zaś uznając, że w ciemnym polskim społeczeństwie populizm i „nienawiść” retoryki Kaczyńskiego gwarantuje im poparcie większości, ratunku upatrywały w sojuszu PO i SLD z Lepperem i Giertychem. I gdyby Donald Tusk nie wyczuł, że coś się w społeczeństwie zmienia, że opłaci się zmienić retorykę, mówić o cudzie gospodarczym na miarę Irlandii, nowych autostradach (co jeszcze dwa lata temu wzbudziło by najwyżej wzruszenie ramion – następny magik od obiecywania gruszek na wierzbie), tylko poprzestał na kampanii w stylu „zasady PiS”, to nawet mimo oczywistego propagandowego przegrzania sprawy Sawickiej i hotelu Marriott wyniki skończyłyby się niewielkim zwycięstwem PiS, przy niższej frekwencji. Przełom, wbrew stereotypowi, przyniosło Tuskowi nie tyle odwołanie się do nienawiści elit wobec prawicy w ogóle i Kaczyńskich w szczególności (bo ta nienawiść była w polityce establishmentu, jakkolwiek nazywały się jego konkretne reprezentacje, stałą), ale odwołanie się do emocji pozytywnej. W tym sensie mobilizacja za Tuskiem znacznej części elektoratu, głównie młodego, w roku 2007, miała w sobie coś z obamowskiego „we can do it!”. Rzeczywiście, około dwóch milionów młodych ludzi uwierzyło, że „możemy to zrobić”, możemy „zmienić kraj” w Zachód, stać się państwem nowoczesnym, zamiast „tracić czas na rozliczenia”. Uwierzyło głównie dlatego, że weszło akurat w sprzyjający takiej wierze moment życia i odczuło poprawę bytu na tyle znaczącą, by upoważniała do marzeń. Tusk może nie porywał jak Obama, ale kojarzył się z nadzieją na lepszą przyszłość znacznie bardziej niż jego rywal, postrzegany jako zajęty bez reszty dogrywaniem jakichś zamierzchłych wojen.

We cannot do it (Nie możemy zrobić… ) Co Tusk z tym bezprecedensowym wybuchem pozytywnych emocji zrobił? Nic właśnie. Zmarnował, dziś można to powiedzieć ponad wszelką wątpliwość. Bardzo szybko okazało się, że, wręcz przeciwnie – „we cannot do it”. Nie możemy! Nijak się nie daje! I cała energia nowej władzy idzie już tylko na usprawiedliwianie, dlaczego „nie możemy”. Oczywiście, przez Kaczyńskiego. Fakt, że władza rządu ograniczona jest wetem prezydenta, że opozycja krytykuje posunięcia władzy, w krajach cywilizowanych rzeczy oczywiste, u nas okrzyczano istnym horrendum, przeszkodą, której usunięcie musi być wstępnym warunkiem jakiejkolwiek poprawy. Fakt, iż przeszkoda ta już została usunięta, zmienia tylko tyle, że teraz trzeba szybko wymyślić nową. Władza, która od niemożności spełnienia oczekiwań odwraca uwagę wskazywaniem wroga i rozpętywaniem świętej wojny, wchodzi na równię pochyłą. Wkrótce nie jest już w stanie funkcjonować bez nienawiści i pogardy, a nienawiść i pogarda pożerają coraz więcej, w końcu także i ją samą, tym bardziej, im bardziej staje się niezdolna do działania pozytywnego. A Tusk zrobić niczego pozytywnego nie może z przyczyny zasadniczej: żadna władza nie jest w stanie przeprowadzić reform godzących w struktury, na których się opiera. Władza Tuska opiera się na poparciu rozmaitych układów urzędniczo-mafijnych, które, poza wspólną nienawiścią do zagrażających im przez chwilę (bardziej zresztą w retoryce niż faktycznie) Kaczyńskich łączy też chęć zachowania, a nawet poszerzania swych wpływów. To zaś możliwe jest tylko w feudalnym w swej istocie, patologicznym modelu państwa postkomunistycznego. Gdyby wprowadzić wolny rynek, wyzwolić przedsiębiorców spod dyktatu administracji i odebrać jej możność wymuszania różnego rodzaju łapówek, z czego żyłyby te setki tysięcy urzędników państwowych i samorządowych? Z pensyjek? A jak zmieniłaby się pozycja lobby ordynatorsko-profesorskiego, gdyby zdemonopolizować ubezpieczenia zdrowotne? Co oznaczałoby dla udzielnych profesorów przeoranie naszego światka akademickiego na wzór zachodni? A dla prawników poddanie ich działalności takim samym zasadom jak w Niemczech czy Wielkiej Brytanii?

Coraz więcej złego Można pytać, czego chcemy, od spraw ważnych po piłkę kopaną, odpowiedź będzie zawsze ta sama: nie da się nic zrobić, bo zbyt wielu zbyt wiele by na tym straciło, i to właśnie tych wielu, których poparcia władza potrzebuje. O modernizacji może sobie władza pogadać, ale tylko jeśli ma ona polegać na promowaniu gejostwa i rugowaniu z przestrzeni publicznej krzyża – zresztą i to nie, bo z biskupami też się trzeba liczyć. Na dodatek wokół nowego prezydenta nieuchronnie będzie się odtwarzać dawny LiD. Orłów może w tym towarzystwie nie ma, ale ono właśnie przejmie nieuchronnie (z przyczyn, mówiąc językiem Jarosława Kaczyńskiego, „genetycznych”) poparcie najbardziej wpływowych mediów, a mając za bohatera pozytywnego prezydenta, który, jak dowiódł tego Aleksander Kwaśniewski, w oczach wyborców nie ponosi odpowiedzialności za nic, będą mogły sztorcować Tuska zarazem jako nie dość reformującego gospodarkę i nie dość liberalnego obyczajowo. Dopóki Tusk budził nadzieje, mógł sobie próby napominania ze strony salonowych mediów ważyć lekce. Ale wciąż trudniej znaleźć kogoś, kto jeszcze wierzy w jego „cuda” Tusk coraz bardziej staje się już tylko „anty-Kaczyńskim”, a cała jego ekipa – opozycją wobec opozycji. Jedyną możliwą odpowiedzią na te problemy jest więc mocniej atakować braci Kaczyńskich (także tego nieżyjącego), bardziej straszyć Jarosławem, silniej akcentować, że każde osłabienie Tuska grozi „powrotem IV RP”. I nie dać się w tym przelicytować. Walka klas musi się zaostrzać w miarę postępów... To oznacza, że nie tylko potrzebuje Tusk więcej Palikota, więcej Niesiołowskiego, Kutza – ale też, że musi im zacząć jakoś płacić. Może nie wszystkim, bo niektórymi kieruje zwykła, nazwijmy to uprzejmie, idiosynkrazja, ale taki na przykład Palikot ma świadomość swej rosnącej ceny i zagrożenia, jakie mógłby dla premiera stworzyć. Nie bez kozery pozwala sobie już na protekcjonalny ton wobec Bronisława Komorowskiego (któremu „załatwił prezydenturę”), a nawet na krytykę samego Tuska. Im bardziej Tusk nie może zrobić nic dobrego, tym więcej musi robić złego. Tylko dzisiaj wydaje się nam, że polska debata publiczna jest do cna zdeprawowana – za rok chamskie okrzyki pijaków pod krzyżem wydadzą nam się równie niewinne, jak dziś zapomniane już tyrady Leppera o Balcerowiczu. Spełniają się, z dwudziestoletnim opóźnieniem, jeremiady michnikowszczyzny o „spirali nienawiści”, której uruchomieniem groziło jakoby pozbawienie nomenklatury ukradzionego mienia i przywilejów. A że spełniają się w ogromnym stopniu właśnie za jej sprawą, i że to ona właśnie wychowała nowych Niewiadomskich? Może coś jest w twierdzeniu, że Pan Bóg ma dość specyficzne poczucie humoru... RAZ

Osądzić demokrację! Doczekaliśmy się czasów, o których nie śniło się nam za rządów SLD. Alkoholików i złodziei, których jeszcze dało się tolerować na naszych oczach zastępują najgorsze szumowiny i męty, których cywilizowany i kulturalny człowiek mógłby potraktować jedynie batem, bo na bardziej honorowy sposób egzekwowania satysfakcji, jako zwykłe chamy nie zasługują. Jak tu nie radykalizować swego własnego języka, gdy słyszy się jak niejaki Palikot, z woli narodu poseł Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, życzy sobie rychłej śmierci, jeszcze w tym roku, nielubianego lidera opozycji? Nie da się zachować spokoju, gdy banda podpitych gówniarzy, opuściła zadymione meliny i rynsztok czując się władcami ulic, zachęcona płynącym z góry przykładem Palikota, miota na Krakowskim Przedmieściu najgorsze obelgi pod adresem gromadzących się tam ludzi. „Mohery na stos”, „Precz z krzyżami” to tylko najbardziej cenzuralne z haseł towarzyszących równie mało wyszukanym zabawom tej dziwnej mieszanki menelstwa i „oświeconej inteligencji”.

Taki lumpeninteligent musi rzeczywiście mieć sieczkę zamiast mózgu, by wyobrażać sobie, że krzyżowanie pluszowego misia, czy konstruowanie krzyża z puszek po piwie „Lech” jest normalną formą wyrażania poglądów. SLD może i kradło, ustawiało kolesiów w zarządach spółek, kompromitowało nasz kraj na spotkaniach zagranicznych, ale trzeba im przyznać, że w polityce wewnętrznej starali się nie przekraczać pewnych granic, z przyczyn zresztą całkiem pragmatycznych – łatwiej spijać nektar władzy, gdy na ulicach panuje spokój. Dlatego też, gdy lewica dochodziła do władzy, z miejsca w zapomnienie szła antyklerykalna retoryka a konflikty z Kościołem rozgrywały się przy stołach negocjacyjnych i w budynku Sejmu, nigdy na ulicy. Trzeba było dopiero zwycięstwa tych, którzy po władzę szli z hasłami „Zgody”, „Pojednania narodowego”, by rozpętać kolejną wojnę polsko-polską i objąć duchowe przywództwo nad siłami nazywającymi się antyklerykalnymi, które w istocie są antychrześcijańskie. To dopiero początek, pierwsze starcia, ale po reakcjach rządzących można wiele wnioskować. Prezydent Komorowski mówi, że „Krzyż musi zniknąć”, po czym zapada milczenie, żadnego komentarza, przeprosin, sprostowania. To milczenie jest bardziej wymowne niż słowa, oznacza jedno – „Tak, dobrze usłyszeliście – krzyż musi zniknąć”. A premier czyż zachowuje się inaczej? „- Pod Pałacem nie dzieje się żadna katastrofa. Mamy do czynienia z normalnym, demokratycznym wyrażaniem emocji dotyczących spraw społecznie kontrowersyjnych” – mówi Tusk jakby nie rozumiejąc, że demokratyczne wyrażanie zdania odbywa się przy urnach wyborczych lub referendalnych a nie na ulicy. Co więcej premier Tusk zaleca wszystkim „więcej poczucia humoru”, bo widocznie dla niego obrzucanie modlących się staruszek puszkami po piwie jest zabawne. Czas wreszcie, abyśmy zaczęli sobie zadawać pytanie, co możemy z tym zrobić? Czy wyjściem jest wybranie innych władz, zawiązywanie stronnictw i partii lub inne formy obrony? Otóż nie. Do niczego to nie doprowadzi, może złagodzi niektóre objawy choroby na 2, 3 lub 4 lata, ale jej nawrót będzie jeszcze gwałtowniejszy. Trzeba wreszcie zebrać się na odwagę i powiedzieć coś, co w dzisiejszym świecie zakrawa na herezję, największą zbrodnię intelektualną, wykluczającą osobę ją głoszącą poza nawias medialnej menażerii – nasz problem i choroba trawiąca świat nazywa się – Demokracja! Zanim szanowny czytelniku zapłoniesz „świętym oburzeniem” i okrzykniesz mnie faszystą i wrogiem ludzkości, pozwól że zadam choć kilka prostych pytań. Jaki to święty sobór, prorok czy inne objawienie zsakralizowało to pojęcie? Kto nakazał ludziom bez zastanowienia, jako pewnik przyjmować wyższość demokracji nad innymi formami sprawowania rządów? Jakie są wreszcie owoce tej demokracji, czy świat pod jej rządami jest lepszy, czy gorszy, niż był wcześniej? Źródeł współczesnej demokracji należy szukać w Rewolucji Francuskiej i w Deklaracji Praw Człowieka z 1789, która w artykule 3 mówi: „Początek wszelkiej władzy pochodzi od ludu…” Po okresie reakcji i oporu wobec tego dyktatu narzuconego przez jeden z najgorszych i najkrwawszych reżymów w historii ludzkości, świat potwierdził ten dogmat w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka przyjętej przez ONZ w 1948. To te dwa dokumenty są „Biblią” nowej cywilizacji, której nie wolno nam podważać czy krytykować, a już samo wyrażanie wątpliwości przykleja łatkę „faszyzmu”. A my ludzi wierzący, chrześcijanie nie tylko powinniśmy wyrażać wątpliwości, ale wręcz głośno krzyczeć, że to nieprawda i zwykła ludzka uzurpacja. Nie odbierając prawa innym ludziom do wiary w demokrację, my wierzymy w Zbawiciela, który mówi wyraźnie: „Nie wyście mnie wybrali, ale Ja was wybrałem” (J.15:16), albo w innym miejscu, zwracając się do Piłata: „Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby nie dano ci jej z góry” (J.19:11). Najlepszy przykład skutków władzy płynącej z dołu też zresztą znajdujemy w Ewangelii, kiedy Piłat dał ludowi wybór między Jezusem a Barabaszem. Czy lud wybrał dobrze? Czy wybrał swego dobroczyńcę, czy też mordercę i kryminalistę? Dlaczego zatem mamy wierzyć, tak jak dyktują nam krwawi oprawcy Wandei w to, że władza pochodzi z dołów a odrzucać słowa Jezusa o jej boskim pochodzeniu? Ateista niech sobie teoretyzuje, niech sięga do Hegla czy Voltaire’a – my mamy Chrystusa. Ale nawet ten ateista, jeśli będzie na tyle uczciwy, by dociekać, zada sobie pytanie o naturalne źródła władzy. Gdy zacznie szukać analogi w świecie, we wszystkich kulturach i we wszystkich czasach odkryje, że władza „naturalna” nie pochodzi z wyboru, ale jest nam dana. Nie mamy wpływu na rodzinę, w której się rodzimy, nie wybieramy ani ojca, ani matki. W szkole nauczyciel nie pochodzi z elekcji dokonywanej wśród uczniów, ale jest im narzucany. Nawet nasza Ojczyzna nie jest owocem „wolnego wyboru”, ale przeznaczeniem, na które nie mieliśmy wpływu. Odpowiadając na pytanie o owoce demokracji zacząć musimy od pierwszego ludobójstwa, jakie za jej sprawą spotkało Wandeę (temat to na osobny artykuł). Wyobraźcie sobie, że w dzisiejszej Francji, rząd dokonuje planowej eksterminacji 8 milionów ludzi, niszcząc 20% budynków w całej prowincji, niszcząc uprawy i lasy – czymś takim zachowując proporcje była rzeź tego regionu po 1789. Nawet Hitler nie osiągnął tej skali barbarzyństwa, bo opowieści o przerabianiu ludzi na mydło w przypadku obozów koncentracyjnych okazały się tylko propagandą, w Wandei były faktem. Idąc dalej szklakiem zwycięstw demokracji – Ameryka Łacińska, seria rewolucji, które odebrały Hiszpanii panowanie a Indianom opiekę i protekcję króla. Zaczęły się rządy masońskich klik, burżuazyjnych elit, niemiłosiernie eksploatujących Indian, zakazujących używania ich języków i podporządkowujących kontynent silniejszym braciom z Ameryki Północnej. Dzisiejsza bieda Ameryki Południowej to nie efekt jej kolonizacji przez Hiszpanię, ale właśnie masońskich rewolt z XIX wieku, których ukoronowaniem byłą antychrześcijańska rewolucja w Meksyku, kiedy z pasją palono kościoły i mordowano katolików za wiarę i w imię postępu. To samo później spotkało samą Hiszpanię, znów rzeź, kilkaset tysięcy ofiar, zamordowanych za samo noszenie krzyżyka, 6,5 tys. duchownych zabitych w barbarzyński sposób, często sięgający korzeniami starożytnej Kartaginy. Demokraci, wśród których prym wiedli anarchiści, komuniści i socjaliści wskrzesili tam zwyczaj przywiązywania żywej osoby do martwej i zostawianie obu na palącym słońcu, by zgniły. O takim obliczu demokracji w szkołach dziś nie uczą. Hitler, Stalin, dwa największe koszmary XX w. Czy otrzymali władzę z góry czy z dołu? Czy gdyby nie demokratyczne wybory mieli by okazję wymordować w sumie 150 milionów ludzi? Nie to też owoc, najbardziej zgniły owoc demokracji. Mój artykuł nie wynika z rozgoryczenia tym, co się dziś dzieje, ani z samych obaw co do przyszłości, kierunku w jakim pójść może nasz kraj pod rządami wybranych przez „oświecony z dołu” lud, Barabaszy. Wynika z przekonania, że przynajmniej my katolicy powinniśmy odrzucić narzucone nam postawy przepraszania za wszystko, godzenia się z każdą bzdurą w imię „dialogu ze światem”. Mamy obowiązki względem Prawdy i tylko ona może nas wyzwolić a nie jakieś świeckie dogmaty. Nie powtarzajmy zatem oklepanych frazesów, że demokracja jest najgorszym systemem ale nie wymyślono dotąd lepszego, bo to nieprawda. Demokracja jest w całości nienaturalna i nieludzka, nielogiczna i pozbawiona legitymizacji. Demokracja jest źródłem choroby i praprzyczyną nieszczęść, jakie od 1789 na świat spadają. Jeśli ma być lepiej, jeśli cywilizacja ma się odrodzić, demokracja musi zostać zniszczona. konserwa

Sędzia zawinił, Skarb Państwa zapłaci Pierwsza taka sprawa w Polsce: sędzia przed sądem ma odpowiadać za błędy w orzekaniu Takiej egzekucji jeszcze nie było. Sędzia postanowił o przysądzeniu zlicytowanej nieruchomości, nie wziąwszy od nabywcy ustalonej zapłaty. Orzeczenie jest prawomocne. Nabywca ani myśli o dopłaceniu brakującej sumy. Dłużnik "został w skarpetkach". Wierzyciele odeszli z kwitkiem. Jak na razie ściągają zasądzone należności z żyrantów, rosną odsetki. To się nie miało prawa zdarzyć. Prawnicy, którzy zetknęli się ze sprawą, łapią się za głowę, a wymiar sprawiedliwości rozkłada bezradnie ręce: powaga rzeczy osądzonej, upłynęły terminy do wzruszenia prawomocnego orzeczenia. Nic nie można zrobić. Już sam początek tego postępowania źle prognozował na przyszłość. Majątek dłużnika - Zbigniewa Parowicza, przedsiębiorcy rolnego, położony w Konradowie w gminie Świątki, wart był ponad 600 tys. zł, ale olsztyński rzeczoznawca wycenił go na zaledwie 327 tys. złotych. Fakt zaniżenia wyceny potwierdziła prokuratura, stawiając komornikowi i rzeczoznawcy zarzuty, ale ostatecznie sprawę umorzono. Cena wywoławcza nieruchomości na potrzeby licytacji ustalona została na 217 tys. zł, tj. 2/3 kwoty oszacowania. To w całości pokrywało długi Parowicza. Tak wynikało z planu podziału sporządzonego przez komornika. Gdyby natomiast nieruchomość zbyto za jej rzeczywistą rynkową wartość (dwukrotnie wyższą niż cena ustalona przez rzeczoznawcę komorniczego), to Parowicz mógłby sobie jeszcze kupić jakiś kąt, by nie zostać bez dachu nad głową.

Sąd gubi pieniądze Na pierwszej ani na drugiej licytacji nikt się nie zjawił. Wobec braku chętnych jeden z wierzycieli - firma Agrolak - złożyła wniosek o przejęcie licytowanej nieruchomości na własność za 2/3 kwoty oszacowania, tj. za 217 tys. złotych. Tego samego dnia wpłaciła rękojmię - 32,6 tys. złotych. Było to w lipcu 2006 roku. W listopadzie Sąd Rejonowy w Olsztynie, który nadzorował egzekucję, udzielił nabywcy przybicia. W lutym komornik sporządził plan podziału kwoty 217 tys. zł, w marcu 2007 r. sąd wezwał Agrolak do złożenia na rachunek depozytowy sądu części ceny w kwocie 30,7 tys. zł i wreszcie 1 czerwca 2007 r. zdecydował o przysądzeniu mu własności nieruchomości, stwierdzając, że spełnił wszystkie warunki licytacyjne, z których podstawowym jest zapłata... pełnej ceny, czyli w tym przypadku 217 tys. złotych. Parowicz złożył zażalenie na to postanowienie, ale sąd II instancji uznał, że wszystko jest w porządku i zażalenie oddalił. Orzeczenie ostatecznie uprawomocniło się 30 października 2007 roku. Majątek Zbigniewa Parowicza przeszedł na własność nabywcy, a on sam i jego rodzina, po eksmisji, stali się bezdomni. Wtedy jeszcze nie wiedział, że to wcale nie koniec kłopotów, jego koszmar miał się dopiero zacząć. Przekonał się o tym, gdy wierzyciele zaczęli nachodzić jego poręczycieli, a przecież powinni być zaspokojeni w wyniku licytacji. Firma Agrolak nie zapłaciła bowiem całej wymaganej kwoty, zresztą właśnie dlatego, że sąd jej nie wymagał. W marcu 2008 r. Sąd Rejonowy w Olsztynie dokonał podziału kwoty uzyskanej z egzekucji, daleko odbiegającego od planu podziału sporządzonego przez komornika. Uwzględniał on jedynie firmę Agrolak i wierzycieli hipotecznych; pozostałym wierzycielom przyznał tylko zwrot kosztów egzekucji. Nawet w tym momencie sędzia Paweł J. nie "zwrócił uwagi", że brakuje pieniędzy. Przeciwnie - wyszło mu, że Agrolak wpłacił za dużo i nakazał... zwrócić firmie 33,7 tys. złotych (!). Tymczasem był to ostatni moment, w którym uchybienie mogło być naprawione. Przez kolejne dwa lata Parowicz chodził od drzwi do drzwi - wszędzie szukając sprawiedliwości. Pisma do sądu z zapytaniem, co się stało z ich pieniędzmi, wysyłała również jego żona, ale sąd nawet nie raczył na nie odpowiedzieć. Pod koniec ubiegłego roku Parowicz trafił do biura poselskiego posłanki Lidii Staroń. - Pan Parowicz zwrócił się do mnie o pomoc, gdy okazało się, że pomimo zlicytowania jego majątku wierzyciele nadal windykują należności - mówi posłanka Staroń. Przejrzała dokumenty. Zaczęła liczyć. Wyszło, że Agrolak wpłacił łącznie tylko ok. 29 tys. złotych (!). Wierzytelność, którą sobie potrącił od ceny, opiewała na blisko 66 tys. zł - co daje razem ok. 95 tys. złotych. Cena ustalona za majątek w Konradowie wynosiła 217 tys. złotych. Gdzie zatem podziało się ok. 120 tys. złotych?

Kto zapłaci? - Zwróciłam się do sędziego wizytatora w Sądzie Rejonowym w Olsztynie z pytaniem, gdzie reszta pieniędzy. Przejrzał akta, po czym stwierdził, że nie potrafi odpowiedzieć. Wystąpiłam więc do sądu o potwierdzenie wpłaty całości sumy. Okazało się, że w sądzie go nie posiadają. Nie wierzyłam własnym oczom, dopiero wtedy zrozumiałam, co się stało i dlaczego wierzyciele p. Parowicza nachodzą jego żyrantów - wyjaśnia posłanka Staroń. - Jest niedopuszczalne, aby sąd zrobił przysądzenie, jeśli nie wpłynęła cała zapłata - podkreśla. - Mówi o tym art. 998 kpc. - potwierdza mec. Lech Obara. - Jednak w tym przypadku stało się zupełnie inaczej - dodaje. Sędzia Paweł J. był w tym czasie na urlopie. Po interwencji posłanki podjął próbę odkręcenia sprawy. Postanowieniem wezwał Agrolak, po trzech latach, do uiszczenia brakującej kwoty za nabytą nieruchomość i przedstawił nowy plan podziału pieniędzy uwzględniający pozostałych wierzycieli. Ale firma ani myśli płacić. Zaskarżyła postanowienie w całości. Jak tłumaczy, orzeczenie o przysądzeniu nieruchomości jest od trzech lat prawomocne, a sędzia Paweł J. osobiście potwierdził w nim, że wszystkie warunki licytacyjne zostały wypełnione, w tym także te dotyczące zapłaty. W opinii resortu sprawiedliwości - postanowienie o uzupełnieniu przez Agrolak brakującej kwoty nie ma oparcia w przepisach, ponieważ powoduje de facto wzruszenie (cofnięcie) wydanego uprzednio postanowienia w sprawie planu podziału, który został już wykonany. Ostateczna ocena należeć będzie do sądu II instancji. Kontrola z ministerstwa w olsztyńskim sądzie rejonowym przeprowadzona po interwencji posłanki Lidii Staroń potwierdziła, że sędzia J. popełnił błąd, jednak naprawienie go - zdaniem kontrolujących - nie jest już możliwe, gdyż minął termin do zaskarżenia prawomocnych orzeczeń. Wątpliwe jest także, zdaniem resortu sprawiedliwości, by Parowicz otrzymał odszkodowanie od Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariusza, w tym wypadku - sędziego. "Warunkiem koniecznym żądania naprawienia szkody przez Skarb Państwa za wydanie prawomocnego orzeczenia, jest stwierdzenie we właściwym postępowaniu niezgodności z prawem takiego prawomocnego orzeczenia, a wobec upływu dwuletniego terminu do wniesienia tego środka zaskarżenia, nie można już uzyskać takiego orzeczenia" - napisano w sprawozdaniu z kontroli. - Poszkodowany ma 3 lata na dochodzenie odszkodowania od Skarbu Państwa, ale tylko 2 lata na pozwanie tegoż do sądu za rażące naruszenie prawa. To pułapka dla wielu pokrzywdzonych, a jak pokazuje sprawa p. Parowicza, dopiero interwencja posłanki Staroń pozwoliła uzyskać informację o "zgubieniu" pieniędzy przez sąd, a potem pomoc dla p. Parowicza - wyjaśnia mec. Lech Obara, pełnomocnik pokrzywdzonego. Sytuacja przedstawia się więc następująco: mamy "niesłusznie wzbogaconego wierzyciela" (który jednak nie jest "wzbogacony bezpodstawnie", gdyż ma za sobą prawomocne orzeczenie); mamy grupę pokrzywdzonych wierzycieli, którzy nie zostali zaspokojeni z licytacji; mamy "zlicytowanego" dłużnika, który został bez dachu nad głową, a mimo to nadal jest obciążony długiem; żyrantów, którzy muszą spłacać to, czego sąd "zapomniał" wyegzekwować; i na koniec mamy sędziego, za którego błędy odpowiada Skarb Państwa, czyli wszyscy podatnicy. Która z tych osób powinna zapłacić zagubione przez sąd 130 tysięcy? Parowicz zamierza skarżyć Skarb Państwa o odszkodowanie, a także sędziego winnego utraty pieniędzy. - Taką sytuację obejmuje art. 415 kodeksu cywilnego: "Kto z winy swej wyrządził drugiemu szkodę, obowiązany jest do jej naprawienia", i z niego Parowicz może skorzystać. Parowicz powinien odzyskać swoje pieniądze - mówi posłanka Staroń. - Uzyskanie odszkodowania od sędziego byłoby przestrogą dla innych funkcjonariuszy publicznych, którzy tak niedbale rozstrzygają o życiu i majątku ludzi - dodaje mec. Obara. Będzie to pierwsza sprawa w Polsce, gdzie sędzia ma przed sądem odpowiadać za swoje błędy. Bezdomny dzisiaj Parowicz ma tylko nadzieję, że tej sprawy nie będzie rozstrzygał olsztyński sąd... Małgorzata Goss


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
239 a
239 252
kolm srodki transportu 4 id 239 Nieznany
238 i 239, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
kolm srodki transportu 1 id 239 Nieznany
10 1B 239 2019
wykaz norm przywołanych dz u 2010 239 1597
kol1, kol2, sem 3, 09 10 id 239 Nieznany
05 239 2019 (2)
239 , METODY POZNAWANIA ŚRODOWISKA WYCHOWAWCZEGO
239 Zasady przechowywania notatek
MAKIJAŻ 239 GRANAT I SREBRO
kolm srodki transportu 2 id 239 Nieznany
cwalina, falkowski marketing polityczny perspektywa psychologiczna str 239 290
1 (239)
239 242 (2)
PrUpadł, ART 373 PrUpadł, IV CSK 239/08 - postanowienie z dnia 29 października 2008 r
239 Zasady przechowywania notatek
239

więcej podobnych podstron