Półprawdy posła Arłukowicza Najważniejsze jest zwycięstwo. Nie liczy się nic; ani honor, ani dobre imię. Skuteczny piar to ten, który daje zwycięstwo i siłę opartą o strach pokonanego przeciwnika. Zdaje się wskazywać Eryk Mistewicz w dialogu z Michałem Karnowskim o „Anatomii władzy”. Zastanawiam się. Czy osiąga się je tylko manipulując wyborcami ciekawą hagadą? Nie trzeba czytać książki, by widzieć, jak w polityce króluje dezinformacja, kłamstwo i insynuacja. Fachowo chyba nazywa się to taktyką spin doktorów. Przykład? Niedaleko sięgam pamięcią. Nie można kontrkandydata bez groźby narażenia się środowisku gejów nazwać homoseksualistą, ale można zasugerować, że ma dziwne skłonności, bo nie ma rodziny. Biada jeśli zainteresowany zacząłby zaprzeczać.
A kiedy ta narracja nie chwyta, bo Polacy nie dają się już podpuszczać, jest jeszcze inny stereotyp pod ręką. Można rodakom, którzy podobno „antysemityzm wyssali z mlekiem matki”, umiejętnie zasugerować niewinnym pytaniem szefa sztabu wyborczego, że kandydat wrogiej partii jest Żydem. Niestety, kandydat nie dał się sprowokować, znowu nie chwyciło, a temat nie nadaje się do podgrzewania, bo w konkurencji; kto jest Żydem w polskiej polityce, PO nie ma sobie równych. Minął też okres, kiedy Polacy bali się ostracyzmu wskutek nadania przez GW etykietki antysemity. Doskonale odróżniają Żyda od organizacji syjonistycznych i Kongresu Żydów Amerykańskich. Nagminne, moim zdaniem, i to nie tylko w kampanii wyborczej, jest żonglowanie półprawdami. Młodzi odbiorcy przekazu medialnego mogą mieć niejaki problem z odkryciem, co w wypowiedzi polityka jest najważniejsze. Wychowani na „Trybunie Ludu” i „Dzienniku” TVP w PRL nie mają z tym żadnych trudności. Przykład najnowszy. Oto posłowi Arłukowiczowi nie podoba się Komorowski; robi wrażenie nieprzygotowanego do pełnienia funkcji prezydenta, unika debaty, nie znamy jego poglądów.
Już chciałam ucieszyć się, że pediatrę stać na obiektywizm. Przełknęłam gładko krytykę Jarosława Kaczyńskiego, którą znam już na pamięć. Każde dziecko przecież wie, że Jarosław Kaczyński nie zmieni się i basta. Nikt nie próbuje nawet wyjaśniać, dlaczego miałby się zmieniać, skoro ten „wredny kaczor”, to wirtualna bajka wymyślona dla usprawiedliwienia wyborczego oszustwa PO, która mamiła wyborców koalicją z PiS, a potem dla usprawiedliwienia torpedowania pracy rządu i straszenia państwem policyjnym, tropiącym i prześladującym bohaterów – agentów WSI i TW.Jeśli ktoś myśli, że w wypowiedzi posła te dwa akapity były najważniejsze, to się grubo myli. Istotą piaru Napieralskiego jest powrót do retoryki, na której zwycięsko do koryta doszła PO zmiatając niechcący prawie całkowicie SLD z polityki. Co wprawiło międzynarodówkę europejską w niemałe osłupienie i przerażenie. PO błąd naprawiła i to już kilka razy nawet w Sejmie, a Komorowski dług ostatecznie spłacił chwaląc Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego. Nie może więc poseł Arłukowicz wypowiadać się merytorycznie, nie może być niewdzięcznikiem za tyle okazanego dobra. O swojego kandydata musi jednak dbać. PO wybaczy mu, że powtarza nic nie warte wyborcze hasełka, skoro nie pyta o rzeczy wstydliwe, np.; Kim jest Komorowski? Kogo reprezentuje, gdy mówi językiem Gazpromu i niweczy zabiegi polskiej dyplomacji uniezależnienia Polski od rosyjskiego gazu? Chciałoby się w tym miejscu Eryka Mistewicza, znanego miłośnika narracji politycznej, zapytać; Czy wypowiedź Komorowskiego wzmocniona przez Mężydło o konieczności ratowania rosyjskiej gospodarki poprzez wieloletni kontrakt gazowy, to też tylko polityczna hagada i perskie oko do Rosji? A po wyborach wszystko się odkręci? Ale poseł Arłukowicz jest litościwy też dla Jarosława Kaczyńskiego. Powtarza wyświechtaną bajkę, nie pyta jednak o niepokojącą polską prawicę wypowiedź dotyczącą powołania armii europejskiej. Poseł Arłukowicz jest pediatrą, na wojsku się nie zna, na armiach też. A jak będzie trzeba to w Sejmie inni zadecydują, a on tylko podporządkuje się dyscyplinie partyjnej. Przeciwnika nie można atakować za to, o czym od dawna marzy własna partia.Co więc jest w tej rozmowie Arłukowicza w Polskim Radiu tak intrygującego, że młócę tę wyborczą słomę? Nic. Poza jednym zdaniem: „On mówi (JK p. mój) dokładnie jakiej Polski chce, chce budować IV RP, którą budował ze swoimi kolegami Giertychem i Lepperem”. Jeśli tego nauczył się z książki „Anatomia władzy”, a chwalił się znajomością jej kilka razy na twitterze, to konsultant polityczny E. Mistewicz może sobie pogratulować. Choć, domyślam się, że szkolenie piarowskie posła Arłukowicza, nie było celem interesującego dialogu prowadzonego w książce. Narracja polityczna jest kierowana głównie do takich jak ja, zwykłych zjadaczy chleba, czasem pozwalających sobie na luksus myślenia przy zmywaku, ale mających swoje zasady. Nikt nie chce mnie zmieniać, ani mnie oświecać, chce tylko, abym rzuciła głos po jego myśli. Zdradzę więc ciężko pracującym w sztabie wyborczym Napieralskiego, co myślę o takim wywiadzie. Co tam, ułatwię im pracę. Poseł Bartosz Arłukowicz posługuje się półprawdą, by dokopać najważniejszemu przeciwnikowi, jakim jest w wyborach Jarosław Kaczyński. Marzy mu się, by jego kandydat załapał się do drugiej tury. Można by wtedy potargować. Oj można z marszałkiem niejedno głosowanie uzgodnić. Lobbyści po obu stronach tracą cierpliwość, czas ucieka. A że wszystko razem przypomina walkę między mafijnymi gangami? Zaczyna się od pocałunku, a kończy na strzelaninie? Nie szkodzi, tak ma być. Do jakich emocji najlepiej się odwołać? Oczywiście, do Leppera i Giertycha. Zastanawiam się jednak czy wszystko przewidzieli w sztabie wyborczym Napieralskiego. Co będzie, jak młodzi ludzie poszperają w Internecie, zechcą sprawdzić czyim kolegą był Lepper i dowiedzą się, że Samoobrona to tzw. „piąta kolumna SLD”? Co będzie jak rodzice zażyczą sobie prawdziwej polskiej historii w szkołach, kształcenia na właściwym poziomie, mundurków, skutecznego zwalczania przemocy i narkotyków? Radzę porozmawiać z nauczycielami zanim użyje się słów „koledzy Jarosława Kaczyńskiego” również w przypadku Giertycha, bo może się okazać, że będzie to policzone PiS na plus w kampanii wyborczej? Wielu rodziców i nauczycieli dziś tęskni za ministrem edukacji Giertychem. Wiem to na pewno. Może więc nie warto sączyć kłamstwa i półprawdy a przypomnieć sobie koalicje swojej partii w Sejmie, radach samorządowych i sejmikach? Katarzyna
Krwawa "Luna" Julia „Luna” Brystygier (także Brystiger, Bristiger, Briestiger), urodziła się 25 listopada 1902 roku w Stryju, w średnio zamożnej rodzinie żydowskiej. Jej ojciec – Herman Preiss prowadził niewielką aptekę, a matka – Berta zajmowała się wychowaniem Julii, ich jedynego dziecka. Po przeniesieniu się rodziny do Lwowa, „Luna” ukończyła gimnazjum i w 1920 roku rozpoczęła studia historyczne na Wydziale Humanistycznym UJ, które ukończyła w 1924 roku. Jednocześnie w 1920 roku została żoną Natana (Józefa) Bristigera, działacza syjonistycznego we Lwowie. Małżeństwo nie było udane, Józef był znacznie starszy od żony i często przebywał poza domem. Ich jedyny syn – Michał, urodził się w 1921 roku. W 1928 roku opuściła męża (zmarł w 1930 roku) i wyjechała do Wilna, gdzie rozpoczęła pracę jako nauczycielka historii w tamtejszym gimnazjum C. Epsztajna. Uczestniczyła w strajku nauczycieli szkół żydowskim, po którym została usunięta ze szkoły i pozbawiona prawa do wykonywania zawodu nauczyciela. Powróciła do Lwowa, gdzie wstąpiła do Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom (MOPR). Aktywna działalność w MOPR otworzyła przed nią możliwość wstąpienia w styczniu 1931 roku do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, gdzie już po miesiącu została członkiem lwowskiego OK. KPZU i sekretarzem wydziału propagandy i agitacji („propagitu”). Na łamach tygodnika „Przegląd Współczesny” propagowała ideologię komunistyczną i wychwalała osiągnięcia stalinowskiego Związku Sowieckiego. Aresztowana w listopadzie 1931 roku została skazana na 14 dni aresztu za prowadzenie agitacji komunistycznej. Po opuszczeniu więzienia została drugim sekretarzem OK KPZU we Lwowie, posługując się pseudonimem „Daria”. We wrześniu 1932 roku ponownie została aresztowana, tym razem Sąd Okręgowy we Lwowie skazał ją na karę 1 roku więzienia za uprawianie agitacji antypaństwowej na terenie zagłębia naftowego. Karę więzienia odbyła w więzieniu „Brygidki” we Lwowie. Po zwolnieniu z więzienia nadal pozostawała funkcjonariuszem antypolskiej KPZU oraz członkiem egzekutywy KC MOPR Zachodniej Ukrainy. W uznaniu zasług w 1936 roku została sekretarzem KC MOPR. Funkcję tę sprawowała aż do kolejnego aresztowania, które nastąpiło w kwietniu 1937 roku. Sąd Okręgowy skazał ją tym razem na 2 lata pozbawienia wolności W momencie wybuchu II wojny światowej Brystygierowa miała już 37 lat, z czego blisko 16 lat poświęciła antypolskiej działalności w środowisku komunistycznym. Po zajęciu Lwowa przez Sowietów od początku aktywnie uczestniczyła w sowietyzacji polskim ziem. Jak wspominał Józef Światło: „Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Lwowa Brystygierowa prowadziła swą działalność donosicielską w ten sposób, że zorganizowała tak zwany Komitet Więźniów Politycznych. Przy pomocy tego Komitetu NKWD wyłapywało wszystkich odchyleńcow partyjnych i w ten sposób Brystygierowa dała się we znaki swoim towarzyszom. Uczestniczyła w przygotowaniach do „wyborów” do tzw. Zgromadzenia Narodowego Zachodniej Ukrainy, utrzymywał także kontakty ze środowiskiem komunistów-integracjonistów (zwolenników pełnej integracji Polski z ZSRS), skupionym wokół redakcji „Czerwonego Sztandaru”. Władysław Gomułka w „Pamiętnikach” pisze, że kiedy pod koniec 1939 roku przyjechał z Białegostoku do Lwowa „przy pomocy Julii Brystygier (...), która za zgodą władz radzieckich kontynuowała we Lwowie swoją dawną działalność z ramienia MOPR, zostałem wkrótce mianowany na stanowisko dyrektora maleńkiego zakładu wyrobów papierniczych we Lwowie przy ulicy Jagiellońskiej nr 18”. Podjęła też współpracę z NKWD. Jak mówił Józef Światło (Izaak Fleischfarb) „Luna” zasłynęła z donosów do NKWD, nawet na swoich towarzyszy partyjnych. Rywalizowała w tym względzie z braćmi Goldbergami - Józefem (późniejszym dyrektorem departamentu śledczego MBP Jackiem Różańskim) i Beniaminem (Jerzym Borejszą). Różański miał się później skarżyć Światle: „pomyślcie, towarzyszu, że ta... napisała raport na mnie [że należał do rodziny syjonistów - Godziemba]. Ale tow. Luna zapomina, że ja mam dłuższą karierę w NKWD niż ona”. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, została ewakuowana do Samarkandy, gdzie pełniła funkcję instruktora MOPR w tamtejszej organizacji. Należał do niej także Józef Goldberg, który prócz służby w NKWD pracował w kołchozie. Na wiosnę 1942 r. jego żona Bela Frenkiel, nie mogąc doczekać się pomocy MOPR, przyjęła pomoc od Delegatury rządu Sikorskiego (2 kg ryżu i torbę mąki). 23 grudnia 1942 r. Zarząd MOPR powołał komisję, w skład której weszła m. in. Brystygierowa. Towarzyszka „Luna” nie przyjęła argumentów o „skrajnej nędzy” i „nieuniknionej śmierci dziecka”, zarzucając Goldbergom kontakty z imperialistami, „polityczną zdradę” i „brak komunistycznej godności”. Pogorszenie się stosunków Sowietów z rządem gen. Sikorskiego sprawiło, iż Stalin zgodził się w lutym 1943 roku na powołanie komunistycznej organizacji - Związku Patriotów Polskich. Wśród pierwszych osób wezwanych imiennie do Moskwy jeszcze w lutym 1943 roku była Julia Brystygier, która została włączona w skład komitetu organizacyjnego, mającego przygotować pierwszy zjazd ZPP. W czerwcu 1943 roku weszła do Zarządu Głównego ZPP, obejmując kierownictwo Sekretariatu Ogólnego. Ten awans świadczył o jej mocnej pozycji w gronie „polskich” komunistów. Istotną rolę w karierze „Luny” odegrała PPŻ . Płk Anatol Fejgin, dyrektor X departamentu MBP, mówił płk Henrykowi Piecuchowi: „Zanotowałem, jak to Kożuszko [mjr Mikołaj Kożuszko, oficer radzieckiego wywiadu, szef Wydziału Informacji WP - Godziemba.], między jednym a drugim łapaniem i rozstrzeliwaniem dezertera, zabawiał się z PPŻ. (...) Otóż PPŻ to nic innego jak przechodnia polowa żona. Krótko mówiąc, taka sekretarka”. Światło wspominał: „w swej bogatej karierze Brystygierowa była w Rosji przez dłuższy czas równocześnie kochanką Bermana, Minca i Szyra. Dwaj pierwsi zwłaszcza mają w związku z tym wobec niej poważne zobowiązania. I dzięki temu, jak Brystygierowa chce coś przeprowadzić, nawet przeciw Radkiewiczowi czy Romkowskiemu [szefowi i wiceszefowi MBP - Godziemba.] w bezpiece, to wszystko może zrobić. Ileż to razy Radkiewicz nie zdążył jeszcze zreferować jakiejś sprawy Bierutowi, a już Bierut, czy Berman dzwonili do niego z zapytaniem: „słuchaj no, jest u ciebie taka a taka sprawa, dlaczego nam o tym nic nie mówisz?” (...) oni już wiedzieli, bo oczywiście Brystygierowa referuje im wszystko nocami”. Kochanek „Luny” Jakub Berman w książce Teresy Torańskiej „Oni” tak ją opisuje: „Była wyjątkowo inteligentną kobietą o dosyć miłej powierzchowności, choć niezbyt zgrabna. (...) Bystra, przenikliwa, umiała nawiązywać dobre kontakty z ludźmi”. Stefan Staszewski (wpływowy członek PPR i PZPR „od kultury”) mówił Torańskiej: „Twarz miała dosyć ładną, ale była niezgrabna, kwadratowa, niska, bardzo grube nogi. Agresywna, zaborcza. Była to pani z tych, które mówią, kto ma dziś ją do domu odprowadzać”. Stanisława Sowińska w swoich wspomnieniach „Lata walki” tak opisywała „Lunę”: „Tęga, rubaszna, pewna siebie dziewczyna. (...) Umiała niegorzej po partyzancku kląć, w czym prześcigała nas wszystkich - kobiety i mężczyzn”. Po przekroczeniu na początku stycznia 1944 roku przez Armię Czerwoną, granicy Rzeczypospolitej, komuniści zintensyfikowali prace nad budową przyszłej organizacji swej władzy w Polsce. Utworzono Centralne Biuro Komunistów Polskich, a Brystygier została pełnomocnikiem organizacji do spraw aparatu ZPP. Wedle Berlinga doszło tym samym do „faktycznego przejęcia władzy w ręce ludzi pozbawionych skrupułów, obcy nam i obcy narodowi, należących do ekskluzywnej sekty, zawodowi rewolucjoniści, dla których obojętne było to czy robią rewolucje w Polsce czy w Peru”. Jedną z kilku osób odpowiedzialnych za taką sytuację była „Luna”, której zarzucał „forsowanie Żydów i Żydówek, bez względu na ich faktyczne kwalifikacje i pochodzenie społeczne, na wszystkie kierownicze i mające jakiekolwiek znaczenie stanowiska”, oraz samowolę w zarządzaniu organizacją. Funkcja głównej kadrowej ZPP pozwoliła jej na wzmocnienie swojej pozycji w szeregach polskich komunistów. W dniu 25 lipca 1944 roku znalazła się na liście delegatów z ramienia ZPP do Krajowej Rady Narodowej. Jednocześnie po pięciu latach powracała do Polski, rządzonej przez komunistów. W listopadzie 1944 roku Biuro Polityczne KC PPR „przychyliło się do prośby” Stanisława Radkiewicza, kierownika resortu Bezpieczeństwa Publicznego, o skierowaniu Julii Brystygier do pracy w organach bezpieczeństwa. Faktycznym inicjatorem tego kroku był jej kochanek Jakub Berman, który tak opowiada o początkach ich „współpracy”: „Lunę poznałem w Moskwie, pracowała w Zarządzie ZPP. Potem przyjechała do Lublina. W Lublinie szukano odpowiednich ludzi dla wzmocnienia Urzędu Bezpieczeństwa i jak mi potem sama opowiadała, do pracy w Bezpieczeństwie zmusili ją Gomułka i Bierut. Podobno nie bardzo chciała, bojąc się odpowiedzialności i uważając, że niezbyt zna się na tej robocie. (...) Po niedługim czasie okazało się, że decyzja Bieruta i Gomułki była słuszna”. Jej wejście do resortu zbiegło się z dążeniem władz PPR do przejęcia pełnej kontroli nad poczynaniami tego ministerstwa. W wyniku przekształcenia PPKWN w Rząd Tymczasowy, dotychczasowy resort bezpieczeństwa publicznego otrzymał nową nazwę – Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Brystygierowa – jako major, a potem pułkownik – objęła w nim funkcję naczelnika wydziału V do spraw ochrony legalnych organizacji przed penetracją podziemia. Po kolejnej rozbudowie MBP, we wrześniu 1945 roku „Luna” została dyrektorem Departamentu V Społeczno-Politycznego. Na odprawie kierownictwa MBP w końcu listopada 1945 roku za szczególnie ważne uznała: inwigilowanie środowiska ujawniających się działaczy AK, funkcjonowanie i plany polityczne PSL. Z początkiem grudnia 1945 roku została delegatem z ramienia MBP – obok Radkiewicza, Mietkowskiego, Romkowskiego i Moczara – na I zjazd PPR. „Luna” bardzo często uczestniczyła – formalnie jako gość – w posiedzeniach KC PPR, przestrzegając m.in. przed rozluźnieniem kontroli nad PPS, które spowodowało, iż PPS WRN „usiłuje wlać się i wlewa do PPS”. Uzdrowienie zaistniałej sytuacji upatrywała w zaangażowaniu większych sił w celu „demaskowania i wyizolowywania elementów reakcyjnych z PPS”. Także w przypadku SL uważała, iż „nie należy niańczyć SL, ale trzeba uważnie śledzić” jego poczynania i być w ciągłej czujności, aby móc w odpowiednim momencie zareagować. Głównym przeciwnikiem było jednak mikołajczykowskie PSL, które spotykały ciągłe represje. Gdy w lutym 1946 roku UB dokonało bezprawnej rewizji w siedzibie klubu poselskiego PSL „Luna” starała się przedstawić inną wersję zdarzeń, zgodnie z którą „milicja, która pukała do drzwi po dowiedzeniu się, ze jest to mieszkanie posła ob. Wójcika, zaprzestała pukać”, a po wtóre „rewizja była przeprowadzona formalnie”, a kilka osób znajdujących się w środku mieszkania zostało zatrzymanych „w celu wyjaśnienia sprawy” kolportażu ulotek. Z kolei na interpelację posłów PSL w sprawie spalenia osady Wąwolnica w powiecie puławskim przez 25 funkcjonariuszy PUBP z Puław 2 maja 1946 r., gdzie „pastwą płomieni padło 101 domów mieszkalnych, 196 stodół, 121 obór, 120 chlewów i innych budynków, spaleniu uległy 2 osoby”, Brystygierowa odpowiedziała, że „nie było żadnego najazdu na osadę Wąwolnica ze strony organów bezpieczeństwa. Kiedy przez Wąwolnicę przejeżdżała brygada robotnicza, ściągając świadczenia rzeczowe, z restauracji na rynku wybiegło pięciu ludzi i zaczęło uciekać w stronę Zarzecza”. Kłamała dalej, że wywiązała się strzelanina, w trakcie której zaczęła palić się stodoła Łuszczyńskiego i dopiero wtedy zjawili się funkcjonariusze UB. W trakcie przygotowań do wyborów 1947 roku, na zebraniu szefów Wojewódzkich UBP w listopadzie 1946 roku, negatywnie oceniła dotychczasową pracę WUBP utrzymaną w „duchu obronnym” i przy widocznej „chęci wymanewrowania się z wyborów”. W jej przekonaniu terenowe oddziały nie tylko „nie mają nakreślonych planów walki z PSL”, ale także nie zrozumiały, że PSL jest „głównym kanałem oddziaływania podziemia na społeczeństwo”. Wobec tego postulowała nasilenie działań przeciwko PSL, opartych na rozbudowanej agenturze. Partia ta wedle szacunkowych obliczeń miała wśród swoich członków ok. 30 tysięcy agentów i informatorów, z czego blisko jedną trzecia stanowili współpracownicy wydziałów V WUBP. W 1947 roku dla aparatu bezpieczeństwa najważniejszym zadaniem było „rozbicie do końca reakcji peeselowskiej” . „Luna” domagała się lepszej organizacji pracy z agenturą, tak aby doprowadzić do: przyspieszenia trwającego procesu wewnętrznego rozkładu PSL, ujawnienia wszelkich związku partii Mikołajczyka z podziemiem zbrojnym i obcymi wywiadami, nagłośnienia aktów sabotażu gospodarczego i spekulacji w spółdzielniach lub innych instytucjach, kierowanych przez członków PSL oraz eliminacji najbardziej aktywnych działaczy stronnictwa. Jerzy Morawski pisał w tekście "Strzały zza węgła" ("Życie" z 7 listopada 1995 r.), iż: „Departament Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego kierowany przez Lunę Brystygierową, na co wskazuje coraz więcej faktów, typował do fizycznej likwidacji działaczy PSL (propozycję zatwierdzono na najwyższym szczeblu)”. Na wiosnę 1948 r. „Luna”, razem z wiceministrem bezpieki Romkowskim pojechała na spotkanie ze sztabem Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, dowódcy partyzantki WiN na Lubelszczyźnie, który postanowił - w porozumieniu z inspektorem WiN Władysławem Siła-Nowickim - ujawnić swoje oddziały. Delegacja MBP nie zgodziła się jednak na warunek „Zapory”, aby wypuścić z więzień żołnierzy WiN. Wkrótce on i jego ludzie zostali aresztowani i prócz Sily-Nowickiego (siostrzeńca Dzierżyńskiego) zlikwidowani. Władysław Minkiewicz w książce „Mokotów-Wronki-Rawicz” wspomina proces rehabilitacyjny Siły-Nowickiego na fali „odwilży” 1956 r.: „Przed rozprawą, w kuluarach sądowych spotkało się wielu przyjaciół, byłych więźniów, którzy niedawno odzyskali wolność. Serdeczne uściski, pocałunki, wymiana wiadomości o swoich losach. (...) Tylko na ławce pod ścianą dość skromnie ubrana siedziała jakaś pani, z którą nikt się nie witał”. Była to właśnie „Luna” - „pozbawiona już stanowiska, została teraz wezwana w charakterze świadka. Drugim koronnym świadkiem w tej sprawie był były wiceminister bezpieki Romkowski, którego doprowadzono na salę sądową w kajdankach, co sprawiło nam wszystkim niemałą satysfakcję”. Innym ważnym celem bezpieki było „udzielenie pomocy partii” w zjednoczeniu z PPS. Brystygier wielokrotnie zwracała uwagę podległym jej ubowcom, iż podejmowane przez nich decyzje muszą być oparte na elastycznym wyczuciu nadarzającej się okazji. Miało to według niej zapobiec w przyszłości wytworzeniu się niekorzystnej „atmosfery wzajemnych zadrażnień między PPS a PPR”. Po wyborach do Sejmu Ustawodawczego doszło także do nasilenia działań skierowanych przeciwko Kościołowi katolickiemu. Szefowa V Departamentu uważała, iż Kościół stanowić będzie najpoważniejsze zagrożenie dla „demokratycznego państwa polskiego”. Pierwszym objawem narastającego kryzysu był list biskupów z września 1947 roku, zawierający sprzeciw wobec rosnącego zagrożenia podstawowych wartości religijnych i wolności obywatelskich. Podczas zwołanej w końcu września 1947 roku narady szefów WUBP „Luna” wygłosiła obszerny referat na temat „Ofensywa kleru a nasze zadania”, w którym w celu rozbicia wewnętrznej spoistości Kościoła, postulowała: rozpracowanie powiązań księży z podziemiem, zwiększenie werbunku oraz uaktywnienie agentury w środowisku kościelnym, przeciwdziałanie rozszerzaniu się prasy katolickiej oraz systematyczne wypieranie katechetów ze szkolnictwa. Akcentowała przy tym, iż „Należy zerwać z rozpowszechnionym poglądem, że "klasztoru nie da się rozpracować". (...) Kierunek dojścia: żebracy, dostawcy klasztorni itp.". W konsekwencji Brystygier przejęła kontrolę nad „polityką wyznaniową” MBP, traktując sprawy Kościoła na dwóch płaszczyznach – filozoficznej i praktycznej. Pierwsza z nich była wynikiem jej osobistych zamiłowań do prowadzenia rozważań o charakterze światopoglądowym w trakcie przesłuchań. Druga strona natomiast była wynikiem realizowanej przez nią polityki ubezwłasnowolnienia Kościoła w Polsce na wzór sowiecki. Realizując antykościelną politykę za pośrednictwem MBP umożliwiono Bolesławowi Piaseckiemu założenie tygodnika „Dziś i Jutro” . Stefan Staszewski mówił Torańskiej, że Bolesława Piaseckiego i jego kolegów przekazał „Lunie” prawdopodobnie wywiad radziecki „i ona się nimi zajmowała do końca”. - Wciągając do współpracy? - pyta Torańska. - Przede wszystkim do łóżka. Luna to był typowy dywersant polityczny, miała pod swoją opieką Kościół, inteligencję.” Z kolei Józef Światło pisał, że „Luna” dawała Piaseckiemu pieniądze na działalność rozbijających Kościół „postępowych katolików”, ale w zamian wymagała posłuszeństwa. Musiał np. potępić generała Tatara jako „zdrajcę narodu, faszystę i imperialistycznego agenta”. Światło ujawniał, że Bierut, prócz Piaseckiego, posiadał „na odcinku katolickim” własnego agenta, którego sam zwerbował za pośrednictwem Luny Brystygierowej - Dominika Horodyńskiego, którego można było często spotkać w mieszkaniu prywatnym pułkownika Brystygierowej przy Alei Przyjaciół 6”. PPŻ działał nadal. Na wiosnę 1949 roku doszło do nasilenia antykościelnych działań, których celem było „wyizolowanie reakcyjnej części kleru od mas i od części kleru dołowego, który unika politycznej rozgrywki z rządem”. Realizując te zamierzenia „Luna” w trakcie wrześniowego zjazdu zjednoczeniowego organizacji kombatanckich, przyczyniła się walnie do powołania Komisji Księży przy powstałym ZBOWiD. Wydarzenie to dało początek grupie tzw. księży-patriotów, całkowicie uległych wobec komunistów i stanowiących ważne źródło informacji o sytuacji wewnątrz Kościoła. Doniesienia składane przez nich były tak cenne, że na spotkania z nimi przyjeżdżała osobiście Brystygier. Dotyczyło to np. kontaktów z księdzem Bonifacym Woźnym, wikariuszem generalnym archidiecezji krakowskiej. Na początku stycznia 1950 roku komuniści – pod pretekstem nadużyć finansowych – powołali zarząd przymusowy nad „Caritasem”. „Luna” była bez wątpienia jednym z reżyserów tej akcji, która umożliwiła przejęcie kontroli nad „Caritasem” przez księży-patriotów oraz działaczy PAX. W końcu stycznia 1950 roku doprowadziła do zjazdu księży-patriotów na Politechnice Warszawskiej, którego celem było wyrażenie poparcia dla polityki komunistów. W efekcie tych działań komuniści zmusili polski Episkopat do podpisania 14 kwietnia 1950 roku porozumienia z rządem. Pięć dni potem komuniści powołali Urząd do Spraw Wyznań. Od samego początku przemożny wpływ na zapadające tam decyzje wywierała płk. Brystygier. Jak wspominał Przetakiewicz: „jeśli chciało się coś załatwić, trzeba było rozmawiać z Brystygierową. Zresztą kontaktowali się z nią wszyscy, począwszy od środowiska „Tygodnika Powszechnego” po Episkopat Polski”. W styczniu 1951 roku „Luna” uczestniczyła w akcji usunięcia dotychczasowych administratorów apostolskich w diecezjach zachodnich, a w kilka miesięcy później w masowych represjach wobec zakonów i seminariów duchownych. Na jej osobiste polecenie w październiku 1951 roku przeprowadzono rewizję w Niższym Seminarium Duchownym w Warszawie, w wyniku której znaleziono egzemplarze przedwojennych pism i książek, które uznano za antypaństwowe. Zatrzymano wielu alumnów i przewieziono do budynku UB na ul. Kawęczyńską, gdzie kilku z nich rozebrano do naga i kazano stać przy otwartym oknie. W następstwie wizyty prymasa Stefana Wyszyńskiego na Ziemiach Zachodnich w listopadzie 1951 roku, Brystygier zorganizowała kolejny zjazd księży-patriotów w grudniu 1951 roku we Wrocławiu, w trakcie którego uczestnicy nie tylko podkreślili zasługi komunistów w sprawie Ziem Zachodnich, ale także poddali w wątpliwość szczerość intencji Episkopatu. W latach 1951-1953 kierowała też działaniami agenturalnymi wśród młodzieżowych działaczy katolickich, tzw. „Personalistów”, która miała wyjątkowo perfidny charakter i zakończyła się licznymi aresztowaniami wśród młodzieży. W ramach infiltracji i rozbijania Kościoła „Luna” przygotowywała m. in. pokazowy proces biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka, kierowała również akcją uwięzienia prymasa Wyszyńskiego. Ksiądz prymas po całonocnej rozmowie z nią określił ją krótko: „To była straszna kobieta”. Po aresztowaniu Prymasa, udała się do Łodzi do biskupa Michała Klepacza w celu nakłonienia go do objęcia funkcji przewodniczącego Konferencji Episkopatu pod nieobecność Prymasa. Wynikiem pracy kierowanego przez nią Departamentu V było aresztowanie ok. 900 księży katolickich, unicestwione zostały liczne organizacje katolickie. Jeszcze w październiku 1955 roku na odprawie kierownictwa bezpieki Brystygierowa wzywała do likwidacji zakonów. Po ucieczce ppłk. Światły oraz rozpoczęciu nadawania przez Radio Wolna Europa cyklu audycji „Za kulisami bezpieki i partii”, w których ujawnił najskrytsze tajemnice PRL, wpływy „Luny” zaczęły stopniowo maleć. W listopadzie 1954 rozwiązano MBP i utworzono Komitet ds. Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. W styczniu 1955 roku członkowie komisji do zbadania działalności organów MBP przeprowadzili rozmowę z „Luną” w sprawie płk. Jacka Różańskiego i płk. Anatola Fejgina. Brystygier mszcząc się za wszelkie zniewagi, które doświadczyła od Różańskiego, obarczyła go winą za stosowanie niedozwolonych metod w śledztwach, i podkreśliła, że wykazywał się „bardzo dużą inicjatywą, co było powodem jego podłego stosunku do człowieka”. Jednocześnie jako członek Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej przy KC PZPR, współoskarżała Różańskiego o znęcanie się w śledztwie nad więźniami. Uczestniczyła również, prócz prokuratora, w rewizji w jego mieszkaniu przy ul. Narbutta w Warszawie. Pozostała na swym dyrektorskim stanowisku w Komitecie ds. Bezpieczeństwa Publicznego, aż do jesieni 1956 roku i dojścia Gomułki do władzy. Odchodząc 15 listopada 1956 roku z resortu bezpieczeństwa, w odróżnieniu od innych osób z kierownictwa, nie miała procesu, pomimo prowadzonego przeciwko niej śledztwu w prokuraturze generalnej. Sprzeciwił się temu sam Gomułka. Berman wspominał, iż „Luna stała się naprawdę wybitnym pracownikiem Bezpieczeństwa i na tle innych dyrektorów czy naczelników nie odznaczających się wielkimi talentami i stosującymi dosyć toporne często metody zdecydowanie się wyróżniała”. „Luna” rzeczywiście „wyróżniała się”, ale - niezależnie od wszystkiego - czy kochankę można źle wspominać? Zygmunt Przetakiewicz , bliski współpracownik Bolesława Piaseckiego, który wiele razy stykał się z Julią, uważał, iż była „skłonna do preferowania raczej rozwiązań politycznych, a nie administracyjno-represyjnych”. Także Stanisław Stomma uważał ją za „autentyczną reprezentantkę pokolenia szczerze ideowych komunistów”. Stąd może u niej brało się takie zainteresowanie ludźmi o odmiennych przekonaniach, którzy „mieli szczere, głębokie ideały”. Te opinie stoją w sprzeczności z licznymi relacjami ukazującymi sadyzm Brystygier. Z powodu bezwzględności, z jaką przesłuchiwała więźniów, nazywano ją "krwawą Luną". Żołnierz AK i były więzień polityczny Anna Rószkiewicz-Litwinowiczowa pisała w swych wspomnieniach, iż: Julia Brystygierowa słynęła z sadystycznych tortur zadawanych młodym więźniom, była zdaje się zboczona na punkcie seksualnym i tu miała pole do. W różnych relacjach powtarzają się opowieści o sadyzmie Brystygierowej, bijącej rozebranych młodych więźniów szpicrutą po jądrach, aby wymusić przyznanie się do winy. Tomasz Grotowicz opisał za wspomnieniami byłego więźnia PSL-owca, jak "krwawa Luna" znęcała się nad szefem propagandy PSL na województwo olsztyńskie Szafarzyńskim: (...) maltretowany przez Lunę Szafarzyński stanowił widok przerażający. Jądra miał na wysokości kolan. Brystygierowa wsadzała mu przyrodzenie do szuflady i następnie zatrzaskiwała, a także bez opamiętania bila więźnia. Szafarzyński wkrótce zmarł wskutek ogólnego wycieńczenia. „Długi czas żyła chlebem i wodą, bo u nas to takie państwo, że w podobnych wypadkach tylko rząd może dać zatrudnienie. Następnie jacyś przyjaciele zatrudnili ją w archiwach Partii i tam ma jakąś pracę umysłową” – relacjonował SB słowa Marylskiego TW „Alfa” w kwietniu 1963 roku. W rzeczywistości pobierając wysoką resortową rentę, pracowała również w „Naszej Księgarni”, a potem w PIW. W 1960 roku „Czytelnik” wydał jej – napisaną pod pseudonimem Julia Prejs – powieść „Krzywe litery”, która podejmowała temat stosunków narodowościowych na terenach Galicji Wschodniej w latach 1914-1920. Ksiązka zyskała dobre recenzje, krytycy wytknęli jej jedynie nadmierny erotyzm, który „jest w książce zjawiskiem dość przykrym, a czasem wręcz niesmacznie żenującym”. W dwa lata później opublikowała zbiór opowiadań „Znak H”, któremu zarzucono mankamenty warsztatowe. Na jednym spotkań w domu Zygmunta Przetakiewicza, gospodarz powiedział, ze „jest nacjonalistą żydowską „ w swoich opowiadaniach. W odpowiedzi usłyszał: „Panie Zygmuncie, chce Panu powiedzieć, ze ja zawsze uznawałam Pana za polskiego nacjonalistę, ale Pan żyje!”. Przy promocji jej twórczości ważną role odegrały dobre stosunki towarzyskie ze środowiskiem warszawskich literatów. Wiele osób pamiętało ją jako „opiekuna” z ramienia UB - oprócz zawodowej działalności w sposób nieoficjalny prowadziła coś w rodzaju salonu polityczno-literackiego, do którego spraszała literatów warszawskich.Trzeba jednak wspomnieć, iż Brystygierowa odznaczała się szczególną gorliwością w zwalczaniu polskiej inteligencji patriotycznej. Znamienny był typ instrukcji udzielanych przez nią na szkoleniowych odprawach dla funkcjonariuszy. "Wyjaśniała" im, że w istocie cała polska inteligencja jest przeciwna systemowi komunistycznemu i właściwie nie ma szans na jej reedukację. Pozostaje więc jej zlikwidowanie. Ponieważ jednak nie można zrobić błędu, jaki uczyniono w Rosji po rewolucji 1917 r., eksterminując inteligencję i w ten sposób opóźniając rozwój gospodarczy kraju, należy wytworzyć taki system nacisków i terroru, aby przedstawiciele inteligencji nie ważyli się być czynni politycznie. Przydatne maja być tylko ich umiejętności Jednocześnie we wstępie do instrukcji z kwietnia 1953 roku Brystygier pisała jednoznacznie, że „odpowiedni dobór kandydatów [na studia wyższe] jest sprawą dużej wagi”. Dowodem były wydawane regularnie w latach 1947–1953 akty normatywne określające zadania funkcjonariuszy UB w ramach tej akcji. Najważniejsze było gromadzenie charakterystyk uczniów kończących szkoły średnie oraz zamierzających kontynuować naukę. W przypadku „świadectw moralności” uprawnieni do ich wydawania urzędnicy administracji państwowej nie mogli tego uczynić „bez wcześniejszego zasięgnięcia opinii organów bezpieczeństwa.” Do grona najbliższych jej osób z kręgów twórczych należeli: Jerzy Putrament, Janusz Wilhelmi i Kazimierz Wyka. Literackie sukcesy skłoniły ją do złożenia w 1969 roku podania o przyjęcie do Związku Literatów Polskich. Pomimo nacisków POP PZPRP i Jerzego Putramenta, który pojawił się osobiście na posiedzeniu, komisja nieznaczną większością głosów odrzuciła jej podanie. W uzasadnieniu takiej decyzji uznano, iż „przyjęcie kogoś, kto powszechnie uchodził – słusznie czy niesłusznie – w opinii publicznej za „mózg” bezpieki, byłoby jej swoista rehabilitacją”. W połowie lat 60. zaczęła bywać w Laskach. Z całą pewnością jej wizyty w Laskach zaczęły się powtarzać: „16 bm. [czerwca 1962 r.] – donosił niezawodny TW „Ksawery” – w godzinach popołudniowych widziałem wyjeżdżającą z Lasek w towarzystwie Wolmanowej Anny – Brystygier. Do samochodu doprowadziła ją s. Bonifacja – Goldman i Zula [Zofia] Morawska. Z rozmowy pomiędzy Z. Morawską a Marylskim wynikało, że Brystygier obiecała załatwić sprawy paszportowe Marylskiemu. [...] Brystygier przyjechała samochodem marki »Moskwicz« koloru zielonokremowego nr rej. WC – względnie WE 4513. [...] Wyglądała na zdenerwowaną, prawdopodobnie ze względu na duże towarzystwo, które było świadkami jej wyjazdu, paliła nerwowo papierosy”. Powodem zdenerwowania mogła być pełna świadomość byłej dyrektor MBP, że jej wizyty w Laskach nie uszły uwagi jej następców. I miała rację. Po spotkaniu oficera z TW „Ksawery” zarządzono sprawdzenie danych osobowych: „Sprawdzenie nr. rejestracyjnego WE 4513 potwierdza, iż właścicielem samochodu »Moskwicz« o powyższej rejestracji jest Brystygier Julia, zam. Warszawa, ul. Litewska”. Także Antoni Marylski zdawał sobie sprawę, że pobyt Brystygierowej w Laskach nie mógł ujść uwagi bezpieki. Od wiosny 1963 r. SB nie notowała już jej obecności w Zakładzie – być może przestraszyła się inwigilacji, być może nie chciała narażać swych nowych przyjaciół. Antoni Marylski był jednak spokojny, że zasiane ziarno wyda owoce: „Ona teraz uświadomiła sobie, ile zła i nieszczęścia wielu ludziom swym nieludzkim postępowaniem sprawiła i stara się obecnie nowym chrześcijańskim życiem jeszcze wiele naprawić” – notował jego słowa TW „Rawski” w listopadzie 1962 r. „Teraz Brystygierowa przychodzi od czasu do czasu nas odwiedzać i znajduje się także na drodze nawrotu” – miał powiedzieć Marylski w kwietniu 1963 r., tym razem według relacji TW „Alfa”. Atmosfera Lasek, w której wygrywała wiara w dobroć człowieka, pozwalała niejednemu zagubionemu odnaleźć Boga. Działo się tak dlatego, że ludzie, którzy tę atmosferę tworzyli – o. Korniłowicz, Antoni Marylski, prymas Stefan Wyszyński i ss. Franciszkanki od Krzyża – nie skreślali na zawsze błądzących, a nawet zbrodniarzy. Ostatecznie pod koniec życia Julia Brystygier, określana "mózgiem" działań antykościelnych, pod wpływem franciszkanek z Lasek przyjęła – wedle niektórych relacji - chrzest. Należy traktować to z dużym sceptycyzmem, gdyż jej pogrzeb miał charakter świecki, a na grobie brak jakichkolwiek symboli religijnych. Zmarła w dniu 9 października 1975 roku w Laskach. Na prośbę Kierownika Referatu ds. Działaczy KW PZPR Stanisława Lechowicza, Prezydent m.st. Warszawy Jan Majewski podjął decyzje o jej pochowaniu na koszt państwa na cmentarzu Komunalnym na Powązkach.
Wybrana literatura:
A. Rószkiewicz-Litwinowiczowa -Trudne decyzje. Kontrwywiad Okręgu Warszawa AK
C. Leopold, K. Lechicki -Więźniowie polityczni w Polsce 1945-1956
J. Trznadel – Hańba domowa
Z. Przetakiewicz – Od ONR-u do PAX-u
L. Bartelski – Julia Brystygierowa nie była członkiem ZLP
J. Żaryn – Córka marnotrawna, czyli Luna w Laskach
T. Torańska – Oni
J. Ławnik – Represje polityczne wobec ruchu robotniczego 1918-1939 KPP, wspomnienia z pola walki
Z. Błażyński – Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii
Z. Berling - Przeciw 17 republice Godziemba
Kapitalizm lichwiarski i partia pro-wojenna w USA Mówi się w USA, że w Ameryce jest najbardziej demokratyczny rząd, jaki można mieć za łapówki. Rząd ten jest pod kontrolą lichwiarskiego kapitalizmu banków przeważnie zdominowanych przez żydowską elitę finansową. Wojny stanowią bardzo lukratywne źródło zysków kompleksu wojskowo przemysłowego, dobrze zdefiniowanego przez byłego prezydenta Dwight Eisenhowera. W rezultacie bieżących wojen i pacyfikacji masowe stosowanie żołnierzy amerykańskich jako mięso armatnie i wojska pacyfikacyjne, obecnie weterani stanowią duży procent ponad dwu milionowej masy ludzi w więzieniach, często prywatnych na terenie USA. Niekończące się wojny na Bliskim Wschodzie prowadzone na korzyść Izraela i przemysłu wojennego doprowadziły do tego, że obecnie najwyższa w historii liczba weteranów i żołnierzy USA popełnia samobójstwo. Lichwiarski kapitalizm i partia wojny bezlitośnie używają żołnierzy jako mięsa armatniego. Skarb USA zadłuża się na kolosalne wydatki na wojny na koszt podatników amerykańskich, którzy są zadłużeni na kilka pokoleń. Naturalnie długi te są w mocy jak długo dolar przedstawia wartość. Monetarna polityka USA i W. Brytanii jest kontrolowana przez banki prywatne prowadzone dla zysku. Centralny bank w USA nazywa się Federal Reserve System i nie jest urzędem federalnym tak jak firma Federal Express jest również firmą prywatną, a nie rządową. Federal Reserve System ma zawsze Żyda na stanowisku prezesa, który kontroluje kurs oprocentowania oraz decyduje o ilości banknotów dolarowych w obiegu. W ten sposób żydowska elita finansowa może dowolnie powodować wyże i niże cen na giełdzie, oraz stan gospodarki USA jak też działać na podstawie „wiedzy z góry,” kiedy nastąpią zmiany i odpowiednio korzystać z nich. Ważnym źródłem dochodu bankierów są transakcje za pomocą tak zwanych pochodnych pieniądza czyli „money derivatives,” manipulowanych na podstawie „inżynierii finansowej,” której obliczenia jakoby sprowadzają do zera ryzyko transakcji pochodnymi pieniądza Transakcje te osiągnęły wartość dziesięciokrotnie większą niż ma cała gospodarka światowa. Pochodne pieniądza są definiowane podobnie jak stawki totalizatora na wyścigach konnych, etc. Bank Goldman Sachs, główny darczyńca funduszów na kampanię wyborczą prezydenta Obamy, zasłynął masową sprzedażą kontraktów na nieściągalne pożyczki hipoteczne, które ogłaszał jako wysokiej klasy papiery wartościowe swoim klientom, podczas gdy sam ten bank stawiał w rachunkach pochodnych pieniądza na upadek tychże pożyczek hipotecznych. Komisja senatu pod senatorem Żydem ze stanu Michigan, nazwiskiem Carl Levin, potępiła ostro te transakcje banku Goldman Sachs jako oszukańcze i kryminalne, Ciekawe, że senator Levin zdobył kontrybucje na jego kampanią wyborczą blisko sześć milionów dolarów włącznie z sumą 366,378 dolarów ze źródeł pro-izraelskich. Izrael działa jako międzynarodowy prowokator partii wojny w USA i dzięki temu, może on będąc pod opieką USA, traktować Palestyńczyków tak jak Niemcy traktowali Żydów w gettach w czasie wojny. Jednocześnie, pod presją partii wojny, zachodnie media ukrywają fakt, że Izrael jest w posiadaniu dużego arsenału nuklearnego i obecnie ma monopol na broń nuklearną na Bliskim Wschodzie. Dzięki temu Izrael może terroryzować państwa muzułmańskie, arabskie i inne. Jednym z celów Izraela, cierpiącego na brak wody jest zabór delty rzeki Litany obecnie na terenie Libanu, jak również drenowanie studni na terenach Palestyńczyków. Głównym państwem korzystającym z „wojny przeciwko terrorowi” jest Izrael. Popieranie prowokacji Izraela stwarza okazje partii wojny w USA na kolosalne zyski wojenne oraz na wielkie dochody lichwiarskie z zadłużenia wojennego USA. Ostatnio, 31go maja, 2010 tragiczne zdarzenie miało miejsce na tureckim okręcie pasażerskim, Mavi Marmara, który pod flagą turecką stanowił legalnie teren Turcji, według prawa międzynarodowego. Okręt ten był napadnięty przez żołnierzy Izraela, którzy zabili dziewięciu Turków. Wśród zabitych był dziewiętnastoletni obywatel amerykański nazwiskiem Frank Dugan. Człowiek ten był zabity czterema kulami w głowę i jedną w klatkę piersiową z odległości mniej niż pół metra. Miał o przy sobie paszport amerykański. Było to zabójstwo w stylu gangsterów. Wśród dziewięciu zabitych, pięciu było zastrzelonych od tyłu. Wielu Amerykanów była zbitych w prowokacjach Izraela od 1967 roku, kiedy 34 marynarzy amerykańskich Żydzi zabili i zranili 171. Był to najbardziej krwawy atak na okręt USA od czasu Drugiej Wojny Światowej. Izraelczycy usiłowali zatopić okręt USS Liberty w celu upozorowaniu napaści Egipcjan, żeby spowodować odwetowe bombardowanie Egiptu przez Amerykanów. Niedobitek tego zdarzenia dał wywiad telewizji Al-Dżazira w dniu 4 czerwaca, 2010 i powiedział jak władze Izraela wystawiły fałszywy opis tego zdarzenia. Komunikat telewizyjny sieci Al-Dzazira był nadany po komunikacie izraelskim popieranym przez USA i mówiącym że „tylko rząd Izraela będzie mógł dokonać badania zaszłości na pokładzie statku Mavi Mamara.” Zdarzenie to pokazuje, że rząd w USA i partia wojny traktują obywateli amerykańskich jako mało ważnych w porównaniu do interesów Izraela, chronionego przez lichwiarski kapitalizm oraz partię wojny w Stanach Zjednoczonych. Polityka ta alienuje USA nawet od NATO. Według prawa międzynarodowego, badania zdarzeń na statku pasażerskim Mavi Mamara powinny być dokonane przez stronę turecką, ponieważ morderstwa te były dokonane na terenie suwerennym Turcji na otwartym morzu. W dniu 2 czerwca, 2010 premier Turcji, Recept Tavvip Erdogan, publicznie zaatakował Izrael za dokonanie barbarzyńskiego ataku bandyckiego, uprawianie korsarstwa i popełnianie morderstw ICP
“Dla izraelskich żołnierzy byłam zwierzęciem” – talmudyczna lekcja dla aktywistów Flotylli Wolności “Dla izraelskich żołnierzy byłam zwierzęciem” – mówi pani Ewa Jasiewicz, Polka urodzona i mieszkająca w Wielkiej Brytanii, aktywistka Ruchu na rzecz Wolnej Gazy, która była na pokładzie jednego ze statków Flotylli Wolności zaatakowanej przez izraelskich komandosów. Opowiada ona w wywiadzie dla Rzeczpospolitej cały przebieg napadu na konwój, a później aresztowanie aktywistów, przesłuchania i wreszcie – ich deportację. Jasiewicz, która płynęła na statku Challenger opisuje jak komandosi próbowali dostać się na pokład z łódek, jednak aktywiści polewali ich wodą i zrzucali na nich śmieci. Wściekli komandosi zaczęli więc strzelać, najpierw kulami gumowymi, lecz później rozpoczął się desant z helikoptera i strzały z ostrej amunicji na płynącym obok statek Mavi Marmara. Zrzucono na pokład granaty hukowe i dymne, po czym komandosi wtargnęli na pokład. “Zachowywali się niezwykle brutalnie i chamsko.” – mówi Jasiesicz. “Mnie szarpali i wyzywali: ‘You fucking bitch’, ‘We will kill you’, ‘Shut the fuck up!’. (Poza ‘Zabijemy was!’, nie będziemy tłumaczyć innych wyzwisk…). Jeden z “dzielnych komandosów” nadepnął jej buciorem na twarz. Po ściągnięciu siłą z pokładu, rozpoczęły się przesłuchania, a potem deportacja do Turcji. “Przez cały czas czuliśmy straszliwą nienawiść izraelskich żołnierzy.” – wspomina działaczka. “Na lotnisku żołnierki szydziły ze mnie i mnie wyzywały. ‘Won z naszego kraju!’ – krzyczały. Zapytałam jedną z nich, dlaczego traktują nas jak zwierzęta. „Wy jesteście zwierzętami!” – krzyknęła. Wszystko to było bardzo nieprzyjemne. Niestety zostałam również okradziona. Odebrano mi telefony i inne rzeczy osobiste. Izraelczycy traktowali nas tak jak od 60 lat traktują Palestyńczyków! Dla nas to trwało kilka dni, dla Palestyńczyków to koszmarna codzienność. Upokorzenia, pobicia i zabójstwa.” – mówi Ewa Jasiewicz.
Pani Jasiewicz była świadkiem prawdziwej nienawiści wpajanej od dziecka każdemu Żydowi kształconemu na Talmudzie. To właśnie z tej księgi – najbardziej rasistowskiej księgi spisanej ludzką ręką – wzięło się praktyczne zastosowanie nienawiści do każdego kto nie zgadza się z ideologią ponad-ludzi tych, którzy nazywają siebie “wybrańcami Boga”.
Żydowski fanatyzm Żydowski fanatyzm religijny zespolony z obłąkaną rasistowską ideologią wypływa od czasu do czasu na medialną powierzchnię ukazując prawdziwe oblicze judaizmu. W najbardziej poczytnym piśmie żydowskim wydawanym w Stanach Zjednoczonych – Jewish Week (wydanie z 26 kwietnia 1996), rabin Yitzhak Ginsburg z sekty Chabad-Lubavitch powiedział szczerze czym tak naprawdę kieruje się rasistowska ideologia żydowska: “Dusze nie-Żydów (gentiles) są kompletnie innego i niższego rzędu. Są one całkowicie diabelskie i nie mają jakichkolwiek wartości i możliwości odkupieńczych. [..] Jeśli pojedyncza komórka pochodząca z ciała Żyda posiada w sobie boskość, jest częścią Boga, to każdy łańcuch DNA [z komórki ciała Żyda] jest częścią Boga. Wobec tego, w żydowskim DNA jest coś specjalnego.[...] Jeśli Żyd potrzebuje wątroby, czy można wziąć ją od przechodzącego obok nie-Żyda, aby ocalić Żyda? Tora prawdopodobnie by na to pozwoliła [bowiem] życie Żyda ma nieskończoną wartość. Jest coś nieskończenie bardziej świętego i unikalnego w życiu Żyda niż w życiu nie-Żyda”. Obok mnóstwa przykładów z Talmudu – rasistowskiej księgi ukazującej pychę grupy Übermensch – założyciele ruchu Chabad-Lubavitch, określanej dziś jako “największa na świecie żydowska organizacja edukacyjna”, rozwijają te myśli. Oto rabin Shenur Zalman nazywa nie tylko chrześcijan, ale i nie-chrześcijan, czyli wszystkich oprócz Żydów: “śmieciami, odpadkami Boga” (”supernal refuse“) – oczywiście w najgorszym znaczeniu tego określenia. Cytowany powyżej rabin Ginsburg nie wymyśla zatem nic nowego, a jedynie powtarza słowa rabina Zalmana. “Materiał, z którego stworzono nie-Żydów pochodzi z odpadów boskich. W rzeczywistości, oni sami pochodzą ze śmieci (odpadów), a to że jest ich znacznie więcej niż Żydów, jest potwierdzeniem tego, gdyż przecież ilość odpadów jest zawsze większa niż liczba ziaren. [...] Wszyscy Żydzi są naturalnie dobrzy, a nie-Żydzi – naturalnie niedobrzy.” W listopadzie ubiegłego roku Główny Rabin tak zwanych “Izraelskich Sił Obronnych”, generał brygady rabin Avichai Rontzki, w przemówieniu do kandydatów do wojska podczas zajęć o religii żydowskiej i uroczystości wprowadzenia nowych zwojów Tory do szkoły powiedział, że żołnierz, który “ukazuje miłosierdzie” wrogowi podczas wojny, będzie “potępiony”. Rabin Rontzki powiedział jedynie to co jest kwintesencją żydowskiego szowinizmu, fanatyzmu i rasizmu. Powszechna nienawiść Żydów do nie-Żydów, mająca swe korzenie w talmudycznym postrzeganiu świata i szowiniźmie syjonistycznym, ukazana została też w książce rabina Yitzak Shapiro, pt “Królewska Tora”, w której rabin nawołuje do zabijania gojów, jeśli naruszają oni któryś z tzw. “przykazań Tory”, poddanych oczywiście swoistej interpretacji przez rabinów. Rabin Shapiro nie upatruje w morderstwie gojów niczego złego i posługuje się w celu poparcia tego wezwania cytatami z Tory i Talmudu. Odpowiednio interpretowana Tora oraz Talmud, pełne są cytatów ukazujących nienawiść Żydów do nie-żydowskiego świata, z nawoływaniem do zabijania nie-Żydów. W czerwcu ubr. rabin Manis Friedman, inny prominentny przedstawiciel sekty Chabad-Lubawicz, zasłynął szczerością w wywiadzie dla poczytnego żydowskiego miesięcznika Moment mówiąc, iż: “Jedyną drogą prowadzenia wojny w sposób moralny jest droga żydowska: niszczyć miejsca święte. Zabijać mężczyzn, kobiety i dzieci.” Wypowiedź rabina Manis Friedmana, głównego rabina izraelskiej armii i niemal wszystkich innych rabinów – choć nie wszyscy skłonni są wypowiadać swoje credo głośno - stanowią kwintesencję celów, wizji i programu judaizmu, religii stworzonej przez chorego z nienawiści człowieka, sprzeciwiającego się wezwaniu Chrystusa do pójścia za Nim.
To co spotkało działaczy – bez względu na ich wyznanie czy przekonania – próbujących przynieść humanitarną pomoc cierpiącym od lat pod okupacją izraelską Palestyńczykom, jest kolejnym przykładem niebezpieczeństwa dla ludzkości ze strony syjonistycznego państwa Izrael i ideologii, którą wpaja się tam od dziecka.
Dla izraelskich żołnierzy byłam „zwierzęciem” Ewa Jasiewicz, Polka urodzona i mieszkająca w Wielkiej Brytanii, jest aktywistką Ruchu na rzecz Wolnej Gazy. Była na pokładzie jednego ze statków Flotylli Wolności, która próbowała przełamać izraelską blokadę Strefy Gazy. Widziała pani, co działo się na pokładzie tureckiej jednostki „Mavi Marmara”? Ewa Jasiewicz: Tak, płynęłam na amerykańskim „Challengerze”, który w momencie ataku znajdował się obok „Marmary”. Najpierw Izraelczycy próbowali się dostać na nią z łodzi, ale aktywiści polewali ich wodą ze szlauchów i zrzucali na nich śmieci. Wkurzeni komandosi zaczęli strzelać w górę. Wtedy to były jeszcze gumowe kule.
Jaka była reakcja na „Challengerze”? Byliśmy oburzeni! Krzyczeliśmy do nich, żeby się uspokoili, że strzelają do nieuzbrojonych ludzi. Oni jednak nie słuchali. My płynęliśmy szybciej, ale zobaczyliśmy jeszcze, jak komandosi zeskakują na „Marmarę” ze śmig- łowców. Usłyszeliśmy strzały, tym razem nie było wątpliwości, że to ostra amunicja. O tym, że zginęło tam dziewięć osób, dowiedziałam się jednak dopiero następnego dnia w izraelskim więzieniu.
Jak wyglądało zatrzymanie „Challengera”? Najpierw zrzucono na pokład granaty hukowe i dymne. Potem komandosi wtargnęli na pokład. Zachowywali się niezwykle brutalnie i chamsko. Moja koleżanka została trafiona gumową kulą w twarz, cała zalała się krwią. Mnie tylko szarpali i wyzywali: „You fucking bitch”, „We will kill you”, „Shut the fuck up!”. Potem porwali nasz statek do Aszdod. Gdy odmówiłam zejścia na izraelskie terytorium, wynieśli mnie siłą. A jeden „dzielny komandos” nastąpił mi buciorem na twarz. Uszkodził mi okulary.
Co było potem? Przesłuchanie, więzienie i deportacja do Turcji. Przez cały czas czuliśmy straszliwą nienawiść izraelskich żołnierzy. Na lotnisku żołnierki szydziły ze mnie i mnie wyzywały. „Won z naszego kraju!” – krzyczały. Zapytałam jedną z nich, dlaczego traktują nas jak zwierzęta. „Wy jesteście zwierzętami!” – krzyknęła. Wszystko to było bardzo nieprzyjemne. Niestety zostałam również okradziona. Odebrano mi telefony i inne rzeczy osobiste. Izraelczycy traktowali nas tak jak od 60 lat traktują Palestyńczyków! Dla nas to trwało kilka dni, dla Palestyńczyków to koszmarna codzienność. Upokorzenia, pobicia i zabójstwa.
Pani i pani koledzy z zachodnich organizacji praw człowieka nie stawialiście Izraelczykom oporu i nic poważnego wam się nie stało. Tureccy aktywiści, którzy zginęli, zaatakowali izraelskich komandosów kijami i nożami! Byliśmy jedną flotyllą, całością. I jako całość należy nas traktować. Nie wolno nas dzielić na „dobrych aktywistów” z Zachodu i „złych akty- wistów” z Turcji i innych krajów muzułmańskich. To myślenie naznaczone islamofobią i rasizmem. „Mavi Marmara” została brutalnie zaatakowana przez uzbrojonych po zęby Izraelczyków. Jej pasażerowie mieli pełne prawo, żeby się bronić, żeby walczyć o zagrożone życie. Ci ludzie działali w obronie własnej.
Podobno za kilka tygodni ruszy do Gazy Flotylla Wolności II. Weźmie pani w niej udział? Oczywiście!
Dlaczego pani to robi? Tydzień temu znalazła się pani w wielkim niebezpieczeństwie, trafiła do więzienia. Po co narażać się po raz drugi na takie nieprzyjemności? Czuję, że to mój obowiązek. Marzę bowiem o świecie, w którym nie ma niesprawiedliwości i przemocy, w którym jedni ludzie nie uciskają drugich. Chcę się do tego celu – w miarę moich skromnych możliwości – przyczynić. Uważam, że my Europejczycy mamy wobec Palestyńczyków pewien dług do spłacenia. Na przykład mój ojciec był w armii generała Andersa i podczas II wojny światowej okupował Palestynę. Do dziś, choć minęło tyle lat, ten biedny, uciśniony naród znajduje się pod okupacją, tym razem izraelską. Ci ludzie potrzebują naszej pomocy. rozmawiał Piotr Zychowicz
Zaginięcie nie jest przypadkowe Z Jackiem Światem, mężem poseł Aleksandry Natalli-Świat, ofiary katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem, rozmawia Marek Zygmunt Czy odzyskał Pan wszystkie przedmioty, rzeczy osobiste, a szczególnie zawartość torebki należącej do Pańskiej małżonki? - W idealnym stanie zachował się portfel, w którym znajdowały się złotówki i dolary amerykańskie w takiej wysokości, która wystarczyłaby na jeden dzień pobytu w Smoleńsku i Katyniu. Zwrócono mi także karty rabatowe Oli i jej wizytówki. W dobrym stanie zachował się również paszport. Nie było natomiast karty kredytowej i bankomatowej! To na pewno nie jest dziełem przypadku!
Czy jest Pan pewny, że żona miała te karty w swojej torebce? - Oczywiście, że tak. Ona się nigdy z nimi nie rozstawała, zawsze miała je w torebce. Jeszcze raz powtarzam: tu nie może być mowy o żadnym przypadku. Te karty zostały po prostu skradzione.
Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski podczas pobytu w Moskwie udekorował czterech smoleńskich milicjantów wysokimi polskimi odznaczeniami państwowymi za - jak twierdzono - ich pracę przy likwidowaniu skutków katastrofy i wyjaśnianiu jej okoliczności... - To jest po prostu skandal, że przez przypadek polska opinia publiczna dowiaduje się o tym, iż osoba tylko wypełniająca obowiązki prezydenta naszego kraju wyróżnia w ten sposób kogoś, kto wykonuje swoją pracę. A poza tym przecież nie poznaliśmy jeszcze przyczyn tej katastrofy, a już wyróżnia się, i to wysokimi odznaczeniami, ludzi przypadkowych, którzy niczego odkrywczego w tej sprawie nie dokonali.
Jak ocenia Pan dotychczasowy przebieg śledztwa dotyczącego smoleńskiej tragedii? - Powinna je prowadzić od samego początku przede wszystkim strona polska, przy współpracy z Rosjanami, a nie - tak jak to się stało - odwrotnie. Opowiadałem się również za powołaniem komisji międzynarodowej w tej kwestii. Ale skoro nie doszło do powołania międzynarodowego gremium, a śledztwo prowadzone jest pod dyktando strony rosyjskiej, to uważam, że nasz rząd, nasze organy śledcze powinny im dokładnie patrzeć na ręce. Chodzi mi tutaj np. o pracę kontrolerów lotniska i sprawdzenie jego wyposażenia. Dziękuję za rozmowę.
KAMPANIA PRZEMĄDRZAŁYCH CHAMÓW Kampania Komorowskiego jest z punktu widzenia marketingu kompletną masakrą: pałace, dyżurne udeckie autorytety, te same co już w „wojnie na górze”, tylko w jeszcze głębszej demencji, „straszny dziadunio” - słowem, powtórka z Unii Demokratycznej. Wierni czytelnicy zauważyli na pewno, że pierwsze moje komentarze polityczne po katastrofie przesycone były głębokim sceptycyzmem co do szans Jarosława Kaczyńskiego na wygraną w wyborach prezydenckich. Ma on od lat ogromny elektorat negatywny, przy czym ciąży na nim nie tylko to, o czym chętnie mówi, czyli niechęć mediów, ale i własne błędy, którymi kampanię propagandową salonu uwiarygodnił. Ciąży mu zwłaszcza błąd bodaj najgrubszy w karierze, jakim była reakcja na przegraną w 2007 r. Polityk w demokracji nie może się obrażać na wyborców, nie może kwestionować ich wyroku, mówić, że są ogłupieni i zmanipulowani, ani kazać rywalowi przepraszać za to, że wygrał (wiem, nie o to szło, ale tak to Polacy odebrali). Takich rzeczy wyborcy nie wybaczają długo. Dlatego sugerowałem, że mądrzej byłoby wystawić innego kandydata. Nie przewidziałem jednego: że w sukurs Kaczyńskiemu przyjdzie sam Komorowski, wspierające go autorytety oraz platformerscy „sztabowcy”. W przeciwieństwie do sprytnej i skutecznej kampanii Tuska z 2007 r., kampania Komorowskiego jest z punktu widzenia marketingu kompletną masakrą. Pałace, dyżurne udeckie autorytety, te same co już w „wojnie na górze”, tylko w jeszcze głębszej demencji, „straszny dziadunio”, który nie dość, że głupio ubliża, to potem jeszcze (w wywiadzie dla „Faktu”) oznajmia, że kto nie rozumie jego wyrafinowanego poczucia humoru, ten widocznie jest ciemniakiem − słowem, powtórka z Unii Demokratycznej, z jej ulubioną metodą perswazji „musisz wybrać nas, bo przecież jesteśmy lepsi, nasza wyższość jest tak oczywista, że nie trzeba jej udowadniać, jeśli ktoś tego nie rozumie, to jest głąb”. Wzorzec szefów kampanii działa. Gdy kandydat PO intensywnie „pałacuje” (określenie Roberta Mazurka) z obrazami w złoconych ramach, szablami i akselbantami w tle, kibicujący mu publicyści wzmacniają przekaz. Przykład niedawny − niejaki Kontek z „Faktu”. Gdy krótko wypunktowałem, gdzie widzę główne wady Komorowskiego, ten odpowiedział, że „różnej maści Ziemkiewicze, Sakiewicze i Rydzykiewicze” to chamy wywijające cepami. Piękny obraz − tu pan hrabia z flintą, a tu chłopstwo z cepami. Oparłem się pokusie przypomnienia, że zdarzało się już nam chamom niejednego jaśnie pana pogonić, zauważyłem tylko, że ubliżając mi czy Sakiewiczowi, Kontek sam pokazuje, iż merytorycznie obronić swego faworyta nie jest w stanie. Co on na to? Jeszcze raz mi nabluzgał i wytknął, żem nie hrabia. W „Fakcie”! Po prostu miodzio! Bo, rzecz najważniejsza, co najbardziej imponuje salonom? Wbrew stereotypowi - chamstwo. Salonowcom wydaje się, że jeśli dosadnie, od serca, bluzgną, nazwą adwersarzy grubym słowem, to zgnębią ich już do cna, jak ten profesor, co się publicznie kazał IPN-owi całować w de. I nie potrafią się powstrzymać. A tak, powiedzieć tej hołocie do słuchu, i dodać, że są wiochą, ćwokami, motłochem, który za fawor sobie poczytywać winien, że jaśnie państwo gotowi są mu pozwolić na siebie głosować! Tak! Rafał A. Ziemkiewicz
Psychuszka polska Kogokolwiek, czegokolwiek nie wziąć pod lupę: czy to katastrofy smoleńskiej czy klęski powodzi – na każdym kroku prym wiodą standarTy (korekta – nie poprawiać!) tak niekonwencjonalne, że chwilami nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać.
To jakiś matrix, co się w naszym kraju wyprawia. Obecność najwyższych dowódców w jednym samolocie 10 kwietnia była – jak się okazało – zgodna z procedurami. Tak stwierdził rzecznik prasowy Sztabu Generalnego, a potwierdził wiceminister obrony narodowej. W toku debaty nad czarną skrzynką którą zwieziono z Moskwy, wybitny autor opowiadań science fiction Rafał A. Ziemkiewicz z „Rzepy” zaryzykował taką oto hipotezę, że gen. Błasik przyszedł do kokpitu pomóc kolegom-pilotom, aby „odciążyć” ich z części procedur. Kapitalne! Rzeczywiście, odciążył aż za dobrze. W konsekwencji koledzy-piloci bezdyskusyjnie, w pełni zintegrowali maszynę z horyzontem. Nurt science fiction z przytupem, z iście ułańską fantazją wparował do arsenału analitycznego „prawych Polaków”. No ale przecież na tym nie koniec, bo oto Niebo zesłało na nas kolejny dopust. Przed wojną wrocławski Kozanów Niemcy uznali za obszar zalewowy i nie budowali ludzkich osiedli. „Polak-katolik” – wręcz przeciwnie. Nie dość, że pobudował raz, to i replay zrobił, na pohybel siłom natury, bo co mu tam! W razie czego, semper fidelis odda się pod Opiekę. [Ktoś wydał zgodę na budowanie na obszarach zalewowych i zapewne nie był to murarz ani hudraulik - admin] Rządzący pięknym województwem podkarpackim wojewoda Karapyta z PSL i marszałek Cholewiński z PiS spychają teraz odpowiedzialność jeden na drugiego, bo 10 mln zł przeznaczonych na ochronę przeciwpowodziową w regionie którego znaczne obszary znalazły się pod wodą, wróciło do budżetu państwa jako niewykorzystane. Sieć kanalizacyjna, która na wiele lat zarzyna budżet samorządu lokalnego, w gminie Mielec robiona była tak, że zdemolowano dreny na polach uprawnych. Nieczyszczone latami kanały biegnące wzdłuż ulic osiedlowych wylewają, a ten sam mędrek który zżymał się w zeszłym roku, że nie chce, że nie będzie w gminie interweniował – teraz o mało się nie porobi ze strachu o sadybę, która kosztowała tyle wyrzeczeń. Nie mogę wyjść ze zdumienia obserwując „wielką parafię polską”: cóż to za stabilny kraj! Cóż to za państwo nieprzemijających wartości! Jakaż twarda konsekwencja w dziadostwie: czy zima stulecia 1978/1979, czy powodzie trzynastolecia 1997-2010 – bezradność zawżdy jednakowa. Czyż powinniśmy dziwić się, że jesteśmy mocarstwem kabaretowym? Marek Bednarz
Od admina: Pan Bednarz, zakładamy, nie może napisać całej prawdy z powodu zrozumiałego instynktu samozachowawczego. Nie napisze więc, jaka to wroga Polsce nacja objęła rządy w naszym kraju, zarówno na poziomie władz lokalnych, jak i centralnych (Bruksela). Nie napisze o planach zniszczenia polskiej gospodarki i wyludnienia Polski celem zrobienia miejsca dla starszych i mądrzejszych. Pozorna “niekompetencja” i ”głupota” są w istocie dobrze dopasowanymi do maszynerii lucyferian trybikami. Marucha
Wywiad z małżonką Janusza Korwin-Mikkego Kontynuujemy cykl wywiadów z kandydatkami na pierwszą damę - dziś Małgorzata Szmit, żona Janusza Korwin-Mikkego w rozmowie z Anitą Czupryn o tym, co się dzieje, kiedy kobieta wychodzi za mąż za Araba, o różnicach płci, babochłopach i niekobiecych poglądach Manueli Gretkowskiej. Pamięta Pani, który raz mąż startuje w wyborach prezydenckich? Chyba czwarty.
Do czterech razy sztuka? Mąż startuje nie tyle po to, żeby być prezydentem, ale dlatego, że ma okazję do zaprezentowania swoich poglądów, których w inny sposób nie ma szans przedstawić. Media go konsekwentnie ignorują, a on nie ma możliwości przebić się ze swoimi poglądami. Jest Internet, to olbrzymie forum, ale nie dociera do wszystkich.
Startował też na prezydenta Warszawy, do sejmiku mazowieckiego, brał udział w przedterminowych wyborach na Podlasiu, ale też w okręgu gdańskim. Za każdym razem bezskutecznie. To nie daje Pani do myślenia? Nie wiem, czy pani zauważyła, ale mój mąż i jego poglądy są przedstawiane w mediach publicznych w sposób karykaturalny. Z jego wypowiedzi wycina się najbardziej kontrowersyjne fragmenty, przekręca je, publikuje się rzeczy widziane od innej strony.
Dlaczego media miałyby robić takie rzeczy? Podejrzewam i mąż też tak podejrzewa, że establishment się go boi. Poglądy męża są radykalne. Proponuje on zmianę systemu władzy, zmianę ustroju. Proponuje zminimalizowanie państwa jako takiego, zmniejszenie podatków, zniesienie wszystkich zapomóg, dodatków rodzinnych, dla bezrobotnych i tym podobnych. Głośno mówi, że w tej chwili mamy republikę kolesiów, każdy ma jakieś interesy i mój mąż jest dla nich niebezpieczny.
Za pięć lat mąż znowu wystartuje w kampanii prezydenckiej? Nie wiem, co będzie za pięć lat.
Nie planują państwo? Nigdy nie planujemy, jesteśmy spontaniczni. Nie planujemy nawet wakacji. Kiedyś, jak dzieci były mniejsze, bardzo mi to przeszkadzało. Teraz się przyzwyczaiłam.
Jaka jest żona Janusza Korwin-Mikkego? Jestem zwykłą kobietą, gospodynią, żoną, matką. Robię to, co należy do kobiety. Całe życie marzyłam o tym, jeszcze jako dziecko, i zawsze wyobrażałam sobie siebie jako panią domu, która chodzi, rozstawia służbę po kątach, mówi, gdzie jeszcze trzeba wytrzeć kurze.
I doczekała się Pani tej służby w swoim domu? Raz w tygodniu przychodzi pani do sprzątania.
W jakiej rodzinie była Pani wychowywana? Jestem jedynaczką, ale mama była najmłodszą z 10 rodzeństwa, więc miałam mnóstwo ciotek i wujków. Moje cioteczne rodzeństwo jest prawie o pokolenie starsze ode mnie. Byłam beniaminkiem w rodzinie.
Rozpieszczona? Szczerze mówiąc, nie wiem, co to znaczy rozpieszczona.
To niegrzeczne dziecko, któremu się za dużo wydaje. Nie, taka nie byłam. Byłam spokojnym dzieckiem, bardzo dobrą uczennicą, zawsze miałam same piątki. Raczej nie sprawiałam kłopotów.
Czym zajmowała się Pani mama? Była urzędniczką na poczcie. Mieszkaliśmy w Warszawie. Ojciec był rzemieślnikiem, ale nie wychowywał mnie. Moi rodzice się rozstali, jak byłam dzieckiem. Byłam wychowywana przez drugiego męża mojej matki, który wcześnie zmarł. W szkole średniej byłam już sama z mamą.
Gdy dziś wraca Pani myślą do dzieciństwa, to co w nim było takiego, co miało później wpływ na Pani życie, na życiowe wybory? Chyba relacje rodzinne, które chciałam zmienić. Sytuacja dziecka rozwiedzionych rodziców nie jest komfortowa. Zwłaszcza w tamtym okresie, a były to lata 50., 60., inaczej patrzono na takie dzieci. Nie było prosto choćby z powodu kwestii nazwiska: mama ma inne, dziecko ma inne. To powodowało pewien dyskomfort.
Potem te sprawy przestały się już tak bardzo liczyć? Poszłam do liceum, potem na studia. Kończyłam historię na Uniwersytecie Warszawskim, zresztą z wieloma w tej chwili znanymi ludźmi. Z dzisiejszymi dziennikarzami radiowymi i telewizyjnymi. Ale najbardziej znanymi osobami są niewątpliwie Tomasz Nałęcz i jego żona, z którymi choć nie byłam na jednym roku, to spotykaliśmy się w jednej grupie znajomych. Dziś nie utrzymujemy już kontaktów towarzyskich ze względu na różne środowiska, w jakich się obracamy.
Kim chciała Pani wtedy być? Z jednej strony bardzo mnie interesowała historia, wyobrażałam sobie, jak siedzę zagrzebana w starych księgach, w archiwum. No, a z drugiej strony moim marzeniem było zostać tą panią domu, która w takim XIX-wiecznym stylu rozdysponowuje, co kto robi.
Zamiast tego musiała się Pani nauczyć, jak zarządzać szóstką dzieci. Wspólnych dzieci mamy trójkę. Ale w tej chwili wszyscy właściwie jesteśmy razem i pozostałe dzieci, po śmierci ich mamy, trzymają z nami.
Jak Pani poznała męża? Po studiach rozpoczęłam pracę w archiwum na Uniwersytecie Warszawskim. On pracował w Instytucie Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej, spotykaliśmy się na korytarzach, tak jak się spotykają koledzy z sąsiednich pokojów w pracy - rozmawialiśmy. Był już wtedy po rozwodzie.
Panienka z dobrego domu po studiach wybiera dzieciatego rozwodnika? Musiał ująć Panią siłą swojej osobowości.
Janusz ma niezwykłą osobowość. Jest bardzo mądrym człowiekiem, ma olbrzymią wiedzę. Zainteresowaliśmy się sobą wspólnie, ponieważ on - wiedząc, że jestem historykiem - wypytywał mnie na tych korytarzach o różne sprawy związane z historią. Wtedy jeszcze chyba nie miał żadnych aspiracji politycznych, żadnej chęci bycia politykiem, ale z rozmów wynikało, że interesują go procesy społeczne. A ja mu je jakoś potrafiłam ukierunkować w kontekście historycznym. Od początku byliśmy dla siebie intelektualnymi partnerami. No, i jakoś tak zostaliśmy razem.
Jaki był wtedy? Taki jak dzisiaj. Mądry, serdeczny, czuły, z ogromną wiedzą.
Oprócz tych korytarzowych spotkań była jakaś bardziej romantyczna randka, na którą Panią zaprosił? To chyba normalne.
Przyszedł z kwiatami? To są rzeczy bardzo prywatne i ja nie lubię o tym mówić. Jesteśmy ze sobą prawie 38 lat.
Jaką ma Pani receptę na szczęśliwe małżeństwo? Podobne zainteresowania, podobne domy, wychowanie, wartości. Proszę mnie nie wziąć za rasistkę, ale wydaje mi się, że kiedy kobieta wychodzi za mąż za Araba czy Murzyna, ma na pewno dużo mniejsze szanse na ułożenie sobie szczęśliwego życia niż małżeństwa z tego samego kręgu kulturowego.
Ale za to małżonkowie mogą być pomostami pomiędzy swoimi kulturami. Ale tak naprawdę, jeśli spytać taką kobietę, czy jest szczęśliwa, to mało która powie, że jest, w takim sensie, jak szczęśliwa jest kobieta z mężem dzielącym jej zainteresowania i poglądy.
Która rocznica małżeństwa była obchodzona najbardziej hucznie? Nie obchodzimy rocznic ślubu. W naszym domu obchodzi się święta, ewentualnie imieniny, czasami urodziny, jak są bardzo okrągłe. Nie obchodzi się żadnych dni babci, mamy, dziecka, kobiet, walentynek ani tym podobnych. To święta komercyjne i obchodzenie ich nie jest potrzebne. (...)
Być może. Ale Janusz Korwin-Mikke kojarzy się jako polityk, który nie lubi kobiet. I ma do nich, delikatnie mówiąc, lekceważący stosunek. Wręcz przeciwnie. Mąż uważa, że kobiety mają inne potrzeby, możliwości, talenty i powinny rozwijać się w swoich dziedzinach. Nie powinny konkurować z mężczyznami, bo nie dorównają im na tym poziomie, na którym górują mężczyźni. Nie dorównają choćby siłą fizyczną czy zdolnościami orientacyjnymi. Są oczywiście wyjątki i są kobiety, które są bardzo dobrymi menedżerami, naukowcami, ale fizyków i matematyków wśród kobiet nie ma prawie wcale. Kobiety mają inne predyspozycje. W naszym domu nie obchodzi się dni babci, mamy, dziecka, kobiet, walentynek ani tym podobnych. To święta komercyjne i obchodzenie ich nie jest potrzebne
Mówienie o Partii Kobiet "partia ekshibicjonistek" nie było lekceważące? To są babochłopy. Mąż lekceważy te, które usiłują konkurować z mężczyznami.
Manuela Gretkowska też jest babochłopem? Jej poglądy nie są w pełni kobiece.
Jakie poglądy są w pełni kobiece? Takie, dla których ważne są wartości kobiece. Gdy kobieta chce się podobać mężczyźnie, a nie - upodobnić do mężczyzny
Mąż pomaga Pani w domu? W tej chwili nie ma takiej potrzeby, ale gdy była, to pomagał. Trzepał dywany, woził ciężkie zakupy, do tej pory to robi. Nie gotuje. Ale jeśli mam ochotę, przyrządzi bardzo dobrą jajecznicę.
Jest Pani najbliższym współpracownikiem swojego męża. Czyta Pani jego teksty, robi korekty, podrzuca tematy, wyszukuje informacje, dba, aby na czas przyszły pieniądze za felietony. Jest z tego bardzo zadowolony. Mówi, że beze mnie nie miałby tematów. Byliśmy wydawcami "Najwyższego Czasu", w tej chwili mąż tam dalej pisuje, a ja przygotowuję rubryki wiadomości ze świata i z Polski. Przeglądam w Internecie wszystkie portale informacyjne i wyszukuję to, co może go zaciekawić i posłużyć za inspirację do jego artykułów. Robię merytoryczną korektę artykułów, wyłapuję błędy.
I wciąż gra Pani drugie skrzypce, nigdy na widoku. Nie czuję potrzeby bycia na widoku. Nie miałam i nie mam takich aspiracji. Jestem na widoku, gdy wychodzimy gdzieś razem w publiczne miejsce. Ale nieskromnie powiem, że mąż uważa mnie za mądrą kobietę. Rozmawiała Anita Czupryn
Rozwijajmy się oddzielnie Nasi Umiłowani Przywódcy właśnie wyłażą ze skóry, żeby nas przekonać, iż pragną naszego dobra. Z jednej strony to prawda, bo każdy z nich liczy na posadę, jeśli już nie prezydenta, to dygnitarza drobniejszego płazu, któremu Rzeczpospolita będzie płaciła grube pieniądze, odbierane nam za pośrednictwem urzędów skarbowych, gotowych na każde skinienie oprawców. Przewidział to poeta, pisząc w proroczym natchnieniu, że „nie zrozumie prosty lud nigdy potężnej duszy władcy, dlatego musi świszczeć knut i muszą dręczyć go oprawcy”. Bo władca, całą siłą swojej potężnej duszy pożąda naszego dobra, a skoro ma do pomocy gotowych na każde skinienie oprawców, to jakże tu się dziwić, że tego dobra już tak niewiele nam zostało? Nasi Umiłowani Przywódcy nie biorą tego, ma się rozumieć, pod uwagę, wychodząc z założenia, że „dla ludu eto wsio rawno, czy car, czy chan jest jego katem, bo lud, to swołocz i gawno; batem go! Batem! Batem! Batem!” Te rusycyzmy, to na okoliczność pojednania z Rosją, do którego, za pośrednictwem Naszych Umiłowanych Przywódców tresuje nas właśnie zimny czekista Putin. Już tam Nasi Umiłowani Przywódcy, te mizerne imitacje Adama Łodzi Ponińskiego, skaczą przed nim z gałęzi na gałąź, gotowi obedrzeć nas wszystkich ze skóry, żeby tylko nie zapoznać się z ruskim batogiem. Z drugiej strony, jakież niby dobro ma dla nas płynąć z tego, że Nasi Umiłowani Przywódcy wszystko nam odbiorą? „Wszystko mu także się odbierze, by mógł własnością gardzić szczerze”? No, to byłby nawet jakiś pozór moralnego uzasadnienia fiskalnego rabunku. Tylko patrzeć, jak Nasi Umiłowani Przywódcy zaczną nam klarować, że lepiej jest „być”, niż „mieć” – i słuszna ich racja, bo cóż człowiekowi po mieniu, jak nie jest pewien dnia, ani godziny? W takiej sytuacji od razu zrozumie, jakie to szczęście, że przynajmniej żywy, zdrowy – i porzuci wszelką myśl o posiadaniu czegokolwiek, bo z tego tylko same zgryzoty i niebezpieczeństwa. Goły złodzieja się nie boi, a cóż może być w życiu ważniejszego, niż poczucie bezpieczeństwa? Ale ludzie oprócz mienia miewają też dzieci i – chociaż to niewiarygodne – niektórzy jeszcze nie wyzbyli się wobec nich poczucia odpowiedzialności. Dlatego też pod koniec maja odbyła się w Gimnazjum i Liceum im. Św Tomasza z Akwinu w Józefowie pod Warszawą konferencja poświęcona nauczaniu klasycznemu. Jej celem było wykazanie, że edukacja klasyczna stanowi remedium na stan współczesnego systemu oświaty. Edukacja klasyczna nie tylko nawiązuje do siedmiu sztuk wyzwolonych, a więc: gramatyki, logiki i retoryki, czyli umiejętności wyrażania myśli, które stanowiły tzw. trivium – oraz geometrii, arytmetyki, astronomii i muzyki, stanowiących quadrivium – ale przede wszystkim kładzie nacisk na istotę nauczania, którą wyraża samo słowo edukacja, wywodzące się zarówno ze słowa educere, czyli wydobywać i ducere, czyli prowadzić. Skąd wydobywać i dokąd prowadzić? Wydobywać z ignorancji i prowadzić ku poznaniu prawdy. Ale w jaki sposób? Ksiądz John Jenkins, przedstawiając w swoim referacie stan edukacji w Stanach Zjednoczonych oraz próby poprawy sytuacji, zwrócił uwagę na to, że według Arystotelesa edukacja jest nauką o przyczynach. Tymczasem współczesna edukacja ignoruje zasadę przyczynowości, wskutek czego uczniowie wprawdzie wiele wiedzą, ale niczego, albo prawie niczego nie rozumieją. Jak w takim razie nauczać? Zalety metody sokratycznej, polegającej na pytaniu i udzielaniu odpowiedzi byłyby dobre w przypadku Sokratesa – a więc kogoś, kto sam wie i pragnie swemu uczniowi przekazać prawdę. Metoda ta stawia wysokie wymagania przede wszystkim nauczycielowi. Na przykład nauczyciel fizyki, przygotowując się do zajęć, w trakcie których ma objaśnić uczniom, dajmy na to, teorię Einsteina, powinien zadać sobie samemu pytanie: skąd wiem, że to jest prawda? I dopiero, kiedy sam sobie na to pytanie odpowie, może nie tylko pozwolić uczniom, ale nawet prowokować ich do zadawania pytań. Problem polega jednak na tym, że współczesne programy edukacyjne wcale nie są na ten cel zorientowane. Przeciwnie. Zwróciła na to uwagę pani dr Aldona Ciborowska, w znakomitym referacie „Postmodernizm a edukacja” podkreślając, że postmoderniści kwestionują prawdę jako zgodność sądu z rzeczywistością, utrzymując, że prawdą jest cokolwiek. Mówiąc między nami, ten cały postmodernizm, to nic innego, jak stara, znajoma, socjalistyczna brednia, z tym, że nie w stylu moskiewskim, tylko zachodnim, według receptury Antoniego Gramsciego. Gramsci uznał, że socjalistyczna rewolucja wymaga zniszczenia „kultury burżuazyjnej”, czyli cywilizacji łacińskiej i obecnie zarówno państwowe programy edukacyjne w Eurokołchozie, jak i cały przemysł rozrywkowy zostały temu właśnie celowi podporządkowane. Celem współczesnej edukacji, zwłaszcza w kierowanym przez narodowych i internacjonalnych socjalistów Eurokołchozie, nie jest ukształtowanie człowieka myślącego, tylko wykształconego kretyna, wytresowanego do rozwiązywania testów i recytowania formułek ułożonych według sławetnego „klucza”. Samodzielne myślenie nie jest oczekiwane, ale bo też po co niewolnicy mają myśleć? Wystarczy, że będą myśleli starsi i mądrzejsi, który przecież z natury rzeczy wiedzą, co jest dla wszystkich dobre. Jeśli zatem nie chcemy doprowadzić do zerwania cywilizacyjnej ciągłości i utraty poczucia wspólnoty nawet z własnymi dziećmi i wnukami, to za wszelką cenę, podkreślam – za wszelką cenę musimy przeszkodzić naszym okupantom w likwidowaniu władzy rodzicielskiej oraz odebrać im władzę nad bogactwem, jakie wytwarzamy, którą sobie uzurpowali. Konstytucja w art. 48 powiada, że rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. To prawo ani nie wygasa, ani nie ulega zawieszeniu, kiedy dzieci idą do szkoły. Tymczasem w szkole bywają wychowywane wbrew przekonaniom swoich rodziców – bo tak zdecydowała obdarzona przez razwiedkę zewnętrznymi znamionami władzy i posłuszeństwem oprawców banda jakichś idiotów lub łajdaków. Ta sama banda stwarza też sobie pozory legalności dla przywłaszczania sobie lwiej części bogactwa, jakie wytwarzamy. Tymczasem, zgodnie z art. 70 konstytucji, rodzice mają wolność wyboru dla swoich dzieci szkół innych niż publiczne – a skoro tak, to i zachowania dla siebie tej części bogactwa, która jest im odbierana przez Naszych Umiłowanych Przywódców pod pretekstem organizowania edukacji. Jak się okazuje, zasada oddzielnego rozwoju nie była wcale taka głupia, jak nam ją przedstawiano. Dlaczego mielibyśmy przymuszać się do obcowania z idiotami lub łajdakami, skoro w gruncie rzeczy ani nic nas z nimi nie łączy, ani nie chcemy z nimi mieć nic wspólnego? SM
MOJA SPISKOWA WERSJA Co i kogo mogło tak zdeterminować, żeby mógł spowodować tragedię? Nie wierzę, żeby w Polsce znalazły się jakieś poważne czynniki polityczne, które by tego chciały. Niestety poza Polską jest ich sporo. Nie znam ostatecznych przyczyn katastrofy w Smoleńsku. Nie mam stuprocentowej pewności, czy mamy do czynienia z zamachem czy zbiegiem wręcz nieprawdopodobnych przypadków. Po dwóch miesiącach jednak w głowie ułożył mi się ciąg logicznych wydarzeń, który zaczyna nie najgorzej pasować do różnych faktów dotychczas rozsypanych jak stłuczony witraż. Z zebranych puzzli nie da się odtworzyć pełnego obrazu ani każdej minuty przed katastrofą. Wiele jednak pasuje i ten obraz, przerażający również mnie, zaczynam widzieć coraz wyraźniej. Dlaczego piloci z tak dużą pewnością wlecieli w jar? Mogli się pomylić co do wysokości, ale zeszli również z kierunku lotu. Tak jakby lecieli w inne miejsce znajdujące się kilkaset metrów bliżej i trochę obok. Rozmawiałem z wieloma ekspertami. Jeden zwrócił mi uwagę na to, co działo się 6,5 sekundy przed zetknięciem samolotu z drzewami. W stenogramach przekazanych przez Rosjan, o ile można wierzyć temu zapisowi, jest potwierdzenie minięcia radiolatarni. Samolot w tym czasie powinien przelecieć, do zetknięcia z drzewami, ok. 300 m. Drzewa zaczyna kosić 1100 m od pasa. Jeżeli wierzyć stenogramowi, leciał nie ok. 200 km na godz., lecz 70 km. Absurd. Jeżeli więc odebrał sygnał, to nie w miejscu, gdzie powinna być radiolatarnia, lecz kilkaset metrów wcześniej. Czemu? O problemach z radiolatarnią informował samolot Jak-40 lądujący z polskimi dziennikarzami. Czy jednak problem ten mógł spowodować przesunięcie źródła sygnału? Dlaczego samolot lądował od tak niebezpiecznej strony (jar), skoro warunki atmosferyczne i ukształtowanie terenu sugerowałyby lądowanie z drugiej? Złą wysokość i kierunek mógł skorygować jeszcze kontroler lotu. Ten jednak potwierdza, że samolot leci dobrze. Niemal do ostatniej chwili. Kontroler częściowo przyznał, że podawał nieprawdziwe dane. Tego chyba nie słyszeli nawet twórcy science fiction: kontroler wprowadza załogę w błąd - jak tłumaczył - dla jej dobra. Jeżeli całą winę ponosiłby, jak nam od początku sugerują, pilot i, jak insynuują, prezydent, Rosjanie powinni stanąć na głowie, by sprawę jak najszybciej wyjaśnić i by Polacy mieli dostęp do wszystkich materiałów w śledztwie. Tymczasem na kopię czarnych skrzynek czekaliśmy półtora miesiąca, oryginałów nie ma, a pozostała dokumentacja jest przekazywana bardzo wybiórczo. Za całą solidność śledztwa muszą nam wystarczyć lizusowskie i po prostu obrzydliwe zapewnienia władz, że wszystko jest w porządku, nawet kiedy znaczna część samolotu jest wynoszona z miejsca katastrofy przez przypadkowe osoby, a zabezpieczający teren zajmują się okradaniem zmarłych. Nachalna propaganda robiona przez nadskakujące Moskwie media tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że obowiązuje "skręcanie tej sprawy".
Pozostaje do ustalenia jeszcze jedno: motyw. Co i kogo mogło tak zdeterminować, żeby mógł spowodować tragedię? Nie wierzę, żeby w Polsce znalazły się jakieś poważne czynniki polityczne, które by tego chciały. Niestety poza Polską jest ich sporo. W grę mogły wchodzić nawet radykalne siły terrorystów niechętne udziałowi polskich wojsk w wojnie w Iraku i w Afganistanie. Czy jednak motywacji nie mógł mieć ktoś znacznie bliżej? Przyjęto założenie, że ta katastrofa naraża ekipę Władimira Putina. Być może jakieś siły w Rosji mogłyby pójść i na taką grę, by tę ekipę osłabić. Niedawno zmieniono szefa GRU, które konkurowało z ekipą kagiebowców od Putina.
Czy jednak władze rosyjskie nie mogły mieć interesu w tej katastrofie? Tylko wtedy, gdyby z powodu polityki osób znajdujących się na pokładzie coś poważnego by im zagrażało. Do niedawna takiego zagrożenia nie było. Lech Kaczyński miał wprawdzie pewne szanse na reelekcję, ale większe posiadał jego konkurent. Jednak sama reelekcja miała dla Rosjan niewielkie znaczenie. Jest tylko jeden element sytuacji politycznej i gospodarczej Polski, który ich naprawdę niepokoi. Możliwość zamienienia Polski w gazowe eldorado. To w PiS dominowali zwolennicy przyciągnięcia tu amerykańskiego kapitału. W PO tylko jeden polityk zaczął szukać problemów z wydobyciem gazu łupkowego: Bronisław Komorowski. Jego teoria na temat odkrywkowego wydobywania gazu przejdzie do księgi rekordów wszech czasów. Czy Komorowski popełnił kolejną gafę? Na pewno nie popełnili jej Rosjanie, przyjmując go z atencją w Moskwie. Czy ktoś chciał Gazpromowi ułatwić zadanie? Jeżeli nawet tak, to chyba jednak akcja została spartolona. Na razie skazani jesteśmy wyłącznie na domysły. Śledztwo ugrzęzło, a media i elity polityczne godzą się z tym, że winę trzeba przerzucić na polskich pilotów. Tomasz Sakiewicz
Festiwal ignorancji fachowców zapraszanych przez TVN, chcących obciążyć poległych pilotów Zbulwersował mnie TVN wczoraj (7.06) w wieczornych Faktach. Wałkuje się sprawę “nacisków”, chociaż do osiągnięcia przez nasz rządowy samolot wysokości decyzji 100 metrów, na której wydarzyła się katastrofa, żadne działanie pilotów nie wskazywało, że wykonują jakieś polecenie pod przymusem lub działają wbrew sztuce lotniczej i woli dowódcy. Z rejestracji zachowań załogi zarejestrowanych na ścieżce głosowej rejestratora zdarzeń wynika brak jakichkolwiek na załogę nacisków. Przebieg lotu był uzgodniony z dyspozytorem smoleńskiego lotniska a jego prawidłowość aż do osiągnięcia wysokości decyzji 100 metrów była wielokrotnie potwierdzana przez dyspozytora wieży. Niemal co kilometr lotu dyspozytor potwierdzał, że samolot znajduje się prawidłowo na ścieżce i nie stwierdzał żadnych rozbieżności z zadanymi warunkami podejścia do pułapu decyzji o ewentualnym rozpoczęciu lądowania na wysokości 100 metrów.
Dowódca samolotu bez owijania w bawełnę informował każdego zaglądającego do kokpitu, że w Smoleńsku nie ma warunków do lądowania, że samolot będzie musiał odlecieć na założone wcześniej dla tego lotu lotnisko zapasowe (Mińsk lub Witebsk), ale że zrobi próbę czy da się zobaczyć pas do lądowania oraz, ze względu na duży zapas paliwa ewentualnie poczeka na taką możliwość krążąc do 30 minut nad lotniskiem. Chyba nikt nie zaprzeczy, że ta decyzja dowódcy samolotu była w tych warunkach optymalna. Teraz chcący winą za katastrofę obciążyć wyłącznie poległych lansują kolejne, nieuzasadnione stwierdzenie, że dyspozytor lotniska w Smoleńsku przekazując załodze informacje
10:39:40,8, D Lądowanie dodatkowo 120 - 3 metry (posadka dopołnitielno)
10:39:41,4 A ???
10:39:45,6 KWS Dziękuję cofnął tym zgodę na lądowanie lub podniósł wysokość decyzji do 120 metrów. Nie dziwi ich to, że dowódca samolotu za tę informację podziękował i potem jakby nigdy nic wspierany przez dyspozytora kontynuował podejście do próby lądowania. Spójrzmy w stenogram jak to było naprawdę od zgłoszenia przez pilota dyspozytorowi lotniska w Smoleńsku zamiaru lądowania! “Transkrypcja” końcówki dialogu w Tu-154 według MAK
D - głos dyspozytora wieży lotniska w Smoleńsku
KWS – dowódca samolotu
2P - drugi pilot Tu-154
A – głos nie rozpoznanych osób
SzT – prawdopodobnie nawigator Tu-154
X – sygnał ostrzegawczy
Czas – moskiewski (GMT + 4 godziny)
101 - lub1-0-1 żargonowa nazwa samolotu Prezydenta
Korsarz – kryptonim lotniska w Smoleńsku
10:23:29,9 KWS Korsarz Start polski 101, dzień dobry
10:23:33,7 D Polski 1-0-1, Korsarz odpowiedział
10:23:39,6 KWS Na dalszą prowadzącą zmniejszamy wysokość 3600
10:23:47,3 D Polski Foxtrot 1-0-1, pozostałość paliwa, ile macie paliwa?
10:23:56,9 KWS Pozostało 11 ton
10:24:02,6 D A jakie macie lotnisko zapasowe?
10:24:04,9 KWS Witebsk, Mińsk
10:24:10,0 D Witebsk, Mińsk, prawidłowo?
10:24:11,2 KWS Prawidłowo zrozumiałeś
10:24:30,1 D PLF 1-2-0-1, na Korsarzu mgła, widzialność 400 metrów
10:24:30,1 D Na Korsarzu mgła, widzialność 400 metrów, 4-0-0 metrów
10:24:49,2 KWS "Temperaturę i ciśnienie poproszę"
10:24:51,2 D "Temperatura plus 2, ciśnienie 7-45, 7-4-5, warunków do lądowania nie ma"
10:25:01,1 KWS "Dziękuję, jeśli można to spróbujemy podejścia, ale jeśli nie będzie pogody, to odejdziemy na drugi krąg."
10:25:12,3 D "1-0-1, po próbnym podejściu wystarczy wam paliwa na zapasowe?"
10:25:18,3 KWS "Wystarczy"
10:25:19,6 D "Zrozumiałem"
10:35:14,4 D "1-0-1,wykonujcie trzeci, radialna 19"
10:35:19,9 KWS "Wykonaliśmy trzeci, polski 101"
10:35:21,6 A "3-3-0 (prędkość 330 km/h ?)"
10:35:22,6 D "Polski 101, i do 100 metrów być gotowym do odejścia na drugi krąg"
10:35:29,5 KWS "Tak jest."
O godzinie 10:24:51,2 dyspozytor lotniska stwierdza, że „warunków do lądowania nie ma”. Dowódca Tupolewa przyjmuje to do wiadomości, ale proponuje próbę podejścia, zastrzegając „jeśli można”. Dyspozytor lotniska w Smoleńsku po uzyskaniu wszystkich niezbędnych informacji o 10:35:22,6 wyraził zgodę na warunkowe lądowanie wyznaczając pułap 100 metrów jako wysokość dla zbadania warunków pogodowych i podjęcia wspólnie decyzji o lądowaniu lub odejściu na drugi krąg. Okazało się, że to nie Prezydent podejmował tę decyzję – ani nie generał Błasik
10:39:08,7 D "101-y odległość 10, wejście na ścieżkę"
10:39:28,3 SzT Dziękuję, karta zakończona
10:39:30,1 D "8 na kursie i śnieżce"
10:39:33,6 KWS "Podwozie klapy wypuszczone"
10:39:37,3 D Pas wolny
Dyspozytor i załoga samolotu dobrze się rozumieją i wykonują wzajemnie uzgodniony program lotu. Dyspozytor wyraźnie informuje „pas wolny”, czyli w przypadku podjęcia decyzji na 100 metrach będzie można na pasie lądować.
10:39:40,8, D Lądowanie dodatkowo 120 - 3 metry (posadka dopołnitielno)
10:39:41,4 A ???
10:39:45,6 KWS Dziękuję
I tu się zaczął festiwal ignorancji fachowców zapraszanych przez TVN do paru programów. Dyspozytor uzupełnia o10:39:40,8 dane do lądowania. Przedtem, ze względu na dyskusję z dowódcą Tupolewa o sposobie postępowania we mgle, nie zdążył podać pilotowi Tupolewa wszystkich warunków lądowania. Podał tylko temperaturę na lotnisku (2ºC), ciśnienie na pasie (735mmHg) i widzialność (400m). O10:39:40,8 uzupełnia te dane resztą informacji niezbędnych pilotowi dla wykonania lądowania. Podaje dodatkowe dane do lądowania: kierunek wiatru (azymut 120 stopni) i prędkość wiatru (3 m/sek). Trzeba być albo niefachowcem albo podłym cynikiem próbującym obwinić dowódcę samolotu, żeby z tego spreparować tezę, że to jest w jakiś sposób zaszyfrowana informacja o zmianie warunkowej zgody na lądowanie. Dowódca za podanie tych informacji dziękuje, co chyba powinno być zrozumiałe. Dalej obowiązuje decyzja dyspozytora z godziny10:35:22,6 D “Polski 101, i do 100 metrów być gotowym do odejścia na drugi krąg”
10:39:49,9 D Podchodzicie do dalszej, na kursie i ścieżce, odległość 6
10:39:50,2 "sygnał 845Hz dalsza prowadząca"
10:39:52,2 A Dalsza
10:39:54,1 KWS ???
10:39:57,1 A "400 metrów"
10:40:06,7 TAWS" TERRAIN AHEAD"
10:40:07,8 TAWS" TERRAIN AHEAD"
10:40:13,5 wieża: "4 na kursie, ścieżce"
10:40:16,7 KWS "Na kursie i na ścieżce"
10:40:19,6 SzT "300"
10:40:22,8 A "250 (metrów)"
10:40:26,6 D "3 na kursie i ścieżce"
10:40:29,6 A ???
10:40:31,6 D Reflektory włączcie
10:40:32,4 "TAWS TERRAIN AHEAD"
10:40:33,5 "TAWS TERRAIN AHEAD"
10:40:32,9 SzT "200"
10:40:34 KWS Włączone
W tym fragmencie widać trzy sprawy. Pierwsza, że między 6. i 3. kilometrem pochodzenie do wysokości decyzji odbywa się bez żadnej zmiany. Druga, że dyspozytor przez cały czas potwierdza prawidłowość schodzenia samolotu po ścieżce (po „wojskowej” ścieżce – bardziej stromej niż ta, o której mówią piloci cywilni). Trzecią sprawą, jest wadliwe działanie TAWSu. Major Fiszer przypuszcza, że powodem tego jest zamieszanie między stopami i metrami o czym pisałem tutaj: przyczyna-katastrofy-metry-i-stopy. Załoga słusznie błędne informacje TAWS ignoruje.
10:40:37,1 SzT "150"
10:40:38,7 D 2 na kursie i ścieżce
10:40:39,4 "TAWS TERAIN AHEAD, TERRAIN AHEAD"
10:40:42,0 "TAWS TERAIN AHEAD, TERRAIN AHEAD"
10:40:41,3 A "100 metrów"
10:40:42,6 SzT ..."100"
10:40:42,6 X "TAWS PULL UP, PULL UP"
10:40:44,1 X "TAWS PULL UP, PULL UP"
10:40:44,5 X "TAWS PULL UP, PULL UP"
10:40:46,1 X "TAWS PULL UP, PULL UP"
10:40:46,6 X "TAWS TERRAIN AHEAD, TERRAIN AHEAD"
10:40:49,2 X "TAWS TERRAIN AHEAD, TERRAIN AHEAD"
10:40:48,7 SzT "100"
10:40:49,2 2P "W normie"
Piloci po dojściu do wysokości decyzji utrzymują zadaną wysokość 100 metrów do10:40:49. Podkreślam, że ze stenogramu wynikają informacje, że do momentu zejścia na wysokość decyzji 100m
1. dowódca samolotu sam podejmował w samolocie decyzje dotyczące lotu
2. nie zarejestrowano ani nacisków na pilotów ani ich nielogicznych działań
3. podczas lądowania w kabinie pilotów nikt nie przeszkadzał załodze
4. odczytywano wysokość z właściwego przyrządu
5. pilot wykonywał manewr podejścia do lądowania ze zgodą i pod kontrolą dyspozytora lotniska
6. pilot miał wyznaczone lotniska zapasowe
7. pilot nie próbował lądować 1000 metrów za wcześnie
8. pilot świadomie zszedł do uzgodnionej z wieżą wysokości decyzji 100m
9. TAWS nie działał prawidłowo
10. zadana przez dyspozytora wysokość dla podjęcia decyzji o lądowaniu na wysokości 100 metrów nie została zmieniona. Na zakończenie w związku ze wspomnianą wyżej informacji przekazanej pilotom przez dyspozytora lotniska o 10:39:40,8, że wiatr z kierunku 120 stopni wieje z prędkością 3m/sek przypominam odszyfrowany metar pogody na lotnisku Smoleńsk Sewierny dnia 10. kwietnia 2010 o godzinie 10:00 czasu moskiewskiego, który podałem już w notce falsyfikacja-hipotezy-sztucznej-mgly :
10:00 AM 1°C 1°C 98% 1026 hPa 0.5 km PdWs 10.8 km/h mgła gęsta mgła Almanzor
Prokuratura na łasce Rosjan W polskim śledztwie w sprawie katastrofy smoleńskiej “źle się dzieje” z uwagi na brak materiałów z dochodzenia rosyjskiego – oceniają pełnomocnicy rodzin ofiar. Podkreślają, że mimo upływu dwóch miesięcy od tragedii liczba przekazanych przez Rosję dokumentów jest niewielka. Prokuratura wojskowa tłumaczy, że wystosowała już cztery wnioski prawne, ale z praktyki międzynarodowej wynika, iż terminy realizacji są długie. Reprezentujący część rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej mecenas Rafał Rogalski ocenił, że w polskim śledztwie “źle się dzieje”, nie dlatego żeby prokuratorzy mieli niewłaściwie wykonywać swoje czynności, ale z uwagi na brak materiałów z dochodzenia rosyjskiego. – Mijają prawie dwa miesiące od katastrofy, a my mamy bardzo niewiele materiałów ze strony rosyjskiej, co nam tak naprawdę tamuje bieg postępowania – ocenia mecenas. Dodaje, że w najwyższych organach prokuratury brakuje woli determinacji, aby je szybko uzyskać. Rzecznik prokuratury wojskowej płk Zbigniew Rzepa podkreśla, że do Rosji wystosowano cztery wnioski o pomoc prawną i musimy czekać na ich realizację. – Według konwencji z 1959 r. o pomocy prawnej wnioski takie powinny być realizowane w jak najkrótszym czasie – wskazuje. Dodaje, iż z praktyki międzynarodowej wynika, że takie wnioski mają zazwyczaj długie terminy realizacji, sięgające nawet kilku lat. Zaznaczył jednak, iż strona polska nie ma żadnych możliwości prawnych, aby ten proces przyspieszyć. Poza tym druga strona może odmówić realizacji wniosków, zasłaniając się suwerennością lub bezpieczeństwem państwowym. Ale w ocenie Rzepy, nie zachodzą tutaj takie okoliczności. Poinformował on, że niebawem do Polski powinno dotrzeć kolejne 1000 stron dokumentów ze śledztwa, ale kilka tygodni zajmie ich tłumaczenie.
W ocenie posła Karola Karskiego (PiS), to wszystko wskazuje, że Polska powinna uczestniczyć w śledztwie rosyjskim. Podkreśla on, że błędem strony polskiej było oparcie się na konwencji chicagowskiej zamiast na dwustronnej konwencji z 1993 r., która mówi o wspólnym śledztwie. Karski podkreśla, że ciągle nie jest za późno, żeby zażądać od Rosji takiego rozwiązania. Specjalista prawa międzynarodowego dr Ireneusz Kamiński (PAN) stwierdza, że rzeczywiście nie ma żadnych instytucji, do których można by się odwołać, gdyby zachodziły jakieś ewentualne nieprawidłowości w przekazywaniu materiałów z dochodzeń rosyjskich – komisyjnego i prokuratorskiego. – Taka droga nie istnieje – podkreśla. Prawnik zwraca jednak uwagę, że oparcie się na konwencji chicagowskiej rodzi pewne zobowiązania międzynarodowe, m.in. rzetelnego wyjaśnienia wszystkich okoliczności wypadku. – Są one niekwestionowane – mówi dr Kamiński. Należy tu też wykorzystywać klasyczne reguły prawa międzynarodowego, czyli interwencje na drodze dyplomatycznej.
Gdyby się jednak okazało, że prowadzone w Rosji postępowanie nie jest satysfakcjonujące, wykazuje pewne braki albo też wnioski o pomoc prawną są ignorowane, bez przekonującego uzasadnienia, to wówczas z roszczeniami mogłyby wystąpić rodziny ofiar katastrofy. Prawnik zastrzega, że to są rozważania hipotetyczne, ale zgodnie z prawem międzynarodowym skargi takie, po wyczerpaniu ścieżki prawnej w Rosji, mogłyby się zwrócić do Trybunału w Strasburgu. Zaniepokojenie pełnomocników budzą medialne doniesienia o manipulacjach przy zeznaniach kontrolerów z lotniska w Smoleńsku. Rogalski powiedział, że są to “dziwne sytuacje”. Podkreślił, że w świetle ujawnionych dotychczas materiałów, a zwłaszcza stenogramów, powstaje konieczność zweryfikowania “w sposób bardzo istotny” działań podejmowanych przez obsługę lotów na lotnisku Siewiernyj, w związku z zamierzonym lądowaniem tam prezydenckiego samolotu. - Nie komentujemy tych informacji – powiedział płk Rzepa, pytany o obsługę lotów na lotnisku Siewiernyj. Odmówił też, ze względu na dobro śledztwa, informacji o treściach wniosków prawnych, czy prokuratura będzie się domagała ponownych przesłuchań kontrolerów, czy też osób ich przesłuchujących, czy też zapisów radaru na lotnisku. Rogalski zwrócił też uwagę, że należy odrzucić pojawiające się wypowiedzi, iż niektóre wersje katastrofy można już wykluczyć. – Na tym etapie postępowania żadna wersja nie jest wykluczona, ani zamachu, ani uszkodzenia technicznego – podkreśla Rogalski. Zenon Baranowski
Eksperci od nawigacji i aerodynamiki: Protokół MAK został przygotowany pod z góry założoną tezę Protokół moskiewskiego MAK sugeruje irracjonalne zachowanie pilotów prezydenckiego Tupolewa. Protokół Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego został przygotowany pod tezę z góry założoną – twierdzą eksperci od nawigacji i aerodynamiki, którzy analizowali dokument. Jeśli wykres lotu “odejmiemy” od wysokości terenu, nad którym się znajdował samolot, otrzymamy linię prostą, malejącą. Taki zabieg sugeruje, że piloci posługiwali się radiowysokościomierzem, a nie wysokościomierzem barycznym. W efekcie wydaje się, że pilot co sekundę poprawiał parametry lotu tak, by lecieć “po ścieżce”, ale mierzonej względem terenu. Fachowcy z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie rozpoczęli prace nad odczytaniem rozmów z tzw. czarnej skrzynki prezydenckiego Tu-154M. Przed nimi dużo pracy, bo Rosjanie nie rozszyfrowali wszystkich utrwalonych na rejestratorze rozmów. Zdaniem ekspertów, stenogram MAK pomija kluczowe w wyjaśnieniu sprawy zapisy z ostatnich sekund lotu. Skąd to przypuszczenie? Według pilotów, odtworzone zachowanie załogi jest irracjonalne, a w stenogramach brakuje jakiejkolwiek informacji o odruchowych i naturalnych reakcjach pilotów na ostrzeżenia systemu TAWS. Biegli z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie rozpoczęli już prace związane z odczytaniem zapisów rejestratora rozmów z pokładu prezydenckiego Tu-154M. Jak poinformowała “Nasz Dziennik” prof. Maria Kała, dyrektor placówki, Instytut – by zapewnić spokojną pracę biegłym – nie będzie informował opinii publicznej o przebiegu prac. Wyniki ekspertyz będą dostarczone prokuraturze i ta zadecyduje, w jaki sposób wykonane przez polskich biegłych stenogramy zostaną zaprezentowane. Prace mogą potrwać nawet dwa, trzy miesiące, bo – jak zapewniła prof. Kała – chodzi o to, by zostały wykonane dokładnie. Biegli mają sporo pracy, bo przekazane przez Rosjan stenogramy mają sporo braków, jest wiele fragmentów oznaczonych jako “niezrozumiałe”. Ponadto, w ocenie ekspertów, stenogramy – włączając nawet owe “białe plamy” – najprawdopodobniej nie zawierają danych na temat wszystkich zarejestrowanych na pokładzie samolotu rozmów. – W zapisach brakuje jakichkolwiek śladów reakcji pilotów na sygnał “pull up”. Nie jest możliwe, by wyszkoleni piloci nie zrobili czegoś, co wykonuje się automatycznie – ocenił dr Ryszard Drozdowicz, specjalista ds. aerodynamiki lotnictwa. Jak zauważył, w końcowej fazie lotu, według stenogramów oprócz komendy “odchodzimy” i odliczania wysokości panuje cisza. Dlaczego? Nie wiemy, czy Rosjanie nie zapisali pewnych kwestii, czy też w kabinie panował szum i rozmowy były nieczytelne. To jednak byłoby dziwne, ponieważ chwilę wcześniej głosy były dobrze słyszalne. W ocenie dr. Drozdowicza, wypełnienie treścią ostatnich chwil lotu może mieć znaczenie w wyjaśnieniu przyczyn tragedii. Jednak pełny obraz sytuacji stworzy dopiero zestawienie rozmów z parametrami lotu znajdującymi się w czarnych skrzynkach. Bazując na dotychczasowej wiedzy, można założyć, że samolot został “przeciągnięty” (na skutek zbyt dużego kąta natarcia skrzydła następuje gwałtowny spadek siły nośnej i przyrost oporu aerodynamicznego, w efekcie samolot chwilowo traci sterowność) – nie z winy pilotów, a prawdopodobnie z powodu awarii w układzie sterowania i zaczął “przepadać” (gwałtownie tracił wysokość). W ocenie Ryszarda Drozdowicza, samolot został wprowadzony w pierwszą fazę korkociągu (to efekt przeciągnięcia płatowca z jednoczesnym zakłóceniem jego równowagi poprzecznej) i wykonał pół beczki. Świadczy to o tym, że samolot musiał mieć jeszcze wysokość ok. 50-60 m (rozpiętość skrzydeł Tu-154M to ok. 40 m), ale był już jednak nie sterowny. Zdaniem Drozdowicza, wypełnienie stenogramów może wyjaśnić, czy rzeczywiście piloci w żaden sposób nie reagowali na sygnały ostrzegawcze i jakie czynności wykonywali. Z pewnością świadomie – na tak niskiej wysokości i z pasażerami na pokładzie – nie próbowaliby wykonać korkociągu.
Dziwny tor lotu Na podstawie protokołu MAK oraz danych o prędkościach podchodzenia do lądowania samolotu opisanych w instrukcjach podejścia Marek Strassenburg Kleciak, ekspert od nawigacji lotniczej, dokonał obliczeń, które pozwoliły zobrazować tor lotu Tu-154M. Z uzyskanego wykresu wynika, że w pierwszej fazie lotu pilot leciał za wysoko w stosunku do właściwej ścieżki schodzenia. Potem jak gdyby zorientował się w sytuacji i zniżył samolot, ale za dużo, i w ostatniej fazie lotu znalazł się za nisko. – Tor lotu pionowego samolotu przypomina literę “S”, co jest o tyle dziwne, że samolot leciał na autopilocie, który powinien utrzymywać stały kąt schodzenia – ocenił Kleciak. W jego ocenie, protokół MAK został przygotowany dla “zmylenia publiczności” pod z góry założoną tezę. – Jeśli bowiem ten wykres lotu samolotu “odejmiemy” od wysokości terenu, nad którym samolot się znajdował, to otrzymamy linię prostą, malejącą – zauważył. Taki zabieg sugeruje odbiorcy, że piloci posługiwali się radiowysokościomierzem, a nie wysokościomierzem barycznym. W efekcie wydaje się, że pilot co sekundę poprawiał parametry lotu, tak by lecieć “po ścieżce”, ale mierzonej względem terenu. – Instrukcja mówi, że lądujemy według poziomu lotniska, który znany jest z wysokościomierza barycznego i nie ma logicznego wytłumaczenia, dla którego pilot miałby posługiwać się radiowysokościomierzem – ocenił. Taka teza jest jednak dość “chwytliwa”. – Bo pilot był młody, niedoświadczony, popełnił błąd i samolot się rozbił. Jest to jednak niedorzeczne tłumaczenie, a jego przyjęcie oznaczałoby, że (trudno nawet tak to nazwać) pilot popełnił szkolny błąd – dodał. Także rzekoma obecność gen. Andrzeja Błasika w kabinie sugeruje, że jeśli w ogóle pomyłka miała miejsce, to zwierzchnik Sił Powietrznych z pewnością by ją zauważył. – W mojej ocenie, protokół MAK w obecnej postaci nie odpowiada rzeczywistości, ponieważ sugeruje zupełnie irracjonalne zachowanie pilota, a więc i próba odtworzenia toru lotu jest obarczona tym błędem – zaznaczył ekspert. W tym kontekście zastanawia też fakt, że protokół MAK, a dokładnie wysokości samolotu wynikające z odtworzonych komunikatów załogi znacznie odbiegają od prawidłowej ścieżki schodzenia, co spotyka się z brakiem reakcji kontroli lotów. Co więcej, kontroler mimo odchyłek kilkakrotnie potwierdzał załodze, że są na kursie i ścieżce. W ocenie ekspertów, te dane muszą zostać skorelowane z danymi na temat parametrów lotu, bo analiza stenogramów prowadzi do kolejnych pytań i sprzeczności. Marcin Austyn
CZY POLONIA WEŹMIE UDZIAŁ W WYBORACH? Obecny rząd w kontekście umożliwienia głosowania bardziej troszczy się o Polaków wyjeżdżających na wakacje niż o starą Polonię, od wielu lat, a nawet pokoleń mieszkającą w innych krajach. W komunikacie wyborczym, zamieszczonym przez placówki dyplomatyczne Rzeczypospolitej na świecie, czytamy: „Warunkiem ujęcia w spisie wyborców oraz wzięcia udziału w głosowaniu jest posiadanie przez wyborcę zamieszkałego na stałe za granicą lub przebywającego czasowo za granicą ważnego polskiego paszportu”. Zdaniem przedstawicieli Polonii jest to dla nich krzywdzące i w oczywisty sposób sprzeczne z Konstytucją RP, która wyraźnie stwierdza: „Obywatel polski ma prawo udziału w referendum oraz prawo wybierania Prezydenta Rzeczypospolitej, posłów, senatorów i przedstawicieli do organów samorządu terytorialnego, jeśli najpóźniej w dniu głosowania kończy 18 lat”. Zatem w oczach urzędników MSZ nieważny paszport podważa istotę obywatelstwa w kontekście prawa wyborczego Polaków mieszkających na świecie. Nie ma wątpliwości, że poświadczeniem posiadania polskiego obywatelstwa jest wydany oficjalnie dokument przez organy Rzeczypospolitej, którym – poza granicami kraju – jest paszport. Nie ma przy tym znaczenia, czy paszport ów utracił ważność, czy nie. Utrata ważności paszportu nie pozbawia Polaka mieszkającego na obczyźnie obywatelstwa i nie powinno to być przesłanką do odebrania mu prawa do głosowania. Należy zauważyć, że miliony osób z szeroko rozumianej Polonii na całym świecie, będąc obywatelami polskimi, posiada nieważne paszporty polskie, gdyż nie może przedłużyć ich ważności ze względu na miejsce zamieszkania znacznie oddalone od ośrodka konsularnego. Ponadto wiele osób nie zdąży już przed przyspieszonymi wyborami przedłużyć ważności paszportów. Wskazany wyżej wymóg uderza przede wszystkim w starą emigrację, mieszkającą głównie w USA, Kanadzie i krajach Ameryki Południowej, a także w Australii, gdzie miejsca zamieszkania od ośrodków konsularnych są najbardziej oddalone. Ponadto w ostatnich latach, pod rządami PO, zlikwidowano konsulaty w wielu państwach Ameryki Łacińskiej czy Australii, co jeszcze bardziej pogarsza sytuację mieszkających tam Polaków. W Polsce, gdy obywatel zapomni dowodu osobistego, może głosować, jeśli dwie inne osoby, znajdujące się na liście osób uprawnionych do głosowania i posiadające dokument tożsamości, potwierdzą przed komisją wyborczą tożsamość tej osoby. Dlaczego ten mechanizm nie obowiązuje w przypadku głosowania poza granicami Polski? Przecież i tam nic nie stoi na przeszkodzie, aby Polacy potwierdzali tożsamość znanych sobie rodaków. Jest jeszcze jedna niezwykle ważna, ale i bardzo trudna kwestia, która wymaga zmiany prawa, a nie tylko dobrej woli urzędników. Na dawnych kresach Rzeczypospolitej (Litwa, Białoruś, Ukraina) żyje wielu Polaków, których przynależność do narodu polskiego została potwierdzona przez Kartę Polaka. Narzekają oni, że Karta Polaka daje im zbyt małe uprawnienia i przywileje. Te pretensje są tym bardziej uzasadnione, że ich rodziny znalazły się poza granicami naszego państwa nie ze swojej winy, a polskie obywatelstwo potracili wbrew swojej woli. Ponieważ w krajach ich obecnego zamieszkania nie ma możliwości posiadania podwójnego obywatelstwa, nie mogą ubiegać się o nasze obywatelstwo, choć ich polska narodowość jest bezsporna. Czy nie należy podjąć próby takich zmian przepisów prawa, ze zmianą konstytucji włącznie, które nadadzą Polakom ze wschodu, posiadającym Kartę Polaka, prawo do udziału w polskich wyborach prezydenckich i parlamentarnych na podobnych zasadach, na jakich głosują przedstawiciele Polonii? Zdaję sobie sprawę, że kwestia ta jest skomplikowana także ze względu na ewentualne reperkusje międzynarodowe, niemniej wydaje się, że rozciągnięcie prawa wyborczego na tych Polaków bardziej by ich związało z Polską i jej sprawami. Na koniec trzeba zwrócić uwagę na fakt, że obecny rząd w kontekście umożliwienia głosowania bardziej troszczy się o Polaków wyjeżdżających na wakacje niż o starą Polonię, od wielu lat, a nawet pokoleń mieszkającą w innych krajach. Pojawiła się w mediach informacja, że zagłosować będzie można w kurortach turystycznych m.in. w Hurghadzie w Egipcie, w Antalyi w Turcji, w Palma de Mallorca i Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich, w Warnie w Bułgarii oraz w stolicy Dominikany Santo Domingo. Tymczasem, jak niedawno podał MSZ, w USA, gdzie mieszka 10 mln. 600 tys. Polaków, planuje się 10 obwodów głosowania, gdy w Wielkiej Brytanii, gdzie przebywa ok. 450 tys. Polaków, ma być 28 obwodów głosowania. W Brazylii, gdzie mieszka 1 mln. 800 tys. Polaków, planuje się tylko trzy obwody głosowania, czyli tyle, ile w małej Szwecji, gdzie Polacy stanowią 100 tys. społeczność. Czy takie rozłożenie punktów wyborczych na świecie daje naszym rodakom równy dostęp do urny wyborczej? Dlaczego obecny rząd tak słabo dba o stara polską emigrację, w wielu przypadkach utrudniając jej udział w życiu politycznym kraju? Nie dziwmy się, że gdy przychodzą wybory, tak niewielu przedstawicieli Polonii bierze w nich udział, tym bardziej, że już zdaje się ostatecznie zarzucono pomysły, aby Polonia mogła wystawiać i wybierać dwóch lub trzech swoich przedstawicieli do Senatu (a nie wyłącznie mieć prawo głosowania na kandydatów wystawionych w Warszawie). Dr Artur Górski
Czy –Rząd - rządzi? Jak Państwo zapewne zauważyli, o „Rządzie” piszę zazwyczaj „tzw. Rząd” lub „Rząd” w cudzysłowie. Dużą literą – by nie posadzono mnie o brak szacunku dla „Rządu”. Piszę tak – ponieważ w Polsce – i w zdecydowanej większości państw demokratycznych „rządy” wcale nie są rządami – czyli Władza Wykonawczą. To rządy projektują ustawy, głosują (!!!) nad ich projektami... Zauważyli Państwo ten nonsens? Jak ministrowie mogą głosować??? Kogo oni reprezentują? Jeśli w Rurytanii istnieje Ministerstwo Resortów Siłowych, Ministerstwo Sportu i Ministerstwo Turystyki, a w Poronii Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Policji oraz Ministerstwo Sportu i Turystyki – to łatwo się domyśleć, że wynik głosowań będzie w nich, choć ustawy będą identyczne – całkowicie odmienny. Głosowanie w „Rządzie” to kompletny nonsens. „Rząd” zajmuje się projektowaniem ustaw tylko dlatego, że Sejm – jako ciało bardzo demokratyczne i w dodatku wielkie – do tego się nie nadaje. Konstytucję USA układało kilkunastu facetów; gdyby dyskutowano ja w 460-osobowym Parlamencie, Stany Zjednoczone do dziś byłyby kolonią brytyjską... Układanie ustaw przez „Rząd” jest jednak też nonsensem – bo wtedy „Rząd” układa nie takie ustawy, które potrzebne są dla kraju – lecz takie, by jemu było wygodniej rządzić. Proszę sobie wyobrazić ustawianie bramek w slalomie przez narciarzy płatnych od tego, jak szybko zjadą z górki!!! Dlatego potrzebne jest stworzenie Rady Stanu – ciała, które przejęłoby od „Rządu” funkcje tworzenia ustaw – a Rząd (wtedy już bez cudzysłowu) zająłby się tym, czym zajmują się normalne rządy – czyli rządzeniem w oparciu o te ustawy. Stworzeniu tej kilkunastoosobowej trzeciej Izby Parlamentu powinno towarzyszyć zmniejszenie Sejmu do 120., a Senatu do 32. Senatorów. Ale to inna sprawa... JKM
Walka o prawdę Jak ci „polscy” politycy latali na Ukrainę. Jak wychwalali i popierali p. Wiktora Juszczenkę! Jak Go zapewniali o swojej przyjaźni. Jak twierdzili, że ten Janukowycz to ukryty agent Moskwy i w ogóle komunista z nożem w zębach... Tylko ja nawoływałem do umiaru – i nie wtrącania się w wewnętrzne sprawy Ukrainy. Tłumaczyłem przy okazji, że p. Juszczenko opiera się na nienawidzących Polski szowinistach – a p. Wiktor Janukowycz żadnym komunistą nie jest. Natomiast atakowanie Go, odcinanie od Europy – to wpychanie Go prosto w objęcia Moskwy. Wychodziłem – jak zwykle - na dziwaka sprzeciwiającego się „powszechnej woli narodu”. Sterowanej przez „polskie” media. Prawdą jest, że dla polskiej polityki (o ile, oczywiście, UE się rozleci – bo jak się nie rozleci, to politykę będzie prowadzić baronessa Ashley – i tyle...) nie ma sprawy ważniejszej, niż Ukraina. Od tego zależy, jak mamy się ustawiać: szukać w Rosji oparcia przeciwko Niemcom i ich klientowi, Ukrainie? Szukać w Niemczech oparcia przeciwko blokowi Rosji i Ukrainy? Szukać wraz z Ukrainą w USA oparcia przeciwko sojuszowi niemiecko–rosyjskiemu? Szukać w Chinach oparcia przeciwko Rosji? Wszędzie kluczowe jest stanowisko Ukrainy. Pytam się tylko, czy po tym szczekaniu na p. Janukowycza JE Bronisław Komorowski, JE Donald Tusk czy WCzc. Jarosław Kaczyński będą jeszcze mieli czelność pokazać się u JE Wiktora Janukowycza – nie obawiając się, że zostaną poszczuci psami? Czy - wobec tego, że Ukraina jest taka ważna – prezydentem Polski nie powinien zostać ktoś, kto do p. Janukowycza miał od początku stosunek życzliwie neutralny? A dlaczego pisałem o „polskich” politykach? Bo to nie była „polska” polityka. Była to polityka prowadzona przez „polskich:” dygnitarzy – na zlecenie Berlina, Brukseli czy Waszyngtonu. Bez refleksji, czy to istotnie jest potrzebne Polsce? Pan kazał – pieski szczekały... Tylko teraz jest kłopot. I w ogóle jest pytanie, czy ludzie, którzy (jak JE Donald Tusk) bez czytania podpisali Traktat Lizboński, którzy merdając ogonkami traktat ten w Brukseli uzgadniali (jak WCzc. Jarosław Kaczyński) – mogą kierować polityką zagraniczną (o ile, powtarzam, jej prowadzenie jest jeszcze możliwe...). Przecież Jarosław Kaczyński otwarcie mówi o konieczności utrzymywania jak najlepszych stosunków z Republiką Federalną Niemiec... I to dopiero dziwi. Bo co do PO nikt nie ma złudzeń: już jej poprzednik, Kongres Liberalno-Demkratyczny, był popierany przez RFN, a periodyk tzw. „gdańskich liberałów”, czyli „Przegląd Polityczny”, był jawnie finansowany przez ambasadę RFN. Wszystkie fundacje niemieckie w Polsce – Eberta, Naumanna, Adenauera – popierały KLD i PO, a p. Aniela Merkel przed poprzednimi wyborami osobiście poparła p. Donalda Tuska... co niewątpliwie spowodowało Jego porażkę; każdy Polak wie, że jak kogoś popierają Niemcy, to raczej nie należy nań głosować. Oczywiście: prasa, w ogromnej większości przecież niemiecka, ujada, że tylko albo Kaczyński, albo Komorowski. Z czego wynika, że wybór jednego z tych kandydatów jest dla Niemców korzystny. A jeden kandydat jest systematycznie zwalczany od dwudziestu lat: zwalczany przez stronnictwo pruskie, przez stronnictwo ruskie, przez większość „polskich” służb specjalnych – w zasadzie: przez wszystkie zorganizowane grupy. Ja bowiem chcę, by prawa w Polsce mieli ludzie. A nie grupy. Jednak zorganizowane grupy są silne – i jeśli silna władza państwowa nie chroni jednostek, grupy odbierają ludziom wolność. Co najśmieszniejsze: w interesie obcych służb leży, by państwo polskie było jak najbardziej scentralizowane. Wtedy wystarcza wprowadzić kilku swoich agentów – i można takie państwo opanować. Jak natomiast opanować państwo, w którym istnieją tysiące rozmaitych przepisów lokalnych i rodzinnych – a na straży tego ładu stoją mężczyźni z pistoletami w rękach – gotowi użyć tej broni, gdyby ktokolwiek – własna władza, czy obcy – chciał odebrać im ich wolność. Takie konserwatywno-liberalne państwo jest bardzo stabilne. Trwa nieraz tysiące lat – w odróżnieniu od „republik weimarskich”, PRL-ów, Trzecich Rzesz i III Rzeczypospolitych. Co bardzo niektórych irytuje. JKM
Kalendarium zaniedbań rządu Donalda Tuska w sprawie katastrofy polskiej delegacji na uroczystości 70. rocznicy mordu na polskich oficerach w Katyniu
Wrzesień 2007 - Aleksander Szczygło, minister obrony narodowej w rządzie PiS, podpisał decyzję o rozpoczęciu przetargu na zakup średnich samolotów do przewozu najważniejszych osób w państwie.
Marzec 2008 - Bogdan Klich, minister obrony narodowej w rządzie PO - PSL, zapowiada kontynuowanie przetargu, ale z pewnymi modyfikacjami: "Dostałem od premiera jasne dyrektywy. Brzmią one: utrzymać generalnie zasady przetargu zaakceptowane przez poprzedniego ministra obrony narodowej, zmodyfikować je tylko w dwóch punktach, tzn. dopuścić możliwość pozyskania samolotów używanych oraz zmniejszyć liczbę samolotów".
Maj 2008 - odejście z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego zapowiada dowódca pułku płk Tomasz Pietrzak i wielu innych oficerów. Stwierdził wówczas m.in.: "Sprzęt, który mamy, jest przestarzały. Dla nas to coraz większe ryzyko i coraz większa odpowiedzialność za najważniejsze osoby w państwie".
Styczeń 2009 - rząd PO - PSL odstępuje od koncepcji zakupu nowych samolotów na rzecz nabycia maszyn używanych. Tłumaczy to trudną sytuacją budżetu państwa.
3 lutego 2010 r. - Dmitrij Pieskow, rzecznik szefa rosyjskiego rządu, informuje, że Władimir Putin, premier Rosji, zaprosił Donalda Tuska, premiera Polski, do odwiedzenia, w ramach uroczystości rocznicowych, Katynia, "gdzie w końcu lat 30. w rezultacie politycznych represji zginęła duża liczba radzieckich obywateli, w 1940 roku zostali rozstrzelani polscy oficerowie, a później przez nazistowskich okupantów - liczni żołnierze Armii Czerwonej".
4 lutego - prezydent Lech Kaczyński informuje, że wybiera się na kwietniowe uroczystości rocznicowe do Katynia jako najwyższy przedstawiciel RP. Wyraża zadowolenie, że premier Tusk też będzie w nich uczestniczył. - Mam nadzieję, że wizę dostanę - mówi Kaczyński.
20 lutego - Władimir Grinin, ambasador Federacji Rosyjskiej w Polsce, twierdzi, że do kierowanej przez niego placówki nie wpłynęło żadne pismo z kancelarii Lecha Kaczyńskiego w sprawie wyjazdu polskiego prezydenta do Katynia. Rząd RP nie reaguje na prowokacyjną wypowiedź rosyjskiego urzędnika.
21 lutego - Aleksander Szczygło, szef BBN, w Radiu Zet ocenia wypowiedź Grinina jako nieprawdziwą. - Tego samego dnia, czyli 27 stycznia, zostało wysłane pismo właściwie jednobrzmiące do pana ministra Radosława Sikorskiego, ministra Andrzeja Przewoźnika i do ambasadora Rosji. Z informacją, że prezydent pragnie wziąć udział w uroczystościach 70. rocznicy zbrodni w Katyniu. I zadziwiające jest, że ambasador Grinin tymi swoimi słowami włącza się w sprawy wewnętrzne w Polsce - mówi Szczygło. - Bardzo niedobrze się dzieje, że pan tę sprawę wyciąga. Prosiliśmy, żeby nad kwestiami uroczystości w Katyniu zachować spokój - odpowiada mu Paweł Graś, rzecznik rządu. Tego samego dnia Ambasada Rosji w Polsce wydaje komunikat, że nie otrzymała żadnych konkretnych propozycji w sprawie udziału Lecha Kaczyńskiego w uroczystościach w Katyniu. W oświadczeniu na stronach internetowych placówki napisano, że ambasador Władimir Grinin został źle zrozumiany.
15 marca - Władimir Grinin, ambasador Rosji w Polsce, oświadcza, że nadal nie można rozpocząć przygotowania wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu, ponieważ do tej pory do Moskwy nie dotarły żadne oficjalne informacje na ten temat. Polskie MSZ odpowiada, że strona rosyjska już dawno ustnie została powiadomiona o tej wizycie, zaś w ciągu kilku dni zostaną przekazane Rosjanom oficjalne dokumenty w tej sprawie. Władysław Stasiak, szef Kancelarii Prezydenta, wyraża przekonanie, że MSZ szybko ureguluje tę sprawę. Piotr Paszkowski, rzecznik MSZ, podkreśla natomiast, że strona rosyjska doskonale wie o wizycie głowy naszego państwa zaplanowanej na 10 kwietnia, zaś formalnie zostanie poinformowana w momencie ustalenia wszelkich kwestii szczegółowych.
6 kwietnia - Janusz Kurtyka, prezes IPN, ogłasza podczas zorganizowanej konferencji, że do tej pory na wniosek polskich prokuratorów Rosjanie udostępnili zaledwie ok. 30 proc. akt prowadzonego przez nich śledztwa katyńskiego. - Śledztwo katyńskie trwa i będzie trwało, dlatego że jest to korzystne dla naszego państwa, ale przełom będzie możliwy wtedy, kiedy strona rosyjska odtajni dokumenty ze swojego śledztwa - zaznacza Kurtyka. Media spekulują, czy w trakcie uroczystości w Katyniu Putin przekaże szefowi polskiego rządu tzw. białoruską listę katyńską z nazwiskami 3870 Polaków zamordowanych w 1940 roku. Dmitrij Pieskow, sekretarz prasowy premiera Rosji, nie pozostawia złudzeń: premier Rosji nie przywiezie tej listy do Katynia.
10 kwietnia 2010 - tragedia prezydenckiego samolotu Tu-154M w Smoleńsku. Jako jedni z pierwszych na miejscu wypadku pojawiają się dwaj oficerowie Biura Ochrony Rządu, którzy ochraniają ciało prezydenta. Teren zabezpiecza następnie 180 funkcjonariuszy departamentu spraw wewnętrznych obwodu smoleńskiego i rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Tego samego dnia rząd RP wyraża kontrowersyjną zgodę na badanie katastrofy przez stronę rosyjską na podstawie konwencji chicagowskiej z 1944 r. o lotnictwie cywilnym.
19 kwietnia - rząd RP nie reaguje na apel prof. Jacka Trznadla, by powołać międzynarodową komisję techniczną do zbadania przyczyn katastrofy.
24 kwietnia - Edmund Klich, przewodniczący Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego powołanej przez Ministerstwo Obrony Narodowej, będący jednocześnie przedstawicielem Polski akredytowanym przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), krytykuje dotychczasowy przebieg śledztwa, zwracając uwagę m.in. na to, że śledczy chcą całą winą obarczyć pilotów maszyny.
Początek maja - pierwsze informacje o nieodpowiednim zabezpieczeniu terenu katastrofy przez stronę rosyjską.
5 maja - Michał Boni, minister Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, zapowiada wydelegowanie ekipy archeologów do Smoleńska. Ta decyzja wzbudza zdziwienie w środowisku prokuratorów.
6 maja - Bronisław Komorowski, marszałek Sejmu, p.o. prezydenta RP, informuje, że premier Donald Tusk wystąpił do władz rosyjskich o ponowne zabezpieczenie terenu katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Tego samego dnia posłowie PiS w projekcie rezolucji apelują do rządu RP, by natychmiast wystąpił "do władz Federacji Rosyjskiej w oparciu o wskazane wyżej przepisy prawa międzynarodowego o przekazanie stronie polskiej prowadzenia postępowania w sprawie tragicznej katastrofy samolotu Tu-154". Premier tłumaczy, że ewentualne przekazanie części lub całości śledztwa przez komisję rosyjską komisji polskiej byłoby możliwe dopiero po podpisaniu wzajemnego porozumienia czy umowy dotyczącej takich przypadków.
11 maja - dziennikarze znajdują radiokompas z kokpitu samolotu, dzięki któremu nawigator określał położenie samolotu względem radiolatarni umieszczonej przy lotnisku.
14 maja - do Moskwy udał się polski psycholog, by przesłuchać czarne skrzynki i ocenić, czy wylot z Warszawy z 27-minutowym opóźnieniem samolotu prezydenckiego mógł mieć wpływ na decyzje pilotów. Zapisy czarnych skrzynek nie wskazywały jednak na naciski wywierane na załogę.
25 maja - Edmund Klich, akredytowany przez władze RP przy rosyjskim MAK, obarcza pilotów odpowiedzialnością za spowodowanie katastrofy. Jego wypowiedzi wzbudzają sprzeciw prokuratorów polskich, którzy twierdzą, że za wcześnie jest wyrokować o winie na obecnym etapie śledztwa.
1 czerwca - Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji publikuje część zapisów z czarnych skrzynek prezydenckiego samolotu. Decyzję o tym podjął marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, p.o. prezydenta, po posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Zdaniem prawników, o upublicznieniu zapisów powinna zadecydować prokuratura.
6 czerwca - Paweł Graś, rzecznik rządu, ujawnia, że funkcjonariusze rosyjskiego OMON, którzy zabezpieczali teren katastrofy, ukradli karty kredytowe jednej z ofiar - Andrzeja Przewoźnika, sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.
7 czerwca - ministerstwo spraw wewnętrznych Rosji stanowczo zaprzecza, by smoleńscy milicjanci okradli zmarłego. Przyznano natomiast, że zatrzymano czterech żołnierzy podejrzanych o ten czyn. Graś tłumaczy rozbieżności w podanej przez siebie informacji niedoskonałością komunikacji pomiędzy urzędami administracji państwowej. oprac. JAC
Alternatywny punkt widzenia na polski gaz Zamieszczamy artykuł, który przedstawia inny punkt widzenia na sprawę polskich złóż gazu, a także porusza słynną już wypowiedź p.o. Komorowskiego. Admin pozostawia czytelnikom wypowiedzenie się na ten temat. Sam zbyt mało zna się na górnictwie gazowo-naftowym.
Polska gazowym Eldorado? Największy polski dziennik opiniotwórczy „Gazeta Wyborcza” publikuje na pierwszej stronie tekst Andrzeja Kublika „Polska gazowym Eldorado”. (Polska gazowym Eldorado O tym, że może się nim stać Polska, mówi dziś branża paliwowa na całym świecie. W poszukiwanie u nas gazu łupkowego chcą inwestować największe koncerny surowcowe. Aż 140 mln dol. na szukanie złóż gazu łupkowego w Polsce chce wydać kanadyjski koncern Talisman Energy z brytyjską firmą San Leon Energy - zapowiedział w "Timesie" szef tej ostatniej Oisin Fanning. Na długiej liście koncernów, które chcą u nas wydać na ten cel setki milionów dolarów, są światowi potentaci paliwowi - amerykańskie giganty: ExxonMobil, Chevron, ConocoPhillips, Marathon Oil. Do tego tuzy europejskie - norweski Statoil i francuski Total. Od 2008 r. wydano już 56 koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce - ujawniło dwa miesiące temu Ministerstwo Środowiska. Zrazu koncerny nie chwaliły się tymi planami, a nasz rząd ich nie nagłaśniał. Dopiero pod koniec roku Wall Street zalały komunikaty największych koncernów w branży. A wiosną gruchnęło. Znana firma doradcza Wood Mckenzie ogłosiła, że Polska może mieć 1,4 bln m sześc. gazu w łupkach - tyle, co Holandia. Inni eksperci szacują nasze zasoby nawet na 3 bln m sześc. Byłoby to astronomiczne bogactwo o wartości 1 bln dol.; setki milionów na poszukiwania to przy tym grosze. Zdaniem zachodnich geologów mamy największe w Europie pokłady gazonośnych łupków. Firmy BNK i Lany Energy kupiły i zbadały 6 tys. próbek skał zebranych przez polskich geologów przez ostatnie pół wieku. Geolodzy wiedzą, że warto u nas szukać ropy i gazu. Pod koniec XIX w. tereny Galicji były po Teksasie i Baku trzecim zagłębiem naftowym świata. Teraz jest szansa, że Polska nie tylko uniezależni się od importu gazu, ale stanie się wręcz jego dużym eksporterem do Unii. Mają w tym pomóc rewolucyjne technologie z USA. Dotychczas większość gazu wydobywano ze złóż konwencjonalnych przypominających utworzony w skałach "bąbel". Jednak tylko jedna dziesiąta gazu na świecie tkwi w takich złożach. Kilkanaście razy więcej jest go w skałach zwanych łupkami. Amerykanie od lat się głowili, jak dobrać się do tego bogactwa. Przełom nastąpił trzy, cztery lata temu, gdy wprowadzili nową metodę wierceń. Do wydrążonego głęboko pod ziemią poziomego tunelu wtryskuje się pod wielkim ciśnieniem wodę z piaskiem i odrobiną chemikaliów. Mieszanina tworzy w skale sieć kanalików, przez które ulatnia się gaz zbierany na górze odwiertu. Część ekologów w USA obawiała się, że tajemnicze chemikalia zatrują wodę pitną. Gazownicy zapewniają, że takiego ryzyka nie ma. Bada to jeszcze komisja Kongresu, ale europejskie i japońskie koncerny już wydają miliardy, by kupić w Stanach firmy specjalizujące się w gazie łupkowym. Amerykański wynalazek wstrząsnął światową energetyką. W 2003 r. szef Fed Alan Greenspan zapowiadał, że zasoby gazu w USA się kończą i Ameryka będzie musiała importować skroplony gaz LNG. Nad Zatoką Perską, m.in. w Katarze, zbudowano zakłady skraplania gazu. W zeszłym roku okazało się, że dzięki rosnącemu wydobyciu gazu łupkowego Ameryce nie opłaca się importować LNG. Skroplony gaz z Kataru kupowała Europa, a ponieważ był o połowę tańszy od rosyjskiego, Gazprom zaczął tu tracić rynek. Dlatego rosyjski koncern irytują doniesienia o gazie łupkowym w Polsce. Gdy w 1969 r. amerykańskie firmy odkryły gaz w Norwegii, stała się ona największym w Europie rywalem Gazpromu. Czy powtórzy się to w Polsce dzięki złożom łupkowym? Wyniki poszukiwań będą znane za trzy do pięciu lat, ale zachodni gazownicy nie mają wątpliwości. - W Polsce z gazem łupkowym stanie się to samo co w USA - zapewnia Chris Hopkins z francuskiego koncernu Schlumberger, światowego lidera technik eksploatacji złóż. Andrzej Kublik). W artykule oprócz 2-3 nowych informacji autor podaje kilka stwierdzeń, co do których można mieć już dzisiaj wątpliwości. Pisze: „Znana firma doradcza Wood Mckenzie ogłosiła, że Polska może mieć 1,4 bln m sześc. gazu w łupkach – tyle, co Holandia. Inni eksperci szacują nasze zasoby nawet na 3 bln m sześc.” Jednak wiarygodność tych szacunków jest ograniczona, gdyż powstały one wyłącznie na podstawie porównania warunków geologicznych, jakie są w USA i w Polsce (to mówi Henryk Jezierski – główny geolog kraju). Warto chyba przytoczyć ocenę polską, która jest robiona na głębszej znajomości lokalnych warunków geologicznych. Hubert Kiersnowski, geolog Państwowego Instytutu Geologicznego, powiedział PAP: - W Polsce może być ok. 150 mld m3 gazu łupkowego. Choć to 10 proc. tego, co szacują Amerykanie, to i tak więcej niż mamy zasobów gazu wydobywanego w złożach konwencjonalnych. 150 miliardów czy 1,4 biliona (a nawet 3 biliony) – to jednak pewna różnica. (PIG: w Polsce może być ok. 150 mld m sześc. gazu łupkowego 08.05. Warszawa (PAP) - W Polsce może być ok. 150 mld m sześc. gazu łupkowego. Choć to 10 proc. tego, co szacują Amerykanie, to i tak więcej niż mamy zasobów gazu wydobywanego w złożach konwencjonalnych - powiedział PAP geolog Państwowego Instytutu Geologicznego Hubert Kiersnowski. W dniach 7-8 maja odbywają się w Warszawie organizowane przez PIG VIII Międzynarodowe Targi Geologia 2010. Amerykańskie firmy konsultingowe szacują, że w polskich złożach łupkowych jest co najmniej 1,5 bln m sześc. gazu. Kiersnowski wyjaśnił, że szacunki podawane przez Amerykanów powstały przez porównanie geologiczne skały, w jakich odkryto złoża w USA do struktury skał w Polsce i przeliczono na jakim obszarze Polski taka skała występuje, ale - jak zastrzegł - te wspólne cechy struktur skalnych nie występują równomiernie. "Jeżeli nawet tylko część tych prognoz się sprawdzi, to i tak dla Polski będzie bardzo dobrze, bo będzie oznaczać więcej złóż gazu łupkowego niż konwencjonalnego" - powiedział Kiersnowski. PiG spodziewa się, że może to być co najmniej 150 mld m sześc. gazu. Konwencjonalny gaz ziemny gromadzi się w stosunkowo łatwych do eksploatowania tzw. pułapkach złożowych, czyli porowatych i przepuszczalnych skałach zbiornikowych. Z kolei gaz w łupkach jest zgromadzony w mało przepuszczalnych strukturach skalnych, określanych jako łupki. Jego wydobycie wymaga specjalnych technologii. W ciągu ostatnich dwóch lat minister środowiska wydał 58 koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce. Poszukują go głównie firmy amerykańskie, w tym największe tj. Exxon Mobil, Maraton, Chevron, ConocoPhillips. "Firmy amerykańskie przyszły do Polski na podstawie badań geologicznych, jakie zostały wcześniej wykonane w Polsce; nie przyszli na zupełnie dziewiczy teren" - wyjaśnił ekspert. Dodał, że nie znały jednak wielkości zasobów gazu. "Firmy amerykańskie zajęły się poszukiwaniem gazu łupkowego w Polsce, bo stwierdziły, że jeśli znalazły ten gaz u siebie w podobnej budowie geologicznej, to czemu nie szukać gdzie indziej" - powiedział Kiersnowski. Przyznał, że polskie firmy przespały boom łupkowy, ale zastrzegł, że nie mieliśmy żadnych doświadczeń w zakresie gazu niekonwencjonalnego. "Polskie firmy: PGNiG, Orlen, Petrobaltic nie miały w planach poszukiwań złóż niekonwencjonalnych i dopiero na skutek zainteresowania, które przyszło postanowili się w to włączyć" - powiedział. "Gdyby w polskim przemyśle naftowym byli wizjonerzy, którzy stwierdziliby, że łupki są obiecujące, to wzięliby wcześniej te wszystkie koncesje" - podkreślił. Podał przykład korzystnej koncesji koło Siekierek, w której początkowo poszukiwano gazu konwencjonalnego. "Firma brytyjska Aurelian Oil & Gas objęła koncesję, którą PGNiG wcześniej porzucił jako nieperspektywiczną. I niespodzianka dla nich była wielka, bo odkryli złoże niekonwencjonalne, którego PGNiG nawet nie poszukiwał" - zaznaczył. Dodał, że struktury skalne, które Aurelian odkrył są też obecne na koncesjach, które posiada PGNiG i FX Energy; firmy te planują nowe wiercenia związane z poszukiwaniami gazu niekonwencjonalnego. Ok. 10 proc. udziałów w Aurelianie ma holding Kulczyka. "PGNiG powołało zespół analizujący złoża niekonwencjonalne, z którym współpracuje PIG; prace prowadzi też Departament Geologii w Ministerstwo Środowiska" - wymienił. Dodał, że PGNiG szuka też złóż gazu łupkowego w warstwach skalnych na koncesjach, na których dotychczas szukał konwencjonalnych złóż ropy naftowej. Kiersnowski zauważył, że nie wszystkie wydane koncesje na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce są równie atrakcyjnie. "Wśród wydanych koncesji, są i takie obszary, gdzie może nie być złóż gazu łupkowego. Część firm wystąpiła wcześniej o koncesje poszukiwawcze i przejęła najlepsze, najbardziej perspektywiczne obszary, a te koncesje objęte później są już bardziej ryzykowne" - wyjaśnił.
Ekspert ocenił, że wśród wydanych w ciągu ostatnich dwóch lat koncesji około połowa może być perspektywiczna. "Ale koncesje są wydawane na duże obszary, więc może być sytuacja, że na jednej koncesji mogą być bardziej i mniej perspektywiczne obszary" - zastrzegł. Jak dodał, firmy przeprowadzają najpierw badania sejsmiczne terenu a potem decydują, w którym miejscu wykonać odwiert. (PAP) Mamy też w artykule redaktora Andrzeja Kublika rozbudzanie nadziei:
* „Teraz jest szansa, że Polska nie tylko uniezależni się od importu gazu, ale stanie się wręcz jego dużym eksporterem do Unii.
* Byłoby to astronomiczne bogactwo o wartości 1 bln dol.”
Nie wydaje mi się także ścisłe takie stwierdzenie: „Dotychczas większość gazu wydobywano ze złóż konwencjonalnych przypominających utworzony w skałach “bąbel”. Jednak tylko jedna dziesiąta gazu na świecie tkwi w takich złożach. Kilkanaście razy więcej jest go w skałach zwanych łupkami” Międzynarodowa Agencja Energii w opublikowanym ostatnio „World Energy Outlook” (WEO) oceniła zasoby gazu klasycznego („remaining recorvable resources”) na 404 biliony m³, w tym w kategorii „propen” 182 biliony. Natomiast zasoby gazu „shale gas” (w kategorii „in place”) na 456 bilionów m³. Różnica nie jest więc dziesięciokrotna, a warto także zwrócić uwagę na kategorię „in place”, co nie znaczy „recoverable”, oznacza znacznie mniej wydobywalnego gazu. Ciekawe wnioski można też wysnuć, porównując geograficzne rozmieszczenia tych zasobów, ale to dla wiernych Czytelników mojego bloga na następny raz. Także twierdzenie, że „Gazprom zaczął tu tracić rynek” jest lekko przestarzałe – tak było w ub. roku. Tegoroczne dane IEA tego nie potwierdzają – Gazprom wraca na rynek EU i odzyskuje udział w europejskich dostawach. A gdy się mówi, że „Norwegia (po odkryciu gazu w 1969 r.) stała się ona największym w Europie rywalem Gazpromu” – warto pamiętać, że Statoil to strategiczny partner Gazpromu w obszarze arktycznym. Nie na konflikcie, ale na współpracy się buduje pozycję. I dlatego marzenie, że „powtórzy się to w Polsce dzięki złożom łupkowym” włożyłbym między bajki. Niestety, gaz (w tym i „shale gas”) to jest temat bardzo upolityczniony i używany jako polityczna maczuga. Ot choćby ostatni przykład – „Dziennik” daje taki tytuł: „PiS: Komorowski to rzecznik Gazpromu”. A jest to odpowiedź na powściągliwą wobec tych rewelacji gazowych wypowiedź Bronisława Komorowskiego: „Eksploatacja gazu łupkowego musiałaby oznaczać zastosowanie metod odkrywkowych jak w przypadku węgla brunatnego, a zatem byłaby to dewastacja obszarów krajobrazowych Polski – stwierdził. Później łagodził te słowa deklaracją, że decyzja w sprawie eksploatacji tego gazu wymaga przemyślenia argumentów „za” i „przeciw”. Dodał też, że być może w perspektywie 15 lat pojawią się nowe technologie, które spowodują, że skutki dla środowiska będą mniej dotkliwe” Z pewnością Marszałek się pomylił w sprawie odkrywek, ale wielkość terenu potrzebnego do eksploatacji tego gazu jest porównywalna z odkrywkami węgla brunatnego. A obawy ekologiczne głośno wypowiada sama Unia Europejska (na konferencji „Shale Gas” organizowanej przez MSZ mówiono o tym wprost). W USA sądy przyznają już odszkodowania za zatrucie wody przez wiercenia „shale gas”. Można powiedzieć, że „gazowa ptasia grypa” w Polsce trwa. Chociaż Rada Europy ostatnio poinformowała, że ptasia grypa to szkodliwa manipulacja WHO. Do nas jeszcze nie dotarło.
Andrzej Szczęśniak
Chcę obalić system okrągłego stołu Z Dr Kornelem Morawieckim kandydatem na prezydenta RP rozmawia Jacek Majchrowski.
Z jakiego powodu zdecydował się Pan na start w tych wyborach prezydenckich? KM: Moim tytułem do udziału w wyborach prezydenckich jest 30-letnia walka o niepodległość w ramach Solidarności Walczącej. Wspólnie z kolegami z Konfederacji Polski Niepodległej (OP), środowiskami Ruchu Obrony Praworządności oraz studentami i bezrobotnymi zebraliśmy 110 tys. podpisów poparcia. Tworzymy też zręby nowej koalicji „Razem dla Polski”.
Co jest najważniejszym punktem programowym w Pańskiej kampanii prezydenckiej? KM: Najważniejsza jest prawda. Stąd moim głównym hasłem uczyniłem „RRAZEM W PRAWDZIE”. Chcę obalić „system okrągłego stołu – wynik porozumienia komunistów z ugodową częścią liberałów NSZZ „Solidarność”. Udało się nam obalić komunizm, dziś naszym priorytetem jest obalenie systemu, który ukształtował się w Polsce w wyniku tej umowy, nie chcemy leczyć efektów umowy okrągłego stołu, tylko zwalczyć samą przyczynę. Z tego systemu biorą się afery, niesprawiedliwość społeczna, brak poczucia praworządności itd., itd., To moje pierwsze zadanie. Oczywiście wyprowadzenia polskich żołnierzy z Afganistanu i inne ważne sprawy... generalnie, chodzi jednak o tę szerszą wizję. …
Jaka powinna być rola Prezydenta RP? Jak Pan widzi sprawowanie tego urzędu? KM: Prezydent powinien łączyć, korzystać z instrumentów dla tworzenia szerokich konsultacji społecznych. Powinien również stać na straży majestatu RP. Współpraca międzynarodowa musi uwzględniać wzajemność. Należy dopominać się o sporządzenie bilansu start Polski w czasie II Wojny Światowej – czyli de facto rozszerzyć na cały kraj raport zainicjowany przez, jeszcze jako prezydenta Stolicy, śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Chodzi o blokowanie jakichkolwiek roszczeń Niemców wysiedlonych decyzjami państw alianckich z terenów, które dziś leżą w granicach Polski. Musimy domagać się jasnej deklaracji od Ukrainy w sprawach rzezi na Wołyniu. Generalnie powinniśmy reagować, gdy Polska jest obrażana, gdy prawda historyczna jest naciągana dla bieżących celów politycznych czy finansowych. Należy również nadać obywatelstwo naszym Rodakom, których II Wojna Światowa czy PRL pozostawiła poza granicami Polski.
Dzisiejsza scena polityczna w Polsce to głównie podział poparcia społecznego dla PIS i PO. Wydaje się, że inni kandydaci nie mają większych szans w wyścigu o urząd prezydencki. Jak Pan odbiera ten stan rzeczy? KM: To nie jest realny podział. To kłótnia w „rodzinie okrągłego stołu”. To podział stworzony przez główne media, to podział PR-owski. Główne postacie z PiS i PO to ludzie, którzy uczestniczyli i korzystali z tego porozumienia. Ja chcę przywrócić zasady Rzeczpospolitej Solidarnej, czyli stan z czasów I Solidarności….. to, co legło u podstaw marzeń środowiska Solidarności Walczącej czy KPN, o tym, jak będzie wyglądała Polska niepodległa. rozmawiał Jacek Majchrowski
Ochrona życia jest złem! ONZ krytykuje Polskę za pro-life Rada Praw Człowieka ONZ krytykuje Polskę za prawodawstwo chroniące życie poczęte. Gani nas też za rzekome “przywileje” dla Kościoła katolickiego i egzekwowanie klauzuli sumienia pozwalającej pracownikom służby zdrowia odmawiać przeprowadzania i asystowania przy aborcji. Tak ostry atak Rady Praw Człowieka ONZ na Polskę to wynik przedstawionego przez specjalnego sprawozdawcę ONZ ds. prawa do zdrowia Ananda Grovera raportu na temat przestrzegania praw człowieka. Jego zdaniem, polskie prawo jest sprzeczne z artykułem 12 konwencji ONZ, który gwarantuje równy dostęp do służby zdrowia, a w szczególności do aborcji i sterylizacji. “Mimo ratyfikacji przez rząd Polski traktatów dotyczących praw człowieka dostęp do pewnych świadczeń związanych ze zdrowiem reprodukcyjnym, np. antykoncepcji, badań prenatalnych czy legalnej aborcji, jest poważnie ograniczony” – pisze w raporcie Grover. Konstruując zarzuty, specjalny sprawozdawca ONZ powoływał się m.in. na uwagi Komitetu na rzecz Eliminacji Dyskryminacji Kobiet (CEDAW), który od lat zarzuca Polsce brak przepisów aborcyjnych. Co ciekawe, CEDAW jest jedną z najbardziej aktywnych organizacji proaborcyjnych działających przy ONZ, która już wcześniej krytykowała trzy ostatnie kraje Unii Europejskiej: Maltę, Polskę i Irlandię, za utrzymywanie przepisów pro-life. Jak zauważa portal LifeSiteNews, Komitet za wszelką cenę dąży do tego, by wszystkie kraje świata wyeliminowały prawną ochronę życia poczętego. Groverowi nie podoba się też egzekwowanie tzw. klauzuli sumienia, która pozwala pracownikom służby zdrowia odmówić przeprowadzania i asystowania przy aborcji, powołując się na własne sumienie. Jego zdaniem, klauzula ta “dyskryminuje kobiety, odbierając im nieograniczone prawo do zabicia dziecka”. W sprawozdaniu dużo miejsca poświęcono stosunkowi Polski do Kościoła katolickiego i głoszonych przez niego prawd. Największe zastrzeżenia Grovera wzbudza zwłaszcza fakt, że w wielu przypadkach zajęcia szkolne z wychowania do życia w rodzinie prowadzą księża i zakonnice, co – jak twierdzi – może “negatywnie oddziaływać”. Zdaniem ONZ-owskiego sprawozdawcy, osoby duchowne nie są w stanie przekazywać “rzetelnych, naukowych i obiektywnych” informacji. Skrytykował także fakt, iż w Polsce zajęcia koncentrują się w większości na propagowaniu abstynencji seksualnej i naturalnych metod planowania rodziny. Wysłannik ONZ wezwał polski rząd do wprowadzenia powszechnej edukacji seksualnej, “uregulowania” ustawodawstwa aborcyjnego i obniżenia cen środków antykoncepcyjnych. Odnosząc się do tych oskarżeń, działacz Brytyjskiego Stowarzyszenia na Rzecz Ochrony Nienarodzonych (SPUC) Pat Buckley podkreślił, że przedłożony przez Grovera raport jest “radykalnym atakiem na Polskę za jej stanowisko pro-life, ochronę prawa wolności sumienia i sprzeciw wobec wprowadzania edukacji seksualnej”. Zastrzeżenia do raportu miał też dyrektor SPUC John Smeaton, określając go mianem “kłamliwego”. Jego zdaniem, był on pisany pod dyktando lobbystów aborcyjnych. - Groźne oblicze kultury śmierci przybrano wczoraj w Radzie Praw Człowieka w Genewie podczas przedstawiania sprawozdania przez pana Grovera – podkreślił cytowany przez LifeSiteNews dyrektor SPUC. Marta Ziarnik
Brukseli wciąż za mało władzy Ministrowie finansów państw Unii Europejskiej przystali na rozwiązanie, by w przyszłości Komisja Europejska mogła oceniać założenia projektów budżetów narodowych. Dokumenty trafiałyby do Brukseli na wiosnę, jeszcze przed tym, jak zapoznaliby się z nimi parlamentarzyści danego kraju. Ograniczenie suwerenności państw członkowskich ma się odbywać pod hasłami troski o stan ich finansów publicznych. Unia Europejska podkreśla, że takie działanie ma służyć wzmocnieniu dyscypliny budżetowej. - Rząd, który przedłoży projekt budżetu z wysokim deficytem, będzie musiał wytłumaczyć się przed partnerami. Jeśli będzie się to działo wiosną, to będzie jeszcze wystarczająco dużo czasu, by wprowadzić niezbędne poprawki przed ostatecznym budżetem – powiedział przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy podczas konferencji prasowej kończącej posiedzenia ministrów finansów UE. W odpowiedzi na kryzys panujący w Grecji ministrowie zgodzili się również na wprowadzenie sankcji, by wzmocnić przestrzeganie Paktu Stabilności i Wzrostu. - Poprawimy pakt, tworząc więcej sankcji już na wczesnym etapie – zapowiedział Van Rompuy. Jak donosi AFP, takie kary mogłyby dotknąć nawet kraje, które nie przekroczyły jeszcze progu 3 proc. deficytu budżetowego. Inną przyjętą w Luksemburgu nowością jest położenie mocniejszego akcentu na kontrolowanie długu publicznego, który nie powinien przekraczać 60 proc. PKB. Obecna procedura nadmiernego deficytu miałaby być uruchamiana na wczesnym etapie w przypadku krajów, których długi się nie zmniejszają. Na razie jednak nie wiadomo, czy zapowiadane sankcje byłyby natury finansowej czy raczej politycznej. Jeden z pomysłów, który został zaproponowany przez Niemcy, to pozbawianie niesubordynowanego i żyjącego ponad stan kraju prawa głosu w Radzie UE. Takie rozwiązanie wymagałoby jednak zmiany traktatu Unii Europejskiej. MBZ, PAP
Ujawniła przedwcześnie? Cytowałem wielokrotnie perskie przysłowie, że dobry kogut w jajku pieje. Ale Persowie mają jeszcze wiele innych przysłów, ot na przykład takie, że prawdomównemu należy dać konia. Żeby powiedział prawdę i uciekł. Trafności tego spostrzeżenia doświadczyła na własnej skórze 89-letnia amerykańska dziennikarka Helena Thomas, korespondentka przy Białym Domu. W związku z aktem piractwa, jakiego niedawno dopuściły się władze Izraela przypomniała, że Palestyńczycy są okupowani, a Żydzi powinni „wrócić do domu”, tzn. do Polski i Niemiec. Ciekawe, że na identyczny pomysł wpadł dwa lata temu pewien malarz w Niemczech. Ponieważ w Niemczech malarze dochodzą niekiedy do dużego znaczenia, warto tę propozycję rozważyć, zwłaszcza że pani Thomas nie dostała konia, natomiast przedstawiciele społeczności żydowskiej w Ameryce zażądali wyrzucenia jej z pracy. Panią Thomas tak to przestraszyło, że złożyła samokrytykę, która zadowoliłaby nawet samego Józefa Stalina. No dobrze, ale dlaczego właściwie żydowska społeczność w Ameryce tak się na panią Thomas rozgniewała? Przecież izraelski prezydent Szymon Peres w przypływie szczerości powiedział, że Żydzi wykupują Polskę, Węgry i Manhattan! Jeśli wykupują, to pewnie w jakimś celu, bo byłoby niegrzecznie podejrzewać, że robią to bezcelowo. Poza tym nie jest przecież tajemnicą, że żydowskie organizacje wiadomego przemysłu używają wszelkich wpływów i sposobów, by na przykład od Polski otrzymać 65 miliardów dolarów tytułem „restytucji mienia”, co niewątpliwie ułatwiłoby zainstalowanie Żydolandu na „polskim terytorium etnograficznym”, pozostałym po załatwieniu sprawy powrotu „ziem utraconych” do Niemiec. W tej sytuacji wściekłość na panią Helenę Thomas może brać się stąd, że ujawniła ona tę sprawę przedwcześnie – a to może spłoszyć społeczność polską, a zwłaszcza niemiecką, wskutek czego realizacja tego pomysłu może się skomplikować. Nawiasem mówiąc, dopiero w świetle tego pomysłu można zrozumieć przyczyny, dla których „Gazeta Wyborcza” z takim zaniepokojeniem śledzi działania komisji zajmującej się rewindykacją mienia Kościoła katolickiego. Jakby ścisłe kierownictwo obawiało się, że może nie starczyć dla nich. SM
Eksperci pytają: Czy zakłócono nawigację samolotu, czy obsługa lotniska podała nieprawidłowe ciśnienie? Najprostszym sposobem na zakłócenie pomiaru wysokości jest podanie przez operatora z lotniska nieprawidłowego ciśnienia.
Jako zbyt ogólnikowy, lakoniczny i niewnoszący nic nowego eksperci lotnictwa ocenili ostatni, datowany na 8 czerwca komunikat Komisji Technicznej Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK). Forsowana przez niego teza o działaniu wszystkich systemów na pokładzie może być prawdziwa – z zastrzeżeniem, że ich praca nie została zakłócona – zauważają eksperci. Jak czytamy w komunikacie MAK, system ostrzegania przed przeszkodami (TAWS) oraz komputery pokładowe (FMS UNS-1D) były sprawne i dostarczały załodze oraz systemom samolotu niezbędne informacje. Wnioski takie wyciągnięto na podstawie analizy materiałów ze wstępnego raportu sporządzonego przez firmę Universal Avionics Systems Corporation (UASC) w Redmond (USA), producenta tych systemów. Według MAK, “analiza treści zachowanych w pamięci urządzeń, komunikatów oraz informacji służbowych pozwoliła potwierdzić wnioski wyciągnięte na podstawie informacji z rejestratorów pokładowych oraz uściślić kolejność działań załogi, obliczenia nawigacyjne i trajektorię lotu samolotu”. - To, że wszystkie urządzenia działały sprawnie, MAK podawał już wcześniej. Teraz jedynie to powtarza. Moim zdaniem, urządzenia rzeczywiście były sprawne. Są one bowiem tak zbudowane, żeby funkcjonowały do samego końca. Mają wytrzymać wysokie i niskie temperatury oraz zderzenie przy dużej szybkości. Dlatego nic w tym dziwnego, że działały – twierdzi Marek Strassenburg Kleciak, ekspert w dziedzinie trójwymiarowych systemów nawigacji. W jego ocenie, zupełnie niezrozumiałe pozostaje natomiast to, iż samolot zaczął szybko obniżać lot, i to ze zdwojoną prędkością, mimo że na wysokości 80 m padła komenda “odchodzimy”, czyli odlatujemy.
Raport ze z góry ustaloną tezą – Według stenogramu, pilot zdecydował się na wysokości 80 m przerwać manewr lądowania, więc jego wysokość mierzona barometrycznie od poziomu lotniska nie powinna była spaść do poziomu 20 m – mówi Strassenburg Kleciak. – Jeżeli na wysokości 80 m mówimy, że lądowanie przerywamy, możemy zejść poniżej 15, góra – 20 m niżej. Czyli samolot powinien zejść na 60 do 50 m, a potem zacząć się wznosić. I nie są to moje wyliczenia, ale informacje, jakie otrzymałem od pilotów z 36. Pułku. Konsultowałem się w tej sprawie także z pilotami, wykładowcami Lufthansy, którzy uczą w Hamburgu pilotów samolotów pasażerskich – zauważa ekspert. Podkreśla, że w momencie podejścia do lądowania moc silników wynosi 60 procent. Po komendzie “odchodzimy”, pilot powinien poderwać maszynę. – Jeżeli na prawidłowej wysokości powiedziałby “odchodzimy”, to mniej więcej 1,5 tys. m dalej samolot powinien się wznosić. Tak wynika z krzywej przerywanego lądowania tego typu maszyny, którą można wyliczyć według odpowiednich wzorów – mówi Kleciak. Podkreśla, iż według schematu, który dostarczył w swym raporcie MAK, załoga w “zaskakujący sposób” osiąga wysokość decyzji w idealnym miejscu. – Samolot leci przez cały czas, wykonując krzywą typu “S”, najpierw jest za wysoko, potem dwukrotnie faluje, potem jest za nisko, ale tę wysokość decyzji osiąga idealnie w tym miejscu, w którym powinien był mieć, gdyby leciał według prawidłowej linii podejścia. To kolejna poszlaka świadcząca, że raport mógł być tak policzony, by powiedzieć niezorientowanemu czytelnikowi, że wszystko było dobrze – mówi Strassenburg Kleciak.
Wystarczy nieprawidłowe ciśnienie Czy przemawia to na korzyść hipotezy zakłócenia systemu TAWS? Jak wyjaśniają eksperci, wskazania systemów nawigacji pokładowej GPS można zakłócić za pomocą techniki znanej w terminologii armii amerykańskiej jako meconing, techniką elektroniczną. W przypadku radiowysokościomierza radiowego RW-5M wystarczy znać sposób działania tego typu urządzenia, mierzącego wysokość modulowanym sygnałem kierunkowym, i nadawać wcześniej obliczone sygnały o silniejszej mocy z pobliża lotniska. Sprawi to, że także on będzie pokazywał złe dane. Trzecim, najprostszym, sposobem na zakłócenie pomiaru wysokości jest nieprawidłowo podane ciśnienie przez operatora z lotniska. - Jest to wystarczające, by pilot nie miał najmniejszych szans. Można później powiedzieć, że wszystko działało prawidłowo, podać odpowiedni stenogram, z którego wynika inna krzywa lotu, by nikt się nie zorientował. To, co możemy obliczyć na podstawie schematu lotu, który dostarczył MAK, przeczy zdrowemu rozsądkowi. Nie było silnego wiatru, który spowodowałby w tym czasie, żeby piloci lecieli po tak dziwnej krzywej, tym bardziej że pilot był profesjonalistą – mówi Kleciak.
Supertajny ekspert Międzypaństwowy Komitet Lotniczy poinformował również o dokonaniu uzupełniającej oceny eksperckiej działań załogi Tu-154M przy podejściu do lądowania. Ocenę tę – jak podał MAK – przeprowadzono na podstawie analizy zapisów parametrów lotu uzyskanych w wyniku odszyfrowania rejestratora parametrycznego oraz zapisu rozmów członków załogi w kabinie pilotów i z naziemną służbą kontroli ruchu powietrznego. MAK nie podaje jednak żadnych szczegółów. W komunikacie nie padają też jakiekolwiek nazwiska: mowa jest tylko o tym, iż ekspertyzy przeprowadził “zasłużony lotnik – badacz Federacji Rosyjskiej” czy też “zasłużony wojskowy lotnik ZSRS”. – Wydaje mi się to nieco dziwne. Czyżby strona rosyjska obawiała się jakiejś konfrontacji? Wszystko to, co do tej pory nam podała, określiłbym jako wstępne. Ponadto z ostatniego komunikatu MAK nie wynika bynajmniej, że na pokładzie Tu-154M nie doszło do awarii – twierdzi jeden z ekspertów. W komunikacie Komisja Techniczna MAK stwierdza, iż trwają badania fonoskopijne sygnałów z kabiny pilotów zarejestrowanych przez awaryjne urządzenie rejestrujące, które mają na celu identyfikację nierozpoznanych głosów. Rosjanie przypisali je Mariuszowi Kazanie, szefowi protokołu dyplomatycznego MSZ, oraz generałowi Andrzejowi Błasikowi, dowódcy Sił Powietrznych. Jednak, jak podaje MSWiA, polscy eksperci tego nie potwierdzają. Anna Ambroziak
Czarne skrzynki i dezinformacja Po ujawnieniu zapisów rejestratoru lotu Tu-154M pozostaje więcej pytań niż odpowiedzi. Za to widać jak na dłoni, że część ekspertów, polityków i dziennikarzy od początku interpretuje zapis pod ówcześnie założoną tezę o błędzie pilotów i nacisków ze strony prezydenta Lecha Kaczyńskiego.Nic nie budzi chyba większego zdziwienia niż fragment zapisu pierwszego, tragicznego podejścia do lądowania. Na wysokości decyzyjnej piloci rozpoczęli odliczanie: 100 metrów, 90, 80. Drugi pilot powiedział wówczas “Odchodzimy”, ale samolot obniżał się dalej i to z zaskakująco dużą szybkością. Mało tego, w kabinie pilotów nikogo zdaje się to nie zdziwiło. Dla “Naszej Polski” tę i inne zagadkowe fragmenty stenogramu omówili eksperci: Michał Likowski ze “Skrzydlatej Polski” oraz Marek Strassenburg-Kleciak z Harman Becker. Tymczasem trzeba bardzo jasno powiedzieć: Jeśli stronie rosyjskiej zależało na zatarciu celowych lub niezamierzonych działań czy zaniedbań po swojej stronie, to na pewno technicznie mogła to bez problemu uczynić, ponieważ taśmowy zapis czarnych skrzynek pozwala w łatwy sposób manipulować nagraniem. Przez skandaliczne oddanie całości śledztwa stronie rosyjskiej, bez próby zabezpieczenia rejestratorów lotu przez stronę polską i powołania międzynarodowej komisji do spraw katastrofy nigdy nie będziemy mieli pewności, jak przebiegały ostatnie chwile lotu tupolewa. Oczywiście nikt tego aspektu w Polsce nie porusza, bo byłoby to jednoznaczne z samoekskomunikowaniem się z Kościoła ludzi poważnych… Zapis rejestratora lotu pokazuje, że wielu momentów nagrania nie można zidentyfikować, a te które są dobre jakościowo, niewiele wyjaśniają. Do zrozumienia zapisu potrzebne jest jeszcze nałożenie parametrów lotu na stenogramy rozmów. Zresztą do zrozumienia całości potrzebne są nie tylko odczyty pozostałych skrzynek, zapisy rozmów między załogą a wieżą, także nagrane dialogi między wieżą w Smoleńsku a centrum dowodzenia lotami w Moskwie i inne dokumenty, które – o czym trzeba zawsze pamiętać, przez niemal dwa miesiące zabezpieczała i przygotowywała jedynie strona rosyjska, a badała je rosyjska prokuratura, która w zupełności uzależniona jest od woli politycznej Kremla. Trudno zrozumieć, dlaczego pomimo komendy “Odchodzimy” i wielokrotnego podkreślania przez pilotów, że nie będą lądować w złych warunkach, samolot dalej zniżał się i to z dużą prędkością. Może to świadczyć m.in. o celowych zakłóceniach sygnału satelitarnego w systemie TAWS (tzw. meaconning), ale o tym oczywiście polscy eksperci nie zająknęli się ani słowem. Za to bez wiedzy z innych czarnych skrzynek i pozostałej dokumentacji chwilę po publikacji stenogramów Tomasz Hypki, etatowy ekspert lotniczy polskich mediów, zawyrokował: “Pilot przeszarżował. To on ponosi winę za katastrofę”. Podobnie inne dość racjonalne tłumaczenia nie przekonują takich ekspertów jak Hypki czy Edmund Klich, który codziennie zaprzecza sam sobie i z wyjątkową gorliwością obwieszcza coraz częściej, że za katastrofę odpowiada li tylko pilot. Tymczasem wśród ekspertów pojawiły się inne, niestety już nienagłaśniane wypowiedzi: – Ostatnie 30 sekund lotu i milczenie dowódcy świadczy o tym, że załoga była w szoku, bo utraciła sterowność. Maszyna przestała reagować – uważa Janusz Więckowski, emerytowany pilot, który wylatał na tupolewie 154 prawie 20 tysięcy godzin. Jego zdaniem – o tym, że samolot mógł utracić sterowność, świadczy też fakt, że dysk turbiny drugiego silnika nie był uszkodzony, połamany. – Silnik musiał rozpaść się w powietrzu, a dysk siłą odśrodkową upaść łagodnie na ziemię – dodał Więckowski. Czy sprawdzi tę część silnika polska prokuratura? Nie wiadomo. Nie ma dowodu na presję prezydenta Lecha Kaczyńskiego na załogę Tu-154M. O 10.26 kapitan informuje dyrektora Mariusza Kazanę, że “w tej chwili, w tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść. Spróbujemy podejść, zrobimy jedno zajście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie”. Następny fragment jest częściowo niezrozumiały. Kapitan pyta, “co będziemy robili?”. W stenogramie nie ma odpowiedzi na to pytanie, kolejną wypowiedzią są słowa kapitana, że “Paliwa nam na tak dużo nie starczy”. “No to mamy problem” – odpowiada Kazana. “Możemy pół godziny powisieć i odejść na zapasowe – Mińsk albo Witebsk” – proponuje kapitan. O 10.30 dyrektor Kazana mówi, że “nie ma jeszcze decyzji prezydenta, co dalej robić”. Jest za to decyzja załogi: O 10.32 piloci zeszli na wysokość 1000 metrów. “Podchodzimy do lądowania. W przypadku nieudanego podejścia, odchodzimy w automacie” – mówi dowódca. Dlaczego nie odeszli? Czy nastąpiła awaria samolotu? Czy był to samobójczy zanik zdrowego rozsądku wśród polskich pilotów? Czy doszło do zamachu za sprawą zakłóceń satelitarnych zwanych meaconningiem? Stenogramy tego nie wyjaśniają do końca, podobnie jak nie rozstrzygają kwestii nacisków prezydenta na pilotów. Jednak o ile w przypadku zamachu wszystkie supozycje z góry skazane są przez media na wyśmianie, to zarzucanie Lechowi Kaczyńskiemu, bez najmniejszego dowodu, że wbrew woli pilotów i sytuacji pogodowej kazał wykonać manewr lądowanie, zdaje się być w dobrym tonie wśród polskich komentatorów katastrofy smoleńskiej. Nieokreślony rozmówca powiedział w kabinie pilotów: “To będzie… makabra będzie. Nic nie będzie widać”. Innym razem drugi pilot Robert Grzywna: “Nie no ziemię widać… Coś tam widać… Może nie będzie tragedii”. Słowa te bezwzględnie w mediach wykorzystywane są jako dowód na ryzykanctwo załogi. Tymczasem pomiędzy tymi zdaniami piloci żartują, nic nie wskazuje na ich niepokój, a słowa “nie będzie tragedii” w polskiej semantyce znaczą przecież tyle, co “będzie dobrze” czy “da radę”, jednak media celowo zagrywają słowem “tragedia” i “makabra”, aby uwypuklić dramat i rzekomą nonszalancję załogi. Po upublicznieniu stenogramów pojawiły się głosy, że nie wiemy jeszcze wszystkiego, ale strona rosyjska jest na pewno czysta. Pomijając gorliwość i postsmoleńską rusofilię polskich polityków i mediów, trudno zrozumieć tak bezkrytyczne odrzucanie hipotezy winy po stronie naszych wschodnich sąsiadów. Przecież to oni powinni zamknąć lotnisko, jeśli uważali, że warunki do lądowania są fatalne. Dlaczego wieża powiedziała “Horyzont” dopiero na wysokości 40 metrów? Dlaczego nikt nie pisze o niezabezpieczeniu miejsca przez stronę rosyjską? Nikt o tym dzisiaj oczywiście nie mówi. Robert Wit Wyrostkiewicz
10 czerwca 2010 Ekonomiczne bodźce seksualne, albo może coś zupełnie innego, mogły kierować postępowaniem pana Ludwika Dorna i pana Marka Borowskiego, którzy wpadli na genialny pomysł utworzenia kolejnej w Polsce biurokracji, jakby tej, którą mamy, było mało i jeszcze za mało na nasze umęczone” obywatelskie” grzbiety. Ja wiem, że komunizm wymaga biurokracji, bo co to za ustrój nadzoru nad nami, bez biurokracji?” Socjalizm jest bliską kuzynką komunizmu”- mawiała Żelazna Dama- i miała rację.
Panom Borowskim i Dornom chodzi o utworzenie….Rzecznika Praw Żołnierza(???). Obok Rzecznika Praw Obywatelskich, Rzecznika Praw Dziecka. Rzecznika Praw Kobiet, Rzecznika Praw Pacjenta, Rzecznika Praw Ucznia, Rzecznika Praw Zwierząt.. Jeśli jakąś strukturę już istniejącą, na przykład rodzinę, chce się rozwalić ostatecznie, to tworzy się zewnętrzną biurokratyczną strukturę obywatelską, która bezustannie atakuje rodzinę, na przykład Rzecznik Praw Dziecka, która to instytucja istniejąca rzekomo w interesie dziecka, powoli acz systematycznie, wyciąga dziecko spod jurysdykcji rodziców. Kończy się to odebraniem dziecka rodzicom i pogwałceniem naturalnego prawa rodziców do posiadania dzieci.. Demokratyczne prawo państwowe nad prawem naturalnym.. Państwo ponad jednostką, która jak zwykle jest zerem, bo państwo ma być wszystkim .Lewą marsz! Rzecznik Praw Żołnierza..(????) A nie wystarczy żołnierzowi regulamin wojskowy? Musi mieć dodatkowe prawa, które wcześniej czy później spowodują paraliż wojska, jako instytucji hierarchicznej, opartej na posłuszeństwie? Dawanie komuś prawa „ do” , powoduje nakładanie na instytucję w tym przypadku wojska, obowiązku realizacji tych praw. Im więcej tych praw - to oczywiście mniej sprawiedliwości, jak twierdził Arystoteles. Będzie większy bałagan. Pomysł Praw Żołnierza wynika z fundamentalnego zaistnienia od roku 1789 tzw. Praw Człowieka, będących zaprzeczeniem Praw Bożych. To są dwie przeciwstawne koncepcje istnienia organizacji społeczeństw. Jedna chrześcijańska- oparta o prawa naturalne, prawo do wolności, do życia , do własności poprzez indywidualność, a druga oparta o prawa stanowione przez człowieka, a wiadomo, że demokratyczny człowiek może wszystko.. przegłosować. Pół biedy jak skończy się na prawie do posiadania na przykład psa czy chomika przez żołnierza na terenie jednostki wojskowej- gorzej jak zacznie się prawo do zachowania parytetów płci- na przykład w czołgu(???) Chociaż w czołgu najważniejsza jest lufa, potem dopiero pancerz. A na końcu parytet płci.. Piszę o czołgach załogowych, bo bezzałogowym- żaden parytet płci nie zaszkodzi. Parytety już powoli ogarniają policję. Jeden policjant na jedną policjantkę.. Chodzi o stosunek…. płci. Żeby była jedna policjantka, i jeden policjant w czasie służby, w czasie służby nad naszym bezpieczeństwem. Bo ono jest najważniejsze. A nie parytet płci. - Czy pan jest przesądny?- pyta ortopeda pacjenta. - Ależ skąd, panie doktorze! - To dobrze, bo od jutra będzie pan wstawał tylko lewą nogą. Lewą nogą to już od dawana wstajemy wszyscy, odkąd lewica pobożna i bezbożna opanowały gremia decyzyjne... Taki pan Ludwik Dorn, i marszałek i szef MSW, wcześniej optował za zasilaniem gremiów partyjnych pieniędzmi z budżetu socjalistycznego państwa demokratycznego. Co skutkuje do dziś wypasaniem aparatów partyjnych naszymi pieniędzmi, czy tego chcemy czy też nie.. Trwonią, wydają, jak skończą wydawać, to zaraz potem trwonią.. Taki pomysł przepchnął pan poseł Ludwik Dorn. Kim on w przeszłości nie był? A kim nie był jego tata, pan Henryk? Przed II Wojną światową należał… do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy a potem do Komunistycznej Partii Polski (???). Oczywiście nie przypominam tego tylko dlatego, że za winy ojca powinien odpowiadać syn.. Nie powinien odpowiadać! Ale przypominam jedynie fakty.. Jak ktoś należał do Komunistycznej Partii Polski, to musiał mieć określone poglądy, na przykład popierać ZSRR przeciwko Polsce.. Dlatego przed II Wojną Światową KPP była uważana jako agentura ZSRR w Polsce.. I słusznie! Po wojnie wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej, a potem do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.. Wykładał marksizm – leninizm na Politechnice Warszawskiej.. Po 1956 roku założył sobie zakład optyczny w pawilonie na Marszałkowskiej.. Zaczął nareszcie robić coś pożytecznego.. Jego syn Ludwik Dorn, fascynował się w młodości ruchem hippisowskim, a jego studencką miłością była Kinga Dunin Związany być z trockistą Jackiem Kuroniem, należał do Komitetu Obrony Robotników.. W „mrocznych czasach stanu wojennego” ukrywał się u rodziców pani obecnej profesor – Jadwigi Staniszkis, która popiera jako kandydata na prezydenta - Jarosława Kaczyńskiego. O co walczył całe życie? Razem z Jackiem Kuroniem o „socjalizm z ludzką twarzą”. Co robi zresztą dokładnie do dziś.. Tylko forma odrobinę się zmieniła.. Teraz prawa człowieka, demokracja, finansowanie zgrai politycznych z budżetu państwa, no a teraz poselski projekt powołania nowego urzędu - Rzecznika Praw Żołnierza.. Człowiek bardzo dowcipny i funkcjonujący przez lata medialnie bez większych kłopotów.. Media go nie atakują, pozwalają mu mówić, co mu ślina na język przyniesie.. Jest o bardzo ważny i wpływowy człowiek establishmentu.. Nie utonie! Nie ma takiej opcji! I nie jest to opcja na prawo - jakby się mogło komuś wydawać.. Systematycznie, pod przykrywką hałasu medialnego, popiera wszelkie rozwiązania trockistowskie, systematycznie serwowane naszemu życiu społecznemu.. Z ludzką twarzą – ma się rozumieć. A skończy się – jak zwykle piekłem. Trockistowska permanentna rewolucja trwa.. Wywracanie wszystkiego do góry nogami.. Całej cywilizacji europejskiej, opartej na tradycji chrześcijańskiej.. Rzecznik Praw Żołnierza będzie kontynuacją złego i obcego nam pomysłu podważania hierarchicznego sposobu sprawowania władzy w hierarchicznym wojsku. To tak jakby klerycy powołali sobie Rzecznika Praw Kleryków.. I domagali się od instytucji Kościoła Powszechnego, jakiś wydumanych dla siebie praw.. Tak jak prawa dziecka są instrumentem rozbijania rodziny, tak prawa kleryków byłyby instrumentem rozbijania Kościoła, tak prawa żołnierza będą sposobem rozbijania hierarchiczności wojska.. I o to być może – w tym pomyśle chodzi! Żeby wojsko jeszcze bardziej dobić, w przyszłości powoła się różnych dodatkowych rzeczników takich jak: rzecznik praw pracowników cywilnych wojska, rzecznik praw stojących na warcie, rzecznik wojskowych magazynierów no i koniecznie …rzecznik praw gejów i lesbijek. Żeby było bardziej gejowsko i lesbijsko.. Parytety będą musiały być także w Kompanii Reprezentacyjnej, którą należy rozbudować reprezentacyjnie i gejowsko. Będzie naprawdę cudownie... Czy może Ludwik Dorn może ma taki okres, że zamierza zamienić sobie trzecią żonę na czwartą? I Dlatego – wraz z Markiem Borowskim - wyszedł z propozycją powołania Rzecznika Praw Żołnierza.. Czas wszystko pokaże! W każdym razie, nie jest to krok we właściwym kierunku… WJR
Fizys Platformy Człowiek ze świńskim ryjem i gumowym penisem publicznie się domagał, aby Jarosław Kaczyński poddał się badaniu psychiatrycznemu. Tłumaczył, że ktoś, kto tak zasadniczo się zmienił – co pewnie związane jest ze stratą, którą poniósł – łatwo może ulec psychicznej destabilizacji. Tak mniej więcej brzmiał jego nie całkiem składny bełkot Trudno zrozumieć to inaczej niż jako natrząsanie się z osobistej tragedii przeciwnika politycznego. Tragedii, która miała również narodowy wymiar. Człowiek ze świńskim ryjem i gumowym penisem jest jednym z ważniejszych polityków rządzącej w Polsce partii. Dla porządku przypominam, że ma on również nazwisko. Nazywa się Janusz Palikot. Osobnik ów nieco wcześniej sugerował, że Marta Kaczyńska wyłudziła ogromne odszkodowanie za śmierć rodziców. Fakt, że nie miała ona żadnego związku z wysokością ubezpieczenia prezydenta, w niczym mu nie przeszkadzał. “Polityk” ów zajmuje się wyłącznie obrażaniem, znieważaniem i szczuciem swoich przeciwników. W cywilizowanym kraju nie zaakceptowałoby go żadne poważne ugrupowanie. W Polsce jest salonowym i medialnym pupilem, wychwalają go pokrewne mu dusze w rodzaju Kazimierza Kutza, jego klubowego kolegi. Za swoje działania wynagradzany jest kolejnymi stanowiskami przez macierzystą partię, piastuje godność wiceprzewodniczącego jej sejmowego klubu. Próby jego politycznej działalności to katastrofa. Wystarczy przypomnieć osiągnięcia kierowanej przez niego komisji “Przyjazne państwo”.
Ten milioner znany jest jeszcze z tego, że kampanię wyborczą opłacali mu studenci i emeryci. Osobnik ów nie ma za grosz poczucia humoru, a jego happeningi są dosyć żałosne, ale obrażać mu się jednak udaje. Fakt, że zachowanie jednego z partyjnych liderów traktowane jest jako indywidualne wyskoki, Platforma Obywatelska zawdzięcza jedynie osłonie medialnej. A trzeba nazwać rzeczy po imieniu: fizys Palikota to także oblicze jego partii. Wildstein
I lżyli długo i szczęśliwie… „Sondaże przynoszą niepokojące wieści, rośnie poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego… eee, to znaczy, niepokojące dla kandydata Platformy wieści…” − tymi słowami powitał mnie przy śniadaniu dziennikarz pewnej komercyjnej całodobowej stacji informacyjnej, relacjonującej wybory obiektywnie i rzetelnie, bez angażowania się po żadnej ze stron. Wieści zaiste niepokojące: sondażowa przewaga Bronisława Komorowskiego nad Jarosławem Kaczyńskim stopniała do zaledwie sześciu procent!
Wstaję i już wiem, że zaraz się zacznie. Na salonach, oczywiście, nie wolno kwestionować sondaży, bo to oszołomstwo, ale jeśli sondaże przyznają ich kandydatowi zwycięstwo z przewagą mniejszą niż dziesięć procent, to zaczyna się histeria. Przy sześciu procentach możemy spodziewać się początków amoku. I faktycznie. Znajduję w sieci wypowiedź Zbigniewa Hołdysa. Znany artysta, aby pokazać, że świat kultury stoi murem za partią reprezentującą wyższe wartości, nazywa Kaczyńskiego „ponurym ch…”. I dodaje „parszywego posr…a”, który „narobił gnoju w relacjach między Polakami” i należy go „wystrzelić w kosmos”. Poznać kandydata po autorytetach, które go wspierają. „Inteligentna ironia” Bartoszewskiego i Wajdy najwyraźniej okazała się dla wyborców, o których walczy kandydat „Polski jasnej” zbyt inteligentna, więc do boju ruszają autorytety młodsze, posługujące się językiem bardziej zrozumiałym dla młodzieży. Kuba Wojewódzki również porzuca cięte, intelektualne riposty w rodzaju „w Krakowie przybywa miejsc, wartych omijania szerokim łukiem”. Wyzwania naszych czasów każą się wypowiadać prosto, jak to mówiły autorytety stalinowskie (czyli te same, tylko znacznie młodsze) − „po robociarsku”. „Nie głosuj na buraka!” − wzywa szołmen, na co dzień pozujący na ziomala, co to cznia politykę jako taką i polityków w ogólności, choć zdaniem Grzegorza Schetyny mający jako współpracownik sztabu wyborczego swój udział w wielkim sukcesie PO w roku 2007. Ciekawe, kogo może mieć Wojewódzki na myśli? Gdyby traktować poważnie jego bełkoty, to za buraka musi uważać wąsatego dziadka z dwururką i piątką dzieci, plotącego o patriotyzmie, sarmackich przodkach, kresach i innych obciachach. Skądinąd można jednak sądzić, że to właśnie ów dziadek obu wyliniałym rockmanom imponuje. To szczególna cecha kampanii PO. Na tuskowy awatar wybrano człowieka, który ma się kojarzyć z dawną Polską, dworkiem, tradycją, rodziną etc. Ale zajadle wspierają go ludzie, którzy bynajmniej się z tym zestawem wartości nie kojarzą, wręcz przeciwnie, zwykli po nich jeździć jak po przysłowiowej burej suce. Są tylko dwa możliwe wyjaśnienia: albo ich liberalno-lewicowy imidż jest zwykłym picem, modą, w istocie zaś są zwykłymi konformistami, czapkującymi władzy, bo władza rozdaje miejsca w ramówce gwarantujące wielką oglądalność, pieniądze z PiSF czy inne granty, a dobrze przez nią widziani ludzie kultury mogą liczyć na niemieckie stypendia i nagrody − albo też wiedzą doskonale, iż obce im wartości są w wypadku Drogiego Bronisława II propagandowym kitem, zwykłym mamieniem ciemnego ludu, który jest u nas katolicki, patriotyczny i prorodzinny, i żeby wydrwić jego głosy trzeba ściemniać. Trzeciej możliwości nie ma.
Na deser mogliśmy sobie tego dnia obejrzeć po raz kolejny Palikota, mimo wszelkich montażowych sztuczek komercyjnej i niezaangażowanej telewizji po raz kolejny dostrzegając jego świńską twarz (lepiej widoczną w obszerniej cytujących „Wiadomościach”) oraz szalonego marszałka Niesiołowskiego u Moniki Olejnik, którą swą furią ustawił w nietypowej dla niej pozycji obrończyni PiS. Niesiołowski powtarzał w kółko swą mantrę, że „Pospieszalscy, Wildsteiny i Ziemkiewicze” to „szczekacze pisu”, którzy są znacznie bardziej agresywni, właściwie tylko oni są agresywni, bo po stronie PO żadnej agresji nie ma, przeciwnie, jest ręka wyciągana do zgody. Nie odniósł się w żaden sposób do uwag pani redaktor, iż na Wildsteina, Ziemkiewicza i Pospieszalskiego PiS wpływu nie ma, natomiast Palikot jest wiceprzewodniczącym klubu poselskiego PO i szefem jej regionalnej struktury. Można by dodać Kutza, Nowaka, członków komitetu honorowego i samego kandydata, jak również zwrócić uwagę na fakt, że żaden z polityków PiS nie próbował obciążyć Komorowskiego odpowiedzialnością za osoby takie, jak panie z Krakowa, które demolowały wieńce i znicze żałobne „ze złości” że Kaczyńskich pochowano na Wawelu, czy inni tego rodzaju wandali, którzy podobnych ekscesów się dopuścili. Że salony, które takiego wstrząsu doznały słysząc wypowiedzi przypadkowych osób o krwi na rękach Tuska, nie protestują, gdy znani politycy, z nazwiskami, powtarzają, jakoby Kaczyński miał na rękach krew Barbary Blidy. Można by też spytać, kiedy i gdzie, na przykład, „Pospieszalscy, Ziemkiewicze i Wildsteiny” nazwały p. o. kandydata „ponurym ch…” albo nawet znacznie, znacznie łagodniej, powiedzmy, mordercą zwierząt futerkowych? Można by, ale z dawna już wiadomo, że „na Putramenta szkoda atramenta”, a na Niesiołowskiego żal by było nawet substancji znacznie tańszych. Wybory się zbliżają, wyniki sondaży ulegają korekcie do przewidywanego wyniku rzeczywistego głosowania, można się więc spodziewać, że amok platformersów i wspierających ich celebrytów intelektu będzie narastał. Ciekawe, jakiej to jeszcze − mówiąc językiem profesor Janion − „transgresji” dokonają oni, gdy „trumienny upiór polskiego patriotyzmu” (copyright by Paweł Huelle, krytykapolityczna.pl 2010) wzrośnie w siłę jeszcze bardziej? Miało być jak w bajce: wygrali, przez poparcie, słusznych kandydatów, obie izby parlamentu i prezydenturę, i pławiąc się w grantach, nagrodach i laudacjach lżyli długo i szczęśliwie pokonanych oszołomów… A tu coraz bardziej prawdopodobne się staje, że z tego snu spełnią się tylko obelgi, i to bynajmniej nie jako radosne opluwanie prawych Polaków, gnojonych i rugowanych z życia publicznego, jak w ostatnich latach, tylko jako bezsilne zgrzytanie zębów pseudoelity kopniętej przez naród w de. RAZ
"Wyborcza" na podsłuchu Waldemar Kumór (Gazeta Wyborcza): Rozumiem: katastrofa smoleńska, powodzie, kampania prezydencka, kryzys ekonomiczny itd., itp. Tyle ważnych spraw. Ale kompletna cisza w sprawie dla demokracji fundamentalnej? Chodzi o to, że przez ponad dwa tygodnie po śmierci Barbary Blidy Centralne Biuro Śledcze podsłuchiwało telefon dziennikarza "Gazety" Wojciecha Czuchnowskiego, który pisał o tej sprawie. A podsłuchy zarządzono, bo ówczesny minister sprawiedliwości z PiS Zbigniew Ziobro obawiał się o zamach na swoje życie. "Gazeta" udowodniła, że podsłuch był nielegalny. Napisaliśmy o tym w sobotę. Opublikowaliśmy wewnętrzny dokument CBŚ potwierdzający nieuprawnioną inwigilację dziennikarza. Nigdy przedtem w takiej sprawie nie było tak mocnego dowodu. I co? I cisza. TVP czy "Rzeczpospolitej" się nie dziwię, bo sprawa dotyczy wpadki ich politycznych idoli z IV RP. A dowody mocne. Mam żal o to milczenie do posłów z przeróżnych komisji śledczych, innych mediów czy organizacji pozarządowych. Przecież - przepraszam za oczywistość - takie podsłuchy to (niezależnie od różnic politycznych) naprawdę zagrożenie dla demokracji. Kumór ma żal, a mnie milczenie poważnych mediów wcale nie dziwi, bo choć Gazeta usiłuje sprawę przedstawić jako spisek Ziobry przeciwko Czuchnowskiemu za Blidę, każdy kto przeczyta opublikowany przez Gazetę fragment protokołu z kontroli rozumie, że afera jest klecona na siłę, a takie jej przedstawianie jest zwykłą manipulacją.
Po pierwsze, podsłuch założono zanim wybuchła "sprawa Blidy", bo 24 kwietnia 2007, a Blida zastrzeliła się dzień później, i dopiero wtedy Czuchnowski miał okazję zacząć pisać o "sprawie Blidy". Nie broni się więc zarzut, że podsłuch założony Czuchnowskiemu ma cokolwiek wspólnego z jego tekstami o sprawie Blidy, to Gazeta usiłuje stworzyć taki związek opierając się wyłącznie na zbieżności czasowej. Jeśli jednak mamy uwierzyć, że jest tu jakiś związek, przydałoby się wyjaśnić jak CBŚ przewidziało z wyprzedzeniem, że będzie jakaś "sprawa Blidy" o której będzie pisał Czuchnowski, i prewencyjnie założyła mu w tym celu podsłuch dzień przed inicjującym "sprawę Blidy" samobójstwem byłej posłanki.
Po drugie, podsłuch nie został założony na telefon Czuchnowskiego, prywatny i na niego zarejestrowany, ale na służbowy numer Agory, jeden z setek numerów na nią zarejestrowanych. Nie ma żadnego dowodu, że w chwili zakładania podsłuchu wiedziano, że jest to numer należący do Czuchnowskiego, czy w ogóle jakiegoś dziennikarza "Gazety Wyborczej". Precyzyjnie rzecz ujmując, podsłuch został założony na telefon należący do spółki Agora. Tyle było o tym wiadomo w momencie zarządzenia podsłuchu. Nic zatem nie wskazuje, że ta decyzja miała jakikolwiek związek z Blidą, czy też z innymi tematami o jakich pisał Czuchnowski. Nic nie wskazuje nawet, że miała związek z samym Czuchnowskim.
Po trzecie, podsłuch nie miał nic wspólnego z tekstami Czuchnowskiego o Blidzie, protokół kontroli wyraźnie mówi co było podstawą zarządzenia o założeniu podsłuchu na noszony akurat przez Czuchnowskiego telefon zarejestrowany na Agorę. Numer z którego korzystał Czuchnowski został namierzony w ramach rozpracowywania jakiejś sprawy o charakterze - jak rozumiem - kryminalnym. Śledczy ustalili, że był kontakt między numerem, którego używał Czuchnowski, a jakimś innym numerem, który mieli pod obserwacją. Więc zarządzili rozpoczęcie kontroli numeru telefonu należącego do Agory, a używanego przez Czuchnowskiego.
Po czwarte, Ziobro nie miał nic wspólnego z tamtym podsłuchem, Gazeta go na siłę z nim łączy, choć podsłuch założyło CBŚ, czyli instytucja podległa Ministrowi Spraw Wewnętrznych i Administracji, którym w tamtym czasie był Janusz "Ściema" Kaczmarek, od jakiegoś czasu najlepszy sojusznik i zaufany informator dziennikarzy walczących z kaczyzmem. Dlaczego zatem to Ziobro pojawia się w artykułach Gazety, a nie Kaczmarek właśnie? Pytanie jest oczywiście retoryczne. Takie są fakty. Gazeta nie przedstawiła żadnej poszlaki, o dowodach nie wspominając, że kilkunastodniowy podsłuch telefonu używanego przez Czuchnowskiego miał związek z jego pracą dziennikarską w ogóle, a sprawą Blidy w szczególności. Gazeta na siłę buduje ten związek, ale inne media nie mają powodu włączać się zbyt aktywnie w nadymaną aferę, która aferą nie jest. Nikt się na własne konto wygłupiać nie chce, bo czytelnik jednak czasami swój rozum ma, i może dostrzec, że to nie Ziobro kazał podsłuchiwać Czuchnowskiego ze względu na Blidę. Jak insynuuje Gazeta. Protokół wskazuje na nieprawidłowości w zarządzeniu podsłuchu, a polegały one na tym, że zdaniem kontrolerów przed decyzją o kontroli operacyjnej należało zweryfikować informacje, bo źródło było nowe i niepewne. I w zasadzie tyle. Reszta to dopowiedzenie Gazety, która najwyraźniej liczy, że czytelnikowi się nie będzie chciało zajrzeć do dokumentu, lub przeczyta go bez zrozumienia. A sama kontrola, żeby było śmieszniej, miała miejsce za reżimu kaczystowsko-ziobrowskiego, który - jak widać - sam się skontrolował i napiętnował w sprawie tych nieprawidłowości. Czy już wytłumaczyłam wystarczająco redaktorowi Kumórowi dlaczego żadne poważne medium nie chce się grzebać w tym, z czego Gazeta na siłę próbuje zrobić aferę Ziobrowsko-Blidowo-Gazetową? Osobiście mam nadzieję, że nieprzesadnie bystry poseł PO Węgrzyn, który dał się wkręcić w temat, zgodnie z obietnicą nie odpuści i sprawa będzie miała dalszy ciąg. Bardzo jestem bowiem ciekawa jakie okoliczności i kontakty Czuchnowskiego spowodowały, że znalazł się w polu zainteresowania śledczych badających - o ile zrozumiałam - jakąś planowaną prowokację wobec Ziobry. Czekam zatem na kolejne odsłony tej afery, może być naprawdę ciekawie jeśli sprawa trafi na komisję "naciskową" i poznamy kulisy tamtej sprawy. I sprawę-matkę, od której się zaczęło. Kataryna
W OBRONIE LIBERALIZMU Pan Jarosław Kaczyński podczas spotkania wyborczego rozpowiadając o gazie łupkowym wyjaśnił, że polskim problemem jest „polityka transakcyjna” – czyli „zaspakajanie interesów różnych grup”. Taka polityka, zdaniem kandydata na Prezydenta RP, „wynika z ideologii liberalnej, a właściwie neoliberalnej”. Wezwał on liberalnych ekonomistów by, wzorem ekonomistów z Wielkiej Brytanii „przeprosili za swoje błędy”. (Kaczyński: niech liberałowie przeproszą za politykę transakcyjną Główną przyczyną porażek kolejnych rządów w budowie w Polsce infrastruktury jest "niespójność i nielojalność" polskiej klasy politycznej - mówił we wtorek Jarosław Kaczyński. W nieprawdopodobnie dusznej salce Hotelu Europejskiego w Warszawie około 100 osób przez trzy kwadranse czekało we wtorek na prezesa PiS, Jarosława Kaczyńskiego, który zapowiedział kolejną "debatę" przedwyborczą. Tym razem tematem była gospodarka. Na sali przeważały osoby w wieku emerytalnym z przypiętymi znaczkami kandydata. Po pół godzinie czekania prowadzący Paweł Szałamacha, były wiceminister skarbu stwierdził, że kandydat spóźni się, bo "taka jest specyfika kampanii" i zaproponował rozpoczęcie dyskusji o gospodarce. Ponieważ temat jest bardzo szeroki, sprecyzował, że dyskusja ograniczy się do dwóch konkretów - infrastruktury oraz gazu łupkowego. Przez dziesięć minut dr Jeremi Rychlewski z Politechniki Poznańskiej definiował, na czym powinna polegać "zrównoważona polityka infrastrukturalna". Zanim pierwsi emeryci zaczęli zasypiać, pojawił się Jarosław Kaczyński, którego sala przywitała owacją na stojąco.
Niespójność i nielojalność Były premier wyjaśniał z czego wynikają problemy z budową infrastruktury w Polsce. Główną przyczyną porażek na tym polu kolejnych rządów jest "niespójność i nielojalność" polskiej klasy politycznej. Przykładem tego jest zwlekanie wojewodów z decyzjami, by nie narazić się rozmaitym grupom i nie unikać ryzyka. - Konieczne jest szerokie porozumienie społeczne i polityczne w kilku sprawach, a budowa infrastruktury, zwłaszcza autostrad, jest jedną z nich - mówił prezes PiS. - Trzeba stworzyć grupę nieuwikłaną w rozmaite biznesy, która weźmie na siebie zadanie budowy autostrad.
Ani gazu łupkowego, ani państwa O gazie łupkowym w Polsce mówił mecenas Janusz Stefanowicz, przedstawiony przez Szałamachę jako ekspert od prawa geologicznego. Stefanowicz studził nadzieje na możliwość szybkiej eksploatacji gazu łupkowego. - Zasoby są na razie tylko potencjalne - mówił. Postawił też bardzo liberalną tezę, że eksploatacja tych zasobów możliwa jest tylko w oparciu o kapitał prywatny, a nie środki państwa. Jarosław Kaczyński podkreślał jednak, że bez silnego państwa nic się nie osiągnie. - Gdy wchodziłem do gabinetu prezydenta w 1990 roku, w tym gabinecie było państwo. Gdy wchodziłem do gabinetu premiera w 2005 roku, państwa już nie było. Państwo się rozsypało pod wpływem "polityki transakcyjnej" - zaspokajania interesów różnych grup. Jeżeli nie odbudujemy państwa, "polityka transakcyjna" uniemożliwi eksploatację gazu łupkowego - mówił.
Niech liberałowie przeproszą za politykę transakcyjną Wyjaśnił, że "polityka transakcyjna", to nie koniecznie korupcja, ale gra interesów. Taka polityka wynika z ideologii liberalnej, a właściwie neoliberalnej. Wezwał liberalnych ekonomistów by wzorem grupy ekonomistów z Wielkiej Brytanii przeprosili za swoje błędy. Pytania z sali nie były przewidziane, ale dopuszczono jedną osobę, która pytała, jak wykorzysta swoje stanowisko, jeżeli będzie prezydentem. Kaczyński przytoczył słowa swego brata: - Władzę miałem, gdy byłem prezydentem Warszawy, teraz mam wpływy. A dalej mówił: - Jeśli przegram, pozostanę szefem opozycji, Jak wygram, to będzie zmiana sytuacji w Polsce. Wykorzystam ją do stworzenia porozumienia w kilku kluczowych sprawach: służby zdrowia, bezpieczeństwa energetycznego. Witold Gadomski) Rozumiem, że Pana Paweł Szałamacha, były Wiceminister Gospodarki, który dostąpił zaszczytu prowadzenia tego spotkania, już przeprosił. Miał bowiem okazję przez wiele lat tę ideologię wyrażać, będąc ekspertem Centrum Adama Smitha. No cóż, przez nasze skromne progi na ulicy Bednarskiej w Warszawie przewinęło się wiele osób poszukując widocznie odskoczni do karier politycznych. Był tam nawet Pan Profesor Marek Belka, był też Pan Cezary Mech. Widocznie nie czytali Smitha, zanim przyszli. Albo może myśleli, że my tym Smithem tylko się wspieramy. Ale my mamy nie tylko „brend”. Mamy też własną „Biblię”. A w zasadzie dwie: „Teorię uczuć moralnych” i „Bogactwo narodów”. Dlatego łatwo nam „trzymać kurs”. Liberalny oczywiście. Więc pozwolę sobie zwrócić uwagę Pana Jarosława Kaczyńskiego, skoro nie raczył zrobić tego Pan Paweł Szałamacha, że liberałowie nie mają za co przepraszać! Niech przepraszają różni „łżeliberałowie”. Im głośniej będą przepraszać, tym większe mają szanse na udział w nowym podziale łupów politycznych. Ja ze swej strony uprzejmie informuję, że liberalizm polega na tworzeniu warunków aby KAŻDY mógł realizować jak najlepiej interesy SWOJE, a nie jakichś tam „różnych grup”! O sposobach uzasadnienia wolnego rynku zdefiniowanych przez Pana Profesora Ryszarda Legutko pisałem już w drugim odcinku idei klasycznego liberalizmu (IDEE KLASYCZNEGO LIBERALIZMU: 2. WOLNY RYNEK Liberalna filozofia wolności ściśle łączy się z obroną wolnego rynku, za sprawą którego wolność może być najpełniej realizowana. Termin „wolny rynek” jest jednak, niestety, wieloznaczny. Ma to swe początki już u samego Adama Smitha – w jego metaforze „niewidzialnej ręki”. Odwołanie się do „niewidzialności” może być bowiem odczytywane jako przyznanie, że siły o których mowa, są nieznane i nieopisywalne. Brak wyjaśnienia przez Smitha istoty procesu samoregulacji sprawił, że przez szereg lat różni autorzy starali się dotrzeć do sedna zagadnienia kierując się zupełnie innymi przesłankami filozoficznymi, ekonomicznymi i praktycznymi. Powstały w ten sposób trzy interpretacje wolnego rynku: utylitarystyczna, racjonalistyczna, ewolucjonistyczna. Doskonale opisał je profesor Ryszard Legutko w Dylematach kapitalizmu wydanych w Paryżu w roku 1986 (tak, tak, ten sam: obecnie Minister Edukacji Narodowej) Utylitaryści, patrząc z perspektywy indywidualistycznej, uzasadniają wolny rynek racją jednostki. Wszystkie wersje tej doktryny, za podstawową siłę twórczą świata ludzkiego uznają poczucie użyteczności, rozumianej jako pragnienie każdego człowieka szukania przyjemności i unikania nieprzyjemności. Wychodzą z założenia, iż świata nie można oceniać ani obiektywnymi normami, ani logiką historii. Instytucje życia społecznego tworzone są zawsze dla jednostki (rodzą wtedy poczucie zadowolenia) lub przeciw niej (wywołując frustrację). W myśl tej interpretacji, wolny rynek jawi się jako optymalna metoda zapewnienia „maksymalnego szczęścia maksymalnej liczbie ludzi”. Każdy pozostawiony samemu sobie, bez konieczności podporządkowania się temu, co uchodzi za „dobro obiektywne”, a co zwykle sprowadza się do arbitralnych nakazów paraliżujących wolność, będzie postępował zgodnie z tą właśnie maksymą. Na wolnym rynku akty kupna-sprzedaży są dobrowolne. Dlatego można zakładać, że nie dojdą do skutku, jeżeli nie przyniosą korzyści obu stronom zainteresowanym wymianą. Zasada obopólnej korzyści przy dokonywaniu wolnej wymiany ma jednak jeszcze szersze znaczenie i nie ogranicza się tylko do bezpośrednio zainteresowanych. Sukces jednostki, działającej z myślą o sobie, przyczynia się bowiem do dobra powszechnego. W klasycznej teorii wolnorynkowej argumenty utylitarystyczne eksponowali Jeremy Bentham i obydwaj Millowie. Współcześnie głównym ich orędownikiem był Milton Friedman.
Szkoła racjonalistyczna natomiast, wywodząca się od Davida Ricardo, znalazła obecnie swego najwybitniejszego przedstawiciela w osobie Ludwiga von Misesa. Jej rzecznicy, patrząc z perspektywy uniwersalistycznej, uzasadniają wolny rynek racją powszechnego rozumu. Budują swą teorię na wspólnej wszystkim racjonalizmom tezie, iż świat posiada pewien logiczny schemat, który można opisać rozumowo. Harmonia rynku jest dla nich częścią ogólnej harmonii świata, a prawa rynku są analogiczne w swej ścisłości i odwieczności do praw mechaniki i mają dla porządku naturalnego takie samo znaczenie jak bezkolizyjny ruch planet dookoła słońca. Rynek jest tu porządkiem rozumu, którego nie da się utożsamić z żadnym empirycznym bytem. Jego uzasadnieniem nie jest fakt samego istnienia, lecz zgodność z ogólnymi kryteriami racjonalności. Argumenty ewolucjonistyczne z kolei, najwcześniej użyte przez Edmunda Burke ′a, preferują amerykańscy neokonserwatyści, jak Irving Kristol, czy Michael Novak a także indywidualiści tacy jak Friedrich Hayek. Patrząc z perspektywy kulturowej uzasadniają oni wolny rynek racją konkretnej społeczności. Leseferyzm, według ich interpretacji, to coś znacznie więcej niż osiągnięcie techniczne – to złożony byt cywilizacyjny i kulturowy stanowiący kulminację długiego procesu społecznego rozwoju. O ile dla teorii utylitarystycznej i racjonalistycznej realnie istniejąca rzeczywistość miała znaczenie zdecydowanie drugorzędne, o tyle dla ewolucjonistów rynek to przede wszystkim zjawisko empiryczne. Jest on nie tylko użyteczną metodą, czy porządkiem rozumu, lecz cywilizacją, której badanie obejmuje wszystkie zjawiska życia społecznego: politykę, historię, kulturę. Podsumowując argumenty przemawiające na rzecz wolnego rynku można powiedzieć, że konkurencja ma w gospodarce podobne znaczenie jak w sporcie, w którym właśnie dzięki rywalizacji obserwujemy podnoszenie wyników na coraz wyższy poziom i przekraczanie kolejnych „barier ludzkich możliwości”. I choć w większości wypadków są to sukcesy indywidualne, to osiągnięcia mistrzów przyczyniają się do rozwoju całych dyscyplin. Do ciężkiej pracy na treningach skłania sportowców chęć osiągnięcia sukcesu, wstąpienia na podium, zdobycia medalu, sławy, a ostatnio także i pieniędzy. Tym, czym dla nich jest stadion, dla przedsiębiorców jest rynek. Środek do postawionego sobie celu jest taki sam - zdolności i praca. Cel również jest jeden - zwycięstwo w rywalizacji z innymi. Zaś sukces jednostki, jak tam, tak i tu przyczynia się do ogólnego rozwoju. Analogia powinna rozciągać się także na system nagród. Należą się one za osiągnięty wynik. Nie zasługi, potrzeby, czy nawet wkład pracy mają odgrywać tu rolę, ale wynik. „Każdemu według osiągniętego w rywalizacji rezultatu” – to najlepsze kryterium rozdziału nagród i jedyne sprawiedliwe. Amerykańscy neokonserwatyści do zalet rynku dodają jeszcze jedną: swoistą „nieskuteczność polityczną” – w przypadku niepowodzenia nie ma bowiem kogo winić, a – jak stwierdził kiedyś Daniel Patric Moynihan – rozproszenie odpowiedzialności za realizację jakichś celów wpływa hamująco na powstawanie nieufności społecznej, gdy brak jest obiecywanych rezultatów. Większość ludzi przez całe lata podzielała klasyczne przekonania wolnorynkowe. Dopiero za sprawą różnych „przyjaciół ludzkości” wielu zaczęło rościć pretensje do wszystkiego, co uznali za potrzebne do szczęścia na ziemi. Przyjęli, że mają prawo nie tylko do „poszukiwania szczęścia”, ale także do osiągnięcia go. Stąd był już tylko krok do założenia, że w przypadku niepowodzenia inni powinni im pomóc. Prowadziło to do podzielenia społeczeństwa w oparciu o najgorsze z możliwych kryteriów: z jednej strony przyznania komuś prawa żądania, a z drugiej nałożenia na kogoś innego obowiązku świadczeń dla czyjejś satysfakcji. Tymczasem system, w którym A i B decydują co C ma zrobić dla D jest nie tylko nieefektywny, ale także niemoralny. Wszelkie dyskusje koncentrują się na osobach „światłych reformatorów” A i B oraz na „biednym” D. Nikt nie bierze natomiast pod uwagę osoby C – wielkiego „Forgotten Man”, jak go określał William Graham Sumner – zmuszanego przez jednych do robienia czegoś na rzecz innych. Serce może popierać humanistyczną troskę o to, by dostęp do jedzenia był podstawowym prawem człowieka. Głowa natomiast ostrzega, że prawo to można różnie interpretować. Każdy powinien mieć swobodę używania własnych zdolności dla zaspokojenia swych elementarnych potrzeb. Jeżeli jednak miałbym mieć „podstawowe prawo” do jedzenia bez jakiegoś quid pro quo, ktoś musiałby zostać zobowiązany do zapewnienia mi tego prawa. Czy fakt ten nie uczyni z niego mojego niewolnika – pytał retorycznie Friedman. Broniąc wolnego rynku przed interwencjonizmem, można posługiwać się argumentami natury filozoficznej i praktycznej. Po pierwsze, interwencjonizm powoduje ograniczenie ludzkiej wolności, i to nie tylko wolności ekonomicznej przedsiębiorców, którzy są krępowani przez demiurgiczne państwo w swojej działalności gospodarczej, ale także indywidualnej wolności konsumentów, którym najpierw ogranicza się zakres dokonywanych przez nich wyborów, a następnie ingeruje w coraz więcej, coraz bardziej intymnych sfer życia. Po drugie, interwencjonizm eliminuje podstawowy w działalności gospodarczej motyw zysku, ogranicza konkurencję i przyczynia się do zmniejszenia akumulacji i spadku tempa wzrostu gospodarczego. Adam Heydel ocenił działalność gospodarczą państwa w następujący sposób: „przedsiębiorstwa państwowe nierentowne są szkodliwe. Rentowne przestają być szkodliwe, są tylko zbędne”. A zatem dla liberałów „nie to jest irytujące, że przedsiębiorstwa państwowe źle funkcjonują, ale sam fakt ich istnienia” – konstatował Kazimierz Dziewulski. Ingerencja państwa w mechanizmy gospodarcze narusza zasadę nemo iudex in causa sua. Państwo ustanawia bowiem prawo, którego następnie staje się stroną, będąc jednocześnie sędzią w sporach powstających na tle stosunków prawnych, w których samo uczestniczy. Z punktu widzenia idei wolności jest to sytuacja nie do zaakceptowania. Gdyby jeszcze działania takie dawały pożądane efekty społeczne lub gospodarcze, można by dzięki temu uzasadniać konieczność ich podejmowania. Ale dzieje się dokładnie na odwrót. Zgodnie z teorią biurokratycznego zastępstwa Maxa Gammona, „w systemie biurokratycznym wzrostowi wydatków towarzyszy spadek produkcji. (...) Systemy tego typu działają jak „czarne dziury” w gospodarczym wszechświecie, wsysając zasoby i kurcząc się pod względem „emitowanej produkcji”. Dlatego zakres obowiązków i uprawnień państwa musi być ograniczony.Wszelkie działania interwencjonistyczne podejmowane są z krótkofalowego punktu widzenia, bez względu na ich długofalowe konsekwencje ekonomiczne. Politycy działają w krótkiej perspektywie własnej kadencji i kolejnych wyborów. Nie są natomiast rozliczani z efektów długofalowych swojej działalności. „Nie istnieją bodźce, które zmuszałyby ich do rozważania długookresowych skutków podejmowanych przez siebie decyzji. (...) Polityk zawsze będzie najbardziej zainteresowany krótkookresową efektywnością proponowanych rozwiązań. Trudno zatem dziwić się, że często podejmowane są decyzje przynoszące krótkotrwałe korzyści i długofalowe straty” – pisze Leszek Filipowicz. Ludwig von Mises zwracał uwagę, że rządy, partie polityczne i opinia publiczna „wyszydzają rzekome doktrynerstwo ortodoksyjnej ekonomii i chełpią się swymi zwycięstwami nad teorią ekonomiczną. Są to jednak zwycięstwa pyrrusowe”. Pokazuje się jedynie natychmiastowe konsekwencje poszczególnych interwencji, bez rozważenia ich pośrednich efektów na dalszą metę. Henry Hazlitt podkreślał, że jednym z powodów tego stanu rzeczy jest sama nauka ekonomii. Jak pisał w Ekonomii w jednej lekcji „wystarczyłyby już wewnętrzne trudności samego przedmiotu, ale po tysiąckroć pomnaża je działanie czynnika, który nie odgrywa roli w, na przykład, fizyce, matematyce czy medycynie - jest nim specjalne zaangażowanie ze strony egoistycznych interesów (...) uzupełnia je drugi główny czynnik, który co dzień rodzi nowe błędy w ekonomii. Jest nim trwała skłonność ludzi, by widzieć tylko bezpośrednie skutki danej polityki, jakie przynosi ona konkretnej grupie, zaniedbywać zaś badanie odległych jej skutków - nie tylko dla danej grupy, ale dla wszystkich. Błąd ten polega więc na pomijaniu wtórnych konsekwencji. (...) Tragedia polega zaś na tym, że już dziś cierpimy z powodu długoterminowych skutków programów podejmowanych w odległej czy bliskiej przeszłości. Dzień dzisiejszy, to jutro, które wczoraj lekceważyli źli ekonomiści”. Hazlitt podkreśla, że „za wszystko co dostajemy – pomijając wolne dary natury – musimy w pewien sposób zapłacić. Za wszystkie wydatki rządu trzeba ostatecznie zapłacić pieniędzmi uzyskanymi z podatków”. Na każdą złotówkę wydaną na inwestycje rządowe przypada złotówka odbierana podatnikom. Jeżeli rząd buduje most to widzimy ludzi zatrudnionych przy jego budowie, widzimy postępy ich pracy. „Ale są inne rzeczy, których nie widzimy, ponieważ - niestety - nie pozwolono im powstać (...).Opodatkowanie na cele publicznego budownictwa niszczy w innych gałęziach gospodarki tyle miejsc pracy, ile tworzy w budownictwie. Przynosi także skutek w postaci prywatnych domów, których się nie buduje...” – pisał Hazlitt. Jest skrajnie nieprawdopodobne, by choć jeden dolar wydany na programy wymyślone przez biurokratów dał ostatecznie taki sam wzrost bogactwa i dobrobytu, jaki mogliby spowodować sami podatnicy, gdyby każdemu z nich pozwolono kupować i wytwarzać to, co sam zechce, zamiast zmuszać ich, by oddawali część swoich zarobków państwu. Co więcej, największym problemem działań interwencyjnych jest brak klarownych kryteriów ich oceny. „W interesach dolna granica zysków dostarcza efektywnego i stałego wyzwania (...) Biurokraci rządowi mogą być równie percepcyjni co przedsiębiorcy prywatni, równie mądrzy, równie innowacyjni w decyzjach dotyczących podejmowanych projektów, ale nie ma żadnego mechanizmu kończącego nieudane eksperymenty” – pisze Friedman. Nie jest bowiem określona żadna dolna granica efektywności dla rządu, która kładłaby kres nieudanym eksperymentom. Gdy środków publicznych brakuje na realizację jakiegoś programu, dla biurokracji rządowej nigdy nie stanowi to dowodu przeciwko danemu programowi, a zawsze jest dowodem na konieczność zwiększenia środków na finansowanie tego programu. Paradoksalnie, państwo podejmuje często działania, których skutki znoszą się wzajemnie, „tak jak efekt utworzenia nowych miejsc pracy za pomocą dodatkowych wydatków jest kasowany w wyniku zwiększenia funduszy, finansujących te wydatki”. Milton Friedman analizował uznawany przez zwolenników interwencjonizmu za sztandarowy przykład udanych działań państwa, program naprawczy Chryslera. „Przyczyna tego, że Chrysler został uratowany, a wiele innych małych spółek nie, jest oczywista: skoncentrowany wspólny interes w pierwszym przypadku, rozproszone interesy w drugim (...) System ekonomiczny, do którego stosują się prywatne przedsiębiorstwa jest często opisywany jako system zysków. Jest to błędna nazwa. Jest to system zysków i strat. O ile czymś się charakteryzuje, to właśnie tym, że część właściwa stratom jest bardziej istotna, niż część właściwa zyskom. To właśnie w tym punkcie najbardziej różni się on od systemu kontrolowanego przez rząd. (...) Przedsiębiorstwo może oczywiście tracić pieniądze z powodów od niego niezależnych, albo może tracić pieniądze z powodu złego zarządzania. W pierwszym przypadku ludzie, którzy ryzykują własne pieniądze uratują przedsiębiorstwo z chwilowych trudności; w drugim – zmienią oni zarząd. Często jednak nie jest możliwe stwierdzenie, czy mamy do czynienia z pechem, czy złym zarządzaniem. W takim przypadku rynek ma skłonność do działania tak, jak gdyby winne było złe zarządzanie. Jest to niewątpliwie surowe postępowanie wobec pewnych jednostek, jak również pewnych spółek. Jest ono jednak wysoce korzystne dla społeczeństwa jako całości, ponieważ zapewnia, że zasoby są kierowane do tych przedsiębiorstw, które wykorzystują je najefektywniej. Obrońcy działań mających na celu ratowanie upadających przedsiębiorstw wskazują nieszczęśliwą pozycję wykwalifikowanego mechanika (w polskich realiach moglibyśmy powiedzieć górnika), któremu trudno jest zmienić kwalifikacje na inne, kiedy straci pracę. Większość z nich to ludzie, którzy zarabiali dużo więcej, niż mogliby żądać ludzie innych zawodów. Jest zrozumiałe, że nie chcą zaakceptować ostrej redukcji standardu swojego życia. Nie można ich za to winić. Może jednak powinniśmy im pogratulować, że mieli takie szczęście i posiadali tak dobrze płatną pracę tak długo? A może powinniśmy nałożyć podatki na ludzi, którzy zarabiają o wiele mniej niż oni zarabiali, aby umożliwić im uniknięcie konieczności podjęcia pracy za wynagrodzeniem podobnym do otrzymywanego przez większość populacji?”. Gwiazdowski). Teraz przypomnę, że wolny rynek uzasadnia między innymi „racja jednostki”. Utylitaryzm za podstawową siłę twórczą świata ludzkiego uznaje poczucie użyteczności, rozumianej jako pragnienie każdego człowieka szukania przyjemności i unikania nieprzyjemności. Utylitaryści, patrząc na świat z perspektywy indywidualistycznej, uważają, że instytucje życia społecznego są tworzone albo dla jednostki (rodzą wtedy poczucie zadowolenia) lub przeciw niej (wywołując frustrację). Każdy, pozostawiony samemu sobie, bez konieczności podporządkowania się temu, co uchodzi za „dobro obiektywne”, a co zwykle sprowadza się do arbitralnych nakazów paraliżujących wolność, będzie maksymalizował własną użyteczność, przy okazji przyczyniając się, jakby mimochodem, do zwiększenia użyteczności innych. Dlatego wolny rynek jest optymalną metodą zapewnienia „maksymalnego szczęścia maksymalnej liczbie ludzi”. W klasycznej teorii wolnorynkowej argumenty utylitarystyczne eksponowali Jeremy Bentham i obydwaj Millowie. Współcześnie głównym ich orędownikiem był Milton Friedman. Co prawda Pan Profesor Legutko utrzymuje, że utylitarystyczna obrona wolnego rynku "oparta jest na paradoksie, lub, wyrażając to mocniej, na konfuzji, lub, wyrażając to jeszcze mocniej, na sprzeczności. Argumenty mające uzasadniać kapitalizm wolnokonkurencyjny można bowiem tak rozszerzyć i przeformułować - a żadne teoretyczne założenie nie zabrania zrobienia tego - aby służyły również obronie porządku etatystycznego”. Nie jest to jednak do końca prawda. Wystarczy bowiem, że dla wsparcia utylitaryzmu za Kelsenowską Grundnorm uznamy wolność, a więc całkiem inaczej niż sam Kelsen, ale etatyzm nie będzie wówczas możliwy do logicznego uzasadnienia. A wolność jest taką wartością, której w Polsce, tak długo dotknie tej jej brakiem, nie powinno być wstyd bronić. Więc za jej obronę nie zamierzam żadnych etatystów przepraszać. P.S. Teks ten nie oznacza bynajmniej poparcia dla innego niż Pan Jarosław Kaczyński, kandydata na Prezydenta, a już zwłaszcza tego, który uznał, że Pan Profesor Marek Belka „wielkim ekonomistą jest”, bo, jak wielokrotnie deklarowałem, polityką się nie zajmuję i nie zamierzam marnować cennego czasu na szwendanie się po lokalach wyborczych. Utwierdził mnie zresztą w tym przekonaniu sam Pan Premier Donald Tusk, stwierdzając, że nie interesuje go „żyrandol w Pałacu Prezydenckim” ani parę miejsc do obsady w BBN. Więc mnie tym bardziej nie interesuje, kto ten żyrandol będzie oglądał. Gwiazdowski
"Rogalski niepotrzebnie rozdmuchał sprawę" Jacek Świat, mąż poseł Aleksandry Natalli-Świat, przesłuchany w związku z kradzieżą kart płatniczych w Smoleńsku Z Jackiem Światem, mężem śp. poseł Aleksandry Natalli-Świat, ofiary katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem, rozmawia Marek Zygmunt Wojskowa Prokuratura Garnizonowa we Wrocławiu przesłuchała wczoraj Pana w związku z zaginięciem karty kredytowej i bankomatowej należącej do Pańskiej małżonki. Prokuratura odmówiła "Naszemu Dziennikowi" wypowiedzi na ten temat, twierdząc, że informacje te zastrzegł sobie jedynie rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie płk Zbigniew Rzepa. Od osób proszących o zachowanie anonimowości usłyszałem opinię, że "nie ma o czym pisać, a pan Rogalski zupełnie niepotrzebnie rozdmuchał całą sprawę". - Jeżeli taki pogląd potwierdziłby się, to byłby to kolejny wielki skandal związany ze śledztwem w sprawie katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. Mam jednak nadzieję, że tak nie jest i śledczy rzetelnie wyjaśnią tę kwestię. Z całą stanowczością stwierdzam, co podkreślałem zarówno podczas przesłuchania, jak i we wcześniejszej rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że udając się w podróż samolotową do Katynia, żona na pewno miała przy sobie kartę kredytową i bankomatową. Obydwie zaginęły. Uważam, że to nie jest przypadek. One zostały po prostu skradzione!
Ktoś próbował użyć tych kart? - Na szczęście nie, bo bank zablokował je zaraz w dniu katastrofy. Nie doszło więc do utraty żadnych pieniędzy.
Mecenas Rafał Rogalski zreferował Panu treść dokumentacji, z jaką zapoznaje się w prokuraturze? - Nie zapoznałem się jeszcze z tym i w najbliższym czasie nie zamierzam tego uczynić. Po prostu dlatego, że - jak sadzę - nie wnosi to nic nowego do tego, co dostępne jest w Internecie. A poza tym - co jest chyba dla mnie najważniejsze - przy czytaniu stenogramów towarzyszyłyby mi na pewno duże emocje. Tego chciałbym uniknąć.
Przy bramie, w której znajdowało się biuro poselskie Pana żony, wrocławianie codziennie zapalają znicze, zostawiają kwiaty... - To dla mnie i całej naszej rodziny, a także Prawa i Sprawiedliwości piękny dowód na to, jak wielkim szacunkiem i uznaniem cieszyła się Ola wśród swoich wyborców. Wiem, że czynione są starania, aby w tym miejscu była specjalna tablica pamiątkowa poświęcona mojej żonie. Cieszę się, że o mojej żonie, a swojej rodaczce, nie zapomnieli również mieszkańcy Obornik Śląskich. Władze tego miasta pozytywnie odniosły się do inicjatywy wielkiego przyjaciela Oli, salwatorianina, ks. dr. Bogdana Giemzy, nazwania jej imieniem ronda znajdującego się w centrum Obornik Śląskich. Uroczystość ta odbędzie się 29 czerwca o godz. 14.30.
Dziękuję za rozmowę.
Z powodzi pod prysznic inflacji? Rząd robi wszystko, by formalnie utrzymać się poniżej progów zadłużenia publicznego, ale jest w tym kompletnie niewiarygodny. Za rządów PO obcięto ok. 6 mld zł na inwestycje związane z ochroną przeciwpowodziową. Teraz wydatki na usuwanie skutków klęski sięgną 15 mld złotych Z Jerzym Bielewiczem, finansistą, absolwentem inżynierii rolnictwa University of Manitoba oraz IVEY Business School University of Western Ontario, prezesem Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek", rozmawia Małgorzata Goss Minister rolnictwa Marek Sawicki podał, że z powodu powodzi ucierpiało ponad 50 tys. gospodarstw rolnych i 400 tys. ha użytków rolnych, a straty mogą przekroczyć miliard złotych. Twierdzi, że nie wpłynie to na cenę żywności. Czy zgadza się Pan z tym? - Odpowiedź jest oczywista: ceny wzrosną. Co ważniejsze - klęska żywiołowa dotknęła nie tylko uprawy, ale i samych rolników, a przecież i bez tego znajdują się oni w gorszej sytuacji niż rolnicy na Zachodzie, ponieważ są nierówno traktowani w ramach wspólnej polityki rolnej, m.in. mają mniejsze dotacje do hektara. Na klęskę żywiołową trzeba też spojrzeć w kontekście niestabilnej sytuacji gospodarczej na świecie. Chodzi o to, żebyśmy - w sytuacji kryzysu światowego - nie uzależnili się od importu żywności. Rolnikom należy się ochrona, aby bilans żywnościowy Polski zamykał się na plusie. Rynek żywności powinien być oczkiem w głowie rządzących, ponieważ wzrost cen produktów spożywczych lub niedostatki na tym rynku przekładają się bezpośrednio na portfele obywateli, zwłaszcza najuboższych, co grozi wzrostem napięć społecznych.
Światowy kryzys wchodzi na kolejny etap? - Kryzys zaczyna się od załamania na rynkach finansowych, później - poprzez kryzys w systemie bankowym - przenosi się do realnej gospodarki, a na koniec - poprzez wzrost inflacji - zaczyna zbierać żniwo wśród obywateli. Prędzej czy później należy oczekiwać tej ostatniej fazy, to jest wzrostu cen i inflacji, zwłaszcza wobec szczodrych pakietów stymulacyjnych w ostatnich dwóch latach na świecie. Jeśli na ten naturalny trend inflacyjny nałożą się dodatkowe czynniki, takie jak zaniżone dopłaty dla polskich rolników w ramach UE oraz za kilka miesięcy obniżona podaż żywności związana z klęską powodzi - wzrost inflacji w Polsce może okazać się większy niż gdzie indziej.
Jak wzrost inflacji wpłynie na gospodarkę, a także kondycję naszej waluty? - Dochodzi tu do sprzężenia - inflacja wpływa na stopy NBP, a stopy wpływają na gospodarkę. NBP cały czas monitoruje wskaźniki inflacji, aby utrzymać ją w ryzach. Jeśli inflacja wystrzeli nagle w górę - przełoży się to na podniesienie stóp procentowych, a więc zwiększenie kosztu kapitału w gospodarce i wyższe oprocentowanie kredytów. To zawsze hamuje tempo wzrostu gospodarczego. Wysoka inflacja oczywiście osłabia nie tylko gospodarkę, lecz także walutę danego kraju.
Podwyższenie stóp procentowych mogłoby wręcz zahamować wątły wzrost, jaki notujemy. Jak zmniejszyć presję inflacyjną, aby nie zdusić gospodarki? - W tym miejscu należy pamiętać o nadmiernym zadłużeniu większości krajów europejskich, a także o gwałtownym wzroście deficytu finansów publicznych w Polsce. Aby uporać się i z tym problemem, wiele krajów ogłasza plany oszczędnościowe polegające na cięciu wydatków i podwyżce podatków. Chodzi o ściągnięcie nadmiaru pieniędzy z rynku, zmniejszenie deficytów budżetowych i zadłużenia publicznego. Sądzę, że od tego i w naszym przypadku nie można uciec. Jednocześnie rządy zdają sobie sprawę, że nie mogą sobie pozwolić na zaprzestanie stymulacji popytu, aby gospodarka znowu nie wpadła w dołek. Na czym to polega? Na przykład mamy ostatnio w kraju propozycję podniesienia podatku VAT - gdyby do tego doszło, trzeba równolegle pomyśleć o ulgach czy dodatkach dla najniżej uposażonych, żeby podtrzymać konsumpcję. Grupa ta, ze względu na swoją dużą liczebność, najsilniej wpływa na popyt krajowy, a ten trzeba za wszelką cenę utrzymać. Podnosząc podatki i obcinając wydatki budżetowe, należy wprowadzać ulgi dla tych, którzy całość dochodów przeznaczają na podstawowe produkty.
Takiej polityki raczej trudno się spodziewać po rządzie PO. Rząd neoliberalny z założenia odrzuca ingerencję w gospodarkę, licząc, że rynek wszystko załatwi...
- To właśnie problem - że w obliczu tak wielkich wyzwań w gospodarce globalnej mamy rząd skupiony wyłącznie na własnym wizerunku, który boi się podjąć jakiekolwiek kroki wyprzedzające, które usunęłyby zagrożenia stojące przed Polską. Brak działań w obecnej sytuacji może nas bardzo drogo kosztować.
Jak zachowuje się nasze otoczenie - inne kraje UE? - Racjonalnie. Doświadczenie z restrukturyzacji przedsiębiorstw wskazuje, że gdy organizm gospodarczy jest chory, trzeba ciąć wydatki, przygotować plan naprawczy i startować z niższego poziomu. Programy cięć zapowiadają kolejne kraje europejskie: Hiszpania, Portugalia, Włochy, Niemcy, Wielka Brytania - wszystkie kluczowe państwa ogłosiły pakiety cięć. Gdyby Europa kontynuowała dotychczasowe programy pomocowe i pakiety wsparcia dla gospodarki, oddalałaby tylko załamanie finansowe, które i tak musiałoby w końcu nastąpić. Dlatego członkowie starej UE doszli do wniosku, że na obecnym etapie trzeba ograniczyć wydatki publiczne i wdrożyć plan naprawczy. Im szybciej to nastąpi, tym lepiej. Dla sytuacji globalnej podtrzymywanie programów pomocowych jest teraz większym zagrożeniem niż cięcia oszczędnościowe. Inaczej postępują Amerykanie, którzy zamiast oszczędzać, planują kolejny pakiet 200 mld dolarów na ratowanie gospodarki. Wydaje się, że to błąd. Jesteśmy w sytuacji odwrotnej niż podczas kryzysu w latach 30. XX wieku, kiedy właśnie w Stanach Zjednoczonych prezydent Herbert Hoover ukrócił spekulacje na rynkach finansowych. Wówczas pozwoliło to zapobiec eskalacji kryzysu w Stanach Zjednoczonych na taką skalę, jak to nastąpiło w Europie. Niemcy dobrze jeszcze pamiętają czasy hiperinflacji, znają cenę, którą zapłacili, i zrobią wszystko, by dzisiaj do podobnej sytuacji nie doszło.
Jeszcze niedawno Międzynarodowy Fundusz Walutowy ostrzegał, że nagłe ściągnięcie polityki fiskalnej może pogrążyć gospodarkę realną, która wciąż nie jest w stanie funkcjonować bez rozrusznika w postaci środków publicznych...
- Wracamy do pytania: co było najpierw, jajko czy kura, na które nie ma odpowiedzi. Gdzieś trzeba zacząć proces naprawy finansów, nie można bez końca go odkładać, bo - jak się okazuje - to nic nie daje. Zwróćmy uwagę na zachowanie sektora finansowego w USA - mimo że znalazł się na skraju zapaści i został odratowany dzięki olbrzymiej pomocy publicznej - menedżerowie, jak w dawnych dobrych czasach nadal pobierają wysokie bonusy. Perturbacje na rynkach finansowych nie ustają. Tani pieniądz z FED i budżetu federalnego jest przeznaczany na spekulacje, co jeszcze pogarsza sytuację. Pakiety pomocowe pozwoliły "kupić czas", ale ten czas nie jest wykorzystywany do naprawy. Zaciśnięcie pasa poprzez cięcia wydatków publicznych powinno być ogłoszone już w momencie, gdy "kupowano czas" za pakiety pomocowe dla sektora bankowego. Winny być wprowadzone w życie plany naprawy finansów publicznych, deficytów i zmniejszania długu.
Czy zaciskanie pasa zwykłym ludziom ma sens, gdy nierozwiązane pozostają problem niekontrolowanej spekulacji na instrumentach pochodnych, która kreuje pieniądz bez pokrycia, oraz problem instytucji finansowych - zbyt dużych, by upadły, a więc ratowanych za pomocą środków publicznych? - Pierwsza idea Keynesa to pchać pieniądze bez względu na efekt. Okazuje się jednak, że to nie działa. Mimo rekordowej płynności w systemie bankowym (depozyty dobowe w EBC sięgnęły 400 miliardów euro, co oznacza olbrzymią nadpłynność gotówki) banki nadal nie podejmują swojej roli. Po pierwsze, nie istnieje rynek międzybankowy w dolarach i euro, bo banki nie ufają i nie pożyczają sobie nawzajem, lecz oddają środki do banku centralnego. Po drugie, nie chcą one pożyczać pieniędzy przedsiębiorcom, bo boją się, że ci popadną w kłopoty i nie zwrócą długu. Gdy system finansowy, mimo ogromnej pomocy publicznej, nie spełnia funkcji przekaźnika pieniędzy do gospodarki - narasta tzw. nawis inflacyjny, a ciągle nie ma inflacji, która musi w końcu nastąpić. Dlatego też ostatnią fazą kryzysu, którą nasi dziadkowie dobrze zapamiętali z lat 30., jest hiperinflacja, kiedy bochenek chleba kosztuje dzisiaj 5 zł, a jutro wyniesie 10 złotych... Wtedy dla zwykłego obywatela kryzys zaczyna się naprawdę. Będzie mu brakować pieniędzy, by nakarmić rodzinę. Dlatego absurdem jest dalsze pompowanie pieniędzy w system finansowy, gdy gospodarka ich nie przyjmuje. Program naprawczy polega na tym, że trzeba uporządkować kwestie wydatkowe, żeby nie wpadać w spiralę zadłużenia, a więc ciąć wydatki publiczne oraz zadbać o wpływy do budżetu, podwyższając podatki, przy jednoczesnym podtrzymywaniu popytu i inwestycji. Strumienie pieniędzy publicznych muszą być kierowane w sposób uzasadniony, tj. tam, gdzie przyniosą największe korzyści z punktu widzenia dochodów budżetowych i rozwoju gospodarki. Jestem przekonany, że reakcja rynków na aktualne cięcia będzie inna, niż spodziewają się niektórzy ekonomiści: spowoduje to wzrost wiarygodności euro i europejskiego systemu finansowego, zmusi instytucje finansowe do podjęcia akcji kredytowej i z czasem przyniesie ekonomiczny boom.
Czy "kotwica wydatkowa" ministra Jacka Rostowskiego jest właściwym instrumentem redukcji wydatków publicznych obecnie? - "Kotwica wydatkowa" jest narzędziem mechanicznym, które tnie na ślepo, gdzie popadnie. Tymczasem dobra polityka powinna być polityką inteligentnych cięć i przekierowywania środków na cele, które w przyszłości zwiększą wpływy do budżetu. Na dodatek rząd, reklamując swój plan naprawy finansów publicznych, osiągnął szczyt hipokryzji: mówi o "kotwicy wydatkowej", a jednocześnie prowadzi wirtualne finanse i wirtualny budżet. Co z tego, że będzie "kotwica", jeśli wskaźniki, na których jest oparta, są zakłamane? Na przykład zadłużenie publiczne jest ukrywane w swapach, do których minister Rostowski się przyznał, nie podając, w jakiej skali się to odbywa... Albo problem wypychania wydatków poza budżet państwa - do Funduszu Drogowego, do ZUS i innych. Rząd robi wszystko, by formalnie utrzymać się poniżej progów zadłużenia publicznego, ale jest w tym kompletnie niewiarygodny. To nie są rzeczywiste działania, lecz pozorowane. Na przykład 2 mld na pomoc dla powodzian mają pochodzić... z rezerwy na współfinansowanie projektów europejskich. A przecież podtrzymanie napływu środków z UE to nasze być albo nie być. Za rządów PO obcięto ok. 6 mld zł na inwestycje w ochronę przeciwpowodziową, a teraz wydatki na usuwanie skutków klęski żywiołowej sięgną 15 mld złotych. To świadczy o tym, jak krótkowzrocznie, nieroztropnie rząd steruje strumieniami pieniędzy publicznych. O stopniu zadłużenia kraju przez obecny gabinet nawet nie wspomnę. Tymczasem kluczowe jest, aby nasza strategia odnosiła się do sytuacji globalnej. Trzeba przewidywać kierunek, w jakim pójdzie świat. Newralgiczny jest obecnie stan rolnictwa. Inflacja, która nastąpi, może być u nas wyższa, jeśli zaniedbamy rolnictwo i dopuścimy do powstania niedoboru na krajowym rynku żywności. W ostatniej fazie kryzysu bardzo silnie daje też o sobie znać zjawisko protekcjonizmu. Na rynkach żywności prowadzi ono do ogromnych napięć. Przyjmując wśród możliwych scenariuszy także ten najgorszy - niekontrolowanego wzrostu inflacji - trzeba mieć odpowiednie plany na wypadek, gdyby on się zmaterializował. Ten rząd robi odwrotnie. Nie przewiduje, płynie na fali, myśli w perspektywie dni, a nie miesięcy i lat. Zbliżają się kolejne wybory, a więc następna eksplozja niepotrzebnych wydatków ze strony rządu, kolejna fala szkodliwych prywatyzacji, czyli sprzedawania przyszłych wpływów budżetowych, byle tylko zapchać bieżące dziury. Dziękuję za rozmowę.
Eksperci MAK: Zasłużony lotnik - badacz ZSRS Najprostszym sposobem na zakłócenie pomiaru wysokości jest podanie przez operatora z lotniska nieprawidłowego ciśnienia Jako zbyt ogólnikowy, lakoniczny i niewnoszący nic nowego eksperci lotnictwa ocenili ostatni, datowany na 8 czerwca komunikat Komisji Technicznej Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK). Forsowana przez niego teza o działaniu wszystkich systemów na pokładzie może być prawdziwa - z zastrzeżeniem, że ich praca nie została zakłócona - zauważają eksperci. Jak czytamy w komunikacie MAK, system ostrzegania przed przeszkodami (TAWS) oraz komputery pokładowe (FMS UNS-1D) były sprawne i dostarczały załodze oraz systemom samolotu niezbędne informacje. Wnioski takie wyciągnięto na podstawie analizy materiałów ze wstępnego raportu sporządzonego przez firmę Universal Avionics Systems Corporation (UASC) w Redmond (USA), producenta tych systemów. Według MAK, "analiza treści zachowanych w pamięci urządzeń, komunikatów oraz informacji służbowych pozwoliła potwierdzić wnioski wyciągnięte na podstawie informacji z rejestratorów pokładowych oraz uściślić kolejność działań załogi, obliczenia nawigacyjne i trajektorię lotu samolotu". - To, że wszystkie urządzenia działały sprawnie, MAK podawał już wcześniej. Teraz jedynie to powtarza. Moim zdaniem, urządzenia rzeczywiście były sprawne. Są one bowiem tak zbudowane, żeby funkcjonowały do samego końca. Mają wytrzymać wysokie i niskie temperatury oraz zderzenie przy dużej szybkości. Dlatego nic w tym dziwnego, że działały - twierdzi Marek Strassenburg Kleciak, ekspert w dziedzinie trójwymiarowych systemów nawigacji. W jego ocenie, zupełnie niezrozumiałe pozostaje natomiast to, iż samolot zaczął szybko obniżać lot, i to ze zdwojoną prędkością, mimo że na wysokości 80 m padła komenda "odchodzimy", czyli odlatujemy.
Raport ze z góry ustaloną tezą - Według stenogramu, pilot zdecydował się na wysokości 80 m przerwać manewr lądowania, więc jego wysokość mierzona barometrycznie od poziomu lotniska nie powinna była spaść do poziomu 20 m - mówi Strassenburg Kleciak. - Jeżeli na wysokości 80 m mówimy, że lądowanie przerywamy, możemy zejść poniżej 15, góra - 20 m niżej. Czyli samolot powinien zejść na 60 do 50 m, a potem zacząć się wznosić. I nie są to moje wyliczenia, ale informacje, jakie otrzymałem od pilotów z 36. Pułku. Konsultowałem się w tej sprawie także z pilotami, wykładowcami Lufthansy, którzy uczą w Hamburgu pilotów samolotów pasażerskich - zauważa ekspert. Podkreśla, że w momencie podejścia do lądowania moc silników wynosi 60 procent. Po komendzie "odchodzimy", pilot powinien poderwać maszynę. - Jeżeli na prawidłowej wysokości powiedziałby "odchodzimy", to mniej więcej 1,5 tys. m dalej samolot powinien się wznosić. Tak wynika z krzywej przerywanego lądowania tego typu maszyny, którą można wyliczyć według odpowiednich wzorów - mówi Kleciak. Podkreśla, iż według schematu, który dostarczył w swym raporcie MAK, załoga w "zaskakujący sposób" osiąga wysokość decyzji w idealnym miejscu. - Samolot leci przez cały czas, wykonując krzywą typu "S", najpierw jest za wysoko, potem dwukrotnie faluje, potem jest za nisko, ale tę wysokość decyzji osiąga idealnie w tym miejscu, w którym powinien był mieć, gdyby leciał według prawidłowej linii podejścia. To kolejna poszlaka świadcząca, że raport mógł być tak policzony, by powiedzieć niezorientowanemu czytelnikowi, że wszystko było dobrze - mówi Strassenburg Kleciak.
Wystarczy nieprawidłowe ciśnienie Czy przemawia to na korzyść hipotezy zakłócenia systemu TAWS? Jak wyjaśniają eksperci, wskazania systemów nawigacji pokładowej GPS można zakłócić za pomocą techniki znanej w terminologii armii amerykańskiej jako meconing, techniką elektroniczną. W przypadku radiowysokościomierza radiowego RW-5M wystarczy znać sposób działania tego typu urządzenia, mierzącego wysokość modulowanym sygnałem kierunkowym, i nadawać wcześniej obliczone sygnały o silniejszej mocy z pobliża lotniska. Sprawi to, że także on będzie pokazywał złe dane. Trzecim, najprostszym, sposobem na zakłócenie pomiaru wysokości jest nieprawidłowo podane ciśnienie przez operatora z lotniska. - Jest to wystarczające, by pilot nie miał najmniejszych szans. Można później powiedzieć, że wszystko działało prawidłowo, podać odpowiedni stenogram, z którego wynika inna krzywa lotu, by nikt się nie zorientował. To, co możemy obliczyć na podstawie schematu lotu, który dostarczył MAK, przeczy zdrowemu rozsądkowi. Nie było silnego wiatru, który spowodowałby w tym czasie, żeby piloci lecieli po tak dziwnej krzywej, tym bardziej że pilot był profesjonalistą - mówi Kleciak.
Supertajny ekspert Międzypaństwowy Komitet Lotniczy poinformował również o dokonaniu uzupełniającej oceny eksperckiej działań załogi Tu-154M przy podejściu do lądowania. Ocenę tę - jak podał MAK - przeprowadzono na podstawie analizy zapisów parametrów lotu uzyskanych w wyniku odszyfrowania rejestratora parametrycznego oraz zapisu rozmów członków załogi w kabinie pilotów i z naziemną służbą kontroli ruchu powietrznego. MAK nie podaje jednak żadnych szczegółów. W komunikacie nie padają też jakiekolwiek nazwiska: mowa jest tylko o tym, iż ekspertyzy przeprowadził "zasłużony lotnik - badacz Federacji Rosyjskiej" czy też "zasłużony wojskowy lotnik ZSRS". - Wydaje mi się to nieco dziwne. Czyżby strona rosyjska obawiała się jakiejś konfrontacji? Wszystko to, co do tej pory nam podała, określiłbym jako wstępne. Ponadto z ostatniego komunikatu MAK nie wynika bynajmniej, że na pokładzie Tu-154M nie doszło do awarii - twierdzi jeden z ekspertów. W komunikacie Komisja Techniczna MAK stwierdza, iż trwają badania fonoskopijne sygnałów z kabiny pilotów zarejestrowanych przez awaryjne urządzenie rejestrujące, które mają na celu identyfikację nierozpoznanych głosów. Rosjanie przypisali je Mariuszowi Kazanie, szefowi protokołu dyplomatycznego MSZ, oraz generałowi Andrzejowi Błasikowi, dowódcy Sił Powietrznych. Jednak, jak podaje MSWiA, polscy eksperci tego nie potwierdzają. Anna Ambroziak
Paraliżująca uległość Skupienie pełni władzy w rękach Platformy Obywatelskiej może zagrozić naszym długofalowym interesom w Unii Europejskiej, w której umacniają się tendencje federacyjne Z prof. Wojciechem Roszkowskim, historykiem i ekonomistą, rozmawia Beata Falkowska W artykule dla "Welt am Sontag" Jarosław Kaczyński stwierdził, że podział na starą i nową Unię powinniśmy odłożyć ad acta, ponieważ nowe państwa Unii Europejskiej wyszły z kryzysu obronną ręką. Śmiała, aczkolwiek realna teza czy element kampanii i przykład myślenia życzeniowego? - W dużej mierze to stwierdzenie jest uzasadnione. Moim zdaniem, jest to próba przedefiniowania kształtu UE, z perspektywy kraju, który dość nieźle obronił się przed kryzysem, dlatego daje nam to prawo do przemawiania właśnie w ten sposób. Zaznaczmy, że nie wszystkie nowe kraje członkowskie poradziły sobie z kryzysem porównywalnie z Polską. Myślę, że prezes Kaczyński dobrze wykorzystuje obecną sytuację, by rolę Polski pokazać w tym dobrym świetle. Jeśli patrzymy na mapę gospodarczą Europy - dawny podział na kraje o wyższym i niższym dochodzie nadal obowiązuje, ale musi być on uzupełniony o podział na kraje o wyższym i niższym tempie wzrostu, a przede wszystkim na państwa zagrożone dramatycznym kryzysem finansowym i te, które sobie z tym jako tako radzą. Pod względem deficytu budżetowego i długu publicznego to Grecja, Hiszpania, Włochy, Portugalia i inne kraje zachodniej Europy, znajdują się w znacznie gorszej sytuacji niż Polska i inne nowe państwa UE.
Z jakim odzewem państw starej Unii może spotkać się taka oferta? - Na argumenty rzeczowe i racjonalne bardzo często nie mamy żadnej odpowiedzi. Jeśli ktoś słyszy nieprzyjemne dla siebie fakty, to puszcza je mimo uszu. Pewnym sojusznikiem wizji Kaczyńskiego są kłopoty finansowe UE. Dziś rzeczywiście poziom dochodu poszczególnych państw odgrywa pewną rolę, gdy chodzi o możliwości dofinansowywania krajów zagrożonych kryzysem, ale te państwa, które doświadczają kryzysu naprawdę, nie powinny mieć takiej samej siły głosu jak kraje, które radzą sobie w tej sytuacji.
Jednak prawdopodobnie układ sił w UE się nie zmieni. Jak w Niemczech i w całej Unii będzie odbierany głos Jarosława Kaczyńskiego - jako ewentualnego prezydenta - biorąc pod uwagę fobie na punkcie braci Kaczyńskich? - Możemy mówić o fobiach, nieuzasadnionych uprzedzeniach. Fakt, że prezes Kaczyński wyszedł z dwiema inicjatywami - z przesłaniem do Rosjan i tym artykułem - jest niesłychanie ważny. To próba przełamania tych uprzedzeń i pokazania, że opozycja w Polsce ma wizję naszej polityki zagranicznej i potrafi ją racjonalnie wyartykułować, nie jest awanturnicza. To wizja polityki odmienna od rządowej, kładzie ona nacisk na wzmacnianie roli Polski, a nie słuchanie się jedynie państw Zachodu, co jest dla nich oczywiście niewygodne. Opozycja w Polsce mówi rozsądnie, racjonalnie, a nie emocjonalnie, i odkrywa coś, co w dyplomacji jest bardzo trudną bronią - odkrywa prawdę, a wojować z prawdą w dyplomacji jest bardzo trudno. Można udawać, że się jej nie słyszy; można ją przemilczeć, obchodzić, ale w tym momencie karykaturowanie postawy prezesa Kaczyńskiego jest bezproduktywne, gdyż mówi prawdę.
Jak Pan ocenia skuteczność naszej polityki unijnej w skali od 1do 10? - Niestety, oceniam ją nisko. Ze strony Prawa i Sprawiedliwości były pewne wizje, ale skuteczność niewielka, a ze strony PO brak nawet woli walki o interesy Polski. Nasza reprezentacja w Parlamencie Europejskim wygląda nie najgorzej, natomiast na forum Rady Europejskiej i Komisji Europejskiej Polska jest niedoreprezentowana. Skuteczność w działaniach europejskich jest przede wszystkim kwestią woli - wydobywania argumentów, które mogą przekonać partnerów, i chowania tych, które mogą osłabiać nasz głos.
Co powinno być priorytetem nowej prezydentury w polityce europejskiej? - Na pewno bezpieczeństwo energetyczne, w szerokim ujęciu tego problemu. Kolejny ważny obszar to polityka transatlantycka, która znajduje się obecnie w pewnym kryzysie. Konieczne jest znalezienie optimum naszego bezpieczeństwa narodowego w relacjach między Unią i Ameryką, w sytuacji słabnącej pozycji Ameryki i nie najlepszej kondycji UE po to, aby jednak utrzymywać własne bezpieczeństwo na dotychczasowym poziomie, gdyż to wcale nie jest oczywiste. Priorytetem powinna być także polityka regionalna - nasza mocna pozycja w regionie będzie sprzyjała wzmacnianiu pozycji w UE.
Czy głos regionu może ulec osłabieniu po śmierci Lecha Kaczyńskiego, zwycięstwie Wiktora Janukowycza na Ukrainie? - Może ulec osłabieniu, jeżeli Platforma Obywatelska będzie kontynuowała politykę dostosowywania się do woli czołowych graczy UE i zarzuci politykę śp. Lecha Kaczyńskiego. Gdy prezydent żył, PO ignorowała jego zabiegi o wzmocnienie roli Polski w regionie, wzmocnienie wschodniej części UE. Nie wiem, czy Bronisław Komorowski - jeśli zostanie prezydentem - będzie kontynuował politykę poprzednika, a szkoda, ponieważ bardzo wzmacniała ona Polskę na forum UE. Mamy wciąż partnera w Czechach, a od ostatnich wyborów - na Węgrzech. Węgry mogą stać się w tej chwili naszym ważnym sojusznikiem, jeśli tylko PO podejmie umacnianie roli Polski w regionie jako państwa mającego własną politykę wobec Niemiec i Rosji. Obecnie mam wrażenie, że główne kraje członkowskie dążą do realizacji jedynie swoich interesów kosztem mniejszych państw, co najwyżej w kompromisie między sobą. Nawet między czołowymi państwami Unii nie ma współpracy, a mniejsze kraje są jedynie wciąganie w "sekciarskie" rozgrywki.
Także z Moskwą. Czy są szanse na to, aby UE i dominujące w niej Niemcy przestały patrzeć na region Europy Środkowo-Wschodniej przez pryzmat priorytetowych dla siebie stosunków z Rosją? - Polityka wobec Rosji zarówno ze strony UE, jak i naszego rządu jest nie do końca jasna. Unia przeżywa ogromne kłopoty - potrzebuje Rosji - i z tym trudno polemizować, ale z drugiej strony Rosja też przeżywa kłopoty - ma problemy ekonomiczne i przygotowuje się do ogromnych wyzwań ze strony Chin. Unia musi dostrzec, że Moskwa nie może dyktować warunków UE czy Polsce. A wygląda na to, że dyplomacja unijna nie wykorzystuje swoich atutów i pewnej słabości Rosji, aby stawiać jej jednak warunki.
Dlaczego? - Po pierwsze, górę biorą małostkowość i egoizmy narodowe dużych krajów. Po drugie, żeby przystępować do tych rozmów i negocjacji, trzeba mieć minimum poczucia własnej siły, a ja mam wrażenie, że politycy UE, podobnie jak nasz rząd, nie doceniają własnej siły, a przeceniają siły Rosji. Jest to przyczyną niezrozumiałej bierności UE, a w Polsce koalicji PO - PSL. Polityka miłości względem Moskwy jest oparta tylko na gestach, a nie na interesie, podczas gdy ze strony rosyjskiej poza gestami nie mamy specjalnie dużo realnych sygnałów zmian. Śledztwo w sprawie katyńskiej stoi w miejscu, śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej przynosi w Rosji bardzo dziwne efekty - obarczanie winą za katastrofę pilotów przybrało już karykaturalne rozmiary. Moskwa ukrywa niewątpliwe błędy ze strony wieży, podkreślmy - co najmniej błędy, jeśli nie zaniechania, a nawet coś więcej. A my mamy wierzyć, że wszystko jest w porządku. Otóż nie jest w porządku i nie jest to sytuacja, w której Polska powinna przymykać oczy, kłaść uszy po sobie i iść na wszelkie ustępstwa względem Rosji. Tym bardziej że jeśli koncerny amerykańskie są tak bardzo zainteresowane gazem łupkowym, monopol dostaw gazu rosyjskiego może przestać być tym bardzo dominującym elementem nacisku rosyjskiego na Polskę i Unię.
Jak Pan ocenia wypowiedź marszałka Bronisława Komorowskiego, że eksploatacja złóż gazu łupkowego w Polsce przyczyni się do dewastacji środowiska? - Wypowiedzi marszałka Komorowskiego budzą zdumienie. Kandydat na prezydenta, który ma szansę wygrać te wybory, popełnił już tyle niezręczności i zdradził tyle luk w pamięci czy nieznajomości pewnych faktów, że budzi to poważny niepokój. Przecież wiele tysięcy niefachowców w naszym kraju wie, że wydobycie gazu z łupków nie ma wpływu na środowisko. Wiele tysięcy ludzi w Polsce wie, czym jest dług publiczny, a czym deficyt budżetowy. Kandydat na prezydenta nie może mylić takich pojęć. To jest bardzo niepokojące. Natomiast wypowiedź marszałka Komorowskiego w sprawie łupków jest albo zupełnie nieprzemyślana, albo idzie po linii oczekiwań Rosji.
Jak ewentualna wygrana Bronisława Komorowskiego i skupienie pełni władzy w jednym obozie może rzutować na nasze relacje z Unią? - Politykę koalicji PO - PSL wobec UE postrzegam jako bezproblemowe dostosowywanie się do sytuacji. Polska nie jest oczywiście mocarstwem europejskim, ale pod wieloma względami jesteśmy szóstym co do wielkości krajem Unii i powinniśmy tak się zachowywać, wykorzystując w polityce swoje położenie i potencjał. Rząd tego nie robi. Nie twierdzę, że na każdym kroku trzeba stawiać ostry sprzeciw i wykorzystywać wszelkie możliwe środki, aby sygnalizować naszą wolę, bo oczywiście trzeba zawierać kompromisy - ale w obecnej postawie naszego rządu dostrzegam niepokojący priorytet kompromisu nad własną wolą. Jeżeli Bronisław Komorowski wygra te wybory i cała władza znajdzie się w rękach jednej siły politycznej, to ta tendencja będzie się utwierdzała. Moim zdaniem, Polacy powinni na to reagować. System z angielska określany jako "checks and balances" - czyli zachowania pewnej równowagi we władzy, jest dla krajów młodej demokracji niezbędny. Czasami narzekaliśmy, że to potrafi paraliżować ruchy rządzących, ale z drugiej strony - pełnia władzy w rękach PO może zagrozić naszym długofalowym interesom. Gdyby koalicja PO - PSL w sposób bardziej wyraźny stawiała nasze interesy na forum Unii, to ten monopol władzy by mnie nie niepokoił, ale jest przeciwnie.
Czy zbliżająca się polska prezydencja w Unii może mieć jakiekolwiek znaczenie dla obrony naszych interesów? - Prezydencja w UE straciła na znaczeniu. Przede wszystkim ze względu na skupieniu odpowiedzialności za politykę zagraniczną w rękach Catherine Ashton i centralnej organizacji unijnej. Tendencje, które w tej chwili dominują w UE pod wpływem kryzysu greckiego i niebezpieczeństwa wystąpienia kryzysu w Hiszpanii, Włoszech i gdzie indziej, są dla Polski bardzo niebezpieczne. Jest to tendencja do unijnej kontroli nad budżetami państw. Rozumiem przyczyny tego trendu - w strefie euro nieodpowiedzialne zachowanie jednego państwa rzutuje na interesy finansowe innych krajów - natomiast ten pretekst może doprowadzić do jeszcze większej centralizacji UE i właściwie powstanie państwa federalnego ze wspólną walutą, polityką zagraniczną i centralną kontrolą budżetów. Pytanie, czy w tej sytuacji interes Polski będzie lepiej reprezentowany i broniony, jest retoryczne. Dziękuję za rozmowę.
Cięcia budżetu osłabiły wały W 2009 r. Komisja Ochrony Środowiska alarmowała rząd o fatalnym stanie zabezpieczeń przeciw powodzi „Aktualny stan techniczny ok. 20 proc. wałów przeciwpowodziowych utrzymywanych przez wojewódzkie zarządy melioracji i urządzeń wodnych nie gwarantuje bezpiecznego przeprowadzenia wód wezbraniowych” – pisał w lipcu 2009 r. w „Informacji o ochronie przeciwpowodziowej w Polsce” Tomasz Siemoniak, sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji. W opracowaniu dokumentu, do którego dotarła „Rzeczpospolita”, brało udział również Rządowe Centrum Bezpieczeństwa.
We wrześniu 2009 r. opracowanie zostało przekazane Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska. Ta miesiąc później wystosowała do premiera Donalda Tuska specjalny dezyderat. Wzywała w nim do podjęcia pilnych działań poprawiających skuteczność ochrony przeciwpowodziowej, m.in. przyjęcia programu ochrony przed powodzią dorzecza górnej Wisły. W odpowiedzi ówczesny minister środowiska Maciej Nowicki tłumaczył, że w budżecie brakuje pieniędzy, a inwestycje muszą być odłożone na później. „Nie są realizowane na bieżąco, lecz przenoszone na kolejne lata, gdy wysokość przyznanych środków pozwoli na ich realizację” – stwierdził w piśmie do komisji. – Nie można wybudować wałów i zapomnieć o nich na 50 lat – komentuje Jerzy Widzyk, w latach 1997 – 1999 pełnomocnik rządu ds. usuwania skutków powodzi. – Koszty usuwania skutków powodzi będą dzisiaj o wiele większe, niż gdyby rząd wcześniej uruchomił niezbędne środki na wzmocnienie zabezpieczeń przeciwpowodziowych – mówi Mariusz Błaszczak, rzecznik Klubu PiS. Natomiast rzeczniczka resortu środowiska Magdalena Sikorska zapewnia: – Większość ze znaczących inwestycji służących ochronie przeciwpowodziowej została zainicjowana w ostatnich dwóch latach. Ale jak ustaliła „Rzeczpospolita”, w poprawę zabezpieczenia przeciwpowodziowego uderzyły oszczędności, które w 2009 r. przeprowadził rząd Donalda Tuska (zmiana ustawy budżetowej z 17 lipca 2009 r.). Urząd Marszałkowski Województwa Lubelskiego w 2009 r. na utrzymanie i modernizację urządzeń melioracyjnych pierwotnie miał przyznane z budżetu państwa ponad 12 mln zł. – Z powodu konieczności ograniczenia wydatków i nowelizacji ustawy budżetowej zostały one przez wojewodę zmniejszone do 4,9 mln zł – informuje Adrianna Iwan, rzecznik urzędu. I dodaje, że przyznana kwota to zaledwie 11 proc. potrzeb, bo by zapewnić prawidłowe funkcjonowanie urządzeń melioracyjnych, Lubelszczyzna potrzebuje 43 mln zł rocznie. Nie lepiej sytuacja przedstawia się w innym regionie dotkniętym powodzią. W ubiegłym roku małopolski Urząd Marszałkowski otrzymał na utrzymanie wałów 6 mln zł, a potrzebuje na ten cel ok. 79 mln zł. W województwie pomorskim w 2009 r. w związku ze zmianą ustawy budżetowej zmniejszono dotację na utrzymanie wód i urządzeń melioracji wodnych o 4 mln zł. Urząd Marszałkowski dostał na ten cel 17,5 mln zł (rok wcześniej ponad 20,9 mln zł). Jeszcze mniejsze pieniądze – ok. 15,4 mln zł – przeznaczono na zabezpieczenia w tym roku. Samorząd województwa podkarpackiego w 2009 r. dostał na utrzymanie wałów ponad 5,6 mln zł (ok. 18 proc. potrzeb), rok wcześniej miał na to ponad 9,7 mln zł (32,5 proc. potrzeb). Widzyk podkreśla, że coroczne prace przy naprawie i utrzymaniu wałów w dobrym stanie są niezbędne. – Nie może być tak, że potrzeby województw na umocnienie i naprawę wałów w niektórych rejonach realizowane są zaledwie w kilku procentach. Aneta Stabryła , Wojciech Wybranowski
Niebezpieczna koabitacja Uczucie głębokiego smutku, bezradności, a niekiedy nawet gniewu towarzyszy mi, gdy oglądam telewizyjne relacje z zalanych terenów górnego i środkowego dorzecza Wisły i Odry. Widzimy pełne godności, dalekie od buntu i oskarżeń cierpienie wszystkich tych dotkliwie poszkodowanych ludzi. Pocieszeniem jest wielka ludzka, sąsiedzka solidarność, jaką wyzwolił ten dramat. Ludzie w terenie, w akcji pomocy sprawdzają się, nie sprawdza się tylko państwo, które nie zadbało o ochronę przeciwpowodziową. Większość poszkodowanych będzie musiała przez całe lata odbudowywać swoje domostwa, a ogromna część z nich nigdy się już z biedy nie podźwignie. Wśród powodzian jest przecież wielu ludzi starszych. To oni dołączą do żyjących z zasiłków i wszelakiej pomocy społecznej. Nie wiadomo, jak wielu z nich będzie musiało na stałe opuścić swoje rodzinne strony i przenieść się w inne miejsce. Jakie? Gdzie? Kiedy? Za co? Uczucie naszej bezradności można przezwyciężyć, robiąc dziś jedyną słuszną rzecz. Trzeba wpłacić pieniądze, najlepiej na Caritas. Najszybciej można to zrobić za pomocą karty kredytowej przez internet. Zwykły przelew bankowy wymaga od nas zapamiętania i wpisania aż 26 cyfr numeru konta. Już kilkanaście lat temu pisałem do ówczesnej prezes NBP Hanny Gronkiewicz-Waltz publiczną prośbę, aby zniosła wymóg wpisywania tego tasiemcowego numeru, gdy chodzi o natychmiastową pomoc humanitarną. Czy nie wystarczą dane ofiarodawcy i ściśle określony cel, np. "powódź"? Czy bez tego komplikującego całą tę operację numeru bankowego pieniądze nie trafiłyby do właściwej instytucji i na właściwe konto? Nie mogę tego zrozumieć. Chwile gniewu odczuwam, gdy pomyślę, jak polityka naszego kraju daleko odeszła od rzeczywistych ludzkich potrzeb. Jeśli się ona szybko nie zmieni, to znowu skończy się na doraźnej pomocy powodzianom, a sprawa bezpieczeństwa przeciwpowodziowego, krajowe plany inwestycyjne w tym zakresie zostaną odłożone ad calendas Graecas. Jakże śmiesznie dziś brzmi zapewnienie premiera Donalda Tuska, z jego trzygodzinnego sejmowego exposé u progu kadencji, że zmieni Polskę z analogowej na cyfrową. Nie znalazło się tam zdanie: celem mojego rządu będzie zapewnienie takiego bezpieczeństwa obywateli, aby maksymalnie ograniczyć przyszłe rozmiary powodzi, które rujnują ludzkie życie, a dobrobyt obracają w totalną biedę. To jest zadanie na miarę rządu, a nie wprowadzanie techniki cyfrowej, której rozwój nie powinien zależeć od państwa, tylko od wolnej gospodarki i jej przedsiębiorstw. Ale jak wytłumaczyć to tym, podobno gospodarczym liberałom, którzy winę za powódź zwaliliby najchętniej na wójta, tym bardziej że go nie wybierają. Wraz z powodzią pojawił się nowy pomysł minister edukacji Katarzyny Hall: "wypoczynek edukacyjny". Było się z czym pokazać na konferencjach prasowych, aby podtrzymać notowania rządu. Czy rzeczywiście młodzieży z terenów zalanych potrzebna jest aż pomoc psychologów? Pytanie: czy ci tak szczególnie dziś promowani "lekarze ludzkich dusz" będą te terapie wykonywali za darmo? Czy decyzja minister Hall, aby tysiące młodzieży wysyłać na taki edukacyjny wypoczynek, była do końca przemyślana? Czy ta młodzież nie powinna być w tym czasie w domu i pomagać rodzicom? Jeden z chłopców wysłanych na Mazury powiedział do kamery, że czuje się tu jakoś głupio, wiedząc, jak teraz ciężko pracują jego rodzice, no ale skoro cała szkoła wyjechała, to i on musiał. Państwo po raz kolejny arbitralnie wkroczyło w życie rodziny, która w trudnych chwilach powinna być przede wszystkim razem. Byłoby mądrzej, gdyby pani minister organizowała wyjazdy młodzieży szkolnej (za zgodą ich rodziców) z terenów niezalanych w miejsca, gdzie toczy się walka o utrzymanie wałów przeciwpowodziowych, oczywiście przy zachowaniu maksymalnego bezpieczeństwa młodzieży. To byłaby prawdziwa lekcja odpowiedzialności i patriotyzmu. Zainteresowanie wyborami na terenach zalanych wydaje się znikome. Ludzie mają rację, twierdząc, że w tej chwili nie ma dla nich nic ważniejszego, jak walka o utrzymanie dobytku i zabezpieczenie przed następnymi zalaniami. Z tego powodu należałoby przełożyć wybory, ogłaszając stan klęski żywiołowej. Z polityków kandydujących na urząd prezydenta zgodzili się z takim rozwiązaniem: Jarosław Kaczyński, Marek Jurek, Andrzej Lepper, Bogusław Ziętek, Kornel Morawiecki. Twierdzą oni, że wybory należy odłożyć, gdyż komplikują życie powodzianom. Głównymi oponentami takiego rozwiązania okazali się przedstawiciele partyjnego "establishmentu" (PO, PSL, SLD): Bronisław Komorowski, Waldemar Pawlak, Grzegorz Napieralski. Czy nie chodziło tu o mniejszą frekwencję na zalanym południu Polski, na Lubelszczyźnie, Podkarpaciu, w Małopolsce, gdzie elektorat prawicowy albo prawicowo-katolicki jest tradycyjnie większy od elektoratu Platformy i lewicy? Przełożenie wyborów prezydenckich byłoby tym bardziej uzasadnione, gdyż p.o. prezydent Bronisław Komorowski wraz ze swoją partią, Sejmem i Senatem w pełni zagospodarował już kompetencje przyszłego prezydenta. Podporządkował sobie IPN, wojsko, służby, powołał szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, wybrał kandydata na prezesa NBP, wkrótce przypieczętuje rozwiązanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i przesądzi o osobie rzecznika praw obywatelskich. Tylko od 12 kwietnia do 6 czerwca br., prowadząc równocześnie swoją kampanię prezydencką w kraju i za granicą, jako marszałek Sejmu wykonujący obowiązki prezydenta Rzeczypospolitej Bronisław Komorowski podpisał ponad 40 ustaw. Nikt w Polsce nie wie, co to za ustawy i czego dotyczą. Wiadomo tylko, że wraz ze śmiercią prezydenta Lecha Kaczyńskiego nikt już tych ustaw nie kontroluje, nie ma dyskusji nad ich treścią, no i oczywiście nikt nie wspomina nawet o możliwości ich zawetowania. Dla ilustracji podam tylko, że nowe ustawy dotyczą m.in. zmian w Trybunale Stanu, nowych uprawnień Skarbu Państwa w sektorach energetycznych, podatku od dochodów osób prawnych i fizycznych, kontroli skarbowej, prawa telekomunikacyjnego, prawa celnego, komercjalizacji i prywatyzacji, prywatyzacji Polskich Kolei Państwowych, zmian w kodeksach cywilnym i karnym, pomocy społecznej, Państwowej Inspekcji Pracy i zmian w wielu innych dziedzinach życia. Mamy wreszcie pełną koabitację Sejmu, Senatu, rządu i p.o. prezydenta, czyli pełnię władzy w rękach jednej "obywatelskiej" liberalnej formacji politycznej, o co zawsze chodziło Platformie Obywatelskiej. O tym, czy ten niebezpieczny, bo monopolistyczny układ zostanie utrwalony na lata, zdecydują wyborcy już 20 czerwca br. Wojciech Reszczyński
Kaczyński: nie wierzę, że załoga postradała zmysły Z Jarosławem Kaczyńskim rozmawia Jacek Nizinkiewicz O tym, że nigdy nie miał planów prezydenckich, a wygrana Bronisława Komorowskiego będzie tylko poszerzeniem władztwa Donalda Tuska. O różnicach poglądów i wizji prezydentury z kandydatem PO, do której należy m.in. walka z korupcją i o tym, że chciałby kontynuować politykę Lecha Kaczyńskiego, mówi w pierwszej części wywiadu dla portalu Onet.pl Jarosław Kaczyński, kandydat PiS na prezydenta, były premier, prezes PiS. Z Jarosławem Kaczyńskim rozmawia Jacek Nizinkiewicz.
Jacek Nizinkiewicz: Panie prezesie, jak się czuje pana mama? Jarosław Kaczyński: Mama przechodzi rehabilitację. Bardzo powoli wraca do zdrowia. Oczywiście, gdyby nie tragiczna wiadomość o moim bracie, wychodzenie z choroby byłoby prostsze.
- Mama wsparła pana w wyborze dotyczącym startu w wyborach? - Moja mama, moja rodzina, ja sam jesteśmy w wyjątkowo trudnym momencie, a sytuacja wymagała szybkich decyzji. Musiałem je podjąć, to była moja odpowiedzialność. Powiem szczerze, wolałbym już na ten temat nie mówić.
- A jak pan się czuje, panie prezesie? W jakiej jest pan formie psychicznej? Czy pan na pewno jest w kondycji, która umożliwia panu kandydowanie? - Czuję się tak, jak zapewne czuje się każdy, kto stracił najbliższych. Dlatego bardzo proszę raz jeszcze, nie kontynuujmy już tych osobistych wątków.
- Decyzja o kandydowaniu na urząd prezydenta była pańską samodzielną decyzją, czy ktoś panu doradzał, przekonywał pana do niej? Czytając pana wypowiedzi sprzed lat, nawet te sprzed lat dwudziestu i więcej, nie znalazłem wypowiedzi, w której wykazuje pan pragnienie zostania prezydentem. - To prawda, nigdy nie miałem takich planów. To jednak jest sytuacja nadzwyczajna. Decyzję podjąłem po konsultacjach, czego nie będę ukrywał, namowach moich politycznych przyjaciół oraz osób, które dotąd nie były związane z moim ugrupowaniem. Bardzo liczę się z ich opiniami i w tym przypadku przychyliłem się do nich.
- Dlaczego przychylił się pan do decyzji o kandydowaniu w wyborach prezydenckich? - Bo Polska, w której władza troszczy się o obywatela i o państwo jako całość - a nie jest tylko władzą dla samej siebie - jest dla mnie najważniejsza. Tak zawsze było. Tak zawsze myślałem. Dla mnie rozwój Polski, jej modernizacja, pomyślność, są priorytetem – życiowym celem, który świadomie wybrałem. Wygrana Bronisława Komorowski ma być tylko poszerzeniem władztwa Donalda Tuska. A jak wiadomo, monopol władzy nie przynosi niczego dobrego.
Echa nietypowej kampanii – czytaj relacje blogerów
- O jakim monopolu pan mówi? PiS rządziło, gdy prezydentem był Lech Kaczyński, podobnie sprawował władzę SLD, gdy głową państwa był Aleksander Kwaśniewski. - Mówię o monopolu jednej formacji politycznej, która jest poza jakąkolwiek kontrolą. Mam tu na myśli nie tylko instytucje państwa, ale także media. To jeden z członków komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego mówił o przyjaciołach w jednej i drugiej telewizji oraz nawoływał do zdobycia "przyjaciół" jeszcze w trzeciej. PO nie pozostała głucha na te apele. Dziś widać, że bardzo chce telewizji publicznej po swojej stronie. To, co grozi nam dzisiaj, to sytuacja, w której możemy mieć całkowite wyłączenie mechanizmów kontroli nad władzą. A to nie jest sytuacja dobra.
- Dlaczego prezydentura Komorowskiego i rządy Tuska niosą z sobą takie zagrożenia, a pańskie rządy i prezydentura Lecha Kaczyńskiego były od tego wolne? - Dziś widać, że PO ulega pokusie władzy absolutnej, wyjętej spod kontroli, mogącej właściwie wszystko.
- A co mogą przynieść, według pana, monopolistyczne rządy, jak pan sugeruje, PO z Bronisławem Komorowskim jako prezydentem? - Byłoby lepiej, żeby takich rządów nie było.
- Ale dlaczego, bo wcześniejsza argumentacja jest mało przekonująca. - Dlatego, że władza niekontrolowana jest zawsze władzą złą. Władza totalna nie rozwija, nie polepsza, nic nie robi, bo po prostu nie musi. Jedynym jej zadaniem jest utrzymanie status quo. A to nie jest dobre. Polsce potrzebna jest modernizacja, a nie gra na przeczekanie. Kropka.
- Interesujące byłoby rozwinięcie po kropce, ale zapytam inaczej. W czym pan, jako prezydent, byłby lepszy i dlaczego Polska miałaby potrzebować akurat pana jako prezydenta? - Dlatego, że ja jestem człowiekiem, który nie chce być od żyrandoli i ładnych wnętrz. Bronisław Komorowski, godząc się na start w tych wyborach, zaakceptował wizję prezydentury jaką ma Donald Tusk. To było widać, gdy Bronisław Komorowski asystował premierowi Tuskowi w wizytach na wałach przeciwpowodziowych. Tusk grał pierwsze skrzypce, pan Komorowski był jego cieniem. Ja uważam, że urząd prezydenta jest urzędem niezwykle ważnym. W dodatku o najsilniejszym mandacie społecznym.
- Słowa o żyrandolu są słowami Donalda Tuska, a nie Bronisława Komorowskiego, pod którymi Komorowski się nie podpisał. - Ale można przyjąć, że akceptuje tę postawę i to nie jest dobre z punktu pełnienia funkcji prezydenta, to po pierwsze. Kolejną rzeczą jest element kontroli, o którym mówiłem. Pan Komorowski był zawsze przedstawicielem bardzo skrajnego skrzydła PO. To on był przeciwko koalicji PO z PiS, ale też, jako jedyny z PO, był przeciwko rozwiązaniu WSI. Nigdy też nie zwalczał tego bardzo złego politycznego języka, tej "palikotyzacji" polskiego języka, a wręcz bronił swojego przyjaciela, politycznego druha pochodzącego z Biłgoraja. Stwierdził nawet, że wycofa się z wyborów, gdy jego przyjaciela spotka ze strony Platformy jakaś kara. Komorowski jako marszałek Sejmu powinien ten język powściągać, a broniąc swojego przyjaciela, de facto ten język wspierał. Jest też kwestia respektowania dobrych obyczajów, jakie dotąd obowiązywały w Sejmie. Zanim pan Komorowski został marszałkiem Sejmu, regułą było, że marszałek, mimo swojego partyjnego pochodzenia, starał się, by wszystkie polityczne barwy były sprawiedliwie reprezentowane. Marszałek Komorowski tę zasadę zakwestionował, powodując, że Sejm stał się faktycznie maszynką do głosowania działającą na zamówienie rządu. To źle zapowiada jego ewentualną prezydenturę.
- Ale przypomina pan sobie Ludwika Dorna, marszałka PiS, któremu również wiele można było zarzucić? - Marszałek Komorowski, kierując obradami Sejmu, pokazał, że nie jest człowiekiem kompromisu. A Polsce dla rozwiązania najważniejszych spraw kompromis jest potrzebny. Poza tym jest między nami wiele różnic programowych. Ja jestem zwolennikiem publicznej służby zdrowia jako obowiązującego modelu opieki zdrowotnej, tak aby wszyscy, bez względu na zasobność portfela czy status społeczny, mieli takie same szanse na ratowanie zdrowia czy życia. Marszałek jest za prywatyzacją szpitali, która równy dostęp do opieki zdrowotnej z pewnością ograniczy. Ja jestem zwolennikiem zrównoważonego rozwoju kraju, tak aby osoby mieszkające w miastach średniej wielkości i na wsi miały równe szanse z mieszkańcami metropolii. Pan Komorowski reprezentuje koncepcję zwaną modelem lokomotyw, w której chodzi o koncentrowanie się na metropoliach kosztem reszty kraju. To jest zły model i to jest wielka różnica między nami. Pan Komorowski jest zdecydowanym zwolennikiem prywatyzacji prawie wszystkiego, ja uważam, że są tzw. srebra rodowe, które z uwagi na interes państwa, powinny zostać pod jego kontrolą.
- Nie słyszałem o takich planach kandydata PO. - Różnią nas też takie rzeczy jak chociażby sytuacja, gdy Bronisław Komorowski był całkowicie bierny wobec takich wydarzeń jak próby stosowania cenzury wobec prac magisterskich, które mogą się podobać lub nie.
- Uściślijmy, mówi pan o książce Pawła Zyzaka, autora książki "Lech Wałęsa. Idea i historia", w której pisze o przywódcy Solidarności, że był współpracownikiem SB, "obszczymurkiem" i był "miałki intelektualnie", za co sąd przyznał 20 tysięcy złotych odszkodowania Annie Domińskiej, córce Lecha Wałęsy, w związku z naruszeniem dóbr osobistych córki byłego prezydenta. - W całej tej sytuacji najbardziej dziwiło mnie to, że za recenzowanie pracy magisterskiej niespodziewanie zabrali się politycy.
- Ale w jaki sposób Bronisław Komorowski zajmował się cenzurowaniem pracy magisterskiej? - On nigdy nie odciął się od takich działań. Nie protestował, gdy pani minister Kudrycka powiedziała, że musi być przeprowadzona kontrola na jednym z wydziałów Uniwersytetu Jagiellońskiego – taka kontrola byłaby rzeczą niezwykłą, prawda?
- Wycofano się z tej kontroli. - Ale to był pomysł kompromitujący jego autorów. Tego typu przykłady można by mnożyć. Bronisław Komorowski jest zwolennikiem bardzo nieasertywnej polityki zagranicznej, która jest prowadzona przez rząd Donalda Tuska. Ostatnim przykładem tego jest to, że strona polska nie wystąpiła do władz rosyjskich o przejęcie śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Teraz śledztwo prowadzą Rosjanie, ale mogli je prowadzić również Polacy. Tak mogłoby być, gdyby Polska zwróciła się do Rosji, a władze rosyjskie wyraziłyby zgodę. A powinny wyrazić zgodę w sytuacji, gdy ginie prezydent innego państwa i wielu bardzo ważnych ludzi.
Czy politycy liczą się z głosem zwykłych obywateli?
- Ale zdaje pan sobie sprawę, że w świetle przepisów konwencji chicagowskiej, to śledztwo nie mogłoby zostać nam przekazane. - Panie redaktorze, ja świetnie wiem, że w ramach tej konwencji - już abstrahuję czy ona powinna być tutaj użyta, bo jest jeszcze porozumienie rosyjsko–polskie z 1993 r., do którego w ogóle się nie odwołano - Donald Tusk miał pełne prawo zwrócić się do Rosjan o przekazanie postępowania wyjaśniającego. Rosjanie nie musieli się na to zgodzić, bo nie mają takiego obowiązku, ale mogli wyrazić zgodę i byłby to gest dobrej woli, zrozumiały w obliczu tej wielkiej tragedii.
- Zaraz wrócimy do katastrofy smoleńskiej. Ale proszę powiedzieć jeszcze o różnicach między panem a Bronisławem Komorowskim. - Gdy byłem premierem, duży nacisk kładłem - i były tego efekty - na polepszenie sytuacji rolników i polskiej wsi. Teraz na wsi sytuacja jest gorsza. Mam wrażenie, że w sprawach wsi mamy daleko odmienne poglądy, choćby KRUS, system może niedoskonały, ale jednak bardzo korzystny dla tej biedniejszej części społeczeństwa.
- Wiemy, że marszałek Komorowski nie jest za likwidacją KRUS, tylko za jego gruntowną reformą. - No może teraz nie jest, ale trzeba sprawdzić jak to było przedtem. Ja zawsze byłem przeciwnikiem likwidacji KRUS. Dzieli nas też cała sfera polityki socjalnej, bo ja jestem za prowadzeniem jej w sposób bardzo intensywny, prorozwojowy. Jestem przeciw wykluczaniu tych, którzy nie potrafią sobie dać rady w nowoczesnym systemie gospodarczym. Niektórzy sądzą, że wobec tego niedostosowani powinni odpaść z ekonomicznej gry. Dla mnie to droga do wykluczenia słabszych grup, które trzeba po prostu wzmacniać, edukować, pomóc im się przystosować do konkurencyjnych warunków. Wykluczenie rodzi koszty społeczne, jakie i tak zapłacą ci najsprawniejsi ekonomicznie. Im powiem, że zawsze taniej zapobiegać niż leczyć, a z głębi własnych przekonań dodam, że zawsze byłem wierny zasadzie solidarności społecznej.
- Jakie jeszcze różnice jest pan w stanie wskazać? - Zasadniczo różni nas też kwestia podejścia do sfery związanej z szeroko pojętym bezpieczeństwem energetycznym. Reasumując, są miedzy nami różnice w bardzo wielu kwestiach i często są to różnice fundamentalne. Wizja Komorowskiego i wizja Kaczyńskiego to dwie różne wizje. Moja zamyka się w stwierdzeniu, że Polska jest najważniejsza. Marszałek mówi, że zgoda buduje. To jest twierdzenie słuszne - ja też się mogę pod tym podpisać. Tylko, że nie na wszystko zgadzać się należy.
- A jaką pan ma wizję modernizacji kraju? - Mam bardzo jasny plan, jak pchnąć Polskę do przodu, czyli jak załatwić te sprawy, które dziś nasz rozwój blokują takie jak np. brak autostrad, niewydolna służba zdrowia czy biurokracja, która jest wrogiem przedsiębiorczości. Dziś jest czas na realizację tych planów. Bardzo liczę, że po katastrofie smoleńskiej nastąpi zmiana języka i zostanie przywrócony dialog. Nie będzie słów o hienach cmentarnych itd., a usłyszymy język merytoryczny. Na razie nie zauważyłem, żeby marszałek Komorowski pokazał, że nie chce mieć już nic wspólnego z tamtym dyskursem politycznym, a jeśli zauważę, to będę się bardzo cieszył. To jest kwestia przyszłości i tego, czy Polska powinna pozostać krajem, który nie zawsze daje sobie radę, czy też …
- Polska nie daje sobie teraz rady? - Powódź i katastrofa…
- Opady nie są winą rządu. - Oczywiście, że nie są. Ale już brak infrastruktury przeciwpowodziowej jest. To wszystko nie działa "byczo", tak jak słyszę na obradach RBN.
- Na Radzie Bezpieczeństwa Narodowego słyszał pan, że rząd radzi sobie "byczo" w związku z powodzią? - Słowo "byczo" nie padło, ale ja to tak podsumowałem.
- Państwo nie poradziło sobie z powodzią? - Jest lepiej niż było w 1997 r., ale to żadne pocieszenie. Powódź znowu pokazała słabość państwa. Jeszcze jedna różnica między mną a Komorowskim - ja jestem za zdecydowaną walką z korupcją, a nie za tym, żeby ją łagodzić.
- Komorowski ogranicza walkę z korupcją? - Komorowski nigdy nie pokazał, że jest za zadekowaną walką z korupcją.
- A jeśli pan zostanie prezydentem, to upubliczni pan aneks do raportu o WSI? - Najpierw będę musiał go przeczytać.
- Nigdy nie zapoznał się pan z tym aneksem? - Nigdy.
- A wie pan, co jest w tym aneksie? - Nie wiem. To były ostatnie dni mojego premierostwa, a ja miałem tyle rzeczy na głowie, że naprawdę nie miałem czasu czytać aneksu. W chwili, kiedy przestałem być premierem, straciłem też takie prawo. A ja prawa przestrzegam. Skoro nie miałem prawa czytać tego dokumentu, to go nie czytałem.
- Wracając do marszałka Komorowskiego, mówi pan, że łamał on dobre obyczaje sejmowe, ale Ludwik Dorn, marszałek PiS do aniołów nie należał. - Być może nie był aniołem, bo w polityce aniołowie bardzo rzadko się pokazują.
- Ale pamiętamy, że w panu jest czyste dobro. - Mam nadzieję, że w polskiej polityce któregoś dnia będzie można żartować, bo tylko jedna prof. Jadwiga Staniszkis ucieszyła się, że żartuję i mam dystans do siebie. Wierzę, że ten poziom żartów będzie w przyszłości przyjmowany również przez dziennikarzy. Wtedy to był oczywisty żart. Ludwik Dorn czy Marek Jurek aniołami nie byli, ale reguł przestrzegali.
- A jak reaguje pan na ostatnie słowa prof. Władysława Bartoszewkiego, czy Andrzeja Wajdy? - W ogóle nie reaguję, proszę zdjąć ten temat z porządku dziennego. Nie mam zamiaru o tym rozmawiać.
- Wracając do tematu prezydentury, czy pan chciałby, żeby pańska prezydentura była kontynuacją prezydentury Lecha Kaczyńskiego? - Oczywiście. Brat zrobił bardzo dużo dobrego dla Polski, zarówno jeśli chodzi o umacnianie pewności siebie Polaków, jak i o odbudowę ich świadomości historycznej. Ja przypomnę, że za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego Order Orła Białego dostawali ludzie, którzy nie zawsze służyli Polsce.
- Prezydent Kwaśniewski odznaczył chociażby Barbarę Skargę, Jacka Kuronia, Jana Karskiego, Leszka Balcerowicza, Zbigniewa Brzezińskiego, pośmiertnie Władysława Andersa i wielu innych zasłużonych dla naszego kraju. - Zgoda, chylę czoła, ale wielu innych też dostawało. Mój brat słuchał ludzi, bardzo ożywił urząd prezydenta pod względem intelektualnym, spotykając się regularnie z intelektualistami. Doradzał mu m.in. prof. Michał Kleiber, który nie jest związany z naszym środowiskiem. Również bardzo zaangażował się w sprawy społeczne, chciał sprawiedliwości socjalnej dla różnych grup obywateli. Lech Kaczyński prowadził skuteczną, spójną politykę zagraniczną, w ramach której do dziś możemy załatwiać swoje interesy. Wbrew temu, co mówili krytycy, potrafił również dobrze obronić polskie sprawy w Unii Europejskiej.
- Ale pamiętamy wynegocjowanie Traktatu Lizbońskiego, a później niepodpisywanie go przez długi czas, pamiętamy rezygnację na spotkaniu Trójkąta Weimarskiego. - Jeżeli ktoś chce prowadzić politykę zagraniczną na zasadzie, że jak go w "Le Monde", czy "Frankfurter Allgemeine Zeitung" pochwalą, to jest dobrze, a jak go zganią, to jest źle, to lepiej, żeby się czymś innym zajął.
- Ale nie uważa pan, że Lech Kaczyński zaniedbał spotkanie na szczycie w Weimarze? - To był jeden incydent, a później te spotkania się odbywały. Trzeba to widzieć we właściwych proporcjach. Znaczenie innych przedsięwzięć było nieporównywalnie większe. W Brukseli potrafił wywalczyć uzgodnione wcześniej stanowisko. Wielu mu tego gratulowało i mam nadzieję, że iskrówki z tego czasu, czyli depesze dyplomatyczne, zostaną ujawnione i wtedy wiedza o tym, czego Lech Kaczyński dokonał i jak bardzo ludzie, nawet krytyczni wobec niego, go szanowali, stanie się powszechna. On naprawdę dobrze rozgrywał nasze sprawy na forum UE, doskonale rozumiał reguły gry. Miał wyjątkową cechę: potrafił tworzyć koalicję i być zarazem niezależny. Chciałbym kontynuować jego politykę.
Jacek Nizinkiewicz: Panie premierze, kto jest współodpowiedzialny za rozpoczęcie wojny polsko – polskiej? Jarosław Kaczyński: Odpowiedź można znaleźć po przeczytaniu gazet, które ukazywały się przez miesiąc po 19 czerwca 2005 r. Tamtego dnia, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, w przemówieniu Donald Tusk bardzo gwałtownie zaatakował PiS, mówiąc w hali Torwaru: “Nie chcę i nie dopuszczę do tego, żeby Polską rządzili ludzie, którzy mówią, że nic nie może się udać, którzy uważają, że Polacy to naród aferzystów i złodziei”.
- Dokładnie pamiętam prasę z tamtego okresu i wiem, że jedna i druga strona, czyli PO i PiS nie szczędziły sobie ciosów. Pamiętam też pańskie słowa o wszechobecnym układzie, KPP, Ubekistanie, dekomunizacji, czy pamiętne: “My jesteśmy tu, gdzie wtedy. Oni tam, gdzie stało ZOMO”, “Stanęła tutaj do walki w zwartym ordynku łże-elita III Rzeczypospolitej”, słowa o Stefanie Niesiołowskim, który, wg. pana, “sypał na pierwszym przesłuchaniu”. Pamiętamy atmosferę podziału społeczeństwa, słowa ludzi z pańskiego otoczenia o wykształciuchach, burej suce czy oskarżanie doktora G. - Nie chcę panu cytować skrajnie obraźliwych wyrażeń, których używano względem nas, ale jedno jeszcze panu przypomnę: “Zachowujecie się, jak złodzieje walizek okradający pasażerów na tonącym statku”. Chyba gorzej obrazić ludzi nie można, a to znowu sam Donald Tusk. Zostawmy już te porównania, te słowa padały, ale głęboko liczę na to, że więcej już nie padną. Na przełomie stycznia i lutego 2009 r. powiedziałem “przepraszam” na kongresie programowym PiS. Z drugiej strony nigdy nie usłyszałem przeprosin. Ale to nie jest najważniejsze, dziś wierzę, że to przeszłość, że to się skończyło.
- Nie chcę pana posądzać o plagiat, ale chyba Bronisław Komorowski pierwszy wystąpił z hasłem końca wojny polsko – polskiej. - Jeżeli tak powiedział, to mam nadzieję, że nie będzie mnie więcej porównywał ze swoim przyjacielem z Biłgoraja. Chciałbym, żebyśmy mogli usiąść do rozmów nie na zasadzie, że jedna strona ma 100 proc. racji, a druga strona w ogóle. To jest nie do przyjęcia. Tak kompromisu się nie osiągnie. Porozmawiajmy merytorycznie, spierajmy się na argumenty, jest przecież kilka zasadniczych dla naszego kraju kwestii, co do których musimy się porozumieć.
- Panie prezesie, czy pan sobie wyobraża swoją współpracę, jako ewentualny prezydent, z rządem Donalda Tuska? - Oczywiście, bo jeśli wyborcy tak zechcą, to zgodnie z kalendarzem wyborczym ten rząd będzie rządził przez kilkanaście miesięcy podczas mojej prezydentury.
- Czy pańska współpraca z rządem polegałaby na równie częstym stosowaniu weta, jak to było w przypadku Lecha Kaczyńskiego? - Lech Kaczyński zawetował skutecznie 10 ustaw, a podpisał ok. 900, dlatego nie pokuszę się nazwać jego wet “częstymi”. Ja na pewno nie zgodzę się na prywatyzację służby zdrowia i już dziś jasno to deklaruję.
- Ale Bronisław Komorowski nie chce prywatyzacji służby zdrowia. - Naprawdę? Czyli myślimy podobnie i bardzo dobrze, bo jeżeli on przegra wybory, to na pewno jego pozycja w partii ogromnie wzrośnie i będzie miał większy wpływ na postawę PO i będziemy nam łatwiej znaleźć wspólny język. (uśmiech)
- A co, gdy pan przegra te wybory? - Kandyduję, by wygrać, ale oczywiście zadecydują o tym wyborcy.
- Jak pan myśli, dlaczego sondaże tak gwałtownie podskoczyły panu i PiS po katastrofie smoleńskiej? - Cieszę się, że poparcie dla mnie rośnie, ale uważam, że to efekt kampanii wyborczej.
- Panie prezesie, są ogromne różnice między sondażami sprzed katastrofy smoleńskiej a obecnymi. - W moim przypadku ma pan rację, bo ja wcześniej w sondażach prezydenckich, kiedy startował mój brat miałem 3 proc., a teraz mam ponad 30.
- Chodzi o poparcie przed katastrofą smoleńską dla PiS, zaufanie do pana oraz nie najlepsze sondaże, które miał sam Lech Kaczyński. - Miał bardzo różne sondaże i różnie je komentowano. Nie był na pierwszym miejscu, ale bywały też sondaże, w których miał ponad 30 proc. poparcia.
- Skąd obecna poprawa wyników? - Nastąpiła pewna społeczna zmiana, niewątpliwie związana z tragedią. Ludzie zaczęli głośno mówić o przywiązaniu do państwa, szacunku dla jego instytucji. A politycy zyskali ludzką twarz, okazało się, że, tak jak wszyscy, przeżywają emocje. Taka sytuacja daje nam plusy w sondażach, bo ludzie nagle zobaczyli nas takimi, jakimi jesteśmy w rzeczywistości. Pękło krzywe zwierciadło, w którym nas często pokazywano. Niestety, z mojego osobistego punktu widzenia, to zmiana bardzo gorzka, niezmiernie gorzka.
- Pan mówi o sobie, że się zmienił. Na pewno doświadczyło pana w znaczący sposób to tragiczne wydarzenie, ale na ile pan się zmienił jako polityk? - Takie przeżycia zawsze zmieniają. Jako człowiek, który doznał wielkiego cierpienia, zmieniłem się na pewno. Nie zmieniłem jednak radykalnie swoich poglądów politycznych. Bardzo bym chciał, żeby debata polityczna w Polsce budowała, rozwijała i umacniała nasz kraj.
- A co z IV RP? Raz pan mówi “nie wracajmy do IV RP”, innym razem czytamy, że nie wyrzuca pan do kosza tego projektu. - Określenie IV RP, autorstwa Rafała Matyi, które później powtórzył Paweł Śpiewak, samo w sobie jest neutralne. Niestety, nasi krytycy obciążyli je takiego rodzaju skojarzeniami, że dzisiaj nie ma już sensu – dlatego do niego nie wracam. Nadal jednak uważam, że państwo polskie powinno być w głębokim stopniu naprawione – w tym sensie w moich poglądach nic się nie zmieniło.
- Na pojęcie IV RP, którą reprezentować miały rządy PiS, ma się składać tropienie układu, akcje CBA jak ta z Barbarą Blidą, agenci w kominiarkach którzy o 6.00 rano … - Niech pan zaczeka na decyzje wymiaru sprawiedliwości.
- A afera gruntowa? - Zostali skazani.
- Andrzej Lepper nie został, a tym którzy zostali, uchylono wyroki i sprawa wraca do sądu I instancji. - To zaczekajmy na jego wyrok.
- Panie prezesie, mamy kampanię wyborczą, ale pan dopiero niedawno się w niej uaktywnił. Rozumiem tragedię, pański smutek i problemy zdrowotne mamy… - Długo jeszcze będę smutny…
- … ale bierze pan udział w wyborach prezydenckich, a w kampanii wyborczej uaktywnił się pan dopiero niedawno. Nie odpowiada pan na pytania na konferencjach prasowych, ignoruje dziennikarzy, nie bierze pan udziału w debatach, a wywiadów udziela pan mediom, które światopoglądowo nie są odległe od PiS. - Nie zauważyłem, żeby np. “Fakt” wspierał PiS.
- A co z konferencjami, dziennikarzami? - Jak pan zauważył, coraz częściej jestem w mediach, także na konferencjach prasowych.
- Czy chce pan wziąć udział w debacie z Bronisławem Komorowskim w pierwszej turze wyborów? Czy chce pan debatować ze wszystkim kandydatami? - Padła propozycja debaty czerech kandydatów. Waldemar Pawlak i Grzegorz Napieralski propozycję przyjęli. Przyjąłem też ja. Mam nadzieję, że Bronisław Komorowski nie uchyli się od debaty z nami.
- Licznik bije, zostały niecałe dwa tygodnie do wyborów, czy jest pan w stanie stanąć do debaty choćby już? - Może nie w tej chwili (śmiech), bo jest już późna noc, kiedy rozmawiamy, ale w wyznaczonym terminie jak najbardziej przed drugą turą.
- Ale proszę powiedzieć, dlaczego pana kampania jest koncesjonowana? - Nie rozumiem.
- Wszyscy kandydaci wypowiadają się dla wszystkich mediów, organizują konferencje, odpowiadają na każde pytanie dziennikarzy, niektórzy nawet już debatowali ze sobą. - Przecież rozmawiam z panem. Nie unikam odpowiedzi.
- Nie udziela pan wywiadów na żywo i odmawia pan rozmów innym mediom. Również na konferencji prasowej odpowiedział pan na raptem trzy pytania. - To było tuż przed posiedzeniem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nie chciałem się spóźnić.
- W pierwszej turze może pan stanąć do debaty “jeden na jednego” z Bronisławem Komorowskim? - Taka debata byłaby najlepsza, ale w pierwszej turze byłaby trudna do zaakceptowania ze względu na reguły demokracji. Nawet ta w czterech jest wątpliwa, ale jest ku temu przesłanka – czterech kandydatów parlamentarnych.
- Polacy nie wierzą w pańską dobrą współpracę z rządem Donalda Tuska. Jarosław Gowin uważa, że gdy pan zostanie prezydentem, to dojdzie do wojny na górze, a Włodzimierz Cimoszewicz twierdzi, że jest pan gotów podpalić Polskę.
- Wypowiedzi pana Cimoszewicza nie będę komentował, a Jarosław Gowin jest lojalny wobec własnej partii. Gdy zostanę prezydentem, zrobię wszystko, żeby doprowadzić do porozumienia w najważniejszych dla Polski sprawach. Na pierwszym miejscu stawiam reformę służby zdrowia. Ale zastrzegam, że nie zgodzę się na prywatyzację szpitali, bo to ograniczyłoby dostępność do opieki zdrowotnej.
- Został opublikowany stenogram rozmów w kokpicie samolotu Tu 154 M na około 40 minut przed tragedią. Czy według pana, z tych stenogramów wynika, co doprowadziło do tragedii? - Dobrze, że te stenogramy zostały opublikowane. Zwoływanie RBN było niepotrzebne, a publikacja stenogramu była potrzebna.
- Czy pańska nieobecność na RBN nie było grą polityczną? Wiadomo, że w posiedzeniach rady mogą brać udział tylko jej członkowie. - Proszę dokładnie przeczytać regulamin RBN, to zobaczy pan, że prezydent może zapraszać do udziału w pracach rady również inne osoby, których udział jest wskazany ze względu na przedmiot rozpatrywanych spraw. Również pana można by zaprosić na obrady RBN, czy innego obywatela, jeśli to byłoby uzasadnione. Innymi słowy, pan pełnomocnik mógłby być obecny na Radzie i nie była to gra polityczna. Decyzję Donalda Tuska o ujawnieniu całości stenogramu uważam za słuszną.
- Czy według pana, ze stenogramów wynika dlaczego doszło do tragedii? Jaki scenariusz się panu wyłania? - Same stenogramy do końca niczego nam nie wyjaśnią. Potrzebne są też parametry lotu. Nie wierzę, że załoga postradała zmysły. Według ekspertów, i polskich i rosyjskich, załoga mogła mieć błędne dane co do odległości od lotniska, więc mogli być błędnie poinformowani.
- Przez kogo załoga został błędnie poinformowana? - To pytanie do prowadzących śledztwo. Dziś nie można wykluczyć, że błąd leżał po stronie kontrolerów lotniska.
- Czyli po stronie rosyjskiej. - Powtarzam, nie można wykluczyć, że wieża błędnie ich poinformowała. Nie chcę dalej spekulować, to nie służy wyjaśnieniu przyczyn tej tragedii. Ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego lądowali, jeśli nie było ku temu warunków?
- Pan rozmawiał z bratem kilkanaście minut przed katastrofą. Czy brat informował pana, że są złe warunki atmosferyczne? - O niczym mnie nie informował, poza stanem zdrowia naszej mamy. Powiedział mi, że z rozmowy z lekarzem wynika, że stan mamy jest stabilny. Brat powiedział mi jeszcze, żebym się przespał.
- O niczym więcej panowie nie rozmawiali? - O niczym. Gdyby wiedział, że coś jest nie tak z pogodą, na pewno by mi o tym wspomniał.
- Czy dopuszcza pan do siebie myśl, że piloci mogli być pod presją pana prezydenta lub pod pośrednią presją wywieraną przez osoby trzecie? - Absolutnie tego nie dopuszczam.
- W stenogramie padają słowa dyrektora Kazany, który na 11 minut przed katastrofą mówi, że nie ma jeszcze decyzji prezydenta co dalej, a 8 minut później padają słowa “Wkurzy się, jeśli jeszcze…”. Pamiętając sytuację z lotu do Tbilisi, czy dopuszcza pan do siebie myśl, że pan prezydent chciał, żeby pilot lądował mimo zagrożenia. - Nie przyjmuję do wiadomości, że pilot słucha polecenia, które grozi katastrofą, a ktoś z pasażerów mu takie polecenie wydaje. Tam lecieli poważni, dorośli ludzie, którzy na pewno nie byli samobójcami.
- Pilot w Tbilisi odmówił wtedy za względów politycznych, a nie z powodu kwestii bezpieczeństwa?- Z tego co wiem, to w sprawie tamtego lądowania pilot konsultował się z MON. Koniec końców sam podjął decyzje, gdzie lądować.
-Z kim z MON się konsultował? - Dokładnie nie wiem, ale przypuszczam, że decyzje w tej sprawie zapadały w cywilnej części kierownictwa MON.
- Politycy mogli wtedy wydać rozkaz pilotowi? - Taka świadomość jest dla mnie trudna do zaakceptowania.
- Kogo podejrzewa pan o wydanie tych rozkazów? - To już naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Niestety, mam wrażenie, że te loty łączą ze sobą ludzie, którzy do końca nie mają dobrej woli. Kolejny raz chcę podkreślić, że absolutnie nie biorę pod uwagę możliwości, w której mój brat, wiedząc, że jest niebezpiecznie, nakazywałby lądowanie lub je sugerował.
- Ale piloci wcześniej mówili, że jest zła pogoda. A słowa pana Kazany… - Słowa pana Kazany – o ile to on je wypowiedział, bo co do tego są również wątpliwości – mogły znaczyć bardzo wiele rzeczy, jak np., że prezydent nie podjął jeszcze decyzji czy lądować w Witebsku czy w Mińsku.
- A jak się panu wydaje, dlaczego gen. Błasik znalazł się w kokpicie? - Nie potrafię powiedzieć.
- Mógł się tam znaleźć na żądanie prezydenta? - Próby sugerowania, że prezydent jest odpowiedzialny za katastrofę, są rodzajem najskrajniejszej podłości i chciałbym, żeby to się znalazło w tym wywiadzie.
- Czy pan wybiera się do Londynu lub gdzie indziej za granicę prosić emigrantów polskich o wsparcie w wyborach prezydenckich? - Na razie nie ma takich planów.
- Widział pan konferencję Bronisława Komorowskiego w Londynie, na której jeden z uczestników podrzucił marszałkowi gumowego penisa. Popiera pan zachowanie tego człowieka, który oskarżył Komorowskiego i PO o to, że nie odcina się od Janusza Palikota i byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego? - Sprawy tego gadżetu nie będę komentował, ale uważam, że pan Komorowski powinien publicznie wytłumaczyć się ze swojej przyjaźni z panem Palikotem i Drzewieckim.
- Powinien wytłumaczyć się z przyjaźni? - Według mnie tak.
- Zajmijmy się bieżącą polityką. Czy szef NBP powinien być teraz powołany i czy PiS poprze kandydaturę Marka Belki? - Nie będę podważał kwalifikacji Marka Belki. Marszałek Komorowski pełni obowiązki prezydenta, ale nie jest prezydentem z wyboru Polaków. Na kilkanaście dni przed wyborami powinien się wstrzymać z wysuwaniem kandydata na tak ważną funkcję jak szef banku centralnego.
- Senat odrzucił sprawozdanie KRRiT. Czy według pana to słuszna decyzja? To oznacza rozwiązanie rady. - W Polsce potrzebny jest pluralizm mediów, który jest elementarnym warunkiem demokracji. To może być wstęp do tego, o czym mówiła PO, czyli prywatyzacji mediów publicznych – co oznacza ich likwidację.
- Nikt nie chce likwidować TVP. - TVP po prywatyzacji nie byłaby już medium publicznym.
- Czyje to plany? - PO. Proszę dopisać po stronie różnic między mną a panem Komorowskim, że on jest za likwidacją TVP i mediów publicznych, a ja jestem przeciw.
- Chyba mylimy likwidację z odpolitycznieniem? Nie dostrzega pan upolitycznienia mediów publicznych? - Nie, bo media, w których z jednej strony jest Tomasz Lis, a z drugiej Jan Pospieszalski, to są takie media, jakie powinny być.
- Widział pan film “Solidarni 2010″, który był emitowany w TVP w godzinach najlepszej oglądalności, gdzie padają m.in. słowa, że premier Tusk ma krew na rękach po katastrofie smoleńskiej? - Nie widziałem.
- Na nagraniu z wyrazami wsparcia dla środowiska “Gazety Polskiej” zamieszczonym na stronie niezalezna.pl powiedział pan: “Nasz naród znów pokazał swoją prawdziwą twarz. Wy jesteście jej częścią, tą najbardziej aktywną, tą, która nie schodzi z pola. Życzę wam z całego serca, żebyście z tego pola nie schodzili i jestem przekonany, że nie zejdziecie. Przyszłość należy do Was, do nas!”. Nie przeszkadzały panu skrajne często poglądy tego środowiska np. w sprawie katastrofy smoleńskiej, gdzie na okładce tygodnika krzyczał napis: “To był zamach”? - To gazeta o często skrajnych poglądach, ale takie media są potrzebne. Nie zawsze się z nimi zgadzam. My też byliśmy przez ten tytuł krytykowani.
- Czy podziela pan spiskowe teorie tam zawarte, jak okładkowy tekst jednego z wydań zatytułowany “To był zamach”? - Nie podzielam, ale jeśli prokuratura badała taki wątek, to dlaczego “GP” ma o tym nie pisać? Czy pan jest zwolennikiem cenzury?
- Nie, jestem zwolennikiem zdrowego rozsądku. - Ja też i uważam, że “GP” ma prawo się ukazywać, a ja mam prawo ją czytywać.
- Panie prezesie, czy pan będzie zbiegał o poparcie Radia Maryja i o. Rydzyka? - Nie zauważyłem, żeby o. Rydzyk był przeciwko mnie. Liczę na poparcie milionów Polaków, a wśród nich są też zapewne zwolennicy Radia Maryja.
- Czy Marta Kaczyńska wesprze pana w kampanii wyborczej? - Uważam, że atakowanie…
- To nie jest atakowanie… - Tak, ale proszę dać mi skończyć. Uważam, że atakowanie Marty, która straciła obydwoje rodziców, jest skrajną podłością i tyle mogę powiedzieć.
- Myśli pan o Januszu Palikocie? - Tak.
- Udziela pan wywiadu portalowi internetowemu, a wcześniej mówił pan o internautach, przy okazji głosowania przez internet, że “Można nimi najłatwiej manipulować” oraz “Nie jestem entuzjastą tego, żeby sobie młody człowiek siedział przed komputerem, oglądał filmiki, pornografię, pociągał z butelki z piwem i zagłosował, gdy mu przyjdzie na to ochota”. - Kiedyś powiedziałem, o pewnym wydarzeniu, które wyolbrzymione, zaczęło żyć własnym życiem. Przez to ustawiono mnie w kontrze do internautów. Zupełnie niesłusznie. W naszym programie informatyzacja kraju to jeden z kluczowych punktów.
- Korzysta pan z internetu? - Korzystam z internetu, oczywiście. Dzisiaj z internetu korzystają ludzie w różnym wieku.
- Ma pan swoją skrzynkę e-mailową? - Mam służbowego maila, na którego dostaję bardzo dużo listów.
- Powiedział pan, że nie chce się pan w kampanii wyborczej odwoływać do relacji z bratem, ale pański spot jest bardzo podobny to spotu pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Również plakat wyborczy jest łudząco podobny i nie mam tu na myśli bliźniaczego podobieństwa panów. - Ocenę spotów i plakatów pozostawiam wyborcom. Z tego, co od nich słyszę, to się podobają.
- Paweł Poncyljusz, rzecznik pańskiego sztabu wyborczego, tłumacząc, skąd się wziął dąb w pańskim spocie, powiedział, że w tym spocie są trzy rzeczy, które każdy mężczyzna powinien zrobić, czyli: “zasadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić syna”. - Wie pan, w tej sprawie do wyborów raczej nie zdążę (śmiech).
- A kłopot ma Paweł Poncyljusz? - O ile mi wiadomo, to wśród jego dzieci są też synowie (śmiech).
- Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz