931

Czarny scenariusz dla Polski prof. Rybińskiego na 2013 r: Recesja i podwyżki podatków Polska gospodarka będzie w 2013 roku przechodziła głęboką recesję – twierdzi ekonomista prof. Krzysztof Rybiński. Jego zdaniem kłopoty budżetowe oraz nagły wzrost bezrobocia zmuszą rząd do podjęcia trudnych reform, w tym odchudzenia administracji. „Zabraknie na wszystko: na leczenie w szpitalach, na remonty dróg, nawet na wypłaty wynagrodzeń i świadczeń, może się zdarzyć, że trzeba będzie obcinać bardzo mocno” – prognozuje prof. Rybiński. Problemy budżetów domowych i firm przełożą się z kolei na dochody Skarbu Państwa. „Zabraknie na wszystko: na leczenie w szpitalach, na remonty dróg, nawet na wypłaty wynagrodzeń i świadczeń, może się zdarzyć, że trzeba będzie obcinać bardzo mocno” – prognozuje prof. Rybiński. Wiele wskazuje, że to naprawdę będzie trudny rok dla polskiej gospodarki. Ekonomiści wyciągają takie wnioski m.in. po opublikowaniu ostatnich wyników PKB za III kwartał (wzrost na poziomie 1,4 proc.). Wielu uważa, że trudno będzie o wzrost gospodarczy na poziomie planowanym przez rząd w przyszłorocznym budżecie (2,2 proc.). Prof. Krzysztof Rybiński ocenia, że sygnalizuje to zbliżające się kłopoty całej gospodarki. 

Co najmniej dwa czynniki „Recesja w Polsce w przyszłym roku będzie złożeniem dwóch czynników” – twierdzi prof. Krzysztof Rybiński, ekonomista i rektor Akademii Finansów i Biznesu Vistula – „Coraz bardziej będziemy się zarażać kryzysem ze strefy euro, ale też są to wyniki błędów naszej rodzimej polityki gospodarczej. W czasie wzrostu nie przeprowadzono potrzebnych reform, a w chudych latach te reformy się ciężko robi”. Według różnych prognoz w budżecie państwa może zabraknąć nawet 20 mld złotych – analitycy Pekao SA piszą o 11 mld zł, a ING Banku Śląskiego o braku od 15 do 20 mld zł – o tyle mniej państwo zbierze z podatku VAT. To może spowodować, że ponad 35 mld zł deficytu będzie nie do obronienia. W opinii eksperta będzie to jeden z czynników głębokiego kryzysów finansowego, który stanie się początkiem zmian.

„Jedyna szansą na to, że w Polsce dojdzie do przełomu, to jest naprawdę ciężka recesja, która wymusi bardzo głębokie reformy, bo po prostu nie będzie pieniędzy. Tak było w Grecji, Hiszpanii i Portugalii „– mówi Agencji Informacyjnej Newseria ekonomista – „Będziemy też mówili nie o tym, że zatrudniamy kolejne 20-30 tys. urzędników, jak to co roku w Polsce bywa, tylko zwalniamy w ciągu dwóch lat 50 tys. urzędników. Takie czasy w Polsce nadchodzą. Współczuję urzędnikom.  Najczarniejsze prognozy nie wskazują jednak na recesję, choć wiele mówi o poważnym spowolnieniu. Jeden z największych banków inwestycyjnych na świecie, Morgan Stanley, obniżył prognozę przyszłorocznego wzrostu gospodarczego dla Polski do 1,5 proc. PKB. Rektor Akademii Finansów i Biznesu Vistula twierdzi, że rząd będzie zmuszony do podjęcia trudnych reform.

„Polskie społeczeństwo czekają bardzo bolesne reformy” – zapowiada prof. Rybiński – „Desperację rządu zobaczymy dopiero w przyszłym roku. Już dziś dochody z VAT-u dramatycznie się załamały. W październiku nominalnie licząc w miliardach złotych były o 14 proc. niższe niż rok wcześniej. Jeżeli ten stan rzeczy się utrzyma albo przyjdzie recesja, co ja prognozuję, to będziemy mieli olbrzymi ubytek dochodów podatkowych ze wszystkich podatków”. 

Krach już dotknął budownictwo Gorszą koniunkturę już odczuła branża budowlana. Według Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa pracę w niej straci około 150 tys. osób, a z widmem bankructwa będzie musiała zmierzyć się większość firm. To efekt m.in. radykalnej minimalizacji środków na inwestycje publiczne – takich zleceń będzie nawet o połowę mniej. Do tej pory stanowiły one 60 proc. wszystkich zamówień.

„W budownictwie i strefach powiązanych ubędzie ponad 200 tys. miejsc pracy, tak jak ich na krótko przybyło w momencie tego rozbuchania inwestycji publicznych. Także, niestety w Polsce narzędzia, które ma rząd i samorządy do swoich dyspozycji są dzisiaj bardzo słabe i nie będą stanie skutecznie działać przeciw dekoniunkturze” – twierdzi ekonomista.

Na ratunek tylko podatki W związku z kłopotami budżetu centralnego będzie konieczne zmniejszenie wydatków na inwestycje publiczne i cele społeczne.

„Zabraknie na wszystko: na leczenie w szpitalach, na remonty dróg, nawet na wypłaty wynagrodzeń i świadczeń, może się zdarzyć, że trzeba będzie obcinać bardzo mocno. Taki czeka nas rok 2013” – przestrzega ekonomista.  Prof. Rybiński twierdzi, że już w pierwszej połowie 2013 roku rząd będzie musiał dokonać poważnej rewizji budżetu, bo obecny jest oparty na zbyt optymistycznych założeniach.

„Albo rząd zrewiduje budżet, co powinien zrobić, albo nasili skalę kreatywnego budżetowania, czyli wypchnie część wydatków, tak jak to do tej pory robił, do Krajowego Funduszu Drogowego w jeszcze większej skali, czy do innych funduszy okołobudżetowych, lub każe ZUS-owi się zadłużyć w bankach jeszcze bardziej niż do tej pory, starając się ukryć deficyt budżetowy, ale skala problemu jest tak duża, że kreatywne budżetowanie już nie wystarczy” – twierdzi prof. Rybiński. 

Błędna jest polityka podatkowa, szasta się środkami unijnymi Ekonomista krytykuje rząd także za błędną politykę podatkową oraz nierozsądne dysponowanie środkami unijnymi. Przypomnijmy, że ramach kończącej się perspektywy budżetowej do Polski trafiło w postaci różnych programów prawie 68 mld złotych.

„Od dekady Polska nie miała wyznaczonych priorytetów strategicznych. Na przykład dramatyczny spadek innowacyjności, który się dokonał, wynika z tego, że to nie było priorytetem rozwoju Polski, czy złe wydatkowanie środków unijnych. Wszystko poszło na różne cele, które nie były jakościowe, czyli nie na to, jak podnieść potencjał rodzajowy Polski, tylko byle wydać” – mówi.  Ekonomista uważa, że rząd będzie próbował ratować sytuację m.in. przez kolejne podnoszenie podatków. „Jedyne co rząd robi skutecznie, to podnosi podatki. Niestety, różne formy podnoszenia podatków w przyszłym roku zobaczymy, od wielokrotnego wzrostu opłat za wieczyste użytkowanie po zastawienie Polski radarami, bo mandaty przestały być instrumentem, który zwiększa bezpieczeństwo drogowe, a stały się instrumentem fiskalnym ministra Rostowskiego” – twierdzi prof. Rybiński.

Odtajniono brytyjskie dokumenty na temat stanu wojennego Brytyjskie archiwa państwowe odtajniły porcję brytyjskich dokumentów z okresu od 19 grudnia 1981 r. do 5 stycznia 1982 r., w tym oceny sytuacji politycznej w Polsce dokonywane przez brytyjską ambasadę w Warszawie. W depeszy dyplomatycznej z 23 grudnia 1981 r. podpisanej "James" zaznaczono, że "o gen. Wojciechu Jaruzelskim wiadomo wystarczająco dużo, by można było o nim powiedzieć, że jest oddanym komunistą".
Autor depeszy pisał, że z powodu komunistycznych, prosowieckich poglądów Jaruzelski zerwał stosunki z rodziną, która uważała, iż nie powinien być tak zaangażowany po stronie tych, którzy ponoszą odpowiedzialność za śmierć jego ojca (Władysław Jaruzelski zmarł podczas zesłania na Syberię). O najbliższym współpracowniku Jaruzelskiego, gen. Florianie Siwickim, "James" napisał, że ma opinię "bezgranicznego wielbiciela ZSRR", z ZSRR łączą go związki rodzinne, a do Armii Czerwonej wstąpił w wieku 17 lat. Według depeszy rodzinne więzy z ZSRR miał też inny członek WRON gen. Eugeniusz Molczyk. Za ówczesnym korespondentem BBC w Polsce Timem Sebastianem "James" przytacza opinię sugerującą, że gen. Włodzimierz Oliwa ma ścisłe powiązania z Moskwą i że Jaruzelski musi się z nim liczyć.
W depeszy wysłanej następnego dnia "James" napisał, że jedynymi segmentami, które przetrwały rewolucję Solidarności, są zawodowy aparat partyjny i służba bezpieczeństwa i że dzięki temu, że oparły się naporowi zmian, mogły przejść do ofensywy, gdy wojsko przejęło rządy.
"Długo po tym, gdy tzw. stan wojenny odejdzie w przeszłość, a godzina milicyjna zostanie złagodzona, milicja i służba bezpieczeństwa wciąż będą zajęte procesem normalizacji, który - choć mniej widoczny - będzie za to o wiele bardziej nieprzyjemny niż widok opancerzonych pojazdów i żołnierzy z bronią automatyczną patrolujących ulice" – ocenił. Odtajniony telegram ambasady brytyjskiej w Moskwie z 29 grudnia 1981 r. podpisany "Keeble" konstatuje, że "Solidarność była sprzeczna z sowieckim pojmowaniem socjalistycznego państwa" i że Moskwa była zdecydowana odwrócić bieg wydarzeń politycznych w Polsce, czemu dano wyraz m.in. w komunikacie ze szczytu polsko-radzieckiego 5 marca 1981 r.
"Można zakładać, że Moskwa nie chciała angażować własnych sił, chyba że nie byłoby innego wyjścia, ale już wczesną jesienią 1981 r. wyglądało na to, że jest zdecydowana na konfrontację z Solidarnością. Od tego momentu inicjatywa należała do Polaków. Jeśli Kania jej nie wykaże, to Jaruzelski będzie musiał" - tłumaczył myślenie Kremla dyplomata.
"Keeble" twierdzi, że w przygotowywaniu rozprawy z Solidarnością korzystano z systemu łączności Układu Warszawskiego, a w wyznaczeniu momentu rozprawy i metod współpracowali ze sobą wybrani przedstawiciele aparatu wojskowego i bezpieczeństwa PRL i ZSRR. W sprawozdaniu dla brytyjskiego MSZ ze spotkania z szefami misji dyplomatycznych państw zachodnich z 30 grudnia 1981 r., które zwołał wiceminister spraw zagranicznych PRL Józef Wiejacz, uczestniczący w nim z ramienia W. Brytanii dyplomata podpisujący się „Melhuish” napisał:

"Wiejacz jest bardziej komunikatywny, inteligentny i obdarzony szybszym refleksem niż Czyrek (Józef Czyrek, ówczesny szef MSZ), ale mimo tych zdolności sesja, której przewodniczył, była przygnębiająca".
Duża część odtajnionych dokumentów dotyczy przygotowań spotkania ministerialnego 10 państw Wspólnoty Europejskiej 4 stycznia 1982 r., kontaktów dyplomatycznych na linii Waszyngton-Londyn i szczegółowych kwestii: zagłuszania BBC, pomocy żywnościowej dla Polski, polskich uchodźców w W.Brytanii, ewentualnych sankcji wobec ZSRR, not dyplomatycznych itd. Depesze dyplomatyczne ambasady brytyjskiej w Warszawie dają wgląd w brytyjskie oceny sytuacji w PZPR, nastrojów w wojsku, stanowiska Episkopatu Polski.
Depesze dostępne są na stronach http://filestore.nationalarchives.gov.uk/documents/prem-19-871-1.pdf

POBIERZ Depesze dyplomatyczne ambasady brytyjskiej!!!

Zbrodnie bez przedawnienia

Jaruzelski pozostanie bezkarny!

Jan Żaryn: Wojciech Jaruzelski wypełnił zlecenie Moskwy

Marek Nowicki

Pomoc dla LOT-u o wartości 100 samolotów Przed świętami resort skarbu przelał na konto LOT-u 400 mln zł, informuje "Dziennik Gazeta Prawna". To pierwsza transza pomocy. Docelowo państwo ma wesprzeć spółkę 1 mld zł.

Gazeta pisze, że branża lotnicza dziwi się pompowaniu przez rząd pieniędzy w LOT. - Za te kwoty można kupić kilkanaście małych linii lotniczych w Europie i zbudować 100-samolotową linię w ciągu roku - uważa Grzegorz Polaniecki, szef Enter Air, największej linii czarterowej w Polsce. Według niego lepiej byłoby zainwestować pieniądze w miejsca pracy lub ekspansję polskich firm w innych branżach, bo nasza narodowa linia lotnicza - mimo rządowej pomocy - będzie zwijać skrzydła. Do LOT-u należy obecnie 26 proc. polskiego rynku przewozów lotniczych. O 6-7 proc. mniejsze udziały mają Ryanair i WizzAir. - Nie wierzę w pomoc państwa dla jakiejkolwiek linii lotniczej - mówi Stephen McNamara z Ryanaira. - Model biznesowy przewoźnika powinien opierać się na wydajności, a nie na pomocy państwa - twierdzi Daniel De Carvalho z WizzAir. Salon Dziennikarski Floriańska 3. Zaremba: Śmierć papierowych mediów oznacza słabszą kontrolę nad władzą. Ks. Zieliński: Odbiorcy mają inny typ świadomości W ostatnim w tym roku wydaniu Salonu Dziennikarskiego - wspólnej audycji portalu wPolityce.pl, tygodnika "Idziemy" oraz Radia Warszawa - goście Jacka Karnowskiego starali się podsumować wydarzenia mijającego roku. Rozmowę rozpoczęto jednak od wydarzenia symbolicznego - ostatniego drukowanego wydania amerykańskiego "Newsweeka". Pisaliśmy o tym na portalu wPolityce.pl. Piotr Zaremba z tygodnika "W Sieci" oceniał, że śmierć papierowych mediów może być zagrożeniem dla wolności obywateli:

Jestem głosicielem tezy, która jest odrzucana, że śmierć papierowych mediów nie jest radosnym zjawiskiem, także z punktu widzenia swobód obywatelskich i kontroli nad rządzącymi. Internet nie jest w stanie tej roli przejąć, bo jest zbyt rozproszony. W przyszłości może się to zmienić, ale by powstała opiniotwórczość, musi powstać pewna marka - a w Internecie żaden z głosów nie ma tej wagi, jaką miały gazety. Nie ma też pewnych form dziennikarstwa - na przykład dziennikarstwa śledczego. (...)To widać zwłaszcza w Polsce, gdzie dziennikarstwo śledcze - pomijając względy polityczne i koniunkturalizm wydawców - słabnie, po prostu gazet nie stać na ten typ dziennikarstwa - oceniał dziennikarz publikujący również na portalu wPolityce.pl. Wiktor Świetlik z Centrum Monitoringu i Wolności Prasy podkreślił rolę dziennikarstwa śledczego, podając przykłady właśnie z mijającego roku:

Żyjemy w czasach, gdzie ginie wiele amerykańskich instytucji, które miały być wieczne - dotyczy to też części tytułów prasowych. Prasa jednak nie zginie - będzie spełniała rolę produktu elitarnego, oczywiście poszerzając swój asortyment, wchodząc też w wersje elektroniczne. Co do dziennikarstwa śledczego - jest widoczne zapotrzebowanie na ten typ dziennikarstwa, w mijającym roku w Polsce właśnie śledcze dziennikarstwo odegrało bardzo istotną rolę - jak w Amber Gold, jak w sprawie trotylu czy sędziego Milewskiego. To że nie wywołały odpowiedniej burzy politycznej to trochę inna bajka. (...) Prasa będzie mniejsza, bardziej elitarna

- oceniał publicysta "Super Expressu". Ks. Henryk Zieliński zwrócił uwagę na potrzebę szybkości w Internecie, co może przełożyć się na powierzchowność publikowanych tam treści:

W Polsce tygodniki trzymają się nieźle, ale ich nakład - przynajmniej generalnie - nie rośnie. Sprawa wycofywania się wydawców z wydawania papierowych wersji tytułów wynika nie tylko z chęci obniżenia kosztów, ale także chodzi o to, że to inny rodzaj świadomości. Powiedzmy szczerze - mniej dopracowujemy teksty wydawane jedynie do internetu, te które trafiają do druku są o wiele bardziej sprawdzane. A druga sprawa to pewna ulotność treści internetowych - ludzie w Internecie oczekują bardzo szybkich, krótkich, wręcz twitterowych wpisów. Grozi nam przez to pewna powierzchowność- ocenił redaktor naczelny tygodnika "Idziemy". Z kolei Łukasz Warzecha z dziennika "Fakt" apelował, by odróżnić internetowe portale od elektronicznych wersji papierowych pism:

Myślę, że warto dodać parę rzeczy dotyczących samej technologii. Nie mieszajmy elektronicznej wersji gazety z funkcjonowaniem portalu gazety. Elektroniczna wersja różni się tylko tym, że jest gotową, zamkniętą całością dostarczaną w postaci elektronicznej - to tylko zmiana środka przenoszenia informacji. Nie traktowałbym tego jako upadku papierowej gazety. Jeżeli są wśród słuchaczy osoby prenumerujące tabletową wersję "The Economist", to wiedzą, że tam nie ma nic, co byłoby aktualizowane, nie ma filmów, linków - to po prostu tygodnik. Natomiast stworzenie nowego portalu zamiast gazety to zupełnie coś innego. To jest niebezpieczeństwo dla drukowanej prasy, bo te elektroniczne wersje są wydłużeniem papierowych gazet. (...) Zamknięcia papierowej wersji "Newsweeka" nie traktuję jako probierza tego, co może stać się w Polsce - mówił publicysta. Publicyści rozmawiali również o dziesięcioleciu afery Rywina oraz różnicach między ówczesną rzeczywistością polityczno-medialną, a dzisiejszym stanem mediów i polityki. Goście próbowali także podsumować wydarzenia mijającego roku. Audycji można słuchać na stronach internetowych Radia Warszawa oraz w eterze wielu lokalnych stacji. Polecamy! Maf

TVP - zaorać czy podzielić? Niech nigdy nie będzie zapomniane Donaldowi Tuskowi wezwanie, by nie płacić abonamentu Elektryzującą wiadomość z Berlina przyniosła "Rzeczpospolita". Każde niemieckie gospodarstwo domowe będzie przymusowo płaciło abonament w wysokości prawie 18 euro miesięcznie niezależnie od tego, czy ma odbiornik radiowy lub telewizyjny. Obecnie obie telewizje publiczne ARD i ZDF oraz Deutchland radio mają rocznych wpływów 7,5 miliarda euro. Teraz będą miały jeszcze więcej. W ich wydatkach jest dużo przesady. Można sprawdzić tutaj. Jednak troska o media publiczne świadczy, że rząd niemiecki poważnie myśli o państwie. W demokracji medialnej - media są spoiwem społecznym. Zaś niezależne od reklam media publiczne mają możliwość wolnej krytyki oligarchii biznesowej. Już nie mówiąc o niepopłatnej misji rozwoju duchowego widzów.

Natomiast rząd PO-PSL nie myśli poważnie o państwie. Niech nigdy nie będzie zapomniane Donaldowi Tuskowi wezwanie, by nie płacić abonamentu. Skazał TVP i PR na powolną śmierć, żeby ich miejsce zajęły media prywatne. Utrzymując się z reklam, nie mogą podważać wpływów oligarchi, ani też  kwestionować porządku społecznego opartego na zysku. Już nie mówiąc o tym, że sprzyjają obecnemu układowi władzy zwanym III RP. Ten ostatni motyw był zapewne decydujący, a nie problemy cywilizacyjne nie na „główkę” Pierwszego Piłkarza.

Mniejsza o Polsat. To tuba głębokiej prowincji. Niech ich ocenia „target”, gdzie Polsat celuje. Dla mnie prym wiedzie TVN. Jasne, że nie lubię tej stacji za propagandę prorządową lecz widzę profesjonalizm we wszystkim, co robi na dobre i na złe. Stacja prywatna może łatwo wyrzucić na bruk niemal każdego, kto się nie sprawdza w pracy albo stracił kreatywność. Podziwiam więc rozmach scenografii w programach informacyjnych i lubię w zasadzie dobry styl bycia dziennikarzy przed kamerą. Kto żyje trochę dłużej, ten nawet do pani Olejnik może się przyzwyczaić. Widzę konsekwentną promocję własnych gwiazd, również staranny dobór filmów w samej stacji i w kanale 7. Jakość warsztatu TVN dla wielkomiejskiej widowni na polskim rynku wydaje się bez zarzutu. Na tym tle Telewizja Polska wygląda jak bar mleczny podrasowany do rangi McDonalda. Już porównanie Wiadomości z Faktami wypada miażdżąco dla TVP; w końcu przestałem oglądać ten ponoć najważniejszy program informacyjny kraju. A wcale tak być nie musi. Kiedy Wiadomości redagował Jacek Karnowski, to potrafił wycisnąć temperament dziennikarski z zabytku po PRL. Choćby dlatego, że był krytyczny wobec rządu. Natomiast dzisiaj Piotr Kraśko staje przed kamerą w rozkroku żeby dodać sobie powagi oprawcy. Jednak nikt się go nie boi a poważają chyba tylko starsze panie podświadomie lekko skłonne do poniżeń. Czasem pytam ludzi Telewizji Polskiej, którzy przestali pracować na Woronicza i Placu Powstańców, jak naprawić TVP. Często słyszę odpowiedź – zaorać! Nie reformować, ale zburzyć i stworzyć od nowa, gdzieś w baraczku na uboczu. Coś w tym musi być, że TVP wydaje się niereformowalna, gdyż rządzą tu dynastie, sitwy i związki zawodowe nad czym próbują zapanować prezesi nasyłani przez rząd, dopóki nie polegną. Jednak - moim zdaniem - Telewizję Polską warto utrzymać do lepszych czasów. Może pojawi się gabinet świadomy misji wobec narodu. Wtedy nadejdzie czas reformy TVP. Nie wydaje mi się, aby była w Polsce możliwa obiektywna politycznie telewizja publiczna. Nie mamy w kraju klasy mandarynów, którzy czują odpowiedzialność za państwo, więc potrzebują bezstronnych informacji i wnikliwych opinii. Zapewne z czasem wytworzy się taka klasa, lecz media będą już wtedy całkiem inne. Dlatego uważam za słuszny podział TVP między koalicję rządową i partie opozycyjne. Jeden główny kanał dla PO-PSL, drugi dla całej reszty. I niech się tłuką w telewizji publicznej zamiast na ulicy, a widzowie niech sobie wyrabiają o każdym opinię. Krzysztof Kłopotowski

Siergiej Syrow, Igor Pustowar, Jurij Sańkow i Artur Pankratow, którzy okradli zwłoki Andrzeja Przewoźnika w Smoleńsku będą jednak sądzeni Siergiej Syrow, Igor Pustowar, Jurij Sańkow i Artur Pankratow - czterej rosyjscy żołnierze, którzy skradli karty kredytowe Andrzeja Przewoźnika na miejscu katastrofy smoleńskiej, staną przed sądem - informuje korespondent Polskiego Radia. Rosyjskie media - powołując się na Główny Wojskowy Zarząd Śledczy Komitetu Śledczego Rosji - podały, że sprawa żołnierzy została skierowana do sądu garnizonowego w Smoleńsku. Oskarżeni to wojskowi z garnizonu numer 06755, którzy zostali skierowani do ochrony miejsca katastrofy samolotu Tu-154 M. Śledczy ustalili, że żołnierze zostali skierowani do ochrony miejsca katastrofy. Właśnie tam Siergiej Syrow znalazł portfel należący do Andrzeja Przewoźnika, ówczesnego sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Żołnierz zabrał karty kredytowe z numerami PIN. Po powrocie do jednostki, Syrow wraz z trzema kolegami samowolnie udali się do Smoleńska i wypłacili z konta bankowego Andrzeja Przewoźnika 59 tysięcy rosyjskich rubli, czyli około 6 tysięcy złotych.

Żołnierze wydali te pieniądze - jak stwierdzili śledczy - na potrzeby własne.

źródło: polskieradio.pl/Wuj

Zespół wPolityce.pl

Koncerny farmaceutyczne eksperymentowały na obywatelach NRD Z dokumentów pochodzących z ministerstwa zdrowia NRD wynika, że ponad 50 firm farmaceutycznych z zachodnich Niemiec złożyło w tym resorcie 165 wniosków o przeprowadzenie eksperymentów farmakologicznych na kilku tysiącach pacjentów enerdowskich klinik - informuje stołeczny dziennik "Tagesspiegel". Eksperymenty farmakologiczne na nieświadomych niczego pacjentach klinik w NRD miały miejsce w latach 1983-1989. Zachodnie koncerny farmaceutyczne płaciły za nie władzom wschodnich Niemiec miliony marek. Kilka firm farmaceutycznych prowadzących wówczas testy leków zastrzegało, że badania te prowadzone były wedle ówczesnych standardów, przewidujących uświadomienie pacjentów i ich pisemną zgodę na udział w eksperymencie. Ani w dokumentach ministerstwa ani w archiwach szpitali nie ma jednak żadnych dokumentów potwierdzających zachowanie tych wymogów. Do firm prowadzących testy w NRD należały m.in. renomowane koncerny farmaceutyczne, w tym Hoechst (obecnie Novartis), Boehringer Ingelheim, Goedecke (obecnie Pfizer) czy połączone obecnie firmy Bayer i Schering. Nie zostało dotychczas wyjaśnione, czy o prowadzonych eksperymentach wiedziały zachodnioniemieckie władze. Wiceprzewodnicząca Bundestagu Katrin Goering-Eckardt (Zieloni) stwierdziła, że jest to szczególnie drastyczny przykład postępowania bez jakichkolwiek skrupułów, i to zarówno ze strony enerdowskich władz, jak i zachodnich firm.

http://wiadomosci.gazeta.pl/

Po ekshumacjach podejrzewają wybuch Dopiero po pierwszych ekshumacjach trzech ofiar katastrofy smoleńskiej prokuratura postanowiła przebadać wrak Tu-154M na obecność materiałów wybuchowych. Biegli nie zgodzili się na podpisanie kompleksowej opinii, dopóki nie zostaną przeprowadzone badania, czy w rządowym tupolewie 10 kwietnia 2010 r. doszło do wybuchu – ustaliła „Codzienna”. W swoim wystąpieniu przed Radą Bezpieczeństwa Narodowego prokurator generalny Andrzej Seremet stwierdził, że 5 kwietnia prokuratorzy zasięgnęli opinii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji w kierunku obecności na pokładzie Tu-154M materiałów wybuchowych. Analiza Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji stała się impulsem do wysłania na miejsce katastrofy w Smoleńsku 12-osobowej grupy ekspertów na przełomie września i października 2012 r.

– Biegli uznali za niecelowe, z punktu widzenia zakresu opiniowania, przeprowadzenie fizykochemicznych badań próbek zabezpieczonych ze zwłok ofiar, przed wykonaniem analizy wyników oględzin miejsca katastrofy i wraku – mówił prokurator generalny Andrzej Seremet.Jak wynika z relacji szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk. Jerzego Artymiaka, urządzenia do wykrywania środków wybuchowych, których używali na miejscu biegli, wskazywały obecność trotylu na wraku. – Niektóre urządzenia użyte w Smoleńsku wykazały faktycznie TNT – mówił Artymiak podczas grudniowego posiedzenia sejmowej komisji sprawiedliwości. Jacek Liziniewicz

Strefy ekonomiczne mogą być antidotum na kryzys Ponad połowa firm działających w strefach rozważa uruchomienie nowych przedsięwzięć w ciągu następnych 3 lat, a 60 proc. planuje zwiększenie zatrudnienia. Rząd zdecydował o powiększeniu od 15 stycznia pomorskiej strefy ekonomicznej. Szczęścia nie miała strefa krakowska, która ma gotowych inwestorów, ale nadal czeka na decyzję Rady Ministrów. Strefa pomorska została powiększona o blisko 60 ha w Malborku, Świeciu, Rypinie, Gdyni i we Włocławku. W tym ostatnim mieście za 309 mln zł ma powstać zakład produkujący krzemionkę wykorzystywaną w produkcji opon ekologicznych. Inwestycja o wartości 309 mln zł ma dać co najmniej 50 nowych miejsc pracy. Docelowo w pomorskiej strefie ma powstać w kolejnych latach ponad 1,2 tys. miejsc pracy. Dla Krakowa decyzja jest nie mniej pilna, tam także czekają inwestorzy, m.in. francuski producent części samochodowych Valeo, który chce rozbudować zakłady w Skawinie i Chrzanowie – to inwestycja rzędu 130 mln zł, która ma dać 430 miejsc pracy.

– Decyzja rządu jest ważna dla małopolskiego rynku pracy, pozwoli zrealizować 10 projektów o wartości blisko 500 mld i da tysiąc miejsc pracy w regionie – mówi wiceprezes strefy Krzysztof Krzysztofiak. Decyzja w sprawie krakowskiej strefy została wczoraj odłożona, ma zostać podjęta na jednym z najbliższych posiedzeń, możliwe, że już za tydzień 2 stycznia.

Rząd liczy, że strefy staną się miejscami, gdzie w 2013 r. nadal będą rosły inwestycje, także te przychodzące z zagranicy. – Oczywiście do prognoz wszyscy podchodzą ostrożnie, ale mają nadzieję, że 2013 będzie lepszy od poprzedniego. Możemy oczekiwać wzrostu inwestycji, choć nieskokowego, bo nastroje inwestorów są ostrożne – mówi Paweł Barański, ekspert z KPMG. Ponad połowa firm działających w strefach rozważa uruchomienie nowych przedsięwzięć w ciągu następnych 3 lat, a 60 proc. planuje zwiększenie zatrudnienia. Mijający rok okazał się bardzo dobry dla stref ekonomicznych – jak wylicza firma audytorska KPMG, inwestycje w nich zamkną się kwotą 7,3 mld zł . Ten rok był kolejnym, gdy nakłady inwestorów rosły. To może nieco złagodzić skutki ostrego spowolnienia polskiej gospodarki w pierwszym półroczu 2013. Chodzi nie o samą kwotę, bo tegoroczne inwestycje to nieco ponad 0,4 proc. PKB, ale o pozytywne sygnały, które popłyną, jeśli inwestorzy z zagranicy będą w bezpośredni sposób się przekonywali, że warto inwestować w Polsce. Grzegorz Osiecki

Ciekawy projekt Krzysztofa Zanussiego o dyskryminacji katolików w korporacjach „Obce ciało” opowie o szefowej, która prześladuje swojego podwładnego-katolika z powodu jego przekonań religijnych. Krzysztof Zanussi już rok temu mówił o swoim nowym projekcie. Podczas festiwalu „Ludzie i Religie w Terni we Włoszech” reżyser ogłosił, że zamierza nakręcić film o prześladowanym za poglądy katoliku. "Pada on ofiarą prawdziwego mobbingu ze strony kobiet. Kto powiedział, że mobbingu dopuszczają się tylko mężczyźni?" - mówił Zanussi. Twórca obrazów jak genialne „Barwy ochronne”, "Struktura kryształu", "Persona non grata", "Serce na dłoni" czy "Rewizyta" zdradza w rozmowie z serwisem portalfilmowy.pl więcej szczegółów na temat swojego filmu. ((Pierwszy klaps na planie może paść już marcu 2013 roku. Film ma być koprodukcją polsko-włosko-rosyjską. Zanussi potwierdza, że akcja filmu będzie się rozgrywać w tych trzech krajach. Zdjęcia będą kręcone m. in. w Ankonie, Moskwie i Warszawie, a ich autorem będzie Piotr Niemyjski znany z „Lęku wysokości” Bartosza Konopki. Dlaczego reżyser postanowił się zając akurat tematem korporacyjnego prześladowania pracowników?** Z moich obserwacji ludzkiego życia oraz z opowieści znajomych. Powstał nowy gatunek człowieka płci żeńskiej, taka korporacyjna harpia. I temu zjawisku chciałbym poświęcić ten film. Przyzwyczailiśmy się, że to zazwyczaj mężczyźni mobbingowali kobiety. Bywa też odwrotnie. Ale „Obce ciało” to – w szerszym wymiarze – także film o poszukiwaniu sensu w życiu - mówi reżyser, który jeszcze jednak nie obsadził głównych ról w obrazie. Niektórzy aktorzy, których zamierzam wciągnąć do tego projektu, zagrali już wcześniej w moim spektaklu telewizyjnym „Głosy wewnętrzne”. Mam tu na myśli Agatę Buzek i Jerzego Radziwiłowicza oraz Włocha Riccardo Leonelliego. Zaangażuję też kilku artystów z Rosji - mówi reżyser. Zanussi mówi również, że ma kłopot z młodymi aktorami.Wszystkiemu winne są seriale telewizyjne. Powodują, że wielu artystów, szczególnie z młodszego pokolenia, posiada już tylko serialową technikę grania, a ona jest zupełnie niezbieżna z tekstem, który proponuję. Boję się, by nie grali „zbyt płasko” przyznaje reżyser. Bez wątpienia jego nowy projekt może być uznany w lewicowych kręgach intelektualnych za kontrowersyjny. Pokazywanie prześladowania wobec chrześcijan nigdy nie jest dobrze odbierane przez zacietrzewione chrystofobią elity europejskie. Mimo tego, że dziś chrześcijanie stanowią 80 proc. prześladowanych za wiarę, to temat ten nie jest podejmowany przez maistreamowe media. Może Zanussiemu uda się zwrócić uwagę na problem jaki dotyczy coraz większą liczbę chrześcijan, którym nakazuje się chowanie ich poglądów w domu. Nie jest to oczywiście tożsame z fizyczną eliminacją wyznawców Jezusa. Jednak rugowanie z przestrzeni publicznej symboli chrześcijańskich, zakazywanie noszenia krzyżyków w miejscu pracy, czy w końcu łamanie klauzuli sumienia lekarzy chrześcijan, powoduje, że możemy mówić o coraz bardziej otwartej wojnie jaką laicyści wydali wyznawcom Jezusa. Jak opowie o tym Zanussi? Ł.A

Premier Tusk zaklina rzeczywistość. "W 2013 unikniemy recesji, będą pozytywne rekordy na obligacjach, nastąpi spadek bezrobocia" Twitterowej ofensywy szefa rządu ciąg dalszy. Premier Donald Tusk przewiduje, że rok 2013 będzie dla Polski lepszy, niż sądzą pesymiści. Jak ocenił, Polska w 2013 roku uniknie recesji. (Rok) 2013 będzie dla Polski lepszy niż sądzą pesymiści. Unikniemy recesji, będą nowe pozytywne rekordy na obligacjach, spadek bezrobocia w 2 połowie (roku)- napisał szef rządu na Twitterze.Jak dodał, to są jego prognozy, a nie życzenia noworoczne. Pytany, czy te przewidywania poparte są konkretnymi analizami, czy to może tylko pobożne życzenia, Tusk odpisał, że "przez 5 lat rządowe prognozy, z reguły mniej pesymistyczne, niż ekspercka średnia, były dość trafne". Gdy internauci przypominali premierowi przysłowie, że pesymista to po prostu lepiej poinformowany optymista, Tusk postanowił wygłosić kolejne z magicznych zaklęć:

Pesymizm nie jest synonimem mądrości. To optymiści zmieniają świat na lepsze - dzielił się swoją filozofią premier. Lw, Twitter

Ojciec Rydzyk: nie dadzą TV Trwam miejsca na multipleksie W rozesłanym do mediów oświadczeniu o. Tadeusz Rydzyk zwraca uwagę, że obecnie toczy się batalia o TV Trwam, wpisująca się wyraźnie w walkę z Kościołem. Dyrektor Radia Maryja ujawnia też, że TV Trwam najprawdopodobniej po raz kolejny nie dostanie miejsca na multipleksie.
- Z komunikatów KRRiT wynika, że już zapadła decyzja, żeby nie dać TV Trwam miejsca na multipleksie. Nie będę mówił, które z tych wypowiedzi wskazują na taki wniosek. Jest to bardzo wyraźne, w planach jest inna telewizja. Już raz tak było; żeby wprowadzić w błąd ludzi. ITI już raz stworzył taką telewizję. Ten koncern jest posiadaczem m.in. TVN. Wiemy, że nie jest to koncern ewangelizacyjny; wiemy ile zła wyrządził Kościołowi i Ojczyźnie. Dzieli on Polaków przez działania antypatriotyczne i antykościelne, antykatolickie, to jest bardzo wyraźne. Wiemy ile zła ten koncern wyrządził, odbierając nam dobre imię. Niejednokrotnie wpisywał się w te media, które odbierały dobre imię Radiu Maryja i dziełom przy nim powstałym. Pamiętam wszystkie  procesy, które zakładali przeciwko nam. Pamiętam także, jak w wypowiedziach odbierali nam dobre imię. Czy taki podmiot może ewangelizować? Pamiętamy, że to właśnie oni stworzyli kanał Religia.tv. - napisał o. Rydzyk w swoim oświadczeniu.
Dyrektor Radia Maryja ubolewa nad tym, że na antenie Religia.tv wypowiadali się często kapłani, którzy w jego odczuciu mówili niekorzystnie o Kościele Katolickim.
- W czasach komunizmu byli tzw. księża patrioci. To byli tzw. księża, którzy kolaborowali z władzami. Na szczęście nie było ich tak dużo, większość to byli bardzo przyzwoici księża. Teraz też są tacy duchowni, którzy występują przeciwko nauczaniu Ojca Świętego. Tacy biskupi zdarzają się także w Kościele. Ojciec Święty ich zwalnia, zakazuje pełnienia funkcji biskupich – napisał o Rydzyk w oświadczeniu.
Ojciec Tadeusz Rydzyk podkreśla, że władze nie liczą się obecnie z milionami obywateli i wzywa do dalszej mobilizacji i walki miejsce TV Trwam na multipleksie.
- Jeżeli TV Trwam nie dostanie tego miejsca na multipleksie, to władze te jednocześnie potwierdzą, że nie ma żadnej demokracji. Widzimy, że władze nie liczą się z milionami obywatelami naszego kraju. Liczą się zaś ci, którzy mają władzę: prezydent, premier, którzy są przecież do czasu. Pięć osób w KRRiT decyduje za miliony. Bardzo obawiam się, żeby tego czasem nie zrobili. Dlatego co robić? – mobilizować się, dalej zbierać podpisy, chodzić od człowieka do człowieka i mówić przy tej okazji jaka jest sytuacja – otwierać ludziom oczy – wzywa o. Rydzyk.
Dyrektor Radia Maryja zwraca uwagę, że jeśli TV Trwam nie otrzyma miejsca na multipleksie będzie to oznaczało, że KRRiT nie interesuje się oczekiwaniami milionów ludzi. Ojciec Rydzyk stwierdził, że nie boi się powiedzieć iż wówczas „będzie wiadomo, że jesteśmy w systemie absolutnie jakiejś dyktatury – antypolskiej i antykatolickiej”. Radiomaryja.pl

Oswajanie z upiorami Telewizja Polska obchodzi swoje 60-lecie i z tej okazji w TVP Info, co rusz atakują widza upiory z najgorszych lat. Cytowane są wystąpienia takich gwiazd ekranu i komunistycznych specsłużb jak Jerzy Putrament. Namiętnie pokazywana jest Irena Dziedzic, a o wypowiedzi proszeni są utrwalacze reżimu z lat 80 – na przykład Irena Jagielska z propagandowej gadzinówki informacyjnej, czyli Dziennika Telewizyjnego DTV, czy jej kolega Grzegorz Woźniak, (co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że jego żona i prezenterka DTV Barbara Grad wciąż pracuje w TVP Info). Wszystko bez komentarza, upiory gadają, co chcą, a chcą tylko o rzeczach miłych lub uciesznych (Jagielska chwaliła się, jak to przeprowadziła pierwszą na antenie TVP rozmowę z przedstawicielem opozycji!). Jest zabawnie i przyjemnie. Bez kontekstu, bez słowa wyjaśnienia. Najwięksi propagandyści ukazywani są jako ludzie, którzy wiele zrobili dla rozwoju telewizji.Czemu służą te jubileuszowe programiki? Najwyraźniej chodzi o jedno: by oswoić widza – zwłaszcza tego młodego – z dawnymi upiorami. A potem już tylko krok do „nierozliczania”, „zasypywania podziałów”, „skończenia z tą wojną polsko-polską”.

Anita Gargas

Widzieć, ocenić, działać! Kolejne rozdziały książki Moniki Kacprzak odsłaniają podstawy ideologii, którą niesie ze sobą poprawność polityczna. Dla wielu czytelników może być ogromnym zaskoczeniem fakt tak szerokiego wpływu na życie publiczne tzw. marksizmu kulturowego. Skuteczność jego oddziaływania na społeczeństwa tkwi w zaprojektowanym przez twórców i propagatorów tego zjawiska “marszu przez instytucje”. Paradoksalnie, w świecie wolnym stajemy się zniewoleni bardziej niż nam się wydaje, jesteśmy przedmiotem manipulacji, stosowanej z powodzeniem przez chcących sprawować “rząd dusz” ideologów religii bez Boga. Jak podkreśla autorka wydanej właśnie książki pt. Pułapki politycznej poprawności, zastosowana przez ideologów political correctness strategia zakorzeniona jest w programowym ateizmie i dotyka jednej z najczulszych sfer człowieka – świadomości. To w niej dokonuje się szatańskiej sztuczki – kłamstwa. Najpierw “niewinnie”, poprzez semantykę, potem poszerzając horyzonty etyczne, kreując nową wizję człowieka i wreszcie sankcjonując ją prawnie. Twórca tej ideologii, Antonio Gramsci nigdy nie ukrywał swych celów i konkretnie określał przestrzenie życia, w które należy uderzyć dla ich osiągnięcia: szkolnictwo, rodzinę, Kościół. Jako narzędzie tych działań wskazał istniejące środki przekazu, a sojuszników upatrywał w rozmaitych organizacjach. Jego idee kontynuowali reprezentanci Szkoły Frankfurckiej, którzy bezpośrednio atakowali Kościół i “problem religii”. Uznali, że potrzeba Absolutu zniknie, jeśli tylko pokaże się ludziom, jak może funkcjonować społeczeństwo w oparciu o ideę powszechnej równości. Uderzyli więc w rodzinę, twierdząc, że hamuje ona prawidłowy rozwój dziecka. Marzeniem utopistów stało się określenie człowieczeństwa jako takiego, człowieczeństwa „wyzwolonego”, któremu „należy się” rozumiane na ich sposób szczęście. Rzeczywistości duchowej, kształtowanej przez tysiąclecia, wartościom klasycznym, tradycyjnemu modelowi rodziny wystawiono totalnie złą ocenę, sugerowano jakoby niszczyła ona człowieka, postanowiono więc odciąć go od korzeni. Czas narastającej dominacji popkultury przyniósł kolejne etapy przemian świadomości społecznej w myśl idei jej protagonisty Herberta Marcusego. Szczęście i wolność miała, według tej koncepcji, dać jednostce cywilizacja bez ucisku, w której człowiek pozostaje “sobą” bez presji społecznych, obyczajowych, instytucjonalnych. Aby to osiągnąć, należało “uwolnić Erosa” i odrzucić autorytety. Jednostka miała więc swobodnie rozwijać się i autonomicznie określać swoje cele. Paradoksalnie jednak promowanie “wartości kulturowych” w skali masowej pozwala na zwiększenie stopnia panowania nad jednostką poprzez redukcję języka do formy, a symbolu do obrazu. Prawda i fałsz nie są poszukiwane i rozpoznawane, ale stają się wartościami wymiennymi, w duchu relatywizmu. Kolejne przemiany kulturowe w Ameryce i Europie w latach 60. XX wieku przyniosły propagowanie “hegemonii tolerancji wyzwalającej” upatrywanej w hasłach – pokój, miłość, szczęście – a osiąganej rzekomo poprzez brak przymusu, rodziny, norm moralnych, odrzucenie zasad, nową duchowość (odnajdywaną w religii Wschodu), modę na psychoanalizę, a z czasem hasło “rewolucji seksualnej”. Promowano badania (autorstwa Margaret Mead, Wilhelma Reicha, Alfreda Kinseya) przekonujące, że seks rządzi światem, a upowszechnienie środków antykoncepcyjnych “wyzwoliło życie seksualne od płodności”. Świadomie stosowane strategie manipulacyjne pokazują, że ideologia poprawności politycznej nie chroni jednostki dla niej samej, ale w sposób przemyślany kształtuje człowieka: daje mu poczucie możliwości wybierania jakości doznań i przeżyć, złudne samodoskonalenie, pozbawiając jednak dążenia do poznania prawdy i możliwości wejścia w wiążącą się ze zobowiązaniami głębszą relację z drugim człowiekiem. Fałszywie sugeruje się, jakoby Kościół i rodzina (określani jako wrogowie społeczeństwa) patrzący w Bożej perspektywie nie pozwalają człowiekowi stawać się wolnym i stawać się sobą. Pozorna wolność proponowana przez tę ideologię odbiera możliwość rozróżniania i moralnej oceny (pod groźbą oskarżenia o dyskryminację) zachodzących zjawisk. Kiedy jednak unika się adekwatnej aksjologii, obraz świata staje się uproszczony i zafałszowany. Takie postawy konsekwentnie przesuwają horyzont etyczny. Traci się siłę do przemiany świata w stronę dobra i prawdy, bo te wartości zostają zakwestionowane, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Bogactwo przytoczonego przez Autorkę materiału, skrzętnie zebranego z wielu źródeł, analiza rządowych raportów, które przygotowują Polskę na taką formę ideologizacji, wywołują różne spostrzeżenia. Porażająca staje się świadomość, że mamy tu do czynienia ze znanymi już ludzkości postawami oraz strategią, która odebrała życie staremu Sokratesowi: z subiektywizacją prawdy, relatywizmem moralnym, pragmatyzmem, konwencjonalizmem. To, z czym zmagał się filozof u sofistów, powróciło we wzmocnionej formie. Ale dużo ważniejsza jest tu kwestia naszej odpowiedzialności za tak postępujący bieg rzeczy. Książka Moniki Kacprzak to swoisty rachunek sumienia dla tych, którym bliska jest kultura chrześcijańska i jej korzenie. Ta lektura powinna się stać wyzwaniem do przyjęcia konkretnej postawy, bowiem zmaganie, w obliczu którego stoimy, wymaga dawania świadectwa – jednoznacznego i konkretnego. Świadectwa swojej wiary i postaw moralnych z niej płynących. Jak wykazała Autorka, nauczanie Jana Pawła II i Benedykta XVI było i jest wynikiem głębokiej analizy postępujących przemian. Ale ta analiza stanowi również wezwanie do odświeżenia z nową siłą tego, co najważniejsze – wierności Ewangelii: jednoznacznie, konsekwentnie i powszechnie. Tylko tak bowiem można podkreślać godność człowieka - dziecka Bożego - jako wartość daną i zadaną do rozpoznania, a nie poprzez kreowanie siebie. Przybrane wizerunki bywają bowiem zmienne i iluzoryczne. To, o co się zmagamy, to ochrona godności każdej kobiety i każdego mężczyzny, by nie traktowali swojego ciała instrumentalnie, by – na przykład - mieli wpływ na postawy propagowane przez media i kulturę masową, w której świecie poruszają się ich dzieci; by mieli wpływ na edukację, poprzez którą chroni się poczucie tożsamości narodowej. By jednak móc wprowadzać w życie te założenia, by zobojętniałą społeczną większość pobudzić do podjęcia zwyczajnych, konkretnych działań (każdy w swoim środowisku, w swojej przestrzeni codzienności), warto dowiedzieć się, jak w sposób metodyczny, zaplanowany i ukierunkowany manipuluje się społeczeństwami poprzez narzucanie im fałszywych, niezgodnych z ludzką naturą postaw. Warto wreszcie uświadomić sobie, że ta ateistyczna wizja odcina kolejne pokolenia od relacji z Bogiem, od poszukiwania prawdy, dobra, wartości własnego życia i pełnej radości z niego. Lektura książki Moniki Kacprzak to wyzwanie do samookreślenia własnego życia, tego, co w nim ważne, nienaruszalne; wezwanie nie pozostawiające złudzeń: albo damy się poprowadzić w stronę sukcesywnie nam narzucanej “nowej świadomości” albo podejmiemy zmaganie o kształt siebie i życia zakorzenionego w Bogu. To wyzwanie skierowane jest do każdego, odsunięcie zaś od siebie decyzji o podjęciu walki, bierność oznacza już świadome wyrażenie zgody na uprzedmiotowienie siebie. Czasy apokalipsy? Z pewnością czasy imperatywu moralnego – podjęcia odpowiedzialności za własne postawy, odważnego opowiedzenia się za wartościami płynącymi z wyznawanej wiary. Imperatyw ten dotyczy każdego, kto nie godzi się na narzucanie obrazu świata, ludzi, wartości, bo nowy dyktat dysponuje silnym orężem i działa precyzyjnie, instytucjonalnie. Małgorzata Piotrkowska

Wyznania kibica sportowego po trudnym roku, czyli komu kibicować, kiedy nie ma komu kibicować Ach, co to był za rok - mógłby powiedzieć kibic sportowy, gdyby rzeczywiście rok 2012 był jakiś szczególny. A nie był. Nie chciałbym za bardzo marudzić, ale pod wieloma względami i z małymi wyjątkami ten rok dla polskiego kibica był po prostu słaby. Może dlatego, że balon nadziei nadmuchany przed Euro 2012 był tak ogromny, że jego pęknięcie przysłoniło nawet całkiem udaną imprezę piłkarską, której przecież za naszego życia już chyba w Polsce nie doświadczymy. (Proszę mnie dobrze zrozumieć - pisząc "udaną imprezę piłkarską" - ani trochę nie myślę o sukcesie organizacyjnym odtrąbionym przez miksta Mucha/Tusk). Może dlatego, że po tłustych latach kibicowania Adamowi Małyszowi okazało się, że innych skoczków narciarskich w Polsce wychować się po prostu nie udało. Może tez dlatego, że Justyna Kowalczyk ostatecznie okazuje się jednak nieco słabsza od norweskiej astmatyczki Marit Bjoergen. Może dlatego, że powoli okazuje się, że powrót Roberta Kubicy do zawodowego ścigania w Formule 1 jest raczej niemożliwy (choć życzę mu tego z całego serca). Polski kibic to jednak stworzenie niereformowalne - mówię tak z pełną odpowiedzialnością, bo do owego gatunku się zaliczam. Polski kibic kibicuje nawet wtedy, kiedy szans na zwycięstwo dawno już brak. Polski kibic - o tym będzie też za chwilę - zawsze znajdzie sobie drużynę lub zawodnika, której będzie kibicował. Banał? Możliwe, ale jaki uroczy. Nie zrozumie go ktoś, kto nigdy nie był na stadionie, w hali, nie stał przy biegowej trasie, albo sam nie spróbował potrenować czegokolwiek. O polskim sporcie profesjonalnym Anno Domini 2012 lepiej mówić krótko, bo krótka była choćby lista naszych medalistów na Igrzyskach olimpijskich w Londynie. W sumie dziesięć medali - złote dwa - Tomasz Majewski w pchnięciu kulą i ciężarowiec Adrian Zieliński. O reszcie, lepiej ciszej… Nie można było kibicować tak po prostu, trzeba było sobie znaleźć (zaznaczyłem to już wcześniej) inne źródła sportowej radości. I znalazłem. Tak naprawdę, szczerze, kompletnie niezobowiązująco i bezpretensjonalnie ucieszył mnie mój kolega Paweł, który zapisał swojego pięcioletniego syna do klubu piłkarskiego. Małolaty ledwie biegają, przeprowadzenie akcji na więcej niż jedno podanie graniczy z cudem. Nawet jeśli z małego Iwo nie wyrośnie kolejny Messi, to co tam,  radość z tego sportu ma wielką i o to chodzi. Serce mi urosło, kiedy na starcie do warszawskiego biegu niepodległości zobaczyłem prawie 9000 osób ubranych na biało i czerwono. Pół ulicy na biało, pół na czerwono - gigantyczna biało czerwona flaga. Piękny gest z okazji Święta Niepodległości. A zupełnie ostatnio ucieszył mnie Tomek Terlikowski, który przyznał na Facebooku, że przebiegł 6 kilometrów. Nijak się to ma do igrzysk, mundiali, wyścigów i medali, ale to jego sukces, jego zwycięstwo, które i mnie, jako kibica sportu ogólnie bardzo cieszy. Docenił to nawet publicysta Gazety Wyborczej Piotr Pacewicz, który dla portalu parówkowego powiedział:

Jako leming biegający witam w naszym gronie Terlikowskiego. Fajny gest, ale pusty. Bo cóż to za tajemnicze "nasze grono", że trzeba w nim być powitanym przez redaktora leminga Pacewicza? Powitać to można kogoś w klubie kibica reprezentacji Polski - to taki wymysł starego PZPN-u. Płacisz kasę i uznają cię za swojego. Z bieganiem sprawa jest prostsza. Zakładasz buty i biegniesz. To zależy tylko od ciebie. Tak samo, jak to czy zostaniesz także lemingiem, czy nie. Wpływu można nie mieć na przykład na deszcz. Że pada na stadion. To też, swoją drogą była niezła sportowa klapa. Ale nie znęcajmy się, wszystko ma swoje dobre strony. Poznaliśmy dwóch całkiem niezłych pływaków przy okazji tego deszczu. A w obliczu tego, jak zaprezentowała się "nasza Otylia" w Londynie, to im także chętnie kibicuję. Życząc sobie i Państwu lepszego 2013 roku. Także w sporcie.

Dziennik Marcina Wikło

2012 – rok wyczerpania, rok opadania masek Nie musiałem długo szukać słowa odpowiedniego do krótkiego podsumowania roku 2012. Tym słowem jest „wyczerpanie”. Czy był to rok znaczący, czy przełomowy, czy może kolejny zwykły rok marazmu tuskowej małej stabilizacji – niech ocenią ci, którzy spojrzą na dzisiejsze czasy z odleglejszej perspektywy, za dekadę lub dwie. Słowa „wyczerpanie” mogę jednak użyć bez wahania już teraz, bo jak żadne inne pasuje do zjawisk charakterystycznych dla minionych dwunastu miesięcy. Wyczerpuje się bowiem dotychczasowy model platformerskiej propagandy sukcesu, wyczerpują się możliwości rozgrywania wojny polsko-polskiej dotychczasowymi metodami, wyczerpała się też chyba ostatecznie wiara w to, że da się prowadzić normalny dyskurs medialny w ramach istniejącego dziś w Polsce systemu.
Byle do Euro 2012 Byłoby to niesłychanie zabawne, gdyby nie było jednocześnie przerażające – chodzi o skwapliwość, z jaką politycy PO różnego szczebla zachwalali mistrzostwa Europy w piłce nożnej jako najważniejsze wydarzenie w dziejach. Sądząc z ich wypowiedzi, przydarzyło się nam coś pomiędzy ponownym chrztem Polski (ale lepszym, bo dostępnym dla większej liczby kibiców), odzyskaniem niepodległości (ale fajniejszym, bo bardziej kolorowym) a wyborem Polaka na papieża (tu też Euro wygrywa, bo Jan Paweł II pielgrzymował solowo, a piłkarze z całej Europy zaszczycili nas pielgrzymką zbiorową). Żeby było jasne – to bardzo dobrze, że Euro 2012 Polsce się przydarzyło. Jeszcze lepiej, że mimo słabych wyników sportowych polskiej reprezentacji impreza okazała się udana. Setki tysięcy kibiców z całego świata przyjechały, zabawiły się, odkryły że po polskich ulicach nie chodzą białe niedźwiedzie i zadowolone wróciły do domu. Jednak bezgraniczne nadymanie się rządowej propagandy, piramidalne bzdury plecione przez partyjnych funkcjonariuszy i okrutne zadęcie medialnych Ochotniczych Rezerw Platformy Obywatelskiej pokazują, jak straszliwą myślową pustkę próbowano zasłonić tym cyrkiem. Partia, która miała Polskę modernizować, prowadzić ku Europie, sprowadzić z powrotem miliony szczęśliwych emigrantów, naprawić system opieki zdrowotnej i edukacji skończyła w najgorszym gierkowskim stylu. Jedynym jej celem okazało się dotrwanie do wielkiego festynu, który przedstawiano jako „wielki impuls modernizacyjny” czy wręcz „skok cywilizacyjny”. Po Euro 2012 zostały niedokończone autostrady, koszmarnie drogie stadiony, których utrzymanie przekracza nasze możliwości i na których niczego nie opłaca się organizować, zdewastowana kolej (jej modernizacja jakoś nie objęła) oraz Himalaje propagandy na temat „wreszcie radosnych Polaków”. Ten numer drugi raz nie przejdzie – bajdurzenie o zimowych igrzyskach olimpijskich albo nawet futbolowych mistrzostwach świata nosi znamiona gaworzenia w malignie. Festyn się skończył, a wraz z nim wyczerpały się „gierkowskie” możliwości propagandy sukcesu. Nastała więc epoka obniżania oczekiwań społecznych i straszenia nadchodzącym kryzysem. Wajchę trzeba przestawić.
Wojna w nowej odsłonie Inżynieria strachu to podstawowy instrument działań PO nie tylko od wyborów roku 2007, ale już od roku 2005, kiedy partia Tuska niespodziewanie dla samej siebie znalazła się w opozycji. Rozpalanie i podtrzymywanie lęku przed PiS było i jest tej inżynierii strachu elementem głównym. Jednak wydarzenia ostatniego roku pokazują, że i tutaj dotychczasowa narracja się wyczerpała, trzeba ją więc zastąpić nową, ulepszoną. Okazało się bowiem, że przedstawianie głównej partii opozycyjnej jako szkodników, nieudaczników, sekty smoleńskiej i straszliwych zamordystów (odwołania do „dusznej atmosfery” i „zbrodni” IV RP) jest bronią o ograniczonej sile działania. PiS przetrwał bombardowanie, Jarosław Kaczyński nie zniknął we mgle, kolejne wspierane przez media próby rozłamu skończyły się źle dla rozłamowców. Nowe fakty w sprawie śledztwa smoleńskiego, doniesienia niezależnych naukowców, skandal z zamienionymi ciałami ofiar tragedii, kolejne dowody na nieudolność, głupotę i złą wolę rządu – wszystko to scementowało elektorat PiS. Partia Kaczyńskiego po raz pierwszy od dawna zaczęła zyskiwać w sondażach. Propagandyści Platformy pracowicie zaczęli więc przygotowywać nowy scenariusz wojenny, w którym PiS nie jest już tylko partią szkodników i sekciarzy, ale prawdziwą, fizyczną groźbą dla spokoju społecznego w Polsce. Narrację tworzą następujące wydarzenia: bitwa rosyjskich i polskich chuliganów w dniu meczu Polska–Rosja (wiadomo, kibole, czyli „bojówki PiS‑u”), sprowokowane przez policję zamieszki podczas Marszu Niepodległości („czy widzią państwo, że grozi nam rozlew krwi na ulicach”), hodowanie przez ABW „polskiego Breivika”, czyli agrobombera Brunona K. oraz doprawianie radykalnym opozycjonistom (jak Grzegorz Braun) gęby „podżegaczy do mordów”. Innym efektem wyczerpywania się tradycyjnej formuły straszenia PiS‑em jest pomysł na osłabienie opozycji poprzez jej podmienienie na opozycję koncesjonowaną. To operacja przeprowadzana równolegle z operacją „Przemoc” – podczas gdy spindoktorzy PO i zaprzyjaźnione media pracują ciężko nad przyklejeniem Prawu i Sprawiedliwości etykiety partii zadymiarzy, masowych morderców i zamachowców, trwają jednocześnie próby wykreowania nowej, „lepszej” prawicy, której mógłby patronować na przykład prezydent Bronisław Komorowski. Kalkulacja jest taka – im bardziej krwawy będzie obraz PiS, tym łatwiej będzie przekonać niezdecydowanych lub lękliwych, by poszli za wąsatym Wujkiem Narodu składać kwiaty pod pomnikiem Romana Dmowskiego w towarzystwie „dobrych endeków”, takich jak Roman Giertych czy Michał Kamiński. Jak zauważyła prof. Jadwiga Staniszkis, powierzenie takiej koncesjonowanej prawicy przejętego tygodnika „Uważam Rze” może być zwiastunem tego, że w role dobrych prawicowców będą wcielać się zwolennicy Jarosława Gowina, Radosława Sikorskiego i wspomnianego Romana Giertycha. Może będzie z tego nowa partia, a może „rozsądna prawica” w ramach Polskiej Zjednoczonej Platformy Obywatelskiej.
Media posłuszne – albo żadne I tu dochodzimy do kolejnej kwestii, w której wydarzenia roku 2012 oznaczają ważną cezurę. Oto czystka polityczna w Presspublice, doprowadzająca do osłabienia „Rzeczpospolitej” i de facto likwidacji „Uważam Rze” w dotychczasowej formule. Oto uporczywe ignorowanie przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji starań telewizji Trwam o miejsce na cyfrowym multipleksie, wspieranych dwiema gigantycznymi manifestacjami – wiosną w obronie wolności słowa manifestowało prawie 100 tys. osób, a jesienią już grubo ponad 100 tys. Oto ponawiające się próby wprowadzenia kar za głoszenie nieprawomyślnych poglądów (projekt ustawy o „mowie nienawiści”). Oto kolejne podejścia do cenzurowania i kontrolowania internetu. W Polsce roku 2012 wyczerpały się ostatecznie możliwości stworzenia normalnego dyskursu medialnego w ramach istniejącego systemu. Władza nie zamierza tolerować żadnych nieprzychylnych jej ośrodków medialnych. „Rz” i „Uważam Rze” zostały spacyfikowane. Telewizja Trwam i Radio Maryja za chwilę zostaną dobite wielomilionowymi opłatami za koncesje (nawet jeśli miejsce na multipleksie nagle się znajdzie, to nie wiadomo, czy toruńską stację będzie na nie stać). Dziś nikt już nie ma wątpliwości, że system medialny domyka się tak szczelnie, że jedynym wyjściem jest budowanie mediów całkowicie omijających ten monopol. Gwarantem ich niezależności musi być także niezależność właścicielska. Istnieją silne wolne media w internecie, powstają nowe inicjatywy prasowe, do których rad nadzorczych rząd nie będzie miał dostępu. Być może jedynym sposobem na powstanie wolnej telewizji okaże się zbudowanie kanału satelitarnego nadawanego spoza terytorium Polski. Tak czy inaczej – maski opadły. Zamiast marszu ku Europie, mamy dyskretne zbaczanie ku putinowskiej Rosji albo Białorusi. Jakie owoce w długiej perspektywie przyniesie ten rok wyczerpania, smutny i duszny rok 2012, w którym władza nie przegapiła żadnej okazji, by zaznaczyć swoją niechęć i pogardę dla inaczej myślących? Być może odpowiedź przyniesie rok 2013, a może dopiero lata kolejne. Wszystko zależy od tego, kiedy do wszystkich opisanych przeze mnie fenomenów wyczerpania dołączy ten najważniejszy – wyczerpanie się cierpliwości okłamywanych, okradanych, pogardzanych i manipulowanych obywateli III RP. Prędzej czy później nastąpi. Niestety – nikt nie jest dziś w stanie przewidzieć, w jakiej formie się przejawi. Piotr Gociek

Wargi Łosia a wargi Wałęsy czyli sarmacka mowa nienawiści U nas, gdy szło o honor króla i królestwa, bywało, że ludzie dawali gardła. Lecz zasadniczo, w polemice i żarcie (a zwłaszcza przy żarciu) granice wolności okazywały się szersze, niźli gdzie indziej.

Wargi Wałęsy W roku 1989, zaraz po niesławnej pamięci Okrągłym Stole, hiszpański dziennikarz zagadnął Wałęsę, „czy Polska pójdzie teraz hiszpańską drogą?” A Wałęsa jak to Wałęsa: „między Polską a Hiszpanią nie ma właściwie żadnej różnicy, tylko że wasz generał umarł, a nasz jeszcze żyje”.

„Nasz jeszcze żyje”. Tak, prawdziwe to, od świadka usłyszane. Trzeba zapytać prawników, czy po wprowadzeniu ustawy o „mowie nienawiści” pan Wałęsa mógłby zostać oskarżony i skazany (przez wzgląd na tę wypowiedź) o zamiary generałobójcze? Ale teraz…

…wargi łosia… buch na stół raz! Smaczne, acz kojarzone dość obscenicznie, niczym cynaderka. Przy tym stole Polacy i Francuzi, a wszystko w latach dwudziestych XVII wieku, podczas dyplomatycznych rokowań. I oto mlaszczący Sarmaci – notuje Francuz Karol Ogier – rozciągając własnymi zębami łosiowe wargi –

…wysypali … nieskończoną moc wcale grzecznych dykteryjek o zwisających wargach członków domu austriackiego [Habsburgów]. Nie do wiary jest swoboda szlachty polskiej, z jaką mówią najswobodniej o cesarzach i królach, a nawet o swoim własnym królu.

A pamiętajmy, że właśnie z „domu austriackiego” pochodziły matka i macocha ówczesnego polskiego monarchy. W innych królestwach Europy po takiej uczcie żartujący ministrowie otrzymaliby dymisję i koniec pieśni. Przecie to tak, jakby dziś rozprawiać w międzynarodowym gremium z ramienia Putina o łysinie Putina albo z ramienia Merkel o wolich oczach Merkel. Ale u nas nie było w zwyczaju, aby nawet i sam król (tu relacja nuncjusza papieskiego) „urażał się o niewinne żarty, które z innymi królami albo nie są wolne, albo się kończą na rozbiciu niejednej ważnej sprawy o nieostrożnie wymówione słówko”.

Zaraźliwość „mowy nienawiści” Staropolskie przyzwolenie dla mowy nienawiści okazywało się aż nazbyt zaraźliwe. Nuncjusz Malaspina przeżywszy czas jakiś w Rzeczypospolitej tak przywykł do sarmackiej bezpośredniości, że powróciwszy na łono Stolicy Apostolskiej zaczął mieć kłopoty – bo nie przypomniał sobie w porę, iż tak w Italii nie wypada. Podobnie sparzył się zdrajca Hieronim Radziejowski, który, porzuciwszy Jana Kazimierza na rzecz Karola Gustawa (czyli najeźdźcy) nie pojął, iż w otoczeniu tegoż Karola nie wolno krytykować zdań i czynów Karola. A że czynił to notorycznie, rychło trafił do paki z zarzutem: „zdrajca” (i dobrze mu tak).

Clou Powiecie Szanowni Państwo – to jakieś dykteryjki, a nie prawdziwa „mowa nienawiści”. O, nie. Mówimy o wypowiedziach, które kiedyś traktowano by jak przestępstwo, ale… nie w Rzeczypospolitej. U nas, owszem: gdy szło o honor króla i królestwa, bywało, że ludzie dawali gardła. Lecz zasadniczo, w polemice i żarcie (a zwłaszcza przy żarciu) granice wolności okazywały się szersze, niźli gdzie indziej. No i komu to teraz przeszkadza? Jacek Kowalski

Luzacka dyplomacja w rytmie pop. Ryba psuje się od głowy. Prymitywny, luzacki styl Sikorskiego, musi odbijać się na zachowaniu urzędników MSZ Przez media przeleciała ostatnio informacja o polsko-chińskim video-klipie parodiującym koreański hit Gangnam Style. Na tle modnej piosenki, nakręcony został z bolywoodzkim rozmachem klip w polskiej ambasadzie w Pekinie z udziałem naszego ambasadora w roli głównej. Media biją brawo, bo to taki nowoczesny chwyt marketingowy. No i wreszcie coś światowego na święta. A mógł być obciach, gdyż komuś w polskiej ambasadzie, na wzór śpiewanych życzeń ambasady amerykańskiej, jeszcze przyszłoby do głowy zrobić coś o Bożym Narodzeniu lub nawet zaśpiewać polską Kolędę! Nie można oczekiwać powagi od polskich urzędników jeśli dla polskiego premiera haratnąć w gałę ma większe znaczenie niż głosowanie w Sejmie. Krajowy i międzynarodowy luz prezydenta oraz jego trywialne lapsusy też nie wspierają etosu urzędników państwowych. Wygłupy polskiego ambasadora są więc niestety skutkiem konsekwentnego luzactwa polskich polityków sprawujących obecnie władzę oraz błaznowania Radosława Sikorskiego. Ryba psuje się od głowy, jak głosi popularne polskie przysłowie. Minister Sikorski już dawno odszedł od poważnego zachowania. Jeszcze w kampanii wyborczej zapowiadał dorzynanie watah. Zamiast poważnej wykładni problematyki międzynarodowej lepiej wychodzą mu pyskówki medialne z opozycją. Zamiast merytorycznej debaty preferuje ćwierć-inteligentne, lakoniczne wpisy na ćwierkaczu. W ten sposób był nawet w stanie odnieść się do Powstania Warszawskiego. Prymitywny, luzacki styl Sikorskiego, przy braku celów i wyzwań polskiej dyplomacji, musi odbijać się na zachowaniu urzędników MSZ. Pamiętamy jak przed laty młody doradca Sikorskiego założył sobie damskie majtki na hełm podczas ministerialnej wizyty w Afganistanie. Następnie córka ministra Rostowskiego, zatrudniona też w charakterze doradcy w MSZ reklamowała się na portalach społecznościowych na tle wulgarnych bilbordów. W czasie polskiej prezydencji w Unii Europejskiej Sikorski próbował też szokować Europę trywialnymi gadżetami. Były wtedy popularyzowane zabawki-bączki, parciane torby oraz komiksy pełne wulgaryzmów. Ostatnio pojawiły się na stronie MSZ, przy oczywistej aprobacie Sikorskiego, blogi polskich dyplomatów i urzędników z centrali na Szucha. Ambasadorowie polscy dywagują tam nad zachowaniem polityków państw goszczących ich. To urąga zasadom dyplomacji. Co więcej, dyrektor polityczny MSZ (urzędnik państwowy) pozwala sobie na polityczne polemiki z opozycją. W tym kontekście wygłup ambasadora Chomickiego nie może dziwić. Jest to konsekwencja braku istotnych wyzwań dla polskiej dyplomacji oraz przyzwolenie Sikorskiego na takie pajacowanie. Takie zachowanie nie licuje z etosem dyplomacji. Wiem, że zadania i działanie dyplomacji powinny ewoluować i dopasowywać się do zmieniających się okoliczności i nowych środków. Są jednak granice takich zmian. Zasadą w dyplomacji jest, aby nie utożsamiać przekazu wiadomości z przekazującą osobą. To należy rozumieć, iż nie strzela się do posłańca. Dyplomata może przekazywać wieści dobre lub złe, ale nie powinien być z nimi utożsamiany. On przekazuje tylko informacje i decyzje, które zostały podjęte gdzieś na szczytach decyzyjnych jego państwa. Ta zasada powinna gwarantować dyplomacie nietykalność. Dyplomacja powinna też przedstawiać rzeczowe argumenty i majestat państwa w sposób profesjonalny, zgodny z konwencjami i protokołem dyplomatycznym. Dyplomacja powinna wreszcie uwzględniać kulturowy i polityczny kontekst państwa przyjmującego ambasadora. Chiny to kraj ceremoniału, protokołu i sztuki zachowania twarzy. To światowe mocarstwo nuklearne. Druga gospodarka świata oraz stały przedstawiciel w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. To nie jest państwo, które bezkrytycznie chłonie zwesternizowane wynalazki Korei Południowej czy nawet Japonii. Czy w tym kontekście, przesłanie przekazane Chinom przez ambasadora Chomickiego może być traktowane poważnie? Wątpię! Obrońcy zachowania ambasadora Chomickiego podkreślają, że Polska jest handlową marką i trzeba ją sprytnie sprzedawać. Należy to robić zgodnie z zasadą: wyróżnij się albo giń. Mam wątpliwości czy tak należy popularyzować nasz kraj. Czy wszystko jest na sprzedaż? Co chce w swoim klipie sprzedać ambasador Chomicki? Co polskiego promuje? Polski fortepian i dwie panie w strojach regionalnych? Poza tymi wątpliwościami estetycznymi, można też mieć zastrzeżenia prawne. Czy polski ambasador zasadnie promuje zagraniczną firmę i czy jest zgodne z prawem międzynarodowym robienie tego na obszarze polskiej ambasady? Wiem, że dla lemingów zapatrzonych w nowoczesnego, europejskiego ministra Sikorskiego każda forma odejścia od konwenansów jest godna pochwały. Ale kiedyś trzeba przestać robić na złość Kaczorowi i PiS-owi. Trzeba odejść od zachowania i dyplomacji w stylu Kuby Wojewódzkiego. Kiedyś trzeba zacząć realizować polskie interesy narodowe.

Dziennik Witolda Waszczykowskiego

Jurek Owsiak o swojej emeryturze: Nikczemna, poniżej godności! Kolejny emerytalny coming-out! Po Krystynie Mazurównie czy Ryszardzie Rynkowskim o wysokości swojej emerytury postanowił poinformować Jurek Owsiak. Zrobił to w wywiadzie udzielonym portalowi dziennik.pl Takie coming-out'y są ostatnio w modzie. Dzięki nim mogliśmy dowiedzieć się, że nawet znani i lubiani na wyżycie z samej emerytury nie mają co liczyć. Ot choćby taka jurorka Polsatu, choreografka jak Krystyna Mazurówna dostaje nieco ponad... 100 zł emerytury! W o wiele lepszej sytuacji, choć daleko od zadowalającej jest zaś piosenkarz Ryszard Rynkowski, który niedawno zdradził, że dostaje z ZUS-u nieco ponad 1100 zł. Dorabia więc sobie wynajmując mieszkania. Do chóru emerytalnych comingoutowców dołączył szykujący się do kolejnego finału WOŚP - Jurek Owsiak. Przypomnijmy - po raz pierwszy w historii jego Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy podzieli zebrane pieniądze między dzieci i seniorów. I pewnie, dlatego Jurek Owsiak postanowił w dzienniku.pl opowiedzieć o swoich świadczeniach emerytalnych. 

- Jestem za wydłużeniem wieku emerytalnego. Choć nie chcę mówić za tych, którzy walą młotem po osiem godzin w ciężkich warunkach. Sam mam tak nikczemną emeryturę, że ręka się zaciska w pięść. Płacę regularne podatki, rzadko korzystam z lekarzy, nie nadwyrężam budżetu państwa. Z publicznej służby zdrowia korzystam tylko w przypadku operacji. Ale to na palcach jednej ręki można policzyć, bo mam dodatkowe ubezpieczenie. Nie jestem drogim klientem dla tego państwa. A moja emerytura to są pieniądze poniżej godności - mówi Jurek Owsiak dla portalu dziennik.pl. Ile dokładnie dostaje emerytury - tego jednak nie zdradził. Zaznacza jednak, że jego finanse są transparentne i każdy może je przejrzeć. Jurek Owsiak, bowiem na swoim blogu publikuje zeznania podatkowe. W 2011 roku jego dochód wyniósł 35 799 złotych.

Beżowa Jones kocha pana Sułka Tak, wiem. Kawały o blondynkach są niefajne. Ale co poradzę, skoro niektóre dowcipnie trafiają w sedno? Na przykład ten: o czym myśli blondynka w czasie nocy poślubnej? Myśli: „Beżowy? Tak, chyba pomaluję sufit na beżowo”. Tak, wiem. Katarzyna Kolenda-Zaleska jest brunetką. Ale jej podsumowanie roku w „GW” („Radość Euro 2012 i smutek wraku”) czyta się jak dziennik Bridget Jones. „Basta! Niech koniec roku będzie końcem narzekania, a początkiem świętowania tego, co się udało, przypominaniem sobie chwil naprawdę wspaniałych, z których możemy być dumni i na których możemy budować fundament na przyszłość” – apeluje czołowa publicystka mainstreamu, pozbywając się miazmatów skomplikowanej, polskiej rzeczywistości, niczym urocza Bridget swoich poradników. Bo kiedy Kolenda-Zaleska myśli o „odchodzącym roku”, to myśli „przede wszystkim o Euro 2012” i wspomina „ten nastrój radości, swobody i beztroski”. Ba, dzięki Euro 2012 „przejrzeliśmy się jak w lustrze w twarzach naszych gości i zobaczyliśmy, jacy potrafimy być fajni”. I jest pytanie: jak bardzo trzeba być fajną, żeby zauważyć przy tym jedynie „niespecjalnie udany występ naszych piłkarzy”, nie dostrzegając zarazem 2 mld zł utopionych w narodowym (Brazylijczycy budują właśnie na Mundial 2014 stadiony porównywalne, tyle że za trzykrotnie niższą cenę), losu setek upadłych firm, które do dziś nie odzyskały pieniędzy wtopionych w budowaną po gierkowsku infrastrukturę na mistrzostwa? Czy w końcu haniebnych okoliczności „kibicowskiego” marszu Rosjan przez Warszawę?

„No i jeszcze z pewnym zaskoczeniem zobaczyliśmy, że jednak tej imprezy nie udało nam się spieprzyć, a przecież spieprzyć potrafimy wszystko, nawet naszą z takim trudem i poświęceniem odzyskaną wolność. Tak przynajmniej nam się wmawia (…)” – oburza się uroczo Bridget polskiego dziennikarstwa, która wie, że nie musi mówić, kto wmawia, bo to przecież wiadomo. Za to marzy o tym, by w takie rzeczy nie wierzyć (oprócz – rzecz jasna – marzenia o pokoju na świecie). Nie przypadkiem martwi się, a nawet „czuje wstyd” za „nieumiejętność rozmawiania o rzeczach naprawdę ważnych, za koncentrowanie się na jakichś błahostkach, za nieumiejętność sformułowania wizji naszego państwa na następne lata, za uleganie emocjonalnym szantażom, które pogłębiają społeczne podziały, za ten język brutalny, który burzy wszystkie mosty”. Naiwniej i śmieszniej zabrzmiałoby to chyba tylko trzynastozgłoskowcem, ale i tak jest beżowo, że hej. Bo wprawdzie Kolenda-Zaleska nie wymienia „rzeczy naprawdę ważnych” (in vitro, walka z homofobią?), za to nie ukrywa „błahostek”. Bo np. taki smoleński wrak. Jak wróci do Polski, to „rozhuśta emocje” i „jeszcze bardziej się pokłócimy”, a to takie przecież takie niebeżowe. Kolenda-Zaleska chciałaby też np., żeby w Warszawie stanął w końcu fajny pomnik śp. Lecha Kaczyńskiego, ale co zrobić, nie da się. „Po obu stronach sporu nie ma woli porozumienia się, nie ma woli kompromisu” – kreśli symetrię z lekkością poradnika „Jak zdobyć mężczyznę w 15 krokach”. Wystarczy? No skąd! Gorąco polecam lekturę w całości, bo nie jestem w stanie nawet w części oddać głębi wszystkich odcieni beżu języka i myśli autorki. Naprawdę, to najbardziej utleniony tekst, jaki ostatnio czytałem. Tymczasem zachodzę w głowę, po co tzw. czołowe publicystki kraju („jest więc dobrze” – podsumowała rok po profesorsku Magdalena Środa) z mozołem zaczerniają biel papieru tzw. czołowego dziennika kraju, rozkładając myśl prostą na czynniki pierwsze, niuansując i ubierając w rozbudowane akapity, zamiast wdzięcznie i nieskomplikowanie – niczym Eliza panu Sułkowi z kultowego już dziś słuchowiska dawnej „Trójki” – wyznawać po prostu i szczerze: „Kocham pana, panie Tusku kochany”. Skoro się wzięło mentalny ślub z władzą… Całkiem niedawno pewna wrocławianka pokazała, jak bez ceregieli robić premiera na różowo, gdy podczas wizyty Donalda Tuska wprost wyznała mu miłość w świetle kamer i mikrofonów. Nic, tylko brać przykład. Może nie będzie mądrzej, ale uczciwiej na pewno. Piotr Kobalczyk
30 Grudzień 2012 „Życie przerosło kabaret” - taki tytuł nosi książka wydana przez byłego posła Platformy Obywatelskiej, pana Tadeusza Rossa. Pan były poseł – powinien w przeciwieństwie do nas - jako kabareciarz - doskonale wiedzieć, na czym polega kabaret.. W końcu jest od kabaretu specjalistą.. Książki pana Tadeusza nie czytałem i czytać nie będę, bo mam książki ciekawsze niż książka pana Tadeusza Rossa, człowieka Platformy Obywatelskiej, i człowieka tzw. Salonu. Tym bardziej, że kilkadziesiąt ciekawych pozycji zalega w mojej” poczekalni” do przeczytania.. Między innymi:” ”Teoria pieniądza i kredytu”- L von MIsesa,” W obliczu końca”- Mariana Zdziechowskiego,”Agenci SB kontra Jan Paweł II”- Leszka Szymowskiego,”Emerytalna katastrofa”- Roberta Gwiadowskiego,””Złoty spisek”—Ferdynanda Lipsa”,’Szkoła austriacka”- De Soto, ‘A nie mówiłem”- Roberta Gwiazdorskiego, czy „Świat wg Korwina”- i wiele innych. Bo co ciekawego może pisać o życiu, które przerosło kabaret, człowiek, który ze swojego prywatnego życia uczynił kabaret.? Mieć pięć żon- czy to już nie jest wystarczający kabaret???? No na szczęście, nie jednocześnie- ale jedna po drugiej.. Powiedzmy- druga może się trafić..(????) Ale pięć??? To jest już przemysł matrymonialny.. Pan Tadeusz Ross uprawia przemysłowo związki małżeńskie- rozumiem tzw. cywilne.. Ale chociaż jest siedmioro dzieci.. Chyba, że w swojej książce opisuje swój rodzinny kabaret..??? Albo kabaret, który tworzył w Polsce będąc posłem VI kadencji Platformy Obywatelskiej i przegłosowując te wszystkie głupstwa wymyślane przez socjalistów Platformy Obywatelskiej.. Nie zdając sobie może sprawy z wagi ustaw, które przegłosowywał zawzięcie latach 2007- 2011. Bo z przegłosowywanych ustaw wynika kabaret w którym nam przyszło żyć.. Jeśli ustawa ma charakter wolnościowy wobec” obywatela’- odchodzimy od kabaretu; jeśli ma charakter zabierający człowiekowi wolność- kabaret narasta.. Od dwudziestu lat tzw. przemian- żadna ustawa od czasu ustawy Wilczka- nie ma charakteru wolnościowego.. To pan Tadeusz Ross ma swój udział w tworzeniu kabaretu, który przerósł życie jego i nasze. I on nosi na sobie część odpowiedzialności za to co się w Polsce dzieje.. Czy widzi to jego ostatnia żona – Sonia? I tych 2712 „obywateli”, którzy głosowali w 2007 roku na pana Tadeusza Rossa??? Marnując swój głos- pośród innych głosów zmarnowanych i oddanych na Platformę Obywatelską… Ale dajmy spokój, z małą sprawą – jaką jest pan Tadeusz Ross, były poseł Platformy Obywatelskiej, jego książce i jego 5-iu żonom- na naszym najbliższym wschodzie dzieją się ciekawe rzeczy.. Konkretnie na Białorusi.. Dochodzi do zacieśnienia stosunków pomiędzy Republiką Białoruską, a Chińską Republiką Ludową, ale niedemokratyczną. Republiką opartą na autorytecie… NA Białorusi jest demokracja, ale to nie ta, która podobałaby się tzw. Zachodowi, czyli Unii Europejskiej zbudowanej na gruzowisku cywilizacji łacińskiej, która jeszcze się kolebie.. Ciągnie resztkami sił atakowana i poniewierana przy każdej okazji.. Prawdziwa demokracja na Białorusi będzie wtedy gdy władzę na Białorusi zdobędzie ktoś służalczy wobec Unii Europejskiej, Wtedy rzecz jasna demokracja zatriumfuje i będzie ta właściwa.. Na razie nie jest właściwa. Bo jak rządzą nasze sukinsyny- to jest demokracja właściwa,; jak sukinsyny nam obce- to koniec demokracji… No i trzeba koniecznie zadłużyć Białoruś , przynajmniej jak nas- na te 300 miliardów dolarów(!!!_- co najmniej! W każdym razie rząd w Mińsku przygotowuje bazę prawną do przeprowadzenia ćwiczeń wojskowych z udziałem- uwaga!- chińskich żołnierzy na swoim terytorium..(????) Będziemy mieli Chińczyków nie tylko na bazarach i w handlu- ale także na wschodzie naszej granicy. I to chińskich żołnierzy.. Żołnierzy wielkiego imperium światowego…. Które- za kilka lat- jak tak dalej będzie szło- prześcignie upadające Imperium Amerykańskie, które już de facto jest bankrutem.. Bo 18 bilionów dolarów długu- to już chyba bankructwo.. Przecież nie rozwój.. No i kto teraz będzie , po upadku amerykańskiego imperium wprowadzał demokrację na całym świecie? Chiński ustrój jest autorytarny, nie demokratyczny.. Amerykański jest demokratyczny.. Dwóch pozorowanych przeciwników udaje – podczas wyborów- że się różni.. A potem podają sobie ręce.. I wszystko pozostaje po staremu.. To jest dopiero kabaret- panie Tadeuszu Ross.. Zawsze może Pan napisać książkę od nowa.. Tak jak u nas prawybory w Platformie Obywatelskiej pomiędzy panem Komorowskim , a panem Sikorskim.. Czy to przypadkiem nie był sfingowany kabaret? W planach na Białorusi jest również pomoc Chińczyków w transmisji białoruskiej telewizji na cały świat(!!!) To będzie dopiero hit! Nawet nad Amazonką będą mogli oglądać Łukaszenkę.. I słuchać co ma do powiedzenia… Propagandową telewizję Biełsat, którą finansuje Polska , Łukaszenka przykryje białoruską czapką.. To jest dopiero pomysł, żeby wydawać nasze pieniądze na propagandę antybiałoruską, bo nie ma tam” naszych sukinsynów’, którzy budują demokrację. Pani Romaszewska- córka pana Zbigniewa Romaszewskiego z Prawa i Sprawiedliwości- dowodzi tą propagandą.. I jakoś nikt z Platformy Obywatelskiej, nie pozbawia jej funkcji służenia antybialoruskiej propagandzie.. ? Może spokojnie ją uprawiać.. To jest sojusz pomiędzy PiS a PO.. A co nam przeszkadza, że towarzysz Łukaszenka buduje socjalizm narodowy na Białorusi? W końcu Białoruś nie należy do Polski- jak na razie.. 6 grudnia 2012 prezydent Łukaszenka podpisał dekret nr 547, który zatwierdza projekt porozumienia między Republiką Białorusi, a Chińską Republiką Ludową.. Nie wiadomo na razie, w jaki sposób Białoruś zamierza połączyć współpracę z Chinami z przynależnością do Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, skupiającej większość krajów WNP.. Ale Łukaszenka za wszelką cenę stara się zachować niezależność od Federacji Rosyjskiej i Unii Europejskiej.. To jest w naszym interesie politycznym. Żeby oddzielał nas od Federacji Rosyjskiej.. Należy popierać Łukaszenkę, przeciwko Rosji.. Ale nie należy go zwalczać.. I to oficjalnie tworząc kanał propagandy antypaństwowej.. Zwalczanie Łukaszenki – to interes Unii Europejskiej i USA.. Ale nie ma to nic wspólnego z polskim interesem stanu.. To nas tylko skłóca z naszym sąsiadem.. Pan Tadeusz Ross z Platformy Obywatelskiej ma oczywiście rację, że życie polityczne przerosło polityczny kabaret.. Ponieważ jego książki nigdy nie przeczytam, to nie dowiem się, co miał autor do końca na myśli.. A jeśli są w niej poglądy całej Platformy Obywatelskiej- to wszystko jasne.. życie jeszcze bardziej przerośnie kabaret- panie Tadeuszu, nieprawdaż? Mam nadzieję, że swojej książce Pan podkreśli swoją rolę w konstruowaniu kabaretu, w jakim przyszło nam żyć.. Inaczej zawartość książki nie będzie pełna.. Prawda?

WJR

Władimir Bukowski - legendarny opozycjonista - kończy 70 lat Dziś rosyjski dysydent, pisarz i obrońca praw człowieka w ZSRR, zagorzały antykomunista i krytyk Unii Europejskiej, kończy 70 lat. Władimir Bukowski urodził się 30 grudnia 1942 w Bielebieju i już jako 17-latek po raz pierwszy wszedł w konflikt z komunistycznymi władzami. W 1959 został wyrzucony ze szkoły za rozpowszechnianie publikacji drugoobiegowych. Przez cały ten czas działał w ruchu opozycyjnym, a cztery lata później został przez władze na dwa lata umieszczony w szpitalu psychiatrycznym, co było w ZSRR częstym sposobem na radzenie sobie z opozycjonistami. Bukowski wielokrotnie był jeszcze zamykany w zakładach psychiatrycznych oraz wysyłany do obozów karnych. Po procesie, który wzbudził liczne protesty na Zachodzie i zaangażował najwyższe sfery rządzące w ZSRR, w 1971 został uznany za „winnego działalności antyradzieckiej” i skazany na 7 lat więzienia oraz 5 lat zsyłki. Łącznie w więzieniach, szpitalach psychiatrycznych i obozach Bukowski przesiedział 12 lat.W 1976 został deportowany z ZSRR na Zachód w ramach wymiany za sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Chile Luisa Corvalana. Od tego czasu Bukowski żyje na emigracji, choć po 1991 r. kilkukrotnie odwiedził Rosję. W latach osiemdziesiątych Bukowski krytykował Zachód za wszelkie gesty ugodowe względem ZSRR. Pierestrojkę uznał za woltę komunistów w celu przeprowadzenia reform wymuszonych upadkiem gospodarczym przy zachowaniu władzy. W tym czasie Bukowski postulował utworzenie międzynarodowej komisji w celu zbadania zbrodni komunistycznych i procesu sądowego mającego rozliczyć komunistyczne zbrodnie, na wzór procesów norymberskich. Po upadku puczu Janajewa przebywał przez kilka miesięcy w Moskwie, jednak pomimo wstępnych ustaleń z nowymi władzami rosyjskimi i podjętych prób otwarcia archiwów, do urzeczywistnienia jego planów ostatecznie nie doszło.

W 1992 roku Bukowski został mianowany reprezentant strony prezydenckiej (Borysa Jelcyna) w sporze z reaktywowaną KPZR przed Trybunałem Konstytucyjnym. Uzyskany wówczas dostęp do dokumentów Komitetu Centralnego, umożliwił Bukowskiemu skopiowanie wielu cennych informacji i opublikowanie ich później na Zachodzie. Dotyczyły one m.in. wspierania przez radziecki wywiad i partię komunistyczną akcji terrorystycznych za granicą, działalności partii komunistycznych w krajach kapitalistycznych, czy wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Bukowski wielokrotnie na łamach „Gazety Polskiej” wypowiadał się w sprawach związanych z Polską oraz ostro krytykował sposób prowadzenia śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej. Jego zdaniem niemożliwe jest osiągnięcie trwałej poprawy w stosunkach polsko-rosyjskich, ponieważ „Rosja prowadzi politykę imperialną” i wszelkie ustępstwa będą zatem powodowały jedynie eskalację żądań. Niezalezna.pl, PAP

Odszedł jeden z niezłomnych polskich biskupów Zmarł abp. Ignacy Tokarczuk Dziś rano o godz. 8. 30 w Przemyślu zmarł abp senior Ignacy Tokarczuk - niezłomny biskup, świadek wiary, budowniczy Kościoła w czasach PRL i twardy przeciwnik władzy komunistycznej, pierwszy metropolita przemyski. Miał 94 lata. Pogrzeb odbędzie się 2 stycznia o godz. 11. Śp. abp Ignacy Tokarczuk urodził się 1 lutego 1918 r. w Łubiankach Wyższych k. Zbaraża. Święcenia kapłańskie otrzymał 21 czerwca 1942 r. w kościele seminaryjnym Metropolitalnego Wyższego Seminarium Duchownego we Lwowie. Jednocześnie ukrywał się w obawie przed wcieleniem do Armii Czerwonej, a głodu i terroru doznał zarówno podczas okupacji sowieckiej, jak i niemieckiej. Podczas jednej z masakr, która nastąpiła w wyniku podsycania nienawiści polsko-ukraińskiej, zginęło dwóch kuzynów ks. Tokarczuka, on sam cudem uniknął śmierci. Bez nadziei, że Lwów pozostanie w polskich rękach ks. Tokarczuk opuścił miasto w listopadzie 1945 r. W grudniu otrzymał nominację na wikariusza parafii pw. Chrystusa Króla w Katowicach, gdzie zajął się katechizacją Ślązaków i polskich repatriantów z Kresów Wschodnich. Szybko jednak popadł w konflikt z lokalną komórką PPR i tylko dzięki przeniesieniu na Katolicki Uniwersytet Lubelski uniknął represji. Tam zwrócił uwagę bezpieki, gdy w proteście przeciwko wprowadzeniu na KUL komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej porzucił pracę na tej uczelni i wyjechał do Olsztyna. Okres agresywnej inwigilacji Kościoła w latach 50. przetrwał, poświęcając się działalności naukowej. W 1952 r. został przeniesiony na parafię w Gutkowie na Warmii. Objął także stanowisko wykładowcy na „Hosianum” – Wyższym Seminarium Duchownym w Olsztynie oraz duszpasterza młodzieży wiejskiej studiującej w olsztyńskiej Wyższej Szkole Rolniczej. 3 grudnia 1965 r. papież Paweł VI mianował ks. Tokarczuka ordynariuszem diecezji przemyskiej. Sakrę biskupią otrzymał on 6 lutego 1966 r. w przemyskiej bazylice katedralnej. Jak pisze Mateusz Wyrwich w II tomie książki "Kapelani Solidarności, 1980-1989", podczas pierwszego spotkania z miejscowym dygnitarzem PZPR, bp Tokarczuk stwierdził, że polski naród żyje w nienormalnych czasach, a ustrój „zaproponowany” przez komunistów to bezprawie ubrane w szaty prawa. SB rozpoczęła nagonkę na biskupa. Rozpowiadano wśród katolików, że jest Ukraińcem. W zamyśle prowokatorów miało to wywołać nieufność tych, którzy doznali krzywd od Ukraińców. Ukraińcom z kolei mówiono, że ordynariusz został tu mianowany, by przywracać katolickie świątynie. We wsiach i miasteczkach zawrzało. Ale nowy biskup nie poddał się, rozpoczął systematyczne wizytacje parafii w swej rozległej diecezji. Odprawiał Msze św. w kościółkach i kaplicach. Wchodził do ubogich, jak i do zamożniejszych domów. Wkrótce okazało się, że opór wobec władzy komunistycznej bp Tokarczuk pojmuje bardzo praktycznie. Przez ćwierć wieku prowadzenia diecezji przemyskiej przez bp. Tokarczuka, w latach 1966-1990 na jej terenie zostało erygowanych ponad 220 nowych parafii. Wzniesiono ponad 400 kościołów i kaplic.Podczas uroczystości milenijnych hierarcha wygłosił 61 kazań, które - według SB - zawierały "wrogie akcenty". W latach 70. bp Tokarczuk zaangażował się jako duszpasterz opozycji demokratycznej z KOR-u, ROPCiO, Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Lubelskiej i NSZZ "Solidarność". Jak przyznawał po latach, powstanie "Solidarności" nie było dla niego zaskoczeniem. Fakt ten traktował jako oczywistość, jednak nie spodziewał się, że ruch przybierze tak wielkie rozmiary. Traktował "Solidarność" jako ruch w pełni niepodległościowy i uczył takiego stosunku do związku swoich kapłanów. Obrana przez ks. bp. Ignacego Tokarczuka droga, polegająca na budowaniu niezależności społeczeństwa w oparciu o struktury diecezjalne wbrew woli komunistycznego państwa, przyczyniła się do uzyskania przez Polskę niepodległości oraz rozwoju przemyskiego Kościoła. 2 czerwca 1991 r. Jan Paweł II mianował biskupa Tokarczuka arcybiskupem a 25 marca 1992 r. ustanowił metropolitą przemyskim. 14 kwietnia 1993 r. abp Tokarczuk przeszedł na emeryturę. 3 maja 2006 roku abp Tokarczuk został odznaczony przez prezydenta Kaczyńskiego Orderem Orła Białego. Najwyższe odznaczenie państwowe zostało mu przyznane jako wyraz uznania za posługę, odwagę i poświęcenie dla Kościoła i narodu polskiego. - Jest to uznanie dla mojego kochanego Polskiego Narodu, który nigdy nie lękał się komunistów, lecz zawsze był wierny Bogu, Kościołowi i Ojczyźnie, i służył wiernie z miłością i odwagą - powiedział arcybiskup po otrzymaniu orderu. 21 maja 2007 roku abp Tokarczuk został powołany przez prezydenta Kaczyńskiego w skład Kapituły Orderu Orła Białego. W 2006 roku w Sandomierzu powstało Centrum Badań nad Myślą i Dziełem abp. Tokarczuka. Centrum gromadzi ponad 700 różnych pozycji katalogowych ofiarowanych przez abp. Tokarczuka diecezji sandomierskiej. Są wśród nich książki, wykazy prac naukowych, roczników i multimediów, obrazy, medale i odznaczenia, a także ponad 30 teczek ze zdjęciami oraz 91 tomów rękopisów. Centrum, które będzie udostępniać materiały piszącym prace naukowe, mieści się w sandomierskim Instytucie Teologicznym im. bł. Wincentego Kadłubka. KAI, kra, mat

Nie będzie kar za „ścieżki zdrowia” Instytut Pamięci Narodowej musiał umorzyć postępowanie wobec funkcjonariuszy MO podejrzanych o stosowanie represji wobec zatrzymanych robotników w 1976 roku w Radomiu Postępowanie dotyczyło przede wszystkim stosowania przemocy fizycznej wobec protestujących na przykład tzw. „ścieżek zdrowia”. Polegały one na tym, że zatrzymanych wpychano między dwa szeregi milicjantów a ci okładali ich pałkami. Z powodu przedawnienia umorzono śledztwo wobec naczelnika wydziału śledczego SB Kazimierza R., zastępcy komendanta wojewódzkiego MO w Radomiu ds. SB Tadeusza Sz. oraz naczelnika aresztu śledczego w Radomiu Józefa S. Według oficjalnych danych podczas protestów w Radomiu zatrzymano 500 osób.

Źródło: „Nasz Dziennik”

Zamiast dyskusji będzie komisja. Lasek zapowiada, że zespół weryfikujący tezy ds. 10/04 powstanie już w połowie stycznia W styczniu może rozpocząć prace komisja, która będzie analizowała i weryfikowała pojawiające się hipotezy na temat przyczyn katastrofy Tu-154 pod Smoleńskiem - zapowiedział Przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i członek komisji Millera Maciej Lasek. Czekamy na opinię prawników, którzy mają zatwierdzić tryb działania komisji oraz zezwolić na dostęp do dokumentów. Mam nadzieję, że zaczniemy działać w połowie stycznia - powiedział Lasek w TVP Info. Podkreślił, że z punktu widzenia komisji, która badała wypadek w Smoleńsku, zderzenie z brzozą było ewidentne. Wszystkie materiały na to wskazywały. Wszystkie ślady zostały zebrane na miejscu przez naszych kolegów - to nie byli Rosjanie, których można by podejrzewać o fałszerstwo. Polscy eksperci byli na miejscu i robili zdjęcia 11 kwietnia. Na fotografiach doskonale widać szczątki samolotu wbite w brzozę oraz leżące pod drzewami - tłumaczył Lasek. Każdą hipotezę można zaprezentować opinii publicznej, nawet, jeśli nie ma się odpowiedniej ilości danych. Nasze badania opierały się na pomiarach trzech urządzeń - rejestratora parametrów lotu, rejestratora głosów w kabinie i urządzenia, które ostrzegało przed zbliżaniem się do ziemi. Dzięki nim mogliśmy dokładnie opisać trajektorię lotu. Ślady - nie tylko na brzozie, ale i innych drzewach - odpowiadały naszym wyliczeniom - mówił Lasek w rozmowie cytowanej przez TVP Info. Odniósł się także do hipotez o możliwym wybuchu na pokładzie Tu-154. Konstrukcja lotnicza nie jest konstrukcją masywną, więc nawet przy dużej prędkości nie wbija się całkiem w ziemię. Jeśli samolot uderzył w przeszkodę i obrócił się o 180 stopni, to rozpad konstrukcji na wiele elementów jest normalnym zjawiskiem i nie oznacza wybuchu - wyjaśnił. Dodał również:

niewykluczone, że jeżeli zespół w styczniu rozpocznie pracę, to komisje parlamentarne zostaną zaproszone do dyskusji i poproszone o dokładne wyjaśnienie, na jakiej podstawie wyciągały podobne wnioski. Niestety, często wśród parlamentarnych "ekspertyz" mamy do czynienia z brakiem podstawowej wiedzy - powiedział Lasek. Lasek dodał też, że trotyl i nitrogliceryna, których ślady rzekomo znalazły się na wraku tupolewa to "prymitywne" środki wybuchowe. Jego zdaniem przy próbie uszkodzenia samolotu można byłoby użyć dużo mniejszej ilości środków pirotechnicznych. Ponadto żaden z obiektywnych ośrodków kontroli, do których miała dostęp komisja Millera nie wykazał, że mogło dojść do wybuchu. Żaden rejestrator nie wskazywał, że powstała fala ciśnieniowa, fala dźwiękowa, osmalenia czy nadtopienia. Również żadna z ekspertyz chemicznych ani oględziny samolotu nie wskazują, że doszło do eksplozji - przypomniał Lasek. Kilka dni wcześniej o tym, że można brać pod uwagę powołanie zespołu ekspertów, mówił Jerzy Miller, który kierował pracami komisji badającej przyczyny katastrofy. Podkreślał, że "nie chodzi o to, by bronić ustaleń raportu komisji, tylko o to, aby zaprosić do dyskusji osoby, które swoim doświadczeniem naukowym, które swoją wiedzą mogą poszerzyć dyskusję o wszystkie wątki, które stwarzają komukolwiek jakiekolwiek wątpliwości do ustaleń". Lw, PAP

Z notesika kierowcy jadącego przez dwie Polski W ramach walki z uprzedzeniami przegląd prasy zaczniemy od „Gazety Wyborczej”. Tym bardziej, że to na jedynce „GW” zobaczyliśmy intrygujący tytuł „Skleić dwie Polski”. Czyżby kolejne wezwanie do pogodzenia lemingów z moherami, sekty zamachowej z sektą naciskową? Nie to, żeby z tych wezwań coś wynikało, ale najczęściej formułowane są tak kiczowato, że dla zdrowego śmiechu warto je czytać. Ale tu chodzi o inne dwie Polski. Polską olśniewających inwestycji i Polskę bezrobotnej biedy. „Wyborcza” od kilku dni opisuje kolejne wielkie miasta pod kątem sukcesów ich włodarzy (zauważyliście Państwo, że staropolskie słowo „włodarz” niemal automatycznie wyciska się na klawiaturze, gdy piszemy o burmistrzach, wójtach i prezydentach miast?). W każdym razie sukcesy są wielkie – bo nie tylko stadiony i podświetlane fontanny, ale nawet gdzieś afrykarium powstaje. Tyle, że w dzisiejszej „GW” czytamy nie o niewątpliwych sukcesach III RP, ale o biedzie, która – choć nie powinna – je przykrywa. A na dodatek gorliwy w swej wierze liberał-leseferysta Witold Gadomski ostrzega, że pod względem gospodarczym rok 2013 będzie czasem nieprzyjemnie trudnym. Także w skali mikro, czyli w naszych prywatnych portfelach. Tezy Gadomskiego – żal to stwierdzić – brzmią przekonująco. A co do niewątpliwych sukcesów III RP – „GW” zauważyła pewien rozjazd między jednym swoim przekazem (o sukcesie i przyszłości), a drugim (czyli tym o biedzie). Autor komentarza z jedynki nazywa to paradoksem, a można przecież i niespójnością. Przy okazji ostrzeżenie: szanowni Państwo z największą nieufnością powinniście czytać w „Wyborczej” cykl o dokonaniach kolejnych włodarzy. Zdradzę tu dziennikarską tajemnicą poliszynela: „GW” redukowała od lat swoje redakcje regionalne. Zatem ich pracownicy trafiali najczęściej potem do pracy w wydziałach promocji swoich rodzinnych miast. A inni jeszcze tam nie trafili, ale bardzo by chcieli. To właśnie ci, którzy dziś udają, że recenzują prezydentów owych miast. Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy, że Adam Michnik marudzi coś w na temat Żołnierzy Wyklętych. Marudzi – bo pisze, że było trochę tak, a trochę siak. Czasy były trudne, wojna, las, nie wiadomo jak osądzić. Też trochę tak, trochę siak.

„Rzepa“ odnotowała na jedynce niewątpliwy sukces III RP – „Giełdowi guru zwiększyli swoje majątki”. Czyli można wzbogacić się w czasie kryzysu. Patrzcie nieudacznicy – dla chcącego nic trudnego! Na szczęście w środku jest mniej infantylnie i całkiem sporo do czytania. Oto spis treści uwzględniający wyłącznie teksty warte przeczytania:
- całkiem zabawny opis przyszłego roku pióra Roberta Górskiego i Mariusza Cieślika o tym, jak strasznie będzie Polska wyglądała „gdy PiS dojdzie do władzy”.
- mniej zabawny (bo nie taka tu intencja autora), ale pouczający tekst Piotra Semki o byłym słowackim przywódcy Vladimirze Mecziarze. Pouczający, bo można czytać ten artykuł odnajdując odniesienia i do naszej polityki.
- Piotra Kościńskiego „Kaliningrad: poczekalnia dla Polaków z byłego ZSRR”.
- wywiad Ewy Czaczkowskiej z Michaelem Novakiem. Tak, tak, tym słynnym Novakiem z USA. I jeszcze drobnostka w „Rz” – artykulik o nowych formach łupienia kierowców. Opisana jest tam wstrząsająca propozycja ministerstwa transportu, które chce wprowadzić obowiązek prowadzenia przez każdego właściciela samochodu zeszytu, w którym trzeba będzie zapisywać, kto kiedy korzystał z auta. Zauważcie Państwo, że ten totalitarny pomysł wprowadza liberał Sławomir Nowak, członek gabinetu liberała Donalda Tuska. Miejmy tylko nadzieję, że powtórzy się historia z ACTA i ci nasi uczniowie Miltona Friedmana znów wycofają się z podkulonymi ogonami. W „Naszym Dzienniku” krótki tekst o brytyjskich dokumentach opisujących Jaruzelskiego. Znane już są, bo wcześniej pisały o nich portale, ale zawsze miło poczytać dosadne opinie brytyjskich dyplomatów o trepie, który chciał być królem Polski. Wielkie pochwały dla „ND” za sobotni magazyn – temat główny „Obywatele drugiej kategorii”. Rzecz o „zwijaniu“ prowincji, czy może bardziej jej duszeniu przez bezduszne władze. Przyglądajmy się temu tematowi, bo z nim będzie jak z demografią. Jeszcze kilka lat temu większość lekceważyła pisanie o demografii uważając to za bajdurzenie nawiedzonych freaków. Mogę założyć się, że tak też będzie z tematem „upadek prowincji”. W „Gazecie Polskiej Codziennie” dobry tekst Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego o tradycji powstańczej i Rafał Ziemkiewicz o przeeksploatowaniu „autorytetów” wykorzystywanych w obronie prawd III RP. Ziemkiewicz słusznie zauważył, że nie można ciągle orać Wajdą i Olbrychskim, Mazowieckim i Wałęsą. Poszukiwania nowych „autorytetów” nie są jednak zbyt owocne. Ich import – jak pisze Ziemkiewicz – też nie wygląda obiecująco. Na koniec: jeśli kogoś gorszą spory polityków powinien przeczytać w „Super Expresie” o tym, jak kłócą się Joanna Szczepkowska z Krystyną Jandą. „Klasa” tego sporu jest tak wielka, że łaskawszym okiem trzeba spojrzeć nawet na Armanda Ryfińskiego z Ruchu Palikota. A mąż młodej Kwaśniewskiej dostanie robotę w TVP. Można? Można. Znów – dla chcącego nic trudnego. Zaś żeby „Fakt” nie poczuł się pominięty pochwalimy tę gazetę za dzielną walką z fotoradarową zarazą. Dziś gazeta podparła się autorytetem samego Jacka Żakowskiego, który też jest przeciw fotoradarom. Zaprawdę, godne to i sprawiedliwe. Piotr Gursztyn

Niemcy eksportują swoich emerytów Niemieckie społeczeństwo starzeje się w zastraszającym tempie. Jedna czwarta osób powyżej 75. roku życia wymaga stałej opieki. Pobyt w domu opieki kosztuje jednak od 3 tys. do 5 tys. euro miesięcznie. Dla coraz większej liczby niemieckich emerytów celem ostatniej w życiu podróży jest, więc dom opieki za granicą: w Polsce, Czechach, na Słowacji, Węgrzech, w Hiszpanii, a nawet Azji. Organizacje społeczne mówią otwarcie o „nieludzkiej deportacji”. Zdaniem ekspertów przeniesienie emerytów za granicę stanowi jednak – jak na razie – jedyne wyjście z kryzysu systemu opieki nad Odrą. W 2050 r. niemieckie społeczeństwo skurczy się z powodu ujemnego przyrostu naturalnego do 69 mln osób, z których 4,7 mln będzie wymagało stałej opieki. To co 15. Niemiec. Średnia emerytura w RFN wynosi dziś ok. 1050 euro (ponad 4 tys. zł), tymczasem średnie koszty opieki nad pacjentami o najwyższym stopniu uzależnienia od pomocy wynoszą już prawie 2900 euro miesięcznie. Zasiłek to maksymalnie 1550 euro. Domy opieki są przepełnione, brakuje wykwalifikowanego personelu. Pielęgniarki z Europy Środkowo-Wschodniej nie są w stanie wypełnić tych braków. Rodziny wysyłają więc babcię czy dziadka do krajów, w których opieka jest tańsza. Domy starców dla Niemców można znaleźć m.in. w Tajlandii, Chorwacji, na Słowacji, Węgrzech, Lanzarote i Gran Canarii, w Polsce i Grecji. Często tworzą je sami Niemcy. Według Niemieckiego Związku Społecznego VdK ok. 7 tys. niemieckich emerytów przebywało w 2011 r. w domach opieki na Węgrzech, a nieco ponad 3 tys. w domach starców w Czechach. Kolejnych 600 zostało umieszczonych przez rodziny w domach opieki na Słowacji.
Dokładne statystyki dla Polski i innych krajów nie istnieją, ale coraz więcej ośrodków nad Wisłą oferuje niemieckim emerytom pobyt na korzystnych warunkach za mniej niż 1000 euro miesięcznie. Niemiecka diakonia Neuendettelsau prowadzi dom opieki koło Olsztyna dla 70 pensjonariuszy. W Chałupkach na Śląsku powstaje kolejny ośrodek, pod polskim kierownictwem, budowa ma zostać zakończona w kwietniu 2013 r. Niemieckie kasy chorych dotychczas nie przejmowały opłat za pobyt w ośrodku, wypłacały jedynie zasiłek. To jednak może się zmienić. – Wobec katastrofy w systemie opieki warto rozważyć taką możliwość. Niewykluczone, że byłoby to korzystniejsze finansowo – przekonuje poseł chadecji (CDU) i ekspert ds. opieki społecznej Willi Zylajew. Tym bardziej że w wypadku wypłaty zasiłku państwo może nałożyć obowiązek finansowy na dzieci, które muszą wtedy pokryć część kosztów pobytu rodzica w domu opieki. To powoduje, że coraz więcej ludzi pozbywa się swoich rodziców bądź dziadków, wywożąc ich za granicę. I nie widzi w tym nic zdrożnego. Często osoby te cierpią bowiem na demencję i zdaniem bliskich „i tak nie wiedzą, czy są w Niemczech, czy na Słowacji”. Aleksandra Rybińska

Jaki był rok 2012, jaki będzie 2013? "Czuć świeży powiew czegoś nowego i dobrego. Polska ma szansę być lepsza" Rok 2012 był kolejnym z kilku poruszających lat. Zły, bo w Polsce coraz bardziej jest okrążona złym prawem wolność słowa, bo coraz dokładniej widzimy „poprawniacki” projekt cywilizacyjny Unii Europejskiej, a spory w Polsce przybierają coraz brzydszy charakter.  Dobry, bo Polska zaczęła się budzić, powstają nowe inicjatywy, pisma, miejsca, gdzie można swobodnie mówić, organizacje społeczne, które gromadzą ludzi, nie mających zamiaru ustąpić przed opresją i zamykaniem ust. Unia od czasu do czasu co prawda przypomina sobie o świetlanych zasadach, na których została zbudowana, ale gdy jej to wygodne równie chętnie o nich zapomina. Jednakże teraz wdraża najwyraźniej projekt edukacyjno-społeczny, który nas zaskakuje i wcale nie wszystkim się podoba. Projekt ten ogranicza umysły złą, pragmatyczną edukacją, ogranicza także swobodę słowa – oceniania zjawisk, wypowiadania opinii na temat postępowania innych ludzi, kontrolowania władz; przeciwnie, narzuca mówienie, pisanie i pokazywanie tego, co dla nas ważne i cenne w sposób wręcz omijający sedno rzeczy. Ogranicza nie wszystkim naturalnie, i to podstawowa cecha sporów ostatnich lat nierówność praw i pozycji, a mówię tu tylko o słowach, o sporze. Dotyczy to i Unii, i w szczególności samej Polski. Niedobry to był rok, w którym państwo polskie kontynuowało walkę z poglądami znacznej części obywateli i ich prawem do swobodnego wyboru sposobu, w jaki i gdzie chcą dawać im wyraz. Pominę prawne ograniczenie prawa do manifestacji ulicznych i prowokacje policyjne, choćby z Marszu 11 Listopada, choć zauważyć należy, że to też dziedzina wolności słowa – ostatecznie ludzie gromadzą się i demonstrują, żeby coś zakomunikować, a nie przejść się, postać i ewentualnie pomodlić. Skupię się na mediach. Nie bacząc na straty materialne, no i moralne, doprowadzono do końca proces podporządkowania rządzącym „Rzeczpospolitej” i tygodnika „Uważam Rze”, ryzykując jego upadek. Po czystkach lat 2010 i 2011 znowu straciło lub przymusowo zmieniło pracę kilkudziesięciu dziennikarzy, ale aż kilkaset tysięcy czytelników straciło forum, na którym znajdowali ciekawe i ważne dla siebie treści, a przecież to oni są celem pracy dziennikarzy. Nastąpiło praktycznie zamknięcie mediów publicznych przed opozycją. To z kolei dotyczy już milionów ludzi, widzów i słuchaczy, oznacza to również łamanie ustawy o radiofonii i telewizji. To prawda, nie przed całą opozycją. Ktoś, kto ostatnie pięć lat spędził w Pernambuco w puszczy, bez dostępu do mediów, byłby naprawdę zaskoczony. Ruchy narodowe są w modzie. „Rzeczpospolitą” przejęła wprawdzie „Wyborcza” do spółki z Polsatem, bo to poważna sprawa, więc trudno mówić o opozycji, ale „Uważam Rze” przekazano wcale nie np. lewackim fachmanom z Ruchu Palikota, a endekoidalnej prawicy narodowej; nie tej spontanicznie rodzącej się wśród lekkomyślnej i niedoświadczonej młodzieży, ale takiej po sztucznym oddychaniu. Przypomina się stary plan z początku lat 90 niech mają do wyboru albo SLD (dziś Ruch Palikota) i ostatecznie Unię Wolności, albo Giertycha (wtedy chodziło o dziedzictwo Jędrzeja) i ONR-y. No i to się w zdumiewająco konsekwentny sposób realizuje w posunięciach polityczno-biznesowych. Wymiatane jest wszystko, co pachnie centrowym, niepodległościowym, ale również z naciskiem na budowanie sprawiedliwości społecznej dziedzictwem Piłsudskiego a później „Solidarności”. Wymiata się środowiska o poglądach i zamiarach umiarkowanych, choć zasadach mam nadzieję - niezłomnych. Środowiska, które doceniają tradycję narodową, korzenie katolickie i zasady Dekalogu, jednocześnie zaś są za modernizacją, wiedzą, rozwojem, bo połączenie tych cech dać może zdrową wspólnotę obywatelską. Istnienie tego planu uprawdopodobniają bezsensowne wydawałoby się ataki sztucznych neoendeków na ludzi kojarzonych z tradycją piłsudczykowską. To taka uwaga na marginesie. Zły to był rok, bo to rok, w którym doniośle usytuowane ciało polityczne, czyli Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, posunęła się do działania bezpośrednio podważającego wolność słowa w Polsce. Zlekceważyła potrzeby milionów obywateli, i odmówiła miejsca na bezpłatnym multipleksie nadającej od kilkunastu lat Telewizji Trwam, niezależnej od nacisków sfer rządzących, a zaraz potem sejm głosami rządzącej koalicji podniósł niebotycznie opłaty za nadawanie z płatnego multipleksu. Mimo, że TT spełnia wszystkie warunki, że radzi sobie finansowo, że od wielu lat jest sprawdzonym nadawcą społecznym. KRRiT zlekceważyła zarówno wielusettysięczne marsze poparcia dla TT w dziesiątkach miast i miasteczek, jak i blisko dwa i pół miliona podpisów obywateli, którzy wprawdzie niekoniecznie pasjonują się programem tej telewizji, ale doceniają swoje prawo do wolnego słowa. To łamanie zasad i zarazem ostrzeżenie dla innych niezależnych patrzcie i bądźcie posluszni, mamy w ręku wasz los. Bardzo zły jest ten rok dla mainstreamu. Przestał już nawet udawać, że chodzi o cokolwiek poza dopieczeniem a raczej nawet upieczeniem opozycji, i że będzie to robić w białych rękawiczkach. Nigdy zresztą tak nie było, ale natężenie i jednostajność ataków świadczą o utracie kontroli przez atakujących. Nie widzą oni, jak się ośmieszają i jakie zażenowanie budzą ich programy, wypowiedzi, ich okładki i tematy. Stara gwardia Tomasz Lis, Monika Olejnik, duet liryczno-rasistowski JW i MF, dotrzymuje im kroku dwóch Wojciechów - Maziarski i Mazowiecki. Emocje zalewają im oczy i nie pozwalają na jasne widzenie rzeczy, bo trudno przypuszczać, że stoją też za tym jakieś interesy czy powiązania. Dołączył do nich Stefan Bratkowski, niegdyś bohater stanu wojennego, dziś człowiek, który mówiąc o przyzwoitości umie w tym samym zdaniu użyć słowa „horda” na określenie takich jak ja czy moi koledzy z Zarządu Głównego SDP, wybrani przez delegatów kilku tysięcy dziennikarzy z całej Polski. I pomyśleć, że Lincoln mawiał: „nienawidzę waszych poglądów [a chodziło nie o śledztwo smoleńskie, tylko o utrzymanie niewolnictwa], ale zrobiłbym wszystko, abyście mogli je głosić”. No ale on był prawdziwym demokratą, nie byłby gotów obrzucać nas wyzwiskami, podobnie jak uprawnionego dążenia legalnej opozycji do władzy nie nazywałby próbą obalania jedynie słusznego ustroju. Przykłady można by mnożyć, zresztą Obywatelska Komisja Etyki Mediów, której mam zaszczyt przewodniczyć, wypowiadała się od czasu do czasu na temat bieżących zjawisk. Najlepiej zapamiętałam z tego roku może ze względu na świeżość pomysłu rozmowę radiową Maziarskiego z Jarosławem Gugałą o tym, jak znakomicie zrównoważony jest w Polsce dostęp do mediów wszystkich barw politycznych, jaki świetny dostęp ma opozycja do mediów publicznych i o co właściwie jej chodzi. Jako przykład równowagi w mediach publicznych podali rozemocjonowanymi głosami, że przecież Czabański był nawet prezesem Polskiego Radia. Nie dodali, że przez dwa lata i że w 2008 roku, w parę miesięcy po wyborach, został z tego radia wyrzucony razem z wielu innymi dziennikarzami i z Jerzym Targalskim, walczącym od lat w sądach III RP o przywrócenie dobrego imienia, bo przez media mainstreamu został skutecznie ogłoszony „czarnym ludem” IV RP. Ale co to szkodzi, przykład równowagi w mediach brzmiał pięknie i prawie wiarygodnie. Zły to był więc rok lekceważenia przez mainstream zasad etyki dziennikarskiej, łamania ustaw z Konstytucją na czele, funkcjonariuszowania zamiast pisania, mówienia czy przedstawiania. Nie licząc się z prawdą. Dobry to był jednak rok, bo miliony Polaków przestały się na to wszystko potulnie zgadzać, licząc, że władza załatwi za nich problem, jak żyć i o czym mówić. Nie załatwi. Ani w planie gospodarczym, dotyczącym pracy, zdrowia czy edukacji, ani w planie przestrzegania podstawowych praw - wolności słowa, zgromadzeń, wolnego internetu, prawa do informacji publicznej czyli do kontroli władz (ograniczanego już w poprzednim roku). Dobry to był rok, bo wyrastały jak grzyby po deszczu nowe inicjatywy medialne, nowe poważne pisma i portale, teraz zapowiada się na nową telewizję, a wszystko to przy poparciu tych setek tysięcy i milionów obywateli, którzy powiedzieli rządzącym „nie!”. Ludzie przestali się bać, bo władzy patrzy jednak Unia na ręce i nie na wszystko może sobie pozwolić. Jest tylko jeden więzień polityczny, to duży sukces.

Pojawili się nowi liderzy i zalążki nowych partii opozycyjnych. Pojawiły się nowe pisma, zwolnieni z pracy dziennikarze zaangażowali się aktywnie w stworzenie sobie nowych miejsc, z korzyścią mam nadzieję dla publiczności. Szczególnie nowa Telewizja Republika, tworzona przez odległe do niedawna środowiska „Gazety Polskiej”, Wildsteina, Ewy Stankiewicz i inne, rodzi nadzieję na powiększenie obszaru wolnego słowa i prawdziwej informacji. Powinno powstać jeszcze radio, na wzór amerykańskich czy francuskich radiofonii prywatnych. Rozwinął się Kongres Mediów Niezależnych, który nie tylko zgromadził blisko 100 podmiotów medialnych, ale zorganizował znakomity Festiwal Filmów Niezależnych w pięknym Ełku i pomniejsze imprezy filmowe w całej Polsce. Rozwijaliśmy też działalność w OKEM, starając się monitorować z pomocą dziesiątków internautów prasę i media elektroniczne. Zbliżyły się Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy, dostrzegając wspólnotę interesów i celów. Świetnie sprzedaje się publicystyczna prasa katolicka, wysuwając się na czoło rankingów sprzedaży. Podobną działalność rozwijali Solidarni2010 i inne stowarzyszenia, nastawione na kontrolę śledztwa smoleńskiego i pielęgnowanie pamięci o ofiarach. Nie udało się zamilczeć wyników badań prof. prof. Biniendy i Nowaczyka, rypnęły się manipulacje z zastrzeleniem się w policzek i z opowiadaniem bajek, że nie było trotylu. Czuć świeży powiew czegoś nowego i dobrego. Polska ma szansę być lepsza. Oby tak się stało w 2013 roku, czego wszystkim nam i innym zainteresowanym serdecznie życzę. Teresa Bochwic

Prof. Zybertowicz w Radiu Maryja: Demokracja nie jest zakorzeniona w umysłach elity rządzącej na tyle głęboko, żeby Polacy mogli odwracać się od polityki Profesor Andrzej Zybertowicz był jednym z gości Radia Maryja. W swoim małym podsumowaniu mijającego roku odniósł się do problemów z wolnością słowa, jakie jego zdaniem, mamy w naszym kraju: Niezależnie od problemów i tego, jaki będzie rok, należy sobie wzajemnie pomagać. Można zacząć od pewnego motywu, aby spojrzeć na kwestię wolności słowa. Ten źle zrobiony, nieterminowo wykonany Stadion Narodowy z ułomnym dachem był zbudowany za drogo. Gdyby media: główne dzienniki, tygodniki i stacje chciały tyle miejsca i czasu poświęcić problemowi marnotrawstwa publicznych pieniędzy i prawdopodobnie korupcji, co sprawie zdjęć agenta Tomka, to pewnie lepiej byśmy rozumieli pewne mechanizmy. Ułomność wolności słowa polega na tym, aby jak największą ilość powtórzeń miały wątki trzeciorzędne - oceniał profesor. A następnie analizował, w jaki sposób media wpływają na jakość debaty publicznej w naszym kraju:

Najbardziej wpływowe i mające największe dotarcie do społeczeństwa media są po prostu częścią systemu władzy. To, że władza potrafiła podporządkować telewizję publiczną – można jeszcze zrozumieć, ale to że w tej samej drużynie grają stacje prywatne – Polsat, TVN czy Superstacja – to można tłumaczyć tylko tym, że oligarchowie, którzy są właścicielami tych stacji, mają wspólne interesy z rządem, które niejednokrotnie mogą być niezgodne z interesem publicznym, z interesami wyborców. Proszę nie dać się wprowadzić w błąd w tym, że zapraszani są także komentatorzy krytyczni wobec władzy czy przedstawiciele opozycji, bo jeśli państwo porównacie stosunek dziennikarzy prowadzących do tych polityków czy komentatorów, to jest to diametralna różnica. Przedstawicieli krytycznych wobec władzy stara się przydusić, nie dając swobodnie sformułować przekazu. Przedstawicielom władzy otwiera się natomiast studia, kamery i mikrofony - mówił socjolog. Na czym polega ułomność wolności słowa, o której mówił prof. Zybertowicz? Dobrze ilustruje to przykład Telewizji Trwam:

Właśnie ta walka kilku milionów Polaków o koncesję dla TV Trwam pokazuje, jak ta wolność mediów jest pozorna. Ci, którzy krytykują obóz patriotyczny mówiąc, że macie TV Trwam, Radio Maryja, portale, na przykład wPolityce.pl, nowy tygodnik "W Sieci", zatem macie wolność słowa. Gdyby naprawdę ta wolność była szanowana, to TV Trwam miałaby szansę zaistnienia na multipleksie, mogłaby nadawać. To rozumowanie trzeba odwrócić. Kiedyś na jednym ze spotkań ktoś powiedział, że skoro możemy tutaj rozmawiać, jest dowodem na wolność słowa, choć mieliśmy kłopoty z wynajęciem sali na spotkanie. A było to miasto rządzone przez polityków PO. Trzeba zmienić sposób rozumienia – to dzięki temu, że setki tysięcy polaków słuchają Radia Maryja, czytają Nasz Dziennik, wchodzą na niezalezna.pl czy wPolityce.pl pokazuje, że chęć dyskutowania o najważniejszych sprawach dla kraju jest tarczą w obronie wolności słowa - oceniał profesor. I puentował, jednocześnie apelując do świadomości słuchaczy swoich słów:

Jeśli będziemy mieli naiwne wyobrażenie demokracji – że ten ustrój sam z siebie działa, to daleko nie zajedziemy. Tylko wtedy telewizja Trwam dostanie miejsce na multipleksie, jeśli tysiące Polaków będzie potrafiło zaangażować się w działania obywatelskie, wspierające te wartości i te instytucje, które są im bliskie. Jeśli liczba osób gotowych do takich manifestacji będzie mała, to demokracja będzie ułomna. Demokracja jest efektywna na tyle, na ile nam na niej zależy. Ona nie jest zakorzeniona w umysłach elity rządzącej na tyle głęboko, żeby Polacy poza kampanią wyborczą mogli odwracać się od polityki - mówił Zybertowicz. W rozmowie padła też kwestia lęku rządzących, który, zdaniem prof. Zybertowicza, widać dokładnie, gdy spojrzy się na stan rynku medialnego:

Przejawem lęku rządzących przed społeczeństwem jest tabloidyzacja mediów, które odwracają uwagę od ważnych tematów. Gdyby rządzący naprawdę wierzyli w to, co głoszą – że rządzą w interesie publicznym, to sprzyjające media otwarcie i głęboko dyskutowałyby wszelkie problemy dotyczące kraju – na przykład te związane z autostradami, pieniędzmi publicznymi, etc. Gdyby rządzący czuli się pewnie, to te media dyskutowałyby o tych problemach jako o naturalnych dylematach naszego kraju. Główne media publiczne i prywatne uciekają od ważnych tematów – to pokazuje poziom lęku rządzących; oni wiedzą, że mają sporo za skórą - oceniał Zybertowicz. I prognozował na nadchodzący rok:

Nie widzę w chwili obecnej nastrojów rewolucyjnych, nie widzę takiego poziomu społecznego wzburzenia. Najbardziej prawdopodobny jest dalsza forma gnicia, jakiejś stagnacji. Ale ona nie musi być pełna, wielu polskich przedsiębiorców potrafi się rozwijać nawet w trudnych warunkach. Kluczem będzie to, czy znajdziemy pomysłowe formy społecznego reagowania na to, co się dzieje w Polsce - zakończył. Maf, Radio Maryja

Podły bohater podłych czasów Podłe czasy rodzą podłych bohaterów – tak sumuje bohatera swojej książki – Stepana Banderę – jej autor, Wiesław Romanowski. Wreszcie w Polsce pojawiła się biografia człowieka tak obecnego w polskiej historii i współczesnej debacie jak przywódca Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Postaci jednak prawie wcale nieopisanej rzetelnie i merytorycznie w piśmiennictwie dostępnym dla polskiego czytelnika. Biografia wydana przez Demart nie jest opracowaniem naukowym. Jest esejem historycznym, ale bardzo solidnie opracowanym i płynnie napisanym. Zatem to lektura i pożyteczna, i przyjemna – o ile jej bohater może kojarzyć się z takim uczuciem. Bo Romanowski, przy całym zrozumieniu ukraińskich aspiracji narodowych i sympatii wobec nich, pisze o Banderze jednoznacznie, że była to postać całkowicie negatywna. Często bywa tak, że po latach propagandy tak zakłamanej jak sowiecka, i przy animozjach między sąsiednimi narodami, kiełkuje pytanie, czy jakaś diabolizowana postać wcale nie była takim potworem. Że skoro w każdym zachodnioukraińskim mieście stanęły pomniki Bandery, to może my mamy problem z bardziej zniuansowaną oceną? Że może jest tak, jak np. z Romanem Dmowskim, czyli mamy do czynienia z postacią kontrowersyjną? Taką, gdzie wątki negatywne przeplatają się w życiorysie i dokonaniach z pozytywnymi. Zatem trudno ocenić ją jednoznacznie. Dobrze opisana przez Romanowskiego biografia Bandery nie pozostawia wątpliwości. Nasi sąsiedzi z zachodniej Ukrainy źle wybrali. Bandera nie powinien znaleźć się w ich panteonie narodowym. Ciąży na nim oczywiście – polityczna, nie osobista – odpowiedzialność za mordy na Polakach na Wołyniu i Podolu. Także na Żydach. To niezmiernie ważne, ale nie wyczerpuje listy zarzutów. Bandera i pokolenie jego towarzyszy skierowały ukraiński ruch narodowy na manowce. W okolice bliskie mentalności totalitarnej i ich metod. Bezwzględnie to degenerujące, bo pokolenie Bandery zaczęło swoją działalność od ataku na starszą generację ukraińskich działaczy narodowych. Ludzi, którzy mieli doświadczenie z parlamentów wiedeńskiego i galicyjskiego, rosyjskiej Dumy, pracy organicznej i politycznej. Którzy jednocześnie byli weteranami walk o niepodległość Ukrainy po I wojnie światowej. Byli to ludzie o formacie porównywalnym z ojcami niepodległości Polski, Czechosłowacji i innych krajów regionu. Format Bandery to profil prowincjonalnych – pod względem mentalnym – bandziorów. Także dosłownie, bo jedną z pierwszych ofiar terroru był zasłużony dyrektor ukraińskiego liceum we Lwowie. Człowiek umiarkowany, ale i patriota, weteran walk o wolną Ukrainę. Zwolennik metod cywilizowanych, czyli nie akceptowanych przez Banderę i jego kolegów. Paradoksem opisanym przez Romanowskiego jest to, że za legendę Bandery najbardziej odpowiedzialny jest … Nikita Chruszczow. Gdyby sowiecki agent nie zamordował w 1959 r. w Monachium starzejącego się już lidera OUN nie byłoby tej pozytywnej na Ukrainie legendy. Bandera coraz mniej znaczył, stracił wpływy, żebrał o wsparcie, ale nikomu już nie był potrzebny, karlał w emigracyjnym światku. Jedyna pretensja, którą trzeba zgłosić pod adresem tej książki to fakt, że jest ona stanowczo zbyt krótka. Ma wprawdzie 224 strony, ale to zbyt mało na pełne opisanie tej fascynującej problematyki. Pozostaje niedosyt. To ważne także dlatego, że debatujemy o polityce wschodniej, historii i wzajemnych stosunkach z Ukrainą pozbawieni podstawowego instrumentarium. Biografia Bandery pojawiła się stanowczo zbyt późno. A potrzeba jeszcze uczciwych (bo nieuczciwe już były) książek o metropolicie Szeptyckim, Symonie Petlurze, czy wreszcie Dmytro Doncowie. Ile w ogóle w Polsce osób wie dlaczego tak ważna jest ta ostatnia postać? Piotr Gursztyn

Piramida autorytetów Autorytety III RP to takie osoby, które do zadawania tych mnożących się pytań skutecznie zniechęcą, sprawią, aby zanim komukolwiek przyjdą one do głowy, było już wiadomym, że takie pytania zadają tylko ludzie drugiej kategorii. Dlatego Trzecia Rzeczpospolita autorytetami stoi. No, proszę, zadajmy jej jakieś proste pytanie. Tak proste, jak: „Jeśli Żydów z Jedwabnego wymordowali polscy sąsiedzi, to skąd wzięło się tych kilkadziesiąt znalezionych tam łusek i dlaczego po ich odkryciu natychmiast nakazano przerwanie prac ekshumacyjnych?”. Albo: „Dlaczego Wałęsa zajumał teczkę i niszczył inne dokumenty związane ze swą przeszłością, jeśli dowodziły one jego niewinności?”. Albo z nieco innej beczki: „Skoro od kilku lat jesteśmy »zieloną wyspą rozwoju«, i jako jedyni w Unii Europejskiej osiągamy wzrost gospodarczy, podczas gdy inni ugrzęźli w recesji, to jak wyjaśnić, iż wedle najnowszych badań Eurostatu pod względem zamożności społeczeństwa spadliśmy z miejsca piątego od końca na czwarte od końca? I że nas, rozwijających się dynamicznie, wyprzedziła zwijająca się Litwa?”. A dodam jeszcze, że przy stosowanej przez Eurostat metodologii (najgrubiej ujmując, dzieli się sumę dochodów przez liczbę obywateli) masowy ubytek obywateli wskutek emigracji zarobkowej statystycznie zawyża nasze wyniki. Jest takich pytań bardzo wiele i na każde z nich odpowiedź jest oczywista. Dlatego właśnie niezbędne są autorytety.

Autorytet potrzebny od zaraz Na pytanie, na przykład, o te kilkadziesiąt łusek, o zniszczoną teczkę „Bolka”, o rosyjskiego tupolewa, który w lipcu 2010 r. wyciął przy awaryjnym lądowaniu cały zagajnik, nie tracąc skrzydeł, o „zieloną wyspę”, z której ludzie masowo uciekają za pracą do krajów pogrążonych w recesji i marazmie, odpowiedź jest mniej więcej taka, że pan Wajda i pan Olbrychski, pan Mazowiecki i pan Wałęsa, i panowie Stuhr stary i młody, i ksiądz Boniecki z panią Krzywonos, i nawet pan profesor honoris causa Bartoszewski, takich pytań nie zadają. A tymi, którym one przychodzą do głowy, gardzą jako bydłem (które to określenie w nieuprawnionych ustach byłoby „mową nienawiści”, ale gdy tak nazywa pisowców wspomniany Bartoszewski, to tylko przyklasnąć elokwencji). Ktoś ma wątpliwości? Na te wątpliwości odpowiedzią jest znalezienie kolejnego autorytetu. Patrzcie, piosenkarze, celebryci, gwiazdy telenowel i pudelków, też nie wątpią. I nasi nobliści, kiedy jeszcze żyli, wątpliwości nie mieli. A jak już wam nie wystarcza autorytetów krajowych, no to są i zagraniczne. Sam profesor Davis też sobie ani innym równie głupich pytań nie zadaje, a przecież on jest Anglikiem, to wszystko wie lepiej. Jeszcze wam mało? No, to proszę, i profesor Brzeziński, też nie ma wątpliwości. Skoro on nie ma, a jest z Ameryki, to któż jeszcze może je mieć? To oczywiście tuzy najtęższe, sam czubek piramidy autorytetów. U jej podstawy kłębią się autorytety pomniejsze, świecące blaskiem odbitym od tych najtęższych. Coś jest nie tak z tymi autostradami, że wszyscy ich wykonawcy ogłosili bankructwo (dzięki czemu nie grozi już im obowiązek napraw gwarancyjnych tej partaniny, pospiesznie picowanej do „stanu przejezdności” pod termin Euro i wstęgę), coś jest nie tak, że tyle drobnych polskich firm nabitych zostało przez owych „bankrutów” w butelkę, nie dostało za wykonaną pracę wynagrodzenia i padło, a ludzie potracili utrzymanie? Wyjdzie na to pani redaktor Paradowska, wydmie wargi i powie: „A mnie tam wcale tych firm nie żal”, wzbudzając entuzjazm na sali. Coś jest nie tak z tą wzorcową współpracą z Rosją? Wyjdzie inny redaktor czy redaktorka i z tą samą miną powie: „A ja mam w nosie ten złom, niech go sobie w ogóle wezmą”. I entuzjazm. Nawet jeśli osobnik nie był dotąd autorytetem, to po wygłoszeniu zdania tak głębokiego, natychmiast się nim stanie.

Pączkowanie autorytetów Coś jest nie tak, że dach stadionu zamyka się tylko, kiedy nie ma deszczu, że w ogóle ten stadion wciąż nie jest odebrany? Że Dworzec Centralny odpicowany na Euro już trzeba remontować, że pas startowy oddany z wielką fetą na mikołajki już na Boże Narodzenie trzeba zamykać, bo „się złuszczył”? Że oszust z dziewięcioma wyrokami od ręki dostaje od ministerstw zgody i koncesje na oferowanie naiwnym złota i lokat, a ABW-era i prokuratury ścigają kwiaciarkę, która wydała paragon zamiast faktury, internetowego szydercę i kibiców, którzy upublicznili tajemnice stanu, że matoł jest matołem? Coś było nie tak z tą Sawicką, skoro jednak sąd orzekł, że nie była to żadna uwiedziona lelija, tylko łapówkara? Coś było nie tak z tym doktorem G., skoro i jego wina została potwierdzona, choć te same chóry autorytetów ręczyły, że padł ofiarą prowokacji i pomówień? Coś chyba nie teges z tymi rzekomymi naciskami i nadużyciami, skoro żadnego się żadnej z prokuratur i sejmowych komisji znaleźć nie udało, z tą Blidą, skoro dwa wyroki sądowe wykazały, że jednak były powody, by ją zatrzymać i że akcja przeprowadzona została prawidłowo? Coś się nie zgadza, jeśli oskarżenie, pod którego pretekstem Tusk odwołał szefa CBA, na sali sądowej zostało dosłownie rozniesione podczas jednej rozprawy, a jedyną zbrodnią tej służby okazuje się zdjęcie przez agenta koszuli? Na te wszystkie wątpliwości odpowiedzią musi być jeszcze więcej autorytetów potwierdzających autorytet autorytetów, które potwierdzały przed nimi. Toteż nabór jest szeroki. Dziś już praktycznie każdy może zostać autorytetem, byle jakoś wsparł oficjalny dyskurs. Napluj na opozycję i na lidera PiS‑u, powiedz, jak ci fajnie było na tym Euro, że Polacy tak się umieli cieszyć, zapewnij, że nie zagrałbyś w filmie o Smoleńsku − wszystko ci z punktu zostanie wybaczone, nawet jeśliś dopiero co był faszystą z NOP‑u, zetchaenowcem wożącym ryngrafy Pinochetowi, domniemanym antysemitą i sługusem Kaczora.

Rozpadająca się piramida kłamstw Pod wieloma względami obecna propaganda przypomina PRL. Tak samo przemilcza realne problemy, tak samo przykrywa niewygodne dla władzy sprawy ścisłym tabu, tak samo stara się hałaśliwymi pochwałami i zachwytami tworzyć wrażenie wiekopomnego sukcesu tam, gdzie żadnego sukcesu nie widać, a nawet wręcz widać gołym okiem klęskę. Kogoś, kto jak ja i moi rówieśnicy, przez całą szkołę bombardowany był kategorycznymi stwierdzeniami, że Armia Krajowa „stała z bronią u nogi”, i nie tylko nie walczyła z hitlerowcami w najmniejszym stopniu, ale nawet „chciała im szyny masłem smarować”, żeby szybciej pokonali Związek Radziecki, a cały ciężar walki z okupantem nieśli partyzanci z GL i AL, kampania ośmieszająca Kaczyńskiego, że „stan wojenny przesiedział u mamy pod pierzyną”, nie zaskakuje w najmniejszym stopniu. Podobnie jak rugowanie ze zbiorowej pamięci Wyszkowskiego, Walentynowicz czy małżeństwa Gwiazdów na rzecz „dzielnej tramwajarki”. Po prostu system rozpaczliwie potrzebuje legitymizacji. Tyle że taka legitymizacja, jaką stosuje III RP, bez reszty oparta na nawzajem się okadzających autorytetach, przypomina inżynierię tzw. piramidy finansowej. Im bliżej bankructwa, tym więcej trzeba dorzucać. Nie mam pojęcia, gdzie jeszcze pojedzie pani Kolenda-Zaleska i od kogo zdoła uzyskać jakąś podpierającą oficjalny dyskurs wypowiedź. Może Angelina Jolie wyśmieje smoleńską paranoję, może piosenkarka Madonna wyszydzi starokawalerstwo Kaczyńskiego, a może bohater pierwszej Solidarności, zamieszkały dziś w USA Eligiusz Naszkowski, powie jej, że tylko idioci i debile mogą wierzyć, że Wałęsa był „Bolkiem”? Nie wiem, ale to i tak nie wystarczy. Bo do pewnego momentu kolejne autorytety rzeczywiście legitymizują kłamstwa wpisane w system, w mit założycielski i codzienność III RP. Ale w pewnej chwili, odwrotnie, monstrualność tych kłamstw zdelegitymizuje całą budowaną od dwóch dekad piramidę. A jej upadek wywoła sejsmiczną falę, która pochłonie całą elitę III RP, także tych, którzy przez konformizm milczeli, a wątpliwościom dawali wyraz tylko w prywatnych rozmowach. Tak jak to się stało u schyłku lat osiemdziesiątych. Osobiście mam wrażenie, że miara kłamstw jest coraz bliższa przelania się.

Rafał A. Ziemkiewicz

Prof. Waśko: Ludzie, którzy rządzą Polską to formacja Piotrusiów Panów; nie potrafią wziąć odpowiedzialności za realne problemy państwa. NASZ WYWIAD Czy władza Platformy Obywatelskiej jest "wieczna", czy może skończy się jej żywot wcześniej? O tym jak wygląda mijający rok z perspektywy obozu rządzącego, opozycji i zwykłych Polaków oraz o prognozach politycznych na rok 2013 rozmawiamy z prof. Andrzejem Waśko, literaturoznawcą i nauczycielem akademickich.

wPolityce.pl: Jaki był mijający rok dla władzy? Prof. Andrzej Waśko: Rok 2012 był czasem wyraźnego kryzysu obecnego układu politycznego. Sygnałem tego była m.in. próba rehabilitacji Romana Giertycha, czy różne zabiegi mediów związanych z obozem okrągłego stołu, aby wytworzyć wrażenie pluralizmu politycznego w łonie władzy. Tego rodzaju poszukiwania świadczą o tym, iż obóz władzy czuje potrzebę zmian, które miałby zapewnić ciągłość jego dominacji na następne lata.

A dla opozycji jaki był ten 2012 rok? Potocznie mówi się, że opozycja przegrała któreś tam wybory z rzędu. I to jest prawda. Ale żadna z tych porażek nie powoduje jej rozpadu czy destrukcji. Ten postulowany przez Stefana Niesiołowskiego scenariusz, żeby PiS i Jarosław Kaczyński zniknęli ze sceny politycznej, nie spełnia się. Co więcej – wraz z upływem czasu – spełnienie tego marzenia Niesiołowskiego wydaje się coraz mniej prawdopodobne, wręcz niemożliwe. Opozycja jest w takiej sytuacji, że ponosi porażki polityczne, ale nie słabnie. Wręcz przeciwnie – krzepnie, jeśli chodzi np. o jej zaplecze społeczne. To wszystko pokazuje, że mamy do czynienia z ukształtowaniem się trwałego układu na scenie politycznej i wszystko wskazuje na to, że ten układ politycznym, pewnie nie doskonały, ale jednak w miarę dobrze odzwierciedla rzeczywiste podziały w społeczeństwie: polityczne, kulturowe, ekonomiczne. Druga rzecz jest związana z odpowiedzią na to pytanie. Jesienią mieliśmy rzecz od dawna nie widzianą, czyli zmianę w sondażach.

Najważniejsze pytanie z tym związane, to dlaczego nastąpiła w nich taka zmiana? I dlaczego trwała ona tak krótko i nastąpiła w tym właśnie okresie? Moim zdaniem jest to związane ze zmianą taktyki głównych mediów w tym okresie. Polityki tych mediów polegającej na jątrzeniu, na prowokowaniu konfliktów społecznych, na nagonce na opozycję. Przez pewien, krótki czas, w okolicach takich wydarzeń jak debaty ekonomiczne PiS, czy prezentacja prof. Piotra Glińskiego – kandydata na premiera rządu technicznego, przekaz głównych politycznych mediów takich jak TVN, nie był reżyserowany. To wystarczyło - gdy przekaz nabrał pewnych elementów spontaniczności – aby zmienił się nastrój społeczny, aby „odmrożone” zostały pewne procesy społeczne, a preferencje części Polaków zaczęły się zmieniać. Brak „reżysera”, wyłączenie go, został przeanalizowany przez ośrodki sprawujące władzę i szybko powrócono do starej strategii, które ponownie przyniosły spadki opozycji w sondażach. Z tego płynie stosunkowo banalny wniosek, że jednak głównym aktorem na scenie politycznej są media, a nie partie polityczne.

Czy dla społeczeństwa mijający rok był jakimś czasem przełomu? Mijający rok jest dla społeczeństwa polskiego czasem edukacji obywatelskiej. Ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, że rozwiały się nadzieje związane z programem liberalnym głoszonym przez PO w 2007 r. Czynnikiem otrzeźwienia jest bezrobocie, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Widać to po ostatnich rocznikach absolwentów polskich uczelni, ludzi wykształconych, którzy po otrzymaniu dyplomu wyjeżdżają do zachodnich krajów, żeby bawić dzieci albo pracować na budowach. Doszło do części społeczeństwa, że choć nie ma wojny, to jednak Polaków szybko ubywa. Kończy się okres euforii i radości, że żyjemy w kraju z pełnymi półkami w sklepach, mamy paszporty więc możemy wyjeżdżać na wakacje. Przychodzi świadomość, że jesteśmy uzależnieni od kredytów, które zaciągnęliśmy, że grozi nam bezrobocie oraz to, że kraj się nie rozwija w związku z tym nie widać perspektyw. Społeczeństwo zdaje sobie sprawę, że nastał kryzys – i nie jest on krótkoterminowy lecz strukturalny, który wymaga głębszych reform politycznych i społecznych.

Więc jakie pan widzi prognozy na przyszły rok? Czy według pana obecny obóz rządzący jest w stanie przeprowadzić takie głębokie reformy, o których pan wspomniał? Odpowiedź jest oczywista: nie. Gdyby on był w stanie cokolwiek przeprowadzić, to już by to zrobił. Obecny system sprawowania władzy można określić jako rządy wiecznych studentów. Jakby spojrzeć na najpopularniejszych polityków polskich, to są to ludzie, którzy nigdy nie osiągnęli dojrzałości życiowej. Ich doświadczenia zatrzymały się na etapie Niezależnego Zrzeszenia Studentów, bo tacy jak Tusk, czy Graś wywodzą się z tych młodzieżówek lat 80. To są ludzie, którzy nie potrafią wziąć odpowiedzialności za realne problemy państwa. Są w polityce taką formacją „Piotrusiów Panów”. No i jak to bywa z taką formacją, oni się podobają i uzyskują krótkotrwałą, entuzjastyczną akceptację, a potem przychodzi rozczarowanie. To wszystko będzie jeszcze trwało w 2013. Nie sądzę, że nastąpi jakaś gwałtowna zmiana gospodarcza, czy wybuch niezadowolenia społecznego. Na pewno należy spodziewać się pogłębiania kryzysu, ale jednocześnie skupiania się, integrowania sił społecznych, potencjału intelektualnego i zwiększenia się liczby inicjatyw po stronie opozycji politycznej, czy też opozycji szeroko rozumianej. W 2013 r. czas będzie pracował dla opozycji. To będzie kolejny rok stracony przez Polskę rządzoną przez „wiecznych studentów”. Na koniec dodam jedną rzecz. Zdarzy się coś, czego dziś nikt nie przewiduje. Zawsze tak się dzieje. To jest ten słynny „czynnik X” w historii i w polityce. I on zadecyduje o dalszych naszych losach. Rozmawiał Sławomir Sieradzki

Pięć pytań do … Ewy Lalik Moją drugą ofiarą, która zdecydowała się na udzielenie odpowiedzi, jest Ewa Lalik z SW. Postać wzbudzająca spore emocje zarówno w komentarzach pod wpisami i jak na twitterze.  Jesteście ciekawi,  jakich odpowiedzi udzieliła? Zapraszam!

Pięć pytań

JD: Używasz zapewne smartfona z Androidem. Jaki to model i jaka jest wersja systemu? Scharakteryzuj, podając jego wady, zalety, a także czy w związku z powyższymi zdecydowałaś się na nieoficjalne modyfikacje oprogramowania? Ewa: Galaxy Nexus, zawsze najnowsza, zawsze jako jedna z pierwszych instaluję i opisuję aktualizacje;) Ciężko tu coś scharakteryzować. Galaxy Nexus od czasu pierwszych testów, jakie odbył u mnie, był telefonem prawie idealnym. Prawie, bo to, czego w nim nie lubię, to słaba bateria. Reszta jest w porządku lub świetna. Aparat mimo 5 MPix radzi sobie lepiej niż niejeden bardziej wypasiony aparat w innych smartfonach, ekran jest nieziemski, a do tego bryła GNexa jest tak wyprofilowana, że spokojnie mogę obsługiwać go jedną dłonią. To, że mój egzemplarz ma pęknięty ekran to nie wada, a wyłącznie moja wina Oprogramowania nie modyfikuję, nie ma po co, zresztą nie mam na takie zabawy czasu ani siły.

JD:  Z jakich aplikacji najczęściej korzystasz? Opisz je krótko Ewa: Nie mam wielu aplikacji. Boid do Twittera, WordPress, Pixlr do zdjęć… W zasadzie to najczęściej używam preinstalowanych aplikacji – GMail, mapy i tym podobne spełniają 70% moich potrzeb. Dlatego też ciężko byłoby mi zamienić Androida na coś innego.

JD:  Ranking 5 najlepszych i najgorszych aplikacji, kiedykolwiek zainstalowanych przez Ciebie na smartfonie. Ewa: Nie odbierz tego jako zbycia, ale najlepsze – te, z których korzystam, czyli w większości Google’owskie. Najgorsze  - wywalam i zapominam. Wybacz, nie jestem w stanie wymienić.

JD: Jaki był rok 2012 dla Ciebie? Co się zmieniło w ciągu roku pod kątem urządzeń, mobilnej dostępności czy usług? Ewa: 2012 pod względem usług boski, bo w końcu w Polsce zaczęto wprowadzać serwisy streamingowe, i to na szeroką skalę. Dla mnie jako osoby słuchającej kiedy tylko się da i niecierpliwej – musi być jak najszybciej – to cudowna sytuacja.Poza tym rok 2012 pokazał, że rynek mobilny może być zaskakujący (Windows IPhone mimo ogromnych nakładów, choć radzi sobie coraz lepiej, to wciąż jest niewielki zapowiadają się premiery kilku nowych systemów mobilnych), a walka o klienta przenosi się na pole nie tylko świetnych produktów, ale ekosystemów uslug, do których należą owe produkty.

JD: Rok 2013.. Jakie masz oczekiwania na nowy rok? Co wg. Ciebie powinno się zmienić i czego nie unikniemy? Ewa: 2013? Będziemy świadkami zamykania wszystkiego, co się da. Microsoft, Twitter, Facebook, Apple a nawet Google grają coraz ostrzej i walczą o klienta często z końcową stratą dla niego. Nie podoba mi się ta sytuacja, bo mimo, że wszystko staje się coraz prostsze, to jednocześnie coraz mocniej stajemy się tylko i wyłącznie produktami. Tego nigdy nie będę w stanie zaakceptować, dlatego przyszłość mnie trochę przeraża. Ewa Lalik

Postkomuna w akcji Czas przedświąteczny ani na jotę nie zmniejszył natężenia walki politycznej. Różni się od zwykłych tygodni jedynie tym, że pomiędzy reklamami pasty do zębów i leków na zgagę pojawia się klip z premierem Donaldem Tuskiem, który opowiada Polakom o potrzebie zgody, dodając: „Mamy w końcu tylko siebie”. Jednocześnie ten sam medialny przemysł pogardy deprecjonuje lidera opozycji i tych Polaków, którzy nie chcą popierać partii rządzącej. Rządowi spin doktorzy zdecydowali się przed świętami grać na wysokiej nucie hipokryzji Przyznam, że skala i rodzaj nagonki na Jarosława Kaczyńskiego, jaką postkomuna rozpętała po ukazaniu się mojego wywiadu z prezesem PiS w poprzednim numerze „Gazety Polskiej”, zaskoczyła mnie, choć w tej kwestii nic już zaskakiwać nie powinno. Używam słowa „postkomuna” dla określenia nie tylko dawnych działaczy i funkcjonariuszy PZPR, którzy zajmują poczesne miejsce w elitach III RP, będąc np. współwłaścicielami lub szefami głównych mediów. Chodzi mi także o tę część polityków czy przedstawicieli elit, którzy wprawdzie odwołują się do rodowodu demokratycznej opozycji z czasów PRL, jednak tak dalece zjednoczyli się z dawnymi komunistami, że od dawna stoją tam, gdzie niegdyś ZOMO. Ostatnie dni symbolicznie wręcz to pokazują. Ale wróćmy do wywiadu Jarosława Kaczyńskiego, który stał się powodem nagonki na lidera PiS. Wiadomo, że tu każdy pretekst do zaatakowania jest dobry, podobnie jak każdy rodzaj manipulacji. Niedościgłym mistrzem są tu media Agory i ITI (w tym miejscu trzeba zauważyć głos Ewy Milewicz, która na portalu Gazeta.pl prostowała po kilku dniach manipulacje wypowiedzi Kaczyńskiego). Tym razem jednak znów przesunięto granicę, poza którą w dyskursie publicznym wychodzić się nie powinno. Bo choć nieco zdumiewać może próba odebrania Jarosławowi Kaczyńskiemu prawa odwoływania się do doświadczenia z działalności opozycyjnej w czasach PRL – wbrew znanym powszechnie faktom historycznym – to, można rzec, nic nowego. Podobne zabiegi czyniono także wobec jego brata Lecha Kaczyńskiego, dowodząc, że odegrał niewielką rolę w strukturach Solidarności (faktycznie był jednym z jej współtwórców). Można zatem przyjąć, że jest to ten sam schemat, który już wcześniej był wobec braci Kaczyńskich realizowany, np. przez takich polityków PO jak Bogdan Borusewicz. Zaskoczyło coś innego: powszechne zastosowanie w mainstreamie technik wymyślonych przez SB i realizowanych między innymi w latach 90. przez Jerzego Urbana.

Wprost z szafy Lesiaka 13 grudnia politycy PO, SLD, a także część byłych działaczy Solidarności i pracownicy mediów – od „Wyborczej” przez TVN po Radio Zet – zgodnie i, jak sądzę, w znacznej części świadomie realizowali plan pułkownika SB Jana Lesiaka. Na początku lat 90. jego zespół prowadził działania przeciw antywałęsowskiej opozycji i dezintegrujące prawicę. Działania operacyjne, zaplanowane w 1993 r., gdy Urzędem Ochrony Państwa kierował Gromosław Czempiński, obejmowały m.in. akcje dyskredytujące ówczesnego lidera Porozumienia Centrum. W ramach tych działań wykorzystywano fakt nieinternowania Jarosława Kaczyńskiego w stanie wojennym. Z instrukcji znajdującej się w słynnej szafie Lesiaka wiadomo, że pożądane było kolportowanie wyjaśnienia, iż był on „mało znaczącym działaczem” albo że „podpisał deklarację lojalności”. Cele te realizował wówczas m.in. Jerzy Urban i tygodnik „Nie”, dziś wytyczne takie wypełnia obóz Donalda Tuska i jego poplecznicy w mediach. Trudno więc nie zadumać się, jak daleko część elit postsolidarnościowych w antypisowskim zapamiętaniu posunęła się w grze rozpisanej przez oficerów SB. Najdalej chyba Władysław Frasyniuk, powtarzając publicznie oskarżenia, że Jarosław Kaczyński podpisał lojalkę. Frasyniuk ogłosił to, choć przecież nie mógł nie pamiętać, że Urban przegrał za takie stwierdzenie głośny proces i musiał przepraszać, Kaczyński zaś żadnych lojalek nie podpisywał, co zostało udowodnione przed sądem.

Cynizm nuworyszy Dowodzi to nie tylko cynizmu i zdemoralizowania tej części byłych działaczy opozycji z czasów PRL, która próbuje zawłaszczyć spuściznę Sierpnia. Świadczy też o tym, że związani z obozem władzy ludzie mają poczucie całkowitej bezkarności. Wiedzą, że tym razem można bez konsekwencji posuwać się do metod, które jeszcze kilka lat temu nie byłyby do zaakceptowania. Teraz Frasyniuk może „jechać Urbanem” – prawdopodobnie wie, że żaden sąd dziś go za to nie skaże. Odwagę Jarosława Kaczyńskiego ośmiela się więc kwestionować nie tylko Donald Tusk, który nie był internowany ani nawet nie znalazł się w kręgu zainteresowań SB w czasach, gdy miał działać w opozycji. W tej licytacji na zasługi premier nie bardzo może równać się nie tylko z Kaczyńskim, ale także z bardzo wieloma działaczami zarówno własnej partii, jak i opozycji. Umoralniające słowa wobec lidera opozycji wypowiadają też takie osoby jak Ewa Kopacz, w której życiorysie próżno szukać jakiegokolwiek epizodu działania w opozycji solidarnościowej w czasie PRL. Poczucie siły, bezkarności i medialnej przewagi sprawia, że zasady przyzwoitości nie mają dla rządzących najmniejszego znaczenia.

Przestraszony postkomunistyczny establishment Oprócz tradycyjnej walki z liderem PiS chodzi o walkę o dziedzictwo Solidarności. Zrozumiano bowiem, że opozycja może skutecznie nawiązać do Sierpnia i uruchomić antyrządowy ruch społeczny. Usłyszano na kolejnych demonstracjach hasła „Solidarność” i „precz z komuną”. Liczebność kolejnych wystąpień także dała władzy do myślenia. Nie do pominięcia są też głosy osób takich jak dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, postulująca nawiązanie przez obóz patriotyczny do tradycji Sierpnia. Hasło dokończenia rewolucji Solidarności, która została faktycznie i trwale zatrzymana 13 grudnia 1981 r., jest dla postkomunistycznego establishmentu śmiertelnie niebezpieczne. Wobec narastającego kryzysu i rosnącego bezrobocia sytuacja społeczna staje się coraz bardziej napięta, powszechnie odczuwalne są drożyzna i realny spadek poziomu życia. Do tego dochodzą rozpadające się koleje i zamykane szpitale – efekt dramatycznie niskiej jakości rządzenia. A to tylko najbardziej drastyczne przykłady nieudolności i braku kompetencji władzy.

My i oni Jednolity front propagandowy mediów, wbrew codziennym doświadczeniom zwykłego Kowalskiego, lansuje obraz rzeczywistości podobny do rządowych reklamówek. To powoduje, że powoli odradza się pamiętany z czasów PRL podział na „my” – naród i „oni” – władza i jej media. Opowieści o potrzebie wspólnoty, serwowane nam ostatnio przez premiera czy prezydenta, być może są efektem spostrzeżenia tego zjawiska. Opowiadanie przez Tuska, że „mamy tylko siebie”, ma rozszerzyć to „my” także na jego coraz bardziej skompromitowaną postać. Ale w jednym premier ma rację – Polacy, gdy nie są podzieleni, gdy tworzą wspólnotę, zdolni są do rzeczy wielkich. Gdyby udało im się wyłączyć przekaz mediów, jątrzący i z premedytacją budujący podział kontrolowany przez władzę, i powrócić do myślenia wspólnotowego, solidarnościowego – zmieniliby kraj i być może pożegnaliby w przyszłości postkomunizm. Ale wtedy Donalda Tuska i jego towarzyszy nie byłoby już raczej w polityce. Tego przebudzenia i odrodzenia wspólnoty, przezwyciężenia postkomunizmu i zmiany fatalnych rządów życzę Państwu, dzieląc się opłatkiem.<

Joanna Lichocka

Łukasza Warzechy podsumowanie minionych 12 miesięcy: Feta roku, Informacja roku, Afera roku

Feta roku Odnieśliśmy sukces na miarę bitwy pod Wiedniem, budowy Gdyni i odzyskania niepodległości w 1918 roku razem wziętych: zorganizowaliśmy Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Fajnopolacy (określenie Rafała Ziemkiewicza) bardzo się przejęli tym, że wszyscy nas chwalą, jacy to jesteśmy mili i że nie chodzą u nas po ulicach białe niedźwiedzie. Kupili sobie chorągiewki w polskich barwach z nadrukami sponsorów i udekorowali nimi auta. Po tym, jak polska reprezentacja wyleciała z Euro w błyskawicznym tempie po kolejnej megakompromitacji, flagi wylądowały w koszach i na ulicy, a supermarketowy patriotyzm szybciutko wyparował. Po Euro pozostały nam stadiony za miliardy, w tym jeden z zamykanym dachem, który się nie zamyka. Pozostało także wspomnienie o wszystkich inwestycjach drogowych i innych, które miały być gotowe na Euro, a nie były, oraz o fascynującej walce o przejezdność A2, kiedy to minister Nowak niemal własnoręcznie kładł warstwę bitumiczną. Pozostały także setki firm, którym nie zapłacono za pracę przy budowie stadionów, w tym tego z dachem, który się nie zamyka, a także przy budowie dróg. W planach jest zorganizowanie w Polsce igrzysk olimpijskich.

Informacja roku „Trotyl na wraku tupolewa” – to prawdopodobnie najsłynniejsze zdanie roku, które też miało największe konsekwencje. Z jego powodu pracę straciło kilkudziesięciu dziennikarzy, a jeden wydawca praktycznie rozwalił dwie własne gazety. Okazało się przy okazji, że normalne jest informowanie z wyprzedzeniem przez wydawcę rzecznika rządu o tematach na pierwszą stronę gazety. Z tym że i tak jest postęp w stosunku do czasów afery hazardowej, bo spotkania na linii medialno-politycznej odbywają się po prostu pod klatką bloku rzecznika, a nie na stacji benzynowej przy cmentarzu. Co do samego trotylu, niebagatelną rolę odegrała prokuratura, której przedstawiciel – pułkownik Ireneusz Szeląg – stworzył nową dziedzinę logiki: szelągikę. Zgodnie z szelągiką trotyl na wraku był, ale nie wiadomo, czy był to trotyl ani czy na wraku. Nie wiadomo właściwie, czy w ogóle był jakiś wrak, a nawet jakakolwiek katastrofa. I czy Szeląg to faktycznie Szeląg. Jeśli zaś idzie o wrak, to pod koniec roku okazało się, że współpraca z naszymi rosyjskimi sojusznikami w tej dziedzinie nie układa się jednak tak dobrze, jak chcieliby Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski czy rzecznik Graś (który swego czasu tak pięknie po rosyjsku przepraszał bohaterskich funkcjonariuszy OMON-u za „prostą oszybkę”). Minister Radosław Sikorski niespodziewanie przeszedł do obozu oszołomów i frustratów, prosząc Unię Europejską o pomoc w wydobyciu wraku z Rosji. Sprawa okazała się jednak trudniejsza niż załatwienie dostępu do polskiej telewizji w hotelu Aldon w Berlinie.

Afera roku „Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą”. To oczywiście z „Rzepki” Brzechwy, ale równie dobrze mogłoby być komentarzem do pamiętnego zdjęcia, na którym różne ważne figury z Trójmiasta, z prezydentem Gdańska z PO Pawłem Adamowiczem na czele, ciągną po płycie lotniska im. Wałęsy samolot linii OLT Express. Nie uciągnęli. Zawalił się nie tylko OLT Express, ale też Amber Gold. Gdzieś wsiąkły miliardy i nadal nie wiadomo, jak to właściwie możliwe, że Marcin P. przez kilka lat kręcił swój interes, choć interes ów legalnie nie miał prawa przetrwać nawet miesiąca. Na razie Marcin P. siedzi w areszcie. Tymczasem nie dopadł go jeszcze seryjny samobójca. I co? I nic. Jak to w Polsce. Życzę Państwu i sobie jeszcze ciekawszego 2013 roku. Dziennik Łukasza Warzechy

Warzecha: Tusk do dołu, Komorowski w górę Jaki będzie nadchodzący rok w polityce? Czy czekają nas gwałtowne zmiany, czy raczej okres stagnacji? Czyja gwiazda rozbłyśnie, a kto na politycznym firmamencie będzie blaknąć? O prognozach na 2013 rok rozmawiamy z publicystą „Faktu” Łukaszem Warzechą. Stefczyk.info: Jaki będzie polityczny rok 2013? Nudny i przewidywalny, czy pełen emocji i zaskakujący zwrotami akcji? Łukasz Warzecha: Spodziewam się czegoś pomiędzy. Na stuprocentową nudę raczej bym nie stawiał. Głównie ze względu na postępująca erozję w Platformie Obywatelskiej, spadek notowań Donalda Tuska i jego rządu. W ostatnich dniach zwrócił moją uwagę sondaż CBOS, gdzie Polacy mieli powiedzieć kogo uważają za polityka roku. No i po raz pierwszy od pięciu lat nie został nim Donald Tusk, tylko Bronisław Komorowski. To bardzo symptomatyczne, bo pokazuje strategiczne spojrzenie i długoterminową tendencję.
Tendencję „prezydent w górę, rząd w dół”? Coraz trudniej będzie rządowi, choćby ze względu na sytuację gospodarczą, a przede wszystkim finansową. Coraz wyraźniej będą wychodzić problemy finansów publicznych. Dodatkowo,  pod koniec 2013 r. ludzie zaczną martwić się podatkami, które przyjdzie im zapłacić w 2014 r. A będą to dużo większe sumy niż wcześniej, bo weszły bardzo niekorzystne dla podatników rozwiązania, które odbiją się bezpośrednio na portfelach Polaków.
Jak będzie sobie radzić opozycja? Mam mieszane odczucia. Prawdę mówiąc dostrzegam duży kryzys dynamiki, jeśli chodzi o Prawo i Sprawiedliwość. Próżno szukać w tej formacji jakiegoś nowego impulsu. Próbą zaszczepienia czegoś nowego był manewr z prof. Piotrem Glińskim i ofensywą merytoryczną. Niestety ten manewr szybko się skończył. Obserwujemy jakieś krótkoterminowe skoki, ale trudno mówić o konsekwentnej strategii PiS, trwającej dłużej niż dwa miesiące. W przyszłym roku prawdopodobnie nadal będziemy mieli do czynienia z takim miotaniem się partii Jarosława Kaczyńskiego. Chyba, że wyjdą porażające nowe fakty dotyczące katastrofy smoleńskiej, ale raczej wątpię, by tak się stało.
A co poza PiS? Namawiam do uważnego obserwowania ruchu narodowego, który się powoli kształtuje. Nie sądzę, żeby on zatrząsnął scena polityczną w 2013 r., ale na pewno znaczenia nabiera. Choć oczywiście może też okazać się efemerydą.
Do kogo personalnie może należeć przyszły rok? Czyja gwiazda ma szansę rozbłysnąć? Gwiazda Jarosława Kaczyńskiego już mocniej nie rozbłyśnie, a gwiazda Donalda Tuska na sto procent będzie przygasać. Gdybym miał więc szukać kogoś kto relatywnie najmocniej będzie błyszczał, to powiedziałbym, że to może być rok Bronisława Komorowskiego. Zobaczymy jak będzie sobie radził.
Jakieś nowe twarze? Zastanawiam się, kto mógłby być taką twarzą ruchu narodowego. Kompletnie nie mam tu na myśli Romana Giertycha. Wiadomo natomiast, że taki ruch, nowe ugrupowanie, musi się wokół kogoś skupić, jeśli ma odegrać na serio rolę w polityce. Takiej twarzy na razie nie ma. Bo trudno za kogoś takiego uznać np. Roberta Winnickiego, lidera Młodzieży Wszechpolskiej. Jestem więc ciekaw, kto się pojawi.
Znany socjolog, prof. Andrzej Zybertowicz, diagnozuje w Radiu Maryja: „Nie widzę w chwili obecnej nastrojów rewolucyjnych, nie widzę takiego poziomu społecznego wzburzenia. Najbardziej prawdopodobna jest dalsza forma gnicia, jakiejś stagnacji”. Podziela pan ten sceptycyzm? Na rewolucję rzeczywiście potencjału nie ma. Najprawdopodobniej nie dojdzie bowiem w Polsce do nagłej zapaści w stylu argentyńskim, jeśli chodzi o finanse publiczne. Nie wierzę w to. Istotne jest również socjologiczne spostrzeżenie, że Polacy  - w swojej większości - są tak bardzo nastawieni na chronienie tego co mają, tego co zgromadzili w czasie rozbuchanego konsumpcjonizmu, że musiałoby się stać coś absolutnie wyjątkowego, żeby w Polsce wybuchło coś na kształt rewolucji. Dlatego uważam, że spekulacje dotyczące jakiegoś drugiego Budapesztu nad Wisłą, to czyste złudzenie. Nic takiego się nie wydarzy, nie ma do tego zupełnie potencjału.  PiS w żadnym wypadku nie jest Fideszem, a Jarosław Kaczyński nie jest Victorem Orbanem. JKUB

Wspomnienie o ŚP Arcybiskupie Ignacym Tokarczuku Non omnis moriar Przez całe swe duszpasterzowanie ks. arcybiskup Ignacy Tokarczuk był wierny słowom, które usłyszał z ust ks. Mariana Starka CM, ponad 70 lat temu we Lwowie, w czasie rekolekcji poprzedzających przyjęcie święceń: Kapłan musi być razem z ludźmi, ale zawsze ma pozostać sobą, wierny swemu powołaniu i zasadom Ewangelii. Myśli, uczucia i zasady kapłana mają go wyróżniać spośród ludzi żyjących w świecie i związanych ze światem. Świętej pamięci arcybiskup Ignacy Tokarczuk jest jedną z osób, która na trwałe zapisała się w XX-wiecznej historii Polski oraz w dziejach zmagań narodu polskiego z systemem komunistycznym. Najlepiej wyraził to Ojciec Święty Jan Paweł II, który w liście skierowanym 21 czerwca 1992 r., w 50. rocznicę święceń kapłańskich pisał: Drogi Księże Arcybiskupie! To właśnie w tych trudnych czasach stałeś się dla Kościoła przemyskiego, a także dla Kościoła w całej Polsce, nieustraszonym świadkiem prawdy ewangelicznej, niezłomnym obrońcą Kościoła do swobodnego spełniania swej misji i praw ludzi wierzących do wyrażania swych przekonań religijnych, a także praw Boga do odbierania czci w świątyniach na naszej ziemi. Byłeś rzecznikiem narodu walczącego o swą suwerenność w starciu z systemem państwa totalitarnego. Twój głos, Pasterzu, był słuchany w całej Ojczyźnie, umacniał na duchu i dodawał odwagi, gdy było ciężko. Dzisiaj dostrzegamy, jak wielu osobom był bliski, ilu ludziom pomógł, jak w trudnych momentach dodawał odwagi służąc własnym przykładem i osobistym zaangażowaniem. Przez całe swoje duszpasterzowanie arcybiskup Tokarczuk był wierny słowom, które usłyszał z ust ks. Mariana Starka CM, ponad 70 lat temu, 21 czerwca 1942 r. we Lwowie, w czasie rekolekcji poprzedzających przyjęcie święceń kapłańskich. Ksiądz Stark mówił wówczas do młodego alumna: Kapłan musi być razem z ludźmi, ale zawsze ma pozostać sobą, wierny swemu powołaniu i zasadom Ewangelii. Myśli, uczucia i zasady kapłana mają go wyróżniać spośród ludzi żyjących w świecie i związanych ze światem. Słowa te abp. Tokarczuk realizował poprzez swoją posługę. Wspólnie z wiernymi i duchowieństwem w okresie PRL budował nielegalnie świątynie, głosił kazania, w których prawdziwie i bezkompromisowo opisywał i diagnozował otaczającą nas rzeczywistość. Dlatego też był zwalczany przez aparat ówczesnego komunistycznego państwa. Odwaga i niezłomność zjednywały mu uznanie „zwykłych ludzi”, borykających się z problemami życia codziennego. Niejednokrotnie przychodzili oni aby wysłuchać jego kazania, w którym w słynnych „trzech punktach” przekazywał rzeczy najbardziej istotne dla Narodu i wiernych. Był wielkim biskupem, zaangażowanym w szereg przedsięwzięć, które wykraczały poza misję ewangelizacyjną Kościoła w trudnych czasach komunistycznej dyktatury. Bez ogródek powiedzieć można, iż był mężem stanu, który przeprowadził nas przez „Morze Czerwone”. Nie sposób wymienić wszystkich przejawów działalności abp. Ignacego Tokarczuka. Jedno jest jednak pewne: cieszył się miłością i szacunkiem wielu ludzi. Byłem świadkiem, jak był przez nich traktowany, z jakim ogromnym szacunkiem i zaufaniem go słuchali. Jestem przekonany, iż będą mu oni towarzyszyć także w ostatniej drodze. Pomimo swojej pozycji w Episkopacie Polski, autorytetu, jakim go powszechnie go darzono, abp Tokarczuk był skromnym i bardzo pracowitym człowiekiem. Wiele czytał. Przez wiele lat przygotowywał fiszki, w których zapisywał myśli, sentencje, cytaty, które mógł potem wykorzystywać w swojej pracy naukowej czy w kazaniach. Przeglądając je utkwiła mi szczególnie jedna, na której zapisał: lepiej trzymać z jednym silnym niż z kilkoma słabymi. Arcybiskup Tokarczuk był także strażnikiem pamięci o Kresach II Rzeczypospolitej. Urodził się wszak w Łubiankach Wyższych koło Zbaraża, gimnazjum kończył w Zbarażu, seminarium - w ukochanym przez niego Lwowie. W 1944 r. cudem uniknął śmierci z rąk OUN – UPA. W 1945 r. wyjechał ze Lwowa. Do miasta tego nigdy już nie powrócił. Lwów, Kresy pozostały jednak w Jego sercu i pamięci. Z fotograficzną dokładnością, ale też z satysfakcją, czasami mrużąc oczy, opowiadał o rodzinnych Łubiankach Wyższych. Czuło się, jakby się tam na chwilę przenosił. Szczególnie, gdy wspominał rodziców, dzieciństwo, beztroskie lata szkolne czy potem seminaryjne. O Lwów pytał prawie w każdej rozmowie. Nie były to zdawkowe pytania. Interesowały go zagadnienia związane z odradzaniem się Kościoła Katolickiego, losy lwowskich parafii, sytuacja seminarium duchownego, ogólna sytuacja na Ukrainie. Czytał z wielką uwagą schematyzmy tamtejszych diecezji, a potem w rozmowach dopytywał o szczegóły. Czasem Jego pytania były nazbyt szczegółowe i pozostawały bez odpowiedzi. Wielokrotnie mówił, żeby nie zapominać o Lwowie. Przyjmował z radością każdą publikację poświęconą Kresom. Jego zainteresowanie tą tematyką inspirowało do podejmowania badań naukowych i publikowania na temat Kresów. Abp Tokarczuka charakteryzował wielki takt i szacunek, który okazywał rozmówcy oraz rzadka obecnie umiejętność słuchania. Pozostawił po sobie wielkie dziedzictwo, które trzeba kontynuować. Składa się na nie nauczanie abp. Tokarczuka, Jego kazania, osobisty przykład i postawa, którą wyraził słowami: (…) są pewne wartości, których trzeba bronić. Nie można zgodzić się z ateizmem, nie można zdradzić prawdy, nie można zdradzić swoich słusznych przekonań, zdradzić Chrystusa, nie można zdradzić Ewangelii. Pozostanie w pamięci i sercu wszystkich, którym był bliski. Spoczywaj w pokoju wiecznym, Arcybiskupie Niezłomny! Mariusz Krzysztofiński

Barbara Bubula: "Rok 2012 zapisze się w historii Polski jako rok walki o Telewizję Trwam" Decyzja KRRiT o nieprzyznaniu Telewizji Trwam miejsca na multipleksie poruszyła Polaków. Aktywnie włączyli się w społeczny protest, walcząc o dostęp do wolnych mediów. Na wiele sposobów protestowali przeciwko działaniom uderzającym w Radio Maryja i TV Trwam. Swoje stanowisko manifestowali w 144 marszach, organizowanych w kraju i za granicą. W warszawskich marszach 29 września i 21 kwietnia wzięło udział kilkaset tysięcy osób. Pod petycja w obronie TV Trwam swój podpis złożyło blisko 2,5 mln osób. Zdaniem posłanki Barbary Bubuli, byłej członkini KRRiT, wzrosła świadomość społeczna dotycząca sposobu funkcjonowania systemu medialnego i brakującego w nim prawdziwego pluralizmu. Posłanka uważa jednak, że poziom świadomości społeczeństwa dotyczący niebezpieczeństw związanych z funkcjonowaniem wolnych mediów, powinien wzrosnąć co najmniej trzykrotnie, ponieważ wolność słowa w Polsce jest nadal poważnie zagrożona. Barbara Bubula wskazuje też, że rok 2012 to również sekwencja działań rządu Donalda Tuska uderzających w Radio Maryja i TV Trwam. Wyeliminowaniu wolnych mediów miały posłużyć początkowe zapisy dwóch ustaw o radiofonii i telewizji, a także prawo telekomunikacyjne. Poprzez wprowadzenie drastycznych opłat koncesyjnych oraz opłat za użytkowanie częstotliwości próbowano doprowadzić je do finansowej niewydolności.

Te sprawy tylko połowicznie zakończyły się pozytywnie, dlatego że w przypadku opłat za koncesje w rozporządzeniu KRRiT za standardowe nadawanie telewizyjne w multipleksie naziemnym kwota w przybliżeniu odpowiada kwocie z przed roku, która funkcjonowała. Nadal natomiast pozostaje podwyżka opłat tej stacji telewizyjnej, która pojawi się w multipleksie cyfrowym za cały multipleks około dwustu kilku tysięcy. Ta kwota została podniesiona do ponad dziesięciu milionów. Rzeczywiście ten nowy wniosek, który mamy nadzieje będzie składać TV Trwam, w kolejnym postępowaniu konkursowym, będzie już o wiele drożej kosztował niż wniosek składany dwa lata temu – podkreśliła posłanka na antenie Radia Maryja. W ostatnich dniach grudnia KRRiT ogłosiła konkurs na cztery ostatnie miejsca na multipleksie, w tym dla kanału społeczno-religijnego. Przyszły rok powinien pokazać, czy miejsce to zajmie TV Trwam. Mall, RM

FBI na polskim tropie Katowicka prokuratura z pomocą FBI sprawdza czy amerykański koncern produkujący sprzęt ortopedyczny miał nielegalny fundusz na łapówki dla lekarzy i szefów szpitali w Polsce - informuje "Gazeta Wyborcza". Na polecenie Prokuratury Generalnej objęte tajemnicą postępowanie prowadzą katowiccy śledczy od przestępczości zorganizowanej. Pomaga im kilkudziesięciu oficerów policji - w każdej komendzie wojewódzkiej powołano specjalną grupę operacyjną, która zajmuje się wycinkiem sprawy. Z informacji, do których dotarła "Gazeta Wyborcza" wynika, że postępowanie wszczęto z inicjatywy amerykańskiego FBI po tym, jak natrafiło ono na korespondencję mailową pracowników firmy Stryker Polska. W grę wchodzi korupcja ponad stu osób z 51 szpitali. Łapówkami były między innymi drogie wyjazdy turystyczne. Według "GW" lekarze mieli również dostawać łapówki na konta w banku Credit Suisse.

Noworoczne zobowiązania PiS Wniosek o konstruktywne wotum nieufności z prof. Piotrem Glińskim jako kandydatem na premiera rządu technicznego, a w połowie roku - kongres programowy, który przyjmie zaktualizowany program partii - to noworoczne zobowiązania PiS na 2013 r. Prezes PiS Jarosław Kaczyński podczas niedawnego posiedzenia Rady Politycznej PiS przyznał, że konstruktywne wotum nieufności to cel "trudny do zrealizowania, ale trzeba go podjąć w imię interesów Polski". "Mamy do czynienia z rządem, który wypełnia swe funkcje poniżej pewnego minimum. Tu nie chodzi o to, że nie zostały dotrzymane obietnice z 2007 roku, ani z wyborów 2011 roku. Chodzi o pewne minimum, które pozwala uznać, że rząd, lepszy czy gorszy, ale jakoś wypełnia swoje obowiązki" - mówił Kaczyński. "Dlatego nasze zadanie, które musimy traktować nie jako zadanie partyjne, ale narodowe, to doprowadzić do jak najszybszego odsunięcia tej władzy, która Polskę niszczy, a jednocześnie jest nieustannie z siebie bardzo zadowolona" - powiedział lider PiS.
Na wiosnę prof.Gliński i przewodniczący Parlamentarnego Zespołu ds. Obrony Demokratycznego Państwa Krzysztof Szczerski zapowiadają natomiast przygotowanie raportu o naprawie Rzeczypospolitej. Jak podkreślają, chcą nim wywołać "wiosnę obywateli". "To ma być raport, który chcemy skierować do obywateli. Chcemy nakłonić obywateli do tego, by dzięki temu raportowi rozpoczęli w swoich środowiskach debatę o tym, jak naprawić Rzeczypospolitą" - tłumaczył Szczerski. Według Glińskiego w raporcie "będą wyraziste tezy do dyskusji". Jak mówił, raport ma dotyczyć m.in. "nadużyć demokracji i ograniczenia wolności w Polsce".
W połowie roku Prawo i Sprawiedliwość planuje również kongres programowy, na którym przyjęty będzie zaktualizowany program partii. "Będziemy korzystać z wniosków, jakie wypływają z organizowanych przez nas debat. To będzie materiał, który wykorzystamy w pracach programowych" - wyjaśnił Mariusz Błaszczak. Jak dotąd dyskusje dotyczyły m.in. gospodarki, służby zdrowia, rolnictwa, rynku pracy i energetyki. Marek Nowicki

Media III RP – między etyką a propagandą. Rozmowa z Maciejem Iłowieckim Dziennikarze powinni solidarnie występować przeciwko tym kolegom i koleżankom po fachu, którzy kłamią, dostosowują przekaz informacji do własnych przekonań, albo wyraźnie są na służbie u kogoś (a z tym ostatnim mamy w Polsce do czynienia bardzo często) - mówi Maciej Iłowecki w rozmowie z Krzysztofem Wołodźką.  Krzysztof Wołodźko: Na co mediom etyka, dlaczego przekaz medialny miałby być etyczny?  Maciej Iłowiecki: To jedno z podstawowych założeń życia społecznego, że jest ono etyczne. A przynajmniej powinno być. Dotyczy to kwestii gospodarczych, politycznych. A także mediów. Musimy pamiętać, że większość ludzi, szczególnie po ukończeniu różnych szczebli edukacji, podstawowe wiadomości czerpie ze środków masowego przekazu. Jak zatem mielibyśmy informować bez przyjęcia pewnych kanonów etycznych?

A można określić etyczny kanon w coraz bardziej różnorodnym dziennikarstwie? Najważniejszą powinnością dziennikarza jest staranie się o prawdę, nawet jeśli z różnych względów nie jest możliwe dotarcie do jej pełni. Inna rzecz, że dziennikarz (choćby w telewizyjnym programie informacyjnym) musi dokonywać skrótów w przekazie. Nie można ukazać całego tła konkretnych spraw. Ale to coś innego, niż celowe okłamywanie społeczeństwa, co także występuje. Z tym drugim typem przekazu mieliśmy do czynienia zwyczajowo w PRL, gdy świadomie kłamały telewizja, radio i prasa, ponieważ były częścią propagandy władzy.  W społeczeństwach demokratycznych podstawową funkcją mediów jest porządne informowanie ludzi o tym, co się dzieje na świecie i w ich krajach. Częścią tego procesu jest rzetelny wybór wiadomości: skupienie na informacjach ważnych tu i teraz, czy to dla obywateli danego kraju, czy z punktu widzenia państwa, w którym żyją. Już tu istnieje możliwość ewentualnej manipulacji – przy segregacji materiału.

Zwykle jednak nie decyduje o tych sprawach dziennikarz, ale polityka redakcji... Tak jest najczęściej. Jest to przyjęte jako reguła także tam, gdzie dba się o prawdę i wolność przekazu. Ale troska o te wartości to ideał. Redakcje niekoniecznie muszą do niego dążyć. W grę wchodzi choćby kwestia cenzury. Obecnie niejawnej, która ma jeszcze lepsze metody, niż niegdyś ta oficjalna. Dziś cenzurują szefowie. Stąd kwestia wolności mediów, w tym prasy, dotyczy ich właścicieli, od nich zależy. O tym rzadko się rozmawia bo to bardzo niewygodne i nieprzyjemne również dla samych dziennikarzy.

Wiele się mówi o niezależności dziennikarskiej. Ale to równocześnie rzadkie dobro...  Bardzo trudno jest być niezależnym dziennikarzem. W dużych miastach, gdzie istnieje wybór, można w razie nacisków spróbować zmienić redakcję. Rzecz jasna, łatwiej mają „gwiazdy dziennikarstwa”, bo znajdą się na nie chętni. Ale dużo mediów funkcjonuje w małych ośrodkach. Są miejsca gdzie działa tylko jedna gazeta, wydawana przez władze gminy. Czyli pełni rolę biuletynu. Dziennikarz, który pracuje w takim medium, obarczony zwyczajowymi zależnościami materialnymi, nie może napisać nic, co by się nie podobało lokalnym decydentom. A to przecież jego powinność, patrzeć władzy na ręce.

Nie będzie konkretnych przykładów? Gdybym zaczął podawać przykłady pism czy ludzi którzy są niezależni, zostałbym posądzony, że odpowiada mi ich opcja światopoglądowa. Choć to przecież ogólna reguła, którą potwierdzają badania medioznawcze, że odbiorcy najchętniej akceptują te poglądy i media, które potwierdzają ich własne racje.

Chciałbym, żeby w Polsce przeważały środki przekazu, w których podana informacja oddzielona jest jasno od komentarza. A dziennikarz mógłby powiedzieć: sądzę, że taka a taka wiadomość jest mało ważna i pełni formę przykrywki dla innej informacji. Ale w „mediach zależnych” manipuluje się przekazem. Śledzę te procesy od lat, pisałem o nich w książkach...

Mówił Pan niegdyś o nich także w nadawanym na Polsacie programie „Bumerang”. Była to bardzo pouczająca lekcja tego, jak na bardzo różny sposób można (dez)informować w blasku fleszów, albo konsekwentnie przemilczeć pewne fakty. Proszę pamiętać, że spora część społeczeństwa podejrzewa, że także dziś nie mówi się wszystkiego, że ciągle pozostają niewyjaśnione tematy. Przytoczę sprawę, która bardzo mnie ostatnio wzburzyła. Dotyczy Polski, ale pochodzi zza oceanu. Dopiero teraz Departament Stanu USA ujawnił dokumenty odnoszące się do zbrodni katyńskiej, rozmów na ten temat między Rooseveltem a Stalinem. Ewidentnie z nich wynika, że prezydent Stanów Zjednoczonych sprzedał nas radzieckiemu przywódcy, przyrzekł, że Amerykanie nie będą ujawniać sprawy Katynia. Oburzało to zresztą Churchilla, który był jednak zależny od bogatej Ameryki. To ludobójstwo dokonało się na jednym z najbliższych sojuszników. A trzeba do tego przypomnieć, że armia polska była największa po amerykańskiej wśród Aliantów, że bardzo sprawnie działało przez cały czas okupacji nasze państwo podziemne. Zatem ukrywanie prawdy na temat sowieckiej zbrodni było właściwie ogromnym kłamstwem politycznym. Podam także przykład znacznie nam bliższy. Uważam, że za mało się czyni, by wyjaśnić katastrofę smoleńską. Niezależnie od tego, co przesądziło o tym wydarzeniu, czy był to wypadek, czy zamach to faktem jest, że zginęła polska elita. Społeczeństwo ma prawo poznać prawdę, oczekiwać, że prezydent, premier, prokuratura, wojsko zrobią co można, żeby sprawę wyjaśnić. A słyszę wciąż w mediach dziwaczne krętactwa na ten temat, obserwuję sytuację, która z pewnością jest na rękę niektórym kręgom w Rosji. Polscy dziennikarze także powinni zajmować się tą sprawą bardzo poważnie, ale takich jest garstka. Wystarczy oglądać telewizję, by spostrzec jakich ludzi zaprasza się do rozmów na ten temat, jakich ekspertów. Robi to wrażenie jeżeli nie zamierzonej dezinformacji to głupoty i braku rozeznania w tym, co jest ważne, a co nie. Najchętniej zapraszani są do mediów ludzie specjalizujący się w pluciu na innych, wyćwiczeni w „mowie nienawiści”, przeciw której rzekomo występują. Uczestniczą w tym procederze nawet dziennikarze uważani za wybitnych, często na różne sposoby honorowani. Zastanawiam się, za co są nagradzani, jeśli nie potrafią rozmawiać z osobami wiarygodnymi.   

„Media, jako pewien system, działający najsprawniej w demokracji, nie są zarazem poddane demokratycznej kontroli (kto miałby ją spełniać?) i sytuują się ponad demokracją, jako właśnie jej gwaranci i kontrolerzy” – pisze Pan w swojej wydanej ostatnio książce „Pilnowanie strażników. Etyka dziennikarska w praktyce”. Dziennikarze nie powinni mieć nad sobą nikogo? Dziennikarstwo powinnoinformować. To jest także forma edukacji, w tej roli media są służebne wobec społeczeństwa obywatelskiego. Ale poza informowaniem środki przekazu są przeznaczone do tego, by patrzeć różnorakiej władzy na ręce. Kto jednak pilnuje dziennikarzy? W założeniu nie powinna stać nad nimi żadna zewnętrzna instytucja – taka sytuacja, w ideale, gwarantowałaby wolność i niezależność słowa. Ale to składa na barki dziennikarzy ogromne zobowiązanie: powinni troszczyć się o etykę zawodu, solidarnie występować przeciwko tym kolegom i koleżankom po fachu, którzy kłamią, dostosowują przekaz informacji do własnych przekonań, albo wyraźnie są na służbie u kogoś (a z tym ostatnim mamy w Polsce do czynienia bardzo często).  Dziennikarze potrafią być bardzo solidarni w pewnych sprawach, choćby w kwestii dbałości o własne interesy ekonomiczne, choć i na tym gruncie pojawiają się konflikty. Natomiast bardzo trudno zorganizować im silne organizacje, dbające o kwestie etyki. Tego typu instytucje są raczej tępione, albo tracą wiarygodność upolityczniając się, lub przedstawiane są jako upolitycznione. Nota bene, organizacją dbającą także o kwestie etyki, solidarności w tym względzie powinno być Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, ponieważ gromadzi ludzi o bardzo różnych poglądach.

Pracował Pan w mediach także w czasach Polski Ludowej. Proszę opowiedzieć o specyfice zawodu w tamtych czasach.  Pisałem dla „Polityki”. Gazeta miała opinię w miarę przyzwoitej, to znaczy takiej, która nie opublikowałaby rzeczy naprawdę paskudnych. Zdaniem niektórych spełniała rolę wentylu bezpieczeństwa i była rodzajem eksperymentu – władze chciały się przekonać, czy tego typu kontrolowany, bardziej „liberalny” przekaz wpływa na rozładowywanie nastrojów społecznych. A może tak się po prostu zdarzyło, że trafił tam zbiór dziennikarzy zdolnych i przyzwoitych. Choć i tam byli agenci, z których część została ujawniona. Mieczysław Rakowski nie był w najlepszych stosunkach ze Służbą Bezpieczeństwa. Na ogół wiedzieliśmy w redakcji, kto był agentem. Stosunkowo niegroźni byli tacy, którzy donosili, kto co powiedział. Choćby Kazimierz Koźniewski. Rzeczywiście groźni byli agenci operacyjni, którzy pilnowali interesów partyjnej nomenklatury. Ta ostatnia grupa zadbała o to, by zachować swoją pozycję w zmieniających się warunkach ustrojowych, dbała o swoje koncesje, niekoniecznie politycznie.  Z pewnością w PRL były dla dziennikarzy okresy lepsze i gorsze. Gdy ktoś chciał się utrzymać i pracować w swoim zawodzie, mógł się „tylko” starać jak najmniej okłamywać swoich odbiorców. Naprawdę wiele zależało od czasu, miejsca, okoliczności. Był taki moment, że najbardziej wartościowe teksty znaleźć można było w paxowskich „Kierunkach”, piśmie „Ład”, w „Tygodniku Powszechnym”. Najczęściej pisma katolickie starały się jak najmniej kłamać. Tu pewna uwaga: byli wówczas dziennikarze „ciężko partyjni”, a jednak reszta uważała, że są w miarę przyzwoici. Przykładem Józef Barecki, zresztą szef „Trybuny Ludu”. A byli i tacy, którzy pracowali w mediach katolickich, a uznać ich trzeba za groźnych agentów. 13 grudnia tego roku byłem w Instytucie Pamięci Narodowej, na dyskusji poświęconej książce dotyczącej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i przełomu ideologicznego, jaki dokonał się w tej instytucji po powstaniu pierwszej „Solidarności”. Jest to sprawa właściwie nie wyjaśniona do dziś, nad którą nie odbyła się żadna dyskusja – jak to się stało, że to zakłamane, deprawowane dziennikarstwo polskie okazało się wówczas zdolne do samooczyszczenia. Przypomnę, że mowa o Nadzwyczajnym Zjeździe Delegatów SDP, który odbył się w październiku 1981 roku. Ukazał się olbrzymi tom dokumentów z tego Zjazdu, twierdzę, że to jedna z ważniejszych książek w historii współczesnej Polski.

Facetem od dziennikarstwa, a właściwie propagandy był wtedy człowiek z PZPR, Stefan Olszowski, pseudonim „Gruby”. „Opiekował się” wówczas mediami, miał co do nas daleko idące zamiary... Dziś  mieszka w Nowym Jorku, nie jest gruby, ale chudy, ma się doskonale i wygłasza odczyty w różnych polonijnych instytutach, opowiadając, jak to chciał chronić polskie dziennikarstwo. 

Przyszedł czas Okrągłego Stołu, nastała III RP. Czym się Pan wówczas zajmował, jakie żywił obawy, nadzieje? Chciałbym zaznaczyć, że nie wyobrażam sobie przemian w Polsce bez udziału Lecha Wałęsy, który upolitycznił, nadał ton „Solidarności” – jego ówczesna rola jest niepodważalna, niezależnie od tego czy był, czy nie był „Bolkiem”. Ale w okolicach Okrągłego Stołu napływało do mnie coraz więcej „dziwnych” informacji o tym, że brata się z komunistami.  Niesłychanie sprytnym, więcej: mądrym człowiekiem był Czesław Kiszczak. I bardzo sprytne były jego sposoby zjednywania sobie opozycji przez obietnice, koncesje. To dawało mu przyjaźń ludzi takich jak Michnik. Z drugiej strony ma on do dziś ukryte dokumenty na różne osoby, które wciąż działają także w dziennikarstwie i nie chcą ujawnienia tych materiałów, bo pokazałoby to różne, niewygodne strony ich funkcjonowania. A te papiery były bardzo skrupulatnie gromadzone. Donosy zbierane na mnie po raz pierwszy pokazał mi Rakowski: to były trzy duże paczki. Drugi raz zobaczyłem je u generała Mieczysława Dębickiego, w latach 1982-1986 wojskowego prezydenta Warszawy. Byłem wtedy wiceprezesem Stowarzyszenia. Zostałem wezwany do głównego gmachu Urzędu Bezpieczeństwa. Tam pokazano mi moje teczki i kazano podpisać prośbę o rozwiązanie SDP, ponieważ rzekomo przestało ono pełnić swoją rolę. Za plecami miałem paru osiłków pracujących w służbach. Próbowano zastraszenia: „jeśli pan nie podpisze, na podstawie zawartości tych materiałów wsadzimy pana na długo do więzienia”. Odmówiłem. W końcu zaproponowano, żebym podpisał, że usłyszałem to, co mi przekazano i że się z tym nie zgadzam. Podpisałem, a dokument zniknął. Rozpłynęły się w powietrzu także moje teczki, po tym jak w czerwcu 1990 roku archiwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odwiedziła tzw. „komisja Michnika”. Zwróciłem się w tej sprawie do IPN, otrzymałem informację, że musiały to być donosy pisane przez ludzi, którzy mieli być chronieni przez „pewne grupy”, albo użyci do szantażu. 

Wróćmy do Okrągłego Stołu... Cała rzecz jest do dziś nieźle zakłamana. Zacznijmy od tego, że sam ogromny, okrągły stół, który stał w Pałacu Prezydenckim to była propagandowa przykrywka. Najważniejsze rzeczy rozgrywały się przy tak zwanych podstołach, także sprawa mediów była decydowana przy jednym z nich. Nieustannie przychodził do tego podstołu Tadeusz Mazowiecki, który nadzorował tę sprawę. Główną rolę odgrywał Adam Michnik. Ale był tam też Jerzy Urban, ówczesny rzecznik rządu. Zostałem wybrany przez stronę „opozycyjno-solidarnościową” do spisania protokołu. Tych drugich reprezentował Krzysztof Teodor Toeplitz. Siedzieliśmy całą noc, spisując wszystko co zostało nagrane. Muszę zaznaczyć, że bardzo dobrze wspominam postawę Toeplitza, który nie starał się niczego zamazywać, niczego ukryć. Spisaliśmy wszystko, w tym dużo większy objętościowo protokół rozbieżności. Jedną z najważniejszych rzeczy, jakie tam ustalono, a  którą wszyscy zaakceptowali, była zgoda na pismo „całej opozycji”. To późniejsza „Gazeta Wyborcza”. Nazwę zaproponowała Małgorzata Szejnert. Działo się to jeszcze w realiach PRL, zatem rzecz dotyczyła papieru, drukarni (wszystko to było reglamentowane). Pamiętam dyskusję: „co to znaczy, pismo »całej opozycji«?”. Przecież nie wszyscy siedzieli przy Okrągłym Stole. Rozmowy bojkotowała Konfederacja Polski Niepodległej, „Solidarność Walcząca” Kornela Morawieckiego, „radykałowie” z „Solidarności”. Zdecydowano, że mowa o wszystkich zebranych wokół Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Protokół został odczytany i podpisany przez wszystkich zebranych przy medialnym podstole. Mam ten dokument, który na długo gdzieś zniknął. Dlaczego o tym mówię? Bo sam wówczas różnymi kanałami starałem się zasilić źródła finansowania „Gazety Wyborczej”, pisałem tam artykuły, choćby o tym jak powinna wyglądać demokracja. Ale dość szybko się okazało, że nie jest to gazeta wszystkich. Przejęcie pisma przez jedną opcję z pewnością nie było zgodne z etyką dziennikarską. Zapis okrągłostołowy był jasny, pismo miało istnieć pod kierownictwem KO przy Lechu Wałęsie. A dziś czytam w różnych książkach, że był to tylko patronat. To szczegół, ale wymowny.

Jak ocenia Pan wpływ środowiska „Gazety Wyborczej” na kondycję polskich mediów?„GW” chciała przez lata narzucić kontrolę nad całym dziennikarstwem i w dużej mierze to jej się udawało. Z pewnością od samego początku pismo to robili bardzo dobrzy warsztatowo dziennikarze i była to pierwsza tak profesjonalna gazeta w III RP. W sensie ideologicznym popełnili jednak błąd. Wybiórczość tematów jakie podejmowali, chęć dominowania nad wszystkim (aż do negowania rzeczy, które były poza obrębem „GW”) to było coś skandalicznego. W porządnym dziennikarstwie nie zdarzają się takie rzeczy. Podam pewien przykład. W 2000 roku odbył się Kongres Kultury Polskiej, zorganizowany poza środowiskowym kręgiem „GW”. No i zupełnie zignorowali to wydarzenie. A że przemawiał na kongresie prof. Zygmunt Bauman, to „GW” streściła jego wystąpienie, ale starannie przemilczała informację, gdzie mówił i z jakiej okazji. To kuriozum, ale do zniesienia. Natomiast znacznie groźniejsza była koncepcja z początków III RP, jaką lansowała „GW”, że głównym niebezpieczeństwem dla Polski nie są pozostałości PRL-owskiej władzy, sitw, służb, które w tamtym czasie starały się obsadzać ważne stanowiska w sektorze gospodarczym, przejmować banki, firmy. Odbywało się to na oczach wszystkich i było przez „Wyborczą” bagatelizowane. Podobnie  rozgrzeszano PRL-owskich generałów. Za to ostrzegano przed klerykalizacją kraju, co wówczas nazywano „chomeinizacją”.  Drugim błędem „GW” było to, że blokowała proces, który nazwę „desowietyzacją”, a który wiązałby się z rozbiciem pewnych struktur nieformalnych, sposobu myślenia. Nie żądaliśmy przecież ukarania tamtych ludzi, którzy zdradzili Polskę, ale chcieliśmy, by nie zajmowali społecznie ważnych miejsc, także w świecie medialnym. Już to było zwalczane. Nigdy mi się nie udało wydobyć od Michnika, gdy jeszcze toczyłem z nim dyskusje, dlaczego tak a nie inaczej postrzega tę kwestię. W jeszcze jednej sprawie widać niekonsekwencję „GW”. To tytuł bardzo czuły, słusznie, na antysemityzm. Ale jakoś w swojej sympatii dla generała Jaruzelskiego zapominają, że ten dobrotliwy dziś staruszek był głównym czyścicielem Ludowego Wojska Polskiego z oficerów pochodzenia żydowskiego. Nie mogę tego i podobnych kwestii zrozumieć. A może nie ma w tych sprawach niczego dziwnego?

Środki przekazu mają dziś nad sobą potężnego hegemona, kapitał który nad nimi stoi, z reguły zaangażowany w grę polityczną, a nawet międzypartyjną. Etyka wydaje się wobec nich bardzo kruchą wartością. Może jesteśmy skazani na „zdemoralizowane molochy medialne”? Ta sprawa mogła być w III RP inaczej rozwiązana, gdyby premier Mazowiecki posłuchał we właściwym czasie SDP. Mówiliśmy, że bardzo ważną rzeczą jest wspieranie pism „Solidarności” i w miarę możliwości przeciwstawianie się przechwytywaniu polskiego rynku medialnego przez zagraniczne koncerny. Proponowaliśmy wyraźnie: nie wolno wykupywać całej polskiej prasy, udział kapitału zagranicznego jest dopuszczalny, ale tylko w takim stopniu, żeby decydujący głos miał podmiot krajowy. Mazowieckiemu początkowo bardzo się spodobały nasze pomysły. Po paru dniach, gdy poszedłem do niego w tej sprawie, bardzo się wiercił i powiedział: „Moi doradcy odradzili mi wasze pomysły”. Jednym z nich był Waldemar Kuczyński, publicysta do dziś drukujący w „GW”, a drugim Eugeniusz Smolar. Problem z wielkimi zagranicznymi koncernami polega na tym, że nie zależy im na interesie narodowym Polski, raczej własnymi kanałami próbują wpływać na naszą politykę. Dla mnie jednak bardzo ważne jest to, że – powiem to wprost – „mają gdzieś” polską kulturę, ponieważ ich głównym celem, obok interesu politycznego, jest zysk. Stąd zalew kolorowych, plotkarskich pism, koncentrujących się na życiu obyczajowym tzw. celebrytów. Takie media narzucają ludziom wzory zachowań, styl życia, postrzegania świata. I tak Kora opowiada, że w życiu trzeba wszystkiego spróbować, w tym narkotyków „miękkich” i „twardych”. Albo wie co mówi, w co wątpię, albo nie zdaje sobie sprawy, że wiele nastolatek zasugeruje się jej słowami i „spróbuje wszystkiego”. A głównym problemem dziś w Polsce jest nadużywanie tych środków przez młodzież.

A jak to się stało, że telewizje prywatne mają w Polsce ludzie kojarzeni jeszcze z PRL-owskimi układami?  Zdecydowały wpływy i duże pieniądze. A ponieważ zahamowano we właściwym czasie lustrację i „desowietyzację”, to pewne kontakty wciąż są bardzo ważne. Polsat, z którym współpracuję, był swego czasu jedynym pretendentem, który udowodnił, że ma wystarczający własny, polski kapitał, i że nie pochodzi on z machlojek. A można było wtedy przyznać tylko jedną ogólnopolską koncesję. Popierałem wtedy starania o koncesję na telewizję dla Mirosława Chojeckiego i Macieja   Wierzyńskiego, który właśnie wracał z Ameryki. Cała grupa „Wolnej Europy” chciała wówczas założyć w kraju telewizję. Jednak ustawa ich wykluczała. Podobne problemy pojawiły się zresztą z medium o. Rydzyka. Mocno się wtrącał do sprawy Wałęsa, który gdy był prezydentem i chciał mieć całkowitą kontrolę nad powstającymi mediami. Innym problemem jest wiarygodność telewizji publicznej, w naszych realiach mocno uzależnionej od polityków. Mam jak najlepsze zdanie o obecnym prezesie TVP, ale to firma pełna zaszłości historycznych. Trzeba by tam zwolnić całą masę ludzi, jednak bardzo trudno jest rozbić takie struktury.

A może wielu Polakom, odbiorcom nie zależy na wiarygodnych mediach? Obawiam się, że dotknął Pan sedna. Liczy się sensacja, która przyciąga. Ważny jest także interes polityczny. Stąd w telewizji publicznej nie mamy choćby dobrej publicystyki. Brak nam rzeczowej dyskusji o trudnych reformach, o samej polskiej demokracji, jej założeniach, o kwestiach etyki w życiu publicznym. A w obrębie środowiska medialnego nie ma choćby debaty nad tym, kto właściwie w dzisiejszych czasach jest dziennikarzem. A przecież nie każdy, kto publikuje, ma prawo do tego określenia. Ważny jest nie tylko warsztat, istotne jest także sumienie.

Proszę o komentarz do najnowszych wydarzeń ze świata mediów. Wydarzenia w „Rzeczpospolitej”, wymuszone grą polityczną zmiany w „Uważam Rze”, powstanie pisma „w Sieci”, a za chwilę także tygodnika Pawła Lisickiego? Medialne roszady są rzeczą normalną, o ile nie wynikają z nacisków politycznych.W mojej opinii ostatnie wydarzenia wskazują na to, że wywierana jest presja z zewnątrz. Właściciel mediów nie powinien się wtrącać w pracę redakcyjną, zwalniać dziennikarzy, ingerować w merytoryczną treść. Jeden z dziennikarzy amerykańskich stwierdził niegdyś, że w mediach mają rację zawsze osoby, do których one należą. To niestety sytuacja coraz częstsza, ale szkodliwa. W naszych realiach o tyle groźniejsza, że mamy o wiele mniej źródeł przekazu niż w Stanach. 

Rozmawiał Krzysztof Wołodźko, 15 grudnia 2012 r.

Maciej Iłowiecki (1935 r.) – dziennikarz, publicysta, eseista, pisarz, wykładowca akademicki; w latach 1960-1981 kierował działem nauki i oświaty tygodnika „Polityka”; w 1980 r. na Nadzwyczajnym Zjeździe Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich został wybrany wiceprezesem w pierwszych w SDP demokratycznych wyborach; był członkiem NSZZ „Solidarność” od pierwszych dni powstania związku; w stanie wojennym ukrywał się, miał zakaz uprawiania zawodu dziennikarskiego; w roku 1989 z ramienia SDP uczestniczył w pracach Okrągłego Stołu, w tzw. podstole ds. mediów (opis tych wydarzeń zawarł w tekście Spod stołu widać lepiej); w III RP pracował m.in. w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji; w 1996 r. został wiceprzewodniczącym Rady Etyki Mediów SDP, z której jako członek wystąpił w listopadzie 2011. Biogram na podstawie noty „O Autorze” opublikowanej w książce Macieja Iłowieckiego: „Pilnowanie strażników. Etyka dziennikarska w praktyce”, Fronda 2012.  

Czego boi się Bronisław Komorowski Sprawa Romualda Szeremietiewa, czy zbieranie haków na Radosława Sikorskiego – nie są jedynymi, w których Bronisław Komorowski występuje w roli faktycznego rzecznika interesów „czerwonych” generałów. Ten „łagodny konserwatysta” opanował perfekcyjnie umiejętność eliminowania osób stojących na drodze jego kariery politycznej. Z zadziwiającą prawidłowością okazuje się zwykle, że są to osoby niewygodne również dla wojskowego lobby, zarządzającego ogromnym obszarem polskiego życia publicznego. W takich przypadkach, można się jedynie zastanawiać – czy polityczny patron WSI stanowi jedynie „narzędzie” w realizacji interesów środowiska wojskowej bezpieki, czy też stał się już reprezentantem tego układu? Są w politycznym życiorysie Komorowskiego sprawy, które mogą wywołać szczególną nerwowość pana marszałka. W listopadzie 2008 roku Antoni Macierewicz w jednym z wywiadów zauważył:

Ostatnio kilkakrotnie widziałem marszałka w stanie silnego podenerwowania. Pierwszy raz, gdy pytano go o związaną z WSI spółkę „Pro Civili”. Drugi raz niedawno, gdy pytano go o kontakty z Leszkiem Tobiaszem i Aleksandrem L.”

Wypowiedź ta, nawiązywała do przesłuchania przez sejmową komisję ds.służb specjalnych redaktora Wojciecha Sumlińskiego. Dowiedzieliśmy się wówczas, że marszałek polskiego Sejmu kłamał przed prokuratorem twierdząc, że nie zna dziennikarza. Kłamał również publicznie przed mikrofonami radia, gdy 1 sierpnia 2008 roku twierdził, iż „Akurat o panu Sumlińskim nic nie wiem, chyba nie znałem tego pana, więc moje zeznania dotyczyły byłego czy pułkownika dawnych służb komunistycznych...”

Tymczasem, zeznając przed sejmową komisją Wojciech Sumliński oświadczył, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem rozmów był przygotowywany dla programu „30 minut” w TVP Info materiał o Fundacji Pro Civil. Niewykluczone, że to wówczas Komorowski zorientował się, iż wiedza Sumlińskiego na temat kontaktów posła PO z wojskowymi służbami, może stanowić zagrożenie dla jego dalszej kariery politycznej i postanowił pogrążyć dziennikarza poprzez uwikłanie wkombinację operacyjną – czyli aferę marszałkową. Nie o sprawie Wojciecha Sumlińskiego chciałbym jednak obecnie przypomnieć, a o działaniach Komorowskiego w czasie, gdy był ministrem obrony narodowej i – jak twierdzą krytycy jego ówczesnych posunięć „współpracował z „czerwonymi” generałami i konserwował układ postkomunistyczny”.Spektakularne pozbycie się Szeremietiewa – przy współudziale ludzi WSI, nie było jednostkowym zdarzeniem. W mniej widowiskowy – choć równie bezwzględny sposób Komorowski pozbył się wówczas innego człowieka, którego pomysły stały na przeszkodzie interesom wojskowego lobby. W tle całej sprawy, jest tajemnicza spółka „Pro Civili”. Przypomnę zatem temat, o którym media zdają się nie wiedzieć w ogóle, a również sam Komorowski chciałby zapewne szybko zapomnieć.

W maju 2000 r. dr. Krzysztof Borowiak, po wygraniu konkursu organizowanego przez Urząd Służby Cywilnej, został cywilnym dyrektorem Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego MON. Sam Borowiak tak w roku 2001 opisywał stan owego Departamentu, w momencie objęcia stanowiska – „Nie było pomieszczeń, nie było żadnego sprzętu biurowego, ani jednego komputera czy telefonu, za to byli już przyjęci przez kogoś prawie wszyscy pracownicy cywilni. Do dzisiaj nie wiem, przez kogo przyjęci, domyślam się, że przyjął ich gen. B. Smólski – radca ministra, swego czasu dyrektor departamentu w pionie zakupów sprzętu dla wojska, za nieprawidłowości usunięty ze stanowiska (była w tej sprawie kontrola NIK), „w nagrodę” mianowany przez min. Onyszkiewicza na zajmowane do dziś stanowisko i utrzymany na tym stanowisku przez min. Komorowskiego. Otóż gen. Smólski „szykował się” na moje stanowisko (już chyba pełnił nawet obowiązki dyrektora „mego” departamentu) i on chyba przyjął tych cywilów: żadna z tych osób nigdy nie miała nic wspólnego ani ze szkolnictwem, ani z nauką wojskową”.

Pomimo wielu trudności ze strony ówczesnego ministra ON Komorowskiego, który dążył do likwidacji Departamentu, udało się Borowiakowi przygotować program restrukturyzacji szkolnictwa wojskowego. Tak o nim mówił autor programu:

Mówiąc skrótowo, uważaliśmy, że resortu nie stać na utrzymywanie więcej niż jednej wyższej uczelni wojskowej (obecnie jest ich osiem!): Uniwersytetu Obrony Narodowej. Protestowaliśmy też przeciwko „prywatyzacji” Wojskowej Akademii Technicznej i żerowaniu na jej majątku Szkoły Wyższej Warszawskiej czy innych tworów („Naukowy Park Technologiczny na Bemowie”). Wskazywaliśmy również na nieekonomiczną i nieracjonalną lokalizację Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu, zamiast w lepiej do tego predestynowanym Poznaniu. Minister Komorowski był głuchy na nasze argumenty, nie chciał ich wysłuchiwać, jak już powiedziałem: ignorował nasz departament.

Borowiak zaproponował połączenie WAM, WAT i AON w jeden Uniwersytet Obrony Narodowej z wydziałami: lekarskim, technicznym i strategiczno-obronnym. Z trzech Wyższych Szkół Oficerskich wojsk lądowych powinna, według tej koncepcji pozostać szkoła w Poznaniu, m.in. z uwagi na niższe o 20 proc. koszty kształcenia niż we Wrocławiu.

5 lutego 2001 Komorowski odwołał Borowiaka ze stanowiska, argumentując swoją decyzję „ciężkim naruszeniem podstawowych obowiązków pracowniczych”, twierdząc, że „swoim działaniem dyrektor Borowiak nie tylko zmierzał do podważenia autorytetu kierownictwa resortu, złamał również zasadę apolityczności wiążącą członków korpusu Służby Cywilnej”. Odpowiadając na zapytanie posła Bogdana Lewandowskiego, w sprawie odwołania Borowiaka, Komorowski podczas wystąpienia w Sejmie w dn.18.04.2000 r. twierdził, iż „Dyrektor Borowiak znaczną część swojego pobytu na zwolnieniu lekarskim poświęcił na publiczną krytykę założeń reformy szkolnictwa wojskowego, wstępnie zatwierdzonych przez ministra obrony narodowej i polityczne kierownictwo resortu obrony. [...]

Wszystkie te działania dyrektor Borowiak podejmował, przebywając na zwolnieniu lekarskim, po czym w dniu 1 lutego br. przedstawił kolejne zwolnienie. Takie zachowanie, kiedy pracownik w czasie zwolnienia lekarskiego podejmuje czynności sprzeczne z jego celem, jakim jest odzyskanie zdolności do pracy, a zwłaszcza czynności prowadzące do przedłużenia niezdolności do pracy, godzi w dobro pracodawcy; jest sprzeczne z obowiązkami pracownika.”

W opinii Borowiaka, jego zwolnienie miało związek z programem restrukturyzacji szkolnictwa wojskowego, który w istotny sposób naruszał dotychczasowe status quo. Wyżsi oficerowie WP, wykorzystujący struktury szkolnictwa do robienia własnych interesów, byli zdecydowanymi przeciwnikami reform, proponowanych przez nowego dyrektora.

Borowiak protestował przeciwko koncepcji zakamuflowanej prywatyzacji WAT i dokonywanego w ten sposób transferu majątku Sił Zbrojnych w prywatne ręce. Zaproponowana przez jego departament koncepcja dogłębnej reorganizacji wyższego szkolnictwa wojskowego jako jeden z celów stawiała uniemożliwienie dokonywania takiego procederu – uwłaszczania się na majątku państwowym różnych, mających stosowne „dojścia” grup nacisku. Ujawnione w trakcie urzędowania nieprawidłowości, Borowiak sygnalizował swemu bezpośredniemu przełożonemu – ministrowi Komorowskiemu, ten jednak nie uważał za stosowne odpowiadać nawet na służbową korespondencję, słał natomiast pisma ze swym „błogosławieństwem” założycielom Szkoły Wyższej Warszawskiej. W tej sytuacji Borowiak poinformował o swoich zastrzeżeniach najwyższe organy władzy państwowej: Prezydenta RP (poprzez ówczesnego ministra gen. Marka Dukaczewskiego z Biura Bezpieczeństwa Narodowego) późniejszego szefa WSI, premiera, Marszałka Sejmu, a także osobiście Prezesa NIKJanusza Wojciechowskiego oraz dyrektora Zarządu Śledczego UOP, kpt. Bodaka. Jedynym efektem tych działań było usunięcie Borowiaka ze stanowiska, a rok później Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego został decyzją rządu Millera wykreślony ze struktury organizacyjnej MON. W piśmie Borowiaka z 23.07.2001r., skierowanym do posła Bogdana Lewandowskiego, który (jako jedyny) pytał w interpelacji o przyczyny odwołania dyrektora Departamentu, znajdujemy następujące zdania: „Minister Komorowski posunął się w walce z naszym departamentem tak daleko, że dysponował nagraniem rozmowy z mego telefonu komórkowego do Przewodniczącego Sejmowej Komisji Obrony Narodowej posła Głowackiego, który wobec świadków zaprzeczył jakoby przekazywał to nagranie min. Komorowskiemu. Nagranie to z nieukrywaną satysfakcją prezentował mi min. Komorowski na przełomie roku 2000/2001 stawiając przede mną alternatywę: albo sam się zwolnię, albo zostanie wszczęte przeciwko mnie postępowanie dyscyplinarne.

W artykule Marka Henzlera w nr. 11/2001 (2289) tygodnika „Polityka”, Borowiak tłumaczy fakt posiadania nagrania rozmowy telefonicznej przez Komorowskiego w następujący sposób:

W końcu grudnia „Rzeczpospolita” w artykule „Podchorąży nie zdąży” przytoczyła słowa ministra Komorowskiego, który posłom z komisji obrony powiedział, iż dziś czterech nauczycieli przypada na jednego słuchacza szkoły wojskowej, a nakłady na jego kształcenie w ciągu roku są sześciokrotnie wyższe niż na studenta cywilnej uczelni. Minister zapowiedział, iż z ośmiu szkół niebawem pozostanie pięć. Kiedy to przeczytałem, zadzwoniłem do przewodniczącego komisji posła Stanisława Głowackiego z AWS. Włączyła się poczta głosowa w jego telefonie komórkowym. Powiedziałem, że minister mija się z prawdą, bo aż tak źle nie jest i jeśli posłowie chcą znać prawdę, to na posiedzenie powinni zaprosić przedstawiciela merytorycznego departamentu! Do głowy mi nie przyszło, że poseł Głowacki poleci z tym nagraniem do ministra, a ten przegra to sobie na kasetę magnetofonową.”

Przyczyny zwolnienia dyrektora Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego MON zostały zweryfikowane przez sąd, do którego wyrzucony przez Komorowskiego urzędnik skierował pozew w roku 2000. Po blisko czterech latach walki o obronę dobrego imienia, dr Borowiak uzyskał ostateczne rozstrzygnięcie, w którym potwierdzono, że nie istniały żadne podstawy do zwolnienia na podstawie art.52 Kodeksu pracy. W uzasadnieniu wyroku Sądu Okręgowego z czerwca 2004 roku można przeczytać:

Z całokształtu sprawy wynika jednoznacznie, że powodem zastosowania wobec powoda art. 52 Kodeksu pracy (o rozwiązaniu umowy o pracę bez wypowiedzenia) był istniejący między stronami konflikt, zaś wykonywanie pewnych czynności związanych ze świadczeniem pracy podczas zwolnienia lekarskiego stanowiło jedynie pretekst do pozbycia się powoda z pracy;

[...] trudno zgodzić się z poglądem pozwanego, że powód umyślnie stawiał się do pracy, aby przedłużyć okres zwolnienia lekarskiego; należałoby raczej te wizyty powoda w miejscu pracy wiązać z jego poczuciem obowiązku za powierzone mu zadania i chęcią osobistej kontroli tego, co się dzieje podczas jego nieobecności spowodowanej zwolnieniem;

w ocenie sądu okręgowego nie można przypisać powodowi rażącego niedbalstwa w czynnościach, które podejmował w szeroko pojętym interesie pracodawcy; rozwiązanie umowy o pracę w trybie natychmiastowym powinno być stosowane z dużą ostrożnością, w sytuacjach rzeczywiście na to zasługujących, a nie w celu pozbycia się niewygodnego pracownika”..

Za niezgodną z prawem utratę stanowiska i blisko cztery lata walki o oczyszczenie z absurdalnego zarzutu Borowiakowi musiało wystarczyć odszkodowanie finansowe. Podobnie – jak w przypadku Szeremietiewa, nie był już możliwy powrót na uprzednio zajmowane stanowisko, ponieważ nieprawomyślny departament szybko zlikwidowano, oddając znów naukę i wyższe szkolnictwo wojskowe w generalskie ręce. Bezpośrednim wykonawcą bezprawnej dyspozycji Komorowskiego, był w roku 2000 dyrektor generalny MON Jakub Pinkowski, który tuż przed swoim odejściem z ministerstwa w roku 2004 polecił jeszcze złożyć kasację od wyroku SO. Sąd Najwyższy postanowił kasację tę – (jako nieprzytaczającą okoliczności uzasadniających jej rozpoznanie) – odrzucić. Dość zauważyć, że Jakub Pinkowski odszedł z MON na stanowisko sędziego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. W tym samym niemal czasie, Bronisław Komorowski pozbył się z MON wiceministra Szeremietiewa i jego doradcę Zbigniewa Farmusa. Podobieństwo tych spraw polega głównie na tym, że były to decyzje personalne podjęte na korzyść ówczesnego układu, jaki stworzyli w wojsku wyżsi oficerowie i służyły obronie ich interesów. Wkrótce po usunięciu z MON Krzysztofa Borowiaka w budynkach Wojskowej Akademii Technicznej rozpoczęła działalność prywatna Szkoła Wyższa Warszawska, założona przez Fundację Rozwoju Edukacji i Techniki, która okazała się biznesem kierowanym przez oficerów WSI. O interesach WSI na majątku WAT jest mowa w Raporcie z Weryfikacji WSI w rozdziale 10. zatytułowanym „Działalność oficerów WSI w Wojskowej Akademii Technicznej”. Antykomor

Wraku nie ma i nie budiet Wrak Tu-154M szybko do Polski nie wróci. O ile kiedykolwiek. Rosja nie ma żadnego interesu, by spełniać nasze żądania. Najlepsze argumenty sami dajemy jej do ręki Sprawa kluczowego dowodu w śledztwie smoleńskim ciągnie się już drugi rok. Po miesiącach bezczynności zaczął interweniować Radosław Sikorski. Po rozmowie ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Siergiejem Ławrowem musiał jednak przyznać, że nie otrzymał żadnej daty, kiedy wrak mógłby wrócić. Po tej klęsce Sikorski poprosił o pomoc szefową unijnej dyplomacji – baronessę Catherine Ashton. Ta uprzejmie prośby wysłuchała, pokiwała głową i... tyle. Prośba o umieszczenie sprawy w programie szczytu Rosja – UE pozostała bez odpowiedzi. Rozmawiano o gospodarce, energetyce i wizach. Poruszono nawet sprawę praw człowieka. O Smoleńsku ani słowa. A nie, przepraszam. Podobno pani Ashton coś w kuluarach Ławrowowi szepnęła. I już Sikorski ma powód do dumy. Tyle że konsekwencje tego są żadne. Stanowisko rosyjskie pozostaje niezmienne – nie oddamy wraku dopóty, dopóki nie skończymy naszego śledztwa. A skończymy, jak skończymy.

Rosjanom, którzy bawią się z Polską w kotka i myszkę, pomagają nasi oficjele Kreml wydaje się uważać, że działania naszego MSZ są niezbyt poważne. Niestety, słusznie. Symptomatyczna była wypowiedź Dmitrija Trenina z Moskiewskiego Centrum Carnegie, udzielona niedawno telewizyjnym „Wiadomościom": „W Moskwie sympatyzują z obecnymi polskimi władzami i rozumieją, że sytuacja wewnętrzna w kraju zmusza je do pewnych oświadczeń, które tak naprawdę wcale nie są adresowane do Rosji, a do polskiej opinii publicznej". Przesłanie jest jasne. Rosjanie nie tylko nie mają zamiaru traktować słów ministra Sikorskiego serio, ale nawet nie uznają siebie za właściwego ich adresata. Sikorski jest szefem MSZ już drugą kadencję. Powinien więc trochę lepiej poznać naszego wschodniego sąsiada. Najlepiej rosyjską specyfikę działania widać w sprawie Katynia. Prawda o stalinowskim ludobójstwie dokonanym na polskich oficerach długo przykrywana była kłamstwem o rzekomym udziale nazistów. Później wielokrotnie obiecywano ujawnienie akt dokumentujących zbrodnię. Jednak do dziś najważniejsze pozostają „ściśle tajne". Co jakiś czas, gdy Putin chce od nas nowych ustępstw, któryś z jego podwładnych daje do zrozumienia, że może, że niewykluczone, że coś dostaniemy. I tak do następnego razu. Dyplomaci wschodniego mocarstwa niestety dobrze wiedzą, jak działać w interesie swojego kraju. Może to i cyniczne, by grać sprawą popełnionego przez swój kraj morderstwa, ale skuteczne. I tylko to się ostatecznie liczy. Tak samo postępują z wrakiem. I jak można przewidzieć, będą tak robić przez długie lata. W końcu lepiej mieć dwie marchewki. Więc na początek obietnice, potem dawkowanie informacji, a na koniec zostajemy z pustymi rękami. Wrak, który powinien być w Polsce od początku, został zatrzymany i kto wie, czy kiedykolwiek do nas wróci. A jeśli nawet, to w jakiej postaci. Już przecież był przez Rosjan niszczony – wybito w nim szyby i pocięto blachę. Stronie rosyjskiej, która bawi się z Polską w kotka i myszkę, pomagają nasi oficjele. Szczególne zasługi ma na tym polu były szef MSWiA Jerzy Miller, który oddał Rosjanom oryginały czarnych skrzynek. Podpisał memorandum stwierdzające, że „przekazanie Rzeczypospolitej Polskiej oryginałów zapisów rejestratorów pokładowych może zostać dokonane na podstawie decyzji właściwego organu Federacji Rosyjskiej po zakończeniu śledztwa lub dochodzenia sądowego". Inaczej mówiąc, to Rosjanie zdecydują, kiedy oddadzą nam naszą własność. Jednym porozumieniem minister pozbawił nas wszelkich argumentów. Skoro sami oddaliśmy, to o co chodzi? Krzysztof Galimski

Zróbmy to sami! "Zrób to sam" - taki tytuł ma kultowy program Adama Słodowego. Skierowany był do majsterkowiczów i uczył, jak radzić sobie w czasach gospodarki planowego niedoboru, np. jak z blachy z puszki po konserwie zrobić popielniczkę, a z paru drutów i babcinej koszuli nocnej abażur. Po tym prehistorycznym wspomnieniu wkraczamy w klimat współczesności i okładkowego tematu tego numeru „Rok węża". Okazuje się, że przynajmniej wedle chińskiego kalendarza wszystko może nam sprzyjać i to na przekór wysiłkom rządzącej partii. Nasz cover story to niekończąca się opowieść o nieudolności i pysze władzy. Przykłady można mnożyć. „Sto dni przed Euro 2012 naród świętował sukces, jakiego nie odnotowano od czasu zwycięstwa pod Wiedniem. Reprezentacja Smudy zremisowała z Portugalią na lśniącym nowością Stadionie Narodowym . Entuzjazm ogarnął kraj od Bałtyku po Tatry. Pod futbolowy lans podpiął się premier. Skromnie oświadczył, że jego rząd jest jak Stadion Narodowy: najpierw krytykowany, później chwalony" – pisze Maciej Zdziarski w „Wydarzeniach roku". Co było w czerwcu, wiemy. A jesienią? Blamaż z potopem przed meczem z Anglią , a ostatnio wieść, iż w związku „z fatalnym zarządzaniem" stadionem w przyszłym roku przyjdzie nam do niego dopłacić ponad 20 mln zł. Ciekaw jestem, kiedy premier Tusk bez krawata, za to z Muchą, znów będą pozować przed Narodowym. Teraz przykład na totalną amatorszczyznę. Po 32 miesiącach gry pozorów minister Radosław Sikorski pobiegł na skargę do Catherine Ashton, wysoki przedstawiciel UE ds. zagranicznych. Bo źli Rosjanie nie chcą zwrócić nam wraku tupolewa. Później ni stąd, ni zowąd zdesperowany wielce minister poleciał po prośbie do ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa. „Sztucznych ram czasowych ustalać nie należy" – skarcił polskiego ministra niczym sztubaka Ławrow. Puenta: „Kardynalną zasadą dyplomacji jest niedyplomatyczna skuteczność" – stwierdził już dawno Henry Kissinger, były amerykański sekretarz stanu i laureat Pokojowego Nobla. Chwalenie się własną bezsilnością zachęci tylko inne państwa do pomiatania Polską. No, ale żeby nie było samych narzekań. Jak zmieniać nieprzyjazne państwo ? Część odpowiedzi znajdziemy w tekście „Prawie jak liberał" Tomasza Urbasia: „Leszek Balcerowicz postuluje już nie tylko zmniejszenie długu publicznego, ale także reformę edukacji, która zakładałaby konkurencję państwowych szkół o uczniów. Otwarcie skrytykował ostatnie pomysły Donalda Tuska za etatyzm i państwowy interwencjonizm". Sięgnijmy do fragmentu „Dyktatury chamstwa" Piotra Cywińskiego: „Szaleńcy, paranoicy, durnie, prostaki, ćwoki, kanalie, chamy, dziady... oto kto zasiada w sejmowych ławach. Tak przynajmniej sami siebie charakteryzują polscy politycy. To, co w cywilizowanej klasie politycznej jest niedopuszczalne, stało się naszą codziennością. Sposób na wydobycie się i otrząśnięcie z tego bagna jest tylko jeden: słuchać uważnie, choć to męczy, pamiętać nazwiska wszystkich „prostaków", „ćwoków", „obłudników", „paranoików", „plugawców", „kanalii" i wysłać ich do diabła!". Zróbmy to sami! Przy okazji oby jak najszybszych wyborów. Jan Piński

To koniec klasy średniej. Zostaną tylko biedni i bogaci W najbliższym czasie w Grecji, Hiszpanii i Portugalii może całkowicie zniknąć klasa średnia. Socjologowie biją na alarm i prognozują powstanie „społeczeństwa dwuklasowego”. Według socjologów Hiszpania, będąca czwartą gospodarką eurostrefy, zdradza już symptomy głębokiego kryzysu społecznego. Składają się na niego bezrobocie, które dotknęło co czwartego Hiszpana, nieubłagany wzrost opłat za naukę dzieci i opiekę zdrowotną, tysiące rodzin wyrzucanych na bruk z mieszkań. Optymizmem nie napawa także sytuacja Portugalii i Grecji. W Portugalii w warunkach ubóstwa lub skrajnego ubóstwa żyło pod koniec 2011 roku troje na każdych dziesięcioro dzieci. Z kolei w Grecji już w 2010 roku żyło w ubóstwie dwoje na każdych dziesięcioro dzieci do 17. roku życia. Ponadto w Grecji, według Eurostatu, 31 proc. ludności popadło w 2011 roku w ubóstwo lub znalazło się na krawędzi wykluczenia społecznego. Zgodnie ze wstępnymi szacunkami gdy całkowicie zniknie już klasa średnia, średnie dochody klasy bogatej będą 15-kortnie przekraczały dochody klasy biednej. Autor: pł

Żródło: niezalezna.pl, PAP

Bez TV Trwam w MUX1? Konkurs ustawiony? Opozycja, Nasz Dziennik i Radio Maryja ostrzegają, że konkurs na cyfrową emisję w MUX1 rozpisano tak, by ponownie nie przyznać koncesji TV Trwam - pisze o tym Nasz Dziennik. Przypomnijmy, że jedno z czterech miejsc na MUX1 ma przypaść kanałowi społeczno-religijnemu. Wszyscy myślą, że w końcu dostanie ją TV Trwam, ale wg nieoficjalnych informacji - do których dotarło Radio Maryja - już teraz trwają rozmowy, aby w kolejnym konkursie miejsce na cyfrowym multipleksie zamiast Trwam otrzymała inna stacja o charakterze społeczno-religijnym. Podobno mowa o stacji Boska TV. Cztery nowe kanały: społeczno-religijny, filmowy, edukacyjno-poznawczy oraz dla dzieci w wieku od 4 do 12 lat, chce umieścić KRRiT na multipleksie MUX1 naziemnej telewizji cyfrowej. KRRiT ogłosiła konkurs na ostatnie cztery miejsca na MUX1. Niepokój opozycji (głównie PIS-u) budzą zapisy, pozwalające na ubieganie się o koncesję przez podmioty, których jeszcze na rynku nie ma i stacje, które mają dopiero zostać utworzone. Według posłów PIS-u już trwają rozmowy, by taki podmiot powołać, jakoby to on miał przejąć koncesję w DVB-T, oby nie było w NTC miejsca dla TelewizjiTrwam. Dla Polaków istotną kwestią może być to, jaka telewizja spełni kryterium kanału o charakterze społeczno-religijnym. Od kilkunastu miesięcy w Polsce i poza jej granicami organizowane są setki marszów przeciwko dyskryminacji Telewizji Trwam, jedynej katolickiej telewizji, której wcześniej nie przyznano miejsca na MUX1. Ponadto zbierane są podpisy pod listem do KRRiT. Do piątku, 21 grudnia br., list zyskał poparcie 2 mln 412 tys. 944 osób. W obronie Telewizji Trwam wypowiadali się polscy biskupi, politycy oraz wiele organizacji społecznych i pozarządowych. Mimo ogromnego sprzeciwu części społeczeństwa decydenci pozostawali „głusi” na głosy Polaków domagających się Telewizji Trwam na cyfrowym multipleksie.

- Szanse uzyskania miejsca na multipleksie dla Telewizji Trwam są uzależnione od decyzji politycznych, które w pewnych środowiskach władzy zostaną podjęte. Jeśli gdzieś na szczeblach prezydencko-premierskich w porozumieniu z KRRiT zostanie postanowione, żeby dać, to oczywiście Telewizja Trwam je otrzyma – zaznacza poseł Krystyna Pawłowicz w rozmowie z portalem NaszDziennik.pl. Według niej, nie jest to jednak takie pewne, ponieważ „sądząc po różnego rodzaju wypowiedziach i działaniach, odbywa się szukanie nowego kandydata, którego można by podstawić, jako beneficjenta multipleksu, który niezależnie od tego, kim jest, ma tę rolę do spełnienia, żeby zabrać te częstotliwości Telewizji Trwam”.

– Wtedy nie staniemy w obliczu konkursu, ale kolejnej mistyfikacji. Będziemy się tylko przyglądać pozorom działania. Oczywiście, korzystając z doświadczeń poprzednich, KRRiT będzie robiła wszystko, żeby ustrzec się błędów, które zarzucano jej w pierwszej turze wnioskowania o miejsce na multipleksie. Zostaną podjęte starania, żeby wszystko zorganizować z mniejszym naruszeniem prawa, w białych rękawiczkach, aby nie było zastrzeżeń. Wiemy, że szykowana jest jakaś „Boska” telewizja, która – wszystko na to wskazuje – ma szanse takie miejsce otrzymać. Sam fakt, że takie działania są podejmowane, świadczy o tym, że intencje władzy od poprzedniego konkursu wcale się nie zmieniły – podkreśla Pawłowicz. Więcej o projekcie Boska TV.Podobno całemu przedsięwzięciu sprzyja KRRiT. Jak wyjaśnia Radio Maryja, KRRiT poinformowała, iż podmiot ubiegający się w konkursie na nadawanie cyfrowe naziemne nie musi nadawać swojego programu, co więcej - nie musi posiadać jakiegokolwiek dorobku i zaplecza medialnego. Na oferty nadawców KRRiT czeka do 25 lutego 2013 roku. Zgłosić mogą się zarówno nowi nadawcy, jak i ci, którzy już posiadają koncesje na nadawanie programu drogą satelitarną i chcą ubiegać się o jej rozszerzenie. Oświadczenie o. Tadeusza Rydzyka, Dyrektora Radia Maryja w tej sprawie z 28.12.2012

Tyle płacimy za luksusy Komorowskich Co miesiąc podatnicy zrzucają się na utrzymanie Belwederu, bo para prezydencka nie chciała mieszkać w Pałacu Prezydenckim. Piętro w Kancelarii Prezydenta na którym mieszkali Maria i Lech Kaczyński zostało przerobione na biura. Teraz podatnicy muszą płacić dodatkowo 90 tysięcy złotych miesięcznie na utrzymanie w Belwederze czworo nowych lokatorów - podaje fakt.pl. Wraz z parą prezydencką przeprowadziły się tam także ich najmłodsze dzieci – Piotr (26 l.) i Elżbieta (23 l.) oraz specjalnie zatrudniono kucharzy. Jak podaje gazeta po zamieszkaniu w Belwederze Komorowscy urządzają tam również okolicznościowe rodzinne imprezy. Marek Nowicki

Macierewicz: przyjąć hipotezę eksplozji jako przyczynę tragedii Przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej w liście otwartym do prokuratora generalnego apeluje o zmianę prokuratorów nadzorujących śledztwo smoleńskie oraz przyjęcie hipotezy eksplozji jako głównej w badaniu tragedii przez prokuraturę. W liście otwartym Antoni Macierewicz zwrócił się także do Andrzeja Seremeta o ponowne zbadanie posiadanego przez prokuraturę materiału dowodowego oraz zweryfikowanie nieprawdziwych informacji dotyczących śledztwa smoleńskiego. Ponadto Antoni Macierewicz przypomniał, że 19 grudnia 2012 r. prokurator generalny na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego przedstawił relację z podejmowanych przez prokuraturę działań w sprawie katastrofy smoleńskiej. Przewodniczący sejmowej komisji ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej wskazał na „szereg błędów, przekłamań i przemilczeń” w zaprezentowanym przez Seremeta stanowisku, które „w sposób zasadniczy deformują obraz działań prokuratury oraz faktyczny stan wiedzy na temat przyczyn i okoliczności, które doprowadziły do tragedii smoleńskiej”.

- Straszliwa i niemająca precedensu w historii świata śmierć prezydenta i prawie całej elity państwowej wymaga szczególnej staranności i odpowiedzialności w badaniu i przedstawianiu wyników śledztwa - czytamy w liście Antoniego Macierewicza do Andrzeja Seremeta. Antoni Macierewicz podkreśla, że jak najszybciej powinny zostać przeprowadzone badania, pozwalające zidentyfikować rodzaj użytego ładunku wybuchowego, miejsca jego oddziaływania i siły wybuchu oraz zakresu zniszczeń, a przede wszystkim sposób, w jaki został on do prezydenckiego samolotu wprowadzony i zdetonowany. Ponadto Antoni Macierewicz zadeklarował, że „bez względu na okoliczności”, kierowany przez niego parlamentarny zespół badający okoliczności katastrofy smoleńskiej będzie zawsze wspierał Prokuraturę i organa Państwa we „wszystkich wysiłkach zmierzających do wyjaśnienia okoliczności tej katastrofy”.Pełna treść listu otwartego Antoniego Macierewicza do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta w najbliższym numerze tygodnika "Gazeta Polska" dostępnym od 2 stycznia. Niezalezna.pl, PAP

Marka Kondrata przemyśleń ciąg dalszy: "Tusk jest doskonały. Polacy mają szczęście, bo trafili na polityka dużego formatu" Na portalu Onet.pl pojawiła się druga część rozmowy z aktorem Markiem Kondratem. Mieliśmy słowa aktora na święta, mamy i na sylwestra. Czytelnicy! Lektura wywiadu może spowodować niekontrolowany atak śmiechu! W rozmowie Kondrat, ciągle mocno dystansując się od polityki, nie omieszka zrecenzować niemal całej sceny politycznej w Polsce. I tak według aktora... Pawlak nie popełnia wielu gaf, bo mówi mało. Jest dobrym aktorem. Potrafi właściwie dobrać słowa, odpowiednio swoją wypowiedź spuentować. Ma wyczucie. Wierzę takim ludziom, bo im bliżej ziemi, tym rozsądniej - ocenił byłego szefa ludowców. Pozytywnie? To nic w porównaniu z tym, co aktor myśli o premierze rządu:

Donald Tusk jest świetnym aktorem. W ogóle Tusk jest doskonały. Polacy mają szczęście, bo trafili na polityka dużego formatu - piał z zachwytu Kondrat. Mało? Oddajmy się zatem lekturze, bo dalej jest już jazda bez trzymanki:

Tusk jest niesłychanie wymowny, ma dobrą cechę powściągliwości, która np. przy atakach, stawia go w pozornej defensywie. Spokojnie tłumaczy, nie daje się wciągnąć w awantury i zaczepki. Czasami go poniesie, ale to się zdarza bardzo rzadko, i tak się dziwię, że tak rzadko. Natomiast jest racjonalny w swoich zachowaniach. Są tacy bokserzy, którzy cały czas idą z głową do przodu i najczęściej nadziewają się na cios. Tusk jest takim bokserem, który czeka na właściwy moment. Poza tym jest odpowiedzialnym człowiekiem, przy wszystkich błędach, których nie sposób się wyzbyć - wychwalał premiera Kondrat. Błędy?! Naprawdę?! W końcu jest doskonały! I kiedy myśleliśmy, że to koniec peanu Kondrata na cześć Donalda Tuska, dopada nas końcówka wywiadu, z której dowiadujemy się, że premierowi nie przypadł do gustu "Dzień Świra". Ale i to Kondrat potrafi wytłumaczyć:

Donald jest tak ideowy w duchu, że traktował Adasia Miauczyńskiego jako słabeusza, który nie może pokonać swoich słabości. A Donald to wie pan, wejdzie na wieżę, okna umyje na pięćdziesiątym piętrze, pokona Jarosława. Taki to dzielny chłopak ze środka boiska i nie lubi takich mazgajów - mówił Kondrat. Piękne. Po prostu piękne słowa płynące prosto z serca. I tylko zastanawiamy się, czy to nie aby jedna wielka prowokacja intelektualna pana Marka. Panie Marku, w trzeciej części wszystko się wyjaśni, prawda? Lw, Onet.pl

Polska konsul generalna w Kolonii wyrzucona dyscyplinarnie. Powód? Otwarty sprzeciw wobec MSZ, który chce sprzedać zabytkową siedzibę konsulatu Tego chyba jeszcze nie było w historii polskiej dyplomacji III RP. Konsul generalna w Kolonii zbuntowała się przeciwko szefostwu w Warszawie. Powód: opór przeciwko bezsensownej – zdaniem wielu znawców tematu - sprzedaży zabytkowej willi, w której znajduje się siedziba konsulatu. Jolanta Róża Kozłowska przestanie być konsulem z końcem roku. Dla „Welt am Sonntag”, niedzielnej edycji tygodnika „Die Welt”, który artykuł o aferze zatytułował: „Zbuntowana polska konsul generalna”, Kozłowska powiedziała:

Odmówiłam podpisania umowy najmu (to ma być czasowy wynajem do momentu sprzedaży willi – przyp. red.), ponieważ uznałam ją za niekorzystną dla interesów Rzeczypospolitej Polskiej i mogłaby przynieść znaczną stratę na wizerunku Polski. Reakcja polskiego MSZ była natychmiastowa. Z dniem jutrzejszym (31 grudnia) Jolanta Róża Kozłowska w trybie dyscyplinarnym zostaje zwolniona ze stanowiska. Dlaczego tak doświadczona dyplomatka, wcześniej konsul generalna w Monachium, zaryzykowała koniec swojej kariery w obronie siedziby konsulatu, którą MSZ chce sprzedać? Odpowiedź jest prosta. Według niej i wielu innych osób, w tym tych ze środowisk polonijnych, pozbycie się zabytkowego budynku z 1925 r. pięknie położonego w Marienburgu - dzielnicy willowej Kolonii, jest katastrofalnym błędem. Co ciekawe, zauważają to sami Niemcy. W cytowanym już artykule „Zbuntowana polska konsul generalna” czytamy także, że MSZ poinformował „Welt Am Sonntag”, że utrzymanie willi kosztuje miesięcznie 20 tysięcy euro. Tymczasem gazeta dowiedziała, że ta suma jest niższa i wynosi 12 tysięcy euro. Czy chodzi urzędnikom w Warszawie o zawyżenie stawki, aby uzasadnić konieczność sprzedaży?

„Welt am Sonntag” złapał resort Radosława Sikorskiego na jeszcze jednym „mijaniu się z prawdą”. Otóż jak dowiedziała się gazeta polski MSZ chce po pozbyciu się willi wynająć dla konsulatu lokal w mniej atrakcyjnym miejscu Kolonii. Według urzędników, z którymi rozmawiał „WaS” koszt wynajmu miałby wynieść 17,5 euro za metr kwadratowy. Tymczasem dziennikarze niemieccy sprawdzili, że polski resort spraw zagranicznych nie ma szans wynająć w Kolonii za tak niską sumę pomieszczeń na konsulat. Wynajmujący na pewno zażąda więcej wiedząc, że najmującym jest państwo polskie, a nie jakiś biznesmen. Transakcją zaskoczone są nie tylko środowiska polonijne (w Nadrenii – Północnej Westfalii mieszka 800.000 osób z polskim paszportem), dla których willa przy Lindenallee 7 od lat jest miejsce kontaktu. Zdziwienie pomysłem Sikorskiego wyraził także Dieter Bingen, dyrektor słynnego Niemiecko-Polskiego Instytutu w Darmstadt. Dla „Welt am Sonntag” powiedział, że „ten żywy dom polsko-niemieckich spotkań promieniował z wielką siłą na cały region”. Nie ma więc wątpliwości, że w sprawie sprzedaży zabytkowej siedziby konsulatu trzeba bardzo uważnie patrzeć podwładnym Radosława Sikorskiego na ręce.

Sławomir Sieradzki, "Die Welt"

80 lat temu polscy matematycy - Rejewski, Różycki i Zygalski - złamali szyfr "Enigmy" Pod koniec grudnia 1932 roku Marian Rejewski odczytał pierwsze informacje przesyłane za pośrednictwem niemieckiej maszyny szyfrującej "Enigma". Współautorami złamania kodu "Enigmy" byli Jerzy Różycki i Henryk Zygalski. Matematycy Rejewski, Różycki i Zygalski, studenci Uniwersytetu Poznańskiego, uczestniczyli w kursie dla kryptologów zorganizowanym na tej uczelni przy współudziale wojska. Po ukończeniu kursu zostali zatrudnieni w 1930 roku w Biurze Szyfrów Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Rozpracowywali tajemnicę działania niemieckiej elektromechanicznej maszyny szyfrującej "Enigma". Skonstruowana w latach 20. XX wieku miała służyć utajnianiu korespondencji handlowej. Szybko jednak wykorzystano ją w niemieckich siłach zbrojnych. Według Marka Grajka, autora książki "Enigma. Bliżej prawdy", złamanie szyfru "Enigmy" uważano za niemożliwe. Polacy osiągnęli sukces dzięki zastosowaniu metody matematycznej zamiast lingwistycznej. Na ten pomysł wpadł ppłk Maksymilian Ciężki z Biura Szyfrów. Trzej matematycy zaprojektowali kopię maszyny szyfrującej. Egzemplarze tego urządzenia powstawały w warszawskiej Wytwórni Radiotechnicznej AVA. Kilka połączonych ze sobą maszyn tworzyło tzw. bombę kryptologiczną, przeznaczoną do automatycznego łamania niemieckiego szyfru. Latem 1939 roku polskie władze wojskowe przekazały do Francji i Wielkiej Brytanii egzemplarze kopii maszyny "Enigma" wraz z informacjami dotyczącymi złamanego szyfru. We wrześniu 1939 roku Marian Rejewski, Jerzy Różycki i Henryk Zygalski ewakuowali się przez Rumunię do Francji. Jerzy Różycki zginął w styczniu 1942 r. na statku, który zatonął w tajemniczych okolicznościach na Morzu Śródziemnym. Dwaj pozostali matematycy nadal zajmowali się niemieckimi szyframi, pracując w jednostce Wojska Polskiego w Wielkiej Brytanii. Prace nad łamaniem kolejnych wersji i udoskonaleń szyfru "Enigmy" kontynuowano w brytyjskim ośrodku kryptologicznym w Bletchley Park. Zdaniem historyków dzięki temu, że alianci znali informacje przesyłane przez "Enigmę", II wojna światowa trwała krócej o 2-3 lata. W 2000 roku Marian Rejewski, Jerzy Różycki i Henryk Zygalski zostali pośmiertnie odznaczeni Krzyżami Wielkimi Orderu Odrodzenia Polski. PAP/Sil

31 Grudzień 2012 „Umieram za Polskę, którą gubi Piłsudski” - mówił przed śmiercią Eligiusz Niewiadomski, zabójca prezydenta Narutowicza. I rzeczywiście- Piłsudski- razem ze swoją ferajną Polskę zgubił.. Było jeszcze świeżo po” Bitwie Warszawskiej”, po” Cudzie nad Wisłą”, którą to Bitwę wygrał generał Rozwadowski, a nie tow. Ziuk. Wyrok na Niewidomskim wykonano w roku 1923. Przyznał się do zabicia prezydenta Narutowicza , człowieka Piłsudskiego, masona-i żądał kary śmierci dla siebie. Generał Rozwadowski poniewierany potem po więzieniach i prawdopodobnie otruty.. W dziwnych okolicznościach przeniosło się na tamten świat 55 wyższych oficerów wojska.. Przydałoby się przeprowadzić śledztwo w tych sprawach.. Tak jak w wielu sprawach III Rzeczpospolitej.. Na przykład w sprawie profesora Waleriana Pańki.. Wczoraj telewizja państwowa wyemitowała film dotyczący tej sprawy.. Pan profesor zginął w wypadku samochodowym na Gierkówce w przeddzień wystąpienia w Sejmie w sprawie FOZZ.. Miał przy sobie dokumenty dotyczące tej sprawy , które zaginęły.. Ciekawe, kto je ma? I dlaczego policja ich nie szuka? Mimo, że żona pana profesora domaga się wznowienia śledztwa.. Po klęsce wrześniowej, generał Sikorski musiał 600 oficerów sanacyjnych umieścić w obozie na Wyspie Węży, żeby mu nie przeszkadzali w prowadzeniu polityki. Ale on przeszkadzał Churchillowi- i musiał zginąć. Został po prostu zamordowany i tyle. I został wrzucony w slipkach i podkoszulku do trumny.. Kto dzisiaj Polskę gubi..? Posłowie, senatorowie, urzędnicy państwowi, służby specjalne? Agenci obcych wpływów? „ Dziennikarze”? Budowniczowie biurokratycznego państwa bezprawia i chaosu? A może służby kontroli, których jest coraz więcej i więcej.. I nasilają kontrolę. .A może Sanepid? Nękający wszystko co związane jest z wodą i czystością.. No i z alkoholem.. Właśnie w Wielkopolsce, Wojewódzki Inspektorat Sanitarny w Poznaniu zakazał sprzedaży denaturatu.. Pomyślałem sobie jak to dobrze, że nie mieszkam w Wielkopolsce, choć stamtąd pochodzę, urodziłem się w Pile, bo właśnie szykuję się do nalania denaturatu do baku mojego samochodu, żeby podczas mrozów lepiej zapalał.. Oczywiście samochód! Denaturat łączy wodę.. I na razie nie ma urzędowego zakazu lania denaturatu do baku swojego samochodu, bo na przykład nie wolno lać do swojego baku ,swojego samochodu oleju opałowego… Wodę też można na razie lać.. W zasadzie wszystko można lać, oprócz oleju opałowego. Można nawet wsypać do baku sproszkowany węgiel.. Ale nie wolno wlewać do baku oleju opalowego.. Ale mnóstwo ludzi to robi w sposób zupełnie racjonalny.. Olej opałowy jest tańszy od oleju napędowego o wartość rządowej akcyzy.. A komu jest potrzebna akcyza przy jeździe po polu podczas robót polnych? Bez akcyzy da się jechać, tak jak bez akcyzy da się palić.. I Policja Obywatelska ma odpowiednie przyrządy do badania, co kierowca wlał sobie do swojego baku, swojego samochodu, lub swojego ciągnika. Zupełnie tak samo, jak nie wolno rozmawiać przez komórkę podczas jazdy samochodem. Wolno prawie wszystko- byleby nie rozmawiać przez komórkę.. Wolno uprawiać seks, przymierzać narty, jeść śniadanie podczas jazdy, myśleć o niebieskich migdałach, pisać felietony, grać w szachy czy karty, robić sprawozdania finansowe firmy, czesać się i golić- no prawie wszystko- w tym wolno prowadzić samochód, jak się ma oczywiście prawo jazdy, a przecież od samego posiadania prawa jazdy nie jest bezpieczniej na drogach. Trzeba po prostu umieć jeździć.. Ale przez komórkę rozmawiać nie wolno.. Nawet przez telefon stacjonarny wolno rozmawiać, byleby nie przez komórkę.. Można nawet posyłać faksy! Byleby w tym czasie nie gadać przez komórkę.. Bo może być wypadek na drodze.. No pewnie, że może. Wszystko może się zdarzyć. .Słowo” może” jest tutaj kluczem.. Skoro wszystko się może zdarzyć, to należałoby wszystkiego zakazać. Wtedy się nie zdarzy.. Chociaż , jak ktoś ma wyjątkowego pecha to i cegła mu spadnie na głowę w drewnianym kościele- nieprawdaż? Prawdaż! Teoretycznie więzienia powinny być bezpieczne.. A jednak zdarzają się w więzieniach „ samobójstwa”.. I też jest niebezpiecznie.. W każdym razie akurat przed Sylwestrem , Wojewódzki Inspektorat Sanitarny w Poznaniu zakazał sprzedaży denaturatu, gdy zbliża się nowy Rok, który lepszy będzie od poprzedniego- sam premier nam to obiecał, a przecież komu jak komu, ale premierowi się wierzy, tak jak mu się nie odmawia.. I nie jest prawdą, że lepiej już było.. Będzie lepiej. Wszystkim! Przynajmniej tak- jak jest lepiej wszystkim przez ostatnie sześć lat rządów Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. Z tej pomyślności i za pomyślność ludzie w Wielkopolsce piją denaturat, zamiast wódki , spirytusu i wina. Zresztą denaturat bardzo dobrze się sprawdza w roli szampana. Przynajmniej nie musuje.. I taniej jest napić się denaturatu, tylko należy zamknąć oczy na rysunek tam narysowany i straszący śmiercią lub kalectwem.. Zresztą alkohol w ogóle szkodzi, o czym informują nas setki tysięcy napisów w sklepach, a jednak i mimo to, pijący nie zwracają uwagi na te napisy i alkohol kupują- No i chyba piją.. No bo po co by kupowali? Chyba, że odkładają na gorsze czasy.. Ale gorszych ma nie być- o czym zapewnia nas pan premier Donald Tusk.. Chyba pan premier nie kłamie.. Nos mu się jakoś nie wydłuża- to chyba nie kłamie.. Nie ma racji pan Wojciech Cejrowski, który opowiada nam’’ bajki” ze swoich podróży po świecie, że da się żyć bez Sanepidu, którego nie ma w niektórych krajach nad Amazonką.. To są właśnie kraje niecywilizowane.. Kraj cywilizowany to taki, w który jest Sanepid i zajmuje się wieloma sprawami związanymi z czystością i higieną.. I jest rozbudowany biurokratycznie przynajmniej tak jak u nas. Ile już jezior, basenów, czy stawów zamknął w lecie, bo kąpanie się w nich zagrażało zdrowiu i życiu tam kapiących się.? Ilu „obywateli” uratował od niechybnej śmierci, gdyby nie funkcjonariusze Sanepidu..?. W zimie miejsc kąpielowych nie zamyka- tylko podczas lata.. Może dlatego, że „ obywatele” się nie kapią w zimie- oprócz rzecz jasna morsów.. W związku z działaniami Sanepidu w Poznaniu, powstaną pierwsze meliny z denaturatem. Można na razie przewozić denaturat z Kongresówki i ziem dawnego cesarstwa Austro – Węgierskiego.. Teraz drogówka będzie miała wiele roboty, oprócz zwykłych kontroli prędkości, gaśnic przeciwpożarowych, zapiętych pasów i rozmów przez komórkę będzie sprawdzać wjeżdżające na teren Wielkopolski samochody i szukać denaturatu.. Ale można go przelewać w beczki- z innym napisami.. Żeby zmylić pogoń.. I nie trzeba wtedy dobrego oznakowania denaturatu, bo złe oznakowanie było powodem podjęcia decyzji o zakazie sprzedaży tegoż.. Zresztą trzy osoby się zatruły i zmarły.. Nie wiadomo, do końca z jakiego powodu, ale jest podejrzenie , że z powodu przedawkowania denaturatu.. A w Stargardzie Szczecińskim z powodu zatrucia alkoholem zmarło 5 osób.. Tak podaje tamtejsza prasa.. Skoro tak- to należałoby zamknąć wszystkie punkty sprzedaży alkoholu, niech się ludzie nie trują.. Będzie tak jak za poprzedniej komuny.. Milicjanci na melinach pili razem z meliniarzami.. I jakoś nikt od tego nie umarł.. A może i umarł- ale kto to wie! Przecież chcącemu nie dzieje się krzywda.. A mnie się wydaje, że chodzi o to, że spadła sprzedaż alkoholu w Wielkopolsce.. Tak jak sprzedaż benzyny i papierosów. „Obywatele” szmuglują tańsze paliwo z Białorusi wraz z tańszymi papierosami. „Obywatele” w Wielkopolsce przerzucili się na denaturat.. To w takim razie trzeba wprowadzić prohibicję denaturatu- tak jak za czasów Al. Capone w USA.. Wtedy nie chodziło o denaturat.. Ale historia lubi się powtarzać: raz jako denaturat, a raz jako komedia . I tak cyklicznie! I mamy ciągły ubaw.. Jak to w socjalizmie biurokratycznym.. I czy ktoś będzie chciał jeszcze umierać za taką Polskę? WJR

Wielki sukces Muzeum Powstania Warszawskiego Ponad 0,5 mln gości, 13 tytułów książkowych i muzycznych, wystawy, warsztaty oraz gry miejskie - tak działalność w 2012 r. podsumowuje Muzeum Powstania Warszawskiego. Miesiącem z najwyższą frekwencją był sierpień, gdy placówkę odwiedziło prawie 60 tys. osób. Frekwencja w 2012 r. wyniosła ponad 540 tys. gości; 5 tys. grup zwiedziło muzeum z przewodnikiem. Film "Miasto Ruin" przez cały rok obejrzało prawie 250 tys. osób, a w Noc Muzeów placówkę odwiedziło 6,7 tys. osób. W Muzeum odbyło się: 112 warsztatów dla dzieci (m.in. "Spotkania z historią" i "Zawiszacy tacy jak my"), 41 wykładów (m.in. Jarosława Trybusia "Architektura Instrukcja Obsługi" i "Warszawa niezaistniała"), 11 koncertów (m.in. "Morowe Panny" i "Ziutkowi na urodziny") oraz cztery gry miejskie (m.in. "Twoja Klisza z Powstania" i "63 dni z życia Warszawy"). Muzeum zorganizowało dwie wystawy ("O broni. Militaria ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego" i "Kryptonim Legalizacja"), dwa spektakle teatralne ("Powstanie" w reż. Radosław Rychcik na rocznicę Powstania Warszawskiego oraz "Studio Kwarcyk i analogowy śnieg" w wykonaniu grupy teatralnej Klancyk! w ramach festiwalu "Niewinni czarodzieje"), a także dwa konkursy ("Powstanie '44 w komiksie" i nagroda im. Jana Rodowicza "Anody"). W 2012 r. Muzeum wydało 13 tytułów książkowych i muzycznych, m.in. płyty CD "Radiowy Kabaret Starszych Panów: vol. 4. Nieznani Sprawcy i nie tylko..." i "Morowe Panny"; książki "Warszawa niezaistniała" Jarosława Trybusia i "Archimapa. Mozaiki warszawskie" Pawła Giergonia, film "Miasto Ruin" na Blu-ray oraz "Śpiewnik dawnej Warszawy". Placówka zorganizowała dla dzieci i młodzieży ponad 1 tys. lekcji muzealnych, w których uczestniczyło prawie 25 tys. uczniów. W mijającym roku muzeum zakupiło blisko 2 tys. fotografii, które wzbogaciły jego kolekcję, w tym negatywy przedwojennych zdjęć reporterskich z uroczystości państwowych, kolorowe zdjęcia z okupowanej Warszawy oraz fotografie z wizyty gen. Tadeusza Komorowskiego "Bora" w obozach jenieckich Oberlangen i Niderlangen. Przeprowadzono konserwację prawie 400 obiektów, m.in. portretu ojca Krzysztofa Baczyńskiego, bibuł konspiracyjnych i plakatu "Do broni". Muzeum nagrało w tym roku 300 wspomnień żołnierzy Armii Krajowej uczestników Powstania Warszawskiego w ramach projektu Archiwum Historii Mówionej. Placówka otrzymała dary od 215 osób. Znalazł się wśród nich: motocykl DKW NZ 350/1 tzw. "Sahara" (zdobyty w 1944r. w Kampinosie), pamiątki związane ze Stanisławem Jankowskim "Agatonem" i osiem sztuk broni z okresu II wojny. Łącznie było to ok. 2,7 tys. pamiątek. Sekcja Historyczna Muzeum w 2012 r. prowadziła działalność naukowo-badawczą, w tym opracowania artykułów i publikacji książkowych (m.in. nad "Monografią Powstania Warszawskiego"). Jej członkowie brali udział w konferencjach naukowych, pracach archeologicznych m.in. mających na celu przejęcie szczątków bombowca Halifax oraz działalności wystawienniczej. Wśród wydarzeń promocyjnych w 2012 r. do najważniejszych placówka zalicza imprezy towarzyszące 68. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego i VII edycji Festiwalu Warszawskiego "Niewinni Czarodzieje". Muzeum promuje także działalność na swojej stronie www.1944.pl, na Twitterze i Facebooku. W związku z organizowanym w Polsce EURO 2012 muzeum przygotowało kampanię zachęcającą zagranicznych kibiców do odwiedzenia placówki. W 2012 r. ponad 25 tys. osób obejrzało 18 wystaw zorganizowanych w Fotoplastikonie Warszawskim, którym opiekuje się Muzeum Powstania Warszawskiego. Największą popularnością cieszyła się wystawa "Zapiecek, Rybaki, Kanonia..." prezentująca stereoskopowe fotografie przedwojennej Warszawy autorstwa Zdzisława Marcinkowskiego. W tym roku miało miejsce wiele wydarzeń zarówno dotyczących pamięci o samym Powstaniu - koncerty, wystawy i spotkania - jak i związanych z naszą działalnością wydawniczą czy edukacyjną. Z badań stołecznego ratusza wynika, że nasze muzeum jest największą muzealną atrakcją w stolicy, co bardzo nas cieszy. W nadchodzącym roku na pewno będziemy już planować zbliżającą się 70. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, jednak nie chcemy jeszcze zdradzać szczegółów - powiedział PAP dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego Jan Ołdakowski. Muzeum zostało otwarte dzień przed 60. rocznicą powstania warszawskiego – przez ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, który był również głównym pomysłodawcą muzeum. Lw, PAP

Zagadka śmierci Krzysztofa Olewnika Jedno z najgłośniejszych śledztw zostało przedłużone do końca czerwca 2013 r., nie wiadomo jednak, czy uda się w tym czasie gdańskim śledczym zakończyć to postępowanie. Jedno jest pewne: w ostatnich dwóch latach odkryto sensacyjne fakty dotyczące porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika, syna Włodzimierza Olewnika, potentata z branży mięsnej. Sami śledczy przyznają, że pojawia się coraz więcej nowych tropów i poszlak. Ta sprawa należy do najbardziej zagadkowych zabójstw, do których doszło w ciągu minionych kilkudziesięciu lat. Jedenaście lat temu Krzysztof Olewnik urządził u siebie w domu w Drobinie imprezę, na której bawili się m.in. wysocy rangą policjanci. Kilkadziesiąt godzin później rodzina dostała informację, że Krzysztof Olewnik został porwany – za jego uwolnienie zażądano okupu. W lipcu 2003 r. porywaczom przekazano 300 tys. euro, jednak Krzysztof Olewnik nie został uwolniony. Jak się później okazało, miesiąc po odebraniu przez przestępców pieniędzy został zamordowany. Jego ciało zakopano w lesie w pobliżu miejscowości Różan (mazowieckie). W 2006 r. miejsce ukrycia zwłok wskazał Sławomir Kościuk, jeden z porywaczy. W tym czasie śledztwo prowadziła już Prokuratura Okręgowa w Olsztynie – wcześniej badali ją prokuratorzy z Sierpca, Płocka i Warszawy. W maju 2008 r. śledztwo po raz kolejny zostało przeniesione – trafiło do gdańskiej prokuratury apelacyjnej. Od tego momentu wyszły na jaw zupełnie nowe fakty: m.in. znaleziono ślady krwi w domu biznesmena i sporządzono ekspertyzę zapisu rozmowy między rodziną Olewników a porywaczami przeprowadzonej kilka miesięcy po porwaniu, w styczniu 2002 r., w czasie gdy Krzysztof Olewnik miał być więziony. W tle rozmowy pojawia się głos instruujący porywaczy – biegli orzekli, że instrukcji udzielał Krzysztof Olewnik, a rozmowa przeprowadzona została w centrum Warszawy. Śledczy dysponują też zeznaniami świadków, którzy utrzymują, że widzieli Krzysztofa Olewnika już po jego porwaniu w okolicznościach, które wskazywały na to, że nie jest on przez nikogo przetrzymywany siłą. Chociaż zabójcy biznesmena zostali już prawomocnie skazani, śledczy cały czas szukają odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę działo się do momentu śmierci Krzysztofa Olewnika. Proces ws. uprowadzenia  i zabójstwa biznesmena toczył się od października 2007 r. do marca 2008 r. – Sąd Okręgowy w Płocku na kary dożywocia skazał dwóch zabójców Olewnika: Sławomira Kościuka i Roberta Pazika. Kilka miesięcy później obydwaj już nie żyli – znaleziono ich powieszonych w celach. Jeszcze w trakcie trwania śledztwa powieszonego w celi znaleziono Wojciecha Franiewskiego, przywódcę całej grupy. Kilka dni temu gdańscy śledczy oskarżyli Remigiusza M. oraz Macieja L. – policjantów z Mazowieckiej Komendy Policji w Radomiu, którzy pracowali przy sprawie porwania Krzysztofa Olewnika. Zdaniem prokuratorów przekroczyli swoje uprawnienia, co skutkowało narażeniem Krzysztofa Olewnika na utratę życia.
Maciej Marosz

Madoff "dobra rada" Oszust wszech czasów, amerykański finansista Bernard Madoff postanowił sprawić światu prezent na Gwiazdkę Ze swojej więziennej celi w Północnej Karolinie, w której został osadzony 4 lata temu ze 150- letnim wyrokiem  za gigantyczne oszustwa wysłał list do stacji telewizyjnej CNBC, w którym narzeka na brak przejrzystości w amerykańskim systemie finansowym. Zajmuje się w nim przede wszystkim napiętnowaniem transakcji, w których wykorzystano poufne informacje (insider trading) i narzeka, że tak rzadko to przestępstwo jest karane. Krytykuje także nielegalne praktyki stosowane przez dilerów, którzy prowadzą interesy klientów. Częstym zjawiskiem, przed złożeniem dużego zamówienia na jakieś aktywa jest to, że diler składa jest sam, zanim zainwestuje pieniądze klienta.

Madoff narzeka również na brak przejrzystości  transakcji które prowadzone są  w obrocie pozagiełdowym, co pozwala kupować i sprzedawać, a o transakcjach informować dobrze po fakcie. Zdaniem Madoffa dochodzi do nich bardzo często. Jednocześnie zastrzega się, że nie ma nic przeciwko poufności takich transakcji, co jest zresztą zgodne z prawem, ale „im bardziej tajna jest taka informacja, tym jest cenniejsza dla tych, którzy mają do niej dostęp. I tu właśnie leży problem. Bo naiwne jest myślenie, że cenna informacja nie wycieknie. Jednocześnie  Madoff wskazuje na nowojorską NYSE, jako ośrodek mało przejrzystych transakcji i jednocześnie wyjaśnia co oznacza elektroniczne przekazywanie informacji i jak ułatwia ono ich natychmiastowe wykorzystanie przez niekoniecznie uczciwych graczy. Zanim zostały ujawnione oszustwa Madoffa  był on szanowany w nowojorskich kołach finansowych.  Swoją  potęgę finansową zbudował wykorzystując jeden z największych funduszy wysokiego ryzyka, jakie istniały na Wall Street. Udając, że nie zależy mu na klienteli i upewniając otoczenie, że tak naprawdę chce jedynie zwiększyć własny majątek zgadzał się „po protekcji"  inwestować także  cudze pieniądze. Fundusz rósł jak kula śniegowa dzięki wpompowaniu pieniędzy tak prywatnych inwestorów, jak i mniejszych funduszy inwestycyjnych. Teraz w liście do CNBC Madoff przekonuje, że to właśnie szybki wzrost popularności funduszy  hedgingowych oraz małych funduszy inwestycyjnych, oraz pobierane przez nich opłaty stworzyły problemy tak inwestorom, jak i regulatorom rynku. „To właśnie te dodatkowe koszty spowodowały poszukiwanie jeszcze bardziej ryzykownych inwestycji, aby przynosiły one godziwy zwrot kapitału. To z kolei stworzyło wyzwanie da regulatorów rynku, z którym nie do końca potrafili sobie poradzić, więc rosła inwestycyjna szara strefa. I w tej chwili i branża i regulatorzy muszą się uporać z tymi problemami"- napisał Madoff. Oszust przy tym podkreśla, że czyje się komfortowo kiedy ujawnia kulisy transakcji finansowych,ponieważ w żaden sposób nie dotyczy to w żaden sposób biznesu, jaki prowadził. I zachęca,aby inwestorzy teraz korzystali z jego rad do woli.

Przez ostatnie cztery lata Madoff konsekwentnie odmawiał udzielania jakichkolwiek informacji, w tym także dotyczących jego własnego biznesu. To ostatnie nadal się nie zmieniło, a w każdym razie Madoff chętnie podkreśla,że z jakimikolwiek nieprawidłowościami nie ma nic wspólnego. Danuta Walewska

O podobieństwie haseł, czyli co może znaleźć w sieci miłośnik historycznych patologii Dla kogoś kto lubi historię, szczególnie zaś śledzenie różnych historycznych patologii dzień dzisiejszy jest dosyć smakowity. Otóż 90 lat temu, 30 grudnia 1922 r. na I Zjeździe Rad utworzono nowe państwo związkowe - Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich (ZSRS). Związek ów istniał sobie w różnych odsłonach i konfiguracjach do 1991 r. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich tych odsłon było to, że komuniści nie zajmowali się niczym innym jak utrwalaniem ustroju i totalitarnego systemu rządów. Efekt "imponujący", nie tylko na przepastnym terenie samego Związku, ale też we wszystkich krajach zaprzyjaźnionych - śmierć milionów ludzi. Było o patologiach, teraz o analogiach. Choć w sumie, o patologiach trochę też. Jeśli ktoś lubi historię - szczególnie zaś śledzenie różnych historycznych patologii to trafia tu i ówdzie na jakieś jej ślady. Ja dostałem od kolegi taki oto wycinek z prasy. To - jak widać w rogu zdjęcia - artykuł z 1967 roku z gazety "Głos Pracy". Proszę zwrócić uwagę na tytuł. Czasy i partie się zmieniają, a hasła... I ode mnie już ani słowa, żeby mi ktoś nie zarzucił, że coś próbuje skojarzyć na siłę. Skojarzenia to wszak przekleństwo. Patologia jakaś... Dziennik Marcina Wikło

To koniec klasy średniej. Zostaną tylko biedni i bogaci W najbliższym czasie w Grecji, Hiszpanii i Portugalii może całkowicie zniknąć klasa średnia. Socjologowie biją na alarm i prognozują powstanie „społeczeństwa dwuklasowego”. Według socjologów Hiszpania, będąca czwartą gospodarką eurostrefy, zdradza już symptomy głębokiego kryzysu społecznego. Składają się na niego bezrobocie, które dotknęło co czwartego Hiszpana, nieubłagany wzrost opłat za naukę dzieci i opiekę zdrowotną, tysiące rodzin wyrzucanych na bruk z mieszkań. Optymizmem nie napawa także sytuacja Portugalii i Grecji. W Portugalii w warunkach ubóstwa lub skrajnego ubóstwa żyło pod koniec 2011 roku troje na każdych dziesięcioro dzieci. Z kolei w Grecji już w 2010 roku żyło w ubóstwie dwoje na każdych dziesięcioro dzieci do 17. roku życia. Ponadto w Grecji, według Eurostatu, 31 proc. ludności popadło w 2011 roku w ubóstwo lub znalazło się na krawędzi wykluczenia społecznego. Zgodnie ze wstępnymi szacunkami gdy całkowicie zniknie już klasa średnia, średnie dochody klasy bogatej będą 15-kortnie przekraczały dochody klasy biednej. niezalezna.pl, PAP

Minął rok Żeby przyciągnąć uwagę tych, którzy na naszą stronę wchodzą służbowo, zacznę dzisiejszy przegląd mediów od odnotowania pierwszego numeru tygodnika braci Karnowskich „W sieci” już we w pełni tygodnikowej formule − w normalnym formacie, z layoutem nawiązującym do starego dobrego „Uważam Rze” i niektórymi przeniesionymi zeń rubrykami. Dlaczego ma to przyciągać uwagę wiadomych środowisk? Dlatego, że od dłuższego czasu aż przebierają one nogami do opisania wojny pomiędzy „W Sieci” a tygodnikiem Lisickiego, niektórzy, jak „Polityka”, nawet nie zaczekali na jakiekolwiek niesnaski pomiędzy nami, aby gołosłownie i bez sensu ogłosić na okładce, że „niepokorni się żrą”.

„Lecz nie dam wam kutaje także tej radości”; na pytania o projekt byłego wicenaczelnego „URz” odpowiadam nieodmiennie, że aby Sauron został pokonany, drużyna pierścienia musiała się w pewnym momencie podzielić, bo jednych droga wiodła w tę, innych w tę stronę. „W Sieci”, mam wrażenie, kieruje się raczej w stronę czytelników tożsamościowych, zdecydowanych, i widzę w nim raczej poprawioną wersję − przede wszystkim w sensie edytorskim, ale dotyczy to i spraw merytorycznych − „Gazety Polskiej”. Nie mnie to orzekać, ale na środowisku Tomasza Sakiewicza może się teraz negatywnie odbić zaniedbanie, jakim było nie wykorzystanie czasu prosperity na zmianę formatu, poprawienie szaty graficznej i poszerzenie tematyki tygodnika, i zwyczaj, by startować z coraz to nowymi projektami nie zadbawszy o należyte ukończenie poprzednich… No, zobaczymy, co rok 2013 przyniesie. Tygodnik, gazeta czy portal internetowy to nie partia polityczna, można wybierać więcej niż jeden, a poszerzanie się oferty dziennikarstwa opozycyjnego na progu Nowego Roku może tylko cieszyć. Widać jednak (że pozostanę jeszcze chwilę przy tym), iż agresywne podporządkowywanie sobie przez władzę mediów osierociło sporą grupę Polaków − tych, mówiąc hasłowo, dla których kłamstwa Tuska i mizerna konduita elit, na których się on wspiera, są coraz bardziej oczywiste, ale świadomość ta nie czyni z nich bezkrytycznych wielbicieli Kaczyńskiego ani nie skłania do wyrzeczenia się własnego sądu w imię „jedności prawicy” (jedność w rozumieniu zwolenników „Jaro” polega na domaganiu się, aby był tylko jeden prezes, jedna obowiązująca opinia w każdej sprawie i jeden, mówiąc najogólniej, dyskurs – takie przynajmniej wrażenie wyniosłem z polemiki z Piotrem Lisiewiczem w świątecznej „Gazecie Polskiej Codziennie”). W rok 2013 wchodzą bez swojego tygodnika opinii czytelnicy, którzy chcą być traktowani poważnie, a nie pobudzani jak psy Pawłowa prostackimi fotomontażami na okładkach i warunkowani prostymi jak cep sloganami, wmuszającymi opowiedzenie się po „słusznej” stronie. Drodzy państwo, wytrzymajcie jeszcze kilka tygodni, już niedługo! Uczciwe przyznać trzeba, że o tego czytelnika usiłuje też od paru tygodni walczyć „Wprost”, ale wydaje się, że rany zadane redakcji przez Tomasza Lisa wciąż są na to zbyt głębokie. W sylwestrowym numerze mamy wprawdzie wart uwagi materiał, wracający do tematu „parodii ekshumacji” (to określenie obserwującego ją eksperta) w Jedwabnem i do znalezionych wówczas łusek z niemieckich mauserów, tudzież ważny obrazek z życia „republiki kolesiów”, czyli tekst Piotra Śmiłowicza o kolesiu, którego PO uczyniła szefem Totalizatora Sportowego. Ale to rodzynki utopione w sfałszowanej mowie poprawności III RP, w rodzaju „felietonów” Marcina Króla i Magdaleny Środy, o bredniach Tomasza Jastruna nie wspominając. No i trudno zliczyć którego już, żenującego wywiadu z Palikotem, wśród swoich ogranych do znudzenia kawałków wyznającym Najsztubowi, że nie może się doczekać pobicia przez ONR-owców. Podobnym wydłubywaniem rodzynków jest od zawsze lektura tabloidów. W „Fakcie” pomiędzy mniej lub bardziej sensacyjnymi enucjacjami z celebryckiego półświatka (podobno Ola Kwaśniewska ze świeżo poślubionym mężem coś nie bardzo… słyszeli Państwo?) i przestrogami kraczących przykro ekonomistów, znajdujemy taką notkę − cytuję w całości: „Jeszcze nigdy polskie szpitale nie były tak zadłużone jak obecnie, oceniają eksperci. Szacuje się, że ich dług to 10-11 mld złotych, ale w rzeczywistości jest on wyższy, bo do tej kwoty trzeba doliczyć karne odsetki, których nikt nie ewidencjonuje − powiedział »Codziennej« [!-RAZ] WojciechMisiński, ekspert Centrum im. Adama Smith. Jego zdaniem jeśli pilnie nie dokona się reformy, zadłużenie placówek może dojść do 100 mld złotych. Chyba że właśnie o to chodzi?” Wzmianka, którą pozwoliłem sobie podkreślić wykrzyknikiem, zdaje się wskazywać, że podpisany pod notką „BP” wykonał po prostu operację „wytnij-wklej” z „GPC”, ale nie mogę tego sprawdzić, bo na moją wieś dziennik ten nie dociera. Tak czy owak, warto sobie przypomnieć tę zalewającą nas swego czasu lawinę mądrości o tym, jak to skomercjalizowanie placówek służby zdrowia rozwiąże problem ich zadłużania się. Pamiętacie jeszcze Państwo? W „Rzeczpospolitej” Stanisław Brejdygant broni kuriozalnego oświadczenia ZASP wydanego w związku z filmem „Pokłosie”. Związek, który nie jest w stanie spełnić swych celów statutowych i należycie zadbać o środowisko aktorskie, a to się sadzi na robienie biznesów i handlowanie akcjami (co może jeszcze ktoś pamięta), a to znów na wymierzanie sprawiedliwości Polakom, i to w oparciu dziełko, które sami twórcy bronią z prostackich przekłamań argumentem, iż to tylko przecież film rozrywkowy, thriller. Ciekawie koresponduje ta wypowiedź z przywołanym wcześniej artykułem „Wprost”. Dla ludzi chorych na michnikowszczyznę żadne fakty nigdy mieć nie będą znaczenia, oni po prostu uwielbiają się bić niby to we własne, ale przecież gołym okiem widać, że w cudze − „Polaka-katolika, starszego, gorzej wykształconego i głosującego na PiS” − piersi. Nie warto by może było otwierać „Rzepy” na tej stronie, gdyby nie fakt, że wypowiedź starego aktora (co takiego jest w tym zawodzie, że tylu wydał bredzących udeków i lizusów władzy − by wspomnieć tylko wywiady Olbrychskiego, Kondrata, Opani czy obu Stuhrów?) sąsiaduje z tekstem Igora Janke, podsumowującego sukcesy rządu w 2012 roku. Można zrobić to krótko, jednym słowem, albo nieco obszerniej, wymieniając konkretne katastrofy. Janke wybiera drugą metodę. I ma się po lekturze jego podsumowania zakrzyknąć gromko, starym wojskowym obyczajem: „minął rok!” I dopowiedzieć samemu sobie… no, kto był „we wojsku”, ten wie, co się odpowiada, a kto nie, niech sam stosowny odzew wymyśli. Rafał A. Ziemkiewicz

Wysok: O zabójstwie prezydenta Narutowicza bez dogmatu 90 rocznica tragicznej śmierci Pierwszego Prezydenta RP Gabriela Narutowicza z rąk artysty-malarza Eligiusza Niewiadomskiego stała się okazją dla środowisk lewackich i postkomunistycznych do zorganizowania demonstracji wymierzonych w „faszystów” - a w rzeczywistości w polskie środowiska narodowo-prawicowe. Kilka lat wcześniej (2008) podobnej do Palikota i Millera retoryki użył nieżyjący już abp lubelski Józef Życiński w czasie swego detyrambu z okazji Dnia Niepodległości, gdy bez ogródek zaatakował „endecję” przypisując temu stronnictwu winę za mord na prezydencie odrodzonej Rzeczypospolitej. Jako, że panuje dziś swoista moda na wyjaśnianie tajemnic historii warto może przyjrzeć się dokładnie kulisom tamtych wypadków. Czy naprawdę rację mają ci, którzy z tragicznej śmierci Narutowicza uczynili bat na prawicę, czy też prawda wygląda inaczej tak, że nawet biłgorajskim filozofom i TW Filozofom się nie śniła. Od lat przyzwyczailiśmy się, czy raczej wmawiano nam widzieć tę sprawę w taki oto sposób: po przegranym głosowaniu w parlamencie (kandydatem Związku Ludowo-Narodowego na najwyższy urząd był Maurycy hrabia Zamoyski - postać wybitnie zasłużona dla odzyskania niepodległości, główny sponsor Komitetu Narodowo-Polskiego w Paryżu) i obraniu głosami mniejszości narodowych, socjalistów i zdezorientowanych ludowców (którzy nie chcieli poprzeć „obszarnika”) masona - prof. Gabriela Narutowicza - endecy dostali „białej gorączki”. Wybór ten wywołał przerażenie i wściekłość pomimo, że w myśl konstytucji marcowej prezydent nie posiadał w zasadzie realnej władzy i z tego powodu nie chciał ubiegać się o to stanowisko Józef Piłsudski. Rozczarowanie i rozgoryczenie znacznej części społeczeństwa było ogromne. Prezydenta Odrodzonej RP wybrały mniejszości narodowe! Prasa narodowa rozpoczęła przeciwko elektowi wściekłą nagonkę prasową a tłumy chorych z nienawiści agitatorów wyszły na ulice w celu niedopuszczenia do zaprzysiężenia Narutowicza. Emocje zostały rozgrzane do czerwoności w wyniku czego niezrównoważony artysta Eligiusz Niewiadomski (oczywiście endek!) zastrzelił w gmachu Zachęty prezydenta RP. Do utrwalenia takiej wizji wśród szerokich kręgów przyczynił się w znacznym stopniu zrealizowanych w latach 70. film Jerzego Kawalerowicza pt. „Śmierć Prezydenta” z doskonałą kreacją Marka Walczewskiego grającego Eligiusza Niewiadomskiego - zresztą warsztatowo doskonały.
Prowokacja piłsudczyków? Tymczasem w świetle skrupulatnych badań i dociekań głównie śp. Jędrzeja Giertycha rysuje się zupełnie inny obraz tej tragedii. Czyn Niewiadomskiego prawdopodobnie nie był przejawem skrajnych, morderczych skłonności środowisk narodowych, lecz wynikiem przemyślnej i perfidnej prowokacji, która była dziełem obozu piłsudczykowskiego! Plan i cel spiskowców był bardzo prosty. Zakładali oni (słusznie), że z powodu śmierci Narutowicza z ręki „endeka” (faktycznie Niewiadomski nie był w tym czasie członkiem żadnej narodowej organizacji) wybuchnie w Warszawie masowy protest, a na ulice wyjdą wielkie manifestacje robotników-socjalistów oraz licznych w tym mieście Żydów. Do manifestacji dołączą przygotowane zawczasu zakonspirowane bojówki piłsudczykowskie rekrutowane na bazie członków byłego POW i to one w atmosferze chaosu i anarchii dokonają pogromu polityków i działaczy narodowych obwinionych o „moralne sprawstwo” zabójstwa prezydenta. Wśród ofiar spontanicznego gniewu ludu znalazłby się m.in. gen. Józef Haller, którego już parę dni wcześniej, gdy trwały demonstracje antynarutowiczowskie próbowano wmanipulować w kierowanie tą akcją, posługując się w tym celu grubymi nićmi szytą i na szczęście zdemaskowaną prowokacją policyjną. Na przygotowanych zawczasu listach proskrypcyjnych znaleźć się miał także znany działacz narodowy i senator ks. prałat Feliks Bolt, którego na parę godzin przed zabójstwem Narutowicza próbowali zawrócić z pociągu wyjeżdżającego do Torunia dwaj oficerowie, podając jako powód wstrzymania wyjazdu i konieczności pozostania w Warszawie fakt, że prezydent Narutowicz został zamordowany! Po dokonaniu krwawej rozprawy z narodowcami rękami bojówek i podburzonego motłochu do akcji miał wkroczyć marszałek Piłsudski stając na czele wojska - ukrócić anarchie i bezprawie - a następnie jako czynnik rzekomo neutralny i stojący ponad podziałami partyjnymi, objąć pod osłoną stanu wyjątkowego najwyższą władzę w państwie. Innymi słowy to co zostało zrobione w wyniku przewrotu majowego 1926 r., a czego próbowano wcześniej dokonać w 1923 r. w wyniku sprowokowanych tzw. „wypadków krakowskich”, gdy obalono centroprawicowy rząd Chjeno-Piasta z Witosem na czele - miało nastąpić już w grudniu 1922.
Daszyński i Sikorski Plan ten genialnie prosty - w tym wypadku nie wypalił, a to z powodu postawy i zachowania dwóch osób. Pierwszą był przywódca socjalistów Ignacy Daszyński, który poinformowany przez płka Mariana Zyndram-Kościałkowskiego i przywódcę warszawskiej organizacji PPS Rajmunda Jaworowskiego o zamiarze wyprowadzenia mas na ulice - kategorycznie zabronił swoim partyjnym towarzyszom udziału w „mokrej robocie” i ostro sprzeciwił się zaplanowanej rzezi; drugą postacią, która stanęła na drodze spiskowców okazał się gen. Władysław Sikorski obejmując po zabójstwie Narutowicza z poruczenia parlamentu stery rządów i uniemożliwiając w ten sposób piłsudczykowski zamach stanu. Być może to tutaj należy szukać przyczyn głębokiego antagonizmu pomiędzy Sikorskim a piłsudczykami. Szczegóły tych zdarzeń można znaleźć we wspomnieniach polityka PPS Adama Pragiera pt. „Czas przeszły dokonany” Londyn 1966. Pragier uważa, że był to największa w życiu Daszyńskiego zasługa jaką oddać Polsce. O sprawie tej pisze również znany piłsudczykowski historyk Władysław Pobóg-Malinowski dodając, że rozmowa Daszyńskiego ze spiskowcami wiała miejsce w mieszkaniu płka Adama Koca.
Niedbałe śledztwo Co do samego zabójcy - Eligiusza Niewiadomskiego, proces który mu wytoczono był przygotowany i prowadzony bardzo niestarannie, w dodatku w niczym nieuzasadnionym pośpiechu. Rozpoczął się dwa tygodnie po dokonaniu zbrodni (30 grudnia 1922 r.), zaś już 31 stycznia 1923 zamachowiec, który zresztą sam domagał się dla siebie kary śmierci, stanął przez plutonem egzekucyjnym. W czasie śledztwa i na rozprawie nie starano się dociec wszystkich okoliczności mogących rzucić światło na faktycznych inspiratorów zamachu. Nie dopuszczano lub ignorowano ważne relacje i zeznania świadków, np. adwokat i redaktor dwóch wychodzących w Sosnowcu pism Władysław Evert wiedział, że miał być wykonany zamach na Narutowicza, znał nawet nazwisko wykonawcy. Świadka tego nie skonfrontowano w sądzie. Sam zabójca brał całą winę i odpowiedzialność na siebie, a ówczesne media zrobiły z niego oszołoma i niemal wariata. W istocie, Niewiadomski był rozchwiany emocjonalnie, lecz całkowitym szaleńcem nie był. Ten pochodzący z zasłużonej i patriotycznej rodziny zdolny artysta i krytyk sztuki z ruchem narodowym rozstał się w roku 1905, kiedy to w czasie wojny rosyjsko-japońskiej zaproponował był na forum Ligi Narodowej podjęcie akcji dywersyjnej mającej polegać na wysadzaniu pociągów. Był to pomysł absurdalny, zupełnie sprzeczny z polityką jaką wówczas prowadziła Narodowa Demokracja. Fakt ten wskazuje też, że Eligiusz Niewiadomski lubił w swych działaniach posługiwać się skrajnymi metodami - w tym i terrorem. W czasie wojny 1920 przyszły zabójca prezydenta był funkcjonariuszem kontrwywiadu (tzw. "Dwójki"). Badający tę sprawę Jędrzej Giertych nie wyklucza, że mógł nawiązać bliższy kontakt z oficerami wywiadu, którzy pomogli mu później w dotarciu do prezydenta. W każdym razie zrobiono wiele, aby w tragicznym dniu dostęp do Narutowicza był dla mordercy bardzo łatwy. Ochrona również nie stanęła na wysokości zadania pomimo, że zamachu można było się spodziewać w panującej wówczas atmosferze napięcia i niepokoju. Gabriel Narutowicz otrzymywał przecież po swoim wyborze ogromną ilość anonimowych gróźb i "wyroków". Znaków zapytania jest więc bardzo wiele.
Cel wykonany Piłsudski osiągnął swój cel, tzn. zdobył władzę dyktatorską dopiero w maju 1926. Stało się to w wyniku wojny domowej i setek ofiar ale to już zupełnie inna historia. Nasuwa się mimo woli analogia do późniejszych poczynań towarzysza Stalina, który podobny mechanizm prowokacji (zabójstwo Siergieja Kirowa 1 XII 1934, sekretarza leningradzkiej komórki partii bolszewickiej) wykorzystał do krwawej rozprawy z towarzyszami i rozpoczęcia wielkiej czystki. Reasumując nie można a'priori wykluczyć, że mieliśmy do czynienia ze spiskiem. Fakt, że nieświadomy istoty rzeczy Niewiadomski mógł być podprowadzany lub nawet zachęcany do czynu przez wytrawnych graczy mieści się zupełnie w granicach licznych doświadczeń z zakresu działania tajnych służb czego ostatnim przykładem jest chociażby dr Brunon Kwiecień - niedoszły wykonawca zamachu bombowego na Sejm, Senat, Prezydenta Komorowskiego, o HGW i Monice Olejnik nie wspominając. W każdym razie w myśl zasady "is fecit cui prodest" ("uczynił to ten, komu przyniosło to korzyść") na tragedii Pierwszego Prezydenta Odrodzonej Polski korzystali i korzystają dotychczas wrogowie prawicy. Odium za straszliwy czyn Niewiadomskiego ma na zawsze wzbudzać nienawiść i lęk przed kontynuatorami polskiej myśli narodowej. Grzegorz Wysok

USA, Federacja i p.Clintonowa Doniesienia z kręgów lekarskich wskazują, że zemdlenie p.Hilarii Clintonowej było jednak wynikiem czegoś poważniejszego, niż grypa żołądkowa – i p.Clintonowa raczej do polityki nie wróci. A tutaj popularna hipoteza rosyjskiego multimilionera-fantasty p.Hermana Sterligowa:

http://www.youtube.com/watch?v=ZOUFbT-n6f4

Śp.Muammara Kadafiego zniszczono, bo chciał w porozumieniu z 11 innymi państwami wprowadzic „złoty denar” i odciąć się od tracących wartość dolarów i €urosów. Hipoteza ta nie brzmi prawdopodobnie. Ale... O samym p. Sterligowie tu:

http://polish.ruvr.ru/2010/01/27/4620235.html

A p.Jan Kerry podobno chce zbliżenia USA do Federacji Rosyjskiej. Nie jestem z tego zadowolony...

Al-Qa'ida sojusznikiem USA; czy Polacy myślą politycznie? Od lat staram się zaszczepić w młodych ludziach chcących mówić o polityce - nawyk myślenia politycznego. Wydaje się to zadaniem trudnym – ale nie tak znów bardzo. Zobaczmy to na przykładach:

Pierwszy przykład. P.Tomasz Lis jest człowiekiem, który mnie po prostu brzydzi. Gdy zbliżam się do Niego czuję otoczkę moralnego brudu. Ale to jest moje subiektywne odczucie – dość powszechnie zresztą podzielane na Prawicy i tzw. „centro-prawicy”. Prawda jest taka, że mamy takiego człowieka w sferze polskiej polityki – i trzeba nauczyć się z tym żyć. Obrzydzenie nie jest postawą polityczną. Więc żyjemy. Nawet rękę Mu podaję – choć zawsze mam potem ochotę szybko ją umyć. I oto p.Lis na spotkaniu na Uniwersytecie Warszawskim

http://prokapitalizm.pl/tomasz-lis-o-swoich-telewidzach-barany.html

zaczyna narzekać na poziom telewizji. Chyba jest w tej materii kompetentny? Zauważa też, że poziom telewizji jest taki, jaki jest – bo widzowie są tacy, jacy są. Też przecież święta prawda. I rzuca świetnym bon-motem: „Ludzie nie są tacy głupi jak nam się wydaje, są dużo głupsi… ” I oto zamiast się cieszyć, że guziec przemówił ludzkim głosem, portal prokapitalizm.pl zaczyna atak: „WPADKA: prawdziwa twarz Tomasza Lisa!” - a PT Komentatorki i Komentatorzy basują i sopranują: {Iwona}:„To jest bełkot człowieka o chorobliwych ambicjach, najwyraźniej nie spełnionych. Ten człowiek nie może mnie już zdenerwować, budzi we mnie tylko litość. Tak bardzo czuje się niedoceniony, najwyraźniej tak bardzo upokarza go to dziennikarzenie w jego autorskim programie, że aby się poczuć lepiej musi obrażać, musi mieszać innych z błotem. Skoro sam nie może wybić się ponad przeciętność”; {Marko}: „To się Pani myli. On doskonale wie co mówi i robi to celowo. Za to mu płaci Liga Oszustów. Ciekawe jakie ma on korzenie i jak naprawdę się nazywa. To jest powód, dlaczego tak się zachowuje. Warto to w końcu zbadać”. Na szczęście są i ludzie rozsądni: {Michał}, krótko: „O, prawdę powiedział! Coś takiego :tak:”, I p.{Wojciech Perczak}, obszernie: „Nie jestem fanem pana Tomasza Lisa, ale – tak na spokojnie. Tak zwana większość statystyczna to właśnie osobnicy nie czytający ze zrozumieniem, nie myślący logicznie tylko emocjonalnie. Tak, to idioci. Można też powiedzieć nie myląc się bardzo, że to barany. To jest świetny materiał osobowy aby nim MANIPULOWAĆ. Pan Lis ma rację – takich ludzi nie wolno traktować poważnie!!!! Trzeba im mówić co mają robić, co jeść, jak myśleć. Oczywiście nie bezpośrednio. Pan Lis wie jak to robić. I to robi. I jest w tym dobry. Wysłuchałem kilka razy tego fragmentu. Ja na pana Lisa się nie obrażam z tego powodu co powiedział w tym prezentowanym fragmencie. Ma rację. I nie odebrałem tego jako atakowanie polskiego narodu. Raczej, jako trafną diagnozę stanu umysłowego większości Polaków. Tak – trafna diagnoza. Mądrych Polaków też oczywiście nie brakuje, ale oni są w mniejszości. Trzeba sobie zdać z tego sprawę. To może nie być łatwe. – bo dotyczy to nas Polaków. (...)” Sam bym tego lepiej nie ujął. Więc dobrze jest! Inny przykład – też analizowany na prokapitalizm.pl . P.Henryk Broder, cieszący się popularnością w Niemczech żydowski publicysta pochodzący z Polski i mówiący dobrze po polsku, pośmiał się z przyznania Unii Europejskiej „Pokojowej Nagrody Nobla” („ Dokładnie tak samo Komitet Centralny Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego czcił sam siebie! Przyznawano sobie na wzajem ordery i utwierdzano się w przekonaniu o swoim niezwykle ważnym wkładzie w pokój i bezpieczeństwo w Europie i na świecie”) - a na zakończenie powiedział; „Od upadku realnego socjalizmu UE jest najbardziej zmasowaną próbą ubezwłasnowolnienia obywateli i odebrania społeczeństwom zdobyczy demokracji. I czeka ją rychła katastrofa, tak jak słynnego Titanica. Życzę Państwu miłej podróży”. I znów: polityk się cieszy, że osoba uważana długo za federastę przejrzała na oczy. I np. p.Paweł Sztąberek tak to słusznie ocenia. Natomiast PT Komentatorzy walą:: „To jest prawdopodobnie jakaś niemiecka zagrywka aby Jewropę do spóły z Matiuszką Rossiją trzymać za pysk i nie dawać więcej na to wszystko forsy, a wręcz przeciwnie forsę ciągnąć do Berlina z gospodarek poszczególnych Generalnych Gubernatorstw”; z kolei {AMSTERN 3.0} boi się: „Henryk Modest Broder, Żyd pochodzący z Katowic, który mówi, ze Polaków łączą dwa "a": antysemityzm i alkohol. Nowy autorytet moralny Polaków... {ENTEFUHRER}: „No, przynajmniej dopóki nie palnie czegoś o Kaczyńskim (najwyraźniej ten 'antysemityzm' i 'alkohol' chwilowo patryjotom jakoś mniej przeszkadzają) ;->; {AMSTERN} kontynuuje: O Kaczyńskich palnął swego czasu, przy kartoflach, ale widać ONI nie zrozumieli albo zapomnieli. Piszę o nim notkę od paru tygodni. Był w Polsce, robił "Europa-Safari", odwiedził były dom rodzinny i żydowski cmentarz w Katowicach, muzeum w Auschwitz. Krytyczna wizyta. Bardzo zabawne, że jest już czwarty raz szeroko cytowany na Salonie24”. Otóż polityk musi tu zauważyć, że przecież korzystna dla nas opinia byłaby mało znacząca, gdyby padła z ust miłośnika Polski podzielającego od lat nasze poglądy na UE!! Cenne jest właśnie to, że mówi to człowiek uważany za naszego przeciwnika. Czyli mamy „patriotę” Jarosława Kaczyńskiego, który uzgadnia i podPiSuje Traktat Lizboński, a potem żąda utworzenia silnej armii unijnej – i typowego federastę, który z Unii się wyśmiewa i przepowiada jej marny i szybki koniec. I oczywiście aktualnie bliżej nam do p.Brodera. A jutro może być inaczej. Na tym polega polityka. Nie ważne kto dmucha: ważne, by jeśli wiatr wieje w dobrym kierunku, nadstawiać szybko żagle! Popatrzmy na USA: jeszcze kilka dni temu dalibyśmy głowę, że wrogiem Stanów jest al-Qa'ida. A dziś czytamy, że "zbrodniczy reżym syryjski", którego zniszczenie jest celem USA, rozwalił obóz szkoleniowy al-Qa'idy:

http://polish.ruvr.ru/2012_12_29/Syryjskie-wojska-zniszczyly-oboz-Al-Kaidy-w-kraju/

Jasne, dlaczego tam jest al-Qa'ida: szyici, alawici, druzowie i chrześcijanie stoją po stronie JE Baszara al-Assada – natomiast stanowiący większość ludności sunnici są w opozycji. A al-Qa'ida jest fanatycznie sunnicka... Dla nas jest ważne, że al-Qa'ida jest teraz w sojuszu z USA – i najprawdopodobniej dostaje (przez pośredników z Iraku?) broń od Amerykanów. I to jest realna polityka! JKM

Urzędy kradną firmom pracowników. Polak marzy o ciepłej posadce Polscy pracownicy coraz częściej mają jedno marzenie – zatrudnić się w administracji publicznej. Praca dla państwa lub samorządu jest w ich opinii dużo lepszym pomysłem, niż praca w prywatnych przedsiębiorstwach. Na każde urzędnicze stanowisko aplikuje po kilkadziesiąt osób. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” ekspert od kapitału ludzkiego dr Tomasz Rostkowski wyjaśnia przyczyny takiego stanu rzeczy:

„W zależności od sytuacji na rynku pracy, ludzie inaczej wartościują różne korzyści z pracy. I tak, w sytuacji gdy jest dużo ofert pracy, kandydaci poszukują ofert wysokopłatnych. Natomiast w sytuacji, gdy tych ofert jest stosunkowo mniej to natychmiast poszukują tej pracy, która wydaje się bezpieczniejsza – nawet jeśli przynosi mniejsze dochody. W obecnej sytuacji gospodarczej, stabilność zatrudnienia jest bardzo cenna.” Polacy mają coraz mniej zaufania dla prywatnych firm i nawet korzystne warunki zatrudnienia ich nie kuszą. Co z tego, myśli sobie pracownik, że „prywaciarz” zaproponuje mi wysoką pensję, skoro w najbliższym czasie firma może upaść? Lepiej zarabiać mniej, a za to mieć pewność etatu. Taka nieufność wobec prywatnego biznesu oznacza, że Polacy bardzo źle oceniają sytuację ekonomiczną Polski oraz perspektywy naszej gospodarki. Może to przełożyć się na realne problemy polskich firm ze zdobycie wykwalifikowanych pracowników. Polacy będą bowiem „uciekać” do administracji i budżetówki. Pracodawcy zresztą już teraz zgłaszają, że mimo rosnącego bezrobocia... chętni nie mają kogo zatrudniać. Z rynku pracy znikają najlepsi pracownicy. Część zapewne wyjeżdża za granicę, ale znaczna liczba zapewne wybrała pracę w urzędach. Marzenie wielu Polaków można zrozumieć, gdy prześledzi się statystyki. Mimo coraz silniejszego kryzysu w różnych branżach gospodarki, administracja publiczna różnego szczebla rozrasta się z roku na rok. Pod koniec rządów Jerzego Buzka (2001 rok) armia urzędników liczyła ok. 400 tys. ludzi. W tej chwili to już niemal... 800 tysięcy. Największy skok liczby urzędników w Polsce nastąpił po 2007 roku. W ciągu pięciu lat rządów koalicji PO -PSL zatrudniono ok. 150 tys. nowych pracowników administracji publicznej. Oczywiście nie za całą tą liczbę odpowiada bezpośrednio rząd – w jej skład wchodzą także urzędnicy samorządowi. Jednak w samej tylko administracji centralnej, czyli rządowej, liczba zatrudnionych wzrosła od 2007 roku o 19 285 osób, co daje wzrost o 10,64 proc. Koalicja PO-PSL zapowiadała cięcia w administracji, m.in. poprzez uproszczenie prawa. Jednakże zamiast przepisów ułatwiających życie Polakom, przyjęto ustawy wprowadzające dodatkowe zagmatwanie przepisów oraz ustanawiające nowe urzędy oraz stanowiska. W efekcie wydatki na administrację stale wzrastają. Obecnie na utrzymanie urzędników Polska wydaje 30 miliardów złotych, to 10 proc. budżetu kraju. W ciągu ostatnich 5 lat wydatki na administrację wzrosły o 10,6 mld złotych. Rząd oraz samorządy zapowiadają w związku z kryzysem różne cięcia i oszczędności. Nikt jednak nie zapowiada ograniczenia liczby urzędników. Nic więc dziwnego, że Polacy za idealnego pracodawcę uznają więc władzę krajową i lokalną. A na pensje szczęściarzy na urzędniczych stanowiskach składają się swoimi podatkami pozostali Polacy. Paweł Rybicki

Prok. Andrzej Seremet w RBN: ust. 6 przeprowadzone czynności sekcyjne ciał ofiar katastrofy, w tym czynności powtórne, wykonane po ekshumacjach, pozwalają na stwierdzenie, iż brak jest śladów (jakichkolwiek) wskazujących na możliwość poddania ciał ofiar działaniu fali termicznej i ciśnieniowej, charakterystycznych dla eksplozji materiału wybuchowego;   Panie Seremet w tym punkcie wypowiedź tak skonstruowana jest jedną wielką manipulacją! Wyjaśniam, zatem wszystkim niezorientowanym odbiorcom, iż w pierwszej części ustępu 6. Pan Prokurator Generalny posiłkuje się w oficjalnym wystąpieniu na forum Rady Bezpieczeństwa Narodowego, pracami medyków sądowych strony rosyjskiej, które wobec przeprowadzonych w Polsce kilku powtórnych badań sekcyjnych można spokojne zakwalifikować do dowodów obarczonych wadą braku rzetelności, a co zatem idzie również braku wiarygodności. W języku zwykłych zjadaczy chleba powszedniego są to materiały nierzetelne, a miejscami wręcz zakłamane do granic możliwości. Zatem powoływanie się na nie przy tak ważnej informacji i wywodzenie z nich tez zawartych w tym punkcie woła o pomstę do nieba. Czy wobec tak upośledzonej bazy dowodowej przywołanej w tym ustępie może Pan spojrzeć mi w oczy i powtórzyć swoją tezę o braku jakichkolwiek śladów wskazujących na możliwość poddania ciał ofiar działaniu fali termicznej i ciśnieniowej, charakterystycznej dla eksplozji materiału wybuchowego? Fragment zdania w tym kolorze odnosi się do bardzo „obszernych”  rosyjskich badań sądowo – medycznych, w których brak jest jakichkolwiek śladów użycia techniki obrazowania rentgenowskiego w przeprowadzanych badaniach.  Fragment zdania w tym kolorze odnosi się do badań sekcyjnych wykonanych w Polsce Stanzag

Postkomuna w akcji Czas przedświąteczny ani na jotę nie zmniejszył natężenia walki politycznej. Różni się od zwykłych tygodni jedynie tym, że pomiędzy reklamami pasty do zębów i leków na zgagę pojawia się klip z premierem Donaldem Tuskiem, który opowiada Polakom o potrzebie zgody, dodając: „Mamy w końcu tylko siebie”. Jednocześnie ten sam medialny przemysł pogardy deprecjonuje lidera opozycji i tych Polaków, którzy nie chcą popierać partii rządzącej. Rządowi spin doktorzy zdecydowali się przed świętami grać na wysokiej nucie hipokryzji Przyznam, że skala i rodzaj nagonki na Jarosława Kaczyńskiego, jaką postkomuna rozpętała po ukazaniu się mojego wywiadu z prezesem PiS w poprzednim numerze „Gazety Polskiej”, zaskoczyła mnie, choć w tej kwestii nic już zaskakiwać nie powinno. Używam słowa „postkomuna” dla określenia nie tylko dawnych działaczy i funkcjonariuszy PZPR, którzy zajmują poczesne miejsce w elitach III RP, będąc np. współwłaścicielami lub szefami głównych mediów. Chodzi mi także o tę część polityków czy przedstawicieli elit, którzy wprawdzie odwołują się do rodowodu demokratycznej opozycji z czasów PRL, jednak tak dalece zjednoczyli się z dawnymi komunistami, że od dawna stoją tam, gdzie niegdyś ZOMO. Ostatnie dni symbolicznie wręcz to pokazują. Ale wróćmy do wywiadu Jarosława Kaczyńskiego, który stał się powodem nagonki na lidera PiS. Wiadomo, że tu każdy pretekst do zaatakowania jest dobry, podobnie jak każdy rodzaj manipulacji. Niedościgłym mistrzem są tu media Agory i ITI (w tym miejscu trzeba zauważyć głos Ewy Milewicz, która na portalu Gazeta.pl prostowała po kilku dniach manipulacje wypowiedzi Kaczyńskiego). Tym razem jednak znów przesunięto granicę, poza którą w dyskursie publicznym wychodzić się nie powinno. Bo choć nieco zdumiewać może próba odebrania Jarosławowi Kaczyńskiemu prawa odwoływania się do doświadczenia z działalności opozycyjnej w czasach PRL – wbrew znanym powszechnie faktom historycznym – to, można rzec, nic nowego. Podobne zabiegi czyniono także wobec jego brata Lecha Kaczyńskiego, dowodząc, że odegrał niewielką rolę w strukturach Solidarności (faktycznie był jednym z jej współtwórców). Można zatem przyjąć, że jest to ten sam schemat, który już wcześniej był wobec braci Kaczyńskich realizowany, np. przez takich polityków PO jak Bogdan Borusewicz. Zaskoczyło coś innego: powszechne zastosowanie w mainstreamie technik wymyślonych przez SB i realizowanych między innymi w latach 90. przez Jerzego Urbana.
Wprost z szafy Lesiaka 13 grudnia politycy PO, SLD, a także część byłych działaczy Solidarności i pracownicy mediów – od „Wyborczej” przez TVN po Radio Zet – zgodnie i, jak sądzę, w znacznej części świadomie realizowali plan pułkownika SB Jana Lesiaka. Na początku lat 90. jego zespół prowadził działania przeciw antywałęsowskiej opozycji i dezintegrujące prawicę. Działania operacyjne, zaplanowane w 1993 r., gdy Urzędem Ochrony Państwa kierował Gromosław Czempiński, obejmowały m.in. akcje dyskredytujące ówczesnego lidera Porozumienia Centrum. W ramach tych działań wykorzystywano fakt nieinternowania Jarosława Kaczyńskiego w stanie wojennym. Z instrukcji znajdującej się w słynnej szafie Lesiaka wiadomo, że pożądane było kolportowanie wyjaśnienia, iż był on „mało znaczącym działaczem” albo że „podpisał deklarację lojalności”. Cele te realizował wówczas m.in. Jerzy Urban i tygodnik „Nie”, dziś wytyczne takie wypełnia obóz Donalda Tuska i jego poplecznicy w mediach. Trudno więc nie zadumać się, jak daleko część elit postsolidarnościowych w antypisowskim zapamiętaniu posunęła się w grze rozpisanej przez oficerów SB. Najdalej chyba Władysław Frasyniuk, powtarzając publicznie oskarżenia, że Jarosław Kaczyński podpisał lojalkę. Frasyniuk ogłosił to, choć przecież nie mógł nie pamiętać, że Urban przegrał za takie stwierdzenie głośny proces i musiał przepraszać, Kaczyński zaś żadnych lojalek nie podpisywał, co zostało udowodnione przed sądem.
Cynizm nuworyszy Dowodzi to nie tylko cynizmu i zdemoralizowania tej części byłych działaczy opozycji z czasów PRL, która próbuje zawłaszczyć spuściznę Sierpnia. Świadczy też o tym, że związani z obozem władzy ludzie mają poczucie całkowitej bezkarności. Wiedzą, że tym razem można bez konsekwencji posuwać się do metod, które jeszcze kilka lat temu nie byłyby do zaakceptowania. Teraz Frasyniuk może „jechać Urbanem” – prawdopodobnie wie, że żaden sąd dziś go za to nie skaże. Odwagę Jarosława Kaczyńskiego ośmiela się więc kwestionować nie tylko Donald Tusk, który nie był internowany ani nawet nie znalazł się w kręgu zainteresowań SB w czasach, gdy miał działać w opozycji. W tej licytacji na zasługi premier nie bardzo może równać się nie tylko z Kaczyńskim, ale także z bardzo wieloma działaczami zarówno własnej partii, jak i opozycji. Umoralniające słowa wobec lidera opozycji wypowiadają też takie osoby jak Ewa Kopacz, w której życiorysie próżno szukać jakiegokolwiek epizodu działania w opozycji solidarnościowej w czasie PRL. Poczucie siły, bezkarności i medialnej przewagi sprawia, że zasady przyzwoitości nie mają dla rządzących najmniejszego znaczenia.
Przestraszony postkomunistyczny establishment Oprócz tradycyjnej walki z liderem PiS chodzi o walkę o dziedzictwo Solidarności. Zrozumiano bowiem, że opozycja może skutecznie nawiązać do Sierpnia i uruchomić antyrządowy ruch społeczny. Usłyszano na kolejnych demonstracjach hasła „Solidarność” i „precz z komuną”. Liczebność kolejnych wystąpień także dała władzy do myślenia. Nie do pominięcia są też głosy osób takich jak dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, postulująca nawiązanie przez obóz patriotyczny do tradycji Sierpnia. Hasło dokończenia rewolucji Solidarności, która została faktycznie i trwale zatrzymana 13 grudnia 1981 r., jest dla postkomunistycznego establishmentu śmiertelnie niebezpieczne. Wobec narastającego kryzysu i rosnącego bezrobocia sytuacja społeczna staje się coraz bardziej napięta, powszechnie odczuwalne są drożyzna i realny spadek poziomu życia. Do tego dochodzą rozpadające się koleje i zamykane szpitale – efekt dramatycznie niskiej jakości rządzenia. A to tylko najbardziej drastyczne przykłady nieudolności i braku kompetencji władzy.
My i oni Jednolity front propagandowy mediów, wbrew codziennym doświadczeniom zwykłego Kowalskiego, lansuje obraz rzeczywistości podobny do rządowych reklamówek. To powoduje, że powoli odradza się pamiętany z czasów PRL podział na „my” – naród i „oni” – władza i jej media. Opowieści o potrzebie wspólnoty, serwowane nam ostatnio przez premiera czy prezydenta, być może są efektem spostrzeżenia tego zjawiska. Opowiadanie przez Tuska, że „mamy tylko siebie”, ma rozszerzyć to „my” także na jego coraz bardziej skompromitowaną postać. Ale w jednym premier ma rację – Polacy, gdy nie są podzieleni, gdy tworzą wspólnotę, zdolni są do rzeczy wielkich. Gdyby udało im się wyłączyć przekaz mediów, jątrzący i z premedytacją budujący podział kontrolowany przez władzę, i powrócić do myślenia wspólnotowego, solidarnościowego – zmieniliby kraj i być może pożegnaliby w przyszłości postkomunizm. Ale wtedy Donalda Tuska i jego towarzyszy nie byłoby już raczej w polityce. Tego przebudzenia i odrodzenia wspólnoty, przezwyciężenia postkomunizmu i zmiany fatalnych rządów życzę Państwu, dzieląc się opłatkiem.<

Joanna Lichocka


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
piesni slajdy, (923-931), M
piesni slajdy, (923-931), M
931
931
931
931
930 931
Brother Fax 910, 920, 921, 930, 931, 940, 945, MFC 925, 970, 985mc Parts Manual
931
931
Anthony Piers Przesmyk Centaura (SCAN dal 931)
marche 931
waltze 931 p2
concert 931 p
930 931
116 Dz U 12 931 Ustawa z dnia 27 10 1994 r o autostradach płatnych oraz o Krajowym Funduszu Drogow

więcej podobnych podstron