26 lutego 2011 "Wybory są najważniejsze dla partii politycznych".- powiedział wczoraj pan prezydent Bronisław Komorowski, przy okazji dyskusji o terminie demokratycznych wyborów parlamentarnych, które ja nazywam roboczo- bachanaliami wyborczymi dla mas. Żeby jak najwięcej oszukać, zamataczyć , nakłamać i obiecać zdobywając jak najwięcej demokratycznych głosów poparcia i obsadzić- na ich podstawie- jak najwięcej posad utworzonych, przez tych, którzy walczą o glosy wyborców demokratycznych. ONI , mam na myśli rasowych demokratów- ludem tak naprawdę pogardzają, okłamując go z premedytacją, oszukując i obiecując jak najwięcej gruszek na demokratycznej wierzbie, na której- i tak- gruszek nie ma.. I jakoś dziwnym prawem demokratycznym ustawodawca nie przywidział żadnych kar dla kłamczuchów demokratycznych.. Mogą podczas bachanalii wyborczych łgać do woli i ile demokratyczna dusza zapragnie,, oczywiście przy założeniu, że demokrata ma duszę.. Ci chrześcijańscy demokraci twierdzą, że dusze mają.. Ale zaraz po przeżegnaniu się- natychmiast kłamią . Tak samo kłamią chrześcijańscy, jak i laiccy.. Ale przedtem się przeżegnają.. Myślą, że oszukają Pana Boga, uchwalając kolejne demokratyczne ustawy sankcjonujące kradzież.. Wystarczy przejrzeć budżet socjalistycznego demokratycznego państwa bezprawnego.. Demokratyczny socjalizm zawsze oparty jest a kradzieży! Szkoda, że nie można wobec nich zastosować modelu Pinokia.. Żeby im się wydłużały nosy, chociaż kiedy szczególnie kłamią i puchły uszy, kiedy mówią co innego, niż mówili wcześniej, ci wszyscy polityczni najemnicy.. Służący nie ideologii, lecz koniunkturalnym , swoim interesom..” Nie jestem demokratą, więc ludem nie pogardzam”- twierdził G.Sorel. Ja mam takie samo zdanie.. Nie śmiałbym pogardzać ludźmi.. To nie po chrześcijańsku.. Ale w pogardzie można mieć” elity”. które powinny służyć ludziom, skoro się za elity uważają i są wybrane przez lud.. Prawdziwych elit lud nie wybiera, bo niby skąd lud miałby widzieć kto zalicza się do elit, a kto nie? Wybiera tych z demokratycznych list wyborczych, których podsuwają im macherzy od demokracji sterowanej w systemie proporcjonalnej większości. I przy 5% progu zaporowym, żeby spoza demokracji sterowanej nie mogli wejść do demokratycznego Sejmu i tam podsuwać na widok sprawy fundamentalne.. „Być rewolucjonistą to służyć wrogowi. Współczesna demokracja to orgia zdrajców”- twierdził konserwatysta, F. Pessoa. „Nienawidzę demokracji ponieważ kocham wolność” – twierdził J.J Bachofen, Nawet pan redaktor Jerzy Turowicz powiązany jakimś rytem, niedemokratycznym i redaktor naczelny Tygodnika Powszechnego, twierdził, że:” Trzeba zastąpić anarchię demokracji liberalnej, ładem demokracji kierowanej”. No i mamy demokrację kierowaną. A przede wszystkim demokrację z której nic dla ludzi nie wynika, oprócz kłopotów wynikłych z uchwalania stert nonsensów. „Idea polityczna, która nie prowadzi do katastrofy, nigdy nie jest popularna”- twierdził z kolei N.G.Davila.. Taką ideą jest oczywiście demokracja, która- już chyba wiele osób widzi- prowadzi nas do katastrofy.. Maszynka do przegłosowywania głupot. Kolejna się szykuje w naszym demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym brak jakichkolwiek zasad, które demokracja gwałci przy każdym głosowaniu Platforma Obywatelska, bo obywatelskość to cnota w demokracji, wszyscy mają się zajmować wszystkim- właśnie wymyśliła, że pracownikom z wieloletnim stażem pracy będzie przysługiwał roczny i zarazem płatny urlop wypoczynkowy(????) Już mi się nawet nie chce czytać szczegółów tego pomysłu, bo diabeł tkwi w szczegółach, szczególnie w szczegółach demokracji.. Tam to diabeł ma wielkie pole do popisu.. Ale sam pomysł ustanawiany na szczeblu parlamentu, budzi mój sprzeciw.. Dlaczego sam pracodawca z pracownikiem nie może się dogadać w sprawie urlopu? Tylko musi w ten stosunek ingerować demokratyczny parlament..? Już nie wspominając, że jak ma sobie radzić pracodawca, gdy ustawodawca zabierze mu na rok dobrego pracownika? No i kto będzie płacił za płatny urlop? Bo bezpłatny może sobie wziąć dzisiaj każdy.. Miliony ludzi żyją w Polce na styk miesięcznych wydatków, bardzo wielu już jest w długach, a wielu już ich nie spłaca.. Komu służy kolejny pomysł kreowania kosztów prowadzenia działalności gospodarczej? Napisałem, że nie znam szczegółów kolejnego nonsensu uchwalanego demokratycznie, ale wiem, że jeśli będzie roczny i obligatoryjny urlop płatny dla dobrego i wieloletniego pracownika, to albo zapłaci za niego pracodawca bezpośrednio pracownikowi podnosząc sobie koszty, albo zapłaci mu frycowe budżet państwa, a więc ten sam pracodawca i inni, którzy z urlopem płatnym dla dobrego i wieloletniego pracownika jakiejś firmy nie mają nic wspólnego.. Kolejny gwóźdź do trumny prywatnych przedsiębiorców. Jeśli pomysł ma objąć pracowników z trzydziestoletnim bezprzerwowym stażem, to już dziś pracodawca powinien podzielić pracę pracownika, na pracę z przerwami, i wymienić się pracownikami z innym pracodawcą, żeby nie płacić za płatny roczny urlop pracownika. Gdy będzie płacił pracownikowi budżet państwa- trzeba będzie podnieść podatki.. Takie to pomysły ma” liberalna” Platforma Obywatelska Unii Europejskiej.. Wprowadza do naszego życia coraz więcej socjalizmu, a mieni się partią liberalną.. Co prawda , jakoś rzadko słyszę, że mówi o sobie” liberalna”. I dobrze, bo to zwykła nieprawda., a mówienie nieprawdy- nawet w demokracji, w którą na stałe wpisane jest kłamstwo- może się źle skończyć... Szczególnie jak odpowiednie służby cofną poparcie w demokracji kierowanej.. I kierującej nas w kierunku katastrofy.. Bo „demokracja jest sztuką kierowania cyrkiem z klatki dla małp”( H.L.Mencken), jest” formą religii: polega ona na oddawaniu czci szakalom przez osłów”( Mencken) i „ Festiwalem miernoty i przeciętności”( E.M.Cioran). A „ w demokracji jedna partia poświęca zawsze mnóstwo energii, by udowodnić, iż ta druga nie nadaje się do rządzenia, przy czym potrafią zgodnie dowieść, że obie mają rację”( Mencken). Demokracja, biurokracja, prawa człowieka- to muszą być wysokie podatki, czy tego ktoś chce- czy nie! Jak jest dekoracja, pardon-- demokracja- to musimy tonąć w długach i wydatkach.. To jest moja prywatna reguła wynikła z obserwacji demokracji, jako atrapy rządzenia. Rekwizyty muszą kosztować w teatrze, a w demokracji szczególnie... Proszę się rozejrzeć dookoła ile mamy wokół siebie rekwizytów demokracji? Ile instytucji, fundacji, stowarzyszeń, rządowych i pozarządowych mających jak najbardziej rządowe pieniądze, czyli nasze. Tak jak rząd. To wszystko musi kosztować i to dużo! Dlatego muszą być wysokie podatki i może dlatego, jak informuje ”Puls Biznesu”, w Ministerstwie Finansów oprócz przymierzania się do wyceny parków narodowych na sprzedaż( bo po co wycena, jak się Morskiego Oka czy Giewontu nie zamierza sprzedawać?) organizowane są przetargi na szkolenia swoich urzędników z zakresu samoobrony(???) Urzędnicy państwowi ze swej natury są po drugiej stronie barykady.. Oni reprezentują państwo socjalistyczne jako naszego tyrana, my reprezentujemy sami siebie.. A jak wiadomo w socjalizmie” Jednostka niczym, jednostka zerem”. Liczy się kolektyw urzędniczy. Ich interesy są sprzeczne z naszymi ze swej natury.. Oni żyją z nas i dla siebie, a my – niewolnicy państwa prawnego i demokratycznego- żyjemy dla nich. Żeby ONI mogli żyć z nas... To chyba jasne! Dlatego przygotowują się do samoobrony przed podatnikami, bo może się skończyć tak jak podczas Insurekcji tzw. Kościuszkowskiej.. Nie chcę, żeby potraktowane to było jako groźba karalna, ale wtedy wiele drzew zamiast liści i tak dalej. Ministerstwo już gotowe było przystać na szkolenie 1200 pracowników przez 120 godzin, ale było zbyt wiele krytycznych uwag.. Będą się więc szkolić w trybie on-line, a materiały szkoleniowe będą im udostępnione w wersji elektronicznej. Ufff. Odsapnąłem, trochę, bo będą mniejsze koszty.. Ale jak w końcu ma się zachować podatnik obdzierany na co dzień ze skóry aż do samej kości? W końcu nawet niewolnik może się zbuntować.. A skąd tyle agresji wśród Polaków na co dzień? W końcu obdzieranie ze skóry straszliwie boli.. A my nadal będziemy żyli w ustroju demokratycznym, w którym niewiele wymaga się od człowieka – niewolnika.. Wymaga się jedynie, żeby pokochał to wszystko co zwykle nienawidzi, i znienawidził to wszystko- co zwykle kochał.. I już można spokojnie żyć.. A pan prezydent ma naprawdę rację.. „Wybory są najważniejsze dla partii politycznych”. Oni się poobsadzają i będą czerpać z demokracji pożytki. Dla nas one nie są wcale ważne.. Bo co za różnica które świnie będą przy korycie? Gdyby wybory miały cokolwiek zmienić, prawdziwa władza stojąca za marionetkami telewizyjnymi- zakazałaby wyborów.. Prawda panie generale Czesławie Kiszczak? I jeszcze jeden śmieszny cytat , wypowiedziany przez drugą osobę w państwie socjalistycznym, biurokratycznym, polskim, będącym prowincją Unii Europejskiej- zdanie wypowiedziane przez pana Grzegorza Schetynę, członka Platformy Obywatelskiej: ’W demokracji wolni możemy być tylko razem”(?????!!!!) Coś podobnego! Tylko razem, a osobno- nie! No nie, jednostka w demokracji- niczym, jednostka w demokracji- zerem. W niewoli demokratycznej możemy być tylko więźniami, panie marszałku.. I Pan o tym doskonale wie, ale rżnie pan głupa.. Jest pan częścią tego wariackiego systemu.. Więzień demokratycznego państwa bezprawia i kompletnego chaosu. Waldemar Jan Rajca
Dobrostan krów w Podskarbicach Królewskich
1. Walczę w Europarlamencie o dobrostan zwierząt, uchwalamy kolejne rezolucje i dyrektywy, ale ale co tu mówić o dobrostanie w czasach, gdy rolnictwo zamienia się w przemysł, gdy hodowla stała sie "produkcją mięsa", a zwierzęta, które dawniej nazywały się świniami czy krowami dziś stanowią już tylko "żywiec" albo "surowiec rzeźny". Już prawie nie ma krów na pastwiskach, już prawie nie ma kur czy gęsi paradujących dumnie przy wiejskich opłotkach. Jeszcze parę lat i zostaną już tylko wielkie przemysłowe tuczarnie, z ogromnymi stadami faszerowanych antybiotykami zwierząt, w ciasnocie, na betonowych posadzkach, gryzących żelazne pręty lub siebie nawzajem w bezsilnej zwierzęcej rozpaczy. W deklaracjach jesteśmy dla zwierząt coraz lepsi, a w praktyce coraz bardziej barbarzyńscy i okrutni.
2. Jeszcze pamiętam prawdziwy dobrostan zwierząt, w gospodarstwie moich rodziców w Regnowie. Sam ten dobrostan tworzyłem. Dlaczego napisałem - Dobrostan w Podskarbicach Królewskich? Bo ja jestem taki "chłop królewski". Rodzinna zagroda leży na granicy dwóch królewskich wsi, jedną z nich jest Regnów (od Regnum - królestwo), a druga to Podskarbice Królewskie - tu objaśniać nie trzeba. Dom i stodoła są w Regnowie, ale obora juz w Podskarbicach Królewskich i stąd ten dobrostan w Podskarbicach właśnie. W naszym 10-hektarowym gospodarstwie żyły sobie zwierzaki w prawdziwym dobrostanie. Sporo by o tym pisać, więc podzielę to na części i dziś napiszę o dobrostanie krów.
3. Krowa to takie zwierzę parzystokopytne (powinno się nazywać dwuparzystokopytne, bo ma dwie pary kopyt), oprócz tego ma jeszcze rogi, na które trzeba uważać, żeby nimi nie oberwać, ma też tak zwane wymię, z którego szczególnie uzdolnieni specjaliści (ja takim byłem) potrafią w mig nadoić kubeł mleka. Za ten kubeł mleka można było w dawnych czasach można było kupić tej samej objętości kubeł benzyny, dziś na kubeł benzyny trzeba kubłów mleka pięć. A wracając do krowy to ma ona ogon, którym w czasie dojenie nimiłosiernie tłucze człowieka po oczach.
Pisze to objaśnienie, bo krów już prawie nie ma, trochę jeszcze ich zostało tu i ówdzie, najwięcej na Podlasiu, ale na przykład w moim Regnowie i w moich Podskarbicach krowy nie widziałem od lat. A było ich niegdyś setki.
4. W naszym gospodarstwie były zazwyczaj trzy krowy, w porywach cztery, oprócz tego jakis cielak, byczek i jałówka.
Od maja do listopada urzędowały te krowy na pastwisku. Pełnej wolności tam nie miały, pasły się uwiązane na długich łańcuchach, ale mogły się najeść do syta, wyleżeć na trawie, nasłuchać śpiewu ptaków w oczekiwaniu na gospodarza, który od czasu do czasu przychodził, żeby je "przewiązać" bliżej niewygryzionej jeszcze trawy. Uwiązanie było zresztą umowne, bo jak któraś krowa miała ochotę, to szarpnęła łańcuch, kołek wylatywał w górę i krowa była wolna, mogła sobie iść w dowolnie wybrana szkodę, u swojego gospodarza albo i sąsiada, gdzie jej się lepiej podobało. Latem, w upalne południe, krowy były obowiązkowo sprowadzane do sadu, gdzie odpoczywały sobie w cieniu pod drzewami, ogonami odganiając muchy. Jeśli by który gospodarz zostawił swoje krowy na polu lin na łące w upale, wytykała go palcami cała wieś. Kiedy w Hiszpanii widziałem na pastwisku krowy stojące w 42-stopniowym upale, ściskało mnie w sercu. Ale może hiszpańskie krowy są odporniejsze... A na noc sprowadzane były do obory. Każda miała tam swoje miejsce przy żłobie, grzecznie jer tam zajmowała i nie było tak, żeby sie krowy pchały do żłobu jak ludzie. No chyba, że im akurat nasypałem kosz kartofli czy też zebranych w sadzie spadłych jabłek - wtedy owszem, bywała przepychanka, z użyciem rogów włącznie.
7. Mówi się, ze krowy są głupie, że nie zmieniają poglądów. Głupi są ci, którzy tak mówią. Krowy potrafią tak kombinować, że głupi by tego nie wymyślił. Któregoś lata jako dzieciak jeszcze wyprowadzałem w pole trzy krowy. Potem okazało się, że w pole to one mnie wyprowadziły. Po drodze na pastwisko było niewielkie pole czerwonej koniczyny (to znaczy zielonej koniczyny, takiej jak w PSL-u, ale kwiatki miała czerwone, stąd nazwa, w odróżnieniu od białej koniczyny, kwitnącej białym kwieciem). Krowy koniczynę uwielbiają, ale ta była uprawiona na nasiona, nie do zjedzenia przez krowy. Moim zadaniem było pogonić te krowy tak szybko, żeby nie zdążyły skubnąć koniczyny. A one kombinowały, żeby jednak skubnąć. Nie obywało się bez awantury, ja się darłem na nie, wymachiwałem kijem, a one kombinowały, jak by tu mnie przechytrzyć. I wykombinowały. Zbliżamy się do pola z koniczyną, ja tu pokrzykuję - a nagle jedna z krów wyrywa w te pędy w całkiem druga stronę. Paroma susami przebiega nasze pole ziemniaków i wpadła z impetem w głąb łanu pszenicy sąsiada. Nie było wyjścia, musiałem za nią pobiec i z tej pszenicy wyciągać, sąsiad Kandyd Rosiński (takie miał literackie imię - Kandyd, Panie świeć nad jego duszą) porządny był człowiek, złego słowa nie powiedział, ale przecież nie wolno, żeby mu nasza krowa jego pszenicę tratowała. Więc wyciągałem te jedną krowę za łeb z pszenicy, a w międzyczasie dwie pozostałe wcinały koniczynę, aż im się uszy trzęsły. Następnego dnia - to samo! Znowu jedna krowa wyrywa się w pszenicę, tylko już nie ta sama, ale inna, a pozostałe dwie napychają się koniczyną. Uwierzycie państwo? One sie rolami podzieliły - dziś ja uciekam, jutro ty...
8. Późną jesienią krowy dostawały małpiego rozumu i zamiast do obory, uciekały sobie w cały świat i nie raz pół nocy trzeba ich było szukać, nawet na sąsiednich wsiach czasem. Ciemno, zimno, mgła, że oko wykol, chodzisz człowieku od zagrody do zagrody i pytasz - nie było tu naszych krów? A no nie było. Znajdowały sie potem na czyjejś łące albo w jakim sadzie, albo w warzywnym ogrodzie, w międzyczasie kapustę komuś wyjadły.
9. Od czasu do czasu któraś krowa zaczynała wariować, wskakiwać na inne krowy, a to oznaczało, ze trzeba ja zaprowadzić do byka. Obowiązywało juz wtedy hasło - każdy rolnik postępowy sam zapładnia swoje krowy, to znaczy prowadzi je do inseminatora. Gościa, który pełnił te funkcje, nazywano we wsi "szklany byk", bo rurka do inseminacji była szklana. Wiele razy prowadzałem moje krowy do tego zabiegu. Przypomniał mi sie nie wiem czemu taki głupi dowcip: - Jasiu, dlaczego nie byłeś wczoraj w szkole - pyta pani wiejskiego ucznia. - Bo musiałem iść z krową do byka - odpowiada Jasio - A to ojciec nie mógł? - dziwi się pani. - Nie, to musiał byk - odpowiada Jasio.
10. Zimę spędzały krowy w ciepłej oborze. Miały zawsze świeżą słomę do leżenie, a do żłobu sypało się im sieczkę. Kto jeszcze pamięta, co to jest sieczka i z czego sie ją robiło, niech napisze w komentarzu. Raz dziennie wypuszczało się je z obory do pojenia przy studni. Wypijały po parę wiader wody, robiły sie pękate, a potem biegały po podwórku i tarzały w śniegu. Śmiesznie wyglądały takie rozbrykane balony...
11. Dobrostan trwał do czasu. Na każdą krowę przychodził kiedyś kres. Odprowadzało się ja na punkt skupu, tam ja obmacywał klasyfikator i wyrokował, do której klasy się kwalifikuje, od tego zależała cena za kilogram. Mój ojciec nie uznawał łapówek, więc nasze krowy były kwalifikowane co najwyżej do drugiej klasy. Potem wprowadzało się krowę na wagę i dostawało kwit, z przeliczeniem kilogramów na pieniądze. A krowinę brali obcy ludzie i wlekli ją po podeście na samochód, a potem gaz i do rzeźni. A ona biedna patrzyła na swoich gospodarzy i dziwiła się, dlaczego jej nie bronią....Czułem się wtedy jak najgorszy nikczemnik. Musiałem złapać się za książki, nauczyć byle czego, na rolnika się nie nadawałem.
12. Najgorsze było sprzedawanie cielaka. Cielak to takie małe zwierzę, beczące tęsknie do matki. Krowa-matka była na łące, a cielak ukradkiem załadowany został na wóz i wywieziony na punkt skupu. Nigdy nie wywoziliśmy cielaków w obecności krów, żeby oszczędzić rozdzierających scen, krowa gotowa była bowiem bronić cielaka przed wywózką.
Parę godzin później wyładowany cielakami samochód jechał akurat drogą obok naszej łąki. Wśród kilkudziesięciu beczących na samochodzie cieląt nasza krowa poznała głos swojego dziecka. Szarpnęła łbem, zerwała łańcuch i ruszyła w pogoń za samochodem. Cielaki beczały, a krowa-matka w tumanach kurzu, z rykiem, z pianą na pysku, biegła za samochodem. Biegła tak kilometr, może półtora, aż zabrakło jej sił. Samochód z cielakami zniknął w oddali i odjechał do rzeźni. Po krowę pobiegł nasz usłużny pies Łatek i gryząc po kostkach przypędził do zagrody.Widzieliście kiedyś państwo krowie łzy? Ja je wtedy widziałem w oczach tej udręczonej krowy. Widziałem prawdziwe łzy bezsilnego żalu.
Okrutnym jesteśmy gatunkiem...
13. Pamiętam wszystkie moje krowy, które karmiłem, poiłem, doiłem, którym sypałem do żłobu sieczkę i które nie raz waliły mnie po oczach swoimi brudnymi ogonami i które potem zdradziecko wydawałem w rzeźnickie łapy. Na swoje usprawiedliwienie mam ten argument, że miały że mną te krowy nie najgorsze życie, że mogły sobie żyć po krowiemu, że nikt się nad nimi aż do śmierci nie pastwił. Bez dyrektyw, rezolucji, rozporządzeń - moje krowy w Podskarbicach Królewskich miały prawdziwy dobrostan. A dziś nie ma dobrostanu, bo i krów nie ma. Rolę moją sieje brat, ale krów już nie hoduje. Nie miałby gdzie sprzedać mleka, nie miałby z czego do tej hodowli dokładać. Komu cholera przeszkadzał ten dobrostan i te krowy?
14. Dobrze, że mam Was Czytelników na tym moim blogu. Psioczycie na mnie, ja na Was czasem też, ale cenię sobie to, że mogę sobie do Was tak od czasu do czasu powspominać. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to w chwilach wolnych od sypania rządowi piachu w szprychy (nie w tryby, tylko w szprychy, proszę mnie nie poprawiać), gdy już się złośliwie naujadam, gdy się już dość na podlizuję temu strasznemu Kaczyńskiemu - to napiszę jeszcze coś w tym stylu. Wolicie, żeby było o świniach czy o kurach? Janusz Wojciechowski
A więc jednak "teoria spiskowa" - polską dyplomacją od 20 lat rządzą Żydzi. “Polska to ewenement. Wszystkie liczące się siły polityczne w naszym kraju są życzliwe Izraelowi... Proszę wskazać inny kraj w Europie, w którym w ostatnim 20-leciu trzech szefów dyplomacji, Meller, Rotfeld i Geremek, było żydowskiego pochodzenia, jeden ma honorowe obywatelstwo Izraela, a obecny ma żonę Żydówkę." Pełen cytat brzmi następująco: “Polska to ewenement. Wszystkie liczące się siły polityczne w naszym kraju są życzliwe Izraelowi. Zarówno PO, jak i prawicowe PiS. Przecież świętej pamięci Lech Kaczyński był wielkim przyjacielem państwa żydowskiego. Proszę wskazać inny kraj w Europie, w którym w ostatnim 20-leciu trzech szefów dyplomacji, Meller, Rotfeld i Geremek, było żydowskiego pochodzenia, jeden ma honorowe obywatelstwo Izraela, a obecny ma żonę Żydówkę.” [wypowiedź dla “Rzeczpospolitej” z 23.02.2011]
Te sławetne słowa potwierdzające wrogie i jednocześnie żenująco śmieszne zdaniem wielu poważnych gazet i równie poważnych "autorytetów" "teorie spiskowe" które padły z ust wielce czcigodnego męża stanu tj. prof. Bartoszewskiego, który starał się nimi przypodobać naszym żydowskim tj. "starszym braciom w wierze" gdy zawezwali oni kilka dni temu rząd Donalda Tuska do bezpośredniego raportu. Po takiej wypowiedzi chyba nie można już dłużej mieć wątpliwości bo w końcu powiedział to "nasz" drogi Profesor a on na pewno w tych kwestiach się nie myli. Pozostaje jeszcze zastanowić się jakie inne ważne urzędy w naszym kraju (czy aby jeszcze "naszym" ?) były czy są obsadzone przez co tu dużo kryć pewną "mniejszość narodową" co to jakoby rozpłynęła się bezpowrotnie po pamiętnych wydarzeniach marca 68. Nieoficjalnie mówiło się o jednym z prezydentów co zaliczył pełna kadencje ale to i tak chyba wierzchołek góry lodowej .. Czekamy na nowe szczere wyzwania naszej "elity". Widać że proces urabiania opinii publicznej przebiega prawidłowo zatem należy iść za ciosem i posłużyć się hasłem promocyjnym organizacji LGBT z plakatów w polskich miastach "niech nas zobaczą" - w kipach na głowie przynajmniej przeciągi nie groźne ..
PS. teraz lepiej rozumiemy kto wymyślił symbol żydowskiego bączka (draidel) jako symbol prezentujący polską prezydencje w UE. 2-AM
ZWIĄZEK PRZEDSIĘBIORCÓW I PRACODAWCÓW Rada Nadzorcza: Robert Gwiazdowski- przewodniczący, Damian Rutkowski - zastępca przewodniczącego, Członkowie: Jolanta Wiśniewska, Zbigniew Sulewski, Marcin Maj. Zarząd: Cezary Kaźmierczak – prezes, Tomasz Pruszczyński– wiceprezes Warszawa, 21 lutego 2011
Szanowny Pan Jacek Rostowski Minister Finansów Warszawa Szanowny Panie Ministrze, My drobni przedsiębiorcy, powodowani obywatelska troska o stan budżetu Państwa, zwracamy się do Pana z prośbą o rozważenie bezinwestycyjnego pozyskania dodatkowo do kasy Państwa kwoty 32 miliardów złotych (dokładnie: 32 252 045 830 zł) Przychody budżetu Państwa z tytułu podatku CIT wynoszą 25 miliardów (dokładnie 25 375 825 000 PLN). Oznacza to, że przeciętnie każda firma objęta tym podatkiem płaci CIT w wysokości 0,44 % obrotu, przy czym większość firm w ogóle nie płaci tego podatku. Podatek CIT płaci zaledwie 36,64% podatników (tylko 119 935 podmiotów z 327 292 wszystkich wykazuje zysk!). W przypadku osób prowadzących działalność gospodarczą w oparciu o wpis do ewidencji obliczony szacunkowo płacony podatek dochodowy wynosi ok. 2% obrotu, czyli prawie pięciokrotnie więcej. Z przytoczonych danych (oficjalnych, rządowych) wynika, że duże firmy w zasadzie w ogóle nie płacą podatków i jedynym płatnikiem tego podatku są małe firmy, które nie opanowały jeszcze do końca technologii kreatywnej żonglerki tzw. "kosztami uzyskania przychodu" i transferu zysków zagranicę. Proponujemy Panu zatem rozważenie wprowadzenie zryczałtowanego podatku CIT w postaci 1% od przychodu, zamiast obecnie obowiązującej stawki podatku CIT. Wprowadzenie tego podatku przyniesie budżetowi Państwa kwotę 57,5 miliarda złotych (dokładnie 57 627 870 830 zł PLN) rocznie, wobec dzisiejszych 25 miliardów złotych (dokładnie 25 375 825 000 PLN), co oznacza wyższe wpływy budżetowe o dodatkowe 32 miliardy złotych (dokładnie: 32 252 045 830,00 zł). Projekt zryczałtowanego podatku CIT w 2004 roku przedstawiło Centrum im. Adama Smitha. Ś.P. Krzysztof Dzierżawski w licznych wystąpieniach przekonywał do niego rządzących, którzy niestety odmówili włączenia kalkulatora i zdrowego rozsądku. W naszej estymacji pomijamy dodatkowe dochody wynikające z oszczędności w ramach aparatu skarbowego, który zostanie uwolniony od żmudnego kontrolowania tzw. kosztów uzyskania przychodu oraz dodatkowe wpływy z inwestycji przedsiębiorców, których znaczna część pieniądze zaoszczędzone na kosztownych manipulacjach tzw. kosztami, przeznaczy na działania mające na celu zwiększanie przychodów, a tym samym dochodów budżetu Rzeczpospolitej. Z poważaniem, Robert Gwiazdowski, Cezary Kaźmierczak,Tomasz Pruszczyński
DROGI MIRKU... Mirek Barszcz na FB, napisał: „Pierwszy „liberał” III RP Robert Gwiazdowski podpowiada ministrowi finansów jak niezgodnie z prawem (dyrektywa VAT UE) oraz zdrowym rozsądkiem (kaskada podatkowa) złoić przedsiębiorców na 32 mld złotych i tym samym przesunąć Dzień Wolności Podatkowej obliczanej przez Centrum Adam Smitha o jakiś miesiąc w plecy. Robercie! I misiu z logo ZPP! Nie idźcie tą drogą!” Jako, że się z FB „dezaktywowałem” z powodów, które wyjaśniałem tu: http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=902 to odpowiem na blogu, dlaczego wraz moim psem (choć nie Sabą) postanowiłem pójść tą drogą, która tak bardzo rozdrażniła Pana Ministra Barszcza. Drogi Mirku, Mam nieodparte wrażenie, że cytując Pana Prezydenta Kwaśniewskiego musiałeś być zaiste dotknięty tym samym wirusem filipińskim. Nie wiem bowiem dlaczego założyłeś, iż nie umiem zredagować art. 16 ustawy o podatku dochodowym od osób prawnych w taki sposób, żeby NIC nie było kosztem uzyskania przychodu. A jeśli ja sam nie dam rady to ze światłą pomocą Twoich byłych podwładnych urzędników z Min.Fin. na pewno nam się uda. Ich inwencja w wynajdowaniu kosztów, których nie uważa się za koszty uzyskania przychodu jest bowiem nieograniczona – o czym łatwo się przekonać śledząc historię nowelizacji art. 16 ustawy CIT. Skoro nie są sprzeczne z „dyrektywą VAT UE” obecne wyłączenia (w art. 16 ust. 1 jest ich chyba ze sto w sześćdziesięciu punktach) i nie były z nią sprzeczne wyłączenia obowiązujące poprzednio, to niby dlaczego ich kompilacja i dodanie jeszcze paru innych miałyby być sprzeczne z rzeczoną dyrektywą? Oczywiście prościej byłoby w art. 7 napisać, że „przedmiotem opodatkowania jest przychód”, ale specjalnie dla Ciebie postanowiłem pójść śladem Kisiela, który zachęcał Pana Generała Jaruzelskiego do likwidacji socjalizmu bez likwidowania nazwy socjalizm. Ja proponuję likwidację podatku dochodowego bez likwidacji nazwy. Ale w zamian za nowelizację art. 16 proponuję też następującą nowelizację art. 19: „w liczbie 19 skreśla się 9”. Stawka podatku będzie wynosić 1%. I myślę, że Komisji Europejskiej to by się bardziej nie spodobało, niż dłubanie przy kosztach uzyskania przychodu. I stosując Twoją retorykę mógłbym powiedzieć, że w ten prosty sposób mielibyśmy obniżenie „podatku” CIT o 18 punktów procentowych! Oczywiście wiem, że byłoby to obniżenie „stawki podatkowej” a nie podatku, ale przecież od 19 lat bawimy się stale w to samo: stawki się zmniejszają a podatek nie, gdyż od lat wynosi poniżej 1% przychodów „CIT-owców”. Ot ciekawy paradoks. Dwie trzecie z nich go zresztą w ogóle nie płaci - zapewne prowadzą działalność gospodarczą charytatywnie. Rozumiem, że lepiej „łoić” Misie (które nie zrobią sobie optymalizacji podatkowej) oraz ich pracowników składkami na ZUS i OFE niż duże korporacje – zwłaszcza, że niektóre z nich to nasi klienci. Ale zapewniam Cię, że jak zostawimy Misiom i ich pracownikom więcej w kieszeni, to oni wydadzą to, co im zastanie na towary i usługi także naszych klientów. Oczywiście nasi klienci wolą nie płacić CIT w ogóle, co zapewniają im obecnie obowiązujące przepisy i nasza ich interpretacja. Ale z wiekiem zacząłem się bardziej troszczyć o to, jakie podatki będą płacić moje dzieci, niż o to, jakie płacą moi duzi klienci. Z wiekiem zmienia się perspektywa. No i jeszcze nasze propozycje dotyczące CIT są NIEROZERWALNIE związane z LIKWIDACJĄ PIT i składek ubezpieczeniowych!!! Dlatego nasza propozycja nie spowoduje, że Dzień Wolności Podatkowej obliczanej przez Centrum Adam Smitha wypadnie o jakiś miesiąc później. DWP obliczany jest bowiem na podstawie stosunku wydatków publicznych do PKB! Rozumiem, że dla dobra OFE i korporacji międzynarodowych nie płacących w Polsce podatku dochodowego od osób prawnych „Misie z logo ZPP” muszą zap…, żeby zapewnić wpływy budżetowe. Ale właśnie polskie Misie zaczynają się zachowywać jak Egipcjanie i Libijczycy… Gwiazdowski
Strzeżcie się swoich marzeń. Bo mogą się spełnić. Powinienem chyba zacząć od podziękowań. Od dawna zastanawiam się nad tym by zacząć pisać bloga i jak do tej pory nic - nawet zachęty ze strony samego Igora Janke - nie przezwyciężyły mojego lenistwa. Ale kiedy ktoś taki jak Robert Gwiazdowski, idol moich lat młodzieńczych, poświęca mi całą notkę na swoim blogu to przecież nie odpowiedzieć w tej samej formie nie wypada. Robercie. Dziękuję. Choć trochę głupio, że karierę blogera zaczynam od polemiki właśnie z Tobą. Dyskusja rozpoczęła się od mojego wpisu na prywatnym i niedostępnym publicznie profilu na fejsie (a więc napisanym w stylu żartobliwym) dotyczącego listu ZPP do ministra Rostowskiego proponującego likwidację CIT i zastąpienie go podatkiem obrotowym, liczonym od przychodu, bez uwzględniania kosztów. Pomysł ten jest częścią szerszej koncepcji "reformy podatkowej" zaproponowanej zdaje się w 2004 roku przez Centrum Adama Smitha. Koncepcji wyjątkowo moim zdaniem nieudanej. Pierwsze moje zastrzeżenie dotyczy kwestii fundamentalnej. Nie kto inny ale sam Adam Smith pisał ponad 200 lat temu, że system podatkowy powinien być skonstruowany tak, aby dochody z różnych źródeł były opodatkowane w tej samej wysokości. Podatki nie powinny wpływać na decyzje biznesowe przedsiębiorców. Nie mogą powodować, że zarobkowanie w dany sposób staje się mniej lub bardziej opłacalne wyłącznie ze względu na podatki. Jeśli ten warunek nie jest spełniony system podatkowy wypacza wolny rynek i niszczy konkurencję. Co ciekawe, na ten wielokrotnie przeze mnie powtarzany argument Robert zawsze odpowiada tak samo - nie ma idealnego systemu podatkowego. No jasne. Ale dlaczego mamy od razu przyjmować system, którego fundamenty są krzywe? W odniesieniu do samego podatku obrotowego złamanie zasady neutralności opodatkowania polega na nierównomiernym rozłożeniu obciążenia w zależności od rodzaju prowadzonej działalności. W gospodarce występują takie branże, w których marże wynoszą 2-3% (np. hurtowy handel towarami spożywczymi) jak i takie, w których marże wynoszą kilkadziesiąt procent lub więcej (np. jubilerzy, handel dziełami sztuki, doradztwo podatkowe i prawne). Nie można więc mówić, że zamiana podatku dochodowego na obrotowy to jedynie uproszczenie systemu. Efekt byłby taki, że dla niektórych obciążenie podatkowe wzrosłoby kilkukrotnie podczas gdy dla innych spadłoby kilkunastokrotnie.
Drugie zastrzeżenie dotyczy nieadekwatności przedmiotu opodatkowania. Celem działania przedsiębiorstwa jest osiągnięcie zysku a nie przychodu. Oczywiście, nie ma zysku bez przychodu, ale też przychód nie jest żadną wartością samą w sobie. Ile może być warta spółka mająca miliard złotych obrotów rocznie finansowanego w całości kredytem, nie posiadająca żadnego majątku i przynosząca stałe straty? Nic. Zero. Przychód czyli obrót jest parametrem ekonomicznie właściwie bezwartościowym. Równie dobrze można opodatkować łączną masę pracowników, ilość wypijanych przez nich herbaty albo ilość kwiatków w doniczkach stojących w gabinecie prezesa. Miałoby to podobny sens jak opodatkowanie obrotu.
Po trzecie, opodatkowanie obrotu powoduje niekorzystne zjawisko zwane kaskadą podatkową. Wbrew temu co słyszę od apologetów tego rozwiązania, podatek obrotowy nie byłby korzystny dla małych firm. Byłby korzystny dla największych, sprzedających produkty zagraniczne, nie polskie. Zróbmy małe porównanie jak wyglądałoby opodatkowanie dwóch wersji zakupu czegoś tak prozaicznego jak śledzie w śmietanie. W wersji pierwszej kupujemy szwedzkie śledzie w Biedronce. W wersji drugiej kupujemy polskie śledzie w osiedlowym sklepiku. W pierwszym przypadku spółka Jeronimo Martins Distribution kupuje śledzie u szwedzkiego dostawcy (za granicą, zatem podatek obrotowy nie jest pobierany), przechowuje we własnych magazynach i własnym transportem dowozi do własnych sklepów. Potem stawia na półkę i sprzedaje klientowi. Mamy więc jedną transakcję na terytorium Polski, łączna wysokość opodatkowania wynosi 1%. Przyjrzyjmy się wersji drugiej. Polski producent kupuje w Polsce polskie śledzie, śmietanę, cebulę, przyprawy, słoik z zakrętką, etykietki - mamy więc całe mnóstwo transakcji w Polsce, wszystkie opodatkowane podatkiem obrotowym. Gotowy produkt sprzedaje dystrybutorowi (druga transakcja). Ten sprzedaje śledzie hurtowniom w całej Polsce (trzecia transakcja). Hurtownie sprzedają osiedlowym sklepikom (czwarta transakcja), osiedlowej sklepiki sprzedają klientom (piąta transakcja). Ups. Nagle okazuje się, że opodatkowanie całego łańcucha dostaw prozaicznego narodowego śledzia w osiedlowym sklepiku jest wielokrotnie wyższe niż jego szwedzkiego kuzyna... Czy o to chodziło pomysłodawcom? Czy po prostu nie zauważyli tego, jak bardzo świat się zmienił od czasów Adama Smitha?
Po czwarte, zamiana podatku dochodowego na obrotowy wpłynęłaby niekorzystnie na nowe inwestycje, zwłaszcza duże i innowacyjne. Weźmy za przykład nową inwestycję General Motors w Gliwicach. Zainwestowane kilkaset milionów złotych w jedną z najbardziej innowacyjnych linii produkcyjnych na świecie. Niedługo ruszy produkcja kilkuset tysięcy samochodów rocznie, z których zdecydowana większość będzie przeznaczona na eksport. Inwestując tak wielkie pieniądze zakłada się zazwyczaj, że inwestycja będzie się zwracać przez kilka-kilkanaście lat. Inaczej mówiąc - przez pierwszych kilkanaście lat będzie przynosić straty związane z zakupem maszyn, wybudowaniem hali, itp. Mimo wszystko jest to korzystne dla gospodarki - powstają nowe miejsca pracy, polscy kontrahenci mają nowe zlecenia. Nikt o zdrowych zmysłach tego nie kwestionuje. Zamiana CIT na podatek obrotowy spowodowałaby natomiast, że inwestor musiałby płacić od samego początku inwestycji miliony złotych podatków rocznie. Czy w takiej sytuacji nie byłoby rozsądnym z jego punktu widzenia postawić fabrykę kilkadziesiąt kilometrów dalej, za naszą południową granicą?
Po piąte i ostatnie wreszcie - propozycja zastąpienia podatku dochodowego podatkiem obrotowym to po prostu krok wstecz. Nie bez powodu w żadnym z krajów OECD nie stosuje się już tego typu rozwiązań. Podatek obrotowy po raz pierwszy wprowadzono w Niemczech po pierwszej wojnie światowej. W związku ze znakomitymi efektami fiskalnymi rozwiązanie to było dość powszechnie kopiowane przez wiele innych krajów na świecie. Jednak w miarę rozwoju gospodarki globalnej wszyscy zaczęli sobie zdawać sprawę z wad takich podatków. Odkąd więc w latach 60-tych XX wieku we Francji po raz pierwszy wprowadzono VAT zaczął się zmierzch podatków obrotowych, które w ciągu następnych kilkudziesięciu lat zostały całkowicie wyparte przez podatki konsumpcyjne takie jak VAT czy amerykański RST. Nie ma sensu wracać do pomysłów i rozwiązań, które po prostu się nie sprawdziły.
Na koniec jeszcze krótko odniosę się do argumentów, które padały w dyskusji, że może jednak - mimo wszystkich wad - korzyści z wprowadzenia takiego rozwiązania przewyższałyby jego liczne wady.
Mit pierwszy. Koszty poboru i obliczania podatku spadłyby tak bardzo, że mimo wszystko warto system taki wprowadzić. Otóż nieprawda. Po pierwsze, spółki kapitałowe i duże firmy w dalszym ciągu musiałyby prowadzić pełną księgowość. Po drugie, koszty administrowania systemem spadłyby jeszcze bardziej gdyby CIT znieść całkowicie co wbrew pozorom jest rozwiązaniem sensowniejszym niż zastępowanie go podatkiem obrotowym. Na przykład wprowadzenie liniowego VAT na poziomie 20% spowodowałoby skutki budżetowe porównywalne z proponowanym przez ZPP nowym podatkiem. Po co wprowadzać nowy podatek skoro można lepsze efekty osiągnąć posługując się wyłącznie dzisiaj istniejącymi narzędziami? Po trzecie wreszcie, można (i trzeba) upraszczać system istniejący dziś. W Szwecji przeciętnej wielkości spółka płaci rocznie dwa przelewy podatkowe. W Polsce ponad 30. Można? Można.
Mit drugi. Branże niskomarżowe poradzą sobie w ten sposób, że podniosą ceny więc żadnej szkody nie poniosą. Ten argument sprawia, że wciąż wierzę w racjonalność osób popierających ten system. Bo to właściwie argument przeciwko wprowadzeniu tego rozwiązania. Empirycznie pokazuje bowiem, że podatek ten byłby szkodliwy dla wolnej konkurencji. Pamiętać przecież trzeba, że przedsiębiorstwa konkurują dziś globalnie. Jeśli hurtownik będzie miał do wyboru kupić produkt w Polsce za 100 lub zagranicą za 99 to bez wahania wybierze drugą opcję.
Mit trzeci. Przecież to tylko jeden procent. Komu to zaszkodzi? Poza tym - jak podatek będzie tak niski to nikomu nie będzie się chciało oszukiwać fiskusa. Niski podatek? No to jakim cudem ma wygenerować (zgodnie z obliczeniami ZPP) ponad dwukrotnie więcej niż dziś CIT??? Niska stawka nie oznacza niskiego opodatkowania. W rzeczywistości opodatkowanie to byłoby dwukrotnie wyższe niż dziś co oczywiście napędzałoby gigantyczną szarą strefę.
Mit czwarty. Wielkiej szkody nie będzie bo wiele firm zoptymalizuje sobie nowy podatek zmieniając na przykład transakcje sprzedaży (gdzie podatek byłby płacony od całej wartości sprzedaży) na transakcje typu komisowego (gdzie podatek byłby płacony tylko od marży). To kolejny argument przeciwko temu podatkowi. Jeśli zrobiliby tak wszyscy przedsiębiorcy to z ponad kilkudziesięciu miliardów złotych w budżecie zostałoby nie więcej niż kilka. Poza tym - wyraźnie widać niekorzystny wpływ na decyzje biznesowe. Notkę tę dedykuję oczywiście wszystkim zwolennikom podatku obrotowego. Strzeżcie się swoich marzeń, bo mogą się kiedyś spełnić. Mirosław Barszcz
DYSKUSJI C.D. Drogi Mirku, Widzę, że specjalnie założyłeś bloga, żeby odpowiedzieć na mój wpis spowodowany Twoją „zaczepkę” na FB. Tak sobie pomyślałem niegodziwie, że to świetny sposób żeby sobie bloga wypromować, wiedząc, że będę się musiał „odnieść”. Ale jako że nazwałeś mnie swoim Idolem to postanowiłem się zrewanżować i się „zlinkować”. Aczkolwiek trochę mnie rozeźlił fakt, że „byłem idolem Twoich lat młodzieńczych”. Bo to uświadamia mi, jaki jestem stary :) Ale teraz ad rem:
Piszesz: „Nie kto inny ale sam Adam Smith pisał ponad 200 lat temu, że system podatkowy powinien być skonstruowany tak, aby dochody z różnych źródeł były opodatkowane w tej samej wysokości. Podatki nie powinny wpływać na decyzje biznesowe przedsiębiorców” Właśnie! W Polsce mamy do czynienia z sytuacją, w której opodatkowanie pracy (podatkiem PIT oraz składkami ubezpieczeniowymi) sięga 80% a opodatkowanie kapitału zainwestowanego w spółkę kapitałową potrafi wynieść 0%. Dlatego od lat uparcie powtarzam, że trzeba to zmienić!
Piszesz: „nie mogą (podatki) powodować, że zarobkowanie w dany sposób staje się mniej lub bardziej opłacalne wyłącznie ze względu na podatki. Właśnie! Więc przepraszam, że teraz kopnę poniżej pasa, ale czy pozostajesz w kancelarii adwokackiej w stosunku pracy??? Czy może jednak masz własną firmę, albo sprzedajesz prawa autorskie? A czy nie jest tak przypadkiem właśnie dlatego, że „zarobkowanie w dany sposób staje się mniej lub bardziej opłacalne wyłącznie ze względu na podatki”??? My ten stan chcemy zmienić bo wiemy, jakie ma on negatywne konsekwencje dla rynku pracy, przedsiębiorczości – ergo całej polskiej gospodarki.
Piszesz: „na ten wielokrotnie przeze mnie powtarzany argument Robert zawsze odpowiada tak samo - nie ma idealnego systemu podatkowego. No jasne. Ale dlaczego mamy od razu przyjmować system, którego fundamenty są krzywe?”
Odpowiem: Jak pisał J.B. Say nie ma dobrych podatków. Są tylko bardziej lub mniej złe. Dlatego wspierane przeze mnie rozwiązanie też jest złe. Ale jest lepsze od systemu tak bronionego przez Ciebie.
Piszesz: „W odniesieniu do samego podatku obrotowego złamanie zasady neutralności opodatkowania polega na nierównomiernym rozłożeniu obciążenia w zależności od rodzaju prowadzonej działalności”.
Odpowiem: O neutralności podatkowej można mówić w znaczeniu makro- i mikroekonomicznym. W znaczeniu makroekonomicznym podatki są neutralne, gdy nie wpływają na alokację różnych czynników produkcji. W znaczeniu mikroekonomicznym podatki są neutralne, gdy podmioty gospodarcze w swych decyzjach nie kierują się przewidywanymi skutkami, jakie dla ich decyzji mieć będą przepisy podatkowe. Podstawowym celem systemu podatkowego powinna być neutralność pomiędzy opodatkowaniem przychodów z różnych źródeł oraz opodatkowaniem różnego typu form organizacyjnych i prawnych, w których prowadzona jest działalność gospodarcza. Oczywiście żaden podatek nie jest całkowicie neutralny, gdyż, jak pisze J. Harasimowicz, „już sam fakt nałożenia podatku lub jego zniesienia obiektywnie działa bodźcowo lub hamująco”. (J. Harasimowicz Finanse i prawo finansowe, Warszawa 1988, s. 120) Już w 1943 roku T. Grodyński zauważył, że „system podatkowy, który w żaden sposób nie narusza swobodnego rozwoju gospodarki byłby cudem. (T. Grodyński, Dziwactwa podatkowe, Kraków 1943, s. 3.) Chodzi więc o taką konstrukcję systemu podatkowego, który byłby w miarę neutralny. Postulat neutralności spełniają bardziej podatki pośrednie, niż bezpośrednie. Niektórzy przypisują wręcz podatkowi VAT całkowitą neutralność ekonomiczną, twierdząc, że nie wpływa on na decyzje ekonomiczne przedsiębiorstw, gdyż jest podatkiem w całości przerzucalnym na konsumenta, a przedsiębiorcy są płatnikami tego podatku wyłącznie w sensie prawnym, a nie ekonomicznym. Rzeczywiście można mówić o neutralności (ale nie absolutnej) podatku VAT dla producentów (ale nie dla konsumentów). Jednak memoriałowa zasada rozliczania podatku VAT po wystawieniu faktury, a nie otrzymaniu zapłaty powoduje, że jest to podatek zmniejszający płynność finansową wielu przedsiębiorstw, więc w obecnej konstrukcji także nie można go uznać za neutralny. Co więcej, wprowadzenie obniżonych stawek podatku VAT na niektóre artykuły jest przejawem, nawet rażącym, naruszania zasady neutralności tego podatku, gdyż uprzywilejowuje gałąź gospodarki, wyroby której są objęte obniżoną stawką. Tymczasem neutralny podatek nie powinien faworyzować żadnego sektora gospodarczego. Postulatu neutralności nie spełnia też podatek akcyzowy. Choć jest płacony – tak jak VAT – przez ostatecznego konsumenta, to jednak powiększając cenę, zmniejsza popyt na towary nią objęte, co samo w sobie nie jest neutralne. Akcyza nie jest też – podobnie jak VAT – neutralna dla kształtowania poziomu konsumpcji gospodarstw domowych. Wreszcie, nie jest ona neutralna dla procesów inflacyjnych, gdyż dotyczy materiałów niezbędnych w procesie produkcji – jakim z pewnością są choćby paliwa. Ale podatki dochodowe, a już zwłaszcza podatek progresywny są kompletnym zaprzeczeniem neutralności. Sama progresja oddziaływa negatywnie na skłonność do pracy, oszczędzania i inwestowania. Dodatkowo immanentną cechą progresywnego podatku dochodowego jest cały szereg ulg, zwolnień, wyłączeń i ryczałtów, które sztucznie wpływają na procesy gospodarcze.
Jako zmienne do klasyfikacji systemów podatkowych na bardziej i mniej neutralne mogą posłużyć:
(1) wysokość najwyższych krańcowych stawek podatkowych (im niższa – tym system bardziej neutralny)
(2) wysokość progresji podatkowej (im niższa progresja tym system bardziej neutralny). Można byłoby nawet przyjąć, że kwintesencją neutralności systemu podatkowego byłby podatek o jednolitej stawce dla wszystkich, bez żadnej progresji, a więc nawet bez żadnej kwoty wolnej od opodatkowania. W ten sposób może być opodatkowany zarówno dochód, jak i przychód. Opodatkowywanie dochodu może jednak rodzić problemy z określeniem kosztów uzyskania przychodu.
(3) stopień uznawania inwestycji za koszt uzyskania przychodu lub ewentualna wysokość stawek amortyzacyjnych.
(4) stopień skomplikowania systemu podatkowego (im bardziej interwencjonistyczny system podatkowy, a zwłaszcza im bardziej redystrybucyjny, tym bardziej skomplikowany i niezrozumiały) System proponowany przez nas, którego podatek przychodowy w wysokości 1% jest jednym z elementów, jest z cała pewnością bardziej neutralny od obecnie istniejącego.
Piszesz: „W gospodarce występują takie branże, w których marże wynoszą 2-3% (np. hurtowy handel towarami spożywczymi) jak i takie, w których marże wynoszą kilkadziesiąt procent lub więcej (np. jubilerzy, handel dziełami sztuki, doradztwo podatkowe i prawne). Nie można więc mówić, że zamiana podatku dochodowego na obrotowy to jedynie uproszczenie systemu. Efekt byłby taki, że dla niektórych obciążenie podatkowe wzrosłoby kilkukrotnie podczas gdy dla innych spadłoby kilkunastokrotnie.” Odpowiem: podatek dochodowy został uznany dopiero 100 lat temu za kwintesencję rozwoju myśli podatkowej, gdyż pozwala na „zindywidualizowanie” zobowiązania podatkowego. Czy naprawdę sądzisz, że ewolucja jest celowa i właśnie osiągnęliśmy ostateczny jej etap? I że koncepcje podatkowe także już nigdy się nie zmienią? Moim zdaniem przyszłość należeć będzie do podatków pośrednich. Problemem podatku dochodowego są koszty uzyskania przychodu. Nie jest to przecież kategoria ekonomiczna tylko jurydyczna. Dziś spory między podatnikami i organami podatkowymi dotyczą właśnie tego, co kosztem jest, a co nie jest. Inne możliwości mają koncerny międzynarodowe, inne polscy przedsiębiorcy. Czy nie przeczy to zasadzie „neutralności” podatków? Jak wielokrotnie opowiadał Jacek Blikle posianie trawy od strony ulicy stanowi koszt uzyskania przychodu, a od strony podwórza już nie. Podatek od przychodu likwiduje tego typu absurdy (o innych – jeszcze większych będzie mowa dalej).
Piszesz: „Drugie zastrzeżenie dotyczy nieadekwatności przedmiotu opodatkowania. Celem działania przedsiębiorstwa jest osiągnięcie zysku a nie przychodu. Oczywiście, nie ma zysku bez przychodu, ale też przychód nie jest żadną wartością samą w sobie. Ile może być warta spółka mająca miliard złotych obrotów rocznie finansowanego w całości kredytem, nie posiadająca żadnego majątku i przynosząca stałe straty? Nic. Zero. Przychód czyli obrót jest parametrem ekonomicznie właściwie bezwartościowym.” Odpowiem pytaniem: dlaczego akcjonariusze PLAY mają nadzieję, że ktoś kupi ich spółkę? Bo liczy się przychód oznaczający udział w rynku i zainteresowanie konsumentów danym towarem lub usługą a nie dochód! EBIT (Earnings Before deducting Interest and Taxes) to zysk operacyjny, czyli zysk przed odliczeniem podatków i odsetek. Jego zastosowanie ułatwia porównywanie wyników działalności różnych przedsiębiorstw bez względu na stopień i koszt wykorzystania przez nie dźwigni finansowej, obciążenia podatkowe, czy wielkość zysków i strat nadzwyczajnych. Jednym ze sposobów jego wyznaczania jest: sprzedaż (PRZYCHÓD!!!) – koszty operacyjne. (Dwa pozostałe sposoby to zysk brutto + odsetki lub marża brutto-koszty stałe) Czy zatem przychód nie ma znaczenia? Ma! I to właśnie zasadnicze. Rynki finansowe doskonale wiedzą, że dochód brutto nie jest kwestią najistotniejszą, bo łatwo nim manipulować.
Piszesz: „opodatkowanie obrotu powoduje niekorzystne zjawisko zwane kaskadą podatkową” i podajesz przykład śledzi w śmietanie. „W wersji pierwszej kupujemy szwedzkie śledzie w Biedronce. W wersji drugiej kupujemy polskie śledzie w osiedlowym sklepiku. W pierwszym przypadku spółka Jeronimo Martins Distribution kupuje śledzie u szwedzkiego dostawcy a granicą, zatem podatek obrotowy (podkreślenie moje) nie jest pobierany, przechowuje we własnych magazynach i własnym transportem dowozi do własnych sklepów. Potem stawia na półkę i sprzedaje klientowi. Mamy więc jedną transakcję na terytorium Polski, łączna wysokość opodatkowania wynosi 1%. Przyjrzyjmy się wersji drugiej. Polski producent kupuje w Polsce polskie śledzie, śmietanę, cebulę, przyprawy, słoik z zakrętką, etykietki - mamy więc całe mnóstwo transakcji w Polsce, wszystkie opodatkowane podatkiem obrotowym. Gotowy produkt sprzedaje dystrybutorowi (druga transakcja). Ten sprzedaje śledzie hurtowniom w całej Polsce (trzecia transakcja). Hurtownie sprzedają osiedlowym sklepikom (czwarta transakcja), osiedlowej sklepiki sprzedają klientom (piąta transakcja)” Odpowiem: Jeronimo Martins Distribution sprzedało śledzie za „100”. Więc zapłaci podatek „1”. A polski producent kupuje w Polsce polskie śledzie, śmietanę, cebulę, przyprawy, słoik z zakrętką, do którego te śledzie upycha, no i jeszcze te naklejki, po czym sprzedaje towar do hurtowni. Sprzedaje powiedzmy za 90. Płaci wówczas podatek przychodowy w wysokości 1% czyli 0,9. Hurtownie sprzedają osiedlowym sklepikom ten sam towar za 93,5 (sam napisałeś, że marże w handlu hurtowym to 2-3% więc przyjmując 2,5% wyszłoby 92,25 ale ja dorzuciłem jeszcze 1,25 żeby starczyło (z nawiązką) na podatek przychodowy w wysokości 1% (czyli 0,93), który będą musiały zapłacić jeśli do tej pory „jechały na stracie”. Osiedlowe sklepiki „stawiają śledzie na półkę” – tak jak Jeronimo – i sprzedają klientowi za 100. Płacą… no właśnie!!! W naszym SYSTEMIE płacą jakieś 900 zł. za całą swoją działalność. Bo osiedlowe sklepiki to przedsiębiorstwa prowadzone w oparciu o wpis do ewidencji działalności gospodarczej a nie spółki akcyjne! Ale przyjmijmy przez moment, że wszystkie osiedlowe sklepiki to też spółki prawa handlowego (podobnie jak Biedronki) i płacą podatek 1% od przychodu. Jak sprzedają śledzie za 100 i zapłacą 1% to zapłacą „1” – tak jak Jeronimo. Kluczowe jest dotarcie do tańszych śledzi. Jeśli szwedzki producent śledzi będzie w stanie sprzedać je Jeronimo taniej niż za 93,5, to po prostu ludzie na zakupy po śledzie pójdą do Biedronki. I nie będzie w tym nic złego, bo jak z ironia pisał przytaczany przez Ciebie Adam Smith „stosując szklarnie, inspekty i ogrzewane mury można wyhodować w Szkocji bardzo piękne winogrona, jak też zrobić z nich doskonałe wino, kosztem blisko trzydziestokrotnie większym niż koszt sprowadzenia z zagranicy (...) Jeżeli więc oczywistym absurdem jest skierowanie do jakiejś dziedziny produkcji trzydzieści razy większej ilości kapitału i pracy niż to, co by wystarczyło na zakupienie za granicą tej samej ilości potrzebnych towarów, to takim samym, choć nie tak jaskrawym, absurdem będzie również skierowanie do tej dziedziny ilości kapitału i pracy większej o jedną trzydziestą lub jedną trzechsetną”.
Ale o polskich przedsiębiorców prowadzących hurtownie i osiedlowe sklepiki to Ty się nie martw – dadzą sobie radę. Bo oni płacą PIT, w odróżnieniu od wielu spółek niepłacących CIT. Jak obliczył Pan Kamil Zubelewicz płacą statystycznie mniej więcej 2% swojego przychodu. A jaki procent swojego przychodu płaci Jeronimo Martins Distribution? Sprawdziłeś w KRS? Statystycznie 2/3 Biedronek – które są spółkami z ograniczoną odpowiedzialnością – nie powinno płacić podatku w ogóle – bo 2/3 spółek rozliczających się CIT-em go nie płaci.
Piszesz: „zamiana podatku dochodowego na obrotowy wpłynęłaby niekorzystnie na nowe inwestycje, zwłaszcza duże i innowacyjne. Weźmy za przykład nową inwestycję General Motors w Gliwicach. Zainwestowane kilkaset milionów złotych w jedną z najbardziej innowacyjnych linii produkcyjnych na świecie. Niedługo ruszy produkcja kilkuset tysięcy samochodów rocznie, z których zdecydowana większość będzie przeznaczona na eksport. Inwestując tak wielkie pieniądze zakłada się zazwyczaj, że inwestycja będzie się zwracać przez kilka-kilkanaście lat. Inaczej mówiąc - przez pierwszych kilkanaście lat będzie przynosić straty związane z zakupem maszyn, wybudowaniem hali, itp. Mimo wszystko jest to korzystne dla gospodarki - powstają nowe miejsca pracy, polscy kontrahenci mają nowe zlecenia. Nikt o zdrowych zmysłach tego nie kwestionuje. Zamiana CIT na podatek obrotowy spowodowałaby natomiast, że inwestor musiałby płacić od samego początku inwestycji miliony złotych podatków rocznie. Czy w takiej sytuacji nie byłoby rozsądnym z jego punktu widzenia postawić fabrykę kilkadziesiąt kilometrów dalej, za naszą południową granicą”?
Odpowiem najpierw pytaniem: a ile taki inwestor wydaje rocznie na doradców podatkowych i koszty optymalizacji? Może mu się zwróci? Po drugie, Opel Astra 1.6 Twinport Ecotec (115 KM) M5 kombi, który kosztuje 52.950 zł.
musiałby kosztować 53.479 zł i 50 gr. (czyli o 529 zł i 50 gr. więcej bo tyle wynosi 1% podatku, który jak doskonale wiesz jest przerzucalny na klienta) żeby się inwestorom opłacało inwestować. Damy radę.
I po trzecie pikantny smaczek: W ustawie CIT w art. 16 był kiedyś w ust. 1 pkt 38? Pamiętasz??? Stwierdzał on że nie uważa się za koszty uzyskania przychodu „wydatków ponoszonych na rzecz udziałowców (akcjonariuszy) i członków spółdzielni nie będących pracownikami w rozumieniu odrębnych przepisów oraz na rzecz osób wchodzących w skład rad nadzorczych, komisji rewizyjnych lub innych organów stanowiących osób prawnych, z wyjątkiem wynagrodzeń wypłacanych z tytułu pełnionych funkcji ...” Składnia językowa zastosowana w tym przepisie sprawiała, że trudno było dociec, czy mamy do czynienia ze zdaniem złożonym współrzędnie, czy też nadrzędnie, a jeżeli tak, to jaki jest wzajemny stosunek poszczególnych zdań. Mowa była o „wydatkach ponoszonych na rzecz udziałowców (akcjonariuszy) i członków spółdzielni nie będących pracownikami w rozumieniu odrębnych przepisów”. Nie wiadomo było, czy sformułowanie „nie będących pracownikami” odnosi się tylko do „członków spółdzielni”, czy również do „udziałowców (akcjonariuszy)”. Zważywszy, że nie było w tym zdaniu przecinka, a występował spójnik „i”, należało uznać, że chodzi zarówno o członków spółdzielni, jak i udziałowców. W dalszej części odrębnie wymienione były „osoby wchodzące w skład rad nadzorczych, komisji rewizyjnych lub innych organów stanowiących osób prawnych”, z czego wynikało, że osób tych nie dotyczył warunek bycia „pracownikami w rozumieniu odrębnych przepisów” ustanowiony w pierwszej części zdania. Z kolei następowało zdanie, chyba wtrącone, ustanawiające wyjątek w postaci „wynagrodzeń wypłacanych z tytułu pełnionych funkcji”, jednak nie wiadomo było, czy wyjątek ten odnosi się tylko i wyłącznie do wymienionych w drugiej części zdania pierwszego „osób wchodzących w skład rad nadzorczych, komisji rewizyjnych lub innych organów stanowiących osób prawnych”, czy także do „udziałowców (akcjonariuszy) i członków spółdzielni”, o których była mowa w pierwszej części zdania pierwszego. Dodatkowe wątpliwości budził fakt, że zarząd spółki nie został wymieniony expresis verbis w tym przepisie, a nie jest on „innym organem stanowiącym” osoby prawnej, co rodziło wątpliwość, czy w ogóle dotyczył on członków zarządu – choć byłoby dziwne gdyby miał nie dotyczyć. A co oznaczało określenie „wydatki”? Zapłata za części i podzespoły jest z całą pewnością „wydatkiem” w rozumieniu, jakie słowo to ma w języku polskim. W efekcie Naczelny Sąd Administracyjny w wyroku z dnia 26 maja 1996 roku III S.A. 992/94 stwierdził, że przepis ten nie stanowił podstawy do uznania za koszt uzyskania przychodu wydatków ponoszonych na rzecz udziałowców (akcjonariuszy) nie będących pracownikami w rozumieniu odrębnych przepisów. Od wyroku tego Minister Sprawiedliwości, na podstawie art. 57 ust. 2 ustawy z dnia 11 maja 1995 roku o Naczelnym Sądzie Administracyjnym, zdecydował się wnieść rewizję nadzwyczajną, zarzucając mu rażące naruszenie art. 207 par. 1 oraz par. 2 pkt 1 i 3 KPA w związku z art. 15 ust. 1 i art. 16 ust. 1 pkt 38 ustawy o podatku dochodowym od osób prawnych, a także naruszenie interesu Rzeczpospolitej Polskiej i domagał się uchylenia zaskarżonego wyroku i stwierdzenia nieważności decyzji Izby Skarbowej oraz poprzedzającej ją decyzji Urzędu Skarbowego w przedmiotowej sprawie. Sąd Najwyższy - Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych w wyroku z dnia 26 września 1996 roku III ARN 47/96 podzielił jednak zdanie NSA i orzekł, oddalając rewizję nadzwyczajną, że wydatki na rzecz udziałowców (akcjonariuszy) spółki prawa handlowego stanowią dla niej koszt uzyskania przychodu tylko wtedy, gdy zostały poniesione z tytułu pozostawania udziałowców ze spółką w stosunku pracy.
Przepis oczywiście znowelizowano, a Ministerstwo Finansów wyjątkowo spolegliwie poinformowało Urzędy i Izby Skarbowe w piśmie z dnia 4 października 1996 roku Nr PO 4/AK-722-407/96, że a contr ario z przepisu art. 16 ust. 1 pkt 38 a contrario wynikało, że kosztem uzyskania przychodu są nie tylko wydatki ponoszone na rzecz udziałowców będących pracownikami (podobnie jak w przypadku innych pracowników), ale także wydatki ponoszone na rzecz osób nie będących pracownikami wchodzących w skład rad nadzorczych, komisji rewizyjnych lub innych organów stanowiących, w części stanowiącej wynagrodzenie z tytułu pełnionych funkcji oraz wydatki ponoszone na rzecz osób nie będących udziałowcami lub pracownikami, wchodzących w skład innych organów niż wymienione powyżej.
Ale przepis ten stanowił nie mniej nie więcej, zgodnie z jego wykładnią językową przyjętą przez NSA i S N, że spółka kupująca części do produkcji od swojego udziałowca nie może „wydatków” poniesionych na ten cel zaliczyć do kosztów uzyskania przychodu. Jednakże zgoda na to musiałaby spowodować likwidację działalności prowadzonej w Polsce przez dziesiątki, jeżeli nie setki przedsiębiorstw pracujących w kooperacji ze swoimi spółkami „matkami”. GM, produkując swoje Ople w Gliwicach musi korzystać z części i podzespołów produkowanych przez własnego udziałowca, który eo ipso nie może być „pracownikiem” swojej polskiej spółki, w rozumieniu przepisów polskiego kodeksu pracy. Jeżeli więc z tego powodu „wydatki” na zakup części w zagranicznych spółkach GM nie miałyby stanowić kosztu spółki polskiej, to ceny samochodów Opel produkowanych w Polsce, musiałyby przewyższać ceny importowanych do Polski Porsche, aby Polska spółka GM mogła osiągnąć jakikolwiek zysk. W tej sytuacji powinna się zaopatrywać w części i podzespoły do swoich samochodów w fabrykach FIATA i na odwrót.
Ja wiem, że tego absurdu już nie ma, ale jest wiele innych.
Piszesz: „propozycja zastąpienia podatku dochodowego podatkiem obrotowym to po prostu krok wstecz. Nie bez powodu w żadnym z krajów OECD nie stosuje się już tego typu rozwiązań. Podatek obrotowy po raz pierwszy wprowadzono w Niemczech po pierwszej wojnie światowej. W związku ze znakomitymi efektami fiskalnymi rozwiązanie to było dość powszechnie kopiowane przez wiele innych krajów na świecie. Jednak w miarę rozwoju gospodarki globalnej wszyscy zaczęli sobie zdawać sprawę z wad takich podatków. Odkąd więc w latach 60-tych XX wieku we Francji po raz pierwszy wprowadzono VAT zaczął się zmierzch podatków obrotowych, które w ciągu następnych kilkudziesięciu lat zostały całkowicie wyparte przez podatki konsumpcyjne takie jak VAT czy amerykański RST”
Odpowiem znów pytaniem: to jakie my w końcu mamy rodzaje podatków? Bo wynika, że mamy podatki obrotowe, dochodowe i jeszcze jakieś „konsumpcyjne”? A czy aby podatek VAT nie jest podatkiem obrotowym? Bo w nauce za takowy się go uznaje!
Możliwe są różne klasyfikacje podatków obrotowych, opierające się na różnych kryteriach teoretycznych i praktycznych. Podobnie jak w przypadku podatków dochodowych i majątkowych, tak i w przypadku podatków pośrednich można mówić o podatku unitarnym (syntetycznym) od wydatków globalnych, który obciąża całość wydatków podatnika, jak i o podatku cedularnym (analitycznym) obciążającym poszczególne wydatki. Podatkami pośrednimi unitarnymi są podatki obrotowe mające za podstawę opodatkowania globalną wartość sprzedaży. Jako przykład tych pierwszych można wymienić jednorazowy podatek od produkcji, kumulatywny podatek od transakcji oraz podatek od wartości dodanej będący w pewnym sensie syntezą dwóch poprzednich. Dlatego wyodrębnia się podatki obrotowe stosując kryterium ilości faz obrotu podlegających opodatkowaniu i sposobu ustalania podstawy opodatkowania. (H. Litwińczuk, Prawo podatkowe podmiotów gospodarczych, KiK, Warszawa 1996, s. 222) Na pierwszej podstawie odróżnia się podatki wszechfazowe, pobierane we wszystkich fazach obrotu, podatki wielofazowe, pobierane w niektórych (wielu, ale nie wszystkich) fazach obrotu i wreszcie podatki jednofazowe, pobierane tylko w jednej fazie obrotu. Na drugiej podstawie rozróżnia się podatki od obrotu brutto, w których podstawą opodatkowania jest cały obrót zrealizowany w danej fazie i podatki od obrotu netto, w których podstawą opodatkowania jest jedynie wartość obrotu dodana w danej jego fazie.
Podatki wszechfazowe są zawsze „wielofazowe”, gdyż, jak sama nazwa wskazuje, obejmują wiele faz obrotu gospodarczego. Bardziej uzasadnione byłoby więc w ramach podatku wielofazowego wyodrębnianie dwóch podgrup: klikufazowe i wszechfazowe. Jako że podatki jednofazowe i wielofazowe są w praktyce podatkami od obrotu brutto, a podatek wszechfazowy jest podatkiem od obrotu netto można pokusić się o nieco bardziej praktyczne wyodrębnienie podatków obrotowych i podzielić je generalnie na podatki:
i) jednofazowe,
ii) wielofazowe,
iii) od wartości dodanej.
Ale wszystkie one są „obrotowe”.
Podatek obrotowy jednofazowy, czy używając innej nazwy jednokrotny, pobierany jest tylko raz, w jednej fazie obrotu gospodarczego - najczęściej u producenta, choć zdarza się również, że i w handlu. Jego podstawę stanowi jednak zawsze wartość brutto dokonywanej sprzedaży. Podatek obrotowy wielofazowy, także naliczany jest od obrotu brutto, dlatego nazywany bywa wielokrotnym lub kaskadowym. Obciąża on w sposób skumulowany każdą fazę obrotu gospodarczego osobno. Podatek ten ma rzeczywiście charakter kaskadowy (co mu wytykasz), gdyż pobierany jest od każdorazowej wartości sprzedaży brutto. Podstawą opodatkowania jest cena powiększana o podatek już wcześniej zapłacony. Jest on bowiem, podobnie jak większość podatków, całkowicie przerzucalny. Każdy przedsiębiorca wlicza go w cenę sprzedaży, co powoduje, że w następnej fazie obrotu podatek naliczany jest od wartości sprzedaży powiększonej nie tylko o własną marżę przedsiębiorcy, ale także wcześniej zapłacony podatek. Jest to wada podatków obrotowych jednofazowych, którą miał wyeliminować podatek od wartości dodanej (VAT) obciążający tylko wartość tworzoną w danej fazie obrotu gospodarczego. Tylko tak się dziwnie składa, że w USA jakoś nie skorzystali z dobrodziejstwa francuskiego „wynalazku” podatkowego i nie wprowadzili u siebie VAT. Ale mniejsza o Amerykanów. Otóż zasadniczą wadą nie tylko Twojego sposobu rozumowania jest punktowość. Wiesz dlaczego podatki obrotowe w Europie (no bo nie w USA) stały się koszmarem? Bo, jak sam słusznie zauważyłeś, w związku ze „znakomitymi efektami fiskalnymi” stawki tego podatku zaczęto niebotycznie windować. I dlatego groźna się stała ich kaskadowość. Bo jak sobie w procencie składanym policzysz 15% w pięciu fazach obrotu to masz problem. Ale jak sobie w ten sam sposób „złożysz” 1% to go nie masz.
A odnosząc się na koniec do Twoich mitów. W klasyczny sposób sam je rzeźbisz, żeby móc je łatwiej obalić.
Twój „Mit pierwszy. Koszty poboru i obliczania podatku spadłyby tak bardzo, że mimo wszystko warto system taki wprowadzić”.
Czy ja coś takiego kiedykolwiek powiedziałem w taki sposób, w jaki to przedstawiłeś? Koszty spadną, ale oczywiście nie tak znowu „bardzo”, żeby tylko z tego powodu się opłacało wprowadzić ten podatek. Ale na pewno będzie taniej niż jest.
Dalej piszesz: „wprowadzenie liniowego VAT na poziomie 20% spowodowałoby skutki budżetowe porównywalne z proponowanym przez ZPP nowym podatkiem”.
Więc spieszę powiedzieć, że w naszej propozycji jest właśnie VAT z jednolitą stawką 20%! Ale nie ma za to ani dzisiejszego CIT, ani PIT, ani tak zwanych składek „na ZUS” (no i tym samym „na OFE” oczywiście). I dlatego uważamy, że ich likwidacja jest „warta mszy” – czyli wprowadzenia podatku przychodowego w wysokości 1%. Zresztą o technice jego wprowadzenia już pisałem poprzednio, więc to nie byłaby żadna rewolucyjna zmiana.
Twój „Mit drugi. Branże niskomarżowe poradzą sobie w ten sposób, że podniosą ceny więc żadnej szkody nie poniosą. (…) przedsiębiorstwa konkurują dziś globalnie. Jeśli hurtownik będzie miał do wyboru kupić produkt w Polsce za 100 lub zagranicą za 99 to bez wahania wybierze drugą opcję”
Co pisał Adam Smith na temat opłacalności kupowania u siebie, jak za granicą można taniej cytowałem powyżej. Teraz dorzucę jeszcze jeden Jego argument z Bogactwa narodów: „to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, nie może być chyba szaleństwem w życiu wielkiego królestwa”. „Jest zasadą każdego roztropnego ojca rodziny, by nie próbować nigdy wyrabiać w domu tego, czego wyrób kosztuje więcej niż kupno”. A jak dodawał M. Friedman korzyścią, jaką ludzie odnoszą z handlu międzynarodowego jest to, co importują. Eksport zaś stanowi swoistą zapłatę za towary importowane. Dlatego dla obywateli danego państwa korzystne jest uzyskiwanie maksymalnie dużego importu za dany wolumen eksportu lub, co na to samo wychodzi, opłacanie danego importu minimalnym eksportem. W końcu cały świat chodzi dziś w ciuchach z Chin.
Twój „Mit trzeci. Przecież to tylko jeden procent. Komu to zaszkodzi? Poza tym - jak podatek będzie tak niski to nikomu nie będzie się chciało oszukiwać fiskusa. Niski podatek? No to jakim cudem ma wygenerować (zgodnie z obliczeniami ZPP) ponad dwukrotnie więcej niż dziś CIT???”
Takim samym cudem jakim dziś 2/3 podatników CIT wykazuje straty. Dla poszczególnych podatników stawka 1% jest niska. Zważywszy na skalę ich obrotów i ilość podatników robi się MASA dla budżetu. Dzięki temu 1% będą środki na emerytury i można będzie nie płacić nie tylko 7,3% składki „na OFE”, ale nawet i 12,3% „na ZUS”.
Twój „Mit czwarty. Wielkiej szkody nie będzie bo wiele firm zoptymalizuje sobie nowy podatek zmieniając na przykład transakcje sprzedaży (gdzie podatek byłby płacony od całej wartości sprzedaży) na transakcje typu komisowego (gdzie podatek byłby płacony tylko od marży)”. A gdziś Ty ten argument usłyszał? Gwiazdowski
Egipt, moja mała pomoc naukowa Realia dziejów dowodzą, że polityki korzystnej dla wszystkich nie ma.
Patrzyłem na to ze zdumieniem. Jeden po drugim na ekranie pojawiali się słynni polscy opozycjoniści solidarnościowi, a dziś prominentni politycy, i z troską w głosie mówili, by się zbytnio nie cieszyć z protestów w Kairze. „To się może skończyć źle, jaki ten Mubarak był, taki był, ale sytuacja w regionie była ustabilizowana, teraz do głosu mogą dojść islamiści, to może być niebezpieczne". Słuchałem tego jak mantry i nagle do mnie dotarło, że dzięki Egiptowi zrozumiałem, czym jest polityka! Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego Ronald Reagan, który od Kuklińskiego miał detaliczną wiedzę o dacie i sposobie wprowadzenia stanu wojennego w Polsce, nie przekazał tej wiedzy „Solidarności". Dlaczego pozwolił, by Jaruzelski pewnej nocy bez trudu skrępował naród, rzucił go na kolana i uczynił Polskę niewolniczym obozem na wiele lat. Przecież wystarczył jeden telefon „Lechu, za tydzień!” i sprawy miałyby się inaczej. Ale właśnie tego telefonu Reagan nie wykonał. Musiał postępować zgodnie z zasadami sztuki. Sytuacja w Europie Wschodniej w 1981 r. była ustabilizowana. Kilkanaście państw było trzymanych za mordę stalowym uściskiem sowieckiej ręki, nikt nie podskoczył, ani Zachód, ani Wschód. Jakieś niekontrolowane ruchy, powstanie ludowe albo coś w tym stylu, mogły oznaczać chwile chaosu, a wtedy nie wiadomo, jak zachowałby się Kreml. Ktoś mógłby się dorwać do czerwonego guzika i dramat gotowy. Reagan rozumował dokładnie tak, jak dzisiaj posłowie Niesiołowski i Gowin: Nie ma się z czego cieszyć, tragedia wisi w powietrzu. Sytuacja jest ustabilizowana, trzeba trzymać rękę na pulsie, nie wolno kiwnąć palcem, bo kto wie, do czego może dojść. Każda nadmierna pomoc może rozbić istniejącą konstrukcję w centrum Europy, w ZSRR do władzy mogą dojść groźni generałowie, a co się wtedy stanie – trudno przewidzieć. Komuniści są wprawdzie źli, ale przewidywalni. Pertraktujemy z nimi i niech tak zostanie. Może z czasem to wszystko się inaczej ułoży, ale teraz – sza. Egipt wyjaśnił mi brak reakcji świata na rzeź w Rwandzie. Ci, którzy przez lata uważali te terytoria za swoje i nadal mieli tam swoje wpływy – Niemcy, Francuzi, Belgowie i Anglicy – nagle uznali, że to jest wewnętrzny spór międzyplemienny, który nie powinien się rozlać na resztę afrykańskiego kontynentu. Stacjonujące w Rwandzie wojska UNAMIR (oddziały ONZ złożone z przedstawicieli 40 państw, w tym Polski) nie kiwnęły palcem, kiedy na ich oczach ludzie Hutu maczetami zarąbywali milion ludzi Tutsi. Stabilizacja w regionie wymagała przyglądania się temu i powstrzymania od jakiejkolwiek interwencji. Świat nie zainterweniował też w Darfurze. Oglądano wstrząsające zdjęcia, które zdobywały nagrody w konkursach World Press Photo, i to było wszystko, na co było ludzkość stać.
"Stado baranów powieliło syf" - Hołdys wściekły na media. Dlaczego rozstał się z "Wprost"? Zbigniew Hołdys zakończył współpracę z tygodnikiem "Wprost". Jego odejście nie pozostało jednak bez komentarza. Rafał Ziemkiewicz w "Rzeczpospolitej" napisał, że Hołdys "wyleciał" z "Wprost" za krytykę w swoim felietonie ekipy Tuska, portale plotkarskie z kolei, że "Lis wywalił Hołdysa". Muzyk postanowił nie siedzieć cicho. "Obsrane pudelki i pismaki z ..." - pisze w komentarzu na swoim facebookowym profilu. W piątek po godz. 18 Zbigniew Hołdys poinformował na swoich profilach w serwisach społecznościowych o zakończeniu współpracy z tygodnikiem "Wprost". "Właśnie zrezygnowałem z dalszego pisania felietonów do Wprost. Nie umiem myśleć inaczej, niż myślę. Jedziemy dalej!" - napisał. Jaki był powód odejścia z pisma kierowanego przez Tomasza Lisa? - Standardowy myślę. Nie zgadzają się z moim punktem widzenia, to co się będę męczył. Ale lubię ich i trzymam za nich kciuki - powiedział Hołdys portalowi tokfm.pl. Odejście nie pozostało bez komentarza. Rafał Ziemkiewicz w dzisiejszej "Rzeczpospolitej" napisał, że "Zbigniew Hołdys wyleciał z tygodnika . Dopóki jeździł po pisowcach, był super, ale gdy w felietonie ośmielił się skrytykować marszałka Niesiołowskiego i samego premiera Tuska, redaktor Lis felieton zdjął". Jeden z serwisów plotkarskich historię sprzedał pod tytułem: "Lis wywalił Hołdysa". "Poszło o tekst pod tytułem Piramida zwierząt , w którym Hołdys porównuje wicemarszałka sejmu, Stefana Niesiołowskiego do I sekretarza PZPR, Władysława Gomułki , Donalda Tuska do dżdżownicy, a posłankę Beatę Kempę do konia" - czytamy na portalu Pudelek.pl. Informację o tym, że chodzi o felieton "Piramida zwierząt" zamieścił również branżowy "Presserwis".
"Obsrane pudelki i pismaki z Uważam Rze" "Felieton, który przytaczają obsrane pudelki i pismaki z "Uważam Rze" (wpolityce), a za nimi biedacy... z PiS jak Migalski, pochodzi sprzed wielu tygodni i nie o niego chodzi. Opadają mi ręce" - skomentował na swoim profilu na Facebooku Zbigniew Hołdys. Odniósł się w ten sposób do spekulacji na temat jego rezygnacji z cotygodniowych felietonów dla tygodnika "Wprost". "Małe wyjaśnienie, które i tak utonie w kosmosie: nikt mnie z Wprost nie wyrzucił. Sam zrezygnowałem. Lubię ich nadal, trzymam za nich kciuki" - wyjaśnił Hołdys. Zaznaczył, że tak naprawdę chodzi o felieton dotyczący polityki międzynarodowej - dokładnie na podstawie wydarzeń w Egipcie - i że sam tekst znalazł się w internetowym wydaniu tygodnika. Muzyk pisze w nim m.in. że reakcja polityków na sytuację w Egipcie pozwala zrozumieć politykę w ogóle. - Napisałem felieton, że Lech Wałęsa powinien zabrać głos w sprawie Egiptu. Powiedziałem jak możliwie żeby laureat Pokojowej Nagrody Nobla, widząc walczący naród, nie wsparł go duchowo?! A Tusk jedyne słowa o Egipcie jakie powiedział, to "nie jedźcie tam turyści", a nie powiedział nic do tych ludzi którzy tak potrzebowali wsparcia. Nie powiedział mimo tego, że my jako Polacy liczyliśmy w swoim czasie na taką pomoc, wtedy kiedy były strajki. Czasem niewiele trzeba - mówił w Popołudniu Radia TOK FM Hołdys.
A co napisały media? Jednakże prasa pisała, że powodem rozstania muzyka z tygodnikiem był inny tekst, w którym Hołdys porównywał polityków do zwierząt. "Portal wpolityce.pl, młodzi twardziele prawicy z Karnowskim na czele, wysmażyli swoje urojenia i nadali im status faktu. Nikt mając mnie tu na fejsbuku jak na pa......telni nie zapytał mnie o to, czy to prawda. Dziś większość NAJPOWAŻNIEJSZYCH (sic!) portali jak stado baranów powieliło ten syf - i tak oto syfów stał się prawdą" (pisownia oryginalna) - napisał na swoim profilu facebookowym Hołdys. "Dziennikarstwo dzisiaj stoczyło się do rynsztoka, nikt już nie pyta o prawdę, nie sprawdza, patrzy jedynie czy kłamstwo dobrze brzmi - i jazda. Mamy gdzieś prawdę i czytelników" - podsumował muzyk. - Ci ludzie [...] przytoczyli ten felieton jako przyczynę mojego odejścia, a to jest kłamstwo. Zanalizowali ten felieton, dokopując Lisowi nieuczciwie, niesprawiedliwie, czyniąc z niego oprawcę na bazie tego tekstu, a nie o ten tekst chodziło. [...] A mi nawet na myśl nie przyszło, że można napisać całą historię o człowieku, tak naprawdę wyssaną z palca - dziwił się muzyk.
"Tomek Lis daje sobie radę" Zbigniew Hołdys - w popołudniu Radia TOK FM - powtarzał, że nie zachował urazy do "Wprost". - Pisałem felietony z wielką radością, i muszę powiedzieć że z wielką swobodą. Nie było interwencji przez bardzo długi czas, nawet najmniejszych - wspominał muzyk. Gdy uwagi zaczęły się pojawiać, zrozumiał, że czas na rozstanie. Ale w pokoju: - Nastąpiły rzeczywiście interwencje, łącznie chyba trzy, które spowodowały, że dwukrotnie moje teksty nie poszły. Jestem w stanie to zrozumieć. Umiem sobie wyobrazić dla odmiany, że jestem gospodarzem jakiejś sytuacji i jeden z uczestników tego, na przykład, przedsiębiorstwa wykracza poza oczekiwane przeze mnie ramy. Umiem sobie wyobrazić, że zwracam mu uwagę. Mówię: ja jestem kapitanem, a ty szarpiesz sterem nie w tym kierunku, co ja bym chciał. I może dojść do sytuacji w której nastąpi konflikt interesów, bez utraty najmniejszego szacunku - zaznaczył Hołdys.
"Nie uważam tego za straszne figo fago" - Jestem wolnym człowiekiem, piszę o tym co burzy moją krew, co inspiruje mnie do życia. Więc jeśli nie ma żadnych racji merytorycznych, pomyślałem sobie, że lepiej będzie dla redakcji, która ze mną zaczyna mnie kłopot, że ja zrezygnuję. I nie uważam tego za straszne figo - fago. Cenię tę redakcję ale najciekawsze jest to co stało się potem, jak to zostało zinterpretowane - mówił w TOK FM Hołdys.
Wsparcie znajomych Hołdys zaznaczył, że nawet nie prosi o sprostowanie przez wymienione przez siebie redakcje. "Mogłem jedynie zrobić jedno: smsami do paru zaprzyjaźnionych osób napisać coś takiego, z nadzieją, że mi uwierzą i powiedzą innym" - napisał. Wsparcia Hołdysowi udzieliło m.in. małżeństwo Olbrychskich ("Drogi Zbyszku, dzieją się rzeczy niewiarygodnie chamskie w stosunku do wielu, którzy w jakikolwiek sposób wyrastają ponad przeciętność. Jesteś jedną z ofiar. Danielowi np. "Rzeczpospolita" ocenzurowała wywiad już po autoryzacji, a dziennikarz zadał do istniejących już odpowiedzi nowe pytania" - przytoczony przez Hołdysa sms), Muniek Staszczyk ("Żadna gazeta ani stacja Tv nie jest dziś wolna. KAŻDY Komuś służy. GOTTA SERVE SOMEBODY JAK SPIEWAL DYLAN I MIAL ZBYSIU RACJE") i gen. Sławomir Petelicki ("Ja wiem, że ma Pan rację! A na współpracy z lisem kury też nie wychodzą dobrze"). "Hehe, ale Lisa ja nadal lubie! :)" - podsumowuje całą sprawę Hołdys. psm, ag
O Boże, skrzywdziłem Hołdysa! I to jak skrzywdziłem… Boże mój, po prostu nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia, jak mogłem go tak straszliwie potraktować. Było tak. Zbigniew Hołdys ogłosił publicznie, że nie będzie więcej pisał do tygodnika „Wprost”. Rozesłał informację: „Właśnie zrezygnowałem z dalszego pisania felietonów do ‘Wprost’. Nie umiem myśleć inaczej, niż myślę”. W tak sformułowanym tekście dopatrzono się wyznania, że „Wprost” cenzurował Hołdysowi teksty, na co on wykazał się posiadaniem tzw. cojones i w proteście zerwał współpracę. I w tym duchu zinterpretowano jego oświadczenie na portalach internetowych. Branżowy „Pressserwis” podał, że powodem zerwania współpracy był felieton pt. „Piramida zwierząt”, w którym padały szydercze określenia pod adresem Stefana Niesiołowskiego i samego Donalda Tuska. Portal „wpolityce.pl” podjął ten wątek i opublikował co ostrzejsze fragmenty. Ja to przeczytałem, a że akurat pisałem felieton, wspomniałem tam o wyrzuceniu Hołdysa z „Wprost” w tonie, jak mi się w moim prawicowym oszołomstwie zdawało, życzliwym dla niego. Jeszcze tego samego dnia Hołdys w odpowiedzi rzygnął na mnie i innych oburzeniem w agorowym radiu Tok FM. Okazałem się „obesranym pismakiem”, a takoż „obesranym pudelkiem”, który „powielił syf” i zwyczajnie „kłamie”. Przepraszam, że cytuję dosłownie, ale przecież nie będę kropkował wybitnego intelektualisty. Nadmienię jeszcze, że Hołdys wskazał mi także miejsce w rynsztoku, ale to już drobiazg. Bluzgając niczym pijany monter na moście, Hołdys wszystko stanowczo zdementował. To znaczy, owszem, odszedł z „odzyskanego” niedawno przez Salon tygodnika, ale nie w atmosferze konfliktu. I nie szło tu o felieton zawierający złośliwości wobec marszałka Sejmu, ale inny, w którym Hołdys krytykował, ale bardzo delikatnie, Wałęsę i Tuska za niewystarczające wspieranie rewolucji w Egipcie. Zresztą ten felieton też się ukazał. I w ogóle, co najważniejsze, i co uświadomiło mi ogrom mojego błędu: Hołdys usilnie zapewnił, że lubi i popiera Tomasza Lisa, że dobrze życzy tygodnikowi i trzyma za niego kciuki, i że ingerencje w jego teksty absolutnie nie były powodem zerwania współpracy, bo takie ingerencje już się kilkakrotnie zdarzały, dwukrotnie jego teksty nie poszły, i on, Hołdys, „jest w stanie to zrozumieć”, bo Lis ma prawo, bo jest „kapitanem” na tym statku, a on, Hołdys, tylko marynarzem. No, to jak tak, to ja rzeczywiście gorąco Hołdysa przepraszam. Jak mogłem go mierzyć miarą własną i innych prawicowych oszołomów? Jak mogłem go wziąć za człowieka, który, gdy mu się grzebie w tekstach albo je zdejmuje, przekłada honor ponad honorarium i odchodzi? Jak mogłem mu przypisywać, że ma wspomniane cojones większe od łowickiego groszku? Nie wiem doprawdy, co mi odbiło. Niniejszym więc uroczyście odszczekuję i ogłaszam publicznie: wbrew moim nieuprawnionym insynuacjom, Zbigniew Hołdys nie jest człowiekiem zdolnym do postawienia się Salonowi, Zbigniew Hołdys nie oburza się i nie trzaska drzwiami, kiedy mu się kreśli albo zdejmuje teksty, jeśli robi to ten, kto wie lepiej, Zbigniew Hołdys szanuje autorytety i ani mu w głowie ich podważanie. Pozostaje jedna niejasność, choć, przyznam, mnie to już niespecjalnie ciekawi − po co w takim razie Hołdys ogłosił rozstanie z „Wprost”, by nazajutrz zapewniać, że gorąco Lisa popiera i nie gniewa się za ingerencje i zdejmowanie mu tekstów? W ferworze ubliżania „obesranym pismakom z ‘Uważam Rze’” jakoś nie próbował tego Hołdys wyjaśnić, ograniczając się do stwierdzeń, że powód był „standardowy”, bo „nie zgadzają się z moim punktem widzenia, to co się będę męczył”. To może ja zaryzykuję wyjaśnienie? Bo tak się składa, że zachowanie Hołdysa przypomina mi przypadki, które obserwowałem w dawnych, dawnych czasach, kiedy dzisiejsze SLD nie musiało się dzielić władzą z żadnymi koalicjantami. Przypadki ludzi, którzy występowali z odważną krytyką władzy za jakieś zaniedbania czy tolerowanie patologii, a potem władza ich wzywała na dzielnicę i po krótkiej rozmowie odważny jeszcze przed chwilą krytyk zaczynał zapewniać, że on, wprawdzie, widzi pewne bolączki i zaniedbania i chce o nich rozmawiać, na co władza jest naprawdę otwarta, ale on absolutnie nie kwestionuje przewodniej roli Partii, odcina się stanowczo od antypolskiej imperialistycznej dywersji. I żeby mu tego nie przypisywać, dosadnie owe antypolskie siły atakował za próby wykorzystania go do swych brudnych rozgrywek. Tak bywało, i, okazuje się, bywa nadal. No cóż, może artysta patrzył z zazdrością na Marcina Mellera, który po swoim oświadczeniu tak szeroko był cytowany i przywoływany, i sam też zapragnął oświadczyć coś, co by zwróciło na niego powszechną uwagę? No bo czym mógłby innym ją na siebie zwrócić − muzyką? Dawno i nieprawda. A kiedy faktycznie jego oświadczenie podchwycono, uświadomił sobie, jak bardzo może mu taka sława zaszkodzić, i rzucił się odkręcać i odcinać się − dla podkreślenia, jak bardzo nie zgadza się na wykorzystywanie jego bolączek przez złe siły, sięgając po słownictwo niczym z dotowanego przez ministerstwo komiksu o Chopinie? A ja głupi pomyślałem przez chwilę, że Hołdys, kiedy publicznie używa wobec Kaczyńskiego swoich inteligentnych syntez, w rodzaju „posr… ch…” (tym razem jednak wybitnego intelektualistę wykropkuję), to robi to nie dlatego, że jest do takiego plucia najęty, tylko że potrafi tak w obie strony. To krzywdzące posądzenie. Hołdys nie jest idiotą, który nie wie, z której strony chleb jest posmarowany. Hołdys nie bluzga i nie ujada bezmyślnie na prawo i lewo − wyłącznie na prawo i nie bez przemyślenia. Hołdys nie jest żadnym oszołomem. Wziąłem go za takowego omyłkowo, a jeśli go to tak bardzo dotknęło − a bardzo dotknęło, jak świadczy używany przezeń język − to jeszcze raz szczerze przepraszam. RAZ
10.04.2010 - Piloci Jak 40 – majstersztyk pilotażu lub.... ???? Nie przypadkiem tytuł zamknęłam kilkoma znakami zapytania. Każdy z nich symbolizuje pytanie, które równie dobrze może być hipotezą, o czym poniżej... „Maładiec!” – tak podobno skwitowała wieża kontroli lotów na lotnisku wojskowym Smoleńsk-Sieviernoje lądowanie polskiego Jak 40, wiozącego polskich dziennikarzy na uroczystości katyńskie. Lądowanie w wyjątkowo trudnych warunkach atmosferycznych, ale zakończone szczęśliwie. Lądowanie, po którym nagle rozdzwoniły się telefony.... Czy lądowanie Jaka w Smoleńsku miało zakończyć się szczęśliwie? A może wcale nie - może to właśnie Jak miał się roztrzaskać... Pamiętamy wczesny ranek 10 kwietnia 2010 r. W pierwszych komunikatach o katastrofie mówiono właśnie o Jaku, nie o Tu-154... W maju ub. r. postawiono dowódcy lotu, por. Arturowi Wosztylowi oraz jego załodze zarzut złamania procedur, zakończony oświadczeniem rzecznika szefa Sztabu Generalnego, że pilot oraz załoga nie złamali procedur . Po 10 miesiącach od katastrofy Tu-154M, a po siedmiu od uchylenia zarzutu sprawę nagle wznowiono i ten sam rzecznik oświadcza zupełnie coś innego. Dziwne to cokolwiek...
1 – Czy ponowne – tym razem na najwyższym szczeblu - rozpatrywanie lądowania Jaka 40 i ponowienie zarzutu o złamanie procedur jego załodze, nie jest przypadkiem próbą uniewinniania rosyjskich kontrolerów lotniska Smoleńsk-Sieviernoje, którym strona polska w odpowiedzi na raport MAK ośmieliła się postawić zarzut złamania procedur przy sprowadzaniu na ziemię rządowego Tu154M nr boczny 101 z Prezydentem RP na pokładzie i stało się coś, że trzeba ten zarzut jakoś - szybko i wiarygodnie - „odkręcić”;
2 – Czy przypadkiem to nie Jak 40 miał rozbić się na lotnisku Sieviernoje lub w jego okolicach? Po informacji wywiadu o „średnim stopniu zagrożenia”, która dotarła do MSZ, że samolot któregoś z państw unijnych może stać się obiektem ataku terrorystycznego, Prezydent Lech Kaczyński ze względu na bezpieczeństwo państwowe, mógł być „w ostatniej chwili” przesadzony z rządowego Tu-154 do Jaka;
3 - Czy po lądowaniu Jak 40 na lotnisku Smoleńsk-Sieviernoje rozgorączkowane telefony z tamtejszej wieży kontroli lotów do tajemniczego moskiewskiego centrum operacyjnego „Logika” (skąd niewykluczone, że i do Warszawy), nie były przypadkiem sygnałem, że Jak 40 z Prezydentem na pokładzie wylądował „mimo” bo Polacy mają jakieś nieznane urządzenia nawigacyjne (E. Klich na spotkaniu komisji J. Millera, relacjonując swą funkcję przy MAK i cytując słowa dowódcy wieży kontrolnej)
4 – Mgła.... Nagle i nietradycyjnie o tej porze roku mgła spowiła okolice lotniska wojskowego w Smoleńsku i równie nagle zniknęła zaraz po lądowaniu rządowego Tu-154M, zakończonym jego upadkiem na ziemię. Dlaczego Jak 40 lądował przy gorszych warunkach atmosferycznych niż Tu-154 - czy dlatego, że istniało prawdopodobieństwo iż na jego pokładzie był Prezydent RP i mgła miała uniemożliwić mu uczestnictwo w uroczystościach, niezależnie od tego czy podróż zakończy się kraksą lub odlotem na zapasowe lądowisko, bo wiadomo nawet przedszkolakom, że śp. Prezydent Lech Kaczyński był przez rząd RP i Moskwę traktowany jako persona non grata. Koniec hipotez. Dodając do powyższego:
a/ kłamstwa premiera Tuska o powodach rozdzielenia uroczystości katyńskich na premierskie i prezydenckie, kłamstwa szefa BOR - gen. Janickiego, że wizyta premiera Tuska 7.04.2010 r. i Prezydenta Kaczyńskiego 10 kwietnia były przygotowywane jednakowo pod względem bezpieczeństwa,
b/ obecność przenośnej aparatury na smoleńskim lotnisku, zdemontowanej po wizycie Tuska i Putina w Katyniu ,
c/ niejasną postać i rolę Tomasza Turowskiego oraz dziwne zachowanie ambasadora RP w Moskwie,
d/ ponownie „odgrzane” dziwaczne i pełne niespójności video materiały operatora TVP, Wiśniewskiego,
e/ niespójność relacji J. Sasina
f/ nie bez powodu i znaczenia - podejrzany pośpiech B. Komorowskiego w przejmowaniu zawartości gabinetu prezydenckiego zanim śmierć Lecha Kaczyńskiego została oficjalnie potwierdzona,
itd., itp., jak np. wyczyszczenie z pamięci telefonów komórkowych osób, czekających na lądowanie rządowego Tu-154M sms-ów i rozmów, przeprowadzonych 10 kwietnia 2010 r., całkiem realną staje się hipoteza, że to właśnie Jak 40 był celem do utylizacji 10 kwietnia 2010 r. Powodów jej jest wiele, dlatego zatrzymam się na dwóch:
1. Prezydent Kaczyński mógł być na jego pokładzie;
2. Katastrofa Jaka 40 z dziennikarzami na pokładzie pozwoliłaby na całkowity brak informacji o lądowaniu Tu-154M z Prezydentem w Smoleńsku. Brak funkcjonariuszy BOR na lotnisku jest jednym z dowodów, że Prezydent miał nie wylądować. Jeszcze jedna sprawa, dziwnie nietykana od początku tzw. śledztwa - sprawa paliwa oraz brak pożaru w miejscu upadku Tu-154M... W zbiornikach Tu-154M było 11-13 ton paliwa (różne źródła różnie podają, nawet stenogramy są niejednoznaczne). Wsiąkło w ziemię? Wyparowało? Ponad 10 ton? 2-3 małe zarzewia pożaru, gaszone z papierosem w zębach są wystarczającym dowodem by bajki z 1001 nocy o nieszczęśliwym wypadku między bajki włożyć. Wrzuteczki, wrzutki, wrzuty... Rządowe, medialne, prokuratorskie. Ile jeszcze, czyich i jakich? Co chce udowodnić kolejna komisja, zainicjowana tym razem przez gen. Cieniucha, szefa Sztabu Generalnego? Fantazję ułańską por. Wosztyla czy może dokona odkrycia, że miał – jak śp. gen. Błasik – 0.6 promila we krwi? Kiedy wreszcie rząd i podległe mu instytucje przestaną zajmować się dezinformacją? Kiedy zamiast mataczyć, gmatwać i operować ogólnikami, w/w zaczną wreszcie przedstawiać konkretne wyjaśnienia? Po co komisja J. Millera bazuje na raporcie MAK? By sporządzić raport MAK-bis? Dlaczego gen. Parulski dowiadując się, że śledztwo będzie prowadzone w oparciu o konwencję chicagowską i wiedząc, że w danym przypadku jest to niezgodne z prawem polskim, nadal tytła honor polskiego oficera w tusko-putinowskiej gnojowicy?
http://www.rp.pl/artykul/611130.html
http://freeisoft.pl/?p=27675
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=2010092...
contessa
Awantura przed Smoleńskiem? Jest świadek, który słyszał, jak tuż przed wylotem prezydenckiego Tu-154 dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik zwymyślał kapitana samolotu Arkadiusza Protasiuka. Awanturę słyszał chorąży BOR. Ale nie powiedział o niej prokuratorowi. Rano 10 kwietnia 2010 r. chorąży był jednym z trzech oficerów z tzw. zespołu lotniskowego; ich zadaniem jest kontrola pirotechniczno-radiologiczna pasażerów wchodzących na pokład. Nie podlegają jej tylko prezydent, premier i marszałkowie Sejmu i Senatu. - Słyszał, jak między Błasikiem a Protasiukiem wybuchła ogromna kłótnia - opisuje oficer BOR, który zna relację chorążego. - Chodziło o to, że Protasiuk nie chciał lecieć, bo nie miał informacji o sytuacji pogodowej nad lotniskiem w Smoleńsku, a wiedział o pogarszających się warunkach. Generał zwymyślał go w wulgarnych słowach. Kazał mu iść do kokpitu i sam meldował prezydentowi samolot gotowy do odlotu. [Chorąży] powiedział, że wyglądało to tak, jakby ten chłopak [Protasiuk] nie chciał lecieć, jakby coś przeczuwał - dodaje nasz rozmówca.
Kto słyszał kłótnię? Nieoficjalnie już wcześniej krążyły informacje, że gen. Błasik właśnie dlatego sam witał prezydenta przy schodach samolotu i meldował mu o gotowości załogi i maszyny do lotu (robi to dowódca samolotu), by Protasiuk nie meldował Lechowi Kaczyńskiemu o złej pogodzie na lotnisku i możliwości lądowania na lotnisku zapasowym. Czy ktoś jeszcze słyszał kłótnię generała z dowódcą Tupolewa? Nie wiadomo. W czwartek wieczorem TVN 24 podał, że zatarg między oficerami nagrała kamera monitoringu na lotnisku. Jest to jednak tylko obraz bez dźwięku. Film dostała prokuratura wojskowa prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy. - Nagranie nie było badane, bo przekazaliśmy je komisji MSWiA badającej wypadek - powiedział wczoraj płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej. A czy potwierdza, że doszło do sporu Błasika z Protasiukiem? Płk Rzepa: - Wszelkie okoliczności przed startem samolotu są przedmiotem śledztwa. Całą sprawę komplikuje fakt, że wspomniany świadek-chorąży nie chce o kłótni zeznawać w prokuraturze. Według informacji "Gazety" był już przesłuchiwany, podobnie jak dwaj pozostali oficerowie zespołu lotniskowego. Dlaczego nie ujawnił kłótni? - Tłumaczył, że nikt go o to nie pytał, a on sam nie będzie się z czymś takim wyrywał - mówi cytowany oficer BOR. Nie wiadomo, czy chorąży zmieni zdanie. Jeżeli uzna, że ma coś do dodania, może sam zgłosić się do prokuratury. Prokurator może go również ponownie wezwać, jeśli np. dostanie informację, że świadek nie powiedział o pewnych faktach.
Generał i kapitan Stosunki między kpt. Protasiukiem a gen. Błasikiem były od dłuższego czasu napięte. W marcu w Groniku koło Zakopanego odbywał się obóz kondycyjny dla pilotów 36. pułku, w którym pracował Protasiuk. W ramach przykręcania śruby gen. Błasik postanowił wzmocnić dyscyplinę w pułku. - Prowadził poranne rozgrzewki, mówił, że trzeba z nas zrobić wojsko - opowiada "Gazecie" jeden z pilotów pułku. Według naszych informacji któregoś dnia zarządził bieg surwiwalowy po górach w pełnym umundurowaniu. Kpt. Protasiuk przyniósł wtedy zwolnienie lekarskie. Generał najpierw wezwał Protasiuka, a potem sprawdzał jego zwolnienie u wojskowego lekarza. Wspominały o tym w zeznaniach w prokuraturze żony pilotów. - Przez pewien czas generał nazywał Protasiuka "chorowitym" - mówi nasz informator. Według innej wersji wypadków w nocy w ośrodku odbyła się impreza, a nocny bieg miał być sankcją za złamanie dyscypliny. - Wiadomo było, że kpt. Protasiuk nie był ulubieńcem generała, gdyż nie ukrywał, że jego celem jest jak najszybsze przejście z lotnictwa wojskowego do cywilnego, robił nawet specjalne cywilne kursy. Nie jest to nic dziwnego w 36. pułku, ale kapitan deklarował to zbyt ostentacyjnie - twierdzi nasz informator. - Z kolei kpt. Protasiuk uważał, że wstrzymywany jest jego awans. Był dowódcą załogi, a zgodnie z decyzją ministra dowódcy załogi powinni być majorami. To wiąże się z wyższymi uposażeniami - dodaje.
"Za wielką wodę...." Gen. Błasikowi bardzo zależało, aby akurat lot do Smoleńska przebiegał wzorowo. Mógł się czuć zobowiązany wobec prezydenta Kaczyńskiego. Bezpośrednio przed wylotem rozstrzygnęła się sprawa niezwykle dla niego istotna. Prezydent potwierdził, że w końcu kwietnia zostanie powtórnie nominowany na stanowisko dowódcy wojsk powietrznych i że popiera jego kandydaturę na przysługujące Polsce stanowisko zastępcy dowódcy transformacji NATO w Norfolk w USA. - Moim kandydatem był gen. Mieczysław Cieniuch, uważałem, że jest najlepszy i najbardziej kompetentny - wspomina minister obrony Bogdan Klich. Szef MON dodaje, że zdawał sobie sprawę, że gen. Cieniuch nie jest kandydatem prezydenta. Znając perspektywę wyjazdu gen. Błasika do Norfolk, można lepiej zrozumieć rozmowy, które 10 kwietnia o godzinie 8.03 prowadziła załoga Tu-154 lecącego do Smoleńska. To początek zapisu z czarnych skrzynek ujawnionego w czerwcu zeszłego roku. Zaczął nawigator, a włączyli się piloci: "Za wielką wodę... dowódca mówił... na czterogwiazdkowego generała i teraz tak zapier... bo musi jeszcze nalatać 40 godzin... Nie, a jak nie może, to jeszcze zapier... do Poznania". Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski, Paweł Wroński
Głuchy telefon GW i Bronek w Gazpromie Dziennikarz GW słyszał, że oficer Bor-u słyszał, że chorąży na lotnisku słyszał, że Błasik wyzwał Protasiuka. Następnie ów chorąży wiedział, że Protasiuk już wiedział, że samolot się rozbije. Oczywiście, bohater artykułu zwierzył się ze swojego sekretu dopiero dziennikarzom GW, 11 miesięcy po tragedii i nie ma zamiaru składać stosownych wyjaśnień w prokuraturze. Tak można streścić artykuł Wyborczej Trójcy, czyli Agnieszki Kublik, Wojciecha Czuchnowskiego (jednego z ocalałych z katastrofy pod Smoleńskiem) i Pawła Wrońskiego.
Tak więc po rzetelnych tekstach o „jak nie wylądujemy, to mnie zabije” i „patrzcie, jak lądują debeściaki” mamy kolejną perełkę polskiego dziennikarstwa śledczego. Rzecz jasna, jeśli niniejszy news okaże się kolejną bujdą, pochodzącą z najpopularniejszego źródła dziennikarskiego, jakim jest informator Fantazja, to nie ma nawet co liczyć na przeprosiny... Fronda przeprosiła rodzinę Geremka za niesłuszne oskarżenia i sama opublikowała tekst Piotra Gontarczyka, który nagle stał się dla Salonu cenionym i znanym historykiem, a nie oszustem i kłamcą pływającym w esbeckich papierach dziesięć razy kserowanych. Przy okazji tej historii, zastanawiające było to, że nikt ani słowem nie pisnął o możliwej współpracy Geremka ze służbami PRL. Przez prawie dwa dni, po słowach Cezarego Gmyza w Warto Rozmawiać nikt z wiodących redakcji nie kiwnął palcem, żeby chociażby to info zdementować. Nie piśnięto o całej sprawie nawet słówkiem, odezwano się dopiero wtedy, kiedy okazało się, że to nieprawda, a przynajmniej, że nie ma na to żadnych dowodów.Terlikowski musiał prawie klęczeć przed oburzoną elitą, bo przecież tylko jej przysługuje prawo nawet nie tyle, co nieumiejętnego posługiwania się dokumentami, co umieszczania na pierwszych stronach zwykłych plotek. Gdyby dziennikarze odpowiadali w jakikolwiek sposób za to, co napisali, to większość z nich byłaby od dawien dawna bezrobotna, a reszta siedziałaby w pace za kłamstwa i pomówienia. Ale kto ma to sprawdzić? Rada Etyki Mediów, która za pieniądze podatników ogranicza swoje funkcje do robienia dobrego wrażenia i ścigania antysemityzmu w Radiu Maryja? Dziennikarze nie są jedynymi, którzy tworzą własne newsy. A politycy? A słowa Grasia o tym, że pani Kochanowska oskarża premiera o zabójstwo? Wszyscy już słyszeli, kto był bezczelny i arogancki, i kto kogo oskarżał. Zresztą, to nie wina wdowy po Rzeczniku Praw Obywatelskich, że Tusk reaguje histerycznie na każde pytanie związane z katastrofą smoleńską i ma jakąś obsesję na punkcie tego, ze wszyscy rzekomo oskarżają go o morderstwo. I na sam koniec, wracając jeszcze do dziennikarzy – niektórzy mogą zmyślać i nic im się nie dzieje, inni nie mogą, bo inaczej tarza się ich w smole i piórach, jeszcze inni nie mogą za to pisać prawdy, bo wysyła się ich na badania psychiatryczne. Jaka to prawda? Ano gazpromska prawda. Nie wolno pisać, że Rosjanie chcą kontrolować dostawy i wydobycie gazu w basenie Morza Kaspijskiego, do dobrego tonu nie należy wspominanie, że Polska płaciła za gaz dwa razy więcej niż Wielka Brytania. A fe! By the way, tak sobie teraz pomyślałam – kto chce się założyć, że nasz majestatyczny prezydent wyląduje po zakończonej kadencji na etacie w Gazpromie?
wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80273,9169106,Awantura_przed_Smolenskiem_.html
Mariquita
Vademecum konfidenta Minęło już ponad dwadzieścia lat od pamiętnej transformacji ustrojowej. Co prawda w 2009 roku, w okrągłą, dwudziestą rocznicę obrad okrągłego stołu czyniono jakieś próby podsumowań owych dwóch dekad i to w wielu obszarach naszego życia, to pominięto niestety jedną bardzo ważną dziedzinę. Moim zdaniem nadszedł już najwyższy czas, aby właśnie z Polski poszedł w świat prawdziwy bestseller opracowany przez naszych rodzimych specjalistów i zatytułowany „Vademecum konfidenta”. W III RP wypracowano, bowiem wiele bardziej lub mniej skutecznych sposobów na wybielanie, usprawiedliwianie i rozgrzeszanie kapusiów komunistycznej bezpieki. Oczywiście prym w tej jakże delikatnej materii wiodła załoga z Czerskiej i to właśnie Gazeta Wyborcza oraz mianowane przez nią autorytety posiadają większość patentów w tej dziedzinie. Z tego właśnie względu tylko ktoś ze stajni Michnika powinien dostąpić zaszczytu pierwszeństwa w opracowaniu i opublikowaniu owego poradnika. Ktoś może powiedzieć, że te antylustracyjne histerie salonowców III RP, które trwają już od ponad dwudziestu lat to tylko taka uroda demokracji w wydaniu polskim. Ja jednak twierdzę, że świadczy to o czymś zupełnie innym. Otóż Polska suwerennym krajem nie jest z tej prostej przyczyny, że każdy niewygodny dla Berlina i Moskwy rząd w Warszawie musi upaść, pomimo iż zostaje powołany zgodnie z demokratycznymi procedurami. Cała tajemnica zawiera się w pewnej wstydliwie skrywanej informacji, jaką pozyskał Antoni Macierewicz w 1992 roku i podał ją do publicznej wiadomości. Otóż archiwalne zasoby komunistycznych służb jeszcze przed transformacją ustrojową zostały zmikrofilmowane przynajmniej w trzech egzemplarzach, z czego dwie kopie znajdują się poza granicami naszego kraju. Nie trzeba wielkiej inteligencji by dojść do wniosku, że polską racją stanu byłoby dokonanie uczciwej lustracji i zdemaskowanie obcej agentury, co wytrąciłoby obcym służbom specjalnym możliwość gry tą wiedzą tajemną. Niestety to, co wokół lustracji dzieje się w Polsce jest działaniem na rzecz Moskwy i Berlina w celu zapewnienia tamtejszym służbom specjalnym skutecznego rozgrywania polskiej sceny politycznej i gospodarczej z wykorzystaniem aktywów, w które wyposażyli je do dziś bezkarni renegaci poprzebierani w polskie mundury. Gdyby nie powaga sytuacji to historia ochrony obcej agentury w Polsce mogłaby posłużyć do nakręcenia świetnej komedii opartej na oczywistych absurdach. Ja postaram się w skrócie przedstawić najczęściej stosowane sposoby i jakoś je nazwać.
1. Sposób „Na Waltera i Weicherta”. Jest to dość prosty i nieskomplikowany sposób, którego podstawową wadą jest to, iż dotyczy stosunkowo niewielkiej grupy osób. Chodzi, bowiem tylko o członków rad nadzorczych mediów i niektórych właścicieli. Wystarczy zrezygnować z członkostwa w takiej radzie i podstawić tam zaufanego człowieka i już nie trzeba składać oświadczenia lustracyjnego. Kolejną wadą takiego rozwiązania jest to, że nasza konfidencka przeszłość i tak może kiedyś wypłynąć, lecz jeśli nie mamy wiedzy czy coś się w archiwach zachowało to możemy po prostu spokojnie przeczekać ufając w Kiszczaka i jego akcję niszczenia akt, którą przeprowadzał pod okiem charyzmatycznego premiera Mazowieckiego.
2. Druga metoda ma zastosowanie u wszystkich tych, którzy wiedzą, że teczka się zachowała, ale nie są do końca pewni czy jest kompletna. W takim przypadku występujemy publicznie i oświadczamy, że co prawda coś tam podpisaliśmy, ale uczyniliśmy to dla jaj - sposób zwany popularnie „Na Piwowskiego" lub z ciekawości i chęci przygód - „Na Wołoszańskiego" albo podpisaliśmy, ale nic nie robiliśmy - „Na Zegarek" czy jak niektórzy wolą - „Na Solorza". Tu również trzeba wykazać się mocnymi nerwami i zaufaniem do Kiszczaka.
3. Metoda trzecia ma swoje źródła w starożytności i nosi nazwę „Na Platona" lub bardziej swojsko „Na Ewę Milewicz" po jej słynnym tekście „Moja przeszłość jest moja”, mówiącym o dumie, moralności i głupim, nieludzkim prawie tworzonym przez kaczystów, którego to prawa w imię owej dumy i moralności nie należy wykonywać. Metoda ta dotyczy wszystkich tych konfidentów, na których temat zachowały się materiały, lecz oni dalej chcą zachować dotychczasowe pozycje i tytuły „autorytetów moralnych”. Jest to nic innego jak wzywanie do obywatelskiego nieposłuszeństwa i łamania prawa, czyli jak mówił Platon: „Zohydzają sprawiedliwość w obawie, że zostanie im wymierzona"
4. Czwarty sposób można śmiało określić mianem „Na profesora Wolszczana”. Jeżeli istnieje opatrzone własnoręcznym podpisem zobowiązanie do współpracy oraz pokwitowania odbioru pieniędzy i prezentów, wtedy na melodię starego szlagieru „Wiła wianki i wrzucała je do falującej wody” opowiadamy przed kamerami o tym, jak to zaraz po wyjściu ze spotkania z esbekiem wrzucaliśmy otrzymane dobra i pieniądze z mostu do wody. Gdyby żył nieodżałowany Stanisław Bareja to dramatyczny gest profesora Wolszczana mógłby wyglądać tak: Na toruńskim moście na Wiśle stoi ambitny naukowiec znany z ogromnych wprost ambicji i skłonności do życia w luksusie i w świetle jupiterów. Rzecz dzieje się w latach 70-tych, kiedy to brakuje niemal wszystkiego. Nasz bohater jednak, jako człowiek niezwykle uczciwy i wrażliwy wydobywa zza pazuchy szynkę konserwową marki „krakus” i wrzuca ją do falującej wody. Następnie sięga po koniak „Napoleon” i kawę „Mocca” z Pewexu czyniąc z nimi to samo. Napięcie narasta w momencie, kiedy kamera najeżdża na wyciągnięty przez bohatera z kieszeni skórzany portfel. Naukowiec odlicza to, co zarobił uczciwie na uczelni od tego, co otrzymał od bezpieki za nic nie warte donosy i ciska w wodę plik banknotów z wyraźnym obrzydzeniem. Scenę kończy powoli znikający w kadrze, odchodzący powolnym krokiem donosiciel tajnych służb komunistycznych, który odgrywa to wzruszające katharsis kilkadziesiąt razy w ciągu prawie dziesięciu lat.
5. Piąty sposób poradzenia sobie z donosicielską przeszłością zasygnalizuję tylko dla porządku i poinformowania czytelników, że taka metoda w ogóle istnieje. Zwie się ona „Na frajera” i polega ona ni mniej ni więcej jak na wyznaniu całej prawdy i przyznaniu się do winy oraz przeproszeniu za krzywdy , okazaniu skruchy i szczerej prośbie o wybaczenie. Tej metody stanowczo nie zalecam, jako niewypróbowanej, a co za tym idzie nieznane są jej zalety ani wady. Właściwie już sama jej nazwa skutecznie odstręcza od stosowania. Źródła: http://ewamilewicz.blox.pl/html
kokos26
Trzecia Rzesza istnieje w 2011 roku Wiele niemieckich szkół nosi imię narodowo- socjalistycznych bohaterów III Rzeszy. Jest ich około setki. Historyk Geralf Gemser zbadał dlaczego. Dzisiaj woli nie odbierać telefonu. Wyniki swych badań Gemser opublikował w 2009 roku. Patron szkoły jest przykładem dla uczniów. Ministerstwo kultury w Saksonii uznało, że Ferdinand Sauerbruch – wybitny chirurg, beniaminek wielkich III Rzeszy, osobity lekarz Josepha Goebbelsa, zasługuje na to, by być przykładem dla niemieckiej młodzieży. Szkoła jego imienia znajduje się w saksońskiej mieścinie
Großröhrsdorf i z patrona dumni są wszyscy: nauczyciele, uczniowie i ich rodzice. Wszyscy są też przeciwni zmianie patrona. Sauerbruch (któremu poświęcono znaczek pocztowy i film) został patronem szkoły w poddrezdeńskiej mieścinie w 1990 roku, zaraz po upadku NRD.
Sauerbruch zasłynął wyrażeniem zgody na sfinansowanie badań „naukowych” na więźniach niemieckich KZ. Za zasługi dla dwunastoletniej „Tysięcletniej Rzeszy” osobisty lekarz ministra propagandy orzymał „Ritterkreuz zum Kriegsverdienst mit Schwertern“, jedno z najwyższych odznaczeń.
http://www.youtube.com/watch?v=eyMZuTzDzVg
Post scriptum: po zjednoczeniu Niemiec powoli, lecz skutecznie, w Niemczech pisze się historię na nowo. Jednym z ważnym jej elementów jest obarczanie Polski winą za wybuch II Wojny Swiatowej, eksterminację Zydów i wypędzenie Niemców z ojczyzny na wschodzie. Sprzyjają temu publikacje Grossa, na którego powieści powołują się niemieccy historycy nowego pokolenia (25 lutego 2011), a także opiniotwórcza prasa. Gerhard Gnauck na łamach Die Welt zamieścił artykuł „Polowanie na okazje w ruinach Treblinki”, ilustrowany zdjęciem milicjantów i uradowanych chłopek i chłopów, przyłapanych jakoby na szukaniu kosztowości, z książki Grossa. Podtytuł brzmi: długi cień Jedwabnego.
Jan Bogatko
Projekcja filmu na UW: katastrofa w Smoleńsku to zamach W Instytucie Historycznym pokazano film "List z Polski" z wyraźną tezą, że katastrofa prezydenckiego samolotu spowodowana była zamachem. - Jeśli planujecie kolejne podobne spotkania, od razu rezerwujcie na nie salę w siedzibie partii, a nie na uniwersytecie - pisze Wojciech Karpieszuk. W środę wieczorem w Instytucie Historyczny UW odbyła się projekcja filmu "List z Polski" Mariusza Pilisa. To film o katastrofie smoleńskiej. Z tezą - od pierwszej do ostatniej minuty - o tym, że katastrofa prezydenckiego Tu-154 M była rosyjskim zamachem. Przytoczę tylko ostatnie ujęcie: widzimy jakąś wielką dmuchawę, która służy do produkcji sztucznej mgły. Do tego podniosła muzyka, emocjonalne wypowiedzi m.in. wdów ofiar, naczelnego "Gazety Polskiej". Pokaz w Instytucie Historycznym przygotował samorząd studencki wspólnie z grupą rekonstrukcji historycznej 36. pułk piechoty Legii Akademickiej SKNH UW i organizacją studencką Hist-Lista. Wydarzenie promowali plakatami, na których był celownik wymierzony w prezydencki samolot. Obwiesili nimi cały wydział. Do komentowania filmu zaprosili Pawła Solocha, wiceministra spraw wewnętrznych i administracji w rządach PiS, do lipca 2010 r. doradcę szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Do redakcji przyszedł e-mail. Ktoś napisał: "Dla wielu studentów bolesny jest fakt, iż organizuje się u nas spotkania polityczne pod patronatem państwowej uczelni". Uważam, że studenci mogą analizować także tendencyjny film o Smoleńsku. Ale uniwersytet to miejsce do krytycznych analiz, ścierania się poglądów. Tymczasem w środę po projekcji filmu w Instytucie Historii byłem świadkiem ideowego monologu. Soloch opowiadał, że jesienią, kiedy widział film pierwszy raz, myślał o nim: przesada, propaganda. A teraz - przyznał się studentom - zmienił zdanie. - To wszystko się potwierdza, współgra - mówił. Słuchało go ok. 20 osób. Nie było nikogo, kto powiedziałby, że nie ma dowodów na poparcie filmowej tezy, że to spiskowa teoria dziejów, żadnego adwersarza Solocha. W zasadzie padło tylko jedno krytyczne pytanie. Na głębszą dyskusję zabrakło czasu. Trzeba było się zwijać, bo wydziałowy szatniarz kończył pracę o godz. 20. Apeluję do organizatorów: jeśli planujecie kolejne podobne spotkania, od razu rezerwujcie na nie salę w siedzibie partii, a nie na uniwersytecie. Wojciech Karpieszuk
"GW" ściga "List z Polski" także na uniwersytecie. Studenci protestują przeciw manipulacjom i przekłamaniom w artykule Jak informuje "Gazeta Wyborcza", w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego pokazano film Mariusza Pilisa "List z Polski"; film, który w Internecie obejrzało kilkaset tysięcy osób (w polskich telewizjach pokazują, jak już informowaliśmy wielokrotnie, wyłącznie rosyjskie filmy o Smoleńsku). Zdaniem "Gazety Wyborczej" - formalnie wyznającej wolność we wszelkich, nawet egzotycznych odmianach - to skandal. Bo to film "z tezą": Z tezą - od pierwszej do ostatniej minuty - o tym, że katastrofa prezydenckiego Tu-154 M była rosyjskim zamachem. Fakt, naczelny "Gazety Polskiej" występujący w filmie to już naprawdę skandal. Sytuacji nie ratuje nawet fakt, że pokaz przygotował "samorząd studencki wspólnie z grupą rekonstrukcji historycznej 36. pułk piechoty Legii Akademickiej SKNH UW i organizacją studencką Hist-Lista". Zwłaszcza, że organizatorzy zachowali się karygodnie: Wydarzenie promowali plakatami, na których był celownik wymierzony w prezydencki samolot. Obwiesili nimi cały wydział. Do komentowania filmu zaprosili Pawła Solocha, wiceministra spraw wewnętrznych i administracji w rządach PiS, do lipca 2010 r. doradcę szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Fakt, jakiś Soloch nie powinien występować na Uniwersytecie! Zwłaszcza, że jak pokazują ostatnie badania, młodzież coraz bardziej skłania się ku PiS. Na szczęście liczny aktyw "Gazety" na Uniwersytecie zachowuje czujność: Do redakcji przyszedł e-mail. Ktoś napisał: "Dla wielu studentów bolesny jest fakt, iż organizuje się u nas spotkania polityczne pod patronatem państwowej uczelni". Dalej głos zabiera red. Wojciech Karpieszuk, autor artykułu w "GW": Uważam, że studenci mogą analizować także tendencyjny film o Smoleńsku. Ale uniwersytet to miejsce do krytycznych analiz, ścierania się poglądów. Tymczasem w środę po projekcji filmu w Instytucie Historii byłem świadkiem ideowego monologu. O tym, że ścieranie się poglądów niekoniecznie musi mieć miejsce w jednym miejscu i czasie, red. Karpieszuk jeszcze nie wie. Swoją drogą, "GW" pouczająca innych w sprawie pluralizmu, to dość zabawna sytuacja. Na końcu red. Karpieszuk apeluje: Apeluję do organizatorów: jeśli planujecie kolejne podobne spotkania, od razu rezerwujcie na nie salę w siedzibie partii, a nie na uniwersytecie. Tylko po czym, redaktorze Karpieszuk, mamy poznać, że jeden film nadaje się do obejrzenia na UW, a inny nie? Może przedstawicie jakieś wskazówki? Jakąś listę chociaż? My, ludzie wolności, jeszcze nie wszystko chwytamy w lot, tak jak wy.
Tekst w "Wyborczej" wywołał reakcję organizatorów. Studenci nadesłali nam sprostowanie do artykułu: SPROSTOWANIE W związku z nieprawdziwymi informacjami zamieszczonymi w ,,Gazecie Wyborczej" w dodatku ,,Gazeta Stołeczna" z dnia 25 II 2011 roku w artykule: ,,Projekcja filmu na UW: katastrofa w Smoleńsku to zamach", wyjaśniamy co następuje: Pokaz filmu ,,List z Polski" (23 II 2011) nastąpił dzień po projekcji ,,Syndromu Katyńskiego" (22 II 2011) w ramach cyklu dokumentalnego: Dobry Dokument. Żałujemy, że Pan Wojciech Karpieszuk, który dostrzegł ,,celownik" na plakacie promującym nasze pokazy filmowe (będący de facto wizjerem lunety, przez który metaforycznie chcieliśmy przyjrzeć się wątpliwościom w temacie katastrofy smoleńskiej) nie raczył zauważyć i poinformować czytelników Gazety Wyborczej o tym, że wyświetlamy dwa dokumenty poświęcone katastrofie w Smoleńsku prezentujące diametralnie różne punkty widzenia co do jej przyczyn. Pan Paweł Soloch, został przez nas poproszony o komentarz podsumowujący oba dokumenty. Dyskusja po projekcji nie dotyczyła teorii zamachu, a zaniedbań jakich dopuściła się strona polska przy organizacji wylotu delegacji prezydenckiej do Katynia, oraz rosyjska przy zabezpieczeniu miejsca katastrofy. Pana Pawła Solocha zaprosiliśmy ze względu na fakt iż był doradcą szefa BBN do 2010 roku i jako ekspert z dziedziny bezpieczeństwa narodowego mógł nam wyjaśnić wszelkie wątpliwości powstałe w czasie oglądania obu dokumentów. Głęboko wierzymy, że promowana przez nas zasada pluralizmu światopoglądowego i wolności słowa będzie przestrzegana na Uniwersytecie Warszawskim. Z wyrazami szacunku
Adam Kamiński, przewodniczący ZSS IH UW
Tomasz Gontarz, wiceprzewodniczący ZSS IH UW
Maciej Molicki, prezes Organizacji Uczelnianej Hist-Lista
Łukasz Dryblak, przewodniczący ,,Grupy rekonstrukcyjnej: 36 pułk piechoty Legii Akademickiej" przy SKNH opr. Prej/kam
Anna Fotyga: Lech Wałęsa i kosmici. "Był lepszy niż MAK i Anodina. I bardziej rosyjski niż sama Rosja"
Na portalu www.pis.org.pl była minister spraw zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Anna Fotyga opublikowała poniższy tekst: To kolejny genialny pomysł Platformy Obywatelskiej na promocję Polski w świecie. Tym razem chodzi o zachęcanie do odwiedzania Polski, promowanie jej bogactw i atrakcyjności turystycznej podczas Międzynarodowych Targów Turystycznych w Berlinie. Koncepcję marketingową objaśniono na portalu internetowym Kiosk.pl, opatrując sugestywnym tytułem: „Lechu to Polska". Tym sposobem były prezydent RP dołączył do tak znakomitych gadżetów jak bączek, komiks o Chopinie, tytułowi kosmici. To logiczny wybór, dostrzegam w nim konsekwencję autorów. O jaką więc Polskę mogło chodzić Platformie sięgającej do najgłębszych pokładów swojej kreatywności? Pal licho bączka, może nawet budzić sympatię swoją prostotą, nieco archaicznym powabem i wirowaniem wokół własnej osi, gdy świat wokół ewoluuje. Ten opis przypomina mi bardziej Platformę, niż Polskę, ale w końcu nasi czcigodni adwersarze kierują się przede wszystkim interesem grupowym. Komiks to już jednak próba wykreowania wizerunku kraju prostackiego, wulgarnego, obscenicznego. I nie robiła tego jakaś infantylna firemka, tylko ministerstwo, którego obowiązkiem jest dbałość o interesy Rzeczypospolitej. Znakomitym, według mnie symbolem są kosmici. To wręcz esencja rządów Platformy Obywatelskiej, genialna ilustracja wiedzy o państwie, diagnozy sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej Polski, jakimi dysponują jej politycy. I wreszcie as wśród gadżetów, „Lechu to Polska". Dał wczoraj popis reprezentowania interesów naszego kraju w „Kropce nad i" u Moniki Olejnik. Wił się jak przysłowiowy piskorz, żeby tylko nie wskazać winnych stanu wojennego, nie nazwać ani jednej zbrodni komunizmu po imieniu, nie powiedzieć niczego złego o generale Jaruzelskim. Wybielił Tuska i Putina i jednym ruchem obrzucił błotem śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i inne ofiary katastrofy smoleńskiej. Był lepszy niż MAK i Tatiana Anodina. I bardziej rosyjski niż sama Rosja. Otóż, Lech Wałęsa nie jest Polską, tak jak nie był „Solidarnością". To o Annie Walentynowicz mówi się Anna Solidarność. Ją również oblał pomyjami mówiąc, że niepotrzebnie uczestniczyła w jakiejś „pielgrzymce do Katynia". Anna Fotyga
Do Głównego Urzędu Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk... Zwracam się do Głównego Urzędu Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk, który teraz nazywa się inaczej, w którym to już nie siedzą źli cenzorzy, ale „młodzi, wykształceni, z dużych miast”, którzy udają, że zbawiają ludzkość, a tak naprawdę koszą niezły szmal za opieprzanie się, a w przerwach denuncjują Bogu ducha winnych ludzi, tak jak kiedyś czynili to szmalcownicy, za co wyrokami państwa polskiego dostawali kulę w łeb, z uprzejmą prośbą o jedynie słuszną interpretacje fragmentu książki George Orwella Na dnie w Paryżu i w Londynie. Pisma tego nie wysyłam na adres cenzury. Bo gdzie oni teraz siedzą, tego nie wiem. Kiedyś siedzieli na ulicy Mysiej w Warszawie, ale przecież tropią oni „specjalnymi programami” „mowę nienawiści”, więc prędzej czy później zetkną się z tym tekstem. Otóż zwracam się do szacownego urzędu o oświecenie mojej skromnej osoby jedynie słuszną wykładnią wypowiedzi Borysa, postaci ze wspomnianej książki Orwella - poszukującego pracy w Paryżu Rosjanina, byłego oficera armii rosyjskiej:„Opowiem ci, jacy są Żydzi. Pewnego dnia, a było to w pierwszych miesiącach wojny, podczas marszu zatrzymaliśmy się na noc w jakiejś wiosce. Do mojej kwatery przyszedł cichcem stary obrzydliwy Żyd z rudą, niczym Judasz Iszkariota, brodą. Zapytałem go, czego chce. - »Wasza dostojność – szepnął – przyprowadziłem dla pana dziewczynę, piękną młodą dziewczynę, która ma zaledwie siedemnaście lat. Zapłaci pan tylko pięćdziesiąt franków«. - »Dziękuję ci – odpowiedziałem – możesz ją stąd zabrać. Nie chcę złapać jakiejś choroby«. - »Choroby! – wykrzyknął Żyd z oburzeniem – mais, monsieur le capitaine, proszę się niczego nie obawiać. To moja córka!« - Widzisz, mój przyjacielu, to właśnie jest żydowski charakter”. Nie jestem specjalistą w tropieniu antysemityzmu, ale przecież nie święci garnki lepią. Podjąłem się więc na własną rękę dociekań, czy jest tu ten antysemityzm czy też go nie ma. Ale fachowcem nie jestem, szkoleń z funduszy europejskich nie odbywałem, żaden instytut, organizacja pozarządowa, fundacja ani stowarzyszenie dojące szmal z budżetu Polski mnie nie wytresowały, więc mogą się mylić. Rosjanin nazwał Żyda starym i obrzydliwym. No cóż, znam gorsze wyzwiska. Dziewczyna była piękna, młoda (miała siedemnaście lat) i zdrowa. Tu żadnego antysemityzmu nie ma. I zdarzenie: oto ojciec stręczy córkę rosyjskiemu oficerowi. Tutaj też nie ma antysemityzmu, bo niby jaki? No nie wiem, ale może to jest antysemityzmem, że rosyjski oficer nie przeleciał tej siedemnastolatki? W końcu była piękna, młoda i zdrowa, więc dlaczego nie skorzystał z jej usług? Borys nie wspomina, że te pięćdziesiąt franków to było drogo. No, chyba, że jej ojczulek kłamał i taka zdrowa to ona nie była. Ale ja tam wierzę mu na słowo, nie jestem przecież antysemitą.To może inaczej, wytropmy antysemitę to łatwiej będzie nam wskazać antysemityzm! Może Orwell, bo napisał to, co Borys powiedział? Raczej nie, bo Wielka Brytania chyba nie da się zaszantażować „przemysłowi holocaust” i żadnych odszkodowań nikomu nie wypłaci. Może Rosjanin-Borys bo opowiedział, to co widział? Też chyba nie, bo przecież z Rosją mamy teraz, po katastrofie smoleńskiej, pojednanie na całej linii, tak daleko idące, że Andrzej Kunert szef Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa wystawił pomnik za nasze pieniądze żołnierzom bolszewickim, którzy walczyli z Polska i chcieli naszej Ojczyźnie odebrać niepodległość, a po drugie wcale nie ma pewności czy taki Borys sobie istniał. Wiem, że obowiązuje jedynie słuszne twierdzenie, że Polscy to antysemici, bo za to teraz płacą i pewnie należy się tego doszukać w tym tekście. Ale za cholerę nie ma tu żadnego Polaka! Orwell, a właściwie Eric Arthur Blair, to Anglik, Borys to Rosjanin, stręczyciel i prostytutka to Żydzi. Tylko piszący te słowa to Polak i pewnie to wystarczy. Jak to powiedział Feliks Dzierżyński „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. Albo inaczej. W wygłoszonym w październiku 1801 r. wykładzie Jerzy Wilhelm Fryderyk Hegel przedstawiał wypracowany przez siebie dowód, iż między Marsem a Jowiszem nie może istnieć żaden obiekt planetopodobny. Dowód ten miał tę wadę, iż jego zasadnicza teza była fałszywa już w momencie dowodzenia, gdyż 1 stycznia 1801 r. G. Piazzi odkrył pierwszą planetoidę Ceres właśnie w tych rejonach przestrzeni, w których według spekulacji Hegla istnienie planetoid było wykluczone. Na wieść o tym odkryciu Hegel miał powiedzieć, że skoro fakty przeczą teorii, to tym gorzej dla faktów. Skoro nieopatrznie sam siebie zdemaskowałem jako antysemitę, to zastanawiam się jaka kara mnie czeka? No właśnie, jaka? Łagier w sowieckim stylu, obóz koncentracyjny w niemieckim, czy bez żadnych ceregieli kula w tył głowy? A może wymyślili już coś nowego? W każdym bądź razie od dziś będę cały czas nosił przy sobie szczoteczkę do zębów. Michał Pluta
"RZĄDZĄCY FACHOWCY", czyli struktura hybrydy zwanej rządzącymi fachowcami. Rządowi specjaliści od PR (pijaru) z uporem maniaka, jak mantrę powtarzają, że rządy koalicji PO i PSL-u są to rządy fachowców. Jeżeli naprawdę rządziliby nami fachowcy, to z pewnością ta nasza „zielona wyspa” nie byłaby tak zadłużona i w związku z tym, nie posiadalibyśmy tak wysokiego długu publicznego ( w kwietniu 2010 roku dług skarbu państwa wynosił 644 mld zł. Według Instytutu Sobieskiego, rzeczywista wartość zadłużenia Polski obliczana metodą memoriałową przekracza 200% PKB. Według Janusza Jabłonowskiego (NBP) realne zadłużenie obejmuje takie składniki jak zaległe płatności w systemie ochrony zdrowia czy ubezpieczeń społecznych i w 2010 roku wynosi 220% PKB czyli ok. 3 biliony zł..(źródło: Wikipedia oraz NBP: Polska ma gigantyczne długi. Dziennik.pl, 2010 r.). Wybory samorządowe są za nami, zaś do Parlamentu przed nami. Wybory oczywiście to nazwa abstrakcyjna. To coraz bardziej widoczny pęd do władzy, czy koryta jak kto woli. Po niezłe pieniądze i perspektywy. Zwłaszcza, że wolny rynek to też abstrakcja, a dobra pracy są wciąż reglamentowane. Wszelkie apanaże typu rady nadzorcze, fundusze europejskie, przetargi, ławnicy, członkowie różnych komisji, zlecenia dla zarządców nieruchomości, przypadają głównie klienteli władzy.( źródło- Wiadomości Onet.pl 07.12.2010 r. - Walka o ogień zawieszona). Wg greckiego filozofa Arystotelesa, „Demokracja jest jednym z najgorszych ustrojów, bowiem są to rządy hien nad baranami”( w domyśle – baranami, ponieważ wybrały te hieny lub w przypadku tych co zbojkotowali wybory, tym samym dali przyzwolenie na ich wybór). Wg specjalistów od marketingu politycznego, to właśnie wybory są swoistym bezwzględnym wyścigiem szczurów, które w pogoni za karierą, władzą, korytem, pozycją, pieniędzmi (judaszowymi srebrnikami), „skaczą sobie do gardła” a nawet „zagryzają” i tratują się nawzajem. Do tego, że politycy podczas kampanii wyborczej „kłamią jak z nut” i obiecują „gruszki na wierzbie”, już nas przyzwyczajono. Jednakże, zaraz po wyborach, ci szczęśliwcy, którzy się „załapali”, nagle tracą pamięć i twierdzą, iż tak naprawdę niewiele mogą zrobić. Zgodnie z zasadami obowiązującymi w każdej partii, najważniejsze jest dobro partii oraz jej pijar (PR), nie zaś dobro Państwa i jego Obywateli. Szkoda tylko, że tego nie mówią nam tego przed wyborami! Jednak, nie o tych kłamstwach chcę mówić. Tak się składało i składa, że to właśnie Decydenci (Rządzący), jako „fachowcy" decydują niemal o wszystkim. Ci „fachowcy”- Prezydent, Premier, Marszalek Sejmu, Marszalek Senatu to niestety, tylko z zawodu zwykli nauczyciele historii, przedmiotu mówiącego o tym co było w przeszłości? Żaden z nich nie zna się (nie mają merytorycznego przygotowania) na budownictwie, ekonomii, prawie, finansach, gospodarce, bankowości itd. Wydaje mi się, że na tych stanowiskach bardziej potrzebni są (tak jak to było przed wojną) prawdziwi wizjonerzy, profesjonalni gospodarze, którzy potrafiliby zadbać o pomyślną przyszłość naszego Narodu. Przyjrzyjmy się kwalifikacjom obecnie rządzących bardziej szczegółowo, np.: Donald Tusk urzędujący premier (z zawodu historyk), który ma problemy z pamięcią. Nie chodzi tu tylko o to, że historyk, opisujący podobne przypadki, zapomniał o tym (kuzynka pamiętała), iż dziadek służył w Wermachcie, ale również o wypowiedzi typu: „wszystko, co polskie to nienormalne”, czy też o jego próbie „secesji Kaszub od Polski”(II Kongres Kaszubów w Gdańsku 12-14 czerwca, 1992 r.). ( Źródło: Nasz Dziennik 26-27 listopada 2005 r. Nie ma Kaszub bez Polski, a Polski bez Kaszub”). Jakże nierozważną była wypowiedź premiera w jego expose, mówiąca o nadchodzącym cudzie gospodarczym, gdy wszyscy poważni ekonomiści zapowiadali schłodzenie gospodarki, a nawet kryzys gospodarczy. Nie dziwi, więc to, że niektóre gazety (złośliwie) nazywają premiera D. Tuska analfabetą ekonomicznym. Donald Tusk powiedział kiedyś: - „główną motywacją mojej aktywności politycznej była potrzeba władzy i rządza popularności”(…). To jeden z nielicznych cytatów prawdziwie oddających jego postawę. Nie chodzi o ludzi czy Państwo. lecz o zaspokojenie własnego egoizmu, nawet metodami dyktatorskimi, które mają pokryć brak podstawowych kwalifikacji do rządzenia nowoczesnym państwem. Wszak w istocie szef obecnego rządu jest bezprogramową wydmuszką medialną (…). (Źródło: Dyktat zamiast dialogu., Nasza Polska nr 45 z 4.XI.2008 r.) Kazimierz Kutz zgodził się kandydować w 2007r. z listy PO pod warunkiem, że Donald Tusk będzie promował autonomię Śląska (zobacz temat - Tusk obiecał Kutzowi Autonomię Śląska! (źródło: wkatowice.mojeforum.net/temat- vt2663.html). Co tu jest grane? Bulwersujące jest również to, że premier Donald Tusk otaczał się i otacza takimi politykami jak: obecny minister w gabinecie Prezydenta -Sławomir Nowak –z zawodu politolog, (przed karierą polityczną - zawodowy model od męskiej bielizny), badacz owadów, poseł Stefan Niesiołowski, dyżurny awanturnik PO, popularnie zwany "profesorem od robaków". To wg niego, PO jest przede wszystkim wielką mistyfikacją.(…) ‘W istocie jest takim świecącym pudełkiem. Mamy do czynienia z elegancko opakowaną recydywą tymińszczyzny lub Nowym wydaniem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, której kilku liderów znakomicie się odnalazło w PO”. (Źródło: Życie 1 sierpnia 2001 r. „Naśladujmy Litwę”) Poseł Stefan Niesiołowski, od lat wyróżnia się niebywałymi napadami politycznej agresji. Można wręcz podziwiać, jego wyjątkową "hojność" w obdarzaniu przeciwników politycznych wyzwiskami. Postępowanie Niesiołowskiego najlepiej scharakteryzował satyryk Marcin Wolski, pisząc parę lat temu: "Senator Niesiołowski tak długo zbierał muchy - plujki, aż sam się upodobnił do jednej z nich". Za swoje tak staranne opluwanie wszystkich inaczej myślących niż politycy z PO, Niesiołowski doczekał się upragnionej nagrody - został wicemarszałkiem obecnego Sejmu. (Źródło: Przypadki Stefana Niesiołowskiego, Nasz Dziennik 20.12.2007 r.) Julia Pitera nauczycielka języka polskiego, wg CBA „ignorantka prawna – specjalistka od korupcji”. To właśnie ona zasłynęła Raportem (podobno najgłośniejsze jej osiągnięcie), w którym podkreśliła zakup (za kilka zł.) porcji smażonego dorsza przez byłego ministra gospodarki morskiej, minister skarbu Aleksander Grad, z wykształcenia geodeta tzw. „skoczy-bruzda” (działający jako wiejski geodeta, później w resorcie rolnictwa, który nie posiadał żadnych doświadczeń z zakresu zarządzania gospodarką narodową oraz skarbem państwa). Na dodatek działa bardzo ślamazarnie, oddał walkowerem do likwidacji polskie stocznie produkcyjne z Gdyni i Szczecina. W przeciwieństwie do niego: prezydent Francji N. Sarkozy oraz pani Kanclerz Niemiec A. Merkel, udzielali i nadal udzielają olbrzymiej pomocy swoim gospodarkom. Wg naszego geodety z MSP „cena Stoczni Gdynia (dwa suche doki, cenne - uzbrojone tereny nabrzeżne nad morzem, suwnica bramowa 1000-tonowa, dorobek kilku pokoleń stoczniowców) - za którą rząd się jej pozbędzie, to tylko 280 mln zł. Jakże niewiele! Jest to 77% wartości jednego piłkarza (Kake) z AC Milan, za którego Real Madryt jest gotów zapłacić aż 80 mln euro( ok.360 mln złotych)”. (POLPATRIOT nr 219 z 15.06.2009 r. Nowy Jork, Chicago, Toronto, Berlin, Warszawa. STAJNIA AUGIASZA, Transakcja tysiąclecia, czyli ilu piłkarzy warta jest Polska?). Paweł Graś, minister rzecznik prasowy rządu –zawód wcześniej wykonywany to „cieć” służący u Niemca, tak zresztą nazywają go niektórzy parlamentarzyści, oczami wyobraźni widzę posła Łukasza Tuska (PO), ze Śląska, najbiedniejszego posła, z zawodu tapicera, nie posiadającego merytorycznego przygotowania do pracy w Sejmie, który pochyla się nad setkami nowych ustaw i uchwał zapewniających prawidłowe funkcjonowanie państwa. Osobiście nic nie mam przeciwko tapicerom, ale czy akurat powinni być posłami. Są państwa, w których nie wolno kandydować na posła bez ukończenia renomowanej wyższej uczelni (np. Francja). Z pewnością poseł Łukasz nadaje się jako „maszyna” do głosowania, pod dyktando kolegów, pikanterii tym „fachowcom” dodaje postać pani minister pracy i polityki społecznej-Jolanty Fedak (PSL), która nie posługuje się językiem specjalisty od ekonomii i ubezpieczeń społecznych. Kierując ministerstwem pracy nie zna obowiązującego w tej branży słownictwa. Czy mówiąc o fachowcach, właśnie takich fachowców miał na myśli pan premier D. Tusk ? A może takich jak Miro, Zbycho i Krzycho. Analizując powyższe fakty to, ww. sytuacja „fachowców” przypomina mi starą anegdotę „o słynnym, znanym żydowskim krawcu, którego o dziwo, pochowano w Grobie Nieznanego Żołnierza. Na pytanie uczestników pogrzebu, dlaczego go tam pochowano, syn krawca odpowiadał - jako fachowiec(krawiec) to był on znany, zaś jako żołnierz, był całkowicie nieznany”. Dziwne, ponieważ z naszymi „rządzącymi fachowcami”, jest akurat odwrotnie, jako rządzący są znani, zaś jako fachowcy, byli i są zupełnie nieznani. Zabawne, przedstawiona tu sytuacja dotycząca naszych „rządzących fachowców” jest również całkiem podobna do tej opisanej w anegdocie „o dwóch koniach – starym ślepym i młodym, wyścigowym. Na pytanie młodego konia – czy będziesz startował na najbliższym derby na Wielkiej Pardubickiej? Ślepy koń odpowiada – absolutnie żadnych przeszkód nie widzę”. Skąd my to znamy? Nasi fachowcy, za to widzą, ale tylko jakąś „zieloną wyspę” (notabene Grecja też była taką „zieloną wyspą”). Jakże całkowicie odmienna od obecnego rządu była postawa przedwojennych polityków, fachowców, praktyków i patriotów. Byli oni bezgranicznie oddani Ojczyźnie, nie zaś jakiejś tam partii. Obecnie możemy jedynie sobie pomarzyć o prawych i bezinteresownych politykach, którzy w krótkim czasie odbudowywali Polskę po ponad 125 latach rozbiorów (nie zaś o takich jak Miro, Zbycho i Krzycho) typu: Prezydenta, prof. Ignacego Mościckiego - uczonego, wynalazcy, konstruktora i budowniczego Zakładów Azotowych w Mościcach, Władysława Grabskiego- ekonomisty i historyka, rektora SGGW, dwukrotnego premiera oraz ministra skarbu II RP, znanego powszechnie jako autora reformy walutowej; Eugeniusza Kwiatkowskiego- działacza gospodarczego, inżyniera, twórcy 4-letniego planu inwestycyjnego przewidującego rozbudowę infrastruktury i zwiększenie potencjału obronnego kraju, założyciela Centralnego Okręgu Przemysłowego, budowniczego Gdyni oraz założyciela Polskiej Marynarki Handlowej, Jerzego Zdziechowskiego; ekonomisty, byłego ministra skarbu, twórcy teorii gospodarczego parytetu pieniądza (aktualnej do dzisiaj), konstruktora mechanizmu ekonomicznego, który w latach 1925-1930 zapewnił Polsce koniunkturę i poprawę położenia materialnego narodu i wielu innych. Minister propagandy III Rzeszy, J. Goebbels, twierdził, że „Kłamstwo powtarzane tysiące razy, staje się prawdą”. Niestety, o tym również wiedzą nasi politycy, szczególnie rządzący. Większość Obywateli (wg Arystotelesa – „baranów”) daje się na te kłamstwa nabrać. Wystarczy bowiem odpowiednio zadbać o dobry pijar (PR) oraz o odpowiednie działania socjotechniczne, a jak mówią pijarowcy, „ciemnota to kupuje". Dobrze pamiętamy co było z Titanikem, okręt tonął, a orkiestra ciągle grała. Czy ten widok tonącego statku i grającej orkiestry nam czegoś nie przypomina? Jakże trafne jest znane powiedzenie byłego premiera Anglii -W. Churchilla ,”Fakty są święte, za to ich interpelacja bywa całkowicie dowolna”. I właśnie, w tej pijarowskiej grze, partii PO chodzi o taką interpretację faktów, aby była dla partii korzystna niezależnie od zaistniałych faktów. Obecna Minister spraw zagranicznych USA, Hilary Clinton uważa, że „należy kreować otaczający nas świat, nie zaś patrzyć nań cudzymi oczami, oczami mediów”. Media, z których rządzący korzystają, kreują więc „otaczający nas świat", ale wyłącznie na swoją modłę. Ponieważ większość wyborców nie interesuje się polityką, najczęściej nie ma własnego zdania na jej temat. Cytują opinie wymyślone przez dobrze opłacanych specjalistów od PR. Myślę, że otrzeźwienie Narodu przyjdzie. Wierzę w mądrość naszego Narodu. W PRL, również mówiono nam różne rzeczy w ramach „propagandy sukcesu”, tj.: co mamy robić, co mamy mówić, jak mamy myśleć, jak wybierać, ale jak wiemy wielu Polaków w końcu zorientowało się, że te informacje propagandowe nie przystają do rzeczywistości. Zbliżają się wybory parlamentarne, obecnie trwa walka o pozycje na listach wyborczych. Już kilka tysięcy lat temu Biblia głosiła, że „po owocach ich sądźcie” (nie zaś po ilości obiecywanych gruszek na wierzbie). Wyborcy rozliczą rządzące partie z dotychczasowych niezrealizowanych i nieodpowiedzialnie składanych obietnic. Przecież nie można się oparzać ciągle tym samym ogniem. Enforcer1
"GW" dołącza do ataku na gen. Błasika Wczoraj TVN podał informację, że na nagraniu z lotniskowego monitoringu z 10 kwietnia 2010 r, widać, jak gen. Andrzej Błasik kłóci się z Arkadiuszem Protasiukiem o wylot bez informacji meteorologicznych. Dziś "Gazeta Wyborcza" znalazła anonimowego świadka, który potwierdza "ustalenia" TVN, choć... w prokuraturze nic o kłótni nie wspomniał. Farsy pt. "Błasik ruga Protasiuka" ciąg dalszy. "Gazeta Wyborcza": Awanturę słyszał chorąży BOR. Ale nie powiedział o niej prokuratorowi [...] Według oficera BOR, który zna relację chorążego, chodziło o to, że Protasiuk nie chciał lecieć, bo nie miał informacji o sytuacji pogodowej nad lotniskiem w Smoleńsku, a wiedział o pogarszających się warunkach. - Generał zwymyślał go w wulgarnych słowach. Kazał mu iść do kokpitu i sam meldował prezydentowi samolot gotowy do odlotu. [Chorąży] powiedział, że wyglądało to tak, jakby ten chłopak [Protasiuk] nie chciał lecieć, jakby coś przeczuwał – dodaje rozmówca gazety. Gazeta podkreśla, że chorąży nie chce o całym zdarzeniu rozmawiać z prokuraturą. Był już przesłuchiwany, lecz nie ujawnił kłótni gen. Błasika z kapitanem Protasiukiem. Czyli żadnych dowodów na taką rozmowę nie ma, bo "anonimowy informator" zeznał co innego w prokuraturze. Także TVN, pisząc o rzekomej kłótni, opierał się na relacjach "anonimowych świadków", bo nagranie z kamery przemysłowej jest bardzo słabej jakości i nie ma dźwięku. Co ciekawe, "znalazło się" dopiero 10 miesięcy po katastrofie. Ponadto okazało się, że prokuratura wojskowa - wbrew temu, co napisał portal TVN24.pl - wcale nie ma wzmiankowanego nagrania (jeśli ktoś je posiada, to komisja ministra Millera). Przypomnijmy, co portal TVN24.pl pisał siedem miesięcy temu o stenogramach: TVN24 dotarła do kolejnego fragmentu odczytanego stenogramu z ostatnich minut lotu prezydenckiego TU-154. To nieoficjalne informacje. "Jak nie wyląduję/wylądujemy, to mnie zabiją/zabije" - tak mają brzmieć słowa wypowiedziane przez kapitana Arkadiusza Protasiuka. Nie wiadomo, w jakim kontekście padły te słowa. Prokuratura nie chciała się wypowiadać w tej sprawie. Pytany przez tvn24.pl krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych, który zajmuje się odczytywaniem zapisu z czarnej skrzynki nie chciał komentować doniesień. [...] Jeśli to się potwierdzi, to widać, jak bardzo zdeterminowany był pilot. To, że nie podjął decyzji o odejściu na drugi krąg to znaczy, że bał się konsekwencji niewylądowania - ocenił kpt. Robert Zawada, sejmowy ekspert ds. lotnictwa. Według niego, wpływ na decyzję pilota mógł mieć gen. Błasik albo prezydent Kaczyński. I równie "rzetelna" informacja dziennika "Polska the Times" z tego samego okresu: Ujawniony w mediach fragment wypowiedzi jednego z członków prezydenckiego tupolewa, który 10 kwietnia rozbił się koło Smoleńska, nie jest jedyny. Chodzi o stwierdzenie najprawdopodobniej majora Arkadiusza Protasiuka: "Jak nie wyląduję(my), to mnie zabije(ją)". Słowa te wstrząsnęły opinią publiczną i na nowo podsyciły pytania o ewentualne naciski na pilotów. Jak udało się ustalić "Polsce", na nagraniach czarnych skrzynek, które obecnie są analizowane przez polskich ekspertów w Warszawie i w Krakowie, jest więcej tego typu wypowiadanych zdań. Jedno z nich - według osoby zbliżonej do śledztwa - nie zostało jednak zawarte w stenogramie upublicznionym 1 czerwca. Miało ono brzmieć: "To patrzcie, jak lądują debeściaki". Oba newsy, kolportowane przez mainstreamowe media, okazały się kłamstwami. Rodzina gen. Błasika zapewne wkrótce doczeka się kolejnych. Grzegorz Wierzchołowski Dlaczego Ministerstwo Kultury pompuje nasze pieniądze głównie w lewicowe i liberalne czasopisma kulturalne? Instytut Książki ogłosił wyniki I naboru wniosków na dotacje dla ogólnopolskich czasopism kulturalnych w roku 2011 w ramach programu Wydarzenia artystyczne/Czasopisma. Lista pism dotowanych przez Instytut, a więc de facto Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, daje do myślenia i każe zadać poważne pytanie rządzącym o to, jaką politykę kulturalną prowadzą i jaki cel przyświeca tym, którzy pompują publiczne pieniądze głównie w lewicowe i liberalne projekty kulturalne? Rynek czasopism kulturalnych charakteryzuje się kilkoma cechami. Po pierwsze, jest dość spory, o czym świadczy lista czasopism rejestrowana na portalu Witryna Czasopism. Po drugie, zasadniczo z rynkiem w klasycznym rozumieniu ma niewiele wspólnego. Większość czasopism nie jest dochodowa, a ich wydawanie jest zajęciem raczej obywatelskim niż komercyjnym. Po trzecie, czasopisma pełnią często rolę kulturotwórczą. Przyczyniają się do szerzenia czytelnictwa i wprowadzają w obieg idee ważne z puktu widzenia ich twórców. Dlatego Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego uznało, że należy ten konkretny segment rynku wydawniczego wspierać za pomocą dotacji. W tym roku w ramach priorytetu 5 programu Wydarzenia artystyczne/Czasopisma postanowiło przyznać na te cel 2,5 mln. zł. Z tegorocznej listy wniosków, które zostały rozpatrzone pozytywnie wynika m.in, że skrajnie lewicowa "Krytyka Polityczna", której redaktorzy publicznie podniecają się lewackimi terrorystami z RAF otrzymała 140 tys. zł, taką samą sumę dostały: "Więź", "Znak", "Res Publica Nowa", "Zeszyty Literackie", "Książki w Tygodniku. Magazyn Literacki" (dodatek do "Tygodnika Powszechnego"), "Nowa Europa Wschodnia", "Kronos". "Przegląd Polityczny", którego założycielami są m.in Donald Tusk, Jan Krzysztof Bielecki, Janusz Lewandowski , czy Ireneusz Krzemiński, a szefem Wojciech Duda, otrzymał 100 tys. zł dotacji. Odrzucono za to wnioski konserwatywnych pism, takich jak m.in.: "Frondy", krakowskich "Pressji" (Klub Jagielloński), 44/Czterdzieści i Cztery, "Christianitas", "Rzeczy Wspólne" (Fundacja Republikańska), "Pamięć i przyszłość", ale także "Europy. Miesięcznika idei" Roberta Krasowskiego, "Liberte!", czy lewicowego "Ha!art" z Krakowa. Ten ostatni przypadek dla obserwatorów życia codziennego lewicowych środowisk intelektualnych jest znamienny. Decyzja Instytutu Książki o odrzuceniu wniosku Ha!artu wpisuje się, chcąc nie chcąc, w program marginalizowania wszystkich środowisk lewicowych, które nie idą pod szyldem Sławomira Sierakowskiego. Do ciekawostek należy zaliczyć, że na 37 wniosków rozpatrzonych pozytywnie aż cztery, zajmujące się tematyką żydowską: Kwartalnik Historii Żydów (17,2 tys. zł), Zagłada Żydów. Studia i materiały (40 tys. zł), Midrasz (44, 5 tys. zł) oraz Cwiszn. Żydowski kwartalnik o literaturze i sztuce (130,4 tys. zł). A mniejszość etniczna Romów w Polsce otrzymała 140 tys. zł na wydawanie pisma Dialog-Pheniben. Żeby była jasność, nie widzę w tym absolutnie żadnego problemu, wprost przeciwnie. Mniejszości religijne i etniczne powinny posiadać finansowe gwarancje swojej działalności kulturalnej. Ale pod warunkiem, że program dotowania czasopism kulturalnych, realizowany za pieniądze każdego podatnika przez Ministerstwo Kultury uwzględnia realne spektrum ideowe środowisk, które je wydają. Nie może być bowiem tak, że dużą część puli budżetowej zgarniają środowiska lewicowe (niektóre z nich i tak pompowane z innych polskich i zagranicznych źródeł), środowiska liberalne i mniejszości. Nie wierzę, że wydawcy "Frondy", krakowskich "Pressji", magazynu 44/Czterdzieści i Cztery, "Christianitas", "Rzeczy Wspólnych", "Pamięci i przyszłości", czy "Europy. Miesięcznika idei" nie spełnili gremialne wszystkich warunków. Przechył w lewo jest aż nadto widoczny. Jak informuje Instytut, II nabór będzie trwał do 31 marca 2011 roku. W przypadku programu dotacji czasopism "nabór w tym terminie odbędzie się, o ile środki finansowe w danym programie bądź priorytecie nie zostaną wyczerpanie w I naborze". Sęk w tym, że w pierwszym naborze rozdysponowano już 3,07 mln. co stanowi sumę przekraczającą przewidywany budżet programu o ponad 0.5 mln zł. A więc drugiego naboru nie będzie. Łukasz Warzecha na swoim profilu na FB napisał, że zwrócił się w tej sprawie do ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego, który "zapewnił, że w ramach swojej kompetencji dotowania pojedynczych numerów pism będzie się starał zmniejszyć przechył, jaki wynika z tegorocznej decyzji o dotacjach." Co to oznacza i jak to będzie wyglądać w praktyce, nie wiadomo. Instytut Książki jest narodową instytucją kultury, powołaną przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Dyrektorem Instytutu Książki jest Grzegorz Gauden, dawny redaktor naczelny "Rzeczpospolitej". Celem działania Instytutu jest m.in. promocja czytelnictwa w Polsce. Instytut Książki ma spore narzędzia finansowe do kształtowania rynku czasopism w Polsce. A jego ostatnie decyzje skutkują tym, że na rynku czasopism kulturalnych dominuje twarda i miękka lewica. Dzisiaj wiele spraw rozstrzyga się w sferze metapolitycznej, do której należy także rynek czasopism, wokół których tworzą się środowiska aktywnych obywateli. Jak widać, polityka kulturalna Platformy Obywatelskiej sprzyja określonym ideowo środowiskom. Bilans tej działalności jest taki, że za nasze pieniądze dotuje się jedne czasopisma (jakoś tak się składa, że głównie lewicowe i liberalne), a innym (zasadniczo konserwatywnym) tej dotacji odmawia. Artur Bazak
Eksperci o kontrakcie gazowym z Rosją
1. W ostatnią środę odbyła się w Szkole Głównej Handlowej odbyła się konferencja poświęcona bezpieczeństwu energetycznemu naszego kraju zorganizowana przez Instytut Kościuszki i Katedrę Bezpieczeństwa Międzynarodowego SGH. Zasadniczą jej częścią jej częścią była debata o zapomnianym już trochę kontrakcie gazowym z Rosją. Wcześniej wypowiadali się na ten temat głównie politycy (do których i ja się nieskromnie zaliczam) więc ci reprezentujący rząd Premiera Tuska, a także ci temu rządowi sprzyjający, zwracali uwagę na same dobre strony tego kontraktu w tym szczególnie na stabilne zaopatrzenie w gaz naszego kraju na długie lata. Ci krytyczni wobec rządu podkreślali uzależnienie na lata od jednego dostawcy, najwyższe ceny zakontraktowanego gazu ze wszystkich klientów Gazpromu, rezygnację z zysków na przesyle i oddanie władzy w EuRoPol Gazie Gazpromowi. Debata na ten temat zresztą była niezwykle utrudniona bo brakowało szczegółów zarówno kontraktu podpisanego przez Gazprom i PGNiG jak i towarzyszącej kontraktowi umowy międzyrządowej podpisanej przez wicepremierów Sieczina i Pawlaka. Ba tych szczegółów rząd nie przedstawił nawet w Sejmie podczas wywołanej przez PiS debaty na ten temat. Teraz dopiero powoli dowiadujemy się przynajmniej o niektórych z nich.
2. Zabierający w debacie głos były doradca Premiera Tuska ds. bezpieczeństwa energetycznego podkreślał szczególnie, że wymuszenie przez Gaz-System obecnego zarządcę Gazociągu Jamalskiego usługi wirtualnego rewersu zwrotnego z Zachodu do Polski jest prawdziwym otwarciem rynku gazowego w Polsce. Zwrócił jednak uwagę, że te obecne rozwiązania mogą wyglądać zupełnie inaczej, po wejściu w życie unijnych regulacji w postaci tzw. III pakietu energetycznego. Jeżeli byśmy wdrożyli ten pakiet w wersji , która pozwala właścicielowi gazociągu być jego operatorem to EuRoPol Gaz a szczególnie jego udziałowcy rosyjscy będą chcieli wrócić do wcześniej obowiązujących rozwiązań.
W tym miejscu należy przypomnieć, ze tylko zaangażowanie Komisji Europejskiej w negocjacje naszego kraju z Gazpromem i groźba zablokowania kontraktu przez UE spowodowało pojawienie się Gaz-Systemu jako operatora. Woźniak ujawnił, że w podpisanej umowie międzyrządowej, Polska zobowiązała się wręcz do przywrócenia EuRoPol Gazu jako operatora gazociągu jeżeli tylko będą na to pozwalały regulacje unijne. W III pakiecie energetycznym prawdopodobnie pojawi się taka możliwość więc to co teraz uważa się w tym kontrakcie za sukces (wirtualny rewers), pryśnie jak bańka mydlana.
3. Z kolei Jan Staniłko z Instytutu Sobieskiego zwrócił uwagę, że zachowania i decyzje rządu Tuska tworzą wrażenie jakby nasz kraj chciał się zaopatrywać w gaz tylko w Rosji. Wypunktował słabości zawartego kontraktu: oddanie Rosjanom kontroli nad gazociągiem, zamianę zaległych opłat za przesył gazu na rabat w cenie kupowanego gazu tylko rabat jest kilkakrotnie mniejszy od sumy zaległych opłat ( mimo że ich część zasądził na rzecz EuRoPol Gazu arbitrażowy sąd w Moskwie), wreszcie „wiszenie” całego zaopatrzenia w gaz na aneksowanym starym kontrakcie jeszcze z początku lat 90-tych, podczas gdy pozostałe kraje zawierały z Gazpromem nowe umowy nawiązujące zapisami do tego co współcześnie dzieje się na rynku gazowym. Z kolei Mariusz Ruszel ekspert Instytutu Kościuszki zwrócił uwagę, że kontrakt gazowy przynosi więcej korzyści Rosji i ,że podłączenie się innych dostawców gazu do jamalskiej rury jest iluzją bo 90% jej pojemności wykorzystują Rosjanie przesyłając gaz na Zachód a pozostałe 10% wysyłając gaz do Polski. W związku z tym żadna dodatkowa ilość gazu nie zostanie nią więc przesłana. Podkreślił sukces Rosji, która ta tyle powiększyła swoją władzę w EuRoPol Gazie, że bez niej zgody spółka nie jest w stanie podjąć żadnej strategicznej decyzji. Klincz we władzach będzie przenosił problemy na płaszczyznę międzyrządową a tutaj jesteśmy słabsi od Rosjan. Widać wyraźnie, że wcześniejsze zastrzeżenia do kontraktu gazowego zgłaszane przez polityków PiS potwierdzają teraz eksperci , nawet ci doradzający wcześniej rządowi. Czy to co się stało w sprawie kontraktu gazowego z Rosją ma jakiś związek z tym o czym pisałem wczoraj? Na razie to pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Zbigniew Kuźmiuk
Skandal – czy pionierstwo? Świat muzułmański trzęsie się z oburzenia: delegacja III Rzeczypospolitej wyjechała do Izraela – i odwiedziła Wschodnią Jerozolimę. Otóż aneksji Wschodniej Jerozolimy nie uznały nawet Stany Zjednoczone – i, konsekwentnie, żadna oficjalna delegacja USA do Izraela nie postawiła stopy na tym terenie. Zrobili to oficjele III RP. Pod pretekstem "wspólnego posiedzenia rządów". Otóż okupację Iraku i Afganistanu muzułmanie przełknęli względnie łatwo – natomiast ten krok może nas drogo kosztować. Samo "wspólne posiedzenie rządów" państw odległych od siebie o parę tysięcy kilometrów to absurdalna - ale nieszkodliwa - demonstracja. Natomiast wybór miejsca... Podobnie jak z uznaniem niepodległości Kosowa: nie widzę powodu, by wybiegać przed orkiestrę. Jest to sprawa delikatna, nie należy drażnić muzułmanów niepotrzebnie – a Żydzi jakoś bez oficjalnego uznania aneksji Wschodniej Jerozolimy przez PRL i III RP żyli do tej pory – to mogli pocierpieć jeszcze trochę. To duży błąd dyplomatyczny - moim zdaniem. Ale - zobaczymy! JKM
Pomoc społeczna. Żydzi z humorem reagują na mój wczorajszy wpis Na całym świecie bardzo łatwo uzyskać pieniądze na hasło: "Pomoc społeczna". Hasła Lewicy brzmią zazwyczaj znakomicie. A realizacja? Przede wszystkim ONI kłamią na starcie: pieniądze wcale nie idą na "pomoc społeczną" - tylko na "pomoc państwową". [Nazywajmy rzeczy po imieniu!] "Społeczeństwo" - to ma dać pieniądze. A rozdzielają je reżymowi urzędnicy, marnujący je i kradnący co się da. Z reguły zmarnowaniu ulega 40% tych pieniędzy. [To znaczy: 32% się marnuje – a 8% to koszty osobowe i malwersacje] Nikt już chyba nie wyrówna rekordu z czasów rządów w Abisynii piekłoszczyka Haile Mariama Mengistu. Z całego świata szły wtedy dary "dla głodujących dzieci w Etiopii"... i wszystko poszło na diety ludzi z UNESCO i UNICEFU, opłacenie statków, pośredników, telefonów, sporo ukradli żołnierze płk. Mengistu - i do głodujących dzieci dotarło... 0,6% tej pomocy. Ale jest nieźle. "Bloomberg" odkrył, że z "pomocy dla biednych dzielnic w USA" najwięcej skorzystały: "Prudential Financial Inc.", bank „JPMorgan” i luksusowy hotel "Blackstone". Gdyby "Bloomberg" wiedział, co jest u nas... PS. Izraelski portal dowcipnie zareagował na mój wczorajszy wpis:
http://izrael.org.il/humor/1214-szejk-jamal-koran-mekka-z-warszawy-oburzony.html
Postanowiłem jednak potraktować to poważnie, bo w tym humorze były ukryte drobne złośliwości. Kontr-replika na moim portalu http://korwin-mikke.plJKM
Wspólne obrady w Jerozolimie Portal „Erec Israel” z humorem (Shalom! Shalom!) zareagował na mój wczorajszy wpis na ONET.pl o wspólnych obradach rządów III RP i Państwa Izrael:
http://izrael.org.il/humor/1214-szejk-jamal-koran-mekka-z-warszawy-oburzony.html
Ja jednak podtrzymuję swoje zdanie:
1) W ogóle – jeśli „rząd” ma być organem wykonawczym – nie widzę potrzeby do częstych narad rządu: rząd ma rządzić, a nie obradować, dekrety ma wydawać premier z kontrasygnatą właściwego ministra (czasem dwóch czy trzech ministrów). Po co minister kultury ma tracić czas przy obgadywaniu sprawy obronności czy zagrożenia powodzią??!?
Z tym, że dziś „Rząd” nie jest władzą wykonawczą, tylko III Izbą Parlamentu wyłonioną w wyborach pośrednich! Na posiedzeniach „Rządu” nie mówi się o wykonywaniu ustaw – tylko projektuje się nowe ustawy, które Senat i Sejm tylko poprawiają i zatwierdzają.
2) Takie „wspólne obrady rządów” to tylko marnowanie czasu dwóch składów rządów... Mają zapewne charakter demonstracji politycznej: pokazanie, że III RP i Państwo Izrael łączą ścisłe więzi. To, oczywiście, wzburza anty-izraelsko (niekoniecznie „anty-semicko”!) nastawionych muzułmanów. Otóż przyjazne stosunki z państwami muzułmańskimi są dla Polski ważniejsze, niż z jakimś oddalonym o tysiące kilometrów państewkiem, liczącym 7,5 mln mieszkańców – z czego ćwierć go nienawidzi - a z sąsiadami mającym poważne konflikty. Nie wiem, co moglibyśmy na zacieśnieniu stosunków z Izraelem zyskać? Przecież nie sprzedadzą nam - a szkoda - bomb atomowych. Natomiast stosunki handlowe powinny się rozwijać – ale po co do tego posiedzenia rządów? Wystarczy przyjąć, że Polacy do Izraela i Izraelczycy do Polski jeżdżą bez wiz – a handlowcy już sobie poradzą! Mam natomiast przykłady co najmniej dwukrotnego wciśnięcia nam (to znaczy: nie „nam”, tylko naszemu okupantowi, III Rzeczypospolitej – ale to my za to płacimy...) nie najlepszego towaru – konkretnie: uzbrojenia. Możliwe, że polskie firmy wcisnęły Izraelowi w ramach wymiany handlowej podobne barachło. Tak to jest, gdy za handel biorą się państwa... Natomiast na pewno „nasz Rząd” został tam odpowiednio ugoszczony, nakarmiony i napojony. Poza tym pytam: „rząd” III RP obiecał forować interesy Izraela w UE podczas swojej prezydencji. Pytam: co w zamian obiecało III Rzeczypospolitej Państwo Izrael? Jakaś wzajemność powinna być? Może Tel-Awiw zapewnił, że sprzeciwi się absurdalnym roszczeniom „Przedsiębiorstwa HOLOKAUST”? Zwracam uwagę, że pisałem o tym rzeczowo, nie miotając gromów, ani nie rzucając fatwy.
3) Natomiast za stolicę Izraela uważa się Tel-Awiw. Polska wersja Wikipedii podaje jako stolicę Jerozolimę:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Izrael
Daje jednak odnośnik do strony:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Jerozolima
na której wyjaśnia, że „Organizacja Narodów Zjednoczonych i większość państw nie uznają Jerozolimy jako stolicy Izraela, pozostawiając tę kwestię sporną do wyjaśnienia podczas przyszłych negocjacji izraelsko-palestyńskich. Autonomia Palestyńska planuje utworzenie we Wschodniej Jerozolimie stolicy swojego państwa. Większość państw utrzymuje swoje ambasady w Tel Awiwie.”. Również III RP ma swoją ambasadę w Tel Awiwie:
http://www.telavivpl.org/index.php?ln=en
Dlaczego polska wersja Wikipedii przedstawia sprawę z punktu widzenia Państwa Izrael, a nie Rzeczypospolitej Polskiej? Wiadomo dlaczego – wpływy propagandy żydowskiej. Premier III Rzeczypospolitej nie powinien jednak czerpać informacyj z Wikipedii, lecz z MSZ... Jeśli III RP chce uznać Jerozolimę za stolicę Izraela – to niech to zrobi! Muzułmanów i tak już rozwścieczyła – a Żydów nie zadowoliła. Ja jednak obstaję, że dla Polski ważniejsze są stosunki z państwami muzułmańskimi, niż z Izraelem. I dlatego nie pojechałbym do Jerozolimy – w charakterze oficjalnym. Portal „Erec Israel” pokazuje zdjęcie jakiegoś stojącego tyłem osobnika w kipie przy jakiejś ścianie – twierdząc, że to zdjęcie p.Jerzego W.Busha w Jerozolimie Wschodniej w r.2004 (czyli podczas Jego prezydentury). Zajrzałem na stronę o stosunkach USA - Erec Izrael
i nic tam o tym ewenemencie nie znalazłem. W ogóle mowy nie ma o wizycie w 2004 – a co dopiero o odwiedzeniu Ściany Płaczu. Ale pewno portal ( http://izrael.org.il ) wie lepiej – ostatecznie są na miejscu. Tyle, że chyba po prostu żartuje – bo zdjęcie pochodzi z... anty-semickiej strony http://www.texemarrs.com/ p. Texe Marrsa. Shalom!
PS. Przy okazji odkryłem, że na stronach „polskiej” ambasady w Tel-Awiwie podobno w języku hebrajskim znajduje się jedynie niesłychanie ważna i aktualna informacja, że „Polish consulate will be closed on the 1st and 11th of November” !!! Gdyby to chociaż podali według kalendarza żydowskiego... Podpowiadam: 4 i 14 Marcheshvan מַרְחֶשְׁוָן 5772
Mgła smoleńska gęstnieje Mówi się, że tzw. katastrofa smoleńska nie ma precedensu, przede wszystkim ze względu na rozmiar tragedii. Jest jednak bezprecedensowa również z tego względu, że w przypadku katastrof lotniczych im dalej od zdarzenia – tym więcej wiadomo. Z chaosu wyłaniają się coraz bardziej prawdopodobne hipotezy, żmudne postępowanie pozwala krok po kroku ustalić fakty. W przypadku tzw. katastrofy smoleńskiej jest dokładnie odwrotnie. Komuś zależy by prawda nie wyszła na jaw. Niezmiennie utrwalane jest kłamstwo smoleńskie, iż to generał Andrzej Błasik doprowadził do śmierci 96 osób z prezydentem RP na czele. Rosyjski raport MAK gen. Tatiany Anodiny oskarżył go o wywieranie – pod wpływem alkoholu – nacisków na pilotów. Teraz do grona piewców rosyjskiej potwarzy dołączył TVN24, który w czwartek zaprezentował jako rewelację „nowe fakty” w sprawie wydarzeń z 10 kwietnia. Tym razem generał Błasik jeszcze przed startem Tupolewa miał wywierać presję na kapitana Protasiuka, który nie chciał startować z uwagi na doniesienia o złych warunkach pogodowych nad Smoleńskiem. Między szefem sił powietrznych a dowódcą samolotu miało dojść do awantury, przy czym gen. Błasik miał używać słów powszechnie uznanych za obraźliwe. Co prawda na zapisie wideo z Okęcia w ogóle nie słychać rozmowy, gdyż materiał pozbawiony jest dźwięku, a w stenogramach z lotu nie ma żadnych wypowiedzi Protasiuka dowodzących jego zaniepokojenia złą pogodą, ani wskazujących na to, że przed lotem gen. Błasik udzielił mu reprymendy. Ale TVN24 wie najlepiej. Dobrze słuchali Anodiny… „Rewelacyjne odkrycie” TVN24 poza insynuacjami nic nie wnosi. Jak nie widzieliśmy zdjęć pary prezydenckiej wsiadającej na pokład rządowego samolotu rankiem 10 kwietnia, tak nie ich nie zobaczyliśmy, mimo że stacja rekomendowała temat na żółtym pasku w dole ekranu jako „pilne”. Zamiast zdjęć z 10 kwietnia jako ilustrację „sobiepaństwa” gen. Błasika pokazała archiwalny materiał z odlotu śp. Lecha i Marii Kaczyńskich (prezydent i jego małżonka występują w strojach letnich). Poza tym – rzecz ciekawa, że zapis kamer przemysłowych z wojskowego Okęcia z ranka 10 kwietnia nagle cudownie się odnalazł, gdyż według wcześniejszych informacji uległ on zniszczeniu. Stacji Waltera udało się ustalić, że była awantura, natomiast dziwnym trafem do dziś nie udało się określić ponad wszelką wątpliwość rzeczy najprostszej – godziny odlotu samolotu z prezydencką delegacją. To pokazuje jak „skuteczne” jest tzw. polskie śledztwo. Godziny odlotu nie zna – bądź udaje że nie zna – nawet Jerzy Miller, namaszczony przez samego premiera Donalda Tuska do wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej tragedii. Jakże zdumiona musiała być posłanka PiS Jolanta Szczypińska, gdy na zapytanie poselskie skierowane do Millera we wrześniu ubiegłego roku, a więc pięć miesięcy po tragicznym locie! – o to, o której rządowy samolot feralnego dnia wystartował z Warszawy, uzyskała od niego odpowiedź, iż dane dotyczące czasu startu „zostaną umieszczone w raporcie końcowym, który będzie zawierał również analizy i wypracowane w toku prac badawczych zalecenia profilaktyczne.” Jest to odpowiedź tym bardziej zdumiewająca, że wcześniej komisja rządowa, a za nią media podawały jako godzinę wylotu 7.27. I ta godzina zdaje się obowiązywać oficjalnie do tej pory. Ale jeśli tak, to dlaczego 10 kwietnia zaraz po katastrofie rzecznik prasowy MSZ Piotr Paszkowski oraz agencja Reuters podawały jako godzinę wylotu 6.50? Ponadto, dlaczego informując o katastrofie Jarosław Kuźniar w TVN24 mówił, że prezydent leciał jakiem 40 a nie Tupolewem i dlaczego uczestnicy rosyjskiego portalu motoryzacyjnego informowali o katastrofie już około 8.20 czasu polskiego? To tylko jedna z wielu kwestii, które wymagają wyjaśnienia; godzina startu jest tu kluczowa, ponieważ pozwoli określić np. czy lot skończył się na Siewiernym, czy na innym lotnisku… Bo co do miejsca też nie ma jasności. A pytanie o miejsce katastrofy, jeśli założymy, że w ogóle do niej doszło, jest zasadnicze. Na filmie przedstawionym przez Sławomira Wiśniewskiego Zespołowi Parlamentarnemu ds. Badania Przyczyn Katastrofy Tu 154M, nie ma zwłok, szczątków rzeczy osobistych, czy np. foteli pasażerskich. Abstrahując już od tego, że materiał odbiega paroma detalami od pierwowzoru (nie słychać na nim np. strzału, ani niecenzuralnej wypowiedzi Wiśniewskiego), dziwne jest to, że operator wyłączył kamerę, którą filmował przez dwie godziny… mgłę smoleńską, na minutę przed – podawanym jako oficjalny – czasem katastrofy. Nawet jeśli materiał Wiśniewskiego traktować jako „wrzutkę”, to spełnia on jednak pewną pozytywną rolę – wiele mówi o miejscu domniemanej katastrofy. To już nie tylko brak zwłok czy foteli, ale stan pobojowiska nie wskazuje, by spadła tam maszyna ważąca ponad 70 ton i do tego wciąż wypełniona benzyną. W materiale filmowym nie widać leja, który musiałby powstać gdyby samolot faktycznie przyziemił w grząskiej ziemi. Są za to fragmenty jakiegoś Tupolewa, pomalowanego w polskie barwy, którego wrak poprzez swoje ułożenie zaprzecza tezie MAK i oficjalnej polskiej wersji, że samolot przed katastrofą wykonał pół beczki (obrócił się o 180 stopni kołami do góry) i tak runął na ziemię. Im dalej w las, tym więcej drzew. Coraz więcej sprzeczności i znaków zapytania, podważających jedynie słuszną wykładnię Ministerstwa Prawdy. Od czego jednak czujność rewolucyjna różnych mainstreamowych mediów o standardach Radia Erewań. Z poświęceniem godnym stachanowców kolportują „wrzutki”, mające dezinformować, uprawdopodobnić wersję MAK i odciągnąć uwagę od niewygodnych dla Rosji i rządu RP wątków. Były słynne słowa Protasiuka „Tak lądują debeściaki”, ujawnione przez nieoceniony TVN, które miały udowodnić, że piloci byli szaleńcami. Niedawno, gdy coraz częściej zaczęto zastanawiać się nad brakiem ciał na miejscu katastrofy, „cudownie” na lokalnym portalu z Ostrołęki odnalazł się film, na którym widać szczątki ludzkie, tak samo prawdziwe jako fotomontaże na zdjęciach wykonanych przez Siergieja Amielina, autora książki „Ostatni lot”, przedstawiającej wersję rosyjską obwiniającą polskich pilotów jako prawdziwą. Kłamstwo smoleńskie może żyć własnym życiem tym łatwiej, że tzw. śledztwo polskie prowadzone przez prokuraturę jest fikcją. Nie mamy żadnych dowodów rzeczowych. Wrak samolotu pozostanie na lotnisku w Smoleńsku do końca postępowania sądowego w Rosji, a więc zapewne przez lata. Nie mamy oryginałów zapisów czarnych skrzynek, a kopie mogły zostać spokojnie zmanipulowane. I tak naprawdę nie wiemy czyje ciała spoczywają w trumnach. Prokuratura nie zamierza rozwiać wątpliwości niektórych rodzin ofiar katastrofy i bez odpowiedzi pozostawia wnioski o dokonanie ekshumacji, która pozwoliłaby ustalić rzeczywiste przyczyny śmierci. Tej zresztą nie znamy, gdyż podana przez Rosjan standardowa formułka: „mnogije obrażenia” mówi tyle co nic. I prawdopodobnie w poczuciu tej niewiedzy będziemy czcić 10 kwietnia pamięć poległych pod Smoleńskiem w pierwszą rocznicę tragedii, ponieważ termin dokonywania ekshumacji upływa zgodnie z przepisami sanitarnymi pięć dni później. Julia M. Jaskólska
Oficerowie pod przykryciem Watykan był w czołówce państw, którymi interesował się wywiad komunistyczny. Traktowano go na równi z krajami należącymi do NATO. Centralę w Warszawie zajmowały różne sprawy: pielgrzymki Ojca Świętego, jego encykliki, homilie, ale także stan zdrowia, a niekiedy to, co zjadł na śniadanie. Z dr. Tadeuszem Witkowskim, publicystą, badaczem akt przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej, byłym pracownikiem Służby Kontrwywiadu Wojskowego i członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych, rozmawia Bogusław Rąpała Trwa proces odtajniania materiałów dotyczących zagranicznych rezydentur wywiadu PRL. Czy mógłby Pan opisać struktury tych rezydentur oraz wskazać instytucje, w których były one szczególnie aktywne? - Do niedawna były to rzeczywiście materiały objęte klauzulą tajności, toteż o pracy rezydentur można było wnioskować w zasadzie tylko na podstawie lektury konkretnych teczek obiektowych zachowanych w postaci mikrofilmów Departamentu I MSW, tudzież na podstawie innych opracowań i instrukcji tego resortu, a niektóre z teczek zostały przecież zniszczone. Przy tym nie wszystko podlegało mikrofilmowaniu. Teczki rezydentur mówią znacznie więcej o ich działalności, oprócz konkretnych raportów przesyłanych w szyfrogramach do centrali w Warszawie zawierają bowiem dość szczegółowe plany pracy i sprawozdania, a także informacje o strukturze organizacyjnej wywiadu. Wiadomo, że na czele każdej rezydentury stał szef, zwany rezydentem. Podlegali mu oficerowie operacyjni rozmieszczeni na terenie różnych placówek przy ambasadach, konsulatach, instytutach kultury i spółkach handlowych. W dokumentach występują oni z reguły pod pseudonimami, te jednak dają się rozszyfrować choćby przez zestawienie dat nominacji i odwołań z danymi, które figurują w “instytucjach przykrycia”, takich jak Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy też Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej.
Gdzie kierowano oficerów operacyjnych i ilu? - To mogło wyglądać różnie. Rezydentura wiedeńska, np., liczyła w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku 14 pracowników rozmieszczonych w siedmiu placówkach. Liczba ta obejmowała rezydenta, jedenastu oficerów operacyjnych, szyfranta i kierowcę. Czterech pracowników (rezydent, jeden z oficerów, szyfrant i kierowca) rezydowało na terenie ambasady, jeden w konsulacie, pięciu (w tym dwóch oficerów II linii) w Biurze Radcy Handlowego. Jeden oficer zatrudniony był w Instytucie Polskim, jeden w przedstawicielstwie PRL przy ONZ, jeden (oficer II linii) w jakiejś innej organizacji międzynarodowej. O siódmej placówce dokument milczy. Tak czy inaczej to duża liczba, trzeba wszakże pamiętać, że Wiedeń był zawsze uznawany za raj dla szpiegów i w innych rezydenturach liczba pracowników mogła być znacznie mniejsza.
Kogo wyznaczano do pracy w rezydenturach? - To byli kadrowi oficerowie wywiadu cywilnego. Ci z kolei kierowali pracą pozyskanych agentów. Niektórzy z pozyskanych mogli być wcześniej tajnymi współpracownikami Departamentu II MSW (kontrwywiadu cywilnego) bądź Departamentu III, który zajmował się rozpracowywaniem opozycji politycznej w kraju. Gdy ktoś taki wyjeżdżał na Zachód, Departament I “przejmował go”, nadawał mu nowy pseudonim i wyznaczał nowe zadania. Oficer rezydentury nawiązywał z nim wtedy kontakt i wdrażał go do nowej roli. Oczywiście, agentów werbowano również spośród osób mieszkających stale poza granicami PRL, takich trzeba było jednak najpierw opracować i wciągnąć do współpracy, co nie zawsze kończyło się sukcesem.
Miejsca ulokowania agentów mogą wskazywać na główne obszary zainteresowań komunistycznych służb wywiadowczych… - Z całą pewnością. Trzeba pamiętać, że komunizm był systemem niewydolnym gospodarczo. Dlatego żeby wytrzymać konkurencję z resztą świata, państwa bloku moskiewskiego musiały kraść nowe technologie. W tym celu do współpracy pozyskiwano często specjalistów z różnych dziedzin, którzy wyjeżdżali na Zachód w ramach wymiany naukowej. Prowadzono jednak również operacje o charakterze ściśle politycznym. Na celowniku operacyjnym Departamentu I MSW znajdowały się instytucje i ludzie związani z kształtowaniem opinii, zagraniczne uczelnie, organizacje, media… w tym również (a może nawet przede wszystkim) organizacje i media polonijne, w szczególności te, które współpracowały z opozycją demokratyczną i niepodległościową w Polsce. W języku komunistów funkcjonował w związku z tym termin “dywersja ideologiczna”. Zwalczaniem “dywersji ideologicznej” zajmował się od roku 1978 Wydział XIX Departamentu I (wcześniej Wydział VIII). Konkretne zadania na tym odcinku powierzano w rezydenturach pionowi “E”.
Czy rezydentury były również odpowiedzialne za zdobywanie informacji związanych z przemysłem zbrojeniowym? - Sprawami związanymi z wojskowością zajmowali się oficerowie attachatów wojskowych przy ambasadach PRL podlegający Zarządowi II Sztabu Generalnego LWP. Im z kolei podlegała cała lokalna wojskowa agentura. Struktura ta przetrwała gdzieś do roku 1982. W momencie, kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce część pracowników ambasad i konsulatów odmówiła powrotu do kraju, doszło do dekonspiracji niektórych “oficerów pod przykryciem dyplomatycznym” i prowadzonych przez nich agentów. Centrala wyłączyła wówczas pozostałą agenturę spod kontroli attachatów. Kontrolę nad nią powierzono specjalnie utworzonemu Oddziałowi “Y”.
Instytucją, którą szczególnie interesowały się służby PRL, był Kościół katolicki. Obecnie w Polsce rozpoczął się proces lustracyjny Tomasza Turowskiego, który pracował jako “nielegał” w Watykanie. Czy zanim zrobiło się o nim głośno w prasie, natrafił Pan na jego nazwisko, gdy zajmował się Pan służbami specjalnymi? - Nie, był przecież głęboko zakonspirowanym oficerem wywiadu nielegalnego, który przeszedł do służby cywilnej w III Rzeczypospolitej. Akta takich urzędników trafiają z reguły do zbioru zastrzeżonego IPN. O przeszłości Turowskiego stało się głośno w związku z jego procesem lustracyjnym i funkcją, jaką pełnił w Moskwie przed tragiczną katastrofą smoleńską. Dzięki temu, że w ostatnim czasie odtajniono materiały Wydziału XIV Departamentu I, redaktor Gmyz mógł wpaść na trop jego działalności z czasów komunizmu. W materiałach rezydentur takich informacji nie ma. Są jedynie raporty pionu “R” oparte na doniesieniach informatorów, którzy nie byli oficerami wywiadu nielegalnego. Raporty dotyczyły różnych spraw, chociażby tego, jak dane państwo reagowało na niektóre posunięcia Stolicy Apostolskiej. Takie meldunki spływały do centrali z całego świata. Watykan znajdował się w czołówce państw, którymi interesował się wywiad komunistyczny. Traktowano go na równi z państwami należącymi do NATO. Centralę w Warszawie interesowały różne sprawy: pielgrzymki Ojca Świętego, jego encykliki, homilie, ale także stan zdrowia, a niekiedy to, co zjadł na śniadanie. Przedmiotem zainteresowania była też w równym stopniu sytuacja w Kościele polskim, tak jak widziano ją z perspektywy Watykanu i innych państw. Co ważniejszymi informacjami centrala dzieliła się z sojusznikami, o czym świadczą choćby zachowane dokumenty w języku rosyjskim.
Czy “nielegałowie” byli całkowicie wyłączeni spod kontroli rezydentur? - Z reguły nie dochodziło do bezpośredniej współpracy między oficerem nielegalnym a rezydentem. Rezydentura wykonywała jednak niekiedy czynności pomocnicze na rzecz “nielegałów”. Należało do nich m.in. informowanie o zaostrzającej się sytuacji wywiadowczej w danym kraju, o sytuacji na przejściach granicznych, a także zabezpieczanie danych o ruchu wizowym czy pomoc w organizowaniu fałszywych dokumentów. Szef rezydentury mógł mieć niekiedy dostęp do informacji, kto jest “nielegałem”, ale inni oficerowie takiej wiedzy nie posiadali, a w każdym razie nie powinni jej posiadać. W latach 80. prowadzeniem “nielegałów” zajmował się Wydział XIV Departamentu I MSW. Podczas gdy korespondencja między rezydenturą a centralą w Warszawie przybierała na ogół formę wysyłanych oficjalnie szyfrogramów, “nielegałowie” posługiwali się w komunikacji z Wydziałem XIV metodami, które technologia informacji określa dziś mianem steganografii i korzystali z własnych kanałów przesyłowych, najczęściej radiowych i (w późniejszym okresie) komputerowych.
Czy zgodziłby się Pan z tezą postawioną przez byłego szefa UOP Zbigniewa Siemiątkowskiego, że to, iż do dzisiaj nasze służby nie zostały oczyszczone z agentów wywiadu PRL, “zawdzięczamy” Stanom Zjednoczonym, które forsowały decyzję o pozostawieniu ich w służbie i pozyskaniu do dalszej pracy po 1989 roku? - Oczywiście, że nie! Przedstawiciele dawnego peerelowskiego wywiadu, którzy nadal sprawowali swoje funkcje po roku 1989, nie prowadzili rozmów w tej sprawie z władzami amerykańskimi ani z amerykańskim agencjami rządowymi. Wiosną 1990 roku rzeczywiście doszło do nieoficjalnych rozmów z przedstawicielami CIA, ale Centralna Agencja Wywiadowcza nie ma statusu agencji rządowej. Jest jedną z szesnastu agencji należących do tzw. Wspólnoty Wywiadowczej (Intelligence Community) i przy tym – jedyną agencją niezależną. W Stanach Zjednoczonych poszczególne resorty władzy wykonawczej posiadają własne jednostki organizacyjne zajmujące się gromadzeniem informacji związanych ze sprawami bezpieczeństwa narodowego, wywiadu i kontrwywiadu. Departament Obrony ma ich osiem, Departament Sprawiedliwości dwie, Departament Bezpieczeństwa Państwa również dwie. Jedna podlega Departamentowi Stanu, jedna Departamentowi Zasobów Energetycznych, jedna Departamentowi Finansów. Prezydenci Stanów Zjednoczonych korzystają z usług CIA jako niezależnej organizacji cywilnej zajmującej się wywiadem zagranicznym, nie mają jednak bezpośrednio wpływu na podejmowane przez nią działania. W książce Zbigniewa Siemiątkowskiego “Wywiad a władza” znalazłem zresztą zdanie świadczące o tym, iż przedstawiciele agencji świadomie dążyli do odsunięcia amerykańskich instytucji federalnych od rozmów z delegacją wywiadu ówczesnego MSW. “Pierwotnie planowano (…) – pisze autor, powołując się na Beardena – nawiązanie kontaktów w Waszyngtonie, ale zrezygnowano z tego zamiaru, gdyż CIA zależało na zachowaniu pełnej dyskrecji, a zgodnie z prawem amerykańskim do operacji tej musiałoby być włączone FBI”. Czy o strategii CIA zadecydowały jakieś partykularne interesy, czy po prostu pragmatyka wywiadowcza, tego nie wiemy. Można jednak mieć wątpliwość, czy z punktu widzenia FBI, której działaniom przyświeca przede wszystkim troska o bezpieczeństwo wewnętrzne Stanów Zjednoczonych, było to dobre rozwiązanie. Któż bowiem mógł dać gwarancje, że peerelowska agentura zamrożona na kontynencie amerykańskim nie zostanie wykorzystana w przyszłości przez dawnych moskiewskich mocodawców. Dziękuję za rozmowę.
“Niema Polski bez Śląska, Śląska bez Polski!” Sześć lat minęło w dniu 20 go marca od owej pamiętnej chwili, gdy lud górnośląski przez głosowanie powszechne zadokumentował wobec świata swą wolę niezłomną należenia na zawsze do swej Macierzy-Polski; pię lat upłynie w dniu 20 go czerwca od tego radosnego dnia, w którym na wyzwolonej już z sześciowiekowej niewoli ziemi śląskiej rozbłysły w słońcu sztandary polskie powiewające nad wkraczającymi na Górny Śląsk wojskami Rzeczypospolitej, głosząc światu, że prastara ta ziemia Piastowska polską jest i polską odtąd pozostanie na zawsze. Pamiętne daty, wzruszające do głębi wspomnienia. A dziwnym zbiegiem okoliczności łączą się one w tym roku z inną, bardzo odległą i nad wyraz smutną rocznicą. Oto jest w tym roku pełnych sześć wieków od chwili, gdy zniemczali książęta śląscy oderwali się od Polski i poszli w służbę obcą. Czego nie dokonali Niemcy orężem, tego dokonało przeniewierstwo Piastowiczów śląskich. W czasie, gdy Władysław Łokietek, ów niezapomniany szermierz ducha narodowego i jedności narodowej w epoce największego zamętu w Polsce Piastowskiej, zajęty był ciężką wojną z Krzyżakami, książę wrocławski Henryk VI oddał Janowi Luksemburskiemu, synowi cesarza niemieckiego Henryka VII, od 1300 roku królowi Czech, Wrocław i ziemię wrocławską na własność zastrzegłszy sobie tylko dożywocie. Było to w 1327 roku. W ślad za przeniewierczym księciem wrocławskim poszli inni książęta śląscy. Niepomni obowiązków wobec Polslki, zapierając się krwi swojej i pochodzenia, złożyli w dniu 18 go lutego tegoż roku hołd Janowi Luksermurskiemu i uznali się ze lenników korony św. Wacława książęta Kazimierz cieszyński i Bolko niemodliński, następnego dnia uczynili to samo książęta Bytomia i Koźla w d. 24. lutego poszli w obce jarzmo książęta Oświęcimia i Raciborza, a w dn. 5-go kwietnia złożył hołd poddańczy książę Opola. “Cóż ich do tego wiodło”? – zapytuje znany historyk Śląska, dr. Feliks Koneczny, i tak odpowiada na to pytanie: – “Zniemczenie, germanizacja tak im wypaliła serca, że z niechęci, iż polskie imię znów blaskiem się okrywa, z wściekłej zazdrości, iż dom Piastowski w innej linji znowu królewską koroną jaśnieje, woleli służyć obcemu domowi, niż znieść przewagę Krakowa; znienawidzili innych linji swojego własnego Piastowskiego rodu, a przez to nie cierpieli też wszystkiego, co polskie; w swym własnym kraju nie znosili przecież polskiego ludu, popierali natomiast Niemców”. Zaprzaństwo swe Piastowicze śląscy posunęli do tego stopnia, że gdy, na podstawie zawartego w 1335 roku między Kazimierzem Wielkim a Janem Luksemburskim w Trenczynie układu, mogli książęta polscy pozostać przy Polsce, tylko trzech z nich , a to księżęta jaworzyński, świdnicki i ziembicki, skorzystali z tego układu i opowiedzieli się przy Polsce i dzięki nim Śląsk odpadł formalnie już od Polski. W ten sposób “lud polski na Śląsku, jedyny prawy tej ziemi obywatel, został przez swych książąt do reszty zaprzedany niemczyźnie właśnie w chwili, gdy w Polsce panował król chłopków”. Jednocześnie zniemczali śląscy Piastowicze zaczęli odtąd używać za herb swój orła czarnego, zamiast polskiego orła białego, dla zadokumentowania haniebnego swego przeniewierstwa wobec Ojczyzny. Tym trybem rzeczy został Śląsk na długie wieki dla Polski stracony. Z pod panowania Luksemburczyków przeszedł pod berło Habsburgów, a następnie Hohenzollernów. Sześćset lat trwała niewola, a z niewolą niedola ludu śląskiego. W Polsce tymczasem nie zapomniano o Śląsku i żywem było ciągle pragnienie odzyskania go na nowo. Ono to, między innymi, sprowadziło unję między Polską i Litwą, a panowie polscy, dając koronę Władysławowi Jagielle, kładli mu jako warunek – obowiązek odebrania utraconych ziem polskich, a w liczbie ich Śląska. Istotnie też wróciły w ciągu XV wieku do Polski przynajmniej Księstwo Oświęcimskie, Siewierskie i Zatorskie. O tem zaś, jak bardzo odzyskanie Śląska leżało na sercu najpierwszym i najświatlejszym politykom polskim XV wieku, świadczą słowa Jana Długosza, który tak pisał: “Teraz szczęśliwym mienię siebie i swoich współczesnych, że oczy nasze oglądają połączenie się krajów ojczystych w jedną całość, a szczęśliwym byłbym jeszcze, gdybym doczekał za łaską Bożą odzyskania i zjednoczenia z Polską Śląska”. W XVII wieku słynny kaznodzieja Młodzianowski zapytywał z żalem: “Śląsko, spolaczejesz-że ty kiedy”, tj. czy będziesz znów polskim? Lecz niestety, na pytanie to nie dawała odpowiedzi ówczesna polityka polska, pomimo, że konjunktury były dla tej sprawy niejednokrotnie wcale pomyślne.
A tymczasem lud śląski, choć skuty w kajdany niewoli, żył i rozwijał się w duchu polskim. Podróżnik niemiecki, Ulryk Werdun, który w połowie XVII wieku zwiedzał te strony, pisał: “Daleko na Śląsku nie mówią jeszcze innym językiem, jak polskim językiem”. Gdy o wiek później Fryderyk II pruski zagarniał Śląsk, nie tylko Górny Śląsk, ale część Dolnego były jeszcze czysto polskie. To też gdy Julian Ursyn Niemcewicz w 1821 roku zwiedzał Śląsk, mógł słusznie powiedzieć o nim: “Wszystko tu takie, jak u nas: taż sama mowa, stroje, obyczaje, położenie kraju, wszystko świadczy, że Polska i Śląsk jednym narodem, jedną były krainą”. Stwierdzały to samo zresztą i daty statystyczne. Faktem jest, że jeszcze w 1831 roku statystyka pruska obliczyła stan ludności polskiej w powiatach: Pszczyna, Rybnik, Lubliniec, Oleśno, Strzelce Wielkie na 92 do 94 procent, w innych (kluczborskim, koźlińskim, opolskim) na przeszło 76 procent. Pogorszenie tych stosunków były dziełem czasów późniejszych, czasów wytężonej roboty germanizatorskiej, której na szczęście przeciwstawił się rozpoczęty w drugiej połowie XIX wieku ruch narodowy polski, prowadzony przez takich działaczy, jak Józef Lompa, Juljusz Ligoń, Karol Miarka i tylu innych, którzy piórem i żywem słowem krzepili i podtrzymywali wśród ludu górnośląskiego ducha narodowego i poczucie przynależności do Matki-Polski. Dzięki ich pracy i trudom, lecz przede wszystkiem dzięki zakorzenionej głęboko w duszy ludu górnośląskiego miłości dla Polski – Górny Śląsk w najsroższych czasach ucisku germanizacyjnego trwał niezłomnie w swych uczuciach i tęsknotach ku Polsce, a gdy wybiła na zegarze dziejowym godzina, w której mógł swą polskość zamanifestować, uczynił to w sposób tak żywiołowy, że zdumiał się świat cały. Dziś, patrząc z perspektywy dziejowej na drogę, jaką przebić musiał Górny Śląsk w swem dążeniu do złącznenia się z Macierzą, winniśmy postawić sobie jako nakaz naczelny – czynić wszystko, co w naszej mocy, aby tej ukochanej i tak drogiej nam ziemi Piastowskiej zapewnić rozwój jak najświetniejszy.
“Niema Polski bez Śląska, Śląska bez Polski!” – Słowa te, wypowiedziane na rynku katowickim przez ministra Kwiatkowskiego w dniu obchodu sześciolecia plebiscytu, 20 go marca b. r., powinny stać się hasłem dla całego narodu, całego społeczeństwa polskiego w pracy nad takiem zespoleniem Górnego Śląska z Polską, żeby powstał tu granitowy bastjon kultury polskiej, o który rozbijać się będą bezskutecznie wszelkie wrogie zakusy. Bo nie brak, niestety, takich zakusów i dlatego konieczna jest z naszej strony czujność jaknajwiększa, konieczne jest ufundowanie polskości na Górnym Śląsku na takic niewzruszalnych podstawach, by żadne moce piekielne podważyć ich nie były w stanie. Zrobiono w tym kierunku już wiele, lecz do zrobienia pozostaje jeszcze bardzo wiele. I tu powołane jest do jaknajwiększego wysiłku całe społeczeństwo, które jest dziś zainteresowane w najgłębszych warstwach w dalszych losach Górnego Śląska, jest – co więcej – odpowiedzialne za nie wobec przyszłych pokoleń, wobec historji. Trzeba, by Polska cała, jak długa i szeroka, przejęła się zgodnie zrozumieniem, czem jest dla nas Górny Śląsk, a rozumiejąc to, poparła zgodnie wysiłki, skierowane ku ugruntowaniu podstaw jaknajwspanialszego rozwoju tej dzielnicy i pomyślności jego ludu w związku z Macierzą. Niech lud górnośląski widzi we wszystkiem, że Polska o niego dba, że się o niego troszczy, że jest dlań matką kochającą. Niech z tego ludu każdy, od dziecka do starca, odczuwa w całej pełni ciepło serdecznej miłości ze strony całego społeczeństwa polskiego, niech w tej miłości czerpie siły do pracy dla dobra i szczęścia Rzeczypospolitej Polskiej i wiarę w jasną, świetlaną przyszłość pod znakiem Orła Białego. Na takim fundamencie – zrozumienia wzajemnego i miłości wzajemnej – oparta zgodna, jedną myślą przejęta praca nad stopieniem w jeden harmonijny organizm państwowy odzyskanej po 600 latach rozłąki ziemi śląskiej i odrodzonej do nowego życia niepodległego Polski – wyda plon stokrotny. Do pracy więc – w imię wspólnej sprawy, której na imię potęga i szczęście Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej i zjednoczonego z nią w wysiłkach ku stworzneiu wielkiej przyszłości Górnego Śląska! Pamiętajmy, że “niema Polski bez Śląska – Śląska bez Polski!” Redakcja “Straży Polskiej”
27 lutego 2011 "Demokracja jest zagrożona"- powiedział wczoraj pan Jarosław Kaczyński, głównodowodzący demokratyczną partią o nazwie Prawo i Sprawiedliwość. „Są prawdy polityczne, których się nie wymyśla, lecz po prostu stwierdza się ich istnienie i trzeba wprowadzić je w życie”- powiedział jak żył - zmarły w 1952 roku szef antydemokratycznej i konserwatywnej grupy we Francji o nazwie Action Francaise - Charles Maurras. Zapewne Maurras by się ucieszył, bo nienawidził chaosu demokracji, całego tego zgiełku, tej organizowanej propagandowej oprawy- z której i tak nic nie wynika. Był zatwardziałym zwolennikiem monarchii.. W demokracji lud musi mieć serce na krok przed rozumem- i ma.. Bo rozum w demokracji gromadnej i kolektywnej oraz tłumnej nie jest do niczego ludowi potrzebny. Wystarczy, że zagłosuje emocjonalnie, da się uwieść pozorom i lotnym piaskom iluzji, i uczestniczy całym sercem- bez rozumu- w organizowanych bachanaliach. Tyle jego.. Reszta należy do kogo innego. Powiedzmy sobie prawdę- do spec służb. To one kreują, ustawiają , organizują i wygrywają wybory.. Czasami się nie uda do końca spolaryzować nastrojów i skanalizować tak, jakby się chciało.. I taka Liga Polskich Rodzin czy Samoobrona przemknie się do Sejmu.. Czy taki Tymiński na prezydenta.. Ale potem zastosuje się odpowiednie metody medialnej polaryzacji.. I wszystko wraca do normy. Demokraci okrągłostołowi pozostają we własnym gronie.. Tak jak obecnie.. Nie ma nikogo, kto mógłby zakłócić sielankę likwidowania państwa, zadłużania go, rugowania cywilizacji łacińskiej z naszego życia.. I wpędzania nas wszystkich w lichwiarską niewolę międzynarodówki.. Ale jest małe światełko w demokratycznym tunelu, bo nie jest tak, że wszystkie przypadki i całe nasze życie do końca da się zorganizować od góry.. Że rządy i parlamenty demokratyczne wiedzą lepiej, jak mamy postępować, mimo, ż dostaliśmy od samego Pana Boga- rozum i wolną wolę.. Właśnie pozbawianie nas decydowania o sobie za pomocą swojego własnego rozumu- jest przejawem walki z cywilizacją łacińską.. Człowiek samodzielnie, nie w tłumie demokracji- myśli racjonalnie.. I w miarę racjonalnie podejmuje decyzję, bo podejmuje je w swojej sprawie.. Nieraz się pomyli, ale to na własny rachunek i nie specjalnie.. Natomiast rząd i parlament podejmując decyzję za nas, mylą się prawie zawsze. Bo jest to decyzja kolektywna obejmująca wszystkich ludzi mieszkających na terenie danego terytorium.. A nigdy jedna określona decyzja nie może być dobra dla wszystkich, indywidualnych, każdy ma swój własny punkt widzenia.. Właśnie centrum Informacyjne Rządu poinformowało, że rząd zrobi niektórym „ obywatelom” dobrze, ponieważ zadecydował, że od 1 stycznia 2012 roku zostanie zniesiony obowiązek posiadania NIP przez osoby fizyczne nieprowadzące działalności gospodarczej i niepłacące podatku VAT. Będą mogły posługiwać się jedynie numerem PESEL. Natomiast firmom, które nadal będą musiały posługiwać się NIP, od 1 lipca 2011 roku będzie on nadawany od ręki, a nie w drodze decyzji administracyjnej.. Oczywiście pożyjemy, zapewne – zobaczymy.. Bo o tylu rzeczach już się mówiło ale się nie dotrzymało, tym bardziej, że na jesieni są wybory demokratyczne i parlamentarne, a przed takimi igrzyskami zazwyczaj więcej mówi się o tym co „ obywatel” chciałby usłyszeć. O tym akurat Centrum Informacyjne Rządu nas informuje, bo na przykład do tej pory nas nie poinformowało o składzie delegacji, o jej zawartości personalnej, w Radzie Europy, gdy zapadła decyzja o zniesieniu kary śmierci w przypadku wojny.. Nie wiadomo kto tę bzdurę podpisał.. I nie można się dowiedzieć.. Tak jak nie wiadomo, kto podpisał podczas obecności w kurorcie Cancun polskiej delegacji papierów dotyczących walki z globalnym ociepleniem, którego nie ma- i nie znamy składu polskiej delegacji, która była tam obecna i ktoś spośród niej się pod tym rabunkiem podatników podpisał... Członkowie delegacji powinni się natychmiast ujawnić, ale widocznie wstydzą się tego co zrobili.... Ale wtedy „ demokracja nie była zagrożona”. Wtedy pan Jarosław Kaczyński nic nie mówił, dopiero teraz demokracja- ten zabobonny bożek –jest zagrożona.. Niezależnie czy NIP dla poniektórych „obywateli” nie będzie obowiązkowy, czy też władza kolejny raz zapomni co mówiła wcześniej- będzie nowa biurokracja.. To z całą pewnością, wszak żyjemy w demokratycznym państwie biurokratycznym i biurokracja jest w jego budowie – priorytetem. Tak jak socjalizm.. Co stwierdził ewidentnie prezes GUS, za co został pozbawiony stanowiska. To i prezes GUS musi kłamać, żeby „obywatele” nie dowiedzieli się jaki jest prawdziwy stan państwa polskiego jako części Unii Europejskiej? Od 1 lipca 2011 roku ma ruszyć Centralny Rejestr Podmiotów Krajowej Ewidencji Podatników(????) Ach., centralny? I nie chodzi o Dworzec Centralny, bo ten już jest! Władzy chodzi o to, żeby przyspieszyć obieg informacji w urzędach skarbowych i przyspieszyć rabunek, pardon- obsługę podatników?(???) Naprawdę? Obsługę podatników, a nie rabowanie podatników, którego celem jest właśnie powołanie Centralnego Rejestru Podmiotów Krajowej Ewidencji Podatników? Państwo biurokratyczno- socjalistyczne potrzebuje podatków. Dużo podatków, bo ma duże potrzeby wydawnicze, o czym można się przekonać czytając moje codzienne felietony.. Kali kraść krowę- to dobrze, jak Kalemu uniemożliwić ukradzenie własnej krowy - to źle.. „Obywatele” chronią się przed kradzieżą państwową do tzw. szarej strefy, a tak naprawdę strefy wolności podatkowej.. Gdyby wszyscy” obywatele” zeszli do podziemia gospodarczego, oprócz ma się rozumieć biurokracji, bo ta jest integralną częścią opresyjnego państwa demokratycznego i prawnego , to biurokracja prawna i demokratyczna musiałaby zająć się na poważnie szarą strefą.. I tak mimo jej istnienia, ma wpływy z podatku VAT i akcyzy poukrywanej w produkowanych towarach, ale produkowanych nie przez rząd.. Tylko przez niewolniczych „obywateli” biurokracji i państwa demokratyczno- prawnego..
Teraz uściślą informacje dotyczące obywatelskich płatności, wszak żyjemy w państwie i społeczeństwie obywatelskim i oddawanie swoich 83% dochodów- to za mało, więc demokratyczne państwo prawne obmyśla jakby tu jeszcze obskubać swoich niewolników zwanych dla niepoznaki obywatelami.. Bo dlaczego można urządzać referenda w każdej sprawie, no prawie w każdej, a nie wolno urządzać referendum w sprawie podatków??? Najistotniejszej sprawie w państwie. Tylko jeden obcy facet z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego utrzymywanego przez George’a Sorosa robi z nami co chce? Zadłuża i podnosi.. I nie można go pogonić na powrót na Węgry.. Musi być bardzo mocno osadzony i nietykalny.. Jego nazwisko to Jacek Vincent Rostowski. On robi z nami fiskalnie co chce, a jego córka Maya pomaga panu ministrowi spraw zagranicznych, panu Radkowi Sikorskiemu doradzając mu w sprawach zagranicznych.. To znaczy, z tym, że nie na pewno doradza pani Radkowi.. Może doradzać jego żonie- Annie Applebaum, która jest bardzo wpływową kobietą w Stanach Zjednoczonych, z którymi to Stanami jesteśmy zaprzyjaźnieni. No , nie tak jak z Kazachstanami... Przyjaźń oczywiście zobowiązuje. Taki Łukaszenka nie chce się przyjaźnić — to ma za swoje.. Chce sobie sam porządzić, bez firm konsultingowych, bez rynków finansowych, bez G. Sorosa i jego fundacji otwartych społeczeństw.. Nie wiem, czy pani Maya Rostowska doradzała panu Radkowi Sikorskiemu albo jej żonie, żeby wydał ten komiks o Chopinie, w ramach propagowania Chopina w Europie, za 27 000 euro, a który to komiks poszedł na przemiał, bo „ artyści” komiksowi zawarli w nim między innym następujące słowa lub ich zbitki:” Je…y cweloholokaust”,” „Ta ci…a co tu siedziała”, „Na ch…j on tam stoi”, czy „ efekt koniowalenia”(!!!) To wszyto z godłem polskim w nakładzie 2000 egzemplarzy.. No i co panie premierze Kaczyński, jest ta demokracja zagrożona, czy może jeszcze nie? A wie Pan co ja myślę?… Że to nie demokracja jest zagrożona. To my jesteśmy zagrożeni przez demokrację totalitarną i kloaczną.. Bardzo ściekową.. To my jesteśmy więźniami demokracji, a Pan jest tylko jej mocnym ogniwem.. I nie tym brakującym.. Ale jednym z najważniejszych.. WJR
Szkoła manipulacji Kampania przeciw książce Romana Graczyka o Tygodniku Powszechnym jest wręcz modelowa dla działania establishmentu III RP i dlatego warta jest analizy i monitorowania. I o niej będzie w tym felietonie. Ale zanim przejdziemy do spraw poważnych dygresja o rzeczy, która taką nie jest czyli o profesorze Sadurskim. „Ten jeden z najwybitniejszych polskich intelektualistów” poświęca mi sporo swoich, blogierskich wysiłków. Niestety, pewnie z powodu kompleksów, nie mogę się mu tym samym zrewanżować. Aby jednak nie być oskarżonym o czarną niewdzięczność tym razem swoją niegodną klawiaturą spróbuję chociaż troszkę oddać mu na co zasłużył. Profesorowi, jako rasowemu liberałowi, świętości z kościoła przemieściły się do salonu. Jeśli więc ktoś, jak ja, poważy się zjechać patetyczne brednie wyniesionego na piedestał przez towarzystwo intelektuała, w tym wypadku Marcina Króla, to widocznie powodowany musi być kompleksami. Ta szkoła krytycznego myślenia właściwa jest również Królowi. Ten z kolei uznaje Graczyka za „karła”, który dowartościowuje się usiłując strącać z piedestału „olbrzymów”. Tymi historycznymi olbrzymami na miarę Kościuszki i Piłsudskiego są redaktorzy Tygodnika, wśród których, jak skromnie zaznaczył Król, był również on sam. Napisał, że jego ojczyzną było rzeczone pismo. Wydaje się więc, że drobna różnica między Piłsudskim, a Królem polega na tym, że dla tego pierwszego ojczyzną była Polska. W tym samym czasie co książka Graczyka pojawia się publikacja Jana Grossa, który w sposób nierzetelny czyni z Polaków wspólników holocaustu. W wypadku Grossa salon apeluje o prawo do nawet najdalej idącej krytyki i zmierzenia się z obowiązującymi stereotypami. W wypadku Graczyka oburza się na szarganie świętości. Zaiste, dla jednych ojczyzną jest Tygodnik Powszechny.
Zaraz, ale miało być o Sadurskim… Co by tu jeszcze o nim? Acha, profesor zauważa, że prawie wszystkie swoje teksty poświęcam Wyborczej. Wedle klasycznej definicji prawdy profesor kłamie, co można stwierdzić empirycznie. Ale według liberalnej definicji Sadurskiego ma rację, gdyż jest „jednym z najwybitniejszych polskich intelektualistów”. Dlaczego nim jest? Bo tak z pewnością powie o nim Marcin Król. A przecież Król jako jeden z najwybitniejszych musi znać innych najwybitniejszych. Może nawet uczyni Sadurskiego redaktorem Tygodnika honoris causa? Żeby jednak Sadurski miał trochę racji również w tradycyjnym sensie, specjalnie dla niego w tym felietonie napiszę coś o Wyborczej.
Weekendowy organ Michnika zaczyna się od kolejnej wrzutki na temat Smoleńska. Bo wprawdzie wykształciuchy mają już dosyć gadania o trupach, ale jeśli z właściwej pozycji, to jak najbardziej. A właściwa to ciąg dalszy insynuacji na temat presji wywieranej na pilotów. Tym razem więc czytamy na pierwszej stronie, że jakiemuś anonimowemu członkowi BOR-u przypomniało się nagle, że przed startem był jakiś spór między gen. Błasikiem, a pilotem Protasiukiem. I już sprawa jest oczywista. Na pewno pilot nie chciał lecieć, a generał Błasik zmusił go na osobiste życzenie prezydenta Kaczyńskiego. Co, że w dokumentach śledztwa nic na ten temat nie ma? Przecież sprawa oczywista. Tylu już było anonimowych świadków i nieistniejących dokumentów. Zapewniam Czytelników, że Wyborcza dostarczy nam kolejnych, a przecież trzeba jej ufać jak mówią najwybitniejsi. To pierwsza lekcja dziennikarstwa a la Wyborcza, a w środku wywiad oburzonego olbrzyma z Tygodnika Krzysztofa Kozłowskiego. Wywiad ważny bo przeprowadza go sam Paweł Smoleński. A to też nie byłe kto, ten sam, który kupował Michinkowi magnetofon do podsłuchiwania Rywina. Kiedy szefowi nie chciało się pisać wstępniaków objaśniających jakieś ważne zjawisko, Smoleński zawsze na posterunku robił właściwy reportaż. To on rozczulał nas łzami w oczach córeczki ubeka, zabójcy Bogdana Włosika; to on stworzył postać innego ubeka, który pouczał nas o złu lustracji. I teraz nie zawodzi. Sufluje Kozłowskiemu kolejne tematy do oburzenia z wprawą cyrkowego żonglera. Zapyta więc zdumiony o opinie Graczyka na temat nieprzyjaźni Stefana Wyszyńskiego i Tygodnika, a kiedy oburzony Kozłowski wywodził będzie o miłości, którą prymas darzył jego środowisko, nie wspomni o żadnym z faktów, które przytacza autor książki. Smoleńskiego najbardziej intryguje postawa „Tygodnika” w sprawie wietnamskiej wojny. Graczyk wspomina bowiem o antyamerykańskich artykułach w „Tygodniku”. Zadaje pytanie czy były one niezbędne. Jest to jednak detal w blisko 500 stronicowej książce. Czytelnik Wyborczej sądził natomiast będzie, że kwestia wietnamska jest w książce Graczyka sprawą centralną. Tak jak uzna, że nie przytacza on żadnych dowodów współpracy agentów z Tygodnika poza kwitami z lokali. Tak twierdzi Kozłowski i kłamie o czym Smoleński, jeśli zajrzał do książki, musi wiedzieć. Ale swoją ewentualną wiedzą z czytelnikami się nie dzieli. W podobnym duchu wypowiadali się historycy zaproszeni do komentowania sprawy w Tygodniku Powszechnym. Andrzej Friszke raz jeszcze dowodzi, że jest szczególnym typem historyka, tzn. historykiem salonowym, a różnica ta jest analogiczna do tej między demokracją, a demokracją ludową. Ale co się stało Andrzejowi Paczkowskiemu? Przypomina się sprawa książki Pawła Zyzaka. Pracy, w której udokumentowane jest wszystko, zarzucano brak dowodów. Ponad 600 stronicową biografię sprowadzono do zdania jednego ze świadków o tym, że raz młody Wałęsa nasikał do chrzcielnicy. Brakuje tylko, aby o książce Graczyka wypowiedział się premier.Wildstein
PRÓBY ZBURZENIA JASNEJ GÓRY Miesięcznik sanktuarium Matki Bożej Jasnogórskiej „Jasna Góra” nr 2/84 zamieścił relację Kazimierza Hektora z Wrocławia – Pawłowic na temat niezwykłych okoliczności obrony Jasnej Góry w dniu 1 i 2 września 1939 r. Prezentujemy ten tekst w całości… Nad położeniem jasnogórskiego sanktuarium w okresie okupacji hitlerowskiej (1939-1945) od kilku lat prowadzone są badania naukowe. Wyniki tych ustaleń w pełnej wersji opublikował o. Janusz Zoudniewek w roczniku „Studia Clarmonta” (1980, s. 300-373). Nadal jednak niewyjaśnioną w pełni pozostaje sprawa bezskutecznych prób zburzenia Jasnej Góry przez wojska niemieckie w pierwszych dniach września. Możliwość takich przedsięwzięć wydaje się bardzo prawdopodobną gdy uwzględnimy fakt ataków podjętych na kult Matki Bożej Jasnogórskiej Królowej Polski przez czołowych ideologów nazizmu i propagandą faszystowską.
W 1958 r. sąsiad mój, Stanisław Biegalski (obecnie nieżyjący) poprosił mnie, ażebym napisał i wysłał do Kurii we Wrocławiu opisany cud obrony Jasnej Góry przed zbombardowaniem przez Niemców w dniu 1 i 2 września 1939 r. Przebieg bombardowania przekazali mu naoczni świadkowie, Niemcy (nazwisk nie pamiętam). Zeznania Stanisława Biegalskiego spisałem w formie protokołu w brudnopis i następnego dnia przepisany na maszynie doręczyłem osobiście Dyrektorowi Kurii Wrocławskiej ks. Ignacemu Pawlikiewiczowi. Treść zeznania Stanisława Biegalskiego pamiętam w najdrobniejszych szczegółach. Zeznanie to jest następujące: Stanisław Biegalski, mieszkający w pow. Kępno, woj. poznańskie często wyjeżdżał na roboty do Niemiec, do wsi Pawlowitz, obecnie Pawłowice. W lipcu 1939 r. również wyjechał do Pawłowic na roboty. Pracował u Niemca, który był pracownikiem placowym na lotnisku wojskowym obok Pawłowic. Niemiec ten darzył Biegalskiego wielką przyjaźnią, ponieważ obaj byli gorliwymi katolikami. W dniu 2.IX.1939 r. Niemiec po powrocie z pracy poprosił Biegalskiego do budynku gospodarczego i upewniwszy się, że nikt ich nie może słyszeć, zażądał przyrzeczenia zatrzymania w tajemnicy tego, co mu powie, dodając przy tym, że nie może tego zdradzić nawet najbliższym osobom. Po otrzymaniu żądanego przyrzeczenia powiedział: „Wasza Madonna wczoraj i dzisiaj dokonała wielkiego cudu i nie pozwoliła zbombardować Swojej siedziby w Częstochowie. Wczoraj wysłano eskadrę samolotów celem zbombardowania Jej Kościoła. Piloci wrócili i mówili, że otrzymali złe szkice, ponieważ w miejscu celu było wielkie jezioro i tam bomby rzucili. Dowództwo orzekło, że jest to sabotaż, pilotów oddano pod sąd polowy. Po południu tego dnia wysłano drugą_ eskadrą, i ci zawiedli, ponieważ w miejscu celu widzieli wielki bór leśny. I chociaż rzucili tam bomby, podzielili los swoich poprzednich kolegów. W dniu 2.IX.1939 r. rano wysłano trzecią eskadrę, ale z załogą składającą się z samych oficerów SS, a do tego ochotników. Nikt z tej eskadry do bazy nie wrócił. Co się z nimi stało – na razie nikt nie wie. Następnego dnia, tj. 3.IX.1939 r. Niemiec ów wrócił do domu jak struty. Mocno żałował, że zdradził tajemnicą, ponieważ zaczęły się straszne aresztowania tych, którzy cokolwiek słyszeli o tym wydarzeniu. Stanisław Biegalski zląkł się nie mniej od swego Niemca, ale szybko znalazł radą na uspokojenie. Wyczytał w gazecie, że przedsiębiorstwo budowy dróg i mostów z siedzibą Wrocław – Klecina poszukują ludzi do pracy. Tam go przyjęto i zakwaterowano w remizie straży pożarnej. Zarobek 4,5 marki plus becugszajny to luksus w czasie wojennym dla Polaka. Obiady i kolacje w restauracji, Kłopot sprawiały śniadania. Ale i ten kłopot niebawem ustąpił. Biegalski z wdzięczności za odebrane łaski od Boga chodził codziennie do pobliskiego kościoła na wotywne Msze św. Zastanowił go fakt, że w ciągu miesiąca stan ludzi w kościele był ten sam, stale siedem starszych kobiet. Zauważył też, że jedna z nich mieszka blisko remizy. Ją to zaczepił pewnego dnia na ulicy i poprosił, aby dawała mu gorące śniadanie. Niemka zgodziła się, ale tylko na samą herbatę. Odtąd już codziennie wracali razem z kościoła do jej domu, gdzie w kuchni był przyjmowany herbatą. Siedząc przy stole obok kredensu, pewnego dnia mimo woli zajrzał do kredensu i zobaczył tam obraz. Na jego pytanie, dlaczego tam trzyma obraz, skoro jest osobą religijną i praktykująca, Niemka z wielką radością odpowiedziała: dobrze, że go pan zauważył. Ja o nim zapomniałam, ale teraz on wróci na swoje miejsce. Wyjęła go natychmiast, otarła z kurzu i zaniosła do pokoju. Po powrocie wyjaśniła historią schowanego obrazu. Otóż w 1936 r. syn jej jako żołnierz wstąpił do SS. Do domu wpadał często, ale z miejsca zażądał schowania obrazów, gdyż w przeciwnym wypadku będzie musiał je zniszczyć. Biegalski pyta się, dlaczego teraz obraz może wisieć na dawnym miejscu. Niemka odpowiedziała krótko: „Syn utracił zdrowie, ale odzyskał wiarę. Jak to się stało on opowie panu sam, ponieważ lepiej to wie”. I zawołała syna. Syn przyszedł do kuchni przy pomocy kul i opowiedział bardzo szczegółowo historię trzeciej eskadry bombowej, lecącej na Jasną Górę W dniu 2.12.1939 r. będąc lejtnantem lotnictwa wojskowego, formacji SS , zgłosiłem się na ochotnika do eskadry, której celem było zbombardowanie kościoła z obrazem Schwarze Madonna w Częstochowie W dniu 2.IX.1939r. zażądali ochotników dlatego, ponieważ dwie poprzednie eskadry na skutek sabotażu czy dywersji nie wykonały tego zadania. Postanowiliśmy wykonać to zadanie za wszelką cenę, gdyż taki był rozkaz naszego dowództwa SS. Zaraz po wystartowaniu, początkowo lot odbywał się normalnie. Gdzieś w połowie trasy stery nasze zaczęły działać samoczynnie i zauważyłem, że wszyscy lecą w różnych kierunkach, nie osiągając celu. Ja wylądowałem w Czechosłowacji na kartoflisku z braku benzyny. O losie kolegów nic nie wiem. Wiem, że kaleką będę do końca życia, ponieważ z Bogiem nie wolno walczyć. To moje kalectwo jest dla mnie cudem odzyskania wiary.”
Globalne niedobory, czyli czego zabraknie Na niedawnej konferencji w Davos, jakiś wysokiego szczebla polityk z Indonezji, wicepremier, czy premier, martwił się, że zabraknie paliw, surowców przemysłowych i żywności, która na rynkach światowych drożeje w zastraszającym tempie. I snuł mroczne prognozy, że przyszłe konflikty w świecie dotyczyć będą właśnie dostępu do zasobów naturalnych. Zapytany przez telewizyjnego dziennikarza, co o tym sądzę, uśmiechnąłem się i powiedziałem, że takie argumenty to osobiście znam od lat 60. XX wieku, a z literatury, to nawet znacznie wcześniej. Pierwszą prognozę o tym, że za 4 lata zabraknie ropy naftowej dostarczyło rządowi USA tamtejsze Biuro Górnictwa w latach 90. XIX wieku! W bibliotece mego ojca znalazłem książkę niemieckiego dziennikarza specjalizującego się w tej problematyce, Antona Zischki, pt. Nafta rządzi światem napisaną tuż przed wielkim kryzysem lat 30. XX wieku. Później już sam trafiłem na inną jego książkę pod równie mało oryginalnym tytułem Bawełna rządzi światem. Dziś można by wydawać książki pod podobnymi tytułami; i rzeczywiście wydaje się. Wartość tych książek jest niewielka lub żadna; pisane są przez ludzi, którzy nie rozumieją ani tego, skąd się biorą okresy przyspieszonego wzrostu cen, ani (o czym najczęściej nie myślą) skąd biorą się późniejsze spadki cen i znacznie dłuższe okresy niskich cen. Nie wiedzą, że z różnych powodów co jakiś czas (co 20-30 lat) pojawia się zwiększony popyt. Za trzy lata zabraknie ropy? Teraz to są industrializujące się i budujące infrastrukturę Chiny, Indie i jeszcze kilka dużych szybko rosnących słabiej rozwiniętych krajów. We wczesnych latach 70. XX wieku była to synchronizacja koniunktury: wszystkie główne gospodarki świata zaczęły przyspieszać w tym samym czasie. A jeszcze przedtem była to II wojna światowa. Przyczyny mogą być różne, ale skutki są zawsze takie same. Niedobór surowców, to nie to samo, co niedobór T-shirts, czy kalesonów, gdzie w ciągu 1-2 tygodni można zlikwidować niedobór. Projekty surowcowe mają ogromną skalę i proces od odkrycia zasobów do ich wydobycia na skalę przemysłową trwa 5, 10, a nawet 15 lat! Dlatego ceny rosną, a podaż nie nadąża. Za to, gdy wiele projektów zostanie ukończonych, pojawia się nadwyżka podaży, ceny spadają, a potem stabilizują się na niskim poziomie. Warto przypomnieć, że cena za baryłkę ropy spadała od wczesnych lat 80., a w I półroczu 1999 roku wynosiła zaledwie 12 dolarów! W okresach wzrostu cen pojawiają się regularnie, jak szkocki potwór z Loch Ness, takie właśnie opowieści. Do tego jeszcze dochodzą różni świrowaci uczeni, którzy by chcieli zmienić świat, np. na sielsko-wiejski, bez przemysłu, i straszą nas dodatkowo. Jeden taki intelektualnie uciążliwy typek, zresztą z prestiżowego Stanford University, wart jest uwiecznienia w tym felietonie.
OPEC: Zabraknie ropy po ataku na Iran Otóż prof. Paul Ehrlich napisał w 1968r. książkę pt. Bomba ludnościowa gdzie zapowiadał, że ludzkość przegrała wojnę o żywność i za kilka lat umrą z głodu setki milionów ludzi. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, ale nie przeszkodziło to rzeczonemu cymbałowi straszyć nas kolejnymi publikacjami w tym samym stylu. Najnowszą taką książkę, gdzie zapowiadał, że ludzkości zabraknie nie tylko żywności, ale wręcz wszystkiego napisał przed kilku laty. Doczekał się zresztą poważnych recenzji w prasie światowej i polskiej, z czego należy wnioskować, że ludzkości zapewne czegoś zabraknie. Najprawdopodobniej rozumu... Winiecki