310

W 29. ROCZNICĘ STANU WOJENNEGO W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku na terytorium całej Polski został wprowadzony stan wojenny. Gen. Wojciech Jaruzelski wypowiedział wojnę polskiemu narodowi. Zostały zawieszone wszystkie prawa obywatelskie, a działalność opozycji demokratycznej została zdelegalizowana. Na ulicach pojawiło się wojsko w czołgach i pojazdach opancerzonych. Nie działały telefony i poczta. Polskie społeczeństwo zostało przez generała Jaruzelskiego odcięte od świata. Jedynym sposobem uzyskania informacji o tym, co się dzieje w Polsce, było Radio Wolna Europa, które zresztą było bezwzględnie zwalczane przez władze PRL, a za sam odbiór tej stacji radiowej groziły surowe represje. W 29. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego warto zastanowić się nad jego konsekwencjami dla Polski i Polaków. Gen. Jaruzelski tłumaczył wówczas swoje decyzje wolą uratowania Polski przed interwencją „wielkiego brata”, czyli Związku Radzieckiego. Ta teoria została obalona już wiele lat temu. Dzisiaj powszechnie znane są wyjaśnienia ówczesnych sowieckich dygnitarzy Susłowa, Kulikowa czy też Gromyki. Wynika z nich jednoznacznie, że w drugiej połowie 1981 r. interwencja w Polsce nie była brana przez Rosjan pod uwagę. Wszystkie dostępne dokumenty GRU i politbiura KPZR potwierdzają, że w tym czasie interwencja sowiecka istniała tylko i wyłącznie w wyobraźni gen. Jaruzelskiego, który używał tej tezy jako straszaka dla polskiego społeczeństwa i działaczy ruchu „Solidarność”. Od 28 lat twierdzi on, że stan wojenny i jego wprowadzenie było „mniejszym złem” dla Polski i Polaków. Biorąc pod uwagę konsekwencje i cenę, którą polski naród musiał zapłacić za decyzję gen. Jaruzelskiego, nie można uznać stanu wojennego za „mniejsze zło”. Stan wojenny to przede wszystkim straty ludzkie i rozpacz tych, którzy utracili na zawsze swoich najbliższych i do dzisiaj nie mogą się doczekać, aby sprawiedliwości stało się zadość. Od pierwszych chwil po jego wprowadzeniu padali ranni i zabici. Bezwzględni pacyfikatorzy nie zawahali się nawet przez moment, aby użyć siły w Hucie Katowice, w kopalni Wujek i we wszystkich miejscach, gdzie stawiono opór tyranii, bestialstwu i bezprawiu. Nie możemy zapomnieć o innych ofiarach, których nazwiska nie są dziś powszechnie znane. Wielu członków podziemnych struktur opozycyjnych zostało bestialsko skatowanych lub zamordowanych przez tzw. „nieznanych sprawców”. To była zemsta za dążenia niepodległościowe tych, którzy postanowili stawić czoła stojącemu na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego gen. Jaruzelskiemu. Jedną z głównych konsekwencji stanu wojennego jest fakt, iż Polska straciła dziewięć lat w procesie demokratyzacji i transformacji. Pamiętajmy, że powstanie NSZZ Solidarność było w bloku sowieckim ewenementem. Od sierpnia 1980 r. Polska jako jedyny kraj w Europie Wschodniej weszła na drogę demokratyzacji i dialogu społecznego oraz rozpoczęła swój marsz ku demokratycznej Europie. Ta wielka nadzieja na lepsze jutro została w polskim społeczeństwie zamordowana 13 grudnia 1981 r. Tym samym system komunistyczny pokazał swoje prawdziwe oblicze i dowiódł po raz kolejny, ale na szczęście ostatni, że jest niereformowalny. Nie mogło być mowy o socjalizmie z ludzką twarzą, którego chciał Dubczek w Czechosłowacji 13 lat wcześniej. Tam idea ta została zdławiona przez czołgi Układu Warszawskiego, a później w Polsce przez gen. Jaruzelskiego i WRON, który w imię rzekomego zaprowadzania porządku coraz bardziej spychał Polskę w ślepą uliczkę dyktatury i tyranii. Stan wojenny to potężne straty gospodarcze dla Polski. Po jego wprowadzeniu wszystkie kraje wolnego świata narzuciły drastyczne sankcje gospodarcze na PRL, co spowodowało olbrzymie straty ekonomiczne, z którymi Polska musiała walczyć przez długie lata. Co więcej, zmilitaryzowanie państwa nie przyniosło oczekiwanych przez gen. Jaruzelskiego skutków gospodarczych. Stan zaopatrzenia w produkty żywnościowe pogorszył się jeszcze, a ogólna produkcja polska nieustannie spadała przez cały okres lat osiemdziesiątych. Bardzo ważną konsekwencją stanu wojennego jest jednomilionowa emigracja Polaków. Wielu z nich zostało z Polski wydalonych za poglądy polityczne - dostało paszport w jedną stronę. Inni wyjechali z powodów światopoglądowych albo po prostu za chlebem, celem zapewnienia swoim dzieciom lepszej, dostatniej przyszłości. Czy wówczas ktoś, kto nie należał do PZPR, mógł liczyć na jakiekolwiek perspektywy dla siebie i swoich najbliższych w PRL? Odpływ tak znaczącej liczby Polaków w tamtym okresie jest odczuwalny po dziś dzień. W tej potężnej grupie emigrantów znajdowało się wielu przedstawicieli polskich elit intelektualnych. Chodzi tutaj o artystów, myślicieli, profesorów, lekarzy... Zdecydowana większość polskiej elity na emigracji nigdy do kraju na stałe nie powróciła. Ten fakt stał się bardzo odczuwalny w okresie polskiej transformacji, kiedy to budowano polskie państwo na nowo. Można tylko zastanawiać się, jak potoczyłyby się losy demokratycznej i niepodległej Polski, gdyby ta część polskiej inteligencji także mogła uczestniczyć w jej budowie. Czy polska transformacja wyglądałaby inaczej? Stan wojenny został wprowadzony, aby gen. Jaruzelski i jego towarzysze utrzymali władzę. Stan wojenny przedłużył agonię systemu komunistycznego w Polsce o 9 lat. Okres ten należy uznać bezapelacyjnie za stracony w polskiej historii. Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla ludzi, którzy do tego doprowadzili! Niech stan wojenny będzie dla nas Polaków lekcją. Wolność jest rzeczą nabytą raz na zawsze. O wolność trzeba zabiegać i ją pielęgnować, aby nigdy więcej bezprawie i tyrania nie wzięły góry w naszym państwie. Co więcej, stan wojenny i późniejsze wydarzenia są pouczającą lekcją dla wszystkich tyranów i dyktatorów. Kiedy istnieje w narodzie wola wolności i demokracji, to nic nie potrafi tego zdławić. Nie pomogą żadne represje, żadna przemoc, żadna junta wojskowa. Wola wolności jest niezbywalnym atrybutem człowieczeństwa. Jej nie da się wykorzenić. Dążenia wolnościowe i niepodległościowe zawsze zwyciężą dyktaturę i tyranię, bez względu na koszty. To tylko kwestia czasu. Żadna dyktatura nie jest wieczna i prędzej czy później nieuchronnie upada. Niech to będzie przesłanie dla wszystkich narodów, które dzisiaj muszą się zmagać z tyranią i walczyć o wolność. Ich zwycięstwo jest pewne i przesądzone!
Zbigniew Stefanik 

ULGA DLA MAŁOLATÓW W tym samym czasie, gdy prezydent Bronisław Komorowski zaprasza na posiedzenie RBN Wojciecha Jaruzelskiego, a Sławomir Nowak nazywa generała „poważnym ekspertem”, skazany za „napaść na funkcjonariusza” i torturowany przez komunistyczną milicję Dariusz Bogdan wciąż nie ma szans na rehabilitację prawną.

Dariusz Bogdan mieszka we Wrocławiu. Pracuje dziś – jak przed laty – jako drukarz. Pieniędzy nie starcza nawet na ogrzewanie. - Jego mieszkanie wygląda tak samo jak 30 lat temu, te same rozlatujące się meble, fotele. Nie stać go na nowe – opowiada przyjaciel Dariusza Waldemar Kras. Historia Dariusza Bogdana pseudonim „Sybis” zaczyna się w roku 1982 r. 15-letni chłopak kolportował wtedy podziemną prasę, uczestniczył w demonstracjach, w końcu podjął współpracę z Polską Niezależną Organizacją Młodzieżową. 1 maja 1983 r. po starciach demonstrantów z milicją i ZOMO został zatrzymany po raz pierwszy i po raz pierwszy pobity. W styczniu milicja złapała Dariusza w czasie akcji plakatowej. Milicjanci nie mieli litości. W czasie śledztwa ciężko go pobili i zmasakrowali mu dłonie. Wyszedł w aresztu w lipcu 1984 r. na mocy amnestii. Do szkoły nie wrócił – dostał tzw. „wilczy bilet” odbierający prawo do nauki. We wrześniu w czasie demonstracji na ul. Sienkiewicza rzucił w radiowóz słoikiem z czerwoną farbą. Następnego dnia został aresztowany i przewieziony na komendę przy ul. Grunwaldzkiej. „Jeden z przebywających tam funkcjonariuszy w mundurze oświadczył, że to na powitanie i uderzył mnie w szczękę w ten sposób, że przeleciałem przez stojące obok krzesło. Następnie kopnął mnie kilkakrotnie w plecy oraz żołądek. Zacząłem wymiotować. Wtedy dwóch innych funkcjonariuszy w mundurach. śmiejąc się. wytarli mną wydzieliny. oświadczając, że na milicji musi być ład i porządek” – napisał w przemyconym potem z więzienia oświadczeniu Dariusz. Dariusz Bogdan miał wówczas 17 lat. Nie wiedział, że to początek tortur.

Krew na ścianach Milicjanci bili „Sybisa” przez niemal tydzień prawie bez przerwy. Uderzali go głową o ścianę, przytrzaskiwali palce. Kazali podpisać jakiś papier – podpisał. Nikogo z kolegów jednak nie wsypał. - Gdyby cokolwiek powiedział, wszyscy, cała siatka, poszłaby siedzieć – mówi Kras. Jeszcze przed aresztowaniem Dariusz zranił się w nogę. Oprawcy zerwali mu bandaż, bili w zranione miejsce. W końcu przewieźli go na pogotowie, by ponownie opatrzono nogę. W drodze powrotnej funkcjonariusz wrzucił chłopaka do nyski za nogi. Kierowca specjalnie ostro skręcał. „W tym czasie podnosiłem się z podłogi i od tej jazdy upadłem w kierunku drzwi, uderzając głowa o poręcz siedzenia. Po wyjeździe na ulicę kierowca wykonał kilka ostrych zakosów po ulicy, śmiejąc się, że im głową karoserię rozmontuję” – pisał Dariusz. Potem został przewieziony do aresztu śledczego przy ul. Świebodzkiej, gdzie znów był bity przez 2 tygodnie. Dopiero później zbadał go więzienny lekarz, który zamiast „Sybisowi” pomóc oświadczył, że… nie interesują go skutki pobicia. Z opinii lekarskiej z 1986 r., wystawionej już po zwolnieniu Dariusza z więzienia, wynika, że miał m.in. złamaną podstawę czaszki, oczopląs, uszkodzony słuch, zaburzenia funkcjonowania mózgu, ponadto lekarze Oddziału Chorób Nerwowych Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu rozpoznali depresję.
„Będziesz sobie kopał grób” Dostał wyrok roku i 10 miesięcy więzienia za „napaść na funkcjonariusza”, czyli „przestępstwo o dość dużym stopniu społecznego niebezpieczeństwa”, jak czytamy w dokumentach. Po 15 miesiącach „Sybis” wyszedł dzięki więziennemu lekarzowi, który był członkiem Solidarności Walczącej. Chłopak wciąż działał w podziemiu, próbował skończyć szkołę. - Pamiętam go z tamtego czasu. Wciąż był energiczny i pełen zapału – opowiada Piotr Malawski, znajomy Dariusza z czasów opozycji. – Przed aresztowaniem grał w piłkę, stąd zresztą jego ksywa. Jak go puścili, od razu było widać, że robili z nim straszne rzeczy. Bardzo podupadł na zdrowiu. W 1987 r. na chorego „Sybisa” napadło SB. Został porwany wprost z ulicy i wywieziony do lasu. Tajniacy straszyli go losem księdza Popiełuszki, bili, pytali o działalność. Nic nie powiedział. W lesie pod Trzebnicą kazali wysiąść z samochodu i kopać sobie grób. Nagle odjechali. Chodziło o to, by zastraszyć środowisko wydające podziemne czasopismo Międzyszkolnego Komitetu Oporu „Szkoła”, którego współpracownikiem był Dariusz. Edukacji nie skończył. Tortury w czasie śledztwa na trwałe zrujnowały mu zdrowie. Do dziś pracuje dorywczo. - Nie chodzi nawet o to, by oprawców Bogdana ukarano. Za to, co przeszedł, należy mu się choć symboliczne odszkodowanie, zadośćuczynienie. Sam się o to nie upomni – mówi Waldemar Kras. – Próbowaliśmy dochodzić sprawiedliwości, ale okazało się to niezmiernie trudne.

„Żądania bezzasadne” W 1992 r., już w wolnej Polsce, przyjaciele „Sybisa” napisali do Ministerstwa Sprawiedliwości list z prośbą o rewizję wyroku. W odpowiedzi przyszło pismo, w którym urzędnicy odmawiają rewizji nadzwyczajnej wyroku, uzasadniając to tym, że „Sąd Rejonowy prawidłowo i wyczerpująco przeprowadził postępowanie dowodowe”. Kuriozalna natomiast jest dalsza część pisma. „Zgodny natomiast z rzeczywistością jest fakt” – czytamy – „powoływania się na rozprawie przez oskarżonego Dariusza Bogdana na stosowanie wobec niego presji fizycznej w czasie czynności dochodzeniowych. Okoliczność ta była przedmiotem osobnego postępowania, które nie doprowadziło do uzyskania potwierdzenia tego zarzutu (…) Nie zostało natomiast wykazane, aby zdarzenie tego rodzaju – nawet gdyby w rzeczywistości miało miejsce – mogło wywrzeć jakikolwiek wpływ na treść orzeczenia sądowego w niniejszej sprawie”. Innymi słowy, Ministerstwo odmówiło rewizji, a fakt ciężkiego pobicia poddało w wątpliwość i dodało, że nie ma ono nic wspólnego z ewentualną zmianą kwalifikacji czynu. Po latach sprawa trafiła do Instytutu Pamięci Narodowej. IPN uznał pobicie „Sybisa” i jego kolegów za zbrodnię komunistyczną. W 2006 r. decyzją prokuratora Przemysława Cieślika śledztwo umorzył wobec niewykrycia sprawców. Na szczęście pojawili się nowi świadkowie i IPN w tym roku wznowił śledztwo, jest więc szansa, że sprawa "Sybisa" będzie wyjaśniona.- To skandal, że w podobno wolnej Polsce są problemy z rehabilitacją człowieka, który poza rzucaniem słoikami w radiowozy zajmował się też kolportażem i drukiem podziemnych wydawnictw – oburza się Piotr Malawski. – On żyje w biedzie i zapomnieniu, a jego oprawcy mają wysokie emerytury. Jedynym pocieszeniem dla Bogdana może być to, że ostatnio został odznaczony Krzyżem Solidarności Walczącej. To ironiczne – krzywi się Malawski – że tym samym Krzyżem odznaczono Annę Walentynowicz, Zbigniewa Romaszewskiego i „kryminalistę” skazanego za napaść na funkcjonariusza. Dariusz Bogdan nie chce dziś rozmawiać z dziennikarzami. Żyje samotnie.

„Nie mogłem wytrzymać” Publikujemy oświadczenie Dariusza Bogdana, które z więzienia we Wrocławiu przemycił więzienny kapelan. W 1984 r. Dariusz Bogdan miał 17 lat. Oprawcy z MO i SB złamali mu podstawę czaszki. Bogdan doznał uszkodzenia słuchu, wzroku, stwierdzono też zaburzenia pracy mózgu. Został skazany na 22 miesiące więzienia za napaść na funkcjonariusza. Do dziś nie doczekał się sprawiedliwości. Więcej o tej sprawie czytaj w najbliższym papierowym wydaniu „Gazety Polskiej”. „W dniu 27.09.1984r. ok. godz. 20 po rzuceniu słoiczka z farbą w kierunku radiowozu uciekłem w kierunku domu. Przeskakując przez płotek ogradzający kwietnik uderzyłem nogą raniąc sobie nogę poniżej kolana. W domu założyłem prowizoryczny opatrunek. Ponieważ noga mnie bolała 28.09. rano udałem się do przychodni przy ulicy Sienkiewicza. Po opatrzeniu rany wróciłem do domu, przebywając w nim ze względu na bolącą nogę. Około godziny 15 usłyszałem dzwonek w drzwiach. Podczas otwierania drzwi zostałem nimi uderzony a następnie wepchnięty do swojego pokoju, po czym do pokoju wszedł dzielnicowy wraz z trzema funkcjonariuszami w cywilnych ubraniach. Po sprawdzeniu tożsamości i pobieżnym obejrzeniu pokoju zostałem odprowadzony na komendę DUSW przy ulicy Grunwaldzkiej, gdzie przystąpiono do przesłuchania mnie. Jeden z przebywających tam funkcjonariuszy w mundurze oświadczył, że to na powitanie i uderzył mnie w szczękę w ten sposób, że przeleciałem przez stojące obok krzesło. Następnie kopnął mnie kilkakrotnie w plecy oraz żołądek. Zacząłem wymiotować. Wtedy dwóch innych funkcjonariuszy w mundurach, śmiejąc się, wytarli mną wydzieliny, oświadczając, że na milicji musi być ład i porządek. Następnie wepchnęli mnie do łazienki. Wpadając tam, uderzyłem twarzą o ścianę. W łazience starłem ze siebie wymiociny oraz zmyłem krew płynącą z rozbitego nosa. Po pewnym czasie zabrali mnie stamtąd i z pomocą kopniaków w pośladki i uda doprowadzili mnie powrotem do pokoju przesłuchań. Tam popchnęli mnie na krzesło stojące pod ścianą zaczęli dalsze przesłuchanie. Po każdej odpowiedzi bili mnie pięściami i rękami po twarzy, oświadczając, że i tak stosują ulgę dla małolatów. Po pewnym czasie wróciła ekipa przeprowadzająca rewizję w moim domu. Podejrzewając moją współpracę z podziemiem, rozpoczęli następną turę pytań. Kazali mi wstać z krzesła i jeden z milicjantów kopnął mnie w skaleczoną nogę. Na oświadczenie, że ta noga mnie boli, kazał mi podwinąć nogawkę, a zobaczywszy bandaż uderzył mnie pałką w zranione miejsce. Gdy z bólu spadłem z krzesła uderzył mnie jeszcze kilkakrotnie starając się trafić zranione miejsce. Następnie klęknął mi kolanami na piersi, przytrzymując moje ręce. W tym czasie inny z przebywających tam milicjantów szarpnięciem zerwał bandaż rozrywając też ranę. Po chwili podnieśli mnie, sadzając na krześle i rozpoczęli dalsze przesłuchania. Gdy nie mogłem na któreś z pytań odpowiedzieć, podchodzili do mnie, łapiąc mnie za włosy i bijąc moją głowa o ścianę. Ponieważ po kilkukrotnym uderzeniu z ust i z nosa od nowa zaczęła płynąć krew, przerwali przesłuchanie i podstawili mi papier do podpisania. Nie wiem, co to był za papier, ale podpisałem, ponieważ nie mogłem wytrzymać zadawanych mi ciosów. Odprowadzając mnie do celi, oświadczyli, że i tak wrócę, bo muszę zlizać krew, która pozostała na dyżurce. Następnego dnia rano doprowadzono mnie do prokuratora Zbigniewa Tuczapskiego. Gdy oświadczyłem, że byłem bity, otrzymałem odpowiedz, że za mało dostałem, bo mogę usiedzieć na krześle, gdyby on przesłuchiwał, to bym wyjechał nogami do przodu. Więcej już przesłuchiwany nie byłem. Ponieważ noga zaczęła mi puchnąć i sinieć tego dnia, tj. 29.09. po południu zawieziono mnie na pogotowie przy ulicy Traugutta. Po opatrzeniu rany, zgłosiłem lekarzowi, że mam uszkodzona szczękę, guzy na głowie oraz siniaki na rekach i nogach. Eskortujący mnie wypchnął mnie na korytarz, skuł z tyłu ręce i odprowadził do radiowozu marki „Nysa”. Następnie popchnął mnie do samochodu. Ponieważ ręce miałem skute z tyłu nie mogłem przytrzymać się ręką drzwi lub poręczy. Wobec tego milicjant złapał mnie za nogi i wrzucił do środka zatrzaskując drzwi. Następnie w szybkim tempie samochód ruszył z miejsca. W tym czasie podnosiłem się z podłogi i od tej jazdy upadłem w kierunku drzwi, uderzając głową o poręcz siedzenia. Po wyjeździe na ulicę kierowca wykonał kilka ostrych zakosów po ulicy, śmiejąc się, że im głową karoserie rozmontuje. Po przywiezieniu mnie na komendę DUSW przy ul. Grunwaldzkiej wprowadzono mnie na dyżurkę gdzie zostałem uderzony trzykrotnie pięścią w twarz, abym nie zapomniał, że znajduję się na komendzie, a następnie odesłany do celi. Przez następny dzień to znaczy niedziele, dano mi spokój, a w poniedziałek 01.10.84 przekazano mnie do aresztu przy ulicy Świebockiej 1. Na prośbę doprowadzenia mnie do lekarza nie uczyniono tego, tłumacząc, że jeszcze kości trzymają się kupy a więc nie ma potrzeby. Po około 2 tygodniach przekazano mnie z aresztu śledczego do WUSW we Wrocławiu. Podczas przekazywania mnie do tamtejszego aresztu, milicjant pełniący służbę spytał się konwojentów, czy to ten malarz. Gdy otrzymał twierdzącą odpowiedź, uderzył mnie pięścią w twarz, a gdy upadłem, kilkakrotnie kopnął mnie noga w żołądek i klatkę piersiową. Potem zapytał, czy już wszystko oddałem, a gdy powiedziałem, że pozostał mi tylko bandaż na nodze, zerwał mi go wraz ze strupem mówiąc, że mógłbym się na nim powiesić, a następnie złapał mnie za włosy i pchnął w kierunku celi, dodając przy tym kilka kopniaków na przyspieszenie. Milicjant, który to uczynił, pełnił służbę na dyżurce aresztu WUSW. Przez okres dwóch tygodni, gdy tam przebywałem, byłem kilkakrotnie doprowadzany do oficera śledczego. Za każdym razem na dyżurce i po drodze byłem bity i kopany. W jedną stronę dlatego, abym sobie przypomniał o wszystkim, a z powrotem, abym nie zapomniał, co było mówione. Dwukrotnie, gdy wchodziłem do oficera śledczego pokrwawiony na twarzy po pobiciu, powyższy oficer śmiał się, że ja zamiast przez drzwi zrobiłem pomyłkę i wchodziłem przez ścianę. A, że ściana się nie otwiera, wobec tego takie chodzenie musiało być dla mnie bolesne. Natomiast on mnie nie bił i to, co się dzieje poza jego pomieszczeniem, wcale go nie interesuje i nie będzie sobie tym głowy zawracał. Po zakończeniu śledztwa w dniu 01.11.84 podczas przekazywania mnie z powrotem do aresztu śledczego na pożegnanie zostałem jeszcze raz pobity. Ze względu na to, że nie posiadam ojca, użalili się nade mną, pokazując na czym polega tzw. ojcowska ręka, bijąc mnie i kopiąc do tego stopnia, że przez okres ok. 2 tygodni nie mogłem ugryźć chleba, wyjść na spacer, ani też utrzymać cokolwiek w rękach, ponieważ włożyli mi palce na krawędzi szuflady, a następnie jeden z milicjantów dwukrotnie kopnął w szufladę. Po doprowadzeniu mnie do aresztu zostałem zbadany przez lekarza. Zgłosiłem mu o rękach i szczęce. W odpowiedzi, jakiej udzielił mi lekarz, dowiedziałem się, że jedzenie mogą mi przeżuwać koledzy i karmić mnie łyżką, te sprawy go nie interesują. Od czasu przeprowadzenia przesłuchań miewam zawroty głowy a także krótkotrwałe zaniki pamięci, a także zacząłem się jąkać. Często też bolą mnie uszy. Kilkakrotnie też stwierdziłem, że wypadają mi przedmioty trzymane w palcach, a potem przez dłuższą chwilę miewam skurcze palców. Przy zgłaszaniu się do lekarza często nie zostaję do niego doprowadzony, natomiast gdy już się do niego dostanę, zbywa mnie słowami, mówiąc, że to przejdzie na moje dzieci, a wtedy o tym zapomnę. Dlatego też nie podpisałem zakończenia śledztwa, ponieważ nie wpisano do akt zgłaszanych przeze mnie oświadczeń.” Urszula M. Radziszewska

Koszt = efekt Mamy za sobą kampanię wyborczą do samorządów w 2010 r. Uczestniczyłem w tej kampanii ubiegając się o stanowisko prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy. Nie wygrałem. Jednak na wygraną trudno było liczyć biorąc pod uwagę wszystkie uwarunkowania wyborcze w III RP. Byłem jednym z jedenastu kandydatów. Miałem wsparcie ze strony grona przyjaciół i skromne środki wysupłane z własnych portfeli (zebraliśmy 7 tys. zł). Byłem więc kandydatem rzeczywiście niezależnym i to była cena niezależności. Wszystkich innych wspierały różne zasobniejsze środowiska i partie majętne dzięki pieniądzom budżetowym. Faworytami byli zwłaszcza ci kandydaci, za którymi stały partie korzystające z subwencji budżetowych. Dzięki pieniądzom podatników te partie dysponują zawodowymi sztabami i są w stanie dotrzeć do wyborców przy pomocy drogiej propagandy (programy i spoty w mediach elektronicznych, plakaty wielowymiarowe). Janusz Korwin-Mikke nazywa obecny system polityczny „bandą czworga”.  Z oficjalnych danych ubiegłorocznych wynika, że te cztery partie miały otrzymać w 2010 roku subwencje:

PO ponad 40,4 mln zł  (Gronkiewicz-Waltz);

PiS – 37.8 mln zł (Czesław Bielecki);

PSL – 15,1 mln zł (Danuta Bodzek);

SLD -  14,4 mln zł (Wojciech Olejniczak).

Wszystkie partie deklarowały, że rywalizacja o fotel prezydenta Warszawy jest dla nich bardzo ważna. Nie ulega więc wątpliwości, że szły za tym pieniądze na akcje promujące ich kandydatów. Pełnomocnik finansowy komitetu wyborczego PiS Stanisław Kostrzewski informował, że jego partia przeznaczy na kampanię samorządową 7 mln zł. Zapytany ile PiS wyda na wybory w Warszawie odparł: „To tak naprawdę jest regulowane ustawą. Przykładowo limit ustawowy na kampanię kandydata na prezydenta Warszawy wynosi ok. 524 tysiące złotych”.  Natomiast szef sztabu popieranego przez PiS kandydata na prezydenta mówił, że, materiały kampanijne Bieleckiego są „kupowane przez komitet wyborczy PiS”. Przypadkiem szczególnym w gronie kandydujących była popierana przez Wspólnotę Samorządową jako „niezależna” Katarzyna Munio, członkini Stronnictwa Demokratycznego. Stronnictwo Pawła Piskorskiego nie ma dotacji budżetowych, ale to nie oznacza że brakuje tam pieniędzy. W wyborach prezydenckich 2010 startował Andrzej Olechowski. Zapytany dlaczego korzysta z wsparcia SD odparł: "Dlatego, że w polityce pieniądze są dzisiaj bardzo istotne. Partie są niesłychanie zamożne. (...) SD ma majątek". Dobrze zorientowana w problematyce polityczno-finansowej „Gazeta Wyborcza” pisała, że SD może „finansowo konkurować z PO i PiS w trzech najbliższych kampaniach - samorządowej i prezydenckiej (2010 r.) oraz parlamentarnej (2011 r.).”  Ponadto „niezależną”  kandydatkę z SD wsparła lewicowa Socjaldemokracja Polska. Jej lider Marek Borowski obdarował Katarzynę Munio repliką miecza zachęcając do walki o urząd prezydenta. Chyba nie ograniczył się do tego skoro jego partia też ma pieniądze budżetowe (w 2010 r. dostała 3,5 mln zł). Widzimy więc, że materialnymi faworytami wyborów warszawskich było pięcioro kandydatów – czyli „banda pięciu”. Okazało się, że z tej piątki dwie kandydatury osiągnęły wynik gorszy od mojego. Na mnie głosowało około 14 tys. warszawiaków, na kandydatkę PSL 3.3 tys. a SD - ok. 11.5 tys. Z grona kandydatów „bez dotacji” lepszy ode mnie był tylko Janusz Korwin-Mikke (25 tys. głosów). Jego sztab podał, że na kampanię miał 50 tys. zł. To oznacza, że jeden uzyskany głos kosztował sztab Korwina 2 zł. Wynik osiągnięty przez nasz sztab jest czterokrotnie lepszy. Czy to oznacza, że gdyby nasz sztab miał podobną kwotę na wybory to uzyskałbym 100 tys. głosów? Z przebiegu tej kampanii należy wyciągnąć wnioski. Nie tylko związane z problemem finansowania. Nie chcę przesadzać w ocenie własnych możliwości, ale sądząc chociażby po wyniku (koszt=efekt) byłem najskuteczniejszy. Szanse związane z moim kandydowaniem zostały zmarnowane nie z naszej winy. Moi przyjaciele podejmowali różne starania, aby uzyskać szersze wsparcie. Wydawało się, że poprze moją kandydaturę Wspólnota Samorządowa. Jednak w zespole decyzyjnym tej grupy zwyciężył pogląd, że lepszym kandydatem będzie radna SD Munio. Jak wiadomo prezes Kaczyński uznał, że dla jego partii najlepszym kandydatem jest dystansujący się od PiS Czesław Bielecki. „Gazeta Wyborcza” i TVN podkreślały, że mnie popiera Radio Maryja. Coś jednak sprawiło, że było ono niewyraźne – byłem prezentowany jako jeden z wielu kandydatów, a „Nasz Dziennik” nie zamieścił zamówionego u mnie i przygotowanego do druku wywiadu. Spotkałem się z Markiem Jurkiem. W sympatycznej rozmowie ustaliliśmy, że jego środowisko rozważy współpracę z nami. Marszałek Jurek nie wykluczył, że mogę liczyć na poparcie jako kandydat. Decyzję partia marszałka podjęła. Dowiedziałem się z radia, że Prawica Rzeczypospolitej wystawia własnego kandydata. Wynik uzyskany przez tego kandydata (Piotr Strzembosz) około 2.8 tys. głosów. Biorąc powyższe pod uwagę można więc uznać, że piąte miejsce w gronie jedenastu kandydatów jest sukcesem, jest zwłaszcza sukcesem sztabu wyborczego i wspierających mnie osób. Mówiąc językiem wojskowym w tej kampanii wykorzystaliśmy maksymalnie środki i możliwości i uchwyciliśmy przyczółek, z którego można będzie podejmować dalsze działania. Informacja o wysokości subwencji na działalność statutową przysługujących partiom politycznym w latach 2008-2010

Nazwa partii Wysokość
subwencji
za 2008 r.
(zł)
Wysokość
subwencji
za 2009 r.**
(zł)
Przewidywana
wysokość
subwencji
za 2010 r.**
(zł)
Platforma Obywatelska Rzeczpospolitej Polskiej 37 966 470,31 40 430 797,40 40 430 797,40
Prawo i Sprawiedliwość 35 508 066,85 37 805 465,31 37 805 465,31
Polskie Stronnictwo Ludowe 14 201 375,95 15 119 448,77 15 119 448,77
Sojusz Lewicy Demokratycznej* 13 515 020,02 14 388 733,69 14 388 733,69
Socjaldemokracja Polska* 3 329 787,54 3 545 050,33 3 545 050,33
Partia Demokratyczna - demokraci.pl* 2 252 503,34 2 398 122,29 2 398 122,29
Unia Pracy* 489 674,64 521 330,94 521 330,94
Łącznie 107 262 898,65 114 208 948,73 114 208 948,73

Szeremietiew

Jaruzelski powinien zostać osądzony – wywiad z prof. Antonim Dudkiem Z prof. Antonim Dudkiem (UJ, IPN), historykiem i politologiem, rozmawia Zenon Baranowski Twórcy stanu wojennego nie ponieśli dotychczas odpowiedzialności. Proces w tej sprawie został wszczęty dopiero niedawno i trwa od lat… – Formalnie Wojciech Jaruzelski i grupa jeszcze żyjących autorów stanu wojennego są oskarżonymi w trwającym procesie. Problem w tym, że nie widzę woli sądu, aby ten proces zakończyć za życia oskarżonych i przykro mi to stwierdzić. W Polsce mamy niezawisłe sądy, ale odnoszę wrażenie, obserwując dwa lata tego procesu, że strategia jest taka, żeby nie wydać żadnego wyroku w tej sprawie. Sąd chce mieć, najkrócej mówiąc, komfort nienarażania się na krytykę, a jest oczywiste, że wyrok w procesie autorów stanu wojennego – bądź uniewinniający, bądź skazujący – narazi ich na krytykę podzielonego w tej sprawie społeczeństwa i klasy politycznej. Dlatego mam wrażenie, że sąd wybrał takie pseudosalomonowe rozwiązanie, które oznacza przewlekanie tego procesu, o co w Polsce nie jest trudno. Zważywszy na wiek oskarżonych, gdzie właściwie nikt nie ma mniej niż 80 lat, ta sugestia jest dość oczywista. Wystarczy jeszcze pociągnąć ten proces kilka lat i nie trzeba będzie żadnego wyroku wydawać.

Proces Grudnia ’70 wraz ze śledztwem ślimaczy się od kilkunastu lat… – Jeżeli przyjmiemy analogię do procesu, w którym Jaruzelski też jest oskarżony, a stan wojenny jest jednak poważniejszym wydarzeniem, niż rewolta robotnicza Grudnia ’70, to jest oczywiste, że ten proces się nie skończy za życia podsądnych. I na tym polega słabość państwa prawa. Odbieram to jako brak odwagi ze strony sędziów.

W przeciwieństwie do sądów historycy już dawno wydali wyrok dotyczący stanu wojennego i jego autorów. – Jest zasadnicza różnica między wyrokami prawnymi a wyrokami historycznymi. Otóż wyroki prawne są zero-jedynkowe, czyli winny – niewinny. Dąży się, żeby po tym długim procesie nastąpił tzw. prawomocny wyrok, który jest zero-jedynkowy. Natomiast w historiografii jest dokładnie odwrotnie. Nie ma jednej obowiązującej oceny, są tzw. oceny dominujące, ale oprócz nich istnieją oceny alternatywne. W historiografii nigdy nie mamy całkowitej jednomyślności, takiej, do której się dąży w systemie prawnym. Zresztą słusznie, bo to są zupełnie inne porządki. Mówienie, że coś historia osądzi, zawsze budzi we mnie śmiech. Osądzić to może sąd. Historycy osądzają w liczbie mnogiej, w sensie takim, że istnieje wiele różnych ocen.

Wśród historyków dominuje jednak krytyczna ocena poczynań Jaruzelskiego. – Jeżeli chodzi o ocenę Jaruzelskiego czy stanu wojennego, rzeczywiście w środowisku historycznym przeważają poglądy krytyczne i negatywna ocena. Ale poziom tej negatywności jest zróżnicowany, co więcej, mamy też głosy, które bronią Jaruzelskiego. To jest stan, w moim przekonaniu, naturalny i normalny. Po prostu tak będzie. Podobnie jest np. z przewrotem majowym i Piłsudskim. Tu też zdania są podzielone. To też nie jest zero-jedynkowy osąd, są historycy, którzy mówią, że zamach był złem, ale… Wyraża się też zdania odwrotne, że był uzasadniony, ale… I podobnie jest ze stanem wojennym. Są historycy, którzy mówią, tak jak ja, że stan wojenny był złem i należy go ocenić zdecydowanie negatywnie, ale… i tu mogę podać kilka argumentów, które w jakiś sposób Jaruzelskiego usprawiedliwiają, co nie przekreśla mojej negatywnej oceny. Znajdziemy również historyków, którzy będą jednak bronili Jaruzelskiego.

Czy wobec tego, w kontekście marazmu sądowego, wystarczy tylko osąd historyków? – Społeczeństwo jest zróżnicowane, jednym wystarczy, innym nie. Mam poczucie, że Jaruzelski powinien być osądzony w kategoriach prawnych. Najlepszym do tego miejscem był Trybunał Stanu, ale SLD uniemożliwił to w 1996 r., wykorzystując fakt, że miał większość w Sejmie razem z PSL. Odrzucono wówczas wniosek o proces przed Trybunałem Stanu. W związku z tym została tylko droga przed sądem powszechnym. Gdyby w Polsce obowiązywały takie reguły jak w wielu krajach mających wyższą od naszej kulturę prawną, to po tych dwóch latach mielibyśmy już wyrok. Jednych by on zadowolił, innych nie. Moglibyśmy jednak powiedzieć, że niepodległa Rzeczpospolita w kategoriach prawnych osądziła stan wojenny. A tak zostaniemy od strony prawnej ze znakiem zapytania, i to mi się nie podoba. Wolałbym, żeby był jakiś wyrok.

A jeśli sąd uniewinniłby Jaruzelskiego? Podobne procesy pokazują, że jest to możliwe. – Jeżeli sąd uznałby Jaruzelskiego za osobę niewinną złamania Konstytucji, ustaw, nie zmieniłoby to mojego poglądu jako historyka, że mieliśmy do czynienia po prostu z ewidentnym nadużyciem władzy przez Jaruzelskiego w obronie dyktatury komunistycznej. Jestem dość gruntownym krytykiem kłamstwa, które Jaruzelski opowiada, o tym, że ratował Polskę przed interwencją sowiecką. Są dokumenty znane od lat, i kolejne wychodzą na jaw, które potwierdzają, że Rosjanie w grudniu 1981 r. nie tylko nie chcieli wkroczyć, ale odmówili wręcz Jaruzelskiemu wsparcia wojskowego, który pytał, czy na wypadek zbyt dużego oporu, z którym nie byłby sobie w stanie poradzić, może liczyć na ich wsparcie. To jest dobrze udokumentowane, ale Jaruzelski i jego obrońcy to odrzucają. Ponieważ gdyby się z tym zgodził, mamy do czynienia ze zdradą stanu. Bo jak zakwalifikować zachowanie przywódcy kraju, który prosi obce wojska o wsparcie, żeby stłumić zrewoltowane społeczeństwo? To jest rzecz haniebna. Ale skoro pewnie tego wyroku nie będzie, to zostaną nam oceny historyczne, które będą zróżnicowane. Dziękuję za rozmowę.

Temida ślepa szczególnie wobec komunistów Autorzy stanu wojennego, na czele z Wojciechem Jaruzelskim, powinni być rozliczeni przez sąd – wskazują prawnicy i historycy. Proces trwa już jednak dwa lata, a ława oskarżonych zdążyła się w tym czasie skrócić z dziewięciu do czterech osób. – Generał Jaruzelski powinien być osądzony w kategoriach prawnych. Najlepszym do tego miejscem byłby Trybunał Stanu, ale SLD uniemożliwił to w 1996 r., wykorzystując fakt, że miał większość w Sejmie, razem z PSL. Odrzucono wówczas wniosek o proces przed Trybunałem Stanu. W związku z tym została tylko droga przed sądem powszechnym – mówi historyk prof. Antoni Dudek. Instytut Pamięci Narodowej trzy lata temu skierował do sądu akt oskarżenia wobec dziewięciu członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego oraz Rady Państwa PRL, która formalnie wprowadziła stan wojenny, m.in. Wojciecha Jaruzelskiego, Czesława Kiszczka i Stanisława Kani. Prokuratorzy IPN oskarżają autorów stanu wojennego o udział w “związku przestępczym o charakterze zbrojnym, mającym na celu popełnianie przestępstw”, co jest zagrożone karą do 8 lat więzienia. Dopiero po około roku zaczął się proces, który trwa już dwa lata, a ława oskarżonych robi się coraz krótsza. Już po pół roku od rozpoczęcia procesu zdążyła się skrócić o połowę. Dwoje oskarżonych zmarło, dwóch wyłączono z procesu – jednego na skutek złego stanu zdrowia, a drugiego z powodu nieuchylenia immunitetu sędziowskiego. – Mam wrażenie, że sąd wybrał takie pseudosalomonowe rozwiązanie, przewleka ten proces, o co w Polsce nie jest trudno. Zważywszy na wiek oskarżonych, z których właściwie nikt nie ma mniej niż 80 lat, to sugestia jest dość oczywista. Wystarczy jeszcze pociągnąć ten proces kilka lat i nie trzeba będzie żadnego wyroku wydawać – ocenia Dudek. – To zależy od sędziów, albo się sprężą, albo ciągną sprawy i przynoszą tylko wstyd wymiarowi sprawiedliwości, który okazuje się mało sprawny – mówi emerytowany sędzia Bogusław Nizieński, były rzecznik interesu publicznego. Jaruzelski jest także oskarżony w procesie Grudnia ’70, który trwa już ponad 10 lat. Proces wkroczył już w ostatnią fazę i może zakończyć się na początku przyszłego roku. Według obrońcy Jaruzelskiego mecenasa Jana Borowicza mniej więcej w styczniu – lutym powinno się zakończyć trwające od roku tzw. zaliczanie materiału. Następnie mogłoby dojść do wystąpień końcowych stron, które zapewne potrwają kilka rozpraw z uwagi na obszerność materiału dowodowego. Poza tym należy się spodziewać, że oskarżeni będą chcieli wygłosić ostatnie słowo – także ta czynność może trwać dłużej niż jedną rozprawę. - Te procesy pokazują tak naprawdę bezradność wymiaru sprawiedliwości wobec tych przestępstw, które były popełniane i na Wybrzeżu, i w stanie wojennym – uważa mecenas Janusz Margasiński, reprezentujący rodziny ofiar z pacyfikacji kopalni “Wujek”. – Przestępstwa muszą być rozliczone, a ludzie za nie odpowiedzialni muszą ponieść odpowiedzialność prawną, a nie tylko historyczną – dodaje. Tymczasem np. w procesie Grudnia ’70 przesłuchiwano ponad 1000 świadków, którzy nic nie wnosili do sprawy, a wnioski prokuratora o ich ograniczenie były odrzucane. – To jest dramat, że nie umieliśmy pójść szybką drogą, tylko zamulania sprawy. W tym procesie potrzebna jest wiedza o tych, którzy decydowali o tej zbrodni, znalezienie świadków nie takie proste, a jak się znajdzie, to znam to z praktyki, jako rzecznik interesu publicznego, że robiło się wszystko, żeby tylko zminimalizować w tym przypadku skutki czyjejś tajnej współpracy – wskazuje Nizieński. - Jestem pesymistą, jeśli chodzi o możliwość rozliczenia tych wszystkich dygnitarzy komunistycznych – stwierdza poseł Arkadiusz Mularczyk (PiS). – Niestety, w ciągu tych ostatnich 20 lat wolnej Polski nie było woli politycznej ani determinacji, żeby stworzyć takie regulacje prawne, które sprawiałyby, iż byłaby pewna łatwość w ściganiu tego typu przestępstw – wskazuje. – To jedna z większych porażek polskiej demokracji, że nie udało się chociaż w minimalnym stopniu rozliczyć tych zbrodniarzy, także w togach, nie mówiąc o aparacie bezpośrednim, czyli o funkcjonariuszach bezpieki – zauważa Mularczyk. Poseł dodaje, że elementem, który w pewien sposób rekompensuje, jest kwestia ograniczenia świadczeń emerytalnych byłych funkcjonariuszy SB. Zenon Baranowski

Ciekawe czasy (3) Szkic geopolityczny z perspektywy transatlantyckiej. Jak przeszliśmy od zwycięstwa w zimnej wojnie do dzisiejszych czasów, w których narasta niepewność i niestabiliność.

Współpraca transatlantycka – do upadku ZSRS Francis Fukuyama dowodził, że najdoskonalszą i ostateczną strukturą polityczno-ekonomiczną jest połączenie demokracji liberalnej i kapitalizmu. Opierał się przy tym na przykładach licznych krajów, które odniosły sukces w tym systemie. Sztandarowe przykłady to USA, kraje Europy Zachodniej, także Japonia i azjatyckie tygrysy. Wyciągając wniosek o końcu historii, Fukuyama pominął różnice geopolityczne pomiędzy poszczególnymi krajami. Przyjął błędne założenie, że USA i Europa przed upadkiem Bloku Wschodniego miały wspólne cele geopolityczne, a co więcej, że będą miały je nadal. Tymczasem nawet w czasie zimnej wojny interesy USA i Europy były zbieżne tylko częściowo i warunkowo. Europa i USA tak naprawdę nigdy nie miały wspólnych celów geopolitycznych, mimo wspólnych korzeni i – co za tym idzie – potężnych więzi kulturowych. USA wywodzi się z kolonii należących do europejskich mocarstw i utraconych w walkach. Później Amerykanie obserwowali wojny w starym świecie bez większych emocji. Doktryna Monroe'a na długie lata określiła stosunek USA do Starego Świata i stała się fundamentem akceptowanego przez obywateli izolacjonizmu. Po II wojnie światowej między Europą i USA pojawiła się zbieżność interesów zdeterminowana sowieckim zagrożeniem. Pod koniec wojny w USA pojawiały się nadzieje na to, że w ramach powojennego ładu w Europie będą rywalizować o wpływy i wzajemnie równoważyć się dwie potęgi, przykładowo Blok Zachodni i Blok Wschodni, Londyn i Moskwa itp. W takim układzie USA mogłyby wycofać się z Europy i stać się „bezstronnym arbitrem” (an impartial umpire). Jeszcze latem 1944 dokument Biura Analiz Strategicznych mówił: „nasze interesy wymagają prowadzenia polityki, która nie dopuści do powstania poważnego zagrożenia dla Wysp Brytyjskich (i USA), jakim byłaby konsolidacja większości zasobów Europy w ramach jednego mocarstwa.” Istnieją inne dokumenty z tego okresu potwierdzające strategiczne cele USA: wzajemna kontrola mocarstw pozostających w równowadze sił na poszczególnych kontynentach oraz globalna kontrola USA poprzez światowy system baz wojskowych oraz dzięki posiadaniu broni atomowej i międzykontynentalnych rakiet wzorowanych na V-2 (za: Michael J. Lacey, The Truman Presidency, s. 240-241). W sytuacji, jaka realnie ukształtowała się w pierwszych latach po zakończeniu wojny, USA oczekiwało od Europy utrzymywania konwencjonalnych sił zbrojnych zintegrowanych w ramach NATO, które byłyby w stanie powstrzymać sowieckie siły bez wszczynania wojny jądrowej. Tyle że taka forma ewentualnej konfrontacji z Blokiem Wschodnim spowodowałaby większość ofiar wśród Europejczyków, a nie Amerykanów. Europejczycy odmiennie byli zainteresowani głównie ochroną przed Sowietami przez amerykański parasol atomowy – bezpieczeństwo miała zapewnić doktryna MAD (Mutual Assured Destruction, pewność wzajemnego zniszczenia). Polega to na tym, że dzięki odpowiedniemu nagromadzeniu broni jądrowej, systemom wczesnego ostrzegania przed atakiem i możliwości wykonania uderzenia odwetowego w bardzo krótkim czasie strona atakująca ma pewność, że nawet jeśli zniszczy przeciwnika, to sama również zostanie zniszczona. Logika prowadzi więc do powstrzymania się od wykonania pierwszego uderzenia jądrowego. W latach zimnej wojny często kwestionowano zasadność sotoswania tej doktryny, pojawiło się szereg zastrzeżeń do skuteczności MAD w zapobieganiu wojnie. Ostatecznie – jak dziś wiadomo – doktryna ta nie zawiodła w okresie zimnej wojny. Reasumując, poglądy na obronę przed sowieckim zagrożeniem u obu partnerów były różne i tylko wysoki stopień tego zagrożenia wymusił współpracę. Europa zaakceptowała swoją słabość militarną oraz zależność od USA w dwubiegunowym świecie zimnej wojny. Nie była zainteresowana ponoszeniem ogromnych kosztów dla odbudowy mocarstwowego statusu. Istniały czynniki, które sprawiały, że mimo relatywnej słabości mocarstwa europejskie w tym okresie pozostały w światowej grze. Te czynniki to: 1) Amerykańska strategia budowana wokół sojuszu transatlantyckiego; 2) funkcja głównego teatru prestiżowych światowych zmagań komunizmu z kapitalizmem; 3) utrwalony wizerunek światowego przywództwa (za: Robert Kagan: Potęga i raj).

Współpraca transatlantycka – po upadku ZSRS Po upadku ZSRS sojusz transatlantycki musiał na nowo określić swoje priorytety. NATO realizowało kolejne projekty siłą rozpędu: zaprowadzenie pokoju na Bałkanach, rozszerzenie o nowych członków. Zabrakło jednak głównego czynnika spajającego sojusz, jakim wcześniej było zagrożenie sowieckie, i doszły do głosu rozbieżności. W latach 90. – tchnących optymizmem latach, w których miał ziścić się koniec historii – po obu stronach Atlantyku istniały wielkie nadzieje dotyczące nowej roli Europy, która miała wreszcie znaleźć się na należnym miejscu w pierwszej lidze mocarstw postzimnowojennego wielobiegunowego świata. Traktat z Maastricht z 1992 został przyjęty z wielkim entuzjazmem jako utworzenie struktury polityczno-gospodarczej sui generis. Ta nowa struktura miała być pozytywnym przykładem dla reszty świata, wskazaniem drogi do budowy nowego porządku światowego opartego o wartości humanistyczne, pokój i współpracę. Amerykanie zakładali realistycznie, że Europa dla osiągnięcia statusu supermocarstwa musi stać się również mocarstwem militarnym. Świat zachodni przyjął z podobnym entuzjazmem jak Maastricht jeszcze utworzenie strefy euro (1999/2002) i przyjęcie nowych państw do UE i NATO (1999/2004). Nie powstało jednak nowe supermocarstwo europejskie. Niezależnie od tego, czy Europa miała przeznaczyć środki finansowe na wzmocnienie NATO, czy na niezależną europejską politykę obronną, i tak za każdym razem okazywało się to nierealne. Nie udało się zmienić europejskich priorytetów budżetowych, w których od pokoleń naczelne miejsce zajmują programy socjalne. A bez siły militarnej nie można myśleć o niezależnej strategicznej doktrynie obronnej dla Europy. Wydaje się, że europejskie elity wiązały wielkie nadzieje z tym, że w postzimnowojennym świecie potęga militarna straci na znaczeniu. Liczyć się będzie potęga gospodarcza oraz powiązanie globalnych graczy siecią współzależności. Atuty wynikające z pionierskiej roli na drodze do nowego porządku światowego miały dać Europie wpływy równorzędne z USA. Według tej wizji Europa miałaby być potęgą zorientowaną pokojowo, która rozwiązuje globalne problemy nie tylko równorzędnie z USA, ale wręcz z pozycji moralnej wyższości, bo drogą negocjacji zamiast siły. Już konflikt bałkański z lat 90. ujawnił militarną niemoc Europy oraz pogłębiającą się przepaść w technologii wojskowej. Dalsze wydarzenia pokazały znikome zdolności, a w szczególności znikomą wolę Europejczyków do wysyłania istotnych sił poza kontynent. Kontrastowało to z elastycznością sił zbrojnych USA zdolnych do operowania w kilku odległych regionach naraz. Powstała transatlantycka przepaść w podejściu do globalnych problemów. Amerykanie w odróżnieniu od Europejczyków wykazywali dużą gotowość do użycia siły. Europejskie elity okazywały frustrację (zwiększającą się z upływem czasu) za każdym razem, gdy USA używało siły (nawet Rosja ma tutaj fory). Przypomina się także histeryczna reakcja tych elit na informacje o domniemanych przesłuchaniach terrorystów przez CIA w Europie.

Hard power vs soft Power Różnice w podejściu do użycia siły wyraził Robert Kagan za pomocą słynnego już stwierdzenia: „Amerykanie są z Marsa, a Europejczycy z Wenus”. Szerszy fragment: „Europa odwraca się od siły lub, ujmując rzecz nieco inaczej, wychodzi poza logikę siły i wstępuje do odrębnego świata reguł i praw, międzynarodowych negocjacji i współpracy. Wkracza do raju „końca historii” – do świata, w którym panuje spokój i względny dobrobyt. Tymczasem Stany Zjednoczone nadal tkwią w historii, w świecie, w którym nie można liczyć na międzynarodowe prawa i reguły, a prawdziwe bezpieczeństwo oraz obrona i szerzenie liberalnego porządku wymagają posiadania i stosowania zbrojnej siły. Dlatego dzisiaj w najważniejszych kwestiach strategicznych i międzynarodowych Amerykanie są z Marsa, a Europejczycy z Wenus. W niewielu sprawach się zgadzają i coraz mniej rozumieją się nawzajem.” (Robert Kagan, Potęga i raj, 2003) Europejska koncepcja stosunków międzynarodowych w wymiarze teoretycznym chętnie odwołuje się do Josepha Nye, który w swoich pracach z lat 90. i 00. opisał koncepcję soft power. W wielkim skrócie Nye opisał spektrum metod nakłaniania innych do robienia tego, czego sobie życzymy. Na krańcach tego spektrum jest z jednej strony hard power – metoda kar i nagród, czyli „kija i marchewki”, a z drugiej strony – soft power – metoda zachęt prowadzących do tego, że ostatecznie inni sami chcą zrobić to, czego my chcemy. Nie można z góry zakładać wyższości jednej z tych metod, każda z nich może okazać się skuteczna lub nie. Jeśli chcemy nakłonić Koreę Północną do rezygnacji ze zbrojeń jądrowych, to używanie sankcji i pomocy gospodarczej jest przykładem hard power, a złożone gry dyplomatyczne zmierzające do uczynienia władz Korei Północnej chętnymi do współpracy – przykladem soft power. Politycy chętnie deklarują przywiązanie do metod soft power. Rozwinięciem soft power było pojęcie smart power, do któego chętnie odwoływała się administracja Clintona, a obecnie – administracja Obamy. Różnice między USA a Europą mają wymiar praktyczny. Hard power w polityce międzynarodowej USA przyjmuje najbardziej wyraziste formy, gdy dochodzi do interwencji zbrojnych. Po zakończeniu zimnej wojny miały one miejsce wielokrotnie zarówno za rządów republikanów jak i demokratów: Panama 1989, Irak 1991, Somalia 1992, Haiti 1994, Bośnia 1994, Kosowo 1999, Afganistan 2001, Irak 2003. Trzeba dodać, że europejskie podejście do hard power nie było jednoznaczne. W latach 90. panowała atmosfera oburzenia na krwawe rządy serbskiego przywódcy Slobodana Miloszewicia i wręcz domagano się siłowego rozwiązania, nie wdając się w legalistyczne dyskusje. Kilka lat później oburzenie skierowano przeciwko USA i krajom, które zgodziły się uczestniczyć w koalicji, za siłowe rozwiązanie problemu Saddama Husajna, który przecież znacznie prześcignął Miloszewicia pod względem liczby ofiar swoich krwawych rządów. Tymczasem europejscy politycy do dziś z uporem maniaka wypominają, że w Iraku nie znaleziono broni masowego rażenia, której rzekome posiadanie było częścią cassus belli (wbrew pewnej propagandzie USA wymieniło szereg przyczyn interwencji, nie tylko tę jedną). Jako praktyczny przykład europejskiej soft power może posłużyć sprawa uwolnienia bułgarskich pielęgniarek skazanych wcześniej w Libii na karę śmierci za rzekome zarażenie dzieci wirusem HIV w 2007 r. „Financial Times” podsumował tę sprawę w artykule „Soft Power's Libyan Triumph”. Uwolnienie było poprzedzone dekadą cichej dyplomacji prowadzonej przez szereg europejskich krajów, a efektem końcowego porozumienia było nie tylko uwolnienie pielęgniarek, ale przywrócenie stosunków dyplomatycznych z Libią i podpisanie szeregu umów gospodarczych a nawet wojskowych. W końcową fazę negocjacji mocno zaangażował się Nicolas Sarkozy i jego ówczesna małżonka Cecilia Sarkozy. Druga strona medalu jest taka, że Muamar al-Kadafi, znając zasady soft power, mógł wykorzystać pielęgniarki jako atut w negocjacjach, by ugrać jak największe korzyści dla swojego kraju, co mu się w końcu udało. W zasadzie wszyscy powinni być zadowoleni, ale niesmak pozostaje. „Financial Times” tak to komentuje: „U podstaw europejskiego sukcesu leży założenie, że jeżeli nie można zwalczyć wrogiej władzy, to trzeba ją «przekręcić», cierpliwie negocjując stopniowe postępy. Działanie na takich warunkach wiedzie przez kręte polityczne ścieżki. Trzeba zważać na zawiłości polityki wewnętrznej obcych krajów i znosić mnóstwo etycznie dwuznacznych sytuacji i kompromisów. (...) Strategia miękkiej siły ukierunkowanej raczej na reformy reżimu, niż na jego wymianę, nie nadaje się dla ludzi moralnie wrażliwych lub ideologicznie rygorystycznych. Zarówno prawicowi neokoni jak i lewicowi obońcy praw człowieka narzekają, nie bez racji, że to „zwycięstwo” nie jest niczym więcej, niż dostarczeniem okupu za ofiary porwania i służy umocnieniu dyktatora. Niektórzy z kluczowych graczy to ci sami ludzie, którzy zarządzili i planowali zamach na amerykański samolot [chodzi o Lockerbie]. W końcu jednak tak właśnie działa dyplomacja. Przywódcy muszą podejmować trudne decyzje i bronić ich przed wewnętrzną krytyką. Dlatego soft power w działaniu może być trudniejsza i bardziej kontrowersyjna moralnie niż zwodnicza prostota hard power.” (Financial Times, 29.07.2007, Soft power's Libyan triumph) Kolejny przykład europejskiej soft power w działaniu to mediacja w czasie wojny w Gruzji w 2008. 12.08.2008 Nicolas Sarkozy udał się do Moskwy jako reprezentant UE, by wynegocjować porozumienie pokojowe. Moskwa odmawiała bezpośrednich rozmów z Gruzją. Działanie te były dwuznaczne. Wiadomo było, że Sarkozy jest zainteresowany przede wszystkim propagandowym sukcesem. Misja ta miała udowodnić skuteczność UE jako podmiotu międzynarodowego. Rosja łatwo uzyskała zapisy, które ją interesowały, choć sformułowane nie wprost, tak by propagandowo wyglądały dobrze. Punkt 5. pozwalał na przedłużanie w nieskończoność okupowania dowolnych obszarów w całej Gruzji przez wojska rosyjskie. Punkt 6. otwierał możliwość legalnego trwałego oderwania Osetii Południowej i Abchazji. Ostatecznie prezydent Micheil Saakaszwili za radą Lecha Kaczyńskiego nie zgodził się na punkt 6.

Niepewna przyszłość Dziś wiemy jak płonne okazały się nadzieje Europy na globalną potęgę bez potęgi militarnej. Ten aspekt można uznać za krytyczny dla idei końca historii w aspekcie geopolitycznym (zapominając na chwilę o tym, że taka idea jest zasadniczo filozoficznie błędna). Europejskie supermocarstwo zrównoważyłoby Rosję w Europie. Mocarstwowe ambicje Japonii mogłyby odciążyć USA w Azji, gdzie coraz trudniej będzie powstrzymywać szybko rosnącą potęgę Chin. USA zachowałoby tradycyjną dominację na półkuli zachodniej. Taki układ sił byłby bardziej czytelny niż obecny, rozwiązywanie globalnych problemów byłoby może nieco łatwiejsze. Świat byłby bardziej stabilny przy zachowaniu dominującej pozycji cywilizacji zachodniej. Z drugiej strony ciągłe zagrożenie dogonieniem przez inne kultury zmuszałoby cywilizację zachodnią do utrzymania witalności i konkurencyjności, a to prawdopodobnie przekreśliłoby (przynajmniej na jakiś czas) niektóre obłąkane pomysły globalnej regulacji i kontroli. Brak zaufania i dobrej współpracy między Europą a USA, jeśli będzie się utrzymywał, zwiększy pewność siebie reżimów kulturowo obcych cywilizacji zachodniej i pogorszy stabilność na świecie. „Problemem nie jest po prostu niedofinansowanie NATO. Od czasu zakończenia zimnej wojny budżet NATO oraz narodowe budżety obronne nieustannie są zmniejszane – nawet w trakcie bezprecedensowych operacji poza terytorium NATO w ciągu ostatnich 5 lat. Te ograniczenia budżetowe mają związek z szerszym trendem kulturowym i politycznym rzutującym na sojusz. Jednym z osiągnięć ostatniego wieku była pacyfikacja Europy po latach niszczących wojen. Ale uważam, że osiągnęliśmy punkt przegięcia, w którym większa część kontynentu poszła zbyt daleko w innym kierunku. Skutki demilitaryzacji Europy – gdzie duża część opinii publicznej i klasy politycznej ma awersję do użycia sił zbrojnych i ryzyka, które jest z tym związane – zmieniły się od błogosławieństwa w 20. wieku do przeszkody w osiągnięciu rzeczywistego bezpieczeństwa i trwałego pokoju w 21. wieku. Rzeczywista czy domniemana słabość może nie tylko stwarzać pokusę agresji, ale na zupełnie podstawowym poziomie niedobory funduszy i możliwości uczynią trudnym, by razem podejmować działania i walczyć ze wspólnymi zagrożeniami. (…) To wszystko powinno być dzwonkiem alarmowym – NATO potrzebuje poważnych, dalekosiężnych i natychmiastowych reform w celu rozwiązania kryzysu narastającego od lat. I jeśli Koncepcja Strategiczna nie pobudzi operacyjnych i instytucjonalnych zmian, o których tu mówiłem, to nie będzie ona warta papieru, na którym zostanie wydrukowana.” (Robert Gates, sekretarz obrony USA na sympozjum na temat przyszłości NATO, Waszyngton, 23.02.2010) Przedstawiam uwagi do globalnej sytuacji z perspektywy niespełnionej idei końca historii. Na tę analizę złoży się część geopolityczna (czyli ta) oraz kilka kolejnych części poświęconych ekonomii. Dopiero po tym przygotowaniu zaproponuję właściwą debatę na temat obecnej globalnej sytuacji. Nie da się ukryć, że następuje pewne spiętrzenie zdarzeń, ujawniają się napięcia, rośnie niepokój. Jest jeszcze trudniej przebić się przez szum informacyjny niż zwykle. Jednakże podejmowanie prób zrozumienia sytuacji na głębszym poziomie niż dyplomatyczne uśmiechy i poklepywania jest niezbędne, jeśli w ogóle mamy myśleć o skutecznym działaniu.

Ciekawe czasy (4) Szkic dotyczący przejścia od komunizmu do kapitalizmu. Tylko w podręcznikach historii dla naiwnych ten proces może wyglądać gładko i przyjemnie. W rzeczywistości chodzi, jak zawsze, o władzę i przywileje dla nielicznych.

Zwycięstwo kapitalizmu nad komunizmem Pozwolę sobie na spekulację, co chodziło po głowie Francisowi Fukuyamie, gdy pisał słynny esej głoszący wieczny triumf struktury społeczno-ekonomicznej złożonej z demokracji liberalnej i kapitalizmu. Przypuszczam, że mógł mieć cień wątpliwości dotyczący części swojej teorii odnoszącej się do demokracji liberalnej. W końcu nawet wtedy trudno było przyjąć z całkowitą pewnością, że kultury przez całą swoją historię tak oporne na demokrację jak rosyjska, chińska czy arabska w końcu się nagną, nawet jeśli moment dziejowy jest wyjątkowo sprzyjający. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że Fukuyama nie miał nawet cienia wątpliwości odnośnie ostatecznego zwycięstwa kapitalizmu na całym świecie. W latach po upadku komunizmu w odczuciu opinii publicznej gospodarka rynkowa i gospodarka planowa (centralnie planowana) to było coś jak dzień i noc, jak wieża hi-fi i trzeszczące radio, jak loty w kosmos i epoka kamienia łupanego. Gospodarkę rynkową wybrały wszystkie kraje oprócz Kuby i Korei Północnej, które stały się komunistycznymi skansenami, kuriozami na skalę światową. W Rosji i Chinach urynkowienie przeprowadzano w sposób kontrolowany tak, by w pełni zachowane zostały wpływy komunistycznych elit. Tą drogą poszło też kilka mniejszych krajów jak np. Białoruś (pomijając tu powszechne w wielu krajach wychodzących z komunizmu niejawne utrzymanie wpływów przez komunistów). W powszechnym przekonaniu przejście na wolny rynek było wstępem do przemian demokratycznych. Dowodem na to miały być entuzjastycznie przyjmowane bezkrwawe rewolucje zwane kolorowymi rewolucjami, np. w Gruzji 2003 i na Ukrainie 2005. Czas pokazał, że Rosja i Chiny rosną w siłę pomimo niedemokratycznej autorytarnej władzy, a osiągnięcia kolorowych rewolucji z różnych przyczyn okazały się dość kruche. Jestem daleki od kwestionowania wyższości kapitalizmu nad marksistowską utopią. Ale sądzę, że w latach transformacji wszyscy chyba popełniliśmy pewien błąd logiczny. Z tego, że gospodarka komunistyczna jest systemem a priori niewydolnym i prowadzącym do społecznej katastrofy, wywodziliśmy to, że gospodarka kapitalistyczna jest systemem a priori doskonałym i prowadzącym do powszechnego dobrobytu. Pobieżna obserwacja zdawała się potwierdzać taką ocenę. Co prawda w Polsce lat 90. kapitalizm nie przyniósł spodziewanego wzrostu stopy życiowej, ale powszechnie przypisywano to zbyt dużemu zapóźnieniu wyniesionemu jeszcze z czasów komunistycznych. Naturalnym wytłumaczeniem było także to, że ten nasz kapitalizm przypominał raczej mafijną republikę bananową zdominowaną przez uwłaszczonych komunistów (słynne uwłaszczenie nomenklatury) niż kapitalizm z prawdziwego zdarzenia. Tego głosu nie dopuszczano do oficjalnej debaty. Praktycznie nikt jednak nie śmiał poważnie kwestionować samej zasady, czyli słuszności wyboru gospodarki kapitalistycznej w takiej a nie innej formie (wyjątki skutecznie zmarginalizowano). To zabawne, że kompromitacja komunizmu posłużyła postkomunistom do zamknięcia ust przeciwnikom transformacji ustrojowej w wykonaniu postkomunistów wraz z wybraną częścią opozycji jako listkiem figowym. W Polsce tłumiono debatę na temat zasad transformacji. Model naszego kapitalizmu został nam wszczepiony odgórnie. Przed błędami nie zabezpieczyły nas kontraktowe elity związane ze sobą nowymi wspólnymi interesami, a patriotyczne elity funkcjonują w Polsce w stanie szczątkowym, od Katynia po Smoleńsk są one systematycznie trzebione. Plan transformacji Sorosa-Sachsa został uzgodniony jeszcze za rządu Mieczysława Rakowskiego na drodze uzgodnień między rządem a grupą doradców z Solidarności. Po częściowo wolnych wyborach plan został zmodyfikowany przez Sachsa przy współpracy Davidem Liptonem z MFW i przeszedł do fazy realizacji przez kontraktowy rząd Tadeusza Mazowieckiego. Oficjalnie plan był firmowany w Polsce przez Leszka Balcerowicza. Mimo fatalnych skutków „terapii szokowej” w postaci zubożenia społeczeństwa i złodziejskiej prywatyzacji plan był chroniony przed krytyką w mediach zmonopolizowanych przez jedno środowisko. W wyniku bardzo opornie ale jednak postępującej pluralizacji mediów przygotowano nowe formy panowania nad przekazem. Sądzę, że wprowadzenie do polityki Andrzeja Leppera z jego hasłem „Balcerowicz musi odejść” było elementem gry, który miał skompromitować krytyków Balcerowicza (jako podobnych do prostaka – Leppera). Było to zagranie skuteczne, jego efekty do dziś są widoczne w debatach. W środowisku salonowych elit nawet uzasadniona krytyka pewnych elementów kapitalizmu czy też reform firmowanych przez Balcerowicza nie jest tolerowana, jest arbitralnie traktowana jako kompromitująca. (kulisy planu Sorosa-Sachsa zwanego „planem Balcerowicza” za Wojciech Błasiak, Plan Georga Sorosa i Jeffreya Sachsa, Prawica.net, 23.06.2009)

Odrębna droga do urynkowienia gospodarki Dzisiejsze mocarstwa – Rosja i Chiny – przeprowdziły urynkowienie na własnych zasadach, nie dopuszczając do przejęcia kontroli nad gospodarką przez podmioty zagraniczne. Jest to główna przyczyna, w wyniku której pełnią one dziś funkcję podmiotową w globalnej grze. Szczególnie ciekawy jest przypadek Rosji, w której po ustąpieniu Borysa Jelcyna i przejęciu władzy przez Władimira Putina nastąpił gwałtowny odwrót od prywatyzacji na dawnych zasadach zagrażających podmiotowości Rosji. Oligarchowie z czasów Jelcyna zaczęli tracić wpływy i – jeden po drugim – uciekać z Rosji w obawie, by nie podzielić Michaiła Chodorkowskiego (obóz pracy) czy Leonida Rożeckina (zniknął bez śladu, przebywając w posiadłości na Łotwie). Wielu z nich dziś przebywa i prowadzi interesy w Wielkiej Brytanii. Ciekawym aspektem tej sprawy jest dwuznaczna postawa europejskich elit, które z jednej strony z entuzjazmem odnoszą się do przywództwa Putina, mając na względzie współpracę gospodarczą (przykład Nord Stream) a nawet wojskową (wspólna tarcza antyrakietowa), a z drugiej strony, mniej oficjalnie, na łamach prasy, solidaryzują się z Chodorkowskim, kierując się może czymś w rodzaju lojalności czy sentymentu za czasami, w których Rosja szybko zmierzała w kierunku modelu zachodniego. Podobne dylematy widać w postawie Adama Michnika, który z entuzjazmem odnosi się do Putina w kontekście relacji polsko-rosyjskich, a jednocześnie Wyborcza często przypomina o „prześladowaniach” Chodorkowskiego, a Michnik chwalił się na łamach swojego dziennika, że osobiście w rozmowie z Putinem nie bał się zapytać o Chodorkowskiego, czym „wytrącił Putina z równowagi”. Można przyjąć dość logiczne założenie, że Rosja i Chiny, przeprowadzając ograniczone urynkowienie na własnych zasadach, uniknęły przejęcia sporej części swoich zasobów przez zachodni kapitał. Jednak w tym konflikcie chodziło o coś więcej, o możliwość utraty samodzielności przez te państwa na głębszym poziomie. Pełna integracja z globalnym systemem finansowym pchnęłaby te kraje w spiralę uzależnienia od tego systemu. Wiąże się to z długiem publicznym, spekulacją walutami i instrumentami finansowymi, czyli tym, z czym borykają się kraje świata zachodniego i uzależnione od nich kraje trzeciego świata. Jak istotny jest to temat w rozgrywkach geopolitycznych pokazała decyzja Rosji i Chin z 24.11.2010 o przejściu we wzajemnych rozliczeniach z dolara na juana. W ten sposób kraje te nie tylko i nie tyle odchodzą od światowego systemu finansowego, co pokazują chęć i możliwości gry na własnych warunkach, czyli podmiotowość. Świadomie w tym wpisie skrytykowałem pewne aspekty kapitalizmu, co być może w oczach wielu jest naruszeniem pewnej świętości. Wynika to ze zręcznie zastawionej pułapki. Elity, które z przywilejów władzy korzystają niezależnie od systemu, wkładają nam do głowy ideologiczne zaklęcia, byśmy nieświadomie bronili ich przywilejów. W rzeczywistości w pełni akceptuję kapitalizm. W tym wpisie i kilku następnych pojawi się natomiast szereg zastrzeżeń dotyczących tych aspektów współczesnego kapitalizmu, które - moim zdaniem - są jego zwyrodnieniem. filozof grecki's blog

Jak daleko może paść jabłko od jabłoni Podobno niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ale czy tak jest zawsze, czy tak być musi? Otóż nie. Dwóch mężczyzn. Ojciec i syn. Ta sama krew. A jak z ideałami? Dla jednego wolna i niepodległa Polska była celem życia. Porzucił poprawność polityczną, bo było mu z nią nie po drodze. Dla drugiego polityczna poprawność to cel samym w sobie. Poprawność polityczna gwarantuje mu szefowanie popularnym tygodnikiem o profilu lewackim. Mamona i piedestał medialny to jego ideały, dla których jest zwyczajnym cynglem.

Jacek Maziarki - (ur. 20 stycznia 1937 w Świętochłowicach, zm. 27 maja 2009 w Podkowie Leśnej) – polski dziennikarz, publicysta i polityk, poseł na Sejm I kadencji. Ukończył w 1959 studia polonistyczne na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, uzyskał następnie stopień naukowy doktora nauk humanistycznych. Jako dziennikarz debiutował w 1957 na łamach "Tygodnika Powszechnego". Pracował następnie w "Polityce" i warszawskiej "Kulturze". Od lat 60. do początku lat 70. był członkiem Stronnictwa Demokratycznego, w latach 80. działał w "Solidarności". W stanie wojennym nie przeszedł weryfikacji dziennikarskiej, zamieścił wtedy w "Życiu Warszawy" ogłoszenie: "Szukam uczciwej pracy. Jacek Maziarski (...)". Po upadku PRL był zastępcą redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność" i jednym ze współzałożycieli Porozumienia Centrum. Zajmował też stanowisko szefa Zespołu Politycznego Prezydenta RP. W latach 1991–1993 sprawował mandat posła na Sejm I kadencji, wybranego z listy Porozumienia Obywatelskiego Centrum w okręgu podwarszawskim z siedzibą w Legionowie. Później wrócił do pracy w mediach, pełnił m.in. funkcję szefa Wiadomości TVP1. W 2006 prezydent Lech Kaczyński odznaczył Jacka Maziarskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Laureat Nagrody Kisiela w 1990, ojciec dziennikarza Wojciecha Maziarskiego. Od 2010 przyznawana jest Nagroda im. Jacka Maziarskiego.

Wojciech Maziarski - Wojciech Maziarski (ur. 24.01.1960 w Chorzowie) – polski dziennikarz i w latach 80. działacz opozycyjny. Studiował hungarystykę w Budapeszcie, skąd w 1981 r. został deportowany za współpracę z węgierską opozycją demokratyczną. Studia zakończył na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 80. był przewodniczącym samorządu studenckiego i organizatorem protestów na Uniwersytecie Warszawskim. Pisał w prasie podziemnej, m.in. w kwartalniku Obóz, którego był współredaktorem. Działał w Solidarności Polsko-Czechosłowackiej i organizował sieć kontaktów z opozycjonistami z Węgier oraz innych krajów bloku wschodniego. Założyciel i szef Serwisu Informacyjnego "Solidarności" (1988) i Wschodnioeuropejskiej Agencji Informacyjnej. Korespondent polskiej sekcji BBC (1990-1991). W latach 1991-2001 pracował w Gazecie Wyborczej, gdzie specjalizował się w reportażu społecznym i problematyce państw ościennych. Był również dziennikarzem Przekroju. Od 2001 pracuje w tygodniku Newsweek Polska, gdzie najpierw był szefem działu społecznego, a później działu publicystyki. Od 2007 roku był zastępcą redaktora naczelnego, od 2009 redaktor naczelny. W 2007 roku wystąpił przeciwko lustracji . Wojciech Maziarski wydał książkę "Jak feniks z butelki. Rozmowy z alkoholikami". Dziennikarz jest niepijącym alkoholikiem .Syn Jacka Maziarskiego, byłego polityka Porozumienia Centrum i dziennikarza. Cyngiel medialny, lizus trzymających obecnie władzę, wpisał się w przemysł pogardy wymierzony przeciw śp. Prezydenta LK a obecnie usłużny obszczekiwacz PiSu i Jarozław Kaczyńskiego. Wojciech Maziarski napisał komentarz "Jakie gazety czytał szaleniec". O tragedii łódzkiej. -"Owszem, w walce politycznej liberalni krytycy PiS-u - zarówno politycy, jak i niezależni publicyści - też posługują się emocjami i stosują bolesne dla przeciwników zagrywki, jednak ich psychologiczna natura jest inna. Tu wrogość znacznie częściej przybiera postać kpiny. Ten rodzaj dyskursu raczej nie wyzwala fanatycznej nienawiści i nie mobilizuje zwolenników do fizycznej przemocy. Kpina to broń ludzi pewnych siebie i mających poczucie siły. Patrzących na rywali z wyższością i nawet lekceważeniem. Z ironią. (...). Tu nie lęgnie się mord, lecz śmiech i szyderstwo. Mord lęgnie się tam, gdzie fanatyzmowi towarzyszy poczucie słabości i osamotnienia we wrogim otoczeniu. Mord to broń szalonych desperatów mających wrażenie, że żyją w oblężonej twierdzy. A przy tym reprezentują samo dobro. Taki obraz świata trudno spotkać w w mediach, które politycy i zwolennicy PiS nazywają wdzięcznie "przemysłem nienawiści i pogardy" oraz "potężnym zwartym frontem medialnym". (...). Dlatego jeśli w ogóle miałbym się doszukiwać w mediach jakiejś pośredniej i mimowolnej politycznej inspiracji dla czynu wariata, to skierowałbym wzrok nie na "Szkło kontaktowe" w TVN24 czy "Gazetę Wyborczą", lecz raczej na "Rozmowy niedokończone" w Radiu Maryja i "Gazetę Polską"- to diagnoza cyngla z Nerwsweeka, kto zmobilizował zabójcę z Łodzi do zabicia człowieka Prawa i Sprawiedliwości. To ojciec Rydzyk z Tomaszem Sakiewiczem nauczyli starszego pana, byłego taksówkarza, nienawiści do Kaczyńskiego. Posłuchał ich i pojechał do Łodzi uzbrojony w nóż i pistolet. Tacy cyngle jak Maziarski ziejący pogardą do prawicowej opozycji nie mieli na to żadnego wpływu. Maziarski zachwycony jest niemal prowadzeniem śledztwa dot. katastrofy pod Smoleńskiem i nie uważa, by zachodziła konieczność zabezpieczenia resztek wraku samolotu, bo i po co. Dał temu wyraz we wczorajszym programie FORUM na trójce TV, krytykując jednocześnie Michała Karnowskiego za niepotrzebną dociekliwość. Dzisiaj Maziarski na łamach Newsweeka wystąpił jako adwokat bandyty, pachołka sowietów, Jaruzelskiego pisząc - Odpieprzcie się od Jaruzelskiego! - Przede wszystkim: dlaczego uważacie, że Wojciechowi Jaruzelskiemu nie przysługuje ludzka godność? Dlaczego uważacie, że można demonstrować przeciw niemu pod jego oknami? Na oczach żony, rodziny, sąsiadów. Czy naprawdę jesteście zdania, że polityczna biografia Jaruzelskiego skazuje go na moralną banicję i zwalnia nas z obowiązku przestrzegania elementarnych standardów etycznych, które obowiązują wobec innych ludzi? Że możemy wobec niego możemy stłumić najbardziej prymitywne odruchy empatii i zwykłej ludzkiej wrażliwości. Dlaczego nie wybraliście innego miejsca na tę demonstrację? Zwłaszcza że przecież nie przeciw Jaruzelskiemu demonstrujecie, a przeciw Komorowskiemu. W apelu napisaliście, że do zwołania wiecu popchnęło was zaproszenie generała na posiedzenie prezydenckiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Naprawdę uważacie, że najlepszym sposobem na zaprotestowanie przeciw polityce prezydenta, z którą się nie zgadzacie, jest demonstrowanie i skandowanie pod oknami starego człowieka, który dawno temu był śmiertelnym wrogiem polskiej demokracji i niepodległości, ale potem przegrał wojnę, podpisał kapitulację i lojalnie współpracował ze zwycięzcami w demontażu komunistycznej dyktatury? Naprawdę jesteście zdania, że w cywilizacji europejskiej godzi się, by zwycięzca tak traktował pokonanego? - Poza tymi grudniowymi pikietami w polskiej obyczajowości politycznej panuje zgoda, że nie należy przenosić walki politycznej na forum życia prywatnego. Nie akceptujemy ingerowania w życie osobiste polityków ani nękania ich w miejscach zamieszkania. Demonstracja zorganizowana swego czasu przez Solidarność przed domem Donalda Tuska została potraktowana przez większość opinii publicznej jako incydent naruszający dobre obyczaje.-

Ciekawe co na to umiłowany Donek, tak ramię w ramię w jednym szeregu z czerwonym bandziorem.

http://www.newsweek.pl/opinie/odpieprzcie-sie-od-jaruzelskiego,69166,1

Jak widać jabłko może paśc dalej od jabłoni i to bardzo daleko. Wojciech Maziarski to na pewno owoc, ale tej jabłoni. W. Maziarski i wszystkie michnikoidy - ODPIEPRZCIE się do nas! Jaruzelski z wami tańcował. Tak, Jaruzelski, bo psa dla was szkoda i suki też. kryska's blog

Marek Król dla SE: Raj postkolonialny Kto tam dziś do nas przyjeżdża? - zapytał Barack Obama szefa Białego Domu. Dzisiaj wizyta prezydenta from Poland, poinformował szef BD. - To w Holandii też mają prezydenta? - zdziwił się Obama. Panie prezydencie, w owalnym będzie dzisiaj prezydent Polski, a nie Holandii, tam mają królową. To taki grubas z wąsami, w okularach. Był niedawno w Lizbonie.--Nie pamiętam go. Jedyną grubą, którą zapamiętałem, to ta teflonowa Merkel - oświadczył Obama. No dobrze i o czym mam z nim rozmawiać? - Tak jak zawsze, panie prezydencie. O rozwijającej się współpracy i o tym, jak ważnym krajem w naszej polityce jest Polska. - OK, stary. Byle nie trwało to zbyt długo, bo mamy ważne spotkanie z kongresmenami. - Oczywiście panie prezydencie, 20 minut, wspólne zdjęcie i koniec. A gdyby się rozgadał, to niech mu pan przypomni jego słowa, że kiełbasa powinna być długa, a mowa krótka. - Polish sausage długa? - zdziwił się Obama. Poza tym ten Komorowski - dodał szef BD - nie może przeciągać spotkania, bo się spóźni na samolot rejsowy do Warszawy, panie prezydencie.

Ani chybił, za tydzień taki zapis rozmów w Białym Domu przeczytamy w kolejnej edycji przecieków w WikiLeaks. Postkolonialni publicyści w postkolonialnych polskich mediach znowu będą mieli problem, jak to wytłumaczyć postkolonialnej opinii publicznej. Roman Kuźniar, dzielny doradca prezydenta, puści perskie oko i stwierdzi, że w gabinecie Miedwiediewa takie rozmowy byłyby niemożliwe. I to będzie sygnałem dla postkolonialnych mediów, by przypomnieć, że przyjaciół trzeba szukać blisko, a wrogów daleko. Wzorcowo wręcz taką politykę realizuje Komorowski, który, jak wiadomo, jankesom się nie kłania. W przecudnej urody tekście opisał to towarzyszący prezydentowi w USA dziennikarz organu partii i rządu. "Komorowski był w Białym Domu wyluzowany i uśmiechnięty, ale kiedy trzeba - poważny i kompetentny. Nie mówił po angielsku, ale zupełnie nie był tym stremowany". Chciałoby się dodać: wot maładiec! A dalej czytamy: "Komorowski był naturalny, niczego nie udawał, nie nadrabiał miną, ale też nie miał żadnych kompleksów". Niestety, nie sprawdził się Obama, o czym donosi dziennikarz organu: "Jeśli któryś z przywódców rozczarował, to prędzej Obama, który wyglądał na trochę zmęczonego". Prawdę mówiąc, nie dziwię się prezydentowi Obamie, bo Komorowski może zmęczyć każdego. Czytając ten przecudny komentarz zwany felietonem w "Gazecie", serce Polaka rośnie, jak palec uderzony młotkiem. Geniusz Karpat i słońce Peru nie dokonaliby w Białym Domu tego, co z taką finezją on zrealizował, który, jak twierdzi dziennikarz organu, jest cool. Marek Tumanowicz III RPRL, znany dziennikarz telewizyjny, to tylko fałszujący cymbalista propagandy sukcesu w porównaniu z wirtuozem kafaru z organu rządu i partii

Rodzi się pytanie, jakąż to pracę szkoleniowo-wychowawczą trzeba prowadzić, by z organu myślenia zrobić organ erekcyjny o impotencji młota pneumatycznego. Wierni czytelnicy organu odrzucą najbardziej podłe w swej wymowie przecieki z WikiLeaks wzmocnieni pieśnią o gajowym w Białym Domu. W naszym postkolonialnym raju wracamy do źródeł prawdziwej polskości, kiedy naród śpiewał: "Tysiące rąk, miliony rąk, a serce bije jedno". I to bijące serce partii w gazetach wybije z naszych głów wszelkie wątpliwości, a także ślady wrogiego myślenia. Bezmyślność jest źródłem szczęścia w postkolonialnym kraju. Buduje zgodę, która też buduje postkolonialną mentalność. Więcej
http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/raj-postkolonialny_163779.html

Irena Szafrańska's blog

Jarosław Kaczyński dla amerykańskiego Newsweeka "Gdyby nie Tusk i Komorowski, nie doszłoby do katastrofy" rozmawiał William Schreiber Gdyby między Polską i Rosją przestrzegano normalnych procedur albo gdyby Unia Europejska była zdolna do interwencji, nie doszłoby do katastrofy smoleńskiej – tak na łamach amerykańskiego Newsweeka Jarosław Kaczyński tłumaczy swój apel do Ameryki o pomoc w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej. Polski prezydent Bronisław Komorowski spotkał się w zeszłym tygodniu w Białym Domu z Barackiem Obamą, by rozmawiać o nowym układzie START i współpracy gospodarczej. Po spotkaniu, na konferencji prasowej, Obama wspomniał o kwietniowej katastrofie pod Smoleńskiem, w której zginął prezydent Lech Kaczyński i 95 innych członków polskiej elity. O politycznych skutkach tej tragedii nie może zapomnieć Jarosław Kaczyński, brat-bliźniak zmarłego prezydenta i przywódca opozycji, który rozmawiał z Williamem Schreiberem.

Newsweek: Jaki był cel spotkania obu Komorowskiego i Obamy? Jarosław Kaczyński: Spotkanie polskiego prezydenta z amerykańskim odpowiednikiem jest przyjętą praktyką. Tak samo było z moim świętej pamięci bratem. Ważne jest, by zadać sobie pytanie, jaki kurs wytycza ta wizyta. Condoleezza Rice lubiła używać w odniesieniu do naszych krajów określenia "partnerstwo strategiczne." Ja byłbym bardziej powściągliwy. Kiedy urząd pełnił George W. Bush i mój świętej pamięci brat, nasze stosunki były dobre, ale nie było w nich nic nadzwyczajnego.

Newsweek: Czy polsko-amerykańskie stosunki uległy ochłodzeniu od czasu, kiedy pański brat odwiedził Waszyngton? Jarosław Kaczyński: Odłóżmy na bok politykę Obamy - amerykańska polityka od zawsze jest dynamiczna. W trakcie prezydentury Clintona zgasły nasze nadzieje na wejście do NATO, ale później to Bill Clinton powitał nas w Sojuszu. Jeśli jednak Komorowski nadal będzie sceptyczny wobec stosunków polsko-amerykańskich i będzie podzielał opinię takich krajów jak Niemcy, to będzie niedobre dla Polski.

Newsweek: Czy Komorowski zaniedbał śledztwo w sprawie śmierci pańskiego brata? Jarosław Kaczyński: Jego kancelaria w ogóle się tą sprawą nie zajmowała. Gdyby Polska miała normalny system polityczny, Komorowski i Tusk musieliby ustąpić. Ich moralna i polityczna odpowiedzialność za tę katastrofę jest oczywista. Nie mówię o zarzutach prawnych czy kryminalnych, te rządzą się innymi kryteriami. Oni prowadzili ostrą polityczną kampanię przeciwko zmarłemu prezydentowi Polski, która naruszyła jego bezpieczeństwo. Wizytę w Smoleńsku przeprowadzono w sposób, który ogromnie zagroził jego bezpieczeństwu. Gdyby nie ich działania, do katastrofy by nie doszło - niezależnie czy był to naprawdę wypadek, czy zamieszana była weń strona trzecia. Niedawno słyszałem, jak na forum Parlamentu Europejskiego przemawiały córki i żony ofiar. Mówiły, że kiedy wzywają do interwencji w sprawie Smoleńska, są traktowane jak wrogowie państwa.

Newsweek: Ostatnio wysłał pan list do amerykańskiego Kongresu z prośbą o pomoc. Czy Stany Zjednoczone naprawdę powinny się zaangażować w tę sprawę? Jarosław Kaczyński: Gdyby między Polską i Rosją przestrzegano normalnych procedur albo gdyby Unia Europejska była zdolna do interwencji, nie doszłoby do tego. Jesteśmy zainteresowani dotarciem do prawdy.

Newsweek: W dyskusji o katastrofie smoleńskiej da się zauważyć wzrost wrogości. Jeden z pracowników biura poselskiego PiS zginął z rąk zamachowca, który chciał dopaść pana. Obawia się pan o własne bezpieczeństwo? Jarosław Kaczyński: Dostałem pogróżkę, że jeśli pojadę na Śląsk, zostanę wysadzony w powietrze, na drobne kawałki. Od 19 lat jeżdżę tam na spotkania. To nie oznacza, że nie pojadę. Ten wzrost agresji w polityce jest wyłącznie jednostronny. Przypuszcza się na nas atak, bo jesteśmy uważani za zagrożenie dla establishmentu postkomunistycznego. I szczerze mówiąc jesteśmy zagrożeniem. Nie ma co tego ukrywać.

Newsweek: Niektórzy mówią, że katastrofa pod Smoleńskiem była punktem zwrotnym w stosunkach rosyjsko-polskich. Co pan odpowiada tym, którzy dopatrują się w tym czegoś optymistycznego? Jarosław Kaczyński: Wolałbym nie mówić o pozytywnych skutkach katastrofy, w której zginął mój brat-bliźniak, jego żona, nasi przyjaciele i tyle innych osób. Rosjanie zręcznie to rozegrali. Znaleźli słaby punkt - premiera Tuska. On natychmiast przyjął kondolencje i publicznie uścisnął się z Władymirem Putinem. Ustawił się w pozycji, w której będzie musiał wziąć na własne barki wszelkie winy Rosjan. Byłem tego dnia na lotnisku w Smoleńsku i zaproponowano mi to samo, ale odmówiłem. Brytyjski premier David Cameron później gratulował mi tej decyzji.

Rozmowa z Jarosławem Kaczyńskim pochodzi z najnowszego wydania amerykańskiego Newsweeka

Wystąpienia na konferencji w Jachrance cz. 1 Ryszard Legutko - "Suwerenność państwa polskiego to jest cel podstawowy" W czasie konferencji "Lech Kaczyński - pamięć i zobowiązanie" wypowiadało się wielu wybitnych mówców, profesorów, którzy mówili o idei Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i o tym, jakie z niej wynika przesłanie dla nas. Jednym z tych mówców był profesor Ryszard Legutko. Prezentuję przygotowaną przeze mnie transkrypcję tego wystąpienia.

(Nasza pełna relacja z konferencji w Jachrance (audio i foto):
http://www.blogpress.pl/node/6842 )

Transkrypcja wystąpienia prof. Ryszarda Legutko: "Gdybym miał wskazać jedną myśl podstawową, którą kilka razy pan prezydent wypowiadał to była myśl następująca. Polacy to jest naród, który w ciągu swojej historii dwukrotnie stracił państwo. […] to jest ten czynnik, który powinien skłaniać wszystkich polityków, aby mieli to na uwadze. Suwerenność państwa polskiego to jest cel podstawowy. Naród, który stracił swoją suwerenność, i to stracił dwukrotnie, o tej suwerenności powinien myśleć częściej, głębiej i poważniej, niż te narody, które miały więcej szczęścia bądź popełniały mniej błędów w swoich dziejach. I to co pana prezydenta drażniło to fakt, że od 20 lat pojawiały się idee, pomysły czy nawet ideologie, które sugerowały, że właściwie koncepcja suwerenności państwowej właściwie traci sens. [..] To idea liberalna […] i idea globalizacji. […] Warunkiem suwerenności, warunkiem umożliwiającym podejmowanie suwerennych decyzji jest sytuacja równowagi politycznej. Jeśli panuje asymetria w stosunkach międzynarodowych to nie ma możliwości suwerennych decyzji. Cały wysiłek [prezydenta Lecha Kaczyńskiego] w polityce zagranicznej szedł w kierunku tworzenia jakichś systemów równowagi. To jest bardzo wyraźne w polityce wschodniej, która polegała na tym, żeby zbudować system równowagi tej części świata: włączenie czynnika atlantyckiego czyli atlantyckiego systemu bezpieczeństwa ale i tworzenie jakiegoś szerszego układu krajów tej części Europy, krajów, które należały kiedyś do bloku wpływów Związku Radzieckiego. [..] Był politykiem realistycznym [...] dla stworzenia systemu równowagi trzeba było wykreować pewien układ w tej części Europy i to starał się robić. Bardzo cierpliwie, w ogromnie trudnych warunkach, przy braku wsparcia politycznego wewnątrz kraju, a także wobec pewnych oporów wśród naszych sojuszników, [..] poprzez dyplomację gabinetową, poprzez spotkania, ale także poprzez spektakularną akcję bezpośrednią. [..] To była strategia, która miała stwarzać warunki utrzymania suwerenności państwa polskiego. [..] Podobnie było w polityce zachodniej . [..] Był politykiem, który sprzyjał integracji, ale jednocześnie dostrzegał rzeczywistość. [..] Nie wszystkie kraje tracą tyle samo suwerenności, niektóre tracą więcej, niektóre tracą mniej. Państwa silne tracą mniej suwerenności, a państwa słabe tracą więcej suwerenności. I temu pan prezydent próbował przeciwdziałać, negocjując traktat lizboński i próbując wprowadzić tam pewne mechanizmy blokujące, żeby tą asymetrię zmniejszyć. [..] Druga sprawa to jest suwerenność wewnętrzna, to jest suwerenność państwa jako podmiotu politycznego. [..] Obserwując polskie zmiany, polską transformację, pan prezydent był zwolennikiem poglądu, że państwo polskie nie tylko musi być silne, ale i musi być obecne – państwo ma obowiązki socjalne. Stąd pan prezydent sprzeciwiał się wycofaniu państwa z pewnych sfer życia.
To doświadczenie związkowe pozwoliło podtrzymywać taką linię polityczną. I także uważał, że państwo polskie ma swój obowiązek, ma zobowiązanie wobec obywateli w kwestiach tożsamości i w kwestiach kultury i w kwestii edukacji. [..] To że pan prezydent walczył o silne państwo, o znaczniejszą obecność państwa w życiu społeczeństwa to wcale nie znaczy, że był zwolennikiem etatyzacji, nadmiernej ingerencji państwa w życie społeczne, odwrotnie – pan prezydent był wielce zatroskany tym, co dzieje się obecnie. I w Polsce i na świecie. Był zatroskany właśnie nadmiernym rozwojem państwa. Tendencje są takie, że państwo poprzez swoje instytucje, poprzez swoje prawa, poprzez swoje instytucje prawne, coraz bardziej kontroluje życie społeczne, coraz bardziej wciska się w życie prywatne i rodzinne, coraz bardziej chce je regulować i kontrolować. I pan prezydent był temu zdecydowanie przeciwny. Silne państwo to jest takie państwo które gwarantuje wolność, swobodę i dobre warunki rozwoju wspólnotom takim jak rodzina. To jest państwo, które szanuje życie prywatne. To nie jest państwo biurokratyczne, państwo nadmiernie regulujące. [..] I pan prezydent to dostrzegał [..] we współczesnej legislacji UE i w współczesnym przyzwoleniu na tego typu zachowania. [..] Pan prezydent był wielkim obrońcą swobód obywatelskich, wolności człowieka, wolności rodziny, wolności wszystkich wspólnot, które tworzą naród polski". Margotte's blog

Quo Vadis, Polsko? Pomaganie zbrodniarzom jest ze wszech miar naganne i powinno być potępione bezwzględnie. Od czasów II wojny światowej rozlicza się nazizm, ściga SS-manów i hitlerowskich zbrodniarzy wojennych po całym świecie. Do dnia dzisiejszego. Sądy wymierzają kary leciwym staruszkom, stojącym jedną nogą nad grobem. Jest to słuszne w imię szeroko rozumianej sprawiedliwości. Jednak musimy wreszcie przeciąć wieloletnią linię podziału pomiędzy ideologiami nazistowską i komunistyczną! Oczywiście, wielu nazistowskich zbrodniarzy uniknęło kary, jednakże sam reżim był osądzony w Norymberdze, a większość rzezimieszków ukarana! Co natomiast zrobiono w sprawie zbrodni komunistycznych, które pochłonęły nie mniej ofiar, niż w czasie rządów Hitlera? To nie Hitler wymyślił obozy koncentracyjne i policję polityczną. Długo przed Hitlerem te instytucje istniały w Rosji Sowieckiej, już za czasów Lenina rozpoczęto straszliwy, czerwony terror. Skupmy się na sprawach Polskich. Od 1944 roku sowieci postawili u władzy w Polsce swoich ludzi. Funkcjonowały zbrodnicze struktury MBP (UB), następnie SB, działała informacja wojskowa, której funkcjonariuszem był późniejszy „prezydent” Polski, gen. Jaruzelski (PS. „Wolski”). Ciągłość działalności tych przestępczych organizacji została zachowana aż do roku 1989. W tym czasie zamęczono tysiące ludzi, upokarzano cały naród. Ostatnim etapem tych zbrodni był stan wojenny autorstwa Jaruzelskiego i spółki. Efekty „sprawiedliwości dziejowej” po powstaniu tzw. III RP: Jaruzelski jest generałem w stanie spoczynku, dostaje emeryturę prezydencką. Dziesiątki tysięcy PRL-owskich generałów, oficerów, podoficerów wojska, milicji, służby bezpieczeństwa, mający na swych rękach krew obywateli naszego kraju, otrzymuje spore emeryturki (choć resorty składek emerytalnych nie płaciły, żeby było śmieszniej). Nikt nie ukarał przestępców, nie dość tego-mają oni w chwili obecnej (na zasadzie tzw. praw nabytych) zapewniony byt na poziomie kilkakrotnie wyższym od ludzi, którzy w latach 80-tych narażali swe życie, walcząc z komunistycznym reżimem, w imię wolności i niepodległości. Gdy rzecz idzie o pociągnięciu do odpowiedzialności Jaruzelskiego, Kiszczaka i innych przestępców, wśród wielu środowisk odzywają się głosy: „to już ludzie starzy, schorowani, zmęczeni życiem, i stawianie ich przed sądem byłoby gestem niehumanitarnym. Dajmy im spokojnie umrzeć”. Dlaczego więc te same środowiska nie broniły Klausa Barbiego, Demjaniuka i innych zbrodniarzy wojennych? Przecież w chwili, gdy mieli stanąć przed trybunałem sprawiedliwości, byli starcami ponad 80-letnimi! Dlaczego Jaruzelski i Kiszczak do chwili obecnej są generałami w stanie spoczynku, a tysiące innych PRL-owskich wojskowych, SB-ków – oficerami i podoficerami? Tym samym III RP uznaje spuściznę przestępczego reżimu tzw. Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, gdyż zachowuje ważność stopni wojskowych z poprzedniego okresu! Jakim prawem ludzie, którzy na każdym kroku gwałcili nasze prawa obywatelskie, upokarzali nas, okradali, przesłuchiwali, brutalnie bili, zabijali polskich obywateli, podsłuchiwali nasze rozmowy, cenzurowali listy – mają do dnia dzisiejszego wypłacane tak duże świadczenia emerytalno – rentowe, nieadekwatne do ich zbrodniczych występków? Ja, jako były opozycjonista, który w czasach współczesnych ledwie wiążę koniec z końcem – jestem tym głęboko oburzony, i kategorycznie protestuję przeciwko przywilejom dla tych wszystkich komunistycznych przestępców. To jest wbrew zasadom elementarnej sprawiedliwości! Szczególnie dzisiejsze władze hołubią PRL – owską elitę. Ostatnim, chyba najbardziej głośnym i bulwersującym przykładem jest zaproszenie Jaruzelskiego na posiedzenie prezydenckiej rady bezpieczeństwa narodowego. W czasie, gdy prezydentem był postkomunista Kwaśniewski, nawet on unikał jawnej styczności z komunistą-generałem Jaruzelskim, przecież człowiekiem ideologicznie mu bliskim. Natomiast były opozycjonista, dzisiejszy prezydent III RP, Bronisław Komorowski – zaprasza człowieka, mającego na swoich rękach krew- na posiedzenie ważnego ciała doradczego urzędu prezydenta. To skandal. I jeszcze jeden przykład – sprawa pomnika dla sowieckich okupantów w Ossowie. Osobiście nie mam niczego przeciwko cmentarzom, czy to niemieckim, czy to sowieckim. Cmentarz jest miejscem świętym i nieważne, co myślimy o pochowanych tam ludziach, musimy uszanować ich mogiły. Jednakże wystawianie drogiego pomnika – monumentu dla sowieckich agresorów, którzy idąc po Polskiej ziemi grabili, mordowali, i wdrażali w życie ideę o światowej rewolucji – jest niewątpliwie prowokacją i aktem zdrady naszych interesów narodowych. Jak na to spojrzą rodziny byłych opozycjonistów, którzy umarli w zapomnieniu i nędzy po roku 1989? Ludzie ci nie mają nawet przyzwoitych nagrobków z adnotacją, iż walczyli o tą III RP, która ich zdradziła i o nich zapomniała. Wychodzi na to, że III RP ma większy szacunek dla byłych UB-ków, SB-ków, milicjantów, ZOMO-wców, TW-ulców i pracowników wojskowych służb informacyjnych. W roku ubiegłym, gdy rząd przygotowywał ustawę o redukcji rent i emerytur byłym funkcjonariuszom PRL-owskich służb represji, premier Donald Tusk w jednym z wywiadów obiecał, iż część z odzyskanych w ramach tej ustawy pieniędzy przeznaczona zostanie dla byłych opozycjonistów. Tych najbardziej potrzebujących. Ustawa okazała się niewypałem – pozostawiono tam pewną prawną furtkę, z której PRL-owscy dygnitarze skrzętnie skorzystali. Redukcje ich świadczeń były minimalne. Tymczasem przygotowanie tzw. Ustawy kombatanckiej, która objęłaby grupę najbiedniejszych byłych opozycjonistów, ciągnie się już trzeci rok, i końca nie widać. Obietnica premiera rządu RP okazała się pustosłowiem. Siedzący w Sejmie i Senacie RP byli opozycjoniści z czasów PRL-u nie są zainteresowani losem swych byłych kolegów, którzy po 1989 roku zostali wyrzuceni za burtę historii. To wstyd i hańba. Nie lubię robić analogii historycznych. Jednakże jedna analogia nasuwa mi się ostatnio coraz częściej: dzisiejsza sytuacja przypomina czasy do maja 1926, gdy scena polityczna II RP ogarnięta była przez krzykaczy i różnego rodzaju kanalie. Kwitła korupcja, a kariery robili ludzie, których nie było ani w szeregach Legionów, ani w Powstaniach Śląskich, czy Powstaniu Wielkopolskim. Szerzyła się dekadencja. Sejm był sceną gorszących ekscesów, dochodziło do bójek. Zamach majowy Józefa Piłsudskiego na długie lata położył kres tym bezeceństwom, a ludzie zasłużeni dla Niepodległości ojczyzny, mogli znaleźć przyzwoitą pracę i jakoś wyżyć ze swymi rodzinami. Choć sytuacja się powtarza, nie ma niestety człowieka tej miary i wielkości, jakim był wówczas Józef Piłsudski. A szkoda.

Piotr Hlebowicz

Czy prezydent Bronisław Komorowski współpracował z SB? W kwietniu 1982, po wyjściu Bronisława Komorowskiego na przepustkę z internowania, SB nawiązała z nim dialog operacyjny – wynika z dokumentów znajdujących się w IPN. Nie są to jednak wszystkie archiwa nt. obecnego prezydenta – do dziś nie udało się odnaleźć dokumentów Wydziału I Studiów SB dotyczących Bronisława Komorowskiego.
Wiadomo jedynie, że w 1984 r. został on zarejestrowany w kategorii „zabezpieczenie”, ale nie wiadomo, z jakiego powodu. Z zabezpieczenia zrezygnowano 5 września 1989 r. Nie odnalazła się także teczka paszportowa obecnego prezydenta.Z ogólnodostępnych katalogów IPN wiadomo, że oświadczenie lustracyjne Bronisława Komorowskiego jest zgodne z prawdą, że był rozpracowany przez Służbę Bezpieczeństwa i że część materiałów zniknęła. Z dokumentów IPN, które udostępniono nam w Instytucie, wynika, że obecny prezydent do momentu internowania w grudniu 1981 r. nie podejmował żadnych rozmów z SB, nawet po tym, jak trafił na miesiąc do aresztu w końcu lat 70. Związany ze środowiskiem Antoniego Macierewicza, inwigilowany, podsłuchiwany i śledzony zachował nieprzejednaną postawę. Według dokumentów, na rozmowy z funkcjonariuszami SB Komorowski zdecydował się dopiero po wyjściu z ośrodka internowania w Jaworzu.

Podwładny Macierewicza, przyjaciel Dworaka Bronisław Komorowski działalność opozycyjną podjął w latach 70., gdy był we władzach uczelnianego Socjalistycznego Związku Studentów Polskich – organizacji studenckiej podporządkowanej PZPR. W 1980/81 był negatywnie nastawiony do Lecha Wałęsy, popierał natomiast innego lidera „Solidarności” – Jana Rulewskiego. Jeden z ostatnich dokumentów sporządzonych przed wprowadzeniem stanu wojennego, pochodzący z końca lipca 1981 r., pokazuje, że SB traktowała Bronisława Komorowskiego jako wroga PRL. Wynika z nich, że główne powody, dla których był inwigilowany, stanowiły jego kontakty z Antonim Macierewiczem – obecny prezydent był wówczas jego podwładnym w Ośrodku Badań Społecznych, którym Macierewicz kierował od 1980 r.
„Działalność wroga wymienionego datuje się od momentu włączenia się w działalność na rzecz »Graczy«, tj. od ok. 1977. W okresie studiów Komorowski brał czynny udział w kolportowaniu na UW materiałów o treści antysocjalistycznej, między innymi »Komunikatów« KOR oraz »Programu 44«. W lutym 1978 w trakcie przeszukania dokonanego w miejscu zamieszkania figuranta zakwestionowano m.in. powielacz białkowy o napędzie elektrycznym oraz ok. 200 poj. egzemplarzy wydawnictwa »Głos«. Ponadto figurant był uczestnikiem prowokacyjnych imprez organizowanych przez antysocjalistyczne grupy UW. W miesiącu czerwcu 1979 w mieszkaniu figuranta założono instalacje PP (podsłuch pokojowy – przyp. red). W toku eksploatacji obiektu ustalono szereg osób odwiedzających figuranta oraz uzyskano szereg wyprzedzających informacji o planach i zamierzeniach jego. Przez okres około 8 miesięcy w mieszkaniu figuranta zamieszkiwał czasowo Jan Dworak wraz z rodziną (pozostaje w zainteresowaniu tut. Wydziału). Aktualnie figurant zamieszkuje w swoim mieszkaniu. Z uwagi na fakt kontynuowania wrogiej działalności przez B. Komorowskiego i nawiązaniu kontaktu z A. Macierewiczem i OBS-em, zachodzi konieczność przedłużenia eksploatacji PP, której celem będzie: kontrolowanie działalności figuranta w miejscu zamieszkania, rozpoznanie powiązania figuranta z Macierewiczem i OBS-em, uzyskiwanie wyprzedzających informacji o planach i zamierzeniach” – czytamy w tajnej notatce SB z lipca 1981 r.

Internowanie w Jaworzu Do ośrodka internowania w Jaworzu Bronisław Komorowski trafił z więzienia na warszawskiej Białołęce, gdzie przewieziono go po aresztowaniu w nocy z 12 na 13 grudnia. W Jaworzu byli także internowani m.in. Tadeusz Mazowiecki, Władysław Bartoszewski, Bronisław Geremek i Stefan Niesiołowski. „Ośrodek w Jaworzu był jednym z kilku zaledwie obozów internowania stanu wojennego, który umieszczono nie w więzieniu, lecz w wojskowym domu wczasowym podległym dowództwu wojsk lotniczych. Działał do 22 maja 1982 r. (…) Osobistą kontrolę nad obozem sprawował adiutant gen. Kiszczaka, pułkownik Romanowski – on eskortował transport helikopterami z Warszawy do Jaworza, on też odwiedzał regularnie obóz. Stała, SB-cka część załogi Jaworza, nie ulegała zmianie, nie zmieniali się podoficerowie – prawdziwa władza w obozie, zmieniali się za to co kilka tygodni żołnierze z poboru i członkowie formacji ROMO. (…) Ośrodek odosobnienia w Jaworzu, jako jeden z bardzo niewielu w kraju, odpowiadał warunkom internowania zapowiadanym przez władze stanu wojennego: dwa pawilony spełniały standard wczasowy, w pokojach ok. 10 m2, z przedpokojem mieszczącym szafę i umywalkę, mieszkały 3 osoby. Dwa prysznice i cztery kabiny WC na piętrze przypadały na 20–30 osób. Czystość w pokojach, na korytarzu i w pomieszczeniach sanitarnych utrzymywali sami internowani. W oknach nie było krat, pokoje były otwarte, panowała swoboda poruszania się po korytarzach i wewnątrz pawilonu – ale już nie swoboda wychodzenia na zewnątrz, na teren bez muru i wieżyczek strażniczych. Spacery odbywały się pod nadzorem, w kółko po wyznaczonym terenie. Posiłki, przyrządzane smacznie, podawano do stolików w stołówce. W kwietniu pojawił się nowy zastępca komendanta ds. nadzoru politycznego; przyniosło to znaczne zaostrzenie, np. warunków widzeń z rodzinami – zaczęły się one odbywać pod ścisłym nadzorem funkcjonariuszy (…). W obozie istniała doskonała samoorganizacja dla zagospodarowania czasu: działała »wszechnica jaworzyńska«, której wykłady odbywały się początkowo codziennie – później dwa razy w tygodniu, co sobotę odbywały się wieczory PEN-Clubu, a także wieczory poezji, seminaria historyczne i filozoficzne, spotkania okolicznościowe, działały lektoraty językowe. W Jaworzu – i tylko w nim – pojawił się poważny problem, którego nie znały inne obozy. Była w nim świadomość wyraźnego uprzywilejowania w stosunku do innych miejsc odosobnienia, stworzenia przez władze – niewątpliwie celowo – nie tylko odmiennych warunków zewnętrznych, ale i odmiennej »socjologii« internowanych, zniszczenia panującego przez 16 miesięcy legalnej działalności poczucia zbratania wszystkich warstw społecznych składających się na fenomen »S«. Wymowa tych działań była przejrzysta: zróżnicować i podzielić, oderwać i przeciwstawić. Niebezpieczeństwo to zostało natychmiast dostrzeżone i zdefiniowane. Już na Boże Narodzenie ’81 wysłane zostało na ręce ministra spraw wewnętrznych PRL pismo protestujące przeciw internowaniu tysięcy ludzi w Polsce, ale także przeciwko »rażącemu zróżnicowaniu ich sytuacji«. »Widzimy w tym próbę świadomego dzielenia nas na lepszych i gorszych. Protestujemy przeciwko temu podziałowi. Jeśli stworzenie takich samych warunków wszystkim nie jest możliwe, gotowi jesteśmy dzielić los pozostałych naszych kolegów«. Protest podpisało 38 obecnych w Jaworzu internowanych” – czytamy na temat ośrodka internowania w Jaworzu na stronie www.internowani.pl.

Jak wynika z Raportu z weryfikacji WSI, to właśnie podczas internowania Bronisław Komorowski po raz pierwszy zetknął się z późniejszym tajnym współpracownikiem WSI, a wówczas Wojskowej Służby Wewnętrznej, który nosił pseudonim »Tomaszewski«. „Zadaniem WSW w tym czasie było odizolowanie internowanych od wpływu z zewnątrz, przez co również zapewnienie im wojskowej opieki lekarskiej. W zakresie leczenia stomatologicznego funkcjonował ws. (tajny współpracownik – przyp. red.) »Tomaszewski«, który miał bieżące kontakty z w/w dysydentami (Bronisławem Komorowskim, Maciejem Rayzacherem) z racji ich leczenia, a następnie również charakteru osobistego. Kontakty takie łatwo nawiązywał, mając wesołe usposobienie i będąc otwartym, chętnym do udzielania pomocy. Z tej sytuacji korzystał niejednokrotnie por. Henryk Gut, będący w tym czasie oficerem KW w Olesznie. Jego prośby ws. »Tomaszewski« dot. ustalenia wypowiedzi, zachowania internowanych – były przez źródło spełniane. Podrzucał np. prasę zachodnią internowanym i informował o ich reakcji na powyższe, itp. Por. Gut nie starał się jednak uformalnić praktycznie istniejącego kontaktu operacyjnego” – czytamy w Raporcie z weryfikacji WSI.

Wyjście na przepustkę W połowie kwietnia 1981 r. żona Bronisława Komorowskiego skierowała prośbę o udzielenie przepustki jej mężowi ze względu na śmierć dziadka Juliusza Komorowskiego. Rodzice jej męża w tym czasie przebywali za granicą (ojciec afrykanista pracował na UW, a matka w PAN). Dzień później, 16 kwietnia 1982 r., Wydział III KSMO wyraził zgodę na wydanie pięciodniowej przepustki. Kolejna przepustka – już na prośbę Bronisława Komorowskiego – została wydana 21 kwietnia. „W dniu 21 04.1982 zgłosił się do KS MO Komorowski Bronisław z prośbą o przedłużenie przepustki otrzymanej z ośrodka internowania w d. 19.04.1982. Prośbę swą figurant motywował następująco: W dniu 21.04.1982 odbył się pogrzeb jego dziadka i w związku z tym pozostało wiele spraw do załatwienia natury administracyjnej i rodzinnej. Podczas rozmowy w/w powiedział, że będąc w ośrodku odosobnienia w Białołęce otrzymał formularz o lojalności do podpisania. Komorowski powiedział, że nigdy nie podpisywał takich pism i nigdy nie podpisze. Zaraz po tym dodał, że jest w takiej sytuacji, z której nie bardzo może się wycofać i jest to sprawa honoru. Mając to na uwadze, zasugerowałem mu możliwość przedłużenia przepustki do poniedziałku tj. 26.04.1982 (sobota) godz. 12.00” – czytamy w tajnej notatce ppor. Ryszarda Gałęzowskiego, funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa z 22 kwietnia 1982 r. Na piśmie widnieje odręczny dopisek zastępcy naczelnika Wydziału III-2 KSMO „(…) Okres pobytu B. Komorowskiego na wolności zostanie wykorzystany (przy zastosowaniu przedsięwzięć operacyjnych) pod kątem określenia celowości dalszego pobytu w/w w ośrodku internowania. Podtrzymać dialog nie naciskając na figuranta”. Jak wynika z dokumentów SB, formalności dotyczące przedłużenia przepustki Bronisławowi Komorowskiemu oraz opinia na temat jego zwolnienia z internowania były załatwiane w porozumieniu z wydziałem śledczym i w trybie pilnym.
Tajna opinia Wydziału III-2 KSMO, dotycząca zwolnienia Bronisława Komorowskiego z internowania, nosi datę 20 kwietnia 1982 r.:„Bronisław Komorowski od 1976 roku utrzymuje kontakty z przedstawicielami b. KSS KOR. W okresie studiów Komorowski brał czynny udział w kolportowaniu na UW materiałów o treści antysocjalistycznej. Między innymi »Komunikatów« KOR oraz »Programu 44«. Był uczestnikiem imprez organizowanych przez antysocjalistyczne grupy przy Grobie Nieznanego Żołnierza. W marcu 1989 odbył karę za przestępstwo z art. 276&1 kk. Z uwagi na prowadzoną działalność zasadne było, po wprowadzeniu stanu wojennego na terenie kraju, internowanie B. Komorowskiego i umieszczenie go w Ośrodku Odosobnienia. W związku z sytuacją rodzinną figurantowi wydana była w bm. ośmiodniowa przepustka z ośrodka w Jaworzu. W trakcie pobytu na przepustce przeprowadzono dwie rozmowy operacyjne z B. Komorowskim. Podczas tych rozmów stwierdził m.in, że jego dotychczasowa działalność nie miała sensu i w przyszłości nie zamierza angażować się w żadne przedsięwzięcie o charakterze politycznym. Po ewentualnym zwolnieniu z internowania pragnie poświęcić się życiu rodzinnemu. Wyraził ponadto chęć na podtrzymanie dialogu operacyjnego. W związku z powyższym wydział III-2 wnosi o uchylenie internowania wobec Bronisława Komorowskiego” – czytamy w dokumencie, który znajduje się w archiwach IPN. Kolejna wizyta Bronisława Komorowskiego w KSMO nastąpiła 24 kwietnia 1982 r. „W dniu 24.04.1982 o godz. 12.00 Bronisław Komorowski stawił się na umówioną rozmowę. Rozmowa miała charakter sondażowy. W toku prowadzonej rozmowy figurant podkreślił swoje związki z Litwą, opowiadał o dziadkach i rodzicach, którzy urodzili się na Litwie. Na pytanie, co sądzi o obecnej sytuacji i jak widzi dalszą przyszłość Polski, odpowiedział: »(…) sytuacja jest tragiczna i tylko Kościół może pomóc Ojczyźnie«, dodając, że »nie wierzy, żeby PZPR albo Solidarność dała sobie z tym radę«.
Na pytanie, jak widzi siebie w nowej sytuacji, w której znalazł się nasz kraj, odpowiedział: »(…) mam dość wszelkiej działalności. Nigdy nie byłem ideologiem, to wszystko przestało mieć sens« (pisownia oryginalna – przyp. red.). Na zakończenie rozmowy figurant oświadczył, że zamierza skończyć z wszelką działalnością polityczną, że chce się zająć rodziną. Uwagi. Spostrzeżenia. Figurant chętnie odpowiadał na pytania. Nie zastrzegł sobie w przyszłości dalszych rozmów z SB. Jest głęboko wierzący i praktykujący. Uważa się za człowieka bardzo honorowego” – napisał funkcjonariusz SB w notatce służbowej. Z dokumentów wynika, że dialog między SB a Bronisławem Komorowskim był kontynuowany. „W dniu 08.05.1982 o godz. 10.00 Bronisław Komorowski stawił się na umówioną rozmowę. Rozmowa miała charakter sondażowy. Na pytanie o prace w PAX-ie figurant odpowiedział: »(…) zwolniono mnie dlatego, że w wyniku stanu wojennego i internowania mnie ktoś chciał być świętszy od papieża, obecnie myślę, że uda mi się wznowić pracę w PAX-ie«.
Zapytany o wydarzenia 1 i 3 maja br. oraz czy od momentu przyjazdu z kimkolwiek się kontaktował odpowiedział:
»(…) po opuszczeniu ośrodka w Jaworzu nie kontaktowałem się z nikim, większość tych, co pana interesuje jest tam. Nic nie wiem o wydarzeniach 1 i 3 mają br., to, co pobieżnie zdążyłem się dowiedzieć, jest bardzo płynne«. Spytany o powstanie KSN (Kluby Służby Niepodległości – przyp. red.) i dalszej działalności Klubu, B. Komorowski odpowiedział:
»(…) na początku były luźne rozmowy przy herbacie, a później bawiliśmy się w Klub – w sumie było trzy, może cztery spotkania, to nie była żadna partia, zaczęli przyklejać się do nas pajace (spytałem, czy chodzi o Ziembińskiego) o właśnie, on lubi się bawić w konspirację. Należy do wszystkich nielegalnych partii i klubów«.

Na pytanie o odrodzenie się „Solidarności” B. Komorowski powiedział: »(…) już panu mówiłem, że to nie ma sensu. Tylko kościół może coś dla kraju zrobić. Kuroń chce zorganizować generalny strajk – to jest bardzo głupie i pozbawione wyobraźni. Ja osobiście chcę oddać się pracy dla kościoła, mam dość wszelkiej działalności w opozycji, jestem zdekonspirowany wy wiecie o mnie wszystko. Jakakolwiek działalność opozycyjna moja czy innych jest po prostu zabawą w podchody. Jeszcze raz powtarzam, że oparcia należy szukać w kościele”. Na zakończenie rozmowy uzgodniono, że w przyszłości będziemy kontynuować dialog.

Uwagi. Spostrzeżenia. B. Komorowski chętnie odpowiadał na pytania. Nie zastrzegł sobie w przyszłości kontynuowania dialogu z SB. Często podkreśla sprawę wiary. Chce wyłącznie zająć się sprawami rodzinnymi. Podpisano: Inspektor Wydz. III-2 ppor. Ryszard Gałęziowski”. Jeden z ostatnich dokumentów Wydziału III-2 Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych dotyczy ogólnej informacji na temat Bronisława Komorowskiego. „W okresie od maja 1982, tj. z chwilą zwolnienia z ośrodka internowania (chodzi o formalne zwolnienie – w praktyce B. Komorowski ośrodek internowania opuścił w połowie kwietnia – przyp. red.) do chwili obecnej nie uzyskano żadnych informacji wskazujących, aby figurant usiłował prowadzić wrogą działalność polityczną. Biorąc pod uwagę fakt, iż B. Komorowski z chwilą zwolnienia nie prowadzi żadnej działalności politycznej wnioskuję wymienioną sprawę operacyjnego rozpracowania przekwalifikować na kwestionariusz ewidencji operacyjnej” – napisał st. insp III-2 SUSW ppor. Z. Małecki. Dorota Kania

Za rządów Tuska nawet zadłużanie się jest sukcesem

1. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że PR- owcy rządu Tuska zatrudnieni w Kancelarii Premiera nawet z ewidentnych jego porażek robią propagandowe sukcesy ale to co się od piątku dzieje w mediach w sprawie sposobu liczenia polskiego deficytu finansów publicznych i długu publicznego przez Komisję Europejską przekracza wszelkie granice ogłupiania społeczeństwa. Od piątku dziennikarze wszelkich mediów prześcigają się w informowaniu polskiej opinii publicznej, że premier Donald Tusk w rozmowie z Przewodniczącym Komisji Europejskiej Jose Barroso załatwił obniżenie polskiego długu publicznego o koszty reformy emerytalnej.

2. Nawet dla tych, którzy tylko trochę orientują się w kompetencjach unijnych instytucji jasne jest, że takich możliwości to szef KE nie ma. Może on co najwyżej przygotować taką propozycję, a decyzję w tej sprawie mogą podjąć prezydenci i premierzy wszystkich 27 krajów członkowskich na posiedzeniu Rady Unii Europejskiej. Wiadomo, że ostatnie doświadczenia z kreatywną księgowością Grecji spowodowały daleko idąca ostrożność w tej sprawie pozostałych krajów UE, a w szczególności Niemiec i Francji, które teraz ponoszą gigantyczne koszty ratowania Grecji przed ogłoszeniem niewypłacalności. Tak prosto więc nie będzie i być może na zbliżającym się szczycie w Brukseli Polska uzyska w sprawie liczenia deficytu finansów publicznych i długu publicznego jakieś przejściowe ulgi. Żeby jednak z tego tytułu ogłaszać w naszym kraju święto, to do takich rzeczy nawet w PRL-u, propaganda się nie posuwała.

3. Powinniśmy raz na zawsze pozbyć się złudzeń, ze przy pomocy innego niż do tej pory zapisywania tego co pożyczamy na finansowanie OFE, nie zmniejszymy ani deficytu finansów publicznych ani naszego długu publicznego.

Możemy tylko uzyskać pozwolenie na to aby nasze statystyki w tym zakresie wyglądały trochę lepiej niż do tej pory ale nic ponadto. Być może to uzyskamy ale w zamian za poparcie drastycznych propozycji niemieckich aby pozbawić prawa głosu na posiedzeniach Rady UE te kraje, które w dostatecznie szybki sposób nie reformują swoich finansów publicznych. Niemcy mają bowiem dosyć finansowania długów innych członków strefy euro i w związku z tym forsują takie rozwiązania, które jednak z unijnym solidaryzmem mają niewiele wspólnego.

4. Rada UE może się zgodzić aby coroczne dotacje przekazywane z budżetu do OFE w wysokości około 1,6 % PKB ( w roku 2011 24 mld zł) nie były traktowane jak zwyczajne wydatki bieżące tylko środki przekazywane na przyszłe emerytury. Może się także zgodzić na to, żeby to co do tej pory zostało przekazane z budżetu do do OFE (czyli wydatki rzędu około 13%-17 PKB ) nie były zaliczane do długu publicznego. Tyle tylko, że ta zgoda nie zmieni tego, że pieniądze na składkę do OFE budżet będzie musiał dalej pożyczyć na rynku, a te pożyczone pieniądze będą dopisane do deficytu i w konsekwencji długu publicznego. Mimo więc ewentualnej zgody Rady na inne księgowanie wydatków na OFE, deficyt finansów publicznych w 2011 roku wyniesie ponad 100 mld zł, a dług publiczny zbliży się do 900 mld zł.

5. Z czego więc cieszy się rząd i sam Premier Tusk, a z nim zaprzyjaźnieni dziennikarze doprawdy nie wiadomo. Chyba nie z tego, że wydatki na obsługę długu publicznego we przyszłorocznym sukcesie wyniosą blisko 40 mld zł, a więc 2/3 tego co w przyszłym roku przeznaczymy na ochronę zdrowia w ramach NFZ. Chyba także nie z tego, że ci którzy nam pożyczają wprawdzie ciągle robią to chętnie ale od niedawna liczą sobie za to pożyczanie już ponad 6% w stosunku rocznym, a to oprocentowanie coraz bardziej przybliża nas do sytuacji Grecji i Irlandii. Obydwa te kraje przestały emitować obligacje ( a więc obsługiwać swój dług) wtedy kiedy ich rentowność osiągnęła 9%. Nam do tego momentu naprawdę niewiele brakuje i żadne zmiany zapisów w naszych księgach deficytu i długu naprawdę temu nie zapobiegną. Zbigniew Kuźmiuk

Nieznajomość prawa szkodzi... Parę dni temu pod tytułem „Celny argument - ale zupełnie inny!” zamieściłem dość ważne uwagi n/t: „Myślenie socjalistyczne – myślenie kapitalistyczne”. Zaczynał się om jednak od innej uwagi: „Po drodze do Bydgoszczy zajrzałem kątem oka do artykułu mówiącego o nieprawdopodobnej rozrzutności w kolejnictwie. Przy czym „Rząd” daje kolejom subwencje na dziesięć lat naprzód!!! Nie ma do tego prawa. Gdy dojdziemy do władzy unieważnimy te obietnice!” Padały tu uwagi o tym, czy można unieważnić te subwencje; czy nie jest wbrew zasadzie: „Prawo nie działa wstecz!”? Nie. W normalnym państwie decyzje o swoim majątku podejmuje Monarcha. W Ersatzstaatach jakimi są republiki i d***kracje władzę ma (tfu!) L*d, a w imieniu (tfu!) L**u decyzje podejmuje Parlament. „Rządy” działają na podstawie ustaw parlamentarnych. W tej dziedzinie sprawa jest oczywista: po to Parlament uchwala budżet, by „Rząd” wiedział, jakie pieniądze wolno mu wydać – i jakie powinien wydać. Kropka. Budżety są w zasadzie roczne – ale „Rządy” często proszą Parlamenty o zgodę na wydanie pieniędzy w dłuższym okresie czasu – co jest, oczywiście, rozsądne. I tylko takie poczynania są legalne. Jeśli „Rząd” - powtarzam :”Rząd”, a nie Parlament - coś „obieca” czy „przyzna” - to nie ma to żadnego prawnego znaczenia. To tak, jakby impotent obiecywał kobiecie, że da jej dziecko. Co więcej: kobieta może nie wiedzieć, że „kandydat na ojca” jest nieuleczalnym impotentem. Natomiast managerowie wielkich firm (ani zresztą nikt...) nie mogą nie wiedzieć, że obietnice są bezprawne. Nie mogą więc potem domagać się dotrzymania obietnicy, zwrotu kosztów itp. itd. A jeśli nie wiedzieli?

Cóż: ignorantio iuris nocet...

Jeszcze o Smoleńsku? Sensacja? Już myślałem, że będzie spokój – albo, rzeczywiście, coś istotnego wyjdzie na jaw. A tu kolejny „fakt polityczny”:

http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/312675,sensacyjna-analiza-zdjec-ze-smolenska.html

Antoni Macierewicz przedstawia coś, co nazwano „sensacyjną analizą”. Ponoć porównanie zdjęć sprzed i po katastrofie pokazuje, że Tu-154M powalił kilkadziesiąt drzew i jego podwozie wyryło bruzdy. Całkiem to możliwe – bo ja nie bardzo wierzyłem w tę brzozę, od której rozwaliło się skrzydło samolotu i proponowałem, jak Państwo pamiętacie, przeprowadzenie eksperymentu – ale jakie to ma znaczenie? A jeśli samolot przeleciał nie przez skrzydło, a przez dziób – to co z tego wynika? Myślę, że fachowcy będą w stanie to ustalić na 100% - prawa fizyki są powszechne, a ułożenie szczątków znane - tylko: po co? Natomiast jest inne pytanie: byłoby dziwne, gdyby samolot nie wykosił przy okazji katastrofy żadnych drzew w lesie – ale: czy do tego potrzebne było zdjęcie satelitarne? To nikt po tym lasku nie przeszedł się piechotą wzdłuż domniemanej trasy samolotu????? Czy można nie dojrzeć kilkudziesięciu powalonych drzew? Coś tu z tą „sensacją” nie w porządku...PS. Natomiast tu:(Pilot wciskał gaz do końca Polscy piloci Tu-154M popełniali błąd za błędem – ustalili po dziennikarskim śledztwie autorzy książki "Ostatni lot".

Część odpowiedzialności za katastrofę ponoszą jednak Rosjanie z wieży kontrolnej. – Jeśli to wszystko opiszecie, będzie skandal – słyszeli autorzy od swoich rosyjskich informatorów. Publikujemy zapis ostatnich sekund lotu widzianych zarówno z wieży kontrolnej lotniska w Smoleńsku, jak i z kabiny pilotów samolotu Tu-154M z prezydentem na pokładzie. W budyneczku zwanym dumnie wieżą lotniska Siewiernyj 10 kwietnia 2010 roku pracowały trzy osoby: – pułkownik Nikołaj Krasnokucki, były dowódca bazy w Smoleńsku oraz zastępca dowódcy bazy w Twerze, który został przez przełożonych wyznaczony na dowódcę zespołu ds. przyjęcia polskich samolotów; miał władzę nad wieżą jako zastępca dowódcy bazy;

– podpułkownik Paweł Plusnin, kontroler wieży; jego zadaniem było wprowadzenie samolotu w krąg nadlotniskowy oraz doprowadzenie do lądowania;

- major Wiktor Ryżenko, kontroler systemu lądowania, jego zadaniem było podawanie załodze wszystkich informacji – od momentu wejścia na ścieżkę schodzenia do osiągnięcia wysokości decyzji.Wszyscy to doświadczeni pracownicy smoleńskiego lotniska, którzy po rozformowaniu stacjonującego tam pułku zostali przeniesieni do jednostki w Twerze. Na macierzyste lotnisko zostali oddelegowani wyłącznie do obsługi lotów premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego w kwietniu 2010 roku oraz wszystkich innych lotów towarzyszących tym wizytom, w tym samolotu z premierem Władimirem Putinem. Czy przyczyny katastrofy zostaną kiedykolwiek wyjaśnione? – Momentami jednak wieża, podobnie jak kabina pilotów prezydenckiego tupolewa, zamieniała się w salę konferencyjną. Co jakiś czas pojawiały się kolejne osoby – mówi nasz informator z Rosji. Ani nam, ani jemu nie udało się jednak ustalić, kto przychodził i na jak długo. Pewne jest, że nikt z FSB (Federalnej Służby Bezpieczeństwa) nie musiał nadzorować trzech pracowników wieży, ponieważ wszyscy są oficerami pułku gwardyjskiego, a więc podlegającego bezpośrednio FSB. Na nagraniach z rejestratora rozmów w wieży o samolocie Ił-76 mówią: "Nasi lecą".

Jak-40: nie pytali o zgodę, po prostu wylądowali W dniu katastrofy atmosfera na wieży od samego początku była napięta. Obecni tam pracownicy byli zdenerwowani pogodą, która absolutnie uniemożliwiała lądowanie. Zdaniem naszego rosyjskiego informatora kontrolerów trochę uspokoiło [wcześniejsze] lądowanie polskiego jaka-40. Mimo że załoga złamała wiele procedur, to jednak bezpiecznie przyziemiła – opowiada osoba znająca szczegóły. Załoga jaka-40 otrzymała zgodę tylko na lądowanie warunkowe (pasadka dopołnitielno). W czasie podejścia piloci jaka, podobnie jak załoga tupolewa, nie kwitowali podawanej przez kontrolera odległości swoją wysokością. Tak naprawdę działali zupełnie niezależnie od poleceń wieży – mówi nasz informator. – W pewnym momencie kierownik lotów zobaczył jaka dość wysoko nad progiem pasa. Uznał, że samolot po przyziemieniu po prostu nie zdąży wyhamować, i nakazał załodze natychmiastowe odejście na drugi krąg. Piloci jednak go zignorowali. Nie powiedzieli nawet, że lądują, nie czekali też na żadne zezwolenie. W nagraniach z wieży nie słychać, żeby padła absolutnie niezbędna w takich okolicznościach komenda: Pasadku razrieszaju. Po prostu, ot tak, wylądowali sobie. Udało im się skrócić dobieg, bo włączyli jeszcze w powietrzu odwracacz ciągu. Poza tym jak-40 potrzebuje niewiele miejsca na hamowanie i pas w Smoleńsku, jak na jego potrzeby, był bardzo długi. Kierownik lotów skomentował ich wyczyn krótkim: Nu mołodiec – dodaje osoba znająca przebieg wydarzeń. Jej zdaniem wtedy Rosjanie wyobrazili sobie, że skoro jak-40 trafił w tych warunkach prosto na pas, to znaczy, że Polacy mają na pokładzie superprzyrządy nawigacyjne. Trójka kontrolerów jednak nie była zgodna, czy Tu-154M może w Smoleńsku wylądować. Paweł Plusnin bardzo emocjonalnie reagował na pomysły lądowania. – Niech spierdalają, po co oni tutaj? – to jedna z jego łagodniejszych opinii, nagrana na rejestratorze rozmów w wieży. Od samego początku próbował także zniechęcić pilotów do lądowania. – PLF jeden-zero--jeden, na Korsarzu mgła, widzialność 400 metrów – ostrzegał załogę tupolewa o godzinie 10:24.22,3. Takie warunki atmosferyczne, zgodnie z wszelkimi przepisami, nie pozwalały na lądowanie. Mgła nadchodziła falami. Momentami, na krótko, widoczność się trochę poprawiała, a po chwili wszystko znowu znikało w mlecznej powłoce.

Nawet gdyby tupolew wylądował, VIP-y nie wyjechałyby z lotniska W pewnym momencie inicjatywę na wieży przejął Nikołaj Krasnokucki. Zaczął dzwonić m.in. do ośrodka Logika w Moskwie, czyli odpowiednika naszego Centrum Operacji Powietrznych. Nie mógł jednak porozumieć się z jego dowódcą. Trudno powiedzieć, czy ów rzeczywiście tego dnia był poza Moskwą na swojej daczy, czy też po prostu, nie chcąc podejmować żadnych decyzji, dyplomatycznie zniknął z zasięgu telefonu. Krasnokucki nalegał, żeby ktoś w Moskwie zdecydował, czy tupolew z prezydentem Lechem Kaczyńskim może w tych warunkach lądować. Nie udało mu się jednak porozumieć z nikim, kto wziąłby na siebie odpowiedzialność. Kazali mu decydować – mówi nasz informator. – I Krasnokucki stał się takim antycznym bohaterem tragicznym. Wiedział, że niezależnie od tego, jaką podejmie decyzję, zrobi źle: zabroni lądować – będzie afera międzynarodowa, że Rosjanie uniemożliwiają prezydentowi Kaczyńskiemu uczczenie pamięci ofiar NKWD. A jak pozwoli lądować, może dojść do tragedii. Plusnin nadal sprzeciwiał się lądowaniu. – Warunków do lądowania nie ma – podkreślił przez radio o godzinie 10:24.51,2. Niespodziewanie, chwilę później, o godzinie 10:25.12,3, Krasnokucki zabrał mikrofon Plusninowi. Zaczął pytać załogę: "Czy po próbnym podejściu wystarczy wam paliwa na zapasowe?". Takie pytanie można potraktować jako ewidentną zachętę do próby lądowania. W tym czasie w wieży Plusnin cały czas narzekał na pomysł lądowania tupolewa. Padały mocne słowa: "Na chuj mi, niech spierdala!". A Krasnokucki zachęcał do lądowania – mówi Rosjanin znający wyniki śledztwa. Dla kontrolerów sygnałem alarmowym, że lotnisko należy zamknąć, nie było nawet to, że rosyjski Ił-76 o mało się nie rozbił w czasie pierwszej ze swoich dwóch prób podejścia do lądowania. – Ci z wieży kazali mu wręcz spierdalać, bo o mało nie zahaczył skrzydłem o ziemię. A potem i tak puścili go na drugie podejście – opowiada nasz informator. Warto dodać, co transportował Ił-76. Leciały nim samochody dla polskiej delegacji. Nawet gdyby tupolew jakimś cudem wylądował, VIP-y i tak nie miałyby jak opuścić lotniska. Ił-76 po dwóch nieudanych próbach podejścia odleciał do Moskwy.

Rosjanie: będzie skandal, kiedy to opiszecie Dziesiątego kwietnia komenda "Horyzont" (rozkaz natychmiastowego wyrównania poziomu lotu) padła z wieży za późno. Należy jednak pamiętać, że piloci tupolewa zeszli poniżej wysokości decyzji, nie otrzymawszy zgody na lądowanie. Kontroler wyraźnie powiedział o zgodzie warunkowej. Nie zgłosili też tego, że widzą pas, i nadal się zniżali. Pojawia się pytanie, czy polscy piloci znali znaczenie rosyjskiego określenia: pasadka dopołnitielno (zgoda na lądowanie warunkowe). Komenda "pas wolny", która padła o 10:39.37,3 (tuż przed komendą "lądowanie warunkowo") w języku wojskowych w Polsce oznacza zgodę na lądowanie. Trudno powiedzieć, co pomyślał Arkadiusz Protasiuk, słysząc te komendy. Trzy dni wcześniej, kiedy Tu-154M także lądował w Smoleńsku, to Protasiuk jako drugi pilot prowadził korespondencję z kontrolerami. Wówczas jednak od razu otrzymali pozwolenie na lądowanie. Natomiast 10 kwietnia byli zasypani komendami, które niekoniecznie były dla nich zrozumiałe. Obie załogi lądujące tego dnia w Smoleńsku miały kłopoty z rosyjskim. Załoga jaka-40 usłyszała, że ma kołować priamo, czyli prosto przed siebie. Skwitowali, potwierdzając, i chwilę potem skręcili w prawo. Niech to świadczy o stopniu ich znajomości rosyjskiego. Podczas lądowania tupolewa największym błędem kontrolerów, a konkretnie Ryżenki, było to, że prowadząc samolot od wysokości 500 metrów do wysokości decyzji, nie zmuszał załogi do kwitowania odległości wysokością. Takie, w myśl procedury, są zasady porozumiewania się wieży z samolotem w tej fazie lotu. Powinien był się tego wyraźnie domagać – mówi nasz informator. A tymczasem ani razu nie padło z jego ust skierowane do polskich pilotów w reakcji na ich milczenie pytanie: wysota? (wysokość?). – Bardzo źle zrobiliśmy, że już na początku śledztwa nie uderzyliśmy się w pierś. Trzeba było powiedzieć uczciwie: "Baliśmy się skandalu dyplomatycznego. Wiecie, jak prezydent Kaczyński był nastawiony do Rosjan. Jaki miał charakter. Nie przypuszczaliśmy, że macie tak niewyszkolone załogi". Wtedy byłoby w porządku. Bo część winy rzeczywiście jest po naszej stronie. Tymczasem władze starym komunistycznym zwyczajem idą w zaparte. I się skompromitujemy. Będzie skandal, kiedy to opiszecie. Ale trzeba w końcu powiedzieć prawdę, bo inaczej będzie powstawało coraz więcej idiotycznych teorii spiskowych – ocenia nasz rozmówca z Rosji.

Błasik stał w kokpicie, załoga robiła błąd za błędem Piloci niewątpliwie byli pod presją. W kabinie od dłuższego czasu ich pracę obserwował dowódca sił powietrznych, gen. Andrzej Błasik. Zapewne dlatego pilot zdecydował się na wykonanie manewru podejścia do lądowania, a potem lądowania – choć Paweł Plusnin kilkakrotnie podkreślał, że nie ma warunków do lądowania. Mimo obecności przełożonego – a może właśnie z tego powodu – w kabinie tupolewa panowała nerwowa atmosfera. Większość pracy spadła na barki pierwszego pilota. Trudno powiedzieć, co robił drugi, bo na większość komend nie odpowiadał. Nawigator nie znał rosyjskiego, więc ograniczył się do zaprogramowania komputera pokładowego UNS, i odczytywania wskazań radiowysokościomierza. O godzinie 10:38.20 Tu-154M właśnie zaczął wychodzić z ostatniego zakrętu kręgu nadlotniskowego.Pół mili nam zostało – powiedział nawigator, patrząc na ekran UNS. Tyle dzieliło samolot od znalezienia się na prostej prowadzącej na próg pasa lotniska Siewiernyj. – Klapy trzydzieści sześć – zdecydował dowódca załogi, kapitan Arkadiusz Protasiuk. W tym momencie samolot został przygotowany do lądowania. Gen. Andrzej Błasik nadal stał w kokpicie i przez otwarte drzwi relacjonował komuś z tyłu, co robią piloci. Tymczasem załoga od dłuższego czasu popełniała błąd za błędem. Co chwila łamała podstawowe zasady pilotażu tupolewa. Robiono rzeczy wręcz zakazane przez instrukcję eksploatacji samolotu dostarczoną przez producenta oraz Regulamin Lotów Lotnictwa Sił Zbrojnych RP. Na zewnątrz warunki były fatalne. Chmury wisiały nisko i zasłaniały ziemię (nie wiemy i nigdy się już nie dowiemy, na jakiej wysokości nad lotniskiem zaczynały się chmury i mgła w momencie, kiedy samolot podchodził do lądowania. Być może były 50 metrów nad pasem – tak podała załoga jaka-40). Kapitan Arkadiusz Protasiuk wiedział, że musi wylądować. Czekał na upragniony awans na stopień majora. Udane lądowanie w obecności prezydenta i szefa sił powietrznych, gen. Andrzeja Błasika, mogło mu w tym pomóc. Porażka, czyli lot na lotnisko zapasowe, mogła pogrzebać jego marzenia. Protasiuk był stremowany, ale prawdopodobnie miał pomysł, jak wylądować. W systemie komputerowym nawigator wytyczył kolejne punkty kursowe. Trzy dni wcześniej kapitan Protasiuk jako drugi pilot lądował w Smoleńsku z premierem Donaldem Tuskiem na pokładzie i w centrali nawigacyjnej miał zweryfikowane na miejscu współrzędne progu pasa. W ten sposób załoga mogła wyznaczyć dokładną trajektorię lotu. Samolot właśnie zbliżał się do punktu, od którego Protasiuk wyznaczył rozpoczęcie zniżania.

Uczyli się latać jeden od drugiego Podczas tego lądowania dowódca miał więcej pracy niż zwykle. Sterował samolotem i jednocześnie rozmawiał z pracownikiem wieży. Uwagi kontrolera jednak puszczał mimo uszu od momentu, gdy usłyszał słowa, na które czekał. O godzinie 10:39.37,3 kontroler powiedział: "Pas wolny". Upragnione słowa – które każdy polski pilot wojskowy rozumie jako zgodę na lądowanie – Protasiuk usłyszał w ostatniej chwili. Już trzy kilometry wcześniej powinien zacząć zniżać lot! Natychmiast zaczął zaplanowany manewr. Zignorował, a może po prostu nie usłyszał, że chwilę później kontroler wyraźnie powiedział: "Lądowanie warunkowo". A to oznaczało, że najpierw musi zgłosić, że widzi pas, i dopiero wtedy uzyska zgodę na lądowanie. Samolot po kursie wyznaczonym przez nawigatora był prowadzony przez autopilota (ABSU), a automat ciągu (AT) sterował prędkością maszyny. Protasiuk, patrząc na panel komputera pokładowego, sprawdzał położenie samolotu i prawą ręką delikatnie operował pokrętłem autopilota, płynnie regulując prędkość zniżania. Tupolew schodził w dół z prędkością około 6,8 metra na sekundę. Załoga najprawdopodobniej nie wiedziała (bo trudno uwierzyć, że złamała przepisy z premedytacją), że instrukcja eksploatacji Tu-154M zezwala na użycie ABSU i AT tylko i wyłącznie podczas lądowania na lotniskach wyposażonych w ILS kategorii I oraz II. Piloci z 36. SPLT nie zdawali sobie z tego sprawy, bo podręczników oraz instrukcji prawdopodobnie nigdy nie czytali. Uczyli się latać jeden od drugiego. Kontroler co jakiś czas mówił dowódcy przez radio o kursie i ścieżce. Ale, co jest bardzo dziwne, nie żądał potwierdzenia przekazanej informacji aktualną wysokością lotu. W samolocie i tak nikt go nie słuchał. Dla dowódcy liczyła się kreska na panelu UNS wyznaczająca drogę do progu pasa. Nawet wskaźnik ARK pokazujący położenie samolotu względem radiolatarni nie miał dla niego znaczenia. Tak samo jak kolejne alarmy systemu ostrzegania TAWS. Samolot schodził w dół ścieżką wymyśloną przez dowódcę. Ten kurs nie miał absolutnie nic wspólnego z glisadą wyznaczoną dla lotniska. Kontroler podawał kolejne informacje, dowódca nie odpowiadał. Nie miał czasu na rozmowę z wieżą, był skupiony na poszukiwaniu pasa. Zapewne miał nadzieję, że za chwilę zobaczy światła reflektorów bramki wlotowej na pas. A potem spokojnie wyląduje. Przecież udało się kolegom z jaka, więc powinno i im się udać. Najważniejszy był czas. Nie było mowy o locie na lotnisko zapasowe ani nawet o odejściu na drugi krąg. Za chwilę przecież miały się zacząć uroczystości w Katyniu. Właściwie Lech Kaczyński już był spóźniony. Załoga cały czas szukała wzrokiem lotniska i zapomniała o kontrolowaniu wysokościomierza barometrycznego. Nawigator czytał wyłącznie wskazania radiowysokościomierza. Tak postępował zawsze w czasie ćwiczeń w Polsce. Tyle że w kraju wszystkie lotniska są położone na płaskim terenie. Nie trzeba zachowywać szczególnej uwagi, bo odczyt z radiowysokościomierza zwykle pokrywa się z tym, co wskazuje wysokościomierz barometryczny. Tymczasem przed lotniskiem w Smoleńsku jest bardzo rozległa dolina, mająca w najgłębszym miejscu 60 metrów głębokości. Piloci o tym nie wiedzieli, a może po prostu w stresie zapomniała. Zresztą, skąd miałaby wiedzieć? Na karcie podejścia do lotniska jej nie zaznaczono, bo samolot, zgodnie z wyznaczoną trajektorią lotu, powinien przelecieć na wysokości ponad 100 metrów nad pasmem wzgórz przed nią, a potem zniżać się zgodnie ze wskazaniami wysokościomierza barometrycznego.

O godzinie 10:40.42,6 nadszedł krytyczny moment Sto – odczytał wskazanie radiowysokościomierza nawigator. W tym momencie powinien się rozlec dźwięk alarmu radiowysokościomierza. Jednak w czasie lotu ktoś go przestawił tak, żeby uaktywnił się znacznie później, dopiero na wysokości 60 metrów! Na 100 metrach nawigator, zgodnie z przepisami, powinien był zapytać dowódcę załogi: "Decyzja?". A dowódca musi wtedy ją podjąć: "Siadamy" albo "Odchodzimy na drugi krąg". Jeśli dowódca nie podejmie decyzji, to każdy członek załogi ma obowiązek mu o tym przypomnieć i później sprawdzić, czy ją wykonuje. Natomiast jeśli dowódca nie zareaguje na przypomnienia załogi – to drugi pilot ma obowiązek przejąć stery i odejść na drugi krąg. Załoga pozostała jednak bierna, a dowódca łamał kolejne zasady. Protasiuk nie skontaktował się z wieżą, choć kontroler zaznaczał, że lądowanie jest możliwe tylko pod warunkiem poinformowania go, że pilot widzi ziemię. Dowódca po prostu zaczął manewr lądowania. Sto – odczytał ponownie wskazanie radiowysokościomierza porucznik Ziętek. Nikogo z załogi nie zastanowił ani nie zaniepokoił fakt, że choć między jednym a drugim odczytem minęło aż siedem sekund, a samolot cały czas opadał, to wysokość się nie zmieniła. Nie wiedzieli, że tupolew leciał nad opadającym zboczem doliny i cały czas schodził w kierunku jej dna.

W końcu major Robert Grzywna zaczął się denerwować Odchodzimy – zaproponował drugi pilot, gdy od ziemi dzieliło ich już mniej niż 80 metrów. Reszta załogi jednak zignorowała jego komendę. Dowódca ciągle obniżał wysokość lotu. Szukał wzrokiem ziemi. Wiedział, że gdzieś przed nim powinien być próg pasa. Widział go świetnie na panelu komputera, a wskaźnik kursu wyświetlany przez UNS pokazywał, że lecą prosto na pas. Lotnisko według komputera i GPS było dosłownie na wyciągnięcie ręki. Dowódca był pewien, że samolot wyląduje, bo przecież tyle razy się udawało. Nic nie odpowiedział Grzywnie, ponieważ całą uwagę skupił na poszukiwaniu ziemi. Mgła i prędkość prawie 300 kilometrów na godzinę utrudniały mu zadanie. Za szybą było tylko gęste mleko. Tupolew wciąż opadał. W końcu w kabinie rozległ się alarm radiowysokościomierza. Samolot był już zaledwie 60 m nad ziemią i tylko 19 nad progiem pasa! Ktoś ustawił alarm na wysokość decyzji właściwą dla lotniska z systemem precyzyjnego lądowania ILS! W Smoleńsku jednak takiego systemu nie ma. Nie można mówić o przypadku czy pomyłce. Ktoś z załogi świadomie złamał przepisy, przestawiając alarm radiowysokościomierza. Dowódca, nie wyłączając automatycznego pilota, zaczął wyrównywać samolot do lotu poziomego. Tupolew jednak dotychczas zniżał lot z prędkością około 6,8 m na sekundę i teraz potrzebował czasu, żeby wyhamować opadanie. Od ziemi dzieliło go już 50 metrów i nadal leciał w dół. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Tak szybko, że nawigator nie nadążał z podawaniem malejącej z każdą chwilą wysokości. Horyzont sto jeden! – krzyknął do mikrofonu zdenerwowany Wiktor Ryżenko. Kontroler z wieży smoleńskiej chciał, żeby samolot natychmiast wyrównał lot. Protasiuk się nie odezwał. Może nie słyszał komendy? A może ją zignorował, bo właśnie zaczął wyrównywać lot? Pewnie był skupiony na realizacji swojego planu lądowania. Tak naprawdę nie wiadomo, czy zrozumiał, co mówił do niego kontroler. Zresztą, po co miałby przerywać lądowanie? Nadal nie wyłączając automatycznego pilota, zaczął delikatnie zadzierać dziób samolotu w górę. Właśnie udało mu się zrobić to, co zamierzał. Samolot już prawie zaczynał lecieć płasko, gdy od ziemi dzieliło go 30 metrów. Protasiuk nie wiedział jednak, że znajduje się wewnątrz doliny, poniżej progu lotniska, a zbocze pod samolotem z każdą sekundą będzie wznosiło się ku górze. Dwadzieścia! – zaalarmował nawigator. Tylko tyle metrów dzieliło ich od ziemi. Protasiuk przestał rozumieć, co się dzieje. Przecież samolot właściwie już leciał płasko, a wysokość wciąż malała. To było nielogiczne i bez sensu. – Protasiuk po prostu zaprogramował się na lądowanie. Zawiódł CRM (crew resource management), czyli zarządzanie załogą w kokpicie. Ucząc współpracy w załodze, kładzie się także nacisk na to, jak obudzić pilota, który zaprogramował się i dąży do jakiegoś celu, nie zważając na okoliczności. W tym wypadku nikt tego nie zrobił, nawet Grzywna, mówiąc: "Odchodzimy" – ocenia ekspert od wypadków lotniczych i jednocześnie były wojskowy pilot.

Nie udało się, bo zeszli za nisko W 36. SPLT zdarzało się już wcześniej, że załogi podchodziły do lądowania, łamiąc wszystkie zasady. Po prostu piloci starali się znaleźć maksymalnie nisko nad ziemią, a potem odszukać wzrokiem próg pasa. Doczołgiwali się do niego na minimalnej wysokości i lądowali. Prawdopodobnie w Smoleńsku załoga zamierzała postąpić w ten sam sposób. Nie udało się tylko dlatego, że zeszli za nisko – przelatując w poprzek doliny. O godzinie 10:40.56 Arkadiusz Protasiuk musiał się zorientować, że samolot jest za nisko. Zapewne dostrzegł światła lampy lotniskowej KNS (według naszych informacji nie działały trzy z sześciu świetlówek, ale światło i tak musiało być widoczne z daleka). Dowódca, tak jak wcześniej planował, spróbował odejść w autopilocie. Nacisnął przycisk odejścia na drugi krąg. Urządzenie jednak nie zareagowało tak, jak chciałby. Ono pracuje tylko wtedy, gdy otrzymuje sygnał z ILS. A tego systemu na lotnisku w Smoleńsku nie było. Samolot nie zaczął się wznosić. W kabinie rozległ się tylko sygnał wyłączenia autopilota. Zapewne w tej samej chwili dowódca chwycił za wolant i wyciągnął rękę w kierunku manetki gazu. Musiał zwiększyć moc silników, żeby móc poderwać samolot do góry. W chwili kiedy Protasiuk naciskał przycisk odejścia, zapewne przed przednią szybą kokpitu już zamajaczyły we mgle kształty potężnych drzew rosnących kilkaset metrów dalej. Samolot nie miał mocy, żeby szybko się wznosić, dlatego zahaczył klapami skrzydeł o czubek niewielkiego drzewka (tzw. pierwszą brzozę w raporcie MAK). W tym samym momencie, co sygnał wyłączenia autopilota, w kabinie rozległ się dźwięk oznaczający, że samolot przelatuje nad bliższą radiolatarnią. Do kakofonii dźwięków dokładał się jeszcze alarm TAWS, który z krótkimi przerwami sygnalizował niebezpieczeństwo od kilkunastu sekund. Brzegi doliny podnosiły się do góry. Dlatego emitowany był komunikat nakazujący natychmiastowe wznoszenie. Tupolew był już tak nisko, że brzuchem szorował po zaledwie trzymetrowych krzakach. Ścinał czubki kolejnych drzewek. Wózki wypuszczonego podwozia niemal dotykały ziemi. Arkadiusz Protasiuk zrozumiał, że walczy o życie. Prawą ręką dopchnął manetki gazu. Będzie trzymał je mocno już do końca lotu – tak później ocenią specja-liści oglądający szczątki wraku. W chwili kiedy silniki pracowały już pełną mocą, dowódca zapewne zobaczył drzewa przed samolotem. Zareagował, skręcając wolantem. Próbował uniknąć zderzenia. Tupolew powoli się wznosił. Ściął skrzydłem niewielkie olchy prawie pięć i pół metra nad ziemią. A po chwili uderzył w olbrzymią brzozę (tzw. druga brzoza w raporcie MAK). Pień potężnego drzewa pochylił się od uderzenia w kierunku zachodnim. Skrzydło złamało brzozę na wysokości 6,5–6,7 metra. Odpadła część końcówki skrzydła oraz silnik sterujący trymerem lotek i mimośród odpowiedzialny za ustawienie klap. Samolot jeszcze się wznosił, ale jednocześnie powoli zaczął się obracać wokół osi. Cudem uniknął zderzenia z kolejnymi drzewami. Chwilę potem kikutem lewego skrzydła zerwał przewody elektryczne osiem metrów nad ziemią. Obrócony na plecy tupolew uderzył w ziemię i zatrzymał się niemal w miejscu. Nie było słychać żadnego wybuchu ani huku – tylko chrzęst łamanej blachy. Kabina pasażerska oparła się na prawej końcówce skrzydła i obracała wokół osi samolotu, sunąc po ziemi. Kadłub został w momencie uderzenia spłaszczony ciężarem znajdującego się nad nim centropłatu z paliwem i wszystkiego, co było schowane w luku bagażowym. Potworna siła zmasakrowała głowy pasażerów. Miękkie poszycie dachu kabiny pasażerskiej dosłownie ścierało się o ziemię. Po chwili pękł centropłat. Lewa, uszkodzona część skrzydła odpadła i oderwała się od kadłuba. Druga część przecięła resztki kabiny oraz trzy saloniki. Kabina pilotów niemal przestała istnieć. Samolot o długości 47,9 metra prawie zatrzymał się w miejscu. Większość szczątków znalazła się na obszarze 150 metrów na zachód od punktu, w którym nastąpiło pierwsze zetknięcie z ziemią. Przeciążenie w momencie uderzenia wynosiło ok. 100 g. Tomasz Białoszewski, Robert Latkowski, Jan Osiecki) w ogóle nie ma istotnych informacyj (poza tą, że ów "Ił" co nie wylądował, wiózł z Moskwy... samochody dla polskich VIPów). Wygląda to na bzdurę - a ponadto pełno w tym opisie zupełnie nieuzasadnionych niczym stwierdzeń. W sumie: nic odkrywczego, raczej "wyciąganie średniej arytmetycznej", bez krytycznej analizy.

Celny argument Australijski generał, p. Piotr Cosgrove mówił w radio o szkoleniu skautów. Zadzwoniła zaniepokojona matka: "Panie Generale! Czego Pan będzie uczył tych młodych chłopców?". Gen. P.C.: "Mamy zamiar uczyć ich wspinaczki, wioślarstwa, łucznictwa i strzelania". Mamusia: "Strzelania! Czyż nie jest to pewna nieodpowiedzialność?".

Gen. P.C.: "Dlaczego? Na strzelnicy będą pod właściwym nadzorem". Mamusia: "Ale chyba przyzna Pan, że to strasznie niebezpieczne i nie można uczyć tego dzieci?".

Gen. P.C.: "Nie wiem, dlaczego. Zanim dotkną strzelby, nauczymy ich dyscypliny w obchodzeniu się z bronią". Mamusia: "Ale Pan wyposaża ich w umiejętności zawodowego zabójcy!".

Gen. P.C.: "Cóż, Pani jest wyposażona, by być prostytutką - ale przecież Pani nią nie jest?". Po czym w radio zapadła na 46 sekund (!!!) cisza... http://www.wykop.pl/ramka/544763/cieta-riposta-roku/

Gdy w stanie wojennym skazano górala za posiadanie aparatury do pędzenia bimbru, ten krzyknął: "To i za gwałt mnie sądźcie!". - "Dlaczego?". - "Bo tyz mom aparaturę!". Tyz piyknie!

Potęga obrazu - czyli: zniszczenie cywilizacji słowa Żyję już od dawna w świecie prymitywów: ludzi posługujących się obrazami i niejasnym bełkotem – zamiast jasnych i prostych słów. Na ludzi działa... film o śmierci śp. Barbarze Blidowej. Nie zapisy, nie słowa – a film! Ale przecież film – to czysta fikcja!! Film nie jest żadnym – powtarzam: ŻADNYM – argumentem w dyskusji. Chyba, że o tym, czy zabójcą nie jest E.T. Film – to manipulacja. Kto ogląda film mający związek z polityka, ten godzi się na to, by reżyser inkrustował jego umysł! Ja jeśli oglądam taki film, to tylko pod katem: jak reżyser chce mnie oszukać? Jakbym oglądał nagą modelkę, sprawdzając, czy nie ma gdzieś we środku zamontowanej bombki, lub chociaż pluskwy... Zgodnie z amerykańską procedurą sądową ludzie, którzy obejrzeli film n/t zbrodni muszą być WYKLUCZENI z procesu – bo już nie są obiektywni. A właśnie ci się na ten temat wypowiadają!!! Więc ja wypowiedzi ludzi (nie na temat tego filmu - lecz na temat opisywanych w nim wydarzeń!!!) po prostu nie czytam. Potężna aparatura naukowa - wykrywacze ziaren prochu itp. - służy teraz do zamaskowania prostej prawdy: p. Blidowa wyciągnęła spluwę. Albo chciała się zabić – i to było Jej prawo: winny ma prawo zapłacić swoim życiem, oszczędzając sobie kompromitacji, a nam kosztów procesu. Funkcjonariusze na Jej żądanie powinni nawet dać Jej nabity pistolet (a chcieli odebrać?). Albo chciała powystrzelać ludzi ABW i uciec. Czy „obrońcy p. Blidowej” sugerują to drugie? A jeśli chciała się zabić - to czy nie wszystko jedno, czy zastrzeliła się po prostu, czy w wyniku szamotaniny z agentką? Na to pytanie nikt mi nie odpowie - bo wszyscy są zainteresowani, by sprawę zagmatwać. Nie: nie z powodów politycznych! Po to, by można było możliwie długo brać wierszówkę za pisanie o sprawie Blidowej, brać pieniądze za ekspertyzy na procesie, brać pieniądze za oskarżenie i obronę... Zdajmy sobie z tego sprawę!

Dopóki nie przestaniemy brać pod uwagę opinii osób zaangażowanych - sędziowie, prokuratorzy, obrońcy, eksperci i dziennikarze zainteresowani, by ta banalna sprawa trwała jak najdłużej - dopóty będziemy mieli takie chryje!

Głupki o łupkach JE Bronisław Komorowski poleciał do USA, by rozmawiać z JE Barakiem Husseinem Obamą o "F-16" US Air Force w Polsce -i słusznie. Ale prasa podaje, że miał też rozmawiać o wydobyciu gazu "łupkowego", bo - cytuję: "USA są potentatem w wydobyciu gazu łupkowego". Jest to zdanie głupkowate. O ile wiem, ani General Motors, ani Bank of America, ani np. USArmy - nie są potentatami w tej dziedzinie. Potentatami są nie "USA" lecz trzy czy cztery konkretne, zarejestrowane w USA firmy prywatne. Prezydent Stanów Zjednoczonych nie ma na nie najmniejszego wpływu - przeciwnie: gdyby zadzwonił do jakiejś i poprosił, by zainwestowała w Polsce, ta by odpowiedziała: "Oczywiście, Panie Prezydencie, rozważymy to" - po czym... włączyłaby hamulce! Bo gaz się wydobywa, gdy jest to opłacalne. Jeśli polityk namawia - to może być sygnałem, że to nie będzie opłacalne... Pisanie, że to prezydenci mają łupać łupki jest dowodem, jak bardzo w Polsce zakorzeniony jest sowiecki system myślenia o gospodarce. Tak, oczywiście: z politykami rosyjskimi jak najbardziej można i należy o tym rozmawiać. Tylko dlaczego prezydenci, a nie premierzy?

Sprawa zaczyna się wyjaśniać Jak Państwo wiecie, ja nie mam wiele więcej źródeł wiadomości, niż Państwo – ot, czasem ktoś Z Wysoka mi o czymś doniesie - ale to tak raz na tydzień. Na co dzień posiłkuję się głównie dedukcją, a nie węszeniem. Co więcej: cenię dedukcję. Jak na podstawie analizy tego, co powiedział Iksiński wydedukuję, jakie miał buty na nogach, to jestem z tego dumny; oczywiście: mógłbym pofatygować się i te buty zobaczyć - ale takie prostackie metody... Fuj! Dwa tygodnie temu opublikowałem w „Najwyższym CZAS!”ie artykuł, że nie bardzo rozumiem, co się dzieje w UE. Zamieszczę go za parę minut dla Państwa wygody u dołu strony. A teraz coś się już wyjaśnia; proszę sobie zajrzeć tu: (Nie będzie euroobligacji. Francja i Niemcy przeciw Kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Francji Nicolas Sarkozy odrzucili w piątek propozycję dotyczącą emitowania wspólnych euroobligacji państw strefy euro. Opowiedzieli się za to za większą koordynacją polityk gospodarczych w Unii Europejskiej. W piątek we Fryburgu Bryzgowijskim odbyły się francusko-niemieckie konsultacje międzyrządowe, poświęcone przede wszystkim przygotowaniom do szczytu UE w przyszłym tygodniu w Brukseli i walce z kryzysem w strefie euro. Jak relacjonuje agencja dpa, odnosząc się do propozycji premiera Luksemburga Jean-Claude'a Junckera, by państwa strefy europejskiej waluty emitowały wspólne euroobligacje o jednolitym oprocentowaniu, Merkel powiedziała, że jest przeciwna "uwspólnotowieniu ryzyka". Niemiecka kanclerz obawia się, że w wyniku ustanowienia tego rodzaju euroobligacji podrożałaby obsługa zadłużenia Niemiec, a kraje borykające się z problemami budżetowymi nie miałyby wystarczającej motywacji, by wdrażać programy oszczędnościowe. Merkel i Sarkozy wykluczyli również zwiększenie utworzonego wiosną Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej dla ratowania nadmiernie zadłużonych państw strefy euro. Obecnie opiewa on na 750 mld euro. "Dla Niemiec kwestia rozszerzenia mechanizmu ratunkowego nie jest tematem" - oświadczyła Merkel. Jak dodała, do chwili obecnej wykorzystano mniej niż 10 proc. środków będących w dyspozycji funduszu, udzielając Irlandii wsparcia w wys. 85 mld euro. Merkel przestrzegła jednak, że z najbliższego szczytu UE powinien popłynąć sygnał, iż kraje członkowskie są gotowe bronić euro. "Dlatego jest ważne, byśmy podjęli decyzję o ustanowieniu trwałego mechanizmu antykryzysowego (dla strefy euro) oraz koniecznych zmianach traktatowych" - powiedziała niemiecka kanclerz. "Jeśli upadnie euro, upadnie Europa. To poważna sprawa" - ostrzegła.

Podczas piątkowych konsultacji Francja i Niemcy uzgodniły również, że podejmą starania na rzecz większej harmonizacji polityki podatkowej obu krajów. Do listopada przyszłego roku oba rządy mają pracować nad sposobem wdrożenia tych planów. Zapowiedziano również harmonizację prawa gospodarczego i pracy. Zdaniem Merkel, Francja i Niemcy dają w ten sposób przykład innym krajom Unii. "To ważne, że możemy powiedzieć naszym partnerom: jesteśmy w strefie euro i potrzebna jest harmonizacja, by obronić euro" - powiedział Sarkozy. "Nie chodzi tylko o kwestie walutowe, lecz o polityczne współistnienie, które należy pogłębić" - dodał. Źródło: PAP) a ja poszukam tego tekstu. Pisałem w nim: Można by myśleć, że to Niemcom, głównemu sponsorowi tej przemiany, odechciało się pogłębiania integracji. Jakby chciały zamiast Europy wyjść na Wschód, oprzeć się o sojusz z Rosją. Ale też nie! Właśnie p. Aniela Merkel ostudziła zapał p. Włodzimierza Putina, który wspomniał o możliwości wejścia Rosji do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej... więc o co chodzi? Czy nagle uświadomili sobie, na przykładzie Grecji, do czego doprowadzili? Że wprowadzenie tego nieszczęsnego „€uro” powoduje, że muszą dopłacać do Grecji – a już w kolejce stoją: Irlandia, Portugalia, Belgia, Hiszpania...? Może uświadomili to sobie – i opadły IM ręce: po prostu nie wiedzą, co dalej czynić. Więc ta hipoteza okazała się być prawdziwa. Belgia i Luksemburg - dwa państewka obsadzone przez najtwardszych federastów, chciałyby obejść zakaz wprowadzenie "podatku unijnego"; zamiast podatku - UE wypuściłaby po prostu obligacje... i już miałaby własne pieniądze, nie kontrolowane przez poszczególne państewka.... Tyle, że Francja i Niemcy powiedziały: "Nie!". Bo wiedzą, że pieniędzmi szastałaby eurokracja - a potem i tak wszystko musiałyby spłacać najbogatsze (jeszcze...) państwa. Jeszcze - bo pieniądze się im, jak widać, kończą (co też przepowiadałem). Bo przecież wspólny budżet - to jeszcze parę lat temu było marzenie RF i RFN. Co prawda: rządzili tam wtedy pp. Jakób Chirac i Gerard Schröder - a nie pp. Aniela Merkel i Mikołaj Sárközy de Nagy-Bócsa. No - i po marzeniu! Pocieszające jest jeszcze to, że p. Merkel powiedziała: "Jeśli upadnie €uro, upadnie Europa". Na upadek €uro czekamy spokojnie. Europa nie upadnie. Natomiast ten wstrętny pasożyt, jakim jest Unia Europejska - na pewno zwinie się i odpełznie, pozostawiając po sobie wyżartą przez eurokrację przestrzeń. Trudno - niech tylko zniknie!

Co się, u Diabła, dzieje? Jak Państwo zapewne pamiętacie, zamieszczam na tych łamach masę prognoz i analiz politycznych – i prawie wszystkie się sprawdzają. Oczywiście: nie wszystkie, bo takich geniuszów to nie ma (w polityce bierze udział bardzo wiele podmiotów, do gry wchodzą nowi gracze – i pomyłki nigdy nie są wykluczone) - ale na ogół miałem rację. Tymczasem teraz stało się coś dziwnego. Nie tyle się pomyliłem, co po prostu przestałem rozumieć, co się właściwie stało? A co się stało? Stała się bardzo ważna rzecz. Tyle, że stała się negatywnie. Wiele razy zwracałem uwagę, że wnioskować można nie tylko z tego, że coś zaszło – ale i z tego, że nie zaszło coś, co zajść było powinno... no, więc tu mamy taką sytuację. Rok temu rwałem szaty z powodu ratyfikacji przez III Rzeczpospolitą – aktu, który przeniósł suwerenność z III RP na „Unię Europejską”. Minął ten rok – i co się stało? Właściwie: NIC! Proszę sobie przypomnieć naciski, jakie ONI wywierali na śp. Lecha Kaczyńskiego i JE Wacława Klausa. Można by odnieść wrażenie, że ci dwaj ludzie nie chcący podpisać Traktatu Lizbońskiego są niemal zbrodniarzami. Powtarzano do znudzenia, że Traktat trzeba ratyfikować, że bez tego Unia zwiędnie, albo się i rozpadnie – a w każdym razie: że jest on niesłychanie ważny. Minął rok – i co? NIC! Prorokowałem, że od ratyfikacji cementowanie Unii Europejskiej ruszy z kopyta, że oni tylko na to czekają – by zacząć ujednolicać wszystko, podporządkowywać sobie niesforne 27 państw... a tu: NIC! Minęła rocznica formalnego utworzenia Nowego Wielkiego Podmiotu Politycznego: Unii Europejskiej. Jak ONI zapluwali się z zachwytu, gdy powstawała! Jak tworzyli wykresy pokazujące, że UE to coś znacznie większego i ważniejszego, niż USA, że produkuje tyle-to-a-tyle stali, orzeszków ziemnych i smrodu cieplarnianego... krótko pisząc: że UE jest BARDZO WAŻNA. Przypomnijmy, że te 27 państw utworzyły rok temu Jedno Państwo. Jak ONI się cieszyli, gdy powstała Wspólnota Europejska, jak tryumfowali, gdy poszerzyła się do 27 państw, jakie fanfary towarzyszyły pierwszej rocznicy Traktatu Akcesyjnego – i jaką wagę przywiązywali do utworzenia UE. Dość powiedzieć, że arcydzieło polit-ględziarstwa, Traktat Konstytucyjny, jako Największe Osiągnięcie Ludzkości, umieszczono na jakiejś rakiecie – i posłano w Kosmos, by Marsjanie, Aldebarańczycy i nawet Istoty z Innych Galaktyk – poznały ten płód ludzkiego ducha!

I co? Konstytucja NIE została ratyfikowana. Dołączono do niej Traktat Reformujący – powiedzmy jasno: mocno redukujący zapędy federastów (np. dopuszczający możliwość opuszczenia Unii Europejskiej!), z trudem doprowadzono do uchwalanie obydwu jako Traktat Lizboński... i oto minęła rocznica tego Epokowego Wydarzenia. I co? NIC! Praktycznie żadna gazeta nie odnotowała tej rocznicy!!! Biorąc pod uwagę, że „nasi” żurnaliści wprost uwielbiają rocznice – z faktu, że tę rocznicę pominięto można wyciągać dalekosiężne wnioski. Tak naprawdę, to niemal zaraz po ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego zaszło coś dziwnego: na szefa UE wybrano – i to błyskawicznie - p. Hermana van Rumpuya, faceta kompletnie nieznanego, bez wpływów, o charyzmie macerowanego śledzia – a na szefową dyplomacji UE Katarzynę baronową Ashton – osobę równie nierozpoznawalną. Jednocześnie działalność UE jako państwa niemal zamarła!

Komisja Europejska działa – ale to organ międzyrządowy, działa Parlament Europejski – ale nim nikt się nadal nie przejmuje. Natomiast nie widać, by Unia jako taka coś robiła – ani, by jakoś przyspieszyła integrację europejską.

Wygląda to tak, jakby ONI z tajemniczych powodów spasowali. Jakby osiągnęli, co chcieli, utworzyli to Nowe, Wielkie Państwo – i... spoczęli na laurach. Jakby wyczerpał się ICH zapał -albo jakby doszli do wniosku, że właściwie, to nie wiedzą, po co IM to było. Naprawdę: dziwne. Można by myśleć, że to Niemcom, głównemu sponsorowi tej przemiany, odechciało się pogłębiania integracji. Jakby chciały zamiast Europy wyjść na Wschód, oprzeć się o sojusz z Rosją. Ale też nie! Właśnie p.Aniela Merkel ostudziła zapał p. Włodzimierza Putina, który wspomniał o możliwości wejścia Rosji do Europejskiego Obszaru Gospodarczego... więc o co chodzi? Czy nagle uświadomili sobie, na przykładzie Grecji, do czego doprowadzili? Że wprowadzenie tego nieszczęsnego „€uro” powoduje, że muszą dopłacać do Grecji – a już w kolejce stoją: Irlandia, Portugalia, Belgia, Hiszpania...? Może uświadomili to sobie – i opadły IM ręce: po prostu nie wiedzą, co dalej czynić. Naprawdę: brak fanfar w rocznicę wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego – to był szok! (...)

JKM

Co jest najważniejsze?Łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny” – zauważył Franciszek ks. de La Rochefoucauld. Chociaż jest to oczywiście absolutnie niemożliwe, to trudno oprzeć się wrażeniu, że miał na myśli głosowanie nad ustawą o partiach politycznych, jakie odbyło się 3 grudnia w sejmie naszego nieszczęśliwego kraju. Chodziło bowiem o subwencje dla partii skupiających naszych Umiłowanych Przywódców – czy przypadkiem, do oszczędności, do jakich w związku z kryzysem, (którego, nawiasem mówiąc, przecież w ogóle nie ma), został zmuszony nasz nieszczęśliwy kraj, nie powinni przyłączyć się również nasi Umiłowani Przywódcy. Największą ochotę zawieszenia subwencji objawiła pani Joanna Kluzik-Rostkowska, przewodnicząca nowemu klubowi parlamentarnemu „Forsa... ”, to znaczy pardon – oczywiście „Polska Jest Najważniejsza”. Pani Kluzik–Rostkowska subwencjami gardzi szczerze, ponieważ jej klub obecnie żadnych subwencji nie ma i w przyszłym roku mieć nie będzie. Zgodnie tedy z objawami bardzo u nas rozpowszechnionej choroby czerwonych oczu, żeby każdemu było tak źle, jak mnie, pomyślała sobie, że to znakomity pomysł na pozbawienie forsy na przyszłoroczne wybory również znienawidzonego Jarosława Kaczyńskiego. Wprawdzie forsa nie jest najważniejsza, ale jak tylko okaże się, że jej nie ma, to szeregi Prawa i Sprawiedliwości natychmiast opustoszeją, a tamtejsi Umiłowani Przywódcy błyskawicznie też dojdą do wniosku, że „Polska Jest Najważniejsza” – a o to przecież chodzi, no nie? Ale sam pomysł to dopiero początek, bo trzeba go jeszcze przeforsować. Tymczasem sprawa nie jest łatwa, bo subwencjonowanie partii z budżetu zostało pomyślane, jako remedium na korupcję, Jak partie dostaną forsę, to Umiłowani Przywódcy w jednej chwili przestaną się korumpować i będą uczciwi, aż do przesady. Za to właśnie powinni zostać wynagrodzeni, bo powiedzmy sobie szczerze – cóż wynagradzać w tych zepsutych czasach, jeśli nie uczciwość, nawet posuniętą do przesady? Dlatego podstępny zamiar przewodniczącej klubu „For... ”, to znaczy – pardon – oczywiście „Polska Jest Najważniejsza”, wzbudził wśród naszych Umiłowanych Przywódców zrozumiały niepokój, „że im zdobycze zabrać mogą”. Ponieważ jednak finansowanie partii z budżetu było krytykowane już wcześniej, m.in. przez Donalda Tuska, więc nie wypadało mu teraz odrzucić tego wprost. Trzeba było storpedować inicjatywę „PJN” według starej metody, że lepsze jest wrogiem dobrego. Pani Kluzik-Rostkowska postulowała zawieszenie subwencji tylko na rok 2011, licząc pewnie na to, że nie tylko PIS, ale i inne partie mogą tego eksperymentu nie przytrzymać. Coś tam przecież o tamtejszych stosunkach musi wiedzieć. W tej sytuacji premier Tusk postanowił uciec do przodu i panią Kluzik- Rostkowską przelicytować w pryncypialności. Korupcja – powiedział – mimo finansowania partii z budżetu wcale nie ustała. Nie ma co się spierać; premier rządu z pewnością wie, co mówi, zresztą – czyż nie widzieliśmy pana posła Zbigniewa Chlebowskiego, jak pod ogniem krzyżowych pytań spuszczonych ze smyczy niezależnych dziennikarzy wytapiał z siebie tłuszcz przed telewizyjnymi kamerami? W takiej sytuacji nie ma co stosować półśrodków i należałoby zawiesić subwencje aż do roku 2013. W rezultacie tak ostentacyjnej przesady w uczciwości ostrożna propozycja pani Joanny Kluzik-Rostkowskiej została pogrzebana z kretesem. Umiłowani Przywódcy subwencje pozostawili nietknięte, ale żeby jednak uniknąć wrażenia, że nie dzielą z narodem jego ascezy wywołanej kryzysem, (którego, jak wiadomo, wcale przecież nie ma), rada w radę uradzili, że nie będą sobie dotacji waloryzowali. Znaczy – PO dostanie te same 40 milionów, jak w tym roku, Prawo i Sprawiedliwość – 37 milionów – i tak dalej. Niech im tam będzie na zdrowie, zwłaszcza, że zrobili na rękę kobietom oraz innym płciom i wprowadzili parytety. Odtąd na każdej liście wyborczej ma być 35 procent kobiet, 35 procent mężczyzn, a pozostałe 30 procent miejsc będą w ten sposób mogli wypełnić przedstawiciele pozostałych płci: sodomitów, gomorytek, nekro i zoofilów, sadystów i masochistów, koprofagów, transwestytów i fetyszystów, ekshibicjonistów, pocieraczy, podglądaczy i gerontofilów. Na listy wyborcze nie zostaną dopuszczeni tylko pedofile, bo kodeks wyborczy zabrania piastowania stanowiska Umiłowanego Przywódcy osobom prawomocnie skazanym – więc gdyby taki jeden z drugim pedofil się ujawnił, natychmiast zostałby prawomocnie skazany przez niezawisły sąd i koniec kariery. Co tu ukrywać; transmisja obrad takiego sejmu będzie przykuwała uwagę nie tylko obywateli naszego nieszczęśliwego kraju, ale i bliskiej i dalszej zagranicy. Któż nie chciałby zobaczyć expose lidera klubu parlamentarnego ekshibicjonistów, albo wysłuchać debaty poświęconej ustaleniu, co właściwie jest najważniejsze? Bo przecież od ustalenia tego, co właściwie jest najważniejsze, zaczyna się wszelka polityka. Przekonałem się o tym na własnej skórze dzięki panu Krzysztofowi Mazurowi, który zwrócił uwagę, iż przypisałem premierowi Putinowi stwierdzenie, jakoby traktat wersalski upokorzył dwa wielkie narody. Tymczasem premier Putin na Westerplatte wprawdzie wspomniał o traktacie wersalskim, jako przyczynie II wojny światowej mówiąc, że korzenie tej wojny miały miejsce w „niedoskonałościach” tego traktatu, ale, że było to związane „również z pognębieniem Niemiec”. Rzeczywiście lekkomyślnie zaufałem pamięci i okazało się, że Boy-Żeleński miał rację pisząc, iż „gdy się człowiek robi starszy, wszystko w nim po trochu parszywieje”, a proces ten zaczyna się oczywiście od pamięci. „Panie doktorze, tracę pamięć. – Od kiedy? - A co: od kiedy?” Zatem pora mi już zacząć postępować według metody Grydzewskiego: „kiedy widzę cytat: "Litwo, ojczyzno moja", to – powiadał - sięgam do Słowackiego i sprawdzam. To znaczy przepraszam – sięgam do Mickiewicza i sprawdzam.” Inna rzecz, że i wielki naród rosyjski też czuł się upokorzony traktatem wersalskim, czemu dał wyraz w deklaracji ministra Mołotowa o „pokracznym bękarcie traktatu wersalskiego”. Identycznie myślał wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler deklarując 6 października 1939 roku, że „Polska traktatu wersalskiego nigdy się nie odrodzi, co gwarantują dwa najpotężniejsze państwa na ziemi”. Czy przypadkiem teraz, gdy okres pieriedyszki dobiega końca, słowa te nie nabierają aby aktualności? Znowu coś gwarantują? Jedną z poszlak, które mogłyby na to wskazywać, jest narastająca w Polsce troska o reputację Rosji. Żeby, broń Boże, o nic jej nie podejrzewać. To się dzisiaj wydaje najważniejsze. Trudno się zresztą temu dziwić; skoro padł rozkaz, żeby się pojednać, to zawsze przyjemniej z przyzwoitym, niż z szubrawcem. SM

Gorzko, gorzko! Nie bądź słodki – bo cię zliżą. I rzeczywiście; słodki dla Amerykanów próbował być prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa („my, naród...”), słodki był jego następca, Aleksander Kwaśniewski, który dopuścił sobie do głowy, że z tej słodyczy uciuła sobie posadę Pierwszego Sekretarza ONZ, a w ostateczności – Pierwszego Sekretarza NATO, słodki był wreszcie prezydent Lech Kaczyński – i co? I każdy, prędzej czy później został zlizany. Prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie nie pomogło nawet otoczenie się generałami ze służb, których całą trzódkę przyprowadził doń w sierpniu 1993 roku ówczesny minister Milczanowski – ten sam, który dwa lata później oskarżył Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji (a nawiasem mówiąc, czy ktoś z tego tytułu poniósł jakąś odpowiedzialność, czy też ta sprawa ma pozostać ilustracją fundamentalnej zasady naszego państwa prawnego: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych?), zlizany został Aleksander Kwaśniewski; nie dostał żadnej posady i teraz musi antyszambrować u jakiegoś ukraińskiego nababa, no a prezydent Lech Kaczyński – szkoda każdego słowa. Toteż obecny prezydent naszego nieszczęśliwego kraju, Bronisław Komorowski, być może za radą generała Jaruzelskiego, spróbował z innej beczki. Sztorcuje Amerykanów otwartym tekstem, poczynając od samego prezydenta Obamy. Być może generał Jaruzelski przypomniał mu, jak to za pierwszej komuny, w PRL, z Amerykanów „szydzono” i jak ich „obśmiewano” – a oni za to dawali stypendia Fulbrighta nie tylko takim szydercom, jak Włodzimierz Cimoszewicz, ale i Danucie Huebnerowej, dzięki czemu marksiści-leniniści nie tylko mogli się uwłaszczyć, ale przedzierzgnąć w „inwestorów”, często nawet – „strategicznych” i nadal kontrolować nasz nieszczęśliwy kraju, tyle - że już z całkiem innych pozycji ideologicznych i finansowych. A i teraz też; zaledwie prezydent Komorowski „wyszydził”, „obśmiał”, ofuknął i obsztorcował prezydenta Obamę, już w Polsce mają pojawić się samoloty F-16, już „Herkulesy” – no a co w tych „Herkulesach” będzie, ile amerykańskiego złota przywiozą gwoli udobruchania naszych Umiłowanych Przywódców – tego już nikt nie musi wiedzieć tym bardziej, że i obietnica zniesienia wiz dla zagniewanego ludu też została złożona. Zatem o ile pierwsza część przysłowia: nie bądź słodki – bo cię zliżą – została po trzykroć potwierdzona, o tyle jego część druga: nie bądź gorzki – bo cię zgryzą – na razie jeszcze nie. Ale nie mówmy „Hop!”, bo faza gorzkości dopiero się zaczyna, więc kto wie, czy nie pojawią się i zgryzoty. SM

Wasz prezydent – nasz premier Chociaż sam zaczynam odczuwać pewne kłopoty z pamięcią, to przecież żyje jeszcze mnóstwo ludzi pamiętających początki naszej sławnej transformacji ustrojowej, kiedy to jednym z jej kamieni milowych okazał się krótki artykuł Adama Michnika w „Gazecie Wyborczej”, zatytułowany „Wasz prezydent, nasz premier”. Później, znacznie później, pojawiły się pogłoski, że artykuł ten, podobnie jak wiele innych inicjatyw red. Adama Michnika, inspirowany był przez Biuro Polityczne KC PZPR, a jak wiemy, inspiratorem Biura Politycznego był podówczas generał Czesław Kiszczak, ale – o ile mogę takie rzeczy pamiętać - sam zainteresowany tych fałszywych pogłosek nie potwierdził, dzięki czemu również i dzisiaj możemy śmiało podtrzymywać legendę o autentyczności transformacji ustrojowej nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, ale w całej Europie Środkowej i Wschodniej. GRU i KGB, jeśli nawet tam i sobie istniały, to taktownie powstrzymały się od wszelkiej ingerencji w przebieg sławnej transformacji i taką samą powściągliwość nakazały surowo swojej agenturze w bratnich krajach socjalistycznych, której tak naprawdę zresztą przecież nigdy nie było, a jeśli nawet tu i ówdzie się znalazła, to w każdym przypadku „bez swojej wiedzy i zgody”. I nie warto byłoby dzisiaj w ogóle o tym wspominać, gdyby nie to, że nasz nieszczęśliwy kraj znowu znalazł się u progu kolejnej transformacji ustrojowej, której kamieniem milowym okazała się wizyta w Warszawie rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa. Wprawdzie wydarzenie to nie było niebieskim poprzedzone cudem, ale głuche wieści między ludem na ten temat krążyły, przede wszystkim za sprawą zaproszenia na posiedzenie Narodowej Rady Bezpieczeństwa przy prezydencie Komorowskim generała Wojciecha Jaruzelskiego we własnej osobie, który udzielił prezydentowi zbawiennych rad i pouczeń, dzięki czemu wizyta Dostojnego Gościa przebiegła pomyślnie. Takie w każdym razie opinie niepodzielnie królują w rosyjskich mediach, z satysfakcją odnotowujących powrót do Warszawy „realizmu”, dzięki czemu Rosja może dokonywać „gestów”. Najbardziej konkretnym „gestem” była dekoracja jakimści rosyjskim orderem reżysera Andrzeja Wajdy, dzięki czemu przynajmniej jeden człowiek w Polsce na tych „gestach” skorzysta – jeśli oczywiście nie liczyć generała Wojciecha Jaruzelskiego, dla którego ponowne pojawienie się w Warszawie „realizmu” musi być ukoronowaniem i pointą całej jego drogi życiowej, polegającej, jak wiadomo, na podporządkowaniu tubylczego narodu polskiego każdorazowym władzom Rosji bez względu na ustrój tego państwa, zgodnie z sentencją wygłoszoną jeszcze w latach 40-tych przez innego wybitnego patriotę Mieczysława Moczara, że „dla nas, partyjniaków, prawdziwą ojczyzną jest Związek Radziecki”. Ale kiedy tak pan prezydent Bronisław Komorowski pod kierunkiem generała Jaruzelskiego przygotowywał się do wizyty Dostojnego Gościa, podobne przygotowania odbywał również premier Donald Tusk tyle, że zupełnie gdzie indziej – bo u Naszej Złotej Pani Anieli, którą w tym celu odwiedził niemal w przededniu przylotu rosyjskiego prezydenta Miedwiediewa do Warszawy. W ten oto sposób, po 20 latach od tamtej sławnej transformacji ustrojowej, u progu kolejnej transformacji, znowu odżywa formuła: „wasz prezydent, nasz premier”, z tym, że odzwierciedla ona dzisiaj nie tyle podział ról w komedii zaaranżowanej przez generała Kiszczaka ze swymi agentami i garścią pożytecznych idiotów na okrasę, co podział wpływów, jakie nad naszym nieszczęśliwym krajem rozciągają właśnie strategiczni partnerzy: Niemcy i Rosja po deklaracji amerykańskiego prezydenta Obamy z 17 września ubiegłego roku. Widać, że prezydent Komorowski, konsultujący się z generałem Jaruzelskim, należy do strefy wpływów rosyjskich, podczas gdy premier Donald Tusk reprezentuje w naszym nieszczęśliwym kraju raczej Stronnictwo Pruskie. Jakby komuś jeszcze tego było za mało, dodatkowych poszlak dostarcza niedawna wizyta prezydenta Komorowskiego u prezydenta Obamy. Zanim jeszcze do niej doszło, strategiczny doradca prezydenta Komorowskiego, pan prof. Kuźniar oznajmił, że wizyta ma na celu „obśmianie” i „szydzenie” z Amerykanów, których dyplomatyczna korespondencja na temat Polski właśnie wyszła na jaw za sprawą portalu WikiLeaks. W niedyskrecjach prof. Kuźniara widzę echo zbawiennych pouczeń generała Jaruzelskiego, który musiał zwrócić uwagę prezydentowi Komorowskiemu, że kiedy Jerzy Urban „szydził” z Amerykanów i ich „obśmiewał”, to ci w nagrodę obsypywali różnych młodych ubowniczków stypendiami Fulbrighta, dzięki czemu nie tylko Włodzimierz Cimoszewicz mógł na własne oczy przekonać się, jak gnije kapitalizm, ale Leszek Balcerowicz, Marek Belka, Grzegorz Kołodko, czy pani Danuta Huebner mogli nauczyć się różnych umiejętności, bardzo pożytecznych dla marksistów-leninistów i ich najtwardszego jądra - razwiedczyków uwłaszczających się właśnie na rozkradanym majątku naszego nieszczęśliwego kraju. Im bardziej ktoś Amerykanów „obśmiewa” i im zjadliwiej z nich „szydzi” – tym hojniejsi okazują się oni dla prześmiewcy i szydercy, wychodząc widać z założenia, że szczerych przyjaciół nie ma co, a nawet nie wypada przekupywać czy wynagradzać za ich oddanie, natomiast wrogów – jak najbardziej. Taka to ci dialektyka, w myśl której prezydent Komorowski nie szczędził prezydentowi Obamie różnych uszczypliwości, na co tamten, wprawdzie trochę zaskoczony tymi biłgorajskimi poufałościami, nie tylko obiecał znieść wizy dla Polaków, ale również – wysłać do Polski samoloty F-16 i aż cztery „Herkulesy”, z których każdy może na swoim pokładzie przywieźć tyle prezentów, że nawet święty Mikołaj nie dałby rady również wtedy, gdyby pomagał mu osobiście Dziadek Mróz. Ale może być jeszcze jedna przyczyna hojności amerykańskiego prezydenta, bo oto dzięki pani red. Dorocie Kani, w „Gazecie Polskiej” ukazały się informacje na temat rodzinnych korzeni naszej Pierwszej Damy, czyli pani Anny Komorowskiej. Okazało się, że te korzenie są pierwszorzędne i to podwójnie, bo nie tylko żydowskie za strony matki, ale również bezpieczniackie – i to ze strony obojga rodziców. Dzięki temu lepiej rozumiemy zarówno dodatkowe powody, dla których premier Tusk zrezygnował z kandydowania w wyborach prezydenckich, jak i przyczyny, dla których Platforma Obywatelska zorganizowała prawybory właśnie z takiego klucza – bo przecież rywal pana marszałka Komorowskiego w tych prawyborach, minister Radosław Sikorski, znajdował się w identycznej sytuacji rodzinnej. W ten oto sposób potwierdziła się nie tylko słuszność opinii Ojca Narodów, że nieważne, kto głosuje, a ważniejsze – kto liczy głosy, ale przede wszystkim – że najważniejsze, jaką alternatywę polityczną przygotują tubylczym wyborcom aranżujące polityczną scenę Siły Wyższe. Jak się okazuje, przygotowały znakomitą, nie pozostawiającą ryzyka najmniejszej niespodzianki. Tymczasem releganci i dezerterzy z PiS, jakby nigdy nic zapowiadają ogłoszenie deklaracji ideowej, według której zamierzają być „nowoczesną chadecją”. Mój Boże, jeszcze tego nam brakowało! SM

Premier Tusk odzwyczaił się od trudnych pytań

1. Trzy lata premierowania i osłona medialna jaką w tym czasie stworzyły Donaldowi Tuskowi zaprzyjaźnione prywatne koncerny medialne, a teraz już i media publiczne, spowodowały, że odzwyczaił się on od trudnych pytań. Różnego rodzaju spotkania z udziałem Premiera są z reguły tak zorganizowane, że przemawia on tonem nie znoszącym sprzeciwu , a pozostali uczestnicy jeżeli tylko mają możliwość zabrania głosu, to tylko po to aby go pochwalić. Ba niektóre narady z udziałem ważnych przedstawicieli środowisk gospodarczych przypominają wręcz narady w stylu putinowskim. Premier obsobacza Bogu ducha winnych ludzi, by potem kiedy się już przed nim pokajają, dobry władca dał się jednak udobruchać. Na przykład dokładnie według tego scenariusza odbyła się narada z Prezesami Otwartych Funduszy Emerytalnych. No i wreszcie konferencje prasowe. Pytania zadają w pierwszej kolejności dziennikarze zaprzyjaźnionych koncernów medialnych, a jeżeli zdarzy się jakiś nieprawomyślny to Premier go ofuknie albo odpowie jakimś ogólnikiem.

2. W tej sytuacji bardzo długo Premier nie odpowiadał na list części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, które prosiły go o zorganizowanie takiego spotkania z ich udziałem, ponieważ słusznie spodziewał trudnych pytań. Po wielu tygodniach oczekiwania wreszcie takie spotkanie zorganizowano 7 listopada i już wtedy atmosfera była gorąca. Sprowokował ją jak sądzę zupełnie świadomie sam Premier Tusk, mówiąc, że rodziny ofiar katastrofy tak naciskają na zorganizowanie tego spotkania, że zapewne na nim będą domagały się odszkodowań. Na spotkaniu tym padło wiele wręcz podstawowych pytań co świadczyło o tym, że przez 7 miesięcy rodziny ofiar katastrofy o sprawach z nią związanych prawie w ogóle nie były informowane. Na część z nich Premier i jego ministrowie nie byli w stanie udzielić odpowiedzi i w związku z tym zaproponowane zostało rodzinom ofiar kolejne spotkanie, 11 grudnia.

3. Tyle tylko, że to jak relacjonowała w jednej ze stacji komercyjnych Małgorzata Wasserman córka posła Zbigniewa Wassermana było zorganizowane tak, żeby z sali pytań było możliwie jak najmniej, a pytania drażliwe strona rządowa odpowiadała tak aby nie udzielić żadnej odpowiedzi (minister Miller na pytanie o charakter lotu czy był to lot wojskowy czy cywilny odpowiadał przez kilka minut i ostatecznie nie udzielił żadnej wiążącej odpowiedzi). No i padło niewygodne pytanie wdowy po ś. p. Januszu Kochanowskim Rzeczniku Praw Obywatelskich zaniepokojonej o los swojej córki, którą przed zaaranżowanym wypadkiem samochodowym całkowicie poważnie przestrzegał litewski poseł do Parlamentu Europejskiego Vytautas Landsbergis podczas wysłuchania publicznego w tym parlamencie. Poseł Landsbergis (kiedyś Premier i przewodniczący litewskiego parlamentu) tak się składa zasiada w tej samej frakcji politycznej PE (EPP) co przedstawiciele partii Donalda Tuska więc nie sądzę, żeby sugerował, że drążący sprawę katastrofy smoleńskiej członkowie rodzin ofiar są zagrożeni ze strony przedstawicieli polskiego rządu. Raczej jako wieloletni obywatel Związku Radzieckiego, a także człowiek znający kulisy polityki prowadzonej przez współczesną Rosję zasygnalizował problem ciągłego istnienia tam tzw. nieznanych sprawców , którzy do tej pory załatwiają ostatecznie wiele spraw niewygodnych dla rządzących.

4. Okazało się, że to pytanie ciężko doświadczonej śmiercią męża kobiety tak dotknęło Premiera, że pozwolił sobie nazwać gościa, którego sam przecież zaprosił, osobą bezczelną. W tej sytuacji kilka osób solidaryzując się z nią demonstracyjnie opuściło spotkanie. Następnego dnia rzecznik rządu Paweł Graś jak to ma w zwyczaju dalej atakował autorkę niewygodnego pytania i wręcz zagroził, że od tej pory przedstawiciele rządu będą w ten sposób reagowali na wszystkie niewygodne dla rządu pytania dotyczące katastrofy smoleńskiej. Nie od dziś wiadomo, ze najlepszą obroną jest atak i zdaje się, że przedstawiciele rządu Donalda Tuska i sam Premier uznali, że po 8 miesiącach od katastrofy, kiedy wyjaśnienie jej przyczyn faktycznie stanęło w miejscu, najlepiej jest przywoływać do porządku przedstawicieli tych rodzin ofiar tragedii smoleńskiej, które ciągle chcą się jeszcze tym zajmować. Przy okazji tylko zarzuci im się jeszcze pazerność na pieniądze (wcześniej robił to Palikot teraz już sam Premier Tusk) no i oczywiście próby robienia polityki z katastrofy smoleńskiej. A zaprzyjaźnione media ten przekaz jeszcze dodatkowo wzmocnią. Tylko tyle i po co jeszcze zajmować się wyjaśnianiem przyczyn katastrofy jak rodziny ofiar chcą ciągle wokół tego robić politykę?

Zbigniew Kuźmiuk

PO uwierzyła we własną propagandę W PJN są „intelektualnie mało pozbierani”, a Kluzik–Rostkowska to „kawiorowa socjalistka” – uważa Zyta Gilowska Rz: Od końca marca, to było krótko przed katastrofą smoleńską, nie udzieliła pani żadnego wywiadu. Zyta Gilowska, była wicepremier: Nie udzieliłam.

Dlaczego? Przestraszyła się pani tego, co powiedziała pani wtedy w wywiadzie dla “Rz”? Nie. To powiem za “Panem Tadeuszem”: “O tym – że dumać na paryskim bruku, przynosząc z miasta uszy pełne stuku...”? Zmieńmy miasto i jesteśmy w domu. Musimy wyjść ze smutku, chociaż jest to czas dla strategów i poetów. Katastrofa smoleńska i wydarzenia późniejsze nie dają się zwięźle wyrazić prozą.

Jak się to ma do spotkania w ostatni piątek w Jachrance “Lech Kaczyński – pamięć i zobowiązanie”? Ma się, ma. Trzeba się jakoś zorkiestrować. Jarosław Kaczyński jest człowiekiem umiarkowanym, logicznym i racjonalnym

Zorkiestrować, czyli co? Na spotkanie przyjechało mnóstwo ludzi, którzy chcą się angażować. Chodzi o to, by nie było kakafonii.

Jedną sprawą jest katastrofa smoleńska, a inną to, co pani powiedziała wtedy, w tym wywiadzie, który wywołał burzę. Co ją wywołało? To, że jak informował panią jeden z generałów, w zakładaniu PO uczestniczyły służby? Dzisiaj to już nie są żadne rewelacje. Codziennie otrzymujemy nowe dawki. A to działalność WikiLeaks, a to rewizja traktatu lizbońskiego, a to zdumiewający stan światowych finansów. Podawane są w sposób podobny jak wyjaśnienia dotyczące katastrofy.

Łączy pani katastrofę ze stanem finansów publicznych? Oczywiście. W przypadku Polski jedno i drugie dokumentuje słabość naszego państwa. Objawy tej słabości były liczne, mówiłam o nich wielokrotnie, np. w wywiadzie dla “Gazety Bankowej” kilka tygodni przed katastrofą smoleńską. Wywiad ten został przez redakcję zatytułowany “Polska w niebezpieczeństwie” oraz anonsowany moim zdjęciem na okładce. Czarno-białym. Ale dopiero katastrofa smoleńska skupiła wszystko w jeden koszmarny węzeł.

W tym naszym wywiadzie sprzed ośmiu miesięcy przekonywała pani, co przed tragedią smoleńską było wypowiedzią nietypową, że Lech Kaczyński jest dobrym człowiekiem i “prawdziwym mężczyzną” w polskiej polityce. Tak uważałam. I jeszcze, dociskana przez panią o podanie innych przykładów “dobrych ludzi w polityce”, przywołałam osobę Macieja Płażyńskiego. Też ofiarę tragedii smoleńskiej. To wprost nie do wiary, jak wielkie straty ponieśliśmy w tej katastrofie. Ciarki wędrują po plecach…

Druga sprawa, która panią negatywnie zaskoczyła, to finanse publiczne? Niestety, sprawy zbyt szybko zmierzają w złym kierunku.

Premier i minister Jacek Rostowski z jednej strony przy każdej okazji zapewniają, że Polska jest zieloną wyspą, z drugiej widać w nich, gdy to mówią, jakąś niebywałą obawę. O co tu chodzi? Mam wrażenie, że po wygranych w 2007 r. wyborach zwycięzcy uwierzyli we własną propagandę. Polukrowali różne rachunki, także te przesyłane do Brukseli, pomylili fundamenty gospodarki z potencjałem wzrostu. Po prostu zignorowali fakty.

Czyli? Gadali o oszczędnościach i masywnie zwiększali wydatki. Jak śpiewał niegdyś znany bard, “zabełtali nam błękit w głowie”.

Budżet się spina – twierdzi rząd. Niby wszystko jest dobrze. Nagle pojawiają się jednak nerwowe ruchy, choćby w sprawie OFE. A przecież jeszcze w sierpniu premier mówił, że tych funduszy emerytalnych rząd nie ruszy. Już wiadomo, że się nie spina. Rząd stosuje różne sztuczki mające na celu przedstawienie obywatelom polakierowanego obrazu rzeczywistości.

Może Polacy chcą mieć tę “ciepłą wodę” w kranach, a rządzący wysyłają komunikaty ich w tym utwierdzające? Mogłabym nawet to zrozumieć, ludzie chcą mieć spokój. Pewnie tak jest. Ucieczka od polityki to ucieczka od rzeczywistości. Nic na tym świecie nie jest równie realne jak polityka.

Jeśli o czymś się nie powie, to nie istnieje. Może tak to jest w relacjach rządzący – obywatele? I wszystko idzie w dobrym kierunku? Nie. Akurat nasze polskie doświadczenia, nie tylko z ostatniego okresu, pokazują, że jest przeciwnie.

Czyli? Im bardziej staramy się stłumić jakieś emocje, z tym większą siłą one wybuchają. Jak śpiewał śp. Jonasz Kofta, “bo gdy się milczy, milczy, to apetyt rośnie wilczy”. Otóż w demokratycznym państwie przytomne władze nie dopuszczają do gromadzenia się nadmiaru pary w kotle.

Co więc robią? Wmontowują rozmaite wentyle i bezpieczniki.

I to chyba właśnie robi ekipa Tuska? Nie. Oni usunęli wentyle, wymontowali bezpieczniki i właśnie przylutowują pokrywkę. Może zawartość kotła jest “na straty”? Ale co z ogniem pod tym kotłem? Dotychczas sam z siebie nie przygasał.

Minister Rostowski oskarża panią i rządową ekipę PiS, że wasze działania mogą być przyczyną finansowych kłopotów Polski za jakiś czas. Minister Rostowski rządzi trzy lata i regularnie trzy razy w roku zmienia zdanie. To stało się nudne. Na przykład w marcu tego roku z trybuny sejmowej dziękował PiS za działania, które ułatwiły walkę z kryzysem.

Ostatnio mówił jednak, że obniżenie podatków było niedobre dla polskiej gospodarki, a już skandalicznym posunięciem było obniżenie składki rentowej. Pani profesor, to pani przecież zrobiła. Ta składka została obniżona – w dwóch etapach – decyzją parlamentu. A głosowali za tym, jak jeden mąż, wszyscy posłowie PO. I mieli mnóstwo czasu, by zaproponować korekty, jeśli uważali, że są potrzebne.

A co pani na to, że rząd chce znowu zwiększyć tę składkę, na razie w części dotyczącej pracodawców?

Obniżenie składki rentowej było bardzo dobrym i skutecznym posunięciem. Podwyżka nic dobrego nie przyniesie. Stworzy jedynie iluzję wzrostu dochodów sektora finansów publicznych. W części dotyczącej pracodawców na ok. 9 mld zł.

To chyba bardzo dużo? Na papierze? Sporo, ale nie tak bardzo. W końcu tegoroczny poziom wydatków sektora finansów publicznych jest o 140 mld zł wyższy od wydatków w 2007 r., kiedy to rzekomo byliśmy tacy rozrzutni. Wzrost wydatków o 28 proc. w trzy lata. Rekord oszczędności.

Co z tego wynika? Abstrakcyjnie i przykładowo, dla sfinansowania takiego wzrostu wydatków trzeba by składkę rentową podwyższyć dziesięć razy. Z obecnych 6 procent do 60 proc. Wtedy rzeczywiście nie byłoby już niczego, jak profetycznie zapowiadał kandydat na prezydenta Białegostoku.

Rozumiem. Może po prostu broni się pani przed tezą, że oprócz oczywiście kryzysu światowego, wszystkiemu jest winna pani? Wszystkiemu? (śmiech). Za naszych rządów deficyt sektora finansów publicznych był minimalny, spłaciliśmy awansem niektóre długi przypadające na 2008 r., w momencie przekazywania władzy mieliśmy nadwyżkę budżetową, nasze długi za dwa lata były mniejsze niż długi obecnie rządzących zrobione tylko w 2008 r.

Fakt jest faktem, że po odejściu od władzy PiS szybko zaczęło się źle dziać w gospodarce. Jeśli chcemy, to możemy się w ten sposób droczyć. Że polskich oficerów w Katyniu zamordowali Niemcy. Że prezydent kazał generałowi Błasikowi sterować Tupolewem i obaj postanowili popełnić samobójstwo. Że Jarosław Kaczyński zabił Barbarę Blidę. A Zyta Gilowska zrujnowała państwo polskie. Nie umiem tak rozmawiać.

Zmieniając trochę temat. Z pani poglądami gospodarczymi byłaby pani idealną kandydatką do stowarzyszenia Polska Jest Najważniejsza. Dlaczego pani tak sądzi?

Ma pani dość liberalne, otwarte poglądy. Można powiedzieć, że nowoczesne. Ale ja nie wiem, jakie poglądy ma mieć to stowarzyszenie. Wiem, że Joanna Kluzik-Rostkowska jest kawiorową socjalistką, że Elżbieta Jakubiak ma naturę administratora, a Paweł Poncyljusz jest raczej liberałem. Natomiast ja mam naturę i poglądy konserwatywne.

Jak to? Tak, konserwatywne. W sprawach gospodarczych blisko mi do ordoliberałów. A jacy są ci państwo z PJN, nie wiem.

A jak się pani dowie, to co będzie? Nic nie będzie. Na razie odebrali PiS zdolność do blokowania zmian w konstytucji.

Ma pani raczej nowoczesny wizerunek. Pasuje pani chyba do PJN? Pozory. Teoretycznie to w III RP pasowałam do różnych zestawień. W praktyce okazywało się, że jestem mało stadna.

Jak z pani stadnością z Jarosławem Kaczyńskim? Jarosław Kaczyński jest strategiem. Nie wymaga stadności. Prowadzi dyskurs intelektualny.

Aha... A jak te relacje przebiegają? Intensywnie? Wystarczająco. Wysoko cenię możliwość rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim. Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy twierdzą, że Jarosław Kaczyński ma trudny charakter. Moim zdaniem jest człowiekiem umiarkowanym, logicznym i racjonalnym. Zawsze tak uważałam.

To pani miała chyba jakieś wyjątkowe szczęście. Bo wszyscy ludzie, którzy współpracowali z Jarosławem Kaczyńskim, bez względu na to, czy go kochają, czy nie lubią, twierdzą, że jest to człowiek, który wzbudza strach. Którego się boją. Nonsens. Oczywiście warto unikać krętactwa, intryg i kłamstw innych ludzi. No, ale przecież wszyscy wiedzą, że akurat Jarosław Kaczyński mówi prawdę prosto w oczy. Jako rozmówca Jarosław Kaczyński jest uważny i sympatyczny.

Ponoć się bardzo irytuje, jak ktoś chce mu radzić, a rady nie są koniecznie zgodne z tym, co myśli. Nie mam takich doświadczeń. Myślę, że Jarosław Kaczyński nie jest osobą, która się radzi. Raczej poszukuje informacji, czasami swoje przemyślenia konsultuje.

Jakie szanse daje pani nowemu stowarzyszeniu, czyli PJN? Nie daję szans. Są intelektualnie mało pozbierani. Tworzą zbiór zbyt zróżnicowany. Nie mają mocnego lidera. I odeszli z PiS w okolicznościach niejednoznacznych.

To znaczy? Chyba liczyli się z tym, że sporo ludzi uzna ich za zdrajców. Odchodzili z partii w trakcie kampanii wyborczej, ba, nawet w przeddzień wyborów, w czasie tzw. ciszy wyborczej. To są przecież okoliczności zadziwiające.

Ale tak naprawdę zaczęło się chyba od wyrzucenia z partii dwóch posłanek? A Jakubiak była wierną żołnierzycą prezesa. No tak. Była. Czas przeszły dokonany.

Jak pani, jako była wiceprzewodnicząca, ocenia sytuację w PO? Kiedy byłam w PO, takie sytuacje jak rozmowa senatora Romana Ludwiczuka bądź dialogi, jakie prowadził Ryszard Sobiesiak z prominentnymi posłami tej partii przy okazji afery hazardowej, nie miały miejsca. Przypominały rozmowy gangsterów z filmów Martina Scorsese.

Ale czy panią to dziwi po kilku latach bycia w PO? Tak, dziwi mnie. Nigdy nie byłam świadkiem takich rozmów, a nawet nie słyszałam o takich rozmowach. Może one gdzieś były prowadzone, ale na małą skalę. Jestem o tym przekonana.

Na małą skalę? Na Dolnym Śląsku, skąd jest senator Ludwiczak? Jaki to może mieć związek z relacjami Donalda Tuska z Grzegorzem Schetyną? Oba te zdarzenia miały miejsce właśnie na Dolnym Śląsku, czyli w mateczniku Grzegorza Schetyny. Te rozmowy były prymitywne i wulgarne. Pytanie: ile jest tego prostactwa w PO?

Jak brzmi odpowiedź? Nie wiem. Nie wiem, ile tego prostactwa tam jest. Małgorzata Subotić

Wystąpienia na konferencji w Jachrance cz. 2 Zdzisław Krasnodębski - " Wszyscy dzisiaj mamy świadomość kogo utraciliśmy ". Kontynuuję zamieszczanie transkrypcji wystąpień w Jachrance. Jednym z prelegentów na konferencji "Lech Kaczyński - pamięć i zobowiązanie" którzy mówili o idei Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i o tym, jakie z niej wynika przesłanie dla nas był profesor Zdzisław Krasnodębski.

(Nasza pełna relacja z konferencji w Jachrance (audio i foto): http://www.blogpress.pl/node/6842 )

Transkrypcja wystąpienia prof. Zdzisława Krasnodębskiego: „Wszyscy dzisiaj mamy świadomość kogo utraciliśmy. Wydaje mi się, że coraz lepiej rozumiemy, jak niezwykła była prezydentura Lecha Kaczyńskiego w porównaniu z jego poprzednikami i z jego następcą. Prezydent Lech Kaczyński występował przeciwko samozadowoleniu Polaków, lenistwu i braku ambicji, które dzisiaj jest podstawowym założeniem filozofii publicznej w Polsce. Takiej filozofii, która wyraża się nie w słowach, ale w praktykach instytucji państwa. Poszczególne elementy i myśli działalności Lecha Kaczyńskiego to polityka historyczna, walka z korupcją, ambitna polityka zagraniczna, filozofia aktywnego państwa, odrzucenie idei państwa-stróża nocnego - państwa minimalistycznego, zasada solidarności. Te wszystkie elementy składają się na pewną spójną całość, która jest jednocześnie rozwinięciem idei zawartych w tradycji polskiego republikanizmu. To jest tego polskiego republikanizmu nowoczesna forma, wyrastająca z tradycji Rzeczypospolitej i przeniesiona do II Rzeczypospolitej. Tradycja, która przeżyła wszystkie zawieruchy i wszystkie cierpienia narodu polskiego.

Pan Prezydent zawsze podkreślał znaczenie Rzeczypospolitej. Mówił w 2009 roku - To jest mój przekaz na dzisiaj: państwo polskie. Państwo polskie, które od pięciu i pół wieku zwiemy Rzeczpospolitą Polską. To wartość na której się trzeba dziś skoncentrować, która jest tak ważna, że od sprawności tej Rzeczpospolitej, tego państwa zależy nasze przyszłe powodzenie. Nie tylko jako patriotów, którzy są związani ze swoją wspólnotą, ale także ze względu na szanse ludzi, którzy są Polkami i Polakami. Czy to w kraju czy to za granicą. Jak wiadomo idea suwerennej Rzeczpospolitej jako dobra wspólnego jest negowana przez modne ideologie transnarodowe. Polakom żyjącym postpolitycznie i nastawionym transnarodowo wydaje się zbędnym, anachronicznym, historycznym rekwizytem. Inna część naszych rodaków żyje niestety ciągle na poziomie prepolitycznym, jak ci, którzy niegdyś nie byli obywatelami Rzeczypospolitej. Wielu młodym ludziom zdaje się, że Polska to dość przypadkowe ramy życia jednostki, że jest ona niekonieczną, a w przyszłości może zbędną strukturą pośrednią między regionem a szerszymi europejskimi i globalnymi strukturami. Jednak stanowi ona nie tylko wartość samą w sobie i w dobru zbiorowym, mimo integracji europejskiej, ale jest także gwarancją naszej wolności indywidualnej. Często wolność indywidualna jest przeciwstawiona wolności zbiorowej. I po 89 roku wydawało się wielu, że w celu unormalnienia Polaków, zmodernizowania Polski należy ich od Polski wyzwolić, zindywidualizować, uwolnić od ciężaru zbiorowego obowiązku, pozbyć się nadmiaru patriotycznych uczyć. Ale Polacy nie będą szanowani – a to rozumiał pan prezydent Kaczyński - jeżeli Polska nie będzie silna jako państwo. Nie będzie jako podmiot polityczny szanowana przez swoich sąsiadów i sprzymierzeńców, a także traktowana z respektem przez nieprzyjaciół, bo takich też ma. Polityka zagraniczna, która dzisiaj opiera się bardzo często w słowach na takim rozumieniu stosunków międzynarodowych, które marzy o kantowskim, wiecznym pokoju, jest nierealna. I pan prezydent Kaczyński był realistą, często mówiono o nim, że jest pesymistą, że ocenia stosunki międzynarodowe nie doceniając integracji europejskiej. Był realistą, który wiedział, że konflikty interesów są nieuchronne, tak między jednostkami, jak i zbiorowościami. A chodzi o to, by je w pewien sposób zinstytucjonalizowany rozwiązywać. W tym rozumieniu Lecha Kaczyńskiego, w rozumieniu republikańskim, uznaje się, że państwo, że wolność jednostki nie jest możliwa bez solidarności obywateli. Bez solidarności obywateli republiki, którzy dbają o jej suwerenność, to znaczy bez gotowości do podporządkowania się w pewnych sytuacjach interesowi ogólnemu. Bez wolnej Rzeczpospolitej nie będzie wolnych Polaków, a wolna Rzeczpospolita nie jest nam dana raz na zawsze. I to przypomnienie Lecha Kaczyńskiego wyrażające się w jego działalności, które nam zostawił, jest tym bardziej dzisiaj aktualne, że dzisiaj i wolności jednostkowe są zagrożone, jak również nie jest pewna wolność zbiorowa, wolność Rzeczypospolitej.

Ta solidarność, o której mówił Lech Kaczyński, która jest podstawą wolności, to nie jest tylko solidarność polityczna [..]. To co było oryginalne w jego myśli to podkreślenie, że solidarność nie kończy się na wspólnym działaniu politycznym, tyle że wspólne działanie polityczne zakłada również solidarność socjalną, równość szans. Że suwerenność państwa wymaga również stosownej polityki gospodarczej. Bo żeby być obywatelem, trzeba być właścicielem, mieć trwały majątek. Dlatego pan prezydent Kaczyński podkreślał zawsze, że równość szans jest podstawą wolności Rzeczypospolitej, jak również podstawą wolności indywidualnej. Podobnie jest na poziomie zbiorowym. Nie można być wolnym narodem, cierpiąc ubóstwo i być zależnym gospodarczo. Tymczasem gospodarka, która się kształtowała w III RP to zależna gospodarka rynkowa, charakteryzująca się m.in. niską innowacyjnością i zależnością od kapitału zagranicznego. Moim zdaniem realizacja Polski republikańskiej oznaczałaby zatem kontynuowanie dziedzictwa prezydenta Kaczyńskiego, zastanowienie się, czy nie powinniśmy zasadniczo i głęboko zmienić strategię gospodarczą. Następnie pan prezydent Kaczyński o tyle kontynuował tradycję republikańską, że uważał, że jednym z zadań polityków jest dążenie do uobywatelnienia Polaków. I to zarówno tych, którzy żyją w stanie prepolitycznym, ograniczając się do przyziemnego trwania, jak i tych bardziej zamożnych i pozornie lepiej wykształconych, którzy żyją w pospolitycznie i szukają politycznego spełnienia czasami w instytucjach międzynarodowych. To jest o tyle ważne, że dzisiaj w Polsce mamy do czynienia z procesem niezwykle groźnym, przeżywamy pewien regres. Regres obywatelskości. Udziału obywateli w rządzeniu, zarządzaniu państwem, w trosce o dobro publiczne. Republikanizm, ta tradycja uświadamia nam także, że liberalizm nie ma monopolu na wolność [..] nasza tradycja wolnościowa nie jest tradycją liberalną. [..] I to właśnie przesłanie znajdziemy również w tych refleksjach pana prezydenta Kaczyńskiego. Ale bycie obywatelem zakłada również bycie obywatelem cnotliwym, to znaczy obywatelem, który pielęgnuje pewne cechy swojego charakteru. I odnowienie tej tradycji, o której mówię, która jest tradycją przekazaną nam przez przodków, którą pan prezydent Kaczyński kontynuował, to oznacza również odnowienie cnót i przypomnienie o nadrzędności interesu zbiorowego w pewnych sytuacjach nad interesem indywidualnym. Do tych cnót należy taka cnota jak odwaga. I pan prezydent Kaczyński był człowiekiem niezwykle odważnym. Znosząc obrzydliwą nagonkę, jaką wobec niego prowadzono, był człowiekiem heroicznym. I jego śmierć stała się afirmacją tych wszystkich cnót, całej tej filozofii, o której starałem się tu powiedzieć. Ta śmierć jest naszym zobowiązaniem, żeby zrobić wszystko, żeby jego dziedzictwo wcielić w życie”.

Margotte's blog

13.XII po raz kolejny Kolejna rocznica wprowadzenia Stanu Wojennego ponownie wywołała spór o Wojciecha Jaruzelskiego i Stan Wojenny. Dla jednych Jaruzelski jest bohaterem, dla innych zdrajcą. Osobiście uważam obydwa stanowiska za skrajne.

1. Jaruzelski nie jest i nie był nigdy wielkim polskim patriotą. Nie miejmy złudzeń: w XII 1981 roku wprowadził Stan Wojenny nie dlatego, że tak bardzo kochał Polskę, iż chciał ją uchronić przed sowiecką agresją. Zrobił to dlatego, że obawiał się, że wkraczający radzieccy towarzysze odepchną na boczny tor jego ekipę, ponieważ nie umiała sobie poradzić z „elementami kontrrewolucyjnymi”. Widział co stało się z rządzącą grupą komuchów w 1956 na Węgrzech i 1968 w Czechosłowacji. Gen. Jaruzelski ratował więc tylko własny stołek. Jestem jak najdalszy od przypisywania mu patriotycznych motywacji. Wiele osób pamięta mój wywiad z gen. Jaruzelskim na łamach „Pro Fide, Rege et Lege”. Ci nieliczni, którzy go przeczytali (większość chyba obszczekuje mnie bez lektury tegoż wywiadu), bez kłopotu zauważą, że jest to tylko polityczny oportunista, a nie Konrad Wallenrod polskiej prawicy i kontrrewolucji.

2. Jednak fakt, że gen. Jaruzelskim kierowały wyłącznie osobiste i partyjne motywacje nie zmienia faktu, że przy okazji mógł zrobić coś dobrego dla Polski jako takiej. Większość historyków twierdzi, że „Stan Wojenny był zbędny, bowiem nie groziła nam sowiecka interwencja”. Stawiam tedy pytanie: to co by się stało gdyby go nie wprowadzono? Czy w 1982 roku mielibyśmy wolne wybory? Czy Polska wyszłaby z Paktu Warszawskiego? Czy ktoś może poważnie wierzyć w to, że ZSRR zgodziłby się na wyjście Polski z bloku, mając na terenie NRD półmilionową armię inwazyjną do wojny z NATO? W jaki sposób sowieci zaopatrywaliby swoje armie w NRD, jeśli nie przez Polskę? Czy wierzą Państwo, że Leonid Breżniew zgodziłby się na wyjście Polski z Układu Warszawskiego i „kontrrewolucję”? Pytam: tak, czy nie?

3. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w 1981 czy 1982 roku rzeczywiście nie groziła nam sowiecka interwencja. A wiecie Państwo dlaczego? Dlatego, że gen. Jaruzelski poradził sobie sam z „Solidarnością”. Dokumenty radzieckie – na które powołują się antykomunistyczni historycy – zawierają stwierdzenia w rodzaju „Jaruzelski musi sobie poradzić sam”. A więc interwencja sowiecka nam nie groziła. No dobrze, a co by się stało, gdyby sobie nie poradził sam?

Ponawiam pytanie: czy wierzą Państwo, że Leonid Breżniew zgodziłby się na wyjście Polski z Układu Warszawskiego i „kontrrewolucję”? Pytam: tak, czy nie?

4. Będąc dalekim od gloryfikacji gen. Jaruzelskiego i dopatrywania się w jego życiu wyższych motywacji niż najpierw chęć fizycznego przeżycia, a następnie kariery partyjno-wojskowej, muszę oddać mu szacunek: ratując w XII 1981 roku własny stołek, przy okazji uratował mój kraj – Polskę – od gigantycznej rzezi i masakry tysięcy moich rodaków, może i mnie samego. Dlatego nigdy nie brałem, nie biorę i brać nie będę udziału w demonstracjach pod domem Generała, tak jak nigdy nie będę wypisywał dyrdymałów o „zdradzie margrabiego Wielopolskiego”. Branka z 1863 i Stan Wojenny z 1981 to dwa bolesne i niepopularne, ale realistyczne politycznie czyny polskich przywódców, którzy żyli i działali w świecie stworzonym nam przez silniejszego sąsiada zza wschodniej granicy. Adam Wielomski

Za podrzucenie artykułu podziękowania dla „Gnoma”.- admin

Archeologia śmierci – wywiad z Piotrem Pałysem o pracach archelogów w miejscu katastrofy w Smoleńsku Z Piotrem Pałysem, z Mazowieckiego Stowarzyszenia Historycznego “Exploratorzy.pl“, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz Członkowie Mazowieckiego Stowarzyszenia Historycznego “Exploratorzy.pl” to nie tylko pasjonaci, ale także specjaliści od poszukiwań za pomocą wykrywaczy metali. Jak Pan ocenia efekty prac polskiej misji archeologicznej w Smoleńsku? Archeologii smoleńskiej nie można nazwać przedsięwzięciem polskim. Przecież prace naszych archeologów i wolontariuszy prowadzone były na potrzeby rosyjskiej, a nie polskiej prokuratury, czyli każde znalezisko będące nie tylko pewnego rodzaju relikwią narodową, ale także dowodem w śledztwie mającym ustalić przyczyny katastrofy, było od razu oddawane Rosjanom. A jak wygląda rzetelność i chęć wyjaśnienia przyczyn katastrofy przez Rosjan, wszyscy widzieliśmy chociażby wtedy, gdy pocięto na części samolot. Dobrze, że archeolodzy pracowali pod wodzą bardzo doświadczonego prof. Andrzeja Buko. Ta formuła działania była na pewno lepsza niż nic. Ostatecznie trzeba pamiętać, że zachodni naukowcy badali kiedyś mózg Lenina na zlecenie sowieckiego instytutu i wykradli przy okazji parę plastrów tej mózgownicy, co pozwoliło na udokumentowanie zniszczenia organizmu przez kiłę i następnie przemycili te dowody na Zachód. Może teraz okruchy prawdy również do nas dotrą… Niemniej rola archeologów została zniwelowana przez Rosjan. Prof. Buko przyznał, że na miejscu katastrofy warstwy zostały przemieszczone podczas usuwania samolotu, a więc obecna lokalizacja przedmiotów jest już przypadkowa. Pozostaje pytanie, czy ślady zatarto przez głupotę, czy celowo?

Media jednak z dużym entuzjazmem odnosiły się do pracy polskich archeologów na miejscu katastrofy Tu-154M. To bezrefleksyjna euforia. Uznano za sukces to, że archeolodzy odnaleźli najprawdopodobniej ludzkie kości. Co z tego, skoro jeszcze 23 września uczestnicy X Międzynarodowego Motocyklowego Rajdu Katyńskiego również przywieźli z miejsca katastrofy ludzkie szczątki. Znaleźli je bez żadnych przyrządów, eksploracji, poszukiwań. Tam po prostu po katastrofie nie tylko nie wyzbierano większości części samolotu, ale także pozostawiono kawałki ciał ofiar. Pani minister zdrowia Ewa Kopacz najwyraźniej mijała się z prawdą, informując Polaków o tym, że przesiano każde ziarnko piasku. Wszystkie przedmioty, o których piszą media, to znaleziska powierzchniowe. Przez ponad pół roku nikt się tym nie interesował! Zbierano tylko to, co było widoczne gołym okiem. Teraz wystarczy wyobrazić sobie, jakie znaczenie dla bezpieczeństwa państwa może mieć odnalezienie np. karty SIM czy kości pamięci z pen drive’a którejś z ofiar. Takie obiekty jak łuski, elementy elektroniczne czy różnego rodzaju nośniki pamięci nawet przy założeniu złej woli i tuszowania śledztwa ze strony Rosjan nadal mogą leżeć w smoleńskiej ziemi, a polskie władze nie robią nic, aby wejść w ich posiadanie. Przypomnę raz jeszcze, że przy obecnej formule prawnej np. takie dane na nośniku elektronicznym, jeżeli zostały odnalezione przez archeologów, to trafiły od razu w ręce Rosjan, czyli FSB. Ciekawe, co na to polskie służby specjalne?

Czemu misja archeologiczna, chociaż wpisana w śledztwo rosyjskie, doszła do skutku dopiero teraz? Kiedy w maju pojawiła się informacja o pomyśle rządu na wysłanie misji archeologicznej rzecznik prasowy UMCS, pani Katarzyna Mieczkowska-Czernik poinformowała, zresztą właśnie “Naszą Polskę”, że z uczelni pojedzie tylko jeden pracownik naukowy pracujący dla PAN i że pomysł zabezpieczenia i zbadania miejsca katastrofy został zgłoszony przez archeologów tuż po katastrofie. Tak, podkreślam, tuż po katastrofie. A więc strona polska przez dokładnie miesiąc nic nie zrobiła z propozycją zabezpieczenia miejsca przez specjalistów. Następnie przez pół roku wejście polskich naukowców blokowała strona rosyjska. Obecnie pracowali oni na rzecz śledztwa rosyjskiego, a panowie Tusk i Komorowski dalej z uporem maniaka przekonują, że współpraca polsko-rosyjska jest bardzo serdeczna i efektywna (co więcej, Rosjanie zostali nagrodzeni przez polskie władze za swą pomoc i to dwukrotnie).
Wasze Stowarzyszenie zajmuje się upamiętnianiem miejsc tragedii narodowych, jednak zupełnie innych niż to w Smoleńsku. Pasjonuje nas historia. Zainteresowaliśmy właśnie red. Adama Sikorskiego z programu “Było… nie minęło”, aby przejrzał unikatową dokumentacją przygotowaną przez Mazowieckie Stowarzyszenie Historyczne “Exploratorzy.pl”, dotyczącą masowych pochowków polskich powstańców listopadowych poległych w lutym 1831 r. w Olszynce Grochowskiej. Mamy nadzieję, że powstanie tam ścieżka pamięci i zostanie przeprowadzona ekshumacja. Nota bene, według naszych ustaleń jedyny pomnik w Olszynce Grochowskiej ustawiony jest na mogile carskich żołnierzy, a nie – jak dotąd myślano – polskich.

Czy jest wola polityczna, by zrealizować ten projekt? W PRL Olszynka była celowo zapomniana i marginalizowana, a dziś Andrzej Kunert, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, honoruje zabitych pod Ossowem bolszewików, a kierowana przez niego instytucja, skompromitowała się przy sprawie odkrytej właśnie masowej mogiły 56 powstańców listopadowych w Kopnej Górze, stwierdzając, że pojedyncze pochówki powstańców byłyby za drogie, a poza tym kości są przemieszane. Jednak archeolodzy i patomorfolodzy oddzielili ponad 50 szkieletów, a więc Rada kłamie albo brak jej kompetencji. Nasza Polska’ nr 49

„Historycy są zgodni: zagrożenia nie było” – wywiad z dr. Piotrem Gontarczykiem W 1981 roku władze PRL trzymały właściwą linię, dysponowały armią, policją i całym aparatem partyjno-państwowym. Sowiecka interwencja nie była potrzebna – mówi w rozmowie z Frondą.pl Piotr Gontarczyk. Fronda.pl: W Polsce ciągle toczy się debata dotycząca wprowadzenia stanu wojennego. Część osób wciąż powtarza tezy o zagrożeniu sowiecką interwencją. Czy w środowisku historyków jest zgoda co do okoliczności wprowadzenia stanu wojennego? Piotr Gontarczyk: Moim zdaniem historycy, którzy zajmują się tym profesjonalnie i w sposób kompetentny, nie mają wątpliwości, że nie było w Polsce zagrożenia sowieckiego. Sytuację z 1981 roku porównuje się z rokiem 1968 oraz 1956. Jednak zarówno na Węgrzech jak i w Czechosłowacji Związek Sowiecki musiał interweniować, ponieważ tam nastąpiła dekompozycja organów kierowniczych. Władza przeprowadzała reformy i chciała coś zmieniać. Tam zmiany szły od góry. W związku z tym interwencja dla ZSRS była niezbędna.

W Polsce było inaczej. Tak, PRL-owskie kierownictwo trzymało właściwą linię, dysponowało armią, policją i całym aparatem partyjno-państwowym. Władze PRL mogły więc same zaprowadzić porządek w kraju. Interwencja nie była potrzebna. Taka jest opinia osób, które się tym zajmują. Jednak zawsze znajdą się partyjni historycy, którzy napiszą, że było inaczej. W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” pisze Pan, że w 1989 roku komuniści powołali Zespół Programujący, który miał umożliwić władzom PRL uniknięcie rozliczenia z czasów komunistycznych, m.in. stanu wojennego. Na czym polegała jego działalność? Zespół, składający się z przedstawicieli PZPR, MON, MSW i kancelarii ówczesnego prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego, zbierał informacje dotyczące takich wydarzeń, jak strajki okupacyjne czy ataki na mieszkania działaczy partyjnych. Cały aparat bezpieczeństwa był nastawiony na zbieranie informacji, które mogły się przydać w kampanii propagandowej dotyczącej stanu wojennego. Wysyłano w tej spawie telefonogramy po całej Polsce. Trafiłem na takie dokumenty. Niestety, wiele więcej na temat działań tego zespołu nie wiadomo.

To były działania w gronie partyjnych? Tak. Aparat partii, państwa komunistycznego przygotowywał sobie argumentację. To się działo w czasie, gdy władzę w Polsce mieli jeszcze komuniści. To miało ich przygotować do obrony przed rozliczaniem ich za czyny sprzed 1989 roku. Dużo więcej jednak na ten temat nie wiadomo. Po zespole programującym pozostały dokumenty. Jednak był to zespół roboczy, on działał w ramach KC PZPR i miał charakter nieformalny. W związku z tym wątpię, byśmy dowiedzieli się więcej na temat działania tego gremium.

Czy ten zespół mógł mieć na tyle silne oddziaływanie, żeby zasiać w Polakach wątpliwości dotyczące zagrożenia sowiecką interwencją? Ten zespół nie był nowym krokiem. On był elementem prowadzonej od lat propagandy. Ona trwa od 1981 roku, od chwili wprowadzenia stanu wojennego. On był kolejnym ogniwem, wymyślającym argumenty na rzecz stanu wojennego. One jednak nie były ani pierwsze, ani ostatnie. Te argumenty w przestrzeni publicznej cały czas przecież funkcjonują. Badania opinii publicznej pokazują, że lata propagandy zrobiły swoje – znaczna część społeczeństwa wciąż mówi, że stan wojenny był jeśli nie potrzebny to chociaż konieczny.

Jak młodzież podchodzi do kwestii stanu wojennego? Czytałem wyniki badań statystycznych, które mówią, że młodzież jest do stanu wojennego nastawiona zdecydowanie bardziej radykalnie niż starsze pokolenia. Wśród postaw młodzieży jest zdecydowanie większy odsetek potępienia stanu wojennego niż u starszych. To są ludzie wychowani i uczeni na podstawie książek historycznych, nietknięci przez propagandę PRL-owską. To sprawia, że odsetek akceptacji dla wprowadzenia stanu wojennego zdecydowanie spada. Rozmawiał Stanisław Żaryn


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
How the ABI Prism 310 Genetic Analyzer Works
Datasheet SL20 310
instrukcja obslugi do zestawu g o nom wi cego Nokia HF 310 PL
kk, ART 310 KK, Wyrok z dnia 10 lipca 2007 r
310, 310
310
310 Manuskrypt przetrwania
310, ZiIP Politechnika Poznańska, Fizyka II, Ćwiczenia
310
20030901224912id$310 Nieznany
310 311 id 35012 Nieznany
310 03
310
plik (310)
310, Polibuda, studia, S12, Fiza, Lab, Fizyka- laboratoria, Laborki- inne1
Instrukcja CTX 310 & Fanuc21i
DU035 04 310
PN 310
opty 310, studia, semestr II, SEMESTR 2 PRZYDATNE (od Klaudii), FIZYKA DO MOICH LABOREK, fizyka 13

więcej podobnych podstron