http://cms.polityka.pl/grzechy-bialych/Lead30,1150,11066,18/
Krzysztof Szymborski
06 lipca 2004
Grzechy białych
Rasizm nie ma biologicznego uzasadnienia - jest zjawiskiem głęboko zakorzenionym w naszej mentalności, zwłaszcza ludzi białych. Co można zrobić, by współżycie z różnymi grupami etnicznymi nie przypominało stąpania po polu minowym, a sam rasizm stał się niemiłym wspomnieniem?
W lutym tego roku w brytyjskim dzienniku „The Guardian” ukazał się dwuczęściowy esej Davida Goodharta pod wiele mówiącym tytułem „Dyskomfort obcości”. Jego autor podnosił kwestię ignorowanego dotąd przez brytyjską lewicę konfliktu pomiędzy szybko w ostatnich latach wzrastającym kulturowym zróżnicowaniem społeczeństwa a społeczną solidarnością uosobioną w szlachetnej idei państwa opiekuńczego. Publikacja ta wywołała w Anglii publiczną dyskusję, która zapewne nieprędko się zakończy.
„Wielka Brytania lat pięćdziesiątych – otwiera swój artykuł Goodhart – była krajem rozwarstwionym klasowo i regionalnie. Jednak w większości metropolii, przedmieść miast i wiosek żyjący w nich ludzie z reguły byli w stanie przewidzieć postawy, a nawet zachowanie innych zamieszkujących w ich bliskim sąsiedztwie. W wielu częściach Anglii dziś reguła ta przestała być w mocy. To wyznanie nostalgicznej, zdawałoby się, tęsknoty za czasami, gdy Brytania była brytyjska, odbiega od typowych tego rodzaju utyskiwań choćby z tego względu, że podobne sentymenty kojarzone są raczej z politykami nacjonalistycznymi i prawicowymi w rodzaju Le Pena czy Haidera. Goodhart, redaktor nienagannie liberalnego, czyli w anglosaskim żargonie politycznym postępowego czasopisma „Prospect”, gdzie pierwotnie jego tekst się ukazał, utożsamia się z intelektualną lewicą i do lewicy adresuje swe rozważania. Tym silniejszy wywołały one rezonans.
Od co najmniej 10 tys. lat, czyli czasów Rewolucji Rolniczej, mieszkańcy krajów o rozwiniętej gospodarce, pisze Goodhart, w swej codziennej krzątaninie nieustannie wchodzili w kontakt z „obcymi”, czyli z ludźmi nienależącymi do ich własnej grupy rodzinnej. Dziś w takich krajach jak Wielka Brytania te wzajemne powiązania przybrały nowy wymiar – Brytyjczycy nie tylko żyją wśród obcych, z którymi łączy ich formalna więź wspólnego obywatelstwa, lecz także dzielić się muszą z nimi rozlicznymi dobrami. Dzielą więc z nimi społeczne usługi, a także część dochodu oddawaną państwu opiekuńczemu na pomoc dla mniej uprzywilejowanych przez los, dzielą publiczną przestrzeń wspólnie gniotąc się w metrze, autobusach czy pociągach i wspólnie uczestniczą w demokratycznej konwersacji na temat stojących przed nimi kolektywnych decyzji wyboru. Negocjowanie tych decyzji jest łatwiejsze, jeśli możemy wszyscy przyjąć, że wspólnie akceptujemy pewien podstawowy zespół uniwersalnych wartości i kulturowych założeń. „W miarę jednak jak Wielka Brytania staje się coraz bardziej etnicznie i kulturowo zróżnicowana – stwierdza Goodhart – owa wspólna kultura ulega erozji”.
Ten aprobowany szeroko przez intelektualną lewicę proces kulturowego zróżnicowania jest w potencjalnym konflikcie z inną cenioną wysoko przez nią instytucją – państwem opiekuńczym. I, co gorsza, na wzajemną sprzeczność społecznej solidarności i multikulturalizmu lewica była i pozostaje nadal ślepa. Goodhart nie ukrywa faktu, że z istnienia tego „dylematu ludzi postępowych” wcześniej zdało sobie sprawę wielu konserwatywnych myślicieli. Przyznaje nawet, że jeden z nich, prawicowy polityk David Willetts, dostarczył mu inspiracji i skłonił do zastanowienia się nad tym problemem.
Przemawiając w czasie jednej z dyskusji na temat reformy systemu opieki społecznej Willett stwierdził, że „podstawą, na jakiej [państwo] rekwirować może znaczną część naszych dochodów w formie podatków, a następnie wypłacać je jako świadczenia socjalne, jest przekonanie większości, że beneficjenci tych świadczeń są ludźmi podobnymi do nas, których los wystawił na próby, jakie mogą pewnego dnia stać się i naszym udziałem. Jeśli wartości stają się bardziej zróżnicowane, style życia bardziej różnorodne, wówczas uzasadnienie istnienia uniwersalnego państwa opiekuńczego ubezpieczającego obywateli przed skutkami indywidualnego niepowodzenia staje się trudniejsze. Ludzie zadają sobie pytanie: Dlaczego powinienem za nich płacić, skoro robią oni rzeczy, jakich ja bym nigdy się nie dopuścił?”.
Do tego właśnie sprowadza się różnica pomiędzy Ameryką a Szwecją. Szwedzki system opieki społecznej może funkcjonować w jednorodnym społeczeństwie o wspólnych wartościach. W Stanach Zjednoczonych mamy do czynienia z bardzo zróżnicowanym, indywidualistycznym społeczeństwem, w którym obywatele czują się mniej zobowiązani do troski o innych. Ludzie postępowi pragną różnorodności, lecz w swym dążeniu do jej osiągnięcia podminowują moralny konsens, na jakim bazuje państwo opiekuńcze.
Wielka Brytania, jak i reszta gospodarczo rozwiniętego świata, stając wobec tego dylematu, dokonać musi wyboru i dobrze, by był to wybór świadomy. Propozycje Goodharta mogą być dla lewicy trudne do przełknięcia. Opowiada się on za kontrolą imigracji i taką polityką społeczną, która promowałaby asymilację oraz zapobiegała tworzeniu w społeczeństwie kulturowo obcych, wyizolowanych enklaw. Być może należałoby przemyśleć, czy liczba mniejszości etnicznych – wynosząca dziś w Anglii 9 proc., zaś w Stanach Zjednoczonych 30 proc. – nie osiąga w pewnym momencie punktu zwrotnego, poza którym uniwersalna obywatelska solidarność nieodwracalnie pęka. Może więc należy unikać przekroczenia tego punktu. W szczególności „dla wielu ludzi nie jest jasne, dlaczego przyjmowanie z otwartymi rękami przybyszów z biednych regionów rozwijającego się świata, którzy mają małe doświadczenie z urbanizacją, świeckością czy wartościami zachodnimi, miałoby być dobrym pomysłem”. Proponuje wreszcie, by świadczenia społeczne przestały być automatycznym przywilejem wszystkich mieszkańców kraju i system ich rozdzielania stał się bardziej zróżnicowany i – jak pisze – „otwarcie warunkowy”, to znaczy uwzględniający zachowanie beneficjentów.
Moralny garb
Goodhart nie byłby prawdziwym liberałem, gdyby swych propozycji nie uzupełnił zastrzeżeniem, że zreformowany po jego myśli system opieki społecznej „musi być ślepy na różnice etniczne, przekonania religijne czy skłonności seksualne”. Niestety, żadna dawka politycznej poprawności nie mogła uchronić go przed łatwym do przewidzenia zarzutem rasizmu. Trevor Phillips, przewodniczący Komisji do spraw Rasowej Równości, określił na łamach tegoż „Guardiana” jego artykuł jako „abstrakcyjną, politycznie naiwną i niekompetentną próbę społecznej analizy”. Inni byli jeszcze mniej oględni, przywołując niesławne imię faszyzującego brytyjskiego polityka Enocha Powella i nazywając Goodharta „Powellem lewicy”. Można uznać, jak wielu to uczyniło, ataki te za nieusprawiedliwione czy wręcz histeryczne, ale trudno udawać zaskoczenie. Goodhart dotknął bowiem kwestii, która ciąży nad cywilizacją zachodnią jak moralny garb i stanowi dla białych intelektualistów gordyjski węzeł, którego nie udało im się jeszcze przeciąć. Jest to kwestia rzekomego (piszę „rzekomego” z pełną świadomością podejmowanego ryzyka) rasizmu tkwiącego głęboko swymi korzeniami w europejskiej (mówiąc inaczej, białej) kulturze. Nawet marginalne otarcie się o sprawę ludzkich odmienności rasowych wciąga każdego, kto się na to poważył, w gwałtowny wir resentymentów, dwuznaczności i nieracjonalnych emocji.
Faktem jest, że powołując się na przykłady krajów skandynawskich i Stanów Zjednoczonych jako dwu skrajnych modeli opiekuńczej roli państwa wobec swych mniej fortunnych obywateli, uwalnia się, siłą rzeczy, widmo rasizmu. Goodhart nie robi zresztą zbędnych uników, cytując na przykład ogłoszony w 2001 r. raport Harwardzkiego Instytutu Badań Ekonomicznych zatytułowany: „Dlaczego Stany Zjednoczone nie są państwem opiekuńczym w europejskim stylu?”. Dlatego, mówiąc w brutalnym uproszczeniu, że płatnikami takiego systemu byliby w przeważającej mierze biali, zaś beneficjentami kolorowi Amerykanie. Z drugiej strony Szwecja (przynajmniej do niedawna) była krajem wysokich błękitnookich blondynów.
Kiedy dziś mówi się o dyskryminacji wobec imigrantów, większość z nas odruchowo myśli o takich krajach jak Anglia czy Stany Zjednoczone, które w istocie należą do najbardziej otwartych i tolerancyjnych społeczeństw świata. Niewielu z nas słyszało o debacie na temat japońskiej czy, dajmy na to, chińskiej polityki imigracyjnej. Są to po prostu kraje, praktycznie biorąc, zamknięte dla przybyszy z zewnątrz i nie wydaje się, by ktokolwiek miał im to za złe.
W jakim więc stopniu odwołanie się do białego rasizmu wyjaśnia mechanizm erozji społecznej solidarności w szybko wzbogacających się kulturowo i rozwiniętych ekonomicznie krajach przemysłowych?
Potomkowie barbarzyńców
Wkraczamy tu, jak wspomniałem, w sferę głębokiej intelektualnej konfuzji, więc nie od rzeczy będzie coś w rodzaju wstępnego oświadczenia. Otóż nie jest prawdą, w moim głębokim przekonaniu, że biała rasa odznacza się jakąś wrodzoną wyższością nad innymi ludzkimi społecznościami, zwanymi w Ameryce ludźmi koloru. Za takim przekonaniem stoi prosty historyczny argument – Europejczycy są potomkami barbarzyńców, którzy osiedlili się na gruzach Imperium Rzymskiego i przez stulecia żyli na peryferiach cywilizowanego świata – Chin, Indii i Kalifatu Islamskiego. Jeśli nawet to obraz nieco przerysowany, faktem jest, że w IV czy nawet XIV w. trudno wskazać jakąkolwiek dziedzinę, w której Europejczycy stanowiliby dominującą siłę.
Globalna pozycja Europy uległa stopniowej zmianie w okresie Renesansu, a następnie Oświecenia i w XIX w. osiągnęła status światowego hegemona. Nie ma to, jak wskazało wielu komentatorów – wśród nich rzecznik determinizmu geograficznego Jared Diamond, którego „Strzelby, zarazki, maszyny” wydane zostały parę lat temu w polskim tłumaczeniu – nic wspólnego z jakąś wrodzoną wyższością białej rasy. Europejczycy nie ulegli znienacka zbiorowej mutacji genetycznej, która obdarowała ich przed kilkuset laty konkurencyjną przewagą nad innymi społecznościami. Zmiany genetyczne zachodzą w znacznie dłuższej skali czasowej niż przemiany kulturowe i polityczne. Powiedzieć można, że Europa odnalazła pewną skuteczną formułę działania, która pozwoliła jej zyskać technologiczną przewagę nad innymi cywilizacjami.
Z tym, że tak zwana rasa kaukaska nie góruje wrodzoną inteligencją nad innymi, zgadzają się nawet ci, którzy wierzą w biologiczne podłoże odmienności grup ludzkich. Zarówno Charles Murray, współautor słynnej „Krzywej dzwonowej”, jak i kanadyjski psycholog Phillipe Rushton, należący do najbardziej dziś sławnych (czy raczej niesławnych) badaczy różnic rasowych, twierdzą, że inteligentniejsi od nas są Azjaci. W konkurencjach sportowych, nawiasem mówiąc, szczególnie tych, które wymagają biegania i skakania, ustępujemy czarnym, ale bijemy żółtych. Czy jednak wśród tych rzeczywistych bądź rzekomych różnic rasowych znajduje się też taka, że przedstawiciele białej rasy obarczeni są wyjątkową skłonnością do rasizmu? Krótka odpowiedź brzmi: nie, ale jak większość krótkich odpowiedzi na skomplikowane pytania niewiele wyjaśnia.
Rasizm europejski
Wielu krytyków zachodniej cywilizacji podkreśla z wielkim naciskiem, że sama koncepcja rasy, a zatem i rasizm są europejskim wynalazkiem. Jest to prawda. Sensowna dyskusja na ten temat wymaga jednak pewnego dystansu i szerszego kontekstu. Rasizm – zdefiniowany jako przekonanie o wyższości pewnych grup ludzkich nad innymi, wynikającej z biologicznej odmienności – jest jednak tylko jedną z ksenofobicznych i dyskryminacyjnych postaw, które przyjmować mogą rozliczne formy. Rasizm jest wśród nich tworem stosunkowo świeżej daty. We wszystkich społeczeństwach funkcjonuje wyraźny podział na swoich i obcych – rzec można, że bez istnienia takiej dychotomii nie można by w ogóle zdefiniować odrębnych społeczności. Większość też ludzi uważa swą grupę, kulturę czy społeczeństwo za lepsze od innych. Pisząc na temat kultury europejskiej, na przykład ja sam, nie udaję, że jestem jej obiektywnym sędzią – jest to moja kultura. Ta postawa, zwana etnocentryzmem, wykracza daleko poza poczucie indywidualnej wyższej wartości wynikającej z przynależności do określonej grupy, lecz zabarwia cały ogląd rzeczywistości, której każdy z nas doświadcza w kategoriach własnej kultury.
Etnocentryzm miewa formy drastyczne. Europejscy antropolodzy, badający żyjące z dala od Europy plemiona, zauważyli, że u wielu z nich nazwa członka własnej społeczności oznacza tyle co „człowiek”; słowo „obcy” lub „inny” niejednokrotnie znaczy też „jadalny”. Ponieważ etnografowie należą do profesji szczególnie skłonnej do politycznej poprawności, przez ostatnie dziesiątki lat obowiązywała w ich relacjach o odmiennych kulturowo społeczeństwach daleko posunięta naukowa kurtuazja powstrzymująca opis aspektów obcych kultur, które mogłyby je stawiać w moralnie nieprzychylnym świetle. Biorąc pod uwagę nasz własny eurocentryzm sprawiający, że skłonni jesteśmy uznawać nasze wartości za normy uniwersalne, była to zrozumiała powściągliwość. Niewtajemniczeni w arkana antropologii prostacy mogliby na podstawie pewnych nieeuropejskich zachowań – nowogwinejskich, dajmy na to – tubylców wyrabiać sobie pochopny i krzywdzący sąd o ich moralnej wartości. Kanibalizm, dla przykładu, często stanowiący rytualny element niektórych plemiennych ceremonii, był starannie chronioną tajemnicą, a wielu antropologów wręcz zaprzeczało jego istnieniu.
Podejrzliwa nieufność wobec innych ludzi – różniących się od nas kolorem skóry, językiem, ubiorem czy obyczajami – jest więc odwieczną, niektórzy powiedzieliby naturalną ludzką skłonnością. Jednak w swych tradycyjnych wcieleniach postawa ta miała odruchowy, nierefleksyjny charakter. Nowożytny rasizm w europejskim wcieleniu był tworem Oświecenia. Wcześniej narodził się antysemityzm, choć dopiero w XV-wiecznej Hiszpanii przeistoczył się on z religijnej antypatii w przekonanie, że Żydzi nie są po prostu ludźmi wyznającymi fałszywą wiarę, lecz istotami złymi z natury, których nawet przyjęcie chrztu świętego nie jest w stanie zmienić.
Bodźcem do stworzenia koncepcji podziału ludzkości na odmienne rasy było oświeceniowe dążenie do systematycznego opisu i klasyfikacji naturalnych zjawisk. Karol Linneusz, któremu zawdzięczamy system klasyfikacji żywych organizmów, ogłosił w 1735 r., iż ludzki gatunek dzieli się na cztery podstawowe grupy rasowe. Była to, w jego intencji i przekonaniu, prosta konstatacja empirycznego faktu, dokonana w czysto naukowym duchu. I daj Boże, aby tak zadekretowany podział ludzkości zachował niewartościujący, opisowy charakter. Nauka stała się jednak narzędziem ideologii. Poza biologicznym uzasadnieniem antysemityzmu koncepcja ras posłużyła jako usprawiedliwienie dyskryminacji znajdujących się pod kolonialną kontrolą Europejczyków mieszkańców innych kontynentów wraz z najbardziej nieludzką formą tej dyskryminacji – niewolnictwem.
Błąd Linneusza
Nie należy z tego wyciągać wniosku, że niewolnictwo czy okrutne traktowanie podbitych ludów było europejskim monopolem lub wynalazkiem. Niewolnictwo było w przeszłości dość powszechną instytucją w wielu bardzo od siebie odmiennych kulturach, zaś co do okrucieństwa, to tu pretendentów mogących ubiegać się o pierwszeństwo jest też bez liku. Europejski rasizm miał jednak specyficzny charakter. Jak zauważa wybitny amerykański historyk George Fredrickson, którego specjalnością jest historia rasizmu, w kulturze europejskiej wyrosłej z chrześcijańskich korzeni odmowa ludzkich praw przedstawicielom innych ras była źródłem dysonansu moralnego, bowiem kłóciło się to z duchem Ewangelii. Pseudonaukowa ideologia rasizmu, ubrana w formę racjonalnej teorii, miała za zadanie znieczulenie chrześcijańskiego sumienia. Rzekoma wyższość – intelektualna, technologiczna i moralna białej rasy miała stanowić licencję dla dyskryminacji. Inni dyskryminowali bez głębszej refleksji.
W efekcie jednak ksenofobia i poczucie wyższości wobec innych, od których mało która ludzka grupa jest wolna, w tym przypadku przybrała chłodną, racjonalną formę i odwołując się do biologii konstruowała „inność” kolorowych ras jako nieodwołalną, trwałą i fundamentalną. Dodatkowym czynnikiem nadającym europejskiemu rasizmowi szczególny charakter był fakt, że w większości krajów o znaczącej obecności przedstawicieli białej rasy Europejczycy stanowili „grupę trzymającą władzę”, a zatem będącą w pozycji pozwalającej im narzucać swą wolę innym. W konsekwencji wielu czarnych intelektualistów głosi dziś pogląd, że członkowie kolorowych ras są z natury rzeczy immunizowani przeciwko rasizmowi, bowiem jest on z definicji grzechem białych ludzi niosących ze sobą piętno kolonializmu.
Jak pozbyć się piętna?
Przekonanie to podziela zresztą dziś znaczna liczba białych. Co więcej, czynią oni usilne starania, by uwolnić swą grupę od piętna rasizmu. W ich przekonaniu, jak się wydaje, samo odrzucenie rasistowskich praktyk i przestrzeganie zasad przyzwoitego, równego i sprawiedliwego traktowania wszystkich ludzi, niezależnie od koloru ich skóry czy etnicznej przynależności, nie jest wystarczającym warunkiem historycznej rehabilitacji białej rasy. Nawet nadanie potomkom dawniej dyskryminowanych mniejszości pewnych kompensacyjnych przywilejów, w postaci na przykład amerykańskiej Akcji Afirmatywnej, nie załatwia sprawy do końca. Od lat trwają starania, by zniszczyć rasizm u jego korzeni i naprawić błąd Linneusza. Jeśli uda się uzgodnić po prostu, że ludzkie rasy nie istnieją, wówczas sam rasizm stanie się jedynie niemiłym wspomnieniem. Jest to heroiczny zaiste wysiłek intelektualny, którego skuteczność jest, niestety, wątpliwa.
Niektóre z tych prób odwołania rasowego zróżnicowania ludzkości przeanalizował przed dwu laty w „The Independent Review” filozof Max Hocutt, wybierając jako przedmiot swej krytyki znanych antropologów i genetyków Ashleya Montagu, Mortona Frieda, Franka Livingstone’a, Luigiego Luci Cavalli-Sforza i Bryana Sykesa, którzy używając najrozmaitszych argumentów usiłowali w swych publikacjach dowieść, że podział ludzkości na rasy opiera się jedynie na nieistotnych fizycznych charakterystykach bądź też pozbawiony jest jakichkolwiek realnych podstaw. Zdaniem Hocutta żaden z nich nie jest w stanie uniknąć logicznych błędów i przekonująco uzasadnić swą tezę. „Rasy – konkluduje Hocutt – są równie realne jak narody czy klasy społeczne”. Paradoksalnie, ma on tu sprzymierzeńców wśród samych „poszkodowanych”. Jak bowiem można by uzasadnić kontynuację Akcji Afirmacyjnej czy przestrzegać praw zakazujących rasowej dyskryminacji, gdyby znikła podstawa do identyfikacji osób będących ich przedmiotem?
Pięciu wyróżnionych przez Hocutta uczonych ma jednak licznych sojuszników w świecie naukowym. Kiedy, na przykład, rodziła się nowa naukowa dyscyplina nazwana przez jej współtwórcę Edwarda O. Wilsona socjobiologią, spotkała się ona z frontalnym atakiem ze strony postępowych intelektualistów, którzy głosili, że próba odwołania się do biologii (w tym wypadku do teorii ewolucji) dla wyjaśnienia podłoża ludzkich zachowań jest przedsięwzięciem z natury rasistowskim i pseudonaukowym. Krytyka ta była na tyle skuteczna, że socjobiologia z biegiem lat przeszła mutację i przeistoczyła się w psychologię ewolucyjną, której adepci podkreślają z naciskiem, że nie interesują ich różnice pomiędzy ludźmi, lecz to, co w ludzkiej naturze jest uniwersalne. Co więcej, grupa znanych psychologów ewolucyjnych z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, kierowana przez Ledę Cosmides, przeprowadziła badania, z których wynikło, że nasze mózgi nie są skonstruowane w taki sposób, aby czynić z nas rasistów.
Stąpanie po polu minowym
Podczas gdy psycholodzy ewolucyjni mogą jedynie twierdzić, że rasizm nie należy do arsenału naturalnych, uniwersalnych ludzkich skłonności, genetycy mogą pójść dalej. Kiedy tylko zakończono triumfalnie Projekt Ludzkiego Genomu, mający za cel odczytanie kompletnej genetycznej informacji zapisanej w ludzkich chromosomach, jeden z prominentnych zaangażowanych w te badania uczonych oświadczył publicznie, że wyniki dowodzą niezbicie, iż ludzkie rasy nie istnieją. Przed dwoma laty doniesienie o nieistnieniu ludzkich ras dotarło też z Brazylii – z Uniwersytetu w Mians Gerais. Badania zatrudnionego tam genetyka Sergio Pena dowiodły jakoby, iż „rasy istnieją jedynie jako konstrukt społeczny”. Od tego czasu ukazało się już kilka książek rozwijających tę tezę.
Trudno przewidzieć, czy i kiedy drażliwy problem ludzkich ras umieszczony zostanie w racjonalnym, prawdziwie naukowym kontekście. Dopóki to nie nastąpi, podejmowanie prób otwartej dyskusji na temat właściwego ułożenia stosunków pomiędzy różnymi współżyjącymi ze sobą grupami etnicznymi, w rodzaju wspomnianego na wstępie eseju Davida Goodharta, przypominać będzie wycieczkę po intelektualnym polu minowym. A dyskusja taka jest bez wątpienia bardzo potrzebna. Nie tylko w Wielkiej Brytanii. Dobrze, by stała się ona naprawdę globalna.
Dr Krzysztof Szymborski (62 lata), ukończył Wydział Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Uzyskał doktorat z historii nauki w Polskiej Akademii Nauk, zajmując się jednocześnie popularyzacją wiedzy. Od 1981 r. przebywa w USA, wykłada w Skidmore College, w stanie Nowy Jork.