Kryzys i antypolonizm – prof. dr hab. Artur Śliwiński Dwa usilne zabiegi polityczne i propagandowe układają się w logiczną całość. Z jednej strony, powtarzane zapewnienia o słabym oddziaływaniu światowego kryzysu ekonomicznego na Polskę, a przy tym nieustanne podgrzewanie absurdalnych ocen o pomyślnym rozwoju gospodarki polskiej. Z drugiej strony, nasilające się, bezczelne ataki na Polaków.
Kryzys w Polsce jest faktem bezspornym i tylko ci, którzy ulegają kłamstwom mogą mieć wątpliwości. Nadal działa potężna machina propagandowa, która podkłada na miejsce prawdziwej oceny stanu rzeczy i perspektyw na jutro pozory, iż kryzys w Polsce jest zjawiskiem przejściowym, mało istotnym, a może wcale nie istnieje. To jest coraz mniej skuteczne. Dlatego równolegle trwają gorączkowe przygotowania do „ujawnienia” kryzysu. Faktów świadczących o tym jest sporo. Na szczególną uwagę zasługują dwa aspekty prowadzonych „prac przygotowawczych”. Pierwszy, to swoiste embargo informacyjne w Polsce. Środki masowego przekazu redukują potężny kryzys światowy do drobnych newsów. Ale dzieje się coś jeszcze gorszego. Wiadomości radiowe zostały już zredukowane do zatorów i wypadków drogowych, przemocy w rodzinie i kataklizmów przyrodniczych. Z tego pomału wyłania się obraz Polski jako kraju, w którym nagminnie lekceważy się życie i zdrowie, nie szanuje się rodziny i nie potrafi się uporać z podstawowymi problemami społecznymi i ekonomicznymi. Coraz trudniej wierzyć, że to niesamowite zubożenie przekazu medialnego jest konsekwencją niskiej jakości lub wewnętrznych rozgrywek politycznych. Czas odrzucić takie naiwne spojrzenie na media. Generalny przekaz stał się jasny: kultura narodu polskiego jest czymś negatywnym, niemożliwym do tolerowania. Rząd i prezydent także usilnie pracują nad popularyzowaniem podobnego stereotypu kultury polskiej w skali międzynarodowej. Nie tylko poprzez wpieranie antypolskich mediów i polityków, ale czynnie – kreując kompromitujący obraz własny i podsuwając go innym jako obraz Polaków. Swoją osobistą godność i prawość poświęcają dla oczerniania Polski. To nie jest normalne. To nie da się ująć w ramy dysleksji politycznej. A więc o co chodzi?
Zanim przyjdzie pora na odpowiedź, należy przyjrzeć się nikczemnym atakom antypolskim z zewnątrz. Ze strony środowisk żydowskich i ze strony władz Rosji. Wszyscy wiedzą (lub przynajmniej powinni wiedzieć), że są one wulgarne i kłamliwe, a także wiedzą, iż nie są one wynikiem jakichś osobistych fanaberii czy urazów. Wszyscy wiedzą, że jest to zaprogramowana, konsekwentnie realizowana koncepcja polityczna, wspierana w sposób bardziej lub mniej jawny przez rzekomo „przyjazne” środowiska zagraniczne i „sojusznicze” rządy.. Sytuacja stała się schizofreniczna: nasi sojusznicy prowadzą z nami wojnę propagandową. Oczywiście taki paradoks nie występuje. To jest błędne pojmowanie sojuszy, wypływające z infantylizmu i braku rozeznania w sytuacji geopolitycznej. Więc o co chodzi? Chodzi o stworzenie wrażenia, że kryzys ekonomiczny w Polsce powodowany jest kulturowymi wadami Polaków, ich „siedmioma grzechami głównymi”, przyrodzoną podłością, brakiem zasad moralnych, skłonnością do korupcji itp. To zostało już przećwiczone wcześniej na Grecji. Ten cyniczny pogląd na życie, na kulturę i stosunki społeczne w Polsce ma zneutralizować potencjalny sprzeciw polskiej ludności wobec agresywnej działalności wielkich korporacji finansowych, międzynarodowych instytucji finansowych, rządów i wywiadów. To one bowiem są siłą sprawczą kryzysu. To one na kryzysie dalej robią interesy. Chodzi im o rzecz niezwykle ważną; o możliwość przerzucenia ciężaru kryzysu na polskie społeczeństwo, a zarazem o uchylenie się od odpowiedzialności politycznej i prawnej. Wystawienie społeczeństwu fałszywej faktury za kryzys wymaga uprawdopodobnia jego odpowiedzialności, co nie jest przecież łatwe. Powinno być jasne, że kryzys kultury polskiej (wynikający w znacznym stopniu z jej programowego niszczenia) nie jest przyczyną kryzysu w świecie, w Europie czy w Polsce. Sytuacja jest wręcz odwrotna: to procesy powodujące kryzys światowy i europejski dały się we znaki także w Polsce, wywołując m.in. kryzys w sferze kultury. Barbarzyńcy znajdują się po drugiej stronie rzeki. Na naszym mają opanowany przyczółek z panującą obecnie „kastą” polityczną i biznesową.
Prof. dr hab. Artur Śliwiński
“Rzetelność” Grossa: Z ludzi porządkujących groby ofiar zrobił haniebnych “kopaczy”? Dziennikarze śledczy “Rzeczpospolitej” Paweł Majewski i Michał Reszka w niezwykle ciekawym i rzetelnym tekście zajęli się zbadaniem kluczowego “dowodu” w dziele Jana Tomasza Grossa pt. “Złote żniwa”. Przypomnijmy – książka ta, którą wyda wkrótce katolickie wydawnictwo Znak, buduje tezę o masowym bogaceniu się tuż po wojnie polskich chłopów na przeszukiwaniu masowych grobów wokół byłego niemieckiego obozu zagłady w Treblince.
Kluczowym “dowodem” na tę tezę jest właśnie zdjęcie, według Grossa przedstawiające “najprawdopodobniej” wieśniaków, którzy rabowali mogiły Żydów zamordowanych w Treblince. Taką tezę popularyzuje też “Gazeta Wyborcza”. Jak się jednak okazuje, jeżeli już używać można słowa “najprawdopodobniej”, to przy stwierdzeniu, że NIE prezentuje ono wspomnianych wieśniaków. Więcej – przedstawia zapewne ludzi, którzy skrzyknięci przez poruszonego stanem grobów polskiego inteligenta, katolika, dobrowolnie mogiły te porządkują! A więc z ludzi działających z poczucia konieczności uszanowania ludzkich szczątków, zrobiono hieny…
Co dokładnie ustalili reporterzy “Rzeczpospolitej”?
1. Fotografia jest pożółkła, niewielkich rozmiarów. Jej pierwszym właścicielem był Tadeusz Kiryluk - wieloletni kierownik muzeum powstałego na miejscu obozu.
2. Kirylukowi miał przekazać zdjęcie (w latach 60.) Lucjan Sikora, dróżnik z Poniatowa.
3. Prezentował on całkowicie odmienną od Grossa, i chwalebną dla osób na fotografii występujących, historię powstania fotografii. Kiryluk wspomina: Sikora objaśniał, że zdjęcie przedstawia ludzi, których skrzyknął do uporządkowania szczątków na terenie obozu.
4. Choć reporterzy “GW” i Gross utrzymują, że zdjęcie przedstawia pojmanych “kopaczy” w których kieszeniach były “żydowskie złote zęby i pierścionki”, trudno tę tezę obronić. Bo opis wspomnianej akcji zachowany w archiwach odnosi się do 4 marca 1946. A w tym dniu, jak donosiły gazety, była zerowa temperatura, lodowe zatory na rzekach. Tymczasem ludzie na fotografii ubrani są w letnie rzeczy.
5. Co więcej, ludzie na fotografii to nie żołnierze, ale milicjanci, we wspomnianej obławie brało zaś udział wojsko.
6. Ludzie na zdjęciu nie wyglądają zresztą na osoby złapane na czymś złym, ubrani są odświętnie. Milicjanci nie wydają się ich pilnować.
7. Gross był w Treblince, ale fotografii nie oglądał. Nie był też zainteresowany dodatkowymi informacjami. Kierownik muzeum dr Edward Kopówka mówi: Był, ale jej nie oglądał. Chciał tylko potwierdzić czy znajduje się w zbiorach. Powiedziałem, ze zdjęcie może mieć drugie znaczenie i związane jest z porządkowaniem terenu w latach 40. lub 50. Gross uwierzył? Nie wiem. Spytał tylko, czy ja stąd pochodzę. Potwierdziłem, że z terenów nieco dalszych, ale stąd. I co? Pokiwał głową i rozmowa się skończyła.
8. Być może w ogóle zdjęcie nie dotyczy Treblinki.”Rz” stwierdza: Po wojnie wieśniacy byli zmuszani do udziału w ekshumacjach czerwonoarmistów. Więcej – w reportażu “Tajemnice starej fotografii” w dodatku “Plus minus” weekendowego wydania “Rz”. Autorzy nie kwestionują, że do haniebnych zjawisk szukania złota w masowych grobach żydowskich dochodziło, ale pokazują, że był to raczej element chuligaństwa, któremu polskie władze i inteligencja przeciwdziałały. Stawiają też poważne pytania co do rzetelności Grossa.
WĄTPLIWOŚCI WOKÓŁ KSIĄŻKI GROSSA - KOLEJNY BŁĄD AUTORÓW „GW”? Piotr Głuchowski i Marcin Kowalski to autorzy artykułu w „GW”, na kanwie którego Jan Gross napisał „Złote żniwa”. Mało kto pamięta, że dwa lata temu ich książka pt. „Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich” poszła na przemiał, ponieważ jej recenzenci zarzucili reportażystom „GaGW” kradzież intelektualną i otarcie się o plagiat. Wczoraj „Rzeczpospolita” napisała o wątpliwościach, które pojawiły się wokół zdjęcia zamieszczonego jako ilustracja artykułu w „GW” pod tytułem „Gorączka złota w Treblince”. (…) Zdjęcie z najnowszej książki Jana Tomasza Grossa jest chyba najsłynniejszą fotografią w Polsce. Według autora przedstawia "najprawdopodobniej" wieśniaków, którzy rabowali zbiorowe mogiły Żydów zamordowanych w Treblince. Mamy wątpliwości, czy Gross się nie myli. Byliśmy w obozowym muzeum, oglądaliśmy zdjęcie, szukaliśmy autora. Fotografia jest pożółkła, niewiele większa od paczki papierosów. Jej właścicielem był Tadeusz Kiryluk – wieloletni kierownik muzeum. Twierdzi, że przekazał mu ją w latach 60. Lucjan Sikora, dróżnik z Poniatowa: – Objaśniał, że zdjęcie przedstawia ludzi, których skrzyknął do uporządkowania szczątków na terenie obozu . Dróżnik nie żyje. Ślad się urywa. Dziennikarze "Gazety Wyborczej" dostali fotografię od Kiryluka. Oni pierwsi ją opublikowali, wraz ze wstrząsającym reportażem o tym, co działo się w czasie wojny i po niej w Treblince. Według ich informacji zdjęcie przedstawia kopaczy: "w chłopskich kieszeniach były złote pierścionki i żydowskie zęby" Możliwe, że zdjęcie nie dokumentuje obławy na kopaczy, ale inne wydarzenie. Kierownik muzeum Edward Kopówka przypuszcza, że może przedstawiać porządkowanie terenu. Zachowały się dokumenty, że miejscowi brali udział w takich pracach. Być może w ogóle nie chodzi o Treblinkę? Po wojnie wieśniacy byli zmuszani do udziału w ekshumacjach czerwonoarmistów. .(...) - czytamy w „Rz”. Autorami reportażu Gorączka złota w Treblince, którego ilustracją było opisywane przez „Rz” zdjęcie, byli Piotr Głuchowski i Marcin Kowalski. Dwa lata temu wokół ich książki pt. Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich rozpętała się awantura, którą opisał m.in. „Dziennik”: (…) Książka „Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich: pióra dziennikarzy „Gazety Wyborczej” Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego trafi na makulaturę. To oficjalna wiadomość. Wydawca książki, Agora S.A., zdecydowała się wycofać cały nakład z dystrybucji. To efekt błędów jakie Głuchowskiemu i Kowalskiemu wytknęli recenzenci książki. Naukowcy wprost zarzucili reportażystom „Gazety Wyborczej” kradzież intelektualną i otarcie się o plagiat: większość ich ustaleń i opisanych w "Odwecie" faktów pochodzi z książki prof. Nechamy Tec "Defiance". Głuchowski i Kowalski do plagiatu się nie przyznali, a fakt nie powołania się na źródła wytłumaczyli pośpiechem. Jednak wiary nie dało im nawet kierownictwo redakcji. Według naszych ustaleń, Adam Michnik był gotów wyrzucić ich z pracy. (…) Gdy wybuchła afera wokół książki "Odwet" autorstwa dziennikarzy "Gazety" i pojawiły się oskarżenia, że książka jest plagiatem, to właśnie Łuczywo miała wydać werdykt o dalszym losie autorów. Ostatecznie postanowiła, że nie zostaną wyrzuceni z Agory. (…) Kilka dni później Łuczywo odeszła na emeryturę i zniknęła ze stopki „GW” - pisał „Dziennik” w lutym 2009 r. (dk, Niezalezna.pl)
Oś Warszawa-Mińsk – Adam Danek Niedawna elekcja głowy państwa na Białorusi (stanowiąca, jak się wydaje, li tylko czystą formalność) ponownie zwróciła uwagę Polaków na owo ościenne państwo. W naszej ojczyźnie brakuje niestety prób pogłębionej refleksji nad znaczeniem, jakie dla Polski ma, lub może mieć, jej wschodni sąsiad. Kilku polskich publicystów, związanych z różnymi środowiskami szeroko pojętej prawicy, podjęło wprawdzie takie próby namysłu wolnego od przytłumienia przez ideologiczny dyskurs demokracji i „praw człowieka”. Ich marginalne w gruncie rzeczy głosy, pozbawione przełożenia na masowo rozpowszechniane treści medialne, nie mogły jednak w żaden sposób zrównoważyć, przepełniającego gazety i telewizje głównego nurtu, zalewu seansów nienawiści do „ostatniej dyktatury Europy” oraz nakazów poparcia dla „demokratycznej opozycji”, animowanej tam bez większych sukcesów przez ośrodki zachodnie. A szkoda, bo utonął w nim szereg cennych obserwacji. Znaczenia Białorusi dla Polski oraz całej Europy Środkowej i Wschodniej nie powinna nam przesłaniać agresywna anty-białoruska propaganda płynąca z Zachodu ani buńczuczne wezwania jego przywódców politycznych do poddawania tego państwa ostracyzmowi lub innym dyplomatycznym szykanom z powodu jego „niedemokratyczności”. Nieuprzedzonemu obserwatorowi muszą się one wydać co najmniej podejrzane, skoro te same państwa zachodnie na wyprzódki zabiegają o dobre stosunki z równie „niedemokratyczną” Rosją. Polskie ośrodki dyspozycji mają obowiązek dostrzegać przede wszystkim strategiczną, geostrategiczną i geopolityczną ważność Białorusi. Wedle ocen polskich strategów i ekspertów wojskowych państwo białoruskie, choć w przybliżeniu czterokrotnie mniej ludne od polskiego, góruje nad tym ostatnim pod względem potencjału militarnego – jako jedyny nasz sąsiad oprócz Niemiec i Rosji. Ponadto Białoruś jako jedyne z państw sukcesyjnych dawnej Rzeczypospolitej (Białoruś, Litwa, Łotwa, Polska, Ukraina) nie ma bezpośredniego dostępu do morza, lecz zarazem jako jedyne wśród nich posiada sieć rzeczną należącą jednocześnie do zlewisk mórz Bałtyckiego (Narew, Dźwina, Wilia, Niemen) i Czarnego (Dniepr, Berezyna, Prypeć), która łączy ją ze wszystkimi pozostałymi tymi państwami (Narew z Polską, Niemen i Wilia z Litwą, Dźwina z Łotwą, Prypeć, Berezyna i Dniepr – z Ukrainą). Pod względem geostrategicznym terytorium Białorusi tworzy m.in. korytarz wiodący na Grzędę Smoleńsko-Moskiewską, gdzie leży polityczny punkt ciężkości największego państwa na Ziemi. W samej Rosji nie brakuje ocen potwierdzających geostrategiczną doniosłość Białorusi. Podczas swej ubiegłorocznej wizyty w Polsce przychylił się do nich dr Modest Kolerow, w okresie prezydentury Włodzimierza Putina szef wydziału Administracji Prezydenta ds. kontaktów z zagranicą, obecnie kierujący rosyjską agencją informacyjną Regnum – który wystąpił jako gość specjalny III Zjazdu Geopolityków Polskich we Wrocławiu w październiku 2010 r. Zdaniem Kolerowa w wypadku, gdyby Aleksander Łukaszenka zdecydował się zrezygnować z goszczenia rosyjskiej stacji radiolokacyjnej „Węzeł Baranowicze” (ulokowanej w osadzie Gancewicze), droga w głąb Rosji od strony zachodniej stanęłaby otworem – i to jest przyczyną mocnej pozycji białoruskiego prezydenta w jego rozmowach z Moskwą. Zasadne wydaje się przeto bardziej krytyczne spojrzenie na serwowany nam przez media obraz państwa słabego i peryferyjnego, bo „w dzisiejszych czasach” wciąż „niedemokratycznego” i nie „wolnorynkowego”. Myśliciele geopolityczni tacy, jak dr Stanisław Bukowiecki (1867-1944) czy Juliusz Mieroszewski (1906-1976) zwracali uwagę na konieczność orientowania polskiej polityki wschodniej na osiągnięcie przez Białoruś (niezależnie od jej ustroju wewnętrznego) możliwie jak największej niezależności od ośrodka rosyjskiego. U początków krwawo wywalczonej niepodległości Polski jej elita polityczna zlekceważyła kwestię białoruską, co z czasem pociągnęło za sobą konkretną cenę. W toku rokowań pokojowych po wojnie polsko-bolszewickiej strona sowiecka zgadzała się na ustalenie granicy z Polską na linii Połock – Bobrujsk – Mozyrz – Równe, z pozostawieniem po stronie polskiej Mińska i większej części Białorusi. Polska delegacja, pod przewodnictwem ludowca Jana Dąbskiego i endeka prof. Stanisława Grabskiego, odrzuciła tę propozycję, co zaakceptował również Naczelnik Państwa Józef Piłsudski. W wydanej później (w 1943 r. w Londynie) w języku francuskim broszurze „Granica polsko-sowiecka” Grabski wyjaśniał tę odmowę faktem, iż w przeciwnym wypadku po polskiej stronie linii granicznej znalazłoby się dodatkowo około 120 000 km2 terytorium z ludnością w dużej części prawosławną, co zmusiłoby Polskę do odejścia od forsowanej przez endecję koncepcji „inkorporacyjnej” na rzecz koncepcji „federacyjnej” – zarzucenia projektów odgórnej „polonizacji” ziem byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, pozostawienia Białorusinom swobody rozwijania własnej kultury i nadania im pewnej autonomii w strukturze państwowej. Na podstawie jednego świadectwa trudno orzekać, czy dokładnie takie motywy przesądziły o rozstrzygnięciu rokowań, niemniej na żądanie polskich delegatów granica została przesunięta o około sto kilometrów na Zachód z korzyścią dla bolszewików. Decyzja ta stała w rażącej sprzeczności z wcześniejszym projektem przywódcy obozu narodowego znanym jako „linia Dmowskiego”, przewidującym pozostawienie po stronie polskiej m.in. Połocka, Mińska i Słucka. Gdyby Polska przyjęła pierwszy wariant, akceptowany wówczas także przez przeciwnika, istotnie mogłaby następnie objąć ziemie białoruskie autonomią, a z upływem lat może nawet zorganizować na nich zalążek oddzielnej państwowości, stopniowo przekształcany z tworu kadłubowego w sojuszniczy ośrodek państwowy. W ten sposób nie tylko ocaliłaby wiele tysięcy ludzkich istnień przed machiną bolszewickiego terroru (masowe groby jego ofiar na dzisiejszej Białorusi, pochodzące z okresu rządów Stalina, mieszczą w sobie szczątki szacunkowo kilkudziesięciu tysięcy osób) i podtrzymała dziedzictwo dawnej Rzeczypospolitej, ale powiększyłaby zasięg własnego panowania nad przestrzenią, a także obróciła państwowe i narodowe dążenia Białorusinów przeciw Związkowi Sowieckiemu, zyskując wysuniętą na Wschód placówkę, skąd dałoby się oddziaływać na ludność północno-zachodnich kresów ZSRS, prowadzić działalność wywiadowczą, propagandową, dywersyjną, destabilizacyjną i destrukcyjną. Ponieważ polska elita polityczna zmarginalizowała wówczas sprawę białoruską, zagospodarowała ją politycznie strona sowiecka (co przewidział wcześniej Stanisław Bukowiecki). To ona wystąpiła w charakterze organizatora białoruskiej państwowości i opiekuna rozwijającej się białoruskiej kultury narodowej. Sowiecka polityka na Białorusi prowadzona była na tyle przemyślnie, że w październiku 1925 r. białoruski rząd na wychodźstwie dokonał samorozwiązania, gdyż, jak ogłosili jego członkowie, Białoruska Socjalistyczna Republika Sowiecka nabrała cech rzeczywistego białoruskiego państwa narodowego (w latach trzydziestych sytuacja uległa całkowitej zmianie – komunistyczne władze rozpoczęły w BSRS intensywną rusyfikację). Bolszewicy stworzyli sobie tym samym bazę do prowadzenia we wschodnich województwach państwa polskiego działalności propagandowej, wywiadowczej, dywersyjnej, destabilizacyjnej, destrukcyjnej, a nawet partyzanckiej – co faktycznie miało miejsce. Osobno od zagadnień polityki, geopolityki, geostrategii warto zwrócić uwagę na znaczenie Białorusi na płaszczyźnie cywilizacyjnej. W państwie tym krzyżują się wpływy kulturowe bałtyckie, rusko-słowiańskie, łacińsko-romańskie i grecko-bizantyjskie. Graniczne położenie Białorusi na ich styku predestynuje ją do roli pomostu między Wschodem a Zachodem i zarazem Środka pomiędzy nimi. Dzięki niemu Białoruś stanowi potencjalne miejsce syntezy pierwiastków wschodnich i zachodnich, a w rezultacie – narodzin nowej cywilizacji pomiędzy Orientem a Okcydentem, osobnej względem nich obu. W tym sensie państwo białoruskie jawi się jako kontynuator Wielkiego Księstwa Litewskiego, które niegdyś miało szansę dokonać takiej syntezy i stać się kolebką nowej jednostki cywilizacyjnej. Ad rem. W naszej ocenie państwo polskie powinno dokonać całkowitego resetu (jak to się ostatnio modnie określa) swoich stosunków z Białorusią w takim ich kształcie, jak układały się one kolejno pod rządami SLD, PiS i PO co najmniej od 2004 r., tj. od chwili rzucenia przez polskie MSZ i pałac prezydencki hasła „powtórzenia pomarańczowej rewolucji” w Mińsku. Wskazane jest, aby Polska dążyła do jak najdalej idącej poprawy stosunków z państwem białoruskim, do nawiązania z nim jak najściślejszej i możliwie kompleksowej współpracy, włącznie z zainicjowaniem osi Warszawa-Mińsk, na podobieństwo niemiecko-francuskiej „osi elizejskiej” (nie chodzi, rzecz jasna, o podobieństwo w potędze podmiotów, ale w charakterze ich relacji). Leży to w dobrze pojętym interesie obu krajów, jak również liczącej czterysta tysięcy osób polskiej diaspory na Białorusi. Przeciwnicy takiego projektu w pierwszej kolejności podniosą zapewne obiekcje natury prawno-międzynarodowej. Białoruś w ramach ZBiR pozostaje związana z Rosją węzłami bliskiej współpracy politycznej, gospodarczej i militarnej; Polska należy do NATO i Unii Europejskiej. Członkostwo obu krajów w strukturach międzypaństwowych ogranicza samodzielność prowadzenia przez nie polityki zagranicznej, w szczególności swobodę podejmowania przez nie decyzji o wyborze sojuszników. Historyczne precedensy dowodzą wszelako, iż zacieśniać współpracę i podejmować różne formy integracji mogą nawet państwa przynależne do wzajemnie wrogich bloków międzynarodowych (a przy postępującym obecnie odprężeniu między Zachodem a Rosją o stanie wrogości trudno mówić, więc aktualna sytuacja okazuje się łatwiejsza). Na przykład, początek Inicjatywie Środkowoeuropejskiej (CEI) dała grupa Czworokąta (Quadragonale), utworzona w 1989 r. przez cztery państwa o skrajnie różnym statusie: Włochy – militarnie i politycznie przynależne do obozu zachodniego; Węgry – militarnie i politycznie przynależne do obozu sowieckiego, komunistyczną Jugosławię – państwo dysydenckie z obozu sowieckiego, a więc skonfliktowane z oboma blokami; Austrię – państwo neutralne. Decyzja owa zaowocowała ich efektywną współpracą przez szereg następnych lat, rozszerzaną sukcesywnie o inne państwa. Podobne zbliżenie Polski i Białorusi zależy wyłącznie od determinacji obu stron w tym kierunku, dobrej woli, zrozumienia wspólnoty interesów oraz poczucia własnej wartości (czyt. uwolnienia się od nawyku pytania „starszych braci” o zgodę). Kolejne, co zostałoby przeciwstawione projektowi zwrotu w stosunkach z państwem białoruskim, to twierdzenie „Zachód jest przeciw obecnej Białorusi i się za to na nas pogniewa”. Praktyka pokazuje tymczasem, że nad starczym zrzędzeniem Zachodu da się przejść do porządku dziennego. Zademonstrowała to Litwa, czyniąc w ubiegłym roku pewne kroki na rzecz normalizacji stosunków między państwami UE a Białorusią. Polskie władze, zamiast poprzeć Litwę i podjąć inicjatywę, skrytykowały ją ustami swych niektórych przedstawicieli. Niewielkie państwo odważnie próbuje wpłynąć na politykę wschodnią Unii Europejskiej, a wielekroć ludniejszą Polskę stać jedynie na bierność i potakiwanie. Państwo polskie po raz pierwszy od wielu lat dowiodłoby swej podmiotowej pozycji w polityce międzynarodowej, starając się zacieśnić więzi z Białorusią oraz wspierając wspomnianą akcję Litwy wszelkimi środkami. Otworzyłoby to, być może, drogę do budowy w przyszłości trójkąta Warszawa – Mińsk – Wilno, ten zaś wskrzeszałby w sporej części geopolityczną substancję dawnej Rzeczypospolitej. Już 13 stycznia bieżącego roku w sali konferencyjnej sejmowego gmachu w Warszawie odbył się, zorganizowany pod przykrywką fachowej „konferencji”, anty-białoruski wiec otwarty przez polskiego marszałka sejmu. Kilka dni później w mediach pojawiły się informacje, iż w przygotowaniu ostatnich wystąpień „opozycji demokratycznej” na Białorusi miały udział polskie służby specjalne. Racja stanu Polski nakazuje, aby nasze państwo jak najszybciej wycofało się ze wszelkich tego typu prowokacyjnych działań. Przed kilku laty stacja TVN wyemitowała (na żywo) znamiennym wywiad z ówczesnym białoruskim ambasadorem w Warszawie, Pawłem Łatuszką (obecnie – ministrem kultury w białoruskim rządzie). Przez cały czas trwania wywiadu znany telewizyjny dziennikarz Bogdan Rymanowski bez cienia poszanowania choćby dla urzędu swego gościa, najbezczelniej w świecie beształ go za bycie reprezentantem „niedemokratycznego reżimu” i wypowiadał się w obraźliwym tonie na temat białoruskiego państwa. Indagowany w ten sposób dyplomata nie dał się sprowokować i z właściwą swej profesji rezerwą zbijał ataki spokojnymi, merytorycznymi wypowiedziami, jednak w końcu musiał wyrazić oburzenie napastliwym zachowaniem dziennikarza. Trudno dać wiarę, by ów incydent odbył się bez odpowiedniej politycznej inspiracji. Epoka takich nieodpowiedzialnych zagrań powinna bezpowrotnie odejść w przeszłość. Jeden ze wspomnianych na początku publicystów rzucił pomysł utworzenia w Polsce „komitetu poparcia dla Białorusi”, atakowanej przez ośrodki zachodnie i służalcze wobec nich ugrupowania krajowe. Zgadzamy się, że komitet taki winien powstać, zawiązany przez środowiska rozumiejące polską rację stanu. I to szybko, zanim pomysł ten podchwycą i wykorzystają dla sprzecznych z nią celów aktywni w Polsce lobbyści interesów rosyjskich.
Adam Danek
Białoruska nadzieja Przemówienie inaugurujące objecie funkcji prezydenta Republiki Białoruś przez Aleksandra Łukaszenkę Drodzy rodacy, szanowni goście! W ten znamienny (wyjątkowy) dzień nie mogę nie wyrazić osobistego uczucia, które mnie dzisiaj przepełnia. Składając przysięgę wierności Ojczyźnie i Narodowi, ja odczuwam przede wszystkim ogromna wdzięczność za wasze zaufanie i poparcie. I wielka nasza wspólną odpowiedzialność za nasz wspólny los. Głosy oddane przez miliony godnych i wiernych ludzi, z którymi wspólnie pokonaliśmy najbardziej ostre zakręty historii, wzmacnia ducha i dodaje nowych sił. Tak, my odnieśliśmy przekonywujące zwycięstwo. Ale problem polegał nie tylko na wyborze prezydenta. W istocie decydował się przyszły los naszego państwa. To, czy będzie ono samostanowić o sobie, czy popadnie w niewolniczą, poddańczą zależność. Czy będzie dane narodowi białoruskiemu samodzielnie wyznaczać swoją drogę rozwoju, czy wszystko oddać pod zastaw tym, którzy chcieliby za bezcen sprzedać ziemię rodzinna i zburzyć nasz wspólny dom. Zaufanie narodu nakazuje spełnić szczególne oczekiwania i obowiązki. Zmusza do tego, aby być przede wszystkim odpowiedzialnym i sprawiedliwym przywódcą tak w odniesieniu do swoich zwolenników, jak i dla ludzi o przeciwnych poglądach. Ponieważ istota demokracji opiera się nie tylko na spełnieniu woli większości, ale i na obronie praw mniejszości. Obiektywnie oceniając kampanie wyborcza, zauważę, że ona przebiegła absolutnie otwarcie (już bardziej nie można), demokratycznie, w pełnej zgodzie z narodowym prawodawstwem, międzynarodową praktyką i ostrymi wymaganiami tych obserwatorów, którzy do nas przyjechali. Szczęśliwie, dowiedzieliśmy się wczoraj, że także przedstawiciele UE do naszych wyborów i do ich rezultatów nie zgłaszają zastrzeżeń. No dzięki Bogu. Dla mnie szczególnie cenne jest to, że białoruskie wybory stały się wymownym świadectwem nierozerwalnej jedności władzy i naszych ludzi, naszych obywateli. Naród jeszcze raz dobitnie potwierdził, że Białoruś- wolne, demokratyczne państwo. Dokonany przez niego wybór- uświęcony i niepodważalny: nie na darmo dawnymi czasy przyrównywano głos narodu do głosu Bożego. Niektórzy politycy zagraniczni, działacze państwowi i różnych struktur międzynarodowych chcieliby podać w zapomnienie, tę starą jak świat zasadę ludowładztwa. No to ich sprawa, pozostawmy ich na marginesie. I oświadczmy to, że nasz naród nie drgnął w decydującym momencie, nie uległ ani ekonomicznemu dyktatowi, ani politycznym prowokacjom, ani histerii małomiasteczkowych, sprzedajnych polityków i dziennikarzy. Razem obroniliśmy najważniejsze – pokój na ziemi białoruskiej, jedność i narodową godność.
W tym w istocie historycznym momencie chciałabym wam podziękować, drodzy rodacy, za waszą stanowczość, mądrość i wytrwałość. Wrażam wdzięczność państwom, przywódcom politycznym i wszystkim zagranicznym przyjaciołom, którzy byli z nami w tym nieprostym czasie. A żle życzącym Białorusi chciałbym przypomnieć mądrość ludową: nie rozniecaj pożaru u sąsiada – ogień mimo woli może przenieść się na twój dom. Wirus „kolorowych rewolucji” powala tylko słabe kraje, których organizm państwowy przemęczony gospodarczymi i społecznymi problemami, a władza znajduje się w konfrontacji z mieszkańcami. W Białorusi nie ma dla niego po prostu pożywki. Dlatego daje wam twarde zapewnienie: limit rewolucji i wstrząsów wyczerpał się, żadne „majdany” (to od kijowskiego majdanu – P.Z.), ani „place” (białoruska „płoszcza”, czyli „plac” – oznacza to miejsce , do zbierania się na którym nawoływali, niedoważeni rebelianci 19 grudnia -P.Z.) naszemu społeczeństwu nie grożą. Bezpieczeństwo, stabilność w białoruskim domu obronimy przed dowolnymi intrygami i knowaniami tak z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Czym byłaby władza, a tym bardziej władza narodu, jeśli nie umiałaby się bronić! Drodzy przyjaciele! Niemało kopii złamano w sporach o to, kto gra większą rolę w historii – jednostka i osobowość przywódcy politycznego, czy naród. Myślę, że istota tkwi nie w przewadze jednego z zestawianych elementów. A w ich zgodności, wzajemnym zaufaniu i współdziałaniu. Właśnie dzięki takiej jedności i wzajemnemu zrozumieniu w ciągu piętnastolecia razem zrobiliśmy gigantyczny, gwałtowny skok do przodu, z powodzeniem pokonując wszelkie niedogodności i trudności. Przypomnijcie sobie, kim był kraj w połowie lat 90-tych – nędzarzem, doprowadzonym do żebrania „przez świadomych demokratów”, w którym setki tysięcy ludzi wychodziło na ulicę żądając pracy, wynagrodzenia za nią i kęsa chleba. Gdzie rozwalano i rozkradano wszystko, co tylko było można. Gdzie do roli państwowej ideologii pretendował rozpasany nacjonalizm z jego rusofobią i obskurantyzmem. U nas nie było ani solidnych rezerw w walutach i w złocie, ani bogactw naturalnych, ani mocnego wsparcia finansowego z zewnątrz. Byli tylko pracowici ludzie, jasny umysł i talent naszego narodu. A i jeszcze coś – nasze zaufanie jeden do drugiego i nasza wiara wyłącznie we własne siły. I ta prosta społeczna recepta zdziałała więcej niż wszystkie zawiłe ekonomiczne teorie i polityczne technologie. Nie daliśmy rozwalić kraju, nie pozwoliliśmy wdeptać w błoto dążeń narodu, wzmocniliśmy naród, ochroniliśmy spokój i zgodę w społeczeństwie. Dzięki naszej polityce w Białorusi nie ma oligarchicznych struktur, masowego bezrobocia i poniżania ludzi. Z roku na rok staramy się pracować jeszcze lepiej, eksportując 75 procent wszystkiego cośmy wyprodukowali. I wszystko co zarobimy nie idzie do kieszeni oligarchów, nie wycieka za granicę, a wraca do narodu w postaci wynagrodzeń, dóbr socjalnych, inwestycji w narodowa gospodarkę. I tak będzie zawsze. [I to właśnie jest głównym powodem ataków międzynarodowego żydostwa i wszystkich ich agend na Łukaszenkę. - admin]
Staraniami załóg pracowniczych, wojewódzkich i republikańskich organów kierowniczych w ostatnim pięcioleciu w Białorusi 2,5 krotnie wzrósł krajowy produkt brutto w wyrażeniu nominalnym. Dzisiaj chciałbym wyrazić uznanie i poprzedniej ekipie rządowej pod kierownictwem Siergieja Siergiejewicza Sidorskiego za owocną pracę. Formowany skład nowej Rady Ministrów będzie się zmieniał. Jednak i ci, którzy do niego nie weszli, będą do dyspozycji naszego narodu w naszym państwie. Nowe czasy wymagają od nas wszystkich, i szczególnie od kierowników na różnych szczeblach większej dynamiki i większej efektywności. W minionych latach zbudowaliśmy mocny fundament dla długookresowego, stabilnego rozwoju. Teraz jest głównym zadaniem – przejść od zbudowanego i ochronionego ku wielokrotnemu pomnożeniu wszystkiego co zostało stworzone. To jest nasza strategia i kierunek na najbliższe pięć lat. Główną siła uruchamiająca wzrost winny stać się pracownicza aktywność, inicjatywa i twórczy potencjał obywateli. Nasz cel strategiczny – wprowadzić Białoruś do grupy liderów technologicznego i intelektualnego rozwoju. Nadać białoruskiej gospodarce nowe oblicze, modernizując jej strukturę, a także przemysł i rolnictwo w oparciu o przodujące przedsiębiorstwa i technologie, tworząc bodźce dla rodzimych i zagranicznych inwestycji. Przyjdzie nam niemało zrobić, żeby nasze społeczeństwo doskonaliło się, rozwijało się, a państwo żeby było jeszcze bardziej sprawiedliwe i opiekuńcze w stosunku do naszych ludzi. Będąc świadomi geopolitycznej roli Białorusi, jako ogniwa łączącego między Wschodem i Zachodem, jako nieodłącznej części Europy i poradzieckiej przestrzeni, będziemy kontynuować realizację wielosektorowej polityki zagranicznej, opartej na priorytecie narodowych interesów. A także budowę państwa Związkowego, umocnienie międzynarodowych powiązań w ramach Wspólnej Przestrzeni Gospodarczej. Związku Euro-Azjatyckiego, WNP i innych międzypaństwowych inicjatyw. Będziemy dążyć do osiągania maksymalnie wysokich efektów współpracy tak z Rosją, Ukrainą, Chinami, Wenezuelą i innymi partnerami strategicznymi , jak i Unia Europejską i Stanami Zjednoczonymi oraz wszystkimi państwami społeczności światowej. Drodzy Przyjaciele! Przed nami jeszcze dużo do zrobienia dla kraju, dla siebie i dla naszych dzieci. Dla osiągnięcia postawionych sobie celów mamy u nas wszystkie możliwości, nagromadzone doświadczenie, jasne zrozumienie priorytetów rozwoju i olbrzymi twórczy potencjał, niewyczerpalną energię naszego narodu. Wszystkich nas winna łączyć troska o nas wspólny dom – ojczystą Białoruś. Według mądrego powiedzenia, jedynie Ojczyzna łączy w sobie to, co drogie jest wszystkim. Opierając się na historii i tradycji, na konkretnych cechach narodowego charakteru – solidności, pracowitości, odwadze i sprawiedliwości, tolerancji, obowiązkowości i patriotyzmie, my możemy należycie i godnie odpowiedzieć na wszystkie wyzwania czasów.
Славное прошлое должно быть подкреплено масштабными делами сегодняшних поколений. И тогда слово „Беларусь” с уважением зазвучит во всем мире. А наши дети и внуки будут жить в процветающей европейской стране и гордиться теми страницами, которые мы впишем в биографию нашего Отечества. Chwalebna przeszłość powinna być umocniona skalą dokonań dzisiejszych pokoleń. I dlatego słowo „Białoruś” z szacunkiem zadźwięczy w całym świecie. A nasze dzieci i wnuki będą żyć w rozkwitającym, europejskim państwie i chlubić się tymi stronnicami, które my wpiszemy w biografię, naszej Ojczyzny. Drodzy przyjaciele! Jeszcze raz chcę wyrazić wdzięczność wam za dokonany przez was wybór. I życzyć wam wszystkim zdrowia, sukcesów, w najważniejsze – niewyczerpanych sił dla twórczej pracy dla dobra kochanej Ojczyzny. A jeśli ktoś w tej sali i za jej ścianami, kto nas widzi i słyszy jeszcze waha się , czy dokonał on prawidłowego wyboru, to wybaczcie mi nieskromność, powiem, dokonaliście prawidłowego wyboru. Wasz prezydent – oto wasz prezydent. I on was nigdy nie zawiedzie. Dziękuję wam.
Tłumaczenie własne (Paweł Ziemiński), na podstawie:
Szanowni Państwo, Jakie uczucia wywołuje taki tekst, jak przytoczony wyżej? Pierwszym jakie mnie się nasunęło, to zazdrość. Zazdroszczę Białorusinom, że mają takiego prezydenta, który z godnie podniesioną głową, ze spokojem i pewnością siebie – jaką daje mu olbrzymie poparcie narodu, który właściwie ocenił efekty kilkuletnich rządów swego przywódcy – przemawia jak prawdziwy mąż stanu, jeden z niewielu we współczesnej Europie. Drugie uczucie, to szacunek do narodu białoruskiego, że ze spokojem i determinacją poparł swego przywódcę, atakowanego ze Wschodu, ale głównie z Zachodu za swą niezależność, za odwagę mówienia prostych prawd o źródłach rozwoju i samostanowienia o sobie państwa i narodu oraz konsekwencję w urzeczywistnianiu tych poglądów. Trzecie uczucie, to smutek i zawstydzenie, że my Polacy, spadkobiercy starej kultury europejskiej pozwoliliśmy i pozwalamy w dalszym ciągu, aby przez ponad 20 lat rządziły nami karły polityczne, moralni nikczemnicy i orędownicy demolowania Polski przez zagranicznych złodziei i złoczyńców, którym drogę do bezkarnego występku moszczą krajowe gangi polityczne wywodzące się ze zmowy okrągłego stołu. Żenujący spektakl rozpoczęty 10 kwietnia 2010roku, którego apogeum dopiero przed nami, dopełnia czary wstydu i dokumentuje skalę występku postkomunistycznych i postsolidarnościowych polityków.
Czwarte uczucie jakiego doświadczam, to nadzieja, że przykład Białorusi, suwerennego państwa, ojczyzny skromnych, ale pełnych godności ludzi, w tym Ojczyzny wielu wspaniałych Polaków – natchnie zniewolone i zhańbione narody Europy do zrzucenia jarzma poprawności politycznej, narzuconej im przez międzynarodowych gangsterów politycznych i gospodarczych. Wszyscy ci w Europie – którym bliska jest suwerenność ich Ojczyzn oraz marzą w sposób uzasadniony o godnym życiu, w ramach nieskrepowanych w swej sile twórczej narodów – powinni jak jeden mąż krzyczeć : DZIŚ WSZYSCY JESTEŚMY BIAŁORUSINAMI !!! Paweł Ziemiński
http://wiernipolsce.wordpress.com/2011/01/23/bialoruska-nadzieja/
I komentarz Poliszynela: W pełni zgadzam się z powyższą opinią. W maju ub. roku przy okazji wyborów na tytularnego nadzorcę naszego unijnego baraku w jednym z tekstów: „Wybory tytularnego nadzorcy polskiego baraku Unii – czyli skąd wziąć polskiego Łukaszenkę.”
http://marucha.wordpress.com/2010/05/15/wybory-tytularnego-nadzorcy-polskiego-baraku-unii/
pisałem tak: „Brakuje nam męża stanu formatu Łukaszenki. Polityk ten nie daje się podporządkować obcym. Kupuje on ropę w Rosji, ale i w Wenezueli, aby pokazać Putinowi, że nie ma zamiaru być jego wasalem. Przed Unią też nie merda ogonem. Nie ma zamiaru oddać Białorusi w łapska Brukseli. Za to USA ogłosiła na niego nagonkę, w której tak niechlubną rolę odgrywał Lech Kaczyński. W naszej ponad tysiącletniej historii mieliśmy monarchów nie-Polaków. Z Litwy, Francji, Węgier, Szwecji czy Niemiec. Sami ich sobie wybieraliśmy naszymi władcami. A może by tak… dla odmiany… wybrać tym razem Białorusina ? Pod jednym warunkiem! A więc, że Polskiej Racji Stanu będzie bronił u nas tak, jak broni białoruskiej racji stanu u niego w domu!
PS. Propozycja wyboru Łukaszenki to naturalnie przesada. Nie musimy zresztą szukać u obcych. Naszego „Łukaszenkę” u nas też znajdziemy. Tylko musimy wyprosić z domu obcych występujących pod polską flagą…” W kolejnym tekście, już po wyborach pisałem tak: „Obie tury, a zwłaszcza pierwsza pokazały, że w Polsce nie zaistniał „polski Łukaszenko” – a więc polityk, mąż stanu, nie będący marionetką w obcych rękach, dbający o interesy i rację stanu własnego państwa i własnego narodu.”
http://blogmedia24.pl/node/32928
Ten stan trwa u nas nadal. Polska, a raczej żydolandia nr 3, nie ma prezydentów. Miała i ma nadal (p)rezydentów obcych interesów. Od Jaruzelskiego, poprzez Bolka, Stolzmana, Kalksteina po Komorowskiego. Poliszynel
Całość za http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com/2011/01/23/bialoruska-nadzieja/#more-780
Trudna prawda o polskich błędach Trudno obarczać odpowiedzialnością rosyjskich kontrolerów lotów. W takich warunkach, jakie wówczas panowały, polski samolot w ogóle nie powinien podchodzić do lądowania – twierdzi ekspert lotniczy. Ujawnione ostatnio stenogramy ze smoleńskiej wieży kontroli lotów nie zmieniają oceny tego, co stało się 10 kwietnia w Smoleńsku. Nie ma żadnych wątpliwości, że całość odpowiedzialności za katastrofę spoczywa na stronie polskiej. Lot przygotowano wyjątkowo nieudolnie. Lotnisko w Witebsku, które zostało wyznaczone na zapasowe, było tego dnia nieczynne, o czym w Polsce nie wiedziano. Skalę bałaganu i niekompetencji najlepiej obrazuje fakt, że 10 kwietnia po 9 rano, gdy szczątki rządowego Tupolewa od kilkudziesięciu minut płonęły w lesie pod Smoleńskiem, w polskim Centrum Operacji Powietrznych nadal zastanawiano się nad skierowaniem samolotu na lotnisko zapasowe.
Uparcie chcieli lądować Szwankował nie tylko system dowodzenia. Załoga nie miała pojęcia o elementarnych procedurach, które obowiązują w tego typu lotach. Piloci nie mieli wymaganych certyfikatów, potwierdzających znajomość rosyjskich procedur. Pierwszy pilot, który powinien zajmować się pilotowaniem, musiał prowadzić korespondencję, był bowiem jedyną osobą z załogi, która porozumiewała się po rosyjsku. Załoga miała obowiązek się dowiedzieć, w jakich warunkach przyjdzie jej lądować. Gdyby to zrobiła, powinna przełożyć start do chwili, aż warunki w Smoleńsku się poprawią. Ale ostatecznie nie ma dużego znaczenia, czy przed startem załoga znała warunki panujące na Siewiernym. O zalegającej tam mgle piloci na pewno wiedzieli przed nawiązaniem kontaktu z wieżą w Mińsku, wielokrotnie informowała ich o niej również wieża w Smoleńsku. Kolejne ostrzeżenia nie wywierały jednak żadnego efektu, piloci uparcie chcieli lądować. Stenogramy z wieży kontrolnej pokazują, że nie tylko załoga Tu-154 wykazała się skrajną nieodpowiedzialnością. Pilot jaka-40, który wylądował w Smoleńsku ponad godzinę przed Tupolewem, w sposób drastyczny złamał procedury. Nie odszedł na drugi krąg, choć otrzymał wyraźne polecenie z wieży. Warto przy tym zaznaczyć, że większą dyscypliną wykazała się załoga rosyjskiego iła-76, która wykonała polecenie kontrolerów i odeszła na drugi krąg. Być może to ocaliło jej życie. Załoga polskiego jaka-40 przyczyniła się, niestety, do katastrofy. Po jego ryzykanckim lądowaniu Rosjanie nabrali przekonania, że polskie samoloty są wyposażone w specjalistyczny sprzęt, który pozwala lądować przy niesprzyjającej pogodzie. Pilot jaka nawiązał łączność z załogą Tu-154M. Powinien odradzić jej lądowanie. Tymczasem najpierw uprzedził pilotów Tupolewa o fatalnych warunkach pogodowych, ale zaraz potem stwierdził „możecie próbować [lądować], jak najbardziej”. Była to rada, oględnie mówiąc, skrajnie nieodpowiedzialna.
Kontrolerzy pomagali Polakom Trudno obarczać odpowiedzialnością załogę smoleńskiej wieży kontroli lotów. Wszelkie dywagacje na temat rzekomej winy kontrolerów należy zacząć od stwierdzenia, że w takich warunkach polski samolot w ogóle nie powinien podchodzić do lądowania. Skoro jednak – mimo wielu ostrzeżeń i braku pozwolenia na lądowanie – Polacy się uparli, żeby lądować, kontrolerzy starali im się w miarę możliwości pomagać. Ale nie można skutecznie pomóc komuś, kto lekceważy procedury i reguły. Kontrolerzy dysponowali kiepskim sprzętem, który nie pozwalał na precyzyjne naprowadzanie samolotu przy złej pogodzie. Kontroler wypowiadający słynne słowa: „na kursie, na ścieżce” nie chciał wprowadzić polskich pilotów w błąd. Zapewne podawał te informacje w najlepszej wierze, opierając się na danych ze sprzętu, którym dysponował. To samo dotyczy komendy: „horyzont”, która rzekomo miała paść za późno. Oficer na wieży kontroli lotów nie miał podanej na radarze dokładnej wysokości, na której znajdował się Tu-154, ponieważ jest to urządzenie nieprecyzyjne. Piloci dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli również o tym, że lotnisko jest fatalnie wyposażone. Tę świadomość mieli również ci, którzy przygotowywali przelot. Czy należało próbować lądować na takim lotnisku we mgle? Wiele wątpliwości narosło wokół widzialności, którą smoleńska stacja meteorologiczna oceniła na 800 metrów, podczas gdy komisja ministra Jerzego Millera oszacowała ją na 200 – 300 metrów. Nieprecyzyjna informacja mogła wynikać ze zmieniających się szybko warunków. Trzeba też pamiętać, że takie wartości zawsze podaje się w przybliżeniu, mgła jest zjawiskiem przyrodniczym. Informacja o widzialności nie była zresztą przeznaczona dla pilotów Tupolewa, tylko dla załogi wieży. Zupełnym nieporozumieniem jest natomiast mówienie o naruszeniu sterylności wieży. Być może nie panował w niej idealny porządek, ale wszyscy, którzy w niej przebywali, starali się pomóc polskim pilotom. Każdy, kto widział amerykańskie filmy wie, jaka panuje tam atmosfera.
Braki w polskim szkoleniu Lista zaniedbań i błędów polskiej załogi jest długa. W kokpicie przebywali ludzie, którzy nie mieli prawa tam być, piloci przestawili wysokościomierz ciśnieniowy, żeby wyłączyć system TAWS, który przeszkadzał im w lądowaniu, nie potrafili też poderwać samolotu, kiedy jeszcze był na to czas. Braki w wyszkoleniu i nieznajomość procedur dały o sobie znać w polskim lotnictwie w ostatnich latach niejednokrotnie. Przyczyn katastrofy smoleńskiej należy więc szukać nie na smoleńskiej wieży kontroli lotów, ale w polskim systemie szkolenia pilotów. Trzeba też zauważyć, że po polskiej stronie przyczyny katastrofy wyjaśniają osoby, które wcześniej odpowiadały za bezpieczeństwo lotów w MON. Skrajnym tego przykładem jest pułkownik Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów. Takie osoby nie powinny być dopuszczone do materiałów postępowania ani ich oceny. Pułkownik Grochowski odgrywa szczególnie aktywną rolę w oskarżaniu kontrolerów z wieży, próbując zrzucić z siebie odpowiedzialność za stan bezpieczeństwa w polskim lotnictwie wojskowym. Tomasz Hypki
Nie szukajmy winnych w wieży na „Siewiernym” Ekspert lotniczy Tomasz Hypki zamieścił w dzienniku „Rzeczpospolita” (nr z 21.01.2011) tekst poświęcony ocenie raportu MAK. Nie pozostawił w nim żadnych złudzeń co do przyczyn katastrofy. Tomasz Hypki (ur. W 1959), działacz NZS i opozycji w latach 80. stał się obecnie obiektem nagonki ze strony zwolenników teorii spiskowej. Określa się go mianem „ruskiego agenta”, „sługusa bolszewików”, „kłamcę”. Wzywa się nawet do zajęcia się nim i innymi ekspertami przez polskie służby specjalne, na okoliczność ich rzekomych powiązań z „obcymi mocarstwami”. Poniżej „obrazoburczy” tekst Tomasza Hypkiego: „Ujawnione ostatnio stenogramy ze smoleńskiej wieży kontroli lotów nie zmieniają oceny tego, co stało się 10 kwietnia w Smoleńsku. Nie ma żadnych wątpliwości, że całość odpowiedzialności za katastrofę spoczywa na stronie polskiej. Lot przygotowano wyjątkowo nieudolnie. Lotnisko w Witebsku, które zostało wyznaczone na zapasowe, było tego dnia nieczynne, o czym w Polsce nie wiedziano. Skalę bałaganu i niekompetencji najlepiej obrazuje fakt, że 10 kwietnia po 9 rano, gdy szczątki rządowego Tupolewa od kilkudziesięciu minut płonęły w lesie pod Smoleńskiem, w polskim Centrum Operacji Powietrznych nadal zastanawiano się nad skierowaniem samolotu na lotnisko zapasowe. Szwankował nie tylko system dowodzenia. Załoga nie miała pojęcia o elementarnych procedurach, które obowiązują w tego typu lotach. Piloci nie mieli wymaganych certyfikatów, potwierdzających znajomość rosyjskich procedur. Pierwszy pilot, który powinien zajmować się pilotowaniem, musiał prowadzić korespondencję, był bowiem jedyną osobą z załogi, która porozumiewała się po rosyjsku. Załoga miała obowiązek się dowiedzieć, w jakich warunkach przyjdzie jej lądować. Gdyby to zrobiła, powinna przełożyć start do chwili, aż warunki w Smoleńsku się poprawią. Ale ostatecznie nie ma dużego znaczenia, czy przed startem załoga znała warunki panujące na Siewiernym. O zalegającej tam mgle piloci na pewno wiedzieli przed nawiązaniem kontaktu z wieżą w Mińsku, wielokrotnie informowała ich o niej również wieża w Smoleńsku. Kolejne ostrzeżenia nie wywierały jednak żadnego efektu, piloci uparcie chcieli lądować. Stenogramy z wieży kontrolnej pokazują, że nie tylko załoga Tu-154 wykazała się skrajną nieodpowiedzialnością. Pilot Jaka-40, który wylądował w Smoleńsku ponad godzinę przed tupolewem, w sposób drastyczny złamał procedury. Nie odszedł na drugi krąg, choć otrzymał wyraźne polecenie z wieży. Warto przy tym zaznaczyć, że większą dyscypliną wykazała się załoga rosyjskiego Iła-76, która wykonała polecenie kontrolerów i odeszła na drugi krąg. Być może to ocaliło jej życie. Załoga polskiego jaka-40 przyczyniła się, niestety, do katastrofy. Po jego ryzykanckim lądowaniu Rosjanie nabrali przekonania, że polskie samoloty są wyposażone w specjalistyczny sprzęt, który pozwala lądować przy niesprzyjającej pogodzie. Pilot jaka nawiązał łączność z załogą Tu-154M. Powinien odradzić jej lądowanie. Tymczasem najpierw uprzedził pilotów Tupolewa o fatalnych warunkach pogodowych, ale zaraz potem stwierdził „możecie próbować [lądować], jak najbardziej”. Była to rada, oględnie mówiąc, skrajnie nieodpowiedzialna. Trudno obarczać odpowiedzialnością załogę smoleńskiej wieży kontroli lotów. Wszelkie dywagacje na temat rzekomej winy kontrolerów należy zacząć od stwierdzenia, że w takich warunkach polski samolot w ogóle nie powinien podchodzić do lądowania. Skoro jednak – mimo wielu ostrzeżeń i braku pozwolenia na lądowanie – Polacy się uparli, żeby lądować, kontrolerzy starali im się w miarę możliwości pomagać. Ale nie można skutecznie pomóc komuś, kto lekceważy procedury i reguły. Kontrolerzy dysponowali kiepskim sprzętem, który nie pozwalał na precyzyjne naprowadzanie samolotu przy złej pogodzie. Kontroler wypowiadający słynne słowa: „na kursie, na ścieżce” nie chciał wprowadzić polskich pilotów w błąd. Zapewne podawał te informacje w najlepszej wierze, opierając się na danych ze sprzętu, którym dysponował. To samo dotyczy komendy: „horyzont”, która rzekomo miała paść za późno. Oficer na wieży kontroli lotów nie miał podanej na radarze dokładnej wysokości, na której znajdował się Tu-154, ponieważ jest to urządzenie nieprecyzyjne. Piloci dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli również o tym, że lotnisko jest fatalnie wyposażone. Tę świadomość mieli również ci, którzy przygotowywali przelot. Czy należało próbować lądować na takim lotnisku we mgle? Wiele wątpliwości narosło wokół widzialności, którą smoleńska stacja meteorologiczna oceniła na 800 metrów, podczas gdy komisja ministra Jerzego Millera oszacowała ją na 200 – 300 metrów. Nieprecyzyjna informacja mogła wynikać ze zmieniających się szybko warunków. Trzeba też pamiętać, że takie wartości zawsze podaje się w przybliżeniu, mgła jest zjawiskiem przyrodniczym. Informacja o widzialności nie była zresztą przeznaczona dla pilotów Tupolewa, tylko dla załogi wieży. Zupełnym nieporozumieniem jest natomiast mówienie o naruszeniu sterylności wieży. Być może nie panował w niej idealny porządek, ale wszyscy, którzy w niej przebywali, starali się pomóc polskim pilotom. Każdy, kto widział amerykańskie filmy wie, jaka panuje tam atmosfera. Lista zaniedbań i błędów polskiej załogi jest długa. W kokpicie przebywali ludzie, którzy nie mieli prawa tam być, piloci przestawili wysokościomierz ciśnieniowy, żeby wyłączyć system TAWS, który przeszkadzał im w lądowaniu, nie potrafili też poderwać samolotu, kiedy jeszcze był na to czas. Braki w wyszkoleniu i nieznajomość procedur dały o sobie znać w polskim lotnictwie w ostatnich latach niejednokrotnie. Przyczyn katastrofy smoleńskiej należy więc szukać nie na smoleńskiej wieży kontroli lotów, ale w polskim systemie szkolenia pilotów. Trzeba też zauważyć, że po polskiej stronie przyczyny katastrofy wyjaśniają osoby, które wcześniej odpowiadały za bezpieczeństwo lotów w MON. Skrajnym tego przykładem jest pułkownik Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów. . Pułkownik Grochowski odgrywa szczególnie aktywną rolę w oskarżaniu kontrolerów z wieży, próbując zrzucić z siebie odpowiedzialność za stan bezpieczeństwa w polskim lotnictwie wojskowym”.
http://mercurius.myslpolska.pl/2011/01/nie-szukajmy-winnych-w-wiezy-na-%E2%80%9Esiewiernym%E2%80%9D/
Admin nie ma nic do dodania. Po prostu daje w pełni wiarę zarówno świadectwu eksperta, jak i własnej logice. Od bełkotu osób przekonanych o stuprocentowej winie Rosjan, oddziela je po prostu przepaść.
Skandal z konsekwencjami pakietu klimatycznego
1. Narastające negatywne konsekwencje przyjęcia pakietu klimatycznego dla polskiej gospodarki powodują, że ten „sukces”, którego ojcem w grudniu 2008 roku był Premier Donald Tusk, teraz coraz częściej jest sierotą. To wtedy po posiedzeniu Rady Unii Europejskiej na konferencji prasowej Premier rozpływał się w zachwytach nad umiejętnościami polskich negocjatorów (w tym swoimi własnymi), którzy przy pomocy niekonwencjonalnych posunięć mieli osłabić negatywne skutki pakietu klimatycznego dla polskiej gospodarki. Chwalono się, że udało się odsunąć główne obciążenia finansowe wynikające z konieczności dostosowania naszej energetyki do wymogów ograniczenia emisji CO2 dopiero na rok 2020 tak jakby rok ten miał nigdy nie nadejść . Jak deklarował Premier Tusk uzyskaliśmy tzw. derogację czyli odroczenie także po roku 2013 na kupowanie całości pozwoleń na emisję CO2 dla energetyki w tym także dla nowych bloków energetycznych, których budowa rozpoczęła się do końca grudnia 2008.
2. Rok 2013 zbliża się szybkimi krokami, a energetyka która musi przygotowywać swoje plany finansowe i inwestycyjne przynajmniej na kilka lat do tej pory nie wie jaki procent pozwoleń będzie musiała kupować i jakie mogą być przybliżone ceny pozwoleń na emisję każdej tony CO2.
Bloki energetyczne, których budowy rozpoczęto do końca grudnia 2008 nie są realizowane bo inwestorzy nie wiedzą czy uzyskają na nie darmowe uprawnienia do emisji i w jakim zakresie, a jeżeli tych darmowych uprawnień nie będzie to energia z nich pochodząca musi być przynajmniej o 80% droższa aby były one opłacalne. Mamy więc do czynienia z ogromnym chaosem informacyjnym, a firmy energetyczne coraz natarczywiej domagają się od polskiego rządu skuteczności w uzyskiwaniu od Komisji Europejskiej wynegocjowanych ponoć w 2008 roku darmowych pozwoleń emisyjnych. Teraz jednak chętnych do walki z unijną biurokracją niewielu, a ci z Ministerstwa Gospodarki którzy coś w tej sprawie coś próbują robić, odbijają się od muru obojętności. Ba teraz Polskę zachęca się nie do negocjowania o skalę darmowych pozwoleń a do rezygnacji z energetyki opartej na węglu.
3. Tego się należało spodziewać. Polska nie powinna pod żadnym pozorem zgodzić się na przyjęcie pakietu klimatycznego w takim kształcie bo godził on w kraje, których energetyka jest oparta na głównie węglu, a już w przypadku naszego kraju gdzie z węgla jest produkowane aż 95% energii jego skutki są wręcz nie do udźwignięcia. Zwyciężyła jednak przemożna chęć osiągnięcia PR-owskiego sukcesu tyle tylko, że w UE jest tak, że przyjęte ustalenia z pewnym opóźnieniem ale się jednak realizuje i okazuje się, ze te negatywne skutki pakietu klimatycznego przychodzą do polskiej gospodarki przychodzą szybciej niż rządzący się spodziewali. A będą i skutki jeszcze bardziej obciążające nas finansowo. Zupełnie niedawno firma doradcza McKinsey działając na zlecenie Ministerstwa Gospodarki opublikowała raport tylko o kosztach inwestycji niezbędnych w naszym kraju aby zredukować emisję CO2 o 30% do roku 2030, a więc w czasie o 10 lat dłuższym niż przyjęte przez Unię stanowisko na negocjacje w Kopenhadze. Te koszty wyniosą aż 92 mld euro ( a więc po obecnym kursie astronomiczną kwotę 380 mld zł) i w latach 2011-2015 powinniśmy przeznaczać na ten cel 2,5 mld euro rocznie, a w kolejnych 5-latkach 3,6 mld euro, 5,4 mld euro i 6,9 mld euro rocznie.
Czy można sobie wyobrazić, że sektor energetyczny w Polsce jest stać na takie inwestycje i czy zdajemy sobie sprawę, że jeżeli choć w części one zostaną zrealizowane to ich koszty muszą się znaleźć w kosztach energii elektrycznej zarówno dla przedsiębiorstw jak i gospodarstw domowych.
4. Coraz częściej niestety można odnieść wrażenie, że Premier Tusk zaczyna wierzyć w swój własny PR i w związku z tym porusza się w wirtualnym świecie swoich głównie medialnych dokonań. O ile w Polsce ciągle takie funkcjonowanie jest możliwe i to przez długie miesiące w relacjach zewnętrznych bardzo szybko przychodzą komunikaty „sprawdzamy” i wtedy natychmiast jest obnażana ta pustka polityki opartej na wszechobecnym PR-e. Zbigniew Kuźmiuk
Dr Frank i mgr Vincent W pierwszej połowie lat 40.tych na Wawelu urzędował dr Jan Frank – Generalny Gubernator. Był to lojalny urzędnik III Rzeszy – i jako taki został po wojnie przykładnie powieszony. Powiedzmy jednak, że dr Frank zacząłby trochę oszukiwać: w sprawozdaniach do Berlina zawyżać liczby dostarczonych surowców, wywiezionych dzieł sztuki oraz wymordowanych Żydów. I Henryk Himmler zwrócił Mu na to publicznie uwagę... tak, ja wiem, że to niemożliwe: w III Rzeszy przestrzegano elementarnych zasad i nie besztano publicznie podwładnych – jak to robią w Unii Europejskiej. Ale – powiedzmy, że tak by się stało... I teraz pojawiłby się problem: czy mamy popierać dra Franka, za to, że oszukiwał urzędy III Rzeszy? Myślę, że nikogo by to specjalnie nie obchodziło. Niech tam okupanci żrą się między sobą. Otóż gdy dziś ktoś w tryumfem mnie zawiadamia, że Bruksela zwróciła uwagę p. Janowi Vincentowi vel Jackowi Rostowskiemu, że manipuluje przy danych dostarczanych potulnie do Brukseli - i pyta, jak my się ma my do tego ustosunkować – to ja mam do tego „problemu” dokładnie taki sam stosunek. A może Bruksela odeśle p.mgr.Rostowskiego ponownie do pracy naukowej w socjalistycznej „London School of Economics” - i przyśle nam jakiegoś innego namiestnika od finansów – a może tylko pogrozi Mu paluszkiem: „Nie figluj, nie figluj – nie jesteś taki niezastąpiony!”... a jaka to dla nas różnica?
Bronię p. min. Klicha Ja wiem, że z punktu widzenia wojskowego jest wszystko jedno, kto jest ministrem ON - bo i tak taki minister nie ma nic do powiedzenia. Można by jednak zadbać o to, by się z nas mniej śmiano. Otóż JE Bogdan Klich to człowiek zmarnowany. Byłby znakomitym kierownikiem schroniska dla psów, szefem akcji antyalkoholowej czy stowarzyszenia im. św. Zyty. Nie Jego jest winą, że był beznadziejnym ministrem tzw. obrony narodowej (jak dziś nazywa się ministerstwa wojny); trzeba być idiotą lub sabotażystą, by mianować na to stanowisko... pacyfistę!!!
P. Klich nie powinien być ministrem wojny ani przez chwilę - a z trzaskiem powinien był wylecieć po słynnym oświadczeniu, że nie wyśle żołnierzy do Sudanu, bo... tam jest niebezpiecznie!!! Natomiast nie powinien odejść akurat teraz - bo nie jest winien katastrofom wojskowych samolotów. Nie On też odpowiada za absurdalną decyzję, że dostojników państwowych wożą... piloci wojskowi, szkoleni przecież, by byli ryzykantami. Dymisja p. Klicha teraz - to ustąpienie bandzie oszołomów, jaką stał się od roku PiS. Odczekajmy kilka miesięcy i poślijmy Go do walki z muchą tse-tse w Kenii.. JKM
Równowaga chwiejna „Miasta nasze, domy nasze / Na uwięzi się kołyszą / Tuż nad ziemią, ledwo ledwo, / Jak wiatr mały, to nie widać”. Trawestując ten wiersz Janusza Jęczmyka można to samo powiedzieć o naszym państwie: Polska nasza, państwo nasze na uwięzi się kołysze, tuż nad ziemią, ledwo, ledwo. Jak wiatr mały, to nie widać. I tym się uspokajamy; nie widać, więc może nieźle, a przynajmniej – nie najgorzej. Niestety w ostatnim czasie wiatr nam dmuchnął trochę mocniej i od razu się wydało: Polska nasza, państwo nasze na uwięzi się kołysze. Tuż nad ziemią, ledwo, ledwo... A wiatr nie tak znowu mocny, ot chwilowy poryw taki, od Raportu Końcowego pani Tani Anodiny – i od razu państwo nasze aż zachwiało się w posadach. Cumy jeszcze je trzymają na uwięzi lecz się chwieje, co chwila w przeciwną stronę, w zależności od przewagi tej czy innej agentury. Kiedy przydzielony premieru Tusku minister Graś ściągnął go z urlopu w Dolomitach, rada w radę uradzono, że rosyjskiemu raportu, a właściwie nie rosyjskiemu, tylko międzynarodowemu Raportu Końcowemu trzeba będzie dać odpór. Owszem – ale tak, żeby nikogo nie urazić, bo jużci – stosunki polsko- rosyjskie nie mogą na tym ucierpieć, stosunki – d’abord. W przełożeniu na język ludzki te „stosunki”, to przede wszystkim rosyjskie interesy w Polsce, gwarantowane przez moskiewską agenturę, obecną w naszym nieszczęśliwym kraju od 1944 roku nieprzerwanie aż do dnia dzisiejszego. Kto raz był królem – powiadają wymowni Francuzi – ten zawsze zachowa majestat. Zawsze – więc zainstalowana jeszcze podczas wojny i rozbudowana do monstrualnych rozmiarów rosyjska agentura w Polsce przecież się nie rozwiała na podobieństwo smoleńskiej mgły. Przeciwnie – przez ostatnich 20 lat transformacji ustrojowej jeszcze się umocniła, intensywnie przejmując sieć konfidentów nie podlegających w związku z tym już żadnej lustracji i jeszcze bardziej ją rozbudowując. A ponieważ – jak powiedział mi kiedyś pewien wysokiej rangi generał, którego zapytałem o ocenę stopnia penetracji Polski przez obce agentury – „jedni wyszli, ale zostawili ariergardy, a drudzy weszli awangardami” – ta sytuacja zewnętrzna przekłada się na sytuację wewnętrzną. Jestem przekonany, że rząd jest grupą mandatariuszy, gwarantujących utrzymanie kompromisu między poszczególnymi częściami rządzącego faktycznie Polską dyrektoriatu przewerbowanych tajnych służb i ich agentur. Dlatego właśnie tak trudno dokonać w nim jakichkolwiek zmian, nawet w sytuacji oczywistej niekompetencji jakiegoś ministra. Oczywiście „oddają się” oni „do dyspozycji premiera”, ale władza premiera Tuska nie sięga aż tak daleko, ponieważ jest on tylko kimś w rodzaju notariusza wspomnianego dyrektoriatu – więc bez uprawnień do jakichkolwiek korekt. Bez rozpoznania tego tła bardzo trudno, a właściwie niepodobna pojąć, o co właściwie chodzi partiom tworzącym tak zwaną polityczną scenę. Więc skoro uradzono („uradziły dwie geldonie, by się wybrać na kolonie”), żeby ruskiemu raportu dać odpór, okazało się, że minister Jerzy Miller skądciś ma nagrania rozmów rosyjskich kontrolerów lotu z lotniska Siewiernoje nie tylko z samolotem, ale również – z jakimś „towarzyszem generałem” i kimś ukrywającym się pod kryptonimem „Logika” – i te nagrania ujawnił. Tego samego dnia treść tych rozmów ujawnił też MAK, co może wskazywać zarówno na istnienie koordynacji między komisją ministra Millera a komisją pani Anodiny, jak i na intencję pokazania stronie polskiej, że „nie z nami takie numery, Bruner”. Ale premier Tusk, świadomy zapewne faktu, że ogłoszenie w takiej formie Końcowego Raportu MAK zostało przez polską opinię publiczną jednoznacznie odebrane, jako zwyczajowe, profilaktyczne przeczołganie przez Rosjan kandydata na przyjaciela, podczas sejmowej debaty, teoretycznie poświęconej informacji rządu o stanie badań nad przyczynami smoleńskiej katastrofy, nie tyle informował o badaniach, co gwałtownie zaatakował opozycję, to znaczy – przede wszystkim PiS, przypisując mu, że „obiektywnie” współpracuje z Rosjanami. Formuła tego oskarżenia pokazuje, że również premier Tusk zdał sobie sprawę, iż jest – uprzejmie załóżmy, że ślepym – instrumentem, przy pomocy którego Rosjanie prowadzą swoją grę wobec Polski. Z uwagi na wspomniane uwarunkowania naszego nieszczęśliwego kraju, jego rządu i jego osobiście, jako notariusza - nie może ani tego zmienić, ani temu zapobiec. Jedyne, co może, to podjąć próbę oskarżenia o to swego politycznego przeciwnika, w nadziei, że opinia publiczna, a przynajmniej jej część to łyknie – i to właśnie zrobił. I jak za panią matką oskarżenia te zaczęły kolportować tak zwane „wiodące media” – co skłania do podejrzeń, iż premier Tusk nie tyle jest autorem tej taktyki, tylko jednym z jej wykonawców. Mniejsza zresztą o to, bo znacznie ważniejsze jest, że z prowadzenia śledztwa w sprawie przyczyn smoleńskiej katastrofy Rosjanie potrafili uczynić sprawne narzędzie już nawet nie tyle monitorowania, ale aktywnego kształtowania sytuacji na polskiej tak zwanej scenie politycznej – co znakomicie uzupełnia i dodatkowo kamufluje przedsięwzięcia agenturalne. Ale, jak wspomniałem, Rosjanie nie są jedynymi graczami na tubylczej scenie politycznej, wskutek czego w momentach napięć trzeba liczyć się z niespodziankami, a nawet – nagłymi zwrotami. Kompromis w ramach dyrektoriatu ma charakter równowagi chwiejnej, którą każdy wzrost napięcia natychmiast zakłóca, skłaniając poszczególnych uczestników do wykorzystania momentu w celu poprawienia własnej pozycji. Więc chociaż debata była niezmiernie emocjonalna i burzliwa, sprawozdanie premiera zostało przez Sejm gładko przyjęte. I kiedy wydawało się, iż wszystko właśnie kończy się wesołym oberkiem, marszałek Grzegorz Schetyna ni z tego ni z owego rzucił, że reakcja władz polskich na raport MAK była „spóźniona”. Spostrzeżenie to stoi w całkowitej sprzeczności z deklaracjami premiera Tuska wygłoszonymi podczas sejmowej debaty, więc słusznie zostało uznane za wykopanie topora wojennego – tym razem w walkach wewnątrzpartyjnych. Marszałek Schetyna ma wprawdzie osobiste powody by wykorzystać osłabienie popularności premiera Tuska – bo przecież był jedną z ofiar afery hazardowej – ale sądzę, że jego wolta ma szersze tło. Warto przypomnieć, że na przełomie kwietnia i maja ubiegłego roku, kiedy już zakończył się „tregua Dei” związany z pochówkami ofiar smoleńskiej katastrofy, do premiera Tuska zwrócił się generał Sławomir Petelicki nie tylko z żądaniem dymisji ministra obrony Bogdana Klicha, ale również – z konkretnymi propozycjami personalnymi. Generał Petelicki wywodzi się ze Służby Bezpieczeństwa, do której wstąpił, by – jak sam twierdził – „spełniać dobre uczynki”, a potem, już w „wolnej Polsce”, został dowódcą sławnej jednostki „Grom”, utworzonej dla ochrony dyskretnych transportów rosyjskich Żydów z cudnego raju przez Warszawę do Izraela. Nie przypuszczam, by jego publiczne tego rodzaju wystąpienie do premiera Tuska było akcją indywidualną. Już prędzej – próbą zmiany warunków kompromisu w ramach dyrektoriatu na korzystniejszy. Wtedy okazało się to nieskuteczne, więc próba została podjęta ponownie. Czy tym razem grunt został lepiej przygotowany, czy też w gronie dyrektoriatu zaczyna dojrzewać decyzja o konieczności przetasowań na tak zwanej politycznej scenie – tak czy owak nawet w mediach stojących nieubłaganie na gruncie poparcia dla rządu mówi się, iż dni ministra Klicha mogą być „policzone”. Jeśli minister Klich rzeczywiście wystąpiłby w roli murzyńskiego chłopca wyrzuconego z pirogi na pożarcie krokodylom, to mogłoby oznaczać początek przetasowania na politycznej scenie, a ono z kolei – sygnał, że układ sił ulega zmianie również wewnątrz dyrektoriatu. To z kolei otwiera możliwość podmianki na politycznej scenie – a sprzyja temu rok wyborczy. Jak mawiał Antoni Lange – „taka, panie, kombinacja”. Co Polska będzie z tego miała? To zależy od pogody, bo – jak zza grobu przestrzega Janusz Jęczmyk - „A jak wielki wiatr się zdarzy / Wielka bieda: puszczą cumy / Zatrzepoczą się, zatańczą / miasta nasze, domy nasze / I ulecą. W stratosferę. Przygarbionych w pustym polu / Bez oparcia, bez osłony / Bez niteczki choćby co by / Przytwierdzała nas do ziemi, / Wiatr nas porwie i poniesie / Za kołnierze podniesione / Porozrzuca. Gdzieś w przestrzeni.” SM
Kaczyński spiskuje z Rosjanami Czy regionalizacja Polski wzmacnia jej siłę? Czy Ruch Autonomii Śląska i jego separatystyczne hasła są czynnikiem wspierającym poczucie jedności i solidarności wszystkich Polaków? Czy zgoda na separatystyczne postulaty jest tą zgodą, która buduje? Odpowiedź na te wszystkie pytania jest twierdząca! Jak pamiętamy z historii, wojna secesyjna między bogatym południem i wolną północą była czynnikiem niezwykle więziotwórczym i prorozwojowym dla gospodarki Stanów Zjednoczonych. Podobnie jak separatystyczne ruchy Basków i Irlandczyków pozwalały utrzymać w gotowości bojowej siły porządkowe Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. Protestujący dzisiaj Belgowie radują się w istocie z pozornej przeszkody w utworzeniu rządu, jaką jest konflikt między Flamandami i frankofonami. Swoją radość demonstrują między innymi poprzez publiczne deklaracje rezygnacji z golenia zarostu do czasu utworzenia rządu. Tylko regionalizacja i rozbicie dzielnicowe pozwoli nam skutecznie walczyć z pisowskimi spiskami, z dogadywaniem się ponad głowami Polaków takiego Kaczyńskiego z Putinem. Dla każdego myślącego bowiem obywatela jasne jest jak słońce, że te wszystkie żądania prawdy są tak naprawdę obliczone na osłabienie polskiej pozycji międzynarodowej, którą tak wzmocniło oddanie Rosjanom śledztwa w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Absurd? Nieprawda! Musimy zrezygnować z dotychczasowych tradycyjnych pojęć. Czasy się zmieniają i oceny różnych zjawisk także. Informację o spiskowaniu Kaczyńskiego z Putinem powiedział wprost doradca Prezydenta Polski profesor historii Tomasz Nałęcz, a także poseł PSL Stanisław Żelichowski. Cóż nam pozostaje wobec takich autorytetów, jak nie z pokorą spuścić głowę i przyznać się do własnej pomyłki w ocenie sytuacji? W tym kontekście powinniśmy poprzeć, najlepiej poprzez organizację podobnych wieców, formułowane przez niektóre siły na Ukrainie, żądania oderwania od Polski ziem rdzennie Ukraińskich. Są to między innymi Nadsanie, Chełmszczyzna i Podlasie. Oderwanie ich od Polski i przyłączenie ich do jakiś innych tworów państwowych niewątpliwie wzmocni pozycję Polski na arenie międzynarodowej i będzie światłym wzorem pokojowej drogi zrównoważonego rozwoju i godnej naśladowania zgody budującej międzynarodowe mosty. Nie możemy dać się zwieźć prowokatorom, gdyż jakiekolwiek głosy przeciwne będą przejawem współdziałania ich autorów z wrogimi służbami Rosji, a może i Chin, które zrobią wszystko, aby poróżnić Polaków i doprowadzić do upadku ich niezaprzeczalny aktualny autorytet. Od jakiegoś czasu pojawiają się głosy, że powinno się wydzielić z województwa mazowieckiego teren miasta stołecznego Warszawy. Województwo mazowieckie z wyłączeniem Warszawy jest bowiem jednym z najbiedniejszych województw w Polsce i w sytuacji gdy bogata Warszawa zawyża wszystkie wskaźniki województwo to nie może liczyć na unijną pomoc obliczona na wyrównywanie poziomów. Ta zadufana i zapatrzona w siebie Warszawa zastanawia się i szuka sposobu, jak udrożnić systemy pomocy, by skierować strumień pieniędzy na biedną mazowiecką prowincję. Istnieją też programy obliczone na rozwój Polski Wschodniej mające na celu wyrównanie poziomów życia, które ciągną się jeszcze od czasów zaborów. Polska jest wyjątkowa w skali Europy jeśli chodzi o jednorodność narodowościową, a postponowana nieustannie Solidarność narodowa sprawia, że góral czy Kaszub tak samo myślą o Polsce jako nierozerwalnej całości. Jacy opisani wyżej ludzie są zacofani! Górale i Kaszubi najwyraźniej nie zauważyli tego momentu, w którym poczucie przynależności do jednego narodu, pomimo nawet sporej językowej odrębności, stało się passe. Ze Ślązakiem każdy się dogada, ale nie każdy wie, że ich separatystyczne dążenia i akcentowanie odrębności narodowej tak naprawdę wzmacniają nasz naród i służą budowaniu wzajemnego zaufania, szacunku i solidarności między regionami. Nie jakaś tam przestarzała pomoc, budowanie mechanizmów i instytucji wsparcia. Separatystyczny regionalizm – oto co jest aktualnie najskuteczniejszym czynnikiem budowy lepszego świata. A każdy kto nazwie mówiących głośno takie poglądy doradców prezydenta, jak i samego prezydenta, zdrajcą – ten na pewno spiskuje z Rosjanami! igorczajka's blog
Walka o Polskę – Tomasz Urbaś Od dwudziestu laty czujemy, że coś jest nie tak. Demokracja, wolny rynek, wolne media, otwarte granice niby są. Transformacja ustrojowa zapełniła półki sklepowe. Ale czujemy, że w Polsce to jakby nie Polacy rządzą. Czujemy, że owoce wysiłku Polaków ktoś przejmuje. Polacy krok za krokiem pozbawiani są własności swoich przedsiębiorstw i ziemi. Prezydent Izraela pozwolił sobie nawet na wyrażenie publicznego zadowolenia z tego powodu. Polacy w coraz mniejszym stopniu uczestniczą w podziale dochodu przedsiębiorstw oraz w coraz większym stopniu są obciążani daninami publicznymi. Ktoś lub coś dusi polskie rodziny uniemożliwiając wychowywanie dzieci w liczbie zapewniającej nie tylko wzrost, ale nawet utrzymanie liczebności narodu. W środowiskach niepodległościowych i patriotycznych rozmaicie diagnozowano sytuację Polaków. Wskazywano, że Polską rządzą sprzeniewierzeni agenci, działający nie w interesie Polaków, a swoich zagranicznych mocodawców. Sugerowano, że we władzach jest nadreprezentacja osób żydowskiego pochodzenia, które bardziej kierują się ideą syjonizmu niż ideą polskości. Te przesłanki wskazywano jako przyczyny klęski dwóch prawicowych rządów: Jana Olszewskiego oraz Jarosława Kaczyńskiego. Ugruntowuje się przekonanie, że bez względu na to kto rządzi i tak nic nie zmienia się. Brak jakościowych zmian jest faktem. Elity postsolidarnościowe licytują się wyłącznie na słowa, epatują tematami zastępczymi, obrzucają się inwektywami. Zmiany prawa mają charakter kosmetyczny. Jakby coś pozostawiono. Coś ukrytego. Coś dysponującego narzędziami bardzo silnej władzy. Władzy, która trzyma Polaków żelazną ręką, bez względu na wyniki wyborów.
Jedynym narzędziem pozapolitycznej władzy jest pieniądz. Jak to narzędzie skonstruowano? Czy to po prostu tajne kanały finansowania partii politycznych z zagranicy? Szwajcarskie konta? Źródła finansowania korupcyjnej prywatyzacji? Wydaje się, że to musi być coś znacznie bardziej uniwersalnego. Coś powszechnego, wszędzie widocznego, ale o niedostrzegalnej władzy.
Pieniądz. Skąd ten pieniądz? W powszechnym przeświadczeniu źródłem pieniądza jest bank centralny – Narodowy Bank Polski. Na pierwszy rzut oka nie widzimy niczego podejrzanego. Nazwa radująca serca Polaków – „narodowy”. Narodowe banknoty i monety – złoty. Bank w pełni państwowy. Ale na tym idyllicznym obrazie jest skaza. Na praktycznie cały majątek (na koniec listopada 2010 r. 311 mld zł) „narodowego” banku składają się aktywa zagraniczne (na koniec listopada 2010 r. 307 mld zł) – przede wszystkim obligacje krajów Unii Europejskiej oraz Stanów Zjednoczonych. Bilans NBP nie pozostawia najmniejszych złudzeń. Za każdą emisję złotego w banku centralnym są nabywane aktywa zagraniczne. Gdzie? Za granicą. Od kogo? Od ich posiadaczy – dealerów – najpotężniejszych banków inwestycyjnych świata. Banki inwestycyjne oczywiście nie trzymają złotego w swoich skarbcach lub na rachunku w NBP. Kupują za niego polskie obligacje. Kupują za niego polskie firmy, ziemię. Jak nie robią tego osobiście to udzielają swoim zaufanym korporacjom kredytów. Wyemitowany złoty trafia w rezultacie do obiegu w Polsce. W efekcie mieliśmy przedsiębiorstwa, ziemię, a mamy wątpliwej jakości w czasie światowego kryzysu zadłużeniowego obligacje państw zachodnich i jednocześnie dług wobec zagranicy. Genialna wymiana. Dokonująca się na naszych oczach. W biały dzień. Traktowana jako świetny i wspaniały system światowej bankowości. Za świstki zagranicznych papierów skarbowych (nawet nie świstki – zapis w komputerach) wyzbywamy się majątku trwałego Polaków i zadłużamy się. Na jaką skalę? „Jedyne” 307 mld zł, równowartość 98 mld dolarów (wg kursu z 30 listopada 2010 r.).Tak działa system emisji naszego pieniądza w naszym „narodowym” banku. To dlatego inwestorzy zagraniczni panoszą się po Polsce. Nasz bank centralny podaje im na tacy środki (złotego) na zakup aktywów w Polsce. Niby widzimy to w bilansie NBP od dwudziestu lat, ale nie łączyliśmy tego z dziwnymi postępami prywatyzacji przez zagranicznych inwestorów. Gwoli sprawiedliwości w wielkiej prywatyzacji uczestniczą też „strategiczni” inwestorzy krajowi. Krajowi z nazwy. Skąd te na początku transformacji golce miały pieniądze? Za co nabywają i teraz? Ano głównie za kredyty pochodzące z zachodnich wielkich banków. Są typowymi słupami. Zagraniczny bank finansuje ich, oni kupują polską firmę. Trochę potrzymają, a później odsprzedają temu, kogo wskaże im bank. Dostają za to swoje srebrniki. Czytamy o nich w listach najbogatszych. Ale to również lista najbardziej zadłużonych, dzięki łasce zagranicznych banków inwestycyjnych. Niestety to półprawda. Nawet nie półprawda. Jest jeszcze gorzej. Znowu pieniądz. W bilansie NBP znajdujemy informację o ilości wprowadzonych do obiegu monet i banknotów. Na koniec listopada 2010 r. jest ich 101 mld zł. Tymczasem w tej samej chwili banki komercyjne posiadały 767 mld zł depozytów w tym 336 mld zł depozytów bieżących głównie ludności i przedsiębiorców. Jakim cudem NBP wprowadził do obiegu tylko cząstkę pieniędzy, które figurują jako depozyty w bankach? To prawdziwy cud bankowości. Banki komercyjne same emitują pieniądze poprzez zapisy na prowadzonych przez siebie kontach. Emisji dokonują poprzez udzielenie kredytu. Przyznając kredyt zapisują go i jako dług kredytobiorcy (do spłaty) i jako zobowiązanie wobec kredytobiorcy (jako środki na bieżącym rachunku depozytowym do dyspozycji kredytobiorcy). Skala emisji pieniądza przez banki komercyjne jest wielokrotnie większa niż emisji banku centralnego. Podaż pieniądza na koniec listopada 2010 r. wyniosła 763 mld zł. Gotówka w obiegu stanowiła tylko 13,2 % podaży pieniądza. Bank centralny nie ma monopolu emisyjnego pieniądza. Głównym emitentem pieniądza w gospodarce są banki komercyjne. To one decydują komu, ile i na co udzielą kredytów i tym samym ile pojawi się w gospodarce pieniądza. To olbrzymia władza. Władza w wymiarze indywidualnym. Przedsiębiorstwo działa, finansując się w części kredytem. Pewnego dnia bank mówi nie damy nowego kredytu. Przedsiębiorstwo traci płynność, traci wartość. Postawiony pod ścianą właściciel zmuszony jest sprzedać za niską cenę, temu kto ma dostęp do kredytu i zadziwiającą wiedzę o trudnej sytuacji finansowej, którą teoretycznie może mieć tylko bank. Władza w wymiarze systemowym. Koledzy bankierzy, ogłaszamy prosperity, udzielamy kredytów na nieruchomości. Niech pracownicy banków wypruwają z siebie żyły i flaki i wciskają kredyty hipoteczne komu się da. Ceny nieruchomości rosną. Kredyty rosną. Aż pewnego dnia. Koledzy bankierzy strzyżemy owieczki, koniec z nowymi kredytami, stopy procentowe w górę, ceny nieruchomości w dół. Coraz więcej kredytobiorców nie spłaca. Banki egzekwują, Zaufani, którym banki udostępniły kredyty kupują za niską cenę, stary właściciel do końca życia zostaje z górą długu. Ci kredytobiorcy, którzy bardzo mocną zacisną pasa może uratują dom, mieszkanie, a ich krwawica utuczy bankierów. Im bardziej skoordynowana akcja właścicieli banków, tym obfitsze żniwa. Dlatego strzyżenie owieczek nie ogranicza się do jednego sektora, większe zyski dla bankierów rodzi wywołanie sztucznego boomu, a następnie depresji w całej gospodarce. Wszystko wystrzeliwuje do góry, a następnie leci na pysk, nie ma gdzie się schronić, a ratunek, pieniądz, ma bankier. Dziel i rządź. System emisyjny z dominacją prywatnych banków to właściwie kalka feudalizmu. Nadanie ziemi zastąpiło przyznanie kredytu. Czynsz lub pańszczyznę zastąpiły odsetki i prowizje. Ale istota władzy pozostała ta sama. Dystrybucja własności po uważaniu z daniną dla władcy. Kim są bankierzy w Polsce? W ciągu dwudziestu lat większość akcji państwowych banków została sprzedana bankierom za granicą, którzy są wyjątkowo wstrzemięźliwi w podstawowej informacji, kto ich kontroluje. Czy są to konkurencyjne przedsiębiorstwa finansowe, czy też oligopol lub monopol. Bankierzy są do tego stopnia wstrzemięźliwi, że tylko przy okazji dochodzeń Kongresu USA wyciekają informacje o prywatnych właścicielach największego banku centralnego świata amerykańskiej Rezerwy Federalnej. W Europie pytań o kontrolę nad bankami komercyjnymi nawet nikt nie śmie zadawać. Zadziwiająca asymetria informacji. Bankierzy jako kredytodawcy chcą wiedzieć o nas wszystko, a o sobie skąpią wiadomości. Czy dlatego, że nitki bankowości w Europie i Stanach Zjednoczonych pociągają osoby z tej samej rodziny, która robiła to w XIX i na początku XX w.? Dzięki prywatyzacji banków w Polsce bankierzy zagraniczni uzyskali w Polsce władzę nad gospodarką. Bez żadnych wyborów. Bez żadnej polityki. Niewidoczną. Ale oczywistą i rzeczywistą. Przejęli kontrolę nad narodowym pieniądzem. Z brakiem polityki to przesada. Bankierzy sponsorują teatrzyk cieni. Kukiełki, które gonią się i pokrzykują na scenie politycznej. Kukiełki z prasy, radia, telewizji. Kukiełki z firm badających opinie społeczne. Kukiełki z instytutów naukowych. Wyborcy mają dostrzegać barwne i dynamiczne spoty wyborcze, wielkoformatowe kolorowe plakaty, morza ulotek, fascynującą rywalizację „poważnych” kandydatów, fachowe opinie „ekspertów”. Komu tam chce się obliczyć koszt tych gadżetów w stosunku do oficjalnych wydatków partii politycznych na kampanie wyborcze. Blichtr, puder, barokowa wystawność. Program. Jaki program? Hasła, życzenia, gruszki na wierzbie i kiełbasa wyborcza zgodnie z wynikami sondaży. I karuzela kręci się. Koniec. Wszystko stracone. Pielęgnowanie takich postaw, to również element teatrzyku. Źródło potęgi i władzy bankierów to jednocześnie ich pięta achillesowa. Wystarczy użyć ich narzędzi w przeciwnym kierunku. Przeznaczanie renty emisyjnej banku centralnego nie na nabywanie aktywów zagranicznych, a na wypłatę dywidendy z własności NBP przez każdego Polaka, ucina prezentowanie przez Polaków na tacy polskich przedsiębiorstw. Pełne rezerwy od depozytów bieżących eliminują emisję pieniądza przez banki komercyjne, które stają się pośrednikami pomiędzy posiadaczami depozytów terminowych, a kredytobiorcami. Funkcję emitenta w całości odzyskuje bank centralny z korzyścią, również finansową, dla każdego Polaka. Okazuje się, że tak łatwo jak właściciele zagranicznych banków komercyjnych uzyskali dominującą władzę w Polsce, mogą tę władzę stracić. Proces likwidacji tej władzy rodzi szansę na natychmiastową spłatę zagranicznego długu publicznego (finansowaną z części aktywów rezerwowych). Umożliwia spłatę istotnej części długu krajowego. Obniża ponoszone przez budżet państwa koszty obsługi długu. Otwiera drogę do powstania polskiego banku depozytowo-kredytowego o największych w systemie bankowym kapitałach własnych oraz z bezkonkurencyjną ofertą depozytowo-kredytową. Pojawia się również możliwość nabycia nie radzących sobie w nieuprzywilejowanych warunkach banków przez Polaków po cenie adekwatnej do trudności, z którymi stające się zwykłymi firmami pośrednictwa finansowego banki mogą borykać się. Walka o Polskę to walka o polski system bankowy, polski bank centralny i polski pieniądz. Tomasz Urbaś
Transakcja stulecia i rosyjska ruletka Alians BP i Rosnieftu doprowadzi do zwiększenia zależności zachodnich gospodarek od rosyjskich źródeł energii. Podpisanie w ubiegłą sobotę umowy o wymianie akcji między „Rosnieftem” i brytyjskim BP było na początku tygodnia najważniejszą wiadomością w europejskich mediach. Zdania komentatorów, polityków i ekonomistów są podzielone: jedni nazywali tę umowę “grą w rosyjską ruletkę”, drudzy – “pierwszą transakcją godną XXI wieku”. W komentarzach analityków finansowych i akcjonariuszy więcej jest zachwytu nad skalą transakcji, którą udało się BP sfinalizować, niż zaniepokojenia ryzykiem politycznym. Po pierwsze, jak sądzą, partnerstwo w formie wymiany akcji nie pozwoli stronie rosyjskiej działać samowolnie. Po drugie, wpuszczenie zachodniej spółki na rosyjską Arktykę nie ma precedensu, otwiera niebywałe możliwości, co samo w sobie kompensuje wszystkie minusy. Finansowa sytuacja i reputacja BP poważnie ucierpiały w rezultacie ubiegłorocznej katastrofy w Zatoce Meksykańskiej i sankcji ze strony rządu USA. A umowa z „Rosnieftem” otwiera przed spółką perspektywę dostępu do upragnionych rejonów arktycznych, które do tej pory były niepodzielną ojcowizną rosyjskich nafciarzy. Nowe partnerstwo zostało pobłogosławione przez rządy obu krajów. Choć BP już dawno utraciło narodowość i należy do największych światowych koncernów, tradycyjnie jest jednak uważane za spółkę brytyjską. Londyn i Moskwa pokazały, że nie mieszają dyplomatycznej wojny z biznesem, podkreśla Reuters, przypominając o otruciu Aleksandra Litwinienki, szeregu skandali szpiegowskich i innych niepowodzeniach w brytyjsko-rosyjskich stosunkach. Koalicyjny rząd konserwatystów i liberalnych demokratów, próbując wyciągnąć Wielką Brytanię z recesji, postawił na zwiększenie handlu z kluczowymi rozwijającymi się rynkami, w szczególności z krajami BRIC (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny). Premier David Cameron w zeszłym roku stał na czele delegacji biznesmenów, które odwiedziły Indie i Chiny, a w tym roku wybiera się z taką wizytą do Rosji. „Rosja zajmuje najważniejsze miejsce na światowym rynku energii, bo dzisiaj przypada na nią jedna piąta światowego dobowego wydobycia gazu i około 13% wydobycia ropy naftowej. Zatem ta inicjatywa to dobra wiadomość dla Europy, dla bezpieczeństwa energetycznego Wielkiej Brytanii i całego świata”, – oświadczył minister energetyki Wielkiej Brytanii Chris Huhne. „Widzimy swego rodzaju wykalibrowanie stosunków przy pozostawieniu bez rozwiązania niektórych zasadniczych problemów – uważa Richard Whitman, profesor Uniwersytetu Bath, cytowany przez agencję Reuters. – W sprawie sporu o Litwinienkę Moskwa i Londyn zawarły „zgodę o niezgodzie”, pozostawiając ten problem na boku od innych ważnych sfer stosunków, takich jak biznes”. Ta umowa daje BP dostęp do jednych z ostatnich na świecie nietkniętych złóż ropy naftowej i otwiera przed spółką nowe horyzonty w czasie gdy jej zdolność do dalszego rozszerzania wydobycia w amerykańskich wodach stoi pod znakiem zapytania, zaznacza „Daily Telegraph”. Oprócz zwiększenia udziału w „Rosniefcie” do ponad 10%, BP będzie towarzyszyć rosyjskiemu partnerowi w poszukiwaniu i wydobyciu złóż w południowej części Morza Karskiego, co „skalą i perspektywicznością odpowiada w przybliżeniu brytyjskim pokładom w Morzu Północnym”. Według prognoz Credit Suisse, umowa może w połowie zrekompensować aktywa, które BP sprzedało w rezultacie katastrofy w Zatoce Meksykańskiej. Ale im bardziej perspektywiczne są prognozy, tym więcej pojawia się nutek wątpliwości. Technologia prowadzenia odwiertów w ekstremalnych warunkach pogodowych nie została jeszcze opracowana. Potrzebne są inwestycje w infrastrukturę – szczególnie w porty i rurociągi. Arktyczny szelf Rosji jest słabo zbadany i nie jest jeszcze gotowy do eksploatacji, odznacza się surowym klimatem. Jak sądzą eksperci JP Morgan, potrzeba od 10 do 15 lat zanim można tam będzie wydobywać ropę naftową. Inwestorów niepokoi także reputacja Rosji jako historycznie niestabilnego państwa. „Tylko nieliczni liderzy rynku światowego pozwoliliby rosyjskiej spółce państwowej nabyć znaczną część swoich akcji, jak to uczyniło BP. Dla Kremla to bardzo ważny symboliczny krok”, – powiedział inwestor bankowy, prosząc o zachowanie anonimowości. Europejscy obserwatorzy, jakkolwiek by nie oceniali finansowo-ekonomicznej stronę umowy, zauważają, że jest ona związana z ogromnymi wyzwaniami i ryzykiem. „France Press” przypomina, że spółka „Rosnieft”, która planuje razem z brytyjskim koncernem BP wydobywać złoża w Arktyce, stała się numerem jeden w Rosji dzięki nabyciu kluczowych aktywów swojego konkurenta – „Jukosu” i wsparciu państwa. W 2004 roku – pisze dalej francuska agencja – „Rosnieft”, który analitycy uważają za narzędzie Kremla, nabył perłę „Jukosu” – „Jugansknieftiegaz” za śmiesznie niską cenę 9,35 miliarda dolarów. Reuters przypomina, że w 2008 roku prezes BP Robert Dudley na własnej skórze przekonał się o ryzyku, kiedy zmuszony był uciekać z Rosji po kłótni z rosyjskimi miliarderami – partnerami przedsiębiorstwa TNK-BP, którego dyrektorem generalnym był on w tym czasie. Przeszukania w biurze, pozbawienie wizy… W ubiegły piątek ten sam Dudley otrzymał błogosławieństwo na umowę z “Rosnieftem” od Putina i jego zastępcy – rosyjskiego „cara naftowego” Igora Sieczina. Co prawda w 2003 roku, kiedy BP i TNK tworzyli wspólne przedsiębiorstwo, Putin też dawał błogosławieństwo, które nie pomogło jednak Dudley’owi w 2008 roku. Na dodatek wizerunek Rosji za granicą ucierpiał po niedawnym wyroku na Michaiła Chodorkowskiego, właściciela „Jukosu”, którego byłe aktywa stanowią dzisiaj podstawę „Rosnieftu”. Komentatorzy uważają, że brytyjska spółka i sam Dudley po prostu nauczyli się pracować po rosyjsku. Żaden z zachodnich koncernów nie ma takiej wiedzy o rosyjskiej gospodarce jak BP i przede wszystkim sam Dudley. On z własnego doświadczenia wyciągnął lekcję o tym, jak należy pracować w Rosji. „Daily Telegraph” przytacza słowa ekonomisty Toma Bauera: „Każdy, kto wchodzi z biznesem do Rosji, zaczyna ryzykowną grę, która najczęściej kończy się łzami. Ale BP zabezpieczyło się wymianą akcji. Widzimy dwie strony, które są poranione w przeszłych bojach i dlatego o wiele bardziej dojrzałe niż były w latach 90-tych. W końcu stało się jasne, że trzeba współpracować z Kremlem. Dudley tak właśnie zrobił”. Umowa, która daje „Rosnieftowi” 5% akcji BP, utwierdza pozycję wiceprezesa Sieczina na szczycie światowej polityki energetycznej i jego wpływy jako głównego w drużynie Putina specjalisty od zawierania transakcji. Zwabiając BP perspektywą wspólego wydobywania gigantycznych złóż ropy naftowej i gazu, Sieczin daje „Rosnieftowi” szansę zapewnić sobie miejsce wśród globalnych tytanów, gdzie, według Kremla, powinny się znajdować jego wiodące państwowe spółki. Eksperci, pisze „Frankfurter Allgemeine”, wychodzą z założenia, że umowa ma czysto praktyczny charakter. „BP otrzymuje dostęp do zasobów, “Rosnieft” – dostęp do technologii”, – powiedział Phil Weiss, analityk Argus w Nowym Jorku. Jednocześnie komentatorzy niemieckiej gazety dostrzegają w londyńskim porozumieniu coś więcej niż po prostu transakcję ekonomiczną. To znak, symbol przemian w światowej gospodarce. Kiedy koncerny łączą aktywa a ich kierownicy wypowiadają górnolotne słowa. Ale wymiana akcji między BP i „Rosnieftem” rzeczywiście stała się symboliczna dla całej gałęzi przemysłu naftowego i dla całęgo świata. Fakt, że BP było zmuszone wziąć na jedną łódkę tak trudnego partnera jak państwo rosyjskie można wyjaśnić nie tylko wewnętrznym kryzysem koncernu. To jawny symbol tego jak bardzo zmienił się stosunek sił na rynku energetycznym. Ponad trzy czwarte znanych zapasów ropy naftowej znajdują się w rękach krajów OPEC. Rosja z kolei kontroluje prawie jedną trzecią światowych zapasów gazu. We wszystkich tych krajach decydującą rolę odgrywają państwowe energetyczne giganty, takie jak „Rosnieft”. Na ich tle prywatne zachodnie spółki naftowe, takie jak Exxon-Mobil, BP i Shell są tylko na pozór gigantami: one odgrywają rolę na rynku papierów wartościowych, ale na rynku energetycznym są karłami, w porównaniu ze strukturami podporządkowanymi państwom. Dlatego dla rozwiniętych przemysłowo krajów Zachodu jednym z najważniejszych wyzwań XXI wieku będzie zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego i zmniejszenie zależności od ropy naftowej i gazu. – wyciąga wniosek komentator gazety. „Financial Times Deutschland” w komentarzu zatytułowanym „Niebezpieczne pobratymstwo BP” pisze, że w sensie politycznym umowa z Rosjanami jest skrajnie ryzykowna. Niepodlegające prognozom ryzyko dla BP skrywa przede wszystkim polityka Rosji, która niechętnie dopuszcza czyjąkolwiek ingerencję w swój biznes surowcowy. Doświadczył tego nie tak dawno koncern Eon w stosunkach z „Gazpromem”. W aliansie BP i „Rosnieftu” sprawę komplikuje to, że Rosjanie kontrolują dostęp do złóż ropy. Istnieje ogromne niebezpieczeństwo, że BP przekaże tylko know-how, a potem zmuszone będzie wyjść z aliansu. Z prawnego punktu widzenia brytyjska spółka byłaby w takiej sytuacji bezsilna. Albowiem za „Rosnieftem” stoi Kreml, a on jest gotów w razie konieczności zmieniać reguły odpowiednio do swoich potrzeb. Udowodnił to Władimir Putin w sprawie Michaiła Chodorkowskiego: miliarder został wywłaszczony, „Jukos” zrujnowany, jego majątek przekazany „Rosnieftowi” – temu samemu, z którym BP wymienia się teraz akcjami. Aleksandr Miniejew
Security Fool! – Romuald Szeremietiew Ministerstwo Obrony Narodowej jest ważnym i bardzo trudnym do kierowania resortem. Odpowiada za stan sił zbrojnych, które mają zapewnić Polsce bezpieczeństwo. Tymczasem uzbrojenie jest drogie, wyszkolenie i utrzymanie wojska, jego zaopatrzenie także wymagają znacznych nakładów. Pieniędzy zbyt wiele na to nie ma. W tym stanie rzeczy rząd musi wiedzieć co robić i w jaki sposób z maksymalną precyzją osiągać zakładane cele. Podejmując decyzje o organizacji sił zbrojnych i uzbrojeniu nie wolno popełniać błędów. Obsada stanowiska ministra obrony jest szczególnie ważna, bowiem od kompetencji i wiedzy ministra oraz jego zdolności organizacyjnych i przywódczych zależy obronność państwa. Komentatorzy podnoszą, że winą za występujące dziś braki należy obarczyć nie tylko aktualnego szefa MON, ale także jego poprzedników. W pierwszym niekomunistycznym rządzie Tadeusza Mazowieckiego ministrem został komunistyczny generał Florian Siwicki, absolwent Akademii Sztabu Generalnego im. marszała Woroszyłowa. Siwicki w 1968 r. jako dowódca 2 Armii LWP uczestniczył w interwencji w Czechosłowacji, największej akcji zbrojnej w Europie od zakończenia II wojny światowej. Na stanowisko szefa MON trafił w 1985 r. i zajmował je nieprzerwanie do lipca 1990 r. Uczestniczył w przygotowaniu i wprowadzeniu stanu wojennego. W marcu 2006 r. prokuratura IPN postawiła go w stan oskarżenia za popełnienie zbrodni komunistycznej.
Drugim w kolejności ministrem został wiceadmirał Piotr Kołodziejczyk, poseł na sejm z ramienia PZPR, wyszkolony w ZSRR; Wyższa Szkoła Marynarki Wojennej (Baku), Akademia Marynarki Wojennej (Leningrad), Akademia Sztabu Generalnego im. Woroszyłowa (Moskwa). Kołodziejczyk był ministrem w rządach Mazowieckiego i Bieleckiego i drugi raz w gabinecie Pawlaka. Został zdymisjonowany po konflikcie z prezydentem Wałęsą (tzw. obiad drawski). Pierwszym cywilem na stanowisku ministra obrony został Jan Parys, doktor socjologii. Opowiadał się za wejściem Polski do NATO i jak najszybszym opuszczeniem terytorium Polski przez jednostki armii rosyjskiej. Popadł w konflikt z prezydentem Wałęsą dążącym do utrzymania osobistej kontroli nad siłami zbrojnymi. W maju 1992 r. zastał odwołany ze stanowiska przez premiera Jana Olszewskiego. Na polecenie Olszewskiego objąłem kierownictwo MON. Po obaleniu rządu premiera Olszewskiego 4 czerwca premier Pawlak usunął mnie z MON, a powołany Janusz Onyszkiewicz wydał rozkaz zakazujący wpuszczania mnie do jednostek wojskowych. Doktor matematyki Onyszkiewicz dwukrotnie zajmował fotel ministra obrony (w latach 1992–1993 i 1997–2000). Twierdził, że jest świetnym kandydatem na „cywilnego” ministra obrony bowiem nie ma żadnych związków z wojskiem. Zasłynął powiedzeniem, że nie jest ministrem obrony polskiego przemysłu obronnego. Doradza ministrowi Klichowi (od grudnia 2010). Został powołany przez prezydenta Komorowskiego do opracowania Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego. W końcu 1994 r. obowiązki ministra obrony pełnił współpracownik Wałęsy Jerzy Milewski. Doktor fizyki. Znajdował się na tzw. liście Macierewicza:
63. JERZY JAN MILEWSKI (sekretarz stanu w BBN) TW “Franciszek” Figuruje w księdze inwentarzowej wydz. III BEiA, w kartotece ogólno-informacyjnej wydz. II BEiA UOP i kartotece ZSKO. Zarejestrowany przez wydz. III KW MO Gdańsk pod nr I-179. Nr archiwalny 21713/I, data archiwizacji 6.01.89. Miejsce złożenia akt BEiA W-wa. Akta archiwalne zachowane. Kolejnym ministrem był Zbigniew Okoński, absolwent Akademii Rolniczej z zawodu inżynier rybołówstwa morskiego i były pracownik handlu zagranicznego. Po objęciu urzędu prezydenta przez Aleksandra Kwaśniewskiego Okoński podał się do dymisji. Następnie do MON trafił Stanisław Dobrzański, magister historii, ukończył UMCS i pracował jako bibliotekarz. W listopadzie 2007 r. tygodnik „Wprost” informował, że Dobrzański został zarejestrowany przez SB jako kontakt operacyjny „Równy”. Tygodnik informował: „Ze Służbą Bezpieczeństwa kontaktował się [Dobrzański] z własnej inicjatywy. Donosił na swoich przełożonych, podwładnych i kolegów z ówczesnego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. W zamian przyjmował od SB drogie alkohole.” (tam cały artykuł). W czerwcu 2000 r. rozpadła się koalicja rządowa AWS z Unią Wolności i szefem MON został Bronisław Komorowski, magister historii. Onyszkiewicz szczycił się, że jest mężem wnuczki marszałka Piłsudskiego. Komorowski ożenił się z córką pułkownika UB. Jako minister ogłosił, że wykrył korupcję w MON i usunął mnie ze stanowiska . W następstwie byłem oczerniany w mediach, inwigilowany, przesłuchiwany i sądzony. Po dziewięciu latach zostałem uniewinniony prawomocnymi wyrokami z wszystkich zarzutów. Komorowski, gdy był posłem wspierał mój projekt utworzenia OT i był przeciwnikiem armii zawodowej, po objęciu stanowiska w MON zmienił zdanie na przeciwne. Po przegranej AWS w 2001 r. powstał rząd Leszka Millera. Ministrem obrony został Jerzy Szmajdziński, magister ekonomii. Od 1986 w Komitecie Centralnym PZPR, przewodniczący Zarządu Głównego ZSMP; w 1989–1990 kierownik Wydziału Organizacyjnego KC PZPR. Jako etatowy działacz partyjnych przybudówek młodzieżowych został zwolniony w wszelkich obowiązków wojskowych. Zginął na pokładzie Tu-154 pod Smoleńskiem. W 2005 r. ministrem obrony w rządzie PiS został Radosław Sikorski. Na uniwersytecie w Oksfordzie uzyskał licencjat nauk politycznych, a po kilku latach na jego wniosek uczelnia bez studiów wystawiła mu dyplom Master of Arts, który wg niego jest równoznaczny z polskim stopniem magistra. Sikorski pracował jako dziennikarz prasy brytyjskiej, od 1986 r. w Afganistanie walczącym z Rosjanami. Na pocz. 2007 r. podał się do dymisji w następstwie konfliktu z szefem kontrwywiadu wojskowego Macierewiczem. Później wstąpił do PO i stał się jednym z najostrzejszych krytyków braci Kaczyńskich i PiS. Drugim ministrem obrony w rządzie PiS został Aleksander Szczygło, magister prawa. Blisko związany z Lechem Kaczyńskim towarzyszył mu w NSZZ „Solidarność”, poźniej był z Kaczyńskim w NIK, a następnie z prezydentem Kaczyńskim jako szef BBN. Zginął na pokładzie Tu-154 pod Smoleńskiem. W rządzie premiera Tuska stanowisko ministra obrony zajmuje Bogdan Klich, psychiatra. Był lekarzem w szpitalu neuropsychiatrycznym. Udzielał się w pacyfistycznej organizacji „Wolność i Pokój” skupiającej przeciwników służby wojskowej. W okresie jego rządów doszło do kilku katastrof samolotów w których zginęło ponad 120 osób, w tym wszyscy najwyżsi dowódcy sił zbrojnych RP i wyżsi dowódcy lotnictwa. Przed „smoleńską” debatą sejmową 19 stycznia plotkowano, że nie dotrwa na stanowisku do następnego dnia. Pojawiły się też apele, aby sam honorowo odszedł. 20 stycznia w TOK FM minister oświadczył, że: „Pracę trzeba wykonać do końca” i nie ma zamiaru podawania się do dymisji. Minister jednocześnie wysoko siebie ocenił, co w świetle jego dokonań nie dobrze rokuje na przyszłość.
Prawie wszyscy ministrowie uważali, że w siłach zbrojnych powinny dominować wojska operacyjne. Nie doceniali sił terytorialnych i defensywnego modelu armii. Z czasem zlikwidowano tworzone wojska OT, a na plan pierwszy wysunięto zdolności ekspedycyjne armii. Podobnie było w kwestii liczebności wojska. Ministrowie powtarzali, że dzięki zmniejszeniu liczby żołnierzy będą oszczędności, które przeznaczy się na dodatkowe zakupy nowego uzbrojenia. Obowiązywało fałszywe hasło: „armia mniejsza, ale nowocześniejsza”. W okresie rządów ministra Sikorskiego pojawił się postulat utworzenia wojska zawodowego. Pomysł został zrealizowany w karykaturalny sposób przez min. Klicha jako tzw. profesjonalizacja armii. W efekcie zaprzestano szkolenia rezerw (pobór do wojska został zawieszony), na jednego dowódcę przypada pół szeregowca, a zapowiadane Narodowe Siły Rezerwy zamiast planowanych 10 tys. liczą około 3 tys. ludzi. Ważną okolicznością w wykonywaniu każdego zadania jest czas na wykonanie. W przypadku MON o stanie obronności decydowali ministrowie, którzy najdłużej zajmowali stanowisko szefa resortu. Za datę powstania III RP można uznać 24 sierpnia 1989 r., gdy sejm powołał rząd Mazowieckiego. Do dziś minęło 245 miesięcy funkcjonowania obecnego państwa polskiego. W tym czasie poszczególni ministrowie pełnili swój urząd:
Minister | W MON | Miesięcy na stanowisku | Uwagi |
---|---|---|---|
Siwicki Florian | 12.11.85 – 06.07.90 | 56 | 46 w PRL 10 w III RP |
Janusz Onyszkiewicz | 05.06.92 – 26.10.93 31.10.97 – 16.06.00 |
49 | Pierwszy raz – 17 Drugi raz – 32 |
Bogdan Klich | 16.11.07 – ? | 38 | Jak dotąd |
Jerzy Szmajdziński Zginął 10.04.2010 |
19.01.01 – 31.10.05 | 35 | |
Piotr Kolodziejczyk | 06.07.90- 05.12.91 ============= 26.10.93-11.94 |
25 | Pierwszy raz – 18 Drugi raz – 7 |
Stanisław Dobrzański | 05.01.96 – 31.10.97 | 22 | PSL |
Bronisław Komorowski | 16.06.00 – 19.10.01 | 17 | |
Radosław Sikorski | 31.10.05 – 07.02.07 | 15 | |
Zbigniew Okoński | 01.03.95 – 22.12.05 | 10 | |
Aleksander Szczygło Zginął 10.04.2010 |
07.02.07 – 16.11.07 | 9 | Z przerwą od 07 do 11.09. 07 |
Jan Parys | 23.12.91 – 23.05.92 | 5 | |
Jerzy Milewski p.o. ministra |
11.94 – 01.03.95 | 4 | |
Romuald Szeremietiew p.o. ministra |
23.05.92 – 05.06.92 | 1/2 | 14 dni |
(łącznie około 240 miesięcy bowiem występowały przerwy przy powoływaniu niektórych ministrów).
Decydujący wpływ na stan sił zbrojnych RP i początkowe zmiany miał bez wątpienia Florian Siwicki – był na urzędzie 56 miesięcy. Ogółem rządzili wojskiem „różowi” (UD, UW, PO) – 133 miesiące (55, 4% minionych lat) i spadkobiercy PRL – „czerwoni” ministrowie urzędowali przez 92 miesiące (ponad 38% ). Prawica antykomunistyczna miała kierownictwo MON przez około 15 miesięcy (6,2%). A więc czerwoni i różowi, często w bliskiej współpracy, kierowali sprawami polskiej obronności przez 225 miesięcy! Jeśli pytamy, kto odpowiada za obecny stan sił zbrojnych to mamy taką właśnie odpowiedź. PS. Bill Clinton w czasie swojej kampanii wyborczej używał hasła: gospodarka głupcze! Ktoś powiedział, że w przypadku Polski ważniejsze jest bezpieczeństwo. Rzeczywiście w ciągu minionych stuleci było to dobro, którego Polakom najbardziej brakowało. A więc trzeba ciągle powtarzać: bezpieczeństwo głupcze!
Romuald Szeremietiew
Jak i skąd wracali 10 kwietnia? Czy Bronisław Komorowski przejmował władzę w samochodzie na trasie Buda Ruska – Warszawa? W jaki sposób wracał 10 kwietnia do Warszawy Donald Tusk i gdzie wówczas był Bronisław Komorowski? Tego dnia media, powołując się na Centrum Informacyjne Rządu i Kancelarię Sejmu, donosiły zupełnie coś innego, niż później osobiście relacjonowali Donald Tusk i Bronisław Komorowski. Blogowicze Tuskwatch.pl dostrzegli ciekawe zjawisko: mianowicie dwie rozbieżności z medialnymi doniesieniami i osobistymi relacjami premiera Donalda Tuska oraz ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego na temat tego, jak 10 kwietnia ub. r. wyglądał ich powrót do Warszawy. Żadnego z nich nie było w tym dniu w stolicy. W dniu katastrofy już około godz. 9.50 internetowe serwisy informacyjne, m.in. “Gazety Wyborczej” i “Newsweeka” donosiły, że premier Donald Tusk “leci z Gdańska do Warszawy”. Powoływały się przy tym na wiadomości przekazywane przez Centrum Informacyjne Rządu. Szef rządu, według nich, miał przerwać odpoczynek i odlecieć samolotem lub rządowym helikopterem do Warszawy. To bardzo interesujące, bo podczas ostatniego posiedzenia Sejmu, na którym premier przedstawił informację rządu w sprawie śledztwa smoleńskiego i reakcji na raport rosyjskiego MAK, okazało się, że Donald Tusk nie leciał… ale jechał samochodem. Poinformował o tym, odpowiadając na pytanie Elżbiety Jakubiak, która zapytała, dlaczego tak długo trwał wtedy jego powrót do Warszawy. “Pani poseł oczekiwała, że instytucje państwowe zaczną w dniu katastrofy działać możliwie szybko. Nie wiem, jakiego typu tempa pani oczekuje od BOR, jeśli chodzi o przewóz samochodem na trasie Gdańsk – Warszawa” – tłumaczył premier. – Posiedzenie Rady Ministrów rozpoczęło się w Warszawie o godz. 13.40, tzn. w momencie, kiedy wszyscy ministrowie dotarli na miejsce. W przeciwieństwie do niektórych polityków ja wtedy, kiedy jadę samochodem rządowym, nie zastępuję kierowcy BOR i nie dyktuję mu warunków, jak szybko ma jechać, ale wydaje się, że dwie i pół godziny jazdy z Gdańska do Warszawy daje wyobrażenie, jak bardzo służby starały się możliwie szybko dowieźć premiera do Warszawy – odpowiadał Tusk. Z podobną, a może nawet jeszcze ciekawszą historią mamy do czynienia w przypadku powrotu do stolicy ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. W wielkim pośpiechu, a jak mówił minister w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, Jacek Sasin, w atmosferze “zamachu stanu”, przejął on obowiązki głowy państwa, a jego ludzie kontrolę nad Kancelarią Prezydenta. Dziś jako prezydent twierdzi, że informacja o katastrofie smoleńskiej zastała go poza Warszawą, bo wypoczywał wówczas w słynnej już Budzie Ruskiej na Mazurach. By dojechać z niej do stolicy, trzeba pokonać samochodem (z pewnością w tej sytuacji na sygnale) co najmniej 300 kilometrów. Komorowski mówił o tym w rozmowie z “Le Monde” 14 kwietnia ubiegłego roku. Podróż powinna mu więc zająć około 3,5 godz., a może nawet 4 godz., jak w jednym z kwietniowych tekstów pisał Jacek Żakowski na łamach “Polityki”. Ciekawe jest jednak to, że również w tym przypadku internauci, tym razem portalu Tvn24.pl, podawali o godz. 10.25, że marszałek wraca z “Trójmiasta do Warszawy”. Być może jest to najzwyklejszy w świecie błąd. Jednak o tym, że Komorowski “jedzie z Trójmiasta”, a nie z Budy Ruskiej miała poinformować Kancelaria Sejmu. I w tym miejscu docieramy do sedna spawy. W tym samym czasie w Warszawie miało miejsce przejmowanie władzy i urzędów prezydenckich – Kancelarii oraz Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Jesienią, podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu zajmującego się katastrofą smoleńską, minister z Kancelarii Prezydenta Andrzej Duda mówił, że pierwszy telefon od Lecha Czapli otrzymał ok. godz. 11.00. Miał go on wówczas poinformować o tym, że Komorowski “zaraz wygłosi oświadczenie o tym, że przejmuje wykonywanie tymczasowo obowiązków prezydenta”. Powoływał się tym samym na konstytucyjny zapis mówiący o śmierci prezydenta. Dokładnie w tym samym czasie Komorowski jechał samochodem z Mazur, a jeszcze przez 5-6 godzin nie było informacji o ostatecznej identyfikacji ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego. “Zapytałem: czy ktoś z państwa (…) widział ciało pana prezydenta. Odpowiedź była: nie” – relacjonował Duda, który ostrzegał wówczas Czaplę, że jeśli Komorowski w takich okolicznościach wygłosi oświadczenie o przejęciu obowiązków prezydenta, złamie Konstytucję. Dziś warto zapytać, co miał na myśli Czapla, mówiąc “zaraz wygłosi przemówienie”, które zostało wygłoszone za ponad 2 godziny? W sytuacji, gdy nie było oficjalnej informacji o śmierci prezydenta Kaczyńskiego… Jak relacjonował Duda, po południu, ok. godziny 14.00, Czapla przekazał mu telefonicznie informację, że od prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa “przyszedł telegram” z informacją o śmierci prezydenta, co Komorowski miał potwierdzić w osobistej rozmowie z Miedwiediewem. Co ciekawe, jak wtedy informował m.in. portal “Gazety Wyborczej” Gazeta.pl, o godz. 12.03 rzecznik rządu Paweł Graś mówił mediom, że “prezydent automatycznie przejął obowiązki głowy państwa”. Gdzie w związku z tym tego dnia byli premier i marszałek Sejmu, skoro medialne doniesienia oparte na informacjach CIR i Kancelarii Sejmu są zupełnie inne od tego, co mówili później? A może urzędnicy mieli rację i powiedzieli prawdę, co sugerowałoby, że wspólnie wracali tego dnia samolotem lub śmigłowcem z Wybrzeża do stolicy? Maciej Walaszczyk
Zagadka 10.IV.2010 Nie, nie chodzi tutaj o przyczyny katastrofy smoleńskiej, w każdym razie nie bezpośrednio. Chodzi o to gdzie byli i jak wracali do Warszawy Premier Tusk i Marszałek Komorowski po otrzymaniu informacji o katastrofie.
PYTANIE 1: JAKIM ŚRODKIEM TRANSPORTU WRACAŁ DO WARSZAWY PREMIER TUSK?
Donald Tusk w Sejmie w dniu 19.01.2011: “Nie wiem, jakiego typu tempa pani oczekuje od BOR, jeśli chodzi o przewóz samochodem na trasie Gdańsk – Warszawa. Posiedzenie Rady Ministrów rozpoczęło się w Warszawie o godz. 13.40, tzn. w momencie, kiedy wszyscy ministrowie dotarli na miejsce. W przeciwieństwie do niektórych polityków ja wtedy, kiedy jadę samochodem rządowym, nie zastępuję kierowcy BOR i nie dyktuję mu warunków, jak szybko ma jechać, ale wydaje się, że… (Gwar na sali) (Głos z sali: Bardzo śmieszne.) …dwie i pół godziny jazdy z Gdańska do Warszawy daje wyobrażenie, jak bardzo służby starały się możliwie szybko dowieźć premiera do Warszawy.”
Kalendarium wydarzeń na gazeta.pl:
“godz. 9.50 Premier Donald Tusk leci z Gdańska do Warszawy - poinformowało Centrum Informacyjne Rządu.”
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7752573,Prezydent_Lech_Kaczynski_nie_zyje__Katastrofa_samolotu.html?as=10&startsz=x
Kalendarium wydarzeń Newsweek’a:
“godz. 9.49 - Premier Donald Tusk przerwał odpoczynek i leci z Gdańska do Warszawy”
http://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:UETEsHqUDaMJ:www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/polska/katastrofa-prezydenckiego-samolotu–kalendarium-zdarzen,56515,1+10+kwietnia+tusk+%22do+warszawy%22+nadzwyczajne&cd=2&hl=pl&ct=clnk&gl=pl
Kalendarium na portalu mmtrojmiasto.pl:
“Godz. 10.09 Premier rządowym śmigłowcem wraca z Trójmiasta do Warszawy”
http://www.mmtrojmiasto.pl/blog/entry/5239/Katastrofa+w+Smole%C5%84sku+minuta+po+minucie.html
PYTANIE 2: SKĄD WRACAŁ DO WARSZAWY MARSZAŁEK KOMOROWSKI?
Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski wraca z Trójmiasta do Warszawy - poinformowała kancelaria marszałka.
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7752599,Marszalek_Sejmu_jedzie_do_Warszawy__Bedzie_pelnil.html
Kalendarium wydarzeń na tvn24.pl:
“Godz. 10:25 - Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski wraca Trójmiasta do Warszawy - informuje kancelaria marszałka” http://www.tvn24.pl/12690,1651579,0,1,katastrofa-minuta-po-minucie,wiadomosc.html
Portal blogmedia.pl: Bloger stan34 cytuje wywiad Komorowskiego w “Le Monde”, gdzie ten opowiada, że “w chwili otrzymania wiadomości od Sikorskiego, przebywał…. wraz z synem na urlopie na Mazurach. Poprosił syna o wyprasowanie koszuli, ubrał ciemny garnitur i udał się samochodem do Warszawy”.
http://blogmedia24.pl/node/43386
Autor linkuje również do wywiadu Komorowskiego z J. Żakowskim, w którym dziennikarz pisze: “Kiedy prezydencki samolot rozbił się pod Smoleńskiem, marszałek był w swoim letnim domu w Budach Ruskich na Pojezierzu Suwalskim. Dobre cztery godziny jazdy od Warszawy”.
http://archiwum.polityka.pl/art/czy-marszalek-daje-rade,427786.html
Tymczasem już o godz. 12:03 wg rzecznika rządu P. Grasia: “Marszałek Bronisław Komorowski już automatycznie przejął obowiązki prezydenta”.
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7752573,Prezydent_Lech_Kaczynski_nie_zyje__Katastrofa_samolotu.html?as=8&startsz=x
Proszę odliczyć 4 godziny. A więc Komorowski nie mógł przejąć obowiązków głowy państwa osobiście - bo wg jego własnych słów - jechał wtedy do Warszawy samochodem z Mazur. Chyba że… FASCYNUJĄCE.
Odejście Tupolewem na drugi krąg to naprawdę nic trudnego – wywiad ze słowackim doświadczonym pilotem Z Viliamem Polniserem, dyrektorem operacyjnym Słowackiej Rządowej Służby Lotniczej (odpowiednikiem polskiego 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego), wieloletnim pilotem samolotów Tu-154, rozmawia Łukasz Sianożęcki W Piestanach Pańscy podwładni zaprezentowali możliwości samolotu Tu-154M w barwach narodowych Słowacji, pilotowanego przez załogę służb rządowych. Można było np. przyjrzeć się bardzo widowiskowemu przelotowi kilkanaście metrów nad płytą lotniska, co opisano jako manewr “przerwanego lądowania”. Czy mógłby Pan wyjaśnić, co to za manewr i jak trudno wykonuje się go, siedząc za sterami takiej maszyny? – W lotnictwie termin taki jak “przerwane lądowanie” nie istnieje. Najprawdopodobniej autorom filmu chodziło o tzw. procedurę nieudanego podejścia (missed approach procedure), czyli o taką procedurę, kiedy manewr podejścia samolotu do lądowania zostanie przerwany. Powodów tego przerwanego podejścia może być kilka. Najczęściej są to jednak: osiągnięcie wysokości decyzji przy jednoczesnym braku kontaktu wzrokowego z ziemią, może to być także brak stabilności na ścieżce podejścia (spowodowany wiatrem itp.), lub pojawienie się przeszkody na pasie startowym. O przerwaniu podejścia decyduje także wyraźna komenda z wieży kontrolnej. Albo tak jak obserwujemy na tym filmie, jest to po prostu trening załogi samolotu.
Ile trzeba trenować, by poprawnie wykonać taki manewr? – Ta procedura jest dość powszechnym manewrem. Trenowana jest przez wszystkie załogi zarówno na samolotach, jak i symulatorach, w tym przez naszych polskich kolegów. W mojej ocenie, nie reprezentuje ona żadnego wysokiego poziomu trudności.
Z jakiej wysokości taki manewr jest w stanie wykonać Tu-154M?
– Samolot Tu-154M, zgodnie z danymi producenta, jest certyfikowany do minimalnych warunków pogodowych w kategorii II ICAO. Co to oznacza? To, że wysokością decyzji dla tego modelu Tupolewa jest 100 stóp, czyli 30 metrów. Zgodnie z takimi danymi właśnie z takiej wysokości maszyna jest w stanie bezpiecznie przerwać procedurę lądowania i odejść na drugi krąg.
W którym momencie należy wyłączyć autopilota, aby bezpiecznie kontynuować procedurę odejścia?
– Odpowiedź na to pytanie zawiera się już w mojej wcześniejszej wypowiedzi. Zgodnie z danymi wysokość 100 stóp (30 m) nad progiem pasa startowego jest tą wysokością, na której podjęcie decyzji jest bezpieczne. To jest ten punkt, w którym decydujemy, czy wyłączamy autopilota i odchodzimy, czy lądujemy.
Rozumiem więc, że sugerowanie, iż Tu-154 nie jest w stanie odejść na drugi krąg z wysokości dużo większej niż 30 metrów, jest nieuprawnione. Na tym samym filmie widzimy przecież, że samolot ten dotyka nawet kołami pasa startowego, po czym nabiera wysokości. Jak się wykonuje manewr “touch & go” na Tupolewie? – Ten manewr jest jak najbardziej możliwy do wykonania na tej maszynie. Nie należy on do grupy jakichś wyjątkowo skomplikowanych procedur lotniczych. Wykonuje się go jednak bardzo rzadko i to prawie wyłącznie w celach szkoleniowych.
W Pana opinii, polscy piloci rządowego Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku, mieli czas na to, aby odejść na drugi krąg? – W związku z tym, że nie ma jeszcze żadnych oficjalnych, ostatecznych wyników polskiego śledztwa w sprawie przyczyn katastrofy w Smoleńsku, nie chciałbym tego komentować. Mogę jedynie powiedzieć, że zgodnie z dokumentacją każdego lotniska wysokość decyzji podczas podejścia jest ściśle uzależniona od jakości wyposażenia w sprzęt, jaki to lotnisko posiada. Ponadto pamiętamy też oczywiście, że dana załoga ma swoje warunki minimalne (minimalna wysokość podstawy chmur i minimalna widoczność). To, jak wiadomo, jest związane z doświadczeniem załogi i rodzajem maszyny, jaką pilotuje. Przed rozpoczęciem procedury lądowania piloci są zobowiązani do określenia wysokości decyzji w oparciu o swoje minima i panujące warunki pogodowe. Wysokość decyzji nie może więc być niższa niż najwyższy współczynnik spośród tych przeze mnie wymienionych. Jeśli na tej wysokości nie ma kontaktu wzrokowego z ziemią, co jest konieczne, aby przeprowadzić bezpieczne lądowanie, pierwszy pilot jest zobowiązany do przerwania procedury podchodzenia, czyli odejścia na drugi krąg. Wówczas następną czynnością, o której znów decyduje pierwszy pilot, jest albo kolejne podejście, albo odejście na lotnisko zapasowe.
Dokładnie tak się zachowywali polscy piloci, a jednak doszło do katastrofy. Rosjanie sugerują, że to presja ze strony pasażerów, a zwłaszcza ich obecność w kabinie pilotów, zadecydowała o lądowaniu poniżej minimów… – Woziłem naprawdę przeróżnych polityków. Od szeregowych po najwyższe władze. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że to naturalne, że zachodzili oni często do kabiny pilotów. Najczęściej tylko po to, żeby się przywitać, czasem żeby spytać o pogodę, ale nigdy ich obecność nie wpływała na jakość naszej pracy.
Dziękuję za rozmowę.
Villiam Polniser – 58 lat. Jest bardzo doświadczonym pilotem, za sterami różnych maszyn zasiada już od blisko 40 lat. Jak sam mówi, jego przygoda z lotnictwem zaczęła się jeszcze przed rokiem 1970. Jest absolwentem Akademii Wojskowej w Brnie. Po dziesięciu latach spędzonych za sterami myśliwców postanowił jednak przesiąść się na samoloty pasażerskie. I to tu właśnie osiągał największe sukcesy. Przebieg jego kariery zadecydował o tym, iż został zatrudniony jako dyrektor Jednostki Lotniczej Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Republiki Słowackiej. Dziś jest szefem całej rządowej służby lotniczej podlegającej Ministerstwu Obrony.
„GazWyb” płacze nad niedolą narodowych socjalistów – Jacek Bartyzel Zgodnie ze spiżowym prawem Józefa Stalina o zaostrzaniu się walki klasowej w miarę postępów w budowie socjalizmu, dziennikarskie rottweilery z Michnikolandu dopadają i próbują rozszarpać kolejną ofiarę z galerii wielkich postaci historycznych. Tym razem procedura defaszyzacji została wszczęta przeciwko kanclerzowi Austrii w okresie międzywojennym, Engelbertowi Dollfussowi (1892-1934), poniekąd zresztą cudzymi rękoma, bo z powołaniem się na „austriackich intelektualistów”, apelujących, by Austria „rozliczyła się” z czasów faszystowskiej dyktatury rzeczonego Dollfussa (Bartosz T. Wieliński, Austriacy wybielają swojego dyktatora). Nietrudno się domyślić, że owi intelektualiści to na pewno tamtejsi pobratymcy stadka tubylczych „autorytetów moralnych”, tuczących się na garnuszku Agory. Zresztą, nawet i z treści donosu wynika jasno, że do austriackiej powtórki z „zapateryzmu” najbardziej pali się ta frakcja lewaków, którzy pomalowali się na Zielono. Przypomnijmy wpierw pokrótce kim był Engelbert Dollfuss. Człowiek niewielkiego wzrostu, lecz wielkiego ducha, jeden z tych nielicznych, którzy egzemplifikują refleksję papieża Piusa XII (bez takich egzemplifikacji byłoby to niestety tylko „pobożne życzenie”) o polityce jako najwyższej po modlitwie postaci miłosierdzia. Polityk chrześcijański, ale nie żaden „chadek” jak paple pisarczyk z „GW” (austriacka Partia Chrześcijańsko-Społeczna opierała się wiernie o naukę społeczną Leona XIII i Piusa XI oraz o monarchistyczny korporacjonizm bar. Karla von Vogelsanga; „schadeczała” dopiero jej powojenna następczyni), lecz katolicki konserwatysta i w duchu także monarchista. Działając w skrajnie trudnych warunkach (rozszarpania Monarchii Austro-Węgierskiej w Wersalu i Trianon przez masońskie demokracje, które nienawidziły katolicką monarchię Habsburgów bardziej niż protestancką i militarystyczną monarchię Hohenzollernów; wygnania cesarza; osłabienia patriotyzmu austriackiego na rzecz już to międzynarodówek socjaldemokratycznej i komunistycznej, już to „wszechniemieckiego” nacjonalizmu, albo w odmianie liberalnej, albo nowszej – hitlerowskiej; wreszcie trudności ekonomicznych kadłubowej republiki), zdołał wyprowadzić państwo z kryzysu i nadać mu nową, uzdatnioną do normalnego życia, formę opartą o pięć zasad ustrojowych: chrześcijańskości, niemieckości, federalizmu, korporacjonizmu i władzy autorytarnej, które to pięć zasad proklamowała w imię Boga Wszechmogącego konstytucja oktrojowana w maju 1934 roku. „Po drodze” pokonał i stłumił dwie antypaństwowe rewolty: austriackich hitlerowców, dążących do Anschlussu (czerwiec 1933), oraz socjaldemokratów i komunistów, którzy wzniecili bunt w dzielnicy robotniczej Wiednia (luty 1934). Chrześcijańsko-korporacyjno-autorytarny ustrój Austrii Dollfussa urzędowa historiografia i politologia Ciemnych Wieków Demokracji nazywa austrofaszyzmem albo klerofaszyzmem. Językowa wynalazczość sług demoliberalizmu jest niemal nieograniczona, bo można jeszcze napotkać takie perełki, jak półfaszyzm albo faszyzm imitacyjny; dajmy sobie jednak spokój z cytowaniem tego bełkotu i wróćmy do rzeczywistości. Kanclerza, który wcześniej uszedł już jednemu zamachowi, 25 lipca 1934 roku dosięgły kule siedmiu hitlerowskich zamachowców z esesmanem Ottonem Planettą na czele. Jego dzieło przetrwało jednak, acz tylko cztery lata. Mogło przetrwać i dłużej – a wraz z nim pokój w Europie – gdyby mocarstwa zachodnie wystąpiły zdecydowanie po stronie Austrii i zgodziły się na plan jego następcy – kanclerza Kurta von Schuschnigga (1897-1977) – restaurowania cesarstwa pod berłem arcyksięcia Ottona von Habsburga. Pomijając nawet względy legitymistycznej sprawiedliwości, jedynie to rozwiązanie mogło odbudować tożsamość austriacką alternatywną wobec nacjonalizmu „wszechniemieckiego”, którego popularność wykorzystywali austriaccy zwolennicy Anschlussu do III Rzeszy. Niestety, dla „wielkich demokracji Zachodu” Hitler – jako polityk bądź co bądź republikański, nienawidzący nade wszystko monarchii i arystokracji, i generalnie postępowy – był „mniejszym złem” niż restauracja klerykalnej i reakcyjnej monarchii. Tę wielką zdradę opisał sam Schuschnigg w przejmujących pamiętnikach W zmaganiu z Hitlerem – o dziwo, wydanych po polsku jeszcze w PRL (jeszcze zabawniejsze dla mnie osobiście to fakt, że przeczytałem tę książkę wypożyczywszy ją z więziennej biblioteki podczas internowania). Taką to zatem postać chcą teraz zrzucać z pomnika „cyngle Michnika” do spółki z „austriackimi intelektualistami”. Lecz tym razem w retoryce defaszyzacji i pośmiertnego skazywania „dyktatorów z krwią na rękach” pojawił się nowy element, którego w żadnym razie nie powinniśmy przeoczyć. Pojawił się on nie dlatego, iżby nastąpiła jakaś zmiana taktyki: nie, pod tym względem nic się nie zmieniło, bo tubylcy ogłupiani tą propagandą od lat nadal mają wierzyć, że z komunizmem i innym złem walczyć wolno jedynie przez pisanie łzawych apeli o niełamanie „praw człowieka”, a jak już jest za późno, to można ofiarom wysłać na pomoc Panią Ochojską z jej „akcją humanitarną”. Ten nowy element pojawił się dlatego, że wymusiła go nieubłagana logika faktów oraz stratyfikacji „przyjaciół” i wrogów”. Jeśli bowiem Dollfuss był „odrażający i zły”, bo „prześladował” także (wielkoniemieckich) nacjonalistów i hitlerowców, to nie ma innego wyjścia, jak solidaryzować się również i z tymi jego „ofiarami” – jak by nie było to zdumiewające na łamach gazety, która z antyfaszyzmu uczyniła sobie najczęściej uprawianą rozrywkę łowiecką. Lecz to użalanie się nad „represjonowanymi” hitlerowcami zyskało jeszcze bardzo interesującą postać semantyczną, którą również powinniśmy dobrze zapamiętać. Czytamy bowiem: „Represje dotknęły socjaldemokratów, komunistów, nacjonalistów oraz zwolenników narodowego socjalizmu [podkr. moje – J.B.], którzy w myśl idei Hitlera chcieli przyłączyć Austrię do III Rzeszy”. Widzicie już Państwo tę osobliwość? „Narodowego socjalizmu”! Przecież zazwyczaj w „przekaziorach” tego pokroju unikają jak diabeł święconej wody rozwinięcia owego terminu: nagminnie używa się enigmatycznego skrótu nazizm albo po prostu faszyzm. Skąd zatem ta nagła precyzja i skrupulatność? To akurat nie tak trudno rozszyfrować. W dyskursie publicznym, zwłaszcza medialnym, słowa nazizm i faszyzm należą do kategorii pojęć – a nawet zajmują w niej prymarne miejsce – które już przed laty (w przenikliwej książce The Ethics of Rhetoric) Richard M. Weaver określił jako devil-terms, oderwane od swojego źródłowego znaczenia i służące jedynie do napiętnowania realnego bądź urojonego wroga. Napisać zatem w tym kontekście (także, a nawet przed wszystkim emocjonalnym): „represje dotknęły… nazistów” albo „represje dotknęły… faszystów” byłoby jakimś okropnym zgrzytem, zupełnie nie comme il faut; ktoś jeszcze mógłby sobie pomyśleć, że autor (i gazeta, w której publikuje) współczuje tym, którzy ex definitione są bestiami, można ich więc co najwyżej słusznie karać, ale nigdy „represjonować”. Za taką wpadkę „cyngiel” mógłby nawet utracić dobrze płatną posadę. On jednak dobrze o tym wie, więc wprowadza ów zwykle niestosowny termin narodowy socjalizm, bo socjalizm to mimo wszystko wciąż god-term, słowo, które automatycznie budzić ma odczucia pozytywne, a przynajmniej wieloznaczne. Dalsze zabiegi jeszcze wzmacniają tę aprobatę lub przynajmniej bezpieczną neutralizację. Proszę tylko zauważyć: nie ma tu ani jednego przymiotnika, ani jednego zwyczajowego epitetu, który by owych narodowych socjalistów stawiał w niekorzystnym świetle. Ludzie tak określeni to nie bojówkarze, mordercy, uzbrojeni opryszkowie, tylko „zwolennicy” tej ideologii – jak jakiejkolwiek innej. Ani słowa, broń Boże, o „antysemityzmie”, zwykle przecież najważniejszym. Hitler to nie ktoś, kto chciał dokonać i dokonał w końcu agresji i aneksji suwerennego państwa, tylko ktoś, kto „miał ideę” przyłączenia Austrii do III Rzeczy. Mało to ludzie, a zwłaszcza politycy, mają „idei”? Przecież nikt nie ma do nich o to pretensji. Summa sumarum wychodzi z tych zabiegów następujący obraz: Bogu ducha winni obywatele austriaccy o różnych poglądach: socjaldemokraci, komuniści, nacjonaliści i narodowi socjaliści, bez wyraźnego i usprawiedliwionego powodu padli ofiarą represji ze strony brutalnego „reżimu” (ten devil-term też oczywiście pada) za swoje przekonania – znaczy się „idee”, takie lub owakie. Czytałem niedawno tekst naukowy [sic!], w którym autor dokonał porównania gen. Franco z Hitlerem i wyszło mu, że w porównaniu z krwiożerczym Caudillo przywódca III Rzeszy to był całkiem sympatyczny facet i umiarkowany polityk, pragnący pojednania narodowego rodaków z różnych stron barykady. Coś podobnego mamy teraz w odniesieniu do Dollfussa, ale już na łamach „środka masowego rażenia”. Najwyraźniej zatem w ośrodkach decyzyjnych obozu postępu i tolerancji szykuje się istotne przesunięcie w kategoryzacji wrogów. To są chyba pierwsze zwiastuny nowej wykładni, w której nazizm i faszyzm stracą uprzywilejowane miejsce „arcywroga”, „zła absolutnego”, zdystansowane przez zło najohydniejsze: klerofaszyzm lub katofaszyzm. W rzeczywistości, kanclerz Dollfuss, tłumiąc zdecydowanie obie rebelie: brunatną i czerwoną, zrobił to, czego winniśmy wymagać od prawdziwego męża stanu: ocalił – jak Pawłowy katechon – wspólnotę przed atakami sług Antychrysta. Nie ma bowiem większej roztropności, jak zadawać Rewolucji paraliżujący cios jeszcze w jej stadium Kiereńszczyzny, a nie czekać biernie na jakiegoś Lenina czy Hitlera, aż wyleje się ona jak wulkaniczna lawa, niszcząc wszystko. Ten wielki (duchem, nie wzrostem, przypomnijmy) austriacki patriota zrobił to, czego niestety nie uczynił prezydent Niemiec, marszałek Paul von Hindenburg, któremu w 1932 roku – a więc „za pięć dwunasta” – Carl Schmitt sugerował skorzystanie z art. 48 konstytucji dotyczącego wprowadzenia stanu wyjątkowego, oraz zdelegalizowanie obu antypaństwowych partii rewolucyjnych: komunistycznej i hitlerowskiej. Zastanówmy się jednak co by się stało, gdyby sędziwy feldmarszałek skorzystał z tej rady? Niewątpliwie, obie partie tak silne, że stanowiły „państwa w państwie”, a przede wszystkim uzbrojone (komunistyczna mogła nadto liczyć na pomoc Stalina), stawiłyby zaciekły opór. Ceną za jego złamanie byłaby na pewno konieczność ukatrupienia tysięcy komunistów i hitlerowców (być może także socjaldemokratów, jeśliby zeszli z legalizmu i przyłączyli się do rebelii). Biorąc pod uwagę wszystkie dające się porównać parametry – liczba zabitych mogłaby być rzędu tej z hiszpańskiej wojny domowej. Nawet po stłumieniu oporu działałyby też zapewne trybunały specjalne, skazujące działaczy obu partii – i słusznie, bo zło musi być wypalone do zgorzeli, aby się nie powtórzyło. Zważmy teraz na szali te represalia z jednej strony – i wszystkie okropności reżimów: hitlerowskiego i komunistycznego oraz II wojny światowej, z drugiej strony: czyż zdrowo myślący człowiek może mieć jakiekolwiek wątpliwości co wybrać?
Lecz gdyby historia potoczyła się w ten właśnie sposób, to możemy również pokusić się o zrekonstruowanie narracji o tych wydarzeniach w organach postępu i tolerancji pod każdą szerokością i długością geograficzną. Lałyby się tam strumienie krokodylich łez nad brutalnym zdławieniem demokracji przez reakcyjną soldateskę w służbie wielkiego kapitału i pogrobowców monarchii. W takiej atmosferze, po dziesięcioleciach snucia tej opowieści, jakiś rząd Joschki Fischera czy innego zielono-czerwonego rozliczałby pośmiertnie dyktatorów z krwią szlachetnych rewolucjonistów na rękach i wydawał ustawy o „pamięci historycznej”, to znaczy o skazaniu na amnezję i wieczną hańbę wczorajszych zwycięzców a apoteozie wczorajszych pokonanych. Rozkopane groby komunistów i hitlerowców stałyby się sanktuariami, do których prowadzono by wycieczki szkolne. Tym drugim może jakiś historyk wypomniałby półgębkiem „nacjonalistyczne odchylenie”, ale darowano by je jako ofiarom reakcji i szczerym socjalistom. Szczątki parteigenosse Ernsta Thälmanna z KPD i parteigenosse Adolfa Hitlera z NSDAP doznawałyby zgodnej czci publicznej w Muzeum Bohaterów Rewolucji Socjalistycznej, spełniającego taką rolę „edukacyjną” jak dziś Muzeum Holocaustu. Stada młodocianych imbecyli na całym świecie nosiłyby t-shirty z podobizną Adolfa Hitlera, niczym drugiego (a chronologicznie pierwszego) „Che” Guevary, tak samo zatłuczonego przez najemników imperializmu gdzieś w Schwarzwaldzie czy gdziekolwiek indziej. A kluby gejowskie od San Francisco po Warszawę przybierałyby dumne imię parteigenosse Ernsta Röhma. Jacek Bartyzel
Koń jaki jest, każdy widzi Trudno nie przyznać racji marszałkowi Sejmu. Sposób wyjaśniania przyczyn katastrofy z 10 kwietnia uświadamia coraz szerszej rzeszy Polaków stan przedzawałowy państwa polskiego. Chciałoby się powiedzieć za ks. Benedyktem Chmielowskim (1700-1763), autorem pierwszej polskiej encyklopedii, który w haśle "koń" zawarł taki oto oczywisty, lapidarny i oddający istotę rzeczy opis: "koń jaki jest, każdy widzi". Jakie jest państwo polskie, każdy widzi, a w ostatnich dniach ze szczególną wyrazistością. Jesteśmy skazani na bylejakość państwa i to, że jest ono nieefektywne, niewydolne, niesterowalne i niereformowalne przy obecnym układzie. System prawny jest niejednoznaczny, wewnętrznie sprzeczny i dziurawy. Sądownictwo bardziej przypomina Trzeci Świat niż Europę. Żyjemy w kraju, w którym nadal są nieuporządkowane stosunki własności. Nie przeprowadzono reprywatyzacji. Infrastruktura jest w fatalnym stanie. Energetyka jest przestarzała i niedoinwestowana. Kolejnictwo — zdezelowane. Przeciążone i fatalne drogi codziennie zbierają obfite żniwo śmierci. Telefonia komórkowa jest najdroższa w Europie. Dostęp do Internetu — ograniczony i kosztowny. System bankowy — jeden z najgorszych w Europie, nieprzyjazny obywatelom i przedsiębiorcom. Gospodarka jest dławiona gąszczem bzdurnych przepisów, stanowiących mieszaninę dziedzictwa postkomunizmu z „prymitywnym nadwiślańskim liberalizmem”. Kolejne rządy doprowadziły do upadku wielu polskich przedsiębiorstw. Zniszczono dorobek pokoleń — gospodarkę morską. Brak jest strategii i koncepcji, w jaki sposób przeprowadzić modernizację kraju. Polska, pogrążona w zapaści demograficznej, wymiera, bo z roku na rok nas ubywa. Na emigrację wyjechało kilka milionów dynamicznych Polaków, którzy pomnażają bogactwo nowych “ojczyzn”. System emerytalny się sypie, system opieki zdrowotnej również dogorywa. System edukacyjny jest fatalny, pogrążony w chaosie permanentnej reformy. Polityka państwa wobec rodziny jest najgorsza w Unii Europejskiej. Armia jest niedoinwestowana i niezmodernizowana, mało liczna i ma najniższą gotowość bojową od czasu drugiej wojnie światowej. Standard usług publicznych jest jednym z najniższych w Europie. Żadna wielka afera nie została w pełni rozliczona. Urzędy publiczne opieszale załatwiają sprawy obywateli, a fundusze publiczne są marnotrawione. Rządzący nie rozumieją procesów współczesnego świata, są niezdolni do reprezentowania polskich interesów. Tymczasem jesteśmy krajem o ogromnym potencjale i możliwościach. Dogodnie położonym w centrum Europy na skrzyżowaniu szlaków Wschód-Zachód i Północ-Południe. Mamy wspaniałą historię, tradycję i kulturę. Polacy są kreatywni, potrafią pracować, ale co z tego skoro system polityczny jest tak skonstruowany, że promuje biernych, miernych, ale wiernych, a efektem tego bardzo niska jakość klasy politycznej. Polacy są już zmęczeni wyniszczającą i jałową wojną największych partii, co oddala nas od naprawy chorego państwa. Zatem od tego, czy do parlamentu zostaną dopuszczeni politycy potrafiący i rzeczywiście chcący ratować państwo oraz od roztropności i odpowiedzialności obywateli będzie zależało, w jakiej Polsce będziemy żyli. Jan Maria Jackowski
Dlaczego Polska... Słyszę narzekania na rząd, społeczeństwo, polską mentalność i historię i często czytam o wynikających stąd myślach czy postanowieniach: dłużej tu żyć nie mogę, muszę stąd wyjechać. Zresztą wyjeżdżają... Autorzy tych refleksji powołują się nieraz na Cypriana Kamila Norwida, którego trudno przewyższyć w krytyce polskiego społeczeństwa. Ale przecież on nigdy nie poszedł śladem myśli, która mu w pewnej chwili mignęła: odwrócić się od Polski, mieć tylko francuską publiczność. Za dużo go z Polską (choć zniewoloną) wiązało. Był niedługo później inny pisarz, za młodu i przez rodzinę tak "wmieszany" w Polskę, że trudno bardziej: to Teodor Józef Konrad Korzeniowski. Jako niedorostek był deportowany z rodzicami do Rosji, potem jego ojciec znalazł się w gronie przygotowujących Powstanie Styczniowe, a wuj pośród przywódców (został wówczas zamordowany w pojedynku). Młodziutki Konrad po wyjeździe z ówczesnej polskiej beznadziei podjął decyzję: zostanę pisarzem angielskim. Został Josephem Conradem. Jednym z najwybitniejszych pisarzy w ubiegłym stuleciu! Jakże krytykowała go za tę decyzję i "z powodu braku patriotyzmu" Eliza Orzeszkowa! Niesłusznie. Każdy ma prawo odejść od przypisania go do narodu, w którym się urodził. I może mieć ku temu swoje własne, bardzo ważne, niezmienne powody. Ale istnieje też, na niższym poziomie, tendencja do traktowania wielostronnego i skomplikowanego związku ze swoim narodem jako niesprawiedliwego przymusu. Coś na kształt przygody Guliwera w kraju Liliputów. Skrępowali go tysiącem przemyślnych więzów. Odbiciem takiej sytuacji są powiedzenia: dlaczego los kazał mi się urodzić w Polsce, a nie we Francji, w Anglii, w USA? Odmieniłbym ten obraz przylegający do niektórych: bo na ogół jednak zamiast więzów mamy tu sytuacje, które wznoszą nas w górę, ponad poziom tylko uzależnienia. Musi się to widzieć, jeśli było się długo w swoim kraju na dobre i na złe. Jeśli odczuwało się z nim więź społeczną, a jego historię jako własną - oznacza to, że ta historia wznosiła nas do bogactwa przeżyć, jakiego nie zaznalibyśmy, odcinając się od współodczuwania i współprzeżywania, nawet jeśli byłyby one w jakiejś mierze narzucone przez los. Nic o tym nie wie pustelnik zaszyty latami w swojej grocie w głębi lasu. Te pokazane tutaj alegorie czy przykłady mógłbym też zastąpić refleksją nad własnym życiem: dlaczego akceptuję to, że jestem Polakiem, i co mnie do tego losu, przeznaczenia, a od pewnej chwili także wyboru, przypisało. Myślę, że przede wszystkim przeżycia, których nie da się wymazać i które stały się niezbywalną częścią mojego ja.
Mój wybór Leżę pod niemieckimi bombami, niedorosły chłopak, w rzadkim lesie, serie ckm-ów z nisko lecących niemieckich samolotów ścinają gałęzie. Obok spieszeni ułani polscy trzymają za uzdy swoje konie. Słyszę prośbę leżących na ziemi ludzi: "Panowie żołnierze, odejdźcie od nas! Oddalcie się!". Ale we mnie jest uczucie chłopca: i wobec przerażonego konia, i żołnierza w mundurze. Pragnę: Niech zostaną! Niech się tu ocalą, nie zginą na otwartej przestrzeni polany! A nazajutrz, w ucieczce, przenocowani przez chłopów w odległej od szosy wiosce, zostajemy - przez niemieckich komandosów - razem z gospodarzami i ich dziećmi postawieni pod płotem, naprzeciw egzekucyjnego plutonu. Za ulitowanie się nad naszą dolą - oni, ci gospodarze, postawieni obok nas. Ale niemiecki oficer, jak potem mówi mi matka, zmienił decyzję, możemy wszyscy odejść, ja i mój wiejski rówieśnik. I na zawsze będę pamiętał ten wspólny polski los, spanie na słomie podścielonej suto w wiejskiej izbie, starą kobietę podającą mleko. To były nie tylko okrutne przeżycia, ale w tym najgorszym losie także zbliżające do ludzi, z którymi łączy mnie język, przeciw Niemcom, których w niczym nie rozumiałem, ta zapamiętana na zawsze chata, obok kawałka rżyska wypalonego przez pocisk. To diament w skarbcu mojej pamięci. Nie będę przypominał całej swojej biografii. Myślę o Ojcu, ściganym przez gestapo i NKWD, członku AK, z lęków o niego i radości pozostały mi ważne odniesienia moralne. Myślę o Matce, która do piątego roku życia nie mówiła po polsku, i o tym, jak dziecko starało się, by polskie wyrazy prześcignęły tamte niemieckie. Jakim pięknym polskim językiem potem mówiła, dała dzieciom podstawowy dar życia: mowę. To dzięki tej, a nie innej, na przykład angielskiej, mowie mogłem doznać wartości wydobytych z tej mowy, wiążących mnie z życiem i metafizyką: słowa w błyskach meteorów u Juliusza Słowackiego, w barwności konkretu Adama Mickiewicza, w bogactwie docierania do krańców mowy i myślenia - u Bolesława Leśmiana. Dziś, uzbrojony także w inne języki, wiem, że gdybym był Francuzem czy Niemcem, docierałbym najgłębiej do światów w ich językach wyrażonych, ale oceniam także niepowtarzalne zalety tych swoich światów literatury i języka i - nie zamieniłbym się. Historia naszego kraju dostarczyła mi głębokich przeżyć rozumienia ludzi i społecznej grupy narodowej w takich, a nie innych konkretach, ale do tego, co najgłębiej ludzkie w rozmaitych reakcjach społecznych, docierałem właśnie przez te konkrety. To, że słyszałem w czasie okupacji głos prof. Władysława Konopczyńskiego dochodzący do mnie z pokoju obok w czasie tajnych wykładów Wydziału Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego - w mieszkaniu siostry Ojca, nauczyło mnie, że nauka historii nie jest byle czym, jeśli można dla niej narażać się na wejście gestapo z wiadomym skutkiem. Uczyłem się też w późniejszym życiu, gdy historia dawała o sobie znać, raczej klęskami i tragediami, rzadziej radością, że to wszystko nie jest epizodem oderwanym w czasie, lecz jest kawałkiem tej właśnie Polski, do której należę, najpierw z przypisania mi jej przez język, a potem przez wspólne losy. Że uczy mnie to związku i miłości nie tylko do najbliższej rodziny, ale i tej szerszej, do Narodu, w którym jestem osobą. Że to szczebel do wartości ludzkich, inny w treści od tych niemieckich czy francuskich, ale moralnie podobny. Jeśli Polska wypełniła mi pustą przestrzeń psychiki i uczuć całą gamą przeżyć łączących ze światem, to na pewno jestem bogatszy od tego wymienionego na początku pustelnika w leśnej grocie, którego ominęły dziejowe sprawy, a ludzie, którzy przeszli obok i zajrzeli do groty, byli dla niego tylko fantomami dublującymi własną jaźń. Jednocześnie jednak ta Polska nie zawłaszcza mojej osobowości metafizyczno-egzystencjalnej. Śmierć, ocalenie, nicość, Bóg - pozostają jako problemy uniwersalne. Życie w historii ich nie zabierze. Być może tylko bardziej intensywna kultura pozwoliła na wyrażenie problemów filozoficznych Pascalowi, ale wykształcenie pozwala nam je zrozumieć. Nasza kultura pozwoliła Leśmianowi na postawienie ostatecznych problemów trwania ludzkiego losu i jego ostateczności. Bo jak mówił Norwid: każdy naród jest pierwszym narodem wobec innych, z których wszystkie są także pierwsze.
Wydrążone pokolenie Odchodzę teraz od swojej biografii, która - przede wszystkim przez sumę przeżytych lat - odnosi się głównie do mojego pokolenia. Większość ludzi w otaczającym mnie społeczeństwie jest ode mnie młodsza. Ale myślę teraz o pewnych formułach naszej publicystyki z ostatnich lat. O określaniu osobno tych - "młodych wykształconych, którzy przybyli do wielkich miast". Dokonano wyróżnienia generacyjnego tej grupy społecznej w Polsce. I zastanawiam się, w jakim sensie to niezbywalne bogactwo, którym polskość, przez zrządzenie losu, ale i przez moje potwierdzenie i wybór, obdarzyła mnie - mogło im być także ofiarowane i zależało od ich wyboru. Zdaje się, że ze swojego statusu generacyjnego, różnorodnego wyposażenia społecznego, grupa ta dosyć jest zadowolona i nieźle ocenia także swoją wolność, tę istniejącą i tę podlegającą wyborowi. A jednak uważam, że oni mniej zdają sobie sprawę z pewnej pustej przestrzeni w ich psychice i losie, która czegoś wciąż oczekuje ("natura nie znosi próżni"). Myślę, że zależne od tej "pustej przestrzeni" są marzenia o życiu "w zielonej Irlandii" czy wszechstronnych USA. Wynika to, według mnie, także stąd, że do generacji tej nie dotarła w pełni wielowymiarowość polskości, jej zróżnicowane bogactwo. Niepodległość państwowa naszego polskiego kraju została im dana, niejako za darmo, wraz z dobrodziejstwem pojawienia się na świecie. Nie dostrzegają ceny, którą ci, co o niepodległość i wolność walczyli, musieli zapłacić. Pomniejszyło to gwarancję zrozumienia wagi tej niepodległości i związanych z nią poczynań współziomków. I nie chodzi już o samą cenę, ale świadomość wartości wypełniających stąd nasze życie. Europejskie trendy kosmopolityczne wybijające na plan pierwszy ogólnikową więź ponadnarodowej wspólnoty - wzmacniane przez rodzime prądy liberalne (ale także oczywiste braki historycznej edukacji), i moda na lekceważenie najpierwotniejszych własności i cech narodowych budują w tej młodzieży poczucie ponadnarodowego "złotego wieku" niezwiązanego z Polską. Dodajmy do tego - i w okresie PRL, ale także ostatniego prawie ćwierćwiecza - kampanie publicystyczno-historyczne, usiłujące obniżyć wartość etosu narodowego, wartość Polski także w całym uprzednim stuleciu. Istotną cechą tych kampanii było dążenie, by ukazane prawdy historyczne zostały zdominowane przez narzucanie świadomości narodowej upokorzenia i stresu, poczucia niższej wartości. Przyczyniają się do tego niewiarygodne media. Te objawienia nie były jednak prawdą. Ale bywały potwierdzane przez rządy, niezbyt zajęte zdobywaniem wysokich standardów egzystencji dla ludzi w Polsce, także dla instytucji naukowych, zapewniających świetność uniwersytetom i instytucjom badawczym wysokiego pułapu. Nie jest to jednak cecha polskości, lecz wynika w dużej mierze z niezdolności społeczeństwa do wybrania dobrych rządów w tym państwie. To społeczeństwo nie zawsze służy "młodym zdolnym" najlepszym przykładem. Nie zawsze więc mają za wzór dobry mechanizm społeczny i dobry miernik zachowań. Jak mówiłem wyżej, ich losy generacyjne nie ofiarowały im potrzeby i możliwości walki z niektórymi uciążliwymi przymusami. To dobrze, ale taka sytuacja byłaby jednak także pomocą w uświadomieniu podstawowych wartości życia tu i teraz, czyli wartości polskiego życia. Nie wiem bowiem, czy obok tego, co może być ich życiem, czym zostali obdarowani, zdają sobie sprawę z tego, czym sam los historyczny ich nie obdarzył, a co trzeba jednak świadomie poznać i wiedzieć. Nie wiem, czy będą w życiu szczęśliwi - pytam jednak siebie, czy będą w pełni twórczy jako osoby mogące korzystać z niezmiernego bogactwa tego, czym w sensie języka i historii obdarzył ich los - przypisaniem do polskości - jeśli nie do końca będą rozeznawać się w tym swoim bogactwie. Myślę o tym, co ofiarowuje świat w sensie swej różnorodności, ale także o szczególnym wyposażeniu moralnym, po które można sięgnąć lub nie. Chodzi o świadome uczestnictwo w losie i życiu tej właśnie polskiej grupy narodowej, korzystanie ze zdobyczy jej doświadczeń historycznych i jej udział w tworzeniu polskiej i uniwersalnej kultury. Jesteśmy przecież zakorzenieni co najmniej w tysiącletnich naszych dziejach i w ponadtysiącletnim kształtowaniu okna na świat, którym jest dla nas język polski. Prof. Jacek Trznadel
Burmistrz z wojskowej spec jednostki Waldemar Trochimiuk, członek Platformy Obywatelskiej, jako burmistrz Przasnysza nie wpisał w oświadczeniu lustracyjnym, że został zarejestrowany przez Wojskową Służbę Wewnętrzną (WSW) jako tajny współpracownik ps. "Baca". Nie umieścił też informacji, że jednostka w Przasnyszu, w której służył, znajdowała się "pod opieką" wojskowych służb specjalnych PRL. Instytut Pamięci Narodowej, weryfikując oświadczenie Trochimiuka, skierował sprawę do sądu. Zarzuty nie przeszkodziły burmistrzowi w ponownym starcie w wyborach samorządowych, które wygrał w pierwszej turze. Jeśli sąd uzna go za kłamcę lustracyjnego, wówczas mieszkańcy Przasnysza udadzą się ponownie do urn. Sprawa jest tym bardziej ciekawa, że oficerem, który dokonał rejestracji samorządowca jako TW, jest por. Ryszard Lonca z wojskowych służb specjalnych. Jego nazwisko pojawia się w raporcie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych. W części dotyczącej inwigilacji mediów przez WSI znajduje się jego krótki biogram. "Ryszard Lonca służbę w WSW rozpoczął w 1978 r. Po ukończeniu kursu w Mińsku Mazowieckim został skierowany do oddziału ochraniającego Sztab Generalny. Od 1986 r. pełnił służbę w komórce kontrwywiadowczej przy Sztabie Generalnym (wśród tych osób był m.in. płk Sumiński, który uciekł do Wielkiej Brytanii). Następnie znalazł się w ochronie Ministra Obrony Narodowej gen. Floriana Siwickiego, uczestniczył w sprawie attaché USA w Warszawie, płk. Meyera. W latach 1989-1990 zajmował się ochroną kontrwywiadowczą Wojciecha Jaruzelskiego. W 1992 r. znalazł się w oddziale 4. Ochrony Wewnętrznej, zajmował się m.in. sprawą 'SZPAK', której figurantem był Radosław Sikorski" - czytamy w raporcie.
"Podpisał bez zastanowienia" Przedstawiciele samorządów to oprócz dyplomatów główna kategoria osób publicznych, których oświadczenia lustracyjne sprawdza IPN. Osoba, której oświadczenie o braku związku z organami komunistycznej bezpieki sąd prawomocnie uzna za nieprawdziwe, traci swoją funkcję i nie może pełnić urzędów publicznych od 3 do 10 lat. W toku weryfikowania przez Instytut oświadczeń lustracyjnych, 20 października 2009 r. Oddziałowe Biuro Lustracyjne w Warszawie skierowało do VIII Wydziału Karnego Sądu Okręgowego w Warszawie wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego wobec burmistrza Przasnysza na Mazowszu, Waldemara Trochimiuka. Ostatecznie sprawa toczy się w V Wydziale Karnym Sądu Okręgowego Warszawa-Praga w Warszawie. Waldemar Trochimiuk jest burmistrzem Przasnysza od 2006 roku. Z materiałów WSW udostępnionych przez IPN dowiadujemy się, że 27 lipca 1981 roku został zarejestrowany pod numerem 55094 przez Wydział VI szefostwa Wojskowej Służby Wewnętrznej jako tajny współpracownik o pseudonimie "Baca". W zapisach ewidencyjnych Trochimiuk scharakteryzowany został jako "lubiący konkretne zadania, a nie profilaktykę". Porucznik Ryszard Lonca, który dokonał rejestracji tajnego współpracownika ps. "Baca", zanotował, że został on pozyskany "do ustalania negatywnych kontaktów młodych oficerów, ochrony tajemnicy i kontroli operacyjnej życia pozasłużbowego młodej kadry oficerskiej". "Liczy się dużym autorytetem i zaufaniem środowiska. Ma dostęp do żołnierzy służby zasadniczej" - czytamy w raporcie o zezwoleniu na współpracę datowanym na 25 maja 1981 r., który por. Lonca, oficer Wydziału VI szefostwa WSW, sporządził dla zwierzchnika tego wydziału, płk. Aleksandra Śliwińskiego. Zachował się również raport z przebiegu pozyskania "Bacy". "Po nakreśleniu kandydatowi zasad współpracy - zgodził się na współpracę. Deklarację podpisał bez zastanowienia. (...) Na tym spotkaniu doniósł na dwóch szeregowców K. i T., że wychodzą z jednostki do miasta do znajomego księdza. Literatury z miasta nie przynoszą" - napisał por. Lonca. Dokumenty WSW zawierają również arkusz wpłat i świadczeń do teczki TW "Baca" nr ewidencyjny 55094, z których wynika, że TW "Baca" za swoje usługi dwukrotnie odebrał wynagrodzenie: raz 500, a drugi raz 1000 złotych. Według dostępnych materiałów, współpraca została przerwana w 1984 r., po rozpoczęciu przez Trochimiuka studiów w Akademii Sztabu Generalnego. IPN do czasu zakończenia sprawy lustracyjnej nie chce udzielać żadnych komentarzy. - Mogę powiedzieć tylko, że sprawa jest na finalnym etapie. Przyjęliśmy zasadę, że do momentu wydania orzeczenia przez sąd Instytut powstrzymuje się od zabierania głosu - poinformował "Nasz Dziennik" naczelnik Oddziałowego Biura Lustracyjnego w Warszawie, prokurator Jarosław Skrok.
Kandydat z zarzutem Waldemar Trochimiuk nie chce z nami rozmawiać na temat trwającego procesu. - Do czasu uzyskania prawomocnego wyroku sądowego nie będę komentował toczącej się rozprawy lustracyjnej. Mieszkańcy Przasnysza, oddając na mnie prawie 60 proc. głosów w pierwszej turze wyborów, wypowiedzieli się jednoznacznie, w jakim zakresie interesują się moją sprawą lustracyjną - kwituje krótko w nadesłanym do "Naszego Dziennika" e-mailu. Wcześniej na zarzuty o współpracę z WSW Trochimiuk odpowiadał na łamach lokalnej prasy. - Nie skłamałem w swoim oświadczeniu lustracyjnym. Nie byłem współpracownikiem. Nigdzie nie ma żadnych meldunków, które bym pisał. Nie ma również potwierdzenia, że brałem jakieś pieniądze w zamian za współpracę. Zarejestrowany zostałem bez mojej wiedzy - mówił "Tygodnikowi Ostrołęckiemu". Niezakończona sprawa nie przeszkodziła Trochimiukowi ubiegać się o reelekcję. Jako członek Platformy Obywatelskiej startował z Komitetu Wyborczego Porozumienie ponad Podziałami - w pierwszej turze głosowania (21 listopada 2010 r.) otrzymał 59,80 proc. głosów. Wyprzedził Krzysztofa Bieńkowskiego (Forum Samorządowe), Tomasza Ossowskiego (Prawo i Sprawiedliwość) oraz kandydata Polskiego Stronnictwa Ludowego, którym był Leszek Dęby. Jednak to nie koniec wyborczego akcentu w tej sprawie. 10 grudnia 2010 roku serwis internetowy eprzasnysz.pl zamieścił tekst "Radni hojni dla Trochimiuka", w którym poinformował, że ich burmistrz dostał podwyżkę. Rada Miasta Przasnysza ustaliła, że Waldemar Trochimiuk będzie zarabiał 11 143,50 zł miesięcznie (brutto). Jest to jedna z najwyższych możliwych stawek wynagrodzenia. W ten sposób burmistrz Przasnysza zarobi więcej niż prezydent Płocka Andrzej Nowakowski (9800 zł), prezydent Gdyni Wojciech Szczurek (9800 zł), Sopotu - Jacek Karnowski (9000 zł). Niewiele większą pensję od Trochimiuka ma prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz (12 495 zł).
Dwojaki zarzut Prokurator IPN w uzasadnieniu do wniosku przesłanego do sądu porusza dwa wątki. Pierwszy mówi o tym, że Waldemar Trochimiuk był tajnym, zarejestrowanym współpracownikiem WSW. Drugim motywem jest zarzut pracy Trochimiuka na rzecz Zarządu II Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego. Burmistrz Przasnysza w tym przypadku również zaprzecza. - Pracowałem w jednostce wojskowej, w 2. Pułku Rozpoznania Radioelektronicznego podległym Sztabowi Generalnemu, ale nienależącym do struktury Zarządu II Sztabu Generalnego. Pani prokurator uznała, że jednostka wojskowa była w strukturach. To jest nadinterpretacja ustawy - tłumaczył "Tygodnikowi Ostrołęckiemu". 2. Pułk Rozpoznania Radioelektronicznego to funkcjonująca na centralnym szczeblu jednostka rozpoznawcza Wojska Polskiego. Sformowana została w 1960 r. na bazie batalionu radiopelengacyjnego jako 2. Ośrodek Radioelektroniczny. W 1974 r. przekształcona została w 2. Pułk Rozpoznania Radioelektronicznego. Z ogólnodostępnych informacji na temat pułku można się dowiedzieć, że płk Waldemar Trochimiuk był dowódcą tej jednostki. W dokumentach zgromadzonych w Archiwum Służb Kontrwywiadu Wojskowego można znaleźć wykaz jednostek Zarządu II Sztabu Generalnego, który składa się z 21 pozycji. Wśród nich figuruje 2. Pułk Rozpoznania Radioelektronicznego (numer jednostki 4420), który stacjonował w Przasnyszu.
Specjalna jednostka O jednostkę w Przasnyszu, dokąd Trochimiuk trafił w 1980 r., po ukończeniu Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Łączności w Zegrzu, zapytaliśmy w kręgu wojskowych służb. - Była jedną z najważniejszych jednostek Układu Warszawskiego, jeśli chodzi o radioelektronikę, czyli wywiad radiowy - słyszymy od osoby, która miała dostęp do dokumentów wojskowych służb. W drugim przypadku jest podobnie. - Bez wątpienia była to strategiczna jednostka - mówi nam informator z kręgu wojskowego kontrwywiadu. Nasi rozmówcy wykluczają, by Trochimiuk mógł nie wiedzieć, w jakiej jednostce pracuje. Tym bardziej że był jej dowódcą. Jednostka z Przasnysza została również ujęta w "Raporcie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych", dokumencie sporządzonym przez zespół działający pod kierownictwem Antoniego Macierewicza. W części dotyczącej inwigilacji mediów pada nazwisko Loncy, w kontekście istnienia w strukturach wojskowych służb specjalnych wyspecjalizowanej grupy oficerów, którzy mieli zbierać dane na temat kontaktów żołnierzy WSI ze środowiskiem dziennikarzy, osobami bądź firmami prowadzącymi działalność wydawniczą czy też politykami. Oficerowie ci mieli rozpoznać rzeczywistych autorów artykułów prasowych publikowanych w 1992 r., w których pojawiały się krytyczne informacje o WSI. Ryszard Lonca pytany o status jednostki w Przasnyszu odpowiadał na potrzeby toczącej się sprawy: "Jednostka prowadziła i realizowała specjalistyczne oraz unikalne systemy rozpoznania radioelektronicznego, zachodniego teatru działań bojowych. Polegało to na śledzeniu systemu dowodzenia amerykańskich rakiet Pershing i Cruise. (...) Wiem, że jednostka wojskowa w Przasnyszu była integralną częścią systemu rozpoznania technicznego, wchodzącą w skład Zarządu II Sztabu Generalnego".
Kto zeznawał na korzyść burmistrza Po rozprawie w październiku 2010 r. burmistrz relacjonował, że "zeznawał świadek, który mnie zarejestrował jako tajnego współpracownika. Trwało to około czterech godzin. Świadek potwierdził, że zostałem zarejestrowany bez mojej wiedzy. Zeznał, że nie pisałem żadnych meldunków oraz nie pobierałem żadnych gratyfikacji finansowych". Tym świadkiem był właśnie oficer Wydziału VI szefostwa WSW por. Ryszard Lonca.
W trakcie zeznań sąd zauważył, że Lonca posługuje się notatkami. Funkcjonariusz dawnego Wydziału VI szefostwa WSW odparł, że to pomoce, by mógł lepiej kojarzyć fakty i w każdej chwili może schować notatki. Stwierdził m.in., że "nie pamięta, czy doszło do podpisania przez Waldemara Trochimiuka jako TW 'Bacy' zobowiązania do współpracy". Tymczasem w sądowych aktach sprawy znajduje się taka deklaracja oraz drugi dokument, w którym podpisany zobowiązuje się do utrzymywania tego faktu w tajemnicy. Biegły sądowy, sprawdzając podpisy pod dokumentami z dostarczoną próbką pisma burmistrza Przasnysza, stwierdził we wnioskach z ekspertyzy, że deklarację i zobowiązanie tajemnicy podpisał Waldemar Trochimiuk. Jak nieoficjalnie mówią "Naszemu Dziennikowi" ludzie związani z wojskowymi służbami, Lonca uchodzi za doskonałego fachowca w dziedzinie socjotechniki, manipulowania świadkiem. W trakcie składania zeznań został zapytany przez prokuratora IPN, "czy w dalszym ciągu obowiązuje go obowiązek chronienia źródła informacji w każdy możliwy w danej sytuacji sposób?". - Nie wiem, jak na to pytanie odpowiedzieć, nie rozumiem pytania - odparł Lonca. Wydział Prasowy Sądu Okręgowego Warszawa-Praga informuje, że kolejna rozprawa odbędzie się 28 marca 2011 roku. Mariusz Majewski
Operacji "wrzutka ćwierćmilionowa" ciąg dalszy. Teraz wciągają w tę grę rodziny ofiar CASY. Kogo jeszcze? Wyjątkowo brzydko grają... Jak informuje "Wirtualna Polska", rodziny ofiar katastrofy CASY domagają się takiego samego zadośćuczynienia, jakie zaproponowano rodzinom katastrofy pod Smoleńskiem. Opinię taką wyraził w TVN24 pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy CASY Sylwester Nowakowski. Wniosek w tej sprawie ma w poniedziałek wpłynąć do MON. Przypomnijmy, że w piątek Prokuratoria Generalna Skarbu Państwa zaproponowała, że każdy z najbliższych członków rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej miałby otrzymać po 250 tys. zł zadośćuczynienia. Mec. Nowakowski dodał, że bliscy żołnierzy, którzy zginęli w katastrofie samolotu CASA pod Mirosławcem w styczniu 2008 r., przyjęliby zadośćuczynienie w takiej wysokości, gdyby im je zaproponowano. Upoważniono mnie, bym przyjął w części propozycję Prokuratorii Generalnej dotyczącą wysokości kwot i zasad ich wypłaty, natomiast walczył dalej o to, aby rozciągnięto te propozycje ugodowe, które przygotowano dla rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej na rodziny z katastrofy CASY - powiedział Nowakowski. Teraz pomyślmy, kogo jeszcze media mogłyby przepytać na okoliczność zadośćuczynienia w wysokości 250 tys. złotych? Może jakiś sondaż? Dużo, czy mało? W ratach, czy od razu? Rozumiemy, że rząd ma poważne problemy wizerunkowe. Odwracanie od nich uwagi wrzutką "ćwierćmilionową" jest jednak zachowaniem wyjątkowo brzydkim, delikatnie rzecz ujmując. A media, które tę zagrywkę kupują... Niestety, nie rozczarowują. Niczego innego się nie spodziewaliśmy. Sil
Litewski rząd wspiera Polskę w walce o prawdę smoleńską. "Dochodzenie powinno zostać poddane jak najwnikliwszej wspólnej ocenie" Portal Arcanów (www.portal.arcana.pl) informuje, że Litwa niedowierza Rosji w sprawie tragedii smoleńskiej. Według informacji portalu, premier Litwy Andrius Kubilius oraz szef kancelarii rządu litewskiego Deividas Matulionis zapewnili o wsparciu dla strony polskiej w dyskusjach na temat Tragedii Smoleńskiej: „Wspieramy Polskę, uznając, że są to kwestie bardzo drażliwe i bolesne dla Polaków, dlatego dochodzenie powinno zostać poddane jak najwnikliwszej wspólnej ocenie i powinna powstać powszechna zgoda na temat przyczyn Tragedii Smoleńskiej. Naprawdę wspieramy polską stronę w tej dziedzinie" – powiedział Matulionis. Kubilius potwierdził, że Litwa popiera polskie stanowisko, iż dochodzenie w sprawie tragedii powinno być prowadzone „w sposób nienagannie staranny i obiektywny". Biorąc pod uwagę niemal pełny tryumf Rosji w naszej części świata, los pewnego prezydenta, który walczył o powstrzymanie rosyjskiego imperializmu oraz agresywne działania Warszawy pod adresem Wilna, gest Litwinów należy przyjąć z wielkim uznaniem. Prej
Nasz wywiad. Pospieszalski o Kublik: Być może sama wykonuje polityczne zlecenia, jest "cynglem" i innego świata nie zna wPolityce.pl: Jak przyjął pan sobotni tekst Agnieszki Kublik i Wojciecha Czuchnowskiego w "Gazecie Wyborczej" którzy twierdzą, że pojawił się pan w mediach publicznych wraz z przejęciem władzy przez PiS. Z tego co pamiętamy jako widzowie, był pan obecny w TVP dużo wcześniej? Jan Pospieszalski, współautor i prowadzący "Warto rozmawiać": Czytałem ten tekst. I nie wiem jak to traktować, bo zawiera same kłamstwa. Program "Warto rozmawiać" jest na antenie TVP nie od pięciu, a od siedmiu lat. Trwa nie godzinę, a 37 minut. Słowo "zamach" w kontekście katastrofy smoleńskiej pojawiło się ostatnio 9 miesięcy temu w rozmowie z Andrzejem Gwiazdą, żaden z pozostałych gości później tego słowa nie mówił. A największym kłamstwem jest stwierdzenie, że zawdzięczamy pracę Jarosławowi Kaczyńskiemu. W telewizji publicznej pojawiłem się w 1994 roku i nie pamiętam co wtedy robił Kaczyński, w jakiej był formacji, ale na pewno nie miał mocy by decydować kto pracuje w telewizji. To było po raz pierwszy. Po raz drugi pojawiłem się w TVP w kwietniu 20o4 roku, w czasach gdy prezesem był Jan Dworak, kojarzony mocno z Platformą Obywatelską. Decyzję zaś o umieszczeniu programu w ramówce podjęła Nina Terentiew, raczej daleka od bycia dyspozycyjnym żołnierzem Jarosława Kaczyńskiego. Agnieszka Kublik kłamie.
Inni bohaterowie tego tekstu też wskazują na nieprawdopodobne manipulacje. Np. o Jacku Karnowskim Kublik napisała, że pojawił się w mediach publicznych wraz z przejęciem władzy przez PiS, zapominając, że reporterem "Wiadomości" został za prezesa Dworaka, przychodząc bezpośrednio z BBC. Tak, fakty są tu nieważne, wszystko jest przykrawane do tezy politycznej jaką głosi. I być może dlatego prostowanie kłamstw i polemika z panią Kublik w ogóle nie ma sensu, ona i tak chyba nie zrozumie co się do niej mówi. Ona sama być może wykonuje polityczne zamówienie i tego typu perspektywa, relacja dysponent polityczny-wykonawca dziennikarz, to jedyne co zna i rozumie. Tylko tak potrafi widzieć i opisywać zaangażowanie ludzi w sprawy publiczne. Innymi słowy mierzy wszystkich swoją miarą. Być może zna tylko taką perspektywę, tak być może działa w "Gazecie Wyborczej" i tą miarą mierzy każdą inną osobę. To smutne, ale tak to może wyglądać. W tym kontekście być może najtrafniej tę perspektywę Agnieszki Kublik w opisywaniu działalności dziennikarskiej Agnieszki Kublik opisał jej były kolega redakcyjny Michał Cichy, mówiąc w jednym z wywiadów, że jest ona "cynglem" wykonującym polityczne zlecenia. A przecież Cichy widział od środka jej dziennikarskie działania.
Można się bronić przed tymi kłamstwami, rozpowszechnianymi w tysiącach egzemplarzy? To jest problem zasadniczy, bo wychodzi się z założenia, że kłamstwo powtarzane setki razy staje się prawdą. Próbuje się więc nam tą metodą odebrać wiarygodność, pozbawić zaufania koniecznego do wykonywania zawodu dziennikarza, wykluczyć z życia publicznego. To jest niestety element politycznego mordu na ludziach o innych poglądach, na dziennikarzach poważnie traktujących swoją misję i niezależność. Co więcej, jeśli spojrzymy na emocje społeczne, to one są nam bliskie. Przypominam sobie protest organizowany pod TVP przez Czuchnowskiego i jego kolegów. Było trzech sygnatariuszy i tyluż demonstrantów. Solidarni 2010 byli w stanie zmobilizować kilkaset osób. To świadczy o zaufaniu widzów do nas.
Jak by Pan zdefiniował cel działalności Agnieszki Kublik? Istotą jej działań jest to, że w ostatnich latach ośrodek dystrybucji szacunku z Czerskiej został w swoim monopolu nadwyrężony. Ludzie stamtąd nie mogą tego znieść, męczy ich to, że są inne, wiarygodne i popularne, ośrodki, od nich niezależne. Chcą, by władza interpretacji rzeczywistości była wyłącznie po stronie Agory. Dlatego Kublik i Czuchnowski walczą z dziennikarzami, którzy się ośrodkowi z Czerskiej nie poddają, dlatego atakują ich wiarygodność. Dążą do wykluczenia nas z debaty publicznej. Próbują przypisywać nam nie publiczną ale polityczną rolę, co jest kłamstwem.
Można powiedzieć ironicznie, że i tak dobrze, że nie robi się z pana złodzieja, co spotkało choćby - całkowicie bez podstaw - Krzysztofa Skowrońskiego. Tak, ale chociażby po filmie "Solidarni 2010" rzucano na nas takie, całkowicie bezpodstawne zarzuty, że płaciliśmy np. aktorom. To był ten sam sposób niszczenia i dyskredytowania naszej pracy. "Gazeta Wyborcza" nigdy tych kłamstw nie odwołała. A na przykład o apelu, dla mnie niezwykle poruszającym, byłych więźniów politycznych z okresu "Solidarności" stwierdzających, że nasz program jest im bliski i dla nich ważny, że walczyli właśnie o wolność słowa, nie wspomniała nawet. Niestety, tak to działa. Ale wierzę, że to myślenie nie może wygrać. zespół wPolityce.pl
Zagadka historyczna inspirowana twórczością Grossa, czyli kto odpowiada za kradzieże i zbrodnie na Hindusach w mieście A? Wyobraźmy sobie miasto. Duże miasto, takie jak Los Angeles, Londyn, Berlin albo starożytna Aleksandria. My nazwiemy je po prostu miastem A. Z masą nie zawsze lubiących się nacji, gettami, przestępczością. Nad miastem sprawuje władzę jakiś teoretyczny burmistrz Giuliani. Stara się godzić rozmaite interesy różnych nacji, trzymać w ryzach przestępców, dbać o wszystkich obywateli miasta. Nie zawsze mu idzie, ma liczne słabości, bywa autorytarny, ale mimo wszystko chce, by ludzie utożsamiali się z miastem i panowały w nim jakieś normy społeczne. Dba o edukację i sądy. Otóż pewnego dnia władze innych, sąsiednich miast, nazwijmy je B i C napadają na nasze miasto. Jeszcze inne miasta D, E i F, patrzą na to z założonymi rękoma (choć miasta D i E obiecywały miastu A pomoc, a w mieście F mieszka wielu Hindusów co będzie ważne dla dalszej opowieści). Najeźdźcy z miast B i C wyganiają burmistrza z miasta A, wybijają jego urzędników, policjantów. Prześladują nauczycieli i porządnych obywateli. Premiują zło, tępią dobro, w dodatku straszliwie kradną sprawiając, ze ludzie w mieście przymierają głodem. Okupanci szczególnie nie lubią jednej mniejszości, załóżmy Hindusów, którą chcą wymordować w pierwszej kolejności. Nie ma elity, nie ma burmistrza, na ulicę wychodzą gangi, do których przyłączają się lokalne lumpy albo wygłodzeni desperaci, którzy są gotowi popełnić najgorszą podłość za kawałek chleba. Zabijają i grabią wszystkich, ale najchętniej bezbronnych i wyjętych spod prawa Hindusów. Dzięki temu okupant toleruje te gangi czy wręcz zagrzewa do boju. Pomagają mu one niszczyć miasto. W mieście działa ruch oporu, który walczy i z gangami, i z okupantem, ale otrzymuje małe wsparcie z zewnątrz i musi długo się odbudowywać po masakrze policjantów podczas wcześniejszej obrony miasta. W dodatku ma przeciwko sobie i siły okupanta, i gangi. W mieście przez kolejne lata zmieniają się okupanci i gnębione grupy społeczne, w końcu po latach zyskuje ono względną wolność. Pewnego dnia przybywa do niego historyk. Zbiera dokumenty dotyczące dawnych mordów na Hindusach i obarcza winą za nie wszystkich mieszkańców miasta A. Historycy i politycy zarówno z miast B i C, jak i D, E i F potakują i kręcą z pełnym zrozumienia smutkiem głowami. A teraz zagadka. Kto tak naprawdę odpowiada za to, że w mieście A gangi grabiły mienie pozostałe po wymordowanych Hindusach?
a) Miasto A
b) miasta B i C
c) miasta D i E
Jan Tomasz Gross wskazałby zapewne na A, a Państwo? Wiktor Świetlik
Postać Lecha Kaczyńskiego w filmie akcji o rosyjskiej agresji na Gruzję w 2008 roku. Film pojawi się na ekranach w marcu Szykuje się ciekawy seans dla kinomanów zainteresowanych polską historią najnowszą. W marcu na ekrany światowych kin wchodzi hollywoodzki obraz „5 dni sierpnia" o wojnie gruzińsko- rosyjskiej. Prezydenta Gruzji gra gwiazdor kubańskiego pochodzenia i znany ze swojego antykomunizmu Andy Garcia. Na razie o filmie wiadomo tylko tyle, że opowiada o amerykańskim dziennikarzu i kamerzyście, którzy wpadli w sam środek wojny w Gruzji latem 2008 roku. Film zadebiutuje na amerykańskich i polskich ekranach w marcu tego roku. Z trailera wynika jednak, że reżyser Renny Harlin zrobił film akcji z elementami thrillera politycznego. Nie będzie to więc raczej obraz w stylu „ Trzynastu dni" z Kevinem Costnerem czy „Bobbiego" Emilio Esteveza. Harlin jest reżyserem takich filmów jak „Długi pocałunek na dobranoc", „Na krawędzi" czy „Szklana Pułapka II". Zwiastun „5 dni sierpnia" dowodzi, że jego nowe dzieło będzie miało podobny charakter do wymienionych filmów. Jednak to może być, paradoksalnie, atut tego obrazu. Światowe box-office pokazują, że ludzie chętniej chodzą na filmy akcji niż polityczne dramaty. Dla upowszechnienia roli Rosji w konflikcie z Gruzją i przedstawienia działania polskiego prezydenta w tej wojnie, nie ma nic lepszego niż ktoś taki jak Renny Harlin za kamerą. Wielkim plusem filmu jest to, że producentom udało się zaangażować nie tylko Andiego Garcie, znanego z „Ojca Chrzestnego III", ale również Vala Kilmera ( „The Doors", „Gorączka"). Garcia jest jednym z niewielu w Hollywood aktorów o jawnie antykomunistycznych poglądach. Dał temu wyraz w stworzonym przez siebie filmie „Hawana . Miasto Utracone" W przeciwieństwie do lewicowej „Hawany" Sydneya Pollacka z lat 80-tych czy infantylnego „Che" Soderbergha, Garcia pokazał zbrodniczą twarz rewolucjonistów Fidela Castro, którzy niszczą nie tylko samą Kubę, ale przede wszystkim więzy rodzinne mieszkańców tej wyspy.Jako jedyny filmowiec w „fabryce snów" pokazał Che jako bezwzględnego mordercę a nie „Chrystusa z karabinem na ramieniu". Lewicowi krytycy amerykańscy zmiażdżyli obraz swoimi mocno agresywnymi recenzjami. „New York Times" zamieścił recenzję, w której autor kpił z Garcii, że ten pokazał Kubę jako kraj sielankowy i zniszczony dopiero przez Castro. Reakcje krytyków były bardzo znamienne dla lewicowego odchyłu intelektualnych „elit" amerykańskich i spowodowały, że wybitny film Garcii został zupełnie pominięty przy prestiżowych nagrodach filmowych. Ten film by się podobał, gdyby masy Kubańczyków były przedstawione jak niewolnicy wyzwoleni przez Spartacusa albo Garcia pokazałby, jak wyzyskują ich posiadacze ziemscy - kpił Humberto Fontova na portalu „Big Hollywood". Film został odrzucony również przez większość festiwali w krajach Ameryki Łacińskiej. Andy Garcia jako prezydent Gruzji to znak, że możemy mieć do czynienia z patrzącą na Rosję realistycznie produkcją a la Hollywood rodem z epoki Reagana. Ze zwiastuna wynika, że w filmie zobaczymy również postać prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Co ciekawe Kaczyńskiego zagrał urodzony w Iranie aktor Marshall Manesh, którego do tej pory mogliśmy oglądać w „Prawdziwych kłamstwach" Jamesa Camerona i licznych produkcjach telewizyjnych. Zanosi się na podkreślenie roli polskiego prezydenta w konflikcie. Nie wiadomo czy w filmie pojawia się słynne przemówienie polskiego prezydenta, jednak w materiałach promocyjnych pojawiają się ujęcia z wiecu w Tbilisi co może świadczyć o istotnej roli tego wystąpienia dla akcji filmu. Ciekawy jestem jak na film zareagują krytycy. W USA będą obraz oceniać pewnie jak każdy inny film akcji. Choć oczywiście fakt, że jest on oparty na prawdziwych wydarzeniach może spowodować większy nacisk komentatorów na jego polityczny wydźwięk. Temat obrazu nie jest tak bliski lewicy amerykańskiej jak popieranie Fidela Casto czy kanonizowanie Che, ale jawnie antyrosyjski wydźwięk filmu Harlina może zostać chłodno odebrany przez „postępowców". Można już sobie wyobrazić jak film będzie wyśmiewany w samej Rosji. Pewnie krytycy rosyjscy uznają go za durnowatą papkę w stylu filmów z Chuckiem Norrisem. Mnie jednak najbardziej ciekawy co napiszą polscy krytycy i publicyści. Czy będziemy mieli do czynienia z prorosyjskim lobby, które skreśli film bez oglądania, bo „pewnych rzeczy człowiek na poziomie nie robi"? Czy może jednak pochylą się nad najlepszym epizodem prezydentury Lecha Kaczyńskiego, za który chwalił go nawet Adam Michnik? Przekonamy się w marcu, jeżeli dystrybutor nie przesunie premiery filmu. Jednego można być jednak pewnym. Polacy będą chcieli zobaczyć swojego, tragicznie zmarłego, prezydenta w filmie akcji z czołowymi aktorami Hollywood, szczególnie, że gra go Irańczyk. Łukasz Adamski
"Malarstwo jest po to, żeby oszukać oczy"... - ktoś przekornie zauważył- i też ,mógł mieć rację Tak jak w tym dowcipie, gdzie wszyscy mają rację Pamiętacie państwo? Przychodzi dwóch Izraelczyków do rabina z problemem, żeby rabin ten problem rozwiązał.. Rabin wysłuchał jednego i powiedział: „Masz rację”. Potem wysłuchał drugiego, który opowiadał zupełnie co innego i również rabin powiedział, że:” Ty masz rację”(???). Obaj skonfundowani poszli do znajomego, żeby ten poszedł do rabina i w końcu żeby rabin zdecydował kto z nich ma rację. Ten spełnił ich życzenie, poszedł do rabina i opowiedział mu o dylemacie dwóch kolegów. I wiecie państwo co odpowiedział rabin? „ I ty masz rację”! No tak! Wszyscy we wszystkim mają rację.. Tak jak w demokracji.. Wszyscy mają rację, oprócz tych, których demokracja dotyczy, i którzy padają jej ofiarą na co dzień. Bo znowu coś przegłosują, a potem demokraci ogłoszą w opasłym dzienniku ustaw. W ubiegłym roku było chyba – 18 000 stron (!!!) Co można zapisać na 18 000 stronach papieru A4? Demokracja oczywiście wymaga ton papierów.. Bo im więcej papierów- tym dojrzalsza demokracja. Najlepsza jest jak najbardziej zbiurokratyzowana. I zapapieryzowana.. Właśnie niedawno, we wrześniu ubiegłego roku, Komisja Europejska, nasz nowy rząd, zadecydował, by identyczną ochroną zatrudnienia, jak w umowie o pracę zostały objęte także osoby pracujące na podstawie umów zlecenia, umów o dzieło, umów na czas próbny poniżej jednego miesiąca i umów tymczasowych na zastępstwo. Co oznacza ”identyczna ochrona zatrudnienia”? No zobaczymy, ale najpewniej chodzi o zapłacenie podatku ZUS od umów tymczasowych na zastępstwo, umów o dzieło, umów zleceń, umów na czas próbny poniżej jednego miesiąca. Bo na okres próbny powyżej jednego miesiąca- chyba nie!. Chyba, że już w ustawodawstwie pracy jest zapisane, że powyżej jednego miesiąca to już nie jest okres próbny.. Urzędnicy od Prawa Pracy- najlepiej wiedzą. Im można zaufać, jeśli chodzi o komplikowanie relacji pomiędzy pracodawcą a pracobiorcą.. W każdym razie konsekwencją wprowadzenia w życie nowych regulacji prawnych będzie większe usztywnienie polskiego rynku pracy.. Czym bardziej sztywny rynek pracy, tym większy będzie hałas, przy zbliżającej się katastrofie.. To tak jak z pojazdem mechanicznym: gdyby samochód nie posiadał amortyzacji, przy pierwszym dołku na drodze- całość by się rozleciała.. Tak jak rozleciał się poprzedni komunizm i nastąpiło bankructwo sztywnego systemu.. Socjal - komuniści szybko się pozbierali, pozwolili ludziom pracować, wprowadzili wolny rynek, chwilkę odczekali- dokładnie pół roku po ustawie Wilczka- Rakowskiego- Jaruzelskiego- i dawaj znowu budować socjalizm w kierunku na komunizm.. A co się dzieje w takiej Ameryce, kiedyś kraju wolnym od głupoty, gdzie wolny człowiek realizował swoje marzenia i doprowadził swój kraj do wielkiego rozkwitu- nieznanego w historii ludzkości? To samo działo się w Europie w XIX wieku.. Wieku wielkich odkryć.. A co dzisiaj odkrywa zdychająca pod ciężarem socjalizmu Europa? Kolejne dotacje, regulacje, dopłaty? Z dotacji, regulacji czy dopłat nie ma żadnego rozwoju.. Jest marnotrawstwo.. Władze Nowego Yorku walczą z otyłością.. Czy ktoś o zdrowych zmysłach pomyślałby, że przybywający na amerykański kontynent przybysze będą walczyli z otyłością? Każdy dbał o siebie sam- teraz jest to problem pierwszorzędnej wagi, w zależności od wagi tego, w imieniu którego władza chce walczyć z otyłością.. Walcząc z otyłością wśród mieszkańców, chcą zakazać osobom korzystającym z kartek żywnościowych kupowania na nie -słodzonych napojów(???) Pomijając już fakt, że miliony Amerykanów korzystają z kartek żywnościowych.. To jest dopiero absurd! W najbogatszym kraju świata - przynajmniej teoretycznie, bo należałoby zrobić bilans zysków i długów, miliony Amerykanów korzystają ze zdobyczy socjalizmu.. Na taki pomysł wpadł burmistrz pan Michał Bloomberg oraz gubernator Dawid Paterson. Pomysłodawcy czekają teraz na decyzję zrządzającego kartkami żywnościowymi Departamentu Rolnictwa, który miałby wpisać słodzone napoje na listę zakazanych produktów.(???) Czy Państwo dadzą wiarę..???
Jacyś faceci ustanawiają co jest dla człowieka szkodliwe, a co nie.. Człowiek sam nie może ustalić co mu szkodzi idąc do lekarza pierwszego kontaktu, a jak to mu nie pomoże - do do drugiego, czy trzeciego . Kontaktów może zawrzeć ile mu się podoba- ale żeby ktoś wpisywał na listę produktów zakazanych- napije słodzone? I to wszystko odbywa się na szczeblu jakiegoś Ministerstwa Rolnictwa , zbędnego w gospodarce rynkowej- i to jeszcze w Departamencie Kartek Żywnościowych? Jak ktoś jeszcze myśli że USA ą na innej drodze niż Europa- to się grubo myli.. Jeszcze mniej zsocjalizowana niż Europa, ale na tej samej biurokratycznej drodze do socjalizmu.. Departament Kartek Żywnościowych.. (???) Nas Polaków - to nie szokuje. .Mamy na przykład Krajowego Konsultanta ds. Seksualności(????) Przeciwnicy tego pomysłu twierdzą, że napoje słodzone w Nowym Yorku nie są nielegalne(!!!). I mają rację? T o dlaczego się wpisuje je na jakąś nielegalną listę.. Na razie pozostali mieszkańcy Nowego Yorku, którzy kartek żywnościowych nie pobierają, mogą korzystać z napojów słodzonych do woli.. I mogą tyć do woli.. Ale jak władza nowojorska upora się z tymi niewolnikami, którzy zniewoleni kartkami żywnościowymi, utyli pod wpływem napojów słodzonych- na pewno weźmie się za pozostałych, którym w głowie tycie.. Taka jest kolej. Jak się powiedziało” A” to trzeba powiedzieć jak najszybciej „B”. Chociaż nie wiadomo, komu słodzone napoje szkodzą. , a komu – nie. Najlepiej jak szkodzą wszystkim, tak jak alkohol w Polsce.. Wszędzie pełno napisów informujących, że alkohol szkodzi.. Jak szkodzi – to logika nakazywałaby, żeby go zlikwidować. Żeby nie szkodził.. Tak jak denaturat na przykład, który też szkodzi.. Szkodzi wiele rzeczy.. Patrzenie pod Słońce szkodzi.. Zakazać patrzenia pod Słońce.. Opalanie też szkodzi- zakazać opalania.. Golonka szkodzi- zakazać jedzenia golonki. .A jak buty szkodzą? Szczególnie jak piją - właśnie zakupione.. I wcale nie piją alkoholu., a piją.. Skoro malarstwo jest po to, żeby oszukać oczy, to socjalizm jest po to, żeby oszukać człowieka.. I oszukują pod każdą szerokością geograficzną.. Także w ludowo- demokratycznej republice Nowego Yorku.. Bo na przykład w ludowo- demokratycznej republice Toronto , zwołano demokratyczny i specjalny „ szczyt” z udziałem polityków i obywateli, aby przedyskutować plan….. walki z pluskwami(???)Pan Michał Colle, deputowany do parlamentu prowincji Ontario, też ludowo- demokratycznej, który zajmuje się problemem pluskiew od kilku lat, t. j od kiedy z tym problemem zaczęli zgłaszać się do niego wyborcy, zgłosił niedawno wniosek legislacyjny, w którym proponuje, by właściciele nieruchomości byli prawnie zobowiązani do usuwania pluskiew ze swoich nieruchomości.. I pomyśleć, że w Toronto nie będzie można trzymać we własnym domu pluskiew.. Mało tego, pan deputowany do ludowo- demokratycznej prowincji Ontario chce przenieść walkę z pluskwami do polityki krajowej(???) Nawołuje do opracowania krajowej polityki walki z pluskwami(???) U nas nie ma jeszcze Krajowego Konsultanta ds. Pluskiew. Z tym, że nie na pewno, bo ciągle obraduje parlament i nie wiemy co robią posłowie nocą- nad czym pracują. Dopiero jak ukaże się w dzienniku ustaw.. Wtedy wszystko jest jasne! Kanadyjczycy będą walczyli z pluskwami, tak jak my ze stonką zrzucaną przez Amerykanów na nasze pola.. I trzeba przyznać, że wojnę tę wygraliśmy.. Wtedy jak przestała ujadać propaganda na ten temat.. A Belgowie się martwią, że od siedmiu miesięcy nie mają rządu(???)” Żądamy powołania rządu”- powypisywali na transparentach. I nawołują do obywatelskiego nieposłuszeństwa zapuszczając brody.. W brodach łatwo lęgną się pluskwy.. I idiotyczne teorie, jak w przypadku brodacza z Trewiru.. Zamiast się cieszyć, że mają siedem miesięcy spokoju od demokratycznego rządu- oni się martwią.. Malarstwo jest po to, żeby oszukać oczy, a rząd, żeby oszukać” obywateli”.. Przynajmniej w demokracji opartej na demagogii i kłamstwie.., Oczywiście są wyjątki, tak jak w każdej regule.. Ale kto znajdzie taki wyjątek? I co na to wszystko Bruksela? WJR
Antypolonizm? Nie ma takiego zwierzęcia...
1. Gdy Ludwik XIV ujrzał przywieziona mu z Afryki żyrafę, powiedział - to niemożliwe! Nie ma na świecie takiego zwierzęcia! Nie ma też na świecie zwierzęcia, które się nazywa "antypolonizm". Słowo to można znaleźć w encyklopedii humoru, wydrwione i obśmiane.
2. Owszem, były w historii Polski różne nieprzyjemne zgrzyty. Ktoś nam Warszawę parę razy puszczał z dymem, ktoś w kajdanach nas pędził na Sybir, ktoś piłami nas rżnął, ktoś bomby na nas rzucał i w piecach nami palił - ale anypolonizm? Nieeee.... W sumie szczęśliwym jesteśmy narodem. Wszyscy wokół nas lubią, nikt nie odczuwa do nas żadnej niechęci, że nawet słowa nie stworzyliśmy w języku, ze ktoś jest wobec nas anty. Wszyscy są za, nawet jeśli są przeciw.
3. Nie widząc żadnej do nas obiekcji wśród sąsiadów i znajomych, starannie tropimy i piętnujemy naszą własną niechęć wobec innych. Na przykład antysemityzm. Tłumaczymy się z niego raz po raz przed całym światem. Wystarczy zdjęcie w książce, na nim chłopy i baby z łopatami, obok strażnicy z karabinami - wiadomo - polscy antysemici!
Dobrze, że przynajmniej czasem bronią nas Niemcy, zastanawiając się głośno, czy Polacy rzeczywiście są aż tak wielkimi antysemitami? I pomyśleć, że przy tak wielkim polskim antysemityzmie, Żydzi upodobali sobie Polskę jako miejsce osiedlenia i nigdy nie wzbudzili w sobie ani krztyny anytypolonizmu!
4. Niemcy, nasz wielki przyjazny sąsiad... jakże wstydzimy się za naszych germanofobów, co to wciąż Niemcami straszą, że przyjdzie Niemiec i nas wykupi. A u Niemców za Odrą i Nysą żadnej polonfobii nie ma, żadnej! Jak Polaków w Niemczech biją ogolone na łyso łby i czarne koszule, to są chuligani (raczej nie neonaziści), w żadnym razie antypoloniści...nawet nie wiadomo jak to wyrazić, nie ma takiego słowa, antypolniści to byliby chyba przeciwnicy pani od polskiego, ha, ha...
5. Rusofobia... jakich my strasznych mamy w Polsce rusofobów, zwłaszcza w PiS-ie. Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, Anna Fotyga - jak oni wszyscy ociekają jadem rusofobii, I ja też chyba ociekam, bo zbieram na forum cięgi z powodu mojej rusofobii. A pomyśleć, że z drugiej strony, Od Kaliningradu po Kamczatkę, żadnej polonofobii nie uświadczysz. Naród rosyjski jest nam przyjazny (tu bez ironii), władza rosyjska też nieba nam przychyla, nawet śledztwo za nas sama prowadzi, żebyśmy się nie utrudzili i nie popadli w koszty, a my, w odpowiedzi nic, tylko rusofobia i rusofobia.... PiS to PiS, ale ostatnio nawet premier Tusk popadł w rusofobię i ogłosił, że rosyjski raport jest nie do przyjęcia. Jak to - rosyjski i nie do przyjęcia?
6. Na szczęście są jeszcze zwarci i gotowi Polacy politycznie poprawni. Ukształtowani przez poprawne politycznie media. Czujni na każdy sygnał, na każdy znak. Zawsze w porę zareagują i obśmieją wszystkie nasze narodowe wady, wydrwią i wyszydzą tych, którzy coś tam bredzą o narodowej dumie, o patriotyzmie. Od tej dumy tylko krok przecież do strasznego antysemityzmu, głupiej germanofobii i obrzydliwej rusofobii.
7. A antypolonizm? Nie ma takiego zwierzęcia.... Janusz Wojciechowski
Rzecz o polityce, o publicystyce i o pisaniu… W dobie powszechnego dostępu do internetu zaobserwować można zjawisko masowej publicystyki. Istnieją miliony stron, forów, blogów. Wielu ludzi poczuło powołanie do pisania, do publicystyki. Wielu robi to – i to robi nagminnie. Nie byłoby to zjawiskiem złym, gdyby nie fakt, że poziom ogromnej większości internetowej publicystyki jest żenująco niski. Dotyczy to zwłaszcza poziomu wiedzy o tym, co rzeczywiście dzieje się na świecie. Ogrom internetowej publicystyki politycznej to nic innego, jak internetowy odprysk i echo oficjalnych, załganych mediów. O żydomediach oficjalnych pisałem niedawno tak: „Największym nieporozumieniem jest uważanie mediów za środki masowej informacji. Jest wręcz odwrotnie – media służą tylko i wyłącznie masowej dezinformacji.”
http://www.aferyprawa.eu/Artykuly/PO-CO-SA-MEDIA-czy-do-masowej-dezinformacji
To samo dotyczy ogromnej większości publicystyki internetowej. Przy czym, co warte jest podkreślenia, większość owej dezinformacyjnej i odmóżdżającej publicystyki internetowej nie idzie na konto agentury wpływu, czy zawodowych propagandystów. Robią to w ogromnej większości, na ochotnika, ludzie przekonani o tym, że są oni publicystami „niezależnymi”. Bez względu jednak na ich wysokie mniemanie o sobie, trudno ich zaliczyć do innej kategorii niż do użytecznych idiotów. Dominującym i najważniejszym elementem polityki światowej jest chęć utworzenia światowego dyktatorskiego państwa pod egidą żydowskich banksterów i talmudystów. Choć oficjalne media poza nagłaśnianiem dobrodziejstw i konieczności globalizacji, wcale o tym mówią i piszą, w internecie znaleźć można wystarczająco dużo informacji o ideologach NWO i o ich zbrodniczych działaniach i planach. A mimo to ogrom internetowej publicystyki politycznej fakty te całkowicie ignoruje. Jak można jednak ignorować takie oto jednoznacze wypowiedzi liderów Kliki Globalnych Banksterów: „Niektórzy nawet wierzą, że należymy do tajnej kabały, działającej przeciwko interesom Stanów Zjednoczonych, charakteryzując moją rodzinę i mnie jako internacjonalistów, oraz spiskujących wraz z innymi na świecie, by zbudować bardziej zintegrowaną globalnie polityczną i ekonomiczną strukturę – jeden świat, jeśli chcecie to tak nazwać. Jeśli to jest oskarżeniem, to jestem winny i jestem z tego dumny.” David Rockefeller.
„Jesteśmy na krawędzi globalnej transformacji. Wszystko, czego teraz potrzebujemy to odpowiednio wielki kryzys, a wtedy narody zaakceptują Nowy Porządek Świata.” David Rockefeller.
„Rząd Światowy powstanie bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie. Otwartą pozostaje jedynie kwestia, czy Rząd Światowy stworzony zostanie na drodze przemocy czy powszechnego przyzwolenia.” James Paul Warburg.
„Nad społeczeństwem dominować będzie elita (…) która dla osiągnięcia swoich politycznych celów nie będzie wzbraniać się przed stosowaniem najnowocześniejszych technik kształtowania publicznych zachowań i utrzymywania społeczeństwa pod ścisłą kontrolą i inwigilacją.” Zbigniew Brzeziński (w książce „Between Two Ages” 1970 r.)
Niezwykle istotna w publicystyce rzeczywiście niezależnej jest znajomość działań zakulisowych. Takich, o jakich oficjalne media nie wspominają. O znaczeniu zakulisowych działań tak mówił w XIX wieku Benjamin Disraeli, Żyd będący dwukrotnie brytyjskim premierem: „Świat jest rządzony przez całkiem inne osoby, niż się to wydaje i tylko ci, którzy potrafią zajrzeć za kulisy wiedzą, kto to jest.” Niemniej, ogromna większość uważających siebie za „niezależnych” publicystów albo nie wie o istnieniu zakulisowych sił, albo boi się o nich pisać. Ich wiedzę czerpią oni z oficjalnych enuncjacji mediów i z wypowiedzi marionetkowych polityków. O mediach w tym miejscu wspomnę jedynie jeszcze tyle – czyż nie powinno budzić podejrzenia co do ich uczciwości podziękowanie wyrażone medialnym magnatom przez Rockefellera: „Jesteśmy wdzięczni wydawcom Washington Post, New York Times, Time Magazine i innym wielkim publikacjom, których menadżerowie uczestniczyli w naszych spotkaniach i dotrzymali swych obietnic zachowania dyskrecji przez blisko 40 lat. Byłoby dla nas niemożliwością zrealizowanie naszego planu budowy światowego rządu, jeśli bylibyśmy w tym czasie przedmiotem zainteresowania prasy. Dziś jednak świat jest już dużo bardziej wyrafinowany i przygotowany do organizacji rządu światowego. Idea ponadnarodowej suwerenności elit intelektualnych i światowych bankierów jest z całą pewnością korzystniejsza od narodowego samostanowienia, praktykowanego w minionych stuleciach.” Cytuję jeszcze raz!!! „Jesteśmy wdzięczni (za dyskrecję) wydawcom Washington Post, New York Times, Time Magazine i innym wielkim publikacjom..”. „Byłoby dla nas niemożliwością zrealizowanie naszego planu budowy światowego rządu, jeśli bylibyśmy w tym czasie przedmiotem zainteresowania prasy.”
Czyż nie powinna dziwić niezależnych publicystów taka właśnie postawa najważniejszych gazet „wolnego świata”, gdzie rzekomo nie ma cenzury, gdzie media rzekomo są „wolne” i „niezależne”? Nie może ona dziwić tych, którzy znają opinię Johna Swintona, byłego szefa personalnego New York Timesa, wypowiedzianą jeszcze w XIX wieku (ok. 1880 roku): W tym rozdziale historii świata, nie istnieje coś takiego jak niezależna amerykańska prasa. Wy to wiecie i ja to wiem. Żaden z was nie ośmieli się szczerze wygłosić swojej własnej opinii – nawet jeśli ktoś z was spróbuje to zrobić, może być z góry pewnym, że jego tekst nie ukaże się w druku. Płacą mi za powstrzymywanie się od wyrażania moich poglądów na łamach gazety, w której pracuję. Wam płacą mniej więcej tyle samo za robienie mniej więcej tego samego – jeśli ktoś z was okaże się na tyle naiwny, by napisać o tym, co myśli, będzie sobie musiał poszukać innej pracy. Gdybym ja pozwolił sobie na taką szczerość, straciłbym zajęcie przed upływem dwudziestu czterech godzin od publikacji. W interesie dziennikarza leży niszczenie prawdy, kłamanie w żywe oczy, perwersja, poniżanie, pełzanie u stóp Mammona i sprzedawanie własnego kraju i własnego narodu za kromkę chleba. Wy to wiecie i ja to wiem. Cóż to za szaleństwo – wznosić toast za niezależną prasę? Jesteśmy narzędziami, wasalami bogaczy zza kulis. Jesteśmy marionetkami: oni pociągają za sznurki, my tańczymy. Nasze talenty, nasze predyspozycje i nasze życia należą do innych ludzi. Jesteśmy intelektualnymi prostytutkami.” No dobrze, powie ktoś, media mediami, ale przecież politycy Zachodu są niezależni. W tym miejscu przytoczę wypowiedź (przed kamerami) przewodniczącego CSU i premiera Bawarii, Horsta Seehofera: „Ci którzy decydują, nie są wybierani, a ci co się ich wybiera nie mają nic do decydowania” (od 4 min 40 sek. filmu - ”Diejenigen, die entscheiden sind nicht gewählt, und diejenigen, die gewählt werden, haben nichts zu entscheiden!”).
http://www.youtube.com/watch?v=f1XJ9v6iV4Q&feature=player_embedded
Na świecie toczy się walka na śmierć i życie. Ideolodzy NWO zdominowali i podbili już prawie cały glob. Jedynie jeszcze kilka enklaw stawia im opór. Rosja, Iran, Białoruś, Wenezuela, Korea Płn. Stąd takie wściekłe nagonki na te kraje w żydomediach, także w tych „naszych”, rodzimych – od Michnika po Rydzyka. W planach ideologów NWO zawarta jest m.in. depopulacja ok. 90 % ludzkości i zachipowanie reszty jako bydła roboczego. A media (ale i tzw. ”oświata”), ONZ, USA, NATO, Unia Jewropejska, politycy, bandycki ograbiający cały świat system bankowy – to są narzędzia ideologów NWO. Dopiero uzbrojeni w powyższą wiedzę ludzie odczuwający powołanie do publicystyki powinni zabierać się za pisanie. Niestety ogromna większość z nich ten najważniejszy wyznacznik światowej polityki – podbój świata przez żydowskich banksterów – po prostu ignoruje. Przypominają naukowca, który chce opisać zjawiska trzęsień ziemi i wybuchów wulkanu, a który ignoruje (albo nie zna) budowy kuli ziemskiej. A przecież bez uwzględnienia ukrytego pod powierzchnią ziemi gorącego, półpłynnego płaszcza magmy i „pływających” na nim płyt tektonicznych zjawisk tych opisać się po prostu nie da. A jeśli się to jednak zrobi, opis taki będzie zwykłą bajką. Albo jeszcze inny przykład…
Wpływ sił zakulisowych Kto z nas nie pamięta doświadczenia z lekcji fizyki z opiłkami żelaza rozsypanymi na kartce papieru, pod którą w drugiej ręce trzymamy silny magnes? Dla mnie osobiście najlepszą zabawą w tym doświadczeniu było poruszanie lub kręcenie magnesem trzymanym pod kartką z opiłkami. Opiłki żelaza w tym momencie powoli przesuwały się po kartce papieru. Z góry sprawiało to wrażenie spontanicznego ruchu opiłków. Ale one jedynie posłusznie reagowały na pole magnetyczne niewidocznego pod kartką magnesu. Dokładnie tak jest z nieomal wszystkimi politykami na świecie. Są oni opiłkami żelaza, przemieszczanymi i poruszanymi na politycznej kartce papieru ukrytym pod spodem magnesem! Włącznie z prezydentem USA i z „ważnymi” prezydentami i premierami (kanclerzami) Unii Jewropejskiej. Wszyscy oni są opiłkami zdalnie sterowanymi magnesem – zakulisową potęgą banksterów. Mówiąc bardziej bezpośrednio – wszyscy oni (za wyjątkiem Władimira Putina, Mahmuda Ahmadineżada, Aleksandra Łukaszenki i kilku innych) są de facto agentami/rezydentami ideologów NWO w krajach, w których pełnią ich agenturalną rolę. Z ogromnym rozbawienie słucham zawsze medialnego jazgotu w związku z kolejnymi szczytami G-8, G-20 i im podobnymi spędami politycznych marionetek/rezydentów/opiłków żelaza. Ileż to analiz, ileż gdybania nad tym, co ta „światowa elita” ustaliła. A przecież ta światowa elita (słowa Seehofera) to „…ci co się ich wybiera (ale którzy) nie mają nic do decydowania”! Politycy to są właśnie takie opiłki żelaza, które skaczą na politycznej arenie tak, jak zakulisowy magnes nimi porusza. Aby rozsądnie i prawdziwie pisać o polityce, należy wiedzieć o magnesie, o ręce, która nim porusza i o głowie, która ręką kieruje. Bo inaczej to dokłada się jedynie kolejny publicystyczny bełkot do odmóżdżającego bełkotu oficjalnych żydomediów. Jeszcze kilka spraw lokalnych, dotyczących naszego zniewolonego unijnego baraku wymaga wyjaśnienia. - Zarówno agenci obcych interesów w kierownictwach PO i PiS, jak i ich sympatycy i wyznawcy z uporem maniaka powtarzają mantrę o naszej domniemanej suwerenności. PiS-owcy straszą zresztą polactfo widmem jej utracenia. Zagrożeniem dla naszej domniemanej, a nieistniejącej suwerenności, ma być w ich przekonaniu Rosja. Ale przecież gołym okiem widać, że to Rosja sama broni się przed osaczającym ją ze wszystkich stron banksterami spod znaku NWO. To bardziej sama Rosja jest obecnie zagrożona, a nie nasza z jej strony „suwerenność”. Ponadto – jak może Rosja zagrażać czemuś – czego nie mamy. Jak Rosja może zagrażać naszej suwerenności, skoro Polska jest niesuwerennym, rządzonym dekretami z Brukseli unijnym barakiem. Komisarze Jewrołagu narzucają politycznym marionetkom/rezydentom naszego baraku likwidacje/wyprzedaż kolejnych firm i gałęzi gospodarki. Komisarze decydują, na co możemy wydawać nasze własne (wpłacane do unijnej kasy i „wspaniałomyślnie” zwracane nam częściowo jako unijne dotacje) pieniądze. To komisarze decydują o wyposażeniu kurnika na polskiej wsi, jak i o tym – czy i ile VAT-u nałożyć ma gaulaiter Tusk na książki. Nasza „konstytucja” jest ustawą podrzędną w stosunku do TL i do praw unijnych. Militarnie decydują o nas i naszym wojsku rezydenci światowego żydostwa z USA i NATO. Nasze wojsko wykorzystywane jest jako pomagier w zbrodniczych okupacjach. A PO-wcy, a zwłaszcza PiS-owcy/prawicowcy/niepodległościowcy pieją z zachwytu nad naszą „suwerennością” i naszym „bezpieczeństwem” w objęciach zbrodniarzy i depopulatorów. - PO to taka sama jak PiS żydowska agentura/rezydentura ideologów NWO, rządzących w USA i Unii Jewropejskiej (której barakiem jesteśmy). Brednie i bełkot o ich agenturalności wobec Kremla to największe oszukaństwo żydowskiej i PiS-owskiej propagandy. PO zbierało się na schadzkach do spółki z PiS-em w fundacji filantropa Sorosa. PO jest równie jak PiS prounijne, proamerykańskie, proNATOwskie i proizraelskie. Latem ub. roku deklarowało nawet militarną pomoc na wypadek ageresji Żydów z Izraela i USA na Iran. Różnice w polityce, w tym i w polityce wschodniej, pomiędzy PO a PiS-em mają dwie przyczyny: a – propagandową i b – taktyczną.
a – gdyby między „polityką” PO i PiS nie było różnic – to jak mogłyby one inscenizować „walkę polityczną”? Każdy idiota domyślałby się wtedy, że należą one do tego samego, sorosowskiego kibucu.
b – polityka ideologów NWO wobec Rosji jest elastyczna i wielotorowa – raz kij, raz marchewka. PiS to kij, a PO to marchewka (jeszcze szerzej – Gruzja, tarcza antyrakietowa, „kolorowe rewolucje” to też kij, a Niemcy i kontrakty handlowe (gazowe) to marchewka). PO nie jest władna prowadzić samodzielnej polityki. Liderzy tej agentury/rezydentury poruszają się tak, jak magnesami (Sorosem, Brzezińskim) kręcą w te i we wte Rothschild i Rockefeller. - Przekonanie wielu PiS-owców, że są oni w oficjalnych mediach na cenzurowanym jest zwykłym wymysłem. Na jednej z wielu PiS-owski stron znalazłem takie oto stwierdzenie: „…jesteśmy środowiskiem wywodzącym się z różnych kół prawicowych i niepodległościowych, dla których oprócz pogardy i złośliwości nie ma miejsca w oficjalnym medialnym obiegu.” Przyznam się szczerze, że kiedy czytam takie stwierdzenia, czy słucham takiego bełkotu, to popadam w prawdziwe osłupienie! Jak to ? To Jarosław Kaczyński/Kalkstein nie ma dostępu do telewizji publicznej? I czyżby Macierewicz /Singer był bojkotowany przez publiczne media? A co z wiadomościami w publicznej TVP, gdzie na okrągło od miesięcy oni obaj i inni PiS-owcy szczują na Rosję? A co z medialnym imperium rebe Rydzyka? Tam przecież PO, a nie PiS jest totalnie dyskryminowana! PiS posiada potężne tuby propagandowe w postaci telewizji (Trwam), radia (RM) i prasy. Nie tylko rydzykowej („Nasz koszerny Dziennik”). Jest Gazeta Polska, jest sympatyzująca bardziej z PiS-em niż z PO Rzepa. Są i inne gazety PiS-owskie oraz setki ich oficjalnych internetowych stron i portali. A zaślepieni PiS-owcy wciąż narzekają, że nie ma dla nich miejsca w „oficjalnym obiegu”! Kurde… Chciałbym i ja być tak „cenzurowany” w oficjalnym obiegu, jak Kaczyński/Kalkstein czy Macierewicz/Singer… „Polityka” w polskim baraku Jewrołagu wygląda tak: PiS to opiłki żelaza nad jednym z biegów magnesu, PO to opiłki drugiego biegunu (dodatkowym magnesem poruszane są SLD i PSL). Magnesami są filantrop Soros, Zbig Brzeziński i parę innych szarych eminencji. A same magnesy kierowane są przez Rothschilda i Rockefellera. Na politycznej scenie (kartce papieru) opiłki żelaza (POPiS/SLD/PSL) poruszają i ustawiają się tak, jak chcą tego trzymane pod kartką magnesy. Ale nawiedzeni publicyści, użyteczni idioci, nie wiedzą o istnieniu magnesów. Nie wiedzą i o tych, którzy magnesami poruszają. Opisują więc namiętnie i z pełnym przekonaniem „spontaniczne” ich zdaniem poruszanie się zdalnie sterowanych przez magnesy opiłków jako samodzielną politykę Tuska, Kaczyńskiego i całej reszty politycznej agentury. Na koniec jeszcze mam takie oto spostrzeżenie pod adresem PO-wców, PiSowców, prawicowych niepodległościowców i żydomediów w naszym szabrowanym baraczku: Sytuacja Polaków na Litwie jest o wiele gorsza niż sytuacja Polaków na Białorusi. Pomijam tutaj świadomie agenturalny i rozbijacki odłam „związku” Andżeliki Borys/Andżeliki Orechowo. Większościowa część nieagenturalnego Związku Polaków na Białorusi ma się całkiem dobrze. Natomiast na Litwie wszyscy Polacy są traktowani jak podejrzany i wrogi element . A jednak ani PO, ani PiS, ani prawicowi niepodległościowcy, ani żydomedia sprawie trudnej sytuacji Polaków na Litwie nie poświęcają nawet 1/4 tej uwagi, jaką poświęcają o wiele lepszym losom Polaków na Białorusi! Czy to tylko ślepota? Czy raczej hipokryzja? A może jeszcze coś gorszego? Poliszynel
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
Dlaczego Putin zrobił to Tuskowi? Wszyscy są zgodni co do tego, że raport MAK nie był piłką podaną Tuskowi, lecz raczej Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dlaczego tak się stało? Przecież już od jesieni 2009 wydawać by się mogło, że Tusk i Putin to zgrany duet. Opozycja oskarżała nawet (i oskarża), że obaj politycy wspólnie grali przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu. Tymczasem raport MAK sprawił Tuskowi masę problemów, nawet we własnych szeregach. Nie otrzymał żadnego wsparcia ze strony PSL, SLD prawie dorównywał w krytyce PiS-owi, a media wręcz oszalały, obwieszczając koniec polsko-rosyjskiego ocieplenia. Do tego doszły informacje, że znowu mamy problemy z eksportem jabłek do Rosji, a polskie TIRY zatrzymano na granicy tego państwa, bo nie została przedłużona na czas umowa regulująca tranzyt. [Nie tylko żydomedia oszalały. Oszalało też wielu patryjotów, którzy bardziej nienawidzą Rosji, niż kochają Polskę - admin]
By odpowiedzieć na to pytanie co się stało, należy spojrzeć na całą sprawę z perspektywy Moskwy. Po 10 kwietnia 2010 r. współpraca przy śledztwie początkowo układała się świetnie, zacięcie nastąpiło w lecie. Przyczyna była jednak prozaiczna – premier, bez zgody strony rosyjskiej, postanowił upublicznić nagrania z czarnych skrzynek, czego w zasadzie zakazuje konwencja chicagowska. Moskwa straciła zaufanie do polskiej strony, gdyż tzw. przecieki ze śledztwa były na porządku dziennym. W Rosji jeśli obejmuje się coś tajemnicą państwową, to żadne medium nie zaryzykuje. U nas tymczasem, to media de facto sprawują władzę, korzystając z dziurawego państwa, które nie jest w stanie niczego utrzymać w tajemnicy. Ponadto większość mediów w Polsce nasilało krytykę rosyjskiego śledztwa i obrażało prawie codziennie Rosję. W Moskwie nikt np. nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, żeby państwowa telewizja („Wiadomości” programu 1) codziennie wylewała kubły pomyj na Rosję. Mało kto mógł tam dawać wiarę, że Tuskowi nie zależało na przejęciu TVP i że oddał ją de facto „Gazecie Polskiej” i PiS-owi. O „państwowej” gazecie „Rzeczpospolita” nie wspomnę. Nieufność więc wzrastała. Co więcej, przez ten czas Tusk ani razu nie spotkał się z Putinem, miał za to coraz bardziej dwuznaczne wypowiedzi o podtekście antyrosyjskim, by w grudniu wypalić z grubej rury, że „raport MAK jest nie do przyjęcia”. W ocenie Moskwy Polska podjęła próbę podzielenia się z Rosją odpowiedzialnością za katastrofę. Skonstatowano także, że Tusk nie robi nic, żeby powstrzymać w Polsce narastanie antyrosyjskiej histerii (vide np. sprawa kontraktu gazowego z Rosją), ba, uznano, że premier nawet jej ulega. Tak narodziła się zapewne decyzja uruchomienia raportu MAK, w takiej wersji i w takim momencie, z zaskoczenia. Cel był jeden – pokazanie, że polskie karty w tej grze są słabiutkie i danie do zrozumienia Tuskowi, że musi zmienić ton i postępowanie. I oto, raport MAK był w grudniu „nie do przyjęcia”, a w styczniu już tylko „niepełny”. W dodatku okazało się, że nikt na Zachodzie nie kiwnie palcem, by nas wesprzeć, ani USA, ani UE, ani międzynarodowe instytucje lotnicze. „To sprawa między Polską a Rosją” – obwieścił Waszyngton. Niestety, tak kończy się zawsze gra, w której z jednej strony stają zawodowcy, a z drugiej amatorzy. Optymistyczne jest tylko to, że dla polsko-rosyjskiego porozumienia chyba nie ma alternatywy. Będzie ono jednak obecnie znacznie dla nas trudniejsze, niż wcześniej. Jan Engelgard
Admin skomentuje: Oczywiście istnieją różne alternatywy dla porozumienia polsko-rosyjskiego, z czego jedna jest już w zasadzie zrealizowana:
1. Oddanie Polski bez reszty we władanie żydostwa z Unii, USA i bezpośrednio z Izraela. Do tego dążą m.in. zwolennicy PiS. I to się już stało, nie wiemy tylko, czy bezpowrotnie.
2. Zupełnie samodzielna, mocarstwowa polityka Polski, bez oglądania się na sojusze. Typowa dla maniaków i wariatów albo prowokatorów. Polska nie ma ani sił zbrojnych, ani przemysłu zbrojeniowego, ani ciężkiego. Co gorsza – nie jest już samowystarczalna żywnościowo.
3. Piękna, acz nierealna idea Unii Państw Słowiańskich, plus ewentualnie Węgry i Rumunia. Być może istnieją jeszcze inne możliwości, np. przeniesienie Polski na Madagaskar (albo na Marsa). Zostawiamy je zwolennikom fantazji politycznych.