Z Józefem Stósem (numer obozowy 752) byłym więźniem obozu Auschwitz rozmawia Małgorzata Pabis.
- Jak to się stało, że znalazł się Pan w KL Auschwitz?
- W 1940 roku byłem uczniem przedmaturalnej klasy gimnazjalnej. Muszę powiedzieć, że byłem chorążym i nosiłem sztandar. Choć minęło już wiele lat, do dziś pamiętam słowa ślubowania na ten sztandar...
Wracając jednak do tamtych czasów. Zaangażowałem się w działalność konspiracyjną. Pewnego dnia, gdy czytałem jakąś gazetkę, nakrył mnie na tym ojciec. Wtedy zakazał mi dalszej działalności. Jednocześnie przydzielił mnie do swojej ochrony oraz do pracy w Batalionach Chłopskich. Ponieważ ojciec nie bardzo wierzył w to, że zerwałem swoje znajomości, kazał mi całymi dniami pracować w gospodarstwie. 3 maja 1940 roku wysłał mnie już o piątej rano w pole. Kilka godzin później przyszedł po mnie chłopak, że wzywa mnie ojciec. Poszedłem do domu i okazało się, że do domu przyszła po mnie policja. Ponieważ mnie nie zastali, ojciec obiecał im, że sam doprowadzi mnie na komisariat. I tak się stało. Ja zostałem na policji, a ojciec spokojnie poszedł do pracy, myśląc, że za kilka godzin wrócę do domu. Od razu ustawiono nas nosem do ściany, a potem wywieziono do Tarnowa. Jak okazało się, 50 lat później, powodem naszego aresztowania było prawdopodobnie to, że ktoś złożył kwiaty pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza.
- Tarnów to jednak jeszcze nie obóz...
- Tam wsadzono nas do więzienia. Ja dostałem się do "jedynki", gdzie siedziało już dwóch innych więźniów. To, co tam zobaczyłem przeraziło mnie, a przecież to był dopiero początek. Przesiedziałem tam sześć tygodni. Potem zaproponowano nam wyjazd do Rzeszy na roboty rolne. Wszystko to odbyło się za naszą aprobatą, zawsze lepiej jechać do pracy niż bezczynnie siedzieć w celi. Wykąpano nas i 13 czerwca w porządnych wagonach, gdzie każdy miał miejsce siedzące, jechaliśmy do pracy. Wprawdzie nie powiedziano nam dokąd, ale to wcale nie było najważniejsze. W drodze dowiedzieliśmy się, że właśnie padł Paryż... W końcu dojechaliśmy do stacji przeznaczenia. Wtedy skończyła się kultura, a rozpoczęło się bicie i maltretowanie. Od razu, kiedy otworzyły się drzwi naszego pociągu, 750 osób zrozumiało, że nie spotka nas tu nic dobrego.
- Jak wyglądała obozowa rzeczywistość w pierwszym okresie jego istnienia?
- Od pierwszych chwil mieliśmy wrażenie, że wpadliśmy do piekła. Byliśmy w Oświęcimiu. Znaleźliśmy się na terenie, na który przez pięć lat miała spływać krew, łzy oraz pot ludzi z niemal całej Europy. Ja byłem w pierwszej grupie, a naszym zadaniem było wybudowanie obozu kaźni, w którym w dzień i w noc mieli ginąć wśród straszliwych cierpień ludzie, których przeważnie jedynym "przestępstwem" było to, że Ojczyzna była im droższa niż życie. Po spisaniu nas wszystkich zaprowadzili nas na blok. Odbywało się to w strasznym krzyku, przy biciu gdzie popadnie - dostawało się za wszystko... I wszystko działo się tam w sprzeczności z rozumem. Przez pierwsze tygodnie nasi oprawcy uprawiali z nami "sport".
- Sport w obozie oznaczał jednak coś zupełnie innego niż dziś...
- W słońcu tak silnym, że puchły nam głowy, podczas ulewnego deszczu i w błocie, trzeba było skakać żabką, toczyć się po ziemi. Pamiętam dzień, kiedy koledzy uprawiali "sport" na ziemi pełnej wapna... Biedny był ten, któremu omdlałe ręce odmówiły posłuszeństwa. Spadał na nie i na całe ciało deszcz razów. Pamiętam jeszcze dziś, przy takim "sporcie" jeden z moich kolegów załamał się. Wprawdzie bicie postawiło go na nogi, ale zmęczone ręce odmówiły mu posłuszeństwa. W ostatnim przedśmiertnym skurczu objęły stojący w pobliżu słup telefoniczny. Bezwładna głowa opadła na piersi, z których nawet najmniejszy głos bólu nie mógł się wydobyć. Usta otworzyły się kilkakrotnie, by złapać jeszcze ostatni dech i wkrótce całe ciało, jakby pozbawione kości, obsunęło się bezwładnie w błoto, aby więcej nigdy nie powstać.
- Obóz wiązał się także z ciężką pracą. W jakich komandach Pan pracował?
- Pracowałem w wielu miejscach np. w polu, przy murarce, ale najdłużej (2,5 roku) w betoniarni, czyli jak niektórzy mówili, przechowalni inteligencji polskiej. Była to praca pod dachem, bardzo ciężka, lecz z ludźmi wzajemnie sobie pomagającymi, a nie w grupie z hienami i mordercami. Przekonania polityczne, narodowościowe, czy też rasowe były bez znaczenia. Wszyscy sobie współczuli. Powiązaniom różnych ugrupowań politycznych przyświecał jeden cel: wolna Polska. Byliśmy zjednoczeni, w tym miejscu zagłady znaleźliśmy sposób na jego przetrwanie. O pobycie w Auschwitz nie można mówić bez rozgraniczenia w czasie. My wyróżnialiśmy tam dwa okresy. Pierwszy "do Stalingradu" i drugi "po Stalingradzie". Pierwszy to obóz katownia, drugi nazywany przez nas "sanatorium". Wtedy nastąpiła zmiana kursu, przepisów dotyczących nas, związana ze zmianą komendanta Hessa na Liebehenschela. Sposoby traktowania więźniów w tych okresach bardzo różniły się od siebie. Najpierw wykańczano nas brutalnie, w sposób fizyczny. Potem była to na szeroką skalę "fabryka aniołków", gazowanie, przy zachowaniu "humanitarnych" zasad postępowania.
- Na więźniach KL Auschwitz robiono różne doświadczenia, chociażby te z wykorzystaniem cyklonu B w komorach gazowych. Czy byliście świadomi tego, co dzieje się wokół was?
- Codziennie widzieliśmy wielu nieżywych ludzi. Ktoś, kto przed chwilą stał obok mnie, za kilka minut był już trupem. Za nic... Właściwie śmierć czekała wszędzie. Szła za cieniami ludzkimi pchającymi taczki, noszącymi cegły. Szła za tymi, których wsadzano do karetki we wnętrzu której byli zatruwani na śmierć. Za tymi, którzy szli do łaźni, by ginąć tam przez uduszenie gazami, szła za tymi strzępami ludzkimi, które po stwierdzeniu, że mają temperaturę ponad 39 stopni wleczono do szpitala, skąd wracał znikomy ich procent. Czasem oczy same mi uciekały do drogi czerwonej od krwi tych, których po rozstrzelaniu wleczono na wózkach do krematorium. Przez pewien czas nawet pracowałem nosząc trupy do krematorium. Nie wytrzymałem tego i szybko zmieniłem pracę. Tu chcę powiedzieć, że w obozie niczego nie wiedzieliśmy na pewno. Mogliśmy się tylko domyślać różnych rzeczy, a prawdę powiedziała nam dopiero historia.
- Powiedział Pan, że w betoniarni znaleźliście sposób na przeżycie. Czy może nam Pan go zdradzić?
- W obozie przeżyłem pięć lat i pięć dni. Ja bardzo chciałem żyć, choć na przeżycie dawałem sobie jeden procent. Zaraz jak przyjechaliśmy do obozu, usłyszeliśmy, że tu można przeżyć maksymalnie trzy miesiące. Życie udowodniło, jak bardzo mylili się nasi oprawcy. Jak przeżyłem? Myślę, że mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że godnie. W tym miejscu zniewolenia i upodlenia człowieka zostałem wierny zasadom przyniesionym do obozu z wolności, z domu, szkoły, wychowania w duchu patriotycznym, umiłowania wolności i Ojczyzny, wiary naszych ojców, uszanowania starszych przy korzystaniu z ich doświadczeń. Świadomość niezgodnego z tymi zasadami postępowania przez okupanta ułatwiała mi przyjmowanie zadawanych mi razów i znoszenie form upodlenia. Dzięki temu później mogłem spokojnie patrzeć w oczy każdemu, czy mówić o obozie. Był czas, że sam głodny zanosiłem chleb do karnej kompanii. Gdybym został na tym złapany, od razu zostałbym rozstrzelany.
Jeszcze raz powtórzę: bardzo chciałem żyć. Ciągle myślałem o tym, że wrócę do domu. Listy i paczki od bliskich dodawały mi sił. Wiara, że Niemcy w tej wojnie padną rozbite oraz myśl o wolnej Ojczyźnie spowodowały, że zaciskając zęby powtarzałem: nie dam się, wytrzymam. I przetrzymałem.
- Czy w Oświęcimiu spotkał się Pan z Ojcem Maksymilianem Kolbe?
- W betoniarni pracowało dwóch kolegów, którzy opowiadali mi, że na jednym z bloków jest jakiś duchowny, świątobliwy ksiądz-asceta. Oni chodzili tam na Msze święte, nabożeństwa, przyjmowali Komunię świętą. Ja jednak nigdy Maksymiliana nie poznałem. Zainteresowałem się nim dopiero, gdy podczas wybiórki "zakładników�, jaka nastąpiła po ucieczce jednego z więźniów, jeden z kolegów powiedział mi, że za wybranego przez komendanta ojca dwojga dzieci, dobrowolnie zgłosił się do bunkra głodowego. Kolega ten wraz z innymi twierdził, że wierzy, iż taki człowiek nie może zginąć śmiercią głodową! Uciekinier musi się odnaleźć. Codziennie przynosił relacje, głównie z bunkra, w którym niektórzy zakładnicy zakończyli już życie. To wyczekiwanie na odnalezienie uciekiniera nie tylko mnie się udzieliło. Podczas jednego wieczornego przedłużającego się apelu, chyba po około dwóch tygodniach od ucieczki, obiegła szeregi wiadomość, że uciekinier się odnalazł. Wtedy już nie obowiązywał obchód złapanego uciekiniera przed "wszystkimi stojącymi na apelu blokami" - z bębnem, w kolorowej czapce cyklistówce na głowie z napisem "HALLO! ICH BIN WIEDER DA! ". Dalsze codzienne oczekiwanie na wypuszczenie zakładników nie sprawdziło się. Śmiercią głodową odeszli z tego świata już prawie wszyscy. Ksiądz świątobliwy żył! Sprawa jednak zakończyła się wiadomością o tragicznym zakończeniu jego życia.
- Wróćmy jeszcze na chwilę do Pana przeżyć. W jaki sposób udało się panu odzyskać tak upragnioną wolność?
- W 1944 roku wywieziono mnie do Oranienburga, Sachsenhausen, Oschersleben. Wszędzie spotykało mnie to samo: praca ponad siły i bicie. W kwietniu 1945 roku przewożono nas z miejsca na miejsce, aż w końcu wsadzono na "berlinki" i wywieziono Łabą. Dzięki pomocy Węgrów udało mi się uciec przez Sudety do Czechosłowacji. Ja, numer 752, byłem w końcu wolny, znów byłem człowiekiem. Przyszedł czas na wypełnienie wszystkich moich przyrzeczeń obozowych. Już po trzech miesiącach miałem w ręku świadectwo dojrzałości. Potem skończyłem architekturę. Chciałem bowiem być budowniczym, aby nie tylko zatrzeć w mej duszy koszmarne wspomnienia okrutnych przeżytych dni, ale aby wziąć udział w odbudowie tego, co zniszczyła wandalska ręka. Jak niegdyś pod nadzorem "zielonego winkla", smagany biczem i głodny, stawiałem baraki dla ludzi wykreślonych z rejestru żyjących, tak teraz chciałem być kimś twórczym. Przeszedłszy przez piekło udręczeń i upokorzeń, chciałem brać udział w normalnym życiu, w którym nie będę bezdusznym numerem, ale pełnym człowiekiem, który dobrowolnie i świadomie odda swą pracę dla społeczeństwa i Ojczyzny. Uważam jednak, że my wszyscy, którym udało się przeżyć obóz, zabraliśmy na swoje barki własny, przez siebie przeżyty "swój obóz". Wtedy, na szczęście, daleki byłem od wybiegania myślą w przyszłość. Radość bowiem z wyniesionego życia - z tego stworzonego przez człowieka piekła na ziemi - przytłumiłaby świadomość tego, co z sobą wynosimy na całe życie: piętno przeżyć i urazów. Obóz wraca w snach .