PROCES W SPRAWIE AFERY MARSZAŁKOWEJ Jaki to kraj, w którym proces sądowy z prezydentem państwa i szefami służb specjalnych w tle, nie wzbudza żadnego zainteresowania mediów? Jakich dziennikarzy ma ten kraj, jeśli zamykają oczy na spektakularny proces swojego kolegi i milczą tchórzliwie w obawie przed przekroczeniem politycznego zakazu? Dziś przed sądem w Warszawie rozpoczął się proces dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego, oskarżonego o płatną protekcję przy weryfikacji byłego oficera WSI. Na liście świadków w tym procesie znajdują się m.in. Bronisław Komorowski, szef ABW Krzysztof Bondaryk, Paweł Graś, Antoni Macierewicz, a także znani dziennikarze oraz wysocy rangą byli oficerowie WSI. Przypomnę, że chodzi o kombinację operacyjną z udziałem ludzi WSW/WSI, szefostwa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego rozgrywaną w latach 2007-2008. Cele kombinacji polegały na uzyskaniu dostępu do tajnego aneksu z Raportu z Weryfikacji WSI, a gdy okazało się to niemożliwe - na zdyskredytowaniu członków Komisji Weryfikacyjnej WSI i dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Działania te miały również na celu zdezawuowanie treści zawartych w aneksie oraz uprzedzenie ewentualnych zarzutów dotyczących powiązań polityków Platformy ze środowiskiem byłych WSI. Priorytetem kombinacji pozostawała osłona politycznego „patrona” wojskowych służb - Bronisława Komorowskiego. W toku kombinacji korzystano z silnego wsparcia medialnego, a sygnałem do rozpoczęcia akcji pod nazwą „afera aneksowa” był artykuł Anny Marszałek opublikowany w „Dzienniku” z dn. 19 listopada 2007r. zatytułowany - „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż” i opatrzony nagłówkiem – „Każdy może kupić tajne dokumenty”. Żadne z kłamstw rozpowszechnianych przez media nie znalazły potwierdzenia. Nigdy nie było żadnej „afery z aneksem”, nigdy nie wykazano, by nastąpił jakikolwiek przeciek treści z tego dokumentu. Wszelkie oskarżenia i rzekome dowody - o których miesiącami zapewniali nas żurnaliści i „specjaliści” od służb okazały się fałszywe, a intensywnie prowadzone czynności śledcze nie przyniosły rezultatów. Kombinację tę opisywałem szeroko na tym blogu, nadając jej nazwę afery marszałkowej.
Moim zdaniem, mogła mieć ona następujący przebieg: Inicjatorem działań mógł być Bronisław Komorowski, którego nazwisko pojawia się kilkadziesiąt razy w Raporcie z Weryfikacji WSI. Mógł on zwrócić się do swojego zaufanego, wieloletniego współpracownika, gen Józefa. Buczyńskiego z prośbą o zorganizowanie grupy kilku oficerów byłych WSW/WSI. Celem działalności tych osób miało być dotarcie do informacji zawartych w aneksie do Raportu z Weryfikacji WSI, a jeśli istniałaby taka możliwość, również zdobycie tajnego dokumentu. Osobą odpowiednią do przeprowadzenia akcji wydawał się były szef komunistycznego kontrwywiadu wojskowego płk Aleksander L.,- wieloletni znajomy Komorowskiego, działający również, jako informator w środowisku dziennikarskim. L. łączyła znajomość z Wojciechem Sumlińskim, a poprzez dziennikarza liczono na dotarcie do Leszka Pietrzaka i Piotra Bączka lub innych członków Komisji Weryfikacyjnej WSI. Prawdopodobnie, w grze uczestniczyli jeszcze inni oficerowie WSI, zajmując się osłoną działań Aleksandra L., a operacja zdobycia aneksu była prowadzona na długo przed wyborami parlamentarnymi 2007r. Bronisław Komorowski spotkał się z Aleksandrem L i przystał na jego propozycję uzyskania nielegalnego dostępu do informacji stanowiących tajemnicę państwową, a następnie umówił się z nim w kwestii dalszych kontaktów. W dniu 27.07.2008r., składając zeznania w Prokuraturze Krajowej w Warszawie w sprawie sygnatura akt PR-IV-X-Ds. 26/07 Bronisław Komorowski pod rygorem odpowiedzialności karnej zeznał: „Ja wyraziłem wstępnie zainteresowanie jego propozycją. Umówiliśmy się, że on odezwie się, gdy będzie miał możliwość dotarcia do tych dokumentów”.
Problem pojawił się w momencie, gdy okazało się, że nie ma szans na dotarcie do ludzi Komisji Weryfikacyjnej, a tym bardziej, że nie uda się uzyskać dostępu do aneksu. W tym momencie nastąpiła zmiana kombinacji i został do niej włączony płk Leszek T. – były funkcjonariusz WSW, w latach 80. zajmujący się prześladowaniem opozycji niepodległościowej, po roku 1990 penetrowaniem środowiska dziennikarskiego i Kościoła. To on zajął się uzyskaniem „materiałów dowodowych” obciążający Sumlińskiego i członków Komisji Weryfikacyjnej. Taka koncepcja zakładała, że dobrowolną „ofiarą” stanie się również Aleksander L., z którym rozmowy T. miał nagrywać. Warto przypomnieć, że w październiku 2007r i pojawiły się publikacje medialne wskazujące na odpowiedzialność Komorowskiego w sprawie inwigilacji członków komisji sejmowej w roku 2000 oraz informacja o wezwaniu kandydata PO na marszałka Sejmu przez Komisję Weryfikacyjną. Niemałe znaczenie dla przyspieszenia kombinacji mógł mieć również artykuł Leszka Misiaka, w którym ujawniono fakt bliskiej znajomości Komorowskiego z płk Aleksandrem L. Również w roku 2007 roku dziennikarz Wojciech Sumliński przeprowadził z Komorowskim kilka rozmów, w związku z przygotowywanym dla programu „30 minut" w TVP Info materiałem filmowym o Fundacji Pro Civil, w której działalność byli zaangażowani ludzie służb wojskowych. Być może ten fakt i obawa przed wiedzą dziennikarza zadecydowały o wytypowaniu Sumlińskiego, jako główną ofiarę kombinacji. W tym czasie dziennikarz pracował też nad książką o Wojskowych Służbach Informacyjnych i prowadził dziennikarskie śledztwo w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Podczas wywiadu dla programu I PR w dniu 1.08.2008 roku, Bronisław Komorowski odpowiadając na pytanie o treść zeznań w Prokuraturze Krajowej i znajomość z Wojciechem Sumlińskim stwierdził: „o panu Sumlińskim nic nie wiem, chyba nie znałem tego pana, więc moje zeznania dotyczyły byłego czy pułkownika dawnych służb komunistycznych.”? Natomiast z zeznań płk. Leszka T. wynika, że na początku listopada 2007 r. doszło do jego spotkania z Bronisławem Komorowskim, Krzysztofem Bondarykiem, Grzegorzem Reszką (p.o. Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego) i Pawłem Grasiem (ówczesnym zastępcą przewodniczącego sejmowej komisji ds. Służb Specjalnych), a na spotkaniu poczyniono ustalenia w zakresie postępowania z członkami Komisji Weryfikacyjnej. Poczynione wówczas ustalenia były realizowane przy udziale płk. Leszka T, jako jedynego świadka w śledztwie w sprawie domniemanej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej. O fakcie spotkania Komorowski nie poinformował podczas przesłuchania przed prokuratorem. W efekcie - płk Leszek T. złożył zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu korupcji wokół Komisji Weryfikacyjnej, obciążając Aleksandra L., Wojciecha Sumlińskiego oraz Piotra Bączka. Jednocześnie uruchomiono zmasowaną kampanię medialną, mająca na celu dezinformację społeczeństwa, w tym wytworzenie fałszywego przekonania, że doszło do „wycieku” aneksu, a sprawa ma podłoże korupcyjne. Momentem kulminacyjnym kombinacji był dzień 15 maja 2008 r. gdy ABW dokonała przeszukania w domach Sumlińskiego, Bączka i Pietrzaka, licząc na znalezienie jakiegokolwiek dowodu potwierdzającego z góry założoną tezę o wycieku aneksu. Aresztowanie Aleksandra L mogło zaś uwiarygodnić tezę, że oficer WSW/WSI współpracował z ludźmi Komisji. Podjęto również próbę „aresztu wydobywczego” wobec Wojciecha Sumlińskiego, licząc prawdopodobnie na zastraszenie dziennikarza i uzyskanie materiałów obciążających członków Komisji. Ponieważ nie doszło do aresztowania dziennikarza, a prezydent Lech Kaczyński ogłosił, iż nie opublikuje aneksu - zdecydowano o zakończeniu kombinacji. O prawdziwym przebiegu sprawy, Polacy nigdy nie zostali poinformowani. Obowiązująca do dziś zmowa milczenia tzw. wiodących mediów sprawiła, że została ona ukryta przed opinią publiczną i żadne z jej elementów nie pojawiły się w trakcie prezydenckiej kampanii Bronisława Komorowskiego. Na zachowanie dziennikarzy miały niewątpliwy wpływ słowa Bronisława Komorowskiego z dn.1.09.2008 roku, gdy główny reżyser afery marszałkowej pouczył środowisko dziennikarskie: „Ja bym sugerował dużą wstrzemięźliwość w okazywaniu solidarności zawodowej dziennikarskiej, no bo sprawa nie dotyczy docierania czy łamania tajemnicy państwowej przez dziennikarza śledczego, co bym rozumiał, nie akceptował, ale rozumiał, ale dotyczy podejrzenia o korupcję, po prostu o korupcję, o pomoc w korupcji. I to w takim obszarze bardzo delikatnym, wrażliwym z punktu widzenia interesów państwa, jak służby specjalne. Więc sugerowałbym ogromną wstrzemięźliwość tutaj, zostawmy to, niech prokuratura to zbada w całym trudnym kontekście...”. Apel został powtórzony, gdy kilka miesięcy później zapytano Komorowskiego o zwołanie specjalnego posiedzenia komisji ds. służb specjalnych, czego domagali się dziennikarze programu „Misja specjalna”. Komorowski odpowiedział: „Ja uważam, że tutaj jest jakaś głęboka przesada w okazywaniu solidarności korporacyjnej przez niektórych... a może środowiskowej takiej, bo co może Komisja ds. Służb Specjalnych w kwestii tego, czy prokuratura ocenia i sąd, że należy osobę podejrzaną o korupcję izolować czy nie? No, to jest kwestia znajomości pewnej... Pomysłu na śledztwo, prawda? Oraz pewnej specyfiki danej sprawy. No, jeżeli trzeba izolować, to się wsadza do aresztu.” Środowisko dziennikarskie, pomne przykładu Wojciecha Sumlińskiego musiało doskonale zapamiętać, że „przesada w okazywaniu solidarności korporacyjnej” może się również zakończyć „wsadzaniem do aresztu”. Wojciech Sumliński, w grudniu 2009 roku, w wywiadzie udzielonym PR1 po opublikowaniu komunikatu o skierowaniu do sądu aktu oskarżenia wyraził nadzieję, że proces odbędzie się przy otwartej kurtynie. Byłaby to ważna okoliczność, ponieważ istnieją poważne obawy, iż proces może przebiegać pod dyktando pułkownika komunistycznej bezpieki Aleksandra L. W akcie oskarżenia, ten były szef Zarządu I Szefostwa WSW przyznaje się do winy i chce dobrowolnie poddać karze 2 lat więzienia w zawieszeniu na 5 lat i karze grzywny w wysokości ponad 50 tys. zł. Prokuratura popiera to rozstrzygnięcie, a skoro jeden z oskarżonych już przyznał się do winy wolno sądzić, że pozycja procesowa Sumlińskiego zostanie zdeterminowana tym faktem, a w swoich zeznaniach płk L będzie obciążał dziennikarza. Sprawa – choćby ze względu na format występujących w niej postaci – jest niezwykle ważna dla opinii publicznej, a prowadzenie jej przy otwartej sali sądowej pozwoliłoby poznać faktyczne mechanizmy afery marszałkowej. Z tego jednak względu wydaje się pewne, że proces zostanie utajniony. Przebieg dzisiejszej rozprawy, zdaje się też nie postawiać złudzeń, co do intencji prokuratury. Obecni na rozprawie Antoni Macierewicz i Piotr Bączek, bowiem złożyli wniosek o umożliwienie im uczestnictwa w procesie w charakterze oskarżycieli posiłkowych. Wniosek poparł oskarżony Wojciech Sumliński i jego obrońcy, jednak prokurator wyraźnie się temu sprzeciwił. - „Podczas rozprawy doszło do zadziwiającej sytuacji, w której ja, jako oskarżony popierałem wniosek powołania oskarżycieli posiłkowych, a sprzeciwiał się temu prokurator „– tłumaczył w rozmowie z portalem Niezależna.pl Wojciech Sumliński. Obrońcy dziennikarza wskazali na podstawy prawne, w oparciu, o które Antoni Macierewicz i Piotr Bączek powinni zostać oskarżycielami posiłkowymi. Wypowiadając się na temat całej sprawy Macierewicz wielokrotnie podkreślał, że jego zdaniem na ławie oskarżonych powinien zasiąść nie Wojciech Sumliński, a były oficer WSI płk Leszek T. oraz były marszałek Sejmu, obecny prezydent, Bronisław Komorowski. Antoni Macierewicz złożył w tej sprawie odpowiednie wnioski do prokuratury, nie zostały one jednak uwzględnione. Wiele wskazuje, że sprawa Wojciecha Sumlińskiego będzie się toczyć bez zainteresowania dziennikarzy i tzw. wiodących mediów, a jeśli pojawią się relacje o tym procesie, będą starannie pomijały rolę Bronisława Komorowskiego. Myślę, że ówczesna kombinacja operacyjna służb wsparta medialnymi kłamstwami, przesądziła o poczuciu bezkarności i poszerzeniu zakresu arogancji rządzących. Bez afery marszałkowej nie doszłoby do kolejnych afer z udziałem ludzi grupy rządzącej, bowiem każda z nich wynikała z tego samego układu, miała tych samych reżyserów i była montowana według tych samych zasad. Gdyby ta afera nie została przemilczana – nie doszłoby do wystawienia prezydenckiej kandydatury Komorowskiego, a być może – nie doszłoby również do smoleńskiej pułapki. To zaniechanie okazało się tragiczne. Pisząc kiedyś o Bronisławie Komorowskim przytoczyłem słowa Bułhakowa, że "tchórzostwo nie jest jedną z ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą”. Również, dlatego, że bezkarność tchórza rodzi w nim przeświadczenie o własnej wielkości i nietykalności, a wówczas tym, którzy są zależni od jego rządów grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Bronisław Komorowski przekroczył już tę granicę.
Sprawa Wojciecha Sumlińskiego, sprawa afery marszałkowej stwarza ostatnią szansę, żeby tej bariery nie przekroczyli również dziennikarze.
http://cogito.salon24.pl/175471,wszyscy-ludzie-bronislawa-k
http://niezalezna.pl/11688-zaskakujacy-proces-sumlinskiego
Aleksander Ścios
Mniejszość, nie osoby polskojęzyczne Przeciwko uznaniu przez władze w Berlinie polskiej mniejszości lobbuje m.in. niemiecko-polski think-tank Grupa Kopernika Jeśli w uchwale o uczczeniu i rehabilitacji obywateli pochodzenia polskiego przygotowywanej przez Bundestag nie znajdzie się sformułowanie “mniejszość polska”, będzie to wyraz złej woli władz w Berlinie i konsekwentnego degradowania pozycji Polaków mieszkających w Niemczech. Uchwała ma zostać przyjęta 10 czerwca, na tydzień przed obchodami 20. rocznicy podpisania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. 16 i 17 kwietnia 2010 r. w Berlinie na zaproszenie Deutsches Polen-Institut w Darmstadt oraz Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego debatowali polscy i niemieccy eksperci z Grupy Kopernika. Przypomnijmy, że stanowi ona rodzaj think-tanku opiniującego polsko-niemieckie relacje. Projekt finansowany jest przez Fundację Boscha. Temat spotkania brzmiał “Osoby polskojęzyczne w Niemczech. Przyczynek do pragmatyki wspierania”. Referaty wprowadzające wygłosili: ambasador RP w Berlinie dr Marek Prawda oraz dr Christoph Bergner, poseł do Bundestagu, pełnomocnik rządu federalnego ds. przesiedleńców i mniejszości narodowych. W komunikacie z posiedzenia Grupy Kopernika podpisanym przez prof. dr. Dietera Bingena oraz dr. Kazimierza Wóycickiego, który był jednym z kandydatów na objęcie stanowiska szefa IPN po tragicznej śmierci prezesa Janusza Kurtyki, czytamy między inymi: “Grupa Kopernika przywiązuje dużą wagę do stwierdzenia, że dzisiaj nie można porównywać grupy osób mówiących po polsku w Niemczech z grupą z lat 1920/30, gdyż jest ona bardzo heterogeniczna. Z powodu ustalenia nowej granicy w 1945 roku przestały istnieć autochtoniczne mniejszości na Śląsku, w Prusach Wschodnich i na Pomorzu Gdańskim, których zasadniczo dotyczył ww. artykuł. Obecnie grupa ta składa się w niewielkiej mierze z przedstawicieli “starej” emigracji (np. w Zagłębiu Ruhry), podczas gdy największą jej część stanowią późni przesiedleńcy. Inne jej części to osoby polskojęzyczne, które po II wojnie światowej pozostały w Niemczech jako byłe tzw. Displaced Persons (D.P., dipisi), ponadto byli emigranci polityczni, którzy przyjechali do RFN po 1945 roku, ale przede wszystkim w latach 80. Kolejną ważną pod względem ilościowym grupę stanowią polscy emigranci zarobkowi lat 90., którzy przyjeżdżali do Niemiec w fazach o różnym nasileniu, mieszkając tu i pracując. Dlatego biorąc pod uwagę ich obecną sytuację w Niemczech, nie może być dziś mowy o mniejszości polskiej w sensie formalnoprawnym. Odpowiednie żądania poszczególnych przedstawicieli stowarzyszeń, zdaniem Grupy Kopernika, okazują się szkodliwe dla stosunków polsko-niemieckich”. Czy dążenie do prawdy historycznej może być szkodliwe dla stosunków polsko-niemieckich?
Niewygodna mniejszość Do spotkania tej grupy wracam z dwóch powodów. Jednym z nich jest artykuł we “Frankfurter Allgemeine Zeitung” z 4 czerwca bieżącego roku, który powołuje się na powyższe wyniki tego spotkania, dając do zrozumienia, że autor artykułu porusza się śladami mniejszości, której nie ma (“Auf den Spuren einer Minderheit, die es nicht gibt”). Symptomatyczne stwierdzenie. Autor dokonuje wiwisekcji życiorysu Marka Wójcickiego, szefa Związku Polaków w Niemczech, chcąc wykazać, że właściwie nie jest on Polakiem, gdyż w 1982 r. przyjechał do Niemiec, jako tzw. późny przesiedleniec. Nieważne, że sam Wójcicki zwraca uwagę, iż w tamtych czasach “trzeba było się podać za Niemca, żeby wyjechać na Zachód”. Wniosek ma się nasuwać samoczynnie: że najstarszą, polską organizacją kieruje Niemiec, który nie ma nic wspólnego z dawną, zdelegalizowaną mniejszością polską w III Rzeszy. Dziennikarz “FAZ” zauważa także, że siedziba Związku Polaków jest “w opłakanym stanie”, co znów ma dowodzić, że polska organizacja to jakiś anachronizm, stowarzyszenie niechciane nawet przez Polaków w RFN. Innymi słowy, wypędzenie jest w Niemczech dziedziczne, o czym świadczy przyjmowanie w jego szeregi nawet dzieci wysiedleńców z dawnych terenów III Rzeszy, a także imigrantów ekonomicznych z ostatnich lat, natomiast polskość – nie. Autor “FAZ” nawet nie zadaje sobie pytania, jak to się stało, że pozbawiona środków finansowych siedziba polskiej organizacji jest dziś w “opłakanym stanie”. Bardzo to osobliwa metoda działania i argumentacji: najpierw podciąć orłowi skrzydła, a potem uznać go za nikomu niepotrzebnego i niechcianego nielota…
Konsekwentne degradowanie Polaków W tekście “FAZ”, który w sposób jednoznaczny wspiera stanowisko rządu federalnego w tej kwestii, postawiona jest kropka nad i: według zapisów porozumienia polsko-niemieckiego sprzed dwudziestu lat prawa mniejszości mają wyłącznie Niemcy w Polsce, a “dla mieszkających w Niemczech Polaków traktat takiego statusu nie przewiduje”. Wypada, zatem zapytać, jakie znaczenie mają artykuły 20-21 tego traktatu, które mówią, – co podkreślam – o jednakowych prawach obu tych grup, niezależnie od tego, jaką semantykę zastosowano przy ich określaniu? Krótko mówiąc, dziś już bez maski strona niemiecka mówi o różnicy, która istnieje, a której podobno miało nie być. Rodzi się pytanie:, co jest mydleniem oczu – dzisiejsza postawa tych, którzy słusznie domagają się przywrócenia praw nielegalnie rozwiązanej mniejszości polskiej w 1940 r., czy retoryka obrońców zdegradowanego statusu Polaków w Niemczech? Czemu miało służyć to całe pustosłowie w artykułach 20-21 o równych prawach niemieckich Polaków i polskich Niemców, które dziś ma być obchodzone z fanfarami w dwudziestą rocznicę podpisania tego traktatu? Strona niemiecka jest konsekwentna. W tym samym duchu wybrzmiewa projekt uchwały Bundestagu z 24 maja tego roku, który traktuje o uczczeniu i rehabilitacji obywateli pochodzenia polskiego (polnischstämmige Bźrger) – ani razu nie pada pojęcie mniejszość polska. Jest natomiast mowa o mniejszości niemieckiej w Polsce, która mimo uprzywilejowanej sytuacji wysuwa kolejne żądania. Wydawałoby się, że niemieckim posłom, przynajmniej ich współpracownikom, powinna być znana historia Niemiec – niezależnie od ich terminologii mniejszość polska nie “wyparowała” po II wojnie światowej w RFN.
Niemieckie zasady to pragmatyzm Związek Polaków w Niemczech spod znaku Rodła obejmował swą działalnością dzielnice. Części jego dzielnicy II Berlin, dzielnica ta obejmowała Brandenburgię z Berlinem, Saksonię, Hamburg, Dolny Śląsk, Pomorze i Marchię Graniczną Poznań – Prusy Zachodnie), oraz cała dzielnica III (Bochum, obejmowała Westfalię, Nadrenię, Badenię i Palatynat) leżą na dzisiejszych terenach należących Republiki Federalnej Niemiec. Mniejszość polska w Niemczech liczy obecnie 200- -300 tys. osób. Reszta Polaków – 1 mln 700 tys. – to osoby, które podlegają pod zapisy traktatu z 1991 roku, którego uregulowania nie są należycie wykonywane przez stronę niemiecką. Ostatnio przyznała to Cornelia Pieper, niemiecka wiceminister spraw zagranicznych, w wywiadzie dla jednej z polskich gazet. Pod koniec maja br. odbyło się wspólne posiedzenie prezydiów Sejmu i Bundestagu w ramach obchodów 20. rocznicy podpisania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie. Na wspólnej konferencji prasowej marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny oraz przewodniczącego Bundestagu Norberta Lammerta ten drugi stwierdził, że obecnie przygotowywana jest uchwała, która ma być przyjęta przez Bundestag przed obchodami 20-lecia podpisania traktatu. Natomiast Schetyna wyraził nadzieję, że zapis, który ma pojawić się w uchwale, “będzie taki, jaki oczekiwany jest przez stronę polską”. Po powrocie z Polski ukazała się notatka z tej podróży na stronach internetowych Bundestagu pt. “Pragmatyczne rozwiązania zamiast sporu o zasady” (“Pragmatische Lösungen statt Prinzipienstreit”). Tytuł nie wróży dobrze. Z kontekstu powyższej wypowiedzi marszałka Schetyny wynika, że sprawa braku pojęcia “mniejszość polska” została prawdopodobnie podjęta przez prezydium Sejmu. Przed spotkaniem brak tego pojęcia w projekcie uchwały Bundestagu został podniesiony przez niektóre polskie media. Jest to wręcz warunek nieodzowny, aby ta uchwała mogła zostać pozytywnie przyjęta przez przedstawicieli mniejszości polskiej w Niemczech oraz przez stronę polską. Brak tego sformułowania w uchwale Bundestagu wskazywałby wręcz na złą wolę strony niemieckiej i cofnąłby nas we wzajemnych stosunkach. Gdyż nie może być tak, aby o mniejszości polskiej w Niemczech mówić tylko np. przy okazji podpalenia – jak podała niemiecka prasa – przedwojennego domu działacza mniejszości polskiej Jana Baczewskiego. Jan Baczewski w latach 1919-1920 kierował polską akcją plebiscytową na Warmii. Zainicjował działalność Związku Polaków w Prusach Wschodnich i Towarzystwa Szkolnego w Olsztynie (1920). Był współtwórcą Związku Polaków w Niemczech (1922) oraz założycielem Związku Mniejszości Narodowych w Niemczech (1924). W 1932 r. zapoczątkował działalność Związku Polskich Towarzystw Szkolnych. W dniu rozpoczęcia II wojny światowej, 1 września 1939 r., został on, podobnie jak wielu innych polskich działaczy, aresztowany we własnym domu i zesłany do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Jego dom przejął funkcjonariusz NSDAP. Baczewski przeżył wojnę. Powrócił do Polski, zmarł w Gdańsku w 1958 roku.
Widmo błędów przeszłości W Rangsdorfie żyją dzisiaj wnuczki Jana Baczewskiego. Jedna z nich wspominała na łamach “Naszego Dziennika” (10.08.2010): “Gabriela Baczewska-Pazda często przytaczała słowa dziadka: “Być Polakiem w Polsce to łatwo, być Polakiem w Niemczech to trudniejsze, ale być Polakiem w Niemczech i walczyć o polskość, to już trzeba zapisać na osobnej kartce”". 16 maja br. w miejscowości Rangsdorf koło Berlina na ulicy Kurparkallee 27 odbyło się odsłonięcie tablicy pamiątkowej ku czci Jana Baczewskiego. Jego wnuczki podkreślały w swoim przemówieniu, że w tym trudnym czasie były im bardzo pomocne słowa wypowiedziane przez ministra spraw zagranicznych dr. Guido Westerwellego w dniu 31.08.2010 r. w Hannowerze: “Państwu, które nie przekaże swojej młodzieży własnej historii, grozi w przyszłosci niebezpieczeństwo powtórzenia błędów z przeszłości”. Do tej historii, ale także do teraźniejszości, należy bezspornie mniejszość polska w Niemczech. Aby Bundestag, podejmując swoją uchwałę, nie zapomniał o słowach swojego kolegi parlamentarzysty, który jest jednocześnie ministrem spraw zagranicznych.
Mec. Stefan Hambura
Hermeneutyka hermeneutyki ciągłości – ks. Dawid Pagliarani FSSPX
Refleksje nad jej implikacjami i ostatecznymi konsekwencjami (cz. I) Pontyfikat Benedykta XVI został naznaczony niezwykle istotnymi wydarzeniami, prowokującymi reakcje nie zawsze w pełni dające się przewidzieć czy oszacować. Wystarczy wspomnieć o polemikach towarzyszących ogłoszeniu motu proprio «Summorum Pontificum». Akt ten, który ogólnie rzecz biorąc wywołał raczej wrogie reakcje, był również dla niektórych sposobnością do odkrycia prawdziwego liturgicznego dziedzictwa Kościoła, a także eklezjologii oraz systemu teologicznego nie tylko różnego, ale wręcz sprzecznego z tym, który rozwijano przez ostatnich 50 lat i bezwzględnie narzucano „ludowi Bożemu”. Wśród wydarzeń nadających kształt pontyfikatowi Benedykta XVI największe znaczenie ma moim zdaniem wypracowanie reguły hermeneutyki ciągłości[1], najpełniej wyartykułowanej w słynnym przemówieniu do Kurii Rzymskiej z 22 grudnia 2005 r. Mowa ta nie sprowokowała – jak to się zdarzało przy innych okazjach – żadnych gwałtownych reakcji, dała jednak początek zarówno pewnemu kierunkowi myślenia, jak i jego opozycji; kierunek ten wciąż się rozwija i zasługuje na naszą uwagę. Poniższe refleksje są próbą przedstawienia bardzo zwięzłej analizy założeń hermeneutyki ciągłości, a zwłaszcza jej znaczenia, w kontekście bezprecedensowej sytuacji, w jakiej znajduje się obecnie Kościół.
Słuszna zasada obok nieudowodnionej hipotezy Czterdzieści lat po zakończeniu obrad soboru Benedykt XVI uznaje ostatecznie istnienie bardzo niepokojących objawów, będących następstwem tego historycznego wydarzenia. Powstałe problemy wiąże jednak z recepcją Vaticanum II, z interpretacją (hermeneutyką) samych dokumentów soborowych: zbyt często – twierdzi papież – sobór był interpretowany (i dlatego także wdrażany) w oderwaniu od niezmiennej Tradycji Kościoła, wbrew obiektywnemu sensowi tekstów soborowych i wbrew intencji Ojców. Hermeneutyka ciągłości jest, więc przedstawiana, jako reguła autentycznej interpretacji soboru, w zgodzie z jego prawdziwą intencją, a przede wszystkim w doskonałej harmonii z Tradycją. Ważne w słowach Benedykta XVI jest to, że papież podkreśla fundamentalną zasadę, zgodnie, z którą w nauczaniu Kościoła musi istnieć ciągłość: to, czego Kościół zawsze nauczał, nie może zostać ani zastąpione, ani lekceważone, ale stanowi jego dziedzictwo, którego nikt nie może odrzucać ani modyfikować. Zauważmy, że prawda potwierdzona w ten sposób przez Benedykta XVI jest w pewnym sensie niezwykle prosta, a także należy do podstaw wiary oraz fundamentalnych zasad definiujących samą naturę Kościoła. Już sam fakt, że papież uznał za konieczne uczynienie tej prawdy ideą przewodnią swego pontyfikatu, stanowi pośrednie uznanie doktrynalnego kryzysu w Kościele. Poprzez przypomnienie tej bardzo prostej, elementarnej prawdy, ignorowanej jednak powszechnie w nauczaniu oraz w praktyce, papież daje nam obiektywną wskazówkę, co do poważnego stanu, w jakim obecnie znajduje się Kościół. Zamiast zwyczajowej górnolotnej oracji upamiętniającej sobór mamy tu przypomnienie elementarnych zasad – i już samo to stanowi dowód, że coś poszło nie tak, jak powinno. Co więcej, samo uznanie, że w nauczaniu Kościoła nie powinno być zerwania z przeszłością, wywołało u wielu ludzi, zwłaszcza kapłanów, pragnienie uważniejszego przyjrzenia się Tradycji Kościoła i jego historii. Wielu z nich stopniowo odkryło dziedzictwo, które postrzegają, jako całkowitą nowość – i z tego powodu czują, że zostali oszukani; jest to bez wątpienia najbardziej pozytywny rezultat hermeneutyki ciągłości. Niemniej hermeneutyka ciągłości jest mieczem obosiecznym, nie tyle w swej istocie, wewnętrznej treści, ile w praktycznym zastosowaniu. Wedle tej koncepcji teksty soborowe są w doskonałej zgodzie z niezmienną Tradycją Kościoła, gdy więc napotyka się jakieś poważne, obiektywne sprzeczności, zasada ta redukuje problem do niewłaściwej interpretacji samego soboru, a także do wypaczeń, które miały miejsce po soborze. Absolutna wierność soboru wcześniejszemu Magisterium wydaje się niepodważalnym dogmatem. Dlatego winę przypisuje się pewnym heterodoksyjnym interpretacjom, niezgodnym z doktryną katolicką i obcym soborowi, którym jednak – paradoksalnie – udało się wywrzeć znaczący wpływ na wdrażanie uchwał Vaticanum II i rezultaty, jakie to przyniosło[2]. Przechodząc do istoty rozważanego przez nas problemu, pragniemy osadzić hermeneutykę ciągłości w jej historycznym kontekście, definiując wszystkie jej elementy: bez zagłębiania się w szczegóły tekstów soborowych, o których napisano już wiele, wykażemy, że hermeneutyka ta opiera się na założeniach, które nie tylko nie uwiarygodniają soboru, ale wręcz dowodzą jego porażki.
Część I. Kryzys Magisterium Ostateczny cel Magisterium Na początku musimy skupić naszą uwagę na ostatecznym celu Magisterium, a w szczególności na celu Vaticanum II, soboru, który określił sam siebie, jako duszpasterski. Kwestia ta ma pierwszorzędne znaczenie, ponieważ cel pewnego bytu nie tylko definiuje sens jego istnienia, lecz także najlepiej wyraża jego cechy. Nie wolno nam zapominać, że Magisterium jest z definicji bliższą regułą wiary, czyli źródłem, które ma zdefiniować i wyjaśnić, w co powinniśmy wierzyć i co czynić, by być dobrymi katolikami i dostąpić zbawienia. W tym sensie Magisterium jest czymś różnym od Pisma św. i Tradycji, które – choć są źródłami objawienia – stanowią dalsze reguły wiary, czyli wymagają interpretacji Magisterium, by ich treść była właściwie zrozumiana. Jeśli jednak uroczystemu Magisterium soboru nie udało się uczynić samego siebie zrozumiałym, a 40 lat później papież musi wzywać do jego właściwej interpretacji, wskazując podstawowe kryteria hermeneutyki, może to znaczyć tylko jedno: sobór poniósł porażkę przy próbie nadania swemu nauczaniu ostatecznego i nieodwołalnego charakteru. Musimy też pamiętać, że II Sobór Watykański od samego początku określał sam siebie mianem soboru duszpasterskiego i dokładał wszelkich starań, żeby wszyscy dobrze to zrozumieli, przede wszystkim poprzez posługiwanie się sformułowaniami odpowiadającymi wrażliwości współczesnego człowieka; innymi słowy – sobór miał mieć w poruszanych przez siebie kwestiach charakter wybitnie hermeneutyczny, zdolny do dostarczenia jasnych, solidnych i zrozumiałych odpowiedzi. Jeśli jednak po 40 latach papież wzywa do jego właściwej interpretacji, to znaczy to, że sobór poniósł porażkę nawet w swej „duszpasterskości”, która miała być jego cechą charakterystyczną.
Magisterium jest jedynym interpretatorem wypowiedzi Magisterium Gdy się przyjmie, że problem z soborem ogranicza się do jego właściwej interpretacji, natychmiast pojawia się pytanie: czyjej pomocy poszukuje papież, żeby zapewnić hermeneutykę ciągłości? A przede wszystkim: dlaczego w ogóle papież prosi w tej sprawie o pomoc? Jeśli zastanowimy się nad treścią wzmiankowanego przemówienia, dostrzeżemy, że papież wydaje się potępiać pewne szkoły teologiczne oraz pewne postawy szeroko rozpowszechnione w Kościele – a równocześnie prosi o pomoc nie tyle biskupów i inne instytucje bezpośrednio od siebie zależne, co właśnie teologów.Jeśli jednak wypowiedzi Magisterium mają podlegać interpretacji, jedynym organem posiadającym odpowiednie kompetencje jest samo Magisterium. Nikt nie może wyjaśnić, jaka jest intencja władzy lepiej niż ona sama, a przede wszystkim nikt inny nie ma do tego prawa. Można by zadać pytanie: dlaczego Magisterium nie interweniowało w sposób opisany przez papieża bezpośrednio po II Soborze Watykańskim?[3] A jeśli podjęło taką próbę – dlaczego nie udało mu się sprecyzować, jaka była dokładnie intencja soboru? Abstrahując od innych zarzutów: czy możemy mieć zaufanie do soboru, którego interpretacja nie jest jasna, oraz do Magisterium, któremu nie udało się doprecyzować nauki soborowej przez 40 lat od zakończenia obrad Vaticanum II? Możliwości są dwie: albo sobór, albo posoborowe Magisterium, czyli instancja, która jedyna ma prawo do jego interpretacji, nie spełniły swoich zadań. Albo, mówiąc wprost, i jedno, i drugie. Usprawiedliwiając a priori Magisterium soboru, hermeneutyka ciągłości w sposób pośredni potępia to Magisterium, które przecież powinno gwarantować właściwą interpretację swych orzeczeń – potępia je z mocą równą tej, z jaką pragnie je usprawiedliwić. W pewnym sensie hermeneutyka ciągłości dowodzi niezdolności Magisterium [posoborowego] do podejmowania jakichkolwiek skutecznych interwencji. Mamy tu do czynienia z oczywistą sprzecznością, owocem „nietykalności” soboru. Konsekwentnie, jedyną satysfakcjonująca odpowiedzią będzie to, że kiedyś ktoś spokojnie zajrzy do soborowych tekstów, oceni ich celowość, ich nietypowy charakter i występujące w nich anomalie, określi na nowo ich dogmatyczne implikacje oraz wartość, jaką reprezentują: autentyczną interpretację zaczyna się, bowiem przede wszystkim od rozważenia, co konkretnie podlega interpretacji. Ta perspektywa wydaje się jednak odległa, dlatego obecny impas prawdopodobnie potrwa jeszcze przez jakiś czas. Do niedawna sobór był interpretowany w oparciu o swój własny, samowystarczalny i bezdyskusyjny autorytet. Przy takim założeniu nie mogło być jednak mowy o żadnym poważnym badaniu ciągłości jego nauczania z Tradycją, nikt też nie mógł być naprawdę zainteresowany takim badaniem. Gdy się to weźmie pod uwagę, reakcje episkopatów na życzenia Benedykta XVI mają wymiar symboliczny i są niezwykle znaczące. Wrzawa, jaka podniosła się po nieśmiałym wezwaniu papieża do odkrycia pewnych aspektów Tradycji – naturalnie bez deprecjonowania samego soboru – połączona z obojętnością wielu biskupów wyraźnie pokazuje, że to samo kolegium biskupów jest odpowiedzialne za szerzenie nieuleczalnej (patrząc po ludzku) awersji do przeszłości Kościoła. Jest ono niejako ucieleśnieniem tego „zerwania” z Tradycją, którego niszczycielskie skutki Benedykt XVI stara się niwelować. Taki jest właśnie najbardziej charakterystyczny owoc soboru i jego reform, powoli dojrzewający podczas minionych pięćdziesięciu lat. Co do teologów – to kolejny owoc soboru – wydaje się, że możemy stwierdzić, iż wieloznaczność dokumentów soborowych, połączona z brakiem precyzyjnych definicji doktrynalnych zaowocowała i nadal owocuje powstawaniem licznych szkół teologicznych, z których każda podkreślą swą własną odrębność. Konsekwentnie, główni posoborowi teologowie jawią się bardziej, jako grupa „guru”, z których każdy stara się zachować własną oryginalność, niż jako przedstawiciele spójnego systemu teologicznego, zbudowanego na jednej solidnej podstawie. To bardzo ważne:, ponieważ sobór nie posiada oficjalnej teologii, a jego dokumenty stanowią wyraz poglądów heterogenicznych szkół teologicznych, hermeneutyka, która miałaby powiązać go z Tradycją lub czymkolwiek innym, musiałaby na początek, przed zagłębieniem się w dżunglę różnorodnych tez, obronić zasady swej własnej „szkoły”, co od razu skazuje całe przedsięwzięcie na fiasko. Biorąc to pod uwagę, wydaje się, że „hermeneutyka ciągłości” nie będzie mogła liczyć na wsparcie ze strony biskupów czy teologów. W ostatecznym rezultacie widzimy, jak papież apeluje do różnych osób, szczególnie do teologów, o przedstawienie jasnej odpowiedzi na pytania, na które tylko on sam jest w stanie odpowiedzieć.
Dwa ważne symbole: reforma liturgiczna i spotkanie międzywyznaniowe w Asyżu Dobrym przykładem na to, co powiedzieliśmy o związku pomiędzy soborem a Kościołem posoborowym[4], jest reforma liturgiczna. Na temat ten mówi się od niedawna trochę więcej – ogłoszenie motu proprio Summorum Pontificum otworzyło, bowiem drogę dla pewnych krytycznych, – choć bardzo jeszcze łagodnych – analiz reformy liturgicznej z 1969 r. Mszał Pawła VI powszechnie uznaje się za pierwszy i najbardziej widoczny owoc soboru. W cztery lata po zakończeniu jego obrad ten „dar” został narzucony „ludowi Bożemu”, jako realizacja wytycznych Vaticanum II w dziedzinie liturgii. Z pewnością uprawnione jest pytanie, czy reforma liturgiczna poszła dalej niż wytyczne przedstawione przez sobór, jak próbuje sugerować ostrożna wersja hermeneutyki ciągłości, jednak w przypadku uzyskania odpowiedzi twierdzącej trzeba by mieć odwagę zapytać:, kto ponosi za to odpowiedzialność – buntownicze, heterodoksyjne szkoły teologiczne czy też ci, którzy na mocy swego urzędu mieli czuwać nad wdrażaniem zaleceń soboru? Promulgowanie dokumentów soborowych oraz zatwierdzenie nowego mszału były przecież aktami władzy, działającej zarówno podczas soboru, jak i w okresie po nim następującym. Systematyczne redukowanie obecnych problemów do późniejszych interpretacji soboru oraz wprowadzanie rozróżnienia pomiędzy soborem a Kościołem posoborowym nie wydają się więc odpowiadać rzeczywistości[5]. Podobne spostrzeżenia moglibyśmy poczynić również odnośnie do implikacji międzywyznaniowego spotkania w Asyżu w roku 1986. Zgromadzenie to, będące zwieńczeniem wieloletnich inicjatyw ekumenicznych oraz międzywyznaniowych, stanowi bezprecedensowy wzór dla wszelkich tego typu przedsięwzięć. Ktoś mógłby powiedzieć, że spotkanie w Asyżu poszło za daleko, że wykroczyło poza zasady nakreślone przez sobór. Można się o to oczywiście spierać, ale pozostaje faktem, że ta inicjatywa, podobnie jak dokumenty soborowe, została niestety zaaprobowana przez papieża. Podsumowując: hermeneutyka ciągłości zmusza nas do stwierdzenia, że mieliśmy i mamy do czynienia z kryzysem w wykonywaniu władzy.
Spostrzeżenia ks. Pozzo Przyjrzyjmy się teraz bliżej słowom wypowiedzianym niedawno przez ks. prał. Gwidona Pozzo. Przyznaje on, że główną przyczyną narodzin „hermeneutyki zerwania” było wyrzeczenie się potępień. Pierwszym czynnikiem jest zarzucenie potępień, to znaczy odejście od wyraźnego rozróżnienia między ortodoksją a herezją. W imię tak zwanego duszpasterskiego charakteru soboru twierdzi się, że Kościół wyrzekł się jakiegokolwiek potępiania błędu i definiowania ortodoksji, jako przeciwieństwa herezji. Powołując się pastoralny charakter nauczania soborowego, który nie chce już potępiać ani rzucać anatem, ale jedynie napominać, objaśniać i dawać świadectwo, protestuje się przeciwko potępianiu błędów przez anatemy, które Kościół zwykł ogłaszać odnośnie do wszystkiego, co było niezgodne z chrześcijańską prawdą. W rzeczywistości nie ma sprzeczności między zdecydowanym potępieniem i odrzuceniem błędów w zakresie doktryny i moralności a miłością do tych, którzy w te błędy popadają oraz szacunkiem dla ich osobistej godności. Przeciwnie, właśnie, dlatego, że chrześcijanin posiada wielki szacunek dla osoby ludzkiej, stara się on wszelkimi sposobami uwolnić tę osobę od błędu i fałszywych interpretacji rzeczywistości religijnej i moralnej. Przylgnięcie do osoby Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, do Jego Słowa i Jego tajemnicy Zbawienia wymaga prostej i jasnej odpowiedzi wiary, jaką odnajdujemy w symbolach wiary i w regula fidei (‘zasadach wiary’). Głoszenie prawdy wiary zawsze pociąga za sobą równoczesne odrzucenie błędu i potępienie dwuznacznych oraz niebezpiecznych tez, szerzących wśród wiernych zamęt i dezorientację. Błędem i niesprawiedliwością byłoby twierdzenie, że po Vaticanum II należy porzucić lub wykluczyć dogmatyczne orzeczenia Magisterium, podobnie jak błędem byłoby twierdzenie, że wyjaśniająca i duszpasterska natura dokumentów II Soboru Watykańskiego nie implikuje równocześnie doktryny, która wymaga ze strony wiernych przylgnięcia w stopniu zależnym od rangi doktrynalnej przedstawianej nauki. Ks. Pozzo wydaje się tu podzielać ocenę soboru powszechnie wyrażaną przez tradycyjnych katolików[6], jednak jako dobry interpretator „hermeneutyki ciągłości” redukuje problem do okresu posoborowego, czy też – by posłużyć się jego własnym określeniem – do „ideologii parasoborowej”. Oczywiście nie podajemy tu w wątpliwość dobrej woli ks. Pozzo, jednak jego tok myślenia uwypukla natychmiast zasadniczą trudność: uczciwie rzecz biorąc, nie sposób oskarżać Kościoła posoborowego o zaprzestanie stosowania potępień, skoro dokumenty soborowe również anatem nie zawierają.
W tym punkcie jest oczywiste, że stanowisko Kościoła posoborowego pozostaje w doskonałej ciągłości z tym, co głosił sam sobór (czy raczej – czego nie głosił): jednak zarówno sobór, jak i Kościół posoborowy postępują w sposób absolutnie bezprecedensowy; innymi słowy, nie wydaje się uczciwe szukanie kozłów ofiarnych wyłącznie wśród urodzonych po roku 1965. Przede wszystkim należy przypomnieć, że potępienie może zostać ogłoszone jedynie przez tego, kto posiada władzę – a więc przez tego, kto jest również odpowiedzialny za Magisterium. Jeśli więc nie ogłasza się już potępień, oznacza to, że władza uprawniona do ich formułowania w jakiś sposób zawiodła. Biorąc to wszystko pod uwagę, hermeneutyka ciągłości, w ścisłym znaczeniu tego terminu, wydaje się zagrożeniem dla samego Magisterium: im bardziej staramy się ratować sobór, tym bardziej ryzykujemy bezpowrotną destrukcję autorytetu, który powinien gwarantować właściwą interpretację doktryny, a przede wszystkim jedynego autorytetu, którego obowiązkiem jest obrona Kościoła przed złem, jakie go obecnie dotyka. Zastosowanie zasady, która sama w sobie jest dobra, może okazać się zgubne, jeśli użyje się jej bez niezbędnej roztropności, właśnie ze względu na jej wewnętrzną wartość. Założenie a priori, że sobór musi z konieczności pozostawać w zgodzie z Tradycją, wypacza cały status quæstionis (‘obecny stan zagadnienia’) i jest dowodem ideologicznego podejścia do sprawy – z całym szacunkiem dla ks. Pozzo. Obawa przed spokojną dyskusją na temat soboru, z całą intelektualną uczciwością, jakiej to wymaga, jest jedynie kolejną wskazówką świadczącą o jego wewnętrznej słabości. Ω
Część II. Ostateczne konsekwencje hermeneutyki ciągłości Hermeneutyka ciągłości przeczy nieomylności soboru Tekst nieomylny z definicji nie może być interpretowany. Jeśli tekst nieomylny wymaga interpretacji, to treść interpretacji w automatyczny sposób staje się nieomylna i to ona wyraża naukę, która jest kategoryczna i definitywna, a więc wiążąca. Definicja implikuje coś definitywnego: definiowanie tego, co nie jest definitywne, oznaczałoby definiowanie niedefiniowalnego, byłaby to próba potraktowania, jako rzeczy ustalonej i niezmiennej samego procesu stawania się. Konsekwentnie żadna władza nie może nikogo obligować do wierzenia w coś, zanim jeszcze ten ktoś wie, o co chodzi i co dana prawda wyraża (stąd absolutna precyzja klasycznych formuł dogmatycznych): taka próba przypominałaby wydanie polecenia pływania przy równoczesnym uniemożliwieniu wejścia do basenu. Zastosowanie tej zasady staje się jeszcze bardziej potrzebne, jeśli sama władza uznaje konieczność interpretacji. Skoro jednak po 40 latach dokumenty soborowe nadal nie doczekały się właściwej interpretacji, jest to dowód, że sobór nie może wiązać sumień katolików. Rozważając ten sam problem z czysto teoretycznego punktu widzenia, wiemy, że właściwa interpretacja byłaby wiążąca w sumieniu. Wiemy jednak również, że właściwa interpretacja, aby była autentyczna (we współczesnym sensie tego słowa[7]), musi być formułowana wciąż na nowo, tak by mogła wyrazić rzeczywistość żywą, a zarazem zawsze prawdziwą. Przy takiej metodzie hermeneutyki nie ma już nic wiążącego dogmatycznie, ponieważ nie ma już semantycznie stabilnych formuł dogmatycznych. Ten aspekt problemu zasługuje na kilka dodatkowych komentarzy.
1965–2005–2010 Napomknęliśmy już o pewnych implikacjach „duszpasterskości” soboru, wskazując na jego intencję posługiwania się językiem i wyrażeniami dostosowanymi do wrażliwości współczesnego człowieka. Konsekwentnie, język dokumentów soborowych dostosowuje się do klimatu kulturowego oraz świadomości i entuzjazmu typowych dla lat 60. XX wieku. Jednak kontekst społeczny, kulturowy i religijny [początku] trzeciego tysiąclecia przeszedł taką transformację, że z autentycznej i uczciwej perspektywy hermeneutycznej duszpasterskie teksty soborowe wymagają nie tyle interpretacji, co zastąpienia nowymi dokumentami, lepiej dostosowanymi do współczesnej mentalności. Gdyby ktoś naprawdę chciał nadal posługiwać się nimi jako podstawą do autentycznej interpretacji, powinien mieć odwagę przyznać, że każda interpretacja ma wartość względną, zależną od uwarunkowań historycznych, w jakich została sformułowana – a równocześnie musi uwzględniać zmieniającą się rzeczywistość i starać się dostarczać odpowiedzi zawsze adekwatnych i prawdziwych. Autentyczna hermeneutyka – we współczesnym sensie tego słowa – zakłada stałe próby formułowania nowych pytań, nowych odpowiedzi i nowych form wyrazu, stosownie do ewolucji rodzaju ludzkiego, z jego życiem, problemami i oczekiwaniami. Dostosowanie się do człowieka w jego konkretnym istnieniu, jego istnieniu w świecie – jak postulował sobór – koniecznie oznacza przystosowanie do ciągłego stawania się[8]. By podać przykład: mowa do Kurii Rzymskiej z 2005 r. jest wyrazem intencji papieża sformułowanej i wyartykułowanej w konkretnym momencie jego pontyfikatu. Dziś prawdopodobnie ująłby on tę kwestię inaczej, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się w Kościele przez minionych pięć lat oraz zmianę jego własnej wrażliwości i wrażliwości jego trzody… a także sposób, w jaki przejawy jego troski zostały przyjęte przez biskupów. Wracając do dokumentów soborowych: gdybyśmy doprowadzili ten model hermeneutyki do ostatecznych konsekwencji, przybrałyby one na koniec postać wyrażającą coś całkowicie nieokreślonego, ich sens mógłby się zmieniać, a w końcu okazać się nawet sprzeczny z początkowym. W tym znaczeniu teksty soborowe, brane dosłownie, są de facto niezdolne do przekazania konkretnego, definitywnego sensu. Wniosek ten może się wydawać przesadny, jednak teologiczną, doktrynalną i moralną wieżę Babel, jaką wydaje się dzisiejszy Kościół, rzeczywiście można porównać do mieszaniny prawdy i fałszu, dobra i zła, piękna i brzydoty, absolutu i względności, bytu i niebytu… mieszaniny będącej wynikiem wyrzeczenia się definiowania, a więc również nauczania. Jeśli taki jest rzeczywiście stan rzeczy, wówczas – mówiąc po ludzku – Kościół nie może być już ani pouczany, ani rządzony. Nikt nie może być już nauczany, ponieważ nic nie może zostać zdefiniowane w klasycznym sensie tego słowa. Żaden tekst i żadna formuła dogmatyczna nie może już rościć sobie pretensji do tego, że posiada definitywne, wewnętrzne, uniwersalne i wieczne znaczenie. Na tym właśnie polega pułapka, w jaką wpadł Kościół po II Soborze Watykańskim. Jest to pułapka, w której Magisterium więzi samo siebie, starając się obronić dokumenty soborowe. Posługując się podobną do wcześniejszej metaforą: hermeneutyka umożliwia kontakt z Tradycją, nie uwalniając jednak umysłów ucznia i nauczyciela z klatki, w której zamknął je sobór.
Nieuprawniona analogia: problem odbioru wcześniejszych soborów Niekiedy, by pomniejszyć znaczenie obecnego kryzysu, przypomina się problemy, jakie miewał Kościół z wdrożeniem decyzji poprzednich soborów. Wystarczy wspomnieć Sobór Nicejski czy Sobór Trydencki. Jednym słowem, spojrzenie na historię Kościoła ma nas pouczyć, że musimy mieć cierpliwość i nadzieję. Choć z pewnością podzielamy tę ufność w Bożą Opatrzność, w tym rozumowaniu dostrzegamy jednak pewien zasadniczy błąd. To prawda, że np. Sobór Trydencki napotykał na opór i z pewnością jego postanowienia nie zostały wdrożone w jeden dzień, niemniej fundamentalna przyczyna tych trudności była przeciwieństwem problemu, jaki stwarza hermeneutyka Vaticanum II. Sobór Trydencki napotykał na przeszkody właśnie ze względu na swoją klarowność i dyscyplinarną, i dogmatyczną: jego teksty wyjaśniały się i nadal wyjaśniają się same z taką wyrazistością, że z pewnością zatrważały sfery niechętne angażowaniu się w konieczne reformy i ponoszeniu nieuniknionych ofiar, jakie to za sobą pociągało. W przypadku Vaticanum II było odwrotnie, został on powitany i przyjęty w klimacie powszechnego entuzjazmu, przede wszystkim przez modernistyczną część duchowieństwa, którą obecnie oskarża się o to, że nigdy nie rozumiała właściwie znaczenia dokumentów soborowych. Paradoksalnie, porównanie z poprzednimi soborami dowodzi w sposób jednoznaczny, że za problemy pojawiające się po II Soborze Watykańskim należy winić przede wszystkim jego własne braki, czego nie można powiedzieć o jakimkolwiek soborze z przeszłości.
„Hermeneutyka ciągłości” i „superdogmat” soboru Pewną pomocą w zrozumieniu poruszanego przez nas zagadnienia jest wyrażenie, użyte przez Benedykta XVI w czasie, gdy był jeszcze kardynałem; wyrażenie, które od tego momentu weszło do języka potocznego i często jest używane dla zilustrowania błędów w interpretacji soboru, na co lekarstwem ma być właśnie „hermeneutyka ciągłości”. Jak stwierdził kard. Ratzinger[9], sobór przedstawia się niekiedy, jako „superdogmat”, jak gdyby historia Kościoła rozpoczynała się od Vaticanum II, bez żadnego odniesienia do niezmiennej Tradycji Kościoła. Termin ten jest bardzo jednoznaczny i ostry, pozwala też oddać w jednym słowie złożony problem traktowania soboru, jako swego rodzaju absolutu. Jednakże to sformułowanie, podobnie jak związana z nim „hermeneutyka ciągłości”, niesie za sobą pewne niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo zlekceważenia źródła całego problemu. Poprzez używanie tego sformułowania usiłuje się przywrócić soborowi właściwe proporcje, korygować proces wdrażania jego decyzji oraz prostować błędną interpretację określaną, jako „superdogmat”, przy równoczesnej obronie integralności tekstów soborowych. Jednym słowem, problem ma dotyczyć właściwej interpretacji, a nie samych dokumentów. Wydaje się jednak, że interpretacja nie stanowi całego problemu, wystarczy wyobrazić sobie (przeprowadzając reductio ad absurdum), co by oznaczało zastosowanie takich samych kryteriów do rezultatów wdrażania postanowień innych soborów. Gdybyśmy na przykład potraktowali dogmatyczne definicje Soboru Trydenckiego, jako absolutne, Kościół nie stałby się przez to „trydencki”, z uszczerbkiem dla innych, niezdefiniowanych wówczas prawd – pozostałby całkowicie katolicki. Gdyby ktoś „superdogmatyzował” decyzje Soboru Nicejskiego, Kościół pozostałby niezmieniony, a nawet niezwykle umocniony i utwierdzony w wierze wszech czasów. A to, dlatego, że wiara jest cnotą teologiczną, której przedmiotem jest Bóg, nie może więc być „zbytnio” dogmatyczna – w tym sensie, że nie ma czegoś takiego jak błąd „przesady w definicji dogmatycznej”. Gdyby ktoś na przykład miał „superdogmatyzować” dogmat o Wcieleniu, innymi słowy – gdyby ktoś przywiązywał do tego dogmatu nadzwyczajne znaczenie, owo „superdogmatyzowanie” nigdy nie doprowadziłoby do błędu. Skutkiem byłaby po prostu lepsza znajomość tego dogmatu, a więc zostałaby wzmocniona cała struktura dogmatyczna. Wiara jest prostą i integralną jednością, a nie rezultatem równoważenia czy mieszania heterogenicznych składników. Tak, więc fakt, że „superdogmatyzacja” Vaticanum II doprowadziła do bardzo poważnego problemu, którego istnienie uznaje sam papież, jest oznaką, że nauczanie soborowe zawiera elementy sprzeczne z Tradycją; absolutyzacja soboru jawi się, jako nieunikniona konsekwencja jego braku powiązania z przeszłością. Ta absolutyzacja nie wykreowała ex nihilo pierwiastków zmiany obecnych w soborowym nauczaniu, a jedynie uwypukliła ich istnienie. Ten brak więzów z przeszłością jest dobrze ilustrowany brakiem potępień, – o czym już wspomnieliśmy – charakteryzujący zarówno sobór, jak i Kościół posoborowy, tworzące pod tym względem doskonałą ciągłość.
Konkluzja Dyskusje na temat „hermeneutyki ciągłości” mają z pewnością jedną zaletę: pozwalają zrozumieć istotę problemu, jaki stwarza II Sobór Watykański; jest to problem w pierwszym rzędzie formy, a dopiero potem treści.
– Sobór nie naucza w klasycznym sensie tego słowa, natomiast miesza stare formy i treści z nowymi, elementy natury dogmatycznej z rozważaniami o charakterze duszpasterskim i zależnym od okoliczności.
– Rezultat tego pomieszania różnorakich elementów nie posiada definitywnej wartości, stanowi raczej punkt wyjścia dla nieustannej reinterpretacji, zawsze żywej i współczesnej, której nie sposób zakotwiczyć w konkretnym kontekście historycznym ani wyrazić w postaci niezmiennych i niepodważalnych deklaracji. Mamy tu do czynienia z niepowstrzymanym procesem hermeneutycznym, który nie może zostać zahamowany, zanim nie zostanie zastopowany sam sobór, czyli przyczyna, która go zainicjowała. By osiągnąć ten cel, konieczny będzie przede wszystkim powrót umysłów do idei, że istnieje absolutna prawda, która może być wyrażana i opisywana przez ostateczne definicje dogmatyczne, niewymagające żadnej dodatkowej hermeneutyki. Klasyczne formuły dogmatyczne stałej i niezmiennej Tradycji Kościoła, nie będące wyrazem „niekompletnego i sprzecznego” pojmowania Tradycji, dalekie od jej „petryfikowania”, są jedynymi środkami zdolnymi do przekazywania wiary apostolskiej aż do końca czasów. Ω
Tekst za: Hermeneutic of the Hermeneutic of Continuity. Reflections on the implications and final consequences of the hermeneutic of continuity, St. Thomas Aquinas Seminary. Przełożył z języka angielskiego Tomasz Maszczyk.
Przypisy:
Dla wygody stosujemy wyrażenie „hermeneutyka ciągłości”, ponieważ jest ono najczęściej używane dla określenia stosowanego przez papieża sposobu interpretacji, w odróżnieniu od hermeneutyki „zerwania” czy „braku ciągłości”. Ściśle biorąc, papież mówił o „hermeneutyce reform”. Ks. prał. Gwidon Pozzo, sekretarz Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, w swym wystąpieniu w Wigratzbad 2 lipca 2010 r. mówił o „ideologii parasoborowej”, która rzekomo „od samego początku przejęła kontrolę nad soborem i całkowicie go zdominowała. Pod tym wyrażeniem nie odnosimy się do niczego, co byłoby zawarte w tekstach soborowych ani co dotyczyłoby intencji jego Ojców, lecz mamy na myśli ogólny schemat interpretacji, w którym umieszczono sobór, a który działał jak coś w rodzaju wewnętrznego uwarunkowania wpływającego na wszystkie przyszłe odczytania dokumentów i wydarzeń. Sobór nie jest tożsamy z tą parasoborową ideologią, ale ukazywanie soboru jako wydarzenia z życia Kościoła, znajdujące również odbicie w sposobie jego relacjonowania w mediach, jest w dużej mierze mistyfikacją. To jest właśnie wspomniana parasoborowa ideologia”. Mamy tu do czynienia z przyznaniem, że wystąpiły poważne problemy [z odczytaniem soboru]; towarzyszy temu jednak całkowite rozgrzeszenie samego soboru. Niestety, jedyne istotne odniesienie Jana Pawła II do Tradycji nie stawia jej raczej w pozytywnym świetle. Mamy tu na myśli potępienie Bractwa Św. Piusa X w 1988 r., oskarżanego o to, że pielęgnuje „niepełne i wewnętrznie sprzeczne” rozumienie Tradycji. To potępienie było bez wątpienia bardziej atakiem na tradycyjny punkt widzenia niż ciosem wymierzonym w konkretne osoby. Warto wskazać, że Benedykt XVI rzeczywiście widzi źródło wszystkich posoborowych problemów w zerwaniu z Tradycją, podczas gdy jego poprzednik systematycznie wskazywał jako przyczynę trudności częściowe i niedoskonałe zastosowanie soboru. Z jednej strony był to błąd wynikający przesady, z drugiej – błąd wynikający z braku. Autor używa terminu „Kościół posoborowy” w tym samym znaczeniu, w jakim używali go m.in. Paweł VI („Nie chcecie pozostać bezczynnymi i obojętnymi wobec działalności, która Kościół posoborowy podejmuje dla odnowienia siebie”, 29 stycznia 1969 r.) i Jan Paweł II („Należy też przyjąć jako prawdziwe dobrodziejstwo nowe ruchy kościelne, rozkwitające dziś za sprawą Ducha Świętego i ożywiające Kościół posoborowy”, 17 września 1999 r.), mając na myśli nową rzeczywistość religijną, zrodzoną w rezultacie Vaticanum II. Zagadnienie tożsamości tej nowej rzeczywistości z Kościołem katolickim jest kwestią przekraczającą ramy niniejszego opracowania (przyp. red. Zawsze wierni). Motu proprio Summorum Pontificum, które miało być zdecydowanym i modelowym przykładem zastosowania hermeneutyki ciągłości w dziedzinie liturgii, w praktyce próbuje dowieść jedności tego, co stare, z tym, co nowe, podkreśla rzekomą kontynuację, wspiera „wzajemne ubogacanie” i wyklucza wszelki retrospektywny osąd, jakości reformy liturgicznej. W tym znaczeniu dokument Benedykta XVI nie podaje wprost w wątpliwość zastosowania soboru dokonanego w ramach reformy liturgicznej Pawła VI. Ale jeśli to, co nowe, pozostaje w doskonałej ciągłości z tym, co stare, ukazywanie ich związku nie ma sensu i jest całkiem po prostu zbędne, skoro nowy ryt sam w sobie jest wyrazem ciągłości. A przede wszystkim, dlaczego stary ryt nie został w Kościele powszechnym na powrót przyjęty z całą prostotą i naturalnością? – Oto kolejna próba podkreślania ciągłości, która w rzeczywistości została utracona – a tego obecne władze nie chcą przyznać. Anatematyzmy, czyli potępienia błędów przeciwnych prawdom wiary, były typowe dla tradycyjnego Magisterium, czy to wykonywanego podczas soborów, czy poza nimi. Potępienia wyrażają wolę Kościoła nauczającego do definiowania doktryny, a w konsekwencji czynienia jej obowiązującą dla wiernych. Nieobecność anatematyzmów w dokumentach Vaticanum II zawsze ukazywano, jako znak, że brakuje tam intencji narzucania doktryny, a tym samym jako dowód, że te dokumenty nie są nieomylne. Argument zasadza się na tym, że Kościół nie może określać, co jest prawdą, nie narzucając jej jednocześnie, jako coś, w co należy wierzyć. Interpretacja autentyczna w sensie teologicznym to interpretacja dokonywana przez osobę sprawującą władzę w Kościele (papieża, biskupa diecezjalnego itd.); autor czyni tu aluzję do innego rozumienia autentyczności (czy może lepiej autentyzmu) – zgodności wypowiedzi z osobistymi odczuciami i przeżyciami (przyp. red. Zawsze wierni). Jednym słowem, hermeneutyka ciągłości ma obowiązek zharmonizować elementy, które wyglądają na zdecydowanie niemożliwe do pogodzenia – Tradycję, dokumenty soboru i obecny rozwój ludzkości. Tego wyrażenia użył po raz pierwszy kard. Ratzinger 13 lipca 1988 r. w swym wykładzie dla biskupów Chile. Kardynał, komentując „sprawę abp. Lefebvre’a”, przedstawił wówczas analizy i refleksje, w których można rozpoznać ziarna podstawowych zasad hermeneutyki ciągłości. [Przypisy części pierwszej oraz drugiej zostały połączone - Red. Bibuły]
Źródło części I: Zawsze wierni nr 5/2011 (144)
Źródło części II: Zawsze wierni nr 6/2011 (145)
Za: Zawsze wierni nr 6/2011 (145)
W Polsce prąd niemal najdroższy w Europie Polska plasuje się na niechlubnym drugim miejscu wśród krajów europejskich, gdzie za prąd płaci się najwięcej. Więcej od nas płacą tylko Węgrzy – wynika z raportu UOKiK, do którego dotarło RMF FM. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów wskazuje, że pojedynczy odbiorca na rynku energetycznym ma bardzo niewiele do powiedzenia, a tymczasem gigantyczne koncerny robią, co chcą. Z raportu wynika, że narzucają one jednakowe ceny, co sprawia, że konsumenci, choć mają możliwość zmiany dostawcy, nie robią tego, gdyż konkurencja nie ma do zaoferowania niczego korzystniejszego. Z danych UOKiK wynika, że ciągle zmniejsza się różnica między cenami oferowanymi przez najdroższego i najtańszego dostawcę energii. Jak wylicza RMF FM, obecnie oszczędność na kilowatogodzinie to 0,03 grosza, co w skali roku pozwala zostawić w domowym budżecie… 8 złotych.
Pytanie, czy rząd nie ma sposobów na rozbicie energetycznego – trudno nie użyć tu tego słowa – układu. W końcu miało żyć się lepiej… wszystkim. Odpowiednie narzędzia z pewnością są, ale czy rząd będzie miał chęć podjęcia tej walki? Źródło: rmf24.pl
Ministrowie zapomnieli, więc płacą podatnicy. Absurdów ciąg dalszy “Jak zmarnować pieniądze z budżetu” – oto krótka instrukcja przygotowana przez ministrów spraw wewnętrznych i obrony narodowej. Od początku maja przestało obowiązywać rozporządzenie określające warunki badań technicznych pojazdów Sił Zbrojnych RP, policji i innych pojazdów używanych w sposób szczególny. Niestety, nowego rozporządzenia nie ma, bo ministrowie spraw wewnętrznych i obrony narodowej nie zdążyli go napisać – pisze dziś “Dziennik. Gazeta Prawna”. Ministrowie mieli na to 19 miesięcy. Co to oznacza? Policja i wojsko, straż pożarna i graniczna nie mogą korzystać z własnych stacji diagnostycznych. Muszą dać zarobić stacjom komercyjnym. Codziennie, z kieszeni podatnika, idzie na to 10 tysięcy złotych. Mam eldorado. Przyjeżdżają do mnie policja, straż pożarna i graniczna. Oby jak najdłużej – mówi jeden z właścicieli firmy. Na każdym radiowozie zarabia 150 zł, o 50 więcej niż na aucie cywilnym. Tyle wynosi dopłata za badanie pojazdu specjalnego. Ilu pojazdów w skali kraju to dotyczy? Sama policja dysponuje 20 tysiącami aut. Kolejne 10 tysięcy mają razem Straż Pożarna, Straż Graniczna i Biuro Ochrony Rządu. Mundurowi nie kryją oburzenia. Oszczędzamy na każdej żarówce, a tu musimy przepłacać – irytują się. Jak szacują tylko szefowie komend wojewódzkich, od początku maja do końca czerwca przeglądu będzie wymagało, co 10. auto. Koszt: 200 – 300 tys. zł. Co na to ministerstwa? Czekamy na rozwiązanie problemu prawnego. Jeszcze w tym tygodniu prześlemy ministrom do podpisu nowe rozporządzenie – zarzeka się rzeczniczka MSWiA Małgorzata Woźniak. Przypuszczamy, że to nie koniec absurdów. Może Donald Tusk powinien do najbliższych wyborów iść z hasłem “Rozrzutne Państwo”? Byłoby uczciwiej.
Za: W Sieci Opinii (08 czerwca 2011)
Dalsze zadłużanie Polski: Bank Światowy przyznał Polsce 750 mln euro pożyczki PAP: 750 mln euro pożyczki przyznał Polsce Bank Światowy – poinformował Michał Krupiński, zastępca dyrektora wykonawczego w Banku Światowym. – Rada Dyrektorów Wykonawczych, przy silnym poparciu wszystkich Dyrektorów Wykonawczych, poparła dzisiaj rano czasu waszyngtońskiego projekt pożyczki dla Polski w wysokości 750 mln euro – powiedział Krupiński. – Środki z Banku Światowego trafią do budżetu państwa, ale Polska w zamian zobowiązuje się do przeprowadzenia pewnych reform. Ta transza w wysokości 750 mln euro ma być skierowana na działania zwiększające efektywność energetyczną oraz wspieranie rozwoju energii odnawialnej – dodał. Krupiński poinformował, że w przyszłym roku planowane są jeszcze jedna lub dwie transze pożyczki z Banku Światowego. Mogą one wynieść łącznie około 1 mld dol. w 2012 r. Plus około 1 mld dol. w 2013 r. – Działania będą koncentrować się na wsparciu dla samorządów oraz energetyki poprzez podobnego rodzaju instrumenty pożyczkowe w tym tzw. results based lending – powiedział Krupiński.
Autor: ap, zbyt; Źródło: PAP
Komercyjnego strachu ciąg dalszy? 11 września 2001 r. zamach na World Trade Center. Zaraz potem pojawił się wąglik rozsyłany pocztą. Ale to nie koniec. W 2005 roku świat ogarnia panika; grozi pandemia ptasiej grypy. Powinniśmy natychmiast zacząć gromadzić zapasy szczepionki przeciw ptasiej grypie. Gdy zacznie się pandemia, nie będzie na to czasu – alarmuje Światowa Organizacja Zdrowia [link]
I tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Prawda to czy nie? O ile w przypadku wąglika poczuliśmy się zagrożeni, nikt nie wątpił w prawdziwość doniesień, a Internet dostarczał mrożącej krew w żyłach wiedzy na temat bioterroryzmu, o tyle walka z zagrożeniem ptasią grypą nie dała się już podciągnąć pod terroryzm. Na ptasią grypę choruje większość ptaków, a wirus ginie w temp. 70 stopni. Wystarczy myć ręce, dbać o higienę lodówek, nie spać w kurniku, nie jeść tatara z kurzych piersi, nie zaprzyjaźniać się z ptakami pod okapem czy na balkonie, najlepiej wypowiedzieć im kwaterunek i po kłopocie. A jednak sztucznie wywoływana panika osiągnęła cel. Biedne łabędzie poszły na rzeź, a „Kaziom” nie tylko w Polsce słupki sondażowe rosły. Koncerny farmaceutyczne zarobiły krocie na szczepionkach. Nie tylko zresztą na nich. W doniesieniach prasowych (najbardziej reprezentatywny przykład: Jak nie można się zakazić ptasią grypą [link]) pojawia się nazwa dwu leków: tamiflu i relenza. Wkrótce okazało się, że bardziej groźne od ptasiej grypy stały się owe leki. Lekarze i koncern produkujący lekarstwa musiały uspakajać – tamiflu i relenza są bezpieczne. [link]
Kiedy dłużej już nie można było bawić się w nakręcanie paniki pandemią ptasiej grypy, sprawa przycichła, ale nie na długo. Ni stąd ni zowąd pojawiła się świńska grypa. Koncerny wymusiły zakup szczepionek, nie wszyscy Europejczycy chcieli się jednak bać i szczepić. Media cytowały hiszpańskiego przewodniczącego Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, Lluís Maria de Puig. Miliony ludzi szczepiło się nieprzetestowanymi szczepionkami, narażając się na nieznane skutki uboczne. Poza tym doszło do ogromnego marnotrawstwa środków publicznych – grzmiał przewodniczący i na tym się skończyło. [link]
Unia Europejska, a w tym rządy, które zakupiły szczepionki nie zdecydowały się na wyjaśnienie roli koncernów farmaceutycznych w napędzaniu strachu obywatelom. Może nie było co wyjaśniać, bo wszystko było jasne już od początku?
Dziś mamy kolejny problem śmiertelnego zagrożenia pałeczką okrężnicy EHEC. Od wielu dni nie można ustalić źródła zagrożenia. Winne były hiszpańskie ogórki, kiełki, restauracja w Lubece. W końcu rośliny zostały uniewinnione. A media wciąż donoszą o epidemii w Niemczech, śmiertelnych zakażeniach. Unijny komisarz wścieka się, rolnicy domagają się odszkodowań. Rano internautów na jednym z polskich portali przywitał tytuł: Czas zacząć się bać. W południe wesoło się robi wokół doniesień z Niemiec. Epidemia i chaos, a politycy tylko „ogórkują – krytykuje tamtejsza prasa. Faktycznie, tylko tytuł jest wesoły, bo reszta nie do śmiechu. W szpitalach jest coraz więcej chorych i przybywa śmiertelnych przypadków. Podniosły ton polskich doniesień wzmacnia nasz niepokój: Już 2 osoby zachorowały w Polsce! Ale prawdziwy hit czeka nas po południu. Jak powiedział na konferencji prasowej niemiecki minister zdrowia Daniel Bahr, doświadczenia wcześniejszych epidemii EHEC na świecie pokazują, że w większości przypadków nie udaje się wykryć źródła zakażeń. Ciekawe, bo mogłabym się założyć, że jeszcze kilka dni temu wszyscy naukowcy i politycy, a prasa za nimi, zgodnie twierdzili, że jest to nowy szczep bakterii, do tej pory nieznany. Kto nie wierzy, niech zajrzy: [link]
W portalu losyziemi.pl czytam 2 czerwca: Światowa Organizacja Zdrowia poinformowała, że za zachorowania odpowiada nowy nieznany dotąd szczep bakterii EHEC. Polecam również następną informację z tego portalu: [link]
4 czerwca ukazała się tam wiadomość o wykryciu u 86 – letniego Kanadyjczyka, który od 10 lat nigdzie nie podróżował, super-bakterii produkującej enzym NDM-1 odporny na antybiotyki. Przez tydzień w Niemczech i innych krajach szukano źródła zakażeń, ale dziś dzięki niemieckiemu ministrowi już wiemy, że go nie znajdziemy. Mam swoje trzy teorie spiskowe na wyjaśnienie tego, co się wokół owej bakterii dzieje. Pierwsza jest banalna. Nadmiar warzyw płynący nieprzerwanym strumieniem z Hiszpanii zagroził rolnikom niemieckim i holenderskim. Dzięki tajemniczej super-bakterii strumień ten mógłby być powstrzymany. Teoria ta miałaby szansę uwiarygodnić się, gdyby nie to, że Hiszpanie nie dali się nabrać. Druga moja teoria jest ciut poważniejsza i ma tę zaletę, że nie da się sprawdzić, można ją rozwijać w dowolnym kierunku. Komuś coś wpadło do wody w pewnym laboratorium. A wskazanie tego miejsca jest albo niewskazane, albo miejsce jest nieznane. Korzyść z takiej teorii podwójna, bo zawsze można wrócić do przykładu tajemniczego wąglika rozsyłanego pocztą i przekonać, że to Al-Kaida tym razem rozsyła zarazę przez wodociągi. Trzecia teoria spiskowa dotyczy marketingu za pomocą strachu. Świetnie ją onegdaj unaocznił Alfred Hitchcock w filmie, na projekcji, którego strach było spojrzeć w ekran. Myślę tu o „Ptakach”, które długo jeszcze potem wywoływały niepokój u ludzi widzących gromadzące się mewy czy gawrony. Strach Hitchcocka wykorzystał reżyser „Dubla” – Johan Grimonprez. Poszukiwanie sobowtóra Hitchcocka do projektu „Looking for Alfred” zakończyło się filmem pokazującym stopień obezwładnienia strachem w latach zimnowojennych społeczeństwa amerykańskiego i sowieckiego. Poddane obróbce rządowych manipulacji i propagandzie boją się o własne bezpieczeństwo. Ameryce grożą rakiety zainstalowane na Kubie, Związkowi Radzieckiemu zbrojenia amerykańskie. [link]
Mija zimna wojna, pojawia się zagrożenie terroryzmem, a strach ulega komercjalizacji. Przydaje się na różne okazje, a już na pewno nieocenionym staje się dziś w marketingu farmaceutycznym. Boimy się o siebie i bliskich, gotowi jesteśmy zastawić dorobek życia, by uratować zdrowie bliskiej nam osoby czy swoje. Nie będziemy na sobie sprawdzać czy strach ten jest uzasadniony. Czy na tym strachu oparta jest dziś panika wokół zakażeń pałeczkami okrężnicy? Przekonamy się wkrótce. Jeśli tak jest, to za kilka dni, a może i wcześniej, powinien ukazać się radosny news. Odkryto skuteczny lek na super-bakterię. Koncern X podjął się przyspieszonych badań klinicznych. Należy się spodziewać, że w najbliższym czasie tajemnicza epidemia zostanie zażegnana. Czy będzie się ktoś jeszcze wtedy pytał o źródła zakażenia, skoro jest skuteczny lek? A powinien pytać każdy. Bo co będzie, jak każda z tych teorii i im podobnych okaże się nieprawdziwa, a atak biologiczny stanie się faktem? Katarzyna
PS. Na świńskiej grypie koncerny zarobiły krocie, między innymi, na Ukrainie. Zastanawiam się czy obecne doniesienia o zarejestrowanych tam przypadkach cholery to ten sam numer co z świńską grypą? A może jednak cholera we wschodniej Ukrainie zgaśnie równie szybko, jak się pojawiła, bo super–bakteria EHEC z tajemniczym enzymem NDM-1 przyniesie więcej szmalu? Nie da się jednak wykluczyć, że doniesienia o przypadkach cholery we wschodniej Ukrainie i epidemii EHEC mają ze sobą coś wspólnego. Podobno enzym NDM-1 odkryty w 2008 roku w Nowym Delhi w Indiach jest szczególnie niebezpieczny nie tylko w bakterii e-coli ale również cholery, jeśli, oczywiście, to ten sam enzym, który dziś straszy Niemców i resztę świata. Ale to tylko taka moja kolejna teoria spiskowa. [link]
Katarzyna blog
Fałszerze historii z “Tageszeitung” Niemiecka lewicowa gazeta “Tageszeitung” od dawna specjalizuje się w obrażaniu Polski i Polaków. Tym razem posunęła się także do historycznego kłamstwa, pisząc w recenzji jednego z filmów, że jego akcja rozgrywa się w “polskim obozie koncentracyjnym” (“polnischen Konzentrationslager”). “Tageszeitung” to nie pierwsza niemiecka gazeta, która obraża Polaków, sugerując poprzez swoje publikacje, że niemieckie obozy koncentracyjne, gdzie Niemcy zamordowali miliony ludzi, były polskimi obozami. Tym razem do takiej prowokacji posunął się dziennik, który już niejednokrotnie dawał wyraz swojemu swoistemu stosunkowi do Polski. To właśnie ten tytuł pozwolił sobie na obrażanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, myląc chamstwo z satyrą. Korespondentka tego lewicowego dziennika wielokrotnie zaciekle atakowała polską prawicę czy Radio Maryja. Teraz “Tageszeitung” dał kolejny popis, choć można mieć pewność, że dziennikarze, używając określenia “polski obóz koncentracyjny”, świadomie kłamali i obrażali polski Naród. Przykład tej publikacji dowodzi, że walka z niemieckimi fałszerzami najnowszej historii wydaje się syzyfową pracą, niemniej zawsze trzeba głośno protestować przeciwko obrażaniu Polski poprzez wypisywanie takich bzdur jak “polskie obozy koncentracyjne” i kierować sprawy do sądów. Waldemar Maszewski
Wielkie koncerny chcą przejąć zasoby wodne Wielkie koncerny i politycy chcą handlować wodą na giełdzie. Powód- cena wody jest zbyt niska, tym samym ludzie korzystają z niej nierozważnie. Teraz państwa, ONZ i wielkie korporacje typu Nestle pokażą nam jak to się robi windując ceny o przynajmniej 300%. Największym graczem wydaje się być elitarny fundusz finansowy Foundation of Saint Lazare operujący pieniędzmi najbogatszych ludzi tego świata. Dostaliśmy również potwierdzenie, że instytucja ta działa pod “Wojskowym i Szpitalnym Zakonem Świętego Łazarza z Jerozolimy” (ang. “Military and Hospitaller Order of Saint Lazarus”) Link do strony LINK.
Celem funduszu jest kontrola ziemskich zasobów wodnych. Na ich stronie możemy m.in przeczytać: “Woda jest częścią światowego dziedzictwa. Dwie trzecie powierzchni naszej planety jest pokryte wodą. Mniej niż 1% jest dostępny dla potrzeb ludzkości. Ochrona, poszanowanie i wykorzystywanie tego zasobu naturalnego oraz rozwój tego co jest dla nas dostępne przez równowagę w przyrodzie jest w naszym interesie. Woda jest dla nas źródłem życia. Woda wkrótce stanie się instrumentem władzy i wpływów.”
Więcej na stronie funduszu: theworldsociety.org oraz oslj.org
Nestle: handel wodą jest częściową odpowiedzią na wykarmienie świata
Sprzedaż wody na giełdzie w ten sam sposób jak to ma miejsce z innymi towarami może pomóc w rozwiązaniu braków tego najbardziej cennego surowca, który może wyschnąć na długo przed wyschnięciem złóż ropy, powiedział we wtorek prezes Nestle. “Nie jestem przeciwny tej idei,” powiedział agencji Reuters Peter Brabeck, prezes największej na świecie grupy spożywczej, pytany o pomysł dotyczący handlu wodą na giełdzie. Pierwszym miejscem, jakie powinno się rozważyć jest prowincja Alberta, powiedział, gdzie konkurencja może być szczególnie gwałtowna pomiędzy rolnikami wymagającymi wody dla nawadniania roślin, a koncernami naftowymi wymagającymi wody do wymywania piasków roponośnych, które wymagają zużycia znacznie większej ilości wody niż inne rodzaje depozytów ropy. “Pracujemy intensywnie z rządem Alberta, aby rozważył handel wodą” powiedział Brabeck. Jako pierwszy krok, dodał, Alberta oddzieliła prawa do ziemi od prawa do zasobów wodnych, więc posiadanie ziemi nie daje automatycznie prawa do wody, która biegnie przez tą ziemię. Podał on również starożytny przykład państwa nad Zatoką Omańską, które posiadało system wymiany wody sięgający tysięcy lat wstecz. Zauważył też, że silna zwyżka na ropę, której cena w kwietniu wspięła się na więcej niż 127 dolarów za baryłkę i była powyżej 117 dolarów we wtorek na międzynarodowych rynkach terminowych, może ograniczyć popyt. “Widzisz, co się dzieje, gdy rośnie popyt na rynku. Rynek reaguje i ludzie zaczynają używać ropę naftową w bardziej efektywny sposób”, powiedział. “Jedną rzeczą, która się w ogóle nie porusza, to cena wody.” Przewodniczący odmówił komentarza w odniesieniu do obecnej bańki na rynku towarów, w tym kakaa i kawy, a także oleju, używanego w dużych ilościach przez Nestle. Powiedział, że nie mógł się wypowiedzieć się na temat “kwestii operacyjnych.”
Woda, energia i żywność za miliardy Brabeck odpowiedział na pytania przed i po przemówieniu do głównie akademickiej publiczności w Genewie, w którym rozpatrywał wyzwanie dostarczenia wody, energii i żywności dla ludności całego świata, która ma osiągnąć 10 mld, według raportu Organizacji Narodów Zjednoczonych z ubiegłego tygodnia. Jego wypowiedzi są echem komentarzy Światowego Forum Ekonomicznego z Davos na początku tego roku, mówiących o tym, że biopaliwa nie powinny pochłaniać cennych zasobów. “Jedną z pierwszych decyzji, jaką należy przyjąć jest brak zgody na produkcję paliwa zamiast wody”, powiedział dodając, nawet biopaliwa drugiej generacji, które wykorzystują niespożywcze surowce, nie są odpowiedzią. Twierdził, że druga generacja nie będzie w stanie wyprodukować dostatecznej ilości biomasy wymaganej przez ambitne cele rządowe, aby zwiększyć ilość biopaliw w bilansie energetycznym. W Davos powiedział: “nie dla paliwa kosztem jedzenia” generuje to inflację cen żywności i powtórzył we wtorek, że rosnące ceny surowców były przyczyną niepokojów, które rozprzestrzeniły się w Afryce Północnej i Bliskim Wschodzie. “Arabska wiosna naprawdę zaczęła się , gdy rządy musiały podnieść ceny żywności. Polityczny efekt przyszedł później. Przyszedł, bo ludzie zostali popchnięci w kierunku skrajnego ubóstwa,” powiedział.
20 byłych światowych przywódców dyskutuje o nadciągającym kryzysie wodnym Dwudziestu byłych szefów państw, w tym były prezydent USA Bill Clinton ostrzegł we, wtorek o zbliżającym się “kryzysie wodnym” i zgodził się powołać zespół, który zajmie lukę światowego lidera w tej sprawie. Emerytowani przywódcy, wśród nich były prezydent Meksyku Vicente Fox i były premier Japonii Yasuo Fukuda powiedział, że panel będzie działać w kierunku poruszenia kwestii politycznych w celu uniknięcia problemów z zaopatrzeniem w wodę na całym świecie. Członkowie Rady InterAction uczestniczyli w tym roku w trzy dniowym dorocznym spotkaniu w Quebeku. Był na nim również obecny meksykański przywódca Ernesto Zedillo i Gro Brundtland z Norwegii. Grupa wezwała do uznania nowej międzynarodowej etyki zarządzania zasobami wodnymi i zaproponowała 21 zaleceń dla gospodarki wodnej na świecie. Na szczycie listy: “wprowadzenie wody na pierwsze miejsce globalnej agendy politycznej.” Inne pozycje zawierają połączenie badań nad zmianami klimatycznymi i problemami z wodą, tworząc prawo do posiadania wody i podniesienie jej ceny, aby odzwierciedlać jej ekonomiczną wartość. W obszarach, gdzie woda jest racjonowana, priorytetem powinna być uprawa żywności a nie biopaliw stwierdziła grupa, której współprzewodniczącym jest były kanadyjski premier Jean Chretien i austriacki kanclerz Franz Vranitzky.
france24.com, reuters
Linki do oryginalnych artykułów: LINK, LINK
Za: PrisonPlanet.pl (2011-06-07)
Fotosynteza 2(Uprzedzam PT Czytelników: tekst jest bardzo długi, ale rozważam w nim, odwołując się do zeznań S. Wiśniewskiego i różnych wcześniejszych analiz, podnoszoną już od dłuższego czasu przez blogerów kwestię montażu filmu moonwalkera. Montażu obejmującego zdjęcia z dwóch wejść na inscenizację na Siewiernym lub z materiału z 9 kwietnia 2010. Punktem wyjścia są nie tylko pewne wątpliwości rodzące się w trakcie oglądania księżycowego materiału, ale i ewidentne rozbieżności w zeznaniach samego SW, który za każdym razem ilekroć jest dopytywany, podaje inną wersję zdarzeń z 10 Kwietnia). Moonwalker Wiśniewski, „kaskader mimo woli” albo inaczej „pierwszy Polak na Księżycu” i najważniejszy świadek wydarzeń w Smoleńsku („jakiejś katastrofy”), w trakcie swoich zeznań sejmowych tłumaczy swoje deliberowanie: czy iść, czy nie iść na pobojowisko (po tym, jak miał widzieć z hotelowego okna przez mgłę „spadający samolot”), frazą o „żywym tchórzu”, a nie „martwym bohaterze” (1h42' zeznań sejmowych). Do „zdarzenia” już doszło, ale reakcja (pracownika TVP) na nie wcale nie jest natychmiastowa: „No i w tym momencie konsternacja: „Co robić?” Słyszę, że jak tam ludzie hamuj..., bo tam obok jest droga, że samochody się zatrzymują, że hamują, pisk opon... No i co? (głos z sali: „Trzeba lecieć” - przyp. F.Y.M.)... No nie. To nie było takie hop siup: „trzeba lecieć”. No bo to jednak, no, nie oszukujmy się, jest to... jest to... Człowiek dostaje takiego usztywnienia. Nie wie, co ma ze sobą robić. Zaraz – lecieć, nie lecieć. Pójść, nie pójść? Jednak to jest lotnisko rosyjskie. A jak mnie odstrzelą albo coś? Taka kalkulacja i to na pewno trwało dobre kilka minut...”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/mashina-wriemieni.html
„Zanim się ubrałem, bo byłem w stroju takim dość niekompletnym, ale pamiętam, że działałem tak w pewnym sensie tak metodycznie. Kaseta jest? Druga jest? Zapasowy akumulator jest? Aparat jest? Akumulatory są. W drogę. Akurat założyłem półbuty, bo było najwygodniej. No i biegiem. No i człowiek pobiegł tam z ciekawości... No... najpierw idę, później biegnę, bo nie wiem... To jednak jest rosyjskie lotnisko – a jak mi coś się stanie? No, dlatego właśnie wziąłem tą kasetę i z tą... dlatego też i chciałem iść tą drogą, powiedzmy, leśną, że jest ewentualnie gdzie uciekać. Ale nie wpadłem na pomysł, że będą akurat... mnie otoczą ze wszystkich stron”.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/moonwalker-2.html
Pamiętamy, jak 10 Kwietnia w późniejszych godzinach „po wypadku” Wiśniewski opowiada przy bramie jednej z dziennikarek podenerwowanym głosem nie tylko o tym, że nie widział ciał ofiar ani pożaru samolotu („takie małe jakby ognisko, powiedzmy sobie”, „troszeczkę drzew się paliło”), a katastrofa wyglądała mu na „przeciętną”, ale też, iż miał makarowa przystawionego do głowy
http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&feature=related
- co jednoznacznie można odczytać jako grożenie przez czekistów śmiercią polskiemu montażyście. Czy grozili mu śmiercią już... 9-go kwietnia, czy dopiero 10-go, gdy (przypuszczalnie ponownie) wszedł na teren ruskiej inscenizacji na Siewiernym
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/fotosynteza.html
Czy wtedy nakazano mu „z pomocą makarowa” i rozmowy uświadamiającej w samochodzie FSB http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/odamek-ksiezyca.html
zmontować materiał z dwóch „akcji strażackich” na tymże lotnisku http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/dwie-sceny.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/roznice.html
I czy wtedy mu zapowiedziano, że jak wyjawi, iż NIE widział lotniczej katastrofy polskiego tupolewa, to zginie? „Chłopaki mnie OMON-owcy chwycili i mówią: „Do tiurmy pójdziesz!” A ja pytam się: „Za co? Ja jestem z polskiej telewizji, to jest moja robota, to jest mój obowiązek. Coś im musiałem powiedzieć, żeby mnie nie zastrzelili. Już raz miałem makarowa przy łbie.”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/dark-side-of-moon.html
Możliwy scenariusz rysuje się wg mnie bowiem taki, że Wiśniewski ze swego słynnego okna, odkąd zamontował w nim kamerę 7 kwietnia 2010, robił z jej pomocą zdjęcia dzień w dzień – być może z nudów po prostu – skoro w sejmie pokazuje też „pogodę i widoczność” z 11-go kwietnia (0h44'05'' materiału sejmowego http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk
Postawił więc najpierw, by sfilmować lądowanie świty Tuska (ono się, jak wiemy, „nie zachowało” na taśmie po księżycowej wędrówce), a potem już ją zostawił na parapecie na kolejne dni. SW mógł więc zaobserwować ruski cyrk na Siewiernym jakiś czas wcześniej aniżeli 10 Kwietnia (czy od początku go filmował? może też fotografował?). Im dłużej ów cyrk jednak obserwował, tym większe na siebie niebezpieczeństwo ściągał i niewykluczone, że gdyby się nie zgodził później (po aresztowaniu) na zmontowanie swoich materiałów http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/odamek-ksiezyca.html
to by go czekiści po prostu zabili i doliczyli do listy „ofiar katastrofy” (np. na zasadzie takiej: „polski montażysta usiłował nakręcić wypadek, lecz przygniotło go dopalające się drzewo, bo właśnie opodal eksplodowało paliwo”, a dziennikarze polscy zrobiliby z niego wtedy w mediach faktycznie „martwego bohatera”, skoro sami się żadnym bohaterstwem 10 Kwietnia nie wykazali). Wiśniewskiego dołączono by tak, jak z całą powagą dołączano (parę godzin „po wypadku”) – czy zupełnie mimowolnie, czy może w ramach czekistowskiej wersji powiedzenia „memento mori” – nazwiska żyjących pracowników kancelarii Prezydenta http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/rozszerzona-lista-polegych.html
lub ambasady w Moskwie, które to nazwiska łamiącym się głosem odczytywano na antenach telewizyjnych, jak „wersy o Wielkim Październiku” na peerelowskich akademiach szkolnych – i jeśli nawet sami wyczytani nie słyszeli tych grobowych deklamacji, to z całą pewnością słyszały je rodziny, przyjaciele i znajomi wydzwaniający potem z przerażeniem do tych osób i upewniający się, że jednak żyją. Wiśniewski opowiada więc o dość skomplikowanym rachunku, jaki przeprowadza po spotkaniu z blacharzami na tarasie i dojrzeniu 10-go Kwietnia o godz. 8.38 pol. http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/bilokacja-o-838.html
czasu „skrzydlatej orki” w, jak to ujęła E. Kruk, „rozwiewce we mgle” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/pierwszy-polak-na-ksiezycu.html
A. Macierewicz dopytuje tu o zachowanie moonwalkera, nie wiedząc, iż ten ostatni pewnych rzeczy nie tyle nie chce, co nie może otwarcie powiedzieć. Przyjrzyjmy się temu dialogowi w trakcie „akcji blacharzy smoleńskich” raz jeszcze – Wiśniewski ściąga kamerę z parapetu:
AM: „Pan ją zdejmuje?”
SW: „Tak, bo jak się kręcą robotnicy, przeszkadzają w pracy. I tu nawet przez chwilę... O jest, no i niestety...”
AM: „I trzyma... I jest 8.37.30...”
SW: „Mniej więcej 8.38, powiedzmy sobie.”
AM: „8.38. Pan ją trzyma w ręku.”
SW: „Tak jest.”
AM: „I słyszy pan huk.”
SW: „No, najpierw ryk samolotu, najpierw...”
AM: „Słyszy pan ryk samolotu.”
SW: „Silników tam.”
AM: „Tego, na który pan czeka.”
SW: „No nie wiem, czy akurat tego, raczej samo...”
AM: „No tak, bo przecież na jakiś pan czeka...”
SW: „Na jakiś czekam.”
AM: „...po coś pan wystawił tę kamerę...”
SW: „Tak jest.”
AM: „Ma pan tę kamerę. Słyszy pan huk. Huk silników.”
SW: „Ryk silników.”
AM: „Następnie słup ognia.”
SW: „Wcześniej był (niezr.).”
AM: „I co, rzuca pan tę kamerę w bok i zakłada kapcie? Nie filmuje pan tego?”
SW: „Tak, ale jeśli wyłączyłem... Zanim bym włączył...”
AM: „A, wyłączył pan, rozumiem.”
SW: „Wyłączył. Nie to, że kamerę tylko zdjąłem. Kamerę wyłączyłem.”
AM: „Jasne.”
SW: „To jest raz. A potem chciałem zobaczyć, co się nagrało.”
AM: „No to oczywiste. Słyszy pan huk samolotu. Widzi pan słup ognia. Ale patrzy pan, co się nagrało dotychczas. To jasne.”
SW: „Nie nie nie, za szybko, za szybko. Powolutku. Trzymam tą kamerę w dłoni, no bo trzymam, no bo to jest, wiadomo, bo to jest mała kamera, żeby się nie tego. Ale to nie jest coś takiego, co mogłoby się wydawać takie proste oczywiste, że nagle słyszę, biorę, włączam itd. Człowiek natur...”
AM: „Jest 8.38.”
SW: „Naturalną, naturalnym odruchem, który akurat w tym momencie zadziałał: widzę, słucham i pytam się, zastanawiam się, o co chodzi. I dopiero za jakiś, nie wiem, czy to była kwestia pół minuty, minuty, może dwóch, człowiek zaczyna kojarzyć, że jednak wypadałoby tam coś zrobić. I wtedy zaczyna działać ten mechanizm... tego dokumentalisty. Nazwijmy to w ten sposób. Bo to niestety nie jestem maszyną, niestety nie potrafię reagować, że tak jak dyktafon: włączam się na dźwięk, włączam kamerę i filmuję. No bo...”
AM: „Czyli nie filmuje pan, tylko pan tam biegnie. Mając kamerę w ręku.”
http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk
(tu można posłuchać od ca. 1h55'20''
Ta z pozoru nieco „niestandardowa”, powiedzmy, procedura i kalkulacja (po „skrzydlatej orce w rozwiewce”, a więc zgoła sensacyjnym materiale dla dokumentalisty)staje się wszak o wiele bardziej zrozumiała, gdy się uwzględni 1) wędrówkę Wiśniewskiego po ruskim Księżycu... 9 kwietnia oraz 2) to, że nie sądzi on wtedy, tj. 10 Kwietnia o godz. 8.38 ani przez chwilę, że to był przelot tupolewa, 3) już nic nie widać przez mgłę, a do „zdarzenia” doszło, a więc po prostu nie ma on nic do filmowania. Pozostaje mu tylko, o ile zechce zaryzykować, udać się znowu na Siewiernyj.
Przypomnę fragment wywiadu dla „Rz”: „Całej sylwetki samolotu, od dzioba do ogona, nie widziałem. Tylko lewe skrzydło orzące ziemię oraz fragment kadłuba. Jakiś znak rozpoznawczy na nim. To były ułamki sekund. Samolot był już mocno przechylony, około 40 stopni w lewo. Potem nastąpił huk i w powietrze wystrzelił mały słup ognia. Rozbił się. W pierwszej chwili pomyślałem: a może to jakiś mały sportowy samolot? Może wojskowy? Tak czy inaczej, złapałem kamerę i pobiegłem w kierunku miejsca katastrofy.”
http://www.rp.pl/artykul/460798.html
„Dwa dni później” (w stosunku do 7 kwietnia), jak to parokrotnie powtarza na sejmowym posiedzeniu najsłynniejszy polski montażysta, poszedł z kamerą sfilmować ruskie strażackie ćwiczenia, bo zapewne z okna zobaczył (przy nieco lepszej widoczności niż ta z 10 Kwietnia) dymy, ogień i idiotyczną krzątaninę. Wtedy jeszcze mogło nie być widać statecznika z polską szachownicą i „czarnej skrzynki samolotu, który się rozwalił”, ale równie dobrze właśnie mogły być. Zdumienie SW na widok szczątków: „to polski samolot”, „ja p...lę to nasz” byłoby wtedy zupełnie zrozumiałe – tak jak i awantura z czekistami, bo Ruscy tak czy tak, gdy Polak by się snuł z kamerą mogli mu pogonić kota (chyba że 9-go Wiśniewski sam by się w porę wycofał spłoszony, widząc, że to tylko jakieś dziwne ćwiczenia). Natomiast 10 Kwietnia, mimo że montażysta wiedział, iż na Siewiernym dzień wcześniej jacyś strażacy coś gasili i kombinowali, to dodatkowo doszłaby akcja z „małym wojskowym samolotem”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/oko-zaby-3.html
oraz pirotechnicznymi efektami
http://4.bp.blogspot.com/-Q092X9dtjBw/TeSzsIfdNPI/AAAAAAAACTg/KqHdCfwhgC4/s1600/pir2.png
„W ogóle mi się skojarzyło z jakimś filmem fan..., powiedzmy, wojskowym, typu: samolot wojskowy się rozbił „buch!” czy śmigłowiec. Dlatego też była taka właśnie moja reakcja i ta niepewność – co ja zobaczę... Ale głównie biegłem z przekonaniem, żeto jest prawdopodobnie samolot wojskowy albo jakiś niewielki i stąd właśnie szukałem drogi ewakuacji w przypadku, gdyby się zrobiło jakoś niezręcznie,gdyby tam były służby wojskowe czy techniczne, które mogłyby mi zrobić, nie będę oszukiwał, krzywdę”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/bilokacja-o-838.html
Mógł więc moonwalker pomyśleć, że ten maszyna runęła na złomowisko i śmietnisko widziane dzień wcześniej. Sądził zresztą zrazu, że samolot z polską delegacją już siadł na Siewiernym (choć we mgle jego podejścia Wiśniewski nie zobaczył): „ten samolot, który niby wcześniej lądował, to właśnie był samolot prezydencki...” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/dark-side-of-moon-2.html
„godzinę wcześniej wydawało mi się bowiem, że maszyna lądowała”
http://www.rp.pl/artykul/460798.html
Pomyślał, zatem po wstępnej kalkulacji, że tak czy tak warto zobaczyć i sfilmować, co się 10 Kwietnia stało. Kalkulacja ta w kontekście (domniemanej) wizyty na Siewiernym poprzedniego dnia była jak najbardziej słuszna. Jeśliby, bowiem ta sama, co 9 kwietnia, ekipa zastała Wiśniewskiego, to by go zatłukła, ale najwyraźniej grupa czekistów była inna: „To, że ja nie zostałem pobity, to, że nie trafiłem do jakiegoś więzienia czy jakiegoś aresztu... Nie wiem, czy to jest zrządzenie losu czy może akurat im się spodobałem, czy może byli na tyle uprzejmi, czy może telefon tej znajomej, która wysłała mi sms-a i zadzwoniła do firmy, że jestem aresztowany? Może to dzięki niej jestem teraz tutaj i nie siedzę gdzieś tam w jakimś łagrze czy jakimś rosyjskim więzieniu. Mówiąc, upraszczając całą sprawę (…) z Rosjanami nie ma dyskusji, a tym bardziej ze służbami...”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/moonwalker-2.html
No, więc Wiśniewski 10-go idzie przez te krzoki, nie za bardzo pewny, co go czeka i nie sądzi ani przez chwilę, że zaszła katastrofa „prezydenckiego tupolewa”, i dostrzega nagle (o ile tego nie byłoby dzień wcześniej, zaznaczam)... szczątki polskiego samolotu („to już w ogóle w tym momencie nogi się ugięły pode mną” 0h33'30''). Co było z moonwalkerem dalej? O to jest pytanie, on sam, bowiem (z jakiegoś powodu) podaje wiele zupełnie różnych wersji wydarzeń. 9 kwietnia też była ponoć mglista pogoda. Możliwe, że wtedy został nakręcony i film Koli, i jakieś fragmenty filmu Wiśniewskiego (można by jeszcze od biedy przyjąć, że te fragmenty moonwalkera i komórkowy reportaż Koli są z godzin porannych 10 Kwietnia, ale nie z okolic godziny 10.38 rus. czasu, skoro, wedle zeznań SW mgła tego dnia miała trwać ze dwie godziny (0h48'); to założenie niosłoby jednak komplikacje typu: samo „katastroficzne zdarzenie” zaaranżowano na długo przed akcją „alarmową”, co przecież mijałoby się z celem smoleńskiej maskirowki). Spróbuję to założenie dot. 9-go kwietnia powoli teraz wyjaśnić. Moonwalker prezentując w sejmie swój film mówi, wskazując na wóz strażacki (z 10 kwietnia):„Dlaczego oni przyjechali tak późno (migawka z godz. 8.51 „czasu kamery” - przyp. F.Y.M.) mimo tego, że byli TAK BLISKO (podkr. F.Y.M.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/straz-pozarna-przy-siewiernym.html
– tu swoją drogą wielka zasługa polskich dziennikarzy, że prawie nigdy rzeczywistej, zgoła śmiesznej, odległości między remizą a zoną Koli, nie pokazywali)) Rzecz w tym, że prawdopodobnież była... – później pytałem tego strażaka – bo oni myśleli, że się zdarzył wypadek na szosie. Tam jest zaraz szosa wylotowa ze Smoleńska. I ta straż jechała tą szosą. A tam nie da się po prostu zjechać, bo jest dość wysoki nasyp. (…) I musieli zawrócić i pojechać od strony lotniska. Tutaj mniej więcej w lewo jest brama główna lotniska.” Oczywiście ten kit, który wciska strażak, nie jest dla nas istotny – o wiele istotniejsze wydaje się to, że Wiśniewski opowiada o spokojnej rozmowie ze strażakiem, do której przecież podczas kręcenia księżycowej wędrówki 10 Kwietnia nie doszło. Kiedy więc mogła być ta towarzyska pogawędka, skoro zaraz go zatrzymali i odprowadzili do gazika FSB? Hm, a jeśli to zatrzymanie było... 9 kwietnia? No, ale dialog toczy się przecież między innymi wokół „polskiego samolotu” („eto nasz polskij samaljot”), którego szczątki chwilę temu miał widzieć i filmować moonwalker. Chyba, że np. dialog (w postaci ścieżki dźwiękowej) jest z 10-go, a obraz z... 9-go? A może lotnicze szczątki „polskie” są już 9-go właśnie? (Zaznaczam - to na razie rozważania z pewną dozą powątpiewania). Po czym można poznać, że obraz z tego zatrzymania SW może nie być z 10-go? Po tym samym, co film Koli – po braku kolein na drodze. Zarówno leśny dziadek, który robi stójkę na drodze do „zony Koli” jak i 2 wozy widoczne u Wiśniewskiego, znajdują się na twardym i suchym gruncie– w przeciwieństwie do tego, co widać choćby na zdjęciach zrobionych przez biegnącego R. Sępa, operatora towarzyszącego P. Kraśce http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/tvp-info-10iv-od-940.html
a więc wyraźnych, wielkich kolein, sięgających do połowy wysokości kół strażackich wozów (por. też http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/straz-pozarna-przy-siewiernym.html
Po drugie, na początku, filmu moonwalkera wyraźnie widać 1 (słownie jeden) wóz strażacki, zaś po zastanawiającej (biorąc pod uwagę topografię „lasku siewiernieńskiego” lub, jak to określił Wierzchowski, „krzaczorów” przy lotnisku) wędrówce przez stawy
http://2.bp.blogspot.com/-q4Y7T3Rrpyo/TYpjATuEyaI/AAAAAAAAA0I/0zCyubcTOb0/s1600/bagnoSW8.png
w trakcie, której moonwalker chce „ominąć bagno”, pojawiają się już dwa wozy strażackie. W trakcie zeznań sejmowych (w chwili 0h54'13'') Wiśniewski mówi: „I tu właśnie słychać straż pożarną, która właśnie dojeżdża. Druga st..., ten”. To tłumaczenie jest dość podobne do tego dotyczącego karetek, które też było słychać i które też miały dojeżdżać, choć wcale nie dojechały. Jak już kiedyś pisałem, jakieś syreny świadczące o obecności jakichś karetek na ścieżce dźwiękowej moonwalkera się pojawiają, ale tych karetek przecież wcale nie widać, zaś dźwięki się przybliżają, a potem oddalają. Nie da się jednak ukryć, że drugi czerwony wóz widać, więc faktycznie kiedyś dojechać musiał – czy dojechał jednak wtedy, gdy kręcony był film przed „wędrówką pośród stawów”? Dwa wozy pojawiają się też na filmie I. Fomina, który miał złapać moonwalkera już właśnie „po stawach”. Jednakże Fomin akurat w momencie, gdy Wiśniewskiego capnięto, „wyłącza kamerę” (kolejne „wyłączenie” w jakimś ważnym dla wydarzeń smoleńskich momencie, prawda?). Moonwalker dodaje po chwili, komentując film (oh54'47'') i jakby zapominając, co powiedział chwilę temu: „I tu widać już stoi jedna straż pożarna, tu już kilka strażaków sobie po prostu biega z wężami i dopiero teraz biorą się za akcję gaśniczą” - jest to ten fragment jego wędrówki, gdy zaczyna się dopiero kierować „na stawy”. To jednak nie jest do końca tak, jak on mówi, ponieważ na pierwszych kadrach jego filmu JUŻ uchwycona jest akcja „strażaków”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/osoby-z-lewej-strony-film-sw.html
a czerwony wóz pokazuje się dosłownie w pierwszych sekundach
http://www.youtube.com/watch?v=D2kmXHRG_H0, 0h15'00''
Co więcej, widać po lewej stronie, idące w stronę filmującego dwie postaci – „strażaka” w jasnozielonym stroju i gostkaubranego podobnie jak ten matoł, co nie może przez całą II część filmu dopiąć kasku
http://4.bp.blogspot.com/-O6v-0ajxcKU/TX3w1Jw4e-I/AAAAAAAAAbA/oZGBvOjCgek/s1600/2%2Bmen%2B5.png
O ile gostków ubranych na buro (w „strażacką” kurtkę, lecz w nie-strażackie spodnie) mogło być na pobojowisku więcej (czyli ten od kasku to nie musi być ten, co idzie z „jasnozielonym strażakiem”), o tyle „jasnozielony” pojawia się dosłownie w „kącie kadru” przy drodze do zony Koli na wysokości drugiego wozu gdy Wiśniewskiego ktoś ciągnie ku facetowi popalającemu papieroska. „Jasnozielony” to znowu nie musi być ten sam, co szedł chwilę temu (tj. przed obejściem statecznika) ku moonwalkerowi – ale tamten dziwnie znika. (Chodzi mi o to, czy oglądamy film z ciągiem ujęć ustawionych chronologicznie). Pod bramą Siewiernego Wiśniewski mówi: „zaraz chwilę przyjechała jedna straż, ale miernie im to szło”
http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&feature=related 3'32''
zaś niedługo potem opowiada o swych perypetiach z czekistami: „tam próbowałem uciekać przed tymi FSB, bo zaczęli mnie ganiać, no to wiesz, oni mnie, a ja ich. Jak padłem potąd w błoto, to już niestety nie mogłem się. Złapali mnie, wyrwali i kazali mi oddać kasetę. (…) Podejrzewam, że oni byli zaraz za mną (odpowiada na pytanie o to, kiedy pojawiły się służby – przyp. F.Y.M.), bo ZOBACZYŁEM, ŻE JAKAŚ BLOKADA, to wiesz, biegiem przez to, bo tu się nie da przejść, bo tu jest wiesz, błoto, mokradła. Jakby nie to, że się padłem w błoto, to bym im uciekł i z drugiej strony zrobił zdjęcia.” Ta historia nie przypomina tego, co widzimy i słyszymy na upublicznionym filmie („całym” i „oryginalnym”) przez samego SW niedługo przed jego zeznaniami przed zespołem Macierewicza http://www.youtube.com/watch?v=iQ_5PrVDl9g
Może moonwalker pod bramą zmyśla? Może opowiada na gorąco, trochę „podkręcając” swoją historię? Ale przecież w sejmie też w pewnym momencie opowiada, że nie sądził, iż zostanie OTOCZONY, tak jakby po jego wejściu do księżycowej zony, zamknął się jakiś kordon za nim (cytowałem to na początku posta: „nie wpadłem na pomysł, że (…) ...mnie otoczą ze wszystkich stron”). Może, więc został złapany DWA razy przy dwóch okazjach przez dwie różne ekipy od maskirowki? Tę z 9-go i tę z 10-go?
Jest jeszcze film I. Fomina
http://www.youtube.com/watch?v=D2kmXHRG_H0 0h19'57''
Czy słynny mechanik (zakładając, że to on ten film zrobił, oczywiście, bo z nim może być taka sama historia jak z Wołodią Safonienką) kręcił pobojowisko 10-go czy może 9-go? Gdy idzie przez krzaczory, to jest sucho, słychać trzaskanie pod stopami – to znowu nie bagienne odgłosy. Tymczasem jeden ze świadków, Aleksander Berezin, na filmie „10.04.10” opowiada: „Samochód strażacki tam jechał i się zarył”, http://www.youtube.com/watch?v=D2kmXHRG_H0; 0h10'34''
„Walu, żadnego wybuchu nie było, jaki wybuch? (…) To nasz transportowy (samolot – przyp. F.Y.M.)”). Do Fomina jeszcze wrócę. Moonwalker mówi na „10.04.10”: „W tej grupie, która mnie zatrzymała był polski, nazwijmy to, dyplomata, bo trudno mi powiedzieć, kto to był, bo akurat nie przedstawił się. (…) Jeden z tych Rosjan zapytał się tego, nazwijmy to, dyplomaty, czy... „kto to jest, czy pan go zna?” On mówi: nie nie znam tego człowieka. Proszę go aresztować, zabrać mu i zniszczyć sprzęt” (podobnie zresztą opowiada w sejmie przed zespołem Macierewicza). W wywiadzie dla TVP Info zaś (14.04.2010): „Bardzo szybko przybiegli funkcjonariusze Federalnej Służby Ochrony. Szybko pojawiły się służby techniczne, jak straż pożarna, karetki pogotowia. Nieprawdą jest, że po cichu wynosili ciała. (…) Musiałem schować kamerę, ale przez cały czas komentowałem to, co widzę. Niestety to się nie zachowało, bo kamera wyłączyła się. (…) Zastosowałem fortel. Oddałem im inną kasetę. Zabrali mi poza tym jeszcze dwie kolejne z torby. Byli więc przekonani, że mają właściwą kasetę. (…) Katastrofa musiała nimi bardzo wstrząsnąć. Byli dla mnie uprzejmi i grzeczni. Nawet żartowali, mówiąc, że pójdę do więzienia i szybko z niego wyjdę. W końcu jednak przyszedł jakiś pułkownik i zaczął mnie wypytywać, skąd jestem, jakim sposobem się tutaj dostałem. (…) Tłumaczyłem, że jestem z polskiej telewizji, a pułkownik miał coraz większe przerażenie w oczach. Właśnie wtedy dostałem informację od znajomej z Polski, że TVP Info podało, iż rozbił się prezydencki samolot. ”
http://www.tvp.info/opinie/wywiady/gdybym-wiedzial-co-sie-stalo-usiadlbym-i-plakal/1658974
.W wywiadzie dla „Rz” ta historia wygląda, jak wiemy, jeszcze inaczej. „Dopóki byli strażacy, wszystko było OK. Zapytali, kim jestem; gdy powiedziałem, że z telewizji, nie robili żadnych kłopotów. Potem jednak pojawili się ludzie z Federalnej Służby Ochrony. Na filmie słychać, jak krzyczą: „Federalna Służba Ochrony. Oddawaj kamerę!”. Doszło do szarpaniny. Dwa byczki wzięły mnie pod pachy. W międzyczasie widziałem, że przez las od strony lotniska przybiegło kilku naszych dyplomatów w garniturach. (…) Rosjanie mnie odciągnęli. Wpadłem w błoto. Pytali, kim jestem. (…) Zażądali kasety i ja im bez oporów oddałem wszystkie kasety, jakie miałem w torbie. Jedna była nagrana i kilka czystych. Dałem jednak wszystkie oprócz jednej – tej kluczowej, która pozostała w kamerze. (…) Na początku była jedna wielka panika i przerażenie. Oni byli całkowicie zdezorientowani.Chcieli usunąć wszystkich ludzi z miejsca katastrofy. Nie doszukiwałbym się tu jakichś podtekstów. Choć na początku było bardzo nieprzyjemnie. Mówili: „Szybko domu nie zobaczysz”. Bardzo się przestraszyłem, że będę miał kłopoty, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu. Z tymi służbami nie ma żartów, obawiałem się konsekwencji. Przez cały czas nie wiedziałem, że prezydent i reszta naszych oficjeli nie żyje.”
http://www.rp.pl/artykul/460798.html
w sejmie powie zaś, że oddał jedną kasetę „na wabia” - „stary numer, który wielokrotnie się sprawdził” - 1h04') Skąd się bierze aż tyle wersji zdawałoby się jednej, prostej historii? Nie ma najmniejszych wątpliwości, że SW coś ważnego ukrywa. Czy to są różne opowieści wyłącznie o jednej „akcji”? Raz przecież Ruscy żartują, że pójdzie on do więzienia, raz wcale nie żartują. Raz jest „polski dyplomata” domagający się aresztowania SW i skonfiskowania jego sprzętu, raz nie ma. Na koniec zaś wywiadu dla TVP Info moonwalker mówi: „cieszę się, ze nie widziałem tej części, gdzie leżały szczątki pasażerów. Ci na pokładzie nawet nie zdążyli się przeżegnać. Siła była tak potworna. Rozerwała samolot, był tak głęboko wbity w ziemię, że ciężki sprzęt długo nie mógł go wydobyć” - co brzmi niemal jak relacja innej osoby – w stosunku do tego, co mówił moonwalker w sejmie:
AM: A gdzie jest ten rów?... (cisza)
AM: „...który wyżłobił... Bo ten samolot żłobi przecież w tym miejscu, w tym...”
SW: „Nie, tu akurat czegoś...”
AM: „W tym podłożu wielki rów, to jest oczywiste.”
SW: „No nie nie nie. Tu akurat właśnie nie...”
AM: „To jest wiele ton, to jest kilkadziesiąt ton.”
SW: „Chyba z 80.”
AM: „Właśnie. No to. No to wie pan, jak coś takiego upada w ziemię....”
SW: „To musi być dziura.”
AM: „I, i idzie te 100 metrów, przedziera się przez... przez tę ziemię, no to musi wyżłobić wielki rów. On tu na pewno jest.”
SW: „Teoretycznie tak, powinno być tak jak np. po meteorycie czy po czymś takim...”
AM: „O właśnie, o.”
SW: „Coś w tym sensie. Nie... Tu akurat też jest zastanawiające, że nie ma tego, powiedzmy, śladu rycia na tym...”
AM: „Pan widział ten ślad?”
SW: „Ja może nawet nie widziałem, ale proszę zobaczyć, że tu jest płasko.”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/pierwszy-polak-na-ksiezycu.html
„Tu jest płasko”, to zdanie oddające zupełnie inny stan rzeczy niż „samolot, był tak głęboko wbity w ziemię, że ciężki sprzęt długo nie mógł go wydobyć”. No i skąd się nagle wzięła uwaga o „ciężkim sprzęcie” niemogącym wydobyć „głęboko wbitego samolotu”? Czy to już Adrian Klarenbach dopisał do wywiadu (14 kwietnia 2010) „od siebie” dla przebarwienia i tak dostatecznie barwnej historii? Przecież SW nie widział za swojej bytności z kamerą na Siewiernym żadnego ciężkiego sprzętu. No, chyba, że widział. Z biegiem czasu, więc, historia moonwalkera zaczyna pokazywać się z zupełnie innej strony aniżeli na początku, ale zauważmy – mimo tych zmiennych elementów – jeden leitmotiv pozostaje niezmienny, Wiśniewski bowiem nigdy za żadne skarby nie dopowiada tego co najważniejsze, tj. że teren, przez który przeszedł (dwukrotnie?) to nie miejsce katastrofy polskiego „prezydenckiego” tupolewa. Jak więc, po tym wszystkim, co przywołałem wyżej, wygląda sprawa montażu? Przypomnijmy sobie znowu dialog w sejmie właśnie na ten newralgiczny temat (1h05'o5''):
AM: „Czy to, co widzieliśmy, było przez pana jakkolwiek bądź przez kogoś innego jakkolwiek montowane? Czy to jest zapis ciągły, czy to jest zapis w jakikolwiek sposób montowany?”
I moonwalker na te wprost postawione pytania odpowiada dość zagadkowo:
SW: „Jedyna operacja, która, gdzie nie ma ciągłości, powiedzmy, zapisu, to jest na początku, gdy zmieniałem rodzaj standardu z longplay na standardplay. To jest jedyna ten. Materiał nie jest w żaden sposób montowany - sam fakt, że dałem materiał, powiedzmy, oryginalny, z komentarzem i z tym mało wyszukanym pojęciem, którego się na ogół zwyczajowo nie używa w kulturalnym towarzystwie, świadczy o tym, że to materiał jest oryginalny, bez żadnej manipulacji. Tym bardziej, mając świadomość tego, co robię, gdzie robię i dlaczego to robię, a jeszcze mając świadomość tego i odpowiedzialność, że jestem montażystą i każdy jeden, który by się o tym dowiedział, mógł mi zarzucić: „przepraszam, a może facet żeś to np. zmontował albo zmanipulował”... Dlatego kamera cały czas pracuje i pokazuje wszystko cały czas, żeby nie było sugestii, że autor, czyli w tym wypadku chodzi o mnie, jest to po prostu jakaś, jakaś ściema, czy jakiś element, który jest niewiarygodny. Nie mogę sobie pozwolić po prostu na pokazywanie materiału, który jest niewiarygodny lub sfałszowany z banalnego powodu, bo w tym momencie jestem osobą niewiarygodną.”
SW więc unika odpowiedzi wprost, nie mówi: ani ja nie montowałem, ani nikt inny, lecz odpowiada „bezosobowo”: materiał niemontowany, oryginalny, kamera pracuje i pokazuje – po czym zasłania się (zachowanym na ścieżce dźwiękowej) „niekulturalnym słownictwem” i swoim zawodowym prestiżem, pomijając fakt zagrożenia życia (w związku z „pracą kamery” na Siewiernym), o którym to zagrożeniu wielokrotnie w swoich wywiadach i zeznaniach wspominał. Nie chodzi przecież o to, czy materiał był wygładzany na stole montażowym pod kątem telewizyjnej prezentacji, lecz czy rzeczywiście pochodził z tej jednej księżycowej wędrówki, do której przez samego SW został przypisany, a więc między 10.49 a 10.56 rus. czasu 10-04-2010 na smoleńskim lotnisku. Zachodzi bowiem ewidentna rozbieżność relacji Koli, relacji SW i relacji Wierzchowskiego (MW) – i rozjazd pewnych zdarzeń http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/problem-jednoczesnosci.html
Zagadki tego rozjazdu nie udało się rozwiązać najlepszym mózgom elektronowym „Faktu” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/same-fakty-w-fakcie.html
ani T. Święchowiczowi, co całą książkę nt. „Smoleńska” był łaskaw napisać. Powtórzę zatem: to, co widać u Koli NIE występuje u SW ani w relacji MW. To, co widać z koleiu SW, nie pojawia się u Koli ani w relacji MW. To zaś, co relacjonuje MW, nie występuje u Koli ani u SW. A przecież mieliby ci trzej ludzie krążyć wokół inscenizacji na Siewiernym „mniej więcej” w podobnym czasie! Rozwiązanie tej zagadki jest, więc takie
1. (zakładając, że generalnie, tzn. z grubsza, wiarygodne są ich materiały/relacje), że albo są oni w różnym czasie w tym samym miejscu, albo nie są oni w tym samym miejscu w tym samym czasie,
2. Któraś z tych 3 relacji jest po prostu fałszywa. Oczywiście, pojawiają się poboczne elementy wspólne dla dwóch relacji oraz takie, które są wspólne dla wszystkich trzech. Syrenę Koli ma słyszeć MW http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/syrena-ruska.html
aczkolwiek nie słyszy już żadnych wystrzałów ani krzyków. Jakiś człowiek w kitlu przemyka w jakimś bladym, mocno ruszonym kadrze u SW
http://1.bp.blogspot.com/-nWmncicrmlI/TYMHBm_9LII/AAAAAAAAAmg/lcb0DTWbq9U/s1600/ludzie%2B2.png
a nawet jakby leśny dziadek Koli gdzieś między drzewami stójkę robił (u góry kadru)
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/died-wraca.html
ale przecież stoją jak wół dwa wozy strażackie. Wszystkie 3 relacje mają, prawda, dotyczyć wraku na Siewiernym, ale MW przybiega, gdy nie ma przy nim straży (ani „strażaków”, rzecz jasna) i Kola też filmuje, gdy nie ma na pobojowisku straży. Załóżmy, więc może, że najpierw jest Kola, potem SW (syrena u Koli oznaczałaby zbliżający się wóz straży, który widać już po przybyciu SW), a potem miałby być MW. Gdyby tak było, straż musiałaby się wycofać przed przybyciem ludzi w kitlach i samego MW, i przyjechać potem. Może byłoby to bez sensu (z punktu widzenia „akcji ratowniczej” - przecież strażacy powinni być „natychmiast po wypadku”, aczkolwiek mogło tu chodzić o to, by Polacy sami „stwierdzili po wyglądzie wraku”, że „wsie pogibli”), ale nie niemożliwe. Jednakże zwinięcie całego sprzętu zajęłoby Ruskom wiele czasu no i pozostałyby ślady po obecności „strażakach”, a tu przecież wszystko miałoby się dziać w ciągu paru minut. MW w takim wypadku musiałby być dużo później aniżeli Kola i SW, no i słyszałby syrenę (ponownie) przybywającej straży. Tymczasem o 10.56 (rus. czasu) zwijany jest przez czekistów SW, około 11-tej na pobojowisko wpada MW, biegnąc za gostkami w kitlach, a o ca. 11.06 dzwoni do Sasina, opowiadając o masakrze. Jeśli znów zmienimy kolejność: najpierw Kola, potem MW, a potem SW, to i tak powstają niezgodności. Syrena w takim wypadku musiałaby być dwukrotnie, ale to nie problem. Raz zawyłaby, gdy był Kola i ci Ruscy pokrzykujący za wrakiem (wszystkich, więc musiałoby jakoś „wymieść stamtąd”; włącznie z tym gostkiem, co przeskakuje za ogonem), a drugi raz, gdy już przybiegł MW za ludźmi w kitlach – ten ostatni, bowiem twierdzi, że słyszał ją już na miejscu. No i wtedy dopiero nadjechałaby straż, a chwilę później wpakowałby się na pobojowisko z kamerą sam SW. Nie zgadza się jednak w ogóle czas.Wedle wyliczeń SW, widziane przez niego „zdarzenie” zachodzi o 10.38, a on o ca. 10.48 jest już z kamerą, a więc powinien na pewno być przed MW. Może, zatem SW coś źle policzył? Zapis jego filmu zaczyna się od „8.49” (pol. czasu) (ustalenia te są przywołane o 1h39' materiału sejmowego z SW), może, więc błędnie ustawił „parametry” w kamerze? Może faktycznie przybywa np. już parę minut po 11-tej, gdy na dobre „ruszyła akcja ratunkowa” (rozpoczęta o 10.55 jak głosi „raport MAK” na s. 102)? Może cofnął w kamerze czas o „akademicki kwadrans”? Czemu jednak miałby takiego ewidentnego fałszerstwa dokonywać, skoro oficjalna godzina katastrofy była zrazu 10.56 rus. czasu (ewentualnie 10.50
http://4.bp.blogspot.com/-jwUKIPznnbA/TZGGyCCMkQI/AAAAAAAABQI/jj7NfBq0L1g/s1600/dezy%2Bruskie.png
i z powodzeniem można było przy parametrach „nieprzesuniętych” pozostać? Zeznaje przecież: „na miejscu zdarzenia byłem o godz. 8.48 wg czasu ustawionego w kamerze” (1h09'50'') i dodaje, że „nie więcej niż 5 osób – z takim dużym zapasem” widział przybywszy na pobojowisko. Załóżmy, że SW coś pokręcił z czasowymi wyliczeniami i walnął się o ten „akademicki kwadrans”. Jak wtedy może wyglądać scenariusz z pobojowiskiem? Wierzchowski będąc już na miejscu może moonwalkera (i akcji z jego aresztowaniem) nie zauważać, bo jest w ciężkim szoku i na dobrą sprawę nie daje rady trzeźwo myśleć. Poza tym przybiegają pracownicy ambasady, inni ludzie i może się raptem zrobił jakiś gwar (aczkolwiek na filmie moonwalkera tego nie słychać). MW nie zna montażysty i nie zwraca uwagi na to, co się dzieje na pobojowisku, bo przeżywa już „katastrofę” i nerwowo pali papierosy. SW zresztą w trakcie zatrzymania mówi z Ruskami po rusku, więc MW może go wziąć po prostu za Ruska z kamerą, z którym służby „robią porządek”. No ale przecież SW ma się awanturować także po polsku i „polski dyplomata” G. Cyganowski (rozpoznany potem po zeznaniach sejmowych przez SW na zdjęciu) ma także mówić po polsku (1h11'33'', 1h35'; http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/dark-side-of-moon.html
Przyjmijmy, że MW po prostu nie dostrzega tego wszystkiego, bo wielu rzeczy, jak wiemy z jego zeznań, też nie jest w stanie wtedy dostrzec. Potwierdzałby to ten dialog:
AM: „Czy jest taki moment: przyjeżdża karetka pogotowia, przyjeżdża straż pożarna? Zaczyna działać straż pożarna, zaczyna gasić...” (od 2h22'43'' materiału sejmowego)
MW: „Tak jak powiedziałem. Tak jak mówię, no to to jest, to się działo płynnie. Ja mogę teraz opowiadać to, co ja zauważyłem, ale to tak, mówię, minuta po minucie, tak, znaczy, ja przybiegam, te osoby wbiegają, te trzy osoby, może pięć, syrena wyje, gdzieś, tak mi się wydaje, przejeżdża ten wóz strażacki, potem pojawiają się, gaszą, jak na tych filmach widać, tak, ja odchodzę, dzwonię czy w trakcie, czy wcześniej odchodzę, dzwonię do Sasina, ja nie jestem w stanie sprecyzować tego czasowo, bo po prostu pierwszą rzeczą, która mi przyszła do głowy, znaczy do głowy to jest po prostu telefon do Sasina, tak.”
MW zapewnia, że przed nim nie było wozu strażackiego i orientacyjnie ustala, że strażacy byli 3-5 minut po jego przybyciu. No ale na filmie moonwalkera są... DWA wozy strażackie, nie ma (poza jednym, wspomnianym wyżej) ludzi w kitlach, NIE MA TEŻ WIERZCHOWSKIEGO w nieodległych okolicach wraku (czy MW stoi gdzieś tu?
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/co-to-za-ludzie.html
no i jak wspomniałem, nie ma kolein za wozami strażackimi. Na filmie SW http://www.youtube.com/watch?v=iQ_5PrVDl9g
(1'05'-1'06''), jak się wysoko podniesie natężenie dźwięku, słychać męski głos mówiący jakby „Nie płacz” - może więc to ktoś uspokajający Wierzchowskiego, który był kompletnie załamany widokiem pobojowiska. Moonwalker jednak doszedłszy do zony Koli
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/moonwalker-w-zonie-koli.html
nie widzi płaczącego Wierzchowskiego ani „medyków”. Może zaaferowany awanturą coś przeoczył? A może... to się dzieje 9 kwietnia? Może słynna hotelowa scena z blacharzami nie kończy się „skrzydlatą orką”? Może SW zobaczył dzień wcześniej teren z ogniskami i ze szczątkami... polskiego samolotu (i tam został schwytany), a następnego dnia... nie zobaczył nic, tak jak Wierzchowski i inni świadkowie? Może więc polski montażysta rzeczywiście nie musiał niczego montować ani dawać komukolwiek do zmontowania („nas tam było dwóch montażystów” 1h27')? Gdyby jego film był z 9 kwietnia, to znikałoby wiele sprzeczności z tych zarysowanych przeze mnie wyżej izgadzałoby się prawie wszystko poza jedną drobną rzeczą, że jest to dokument z katastrofy polskiego „prezydenckiego” tupolewa. Wiśniewski mówi w sejmie, że „dzień wcześniej” przed wizytą Tuska i Putina był w Katyniu i tam robił przez godzinę zdjęcia (1h26'). Może te materiały warto byłoby przejrzeć, by sprawdzić, który to dzień był... wcześniej i przy okazji dowiedzieć się, co się nagrało w „przeddzień” wizyty prezydenckiej (z hotelowego okna). Może, bowiem też w nieco mgliste przedpołudnie, jakiś samolot dokonał jakiegoś dziwnego „treningowego” przelotu na Siewiernyj? „Skąd pan wiedział, że samolot będzie podchodził ze wschodniej strony?” (pyta jeden z posłów na posiedzeniu zespołu Macierewicza)
SW: „To jest... Może nie tyle, co wiedział, że AKURAT TEN SAMOLOT (podkr. SW.) będzie podchodził od tej strony, ale mając tę wiedzę i doświadczenie w tym sensie, że DWA DNI WCZEŚNIEJ lądowały z tego samego kierunku samolot i z premierem Tuskiem, i z premierem Putinem, było to takie założenie, powiedzmy, teoretyczne. Jeśli od tej strony te samoloty i startowały, i lądowały (…) to jest duże prawdopodobieństwo, że akurat to będzie ta strona (…). Jeśli DWA DNI WCZEŚNIEJ (podkr. F.Y.M.)lądują samoloty od tego kierunku, to jest duże prawdopodobieństwo, że to też będzie z tego kierunku (…) Po prostu tak ustawiłem kamerę” (od ca. 1H37'). Montaż filmowy polega na umiejętnym łączeniu obrazu, zdjęć ze ścieżką dźwiękową. Moonwalker Wiśniewski w pewnym momencie mówi, że najpierw coś dokumentuje, a potem dowiaduje się na temat tego, co się stało, by sporządzić odpowiedni komentarz. Pytanie, więc, czego się tak naprawdę w Smoleńsku między 7 a 10 Kwietnia dowiedział.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/akcja-ratunkowa.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/miedzy-jakiem-tupolewem.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/osoby-z-lewej-strony-film-sw.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/2-kadry.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/proste-pytania.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/historia-unochoda.html
http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=po&dat=20110331&id=po01.txt
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/straz-pozarna-przy-siewiernym.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/tvp-info-10iv-od-940.html
http://1.bp.blogspot.com/-iA5tDdgWDTQ/TY8f0TTSEJI/AAAAAAAABEo/i2Gu_Wfs1Zo/s1600/sk23.png
Free Your Mind
Penis - współczesny złoty cielec Człowiek - Napletek walczy z Żydami. Postępowcy w Kalifornii zabrali się za obronę penisa przed krwiożerczymi żydowskimi oszołomami religijnymi. Ja się temu nie dziwię. W końcu wolny penis jest dziś wyznacznikiem postępu i przynależności do elity. Aktywiści w Kalifornii chcą zakazania wykonywania obrzezania. Zebrali wystarczająco dużą liczbę podpisów, by przeprowadzić referendum w tej sprawie. - Nasza akcja notuje obecnie największy sukces. To dla nas duży krok – tłumaczy Matthew Hess, organizator inicjatywy. Jeśli inicjatorom akcji uda się wygrać w referendum w Kalifornii obrzezanie może zostać zdelegalizowane. Zdaniem działaczy praktyki te są okaleczaniem narządów płciowych, przed którym należy bronić dzieci. Organizacje żydowskie przypominają ,że zakazy takie obowiązywały w Związku Sowieckim oraz w czasach starożytnego Rzymu i Grecji. Zdaniem społeczności żydowskiej obecna inicjatywa dotycząca obrzezania jest realnym zagrożeniem dla wiernych. Obrzezanie uznają oni za obowiązek mężczyzny, wynikający z treści Biblii. Na dodatek wyznawcy judaizmu zwracają uwagę, że wprowadzenie rzeczonego zakazu pogwałci ich prawo do wolności religijnej i może wpłynąć na całe Stany. Mimo tego ,że jedna z inicjatorek akcji odcina się od atakowania religii i przyznaje, że chodzi jej o uświadomienie, iż obrzezanie może prowadzić do realnych problemów zdrowotnych dzieci, to trudno uwierzyć w takie zapewnienia. Judaizm jest przecież czymś zacofanym i głupim. W końcu stawia na piedestale jedynego Boga- Stwórcę rzeczy widzialnych i niewidzialnych. A to przecież dziś obciach i kołtuństwo. Do tej pory postępowcy bali się Go wprost zaatakować z uwagi na siłę lobby żydowskiego, ale, jak uczy doświadczenie, po osłabieniu chrześcijaństwa przychodzi czas na pożarcie innych wyznań, które przeszkadzają w realizacji hedonistycznych pragnień. Jednak by urzeczywistnić wizję libertyńskiego świata, gdzie satyr i ladacznica przestają być wytykani palcami, trzeba najpierw „uwolnić penisa”. Aktywiści powołali, więc do życia komiksowego superbohatera, Człowieka-Napletka, który ratuje niewinne dzieciątka z rąk okrutnych lekarzy i organizacji żydowskich. Człowiek-Napletek potrafi latać i posiada nadludzką moc. Jego życiowym celem jest ocalić jak najwięcej niemowląt przed okrutnym rytuałem obrzezania. Walczy, więc ze zmutowanym lekarzem, który czyha na napletek dziecka i ortodoksyjnymi Żydami, którzy również czają się na małe penisy jak postacie z rysunków w „ Der Strümerze”. Co ciekawe superbohater jest oczywiście wysokim blondynem. Cóż. Taki mamy antysemityzm, jakie mamy czasy. Kiedyś Żydzi robili macę z dzieci i okradali obywateli. Dziś czają się na penisy. Czy jednak możemy się temu dziwić? Przecież dziś żaden poważny temat nie może przejść obojętnie obok penisa, który stał się bohaterem filmów, książek ( patrz: nowa pozycja Pani Gretkowskiej), piosenek czy nawet rysunków dla maluchów, które w postępowych krajach muszą wyobrażać sobie, że penisem jest banan, na którego trzeba umieć wciągnąć lateks. Penis jest również najsłynniejszym więźniem współczesnej Bastylii ( w prawdziwej siedział zresztą inny jego miłośnik- Markiz De Sade). Uwolnienie penisa jest, więc głównym tematem walki polityków, którzy tracąc ukochany komunizm, którego już nie mogą wprowadzać w zacofanych kapitalistycznych społeczeństwach, musieli czymś zastąpić swoją wiarę. Cóż lepszego mogło zastąpić czerwony bełkot Marksa i Lenina jak nie penis? I tak emancypacja penisa stała się kwintesencją różowej krucjaty. Kato-kajdany już nie muszą być zdejmowane z robotników, kobiet i chłopów. Wystarczy je zrzucić z penisa. W końcu prawem penisa jest odwiedzanie miejsc do tego biologicznie nieprzystosowanych i bycie pokazywanym publicznie ludziom, którzy sobie tego nie życzą. Prawem penisa jest wolność, równość i braterstwo. Dlatego kapłani penisoizmu walczą również o to by uwolnione zostały, więzione niczym miłośnicy pokoju w Guantanamo, penisy księży katolickich, którzy z powodu faszystowskich przesądów Watykanu muszą ich używać w kontaktach z dziećmi zamiast z kobietami albo jeszcze lepiej- mężczyznami. „ Rozumiejąc strach przed penisami, bałbym się wydawania w tej sprawie urzędowych rozporządzeń. Dziś penis pomnika, a jutro czyj? Może mój. Albo twój. Chorzy powinni się leczyć, a nie zmieniać świat, by dostosować go do swojej choroby.”- pisał kiedyś na portalu Krytyki Politycznej Jaś Kapela, gdy jakiś burmistrz wykastrował pomnik w mieście. Pan Jaś już chyba teraz wie, kto tak naprawdę może mu go okaleczyć małego Jasia. Odpowiedź jest stara jak świat. Żydzi. Jednak spokojna głowa. Pańskiego penisa uratuje aryjski Człowiek napletek, który pewnie odkrył niczym bohater powieści Dana Browna fragment o penisach w „Protokołach Mędrców Syjonu”. Pewnie superbohater odkryje w filmie zrobionym przez Michaela Morre’a albo Olivera Stone’a, że to penis strzelał do Kennedy’ego i stał za napadem na Irak. Penis jest wszechmocny. „Penis jest najlepszym przyjacielem kobiety”- mówiła Manuela Gretkowska. Ja mam wrażenie, że jest on nie tylko najlepszym przyjacielem ludzi (protestuje przeciwko homofobicznemu charakterowi tej wypowiedzi!), ale również złotym cielcem, który zastąpił współczesnym poganom inne bóstwa. Łukasz Adamski
PO i SLD nie chciały Boga w uchwale o harcerstwie Awanturą skończyła się próba przyjęcia uchwały Sejmu upamiętniającej 100 rocznicę działalności harcerstwa w Polsce. Głosami PO i SLD przyjęto wersję bez odniesień do Boga oraz pomijającą wiele zasłużonych organizacji harcerskich. Projekt uchwały z okazji 100-lecia harcerstwa przygotował i przyjął jednogłośnie Parlamentarny Zespół ds. Harcerstwa w Polsce i poza Granicami Kraju. W zespole tym pracowali m.in. przewodniczący ZHP i były przewodniczący ZHR. Gdy uchwała zyskała akceptację Senatu, pozytywnie wypowiadali się o niej członkowie władz wszystkich ogólnopolskich organizacji harcerskich - ZHP, ZHR i SHK Zawisza. Niestety mimo pozytywnych opinii harcerzy oraz senatorów, posłowie nie zgodzili się na proponowaną treść. - Uchwała została zaatakowana przez posła Kazimierz Kutza i Andrzeja Celińskiego. Temat podjęła pani Iwona Śledzińska-Katarasińska. W rezultacie uchwalono wersję o długości jednej trzeciej pierwotnego projektu – mówi portalowi Fronda.pl poseł PiS Jan Dziedziczak, jeden z inicjatorów uchwalenia dokumentu. Własny projekt uchwały złożył poseł PO Sławomir Rybicki. Tę wersję głosami PO i SLD przyjął Sejm. - Platformie chyba nie wypadało głosować przeciwko polskiemu harcerstwu, więc chciała coś przyjąć. Jednak zrobiono to w taki sposób, by nic głębszego w treści się nie znalazło – tłumaczy poseł PiS. Co nie spodobało się PO i SLD? W ostatecznej treści uchwały nie przeczytamy m.in. o tym, że harcerze służą Bogu. Znajduje się w niej tylko odniesienie do służby Polsce, mimo iż wszystkie ogólnokrajowe organizacje harcerskie mają w swoim Prawie i Przyrzeczeniu harcerskim zapisaną Służbę Bogu i Polsce. PO wykreśliło z treści uchwały również odniesienie do Pogotowia Harcerek, żeńskiej części konspiracyjnego ZHP – działającej obok męskich Szarych Szeregów oraz Hufców Polskich – niewiele mniejszej od Szarych Szeregów, w okresie PRL skazanej na zapomnienie, Narodowo Katolickiej konspiracyjnej organizacji harcerskiej. - Ona została skazana na zapomnienie w czasie PRLu za swoje narodowo-katolickie przekonania. Planowaliśmy włączenie parlamentu w przywracanie pamięci o tej organizacji – tłumaczy Dziedziczak. Posłowie PO i SLD nie chcieli również, by w uchwale znalazło się odniesienie do harcerstwa na Wschodzie. Od ponad 20 lat na Litwie, Białorusi Ukrainie i Łotwie obecne jest polskie harcerstwo. - Od 22 lat polscy instruktorzy budują polskie harcerstwo na Wschodzie. Ono w wielu miejscach jest najważniejszą instytucją budującą kręgosłup młodych Polaków – informuje portal Fronda.pl Jan Dziedziczak. Z treści uchwały skreślono również wzmiankę o wkładzie harcerstwa w wojnę polsko-bolszewicką, o Harcerstwie niezłomnym i "harcerskiej Solidarności", czyli Kręgach Instruktorskich im. Andrzeja Małkowskiego. Jan Dziedziczak, wieloletni instruktor ZHR, uważa, że „poprawność polityczna zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem”. Przyznaje, że nikt nie spodziewał się kłopotów z przyjęciem projektu w Sejmie. - Uchwała oddaje ducha polskiego harcerstwa umiarkowanie. Usilne odwoływania do służby tylko Polsce miały miejsce w okresie PRL – zaznacza poseł. W jego ocenie sprzeciw Platformy Obywatelskiej wobec projektu uchwały wynika ze skrętu w lewo widocznego ostatnio w działaniach partii rządzącej. - W tym samym bloku głosowań PO głosowała wspólnie z SLD przeciwko rozwiązaniu blokującemu możliwość adopcji dzieci przez homoseksualistów. Sądzę, że poprawność polityczna zwycięża w szeregach PO. Ta partia upodabnia się do SLD. Przejście Bartosza Arłukowicza i współpraca polityków SDPL z PO to nie przypadek – komentuje dla portalu Fronda.pl Jan Dziedziczak. Stanisław Żaryn
Europejskie zasoby gazu ziemnego a Polska Europejskie zasoby gazu ziemnego z łupków są głównie przedmiotem dyskusji, podczas gdy w USA rośnie produkcja tego gazu. Dokonano inwestycji na ponad 250 miliardów dolarów w produkcję gazu z pokładów łupków tak, że obecnie blisko jedna czwarta produkcji gazu ziemnego w USA pochodzi ze złóż łupków. Dziesięć lat temu udział produkcji gazu z łupków wynosił zaledwie jeden procent. Są duże wątpliwości czy podobne zjawisko będzie miało miejsce w Europie – na razie na to nie zanosi się. Europa ma około 640 trylionów stóp kubicznych gazu w głębokich pokładach łupków – globalnie o jedną czwartą mniej niż USA według ocen Energy Administration Commission. Uważa się, że produkcja tego gazu w Europie będzie bardziej kosztowna z powodu głęboko położonych złóż, przeciętnie na znacznie większej głębokości według Oxford Institute of Energy Studies. Skażenie środowiska z powodu wierceń i produkcji w Europie jest bardziej szkodliwe z powodu większej gęstości zaludnienia i mniejszego niż w USA przemysłu na usługach wierceń. Opozycja przeciwko wierceniom i produkcji złóż łupków wiąże się z obawą zatrucia wody pitnej. Znane są wypadki w Pensylwanii gdzie wraz z wodą ze studni dochodził gaz ziemny. Również zmiany ciśnienia w głębokich pokładach powodowały trzęsienia ziemi. We Francji prawdopodobnie władze nie pozwolą na produkcję gazu z pokładów zawierających gaz łupkowy, którego kosztowna produkcja byłaby dwukrotnie wyższa niż ceny gazu sprzedawanego w zachodniej Europie przez rosyjski Gasprom, który obecnie jest tam głównym dostawcą gazu ziemnego, według kontraktów zawartych w 2010 roku. W USA produkcja gazu ziemnego z łupków jest oceniana na trzykrotnie tańszą. Eksperci w USA nie spodziewają się tak wysokiego wzrostu cen gazu ziemnego, żeby produkcja tego gazu w Europie była opłacalna. Decyzja rządu niemieckiego, żeby na długą metę zaniechać produkcji elektryczności w elektrowniach nuklearnych może obecną sytuację poważnie zmienić. Na razie według ocen ekspertów amerykańskich nie zanosi się szybko na rewolucję energetyczną w Europie z powodu wzrastającej produkcji gazu ziemnego. Polacy powinni pamiętać o doświadczeniach ludności w Ekwadorze, gdzie grupa ekspertów oceniła szkody z powodu wierceń i zanieczyszczenia środowiska naturalnego na blisko dziesięć miliardów dolarów. Na podstawie tych badań sąd w Ekwadorze wydał wyrok w dniu 14 lutego 2010, zasądzający Chevron Corp. na wypłacenie odszkodowania w wysokości 8,6 miliardów w celu zwrotu kosztów oczyszczania środowiska z zatrucia odchodami operacji wiercenia szybów i produkcji ropy naftowej oraz gazu ziemnego. Na wypadek gdyby Chervron nie ogłosił natychmiast wyrazów ubolewania z powodu zbrodniczej eksploatacji nafty i gazu ziemnego Ekwadoru w przeciągu 15 dni, wyrok zostanie podwojony. Wyrok ten jest ostatnim epizodem w dramacie sądowym, który rozgrywa się w sądach w USA i w Ekwadorze od blisko dwudziestu lat. Obecnie wyrok sądu w Ekwadorze uznawany jest jako prawomocny na świecie. Oznacza to, że korporacja Chevron może być oskarżona i ścigana prawnie we wszystkich krajach gdzie ma swoje operacje przemysłowe i handlowe. Produkcja ropy naftowej w Ekwadorze była od początku eksportowana bez opodatkowania. Jedynym kosztem były łapówki dla polityków miejscowych kontrolowanych przez służby USA. Natomiast koszt dróg, mostów i urządzeń portowych płacił marionetkowy rząd Ekwadoru za pomocą zaciągania długów przekraczających możliwości finansowe podatników w Ekwadorze. Miejmy nadzieję, że Polska obroni się od tego, co spotkało ludność Ekwadoru. Iwo Cyprian Pogonowski
Zero jedynek! Do wyborów pozostaje jeszcze parę miesięcy, ale wybory w polskim systemie politycznym mają znaczenie drugorzędne. Najważniejsze jest to, co dzieje się właśnie teraz - układanie list wyborczych. Można by sparafrazować towarzysza Stalina: nieważni są ci, którzy głosują, ważni są ci, którzy układają listy. I dodać, że układają je w błogim przekonaniu, iż Polacy są stadem baranów, zawsze stawiających krzyżyk przy jedynce. Bo, jak na razie, Polacy potwierdzają słuszność tej opinii. Prawo obdarowywania swych dworaków "jedynkami" stanowi, obok prawa dysponowania budżetową dotacją, główne narzędzie sprawowania przez prezesowskie błagarodja władzy nad partią; toteż pilnie strzegą one, aby nikt nie próbował ich decyzji podważać. W PiS-ie podczas ostatnich wyborów wydano wręcz zakaz prowadzenia kampanii wyborczej przez kandydatów z dalszych miejsc, obwarowany partyjnymi karami. Żeby spryciarze nie próbowali podważać decyzji prezesa, kto ma skonsumować przyznaną partii przez wyborców pulę głosów, a kto jest tylko, mówiąc językiem sportowców, "zającem" i ma grzecznie pracować na wynik "jedynki", w nadziei, że zostanie wynagrodzony jakąś drobniejszą synekurą. Jutro wielka konwencja wyborcza PO, na której okaże się, ile to zapowiedzianych przez premiera "nowych twarzy" zasili Partię na okoliczność elekcji. Na zdrowy rozum to, co w tej chwili robi Partia Oportunistów, powinno się okazać wizerunkowym samobójstwem. Pozyskiwanie w drodze tzw. korupcji politycznej rozmaitych pieczeniarzy z lewa i z prawa to przecież ogłoszenie wszem i wobec: stawiamy - czy raczej, ja, Tusk, stawiam - na cynicznych, bezideowych karierowiczów bez jakichkolwiek poglądów ani przekonań, sprzedających się za stołki i poselskie diety, i gotowych je brać od każdej partii, byle tylko była partią rządzącą. Nie mam pojęcia, czy Kluzik Rostkowska przyjmie oferowane jej w zamian za złożenie Tuskowi hołdu "mandatowe" miejsce - istotną informacją jest fakt, że dostała takie zaproszenie, podobnie jak ludzie z SLD. Żenua totalna. Ale pewnie Tusk ma swoje wyrachowanie. Dziennik "Polska. The Times" twierdzi, powołując się na swoich informatorów, że premier zwykł do współpracowników zwracać się per "durniu". O wyborcach musi mieć zdanie jeszcze bardziej wyrobione, i cóż, znowu muszę z przykrością powtórzyć - ma podstawy. Choć osobiście, znając już nieco sposób myślenia polityków, sądzę, że podkreślane przez ekspertów budowanie wizerunku partii centrowej, czy zgoła jedynej, ma znaczenie drugorzędne. Decyduje raczej to, że ci, którzy już w PO są, są albo ludźmi Schetyny, albo Grabarczyka; a świeżo przygarnięci, że tak ich nazwę ze staropolska, "bieguni" wisieć będą tylko na prezesie-premierze, tylko jemu jednemu wszystko zawdzięczać i od niego zależeć, co ma oczywiste przełożenie na posłuch. Wszystkie te "ruchy frakcyjne" na partyjnych dworach, "transfery" i układanki działają na mnie na tyle wymiotnie, że czuję się zmuszony zrobić coś, czego publicysta zasadniczo powinien unikać: sformułować coś w rodzaju apelu do Polaków i prosić wszystkich o jego możliwie jak najszersze rozpropagowanie (sam, obiecuję, będę to w miarę możliwości robił we wszystkich możliwych miejscach). Ludzie! Nie pozwólmy z siebie bez końca robić partyjnym liderom baranów, nie pozwólmy się im dłużej tak traktować. Będziemy głosować różnie, ale na jakąkolwiek listę padnie Twój, Czytelniku, wybór, namawiam, tłumaczę, wzywam i proszę: nie zakreślaj na niej "jedynki"! Wybierz kogoś ze środka listy! Taka lista ma zwykle koło dwudziestu nazwisk, może znajdziesz na niej kogoś, kto na przykład cieszy się autorytetem w Twojej okolicy czy lokalnej wspólnocie, kto coś zrobił dobrego albo po prostu jest porządnym człowiekiem. A nawet, jeśli nic o żadnym z kandydatów nie wiesz, to możesz być pewny, że ten ze środka, skoro nie załapał się na jedynkę ani na miejsce ostatnie, które też jest obsadzane na partyjnym targu, nie jest przynajmniej dworakiem i przydupasem. To już jest coś warte. Może jesteś przekonanym zwolennikiem PiS albo tylko masz dość rujnowania Polski przez ferajnę trampkarzy i z dwojga złego wolisz sektę od mafii. Może jesteś pod czarem salonu i jego ulubieńca, może wierzysz kontrolowanym przez "waadzę" mediom, a może tylko nienawidzisz i boisz się Kaczyńskiego. A może jesteś lewakiem albo mieszkasz na prowincji i chcesz, żeby i twoje interesy ktoś w Warszawie reprezentował; odłóżmy to w tej chwili na bok. Na kogokolwiek chcesz głosować (a trzeba, cholera, głosować, bo olanie sprawy albo oddanie głosu nieważnego to żadna opcja) - nie bądź wyborczym mięsem. Pokaż, że chcesz mieć prawo wyboru, a nie tylko zatwierdzania decyzji podejmowanych po uważaniu przez dwóch facetów, którzy podzielili między siebie nasz kraj. Niewiele możemy, jako wyborcy zrobić. Na kandydatów niezależnych będziemy mogli głosować tylko do Senatu (i nie marnujmy tej możliwości, tak nawiasem mówiąc). Ordynacją większościową i ustawą o finansowaniu partii odebrano nam nasze podstawowe prawo, z wyborów zrobiono plebiscyt, „kto przeciw". Ale tyle jeszcze zrobić możemy: popsuć prezesom te ich ukochane gierki w "dziel i rządź", zamieszać w dworackich okładach, pogonić lizusowsko-przydupasowskie kamaryle i rozsypać frakcyjne układanki. Zero jedynek, powtarzam i proszę. Głosujesz na mniejsze zło, skoro nie ma lepszego wyjścia - więc pokaż politykom, że nie jesteś bezmyślną masą, która umie im tylko potakiwać. Nie jestem dobry w organizowaniu kampanii, nie jest to moja robota i nie mam na to czasu. Nie założę grupy "zero jedynek", nie będę robił ulotek, spotów, wrzucał do sieci antyjedynkowych rapów. Ale może ktoś inny to zrobi. Widzicie jakiś lepszy pomysł? Jeśli nie, to propagujcie na miarę posiadanych możliwości ten. Z góry dziękuję. RAZ
Homoprzytulanki lekiem dla sfrustrowanych mężczyzn? Szwedzi wpadli na pomysł, jak zaradzić męskim frustracjom. Mają się przytulać do siebie przez conajmniej 15 minut dziennie. - Nie chodzi tu o uścisk mięczaków czy przytulanie się na wzór dziewczyn. Myślę o męskim uścisku w spokoju i ciszy. Kontakt fizyczny sprawi, że będą się czuli lepiej – tłumaczy Bob Hansson. To jeden z autorów głośnej ostatnio w Szwecji powieści “Dingo Dingo”, która w przewrotny sposób odwołuje się do filmu “Figth Club”. Jego bohaterowie spotykali się potajemnie, by staczać pojedynki na pięści, zaś mężczyźni z powieści Hanssona, Erikssona i Svenssona, spotykają się, by zbliżyć się do siebie, a w końcu – przytulić. Książka wpisuje się w toczącą się w Szwecji debatę nad wzorcami zachowań. Zdaniem autorów powieści, mężczyźni żyją pod presją dostosywania się do wielu norm. Z kolei, Inti Chavez Perez, także pisarz, jest zdania, że wielu mężczyzn czuje się przygniecionych istniejącymi stereotypami. – Rola mężczyzny dusi nas i nie pozwala być w pełni człowiekiem. Trzeba jednak mówić także o strukturze władzy płci i o tym, że rola mężczyzny przynosi pewne korzyści, takie jak np. wyższe płace. Jeżeli nie zdemontujemy władzy, na której się opieramy, nigdy nie wyzwolimy się i nie będziemy mieli dobrych relacji z dziećmi – ostrzega. Pomysł męskich przytulanek nie wywołał jednak entuzjazmu wśród Szwedów. – Myśl o przytulaniu się mężczyzn wywołuje u mnie mdłości – deklaruje Åsa Vesterlund, gospodyni domowa.
eMBe/Rp.pl
http://fronda.pl/
Kogo „dusi” rola mężczyzny, niech sobie zmieni płeć na koszt podatników. W Szwecji, królestwie socjologicznych absurdów, to chyba norma. – admin
JFL - czyli syndrom Niesiołowskiego Niedawno wszyscy głośno komentowali przystąpienie Bartosza Arłukowicza do Platformy Obywatelskiej, dziwiąc się jak to możliwe, że polityk tak krytycznie odnoszący się do rządów Słońca Peru nagle do tych rządów przystępuje. Nie był to jednak pierwszy, ani najgłośniejszy tego typu przypadek. Jednym z najciekawszych politycznych transferów było też wstąpienie do PO człowieka, który o tej partii mówił - "Uważam, że PO to twór sztuczny i pełen hipokryzji. Oni nie mają właściwie żadnego programu. Nie wyrażają w żadnej trudnej sprawie zdania." Ten człowiek to nie, kto inny jak Stefan Niesiołowski, dziś kontynuator dzieła Janusza Palikota w PO. Dziś na tapecie są problemy PJN. Po zmianie prezesa tej partii na Pawła Kowala już media spekulują gdzie odejdą politycy tej partii na czele z Joanną Kluzik-Rostkowską i Pawłem Poncyljuszem. Mówi się, że oboje zamierzają także zasilić szeregi PO. Patrząc jednak na ostatnie działania tych dwojga polityków nie byłoby to nic dziwnego, aczkolwiek uważam, że raczej nie zdecydują się na ten krok. Ciekawa jest natomiast kwestia innego byłego już polityka PJN, a mianowicie Jana Filipa Libickiego. Gdy tylko Joanna Kluzik-Rostkowska przestała kierować PJN-em ten zrezygnował z członkowstwa w tej partii. Jak dotąd nie zapisał się do żadnej partii, ale patrząc na ostatnie wypowiedzi tego polityka można zakładać, że w najbliższych wyborach wystartuje on z listy Platformy Obywatelskiej. Już, jako 18-latek zapisał się do Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, do którego należeli też Marek Jurek i... Stefan Niesiołowski. Z Markiem Jurkiem było mu po drodze i w 2001 roku obaj byli już członkami Przymierza Prawicy, by po roku wstąpić do PiS-u. W momencie powstania Prawicy Rzeczypospolitej drogi Marka Jurka i Jana Filipa Libickiego już się rozeszły i teraz nic nie wskazuje na to by kiedykolwiek obaj politycy spotkali się w jednej partii. Marek Jurek pozostaje wierny swoim przekonaniom, a poseł Libicki najpierw trwa w PiS-ie, potem przechodzi do Polski Plus, by w ubiegłym roku zasilić szeregi PJN-u. Przez pewien czas pozostaje w cieniu Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Elżbiety Jakubiak, czy Pawła Poncyljusza, ale w momencie ostrego ataku na Radio Maryja przestaje już być anonimowy dla przeciętnego wyborcy. Po Radiu Maryja przyszedł czas na publicystę Tomasza Terlikowskiego, któremu poseł Libicki imputuje start w wyborach z listy PiS. Na tym ostatnim przykładzie dobrze widać już co kieruje ostatnio Janem Filipem Libickim. Jest to mianowicie nienawiść do prezesa Kaczyńskiego. Z PJN-u też odchodzi, bo boi się, że pod rządami Pawła Kowala ta partia będzie dążyła do powrotu do PiS. Dziś już nie pierwszy raz w swojej karierze Jan Filip Libicki pozostaje posłem niezrzeszonym (ostatni raz był nim w momencie, gdy posłowie Polski Plus wrócili do PiS). Prawdopodobnie zostanie nim do końca kadencji, a potem zdecyduje o kandydowaniu z listy PO. W ten sposób znowu spotka się w jednej partii ze swoim dawnym kolegą z partii, a więc ze Stefanem Niesiołowskim. Obaj politycy będą wówczas mogli ze sobą konkurować w obrzucaniu obelgami Jarosława Kaczyńskiego. Platformie taki transfer też się przyda, bo w ten sposób będzie mogła odrzucić zarzuty, że staje się partią lewicową. Tylko czy dziś o Janie Filipie Libickim można jeszcze powiedzieć, że jest on politykiem prawicowym? Tomasz Miller
Brak prawdy W rocznicę zmanipulowanych wyborów 4 czerwca 1989 r. oraz w rocznicę puczu Lecha Wałęsy przeciwko rządowi premiera Olszewskiego 4 czerwca 1992 r. prezydent Bronisław Komorowski oświadczył oficjalnie: "4 czerwca to dzień polskiej wolności. To prawdziwe święto polskiej demokracji. Chciałbym je utrwalić w polskiej pamięci". Według definicji Alberta Einsteina, te stwierdzenia prezydenta RP nie mogą być uznane za prawdziwe, zawsze, bowiem "pół prawdy równa się całe kłamstwo" - twierdził największy umysł XX wieku. Właśnie opublikowane zostały znamienne wyniki badań socjologicznych, jakie Centrum Myśli Jana Pawła II oraz CBOS przeprowadziły w związku z 20. rocznicą pielgrzymki Jana Pawła II do wolnej Polski w czerwcu 1991 roku. Respondentów pytano o to, co myślą dzisiaj o ówczesnym przesłaniu Papieża, który uprzedzając czekające nas problemy w kształtowaniu wolnej Polski, apelował, by budować życie osobiste i społeczne na Dekalogu. Jan Paweł II zapowiadał, że czeka nas ogromna praca nad słowem. Apelował, aby przywrócić cnotę prawdomówności w życiu rodzin, społeczeństwa, środków przekazu, kultury, polityki i ekonomii. Jak więc w 2011 r. Polacy oceniają obecność prawdy w polityce? Prawdy brak! Według aż 76 proc. badanych, w naszym życiu społecznym brakuje prawdy, co jest poważnym problemem. Częściej wskazują na to osoby o poglądach prawicowych i wierzący praktykujący kilka razy w tygodniu. W grupie osób, dla których nie jest to problem (16 proc.), przeważają niewierzący, osoby o poglądach centrolewicowych i centroprawicowych, pracujący na własny rachunek oraz mieszkańcy dużych miast. Według tych samych badań, istnieje silne przekonanie większości Polaków, że Dekalog powinien być nie tylko podstawą moralności, ale także tworzonego prawa, oraz że w przestrzeni publicznej jest miejsce dla krzyża. Papież mówił w 1991 r., że "niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne. Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych". Aż 68 proc. respondentów dostrzega dziś nadużywanie wolności słowa. Zdaniem badanych, dotyczy to przede wszystkim polityków, potem dziennikarzy. Prezydent Komorowski oraz jego środowisko, doradcy, a nawet szeregowi działacze PO znakomicie się orientują, że wybory 4 czerwca 1989 r. nie były ani wolne, ani demokratyczne, ani uczciwe. Wykoślawione wyniki wyborów do Sejmu z 4 czerwca nie odzwierciedlały woli Narodu. Te wybory były całkowicie sprzeczne nie tylko z polską racją stanu, lecz także sprzeczne z podstawowymi standardami demokracji w Ameryce i krajach Europy Zachodniej. Wolność jest niepodzielna - albo jest, albo jej nie ma! A czerwcowe wybory do Sejmu w 1989 roku nie były wolnymi wyborami. Rząd Tadeusza Mazowieckiego i Czesława Kiszczaka, który został wyłoniony w wyniku tych wyborów, był ostatnim rządem PRL! I oto z okazji wyborów 4 czerwca 1989 r. prezydent Komorowski odznaczył całą grupę 35 polityków, których te wybory wykreowały. Byli wśród nich m.in.: minister obrony Janusz Onyszkiewicz, który utrzymał komunistyczno-sowiecki układ w Wojsku Polskim i zasłynął z tego, że odmówił wystawiania kompanii reprezentacyjnej WP, kiedy odsłaniany był pomnik katyński na placu Zamkowym w Warszawie; szef MSW Krzysztof Kozłowski, który generałów i oficerów bezpieki uznał za profesjonalistów niezbędnych w III RP; byli ministrowie: Janusz Lewandowski, Tadeusz Syryjczyk, Waldemar Kuczyński, którzy stali się symbolami "złodziejskiej prywatyzacji" majątku narodowego. W uroczystości w Pałacu Prezydenckim brali udział m.in.: Lech Wałęsa, Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Jan Krzysztof Bielecki, Hanna Suchocka. Ich wszystkich Bronisław Komorowski określił, jako wybitnie zasłużonych dla transformacji ustrojowej. To akurat jest prawdą, bowiem wszyscy oni nie tylko źle, ale wręcz fatalnie zasłużyli się wolnej Polsce, natomiast dla tzw. transformacji ich zasługi rzeczywiście były ogromne. Piszę o tym nie bez goryczy, zwłaszcza, że prezydent Komorowski uznał tych ludzi "za pionierów, którym było najtrudniej". To nieprawda, Panie Prezydencie! Najtrudniej to 4 czerwca 1989 r. było mnie. Dla mnie to nie był żaden "dzień wolności". W tym dniu zaliczałem już piąty rok odsiadki z 10 lat więzienia, na które skazał mnie sąd stanu wojennego. Siedziałem w jednej celi z bandytami, mordercami, kryminalistami, a nawet z mordercą księdza Popiełuszki w najcięższym więzieniu w Polsce - w Barczewie na Mazurach. Wszyscy więźniowie polityczni, nawet Adam Hodysz, Andrzej Kołodziej, Kornel Morawiecki, już wyszli na wolność, a ja musiałem jeszcze pół roku siedzieć w więzieniu pod "wolnymi" rządami premiera Tadeusza Mazowieckiego - ostatniego premiera PRL, zanim uwolnił mnie i uniewinnił wyrok Sądu Najwyższego. Żadne uroczystości, żadne odznaczenia, przemówienia i fety nie są w stanie przesłonić prawdy, także prawdy o 4 czerwca 1989 r., kiedy najbardziej cwani i cyniczni spośród komunistów dogadali się z takimi samymi spryciarzami i cwaniakami spośród tzw. opozycji demokratycznej i przejęli władzę w Polsce. Według wspomnianych badań, brak prawdy w roku 2011 odczuwa aż 76 proc. Polaków. To jest milcząca większość społeczeństwa. Ale czy będą mieli oni odwagę spojrzeć prawdzie w oczy? Prawda, niestety, często bywa trudna, a przecież czasami musimy spojrzeć w zuchwałe oczy prawdy! Józef Szaniawski
Stefan Niesiołowski - człowiek renesansu Termin „człowiek renesansu” lub „umysł renesansowy” to określenia, jakich używamy w stosunku do ludzi światłych, wykształconych o zainteresowaniach i olbrzymiej wiedzy dotyczących bardzo wielu, czasem zupełnie odmiennych dziedzin. Takim typowym i klasycznym podręcznikowym przykładem „człowieka renesansu” czy „umysłu renesansowego” jest Leonardo da Vinci. Pamiętam, że we wczesnej młodości do kategorii ludzi renesansu zaliczałem pojawiających się cyklicznie na ekranach telewizorów panów Szymona Kobylińskiego i prof. dr. Wiktora Zina.Obaj oprócz talentów plastycznych i gawędziarskich posiadali ogromną wiedzę w takich dziedzinach jak architektura, sztuka, historia, heraldyka, literatura, scenografia, kultura. I dzisiaj możemy w telewizji napotkać prawdziwego człowieka renesansu. Dzięki miłościwie nam panującej Platformie Obywatelskiej i zaprzyjaźnionych z nią i Andrzejem Wajdą mediom mamy okazję niemal, na co dzień obcować z polskim współczesnym Leonardo da Vincim, czyli Stefanem Niesiołowskim. Tylko wyjątkowy szacunek dla inteligencji i mądrości Polaków, jaki okazuje partia rządząca powoduje, że zawsze możemy liczyć na udostępnianie nam tej krynicy mądrości, która jest niekwestionowanym autorytetem w takich dziedzinach jak: finanse i bankowość, budowa autostrad, budowa stadionów, wiara i religia, media, kultura, sport, hodowla, rolnictwo, sadownictwo z naciskiem na owoce miękkie, przemysł, gospodarka morska, surowce, wojsko, lotnictwo, sport, transport, służby specjalne, polityka zagraniczna, edukacja….. Zapewne nie wymieniłem wszystkich dyscyplin, w których to nasz rodzimy Leonardo czuje się mocny i desygnowany jest przez partyjne władze do ścierania się na antenie TVN24 z pożal się Boże ekspertami czy przedstawicielami opozycji.
Złośliwcy mówią, że w Platformie wbrew propagandzie sukcesu i mitom niebywałego profesjonalizmu jest niezwykle krótka ławka prawdziwych fachowców. A po cóż długa? Jak widać wystarcza jeden specjalista od bezkręgowców, Stefan Niesiołowski, sam niestety pozbawiony kręgosłupa. Zazdroszczę w skrytości ducha elektoratowi PO, że władze ich ukochanej partii traktują ich niezwykle serio i zawsze do telewizyjnych debat desygnują najlepszych z najlepszych fachowców, jakich posiadają. A, że zawsze jest to poseł Niesiołowski to tylko zaleta i dodatkowy smaczek. To taki platformerski pieprzyk wabiący lub jak kto woli wabik pieprzący –bzdury oczywiście. kokos26,
Druzgocący raport NIK
1. W związku z niedającymi się już ukryć opóźnieniami i błędami w realizacji inwestycji na Euro 2012 wczoraj po posiedzeniu Rady Ministrów, wystąpił Premier Tusk i zamiast po męsku zmierzyć się z problemami, zaczął po kolei wszystko usprawiedliwiać. Rozpoczął od generalnego usprawiedliwienia, że w żadnym kraju, który przygotowywał jakąkolwiek dużą imprezę sportową, nie wszystko było przygotowane tak jak założyli organizatorzy, a wiele inwestycji było kończonych tuż przed jej rozpoczęciem. W związku z tym Polska także od tego schematu nie obiega, a ponieważ do rozpoczęcia mistrzostw Europy mamy jeszcze rok, to wiele przedsięwzięć uda się jeszcze skończyć, co więcej przy takiej skali inwestycji muszą zdarzyć się wpadki.
2. Premier występując chyba jeszcze nie wiedział, że właśnie został opublikowany raport NIK dotyczący przygotowań do Euro 2012, którego główna konkluzja brzmi następująco „ skala opóźnień, zarzuconych przedsięwzięć oraz źle wykonanych inwestycji jest tak duża, że może to zagrażać prawidłowemu przebiegowi imprezy”. Kontrolerzy NIK stwierdzają, że nieoddane zostanie do użytku aż 14 odcinków dróg o łącznej długości ponad 400 km w tym aż 7 odcinków autostrad określanych, jako kluczowe o łącznej długości ponad 300 km. Dotyczy to wszystkich autostrad i dróg ekspresowych łączących miasta, w których będą się odbywały rozgrywki (Poznania, Wrocławia, Gdańska i Warszawy), co oznacza, że do żadnego z nich nie będzie można bezkolizyjnie dojechać dwujezdniową drogą ekspresową bądź autostradą. Raport NIK wskazuje również, jako zagrożone dwa odcinki o łącznej długości 50 km autostrady A-2 pomiędzy Strykowem i Konotopą nie wymieniając wykonawcy, ale już w tej chwili wiemy, że chodzi o odcinki realizowane przez chińską firmę COVEC. Wiemy także, że jeżeli ta firma ostatecznie wycofa się z realizacji tej inwestycji to i do Warszawy autostradą nie da się dojechać do czerwca 2012 roku. Kontrolerzy NIK sugerują w związku z tym, żeby ciężar przemieszczania się kibiców pomiędzy miastami mistrzostw, przerzucić na połączenia kolejowe ale i tutaj mają zastrzeżenia do tempa modernizacji tras kolejowych (poza trasą Poznań-Warszawa), a przede wszystkim stwierdzają poważne opóźnienia w modernizacji dworców kolejowych. Zwracają także uwagę na poważne opóźnienia w budowie stadionów w warszawie, Gdańsku i we Wrocławiu i zastrzeżenia do już zakończonego stadionu w Poznaniu, choć tutaj nie przewidują, że obiekty te nie będą gotowe do rozgrywek. Jeżeli dołoży się do tego brak środków na projekty związane z bezpieczeństwem mistrzostw (brakuje aż ¼ środków na ten cel) i promocję Polski, jako organizatora mistrzostw to dopełnia to obrazu, niechybnie zbliżającej się katastrofy.
3. Na tle tego raportu NIK wczorajsze usprawiedliwienia Premiera brzmiały wręcz kuriozalnie. Od tego, że w innych krajach przygotowujących podobne imprezy sportowe było jeszcze gorzej, poprzez chęć wyłudzenia przez wykonawców dodatkowych płatności na realizację inwestycji, aż po mankamenty wynikające z polskiej ustawy o zamówieniach publicznych. Tym, że gdzie indziej było gorzej, usprawiedliwiać się w ręcz nie wypada. Sugestie, że jakaś firma budowlana nawet największa może postawić polski rząd pod ścianą, wykorzystując przymus terminowego zrealizowania inwestycji, świadczą tylko i wyłącznie o źle skonstruowanej umowie z wykonawcą, gdzie najprawdopodobniej nie przewidziano w odpowiedniej wysokości kar za niezrealizowanie przedsięwzięcia i trybu ich natychmiastowej egzekucji. Tłumaczenie, że kłopoty w realizacji przedsięwzięć inwestycyjnych za publiczne pieniądze, powoduje obowiązująca w obecnej wersji ustawa o zamówieniach publicznych z 2004 roku, może być wiarygodne tylko dla tych, którzy tej ustawy nie znają. Ustawa ta, bowiem wcale nie nakazuje wyboru rozwiązań najtańszych. O udziale ceny w wyborze wykonawcy kontraktu decyduje, bowiem zamawiający i wcale nie musi ona mieć decydującego znaczenia. Wszystko, więc wskazuje na to, ze Premier Tusk ze swoja ekipą po raz kolejny próbuje uciec od odpowiedzialności za efekty swojego rządzenia, choć w tym przypadku szczególnie, jeżeli chodzi o opinię publiczną, nie będzie to raczej możliwe.
Zbigniew Kuźmiuk
Nikodem Dyzma znów liderem! Zakończyła się wiekopomna wizyta. Przyniosła ona nam wiele owoców. Zabrakło jednego, co prawda – pierwsza dama światowego mocarstwa nie towarzyszyła Barackowi Obamie. Nie mogliśmy ujrzeć i podziwiać jej wdzięków. Może się wystraszyła? W końcu latanie w tej części świata bywa niebezpieczne. Mgły, naciski na pilotów, pijani, tudzież chorzy kontrolerzy lotów – powiedzmy sobie szczerze – nie każdy ma stalowe nerwy. Że niby Warszawa to nie Smoleńsk? Ale Amerykanie o tym nie wiedzą. Dla nich to jeden i ten sam, dziki i niecywilizowany obszar. Miałem okazję nie dawno oprowadzać grupę Francuzów po Trójmieście i jeden z nich zapytał mnie czy Katyń leży gdzieś blisko. Skoro dla Francuza umiejscowienie Katynia w pobliżu Gdańska nie stanowi problemu, to cóż powiedzieć o żonie prezydenta USA? Ale Barack zapewnił nas, w obecności naszego wspaniałego premiera (premiera wszechczasów), że powie swej małżonce o tym, jaki nasz kraj jest wspaniały. Może następnym razem przylecą oboje na pstrąga do prezydenta Bieruta, o pardon! - Komorowskiego? (Muszę uporządkować papiery w razie porannej wizyty agentów bezpieczeństwa wewnętrznego). A propos agentów od bezpieczeństwa. Może niedawne zatrzymanie przez naszych dzielnych bojców z ABW blogera, prowadzącego stronę o prezydencie Bier…znaczy się Komorowskim, miało związek z wizytą Obamy? W końcu nasze służby podpisały stosowne kwity ze służbami światowymi dotyczące wspólnej walki z zagrożeniem terrorystycznym i teraz nie tylko mają prawo, ale wręcz obowiązek wkraczania tam, gdzie takowe zagrożenie jest. A przecież każdy, kto kwestionuje porządek publiczny, naśmiewa się z osób sprawujących władzę, pochodzącą z demokratycznych wyborów, wyraża się ciepło o „czeczeńskich terrorystach” dybiących na miłującą pokój Federację Rosyjską itd. stanowi takie zagrożenie dla świata. Zatem nasi mołojcy spisali się na medal i może nawet coś od Baracka dostali? Najważniejszym owocem tej wizyty jest oczywiście stwierdzenie prezydenta USA, że Polska może być światowym liderem. Miód na uszy! Chyba od czasów Edwarda Gierka zapomnieliśmy, co to znaczy być liderem. I oto teraz mówi nam o tym sam szef zachodnich imperialistów. To się nazywa konwergencja! Musimy się jeszcze zastanowić, w czym niby mamy liderować na świecie? W produkcji buraka cukrowego chyba nie, – bo euroniunia nam zabrania. W produkcji mleka chyba też nie, bo kwoty mleczne dane nam od tejże euroniuni nie są niewyczerpane. Przemysł stoczniowy, – jaki jest każdy widzi. Budowa autostrad – bez komentarza. W czym więc, panie dzieju, możemy świat zadziwić? No niby mamy gaz łupkowy, ale czy wspomniana euroniunia pozwoli nam go wydobywać, skoro stanowi to, ten tego, takie zagrożenie dla środowiska? Co innego elektrownie atomowe, te jak wiemy, podobnie jak odpady atomowe, są bezpieczne. Ale gaz łupkowy? A nawet, jeśli sama euroniunia nam pozwoli łaskawie, to czy zgodzą się na to miłujący pokój i ekosystem pułkownik Putin i zarząd Gazpromu? O już widzę te sążniste artykuły ekspertów w „Gazecie Wyborczej”…, W czym więc możemy przewodzić światu? Jak na razie chyba tylko w zwalczaniu terroryzmu, zagrażającemu porządkowi światowemu ze strony blogerów. Ale może ktoś z Szanownych Czytelników coś wymyśli? Proponuję ogłosić narodowy konkurs z nagrodami. Sam mogę ufundować?… Co ja mógłbym ufundować?.. Wiem – talerz grochówki, po którym wzmaga się w organizmie produkcja gazu. To będzie nasz wkład w jego wydobywanie. Z braku łupków, ogłosimy nabór głupków. Do konsumpcji i produkcji. Pozostaje kwestia magazynowania wyprodukowanego w ten sposób gazu. Na początku zbierać go możemy do słoików po kiszonych ogórkach. Gdy interes się rozkręci, będzie można stworzyć bank gazowy, według wzoru banku zbożowego, którego szefem był Nikodem Dyzma. Płacić będziemy oczywiście w obligacjach. Mój pomysł, więc od razu rezerwuje sobie stanowisko prezesa takiego banku. Kto ma lepszy pomysł? Łukasz Kołak
“Seksedukacja”
Fragmenty książki “Seksedukacja” - Dietrich von Hildebrand
Edukacja seksualna: zagadnienia podstawowe I Lecz kto by stał się przyczyną grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński uwiesić u szyi i utopić go w głębi morza (Ewangelia według św. Mateusza 18, 6). Jeżeli mamy właściwie ocenić szkodę, jaką duszom dzieci wyrządza tzw. edukacja seksualna – szkodę nie tylko moralną, ale dotykającą całą osobę ludzką i jej duchowe zdrowie – musimy najpierw poznać prawdziwą naturę seksu. Wolna od uprzedzeń analiza wyraźnie pokazuje, że seks jest czymś zupełnie różnym od naszych pozostałych instynktów. Posiada on pewien rodzaj głębi, którego nie mają inne instynkty – ani głód, ani potrzeba snu, ani żadne inne pragnienie zmysłowych przyjemności.
SEKS JEST CZYMŚ TAJEMNICZYM I WYJĄTKOWYM Inaczej na nasze życie osobowe oddziałują owe różne wspomniane wyżej instynkty, a inaczej urok płci przeciwnej, który wzbudza w nas pożądanie cielesne i namiętność. Sfera tego, co wiąże się z płciowością, jest czymś tajemniczym – opromienia całe nasze życie psychiczne w sposób, w jaki nie czyni tego ani pragnienie jedzenia, ani przyjemność towarzysząca jego zaspokojeniu. Przede wszystkim zaś uniesienie seksualne sięga samej głębi naszego cielesnego jestestwa. W jego przemożnej sile tkwi coś niezwykłego, coś, do czego można przyrównać jedynie okropne cierpienia fi zyczne. Wyjątkowość seksu w sferze cielesnej jasno okazuje się przez prosty fakt, że nasza postawa wobec niego ma nieporównanie większe znaczenie moralne aniżeli postawa względem innych pragnień zmysłowych. Poddanie się popędowi seksualnemu gwoli samej tylko przyjemności kala człowieka w sposób, w jaki n. p. obżarstwo nigdy go zbrukać nie może. A właściwa dla tej sfery cnota, czystość, w hierarchii cnót sytuuje się znacznie wyżej niż umiarkowanie. Postawa człowieka wobec seksu jest jednak ważna nie tylko z moralnego punktu widzenia, ale ma również znaczenie dla całej jego osobowości. Wynika to z dwóch czynników: pierwszy, to fakt, że ciało i dusza spotykają się tutaj w sposób szczególny. Drugim jest wyjątkowa intymność seksu. Oprócz głębi życie płciowe posiada szczególnego rodzaju intymność, a to, co intymne, potrzebuje zasłony; musi być chronione przez wstydliwość. Winniśmy uświadomić sobie jednak, że wstydliwość nie jest tym samym co zawstydzenie. Uczucie wstydu stanowi właściwą odpowiedź na to, co ohydne i wstrętne. Wstydzimy się pewnych czynów, które są nie tylko moralnie złe, ale zarazem w jakimś sensie małe i nikczemne. Unikamy upokorzenia, jakie pociągnęłoby za sobą ujawnienie tego typu wykroczeń przed innymi ludźmi. To samo dotyczy rzeczy, które są w jakiś sposób śmieszne. Obawiamy się ich ujawnienia, gdyż mogą nas one ośmieszyć; ponieważ boimy się, że zostaniemy wyśmiani. Zdrowy i przyzwoity człowiek pragnie prywatności również przy wykonywaniu pewnych czynności, które są nieestetyczne i nieprzyjemne dla innych. Wstyd wzbrania mu robienia niektórych rzeczy publicznie. Jedynie zatrącające zezwierzęceniem grubiaństwo albo też pycha i perwersja cyników mogą usunąć ten zdrowy wstyd i pragnienie prywatności.
ŚWIĘTA WSTYDLIWOŚĆ Przeciwieństwem wstydu z powodu tego, co złe, jest wstyd szlachetny lub, lepiej, święta i pokorna wstydliwość. To ona sprawia, że człowiek usiłuje ukryć swoje cnoty i unika pochwał innych ludzi – im bardziej ktoś jest pokorny i pobożny, tym silniej rozwija się w nim ta szczególna cecha charakteru. Człowiek taki pragnie swoje zasługi okryć zasłoną. Istnienie tego szlachetnego wstydu dowodzi, że błędnym jest założenie, według którego należy uznawać za złe to, co człowiek obawia się ukazywać publicznie lub ujawnić w jakikolwiek inny sposób. W tym przypadku nie usiłuje ukryć czegoś złego, ale raczej rzecz o wybitnej wartości. Zatem uczucie zawstydzenia różni się radykalnie w obydwu przypadkach. Jeżeli istnieje wstydliwość w odniesieniu do cnót oraz innych cech pozytywnych, tym bardziej istnieje specyficzna wstydliwość względem pewnych rzeczy pozytywnych z racji ich intymności. Intymność jest zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju i czymś niezmiernie ważnym. Ludzie niezdolni do zrozumienia tego fenomenu reprezentują sobą ordynarne, powierzchowne i nudne osobowości. Oglądałem niedawno pewien program telewizyjny, w którym reklamowano naiwny i niedorzeczny pogląd. Otóż jeden z uczestników tego programu utrzymywał, że obawa przed pokazywaniem nagiego ciała jest jedynie skutkiem przyzwyczajenia do noszenia ubrań. Gdybyśmy wyrobili w sobie nawyk zakrywania uszu, to, jego zdaniem, ich odkrycie wywierałoby na nas taki sam wpływ, jaki obecnie wywiera pokazywanie naszych nagich ciał. Najprawdopodobniej człowiek ten jest eunuchem. Nie przejawia, bowiem najmniejszego zrozumienia dla charakteru pożądania, jakie w mężczyźnie wywołuje ciało kobiety a w kobiecie ciało mężczyzny. Wierzy, że tego rodzaju pożądanie stanowi jedynie skutek naszego braku przyzwyczajenia do oglądania pewnych części ciała. Człowiek ten, to nie tylko eunuch, lecz ktoś całkowicie pozbawiony wrażliwości. Nie ma pojęcia o zjawisku i naturze intymności. To prawda, że przyzwyczajenie do pewnych rzeczy przytępia nasze rozumienie ich charakteru i specyficznego czaru. Fakt ten jednak w żaden sposób nie dowodzi, że cecha, o której mowa, stanowi wyłącznie efekt zaskoczenia. Ani omawiany aspekt intymności, ani szczególna atrakcyjność ludzkiego ciała nie są rezultatem nawyku zakrywania określonych części ciała – raczej to, co intymne, obiektywnie domaga się okrycia. Ubiór istnieje, zatem ze względu na potrzebę intymności, a nie odwrotnie.
SZCZEGÓLNY CHARAKTER RZECZY INTYMNYCH Ów człowiek zapomniał, że wprawdzie to, co intymne, posiada swoisty charakter, na który – dzięki przyzwyczajeniu – możemy stać się ślepi, tym niemniej inne rzeczy, którym tego charakteru brakuje, nigdy go nie nabiorą tylko, dlatego, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do ich oglądania. W rzeczywistości intymność stanowi obiektywną cechę pewnych przedmiotów i postaw. Najprawdziwszym streszczeniem intymności jest seks. Wszelkie ujawnienie tego, co wiąże się z płciowością, stanowi ujawnienie czegoś intymnego i osobistego; jest wprowadzeniem drugiego człowieka w naszą tajemnicę, – ponieważ, w pewnym sensie, sprawy płci stanowią tajemnicę każdej osoby. Z tego właśnie powodu sfera seksualna domaga się wstydliwości w jej najbardziej charakterystycznym znaczeniu. Wszystko to sprawia, że seks może stać się wyrazem miłości oblubieńczej – czymś, co konstytuuje ostateczne zjednoczenie osobowe. Nie tylko zresztą może to uczynić, ale wręcz wyznaczono mu taką właśnie rolę. Jego przeznaczeniem jest być włączonym w miłość i służyć wzajemnemu ofiarowywaniu siebie, a to właśnie stanowi cel miłości oblubieńczej. Żeby zrozumieć prawdziwą naturę seksu, jego znaczenie i wartość, musimy rozpocząć od wielkiego i wspaniałego zjawiska, jakim jest miłość pomiędzy mężczyzną i kobietą; miłość, o której Pieśń nad pieśniami mówi: Jeśliby, kto oddał za miłość całe bogactwo swego domu, pogardzą nim tylko.(Pnp 8, 7)
SEKS JEST PRZYPORZĄDKOWANY MIŁOŚCI OBLUBIEŃCZEJ Seks tak głęboko jest związany i przyporządkowany tej miłości, którą chcemy nazywać miłością oblubieńczą (w odróżnieniu od miłości rodzicielskiej, synowskiej czy przyjaźni), że gdy tylko oddzielimy go od tej miłości, natychmiast stajemy się ślepi na jego prawdziwą naturę. Nie uda nam się zrozumieć natury seksu, jeżeli oddzielimy go od wewnętrznego powiązania z miłością małżeńską z jej specyficznym odcieniem bycia zakochanym. Seks nie jest formą miłości małżeńskiej – jak uważa wielu tych, którzy znajdują się pod wpływem mitologii freudowskiej. To miłość stanowi formę seksu, to ona daje nam klucz do zrozumienia jego najgłębszej natury. Prawdziwa natura seksu uwidacznia się natychmiast, gdy tylko ktoś się zakocha – w prawdziwym i autentycznym tego słowa znaczeniu. Dążąc do cielesnego zespolenia z ukochaną osobą, człowiek taki zaczyna wyraźnie pojmować, na czym polega unikalna intymność tej sfery. Przez sam fakt, że nade wszystko pożąda ostatecznego zjednoczenia z osobą ukochaną w akcie małżeńskim, jednoznacznie poświadcza i uznaje intymność i wyjątkowość, które przynależą do sfery seksualnej. Rozumie także wyłączność tego wzajemnego ofiarowania się sobie oraz jego wiążący, nieodwołalny charakter. By jednak w pełni ujawnić swoją naturę, seks wymaga nie tylko miłości oblubieńczej, lecz również wyraźnej i głośno wyrażonej woli ukonstytuowania nieodwołalnego zjednoczenia z osobą kochaną, tzn. zgody – aktu, poprzez który konstytuuje się małżeństwo. Duszą aktu seksualnego jest sprawiane przezeń osobowe zjednoczenie z osobą ukochaną. Akt małżeński stanowi wyraz tego zjednoczenia lub, lepiej, jest aktem, który doprowadza do spełnienia tego ostatecznego zespolenia. Powinno to być oczywiste dla każdego, kto kiedykolwiek doświadczył prawdziwej miłości oblubieńczej. Jednak nawet ten, który nie doświadczył jeszcze tej wielkiej i głębokiej miłości, może uświadamiać sobie głębię i tajemnicę zarówno seksu jak miłości oblubieńczej i w ten sposób zdobyć prawdziwy i autentyczny pogląd na istotę pożycia seksualnego. Wciąż pamiętam rozmowę, jaką około pięćdziesięciu lat temu odbyłem z młodym człowiekiem, który studiował ze mną na uniwersytecie monachijskim. Rozmawialiśmy o stosunkach przedmałżeńskich. Nigdy nie zapomnę, jak gwałtownie odrzucił takie korzystanie z seksu: “Czy uważasz, że jestem głupcem, który zrujnuje sobie wspaniałe doświadczenie nocy poślubnej, gdy tajemnica kobiecości zostanie ujawniona przede mną po raz pierwszy w kobiecie, którą kocham? Czy sądzisz, że nie wiem, że zniszczyłbym pełnię i szczęście tego doświadczenia z tą jedyną, którą naprawdę ukochałem, bawiąc się nim teraz i traktując je jak zabawkę?” Nie był to człowiek religijny; nie podchodził do spraw płci od strony w pierwszym rzędzie etycznej. Jego słowa stanowiły jedynie skutek zrozumienia tajemnicy pożycia seksualnego, które jest wyrazem ostatecznej miłości i jako takie może stać się źródłem prawdziwego szczęścia. To, że coś może zostać nadużyte bądź wypaczone, w żaden sposób nie zmienia prawdziwego znaczenia i istoty tego czegoś. Tak, więc fakt, że do działalności umysłowej wielu ludzi przyciąga możliwość zademonstrowania własnej zręczności intelektualnej i, w rezultacie, zaspokojenie własnej próżności, nie jest żadnym dowodem przeciwko temu, że właściwą misją intelektu jest poznawanie prawdy. Podobnie tendencja do izolowania seksu nie zaprzecza jego autentycznemu znaczeniu i przeznaczeniu. Fakt, że pożądanie seksualne często powstaje bez związku z miłością małżeńską oraz to, że seks, nawet oddzielony od miłości, może wywoływać u ludzi ogromną fascynację, nie jest żadnym argumentem przeciwko jego wewnętrznemu powiązaniu z miłością oblubieńczą. W skutek grzechu pierworodnego seks może stać się czystą aktualizacją pożądania, wówczas jednak prezentuje swój zupełnie inny aspekt. Jak dotąd badaliśmy prawdziwą naturę seksu, jego głębię, intymność i zasadnicze powiązanie z miłością małżeńską; wyjątkowe zespolenie, któremu towarzyszy wzajemne ofiarowanie małżonków i które urzeczywistnia akt małżeński – jednym słowem tajemnicę seksu. Na takim tle w całej pełni ujawnia swą obrzydliwość tzw. szkolna edukacja seksualna.
DWA FUNDAMENTALNE BŁĘDY NASZEJ EPOKI Można zapytać, jak to się stało, że ten niedorzeczny pogląd – pozostający w radykalnej opozycji wobec zdrowego rozsądku i nigdy wcześniej nieznany – pojawił się tak nagle i nieoczekiwanie. Jak wytłumaczyć ten, wydawać by się mogło, powszechny entuzjazm – oczywiście nie rodziców, lecz nauczycieli oraz administratorów szkół – dla edukacji seksualnej? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy przyjrzeć się dwóm fundamentalnym błędom, które weszły do obiegu w naszej epoce. Pierwszy – to fetyszyzacja nauki, drugi – to mentalność reportera, która domaga się, by absolutnie wszystko zostało ujawnione. Kilkakrotnie kładłem już nacisk na fakt fetyszyzacji nauki. Chciałbym obecnie zwrócić uwagę na pewien szczególny aspekt tej fetyszyzacji, mianowicie wyniesienie nauki na poziom religii; podejmowanie wysiłków, aby przyznać nauce rolę czynnika absolutnie dominującego w naszym życiu – rolę, którą w życiu wierzącego katolika, może odgrywać jedynie Jezus Chrystus, Bóg – Człowiek. Gdy czyta się życiorysy świętych – lub wielkich osobowości Kościoła Katolickiego, których wiara może stanowić przykład dla innych – jasno widać, że ludzie ci czynili wszystko w świetle i w imię Chrystusa; wszystkie rzeczy, każde naturalne dobro jak i wszelkie zło postrzegali w Jego świetle. Rozumieli, że Chrystus stanowi klucz do rozwiązania każdego problemu; że jest jedyną drogą do zrozumienia najgłębszej istoty wszystkich rzeczy. Dziś jednak, tzw. katolicy progresywni wierzą, że to nauka, zwłaszcza zaś nauki przyrodnicze otwierają nam oczy na prawdziwą i autentyczną rzeczywistość i odkrywają przed nami głębszą, obiektywną naturę świata. Tak, więc, ich zdaniem, każdą sytuację życiową winniśmy rozpatrywać w świetle wiedzy naukowej. Nasz język powinien coraz lepiej dostosowywać się do tych aspektów świata, które odkrywa dla nas nauka. Język naturalny winien ustąpić terminom naukowym, a właściwie naukowemu żargonowi.
OBJAWIENIE POŚWIADCZA PRAWDĘ ABSOLUTNĄ Aby zrozumieć zamieszanie, jakie niesie ze sobą takie podejście, wystarczy uzmysłowić sobie, że na mocy swojej własnej natury nauka nigdy nie może zagwarantować nam wiedzy absolutnie pewnej, lecz jedynie wiedzę prawdopodobną. Nauka stale się rozwija, a wcześniejsze rezultaty są zastępowane przez nowe wyniki badań. Fizyka Newtonowska – dla Kanta ucieleśnienie wiedzy pewnej – ustępuje dziś pola innym teoriom. Wiedza naukowa nigdy nie jest wiedzą absolutnie pewną. Zupełnie inaczej rzecz ma się w przypadku religii, tj. prawdy przekazanej nam przez Objawienie – na mocy swej własnej natury absolutnie pewnej, jeśli tylko Objawienie jest autentyczne. Jeżeli objawienie nie jest słowem Boga, lecz tylko konstrukcją ludzkiego umysłu, zwykłym mitem, wówczas nie można po prostu twierdzić, że zawiera prawdę relatywną – przeciwnie, nie zawiera w sobie w ogóle żadnej prawdy. Próby uczynienia z nauk przyrodniczych absolutu są przejawem postawy jak najbardziej nienaukowej i dyletanckiej, a to, dlatego że, jak przed chwilą zauważyliśmy, nauka nigdy nie oferuje absolutnej metafizycznej pewności. Co więcej – nauka nie może mieć charakteru wiedzy absolutnej, ponieważ zajmuje się jedynie pewną warstwą rzeczywistości, i to ani najgłębszą, ani najważniejszą? Nauki przyrodnicze, ze swej natury, mogą nam jedynie powiedzieć coś na temat świata materii – nieożywionej bądź ożywionej. W tym drugim przypadku dostarczają informacji odnośnie aspektu fizjologicznego. Nauki te jednak nigdy nie mogą dać nam poznania, czym jest osoba ludzka, ludzka wolność; czym dobro i zło, piękno i brzydota, natura więzi z innym osobami, miłość i szczęście, nasze przeznaczenie, sens naszego życia – ludzki aspekt czy duchowa strona otaczającego nas świata. Prawdziwy i autentyczny naukowiec w pełni uświadamia sobie ograniczenia dotyczące przedmiotu jego badań. Dlatego też, niezależnie od tego jak wybitnym i uzdolnionym jest w swojej specyficznej dziedzinie, nigdy nie będzie twierdził, że wie tym samym więcej o rzeczywistości etycznej, estetycznej czy metafizycznej – jednym słowem – o rzeczywistości duchowej, niż jakikolwiek inny człowiek wie dzięki swojemu zdrowemu rozsądkowi. Gdy uświadomimy sobie prawdziwą naturę nauk przyrodniczych, widzimy wyraźnie, jak błędne jest uznawanie tej warstwy rzeczywistości, którą owe nauki badają, za bardziej realną, bardziej autentyczną i poważniejszą niż wszystkie inne obszary, które nie poddają się metodom badawczym właściwym dla nauk przyrodniczych. Pogląd taki stanowi wyraźny przejaw intelektualnej miernoty.
ABSURDALNA KONCEPCJA RZECZYWISTOŚCI Opisana powyżej mentalność pozostaje w związku z zabobonem, według którego im coś metafizycznie niższe, tym pewniejsze jest jego istnienie i tym mocniej utwierdzone w swej realności. Wynika stąd, że prawdziwy realista musi z metafizycznie niższej warstwy bytu uczynić rzeczywistość zasadniczą, która rzuca światło na wszystkie pozostałe. Człowiek taki będzie twierdził, że instynkty są czymś niepowątpiewalnym, natomiast akty duchowe, np. żywienie określonych przekonań, poznawanie czegoś, odpowiadanie na jakąś wartość, miłość lub wdzięczność, uzna za coś mniej lub bardziej mglistego i niepewnego – będzie skłonny sprowadzić je do zwykłej funkcji instynktu lub nawet do chemicznych procesów naszego mózgu. Całe to podejście oparte na uznawaniu czegoś za tym bardziej rzeczywiste im niższe zajmuje miejsce w hierarchii metafizycznej, to spoglądanie na wszechświat “od dołu”, nie ma żadnego uzasadnienia i jest najzwyklejszym zabobonem. Rzecz ma się odwrotnie: to, co dotyczy wielu sfer życia, to co metafizycznie wyższe, stanowi klucz do właściwego zrozumienia tego co niższe. Dlatego funkcje pewnych instynktów można uchwycić jedynie w świetle wyższych aktów osobowych. Naprawdę jest tak, że wszystkie głębsze doświadczenia naszego ludzkiego życia, znaczenie oraz wartość rzeczy, ujawniają swą istotę w nieporównanie wyrazistszy sposób dzięki Chrystusowi. Kiedy w świetle Chrystusowym odkryjemy, że nasze życie na ziemi jest pielgrzymką, gdy zrozumiemy, że tym, co się liczy, jest przede wszystkim życie wieczne – wówczas objawi się nam prawdziwe i głębsze znaczenie tego życia i wszystkich wielkich jego dóbr. W Chrystusie i przez Chrystusa nasze codzienne życie pokazuje swoje prawdziwe oblicze i znaczenie. Niektóre osoby uważające się za katolików, więcej, nawet kapłani i prałaci, chcą zastąpić światło Chrystusa mglistym podejściem naukowym. Wywracając wszechświat do góry nogami i wierząc, że niższa warstwa rzeczywistości stanowi klucz do zrozumienia wyższej (a nie odwrotnie), w dramatyczny sposób pokazują, jak wielkiego błędu padli ofiarą. Przez krótki okres swego życia poeta Strindberg wyznawał ten naukowy zabobon i w swoich powieściach zaczął nazywać wodę H2O, itp. Wkrótce jednak zrozumiał, jakie to było głupie i niedorzeczne i jak jego styl, nie stając się przez to prawdziwszy, został odarty z wszelkiego poetyckiego czaru i realizmu.
NAJNOWSZY NAUKOWY ZABOBON Edukacja seksualna stanowi najnowszy i najgorszy przykład tego naukowego zabobonu. Już sam termin edukacja seksualna jest bezsensowny. Przede wszystkim nauczanie w szkole, tj. przekazywanie informacji mylone jest z edukacją i wychowaniem. Po drugie, seks nie jest przedmiotem nauczania czy uczenia się – wyjątkiem jest tu psychiatra i ginekolog. Staje się to oczywiste, gdy tylko uświadomimy sobie, jak niedorzeczne i absurdalne byłoby powiedzenie: “mam gorsze oceny z algebry, ale podciągnąłem się z seksu!” Niewątpliwie dla pewnych studentów szczęśliwie się składa, że edukacja seksualna uchodzi obecnie za taki sam przedmiot poważnych badań i nauczania jak chemia czy historia. Można przewidywać, że wielu zbuntowanych studentów, którzy chcieliby zniesienia stopni doktorskich, zmieni nagle swoje poglądy, jeżeli zostanie udostępniony program studiów doktoranckich z edukacji seksualnej. Słyszy się już nawet, jak panikarze mówią o wielkiej eksplozji szkół wyższych kształcących w tym zakresie. Jest tylko jeden sposób, aby rozwinąć w człowieku właściwą postawę wobec płciowości, mianowicie tajemnica płciowości musi być przekazywana i odsłaniana z największym szacunkiem i czcią – wyłącznie w dialogu dwu osób, ojca lub matki z dzieckiem. Pseudonaukowe nauczanie o sprawach związanych z płciowością w szkole, w neutralizującej i nasyconej jawnością atmosferze, jest absolutnie wykluczone! Oprócz nacechowanego szacunkiem i czcią odsłaniania dziecku tej sfery w jej głębokiej tajemnicy rodzice są odpowiedzialni również za wychowanie seksualne w prawdziwym tego słowa znaczeniu: muszą chronić swoje dziecko przed wszelkim neutralizującym omawianiem spraw zawiązanych z płciowością; przed wszystkimi niezliczonymi zgubnymi i nieczystymi wpływami tej pornograficznej epoki, w której przyszło nam żyć. Rodzice winni wzmacniać w dzieciach cześć, wolę czystości, nawet umiłowanie cnoty czystości. Muszą wyrobić w dzieciach umiejętność powstrzymywania się od zaspokajania rozpasanych pragnień – co zresztą stanowi element wychowania chrześcijańskiego w ogóle. Widzieliśmy, że seks nie jest po prostu i jedynie zwykłym instynktem biologicznym. Widzieliśmy jego intymność i głębię. Widzieliśmy, że przeznaczono mu być wyrazem prawdziwej miłości oblubieńczej i spełnieniem ostatecznego zespolenia dwojga kochających się osób w świętym związku małżeńskim. Widzieliśmy również, że prawdziwą naturę i znaczenie seksu można zrozumieć jedynie w świetle jego roli, jako instrumentu ostatecznego, wzajemnego i nieodwołalnego ofiarowania siebie drugiej osobie.
ZNIEKSZTAŁCENIE ISTOTY SEKSU Na tym tle wyraźnie widać, że tzw. edukacja seksualna, która przedstawia seks jako czysto biologiczny instynkt i która, kosztem interpretacji duchowej, nadmiernie akcentuje rolę anatomicznych i fizjologicznych procesów, stanowi w rzeczywistości zniekształcenie istoty seksu, zafałszowanie jego prawdziwego i głębokiego charakteru. Dzieci zostają wprowadzone w błąd. Opisywanie seksu, jak gdyby ten przynależał do tego samego, czysto biologicznego obszaru, co, na przykład, trawienie jest najzwyklejszym kłamstwem. Tego rodzaju edukacja seksualna jest wielkim oszustwem przypominającym sytuację, w której ślepcy rozprawiają o kolorach. /…/
Dietrich von Hildebrand, William A. Marra – Seksedukacja
Wydawca: Wydawnictwo ANTYK Marcin Dybowski
Rok wydania: 2011
Opis fizyczny: a5, stron 238
Książka dostępna jest w Wydawnictwie ANTYK – link
Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com – na podstawie Wydawnictwo Antyk
Zob. także:
“Gazeta Wyborcza”: Seksedukacja w przedszkolu? Jak najszybciej!
http://www.bibula.com/?p=39144
Terroryzm à la Izrael czyli tragedia U.S.S. Liberty Czerwiec 1967 roku, Bliski Wschód. Wojna sześciodniowa. Armia izraelska gromi Egipcjan i Jordańczyków oraz przygotowuje się do rozprawy z Syrią. Typowy „blitzkrieg”. W jego cieniu rozgrywa się jeszcze jeden dramat – dzisiaj niemal zapomniany, zjedzony przez mole historii. Przypomnijmy go w imię prawdy i w zgodzie z naszą nieugiętą postawą wobec terroryzmu. Również tego najnikczemniejszego – państwowego. W dniu 8 czerwca 1967 r. należący do VI Floty „U.S.S. Liberty” wykonywał rutynowy rejs na Morzu Śródziemnym. Ta supernowoczesna jednostka, wyposażona w specjalistyczny sprzęt zwiadowczy, była właściwie nieuzbrojona. 300 osobowa załoga dysponowała jedynie lekkimi karabinami maszynowymi. Na morzu panowały niemal idealne warunki. Stała bryza podkreślała walory flagi amerykańskiej. Naprawdę nie można było jej nie zauważyć. Zresztą tożsamość okrętu potwierdzał stosowny, wykonany dużymi literami, napis na rufie. O godzinie 6 rano, gdy „Liberty” znajdował się kilkanaście mil na zachód od Półwyspu Synajskiego, uwagę załogi przykuł izraelski samolot wolno okrążający jednostkę. Czynność tę, ujętą w schemat: obserwacja – odlot, wykonywał wielokrotnie. Cztery godziny później na niebie pojawiły się 2 odrzutowce uzbrojone w rakiety. Trzykrotnie okrążyły „Liberty” i rozpłynęły się w przestworzach. Marynarze wyraźnie widzieli „Gwiazdy Dawida” wymalowane na kadłubach. Jeden z powietrznych obserwatorów pojawiał się w pobliżu „Liberty” przez 2 godziny. O godzinie 14. rozpętało się piekło. Nadlatujące 3 izraelskie „Mirage” zniszczyły antenę statku, a towarzyszące im myśliwce bombardujące „Mystere” zrzuciły napalm na mostek i pokład. Atak kontynuowano przez 20 minut. W jego wyniku „U.S.S. Liberty” wyglądał jak pływający ser szwajcarski. Naliczono 821 dziur po bokach i w pokładzie, z tego więcej niż 100 było smętną pamiątką po rakietach. Gdy samoloty odleciały, do akcji przystąpiły 3 łodzie torpedowe. Ich załogi wystrzeliły 5 torped. Jedna z nich rozorała szeroką na 40 stóp dziurę w kadłubie, zabijając 25 amerykańskich marynarzy. „Liberty”, obecnie skrzyżowanie szpitala z kostnicą, płonął i nabierał wody. Ranny w nogę, ale twardo stojący na mostku dzielny potomek Celtów – kapitan William L. Mc Gonagle, dał rozkaz do opuszczenia statku. Spuszczono na wodę łodzie ratunkowe. Na próżno. Izraelczycy celnym ogniem roznieśli je na strzępy. Podobnie postąpiono z ostatnią łodzią, która jeszcze pozostawała na pokładzie. Jak słusznie twierdził później podoficer z „Liberty”, Charles Rowley: „oni (Izraelczycy – DR) nie chcieli, aby ktokolwiek przeżył”. Kilkanaście minut po godzinie 3., po niemal 70-minutowej ogniowej nawałnicy, strzały umilkły. Napastnicy odlecieli lub odpłynęli. Na skutek terrorystycznego ataku zginęło 34, a zostało rannych 171 marynarzy. Sytuacja „Liberty” była dramatyczna. Dryfująca jednostka walczyła o przeżycie. Niestety, apele o pomoc (wysyłane również tuż po rozpoczęciu izraelskiego ataku) nie przynosiły efektu. A przecież myśliwce z „U.S.S. Saratoga” już w kilkanaście minut po rozpoczęciu ostrzału były w powietrzu z zadaniem „zniszczenia lub przepędzenia atakujących”. Zawrócono je jednak do baz za aprobatą prezydenta Lyndona Johnsona. Przyzwolenie na akcję ratowniczą dano dopiero bezpośrednio po terrorystycznym ataku, ale i ten rozkaz szybko odwołano. W tym samym, bowiem czasie rząd izraelski poinformował amerykańskiego dyplomatę w Tel-Aviwie, że siły zbrojne Izraela „przez pomyłkę” zaatakowały statek amerykański, biorąc go za… jednostkę egipską. Wyrażono także stosowne ubolewania. Prezydent Johnson z izraelskimi przeprosinami w kieszeni zwlekał z decyzją, co do losów „Liberty” (zapomniany, amerykański wariant „Kurska”?!), a jego załoga na płonącym pokładzie walczyła o życie rannych kolegów. Jedynym ratunkiem w tych dramatycznych okolicznościach mógł się okazać mały… sowiecki okręt wojenny. Pomocowej oferty ze strony Rosjan wprawdzie nie przyjęto (wywiad!!!), ale ci, jak na ludzi morza przystało, trwali w pogotowiu „w razie potrzeby”. Amerykańska pomoc przyszła dopiero 15 godzin po izraelskim ataku… Jak już wspomniałem, „mataczenie” w sprawie „U.S.S. Liberty” Waszyngton i Tel-Aviw rozpoczęły bezpośrednio po zakończeniu ataku. Czynniki decyzyjne sojuszników zdawały się mówić: „ciszej nad tą trumną – to był wypadek; zresztą Izraelczycy przeprosili”. Pentagon wszczął wprawdzie oficjalne dochodzenie, ale jego wyniki, przedstawione przez admirała Isaaca Kidd, delikatnie pisząc rozmijały się z prawdą. Admirał nie zauważył, bowiem, że statek był pod lotniczym nadzorem Izraelczyków przez kilka godzin przed atakiem oraz że podczas poprzedzającej zdarzenie doby Izrael kilkakrotnie ostrzegał Stany Zjednoczone by przemieściły „Liberty”. Kidd nadto błędnie założył, że atak trwał… 6 minut i ustał w momencie, gdy izraelskie łodzie torpedowe zauważyły amerykańską flagę. Nie zwrócił również uwagi na użycie przez napastników napalmu i ostrzelanie łodzi ratunkowych. Kidd w swym łgarstwie nie musiał się specjalnie wysilać. Większość Amerykanów, tak czułych na krzywdy „naszych chłopców”, tym razem kupiła przedstawioną wersję wydarzeń „w ciemno”. Euforia po zwycięstwie nad brudnymi ( z definicji) i lewicującymi Arabami była zbyt wielka by zaprzątać sobie głowę „Liberty”. Znalazł się jednak człowiek, który postanowił rzecz całą przebadać. Był nim James M. Ennes junior, oficer (ranny w czasie ataku) z „Liberty”. Udało mu się zebrać relacje kolegów – marynarzy oraz dotrzeć do raportu C.I.A., który po 9 latach przestał być „top secret”. W rezultacie opublikował w 1980 r. książkę „Assault on the Liberty”, w której obalił oficjalną wersję wydarzeń. Pomijając opisywane wyżej sprawy związane z identyfikacją statku (pomylenie podczas dobrej pogody właściwie oznakowanej jednostki amerykańskiej ze statkiem egipskim zakrawało na kpinę; to tak jakby pomylić Biały Dom z Kremlem), Ennes podał nowe, szokujące szczegóły. Okazało się, że raport C.I.A. wskazywał na Mosze Dajana, jako oficera osobiście odpowiedzialnego za atak na „Liberty”. Podług dokumentu Dajan wydał rozkaz pomimo protestów innego izraelskiego generała, który powiedział: „to jest czyste morderstwo”. Koncentrując się natomiast na motywach ataku, autor stwierdził, że Izraelczycy zdecydowali się zniszczyć statek ponieważ obawiali się, ze jego czułe urządzenia mogłyby wykryć izraelskie plany inwazji syryjskich Wzgórz Golan. Przypomnę tylko, ze 8 czerwca 1967 r. Egipt i Jordania były już praktycznie pokonane, natomiast Syria stawiała zaskakująco twardy opór. Izraelczycy ruszyli do natarcia na tym froncie już po wyeliminowaniu „Liberty”… Książka Ennesa, chociaż chwalona w kilku specjalistycznych recenzjach, napotkała ogromne trudności na rynku wydawniczym. Autora stłamsiła przede wszystkim wszechpotężna „Liga Antydefamacyjna B’nai B’rith”. Okrzyknięto go antysemitą i zamknięto w żelaznej puszce. Cóż, nie on pierwszy – nie ostatni. Przerażająca zaś „wyższość” kłamstwa nad prawdą polega na tym, że do dnia dzisiejszego Waszyngton akceptuje izraelski punkt widzenia: „to była pomyłka”. Widocznie są lepsi i gorsi terroryści. Słuszni i niesłuszni. A tak w ogóle i raz jeszcze: „ciszej nad tą trumną”.
Za: koreywo.com/Ratajczak/tragedia__uss_liberty.htm
USS Liberty Memorial website
whatreallyhappened.com/WRHARTICLES/ussliberty.html
http://palestyna.wordpress.com/
Lichwa wg Św. Tomasza z Akwinu Zagadnienie pożyczek procentowych jest, być może, jeszcze bardziej od poprzednich złożone. Jest rzeczą godną uwagi, iż św. Tomasz posługuje się zawsze jednym tylko terminem usura na oznaczenie zarówno tego, co my nazywamy odsetkami, jak i tego, co nazywamy lichwą. W najbardziej ogólnym znaczeniu procent jest ceną zapłaconą za użytkowanie jakiegoś dobra: pretium usus, quod usura dicitur. Pojęcie to wiąże się ściśle z pojęciem pożyczki i długu. Gdy potrzebuję pewnej sumy pieniędzy, pożyczam ją od kogoś, kto mi ją pożycza. Jeśli żąda wynagrodzenia za czasowe użytkowanie tych pieniędzy, suma, której żąda, jest usura, procentem. Otóż zdaniem św. Tomasza branie procentów od pożyczonych pieniędzy jest niedozwolone. Jest niedozwolone, bo jest niesprawiedliwe, a niesprawiedliwe jest, dlatego, że sprowadza się do sprzedaży czegoś, co nie istnieje: quia venditur id quo non est. 1) Są rzeczy, których użytkowanie pociąga za sobą ich zniszczenie. Zużywa wino, kto je wypija, zużywa chleb, kto go zjada. W takich wypadkach nie można oddzielić użytkowania rzeczy od samej rzeczy: kto posiada jedno, ten posiada i drugie. Widzimy to na przykładzie sprzedaży. Gdyby ktoś chciał sprzedawać osobno wino i osobno prawo do wypicia tego wina, sprzedawałby dwukrotnie tę samą rzecz lub też sprzedawałby coś, co nie istnieje. Tak czy inaczej dopuściłby się niesprawiedliwości. Zupełnie tak samo ma się rzecz, gdy chodzi o pożyczkę. Jeśli komuś coś pożyczam, to właśnie w tym celu, aby mu to służyło. Jeśli pożyczam wino, to po to, aby je wypił. Toteż jedyną rzeczą której mogę się spodziewać w zamian, jest zwrot równowartości pożyczonego wina, ale nie ma żadnego słusznego powodu by uważać, iż pożyczającego obowiązuje ponadto zapłacenie za to, że je wypił . Pieniądz jest właśnie jedną z tych rzeczy, których używanie pociąga za sobą ich zniszczenie. Wino jest na to, aby je pić, pieniądze są na to, aby je wydawać. Jest to prawda w znaczeniu dosłownym, bo pieniądz jest wynalazkiem ludzkim i zadaniem jego jest umożliwienie wymiany. Jeśli pożyczamy komuś pieniądze, pozwalamy mu posługiwać się nimi, czyli wydawać je. Żądanie, aby oprócz zwrotu pieniędzy dodawano nam jeszcze odszkodowanie za możność użytkowania ich, równa się żądaniu dwukrotnie tej samej sumy. 2) Św. Tomasz z pewnością nie przewidywał zawiłości nowoczesnych operacji bankowych. Pozwoliło mu to na nieustępliwe trwanie przy tej zasadzie. Miał, bowiem na myśli zupełnie nieskomplikowany przypadek, gdy człowiek wypłacalny, potrzebując pieniędzy, zwraca się do zasobniejszego sąsiada, którego pieniądze – gdyby ich nie pożyczył – spoczywałyby w skrzyniach. Dlatego św. Tomasz jest nieugięty wobec klasycznego zastrzeżenia, że pożyczając pieniądze traci się to, co można by przy ich pomocy zarobić. Niewątpliwie jest tak, odpowiada św. Tomasz, nikt jednak nie ma jeszcze w ręku tych pieniędzy, które mógłby zarobić, a być może nigdy ich nie zobaczy. Sprzedawać pieniądze, które można by zarobić, to sprzedawać coś, czego się jeszcze nie ma i czego się być może nigdy nie będzie miało. Zarzut ten nie trafiał, więc do przekonania św. Tomaszowi, niemniej przewidział on inny zarzut, któremu sam przyznał pewne znaczenie. Przypuśćmy, że pożyczając pieniądze wierzyciel zostanie rzeczywiście poszkodowany, czyż nie przysługuje mu wówczas prawo do pewnego wynagrodzenia? Owszem, odpowiada św. Tomasz, lecz nie jest to sprzedaż użytkowania pieniędzy, a odszkodowanie za poniesioną stratę. Jest to tym bardziej słuszne, że niekiedy dłużnik dzięki otrzymanej pożyczce unika poważniejszych strat, niż te, które poniósł wierzyciel; pożyczający może, więc bez trudu dzięki unikniętym stratom wynagrodzić stratę wierzycielowi. Co więcej, nawet św. Tomasz wierny swej zasadzie utrzymuje stanowczo, iż nie wolno sprzedawać prawa do użytkowania pożyczonych pieniędzy; ale są inne jeszcze sposoby użytkowania pieniędzy niż ich wydawanie. Można na przykład złożyć pieniądze w zastaw, co nie jest równoznaczne z wydawaniem ich. W podobnym wypadku użytek uczyniony z pieniędzy jest czymś od samych pieniędzy odrębnym, toteż może być sprzedany oddzielnie, wskutek czego pożyczający ma prawo do otrzymania więcej, niż pożyczył.3) Niejedna pożyczka na procent, w formie, w jakiej są one dziś praktykowane, znalazłaby w tym rozróżnieniu pewne uzasadnienie. Jednakże św. Tomasza obchodzą nie wierzyciele – cała bowiem jego życzliwość jest po stronie pożyczających. Nieubłagany dla lichwiarzy rozgrzesza tych, co korzystają z ich usług. Cała niesprawiedliwość lichwiarstwa zdaniem św. Tomasza – obarcza lichwiarza, pożyczający jest tu tylko ofiarą. Człowiek biedny potrzebuje pieniędzy; jeśli poza lichwiarzem nie znajdzie nikogo, kto by mu je pożyczył, zmuszony jest przystać na warunki, które zostaną mu narzucone. Najgłębszą nienawiść żywią do grzechu lichwy ci, którzy muszą korzystać z jej usług. Nie lichwy, bowiem chcą, ale pożyczki.
Etienne Gilson
Etienne Gilson (1884-1978), francuski filozof, jeden z najwybitniejszych historyków filozofii na świecie. Powyższy komentarz pochodzi z jego pracy pt. Tomizm. Wprowadzenie do filozofii św. Tomasza z Akwinu, która ukazała się w 1947 r. Wydanie polskie: Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1998.
1) Sum. theol., II-II, 78, l , resp. i ad 5. Dalsze rozważania streszczają tylko ten artykuł. Św. Tomasz odrzuca wielokrotnie zarzut oparty na fakcie, że prawo ludzkie dopuszcza pobieranie procentu, bowiem prawo ludzkie nie karze lichwy, podobnie jak i wielu innych grzechów; por. Sum. theol., II-II, 78, l , ad 3; w tym miejscu św. Tomasz chwali Arystotelesa za to, że naturali ratione ductus [kierując się naturalnym sposobem myślenia] dostrzegł, iż taki sposób zarabiania pieniędzy jest maxime praeter naturam [całkowicie przeciwny naturze].
2) Zupełnie inaczej ma się rzecz, kiedy użytek przedmiotów nie pociąga za sobą ich zniszczenia. Kto na przykład używa domu, ten go nie niszczy, lecz w nim mieszka. Można więc sprzedać jedno bez drugiego. Tak właśnie się dzieje, gdy przy sprzedaży domu zastrzega się jego używalność do śmierci, albo gdy się sprzedaje jego używalność (przez najem), zachowując jego własność. Słuszne jest więc pobieranie komornego: Sum. theol., II-II, 78, l , resp.
3) Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa, gdy chodzi o włożenie pieniędzy w jakiś interes. Nie jest to pożyczka, lecz spółka handlowa, w której dzieli się zarówno zyski, jak straty.
Źródło: Dwumiesięcznik MICHAEL Journal Edycja Polska Nr 59, październik-listopad-grudzień 2010 : 1101 Principale St., Rougemont QC, J0L 1M0, Kanada.
www.michael.org.pl
MICHAEL Dla Tryumfu Niepokalanej
Dwumiesięcznik MICHAEL jest niezależny od jakichkolwiek partii politycznych, korporacji, instytucji, organizacji czy osób, jest pismem Patriotów Katolickich pracujących dla Królestwa Chrystusa i Maryi w duszach rodzin i narodów. Nie zamieszcza żadnych reklam i rozprowadzany jest wyłącznie w formie prenumeraty. Koszt prenumeraty pokrywa tylko koszty druku i przesyłki. Ukazuje się w wersjach językowych: polskiej, angielskiej, francuskiej, hiszpańskiej.
Dla sprawiedliwości społecznej przez Ekonomię Kredytu Społecznego w zgodzie z nauką Kościoła Katolickiego i nie przez partie polityczne. Nadesłał: Krzysztof Ś.
Elita, wielka gra i III Wojna Światowa
Proszę o kopiowanie i rozpowszechnianie poniższego materiału Oli. Pozdrawiam, admin [StopSyjonizmowi]
The Elite, the ‘Great Game’ and World War III
http://www.globalresearch.ca/index.php?context=va&aid=25160
Prof. Mujahid Kamran – 7.06.2011, tłumaczenie Ola Gordon
Kontrola USA i globalnej polityki przez najbogatsze rodziny na naszej planecie jest dokonywana w mocny, gruntowny i tajny sposób. Kontrola ta rozpoczęła się w Europie i ma ciągłość, którą można prześledzić aż do chwili, gdy bankierzy odkryli, że bardziej opłacało się udzielanie kredytów i pożyczek rządom niż potrzebującym osobom. Te bankierskie rodziny i ich służalczy beneficjenci doszli do posiadania dużych firm w ciągu 200 lat, podczas których potajemnie i coraz bardziej organizowali się, jako kontrolerzy rządów na całym świecie i jako arbitrzy wojny i pokoju. Jeśli tego nie zrozumiemy, nie będziemy w stanie zrozumieć prawdziwych powodów dwóch wojen światowych i zbliżającej się trzeciej, wojny niemal pewnej, rozpoczętej, jako konsekwencji amerykańskiej próby przejęcia i kontroli Azji Środkowej. Jedynym wyjściem dla Stanów Zjednoczonych jest wycofanie się – zrobienie tego, co chce amerykański naród i cały świat, a czego nie chce elita. USA to kraj kontrolowany przez prywatną Rezerwę Federalną, którą z kolei kontroluje kilka rodzin bankowych, ustanowionych przez oszustwa w pierwszej kolejności. W interesującej książce The Secret Team [Tajny zespół], płk Fletcher Prouty, oficer biura amerykańskiego prezydenta w latach 1955-1963, opowiada niezwykłe wydarzenie, podczas którego Winston Churchill wypowiedział najbardziej znaczące słowa podczas II wojny światowej: „Tej konkretnej nocy miał miejsce ciężki atak na Rotterdam. Siedział tam, rozmyślał, a następnie, jakby sam do siebie, powiedział: „Nieograniczone okręty podwodne, nieograniczone bombardowanie z powietrza. – to jest wojna totalna”. Siedział nadal, patrząc na dużą mapę, a następnie powiedział: „Czas i ocean i jakaś prowadząca gwiazda i wysoka kabała zrobiły z nas takich, jakimi jesteśmy”. Prouty stwierdza dalej: „Była to najbardziej pamiętna scena i pokazanie rzeczywistości, co ma miejsce rzadko. Jeśli dla wielkiego Winstona Churchilla, istnieje „wielka kabała”, która uczyniła nas tym, czym jesteśmy, to nasza definicja jest kompletna. Kto mógł wiedzieć lepiej niż sam Churchill podczas najczarniejszych dni II wojny światowej, że istnieje, bez wątpienia, międzynarodowa wysoka kabała? To było prawdą wtedy. To jest prawdą obecnie, zwłaszcza w tych czasach Porządku Jednego Świata. Ta wszechmocna grupa pozostała najważniejszą, ponieważ nauczyła się znaczenia anonimowości”. Ta „wysoka kabała’ jest „kabałą jednego świata” naszych czasów, nazywaną także elitą przez różnych autorów.
Wysoka kabała i co kontroluje Elita jest właścicielem mediów, banków, przemysłu obronnego i ropy naftowej. W książce Who’s Who of the Elite [Kto jest kim w elicie], Robert Gaylon Ross Sr. twierdzi: „Według mnie, są właścicielami amerykańskich sił zbrojnych, NATO, służb specjalnych, CIA, Sądu Najwyższego i wielu sądów niższej instancji. Wydają się kontrolować, bezpośrednio lub pośrednio, większość stanów, powiatów i lokalne organy ścigania”. Elita zdecydowała dokonać podboju świata poprzez wykorzystanie zdolności amerykańskiego narodu. To było już w 1774 roku, kiedy Amszel Mayer Rotszyld oświadczył podczas spotkania z dwunastu najbogatszymi osobami z Prus we Frankfurcie: „Wojny powinny być prowadzone tak, by narody po obu stronach zadłużyły się u nas”. Dalej ogłosił na tym samym spotkaniu: „Panika i depresja finansowa ostatecznie stworzyłaby Rząd Światowy, nowy porządek jednego rządu światowego”. Elita dysponuje licznymi „think tank” [grupy ekspertów], które działają na rzecz rozszerzenia, konsolidacji i utrwalania jej pozycji na świecie. Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych (RIIA), Rada Stosunków Międzynarodowych (CFR), grupa Bilderbergów, Komisja Trójstronna, oraz wiele innych podobnych organizacji, są finansowane przez elity i dla nich pracują. Te zespoły ekspertów publikują czasopisma, takie jak Foreign Affairs, w którym te imperialistyczne i przeciwko ludzkości pomysły są tworzone, jako publikacje, a następnie, w razie potrzeby, rozbudowywane w postaci książek, które są szeroko reklamowane. Zbigniew Brzeziński, Henry Kissinger et al, jak również neokońscy „thinkers” [mysliciele], swoją pozycję i dobre życie zawdzięczają przede wszystkim elicie. Jest to ważna sprawa, którą musimy zawsze pokazywać. Ci myśliciele i pisarze są na liście płac elity i dla nich pracują. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości co do tego oświadczenia, to może pomóc przeczytanie następujących cytatów z wszechstronnie zbadanej książki prof. Peter Dale Scotta, The Road to 9/11 – Wealth, Empire, and the Future of America [Droga do 11 IX – bogactwo, imperium i przyszłość Ameryki] (University of California Press, 2007): … Protegowanego przez Bundy’ego absolwenta Harwardu Kissingera mianowano doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, po przewodniczeniu przez niego ważnej „grupie roboczej” w CFR. Jako były asystent Nelsona Rockefellera, Kissinger otrzymał od niego pieniądze żeby dla CFR napisał książkę o ograniczonych działaniach wojennych. Prowadził też przegraną kampanię Rockefellera nominacji prezydenckich w 1968 roku. Tak więc Rockefeller i CFR mogli zostać wyłączeni z kontroli Partii Republikańskiej, ale nie z republikańskiego Białego Domu. (str. 22) Również wiele mówiący jest następujący cytat ze str. 38 książki: Relacje Kissinger – Rockefeller były złożone i z pewnością silne. Dziennikarz śledczy Jim Hougan napisał: „Kissinger, ożeniony z byłą asystentką Rockefellera, właściciel posiadłości w Georgetown, którego zakup był możliwy tylko przez dary i pożyczki od Rockefellera, zawsze był protegowanym swego patrona Nelsona Rockefellera, nawet jeśli nie pracował dla niego bezpośrednio”.Prof. Scott dodaje: Pojawienie się Nixona i Kissingera w Białym Domu w 1969 roku, zbiegło się z mianowaniem Dawida Rockefellera na dyrektora wykonawczego w Chase Manhattan Bank. Polityka zagraniczna detente duetu Nixon – Kissinger była bardzo zgodna z zamiarem Rockefellera na umiędzynarodowienie działalności bankowej Chase Manhattan. Tak więc w 1973 roku Chase Manhattan był pierwszym amerykańskim bankiem, który otworzył filię w Moskwie. Kilka miesięcy później, dzięki zaproszeniu zorganizowanemu przez Kissingera, Rockefeller został pierwszym amerykańskim bankierem, który rozmawiał z komunistycznymi przywódcami chińskimi w Pekinie.
Jak manipulują opinią publiczną Oprócz tych strategicznych „think tanków”, elita stworzyła sieć instytutów badawczych poświęconych manipulacji opinii publicznej zgodnie z życzeniami elity. Jak zauważył John Coleman w otwierającej oczy książce, The Tavistock Institute on Human Relations – Shaping the Moral, Spiritual, Cultural, Political and Economic Decline of the United States of America[Tavistock Institute on Human Relations - kształtowanie moralnego, duchowego, kulturowego, politycznego i gospodarczego upadku USA], to w 1913 roku powstał Instytut w Wellington House w Londynie, do manipulowania opinią publiczną. Według Colemana: Współczesna nauka o masowej manipulacji narodziła się w Wellington House w Londynie, krzepkie niemowlę akuszerowane przez lordów Northcliffe’a i Rothmere’a. Za finansowanie przedsięwzięcia odpowiadali monarchia brytyjska, lord Rotszyld i Rockefellerowie … celem tych w Wellington House było wpływanie na zmianę opinii Brytyjczyków, którzy stanowczo sprzeciwiali się wojnie z Niemcami, ogromne zadanie, które zrealizowano przez „kreowanie opinii” metodą badania opinii publicznej. Zatrudnieni zostali Arnold Toynbee, przyszły dyrektor badań w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (RIIA), lord Northcliffe i Amerykanie, Walter Lippmann i Edward Bernays. Lord Northcliffe był związany z Rotszyldami przez małżeństwo. Bernays był bratankiem [siostrzeńcem] Zygmunta Freuda, fakt, o którym nigdy się nie wspomina, i opracował technikę „inżynierii zgody”. Kiedy Zygmunt Freud przeniósł się do W Brytanii, on również, potajemnie związał się z tym instytutem przez Tavistock Institute. Według Colemana, Bernays był „pionierem wykorzystania psychologii i innych nauk społecznych do kształtowania i formowania opinii publicznej, tak aby społeczeństwo myślało, że produkowane opinie były jego własnymi”. Tavistock Institute ma budżet $6 mld i pod jego kontrolą jest 400 organizacji wraz z 3000 ośrodków badawczych, głównie w USA. Stanford Research Institute, Hoover Institute, Aspen Institute w Colorado, i wiele innych, poświęconych manipulacji amerykańskiej, a także światowej opinii publicznej, to filie Tavistock. To pomaga wyjaśnić, dlaczego amerykańska opinia publiczna, ogólnie rzecz biorąc, jest tak zahipnotyzowana, że nie jest w stanie jasno widzieć rzeczy i na nie reagować. [to tym instytutem zajmuje się David Icke – przyp. tłum.] Zajmujący się Bilderbergami dziennikarz śledczy, Daniel Estulin, cytuje z książki Mary Scobey To Nurture Humanness [Kształcenie ludzkości], oświadczenie przypisane prof. Raymondowi Houghton, że CFR już od bardzo dawna wiedziała, że „nieuchronna jest absolutna kontrola zachowań … bez zdawania sobie sprawy przez ludzkość, że zbliża się kryzys”. Należy także pamiętać, że obecnie 80% amerykańskich elektronicznych i drukowanych mediów należy do tylko 6 dużych korporacji. Sytuacja ta powstała w ostatnich dwóch dekadach. Te korporacje są własnością elity. Jest prawie niemożliwe by człowiek, który jest zorientowany w tym co dzieje się na poziomie globalnym, oglądał, nawet przez kilka minut, zniekształcenia, kłamstwa i fabrykacje, nieustannie podawane przez te media, organy elity dokonujące propagandy i pranie mózgów. Gdy wszystko jest jasne, łatwo też zauważyć kryminalne milczenie mediów w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości popełnianych na rozkaz elity. Ile osób wie, że zapadalność na raka w Faludży w Iraku jest wyższa niż w Hiroszimie i Nagasaki, z powodu użycia zubożonego uranu, a może i innych tajnych urządzeń jądrowych, przez siły USA? Faludżę ukarano za bohaterski opór przeciwko siłom amerykańskim (Faludża była przede wszystkim jedną ze stolic kulturowych oraz religijnych Iraku. Admin).
Znaczenie Eurazji Dlaczego USA jest w Azji Środkowej? Aby to zrozumieć, trzeba spojrzeć na twórczość marionetek elity – Brzezińskiego, Kissingera, Samuela P Huntingtona i im podobnych. Ważne jest, aby pamiętać, że członkowie tej elity zapłacili think-tankom za publikację książek, w ramach strategii mającej na celu nadania szacunku kolejnym nielegalnym, niemoralnym i grabieżczym działaniom, które mają być podejmowane na rozkaz elity. Poglądy nie są koniecznie ich własnymi – są poglądami think-tanków. Te marionetki formułują i głoszą taktykę i plany na rozkaz swych panów, poprzez instytucje takie jak CFR, Bilderbergów itd. W swojej nieskończenie aroganckiej książce The Grand Chessboard [Wielka szachownica], opublikowanej w 1997 r., Brzeziński nakreślił filozofię obecnej amerykańskiej erupcji militarnej. Rozpoczyna od cytowania dobrze znanych poglądów brytyjskiego geografa, Sir Halforda J Mackindera (1861-1947), kolejnego pracownika elity. Mackinder był członkiem‘Coefficients Dining Club’, założonego przez członków Fabian Society w 1902 roku. O ciągłości polityki elity świadczy fakt, że Brzeziński zaczyna od tezy Mackindera po raz pierwszy ogłoszonej w 1904 roku: „Kto rządzi Europą wschodnią, panuje nad Heartlandem: Kto rządzi Heartlandem dowodzi World-Island: kto dowodzi World-Island dowodzi światem”. Brzeziński twierdzi, że po raz pierwszy w historii ludzkości nie euro-azjatyckie mocarstwo stało się dominujące i musi zdobyć władzę nad Eurazją, jeśli ma pozostać dominującym mocarstwem światowym: „Dla Ameryki główną geopolityczną nagrodą jest Eurazjia … Około 75% ludzi na świecie żyje w Eurazji … Eurazja stanowi około 60% światowego PKB i około 3/4 znanych światowych źródeł energii”. To nie tylko ze względu na położenie geostrategiczne tego regionu – ale również jego bogactwo„, zarówno w jego przedsiębiorczości jak i pod ziemią”, jest tak atrakcyjne dla elity, której chciwość i żądza władzy, pozostaje nienasycona, jakby to była dotykająca go choroba. Brzeziński pisze: „Ale to na najważniejszym boisku świata – w Eurazji – w pewnym momencie może się pojawić potencjalny rywal Ameryki. To skupianie się na kluczowych graczach i prawidłowym ocenianiu regionu musi być punktem wyjścia do formułowania amerykańskiej strategii geopolitycznej dla długoterminowego zarządzania eurazjatyckimi interesami geopolitycznymi Ameryki”. Te zdania zostały opublikowane w 1997 roku. Miliony ludzi zmarły w ostatnich dwóch dekadach, a miliony stały się bezdomne w tym regionie, ale pozostaje on jednak nadal „boiskiem” dla Brzezińskiego i jemu podobnych! W swojej książce Brzeziński pokazał dwie bardzo ciekawe mapy – jedna z nich jest podpisana The Global Zone of Percolating Violence[Strefa globalna sączącej się przemocy] (str. 53) i druga (str. 124) jest podpisana The Eurasian Balkans [Eurazjatyckie Bałkany]. Pierwsza z nich pokazuje region obejmujący następujące kraje: Sudan, Egipt, Arabia Saudyjska, Turcja, Syria, Irak, Iran, wszystkie państwa Azji Środkowej, Afganistan, Pakistan i części Rosji, a także Indie. Druga to dwa kręgi, krąg wewnętrzny i krąg zewnętrzny – w zewnętrznym są te same kraje, jak na pierwszej mapie, ale wewnętrzny obejmuje Iran, Afganistan, wschodnią Turcję i byłe republiki radzieckie w Azji Środkowej. „Ten ogromny region, rozdarty przez zmienne nienawiści i otoczony przez konkurujących ze sobą potężnych sąsiadów, może być głównym polem bitwy … „ pisze Brzeziński. Dalej pisze: „Możliwe wyzwanie wobec amerykańskiego prymatu ze strony islamskiego fundamentalizmu może być częścią problemu tego niestabilnego regionu”. To zostało napisane w czasie, gdy tego rodzaju fundamentalizm nie był problemem – później Stany Zjednoczone zmanipulowały rzeczy i zdecydowały uczynić go jedną ze swoich prowokacyjnych i zwodniczych taktyk. Jak mówi jeden z ich strategicznych myślicieli, USA może napotkać poważne wyzwanie ze strony koalicji Chin, Rosji i Iranu i muszą zrobić wszystko co możliwe, aby zapobiec powstaniu takiej koalicji. Dla Brzezińskiego, „terroryzm” – koncepcja typu Tavistock – to tylko dobrze zaplanowana i przemyślana strategia, kłamstwo i oszustwo, zapewniające pokrywkę dla obecności wojskowej w regionie Środkowej Eurazji i w innych miejscach. Używa się jej po to, by amerykańską opinię publiczną utrzymać w stanie strachu, a Rosję w stanie niepewności co do jej dalszego rozpadu (Ameryka szkoliła i wspierała bojowników czeczeńskich, „terrorystów”) i uzasadnić obecność wojsk amerykańskich w Azji Środkowej i jej okolicach.Spreparowana wojna z terroryzmem Terroryzm stanowi uzasadnienie przekształcenia USA w państwo policyjne. WedługWashington Post z 20-21 grudnia 2010 r., w USA jest teraz 4.058 organizacji antyterrorystycznych! One na pewno nie są przeznaczone dla tych tzw. terrorystów, którzy działają w Azji Centralnej – ta liczba znacznie przewyższa liczbę tzw. terrorystów na całym świecie. Nieokiełznane krajowe szpiegostwo przez amerykańskie agencje jest teraz faktem, a amerykańska opinia publiczna, jak zawsze, zgodziła się na to z powodu zmowy mediów i instytutów typ Tavistock, należących do elity. Bardzo dobrze ujmuje to amerykański historyk Howard Zinn: „Ta tzw. wojna z terroryzmem to nie tylko wojna przeciwko niewinnym ludziom w innych krajach, ale również wojna przeciwko ludności Stanów Zjednoczonych: wojna z naszą wolnością, wojna ze standardem naszego życia. Bogactwo kraju odbiera się narodowii i przekazuje super-bogatym. Kradnie się życie naszych młodych. A złodzieje są w Białym Domu”. Właściwie to złodzieje kontrolują Biały Dom i robią to od bardzo dawna. W swojej najlepszej książce Crossing the Rubicon [Przejście przez Rubikon], Michael Ruppertwskazuje, że wiele aktów przemocy w Azji Środkowej, a także w Pakistanie, który został otoczony na dwu mapach w książce Brzezińskiego, „zainicjowali pomagierzy USA”. „Biorąc pod uwagę, że mapy te opublikowano pełne 4 lata przed pierwszym uderzeniem samolotu w World Trade Center, to należą one do kategorii dowodów, o których dowiedziałem się o w LAPD [Policja Los Angeles]. Nazwaliśmy je „poszlakami”. Oznacza to, że wybuch militaryzmu USA po 11 września, i sama ta impreza, były częścią zaplanowanej i spójnej strategii globalnej dominacji, w której naród amerykański został również „podbity” przez ustawodawstwo totalitarne przeprowadzone w wyniku 11 września.Jak pisze Brzeziński: Ameryka jest zbyt demokratyczna w swoim kraju, by była autokratyczna za granicą. To ogranicza wykorzystanie potęgi Ameryki, a zwłaszcza jej zdolności do militarnego zastraszania. Nigdy wcześniej demokracja ludowa nie osiągnęła supremacji międzynarodowej. Ale pościg za władzą nie jest celem, który nakazuje popularną zaciekłość, z wyjątkiem sytuacji nagłego zagrożenia lub wyzwania dla społecznego poczucia krajowego dobrobytu … Samozaparcie gospodarcze (czyli wydatki na obronę) i ofiary w ludziach (nawet wśród żołnierzy zawodowych) wymagane w nakładach są niesympatyczne względem instynktów demokratycznych. Demokracja nie sprzyja mobilizacji imperialnej. Oczywiście przepisy po 11 września, nadzwyczajny rozwój agencji i nadzoru publicznego w Ameryce, są przyczyną wielkiej satysfakcji dla elity – teraz trudno jest ją nazwać demokracją. Jak donosi Washington Post, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego przechwytuje i przetrzymuje ponad 1,7 mld e-maili, rozmów telefonicznych i innych informacji na co dzień. Nic dziwnego, że 11 września Bush nazwał „wielką szansą”, a Rumsfeld widział podobieństwo tego wydarzenia do II wojny światowej i „przekształcenia świata”. W celu osiągnięcia celów elity, Ameryka zniszczyła Jugosławię, podczas gdy Rosja stała zahipnotyzowana i bezsilna, przeprowadzała zmiany reżimów w Azji Środkowej, organizowała bazy wojskowe w Europie Wschodniej i Azji Środkowej, oraz przeprowadziła prowokacyjne manewry wojskowe, testujące nastawienie Rosji i Chin. Zorganizowała bazę wojskową w Kirgistanie, który ma 500 mil [750 km] granicę z Chinami. Kiedy Chińczycy oprotestowali ostatnie ćwiczenia morskie z Koreą Południową jako zbyt bliskie do terytorium Chin, rzecznik USA odpowiedział: „Ustalenia te są wykonywane przez nas i nas samych. To gdzie ćwiczymy, kiedy, z kim i jak, jakimi środkami itd. jest ustalane przez Amerykańską Marynarkę, Departament Obrony i rząd Stanów Zjednoczonych”. Jak zauważa dziennikarz Rick Rozoff: „Nie jest możliwe, by taki konfrontacyjny, arogancki i wulgarny język nie był rozumiany i oceniony w Pekinie”. Ameryka nabyła bazy w Rumunii, Bułgarii, Polsce i Czechach – oraz stworzyła największą bazę wojskową, jaką kiedykolwiek zbudowano w regionie, w Camp Bondsteel w Kosowie. Według raportu w rosyjskiej gazecie Kommiersant 3.03.2011 r., do końca 2020 roku ma być w pełni zrealizowany 4-fazowy plan wdrażania systemu przeciwrakietowego w Europie. Ameryka jest także zajęta dwustronnymi wojskowymi więziami na podwórku Rosji z Azerbejdżanem, Kazachstanem, Uzbekistanem i Turkmenistanem, oraz dąży do osiągnięcia celu, stworzenia „Wielkiej Azji Centralnej” od Afganistanu do Bliskiego Wschodu, wielkiego korytarza, z którego do kasy elity USA wpłyną ropa, gaz, a także wielkie bogactwa mineralne tego regionu, krwawym kosztem dla mieszkańców tego regionu. Jak zauważył indyjski dyplomata M K Bhadrakumar: „Nie jest daleko, zanim zaczną odczuwać, że ‘wojna z terroryzmem’ daje dogodną sytuację, przez którą Ameryka stopniowo zapewnia sobie stałą rezydencję w górach Hindukuszu, Pamiru, stepach Azji Środkowej i na Kaukazie, które stworzą strategiczne centrum z widokiem na Rosję, Chiny, Indie i Iran”. Scena na wielką wojnę z udziałem wielkich współczesnych mocarstw – USA, Rosji i Chin – jest teraz ustawiona według projektu elity. Jest to tylko kwestia czasu. Po raz kolejny amerykańska elita zabrała swoich dobrych ludzi na wielkie wojny przez udokumentowane i udowodnione oszustwa – zatopienie Lusitanii w czasie I wojny światowej, Pearl Harbour podczas II wojny światowej, itd. Elita uważa nas za „ludzkie odpady” – termin użyty po raz pierwszy przez Francuzów w Indochinach. To również generuje sporo „ludzkich odpadów” w USA. Raport Banku Światowego wskazuje, że w 2005 r., 28 mln Amerykanów odczuwa brak „zabezpieczenia” – w 2007 r. liczba ta wzrosła do 46 mln! Jeden na pięciu Amerykanów ma możliwość pozostania „bez środków” - 38 mln osób otrzymuje kartki żywnościowe! Michael Ruppert ubolewa: Mój kraj jest martwy. Jego ludzie poddali się tyranii, a tym samym stali się jej główną grupą wsparcia; jej podstawą, jej obrońcą. Codziennie okazują swoje poparcie tyranii przez bankowanie w jej bankach i wydawanie pożyczonych pieniędzy w korporacjach, które nimi rządzą. Świetna strategia neokonserwatystów. George H.W. Bush zwyciężył. Przekonaj ludzi, że Ameryka nie może żyć bez ‘dobrych rzeczy’, a potem usiądź i oglądaj jak popierają coraz bardziej skandaliczne zbrodnie jakie popełniasz, kiedy rzucasz im kości z coraz mniejszą na nich ilością mięsa. Cały czas wtrącaj ich w długi. Zniszcz klasę średnią, jedyną bazę polityczną, której muszą się obawiać. Spraw, by przyjęli, ze względu na wspólne poczucie winy, coraz bardziej represyjne metody państwa policyjnego. Rób co chcesz. Globalny system gospodarczy, zbudowany na nieludzkich i drapieżnych wartościach, w którym kilku posiada więcej majątku niż miliardy głodujących razem, skończy się, ale ten koniec będzie bolesny i krwawy. Jest to system, w którym elity prosperują na wojnie i powszechnym ludzkim nieszczęściu, na śmierć i zniszczenie, zgodnie z planem. Jak powiedział Einstein: „Nie wiem, czym będzie się walczyć w III wojnie światowej, ale mogę powiedzieć, czym będą walczyć w IV – kijami i kamieniami!” Prof. Mujahid Kamran – rektor University of the Punjab, Lahore, Pakistan, w kwietniu 2011 r. opublikował książkę Grand Deception – Corporate America and Perpetual War [Wielkie oszustwo – korporacyjna Ameryka i wieczna wojna].
https://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Gajowy zastanawia się, jak na tym tle przedstawia się „złowroga”, „mordercza” i „antyludzka” polityka Rosji, określanej jako spadkobierczyni Bolszewii, NKWD, KGB, Stalina i Berii.