327

UPA - Ciemna karta historii CIA I MI6 W czasie zimnej wojny zachodnie służby wywiadowcze skutecznie chroniły zbrodniarzy spod znaku OUN-UPA Amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza ujawniła kolejne dokumenty dotyczące wysiłków czynionych przez wywiad USA  w celu uchronienia przywódców ukraińskich kolaborantów przed sprawiedliwością po zakończeniu II wojny światowej. W zamian za ochronę CIA wykorzystywała ich do wywoływania zamieszek w ZSRR  oraz działalności szpiegowskiej. Ujawnione ostatnio akta dotyczą m.in. Stepana Bandery oraz emigracyjnej reprezentacji ukraińskich struktur rządowych i ich wieloletnich powiązań z agencjami wywiadowczymi państw alianckich.

Amerykański “Prolog” Pod amerykańskim parasolem ochronnym znalazł się między innymi bezpośrednio odpowiedzialny za rzeź wołyńską Mykoła Łebed, który kontakt z amerykańskim wywiadem nawiązał, przebywając na emigracji we Włoszech. Przeniesiony następnie do Niemiec wraz z Iwanem Hryniochem wspierał ukraińskie podziemie antypolskie, dostarczając mu funduszy, zaopatrując w niezbędne materiały i nadajniki radiowe, prowadząc szkolenia oraz prowadząc zrzuty przeszkolonych agentów. Od 1949 r. Łebed kierował organizacją “Prolog”, która z ramienia CIA, pod płaszczykiem działalności wydawniczej, zajmowała się prowadzeniem operacji wywiadowczych. Warto podkreślić znaczenie propagandowe tej wywiadowczej komórki, która tylko w 1957 r., z pomocą CIA, wyprodukowała 1200 programów radiowych, co dawało 70 godzin tygodniowo. Kolportowała również prasę w nakładzie 200 tys. egzemplarzy. Oprócz tego “Prolog” dystrybuował książki pisane przez szowinistycznych ukraińskich pisarzy. W 1966 r. organizacja zatrudniała w charakterze personelu 227 obywateli sowieckich. Począwszy od 1960 r., wśród pracowników “Prologu” znalazł się ukraiński obserwator artyleryjski Anatol Kamiński, który w bardzo krótkim czasie stworzył sieć informatorów w całej Europie oraz Stanach Zjednoczonych, rekrutując ich spośród ukraińskich emigrantów a także Europejczyków podróżujących na Ukrainę i Ukraińców podróżujących na Zachód. W 1966 roku Kamiński został szefem operacyjnym “Prologu”, podczas gdy Łebed zarządzał całością. Ze zgromadzonych dokumentów wynika, że komórka ta była dla Amerykanów niezwykle cenna. W latach 60. sporządzała raporty dotyczące ukraińskich polityków, dysydentów oraz innych osób mających powiązania z KGB. Do jej zadań należało również ustalanie tożsamości oficerów sowieckiego wywiadu, lokalizacji sowieckich rakiet i floty powietrznej w zachodniej części Ukrainy. Łebed przeszedł na emeryturę w 1975 r., jednakże pozostał w szeregach organizacji w charakterze konsultanta. Jeszcze w roku 1991 uchodził za cennego współpracownika CIA. W tym czasie agencja amerykańskiego wywiadu chroniła go przed FBI, ścigającego zbrodniarzy hitlerowskich, które z czasem zidentyfikowało również jego. Nigdy jednak nie stanął przed sądem. Ze względu na interesy agencji zdecydowano, mimo wiarygodnych dowodów jego winy, o oczyszczeniu go z zarzutów i oficjalnie zaprzeczono istnieniu jakichkolwiek powiązań między Łebedem a nazistowskimi Niemcami, argumentując, iż był on ukraińskim bojownikiem o wolność [!!!].  Zmarł naturalną śmiercią w 1998 r.„Bojcy” OUN-UPA zaczęli przechodzić do amerykańskiej zony przez Czechosłowację po 1947 r. Byli to głównie banderowcy lub ich sympatycy. Trudno odtworzyć szczegółowe tło większości tych migracji. Byli to częstokroć ludzie o rękach splamionych krwią Polaków i Żydów, jak Mykoła Ninowski czy Stepan Bandera. - Na terenie Anglii, Stanów Zjednoczonych, części Niemiec kontrolowanej przez zachodnie państwa, osiedliło się bardzo wielu zbrodniarzy OUN-UPA. Część pod własnymi nazwiskami, część pod nazwiskami polskimi, ponieważ w okresie, kiedy front niemiecko-sowiecki się przesuwał na zachód, zdobywanie przez OUN i UPA polskich papierów było zjawiskiem masowym – przypomniała w rozmowie z “Naszą Polską” prof. Ewa Siemaszko, zajmująca się badaniami nad tą zbrodniczą formacją. - Część z nich nie chciała pozostać na terenie działań Armii Czerwonej w związku z tym, chcąc się przedostawać dalej i nie być osobami podejrzanymi, przy pomocy morderstw zdobywali polskie dokumenty. Na Zachodzie, oprócz tych, którzy podszywali się pod Polaków, również osiedlili się szeregowi działacze oraz tacy, którzy zachowali własną tożsamość – dodała.
Brytyjczycy wybielają Banderę Bandera znalazł się w orbicie zainteresowań CIC (mimo iż w sporządzonej na potrzeby wywiadu charakterystyce określono go jako “niezwykle niebezpiecznego”)  we wrześniu 1945 r. Jak tylko „bojcy” UPA znaleźli się w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec, CIC natychmiast przesłuchała ich, aby uzyskać informacje na temat militarnej sytuacji w zachodniej części Ukrainy oraz kontakt z pozostałymi w tym kraju upowcami. Teraz Bandera i jego kamraci mogli o sobie mówić, że walczą “nie tylko za Ukrainę, ale również za całą Europę” [!!!].
Banderą zainteresowała się również brytyjska MI6, jednakże po nawiązaniu kontaktu zrezygnowała ze współpracy, gdyż, jak CIA dowiedziała się później, “polityczne, finansowe oraz techniczne żądania Ukraińców były większe niż Brytyjczycy spodziewali się, że zostaną im przedstawione”. Niemniej jednak od 1949 r. MI6 zaczęła pomagać Banderze w wysyłaniu agentów do zachodniej części Ukrainy, zarzucając ich z samolotów na spadochronach. W 1950 r. MI6 rozpoczęła szkolenie wspomnianych agentów, oczekując, iż będą tam prowadzić działalność wywiadowczą. W kwietniu 1951 roku urzędnicy CIA starali się przekonać MI6, aby wycofała swoje wsparcie dla Bandery. MI6 odmówiła. Amerykanie sądzili, że Bandera może swobodnie utrzymywać swoich agentów bez brytyjskiego wsparcia. Brytyjczycy nie podzielali jednak tego przekonania, uważając, że CIA znaczenie Bandery zwyczajnie przecenia. Stepan Bandera oraz jego zwolennicy w 1951 r. zwrócili się przeciwko USA, jako że Stany Zjednoczone nie wynegocjowały dla nich wolnej Ukrainy. CIA miała agenta wśród banderowców, dzięki czemu stale mogła śledzić ruchy ich przywódcy. Z punktu widzenia agencji najlepszym rozwiązaniem dla wywiadu działającego na terenie Ukrainy była “polityczna neutralizacja Bandery”. Brytyjczycy przekonywali jednak, że taki krok “prowadziłby do wyschnięcia źródeł rekrutów” i “zakłóciłby brytyjskie operacje”. MI6 zlekceważyło zatem oświadczenie CIA, że “Bandera jest dla rządu Stanów Zjednoczonych politycznie nie do przyjęcia”. Brytyjskie operacje prowadzone z pomocą Bandery zataczały coraz szersze kręgi. Na początku 1954 r. MI6 zanotowała, że “aspekt operacyjny [brytyjskiej] współpracy [z Banderą] rozwijał się w sposób satysfakcjonujący”. Według swoich zwierzchników Bandera był “profesjonalnym pracownikiem podziemia z terrorystycznym wsparciem, posiadającym bezwzględne poglądy co do reguł gry. A jak kto woli – typ bandyty, płonący patriotyzmem, posiadającym tło etniczne i stanowiącym usprawiedliwienie dla jego bandyckich działań. Nie jest on ani lepszy, ani gorszy niż inni jego rodzaju...”. Wysocy rangą funkcjonariusze CIA i MI6 utyskiwali, iż “mimo chęci uciszenia Bandery, należy podjąć środki ostrożności, aby nie dopuścić do sytuacji, w której Sowieci porwaliby go lub zabili... pod żadnym pozorem nie wolno pozwolić na uczynienie z Bandery męczennika”. Ochrona zachodnich wywiadów okazała się jednak niewystarczająca. 15 października 1959 r. oficer KGB Bogdan Stasziński zamordował Banderę, strzelając mu w twarz ze specjalnie spreparowanej broni pociskiem z pyłem cyjankowym. Nie trudno się domyślić, jak bardzo demotywująco zabójstwo Bandery musiało wpłynąć na pozostałych przy życiu ukraińskich współpracowników zachodnich agencji wywiadu. - Wywiady, zanim nawiążą współpracę z kimkolwiek, prowadzą bardzo dokładne rozeznanie co do przeszłości i to głębokiej przeszłości danej osoby – zauważa Ewa Siemaszko. - Jeśli chodzi o Łebeda, to nie był to szeregowy członek OUN, ale jeden z ważniejszych przywódców, który przed wojną już był przez władze polskie sądzony za terroryzm, między innymi był zamieszany w zabójstwo ministra Pierackiego. To jest absolutnie niemożliwe, żeby wywiad amerykański nie wiedział, z kim ma do czynienia – tłumaczy, wyrażając przekonanie, iż tę świadomość musiały mieć również rządy poszczególnych państw, na terenie których mordercy spod znaku OUN znaleźli schronienie w zamian za swoje usługi.  -  Mamy tu do czynienia z cynizmem, bo korzystanie z usług zbrodniarzy przeciwko innym zbrodniarzom, wyznawców jednej ideologii zbrodniczej przeciwko wyznawcom innej również zbrodniczej ideologii, to nic innego jak tylko wielka obłuda – konkluduje Siemaszko. Anna Wiejak

CIA, MI6 i BND a Stepan Bandera Od redakcji: Amerykańscy autorzy, Richard Breitman and Norman J.W. Goda, opublikowali książkę pt. „Cień Hitlera. Nazistowscy zbrodniarze wojenni, wywiad amerykański i Zimna Wojna”. Jak piszą we wstępie: „Świeżo ujawnione dokumenty Armii Amerykańskiej i CIA zawierają wiele tysięcy stron informacji o ich nazistowskich współpracownikach podczas i po drugiej wojnie światowej. Są szczególnie bogate w materiały dotyczące związków Sprzymierzonych z ukraińskimi organizacjami nacjonalistycznymi po 1945”. Dokumenty te potwierdzają to, co było wiadome od dawna – ukraińscy zbrodniarze spod znaku OUN-UPA zostali po wojnie przejęci przez zachodnie wywiady i dzięki temu uniknęli sprawiedliwości. Co więcej, z czasem stali się szanowanymi „demokratami”. W omawianej książce ujawniono skalę i zakres tej współpracy, która jest haniebnym przykładem tzw. podwójnych standardów stosowanych przez Zachód. Książka ta jest także dowodem, że tzw. propaganda komunistyczna w PRL w stosunku do UPA, którą jakże ochoczo piętnują obecni w Polsce postupowcy i ich sojusznicy, wcale nie była propagandą. Poniżej prezentujemy pierwszy fragment książki (rozdział V) poświęcony związkom Stepana Bandery (1909-1959) z zachodnimi wywiadami, w tym z wywiadem zachodnioniemieckim. Uwaga – zachowaliśmy numerację przypisów, pomijając fragmenty rozdziału poświęcone historii OUN-UPA. CIC (amerykański kontrwywiad wojskowy) jako pierwszy zainteresował się Stepanem Banderą we wrześniu 1945. CIC przesłuchiwał członków oddziałów UPA, które docierały do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech, odnośnie wojskowej sytuacji na zachodniej Ukrainie, struktury jednostek UPA, ich kontaktów w amerykańskiej strefie i ich związków z samym Banderą [32]. W 1947 roku napływ bojowców wzrósł z powodu Operacji Wisła, przeprowadzonej przez polską armię celem zniszczenia UPA w południowo-wschodniej Polsce, skutkiem czego więcej informacji stało się dostępnych. Partyzanci mówili, że większość bojowców UPA to „zwykli” banderowcy, ale byli wśród nich także członkowie słowackiej Gwardii Hlinki, ukraińscy SS-mani z 14. Dywizji Grenadierów Waffen SS (Galzien) i „zbiegli SS-mani niemieccy”. Większość upowców uznawała Banderę jak swojego przywódcę. [33] Uchodźcy upowscy uważali, że nie kończą walki przechodząc do Niemiec, ale raczej przegrupowują się do kolejnej, nadchodzącej. Jedno ze źródeł wspomina, że we wrześniu 1947 banderowcy rekrutowali wielu członków w obozach bezpaństwowców – ich głównym werbunkowym był Anton Eichner, były oficer SS. [34] Inne źródło mówi, że „UPA przewiduje koniec komunizmu w niedalekiej przyszłości… przyjdzie wojna… oni spodziewają się… walczyć albo jako frontowa grupa uderzeniowa albo, wykorzystując dotychczasowe doświadczenia, jako partyzanci za rosyjskimi liniami….” [35]. Do sierpnia 1947 banderowcy byli reprezentowani w każdym obozie ukraińskich bezpaństwowców, tak w amerykańskiej, jak również w brytyjskiej i francuskiej, strefach okupacyjnych. Zorganizowali wyrafinowany system kurierski sięgający samej Ukrainy. CIC określał wówczas Banderę jako „wyjątkowo niebezpiecznego”. Był „stale w drodze, często w przebraniu”, otoczony ochroniarzami gotowymi „by pozbyć się każdego, kto mógłby okazać się niebezpieczny dla [Bandery] albo jego partii”. Bojowcy UPA mówili, że Bandera „wygląda na duchowego przywódcę i narodowego bohatera wszystkich Ukraińców….” [36]. Banderowcy przedstawiali samych siebie jako prowadzących „bohaterski ukraiński opór przeciw nazistom i komunistom”, co było ich zdaniem przedstawiane w fałszywym świetle i złośliwie przez „moskiewską propagandę”. Bandera – nie było im nigdy dość, aby to powtarzać – był aresztowany przez nazistów i przetrzymywany w Sachsenhausen. Teraz on i jego ruch walczą „nie tylko o Ukrainę, ale i o całą Europę” [37]. Odnośnie działalności banderowców przed i podczas wojny pracownicy wywiadu amerykańskiego zdawali się rozumieć niewiele poza zamieszaniem Bandery w morderstwo [Bronisława] Pierackiego. W ogóle nie zdawali sobie sprawy z roli banderowców w czystkach etnicznych dokonanych podczas wojny. Agenci CIC używali informatorów z UPA do wykrycia radzieckich szpiegów działających w obozach ukraińskich bezpaństwowców, którzy dotarli do Niemiec z oddziałami UPA. Sowieci penetrowali oddziały UPA, które utorowały sobie drogę na zachód [38]. Jurij Łopatynskij w październiku 1947 udał się do ukraińskiego obozu w Deggendorf, by znaleźć sowieckich agentów [39]. Członkowie UPA mogli również prowadzić działania wywiadowcze przeciwko Sowietom, gdyż – jak twierdzili oficerowie UPA – mieli doświadczenie w pracy wywiadowczej przeciw NKWD i polskiemu wywiadowi [40]. Notatka służbowa CIC mówi „nie sądzicie, że to cholernie dobra okazja do tego, żeby zwerbować paru wysokiej klasy informatorów?” [41]. W listopadzie 1947 radzieckie władze wojskowe w Berlinie nalegały, aby członkowie UPA przebywający w amerykańskiej strefie byli im przekazani. „Prawie wszyscy – powiedział ppłk Igor Bancyrew (Szef Sowieckiej Misji Repatriacyjnej) – to radzieccy obywatele, którzy uczestniczyli w wojnie … przeciw sprzymierzonym narodom u boku niemieckiej armii faszystowskiej” [42]. Oficerowie CIC zalecali, aby przeciwstawić się temu żądaniu. Ekstradycja stronników UPA, powiedział jeden z nich, mogłaby „zniszczyć zaufanie, które od lat pokładają w USA wszystkie siły antybolszewickie” [43]. Sowieci ustalili, że Bandera przebywa w amerykańskiej strefie i zażądali jego aresztowania. Tajny radziecki zespół wkroczył nawet do amerykańskiej strefy czerwcu 1946, by porwać Banderę [44]. The Strategic Services Unit (SSU), powojenny następca OSS, a poprzednik CIA, nie wiedział o radzieckim komando. Niemniej jednak obawiano się „poważnych skutków dla radziecko-amerykańskich stosunków, które mogłyby nastąpić przy dalszym, otwartym tolerowaniu przez Amerykanów nieskrępowanej antyradzieckiej działalności Bandery na niemieckiej ziemi” [45]. Ponieważ sam Bandera nie był godny zaufania, z radością by się go pozbyli. Pomimo „szeroko zakrojonych poszukiwań” w połowie 1947, obejmujących regularne cotygodniowe raporty, agenci CIC nie potrafili zlokalizować Bandery [46]. Istniało niewiele jego fotografii. Jeden z agentów CIC skarżył się, że agenci Bandery w Niemczech „byli poinstruowani żeby rozsiewać fałszywe wiadomości dotyczące rysopisu Bandery” [47]. Jego agenci wprowadzili również w błąd CIC co do jego miejsca pobytu. „Świadomi naszego pragnienia, aby zlokalizować Banderę”, mówi jeden z raportów, „umyślnie próbują ‘rzucić nas w złym kierunku’ podrzucając nam fałszywe tropy” [48]. CIC zawiesił poszukiwania. Zsolt Aradi, dziennikarz pochodzenia węgierskiego, dobrze ustosunkowany w Watykanie i główny kontakt SSU tamże, ostrzegł, że przekazanie Bandery Sowietom mogłoby zniszczyć dobre układy z UHWR, którego kierownictwo znajdowało się wówczas w rękach banderowców oraz z ukraińskimi duchownymi w Watykanie, jak Buczko, którzy sprzyjali Banderze [49]. CIA nigdy nie rozważała wchodzenia w układ z Banderą w zamian za robotę wywiadowczą na Ukrainie. „Z natury” – mówi raport CIA – „[Bandera] jest człowiekiem politycznie bezkompromisowym, o wielkiej osobistej ambicji, który od kwietnia 1948 sprzeciwia się wszystkim organizacjom politycznym na emigracji, które opowiadają się za reprezentatywną formą ustroju Ukrainy w opozycji do idei monopartii reżimu OUN/Bandery”. Gorzej, jego agenci w Niemczech byli nieuczciwi i niepewni [50]. Przesłuchania kurierów z zachodniej Ukrainy w 1948 roku dowodziły, że „myślenie kategoriami Stepana Bandery i jego emigracyjnych zwolenników, stało się rażąco nieaktualne na Ukrainie”. Bandera był także skazanym zamachowcem. Do CIA dotarły też informacje o bratobójczych walkach prowadzonych przez Banderę z innymi ukraińskimi grupami podczas wojny i na emigracji. W 1951 Bandera zajął werbalnie stanowisko antyamerykańskie odkąd Stany Zjednoczone przestały popierać ideę niezależnej Ukrainy” [51]. CIA miała w 1951 swojego agenta wewnątrz grupy Bandery, głównie po to, aby mieć na niego oko [52]. W przeciwieństwie do CIA, brytyjski wywiad (MI6) zainteresował się jednak Banderą. MI6 najpierw skontaktował się z Banderą w kwietniu 1948 za pośrednictwem Gerharda von Mende. Ten etniczny Niemiec z Rygi służył podczas wojny w Ostministerium Alfreda Rosenberga, jako szef sekcji Kaukazu i sekcji Turkiestanu, rekrutując radzieckich muzułmanów z centralnej Azji do walki przeciw ZSRR. W tym charakterze był osobiście informowany o działaniach i możliwościach UPA [53]. Pierwsze kontakty Brytyjczyków z Banderą nie przyniosły żadnych rezultatów, ponieważ – czego CIA nauczyła się później – polityczne, finansowe i techniczne wymagania [Ukraińców] były większe od tego, co Brytyjczycy skłonni byli zaakceptować. Jednak od 1949 MI6 zaczął pomagać Banderze wysyłając jego agentów na zachodnią Ukrainę drogą zrzutów lotniczych. W 1950 roku MI6 rozpoczął szkolenie tych agentów spodziewając się, że będą oni wypełniać zadania wywiadowcze na zachodniej Ukrainie [54]. CIA i urzędnicy Departamentu Stanu kategorycznie sprzeciwili się użyciu Bandery. Od 1950 CIA pracowała z grupą Hrynioch-Łebeda i zaczęła wysyłać własnych agentów na zachodnią Ukrainę, by nawiązać kontakt z UHWR. Bandera nie miał już wówczas poparcia UHWR ani nawet poparcia ze strony przywódców OUN na Ukrainie. Agenci Bandery działali umyślnie przeciwko ukraińskim agentom używanym przez CIA. W kwietniu 1951 urzędnicy CIA spróbowali przekonać MI6, by zaprzestał udzielać wsparcia dla Bandery. MI6 odmówił. Obawiano się, że Bandera mógłby wysyłać agentów bez brytyjskiego poparcia, dlatego MI6 „usiłował intensywnie znaleźć sposób na przejęcie kontroli nad drogami przesyłowymi Bandery” [55]. Brytyjczycy uważali też, że CIA nie doceniła znaczenia Bandery. „Nazwisko Bandery” – twierdzili – „wciąż jeszcze wiele znaczy na Ukrainie a … UPA wyczekuje przede wszystkim jego osoby” [56]. Ponadto MI6 argumentował, że grupa Bandery jest „najsilniejszą ukraińską organizacją za granicą i jako taka jest predestynowana do tego, by wyszkolić kadry partyjne, [i] zbudować moralnie i politycznie zdrową organizację….” [57]. Brytyjscy urzędnicy rozważali „możliwość i potrzebę zaangażowania w tajnych operacjach w Związku Radzieckim innych niż te o czysto wywiadowczym charakterze” [58]. Ale CIA i urzędnicy Departamentu Stanu byli „bardzo mocno przeciwni” pomysłowi Londynu użycia Bandery na Ukrainie. Bandera, twierdzili Amerykanie, „stracił kontakt z uczuciami ogółu panującymi na Ukrainie, szczególnie na dawnych polskich terytoriach, gdzie… radziecki rząd odniósł nadzwyczajny sukces w dziele przekształcenia umysłowości młodego pokolenia” [59]. Dla CIA najlepszym rozwiązaniem dla wywiadu na Ukrainie była „polityczna neutralizacja Bandery” [60]. Brytyjczycy argumentowali, że takie działanie „doprowadziłoby do wyschnięcia źródła rekrutów” i „przerwałoby brytyjskie operacje.” [61]. MI6 zlekceważyło oświadczenie CIA konstatując, że „Bandera… jest politycznie nie do przyjęcia dla amerykańskiego rządu”. Brytyjskie działania wykorzystujące Banderę rozszerzyły się. MI6 na początku 1954 zauważyło, że, „operacyjny aspekt tej [brytyjskiej] współpracy [z Banderą] rozwijał się zadowalająco. Stopniowo coraz bardziej kompletną kontrolę uzyskano nad operacjami infiltracyjnymi i chociaż korzyści wywiadu były nieduże, uznano, że warto te działania kontynuować….” [62]. Bandera był, zdaniem jego zwierzchników, „profesjonalnym pracownikiem podziemia z terrorystyczną przeszłością i z bezwzględnymi wyobrażeniami o zasadach toczącej się gry…. typ bandycki, jeśli wolisz, z płomiennym patriotyzmem, który nadaje etyczne tło i usprawiedliwienie dla swego bandytyzmu. Ani lepszy, ani gorszy od innych jego rodzaju…” [63]. UHWR odrzucił autorytarne podejście Bandery i zażądał jedności na emigracji. W meldunkach dostarczonych z Ukrainy przez agentów CIA UHWR nalegał latem 1953, żeby Łebed reprezentował „cały ukraiński ruch wyzwoleńczy w ojczyźnie” [64]. Amerykańscy i brytyjscy oficjele próbowali pogodzić Banderę z ideą przywództwa Łebeda, ale Bandera i Stećko odmówili. W lutym 1954 Londyn miał dość. „Wyglądało na to” – relacjonowali zwierzchnicy Bandery – „że nie ma alternatywy dla zerwania z Banderą, po to, by ochronić zdrowe elementy pozostałe w ZCh/OUN i móc kontynuować ich wykorzystywanie operacyjne. Rozdźwięk między nami był ostateczny”. MI6 zaniechał szkolenia agentów wciąż wiernych Banderze [65]. W lipcu MI6 poinformował Łebeda, że „nie wznowi kontaktów z Banderą bez względu na okoliczności”. MI6 utrzymywał cztery radiowe łącza z Ukrainą, obsługiwane teraz przez zrekonstruowany ZCh/OUN i dzielił informacje wywiadowcze otrzymane tą drogą z Łebedem i CIA [66]. Stopień, w jakim łącza MI6 były narażone na szwank ze względu na niepewność linii Bandery nie został dostatecznie wyświetlony [67]. Bandera pozostał w Monachium. Miał dwóch wyszkolonych przez Brytyjczyków radiooperatorów i nadal sam rekrutował agentów. Opublikował gazetę, która epatowała antyamerykańską retoryką i użył lojalnych wobec siebie zbirów, by zaatakować inne ukraińskie gazety emigracyjne i by sterroryzować przeciwników politycznych. Podjął próbę przeniknięcia do amerykańskiego wojska i wywiadu w Europie, by zastraszyć Ukraińców pracujących dla Stanów Zjednoczonych. Nadal wysyłał agentów na Ukrainę, finansując ich fałszywymi dolarami. W 1957 CIA i MI6 stwierdziły, że wszyscy byli agenci Bandery na Ukrainie znaleźli się pod kontrolą radziecką [68]. Pojawiło się pytanie – co robić? Amerykańscy i brytyjscy urzędnicy wywiadu lamentowali, że „wbrew naszemu jednomyślnemu pragnieniu ‘by uspokoić’ Banderę, środki ostrożności muszą zostać przedsięwzięte, żeby Sowietom nie udało się porwać albo zabić go …bez względu na okoliczności nie wolno dopuścić, aby Bandera stał się męczennikiem” [69]. Tymczasem Bandera szukał nowych sponsorów. Przez krótki czas, na początku 1956, sponsorował go włoski wywiad wojskowy (SIFAR), zapewne nie rozumiejąc, że jego linie kontaktowe były spalone [70]. BND, zachodnioniemiecki wywiad pod kierownictwem byłego gen. Wehrmachtu Reinharda Gehlena, nawiązał nowy kontakt z Banderą. To był naturalny związek. Podczas wojny starsi oficerowie Gehlena dowodzili, że ZSRR mógł zostać pokonany, gdyby tylko Niemcy właściwie zabiegały o względy jego różnych narodowości. Bandera wciąż posiadał ścieżki kontaktowe z Ukrainą i w marcu 1956 zaoferował je BND w zamian za pieniądze i broń [71]. CIA ostrzegła Niemców zachodnich, że jest „przeciwko jakiejkolwiek operacyjnej współpracy z Banderą” zauważając – „jesteśmy przekonani, że wszystkie domniemane aktywa Bandery w CSRS, Polsce i na Ukrainie nie istnieją albo są nieefektywne. Zauważamy również gwałtowność i gruntowność sowieckich zestawień [z] jego dawnych operacji wskazujących na słaby poziom bezpieczeństwa w OUN/B” [72]. Bawarski rząd i policja krajowa w Monachium chciały przeprowadzić akcję przeciwko organizacji Bandery za szereg przestępstw – od fałszowania do porywania. Jednak Von Mende, teraz zachodnioniemiecki urzędnik rządowy, chronił go. Bandera przekazywał Von Mende polityczne raporty, które ten z kolei przekazywał do zachodnioniemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Von Mende, który wcześniej w rutynowy sposób interweniował w bawarskim rządzie w sprawie prawa zamieszkania dla Bandery i tym podobnych kwestiach, tym razem interweniował u bawarskich władz w sprawie „fałszywych paszportów i innej dokumentacji” [73]. Dokładne rezultaty pomocy okazywanej przez Von Mendego nie są znane, wystarczy stwierdzić, że władze zostawiły Banderę w spokoju. W kwietniu 1959 Bandera znowu zwrócił się do zachodnioniemieckiego wywiadu z prośbą o wsparcie i tym razem Gehlen był zainteresowany. CIA zauważyła, że „to [jest] oczywiste, że Bandera szuka poparcia dla nielegalnych operacji na Ukrainie”. Niemcy zachodni zgodzili się wesprzeć przynajmniej jedną taką misję podnosząc fakt, że „Bandera i jego grupa nie są już podrzynaczami gardeł jakimi byli niegdyś” i ponieważ Bandera „dostarczył dowód na funkcjonujący kontakt wewnętrzny”. Grupa wyszkolona i sfinansowana przez BND przekroczyła granicę Czechosłowacji w lipcu 1959, a BND obiecała Banderze pomoc w przyszłych operacjach tego typu, jeśli obecna operacja odniesie choć umiarkowany sukces” [74]. Osobistym kontaktem Bandery w zachodnioniemieckim wywiadzie był Heinz Danko Herre, dawny zastępca Gehlena w Fremde Heere Ost, który pod koniec wojny pracował z armią gen. Andrieja Własowa złożoną z rosyjskich emigrantów i byłych jeńców wojennych, a obecnie był najbliższym doradcą Gehlena [75]. Pracownicy CIA w Monachium powtórzyli swoje zwykłe ostrzeżenia. Herre nie dał się odwieść od pomysłu. „Bandera – mówił Herre – jest znany nam od około 20 lat [!]…. w Niemczech i poza nimi ma ponad pół miliona zwolenników”. Herre raportował komórce CIA w Monachium, że jest świadomy wcześniejszej reputacji Bandery, [ale] ma też świadomość, że nie zdarzyło się nic podczas współpracy BND [z Banderą], co wskazywałoby na to, że Bandera wciąż stosuje swoją brutalną taktykę…. [Herre] czuje także, że co do zasady Bandera ma więcej do zaoferowania operacyjnie niż większość, jeśli nie wszystkie rosyjskie (sic!) grupy emigracyjne na Zachodzie [76]. Herre przyznał, że użycie Bandery przez zachodnioniemiecki wywiad było „ściśle utrzymywanym” sekretem nawet wewnątrz BND i że związek ten nie był do końca ujawniony Bonn z powodów politycznych” [77]. We wrześniu Herre raportował, że BND dostawał „dobre raporty [wywiadu zagranicznego] o radzieckiej Ukrainie” jako rezultat tych operacji [78]. Zaoferował, że będzie szczegółowo informował CIA o działaniach Bandery w zamian za przysługę. Bandera próbował od 1955 uzyskać amerykańską wizę, by spotkać się ze swoimi ukraińskimi zwolennikami w Stanach Zjednoczonych, a także, by spotkać się z kimś z Departamentu Stanu i CIA. Herre pomyślał, że wiza otrzymana z zachodnioniemiecką pomocą polepszy jego własne kontakty z Banderą. Urzędnicy CIA w Monachium faktycznie rekomendowali przyznanie wizy Banderze w październiku 1959 [79]. Ale 15 października 1959, tylko 10 dni po tym, jak monachijska komórka CIA poparła prośbę o wizę, zabójca z KGB, Bogdan Staszinskij zamordował Banderę specjalną bronią, którą rozpylił cyjanek na twarzy ofiary. Sowieci, którzy penetrowali organizację Bandery i BND od lat, najwyraźniej zdecydowali, że nie mogą tolerować kolejnego sojuszu oficerów niemieckiego wywiadu z ukraińskimi fanatykami. Staszinskij otrzymał za wykonanie zadania Order Czerwonego Sztandaru [80]. Amerykański Konsul Generalny w Monachium Edward Page zauważył, że „morderstwa to nic nowego w ukraińskim ruchu nacjonalistycznym”. Chociaż śmierć Bandery miała demoralizujące znaczenie w tym sensie, że zamachu dokonano pod nosem ochroniarzy Bandery, Page zauważył, że „wiele ważnych figur emigracji nie opłakiwało jego śmierci”, zwłaszcza dotyczyło to tych, którzy skłaniali się ku instytucjom demokratycznym i na własnej skórze odczuli banderowską, brutalną taktykę silnej ręki [81]. Frakcja Bandery nadal istniała, ale była całkowicie spenetrowana przez KGB, nawet na najwyższych szczeblach [82]. Nie zważając na to, Herre utrzymywał kontakt z jej przedstawicielami w Niemczech Zachodnich aż do 1961 [83].

[32] EEIs for Interrogation of UPA Refugees, September 11, 1945, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425

[33] Patrz częściowe raporty oznaczone jak następuje: Preliminary Reports I and Informant Report 35520 [undated], NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425. See also Special Agent M.L Boraczek to Commanding Officer, 970th CIC Detachment, Region V, September 29, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity, Czechoslovakia, v. 2, D 190425. See also Special Agent William E. Larned, VI-4464.1, September 14, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425.

[34] Agent specjalny William E. Larned, VI-4464.1, September 14, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425

[35] Agent specjalny Eugene J. Memorandum for the Officer in Charge, UPA Activities, Interrogation of Four UPA Officers, September 14, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425

[36] Agent specjalny Fred A. Stelling, Memorandum for the Officer in Charge, August 1, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Organization of Banderist Movement, D 184850; Special Agent Eugene J. Memorandum for the Officer in Charge, UPA Activities, Interrogation of Four UPA Officers, September 14, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425

[37] Nie datowane oświadczenie ukraińskie, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity Czechoslovakia, v. 2, D 190425

[38] ppłk John L. Inskeep to Commanding Officer, 430th CIC Detachment, September 26, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425, v. 1; Agent specjalny Eugene J. Memorandum for the Officer in Charge, UPA Activities, Interrogation of Four UPA Officers, September 14, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425, v. 1; Agent specjalny William E. Larned, VI-4506.2, September 22, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425; Agent specjalny Fred A. Stelling, Memorandum for the Officer in Charge, August 1, 1947, RG 319, IRR TS Organization of Banderist Movement, D 184850

[39] Agent specjalny Daniel Osadchuk, Memorandum for the Officer in Charge, IV-2633, October 31, 1947, RG 319, IRR TS Banderist Activity Czechoslovakia, v. 2, D 190425

[40] Memorandum for the Officer in Charge, UPA Activities, Interrogation of Four UPA Officers, September 14, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425, v. 1.

[41] Brand telegram, November 25, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity Czecholovakia, v. 2, D 190425

[42] Bancyrew to Brig. Gen T. L. Harrold, Director Civil Affairs, HQ EUCOM, No. 143, November 22, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity Czechoslovakia, v. 2, D 190425

[43] Raport kontrwywiadu No. Z-70, September 16, 1947, NARA, RG 319, IRR TS Banderist Activity CSR, v. 1, D 190425

[44] Burds, The Early Cold War in Soviet West Ukraine, s. 12. Ten raport nie potwierdza konkluzji Burdsa, że to CIC ukrył Banderę przed Sowietami

[45] AB-51, Amzon to AB-43, Munich, FSRO-656, October 28, 1946, NARA, RG 263, E ZZ-18, Stephen Bandera Name File, v. 1

[46] Bandera, Stephan A., June 4, 1948, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 6, Stephen Bandera Name File, v. 1; XII Bandera, Stefan Andrejevich, Memo of July 1947, NARA, RG 319, IRR Bandera Movement, v. E, D 137656

[47] Agent specjalny Vadja V. Kolombatovic, III-M-943, May 6, 1947, NARA, RG 319, IRR Bandera Movement, v. E, D 137656

[48] Mjr Earl S. Browning, to Commanding Officer, CIC Region I, May 1, 1947, NARA, RG 319, IRR Bandera Movement, v. E, D 137656

[49] Na temat wczesnych kontaktów z UHWR, patrz Operational Memorandum, Operation Belladonna, No. MGH-391, December 27, 1946, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f 1

[50] Chief of Station Karlsruhe to Chief FBM, MGM-A-793, October 28, 1948, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2

[51] SR/W2 to SR/WC, SR/DC, EE/SSS, January 13, 1952, NARA, RG 663, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 10, f. 1

[52] CIA/State Department-SIS/Foreign Office Talks On Operations Against the USSR, April 23, 1951, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2

[53] Patrz raport z listopada November 1944 zamieszczony w Piotrowsky, Genocide and Rescue in Wolyn, s. 213

[54] Informacja ta pochodzi z notatnika Hermanna Bauna, byłego oficera Abwehry, który prowadził podczas wojny działania skierowane przeciwko ZSRR. Po wojnie został szefem działu w Organizacji Gehlena, ale później popadł w niełaskę. W polu jego zainteresowań główne miejsce zajmowała kwestia użycia narodów ZSRR do osłabienia go. Patrz MGLA-11061, March 27, 1952, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 126, Jaroslav Stetsko Name File, v. 1

[55] CIA/State Department – SIS/Foreign Office Talks of Operations Against the USSR, Exchange of Operational Data, Restricted Annex to Minutes of Session IV, April 24, 1951, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2.

[56] CIA/State Department – SIS/Foreign Office Talks On Operations Against the USSR, April 23, 1951, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2

[57] Ukrainian Resistance: SIS Comment on CIA Intelligence Appreciation, April 1951, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2

[58] CIA/State Department – SIS/Foreign Office Talks On Operations Against the USSR, April 23, 1951, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2

[59] CIA/State Department – SIS/Foreign Office Talks On Operations Against the USSR, April 23, 1951, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2

[60] CIA/State Department – SIS/Foreign Office Talks On Operations Against the USSR, April 23, 1951, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2

[61] CIA/State Department-SIS/Foreign Office Talks On Operations Against the USSR, April 23, 1951, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 9, Aerodynamic: Operations, v. 9, f. 2.

[62] “Our Relations with the Ukrainian Nationalists and the Crisis over Bandera,” Attached to EGQA-37253, March 12, 1954, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 10, f. 2

[63] “Our Relations with the Ukrainian Nationalists and the Crisis over Bandera,” Attached to EGQA-37253, March 12, 1954, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 10, f. 2

[64] Cyt. w “Our Relations with the Ukrainian Nationalists and the Crisis over Bandera,” Attached to EGQA-37253, March 12, 1954, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 10, f. 2

[65] “Our Relations with the Ukrainian Nationalists and the Crisis over Bandera,” Attached to EGQA-37253, March 12, 1954, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 10, f. 2. W sprawie wysiłków na rzecz pojednania patrz zawartośc całego powyższego folderu. W sprawie gróźb ekskomunikowania Hryniocha przez biskupa Iwana Buczkę patrz SR/3 W-2 to Chief, SR/3, July 27, 1954, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 11, f. 1

[66] SR/3 W-2 to Chief, SR/3, July 27, 1954, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 11, f. 1

[67] Patrz szacunki w Dorril, MI6, s. 244-45

[68] [zredagowany] to Director of Security, January 9, 1956, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 6, Stephen Bandera Name File, v. 1; Chief of Base Munich to Chief, SR, EGMA-19914, March 29, 1956, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 6, Stephen Bandera Name File, v. 2 and enclosures; Deputy Director, Plans, to Department of State, July 1, 1957, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 126, Jaroslav Stetsko Name File, v. 1; Joint US-UK Conference, January 20, 1955, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 12, n. 1; Director, CIA to [Redacted], DIR 00782, March 2, 1956, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 11, Aerodynamic: Operations, v. 13

[69] Wspólna konferencja amerykańsko-brytyjska 20 stycznia 1955, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 10, Aerodynamic: Operations, v. 12, f. 1

[70] Director, CIA to [Redacted], DIR 00782, March 2, 1956, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 11, Aerodynamic: Operations, v. 13

[71] Pullach to Director, Pull 3810, March 29, 1956, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 11, Aerodynamic: Operations, v. 13

[72] Director, CIA to Pullach, Dir 05678, April 2, 1956, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 11, Aerodynamic: Operations, v. 13

[73] Monachium to Director, MUCO 033, September 5, 1956, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 11, Aerodynamic: Operations, v. 14, f. 1

[74] Monachium to Director, MUNI 5527, July 23, 1959, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 12, Aerodynamic: Operations, v. 17

[75] Kryptonim CIA używany w ewidencji dotyczącej Herre’go to HERDAHL. Patrz Monachium to Director, September 24, 1959, NARA, RG 263, E ZZ-18,B 6, Stephen Bandera Name File, v. 2

[76] Memorandum Herre’go, załącznik do EGMA-45003, August 27, 1959, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 6, Stephen Bandera Name File, v. 2

[77] Monachium to Director, MUNI 5527, July 23, 1959, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 12, Aerodynamic: Operations, v. 17

[78] Memorandum for Chief, SR/3, September 4, 1959, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 12, Aerodynamic: Operations, v. 17

[79] Chief of Base, Monachium to Chief, SR, EGMA-45003, October 5, 1959, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 6, Stephen Bandera Name File, v. 2

[80] Cała historia zachodnioniemieckiego śledztwa znajduje się w Memorandum for the Record, April 22, 1976, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 6, Stephen Bandera Name File, v. 2

[81] Page do Departmentu Stanu, 26 października 1959, NARA, RG 263, E ZZ-18, B 6, Teczka personalna Stepana Bandery, v. 2

[82] Patrz zwłaszcza NARA, RG 263, E ZZ-19, B 20, Aerodynamic: Operations, v. 36, f. 1

[83] [zredagowany], spotkanie z przedstawicielem UPHILL [BND], May 26, 1961, NARA, RG 263, E ZZ-19, B 14, Aerodynamic: Operations, v. 21, f. 2 Marucha

Czy na Białorusi był przygotowany pucz? Skoro jestem faworytem wszystkich sondaży to po co miałbym fałszować wybory? – pytał podczas spotkania z polskimi mediami Alaksandr Łukaszenka. Idąc tą logiką można dzisiaj zapytać: skoro dotychczasowy prezydent Białorusi w wyborach otrzymał ok. 80 proc. głosów, a jego najsilniejszy konkurent niecałe 3 proc., to po co siły porządkowe rozpędziły demonstrantów w wieczór powyborczy w Mińsku? Dlaczego zrobiły to tak zdecydowanie? Dlaczego aresztowano wielu działaczy opozycyjnych w domach i przeprowadzono tam rewizje? Nawet jeśli demonstracja była nielegalna to zwycięzca w dniu swego tryumfu mógł wspaniałomyślnie przejść nad tym do porządku dziennego. Przyjrzyjmy się tamtejszym wydarzeniom w oparciu o dostępne informacje. W gronie opozycyjnych kandydatów wyraźnie wybijał się jeden – Uładzimir Niaklajeu. Do tej pory niezbyt znany z działań politycznych literat. W kampanii wyborczej nie ukrywał, że jest finansowany przez kapitał z Rosji i do swojego programu wprowadził wiele elementów prorosyjskich. To on był odpowiedzialny za organizację demonstracji w imieniu wszystkich kandydatów. Wieczorem w niedzielę wyborczą przed planowaną godziną rozpoczęcia wiecu gruchnęła wiadomość, że Niaklajeu został brutalnie pobity przez nieznanych sprawców. Razem z nim pobito dziennikarza jednej z rosyjskich telewizji, która jako pierwsza podała tę informację, alarmując świat. To podgrzało emocje. Zebrało się ok. 10 tysięcy ludzi i wysłuchało oficjalnych przemówień. Gdy zaczynali się już rozchodzić dwóch kandydatów Andrej Sannikau (jego żona jest rosyjską dziennikarką) i Mykoła Statkiewicz ogłosili, że zawiązali tymczasowy rząd narodowy i idą negocjować przejęcie władzy do budynku rządu. Wspólnie z grupą demonstrantów próbują się tam wedrzeć, ale okazuje się, że w środku są siły porządkowe i odpierają atak. Kończy się na rozbiciu kilku szyb. Ale obrazki z rzekomo brutalnej akcji milicji idą w świat. Znowu za pośrednictwem rosyjskich telewizji, których operatorzy jakimś dziwnym trafem są w centrum wydarzeń.

Nie była to więc pokojowa demonstracja, ale próba przejęcia władzy. Co by było, gdyby tej grupie udało się zająć budynek rządu? Była to klasyczna operacja mająca na celu doprowadzenie do przesilenia politycznego przy pomocy ulicy. Podobnie jak kilka lat wcześniej na Ukrainie. Ale wszystko wskazuje na to, że tym razem za plecami organizatorów stały jakieś czynniki rosyjskie. Wskazuje na to tez to, że wśród zatrzymanych było 11 Rosjan, którzy zostali skazani na od 10 do 15 dni aresztu. A więc nie byli tylko biernymi obserwatorami, ale musieli brać aktywny udział w „konfrontacji z władzą”. W związku z tymi wydarzeniami może pozostawać aresztowanie białoruskiego generała Ihora Azarenoka, dowódcę sił lotniczych i wojsk obrony powietrznej. Jeszcze parę tygodni temu poważnego kandydata na ministra obrony Białorusi. Nie jest też przypadkiem, że po wyborach A. Łukaszenka zapowiedział, iż wymiana personalna na najwyższych szczeblach władzy obejmie aż 90 proc. dotychczasowej obsady. Jest więc bardzo prawdopodobne, że była przygotowana poważna operacja o charakterze przewrotu pałacowego, do której wstępem miał być wiec i przejęcie budynku rządu w Mińsku przez demonstrantów. Prezydent Rosji D. Miedwiediew tuż przed wyborami wycofał się z wcześniejszej krytyki A. Łukaszenki i udzielił mu poparcia. Wiadomo bowiem było, że w procesie wyborczym nic się nie zmieni. A dodatkowo można było liczyć na uśpienie czujności prezydenta Białorusi. Okazał się on jednak szczwanym lisem i zdusił przygotowywany pucz. Dlaczego Moskwa mogłaby być zainteresowana usunięciem Łukaszenki? Powodów jest wiele. Najogólniej można stwierdzić, że stał się zbyt niezależny. Jego współpraca z Chinami musi niepokoić. A w próbach uniezależnienia się od dostaw ropy z Rosji okazał się bardziej wytrwały i skuteczny niż śp. prezydent Lech Kaczyński. Władze rosyjskie zapewne poszukują właściwych metod pozbywania się niewygodnych prezydentów w państwach będących w ich strefie wpływów. Wiadomo, że nie można ich wymienić poprzez odpowiednią kampanię medialną i kartkę wyborczą. Bo w zdecydowanej większości tych krajów to nie działa. Pozostaje droga puczu wewnętrznego. Przeprowadzono już taką operację w Kirgistanie na początku tego roku doprowadzając do obalenia prezydenta Kurmanbeka Bakijewa, który za bardzo postawił na współpracę z USA i udostępnił dla operacji w Afganistanie bazę w Manas bez zgody Rosji. Zresztą wygnany Bakijew otrzymał schronienie przez pewien czas na Białorusi, a prezydent Łukaszenka głośno protestował przeciw temu co się stało w Kirgistanie. Być może już wtedy coś przeczuwał. Odrębnym zagadnieniem jest to, czy o tym wszystkim wiedział polski rząd. Fakt wycofania z udziału w wyborach A. Milinkiewicza może na to wskazywać. A rozmowy ministrów Sikorskiego i Westerwelle na temat demokratyzacji procesu wyborczego w Białorusi miały tylko pomóc stronie rosyjskiej przygotować i przeprowadzić akcję puczu. Świadczyłoby to nie tylko o biernym obserwowaniu, ale też o świadomym współdziałaniu. Stąd te nerwowe reakcje, gdy okazało się, że cała operacja wzięła w łeb. Teraz wszystko będzie zależało od tego czy Łukaszenka po opanowaniu sytuacji u siebie będzie w stanie realnie, a nie na niby, dogadać się z Moskwą. Bo jeśli nie to za jakiś czas będzie kolejna tego typu próba. To wszystko oczywiście tylko hipotezy. Ale dość prawdopodobne hipotezy.

Jan Siewierski
http://mercurius.myslpolska.pl/2010/12/czy-na-bialorusi-byl-przygotowany-pucz/

I komentarz redaktora Myśli Polskiej, ośmieszający rusofobów: W tym kontekście polscy rusofobi popadli w schizofrenię. Atakując Łukaszenkę summa summarum znaleźli się w “obozie moskiewskim”. Tymczasem z punktu widzenia swojej “ideologii” (zawsze przeciwko Rosji) powinni popierać baćkę rękami i nogami, wszak to on z zadziwiająca skutecznością broni suwerenności Białorusi, a tymczasem “demokratyczni” kandydaci oddali by ją Moskwie. A tu nic – widocznie w tym obozie nie myśli się już w ogóle.

Ziemkiewicz: "Kim był dla "elity" swoich czasów Mickiewicz? Prowincjonalnym nauczycielem z Kowna, który podskakiwał wielkim" (...) warto znać fakty. Fakty są takie, że nie tylko w Ameryce religijność cechuje przede wszystkim ludzi lepiej wykształconych, lepiej zarabiających i odnoszących większe sukcesy. Podobnie jest w Polsce; jakkolwiek mierzyć "sukces edukacyjny", największy jest on wśród dzieci z tradycyjnych, katolickich rodzin.  A patrząc geograficznie - na tzw. ścianie wschodniej. Pogardzanej i wyśmiewanej jako "pisowska". Propagandowy stereotyp jak zwykle jest kłamstwem. Religia nie jest cechą wymierających staruszek i biedoty; przeciwnie, to ateizm i antyklerykalizm korelują z głupotą. Cóż nowego? Kim był dla "elity" swoich czasów Mickiewicz? Prowincjonalnym nauczycielem z Kowna, który podskakiwał wielkim profesorom, uznanym literatom... omal nie napisałem "noblistom i laureatom Oscara". Rafał Ziemkiewicz

Wszyscy w opozycji SLD nie próbuje nawet być przeciwnikiem PO. Główną emocją, jaką wyraża, była i pozostaje ta sama, co Platformy, niechęć do Kaczyńskiego i straszenie jego powrotem do władzy. Kiedy telewizyjny dziennikarz szuka opinii krytycznej wobec rządowego samochwalstwa, może zaprosić do studia Leszka Balcerowicza. Ewentualnie Krzysztofa Rybińskiego, może Stanisława Gomułkę albo Grzegorza Kołodkę. W każdym razie, jakiegoś profesora – nie polityka opozycyjnej partii, bo ten będzie tylko powtarzał wciąż te same, zgrane do obrzydzenia frazesy ze swoich „przekazów dnia”. Dotyczy to nie tylko ekonomii, także innych dziedzin życia publicznego. Rolę, którą powinna pełnić opozycja polityczna, pełnią dziś wyłącznie eksperci. Co w takim razie robią politycy opozycji? To samo, co politycy koalicji rządzącej: zarządzają emocjami.

Są przeciw Jest już truizmem stwierdzenie, że Donald Tusk doprowadził do całkowitego wyprania polskiej polityki z jakiejkolwiek treści, sprowadził ją do czystego widowiska, jednodniowych „wrzutek”, czy wręcz medialnej błazenady w rodzaju „przeprowadzki” do Sejmu dla dopilnowania „rewolucji legislacyjnej”. Ale spustoszenie dokonane przez Tuska jest tym większe, że zdołał on także przekonać opozycję, iż tylko taka „polityka” daje dziś szansę na sukces i tylko taką uprawiać warto. Efekt można zwięźle opisać następująco. Z jednej strony – nie mamy opozycji. Z drugiej strony – mamy wyłącznie opozycję. Nie mamy opozycji w tym sensie, że polityka „nie obsługuje” realnych problemów i emocji społecznych. Wystąpienia opozycyjnych polityków przywodzą na myśl starą anegdotę o jednym z amerykańskich prezydentów, wypytywanym przez małżonkę przy niedzielnym obiedzie: „– Co dziś mówił nasz pastor? – O grzechu. – Ale co konkretnie? – Jest przeciw”. Otóż to, co opozycja ma do powiedzenia na temat długu publicznego, katastrofy planu budowy autostrad, rozkładu kolei, podwyżek, sprowadza się właśnie do „bycia przeciw”. Ale opozycja nie jest w stanie wyartykułować niczego, co przekonałoby wyborców, że ona sama umiałaby problemy rozwiązać i że rządziłaby lepiej.

W wypadku PiS jest to bardziej może zrozumiałe. Jarosław Kaczyński wybrał bliską jego temperamentowi strategię „wszystko albo nic”, co oznacza, że na bieżąco nie ma wiele do roboty, oprócz czekania na upadek rywala i podkreślaniem, że jest w zdecydowanej opozycji nie tylko wobec niego, ale wobec wszystkiego, co w państwie Tuska oficjalne i powiązane z establishmentem. Ponieważ zaś swoją partię zbudował tak, a nie inaczej, jest ona zdolna być jedynie pudłem rezonansowym lidera. Żaden z pomniejszych działaczy nie będzie ryzykował, inicjując jakiekolwiek polityczne kampanie, bez inspiracji z centrali, ta zaś nie przejawia obecnie inicjatywy. Nawet kreślenie na użytek wyborców PiS szerokiej wizji i ukonkretnianie idei polskości oddał Jarosław Kaczyński, można rzec, zewnętrznemu ekspertowi – Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi.

Lepszy drobny zysk Wydawałoby się to sytuacją wręcz wymarzoną dla SLD. Wobec skupienia uwagi PiS na Smoleńsku i powszechnie (acz może na wyrost) diagnozowanego zamykania się w „elektoracie radiomaryjnym” lewica uzyskuje wszak dawno oczekiwaną szansę wyrwania się z marginesu sceny politycznej, na który zepchnęła ją afera Rywina. Tym bardziej że kolejne porażki rządu zdają się wychodzić naprzeciw tradycyjnym lewicowym hasłom. Jeśli na przykład w Warszawie wzrasta skokowo o 300 – 400 procent będąca istotnym składnikiem czynszu opłata za użytkowanie wieczyste gruntu, i lokator, który dotąd płacił z tego tytułu 200 złotych rocznie, dostaje zawiadomienie, że w tym roku zapłaci ponad 3 tysiące – to trudno sobie wyobrazić lewicę, której kompletnie to nie obchodzi. Tymczasem u nas tak właśnie jest. Podwyżki są zmartwieniem konsumentów, lokatorów, kierowców, ale nie opozycyjnych polityków.

Po części można to wytłumaczyć utratą wiarygodności liderów kręcących się na politycznej karuzeli od lat. Każdy działacz SLD (podobnie zresztą jak PiS), który próbowałby dziś podnieść kwestie socjalne, sprawy cen, kosztów życia etc., usłyszy niechybnie – „wy też już przecież rządziliście”, i nie będzie umiał na to odpowiedzieć. Ale nie przeceniałbym tego czynnika. Mamy, szczególnie w ostatnich latach, wiele dowodów, że pamięć wyborcy jest równie krótka, jak pamięć widza telenoweli. Prawdziwą przyczynę niemrawości SLD widzę gdzie indziej – w politycznej kalkulacji. SLD nie chce być opozycją z prawdziwego zdarzenia, bo nie uważa, żeby to się mu opłaciło. Woli spokojnie czekać na drobny zysk, w postaci oczekiwanego zastąpienia PSL w koalicji rządzącej, względnie dołączenia do niej jako trzeci koalicjant.

Tok myślenia polityków lewicy zdaje się iść następująco: próbowaliśmy na różne sposoby wyrwać się z 12% „żelaznego elektoratu” i nie dało rady; nie pomogło szukanie „lewicowej tożsamości” ani w roszczeniowości, ani w „zapateryzmie”. Więc albo jesteśmy do niczego, albo to po prostu niemożliwe. Rzecz jasna, pierwsza możliwość nie wchodzi w grę – a więc niemożliwe. Dlaczego? Dlatego, że Tusk i Kaczyński trafnie wymacali podział na wzajemnie się nienawidzące Polski – „aspirującą” i „tradycyjną” – który determinuje i długo jeszcze determinować będzie zachowania społeczne. W tej sytuacji nie ma miejsca na trzeciego gracza, można się tylko starać o parę procent na krawędzi światów, o zagospodarowanie kawałka „Polski Tuska” tak, jak swój rolniczo-prowincjonalny elektorat zagospodarował PSL, i być dla PO niezbędną do rządzenia „przystawką”.

Rozpłynąć się w PO Taka optyka dawno już wepchnęła SLD w dziwaczną sytuację nierządzącej „opozycji wobec opozycji”. Nie próbuje być przeciwnikiem PO, główną emocją, jaką wyraża, była i pozostaje ta sama niechęć do Kaczyńskiego i straszenie jego powrotem do władzy. W praktyce czyni to z lewicy pomagiera rządowej propagandy, wywijającego trumną Barbary Blidy, i to pomagiera zupełnie darmowego, któremu PO nie ma powodu się za wspieranie w walce z Kaczyńskim niczym odwdzięczać. SLD – teoretycznie lewica – mając do powiedzenia mniej więcej to samo co PO – teoretycznie liberałowie – stara się tylko być „bardziej”. Gdy prezydent Bronisław Komorowski formułuje demagogiczną tezę, że „oczywistą” przyczyną katastrofy smoleńskiej była próba lądowania, Ryszard Kalisz basuje mu u Bogdana Rymanowskiego: „Gdyby kózka nie skakała… ” (skądinąd fakt, że takimi słowami może poważny polityk publicznie kwitować taką tragedię i nikt już nawet nie zwraca na to uwagi, sam w sobie obrazuje, do jakiego zbydlęcenia doprowadziła debatę publiczną ekipa Tuska i wysługujący się jej „salon”), a publicyści postkomunistycznego „Przeglądu” powtarzają tylko tezy „Gazety Wyborczej” czy „Polityki” bardziej dosadnym i brutalnym językiem. Wspomniany Ryszard Kalisz służy przykładem polityka skrajnie zorientowanego na rozpłynięcie się obozu postkomunistycznego w PO; do pewnego momentu jego aktywność równoważona była przez grupę skupioną wokół lidera, przekonaną, iż lewica ma szansę na samodzielność. Marny wynik w wyborach samorządowych skłonił SLD do zarzucenia takich marzeń. Choć i strategia bycia „drugim wyborem dla elektoratu Tuska” też na razie sprawdza się marnie. Wyborcy powodowani strachem i nienawiścią do prawicy wolą od lewicowej podróbki platformerski oryginał. Z otwartością, dowodzącą skądinąd znacznego zdemoralizowania sukcesami, premier Tusk oznajmił ostatnio: „moim zadaniem jest dać alternatywę tym rodakom, którzy obawiają się namiętności kierujących Kaczyńskim”. W ustach polityka rządzącego od trzech lat, skupiającego władzę, jakiej nikt przed nim nie miał od dwóch dekad, na dodatek w chwili, gdy państwo stoi przed wielorakimi, poważnymi wyzwaniami, stwierdzenie, że jego głównym zadaniem jest być alternatywą dla opozycji, na zdrowy rozum jest dyskredytującym absurdem.

Kto rządzi? Ale w polskiej polityce „zdrowy rozum” dawno już poszedł się czochrać. Rząd wcale nie musi rządzić, swą dziejową misję widzi jedynie w tym, by blokować własnymi siedzeniami dostęp do stołków pisowcom. Gdy więc PiS jest tu opozycją totalną, wobec nie tyle władzy, co całego establishmentu oraz podstaw porządku państwa, opozycja lewicowa – opozycją wobec opozycji prawicowej, a nie wobec władzy, to na dodatek jeszcze władza nie jest władzą, ale tylko opozycją wobec opozycji. Tego obrazu sceny politycznej nie zmienia rządowa „przystawka”, tradycyjnie po chłopsku zainteresowana tylko, by „swoje ucapić”. Wszyscy w opozycji, rządzić nie ma kto – takiego sequelu „polskiej anarchii” nawet najbardziej polakożerni szydercy nie przewidzieli. RAZ

05 stycznia 2011 Oszustwo niczym nie różni się od kradzieży... Eric von Kuehnelt- Leddin, w swoim bestsellerze ”Ślepy tor“ ( str.509) napisał był: „Kto wierzy w równość i rządy większości opowiada się za zasadą upolitycznionego społeczeństwa, totalną jednością państwa, społeczeństwa i gospodarki, powołując się nabożnie na tradycje Rewolucji Francuskiej, a nie na prawa uskarżać się gdy wzmaga się trend ku  Marksowi i Leniowi”(!!!) Oczywiście wszelkie forsowanie równości wymierzone jest przeciw wolności człowieka. Bo albo wolność, różnorodność i indywidualność - albo walec równości przetaczający się po naszej świadomości.. I po naszych grzbietach.. Właśnie demokratyczny walec równości przejechał się po umowach cywilno-prawnych dotyczących tzw. samozatrudnienia. I to nie wiadomo kiedy, bo nie przypominam sobie nawet drobnej dyskusji w Sejmie nad tym projektem promującym równość, a gwałcących wolność firm. Tak nagle. Rzecz cała weszła w życie, nasze demokratyczne  życie, pełne równości na dole w społeczeństwie demokratycznym i prawnym, pozostawiając na górze tego społeczeństwa - nierówność.. Chodzi o to, że teraz realizując ideę równości i idąc w kierunku komunizmu, bo ten jest doskonałą ilustracją równości posuniętej do absurdu, a  tam właśnie idziemy- wprowadzono przepisy, że firma, która  realizuje zlecenie firmy zewnętrznej, musi za tę samą pracę zapłacić tyle samo innej firmie, która też realizuje zlecenie zewnętrzne. Gdy jedna z firm dopatrzy się takiego braku równości będzie mogła zaskarżyć firmę, która narusza zasadę równości o -odszkodowanie(????) I to firma zaskarżona będzie musiała udowodnić swoją niewinność..(????). Bo oczywiście nie ma ludzi i firm niewinnych- są tylko źle przesłuchani, a firmy źle przeszukane.. Co prawda, jak twierdził Ernst Junger: „Demokracja oparta jest na ulotnym Erosie”, a ja twierdzę, że oparta jest na sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem.. ale jeśli przyjąć inną tezę, że jest wymyślona po to, żeby rozprawić się z naszą cywilizacja opartą między innymi o prawo rzymskie- to widzimy w całej okazałości w jakim kierunku to wszystko zmierza.. A przy tym realizuje nieistniejącą w rzeczywistości - absurdalną ideę równości, którą zapoczątkowała Rewolucja Francuska - gilotyną.  Zresztą twórca hasła ”Liberte, Egalite, Fraternite - albo  śmierć”, drukarz niejaki Antoine-Francois Mamoro - też  skończył na gilotynie, tak jak inni chuligani, zwolennicy demokracji i równości.. I ustawodawcy demokratyczni wprowadzają komunizm równościowy pokojowo, to samo co miał na myśli Lenin - tylko innymi sposobami. Bo dlaczego prywatna firma nie może  swobodnie ustalać w dobrowolnym porozumieniu wysokości wynagrodzenia indywidualnie, tylko zbiorowo, z każdym taką samą wysokość tego wynagrodzenia? Kogo to powinno obchodzić- a jednak obchodzi i ustanawia demokratycznie równość.. Ale nikt nie roztrząsa tego tematu, bo demokraci zajęci są pozorowanymi sporami o państwową kolej z dziesiątkami spółek żerujących na niej  wraz ze związkami zawodowymi i wręczaniem sobie nawzajem  propagandowo jakiś medali chińskich czy tajwańskich oraz robieniem spektaklu dla demokratycznej gawiedzi, zwanej  w demokracji ”obywatelami”,  na pamiątkę czasów Rewolucji Francuskiej, która wprowadziła demokrację i słowo” obywatel”. Myślicie państwo, że proces demokratyzowania równości we wszystkich dziedzinach życia się zatrzyma? Nie ma takiej demokratycznej możliwości.. Będzie postępował jak rak i jak rak  będzie nas zjadał, naszą tradycję i zdrowy rozsądek.. I nie będziemy mogli nic zrobić, bo biuro legislacyjne Sejmu nie  tylko pracuje jak oszalałe, niczym gilotyna równości podczas wyrównywania wszystkich, podczas  rewolucyjnej  świetności demokracji i równości, ale pracuje niezależnie od demokratycznej  ekipy, która aktualnie znajduje się przy sterze demokratycznego Tytanika, który płynie na skały.. Nie demokratyczne, bo każda o innej wysokości.. Nawet pośród skał nie ma równości.. A demokraci chcą wszystko wyrównać.. Mało jest ludzi, którzy zatruwają wodę w studni, z której sami będą ją  pili.. Demokraci zatruwają wodę w studni, a przecież sami tę wodę będą pili, a na pewno ich dzieci i wnuki.. Chyba, że nam zatrują życie i powyjeżdżają gdzie pieprz rośnie- ale nie zatruty  arszenikiem demokracji. A może z tego chaosu ma się wyłonić jakiś  porządek? Bo porządek ma być wśród biurokracji, tak jak na kolei, takie są przynajmniej plany, na razie zaczynają się szkolenia, będzie nowocześnie i kulturalnie będziemy obsługiwani, bo szkolenia mają kosztować tylko 5 milionów złotych  i pochodzić z Europejskiego Funduszu Spójności, spójności biurokracji z naszymi pieniędzmi, które wcześniej żeśmy wpłacili do wspólnej europejskiej kasy w wysokości - od tego roku 15,7 miliarda złotych. Będą przy okazji mierzyć „zadowolenie klientów” z obsługi, ale nie będzie pomiarów - przynajmniej na razie – z samego faktu, że trzeba do tych urzędów w ogóle chodzić w takim nadmiarze. Może w przyszłości będą nas częstować kawą i herbatą - żebyśmy tylko do nich przyszli. Będzie można obejrzeć jakiś film w oczekiwaniu na swoją kolej. Na kolei też mają być filmy, bo ten o wchodzeniu przez okna do wagonów - już się podróżnym znudził.. Może nawet socjalistyczna władza utworzy urzędy konkurencyjne i będziemy mogli wybierać do którego możemy się udać żeby być obsłużonym jowialnie i z przytupem.. Oczywiście utrzymywać będziemy wszystkie. Pousadzają ładne panienki, które będą się do nas uśmiechać, żebyśmy jakoś znośniej znosili jarzmo biurokratycznej mitręgi. .Przedtem będą odpowiednio przeszkolone, w specjalnych ośrodkach odosobnienia, pardon- przeszkolenia przez starszych i mądrzejszych w zakresie szkolenia - mężczyzn.. Będzie można nacieszyć oko, może niektóre za dodatkową opłatą - roznegliżują się co nieco.. W każdym razie nie zamierzają znieść ani centymetra władzy ich nad nami, tylko doskonalić formy złagodzenia biurokratycznych represji.. Zamiast wysokich murów, które miały runąć, jak śpiewał bard Solidarności Jacek Karczmarski, będą tylko zasieki z drutów kolczastych, tak jak obecnie w Grecji, upadłym aniele kolebki naszej cywilizacji.. Ten mur o długości 206 kilometrów będzie ustawiany przeciwko tym wszystkim Turkom, i temu, który w swoim czasie zdmuchnął z konta pana generała

Gromosława Czempińskiego te dwa miliony dolarów – którzy chcą zasiąść na zasiłkach wypłacanych Grekom z pieniędzy, tych, które Grecy zarobią w przyszłości, bo na razie nie zarobili, i raczej się nie zanosi.. I na razie za wszystko płacą Niemcy.. Ale to już podobno ostatni raz.. Pożyjemy - zobaczymy. Szlag trafi te 280 miliardów euro.. Wielcy kiedyś Grecy - dzisiaj na zasiłkach i w budżetówce budują swój dobrobyt... Czy Penelopa miałaby na kogo dzisiaj czekać? Odys na zasiłku - czy ktoś w najśmielszych snach by sobie to wyobrażał? Taka degrengolada.. I ci biedni Niemcy pracujący na  mitycznych Greków, których się wszyscy kiedyś bali, szczególnie gdy przynosili dary.. Teraz sami o dary się proszą.. Żeby im przyniesiono.. Dziennikarka pyta greckiego więźnia: - Czy gdy odsiedzi pan swój wyrok, będzie pan szczęśliwy? - Nie wiem proszę pani. Jestem skazany na dożywocie. No właśnie, czy my wszyscy jesteśmy skazani na dożywocie w więzieniu  demokratycznego socjalizmu? A może już czas - według scenariusza Rewolucji Francuskiej powoływać lokalne ”komitety czujności”. Bo jak się naród zacznie budzić, ktoś nad jego budzeniem musi czuwać.. A kto zrobi to najlepiej, jak nie lokalne komitety czujności..? Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, co do tego, że historia lubi się powtarzać.. Właśnie się powtarza! WJR

Wymiana pieniędzy 1950 roku Oszukańcza wymiana pieniędzy w 1950 roku była nie tylko wydarzeniem o dużym znaczeniu gospodarczym, ale również rozwiniętą na szeroką skalę akcją propagandową. Ogromne inwestycje planu sześcioletniego spowodowały gwałtowny wzrost inflacji oraz napięć na rynku pieniężnym. Jedną z metod zdobycia nowych środków finansowych stała się reforma pieniężna z 28 października 1950 roku. Stare złotówki podlegać miały wymianie na nowe po kursie 3:100 w przypadku cen i płac oraz oszczędności bankowych poniżej 100 tysięcy starych złotych, zaś w stosunku 1:100 dla gotówki. Wszyscy posiadacze gotówki stracili z dnia na dzień 2/3 jej wartości. Podobne straty ponieśli także posiadacze oszczędności powyższej 100 tysięcy złotych, w tym właściciele obligacji państwowej Premiowej Pożyczki Odbudowy Kraju. Od 29 października do 8 listopada 1950 roku był to główny temat komunistycznych gazet, których zadaniem było przede wszystkim kształtować nastroje społeczne. Skoro gazety pełne były informacji o  ciągłym wzroście potencjału gospodarczego oraz dobrobytu ludności, należało wyjaśnić społeczeństwu cel wymiany pieniędzy. Minister finansów, Konstanty Dąbrowski, na posiedzeniu Sejmu Ustawodawczego stwierdził, iż „w wyniku przeprowadzonej reformy walutowej, kraj nasz otrzyma pieniądz wysokowartościowy, w pełni ustabilizowany, oparty o relację do wartości złota. Pieniądz, który będzie sprzyjał stałemu podnoszeniu się realnej wartości płac i zarobków, rozwojowi oszczędności pieniężnych ludności, walce o obniżenie kosztów produkcji, prowadzeniu polityki stopniowego obniżania cen”. Wtórował mu Wiktor Kłosiewicz, przewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych, stwierdzając, iż „daleko łatwiej, daleko lepiej będzie spełniał swoje funkcje miernika wartości pełnowartościowy złoty polski, niż dotychczasowa złotówka z okresu bezpośrednio powojennego z roku 1944 i 1945”. Prasa z dumą informowała, iż skoro 100 starych złotych równa się teraz 3 nowe złote, to  „siła nabywcza nowego złotego jest przeszło 33 razy wyższa od siły nabywczej dotychczasowego złotego”. Było to  oszustwo, biorąc pod uwagę fakt, iż wprowadzenie nowego złotego pozbawiło Polaków dwóch trzecich oszczędności. O wartości nowego pieniądza miało świadczyć też to, iż został on zrównany z rublem, rzekomo najsilniejszą walutą świata. „Nasz złoty zyskał taką samą siłę nabywczą jak rubel – dowodziła z dumą żona robotnika z Rzeszowa, Bronisława Kuczkowa – a wiemy, jak rośnie siła Związku Radzieckiego”. Nie ukrywano bowiem, iż reforma ma za zadanie zbliżyć „nasz” system gospodarczy do modelu sowieckiego. „Sztandar Ludu” przedstawił zdobycze gospodarki sowieckiej, przypominając o trzech reformach walutowych przeprowadzonych w ZSRS w latach 1947-1950, połączonych z obniżką cen, w następstwie których „ludność ZSRR zyskała ogółem sumę 267 miliardów rubli. Wzrósł dzięki temu wydatnie „dobrobyt obywateli radzieckich, którzy kupują obecnie znacznie więcej niż przed wojną tłuszczów, mleka, jaj”. Gdyby jednak ktoś miał wątpliwości co słuszności tych rozwiązań,  wspomniano, iż „Polska jest krajem budującym dopiero socjalizm, podczas gdy ZSRR znajduje się na etapie budowy komunizmu. Przykład Związku Radzieckiego wskazuje jednak nasze tendencje rozwojowe, możliwości jakie daje nam w perspektywie dokonana zmiana systemu pieniężnego, albowiem reformy walutowe w państwach rządzonych przez lud są przeprowadzane w interesie ludu”. Tekst uchwały Rady Ministrów o zmianie systemu pieniężnego zawierał wiele wątków propagandowych,  spośród których główny nacisk położono na kwestię walki klasowej. Wymiana była więc wymierzona przede wszystkim przeciwko wrogom klasowym  - kułakom i spekulantom. „Elementy spekulacyjne - czytamy w ww. uchwale – i żyjące z wyzysku, wykorzystując trudności okresu powojennego, zdołały nagromadzić wielki zapasy pieniężne (…). Przeprowadzenie reformy walutowej pozbawi elementy spekulacyjne poważnej części nagrabionych przez nie kapitałów i spowoduje niewątpliwie dalsze polepszenie sytuacji rynkowej na korzyść ludności pracującej”. W związku z tym prasa podkreślała, iż reforma „wzmacnia politycznie i gospodarczo klasę robotniczą i masy ludowe” kosztem „kułaków” i „spekulantów”. Ten chwyt propagandowy miał w znacznym stopniu osłabić ewentualne niezadowolenie spowodowane reformą oraz wzmocnić poparcie mas ludowych dla walki z „elementami kapitalistycznymi”. „Chłopska Droga” wskazywała, iż „kapitaliści i spekulanci mieli ogromną ilość gotówki i wykupywali co się dało. Zanim towar dotarł do wsi, do gminnej spółdzielni – po drodze kupił go spekulant, aby potem odstąpić chłopu po lichwiarskiej cenie. Przemysł nasz dawał i daje coraz więcej towarów dla zaspokojenia potrzeb. Ale dopóki spekulanci i waluciarze mieli nieograniczoną ilość gotówki, towarów było wciąż mało i mało. (…) Reforma walutowa położy temu kres.  Nie ulega wątpliwości, że reforma waluty (…) kolosalnie poprawi stan zaopatrzenia ludności pracującej w towary codziennego użytku.” Jest rzeczą zastanawiającą, jak mała grupka „spekulantów” i „waluciarzy” mogła w tak znacznym stopniu zdestabilizować dostawy na rynek i stanowić tak wielkie zagrożenie dla „rozkwitającej” produkcji przemysłowej? Jak zwykle w takich przypadkach w prasie pojawiły się natychmiast wypowiedzi robotników i chłopów potwierdzające te fakty. Zbigniew Dolas – elektryk, stwierdzał: „Jako robotnik ze złością patrzyłem na handlarki, które poprzednio spekulowały na nas i śmiały się, że przez 10 lat nie pójdą do pracy. Reforma pieniężna przekreśliła ich rachuby”. Zaś Czesław Toniec z powiatu kolbuszowskiego stwierdził, że „państwo ludowe przycisnęło kułaków i nareszcie skończyło się ich panowanie, teraz nie będą już się mądrzyć, bo została im uniemożliwiona droga do grabieży i oszustwa”. Inny robotnik z fabryki „Ursus” cieszył się „na samą myśl o tym, jak muszą wyglądać ci, którzy dusili w domu grube tysiące na cele spekulacyjne. Nareszcie robotnik będzie miał wolniejszy dostęp do towarów wykupywanych przedtem przez ludzi, którzy z pracą w ogóle nic wspólnego nie mieli”. Robotnica zakładów odzieżowych mówiła: „Nareszcie dobraliśmy się do napchanych pieniędzmi kies spekulantów i kapitalistów”. Z kolei chłop „średniak” z Nadarzyna wskazywał, iż „jak zobaczyłem tych kułaków wychodzących z gminy, to coś mi się w głowie przejaśniło. Będzie mniej pieniędzy w obrocie, to i z towarem będzie łatwiej i kolejki się skończą. Ile to materiału wykupił by taki Wenda za te tysiące, które teraz w zębach nam przynosi, a tak to już go nie kupi”. Podanie personaliów autorów ww. wypowiedzi podnosiło rangę ich opinii. Stwarzało iluzję, że każdy obywatel może swobodnie mówić na każdy temat, że ma wpływ na losy państwa. Takie przedstawianie informacji miało ogromną wymowę propagandową dla zdezorientowanych, pozbawionych rzetelnej informacji, ludzi. Prasa z „Trybuną Ludu” na czele donosiła, że wymiana „przyjęta została przez masy pracujące Polski, a przede wszystkim przez polską klasę robotniczą z głębokim zrozumienie, uznaniem i zadowoleniem”. Opinię tę potwierdzać miały wypowiedzi przedstawicieli „polskiej klasy robotniczej”,  drukowane na łamach poszczególnych gazet. Wiesław Chańczak, robotnik Lubelskiej Fabryki Maszyn Rolniczych, stwierdził, że „reforma walutowa jest najlepszym dowodem, ze nasz kraj podnosi się gospodarczo. Każdy robotnik wie, iż rząd dba o nas i właśnie ta reforma to jeszcze jeden krok naszego rządu w kierunku poprawienia bytu klasy robotniczej”. Z kolei Anna Glumiec – studentkach Szkoły Głównej Służby Zagranicznej uznała, iż „nasza waluta będzie mocniejsza na rynkach międzynarodowych, dzięki czemu zyska nasz handel zagraniczny. Cała zresztą gospodarka oprze się na pewnych podstawach, jakie gwarantuje nowa waluta. Ułatwi to nam wykonanie Planu 6-letniego i przyspieszy wzrost dobrobytu mas pracujących”. Nastrój radosnego święta zakłócał jeden istotny szczegół. W wyniku oszukańczej wymiany straty ponosili nie tylko kułacy i spekulanci. Starano się wobec tego pomniejszyć jego znaczenie. „Sztandar Młodych” uczył agitatorów z ZMP, że „każdemu człowiekowi pracy z łatwością wytłumaczysz, że jego niewielkie straty wiążą się z uniemożliwieniem wykupywania masy towarowej, ze znikaniem ogonków przed sklepami”. Wobec postulatów, iż robotnicy i chłopi powinni wymieniać swoje oszczędności w stosunku 3 nowe złote za 100 dotychczasowych, Trybuna Ludu” z jednej strony wskazywała, iż „wówczas reforma nie przyniosłaby skutku ekonomicznego i pozbawiona zostałaby swego najbardziej istotnego celu, pozbawiona zostałaby klasowego ostrza, które uderzyło w spekulantów i wyzyskiwaczy”, z drugiej jednak przyznawała, iż „reforma jest ważna dla nas wszystkich, że trzeba ponieść ofiarę. W niedalekiej przyszłości się to wyrówna. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Mimo, iż oszczędności zgromadzone w PKO miały być wymieniane  w stosunku 100:3 tylko do kwoty 100.000 (do 500.000 w stosunku 100:2, do 1 000 000 – 100:1,5, a ponad 1 000 000 – 100:1), prasa donosiła, iż wszelkie oszczędności złożone na książeczkach oszczędnościowych będą przeliczane w relacji 100:3. „Reforma walutowa dała dobrą nauczkę tym, którzy gromadzili swoje oszczędności w przysłowiowej „pończosze”. – twierdziła emerytowana nauczycielka – Wkłady oszczędnościowe PKP nie poniosą żadnych strat. Dlatego dziś wpłaciłam to, co posiadam na książeczkę PKO”. Wtórował jej murarz: „Kto miał w PKO pieniądze, temu wynagrodzono zaufanie do państwowych instytucji oszczędnościowych”. Władza komunistyczna nadużyła owego zaufania i kazała jeszcze sobie za to dziękować. „Radość” wyrażana przez „klasę robotniczą” z powodu wprowadzenia reformy walutowej nie mogła ograniczać się tylko do ustnych deklaracji. Jej dowodem miał być wzrost produkcji, podniesienie norm produkcyjnych, przedterminowe wykonanie planów produkcyjnych. „Witając reformę systemu pieniężnego poznańscy robotnicy Klincewicz i Stawiński wyprodukują dodatkowo po 100 par obuwia”, „Pięć nowych spółdzielni produkcyjnych dla powitania reformy” , „Wartami produkcyjnymi wita załoga huty „Ostrowiec” reformę pieniężną”, „W licznych gromadach chłopi wykonują przedterminowo plany dostaw zboża” – to kilka przykładów tytułów artykułów prasowych. Mimo optymistycznych doniesień prasy, znaczna część społeczeństwa obawiała się podwyżki cen artykułów spożywczych i przemysłowych po wprowadzeniu nowej waluty. Wątpliwości tych nie rozwiało przemówienie ministra finansów wydrukowane przez wszystkie gazety, w którym podawał przykłady, że ceny wszystkich towarów przed wymianą będą równe cenom po przeliczeniu na nowe złote. „Chłopska droga” opublikowała artykuł, którego bohaterka, obywatelka Jastrzębska, po sprzedaniu zakontraktowanego żyta w spółdzielni udała się na zakupy. Po ich zakończeniu stwierdziła dobitnie, iż w nowych złotych zapłaciła równowartość sumy swych wcześniejszych zakupów. Jej sąsiad potwierdził to dowodząc, że „nam małorolnym i średniorolnym chłopom o towar będzie łatwiej”. Gazety z entuzjazmem donosiły także, iż w trosce o dobro całego narodu, wzrosły ceny alkoholi. W tekście uchwały Rady Ministrów wspomniano, iż ceny wódki podwyższono w celu „położenia tamy szkodliwemu wzrostowi alkoholizmu, w trosce o zdrowie ludności oraz dla uniknięcia szkód materialnych i demoralizacji jaką pociąga za sobą nałóg pijaństwa”. Prasa natychmiast przytoczyła „głosy ludzi pracy” popierających tę decyzje rządu. „Myślę że wszystkie kobiety, – twierdziła mieszkanka wsi – żony i matki cieszą się z tego mądrego zarządzenia władzy ludowej. Bo wreszcie ukróci się plagę pijaństwa na wsi, która szerzyła się głownie i dlatego, że wódka była tania. (…) Wierzę, ze z pomocą partii i władz rządowych uda nam się powoli odciągnąć naszych mężów od tego paskudnego nałogu”. Reforma walutowa przeprowadzona w „interesie ludu” stwarzała znakomitą okazję do totalnej krytyki  państw zachodnich. „Sztandar Ludu” donosił, iż przeprowadzona w 1949 roku dewaluacja walut państw europejskich „przyniosła monopolistom amerykańskim olbrzymie korzyści, umożliwiające im wykupywanie za bezcen przemysłu krajów kapitalistycznych i ich kolonii”, a „masy pracujące tych krajów spychane są systematycznie na dno nędzy, mimo szumnej reklamy o <uzdrowieniu gospodarczym> jako towarzyszyła narodzinom planu Marshalla i mimo lansowania później nadziei, związanej z reformą walutową-dewaluacją”. „Trybuna Ludu” przypominała , iż „liczba bezrobotnych w krajach kapitalistycznych Europy, zakutych w niewolę dolara, wynosi dziś przeszło 6 milionów ludzi”, a zadłużenie rządu amerykańskiego w okresie 1950-1951 wyniosło 264 mld dolarów. W innym artykule wskazywano, iż „po wojnie w żadnym państwie kapitalistycznym nie udało się ustabilizować waluty, wprost przeciwnie, są ciągłe inflacje, a każda inflacja pociąga za sobą podwyżkę cen. W krajach kapitalistycznych reformy walutowe mają charakter klasowy, bo oszczędzają bogaczy, a uderzają w robotnika”. Wymiana pieniędzy była ogromnym zaskoczeniem dla społeczeństwa polskiego. Mimo licznych artykułów w prasie i audycji radiowych na ten temat, w dniu ogłoszenia wymiany panował informacyjny chaos. Ludzie masowo wykupywali gazety aby dowiedzieć się czegoś o zasadach wymiany. W Krakowie ceny niektórych gazet na „czarnym rynku” wzrosły pięciokrotnie. Zaskoczenie i brak dokładnych informacji sprzyjały powstawaniu plotek. Plotki były jedynym sposobem wyrażania własnych myśli w totalitarnym państwie zdominowanym przez wszechobecną propagandę. Antypaństwowe pogłoski były przejawem oporu jednostek wobec państwa komunistycznego. Władze zdawały sobie z tego sprawę, dlatego też z wielkim nakładem środków zwalczały „szeptana propagandę” – jak wedle ówczesnej terminologii określano plotkę. I tak np. w gminie Plecka Dąbrowa w województwie łódzkim „kułak” namawiał chłopów do spalenia pieniędzy, argumentując, że są one nieważne. Podobne zdaniem wyrażał członek partii, Wacław Danielewski z Sochaczewa, który został zatrzymany przez milicję na Dworcu Głównym w Warszawie za wypowiedź: „Te pieniądze obecnie można wrzucić do błota”. Pojawiające się pogłoski o ponownej wymianie pieniędzy dowodzą, ze zaufanie społeczne do nowych pieniędzy w rzeczywistości znacznie mniejsze, od deklarowanego przez ludzi w prasie. Mimo optymistycznych zapewnień ze strony władz o poprawie zaopatrzenia sklepów, rozgoryczeni warszawiacy mówili: „W gazetach piszą, że artykuły pierwszej potrzeby są w sprzedaży – jest to nieprawda, brak mąki i cukru”. Wbrew zapowiedziom o spodziewanej w przyszłości obniżce cen, wiele osób obawiało się mającej nastąpić podwyżce cen. W województwie rzeszowskim nawoływano, by chłopi nic nie sprzedawali, gdyż „po wymianie wszystko zdrożeje”. Choć propaganda przekonywała, iż reforma została przeprowadzona w interesie robotników i mas ludowych, wielu robotników narzekało na stratę znacznej części swoich oszczędności, przeznaczonych na niezbędne wydatki. Np. pewien robotnik warszawski stwierdził, że „będziemy teraz chodzili w dziurawych portkach”, a pracownicy Pafawagu uznali, iż ci „którzy zaoszczędzili trochę pieniędzy na zakup odzieży zimowej będą pokrzywdzeni”. Robotnik z Katowic wręcz podkreślił, iż „reforma walutowa uderzyła w robotnika i chłopa, którzy mieli ciężko zapracowane oszczędności, zaś spekulanci pieniądze lekko zarobili i nie odczuwają tak boleśnie poniesionych strat”. W jednej z warszawskim fabryk pojawiły się opinie, że „uderzono w robotnika – bo spekulanci już dawno wymienili pieniądze na złoto”.  Chłopi w wielu przypadkach nie wahali się głośno wyrażać swej dezaprobaty dla zaistniałej sytuacji. Dotyczyło to przede wszystkim tych, którzy w ostatnich dniach przed reformą sprzedali inwentarz żywy lub odłożyli pewną sumę pieniędzy na „gospodarskie cele”. Wobec tych licznych przykładów niezadowolenia z wymiany, władze starały się zbagatelizować problem, przekonując, iż niezadowoleni stanowią rzekomo niewielką grupkę osób, która zaprzestanie protestów po zapoznaniu się z argumentami władz. Na jednej z narad Komitetu Dzielnicowego w Warszawie, tow. Szymczak starając się przekonać oponentów, że „klasa robotnicza” powinna pogodzić się z niewielkimi stratami w imię wyższych ideałów, podkreślił, iż „gdy powstawała Polska szło o życie, a niewielka strata pieniędzy klasy pracującej jest tą cegiełką, która przyczyni się do odbudowy pokoju”. Podczas zebrania POP w fabryce na Żeraniu, tow. Remel w odpowiedzi na pojawiające się protesty, stwierdziła, że „walka klasowa, którą prowadzimy dzisiaj nie jest skończona, dawniej towarzysze składali ofiary z życia i zdrowia i dlatego dziś nie ma powodów do rozpaczy po utracie kilku złotych”. Najbardziej do wyobraźni przemawiały jednak argumenty o wielkich stratach poniesionych przez „paskarzy” i „kułaków”. Robotnik Państwowego Przedsiębiorstwa Budowlanego mówił, że „ma zaoszczędzone pieniądze i na nich traci, ale cieszy się (…) że spekulanci na tym tracą”. Członkini spółdzielni produkcyjnej Janina Durska uznała, iż wprawdzie traci, bo ma zaoszczędzone 70 tysięcy złotych, ale „kułacy tracą grubo więcej i to ją nie smuci ale cieszy”.  Członek PZPR Tadeusz Sitko-Pileszko dowodził, iż chociaż wszyscy robotnicy coś na tym stracili, to „rozumieją jednak korzyści jakie przyniosła reforma i podchodzą do tego z wyrozumieniem (!) i humorem (sic!)”.  Przytoczone relacje ukazują stopień sterroryzowania i zmanipulowania ludzi, którzy gotowi byli uwierzyć, że tracąc w rzeczywistości nic nie tracą. Wiele osób, nie licząc się z konsekwencjami, kierowało pod adresem partii swoje dramatyczne uwagi: „taki rząd robotniczy powinien dbać o robotników, a nie ich okradać”, „lepiej niech nas wyduszą”. Nie wszyscy jednak tak beztrosko lub pozornie beztrosko reagowali na poniesione straty. Wymiana pieniędzy dla wielu osób okazywała się tragedią tak wielką, że z rozpaczy popełniały lub próbowały popełnić samobójstwo. Jeśli tragedie te dotyczyły osób uznanych za wrogów – kułaków lub spekulantów, władze lokalne ograniczały się do przekazywania swym zwierzchnikom suchych relacji: ”W elbląskim powiecie powiesił się ogrodnik zatrudniający siły najemne, który wymienił około 3 miliony złotych” , „Kułak z Grójca, posiadacz 3 kamienic po ogłoszeniu reformy powiesił się”. Kiedy jednak samobójstwa dotknęły „zwykłych” chłopów, niektórzy członkowie partii twierdzili, że „nie ma co takiego człowieka żałować, gdyż ma on większe umiłowanie do pieniędzy niż do Polski socjalistycznej”. Takie wypowiedzi miały pewien wpływ na kształtowanie się określonych nastrojów społecznych. Bo jak wytłumaczyć poniższą relację: „ Na Cmentarzu na Bródnie pochowany był osobnik, który popełnił samobójstwo z powodu wielkiej straty na wymianie. Ludzie biorący udział w pogrzebie wyśmiewali się o nim (!) pogardliwie, że z takiego powodu pozbawił się życia”. Samobójstwa popełniane w następstwie wymiany stanowią tragiczny wątek tej operacji. Reakcje władz na te wypadki, ukazują z całą bezwzględnością do jakich granic posunięta została „walka klasowa”. Strach przed poniesieniem dalszych strat był stale obecny w świadomości społecznej. Ludzie, którzy stracili większość swych oszczędności obawiali się, że w wyniku restrykcyjnych zarządzeń władz nadal będą ponosić straty. Niepokoje te wywołały całą masę plotek – jak np. pogłoski mówiące o tym, ze osobom prywatnym będą konfiskowane wszelkie ozdoby ze złota. Najbardziej absurdalna wersja tej plotki głosiła, iż mają być nawet konfiskowane nawet złote zęby. Bardzo często pod wpływem takich wieści zdesperowani ludzie niszczyli złote przedmioty. I tak Janina Kęska na wiadomość o tym, że ma oddać swoje złote kolczyki, połamała je mówiąc: „całych im nie oddam”. Przez cały czas pojawiały się plotki, ze władzę wprowadzą ograniczenie kwoty pieniędzy, którą można będzie wymienić na nowe złote. Pogłoski te mogły wynikać także z obaw prostych ludzi przed ujawnieniem dużym sum pieniędzy. „Kułacy”, którzy wymieniali duże kwoty narażeni byli na szykany władz i uboższych obywateli. Dyrektor Przedsiębiorstwa Budowy Zakładów Przemysłu Ciężkiego w Gliwicach wydał polecenie, aby żądać wyjaśnień od robotników, skąd pochodzą posiadane przez nich pieniądze. Podobne metody stosowało wiele organizacji partyjnych, które prowadziły szczegółowe ewidencje osób wymieniających znaczne sumy pieniędzy. Bardzo wiele plotek, które pojawiły się w okresie wymiany miało charakter antysowiecki. Porównywanie przez propagandę nowego złotego z rublem, sprawiło, iż część ludzi uważała, że nowe pieniądze to ruble, albo też kolejna wymiana będzie na „ruble i czerwieńce”. Wielu ludzi wierzyło, iż decyzja dotycząca zmiany waluty zapadła nie w Warszawie lecz w Moskwie. Z wielu wypowiedzi wynikało, że część społeczeństwa odbierała wymianę jako zapowiedź „radzieckiego raju” w Polsce. Np. Bolesław Malik z Lipian wyrzucił swoje pieniądze twierdząc, ze „takie porządki mogą być tylko w Rosji, bo on wie jak było za bolszewików”. Inni twierdzili, że w Polsce są już zakładane kołchozy. Pogłoski te spotkały się z ostrą reakcją ze strony „kułaków” z województwa łódzkiego, którzy zapowiedzieli, że „nie dopuszczą do rządzenia ruskich, nie pozwolą organizować kołchozów i nie dadzą się bić w tyłek”. Najbardziej katastroficzne plotki antysowieckie głosiły, iż wkrótce Polska stanie się siedemnastą republiką sowiecką. „Rząd polski szykuje Polskę na 17-tą Republikę – twierdzono w powiecie bielskim – bo zamienia pieniądze na równą wartość z rublem”. Inni popierali swe wywody historycznymi argumentami: „Nic dziwnego, że u nas jest wymiana, ZSRS jak zajął tereny wschodnie, to także przeprowadził wymianę, jak mamy być 17-tą republiką to u nas musieli tez to samo zrobić co u siebie”. Ten antysowieckie wypowiedzi świadczą,, że pomimo ciągłych zapewnień ze strony władz o „bratnim sojuszu” z Moskwą, przeciętny obywatel bał się wschodniego sąsiada. Strach ten był tak zakodowany w ludzkiej podświadomości, ze wszelkie negatywne wydarzenia w kraju postrzegano jako spowodowane sowiecką ingerencją. Plotki stały się jedyną metodą walki ludzi, którzy nie deklarowali całkowitej uległości wobec totalitarnego systemu komunistycznego. Mimo licznych zabiegów służby bezpieczeństwa (tylko w pierwszych dwóch dniach po ogłoszeniu wymiany  aresztowano w całym kraju 70 osób za „szeptankę”) i zmasowanej kampanii propagandowej, nie udało się zapobiec tej fali plotek. Z okazji reformy pieniężnej ukazało się kilka poematów, spośród których warty przypomnienia jest wiersz Jana Brzechwy „Wymiana”. Do niedawnych reform nowa przybyłą reforma: Wiadomo – rewolucja wytyczony tor ma, Ryknęli spekulanci, zawyli kułacy, Ci, którzy się na cudzej bogacili pracy. I pokaźne majątki zbijali piotrosze, Przemyśli oczajdusze, sprytni wydrwigrosze, Kanciarze, waluciarze, łyki, basałyki8, Nuże opróżniać kufry, kabzy i sienniki, Wysupływać miliony, opłakiwać straty, Szkalować rząd i państwo i rozdzierać szaty. Wymiana – spekulantów skutecznie przekona, Cóż – giełda bywa czarna, ale krew – czerwona. Wymiana ludzi pracy może dotknie nieco - Cóż robić! Gdzie drwa rąbią i tam wióry lecą. Budowa nie jest łatwa i walka nie łatwa. A wróg, gdzie tylko może, tam bruździ i gmatwa, I kąsa wciąż i miota się na wszystkie strony Jak zwierz – niebezpieczniejszy wtedy, gdy zraniony. Spekulant splunie żółcią i pieniądze zmieni: Reforma walutowa bije po kieszeni, Przeszłość już nie powróci, przyszły inne czasy, Miliony powędrują do państwowej kasy, Przybędą za to nowe bloki, albo mosty Z pożytkiem dla każdego. Stąd rachunek prosty, Że krzywda ludzi pracy jest zwykła legendą! A brak pięciogroszówek? Będą jeszcze będą! Robotnicy na zmianie pieniędzy nie stracą Bo wzbogacając państwo, sami się bogacą, Bo są gospodarzami tej ziemi ojczystej, Gdzie słychać łoskot maszyn i śpiew traktorzystów. Gdzie stają nowe domy, rośnie Nowa Huta, A dłonie są tak mocne, jak nowa waluta!

Wybrana literatura:

M. Pastor, D. Jarosz, W krzywym zwierciadle. Polityka władz komunistycznych w Polsce w świetle plotek i pogłosek z lat 1949-1956

S. Michalski, Walka o umocnienie pieniądza (lata 1945-1949)

I. Paczyńska, Realizacja reformy pieniężnej jesienią 1950 r. w województwie krakowskim

Z. Landau, W. Roszkowski, Polityka gospodarcza II RP i PRL

W. Roszkowski, Najnowsza historia Polski. T. 2 Godziemba's blog

Tupolew ściął brzozę bez utraty skrzydła Biało-czerwone skrzydło wisiało na drzewie przy garażach, fotografował je mężczyzna w skórzanej kurtce. “Nasz Dziennik” dotarł do relacji naocznego świadka zderzenia Tu-154M z brzozą 10 kwietnia ubiegłego roku na Siewiernym. Z informacji, które mężczyzna 14 kwietnia przekazał również prokuratorowi Tomaszowi Mackiewiczowi, wynika, że maszyna ścięła pień rosnącego na trzymetrowym wzniesieniu drzewa, nie tracąc żadnego z elementów. Około półtora kilometra od progu pasa lotniska Siewiernyj Tu-154M leciał na wysokości 10 metrów nad ziemią, miał wypuszczone podwozie. Maszyna była skonfigurowana do wykonania odejścia, piloci próbowali nabrać wysokości. Świadczy o tym relacjonowany przez jednego ze świadków ryk silników oraz powalający na ziemię podmuch powietrza z turbin. Jak wynika z relacji Nikołaja Jakowlewicza Bodina, lekarza pracującego w smoleńskim pogotowiu, który w dniu katastrofy samolotu Tu-154M znajdował się na swojej działce przylegającej do terenu lotniska Siewiernyj, w czasie katastrofy panowała gęsta mgła, a widzialność sięgała 30 metrów. Bodin był na działce mniej więcej od godz. 8.00. Około godz. 10.00 (czasu moskiewskiego) kończył pracę i zamierzał wracać do domu. Kiedy nadlatywał polski samolot, stał już przy samochodzie, ok. 100 metrów od świateł przeciwmgielnych lotniska. Bodin najpierw usłyszał szum. Maszyna leciała dość nisko, na wysokości poniżej 10 metrów, ale równolegle do ziemi, ze wschodu na zachód, w kierunku lotniska. Słychać było, jak Tupolew “forsuje silniki” (pilot zwiększył ich obroty). Samolot leciał tak nisko, że siła strug powietrza z turbin powaliła mężczyznę na ziemię, na plecy. Chwilę potem maszyna zahaczyła lewym skrzydłem o pień brzozy, która rosła na niewielkim wzniesieniu. Drzewo miało ok. 15 metrów wysokości, a samolot ściął je mniej więcej w połowie – na wysokości 7-8 metrów. W ocenie Bodina, samoloty lądujące na Siewiernym w kierunku zachodnim zwykle przelatują w dalszej odległości od brzozy – jakieś 15 metrów w kierunku północnym – i lecą znacznie wyżej. Nie forsują również silników. Według relacji świadka, samolot miał wypuszczone podwozie. Po kolizji z drzewem leciał dalej na zachód w linii prostej, wciąż obniżając lot. Bodin nie zauważył, by samolot uległ uszkodzeniu w chwili uderzenia w drzewo. Nie potwierdza, by odpadł jakikolwiek fragment skrzydła, widział za to ściętą górną część drzewa, która odpadła na północ. Lekarz pobiegł za samolotem. Dopiero przed garażami, za asfaltową drogą zobaczył skrzydło z biało-czerwonym malowaniem, wiszące na drzewie. Widział też zerwane przewody. Obok drzewa, na którym wisiało skrzydło, stał mężczyzna. Solidnie zbudowany, czarnowłosy czterdziestolatek, w skórzanej kurtce, fotografował aparatem telefonu komórkowego wiszące na drzewie skrzydło. Bodin pobiegł dalej w kierunku miejsca upadku Tupolewa. Zobaczył część samolotu, która zawisła na krzakach do góry ogonem, a w pewnej odległości od niej zauważył przewrócony, mocno zdeformowany kadłub i część podwozia, która sterczała do góry. Lekarz znajdował się w odległości ok. 15 metrów od szczątków. Nie widział ognia, tylko dym. W ocenie kpt. Janusza Więckowskiego, pilota, który latał samolotami Tu-154, jeśli faktycznie pęd powietrza powalił Bodina na ziemię, to może to wskazywać na fakt, że załoga samolotu chciała poderwać maszynę i ustawione zostały duże kąty natarcia oraz moc startowa silników. – Jeśli tak było, to samolot musiał być na dużych kątach natarcia i wylot powietrza z silnika musiał iść na ziemię – podkreślił. Jak stwierdził, trudno ocenić, z jakich powodów samolot nadal się zniżał, bo maszyna nawet po kolizji z brzozą miała szanse na przejście na wznoszenie. Z relacji Bodina wynika wprost, że samolot na pewno był skonfigurowany do odejścia na wysokości co najmniej 10 metrów. W instrukcji tego samolotu można wyczytać, że taki manewr jest do wykonania, szczególnie gdy maszyna – tak jak to było 10 kwietnia ubiegłego roku – nie jest w pełni obciążona (przy schodzeniu z prędkością 3,5 m/s od chwili dodania mocy startowej samolot obniży się jeszcze o ok. 10 m, przy schodzeniu 5m/s jest to 20 m, a przy 8m/s – 50 m). Podczas odejścia podwozie pozostaje wypuszczone, dopiero kiedy samolot nabierze wysokości, pilot najpierw chowa klapy do wielkości startowych, podwozie, a na końcu klapy do zera. W ocenie pilotów, by wyjaśnić, dlaczego samolot skonfigurowany do odejścia zamiast się wznosić, nadal zniżał wysokość, należałoby sięgnąć po zapisy parametrów lotu z czarnych skrzynek, FDR. Pozwoliłyby one ocenić m.in., z jaką prędkością samolot leciał, jak szybko się zniżał, jakie były obroty silników i na jakiej wysokości załoga podjęła decyzję o odejściu na drugi krąg, oraz jak samolot zareagował na te działania. Ujawnienie tych danych i oddanie ich w ręce specjalistów z pewnością rozwiałoby wiele wątpliwości. Tymczasem obecny stan wiedzy pozwala jedynie snuć przypuszczenia o powodach upadku maszyny. Odejście mogłoby się nie udać w przypadku, gdy samolot miałby zbyt małą prędkość, a być może nastąpiła usterka w układzie sterowania i wszelkie działania załogi nie mogły przynieść pozytywnego skutku – wówczas też mogło dojść do przeciągnięcia samolotu. Zdaniem kpt. Więckowskiego, warto też zwrócić uwagę na fakt, że przywoływany świadek, mimo panującej mgły, jednak dość wyraźnie widział samolot. – Skoro on z ziemi widział wypuszczone podwozie samolotu, to załoga z pewnością też widziała ziemię, a skoro tak, to nie powinna w nią uderzyć – ocenia nasz rozmówca. Według informacji Bodina, mgła ustąpiła ok. godz. 11.00 czasu moskiewskiego. Marcin Austyn

Ofensywa na „dni ostatnie”? Co decyduje o wszystkim? O wszystkim decydują kadry. Tak powiedział już dawno temu Ojciec Narodów i tak już pozostało. Światem wstrząsają wprawdzie transformacje ustrojowe, rewolucje kulturalne i seksualne, ale przecież i przy transformacjach ustrojowych, podobnie jak przy rewolucjach krzątają się kadry i w ostatniej instancji to one decydują o wszystkim. Ta myśl przewodnia towarzyszyła pułkownikowi Janowi Lesiakowi, kiedy wysłuchiwał deklaracji i ofert Jacka Kuronia pod adresem ówczesnych władz – co, jak pamiętamy, zdecydowało o ostatecznym kształcie transformacji ustrojowej. Dlatego też, kiedy widzimy, jak ścisłe kierownictwo „Gazety Wyborczej” wzmacnia kadrowo religijny odcinek frontu ideologicznego, to nie ulega wątpliwości, że właśnie na tym odcinku szykuje się ofensywa. Obok Głównego Teologa Rze… to znaczy, pardon. Jakiej tam znowu „Rzeszy”; nie żadnej „Rzeszy” tylko oczywiście Rzeczpospolitej, pana red. Jana Turnaua, co to pamięta jeszcze samego Józefa Stalina, na tym odcinku frontu ideologicznego aktywnie działa przodująca w walce i pracy pani red. Katarzyna Wiśniewska. W normalnych czasach może to by i wystarczyło, bo pan red. Turnau, jako ten ptaszek Boży, ustawia sprawy teologicznie, podczas gdy pani red. Katarzyna Wiśniewska doprawia tę teologię pieprzem i szafranem politycznych aktualności. Ale czasy najwidoczniej nie są normalne, najwidoczniej na odcinku religijnym szykuje się jakaś ofensywa, toteż odcinek religijny został ostatnio wzmocniony kadrowo przez red. Grzegorza Sroczyńskiego, który dotychczas sprawiał wrażenie będącego w dyspozycji strategicznego odwodu. Pan red. Sroczyński sprawia wrażenie człowieka młodego, ale zdolnego, z takich, do których zastosowanie ma perskie przysłowie, iż „dobry kogut w jajku pieje”. Nic więc dziwnego, że ma skłonność do traktowania wszystkich z pewnym pobłażaniem, jakby był samym Adamem Michnikiem – chociaż oczywiście samym Adamem Michnikiem być nie może, bo Adam Michnik, podobnie jak w swoim czasie Ojciec Narodów Józef Stalin – jest jedyny w swoim rodzaju i niezastąpiony. Ale z kim przestajesz, takim się stajesz, więc nic dziwnego, że pan red. Sroczyński, zapatrzony w jasnego idola, nie ma najmniejszych wątpliwości, że ludzkość składa się z durniów – oczywiście poza redakcją „Gazety Wyborczej”, która ma zawsze rację na tej samej zasadzie, na jakiej czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty. Ale nie tylko kadrowe wzmocnienie religijnego odcinka frontu ideologicznego „Gazety Wyborczej” zwiastuje rychłą ofensywę na tym odcinku. Taką ofensywę, a kto wie, czy nie coś jeszcze gorszego zwiastuje również wypowiedź Jego Eminencji Kazimierza kardynała Nycza, który skrytykował obecność tematyki politycznej na antenie Radia Maryja, deklarując jednocześnie, że tej rozgłośni nie słucha „wcale”. Skąd w takim razie wie, że na antenie tej rozgłośni pojawia się tematyka polityczna? Możliwości jest kilka: albo Eminencja czerpie ze studni mądrości „Gazety Wyborczej”, która od samego początku nieubłaganie pilnuje moralnego pionu nie tylko katolickiego proletariatu, ale zwłaszcza – „ajatollahów” – jak określano tam biskupów na etapie walki z „państwem wyznaniowym” – żeby, Boże broń, nie „wtrącali się” do „polityki”, albo sytuację w Radiu Maryja naświetla mu pan rabin Michał Schuldrich podczas rozmaitych ceremonii religijnych, na przykład – zapalania chanukowych świeczek, albo wreszcie – zwyczajnie prorokuje. Wiadomo bowiem nie od dziś z proroctwa proroka Joela, że „w dniach ostatnich” Pan Bóg wyleje swego Ducha „na wszelkie ciało”, dzięki czemu wszyscy, jeden przez drugiego, będą prorokowali. Ponieważ prorok Joel nie twierdził bynajmniej, że Duch zostanie wylany na wszelkie ciało jednocześnie, toteż nie można wykluczyć, że niektóre ciała dostąpią tego zaszczytu wcześniej, a inne – później. Skoro tak, to czyż nie wypadałoby, żeby Jego Eminencja znalazł się wśród specjalnie wyróżnionych? Wypadałoby, jak najbardziej, zwłaszcza, że niedawno otrzymał godność kardynalską, a cóż lepiej mogłoby ją ozdobić, jeśli nie pojawienie się zdolności profetycznych? Wprawdzie zdolności te są na razie szalenie wąskie, dotyczą tylko Radia Maryja i dziwnie pokrywają się z opinią „Gazety Wyborczej” oraz loży Zakonu Synów Przymierza, ale omnia principia parva sunt, co się wykłada, że wszelkie początki są skromne i nie od razu Kraków zbudowano. Gdyby nie to, że owe zdolności profetyczne Eminencji mogą stanowić zapowiedź „dni ostatnich”, to cieszylibyśmy się z ich pojawienia, ale zwłaszcza – z perspektyw ich rozwoju. Niestety możliwość, że oto zbliżają się „dni ostatnie”, radość naszą zasnuwa mgiełką melancholii, bo nie wiadomo czy się cieszyć, czy raczej martwić, że tak świetnie zapowiadające się zdolności nie zdążą się rozwinąć, ale nie wiadomo nawet, z jaką perspektywą składać sobie życzenia noworoczne. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – i dlatego, w ramach coraz szerszego włączania się Kościoła otwartego do przemysłu rozrywkowego, w warszawskiej archikatedrze odbył się koncert jazzowego pianisty Chicka Corei, prywatnie wyznawcy Kościoła Scjentologicznego. Wzbudziło to rozmaite wątpliwości, które zostały rozwiane oświadczeniem, że „program koncertu będzie dostosowany do treści okresu liturgicznego Bożego Narodzenia i muzyka nie naruszy sacrum miejsca, jakim jest archikatedra.” To jasne – bo sacrum takiego miejsca mogłyby naruszyć tylko treści polityczne, a tych nie było, a jeśli nawet by były, to tylko te właściwie, zatwierdzone, o co postarała się pani Joanna Rawa Kirsztajn, organizująca tę imprezę z ramienia Stołecznej Estrady. Bo właściwe kadry decydują o wszystkim. SM

Mendel prawdy, gross kłamstwa Jak zauważyłem, wielu Komentatorów zajęło się programem p. Tomasza Lisa – n/t nowej książki p. Tomasza Grossa. Nie widziałem go, bo rzadko oglądam telewizję, a już od programów p. Tomasza Lisa po prostu mnie odrzuca. Czuję zwykłe ludzkie obrzydzenie. Niektórzy z Państwa piszą, że może się zmienił. Możliwe. Większa jest radość w Niebie z jednego grzesznika nawróconego, niż z 99 sprawiedliwych... Ja jednak – nie znając programu – twierdzę, że była to po prostu reklama książki p. Grossa. A ponieważ p. Grossa uważam za notorycznego kłamcę, płatnego pachołka „Przedsiębiorstwa HOLOKAUST” - to nie mam zamiaru robić tej książce honoru – zastanawiając się, które twierdzenie jest kłamstwem, a które prawdą – podaną dla dodania kłamstwom większej wiarygodności. To, że Polacy przekopywali ziemię szukając kosztowności po zamordowanych Żydach jest oczywiście prawdą. Właśnie dziś pewna Pani powiedziała: „Słuchaj, przecież do dziś po pobojowisku pod Verdun, gdzie zginęło ok. miliona żołnierzy, chodzą ludzie, przekopują ziemię, znajdują stare odznaki, części broni – i tym handlują; czy ktoś nazywa ich hienami”? Natomiast liczby podawane przez p. Grossa są absolutnie niewiarygodne – i tyle. Na okładce „ANGORY” jest wielkie zdjęcie, przedstawiające grono wojskowych – oraz chłopów, którym najprawdopodobniej kazano wyrównywać czy przekopywać teren w poszukiwaniu kości. Z całą pewnością nie są to ludzie aresztowani za cokolwiek – to widać po ułożeniu grupy. Jeśli p. Gross ma takie dowody – no, to do widzenia. Proszę – jeśli ktoś zmarnował forsę i kupił tę książkę – podać mi kilka przykładów twierdzeń szkalujących Polaków – a spróbujemy p-ko p. Grossowi zastosować pozew zbiorowy!

Przywileje dla prominentów? Co chwila – dosłownie – słyszę w Polsce narzekania, że ONI maja za dobrze, że jak ktoś jest przy władzy, albo chociaż pokazuje się w telewizji, to jest jakoś lepiej traktowany... To, zapewne, jest prawdą. Tyle, że w znacznie mniejszym stopniu dotyczy urzędów państwowych, niż zwykłych ludzi. To właśnie zwykli, prości ludzie – a nie urzędnicy - jakoś inaczej, lepiej, traktują tych, co pojawiają się na ekranie telewizyjnym. To zwykłe dziewczyny mizdrzą się do ludzi, których oglądają na szklanym ekranie – a najlepiej: na ważnej posadzie państwowej.

Czy można więc z tego robić zarzut administracji? Tak już ludzie są skonstruowani. Jest to zresztą racjonalne. Człowiek będący na świeczniku, jest zazwyczaj cenniejszy. Jeśli jego czas jest cenniejszy – to trudno się dziwić, że prości ludzie starają się mu ustąpić. To naturalne. Za rządów Czerwonych w Szkocji jakiś minister chwalił się, że sam sobie czyści buty. Na co jakiś Szkot powiedział: „Nie po to płacimy Panu pensji 100 000 funtów rocznie, byś Pan tracił czas na czyszczenie butów. Wykonuj Pan w tym czasie coś godnego Pańskich kwalifikacyj – a czyszczenie butów powierz Pan komuś, który zarabia rocznie 15 000 funtów!”. Tylko bowiem kompletni durnie, zwani socjalistami, chcą „równości”. Słyszę też narzekania w nieco innej sprawie: że wielu ludzi uwłaszczyło się na państwowym, że zarabiają miliony i miliardy – nieuczciwie, nie płacąc podatków. I jest to prawda. Nie w każdym jednak przypadku – bo nawet w Polsce, jęczącej pod okupacją III Rzeczypospolitej i Unii Europejskiej, można zarobić miliard uczciwie; są to jednak przypadki rzadkie i na ogół oburzenie ludzi jest słuszne. A jednocześnie czytam w prasie (czemu sekunduje wielu naiwnych) wyrazy oburzenia, że sąd Federacji Rosyjskiej skazał p. Michała Chodorkowskiego na ileś-tam lat łagru. Otóż p. Michał Chodorkowski jest typowym przykładem człowieka, który wyłudził od Federacji ogromny majątek. Nie wykorzystując wiedzy o nafcie czy o wierceniach – lecz znajomości, wiedzę o przepisach – i, najprawdopodobniej, kontakty w służbach specjalnych. Czy robił to legalnie? Sąd Federacji orzekł, że oszukiwał na podatkach – więc należy Mu się kara.

Jest, oczywiście, prawdą, że inni „nowi Ruscy” tak samo wyłudzali – i zapewne tak samo oszukiwali – ale, ponieważ dochodami dzielili się w Władzą, to nic im nie jest. A p. Chodorkowski, który finansował opozycję – siedzi. Cóż: to jest argument by posadzić tych innych – a nie by zwolnić p. Chodorkowskiego! Kolejna – znów nieco inna – sprawa: słyszę wyrazy oburzenia, że p. Borys Niemcow, b. v-premier Federacji Rosyjskiej, został skazany na 15 dni aresztu za udział w nielegalnej manifestacji. Cóż: może za manifestowanie nie należy skazywać – ale: prawo jest prawem. I jeśli za manifestowanie skazuje się innych, to czemu nie b. v-premiera? Jak równość – to równość! Podobnie na Białej Rusi - gdzie za to samo wpakowano na trzy dni do aresztu nawet kandydatów na prezydenta... cóż: jak równość – to równość! Ludzie mają prawo dobrowolnie traktować prominentów lepiej, niż innych – ale w obliczu prawa ludzie powinni być równi... przynajmniej, jeśli tak właśnie stanowi prawo. Bo, być może, należy pomyśleć nad usankcjonowaniem niektórych przywilejów? Np. tzw. „R”-ki. Jeśli pozwalamy ministrowi rządzić resortem i decydować (dosłownie!) o życiu innych ludzi – to może powinien mieć przywilej przekraczania prędkości? Przecież idioty na takie stanowisko się nie wybiera? A wracając na Białą Ruś: proszę się nie dziwić JE Aleksandrowi Łukaszence, że kazał rozpędzić wiec w Mińsku. Doskonale wiedział, co się stało na Ukrainie, gdy za pieniądze amerykańskie urządzono „pomarańczową rewolucję”. Potem przekupione sądy orzekały na rzecz p. Wiktora Juszczenki... tyle, że tym razem opozycję przeciwko p. Łukaszence sponsorowali Rosjanie, a nie Amerykanie. Więc trudno się dziwić, że p. Łukaszenka zareagował nerwowo.

Kreml zachował się z godnością: pogratulował Mu utrzymania się na stołku. Ale na pewno nie odpuści - i będzie Go niszczył. Ta rozgrywka FSB vs. KGB jest arcyciekawa!

Janusz Korwin-Mikke: Stało się! W felietonie z 28 września przypominałem: "Ja już 40 lat temu pisałem, że ZUS musi zbankrutować. To nie było trudno przewidzieć. Ale żyjemy w d***kracji: kogo obchodziło, co będzie za 40 lat? Za 20 lat? Za 10 lat? Teraz, gdy bankructwo ZUS nastąpi za kilka lat, ludzie zaczynają się interesować. Niektórzy nawet pytają: dlaczego tak się stało? Stało się - bo się stać musiało. "To nie jest kryzys - tylko REZULTAT". Tzw. klasa polityczna - czyli grono cwaniaków pragnących nas okradać, ile się da - dostrzegła wreszcie, że ZUS bankrutuje. Przypomniała też sobie, że ZUS jest państwowy, a OFE - prywatne... i postanowiła obrabować OFE! Cóż: bankructwo ZUS-u nastąpiłoby za parę lat, a w OFE ludzie oszczędzają od niedawna, więc niewiele osób bierze stąd teraz emerytury. A że za 15 lat zbankrutują wszystkie OFE? A co to ICH obchodzi?!? ONI nakradli się tyle, że IM wystarczy. Byle jeszcze parę latek porządzić, jeszcze się nakraść - a po NICH choćby i potop! ONI sobie wyjadą do Hongkongu czy Brazylii. To my tu zostaniemy... Ciekawe, co zrobią firmy zarządzające OFE? Ja na miejscu ich prezesów zagroziłbym natychmiastowym rozwiązaniem umów i wytoczył proces o niedotrzymanie warunków umowy!! Przecież te firmy brały OFE, mając obiecane 7,5 proc., a nie 2,5 proc.!!

Jak można uczciwie brać dalej kasę za zarządzanie firmą, która MUSI zaprzestać wypłacać emerytury?? To tak, jakby podjąć się funkcji kapitana statku, który MUSI zatonąć!! Ba - w dzisiejszych czasach pełno jest takich, którzy się tego podejmą... Za 15 lat? To on sobie w 14. roku kupi luksusową szalupę ratunkową... Obserwujmy bacznie, co zrobią teraz te firmy. Jeśli nadal będą chciały czerpać zyski z zarządzania OFE, to znaczy, że są to oczajdusze z piekła rodem, którym zależy tylko na szmalu. Deklaruję, że po nieuniknionym bankructwie III RP, w wolnym już Państwie Polskim tych ludzi postawimy przed sądami - wraz z tymi Senatorami i Posłami, którzy głosowali za obrabowaniem OFE. A w ogóle to - przypominam - ja bardzo ostro przeciwstawiałem się utworzeniu OFE. Twierdziłem, że jest to niepotrzebne obciążenie. System emerytalny jest złem i trzeba go zlikwidować (oczywiście: wypłacając tym, którzy już płacili składki, pełne emerytury). Moi koledzy - również uczciwi liberałowie - nie rozumieli mnie: wierzyli, że konkurencja między OFE spowoduje, że będą dobrze zarządzały pieniędzmi emerytów. Rzeczywistość okazała się gorsza, niż nawet ja podejrzewałem... większość OFE nie zarobiła więcej niż procent bankowy. Zresztą: miały obowiązek kupować... obligacje rządowe! To i czego chcieć? Pamiętacie Państwo Program Powszechnej Prywatyzacji? Gardłowałem przeciwko - i też mnie ci tzw. liberałowie nie rozumieli: "Ty jesteś przeciwko prywatyzacji? Dlaczego?". Akcje sprzedawano wtedy po 20 zł - dziś są warte 15 zł... ale firmy zarządzające się obłowiły! I tu jest to samo. Tyle że na większą skalę. Szwindel, szwindel - i jeszcze raz szwindel!

Upiorna rzeczywistość Prywaciarze - to ohydni ludzie, pazerni na każdy grosz, starający się namówić ludzi, by zostawili u nich ostatnią koszulę. Więc, gdy w dzień św. Sylwestra tłumy ludzi chciały wracać z Zakopanego do Warszawy przez Kraków, to tacy prywaciarze podstawiliby by im 300 autobusów - i jeszcze rozdawali ulotki, by jechali ich busem, a nie wozem konkurencji. Ponieważ jednak ludzie są nadal, jak za PRL-u, wożeni subwencjonowanymi wagonami kolejowymi - to połowa została na peronach, a reszta jechała jak sardynki w pudełku. Dopóki (o czym pisałem już wiele razy) nie zdemontujemy tego zabytku, jakim jest kolej - a po torowisku Kraków-Zakopane nie puścimy drugiej nitki szosy - dopóty nadal ludzie będą traktowani jak bydło. Przy okazji zawiadamiam PT działaczy ZZ, że te cztery pociągi obsługiwało czterech maszynistów i ośmiu konduktorów. Do 300 autobusów potrzeba by było 300 kierowców. Liczba miejsc pracy by więc wzrosła - a nie zmalała! A jaka by to była wygoda! Wyjaśniam: ja zdecydowanie wole jechać koleją. niż autobusem. Natomiast dlaczego do mojego luksusu ma dopłacać babcia spod Mławy, która w życiu Mławy nie opuściła???  Jak koleje - bez żadnych subwencyj - się utrzymają (konkurując z samochodami jeżdżącymi na benzynie po 1.40 zł...)  to niech sobie jeżdżą. Tyle, ze nigdzie w świecie się to od lat nie udało... To jak z tymi przywilejami? Co chwila – dosłownie – słyszę w Polsce narzekania, że ONI mają za dobrze, że jak ktoś jest przy władzy, albo chociaż pokazuje się w telewizji, to jest jakoś lepiej traktowany... Słyszę też narzekania, że wielu ludzi uwłaszczyło się na państwowym, że zarabiają miliony i miliardy – nieuczciwie, nie płacąc podatków. I jest to prawda. Nie w każdym przypadku – bo nawet w Polsce jęczącej pod okupacją III Rzeczypospolitej i Unii Europejskiej można zarobić miliard uczciwie; są to jednak przypadki rzadkie i na ogół oburzenie ludzi jest słuszne. A jednocześnie czytam w prasie (czemu sekunduje wielu naiwnych) wyrazy oburzenia, że sąd Federacji Rosyjskiej skazał p. Michała Chodorkowskiego na ileś-tam lat łagru. Otóż p. Michał Chodorkowski jest typowym przykładem człowieka, który wyłudził od Federacji ogromny majątek. Wykorzystując nie wiedzę o nafcie czy o wierceniach – lecz znajomości, wiedzę o przepisach – i, najprawdopodobniej, kontakty w służbach specjalnych. Czy robił to legalnie? Sąd Federacji orzekł, że oszukiwał na podatkach – więc należy Mu się kara. Jest, oczywiście, prawdą, że inni „nowi Ruscy” tak samo wyłudzali – i zapewne tak samo oszukiwali – ale, ponieważ dochodami dzielili się w Władzą, to nic im nie jest. A p. Chodorkowski, który finansował opozycję – siedzi. Cóż: to jest argument by posadzić tych innych – a nie: by zwolnić p. Chodorkowskiego! Słyszę też wyrazy oburzenia, że p. Borys Niemcow, b. v-premier, został skazany na 15 dni aresztu za udział w  nielegalnej manifestacji. Może za manifestowanie nie należy skazywać – ale jeśli skazuje się innych, to czemu nie b. v-premiera? Jak równość – to równość! A na Białej Rusi za to samo wpakowano na trzy dni do aresztu nawet kandydatów na prezydenta... cóż: jak równość – to równość! JKM

U progu II dekady Czy to nie paradoksalne, że pisarz i publicysta political fiction Amerykanin George Friedman, autor prognozy na XXI wiek zawartej w książce "Następne 100 lat", jako motto swojej pracy przytacza zdanie Georga W.F. Hegla: "Temu, kto spogląda na świat racjonalnie, świat ukazuje swoje racjonalne aspekty". Mimo że nie jesteśmy w stanie przewidzieć czekającej nas przyszłości, a taką potrzebę odczuwamy teraz, gdy wkraczamy w drugą dekadę XXI wieku, odwoływanie się do racjonalnych argumentów wydaje się jedynym możliwym sposobem szukania odpowiedzi na pytania o przyszłość, a przy okazji najprostszym narzędziem komunikowania się ludzi. Co charakterystyczne, dla chrześcijanina, o czym pisał w swojej encyklice "Fides et ratio" Jan Paweł II, rozumne postrzeganie rzeczywistości nie tylko nie kłóci się z wiarą w Boga, ale nadaje ludzkiemu losowi głębszy sens i cel, przez co jego wiara staje się bardziej dojrzała. "Wiara i rozum to dwa skrzydła unoszące człowieka ku kontemplacji prawdy". Uważa się dość powszechnie, że nasze doczesne życie zawiera w sobie pewną cykliczną prawidłowość, poczynając choćby od historii współczesnego świata dzielonego na ery. Za terminami "przed naszą erą" (p.n.e.) czy "nasza era" (n.e.) kryją się świeckie współczesne terminy odpowiadające dawnym łacińskim: "AC" (Ante Christum), oznaczający czas "przed narodzeniem Chrystusa", i "AD" (Anno Domini), czyli "po narodzeniu Chrystusa" lub w roku Pańskim takim to, a takim. Uważa się też, że na nasze życie mają wpływ okresy aktywności życiowej i zawodowej człowieka. Zwykle jest to cykl 20-25-letni, obejmujący okres pomiędzy młodością a wiekiem dojrzałym. Historia Polski lat 1918-2011 szczególnie pasuje do tych rozważań. II Rzeczpospolita to 21 lat niepodległego bytu. O sile tamtej Polski zadecydowały roczniki urodzone w wolnym już kraju. Zrealizowały i wypełniły treścią marzenie starszych pokoleń o wolności i wolność tę, rozumianą jako uniwersalną ideę, przeniosły w dalsze lata historii. Zapłaciły za to ogromną cenę. PRL dzielić można nietypowo na cykle często krótsze od 10-letnich, oddające dramatyczne zmagania Narodu z narzuconym mu sowiecko-azjatyckim systemem władzy. Są to daty-symbole: 1956, 1968-1970, 1976, 1980-1981, 1989. Na te okresy przypadały wyże demograficzne. III RP, choć instytucjonalnie nie nawiązała do tradycji II RP, zapewniła w miarę stabilny 20-letni cykl funkcjonowania państwa polskiego. Próbę modernizowania Polski pod szyldem IV RP, Polski solidarnej i sprawiedliwszej, tzw. elity III RP jednak zanegowały, zainteresowane restauracją zdominowanego przez siebie państwa. Rok 2010 naznaczony tragedią smoleńską wydaje się datą schyłkową, a nawet graniczną III RP. Rok ten zapoczątkował zwrot w polskiej polityce wewnętrznej i zagranicznej. Mimo uruchomienia wielu programów inwestycyjnych współfinansowanych przez Unię Europejską ujawnił skalę zapaści cywilizacyjnej, wieloletnich zaniedbań i zaniechań w infrastrukturze materialnej decydującej o poziomie życia przeciętnego obywatela. Przykładem jest stan polskich dróg i kolei, dekapitalizacja budynków mieszkalnych czy zagrożenie powodziami jako skutek zaniedbań w gospodarce wodnej państwa. Do tego trzeba dodać zdecydowane osłabienie naszego potencjału militarnego. Rok 2010 ujawnił słabość państwa budowanego na iluzjach, zakłamywaniu rzeczywistości (tzw. PR) i braku autentycznego, opartego na realizmie i prawdzie, dialogu ze społeczeństwem. Parafrazując znane za komuny powiedzenie: władza udaje, że nam płaci, my udajemy, że pracujemy, można dziś powiedzieć: władza udaje, że rządzi, a społeczeństwo udaje, że ma własny rząd. Tak tylko można interpretować wysokie od trzech lat notowania rządowej koalicji PO - PSL. Rok tragedii smoleńskiej, odbierany przez większość Polaków jako najważniejsze wydarzenie minionej dekady, zbiegł się w czasie z osłabieniem amerykańskiej obecności w Europie, odbudowywaniem imperialnej pozycji Rosji względem swoich dawnych zachodnich kolonii oraz powrotem najsilniejszych państw Unii Europejskiej do polityki własnych narodowych interesów. Polska nie może się już czuć tak bezpieczna, jak się jej to do niedawno wydawało. Taka jest właściwa ocena rzeczywistości, gdy spojrzy się na nią racjonalnie, a nie przez pryzmat polityczno-medialnego przekazu określanego mianem postpolityki. Cywilizacyjnym wyzwaniom, jakie stoją przed Polską, musi teraz sprostać pokolenie Polaków, które urodziło się tuż przed 1989 rokiem i po nim. Mimo prawie 2-milionowej emigracji, która wyrzuciła to pokolenie z kraju w poszukiwaniu lepszego życia, jest ono jeszcze na tyle liczne, aby swoim naturalnym dynamizmem (po prostu młodością) wywierać wpływ na rzeczywistość. Na rzeczywistość, a nie na jej fałszywe odbicie, czyli tzw. kreację czy - jak się teraz mówi - "narrację". Wspomniana na początku książka George´a Friedmana, choć to polityczna fikcja, zawiera dla nas dużą dozę optymizmu. W następnych dekadach XXI wieku Polska powróci do swojej dawnej historycznej wielkości, ale nie będzie to wcale takie łatwe. Wojciech Reszczyński

Prymitywna antypolska propaganda Grossa Za pomocą "przecieków" do wybranych mediów Jan Tomasz Gross, uchodzący za historyka amerykański socjolog, i wydawnictwo Znak promują książkę "Złote żniwa", która ma ukazać się w lutym 2011 roku. - To prymitywna propaganda i indoktrynacja - historycy nie mają złudzeń co do merytorycznej wartości prac autora "Sąsiadów" i "Strachu". Tym razem antypolskie fobie Grossa znajdują ujście w przypisywaniu Polakom etykiety "hien cmentarnych" rabujących groby ofiar holokaustu w obozach zagłady. Metoda została już przećwiczona przy okazji wielkiej operacji "Jedwabne", w której książka Jana Tomasza Grossa odegrała pierwszorzędną rolę. "Sąsiedzi" mieli zmienić funkcjonujący jeszcze wtedy na Zachodzie obraz Polaków jako ofiar Hitlera i uczynić z nas naród, który mordował Żydów. "Strach" szedł dalej - przypisał polskim katolikom udział w dobijaniu Żydów ocalałych z holokaustu. "Złote żniwa" eksploatują wątek ekonomiczny w relacjach polsko-żydowskich po wojnie - Gross rzuca oskarżenie, jakoby Polacy wzbogacili się na majątku pożydowskim.

Pamięć zastępuje prawdę Opublikowana kilka lat temu w "Gazecie Wyborczej" niezweryfikowana fotografia, ale opatrzona tytułem "kopacze złota w Treblince" ma pełnić w "Złotych żniwach" rolę kolejnego symbolu, który ma wmówić zachodnioeuropejskiej opinii, że Polacy na wielką skalę kolaborowali z Niemcami w czasie zagłady Żydów, a po wojnie mordowali ocalałych z holokaustu i rabowali ich majątek. Paranaukowy wywód zmierza w kierunku uczynienia z nas narodu morderców, "współpracowników" Hitlera, głównych sprawców zagłady. Publikacje Grossa wpisują się w specyficzny, ale bardzo przemyślany sposób opisywania historii. Nie ma on nic wspólnego z obiektywnym, empirycznym badaniem w postaci ustalania, "jak było naprawdę", ale jest - jak podkreślał na naszych łamach ks. prof. Waldemar Chrostowski - "przeglądem dziejów podejmowanym z perspektywy specyficznie żydowskiej po to, by uzasadniać i konsolidować żydowską tożsamość". Gross nie stosuje żadnych zasad obowiązujących w warsztacie historyka: nie liczą się dla niego fakty, weryfikacja źródeł - wykład historii zamienia w swobodną narrację, gdzie subiektywna pamięć zastępuje prawdę. Taki rodzaj opowiadania o przeszłości nawiązuje do żydowskiej hagady - luźnej opowieści odnoszącej się do legend, przypowieści. Prawda o przeszłości najwyraźniej go nie interesuje, ważne są tylko te stwierdzenia wydobyte ze "źródeł", które podtrzymują postawioną na początku tezę. Gross zaproponował nawet, by wszystkie relacje Żydów ocalałych z zagłady "afirmować", czyli przyjmować bez zastrzeżeń, nie poddawać normalnie stosowanej krytyce źródłowej. Taką metodą autor "Sąsiadów" tworzy kolejne antypolskie mity i kłamstwa. Komentując pierwsze doniesienia medialne na temat najnowszej książki Grossa, historycy zwracają uwagę, że wprawdzie okolice Treblinki były w większości zamieszkałe przez ludność polską, ale już na terenach przylegających do obozów w Sobiborze i Bełżcu dominowała ludność ukraińska (70 proc.). Nie wiadomo więc, kto grabił w tych obozach. Czy Gross oskarży Ukraińców, że są "hienami"? Można też zakładać, że na miejsce zagłady przychodzili sami Żydzi, szukając zakopanego złota i brylantów. Czy Gross pochyli się nad wątkiem udziału Żydów w grabieniu swoich współbraci? Na pewno znana jest mu historia tzw. pinkertowców w getcie warszawskim. Te wyjątkowe kanalie - grabarze z zakładu pogrzebowego Towarzystwo Ostatniej Posługi należącego do rodziny Pinkerta - odkopywały zwłoki Żydów i okradały je ze złotych protez, plomb, biżuterii, grabiły też rytualną odzież - tałesy i tahirimy. Żydowskie źródła (wydane na Zachodzie) podkreślają bardzo zyskowny charakter tego procederu - pinkertowcy mieli się wzbogacić nawet na krwi swoich współziomków. Icchak Cukierman "Antek", członek Żydowskiej Organizacji Bojowej, twierdzi, że w pierwszych dniach powstania w getcie warszawskim w kwietniu 1943 r. pinkertowcy grabili opuszczone domy żydowskie (A. Cukierman, Nadmiar pamięci, Warszawa 2000). Po wydostaniu się z getta i dołączeniu do oddziału Gwardii Ludowej w lasach wyszkowskich przestępcza grupa, powszechnie znienawidzona wśród samych Żydów, została wymordowana - jak przypomina dr Wojciech Muszyński, historyk IPN - przez członków ŻOB i GL.
Chłosta dla rabusiów Gross znany jest z pomijania kontekstu historycznego spraw, które opisuje, przez co dodatkowo zafałszowuje obraz rzeczywistości. Jego rewizja historii bazuje na upływie czasu: pokolenie uczestników i świadków II wojny światowej wymiera; na istotnych zaniedbaniach historiografii II wojny światowej, braku badań przeszłości w skali mikro: powiatów, gmin, poszczególnych wsi i miast. To dodatkowe trudności, które nie ułatwiają podjęcia polemiki z jego książkami. A przecież w odpowiedzi udzielonej Grossowi musi znaleźć się przypomnienie, że w czasie okupacji niemieckiej aparat sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego bezwzględnie tępił i ścigał haniebny proceder szmalcownictwa - donoszenia i wydawania w ręce niemieckie ukrywających się Żydów. Wyrok za ten czyn był jeden: kara śmierci. Takie egzekucje wykonywały podziemne sądy. Ale oprócz prawnego wymiaru równie ważny był brak społecznego przyzwolenia na szmalcownictwo. Jednym głosem w tej sprawie mówił Kościół katolicki i przedstawiciele elit. Oszczerczej tezie, jakoby byliśmy "hienami cmentarnymi" rabującymi groby ofiar holokaustu, przeczy mały przyczynek do historii 6. Brygady Wileńskiej Armii Krajowej, który przypomina dr Wojciech Muszyński. 6. Brygada Wileńska AK, jeden z najsłynniejszych oddziałów podziemia niepodległościowego, odtworzona po wojnie na rozkaz mjr. Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki" i dowodzona kolejno przez por. Lucjana Minkiewicza "Wiktora", kpt. Władysława Łukasiuka "Młota" oraz kpt. Kazimierza Kamieńskiego "Huzara" w 1946 r. podjęła akcję przeciwko "poszukiwaczom złota" w Treblince. 3-4 lutego partyzanci brygady operowali w miejscowości Chmielnik, trzy kilometry od Treblinki. Po potwierdzeniu przez własny wywiad wiadomości od mieszkańców, że na terenie obozu dochodzi do profanowania ludzkich zwłok i grabieży kosztowności, dowództwo podjęło ekspedycję karną przeciwko przestępcom. 4 lutego w miejscowości Wólka-Okrąglik żołnierze brygady wymierzyli karę chłosty kilkudziesięciu osobom dopuszczającym się ohydnego procederu grabieży zwłok. Z tej informacji wynikają przynajmniej dwa godne zauważenia fakty. Profanacja masowych grobów Żydów spotkała się z negatywnym osądem miejscowej ludności, która w celu ukrócenia przestępczego procederu szukała wsparcia u partyzantów. Interesujące, że do aktów grabieży dochodziło przy całkowitej bierności organów władzy, przede wszystkim Milicji Obywatelskiej. W tej sytuacji działania prewencyjne musiał podjąć oddział "leśnych", sam zawzięcie tropiony i zwalczany przez Urząd Bezpieczeństwa jako "banda".

Ulmowie, Kowalscy i inni Lansując negatywny obraz Polaka, Gross właściwie nie ukrywa, że chce unieważnić nasz wielki wkład w akcję ratowania Żydów podczas II wojny światowej. Skala tej pomocy jest wciąż nieznana - na skutek skandalicznych zaniechań komunistów i braku dobrej woli już w III RP. Wprawdzie w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie rośnie ponad 6 tys. drzewek poświęconych polskim Sprawiedliwym wśród Narodów Świata, ale to kropla w oceanie. Doktor Marcin Urynowicz z warszawskiego IPN szacuje, że co najmniej 200 tys. Polaków powinno zostać uhonorowanych tym zaszczytnym tytułem, bo ta liczba dopiero oddaje rozmiar tej pomocy. Wśród tych, którzy oddali życie, ratując Żydów, najbardziej znana jest rodzina Sług Bożych Józefa i Wiktorii Ulmów oraz ich sześciorga dzieci - kandydatów na ołtarze w procesie męczenników II wojny światowej. Mieszkająca w Markowej na Podkarpaciu rodzina została 24 marca 1944 r. bestialsko zamordowana za ukrywanie w swoim domu Żydów. Jako pierwsi zginęli ukrywani, potem Józef i Wiktoria, spodziewająca się siódmego dziecka, na końcu, przy słowach: "Patrzcie, jak giną polskie świnie, które ukrywają Żydów", zastrzelono dzieci: Stasię, Basię, Władzia, Frania, Antosia, Marysię. Najstarsze miało 8 lat, najmłodsze 1,5 roku. Finałem zbrodni była urządzona przez żandarmów pijacka libacja i rabunek majątku Ulmów. Poruszające świadectwo, że relacje polsko-żydowskie podczas wojny wyglądały zupełnie inaczej, niż usiłuje to kreślić Gross, jest historia Kowalskich z Ciepielowa pod Radomskiem. Do ukrywającej swoich żydowskich sąsiadów rodziny 6 grudnia 1942 r. wtargnął oddział niemieckiej żandarmerii, otaczając także inne domy: Obuchiewiczów, Kosiorów i Skoczylasów. W odwecie za ratowanie Żydów Niemcy zamordowali 34 Polaków z Ciepielowa i okolicznych wsi, wśród nich była rodzina Kowalskich: małżonkowie Adam i Bronisława oraz ich pięcioro dzieci. Spłonęli żywcem w drewnianym domu. Bo tylko na okupowanych przez Niemców terenach polskich obowiązywała kara śmierci za pomaganie i ukrywanie Żydów. Mimo to tysiące Polaków nie wahało się w geście solidarności z cierpiącym bliźnim nieść pomoc, choćby w postaci kromki chleba czy kubka wody. Wielu polskich bohaterów jest wciąż anonimowych. Te heroiczne przykłady nie mogą nikogo pozostawić obojętnym. Pokazują, że nie mamy się czego wstydzić jako Naród i katolicy (negacjoniści polskiego wkładu w ratowanie Żydów obarczają Kościół i generalnie chrześcijaństwo odpowiedzialnością za holokaust). Pomoc nieśli Polacy ze wszystkich grup - od ziemian po chłopów, od księży po robotników. W tym ci, których propaganda antypolska nazywa "polskimi antysemitami": działacze Narodowej Demokracji, m.in. Jan Mosdorf, Jan Dobraczyński. Na koniec jedna uwaga: "Złote żniwa" wyda wydawnictwo Znak, które opublikowało już "Strach" Grossa pełen antykatolickich uprzedzeń i oszczerstw, wymierzonych m.in. w osobę księcia kardynała Adama Stefana Sapiehy, dobrodzieja "Tygodnika Powszechnego", środowiska ściśle związanego ze Znakiem. Widać, że decyzja o tamtej publikacji nie była przypadkowa, edycja "Złotych żniw" potwierdza politykę wydawniczą oficyny, która uchodzi za katolicką. Wyciągnijmy wnioski z faktu, że Znak zarabia na antypolskich i antykatolickich kłamstwach.

Małgorzata Rutkowska

Adwokaci Kremla - Marek Siwiec, polski polityk XXI wieku 3 stycznia w Rozmowie Rymanowskiego senator Zbigniew Romaszewski, fizyk z wykształcenia podjął temat skandalicznego niszczenia dowodów przez Rosjan zaraz po katastrofie smoleńskiej. Mówił o ścinaniu drzew, zrywaniu wierzchniej warstwy gleby i w końcu o wybijaniu szyb w oknach samolotu. Kiedy stwierdził, że plastikowe szyby jak gdyby „zapamiętują” naprężenia, jakie wystąpiły podczas katastrofy wewnątrz samolotu i można je „widzieć” w spolaryzowanym świetle, głos zabrał drugi gość programu, Marek Siwiec i wtedy oniemiałem. Polityk SLD zamiast wyrazić oburzenie skandalicznym i mocno podejrzanym zachowaniem strony rosyjskiej, zachowaniem, na które z oburzenia powinien zakrzyczeć głośno, polski premier, prezydent, cała mieniąca się polską klasa polityczna oraz opinia publiczna, stwierdził: Jest pewien zbiór dowodów materialnych, które częściowo zostały pocięte, mówię o fragmentach samolotu. To, co zostało zniszczone, również, fakt zniszczenia, może być zinterpretowany, czy to mogło służyć… akurat to okno przysłowiowe, odpowiedzi na jakieś pytanie czy nie mogło służyć. Jeżeli zostało wybite to ktoś może wytłumaczyć, dlaczego zostało wybite Kiedy senator Romaszewski zaskoczony wywodem Marka Siwca przerwał mu mówiąc jeszcze raz o napięciach utrwalonych we wszystkich szybach w samolotu ten brnął dalej: , …ale wiemy doskonale, że jedno okno mogło, a inne okno nie musiało, setki ich są

Te kilka zdań Marka Siwca mówi nam wszystko o kondycji sporej części polskiej klasy politycznej i dziennikarzy. Od samego początku występują w roli adwokatów Kremla i starają się usprawiedliwiać każdą podłość, a nawet ewidentne bezczelne przestępstwo, jakim jest niszczenie dowodów. Niestety ludzie sowieccy o duszach niewolników, zwykli tchórze, pożyteczni idioci i agentura wpływu mają w tym kraju ciągle najwięcej do powiedzenia. kokos26

"Rządy Tuska to rabunkowa gra pozorów" Gdyby rząd Tuska odważnie pokazał, jak zła jest sytuacja, to może byłaby szansa na stworzenie ogólnonarodowego, racjonalnego, długofalowego programu rozwoju, z głęboką reformą finansów - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Według autorki rządy Donalda Tuska to rabunkowa gra pozorów. Japoński demograf, profesor Aoki, zaproponował niedawno w liście do "The Economist" przyznanie głosu wyborczego dzieciom. Głosu, dodajmy, praktycznie egzekwowanego w czasie wyborów parlamentarnych przez ich rodziców. Chodziło o wzmocnienie w starzejącym się gwałtownie społeczeństwie wpływu osób myślących o przyszłości. I wybór polityków, którzy kładą nacisk na rozwój, a nie tylko na doraźną stabilizację.


Podobny problem dotyczy też Polski. Wszystkie ostatnie propozycje i posunięcia rządu Tuska - od płacenia dwóch trzecich składki w OFE w postaci obligacji (a pieniądze do ZUS), do załamania planu budowy dróg (szczególnie w Polsce Wschodniej), bo nie mamy na wyłożenie finansowego wkładu pozwalającego wykorzystać środki unijne - to właśnie takie posunięcia niszczące przyszłość. Nie będzie bowiem pieniędzy na inwestycje (dziś OFE inwestują w akcje aż 40% - co w starych rozwiązaniach stanowi górny limit) i - moim zdaniem - państwa nie będzie stać w przyszłości na wykup owych obligacji. A obietnica ich waloryzacji w ZUS ostatecznie załamie tę instytucję. Zaniechanie budowy dróg (ale też - modernizacji linii kolejowych) uczyni nasz kraj jeszcze mniej atrakcyjnym terenem inwestowania: szanse na rozwój i miejsca pracy dla młodych ludzi jeszcze się zmniejszą. Masowa emigracja zaś ostatecznie załamie finanse publiczne. Nie wykorzystamy też szansy płynącej z funduszy unijnych (już dziś w kwestii infrastruktury wykorzystanych tylko w 50%). Nowych pieniędzy może już nie być. Gdyby rząd Tuska odważnie pokazał, jak zła jest sytuacja (uniknięcie recesji tylko przez oscylacje kursu złotówki, bo rozmiar eksportu spadł, ucieczka produkcji w szarą strefę cięcie kosztów przez obniżenie jakościowych i technologicznych standardów we wszystkich dziedzinach, strukturalny regres całej gospodarki i zbliżająca się groźba katastrofy infrastrukturalnej w energetyce - podobnej do tej, jaką dziś widzimy na kolei), to może byłaby szansa na stworzenie ogólnonarodowego, racjonalnego, długofalowego programu rozwoju, z głęboką reformą finansów. Chiny (które dziś chcą ratować strefę euro, a gdzie jeszcze w latach 60. XX w. umierano masowo z głodu) osiągnęły sukces właśnie dzięki myśleniu o rozwoju w długim horyzoncie czasowym. Inwestycje infrastrukturalne. Edukacja. Import inwestycyjny (i nowych technologii), a nie konsumpcyjny (także dzięki utrzymywaniu dochodów osobistych poniżej tempa wzrostu kraju, aby nie było pokus na sprowadzanie z zagranicy np. Coca-coli, co było możliwe dzięki dużemu udziałowi finansowanego przez państwa tzw. spożycia zbiorowego - tanie mieszkania, energia, transport itp.). I przede wszystkim właściwa sekwencja otwierania gospodarki: najpierw wpuszczanie obcego kapitału do produkcji (i masowy zakup nowych technologii) i dopiero ostatnio - do finansów, żeby uniknąć drenażu kapitału. Wreszcie - wykorzystanie kryzysu jako szansy, z reformą rolną radykalnie zwiększającą popyt wewnętrzny. W Polsce kolejne rządy robiły wszystko w sposób odwrotny: likwidacja początkowej, relatywnej "premii edukacyjnej" (dobry poziom przy tak niskim dochodzie), import konsumpcyjny, mało inwestycji, regres technologiczny i zaniedbanie infrastruktury. Skracanie horyzontu czasowego. I realna perspektywa katastrofy. Bo rządy Tuska to rabunkowa gra pozorów! Prof. Jadwiga Staniszkis

Staniszkis . Przyznać prawa wyborcze dzieciom. W TVN w rozmowie w której uczestniczył również Śpiewak Staniszkis oświadczyła że widzi Jarosława Kaczyńskiego jako premiera .Śpiewak nabijał się z Tuska , który oświadczył że będzie premierem przez dwie następne kadencje a następnie zostanie szefem Komisji Europejskiej . Śpiewak powiedział ,że w Polsce trudno przewidzieć co będzie w następnych wyborach, a Tusk pewnie się czuje w przepowiedniach. Staniszkis oświadczyła ,że nieudolność Tuska nie kwalifikuje go na takie stanowisko unijne. Oboje wyrażali obawy co się stanie jak Platforma i Tusk znowu wygra. Najistotniejszą jednak sprawą w kontekście zniszczeń politycznych i gospodarczych w tym nieudolności rządu w budowie infrastruktury ,  w jakie  doświadcza państwo polskie był problem pewnego prawe zwycięstwa Platformy .Braku reform po tym zwycięstwie , zadłużaniu przyszłych pokoleń i krótkowzroczności rządu . Wtedy Staniszkis zaproponowała aby nadać dzieciom prawa wyborcze , do których mandat posiadaliby rodzice. Staniszkis argumentowała to tym , że rodzice w odróżnieniu od innych grup wyborców Myśla kategoriami kilkudziesięciu lat , szkołami, studiami , pracą dla swoich małych często jeszcze dzieci. Pomysł ten skomentowałem jakiś czas temu .Pojawił się on w Niemczech i był odpryskiem rysującej się wojny pokoleń. Emerytów i syngli np. mniejszości seksualnych chcących jak najlepiej żyć na koszt młodych ludzi  i rodziców oraz ich dzieci , którzy chcieliby aby ich nie okradano . Dosłownie .Okazało  się po badaniach ,że politycy kupując głosy emerytów doprowadzili do sytuacji ,że ci dostawali dużo więcej niż wpłacili. Problem jest głębszy . Rozpadu otwartego społeczeństwa obywatelskiego. Państwo opiekuńcze na Zachodzie okazało się fazą przejściowa do budowy miękkiego totalitaryzmu . Właśnie dzięki beneficjentom żyjącym na koszt innych, bo jak nazwać sytuację w której państwo Załuża następne pokolenia, aby kupić głowy współczesnego plebsu rzymskiego. Następuje implozja społeczna. Powolne, ale widoczne załamanie demokracji, powstają na Zachodzie słabe państwa w których coraz wyraźniejsza jest  polityka wykluczania. Np. ataki na muzułmanów. Niewątpliwie pomysł Staniszkis, pierwszej polskiej politycznej celebrytki, która go wprowadziła do dyskusji publicznej należy uznać  za istotny i ważny. Po pierwsze wszyscy obywatele, mieszkańcy  mieliby prawa wyborcze, dziki którym mogliby zapobiec własnej dyskryminacji. A dzieci i rodziny w Polsce są poddawane  jawnej dyskryminacji ekonomicznej , cywilizacyjnej i bytowej .Warto przytoczyć dane z których wynika , że co czwarte polskie dziecko żyje w biedzie, a za to emerycie jako grupa społeczna odżywiają się lepiej niż rodziny robotnicze . Tutaj warto przytoczyć fakt , że 35 letni agent Tomek dostaje 4 tys. emerytury. Pomysł Staniszkis  pozwoliłby zlikwidować niektóre patologie państwa polskiego. Marek Mojsiewicz

Jaki był ten 2010 rok?Jak można ocenić miniony rok na podstawie oceanu drugorzędnych informacji i dezinformacji, jakimi zalewały nas żydomedia? Co było w nim wydarzeniem roku? Co było ważne, a co było mniej ważne?

Odpowiedź na tak postawione pytania nie jest łatwa. Ja osobiście widzę dwa równorzędnie ważne wydarzenia.

Pierwszym z nich jest wciąż ukrywane przez żydomedia bankructwo Unii i USA. System bankowy, finansowy i gospodarczy Unii i USA, wbrew inscenizowanej konkurencji pomiędzy nimi jest integralną całością. Banki, finanse i największe koncerny przemysłowe Unii i USA znajdują się w tych samych łapskach. O „kondycji” finansowej Unii świadczą bankructwa Grecji i Irlandii. A w kolejce do plajty stoją już następne unijne baraki. W pierwszym rzędzie Hiszpania i Portugalia (tuż za nimi Polska, Włochy, Francja, Wlk. Brytania i parę pomniejszych baraczków). Widać też swoistą logikę w kolejności tych bankructw. Grecję zniszczono, bo jest kolebką kultury europejskiej. W bilderbergowsko-żydowskiej Unii nie ma miejsca na kulturę, a jej korzenie należy zniszczyć. Irlandię ukarano za pierwsze referendum. Niech sobie nie myślą Irlandczycy, że ujdzie im płazem próba zablokowania narzucenia Unii żydowskiego porządku zawartego w Traktacie Lizbońskim. A Hiszpanię i Portugalię należy ukarać za wypędzenie pod koniec XV wieku Żydów z Półwyspu Iberyjskiego. Niech nie wyobrażają sobie oni, że Żydzi takie sprawy zapominają. Jahwe sam stwierdził, że będzie karał za winy ojców do dziesiątego pokolenia włącznie (a jego wyznawcy w razie potrzeby ukarają i do setnego pokolenia). USA w tym samym czasie zaciąga kolejny gigantyczny kredyt, mimo iż jest de facto już niewypłacalnym bankrutem. Same bieżące wydatki na kontynuowanie okupacji Iraku i Afganistanu wynoszą prawie cztery miliardy dziennie. Lada dzień dolar może zostać ogłoszony bezwartościową zadrukowaną makulaturą, czym w rzeczywistości już jest. Jeśli jeszcze padnie monopol dolara jako światowej waluty (co utrzymuje sztucznie USA przy życiu) to Ameryka z dnia na dzień stanie się żebrakiem i bankrutem. Przy czym, co jest w tym wszystkim najważniejsze, owe zadłużenia i widmo bankructwa Unii i USA nie są przypadkiem, czy też niekorzystnym zbiegiem okoliczności.

Bankructwo Zachodu jest ważnym elementem z żelazną konsekwencją realizowanego planu banksterów. Najkrócej sformułował to David Rockefeller mówiąc: „Wszystko, czego teraz potrzebujemy to odpowiednio wielki kryzys, a wtedy narody zaakceptują Nowy Porządek Świata.” Tak więc, rozłożonym w czasie i przestrzeni wydarzeniem roku 2010 należy uznać praktycznie osiągnięcie stanu, w którym nieubłaganie dojdzie w krótkim czasie do gigantycznego kryzysu finansowego i gospodarczego na całym świecie. Należy spodziewać się zamieszek, plądrowania sklepów, krążących po „cywilizowanej” Europie i Ameryce band grasantów. Ale należy też spodziewać się wprowadzenia stanów wyjątkowych, godzin policyjnych i strzelania do ludzi. Traktat Lizboński zalegalizował użycie broni palnej przeciwko ludności cywilnej. A w USA to prawo ma policja już od dawna. Drugim nie mniej ważnym wydarzeniem było skuteczne stawienie oporu żydowskim żądaniom przez Iran. Wydarzenie to pokazało, że można przeciwstawić się światowemu żydostwu w ingerowaniu we własne, wewnętrzne sprawy. Mimo ogromnych nacisków politycznych i medialnych, mimo widocznym gołym okiem przygotowań do zbombardowania irańskich instalacji związanych z przemysłem nuklearnym, Iran postawił na swoim. Wydaje się prawdopodobne, że to właśnie katastrofa finansowa Zachodu sprawiła, ie Izrael i USA nie zaatakowały Teheranu. A przecież już w marcu 2010 USA gromadziła potężne bomby burzące na oceanie Indyjskim. Latem zakupił Izrael paliwo do wojskowych samolotów w USA za sumę ponad 2 miliardów dolarów (ciekawe, czy zapłacili?). W Rumunii, w Karpatach podczas manewrów wojskowych symulujących bombardowanie górskich instalacji przemysłowych Iranu rozbił się izraelski helikopter. W stronę Iranu wypłynęła flota USA jak i podwodne okręty Izraela. A jednak żydostwo zmuszone zostało do odstąpienia planów zbombardowania niepokornego wobec Kliki Globalnych Banksterów państwa. Wprawdzie było to chyba tylko odroczenie wyroku, ale pokazuje, że można pokrzyżować ideologom NWO ich plany. Niemałą zasługę w tym ma i Rosja. To ona mocno dozbroiła Iran, zwłaszcza bronią rakietową. Tego właśnie obawiali się niedoszli agresorzy. Zbyt wiele samolotów i helikopterów mogliby stracić. W rankingu ważności światowych wydarzeń dorzuciłbym jako bardzo ważne jeszcze kilka innych spraw. Przy czym wszystkie one dziwnie powiązane są ze sobą wspólnym mianownikiem – depopulacją i zniewoleniem.

• Jesienią 2010 Rada ONZ złożona z przedstawicieli 193 krajów zażądała moratorium na rozpylanie w atmosferze substancji, mających rzekomo przeciwdziałać globalnemu ociepleniu. Przez lata ludzi piszących o chemtrailsie traktowano jak niepoważnych oszołomów. A jednak okazało się, że rzeczywiście jesteśmy truci z powietrza.

• Także jesienią w Meksyku odbyła się kolejna światowa konferencja mająca zaradzić „globalnemu ociepleniu”. Choć ujawnione maile, wykradzione przez hakerów z Uniwersytetu Wschodniej Anglii zdemaskowały „ocieplenie” jako szwindel. Gra idzie o miliardy. Polityczne marionetki na rozkazy banksterów posłusznie odgrywają wyznaczone im role.W tym miejscu przypomnę pewną wyjątkowo rzadko spotykaną, szczerą wypowiedź w niemieckiej telewizji przewodniczącego CSU i premiera Bawarii, Seehofera: „Ci którzy decydują nie są wybierani, a ci, których się wybiera, nie mają nic do decydowania.”

• W 2010 roku ogłoszono datę oficjalnego wprowadzenia w życie zbrodniczych przepisów Codex Alimentarius. Będzie obowiązywał on od 1 kwietnia 2011. Bardziej cynicznego ”żartu” na prima aprilis nie można już wymyślić.

Katastrofa ekologiczna w Zatoce Meksykańskiej. Intuicja podpowiada mi, że nie był to nieszczęśliwy wypadek ani przypadek. Szkodliwe jej skutki dla mieszkańców południowych, „secesyjnych” i tradycyjnie niechętnych dyktaturze Waszyngtonu, stanów USA trudno ocenić.
To tam, na południu USA znajduje się najlepiej na świecie uzbrojona cywilna i niezorganizowana „armia” obywatelska. Coś z nią należy zrobić (szkolenia polskich żołnierzy w rozbrajaniu ludności cywilnej i w rozbijaniu demonstracji odbyły się chyba nieprzypadkowo właśnie w USA, na północy Stanów, w Chicago).

• Gigantyczne szkody spowodowane HAARP-em w różnych zakątkach świata. Haiti (trzęsienie ziemi), Pakistan (powódź rozmiarów bliskich biblijnemu potopowi), trzy powodzie w Polsce, pożary całej europejskiej części Rosji.

• Bandycki, piracki napad marynarki wojennej Izraela na humanitarny konwój dla Strefy Gazy na międzynarodowych wodach Morza Śródziemnego. Zbrodniarze nie zostali ukarani. Zbrodnicze państwo nie zostało potępione, nie obłożono go światowym bojkotem. Żydzi pokazali, kto światem rządzi, pokazali, gdzie mają prawa międzynarodowe i światową opinię publiczną. Ale gdy na wioskę na spornej koreańskiej wyspie spadły pociski, choć nikt nie udowodnił, że wystrzeliły ją północnokoreańskie wojska, Korea Północna znalazła się pod pręgierzem opinii światowej w żydomediach.

• Mimo inscenizowanego potępienia budowy nowych osiedli żydowskich na terenach arabskich w Palestynie przez Waszyngton, ostatecznie Biały Dom z Obamą i Clinton na czele potulnie wciągnęli ogony pod siebie i zostawili Izraelowi wolną rękę. Pokazali dobitnie w ten sposób, że są żydowskimi marionetkami. Pokazali też, że to nie USA ma wpływ na politykę Izraela, a że jest wręcz odwrotnie. To Izrael rządzi polityką USA. Polityka budowy nowych osiedli żydowskich na terenach arabskich jest jednoznaczna. Tę samą politykę stosowali biali osadnicy w USA wobec Indian. Przy czym Izrael chce nawet „rezerwaty” Palestyńczykom odebrać, a ich samych wybić lub zmusić do emigracji.

Wszystkie powyższe wydarzenia są konsekwentną realizacją planów ideologów NWO. Rok 2010 był dla nich, mimo porażki z Iranem i oporem stawianym przez Rosję, rokiem korzystnym. Bankructwo świata zdecydowanie się przybliżyło. Plany depopulacyjne są w pełnym toku. Można się teraz już powoli zakładać, od kiedy populacja Gojów zacznie drastycznie się zmniejszać. W Polsce bez wątpienia najważniejszym i piekielnie korzystnym wydarzeniem dla szabrowników majątku narodowego był Smoleńsk. W jego cieniu bez echa przeszło oddanie za bezcen prawa eksploatacji łupków w łapska USA. Także wielkie powodzie nie były tak mocno nagłaśniane, jak na to w sumie zasłużyły. Obciążyły one i tak zbankrutowany budżet państwa. Ponadto cena gruntów na zalanych terenach automatycznie będzie dużo niższa. A prawo wykupu gruntów przez obcokrajowców tuż tuż… Smoleńsk odwrócił uwagę od planowego wpędzania w bankructwo szpitali. Będą już niedługo „prywatyzowane” (wykupowane przez obcych) za grosze. Wykonano też pierwszy i zasadniczy krok w kierunku bankructwa lasów państwowych. Kolejnym krokiem będzie „konieczność” ich „prywatyzacji”. Kupcy już się na nie znajdą! Zakład? Zaprawdę, ciężko byłoby tak łatwo szabrować polski barak Unii, gdyby nie ten Smoleńsk. A przy okazji jeszcze wzmocniło się nastroje antyrosyjskie i poszczuło się na zimnego czekistę Putina. No i żydowski sayan wylądował wśród polskich królów na Wawelu. Same korzyści. Dobra robota… Aż trudno uwierzyć, że polactfem tak łatwo jest manipulować. Poliszynel
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com

Powrót zwykłych żarówek? Szef komisji przemysłu Parlamentu Europejskiego, Niemiec Herbert Reul, żąda wycofania zakazu sprzedaży w UE tradycyjnych żarówek. W wywiadzie dla dziennika “Die Welt” europoseł ostrzegł, że energooszczędne żarówki mogą stanowić zagrożenie dla zdrowia ludzi. - Uczynię wszystko, by obalić zakaz zwykłych żarówek w UE – powiedział Reul, cytowany w internetowym wydaniu niemieckiej gazety. Powołuje się on na badania Federalnego Urzędu Środowiska (UBA), który wskazał na ryzyko, związane z używaniem nowych energooszczędnych żarówek, mających wkrótce całkowicie zastąpić te tradycyjne. W przypadku uszkodzenia energooszczędnej żarówki może wyzwolić się rtęć w ilości dwudziestokrotnie przekraczającej bezpieczny poziom. Dlatego szczególnie dzieci i kobiety w ciąży powinny trzymać się z daleka od energooszczędnych żarówek – pisze “Die Welt”.

- Oczekuję od Komisji Europejskiej, że niezwłocznie zawiesi zakaz sprzedaży zwykłych żarówek – powiedział Reul, domagając się dodatkowo rozważenia zakazu żarówek energooszczędnych. – Komisja musi sprawdzić, czy wobec udowodnionych zagrożeń dla zdrowia przewidziane jako alternatywa energooszczędne żarówki mogą podlegać jeszcze dystrybucji – dodał chadecki eurodeputowany. Zarzucił Komisji Europejskiej, że uprawia “politykę symboli, która nie służy ani ochronie klimatu ani zdrowiu ludzi”. Do żądań Reula przyłączyła się liberalna wiceprzewodnicząca PE Silvana Koch-Mehrin. Ostrzegła ona matki: – Nie używajcie energooszczędnych żarówek w pokojach dziecinnych!. Od września 2009 roku tradycyjne szklane żarówki są stopniowo wycofywane z produkcji i sprzedaży w krajach UE. Takie żarówki – przekonują ich przeciwnicy – marnują aż 90 procent zużywanego prądu na emisję niepotrzebnego ciepła, a na produkcję światła wykorzystują zaledwie 10 procent. Nowoczesne źródła światła (oświetlenie halogenowe, fluorescencyjne, diodowe, itp.) są kilka razy wydajniejsze, zużywając mniej prądu. Odejście od tradycyjnych żarówek jest elementem unijnej strategii wzrostu efektywności energetycznej i szerzej – walki ze zmianami klimatycznymi. KE szacuje, że po całkowitej rezygnacji z energochłonnych żarówek około 2020 roku, UE zaoszczędzi rocznie około 12,5 proc. zużywanej dziś elektryczności. Za Stop Codex

O tym, czy i kiedy rtęć jest szkodliwa, czy nie, decydują Żydzi z Unii Europejskiej, a nie jacyś tam zafajdani naukowcy. Rtęć była szkodliwa w termometrach, natomiast nie jest szkodliwa ani w nowoczesnych żarówkach, ani w szczepionkach przeciwko wieprzowej grypie. Producentów termometrów być może nie było stać na lobbing w takiej wysokości, jak producentów rtęciówek. Być może chodzi o celowe zatruwanie społeczeństw, których liczebność utrudnia lucyferianom życie w luksusie, na jaki zasługują.  A w ogóle kogo do cholery powinno obchodzić, na co zużywam energię elektryczną, za którą płacę rachunki – na oświetlenie, na ogrzewanie, czy na ochładzanie? – admin

Wczoraj myśleliśmy, że Antoni Macierewicz przesadza. Ale każdy kolejny wywiad Edmunda Klicha potwierdza, że poseł PiS ma rację Myślę, że prokuratura rosyjska robi źle [chcąc przesłuchać rodziny ofiar smoleńskiej katastrofy i dowiedzieć się czy m.in. podczas pielgrzymki nie zabrały ze sobą jakiś pamiątek], bo takie działania zaogniają sytuację i pogarszają opinię Polaków o Rosji. Ważnym wątkiem książki [„Ostatni lot" Jana Osieckiego, prezentującej punkt widzenia niemalże identyczny z rosyjskim] był za to fragment o naciskach na pilotów, bo takie naciski były wielokrotnie wcześniej, o czym wspomina płk Latkowski. W tej konkretnej sytuacji trudno będzie jednak ustalić skąd wyszły naciski i czy wywierano wpływ na samego generała. W stenogramach pojawia się przecież głos Mariusza Kazany, który mówi „mamy problem", ale same naciski, przy dotychczas znanych odczytach z rozmów w kabinie, trudno będzie udokumentować. Ważne byłoby, aby ujawnić rozmowy między Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi i dowiedzieć się czy rozmowa dotyczyła rzeczywiście jedynie stanu zdrowia matki. Jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że gen. Błasik nie powinien znaleźć się w kabinie, a jeśli już, to powinien zrobić to po to, by na odpowiedniej wysokości zareagować, nakazać przerwanie podejścia. (...) Brak reakcji był krytyczny. Latał przecież Jakiem-40, umiał czytać z przyrządów i powinien zdawać sobie sprawę, że zostały przekroczone wszelkie zasady bezpieczeństwa. To prawdopodobne [że kapitan Protasiuk "zawiesił się" psychicznie], potwierdzają to zapisy. Był pod presją wykonania zadania i ten cel przyćmił racjonalną ocenę ryzyka. Determinacji zabrakło też drugiemu pilotowi, który nie zrobił nic, by przejąć, nawet siłowo, stery. Jestem pewny w 100%, że zamachu nie było. Dziwię się dlaczego [piloci Jaka-40] po wylądowaniu nie powiadomili Warszawy, że pogoda jest do kitu, że nie ma sensu lecieć. Powinni alarmować, podzielić się informacjami z kolegami, którzy wieźli przecież prezydenta. To jest już jednak kwestia odpowiedzialności i tego, dlaczego dbali o własny interes. Mówiąc krótko, piloci Jaka nie są dla mnie wiarygodni. Wątku sztucznej mgły nie biorę pod uwagę, bo nie sądzę, by Rosjanie chcieli spowodować wypadek swojego samolotu, który przed Tupolewem dwukrotnie podchodził do lądowania, bo już wtedy była mgła. Są rzeczy, które są ważne, zaskakujące a nawet przełomowe. Przyjdzie czas, że ujrzą światło dzienne. Poczekajmy na raport końcowy. Nie ma żadnych podstaw, by np. Amerykańska Agencja Badania Wypadków Lotniczych angażowała się w tę sprawę. Podobnie wygląda sprawa jeśli chodzi o Organizację Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego (ICAO). Nigdy z własnej woli pan nie zrelacjonował tych elementów informacyjnych, które świadczą na korzyść Polaków. Pan się skupia na informowaniu o tych rzeczach, które są na korzyść tezy rosyjskiej, że wina jest pilota. I to jest postępowanie, które mnie od początku w pana zachowaniu bardzo dziwi. wPolityce.pl

KWAŚNIEWSCY, AGENT TOMEK I TAJEMNICE WILLI W KAZIMIERZU Od kilku miesięcy gazety rozpisują się na temat historii willi w Kazimierzu. Medialny przekaz jest prosty: złe CBA chciało zniszczyć niewinnych państwa Kwaśniewskich. „Gazeta Polska” dotarła do szczegółów operacji specjalnej, w świetle których sprawa nie jest tak oczywista.Takiej sytuacji, by minister sprawiedliwości-prokurator generalny spalił akcję CBA, mało kto się spodziewał. 1 października zeszłego roku Andrzej Czuma pojawił się w studiu Radia Zet. Miał odpowiadać na pytania związane z odkrytą przez CBA aferą hazardową, w której po uszy tkwili najwyżsi politycy Platformy Obywatelskiej. Ale już w pierwszej minucie wywiadu Czuma zboczył z tematu i dokonał zdumiewającej „wrzutki”. Stwierdził, że CBA „zażądało od prokuratury zaaresztowania pani Jolanty Kwaśniewskiej”. Czuma: – Bardzo starannie przeglądałem ten materiał [zebrany przez CBA na temat nielegalnego lobbingu w sprawie nowelizacji ustawy o grach losowych], ponieważ pan Mariusz Kamiński w ostatnim czasie zachowuje się dość osobliwie. Mianowicie kilka tygodni temu zjawił się u mnie i zażądał, żebyśmy zaaresztowali panią Jolantę Kwaśniewską. Oczy w słup, mówię, a jakie to dowody są mianowicie. A no takie, że przypuszczalnie jej przyjaciółka albo koleżanka sprzedała swoją działkę i chciała uniknąć podatku i po cichutku pieniądze wziąć w garść. A ona [Jolanta Kwaśniewska] jest też współwłaścicielką działki.
Operacja „Krystyna” Do czego nawiązywała „wrzutka” Czumy? Chodziło o operację CBA, która – jak dowiedziała się „GP” – nosiła kryptonim „Krystyna”. Jej celem było zebranie dowodów, że Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy dysponują majątkiem, który nie ma pokrycia w ich dochodach, a więc pochodzi z nielegalnych źródeł. Premier Donald Tusk, który został o operacji poinformowany parę miesięcy wcześniej, był na tyle zadowolony z perfekcyjnej pracy zaangażowanych przy niej funkcjonariuszy, że zadecydował o podniesieniu funduszu operacyjnego CBA (tajnej części budżetu przeznaczonej na operacje specjalne) – przy zamrożeniu budżetów pozostałych służb specjalnych. Wystąpienie Czumy wywołało ostrą reakcję szefa CBA. Jak się okazało, akcja Biura nie była zakończona. – Współpracujemy z prokuraturą katowicką i wykonujemy w ramach tego śledztwa różne czynności, w tym zaawansowane działania operacyjne. Sprawa jest, powiedziałbym, rozwojowa – mówił Mariusz Kamiński, sugerując, że minister nieprzypadkowo wpuścił do obiegu publicznego nazwisko Kwaśniewskiej. Co się takiego zdarzyło, że podległy szefowi rządu minister zakwestionował profesjonalizm funkcjonariuszy CBA i spalił będącą w toku akcję?

Lokalne media: Kwaśniewscy kupili willę. Podpisali umowę przedwstępną Aby zrozumieć pozornie sprzeczne działania premiera Tuska i członka jego gabinetu trzeba się cofnąć do kwietnia 2006 r. Centralne Biuro Antykorupcyjne istniało jeszcze wtedy jedynie na papierze, jako projekt opracowywany przez komisje sejmowe. Ludzie powoli szykowali się do świąt Wielkiej Nocy, gdy na łamach lubelskiej prasy pojawiła się wieść elektryzująca lokalną społeczność. Media zgodnie donosiły, że Aleksander Kwaśniewski, który po 10 latach złożył urząd prezydencki, wraz z żoną nabywa wspaniałą nieruchomość w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. „Znamy adres, pod którym chce zamieszkać w Kazimierzu były prezydent Aleksander Kwaśniewski. W ostatnią niedzielę specjalnie przyjechał do miasteczka, by obejrzeć przyszłą posiadłość” – podał „Dziennik Wschodni” (7 kwietnia 2006 r.). „Z naszych informacji wynika, że państwo Kwaśniewscy są zainteresowani jedną z willi położonych nad ulicą Zamkową. Jerzy Żurawski, były konserwator zabytków, mówi: – To jedna z najpiękniejszych działek w Kazimierzu, niemal sąsiadująca z basztą”. Temat podchwytuje „Super Express”: „Byłej parze prezydenckiej powodzi się nie najgorzej. Nie tak dawno kupili apartament w Wilanowie, jednej z najdroższych dzielnic Warszawy, a kilka dni temu sfinalizowali zakup domu w Kazimierzu Dolnym. Willa warta jest, bagatelka, 800 tysięcy dolarów, czyli około 2 mln złotych! Państwo Kwaśniewscy zażądali, by dotychczasowa właścicielka willi Maryla J. (...) [w oryginale podane nazwisko] (63 l.) wyprowadziła się z niej do końca tego tygodnia. (…) Willa prezydencka jest ogromna. Ma ponad 400 metrów. Dom ma dwa poziomy i poddasze, na którym znajduje się jeden pokój. Na parterze jest ogromna jadalnia urządzona biedermeierami, wartymi 500 tysięcy złotych. Meble te, jak ustaliliśmy, zostaną w domu”. 12 kwietnia 2006 r. lubelska „Gazeta Wyborcza” podaje swoje ustalenia dotyczące nieruchomości: „Czy prezydencka para kupiła willę w Kazimierzu Dolnym? Wczoraj dotychczasowa właścicielka wyprowadzała się z rezydencji na wzgórzu. (…) Po południu przed domem stała furgonetka, do której kilku mężczyzn pakowało rzeczy. Jednak nie udało nam się obejrzeć posesji, bo na nasz widok zamknęli bramę. Także właścicielka willi nie chciała z nami rozmawiać. Płot z państwem Kwaśniewskimi ma dzielić Henryk Walkiewicz: – Tak, tak, to już sprzedane prezydentowi. Ta pani się już wyprowadza – potwierdza pan Henryk. – Ja się cieszę z takiego sąsiedztwa, będzie spokój, ochrona”. Następnego dnia „Wyborcza” powtarza, że do willi położonej obok baszty i niedaleko kazimierskiego rynku wprowadzą się niebawem Kwaśniewscy. „Jak już pisaliśmy, prezydencka para kupiła tam dom z ogrodem i widokiem na Wisłę”. Przy okazji gazeta wylicza sławy, które wcześniej zamieszkały w okolicy: Zanussi, malarz Jan Wołek („przez wiele lat artysta mieszkał w willi, którą właśnie kupili Kwaśniewscy”), Romuald Lipko z Budki Suflera, Daniel Olbrychski, Jadwiga Staniszkis. „Dziennik Wschodni” prowadzi dalsze śledztwo. W artykule Dom dla prezydenckiej pary czytamy: „Dwa miliony złotych zapłacili państwo Kwaśniewscy za willę w Kazimierzu Dolnym – dowiedzieliśmy się nieoficjalnie”. W kolejnym tekście Porozumienia nie ma. Jest bariera reporter „Dziennika Wschodniego” relacjonuje: „Jolanta Kwaśniewska w telewizji zaprzeczyła, że dom kupiła. Zdementowała też informacje, że transakcję miał badać urząd skarbowy. Ponieważ z naszych ustaleń wynika, że Kwaśniewscy prowadzili jednak rozmowy w sprawie zakupu domu od Marii J. (...), skierowaliśmy do Jolanty Kwaśniewskiej pytania na piśmie. Ale na odpowiedź nie doczekaliśmy się. Dostaliśmy jedynie pismo od Małgorzaty Dębek z Fundacji »Porozumienie bez barier« z wyjaśnieniem, że pani Kwaśniewska nie zamierza odpowiadać na tak osobiste pytania. Ostatnio dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że państwo Kwaśniewscy sporządzili umowę przedwstępną z właścicielką upatrzonej willi. Podpisanie właściwej umowy może nastąpić w dowolnym momencie”.

Oleksy nadaje na „małego krętacza” i wyfiokowaną Jolkę Temat majątku Kwaśniewskich szybko ucichł. Aż do marca 2007 r., kiedy opinia publiczna poznała szczegóły rozmowy Józefa Oleksego, byłego premiera i ministra spraw wewnętrznych w rządach SLD oraz byłego marszałka Sejmu, z biznesmenem Aleksandrem Gudzowatym. Pogawędkę nagrano we wrześniu 2006 r. Oleksy opowiadał Gudzowatemu o niewyjaśnionym pochodzeniu majątku „małego krętacza” – jak go nazywał – „Olusia Kwaśniewskiego”. – Kupili przecież w Kazimierzu całe wzgórze od Jaśka Wołka. To jest ten artysta. Byłem tam. Piękne. Ale ich sprawa, ja nikomu nie zazdroszczę. Tylko że gdyby ktoś się zawziął, to apartament u Krauzego to jest minimum 4,5 mln zł. Przecież to jest 400 m, tam chodzi po 11 tys. metr, to policz sobie, ile to kosztuje, ten 400-metrowy apartament. Dom w Kazimierzu – nie umiem tego wycenić, ale na pewno jest to droga sprawa. Jazgarzew 6 ha działki z asfaltową drogą zrobioną do samego domu przez pola. I to nie jest wszystko. Ma tego majątku trochę. Jak zderzysz jego wynagrodzenia prezydenckie, a nawet Joli dochody, no to co z tego, że ona ma 100 tys. za ten program w telewizji [TVN Style], by się wstydziła tam występować. – Miesięcznie? – pyta Gudzowaty. – Nie, do grudnia [Kwaśniewska zaczęła pracę w charakterze prezenterki TVN w kwietniu 2006 r. – przyp. aut.]. Za całość kontraktu. I robi takie pierdoły. Raz oglądaliśmy to z Majką i więcej nie oglądam. Siedzi wyfiokowana Jola i przez 15 minut czy więcej uczy obywateli, jak jeść bezę. Teraz on [Kwaśniewski] ma dołączyć jeszcze na kolejne 10 tys., ale nie uzbiera, żeby nie wiem, jak się naharował, to nie uzbiera tyle, ile potrzebuje na wylegitymizowanie tego. Po ujawnieniu „taśm Gudzowatego” katowicka prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie majątku byłej pary prezydenckiej. Prokuratorzy podejrzewali, że Kwaśniewscy poprzez zakup nieruchomości legalizują dochody z nieujawnionych źródeł, przy okazji dokonując oszustw podatkowych. Mówiąc krótko – zakładano, że mogą prać brudne pieniądze. Prokuratura zleciła prowadzenie śledztwa Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu. CBA ustaliło, że Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy nie mieli na tyle dużych dochodów, by jednocześnie nabyć apartament w Wilanowie (od Pirelli PeKaO Estate) oraz posiadłość w Kazimierzu. Z jawnych akt późniejszej sprawy sądowej wynika, że Aleksander Kwaśniewski miał kłopoty ze wskazaniem podmiotu, od którego w 2006 r. otrzymał pieniądze (nie potrafił udokumentować, że pieniądze pochodziły z wykładów). Złożył korektę zeznań podatkowych i zapłacił odsetki. Tymczasem CBA wzięło pod lupę sprawę willi w Kazimierzu. Od wielu lat Kwaśniewscy często bywali w rezydencji, przyjmowali tam także swoich gości. Czuli się, jak u siebie. Mieszkaniec jednego z sąsiednich domów opowiedział „Gazecie Polskiej”, że w 2001 r. prezydent Kwaśniewski przyjmował w Kazimierzu prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmę. Po zakończeniu części oficjalnej w pobliskim domu wczasowym „Karlik” panowie udali się właśnie do willi pod basztą. – Wcześniej ochrona wycięła tam trochę krzaków i drzew, by móc łatwiej obserwować posesję – tłumaczył sąsiad. Zgodnie z dokumentacją, od lat 80. właścicielką willi była Maria J., ekspartnerka Jana Wołka, przyjaciółka Jolanty Kwaśniewskiej. Jeszcze w 2005 r. Maria J. wykazywała minimalne dochody, rzędu 7,6 tys. zł rocznie. Jej status materialny poprawił się na przełomie 2005 i 2006 r. CBA ustaliło, że w ostatnich miesiącach 2005 r. na konto Marii J. zaczęły wpływać ratami spore kwoty. Razem było to 830 tys. dol. Z inicjatywy prokuratury sprawą tą zainteresował się Urząd Kontroli Skarbowej w Lublinie. Równocześnie za zgodą prokuratora generalnego i sądu CBA założyło Marii J. podsłuch. Wynikało z niego, że Maria J. reguluje bieżące opłaty za pieniądze otrzymywane od osoby określanej w rozmowach z synem Janem J. jako „koleżanka”. Podczas podsłuchanej rozmowy z Kwaśniewską o abonamencie na kablówkę była prezydentowa przypominała Marii J.: „pamiętaj, żeby było dużo kanałów sportowych, bo Olek tak je lubi oglądać”.
UKS przeprowadza kontrolę, czyli Marek M. wchodzi do akcji Podsłuchy wykazały, że wszczęta jesienią kontrola UKS wywołała zaniepokojenie Marii J. To wtedy CBA nagrało rozmowę Marii J. z Markiem M., ówczesnym szefem Budimeksu, w czasie której ustalili, że Marek M. pójdzie do Urzędu i przyzna, że jest właścicielem nieruchomości. – Nawet jak będą mnie sprawdzać, to się dowiedzą, że stać mnie na wiele takich domów – zapewnił Marek M. swoją rozmówczynię. Rzeczywiście, jak wynika z akt sądowych, Marek M. ma imponujący majątek. Posiada wraz z żoną dom w Warszawie o pow. 400 m kw. z działką (jak wyjaśnił „nie pamięta powierzchni”), „dziewiętnaście albo dwadzieścia mieszkań” na warszawskim Tarchominie, które są wynajmowane, podobnie jak 21 mieszkań w Olsztynie, 300-metrowy dom na Mazurach, 200-metrowy bliźniak w Nadarzynie wraz z działką, osobną działkę w Nadarzynie o powierzchni 4 tysięcy mkw., domek letniskowy w Broku z działką, 200-metrowy dom w Hiszpanii z działką, oszczędności w wys. 3–4 milionów zł, dwa mercedesy i dwa inne samochody. Jego roczne dochody także przyprawiają o zawrót głowy. Maria J. spisała Markowi M. na kartce w punktach najważniejsze kwestie:
„1. Umowa przedwstępna w październiku 2005 roku, 1 milion złotych gotówką. W 2006 wpłacał mi pan etapami resztę – 500 tys. zł.
2. Płacił pan świadczenia za dom po mojej wyprowadzce, tj. od kwietnia 2006 r.
3. Część rachunków ma pan, część ja jako pełnomocniczka”.

Marek M. udał się do UKS i złożył zeznania zgodnie z zapisami na kartce. Kartka została zabezpieczona w poczet dowodów podczas późniejszych przeszukań. W UKS prezes Budimeksu podał także, że akt notarialny sporządzono w 2007 r. Zeznania Marka M. wzbudziły wątpliwości prokuratora prowadzącego śledztwo w sprawie majątku Kwaśniewskich. Marek M. podał, że przekazywał pieniądze Marii J. m.in. w lutym i czerwcu 2006 r. w siedzibie Budimeksu w Warszawie. Ale, jak ustaliła prokuratura, Marka M. mogło nie być wówczas w kraju. Podobnie jak w dniu podpisania aktu notarialnego. Według naszych informacji prokuratura miała nabrać podejrzeń, że Marek M. jest w całej transakcji jedynie „słupem”. W grudniu 2007 r. Marek M. spotkał się w Kazimierzu z Jolantą Kwaśniewską. CBA zdołało ustalić, że z budynku uprzątano wszystkie przedmioty należące do byłej pary prezydenckiej. Przed tym spotkaniem funkcjonariusze zamierzali założyć podsłuchy w willi, ale prokurator krajowy Marek Staszak nie wyraził na to zgody. (Gdy „Gazeta Polska” zapytała Staszaka o powody odmowy, odparł: – Nie mogę się wypowiadać na ten temat, bo sprawa jest tajna.) W tej sytuacji kierownictwo CBA zadecydowało o użyciu innych dostępnych tej służbie narzędzi. Postanowiono przeprowadzić operację specjalną z udziałem agenta działającego pod przykryciem w środowisku biznesu i showbiznesu. Agent ukrywał się pod pseudonimem Tomasz Małecki. Jego zadaniem było zawarcie towarzyskiej znajomości z Janem J., synem byłej właścicielki kazimierskiej posiadłości. Operacji nadano kryptonim „Krystyna”. Małecki wprowadził się do apartamentowca, w którym mieszkał J. Wkrótce rzeczywiście zaprzyjaźnił się z Janem J. i jego dziewczyną Agnieszką K., zawarł także bliższą znajomość z ich rodzicami. W aktach sprawy sądowej można znaleźć zeznania świadka incognito, który opisuje, jak wiosną 2009 roku Jan J. wyznał mu, że właśnie „skończyły się ich problemy z urzędem skarbowym w związku z Kazimierzem Dolnym. Powiedział, że spadł z serca kamień jego matce i Kwaśniewskim. (...) Zapytałem Janka, dlaczego Kwaśniewscy nie mogą być właścicielami domu. Odpowiedział mi, że trzeba wykazać, skąd pochodzą pieniądze na zakup domu. (...) Janek mówił mi, że jak mieli problem z urzędem skarbowym, to żeby się skomunikować wysyłali sobie w kopertach telefony komórkowe”. Wkrótce Małecki przyjął zaproszenie do spędzenia Wielkanocy w Puławach, gdzie obecnie mieszka matka Jana, Maria. To wtedy dziewczyna Janka zdradziła agentowi Tomkowi, że willa w Kazimierzu należy do byłej pary prezydenckiej. Stało się to w lany poniedziałek, gdy podczas wyjazdu do Kazimierza Agnieszka została kompletnie zmoczona wodą na tamtejszym rynku. Zmuszona była wówczas przebrać się w suche rzeczy. Wszyscy poszli wtedy do willi na wzgórzu zamkowym. Agnieszka zaprezentowała nowe przebranie, mówiąc do Małeckiego: – To wszystko to ciuchy Jolki Kwaśniewskiej. Gdy „Gazeta Polska” zadzwoniła do Agnieszki K. z zapytaniem o tę sytuację, zaprzeczyła, by taki fakt miał miejsce. Kolejne pytanie ucięła: –To pomyłka – i rzuciła słuchawkę.
Maria i Jolanta mówią grypsem Funkcjonariusze CBA zakładali, że willa w Kazimierzu, odkąd zrobił się wokół niej szum medialny, przestała być atrakcyjna dla jej domniemanych właścicieli i będą chcieli się jej pozbyć. Postanowili przeprowadzić zakup kontrolowany. Dlatego Małecki, grając zamożnego biznesmena działającego na rynku nieruchomości, zaproponował Janowi J. i jego matce, że chętnie odkupi rezydencję i urządzi w niej spa. Jak się okazało, propozycja trafiła na podatny grunt. Zanim doszło do transakcji, Maria J. sprawdzała Małeckiego – m.in. poprzez znajomą sędzię z Krakowa. Gdy sprawdzenie nie wykazało zagrożenia, zaproponowała za willę cenę 3,5 miliona złotych. Ale Małecki się na to nie zgodził. Z podsłuchów wiadomo, że Maria J. zadzwoniła do Jolanty Kwaśniewskiej. – Klient mówi, że 350 złotych za te buty to za drogo. Trzeba obniżyć cenę – tłumaczyła. W drodze negocjacji Maria J. uzgodniła z Małeckim ostateczną kwotę 3,1 mln zł. Pewnego dnia Jan J. zakomunikował Małeckiemu: „Moja mama jest na spotkaniu z prawdziwymi właścicielami. Będzie decyzja, czy sprzedają, czy nie”. W tym czasie Maria J. spotkała się z Jolantą Kwaśniewską na Kongresie Kobiet. Po powrocie wyraziła zgodę na transakcję. Jednocześnie zaproponowała, by półtora miliona zostało przekazane „pod stołem”, ażeby sprzedający zapłacił mniejszy podatek. Do finalizacji transakcji miało dojść 29 lipca 2009 r. Nieco wcześniej Maria J. zadzwoniła do Marka M.
– Słuchaj, Marek, nie wiem czy wiesz, ale sprzedajesz swój dom.
– Sprzedaję mój dom? A, dobra
– odparł szef Budimeksu.
Tymczasem CBA zwróciło się do Andrzeja Czumy o zgodę na przeprowadzenie zakupu kontrolowanego. Minister poprosił o czas na gruntowne zapoznanie się z wnioskiem. Następnego dnia wyraził zgodę na przeprowadzenie operacji. – Miał pełną wiedzę na temat tego, o co chodzi w tej sprawie, jakie działania CBA zamierza przeprowadzić i udzielił osobistej zgody – stwierdził Mariusz Kamiński, co zresztą potem potwierdził sam Andrzej Czuma. Funkcjonariusze przygotowali 1,5 mln zł w znakowanych banknotach. Zakładali, że pieniądze trafią do prawdziwych właścicieli willi. Zdarzenia z 29 lipca 2009 r. układają się w scenariusz filmu sensacyjnego. Zgodnie z umową z Janem J. Małecki ma mu najpierw przekazać 1,5 mln zł, a potem pojechać na podpisanie aktu notarialnego opiewającego na resztę sumy. Pieniądze są w walizce. W czasie, gdy Jan J. pod okiem kamer CBA w mieszkaniu agenta Tomka liczy banknoty (co potrwa parę godzin), Maria J. wraca z pobytu w mazurskim domu wynajmowanym przez Kwaśniewskich. W drodze odbiera telefon od byłej prezydentowej.
– Marylko, ą propos tej torby z butami, którą masz odebrać, to dobrze by było, żeby te buty miały rozmiar europejski.
Maria J. kontaktuje się z Markiem Zabrzeskim, który w imieniu Kwaśniewskiej zarządza jej agencją nieruchomości Royal Wilanów. Zaraz oddzwania do Jolanty Kwaśniewskiej: – Wiesz, Jolu, jestem już po rozmowie z Markiem i a propos tego samochodu, to ten samochód będzie w dobrym standardzie amerykańskim. Funkcjonariusze CBA domyślają się, że Jolanta Kwaśniewska i Maria J. rozmawiają o wymianie gotówki ze sprzedaży willi ze złotych na euro. W drugiej rozmowie – na dolary. Wnioski śledczych potwierdziły późniejsze zeznania Marka Zabrzeskiego. –Tydzień wcześniej Jolanta Kwaśniewska powiedziała mi, że Marysia będzie miała do mnie interes. Wczoraj znowu Jolanta zadzwoniła i upewniła się, czy jestem na miejscu.  Chodziło o prośbę Kwaśniewskiej, by wymienić gotówkę. Zabrzeski pojechał do kantoru zapytać, czy jest możliwa wymiana tak dużej kwoty na dolary. Funkcjonariusze CBA wiedzieli w tym momencie, że znaczone banknoty nie trafią do Kwaśniewskich, bo wcześniej zostaną wymienione na walutę obcą. Jednak kontynuowali akcję. Jan J. zdążył przeliczyć pieniądze i przekazać je matce. Tomasz Małecki pojechał do biura notarialnego podpisać umowę. Wręczył obecnemu tam już Markowi M. karteczkę z potwierdzeniem otrzymania zapłaty napisaną przez Jana J. Ten kiwnął głową i transakcja – nie bez oporów notariusza, oponującego przeciwko niskiej cenie zakupu – została sfinalizowana. Maria J. zawiozła pieniądze do Zabrzeskiego. Ten wszedł z pieniędzmi do swojego biura i zamknął je w sejfie. Jeszcze tego samego wieczoru bohaterowie tych wydarzeń zostali zatrzymani przez CBA. Funkcjonariusze zabezpieczyli w biurze Marka Z. całą kwotę użytą w operacji. Następnie w willi w Kazimierzu przeprowadzono przeszukanie. Znaleziono ukryty sejf. O sejfie tym zeznał świadek incognito: „J. pokazywali mi dom, co gdzie jest. Wtedy też chcieli wyjąć z sejfu jakieś dokumenty, plany, ale nie mieli szyfru. Z kontekstu rozmowy wywnioskowałem, że szyfr posiada Jolanta Kwaśniewska. Janek powiedział do matki, by do niej zadzwoniła. – Nie będę nigdzie dzwonić – odparła”. Ponadto śledczy znaleźli ukryte pomieszczenie za półkami z książkami, a w nim rozmaite przedmioty należące do byłej pary prezydenckiej, m.in. albumy pamiątkowe, pismo Jolanty Kwaśniewskiej do redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej” Pawła Lisickiego z żądaniem sprostowania, a nawet projekt umowy licencyjnej między Aleksandrem Kwaśniewskim a wydawnictwem BGW. Maria J. zeznała: – Tam były rzeczy Marka M., Joli Kwaśniewskiej. Tam wiele osób przywoziło niepotrzebne im przedmioty. To były rzeczy, za które ja byłam odpowiedzialna. Ale funkcjonariusze nie znaleźli niczego, co należałoby do Marka M. bądź Marii J.
Afera hazardowa, czyli potrzebny hak na SLD Na przebieg śledztwa musiał wpłynąć fakt, że gdy CBA wciąż prowadziła działania związane z willą w Kazimierzu, na jaw wyszła afera hazardowa. – Słabnąca Platforma Obywatelska na gwałt potrzebowała sojusznika do przeprowadzenia paru niepopularnych ruchów – mówi jeden z wysokich funkcjonariuszy CBA. Po pierwsze – chciała natychmiast odwołać Mariusza Kamińskiego. Po drugie – musiała zdobyć ciche poparcie w ewentualnej komisji śledczej badającej aferę hazardową. Tak więc gdy 1 października 2009 r. minister Czuma ujawnił, że działania CBA obejmowały także byłą prezydentową, miał realizować precyzyjnie przygotowany scenariusz pozyskiwania SLD. Scenariusz, którego uwieńczeniem było poparcie Bronisława Komorowskiego przez Aleksandra Kwaśniewskiego w drugiej turze wyborów prezydenckich. 13 października premier Donald Tusk odwołał Mariusza Kamińskiego. Wojtunik donosi do prokuratury, ale na... Kamińskiego Paweł Wojtunik, następca Mariusza Kamińskiego, nakazał prześwietlić operację „Krystyna” pod kątem przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez usunięte kierownictwo CBA. Fachowcy, którzy badali dokumenty, nie stwierdzili nieprawidłowości w działalności Biura. Wojtunik polecił więc zbadanie sprawy kolejnemu funkcjonariuszowi, który tym razem znalazł powody do złożenia doniesienia do prokuratury. Wkrótce, jak się dowiedzieliśmy, awansował. Jak ustaliła „Gazeta Polska”, sprawa trafiła do Wydziału V ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji warszawskiej Prokuratury Apelacyjnej. Śledztwo prowadzi prokurator Jerzy Mierzewski, który na temat prowadzonych przez siebie śledztw wypowiadał się na łamach „Gazety Wyborczej” (m.in. w sprawie więzień CIA w Polsce). Zapytaliśmy Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie, na jakim obecnie etapie jest sprawa wszczęta po zawiadomieniu Pawła Wojtunika, ale nie uzyskaliśmy żadnej odpowiedzi.

Zarzuty Prokuratura postawiła Marii i Janowi J. zarzut pomocnictwa w przestępstwie karnoskarbowym, Markowi M. – zarzut poświadczenia nieprawdy i oszustwa skarbowego. Ich sprawa toczy się przed Sądem Rejonowym w Piasecznie pod Warszawą. Zanim tam trafiła, krążyła między sądami w Warszawie i Puławach. Po drodze jeden z tomów został zalany szkodliwą substancją chemiczną i można go przeglądać wyłącznie w ochronnych rękawiczkach. Maria J. w odpowiedzi na pozew złożyła do akt oświadczenie, że ona i jej syn są „ofiarami wstrętnej prowokacji CBA”. Marek M. o kazimierskiej aferze wypowiedział się dla „Pulsu biznesu”. „Kupiłem dom w 2007 roku, ale po ujawnieniu taśm Oleksego pojawiały się pod nim tłumy turystów, dziennikarzy i pewnie także agentów. Nie dało się tam przebywać, więc postawiłem go sprzedać – mówi Marek Michałowski. Kupca pomógł znaleźć syn kobiety, która administrowała domem w Kazimierzu. Okazał się nim Tomasz Małecki”. Mimo zebranych dowodów w sprawie, w tym licznych stenogramów z podsłuchów, prokuratura nie kwapiła się, by postawić zarzuty Jolancie Kwaśniewskiej. Byłej prezydentowej nawet nie przesłuchano. Prowadzący śledztwo prokurator Rafał Nagrodzki na większość szczegółowych pytań nie odpowiada, zasłaniając się tajemnicą śledztwa. Prokuratura poinformowała „Gazetę Polską”, że śledztwo w wątku dotyczącym majątku Kwaśniewskich zostało umorzone z powodu braku dowodów w sprawie. O willi w Kazimierzu chcieliśmy porozmawiać z byłym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. Jego asystentka Anna Wnuk poinformowała nas, że nie ma możliwości, by znalazł czas – co najmniej przez najbliższe półtora miesiąca. Na nasze pytanie przesłane droga mailową, jak tłumaczy fakt, że w 2009 r. w prywatnej willi w Kazimierzu administrowanej przez Marię J. znajdował się ukryty pokój, w którym znaleziono  jego pamiątki, m.in. obraz podarowany przez jednego z wojewodów, nie odpowiedział. Na nasze próby kontaktu przez trzy tygodnie nie odpowiedziała także eksprezydentowa Kwaśniewska. Ewa Borkowska z biura zarządu Fundacji Porozumienie bez Barier poinformowała nas, że Jolanta Kwaśniewska nie odpowie na zadane jej pytania, ponieważ przebywa za granicą.
CBA dogaduje się w sprawie zwrotu willi Jak dowiedziała się „GP”, nowe szefostwo CBA chce zwrócić nieruchomość w Kazimierzu Markowi M. Zapytaliśmy Pawła Wojtunika, jak zakończyły się rozmowy z pełnomocnikiem Marka M. na temat anulowania transakcji zakupu i na jakiej podstawie prawnej CBA przyjmuje, że willa w Kazimierzu nie stanowi dowodu w sprawie. – Prokuratura Apelacyjna w Katowicach jest gospodarzem postępowania i tylko ona może udzielić odpowiedzi na ewentualne pytania w tym zakresie. Prokurator, który prowadzi sprawę, decyduje również o dopuszczeniu i uznaniu bądź nieuznaniu konkretnego przedmiotu za dowód w postępowaniu przygotowawczym – odpowiedział Jacek Dobrzyński, rzecznik CBA. Dorota Kania

WNIOSEK NA PODSTAWIE ARTYKUŁÓW W "GAZECIE POLSKIEJ" Adwokat Marcin Dubieniecki, mąż i pełnomocnik Marty Kaczyńskiej, zamierza złożyć wniosek o możliwości popełnienia zamachu na prezydenta. Jak mówi w rozmowie z Wirtualną Polską, zamierza oprzeć go na dwóch zagadnieniach poruszanych w "Gazecie Polskiej". Chodzi o dwie kwestie - związane z zeznaniami rosyjskiego lekarza, naocznego świadka katastrofy, a także brakiem analizy biochemicznej próbek gruntu, która mogłaby potwierdzić lub zaprzeczyć teorii, że mogło dojść do rozpylenia przez rosyjski samolot sztucznej mgły. Kwestie te poruszała już w swoich artykułach "Gazeta Polska". Jeśli nasza prokuratura jeszcze nie wszczęła z urzędu postępowania dowodowego w zakresie tego, o czym pisała "Gazeta Polska", a więc kwestii niewykonania do tej pory analizy próbek gruntu, to będę chciał złożyć wniosek w tej sprawie. Badanie to mogło być bowiem kluczowe dla sprawy i jeśli go nie wykonano oznacza to, że mogło dojść do poważnych błędów procesowych w dowodzeniu. Upływ czasu może powodować, że nie da się już ustalić prawdy i odnieść się do zarzutów co do Iła, który mógł rozpylać sztuczną mgłę - powiedział portalowi wp.pl Dubieniecki. Adwokat powołuje się też na zeznania świadka, którego przesłuchała rosyjska prokuratura. Chodzi o Nikołaja Bodina, lekarza, który ma działkę niedaleko miejsca katastrofy. O nim również pisała w jednym z artykułów "Gazeta Polska". Lekarz - jak podawała "Gazeta" - mówił, że panowała gęsta mgła, a widoczność wynosiła w linii prostej około 30 m. Tłumaczył, że w momencie zderzenia z drzewem nie zauważył, "aby na skutek tego zahaczenia o drzewo odpadły jakiekolwiek części samolotu. Po uderzeniu w drzewo samolot kontynuował lot w kierunku zachodnim, przy czym w linii prostej i idąc na obniżenie lotu". (wg, wp.pl, Niezależna.pl)

Jest wniosek o przesłuchanie Tuska Berliński adwokat Stefan Hambura, pełnomocnik m.in. syna Anny Walentynowicz oraz brata Stefana Melaka, którzy zginęli w katastrofie rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem, wystąpił do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie z wnioskiem o przesłuchanie premiera Donalda Tuska. O wysłanym do wojskowej prokuratury wniosku oddzielnym pismem został poinformowany prokurator generalny Andrzej Seremet. Jednym z powodów wniosku o przesłuchanie premiera jest nagła zmiana stanowiska prezesa rady ministrów i jego stwierdzenie, że projekt raportu MAK "jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia", co sugeruje, że Donald Tusk jest w posiadaniu ważnej i istotnej wiedzy dotyczącej katastrofy rządowego samolotu. "Pan premier posiada w obecnej chwili - po pracach nad polskimi uwagami do projektu raportu MAK - daleko idącą wiedzę na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej w ruchu powietrznym w dniu 10.04.2010 roku. Przekładanie przesłuchania premiera Tuska jako świadka w niniejszym postępowaniu na późniejszy termin doprowadziłoby do naruszenia praw pokrzywdzonych, których reprezentuję" - napisał we wniosku adwokat Stefan Hambura. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" przyznał, że dodatkowym bodźcem do złożenia wniosku o przesłuchanie w charakterze świadka Tuska były dotychczasowe dość niemrawe działania polskiej prokuratury, jak również widoczny brak chęci u premiera dobrowolnego stawienia się w prokuraturze jako świadka w tej sprawie. - Premier nie odpowiedział na mój apel skierowany do niego, aby dobrowolnie złożył zeznania jako świadek w prokuraturze - powiedział nam Hambura. - Nie widzę także, aby wojskowa prokuratura okręgowa ze swojej strony przejawiała jakąkolwiek inicjatywę w chęci doprowadzenia do przesłuchania premiera w sprawie katastrofy rządowego tupolewa pod Smoleńskiem - dodał. Hambura poinformował nas, że jako pełnomocnik pokrzywdzonych ma prawo zapoznać się z wiedzą szefa rządu na temat katastrofy. - Moim zdaniem, premier ma daleko idącą wiedzę na ten temat - powiedział berliński adwokat. Dodał, że biorąc pod uwagę fakt, iż pamięć ludzka jest zawodna, prokuratura powinna jak najszybciej przesłuchać Donalda Tuska. Mecenas Hambura ma nadzieję, iż tym razem prokuratura przychyli się do wniosku pozytywnie i "przestanie być jedynie czymś w rodzaju ośrodka przechowywania kserokopii dokumentów napływających z Rosji", a także zacznie intensywnie działać źródłowo, chociażby przesłuchując Donalda Tuska, jak i jego kilku ministrów. Pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej wnioskował dodatkowo, aby prokuratura powiadomiła go o ewentualnym ustalonym terminie takiego przesłuchania, bowiem on jako pełnomocnik części ofiar ma prawo być obecny podczas przesłuchania. Prawnik liczy, że prokuratura wykaże większą niż dotychczas inicjatywę i doprowadzi do przesłuchania także odpowiedzialnych w tej sprawie ministrów. W swoim wniosku Stefan Hambura jako pełnomocnik m.in. syna Anny Walentynowicz oraz brata Stefana Melaka, których bliscy zginęli w katastrofie rządowego tupolewa pod Smoleńskiem, przypomina, że zawnioskował o jak najszybsze przesłuchanie szefa rządu, bowiem wiedza, którą posiada premier Tusk, umożliwi doprowadzenie do sytuacji, w której podstawę wszelkich rozstrzygnięć stanowiłyby prawdziwe ustalenia faktyczne. Jeszcze raz we wniosku przypomniał, że Europejska Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności gwarantuje prawo do rzetelnego procesu. A z jej artykułu 2 zgodnie z orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu wynika proceduralne prawo do efektywnego i skutecznego śledztwa. Efektywne śledztwo to takie, które jest prowadzone bez zbędnej zwłoki, dotyczy to również przesłuchań świadków. Waldemar Maszewski

Skandal. Afera hazardowa zamieciona pod dywan Nie ma winnych, nie było afery? Ani Donald Tusk, ani Mirosław Drzewiecki i Zbigniew Chlebowski nie byli źródłem przecieku w aferze hazardowej - wynika z postanowienia Prokuratury Okręgowej dla Warszawy-Pragi. Śledczy umorzyli sprawę - dowiedziało się Radio Zet. Jednym słowem: nie udało się ustalić, kto ostrzegł hazardowych lobbystów m.in. Ryszarda Sobiesiaka. - Dziwię się decyzji prokuratury - mówi portalowi Niezależna.pl posłanka Beata Kempa (PiS), członek sejmowej komisji ds. afery hazardowej. - W swoim zdaniu odrębnym wykazaliśmy ciąg przyczynowo-skutkowy wskazujący, że przeciek pochodził z Kancelarii Premiera. Miałam nadzieję, że prokuratura dysponująca większymi możliwościami niż komisja sejmowa, a ponadto niemająca swojego Mirosława Sekuły, stwierdzi coś, co jest oczywiste. Prokuratura Okręgowa Warszawa Praga twierdzi, że zbadała zarówno hipotezę, że podsłuchiwanych przez CBA hazardowych lobbystów ostrzegł Mirosław Drzewiecki, jak i możliwość, że Sobiesiaka i Koska (biznesmena z branży hazardowej) zaalarmowały działania premiera Donalda Tuska. Na obie hipotezy dowodów nie znalazła. Odrzucono też wersję, że źródłem przecieku był Zbigniew Chlebowski. W postanowieniu, do którego dotarło Radio Zet, prokurator stwierdził, że "pomimo przeprowadzenia wielu czynności, w sprawie istnieją niedające się usunąć wątpliwości, które nie pozwalają dostatecznie uzasadnić podejrzenia popełnienia czynu zabronionego". Przypomnijmy, że były szef CBA Mariusz Kamiński o przeciek oskarżał m.in premiera Tuska i ministra Drzewieckiego. (wg, Radio Zet)

JAK WYGRAĆ „ZAMACH STANU”?Kiedy dziś patrzę na Rosję odnoszę wrażenie, że doszło w niej do wielkiej zmiany, rewolucji. Nawet za czasów Związku Sowieckiego to Rosja posiadała służby, tymczasem dziś jest jakby na odwrót - to Federalna Służba Bezpieczeństwa i jej siostry posiadają Rosję. Jeśli FSB rządzi w Rosji, to musicie zdać sobie sprawę z tego, że rosyjską ropą naftową i gazem także rządzą służby specjalne, a jeśli tak jest to interesy z nimi, na terenie byłych państw Układu Warszawskiego, mogą robić ich zaufani agenci, byli towarzysze broni” - stwierdził przed kilkoma laty Wiktor Suworow. Dziś niemal banalna wydaje się teza, że współczesna Rosja to państwo zarządzane przez ludzi służb postsowieckich. To oni są właścicielami ziemskimi, biznesmenami i potężnymi graczami w wielu dziedzinach życia publicznego, tworząc klany rodzinne i przejmując na własność najważniejsze gałęzie gospodarki. Kto z tej perspektywy nie chce lub nie potrafi oceniać wydarzeń w Rosji, niewiele zrozumie z ich  prawdziwych mechanizmów. Wielu publicystów prześciga się zatem w zawiłych dywagacjach, próbując rozgryźć intencje płk Putina dotyczące powrotu na stanowisko prezydenta Federacji Rosyjskiej, opisując przy tym rzeczywistość rosyjską poprzez pryzmat domniemanych uwarunkowań i różnic politycznych. Nic bardziej błędnego. Miarą zamysłów Putina jest zaostrzający się konflikt między potężnym klanem FSB, a wojskowymi z GRU, w którego tle rozstrzygają się interesy największych oligarchów. Większość wydarzeń politycznych w dzisiejszej Rosji, decyzji i konfliktów można opisać mechanizmem walki o kolejne strefy wpływów oraz podział łupów z handlu bronią, ropą i gazem. O zamiarach Putina świadczą przede wszystkim wydarzenia tej wagi, jak; „utonięcie” generała –majora Jurija Iwanowa zastępcy szefa GRU, „samobójstwa” gen. Czerwizowa - byłego szefa Federalnej Służby Ochrony, gen Nikołaja Timoszenki - szefa Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych czy śmierć głównego ekonomisty Gazpromu - Siergieja Kliuka, który miał zastrzelić się we własnym samochodzie. Oznacza to, że putinowskie FSB zdobywa kolejne obszary władzy i umacnia wpływy, a sam pułkownik sowieckich służb chce wrócić do roli prezydenta Federacji. Szybko postępująca centralizacja rosyjskich specsłużb i recydywa sowieckiej koncepcji „kułaka” – zaciśniętej pięści, stanowi podstawowy cel wszystkich zmian w rosyjskich strukturach bezpieczeństwa. Pretekstem do dokonania czystek personalnych były ostatnie wpadki agentów rosyjskich w USA i Gruzji, przez co posadę straci prawdopodobnie. szef SWR Michaił Fradkow. Jego następcą zostanie zapewne człowiek Putina - Siergiej Naryszkin, a wówczas wchłonięcie przez FSB Służby Wywiadu Zagranicznego będzie tylko kwestią czasu i przybliży powrót do sytuacji z okresu istnienia KGB, gdy wywiad i kontrwywiad działał pod wspólnym szyldem. Również wpadka siatki szpiegowskiej GRU w Gruzji zostanie wykorzystana jako mocny argument za pozbawieniem Głównego Zarządu Wywiadowczego przywilejów i pieniędzy. Plany reformy przewidują liczebne okrojenie GRU, a być może nawet jego podzielenie. Służba ma być podporządkowana cywilnemu ministrowi obrony, a szef GRU straci np. przywilej cotygodniowego raportowania bezpośrednio prezydentowi. Na tym tle widać wyraźnie zarysowany konflikt. Z jednej strony szef SWR Michaił Fradkow w liście do czytelników czasopisma „Rodina” zapewnia, że służba  „daje sobie radę z postawionymi przed nią zadaniami” ,a prezydent Miedwiediew deklaruje: „Wszyscy ludzie, pracujący w naszych służbach specjalnych, są w pierwszej kolejności, obywatelami Rosji, nie jest to żadne mięso armatnie i nie są to bohaterowie, których państwo składa w ofierze”. W tym samym czasie, płk Putin ręcząc iż służby rosyjskie nie zajmują się dziś likwidacją przeciwników politycznych, oświadczył, że nie jest to już konieczne, bo „zdrajcy sami wyciągną kopyta”. I wyciągają, o czym świadczy liczba „samobójstw” i tajemniczych wypadków wśród ludzi GRU. Ich wspólnym mianownikiem jest również fakt, że dotyczą oficerów biorących udział w wojnach czeczeńskich i operacjach GRU, w czasie, gdy Putin był kolejno szefem FSB, premierem i prezydentem Rosji. Można jedynie przypuszczać, że niektórzy z „samobójców” posiadali rozległą wiedzę na temat tajnych operacji z okresu rządów Putina, któremu nie bez podstaw przypisuje się autorstwo wielu zamachów organizowanych rzekomo przez „czeczenskich terrorystów”. Ostatnie wydarzenia w Rosji pokazują również, gdzie płk Putin dostrzega autentyczne zagrożenie dla swoich rządów. Nie chodzi bynajmniej o zmarginalizowaną opozycję polityczną, w wielu przypadkach infiltrowaną i inspirowaną przez specłużby.  Realne zagrożenie mogą natomiast stanowić dawni i obecni oficerowie GRU, zrzeszeni w organizacjach kombatanckich i ruchach paramilitarnych. Postacią kluczową w tym środowisku wydaje się  emerytowany pułkownik GRU Władimir Kwaczkow, b. dowódca 15. brygady specnaz GRU, weteran wojny w Afganistanie, uczestnik wielu tajnych operacji zagranicznych przeprowadzanych na terytorium Wspólnoty Niepodległych Państw. Już jako emeryt walczył w Czeczenii, gdzie zapracował na wysokie odznaczenie państwowe. Uważany jest za jednego z największych w Rosji specjalistów od spraw służb specjalnych, doskonałego praktyka w prowadzeniu akcji dywersyjnych, lecz także teoretyka w tej dziedzinie wiedzy wojskowej. Po przejściu na emeryturę Kwaczkow stał się założycielem lub patronem wielu ruchów, zwłaszcza młodzieżowych, propagujących paramilitarne umiejętności (walki wręcz, strzelanie, skoki spadochronowe). Już wówczas pozycja Kwaczkowa budziła obawy Kremla. W marcu 2005 roku aresztowano go pod zarzutem zorganizowania nieudanego zamachu na prezesa rosyjskiej energetyki Anatolija Czubajsa – oligarchy i długoletniego przyjaciela Putina, któremu dzisiejszy premier zawdzięcza pierwsze stanowisko w administracji Borysa Jelcyna. Sąd ostatecznie uwolnił Kwaczkowa od zarzutów, choć spędził on w więzieniu prawie trzy lata. Powtórnie nazwisko pułkownika GRU pojawiło się w czerwcu 2010 roku gdy z publicznym apelem o pomoc zwrócił się do niego Roman Muromcew – przywódca buntowników z Kraju Nadmorskiego na dalekim wschodzie Rosji.  Były komandos Muromcew i kilkunastu innych mieszkańców Ussuryjska wypowiedziało prywatną wojnę milicji. Zdobyli broń napadając na posterunki i milicyjne patrole i wywołali na dalekim wschodzie „małą Czeczenię” Od marca 2010 r. napadali na posterunki, zabijali milicjantów i uciekali do tajgi. Przez dwa miesiąca pozostawali nieuchwytni, nim milicyjni komandosi osaczyli ich i zmusili do poddania, albo samobójstwa. Kwaczkow uznał wystąpienie Muromcewa za prowokację ze strony FSB, obliczoną na delegalizację działających legalnie ale potencjalnie niebezpiecznych dla władzy organizacji. Chodziło głównie o tzw. "Kluby ochotników" – paramilitarne formacje założone przez Kwaczkowa, w których młodzi nacjonaliści pod okiem zwolnionych z wojska oficerów specnazu ćwiczyli sztuki walki, musztrę i strzelanie.

Przed kilkoma dniami,  23 grudnia FSB ponownie zatrzymało Kwaczkowa – tym razem pod groźnie brzmiącym zarzutem organizowania zbrojnego zamachu i wspierania terrorystów. Zdaniem rosyjskiej prasy  powstańcy mieli rekrutować się spośród byłych wojskowych, dla których po redukcjach zabrakło etatów w armii. Grupy powstańcze miały zostać założone przez Kwaczkowa w wielu miastach na terenie Federacji Rosyjskiej. Na sygnał sztabu, powstańcy mieli zdobyć miejscowe jednostki, a potem ruszyć na Moskwę. Kwaczkowa obciążają zeznania jego współpracownika - zatrzymanego w maju br. Petera Gałkina, którego oskarżono o przygotowywanie zbrojnego powstania we Włodzimierzu. Założona przez Kwaczkowa i Gałkina  organizacja miała nazywać się "Pospolite ruszenie Minina i Pożarskiego", nawiązując nazwą do przywódców powstania ludowego, którzy przyczynili się do wyparcia Polaków z Moskwy w 1612 r. Sąd wydał decyzję o aresztowaniu Kwaczkowa na dwa miesiące. Zdaniem portalu rosyjskich ruchów imperialnych REED,  Kwaczkow po ogłoszeniu decyzji sądu powiedział: „Rosyjska rewolucja jest nieunikniona”. Nietrudno w tych działaniach dostrzec rękę płk Putina i szytą grubymi nićmi kombinację operacyjną FSB. Jako pretekst do ataku na Kwaczkowa posłużyły również  niedawne wydarzenia w Moskwie, Petersburgu i Rostowie nad Donem, gdzie grupy nacjonalistów i pseudokibiców wszczynały zamieszki, domagając się „Rosji - dla Rosjan”, atakując przy tym „czarnych” – przybyszów z Kaukazu. Sam Kwaczkow uważa, że padł ofiarą zemsty Anatolija Czubajsa, który „lubi sprawy doprowadzać do końca”. Bez wątpienia, najważniejszym celem akcji FSB jest uderzenie w Główny Zarząd Wywiadowczy i osłabienie wpływów GRU na armię rosyjską. Niewykluczone, że śledztwo w sprawie „zamachu stanu” prowadzone przez  podległą Putinowi prokuraturę wykaże powiązania buntowników z innymi oficerami GRU i posłuży do przygotowania ostatecznej rozprawy z wywiadem wojskowym. W efekcie – tuż przed wyborami prezydenckimi przewidzianymi na rok 2012, FSB osiągnie pełnię władzy, a ręku Putina znajdą się wszystkie jej realne narzędzia. Tym samym, los marionetki – Miedwiediewa, kojarzonego z poparciem GRU i SWR wydaje się przesądzony. Warto z uwagą śledzić dzisiejsze mechanizmy „rosyjskiej demokracji”, głównie z tej przyczyny, że działalność Putina i realizowana przez niego strategia „kułaka” oraz stosunek do opozycji od dawna stanowią wzór dla  grupy rządzącej Polską. Większość ustaw związanych ze sprawami bezpieczeństwa sformułowano w taki sposób, by zwiększyć uprawnienia służby Krzysztofa Bondaryka i uczynić z niej narzędzie sprawowania władzy. Rozwiązania zawarte w ustawach dotyczących cyberterroryzmu można natomiast wykorzystać do wprowadzenia ukrytej cenzury i inwigilacji opozycji. Jednocześnie, już dziś można dostrzec, że w obszarze koncepcji działania służb specjalnych musi nastąpić konflikt, między grupą Donalda Tuska wspierającego bondaryzację służb, a Bronisławem Komorowskim – rzecznikiem interesów „wojskówki” i pełnej reaktywacji wpływów WSI. Choć prezydencka kandydatura Komorowskiego była efektem zawarcia konsensusu między głównymi graczami polskiej sceny, (można się zastanawiać, na ile wymuszonego przez Rosję) to przyszły podział ról i łupów może zburzyć ten stan i wywołać nowy spór. Jego zwiastuny da się zauważyć w wypowiedziach gen. Petelickiego, krytykującego ministra obrony za katastrofalny stan polskiej armii, czy w wystąpieniach gen. Dukaczewskiego na temat służb wojskowych. Jak dotychczas są to „spory w gronie rodzinnym” i do czasu wyborów nie należy spodziewać się otwartego konfliktu. Natomiast niektóre koncepcje  płk Putina i gry operacyjne FSB mogą okazać się przydatne w okresie poprzedzającym nasze wybory parlamentarne. Jeśli nawet dziś zarzut planowania „zamachu stanu” brzmiałby absurdalnie dla opinii publicznej, to po kilkumiesięcznych zabiegach głównych ośrodków propagandy zostanie przyjęty i zaakceptowany. Ponieważ grupa rządząca Polską nie może sobie pozwolić na działanie niezależnego mechanizmu wyborczego, wolno spodziewać się naśladownictwa „demokracji putinowskiej”. Aleksander Ścios

W sprawie manipulacji medialnej dotyczącej Obozu Narodowo-Radykalnego

Oświadczenie W dniu 2 stycznia 2011 r. na stronie TVP Info ukazał się artykuł p. Wiktora Ferfeckiego, zatytułowany „W Polsce działa sekta neonazistów”, a poświęcony organizacji funkcjonującej jako Światowy Kościół Twórcy. Redaktor Ferfecki nie ograniczył się jednak do opisu tego dziwnego stowarzyszenia, ale pozwolił sobie także opisać jego rzekome związki z Obozem Narodowo-Radykalnym, pisząc: W 2003 roku w opolskim biurze ówczesnego posła Jerzego Czerwińskiego (wybranego z list LPR) działacze polskiego Obozu Narodowo-Radykalnego spotkali się z przedstawicielami Kościoła Twórcy z USA. Powyższe zdanie to typowy przykład metody stosowanej bardzo często wobec ONR (oraz innych ugrupowań narodowych i prawicowych) przez dziennikarzy głównonurtowych mediów. Mamy zatem kropelkę prawdy, wokół której najpierw formuje się grubą kulę brudnego fałszu, aby później taką potrawę zaprezentować nieświadomym odbiorcom. Opis przedstawiony przez p. Ferfeckiego sugeruje, że mieliśmy do czynienia zgoła z „oficjalnymi rozmowami” ONR i Kościoła Twórcy, a wszystko to pod patronatem ówczesnego posła Ruchu Katolicko-Narodowego. Wrażenie to pogłębia zwłaszcza zdanie poprzedzające inkryminowany fragment, a mianowicie cytat z wypowiedzi Marcina Kornaka (stow. Nigdy Więcej), który mówi: – Niepokój mogą budzić związki członków „Kościoła” z politykami.

Przejdźmy zatem do faktów: Istotnie, 11 listopada 2002 roku (a więc 8 lat temu!) na manifestacji ONR w Opolu (obchodów Święta Niepodległości) pojawiło się kilku młodych ludzi, którzy przedstawili się oenerowcom jako działacze organizacji o nazwie Kościół Twórcy. Później istotnie doszło do dyskusji z nimi w lokalu posła Czerwińskiego, przy czym były to rozmowy najzupełniej nieformalne. Mało tego: szybko okazało się, że obie strony w żadnym razie nie mogą dojść do porozumienia, łączy je niewiele lub zgoła nic — i ostatecznie rzecznicy Kościoła Twórcy opuścili lokal. Oczywiście nie została nawiązana żadna współpraca. Warto też zaznaczyć, że wszystko to działo się podczas wewnętrznego zebrania ONR, co oznacza, że poseł Czerwiński nie ma żadnego związku z całą sprawą. Opis całej manifestacji (w tym także spotkania z członkami nazistowskiej sekty) ukazał się w nr 1(8)/2003 pisma „Awangarda Państwa Narodowego”. By nie być gołosłownymi, zamieszczamy skan tej relacji. Wyraźnie widać, że autor przejawia dystans i nieufność w stosunku do Kościoła Twórcy, przykładem tego sformułowania:Stwierdzenie to [na temat chrześcijaństwa jako niezgodnego z duchem białego człowieka] wywołało wśród nas duże poruszenie, które zamieniło się w żywą dyskusję. W czasie rozmowy nasyconej ostrymi zdaniami wyznawcy Kościoła Twórcy niepostrzeżenie wycofali się i zniknęli (…) a także:Jest to [ewentualny tryumf organizacji takich, jak KT] dla nas, nacjonalistów, najlepsza przestroga (…) Na koniec podkreślmy wyraźnie: stowarzyszenie Obóz Narodowo-Radykalny nie aprobuje ideologii neonazistowskiej (hitlerowskiej), przeciwnie — potępia ją. ONR odwołuje się do tradycji polskiego ruchu narodowego, niejednokrotnie radykalnego w czynach i słowach — ale nigdy nie sięgającego ani po skrajnie pojęte, materialistyczne koncepcje biologicznego rasizmu, ani po likwidujący myślenie totalitaryzm, ani wreszcie po zbrodnię i ludobójstwo jako metody osiągania celów. Rzecznik Prasowy ONR Tomasz A. Witczak

Wrocławska prokuratura oskarżyła młodych neonazistów Wrocławska prokuratura na Starym Mieście oskarżyła 10 mężczyzn o działanie w nielegalnej, neonazistowskiej grupie, której zadaniem było propagowanie ustroju totalitarnego i szerzenie nienawiści na tle różnic narodowościowych i religijnych. Trzech pochodzi z Wrocławia, kolejni trzej z Dzierżoniowa, dwaj z Bielawy, jeden z Lublina i jeden z Kędzierzyna-Koźla. Wśród wrocławian jest m.in. Karol P., szef tutejszego Obozu Narodowo-Radykalnego. Zajmowali się produkowaniem plakatów, ulotek i wlepek z treściami propagującymi nazizm i nienawiść do muzułmanów, Żydów i Romów. Organizowali w Dzierżoniowie koncerty neonazistowskich zespołów z całej Europy. Produkowali i rozpowszechniali płyty z ich nagraniami. Najstarszy ma 37 lat, najmłodszy - 22 lata. Niektórzy z nich określali się jako członkowie grupy "Blood and Honour" i "Combat 18", jednych z najbardziej znanych ugrupowań neofaszystowskich. W swoich mieszkaniach mieli m.in. kolekcje zdjęć członków SS i NSDAP oraz instrukcję, jak postępować w tajnej grupie, wzorowaną na materiałach służb specjalnych. Niektórzy z nich uczestniczyli w manifestacjach neonazistów w różnych krajach Europy. Na trop grupy wpadli funkcjonariusze wrocławskiej delegatury ABW po akcji plakatowej, którą oskarżeni przeprowadzili w kwietniu zeszłego roku (miesiąc urodzin Hitlera) m.in. na przystankach MPK. Plakaty zawierały fragmenty książki Oriany Fallaci "Siła rozumu" opatrzone hasłami: "Stop islamizacji Europy!" oraz z nawiązaniem do przesłania Adolfa Hitlera zawartego w książce "Mein Kampf". Rozklejali je nieznani prokuraturze nastolatkowie, których nazywano "młodym Hitlerjugend". Trzech z oskarżonych przyznało się i chcą dobrowolnie poddać się karze. Prokuratura proponuje rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata oraz grzywnę (1000 i 200 zł). Pozostali nie przyznają się do winy lub przyznają częściowo. Grozi im do pięciu lat więzienia. Sprawę osądzi wrocławski sąd okręgowy. Gazeta Wyborcza Wrocław

Oświadczenie w sprawie kłamstwa „Gazety Wyborczej” W artykule zatytułowanym „Wrocławska prokuratura oskarżyła młodych neonazistów”, opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” (nr z 3 stycznia 2011 roku) możemy przeczytać o procesie osób oskarżonych o propagowanie neonazizmu w ramach zorganizowanej grupy. Między innymi znaleźć można w tekście następujące zdanie: „Wśród wrocławian jest m.in. Karol P., szef tutejszego Obozu Narodowo-Radykalnego”. Informujemy zainteresowane osoby (a przede wszystkim oszukanych czytelników), że żaden „Karol P.” z całą pewnością nie jest „szefem” wrocławskiego oddziału ONR, mało tego: nigdy nim nie był. Tym razem nie jest to manipulacja, a jawne kłamstwo. Wrocławski ONR (i ONR w ogóle) z całą sprawą nie ma nic wspólnego.

Rzecznik Prasowy ONR Adam Tomasz Witczak

Broń jądrowa w PRL Z odtajnionych przez IPN akt tzw. operacji “Wisła” wynika, że od połowy lat 60. Ludowe Wojsko Polskie dysponowało środkami przenoszenia, a także 180 ładunkami atomowymi. Była to jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic PRL. Wśród materiałów operacji “Wisła”, odtajnionych przez IPN znajduje się umowa zawarta 25 lutego 1967 roku pomiędzy Marianem Spychalskim, ówczesnym ministrem obrony narodowej, a marszałkiem ZSRR Andriejem Grieczką. Umowa zakładała, utworzenie magazynów broni nuklearnej w Polsce. Budowę sfinansowała Polska, z kontrolę nad magazynami miało tylko ZSRR. Składy broni jądrowej powstały w latach 1967 – 70 w Templewie, Brzeźnicy i Podborsku. Były chronione przez specnaz i zamaskowane tak starannie, że na zdjęciach satelitarnych i lotniczych wyglądały jak porośnięte pagórki. Rosjanie umieścili broń jądrową w Polsce, ponieważ zależało im na tym żeby była gotowa do natychmiastowego użycia i znajdowała się najbliżej Zachodu. Sztab Generalny Armii Czerwonej wraz ze sztabem Ludowego Wojska Polskiego opracował instrukcje przekazania broni jednostkom polskim, i plany jej użycia w wypadku wojny. Po rozpoczęciu wojny LWP miało wystrzelić 178 głowic w kierunku celów znajdujących się w Europie Zachodniej. NATO odpowiedziałoby kontruderzeniem. Według założeń sztabu, mogło w nim zginąć nawet 53 proc. żołnierzy polskich. O stratach wśród ludności cywilnej nie mówiono. Atak odwetowy NATO zmieniłby północno-zachodnią Polskę w atomową pustynię. Tajemnica była pilnie strzeżona do samego końca. W marcu 1990 r. zastępca szefa Sztabu Generalnego, “dowódca frontu polskiego” gen. dyw. Franciszek Puchała jeżeli przekazywał komuś dokumenty o kryptonimie Wisła czynił to z nadaniem klauzuli tajności. W zachowanych przez IPN dokumentach znajdują się plany budowy składów broni jądrowej i ich kosztorysy, upoważnienia do odbioru głowic wydane polskim oficerom oraz lista 12 najwyższych rangą wojskowych dopuszczonych do tajemnicy. Historia składowania broni jądrowej w Polsce zaczyna się od nieudanych ćwiczeń przeprowadzonych w 1965 r. Ich celem było zorganizowanie najszybszej i najbardziej optymalnej opcji transportu broni jądrowej z ZSRR do Polski w warunkach wojny. Na lotnisko w Debrznie przyleciały 4 radzieckie Su-7b. Do portu w Ustce przypłynął specjalny statek, z którego wyładowano głowice i przetransportowano na poligon w Drawsku oraz na lotnisko w Słupsku. Głowice transportowano także koleją z Brześcia na poligon w Bornem-Sulinowie, a także przystosowanymi samochodami. Każda z próbowanych opcji transportu okazała się zbyt wolna, i nie pozwoliłaby ZSRR na przeprowadzenie szybkiego ataku w warunkach wojny. Pozostawało więc tylko jedno wyjście. W Polsce musiały powstać składy głowic i bomb jądrowych. Magazyny zostały zaprojektowane przez Sowietów i oni dostarczyli wyposażenie. Jednak to Polska poniosła koszty całej operacji -w sumie 180 mln złotych. Każdy powstały obiekt był chroniony przez oddział specnazu, był dobrze zakamuflowany. Całość została otoczona potrójnym drutem kolczastym podłączonym do wysokiego napięcia, w wielu miejscach znajdowały się ukryte stanowiska karabinów maszynowych. Każda z baz była samowystarczalna. Na ich terenie znajdowały się budynki administracyjne i koszarowe, garaże, magazyny paliw i żywności, a także schrony. W połowie lat 80. w magazynach tych znajdowało się łącznie 178 ładunków jądrowych.

-14 głowic o mocy 500 kt
-35 o mocy 200 kt
-83 o mocy 10 kt,
-2 bomby lotnicze o mocy 200 kt
-24 bomby o mocy 15 kt
-10 bomb o mocy 0,5 kt.

Bomba zrzucona na Hiroszimę w 1945 r. miała moc 15 kt. W przypadku wojny ładunki miały być wydane polskim jednostkom. Ładunki miały trafić do brygad artylerii wyposażonych w rakiety operacyjno-taktyczne, które stacjonowały w Orzyszu, Choszcznie, Biedrusku i Bolesławcu, a także do lotnictwa. Według planów z połowy lat 70. atak jądrowy na kraje NATO miał trwać około godziny. Polskie jednostki miały użyć 131 ładunków jądrowych: w tym 100 rakiet oraz 31 atomowych bomb lotniczych. Po tym ataku do walki miały przystąpić wojska pancerne. Przez lata władze PRL twierdziły, że broni atomowej na terenie Polski nie ma. Polska zgłaszała też na forum międzynarodowym inicjatywę denuklearyzacji, domagając się likwidacji baz wojskowych z bronią jądrową na terenie zachodnich Niemiec…

Łukasz Bugajski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2R Fragment TT54 Labor nr 4 ## 21 12 2011 id 327
327
Elm 327 INSTALACJA
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2002 t8 n2 s317 327
327 Manuskrypt przetrwania
327
opel diagnostyka, ►DIAGNOSTYKA ELM 327
326 327
327
326 i 327, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
327
327
2R Termod Zadania w26 SK id 327 Nieznany
MPLP 326;327 21.10;02.11.2011
327 332
327
jcic 327

więcej podobnych podstron