Lech Wałęsa zazdrości Janowi Pawłowi II beatyfikacji Stale powtarzam, że kto słucha Lecha Wałęsy – byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju – ten sam sobie szkodzi. Po pierwsze, dlatego, że za każdym razem musi stracić dużo czasu, by w strumieniu bełkotu wylewającego się z paszczy „Kukuńka” wyłowić jakieś frazy intersubiektywnie sensowne. Nie zawsze jest to możliwe, bo cóż może wynikać, dajmy na to, z deklaracji, że „jestem za, a nawet przeciw”? Ten czas jest bezpowrotnie stracony, bo żadnego pożytku słuchacz z tego nie wyniesie, podobnie, jak nie mógł wynieść żadnego pożytku z recytacji partyjnych aparatczyków uzasadniających wyższość ustroju socjalistycznego ze Związkiem Radzieckim na czele. Recytacje te, bowiem polegały na powtarzaniu rytualnych formuł, kompletnie wypranych z wszelkiej treści. Lech Wałęsa, osobnik spostrzegawczy i obdarzony pewnym specyficznym rodzajem inteligencji, potocznie nazywanym sprytem, opanował sztukę posługiwania się bełkotem. Z tego powodu wzbudzał i wzbudza na świecie żywe zainteresowanie, – bo ludzi interesują rozmaite osobliwości i to tym bardziej, im bardziej są osobliwe. Po drugie, dlatego, że Lech Wałęsa stosuje bełkot, jako formę samoobrony. Został, bowiem wyniesiony tak wysoko, że każdy może zobaczyć jego małość, – ale pod warunkiem szczerości. Tymczasem Lech Wałęsa zdaje sobie sprawę, że szczerość mogłaby go tylko skompromitować, więc chowa się w bełkocie podobnie, jak czciciele Adama Michnika chowają się w chórze. Zresztą żeby wypowiadać się szczerze, trzeba najpierw myśleć, a z tym u „Kukuńka” jest gorzej. Oczywiście były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju myśli, a nawet – podobnie jak Nikodem Dyzma – „pracuje naukowo” to znaczy – rozwiązuje krzyżówki, ale powiedzmy sobie szczerze – specjalnej wartości to nie ma. Bardzo trafnie podsumował ten mozół pan Paweł Pitera twierdząc, że Lech Wałęsa cały czas ma właściwie jeden i ten sam problem intelektualny: jak mianowicie wynieść za bramę puszkę farby, żeby w razie, czego podejrzenie zostało skierowane na strażnika. Różnica jest tylko jedna; raz chodzi o puszkę farby dosłownie, a innym razem rolę puszki pełni cały nasz nieszczęśliwy kraj. Ta właściwość przesądziła, że „drogi Bronisław”, który do spółki z Jackiem Kuroniem w 1980 roku kręcił „stroną społeczną” za parawanem wytresowanego w „postawie służebnej” zawodowego katolika Tadeusza Mazowieckiego, wysunął Lecha Wałęsę na przywódcę całego ruchu. Początkowo Profesor wahał się między Lechem Wałęsą a Zbigniewem Bujakiem, który też był robotnikiem-naturszczykiem, w sam raz nadającym się do napompowania na charyzmatycznego przywódcę ludu pracującego, – ale Zbigniew Bujak nie był konfidentem Służby Bezpieczeństwa i to przesądziło ostatecznie sprawę. Uruchomiona została gigantyczna machina propagandowa, lansująca Lecha Wałęsę na zasadzie przedstawionej w „Tangu” Sławomira Mrożka. Jak wiadomo, tamtejsi inteligenci zachwycali się prymitywem i prostakiem Edkiem, że taki prawdziwy, taki naturalny, że „siedzi, jak samo siedzenie”, – podczas gdy Edek, który swoje wiedział, po cichu się tym zachwytom trochę dziwował, ale w końcu wziął wszystkich zachwycających się nim naiwniaków za mordę. Tymczasem były prezydent naszego państwa, wylansowany – przypomnijmy to raz jeszcze, by pamięć o prawdziwej zasłudze nie zaginęła w mrokach – przez Jarosława Kaczyńskiego, chyba w te wszystkie zachwyty uwierzył. Przekonałem się o tym ze zdumieniem, kiedy po śmierci Jana Pawła II różne telewizje światowe nadawały okolicznościowe programy o zmarłym papieżu, a przy okazji – również o jego ojczyźnie. W programie telewizji portugalskiej, która m.in. przypomniała pielgrzymki Jana Pawła II do Fatimy, wystąpił Lech Wałęsa, który – po polsku, a więc nie można położyć tego na karb niewłaściwego tłumaczenia – stwierdził ni mniej ni więcej, – że „nie miał ludzi, więc musiał obalić komunizm z żoną i dziećmi”. Przypomniałem sobie wtedy opinię Maurycego Mochnackiego na temat roli wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza w dziejach naszego nieszczęśliwego kraju: „Los swej ironii wobec nas dalej posunąć nie chciał. Może też i nie śmiał?” Podejrzenia te znalazły spektakularne potwierdzenie w wypowiedzi byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju w związku ze zbliżającą się uroczystością beatyfikacji Jana Pawła II. Z tej okazji, bowiem zarówno media, jak i różne osobistości przypominają zmarłego papieża, podkreślając jego ważna rolę w obaleniu systemu komunistycznego. Najwyraźniej musiało to Lecha Wałęsę zaniepokoić, bo wystąpił z apelem, by nie przesadzać z ocenami Jana Pawła II, a zwłaszcza – jego roli z obaleniu komunizmu. Owszem, odegrał pewną rolę, ale z pewnością nie najważniejszą. Ciekawe, czy to resztki modestii nie pozwalają „Kukuńkowi” ogłosić, że co tam jakiś papież, kiedy „wszyscy wiedzą”, że komunizm obaliłem ja – czy też jakimści sposobem został zobligowany do mitygowania entuzjastycznych nastrojów przez znawców natury ludzkiej, którzy najpierw rozbudzili w nim, a teraz postanowili wykorzystać jego megalomanię? Jedno zresztą wcale nie wyklucza drugiego, zwłaszcza, że ta przypadłość w miarę upływu lat najwyraźniej się zaostrza. Tylko patrzeć, jak i on zapragnie zostać santo subito, a następnie - położyć się na Wawelu – oczywiście po uprzednim usunięciu stamtąd znienawidzonego Lecha Kaczyńskiego, – czego domagali się zmobilizowani niedawno po raz kolejny strażnicy splendoru monarchii.
SM
Ojczykowie i postępaki poprawiają Pana Boga „Takiście panie ucony, aze głupi” - powiedział był baca do pewnego utytułowanego mądrali. Rzeczywiście chwilami można odnieść wrażenie, że głupota jest wprost proporcjonalna do liczby naukowych tytułów. A jeśli weźmiemy pod uwagę doktoraty honoris causa, to prawidłowość ta nie ulega wątpliwości. Oto zbliża się termin beatyfikacji Karola Wojtyły, czyli Jana Pawła II. W Polsce uroczystość ta wzbudza potężny rezonans nie tylko zresztą ze względów religijnych, bo kult Jana Pawła II zawiera znaczną domieszkę narodowej dumy. Tymczasem michnikowszczyzna już wie, że do narodowej dumy to mają prawo starsi i mądrzejsi, natomiast mniej wartościowy naród tubylczy - w żadnym wypadku. Mniej wartościowy naród tubylczy powinien przepraszać, że żyje, a za swoich bohatera powinien potulnie uznać „drogiego Bronisława”. Stąd też najbardziej zatroskani beatyfikacją Jana Pawła II są dezerterzy ze stanu duchownego w rodzaju byłego ojczyka Tadeusza Bartosia, no i oczywiście - bojownice nieubłaganego postępu w rodzaju Mauren Dowd z „New York Timesa”, która nakazała nawet wstrzymać beatyfikację zmarłego papieża, bo wśród sprośnych błędów, w jakich miał się pogrążać, miał konserwatywne poglądy na kapłaństwo kobiet. Tymczasem beatyfikacja i kanonizacja są przecież tylko stwierdzeniami faktu, że mamy do czynienia z człowiekiem zbawionym, który z tego powodu jest „bardzo szczęśliwy”. Jednak to ani Watykan, ani „New York Times”, ani nawet red. Michnik nie czyni człowieka zbawionym, tylko Pan Bóg - więc jeśli tak Mu się spodoba, to były ojczyk, dr Tadeusz Bartoś, nie ma tu nic do gadania, nieprawdaż? SM
Sezon polowań na „Szpaka”? Na czas Świąt Wielkanocnych życie polityczne jakby zamarło i nawet ustąpiły objawy wścieklizny - ale oczywiście do czasu. Jak tylko zakończą się w Rzymie uroczystości beatyfikacji Jana Pawła II, wszystko powróci do stanu poprzedniego, to znaczy - do normy, którą od lat wyznaczają u nas potępieńcze swary. Wspomina o nich już Adam Mickiewicz w epilogu „Pana Tadeusza”, więc warto wyjaśnić, na czym właściwie polega ich istota. Potępieniec znajduje się poza życiem i w swojej sytuacji niczego zmienić już nie może. Jedyne, co jeszcze może, to użerać się z innymi potępieńcami i w ten sposób stwarzać sobie pozory uczestnictwa w życiu - na przykład politycznym. Ponieważ nasi Umiłowani Przywódcy uprawianie prawdziwej polityki mają już od starszych i mądrzejszych zakazane - tedy na podobieństwo potępieńców wyżywają się w potępieńczych swarach. Nie tylko sami się wyżywają, ale w dodatku wciągają w nie szerokie masy ludowe, rozhuśtując je emocjonalnie albo w jedną, albo w drugą stronę. Rządzącej naszym nieszczęśliwym krajem razwiedce i agenturze strategicznych partnerów tylko w to graj - bo ludzie rozhuśtani emocjonalnie już nie mają głowy do niczego innego i zupełnie nie zwracają uwagi ani na postępujące rozbrajanie państwa, ani na rozkradanie jego zasobów, ani nawet na to, że zwiększanie długu publicznego, który w ostatnim roku rząd premiera Tuska zwiększył o kolejne 100 miliardów, wpycha ich w coraz głębszą niewolę u lichwiarskiej międzynarodówki. Tymczasem od wyborów prezydenckich coraz wyraźniej widać, że razwiedka przechodzi na ręczne sterowanie naszym nieszczęśliwym krajem, prowadząc go po równi pochyłej ku tak zwanemu „pojednaniu z Rosją” i uregulowaniu roszczeń żydowskich, które zostało przez premiera Tuska odroczone na czas po wyborach, kiedy wyznaczony przez Siły Wyższe nowy tubylczy rząd nie będzie musiał zachowywać już żadnych pozorów. W związku z tym pospieszenie oczyszczane są z wszelkich zarzutów nie tylko najbardziej zasłużone człowieki honoru, ale również funkcjonariusze drobniejszego płazu, co to w przeszłości udzielali dyskretnej pomocy organom państwowym. Właśnie niezawisły sąd uniewinnił generała Czesława Kiszczaka, z czego można by odnieść wrażenie, że w kopalni „Wujek” albo w ogóle nikt nie strzelał, albo strzelały same karabiny. To podobno się zdarza; każdy karabin raz do roku strzela samodzielnie, bez udziału człowieka, więc widocznie ZOMO w „Wujku” musiało przypadkowo uzbroić się w takie karabiny, które wystrzeliły jednocześnie. Jak się okazuje, przed niezawisłymi sądami ujawniane są cuda i dziwy, o jakich nie śniło się filozofom. Co tu ukrywać; nie tylko żyjemy w ciekawych czasach, ale wszystko wskazuje na to, że będą one jeszcze ciekawsze. Oto, bowiem, kiedy cały nasz nieszczęśliwy kraj trwa pogrążony w poświątecznej nirwanie, delegacja rosyjskich prokuratorów przesłuchuje w Warszawie, co najmniej 60 świadków zamieszanych w przygotowywanie podróży prezydenta Kaczyńskiego do Smoleńska. Z tego, co już dziś wiadomo wynika, że co najmniej trzech wysokich dygnitarzy odpowiedzialnych za przygotowanie podróży prezydenta, albo balansowało na granicy sabotażu, albo nawet, w kilku momentach, granicę tę przekroczyło. Szczegóły z pewnością ustalą rosyjscy prokuratorzy, którzy oczywiście będą zainteresowani nie tylko w tym, by jak najwięcej winowajców katastrofy znaleźć po polskiej stronie, ale również w tym, by tak ich dobrać, żeby w rezultacie śledztwa rekonstrukcja polskiego rządu nastąpiła w kierunku oczekiwanym przez Rosjan. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że wyniki rosyjskiego śledztwa będą takie, jakich zechce partia, no a prezydent Miedwiediew już dawno powiedział, że nie dopuszcza myśli, by wyniki śledztwa polskiego mogły się istotnie różnić od wyników śledztwa rosyjskiego. Wygląda, zatem na to, że kogo rosyjscy prokuratorzy nieubłaganym palcem wskażą, jako winnego, ten będzie musiał być uznany za winowajcę również przez niezależnych prokuratorów polskich, a co za tym idzie - także przez niezawisłe sądy. Z tego punktu widzenia ogromnie interesujące wydają się perspektywy dalszej kariery ministra Radosława Sikorskiego. Wprawdzie nawrócił się on na pojednanie z Rosją i posłusznie porzucił „postjagiellonskie mrzonki”, ale przecież ruscy szachiści mogą mu pamiętać, że w swoim czasie w Afganistanie był po niewłaściwej stronie, a nawet nieostrożnie opisał to w książce „Prochy świętych”. Z tego zapewne powodu Wojskowe Służby Informacyjne, już w tak zwanej „wolnej Polsce” szpiegowały go, odnotowując wyniki tej inwigilacji w teczkach opatrzonych kryptonimem „Szpak”. Nietrudno, zatem domyślić się, ze mimo skwapliwości w „dorzynaniu watahy”, minister Sikorski zarówno przez Siły Wyższe, jak również - co za tym idzie - w Platformie Obywatelskiej uważany jest za ciało obce - o czym mogliśmy przekonać się podczas tak zwanych prawyborów prezydenckich w Platformie Obywatelskiej. Czyżby, więc miał być wytypowany przez rosyjską prokuraturę na winowajcę zaniedbań prowadzących do katastrofy w Smoleńsku? Wykluczyć tego nie można zwłaszcza, że pojawiają się informacje o planowanych powrotach do - chciałem napisać: polityki - ale przecież nasi Umiłowani Przywódcy żadnej polityki już nie uprawiają, a tylko - potępieńcze swary. Więc swój powrót do potępieńczych swarów zapowiadają Umiłowani Przywódcy w ostatnich latach odbywający kwarantannę. Zatem - szykują się zmiany. SM
Altruizm, piramidalna głupota - czy...?
Przed chwila brałem udział (na antenie PR III;
http://www.polskieradio.pl/9/302/Artykul/357366,Za-i-przeciw-placy-minimalnej
kliknąć głośniczek w ramce "Posłuchaj" pod obrazkiem!) w dyskusji n/t podwyższenia płacy minimalnej. Meritum tej sprawy nie będę Państwu, oczywiście, zawracał głowy: jest to nonsens i tyle. Co mnie natomiast zaszokowało: internauci w tej sprawie podzielili się niemal po równo! Czyli połowa ludzi, mających przecież dostęp do wszelkich obiektywnych informacyj, opowiedziała się za kompletnym nonsensem!! Przecież nie są to analfabeci: są to zapewne absolwenci szkół podstawowych, gimnazjów, techników i liceów... Czego w tych szkołach dziś uczą??? Na pewno nie myślenia. Ludzie tłumaczą mi, że Polak nie rozumuje, jako osoba odpowiedzialna za państwo, nie jest uczonym ekonomistą – Polak kieruje się własnym interesem. Hmmmmm.... Na tej podwyżce mogą skorzystać wyłącznie ci, którzy zarabiają między 1360 zł (obecny płac-min) a 1500 zł (proponowany płac-min). Oczywiście: połowa z nich nie „skorzysta”, tylko zostanie wyrzucona z pracy – ale z tego sobie nie zdają sprawy, bo nie znają się na ekonomii. No, dobrze: ilu ich w Polsce jest? 3%? 4%? No, to 4% powinno w takim razie być za podwyżką płac-minu – ale pozostałe 96% Polaków powinno zawyć z oburzenia i głosować na JKM! Być może przeciętny Polak rozumuje tak: „Ci biedni na tym skorzystają” - i kompletnie nie zdaje sobie sprawy, że to on za to zapłaci. Przecież pracodawcy przerzucą ciężar tej podwyżki (oraz podatku od niej...) w cenę towarów – i 96%.... nie, nie, 96% ale 100% Polaków-konsumentów za to zapłaci! Być może Polacy myślą, że zapłaci za to JE Barak Hussein Obama, który niedługo przylatuje do Polski? Może p. Włodzimierz Putin w nagrodę za socjalne nastawienie obniży nam ceny gazu i ropy naftowej? Może Najświętsza Panienka, czyli Matka Boska Zielna, ulituje się i wynagrodzi to nam wzrostem plonów? Ale może jest inaczej. Kiedy śp. Ronald Reagan kandydował dopiero na gubernatora Kalifornii na ostrzu noża stała sprawa „Propozycji 13” - podwyżki podatku od nieruchomości? Propozycja ta upadła w referendum. Pamiętam, jak zdumiony reporter „POLITYKI” pytał w jakimś barze w San Francisco młodego chłopaka: „Jak głosowałeś w sprawie Propozycja Nr 13?” - „Oczywiście, przeciwko” - „Ale dlaczego? Przecież Ty nie masz żadnej nieruchomości?” - „Ale mogę mieć!”. Możliwie, że typowy Polak, zarabiający tę średnią - ok 3000 zł – myśli odwrotnie: „Ja nie zarabiam pomiędzy 1360 zł - a 1500 zł; ale mogę kiedyś tyle zarabiać!”. I to jest właśnie ta różnica miedzy Amerykaninem – a Polakiem. Ten optymizm! JKM
Polska – kraina Wolności Jadę pociągiem do Katowic. Razem ze mną jedzie kilku młodych ludzi. Jadą do Czech – pograć sobie w pokera. Bo w Polsce nie wolno!!! Podejrzewam, że jadą też ze mną liczne osoby, które chcą sobie w Czechach kupić i spokojnie wypalić marihuanę czy LSD. To jest, najprawdopodobniej, szkodliwe dla ich zdrowia, – ale to jest ICH zdrowie. Zresztą picie alkoholu, a nawet jedzenie cukru i soli też jest dla zdrowia szkodliwe – i jestem pewien, że już jacyś urzędnicy pracują, by ten problem "rozwiązać”. Czyli zakazać. Jednocześnie na zachód podążają ludzie pragnący w Niemczech zaopatrzyć się w cukier. Natomiast na Białej Rusi spokojnie kupuje się żarówki "setki” i "dwusetki” – zakazane przez Unię Europejską. Polska pod okupacją III Rzeczypospolitej i Unii Europejskiej po prostu wytrzymać nie może od nadmiaru Wolności. W szczególności liberalizm w wykonaniu Platformy Obywatelskiej wyłazi ludziom bokiem. A nawet uszami. JKM
Wolne, (dlaczego tylko???!!!?) Konopie Małopolski Oddział UPR („rozłamowcy" zapewne zawyją z oburzenia...) postanowił wziąć udział w Marszu Wolnych Konopi. Nie wiem, czy da to w wyborach plusy czy minusy – nie raz się na ten temat wypowiadałem, więc też się tam pojawię. My – przynajmniej w ogromnej większości – marihuany nie palimy. Walczymy po prostu o Wolność. Jeśli ktoś chce skoczyć z VI piętra – to niech sobie skacze! Może umie latać? A jak nie umie – to będzie o jednego idioty mniej; czysty zysk dla społeczeństwa i narodu. I jeszcze grabarze sobie zarobią. Oczywiście palenie gandzi jest nieskończenie mniej szkodliwe niż skakanie z VI pięter. Jest zapewne mniej szkodliwe, niż palenie papierosów i picie wódki – nie ma, więc najmniejszego powodu, by ludziom dorosłym tego zabraniać. „Chcącemu nie dzieje się krzywda”. Natomiast, co do małolatów: UPR i UPR-WiP kategorycznie domagają się przywrócenia pojęcia Głowy Rodziny – i wyposażenie tej Głowy w uprawnienia rodzicielskie. Jak może walczyć z narkomanią wśród swoich dzieci facet, któremu nie wolno własnemu dziecku nawet klapsa przyłożyć czy pasem sprać; nie wolno go na pół roku zamknąć w domu, by nie kontaktował się z dealerami – i nie wolno – w przypadkach beznadziejnych – wyrzucić go z domu, by nie wciągnął w nałóg innych dzieci?!? Zwiększeniu Wolności musi towarzyszyć zwiększenie odpowiedzialności – i zwiększenie roli Rodziny. JKM
Śmiej się, Lisie. Jest, z czego Redaktor Tomasz Lis na gościnnej antenie radia Tok FM zaapelował do społeczeństwa – a co najmniej jego najlepszych przedstawicieli, skupionych w tzw. Salonie – żeby się śmiało. Konkretnie, żeby śmiało się z opozycyjnych dziennikarzy i publicystów oraz z antyrządowych protestów i manifestacji. I to jest, muszę przyznać, wyzwanie. Bo śmiać się z rządu może nie jest bezpiecznie (Rysiek Makowski, ten od piosenki „Platforma cię kocha”, mógłby coś niecoś na ten temat opowiedzieć) − ale, przyznać trzeba, satysfakcja żadna. To po prostu zbyt łatwe. Śmiać się z premiera-kłamczuszka, który publicznie twierdzi, że taki czy inny dokument istnieje, a tydzień później jego własna kancelaria odpowiada oficjalnie, na piśmie, że nie istnienie i nigdy nie istniał? Z szefa państwa, który z rozbrajającą szczerością przyznaje się, że Rosjanie wozili go jak worek z pocztą, a jak już dowieźli, to on nie pamięta, jak się z nimi umawiał, dlaczego nie na piśmie, i kto mu podpowiedział, że rządowy samolot można pośmiertnie uznać za cywilny i zastosować konwencję chicagowską, ani w ogóle, kto, kiedy i jak te wszystkie decyzje za niego podjął? Śmiać się z ministra spraw zagranicznych, który przez pół roku wie, że jest problem z pamiątkową tablicą, ale boi się o tym porozmawiać z Rosjanami, pewnie żeby go nie opierniczyli, boi się o tym powiedzieć własnym szefom i prezydentowi, żeby się nie zdenerwowali, i w ogóle boi się zrobić cokolwiek, bo, jak sam potem tłumaczy, by go Kaczyński nazwał zdrajcą. A jak w końcu sprawa wybucha w sposób najgorszy z możliwych, to w ogóle znika i tylko nadaje na opozycję na Twitterze? Śmiać się z pani minister, która od trzech lat nie może urodzić ustawy reformującej służbę zdrowia, i w końcu potrafi przynieść do Sejmu tylko to, przypadkiem zapewne, czego domagał się od dawna oligarcha zarabiający na podróbkach leków? Z jej opowieści, jak osobiście brała udział w sekcjach zwłok, które odnalezione zostały dopiero następnego dnia, i jak przekopywała i przesiewała ziemię pod Smoleńskiem „na metr w głąb”?
Może niektórych nie bawi czarny humor − no to dobrze, weźmy inną minister, która od trzech lat bezskutecznie rodzi ustawę antykorupcyjną, tak intensywnie udzielając wywiadów o swej „prawdziwej walce z korupcją” i biorąc udział w tylu sesjach zdjęciowych, że przez cały ten czas zdołała wytropić tylko dorsza? Albo taka pani prezydent Warszawy, która potrzebowała dwóch lat, żeby zdecydować, że jednak blaszany barak w centrum miasta nie szpeci, jeśli zamiast obrzydliwych handlarzy prywaciarzy będą w nim siedzieć urzędnicy? I której straż miejska myli się to z MPO, to znowu w prywatnym wojskiem, które może sobie a to „posyłać do ochrony” zajmujących bezprawnie pas ruchu pielęgniarek, a to do bicia wspomnianych kupców, a to do rozrzucania kwiatów i zniczy? Czuję się, doprawdy, pisząc o nich, jakbym kpił z niepełnosprawnego. Nawiasem mówiąc, zwracam uwagę wszystkim zwolenniczkom „parytetu”, jak twórczo wykorzystał ich zaangażowanie pan premier. Usuwając po kolei z otoczenia ludzi, z jako takim charakterem i głową, nie zastępuje ich, jak jego rywal, brzydkimi Suskimi czy Kuchcińskimi, tylko oddanymi mu bezgranicznie paniami, o kompetencjach, inteligencji i samodzielności wyżej wspomnianych. Jesteście pewne, że właśnie o to wam chodziło z tym równouprawnieniem? Ale z kolei naśmiewać się, na przykład, z autorytetów prorządowych – też niezbyt… Ufajdaną starość, sklerozę i demencję chroni wszak w naszej kulturze tabu, którego konserwatyście nie godzi się łamać − a jak go można nie złamać, skoro w opiewającym rządy Tuska salonie za przedstawicieli młodzieży robią Kora Jackowska i Zbigniew „włosy me to symbol pokolenia” Hołdys? No, to może przynajmniej ze wspomnianego Hołdysa? Z jego hamletowskiego dylematu, być we „Wprost” albo nie być, czyli jak jednocześnie zrobić z siebie męczennika, opluć współczujących i zachować posadę? Też nie idzie; to tandeta, śmiać się z kogoś takiego, kto sam własnej śmieszności dostrzec nie jest w stanie. Z człowieka, który z zawodu jest „byłym”, i który nie rozumie, że nazywając publicznie kogoś ordynarnym słowem nie mówi niczego o tym, kogo nazywa, ale wyłącznie o sobie samym. Z czego tu śmiać się na warszawskim bruku… Jakoś tak wychodzi, że najlepszym kandydatem jest jednak sam wzywający nas do śmiechu Lis. Choć i w nim nie ma nic oryginalnego. Cytowałem tu już kiedyś piosenkę Dziennikarza z operetki Wojciecha Młynarskiego „Cień”: „Ja się uwielbiam podobać publiczności / ja bez sukcesów czuję pleców ból / ja niezależnie od okoliczności / grać muszę najatrakcyjniejszą z ról / Mój światopogląd, fryzurę, pantalony / za radą mody zmieniam raz po raz / bo ja nie znoszę być nie zauważony / ja muszę ciągle być na ustach mas”. Każdy by przysiągł, że to o Tomaszu Lisie (a w refrenie jest jeszcze o tym, jak „słynąć z odwagi i ostrości / a jednocześnie być pieszczochem władz”) – a to tekst z czasów, kiedy nikt jeszcze o nim nie słyszał nawet w Zielonej Górze. I śmiech człowiekowi na ustach zamiera, bo sobie uświadamia, że przecież ma do czynienia z kompletnym banałem, że takie miglance wdzięczące się do salonów władzy były, są, i będą zawsze, choć może doczekamy jeszcze czasów, kiedy nie będzie to dawało aż takich profitów.
No, ale Lis przecież z siebie się śmiać nie może, to potrafią tylko nieliczni. Nie zauważa śmieszności w fakcie, że nadyma się od miesięcy, jaki to odniósł sukces, przejmując tygodnik może podupadły, ale o wyrobionej marce, i zapełniając go Hołdysami. A tu tymczasem można zajrzeć w branżowych serwisach do tabelki z audytu Związku Kontroli Dystrybucji Prasy, jak od czasu przejęcia „Wprost” z miesiąca na miesiąc coraz bardziej intensywnie „pompował” oficjalne wyniki rozpowszechniania (w październiku i listopadzie 2010, jak z niej wynika, podawane wyniki zawyżano o 15 900 egzemplarzy, ciekawe jak dalej). Tak sobie znakomicie radzący z mamieniem reklamodawców wydawca tygodnika ma już też na koncie grzywnę nałożoną niedawno przez Komisję Nadzoru Finansowego za podawanie fałszywych wyników finansowych wydającej tygodnik spółki. A kierowana przez telewizyjnego gwiazdora redakcja w jednym tylko świątecznym numerze zdołała pomieścić 11 materiałów krytykujących PiS i Jarosława Kaczyńskiego, za to usunęła pośpiesznie z numeru i strony internetowej wywiad z generałem Petelickim, kiedy go poniewczasie przeczytała i zauważyła informację stawiającą w fatalnym świetle Ukochanego Przywódcę. W świetle tej wiedzy prawo Tomasza Lisa do przemawiania z wyżyn moralnego autorytetu i wyrokowania, kogo w Polsce należy wyśmiewać, staje się oczywiste. Dla porządku, więc, kto by się chciał pośmiać, informuję, że zdaniem „najlepszego polskiego dziennikarza” (jak go po koleżeńsku nazywa Jacek Żakowski) śmiać się należy z a) „namiociarzy” b) braci Karnowskich c) Ziemkiewicza. Co jest śmiesznego w protestowaniu przeciwko tak dobrej władzy i w byciu bliźniakami wszyscy wiedzą. Co zaś do mojego miejsca na podium, to Lis wyjaśnił, że kiedy jeździł po księgarniach Świata Książki, promując swoją książkę, zawsze mu opowiadano, że kiedy ja tam byłem ze swoją, to zachwalałem swoją książkę, że jest dobra i warta kupienia. Lisa to ma prawo bawić, jeśli on, jak wnoszę, promuje się informując uczciwie, zgodnie z prawdą, że jego książki kupna ani przeczytania warte nie są − co zresztą wyjaśnia, dlaczego tyle ich na stoiskach z przecenami. Ale moją uwagę zwróciło, co innego. Otóż, przyznam, jak od tylu lat jeżdżę ze spotkaniami po Polsce, a jeżdżę naprawdę dużo, nigdy jeszcze nie przyszło mi do głowy spytać: „a czy był tu u was Tomasz Lis? I co mówił?” I nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś z organizatorów czy publiczności sam z siebie odczuł potrzebę poinformowania mnie o tym. Naprawdę, na żadnym ze spotkań autorskich w księgarniach, megastorach, domach kultury czy rozmaitych klubach ani razu jeszcze mi się nie zdarzyło rozmawiać o Lisie. A Lis, jak sam zapewnił, o mnie rozmawiał na każdym. Może nie żebym aż parsknął śmiechem, ale faktycznie − uśmiechnąłem się na tę wieść. Więc może nie taki, o jaki mu chodziło, ale jakiś skutek swą tyradą redaktor Lis osiągnął. Rafał A. Ziemkiewicz
Ubój rytualny w UE – okrucieństwo nadal pod ochroną Nowe propozycje unijnych prawodawców odchodzą od prób oznakowywania mięsa z rytualnie ubijanych zwierząt jako “halal” (rytualny ubój muzułmański) czy „szechita” (żydowski ubój koszerny), aby uniknąć posądzenia o obrazę religijną, natomiast kierują się w stronę wersji: „Mięso ze zwierząt nie ogłuszanych przed ubojem”. Członkowie komitetu ds. żywności Parlamentu Europejskiego przegłosowali przejrzyste oznakowywanie, tak by konsumenci mogli widzieć, czy zwierzęta były ogłuszane przed ubiciem, czy nie.
Rzecznik brytyjskiego Royal Society for the Prevention of the Cruelty to Animals, (RSPCA, Królewskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Zwierząt) David Bowles z radością przyjął ich decyzję. „Mamy nadzieję, że wszystkie kraje w Europie zaakceptują te przepisy – powiedział. – W chwili obecnej możemy zadecydować, czy chcemy jeść jaja z hodowli klatkowej lub z wolnego wybiegu, ale nie wiemy, jak ubito kurczaki. Powinno się nas informować, czy zwierzęta były ogłuszane przed ubiciem, ponieważ na razie nie wiemy, jakie mięso spożywamy.” Spodziewany jest sprzeciw wobec tej propozycji rządów narodowych, zaniepokojonych tym, że ta sprawa jest zbyt kontrowersyjna, aby włączać ją w unijne regulacje dotyczące oznakowywania żywności. „To zbyt wrażliwa sprawa społeczna, aby mogła stanowić dodatek do przepisów o oznakowaniu żywności”- powiedział jeden z dyplomatów unijnych. Ubijanie zwierząt bez wcześniejszego ich ogłuszenia jest legalne zgodnie z prawami dotyczącymi wolności wyznania w większości krajów UE, pomimo praw ochrony zwierząt, które generalnie zabraniają tego, jako „niemożliwego do zaakceptowania poziomu cierpienia i bólu”. Sprawa stała się problemem z powodu wciąż niewielkiej, ale rosnącej liczby rzeźników muzułmańskich i żydowskich, którzy zgodnie z tradycją halal i szechity podrzynają gardła przytomnym zwierzętom.
Jim Paice, minister żywności i rolnictwa, już wcześniej zasygnalizował, że rząd mógłby wziąć pod uwagę oznakowywanie mięsa z nieogłuszanych zwierząt, dopóki pozostawałoby to sprawą „ochrony praw zwierząt, a nie religii”. Jednak brytyjscy politycy zasygnalizowali, że rząd nie poprze ostatniego pomysłu Parlamentu Europejskiego. „Wielka Brytania uznaje, że konsumenci powinni mieć prawo do informacji o tym, jak ubijane były zwierzęta, ale uważa też, iż te przepisy żywnościowe nie są najlepszym sposobem na osiągnięcie tego celu” – powiedział rzecznik rządu. „Uważamy, że dyskusja o sprawie ogłuszania zwierząt i konieczności opisywania tego powinna być w najlepszym wypadku prowadzona w kontekście ochrony praw zwierząt, tak jak propozycja Komisji o ogólnoeuropejskiej metodzie oznakowywania żywności z uwzględnieniem warunków, w jakich hoduje się zwierzęta, przygotowywanej na przyszły rok.” Kluczowym aspektem uboju halal jest to, że zwierzę musi być żywe i zdrowe, kiedy jest ubijane oraz musi zostać zabite przez muzułmanina. W momencie rozcinania każdego zwierzęcia konieczne jest wymówienie imienia Allaha, a następnie krew powinna zostać spuszczona. W przypadku szechity (uboju koszernego) zwierzę również musi być żywe i zdrowe, a z ciała spuszczona krew, ale musi ono zostać ubite przez żydowskiego rzeźnika, nazywanego szojchetem. Struan Stevenson, szkocki konserwatysta i eurodeputowany, przedstawił poprawkę do „prawa do informacji” o rytualnie ubijanych zwierzętach, jako część pakietu unijnych praw o oznakowywaniu żywności, skoncentrowanych głównie na kwestiach składników danych produktów i zdrowia. Wycofał się jednak z propozycji oznakowywania mięsa słowami „halal” czy „szechita”, ponieważ większość mięsa ubijanego na potrzeby konsumpcji muzułmańskiej tak naprawdę była ogłuszana, co komplikuje sprawę. Pomimo próby wyłączenia bezpośrednich odniesień religijnych w tym oznakowaniu, organizacje żydowskie sprzeciwiły się tej propozycji, które są ich zdaniem „dwudziestopierwszowiecznym ekwiwalentem żółtej gwiazdy, ale na naszym jedzeniu.” „Jesteśmy za przejrzystym oznakowaniem, ale opisujmy wszystko. Nie wytykajmy palcem tylko nas”- powiedział Szymon Cohen z angielskiej szechity. „Kiedy jesteśmy w supermarkecie, to w porządku, miejmy jakiś napis mówiący, że zwierzę nie zostało ogłuszone przed ubiciem, ale miejmy w takim razie również napis, iż zwierzę zostało zagazowane albo porażone prądem.”(pj)
Tłumaczenie Veronica Franco
http://www.telegraph.co.uk
Bp Zimowski: Po kanonizacji, Jan Paweł II współpatronem Europy Jan Paweł II powinien po kanonizacji zostać ogłoszony współpatronem Europy – uważa abp Zygmunt Zimowski. – Pracując w Kongregacji Nauki Wiary byłem świadkiem, że sam Ojciec Święty chciał, aby Europa miała więcej patronów – stwierdził abp Zimowski, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia.– Módlmy się, aby po beatyfikacji nastąpiła kanonizacja – zaapelował w rozmowie z Radiem Plus Radom abp Zimowski. – Jest to wielka radość, że my, nieraz grzesznicy, ludzie mali, żyjemy wśród gigantów duchowych, a takim był Jan Paweł II – dodał watykański hierarcha. Jednocześnie wyraził radość, że pierwszy dzień maja będzie dla wszystkich, a szczególnie dla Polski, wielkim dniem radości i dumy narodowej. Abp Zimowski powiedział, że dzień beatyfikacji będzie również wielkim zadaniem, abyśmy żyli wiarą, nadzieją i miłością. Stwierdził, że te prawdy Ojciec Święty przekazywał całemu światu. – I dlatego powinniśmy być zobowiązani do tego wszystkiego, czego uczył nas wielki Rodak. Powinniśmy to wszystko wcielać w nasze życie. Na początku pontyfikatu Jan Paweł II mówił, abyśmy otworzyli drzwi Chrystusowi i abyśmy nie lękali się. Z tej beatyfikacji mamy wynieść wierność Chrystusowi, Kościołowi, narodowi i samemu sobie. – Wiem, że Polska jest ziemią trudnej jedności, ale musimy kochać naród, być wiernym wartościom, które wynosimy z rodzinnego domu – powiedział abp Zygmunt Zimowski. KOMENTARZ BIBUŁY: Obłędu janopawłowego widać nie ma końca. Nie ma jeszcze beatyfikacji, a już wysuwane są plany nie tylko co do kanonizacji, ale i dalej. I to kanonizacji Subito! – bo przecież nikt nie może mieć żadnych wątpliwości, a to że proces beatyfikacyjny przeprowadzony został z pominięciem ważnych informacji przemawiających za wstrzemięźliwością, widocznie się nie liczy. No a zawołanie o patronacie może powinno być wysunięte bardziej precyzyjnie: zamiast “Patron Europy”, powinno być: “Patron Unii Europejskiej”? Tak, tej w obecnym kształcie, bo do przystąpienia do takiej właśnie struktury nawoływał tenże “Patron” – wiedząc dokładnie, kto ją stworzył, do jakich celów i kto nią kieruje. eKAI
Sowieckie komisje kłamstwa: NKWD-NKGB i Burdenki Kiedy słyszymy zwrot “kłamstwo katyńskie”, zwykle na myśl nasuwa się nam sowiecka komisja kierowana przez Nikołaja Burdenkę. Skojarzenie jest w pełni zasadne. Komunikat Komisji Specjalnej Burdenki ze stycznia 1944 r. przez blisko pół wieku wyznaczał oficjalne stanowisko ZSRS i całego świata komunistycznego w sprawie Katynia, a jednocześnie stanowił symbol zakłamania komunistów. Dotarcie po upadku Związku Sowieckiego do tajnych wcześniej dokumentów pozwoliło jednak zajrzeć głębiej za kulisy sowieckiej mistyfikacji. Przechowywane w Państwowym Archiwum Federacji Rosyjskiej (GARF) dokumenty ukazują komisję Burdenki nie jako główne, lecz jedynie końcowe ogniwo w procesie konstruowania fałszerskiej sowieckiej wersji wydarzeń. Ogniwem ważniejszym i chronologicznie wcześniejszym była bez wątpienia komisja sowieckich resortów bezpieczeństwa NKWD-NKGB (Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych, później Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego), czyli zespół funkcjonariuszy aparatu wprost odpowiedzialnego za wykonanie wiosną 1940 r. zbrodniczej decyzji Politbiura WKP(b) z 5 marca 1940 roku. Wczesną wiosną 1943 r. Niemcy odkryli w Lesie Katyńskim ciała zamordowanych przez NKWD polskich oficerów. Zainteresowany po Stalingradzie podkopaniem wiarygodności ZSRS Joseph Goebbels zaczął akcję propagandową. 13 kwietnia 1943 r. Radio Berlin ogłosiło informację o odnalezieniu grobów polskich oficerów, co odbiło się dużym echem w świecie. Niemcy ściągnęli na miejsce delegacje z okupowanych, sprzymierzonych i neutralnych krajów, w tym dziennikarzy, a także alianckich oficerów z oflagów oraz ekspertów medycyny sądowej. Potwierdzili oni prawdę o sowieckiej zbrodni.
Pojawia się wersja sowiecka W odpowiedzi 15 kwietnia 1943 r. moskiewskie radio ogłosiło komunikat “Sowinformbiuro” zarzucający Niemcom oszczerstwo. Już pierwszy akapit zawierał tezę o niemieckiej prowokacji: “Oszczercy goebbelsowscy rozpowszechniają od ostatnich 2-3 dni wymysły o masowym rozstrzelaniu przez organy sowieckie w rejonie Smoleńska polskich oficerów, co jakoby miało miejsce wiosną 1940 r. Niemieckie zbiry faszystowskie nie cofają się w tej swojej nowej potwornej bredni przed najbardziej łajdackim i podłym kłamstwem, za pomocą, którego usiłują ukryć niesłychane zbrodnie, popełnione, jak to widać teraz jasno, przez nich samych”. Warto zwrócić uwagę na drugi akapit komunikatu. Widać w nim ogólny zarys oszukańczej wersji, rozwijanej następnie przez ZSRS i jego komunistycznych sojuszników. Sowieci oświadczyli: “Faszystowskie komunikaty niemieckie w tej sprawie nie pozostawiają żadnych wątpliwości, co do tragicznego losu dawnych polskich jeńców wojennych, którzy znajdowali się w 1941 r. w rejonach położonych na zachód od Smoleńska na robotach budowlanych i wraz z wieloma ludźmi sowieckimi, mieszkańcami obwodu smoleńskiego, wpadli w ręce niemieckich katów faszystowskich w lecie 1941 r., po wycofaniu się wojsk sowieckich z rejonu Smoleńska”. Narodziło się kłamstwo katyńskie. Ogłoszenie przez Niemców informacji o grobach w Katyniu skłoniło rząd RP do zwrócenia się do instytucji międzynarodowych. 17 kwietnia 1943 r. rząd wydał nieprzesądzające ostatecznie o sowieckiej winie oświadczenie i zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Bernie o zbadanie sprawy. 19 kwietnia sowiecka “Prawda” zaatakowała Polskę za zwrócenie się do MCK. W kolejnych dniach rząd polski pod naciskiem Winstona Churchilla i Franklina D. Roosevelta wycofał wniosek z MCK. 25 kwietnia rząd ZSRS, pod pretekstem polskiego udziału w niemieckiej prowokacji, zerwał stosunki z rządem RP. W kolejnych miesiącach Sowieci zaczęli już otwarte przygotowania do zainstalowania w Polsce reżimu komunistycznego – i rozwinęli złożoną konstrukcję fałszerstw mających w oczach świata legitymizować kłamstwo katyńskie, czyli “legendę” o dokonaniu zbrodni na Polakach przez Niemców, po ich wkroczeniu latem 1941 r. na Smoleńszczyznę.
Służby specjalne przystępują do akcji Do sfabrykowania potwierdzających niemiecką winę “dowodów” Sowieci wykorzystali odzyskanie w końcu września 1943 r. kontroli nad Lasem Katyńskim. 22 września 1943 r., gdy Armia Czerwona znajdowała się “30-35 km od Katynia”, szef Zarządu Propagandy i Agitacji KC WKP(b) Gieorgij Aleksandrow wystosował pismo do sekretarza KC Andrieja Szczerbakowa, sygnalizując konieczność podjęcia “kroków przygotowawczych w celu zdemaskowania niemieckiej prowokacji” i proponując powołanie komisji składającej się z przedstawicieli działającej od 2 listopada 1942 r. “Nadzwyczajnej Komisji Państwowej do Ustalenia i Badania Zbrodni Niemiecko-Faszystowskich i ich Wspólników oraz Strat Wyrządzonych Obywatelom, Kołchozom, Organizacjom Społecznym, Przedsiębiorstwom Państwowym i Instytucjom ZSRS” oraz organów śledczych, czyli NKWD oraz wydzielonego z jego struktur w 1941 r. NKGB. Schemat działania proponowany przez Aleksandrowa został następnie – decyzją Biura Politycznego KC WKP(b) – wdrożony w życie. Zastosowano jednak modyfikację: w pierwszej fazie prac ograniczono się do utajnionych przed opinią zewnętrzną działań służb specjalnych, do których dopiero później przyłączyły się inne instytucje. Udział NKWD-NKGB w kształtowaniu kłamstwa katyńskiego był więc kluczowy. Pomimo iż członek wspomnianej Nadzwyczajnej Komisji Nikołaj Burdenko zwrócił się już 27 września – dwa dni po odbiciu Smoleńska przez Armię Czerwoną – do Wiaczesława Mołotowa o zgodę na podjęcie prac w Katyniu jeszcze przed końcem miesiąca, to ostatecznie on sam i jego słynna potem komisja pojawili się tam wiele tygodni później Zadanie skoordynowania działań wokół Katynia przypadło NKWD. Funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa, którzy wykonali w 1940 r. decyzję Politbiura WKP(b), byli teraz zobligowani do wykonania wtórnego kamuflażu zbrodni.
Komisja NKWD-NKGB Mierkułowa – Krugłowa Na przełomie września i października 1943 r. do Katynia przybyli funkcjonariusze NKWD i NKGB z centrali w Moskwie i z Zarządu NKWD Obwodu Smoleńskiego, czyli ludzie, którzy wiedzieli o mordzie najwięcej. Działaniami operacyjnymi dowodził naczelnik wydziału kontrwywiadu NKGB gen. Leonid Rajchman, wyznaczony już w 1941 r. do dezinformowania Polaków w sprawie zaginionych oficerów, co czynił m.in. w kontaktach z gen. Władysławem Andersem i rotmistrzem Józefem Czapskim. Całością prac kierowali, nadzorując je z Moskwy i inspekcjonując na miejscu, zastępca komisarza ludowego spraw wewnętrznych Siergiej Krugłow i komisarz ludowy bezpieczeństwa państwowego Wsiewołod Mierkułow (członek tzw. trójki NKWD, wyznaczonej w postanowieniu “katyńskim” Politbiura z 5 marca 1940 r. do jego wykonania). Od października 1943 r. do stycznia 1944 r. funkcjonariusze NKWD i NKGB wykonali szereg prac mających za cel ukrycie prawdy o zbrodni i wykreowanie fałszywego obrazu losu polskich jeńców. Działania podwładnych Mierkułowa i Krugłowa polegały m.in. na zabezpieczeniu terenu i ukryciu ciał przed penetracją z zewnątrz. Kluczowe znaczenie dla samej mistyfikacji miało przygotowywanie dołów śmierci tak, aby późniejsze ekshumacje służyły wyciągnięciu wniosków o winie Niemców. Wiązało się to z fabrykowaniem świadectw z drugiej połowy 1940 r. i z pierwszej połowy 1941 r., które miały być dowodem, że jeńcy w tym czasie żyli. Podkładano je do zwłok, tak, aby potem mogły zostać “odkryte”. Zadaniem zespołu Mierkułowa i Krugłowa była też “obróbka” ludzi, służąca zebraniu zeznań na piśmie i przygotowaniu świadków, którzy potwierdzą winę Niemców, oraz wyeliminowanie (uwięzienie lub zabicie) świadków, którzy się nie ugną. Metodą tu stosowaną było zastraszenie i szantaż, w tym perspektywa odpowiedzialności za współpracę z Niemcami w czasie okupacji. Wykorzystano np. wyniki dochodzeń kontrwywiadu wojskowego “Smiersz”, prowadzonych w rejonie Katynia wobec obywateli ZSRS, a dotyczących oskarżeń o kolaborację. Należy pamiętać, że obywatele sowieccy zagrożeni takim oskarżeniem byli często skłonni wychodzić naprzeciw oczekiwaniom funkcjonariuszy. W trakcie gromadzenia zeznań śledczy nagminnie stosowali “rozwiązania siłowe”, co można wiązać z koncentracją na osobach, które kilka miesięcy wcześniej świadczyły o winie sowieckiej, a teraz należało zmusić je do zmiany zeznań. NKWD-NKGB cel ten osiągnęło wobec ogółu osób, zastanych w rejonie zbrodni po wycofaniu się Niemców. W arsenale stosowanych środków terroru ważna rola przypadła izolacji: poddani jej ludzie bądź szybko ulegali, bądź – nieskruszeni – byli po prostu izolowani od świata aż do skutku, czyli złamania ich lub fizycznej likwidacji. Równolegle ze zbieraniem zeznań funkcjonariusze przygotowywali wybrane osoby do wystąpień “na żywo” w przyszłości. Przykładem sukcesu NKWD-NKGB było zmuszenie do całkowitej zmiany zeznań ważnego świadka, Parfiona Kisielowa, który 22 stycznia 1944 r. w obecności zagranicznych dziennikarzy odwołał swe zeznanie z wiosny 1943 r., stając się sztandarowym “odwróconym” świadkiem strony sowieckiej. Przykładem świadka starannie przygotowanego przez ekipę Mierkułowa – wraz ze złożoną “legendą” o jego związku ze sprawą Katynia – był astronom Boris Bazylewski, wiceburmistrz Smoleńska w czasie okupacji.
“Informacja” Mierkułowa i Krugłowa Rezultaty prac zespołu Mierkułowa i Krugłowa zostały podsumowane w podpisanej przez nich obu “Informacji o rezultatach wstępnego śledztwa w tzw. Sprawie Katyńskiej”. We wnioskach końcowych Mierkułow i Krugłow stwierdzili, że “polscy jeńcy wojenni” przebywali na zachód od Smoleńska “na robotach przy budowie dróg” od wiosny 1940 r. do czerwca 1941 r., (czyli wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej); że dostali się do niewoli niemieckiej i zostali przez Niemców rozstrzelani pod koniec sierpnia i we wrześniu 1941 r.; że rozstrzelania w Lesie Katyńskim dokonała “nieznana niemiecka instytucja wojskowa” (“Kierował tą instytucją pułkownik Arnes [właśc. Ahrens], jego najbliższymi współpracownikami i pomocnikami w tej krwawej zbrodni byli: porucznik Rechst i podporucznik Hott”); potem zaś, z polecenia Berlina, przygotowano antysowiecką prowokację. W ten sposób sowiecka mistyfikacja w sprawie Katynia uzyskała – za sprawą NKWD i NKGB – konkretne kształty. One stanowiły odtąd państwową wykładnię kłamstwa katyńskiego W przyszłości korekty stworzonej na przełomie 1943 i 1944 r. przez ekipę podległą Mierkułowowi i Krugłowowi “rekonstrukcji wydarzeń” następowały tylko w kosmetycznym zakresie i w sytuacjach wyjątkowych, wymuszonych przez okoliczności, – gdy podtrzymywanie jakiegoś szczegółu zbyt jawnie szkodziło spójności całego fałszerstwa. Zrezygnowano np. z podawania “końca sierpnia i września 1941 r.”, jako możliwego okresu popełnienia zbrodni, pozostając przy określeniu “jesień 1941 r.”. Sporządzenie raportu z działań operacyjnych Mierkułowa i Krugłowa nie później niż 12 stycznia 1944 r. było nieprzypadkowe – i logicznie umiejscowione w ramach chronologii konstruowania kłamstwa katyńskiego. Od tego momentu informacje i materiały zgromadzone przez aparat bezpieczeństwa miały nie tylko służyć oficjalnej państwowej komisji ds. Katynia, ale miały stanowić dla niej wytyczne. Komisję tę powołano 12 stycznia 1944 r. w Moskwie; do historii przeszła ona jako “komisja Burdenki”. Nadszedł czas na przejście od machinacji zakulisowych do działań prowadzonych w świetle reflektorów, na potrzeby propagandy.
Komisja Specjalna Nikołaja Burdenki Na posiedzeniu w Moskwie Nadzwyczajnej Komisji Państwowej 12 stycznia 1944 r. – po przeszło trzech miesiącach od pierwszej inicjatywy Burdenki – powołano “Komisję Specjalną do spraw ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w Lesie Katyńskim (w pobliżu Smoleńska) jeńców wojennych – oficerów polskich” (dalej: Komisja Specjalna lub komisja Burdenki) i ustalono jej skład. Uchwałę podpisał przewodniczący Nadzwyczajnej Komisji Państwowej Nikołaj Szwernik, który był zarazem zastępcą członka Biura Politycznego KC WKP(b). 13 stycznia 1944 r. Biuro Polityczne zatwierdziło uchwałę, co w realiach ZSRS oznaczało nadanie jej wagi niepodważalnej decyzji państwowej.
Skład Komisji Specjalnej przedstawiał się następująco:
1. Członek Akademii Nauk Nikołaj Burdenko – przewodniczący komisji; członkowie komisji:
2. Aleksy Tołstoj (znany pisarz o autentycznych osiągnięciach prozatorskich);
3. Metropolita kijowski i halicki Nikołaj;
4. Przewodniczący Komitetu Wszechsłowiańskiego generał dywizji Aleksander Gundorow;
5. Przewodniczący Komitetu Wykonawczego Rady Towarzystw Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca Siergiej Kolesnikow;
6. Komisarz ludowy oświaty RFSRS akademik Władimir Potiomkin;
7. Szef Głównego Zarządu Wojskowo-Sanitarnego Armii Czerwonej generał broni Jefim Smirnow;
8. Przewodniczący Smoleńskiego Obwodowego Komitetu Wykonawczego WKP(b) Riodon Mielnikow.
Komisja – do momentu wydania 24 stycznia 1944 r. “Komunikatu” z wynikami prac – odbyła sześć posiedzeń, w tym dwa 18 stycznia, o godzinie 11.00 i 23.50. Już posiedzenie inauguracyjne w Moskwie nie pozostawiło wątpliwości, co do kierunku, w którym pójdą działania komisji Burdenki. W posiedzeniu 13 stycznia 1944 r. wziął udział zastępca komisarza spraw wewnętrznych Siergiej Krugłow. Współtwórca mistyfikacji sowieckich służb bezpieczeństwa przedstawił ustalenia swojej komisji w sprawie Katynia, które – bez najmniejszych prób polemiki – zaakceptowali członkowie Komisji Specjalnej. Krugłow, przedstawiając znaną nam “Informację”, położył nacisk na zebrane od świadków zeznania. Głos zabrali: Burdenko, Tołstoj, metropolita Nikołaj, Potiomkin, Gundorow oraz sekretarz komisji Władimir Makarow, którzy ograniczyli się do bezkrytycznego skomentowania informacji Krugłowa. Dalsze prace komisji Burdenki polegały na gromadzeniu “dowodów” służących podparciu i rozwinięciu w szczegółach kłamliwej wersji o odpowiedzialności niemieckiej za zbrodnię na Polakach. Komisja nie badała, kto dokonał zbrodni na polskich oficerach, ale, – na co wprost wskazywała jej nazwa – ustalała “okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich jeńców wojennych – oficerów polskich”. Gromadzenie dowodów i ustalenie okoliczności w praktyce ograniczyło się do obróbki dowodów zgromadzonych przez komisję Krugłowa. Dzięki pracy na materiale wydobywanym z dołów przed 14 stycznia 1944 r. i przesłuchiwaniu świadków wyselekcjonowanych spośród osób wcześniej przesłuchanych przez NKWD-NKGB komisja Burdenki wydała swoje orzeczenie po dziesięciu dniach pracy. Członkowie komisji – przy pomocy i pod nadzorem NKWD-NKGB – przeprowadzili prace w terenie, polegające na penetracji dołów śmierci, oględzinach zwłok oraz przesłuchaniach świadków. Na odbytym w Smoleńsku 18 stycznia 1944 r. o godzinie 11.00 Posiedzeniu zdecydowano o wyjeździe komisji na miejsce wykopalisk prowadzonych pod kierunkiem Siergieja Krugłowa w Lesie Katyńskim – od 14 stycznia w obecności członka Komisji Specjalnej Rodiona Mielnikowa – w celu obejrzenia wykopów i ustalenia, jak wykonano przygotowania do badania zwłok. W kolejnych kilku dniach członkowie komisji nadzorowali – przy udziale biegłych z zakresu medycyny sądowej Wiktora Prozorowskiego i Wiktora Siemionowskiego – badania związane z ekshumacjami oraz przesłuchiwali świadków. 20 stycznia 1944 r. Burdenko stwierdził: “Zakończyliśmy przesłuchiwanie świadków, lecz mamy do wykonania inną pracę. (…) Nasza zaplanowana praca ma się ku końcowi. Powinniśmy pospieszyć się z nagraniem dźwiękowym. Trzeba wybrać materiał, przygotować go”. Oznaczało to zakończenie fazy czynności “dochodzeniowych” i przejście do etapu przygotowania konkluzji, mających być równocześnie materiałem propagandowym. W ciągu kilku dni – pomiędzy 13 i 20 stycznia 1944 r. – komisja wykonała szereg czynności. Niezależnie od włożonego w pracę wysiłku samodzielne przeprowadzenie przez komisję Burdenki w krótkim czasie złożonego dochodzenia i zrekonstruowanie przebiegu zbrodni na polskich oficerach było niemożliwe. Śledztwo nie było jednak prowadzone samodzielnie, komisja posłużyła się wyłącznie i bezkrytycznie materiałem zgromadzonym wcześniej. Prace ekshumacyjne prowadzone od 14 stycznia 1944 r. przez komisję Burdenki w Lesie Katyńskim były tylko kontynuacją prac zespołu Mierkułowa i Krugłowa, odbywały się w miejscu i na materiale przygotowanym przez NKWD-NKGB. Przygotowania te objęły podrzucanie spreparowanych “dowodów” do dołów śmierci. Świadków komisja Burdenki wybrała spośród osób przesłuchanych przez NKWD-NKGB, ograniczyła się przy tym do “wezwania” wspólnie wytypowanych “najużyteczniejszych”, rezygnując z przesłuchań reszty wcześniej przesłuchanych i z powoływania nowych świadków, co w praktyce oznaczało świadomą zgodę na kontakt wyłącznie z ludźmi “obrobionymi” przez sowiecki aparat przymusu. Należy podkreślić, że w relacji funkcjonariusze Mierkułowa i Krugłowa – komisja Burdenki nie mieliśmy do czynienia z wykorzystaniem przez ciało paraprokuratorskie i parasądowe, za jakie możemy uznać komisję Burdenki, materiałów zabezpieczonych na miejscu zbrodni przez organa śledcze, czyli NKWD-NKGB, lecz z całkowitym odwróceniem porządku. Czekiści prowadzący “śledztwo wstępne” z góry narzucili komisji obowiązującą wersję wydarzeń, a ta tylko pomogła ją rozwinąć. W śledztwie ustalono werdykt, komisja Burdenki zaś pomogła napisać jego uzasadnienie. W jej pracach na każdym etapie udział brali funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa na czele z Krugłowem, którzy równocześnie nadal uzupełniali wcześniejszą resortową “Informację”. Zależne i wtórne wobec prac zespołu NKWD-NKGB działania komisji Burdenki miały w ramach logiki konstruowania kłamstwa katyńskiego sens. Nie służyły one wymyśleniu fałszywej wersji wypadków, gdyż ta była gotowa. Miały natomiast na celu spreparowanie na potrzeby sowieckiej propagandy materiałów na temat Katynia – dokumentów formalnie sporządzonych przez członków komisji, czyli osoby o autorytecie wyższym niż enkawudziści, pełnych terminologii z zakresu medycyny sądowej. W materii takiego przekazu musieli się dobrze orientować przynajmniej niektórzy członkowie komisji, co wykluczało podpisanie finalnych dokumentów bez przeprowadzenia prac na miejscu zbrodni i ze świadkami. Zwieńczeniem prac komisji było przygotowanie: komunikatu, ekspertyzy oraz prezentacji na konferencję prasową. O konieczności szybkiego przygotowania przekazu na użytek opinii światowej świadczył fakt urządzenia konferencji, przeznaczonej głównie dla dziennikarzy zagranicznych, jeszcze przed opublikowaniem wyników prac komisji. 22 stycznia 1944 r. w Smoleńsku komisja Burdenki przedstawiła wyniki dochodzenia w sprawie mordu w Katyniu na konferencji prasowej. Konferencję prowadzili: Potiomkin i Tołstoj przy udziale metropolity Nikołaja i przewodniczącego Burdenki. W części pierwszej przedstawiciele komisji wygłosili długie oświadczenia, których konkluzja głosiła, iż można uznać za udowodnione, że jesienią – w sierpniu – wrześniu 1941 r. Niemcy rozstrzelali w Kozich Górach polskich jeńców wojennych. W części drugiej, przeznaczonej wyłącznie dla korespondentów zagranicznych, dziennikarze mieli możliwość zadania pytań. W trakcie konferencji przedstawiono zeznania przygotowanych w trakcie działań NKWD-NKGB świadków: Bazylewskiego, kobiet zatrudnionych na “daczy” na terenie Lasu Katyńskiego czy Parfiona Kisielowa, a także “ojca Aleksandra Ogłobina – kapłana cerkwi we wsi Kurpino, położonej na obszarze Lasu Katyńskiego”. Po części z pytaniami dziennikarzom pokazano “wystawę” przedmiotów wydobytych z dołów śmierci. Scenariusz całego przedstawienia można uznać za wspólne dzieło obu “komisji”: Mierkułowa i Krugłowa oraz Burdenki. Dzięki konferencji sowiecka wersja dotarła do światowej opinii publicznej nie tylko poprzez sowieckie publikatory, ale i za pośrednictwem zagranicznych korespondentów w ZSRS. 23 stycznia 1944 r. komisja odbyła w Smoleńsku swoje szóste posiedzenie. Przewodniczący Burdenko stwierdził, że przesłuchano wszystkich interesujących z punktu widzenia komisji świadków, ich zeznania podsumowano, zaś materiał ekspertyzy sądowo-medycznej jest opracowany i wymaga tylko redakcji. W związku z tym, – gdy Burdenko upewnił zebranych, że projekt końcowego komunikatu komisji jest prawie gotowy – zakończono prace w Smoleńsku.
Komunikat Komisji Specjalnej Przebieg ostatniego przed wydaniem komunikatu końcowego posiedzenia świadczył o udziale w przygotowywaniu tekstu kluczowego dokumentu tylko niektórych członków komisji (m.in. Burdenki) i niewykluczone, że w ograniczonym zakresie. Nad formą i treścią podsumowującego jej prace komunikatu komisja w pełnym składzie nie dyskutowała. Merytorycznej i technicznej pomocy w jego przygotowaniu niewątpliwie udzielili komisji Burdenki funkcjonariusze resortów bezpieczeństwa NKWD-NKGB. Prawdopodobnie już 23 stycznia 1944 r. w Moskwie, czyli w dniu posiedzenia komisji Burdenki w Smoleńsku, sformułowano “Ekspertyzę sądowo-lekarską mogił katyńskich”. Teoretycznie miała ona służyć komisji, jako dowód z opinii do rekonstrukcji badanych zdarzeń; praktycznie ekspertyza nie mogła być przez członków komisji przed wydaniem komunikatu przeanalizowana i sama zawierała gotowe wnioski na temat całokształtu sprawy. Wnioski te nie były związane z czynnościami z zakresu medycyny sądowej i w żadnym wypadku nie mogły z nich wynikać, vide stwierdzenie: “likwidacja polskich jeńców wojennych w Lesie Katyńskim dokonana była przez wyżej wymienione osoby [Ahrens, Rechst i Hott] zgodnie z dyrektywą z Berlina”. Ekspertyza zawierała również właściwe dla dokumentu o takim charakterze elementy wynikające z prowadzonych badań sądowo-medycznych, jednak dobrane i zinterpretowane tak, by odpowiadały z góry tezie o niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnię na polskich jeńcach. Eksperci przeprowadzili pomiędzy 16 a 26 stycznia 1944 r. badania w terenie i na ekshumowanych zwłokach, ale wyciągnięte z nich i zaprezentowane w “Ekspertyzie” wnioski były nierzetelne. Konkluzje biegłych, za których pracę odpowiadał naczelny ekspert sądowo-lekarski ludowego komisariatu zdrowia ZSRS Wiktor Prozorowki, fałszowały rzeczywistość. “Komunikat Komisji Specjalnej do spraw ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemiecko-faszystowskich najeźdźców w Lesie Katyńskim (w pobliżu Smoleńska) jeńców wojennych – oficerów polskich” został formalnie podpisany przez członków komisji w Moskwie 24 stycznia 1944 r., opublikowano go 26 stycznia w gazecie “Prawda”, a następnie – z powołaniem na TASS – w innych mediach. Autorzy “Komunikatu” w kilku rozdziałach przedstawili historię mordu na polskich jeńcach. Część dokumentu stanowiła ekspertyza sądowo-lekarska, datowana tu na 24 stycznia 1944 r. w Smoleńsku i sygnowana przez pięciu ekspertów, na czele z Prozorowskim. W końcowych “wnioskach ogólnych” konkludowano: “Ze wszystkich materiałów znajdujących się w posiadaniu Komisji Specjalnej, mianowicie – z zeznań przeszło 100 przesłuchanych przez Komisję świadków, z danych ekspertyzy sądowo-medycznej, z dokumentów i dowodów rzeczowych, wydobytych z grobów Lasu Katyńskiego wypływają następujące wnioski: (…)
9) Z danych ekspertyzy sądowo-medycznej wynika w sposób nie budzący żadnych wątpliwości, że:
a) egzekucje odbyły się jesienią 1941 r.
b) oprawcy niemieccy rozstrzeliwując polskich jeńców wojennych, stosowali ten sam sposób strzału z pistoletu w tył czaszki, który stosowali w innych miastach, jak np. w Orle, Woroneżu, Krasnodarze i w tymże Smoleńsku.
10) Wnioski wypływające z zeznań świadków i ekspertyzy sądowo-lekarskiej, że jeńcy wojenni – Polacy zostali rozstrzelani przez Niemców jesienią 1941 r., znajdują całkowite potwierdzenia w dowodach rzeczowych i dokumentach wydobytych z grobów katyńskich.
11) Rozstrzeliwując jeńców wojennych – Polaków w Lesie Katyńskim, niemieccy najeźdźcy faszystowscy konsekwentnie realizowali swoją politykę eksterminacji narodów słowiańskich”.
Dokument z 24 stycznia 1944 r. stał się najważniejszym tekstem kłamstwa katyńskiego, prezentującym pełną sowiecką wersję wydarzeń związanych z wymordowaniem polskich jeńców wojennych w Katyniu. Wykorzystywany był do prezentowania kłamliwej wersji zbrodni przy okazji podejmowania sprawy Katynia od lat 40. aż do lat 80. XX w. – w ZSRS i wszystkich państwa bloku wschodniego, w tym szczególnie w Polsce Ludowej.
Wnioski. Hierarchia komisji Analiza porównawcza tekstu “Komunikatu Komisji Specjalnej” oraz wcześniej wytworzonych dokumentów NKWD-NKGB jednoznacznie potwierdza tożsamość “ustaleń” komisji Burdenki i ustaleń komisji Mierkułowa – Krugłowa. Wyniki prac komisji Burdenki we wszystkich istotnych elementach powieliły wyniki dochodzenia wstępnego NKWD-NKGB, co nie dziwi w świetle przedstawionych wyżej faktów – zależności od materiałów: dokumentów, świadków etc. zabezpieczonych przez NKWD-NKGB i stałego nadzoru tych organów nad pracami Komisji Specjalnej. “Komunikat” komisji Burdenki można wręcz uznać za wariant “Informacji” Mierkułowa i Krugłowa, co prawda nieco poszerzony i wzbogacony o elementy związane z badaniami sądowo-medycznymi oraz przeredagowany, ale bardzo ściśle od tego pierwszego zależny. W istocie Komisja Specjalna nie ustalała żadnych okoliczności, lecz snuła narrację na temat wcześniej ustalonych okoliczności – zgodnie z zarysowanym przez NKWD-NKGB zasadniczym przebiegiem fabuły. Snując opowieść, Burdenko i członkowie jego komisji nie tylko posługiwali się scenariuszem Krugłowa, ale i jego aktorami: świadkami – przygotowanymi i zastraszonymi, a także rekwizytami – przedmiotami znalezionymi i podłożonymi przez enkawudzistów.
Reasumując, komisja Burdenki nie mogła i nie chciała odejść od przekazanej jej przez Krugłowa obowiązującej fałszywej wersji wydarzeń. Korekty “legendy” NKWD-NKGB była skłonna dokonać tylko tam, gdzie służyło to jej uprawdopodobnieniu, jak np. w wypadku “przesunięcia” czasu zbrodni z sierpnia-września na jesień 1941 roku. Wszelkie uzupełnienia i modyfikacje do wersji enkawudzistów wprowadzała pod nadzorem i przy współudziale nadal pracujących nad sprawą funkcjonariuszy NKWD-NKGB. W związku z powyższym należy stwierdzić, że kluczową rolę w budowie kłamstwa katyńskiego odegrała nie tzw. komisja Burdenki, lecz komisja Mierkułowa i Krugłowa. Niebagatelne znaczenie Komisji Specjalnej w dziejach kłamstwa wynika natomiast z przypisanej jej od początku propagandowej roli, którą najlepiej ilustrowała różnica pomiędzy przeznaczonymi do użytku “wewnętrznego” tajnymi dokumentami NKWD-NKGB, a “Komunikatem Komisji Specjalnej”, który miał służyć propagandzie. Dr Witold Wasilewski (IPN Centrala)
Przypadki Stefana Niesiołowskiego Badacz owadów, poseł Stefan Niesiołowski, popularnie zwany "profesorem od robaków", od lat wyróżnia się niebywałymi napadami politycznej agresji. Można wręcz podziwiać jego wyjątkową "hojność" w obdarzaniu przeciwników politycznych wyzwiskami. Postępowanie Niesiołowskiego najlepiej scharakteryzował satyryk Marcin Wolski, pisząc parę lat temu: "Senator Niesiołowski tak długo zbierał muchy-plujki, aż sam się upodobnił do jednej z nich". Za swoje tak staranne opluwanie wszystkich inaczej myślących niż politycy z PO Niesiołowski doczekał się upragnionej nagrody – został wicemarszałkiem obecnego Sejmu. Ostatnio w programie Tomasza Sekielskiego w TVN z 7 grudnia 2007 r. nowy przykład tej pasji w wykonaniu świeżo upieczonego wicemarszałka Sejmu RP. Radio Maryja, powszechnie uważane za najważniejszy w mediach bastion obrony wiary i polskości, zostało oczernione przez Niesiołowskiego, jako rzekomo szkodzące Polsce. Z równą furią zaatakował Niesiołowski ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka, apelując o jego jak najszybsze usunięcie, jako rzekomego "szkodnika". Nie zabrakło też epitetów pod moim adresem. Stefan Niesiołowski zarzucił mi kłamstwo, choć nie znalazł, bo nie mógł znaleźć, żadnego przykładu mego rzekomego rozmijania się z prawdą. Najbardziej oburzający jednak był atak na księdza biskupa Józefa Zawitkowskiego. Ten wspaniały hierarcha, słynny z jakże pięknej poetyckiej formy wyrażania swego głębokiego zatroskania o Kościół i Naród, "naraził się" Niesiołowskiemu jakże wzruszającą homilią, wygłoszoną podczas uroczystości 16-lecia Radia Maryja w dniu 7 grudnia 2007 r., a zwłaszcza stwierdzeniem, że w Toruniu "powiało polskością"! Niesiołowski napiętnował słowa księdza biskupa, jako rzekomy wyraz "niepojętego zaślepienia, ślepoty na fakty", bo Radio Maryja "szkodzi Polsce". Powie ktoś, po co zajmuję się tu kolejną nieobliczalną napaścią posła Niesiołowskiego? Niestety, jest on dziś wicemarszałkiem Sejmu RP i pewno będzie jeszcze długo zaniżał poziom polskiej debaty parlamentarnej. I będzie nadal wprowadzał – zamiast Norwidowskiej zasady "różnienia się pięknie" – zwyczaj równania z ziemią wszystkich inaczej myślących.
W konspiracyjnym "Ruchu" Karierze Stefana Niesiołowskiego szczególnie mocno służył upowszechniany przez niego na każdym kroku mit o swojej bohaterskiej przeszłości, konspiracji i więzieniu. Niesiołowski wielokrotnie pisał o swej roli w działalności niepodległościowego "Ruchu" (m.in. w książkach "Wysoki brzeg", Poznań 1989; "Ruch przeciw totalitaryzmowi", Warszawa 1989 – wydany pod pseudonimem Ewy Ostrołęckiej) oraz w publikacjach prasowych. Prawdą jest to, że Niesiołowski konspirował i siedział w więzieniu, ale ta prawda jest jakże niepełna bez towarzyszących jej faktów, ilustrujących załamanie się Niesiołowskiego już w pierwszym dniu śledztwa i nagminne sypanie kolegów i koleżanek z konspiracji, począwszy od własnej narzeczonej. Przypomnijmy konkretne świadectwa na ten temat.
Współorganizowany przez Stefana Niesiołowskiego w drugiej połowie lat 60. konspiracyjny "Ruch" miał program jednoznacznie nastawiony na dążenia w kierunku odzyskania niepodległości Polski, i to było jego najważniejszą zaletą. Dużo mniej zachęcające były przyjęte przez działaczy "Ruchu" metody zdobywania środków na konspiracyjną propagandę celów niepodległościowych. I tak np. prawdziwą ślepą uliczką działań konspiracyjnych wydaje się, opisany przez S. Niesiołowskiego, pomysł zdobycia pieniędzy dla "Ruchu" przez napad na ekspedientkę. Jak zeznawał Niesiołowski: "W rezultacie przeprowadzonych obserwacji podjęliśmy próbę przejęcia pieniędzy, odnoszonych do banku przez ekspedientkę z tego sklepu [przy ul. Źródłowej w Łodzi - J.R.N.], co miało miejsce w styczniu lub lutym 1969 roku. Z tym, że idąc na miejsce, z góry byliśmy ograniczeni naszym podstawowym założeniem w tego rodzaju poczynaniach – nie mogliśmy pod żadnym pozorem używać przemocy. Gdyby użycie przemocy okazało się konieczne, akcję mieliśmy odwołać. Tak też się stało, ponieważ bezpośrednio działająca osoba – Andrzej Czuma – jak mi później powiedział, podszedł do tej kobiety, ale kiedy zorientował się, że odebranie pieniędzy wiąże się z koniecznością użycia siły, z zamiaru tego zrezygnował" (cyt. za E. Ostrołęcka [S. Niesiołowski - J.R.N.] ""Ruch" przeciw totalitaryzmowi", Warszawa 1989, s. 191). Ostatecznie "Ruch" zrezygnował z metod zdobywania pieniędzy przy zastosowaniu środków przemocy. Mówił o tym S. Niesiołowski w swym zeznaniu z 1 lipca 1970 r., stwierdzając m.in.: "Doszliśmy do wniosku, że należy zaprzestać napadów i włamań ze względów natury moralnej, ponieważ takie działania mogą doprowadzić do wyrządzenia krzywdy jednostkom" (cyt. za E. Ostrołęcka [S. Niesiołowski - J.R.N.], op. cit., s. 192). Stosowano natomiast, by zabezpieczyć możliwości konspiracyjnej pracy propagandowej, kradzież maszyn do pisania w różnych częściach Polski. Stefan Niesiołowski zeznawał, że brał udział w kradzieży maszyn do pisania: z Katedry Fizjologii Roślin Uniwersytetu Łódzkiego, z lokalu redakcji, z Biblioteki Uniwersyteckiej w Łodzi, z Prezydium WRN w Łodzi, z Katedry Nauk Politycznych PL, z Rady Narodowej dla dzielnicy Łódź Śródmieście (por. E. Ostrołęcka: op. cit., s. 192). Sam Niesiołowski popisał się wielką zręcznością w kradzieży maszyn do pisania, dwukrotnie osobiście wynosząc je z pomieszczeń (por. tamże, s. 192). Warto dodać, że niezależnie od tych trudnych do pochwalenia metod "Ruch" wyróżnił się wydawaniem dwóch pism: ogólnopolskiego "Biuletynu" pod redakcją Emila Morgiewicza i łódzkiego lokalnego "Informatora" pod redakcją S. Niesiołowskiego i Stefana Turschmida (por. S. Niesiołowski, "Niepodległość, antykomunizm", "Ozon" z 5 lipca 2006 r.). Według zeznań Niesiołowskiego udało mu się zniszczyć, umieszczoną na Rysach, tabliczkę ku czci Lenina. Co najważniejsze, Niesiołowski zniszczył tę tablicę w najodpowiedniejszym momencie – w dzień po wkroczeniu wojsk państw Układu Warszawskiego do Czechosłowacji (por. E. Ostrołęcka: op. cit., s. 194).
Konspiratorom z "Ruchu" nie udało się jednak doprowadzić do realizacji zaplanowanych przez nich dużo ambitniejszych celów – wysadzenia w powietrze pomnika Lenina i spalenia Muzeum Lenina w Poroninie. Donosy położyły kres działalności "Ruchu". Wtedy doszło jednak do mało heroicznego, wręcz tchórzliwego, zachowania Stefana Niesiołowskiego w śledztwie, jego sypania na współwięźniów, począwszy od pierwszych dni przesłuchań. Zacytujmy tu konkretne dowody na to, w oparciu o protokoły z przesłuchań działaczy z konspiracyjnego "Ruchu", znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej (nr sprawy II 3 Ds. 25/70, tom VI). Przesłuchującym był por. Dariusz Borowczyk z KW MO w Łodzi. Oto fragmenty tych przesłuchań:
1. Na s. 11-12 wspomnianego zbioru protokołów dowiadujemy się, pod datą 20 czerwca 1970 r. o godz. 15.10, iż "Stefan Myszkiewicz – Niesiołowski przyznaje się do tego, że istniał "Ruch", że był organizacją konspiracyjną. Twierdzi, że nie było przywódców".
2. W tym samym VI tomie zbioru protokołów przesłuchań, na s. 11-20, pod datą 21 czerwca 1970 r. czytamy zeznanie Niesiołowskiego, otwarcie informujące: "Przyznaję się do winy w przedmiocie przedstawionego mi zarzutu i wyjaśniam, co następuje…" – i tu padają nazwiska najbliższych i przyjaciół, w tym brata S. Niesiołowskiego – Marka, Andrzeja i Benedykta Czumów, Andrzeja Woźnickiego.
3. Pod datą 25 czerwca 1970 r. Niesiołowski odsłania przesłuchującemu go oficerowi rozszyfrowane przez niego pseudonimy działaczy "Ruchu": "Emila" (Emila Morgiewicza), "Jurka" (Benedykta Czumę) i innych. Równocześnie Niesiołowski starał się wyraźnie maksymalnie pomniejszyć swoją rolę w "Ruchu", zaprzeczał swojej przynależności do "Ruchu" i współredagowania tajnego "Biuletynu" (por. A. Echolette: "Niesiołowski sypie "Ruch"", "Nasza Polska" z 5 grudnia 2006 r.).
4. 28 czerwca 1970 r. następuje totalne załamanie się S. Niesiołowskiego w czasie przesłuchania, prowadzonego przez kpt. mgr. Leonarda Rybackiego z Biura Śledczego MSW w Warszawie (por. tom VI wspominanego zbioru protokołów, s. 11-76). Niesiołowski przyznaje: "Wyjaśnienia, jakie wówczas [przed 28 czerwca 1970 r. - przyp. aut.] składałem, odnośnie mojej przynależności i działalności w nielegalnym związku, częściowo były nieprawdziwe… Pragnę dziś wyjaśnić mój udział w nielegalnej organizacji w sposób szczery i zgodny z prawdą…".
5. 29 czerwca 1970 r., w czasie zeznania złożonego przesłuchującemu go kpt. mgr. Leonardowi Rybackiemu, Niesiołowski sypie własną narzeczoną Elżbietę Nagrodzką, podając m.in. jakże ciężki w ówczesnej sytuacji dowód przeciw niej – informację, że Nagrodzka miała – wg planu działań "Ruchu" – uczestniczyć w akcji podpalenia Muzeum Lenina w Poroninie. Odpowiedni fragment zeznania S. Niesiołowskiego brzmi: "(…) Pragnę jeszcze wyjaśnić, że pozyskałem, wiosną 1969 roku, jako członka naszej nielegalnej organizacji, również Elżbietę Nagrodzką, zam. w Łodzi przy ul. Bydgoskiej 30 m. 39. Nagrodzką zorientowałem, kto jest członkiem organizacji na terenie Łodzi oraz poznałem z Andrzejem Czumą z Warszawy. Wiadomym mi jest, że Nagrodzka miała wziąć udział w akcji podpalenia Muzeum Lenina w Poroninie".
6. Pod datą 8 lipca 1970 r. czytamy w zbiorze protokołów, że Niesiołowski wymienia z nazwiska Andrzeja Czumę, ujawniając, iż: "Andrzej Czuma był bardzo aktywnym członkiem naszego "Ruchu" i inicjatorem różnych akcji (…)".
7. Szczególnie wymowny jest tekst zeznań S. Niesiołowskiego, zaprotokołowany pod datą 11 lipca 1970 r. (s. 11-24 zbioru protokołów): "Pragnę uzupełnić oraz sprostować pewne wyjaśnienia, jakie złożyłem do protokołów w czasie poprzednich przesłuchań, na temat podjętej przez nasz "Ruch" akcji spalenia Muzeum Lenina w Poroninie. Celowo zatajałem pewne fakty, ażeby uchronić niektóre osoby od odpowiedzialności karnej. Dziś całkowicie zrozumiałem swoje niewłaściwe stanowisko w tej kwestii i dlatego pragnę, tak jak i w innych sprawach, mówić tylko szczerą prawdę…".
Sprawa b. narzeczonej S. Niesiołowskiego Osobą, która szczególnie ciężko przeżyła załamanie się Stefana Niesiołowskiego w śledztwie i jego sypanie na najbliższych, była jego ówczesna narzeczona Elżbieta Nagrodzka. W dramatycznym liście do redaktora naczelnego tygodnika "Ozon" Grzegorza Górnego, wystosowanym 1 lipca 2006 r., E. Nagrodzka tak pisała na ten temat: "Stefan Niesiołowski zbudował swoją pozycję polityka oraz image nieugiętego herosa na kłamstwie. Załamał się już pierwszego dnia śledztwa i sypał nas, swojego brata Marka, przyjaciół Andrzeja i Benedykta Czumów, i mnie, swoją narzeczoną od pierwszego przesłuchania! Podczas gdy ja, kobieta i szeregowy członek organizacji, przez wiele dni śledztwa twierdziłam, że "nic nie wiem o Ruchu" (…) Stefan Niesiołowski nie wprowadzał mnie do żadnej organizacji, (…) znałam Czumów wyłącznie towarzysko (patrz protokół z przesłuchania 30.VI.1970 r.), on – mężczyzna i jeden z przywódców, sypał nas od pierwszego przesłuchania (20.VI.), nie szczędząc detali. (…) Kiedy po wielu dniach przesłuchań (30.VI.) kolejny raz zaprzeczyłam, że istnieje "Ruch", śledczy pokazał mi protokół z 20.VI., podpisany ręką Niesiołowskiego, w którym podaje szczegóły mojej działalności. Dostałam wtedy parę innych protokołów z zeznań kolegów, z których wynikało, że Wojciech Mantaj zaczął zeznawać już 22.VI., Marek Niesiołowski – 25.VI., a Benedykt Czuma – 28.VI. Dla pikanterii dodam, że na podobną okoliczność "Ruch" zalecał bezwarunkowe milczenie i ja miałam odwagę się do tego zalecenia zastosować. Załamanie Stefana i paru innych kolegów przeżyłam boleśnie. Wyobrażałam sobie idealistycznie, a może naiwnie, że jeśli wszyscy będą milczeli, SB będzie musiała nas wypuścić. Przecież jeszcze wtedy nie wiedziałam, że miała wtyczki i sporo informacji o grupie. W tym samym czasie otrzymywałam od Stefana listy z propozycją "ślubu w więziennej kaplicy". Co za hipokryzja. W furii napisałam list, w którym nazwałam Niesiołowskiego i tych, którzy sypali, tchórzami i zdrajcami". W liście wystosowanym w dniu 4 grudnia 2006 r. do marszałka Senatu Bogdana Borusewicza Elżbieta Nagrodzka pisała m.in.: "(…) Z rzadka mówi się o tym etapie historii grup niepodległościowych, który jest początkiem końca, kiedy ktoś zaczyna sypać i wszystko rozpada się jak domek z kart. Tym kimś w naszym procesie był Stefan Niesiołowski – będąc współzałożycielem, stał się zarazem grabarzem "Ruchu"" [podkr. - J.R.N.]. Skazana w procesie uczestników konspiracyjnego "Ruchu" na 2 lata więzienia Nagrodzka i tak miała dużo szczęścia. Na skutek przeciągania się śledztwa do procesu doszło już za czasów Gierka – w 1971 roku. W rezultacie wyroki były bez porównania łagodniejsze, niż byłyby w przypadku przeprowadzenia go jeszcze za rządów Gomułki. Wówczas groziłoby jej nawet 10 lat więzienia. Pani Elżbieta po wyjściu na wolność miała wielkie problemy ze zdobyciem pracy. Będąc dziennikarką, faktycznie straciła wszelkie szanse uprawiania zawodu. Przez kolejnych 8 lat nie mogła dostać pracy w tym zawodzie i żeby przetrwać, zatrudniała się jako archiwistka, instruktorka w dzielnicowym domu kultury etc. W 1990 r. Nagrodzka wyjechała do Wielkiej Brytanii, gdzie pracując jako publicystka i krytyk filmowy, wydała kilka książek o brytyjskim filmie. W 1992 r. E. Nagrodzka (E. Królikowska) z zaskoczeniem dowiedziała się o nieprzyjemnym komentarzu Stefana Niesiołowskiego na temat jej postawy w śledztwie. Natychmiast przekazała sprawę swojemu przyjacielowi mecenasowi Karolowi Głogowskiemu, znanemu działaczowi opozycji demokratycznej. Głogowski, w oparciu o jej upoważnienie, skontaktował się z Niesiołowskim i zażądał od niego natychmiastowych przeprosin za oszczercze pomówienie. Zagroził również, że w przypadku nieuzyskania przeprosin ze strony Niesiołowskiego skieruje przeciw niemu do sądu sprawę o naruszenie dóbr osobistych.
Niesiołowski najpierw wyparł się wszystkiego (wg A. Echolette, "Niesiołowski sypie "Ruch"", "Nasza Polska" z 5 grudnia 2006 r.). Później jednak, przyciśnięty do muru przez mecenasa Głogowskiego, bojąc się skutków rozprawy sądowej i nagłośnienia całej historii, przeprosił Nagrodzką w obecności adwokata. Podpisał wówczas (9 listopada 1992 r. w Łodzi) oświadczenie o następującej treści: "Oświadczam, że cofam słowa wypowiedziane w dniu 1 stycznia 1992 r. w Muzeum Kinematografii w Łodzi m.in. wobec małż. Teresy i Bogusława Kobierskich, a dotyczące p. Elżbiety Królikowskiej, którą przepraszam. Mając powyższe na uwadze, zobowiązuję się równocześnie do usunięcia z mojej książki pt. "Wysoki brzeg" fragmentów, odnoszących się do Agnieszki, które mogą być kojarzone z osobą p. Elżbiety Królikowskiej, a nadto w przyszłości powstrzymywać się od wypowiedzi na temat p. E. Królikowskiej w kontekście wspomnianej sprawy. Tytułem dania moralnej satysfakcji zobowiązuję się wpłacić dwa i pół mil. złotych na Dom Samotnej Matki, w okresie dwóch miesięcy od daty podpisania niniejszego oświadczenia". W moim posiadaniu znajduje się zarówno ksero cytowanych wyżej oficjalnych przeprosin ze strony S. Niesiołowskiego, jak i ksero podziękowania dyrektora Domu Samotnej Matki p. Ireny Kaproń, złożonego Niesiołowskiemu 18 stycznia 1993 r., po wpłaceniu przezeń sumy dwóch i pół miliona zł na potrzeby wspomnianego Domu. Pomimo konieczności przeproszenia Elżbiety Nagrodzkiej w 1992 r., po kilkunastu latach – w 26. numerze tygodnika "Ozon" z 2006 r. – Niesiołowski kolejny raz wystąpił przeciw niej (teraz już Elżbiecie Królikowskiej-Avis) z pomówieniem, umieszczającym jej nazwisko w dwuznacznym kontekście. Pani Elżbieta od wielu lat przebywa w Anglii (wyszła za mąż za brytyjskiego dziennikarza). Być może Niesiołowski mniemał, że jego była narzeczona – dziennikarka w Anglii – nie zauważy jego publikacji w niezbyt szeroko rozpowszechnionym tygodniku "Ozon". Niesiołowski przeliczył się jednak, bo jego tekst dotarł do p. Elżbiety, która natychmiast napisała do naczelnego "Ozonu" red. Grzegorza Górnego sprostowanie, z żądaniem opublikowania oraz złożyła w sądzie sprawę o naruszenie jej dóbr osobistych. Dziennikarz "Gazety Wyborczej" Marcin Masłowski, komentując w numerze z 13 grudnia 2006 r. wystąpienie Elżbiety Nagrodzkiej na drogę sądową, pisał m.in.: "Nagrodzka poczuła się urażona stwierdzeniem senatora w lipcowym "Ozonie" (…) – "Niesiołowski naruszył moje dobra osobiste, moją cześć i godność – mówiła wczoraj w sądzie. Nie miał prawa sugerować, że zachowałam się niegodnie w śledztwie, bo to on sypał już na pierwszym przesłuchaniu swoich przyjaciół, rozszyfrowywał pseudonimy. My milczeliśmy, a on, przywódca – wszystko im mówił. A teraz oskarża mnie o niegodne zachowanie!" (…). Nagrodzka na dowód pokazała protokoły przesłuchań Niesiołowskiego, które dostała z IPN. Wynika z nich, że Niesiołowski w rozmowach z oficerami SB rozszyfrowuje pseudonimy działaczy "Ruchu", mówi, kto działał w organizacji". Redaktor M. Masłowski, informując o sposobie, w jaki Niesiołowski bronił się przed zarzutami E. Nagrodzkiej, przytaczał jego słowa: "Mówiłem im to, co i tak wiedzieli. Zeznawałem, i to było błędem. Trzeba było milczeć, ale na to zdobył się tylko Andrzej Czuma". W tym samym numerze "Wyborczej" z 13 grudnia 2006 r. znalazł się komentarz do całej sprawy, napisany przez dziennikarkę Joannę Szczęsną, która sama niegdyś była uwięziona za konspirację w "Ruchu". Szczęsna przytoczyła słowa Jana Kelusa, wspominającego proces "taterników" z 1970 r. w wywiadzie-rzece pt. "Był raz dobry świat". Kelus pisał tam jakże realistycznie o przebiegu śledztwa w sprawie "taterników": ""(…) Jedyną osobą, która konsekwentnie odmówiła zeznań, był Jakub Karpiński (…). Cała reszta w śledztwie zeznawała. Jedni od razu, drudzy trochę później, jedni kajając się, jak na świętej spowiedzi, inni kręcąc, kombinując, składając deklaracje ideowe, odcinając się (od rzekomych zwykle) pomówień, etc. Czyniąc to, każdy znajdował sto pięćdziesiąt usprawiedliwień czy racjonalizacji takiego postępowania. Natomiast trochę później, zwykle zaraz po wyjściu na wolność, a czasem jeszcze w więzieniu, zaczynał tego żałować, dostrzegać prawdziwe powody, dla których dał się wyciągnąć na zwierzenia – własny strach, głupotę i naiwność. No i jak to ludzie… Zamiast być surowym w ocenie siebie i wielkodusznym wobec innych, każdy znalazł sobie kogoś, kto – jego zdaniem – zachował się w śledztwie jak wyjątkowa szmata, głupek, tchórz… Czyli jednym słowem, gorzej niż on sam"". Święte słowa i odnoszą się również do procesu "Ruchu". Spośród kilkudziesięciu oskarżonych zeznań w śledztwie odmówili jedynie Andrzej Czuma i Jan Kapuściński; wszyscy inni (w tym niżej podpisana) zeznania składali. Te proporcje między ludźmi, którzy dali się złamać czy ogłupić w śledztwie, a tymi, którzy zachowali milczenie, zmienią się radykalnie dopiero w czasach KOR-u (…)". Jak z cytowanego tekstu wynika, nawet dziennikarka "Gazety Wyborczej", z którą tak intensywnie współpracuje Stefan Niesiołowski, nie potwierdziła lansowanych przez niego twierdzeń o swoim wyjątkowym heroizmie i przypomniała, że on też należał do tych osób, które dały się złamać w śledztwie i złożyły zeznania. Warto dodać, że sam S. Niesiołowski w swej książce pt. "Wysoki brzeg", będącej skądinąd bardzo panegiryczną próbą wybielenia swej przeszłości i upozowania się na herosa w jednym miejscu, najwyraźniej przez niedopatrzenie, opublikował kilka prawdziwych zdań o swej dawnej postawie w więzieniu: "Próbowałem coś kręcić, ale to prowadziło donikąd. Musiałem się decydować – albo zaprzeczyć wszystkiemu i odmówić zeznań, albo zeznawać wykrętnie. Nie miałem odwagi ani sił odmówić zeznań i to był błąd największy. Potem nie rozumiałem, dlaczego. Nic mnie właściwie nie usprawiedliwiało, poza strachem. Pewnie, że byli tacy, co zeznawali gorzej, ale marna to satysfakcja" (por. S. Niesiołowski, "Wysoki brzeg", Poznań 1989, s. 113).
Polityczna kariera Warto tu przypomnieć słowa napisane przez p. Elżbietę w liście do marszałka Senatu RP Bogdana Borusewicza z 4 grudnia 2006 r. w związku z kolejnymi, godzącymi w nią przekłamaniami S. Niesiołowskiego: "Wnioskując także rewizję kwalifikacji moralnych Stefana Niesiołowskiego, jako senatora, który zbudował swój autorytet na kłamstwie – jestem przekonana, że gdyby jego wyborcy oraz media w 1989 roku znali jego tchórzliwą przeszłość, nigdy nie zostałby posłem, ani z pewnością senatorem". Jakże wymowny komentarz do całej sprawy niechlubnego zachowania się rzekomego herosa S. Niesiołowskiego w śledztwie nt. "Ruchu" zamieściła Elżbieta Nagrodzka w końcowej części swego listu do naczelnego redaktora tygodnika "Ozon" Grzegorza Górnego, pisząc m.in.: "W międzyczasie Niesiołowski robił karierę polityka i kreował swój wizerunek herosa, który nie ugiął się w śledztwie. Jego przyjaciele nie oponowali, mieszkałam już za granicą (…). Wiem tylko, że przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi, kiedy PiS reprezentujący drogie mu niby wartości narodowo-chrześcijańskie odmówił mu miejsca na swojej liście wyborczej, zameldował się do jego konkurencji – Platformy Obywatelskiej! I następnie, wypłacając się PO, zaakceptował rolę pierwszego pałkarza Platformy, w jednym szeregu z "Gazetą Wyborczą" i innymi liberalnymi mediami, TVN, Polsatem, Tok FM czy Radiem Zet. Zaiste, długa droga – od najemnika do wojownika! (…) Mam nadzieję, że po kolejnych przeprosinach i opłaceniu kolejnej nawiązki, drogi moje i tego byłego wojownika, a dziś najemnika, nigdy już się nie spotkają". Niesiołowski zrobił ogromnie wiele dla zatajenia opisanych powyżej ciemnych plam ze swojego życiorysu. Przypuszczalnie jednak pamięć o tamtych ponurych dniach załamania i strachu powraca do niego wciąż w postaci męczących koszmarów sennych i budzi w nim potrzebę bezustannej agresji jako jedynej szansy dowartościowania! prof. Jerzy Robert Nowak
Tomaszewski: Polityczność jest dziś passé Korporacje za czasów PRL były uważane za organizacje pałkarzy, żydożerców, nacjonalistów, szowinistów – mówi dr Patryk Tomaszewski*, autor książki "Polskie korporacje akademickie w latach 1918-1939".
Fronda.pl: Korporacje akademickie to hasło owiane pewną tajemnicą. Dlaczego? Korporacje to stowarzyszenia ideowo-wychowawcze, a więc specyficzne i mocno uprofilowane. Tajemniczość wynika z tego, że korporantem stajemy się na zaproszenie, o ile korporacja zechce przyjąć, czyli nie mamy rekrutacji zwyczajnej, jak w stowarzyszeniach, gdzie składamy deklaracje, płacimy składki i już stajemy się, po 3-miesięcznym czy 5-miesięcznym okresie stażu, członkami. Tutaj mamy wielostopniowość, również przy przyjmowaniu i z tego względu korporacje są odmienne od innych stowarzyszeń. Druga sprawa, że korporacje zazwyczaj skupiają się na pracy wewnętrznej, jest to praca formacyjna i z tego względu nie widać działalności na zewnątrz. Natomiast korporacje działają bardzo prężnie wewnętrznie, stawiając sobie za cel wychowanie dobrych obywateli, dobrych Polaków przygotowanych do życia społecznego, rodzinnego, ale też uczestnictwa w życiu politycznym kraju.
Powiedział Pan, że korporacje skupiają się głównie na działalności wewnętrznej, wychowawczej. Jaki etos starają się wpoić młodym ludziom? Korporacje, przede wszystkim, sięgają swoimi korzeniami XIX w, więc jest to szeroko pojęty patriotyzm. Dlaczego szeroko? Ponieważ niektóre korporacje odwołują się też do tradycji- powiedzmy- konserwatywnej, nawet do Polski i Litwy, czyli do Rzeczypospolitej Obojga Narodów, ale przede wszystkim świadomych obywateli. Świadomych nie tylko swoich praw, ale i obowiązków względem Ojczyzny. To jest jeden element. Drugi element to patriotyzm. Trzeci to honor, czyli postępowanie honorowe, również takie rzeczy, które dziś mogą się wydawać staroświeckie, czyli odpowiedzialność za swoje słowa i branie tej odpowiedzialności. Nie walka honorowa na rapiery, ale na pewno cały kodeks honorowy, który prowadzi do rozstrzygnięć. Czasami trzeba przeprosić za zbyt dużo wypowiedzianych słów, czy też takich, które nie są właściwe. Kolejny element pracy wychowawczej, to również praca intelektualna, naukowa, a więc rozwój naukowy, a kiedyś (dziś trochę mniej ze względu na specyfikę czasu) i wychowanie fizyczne, czyli zwracanie uwagi na tężyznę fizyczną. Przede wszystkim, sporty związane z bronią białą oraz ze strzelectwem, ale nie tylko. Kiedyś również kajakarstwo i żeglarstwo. Dziś są to organizacje zazwyczaj małe, a zatem potencjał jest ograniczony i możliwości wynajęcia, np. jachtu do żeglowania są mniejsze, bo brakuje na to środków finansowych. Ale tężyzna, nawet, jeśli korporacja nie prowadzi w tym kierunku szkoleń, tak czy inaczej, jest istotna.
Wspomniał Pan o patriotyzmie i wartościach, jakie są przekazywane. Ale z działalnością korporacji związane są barwne anegdoty. Kiedyś pewien korporant żartował w rozmowie ze mną, że działalność korporacji to ,,głównie picie alkoholu i rozmowy o kobietach”. Czy jest w tym jakieś ziarno prawdy? Ziarno prawdy na pewno, tzn. każde nowe pokolenie, czyli cetus przychodzący do korporacji słucha starszych panów, którzy snują opowieści. Po latach wspomina się młodość zazwyczaj w sposób wyidealizowany. Np. nie miało się zadyszki wbiegając na czwarte piętro, a później już nie można wejść na drugie, więc zaczyna się trochę ubarwiać historię. Alkohol? Towarzyszy, bo jest częścią przyjaźni, ale niedominującą. Zależy to też oczywiście od predyspozycji i chęci poszczególnych osób będących w korporacji, ale korporacja nie kultywuje alkoholizmu i to trzeba jednoznacznie stwierdzić. Natomiast picie piwa jest częścią, no i z tym wiążą się różnego typu obyczaje, dosyć rozbudowane, które są trochę śmieszne. Niektórzy uważają, że uwłaczające, ponieważ fuks musi doglądać, żeby dzban piwa był pełen czy przypalić papierosa, gdy jest przerwa. Musi w zasadzie troszkę usługiwać, no i są z tym związane pewne żarciki. Kobiety? Przyjęło się, że w korporacji o kobietach i o religii się nie dyskutuje, ponieważ są to te dwie kwestie drażliwe. O gustach się nie dyskutuje, jedne kobiety się podobają, drugie mniej- to męskie grono. Jeżeli żarty o kobietach, to raczej rubaszne- forma żartu szlacheckiego. Natomiast te sprawy są na otwartych spotkaniach pomijane. Tradycje i wesołość? To przede wszystkim wspominanie tych dobrych czasów, kiedy korporantów było więcej, kiedy zabawa była przedniejsza, kiedy 200 osób szło przez miasto w deklach i z tym wiązały się pojedynki. Tych pojedynków po 1989 r. jest znacznie mniej. Ale dowcip pozostał specyficzny. Jak wiadomo, po piwie tworzy się specyficzny dowcip… [śmiech]
Dlaczego nie wspomina się o religii? Przecież korporacje uchodzą za zrzeszenia raczej konserwatywne… Występują dwa nurty ruchu korporacyjnego. Jeden nawiązuje do XIX wieku i w tym wieku wśród korporantów było wielu ewangelików, było wiele osób wyznania judaistycznego, było sporo ateistów. XIX wiek to pozytywizm i nawet ktoś o poglądach w miarę konserwatywnych, często miał stosunek do religii przynajmniej na ,,ostrożnym” poziomie. Wiek XX, a dokładnie dwudziestolecie międzywojenne zmieniło to w myśl zasady „Polak - Katolik”. Korporacje zaczęły mocno podkreślać związek narodu z katolicyzmem i to wiązało się też z przyjmowaniem ideologii Romana Dmowskiego i Wszechpolaków. Dziś jednak korporacje w dużej mierze, choć nie wszystkie, odwołują się do tradycji wcześniejszych, czyli wróciły do tradycji XIX-wiecznych. Czyli raczej patriotyzm, a nie nacjonalizm, raczej stosunek, że religia katolicka jest pierwsza wśród równych. Dlaczego? Bo nawet wśród katolików mamy tradycjonalistów, ale mamy też modernistów. A więc nawet w gronie 5 czy 7 korporantów każdy miałby inne spojrzenie, nawet będąc katolikami, różnie ten katolicyzm odbierają. I to powoduje oczywiście konflikty, bo trudno w sprawach religii dojść do konsensusu. To jest sprawa bardzo istotna dla każdego światopoglądowa. Tutaj nie dojdzie się do jakiegoś wspólnego mianownika, jeżeli ktoś czyta Hansa Künga, a ktoś inny Syllabus. Tutaj nie ma jedności.
Nie bez przyczyny zapytałem wcześniej o kobiety, bo jak wiadomo, chociażby z Pańskiej książki, były również i korporacje żeńskie… Korporacje żeńskie w XX- leciu międzywojennym były mocno bagatelizowane, przede wszystkim przez środowisko Związku Polskich Korporacji Akademickich, który miał afiliacje nacjonalistyczne. Ale panie zachowały tam wszystkie arkana ruchu korporacyjnego: hierarchiczność, symbolikę, obrzędowość, a więc, z punktu widzenia organizacji, były to korporacje. Natomiast inni korporanci nie uważali tego ruch za zbyt poważny. Wychodzili z założenia, że kobiety nie mogą stanowić ruchu korporacyjnego, ponieważ korporacje odwołują się do rycerstwa, do etosu hierarchiczności, a kobieta raczej jest kojarzona z białogłową, o którą się walczy, a nie tą, która będzie walczyła. Pokazuje to jedną rzecz- sama struktura korporacji była na tyle ciekawa, że również kobiety je tworzyły, taki charakter miała np. korporacja ukraińska żeńska. Miały też różne oblicza ideowe, np. korporacja kobieca Astrea w Krakowie była bardzo nacjonalistyczna, a kobiety chciały sprawdzać pochodzenie każdej z członkiń. Natomiast sanacja tworzyła własne korporacje i młodzież męska sanacyjna uznała, że korporacje żeńskie są pełnoprawne. Byli bardziej liberalni pod tym względem. Jak wiemy, np. w Estonii istnieją korporacje kobiece, choć mają trochę inną symbolikę, niż mężczyźni.
Wspomniałem o Pańskiej książce „Polskie korporacje akademickie w latach 1918-1939”. Jak narodził się pomysł na stworzenie takiego kompendium wiedzy o korporacjach? W swoich badaniach zajmuję się myślą polityczną XX-lecia międzywojennego. Głównie polskim nacjonalizmem i konserwatyzmem. Coraz częściej konserwatyzmem, mniej nacjonalizmem, chociaż kiedyś tym drugim zajmowałem się więcej. Badałem myśl Wojciecha Wasiutyńskiego, członka korporacji Aquilonia- to właśnie wtedy zetknąłem się z historią ruchu korporacyjnego. Później zetknąłem się z nią, jako członek korporacji Batoria i zacząłem dostrzegać lukę w badaniach nad obyczajowością i ideologią organizacji młodzieżowych w dwudziestoleciu międzywojennych. Nie tylko korporacje są niedoceniane. Dopiero jak zacząłem pisać doktorat o korporacjach, zaczęły powstawać opracowania dotyczące Młodzieży Wszechpolskiej czy organizacjach konserwatywnych. W czasie pracy zacząłem dochodzić do wniosku, że zadanie jest olbrzymie. Praca ma trzy aspekty: obyczajowość – pojedynki, sfery zabawne, działalność (wewnętrzna i zewnętrzna), obrzędowość; struktury- kto i gdzie działał, działacze jakich organizacji działali w korporacjach, czy z MW, czy też z obozu sanacyjnego; ideologia- do jakich koncepcji nawiązywali korporanci, czy byli patriotami, czy już nacjonalistami, w którym momencie korporacje zmieniły profil z patriotycznych na nacjonalistyczne. Warto pamiętać, że w XIX w. przewodnią ideą był patriotyzm, a w XX w. już nacjonalizm. Wszystko to należało uwzględnić, aby wypełnić lukę badawczą, która istniała na polskim rynku.
Przeglądając tytuły rozdziałów Pana książki, można odnieść wrażenie, że praca dotyczy ruchu narodowego… Badania pokazują dwie rzeczy. Po pierwsze: korporacje za czasów PRL były uważane za organizacje pałkarzy, żydożerców, nacjonalistów, szowinistów. Ten obraz jest przejaskrawiony i przekłamany. Brało się to m.in. za sprawą wspomnień różnych osób, studiujących przed wojną. Dlaczego? Korporanci byli ludźmi widocznymi, poprzez dekle – swoje czapki. Np. kiedy były jakieś zamieszki, burdy antysemickie zapamiętywało się nie szary tłum, tylko czapeczki. Dlatego we wspomnieniach pisało się „korporanci”. Okazało się w badaniach, że korporacje nigdy - jako całe - nie brały udziału w tego typu zamieszkach, tylko pojedynczy członkowie, jako działacze Młodzieży Wszechpolskiej, Obozu Wielkiej Polski czy innych organizacji. Ruch korporacyjny nie był jednorodny. Najstarsze, XIX-wieczne korporacje takie jak Welecja, Arkonia, a przede wszystkim Konwent Polonia - stanowiły duży filisteriat, nie miały charakteru nacjonalistycznego, (choć trafiali się w ich szeregach nacjonaliści). Miały natomiast charakter patriotyczno-konserwatywny, można powiedzieć: ziemiański. Natomiast korporacje powstające w dwudziestoleciu międzywojennym, wyraźnie były z jednej strony pod wpływami obozu narodowego (tych korporacji było najwięcej), a z drugiej pod wpływami tzw. prawicy sanacyjnej, czyli wyznawców myśli mocarstwowej, neokonserwatystów, np. środowisko „Polityki” Giedroycia, czyli osoby nawiązujące do idei Polski jagiellońskiej. Istniały, zatem dwa nurty: jagielloński - słabszy, ponieważ było ich mniej i narodowy. Natomiast pozostałe zupełnie pominięto. Zrobiono jedną sztampę: korporant- pałkarz, antysemita, żydożerca i taki obraz przetrwał do dnia dzisiejszego. Jakie były powiązania z nacjonalizmem? Dosyć silne, ponieważ wszystkie organizacje prawicowe miały w sobie coś z nacjonalizmu. Również korporacje mniejszości narodowych – ukraińskie czy żydowskie były nacjonalistyczne. Oczywiście istniały dwa nurty w przypadku polskich korporacji. Był to nurt radykalny, nawiązujący do ONR-u, i nurt nawiązujący do starej endecji – Rybarskiego, wczesnego Dmowskiego. A zatem był to ruch bardzo niejednorodny. Nie bez znaczenia było miasto – np. czy Wilno czy Poznań, a także kwestia - czy korporacje miały silny filisteriat XIX w., czy wśród członków byli Żydzi, czy była to korporacja nowa. Czasami korporacje były tworzone na zamówienie polityczne. Bywało tak, że młodzież narodowa czy sanacyjna tworzyła korporacje, żeby ściągnąć jeszcze więcej członków. Czyli były to organizacje, afiliowane przy dużych zrzeszeniach ideowych i politycznych. Nacjonalizm pojawiał się często, szczególnie w Związku Polskich Korporacji Akademickich. Tam było wpajane, że praca dla Polski, to praca dla narodu, że naród polski powinien być gospodarzem, a więc mamy tu do czynienia z nawiązaniem do nacjonalizmu, ale też pojawiają się odniesienia do katolicyzmu. Wcześniej tych odwołań było stosunkowo mało – miał na to wpływ dominujący pozytywizm.
A czy pojawiały się korporacje o charakterze lewicowym? Z moich badań wynika, że była tylko jedna korporacja mieszcząca się w nurcie lewicowym, ale była to tzw. korporacja dzika, czyli niezrzeszona w żadnym większym związku. Mam na myśli korporację Astrea, która paradoksalnie działała na KUL-u, czyli uczelni katolickiej i w tamtym czasie prywatnej. Bliska była środowisku BBWR. Astrea była jedyną korporacją akademicką o charakterze lewicowym, która nawiązywała do haseł rewolucji francuskiej: równości wszystkich ludzi, egalitaryzmu, a nie elitaryzmu. Była to jedyna korporacja o takim charakterze- działało w niej 50-70 osób.
Mówiliśmy o historii, a jak wygląda kondycja ruchu korporacyjnego dzisiaj? Dzisiejszy ruch korporacyjny to środowisko stosunkowo niewielkie. Ilość tych korporacji to kilkadziesiąt. To ruch wewnętrznie pokłócony, ponieważ istnieją organizacje typu korporacyjnego, które nie są uznawane przez część środowiska. Wynika to z faktu, że nie uznają one postępowania honorowego, a to właśnie postępowanie honorowe jest uznawane za immanentną część ruchu korporacyjnego. Są to sprawy dość skomplikowane. Ruch korporacyjny dziś to przede wszystkim korporacje stare, które mają tradycję XIX-wieczną, posiadają większy filisteriat, mają też tradycję dwudziestolecia międzywojennego, przewinęło się przez nie wiele znanych osobistości. Te korporacje radzą sobie dobrze, ale są to nadal organizacje zamknięte. Są to Arkonia, Welecja i Konwent Polonia. Natomiast inne korporacje są stosunkowo duże, ale mają krótsze tradycje, a widać, że tradycja, powiązania rodzinne, mają istotny wpływ na sposób działania. Jakie są perspektywy? Jest to ruch mały, ponieważ świat się „spłaszczył”. Świat już nie jest elitarny, jest egalitarny. Hasła elitaryzmu, które były bardzo atrakcyjne w dwudziestoleciu międzywojennym, dziś już takie nie są. Hierarchiczność, która nawet w lewicowych organizacjach była czymś naturalnym, dziś staje się zjawiskiem, które określa się mianem „sekciarstwa” czy „totalizmu”. Ruch jawi się dzisiaj również archaicznym, poprzez symbolikę, która nie przyciąga młodzieży, która jest skażona popkulturą. Jednak korporacje powinny przetrwać, w ramach frontu patriotycznego, ale nie będzie to ruch masowy. Na współczesną kondycję polskiego ruchu korporacyjnego, miał też wpływ 50-letni okres przerwy, czyli zabranie majątku, śmierć filistrów, przez co ruch miał problemy ze wznowieniem działalności.
Czy zatem w czasach PRL-u ruch korporacyjny został całkowicie stłumiony, czy też pozostały pewne pozostałości po okresie dwudziestolecia międzywojennego? Korporacje borykały się z problemem podwójnym. Część przywódców korporacji stanowiły osoby wywodzące się ze środowiska młodzieżowego, sanacyjnego i endeckiego. Byli to ludzie aktywni, więc z tego względu, wielu z nich włączyło się w czasie wojny w działalność konspiracyjną. Część zginęła, a część trafiła do sowieckich i PRL-owskich kazamatów. Do 1956 r. ten ruch, z dwóch przyczyn – z jednej strony, że prawicowy, nacjonalistyczny albo przynajmniej sanacyjny i imperialistyczny kojarzył się źle. Natomiast z drugiej strony postrzegano korporantów, jako „paniczyków”, którzy świetnie bawili się na przedwojennych komerszach, wydawali mnóstwo pieniędzy, podczas, gdy lud wsi i miast ciężko pracował. Dopiero po ’56 r. mamy do czynienia z odwilżą. Rozpoczęły się spotkania korporantów w warunkach domowych. Były to spotkania ckliwe, polegające głównie na wspominaniu czasu młodości. Niemniej ten ruch był inwigilowany. Badacze z IPN-u wskazują, że choć było to nieliczne środowisko, było poddawane takim działaniom. Mimo to korporanci spotykali się, starając się kultywować to, co możliwe, np. poprzez poświęcanie tablic korporantom w kościołach, które były oazą wolności w czasach PRL-u. Ponadto starano się wciągać w działalność korporacji swoje dzieci. Np. korporacja Arkonia przyjęła w 1982 r. większą grupę synów i zięciów korporantów. Reszta to tylko spotkania towarzyskie, komersze, podczas których spotykali się 60-latkowie, wspominający dawne czasy przy piwie i pieśni. PRL to smutne czasy, dopiero l. 90 przyniosły ponową aktywizację ruchu korporacyjnego.
A może obecnie nie ciąży najbardziej piętno komunizmu, ale wpływ popkultury i wzorce, lansowane przez mass-media?Jest to już zjawisko socjologiczne, ale zajmuję się również badaniem kultury studenckiej, jako pełnomocnik rektora Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Faktycznie, jest coraz mniej młodzieżowych organizacji ideowych czy ideowo-wychowawczych, chociażby takich jak lewicowy ZSP czy centroprawicowy NZS. Obserwujemy wycofanie ludzi ze sfery polityczności, polityczność jest dziś passé. Nic, co wymaga poświęceń, nie jest przyjmowane przez młodych ludzi. Studenci są skoncentrowani na konsumowaniu, co jest myśleniem wynikającym z popkultury. Patriotyzm, wrażliwość lewicowa, nacjonalizm czy konserwatyzm – te wartości są dalekie od współczesnej młodzieży. Wpływ ma również szkoła średnia, która chyba nie buduje żadnych wartości. Chyba żyjemy w okresie jakiejś postpolityki, jak to teraz określają politolodzy. Wśród takiego grona trudno wymagać postaw patriotycznych i budować organizację, która właśnie takiej postawy wymaga. Korporacja daje opiekę, jest dla studenta „matką”, ale również ten student musi dużo włożyć. Jest to organizacja non-profit, więc student musi dołożyć swoich pieniędzy. Sam musi zadbać o to, aby wyposażyć młodszych kolegów w dekiel, bandę (szarfę), cyrkiel (monogram), zapłacić za komersz. Korporacja musi sama opłacić swój lokal itp. W czasach, gdy myśli się tylko o tym, aby dostać środki zewnętrzne, aby szeroko pojęty socjalizm sponsorował życie studenckie, to w tym momencie niewielka grupa chce wykładać pieniądze na organizację, która jest zrzeszeniem wymagającym, który ma silne podstawy ideowe. Czyli ten wpływ popkultury jest bardzo duży i brak zainteresowania sferą polityczności wśród studentów. Cierpią na to chyba wszystkie organizacje młodzieżowe, ale korporacje i tak wychodzą z tego obronną ręką, ponieważ wprowadzają ludzi pojedynczo i dzięki temu mają nad nimi kontrolę i istnieje jeszcze jakaś ideowość. Natomiast inne, duże organizacje całkowicie tracą swoje oblicze ideowe.
Patriotyzm zamiera, ciężko znaleźć nowych adeptów, ale trzeba przyznać, że organizacje młodzieżowe, takie jak Obóz Narodowo-Radykalny czy Młodzież Wszechpolska cieszą się coraz większym zainteresowaniem. Czy nie jest to jakiś paradoks? Na pewno nie ma już subkultur. Nie widzimy metali, skinów i punków. Może zostało trochę rastafarian, ale w wydaniu popkulturowym w formie jakiegoś afro-metalu, a nie typowo reggae’owym. Dlatego stworzyła się przestrzeń dla ludzi o większej wrażliwości intelektualnej. Dotyczy to również ruchu nacjonalistycznego, jak i całej Prawicy, która idzie w sferę metapolityki. Są to grupy, w porównaniu do dwudziestolecia międzywojennego zupełnie nieliczne, a pamiętajmy, że było wtedy 50 tys. Studentów, a obecnie mamy 2 mln. Niemniej, faktycznie jest powrót do refleksji szerszej, politycznej, ale to tylko wąskie grono osób. Pewnie i dzisiaj dobrze czuliby się w korporacjach, które są przestrzenią większą. Mamy tu patriotyzm i przyjaźń, ale już nie ma dyskusji czy to będzie Wszechpolak czy KoLibra, bo w korporacji wszyscy mogą się znaleźć. W ONR-ze miejsce znajdzie zwolennik narodowego-radykalizmu, w KZM-ie – zwolennik monarchii, natomiast korporacja pozwala, aby jeden był zwolennikiem monarchii, a drugi jednak narodowym demokratą.
A jak zachęciłby Pan młodych ludzi do zaktywizowania się w ruchu korporacyjnym? Przede wszystkim jest to organizacja na całe życie. Dominuje w niej przyjaźń. To coś więcej, niż ideologia. Ludzie zmieniają poglądy polityczne, przechodzą z jednej partii do drugiej, jedni stają się bardziej liberalni, inni bardziej socjalni, natomiast przyjaźń może przetrwać te zmiany. Dzięki korporacjom można mieć przyjaciół na całe życie, a co więcej, przebywać z młodymi. Dla mnie korporacja to też pokoleniowa więź z młodszymi, którzy mają inne spojrzenie na Polskę, niż ja w latach 90. Kolejna cecha korporacji – to bycie swojego rodzaju szkołą mówienia, szkołą dobrych manier, szkołą życia dorosłego, czego nam brakuje. Szkoła dzisiaj tego nie uczy, uniwersytet też coraz rzadziej i nie widzę innych organizacji, które mogłyby nieść tyle dobrego, co korporacje. Pozostaje pytanie, do kogo z tym apelem można się zwrócić? Może to dotrzeć tylko do osób, które mają pewną wrażliwość, czyli do kręgów bardzo nielicznych.
W czym przejawia się ta przyjaźń? Wychowanie korporacyjne ma na uwadze zachowanie przyjaźni, więc przyjmowanych jest zawsze w normalnych warunkach do korporacji przyjmowanych jest kilka osób, tzw. fuksów, z podobnych roczników – tzw. cetusu. Mają nad sobą osobę ordermana, czyli wychowawcę. Orderman uczy ich wszystkiego, spotykają się, często na dyskusjach luźnych przy piwie, na nauce piosenki, orderman uczy też wypowiadać się, uczy zwyczajów i obrzędów korporacyjnych. Nauka to pierwszy element. Potem korporanci wchodzą w dorosłe życie korporacyjne. Co pół roku wybierani są nowi prezesi, aby każda osoba mogła pełnić jakieś stanowisko, odpowiednie do jego roli. Jest to koncepcja organiczna życia ludzkiego, czyli każdy może pełnić jakieś funkcje społeczne, ale nie każdy nadaje się do wszystkiego. Kolejny etap przyjaźni, to przejście w stan filisterski, czyli po skończeniu studiów. Po skończeniu studiów i założeniu rodziny, zakładamy, że korporant radzi sobie w życiu dobrze i jest w sytuacji materialnej, która pozwala mu wspierać młodszych kolegów. Może przyjść na spotkanie, kiedy ma na to ochotę, aby pośpiewać pieśni, powspominać czy opowiadać, ale ma też obowiązek uczenia pewnego doświadczenia życiowego i wsparcia finansowego, na ile jest to możliwe. Zazwyczaj filistrzy spotykają się w gronie cetusowym. Mamy, więc podwójną więź: jedną – z korporacją i drugą – ze swoim rocznikiem. Ta więź jest silniejsza, niż w innych organizacjach, ponieważ jest nastawione na przyjaźń. Później koła filistrów, dla tych, którzy są już filistrami, które mają już inne cele – np. krzewienie idei korporacyjnej i wspieranie korporacji. Teraz jest to sprawa mniej spotykana, ponieważ jest coraz mniej korporacji, ale przed wojną była to sprawa naturalna: kasy pożyczkowe, kasy dla wdów po korporantach. Wspieranie siebie przez całe życie było stałym elementem działań korporantów. Również pamięć o korporantach. Wspominamy zmarłych 1 listopada, 11 listopada, również w inne święta. Śluby? Korporanci są obecni. Pogrzeby? Korporacja jest obecna. W naszym życiu wchodzimy również w sferę rodzinną, co jest niespotykane w innych organizacjach. Np. w ONR-ze czy Młodzieży Wszechpolskiej, działania nie przechodzą do sfery rodzinnej. Natomiast korporacje stają się częścią życia rodzinnego.
Brzmi dosyć atrakcyjnie i być może przyciągnie nowych adeptów. Czego życzyłby Pan polskim korporacjom? Przede wszystkim, żeby miały pełne cetusy, czyli co pewien czas było przyjmowanych, jak najwięcej członków i mimo wyzwań współczesności, zachowały kręgosłup ideowy czyli mocne podejście do swojej tradycji i pamięć o wartościach, które przez 200 lat były w tych korporacjach kultywowane. Żeby marketing polityczny nie spowodował, że korporacje staną się stowarzyszeniami, jak koła łowieckie, gdzie tylko się przebieramy i najważniejsza jest forma. Oby najważniejsza pozostała jednak treść i to jej było więcej w wychowaniu, niż formy. Aleksander Majewski
Zagrożenia dla światowego ożywienia gospodarczego Komitet polityki pieniężnej Rezerwy Federalnej, czyli Federalny Komitet Otwartego Rynku (FOMC), ogłosił rezultaty swojego ostatniego posiedzenia z 15 marca – wydane oświadczenie w najmniejszym stopniu nie zmieniło naszych oczekiwań dotyczących stóp procentowych w 2011 r. i nadal uważamy, że zostaną one utrzymane na dotychczasowym poziomie. Nikogo nie powinno to zaskakiwać, jeżeli weźmie się pod uwagę trzy potencjalnie katastrofalne problemy, które mogłyby doprowadzić do wykolejenia się gospodarki amerykańskiej i globalnej, a mianowicie powstania ludowe w całej północnej Afryce i na całym Środkowym Wschodzie, nieugaszony kryzys zadłużenia w strefie euro, a także dramatyczne wydarzenia w Japonii.
Trwały charakter ożywienia gospodarczego Komitet jednogłośnie zgodził się, że warunki ekonomiczne będą „gwarantować wyjątkowo niskie poziomy oprocentowania środków federalnych przez dłuższy okres”, a ponadto utrzymał swoją politykę reinwestowania zapadalnych przychodów ze swoich dotychczasowych inwestycji. Nie było również mowy o wcześniejszym zakończeniu programu quantitative easing (QE2) przed wypłaceniem pełnej kwoty, czyli 600 mld dol. Poza tym wprowadzono pewną liczbę drobnych korekt do przedstawionego przez FOMC opisu aktywności gospodarczej – żadne z nich nie mogą jednak zostać uznane za ukryte komunikaty świadczące o zbliżających się zmianach polityki. W oświadczeniu poinformowano, że zdaniem Komitetu ożywienie gospodarcze obecnie „nabrało trwałego charakteru” (ostatnio mówiono jedynie o tym, że „trwa”) – nie twierdzono już również, że jest ono „niewystarczające do wywołania znaczącej poprawy warunków na rynku pracy”, zamiast tego sugerując, że na rynku pracy mamy do czynienia ze „stopniową poprawą”. O inflacji nie napisano – tak jak ostatnio, – że „znajduje się w trendzie spadkowym”, a jedynie, iż jest „stłumiona” – a być może najbardziej jastrzębim komentarzem w komunikacie było zobowiązanie do „zwrócenia szczególnej uwagi na wzrost inflacji oraz oczekiwania inflacyjne”.
Efekty wtórne Obalenie dyktatorów w Tunezji i Egipcie, a nawet libijskie powstanie, nie zrobiły większego wrażenia na rynkach finansowych. Wystarczy spojrzeć, jak niewielki wpływ na światową gospodarkę miało całkowite wstrzymanie eksportu ropy z Libii. Prawdziwe obawy wiążą się z możliwością rozprzestrzenienia się problemów do Arabii Saudyjskiej, Iranu i Algierii. Strach okazuje się jeszcze silniejszy, gdy uwzględni się ostatni wzrost cen ropy. Zdaniem FOMC potencjalny dylemat między nadaniem priorytetu wpływowi cen ropy naftowej na inne niż konieczne wydatki konsumentów oraz rentowność przedsiębiorstw, a skupieniem się na wpływie na inflację, zostanie pomyślnie rozstrzygnięty. Tzw. podwójny mandat Fedu, jakim jest dążenie do zapewnienia najwyższego możliwego poziomu zatrudnienia przy utrzymaniu stabilnych cen, oznacza, że FOMC będzie traktować wszelkie związane z drożejącą ropą krótkoterminowe skoki inflacji, jako przejściowe, nieszczególnie obawiając się efektów „wtórnych”, związanych z wywołanym wzrostem inflacji narastaniem żądań płacowych, które mogłyby doprowadzić do powstania spirali płacowo-cenowej.
W oczekiwaniu na mechanizm stabilizacyjny Kryzys na rynku długu publicznego w strefie euro nadal trwa, choć miejsca na pierwszych stronach gazet musiał ustąpić najpierw niepokojom politycznym w Afryce i na Środkowym Wschodzie, a następnie japońskiemu trzęsieniu ziemi – z pewnością jednak w najbliższych miesiącach ponownie znajdzie się w blasku reflektorów. Nieco światła na zaistniałą sytuację rzucono w trakcie ostatniego specjalnego spotkania głów państw strefy euro 11 marca, w trakcie, którego uzgodniono m.in. zwiększenie praktycznych zdolności pożyczkowych Europejskiego Instrumentu Stabilności Finansowej z 250 mld do pierwotnie planowanych 500 mld euro. Można jednak uznać, że wspomniane światło nie jest końcem tunelu, a reflektorami nadjeżdżającej, rozpędzonej lokomotywy z pieniędzmi na program ratunkowy dla Portugalii, a być może również Grecji i Irlandii. Rośnie też presja na Hiszpanię, która bardziej niż świnkę (PIIGS) przypomina upchanego w przyciasnym chlewiku słonia. Niestety, z utylizacją takiej ilości finansowej padliny, występująca w roli zaradnego rolnika Unia zapewne nie poradziłaby sobie. Obecnie bogatsze kraje strefy euro będą prawdopodobnie za wszelką cenę starały się uniknąć wszelkich przypadków niewypłacalności państw, aż do momentu nadejścia Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego, czyli następcy EMSF, w 2013 r., ponieważ do tego momentu państwa gwarantujące będą traktowane na równi z wszystkimi pozostałymi posiadaczami obligacji, podczas gdy na mocy EMS staną się uprzywilejowane i poniosą straty dopiero po wierzycielach prywatnych. Problem polega na tym, że inwestorzy o tym wiedzą i natychmiast dyskontują czarny scenariusz – wystarczy wspomnieć, że Portugalia musi obecnie zapłacić za pożyczane pieniądze powyżej 7 proc. rocznie.
Kryzys japoński Musimy wreszcie przejść do japońskiego kryzysu związanego z trzęsieniem ziemi, tsunami i energetyką jądrową. Szacunki ewentualnych łącznych kosztów katastrof dla Japonii wahają się w granicach 50‑150 mld dol., zaś obecnie recesja, rozumiana, jako dwa kolejne kwartały spadku PKB, wydaje się nieunikniona. Potem nastąpi odbicie związane z odbudową, podobnie jak po trzęsieniu ziemi w Kobe w 1995 r., jednak można się martwić też o skutki globalne, takie jak choćby przerwanie łańcuchów dostaw. Najbardziej ucierpi tu sektor motoryzacyjny i elektroniczny – Japonia dostarcza np. 30 proc. światowych pamięci flash (wykorzystywanych do produkcji smartphone’ów, aparatów fotograficznych i kamer).
Apetyt konsumentów To tyle, jeżeli chodzi o widoczne zagrożenia dla światowego ożywienia gospodarczego – być może jednak za główne źródło ryzyka dla gospodarki Stanów Zjednoczonych powinniśmy uznać konsumentów, którzy nabywają 70 proc. amerykańskich dóbr i usług. Opisane powyżej nagromadzenie problemów w połączeniu ze stopą bezrobocia stale utrzymującą się w pobliżu 9 proc. z pewnością sprawi, że marcowe badania zaufania konsumentów wykażą zdecydowane pogorszenie. W istocie, być może pierwszym zwiastunem negatywnej tendencji była rozczarowująca publikacja wstępnych rezultatów marcowego badania zaufania University of Michigan – wskaźnik ten wyniósł 68,2 w porównaniu do oczekiwań na poziomie 76,3. W sytuacji, w której rynek nieruchomości mieszkalnych w Stanach Zjednoczonych jest nadal poważnie osłabiony, Rezerwa Federalna utrzyma stopy na niezmienionych poziomach przynajmniej do końca 2011 r. – bardzo możliwe jest też, że i w 2012 r. nie będą one zmieniane.
"Ten przerażający megakomputer to Polska i UE" Aby wygrywać w tej podwójnej rzeczywistości trzeba mieć charakter. Z gotowością na wszystkie alternatywy włącznie. Np. exit w formie veta. Prof. Jadwiga Staniszkis Oglądałam niedawno film – być może już wcale nie SF. Monstrualny komputer, zbierający informacje od wszystkich satelitów, zdolny do sterowania innymi komputerami (także tymi wbudowanymi do maszyn i urządzeń) i przesyłania informacji do wszystkich sieci, staje się centrum hiperkontroli nad ludźmi. Jeden z twórców jego oprogramowania, przerażony tym, co powstało, wprowadza równoległy program. Tenże sam megakomputer zaczyna używać swoich możliwości, aby doprowadzić do własnego zniszczenia. Wybiera osoby, które mają tego dokonać i steruje ich zachowaniem. A równocześnie – dalej służy poprzedniej (a raczej równoległej) logice kontroli i pomaga ścigać owe osoby. Wyścig trwa. Zadecydują zapewne cechy osobowe, bo obie strony posługują się tą samą techniką. W tym – umiejętność radzenia sobie z niepewnością i ryzykiem. I nie żadna „wierność sprawie” a pojawiające się w toku gry nowe emocje: uczucia i lojalność (wydłużające horyzont czasowy decyzji) vs. okrucieństwo i cynizm ów horyzont skracające. Nie obejrzałam filmu do końca i nie wiem, kto wygrał. Wystarczyło mi zrozumienie konstrukcji fabuły. Bo z doświadczenia wiem, że zazwyczaj jej rozwój nie dorasta do pierwotnego zamysłu. Jednak później, myśląc o tym filmie, doszłam do wniosku, że jest to trochę model współczesnego państwa polskiego i jego równoległych rzeczywistości. Z jednej strony – wymiar zaprogramowany przez nawarstwiające się reguły integracji europejskiej, aby nie tylko rozwijać się, ale stać się też zasobem dla silniejszych (podnosząc swój potencjał w taki sposób, aby z tym zamysłem nie kolidował). Z drugiej strony są pozostałości z przeszłości: wyobrażenia, czym jest suwerenność. Już bardziej, jako płaszczyzna odniesienia, uciekający punkt, do którego próbuje się dążyć – niż rzeczywistość. I ten drugi impuls próbuje wykorzystać na swoją rzecz reguły gry ustalone dla celu pierwszego. Jedną z metod bywa ignorowanie sygnałów płynących z szerszej struktury – choćby przez uczynienie własnej struktury niekompatybilną i niedrożną. Przykładem – wieloletnia praktyka wpuszczania dyrektyw unijnych do sfery polityki, a nie – jak należało - bezpośrednio do administracji. Osobiście nie pochwalam tej metody: jest unikiem a nie – aktywną walką o własny interes. Inna możliwość to zawodna walka o wyjątkowe traktowanie. I/lub – wykorzystanie momentu obecnej dezorientacji, (gdy wciąż trwają przetargi czym właściwie ma być grupa europlus) i narzucenie samym sobie najwygodniejszej dla nas interpretacji. Ponieważ inni prawdopodobnie zrobią podobnie – może się udać. Choć część nowych reguł będzie na pewno jednoznaczna i egzekwowana. Trzeba jednak pamiętać, że podstawową regułą UE jest kompromis. Przy zmianie zasad finansowania budżetu UE Niemcy chcą podatku bankowego, Francuzi – podatku od emisji zanieczyszczeń, pozostałe kraje – części VAT-u. Precyzyjne określanie najkorzystniejszej dla nas proporcji między tymi częściami składowymi wymaga analizy kosztów (inflacja, utrata miejsc pracy). Ale i – korzyści – np. zewnętrznego przymusu, aby wreszcie wynegocjować środki i zainwestować w gazyfikację węgla i efektywność energetyczną. Aby wygrywać w tej podwójnej rzeczywistości trzeba mieć charakter. Z gotowością na wszystkie alternatywy włącznie. Np. exit w formie veta. Nienajlepszą strategią są – jak dziś – próby wykorzystywania dwustronnych, klientelistycznych z naszej strony relacji, aby uzyskać ustępstwa. Kluczowe byłoby raczej energiczniejsze podkreślanie momentu i interesu wspólnotowego. Jest to trudne, bo Komisja Europejska, walcząc o własną pozycję, zawarła z grupą euro kompromis w jej dyscyplinującym projekcie – zapominając o całości. Z drugiej strony – musimy (także z innymi krajami postkomunistycznymi) szukać własnych reguł gry odpowiadających naszym dylematom rozwojowym. Powinniśmy tworzyć w regionie wspólne instytucje finansowe: gry banków zagranicznych w czasie kryzysu pogorszyły miejsce Europy Wschodniej w rozmieszczeniu aktywów finansowych w skali globalnej (z 2,2% do 0,8%). Odrobienie tego zajmie kilka lat. Trzeba zdefiniować atuty: Chińczycy pokazali, że atutem może być nawet zacofanie, bo każda reforma to skok do przodu. Może – po zdjęciu limitów produkcyjnych naszym atutem będzie rolnictwo? Albo – gdyby państwo dało więcej logistycznego wsparcia – ponadgraniczne usługi: od medycznych na Zachodzie do edukacyjnych (zarządzanie publiczne), informatycznych czy budowlanych na Wschodzie. Musimy stworzyć naszą własną równoległą rzeczywistość, a nie żyć w rzeczywistości odbitej (i zdeformowanej przez nasze gry na przetrwanie). Prof. Jadwiga Staniszkis
Statua Wolności Zawsze lubiłem wielkanocne spacery, instynktownie nie chcąc ugrząźć na dobre przy świątecznym stole. Prognoza pogody przemawiała jednak do rozsądku żeby zostać, strasząc solidnym deszczem. Rzutem na taśmę postawiłem na swoim i w gęstniejących na niebie chmurach pojechałem do, na szczęście otwartego w niedzielę, kina IMAX. W repertuarze szybko znalazłem stosowny do pogody film o tornadach i po emocjach meteorologicznych, że świeżą wiedzą na temat żywiołu, byłem absolutnie gotów stawić mu czoła. Tymczasem niebo okazało się być błękitnie łaskawe, deszcz wypadał się kompletnie gdzieś nad preriami a Słońce błyskało po oczach refleksami odbijającymi się zaczepnie od znicza niedalekiej Statui Wolności. Sam los wrzucał mi w ręce konspiracyjny temat. W 1886 r w 110 rocznicę podpisania Deklaracji Niepodległości, na pamiątkę tego doniosłego wydarzenia, Francja podarowała wciąż młodej amerykańskiej republice niezwykły prezent. Była nim Statua Wolności. Natychmiast po ustawieniu stała się najwyższą budowlą Nowego Jorku, przewyższając także waszyngtoński Obelisk. Statua Wolności jest chyba najbardziej znanym symbolem Ameryki, co jest faktem zaskakującym, gdy wziąć pod uwagę, że ustawiono ją w Zatoce Nowojorskiej zaledwie 120 lat temu. Ta wyniosła pani na cokole być może nie jest też tą, za którą zazwyczaj się ją uważa i może kryje w sobie znacznie bardziej mroczną tajemnicę. Jest zakodowanym symbolem, który może odczytać kilku wybrańców. Lady Liberty kryje wiele tajemnic takich, jak choćby skute łańcuchem stopy, które rozrywają wiążące je pęta. Ten łańcuch kołyszący się u nóg (jak z przejmującej pieśni śpiewanej kiedyś przez Kaczmarskiego) można zobaczyć jedynie z powietrza. Ogień jej pochodni pokryty jest 24 karatowym złotem, a jej miedziana konstrukcja zrobiona jest z blachy nie grubszej, niż dwie złożone razem ze sobą jednocentówki. Jest powszechnie uznawana z symbol amerykańskich ideałów i jest strzeżona 24/7 przez specjalną jednostkę Marines. Jej twórcą był Frederic Bartholdi. Początkowo chciał ją ustawić w Egipcie, lecz rząd egipski odmówił, bo statua takiej wielkości była dla tego kraju zbyt droga. Drugim wyborem dla wzgardzonego przez Egipt prezentu zostały Stany Zjednoczone. Bartholdi, jako wzór do stworzenia Lady Liberty użył postaci dwóch kobiet, które odegrały wielką rolę w jego życiu. Była to jego matka i jego kochanka. Niektórzy uważają, że Statua Wolności ma twarz matki Bartholdiego, ale ciało jego kochanki. Aby ją zbudować 200 mężczyzn pracowało przy niej 7 dni w tygodniu przez 9 lat! Ustawiono ją na Wyspie Bedloesa, którą później, w 1956 r. przemianowano na Liberty Island. Statua Wolności w swojej historii była zarejestrowana nawet, jako latarnia morska. Lady Liberty była wielokrotnie atakowana. W 1916 niemiecki szpieg podłożył bombę w jej wnętrzu poważnie ją uszkadzając. W 1956 r grupa węgierskich nacjonalistów dosłownie porwała Statuę i zawiesiła węgierską flagę na jej twarzy. W 1980 chorwacki terrorysta detonował bombę w środku posągu znów dokonując poważnych uszkodzeń. Statua Wolności od momentu ustawienia jej u wrót Nowego Jorku, jest pod nieustannym atakiem. Przekazując rzeźbę Ameryce, francuscy ofiarodawcy zażyczyli sobie, aby ustawiono ja na specjalnym piedestale po to, żeby była lepiej widoczna z morza. Tego zadania podjął się amerykański inżynier Richard Hunt. Mimo, że Bartholdi zaprojektował posąg w sensie artystycznym, to nie mógłby on powstać gdyby nie talent Gustava Eiffela, który zaprojektował odpowiednią konstrukcję nośną dla pomnika. Stworzył on żelazny szkielet, który nigdy nie miał być pokazywany publicznie. Był on zbliżony do konstrukcji słynnej wieży (Eiffela) w Paryżu, która była w owym czasie najwyższą budowlą Europy. Statua Wolności po ustawieniu na swoim cokole, stała się najwyższą budowlą Ameryki. Eiffel miał naprawdę powód do dumy. Frederic Bartholdi był Wolnomularzem, Richard Hunt także był Wolnomularzem, Gustav Eiffel… jak myślicie?? Tak. On również był masonem. Obecnie, co najmniej 6 mln osób należy to tej organizacji. Należeli do niej Ojcowie Ameryki tacy jak George Washington i Benjamin Franklin. Masonami było wielu amerykańskich prezydentów. Niektórzy uważają, że masoneria to mroczna i niebezpieczna organizacja. Trudno oceniać ją, jako całość. Nie ma jednak wątpliwości, że organizacja ta kryje dodatkowe sekrety wewnątrz własnych sekretów. Takim sekretem jest mroczny kult Iluminatów. Iluminaci zaadoptowali zasady, na jakich został zbudowany ruch masoński, by go szybko zdominować i przejąć i wykorzystać do własnych celów.. Ludzie, którzy zaprojektowali i stworzyli Statuę byli, więc zapewne Iluminatami – należącymi do być może najtajniejszej organizacji na świecie, która ma swoje źródła w ruchu masońskim, mimo, że sami masoni zaprzeczają jakichkolwiek kontaktów z Iluminatami. Iluminaci zdołali zakonspirować swoją organizację w sposób tak doskonały, że niektórzy kwestionują w ogóle jej istnienie. Dlatego też kwestią otwartą pozostaje pytanie: Czy Statua Wolności kryje w sobie ukrytą wiadomość pozostawioną przez jej budowniczych dla potomności? Illuminati, jako organizacja powstała w Bawarii 1776 r. Jej członkowie nazywali samych siebie Oświeconymi a ich celem było stworzenie nowego światowego porządku. Chcieli obalić monarchie, zniszczyć religię, zlikwidować prywatną własność i państwa narodowe, by stworzyć na ich miejscu nowa społeczną utopię. Zbudowali niezwykle skuteczną organizację, która spenetrowała wszelkie istotne centra władzy na świecie. Dotarli nie tylko ośrodków decyzyjnych, ale także kompletnie podporządkowali sobie masonerię. Złożyli przysięgę milczenia i pozostali kompletnie ukryci. Zanim zdano sobie sprawę z ich istnienia i potęgi – było już za późno, bo zdążyli przejąć władzę w większości krajów. Ich celem jest doprowadzenie do zbudowania Rządu Światowego. Statua Wolności wznosi się nad Zatokę Nowojorską na wysokość 151 stóp i jednego cala. Ten jeden cal jest symboliczny. Jeśli cokolwiek było budowane przez Iluminatów to nie ulega wątpliwości, że liczby miały dla nich pierwszorzędne znaczenie. I dlatego ten jeden odstający cal jest wbrew pozorom niezwykle ważny. Jest to ślad, który wiedzie do odkrycia ukrytej wiadomości. 151.1 stopy to 1812 cale + 1 dodatkowy cal daje 1813 cali. Jeśli podzielić tą liczbę przez 7 mamy wynik 259. Numerologicznie będzie to, więc 2+5+9=16. 1+6=7. Tak, więc bez tego dodatkowego cala, liczba nie będzie podzielna przez 7 i nie da numerologicznej siódemki. Dlaczego liczna 7 jest tu taka ważna? Bo Statua Wolności jest świątynią liczby 7. Głowa Lady Liberty otoczona jest siedmioma promieniami. W jej koronie umieszczono 25 okien. 2+5=7. W cokole Statui ustawiono 4 greckie kolumny w każdym z jego 4 boków, co daje liczbę 16. 1+6=7. Na obrębie pochodni, którą Lady Liberty trzyma w dłoni znajduje się 16 ozdobnych liści. 1+6…… Rachunek znów =7. Trzech mężczyzn, którzy zbudowali Statuę Wolności było członkami tajnej organizacji, wiec siłą rzeczy ma ona symboliczne i tajne znaczenie. A sama siódemka jest liczbą świętą i boską zarazem. Liczba ta ma ogromne znaczenia dla istnienia naszej cywilizacji. Tydzień ma 7 dni. Tęcza ma 7 kolorów, bajeczna kraina istnieje za siedmioma górami i za siedmioma rzekami. Mamy 7 kontynentów, 7 cudów świata i 7 nut w muzycznej skali. W starożytnych Indiach było siedmiu Saptaryszich, mędrców o wielkiej sile duchowej. Jest też siedem czynników Przebudzenia w Buddyzmie. W Chrześcijaństwie mamy 7 Grzechów Głównych i 7 Cnót (kardynalnych i teologicznych). Jest także Siedem Sakramentów Świętych. W Islamie jest Siódme Niebo jest także Siedem Bram do Siedmiu Piekieł. Siódemka jest bezsprzecznie świętą liczbą i to, że powtarza się nieustannie w Statui Wolności nie jest przypadkiem. Siedem promieni otaczających głowę Lady Liberty symbolizuje Słońce a także Oświecenie. Oświecenie jednak nie reprezentuje tego, z czym zwykle kojarzymy ten termin, czyli z epoką łaskawych monarchów absolutnych, Wolterem i Komisją Edukacji Narodowej. Oświecenie w znaczeniu, w jakim przedstawia go Statua reprezentuje Lucyfera. Illuminati, czyli Oświeceni, identyfikowali się z Lucyferem i Statua Wolności reprezentuje władzę Szatana nad tą częścią świata. Słowo Lucyfer oznacza Przenoszącego Światło. Pochodnia niesiona przez Statuę to Światło lub Oświecenie. George Washington w liście z 1798 r. napisał: „Nie jest moją intencją wątpić w doktrynę Iluminatów i zasady Jakobinów rozprzestrzeniające się po Ameryce. Wręcz przeciwnie. Nikt nie jest bardziej zadowolony z tego faktu niż ja.” Prezydent John F Kennedy powiedział o tajnych stowarzyszeniach: „Samo słowo „sekret” jest odrażające w wolnym i otwartym społeczeństwie. I my obywatele w sposób historycznie właściwy, sprzeciwiamy się tajnym stowarzyszeniom, tajnym przysięgom i tajnym uczynkom.” Iluminatami w USA są bez wątpienia Bushowie i wszyscy ci, którzy związani są z tajną organizacją Skull & Bones. Skull & Bones zostali powołani do życia w 1832 na uniwersytecie Yale. Członkowie tej organizacji należą do niezwykle wpływowej elity USA. Wśród nich jest były prezydent George Bush i jego oponent w wyborach – John Kerry. Ta tajemniczość i mroczność sprawia, że oskarża się Iluminatów właściwie o wszystko: od zabójstwa Kennedy’ego począwszy aż na smugach chemicznych i świńskiej grypie skończywszy. Iluminaci niewątpliwie chcą przejąć kontrolę nad światem i rządzić nim żelazną ręką. Cały Nowy Jork jest usiany ich symboliką. Niezwykle realnym symbolem Rządu Światowego jest Organizacja Narodów Zjednoczonych, której siedziba znajduje się w Nowym Jorku. Ziemię pod tą budowlę oddał za darmo sam Rockefeller. W swoim pamiętniku napisał, że: jego i jego rodzinę często oskarża się o chęć stworzenie Nowego Światowego Porządku. Po czym dodał: „Przyznaję się do tego i jestem z tego dumny”. Rockefeller niewątpliwie jest Iluminatem. Na słynnej Rockefeller Plaza, tam gdzie każdego roku ustawia się piękną choinkę, znajduje się rzeźba Prometeusza. On również trzyma pochodnię – podobnie jak Statua Wolności – i reprezentuje sobą samego Lucyfera skąpanego w złocie. Dookoła pomnika rozpościera się krąg złożony z flag, przypominający sobą podobny przy budynku ONZ. Świat leży u stóp Prometeusza/Lucyfera a on sam czeka na stosowny moment by ogłosić nadejście swoich rządów i Nowego Światowego Porządku. Chris Miekina
http://nowaatlantyda.com/2011/04/25/statua-wolnosci-cz-1/
http://nowaatlantyda.com/2011/04/27/statua-wolnosci-cz-2/
Nadchodząca tyrania The coming Tyranny
http://just-another-inside-job.blogspot.com/2007/04/coming-near-future-tyranny.html
Z raportu brytyjskiego rządu: Broń biologiczną można wykorzystać do zwalczania przeludnienia, (co to jest?). Raport Ministerstwa Obrony przedstawia koszmarną wersję NWO, czystek etnicznych, wojny klasowej, czipów mózgowych do 2035 roku. Jawi nam koszmarne społeczeństwo przyszłości, w którym ludzkość zmusza się do akceptacji czipów instalowanych w mózgu, imigracja i urbanizacja dewastuje społeczności, trwa wojna klasowa, a broń biologiczna i neutronowa wykorzystywana jest do walki z przeludnieniem. Centrum Rozwoju, Koncepcji i Doktryn Ministerstwa Obrony opracowało dokument krystalizujący „ramy przyszłej strategii”, za którą prawdopodobnie staną siły zbrojne Wielkiej Brytanii, jak mówi raport opublikowany w dzisiejszym londyńskim The Guardian. Ponieważ każde umyślne działanie rządu i przemysłu ma na celu realizację tej przyszłości, powinniśmy dokument ten uważać za plan strategiczny, a nie ostrzeżenie przed tym, co nadejdzie. Raport przedstawia, jaki będzie świat za niespełna 30 lat i stanowi „analizę kluczowych zagrożeń i wstrząsów” stojących przed planetą. Prognozy te obejmują:
- Rozwój broni neutronowej, która niszczy organizmy żywe, a nie budynki i „jest idealną bronią służącą do ekstremalnych czystek etnicznych w coraz bardziej zaludnionym świecie.” Taka broń byłaby rozpraszana za pomocą bezzałogowych dronów i doprowadziła by do „zastosowania zabójczej siły, bez ingerencji człowieka, która stawiała by przed nami ważne kwestie prawne i etyczne.”
- W ciągu 30 lat standardowe wszczepianie chipów do mózgu wszystkim obywatelom w krajach rozwiniętych.
- Masowy bunt klasy średniej krajów rozwiniętych, jako reakcja na szaleńczą imigrację, problemy z biedotą miejską i rozpad porządku społecznego.
- Odrodzenie marksizmu, jako religii zastępczej w czasach rosnącego moralnego relatywizmu.
- Niekontrolowana globalizacja, która skutecznie skończy z państwem narodowym i doprowadzi do wojen między systemami wierzeń terytorialnych, a nie kraju z krajem.
- Gwałtowny spadek populacji białych Europejczyków przy 81% wzroście populacji Afryki sub-saharyjskiej i 132% wzroście populacji na Bliskim Wschodzie .
- Endemiczne bezrobocie, niestabilność i zagrożenie dla porządku społecznego w wyniku wzrostu liczby ludności.
- Pojawienie się „koalicji terrorystycznej”, sojuszu systemów ideologicznych, które sprzeciwiają się państwu, od ekologów do „ultra-nacjonalistów” i pozostałości ugrupowań religijnych. Z tego raportu wynika jasno, że każda polityczna lub religijna grupa, która wyrazi sprzeciw wobec dyktatorskiego i ateistycznego programu państwa, będzie kolektywnie demonizowana, jako terroryści i przeznaczona do likwidacji i czystek etnicznych. Jest to ten NWO, który establishment starał się stworzyć, żeby umożliwić szerzącą się imigrację, wykorzystując postęp technologiczny do zniewolenia nas, rozpoczynając niekończącą się wojnę i kształtując kurs historii, by zbudować planetę-więzienie. Elity celowo ukierunkowują wydarzenia na świecie i angażują się w wojnę psychologiczną, aby osiągnąć tę samospełniającą się apokalipsę. Nie cofną się przed produkcją scenariusza czasów ostatecznych, podobnych do opisanego w Objawieniach; bez znaczenie jest czy wierzysz w Biblię, czy nie: nasza przyszłość jest w rękach maniakalnych psychopatów, którzy postanowili zniszczyć ludzkość. Za każdym razem, kiedy badamy rządowe białe księgi i dokumenty strategiczne, RAND, PNAC czy innych większych „think tanków”, spotykamy się z obsesją redukcji populacji poprzez przerażające akty czystek etnicznych. W tym przypadku plan nie jest nawet ukrywany pod płaszczykiem walki z terroryzmem i jasno sugeruje, że państwa będą wdrażać broń masowego rażenia, aby wymazać olbrzymie skupiska ludzkości, a zwłaszcza tych, którzy wyrażają sprzeciw wobec poczynań rządu. „…. Zaawansowane formy walki biologicznej, które mogą eliminować ściśle określone genotypy, mogą przekształcić ją ze sfery terroru w narzędzie politycznie użyteczne.” Kto napisał te słowa we własnym dokumencie strategii? Naziści? Reżim Pol Pota? Nie, byli to Paul Wolfowitz, Dick Cheney, William Kristol, Donald Rumsfeld i reszta neo-konserwatywnych współpracowników, tworzących projekt dla Nowego Amerykańskiego Wieku – ideologicznych ram administracji Busha. Armed Forces Journal, tuba kompleksu militarno-przemysłowego, w ubiegłym roku [2006] opublikowała plan strategiczny zupełnie przerysowujący granice Bliskiego Wschodu, stworzony przez emerytowanego majora Ralpha Petersa. Dokument mówi o maksymalnej cenie ropy, ekonomicznym krachu w 2008 roku i globalnym ociepleniu, jako przyczynach chaotycznej konwergencji wymagającej trudnych działań w imieniu rządu. „Aha, i jeszcze jeden mały brudny sekret w 5.000 lat historii” – pisze Peters - „czystki etniczne odnoszą skutek.” „Nie będzie pokoju. W każdej chwili, przez resztę naszego życia, na całym świecie będzie wiele konfliktów w zmieniających się formach. Gwałtowne konflikty będą dominować na pierwszych stronach gazet, ale walki na polu kultury i gospodarki będą stabilniejsze i ostatecznie bardziej zdecydowane. Rolą sił zbrojnych USA będzie de facto utrzymywanie świata bezpiecznym dla naszej gospodarki i otwartym na atak naszej kultury. W tych celach będziemy dokonywać sporo zabijania.” Czystki etniczne są również popularne w środowisku naukowym, które opowiada się za programem eugeniki na masową skalę, „zabijania” ludzkości do liczby łatwej do kierowania. Jednym z takich przykładów jest dr Erik Pianka, który znalazł się w nagłówkach gazet w ubiegłym roku, gdy wygłosił przemówienie do Teksańskiej Akademii Nauk, w którym apelował o eksterminację 90% ludności poprzez przenoszący się drogą powietrzną wirus ebola. Zdecydowana większość słuchaczy, studentów, naukowców i profesorów, zerwali się na nogi i wiwatowali, gdy Pianka nazwał ludzkość bakterią, która musi zostać wyeliminowana. Podobne opinie powtarzają tacy ludzie jak książę Filip, który w przedmowie do swojej książki z 1986 roku „If I Were an Animal” [Gdybym był zwierzęciem], napisał:, „Jeśli zostanę zreinkarnowany, chciałbym powrócić, jako śmiertelny wirus, by wnieść coś do rozwiązania przeludnienia.” „Najprostsza odpowiedź jest taka, że populacja świata powinna wynosić około 2 mld, a mamy teraz około 6 mld,” powiedział magnat medialny Ted Turner w E Magazine, publikacji dla ekologów. Turner poszedł nawet dalej w rozmowie z czasopismem Audubon: „Całkowita populacja świata wynosząca 250-300 mln ludzi, 95% spadek w porównaniu z dzisiejszym, byłaby idealna.” W wywiadzie z UNESCO Courier, w 1991 roku, Jacques-Yves Cousteau, słynny producent filmowy, laureat nagrody Emmy, który stał się symbolem ruchu ekologicznego powiedział: „To straszne, ale muszę to powiedzieć. Populacja świata musi być ustabilizowana, a żeby to zrobić, musimy eliminować 350.000 osób dziennie.” Światowa elita i kompleks militarno-przemysłowy już zdecydowały o dokonywaniu ludobójstwa przez czystki etnicznie populacji świata zredukowanej do poziomu, którą będzie łatwiej kontrolować i zniewolić. Jest to ostateczna gra finałowa NWO – stworzenie apokalipsy i piekła na ziemi. Już nie można tego odrzucać, jako paranoidalnej teorii spiskowej, gdy architekci tego horroru otwarcie i regularnie dyskutują o nim w swych dokumentach planistycznych.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Tłumaczenie Ola Gordon
Putin nostalgicznie o KGB Każde rozszerzenie infrastruktury NATO, jej przybliżenie do naszych granic, budzi w Rosji niepokój. [No właśnie. Po co ten niepokój? NATO to pokojowy pakt obronny, który nigdy nie atakuje pierwszy i którzy zrzesza najbardziej demokratyczne kraje na świecie... - admin]
Zakończyła się dwudniowa wizyta premiera Rosji w Skandynawii. We wtorek Władimir Putin przebywał w Danii, a wczoraj w Szwecji. Na konferencji prasowej w Kopenhadze rosyjski polityk ostro zaatakował kraje zachodnie za interwencję w Libii. - Mówili, że nie chcą zabić Kaddafiego, teraz już mówią, że chcą. A kto dał im prawo do dokonania egzekucji człowieka bez sądu? – grzmiał rosyjski premier. [Po co "grzmiał"? Przecież wiadomo dobrze, że kraje demokratyczne mogą zabić, kogo chcą i kiedy chcą - i po co im jakiś sąd? Katolicki Nasz Dziennik też tak uważa. - admin]
Odnosząc się do spekulacji zachodniej prasy na temat przyszłego kandydata w wyborach prezydenckich w Rosji, Putin odpowiedział wymijająco, potępiając jednocześnie wszelkie próby wpływania na sytuację polityczną w swoim państwie przez czynniki zagraniczne. [Jak on śmiał! - admin]
- Nie mam czasu na wysłuchiwanie rad z Zachodu [A to bezczelność! - admin].
Przyszłemu kandydatowi w wyborach prezydenckich nie potrzeba poparcia z Zachodu, on potrzebuje poparcia narodu rosyjskiego – oświadczył. Jest to odpowiedź na sugestie niektórych mediów, że lepiej, aby Putin pozwolił na kolejną kadencję, jak to określił „Financial Times”, „swojemu protegowanemu Miedwiediewowi”, który ma lepsze relacje z zachodnimi politykami niż obecny premier. Putin odrzucił również oskarżenia, że Rosja pod jego rządami wycofuje się z demokracji. W odniesieniu do sytuacji międzynarodowej Putin druzgocącej krytyce poddał rezolucję ONZ o zezwoleniu na interwencję w Libii. - To było wezwanie dla każdego, aby przyszedł i robił, co chce. Reżim w Libii jest oszukańczy, ale ile jest podobnych dookoła? – ocenił rosyjski premier. Wizyta Putina w Kopenhadze związana była z porozumieniami energetycznymi. Już w tym roku Królestwo Danii stanie się odbiorcą rosyjskiego gazu. Podczas wizyty podpisano 10 umów między dwoma państwami, z których większość dotyczy spraw gospodarczych, między innymi w dziedzinie transportu. Obok spotkań oficjalnych, w tym u królowej Małgorzaty II, premier Rosji odwiedził siedzibę koncernu energetyczno-transportowego Mo/ller-Maersk. Podczas wczorajszych spotkań w Sztokholmie Putin został przyjęty przez króla Karola XVI Gustawa i odbył rozmowy z premierem Fredrikiem Reinfeldtem. W obecności obu premierów podpisano cztery umowy handlowe, między innymi dotyczące zakupu przez Rosję nowoczesnych technologii koncernu Ericsson. - Szwecja jest jednym z liderów naszej bezpośredniej wymiany, która osiąga 2,5 miliarda dolarów – ocenił Putin. Dużo miejsca podczas rozmów dwustronnych poświęcono kwestii perspektywy zniesienia obowiązku wizowego pomiędzy Rosją a krajami strefy Schengen. Szwecja – podobnie jak Polska – popiera zamiary wprowadzenia kolejnych ułatwień w tej dziedzinie. Rosja ma wkrótce wprowadzić dla Szwedów możliwość wjazdu na swoje terytorium bez wiz na 3 dni. Będzie to duże ułatwienie szczególnie dla pasażerów szwedzkich promów. Mowa o tym w kontekście rozwoju partnerskich stosunków i intensyfikacji kontaktów pomiędzy Sztokholmem i Sankt Petersburgiem. Putin jak zwykle nie odpowiedział na pytanie o kandydowanie w wyborach prezydenckich, natomiast wrócił wspomnieniami do czasów, gdy służył w organach bezpieczeństwa (KGB). Te doświadczenia wykorzystał, by porównać interwencję zbrojną w Libii do obecności sił sowieckich w Afganistanie w latach 1979-1989. Komentując udział nienależącej do NATO Szwecji w obecnej kampanii libijskiej, Putin powiedział, że „każde rozszerzenie infrastruktury NATO, jej przybliżenie do naszych granic, budzi w Rosji niepokój”. [A przecież Rosja powinna się cieszyć z okrążania jej przez wrogie państwa! - admin]
Pozytywny stosunek rosyjski gość ma natomiast do integracji europejskiej. Na trochę naiwne pytanie o to, dlaczego Rosja nie należy do Unii Europejskiej, Putin odpowiedział, że wyobraża sobie strefę wolnego handlu od Lizbony po rosyjski Daleki Wschód. I wierzy we „wspaniałą wspólną przyszłość”. Piotr Falkowski
Berlin gra nie fair Polacy mieszkający w Niemczech nie mają złudzeń: rząd Angeli Merkel nie ma najmniejszego zamiaru uznać istnienia polskiej mniejszości narodowej. I nic w tej sprawie nie zmienią propagandowe gesty Merkel i premiera Donalda Tuska. W efekcie, gdy sytuacja mniejszości niemieckiej w Polsce jest coraz lepsza, Polonia w Niemczech ma problemy nawet z organizowaniem nauki ojczystego języka dla dzieci i młodzieży. Rząd w Warszawie toleruje tę sytuację, godząc się na łamanie przez Niemcy traktatu podpisanego z Polską w 1991 roku, jak również prawa międzynarodowego. Polska mniejszość istniała w Niemczech przed II wojną światową, zrzeszała wiele organizacji i stowarzyszeń. Decyzją Hermana Goeringa została w 1942 roku zdelegalizowana, wielu działaczy wywieziono do obozów koncentracyjnych, a jej majątek zarekwirowano. I choć nazistowskie prawo zostało w Niemczech po wojnie uznane za nieważne, akurat tej decyzji do tej pory nie cofnięto, i się na to nie zanosi – Niemcy nie mają zamiaru zrehabilitować Polaków. W tej sytuacji prezes Związku Polaków w Niemczech spod znaku Rodła Marek Wójcicki zwrócił się do marszałka Sejmu RP o pomoc w uzyskaniu obiecanej przez niemieckich polityków rehabilitacji przedwojennej polskiej mniejszości narodowej. Wójcicki przyznał, że od początku był zdziwiony, że Niemcy tworzą treść deklaracji mającej zawierać zapisy o rehabilitacji i nie zaprosili do współpracy w jej tworzeniu przedstawicieli polskich organizacji na terenie Niemiec. „Jest dla nas niewyobrażalne, że deklaracja o rehabilitacji Polaków w Niemczech, ofiar hitleryzmu, mogła powstać bez konsultacji ze Związkiem Polaków w Niemczech. Dlatego uprzejmie proszę o wsparcie naszej prośby do prezydenta Bundestagu dr. Norberta Lamberta o udział ZPwN w konsultacjach dotyczących sformułowania oświadczenia ws. rehabilitacji polskiej mniejszości narodowej w Niemczech” – napisał w liście do marszałka Grzegorza Schetyny Marek Wójcicki.
Jakie prawa mają Niemcy, jakie Polacy Teraz w Niemczech mieszka według oficjalnych danych 2 mln Polaków i jako grupa narodowościowa są pozbawieni podstawowych praw. Tymczasem niespełna 160 tys. Niemców żyjących w Polsce od dawna cieszy się przywilejami należnymi mniejszościom narodowym: mają nie tylko własne organizacje, szkoły, radnych, ale dzięki odpowiednim przepisom ordynacji wyborczej również posłów na Sejm. Ciągłe trudności z uzyskaniem symetrii w traktowaniu polskiej mniejszości narodowej w Niemczech i niemieckiej mniejszości w Polsce powodują, więc, że wypominanie niemieckiej stronie nieuczciwości jest jak najbardziej zasadne. Marek Wójcicki w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” stwierdził, wprost, że Niemcy nie mają zamiaru kiedykolwiek doprowadzić do tego, aby polska mniejszość była przez Berlin traktowana tak samo jak niemiecka mniejszości w Polsce. Niewiele też pozostało z dawnej współpracy obu mniejszości. - Wydawało nam się do tej pory, że mamy w kwestii domagania się od niemieckiego rządu należnych nam przywilejów sprzymierzeńca w postaci niemieckiej mniejszości w Polsce. Niestety, okazało się, że teraz nawet oni już otwarcie twierdzą, że nie ma i nie będzie symetrii w traktowaniu obydwu mniejszości, oczywiście z niekorzyścią dla Polaków – mówi Wójcicki. Mniejszość niemiecka wspierała polską do czasu, gdy udało się jej załatwić wszystkie sprawy z polskim rządem. Teraz jej działacze zmienili front. Prezes zwrócił nam jeszcze uwagę na to, jak wyrafinowaną grę prowadzi niemiecka strona. Otóż Berlin domaga się od swoich partnerów, aby traktowali Niemców mieszkających w ich krajach zgodnie z zasadami karty FUEN, a w stosunku do Polaków żyjących w Niemczech stosuje całkowicie inne zasady. FUEN to Federalny Związek Narodów Europejskich – największy w Europie związek skupiający 86 organizacji członkowskich z 33 krajów, reprezentujących mniejszości etniczne i narodowe. Organizacja ta ma na celu zachowanie i wspieranie tożsamości narodowej i etnicznej, języka, kultury, prawa i osobliwości mniejszości europejskich. - Gdyby zastosować kartę FUEN także w stosunku do nas, to Polacy już od dawna mieliby w Niemczech status mniejszości narodowej – powiedział Marek Wójcicki i przypomniał, że do międzynarodowego uznania karty FUEN najbardziej dążyli właśnie Niemcy. Nie można też zapominać, że nasz rząd nie wykorzystuje także możliwości, jakie daje prawo unijne, aby walczyć o interesy niemieckiej Polonii.
Polski język dyskryminowany Prezydent Konwentu Organizacji Polskich prof. Piotr Małoszewski, który jest także przewodniczącym Chrześcijańskiego Centrum Krzewienia Kultury, Tradycji i Języka Polskiego w Niemczech, również ostro krytykuje niemieckie władze za uchylanie się od obowiązku wypełniania zapisów traktatu polsko-niemieckiego z 1991 roku. Jego zdaniem dysproporcje w traktowaniu obydwu grup są z roku na rok coraz większe z oczywistą niekorzyścią dla Polaków. Profesor przypomniał, że w jednej z najważniejszych kwestii, jaką są nakłady na nauczanie języków ojczystych w obydwu krajach, sytuacja Polaków jest w porównaniu z Niemcami gorsza, niż była kilka lat temu. W Niemczech języka polskiego uczy się w sumie tylko około 8 tysięcy dzieci, w tym blisko 3 tys. dzieci w systemie niemieckich szkół publicznych oraz ponad 4 tys. dzieci w szkołach działających przy organizacjach polonijnych. Reszta to szkoły przy placówkach dyplomatycznych. Dla porównania – w Polsce z nauki języka niemieckiego, jako ojczystego korzysta ponad 32 tysięcy dzieci. – Państwo polskie przeznacza na ten cel rocznie kwotę ponad 20 mln euro, natomiast polskie szkolnictwo w Niemczech otrzymuje oficjalnie tylko 1,5 mln euro dotacji, ale i tak jest to kwota znacznie zawyżona. Biorąc pod uwagę liczebność polskiej grupy etnicznej w Niemczech i niemieckiej w Polsce, można zauważyć, że prawie 80 proc. dzieci i młodzieży niemieckiej uczy się języka ojczystego, podczas gdy w polskiej grupie tylko około 2 proc. – stwierdził Piotr Małoszewski. Waldemar Maszewski
Gaz z łupków: zysk netto – mniej niż zero Dziś w Sejmie odbędzie się trzecie czytanie ustawy Prawo geologiczne i górnicze. Ostatnio pojawiły się informacje w USA, że zasoby gazu w łupkach w Polsce przewyższają wszelkie dotychczasowe oszacowania i prawdopodobnie są bliskie 6 bln m3. Od dłuższego czasu alarmuję, że brak służby geologicznej, jako organu działającego wyłącznie w interesie państwa oraz zbyt szybkie udzielenie w zasadzie wszystkich koncesji spowodowały kolosalne straty gospodarcze. Nie jestem ekonomistą, aby w sposób kompetentny ocenić wielkości takich strat, ale skoro nikt tego nie robi, to czując się w obowiązku, jako inicjator poszukiwań gazu w łupkach w Polsce, może ja zacznę. Jest to szczególnie ważne dziś, ponieważ nowe Prawo geologiczne i górnicze (Pgg) ma być właśnie dziś głosowane w Sejmie, a ma to bezpośredni związek także z gazem z łupków, bo jeśli będzie obowiązywało, to utrwali ono fatalny stan geologii w Polsce (więcej m.in. w listach do premiera i do parlamentarzystów: www.morion.ing.uni.wroc.pl).
Ministerstwo Środowiska podaje, że wpływy Skarbu Państwa z tytułu opłat koncesyjnych na działalność poszukiwawczo-rozpoznawczą i wynagrodzenie za ustanowienie użytkowania górniczego wyniosły dotychczas łącznie około 29 mln złotych. Jeśli porównać te wartości do kwoty 50 do 100 mln zł rynkowej ceny jednej koncesji (to pokazał właśnie rynek), oznacza to, że Skarb Państwa w ciągu ostatnich 3 lat utracił kwotę kilku miliardów złotych (prawdopodobnie ok. 5 mld zł) w gotówce. Innych implikowanych efektów też nie można nie rozważać, a pośród wielu np. tego, że z powyższej kwoty większość trafiłaby na rynek w dolarach, co powinno w zauważalnym stopniu wzmocnić złotówkę. Niestety, to nie wszystko. Wiemy już, że Pgg gwarantuje, iż każdy, kto w oparciu o koncesję poszukiwawczo-rozpoznawczą odkryje złoże i posiada prawo do użytkowania górniczego oraz prawo do informacji geologicznej, praktycznie on i tylko on uzyska koncesję na eksploatację. Te wymagania, w mojej opinii, spełnią wszystkie działające w Polsce firmy. [Natomiast polskojęzyczne władze i takież media kłamią w żywe oczy, że koncesja na poszukiwanie złóż nie oznacza otrzymania koncesji na ich eksploatację - admin]
Stąd szanując prawo, państwo polskie bezwzględnie powinno udzielić koncesji na eksploatację na warunkach w zasadzie takich, jakie podmioty poszukiwacze zgodzą się te koncesje przyjąć – czyli prawdopodobnie na dotychczas praktykowanych, gdzie bezpośredni zysk Skarbu Państwa polega wyłącznie na standardowym opodatkowaniu (tj. CIT, VAT, opłata eksploatacyjna – łącznie mniej niż 20 proc.). Oznacza to, że państwo, a przez to obywatele, nie będą uczestniczyli w takim niepodatkowym i nieimplikowanym (np. dzierżawa ziemi) zysku właściciela kopaliny, który dla potrzeb naszych rozważań nazwę tu zyskiem netto. Zysk ten, przy wydobyciu np. około 3 bln m3 powinien wynieść może około 300 mld dolarów (nawet gdyby ceny gazu na rynkach międzynarodowych spadły). O innych stratach i negatywnych implikacjach wiele by pisać (brak możliwie dużego udziału polskiej myśli naukowo-technicznej, brak wielomiliardowych potencjalnych zysków z zatłaczania, CO2, brak kontroli cen, brak kontroli nad wydobyciem i handlem koncesjami, implikacje geopolityczne). Dlatego, pozostając w głównym temacie, tj. zysku netto, przy realnym i możliwym do uzyskania 50-procentowym udziale w zysku netto przez Skarb Państwa (o to m.in. miała zadbać, jako organ państwa, Polska Służba Geologiczna) oznaczać to może straty na poziomie 150 mld dolarów, czyli 450 mld złotych. Stąd łączne wpływy do Skarbu Państwa z tytułu zysku netto (450 mld zł) oraz z tytułu podatków i opłat (60 mld zł), powinny wynieść nie mniej niż 500 mld zł). Jak widać, zasadniczym wpływem powinien być, ale nie będzie, udział w zysku netto. Skoro zysk netto ma wynosić zero, a koszty choćby środowiskowe czy polegające na zajmowaniu gruntu i struktur geologicznych będą poniesione, to zysk netto musi być ujemny. Na tym tle jakże fatalne w skutkach będzie uchwalenie przez Sejm nowej ustawy Pgg, która ma zagwarantować w praktyce niezmienność wielkości opłat eksploatacyjnych, jako ostatnie narzędzie w rękach Skarbu Państwa. Równie szkodliwy może się okazać proponowany przez niektórych posłów zapis w projekcie uchwalanego Pgg, aby w praktyce zlikwidować fundusz subkonta geologicznego i górniczego, które jako jedyne mogłyby być finansową podstawą do kontrolowania poszukiwań, dokumentowania oraz prawidłowości i środowiskowego bezpieczeństwa wydobycia gazu z łupków. To, że ktoś dziś te pieniądze wydaje, tak jak wydaje, że rozwiązał organy doradcze (także kontrolne) w zakresie geologii i górnictwa, że zrezygnował z powołania PSG, zmarnował (w mojej opinii) nowy gotowy projekt Pgg, w sposób opisany powyżej wydał koncesje na gaz w łupkach, i wiele innych, nie oznacza, że fundusz ten należy likwidować. To sytuację z gazem z łupków jeszcze pogorszy, zamiast w oparciu o gaz z łupków znacznie po.eps [? - admin] „Gromadę błaznów koło siebie mając./ Na pomieszanie dobrego i złego…”. Prof. dr hab. Mariusz Orion-Jędrysek jest kierownikiem Pracowni Geologii Izotopowej i Geoekologii oraz Zakładu Geologii Stosowanej i Geochemii w Instytucie Nauk Geologicznych, dyrektorem Międzywydziałowego Studium Ochrony Środowiska Uniwersytetu Wrocławskiego, a także dyrektorem Wrocławskiego Ośrodka Regionalnej Wspólnoty Implementacji Innowacji w Klimatycznym KIC EIT (Wspólnota Wiedzy i Innowacji w Europejskim Instytucie Innowacji i Technologii w Budapeszcie). Jako wiceminister środowiska i główny geolog kraju w latach 2005-2007 był inicjatorem poszukiwań gazu łupkowego w Polsce, powołania Polskiej Służby Geologicznej oraz projektu pierwszej wersji nowego Pgg.
Marucha
Benjamin Fulford, wystąpienie 26 kwietnia,2011r Kolejne odcinki tłumaczenia wystąpień Benjamina Fulforda – bezpośr. linki: część 1 część 2 (…)
Gallus: PROSZĘ O ROZSYŁANIE TEOG TEKSTU NA PORTALE: POTWIERDZAM DZIEN 11 MAJA – DZIEŃ KATAKLIZMU (…) nekromancer: „Ta karta idealnie przedstawia tę właśnie historię która się wydarzy 11 maja (…) Rozpadający się zegar wszystko wyjaśnia. Przygotujcie się na maj to będzie chore co oni zrobią (…)Kolejne odcinki tłumaczenia wystąpień Benjamina Fulforda w telewizji MOPAL, możemy oglądać znów dzięki „Gallusowi”, któremu udało się przetłumaczyć je z japońskiego. Tym razem mniej sensacji, więcej ogólnych rozważań Fulforda, Nie występuje on już „z pozycji siły” jako rzecznik wszechpotężnej organizacji (Stowarzyszenia Białego Smoka), raczej tłumaczy problemy z jakimi boryka się Japonia – korupcja oraz widmo całkowitej kontroli rządu przez USA. Ciekawe są też jego rozważania na temat rychłego upadku gospodarki USA i możliwej rewolucji w tym kraju. Niestety, znów nie ma ani słowa na temat zagrożenia katastrofą elektrowni… (…) To co mówi Benjamin Fulford pokrywa się z tym, że „w USA 13 stanów powiedziało „dość” bankierom i wszyscy na gwałt skupują surowce ( złoto, srebro itd.). Ponieważ każdy z tych którzy „mają wiedzieć” doskonale zdaje sobie sprawę, że dolar ma upaść w ciągu paru miesięcy,”
http://monitorpolski.wordpress.com/2011/03/06/13-stanow-mowi-dosc-satanistycznym-bankierom/
„Taka wiadomość ukazała się w programie the kudlow report w CNBC z dnia 4 marca 2011 roku, Kongres stanu Utah, jako pierwszy zatwierdził ustawę zatwierdzającą złote i srebrne monety wydane przez Rząd Federalny, jako legalny środek płatniczy. Do wprowadzenia jej w życie potrzebny jest tylko podpis gubernatora stanu.” Posłuchajcie, ale według mojego trzeźwego myślenia, te 13 stanów w USA, których projekt ma podpisać gubernator stanu, czy już podpisał? To nie jest proces oddolny obywatelski – to tylko tak może wyglądać! Zastanówcie się… jaka jest najszybsza droga do bankructwa dolara? I innych walut? Zatwierdzenie przez kryminalny FED waluty opartej na surowcach, na chwilę obecną cały rynek jest wykupywany, ma to osłabić maksymalnie dolara, sprzedają fundusze i zabezpieczają prywatne „lokalne waluty” – według Fulforda, a pomaga im w tym iracki dinar, który obecnie sprzedają w Japonii, najpierw wykupili go w trakcie Amerykańskiej inwazji na Irak, a potem wysprzedali i tak dinar upadł w bardzo krótkim czasie z 3.8 USD do 0.02 USD Ja wiem, że Benjamin Fulford stracił wiarygodność, w 100 %, ale w 50 % mogę mu zaufać, nie wierze, we wszystko, co gada, ale sprawa dolara wydaje się potwierdzać. Ale chyba zdajecie sobie sprawę, że upadek dolara ma się odbyć równocześnie z wielką katastrofą ekologiczną, bo muszą mieć wymówkę, że to „matka natura” zmusiła nas do stworzenia jednej globalnej waluty, bo jak Wall Street upadnie, to wszystkie inne rynki po kolei również
http://www.futurespros.com/metals/gold-streaming-chart
jeszcze tydzień temu… bo pamiętam! Jak pan Marek udostępnił na swoim blogu! Adres do giełdy! Cena złota 20 kwietnia przekroczyła minimalnie 1500 punktów, teraz po 7 dniach już jest warte 1527!!!! Tak, więc, nie palcie za sobą mostów, bo Fulford w tym aspekcie ma racje, chociaż możliwe, że na tym polega „robota agenturalna”, że cześć racji się wyjaśnia, aby zyskać poparcie – ja właśnie w te „cześć” informacji wierzę Benjamin Fulford: „1 % populacji dostaje 50% dochodu, skolei 50% najbiedniejszych dostaje 1 % dochodu, to jest zbyt ekstremalne, promuję komunizm, ale w tej sytuacji nie będzie klienta do zakupu produktu. Różnica między najniższym i najwyższym dochodem w tej samej firmie była 20 krotna w Japonii, ale 500 krotnie w Stanach Zjednoczonych już teraz! Historycznie takie sytuacje tworzą rewolucje, Uważam, że stany zjednoczone wkrótce będą miały rewolucję, w Japonii nie jest tak źle jak w USA, Japonia podąży za zewnętrzną zmianą.” „Można zobaczyć niektóre objawy już teraz. Na przykład, mimo, że Amerykańskie media raportują o inwazji USA na Libię. Armia USA tak naprawdę nie jest związana z Libijską sprawą, armia nie postępuje zgodnie z instrukcją administracji Obamy. Spójrz na Libię, nie ma tam amerykańskiej siły, nie ma niemieckiej siły, tam jest tylko Francja, Wielka Brytania, i Włochy tylko! To nie jest NATO!” Jednak trzeba też przyznać, że Benjamin mógłby powiedzieć coś bardziej ciekawego, coś bardziej tajemniczego, i „tutaj jest pies pogrzebany”, daje nam okruchy informacji, a mógłby nam wiele powiedzieć, może nie chce nadwyrężać stosunków między zakonem białego smoka a syjonistami? Wszystkie nasze prognozy się sprawdzają, będziecie mogli wszystko zobaczyć w ciągu kilku miesięcy. A najwcześniej 29 kwietnia 2011, kiedy to będzie wielki ślub i sabat satanistów
PROSZĘ O ROZSYŁANIE TEOG TEKSTU NA PORTALE: POTWIERDZAM DZIEN 11 MAJA – DZIEŃ KATAKLIZMU, STRONA NWO JEST ZABLOKOWANA OD CHYBA 2 TYGODNI, a tam umieściłem mój artykuł o liczbie 11 i dniu 11 maja 2011, i zaraz po tym została zablokowana – dziwne nie?, ALE, więc pisze, wszystko znowu od nowa: jedna z kart illuminatów mówi o dniu 11 maja [ 11/05/]
http://media.adamdodson.org/index.php/Illuminati-Card-Game/time-warp
podzielę się z wami moja wiedzą – wykorzystajcie ją, charakterystyka symboliki okultystycznej:
11/09 – WTC
11.03.2011 fukushima
11.05 2011 new madrid
Mam trochę książek z tematyki masońskiej w domku, tak więc słuchajcie: Liczba 11 według masona 33 stopnia rytu szkockiego Aleistera Crowleya, w najbardziej tajemniczym dziele „ Atlantyda zaginiony kontynent” pisze na stronie 55: „ z kolei 11 zazwyczaj pisano jako 3 plus 5 plus 3. Czyniono tak, aby w zapisach liczbowych można było odnaleźć symetrię, a także by „w prosty sposób prowadziły do 1” „mieszkańcy atlasu uważali 11 za wielki „klucz magii” Liczba 11 w thelemicznej magii satanistycznej:
11 = Opus Magnum, Wielkie Dzieło. Jest to połączenie Pentagramu (5) i Heksagramu (6), lub Róży (5 płatkowej) i Krzyża (krzyża uformowanego z sześciu kwadratów). Jest to liczba AVD (Magijnej Siły). Jest to liczba Nuit, Hadita i Ra-Hoor-Khuita. W pierwszym rozdziale Liber Legis Nuit oświadcza: „Mą liczbą jest 11 tak, jak i wszystkich, którzy są z nas.” (AL I. 60). Hadita oświadcza to samo w drugim rozdziale, „Ja jestem Cesarzową i Hierofantem; zatem jedenastką tak, jak i moja oblubienica jest jedenastką.” (AL II. 16). Imiona HOOR-PA-KRAAT i RA-HOOR-KHUIT mają po 11 liter. Z 11 liter zbudowane jest również słowo ABRAHADABRA (Słowo Ra-Hoor-Khuita). Do what thou wilt, jest jedenastokrotną wibracją Prawa Thelemy.
- Anton Szandor La Vey – satanista i czarny papież wymienia 11 twierdzeń satanizmu
Tak, więc liczba 11 stoi u podstaw ich struktury budowania świata…, Co więcej, w książce Crowleya było 11 poziomów obróbki nieśmiertelnej energii „zero” – odpowiednik energii VRIL, w którą wierzył Hitler, i to Hitler próbował odnaleźć Atlantydę, ponieważ podekscytował się dziełami Crowleya.
DOBRA BYŁA LICZBA 11, TERAZ LICZBA, 9 – ponieważ data ataku na WTC składa się z 11 i 9
czarny papież kościoła satanistycznej Anton Szandor La Vey „wymienia dziewięć twierdzeń satanizmu”
również mamy 9 grzechów satanizmu
Wszędzie 11 i 9 – WTC
Aleister Crowley, – który należał do Ordo Templi Orientis – 20 wieczny zakon templariuszy wymienia w dziele „księga jogi i magii” strona 25: - „W Krąg są wpisane Imiona Boga. Krąg jest zielony, a imiona płomieniście karmazynowe, tego samego koloru, co Tau. Za kręgiem znajduje się dziewięć równo odległych pentagramów, a w każdym z nich pali się mała Lampa. Są to „Twierdze na Granicy Otchłani”. Zobacz jedenasty Aethyr, Liber 418 (Equinox V). Trzymają z daleka siły
Strona 27 ciemności, które w innym przypadku mogłyby się przedrzeć przez Krąg” „Trzonek Bicza winien być wykonany z Żelaza, smugacze z dziewięciu miedzianych drutów, a w każdy z nich wplecione małe kawałki ołowiu. Żelazo reprezentuje okrucieństwo, miedź – miłość, a ołów – surowość.”
Wszedzie 9
Rozdział XIII – strona 55
„Otóż, Księga ta musi być świętą Księgą, a nie brudnopisem, gdzie możesz bazgrać to, co ci przychodzi do głowy. Napisane jest w Liber VII, v, 23 : „Kazdy oddech, każde słowo, każda myśl, każdy uczynek jest aktem miłości z Nim. Niechaj to poświęcenie będzie potężnym zaklęciem wypędzającym demony z Pięciu”.
Karta iluminatów
http://media.adamdodson.org/index.php/Illuminati-Card-Game/time-warp
na niej widzimy na zegarze – który jest zresztą odwrócony – w satanizmie wszystko jest odwrócone, ponieważ symbolizuje to nasz iluzoryczny świat, zegar wskazuje wskazówkami liczbę 11 i 5, NIE WSKAZUJE TEGO IDEALNIE!, jest pewne odchylenie, ale na karcie, ale pamiętajmy! Na karcie 11 marca
http://forum.davidicke.com/showthread.php?p=1059770378
Też wskazówki idealnie nie pokrywały się z liczbą 11 i 3!, co my tam ciekawego widzimy na tej karcie? Hm? Linijkę, która symbolizuje ułożenie się kilku planet w naszym układzie słonecznym w równej linii właśnie dnia 11 maja, po Internecie krążyło zdjęcie planety nibiru, która miała się zsynchronizować z innymi planetami w dniu 11 maja.
Ale planeta Nibiru to ściema, po prostu ci faszyści chcą wszystko zrzucić na jakąś niewidoczną planetę nibiru po tym jak 11 maja wysadzą New Madryt w USA
na zdjęciu widzimy krzyż celtycki, Watykan jest zbudowany na planie krzyża celtyckiego, okrąg i fallus w srodku
Potem kropelki wody – pewnie chodzi o zalanie New Madryt oceanem
Potem znaczek OMEGA na telewizorze – znaczący koniec
Jeszcze ciekawy komentarz nekromancera z poprzedniego wpisu:
Ta karta illuminati http://financial-partner.pl/images/floreny/timewarp2.jpg
Dobitnie pokazuje, co stanie się 11 maja 2011. W apokalipsie jest opis „A Nierządnica była odziana w purpurę i szkarłat, cała zdobna w złoto, drogi kamień i perły, miała w swej ręce złoty puchar pełen obrzydliwości i brudów swego nierządu” (Ap 17,4) Purpura i szkarłat są kolorami Nierządnicy – skorumpowanego i rozwiązłego Miasta zbudowanego na siedmiu wzgórzach, czyli Rzymu. Apokalipsa opisuje jego upadek. Ta karta idealnie przedstawia tę właśnie historię, która się wydarzy 11 maja. Na karcie mamy i purpurę i szkarłat. W prawym górnym rogu złoto w lewym perły fasolowe i naszyjnik z drogocennych kamieni. Przy telewizorze coś na kształt puszki Pandory, czyli pucharu obrzydliwości. Kształt wskazówek mówi o trzęsieniu ziemi, jakie wtedy wywołają niszcząc Rzym i Watykan. W telewizorze widzimy odwrócony włoski but i zalane miejsce gdzie jest Rzym. Na te okolice wskazuje również czcionka rzymska cyfr na zegarze i grecko-rzymskie znaki na linijce. Linijka wskazuje na zrównanie 4 planet, które dokona się 11 maja 2011 roku. Znak na telewizorze to omega koniec katolicyzmu, jaki widzą to illuminati. Nie bez przyczyny jest też krzyż na tej karcie, który wiąże się poprzez kształt z Watykanem i duchowieństwem. Rozpadający się zegar wszystko wyjaśnia. Przygotujcie się na maj to będzie chore, co oni zrobią. Blog Marka
Prezydenta USA: Tak dla świąt muzułmańskich. Nie dla Wielkanocy. Przedwyborcza, ostrożna, ale jednak chrześcijańska samoidentyfikacja Baracka Obamy od samego początku budziła kontrowersje. Zdaniem Stara Parkera – czarnoskórego, konserwatywnego publicysta z USA – nawet ciche (“rzadko eksponowane”) chrześcijańskie deklaracje prezydenta Stanów Zjednoczonych trudno pogodzić z publicznie głoszonym “brakiem szacunku dla życia, którego najpełniejszym wyrazem jest popieranie zabijania nienarodzonych”. Swojemu luźnemu podejściu do rzekomo chrześcijańskich korzeni ideowych, polityk z Partii Demokratycznej dał ostatnio wyraz nie wygłaszając orędzia (ani nie składając życzeń) z okazji Świąt Wielkanocy. Brak takiego wystąpienia zostałby uznany za chęć podkreślenia świeckiej natury sprawowanego urzędu gdyby nie wcześniejsze, publiczne wystąpienia prezydenta z okazji np. wielu świąt muzułmańskich! Uchodząca za medialny bastion Partii Republikańskiej telewizja FOX przypomniała, że prezydent Obama wygłosił m.in. specjalne oświadczenie z okazji Ramadanu (muzułmański “wielki post”), święta Eid-ul-Fitr (wieńczące islamski post Święto Dziękczynienia) oraz Eid-ul-Adha (najważniejsze święto muzułmanów, tzw. Święto Ofiar; upamiętnia ofiarę Abrahama). Poniedziałkowy Washington Post również wypomniał prezydentowi USA przemilczenie najważniejszego, chrześcijańskiego święta przy równoczesnym hołubieniu (wydano oficjalne oświadczenia) żydowskiej Paschy i… hinduskiego święta Diwali (tzw. święto lamp / świateł). Portal LifeSiteNews.com zauważył, że prezydenta USA zamiast na śniadanie wielkanocne zaprosił gości do Białego Domu na… “yoga garden” (rodzaj imprezy ogrodowej). Na spotkaniu, które odbyło się w ostatni wtorek pojawili się m.in. tzw. liberalni chrześcijanie na czele z Carol Keehan (popierająca proaborcyjną ustawę zdrowotną szefowa Katolickiego Stowarzyszenia Pracowników Służby Zdrowia). Jak przypomniał PiotrSkarga.pl Barackowi Obamie zdarzało się wydawać oświadczenia z okazji Wielkanocy we wcześniejszych latach. Jednak zawsze miały one charakter inkluzywny. Prezydent mówił o nich w kontekście “wspólnego ducha ludzkości, właściwego dla żydów, chrześcijan, muzułmanów, hindusów, wierzących i niewierzących”. Rzeczony “wspólny duch” niestety nie miał nic wspólnego z podkreślanym przez chrześcijan uniwersalnym wymiarem zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Jak podkreślili publicyści Washington Post była to po prostu przesiąknięta religijną poprawnością “ekumeniczna” papka. Co ciekawe w przypadku orędzi wydawanych z okazji świąt muzułmańskich amerykański prezydent zawsze podkreślał ich „wyjątkowy (ekskluzywny) charakter”. Prezydenckie umiłowanie wszystkiego, co niechrześcijańskie przekłada się na jego wyborczy wizerunek. Według sondażu przeprowadzonego przez Pew Research w sierpniu 2010 r., tylko 34 proc. Amerykanów wciąż wierzy, że Barack Obama jest chrześcijaninem… Adam Wawrzyniec
Naigrawanie się z inteligencji Polaków
1. Wczoraj odbyła się w Sejmie debata nad wnioskiem SLD o wotum nieufności dla Ministra Finansów Jacka Rostowskiego. Wniosek zawierał dużo poważnych argumentów pokazujących odpowiedzialność ministra zarówno za obniżenie poziomu życia Polaków jak i doprowadzenie do katastrofy naszych finansów publicznych. Zabierający głos w tej debacie zarówno posłowie SLD jak i PiS wykazywali wręcz czarno na białym drożyznę, porównując rachunki za gaz, energię elektryczną wodę i ścieki z roku 2007 i 2010. Ceny gazu w tym okresie wzrosły o 20%, o 40 % ceny energii elektrycznej o 60% ceny wody i ścieków, a koszty utrzymania ogółem aż o 40%. Pokazywali gigantyczny wręcz przyrost długu publicznego w latach 2007-2010 o 250 mld zł ( z 530 mld zł do 780 mld zł) mimo wzrostu gospodarczego, który średnio w tym okresie wyniósł blisko 4% PKB. Ten wzrost długu o blisko 50% w ciągu tylko 3 lat nastąpił mimo wyprzedaży majątku narodowego na kwotę ponad 30 mld zł i rabunkowej polityki dywidendowej wobec przedsiębiorstw państwowych na kwotę 20 mld zł. Gdyby tych wpływów nie było (a majątek narodowy sprzedawano wyraźnie pod potrzeby budżetu podczas dekoniunktury giełdowej), dług wzrósłby o kolejne 50 mld zł. Zwracano także uwagę, że w roku 2010 Polska była jednym z dwóch krajów Unii Europejskiej (drugim była Irlandia) gdzie deficyt sektora finansów publicznych wzrósł w porównaniu do roku 2009 i to przy prawie 4% wzroście PKB. We wszystkich pozostałych krajach UE po wdrożeniu pakietów oszczędnościowych, deficyt ten wyraźnie malał i w związku z tym pogorszyły się ratingi Polski, czego najdobitniejszym wyrazem jest wzrost rentowności naszych obligacji 10- letnich do ponad 6,2% (dla porównania rentowność czeskich poniżej 4 %).
2. Niestety reakcja na te merytoryczne zarzuty zarówno ze strony premiera Tuska jak i Ministra Rostowskiego polegała na wręcz na histerycznych atakach na opozycję. Premier Tusk ubolewał, że opozycja obniżała wręcz wiarygodność naszego kraju na arenie międzynarodowej powątpiewając w sukcesy tego rządu, których kwintesencją była osławiona „zielona wyspa”. Premier podkreślał, że rząd chciał przy pomocy tej zieleni pokazać, że polska gospodarka, która odnotowała, jako jedyna w 2009 roku wzrost, różni się od pozostałych 26 gospodarek krajów unijnych. Tyle tylko, ze jakoś rynki finansowe nie chcą tego sukcesu zdyskontować i od wielu miesięcy rentowność naszych obligacji rośnie i obecnie jest ona niższa tylko od rentowności papierów greckich, irlandzkich i portugalskich. A znalezienie się w tym towarzystwie nie tylko nie przynosi nam splendoru, ale jest wręcz niebezpieczne dla naszych finansów publicznych.
3. Z kolei Minister Rostowski w odpowiedzi na te zarzuty, przedstawił porównania dotyczące niektórych wielkości makroekonomicznych z okresu rządów SLD(2001-2005), PiS (2005-2007) z ostatnimi 3 latami. Wykazywał, że w ostatnich latach przeciętna emerytura wynosi 1785 zł, w okresie rządów PiS 1347 zł, a w okresie rządów SLD 1257 zł, podobnie minimalne wynagrodzenie odpowiednio 1386 zł, 936 zł i 848 zł. Porównywanie wielkości nominalnych na przestrzeni ostatnich 10 lat i sugerowanie na tej podstawie, że ten rząd jest najlepszy, bo minimalna płaca, średnia płaca, czy średnia emerytura są teraz wyższe niż 10 lat temu jest wręcz naigrawaniem się z inteligencji Polaków, ale i ten „numer” uszedł Rostowskiemu na sucho. Okazało się, więc, że i wniosek o odwołanie ministra nie powoduje żadnej poważnej refleksji rządu i samego Premiera Tuska. Na argumenty merytoryczne reakcją jest natychmiastowy atak na opozycję, która jest obarczona odpowiedzialnością za wszystkie problemy, choć nie rządzi już prawie od 4 lat. I tak już pewnie pozostanie do wyborów, bo 4 władza (media) z małymi wyjątkami, nie tylko zaakceptowała taki sposób działania rządzących, a nawet go wspiera. Zbigniew Kuźmiuk
Autonomia Śląska a rozbicie dzielnicowe Zacznijcie Ruch Autonomii Śląska traktować poważnie. Od 20 lat garstka ludzi na Śląsku próbuje z tym walczyć. Niektórzy politycy śląscy ze wszystkich partii politycznych wspierają RAŚ!
Opamiętajcie się. Chcecie by w Katowicach i Opolu polała się krew? Pamiętajcie, ze widziałam na własne oczy jak tworzyły się konflikty etniczne i narodowościowe. Poczytajcie komentarz naukowca. dr hab. Mieczysław Ryba, prof. KUL jest kierownik Katedry Historii Systemów Politycznych XIX i XX w. Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego
Autonomia Śląska a rozbicie dzielnicowe Rozgłos, jaki towarzyszy dokonaniom Ruchu Autonomii Śląska szokuje wiele środowisk patriotycznych w Polsce. Zawiązanie koalicji w śląskim sejmiku wojewódzkim PO – RAŚ już przynosi różnorakie spory i konflikty. Do najgłośniejszych można zaliczyć POMYSŁ zmiany barw narodowych na stadionie śląskim na wniosek RAŚ. Jeszcze większy skandal dotyczy decyzji władz polskich o umieszczeniu w ankiecie spisu powszechnego tzw. „narodowości śląskiej”, którą mogą deklarować obywatele polscy. Wielka agitacja RAŚ, idąca w kierunku deklarowania przez Ślązaków tego typu „narodowości”, wspierana jest przez różnorakie lokalne inicjatywy medialne. Wszyscy wiedzą, że lokalna prasa na Górnym Śląsku jest dziś w sensie struktury własności w rękach kapitału niemieckiego. Nagłaśnianie działań RAŚ jest tam nagminne. Niektórzy starają się lekceważyć problem, twierdząc, że bądź, co bądź działania autonomistów nie mają jeszcze największego rozpędu, a po drugie, że nie głoszą oni przyłączenia Śląska do Niemiec, tylko autonomię w ramach państwa polskiego. Hasło w stylu: „zostawmy podatki w naszym regionie, nie wysyłajmy ich do Warszawy” – może być popularne niezależnie od regionu. Pamiętajmy jednak, że oprócz akcji autonomistów, na Śląsku Opolskim mamy do czynienia z działaniami silnej mniejszości niemieckiej, rozwijającej swoją działalność w analogicznym kierunku. Zupełnie niedawno miałem okazję spotkać się z jednym ze znaczących samorządowców opolskich, działaczem Mniejszości Niemieckiej, którego poglądy na temat Polaków można by łagodnie określić, jako pogardliwe. Usypiacze narodowej opinii twierdzą, że dzisiejszy Górny Śląsk to nie jest kraina granicząca z państwem niemieckim (tak jak to miało miejsce przed wojną). Na zachód rozciąga się wielka kraina Dolnego Śląska, gdzie dominuje ludność polska. Jak wiadomo w znakomitej większości jest to ludność przybyła na te tereny po drugiej wojnie światowej w dużej mierze z kresów wschodnich. Sukcesy ekonomiczne Wrocławia są symbolem „skoku cywilizacyjnego” i są zachętą dla innych regionów Polski. Mało, kto zastanawia się jednak, jakie zmiany w ostatnim dwudziestoleciu zachodzą w świadomości społecznej Dolnego Śląska. Pomocne w tej materii mogą być obserwacje zatroskanych o polskość tych terenów patriotycznie nastawionych wrocławian, jak i analizy naukowe, które na szczęście pojawiają się raz po raz na polskim rynku. Marcin Sienkiewicz w artykule zamieszczonym w tomie wydanym w 2009 roku przez Instytut Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego zatytułowanym „Racja stanu” zauważył bardzo niepokojące procesy w dziedzinie propagandy i kultury. Na skutek intensywnej akcji propagandowej i przy wykorzystaniu różnorodnych ośrodków naukowych finansowanych niejednokrotnie za pieniądze niemieckie zaczęto radykalnie odcinać się od dziedzictwa piastowskiego, lansowanego w czasach PRL. Poszukiwania słowiańskich korzeni Dolnego Śląska uznano w całości, jako przesycone ideologią i zaczęto lansować teorię o wielokulturowości Wrocławia, pokazując tę metropolię jako miasto europejskie, nie polskie. Zaczęto mówić o Wrocławiu, jako mieście otwartym, „w pobliżu styku granic trzech krajów europejskich”. Zdecydowano się realizować „politykę historyczną” idącą w kierunku przywracania pamięci o niemieckiej przeszłości metropolii. Charakterystycznym przykładem takiej polityki była zmiana nazwy „Hali Ludowej” (nawiązującej do powrotu tych ziem do Polski po II wojnie światowej) na „Halę Stulecia” (mającą upamiętniać setną rocznicę ogłoszenia proklamacji Fryderyka Wilhelma w 1813 r. nawołującą do walki o wyzwolenie spod dominacji Napoleona). Nawiązywanie do tradycji pruskiej w nazewnictwie polskim wydaje się czymś tyleż kuriozalnym, co przerażającym. Owo dążenie do europejskości ma się przejawiać również pomysłami zmiany nazwy miasta, które rzekomo jest trudne do wymówienia przez obcokrajowców. Eurodeputowana Lidia Geringer de Oedenberg miała zaproponować bliską wszystkim narodom nazwę „Wratislavia”. Już tylko krok ku temu, aby płynnie przejść do nazwy „Breslau”. Wielce oburzająca była decyzja ministra Bogdana Zdrojewskiego o cofnięciu dotacji dla projektu Muzeum Ziem Zachodnich, z uwagi na rzekome jego podłoże ideologiczne. Tak jakby propaganda wielokulturowości Wrocławia nie miała podtekstu ideologicznego. Do rangi skandalu można zaliczyć happening wokół pomnika Bolesława Chrobrego mający udowodnić, że pomnik ten jest symbolem kiczu, czy wreszcie blokadę konferencji naukowej na Uniwersytecie Wrocławskim poświęconej germanizacji, a uznanej przez środowiska liberalne za antyniemiecką. Można zadać sobie pytanie, jaki związek ma ten stan rzeczy z niemiecką polityką historyczną? Można wszak stwierdzić, że nie mamy tu wprost do czynienia z propagowaniem „niemczyzny”, ale „europejskości”. Jeśli z kolei postawilibyśmy sobie pytanie, w jaki sposób realizowane są główne kierunki zagranicznej polityki niemieckiej w dobie dzisiejszej to również nie zauważymy tu gry na prosty, tradycyjny nacjonalizm. Wręcz przeciwnie – RFN jest główny rzecznikiem integracji europejskiej, a swoją dominację na kontynencie sprawuje za pośrednictwem Brukseli. Tworzenie, zatem „tożsamości europejskiej” leży w strategicznym interesie Berlina. Owa tożsamość europejska jest definiowana m. in., jako regionalizm, widziany w opozycji do klasycznego państwa narodowego. Pamiętam przed laty dyskusję naukową, w której brałem udział, i edukacyjne tezy stawiane przez „nowoczesnych” wykładowców. Twierdzono (oczywiście powielając tezy myślicieli zachodnich), że państwa narodowe z jednej strony są za duże (bo wielu ludziom jest daleko np. do Warszawy), z drugiej za małe (bo mamy do czynienia z globalnymi problemami). Zatem model idealny budowania struktur państwowych to region i państwo europejskie – przykładowo: Wrocław i Bruksela. Tak też powinna być sterowana polityka edukacyjna, nastawiona na generowanie nowych tożsamości i na minimalizowanie „ideologicznej”, jak twierdzono, tożsamości narodowej. Przy tak postawionych założeniach zrozumiałymi się stają tak reforma administracyjna z lat dziewięćdziesiątych (podział na szesnaście województw), jak i ciągłe wypłukiwanie elementów patriotycznych z programów edukacyjnych. Ową europejskość starają się od lat promować na gruncie Polskim także niemieckie fundacje polityczne, które w większości wypadków w stu procentach finansowane są przez rząd w Berlinie. Mają one potężny wpływ na różnorakie projekty badawcze, a także na działania społeczne w kraju. Grzegorz Tokarz w artykule zatytułowanym „Działalność niemieckich fundacji politycznych w Polsce po 1989 r.” zauważył, że na dwadzieścia najbogatszych fundacji działających na ziemiach polskich, dziesięć należy do Niemców. Jak już wspomniałem, fundacje te propagują europejskość w różnym wydaniu ideologicznym. Za Grzegorzem Tokarzem możemy tu wymienić: „Fundację im. Friedricha Eberta – powiązaną z Socjaldemokratyczną Partią Niemiec (SPD), Fundację im. Konrada Adenauera – powiązaną z Unią Chrześcijańskich Demokratów (CDU), Fundacją Friedricha Naumanna – powiązaną z Wolną Partią Demokratów (FDP), Fundacją Hansa Bölla – powiązaną z Partią Zielonych i Fundację im. Róży Luksemburg – powiązaną z Partią Demokratycznego Socjalizmu (PDS)”. Na intensywne działania propagandowe i edukacyjne nakładają się też kwestie finansowo-inwestycyjne. Samorządy od kilku lat wprowadzone są w obszar różnorakich programów inwestycyjnych finansowanych z budżetu UE. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że największe tego rodzaju przedsięwzięcia są realizowane w zachodniej części Polski. Jeden z posłów opowiadał mi, jak w latach dziewięćdziesiątych miał w ręku mapę, na której tereny na zachód od Wisły miały być pokryte gęstą siecią inwestycji infrastrukturalnych, wschodnie wręcz przeciwnie. Dla posła o narodowych poglądach rodziło to skojarzenia przygotowania do ewentualnego przyszłego rozbioru Polski. Samorządowcy biorący pieniądze unijne nie mają do końca świadomości, że pieniądze te w sporej części pochodzą również z polskiego budżetu centralnego (wszak Polska również wpłaca miliardy do budżetu Unii). Dla nich to Unia jest dobrodziejem, Warszawa utrudnia rozwój ich regionów. Regiony bogatsze deklarują tym większą frustrację, kiedy pieniądze podatników, np. śląskich, nie wracają w pełni do tego regionu, lecz rozdzielane są po całym kraju. Zatem uzależnienia finansowe od Brukseli zupełnie przestawiają relacje społeczno-polityczne. Dla przykładowych polityków regionalnych, gdzieś na zachodzie Polski, coraz bliżej w sensie gospodarczym jest do Berlina, coraz dalej do Warszawy. W sensie komunikacyjnym można to stwierdzenie odczytać dosłownie. Równoległe osłabianie poczucia więzi narodowej dokonywane przy pomocy systemu oświaty i różnorakich projektów społecznych, pogłębia rozbicie Polaków. Pytanie, jak mieszkańcy zachodnich prowincji Polski zachowaliby się za lat kilkadziesiąt, gdyby po rozpadzie Unii doszło do referendum, gdzie chcą dookreślić swoją przynależność państwową, pozostawię, jako retoryczne. Działania niemieckie idące w kierunku osłabienia spoistości państw narodowych są bardzo czytelne, choć nie dla polskich elit politycznych, raz za razem wpisujących się w projekty, które w dalszej perspektywie mogą nas kosztować niepodległość. Aby głębiej zilustrować realizowaną strategię, warto uświadomić sobie, że Niemcy mają w swojej historii nie tylko tradycję pruską, jeśli mówimy o ich tożsamości narodowej. Nacjonalizm pruski, który zaowocował zjednoczeniem Niemiec w 1871 r. wcześniej nie odgrywał w Rzeszy tak dużej roli. Mieliśmy do czynienia z tradycją cesarską i silnymi wpływami bizantyńskimi. Tożsamość narodowa była tutaj identyczna z tożsamością państwową. A więc mieliśmy do czynienia nie tyle z narodem niemieckim, co z Bawarczykami, Prusakami, Saksończykami itp., powiązanymi ideą cesarskiej Rzeszy. Bizantyński sposób kreowania tożsamości narodowej jest dziś testowany na krajach Europy środkowej, w tym na Polsce. Tworzenie ahistorycznej w gruncie rzeczy „tożsamości narodowej” górnośląskiej, dolnośląskiej, kaszubskiej itp. jest tego namacalnym dowodem. Uosobieniem dawnej „Rzeszy” miałaby zaś być współczesna Unia Europejska. Przywiązanie do tradycji regionalnej ma w Polsce długą tradycję. Jednakże w tej zdrowej tradycji ów regionalizm, nawet po czasach zaborów, nie miał wymiaru separatystycznego. Młodzi żołnierze z Poznania czy Krakowa w 1920 r. nie walczyli za Wielkopolskę, czy Małopolskę, walczyli o niepodległość całej Rzeczpospolitej. Regionalizm w rozumieniu separatystycznym łączy się ze średniowiecznym rozbiciem dzielnicowym oraz z regionalnym egoizmem osiemnastowiecznych magnatów osiadłych na swoich latyfundiach. Taki podział kończył się zawsze dla Polaków tragicznie. Problem sporu o tzw. „naród śląski”, jaki pojawił się w kontekście działań Ruchu Autonomii Śląska jest tak naprawdę wierzchołkiem góry lodowej. Jest w jakimś sensie ostrzeżeniem dla środowisk patriotycznych w Polsce, sygnałem, aby zacząć działać. Hasło umacniania, a w niektórych przypadkach, odbudowy świadomości narodowej i patriotycznej Polaków jawi się, jako obowiązek porównywalny do tego z XIX wieku. Ponieważ z powodów, które opisałem powyżej, nie możemy dziś za bardzo liczyć na władze państwowe, konieczna jest ponowna mobilizacja społeczna. Jeśli obudzimy się zbyt późno odpowiedzialni możemy być za katastrofę państwa w równym stopniu, co pokolenie XVIII wieku. dr hab. Mieczysław Ryba, prof. KUL jest kierownik Katedry Historii Systemów Politycznych XIX i XX w. Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego
http://www.realitas.pl/RealnaPolska/2011/MR25IV....
Jadwiga Chmielowska – blog
Pochwała normalności, czyli "Zgred" Rafała Ziemkiewicza. "W tych wszystkich opisach Rafalskiego jest ukryta filozofia" Rafał Ziemkiewicz dosyć mocno zapowiadał tę książkę. Że będzie najlepsza z dotychczasowych, że wreszcie bohaterem będzie ktoś pozytywny, że będzie próbą zmierzenia się z czymś więcej niż tylko opisem polskiej rzeczywistości . I trzeba przyznać, że jest to udana próba. „Zgred" to dziennik, którego autorem jest dziennikarz, Rafalski. Zbieżność zawartych w tekście osób, wydarzeń i sytuacji na pewno nie jest przypadkowa, aż się prosi o utożsamienie Rafalskiego z Ziemkiewiczem, a „Zgreda" z czymś na kształt pamiętników publicysty „Rzeczpospolitej". I trochę pewnie tak jest, choć autor broni się przed tym i ostrzega przed takim pójściem na skróty w rozumieniu książki. Czy jest to najlepsza książka Ziemkiewicza? Ciężko powiedzieć. Bo trudno porównać „Zgreda" z „Polactwem" albo „Michnikowszczyzną", to zupełnie inne książki, napisane zupełnie w innym celu. Ale wierni czytelnicy Ziemkiewicza odnajdą i coś z klimatu tamtych pozycji. Bo publicyście „Rzepy" włącza się czasem – jak sam to nazwał – specjalny bieg, który ja roboczo nazwałem freestylem. Ci, którzy chcą znaleźć napisaną klarownym językiem ocenę Polski i jej społeczeństwa, nie zawiodą się. W książce dostaje się – często w krótkich, felietonowych wręcz opisach – „Krytyce Politycznej", rządzącym naszym krajem, trzeciej RP, ale także Kościołowi i środowisku prawicy. Jeśli miałbym już porównać „Zgreda" z którąś z dotychczasowych publikacji Ziemkiewicza, to z „Ciałem Obcym", z czym pewnie i sam autor by się zgodził. Tam – bohater negatywny, zagubiony w swoim życiu i niestabilny emocjonalnie Piotruś Pan. Tutaj – ustabilizowany, mający bardzo afirmatywny stosunek do życia Mężczyzna. Przez duże M. Napisałem w tytule przewrotnie 'pochwała normalności', ale tak rzeczywiście jest. Opisy i przemyślenia Rafalskiego dotyczą wszelkich dziedzin życia. Począwszy od tak prozaicznych jak walka z cukrzycą, przez kontakty z rodziną, Bogiem i Kościołem, na filozoficznych (często egocentrycznych, ale taka rola pamiętnika) rozterkach bohatera skończywszy. We wszystkim, co dotyczy życia i co opisuje Rafalski, przebija się normalność. Normalność polegająca na tym, że można się cieszyć z faktu posiadania dzieci i modlitwy przy ich łóżkach, gdy te śpią, że każda sytuacja w życiu jest jakimś wyzwaniem, że człowiek potrafi odnaleźć siebie poprzez relacje z innymi... W tych wszystkich opisach Rafalskiego jest ukryta filozofia. Często bardzo prosta i jasna, oparta na 'chłopskim rozumie' i nieskomplikowanych zasadach, ale da się ją zauważyć. Cytatów podawał nie będę, nie chcę psuć zabawy czytelnikom. Tak, zabawy, bo są także i wesołe fragmenty, jak choćby kapitalne dialogi córek Rafalskiego. „Zgred" pisany jest w okresie lutego, marca i kwietnia 2010 roku. Akcja pamiętnika – powieści bardzo mocno przyspiesza pod koniec książki. Dziennik kończy się tuż po katastrofie smoleńskiej, której przeżywanie Rafalski bardzo emocjonalnie i niezwykle barwnie opisuje. Zresztą język – jak zawsze u Ziemkiewicza – jest świetny i dosadny, okraszony nielicznymi wulgaryzmami, które doskonale oddają wzburzenie autora przy konkretnych sprawach. Pisanie recenzji zobowiązuje także do szukania wad, choćby miała być to dziura w całym. Jedyne, co może przeszkadzać, (co jednak wychwycą tylko wierni czytelnicy Ziemkiewicza), to powtarzanie pewnych tez, założeń i schematów, które można znaleźć w poprzednich książkach publicysty, a zwłaszcza w wydanym ostatnio wywiadzie – rzece „Wkurzam Salon". Ale tak jak pisałem – to szukanie dziury w całym, bo książkę czyta się bardzo przyjemnie, do tego zachęca ona do przemyśleń i każe zastanowić się – a co tam, uderzmy w ton patetyczny – nad sensem istnienia, nad rolą naszego życia, nad tym, co jest w nim tylko złudzeniem, a co faktycznie ważne i istotne. „Zgreda" warto przeczytać, choćby po to – cytując ojca Rafalskiego – żeby wiedzieć, że w życiu trzeba orać. Ziemkiewicz przez swojego bohatera pokazuje jak to się robi. Marcin Fijołek
29 kwietnia 2011 Mała Proletariacka Rewolucja Kulturalna - odbyła się niedawno w Warszawie, a nie w Chinach. Organizatorom chodziło o przekonanie innych o wyrównywaniu wszystkiego, co się da, żeby nowy, wspaniały, nadchodzący wielkimi krokami świat był lepszym od tego, który mamy. No pewnie - urzędnikom i organizacjom tzw. pozarządowym chodzi zawsze o to, żeby nam było lepiej, żyło nam się radośniej i weselej, żeby nam było milej. No i żeby nie było dyskryminacji.. Bo dyskryminacja jest wszędzie dookoła, tak twierdzą socjaliści wyrównujący, a Pan Bóg stworzył świat przyczynowo- skutkowy i hierarchiczny, a nie równościowy.. To organizatorom akcji, która odbyła się w Warszawie- nie przeszkadza. Zapominają również, że dobrymi chęciami jedynie piekło jest wybrukowane.. No i piekło nadchodzi.. Na podstawie ustawy dyskryminacyjnej, która przeszła większościowo w demokratycznym Sejmie.. Głosowało za nią 414 posłów, z 420 obecnych na Sali demokratycznej i sejmowej… O ile mnie pamięć nie myli, jeden się powstrzymał od tej totalnej głupoty.. To poklepywanie się pana premiera Donalda Tuska po plecach z europejskimi socjalistami przynosi systematycznie owoce, nie ważne, że zatrute, że będziemy cierpieć my , nasze dzieci i wnuki.. To poklepywanie się po plecach powinno mieć jakieś granice.. Ale czy są granice w pojmowaniu przez człowieka socjalistycznego pojęcia równości? Stawiam tezę: nie ma granic w pojmowaniu świata w kategoriach równości, ponieważ w okolicznościach przyrody równość w ogóle nie występuje. Świat jest różnorodny pod każdym względem, świat jest piękny różnorodnością, a nie równością, świat jest majestatycznie nierówny i niepowtarzalny, świat jest stworzony przez Pana Boga, jako doskonały. I tę doskonałość socjaliści równościowi postanowili zniszczyć.. ONI nienawidzą Pana Boga, jego dzieła- muszą majstrować systematycznie, zamieniając cały świat w równość…, Bo tam gdzie nie ma równości- jest dyskryminacja. A ponieważ równości nie ma nigdzie- dyskryminacja jest wszędzie.. To oczywiste! Teraz się zacznie poszukiwanie sprzeczności w świecie hierarchicznym, tak jak swojego czasu pan Adam Michnik poszukiwał sprzeczności, w Klubie Poszukiwaczy Sprzeczności.. Ale on poszukiwał sprzeczności w socjalizmie poprzednim, socjalizmie, którym sprzeczności były, tak jak są socjalizmie obecnym. Bo socjalizm równościowy nie jest dziełem Pana Boga. Jest dziełem człowieka, który z Panem Bogiem walczy W socjalizmie obecnym będzie równość powodująca sprzeczności.. Ponieważ teoretyczna równość, na której oparty jest socjalizm, skończy się wszelką dyskryminacją. Bo jak coś jest równe- to ze swej natury nie może być wolne.. I dlatego równość zaprzecza wolności.. W ośmiu klubach nocnych w Warszawie socjaliści z organizacji pozarządowych przeprowadzili testy dyskryminacyjne. W testach wzięły udział pary białych i czarnych mężczyzn, podobnej postawy i tak samo” schludnie” ubranych”. Były to organizacje pozarządowe: Instytut Spraw Publicznych, Forum na Rzecz Różnorodności Społecznej i Stowarzyszenie Interwencji Prawnej.. Akcję w postaci testu dyskryminacyjnego przeprowadzono w nocy pomiędzy godziną 11.00 a 1.00. Przeprowadzono go również w dwudziestu innych miastach Europy.. Popatrzcie państwo, jaka koordynacja.. Równość antydyskryminacyjna powinna mieć jak największy zasięg.. Nie tylko Europę, ale też pozostałe kontynenty.. No i Księżyc też nie powinien pozostać poza zasięgiem akcji dyskryminacyjnej.. Tym bardziej, że Księżyc jest jak najbardziej polski.. W końcu Twardowski był tam pierwszy.. Jeśli chodzi o te osiem klubów nocnych, które padły ofiarą represji dyskryminacyjnych, do dwóch z nich żadna para, zarówno biała jak i czarna nie weszły, do trzech weszły zarówno pary białe jak i czarne, w trzech przyjęto trzy białe pary, a czarnych nie, a na Żoliborzu do trzech klubów nie wpuszczono par czarnych. Mimo, że były schludnie ubrane.. W tych trzech klubach na pewno nie lubią Murzynów, szczególnie par murzyńskich męskich, bo wpuszczającym do klubu nocnego być może wydawało się, że są to pary homoseksualne, co nie musi być prawdą, a jeśli jest - to jest to potrójna dyskryminacja. Ze względu na płeć, rasę no i… schludność ubioru. Bo powiedzmy sobie szczerze.. Kto wpuściłby do siebie do klubu dwóch czarnych murzynów, „schludnie ubranych”, pod krawatami? I jak tu to wszystko posprawdzać, czy wszystko jest w najlepszym porządku.. Krawat widać, czarną twarz widać, ale reszty nie widać, trzeba się domyślać, bo mogą potem oskarżyć, że ich nie wpuszczono ze względu na sposób zaspokajania płciowego popędu. No i dlaczego nie idą do klubów homoseksualnych, gdzie z kolei nie wpuszczają heteroseksualnych, w ramach dyskryminacji heteroseksualnych.. Zresztą nie wiem, czy heteroseksualni chcą przebywać w ich towarzystwie. Mogą się poczuć nieswojo, żeby nie powiedzieć niebezpiecznie... O całości powinien decydować właściciel klubu, a nie organ- przepraszam za słowo ”organ” homoseksualistów i heteroseksualistów—państwowy, jakim jest Sejm Rzeczpospolitej..” Rasa i pochodzenie etniczne może nosić znamiona dyskryminacji w dostępie do usług, co jest zakazane w Polsce i Unii Europejskiej. Osoby mogą domagać się w takich przypadkach odszkodowania. Z wnioskiem o odszkodowanie musi wystąpić osoba pokrzywdzona. Co więcej w takich przypadkach nie jest stosowana zasada domniemania niewinności, czyli osoba oskarżona o dyskryminację musi udowodnić, że jej się nie dopuściła”- mówi pełnomocnik( pełnomocniczka) Warszawy do spraw równego traktowania, pani Karolina Malczyk-Rokicińska, u boku pani Gronkiewicz Waltz, kiedyś Zjednoczenie Chrześcijańsko – Narodowe, obecnie Platforma, jak najbardziej Obywatelska? Teraz właściciele klubów nocnych będą udowadniać, że nie są wielbłądami i będą się tłumaczyć przed policją obywatelską, że mieli inny zamiar niż to wszystko wyglądało. Jest domniemanie winy zamiast domniemania niewinności. Ale komu to przeszkadza? Przecież nie naganiaczom europejskim, którzy pospołu z socjalistami europejskimi przewracają cywilizację do góry nogami.. Teraz wystarczy paragraf, po sowiecku, a człowiek się znajdzie. Tym bardziej, że nie ma ludzi niewinnych- są tylko bardzo źle i nieporządnie przesłuchani. Jak twierdziły Ławrentij Beria Dobrze ich przesłuchać, a okaże się, że w głębi duszy i serca są winni.. Tylko o tym jeszcze nie wiedzą! Socjalizm europejski im w końcu to uświadomi, ale będzie z późno.. Już jest za późno.. Walka białego człowieka dopiero się zaczyna.. W obronie jego cywilizacji.. I będzie trwała, na razie” obywatele” nie widzą, co im się przygotowuje i co się kroi.. Może, dlatego, że wielu nie chodzi do klubów nocnych i co ich tak naprawdę to obchodzi, co się tam dzieje.. Przegłosowali i weszło w życie.. Wyniki testu dyskryminacyjnego zostaną przekazane do Parlamentu Europejskiego na ręce charyzmatycznego pana profesora Jerzego Buzka.. Co pan profesor z tym zrobi? Ten wielki i światły Europejczyk całą gębą.. Będzie z pewnością dyskryminował jeszcze niedyskryminowanych, bo ustawa antydyskryminacyjna dyskryminuje w swej naturze wszystkich. Bo wszyscy mogą się poczuć dyskryminowani i będą szukali sprawiedliwości w sądach powszechnych, w których jest już ponad 13 000 000 spraw, a będzie jeszcze więcej.. Będzie jeszcze większy burdel niż jest, ale władza będzie kontrolowała kluby nocne w ramach budowy komunizmu, który jak wiadomo najbardziej nienawidził własności.. I wszystko wyrównywał gwałtownie poprzez konfiskatę. Powstanie przy okazji” Kodeks selekcjonera”, w którym zawarte będą zasady postępowania antydyskryminacyjnego.. Urawniłowka idzie pełną parą.. Przy wprowadzaniu, której, wprowadzający posługują się orwellowskim bełkotem.. I czy potrzebny był nam socjalizm europejski pomieszany z komunizmem równościowym i dyskryminacyjnym? To jest dopiero początek dyskryminacji…. Zdrowego rozsądku! WJR
3X23 Podobno PO wyborach, PO chce wprowadzić podatek liniowy. Podatek liniowy popiera też, jak się okazuje PSL i PJN.
http://podatki.onet.pl/podatek-liniowy-mozliwy-po-wyborach,19923,4257603,1,prasa-detal
Więc dlaczego nie wprowadzić go przed wyborami już na nowy rok podatkowy??? Co prawda dziś podatek liniowy nie ma takiego znaczenia ekonomicznego, jakie miałby 18 lat temu, gdy postulowaliśmy jego wprowadzenie. Ale miałby znaczenie polityczno-ideowe. Najbardziej zdumiewa mnie, że takie pomysły się pojawiają. Bo to oznacza, że politycy dostrzegają potencjał polityczny w postulacie podatku liniowego i nie boja się go, jako hasła. Więc dlaczego boją się go wprowadzić? Najzabawniejszy jest pomysł PJN: podatek liniowy ma wynieść 19%. To znaczy, że mają zamiar podwyższyć stawkę podatku dla 95% podatników! Pewnie pójdą śladem Mistrza Balcerowicza, który w 1998 roku zaproponował swoją autorską koncepcję podatku liniowego w wysokości 22% i próbował ludziom zakomunikować, że 22% to będzie mniej niż 20%. Sprytniej zachowuję się PO i PSL, – bo nie podają ewentualnej stawki podatku liniowego. Idąc dalej tropem propozycji Pana Profesora Balcerowicza, że stawki podatkowe PIT, CIT i VAT powinny być takie same (nie wiadomo, dlaczego) oraz własnego hasła 3x15, może się okazać PO wyborach, że PO zaproponuje 3x23, – bo skoro VAT już do 23% został podniesiony, to należy inne stawki do tego samego poziomu wyrównać – żeby „ładnie wyglądało”. Gwiazdowski
Odgadywanie motywów Williama Styrona przez jego córkę Odgadywanie motywów Williama Styrona (zm. 2006) przez jego córkę Aleksandrę jest przez nią pisane w jej książce pod tytułem “Reading My Father”. Recenzja tej książki została opublikowana 23 kwietnia 2011 przez Williama Groom’a. W ramkach, na środku tekstu tej recenzji, są słowa Aleksandry Styron dotyczące świąt Bożego Narodzenia: “Nigdy żaden człowiek nie nienawidził tych świąt tak jak on (Styron)”. Po śmierci Styrona Aleksandra znalazła list ojca, z którego wynikało, że wiele z jego literackich hiperboli uważał on za cyniczny dowcip. Takim dowcipem stanowiącym podstawę do scenariusza filmu “Wybór Zofii” było wprowadzenie wątku polskiego antysemityzmu w osobie ojca Zofii, wojującego antysemity, profesora Zawistowskiego. Postać ta była wzorowana w zwulgaryzowany sposób na profesorze Uniwesytetu Krakowskiego, Feliksie Konecznym, w książce Styrona. Książka „Wybór Zofii” stała się podstawą scenariusza w 1982 roku. Trzeba pamiętać, że Feliks Keneczny jest jednym z kilku najwybitniejszych historiozofów na światową skalę. W książce Styrona, wcześniej przed Hitlerem i Himmlerem, profesor Zawistowski jest pokazany, jako prekursor “Endloesung’u”, lata całe przed wojną. Jednocześnie trzeba pamiętać, że w czasie wojny, po zwycięstwie w 1940 roku, na rozkaz Hitlera, Adolf Eichmann napisał czteroletni plan deportacji Żydów z Europy na wyspę Madagaskar za pomocą floty francuskiej i brytyjskiej, oczywiście w przekonaniu, że Niemcy wygrają “Bitwę o Anglię”. Szczegóły tego planu są na Internecie. Faktem jest, że Hitler kazał ogłosić plan ludobójstwa Żydów na odprawie w Wannsee, pod koniec stycznia 1942 roku, po przegranej bitwie pod Moskwę w obawie, że na wypadek jego klęski Niemcy jako kraj będzie ofiarą “Żydów Wschodnich” – komunistów i talmudystów, przed którymi ostrzegali Żydzi niemieccy, którzy chcieli uchodzić za Niemców i asymilować się w Niemczech. Ciekawe jest, że żona Williama Styrona, Rose Styron, miała doktorat z Hebrajskiego Uniwersytetu w Jerozolimie i pochodziła z rodziny Żydów niemieckich i miała wpływ na poglądy męża. Styron w swojej książce o Zofii Zawistowskiej pisze, że Zofia miała dokonać wyboru, którego z jej dwóch synków pozostawić na śmierć z ręki Niemców, a którego uratować. William Styron został w 1968 roku laureatem nagrody “Pulitzer Price for Fiction” za książkę “The Confessions of Nat Turner” (“Spowiedź Nata Turnera”). Nat Turner był przywódcą buntu niewolników w Wirginii w 1831 roku, w którym to buncie poniosło śmierć 56 białych i około 60 murzynów. Został on skazany na śmierć i stracony. Osoba Turnera przypomina [Styronowi] współczesnego mu przywódcę rzezi galicyjskiej z lutego i marca 1846 roku, Jakuba Szelę, który mimo jego zbrodni w nie był postawiony przed sądem, ponieważ działał on z polecenia władz austriackich. Rzeź galicyjska rozpoczęła się 19 lutego 1846 roku. Przywódca morderców Jakub Szela został internowany, a następnie przesiedlony na Bukowinę przez rząd austriacki. Szela został wynagrodzony za swoje zbrodnie przez rząd austriacki przydziałem gospodarstwa na Bukowinie, gdzie dożył 74 roku życia. Austriacy podburzyli chłopów do mordów właścicieli majątków podejrzanych o działalność niepodległościową. Głównym inspiratorem mordów był urzędnik austriacki, starosta tarnowski Joseph Breinl von Wallerstern, który za głowę zabitego szlachcica płacił dwa razy większą nagrodę niż za żywego człowieka doprowadzonego do starostwa w Tarnowie. Ludzie Szeli doprowadzali schwytanych do drzwi starostwa i tam mordowali ich nożami tak, że krew ofiar spływała ściekiem przed budynkiem starostwa, w którym starosta tarnowski Joseph Breinl von Wallerstern płacił mordercom. W imię hasła “divde et impera” Austryjacy w perfidny sposób doprowadzili do konfliktu Haliczan przeciwko Polakom nazywając Małopolskę Galicją. Zdezorientowali Polacy w Krakowie do dziś nazywają siebie “Galileuszami” i nie wiedzą, że w USA i w Kanadzie przybysze z Ukrainy uważają Kraków za część Galicji, czyli według nich Ukrainy. “The Confessions of Nat Turner” Styrona odbiega dalece od prawdy historycznej, podobnie jak jego następna książka pod tytułem „Wybór Zofii”. Pamiętam jak Styron po opublikowaniu “Wyboru Zofii” przypuszczał, że zasłużył sobie tą książką na obrazę i gniew Polaków. Nie stało się tak. Obok zasłużonych przez niego słów krytyki ze strony Polaków znaleźli się pisarze w Tygodniku Powszechnym piszący o tym jak William Styron “pochylił się nad Polską” i pochlebnie pisali o tej oszczerczej książce, która przyczynia się do tworzenia fałszywego obrazu Polski w Drugiej Wojnie Światowej. Książka Styrona jest perfidną karykaturą bohaterskiej roli Polski w wykolejeniu planów Hitlera stworzenia na następne 1,000 lat “czysto niemieckiego” obszaru od Renu do Dniepru i zdominowanie terenów Rosji, jako “Afryki niemieckiej” i Rosjan, jako “niemieckich murzynów”. “Plan Wschodni” Hitlera zawierał eksterminację 51 milionów Słowian na zachód od Dniepru. W 1945 roku Niemcy mieli dosyć gazu trującego żeby tej zbrodni dokonać. Styron dla zarobku na książkach fałszował historię Drugiej Wojny Światowej i rolę Polaków w tej wojnie. Obraz Williama Styrona jako podłego człowieka dopełnia jego córka Aleksandra Styron kiedy notuje w swoich wspomnieniach o nim: ”Nigdy żaden człowiek nie nienawidził świąt Bożego Narodzenia” tak jak William Styron. Odgadywanie motywów Williama Styrona przez jego córkę jest omówione w artykule Winstona Grooma opublikowanym w gazecie The Wall Street Journal, w weekend 23 i 24 kwietnia 2011. Iwo Cyprian Pogonowski
Nie palę konopi Od palenia papierosów, picia wódki i koniaku, robi mi się niedobrze. Marijuana nie działa na mnie w ogóle, natomiast próba wypicia czarnej kawy bez cukru skończyłaby się wyjazdem do Rygi. Tym niemniej jestem zdecydowanie przeciwko zakazowi picia czarnej kawy bez cukru, wódki, koniaku oraz palenia papierosów, marijuany, heroiny, kokainy itd. Jeśli bowiem RAZ uznamy zasadę, że urzędnik państwowy wie lepiej, co jest dla mnie dobre – to w ślad za tym pójdzie zakaz używania cukru, soli (znacznie więcej ludzi umiera z powodu nadciśnienia wywołanego przesoleniem, niż z powodu palenia „trawki”!!) – i nakaz mycia zębów (w Szwecji już obowiązuje!). Należy wzmocnić rolę Rodziny, by mogła skutecznie walczyć z narkomanią swoich dzieci, – bo od tego jest Rodzina. Natomiast w stosunku do dorosłych obywateli musi obowiązywać zasada: „Chcącemu nie dzieje się krzywda”. I trzeba wreszcie zrozumieć, że jeśli ktoś umiera zaaplikowawszy sobie np. „złoty strzał” - to jest to dla społeczeństwa zysk, a nie strata! Kto wie, czy taki facet, nisko ceniący sobie życie, nie wsiadłby za tydzień do samochodu i nie wjechał w tłum zabijając parę osób? Albo czy nie wciągnąłby w narkomanię kilkorga młodych ludzi? Pismo Święte mówi:, „Jeśli ręka twoja uschła – odrąb ją!”. Ja jestem liberałem i nie mam zamiaru niczego odrąbywać (muzułmanie traktują ten nakaz Boga dosłownie – i za narkomanię karzą śmiercią!) - jeśli jednak ta ręka sama odpada, to nie mam najmniejszego zamiaru sztucznie jej ratować! Poszanowanie wolnej woli człowieka znakomicie współgra z korzyścią społeczną. Natomiast państwo swoimi zakazami chce zatrzymać proces selekcji naturalnej; powoduje, że w kolejnych pokoleniach mamy coraz większy procent idiotów, cherlaków – i ludzi o słabej woli. Wizja świata z książki śp. Cyryla Marii Kornblutha „The Morons Are Coming” - coraz bliżej. Oni już nawet rządzą całą Unią Europejską! Musimy ratować naród polski przed skundleniem i zmarnieniem. Dlatego pojawię się jutro na Marszu Wolnych Konopi. Daleko nie pomaszeruję, – bo muszę zaraz potem być w Olkuszu, a ponadto składanie petycji na komisariacie policji nie mieści się w moim pojmowaniu stosunków między administracją, a obywatelami, – ale chcę dać świadectwo woli walki o Wolność. Choćby ceną wolności była śmierć. JKM
Syf albo rozpierducha. Wybierajcie W bliskiej perspektywie - najbliższych wyborów - Tusk nie ma się, czego obawiać. No, chyba, że już teraz nastąpi jakiś gwałtowny krach na światowych giełdach, tąpniecie kursów czy panika wśród inwestorów, które sprawiłyby, że polski budżet przestanie się wywiązywać ze zobowiązań; ale fachowcy są dość zgodni, że to perspektywa lat, nie miesięcy. Mogą, więc tzw. elity spać spokojnie. PiS dostanie jakieś trzydzieści procent, ale to jeszcze za mało, by odwojować jakikolwiek kawałek państwa. PO będzie się musiało zapewne trochę posunąć, ale to jeszcze nie katastrofa. Ot, po prostu się odtworzy stabilny układ władzy jak w schyłkowym "prylu", z Partią jedynie słuszną na czele, z dwoma stronnictwami sojuszniczymi w koalicji. I być może nawet z czymś w rodzaju nowego PAXu, zwalczającym prawicę i Radio Maryja z pozycji prawicowych i katolickich, ale "rozsądnych", na gruncie ustrojowym - do której to roli pretenduje ostatnio PJN. Ale jeśli spojrzeć dalej, to perspektywy tej ekipy są zerowe. Jedyne, do czego jest zdolna, to odpychanie nieszczęścia na później. Wykombinować jeszcze jakąś sztuczkę księgową, jeszcze coś sprzedać, jeszcze znaleźć kogoś, kto pożyczy. Zatrudnić jeszcze jednego wizzarda od pijaru (uwaga: sprawdzić, czy nie Sikh), który wymyśli nowy sposób duraczenia i na kilka kolejnych tygodni czy miesięcy zdoła odgrzać paniczny strach przed Kaczyńskim. Wydobyć skądś, z głębin historii, jak panią Krzywonos, albo z zagranicy, jak profesora Daviesa, jeszcze jednego autoryteta i rzucić na front walki z Kaczyzmem. Dokonać gdzieś jakiejś kosmetycznej zmiany, która na tyle nie będzie naruszać niczyich interesów, że da się jej dokonać, a coś tam na skalę miesięcy zracjonalizuje. Liczyć, że najbardziej niezadowolony i aktywny element wyemigruje za chlebem, że może Unia się zlituje i da jakąś kasę albo coś w końcu rozwiąże za nas. Ale nic więcej. I nie, dlatego, żeby platformersi byli tak głupi, nieudolni i niekompetentni, ani żeby nie zdawali sobie sprawy, że ten bezład i ogólna niemożność wszystkiego nie mogą trwać w nieskończoność - choć, oczywiście, gołym okiem widać, że orłów wśród nich nie ma. Oni nie mogą. Nawet gdyby chcieli i wiedzieli jak. Nie mogą, ponieważ z własnego wyboru stali się zakładnikami splotu drobnych interesów i interesików, korporacyjnych i sitwowych, przeróżnych, ale zgodnych tylko w jednym punkcie: nic nie naprawiać! Co najwyżej jeszcze bardziej psuć. Borować nowe dziury w prawie, mnożyć nowe sposoby dojenia państwa, czynić je jeszcze bardziej bezsilnym, to tak, bo z tego wszyscy żyjemy. Ale w odwrotną stronę - ani kroku! Tusk to wie, pogodził się z tym dawno. Nawet nie próbuje tknąć układów w wymiarze sprawiedliwości, bo miałby przeciwko sobie potężne lobby prawników, ani mu w głowie coś ruszać w służbie zdrowia, bo by go wykończyli popularni w społeczeństwie lekarze, z mafią ordynatorsko-profesorską na czele, o uszczupleniu potęgi wszelkiej rangi urzędników mowy nawet nie ma, podobnie jak o naruszeniu wpływów rozmaitych oligarchów, i tych od wielkiej kasy, i tych od wpływowych mediów (zresztą jedni się z drugimi bardzo już wymieszali). Tusk, nie chcąc podzielić losu poprzednika, który zadarł ze wszystkimi możliwymi układami, żadnemu nie będąc w stanie poważnie zaszkodzić, siedzi cicho na tronie, nie próbuje się baronom mieszać, jak rządzą każdy swoją domeną, prywatną żądzę władzy skanalizował w skłócaniu i godzeniu koterii na własnym dworze, i wydaje się mieć tylko jeden dalekosiężny plan: dochrapać się jakiejś synekury w Unii albo innej instytucji międzynarodowej. To, w połączeniu z bezsilnością we własnym kraju, czyni go bardzo powolnym w stosunkach z potężnymi sąsiadami. Nie chce skończyć jak Kwaśniewski, który za samodzielność w sprawie Ukrainy ukarany został całkowitym szlabanem na dalszą, międzynarodową karierę - nie zostanie nawet kwestorem przy europarlamencie, bo Rosja daje jasno do zrozumienia, że sobie stanowczo nie życzy, a z Rosją liczyć się trzeba. Więc Kwaśniewski, choć wedle światowych norm nie stary, może sobie tylko pogadać z Johnny Walkerem, a od czasu do czasu Moniką Olejnik. Tusk tak nie chce, Tusk wie, że musi sobie załatwić jakąś drogę ucieczki, bo zaraz mu się zacznie palić pod siedzeniem. Więc jest grzeczny jak dobrze wytresowany ratlerek. Nie samym chlebem żyje człowiek. Władza, by być trwałą, musi zaspokoić nie tylko potrzeby materialne poddanych, ale także potrzebę sensu. Musi mieć mit, wizję, jak to się dziś mówi - narrację. Otóż narracja obecnej władzy jest równie drętwa i strupieszała, jak ta z końca lat osiemdziesiątych. Pokażcie mi kogoś, nie Wołka czy Kuczyńskiego, ale kogoś poważnego, kto wierzy, że Okrągły Stół był największym sukcesem w historii Polski, a III RP to bezprzykładny sukces na każdym polu. I nawet stu Wajdów, choćby zatrudnili do epizodów nie wiem, jakie gwiazdy Hollywoodu, nie zdoła już wmówić Polakom, że człowiek, którego jak zły szeląg poznali, jako pazernego cwaniaka i krętacza, jest spiżowym herosem. Narrację Kaczyńskiego można wyśmiewać, bo faktycznie jest cokolwiek wtórna, ale w spójny sposób tłumaczy świat, dostarcza i mitu, i bohaterów, trudnych do zdyskredytowania, bo martwych. Nawet ta wtórność jest siłą, bo dzięki niej opowieść o zdradzonej rewolucji "Solidarności", którą trzeba dokończyć, o ruskiej zbrodni na Polakach i o zdradzie rodzimych kolaborantów trafia doskonale w wyrobione od pokoleń koleiny myślowe. Prorządowe salony mogą zaś przeciwstawić temu tylko histeryczne wrzaski o faszyzmie i pochwalne cenzurki od Unii, zaświadczające, że w Polsce jest wspaniale i coraz lepiej. Tylko trudno wytłumaczyć, dlaczego, jak jest tak dobrze i coraz lepiej, to konieczne są coraz dalej idące wyrzeczenia, oszczędności i zaciskanie pasa. Siła tego wrzasku, i niewspółmierność używanych obelg do faktów mogą zdumiewać. Mówić, że ktoś jest faszystą, bo demonstruje na ulicy i przyświeca sobie w nocy pochodniami, to taki sam nonsens, jak przyrównywać kogoś do Hitlera, dlatego, że domaga się zwrócenia większej uwagi na wychowanie fizyczne w szkole i budowy stadionów. Ale, jeśli spojrzeć szerzej, cała ta groteskowa histeria salonów jest zrozumiała. Oni naprawdę zapędzili się w kozi róg i nie pozostaje im nic, poza amokiem. Oczywiście, stwierdzenie, że Kaczyński stał się politykiem antysystemowym, nie jest nieprzytomne. Rzecz w tym, że to właśnie obecna elita i reprezentująca ją władza w antysystemowość go wepchnęły i w niej uwiarygodniły. Pazerność na stołki, zachłanność w zawłaszczaniu mediów, okazały się mieć skutki uboczne. Rozsądny reżim pozostawiłby opozycji, choć odrobinę wpływów, bo to zawsze opozycję wiąże współodpowiedzialnością. Ale banda słuszniaków nie widziała potrzeby się powstrzymywać, wzięła wszystko, i jeszcze na dodatek usilną propagandą starała się odebrać prawo reprezentacji w państwie ogromnej części społeczeństwa, jako "starszym, gorzej wykształconym i z małych ośrodków", czyli "moherom i burakom". Ostatnich środowisk, które jeszcze mogły się jakoś w systemie pomieścić, Kaczyński pozbył się zaś sam, zupełnie świadomie, podchwytując podaną mu przez elity i władzę piłkę. I teraz jest na pozycji arcywygodnej, w ogromnym Sulejówku na jedną trzecią Polski. Właściwie nic nie musi robić, tylko kontestować wszystko, twardo odrzucać jakiekolwiek układy ze zdrajcami, i dyskretnie eliminować ewentualnych konkurentów do przewodzenia "prawej Polsce". Całe jego zmartwienie, to utrzymać niezadowolonych z tego państwa w stanie mobilizacji, i nie powtórzyć błędu podziemnej "Solidarności" z lat schyłkowego "prylu" - czyli nie dać się uwikłać we współodpowiedzialność za katastrofę, zanim stanie się ona oczywista, i zanim społeczeństwo nie dojrzeje do całkowitego odrzucenia systemu. Bo co to za system? Proszę mi podać sensowne przyczyny, dla których taka "demokracja" ma być lepsza od czegokolwiek innego. Czy zmodernizowała ona Polskę? Tylko pozornie, na sposób właściwy III światowi. Czy wyłoniła mężów stanu? Przymilnych picusiów-glancusiów w rodzaju Tuska i Kwaśniewskiego, kompletnego Foresta Gumpa, który zasiada dziś w Belwederze, w najlepszym wypadku takich, jak nasz sztandarowy produkt eksportowy - Jerzy Buzek, polityk, który zawsze ma zdanie ostatniej osoby, jaka z nim rozmawiała. Jakie ten system stworzył elity? Na miarę Grabarczyków, Rysiów i Mirów, dyżurnych ekspertów z TVN 24 czy Tok FM, i zeskleroziałych salonów, po sto razy dziennie zapluwających się z nienawiści do "endeckiego ciemnogrodu". Czy ten system ma jakiś sens? Jedynym jego celem wydaje się zniszczenie Kaczyńskiego, co byłoby skądinąd dla systemu samobójstwem, by, gdy odblokowaną w ten sposób pozycję lidera "moherów i buraków" zajmie ktoś od "Kaczora" zgrabniejszy z masowej komunikacji i z większym talentem do doboru współpracowników, to zrobi z obecnych elit mokrą plamę w przysłowiową minutę osiem. Trudno się przejąć wrzaskiem, że ktoś jest antysystemowy, gdy i tak, jak to śpiewano za lat mojej młodości: "ten system musi upaść". Oczywiście, rozpierducha to groźna perspektywa. Niebezpieczna. Ale nie aż tak, żeby się angażować w obronę tego, co może już tylko gnić i nie daje żadnej nadziei na przyszłość. Przemawia do mnie prosty rachunek:, jeśli jest jakaś szansa na ratowanie państwa polskiego, to naprawa wymaga, jest to jej absolutny warunek, silnego uderzenia w interesy zaskorupiałych elit, sitw i układów, które, tak się złożyło, są zapleczem i podstawą władzy Tuska. Władza przecież nie poważy się zagrozić interesom swojego zaplecza. Opozycja, zwłaszcza antysystemowa - może. Wręcz popycha ją do tego cała logika sytuacji. Tak to dziś wygląda. RAZ