495

Co dalej z Rzeczpospolitą i Uważam Rze? Z Pawłem Lisickim, redaktorem naczelnym Rzeczpospolitej i Uważam Rze, rozmawia Bernard Bernard: Jesteście sprzedani. I to kiepsko. Tak powiedział Bronisław Wildstein… Paweł Lisicki: Nie wiem, czy jesteśmy kiepsko sprzedani. 51 procent udziałów Presspubliki należących do Mecomu, zostało kupione przez pana Hajdarowicza za 80 milionów złotych. Uważam, że w obecnych warunkach rynkowych to jest całkiem przyzwoita cena. Jeśli pamiętamy, że 49 procent należy do Skarbu Państwa, który wystąpił w październiku ubiegłego roku z pozwem o rozwiązanie spółki, jeśli pamięta się, że jest to wyjątkowo kłopotliwy współwłaściciel - to ja nie chcę tego oceniać czy to jest mało, czy dużo. To jest tyle ile sprawiło, że Anglicy te udziały sprzedali.

Jak wyglądała pana pierwsza rozmowa z Grzegorzem Hajdarowiczem? Rozmowa była spokojna. Pan Hajdarowicz przedstawił coś, co można by nazwać ogólną wizją rozwoju firmy. Mówił dużo o znaczeniu nowych technologii, nowych aplikacji na iPada, o potrzebie przekształcania się prasy tradycyjnej. Była to głównie rozmowa – nazwijmy to – ogólno-zapoznawcza, nie było w niej nic takiego, co warto by było przekazywać albo komentować.

Czyli pan Hajdarowicz nie wypowiadał się odnośnie przyszłości obu pism? Ogólnie wypowiadał się w ten sposób, że na razie, jeśli chodzi o te pisma, to one pozostają takie, jakie są. Mówię tutaj o Rzeczpospolitej i o tygodniku. Ja zresztą nie dziwię się takim wypowiedziom. Wydaje mi się to w jakieś mierze naturalne, to znaczy nie spodziewam się też jakichś innych deklaracji.

Czy spodziewa się pan, że nowy właściciel będzie wpływał na linię pism? Od 1993 roku, czyli, od kiedy pracuję w Rzeczpospolitej, przeżyliśmy kilku różnych właścicieli prywatnych. Pierwszym była francuska grupa Hersant, potem była norweska grupa Orkla, później był właśnie brytyjski Mecom. Zaletą tych wszystkich wydawców było to, że kierowali się racjonalnym sposobem patrzenia na biznes, czyli interesowały ich zyski, pozycja gazety na rynku, przychody reklamowe, sprzedaż – wszystko to, co sprawia, że produkt jest udany. I tym właściwie odróżniali się od właściciela drugiego, czyli państwowego, gdzie element właśnie takiego politycznego patrzenia, czy się coś dobrze o kimś napisało, czy źle był elementem podstawowym. Moje doświadczenie mówi, że właściciel prywatny, a pan Hajdarowicz jest właśnie właścicielem prywatnym, kieruje się myśleniem racjonalnym i biznesowym. Oczywiście można powiedzieć, że zdarzały się w przeszłości znane przypadki prywatnych właścicieli pism, którzy popełnili poważne błędy w zarządzaniu. Najbardziej spektakularnym jest historia Nicola Grauso, który praktycznie doprowadził Życie Warszawy na skraj upadku. Drugim przykładem jest Zbigniew Jakubas, który też kupił Życie Warszawy i nie potrafił nim zarządzać. Efekt był taki, że gazeta, która na początku lat dziewięćdziesiątych była jedną z trzech największych w Polsce, praktycznie nie istnieje.

Media podały, że bliski biznesowy współpracownik pana Hajdarowicza to były zastępca szefa WSI. Bronisław Komorowski, jako minister obrony narodowej wnioskował o nominację generalską dla tej osoby, która miała nawet zostać szefem WSI, tylko ponoć nie zgodził się na to ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. Jak pan się czuje, jako naczelny konserwatywnego dziennika, wiedząc, że współpracownikiem właściciela jest człowiek tajnych służb? U pana Hajdarowicza z pewnością pracują różni ludzie. Natomiast mnie interesuje nie to, jakie osoby zatrudnia, tylko czy są zachowywane standardy, jeśli chodzi o stosunki pomiędzy wydawcą a gazetą oraz czy zapewniona jest niezależność redakcyjna w relacji do interesów właściciela.

„Chiński mur”…? „Chiński mur” jest rzeczą nieco skompromitowaną, biorąc pod uwagę jak to wyglądało… Przecież interesy wydawcy i interesy redaktorów są tymi samymi interesami. Bo jeśli jest tak, że nie udaje się wspólnie realizować pewnego projektu biznesowego, to i pismo na tym cierpi i wydawca. Pewne rzeczy są również wartościami biznesowymi. Na przykład niezależność dziennikarska czy wiarygodność albo poczucie rzetelności mają nie tylko charakter ideowy, co jest dobre dla opinii publicznej i dla moralności. To jest również korzystne dla wydawcy, ponieważ ta wiarygodność i ta niezależność sprawiają, że pismo jest bardziej prestiżowe, dzięki czemu trafia do niego więcej reklam i ma lepsze kontakty na rynku.

Dlaczego Marek Magierowski przestał być pana zastępcą? Marek Magierowski nie przestał być moim zastępcą, po prostu zmienił mu się zakres obowiązków. Wszystko, co jest związane z tym pytaniem to burza w szklance wody. Miałem sześciu zastępców i biorąc pod uwagę dość trudną sytuację na rynku trzeba było przeprowadzić pewne działania oszczędnościowe, a z tym wiązało się ograniczenie obowiązków niektórych z nich. I tak się też stało.

Czy to prawda, że w redakcji są listy z nazwiskami dziennikarzy do zwolnienia? Nic o tym nie wiem.

Taka informacja pojawiła się w Internecie. Zacytuję: „Inny czołowy dziennikarz "Rzeczpospolitej" stawia sprawę jasno i bez ogródek: Nie mam złudzeń, co do tego, co się tu dzieje. Taktyką salami wytnie się po kolei najbardziej drażniących władze publicystów i dziennikarzy. Zresztą już krąży lista proskrypcyjna, na której mam zaszczyt się znaleźć w bardzo dobrym towarzystwie. Odbędzie się to pewnie szybciej niż później, bo idzie kampania wyborcza.” - ta wypowiedź ukazała się na portalu wPolityce.pl. Chciałbym zobaczyć tego dziennikarza, który jest jednocześnie i anonimowy i strasznie odważny. To całe gadanie o taktyce salami świadczy o dosyć daleko posuniętym stanie histerii. Strasznie trudno polemizować z kimś, kto nie ujawnia swojego nazwiska. Mogę powiedzieć tylko tyle, że żadne listy nie krążą i cała ta atmosfera histerii wydaje się być przesadzona. Nie wiem oczywiście jak będzie dalej wyglądała sytuacja, natomiast na razie nie widzę podstaw do paniki.

Michał Karnowski, pana zastępca w Uważam Rze, napisał, wprost, że spodziewa się pacyfikacji, że to jeszcze tylko kilka przejściowych tygodni. Nie mam żadnych podstaw, żeby sądzić, że to jest transakcja inna niż biznesowa. Co do obaw związanych z tym, że nastąpi tu jakaś pacyfikacja albo jakieś straszne rzeczy?.. Tygodnik Uważam Rze to przypadek największego sukcesu biznesowego i wydawniczego w Polsce od wielu lat. Czyli to jest start praktycznie z niczego, przy pomocy bardzo niewielkiej kampanii wprowadzającej i uzyskanie pierwszego lub drugiego miejsca oraz bardzo szybki wzrost przychodów reklamowych. Ponieważ zakładam, że pan Hajdarowicz jest zdolnym i dobrym biznesmenem, toteż zupełnie bez obaw patrzę na przyszłość tygodnika Uważam Rze, ponieważ gdybym miał patrzeć inaczej, to musiałby uznać, że ktoś, kto jest dobrym biznesmenem niszczy swój biznes. A ja o to polskich biznesmenów nie podejrzewam.

Czyli Michał Karnowski się po prostu myli? Czy on się myli czy nie, to przyszłość pokaże, natomiast ja tylko mówię tyle, że gdyby te obawy miały się sprawdzić, to by świadczyły o tym, że świat jest bardzo nieracjonalny?

Czy wyobraża Pan sobie Rzeczpospolitą bez Wildsteina, Semki, Magierowskiego, a Uważam Rze bez Karnowskiego? Czy gdyby ich zabrakło nadal chciałby Pan być naczelnym? Jedną z głównych zasług, jakie sobie przypisuję jest ta, że ja stworzyłem ten zespół, w którym są wszystkie te osoby. One nie znalazły się tutaj, dlatego, że ktoś przypadkiem wpadł i został, bo mu się na przykład kurtka zahaczyła. Wszystkie te osoby pojawiły się w gazecie na moje zaproszenie, praktycznie od samego początku, kiedy budowałem zespół Rzeczpospolitej, stąd wzięła się ta grupa publicystów. Dlatego odpowiedź jest dość prosta: nie wyobrażam siebie Rzeczpospolitej bez tych osób. Nie wyobrażam sobie żeby one zniknęły, a ja żebym w tej gazecie został. Była realizowana pewna koncepcja gazety i ta koncepcja, co jest najważniejsze z punktu widzenia biznesowego, udała się. Kiedy na jesieni 2006 roku zostawałem redaktorem naczelnym Rzeczpospolitej na rynku był wtedy Dziennik, którego przewaga nad nami sięgała kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy? Po kilku latach Dziennika nie ma, my jesteśmy, oparliśmy się dwóm kryzysom i jeszcze, jako jedyne wydawnictwo zdołaliśmy w tym roku wypuścić jeden z najlepiej sprzedających się tygodników. Jeśli to nie jest sukces osiągnięty między innymi dzięki obecności tych osób, o których pan wspomniał, to ja nie wiem co może być sukcesem.

To było pytanie o granice kompromisu. Nie ma granicy kompromisu w tej dziedzinie. Tak długo jak będę redaktorem naczelnym rzeczą podstawową będzie zapewnienie niezależności redakcji.

Na Mecom wywierano naciski w sprawie zmiany linii Rzeczpospolitej. Takim naciskiem była próba rozwiązania Presspubliki. Co dzieje się z wnioskiem o upadłość? Został skierowany do sądu i nic się nie dzieje.

A kto konkretnie naciskał na zmianę linii politycznej pisma? To swoisty paradoks, że jedyną gazetą, która o tym tak wprost napisała, to nie była żadna z polskich gazet, tylko brytyjski The Economist. I to The Economist napisał, że rząd polski wywiera naciski na odwołanie mnie, ponieważ to redaktor naczelny odpowiada za linię polityczną gazety. A kto konkretnie naciskał, to możemy sobie prześledzić wypowiedzi publiczne i półpubliczne dwóch członków zarządu z ramienia Skarbu Państwa, chociażby ostatni ich list, w którym krytykowali redakcję za zamieszczenie wywiadu z Grzegorzem Braunem. To rzecz absolutnie niebywała, żeby członkowie zarządu atakowali własną redakcję za to, że udziela łamów, krytycznie podchodząc do jednego ze znanych reżyserów.

Elementem tej kampanii przeciwko Rzeczpospolitej na jesieni zeszłego roku były też publikacje byłych dziennikarzy tej gazety. Wytoczył pan proces Sławomirowi Popowskiemu, który napisał, że zobowiązał się pan do realizacji linii PiS-u. Czy proces to jest najlepsza droga? Nie wystarczy polemika na łamach? Brak konkretnej reakcji na kłamstwo sprawia, że staje się ono równoprawną opinią. I nagle okazuje się, że ja, nie mając żadnych związków z PiS-em i wygrywając konkurs przygotowany jeszcze przez Norwegów, staję się osobą, która została wysłana przez PiS. I kiedy te zarzuty pojawiają się równocześnie w czasie, kiedy ze strony Ministerstwa Skarbu Państwa prowadzona jest bardzo brutalna akcja przeciwko Rzeczpospolitej, uznałem, że to jest jedyny sposób obrony. Bo ja oczywiście napiszę swoje, pan Popowski swoje i ta prawda się rozmyje. A w tej sprawie akurat wiadomo jak było i można udowodnić, że te zarzuty są kłamliwe. Niebawem, jeszcze w lipcu, odbędzie się pierwsza rozprawa.

Przyjazne gesty pojednana w kierunku Rzeczpospolitej wykonał ostatnio Tomasz Sakiewicz z Gazety Polskiej, z którą Uważam Rze nie szczędziło sobie wzajemnych złośliwostek. Zostało to przez pana przyjęte dość chłodno. Czy wyobraża Pan sobie współpracę z Gazetą Polską, na przykład publikowanie w tym tygodniku? Po pierwsze nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że to były wzajemne uszczypliwości. To, co myśmy pisali na temat pana Sakiewicza i Gazety Polskiej to było, – że tak powiem – niewspółmierne. My, jako tygodnik Uważam Rze, Gazetą Polską nie zajmowaliśmy się, nie zajmujemy się i zajmować się nie będziemy. Natomiast ja, jako publicysta, pisałem w Rzeczpospolitej jeszcze zanim nasz tygodnik się ukazał, kilka razy krytycznie na temat linii Gazety Polskiej w stosunku do katastrofy smoleńskiej. Mój pogląd na ten temat jest – nazwijmy to – sceptyczny, to znaczy uważam, że po pierwsze była to katastrofa, a po drugie, że doszło do niej wskutek obopólnego bałaganu polsko-rosyjskiego. Ale są koledzy, którzy mają pogląd bardziej wyrazisty od mojego i to jest naturalna różnica między ludźmi. Jeżeli chodzi o Gazetę Polską to Tomasz Sakiewicz dosyć często na łamach Rzeczpospolitej występował. Natomiast ja na łamach Gazety Polskiej bym siebie nie widział, ponieważ nie odpowiada mi styl tego pisma, a poza tym nie sądzę by mi coś zaproponowano.

Jeżeli już doszliśmy do tragedii smoleńskiej, to ostatnio opublikował Pan taki tekst powiedziałbym dość złośliwy. Może zacytuję: „Inna sprawa, że niektórzy prawicowi autorzy, mam wrażenie, doskonale się odnaleźli w roli jedynych obrońców narodowego honoru, sprawiedliwych, którzy w morzu zaprzaństwa i zepsucia, wygodnictwa i tchórzostwa okazują niezłomność. Dla nich katastrofa smoleńska przyszła niemal jak wybawienie, nadając sens życiu. Wprawdzie i oni nie byli konsekwentni: skoro ktoś jest całkowicie przekonany, że doszło do zamachu na głowę państwa, a w Polsce rządzą zdrajcy, to winien ruszyć z bronią do lasu, a nie wycierać sobie gęby patriotycznymi frazesami”. Czy nie posunął się pan trochę za daleko? Nie, dlaczego? Uważam, że to jest wyjątkowo spójne. Jeśli ktoś uważa, że mieliśmy do czynienia z zamachem to zamiast bić na alarm…

Dla nich katastrofa smoleńska przyszła jak wybawienie? Mogę panu pokazać kilka wypowiedzi różnych felietonistów, czy autorów, również Gazety Polskiej, ale nie tylko, ludzi, którzy twierdzą, że katastrofa smoleńska otworzyła im oczy na to, co się w Polsce dzieje. Bardzo łatwo przejść od takich pojęć, czy takiego spojrzenia do próby racjonalizowania swojego zachowania i nadawania sensu w sposób zupełnie nieuprawniony.

Jeśli chodzi o pytanie o zamach, to polecam „Warto rozmawiać” z profesorem Zdzisławem Krasnodębskim, niedługo po katastrofie. Tam prof. Krasnodębski stawia takie pytania. Samo stawianie pytań o zamach było wtedy i teraz czymś oszołomskim. A to jest normalna rzecz… Ja cenię sobie twórczość profesora Krasnodębskiego i uważam, że takie pytania można było postawić. Natomiast myślę, że mam również prawo wyrazić, co ja uważam na ten temat.

Premier Donald Tusk nigdy nie udzielił wywiadu Rzeczpospolitej... Udzielił. Raz udzielił, zresztą długo to bardzo trwało, bo premier Tusk udzielił nam tego wywiadu półtora roku po tym jak został premierem. Było to o tyle zabawne, że kiedy w końcu do tego wywiadu doszło, na pytanie, dlaczego tak długo musieliśmy czekać, stwierdził, że nic o tym nie wiedział, że się o ten wywiad staraliśmy. Zakładam, więc, że również teraz premier nie wie, że już od dłuższego czasu staramy się o wywiad. Jak widać nie o wszystkim musi wiedzieć?

Nadziwić się nie mogę, że publikuje u państwa Waldemar Kuczyński, osobiście nazywam go samozwańczym Urbanem III RP, i nie chodzi o poglądy Kuczyńskiego, ale o to, że napisał parę lat temu, gdy Kaczyński zostawał premierem: „Życzę także porażek gospodarczych, choć za to płacą ludzie”. Po takich słowach Kuczyńskiemu trudno podać rękę, a co dopiero udostępniać łamy. Tymczasem w Rzeczpospolitej publikuje nawet żona pana Kuczyńskiego. Żona pana Kuczyńskiego jest znaną publicystką, może nie tak znaną jak sam pan Kuczyński, ale trudno robić zarzut żonie, że jest żoną. Przecież nie, jako żona publikuje, ale jako publicystka, która ma swoje poglądy, oczywiście zbieżne często z panem Kuczyńskim, a czasem ostrzejsze. Uważam, że wielką zaletą Rzeczpospolitej jest to, iż dział opinii, który tam istnieje jest naprawdę najbardziej spluralizowanym działem opinii w Polsce. I tego się trzymamy.

Ale Jerzego Urbana pan nie zaprasza… Nie zapraszam, ale tu się z panem nie zgadzam: nie uważam, żeby Waldemara Kuczyńskiego można było zestawiać z Jerzym Urbanem. Owszem, aczkolwiek te słowa zdyskredytowały go w moich oczach. Ludziom zdarzają się mądrzejsze i głupsze wypowiedzi. W oparciu o jedną wypowiedź, a nie o czyn, trudno komuś odmawiać prawa wypowiadania się.

Z TOK FM, radia lewicowego delikatnie mówiąc, usunięto kiedyś Rafała Ziemkiewicza, a później Igora Janke. Pan tam bywa, jako redaktor Rzeczpospolitej. Trochę mnie to dziwi. Radio TOK FM kreuje swoją politykę personalną. Podobnie jak ja kreuję swoją politykę personalną w Rzeczpospolitej. I właściwie tyle mam do powiedzenia. Nie wydaje mi się, by na tym miała polegać solidarność między dziennikarzami…

Lojalność szefa bardziej… Nie sądzę, aby szef miał być związany tym, czy jego dziennikarz gdzieś występuje, albo nie. Na tej samej zasadzie mogę powiedzieć, że nie powinienem pokazywać się w telewizji publicznej, bo większość moich dziennikarzy zostało z niej wyrzuconych. To nie jest zdrowe podejście. Ja uważam, że należy korzystać z każdej sytuacji, która pozwala przedstawić swoje poglądy.

Ja publikuję na portalu Blogpress.pl i Salonie 24. Mój blog ma tytuł: Nieznośna lekkość wolności słowa. Czy owa wolność słowa właśnie się kończy? Myślę, że ona się nie kończy. Jest na szczęście cała blogosfera, cała masa przedsięwzięć internetowych. Ale wolność słowa w demokracji polega nie tylko na tym, że człowiek może powiedzieć to, co myśli. Bo ludzie to mogą mówić prywatnie, albo u siebie na blogu. Wolność słowa polega na tym, żeby nasze poglądy mogły dotrzeć do opinii publicznej. A dotarcie do opinii publicznej zapewniają póki, co duże media, czyli duże telewizje, duże stacje radiowe, duże gazety. Realny pluralizm jest wtedy, kiedy w obrębie tych dużych mediów mamy do czynienia z różnymi, ścierającymi się ze sobą poglądami. Jeśli miałoby zdarzyć się tak, że któryś z tych poglądów, jaki wiąże się z linią Rzeczpospolitej, którą ja określiłbym mianem gazety konserwatywno- liberalnej, miałby zniknąć, to z pewnością nie będziemy mieć do czynienia z wolnością słowa. Dziękuję za rozmowę.

To nie kokpit, to miazga Gdy patrzę na kokpit, który reporterom „Gazety Polskiej” udało się sfotografować z bliska, a właściwie miazgę, jaka po nim pozostała, nie odważyłbym się powiedzieć: w tym samolocie na pewno nie było eksplozji – tak mówi „Gazecie Polskiej” Ignacy Goliński, były członek Komisji Badania Wypadków Lotniczych (od 2002 do 2007 r.), pilot z 42-letnim stażem, sekretarz powołanej przez prokuraturę wojskową komisji odwoławczej rodzin ofiar katastrofy samolotu Casa, który rozbił się pod Mirosławcem. – Na zdjęciach, które zrobili reporterzy „Gazety Polskiej”, widać, że komisja badająca przyczyny katastrofy nic nie zrobiła, wszystko „poszło na żywioł”. Przyszli tam jacyś ludzie z grabiami, zgarnęli drobniejsze szczątki na kupę i zostawili, wrak samolotu załadowali na ciężarówkę i zrzucili z boku płyty lotniska. To, jak postąpiono z wrakiem polskiego samolotu, co widać na zdjęciach, to skandal, świństwo – mówi ekspert. Jak podkreśla, od samego początku nie wierzy, że to śledztwo wyjaśni przyczyny katastrofy. Ignacy Goliński jest ekspertem prawa lotniczego. Będąc członkiem komisji badania wypadków, zbadał 25 proc. katastrof, jakie wydarzyły się w czasie jego pracy. Ma duże doświadczenie. Trudno mu – jak mówi – mimo ogromu zniszczeń, jaki widać na zdjęciach wykonanych przez redakcję, wypowiadać się na temat okoliczności tej katastrofy, ponieważ części wraku zostały przemieszczone. – Jednak, gdy patrzę na kokpit, który reporterom „Gazety Polskiej” udało się sfotografować z bliska, a właściwie miazgę, jaka po nim pozostała, nie odważyłbym się powiedzieć: w tym samolocie na pewno nie było eksplozji. W swojej 42-letniej praktyce, jako pilot, a potem członek Komisji Badań Wypadków Lotniczych, nigdy nie spotkałem się z samolotem, który byłby w tak strasznym stanie. A widziałem wiele samolotów po katastrofach. Zastanawia mnie brak na zdjęciach szczątków samolotu trzeciego silnika. Silniki najczęściej zachowują się w całości, bo są zbudowane ze stali mocniejszej niż ta, z której powstają czołgi. Tu widać na jednej z fotografii tylko turbinę. Trzeci silnik powinien się zachować. Dziwne, że nie ma żadnych foteli, może je rozkradziono? W lotnictwie używa się terminu „twarde lądowanie”, – jeżeli w przyziemiającym się samolocie przeciążenie przekroczy 2 g, to przy twardym lądowaniu golenie podwozia, do którego umocowane są koła, powinny przebić skrzydła. Tu – jak widać na zdjęciach – tak się nie stało. Gdyby przyziemiając, samolot uderzył kołami w błotnistą glinę, powinno to spowodować urwanie kół. Tu koła nie urwały się od goleni. Cała ta katastrofa wygląda dziwnie od samego początku. To, że na miejscu nie było nikogo z komisji badania wypadków lotniczych, jest już bardzo zastanawiające. A powinni zjawić się natychmiast po tragedii. Skandalem jest, że nie zabezpieczono terenu po katastrofie. Gdy przyjeżdżałem do każdego wypadku lotniczego z ekipą badawczą, teren był ogrodzony taśmą przez policję, nikt nie miał prawa tam wejść oprócz ratowników, którzy sprawdzali, czy ktoś żyje. Wszystkie elementy wraku, cały teren katastrofy był przez nas dokładnie obfotografowany i sfilmowany, także obszar poza miejscem, gdzie leży wrak. Pamiętam wypadek pod Łodzią, gdzie znajdowaliśmy części 5 km od miejsca wypadku. Źle się stało, że polska Komisja Badania Wypadków Lotniczych tego wypadku nie badała. Komisja lotnictwa państwowego też tą katastrofą się nie zajmuje, a o ile mi wiadomo, nie ma obecnie zleceń. Zastanawiające, – dlaczego? Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Pozycja misjonarska Jak tu się zdziwić, kiedy nic już nie jest w stanie człowieka zdziwić? A co może zdziwić w kraju, w którym Stefan Niesiołowski pozostaje od trzech lat jednym z marszałków Sejmu, a do psychiatryka wysyła się zupełnie, kogo innego? W którym oszołomami nazywa się dziennikarzy ostrzegających przed beztroskim zadłużaniem państwa i domagających się poszanowania interesu narodowego, a przyznaje się takie miano Jackowi Żakowskiemu, postulującemu a to stuprocentowy podatek spadkowy, a to legalizację związków kazirodczych? Nic, cholera, zdziwić nie może. Nawet dołączenie się przez salonowców do protestu przeciwko odwołaniu szefa TVP Kultura i zastąpienie go panią, której kompetencje są takie, że należy do właściwego towarzystwa. No i że swego czasu zmieniła podupadły „Przekrój” w „tygodnik powszechny dla niewierzących”, czym dobiła go jeszcze bardziej, (co prawda, tygodnik powszechny dla niewierzących to jeszcze i tak było coś dla kogoś; obecnie „Przekrój” jest zupełnie już nie wiadomo, czym dla zupełnie nie wiadomo, kogo, ale posiadającego i-poda; albo może odwrotnie). Co się nagle na Czerskiej nie podoba? Po to przecież został udek szefem telewizji, żeby promować w niej udecję, taka jest oczywista „misja” telewizji publicznej, więc o co chodzi? Poza tym argumenty pana prezesa są silne: „ogólna zmiana koncepcji”. Znam akurat ten argument bardzo dobrze, bo na przykład mój „Antysalon”, kiedy, mimo iż robiony praktycznie za darmo, na słabej antenie i w niewygodnej dla publicystyki porannej porze, utrzymywał twardo 10 procent udziału i pół miliona widzów, też padł ofiara właśnie „ogólnej zmiany koncepcji”, w ramach, której zaistniała konieczność zastąpienia go programem „lajfstajlowym”, w szczycie zdolnym zgromadzić jakieś bodaj sto trzydzieści tysięcy widzów. W dzikim kapitalizmie na ludzi, którzy podjęli taką decyzję, udziałowcy złożyli by wniosek do prokuratury z paragrafu o działaniu na szkodę spółki; a w telewizji „publicznej” wszyscy o ile wiem nadal mają się świetnie, niektórzy nawet zostali awansowani. Należy, więc uznać, że było to działanie jak najbardziej w logice firmy, która wszak nie powinna się skupiać na oglądalności, ale na „misji”. A jaka to misja, to przecież pan wiesz, a ja się domyślam. W każdym razie ani panu Braunowi, ani pani Janowskiej tłumaczyć tego nie trzeba. A poza tym kultura wysoka to wszak z definicji to, czego nikt czytać, oglądać ani słuchać nie chce. I tutaj nie ma najmniejszych wątpliwości, że osoba byłej naczelnej „Przekroju” gwarantuje, iż TVP Kultura nawet po znaczącym rozszerzeniu zasięgu technicznego pozostanie w kręgach kultury wysokiej i bardzo wysokiej. Pamiętajmy tylko o tym jednym słowie – misja, a wtedy wszystko jest naprawdę zupełnie zrozumiałe. Tak samo zrozumiałe, jak to, dlaczego polityk opozycyjny jest wariatem, a wariat rządowy jest psychicznie zdrowy, i dlaczego propagandysta władzy jest dziennikarzem poważnym, a opozycyjny oszołomem. I tak samo, jak zrozumiałe są mechanizmy sukcesu w biznesie medialnym. Sukces z biznesie medialnym to nie jest, broń Boże, zwiększyć sprzedaż. To się zdarza tylko oszołomom, wypisującym pod publiczkę różne takie psychiatryczne kawałki, że rząd nas na każdym kroku okłamuje, a ościenne potęgi po Smoleńsku wycierają sobie nami nogi. Sukces w biznesie medialnym to jest, na przykład, przejąć tygodnik z tradycją, ale na swe nieszczęście wobec władzy krytyczny, dać go celebrycie i przerobić go na tubę z wazeliną, a potem, co tydzień tracić ogromne pieniądze na kupowanie samemu od siebie wielkiej części nakładu po to, by gdyby kto pytał można było rzec, iż tą wazeliną maści władzę pismo „wysokonakładowe”. Sukces w biznesie medialnym to jest przejąć słabo się sprzedający tygodnik i zreformować go tak, żeby się w ogóle przestał sprzedawać, i nieźle się sprzedający miesięcznik, i znaleźć mu taką nową redakcję, żeby też się praktycznie przestał sprzedawać w ogóle. O, na takim sukcesie można w Polsce się dorobić, i to tak, żeby w celu odniesienia dalszych sukcesów móc nabyć duży, prosperujący dziennik wraz z tygodnikiem, który w ciągu kilku miesięcy od debiutu odniósł ogromny sukces, i których rząd za chińskiego boga nie chciał sprzedać wielkiej, międzynarodowej firmie, bo ta przecież nie gwarantowała im sukcesu, jaki im zagwarantuje nowy wydawca. Jak rany, muszę sobie zanotować, żeby się z tego zaśmiać, jak tylko będę miał trochę mniej zgryźliwy humor. Bo u nas to przecież nie jakiś wredny „dziki kapitalizm”, gdzie się goni za zyskiem, tylko misja. I właściwie wszyscy „ludzie odpowiedzialni i na poziomie” mogliby już spać spokojnie, gdyby takim realizowaniem misji czołowa telewizja prorządowa nie wpędziła się w takie straty, że aż musiała się wystawić na sprzedaż. Co stwarza realne niebezpieczeństwo, że kupią ją, na przykład, jacyś Amerykanie, zirytowani faktem, że istotne narzędzia władzy, (bo tym są przecież media elektroniczne) w naszej polskiej kolonii znalazły się w komplecie pod kontrolą ludzi realizujących interesy Berlina i Moskwy, czyli akurat tych stolic, w których interesie jest zablokowanie eksploatacji w Polsce złóż gazu łupkowego. Tych złóż, na których Amerykanie mają ochotę zarobić. No, chyba tylko w takim wypadku można by się spodziewać, że znowu się zrobi u nas ciekawiej. Na tym właściwie powinienem skończyć, ale wtedy niejeden czytelnik zapytał by, co ma z tym wszystkim wspólnego tytuł, który nadałem felietonowi. Więc wyjaśniam – nic. Wymyśliłem go wyłącznie ze względu na seksualny podtekst, z życzliwości dla panów Kortko i Kumora oraz ich kolegów z giewu, którzy, jak przekonuje zerknięcie na stronę internetową tej gazety, czytają wszelkie produkcje prawicowców pod tym jedynym kątem, czy może uda się tam znaleźć jakieś „momenty”. A jak znajdą momenty albo bodaj brzydkie słowo to dostają wypieków na twarzy, i posapując piszą, piszą, niby to z oburzeniem, ale w gruncie rzeczy żeby dać upust fascynacji, że „takie rzeczy”, ho, ho… Pan Kortko, jak widzę, to się nawet tak nad moim tekstem podniecił, że go nie umie zacytować, choć między nazwaniem bohaterki Gretkowskiej „cipcią” a „cipą” jest przecież pewna różnica, taka mniej więcej, jak miedzy „Kortko” a „korytko”… Muszą tam na Czerskiej być pełni niespełnienia i zahamowań, więc niech tam, pomyślałem, rzucę jakąś aluzję, niech sobie chłopcy pomarzą w przerwach podczas nudnego szuflowania wazeliny dla „waadzy” i nawykowego opluwania tych, którzy szkodzą „misji”. RAZ

17 lipca 2011 "Liczne oferty, a w niej koperty" - śpiewa pan Andrzej Rosiewicz, w jednej ze swoich piosenek. Ale ostatnia, pod której wrażeniem jestem to przepiękna piosenka pt.: ”Dama Bursztynowa” z płyty ”Biało-Czerwona”. Panie Andrzeju, najniższe ukłony dla Pana za tego walca uroczego, za ten utwór rozbrajający bezwzględnie emocje- najwyższy poziom muzyczny. Gwiezdna półka! Kiedyś też muzykowałem, więc nie obce mi są romantyczne nuty. Poruszył Pan moje najczulsze struny.. Gdyby otwarte były dla Pana listy przebojów- pierwsze miejsce zapewnione.. Może kiedyś w wolnej Polsce.. Pamiętam rok 2004- kampania do Europejskiego Parlamentu.. Pan śpiewał w Radomiu na Żeromskiego pod” Sezamem”- a” Pan Waldemar mówi”.. Tego się nie zapomina! Mam nawet pamiątkowe zdjęcia w swoim archiwum.. Tymczasem pożyczył je kolega.. Nie mogłem się dowiedzieć, po co?? Mam ich sześć! Każde - w innym ujęciu. Mniej szczęścia miał były komendant policji z Białołęki podejrzany o zabójstwo biznesmena. O tym fakcie dowiedziałem się dzięki uprzejmości jednego z moich wiernych czytelników. Przysłał linka.. To jest naprawdę szok..(!!!!) Nie dość, że pan Mariusz W. Jest podejrzany o zabójstwo człowieka, to podczas dwukrotnej kontroli jego samochodu- jak doniosło radio RMF-FM, którego fundamentalnie nie słucham- w bagażniku jego samochodu znaleziono- uwaga!- Kilkaset wypełnionych kart do głosowania z zeszłorocznych wyborów samorządowych(????) Chodzi o wybory prezydenckie w Warszawie, w których to wyborach pani Gronkiewicz –Waltz w pierwszej turze zdobyła 53% wszystkich głosów. Ale bez tych, które znaleziono bagażniku eks-komendanta. I została zadłużającym warszawiaków- prezydentem. Do dzisiaj będzie ze 7 miliardów złotych(???). Kupa forsy.. Być może trzeba będzie ogłosić bankructwo Warszawy, tak jak Socjalistycznej Republiki Stanów Zjednoczonych. Tam dochodzi do 14,3 bilionów dolarów(???) 2 Sierpnia Kongres zadecyduje, czy dalej zadłużać Socjalistyczną Republikę Stanów Zjednoczonych, czy może w końcu zatrzymać to szaleństwo.. Prezydent Obama chce zmniejszyć zadłużenie o 4 biliony dolarów w ciągu 10 lat (???) Jedzie mi w oku czołg? Na razie chce podnieść podatki.. Jak na rasowego socjalistę przystało? Rozdawać aż do utraty biurokratycznego tchu. Tym bardziej, że miejsce urodzenia prezydenta nie jest do końca wyjaśnione. To znaczy – na pewno się urodził, ale prawo zakazuje urodzenia się prezydentowi poza granicami. To znaczy może się urodzić poza granicami Socjalistycznej Republiki USA, ale nie może zostać prezydentem Republiki-Socjalistycznej Republiki USA. Jak nie został wyskrobany aborcyjnie zgodnie z poglądami pana prezydenta Obamy. I jeszcze ze dwie wojny wywołać przy pomocy czołgów... O demokrację i prawa człowieka.. Republikanie są przeciw! U nas też podwyższone podatki miały być tylko tymczasem.. Precz z podatkiem Belki! Obrzydliwy podatek od oszczędności. W nagrodę dostał stanowisko prezesa Narodowego Banku Polskiego.. I teraz będą uszczelniać pobieranie tego podatku, bo są furtki.. Bezczelność! I dodrukował 13 miliardów papierowych złotych!!! No, ciekawe, co z tego wyniknie? Karty były załącznikiem do protokołu wyborczego.. Podejrzany o zabójstwo- ciężki kaliber, nawet jak na policjanta, ale musi być wyrok sądu! Bądźmy uczciwi - poczekajmy.. Karty można zawsze podrzucić, ale skąd się wzięły i były wożone w bagażniku? Niedługo będzie rok po wyborach.. Kto o zdrowych zmysłach wozi podejrzane karty przez prawie rok po wyborach.? Chyba tylko szaleniec, albo człowiek nieświadomy niebezpieczeństwa.. Nieświadomy wtedy, gdy nie wie, co ma w bagażniku.. Nie wiadomo też, o co chodzi z tym morderstwem biznesmena. Czy biznesmen woził karty wyborcze i drogi obu panów się skrzyżowały, czy były komendant wiózł na komendę policji właśnie znalezione karty na śmietniku? Może to być próba fałszowania wyborów prezydenckich, których Warszawie, w których mój przyjaciel partyjny- pan Janusz Korwin-Mikke przebił pana Waldemara Pawlaka zajmując zaszczytne czwarte miejsce.. Idea konserwatywno- liberalna powoli przebija się przez umysły zniewolonych propagandą ludzi.. Ciekawe, co na to powie Państwowa Komisja Wyborcza? Można byłoby zrobić powtórkę z wyborów razem z wyborami parlamentarnymi.. Tylko sąd się musi się pospieszyć z wyjaśnienie sprawy tych kart. Tym bardziej, że były oznaczone- wypełnione. Nie wiem, czy można skorzystać z trybu wyborczego? Zresztą wybory trwają u nas na okrągło, przynajmniej kampania wyborcza prowadzona jest na okrągło przez dwadzieścia lat- a w ostatnich latach jakby bardziej przyspiesza. Codziennie jeszcze bardziej.. Sąd mógłby uwzględnić permanentność trwających wyborów i przy okazji nagrodzić tych, którzy je organizują.. To jest sztuka! Wszystkie sprawy sądowe powinny być wyjaśnianie w trybie wyborczy, skoro kampania wyborcza trwa ciągle bez znaczących przerw? Nawet deszcz ciągle nie pada. Nareszcie skończyłyby się wieloletnie zaległości w sprawiedliwości..

A nie może być tak, że każdy ma w domu kartę do głosowania i w dniu wyborów przychodzi z nią do lokalu wyborczego i wrzuca do urny? Pobierając drugą do następnych wyborów? Albo najlepiej dwie w domu, tak jak Szwajcarzy pistolety i karabiny, na wypadek gdyby jedna się zagubiła- to zawsze może się zdarzyć. Tak jak rozum w demokracji- gdzieś ginie i demokraci nie potrafią go znaleźć. Przegłosowują na oślep! W końcu kartka wyborcza może być bronią, bo ”liczy się każdy głos”. Również te, które dorzucono- tak jak w Brukseli. I tak niektórzy to robią.. Skoro pojawiają się jakieś dodatkowe karty.. I tak wszystko związane z władzą zależy od rozbujanych nastrojów- jak to mówi prof. Janusz Czapiński „społecznych”, twórca ”cebulowej teorii szczęścia”. No to bujają! Las jest rozbujany nastrojowo, a lud się już gubi, gdzie ulokować swoje nastroje.. Bo władza w demokracji oparta jest o nastroje” społeczne’. Tak jakby ktoś chciał budować dom na lotnych piaskach pustyni, zajadając przy tym suchary- na Saharze. No to budują: przechyla się raz na jedną, raz na druga stronę. Tak jak nastroje.. A przecież” nie chwiejne wahania tłumów tylko prawda i sprawiedliwość”.(!!!!). Sprawy kart dorzuconych do urny w Brukseli nie zostały wyjaśnione- tak jak 1,7 miliona nieważnych głosów w ostatnich wyborach samorządowych. Wystarczy na karcie wyborczej dopisać krzyżyk.. Tak jak wiele innych spraw - w tym tajemnicze śmierci. Krzyżyka na demokracji na razie nie da się postawić.. Za demokracją stoi żandarm demokracji - Stany Zjednoczone. Nastroje wśród oszukiwanych przez dwadzieścia lat ludzi, przez establishment polityczny złożony z czterech” band” pod różnymi szyldami okupujących polską scenę polityczną, ale niereprezentujących interesu polskiego- się jednak zmieniają. Skoro są Polakami powinni mieć obowiązki polskie - a mają? Nastroje zmieniają się, bo wiem to z autopsji.. Wiele rozmawiam z ludźmi, jako przedstawiciel handlowy.. Wielu nie wie, na kogo głosować, chociaż chcą.. Wielu nie wybiera się już na wybory, chociaż do tej pory się wybierało.. Żelazne elektoraty Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości ścigają się w orwellowskiej „nienawiści” do siebie, rozniecając sprawę Smoleńskiej Katastrofy. Nie ma w tych rozniecanych nastrojach miejsca na Polskę.. ”Farbowane lisy objadają ze złotej misy ten piękny kraj”- i tu pan Andrzej Rosiewicz ma stu procentową rację.. Kabaret demokratyczny się pogłębia- poseł Jan Filip Libicki, konserwatysta- będzie na tej samej liście, co pani Iza Sierakowska, związana z Aleksandrem Kwaśniewskim, dawniej w Sojuszu Lewicy Demokratycznej, ale co to naprawdę przeszkadza? Razem będą głosować za aborcją, eutanazją, związkami homoseksualnymi Niech założą sobie Polską Zjednoczoną Partię Obywatelską i poumieszczają się na listach we wszystkich fragmentach Polski.. Polska jeszcze to wytrzyma.. Tyle już wytrzymała! Co robi w tym towarzystwie pobożny poseł Gowin? Obok posła Arłukowicza.? Aż lud znowu ruszy na Bastylię.. Ale tym razem nie będzie uwalniał tych siedmiu więźniów.. W Sejmie jest ich znacznie więcej - nie dość, że sami są więźniami diet i apanaży, to robią nimi nas. Obrabowując i pętając ustawami.!. Demokratycznie przegłosowując. Dreszcz mnie przechodzi na samą myśl, co zdeterminowany lud może zrobić?. Już kiedyś zamiast liści mieli wisieć komuniści.. W wyniku grubej kreski i porozumienia magdalenkowego wszystko rozeszło się po kościach i nikomu włos z głowy nie spadł, także panu Oleksemu. Wtedy też Polskę doprowadzili swoimi rządami do bankructwa.. Ale jest pewna nadzieja poza tą, że Unia Europejska zbankrutuje.. Tak jak kiedyś ZSRR.., Na jakiej podstawie tak sadzę? Ano, chodzą słuchy, że pan premier Donald Tusk ma obiecaną posadę od pani Merkel na stanowisko szefa Komisji Europejskiej.. W końcu Niemcy rządzą Unią Europejską przy pomocy Francuzów i Brytyjczyków.. Skoro pan Donald pcha Polskę do bankructwa, to, dlaczego nie miałby pchnąć do bankructwa Unię Europejską? Może summa summarum - wyjdziemy na tym lepiej? Zawsze jak jest oferta- to może być koperta.. WJR

Kłamstwa o zielonej energii. O czym nie mówią ekolodzy? Zielony Pic - organizacja pod taką właśnie, spolszczoną, nazwą opublikowała całostronicowe ogłoszenie (deklarację ideologiczno-wymuszeniową?) w Financial Times pod tytułem:, Które firmy wspierają zwycięstwo zielonej gospodarki w Europie. I obok nazw firm poprawnych politycznie, czyli wspierającej ekoszaleństwa, umieściło nazwy firm, które nie popierają podniesienia z 20 proc. do 30 proc. obniżki przez kraje UE emisji dwutlenku węgla zagrażającego (rzekomo) naszej planecie. I oczerniają wymienione firmy, że powstrzymują rozwój zielonej gospodarki, w wyniku, czego Europa straci miliony miejsc pracy i pozostanie zależna od niebezpiecznych brudnych paliw. Jest takie powiedzonko:, co tchnie, to łgnie. W tym jednym krótkim zdanku zawarte są trzy kłamstwa. Po pierwsze, zwiększenie skali ograniczeń emisji, CO2 dla gospodarek europejskich nie ma żadnego związku z innowacyjnością w dziedzinie energetyki (jakiejkolwiek: konwencjonalnej, czy tzw. odnawialnej).

Nie ma zgody na większą redukcję, CO2 w UE Po drugie, Europa nie utraci milionów nowych miejsc pracy, lecz uchroni istniejące miejsca pracy przed przeprowadzką do innych (mniej zwariowanych pod tym względem!) miejsc na świecie. I, po trzecie, niebezpieczne - z wielu względów – są właśnie politycznie poprawne paliwa odnawialne (energetyka wodna jest odnawialna, ale nie jest poprawna politycznie!). W wielkim skrócie, innowacyjność zależy od bodźców istniejących w gospodarce, wynikających z rynkowych relacji podaży i popytu. Cała energetyka odnawialna jedzie tylko na subsydiach, więc innowacje muszą być oparte na przekonaniu, że subsydia zawsze będą płynąć do firm majstrujących przy energetyce odnawialnej. Znajdujące się niedaleko od bankructwa liczne państwa opiekuńcze świata zachodniego tną właśnie różne subsydia, w tym i dla kapitanów subsydiów (zwanych niegdyś kapitanami przemysłu).

Dalej, badania za badaniami (pomijam urzędową propagandę i zielony pic, czyli propagandę organizacji ekologicznych), pokazują, że ekonomia energetyki odnawialnej stoi na głowie – i to od początku. Badania na Uniwersytecie Alcala w Hiszpanii wykazały, że za pieniądze wydane na jedno tzw. zielone miejsce pracy, można by stworzyć ponad dwa miejsca pracy w gospodarce hiszpańskiej (gdyby tych pieniędzy nie zabrano podatnikom: firmom i obywatelom). We Włoszech relacje te wynosiły 1 do 4-5, a badania dotyczące Wielkiej Brytanii wskazują na relację 3,7 straconego miejsca pracy w niesubsydiowanej gospodarce w zamian za jedno miejsce w gospodarce subsydiowanej. W innych krajach – uważanych obok Hiszpanii, jako wzorcowe – energia odnawialna egzystuje też dzięki subsydiom. Np. W Niemczech za energię wiatrową, dostarczaną nieregularnie do sieci, jej dostawcy otrzymują ponad 50 eurocentów na jednostkę, podczas gdy niebezpieczni według Greenpeace, czyli właśnie bezpieczni, regularni dostawcy otrzymują 4-10 eurocentów. Nawet w kraju wiatraków, Holandii, uznano, że – jak stwierdził premier Rutte – wiatraki kręcą się na subsydiach i ścięto subsydia z 4 do 1,5 mld. euro. I wreszcie ostatnie kłamstwo o bezpiecznej energii. Po pierwsze, jeśli coś kręci się na subsydiach, to nie jest bezpieczne, bo pieniędzy może zabraknąć. I po drugie, o czym propagandyści energetyki odnawialnej niechętnie wspominają, energia wiatrowa, czy słoneczna pojawia się w sieci, gdy wieje albo świeci. Czyli, że tak czy inaczej trzeba budować konwencjonalne elektrownie, których moce włącza się wówczas, gdy odnawialne subsydia nie płyną. Przejęzyczyłem się: subsydia płyną stale, chociaż cieńszym strumieniem. Idzie, rzecz jasna o prąd... prof. Jan Winiecki

Putin marionetką w łapach sekty Chabad Lubawicz. Fragment Rozdziału IX książki Henryka Pająka „Ostatni transport do Katynia 10+04+2010, str. 280 – 283, Wydawnictwo Retro, ISBN: 83-87510-42-4

Główne figury w rządzie Putina, to niemal wyłącznie krypto-Żydzi. Rdzeniem tej piątej kolumny są Żydzi ortodoksyjni, często zwani chasydami. Istnieje szereg nurtów chasydyzmu, ale dominującym jest sekta Chabad Lubawich /Lubawicz/. Jej istotą jest agresywny, wojowniczy ekstremizm na rzecz żydostwa oparty na podstawach talmudyzmu, co można nazwać szczególnym rodzajem geopolityki. Dobitnie o tym pisze rabin Eduard Hodos – zwierzchnik charkowskiej społeczności żydowskiej, nieprzejednany /rzekomo’ przeciwnik sekty Chabad Lubawicz. Ujawnia on niedostępną dla gojów wewnętrzną sytuację w tej sekcie, rozpoznaną przez niego już w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Chabad rozpoczął energiczną penetrację Rosji. Pamiętamy, jak to żydomasoński Klub Rzymski w 1968 roku zaplanował zmniejszenie populacji ludzkiej do połowy, a „przydział” dla Polski ustalono na 15 milionów tubylców. Tymczasem Chabad Lubawicz domaga się redukcji populacji ludzkiej do 600 milionów gojów, podczas gdy łączna liczba samej diaspory żydowskiej jest oficjalnie szacowana na około 13 milionów, ale nie brak szacunków podwajających tę liczbę. Biorąc pod uwagę to, że ortodoksyjni Żydzi rozmnażają się tylko nieco wolniej niż króliki, to Chabad Lubawicz komponuje takie proporcje gojów do Żydów, że Żydów będzie na Ziemi około 15 milionów, a gojów tylko około 600 tysięcy, czyli tylko kilkadziesiąt razy więcej niż Żydów. Chabad Lubawicz posiada tajne wpływy w super elitarnym „Komitecie 300″ i poprzez niego buduje zręby tego „holokaustu” ludzkości. Ludobójcze, ekstremistyczne ideologie Chabadu wspierane przez żydowską finansjerę i agresywny rasistowski syjonizm, staną się śmiercionośne dla 99 procent populacji ludzkości. Na zewnątrz, w rozmowach z gojami, chabadyści łaskawie podwyższają liczbę mających przetrwać gojów do jednego miliarda, ale prywatnie mówią o 600 tysiącach gojów. Z tego tylko około 20 tysięcy powinno cieszyć się względną wolnością, dobrobytem i czystym środowiskiem. Chabad jako już teraz dominująca siła diaspory żydowskiej, ustawia siebie na szczycie piramidy elit żydowskich, bo goje w ogóle się nie liczą. Centrala Chabad Lubawicz mieści się w Nowym Jorku. Jedną z kluczowych figur Chabadu jest były wiceprezydent Al Gore, którego ojciec był niegdyś przyjacielem słynnego Armanda Hammera, a ten przyjacielem „Lenina”. Główną księgą Chabadu jest „Tania”, którą Eduard Hodos nazywa drugim „Mein Kampf”, opartym na „Protokołach Mędrców Syjonu”. Ksiega i wszyscy rabini Chabadu dzielą ludzkość na ludzi, czyli Żydów – „naród wybrany” i resztę – ogromną większość ludzkiej populacji jako goim – czyli bydło. Tu w niczym nie różnią się od wszystkich talmudystów. Chabad uważa za gojów nawet świeckich Żydów. Stąd bierze się tak szokująca różnica w planach redukcji ludzkości: ma być kilkanaście milionów Żydów, ale na równe z nimi prawa może zasługiwać zaledwie kilkaset tysięcy. Chabad Lubawicz upatrzył sobie tereny posowieckie jako szczególnie ważny obszar działania. W 1991 roku cele Chabadu w Rosji zostały określone następująco – według Eduarda Hodosa:

1. Chabad musi dominować we wszystkich dziedzinach żydowskiego życia w Rosji. Chabad musi intensywnie rozwijać lokalny żydowski kapitał, który następnie będzie można spożytkować w innych częściach świata przez kanały Chabadu. Na tym etapie musi agresywnie infiltrować polityczne instytucje, włącznie z inflitracją tajną przez krypto-Żydów i przejmowanie mediów.

2. Liberalizacja i demokratyzacja [Rosji] stworzyły emisariuszom Chabadu możliwość przenikania do wszystkich większych miast bez oglądania się na obowiązujące prawa w obrębie życia religijnego. Proces ten zachodzi dzięki wspólnym przedsięwzięciom gospodarczym, w których grali pierwszoplanowe role różni pracownicy [żydowscy], eksperci, konsultanci. Centralami ruchu są Moskwa i Dniepropietrowsk. Dalej Eduard Hodos pisał:

Jasno zdefiniowanym celem Chabadu było przechwycenie mieszańców żydowsko-rosyjskich zatrudnionych w strukturach realnej władzy; usidlenie ich, uczynienie swoimi żarliwymi wyznawcami, energicznie popierając ich kariery i awanse. W tej kwestii chabadnicy byli gotowi poświęcić swoje ideologiczne dogmaty i przymknąć oko na brak czystości krwi. Natomiast, co do nie-Żydów, sprawa była prosta – pieniądze [przekupstwa]. Biorąc pod uwagę fakt z okresu otwarcia granic dla transferu w obie strony waluty, gdy społeczeństwo rosyjskie nie posiadało waluty, a znaczne fundusze zagraniczne należały do członków „Komitetu 300″ i Chabadu – to ich korzyści w nabywaniu w Rosji nieruchomości [za bezcen], nie mają swojego odpowiednika na świecie. Oni osiągnęli najwyższe stanowiska w gospodarce i władzy politycznej. Zwierzchnikiem Chabadu w Rosji jest Berl Lazar. Już za pierwszej prezydentury Władimira Putina został on głównym rabinem Rosji /w 200 roku/, zastępując na tym stanowisku zmarłego Adolfa Szajewicza. Zmiana nastąpiła w dziwnych okolicznościach, przypominających operację specjalną. Z dwudziestu rabinów głosujących na Berla Lazara, osiemnastu nie zapowiadało takiego wyniku, ale Kreml podjął interwencję i Berl Lazar wygrał wybory. Putin natychmiast nadał Berlowi Lazarowi rosyjskie obywatelstwo, tym samym naruszając obowiązujące prawo. Wcześniej Berl Lazar posiadał obywatelstwa izraelskie i amerykańskie. To właśnie Władimir Putin, były funkcjonariusz służb specjalnych Rosji, już pierwszego roku swej prezydentury, swoimi decyzjami otworzył Chabadowi szeroką drogę do penetracji Rosji. Berl Lazar o Putnie:

Nigdy dotąd żaden przywódca Rosji albo ZSRR nie uczynił tak wiele dla Żydów, jak Władimir Putin. Pod każdym względem jest to bezprecedensowe. Ariel Szaron w rozmowach ze mną niejednokrotnie podkreślał, że dla Żydów i dla Izraela, na Kremlu jest to największy przyjaciel. Teraz wielu burmistrzów miast Rosji, szefów prowincji i ministrów, jest Żydami. Stało się to już normą. Dzisiaj do naszego Centrum w Marijnoj Roszcze często przychodzą najwyżsi przywódcy Rosji, stało się to już rutyną. Dmitrij Miedwiediew na trzy dni przed ogłoszeniem go następcą prezydenta, również przybył do naszego Centrum, gdzie obiecał, że dla nas przyszłość będzie jeszcze bardziej pomyślna. Otrzymamy nawet więcej niż musimy oczekiwać. Powtarzam: to miało miejsce trzy dni przed ogłoszeniem go następcą Putina [12]. Rzeczywiście, po wyborze Miedwiediewa Berl Lazar zaczął brać udział w dużych państwowych uroczystościach w charakterze osoby przewodzącej, niekiedy nawet ważniejszej niż premier Putin, co zresztą sam Berl Lazar często publicznie podkreślał. I tak, w 2008 roku na listopadowym posiedzeniu rządu poświęconym dorocznemu przesłaniu prezydenta w Dumie /kiedy ogłoszono rozszerzenie prezydenckich pełnomocnictw/, Berl Lazar pojawił sie na sali nie jako gość, ale hardo pomaszerował za Władimirem Putinem, (którego Zgromadzenie Ogólne przyjęło owacjami na stojąco) a jeszcze przed pojawieniem się Dmitrija Miedwiediewa. Rządzącej klice, krajowi i światu wyraźnie pokazano, jakie są priorytety i hierarchie. Na posiedzeniu Rady Państwa w styczniu 2009 roku w Petersburgu, Berl Lazar siedział po lewej stronie Miedwiediewa za gubernatorem Matwijenko. Po prawej siedzieli weterani, których problemy były właśnie omawiane. Zgodnie z kremlowską etykietą, wyraźnie oznaczało to jedno: Chabad jako radykalna forma judaizmu staje się główną religią i rzeczywistą władzą, która kieruje i nadzoruje działania Kremla. Sytuację łagodziła jedynie obecność najwyższego Muftiego, co łatwo się tłumaczy niechęcią Chabadu do przedwczesnego zaognienia znanej nieufności muzułmanów w stosunku do Żydów. Dla Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej i dla Rosjan, ta władza nie ma już żadnego szacunku. Wraz z filmem o prześladowaniach Rusi w Dzień Obrońcy Ojczyzny, w przeddzień wyborów głównodowodzącego systemowym niszczeniem armii, przemysłu, nauki, kultury [13], z tłumieniem praw i swobód, oznacza to przede wszystkim nowy ucisk Rosji w celu jej ostatecznego unicestwienia.

[11] www.anvictory.org/index.php?name=newsop=printe&id=751

[12] Miejsce wypowiedzi Berla Lazara: Oxford, 2 lutego 2008.

013] Dokładnie przystaje ta wyliczanka do programu niszczenia Polski!

Henryk Pająk

Przestańcie pluć na Putina. Z góry uprzedzam, iż nie zajmuję żadnego stanowiska w tej sprawie. Henryk Pająk był dla mnie wielkim autorytetem, mimo czasami zauważalnych drobnych, nieistotnych dla całokształtu pomyłek. O zmianie jego poglądów nie wiem, co sądzić, ale stwierdzam, iż jest zaskakująca. – admin.

Polemika z artykułem na „Stop syjonizmowi”.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2011/07/16/putin-marionetka-w-lapach-sekty-chabad-lubawicz-henryk-pajak/

Henryk Pająk kłamie pisząc, że Putin jest marionetką Lubawiczerów (Chabad Lubawicz). Henryk Pająk, którego ogromnie ceniłem za wiele jego książek, jego ostatnią książką pt. „Ostatni transport do Katynia 10+04+2010” przeszedł na pozycję żydowskiego propagandysty. Już sam tytuł książki jest splugawianiem pamięci ofiar Katynia poprzez postawienie znaku równości pomiędzy mordowanymi tam w 1940 roku przez żydów z NKWD polskimi jeńcami wojennymi, a delegacją Żydolandii nr 3, która zginęła w Smoleńsku. Przypominam…

Polskich żołnierzy, jeńców wojennych, głównie oficerów rezerwy, wymordowano wiosną 1940. Katami Polaków była żydowska NKWD.

http://marucha.wordpress.com/2011/01/31/szokujace-wyznanie-izraelska-gazeta-donosi-jak-zydzi-mordowali-polakow/

Ofiary, od miesięcy trzymane w niewoli, dowożono na miejsce kaźni przymusowo i mordowano strzałem w potylicę. Nie lecieli oni na miejsce kaźni na ochotnika wygodnym samolotem. H. Pająk nazywa już w tytule wycieczkę propagandową, urządzona przez miłośnika Żydów, (p)rezydenta Kaczyńskiego/Kalksteina „ostatnim transportem”. A przecież elita żydolandii nr 3 nie leciała do Smoleńska przymusowo. Obchody miały być kolejną propagandową inscenizacją „patriotyzmu” Kalksteina, oraz kolejną okazją do obwiniania Rosji i Rosjan odpowiedzialnością za Katyń – co Kalkstein i jego najbliższe otoczenie czynili przy każdej okazji. Choć Kaczyński/Kalkstein doskonale wiedział, że Polaków w Katyniu mordowali jego żydowscy pobratymcy. Większość pasażerów Tupolewa nie tylko nie walczyła w obronie Polski, ale czynnie brała udział w zniewalaniu Polski przez żydostwo – posłowie do knassejmu, senatorowie żydo-senatu, wojskowi dowódcy odpowiedzialni za uczestnictwo polskich żołnierzy w okupacji Afganistanu, pracownicy kancelarii żydowskiego sayana robiącego z Polski wasala Izraela.

http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2860

Nawet przedstawiciele instytucji i organizacji społecznych, będący na pokładzie, należeli do establishmentu żydolandii nr 3. - W dzisiejszej zniewolonej i zgnojonej Polsce wszystkie legalnie istniejące organizacje, które nie demaskują faktu zniewolenia Polski przez żydostwo, natomiast biorą udział w politycznej i medialnej fikcji, samym ich istnieniem utrzymują i wzmacniają tę właśnie fikcję „demokratycznej”, „suwerennej” i „wolnej” Polski. - Wszyscy obecni na pokładzie Tupulewa uwiarygadniali samą ich obecnością grabarza suwerenności, żydofila Kalksteina. Zgodzili się, jako marionetki tworzyć orszak Kalksteina, aby zaplanowana przez niego polityczna inscenizacja „patriotyzmu” wypadła jak najbardziej okazale. Obowiązkiem Polaka było odrzucenie zaproszenia do Tupolewa – najlepiej słowami samego Kalksteina – „spieprzej dziadu”. A nie powiększanie i upiększanie orszaku żydowskiego agenta. Pasażerów Tupolewa nie wieziono do Smoleńska wbrew ich woli, nie walczyli też w obronie Polski – a wręcz przeciwnie. Na jakiej więc podstawie H. Pająk stawia znak równości pomiędzy ofiarami Katynia a ofiarami ze Smoleńska? Dlaczego lot Tupolewa (na polityczną inscenizację) nazywa „ostatnim transportem do Katynia”? Niestety nie jest to jedyne kłamstwo i propagandowe oszustwo H. Pająka. Prezentując tę właśnie książkę w Łodzi H. Pająk zmienił się w żydowskiego propagandystę.

http://www.youtube.com/watch?v=1cbURf8DOls&feature=player_embedded

Podam konkretne przykłady. W długim wystąpieniu Pająk, niby odcinając się od żydowskiego prowokatora Macierewicza/Singera chwali jednak go za jego zaangażowanie w śledztwo smoleńskie. Nie przeszkadza Pająkowi nawet to, że Macierewicz/Singer usilnie zabiega o oddanie śledztwa smoleńskiego w łapska zbrodniczego Kongresu Dużego Usraela. Dlaczego nazywam Kongres Dużego Usraela zbrodniczym? - To tenże Kongres/knesset przeprowadził „dochodzenie” w sprawie zamachów z 11/9. I choć jest rzeczą oczywistą, że zamach przeprowadziły CIA, Mossad i Pentagon, pod kierunkiem i osłoną ekipy Busha, naszpikowanej Żydami i żydofilami z PNAC (http://pl.wikipedia.org/wiki/PNAC),

to jednak żydo-Kongres winę za zamachy zwalił na Bin Ladena. - To tenże Kongres wydał zgodę na zbrodnicze agresje i okupacje, najpierw Afganistanu, a później Iraku. A wcześniej pozwolił na bombardowanie Serbii, obecnie natomiast przyzwala bombardować Libię. - A dla Palestyńczyków mordowanych przez Izrael nie zrobił amerykański żydo-Kongres nic! Tak więc Kongres Dużego Usraela zacierał ślady zbrodni z 11/9 chroniąc faktycznych zbrodniarzy-zamachowców, ponadto przyzwalał i przyzwala na zbrodnicze okupacje i bombardowania – przez co jest wspólnikiem zbrodniarzy i za te zbrodnie ponosi współodpowiedzialność. I w łapska takiego zbrodniczego Kongresu żydowski prowokator i agitator Macierewicz/Singer chce oddać „smoleńskie śledztwo”. A Henrykowi Pająkowi to wcale nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – chwali Macierewicza/Singera za wytrwałość. Podobnie zadowolony jest Pająk z tego, że żydo-”Gazeta Polska” zajmuje się śledztwem i że dzięki temu ogromnie wzrosły jej nakłady. Zamiast przyłączać się do żydowskiej propagandy i do żydofilskiej „partii smoleńskiej” niech Henryk Pająk odpowie na następujące pytania:

- Co zyskała Rosja i Putin na zamachu? Jakie konkretne korzyści dałoby Rosji dokonanie tegoż zamachu?

- Dlaczego do Smoleńska leciano 10 kwietnia a nie w dniu państwowego święta ofiar Katynia – 13 kwietnia?

http://pl.wikipedia.org/wiki/Dzień pamięci ofiar Zbrodni Katyńskiej

Przecież nie zdarzyło się ani razu wcześniej, aby dbały o pozory „patryjoty” Kaczyński/Kalkstein obchody świąt państwowych wypadające w dni robocze przenosił na sobotę. Czyżby w tym przypadku chodziło o uchronienie przed śmiercią Żydów, mających towarzyszyć (p)rezydentowi Kalksteinowi do Katynia? Mieli wymówkę – jest szabat, więc nie możemy lecieć.

- Dlaczego mimo wcześniejszych sugestii ze strony rosyjskiej, aby Tupulew lądował od razu na innym lotnisku, kancelaria Kalksteina uparła się na Smoleńsk?

- Dlaczego kancelaria Kalksteina nie skorzystała z oferty Rosjan, aby polskim pilotom towarzyszył rosyjski nawigator (znający Smoleńsk jak własną kieszeń)?

- Dlaczego leciano na ostatnią sekundę? Msza w Katyniu miała rozpocząć się o 10 rano czasu lokalnego, choć można było ją rozpocząć o – powiedzmy – godz. 14. Dodatkowo Kalkstein spóźnił się na start, przez co pilot miał jeszcze mniej czasu na ewentualną zmianę miejsca lądowania.

- Dlaczego mimo sugestii wieży w Smoleńsku, aby ze względu na pogarszającą się pogodę Tupulew lądował na innym lotnisku – lądowanie miało miejsce właśnie w Smoleńsku? Ja natomiast podpowiem Henrykowi Pająkowi, jakie korzyści miało żydostwo z katastrofy smoleńskiej:

- Grabarza suwerenności, żydofila, żydowskiego sayana dzięki temu pochowano na Wawelu, hańbiąc tym nasze narodowe sanktuarium.

- Trwa pomnikowanie Polski kaczyzmem, mimo szkód, jakie wyrządził on Polsce.

- Trwa wściekła nagonka na Rosję, zwłaszcza na Putina, przedstawianego jako zimny czekista z dymiącym naganem w ręku.

- Nagłaśnianie „śledztwa” (do czego aktywnie włączył się Pająk) służy odwracaniu uwagi milionów Polaków od znacznie ważniejszych spraw. Jak na przykład od niemiłosiernego szabrowania Polski przez żydowską agenturę PO. Rola PiS polega na odwracaniu uwagi od okradania Polski poprzez nagłaśnianie „śledztwa” czy poprzez urządzanie „wojny o krzyż smoleński”. Przy czym, korzystając z nieuwagi Polaków sam PiS zgłasza po cichutku do polskiego knessejmu antypolskie ustawy, jak np. tę – pieczętującą złodziejską, szabrowniczą „prywatyzację”:

http://www.propolonia.pl/blog-read2.php?bid=142&pid=3218

Tylko ślepy nie widzi, do czego służy żydowskiej propagandzie nagłaśnianie sprawy „śledztwa smoleńskiego”. Czyżby Henryk Pająk nagle stał się ślepcem? Najbardziej jaskrawym przykładem tego, że Pająk przeszedł na stronę żydowskiej propagandy jest jego wypowiedź w Łodzi, a dotycząca zbrodni katyńskiej. Ok. 17 minuty i 20 sekundy H. Pająk DWUKROTNIE stwierdził, że Katyń był zbrodnią rosyjską. Zignorował Pająk nawet przy tym wypowiedź jakiejś kobiety z sali, która stwierdziła zgodnie z prawdą, że Katyń to nie była zbrodnia „rosyjska”:

http://www.youtube.com/watch?v=1cbURf8DOls&feature=player_detailpage#t=1032s

Mimo to Henryk Pająk nie zmienił jego wypowiedzi. Oskarżając publicznie Rosjan o zbrodnię katyńską przyłączył się on w ten sposób do żydowskiej propagandy odwracającej uwagę od prawdziwych sprawców mordu w Katyniu. Z powyższych powodów Henryk Pająk całkowicie stracił wiarygodność w moich oczach! Dlatego nie wierzę w ani jedno jego słowo dotyczące także sprawy Władimira Putina. Pająk przyłączył się i w tym wypadku do żydowskiej propagandy. Ataki żydowskiej propagandy pod adresem Putina rozpoczęły się w momencie, gdy z Rosji musiał uciekać żydowski oligarcha Bieriezowski. Wcześniej, w czasach Jelcyna Bieriezowski był nazywany carem Rosji i faktycznie to on rządził na Kremlu. Wiecznie pijany Jelcyn był jego marionetką. Kolejnym powodem do ataków na Putina stało się aresztowanie przez niego innego żydowskiego oligarchy – Chodorkowskiego. O tego szabrownika Putin jest nadal jeszcze wściekle atakowany zarówno przez żydowską agenturę w Rosji, jak i przez światowe żydo-media. Putina oskarżano o mordy polityczne (Politkowska, Litwinienko) choć były to ewidentne operacje „pod obcą flagą”. Putin zaciekle zwalczany jest przez wszelkiej maści żydowskie agentury zamaskowane, jako „komitety helsińskie” czy „obrońcy praw ludzkich” w Rosji i na całym świecie. Bieriezowski ciągle z Londynu szczuje i podburza przeciwko Putinowi, nawołując do jego obalenia. Putina oskarża się o łamanie przez niego praw ludzkich i obywatelskich, a także o zapędy antydemokratyczne. A wiemy przecież, co hasło „demokracja” i demokrytyzacja” oznacza w żydowskiej nowomowie. Oznacza po prostu oddanie władzy w łapska żydowskich agentów. Nie neguję faktu, że żydostwo w Rosji nadal ma silną pozycję. Po upadku ZSRR żydowscy oligarchowie praktycznie przejęli w Rosji władzę. Radosne szabrowanie majątku narodowego Rosji ukrócił i utrudnił właśnie Władimir Putin. Z tego powodu jest on tak bezkompromisowo przez żydo-media zwalczany. Przy czym żydowska agentura w samej Rosji, różnej maści „prawdziwi Rosjanie” (odpowiednicy polskich Kwaśniewskich, Kaczyńskich, Macierewiczów, Mazowieckich i Bartoszewskich) w celu skompromitowania Putina rozpuszczają w internecie pogłoski, że albo jest on sam żydem, albo przynajmniej żydowską marionetką. Nie powinniśmy zapominać o tym, że rosyjska gospodarka nie należy do silnych i najnowocześniejszych. Rosja musi nadrabiać dziesięciolecia siermiężnej gospodarki ZSRR, która dodatkowo w czasach Jelcyna prawie całkowicie się załamała. Rosja nie wytworzyła jeszcze własnej, wystarczającej na potrzeby postawienia na nogi gospodarki, technologii. Rosja nadal jest gospodarczo i technologicznie słaba i niedoinwestowana. Nie poszła też Rosja drogą „chińską”, polegającą na wpuszczenie na jej teren tysięcy zachodnich firm. Aby zbudować własną technologię i aby postawić na nogi gospodarkę Rosja jest skazana na kontakty gospodarcze z Zachodem. W przeciwnym razie poprawa gospodarki będzie zbyt powolna. A to z kolei wykorzystane będzie przez żydo-media (już zresztą jest wykorzystywane) przeciwko Putinowi – że poziom życia w Rosji podnosi się zbyt wolno. Pamiętajmy o wojnach na Kaukazie, o dozbrajaniu Czeczenów przez CIA (pod nadzorem „Zbiga” Brzezińskiego). Pamiętajmy o kolorowach rewolucjach wywoływanych przez żydostwo na obrzeżach Rosji. Pamiętajmy o straszeniu jej „tarczą”. Pamiętajmy o prowokacji gruzińskiej.

\Putin nie ma łatwego zadania. W spadku po Jelcynie dostał zrujnowane i piekielnie zażydzone państwo. Żydzi, mimo wypędzenia Bieriezowskiego i uwięzienia Chodorkowskiego nadal mają ogromne wpływy w Rosji. Putin nie posiada władzy absolutnej i musi się liczyć z realiami – nie jest on w stanie wypędzić z Rosji, bądź odsunąć od wpływów na gospodarkę i politykę wszystkich Żydów. Tym bardziej teraz, gdy jest tylko premierem, a nie prezydentem. Ale to, dlatego właśnie trwa tak wściekła nagonka na Putina. Rozchodzi się w niej o to, aby w najbliższych wyborach prezydenckich nie mógł on powrócić na fotel prezydenta Rosji. Gdyby Putin faktycznie był żydowskim agentem, to czy żydo-media tak by go atakowały? Umieszczenie fotografii Putina w jarmułce podczas wizyty w Yad Vashem, bez przypomnienia innego, wyciszanego przez żydo-media incydentu w Izraelu jest nieuczciwe. Do Yad Vashem Putin musiał się udać, będąc w Izraelu. Taka jest „procedura”. W Polsce każdy obcy polityk udaje się na Grób Nieznanego Żołnierza. Specyfiką odwiedzin Yad Vashem jest to, że jarmułka jest tam obowiązkowa. Mało znany jest natomiast incydent ze „ścianą płaczu” w Jerozolimie. Odwiedziny tego miejsca są nieomal tak samo „obowiązkowe” jak odwiedziny Yad Vashem. Putin także miał ją obejrzeć.

http://pl.wikipedia.org/wiki/Ściana Płaczu

Jednak w tym przypadku Putin odmówił nałożenia jarmułki, co wywołało wściekłość żydostwa i do jego wizyty pod „ścianą płaczu” w żydowskiej części Jerozolimy nie doszło. Co jeszcze bardziej rozwścieczyło „gospodarzy” – Putin udał się na „przechadzkę” do arabskiej części Jerozolimy i tam – bez jarmułki – obejrzał sobie żydowską „świętość”. Najnowszym przykładem medialnego szczucia na Putina jest sprawa przyznania mu „nagrody kwadrygi”. Gdy Niemcy ogłosiły tę wiadomość, hasbara na całym świecie zawyła z wściekłości. Przeróżne żydo-ałtorytety głośno i chóralnie protestowały, co niektóre żydo-marionetki uhonorowane wcześniej tą nagrodą zagroziły, że ją zwrócą w ramach protestu. W telewizji widziałem wypowiadających się w Moskwie „prawdziwych” Rosjan, oburzonych o to, że „zwalczającemu demokrację” i „łamiącemu prawa ludzkie” „dyktatorowi” Niemcy chcą taką nagrodę wręczyć.

http://fakty.interia.pl/tylko_u_nas/najlepiej_oceniane/news/niemcy-putin-jednak-nie-otrzyma-nagrody-kwadrygi,1669105,4

Podejrzewam wręcz, że cała ta historia z domniemanym zamiarem wręczenia nagrody Putinowi i medialną nagonką na niego została od początku do kańca wyreżyserowana. Po to „wytypowano” jako laureata nłaśnie jego, aby żydo-media na całym świecie zawyły z oburzenia. Odwołanie wręczenia nagród wszystkim wytypowanym laureatom z powodu kandydatury Putina ma na celu poderwanie jego autorytetu w Rosji – zapewne w związku z przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi w tym kraju. Hasbara robi wszystko, aby Putina w oczach Rosjan skompromitować. Przypomnę jeszcze w tym miejscu, że gdy żydowscy agenci rozpoczęli prowokację w Libii (okrzyczaną arabską „rewolucją”) izraelska gazeta podała do wiadomości „fakt” że Kaddafi jest synem żydówki i że jest blisko związany z klanem Rotszyldów. Naturalnie zamiarem tej hasbarskiej dezinformacji było poderwanie wiarygodności Kaddafiego w oczach wszystkich zwalczających syjonizm i syjonistyczną propagandę. Chodziło po prostu o to, aby nikt nie stawał w obronie Kaddafiego wobec oczywistej żydowskiej prowokacji, jaką była „rewolucja” i aby nikt nie stawał po stronie Kaddafiego wobec zbrodniczych bombardowań Libii przez żydo-NATO. Podobną metodę kompromitowania Putina przyjęła hasbara i żydowska agentura w Rosji. Stąd właśnie tylu cuchnących czosnkiem „prawdziwych Rosjan” oskarża Putina o to, że jest on żydowskim agentem. Smutne, wręcz przerażające dla mnie jest to, że do tej żydowskiej propagandy przyłączył się obecnie także Henryk Pająk. Obserwator

http://www.polskawalczaca.com/

Imperium atakuje! „Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo przekształca się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm." (Jan Paweł II) Słowo imperium brzmi dumnie i groźnie. Były imperia rzymskie, mongolskie, osmańskie, rosyjskie, imperia kolonialne hiszpańskie, portugalskie, holenderskie, francuskie, brytyjskie. Istniały imperia osiągające swoje cele łamiąc opór słabszych i mniejszych narodów, podporządkowując sobie kolejne tereny i zamieszkujących je ludzi. Imperia uprawiają, bowiem politykę nazywaną imperializmem. Karol Marks twierdził, że apogeum konfliktu między kapitałem a pracą ujawni się w najwyższym stadium kapitalizmu, nazwanym przez niego imperializmem. Wyznawca Marksa Włodzimierz Ulianow (Lenin) nawet popełnił prace pt. „Imperializm, jako najwyższe stadium kapitalizmu” (Petersburg 1917). Ów imperializm miał być przedsionkiem do socjalistycznego raju. Nędzarze mieli się zbuntować, obalić kapitalistyczny porządek i zaprowadzić rządy ludu, dyktaturę proletariatu. Na początku XX wieku odwołujący się do Marksa komuniści dokonali przewrotu w Rosji. Zdobyli władzę w kraju, który trudno było uznać za rozwinięty natomiast porządek zbudowany w Rosji daleki był od wizji socjalistycznej krainy szczęśliwości. Udało się jednak komunistom zbudować kolejne imperium. Imperium rosyjskich carów przemienili, bowiem w imperium komunistycznych sekretarzy, autorytaryzm carski zastąpili totalitaryzmem, rządami krwawych dyktatorów („Od caratu białego do czerwonego” – tak zatytułował swoje wielotomowe dzieło wybitny historyk Jan Kucharzewski). Polacy doświadczyli, czym było sowieckie imperium i byli obiektem sowieckiego imperializmu. Kiedy więc pada w Polsce słowo „imperium”, to Polacy nie mają dobrych skojarzeń. W końcu 2002 r. dowiedziałem się, że pojawiło się nowe imperium, imperium ojca Tadeusza Rydzyka. W telewizji publicznej pokazano film informujący, że w Toruniu działa zakonnik obracający ogromnymi sumami pieniędzy bez nadzoru i kontroli. Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, ks. Boniecki, nienależący do zwolenników ojca Rydzyka, nazwał ten film „donosem”. Cóż takiego strasznego zrobił Redemptorysta z Torunia? Zbudował najpierw radio katolickie, Radio Maryja, które prowadzi dzieło ewangelizacji. I nie poprzestał na tym. Powołał, bowiem Telewizję Trwam. Do tego, co gorsza, ojciec Rydzyk zdołał utworzyć szkołę wyższą kształcącą przyszłych dziennikarzy. Twórca uczelni powiedział: „apeluję do dziennikarzy, żeby byli sługami prawdy, a nigdy najemnikami, żeby nigdy się nie sprzedawali nikomu, bo idziemy przecież wszyscy do wieczności, życie jest krótkie i przed Panem Bogiem staniemy.” Takie słowa nie brzmią dobrze w uszach właścicieli mediów tzw. mejnstrimu. Papież Benedykt XVI w 2005 r. w przemówieniu do biskupów polskich nawoływał: "Jednym z ważnych zadań, które zrodził proces integracji europejskiej, jest odważna troska o zachowanie tożsamości katolickiej i narodowej Polaków". To wezwanie trudne do zaakceptowania przez „postępową” Europę. A Radio Maryja i Telewizja Trwam realizują zadanie wskazane przez Papieża. Od dnia wyświetlenia filmu-donosu w listopadzie 2002 r. trwa nasilający się atak na Radio Maryja i jego dyrektora. W ostatnich miesiącach atak nasilił się. Minister spraw zagranicznych donosił na obywatela RP Tadeusza Rydzyka do Watykanu. Przewodnicząca sejmowej komisji kultury ogłosiła oświadczenie oskarżające Radio Maryja o sianie nienawiści. Przykłady ataków można długo wyliczać. W Internecie można znaleźć hasło „Imperium ojca Rydzyka”. W ramach tego imperium wymieniono instytucję, która ma swoje macki w 30 krajach świata i skupia 136.500 członków. Jest się, czego bać. Tą straszliwą instytucją są Podwórkowe Koła Różańcowe Dzieci. Promują one tak groźne działania jak modlitwa różańcowa najmłodszych i mają zawołanie „nie ma dnia bez modlitwy, nie ma tygodnia bez Eucharystii, nie ma miesiąca bez spowiedzi.” Założycielką Podwórkowych Kółek Różańcowych jest obecna spikerka Radia Maryja i Telewizji Trwam Magdalena Buczek, która jako dziewięciolatka założyła pierwsze Kółko. To z niej natrząsała się pewna feministka w programie trefnisia z TVN, specjalisty od wtykania narodowej flagi w psie odchody. Pani Magdalena cierpi na wrodzoną łamliwość kości. Do pierwszego złamania doszło u niej w miesiąc po urodzeniu. Przeszła z tego powodu wiele operacji. W wieku 18 lat jej wzrost wynosił ok. 100 cm, a waga - 15 kg. A mimo to jest osobą obdarzoną niezwykłą siłą i wielką dzielnością. To ona potrafiła stworzyć wielki „imperialny” ruch różańcowej modlitwy. Dyrektor Radia Maryja mówi w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” (16-17 lipca 2011, Nr 164): „Naród musi zobaczyć potrzebę życia w prawdzie. Tylko prawda wyzwala człowieka, prawda daje radość. Ja sobie nie wyobrażam życia bez prawdy. Lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo. Wtedy chodzimy po ziemi, widzimy realia, dajemy sobie radę. Kłamstwo prędzej czy później zabija. Jest wielka szansa, aby w wielką krucjatę modlitewną włączyły się i stowarzyszenia, i samorządy, i politycy. Ale podstawową sprawą jest uświadomienie sobie sytuacji, w jakiej znajduje się Polska, rozeznanie rzeczywistości, osądzenie tego. Wtedy dostrzeżemy, jak bardzo potrzeba nam pomocy z Nieba. Bez modlitwy nie damy rady. Niektórzy myślą, że coś zrobią jakimiś układami... Nie. Trzeba rozmawiać ze sobą, organizować się, ale musi być jednocześnie zawierzenie mocy Bożej. Dlatego trzeba na różne sposoby zachęcać ludzi, aby włączali się w to dzieło modlitwy za Ojczyznę i do tego wzywali swoich bliskich, znajomych. Krucjata to powinna być potężna modlitwa każdego z nas z osobna i we wspólnocie, w kościołach. Dobrze, że jest coraz więcej Mszy Świętych za Ojczyznę. Nie można na tym poprzestać, każdy musi jeszcze indywidualnie, w swojej rodzinie, parafii podjąć dzieło modlitwy za Polskę. Kościół wskazuje formy tego błagania Boga: Eucharystia, Różaniec, przyjęcie Komunii Świętej, systematyczna spowiedź, życie w łasce uświęcającej, post.” W mediach skomentowano - Mocne słowa o. Rydzyka. Imperium atakuje, atakuje różańcową modlitwą! Wspomniany wyżej Karol Marks miewał czasem trafne spostrzeżenia. Powiedział, że w historii dramat powtarza się, jako farsa. Można było sądzić, że mamy za sobą dramat polskiej niewoli. Okazało się jednak, że nadal trwa walka „postępu” w katolicką „ciemnotą”. Znajduje dziś ona swój karykaturalny wyraz w atakach na Radio Maryja i jego dyrektora. Słowa o totalitaryzmie wypowiedziane przez ojca Rydzyka w Brukseli wyburzyły zwolenników postępu. Można zrozumieć, że obawa Jana Pawła II przed „zakamuflowanym” totalitaryzmem nie jest dla nich zrozumiała. Przypomnę, więc im słowa człowieka, którego nie cenię, ale który jest autorytetem dla „postępowców”. Franciszek Wolter: „Nie zgadzam się z Twoimi poglądami, ale po kres moich dni będę bronił Twego prawa do ich głoszenia.” Romuald Szeremietiew

Rośnie imperium Polsatu Jak rząd Tuska pomaga robić interesy jednemu z najbogatszych Polaków To niewątpliwie będzie transakcja roku. Zygmunt Solorz-Żak kupił Polkomtela – operatora sieci Plus, która kontroluje ok. 1/3 rynku telefonii komórkowej w Polsce. Dzięki temu zakupowi biznesmen będzie mógł stworzyć telekomunikacyjne imperium, budując ogólnopolską sieć szybkiego, mobilnego Internetu na bazie Polkomtela i posiadanych już spółek. Solorz-Żak ma zapłacić za Polkomtela 18,1 mld zł, z czego ogromna większość pochodzi z kredytu udzielonego mu przez konsorcjum złożone głównie z Deutsche Banku, francuskiego Crédit Agricole i (nadal jeszcze w większości państwowego) PKO BP. Resztę „uzbierał” sam, porządkując własne interesy: sprzedał Polsat kontrolowanej przez siebie spółce Cyfrowy Polsat, a także rozwiązał wieloletni konflikt z Deutsche Telekom, sprzedając Niemcom udziały w Polskiej Telefonii Cyfrowej (w rezultacie, czego sieć Era zmieniła nazwę na T-Mobile).

Przechowalnia dla kolesiów Starania Solorza o kupno Polkomtela trwały od dawna, ale nie było to takie proste, gdyż operator Plusa miał dotąd aż pięciu właścicieli. Ponad 24 proc. udziałów posiadał brytyjski koncern telekomunikacyjny Vodafone, tyle samo – KGHM i PKN Orlen, nieco mniej, niespełna 22 proc. – Polska Grupa Energetyczna, a niecałe 5 proc. – Węglokoks. Dwie ostatnie firmy całkowicie kontroluje skarb państwa, zaś w KGHM i Orlenie rząd jest już, co prawda mniejszościowym udziałowcem, ale nadal ma decydujący głos na walnych zgromadzeniach akcjonariuszy i w praktyce to minister skarbu powołuje i odwołuje władze tych spółek. Działający od 1996 r. Polkomtel de facto należał, więc do państwa i podlegał tym samym regułom politycznego „dzielenia łupu”, co inne państwowe spółki. Dlatego za rządów Leszka Millera prezesem Polkomtela został Jarosław Pachowski, wcześniej SLD-owski wiceprezes TVP, którego premier Marcinkiewicz zastąpił Jarosławem Baucem, byłym AWS-owskim ministrem finansów, czyli swoim kolegą z rządu Buzka. Niemal półtora roku później, już za premiera Kaczyńskiego, na miejsce Bauca przyszedł Adam Glapiński, niegdyś ważny polityk Porozumienia Centrum, ale nie minął rok, a władzę przejęła Platforma, a do Polkomtela powrócił Bauc, który kieruje spółką do dziś. Jego pierwszym zastępcą został Krzysztof Kilian, niegdyś polityk KLD, szef gabinetu premiera Bieleckiego, w rządzie Suchockiej minister łączności, a za rządów Buzka członek rad nadzorczych wielu państwowych spółek (m.in. PKO BP, Poczty Polskiej, Polskiej Grupy Farmaceutycznej). Pochodzący z Gdańska Kilian należy dziś do ścisłego grona doradców premiera Tuska. W zarządzie Polkomtela znalazło się też miejsce dla Wojciecha Dylewskiego, ważnej postaci grupy, która w 1990 r. weszła do Urzędu Ochrony Państwa z rekomendacji Jana Rokity. Dylewski był w UOP wicedyrektorem Biura Kadr i Szkoleń, a następnie Zarządu Śledczego. Odszedł z tej służby wraz z ekipą Andrzeja Milczanowskiego, by szybko znaleźć posadę w Instytucie Lecha Wałęsy. Za rządów AWS był zastępcą komendanta głównego Straży Granicznej, a także – w czasie reformy administracyjnej - pełnomocnikiem szefa MSWiA Janusza Tomaszewskiego ds. utworzenia województwa dolnośląskiego. Później, tak jak jego koledzy z UOP – Konstanty Miodowicz, Wojciech Brochwicz, Krzysztof Bondaryk czy Bartłomiej Sienkiewicz – związał się z Platformą Obywatelską.

Transakcja wiązana? Polkomtel stanowi, więc ważny przyczółek dla obecnego układu rządzącego, a to oznacza, że decyzja o jego sprzedaży musiała zapaść na najwyższym szczeblu. Minister skarbu Aleksander Grad z pewnością musiał mieć na tę transakcję zgodę premiera Tuska. Czy – oprócz ogromnej kwoty, która w jakimś stopniu zasili budżet państwa (w postaci dywidend) – Solorz-Żak będzie musiał za przejęcie Polkomtela zapłacić jeszcze w inny sposób? Tego nie wiemy, choć w oczywisty sposób nasuwa się podejrzenie, iż Platformie w obliczu wyborów będzie zależało na przychylności Polsatu. Nie byłaby to zresztą jakaś wielka zmiana profilu tej stacji, w której dyrektorem programowym jest Nina Terentiew, a szefem pionu informacji i publicystyki Jarosław Gugała. Choć trzeba przyznać, że do poziomu TVN stacji Solorza-Żaka jeszcze trochę brakuje…

Drugi wielki interes? Ale sprzedaż Polkomtela to nie jedyny interes, jaki właściciel Polsatu ma do zrobienia z obecnym rządem. Należący do Solorza-Żaka Elektrim jest, bowiem właścicielem ponad 47 proc. akcji Zespołu Elektrowni Pątnów Adamów Konin (PAK) – drugiego, co do wielkości producenta energii elektrycznej w kraju – zaś 50 proc. udziałów należy tam do skarbu państwa. Od wielu lat biznesmen, (który stoi na czele Rady Nadzorczej PAK) stara się o przejęcie pełnej kontroli nad spółką, co – jego zdaniem – ma wynikać z umowy prywatyzacyjnej, ale kolejne rządy ignorowały jego starania. Dopiero ostatnio rząd Tuska zapowiedział dalszą prywatyzację PAK, zaś Elektrim ma prawo pierwokupu. Na razie resort skarbu podpisał z Elektrimem porozumienie o ścisłej współpracy obu udziałowców przy wprowadzaniu PAK na warszawską giełdę. „Debiut spółki jest szansą na rozwiązanie wieloletniego impasu pomiędzy jej akcjonariuszami, a deklaracja ścisłej współpracy wszystkich zaangażowanych stron pozytywnie wpłynie na wartość oraz możliwości rozwojowe Zespołu Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin” – czytamy w oświadczeniu zamieszczonym na stronie internetowej Elektrimu.

Układ wrocławski Dalsze rządy PO dają więc Solorzowi-Żakowi (który zajmuje dziś drugie miejsce na liście najbogatszych Polaków) szansę na kolejne świetne interesy. Biznesmen nie ukrywał tego zresztą od dawna, tym bardziej że za rządów PiS nie dość, że władza blokowała jego ekspansję, to jeszcze wyszły na jaw dokumenty świadczące o tym, iż Solorz-Żak był tajnym współpracownikiem PRL-owskiego wywiadu o pseudonimie „Zegarek”. Toteż nic dziwnego, że na zorganizowanej w grudniu 2007 r. gali z okazji 15-lecia Polsatu w loży tuż obok właściciela telewizji siedzieli członkowie nowego rządu z PO: wicepremier Grzegorz Schetyna, minister kultury Bogdan Zdrojewski i minister sportu Mirosław Drzewiecki. Z tej trójki najbardziej zaprzyjaźniony z Solorzem-Żakiem był pochodzący z Wrocławia Schetyna. A to właśnie z Wrocławiem związani są byli szefowie Polsatu: mecenasi Józef Birka i Aleksander Myszka (do dziś zasiadają w Radzie Nadzorczej stacji) oraz Andrzej Rusko. Tego ostatniego, który jest również znanym działaczem sportowym – kieruje spółką Ekstraklasa organizującą rozgrywki I ligi piłki nożnej – właśnie sport połączył z obecnym marszałkiem Sejmu. W 2002 r. Rusko, Schetyna i ówczesny poseł SLD Jan Chaładaj próbowali przejąć piłkarski klub Śląsk Wrocław, ale w końcu wycofali się z tego przedsięwzięcia, gdyż zadłużenie klubu było zbyt wysokie. Po kilku latach sprawa własności Śląska Wrocław powróciła i w 2009 r. większościowym udziałowcem klubu został Solorz-Żak. Poparcia tej inwestycji udzielił wówczas Schetyna, którego bliskim znajomym jest także szef sportu w Polsacie Marian Kmita. Oczywiście pozycja Grzegorza Schetyny jest dziś znacznie słabsza niż dwa lata temu, lecz ciągle należy on do czołówki Platformy. Ale – jak widać – nawet bez jego udziału w rządzie ekipa Tuska umożliwia właścicielowi Polsatu robienie świetnych interesów. Paweł Siergiejczyk

Zmienimy ustawę dla BOLKA? Nagrodzimy także TW…? Znów głośno o nowym polskim odznaczeniu. Do osób sprzeciwiających się wnioskowaniu o jego przyznanie, gdyż nadaje go Prezydent Bronisław Komorowski(więcej w linku), dołączyła dziś „Gazeta Wyborcza”, z tym, że jej nie podoba się konieczność poddania się przez osobę odznaczaną lustracji. Krzyż nie dla współpracowników SB i tp. Krzyż Wolności i Solidarności (w linku o przepisach i odmowach) jest unikatowym polskim odznaczeniem. O jego nadanie – w przeciwieństwie do wszystkich innych polskich orderów i odznaczeń – może wnioskować jedynie Prezes Instytutu Pamięci Narodowej. Wymaga to przeprowadzenia lustracji, gdyż z mocy ustawy „Nie mają prawa do otrzymania Krzyża Wolności i Solidarności osoby: [...] co, do których w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu zachowały się dokumenty wytworzone przez nie lub przy ich udziale, w ramach czynności wykonywanych przez nie w charakterze tajnego informatora lub pomocnika przy operacyjnym zdobywaniu informacji przez organy bezpieczeństwa itp.

Odmowy nagłośnione mimo prezydenckiej „pułapki” Mimo założenia swoistej „pułapki” na odznaczanych przez ludzie Prezydenta, czyli wprowadzenia przez nich przepisów wymagających konieczności podpisania „lojalki” (więcej w linkowanym wpisie), co zapewne miało minimalizować skalę „afrontów” wobec Komorowskiego, doszło jednak do serii odmów, które zostały nagłośnione przez media. Po ostatniej nagłośnionej odmowie przyjęcia tego Krzyża przez Joannę i Andrzeja Gwiazdów, do akcji ruszyła „Gazeta Wyborcza” i za pomocą anonimowego „działacza opozycji z Kielc”, który miał przysłać Gazecie pismo z IPN z tym związane, atakuje przepis o konieczności lustracji.

Zatroskany(?) Czuchnowski Jak pisze Wojciech Czuchnowski ów biedny działacz opozycji powiedział mu: „Protestowałem przeciwko lustracji i temu, jak IPN bezkrytycznie interpretuje teczki”. (Nawiasem mówiąc, skoro ten „działacz opozycji” protestował i protestuje, to, w jaki sposób i dlaczego nie czyni tego pod nazwiskiem, jak osoby odmawiające przyjęcia Krzyża?). Czuchnowski zajrzał do ustawy i ze zgrozą stwierdził, że znajdujący się tam przepis oznacza:, „że Krzyża nie dostaną ci, których SB uznała za swoich agentów lub osobowe źródło informacji (OZI), a przed sądem udowodnili, że żadnej współpracy nie było”, czyli w domyśle tacy jak np. Lech Wałęsa.

Samokrytyka Sławomira Rybickiego z obietnicą poprawy… Zapytany przez GW o ten przepis poseł PO Sławomir Rybicki, wiceszef klubu Platformy, odpowiedzialność za jego umieszczenie w ustawie zrzuca na kolegę „Podpisywałem w imieniu klubu, ale poprawkę zgłosił poseł Konstanty Miodowicz” i od razu składa należną(?) Samokrytykę i obietnice poprawy: „Teraz widzę, że ten zapis może być krzywdzący dla wielu osób. Przypilnuję, żeby przywrócić pierwotną wersję”. Czuchnowski napisał:, „Co ciekawe, w pierwotnej wersji projektu ustawy o Krzyżu zapis był łagodniejszy. Mówił, że odznaczenia nie mogą dostać ci, którzy ”współpracowali z organami bezpieczeństwa PRL, w rozumieniu ustawy o IPN”. Czyli tacy, co, do których sąd prawomocnie orzekł, że byli świadomymi agentami”. Nie jest to jednak prawdą, bo pierwotny projekt ograniczał krąg osób, którym przyznawany ma być ten Krzyż do osób które umieszczone byly w „Katalogu osób rozpracowywanych przez organa bezpieczeństwa PRL”, gdzie takich osób jak Lech Wałęsa nie ma… Zagłoba • salon24.pl

Przesłanie Michała Falzmanna Przeszło, minęło całe pokolenie, kto jeszcze wie co oznacza nazwisko Falzmann i w ogóle o co chodzi? Czy warto wracać do tych przebrzmiałych spraw i czy mają one jakieś odniesienie do dzisiejszej rzeczywistości? Nazwisko Michała Falzmanna wiąże się na ogół z tajemniczą sprawą FOZZ, a co ten akronim oznacza na próżno by pytać dzisiejszych studentów elitarnych uczelni. Sam Falzmann, prowadzący, na początku roku 1991, kontrolę FOZZ z ramienia Najwyższej Izby Kontroli, miał pełną świadomość, że FOZZ to istotny, ale jednak tylko fragment większej całości. Notatka służbowa dla Naczelnika Izby Skarbowej, jaką sporządził jesienią 1989, jak w łupince orzecha, ujmuje istotę sprawy. Donosił w niej, że PHZ „Universal” ,największa w owym czasie firma zajmująca się handlem zagranicznym, udzieliła kredytu w wysokości 5 milionów dolarów nieznanej nikomu firmie „Altex”, założonej bez grosza, na dalekich Wyspach Dziewiczych, którą zarządzał jednoosobowo niejaki Krzysztof P., pracownik „Universalu”. Gwarantem kredytu okazał się być FOZZ. Celem miał być zakup nowoczesnej włoskiej linii produkcyjnej do produkcji włókna sztucznego, które to włókno produkować miała jakaś inna firma w dalekim Szczecinie, nazwę pomińmy. A potem zespoły biegłych kontrolerów Izby Skarbowej zgromadziły stosy dokumentów, a z tych dokumentów wynikało na pewno tylko tyle, że żadna linia produkcyjna kupiona nie została, a firmy, które pośredniczyły w tej operacji gdzieś się pozapadały. Na tej podstawie Falzmann sugerował Naczelnikowi Izby Skarbowej, że w całej tej sprawie nie chodziło nigdy o żadną linię produkcyjną, tylko o spekulację finansową i wytransferowanie z Polski grubych pieniędzy. I nie chodziło tu o głupie 5 milionów dolarów, tylko o znacznie większe kwoty, a dodatkowo Falzmann podejrzewał, że kontrola, którą mu zlecono była tylko pewnym testem sprawności polskich służb kontroli finansowej: czy są one kompetentne i czy są w stanie wykrywać spekulacyjne przekręty finansowe na dużą skalę. Michał Falzmann okazał się człowiekiem kompetentnym, sprawnym i gotowym do odpowiedniego działania. Wobec tego został od razu usunięty z pracy w Izbie Skarbowej, a jak nam w swoich notatkach zapodał, stało się na podstawie polecenia zastępcy Leszka Balcerowicza, wiceministra Finansów, głównego negocjatora polskiego zadłużenia, przewodniczącego Rady Nadzorczej FOZZ, przypadkowo również pułkownika WSI. Jakoś tak się ułożyło, że dyrektorem generalnym FOZZ był inny wysoki oficer WSI, a szef „Universalu”, potem pierwszej polskiej spółki giełdowej, zaprzysięgał się na procesie, jaki wytoczył autorom książki „Via bank i FOZZ”, że nic nigdy z żadnymi służbami specjalnymi nie miał, a nawet mieć nie mógł, bo w KC jakikolwiek kontakt ze służbami specjalnymi był surowo zabroniony. Dzisiaj, naturalnie, akronim KC nikomu nic nie mówi, nawet prowadząca sprawę sędzia Sądu Okręgowego nie wiedziała, o co chodzi. Zmuszony do wynurzeń Dariusz Przywieczerski wyjaśnił wtedy, że chodzi o Komitet Centralny PZPR, gdzie wcześniej pracował. W dalszej fazie procesu wyjaśniło się także, ze nie mówił „do końca prawdy”, bo Instytut Pamięci Narodowej wykrył, że jednak miał, a nawet podał sądowi jego służbowy pseudonim i zaszeregowanie. Wspomniany w notatce Krzysztof P. też okazał się być nie od macochy. Przypadkiem jego zięciem był inny polski Przywieczerski, szef innego wielkiego przedsiębiorstwa handlu zagranicznego, a kiedy udało się dziennikarzom wytropić jego telefon, to trop prowadził wprost do Ambasady Związku Sowieckiego w Warszawie. Po latach jego nazwisko pojawiało się tu i tam, zawsze przy okazji jakichś nieważnych setek milionów dolarów, które raptem gdzieś przepadały, niczym pieniądze FOZZ-u, a gdzie by się miały podziać, tego służby prokuratorskie ustalić nie były w stanie, wobec czego śledztwa kończyły się niczym. Kontrola, jaką prowadził Falzmann w Izbie Skarbowej zakończyła się wyrzuceniem go z pracy, co powinien był traktować, jako ostatnią poważną przestrogę Opatrzności, bo już kontrola FOZZ, jaką nieopatrznie zlecono mu w NIK, zakończyła się jego śmiercią, po zaledwie trzech miesiącach dochodzenia, w dniu 18 lipca 1991. Nazwisko Dariusza Przywieczerskiego, który przez 14 lat trzymał nas pod sądem, jeszcze nie jeden raz wypłynie, bo to postać szczególnie zasłużona. Kiedyś był ogłaszany „herosem biznesu i transformacji ustrojowej”, wymieniany bez przerwy na czołówce rankingu najbogatszych Polaków. Chwalił się publicznie, że wszystkie partie polityczne zwracały się do niego o pomoc materialną, a on pomagał tyle ile mógł. Jedyną partią, jaka od niego pomocy nie chciała był Sojusz Lewicy Demokratycznej i chyba tylko z tego powodu w jego pałacu w Głodowie balowali prawie wszyscy eseldowscy twórcy III RP, z Aleksandrem Kwaśniewskim, Józefem Oleksym, Leszkiem Millerem na czele. Potem, na procesie karnym FOZZ, okazało się, że to bidula, skromny emerycina, mieszkający w, mieszkaniu o powierzchni zaledwie przekraczającym 40 metrów kwadratowych, na utrzymaniu żony – zawodowej tłumaczki, którego nawet nie bardzo stać na adwokata. Dzisiaj, kiedy przepadł bez wieści, a ścigają go po świecie sądowe listy gończe, nadal figuruje w Krajowym Rejestrze Sądowym we władzach ponad 50 firm. W tych spółkach pojawia się także i nazwisko jego żony – tłumaczki. Wielkim zaskoczeniem dla wielu prostodusznych Polaków było pojawienie się na liście tej politycznej dobroczynności Przywieczerskiego osoby Jacka Kuronia. Pośrednikiem w tym zbożnym dziele była niejaka Anna Turska, w owym czasie dziennikarka „Gazety Wyborczej” i przyjaciółka Wielkiego Jacka. Może ten sympatyczny sponsoring polityczny przeszedł by niezauważony, gdyby Pani Anna nie wykpiwała w „GW” ludzi zajmujących się „aferą FOZZ”, a osobliwie śledczych i prokuratorów, którzy przez lata molestowali ten Fundusz. Zeznając przed sądem zaprzeczyła ona jakimś specjalnym związkom z Dariuszem Przywieczerskim – ot, po prostu Jacek poprosił ją, żeby po drodze wstąpiła do kasy – ale potem się okazało, że zbyt skromnie oceniła swoje koligacje, bo w wywiadzie prasowym wyznała nieoczekiwanie, że Przywieczerski to dla niej osoba bardzo bliska, tyle co „szwagier”. Co nie dziwi, ponieważ Przywieczerski założył razem z nią spółkę „Ad Novum” (a więc ku nowym, pięknym czasom!), która to spółka wydawała pamiętną „Trybunę” (już nie „Ludu”), a w drodze ewolucji Anna Turska dostała od „szwagra” tę firmę na własność i objęła funkcję redaktora naczelnego. Co chyba „Trybunie” najlepiej na zdrowie nie wyszło, skoro do dzisiaj ślad po niej zaginął. Ale nazwisko „szwagierki i przyjaciółki” nadal, bez kłopotu, znaleźć można wśród zarządzających i właścicieli ok. 40 różnych spółek opisanych w KRS. Przywieczerski, Pochrzęst, Turska, Kuroń, Sawicki to wszystko rybki, większe i mniejsze, pływające w brudnej wodzie transformacji ustrojowej, a co służyło im za karmę, to wyjaśnił w swoim śledztwie Michał Tadeusz Falzmann. Były to rozliczne „umowy kredytowe”, gdzie różni Żemkowie i Przywieczerscy udzielali kredytów różnym Pochrzęstom, a ci spekulowali uzyskanymi pieniędzmi, korzystając z dobrodziejstw polityki finansowej Leszka Balcerowicza. Albowiem zniesienie prawa parytetu stóp procentowych poprzez zamrożenie kursu dolara na dziesiątki miesięcy, umożliwiało zysk bez ryzyka, wielokrotnie przewyższający kwoty udzielonych kredytów. W tej mętnej wodzie powstały rozliczne „rekiny finansjery” i „imperatorowie III RP”. Wielu z nich, po 20 latach, już gdzieś odeszło, jak i sam Przywieczerski, pochowali się za plecami dzieci, wnuków, szwagrów i szwagierek. Brudna woda jednak nie oczyściła się specjalnie i nadal wielu wędkarzy może w niej łowić złote rybki. Śmierć Michała Falzmanna i procesy, jakie po jego śmierci miały miejsce, ciężarówki akt śledczych i kompanie prokuratorów i sędziów, dowodnie pokazały, że w konstrukcji ustrojowej III RP tkwi zasadniczy błąd, który oczyszczenie tej wody uniemożliwia. Nad grobem Michała Falzmanna powstał Ruch Obywatelski, który wskazuje, jak tego oczyszczenia trzeba dokonać: konieczna jest reforma systemu wyborczego do Sejmu i wprowadzenie na wzór brytyjski jednomandatowych okręgów wyborczych. I to jest nasze zobowiązanie wobec tego niezwykłego człowieka, który 20 lat temu poległ w służbie publicznej. Jerzy Przystawa

TRAGICZNA PERSPEKTYWA LEKKOMYŚLNOŚCI W Polsce łączne obciążenie demograficzne do roku 2015 utrzyma się na poziomie 41, później się zwiększą do poziomu ponad dwukrotnie wyższego - 91 osób w 2060 r. Konsekwencje finansowo-społeczne tych zmian odczują wszystkie grupy ludności W środowym przedwakacyjnym felietonie Financial Times’a “From Italy to the US, utopia vs reality” Martin Wolf z jednej strony powołując się na McKinsey Global Institutetrafnie ukazuje, że czekają nas bolesne lata delewarowania gospodarek, a z drugiej bolesność trwania w mitach po dwóch stronach Oceanu. Przy czym o ile w Europie trwa mit euro, mimo że jak i ja wielokrotnie od lat o tym pisałem nie stanowi ona optymalnego obszaru walutowego, o tyle w USA trwa mit niskich podatków, który o dziwo również jest rozprzestrzeniony na łamach NE. Ceną jej realizacji staje się w tej lub innej formie zredukowanie zabezpieczenia emerytalno-zdrowotnego na starość. Douglas A. McIntyre w WallStreet napisał alarmujący artykuł „The Ten States Running Out Of Children”. Zdaniem autora właśnie problem zapaści urodzin nie znajduje się w centrum uwagi mediów i administracji, w przeciwieństwie do debaty, która dotyczy problemów ludzi starszych i tych, którzy już niedługo nimi będą. Kryzys finansów publicznych, wysoki deficyt i narosły dług spowodowały, że wsparcie państwa dla emerytów staje się poważnie zagrożone. Potrzeby tego pokolenia powodują narastającą presję podatkową na mniej liczne pracujące generacje. Okazuje się, że nawet w USA występują poważne obawy związane z gospodarczymi skutkami spadku udziału populacji dzieci w wieku do 15 roku życia, która nastąpiła w ciągu ostatniej dekady (między 2001 r. i 2009 r.) o ok. 6% (o 15% na Alasce). Przy czym w przeciwieństwie do wielu komentarzy, które pojawiają się na NE McIntyre widzi dodatkowy problem, jaki jest spowodowany niskimi rocznikami w połączeniu z wysokim poziomem bezrobocia wśród młodzieży. Ponadto przy okazji zostało nagłośniona informacja o tym, że zgodnie z The Child Trends Center na Uniwersytecie Albany, aż 20% dzieci rodzi się w rodzinach imigrantów i ich ilość rośnie najszybciej wśród wszystkich analizowanych grup. Obawy związane ze spadkiem zabezpieczenia na starość powoli docierają do świadomości publicznej, o czym świadczą wyniki sondaży. Badania Neilsen’a z początku roku pokazały, że 22% Amerykanów i Kanadyjczyków oczekuje, że będzie musiało pracować po 70-ce, a sondaż Gallup’a pokazał, że Amerykanie najbardziej (66%) z siedmiu zagrożeń obawiają się, że nie będą mieli wystarczających środków w okresie emerytalnym. Również majowy “Economic Outlook” wydany przez OECD koncentruje się na konieczności konsolidacji fiskalnej, “normalizacji” polityki monetarnej i politykach strukturalnych. Jednocześnie podkreśla, że “polityki, które ustalają kontrolę nad długoterminowymi zobowiązaniami, zwłaszcza tymi powiązanymi ze starzeniem się[!] są potrzebne, aczkolwiek występuje obawa, że wiele z nich uderza tych najbardziej bezradnych[!]” W Polsce w ramach tych działań likwiduje się najtańszą systemowo formę oszczędzania w OFE, a wymusza oszczędzanie w innych instytucjach finansowych w tym analogicznych funduszach inwestycyjnych, w których opłaty są nawet kilkakrotnie wyższe. Dzieje się to na przekór trendom światowym, które wg raportu IBM cytowanego przez Steve Johnsona w FTfm sektor zarządzania aktywami jest przepłacany w skali $1300 mld rocznie i uważa się, że ta sytuacja jest „nie do utrzymania”. Nieopublikowany raport „Financial Markets 2020” sporządzony aktualnie przez IBM Institute for Business Value wylicza, że straty w wysokości $1100 mld, a więc równe 1,9% światowego PKB są związane z kosztami, które nie mają pokrycia w kreowanych wartościach. Wg autorów w czasach kryzysu i wzmocnienia nadzoru nad działalnością tych instytucji należy się liczyć z redukcją zatrudnienia na skalę od 29% do 45% w zależności od segmentu aktywności. Nawet według samych zainteresowanych liczą się oni z redukcjami od 22% do 35% w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Perspektywy zmian demograficznych są również przedmiotem zainteresowania ECOFIN-u, dlatego Eurostat przygotował projekcję dla 27 krajów UE oraz dla Szwajcarii i Norwegii na lata 2008-2060 jako punktu wyjścia dla prognoz wydatków budżetowych zawartych raporcie związanym ze starzeniem się społeczeństwa „The 2009 Ageing Raport”. Charakterystyczny jest fakt, że o ile Unia Europejska liczyła w 2008 r. 495,4 mln mieszkańców, o tyle według tej projekcji w 2060 r. będzie zamieszkiwać ją 505,7 mln mieszkańców, a więc zaledwie o 2,6 proc. więcej. Taki wynik będzie efektem spadku przyrostu naturalnego w UE z zaledwie 366 tys. w 2008 r. do ubytku już w 2015 r., którego skala się nasili i będzie przekraczała 0,5 mln w 2023 r., a pod koniec projekcji dojdzie do corocznego spadku o 2 mln mieszkańców rocznie. Spadek bezwzględny nie wystąpi tylko, dlatego, że Unia Europejska planuje przyjęcie do 2060 r. 59 mln nowych mieszkańców, przy czym przybędzie także urodzin dzieci emigrantów, w sumie o 36 mln osób. W przypadku Polski projekcja jest katastrofalna i zakłada, że w tym czasie ubędzie aż 18 proc. ludności naszego kraju i to mimo założeń, że przybędzie również w tym samym czasie milionowa rzesza imigrantów, a dzietność w polskich rodzinach znacząco się powiększy. Niezależnie od spadku liczby ludności o 7 mln nastąpi jednoczesne bardzo szybkie starzenie się naszego społeczeństwa. O ile obecnie grupa osób w wieku powyżej 80 lat, czyli osób najstarszych wymagających najwyższych nakładów na ochronę zdrowia, wynosi 3 proc. społeczeństwa, o tyle w badanym czasie ich udział wzrośnie aż o 10 pkt. proc. do 13,1 proc. ogółu ludności i będzie wynosił 4,1 mln osób. Kluczowy jest też fakt spadku liczby osób w wieku produkcyjnym. Według przewidywań największe negatywne zmiany na obszarze Unii Europejskiej wystąpią w Polsce i na Słowacji. W tym czasie udział grupy 15-64 lat w strukturze ludności ogółem w Polsce będzie mniejszy aż o 18,6 pkt. proc. w porównaniu do 2008 r. O ile obecnie ilość osób w tym wieku liczy 27 mln, o tyle według projekcji liczba ta spadnie o ponad 10 mln do poziomu 16,3 mln w 2060 r.Przy czym tego typu projekcje, w tym opublikowana przez ONZ prognoza ludności świata na lata 2010-2050 zakładają zbieżność współczynnika dzietności w całej Europie, jak i Polsce, do wysokości 1,85. Niestety teraz jest to poziom tragicznie niski, ponieważ wynosi 1,382 dziecka na kobietę. Musimy zauważyć, że w Polsce dzietność rodzin uległa tragicznemu zmniejszeniu, jak i charakterystycznym jest, że liczba urodzin spadła we wszystkich typach rodzin. W porównaniu z 1980 r. spadek urodzin pierwszego dziecka wynosił prawie 30 proc., liczba urodzeń drugiego dziecka spadła prawie o połowę w porównaniu z 1983 r. a o 2/3 spadła liczba urodzeń trzeciego dziecka. Jeśli chodzi o rodziny, w których było czworo i więcej dzieci, czyli te, które przedstawiają perspektywę demograficzną, to liczba urodzeń w tej grupie jest na poziomie zaledwie ¼ tego, który był w 1982 r. Na to nakładają się też poważne problemy związane z tym, że maleje potencjał dzietność z powodu wzrastającego poziomu rozwodów rodziców. Procesy te następują bardzo szybko nawet w ostatnim okresie – w 2008 r. w porównaniu z 2000 r. proporcja małoletnich dzieci dotkniętych rozwodem rodziców powiększyła się niemal dwukrotnie. O gospodarczych konsekwencjach starzenie się społeczeństwo pisze Zielona Księga KE. Okazuje się, że zgodnie z raportem UE grozi nam „bolesna kombinacja niższych świadczeń i wyższych składek” i zaleca jednoczesne zwiększenie aktywności zawodowej do 75% w połączeniu z podniesieniem wieku emerytalnego do około 70 lat. Dzieje się tak, dlatego, że już obecnie w UE na jednego emeryta przypada trzy osoby aktywne zawodowo, w 2030 roku stosunek ten wyniesie jeden do dwóch, a na końcu omawianej perspektywy w 2060 roku to emeryci będą większością gdyż na czterech emerytów będzie pracowało trzy osoby zawodowo czynne! Takiej Jeśli chodzi o Polskę to następuje u nas nie tylko proces starzenia się ludności, ale także przesunięcie struktury ludności w ramach wieku produkcyjnego z okresu mobilnego - do 44 roku życia w kierunku niemobilnym, a więc starszym. Jeśli w 1988 r. ludności w wieku niemobilnym było zaledwie 30,4% to w 2009 r. już 37,8%. A biorąc pod uwagę obciążenie demograficzne, a więc ilość dzieci i osób starszych przypadających na 100 osób w wieku produkcyjnym, widać, że nastąpiły bardzo niekorzystne zmiany. W raporcie Rządowej Rady Ludnościowej przewidywania dla Polski są wręcz katastrofalne. Łączne obciążenie, które w 2008 r. było równe 41 i do roku 2015 utrzyma się na zbliżonym poziomie, to później ze względu na zaawansowany proces starzenia się ludności znacznie się zwiększy do poziomu ponad dwukrotnie wyższego - 91 osób w 2060 r.

Dr Cezary Mech

Łupki im przeszkadzają Niemcy wszelkimi sposobami chcą zablokować wydobycie gazu łupkowego w Polsce Grupa socjalistycznych europosłów pod przewodnictwem Niemca Jo Leinena pod pretekstem dalszego ograniczania emisji CO2 w Unii Europejskiej chce wprowadzić zakaz wydobycia gazu łupkowego na terenie państw Wspólnoty. Wezwali oni Komisję Europejską do sporządzenie raportu, który będzie wskazywał na zagrożenia płynące z pozyskania tego surowca. Posłowie jednocześnie podsuwają KE szereg gotowych sformułowań i rozwiązań, które „powinny znaleźć się w postulowanym raporcie”. „Jeden z najbardziej wpływowych europarlamentarzystów Jo Leinen chce wprowadzenia kar, a nawet całkowitego zakazu eksploatacji tych kontrowersyjnych złóż paliw” – poinformował brytyjski „Guardian”. Poseł na posiedzeniu komisji ds. środowiska zaproponował także napisanie nowej dyrektywy, która przewidywałaby zablokowanie możliwości wydobycia gazu łupkowego. Jak słusznie zauważa autor artykułu, z surowcem tym wiąże swoje nadzieje wiele krajów, a przez ekspertów jest on określany mianem „źródła energii przyszłości”. Niemiecki polityk nie jest jednak takim optymistą i postuluje wprowadzenie dyrektywy „równości energetycznej”, która w ścisły sposób regulowałaby wydobycie paliw mogące mieć „negatywny wpływ na środowisko”. Do takich właśnie, zdaniem Leinena, należy pozyskiwanie gazu z łupków czy ropy z piasków bitumicznych. W swojej rozmowie z brytyjskim dziennikiem europarlamentarzysta przytacza niemal wszystkie kłamstwa, jakie powielają przeciwnicy wydobycia gazu łupkowego. Mówi o rzekomym zatruwaniu wody pitnej przez odwierty czy powodowaniu trzęsień ziemi. W rewelacjach Niemca pojawia się jednak nowy wątek – twierdzi on, bowiem, że producenci gazu zaniżają poziom emisji, CO2 wydzielanego do atmosfery podczas eksploatacji łupków. Jego zdaniem, wydobywcy podają zaledwie połowę rzeczywistej emisji. I to właśnie zbyt wysoki poziom, CO2 powstającego przy tym procesie ma być głównym czynnikiem, jaki ma decydować o „szkodliwości” pozyskiwania błękitnego paliwa z łupków. Leinen chce, aby nowa dyrektywa wprowadzała limity eksploatacyjne oraz umożliwiała nakładanie kar finansowych na podmioty te limity przekraczające. Nie jest pewne, czy Komisja Europejska zdecyduje się na wprowadzenie proponowanej przez niemieckiego socjalistę dyrektywy, ale sporządzony przez niego dokument jest zestawem „gotowców” dla wszystkich przeciwników gazu łupkowego. Szczególnie zastanawiające jest to, że „zaniepokojenie” stanem środowiska ze strony niemieckiego deputowanego pojawia się w momencie, kiedy coraz bardziej jasne staje się, że ogromną rolę na rynku gazu łupkowego może odegrać Polska. Należy przypomnieć, że nasze zasoby tego paliwa są szacowane na 5,3 bln m sześc., co stawia nas pod tym względem na 1. miejscu w Europie. Taka ilość gazu zaspokoiłaby nasze potrzeby na gaz przez najbliższe 300 lat. Łukasz Sianożęcki

Polemika ks. Rafała Trytka z Ryszardem Mozgolem Ks. Trytek jest sedewakantystą, a więc uważa, iż tron papieski jest pusty, gdyż ostatni papieże sprzeniewierzali się zarówno nauce Jezusa Chrystusa, jak i Magisterium Kościoła, a więc popełniali herezje. Artykuł z pewnością zainteresuje zwolenników Tradycji. – admin.

Trzeba być poddanym papieżowi Z zainteresowaniem przeczytałem kontrpolemikę Ryszarda Mozgola z moim artykułem o bulli Unam Sanctam. Znalazłem w niej, niestety, powtórzenie nieprawdziwych twierdzeń o dokumencie i wiele krzywdzących Kościół opinii. Mój polemista twierdzi m.in.: „W tekście artykułu wyjaśniłem, że bulla stała się w okresie Vaticanum I obiektem kontrowersji publicystycznych pomiędzy katolikami a liberałami. Gdyby nie było Bismarcka i Cavoura, bulla Unam Sanctam byłaby prawdopodobnie traktowana, jako ciekawostka historyczna… aż do nagłego nawrócenia na sedewakantyzm ks. Trytka”, a następnie: „Nie ma w dokumentach Vaticanum I (o czym przecież ks. Trytek wie, bo ukończył bardzo dobre seminarium w Zaitzkofen!) ani jednego odniesienia do bulli Unam Sanctam. Nie ma ich również w dokumentach Soboru Trydenckiego ani żadnego innego soboru powszechnego od XIV wieku. Nic mi również nie wiadomo, aby którykolwiek z późniejszych papieży w którejkolwiek ze swoich encyklik wspominał bullę Bonifacego VIII w odniesieniu do relacji pomiędzy państwem a Kościołem. Jeśli się mylę, proszę o dowody”. A oto dowody, że bulla to coś więcej niż tylko „ciekawostka historyczna”. Konstytucja Unam Sanctam Bonifacego VIII z 1302 r. została włączona do Extravagantes communes — zbioru prawa kanonicznego wydanego przez kanonistę Jana Chappuis w 1500 r. W Extravagantes… („Pisma rozproszone wspólne”) zamieszczone zostały dekrety papieskie z lat 1261-1471, które potem weszły, po przejrzeniu przez Grzegorza XIII, do Corpus Iuris Canonici ogłoszonego w 1582 r. Ten zbiór praw kanonicznych obowiązywał w Kościele aż do 1917 roku! „Pisma rozproszone…” zawierają też krótką deklarację (breve) Klemensa V pt. Meruit, w której papież oświadcza, że król, królestwo i mieszkańcy Francji nie są bardziej zobowiązani do posłuszeństwa Kościołowi rzymskiemu na mocy bulli Unam Sanctam niż przed jej wydaniem. Tak więc w żadnym wypadku nie można mówić o jej odwołaniu! Bulla Unam Sanctam została uroczyście potwierdzona na XI sesji Soboru Laterańskiego V (1516) bullą papieża Leona X Pastor Aeternus Gregem: „A ponieważ jest konieczne dla zbawienia, aby wszyscy wierzący w Chrystusa podlegali biskupowi Rzymu, jak nas naucza Pismo Święte i świadectwo świętych Ojców oraz konstytucji Unam Sanctam naszego poprzednika świętej pamięci papieża Bonifacego VIII (Extravagantes communes I, 8, cap. 1): ze względu na zbawienie dusz tychże wiernych i najwyższy autorytet biskupa Rzymu i tej świętej Stolicy oraz jedność i władzę Kościoła, jego oblubienicy, tę konstytucję, z aprobatą obecnego świętego soboru, wznawiamy i potwierdzamy, bez pomniejszania tego, co zawarte w deklaracji Meruit świętej pamięci papieża Klemensa V (Extravagantes communes V, 7, cap. 2)”. Leon X następnie dodaje też, że nieposłuszeństwo następcom św. Piotra (papieżom rzymskim) winno być karane śmiercią. Ryszard Mozgol pisze dalej: „Czyż nie uczyniliby tego, gdyby bulla Unam Sanctam była dokumentem uznanym i obowiązującym? W trakcie soborów powszechnych od XIV wieku często przywoływano inne dokumenty Bonifacego VIII, dlaczego zatem pomijano Unam Sanctam? Odpowiem:, ponieważ ten dokument został odwołany przez Klemensa V”. W świetle dokumentów, które przytoczyłem, widać wyraźnie, że to nieprawda. Klemens V w breve Meruit nie odwołał bulli swego poprzednika, a jedynie sprecyzował zakres jej obowiązywania na terenie Francji. Bulla służyła, jako źródło i część prawa kanonicznego przez ponad 600 lat! Ponadto — to najważniejsze — na bullę Unam Sanctam powoływał się papież Leon X na Soborze Laterańskim V. Ojciec święty naucza, że podleganie papieżowi wynika z Pisma Świętego, nauczania świętych Ojców i powołuje się przy tym też na konstytucję Unam Sanctam Bonifacego VIII! Ryszard Mozgol nie ma, zatem racji ograniczając aktualność bulli tylko do tej części, która wyraża prawdę, że „poza Kościołem nie ma zbawienia”. Również ten jej fragment, który mówi o podleganiu papieżowi („Porro subesse…”), jest obowiązujący, a słowa „Stwierdzamy, zatem, deklarujemy i ogłaszamy, że do zbawienia absolutnie konieczne jest przyjęcie prawdy, iż wszystkie istoty ludzkie podlegają Rzymskiemu Papieżowi” wyczerpuje znamiona nieomylności, co potwierdza Leon X postawieniem w jednym zdaniu obok siebie bulli ze źródłami Objawienia. Zatem wykazałem dostatecznie błędy teologiczno-historyczne argumentacji Ryszarda Mozgola. Rzecz jasna, pojawia się pytanie, na ile pozostała część bulli Unam Sanctam była obowiązująca? Na ile jej poszczególne fragmenty zostały sprecyzowane i skorygowane przez następców Bonifacego VIII? Nigdy nie twierdziłem, że stanowi ona w całości obowiązujący katolika wykład Wiary, stąd nie rozumiem stawianego mi zarzutu, że jestem „hierokratą” i zwolennikiem teorii Idziego Rzymianina. Należy też pamiętać, że włączenie bulli Unam Sanctam, najpierw do Extravagantes…, a później do Corpus Iuris Canonici Grzegorza XIII, nie oznacza, że bulla W CAŁOŚCI obowiązuje prawnie. Dopiero Kodeks Prawa Kanonicznego z 1917 r. miał „ekskluzywistyczny”, zamknięty charakter i obowiązywał w całym Kościele, jako jedyne prawo. Przed 1917 r. prawo kanoniczne było zbiorem dekretów o zróżnicowanej wartości prawnej, często raczej źródeł prawa, których wartość wynikała ze starożytności lub autorytetu prawodawców. Extravagantes… były pierwotnie niejako prywatnym zbiorem, choć Grzegorz XIII włączając je do swojego Corpusu kanonicznego nadał im oficjalny charakter. Przyjęcie prawdy o „podleganiu papieżowi” jest, zatem „do zbawienia absolutnie konieczne”, dlatego pytam Ryszarda Mozgola: czy uznaje ten fragment za obowiązujący i nieomylny? Za odrzucenie tego fragmentu bulli, jak i orzeczenia Soboru Laterańskiego V grozi wieczne potępienie w piekle, które jest o wiele straszniejsze i bardziej realne niż literacka fikcja Dantego! Ryszard Mozgol informuje następnie Czytelników: „Przytoczone przez ks. Trytka zdanie bulli Unam Sanctam: «Stwierdzamy, zatem, deklarujemy i ogłaszamy, że do zbawienia absolutnie konieczne jest przyjęcie prawdy, iż wszystkie istoty ludzkie podlegają Rzymskiemu Papieżowi» odnosi się do powierzonej św. Piotrowi władzy kluczy, a ta dotyczy w oczywisty sposób kwestii wiary i moralności, a nie brudnych spraw tego świata. Słusznie tak twierdził św. Bernard z Clairvaux, nazwany przez księdza nieroztropnie i lekceważąco «fideistą»”. Czy gdziekolwiek twierdziłem inaczej? Zadałem pytanie w mojej polemice: kiedy, gdzie i na ile bulla Unam Sanctam została unieważniona? — i nie dostałem na nie satysfakcjonującej odpowiedzi. Po drugie: postawiłem zarzut, że R. Mozgol ignoruje nauczanie Bonifacego VIII o posłuszeństwie wobec papieża i nie potwierdza, że uznaje je za obowiązujące! I dlatego też będę protestował przeciwko zaprzęganiu św. Bernarda do rydwanu antypapieskiej retoryki! Św. Bernard, pomimo pewnych błędów i jednostronności nie zasłużył sobie, by go wykorzystywać przeciwko papiestwu. Zresztą Prof. Bartyzel w polemice ze mną (której jednak nie mogę odnieść do siebie i mojego stanowiska w tym sporze) pisze: „Problematyczny zatem w bulli Unam Sanctam jest nie nakaz przyjęcia prawdy, iż konieczne do zbawienia jest podleganie wszystkich istot ludzkich papieżowi, ani nawet nie generalny wywód na temat wyższości miecza władzy duchowej nad mieczem władzy doczesnej, lecz nadanie mu takiej interpretacji (z powołaniem się na Idziego Rzymianina), która ową normę podległości oraz osądzania władzy doczesnej, gdy okaże się niegodna, rozciąga bezpośrednio na samo «zarządzanie rzeczami tego świata» (Aegidius Romanus, De ecclesiastica potesta)”. Mozgol twierdzi też: „Nie ma w dokumentach Vaticanum I (o czym przecież ks. Trytek wie, bo ukończył bardzo dobre seminarium w Zaitzkofen!) ani jednego odniesienia do bulli Unam Sanctam”. Powtarzam: istnieje natomiast odniesienie do tej bulli w dokumentach Soboru Laterańskiego V sygnowanych przez papieża Leona X. Unam Sanctam została też włączona, jak już wyżej pisałem, do Corpus Iuris Canonici Grzegorza XIII. Co do seminarium w Zaitzkofen — nazywanie go BARDZO dobrym jest pewną przesadą, chociaż przyznaję, że wykładało tam kilka naprawdę mądrych osób, które nie wahały się docierać do pełni prawdy, co często oznaczało podważanie niektórych opinii śp. założyciela FSSPX, jak i „mitów założycielskich” lefebryzmu. Np. na teologii dogmatycznej dowiedziałem się jak powinna wyglądać prawdziwa interpretacja słynnego cytatu św. Roberta Bellarmina o „papieżu-heretyku”, która jest tożsama z interpretacją sedewakantystów, a nie wersją dla średnio rozgarniętych [? - admin] tzw. lefebrystów. Na tych samych zajęciach (z dogmatyki) omawialiśmy casus papieża Honoriusza i w trakcie lektury jego listu do patriarchy Sergiusza zauważyłem, że nie ma w nim wyrażonej explicite herezji monoteletyzmu. Mój wykładowca dogmatyki ks. Maciej (Matthias) Gaudron przyznał mi wtedy rację. Zresztą, gdyby w najgorszym przypadku uznać, że Honoriusz zbłądził doktrynalnie w swym PRYWATNYM liście, to w niczym nie przeczyłoby to nieomylności papieskiej! Casus papieża Liberiusza jest nieco bardziej skomplikowany, choć jest oczywiste, że niejednoznaczne wyznanie Wiary z Sirmium (podpisane przez papieża i wprawdzie nie zawierające explicite herezji, ale unikające ściśle katolickiego określenia „Homoousios” — współistotny Ojcu), zostało wymuszone na papieżu przemocą. Zwolennicy herezji arianizmu porwali Liberiusza z Rzymu i uwięzili go w Bałkanach, by poprzez nękanie i tortury wymusić na nim zgodę z herezją. Na tronie św. Piotra osadzono ariańskiego antypapieża. Po swoim uwolnieniu papież wrócił do Stolicy św. Piotra, gdzie niezłomny lud rzymskokatolicki powitał go niczym Bohatera Wiary! Seminarium pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Zaitzkofen dało mi okazję do zrewidowania wielu mylnych poglądów teologicznych kolportowanych przez mniej ambitną literaturę FSSPX. Jest pewnym paradoksem, a raczej zrządzeniem Opatrzności Bożej, że to właśnie w Zaitzkofen przestałem być „lefebrystą”! I to zarówno pod wpływem (raczej mimowolnym…) ówczesnych wykładowców, jak i własnych poszukiwań. Jako bibliotekarz miałem okazję przeglądać przepastne zasoby zaitzkofeńskiej biblioteki, w tym tę jej część, gdzie można było znaleźć literaturę sedewakantystyczną, ze znakomitym „Sacerdotium” biskupa Sanborna na czele. Zresztą już wcześniej w czasie zajęć poświęconych sedewakantyzmowi zostałem oddelegowany do obrony tej pozycji przez wykładowcę apologetyki i mojego ówczesnego Ojca Duchowego, który też dał mi wskazówkę, gdzie znaleźć literaturę przedmiotu… Dzięki temu miałem coraz lepszą świadomość wagi różnych problemów teologicznych, aczkolwiek uważałem wtedy, że nie są to sprawy dla mnie najważniejsze. W marcu 2003 ks. Gaudron (ówczesny rektor Zaitzkofen) głosił nam rekolekcje w Jaidhof, w Austrii, przed święceniami subdiakonatu. Jak wiadomo, w Bractwie przed święceniami podpisuje się „lojalkę” na wierność zasadom teologicznym FSSPX. Ks. Gaudron dał nam do zrozumienia, że ta deklaracja składana jest prywatnie w zakrystii i nie ma większego znaczenia. Alumni też nie traktowali tych zasad poważnie; dość powiedzieć, że trzech z pięciu moich ówczesnych współbraci otwarcie krytykowało liturgię Jana XXIII z 1962 r. Ja sam chcąc być wiernym Bractwu, zakupiłem wtedy za 200 euro brewiarz Roncalliego, którego używałem aż do IX 2005 roku. Wtedy to, w czasie mojej podróży pociągiem na południe Polski razem z ks. Stehlinem, ten zauważył, że odmawiam brewiarz 1962 r. i szczerze się tym zdziwił, stwierdzając, że on preferuje wcześniejsze wersje. Wtedy i ja postanowiłem powrócić do starszej, czystszej liturgii. Uznałem, że skoro nawet mój przełożony nie stosuje się do zasad Bractwa, to i ja nie powinienem mieć skrupułów. Gdy zostałem kapłanem, kwestia odprawiania Mszy „una cum” stała się palącym problemem. Nie mogłem odprawiać Mszy Świętej „w jedności” z Benedyktem XVI, bo ta była w przypadku Bractwa zupełnie fikcyjna. Nadto tekst kanonu brzmi „una cum famulo tuo Papa nostro Benedicto et Antistite nostro N. et omnibus orthodoxis, atque catholicae et apostolicae fidei cultoribus”. Zrównanie (i to w kanonie Mszy Świętej!) Benedykta XVI z „prawowiernymi wyznawcami Wiary katolickiej i apostolskiej” to więcej niż mógłbym znieść. I dlatego w moim życiu odprawiłem góra pięć Mszy w jedności z heretykami. Raz jeszcze oddajmy głos Ryszardowi Mozgolowi: „Intencją artykułu «Francuski puszczyk» kontra «czarnoksiężnik» z Rzymu – konflikt między królem Francji a papieżem jako tło bulli Unam Sanctam oraz całego materiału zamieszczonego na ten temat w ostatnim numerze Pro Fide, Rege et Lege była próba dotknięcia momentu narodzin «ducha czasów nowych» (Leon XIII) – nowoczesnego myślenia zrywającego nić z Tradycją przez uznanie jednostkowego «ja» wspartego prawniczą kazuistyką za ważniejsze od uświęconego głosu przodków. Niestety, niechlubną rolę w tym odegrali nie tylko król Francji ze swoimi legistami, ale również «modernistyczny» papież z XIV wieku wspierany przez swoich jurystów”. Jak widzieliśmy wyżej, Bonifacy VIII ogłosił bullę Unam Sanctam, której część była nieomylna, co zostało potwierdzone przez Sobór Laterański V z Leonem X na czele. Również inne pisma papieża Bonifacego znajdowały uznanie w Kościele przez setki lat i dzieje się tak do tej pory — wśród autentycznych obrońców nieskażonej nauki katolickiej, czyli sedewakantystów. Nazywanie, zatem papieża Gaetaniego „modernistą” i przypisywanie mu prekursorstwa czasów nowożytnych jest niesprawiedliwe. Bardziej ten zarzut pasuje do zwolenników FSSPX, którzy z przesadnym krytycyzmem patrzą na dzieje Kościoła, uprawiając „meaculpizm a rebours”, a także tak interpretują dokumenty papieskie, że na nieomylność papieską nie zostaje już miejsca.

P.S. Pragnę podziękować Mariuszowi Gruszeczce za istotny wkład w powstanie artykułu serdecznym Bóg zapłać!

Ks. Rafał Trytek, 31 maja AD 2011, święto N.M.P. Królowej

http://sedevacante.pl/

Tajemnica jasnowidza Artykuł niekoniecznie mieści się w profilu gajówki, ale jest całkiem ciekawy w opisie post-peerelowskiej rzeczywistości. – admin.

Choć Krzysztof Jackowski pomógł odszukać już wiele zaginionych zwłok, nie dorobił się na swoich wizjach.

Tajemnica jasnowidza Po Pershingu została mu kurtka, którą schował tu po ostatnim spotkaniu. Przyjeżdżał, co tydzień. Tego wieczoru, wychodząc, powiedział: „Niech zostanie u ciebie. Będę miał, po co wracać”. Następnego dnia zginął. Po Gołocie zostało rozczarowanie, po Lepperze tęskne spojrzenie, gdy podsuwał zdjęcie z pytaniem „A ta kobieta?”, po politykach – złość, że go nie słuchają. Po rodzicach zaginionych dzieci, którym mówi, „co łaska”, zostaje mu około 20 zł. Piotr Żak dziękował mu, że przewidział rozpad AWS. Nie wiadomo, za ile. Był u niego Jerzy Hoffman. Czy pytano go o morderców Papały? Milczy. Krzysztof Jackowski – skuteczny i popularny. Najbardziej znany polski jasnowidz. Najlepszy? Najszczęśliwszy? - Płacę za to wszystko k…ą cenę! – Jackowski jest wzburzony. Jakby dusił się w domowej meblościance. – Chyba zaraz zwinę interes. Po 11 latach moja rodzina ma dość.

Nienawidzę much Człuchów. Średnie mieszkanie w szarym blokowisku. Jackowski został jasnowidzem, gdy stracił pracę („fizycznym byłem”) w zakładzie, który zlikwidowano. Od dwóch lat bez zajęcia jest także jego żona. Wychowują córkę licealistkę i syna ucznia gimnazjum. W okolicy bezrobocie, więc jasnowidzenie to jedyne źródło utrzymania. Kiedyś rodziny zaginionych, popłakując, słabnąc i modląc się, przesiadywały na klatce schodowej. Dziś jest telefon i faks, ale i tak trudno uznać, że to spokojny dom, jeśli przyjeżdżał tu Pershing (i kto jeszcze z mafii?), jeśli rodziny przez próg podają córce Jackowskiego rzecz należącą do zaginionego. Ona potem, też przez próg, ten przedmiot oddaje. W środku jest kartka z informacją, gdzie znajduje się ta osoba. Przeważnie nieżywa. Mieszkanie Jackowskiego. Zapach placków, zupy, domowa krzątanina. Za progiem rozpacz nad kartką. Jego syn zapytany przez dziennikarza przygotowującego książkę o jasnowidzu, kim jest ojciec, odpowie: „Bogiem”. Stukają talerze. W domu rządzi żona. On ciągle coś gubi i nie umie znaleźć. Na ścianach dyplomy zapewniające, że Jackowski jest w czołówce światowej. W teczkach stosy zamówień. Około 600 było od policji. W innych teczkach podziękowania w stylu: „Komenda powiatowa w Z. informuje, że ciało Jana B. znaleziono we wskazanym miejscu. Jan B. został zamordowany, a jego zwłoki w celu ukrycia zostały zatopione w rzece San między miejscowością Wapowca a Łętownia”. Komenda w Radomiu: „Chcę panu serdecznie podziękować za dokładne wskazanie miejsca ukrywania się groźnego przestępcy”. „Wyrażam gorące podziękowania za udzieloną pomoc w sprawie dotyczącej zabójstwa czteroosobowej rodziny, jakie miało miejsce w styczniu 1996 r. w Siennicy”. „Proszę o przesłuchanie Krzysztofa Jackowskiego, który dokładnie wskazał miejsce spoczywania zwłok Jerzego W.” Jest samotnikiem. Nie utrzymuje kontaktów z innymi jasnowidzami. Dobrze rozmawia mu się z dziećmi. Parę razy przyjeżdżał do niego pan X. z Warszawy, obiecywał wielkie sumy, jeśli Jackowski swoim nazwiskiem ozdobi wspólną firmę. Odmówił. Teraz boi się zemsty. Człuchów nie zrobił sobie z niego maskotki, takiej jak Świecie z Janusza Dzięcioła. Na 650-lecie miasteczko miało swoje wejścia w telewizji. O jasnowidzu ani słowa. Nienawidzi much. Kojarzą mu się z ciałami, które znalazł wraz z policją. Każdą wizję przeżywa. – Nie chodzi o to, czy ten ktoś żyje, większość jest martwa – wyjaśnia. – Paraliżuje mnie strach, czy trafnie określiłem, gdzie leżą zwłoki. Ważny jest mój sukces, choć oczywiście lubię zmarłych. Mam wśród nich więcej znajomych niż wśród żywych. 90% wizji wskazuje, że człowiek nie żyje. Coraz więcej odnajdywanych ciał to ekonomiczni samobójcy. Biedę widać i w pracy jasnowidza.

- Kiedy moja wizja okazuje się trafna, czuję się, jakbym wygrał w totolotka. A obok płacze matka – dodaje Jackowski. – Ale proszę mnie dobrze zrozumieć – cieszę się z wizji, nie ze śmierci człowieka.

Wącham wspomnienia Rodzice – robotnicy, pięcioro rodzeństwa. W dzieciństwie matka się na niego złościła, bo obsesyjnie układał noże w jednym kierunku, poza tym odruchowo pocierał wszystkie kanty. Jakby chciał je złagodzić. Ten gest odziedziczyła córka. Chodził do technikum rolniczego, ożenił się zwyczajnie, z dziewczyną poznaną dzięki koledze. Pewnego dnia na człuchowskim rynku rozegrała się scena, która zmieniła jego życie. Obcy mężczyzna poprosił o ogień. Jackowski dał mu odpalić, patrzył za odchodzącym i w silnym, niekontrolowanym widzeniu zobaczył ciężarówkę i jakąś parę staruszków na wozie. – Gdyby mężczyzna był z kimś – wspomina – nie odważyłbym się go zaczepić. Ale był sam. Nie zdziwiło go moje widzenie. Przyjechał z południa Polski. Tam przed laty był kierowcą. Dziadkowie zajechali mu drogę. Mężczyzna zginął. To wspomnienie jest nie do usunięcia. Od razu poniosła go ambicja. Żadnych wróżb, czy ktoś kogoś kocha. Przyjmuje tylko sprawy najtrudniejsze. Pytania o ludzi, którzy zniknęli. Pierwszą głośną sprawą było dwóch chłopców, którzy utonęli w jeziorze. Dokładnie wyrysował rów i zamulone dno, w którym były ciała. – Gdybym się wtedy pomylił, zrezygnowałbym – podkreśla. Tymczasem zapłakani rodzice przekazywali sensacyjną wieść: jasnowidz z Człuchowa odnalazł ciała ich dzieci. Rozpacz, bezradność i kolejne, trafne wskazania zaczęły nakręcać jego sławę. Wizja jest olśnieniem, do którego musi się przygotować. Potrzebuje przedmiotu należącego do zaginionego, najlepiej ubrania z jego zapachem. Pociera, dotyka, przystawia do czoła. Przesiąka tamtym człowiekiem. A potem wykonuje codzienne czynności. Miejsce nie ma znaczenia. Błysk. To, co zobaczył, zapisuje na kartce. Nigdy nie rozmawia z rodzinami. Boi się sugestii i żebrania o życie. To zakłóca myśli. Najciekawsze wizje miał w kuchni.

Dostaję grosze Rodziny rzadko dzwonią, by podziękować lub potwierdzić trafność wizji. Jakby miały żal, że nie było cudu. Czasem sprawy są tak głośne, że z gazet Jackowski dowiaduje się o tym, że miał rację. Czasem wizja jest nieprecyzyjna. – Pamiętam historię chłopca z Łodzi – wspomina. – Byłem zaszokowany, bo czułem, że jest w jakieś rurze, w przybudówce. Potem okazało się, że w tym miejscu jego ciało było zawinięte w dywan. Na taki pomysł wpadli koledzy, którzy go zabili. Czasem ludzie nie chcą dopuścić do siebie tragedii. Oto biznesmeni, którzy zaginęli na Ukrainie. Jackowski wie, że mają poderżnięte gardła. Wyjątkowo przyjął ich rodziny. Matki, żony, bracia. Wyśmieli go: „Wróżka w Warszawie powiedziała, że balangują. Wrócą”. Po kilku tygodniach znaleziono zwłoki. Miał satysfakcję. „Dźgali ją czymś, nie nożem. Jest rozebrana, leży koło torów” – to powiedział matce studentki z Zielonej Góry. Z pretensjami zadzwonił dziennikarz z miejscowej prasy. – Kobieta ledwo na serce nie umarła – krzyczał. – A dziewczynę widział kierowca autobusu. Jest podejrzenie, że uciekła z sektą. Ale żyje. Ciało znaleziono przy torach. Inna sprawa. Pracownik urzędu skarbowego zamordowany przed swoim garażem w Łomży. Pojechał na jego grób, ale nie wyczuł mordercy, bo było za dużo głosów z tamtego świata. Z lękiem wspomina sprawę dwóch zagubionych studentek, które weekendy spędzały w spokojnej leśniczówce. Uległ błaganiom, pojechał do podpoznańskiego lasu. – Czułem zwłoki, a nie potrafiłem ich zlokalizować – wspomina. – Wąchałem łóżka, na których spały. Były koło mnie, a jednocześnie nie znalazłem śladu. Powiedziałem tylko rodzinom, że nie żyją, nie uciekły do Niemiec, jak się łudzono. Poćwiartowane szczątki dziewcząt znaleziono w różnych punktach lasu. Mordercą okazał się młody człowiek z pobliskiej wsi. Jackowski znalazł też ciało 3-letniej Magdy, która przewędrowała przez Kraków, żeby utonąć. Niechętnie wspomina o porażkach. Ze złością mówi o nim matka Sylwii Iszczyłowicz, która przed paroma laty nie wróciła z kościoła do domu w Zabrzu. – Wszystkie jego wizje były fałszywe – mówi. – Policja przeczesywała wskazane miejsca i nic. Lubi marzyć o bogactwie, którego się nie dorobił. W rozmowie często przywołuje piękne wyspy, apartamenty w stolicy i lokaja z chłodnymi drinkami. To wszystko byłoby, gdyby nie brał najtrudniejszych spraw. No i nie ustalał ceny „co łaska”. Twierdzi, że klienci życie swoich najbliższych wyceniają na parędziesiąt złotych. Raz dostał 500, a ktoś podarował mu wspaniały telewizor, gdy odnalazł transport takich samych. I tyle. Mieszkanie jest wygodnie i dostatnio umeblowane, ale tylko jak na Człuchów. Samochodu nie ma. Zdarzają się jednak klienci, którzy wynajmują mu samochód z kierowcą, by dojechał do Warszawy. Bieda miesza się z luksusem. Uwielbia rozmowy o nicości, duszy i wszechświecie. Dużo czyta. – Nie jestem wybrańcem – zapewnia. Mówi, że siłę ma od Boga, choć Kościół nie chce jego wizji. - Nie boję się wizji, boję się ludzi – to doświadczenie Jackowskiego po 11 latach. Dziś nauczył się odmawiać. W czasie pierwszej rozmowy stara się wyczuć ewentualną agresję. Nic nie poradzi na tych, którzy, jakby mszcząc się za śmierć najbliższej osoby, opowiadają o nim jak o szatanie. – Nie ma spraw zamkniętych – kończy spotkanie. – Wracam do moich zmarłych. Zaprzyjaźniam się z nimi. http://www.przeglad-tygodnik.pl

O wyższości PRL nad III RP Facet pyta lekarza: panie doktorze, moja żona dostała kompleksu niższości, co ja mam zrobić, żeby jej to nie przeszło? Ten stary kawał dokładnie oddaje stosunek, jaki mają do nas, Polaków, nasze tzw. elity. Bo Polacy mają potężny kompleks, typowy dla społeczności naznaczonych klęską i długotrwałą okupacją. Trudno się dziwić, po tym, jak im wymordowano i wyniszczono elity, przepędzono ich o kilkaset kilometrów na zachód, pozbawiono dorobku pokoleń i pamięci oraz poddano rządom sprzedajnych ciemniaków, w których tym, kto wyżej awansował, im był głupszy i bardziej nikczemny. Horrendum stanowi jednak to, że jesteśmy jedynym państwem na świecie, którego polityczne i intelektualne elity zachowują się właśnie tak, jak ten facet z kawału: ze wszystkich sił pracują nad wtrąceniem swego narodu w jeszcze większe kompleksy, jeszcze głębszym obniżeniem mu i tak chorobliwie niskiej samooceny oraz dogłębnym jego poniżeniem. To naprawdę fenomen na światową skalę. We wszystkich państwach świata władza publiczna, by ograniczyć się tylko do niej, za swój oczywisty obowiązek uważa coś wręcz przeciwnego: umacnianie poczucia godności i dumy swojego narodu. Często nawet kosztem prawdy. Powojenne elity francuskie, na przykład, włożyły wiele wysiłku i pieniędzy w to, by przekonać Francuzów, że w czasie wojny stawiali oni opór Hitlerowi, i że kolaboranci stanowili oderwaną od zdrowego narodu, potępianą powszechnie mniejszość. To nic, że fakty są dla tej “narracji” miażdżące. Że armia francuska poddała się w roku 1940, wciąż jeszcze mając w liczbie żołnierzy, czołgów, samolotów i innych zasobów wojennych przewagę nad napastnikami, i to bez liczenia oddziałów stacjonujących w koloniach. Że w szczytowym momencie całe niemieckie siły okupacyjne we Francji liczyły sobie 40 tysięcy żołnierzy, których średnia wieku – uwaga! – wynosiła 48 lat. I owych kilkanaście batalionów wartowniczych wystarczyło spokojnie do poradzenia sobie z całym resistance, o którym powstało tyle książek, filmów oraz pomników, i którego pamięć celebruje się do dziś, co roku obchodami i inscenizacjami. A jednocześnie bezmiar okupacyjnej kolaboracji osnuto mgłą niepamięci, posuwając się nawet do zamknięcia przed historykami archiwów i masowego utajniania przeczących oficjalnemu obrazowi dokumentów. Podobnie postępowała Dania. Z całej swej okupacyjnej historii pozostawiła i roztrąbiła na świat cały jedynie historię uratowania kilkuset Żydów. Fakt, że codzienna współpraca z Niemcami szła gładko, a dziesiątki tysięcy Duńczyków walczyło ochotniczo w SS, zniknął z kart historii. Do tego stopnia, że owym weteranom SS państwo duńskie latami wypłacało, i bodaj do dziś wypłaca, kombatanckie świadczenia, bo jakiekolwiek weryfikacje, gdzie, kto odsługiwał wojsko ujawniłyby to, czego Dania ujawniać nie chce. I tak dalej, i tak dalej… Przykładów wystarczyłoby na książkę. Każde normalne państwo stara się nie dostrzegać tego, co psuje narodowi samoocenę, nie rozdrapywać ran, za to umacniać poczucie dumy z historycznych dokonań; na tym właśnie polega tak zwana polityka historyczna. Gdybyśmy mieli normalny rząd, normalne państwo i normalną politykę historyczną, polski prezydent nigdy by się nie wypowiadał publicznie o zbrodni w Jedwabnem. Cokolwiek się tam stało, nie było to nic, za co odpowiadałoby państwo polskie ani tym bardziej naród. Być może udało się Niemcom pozyskać do współudziału w zbrodni jakichś Polaków, być może nawet wystąpili oni przeciwko żydowskim sąsiadom ochoczo. Był to jednak tylko zwykły akt bandytyzmu, jakie zdarzają się wszędzie i zawsze, a już zwłaszcza w czasach wojennego zamętu. Podziemne państwo polskie surowo podobne akty bandytyzmu karało, i na tym rozmowę należy skończyć. Gdybyśmy mieli normalny rząd, normalne państwo i normalną politykę historyczną, prezydent RP organizowałby za to, na przykład, rocznicę męczeńskiej śmierci rodziny Ulmów, wymordowanej za ukrywanie Żydów. I tam wygłaszałby przemówienie podkreślające, ile krwi wylali Polacy i jakie ofiary ponieśli w obronie wolności swojej i wszystkich innych. A co robi nasz żałosny Forrest Gump z Belwederu? Oczywiście włącza się w obchody rocznicy Jedwabnego, by przy tej okazji oświadczyć całemu światu, że “Polacy byli narodem sprawców”. Nie ma wystarczających słów dla podkreślenia rozmiaru głupoty i nikczemności takiego zachowania. Jasne, wszyscy wiemy, skąd ten pan akurat się w Belwederze wziął. Wiemy, że właśnie, dlatego został przez Tuska wskazany na powiernika żyrandola, iż jego, ehm, przymioty umysłowe czynią skrajnie nieprawdopodobnym, aby mógł się przeciwko patronowi skutecznie zbuntować i jakkolwiek mu zaszkodzić. Wiemy też, że jak to jest regułą u ludzi miernych, otoczył się gromadą takich leśnych dziadków, na tle, których sam wydaje się człowiekiem w miarę jeszcze bystrym i inteligentnym. To niewątpliwe okoliczności łagodzące. Ale to nie zmienia faktu. Faktem jest to, że Polacy poddawani są od dwudziestu lat upokarzającej “pedagogice wstydu”. Wmawia im się, że cała ich historia to jedno wielkie nieporozumienie, wszystko w niej, jeśli nie było głupie i dziwaczne, to było zbrodnicze. Przez lata czynili to zaborcy, okupanci – dziś czyni tak niepodległa Polska i jej elity. Niech Polactwo wierzy, że to “porąbany kraj”, że bycie Polakiem to wstyd i obciach, że trzeba się starać być kimś innym i nie mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Niech przypadkiem nie dostrzeże w swej polskości żadnego powodu do dumy. Prawda jest taka, że w naszych dziejach, jak w każdych innych, zdarzało się wszystko. Ale więcej jednak zdarzało się rzeczy chwalebnych. Jesteśmy narodem, który wydał z siebie “Solidarność” i obalił sowieckie imperium, który dał światu wielkiego papieża, który nigdy nie dał się zniewolić i podporządkować szalonym totalitaryzmom, narodem, który demokrację i tolerancję praktykował kilkaset lat wcześniej niż pouczający nas dziś Zachód, narodem, który nie znał stosów i wojen religijnych, narodem wielkich naukowców, inżynierów, budowniczych… Długo można wyliczać. Naprawdę, jest wiele spraw, o których współczesny Polak wiedzieć powinien, a nie wie. Za to w kółko bombarduje się go Grossowymi bredniami o rzekomej polskiej winie za holocaust. Z największym wstydem przechodzi mi to przez gardło, ale nawet ten żałosny marionetkowy sowiecki twór, jakim była PRL, dbał o morale Polaków bardziej niż III RP. Oczywiście, komuniści starali się z Polaków wychować nowy naród, robotniczo-chłopski, ale przynajmniej na ten użytek akcentowali to, co ów nowy naród miało wzmacniać, a nie dezintegrować. “Czterej Pancerni”, “Kapitan Kloss”, “Podziemny front” czy “Kierunek Berlin” to były bzdury, ale jednak bzdury krzepiące, w standardzie światowym. Jedwabne czy Pogrom Kielecki nie były podnoszone do rangi wielkich wydarzeń w naszej historii. A to, co się teraz wyrabia, to albo skończona głupota, albo świadoma praca rozległej i kosztownej agentury wpływu nad dezintegracją polskiego oporu przed jakąś kolejną szykowaną Polakom kolonizacją. Rafał A. Ziemkiewicz

Alfabet wstydu Propaganda jak za Gierka, monstrualna buta rządzących, którym na pewno żyje się coraz lepiej – w odróżnieniu od gwałtownie rosnących szeregów bezrobotnych. Zaciskająca się pętla zadłużenia, jedne z najwyższych ceny gazu w Europie, a niedługo też energii elektrycznej, wyprzedaż polskich interesów na forum zagranicznym. Zanim na jesieni wyborcy odeślą Donalda Tuska i jego ministrów na emeryturę, Jan Filip Staniłko przypomina od A do Z niektóre najbardziej kompromitujące „dokonania” najgorszego po 1989 r. rządu.

A jak armia Przypomina coraz bardziej tę z czasów saskich. Składa się dziś głównie z oficerów, kwatermistrzów, odrzutowców F-16 (których nie można wysłać do Libii, bo piloci mają za małe naloty) oraz kadłuba korwety „Gawron” wartego miliard złotych. MON od trzech lat nie wykonuje planów zakupu uzbrojenia. Marynarka wojenna za pięć lat przestanie istnieć ze starości. Szkolenie niemal się nie odbywa, czego efektem jest sześć katastrof lotniczych. W Narodowych Siłach Rezerwowych nikt nie chce służyć. Nie rozumiem, jak minister Klich może jeszcze codziennie rano patrzeć w lustro.

B jak biurokracja Udział wydatków publicznych w PKB zwiększył się za czasów tego – niegdyś liberalnego – rządu z 42 proc. do ponad 46 procent. Armia urzędników sięga już niemal 500 tys. ludzi. To na głowę mieszkańca więcej niż w mocno zbiurokratyzowanych, acz nieporównanie bardziej sprawnych państwach zachodnich, takich jak Francja czy Szwecja. Rząd bezskutecznie próbuje ograniczyć zatrudnienie w administracji centralnej, a tymczasem główny przyrost kosztów powoduje budowanie klientelizmów salariatowych w samorządach. Czymś się to poparcie musi przecież spłacać…

C jak Chińczycy Donald Tusk swoją przygodę z Chinami zaczął dość owocnie. Podczas wizyty w Kraju Środka oświadczył – uwaga! – że „Polskę i Chiny łączy odwieczna wspólnota wartości”. Ten dość ekstrawagancki passus sprawił, że z dnia na dzień strona chińska podniosła rangę wizyty i premier Polski mógł się spotkać nie tylko z merem Szanghaju, ale i także z premierem Wen Jabao. Również polski pawilon na wystawie EXPO okazał się dużym sukcesem, mimo redukcji budżetu polskiej wystawy o 70 procent. Pech w tym, że rząd sukces ten przypisywał ciekawej architekturze budynku, natomiast w rzeczywistości o powodzeniu zadecydowała chińska decyzja o dowartościowaniu Polski. Pawilon leżał między niemieckim a hiszpańskim i był szeroko reklamowany. Po prostu władze Chin uznały Polskę za kraj ważny i znaczący w regionie. Dziś już raczej tak nie myślą. Polski rząd – ku uciesze gawiedzi – przegonił z budowy autostrady A1 chińską firmę COVEC, która wygrała przetarg za połowę kosztorysu, sądząc, że tak jak w Chinach kontrakt to tylko deklaracja dobrej woli. Dziwnym trafem kilka dni po odebraniu budowy COVEC-owi chińska firma Liu Gong wycofała się z zakupu Huty Stalowa Wola. Co więcej, podczas przyspieszonej wizyty premiera Chin na Węgrzech podpisano umowy warte 8 mld dolarów. Dziś to Węgrzy są strategicznym partnerem Państwa Środka.

D jak drogi Minister Grabarczyk w ekspresowym tempie podpisał umowy na budowę autostrad, których funkcjonalność odpowiada potrzebom Polski z lat 70. Podpisał w systemie „zaprojektuj i zbuduj”, który przerzuca cały ciężar administracyjny na stronę prywatną. Minister był zadowolony, bo w kryzysie firmy chciały budować za połowę kosztów. Kryzys się skończył, ropa zdrożała o 100 proc., więc nie będzie 150 km A1, dwóch odcinków A2 i dwóch odcinków A4. Te drogi nie tylko jeszcze przez trzy lata nie stworzą systemu (brakuje obwodnicy Łodzi), ale także w stosunku do mocy nabywczej naszych pensji będą się zaliczać do absolutnie najdroższych w Europie (20 gr za km). Co więcej, do 2020 r. rząd planuje wybudować tyle dróg ekspresowych, ile przez ostatnie cztery lata. Przez kolejne 10 lat tylko nieco więcej. Wszystko przez to, że za bardzo się zadłużył, budując to, co buduje obecnie – i to ze wsparciem UE.

E jak Eureko Rząd Donalda Tuska ogłosił jako wielki sukces odzyskanie kontroli nad narodowym ubezpieczycielem – PZU. Przeciwnikiem była stosunkowo niewielka firma ubezpieczeniowa z Holandii, która w ciągu kilku miesięcy kryzysu 2008 r. straciła ponad miliard dolarów. Eureko weszło w posiadanie akcji PZU, używając do tego pieniędzy… PZU, następnie złamało umowę prywatyzacyjną, oddając spór ze Skarbem Państwa do międzynarodowego trybunału (czyli po prostu prywatnej firmy arbitrażowej). Wydawałoby się, że rząd powinien grać twardo i uzyskać, co mu się należało. Nic bardziej mylnego. Firma, która włożyła w PZU 5 mld zł, otrzymała od ministra Grada 17 mld zł – 5 mld z dywidendy, 5 mld z rekompensaty za wycofanie się z umowy prywatyzacyjnej, oraz 7 mld z tytułu wartości akcji po debiucie giełdowym PZU. Dla porównania, rząd Viktora Orbána za 1,8 mld USD odzyskał niedawno 20 proc. akcji narodowej firmy naftowej MOL z rąk tajemniczego giganta paliwowego z Rosji – Surgutniefgazu – który wszedł w ich posiadanie prawdopodobnie w zmowie z austriackim OHV, bo odkupując pakiet z rąk Austriaków rok po jego sprzedaży. Dzięki tej operacji MOL jest dziś bardziej węgierską firmą niż jeszcze kilka lat temu.

F jak Fundusz Rezerwy Demograficznej Fundusz utworzono po to, aby zbierał pieniądze z prywatyzacji i przechowywał je do momentu, kiedy w przyszłości będzie krucho z wypłatą emerytur. Okazuje się, że krucho jest właściwie cały czas, w związku z tym z funduszu prawie tyle ubywa, co przybywa. Rząd przerzuca środki z FRD do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. W tym roku nie będzie pieniędzy w FUS już od września. Pytanie, z czego będziemy dokładać, jak zrobi się naprawdę ciężko…

G jak gaz Z inicjatywy ministra Pawlaka mieliśmy szansę podpisać absurdalnie długi kontrakt (do 2037 r.) na absurdalne ilości gazu, po absurdalnej cenie. Dzięki dwóm ludziom – doradcy premiera ds. energetycznych i dyrektorowi z MSZ – o sprawie zaalarmowano Komisję Europejską. W wyniku jej interwencji będziemy płacić tylko absurdalną cenę – już tej zimy może to być nawet 500 dolarów za tysiąc metrów sześciennych (cena gazu z Rosji podąża za ceną ropy). W nagrodę za troskę o nasz interes doradca premiera stracił pracę.

H jak honor Honor według PO polega na tym, że kiedy koleje nie jeżdżą, minister infrastruktury otrzymuje piękny bukiet kwiatów. Kiedy jest afera, to komisja śledcza kontrolowana jest przez tych, którzy są obiektem dochodzenia. Kiedy spada samolot z prezydentem, nikt nie podaje się do dymisji. Wręcz przeciwnie, mnożą się awanse i ordery.

I jak Intercity PKP Intercity zakupiły właśnie kilka składów szybkich pociągów Pendolino (dosł. wahadełko). Niestety, pociągi te nie mają wychylnych pudeł, bo po polskich torach nie mogą jeździć z pełną prędkością. Również Komisja Europejska nie chciała do nich dopłacić, bo stwierdziła, że w Polsce nie ma odpowiedniej długości torów, by opłacało się zakupywać tego typu składy. W związku z tym kredytu na zakup udzielono pod wieloletni kontrakt na świadczenie usługi przewozowej, który jest kontrowersyjny z punktu widzenia europejskich zasad pomocy publicznej. Oprócz wahadełek (tj. pociągów) za kilkaset milionów zakupiono także (drewniane) bączki – po 80 zł sztuka.

J jak język migowy W swoim exposé premier Tusk zapowiedział, że język migowy stanie się w Polsce językiem urzędowym. Wstępne szacunki szkoleń urzędników mówiły o 500 mln złotych.

K jak klimatyczny pakiet Premier Tusk chwalił się w 2008 r., że wynegocjował z Komisją Europejską 68 mld euro darmowych uprawnień emisyjnych, dla CO2. W rzeczywistości 65 mld Komisja dawała nam z dobrej woli, a 3 mld wytargował nasz mistrz twardej gadki. Prawdziwy jednak problem w tym, że premier najwyraźniej dopiero miesiąc temu zrozumiał, co łaskawie pozwolił podpisać prezydentowi Kaczyńskiemu. Pakiet sprawi, że ceny prądu w Polsce w roku 2013 mają szansę wzrosnąć skokowo o 60 proc. i będą rosnąć do 2020 roku. Że w szybkim tempie może z Polski uciec ok. 200 tys. miejsc pracy tworzonych bezpośrednio w branżach wysokoemisyjnych. Do tego rząd przełknął podobną dyrektywę o emisjach przemysłowych oraz podwyżkę akcyzy na węgiel. W tej sytuacji okazało się, że Polska, która ustami Tuska wcześniej odmówiła weta przed ramowymi negocjacjami, teraz wetuje po kolei wszystko, co może.

L jak laptopy Premier obiecał podczas pięknego przemówienia w parku laptopy dla wszystkich dzieci w wieku szkolnym w Polsce. Niestety, znowu to PiS…

Ł jak łupki Komisja Europejska ma już pierwszą ekspertyzę na temat szkodliwości wydobycia gazu łupkowego dla środowiska naturalnego. W Parlamencie Europejskim odbywają się cztery konferencje na miesiąc z podobną tezą. Niedługo Komisja wyda pierwszy komunikat w tej sprawie, który zapewne nie będzie zgodny z polskimi interesami. Tymczasem nie bardzo nawet wiadomo, kto za sprawy gazu łupkowego odpowiada w MSZ i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

M jak marże Od nowego roku – czyli już po wyborach – marże w aptekach zostaną administracyjnie wyrównane. Innymi słowy, nie będzie już można raczej liczyć na obniżki cen leków w poszczególnych aptekach. Narodowy Fundusz Zdrowia dopłaci wprawdzie mniej, ale za to niektórzy pacjenci będą musieli zapłacić za lekarstwa kilka razy więcej. By żyło się lepiej…

N jak nagonka Co jakiś czas, kiedy nie ma się czym pochwalić, dobrze jest zrobić jakąś nagonkę. A to na handlujących dopalaczami, a to na kibiców, a to wreszcie na o. Tadeusza Rydzyka. Za każdym razem z tym samym skutkiem praktycznym. Zerowym.

O jak OFE Nie jestem miłośnikiem OFE w ich dotychczasowym kształcie. Ale to, co zrobił rząd Tuska, to jest coś jeszcze gorszego. Mianowicie rząd przekierował realny strumień pieniędzy, który był inwestowany w realnie wycenione aktywa, z OFE do budżetu, obiecując, że te pieniądze z dobrym zyskiem odda. W ten sposób nie musi się zadłużać, aby z budżetu refundować OFE kwoty, których nie ma ZUS, bo wydaje je na bieżące emerytury. Ale zadłużenia nie zlikwidowano. Ono tylko zostało ukryte w formie zapisów księgowych na kontach w ZUS. Za 10 lat rząd będzie musiał znaleźć już realne 200 mld zł na realne wypłaty, ale ich raczej nie znajdzie. Więc albo trzeba było zabrać i niczego nie obiecywać, albo trzeba było obciąć deficyt finansów publicznych, a pieniądze poprzez OFE inwestować w rozwojotwórczą infrastrukturę.

P jak prezydencja Stosunek polskiego rządu i społeczeństwa do półrocznej rotacyjnej prezydencji w UE, polegającej na organizowaniu spotkań ministrów i debat oraz koordynowaniu 800 spraw prowadzonych na forum europejskim, jest fenomenem na skalę europejską. Tylko w kraju o tak dziecinnym stosunku do spraw zagranicznych jak Polska można wydawać 500 mln zł na opowiadanie, „że w ciągu naszej prezydencji przekażemy wspólnocie dużo naszej pozytywnej energii, którą zwalczyliśmy kryzys”. No, chyba że te 500 mln jest de facto wydatkiem na kampanię wyborczą do parlamentu.

R jak rozwój Zagadka: czy kraj mający 3,7 proc. wzrostu PKB, ale jednocześnie 7,9 proc. deficytu finansów publicznych w relacji do PKB, tak naprawdę się rozwija?

S jak stocznie Rząd premiera Tuska zamknął jedyny chyba kompletny polski system produkcyjny, który lokował proces od projektu do produktu na naszym terytorium, zatrudniając przy tym łącznie kilkadziesiąt tysięcy pracowników. Najpierw potulnie skłonił głowę przez wojowniczą komisarz ds. konkurencji Neelie Kroes, potem kłamał, że znalazł inwestora, którego tylko bardzo chciał znaleźć. W tym czasie Francuzi o pomoc dla swoich stoczni wyprocesowali się z Komisją przez ETS, a Niemcy wspomagali swoje stocznie w formie dotacji na innowacje. Na osłodę stoczniowcom zaoferowano przekwalifikowanie się na fryzjerów.

T jak Tusk Czyli premier, który chce pozostać w pamięci potomnych jako „równy gość”.

U jak uznanie Polska zapewniła sobie w ostatnich latach wielkie uznanie społeczności międzynarodowej. Najpierw zrezygnowaliśmy z przyznanego nam już statusu członka Rady Bezpieczeństwa ONZ na rzecz Bośni i Hercegowiny. Potem wycofaliśmy się ze Wzgórz Golan, czyli w ramach oszczędności zamknęliśmy jedną z najbardziej prestiżowych misji pokojowych na świecie. Następnie minister Sikorski, jako urzędujący minister państwa narodowego sam wystawił się w wyścigu na przewodniczącego NATO. Zamiast zorganizować poparcie Europy Środkowej dla kandydata małego kraju, mającego dobre relacje z USA, Niemcami i Rosją – np. Czech – wolał, jak zwykle, lansować siebie. Prawdziwą zasługę dla Polski miałby wtedy, gdyby poświęcił swoją energię na wprowadzenie Polski do G-20.

W jak wycieczka Wycieczka premiera Tuska do Peru, którą określił on – w przypływie szczerości – podróżą życia, kosztowała polskich podatników blisko 10 mln złotych.

Z jak Zyzak „Niedojrzały emocjonalnie” autor pracy magisterskiej, z powodu, którego Uniwersytet Jagielloński miał nie otrzymać dofinansowania budowy trzeciego kampusu w ramach ustawy na 600-lecie odnowienia uczelni. Na szczęście skończyło się na groźbach zarządzenia kontroli na Wydziale Historycznym UJ. Jan Filip Staniłko

Oszustwo demokracji elektronicznej Czym jest demokracja elektroniczna? Jest to najnowszy model ustroju udającego demokrację. Ma zastąpić skompromitowaną „demokrację parlamentarną” zwaną częściej „demokracją pośrednią”, a najczęściej skrótowo – „demokracją”. Demokracja elektroniczna z pozoru będzie demokracją prawdziwą, bo rządzenie w niej oparte zostanie o referenda oraz obieralność większej liczby kierowniczych urzędów. Jednakże głosowania i liczenia głosów będą przeprowadzane częściowo lub w całości przy pomocy komputerów i sieci połączeń elektronicznych, co otworzy wielkie możliwości fałszowania wyników. Przy okazji zmusi się społeczeństwo do używania podpisu elektronicznego, początkowo w formie łagodnej: chcesz głosować – zgódź się na przydzielenie ci podpisu elektronicznego przez instytucję państwową, a może państwowo-prywatną lub zupełnie prywatną. Podpis elektroniczny wcale nie uniemożliwi fałszerstw wyborczych, przeciwnie – będzie podstawą fałszerstw opartych na podpisie elektronicznym, zarówno przy głosowaniach, jak i wszędzie indziej, gdzie używa się podpisów.

Kto będzie na prawdę rządził? W demokracji elektronicznej władzę będą mieli ci, którzy posiądą wiedzę o konkretnym elektronicznym systemie wyborczym i uzyskają do niego dostęp. System będzie składał się z komputerów, połączeń, programów i kluczy (haseł). Ktoś będzie ten system projektował, produkował, testował, montował, obsługiwał, nadzorował, konserwował. Będzie sporo ludzi z legalnie pozyskaną wiedzą o wejściach do systemu i wielu ludzi z legalnym dostępem do niego. Ponadto zdobycie wiedzy i dostępu nielegalne będzie w miarę proste dla krajowych i zagranicznych służb specjalnych, a nawet hakerów (lub krakerów, w zależności od tego jak wykorzystają swoje możliwości). Jakie będą możliwości fałszerstw wyborczych w demokracji elektronicznej? Różnorakie. Zasadniczo możemy je podzielić na oszustwa w głosowaniu, oszustwa w liczeniu i oszustwa w ogłaszaniu wyników.

Oszustwa w głosowaniu elektronicznym Głosowanie elektroniczne oficjalnie może odbywać się w lokalach wyborczych oraz na odległość przez specjalną sieć wyborczą lub internet. Podczas głosowania w lokalu istnieją możliwości dokonania bezpośredniej manipulacji fizycznej lub programowej urządzeniem głosującym, podłożenia nakładki na nie, a nawet zdalnego wysyłania impulsów zagłuszających oddawane przy głosowaniu, zmieniających je lub oddających dodatkowe głosy w trakcie głosowania czy między głosowaniami. Można oddziaływać na wszystkie urządzenia elektroniczne w lokalu wyborczym uczestniczące w procesie przyjmowania i przekazywania oraz gromadzenia głosów. Można to robić podpinając się pod urządzenia, kable lub transmisje bezprzewodowe. Podczas głosowania za pośrednictwem sieci wyborczej z punktów do głosowania – możliwe są oszustwa w punkcie (kabinie, głosomacie) oraz na całej długości sieci niezależnie od tego, czy jest kablowa czy bezprzewodowa. Można to robić podobnie jak w przypadku głosowania w lokalach. Podczas głosowania z domu za pośrednictwem sieci wyborczej możliwe jest dostarczanie wyborcom fałszywych urządzeń do głosowania, urządzeń z dodatkami do fałszowania głosu, fałszywego lub zmienionego oprogramowania głosującego do ich komputerów podłączanych do specjalnej sieci wyborczej. Możliwe jest też manipulowanie sygnałem od wyborców na całej długości sieci czy kablowej czy bezprzewodowej. Można to robić na sieci i na urządzeniach pośredniczących. Podczas głosowania przez internet są dostępne opcje fałszerstw podobne jak przy głosowaniu przez specjalną sieć. Oszustw jednak można dokonywać z każdego miejsca na świecie, gdzie jest połączenie z internetem. Nadzór nad całością przepływu informacji staje się niewykonalny. Dodatkowo, zarówno przez internet, jaki i specjalną sieć będzie możliwość oddawania głosów za inne osoby, zwłaszcza za domowników. Żaden program nie sprawdzi, kto tak na prawdę oddał głos. Nawet tak pobieżny przegląd pokazuje, że głosowanie na kartkach jest o wiele bezpieczniejsze niż głosowanie elektroniczne. Urządzenia i programy do elektronicznego głosowania mogą umożliwiać tworzenie wydruków z głosowania, które miałyby być dowodem. Jednakże takie wydruki mogą pokazywać faktyczny głos, a jednocześnie do sieci może pójść głos fałszywy. Możliwości programowego maskowania fałszerstwa na różnych etapach są rozmaite i zależą tylko od wiedzy i wyobraźni programistów. Można też produkować fałszywe wydruki, by podważać niewygodne wyniki głosowania. Między bajki można włożyć zapewnienia, jakoby dało się stworzyć programowe zabezpieczenia głosowania elektronicznego. Każde nowe zabezpieczenie można obejść. A zabezpieczeń fikcyjnych, nieistniejących nawet nie trzeba obchodzić.

Oszustwa w elektronicznym liczeniu głosów Przy liczeniu komputerowym nie ma żadnej jawności sumowania, bo liczenie wykonuje program i czyni to niewidocznie dla ludzi. Manipulować programem liczącym można niewidocznie, choćby z drugiego końca świata. Jeśli komputerowe liczenie głosów internetowych odbywałoby się etapami – pozostanie możliwość fałszowania sum cząstkowych. Fałszowanie liczenia może być wykonane drogą sprzętową lub programową. Odpowiednie funkcje do fałszowania i bardzo zaawansowanego sterowania fałszowaniem mogą być fabryczną częścią systemu zliczającego zainstalowaną na polecenie rządzących. Odpowiednie urządzenia lub programy mogą też być na różnych etapach od produkcji do używania instalowane za wiedzą lub bez wiedzy poszczególnych komórek władzy państwowej. To mogą robić krajowe lub zagraniczne służby specjalne, a nawet krakerzy. Programy do fałszowania liczenia mogą posiadać prosty interfejs graficzny i bogate funkcje statystycznego rozkładu fałszerstwa według podziałów terytorialnych, różnic wiekowych wyborców lub jakichkolwiek innych kryteriów – w celu łatwiejszego ukrycia oszustwa albo w celu manipulacji społeczeństwem, tworzenia sztucznych podziałów i animozji lub ukrywania rzeczywistych. Przy dokonywaniu fałszerstw przez rządzących można tworzyć listy wyborców, którzy będą skłonni do sprawdzania, jak policzono ich głos lub ich rodziny, znajomych czy też większego lub szerszego otoczenia. Dzięki takim listom można unikać oszukańczego liczenia głosów tam, gdzie panuje większa czujność wyborców.

Oszustwa w elektronicznym ogłaszaniu wyników głosowania i liczenia Elektroniczne ogłaszanie można podzielić na ogłaszanie wyników cząstkowych i całościowych. Jeśli oszustwa nie dokonano na etapie liczenia – można dokonać go na etapie końcowym, czyli – ogłosić inne wyniki niż wykazało liczenie. Jeśli nastąpi przy tym odpowiednia synchronizacja ogłaszania wyników cząstkowych i calościowych – wykrycie takiego fałszerstwa będzie utrudnione. Przy liczeniu elektronicznym i przy głosach elektronicznych wykazanie i udowodnienie masowej skali oszustwa będzie poza zasięgiem zwykłych obywateli. Ponowne przeliczanie głosów elektronicznych może być łatwo sfałszowane tak, by różnica między wynikiem faktycznym, a ogłoszonym była na tyle mała, że głosowanie nie zostanie unieważnione.

Propaganda demokracji elektronicznej Można coraz łatwiej zauważyć, że w internecie jest ostatnio bardzo popularyzowane głosowanie elektroniczne. Co ciekawe, część popierających referenda chce związać je właśnie z głosowaniem elektronicznym. Wygląda na to, że oligarchia – czując nacisk, by dać więcej władzy obywatelom – wymyśliła, co zrobić, żeby zachować pełną kontrolę nad głosowniami, a jednocześnie wmówić społeczeństwu, jakoby oddano mu władzę. Pomysł referendów elektronicznych jest zwykle propagowany razem z przymusowym podpisem elektronicznym. Ci, którzy to robią są albo kompletnymi żółtodziobami w sprawach elektroniki i informatyki, albo płatnymi propagandzistami. Próbują oni opanować, a nawet zorganizować ruch demokracji bezpośredniej i od razu zneutralizować go elektronicznymi głosowaniami, w których jeden program może zrobić robotę tysięcy fałszerzy wyborczych…

Mocniejszy

http://mocniejszy.wordpress.com/

Bohater i Żydzi Czy można w jednym miasteczku pielęgnować pamięć o zabitych Żydach i o odpowiedzialnym za ich śmierć partyzancie? Czy w przyszłym roku klezmerska muzyka rozbrzmiewać będzie przed poświęconą mu tablicą pamiątkową? Stojący przed tymi pytaniami Chmielnik to Polska w pigułce. Miejscowość w Świętokrzyskim, cztery tysiące mieszkańców. Rynek z nową fontanną, przy nim knajpka z kuchnią żydowską. Dwa kościoły i synagoga. Przed wojną, jak w wielu podobnych miasteczkach, ponad połowę ludności stanowili Żydzi. Dziś na rynku stoi scena, nieco dalej stragan z festynowymi zabawkami, obowiązkowo wata cukrowa. Odpustowo. W wąskich uliczkach bliżej synagogi na straganach chleb ze smalcem, kiszone ogórki, owoce, obrazki malowane przez uczniów gminnych szkół, wiklina, garncarstwo. Na skrzyżowaniu przy synagodze gminne stoisko z książkami, tuż obok stragan, na którym można kupić figurki Żydów z pieniążkiem. Niedzielne przedpołudnie, więc kramy dopiero się otwierają. Rozpoczyna się trzeci dzień dziewiątych już Spotkań z Kulturą Żydowską w Chmielniku i Szydłowie. Żydzi to jedna pamięć Chmielnika, drugą z pewnością są polegli w II wojnie światowej, którym wystawiono na rynku pomnik. Według Amelii Sołtysiak, chmielnickiej pisarki i działaczki, w miasteczku powinna się znaleźć także tablica upamiętniająca jej szwagra, Mariana Sołtysiaka, pseudonim „Barabasz”. Odsłonięcie miałoby się odbyć 11 listopada 2011 r. Strona internetowa Chmielnika informuje, że „Barabasz” jest postacią, która wpisała się na trwałe w dzieje miasta. „Wybranieccy” – oddział, którym dowodził – to jedno z najgłośniejszych ugrupowań partyzanckich, legenda Gór Świętokrzyskich. Upamiętniono ich na Kielecczyźnie wieloma tablicami i pomnikami, ich imieniem nazywano szkoły. Szlakiem oddziału odbywa się rajd dla uczniów z okolic. Na zdjęciach z lasu widzimy niewysokiego blondyna z przedziałkiem, trzymającego lornetkę lub mapę. Gdy maszerują na koncentrację w czasie akcji „Burza”, sfotografowany jest na koniu – w tle 4. Pułk Piechoty Legionów AK, którym dowodził. Komendant legendarnego oddziału, któremu dziś zarzuca się mordowanie Żydów. Kiedy zaczynali spotkania z kulturą żydowską 9 lat temu, byli pionierami. Pierwsze kroki stawiała w tym samym czasie „Warszawa Singera”. Łódź tylko rok wcześniej zaczęła Festiwal Dialogu Czterech Kultur. Jedynie krakowski festiwal odbywał się już od lat. – Zaczęło się od obchodów 450-lecia nadania praw miejskich – tłumaczy burmistrz Jarosław Zatorski, energiczny mężczyzna po pięćdziesiątce, rządzący tu od 1993 r. – Zdaliśmy sobie sprawę, że historii Chmielnika nie da się opisać, nie mówiąc o Żydach. Poświęciliśmy im jeden dzień obchodów i się spodobało. Przybyły na drugi festiwal (w 2003 r.) z krakowskiego Kazimierza wydawca i restaurator Wojciech Ornat chwalił chmielniczan: „Nie sądziłem, że w niewielkim miasteczku może wydarzyć się coś tak niezwykłego. (...) Szczerze powiem, że klimat w Chmielniku wzrusza mnie bardziej niż krakowski Festiwal Kultury Żydowskiej, który stał się imprezą komercyjną i rutynową. Tam trudno mówić o metafizyce i dogłębnym przeżywaniu”. Już w 2003 r. do Chmielnika dołączył Szydłów, położone niedaleko malownicze miasteczko, gdzie znajduje się najstarsza w okolicy synagoga. Wójt Szydłowa Jan Klamczyński, rówieśnik Zatorskiego i podobnie jak on bezpartyjny, tłumaczy: – Uważam, że mamy jakiś dług wobec tego narodu, którego nie ma w Szydłowie, a który tworzył historię miejscowości i przyczynił się do jej rozwoju. W naszym, jak zresztą w każdym innym miasteczku, wyrządzono wiele krzywd, z polskich rąk zginęło kilku Żydów. To, co robimy, ma sprawić, że społeczeństwo izraelskie będzie inaczej myślało o Polsce. Chociaż kraj nasz wyrządził Żydom wiele złego, to w symboliczny sposób nasze pokolenie może to zrekompensować, przybliżając kulturę tego narodu. Klamczyński dodaje, że w latach 70., jeszcze jako młody człowiek, patrząc na wywożone z cmentarza macewy był obojętny. Potem zaczęła pojawiać się świadomość, że cmentarz zbezczeszczono. – Kiedy zostałem wójtem, chciałem coś zrobić, a że Chmielnik rozpoczął swoje spotkania, postanowiłem, że się włączymy – opowiada. Od początku chmielnickim obchodom patronował klezmer Leopold Kozłowski, występując i zapraszając na występy przyjaciół. Potem na stałe w programie pojawił się lokalny zespół klezmerski Chmielnikers. Spotkania z Kulturą Żydowską to przede wszystkim program artystyczny, w dużej mierze amatorski. Szkolne grupy taneczne, konkurs piosenki dla młodzieży, występy dzieci. Wystawy zdjęć i obrazów czerpiących inspiracje ze sztuki żydowskiej. No i jarmark. W uliczkach koło synagogi rozmaite przysmaki, starocie, warsztat garncarski. Stragany bardziej ludowo-przedwojenne niż żydowskie. Może przede wszystkim z tym kojarzą się Żydzi: z przeszłością. W czasie spotkań zawsze odbywa się Msza w intencji mieszkańców miasta, którzy zginęli w Zagładzie, i tych ocalałych, żyjących na całym świecie. Kazania, którego słuchamy w tym roku, mogą pozazdrościć mieszkańcy niejednej metropolii: krótko i mądrze, powtórzone po angielsku i niemiecku, żeby zrozumieli też goście. Potem uczestnicy przechodzą pod synagogę, składają kwiaty i znicze pod tzw. drzewem pamięci – postawioną parę lat temu tablicą upamiętniającą dawnych mieszkańców. Zuchy i harcerze śpiewają „Hevenu Szalom Alechem”. Starsi panowie wychodzący z kościoła o „Barabaszu” nie słyszeli, na Spotkania z Kulturą Żydowską nie idą, za to Żydów pamiętają sprzed wojny. Parskając śmiechem, opowiadają o szkolnych psikusach, pięknych Żydóweczkach i o tym, że Żyd nie zje śniadania, jak Polaka nie oszuka. Na sugestie, że partyzanci mordowali Żydów, reagują nerwowo: – Kto tak mówi, jest głupi, Polacy pomagali im i za to ginęli. Z kościoła wychodzi jeszcze jeden starszy mężczyzna, z Virtuti Militari w klapie marynarki. Czy wie coś o tablicy, słyszał o „Barabaszu”? – Współtworzyłem ten oddział – zaskakuje odpowiedzią. I od razu dodaje: – Po co to teraz ruszać, tyle lat broniłem pamięci tego oddziału. Nie „Barabasza”, ale tych chłopców... Rozmowę kończymy w jego kieleckim domu. Na ścianie salonu dowódcy zwiadu konnego „Wybranieckich” połyskuje szabla, w rogu zdjęcia z Papieżem i z prezydentem Komorowskim. Henryk Pawelec, ps. „Andrzej”, to elegancki, dziewięćdziesięcioletni mężczyzna, trochę uosobienie ułańskiego ideału. Jak zapewnia, jeszcze dziś gotów byłby wsiąść na konia. Z błyskiem w oku stwierdza: – Od miłości są piękne dziewczyny, a nie jakieś ojczyzny. Ojczyzna bywała macochą, zwłaszcza dla Żydów. I powtarza z niepokojem: – Co to da, że o tym opowiem, prawda ma też skutki uboczne. Henryk Pawelec wie, o czym chcę rozmawiać: czytał artykuł przygotowany przez prof. Joannę Tokarską-Bakir i dr Alinę Skibińską dla rocznika „Zagłada Żydów”. W tekście „Barabasz i Żydzi” autorki skrupulatnie udokumentowały, korzystając z literatury przedmiotu, wspomnień i relacji, akt dochodzeniowo-śledczych i procesowych, przypadki mordów na Żydach, jakich dopuścili się żołnierze oddziału „Wybranieccy”. Odpustowa atmosfera niektórych martwi. Z jednej strony to, co Chmielnik robi, jest ważne, a w Polsce lokalnej nie ma precedensu. Z drugiej: minęło dziewięć lat, a tu ciągle tańce i jarmark. Nadchodząca dyskusja wokół odsłaniania tablicy poświęconej Marianowi Sołtysiakowi pokaże, co się w tym czasie naprawdę zmieniło. Burmistrz Zatorski wyjaśnia popularny charakter wydarzenia: – Nie możemy bez przerwy edukować, trzeba na to spojrzeć z punktu widzenia pospolitości. Ludzie, którzy nie znają się na tej tematyce, potrzebują prostego odbioru. Nie będą wchodzili w niuanse współżycia Polaków i Żydów, po prostu chcą fajnie spędzić dzień, mieć rozrywkę i śmiech. Na chmielnickich straganach i na rysunkach uczniów można znaleźć Żydów z pieniążkiem. Polacy kupują je na szczęście, przyjezdni Żydzi na dowód polskiego antysemityzmu. Burmistrz tłumaczy: – Pewne rzeczy mi się wymykają spod kontroli, ludzie chcą się wystawić i jest zapotrzebowanie. Ponieważ ktoś to kupuje, nie mogę tego zabronić. Gdyby tego nie było, ludzie mogliby być rozczarowani. Burmistrz zapewnia, że obecność figurek i obrazków nie wzmacnia stereotypowego wizerunku Żyda: – Po prostu ludziom Żyd już się kojarzy z pieniędzmi, z takim spojrzeniem jarmarczno-ludowym. Sądzę, że to też ma swój urok. Sprawa „Barabasza” nie jest nieznana. Przypadkami mordów zajęto się podczas procesu żołnierzy jego oddziału w początku lat 50. Wcześniej ujawniła je w Londynie hrabina Mycielska, której majątek partyzanci zrabowali, a potem zabili ukrywającego się u niej Izaaka Grynbauma. Również Bolesław Jackiewicz, cichociemny, który dołączył do oddziału „Barabasza”, twierdził, że gdyby wojna skończyła się zwycięstwem rządu londyńskiego, dopilnowałby postawienia „Barabasza” przed sądem. Przed sądem Sołtysiak i jego ludzie stanęli w Polsce Ludowej. W procesach zakończonych w 1951 r., w apogeum stalinizmu, dostali początkowo wyroki sześciu lat; jednemu ze skazanych w wyniku rewizji podwyższono wyrok do lat dwunastu, innemu do ośmiu, sam Sołtysiak – skazany na siedem lat – wyszedł na wolność już w roku 1953. Wyroki weryfikowano na wniosek oskarżonych w latach 90., na podstawie „Ustawy o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego”. Uznano ich za niewinnych. I w czasie procesu, i później żołnierze mówili, że wykonywali wyroki na konfidentów. Skibińska i Tokarska-Bakir pokazują jednak, że da się zakwestionować istnienie takich wyroków. Podają też w wątpliwość, by zamordowani mogli być niemieckimi współpracownikami. W swoim artykule wymieniają sprawę rozstrzelanego dróżnika Stanisława Błachuckiego, który ukrywał Żydów, żołnierza AK „Pomsty”, którego zastrzelili ludzie „Barabasza”, a także zabójstwo urzędnika magistratu Michała Ferenca, likwidację leśnego bunkra, w którym ukrywali się Żydzi koło Mostów, oraz zamordowanie Żydów ukrywających się w domu Stefana Sawy w Zagórzu koło Daleszyc. We wszystkich tych sprawach zasłaniano się rozkazem dowódcy bądź przekazanym z „dwójki” (Wywiad i Kontrwywiad AK) wyrokiem. We wszystkich można jednak wykazać, że prawdziwe powody były rasowe, a przy okazji rabunkowe. Henryk Pawelec wstrząśnięty jest zwłaszcza historią „Pomsty”, o której usłyszał, gdy w latach 90. wrócił z emigacji: – Przypuszczalnie wielki patriota, stary partyzant zapłacił życiem, bo zorientowali się, że jest Żydem. „Barabasz” wydał wyrok. Jeszcze kazali zdjąć spodnie i sprawdzili. Spodnie zdjęto i sprawdzono również Ferencowi z magistratu, choć podobno był to wyrok. W podobnych okolicznościach ocalał zarządca w dworze hrabiny Mycielskiej: okazało się, że nie jest Żydem. Stefan Sawa ukrywał Żydów, w tym Danusię Zelinger i jej ciotkę Zofię, w domu pod lasem. Żołnierze „Barabasza” dokonali przeszukania i kazali oczyścić zabudowania z Żydów. Sawa, nie mając co zrobić z ukrywanymi, chciał błagać o litość lub przekupić partyzantów. Wrócili po dwóch tygodniach, rozstrzelali Sawę oraz ukrywających się tam mężczyzn, kobiety i dzieci. Zabrali dobytek, a dom podpalili. Pawelec wspomina narzeczoną „Barabasza” chodzącą w futrze zrabowanym w czasie tej „akcji”. Akcja pod Daleszycami wydaje się być przeprowadzona z rozkazu dowódcy, mimo że Sołtysiak powoływał się na rozkaz „dwójki” i dołączył do żołnierzy po akcji. Autorki znalazły materiały, w których świadkowie wspominają o roli samego „Barabasza” i o wydanym przez niego rozkazie likwidowania wszystkich Żydów napotkanych w lesie. Prawie od początku w Spotkaniach uczestniczą dawni chmielniczanie. Już 8 lat temu przyjechał urodzony w Szydłowie Meier Mały, potem pojawił się też Pinkas Rosen, który był i w tym roku. Rosen, dziś przewodniczący związku chmielniczan w Izraelu, już przed wojną należał do syjonistycznego Haszomer Hacair. Mówi, że jak większości żydowskiej młodzieży, doskwierał mu antysemityzm. – Po latach dzieci zaczęły dopytywać, skąd jesteśmy, jaką wodę piłem z mlekiem matki, więc gdy tylko otworzono granice, przyjechałem pokazać im rodzinne strony – opowiada. Również wiceambasador Izraela, Nadav Eshcar, był tu nie tylko służbowo. W przemówieniu wspomina, że jego babcia urodziła się w Chmielniku i jako syjonistka wyjechała do Izraela. Przyznaje, że jest wzruszony, wracając do miasta przodków jako przedstawiciel Państwa Izrael. Wzruszeń jest więcej, bo na cmentarzu w czasie uroczystego kadiszu ambasador spotyka krewnego, o którego istnieniu nie wiedział. O samych dniach kultury w Chmielniku słyszał jeszcze przed przyjazdem do Polski. Jarmarczność? Uśmiecha się życzliwie i mówi: – Przynajmniej nie da się nie zauważyć, że w Chmielniku mieszkali Żydzi, czego nie można powiedzieć o wielu innych miejscach w Polsce. Poza tym atmosfera zabawy sprawia, że ucząc się czegoś o Żydach, młodzież czuje się z tym dobrze. Podobnie mówi Pinkas Rosen: – Oni nie robią tego jako świadectwa dla nas, tylko dla tutejszej ludności. Jest miło, ludzie pozdrawiają przyjezdnych na ulicy. Dla nas to dobrze. Pytam, czy kultura żydowska, z jaką można się tu spotkać, jakoś przypomina to, co pamięta z przedwojennego Chmielnika. Odpowiada stanowczo: – W żaden sposób. – Prawda jest jeszcze gorsza i jest tego jeszcze więcej – mówi smutno Pawelec. Gdy powtarza, że wie, iż już tego nie uratuje, bo za daleko poszło, wnioskuję, że nie opowiedziałby mi tego, gdyby nie artykuł Skibińskiej i Tokarskiej-Bakir. Najbardziej martwi się rodzinami żołnierzy, które teraz dowiedzą się prawdy: – Uboczne skutki będą straszne. Jak ja ich teraz spotkam na uroczystościach? W środowisku, które wierzyło w swoich bohaterów narodowych... Takie patriotyczne rodziny, a tu się okaże, że dziadek czy ojciec, którego mieli za bohatera narodowego, jest mordercą. Pawelec do listy win „Barabasza” dokłada jeszcze jedną: – W 1968 r. był prawą ręką Moczara przy wyrzucaniu Żydów z Polski, o tym nikt nie pisze. Rzeczywiście, niedługo po zwolnieniu z więzienia Sołtysiak wyjechał do Warszawy i został sekretarzem w ZBOWiD-zie. Na emeryturę przeszedł dopiero po odejściu Moczara z ministerstwa. Właściwie wątpliwości można było mieć od początku. Pawelec wspomina pierwszą akcję „Wybranieckich” w Chęcinach. Mówi, że Sołtysiak ukradł biżuterię żony konfidenta, skazanego wyrokiem podziemia na śmierć, i tej samej nocy, zostawiając oddział, poszedł zanieść ją narzeczonej. Jeden z podwładnych Pawelca, widząc to, sugerował, żeby przeszli do oddziału „Ponurego”: – Jako żołnierz nie chciałem, ale inni koledzy odeszli i już nie wrócili do „Wybranieckich”. Artykuł czytał też burmistrz Chmielnika, więc wprost rozmawiamy o tym, czy ta wiedza zagrozi postulowanej tablicy. Jarosław Zatorski mówi, że jest zaskoczony, bo nie znał tej strony działalności „Barabasza”, i na pewno weźmie to pod uwagę. Chmielnik dopiero czeka dyskusja, czy upamiętniać Sołtysiaka. – Nie chciałbym w tym momencie przesądzać sprawy – mówi burmistrz. – Nie kwestionuję tych ustaleń, ale ci, którzy będą bronić „Barabasza”, też będą mieć swoje dokumenty. Zatorski zastanawia się też, czy skoro tekst wskazuje jako bezpośrednich sprawców żołnierzy „Barabasza”, ich zbrodnie obciążają dowódcę: – W wielu przypadkach oddział działał wbrew dowódcy, wychodził poza rozkazy – spekuluje. Sytuację Chmielnika w kwestii tablicy Sołtysiaka opisuje Piotr Krawczyk, tutejszy archiwista: – Trzeba zrozumieć, że mamy tu różne partie. Jeżeli radni PiS poszli nam na rękę w sprawie renowacji synagogi, to my nie możemy im czegoś zabronić. Musi być współpraca. Trzeba coś zrobić też dla tej drugiej strony. No i nie ma jednej linii pamiętania o historii, taka jest rzeczywistość. Wniosek? Tablica będzie. Burmistrz czuje się jednak dotknięty sugestią, że miałby zawrzeć polityczny kompromis: – Nikt mi nie szedł na rękę, jestem daleki od kupczenia takimi sprawami – zapewnia. Henryk Pawelec, pytany o tablicę upamiętniającą Mariana Sołtysiaka, odpowiada krótko: – To byłaby zbrodnia, bo to był zbrodniarz. I dodaje: – Gdyby to ode mnie zależało, to bym się spalił ze wstydu. Czy Chmielnik przełknie wszystko? Czy można mieć w jednym miasteczku dni kultury żydowskiej i tablicę ku czci Mariana Sołtysiaka? Czy za rok klezmerska muzyka zabrzmi w jej sąsiedztwie? Chmielnik jest jak Polska w pigułce: ma wątpliwych bohaterów, dużo martwych i niewielu żyjących Żydów, radosny, choć trochę powierzchowny festiwal. Zresztą w całej Polsce łatwiej o żydowski festiwal, trudniej o solidną edukację na temat Żydów i Zagłady. Tłumy bawią się przy klezmerach, nie pojawiają się jednak równie licznie, by upamiętnić smutne żydowskie rocznice: likwidacji gett i masowych egzekucji. Wolimy Żydów na wesoło, najlepiej z pieniążkiem.Korzystałam z artykułu Aliny Skibińskiej i Joanny Tokarskiej-Bakir „Barabasz i Żydzi. Z historii oddziału AK »Wybranieccy«”, który ukaże się w roczniku „Zagłada Żydów” jesienią 2011 r. Dziękuję autorkom za udostępnienie tekstu. Zuzanna Radzik

"Nie oczerniać Barabasza!" Po artykule „Bohater i Żydzi”, który ukazał się 3 lipca w „Tygodniku Powszechnym” , rodzina śp. Mariana Sołtysiaka ps. „Barabasz”– dowódcy oddziału Armii Krajowej „Wybranieccy” i środowisko kombatantów, zwrócili się do Delegatury IPN w Kielcach o wszczęcie śledztwa wobec „oszczerstw i szkalowania dobrego imienia” legendarnego dowódcy z Kielecczyzny. „Po zapoznaniu się z dokumentami IPN, zamierzamy założyć sprawę sądową z powództwa cywilnego wobec Andrzeja Pawelca, który na łamach TP rzuca oszczerstwa i szkaluje mojego stryja” – zapowiada w imieniu rodziny Małgorzata Sołtysiak. W piśmie skierowanym 5 lipca do Leszka Bukowskiego - naczelnika delegatury IPN w Kielcach, Sołtysiak pisze m.in.: „W artykule tym żołnierz z oddziału 'Barabasza' p. Henryk Pawelec ps. 'Andrzej' przytacza informacje, z których jakoby jednoznacznie wynika, że 'Wybranieccy' byli organizacją przestępczą, mordującą niewinną ludność pochodzenia żydowskiego, kierując się antysemityzmem i chęcią zysku. Swojego nieżyjącego dowódcę, p. Henryk Pawelec nazywa zbrodniarzem, mordercą, złodziejem”. Sołtysiak podkreśla, że rodzina i żyjący członkowie oddziału „traktują to jednoznacznie, jako próbę odebrania dobrego imienia dowódcy oddziału i żołnierzom podziemia niepodległościowego”. Środowisko akowskie z Kielc i innych stron Polski, np. z Wrocławia, Opola stanęło po stronie „Barabasza” uważając atak niego za jednostronny i zarzucając autorce artykułu, Zuzannie Radzik, nierzetelność. „Autorka jedzie do Chmielnika, aby pisać o Spotkaniach z Kulturą Żydowską, ale zajmuje się 'Barabaszem i planowaną tam tablicą, jemu dedykowaną i, co gorsze - opiera swój duży artykuł prasowy na rozmowie wyłącznie z jednym człowiekiem. Nie sięga nawet do IPN, powołuje się wyłącznie na Pawelca i materiał, który ukaże się dopiero jesienią br. w roczniku 'Zagłada Żydów'” – mówi KAI Pelagia Barwicka, która znała osobiście „Barabasza”. Jej zdaniem, ukazany w pozytywnym świetle bohater artykułu, Andrzej Pawelec, „od lat nie odróżnia prawdy od fałszu, budując swoją własną legendę”. Dla Jana Dubaja - dokumentalisty „Wybranieckich” - skandaliczne jest np. zdanie Pawelca z artykułu: „Od miłości są piękne dziewczyny, a nie jakieś ojczyzny (…)” oraz powoływanie się na wyroki sądowe wobec „Barabasza” i jego ludzi z lat. 50. Wobec wytoczonego w artykule zarzutu przeciw „Barabaszowi” o wydawaniu wyroków śmierci na Żydów, protestuje także Włodzimierz Gruszczyński, który w konspiracji zajmował się m.in. wykonywaniem wyroków. „Od wydawania wyroków, w tym i wyroków śmierci, były w Armii Krajowej Wojskowe Sądy Specjalne. Żadnemu organowi, żadnemu oficerowi bez względu na rangę – nawet 'Grotowi' , czy 'Borowi' – takie prawo nie przysługiwało” – zaznacza. Kombatanci zapowiadają sąd koleżeński wobec Henryka Pawelca i zamierzają wykluczyć go ze swoich szeregów. Rodzina natomiast planuje proces z powództwa cywilnego o naruszenie dóbr osobistych. W artykule „Bohater i Żydzi” jego autorka – Zuzanna Radzik podważa zasadność ufundowania w Chmielniku tablicy pamiątkowej „Barabaszowi”, co planowane jest na 11 listopada 2011. Analizując przebieg tegorocznych IX Spotkań z Kulturą Żydowską, które odbyły się 18-19 czerwca, stawia m.in. pytanie: ”Czy można w jednym miasteczku pielęgnować pamięć o zabitych Żydach i odpowiedzialnym za ich śmierć partyzancie”. Przytacza ustne wypowiedzi Henryka Pawelca - członka oddziału oraz powołuje się na artykuł Aliny Skibińskiej i Joanny Tokarskiej – Bakir „Barabasz i Żydzi. Z historii oddziału AK "Wybranieccy”, który ukaże się w roczniku „Zagłada Żydów” jesienią 2011 r. Marian Sołtysiak (1918 – 1995), dowódca oddziału „Wybranieccy”, pułkownik 4 Pułku Piechoty Legionów AK. „Wybranieccy” wsławili się wieloma brawurowymi akcjami na Kielecczyźnie m.in. w Jędrzejowie, Chmielniku, Daleszycach, Kielcach. Do znanych akcji należy np. zwycięska bitwa pod Antoniowem, która uratowała okolicę przed pacyfikacją. Oddział uczestniczył w akcji „Burza”. Po rozwiązaniu AK, Sołtysiaka szykanowało UB. W 1951 r. w pokazowym procesie skazano go na 7 lat więzienia. Zwolniony po 5 latach, współpracował m.in. z Radiem Kielce, pisał wspomnienia do lokalnych gazet oraz historię „Wybranieckich”. Ocenzurowaną wersję książki „Chłopcy Barabasza” wydał PAX w 1967. W 1966 r. Sołtysiak został sekretarzem Głównej Komisji Współpracy z Polonią Zagraniczną w Zarządzie Głównym ZBOWID.

Marian Sołtysiak zmarł w szpitalu w Kielcach w 1995 r. Zrehabilitowany w 1956 i w 1990 .

KAI

„Tygodnik Powszechny” uderza w AK Marian Sołtysiak ps. „Barabasz”, dowódca legendarnego oddziału Armii Krajowej „Wybranieccy”, to zbrodniarz, który razem ze swoimi żołnierzami mordował ludzi na tle rasowym, „od miłości to są piękne dziewczyny, a nie jakieś tam ojczyzny, ojczyzna bywała macochą, zwłaszcza dla Żydów” – to nie tezy z „Trybuny Ludu” z okresu stalinowskiego, lecz fragmenty tekstu, jaki 3 lipca ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”. Przeciwko skandalicznej publikacji zaprotestowała rodzina oficera i środowiska kombatanckie. Materiał Zuzanny Radzik traktować miał o chmielnickich spotkaniach z kulturą żydowską. Autorka postanowiła jednak rozprawić się z legendą jednego z najważniejszych dowódców partyzanckich na Kielecczyźnie, Mariana Sołtysiaka „Barabasza”. „Czy można w jednym miasteczku pielęgnować pamięć o zabitych Żydach i o odpowiedzialnym za ich śmierć partyzancie? Czy w przyszłym roku klezmerska muzyka rozbrzmiewać będzie przed poświęconą mu tablicą pamiątkową? Stojący przed tymi pytaniami Chmielnik to Polska w pigułce” – pyta na wstępie. W materiale dziennikarka powołuje się na… wyrok stalinowskiego sądu. Wyrok, po którym Marian Sołtysiak został zrehabilitowany dwukrotnie – w roku 1956 i 1990. Zdecydowanie „mocniejszym” dowodem mają być wypowiedzi byłego żołnierza „Wybranieckich”, Henryka Pawelca ps. „Andrzej”, który już na początku rozmowy oznajmia: „Od miłości są piękne dziewczyny, a nie jakieś ojczyzny. Ojczyzna bywała macochą, zwłaszcza dla Żydów”. Osobliwy kombatant, który od miłości ojczyzny woli piękne dziewczyny, stwierdza bez ogródek, że tablica ku czci „Barabasza” „to byłaby zbrodnia, bo to był zbrodniarz”. Przeciwko szkalowaniu dowódcy wystąpiły środowiska kombatanckie i rodzina Sołtysiaka. „Pan Henryk Pawelec po śmierci swojego dowódcy niejednokrotnie występował przeciwko Niemu, za co był już postawiony przed sądem koleżeńskim. Informował również, że po śmierci ostatniego żołnierza oddziału „Wybranieckich” rozpocznie kompromitowanie Armii Krajowej. Jego obecne działania wpisują się w ten scenariusz” – czytamy w liście, jaki do Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej skierowała w imieniu rodziny dowódcy Małgorzata Sołtysiak. Z kolei kieleccy kombatanci wspólnie z rodziną wysłali pismo do kieleckiej delegatury Instytutu Pamięci Narodowej z prośbą o wszczęcie śledztwa w sprawie szkalowania legendarnego dowódcy. Mjr Marian Sołtysiak „Barabasz”, poeta, harcerz, podchorąży II dywizji Piechoty Legionów, żołnierz wojny obronnej 1939 r., zbiegł z niewoli niemieckiej. Od listopada 1939 r. był członkiem SZP-ZWZ-AK. Jak podaje Katolicka Agencja Informacyjna, „Wybranieccy” wsławili się wieloma brawurowymi akcjami na Kielecczyźnie, m.in. w Jędrzejowie, Chmielniku, Daleszycach, Kielcach. Do najbardziej znanych akcji należy zwycięska bitwa pod Antoniowem, która uratowała okolicę przed pacyfikacją. Oddział uczestniczył też w akcji „Burza”. W roku 1949 został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Okrutnie torturowany, w sfingowanym procesie skazany został na więzienie. Zrehabilitowany został w 1956 r. i 1990 r. Zmarł w 1995 r. Jest patronem ulicy w Kielcach, szkoły w Daleszycach, ma kilka pomników i tablic. Do sprawy wrócimy w kolejnych numerach „Gazety Polskiej”.

Przemysław Harczuk

Unia na krawędzi. "Wspólna waluta europejska, której tak pragną nasi polityczni decydenci, może wkrótce zniknąć" Wspólna waluta europejska, której tak pragną nasi polityczni decydenci, może wkrótce zniknąć. Stanie się to wtedy, gdy zniechęci się do niej największa gospodarka Eurolandu, czyli Niemcy, i gdy pracujący tam ludzie będą musieli nadal ponosić koszty ratowania przed bankructwem kolejnych krajów, i to dużych, jak Hiszpania czy Włochy. Niewątpliwie Niemcy, zwłaszcza zwykli obywatele, są coraz mniej zadowoleni z kierunku, w jakim podąża wspólna waluta. Dalsze utrzymywanie europejskich sublokatorów w strefie euro może się okazać zbyt kosztowne nawet dla bogatych Niemiec. Mogą porzucić wspólną walutę, jeśli pozostałe kraje z Francją na czele nie wyrażą zgody na istotne, zasadnicze wręcz zmiany w traktacie lizbońskim, z takim trudem uchwalonym i ratyfikowanym. Chodzi o umożliwienie kontrolowanego bankructwa kraju nadmiernie zadłużonego, wzmocnienie dyscypliny finansowej w Unii oraz konieczność ponoszenia części strat firmowych przez prywatne podmioty finansowe, banki i spekulantów walutowych, którzy zainwestowali w papiery wartościowe bankrutujących europejskich krajów. Perspektywa historycznej abdykacji euro wcale nie wydaje się dziś absurdalna. Tylko nasi rządzący nie biorą tego pod uwagę, wolą wierzyć w bajeczkę o królestwie Eurolandu, gdzie żyje wyłącznie lud zamożny i szczęśliwy. Nie kto inny jak Nouriel Roubini, zwany Doktorem Zagładą, bo przewidział nadchodzący kryzys, jeden z najlepszych współczesnych ekonomistów, ostrzega, że Unię Europejską czeka wręcz przerażający scenariusz, w którym państwa i instytucje będą upadać jak klocki domina, bo ich długi i deficyty urosły do gigantycznych rozmiarów. Jak twierdzi, nie będzie bowiem tajemniczych inwestorów z Marsa, którzy wykupią długi krajów eurostrefy. Dziś Hiszpanie są winni bankom o 60 proc. więcej, niż wynoszą ich oszczędności. Roubini przewiduje, jak będzie wyglądał europejski kryzys. Po Irlandii przyjdzie kolej na Portugalię, potem Hiszpanię, tyle że Unia nie ma pieniędzy, by spłacić długi Hiszpanii, a jest to zbyt duży kraj, by można go było wykupić. Trudno się z tym nie zgodzić. To oznaczałoby śmierć euro, zwłaszcza gdyby po pieniądze wyciągnęły też ręce Włochy. Również szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego Dominique Strauss-Kahn potwierdza, że sytuacja gospodarcza Europy jest „bardzo niepokojąca", albowiem skutki kryzysu są „dalekie od całkowitego wybrzmienia". Niestety ma rację, przyszłość nie tylko wspólnej waluty czy całej strefy euro, ale nawet Unii Europejskiej jest bardziej niepewna niż kiedykolwiek. Coraz większa grupa krajów znajduje się na progu bankructwa. Euro jako ostoja stabilności walutowej, symbol zamożności i gwarancja wielu tłustych lat to zamierzchła przeszłość. Karty przez najbliższe lata będą rozdawali Niemcy. Berlin gra dziś o najwyższą stawkę — nowy ład ekonomiczny i polityczny w Europie. Jeśli nowym prezesem Europejskiego Banku Centralnego zostanie szef Bundesbanku Axel Weber, w jego rękach znajdą się klucze do europejskiego skarbca i przyszłość wspólnej waluty. Dziś kłopoty banków irlandzkich i samej Irlandii oznaczają olbrzymie problemy dla pozostałych europejskich banków, zwłaszcza brytyjskich — mają obligacje skarbowe Irlandii o wartości 222 mld euro, banki niemieckie — 205 mld euro, Amerykanie — 115 mld euro, Francuzi — ok. 90 mld euro, Hiszpanie — ok. 20 mld euro. Bardzo podobnie wygląda zaangażowanie tych krajów w obligacje hiszpańskie i włoskie, tylko pula jest znacznie większa i sięga 400–500 mld euro dla każdego kraju. Nic dziwnego, że niemieccy podatnicy dostają gęsiej skórki, gdy tylko słyszą, że znowu komuś trzeba będzie pomagać. Dziś już nawet nie chcą w zamian ani Akropolu, ani greckich wysp, ani irlandzkich pastwisk, ani tym bardziej hiszpańskich winnic czy portugalskich plaż. Zamiast świętować, że ich plan wychodzenia z kryzysu — jakże odmienny od polskiego (np. dopłaty do kupna nowych samochodów) — zdał egzamin, Niemcy muszą myśleć o kolejnych pożyczkach i pomocy dla utracjuszy. Kanclerz Merkel stawia swoim obywatelom i całej Europie ultimatum: jeśli upadnie euro — upadnie też Unia. Żąda więc, żeby kraje mniej konkurencyjne i mocno zadłużone szybko się „podciągnęły". Zatem na razie państwa strefy euro kupują czas, byle do wiosny. Zaciskanie pasa coraz mniej się podoba społeczeństwom Europy. Analitycy — z wyjątkiem oczywiście naszego kraju — zadają sobie pytanie, czy można jednocześnie rozwijać się, coraz bardziej oszczędzając i zaciskając pasa. Dlatego procedury kontrolowanego bankructwa muszą zostać szybko opracowane, bo tylko wtedy, według kanclerz Merkel, można będzie zdyscyplinować rządy i zabezpieczyć się przed wystawnością, rozrzutnością i pożyczaniem na potęgę. Ta prawda poraża coraz większą grupę europejskich przywódców. Na świecie w najlepsze trwa wojna walutowa, wiele państw używa swoich walut jako broni przeciwko sąsiadom, skutecznie ich zubożając i promując własny eksport. Sztucznie utrzymywany niski kurs jena, franka, dolara czy juana nie może być obojętny dla europejskiej waluty, eksportu i deficytów sektora finansów publicznych, a zwłaszcza dla długu publicznego. Dzisiaj bowiem nawet tak prężne gospodarczo kraje i eksportowe potęgi, jak Tajlandia, Malezja, Singapur, Korea Południowa czy Brazylia, obawiają się dalszego umacniania swoich walut. Słabe euro pomaga eksportowi Niemiec, silne euro może zabić szanse takich krajów, jak Grecja, Portugalia, Hiszpania czy Irlandia, a nawet Włochy. Na półtora miesiąca przed przyjęciem europejskiej waluty przez Estonię, która dopiero co przeszła olbrzymi kryzys, tylko 34,3 proc. społeczeństwa było zadowolone z zamiany estońskiej korony na euro, a przeciwko wprowadzeniu wspólnej waluty wypowiadało się aż 52,8 proc. Marszałek słowackiego parlamentu zaapelował do władz o powrót do korony. Również nasze sondaże pokazują coraz mniejszą przychylność dla przyjęcia euro, 60 proc. Polaków jest dziś przeciw. Do coraz większej grupy Polaków dociera prawda i poczucie realizmu ekonomicznego. Mimo to nasi decydenci wciąż przebąkują o szybkim wprowadzeniu euro mimo że Polska została objęta w 2009 r. procedurą nadmiernego deficytu, która najwcześniej może być zdjęta w 2013 r. Dziś z pewnością do unii walutowej się nie nadajemy, i chwała Bogu. Kombinacje i sztuczki księgowe z inną klasyfikacją długu emerytalnego mają właśnie na celu prześliźnięcie się do euro. Ciekawe, czy gdy będziemy już gotowi do przyjęcia wspólnej waluty, Europa będzie ją jeszcze wtedy miała. Znacznie roztropniejsi od nas Czesi postanowili nie spieszyć się z przyjmowaniem euro i zwlekać z decyzją, jak długo się da. Premier Petr Nečas mówi, że w dzisiejszych warunkach przyjmowanie euro byłoby głupotą. Premier Węgier Viktor Orbán stwierdza jednoznacznie, że przyjęcie euro przez Węgry przed 2020 r. jest niewyobrażalne. Ciuciubabka walutowa trwa bowiem nie tylko w Europie, trwa w najlepsze na całym świecie. Tylko my jak dzieci z piaskownicy cieszymy się z silnego i umacniającego się złotego i interweniujemy, wyprzedając pożyczone euro i środki unijne, byleby wzmocnić złotego, zwłaszcza pod koniec roku. A wszystko po to, żeby tylko nie przekroczyć 55-procentowego progu relacji zadłużenia do PKB, za którym już tylko przepaść: cięcia, podwyżki podatków i drożyzna. Ten próg i tak przekroczyliśmy pod koniec 2010 r., według metodologii liczenia długu Eurostatu. Kryzys w Europie i Stanach Zjednoczonych jeszcze się nie skończył. Długi publiczne wielu państw wkrótce zrównają się z ich PKB. Zapalną strefą jest dziś niewątpliwie Europa, w tym znaczna część strefy euro. Ekonomiści i analitycy nie są w stanie ustalić i przewidzieć rozwoju zdarzeń gospodarczych, a tym bardziej skutków ewentualnego pogłębiania się zjawisk kryzysowych, w tym skali kryzysu walutowego. Bardziej przydatni w tej roli mogą się okazać jasnowidze albo wróżki. Polski jasnowidz Krzysztof Jackowski ma co do euro również pesymistyczne wizje, przewiduje też bankructwo Polski. Przed nami — oby nie — lata chaosu gospodarczego i społecznego, dekoniunktury. Powrót do zwykłej europejskiej stabilności i koniunktury lat 90. i dekady 2000– -2010 nie będzie ani prosty, ani bezbolesny. Huśtawka społecznych nastrojów powiązana z coraz ostrzejszym zaciskaniem pasa, a zwłaszcza brak przyzwoitości elit politycznych i deprawacja świata finansów mogą nie tylko wstrząsnąć euro, funtem czy dolarem, ale wyprowadzić ludzi na ulice. Tak czy siak niektóre unijne kraje stoją dziś przed groźbą upadłości. Widmo bankructwa krąży nad Europą, a karty rozdaje kanclerz Merkel. Zatem niemieckiemu pasterzowi europejskiej trzódki można zacytować kolejną bajkę Ignacego Krasickiego „Owieczka i pasterz” - Strzygąc pasterz owieczkę nad tym się rozwodził, Jak wiele prac ponosi, żeby jej dogodził. Że milczała: „Niewdzięczna!" — żwawie ją ofuknie. Więc rzekła: „Bóg ci zapłać... a z czego te suknie?". Janusz Szewczak

Prof. Krasnodębski o relacjach PiS z Radiem Maryja: "Polityka nie może toczyć się jedynie wokół pytania, co się opłaca" W rozmowie z "Super Expressem" profesor Zdzisław Krasnodębski odnosi się do bliskości środowisk pisowskich i związanych z Radiem Maryja. Podkreśla, że np. niemieckie CDU to ugrupowanie, które łączy różne środowiska i nikt nie identyfikuje tej partii tylko z jednym nurtem. Warto odnotować tę rozmowę bo zrywa z przekonaniem, że w polityce liczy si tylko gra, że wszystko jest cyniczne. Co ciekawe, gdy mowa na przykład o transferach do PO, ten ton większości komentatorów staje się obcy. Podkreślają bliskość "ideową" graczy. Zdzisław Krasnodębski stwierdza:

Środowisko związane z Radiem Maryja to bardzo istotna grupa wyborców, którą z PiS łączy wspólna troska o ojczyznę i zasługuje ono na to, żeby być reprezentowane w polskiej debacie publicznej. Środowiska prawicowe w Polsce mają bardzo różne odcienie i często sporo je dzieli. Niemniej, kiedy pojawia się sprawa nadrzędna, to różnice zanikają. Oczywiście Radio Maryja z pewnym dystansem podchodziło do prezydenta Kaczyńskiego czy jego małżonki, ale po katastrofie smoleńskiej, jako jedyne medium podjęło różne wątki tej tragedii i dostrzegło, że świadczy ona o słabości polskiego państwa. Dodatkowo na polskim rynku medialnym mamy dziś sytuację, kiedy pewnym racjom odmawia się istnienia. A kiedy zagrożone są wolności podstawowe, środowiska się jednoczą. Zapytany, kto bardziej korzysta na sojuszu, profesor odpowiada:

Nie wiem, czy któraś ze stron zyskuje. Wydaje mi się, że żadna z nich się nad tym nie zastanawia. Byłoby źle, jeśli polityka miałaby się toczyć jedynie wokół pytania, co się bardziej opłaca. Są w naszym kraju ludzie, którzy nie zadają takiego pytania i dla nich pewne nadrzędne sprawy są wyłączone z pragmatycznej kalkulacji. Zdaniem rozmówcy "Super Expressu” PiS wyraźnie chce zbudować różnorodny ruch, który będzie mieścił w sobie różne tendencje w naszym społeczeństwie, ale który będzie łączył ludzi podzielających zasadniczą diagnozę polskiej rzeczywistości i kontestujący obóz rządzący. Ludzi, którzy chcą Polski nowoczesnej, ale nieporzucającej własnych tradycji. wu-ka, źródło: SE

Nie wygłoszone przemówienie Niemca ku czci Polaków. „Gdy o Niemczech myślę w nocny czas, sen mnie opuszcza aż po brzask" Oto piękne wystąpienie Dietera Schenka*, którego – nie wiedzieć czemu - nie pozwolono mu wygłosić podczas uroczystości odsłonięcia pomnika ku czci polskich profesorów zamordowanych przez Niemców na lwowskich Wzgórzach Wuleckich z początkiem lipca 1941 roku:

„Gdy o Niemczech myślę w nocny czas, sen mnie opuszcza aż po brzask". Gdy w roku 1844 słowa te pisał niemiecki poeta Heinrich Heine, który z powodu cenzury w Niemczech uciekł na emigrację do Francji, nie mógł przypuszczać, jakie znaczenie to zdanie będzie miało 100 lat później. Gdy myślę o niemieckich zbrodniach we Lwowie w latach 1941 do 1944, również i ja nie mogę spać. Bezsennych nocy doświadczałem również wtedy, gdy badałem szczegóły zamordowania polskich profesorów, ich rodzin i przyjaciół, przygotowując książkę na ten temat. Pisałem ją głównie dla niemieckiego czytelnika, ponieważ ta brutalna zbrodnia nazistów była w Niemczech prawie nieznana. Chciałem przyczynić się do tego, aby los przynajmniej 525 000 pomordowanych we Wschodniej Galicji nie został zapomniany. Moim zamiarem było udokumentowanie tych zdarzeń, lecz słowa to za mało, aby zrozumieć tę zbrodnię. Zamordowanie polskich naukowców miało dalekosiężne skutki. Abstrahując od czysto ludzkiego wymiaru tej tragedii, zlikwidowano przedstawicieli polskiej elity, dając przy tym namacalny dowód na to, że narodowi socjaliści w swej niewyobrażalnej brutalności nie cofną się przed żadnym zbrodniczym czynem. Przede wszystkim w nocy z 3 na 4 lipca, ale także i w dniach następnych, niemieckie komando rozstrzelało 45 zatrzymanych. To jest koszmar, z którego przebudzenia nie było i nie będzie. Wszyscy zamordowani naukowcy uważani byli za autorytety w swoich specjalnościach i cieszyli się międzynarodowym uznaniem. Wszyscy byli oddani pracy naukowej i z wyjątkiem prof. Kazimierza Bartla nie byli zaangażowani politycznie. Poza dr. Ruffem żaden z nich nie był też Żydem. Te zbrodnie były częścią tzw. programu likwidacji inteligencji, a ich sprawcy byli głównymi sprawcami holakaustu w Galicji Wschodniej. Kolejny raz naziści udowodnili, że Niemcy z „narodu poetów i myślicieli" stali się narodem „sędziów i katów". Jako Niemiec wstydzę się nie tylko za zabijanie niewinnych ludzi, ale także za sądownictwo powojennych Niemiec, które uczyniło wszystko, aby mordercy nie ponieśli kary. W latach od 1964 do 1994 - a więc przez 30 lat - prokuratura w Hamburgu prowadziła dochodzenie, którego celem było pociągnięcie sprawców do odpowiedzialności. Prokuratorzy najwyraźniej pozostawali jednak pod wpływem poglądu, który był szeroko rozpowszechniony w polityce, sądownictwie, policji oraz życiu publicznym i zakładał odcięcie się grubą kreską od czasów narodowego socjalizmu. Fakt ten określany jest u nas „drugą niemiecką winą", jak to sformułował Ralph Giordano, albo „ciężarem bycia Niemcem". Sonderkommando z.b.V. (komando specjalne specjalnego przeznaczenia) liczyło 250 ludzi. Wszyscy oni byli współsprawcami zbrodni. Wprawdzie w trakcie dochodzenia powtarzały się nazwiska kilku oficerów SS, którzy powinni zostać uznani za głównych podejrzanych, to hamburskie organy ścigania czyniły wszystko, aby nie doprowadzić ich na ławę oskarżonych. Historyk Ingo Müller nazwał sędziów i prokuratorów „strasznymi prawnikami", ponieważ pozostawali oni wciąż jeszcze pod wpływem dawnych prawników nazistowskich. Gdy myślę o Niemczech w nocny czas, przypominam sobie, że 1 września 2009 roku na gdańskim Westerplatte niemiecka kanclerz w jednoznacznych słowach potwierdziła winę Niemiec za drugą wojnę światową, i powiedziała: „myślę o wszystkich Polakach którym niemiecki okupant wyrządził niewyobrażalne krzywdy". Gdy myślę o Polsce w nocny czas, to widzę serdeczny polski naród, który po tym wszystkim, co się wydarzyło, wyciąga do nas rękę na zgodę. To napawa mnie pokorą i wdzięcznością. A gdy myślę o Ukrainie w nocny czas, to życzę temu narodowi, by żył bez strachu, rasizmu, przemocy i ucisku. Życzę mu więc życia w pokoju państwa z obywatelami. Współczesny naród ukraiński także wiele wycierpiał od popleczników nazistów. Polska z winy nazistowskich Niemiec utraciła jedną piątą przedwojennego stanu ludności. To wielkość abstrakcyjna. Liczb nie można pojąć ani określić – nie można też o nich milczeć ani ich wytłumaczyć. Holokaust przekracza naszą zdolność pojmowania. My wszyscy zaś jesteśmy tymi, którzy przeżyli Auschwitz, każdy na swój sposób. Fritz Bauer, dziennikarz, badacz i założyciel Unii Humanistycznej powiedział: „Auschwitz można przezwyciężyć tylko braterstwem i miłością bliźniego". Jaka szkoda, że organizatorzy uroczystości nie dopuścili do głosu Dietera Schenka! Sami obniżyli jej rangę.

*Dieter Schenk (ur. 1937 we Frankfurcie nad Menem) – niemiecki kryminolog i literat. Od 1973 studiował na akademii policyjnej. Prowadził w krajowym urzędzie kryminalnym w Hesji sprawy zwalczania narkotyków. Dyrektor kryminalny w Federalnej Policji Kryminalnej Niemiec. Członek wspólnoty roboczej "Krytyczni Policjanci". W 1989 odszedł z Federalnej Policji Kryminalnej ze względu na zasadnicze różnice poglądów. Od roku 1993 prowadzi badania nad zbrodniami hitlerowskimi, zwłaszcza w Polsce. Od 1998 jest profesorem honorowym Uniwersytetu Łódzkiego i prowadzi wykłady o historii narodowego socjalizmu. Działa w Amnesty International. Oprócz książek o zbrodniach hitlerowskich pisze powieści, książki dla młodzieży i książki o polityce. Od rządu Republiki Federalnej Niemiec otrzymał Order Zasługi Republiki Federalnej Niemiec na Wstędze. W uznaniu zasług otrzymał w 1997 gdański medal św. Wojciecha, w 1998 medal 1000-lecia Gdańska i w 2003 honorowe obywatelstwo miasta Gdańska. W 2000 został odznaczony krzyżem oficerskim Orderu Zasługi. Mieszka w Schenklengsfeld w kraju związkowym Hesja i w Berlinie. Ma cztery córki i pięcioro wnuków.

Jerzy Bukowski

Prawdę trzeba umieć sprzedać. "Podział patrioci - zdrajcy zastępuje jakąkolwiek prawdziwą debatę" Częstochowska policja wszczęła postępowanie w sprawie zniszczenia kamery Telewizji Polsat podczas Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę 10 lipca. Prywatną skargę w związku z naruszeniem nietykalności osobistej podczas zdarzenia zapowiada dziennikarka stacji. Wydarzenia sprzed tygodnia pokazują po raz kolejny smutną prawdę: pewne środowiska nie mogą egzystować bez swoich największych wrogów. Tydzień temu po mszy na błoniach Jasnej Góry jeden z jej uczestników zaatakował podobno reporterkę telewizji Polsat News Ewę Żarską. Według jej relacji mężczyzna podszedł do niej, wyrwał mikrofon i uderzył w twarz. W trakcie tego ataku uszkodzona została również kamera. Agresywny pielgrzym został zatrzymany i przewieziony na komisariat. Po przesłuchaniu został zwolniony do domu. - Do przepychanki rzeczywiście doszło, ale była ona celowo wywołana przez dwoje pracowników stacji Polsat. W żadnym też momencie nie uderzyłem pani Żarskiej, tylko odepchnąłem jej rękę, w której trzymała mikrofon, gdyż nie reagowała na moje kilkakrotne prośby, by mnie nie nagrywać – zaznacza jednak w „Naszym Dzienniku" oskarżony mężczyzna. Spór na temat tego wydarzenia podzielił również dziennikarzy. "Niedopuszczalne jest dzielenie mediów na dobre i złe, i decydowanie komu wolno, a komu nie wolno wydarzeń takich relacjonować" - napisano w stanowisku KRRiT podpisanym przez przewodniczącego Jana Dworaka. Natomiast „Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy" poinformowało w przesłanym oświadczeniu , że "z niepokojem obserwuje nasiloną w ostatnim czasie, w rozmaitych mediach, nagonkę na Radio Maryja, a szczególnie drastyczne, masowe działania wywołane brutalną prowokacją, jakiej dopuścili się dziennikarze stacji Polsat". Film ze zdarzenia zarejestrowany przez kamerzystę Polsatu można obejrzeć w Internecie. Ja na nim nie dostrzegam jakiejś specjalnej agresji fizycznej którejkolwiek ze stron (poza zdecydowanym zasłanianiem obiektywu kamery przez nagrywanych ludzi). Zarzut o pobicie wydaje się być, w moim przekonaniu, naciągany i nadmuchiwany. Natomiast nie można zaprzeczyć, że zachowanie niektórych uczestników pielgrzymki było agresywne. Można jednak podejrzewać, że ta werbalna agresja była spowodowana pytaniami dziennikarzy Polsatu, którzy przyjechali tylko i wyłącznie w celu zrobienia materiału o „moherach od Kaczora". Dziennikarze takich mediów jak TVN24 czy Polsat wiedzą, że jadąc na pielgrzymki Radia Maryja mają gotowego, gorącego newsa, który będzie można w kółko pokazywać bojącym się „brunatnych z Krakowskiego" "lemingom." Amunicję tym mediom dają zaś krzyczący o ubecji, gestapo i Komoruskim z krzyżem w rękach starsi ludzie. I koło się zamyka. Wszyscy są szczęśliwi. Politycy PO i ich dziennikarze bo znów mogą pokazać polski „katolicki ciemnogród" oraz twardy elektorat PiS-u bo znów może powiedzieć, że Polska pod rządami Tuska staje się Polską Bieruta. Najsmutniejsze jest to, że nie da się skończyć z incydentami jak ten sprzed tygodnia. Nikt bowiem nie chce skończyć z podziałem jaki zapanował wśród Polaków. Tak jak michnikowszczyzna potrzebuje Radia Maryja, PiS-u czy „ moherów" do straszenia odradzającą się endecją i antysemityzmem, tak wielu odbiorców mediów o. Rydzyka nie może egzystować bez żydokomuny od Michnika, pachołków Moskwy, polskojęzycznych mediów i zdradliwych dzieci ubeków. Retoryka jaką posługują się, szczególnie po 10.04, dwie strony tej „wojenki światków" jest bardzo wygodna. Nie wymaga bowiem myślenia i skupiania się na „important issues". Podział patrioci- zdrajcy zastępuje jakąkolwiek prawdziwą debatę i zamiata pod dywan niewygodne pytania o przyszłość naszego kraju. Po co rozmawiać o deficycie, biurokracji czy ograniczaniu wolności przez ucisk podatkowy ( ponad połowę dochodów oddajemy państwu!) , skoro można skupić sie na kroczącym po władzę ciemnogrodzie i Żydach, którzy wraz z Tuskiem i Putinem czają się by nas sprzedać Izraelowi, Niemcom i Rosji. Taka retoryka pasuje zresztą politykom PO, którzy mogą wszystkich pytających o coraz bardziej beznadzieją sytuację Polski wrzucić do jednego worka z „oszołomami". Czy taki stan rzeczy może być jakoś przerwany? Pewnie, że tak. Należy jednak postawić pytanie- czy to się komukolwiek opłaca. Moim zdaniem nie. Jednak gdybym miał wejść w mgłę idealizmu to sugerowałbym pielgrzymom, którzy tak chętnie śpiewają o Maryi i Jezusie by odpuścili swoim wyimaginowanym i realnym wrogom. Nie można tego samego oczekiwać po goniącym za sensacją żurnalistom, którzy w erze infantylizmu tabloidowych mediów, realizują swoją nowo pojętą misję ogłupiania społeczeństwa medialną papką. Jednak to czy „zwierzętami w klatce" tego medialnego matriksa będą zwolennicy o. Rydzyka zależy wyłącznie od nich samych. Nie chcę popadać w patos, ale czy wzięcie pod rękę dziennikarki Polsatu i poproszenie o wspólną modlitwę nie szkodzi liberalnym mediom bardziej niż rozwalanie kamery i krzyczenie o zdradzie narodowej? Czy pokazanie zdecydowanej, ale miłosiernej twarzy chrześcijaństwa nie wybija z rąk lewaków, których jedynym argumentem jest agresja i demagogia, wszystkich argumentów? Prawda jest po naszej stronie. Trzeba ją tylko umieć sprzedać.

Łukasz Adamski

GMO tylnymi drzwiami. "bez społecznych konsultacji, w dniu rozpoczęcia prezydencji" 1 lipca posłowie PO i PSL przegłosowali nową ustawę o nasiennictwie, która otwiera Polskę na uprawy GMO (Genetycznie Modyfikowane Organizmy) oraz spowoduje poważne ograniczenia dostępu do tradycyjnych/regionalnych nasion. Rząd przegłosował ustawę bardzo dyskretnie, bez społecznych konsultacji, w dniu rozpoczęcia prezydencji. Opinia publiczna natomiast jest zdecydowanie przeciwna tym uprawom. Przeciwko było PIS, które zgłosiło ostatecznie odrzucone poprawki o zakazie wpisu tej żywności do katalogu legalnych upraw, SLD oraz PJN. Jednocześnie oficjalne stanowisko rządu jest takie, że są przeciwni legalizacji tej żywności w Polsce! Minister Rolnictwa, Marek Sawicki, ma co najmniej niespójne poglądy na ten temat. Rok temu prowadził batalię w Unii Europejskiej o nie wpisanie do rejestru transgenicznego ziemniaka, a teraz był inicjatorem nowej ustawy. Tymczasem w 9 krajach Unii Europejskiej zakazano upraw transgenicznych! Są to Francja, Niemcy, Węgry, Austria, Włochy, Luksemburg, Grecja, Bułgaria oraz Szwajcaria. Oznacza to, że nagle na rynku pojawiają się setki tysięcy ton zbóż, na które nie ma rynku zbytu. A Polacy, podobnie jak mieszkańcy innych krajów Unii Europejskiej, nie chcą GMO. Około 80% rynku GMO kontroluje Kompania Monsanto, która miała i ma już tysiące procesów o spowodowanie chorób, śmierci, przekupywanie urzędników, kłamanie w reklamach itp. W Polsce są obecni jako Monsanto Polska i lobbuja np. w Radzie Gospodarki Żywnościowej przy Ministrze Marku Sawickim. Rada na swojej stronie postuluje obecnie natychmiastową zgodę na wprowadzenie żywności transgenicznej. Zasiadają w niej przedsiębiorcy powiązani z Monsanto - tak twierdzi Paweł Pałanecki z Ruchu Koalicja Wolna od GMO. GMO stanowi poważne zagrożenie dla zdrowia ludzi i zwierząt, różnorodności biologicznej, polskiego rolnictwa i bezpieczeństwa żywnościowego. Uwolnienie genetycznie zmodyfikowanych organizmów do naturalnego środowiska jest procesem nieodwracalnym, a współistnienie ich z tradycyjnymi uprawami niemożliwe. Nikt nie będzie miał wyboru – ani rolnicy, ani konsumenci – jeśli nastąpi skażenie naszych pól, tak jak ma to miejsce np. w USA czy Kanadzie. Zostaniemy skazani na żywność, która powoduje alergie, niepłodność, choroby nowotworowe i oporność na antybiotyki. Skorzystają na tym TYLKO ponadnarodowe korporacje. GMO jest nie tylko niebezpieczne dla zdrowia, ale wręcz zabójcze dla lokalnego rolnictwa. Producenci GMO stosują ceny dumpingowe, niszczą rolnictwo poprzez patenty i dążą do uzyskania monopolu. Praktyka pokazuje, że bardzo szybko ich uprawy stają się jedynymi dostępnymi na rynku. Jeśli je zalegalizujemy, uprawy regionalne mogą się nie obronić.

DODATKOWE INFORMACJE:

Wyjaśnienia dlaczego nowa ustawa jest niebezpieczna: w nowej ustawie w art 104 ust 2 zapisano, że materiał siewny GMO nie może być dopuszczony do obrotu. Oznacza to, że zapis z poprzedniej wersji ustawy (choć w nieco zmienionym brzmieniu ) pozostał. Jednak w obecnej wersji ustawy wykreślono zapis z poprzedniej (z 2006 r), że materiał odmian GMO nie będzie wpisywany do krajowego katalogu. Oznacza to, że zakaz art 104 ust 2 jest pozorny. Skoro można będzie wpisywać odmiany GMO do katalogu, to automatycznie są one dopuszczone do upraw na terytorium RP. Należy tu podkreślić, że prawo UE stanowi, iż jeśli dana odmiana jest wpisana do katalogu wspólnotowego to musi być obowiązkowo wpisana do katalogów każdego kraju członkowskiego. Dalej – wystarczy aby jakiś kraj członkowski wpisał daną odmianę do swojego katalogu w porozumieniu z KE a każdy kraj ma obowiązek wpisać ją do swojego katalogu krajowego. Dlatego tak istotne było utrzymanie zapisu z poprzedniej ustawy o zakazie wpisu GMO do katalogu krajowego. Również odrzucono zgłoszoną przez posłów PiS poprawkę dotyczącą doprecyzowania pojęcia "obrót" w taki sposób aby nasiona przywożone na własny użytek też stanowiły obrót . Wówczas powyższy art 104 ust. 2 odnosiłby się również do obrotu na własny użytek. W wyniku odrzucenia tej poprawki sytuacja się nie zmieniła w stosunku do zakazu wprowadzania do obrotu czyli "indywidualni rolnicy" (czytaj dystrybutorzy bo oni dostarczają rolnikom ziarna a tylko fakturują indywidualnie) będą mogli dalej bezkarnie przywozić nasiona GMO z innych krajów. Jeśli połączymy to z umieszczeniem odmian GMO w katalogu to w efekcie mimo zapisu o zakazie obrotu z art 104. każdy użytkownik będzie mógł uniknąć odpowiedzialności za łamanie tego pozornego zakazu (żaden sąd administracyjny nie uzna naruszenia art 104 ust. 2 jeśli dany rolnik będzie uprawiał odmianę GMO umieszczoną w katalogu ). Reasumując po pierwsze nowa ustawa o nasiennictwie mówi, że GMO można wpisywać do katalogu krajowego (bo wykreślono zakaz), a po wtóre choć utrzymano zakaz obrotu (zawarty w poprzedniej ustawie) to jednak brak zgody na doprecyzowanie pojęcia "obrót" o "użytek własny" skutkuje dopuszczeniem do upraw szmuglowanych nasion GMO (wbrew art 104 ust 2). Jest to wszystko bardzo pokrętnie skonstruowane, ale efekt osiągnięty: przyzwolenie na uprawy GMO pomimo pozornego zakazu i dezinformacja społeczeństwa. Ustawa o nasiennictwie spowoduje poważne ograniczenia dostępu do tradycyjnych/regionalnych nasion. Są w niej zapisy mówiące, że "łączna ilość wprowadzonego do obrotu materiału siewnego odmian regionalnych roślin rolniczych nie może przekroczyć (!) 10%... Maksymalna ilość materiału siewnego danej odmiany w przypadku rzepaku, jęczmienia, pszenicy, grochu, słonecznika, kukurydzy i ziemniaka wynosi (!) 0,3 % materiału siewnego danego gatunku stosowanego rocznie na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz odpowiednio (!) 0,5 % dla pozostałych gatunków..." Kontrowersyjny projekt rządowy ustawy o nasiennictwie dostępny jest na stronach Sejmu. W tej sprawie trzeba podjąć natychmiastowe działania, aby zablokować ustawę w Senacie:

Kontaktujcie się z senatorami (spotkania i telefony) i żądajcie odrzucenia tej niebezpiecznej ustawy o nasiennictwie (nazwiska senatorów według okręgów tutaj)

Nagłośniajcie sprawę w swoich środowiskach i mediach

Podpisujcie APEL DO RZĄDU I POLITYKÓW http://alert-box.org w sprawie odrzucenia projektu nowej ustawy o nasiennictwie.

Wiktor Mokot


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
DokZal 2608 idzal. nr 1 do uchwaly nr 495, Niepełnosprawność, Niepełnosprawność intelektualna, WTZ
36 495 507 Unit Cell Models for Thermomechanical Behaviour of Tool Steels
495
495 CHEMIA LEKÓW I STOPIEN
495
495
495
495 ac
495
495
495
495
495
Palmer Diana Gorący Romans 495 Jedyna taka noc

więcej podobnych podstron