Żal Ursusa, żal Przejeżdżając wielokrotnie przez teren dawnej fabryki w Ursusie, gdzie straszą teraz pozostałości hal pofabrycznych po wielkiej dumie socjalizmu, fabryce ciągników, zainteresowałem się historią tej tak ważnej niegdyś części polskiego przemysłu. Pewnie wielu czytelników wie, ale przypuszczam, że więcej jest takich, którzy nie wiedzą, zatem przypomnę – choć przecież każdy może przeczytać w internecie, wybiorę najważniejsze wątki z historii fabryki ciągników. I kilka słów refleksji. Początki to rok 1893, gdy inżynierowie: Kazimierz Schonfeld, Kazimierz Matecki, Ludwik Rossman oraz czterech przedsiębiorców: Alfred Fijałkowski, Stanisław Rostocki, Aleksander Radzikowski i Karol Strassburger (ciekawe, zapewne aktor o tym samym imieniu i nazwisku jest potomkiem tej rodziny - szlachetna, było nie było, uroda i wysoka kultura znakomitego aktora, a przecież niedoszłego inżyniera – wskazywałyby na to) zakłada "Przemysłowe Towarzystwo Udziałowe" produkujące armaturę (głównie dla przemysłu cukrowniczego, spożywczego i gorzelnianego, rozszerzając stopniowo asortyment dla centralnego ogrzewania, wodociągów, itp.), kapitałem założycielskim był posag siedmiu panien – córek wspomnianych założycieli (co upamiętniono znakiem firmowym P7P). Po 14 latach, w 1907 – zmieniono nazwę na "Towarzystwo Udziałowe Specyalnej Fabryki Armatur i Motorów" oraz znaku P7P na URSUS (czyli po łacińsku niedźwiedź, jak wiadomo od imienia siłacza z "Quo vadis" Henryka Sienkiewicza) oraz rozpoczęto produkcję silników spalinowych. Następne lata to produkcja silników licencyjnych i własnych konstrukcji (pod kierownictwem wybitnego polskiego profesora Karola Taylora) i produkcja oraz remonty samochodów wojskowych, ciężarówek, i pierwszych traktorów. Współpracowano z znakomitymi polskimi przedwojennymi wybitnymi przemysłowcami i inżynierami Franciszkiem Lilpopem i Markiem Leykamem. Nazwę firmy zmieniono na: Zakłady Mechaniczne URSUS – S.A. Produkowano głównie samochody ciężarowe i autobusy. W 1930 r. na skutek złego zarządzania i przeinwestowania fabryki – możliwości produkcyjne były 2 razy większe niż kontrakty (skąd my to znamy!!) – ogłoszono upadek spółki. Upadek firmy w wyniku takich błędów to rzecz normalna i spotykana, ale co ważne: w efekcie nastąpiło upaństwowienie i włączenie zakładów Ursus do Państwowych Zakładów Inżynierii. Jej celem była produkcja dla wojska (między innymi ciężarówek, czołgów, ciągników woskowych, silników lotniczych), ale i wytwarzanie szerokiego asortymentu pojazdów jedno i dwuśladowych dla rynku cywilnego. I tu warto podkreślić, że przedwojenne polskie rządy dbały o utrzymanie majątku produkcyjnego, zamiast „lekką ręką” godzić się na ich upadek i zmarnowanie majątku. W 1939 r. zakłady Ursusa przejęli oczywiście Niemcy, by wykorzystać je na swoje potrzeby produkcji wojennej, a w 1945 cały park maszynowy został wywieziony, zaś budynki zdewastowane. Zaraz po zakończeniu wojny pracownicy Ursusa, z inżynierem Bolesławem Koehlerem, wyruszyli z misją poszukiwawczą na Dolny Śląsk, gdzie Niemcy wywieźli urządzenia i maszyny zrabowane z fabryki. Część maszyn udało się odzyskać i w zniszczonych zakładach rozpoczęto prace projektowe nad ciągnikiem rolniczym – opracowano krajową konstrukcję ciągnika LB-45, później nazwanego C-45 – i tak powstały znane traktory typu "Ursus", cała seria polskich konstrukcji serii „C”. W 1974 r. kupiono licencje w firmach Massey Ferguson (ciągniki) i Perkins (silniki) – pomysł władz komunistycznych mocno krytykowany za wiele niedopatrzeń i błędów – między innymi z powodu niedostosowania do naszych parametrów technicznych (na przykład rozmiary w calach). Ale faktem jest, że marka Ursus stała się znakiem znanym i wysoko cenionym w świecie. W 1998 r. na bazie "Zrzeszenia Przemysłu Ciągnikowego Ursus" powstały "Zakłady Przemysłu Ciągnikowego URSUS S.A.", ale w 2003 ogłoszono ich upadłość. Zamiast budować silny koncern – takie wielkie firmy stanowią siłę największych współczesnych gospodarek – firmę, w wyniku restrukturyzacji - „wynalazku” pożal się Boże (Wybacz Panie, że używam Twego imienia nadaremno) twórców naszej transformacyjnej polityki gospodarczej, rozbito na liczne spółki i spółeczki branżowe. Porównajmy teraz te działania do tego, co robiono przed II Wojna Światową. Większa część hal fabrycznych w Warszawie została wyprzedana, dawne zakłady przemysłowe stały się królestwem developerów i handlowców – powstaje Ursus Factory – też jakaś koncepcja, ale przecież nie takie koncepcje tworzą siłę współczesnych gospodarek. Markę Ursusa ratuje, co prawda, Bumar, ale ostatecznie Ostatni Mohikanin polskiego przemysłu ciągnikowego to niewielka firma z mazurskiego Dobrego Miasta, producent maszyn rolniczych, POL-MOT Warfama SA, która odkupiła od Bumaru resztki ciągników i znak firmowy (cena sprzedaży znaków towarowych „URSUS” wyniosła 8.100.000 zł, a udziały spółki URSUS wyceniono na kwotę 1 zł – oto do czego stoczyła się niegdysiejsza chluba polskiego przemysłu!!!) i w dawnej wytwórni żeliwa i dawnych Zakładach Daewoo w Lublinie zamierza kontynuować produkcję ciągników – za to przynajmniej jej chwała. Te dzieje Ursusa, w którym w miejsce dawnej wielkiej fabryki powstaje dzielnica handlu i uslug Ursus Factory prowadzą nas do smutnej refleksji nad dzisiejszym stanem polskiej gospodarki. Jak tajfun przeszła przez nasz przemysł źle rozumiana, a jeszcze gorzej, wręcz bezmyślnie realizowana prywatyzacja i restrukturyzacja. W Warszawie już nie ma żadnego większego przemysłu. Jest taka hipoteza, a może żart, z którego można się śmiać, ale kto wie, czy „nie jest coś na rzeczy”, że stopniowo wylikwidowano z większych miast większy przemysł w obawie przed „gniewem klasy robotniczej”. No bo tak: w Warszawie nie ma FSO ani jego następcy Daewoo, ani Ursusa, ani Waryńskiego, ani Kasprzaka – czy coś jeszcze zostało z większych zakładów? W Gdańsku, Szczecinie zniknęły stocznie – ośrodki buntu przeciw nieudolnie rządzącym komunistom (fakt, że udolnie w tamtym ustroju rządzić się nie dało). I z wielu innych miast większy przemysł praktycznie zniknął. A gniew robotników może być bolesny dla władzy – i nie tylko dla niej – jak pamiętamy w 1999 r. fotoreporter "Naszego Dziennika" stracił oko, gdy robił przed Urzędem Rady Ministrów zdjęcia demonstracji związkowców z radomskiego "Łucznika", którzy rzucali w stronę policjantów śrubami, płytami chodnikowymi, a nawet znakami drogowymi – a ci odpowiedzieli ogniem z broni gładko lufowej, dość bezmyślnie, bez zachowania zasad bezpieczeństwa, bo jedna z kul pechowo trafiła reportera. Zakrawa na ironię historii, że komuniści w pobliżu wielkich miast budowali wielkie zakłady przemysłowe, by „poprawić skład klasowy”, bo myśleli, że w robotnikach znajdą swe oparcie – a znaleźli zarzewie buntu (Poznań, Radom, Gdańsk, Szczecin, Ursus). Ale czy istnieje coś takiego jak klasa robotnicza? Zgubiło ich „klasowe myślenie”, bo klasy to kategorie analizy naukowej, swego rodzaju abstrakcje – naprawdę istnieją zwykli ludzie, którzy chcą żyć godnie, normalnie, tak, aby utrzymać za otrzymywaną płacę swoje rodziny, wykształcić dzieci, mieć poczucie bezpieczeństwa. I ci zwykli ludzie zbuntowali się – a gdy są zgromadzeni w dużych zakładach pracy, są niebezpieczni dla każdej władzy, gdy w odczuciu rządzonych działa ona przeciw nim (w Grecji mamy teraz jakże wyraziste tego potwierdzenie). Może, zatem w tej hipotezie jest jakieś „jądro prawdy”? Ale, jeśli polikwidowali wielkie zakłady pracy, gdzie ludzie mogli się skrzyknąć i wyjść na ulice – by ich pozbawić tej możliwości, a siebie ochronić przed „gniewem ludu”, to nie wiedzieli, że powstanie coś takiego jak Facebook czy Twitter – obecne nowoczesne narzędzia skrzykiwania się ludzi, które mobilizowały ludy krajów arabskich do buntu przeciw dyktatorom.
Gdy jedną nieuchronnie wbudowaną w ustrój nieudolność zastępuje inna nieudolność - a może i zła wola, a może i korupcja (- jak ludzie mówią – ja się przychylam ku nieudolności i niekompetencji – ale nie będę się upierał, dowody korupcji lub złej woli z zainteresowaniem obejrzę) - a z pewnością brak porządnych kwalifikacji różnych miernych ekonomistów i amatorów polityki z „lewa i prawa”, lansowanych od początku lat 90 - tych – no to mamy to, co mamy: utraconą znaczną część przemysłu, który mógł być bazą do zbudowania naprawdę silnej gospodarki. Nasza gospodarka mogła być prawdziwą siłą ekonomiczną w Europie, a my bylibyśmy dwa razy bogatsi i bardziej odporni na zawieruchy kryzysu i presje rynków finansowych. Bylibyśmy kimś w Europie, a nie prowincjonalnymi pariasami. My Polacy, te dwadzieścia lat transformacji możemy uznać za w znacznej mierze zmarnowane, stracone. Tak, to lata stracone, bo przecież można było mądrzej, lepiej; można było mieć lepiej urządzoną i bogatszą ojczyznę. Ale w demokracji – przecież mamy demokrację, ułomną, bo ułomną, zbyt wyraźnie dominowaną przez różne gry interesów i różne manipulacje, ale jednak demokrację – jednak wiele zależy od nas, od tego, jakich polityków wykreujemy swymi wyborami. Wyniki ostatnich wyborów wyraźnie pokazują, że zbyt wielu nie rozumie tej tak ważnej kwestii. A przecież stare powiedzenie „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”, w odniesieniu do demokracji można przerobić na: „jakich sobie polityków wybierzecie, taki kraj będziecie mieli”.Jerzy Żyżyński
Co za socjalistyczne BZDURY!!! "ratowanie" gospodarki poprzez utrzymywanie nierentownych, PAŃSTWOWYCH firm !!! Przecież to jest CHORE !!! Czy ktoś może wreszcie zbanować osoby jawnie propagujące ideologię socjalistyczną, która była przyczyną największych nieszczęść i ludobójstw przeklętego XX wieku!? A teraz argumenty:
1. Czym jest FIRMA ? Firma daje tytuł do wykorzystywania zasobów społecznych (ludzie, ziemia, budynki, urządzenia, materiały, energia itp.) oraz do czerpania korzyści wynikających z wykorzystywania tych zasobów.
2. gdy firma alokuje zasoby NIEEFEKTYWNIE, wówczas nie ma korzyści z wykorzystywania tych zasobów, a zasoby wymagają same dla siebie określonych korzyści (podtrzymywanie władztwa danego zasobu).
3. Podtrzymywania władztwa zasobu to:
- wynagrodzenia dla pracowników
- opłaty za posiadanie nieruchomości (podatki, ubezpieczenia, ochrona)
- koszty składowania materiałów itp.
4. Gdy firma utraci wszystkie zasoby w wyniku erozji wartości wynikającej z nieefektywnych alokacji zasobów, wówczas ten stan nazywamy BANKRUCTWEM. Czasami zdarza się, że erozja wartości niszczy również zasoby należące do osób trzecich, które to zasoby w wyniku pewnych relacji prawnych były w dyspozycji upadającej FIRMY...
5. Mechanizm bankructwa umożliwia odebranie decydowania o alokacjach osobom, które te alokacje dokonują NIEEFEKTYWNIE. Przy czym ta nieefektywność zawsze jest WZGLĘDNA!!!Otóż nie chodzi o to, że ktoś działa "nieefektywnie", lecz o to, że działa MNIEJ EFEKTYWNIE, niż inni!!!··Dlatego wiele firm upada nie, dlatego, że są z gruntu złe, ale dlatego, że na świecie wymyślono technologie TYSIĄC RAZY TAŃSZE i nie ma na to rady!!! Wówczas trzeba porzucić wytwarzanie dóbr starą technologią i kupować te dobra od kogoś, kto potrafi je wykonać angażując TYSIĄC RAZY MNIEJ ZASOBÓW!!! Kto wzywa do utrzymywania państwowych nierentownych firm tak naprawdę wzywa rozbitków na bezludnej wyspie do tego, aby zamiast łowić ryby siecią, zniszczyli sieć i zaczęli je łapać gołymi rękami. Kogoś takiego można uznać:
- PRZESTĘPCĄ (jeżeli świadomie źle doradza ludziom w celu "doprowadzenia ich do niekorzystnego rozporządzenia mieniem znacznej wartości" czyniąc to "ze szczególną zuchwałością", czyli publicznie, przy pomocy internetu)
- IDIOTĄ (jeżeli nie zachodzą przesłanki z poprzedniego punktu) Ultima Thule
W odpowiedzi internaucie Ultima Thule W zasadzie nie należy odpowiadać na anonimy, lecz wyrzucać je do kosza, ale osobnikowi podpisującemu się „Ultima Thule” kilka słów, bo to ma szerszy kontekst (dotyczy tekstu o Ursusie). Proszę czytać z refleksją i starając się zrozumieć czytany tekst, czasami wymaga to pracy, kilkakrotnego przeczytania, ale warto,człowiek robi się mądrzejszy. Młody człowiek wali „z grubej rury” :
„Co za socjalistyczne BZDURY!!! "ratowanie" gospodarki poprzez utrzymywanie nierentownych, PAŃSTWOWYCH firm !!! Przecież to jest CHORE !!!” Reszty nie warto cytować, bo dziecko pisze niby na temat, jakieś kawałki z elementarza i myśli, że zjadło rozumy, a miejscami pisze zwykłe głupstwa. A gdzież to zostało w moim felietonie napisane, że trzeba ratować państwową socjalistyczną firmę?
- Mówię, że został zmarnowany majątek państwowej firmy – a to był spory majątek i naprawdę szkoda. Gdyby dziecko przeczytało dokładniej, to by zauważyło, że przytaczam fragment historii firmy, gdy jej majątek uratowano włączając do państwowego koncernu, ale czy to było państwo socjalistyczne?
- Nie, to było racjonalne państwo jak najbardziej kapitalistyczne, które bynajmniej nie było kierowane przez niedouczonych liberałów, którzy umyślili sobie, że „najlepszą polityka jest brak polityki”, a socjalistyczny przemysł należy „zaorać”, ale przez dobrze wykształconych działaczy i polityków, wśród nich zresztą wielu trzeźwo patrzących na świat inżynierów (np. E. Kwiatkowski – czy młody człowiek coś o nim słyszał?). Czy internauta wie, że państwowe firmy istnieją w wielu jak najbardziej kapitalistycznych państwach? I że to nie oznacza bynajmniej, że jest to socjalizm?
Warto zastanowić się, że ten sam majątek, który źle funkcjonował w systemie socjalistycznym, mógłby być znakomicie wykorzystany w systemie gospodarki rynkowej, ale pod warunkiem, że stworzono by właściwe warunki systemowe i nie rozdawano zwykłym hochsztaplerom, lub cynicznym „inwestorom strategicznym”, którzy dokonywali zwykłych, można powiedzieć, „ordynarnych” wrogich przejęć. Nieznajomość samego pojęcia „wrogiego przejęcia” wynikała z słabego wykształcenia naszych twórców transformacji. Błędna koncepcja prywatyzacji i niedojrzała intelektualnie polityka w imię „kapitał nie ma narodowości,” (bo nie rozumiano, że kapitał może i nie ma narodowości, ale ludzie nim dysponującej, jak najbardziej mają narodowość – swych krajów ojczystych i lokalizacji swych central) doprowadziła do strat majątku, który dałby spore dochody – są szacunki, może przesadzone, że bylibyśmy dwa razy bogatsi, gdyby nie te straty. Nie dotyczy to tylko Ursusa, ale wielu innych fabryk. A poza tym, ODWAGI, MŁODY CZLOWIEKU!!! Co to jest za szumny pseudonim!!?? Cóż on znaczy? Czy ma to związek z Encyklopedią Powszechną Ultima Thule (taki to mądrala pisze?); Czy z tajemniczą średniowieczną północną krainą wyznaczająca kraniec znanego świata; utożsamianą z krajami nordyckimi lub Arktyką; czy ze szwedzkim zespołem muzycznym (dla zatwardziałego miłośnika Beatlesów to naprawdę marniutki zespół)?? Jak zaczniesz się podpisywać imieniem i nazwiskiem, to może będziesz pisał bardziej przemyślanie. Jerzy Żyżyński
UMOWY ŚMIECIOWE Umowy śmieciowe zrobiły niebywałą karierę w czasie tegorocznej kampanii wyborczej. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo ważny jest to problem, a zarazem, jak wiele kryje w sobie nieporozumień. Warto je wyjaśnić. Umowy śmieciowe to takie sposoby zatrudnienia, które nie gwarantują pracownikowi etatu i związanych z tym korzyści, takich jak względna gwarancja zatrudnienia, (czyli na czas nieokreślony) i opłacanie składki emerytalnej przez pracodawcę. Formalne wymogi związane ze zwolnieniem pracownika zatrudnionego na tej zasadzie, wymagającej umowy o pracę na czas nieokreślony sprawiają, że zaliczana jest do nieelastycznych, sztywnych, ograniczających swobodę pracodawcy form zatrudnienia. Pracownik zatrudniony na etacie ma pewne gwarancje stabilności, trudniej go zwolnić (trzymiesięczne wymówienie), niewątpliwie korzysta na tej formie zatrudnienia, ale korzysta też państwo, gdyż pracownik płaci podatek, jako osoba fizyczna, według skal podatkowych określonych dla tej formy podatku – podatek w najwyższym progu podatkowym to obecnie 32%. Umowy śmieciowe, jako przeciwieństwo zatrudnienia na etacie, są zaliczane do tzw. elastycznych form zatrudnienia - należy do nich zatrudnienie na czas określony, w formie umowy-zlecenia, czy na tzw. samozatrudnienie; łączy je brak pewności zatrudnienia. Mówi się, że w Polsce od lat dziewięćdziesiątych ma miejsce plaga śmieciowych form zatrudnienia. W niektórych firmach na etacie sa tylko szefowie, pracownicy skazani są na niepewność zatrudnienia na zlecenie czy w innej formie śmieciowej umowy. Najbardziej bulwersująca jest plaga samozatrudnienia, to ona powoduje, że w Polsce udział w PKB kosztów związanych z zatrudnieniem, jest jednym z najniższych w świecie (na 40-kilka krajów jesteśmy na czwartym, piątym miejscu od końca) – jest tak, bo ten, kto faktycznie jest pracownikiem, formalnie jest firmą współpracującą z pracodawcą, nie jest zaliczany w statystyce do pracowników. Pracownik jest niby niezależną firmą, ale faktycznie jest w gorszej sytuacji, bo nie ma gwarancji pracowniczych. A co bardzo ważne, wiele traci na tym państwo, zwłaszcza w przypadku wyżej opłacanych specjalistów i menedżerów, bo nie podlegają podatkowi od osób fizycznych, lecz podatkowi od firm, płacą mniejszy podatek i niską składkę emerytalną, obniżają daninę na rzecz dobra publicznego odliczając sobie wiele kosztów, których zwykły pracownik odliczyć nie może. Mówi się, że w latach dziewięćdziesiątych umowy o dzieło i umowy-zlecenia były jednym z czynników hamujących bezrobocie. Dla pracodawców miały być tańszym sposobem na zatrudnienie pracowników i są tak dla nich atrakcyjne, że do dzisiaj wielu z nich unika podpisywania z zatrudnionymi umów o pracę. Problem ten dotyczy w szczególności ludzi młodych. Mówi się, że powstał w Polsce dualny rynek pracy, który doprowadził do istnienia grupy uprzywilejowanych pracowników etatowych oraz grupy ludzi pozbawianych większości praw pracowniczych. Tzw. organizacje pracodawców domagają się wręcz rozszerzania tych „elastycznych form zatrudniania”, bo to ma jakoby sprzyjać rozwojowi gospodarczemu. Ale niestety, cała ta koncepcja jest obarczona zasadniczym błędem, można wręcz powiedzieć, że ci, często samozwańczy, przedstawiciele interesów pracodawców lansując te elastyczne formy zatrudnienia zrobili pracodawcom niedźwiedzią przysługę, a nawet można powiedzieć, że przez swą niekompetencję narobili szkód trudnych do odrobienia. Po pierwsze zwróćmy uwagę, że dla pracodawcy jest dobrze, jeśli pracownik jest związany z firmą, czuje się jej współgospodarzem - to w końcu dla wielu prawie „drugi dom”, spędzają, bowiem w pracy wiele godzin. Pracownik nabywający umiejętności, często szkolony i nabywający doświadczenie na koszt pracodawcy, to pewna istotna wartość – nie bez powodu używa się określenia: „kapitał ludzki” – pracodawca powinien starać się związać takiego pracownika stałym etatem. Ale jest wręcz swoistym znamieniem czasu, że część młodych ludzi chce jednak współpracy z firmą na zasadzie samozatrudnienia, bo nie wiąże ich to z jedną firmą, a umożliwia współpracę z kilkoma podmiotami oraz generowania kosztów w swojej firmie (odliczania od podatku). Dla wielu pracodawców jest już oczywiste, że jeśli stałoby się to masowym zjawiskiem, to w gruncie rzeczy rynek pracy uległby trwałemu zepsuciu, a pracodawcy by na tym stracili.
Po drugie, umowy śmieciowe rodzą bardzo istotny paradoks. Oto mamy dwa aspekty zjawiska. Z jednej strony pracodawca osiąga korzyść dysponowania elastycznie zatrudnionym pracownikiem, a za korzyść powinno się zapłacić. Z drugiej strony, pracownik jest narażony na większe ryzyko utraty pracy i środków utrzymania, a pracodawca zatrudniający elastycznie generuje jednocześnie ryzyko dla rynku pracy i naraża państwo na konieczność płacenia zasiłków dla bezrobotnych, gdy ten pracownik straci pracę. Ryzyko zawsze wymaga zapłacenia dodatkowej marży: skoro papiery wartościowe obciążone wyższym ryzykiem mają podwyższone z tego powodu oprocentowanie, a emitent obligacji, oceniony przez agencje ratingowe, jako stwarzający wyższe ryzyko, ma płacić wyższe odsetki, (co nawiasem mówiąc też rodzi poważne wątpliwości, z innych przyczyn), to, dlaczego na rynku pracy miałoby być odwrotnie i ci, którzy elastycznymi formami zatrudniania generują ryzyko dla pracowników i dla państwa, mieliby jeszcze osiągać z tego finansowe korzyści? Też powinni zapłacić za ryzyko. Dla zatrudnionych według zasad nieelastycznych istnieje poważny problem związany z niepewnością zatrudnienia. Często potrzebują kredytu, zwłaszcza młodzi, na dorobku, którzy bez zewnętrznego finansowania nie mogliby zaspokoić podstawowych potrzeb wyposażenia w dobra trwalego użytku – miszkanie, samochód. Tymczasem banki nie akceptują braku stabilizacji zatrudnienia, bo dla nich wiążę się to z ryzykiem złego kredytu. Jest, zatem logiczne, że pracodawca chcący mieć „luksus” swobodnego dysponowania pracownikiem i zwolnienia go w każdej chwili, gdy zabraknie zleceń dla firmy, powinien za to zapłacić, tak jak płaci się za każdy luksus: wyższym wynagrodzeniem, które zatrudnionemu skompensowałoby jego ryzyko i straty wynikające zarówno z konieczności szukania pracy, gdy zostanie zwolniony z dnia na dzień, bez okresu wypowiedzenia, jak i na przykład z braku zdolności kredytowej. Zatem dochodzimy do kluczowego wniosku: Za generowanie wyższego ryzyka dla pracownika i państwa - pracodawca powinien zapłacić: wynagrodzenie za nieelastyczne formy zatrudnienia powinno być wyraźnie wyższe i obciążone jakąś formą podatku, czy jak w niektórych krajach - opłaty na fundusz finansowania bezrobocia. Samozatrudnienie, jako forma ucieczki od płacenia normalnego podatku dochodowego jest wynikiem zasadniczego nieporozumienia w naszym systemie podatkowym. Oto mamy opodatkowanie firm, tzw. CIT, w który może wejść każdy rejestrując się, jako firma – płaci podatek 19% i może odpisywać sobie różne koszty, których zwykły pracownik, tak samo pracujący, wykonujący dokładnie to samo, nie może, (bo faktycznie u nas podatek zwany dochodowym, stał się podatkiem przychodowym). A tymczasem powinno być jak w wielu krajach, gdzie jest wyraźny podział na podatek od osób fizycznych (individual income tax) i podatek od spółek (corporation tax), a po to, by móc skorzystać z prawa opodatkowania podatkiem od spółek, trzeba spełnić określone warunki. Spółką mającą prawo do opodatkowania podatkiem od spółek nie powinna być firma jednoosobowa, lecz związek, co najmniej dwóch osób, przy czym związek taki powinno się traktować, jako podlegający podatkowi od spółek pod warunkiem zatrudnienia określonej liczby pracowników i wypłacania im wynagrodzenia – poniżej tego kwalifikującego progu uczestnicy spółki powinni podlegać normalnemu podatkowi od osób fizycznych. Przyjęcie takich oczywistych zasad pozwoliłoby przywrócić związek między pracownikami a pracodawcami do normalności i skończyć z żenującą fikcją samozatrudniania.
Druga kwestia, to unikanie poprzez te „elastyczne formy” zatrudniania płacenia normalnych składek emerytalnych - to jest jedna z podstawowych przyczyn deficytu ZUS-u. Niewykształceni porządnie doradcy premiera Tuska, którzy podpowiedzieli mu, szalenie niemądrze, podniesienie wieku emerytalnego do 67 roku życia (jak ludzie sobie żartują, jeszcze trochę, a zasugerują mu nowe genialne rozwiązanie: przedłużyć wiek emerytalny aż do śmierci – rynki finansowe bylyby zachwycone, a Polska byłaby na ustach całego świata, jako pionier nowatorskich rozwiązań), gdyby rozumieli funkcjonowanie sfery zabezpieczenia socjalnego, podatków, rynku pracy, świata finansów, powinni szukać luk w systemie, a nie podpowiadać premierowi te kompromitujące propozycje reform. Doradcy premiera powinni zrozumieć, że nie ma żadnego merytorycznego uzasadnienia dla zwalniania nietatowych form zatrudniania z opłacania normalnych składek emerytalnych, tak jak to jest dla zatrudnienia na etacie. W efekcie składka emerytalna mogłaby być może nawet dwukrotnie niższa, a deficyt ZUS-u nie byłby generowany przez umowy śmieciowe. I wtedy cała ta zabawa w wydłużanie wieku emerytalnego – nonsens ekonomiczny w sytuacji wysokiego bezrobocia - byłaby bezcelowa, nie byłaby uzasadniana deficytem ZUS-u. Warto by też uświadomić sobie, że ta obsesja obniżania kosztów pracy, które w Polsce nie są bynajmniej wysokie, szkodzi samym pracodawcom, jako zbiorowości. Koszty pracy to szczególne koszty, które wracają do przedsiębiorców poprzez wydatki konsumpcyjne pracowników sektora prywatnego i sektora publicznego, w przypadku, których pośrednikiem jest państwo zbierające podatki i finansujące się obligacjami. Jest oczywiste, że pojedynczy pracodawca chce obniżać swoje koszty, w tym koszty pracy – granice jego możliwości w tym względzie wyznacza rynek i prawo nałożone przez państwo. Ale gdyby tak wszyscy gremialnie obniżyli koszty pracy do jakiegoś minimalnego poziomu, zniszczony zostałby rynek dóbr konsumpcyjnych – w takiej sytuacji przetrwaliby i mieliby się całkiem dobrze tylko ci, którzy produkują na eksport, na przykład weszli w kooperację z przedsiębiorstwami kraju sąsiedniego. Mieliby się nawet wręcz rewalacyjnie, bo byliby konkurencyjni, dostarczając tanich półproduktów swym kontrahentom. Ci, którzy produkują na rynek krajowy mieliby się natomiast bardzo kiepsko. Oczywiście mamy szczególną sytuację, gdy wiele produktów końcowych dostarczanych na nasz rynek pochodzi z importu, ale mimo wszystko jest sporo przedsiębiorców produkujących na rynek krajowy. Tę sprzeczność między interesem pojedynczego przedsiębiorcy a interesem zbiorowości teoretycznie powinie rozwiązać wolny rynek, ale tylko teoretycznie, bo faktycznie to państwo jest tym który może jej podołać realizując odpowiednią politykę wspierania zatrudnienia i wymuszania na przedsiębiorcach ponoszenia pewnych kosztów na rzecz pracowników (na przykład ustanawiając płacę minimalną). Ich (tych przedsiębiorców) inteligencja powinna im podpowiedzieć, jak racjonalnie gospodarować na swym poletku, by osiągnąć zyski i spełnić wymagania systemowe. Tak, więc, trzeba reform, ale trzeba myśleć i kierować się rzetelną wiedzą, a nie niedojrzałymi pomysłami i sugestiami ignorantów. Elastyczne formy zatrudniania są oczywiście potrzebne, pracodawcy potrzebują tej elastyczności, a i też niektóre rodzaje pracy mogą być realizowane tylko poprzez takie formy (prace dodatkowe, sezonowe, prace badawcze, opracowywanie raportów itd.). Ale powinny one stanowić swoiste obrzeże, a nie rdzeń rynku pracy – wtedy nie byłyby „umowami śmieciowymi” lecz normalnym, potrzebnym uzupełnieniem form zatrudniania. To tak jak ze specjalnym, elastycznym, pochłaniającym energię kitem nałożonym na urządzenia narażone na zderzenia (był kiedyś taki - kto o nim pamięta? - polski wynalazek, jeszcze na długo przed genialnym wynalazkiem inżyniera Łągiewki – nawiasem mówiąc, ciekawe, czy ukradzionym, czy za łapówkę odostępnionym jakiemuś podrzędnemu uczonemu brytyjskiemu, który go tam opatentował) – on miał pochłaniać energię stanowiąc swoistą okleinę zbudowanych z twardej stali elementów – ale przecież z tego kitu nie można by zbudować całego urządzenia, szybko by się rozleciało. I tak będzie z naszą gospodarką, jeśli nie oprzemy jej na stabilnych formach zatrudniania, lecz na kicie umów śmieciowych.
Moje wystąpienie w debacie sejmowej + cytat z wywiadu G. Friedmana Zainteresowanym przedstawiam pełną wersję mojego wystąpienia przygotowanego na debatę 15.12, jak toczyla się wokół problemu naszego stosunku do integracji, euro i naszego udziału w tzw. finduszu stabilizacyjnym. Idea Zjednoczonej Europy to piękna idea. Ale naprawdę trzeba refleksji i bardzo uważnego zbadania, co jest w naszym, polskim interesie, tak jak pod kątem własnego interesu do problemów podchodzą nie tylko Anglicy, ale przecież zarówno Francuzi, jak i Niemcy - i inni. Jest oczywiście w naszym interesie trwanie tej Unii Europejskiej - ale jakiej, na jakich funkcjonującej zasadach? Nad tymi problemami trzeba się pochylić, trzeba dyskutować, to jest w naszym żywotnym interesie. Dlatego szanujcie Państwo sprzeciw opozycji. Niedawno w Krakowie miał miejsce tragiczny wypadek: zawaliły się schody w kamienicy przy ulicy Wielopole, w której trwała huczna zabawa. Wielu ludzi boleśnie przekonało się, że nie warto wchodzić do budynku, który grozi zawaleniem. To zdarzenie ma dla dzisiaj omawianej sprawy symboliczne znaczenie i wynika z niego oczywista nauka - że nie warto wchodzić do wadliwej budowli. Bo strefa euro okazała się budowlą wadliwą bynajmniej nie ze starości, jak krakowski budynek, a z powodu arogancji jej konstruktorów, lekceważenia głosu ekonomistów, postępowania według metody, którą my, tu w Polsce powinniśmy przecież pamiętać: dominacji polityki nad ekonomią. Warto przypomnieć, że ekonomistów mających krytyczną opinię, zwracających uwagę, że nie są spełnione kryteria optymalnego obszaru walutowego zwalczano, ośmieszano, szykanowano w tej demokratycznej Europie. Bo euro miało być narzędziem integracji politycznej, faktycznie aspekty ekonomiczne zepchnięto na dalszy plan. Warto tu przypomnieć kwestie podstawowe. Integracja walutowa ma sens tylko dla krajów o bardzo podobnych strukturach gospodarczych, na mniej więcej podobnym poziomie rozwoju, o mniej więcej podobnym poziomie cen – w tym płac – płaca to przecież nic innego jak cena pracy. Kraje takie powinny kompensować tzw. szoki zewnętrzne – popytowe lub podażowe – poprzez przepływy kapitału i pracy, jak i towarów i usług – wszak cztery swobody ich przepływu to podstawa Unii Europejskiej. Te swobody mają kluczowe znaczenie, są zgodne z teorią, no ale czy można od greckiego czy hiszpańskiego właściciela czy pracownika pensjonatu, który bankrutuje na skutek szoku popytowego w usługach turystycznych, że przeniesie się na północ Europy, by pracować w fabryce dajmy na to samochodów? Na to mu zresztą związki nie pozwolą, bo tam z pracą też nie najlepiej, i dostanie co najwyżej ofertę zamiatania ulic. Nie dziwcie się, że ludzie nie akceptują tego. Teoretycznie piękny ustrój nie zgadza się z praktyką. Bo ludzie nie dorośli? Skądś to znamy.
Problem polega na tym, że dokonano integracji krajów różnych strukturalnie, które musiały w odmienny sposób zareagować na szok, jakim był kryzys. Inną strukturalnie gospodarką jest gospodarka niemiecka, i w ogóle północy Europy, inną gospodarka Grecji i innych krajów południa Europy, innymi gospodarkami są kraje Europy pokomunistycznej. Jak jedne kraje mają bardziej rozwinięte przemysły o wysokim stopniu przetworzenia, wysokiej wartości dodanej, wysokim eksporcie (Niemcy to drugi po Chinach światowy eksporter – i to właśnie dóbr wysoko przetworzonych), to muszą ponosić tego konsekwencje w postaci rosnącej nadwyżki i kumulujących się kapitałów, które trzeba gdzieś wyeksportować. Oczywiście doszły do swej pozycji eksportowej hamując wzrost płac – mogły sobie na to pozwolić, jako kraj bogaty, ludzi o wysokich dochodach - którzy jednak ostatnio narzekają na stagnację swych wynagrodzeń.
No, ale wtedy nie można mieć pretensji do innych krajów, że importują: nie może być tak, że wszyscy są eksporterami netto: jedni są eksporterami, inni muszą być importerami. Z tego wynikają ważne konsekwencje. O ile kraje eksportujące mogą zrównoważyć swoje budżety generując nadwyżkę oszczędności nad inwestycjami realnymi, to kraje importujące muszą w takiej sytuacji mieć deficyt budżetowy, chyba że znacznie zwiększą inwestycje ponad kreowane oszczędności – no ale to by oznaczało konieczność znacznego wzrostu inwestycji zagranicznych – i zadłużenia. Ale kryzys krajów południa Europy nie jest przez te kraje tak całkowicie zawiniony. Ich ważnym produktem eksportowym jest na przykład turystyka (w Grecji to 20% gospodarki). Prosty model symulacyjny pokazuje, że gdyby tylko Grecji udało się zwiększyć wpływy z turystki, przejść z deficytu na rachunku bieżącym do nadwyżki, to ich deficyt budżetowy by zniknął. Oto George Friedman, znany amerykański politolog i publicysta, syn wybitnego ekonomisty Miltona Friedmana, tak wypowiedział się w wywiadzie zamieszczonym w noworocznej Rzeczpospolitej: Dysharmonia UE nie jest problemem tylko politycznym, ale też strukturalnym. Kryzys zadłużeniowy nie powstał dlatego, że ktoś okłamał niemieckich bankierów, ale dlatego, że Europa skonstruowana jest na wielkiej nierównowadze handlowej. Problem Unii jest prosty. UE to strefa wolnego handlu, w której jedno państwo - Niemcy - jest drugim największym eksporterem na świecie, przez co zalewa pozostałe kraje swoimi produktami. To oznacza, że państwa wokół Niemiec nie mogą się rozwijać normalnie, bo zawsze będą miały negatywny bilans handlowy z nimi. Ta współzależność jest niemożliwa do powstrzymania. Chce pan powiedzieć, że to wina Niemców? Strategią Niemców przez ostatnie dekady było zalanie Europy kredytem i pożyczkami, aby inne kraje mogły kupować niemieckie dobra. Inna sprawa, że Unia Europejska została zbudowana na dobre czasy. I rzeczywiście podczas hossy działała dobrze. Ale kiedy przyszła pierwsza poważna próba, okazało się, że kraje członkowskie mają sprzeczne interesy. Doskonałym przykładem jest strefa euro. Niektóre państwa są kredytodawcami, inne dłużnikami, ale wszystkie mają tę samą walutę. Powstaje więc problem polityczny, bo elity polityczne, mocno przywiązane do idei euro, desperacko poszukują rozwiązania, które umożliwiłoby uratowanie szlachetnego projektu. Ale cena, jaką trzeba by zapłacić za utrzymanie wspólnej waluty, jest nie do przyjęcia przez społeczeństwa. (Kto umrze za Europę - wywiad z Georgem Friedmanem, Rzeczpospolita 01-01-2012)
Jak widać, jego opinie są nadzwyczaj zbieżne z moimi. Podobnie inne kraje południa Europy, choć problemy są zróżnicowane i przyczyny kryzysu zadłużeniowego złożone, to trzeba jasno powiedzieć, że nie są tylko i wyłącznie przez te kraje zawinione. Wynikają z kryzysu popytowego na ich dobra eksportowe, między innymi turystykę i – trzeba też powiedzieć, został wygenerowany przez samą Unię, na przykład swobodę przepływu kapitału, bo efektem jest lokowanie przez obywateli swych oszczędności poza granicami własnej ojczyzny. A dlaczego nie mogą zwiększyć dochodów z eksportu? Bo tak ukształtowała się struktura gospodarki europejskiej. To by wymagało znacznych zmian w polityce europejskiej, zwłaszcza krajów północy Europy, które powinny stymulować popyt nie tylko na własne produkty, ale też na produkty krajów zadłużonych. Krajom w kłopocie powinno się pomagać - nie wymuszając na nich równoważenia budżetu w kryzysie, lecz kupując produkowane przez nie produkty. Szanujcie Państwo wątpliwości opozycji. Integracja Europy to piękna idea, ale problemem jest, czy poszczególne kraje zachowują swą podmiotowość i równorzędność. Nie było w historii chyba takiego przypadku, by integracja słabszego kraju z silniejszym temu pierwszemu przyniosła rozkwit – raczej prowadziła do zepchnięcia na margines, peryferyjność, nawet, jeśli arystokraci wspólnie bawili się na salonach – oni mogli być z tej unii zadowoleni, ale czy służyła gospodarce ich krajów? Unii było wiele i wiele takich, które się rozpadły z westchnieniem ulgi narodów, które odczuwały swa słabszą pozycję we wspólnocie. Mamy przykładów wiele – od Związku Sowieckiego ze swoistą unią, jaką był tzw. obóz państw socjalistycznych, co prawda, na szczęście, nie była to walutowa. Była unia narodów Jugosławii, była federacja Czechów i Słowaków; była unia Austro-Węgier, która i część Polski obejmowała - i pamiętamy z historii, że galicyjska bieda zmuszała ludzi do emigracji za Ocean – były to unie także walutowe – i rozpadły się. Teraz w ramach tej współczesnej Unii żąda się od nas - bo nie sądzę, by premier Tusk i minister Rostowski tak z własnej woli wyszli z tym pomysłem, trudno mi w to uwierzyć - byśmy oddali kilka czy kilkanaście miliardów na fundusz stabilizacyjny dla strefy euro. Mimo wszystko, mimo te wszystkie zapewnienia, że musimy być solidarni i oddawać część naszych rezerw, uważam, że to jest nieporozumienie. To przecież oddawanie części swych rezerw, które mają gwarantować względną stabilność naszego pieniądza, w sytuacji, gdy sami płacimy kilkadziesiąt milionów rocznie za 30-miliardową gotowość kredytową ze strony MFW. Oddać, osłabiać swój fundusz stabilizacyjny, na co, na inny fundusz stabilizacyjny, z którego nie będziemy korzystać, bo nie jesteśmy w strefie euro? – To tak jakby płacić na ubezpieczenie domu, w którym nie mieszkamy, żeby ulżyć bogatszym sąsiadom, bo będziemy współdecydować o menu ich obiadu i może dostarczymy jakichś wiktuałów z naszego ogródka i będziemy mieli zaszczyt posprzątać po obiedzie. A jak to się ma do niezależności banku centralnego? Czy pozbycie się części rezerw na niepłynną lokatę nie obniży naszego ratingu? Byłbym wdzięczny, gdybyście Panowie zagwarantowali, że to naszego ratingu nie obniży. Obawiam się, że jednak obniży, a wtedy wzrośnie rentowność naszych obligacji, czyli będą nas więcej kosztować pożyczki, które i tak zaciągamy za granicą. Porównywanie NBP do Bundesbanku jest niezbyt fortunne. Drugi światowy eksporter ma dużo wyższe rezerwy. Generalnie, trudno mieć zaufanie do rad i wymagań tych, którzy źle konstruowali gmach tej unii walutowej. A doradzają źle. I wśród naszych elit jest wiele nieporozumień, a mówiąc wprost niezrozumienia kwestii podstawowych. Twierdzenie, że restrykcyjny zakaz naruszania tzw. dyscypliny finansowej i automatyczne sankcje za wyjście poza mechanicznie ustalone progi jest bardzo dobrym pomysłem, a my wprowadzając do naszej konstytucji 60% próg relacji długu do PKB postąpiliśmy wspaniale – to nieporozumienie, to błąd. Koncepcja ta prowadzi, bowiem do czegoś, co ekonomiści nazywają działaniem procyklicznym, czyli będzie tylko pogłębiać kryzys. Z podstaw wiedzy ekonomicznej wynika, że w kryzysie deficyt może i nawet musi rosnąć, bo poprzez deficyt państwo kompensuje spadek popytu, a na popycie oparta jest koniunktura gospodarcza. Sami żeście to zresztą robili, mówiąc o zaciskaniu pasa w kryzysie, a faktycznie realizując typowo keynesowską politykę forsowania wydatków budżetowych. Dług, a ściślej relacja długu do PKB – zgadzam się, że trzeba mówić nie o poziomie długu, lecz o jego relacji do PKB - to nie wynik tworzenia deficytu, lecz relacji tego deficytu do tempa wzrostu gospodarki. Ten wskaźnik stabilizuje się na poziomie relacji między deficytem a tempem wzrostu gospodarczego, jeśli zatem nawet zredukuje się deficyt do 1%, to przy spadku tempa wzrostu do 0,5% dług będzie dążył do poziomu 200% PKB, a stagnacja będzie oznaczała, że nawet przy niewielkim deficycie dług będzie rósł bez ograniczeń. I żeby nikt nie mówił, że ja namawiam do zwiększania długu i nieodpowiedzialności finansowej. Trzeba zrozumieć, że dług jest efektem, jest skutkiem określonej struktury, określonej często przez czynniki zewnętrzne sytuacji gospodarczej, a nie jest elementem decyzji. Żaden z tych krajów nie decyduje, że chce mieć deficyt i dług – nie są one celem, są skutkiem. Jedyna skuteczna metoda zmniejszenia relacji długu do PKB to stymulowanie wzrostu gospodarczego, a temu służą także wydatki budżetowe – przede wszystkim wspierające długofalowe źródła wzrostu i na bieżąco - tworzenie miejsc pracy, jak i generowanie popytu. Jak powiedziałem, na przykład deficyt Grecji bardzo łatwo by było zmniejszyć, wystarczy tylko, by umożliwić jej zwiększenie eksportu – to niech Niemcy więcej płacą swoim robotnikom (przypominam, ż to kraj, w którym płace rosły wolniej niż wydajność pracy) i niech wyjeżdżają na wakacje do Grecji i zostawiają w niej swoje euro. Wprowadzenie tych ograniczeń do konstytucji to zasadnicze nieporozumienie, co więcej, to zasadniczy błąd. Gdy znaczna część długu to dług zagraniczny, wartość długu może raptownie wzrosnąć w wyniku niezawinionego przez kraj spadku kursu jego waluty, kraj musi bronić kursu waluty, by nie wpaść w pułapkę szybkiego cięcia wydatków budżetowych, co by zrujnowało budżet i zawaliło wzrost gospodarczy. A zatem kraj jest narażony na ataki spekulacyjne, bo gracze finansowi chętnie korzystają z takich okazji, by wydrenować kraj z rezerw walutowych – dlatego te rezerwy są potrzebne, by móc odpowiedzieć na takie próby drenażu i bronić kursu swej waluty – czyż nie robi tego prezes Belka? Koncepcja automatycznych sankcji za przekroczenie progów jest zasadniczo błędna, bo nie uwzględnia lokalnych uwarunkowań. Jak wiadomo, znaczna część tego zadłużenia jest wynikiem działań zapobiegawczych przeciw kryzysowi, co prawda realizowanych nieracjonalnie, bo opartych na długu, a nie monetyzacji deficytu. Ale stało się, teraz nakładanie na te kraje sankcji za dług miałoby być karą za obronę gospodarek przed kryzysem? – To nieporozumienie. Co do kwestii monetyzacji: trzeba pamiętać, że unia monetarna odebrała krajom możliwość częściowej choćby monetyzacji deficytu, wymusiła uzależnianie krajów od rynków finansowych. Zgadzam się z tymi ekonomistami, którzy ostrzegają, że dyscyplinowanie na siłę budżetów doprowadzi do katastrofy gospodarczej, zamiast wpędzania krajów w katastrofę, trzeba się zgodzić, że częściowej monetyzacji deficytu powinien dokonywać Europejski Bank Centralny. Ci lekarze gospodarek Unii nie rozumieją, że nie można tej samej miary stosować do różnych strukturalnie gospodarek, zalecają leczenie objawowe, a nie przyczynowe – a tym mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc. Odpowiedzialność jest ważna, ale musi być ona efektem właściwie ukształtowanej struktury. Zgadzam się, że załamanie gospodarki UE byłoby dla nas stratą, ale czy rozpad strefy euro rzeczywiście musiałby być stratą? To po pierwsze stanie się poza nami. Już się transferuje środki do banków północy Europy licząc na korzyści z takiego rozpadu. A po drugie, to nie takie pewne, czy byłoby stratą, rozpad mógłby być dla nas korzystny. I mógłby być korzystny dla Unii, rozładowałby te napięcia, do jakich doprowadził kryzys w wadliwej konstrukcji strefy euro. Powstanie dajmy na to dwóch stref euro: południowej i północnej, (o czym się przecież mówi), przy czym północna relatywnie wzmocniłaby wartość swej waluty, a południowa osłabiła – to mogłoby być dla nas korzystne. Relatywnie silniejsze euro strefy północnej oznaczałoby dla nas korzystną pozycję eksportową do tego rejonu.
Mówi się o unii fiskalnej – też teoretycznie niezły pomysł, ale diabeł tkwi w szczegółach, w konkretach, a co do tych konkretów – dajcie nam, dajcie ludziom, prawo być sceptycznymi. Unia fiskalna to teoretycznie piękna idea, ale pięknymi ideami jest piekło wybrukowane. Unia fiskalna zgodna ze wskazaniami teorii oznaczałaby bardzo konkretne wymagania w stosunku do państw bogatszych, bo budżet wraz z ogólno unijnym systemem podatkowym oczywiście progresywnym, musiałby prowadzić do realnych transferów z krajów bogatszych do biedniejszych, z eksportujących do importujących wewnątrz tej strefy. Unia fiskalna to nie ogólnie identyczne podatki, lecz system dwupoziomowy: podatek federalny, właśnie progresywny, który wypełniałby funkcje transferowe, finansowałby część sektora publicznego w całej Unii, zapewniając zrównanie standardów, także płacowych, i na poziomie krajów, poziomie „stanowym” - podsystem, w którym byłaby swoboda ustalania obciążeń na potrzeby lokalne. Ale czy to w ogóle byłoby możliwe, czy unijny budżet zagwarantowałby nam finansowanie płac, np. lekarzy specjalistów, na takim poziomie, który byłby porównywalny z płacami w bogatszych krajach, by nie dawali się łowić do pracy w Anglii czy Skandynawii? Czy wspólny unijny budżet będzie zwiększał nakłady na polską naukę i uniwersytety do poziomu takiego jak średnia unijna, czy będzie ciął, spychając nas na peryferyjność skłaniając młodych do emigracji i czyniąc z Polski kraj starych ludzi?
Na czym powinna polegać ewentualna unia fiskalna? – Co do tej kwestii - to nie ma żadnej konkretnej informacji. Czy gdybyśmy uznali, że trzeba ulgami podatkowymi wspierać inwestycje w regionie opolskim, to czy decydent brukselski by to poparł, czy wolałby wspierać inwestycje po drugiej stronie Odry? Czy unia fiskalna ma polegać na tym, że niekompetentni biurokraci Komisji Europejskiej narzucają akcyzę na olej napędowy do absurdalnego poziomu, w wyniku, czego olej napędowy jest droższy od benzyny? To jest żenująca niekompetencja. Powtarzam o naszych podatkach decydują urzędnicy niekompetentni, równie niekompetentni jak ci, którzy chcieli prostować banany i zaliczali marchewkę do owoców. Dlatego cenimy sobie suwerenność. Dopóki na te pytania nie ma jasnej odpowiedzi, to można mieć poważne wątpliwości do tych modyfikacji traktatu lizbońskiego, które się proponuje. Tak więc, szanujcie Państwo sprzeciw opozycji. Najważniejszy musi być interes naszego kraju, trzeba mieć odwagę i poczucie godności, by mówić TAK interesowi naszego kraju.
Moje wystąpienie w debacie 25 stycznia Na prośbę Szanownych Wyborców moje wystąpienie z debaty w czasie drugiego czytania budżetu. Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Szanowni Państwo! Po pierwsze, chciałbym skorygować pewną uwagę pana ministra, jeżeli pan pozwoli, bo pan powiedział, że giełda, na której mają być inwestowane pieniądze emerytów, służy do pozyskiwania pieniędzy przez przedsiębiorstwa. Otóż niezupełnie. Jak pan dobrze wie, panie ministrze, giełda to jest przede wszystkim wtórny rynek akcji. Przedsiębiorstwa pozyskują pieniądze poprzez emisje pierwotne. Emisje pierwotne stanowią, jak się w literaturze pisze, tak naprawdę 3–5% giełdy. To jest niewiele. I problem polega na tym, że te fundusze emerytalne bardziej pompują bańki spekulacyjne. Ale to nawet nie wychodzi. Mam tu prospekt pewnego banku, który mówi, że fundusz akcji za ostatnie 12 miesięcy spadł, o 17%, ale znam dane, że nawet więcej, teraz już 20%, a jeśli chodzi o fundusz akcji małych i średnich spółek, tutaj jest minus 20%, ale znam już nowsze dane, że to jest bodajże 23% czy coś takiego. Tak, że powierzanie pieniędzy emerytów tak chwiejnemu rynkowi, jakim jest rynek akcji – gdzie może łatwo zainwestować i zbudować kapitał, który ma pewną wartość, ale może się okazać z dnia na dzień, że wartość tego kapitału, akcyjna wartość, spadnie nawet dwukrotnie, trzykrotnie, bo tak giełdy spadały albo się utrzymują w stagnacji, tak jak obecnie w Japonii, przez wiele lat – to nie jest dobre rozwiązanie. W gruncie rzeczy, paradoksalnie, gdyby te fundusze emerytalne inwestowały w obligacje, to byłoby lepiej. Tylko problemem jest ich usytuowanie, i ZUS-u, jako instytucji publicznej, i tych funduszy emerytalnych, jako instytucji prywatnych. To jest podstawowy problem. Jak wiadomo, jeśli na obligacjach jest napisane: tysiąc, to jest tysiąc plus jeszcze odsetki. Obligacja tworzy pewien majątek. To nie jest zadłużanie się kosztem przyszłych pokoleń, jak mówią demagodzy, tylko obligacja po prostu, jeżeli jest to obligacja sprzedawana na rynku krajowym, jest to element majątku, obywateli także. Tak, więc to nie jest tak, nie używajmy demagogii. A z tymi pieniędzmi emerytów jest naprawdę poważny problem. Tutaj były też takie głosy, że być może lepiej po prostu dać obywatelom możliwość powrotu do starego systemu. Tak, że jestem, co do tego krytyczny. Natomiast, co do naszego głównego tematu, pozwolę sobie przedstawić pewne uwagi bardzo sceptyczne, ogólne, takie bardziej metodologiczne. Otóż niedawno w jednym z grudniowych numerów „Rzeczpospolitej” ukazał się bardzo ciekawy artykuł, w którym opisano funkcjonowanie Departamentu Budżetu Państwa. Witam panią z tego departamentu, pani minister. Jak wiemy, departament te różne plany ministerstw musi obrobić, podliczyć, tak, aby powstał z tego budżet państwa. Urzędnicy Ministerstwa Finansów w tym departamencie odtwarzają u siebie strukturę całego rządu, całego państwa właściwie, ma on takich dublerów poszczególnych resortów, kontrolerów, fachowców, którzy wiedzą lepiej i, co ciekawe, każdego, jak tam było napisane, potrafią przekonać, że dostał w sam raz, a może nawet ciut więcej, niż potrzebuje, chociaż w rzeczywistości jego potrzeby mogą być większe. Zaangażowanie, trzeba powiedzieć, godne podziwu i szacunku. Pracują na przykład 42 albo 36 godzin bez przerwy. Redaktor pyta: Ale spała pani? – Jak miałam spać w pracy? 36 godzin bez przerwy. Jaka jest, jakość tej pracy? Czy jakość takiej pracy może być wysoka? Tak mnie to zastanawia. Otóż nie może to być wysoka, jakość tej pracy, chociaż ja tych ludzi, szczerze mówiąc, bardzo podziwiam, nawet bym, panie ministrze, zaapelował o jakąś specjalną nagrodę za tę ciężką pracę, bo uważam, że ludzie ciężkiej pracy i odpowiedzialnej pracy powinni być wynagradzani. Ale czy ten reżim pracy rzeczywiście daje efekt wysokiej , jakości, czy polskie społeczeństwo by za taką pracę ich wynagrodziło, co do tego mam trochę wątpliwości. Kiedyś tak się mówiło do ucznia, który oblał egzamin, tłumacząc się, że przecież on się dużo uczył, dużo pracował: Nieważne, czyś się dużo uczył, ważne, czyś się nauczył, czy zdałeś egzamin, czy z punktu widzenia społeczeństwa efekt tej ciężkiej pracy zasługuje na nagrodę, czy jest to zdany egzamin. Otóż tu są pewne wątpliwości, czy jest to zdany egzamin, kiedy się słyszy, że z powodu braku pieniędzy zamykane są szkoły i zwalnia się nauczycieli. To nie, dlatego, że jest niż demograficzny. To prawda, że jest niż demograficzny. Ale być może zamiast uczyć dzieci w 40-osobowych klasach, lepiej uczyć w 20-osobowych klasach. Czy z tego powodu, że się zmniejszyła wielkość klas, należy zamykać szkoły? (Poseł Izabela Leszczyna: Nie ma u nas w Polsce klas 40-osobowych.) Ale to być może lepiej, panie ministrze. W mniejszych klasach łatwiej dobrze nauczyć dzieci...(Minister Finansów Jan Vincent-Rostowski: Ale jakiego poziomu?) Oczywiście są pewne granice, ale okazuje się, że one nie zostały często przekroczone, bo te dzieci wychodzą i bronią swoich własnych szkół. I to jest problem. Ale ludzie widzą ten problem. Ja to mówię głosem ludzi, którzy się do nas, do posłów, zwracają w tych sprawach. Druga sprawa. Na przykład młodzi ludzie, młodzi naukowcy. Pani mówiła o pieniądzach, pewnie, że pecunia non olet, ale podstawą jest wynagrodzenie zasadnicze. Bo co z tego, że mamy te środki unijne? Środki unijne dostają ci, którzy, jak to się mówi, załapią się na programy unijne. I w sumie pieniędzy jest więcej. A znakomicie zacytował takie sformułowanie Max Otte, na którego się powołam za chwilę: To, że średnia głębokość oceanu jest 1 m, to niestety nie świadczy o tym, że nie można utonąć na znacznie głębszych fragmentach tego oceanu. To znaczy średnia o niczym nie mówi, czyli sumaryczne pieniądze czy średnie pieniądze o niczym nie mówią. Ważne jest to minimalne, podstawowe wynagrodzenie. Bo naukowcy, młodzi naukowcy mówią, tu zacytuję: Zrobiłem doktorat, ale ja w tym kraju, w tych warunkach nie jestem w stanie pracować i wyjeżdżam za granicę. A więc kształcimy tych ludzi, a oni tutaj nie mają warunków do pracy, bo trzeba mieć podstawowe wynagrodzenie, żeby na przykład pracując rzetelnie na jednym etacie w uczelni, dobrze wynagrodzonym, móc pisać podręczniki, uczyć młodzież itd. To jest podstawa. A ludzie niestety nie wierzą w to, że w 2013 r. dostaną trochę więcej, może 100 zł więcej, to niczego nie rozwiąże. Czy jest to zdany egzamin, jeżeli się dowiadujemy, że ze środków lokalnych wybudowano drogę, ale ze środków państwowych brakuje pieniędzy, żeby połączyć tę drogę z trasą krajową? Powstaje ślepa droga, po której można jeździć rowerami, bo nie ma pieniędzy na połączenie tej lokalnej drogi z drogą krajową. Tu mam pewne wątpliwości. Powiedziałbym, że bardzo to szanuję, naprawdę jesteście dzielnymi ludźmi, pracujecie wspaniale, ale ta metodologia pracy nie jest dobra, ona prowadzi do tego, że tak naprawdę, proszę państwa, powielana jest struktura, którą odziedziczyliśmy po państwie komunistycznym. Zajmuję się budżetem od lat i gdy weźmie się dane dotyczące wydatków budżetowych, wydatków państwa w poszczególnych dziedzinach, to one zmieniają się o ułamki procenta, ale struktura faktycznie się nie zmienia. A to, czego nam tak naprawdę potrzeba, to zmiany strukturalne w pewnych dziedzinach. Przy takiej metodzie pracy zmian strukturalnych nie da się wykreować. Niestety tu nie ma miejsca na politykę, tu jest miejsce właściwie tylko na powielanie struktur z lat poprzednich. Jednocześnie, proszę państwa, musimy podporządkować się pewnej ogólnej dyrektywie zmniejszania wydatków budżetowych, jestem, co do tego sceptyczny. I w efekcie pan minister chwalił się, że mamy jedne z najniższych wydatków. Powtarzam: co do tego jestem sceptyczny. Niektórzy twierdzą – niestety, zgadzam się z tym – że to jest pewna demagogia – to, iż niektóre wydatki są rozdęte. Niektóre wydatki mogą być rozdęte, ale tylko niektóre wydatki trzeba radykalnie zmniejszyć. Są oceny, pani minister. Na naukę trzeba nie trochę, ale 3-, 4-krotnego zwiększenia nakładów, żeby to mogło funkcjonować w kategoriach europejskich. (Poseł Izabela Leszczyna: Chcielibyśmy być bogaci.) Nieprawda, że nas na to nie stać, droga pani minister. Za chwilkę do tego dojdę. Otóż powiedziałbym tak: w efekcie tej polityki powstaje coś, co przypomina szkielet dotknięty chorobą osteoporozy. Ta choroba polega na tym, że z kości ubywa wapnia, kości stają się porowate, osłabione, szkielet takiego organizmu staje się podatny na byle, jakie uderzenie i chory na osteoporozę pod wpływem przypadkowego udaru może faktycznie paść, zostaje unieruchomiony. Proszę państwa, wbrew temu, co niektórzy twierdzą, można powiedzieć, że gospodarka rynkowa tak naprawdę potrzebuje państwa, które jest solidnym szkieletem tej gospodarki, a nie jest szkieletem chorym na osteoporozę. Nawiasem mówiąc, organizmy bez mocnego, twardego szkieletu nie osiągnęły sukcesu ewolucyjnego. To są jakieś robaki, ameby itd. Na przykład rekin nie ma twardego szkieletu, jest to jednak zwierzę bardzo żarłoczne i niestety niezbyt mądre. Chciałbym powiedzieć, że ta polityka jest emanacją filozofii małego państwa, która niestety, panie ministrze, nie jest mi bliska. Jak pan dobrze wie, akurat w tej kwestii nie zgadzamy się. Dlaczego? Dlatego że państwo... (Minister Finansów Jan Vincent-Rostowski: Pan jest zwolennikiem wielkiego państwa.) Nie wielkiego... (Minister Finansów Jan Vincent-Rostowski: No nie…) Zaraz do tego dojdziemy, panie ministrze. Jestem zwolennikiem racjonalnego państwa, którego obszary odpowiedzialności są właściwie finansowane, Chodzi o to, żebyśmy nie dowiadywali się – pan akurat wyszedł, gdy to mówiłem – że brakuje pieniędzy na to, żeby lokalną drogę połączyć z drogą krajową, że po prostu zabrakło pieniędzy. Zresztą jeden z posłów wypowiadał się w takiej sprawie. Wobec tego, proszę państwa, to jest takie państwo, które obszary odpowiedzialności, a więc edukację, naukę, zdrowie, bezpieczeństwo, inwestycje, finansuje na właściwym poziomie. Jakie inwestycje? Mamy ważne inwestycje infrastrukturalne, ale, jak mówiliśmy, wyjątkowo drogie drogi, mamy stadiony – to był zeszły rok. Teraz też będzie trochę. Mamy również inwestycje wspierające zagraniczne przedsiębiorstwa, podczas gdy ja oczekiwałbym, panie ministrze, żeby przedsiębiorstwa zagraniczne w Polsce wnosiły kapitał, a nie żebyśmy je dofinansowywali. Są tam takie pozycje. Co prawda nie są to duże kwoty, ale, mówiąc szczerze, byłem tym zdziwiony? Byłbym wdzięczny za wyjaśnienie. Przedsiębiorstwa zagraniczne powinny wnosić kapitał, a my nie powinniśmy ich dofinansowywać. To jest moja krytycznauwaga. Nie będę wymieniał tych przedsiębiorstw. Uważam, że pewne elementy tego budżetu to jest niestety państwo źle sfinansowane. Teraz chciałbym powiedzieć o najistotniejszej kwestii, która mnie boli. Jest to sposób pracy parlamentu, a właściwie usytuowanie parlamentu, relacja między rządem a parlamentem. Współcześnie istotą nowoczesnej demokracji jest trójpodział władzy: władza wykonawcza, władza ustawodawcza, władza sądownicza. Rolą władzy wykonawczej jest wykonywanie ustaw. Tymczasem faktycznie niestety ustawy dostarczają urzędnicy państwowi. Często są to złe ustawy i później borykamy się z nimi. Ustawę refundacyjną – to było też ciekawe – napisali urzędnicy Ministerstwa Zdrowia, którzy nie wiedzieli na przykład, że pewne leki są używane poza rejestracją, zgodnie z wiedzą medyczną, i nie chcieli tego refundować. Niby, dlaczego? To są po prostu elementarne błędy wynikające z braku fachowości tych urzędników. Pracowaliśmy teraz nad budżetem i posłowie opozycji, nie tylko Prawa i Sprawiedliwości, zgłaszali wiele bardzo racjonalnych propozycji zmian i poprawek. Wszystko było odrzucane. Trochę mi to przypomina, szanowni państwo, to, czego młodzi nie pamiętają, ale my nieco starsi trochę pamiętamy: partia kieruje, rząd rządzi, a Sejm ma po prostu podnosić ręce i zatwierdzać. (Oklaski) Ta zasada niestety nie podoba mi się, bo realizujecie coś, co jest, proszę państwa, odejściem od reguł zdrowej demokracji. Parlament kreuje ustawy, rząd oczywiście ma władzę wykonawczą, jednak partia rządząca w parlamencie wspólnie z opozycją dochodzi do lepszych rozwiązań. Apelowałbym o szanowanie opozycji, bo w niektórych poprawkach było wiele racjonalnych propozycji, które były krytykowane i odrzucane przez urzędników resortu finansów. Oczekiwałbym większej refleksji nad tymi propozycjami. Rząd potrzebuje też inicjatywy ustawodawczej, to jest oczywiste, ale niestety to, co rząd samodzielnie opracowuje, zawiera cały szereg błędów. Widziałem te ustawy: refundacyjną, ustawę o nauce i szkolnictwie wyższym. Niestety, pani poseł, borykamy się z zapisami tej ustawy w szkolnictwie wyższym i w nauce. Jest cały szereg problemów i błędów związanych z tą ustawą. Przypomnę, że wszystkie uwagi opozycji były odrzucane, wszystko było odrzucane, naukowcy byli lekceważeni, a mieli bardzo wiele krytycznych uwag, co do tego. Proszę państwa, przypomina mi się coś takiego: francuski uczony Gustave Le Bon w roku 1895 przedstawił teorię zachowań stadnych – potwierdziły ją badania laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 2002 r. Daniela Kahnemana – wedle, której w stadnych zachowaniach świadoma osobowość zanika, uczucia i myśli wszystkich jednostek zostają zorientowane w jednym kierunku, życie mózgowe ustępuje, zaczyna przeważać życie móżdżku. Czy Polską mają kierować mózgi czy móżdżki nastawione na stadne zachowanie, na podnoszenie ręki i przegłosowywanie ustaw bez jakiejkolwiek refleksji? Bardzo szanowana przez wszystkich mecenas pani prof. Ewa Łętowska powiedziała, że Polską rządzą partacze. (Wesołość na sali). Przeczytałem to akurat dzisiaj i pozwolę sobie zacytować. Panie ministrze, ale to nie do pana. Chodzi o to, jak się opracowuje ustawy, jaki jest produkt prawny, który wychodzi w wyniku właśnie takich prac. Jeśli chodzi o opracowany budżet i ideologię cięć wydatkowych, nie ma, panie ministrze, wzrostu gospodarczego dzięki cięciom wydatkowym. Zgadzam się – to, co pan, panie ministrze, osiągnął przez ostatnie lata było pewnym sukcesem. Przywoływał pan ten wzrost. Przepraszam jednak, byłem w Narodowym Banku Polskim, trzymaliśmy dane i aż byłem zdziwiony – ewidentna keynesowska polityka forsowania wydatków budżetowych. A więc była to polityka forsowania wydatków wyższych niż w latach poprzednich i to bardzo dobrze działało. Dzięki temu odnieśliście pewien sukces, to nie ulega wątpliwości. Powstało jednak zadłużenie i to jest problem. Jak pan dobrze wie, jestem krytyczny wobec 55%, 60% tego, co nam zaleca Komisja Europejska, bo w warunkach kryzysu jest to po prostu niewłaściwe? Powiedziałbym jeszcze jedno – bo są nie tylko wydatki, ale jest jeszcze strona dochodowa budżetu – Prawo i Sprawiedliwość we współpracy z najlepszymi w Polsce specjalistami od podatków proponowało pewne zmiany. Same zmiany w prawie i odejście od tzw. korzystnych zmian podatkowych w interesie wąskich grup pozwoliłyby zwiększyć dochody budżetowe bez konieczności zwiększania VAT-u nawet. To zwiększyłoby wpływy, ale państwo żeście to zlekceważyli. To nie jest dobra moim zdaniem praktyka, pragmatyka sejmowa. W związku z tym jeszcze pozwolę sobie zacytować znakomitego niemieckiego ekonomistę Maksa Otte, który, nawiasem mówiąc, przyznaje się do korzeni opolskich. Mówi on tak: ja mam korzenie opolskie, ale nie mam żadnych roszczeń, jakichkolwiek roszczeń. Krytykuje te roszczenia, które dawni mieszkańcy kiedyś mogliby mieć. Doktoryzował się w Princeton, pracował dla wielu ważnych organizacji, ONZ i Banku Światowego, był jednym z, niewielu, którzy dostrzegając, do jakich wewnętrznych napięć w gospodarce prowadzi błędna ideologia i wadliwe paradygmaty, przepowiedzieli ten kryzys. I on przypomina, że przed dalszymi nawrotami kryzysu może nas uchronić tylko przywrócenie właściwej roli państwa i powrót do koncepcji społecznej gospodarki rynkowej, którą mamy zapisaną w konstytucji – roli państwa, które stoi ponad gospodarką i troszczy się o sensowne reguły gry. To nie ma nic wspólnego z socjalizmem, bo to już było w dobrych gospodarkach kapitalistycznych i znakomicie funkcjonowało, a w niektórych nadal funkcjonuje, np. w krajach skandynawskich. Chodzi o takie państwo, w którym rynki finansowe są regulowane i przepływy kapitałów kontrolowane, tak, aby to one służyły gospodarce, a nie podporządkowywały sobie gospodarkę, w którym owoce wzrostu są właściwie, właśnie między innymi poprzez budżet i poprzez właściwą politykę podatkową, rozdzielane w społeczeństwie. Czyli te owoce ludzkiej pracy powinny być właściwie rozdzielane w społeczeństwie, tak, aby wszyscy korzystali z owoców wzrostu, by różne obszary gospodarki i działalności ludzi były na właściwym poziomie sfinansowane. Chodzi o państwo, które z jednej strony może wymagać posłuszeństwa – zgadzam się, że państwo może wymagać posłuszeństwa – ale ma także obowiązek opiekuńczy wobec części swoich obywateli. Takie państwo musi być właściwie finansowane. Dlatego, szanowni państwo, nie lekceważcie opozycji. Musimy wspólnie wypracowywać naprawdę lepsze ustawy i lepszy budżet, żeby Polacy mieli budżet i państwo, na jakie zasługują, i przestali niekiedy lekceważyć to swoje państwo. Bo powiadają: Co nam to państwo daje? Państwo nas ogranicza albo nie realizuje podstawowych obowiązków, których realizacji obywatele oczekują od państwa. Dziękuję bardzo.
Pakt fiskalny – będą problemy - wyd. II rozszerzone Pakt fiskalny jest jak akt rozpaczy tonącego, który chwyta się brzytwy i wiadomo: nie dość, że utnie mu palce, to i tak się utopi. Problem polega na tym, że politycy europejscy nie są zdolni do przeprowadzenia zmian strukturalnych, które trwale zlikwidowałyby przyczyny kryzysu, tkwią w błędnych stereotypach. Po to, by zrozumieć istotę problemu, trzeba sięgnąć do elementarnych podstaw makroekonomii. Czytelnicy wybaczą, zatem tę szczyptę dydaktyki. W każdej gospodarce procesy ekonomiczne prowadzą do cyrkulacji strumieni pieniędzy będących skutkiem osiągania dochodów i realizacji wydatków przez państwo, relacji gospodarczych z zagranicą oraz oszczędzania i inwestowania podmiotów prywatnych. Te strumienie z reguły nie są zrównoważone, co daje się przedstawić w formie trzech bilansów makroekonomicznych, ujętych w następującym równaniu:
(G – T) = (S – I) – ( X - Z)
gdzie: G – wydatki rządowe. T – dochody podatkowe; S – oszczędności; I – inwestycje; X - eksport; Z – import.
Mamy tu zatem następującą zależność: deficyt budżetu państwa (wydatki minus dochody budżetowe) jest równy różnicy między nadwyżką oszczędności (niezainwestowane oszczędności) a nadwyżką rachunku bieżącego (w uproszczeniu eksport minus import dóbr i usług). Jest to tak zwana tożsamość trzech bilansów makroekonomicznych gospodarki – to podstawa makroekonomii. Te trzy bilanse nigdy nie są wszystkie w równowadze, ale sumarycznie wzajemnie się kompensują. Żywa gospodarka pod wpływem różnych czynników prowadzi do różnego stopnia nierównowagi poszczególnych segmentów tego równania, a łącznie wzajemnie się balansują. Gdyby w relacjach handlowych z zagranicą miała miejsce równowaga (X = Z), to mielibyśmy:
(G – T) = (S – I)
co by oznaczało, że państwo poprzez swój deficyt ściąga do gospodarki tę nadwyżkę oszczędności, która nie została wykorzystana na inwestycje. Tak trzeba rozumieć skutek wprowadzenia przez państwo papierów skarbowych na rynek finansowy. Błędne jest często powtarzane przez laików twierdzenie, że deficyt budżetowy „wypiera inwestycje”. To po prostu bzdura, nic nie wypiera; w każdym razie, w normalnych warunkach nie musi wypierać. Nie wypiera inwestycji z prostego powodu: bo obligacje skarbowe są niżej oprocentowane niż kredyty, zatem inwestorzy, na przykład banki, w obligacje inwestują tylko tę nadwyżkę, której nie udało im się ulokować w kredytach. Ale oczywiście, jeśli państwo zaoferuje specjalnie atrakcyjne oprocentowanie swych obligacji, to wielu inwestorów zamiast lokować w inwestycje przemysłowe, wykupi obligacje skarbowe. Takie nieracjonalne państwa się zdarzają. I co do naszych obligacji skarbowych jest opinia, że są oprocentowane bardzo korzystnie, za wysoko, bo skoro „idą jak ciepłe bułeczki”… Warto zdawać sobie sprawę z tego, że w normalnych gospodarkach rynkowych oszczędności są wyższe od inwestycji, bo ludzie otrzymujący godziwe wynagrodzenia oszczędzają, a przedsiębiorcy są raczej ostrożni z inwestowaniem na kredyt, czyli z lewarowaniem swych przedsięwzięć inwestycyjnych. Zatem zwykle S > I, co oznacza, że saldo (S – I) jest z reguły dodatnie. Są oczywiście wyjątki, na przykład gospodarka amerykańska, gdzie oszczędności są stosunkowo niskie. Wtedy I > S, a to oznacza, że źródłem finansowania inwestycji muszą być środki zewnętrzne, czyli inwestycje zagraniczne. Trudniej zrozumieć relację między deficytem budżetowym, a wynikiem wymiany zagranicznej. Jeśli bowiem inwestycje równałyby się oszczędnościom, to znaczy S = I, to wtedy deficyt budżetowy musiałby być równy deficytowi handlowemu (Z > X) kraju:
(G – T) = – ( X - Z)
Tę relację budują dwa zjawiska. Z jednej strony państwo mając wyższe wydatki w stosunku do swych dochodów, generuje dodatkowy popyt, który może być zaspokojony tylko przez dodatkowy import – stąd niezbędny jest deficyt handlowy. Ale z drugiej strony ten deficyt handlowy musi być jakoś sfinansowany, potrzebne są walory zagraniczne, by kupić produkty zagraniczne – źródłem ich są inwestycje zagraniczne w papiery skarbowe: inwestorzy zagraniczni finansujący deficyt danego kraju dostarczają gospodarce dodatkowych walut, dzięki którym import może być wyższy od eksportu. A co, jeśli dany kraj ma nadwyżkę handlową, czyli (X – Z) > 0? Wtedy relacja (G – T) musi być ujemna, czyli kraj musi mieć nadwyżkę budżetową. To oznacza, że w tej gospodarce produkuje się więcej niż zdolni są kupić obywatele kraju, ta nadwyżka produktów w stosunku do realnej siły nabywczej obywateli jest sprzedawana za granicą - i stąd nadwyżka eksportowa. A dlaczego obywatele takiego nadwyżkowego w wymianie zagranicznej kraju nie są w stanie zakupić produkowanych dóbr? To skutek obniżonej siły nabywczej, efekt niskich, będących w stagnacji, nienadążających za wzrostem wydajności pracy, płac. Tak jest na przykład w Niemczech i Chinach, które mają wysokie nadwyżki handlowe. Ale siła nabywcza może być też obniżona przez podatki wyższe od wydatków budżetowych państwa, wtedy państwo nie oddaje gospodarce tego, co wzięło od obywateli – i tak mamy nadwyżkę budżetową. Wszystko się, zatem trzyma logicznie kupy. W realnych gospodarkach procesy gospodarcze są sumarycznie równoważone przez trzy bilanse. Na przykład w gospodarce niemieckiej w 2010 r., licząc w % PKB, miała miejsce nadwyżka handlowa (X – Z) = 4,8; nadwyżka oszczędności nad inwestycjami (S – I) = 9,8 i deficyt budżetowy (G – T) = 5,0.
Z kolei w gospodarce greckiej było: (X – Z) = -10, czyli deficyt handlowy; niewielki niedobór oszczędności w stosunku do inwestycji: (S – I) = -0,7 i rzeczywiście spory deficyt budżetowy (G – T) = 9,3. I teraz zobaczmy: politycy europejscy uchwalili sobie pakt fiskalny, który postuluje ideał liberałów: równowagę budżetową. Wszyscy mają być zdyscyplinowani, deficyt ma być, co najwyżej 0,5, a najlepiej równowagę. Przypuśćmy, zatem, że Niemcy, którzy jaki widzieliśmy, mają spory jednak deficyt budżetowy, przy tej nadwyżce handlowej 4,8 mieliby osiągnąć równowagę budżetową. Wtedy (S – I) musiałoby być też równe 4,8, czyli ludzie musieliby zmniejszyć swą nadwyżkę oszczędności z 9,8 do 4,8. To by oznaczało, że państwo byłoby słabiej finansowane, za to ludzie indywidualnie musieliby wydawać więcej. No ale, jakie byłyby skutki dla sfery publicznej? Po to, zatem by zachować, jakość funkcjonowania sektora publicznego, trzeba by ściągnąć część nadwyżki oszczędności przez zwiększenie podatków, a to jest trudna decyzja polityczna.
Albo z drugiej strony, utrzymując nadwyżkę oszczędności 9,8 musieliby zwiększyć nadwyżkę handlową z 4,8 do 9,8. Wzrost nadwyżki handlowej nie jest prosty, musiałby być skutkiem zmniejszenia siły nabywczej konsumentów krajowych, a na to ludzie by się nie zgodzili. Oczywiście możliwe są różne stany pośrednie, ale to bynajmniej nie jest takie proste, zwiększenie oszczędności to kolejne zaciskanie pasa, po prostu zmniejszenie konsumpcji, a zwiększenie nadwyżki handlowej to też zmniejszenie ogólnego poziomu siły nabywczej społeczeństwa i ekspansja przemysłu za granicę. Z kolei Grecja musiałaby albo zmniejszyć deficyt handlowy z -10 do -0,7, albo zwiększyć nadwyżkę inwestycji nad oszczędnościami z -0,7 do -10; oczywiście tu też możliwe są stany pośrednie. Zmniejszenie deficytu handlowego byłoby łatwiejsze, gdyby mieli własną walutę, po prostu nastąpiłoby obniżenie wartości (deprecjacja, dewaluacja) drachmy. A jeśli są w strefie euro, to jest to możliwe tylko przez obniżenie płac (zwiększenie konkurencyjności cenowej swej oferty eksportowej), albo zwiększenie wydajności i ekspansję dziedzin eksportowych – ale to wymaga czasu.
Z drugiej strony, zwiększenie inwestycji w stosunku do oszczędności to potrzeba przyciągnięcia inwestorów zagranicznych – oni też potrzebują zachęty, na przykład niskich podatków i taniej siły roboczej. Ale generalnie, nikomu nie uśmiecha się obniżanie płac – i byłoby to szkodliwe dla popytu krajowego, rujnowałoby gospodarkę i powodowało zmniejszenie dochodów podatkowych państwa, czyli nie tylko powodowałoby osłabienie koniunktury, kryzys w sferze realnej, ale też działałoby w kierunku wzrostu deficytu budżetowego. Takie negatywne skutki już zresztą widać, gdy pod presją zagranicznych ignorantów (pardon, polityków i inwestorów) wymuszono na Grecji tzw. posunięcia dyscyplinujące i oszczędnościowe. Takie zmiany, które doprowadziłyby do zrównoważenia budżetów, czyli tej części naszego równania (G – T), nie są, zatem proste. Dla Niemców zwiększenie oszczędności i obniżanie wydatków państwa, czyli zmniejszanie i tak sporego deficytu budżetowego dla forsowania ekspansji gospodarczej bynajmniej się nie uśmiecha. Z kolei Grecy nie chcą zgodzić się na obniżanie płac i – słusznie – na niszczenie zdolności państwa do realizacji jego funkcji. Generalnie zrozumienie związku tych trzech bilansów prowadzi do ważnego wniosku: jeśli kraj ma nadwyżkę handlową, to równoważąc inwestycje z oszczędnościami osiągnie nadwyżkę budżetową. Natomiast, jeśli ma deficyt handlowy, to równowaga na rynku finansowym sektora prywatnego, musi oznaczać deficyt budżetu państwa.
Ale kluczowe znaczenie ma zrozumienie tego, że w ogóle, a zwłaszcza w sytuacji kryzysu, kraje muszą dzielić się na eksporterów i importerów, ten podział wynika z różnic strukturalnych między gospodarkami. Nie może być tak, że wszystkie kraje będą eksporterami, jak Niemcy, domaganie się, by wszyscy brali przykład z Niemiec jest nieporozumieniem, niekompetencją – niezrozumieniem podstaw ekonomii, bo to po prostu nie jest w obecnych warunkach i na wiele lat możliwe. Oczywiście, ci politycy radzący w Brukseli to tak ogólnie mówiąc mądrzy ludzie, to w końcu wyselekcjonowana elita, a nie przypadkowa zbieranina ignorantów. Ale w historii jest wiele przykładów na to, że ogólnie mądrzy ludzie zbiorowo, gdy nie ma nad nimi kierującego mądrego autorytetu, który miałby dobre rozeznanie sytuacji, podejmują niemądre i krótkowzroczne decyzje. Przypomina mi się sarkazm, z jakim wiele lat temu noblista Milton Friedman w swej książce, która mnie kiedyś zachwycała, teraz podchodzę do nie z dystansem – Capitalism and Freedom, napisał, jak to mądrzy ludzie, wybitni na owe czasy akademiccy ekonomiści, tak właściwie - autorytety ekonomiczne, w końcu lat 20-tych XX wieku zgodnie utwierdzali rządzącego Ameryką prezydenta Herberta Clarka Hoovera, że w sytuacji dramatycznie stygnącej gospodarki, rosnącego bezrobocia i spadających cen nic nie należy robić, bo naturalne mechanizmy rynkowe doprowadzą do odwrócenia tendencji i gospodarka ożywi się. Wierzyli w dogmaty ekonomii klasycznej - i nie mieli racji, bo tendencje się pogłębiły zamiast odwrócić i nastąpił Wielki Kryzys, którego skutki ogarnęły cały świat. Dopiero pragmatyczny Franklin Delano Roosevelt działaniami typowo, jak się potem mówiło, keynesowskimi, (choć bezpośrednio – wbrew temu, co niektórzy sądzą – przez Keynesa nieinspirowanymi) doprowadził do stopniowego wydobycia Ameryki z kryzysu, czemu sprzyjały działania wymuszone przez II Wojnę Światową. Friedman wyjaśniał kryzys i wyjście z niego teorią monetarną (spadek podaży pieniądza w wyniku błędnych decyzji w polityce pieniężnej i stąd kryzys, a potem zwiększenie tej podaży w wyniku polityki Roosevelta i dzięki temu wychodzenie z kryzysu), ale niewątpliwie znaczenie miały też działania na rzecz zwiększenia popytu poprzez inwestycje i wydatki rządowe. Przecież w końcu: kreacja pieniądza służy finansowaniu jakichś wydatków, w efekcie tworzeniu dochodów, czyli nie jest to nic innego jak generowanie popytu. Tu warto dodać, że wbrew temu, co twierdzą różni laicy, z zaciekłością zwalczający „wszystko, co pachnie keynesizmem”, bezsensownie przypinający mu łatkę socjalizmu i oskarżający o wszelkie zło ekonomiczne (było nawet czterech takich „muszkieterów” walczących z Keynesem: Hultberg, Hoppe, Rothbard i Salerno - ten ostatni jest najbardziej znany, ale poza buńczucznym opluwaniem Keynesa niczego nie dokonał - którzy wydali książeczkę „Jak zrujnować gospodarkę, czyli Keynes wiecznie żywy” – dając świadectwo swej daleko idącej niekompetencji), warto, zatem dodać, że istotą teorii Keynesa jest nawet nie tyle postulat kreowania popytu, co nadanie priorytetu inwestycjom przed oszczędnościami przez udowodnienie, że inwestycje bynajmniej nie muszą równać się oszczędnościom, jak głosiła ekonomia klasyczna. To, że popyt jest niezbędny dla koniunktury gospodarczej, to od dawna jest dla ekonomistów oczywiste, ale istotą problemu jest spadek ogólnego popytu, jaki ma miejsce wtedy, gdy oszczędności nie „przekuwają się” automatycznie w inwestycje kreując popyt inwestycyjny i w efekcie popyt na dobra konsumpcyjne pracowników przedsiębiorstw produkujących dobra inwestycyjne – co miał zapewniać klasyczny mechanizm ekonomiczny –nie działa zatem tzw. prawo Say’a – uczony ten, zaliczany do tzw. ekonomistów klasycznych sądził błędnie i w sumie dość naiwnie, że „każda podaż wytworzy dla siebie popyt” czyli to co ludzie, jako zbiorowość, wytworzą jako producenci dóbr, zostanie przez nich wykupione na cele konsumpcyjne lub inwestycyjne, a proporcje wyreguluje mechanizm rynkowy. Ten pogląd był błędny, bo w sytuacji kryzysu ludzie mogą powstrzymywać się od zakupów, kierowani dość racjonalnym skądinąd przeświadczeniem, ze jak jest kryzys, to trzeba oszczędzać na czarną godzinę. I gdy przedsiębiorcy, widząc słabnący popyt, nie inwestują, to całe to klasyczne rozumowanie „bierze w łeb”. Keynes zalecił, zatem kreowanie w takiej sytuacji popytu przez państwo, najlepiej inwestycyjnego, który wytwarza konkretne wartości i zarazem stanowi kontrreakcję wobec słabnącego popytu. Tego bezspornie logicznego toku rozumowania nikt nie obalił (nawiasem mówiąc do podobnych wniosków niezależnie od Keynesa doszedł wybitny polski ekonomista Michał Kalecki). Ale jest też prawdą, że sposób realizacji tego postulatu i inne związane z tym kwestie wynikające z funkcjonowania systemu finansowego i mechanizmów pieniężnych, relacji z zagranicą oraz struktury produkcji i popytu powodują, że inspirowane przez teorię Keynesa narzędzia polityki gospodarczej mogą być nieskuteczne. A przede wszystkim, nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że mają one charakter głównie lekarstwa antykryzysowego, w mniejszym stopniu działają, jako mechanizm pobudzający wzrost i rozwój gospodarczy. Istotnym aspektem teorii tego wybitnego brytyjskiego ekonomisty jest nacisk na znaczenie sfery realnej gospodarki i postulat podporządkowania finansów tej właśnie sferze realnej – gdy tymczasem fatum współczesności stanowi dominacja finansów, prowadząca do absurdalnego przedkładania tego, co powinno gospodarkę obsługiwać, ponad to, co stanowi jej rdzeń, czyli sferę wytwarzania dóbr realnych. I to jest problem, z którym ci, jak powiedziałem skądinąd inteligentni ludzie nie potrafią sobie poradzić – i w efekcie zaduszą gospodarkę grecką i inne gospodarki, bo z obszaru ich postrzegania zniknęły podstawowe zależności ekonomiczne i świadomość tego, że trzeba nadać prymat zależnościom realnym. Niemiecki ekonomista i analityk Max Otte w swej znakomitej książce „Kiedy nadchodzi kryzys”, w której dał znakomitą diagnozę przyczyn kryzysu strefy euro, trafnie stwierdza pod adresem przyszłości Europy: „Obecnie stajemy się gospodarczą wagą lekką. Europa nie posiada przemysłu komputerowego, nie ma godnego uwagi przemysłu masowej elektroniki, prawie w ogóle nie produkuje tekstyliów i zabawek i w wielu innych branżach zostaje coraz bardziej w tyle…” Tu mowa o Europie, ale to samo można powiedzieć o innych krajach, w tym także Grecji. Rzecz, bowiem w tym, że tak ukształtowano struktury, że choć Europa zaczyna odstawać, to w jej ramach pewne kraje są bardziej, bynajmniej nie ze swej winy, zepchnięte w tył na pozycje strukturalnych importerów – i absurdalnie ma się do nich pretensje. I po prostu bez racjonalnej polityki przemysłowej w ramach Europy problemu się nie rozwiąże. Tak, więc, przecież, jeśli Grecja jest strukturalnie importerem, ma, zatem deficyt handlowy z zagranicą, bo na skutek kryzysu spadły obroty i dochody jej przemysłu turystycznego (zmniejszyły się, zatem także wpływy podatkowe, co zwiększyło deficyt budżetowy i zmusiło państwo do sięgania po większe pożyczki), to gdyby pozostała przy własnej walucie, wtedy deficyt handlowy wpłynąłby na obniżenie kursu drachmy i w efekcie poprawiłby wynik handlowy, a z drugiej strony wpływy z eksportu by wzrosły w wymiarze waluty krajowej i to doprowadziłoby do złagodzenia deficytu budżetowego, sprzyjałoby nawet równowadze. To wskazuje nam, że rezygnacja ze własnych walut i wymuszenie na Europie wspólnej waluty w sytuacji, gdy kraje muszą dzielić się na strukturalnych eksporterów i importerów, prowadzi do nieusuwalnych napięć. Krótkowzroczność polityków unijnych stworzyła, zatem chorego człowieka: EUROPĘ. To nie jest tak, jak się mówi, że Grecja jest chorym człowiekiem Europy, to cała Europa jest chorym organizmem, bo jej konstruktorzy przedłożyli cele polityczne nad racjonalizm ekonomiczny. Jedynym wyjściem jest długofalowa polityka przemysłowa prowadząca do wyrównania relacji handlowych między krajami. Poważnym błędem jest natomiast wymuszanie równowagi budżetowej, a wręcz kompromitacją - forsowanie oszczędności, bo to tylko zadusi gospodarki. Jeśli słyszę, że pan Mario Draghi, prezes EBC, twierdzi, że nie ma wyjścia, trzeba zaciskać pasa i forsować oszczędności poprzez cięcia wydatków budżetowych, to mam poważne wątpliwości, kto go kształcił i jak to się stało, że ten pan będąc tak niekompetentnym, objął tak ważne stanowisko. Oczywiście taką polityką zaduszą europejskie gospodarki. I już są tego symptomy. Oto, jak czytamy w The Economist (to ten artykuł był dla mnie bezpośrednią inspiracją do napisania tego tekstu), że oszczędności okazują się jednak niekorzystne, bo zamiast doprowadzić do zmniejszenia wartości CDS-ów (instrumentów określających koszt zabezpieczenia przed niewypłacalnością pożyczkobiorców, w tym przypadku krajów – emitentów obligacji), powodują jednak ich wzrost, zatem inwestorzy nie są uszczęśliwieni, forsowaniem dyscypliny budżetowej, bo dostrzegają, że cięcia deficytów nie wpływają korzystnie na wzrost gospodarczy - to aż się prosi zapytać: - A dlaczegóż panowie tak późno to dostrzegacie? Gdzie byliście, gdy politycy brukselscy forsowali cięcia wydatków budżetowych i niszczenie zdolności państw do realizacji ich funkcji? Dlaczegoście z takim uporem nie chcieli zaakceptować oczywistej dla kompetentnych ekonomistów tezy, że po pierwsze, państwo, żeby właściwie realizowało swe funkcje, musi być na właściwym poziomie sfinansowane, a po drugie, państwo powinno finansować swe wydatki z dwóch źródeł: podatków i pożyczek ściągających nadwyżkę oszczędności, a jest oczywiste, że w warunkach kryzysu gospodarczego racjonalny stan równowagi między tymi dwoma źródłami finansowania państwa przesuwa się ku wzrostowi części kredytowej – zatem w kryzysie deficyty budżetowe muszą i powinny rosnąć – oczywiście w rozsądnych granicach, ale te granice są płynne, zależne od stanu gospodarki.
Wiedza ekonomiczna jest trudna, zależności oczywiście bardziej skomplikowane niż tu pokazane, ale od podstawowych relacji nie da się uciec. Gdy zatem widzę pakowanie Europy w naiwne, po prostu błędne forsowanie jednego strychulca równowagi budżetowej, bo jakoby oszczędności i zaciskanie pasa ma doprowadzić do stabilizacji i „uspokojenia rynków”, to ręce opadają. Trzeba sobie jasno i z całą mocą powiedzieć, że nie ma wzrostu gospodarczego z obniżania wydatków i oszczędzania kosztem zwykłych ludzi. Nie ma wzrostu, gdy oszczędzanie nie dość, że jest wymuszane kosztem zaspokojenia podstawowych potrzeb zwykłych ludzi i kosztem podstawowych publicznych funkcji państwa, to zamiast przekuwać się w realne inwestycje tworzące nowe miejsca pracy w przemyśle i usługach, jest pakowaniem pieniędzy w bańki spekulacyjne nadymające dochody graczy na rynkach finansowych. Nie możemy się zgodzić na to, że stawiana jest przed nami „jedna alternatywa” (jak powiedział pewien polityk - błędnie, bo alternatywa musi się składać, z co najmniej dwóch elementów): bycia konkurencyjnym poprzez redukowanie naszych płac, czyli poziomu życia i obniżanie, jakości naszego państwa – finansowanego przecież z podatków, których źródłem są nasze dochody. To jest droga donikąd, nie zagwarantuje nam godnego miejsca w Europie. Przyszłość strefy euro to, zatem wielka niewiadoma. Polska powinna bardzo ostrożnie i z wielką dbałością o własne interesy przyglądać się tym bardzo wątpliwym pomysłom unijnych polityków. A w każdym razie: nie wychodzić przed szereg forsujących koncepcje, które są skazane na przegraną. Otte pyta, gdzie podziały się podstawowe produkujące realne dobra gałęzie europejskiego przemysłu. Jeśli wyrugowano je z Grecji, to nie można mieć pretensji do Greków, lecz podjąć inicjatywę autentycznej pomocy dla budowanie przemysłu, który uczyniłby z tego kraju partnera bardziej uprzemysłowionej Europy północnej. Bo rozwój gospodarczy polega na tym, że tworzy się miejsca pracy, na których ludzie produkują różne dobra, zarabiają i wydają pieniądze, utrzymując przy tym partnerski zakres wymiany z otoczeniem, czyli zagranicą. Ale i te same pytania nas czekają. Nasz sukces gospodarczy jest iluzją, bo gospodarka jest tak naprawdę bardzo słaba, niewiele możemy zaoferować Europie, też jesteśmy strukturalnymi importerami. Podczas gdy Otte pyta o gałęzie przemysłu europejskiego, musimy zadać sobie pytania, co sami możemy zaoferować, gdzie są nasze podstawowe przemysły – bo wiele z nich zniknęło: w Warszawie i jej okolicach tak właściwie to nie ostał się żaden większy zakład przemysłowy. I na koniec jeszcze odnotuję, że nadzwyczaj trafnie opisał i zdiagnozował problemy strefy euro p. Andrzej Halesiak w artykule w Rzeczpospolitej z 21.02 (str. B11) – to jeden z najlepszych tekstów na temat problemów strefy euro, jakie udało mi się ostatnio przeczytać, bardzo jest zgodny z moją analizą: „…euro stymulowało silne procesy specjalizacji; bardziej zdyscyplinowana i kontrolująca koszty oraz innowacyjna Północ przejęła funkcje produkcyjne, podczas gdy Południe stało się obszarem koncentracji na usługach. Doszło do rozwoju wymiany handlowej. Co więcej, oba procesy – przepływów kapitałowych i handlowych – wzajemnie się wspierały? Pozbawione, w coraz większym stopniu przemysłu Południe było, coraz bardziej skazane na import towarów z Północy. Równocześnie, by finansować rosnący deficyt rachunku obrotów bieżących, musiało, przyciągać coraz więcej zagranicznego kapitału.” „…Zapomniano, że choć jednolity obszar walutowy stymuluje poprawę dobrobytu jako całości, to sam z siebie nie, zapewnia, że ta poprawa następuje równomiernie we wszystkich krajach. Wręcz przeciwnie – ogólnemu wzrostowi, poziomu bogactwa może towarzyszyć szybki jej wzrost w jednych regionach przy równoczesnym spadku w innych. Taka sytuacja występuje szczególnie silnie, jeśli do jednolitego obszaru wchodzą istotnie różniące się gospodarki. Z tych też względów niezbędny jest mechanizm dokonujący wtórnej redystrybucji tych korzyści. Taki mechanizm stanowi wspólny budżet (federalizm), na który kraje strefy się jednak nie zdecydowały.” I dalej: „Broniąc idei integracji walutowej w przyjętym kształcie, Niemcy i Francja starają się narzucić wizję, że obecna sytuacja to nie tyle problem strefy, ile jedynie kilku nieodpowiedzialnych krajów. Taka wizja jest nieuczciwa, a wynika z braku mentalnej dojrzałości do tego, aby rozumieć, że strefa euro to jeden organizm gospodarczy, a nie tylko zbiór określonych gospodarek.” I oczywiście, całkowicie się zgadzam: „Jeśli politycy i społeczeństwa strefy nie dojrzali do federalizmu, to jedynym rozsądnym wyjściem jest zmiana kształtu strefy. Obszar wspólnej waluty powinien zostać ograniczony do krajów Północy. W sensie gospodarczym są one dużo bardziej zbliżone do siebie, tak, więc efekty stymulowane przez jednolitą walutę nie będą na tyle silne, by rodzić istotną potrzebę federalizmu. To prawda, że biorąc pod uwagę liczne, powstałe przez ostatnich kilkanaście lat zależności, proces zmiany kształtu strefy nie byłby łatwy. Jest on jednak możliwy pod warunkiem, że zostanie oparty na przekonaniu, że błędy popełnione zostały po obu stronach – Północy i Południa – i że w związku z tym koszty zmiany kształtu strefy powinny być podzielone.” Autor celnie oddaje istotę problemu, jakby czytał w moich myślach – dodam, że moi koledzy profesorowie bardzo pozytywnie się o jego artykule wyrażali. Jerzy Żyżyński
Inteligencja i przypadek, czyli czy Kościół poparł ewolucjonizm? Gdybyśmy dziś zapytali przeciętnego wierzącego, choć minimalnie zorientowanego w sprawie, jakie jest stanowisko Kościoła w na temat powstania życia i człowieka, najprawdopodobniej nie usłyszelibyśmy o podmiotowej roli Boga w kreacji, ale o sterowanej ewolucji lub o metaforyczności biblijnego opisu - pisze Tomasz Rowiński w recenzji książki Michała Chaberka OP pt. "Kościół a ewolucja". Kiedy czyta się katolickich opiniotwórczych autorów takich jak J.Życiński, M.Heller, czy A.Siemieniewski można odnieść wrażenie, że na linii: nauczanie Kościoła katolickiego – ewolucjonizm, czy może neodarwinizm, właściwie nie ma żadnych problemów. Oczywiście przykład polskich autorów jest tylko echem szerszego nurtu refleksji, jaka zdominowała myślenie w Kościele katolickim ostatnich dziesięcioleci. Bardzo rzadko zdarza się by ktoś krytycznie podchodził do darwinizmu już u samych jego fundamentów. Raczej powszechnie wprowadza się specyficzny podział próbujący wyjaśniać, że koncepcja Darwina jest tylko i wyłącznie strukturą naukową i nie należy jej mieszać z religią. W praktyce intelektualnej oznacza to jednak, że ewolucja staje się ważniejsza od treści wiary, która mówi o stworzeniu świata i stworzeniu człowieka. Darwin nie bawił się w subtelną sofistykę, było dla niego oczywiste, że koncepcja, jaką proponuje jest krytyczną odpowiedzią na te naukowe i religijne teorie, które zaprzeczały ewolucji i proponowały jakąś formę stworzenia lub nieewolucyjnego powstawiania gatunków. Niekoniecznie zresztą teorie te oparte były na opisie znanym z Pisma Świętego. Świadomość historycznych niuansów pozwala dostrzec w powszechności obowiązywania teistycznego ewolucjonizmu nie spokój dokonanej syntezy (filozoficznie wątpliwej), ale raczej ducha intelektualnej kapitulacji. Gdybyśmy dziś zapytali przeciętnego wierzącego, choć minimalnie zorientowanego w sprawie, jakie jest stanowisko Kościoła w na temat powstania życia i człowieka, najprawdopodobniej nie usłyszelibyśmy o podmiotowej roli Boga w kreacji, ale o sterowanej ewolucji lub o metaforyczności biblijnego opisu. Metaforyczności posuniętej tak daleko, że właściwie pozbawionej wszelkiego znaczenia poza tym, jakie w nowożytności miały kolejne koncepcje „stanu natury”- pewnego mitologicznego lustra, które pokazuje, „kim naprawdę jesteśmy”. Sprawa nie jest wcale prosta. Z tego też powodu, warto sięgnąć po książkę o. Michała Chaberka OP, która z całą pewnością nie jest lekturą przyklepującą potoczne przekonania. Co więcej wydobywa na wierzch różne fakty i punkty widzenia, które katoliccy ewolucjoniści skrzętnie przemilczają? Przemilczają z różnych względów. Czasem, dlatego, że nie są wygodne, a czasem, dlatego, że pewnych problemów nie doczytali sądząc, że podstawy neodarwinizmu są niedyskutowane. Chodzi o fakty zarówno ze świata nauki, jaki i historii teologii oraz nauczania kościelnego. Obraz, który otrzymujemy dzięki rekonstrukcjom polskiego dominikanina wydaje się, co najmniej frapujący. Na czym polega nowatorski charakter książki „Kościół a ewolucja”. Pierwszy ważny element zawiera się w zdaniu popartym solidnym studium wypełniającym drugą i trzecią części książki: „Teza, którą stawiam […] mówi, że Kościół katolicki nie zajął jednoznacznego stanowiska wobec idei ewolucji rozumianej, jako naturalny proces przyrodniczy prowadzący do powstania całej różnorodności biologicznej świata. Innymi słowy katolicyzm nie dysponuje obecnie jednoznaczną odpowiedzią na pytanie, czy ewolucja, jako powstawanie gatunków (tzn. wydzielonych natur, w tym człowieka) na mocy praw przyrody oraz spontaniczne powstanie samego życia jest sprzeczne, czy zgodne z jego nauczaniem na temat stworzenia. Ponadto twierdzę, że Kościół przynajmniej do połowy XX wieku posiadał spójne i jasno wyartykułowane, (choć nie na poziomie dogmatycznym) stanowisko na temat bezpośredniego stworzenia człowieka tak, co do duszy, jak i ciała. W związku z tym, opinia niektórych współczesnych teologów, jakoby nauka katolicka nigdy nie miała żadnych trudności z teorią Darwina, wybiega daleko ponad to, co rzeczywiście mówią kościelne dokumenty”. Zwykle zamiast studium autorzy proponują pewnego rodzaju archeologiczne wycieczki poszukujące w strzępach uwag różnych chrześcijańskich myślicieli „odwiecznego” uzasadnienia dla koncepcji ewolucyjnych lub też spójności ewolucji z Logosem. Dobry przykład takiej praktyki znajdziemy choćby w książce bp Andrzeja Siemieniewskiego „Stwórca i ewolucja stworzenia”. Michał Chaberek jest jednak przede wszystkim teologiem i filozofem. Poza rekonstrukcją nauczania Kościoła pokazuje też liczne trudności, jakie towarzyszą koncepcji teistycznego ewolucjonizmu – choćby jej wychylenie ku panteizmowi. Drugim niezwykle pasjonującym elementem książki jest rekonstrukcja sporu pomiędzy ewolucjonizmem i kreacjonizmem, która prowadzi autora do wniosku jak dotąd właściwie nieobecnego w polskiej literaturze naukowej: „W sporze kreacjonizmu i ewolucjonizmu, toczącym się w latach 50-80 ubiegłego wieku, często mieszane były płaszczyzny naukowa, filozoficzna i religijna. Debata została poprawnie zdefiniowana dopiero z chwilą powstania teorii inteligentnego projektu. Wtedy to naukowe tezy darwinizmu otrzymały również naukową (a nie religijną) odpowiedź. Promotorzy nowej idei podważyli przede wszystkim darwinistyczne przekonanie o kluczowej roli przypadku w ukształtowaniu obecnych form biologicznych. W miejsce przypadku zaproponowali ideę testowania struktur biologicznych pod kątem istnienia w nich realnych projektów będących pochodną intelektu”. Przedstawicie inteligentnego projektu, jak choćby naukowcy z Discovery Institute nie budują religijnej teorii raczej prowadząc praktyczne badania pokazują słabe punkty ewolucjonizmu (nie negując tych jego elementów, które bronią się w badaniach). Do tej pory nie udało się ewolucjonistom poważnie podważyć tezy IP o istnieniu tzw. nieredukowalnych złożoności, których powstanie na drodze ewolucji zostało podważone. Oczywiście, o czym pisze o. Chaberek, wciąż próbuje się inteligentny projekt zaszufladkować do grupy wcześniejszych teorii kreacjonistycznych, które zawsze miały komponent biblijny. Jednak tego typu próby są raczej wyrazem bezradności wobec niektórych zarzutów IP stawianych neodarwinizmowi. Pewną odpowiedź zarzutom religijności dał Anthony Flew, ikona brytyjskiego ateizmu: „Myślę, że najbardziej imponującymi argumentami na rzecz istnienia Boga są te podparte ostatnimi odkryciami naukowymi. […] Myślę, że argument z inteligentnego projektu dzisiaj jest o wiele silniejszy niż wtedy, gdy go po raz pierwszy spotkałem. […] Obecnie wydaje mi się, że osiągnięcia ponad pięćdziesięciu lat badań DNA dostarczyły materiału dla nowego i niezwykle mocnego argumentu za tym projektem”; Michał Chaberek dodaje „Anthony Flew nie mówił o swoim religijnym nawróceniu, lecz zmianie poglądów filozoficznych pod wpływem argumentów z IP. Oznacza to, że nowa teoria dostarczyła mu racjonalnych, naukowych i przekonujących argumentów”. Nie wiemy, jaki będzie dalszy los inteligentnego projektu, być może jest to tylko propozycja krytyczna mobilizująca do odnowienia spojrzenia teoretycznego na świat biologiczny. Wydaje się pewne, że wielu darwinistów traktuje swoją teorię niczym dogmat (anty)religijny, gdy tymczasem jest to tylko jedna z XIX wiecznych teorii potrzebujących dziś rozszerzenia. Trzymanie się teorii Darwina można porównać do sytuacji, w której pomimo licznych nieścisłości wciąż trzymalibyśmy się teorii Newtona, jako ogólnej teorii fizycznej. Wiemy przecież, że owszem ma ona swoje znaczenie, ale jako teoria mniejszego zasięgu, skuteczna tylko w określonych sytuacjach. Spór o ewolucję ma też swój fundamentalny komponent, dlatego rozpala antagonistów. Pomiędzy inteligencją a przypadkiem odbywa się poszukiwanie odpowiedzi na podstawowe pytanie - pytanie o racjonalność świata. Tomasz Rowiński
Dwa parlamenty w jednym! Nasza prasa tę nowość jakoś przemilczała, ale wcześniej czy później o tym usłyszymy: od tego miesiąca budynek Parlamentu Europejskiego (PE) w Brukseli mieści dwa parlamenty – zwykły PE i Żydowski Parlament Europejski (ŻPE)*. Uroczysta inauguracja miała miejsce półtora tygodnia temu. Wzięli w niej udział, oprócz deputowanych z 47 krajów Europy (w tym z Polski), przewodniczący największych organizacji żydowskich ze Stanów Zjednoczonych oraz m.in. szef komisji spraw zagranicznych PE Elmar Brok z Niemiec, który wyraził nadzieję na owocną współpracę ŻPE z PE. Pomysłodawcą ŻPE był prezydent Izraela Szymon Peres, natomiast wybory przeprowadziła Żydowska Unia Europejska (organizacja starsza niż ŻPE). Jej przewodniczący Tomer Orni, poprzednio reprezentant izraelskiej Agencji Żydowskiej, poinformował, że demokratyczne wybory do ŻPE odbyły się przez Internet. 400 tysięcy europejskich Żydów wybrało ŻPE na wzór Knesetu – studwudziestoosobowy. Głosowanie internetowe spowodowało, że do ŻPE niespodziewanie nominowano m.in. aktora Sachę Barona Cohena, piłkarza Davida Beckhama, reżysera Romana Polańskiego i innych, którzy nawet nie wiedzieli, że kandydują. Ich nominacje okazały się zresztą nieważne – kilku innych nominowanych, szczególnie narodowych parlamentarzystów i polityków, zrezygnowało. Program do głosowania nie miał możliwości sprawdzania obywatelstwa głosujących. Belgijski deputowany Joel Rubinfeld wyjaśnił, że Parlament ma trzy główne cele:
1. walkę z antysemityzmem,
2. poparcie dla Izraela,
3 promocję i ochronę interesów i wartości żydowskich na szczeblu międzynarodowym.
Do ŻPE weszły zasłużone osobistości społeczności żydowskiej z wielu krajów. Polskę reprezentuje przewodnicząca Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego Monika Krawczyk. Była rozmówczynią prezydenta Obamy w czasie jego ostatniego pobytu w Warszawie, dziękując mu za wszystko, co robi dla Izraela. Od strony formalnej ŻPE ma status organizacji pozarządowej. Na Zachodzie też mówi się o nim niewiele. Komentarze w prasie żydowskiej i izraelskiej są bardzo pozytywne – „w Europie żyje ok. 3 i pół miliona Żydów i potrzebują oni aktywnej reprezentacji”. W Europie niektóry mają wątpliwości, czy nie przyczyni się to do powstania jakichś innych parlamentów europejskich, według kryteriów narodowo-religijnych. Na ogół jednak odbiera się to jako chęć dodatkowego wzmocnienia przez Izrael wpływów w Europie, szczególnie przed szykującym się bombardowaniem Iranu. Jerzy Szygiel
Przemówienie inauguracyjne na Pierwszej Sesji Żydowskiego Parlamentu Europejskiego O tym, że zaistniała przedziwna struktura zwana Żydowskim Parlamentem Europejskim (coś jak Cygański Parlament Egipski), informowaliśmy tu:
http://marucha.wordpress.com/2012/02/28/19352/.
Ciągniemy temat dalej dzięki p. Oli Gordon, choć nie bardzo rozumiemy, po co Żydom jeszcze jeden własny parlament. Czy nie wystarczy im ten, który już był? A może po prostu zlikwidować ten pierwszy parlament, a zostawić tylko drugi, żydowski? Będzie klarowniej. Admin.
Haverim, Haverot. Panie i Panowie, szanowni goście! Jestem dumna i zaszczycona stając dzisiaj przed wami, otwierając historyczne spotkanie, które oznacza przyszłość Żydów w Europie i poza nią. Faktycznie po raz pierwszy zebraliśmy w tej sali przedstawicieli organizacji reprezentujących ponad 3,5 mln żydowskich obywateli na całym naszym kontynencie. Pozwolę sobie również powitać kierownictwo Konferencji Przewodniczących Głównych Amerykańskich Organizacji Żydowskich, których mamy przyjemność dzisiaj gościć w Parlamencie Europejskim. Jak wiecie, dialog pomiędzy kierownictwem amerykańskiego i europejskiego żydostwa będzie pierwszym punktem tego spotkania i mam nadzieję, że będziemy mieć owocną i wzbogacającą dyskusję? Patrząc na zgromadzonych, pozwólcie przywołać historyczną paralelę, o której wspomniał mi kilka dni temu mój dobry przyjaciel (on jest na tej sali …), w nawiązaniu do Parsza Yitro z ostatniego tygodnia. 3324 lat temu, ponad 3 mln Izraelitów zebrało na górze Synaj, i za pośrednictwem Mojżesza otrzymali 10 przykazań. O tym wydarzeniu jest mowa w Torze i wyjaśnił je Rashi, wiodący komentator, który żył w Europie 900 lat temu, kiedy wszyscy ci ludzie rozbili obóz, „jako jeden mąż o jednym sercu” – keish ehad belev ehad. Po raz pierwszy w historii, europejski [sic! - admin] naród żydowski stawia się dziś jak jeden mąż, czy może powinnam raczej powiedzieć – jako jedno zgromadzenie zebrane w jednej sprawie. To prawdziwy zaszczyt, że otwieram to spotkanie, które będzie pierwszym i inauguracyjnym posiedzeniem Żydowskiego Parlamentu Europejskiego, w którym uczestniczy 120 wybranych członków, pochodzących z 40 krajów europejskich. Istnienie Europejskiej Wspólnoty mówiącej jednym i tym samym głosem, z pewnością będzie najbardziej wartościowe dla wielu europejskich debat, w których jej udział jest oczekiwany i potrzebny. I to chyba nie jest przypadkiem, że w tym tygodniu czyta się Parasha Mishpatim, określający prawa i zasady społeczeństwa, i który stanowi kolejny ważny i zdecydowany krok dla Wspólnoty. Posiadanie zasad i praw nie tylko służy integracji i spójności grupy, ale także chroni i mobilizuje każdego człowieka. Wierzę, że nowo utworzony Żydowski Parlament Europejski będzie głosem reprezentującym i mobilizującym społeczność żydowską w Europie. Jesteśmy tu dziś w Parlamencie Europejskim, domu który zawsze był symbolem pokoju, tolerancji [sic! - admin] i wspólnej przyszłości. Oczywiście, jest jeszcze długa droga, zanim się wzmocni naszą Unię Europejską, ale kontynent zebrał się ponad 50 lat temu uznając wartości, które nadal muszą być zachowywane. Ekstremizm, rasizm, nietolerancja i antysemityzm nie mają miejsca w Europie, a ten dom będzie stał na straży praw i ochrony każdego obywatela Europy. Dlatego mam szczególny honor w otwarciu tego spotkania, jako członek Parlamentu Europejskiego. Europejska rodzina żydowska – albo Mishpaha – spotyka się dziś w domu europejskiej rodziny. Siłą napędową w rodzinie zawsze są debaty i dyskusje – i czasem mogą być różnice zdań. Ale jestem pewna, że Europejski Parlament Żydowski będzie silnym głosem, który pozytywnie przyczyni się do europejskiego rozwoju. Życzę Państwu owocnych obrad, życzę skutecznych rezultatów, i życzę wielkiego sukcesu. Pozwolę sobie zakończyć błogosławieństwem tradycyjnie wymawianym przy specjalnych okazjach. Jako kobieta, czuję się uprzywilejowana to powiedzieć przed wami, jako mówią Żydówki, kiedy zapalają świątecznego świece: Zapalam świecę, symbol pokoju? Zapalam świecę na tym zgromadzeniu i pierwszej sesji Żydowskiego Parlamentu Europejskiego. She eheyanu. Ve Ki manu. Vehijianu lazmán azé. Mazel Tov! Tłumaczenie: Ola Gordon
HAARP i GWEN – totalna kontrola populacji (1) Nie ma wątpliwości, że zarówno HAARP jak i wieże GWEN nie są teorią konspiracji – urządzenia te istnieją od ponad 20 lat i są rozbudowywane. Społeczeństwo nie jest jednak informowane o prawdziwym ich zastosowaniu. Tłumaczenie, że są to cywilne projekty badawcze – jak to jest w przypadku HAARP, czy że są to elementy łączności na wypadek wojny nuklearnej – jak to jest w przypadku wież GWEN, są niewątpliwie rządową dezinformacją mającą na celu ukrycie prawdziwego celu ich realizacji. Informacje jednak wychodzą na światło dzienne, a fakty zdają się je potwierdzać. Celem HAARP i GWEN jest totalna kontrola społeczeństwa, kontrola, której ostatecznym celem musi być eksterminacja większości ludności Ziemi. Jest to jeden z elementów tego diabolicznego planu, który w efekcie ma przynieść pewny efekt – niemal całkowitą depopulację globu. Manipulacja umysłami jest konieczna by zniszczyć wszelką opozycję, jaka się będzie tworzyła podczas realizacji tego ekstremalnego ludobójstwa. Sądzę, że artykuł Nicholasa Jonesa porusza wiele nieznanych spraw i podaje szereg nowych faktów odnośnie broni elektromagnetycznej, dlatego zamieszczam jego skrótowe tłumaczenie, czy raczej omówienie. Jest dość długi, dlatego rozbiłem go na kilka odcinków. Jak wiadomo, Ziemia jest wielkim elektromagnesem, przez co jest chroniona przed naładowanymi cząstkami o wysokiej energii. Warstwa przewodząca zwana jest jonosferą, która jest na wysokości ok. 100 km. Burze z wyładowaniami elektrycznymi wywołują stałą pulsację elektromagnetyczną, z główną składową 7,8 Hz zwaną Rezonansem Schumanna. Okazuje się, że podobną częstotliwość wykazuje ludzki mózg w stanie czuwania, co zapewne nie jest przypadkiem – zapewnia to harmonię współistnienia człowieka z biosferą i polem magnetycznym Ziemi. Niestety, od pewnego czasu jonosfera jest manipulowana przez wielkie macierze anten nadawczych tzw. HAARP, z główną stacją na Alasce. Fale o dużej mocy nagrzewają jej warstwy, która przez to wibruje. Te wibracje mogą służyć m.in. do manipulacji pogodą na wybranych obszarach oraz powodować zmiany nastroju ludności. Moc docelowa HAARP na Alasce to 1,7 gigawata(!). Fale geomagnetyczne są stale emitowane przez Ziemię, wywołują je 64 minerały w niej zawarte. Te same minerały można znaleźć w krwinkach. Występuje związek pomiędzy krwią i falami geomagnetycznymi, jest to tzw. biorytm. Brak balansu pomiędzy Rezonansem Schumanna i falami geomagnetycznymi, wywołuje zaburzenia biorytmów. Rządy to wykorzystują zastępując fale geomagnetyczne przez emisję fal o niskiej częstotliwości z tzw. wież GWEN (Ground Wave Emergency Network), każda o wysokości 100-180m, z 100 metrowymi miedzianymi drutami wkopanymi w ziemię. W USA prawdopodobnie jest obecnie 58 takich wież, w planie ma być ich 300. Są rozmieszczone, co ok. 200 mil. Emitują dookólnie częstotliwości fal długich 150-175 kHZ oraz fal ultrakrótkich 225-400 MHz. Fale długie rozchodzą się przy ziemi, a także przez grunt, zatem niemożliwe jest schowanie się przed nimi. To sztuczne pole elektromagnetyczne sięga 180 metrów w górę i dzięki dużej sieci wież, obejmuje całe USA. Poprzez jego modulację możliwe jest hipnotyzowanie i kontrolowanie zachowania się ludności.
Wieże GWEN umożliwiają kontrolę pogody, kontrolę umysłów, kierowanie zachowaniem się ludzi i ich nastrojem, wysyłanie specjalnych sygnałów telepatycznych w postaci infradźwięków, które kontrolują zachowaniem się agentów rządowych z implantami. GWEN współpracują z HAARP i rosyjskim odpowiednikiem – “Dzięciołem” (Woodpecker). Rosjanie nawet sprzedają małą wersję Dzięcioła nazwie Elate, który umożliwia kontrolę pogody w promieniu 300 km.
System taki działa np. na moskiewskim lotnisku. Wieże GWEN wraz z HAARPEM emitują potężne moce do atmosfery już od dłuższego czasu. Na stronie
Ujawniono, w jaki sposób spowodowano sztuczne powodzie w środkowo-zachodnich stanach w roku 1993. Takie powodzie mogą być wywoływane przez przekierowywanie potężnych prądów wilgotnego powietrza (szerokości 600-800km i długości do 8,000 km), które płyną na wysokości ok. 3 km w stronę biegunów. Na każdej półkuli jest 5 takich prądów. W 1993 roku wieże GWEN na północ od Missouri były włączone non-stop przez 40dni i nocy, co prawdopodobnie spowodowało uwolnienie się wilgoci w postaci deszczu. Współpracował z tym HAARP, który tworzył rzekę prądu elektrycznego w jonosferze, przez co zmieniono kierunek tych wilgotnych prądów atmosferycznych. HAARP może wywoływać też trzęsienia ziemi wzdłuż uskoków. W USA wieże GWEN też są zlokalizowane głównie na uskokach i terenach wulkanicznych północnego zachodu. Ciekawe są wyniki badań interferencji fal elektromagnetycznych z falami mózgowymi. W 1963 roku dr Robert Beck stwierdził np. związek pomiędzy wybuchami słonecznymi z niestabilnością psychiatryczną. Badania na ochotnikach wykazały, że można wywołać takie same efekty sztucznie generowanymi falami. Groźne może być, więc też promieniowanie sieci zasilania – W USA częstotliwość prądu 60 Hz jest zgodna z wibracją ludzkiego mózgu, natomiast w Anglii, gdzie częstotliwość wynosi 50 Hz (jak w Polsce), występują zaburzenia tarczycy. Andrij Puharich
W latach 1950-tych i 60-tych do ciekawych wniosków dotarł dr Andrij Puharich, który badał m.in. osoby potrafiące leczyć dotykiem. Stwierdził, że w momencie, gdy dokonywali leczenia, ich fale mózgowe miały częstotliwość 8 Hz. Dzięki temu spostrzeżeniu potrafił leczyć np. chorych na serce, ucząc ich za pomocą biofeedbacku wytworzenia tej częstotliwości. Okazuje się, że jedna osoba emitująca tę częstotliwość, może sztucznie wpłynąć na drugą by miała taką samą. Nasze mózgi są, więc niesamowicie podatne na zewnętrzne częstotliwości. Puharich stwierdził, że 7,83 Hz (naturalna częstotliwość Ziemi) powoduje, że ludzie czują się bardzo dobrze, 10,8 Hz powoduje gwałtowne zachowania (sztuczne wywoływanie rozruchów społecznych?!), a 6,6 Hz – depresję. Pucharich stwierdził, że fale ELF (dużej długości) potrafią rozbić wiązania wodorowe w RNA i DNA, przez co można zwiększyć u człowieka częstotliwość wibracji. Próbował też fal o większej długości niż “psychiczne” 8 Hz by potwierdzić tzw. “fenomen psi”. W książce “The Keys of Enoch” postulował np., że ultrafiolet powoduje rozbicie wiązań wodorowych. Swoje odkrycia przedstawił dowódcom wojskowym, ale oni nie wykazali zainteresowania. Zwrócił się, więc do polityków krajów zachodnich. W efekcie jego dom w Nowym Jorku został spalony, a on sam musiał uciec do Meksyku. Rosjanom udało się jednak dotrzeć do tych informacji i zaczęli napromieniowywać Ambasadę Amerykańską w Moskwie 4 lipca 1976 roku zmiennym sygnałem, głównie 10 Hz, która to częstotliwość wprowadza w stan hipnotyczny. Odtąd Rosjanie i północni Koreańczycy używają przenośnych emiterów takich fal do przesłuchiwań. Jedna z takich maszyn znalazła się nawet w pewnym kościele w USA – miała na celu wzmocnienie wiary parafian. Rosjanie tak się zafascynowali tymi możliwościami, że w pewnym momencie Dzięcioł pod Kijowem zaczął wysyłać sygnały z 5-cioma różnym składowymi na cały świat. Fale o długiej częstotliwości (ELF) mogą być też wykorzystywane do przesyłania energii bez strat – ujawnił to już w 1901 roku Nikola Tesla. Puharich podczas swojego pobytu w Meksyku nawiązał w końcu współpracę z CIA i obserwował fale ELF i ich harmoniczne emitowane przez rosyjskiego Dzięcioła. Wiedza Puharicha nie wzięła się znikąd – jeszcze w latach 40-tych potrafił on usypiać psy za pomocą fal elektromagnetycznych. Później robił eksperymenty z małpami, odkrył m.in. nerw na języku, którego pobudzenie powodowało efekty słuchowe. Na podstawie tego odkrycia stworzył nawet plomby, które mogły być wykorzystywane do zdalnego wysyłania dźwięków wprost do głowy delikwenta. Przez lata technologia tworzenia implantów poszła bardzo daleko – obecnie są wielkości mniejszej niż średnica włosa, a wszczepia się je ludziom za pomocą szczepionek – głównie na grypę. Implanty mają już miliony ludzi, nawet o tym nie wiedząc. Po cyrkulacji w krwioobiegu, trafiają w końcu do mózgu. Można przez nie przekazywać m.in. sygnały dźwiękowe wprost do głowy delikwenta (po to prawdopodobnie była potrzebna “pandemia” by nam wszystkim je wszczepić i byśmy słyszeli głos “boga” lub “obcych” w sztucznie stworzonym powrocie Mesjasza czy inwazji UFO projektu BlueBeam). Istnieją różne rodzaje implantów, znajduje się je np. w tzw. “ofiarach interwencji obcych” (alien abduction), które są rządowymi operacjami fałszywej flagi, polegającymi na holograficznym wykreowaniu wizji pojazdu kosmicznego, z różnymi potworkami z niego wychodzącymi… Autor artykułu nie wyklucza jednak faktycznych interwencji Obcych, uważa, że te fałszywe są po to by powstrzymać poważne dochodzenie, przez ośmieszenie takich sytuacji. Ofiary tych operacji fałszywej flagi, zachowują się, bowiem dziwnie, a ich opowieści są wręcz śmieszne. Ciąg dalszy nastąpi – będzie mowa m.in. o sposobach depopulacji globu. Monitor Blog
Kartel Rezerwy Federalnej: Osiem rodzin – Dean Henderson Czterej jeźdźcy systemu bankowego (Bank of America, JP Morgan Chase, Citigroup i Wells Fargo) są właścicielami Exxon Mobil, Royal Dutch/Shell, BP i Chevron Texaco; wspólnie z Deutsche Bank, BNP, Barclays i innymi europejskimi bankowymi molochami. Jednak ich monopol w globalnej gospodarce nie kończy się na ropie. Z raportu 10K amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych są oni również posiadaczami wszystkich największych korporacji Fortune 500 (pięciuset największych korporacji świata).
Kim więc są posiadacze udziałów w tych bankach? Te informacje są dość dobrze strzeżone. Moje zapytania skierowane do agencji regulujących bankowość dotyczące właścicieli akcji 25 największych amerykańskich banków uzyskały status w ramach ustawy o wolności dostępu do informacji, zanim zostały oddalone ze względu na ustawę o “bezpieczeństwie narodowym”. To raczej ironiczne, ponieważ wielu akcjonariuszy tych banków rezyduje w Europie. Najważniejszym powiernikiem majątku międzynarodowych oligarchów posiadających holdingi bankowe jest US Trust Corporation – założony w 1853 roku, będący obecnie w posiadaniu Bank of America. Ostatnim dyrektorem US Trust Corporation i honorowym członkiem zarządu był Walter Rothschild. Inni dyrektorzy to: Daniel Davison z JP Morgan Chase, Richard Tucker z Exxon Mobil, Daniel Roberts z Citigroup i Marshall Schwartz z Morgan Stanley. [2] J. W. McCallister człowiek branży naftowej, posiadający koneksje z rodziną królewską Arabii Saudyjskiej napisał w książce „The Grim Reaper”, że informacje, jakie zdobył od arabskich bankierów mówią o tym iż 80% udziałów w Nowojorskim Banku Rezerwy Federalnej należy do ośmiu rodzin z których cztery rezydują w USA. Są to: Goldman Sachs, Rockefellerowie, Lehman i Kuhn Loeb z Nowego Yorku; Rotszyldowie z Paryża i Londynu; Warburgowie z Hamburga; Lazardowie z Paryża; i Israelscy Moses Seifs z Rzymu. Biegły księgowy Thomas D. Schauf potwierdza twierdzenia McCallistera dodając, iż ich banki kontrolują wszystkie 12 oddziałów Banku Rezerwy Federalnej. Wymienił tu takie banki jak; N.M. Rothschild z Londynu, Rothschild Bank z Berlina, Warburg Bank z Hamburga, Warburg Bank z Amsterdamu, Lehman Brothers z Nowego Jorku, Lazard Brothers z Paryża, Kuhn Loeb Bank z Nowego Jorku, Israel Moses Seif Bank z Włoch, Goldman Sachs z Nowego Jorku i JP Morgan Chase Bank z Nowego Jorku. Schauf wylicza Williama Rockefellera, Paula Warburga, Jacoba Schiffa i Jamesa Stillmana, jako osoby posiadające duże udziały w FED-zie. [3] Schiffowie są ludźmi z wewnątrz Kuhn Loeb. Stillmanowie są ludźmi z wewnątrz Citigroup, którzy wżenili się w klan Rockefelerów na przełomie XIX i XX wieku. Eustace Mullins doszedł do tych samych wniosków w swojej książce „The Secrets of the Federal Reserve” (Sekrety rezerwy federalnej), w której pokazuje koneksje łączące FED z jego bankami członkowskimi z rodzinami Rotszyldów, Warburgów, Rockefelerów i innych. Nie będzie przesadnym twierdzenie, iż kontrola sprawowana przez te bankowe rodziny wywiera wpływ na całą światowa ekonomię, będąc jednocześnie celowo ukrytą przed opinią publiczną. Ich korporacyjne mediowe ramię banalizuje wszelkie fakty na ich temat określając je, jako teorie konspiracyjne. Jednak fakty pozostają faktami. Bank rezerwy Federalnej powstał w 1913 roku, tego samego roku zmarł potomek amerykańskiej bankowości Pierpont Morgan i w tym samym czasie powstała Fundacja Rockefellera. Dom Morgana przewodniczył amerykańskim finansom na Wall Street. Był tez quasi bankiem centralnym USA, od 1838, kiedy to George Peabody założył go w Londynie. Peabody był partnerem w interesach Rothschildów. W 1952 roku badacz FEDu Eustace Mullins wysunął przypuszczenie, że Morganowie byli niczym innym jak agentami Rotschildów. Mulilins napisał, że Rothschildowie, ” … preferowali działać anonimowo w USA za fasadą J.P Morgan & Company.” [5]
Autor Gabriel Kolko powiedział, “Działania Morganów w 1895 – 1896 sprzedając amerykańskie obligacje złota w Europie były oparte na sojuszu z Rothschildami”. [6] Macki finansowej ośmiornicy Morganów szybko oplotły cały świat. Morgan Grenfell pracował w Londynie. Morgan et CE osiadł w Paryżu. Kuzyn Rotschildów Lambert założył Drexel & Company w Filadelfii. Dom Morgana obsługiwał rodziny Astorów, DuPontów, Guggenheimów, Vanderbiltsów i Rockefellerów. Finansował firmy AT&T, General Motors, General Electric i DuPont. Podobnie jak banki Rotchschildów w Londynie Dom Morgana stał się częścią struktury władzy w wielu krajach. W 1890 roku Dom Morgana pożyczał pieniądze dla Centralnego banku w Egipcie, finansując rosyjskie koleje, upłynniał obligacje brazylijskich prowincji, sponsorował też argentyński projekt robót publicznych. Recesja w 1893 roku wzmocniła siłę Morganów. W tamtym czasie Morgan uratował też rząd USA przed bankową paniką, tworząc konsorcjum dla poparcia rezerw budżetowych wysyłając na ten cel złoto Rothschildów o wartości 62 milionów dolarów. [7] Morgan był siłą napędową stojącą za ekspansją Stanów Zjednoczonych, finansując i kontrolując koleje West-bound poprzez zaświadczenia trustowe uprawniające do głosowania. W 1879 roku Cornelius Vanderbilt’s Morgan sfinansował Koleje Centralne Nowego Jorku dając preferencyjne stawki przewozowe dla Johna D. Rockefellera zapoczątkowując w ten sposób monopol Standart Oil i cementując tym samym współpracę między Rockefellerami i Morganami. Od tego momentu Dom Morgana znalazł się pod kontrolą Rothschildów i Rockefellerów. W artykule z New York Herald “Król kolei stworzył gigantyczny Trust” J. Pierpont Morgan, który stwierdził iż “współzawodnictwo jest grzechem” teraz radośnie wyznał “Pomyśl o tym. Cała konkurencja kolejowa podporządkowana została kontroli około 30 ludzi”. [8] Morgan i bankierzy Edwarda Harrimana, Kuhn Loeb trzymali monopol kolejowy, podczas gdy bankowe dynastie Lehman, Goldman Sachs i Lazard przyłączyli się do Rockefellerów kontrolując bazę przemysłową USA. [9] W 1903 roku osiem rodzin powołało fundusz bankowy. Banjamin Strong bankier tego funduszu był pierwszym gubernatorem Rezerwy Federalnej Nowego Jorku. W 1913 siły ośmiu rodzin połączyły się w sensie dyplomatycznym i militarnym. W przypadku, gdy ich zagraniczne pożyczki były by niespłacane, mogli użyć US Marines do odebrania swoich długów. Morgan Chase i Citibank stworzyli międzynarodowy syndykat kredytowy. Dom Morgana miał bardzo dobre stosunki z Brytyjskim Domem Winsdorów i włoskim Domem Savoy. Kuhn Loeb, Warburgowie, Lehman, Lazardowie, Israel Moses Seif i Goldman Sachs mieli również bliskie związki z europejskimi monarchami. W 1985 roku Morgan kontrolował przepływ złota wpływającego i wypływającego z USA. Pierwsza amerykańska fala fuzji została wypromowana przez bankierów w momencie, gdy przejęcia takie były jeszcze w powijakach. W 1897 roku odbyło się sześćdziesiąt dziewięć przemysłowych fuzji. W 1899 było ich już tysiąc dwieście. W 1904 roku John Moody – założyciel Moody’s Investor Services – powiedział, że było by niemożliwym mówić o interesach Rockefellerów i Morganów, jako czymś oddzielnym. [10] Publiczna nieufność zaczęła się rozprzestrzeniać. Wielu ludzi uważało tych ludzi za zdrajców pracujących dla europejskich zleceniodawców. Standard Oil Rockefelera, US Steel Andrewa Carnegie i koleje Edwarda Harrimana były wszystkie finansowane przez bankierów Jacoba Schiffa i Kuhna Loeba, którzy blisko pracowali z Rothschildami. Kilka zachodnich państw zakazało wstępu dla tych bankierów. Populistyczny kaznodzieja William Jennings Bryan był trzykrotnie nominowany na prezydenta w okresie 1896 – 1908. Głównym elementem jego anty-imperialistycznej kampanii było to, iż jego zdaniem Ameryka wpadła w pułapkę “finansowej niewoli kapitału Brytyjskiego”. Teddy Roosevelt pokonał Bryana w 1908 roku, jednak mimo tego pod wpływem rozprzestrzenienia się tego populistycznego ferworu był zmuszony do wydania ustawy Sherman Anti-Trust Act. Następnie wziął się za standard Oil Trust. W 1912 roku miały miejsce przesłuchania Pujo, zwracające uwagę na koncentracje siły w rękach Wall Street. W tym samym roku Edward Harriman sprzedała znaczne udziały w New York’s Guaranty Trust Bank, J.P. Morganowi, tworząc Morgan Guaranty Trust. Sędzia Louis Brandeis przekonał Prezydenta Woodrowa Wilsona do wdrożenia ustawy Clayton Anti-Trust Act, która została uchwalona w 1914 roku. Jack Morgan syn i następca J. Pierponta odpowiedział wzywając swoich klientów Remington i Winchester do zwiększenia produkcji broni. Twierdził, że Ameryka potrzebuje wkroczyć na ścieżkę pierwszej wojny światowej. Namówiony przez Carnegie Foundation i innych oligarchów Wilson przystał na tą sugestię. W ‘America Goes to War’ Charles Tansill pisał, “Jeszcze przed starciami wojsk francuska firma Rothschildów dała znać firmie Morgan & Company w Nowym Yorku sugerując pożyczkę o wartości 100 milionów dolarów, z której znaczna część miała być zostawiona w USA na zakup amerykańskich towarów przez Francję”. Dom Mogana finansował połowę wojennych wysiłków USA otrzymując w tym czasie prowizje na finansowanie podwykonawców takich jak; General Electric, Du Pont, US Steel, Kennecott i ASARCO. Wszystkie te firmy były klientami Domu Morgana. Morgan finansował również brytyjską wojnę burską w Południowej Afryce jak i wojnę francusko-pruską. W 1919 Konferencja Pokojowa w Paryżu była prowadzona pod przewodnictwem Mogana, który doprowadził do odbudowy Niemiec i krajów alianckich. W 1930 roku populizm powrócił do Ameryki po tym jak Goldman Sachs, Lehman Bank i inni zarobili na krachu 1929 roku. [12] Prezes Izby Bankowej Louis McFadden wyraził się tymi oto słowami o wielkiej depresji, “To nie był przypadek. To było starannie zaplanowane zdarzenie… Międzynarodowi bankierzy starali się doprowadzić nas do stadium rozpaczy tak, aby mogli objawić się potem, jako władcy nas wszystkich”. Senator Gerald Nye przewodniczył dochodzeniu prowadzonemu w 1936 roku. Nye doszedł do wniosku, że Dom Morgana wciągnął USA w Pierwszą Wojnę Światową po to, aby zabezpieczyć kredyty i stworzyć dynamicznie rozwijający się przemysł zbrojeniowy. Nye stworzył później dokument zatytułowany ‘Następna Wojna’, gdzie cynicznie odnosił się do “starych bogiń demokratycznych sztuczek”, poprzez które Japonia może być użyta, jako wabik dla wciągnięcia USA w drugą Wojnę Światową. W 1937 roku Sekretarz Harold Ickes ostrzegał o wpływie “60 amerykańskich rodzin”. Historyk Ferdinand Lundberg napisał później książkę o tym samym tytule. Sędzia sądu najwyższego William O. Douglas powiedział “W obecnych czasach wpływ Morganów… jest najbardziej szkodliwą rzeczą dla przemysłu i finansów”. Jack Morgan odpowiedział na to nagabując USA do drugiej wojny światowej. Morgan miał bliskie stosunki z rodzinami Iwasaki i Dan – dwoma najbogatszymi klanami w Japonii będącymi właścicielami firm Mitsubishi i Mitsui od czasu, gdy wyłoniły się z linii siedemnastowiecznych shogunów. Kiedy Japonia najechała Mandżurię wyżynając chińskich chłopów w Nankinie, Morgan zbagatelizował ten fakt. Morgan miał też bliskie związki z włoskim faszystą Benito Mussolinim w czasie, gdy Niemiec Dr. Hjalmer Schacht był współpracownikiem banku Morgana podczas drugiej wojny światowej. Po wojnie przedstawiciele Morgana spotkali się z Schachtem w Banku rozrachunków międzynarodowych (Bank of International Settlements – BIS) w Bazylei w Szwajcarii.
Dom Rockefellera. BIS (Bank Rozrachunków Międzynarodowych) jest najpotężniejszym bankiem na świecie, jest globalnym bankiem centralnym dla ośmiu rodzin, które kontrolują prywatne banki centralne w niemal wszystkich zachodnich państwach i krajach rozwijających się. Pierwszym prezydentem BIS był bakier Rockeffelerów Gates McGarrah – wysoki urzędnik w Chase Manhattan i Banku Rezerwy Federalnej. McGarrah był dziadkiem byłego dyrektora CIA Richarda Helmsa. Rockeffelerowie tak samo jak Morganowie mieli ścisłe więzi z Londynem. David Icke napisał w ”Children of the Matrix”, że Rockefelerowie i Morganowie byli zaledwie “gońcami” służącymi Europejskim Rothschildom. [14] BIS jest w posiadaniu Rezerwy Federalnej, Banku Angli, Banku Wloch, Banku Kanady, Narodowego Banku Szwajcarii, Banku centralnego Holandii, Bundesbanku i banku Francji. Historyk Carroll Quigley napisał w swojej epickiej książce “Tragedy and Hope”, że BIS był częścią planu “stworzenia światowego systemu kontroli finansowej trzymanego w prywatnych rękach będącego w stanie zdominować system polityczny każdego kraju i gospodarki światowej, jako całości. Ten system miał być kontrolowany w feudalny sposób poprzez banki centralne działające wspólnie, poprzez tajne porozumienia przedkładane na częstych prywatnych spotkaniach i konferencjach.” Rząd USA żywił tradycyjną nieufność dla BIS, nieskutecznie lobbując za jego upadkiem po 1944 roku na konferencji w Bretton Woods. Zamiast tego siła ośmiu rodzin została jedynie zwiększona – poprzez stworzenie porozumienia Bretton Woods, kreacji IMFu i Banku Światowego. Amerykańska Rezerwa Federalna przejęła jedynie część udziałów w BIS w sierpniu 1994 roku.[15] BIS posiada, co najmniej 10% rezerw pieniężnych, w co najmniej 80 bankach centralnych na całym świecie, IMF-ie i jak i innych instytucjach. Służy, jako agent finansowy dla umów międzynarodowych, zbiera informacje na temat światowej gospodarki, służy również, jako pożyczkodawca ostatniej instancji zapobiegając globalnej finansowej zapaści. BIS promuje program kapitalistycznego faszyzmu. Udzielił kredytu pomostowego Węgrom w 1990 roku, aby zapewnić prywatyzacje w tym kraju. Służył, jako kanał finansowy dla ośmiu rodzin sponsorując Adolfa Hitlera poprzez człowieka Warburga -J. Henryego Schroedera i Bank Mendelsohna z Amsterdamu. Wielu badaczy twierdzi również, iż BIS jest również pralnią brudnych pieniędzy pochodzących z narkotyków.[16] Nie jest przypadkiem, że siedziba BIS znajduje się w Szwajcarii, ulubionym miejscu przechowywania bogactw globalnej arystokracji, jest również siedzibą P-2 włoskiej masonerii Alpina Lodge jak i siedzibą organizacji Międzynarodowych Nazistów. Inne instytucje kontrolowane przez osiem rodzin to Światowe Forum Ekonomiczne. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Międzynarodowa Konferencja Monetarna i Światowa Organizacja Handlu. Bretton Woods był dobrodziejstwem dla ośmiu rodzin. IMF i Bank Światowy były centralnym punktem “nowego porządku świata”. W 1944 roku Morgan Stanley po raz pierwszy upłynnił obligacje Banku Światowego i First Boston. Francuska rodzina Lazardów stała się bardziej zaangażowana w interesy Domu Morgana. Lazard Freres - największy francuski bank inwestycyjny – należał do rodzin Lazard i David-Weill potomków starych genueńskich bankierów reprezentowanych przez Michelle Davive. Ostatnim prezesem i dyrektorem generalnym Citigroup był Stanford Weill. W 1968 roku Morgan wprowadził Euro-Clear, bank z siedzibą w Brukseli, który był systemem rozliczeń bankowych papierów wartościowych eurodolara. Było to pierwsze tak zautomatyzowane przedsięwzięcie. Niektórzy zaczęli nawet nazywać Euro-clear “Bestią”. Bruksela służyła również, jako siedziba nowego Europejskiego Banku Centralnego i NATO. W 1973 roku oficjele Morgana spotkali sie w tajemnicy na Bermudach, aby wskrzesić stary Dom Morgana na dwadzieścia lat przed uchyleniem ustawy Glass Steagal. Morganowie i Rockefellerowie doprowadzili wtedy do wprowadzenia Merrill Lynch do wielkiej piątki amerykańskiej bankowości inwestycyjnej. Merrill jest obecnie częścią Bank of America. John D. Rockefeller użył swojego naftowego bogactwa do nabycia Equitable Trust, które wchłonęło kilka dużych banków i korporacji do 1920 roku. Wielka Depresja pomogła skonsolidować siłę Rockefellerów. Ich Chase Bank połączył się z Manhattan Bank należącym do rodziny Kuhn Loeb tworząc tym samym Chase Manhattan, cementując długo trwające stosunki rodzinne miedzy dwoma rodami. Kuhn-Loeb i Rotschlidowe finansowali poszukiwania ropy przez Rockefellerów tak, aby ci mogli stać sie naftowymi potentatami. National City Bank z Cleveland dostarczył Johnowi D. pieniędzy potrzebnych do rozpoczęcia monopolizacji przemysłu naftowego. W latach 1870, kiedy to Rockefellerowie uzyskali osobowość prawną, jako Standard Oil z Ohio. Podczas przesłuchania w kongresie, National City Bank z Cleveland został uznany za jeden z trzech banków na terenie USA należących do Rotschildów. [17] Jednym z partnerów Standard Oil był Edward Harkness, którego rodzina kontrolowała Chemical Bank. Kolejnym partnerem był James Stillman, którego rodzina kontrolowała Manufacturers Hanover Trust. Oba banki połączyły się pod parasolem JPMorgan Chase. Dwie córki Jamesa Stillmana wyszły za mąż za dwóch synów Williama Rockefellera. Dwie Rodziny kontrolują również dużą część City Group. [18] W biznesie ubezpieczeniowym Rockefellerowie kontrolują Metropolitan Life, Equitable Life, Prudential i New York Life. Bank Rockefellerów kontroluje 25% wszystkich aktywów 50 największych amerykańskich banków komercyjnych i 30% wszystkich aktywów 50 największych firm ubezpieczeniowych [19]. Pierwsze firmy ubezpieczeniowe w USA były założone przez masonów poprzez ich Woodman’s of America – grającego główną role na Bermudach w praniu brudnych pieniędzy z narkotyków. Firmy znajdujące się pod kontrolą Rockefellerów to; Exxon Mobil, Chevron Texaco, BP Amoco, Marathon Oil, Freeport McMoran, Quaker Oats, ASARCO, United, Delta, Northwest, ITT, International Harvester, Xerox, Boeing, Westinghouse, Hewlett-Packard, Honeywell, International Paper, Pfizer, Motorola, Monsanto, Union Carbide i General Foods. Fundacja Rockefellerów ma silne powiązania finansowe z fundacjami Carnegie i Forda. Inne filantropijne przedsięwzięcia Rockefellerów to: Rockefeller Brothers Fund, Rockefeller Institute for Medical Research, General Education Board, Rockefeller University i Uniwersytet Chicagowski – który kształci stały strumień ekonomistów – apologetów międzynarodowego kapitału takich jak Milton Friedman. Rodzina Rockefellerów posiada budynek 30 Rockefeller Plaza i Rockefeller Center, gdzie świeca się choinki każdego roku na święta. David Rockefeller był zaangażowany przy budowie wież World Trade Center. Głównym domem Rockefellerów jest ogromny kompleks będący częścią stanu Nowy Jork znany, jako Pocantico Hills. Posiadają również 32 pokojowy Avenue duplex w Manhattanie, rezydencje w Waszyngtonie, DC, ranczo Monte Sacro Ranch w Wenezueli, plantacje kawy w Ekwadorze, kilka farm w Brazylii, nieruchomości w Seal Harbor i miejscowości wypoczynkowe na Karaibach, Hawajach i Puerto Rico. [20] Rodziny Dulles i Rockefeller są spokrewnione. Allen Dulles stworzył CIA wspierał nazistów, zatuszował też sprawę zabójstwa Kenediego dzięki Komisji Warrena, dobił również targu z Bractwem Muzułmańskim do tworzenia kontrolowanych zabójców [21] Brat John Foster Dulles przewodniczył lewemu Goldman Sachs trust przed krachem giełdy w 1929 roku. Pomógł też swojemu bratu w obaleniu rządów w Iranie i Gwatemali. Oboje byli członkami Skull & Bones, Council on Foreign Relations (CFR) jak i masonami 33 stopnia [22] Rockefellerowie odegrali kluczową role w formowaniu depopulacyjnie zorientowanego Klubu Rzymskiego w ich rodzinnej posiadłości Bellagio we Włoszech. Ich nieruchomość w Pocantico wydała na świat Komisję Trójstronną. Rodzina jest głównym krzewicielem ruchu Eugenicznego, który spłodził takich ludzi jak Hitler, jest również zaangażowana w badania nad klonowaniem człowieka i obecnej obsesji USA, czyli badaniami nad DNA.
John Rockefeller Jr. stał na czele the Population Council do swojej śmierci [23]. Jego syn-imiennik, jest senatorem w stanie West Virginia. Brat Winthrop Rockefeller był porucznikiem gubernatorem w stanie Arkansas dalej pozostając najbardziej wpływowym człowiekiem tego stanu. W październiku 1975 roku podczas wywiadu z Playboyem wiceprezydent Nelson Rockefeller, który był również Gubernatorem Nowego Jorku zamanifestował protekcjonalizm, jakim wykazuje się jego rodzina. “Jestem wielkim zwolennikiem planowania ekonomicznego, społecznego, politycznego, militarnego jak i totalnego światowego planowania”. Jednak z wszystkich braci Rockefellerów to David Rockefeller Założyciel Komisji Trójstronnej i prezes Banku Chase Manhattan jest tym, który rozprzestrzenił faszystowską politykę swojej rodziny na globalną skalę. Bronił Szacha Iranu, Południowo Afrykański aparthaid i Chilijską juntę Pinocheta. Był największym finansistą CFR, TC (podczas wojny w Wietnamie) i Komitetu do spraw skutecznego trwałego pokoju w regionie Azji – bajecznego kontraktu dla tych, którzy żyli poza konfliktem. Nixon poprosił go, aby został Sekretarzem Skarbu, lecz Rockefeller odrzucił tą posadę wiedząc, że jego władza będzie bez niej znacznie większa. Autor Gary Allen napisał, że w 1973 roku “David Rockefeller spotkał się z szefami dwudziestu siedmiu krajów włączając w to władców Rosji I komunistycznych Chin”. W latch 1975 Nugan Bank (Bank CIA) dokonał zamachu przeciwko australijskiemu premierowi Goughowi Whitlamsowi, jego brytyjski następca Malcolm Fraser udał się wtedy do USA gdzie spotkał się Geraldem Fordem po naradzie z Davidem Rockefellerem. [24] Dean Henderson globalresearch.ca
Przypisy:
[1] 10K Filings of Fortune 500 Corporations to SEC. 3-91
[2] 10K Filing of US Trust Corporation to SEC. 6-28-95
[3] “The Federal Reserve ‘Fed Up’. Thomas Schauf. www.davidicke.com 1-02
[4] The Secrets of the Federal Reserve. Eustace Mullins. Bankers Research Institute. Staunton, VA. 1983. p.179
[5] Ibid. p.53
[6] The Triumph of Conservatism. Gabriel Kolko. MacMillan and Company New York. 1963. p.142
[7] Rule by Secrecy: The Hidden History that Connects the Trilateral Commission, the Freemasons and the Great Pyramids. Jim Marrs. HarperCollins Publishers. New York. 2000. p.57
[8] The House of Morgan. Ron Chernow. Atlantic Monthly Press NewYork 1990
[9] Marrs. p.57
[10] Democracy for the Few. Michael Parenti. St. Martin’s Press. New York. 1977. p.178
[11] Chernow
[12] The Great Crash of 1929. John Kenneth Galbraith. Houghton, Mifflin Company. Boston. 1979. p.148
[13] Chernow
[14] Children of the Matrix. David Icke. Bridge of Love. Scottsdale, AZ. 2000
[15] The Confidence Game: How Un-Elected Central Bankers are Governing the Changed World Economy. Steven Solomon. Simon & Schuster. New York. 1995. p.112
[16] Marrs. p.180
[17] Ibid. p.45
[18] The Money Lenders: The People and Politics of the World Banking Crisis. Anthony Sampson. Penguin Books. New York. 1981
[19] The Rockefeller File. Gary Allen. ’76 Press. Seal Beach, CA. 1977
[20] Ibid
[21] Dope Inc.: The Book That Drove Kissinger Crazy. Editors of Executive Intelligence Review. Washington, DC. 1992
[22] Marrs.
[23] The Rockefeller Syndrome. Ferdinand Lundberg. Lyle Stuart Inc. Secaucus, NJ. 1975. p.296
[24] Marrs. p.53
Tłumaczenie: Adam Cornell, http://agnihotra.wordpress.com/
Link do oryginalnego artykułu “The Federal Reserve Cartel: The Eight Families”: LINK
Za: PrisonPlanet.pl
Zamieszki w Brześciu Wydarzenia z 13 maja 1937 roku w Brześciu nad Bugiem miały być rzekomym dowodem na szalejący antysemityzm w II RP. Stolicę województwa poleskiego zamieszkiwało w latach 30 prawie 50 tysięcy mieszkańców, spośród których blisko 50% stanowili Żydzi. Relacje między ludnością żydowską i chrześcijańską nie były idylliczne, choć sprawozdania sytuacyjne policji nie wskazują na narastanie napięć między obiema społecznościami. Podkreślana ex post propaganda antysemicka lokalnych działaczy Stronnictwa Narodowego, ograniczała się do kolportażu niewielkiej liczby ulotek. Bezpośrednim pretekstem zajść było zabójstwo powszechnie lubianego ST. Posterunkowego służby śledczej Stefana Kędziory w trakcie wykonywania czynności służbowych, polegających na przejęciu mięsa z nielegalnego uboju. Zjawisko nielegalnego uboju prowadzonego przez żydowskich rzeźników nasilało się od pewnej pory i władze policyjne postanowiły położyć jemu kres. Śmierć policjanta nastąpiła w wyniku ciosu nożem, a śmiertelnie ranny funkcjonariusz zdołał jeszcze postrzelić swego mordercę. Wiadomość o zamordowaniu policjanta rozniosła się po całym mieście w ciągu godziny i spowodowała ok. godz. 10 pierwsze ekscesy, które następnie rozszerzyły się na całe miasto. Od godz. 14. większe grupy demolowały żydowskie sklepy w centrum, a wieczorem także w innych dzielnicach miasta. W świetle dokumentacji policyjnej należy odrzucić tezę, podnoszoną przez środowiska lewicowe i żydowskie, o dyrygowaniu zajściami przez miejscową komórkę SN. Policja już na początku wydarzeń prewencyjnie aresztowała na 48 godzin szefa miejscowego SN Mordasa-Żylińskiego. W tej sytuacji absurdalnie brzmiały oskarżenia „Robotnika” o udziale w zajściach „endeckiej klienteli”, podatnej na „zbrodniczą agitację” antysemicką, którą porównywano z „taktyką hitlerowców”, służącą zdobyciu władzy. Prasa narodowa od początku podkreślała spontaniczny charakter zajść, które „mają zawsze swoje uzasadnienie w realnym układzie warunków życiowych oraz w dojrzewającym pragnieniu zmiany krzywdzących kraj stosunków”. Równocześnie akcentowano brak rabunków w trakcie wydarzeń, wskazując, iż „tłum polski w Brześciu, mimo dzieła zniszczenia, którego zdołał dokonać, okazał się tłumem opanowanym, wolnym od krwiożerczych instynktów i wolnym od chęci niesłusznego wzbogacenia się”. W rzeczywistości w godzinach wieczornych doszło do grabienia zniszczonego mienia żydowskiego przez bezrobotną młodzież. Słabość miejscowych sił policyjnych (50 funkcjonariuszy) spowodowała, iż władzom nie udało się stłumić zajść w zarodku i dopiero przybycie posiłków pozwoliło w godzinach nocnych na opanowanie sytuacji. Teza o bierności policji nie odpowiada prawdzie, jednak pojedyncze patrole spotkały się z wrogą i czynną reakcją znacznie liczniejszych grup biorących w zajściach. Wbrew apokaliptycznym opisom prasy żydowskiej o „ruinie całego kilkudziesięciotysięcznego skupienia obywateli Żydów” czy niemożności znalezienia „prawie w całym Brześciu” mieszkania żydowskiego z niewybitnymi szybami, władze odnotowały wybicie szyb w 200 posesjach, a poszkodowanych zostało 300 rodzin żydowskich. „Nowy Przegląd” informował o zniszczeniach na sumę 2 mln złotych, w rzeczywistości straty te nie przekroczyły kwoty 300 tysięcy złotych. W trakcie zamieszek rannych zostało 27 osób, spośród których jedna – zegarmistrz Zybelberg, zmarła w kilka tygodni później w warszawskim szpitalu. W trakcie zajść zatrzymano 128 osób, w ciągu następnych dni liczba ta wzrosła do 185, w tym 16 Żydów. Mimo uspokojenia sytuacji w dniu 14 maja, władze z niepokojem czekały na uroczystości pogrzebowe zamordowanego policjanta, obawiając się nowej fali zamieszek. Wbrew jednak obawom pogrzeb odbył się w spokoju, przy udziale wojska i policji. Na uspokojenie nastrojów wpłynęła niewątpliwie wiadomość o aresztowaniu mordercy policjanta – Welwela Szczerbowskiego. Józef Mackiewicz przedstawiając swe wrażenia z pogrzebu napisał, iż „ nie przestrzeń tych ulic dzieła dwa tłumy, jeden, który szedł za trumną i drugi, który stał niemy i uparty, a zrozumiałem to najoczywiściej, straszna wzajemna nienawiść, która się nie da już chyba wyrównać, ani się nie da odwrócić” W obszernym reportażu, opublikowanym na łamach wileńskiego „Słowa”, Mackiewicz przyczyny zajść upatrywał w niechęci do Żydów „zresztą niechęci wzajemnej”. „Jest to, zatem walka obustronna – pisał - walka na tak wielką skalę i tak anarchizująca nasze wewnętrzne życie państwowe, iż tolerowana być w żadnym wypadku nie może”. Z kolei „Kurier Poranny” podkreślał, iż „sprawa żydowska znajduje się w fazie ostrej i drażliwej. Jej załatwienie i uregulowanie wymaga wielkiego spokoju i opanowania. Z tego nie zdaje sobie jednak sprawy wielu Żydów, zajmując systematycznie w prasie i w wystąpieniach zewnętrznych postawę zaczepną i drażniącą w stosunku do Polaków”. W końcu maja i na początku czerwca 1937 roku przed sądem okręgowym stanęło 37 uczestników zajść, którym postawiono zarzut niszczenia mienia oraz udziału w agresywnym zbiegowisku. W wyniku postępowania 3 osoby uniewinniono, 17 skazano na kary w zawieszeniu, 16 zaś na kary więzienia na okres 6-10 miesięcy. Proces Welwela Szczerbowskiego odbył się w połowie czerwca 1937 roku. Na mocy wyroku sądu okręgowego skazano go na karę śmierci, który został utrzymany w sądzie apelacyjnym. Kara śmierci nie została jednak wykonana, bowiem w połowie lutego q1938 roku, kolejna apelacja doprowadziła – z uwagi na wiek oskarżonego, który nie przekroczył 21 roku życia – do zmiany kary na dożywotnie więzienie. Pokłosiem majowych wydarzeń były zmiany, jakie przeprowadzono w Brześciu – stanowisko utracił starosta brzeski Franciszek Czernik oraz naczelnik Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego Kazimierz Rolewicz. Przyczyna tych roszad miało być „mylne informowanie władz przełożonych i brak stanowczych zarządzeń w stłumieniu w zarodku rozruchów w mieście”. Posunięcia te znalazły uznanie prasy lewicowej, która określiła je, jako „oczyszczające atmosferę” Najbardziej spektakularną roszadą był jednak powrót na początku września – po półrocznej nieobecności – Wacława Kostka-Biernackiego na stanowisko wojewody poleskiego.
Wybrana literatura:
P. Cichoradzki – Polesie nieidylliczne
M. Chodkiewicz – Żydzi i Polacy 1918-1955. Współistnienie-zagłada-komunizm
P. Gontarczyk – Pogrom? Zajścia polsko-żydowskie w Przytyku 9 marca 1936
W. Śleszyński – Zajścia antyżydowskie w Brześciu na d Bugiem 13 V 1937
Godziemba's blog
Zastępcy Kaplera dostaną 825 tys. zł! – Wystąpię do rady nadzorczej o niewypłacanie dodatkowego wynagrodzenia panu Rafałowi Kaplerowi – zapowiedziała minister sportu i turystyki, Joanna Mucha. Wydaje się, że oświadczenie minister Muchy jest kolejną grą wizerunkową, bo przecież nic nie może kazać radzie nadzorczej. Joanna Mucha chce raczej „przykryć” podpisanie przez polityków PO skandalicznej umowy. Były prezes Rady Nadzorczej Narodowego Centrum Sportu (NCS) miał dostać 570 tysięcy złotych za ukończenie budowy Stadionu Narodowego. Szefowa resortu ujawniła także kontrakty pozostałych członków zarządu NCS – dwóm z nich po turnieju Euro będzie musiała wypłacić aż 825 tys. zł premii. Z ujawnionych przez ministerstwo umów – jak wyliczyło Radio ZET – wynika, że po Euro 2012 dyrektorowi ds. realizacji NCS Januszowi Kubickiemu i dyrektorowi ds. zarządzania Projektem Robertowi Wojtasiowi należeć się będzie łącznie 825 tys. zł premii. Premia Wojtasia, od lutego obejmującego stanowisko następcy Kaplera, ma wynieść 15-krotność jego pensji, czyli 390 tys. zł. Kubicki dostanie 435 tys. zł. Obaj zainkasowaliby mniej, ale ich umowy zmieniły aneksy z 16.09.2009 r. Zgodnie z nim pensja Wojtasia zwiększyła się z 18 do 26 tys. zł, a Kubickiego z 22 na 29 tys. zł. Aneksy zmieniły też obwarowaną warunkami premię końcową na roczną bez takich warunków. Minister Mucha przyznała, że kontrakt Kaplera był „dość nietypowy”. – Nie zawierał możliwości oceny jego premii. Został tak skonstruowany, że niezależnie od efektu należało mu się bardzo wysokie wynagrodzenie – tłumaczyła Mucha. Kapler podał się do dymisji 13 lutego. Miał otrzymać część premii, proporcjonalnie do czasu, który przepracował ponad 570 tys. zł. Drzewiecki w oświadczeniu napisał, że umowę zakładającą wypłatę premii, która budzi teraz kontrowersje Kapler podpisał z NCS w maju 2010 roku; a więc już po odejściu Drzewieckiego z resortu. Były minister sportu dodał, że w październiku 2008 roku z Kaplerem podpisano umowę tymczasową w związku z oddelegowaniem go ze spółki PL.2012 do pracy w NCS. wp.pl/r Aspekt Polski
O nieistnieniu Kiedy tylko JE abp Józef Michalik w liście pasterskim napisał, że Kościół jest atakowany m.in. przez masonów, zaraz przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym red. Katarzyna Wiśniewska z „Gazety Wyborczej” poszła do prof. Tadeusza Cegielskiego, Wielkiego Mistrza Wielkiej Loży Narodowej w nadziei, że profesor da Ekscelencji stosowny odpór. No a profesor - jak to profesor - nie tylko dał stosowny odpór Ekscelencji, ale w dodatku udzielił instrukcji czytelnikom „Gazety Wyborczej”. Instrukcja odwołuje się do ich snobizmu, co przynosi zaszczyt spostrzegawczości i umiejętnościom socjotechnicznym profesora Cegielskiego. Bo trzeba nam wiedzieć, że znakomitą większość czytelników „GW” stanowią półinteligenci, będący zresztą plagą współczesnego świata, a naszego nieszczęśliwego kraju - w szczególności. Są to ludzie inteligentni i spostrzegawczy w każdym razie na tyle, by zdawać sobie sprawę, że są półinteligentami - czego bardzo się wstydzą i za wszelką cenę pragną to ukryć. Najlepszą metodą jest unikanie prezentowania własnych poglądów, których zresztą półinteligent przezornie nie posiada, tylko - identyfikowanie się z poglądami stadnymi. Na tym fundamencie zasadza się pozycja red. Michnika oraz innych autorytetów moralnych, pełniących w naszym nieszczęśliwym kraju obowiązki Józefa Stalina. Podobnie jak Stalin partyjniakom, red. Michnik oznajmia półinteligentom, co myślą. No i oni zaraz nie tylko skwapliwie to właśnie myślą, ale nawzajem sobie to komunikują i w ten sposób tworzy się opinia publiczna. Tedy prof. Cegielski dał red. Wiśniewskiej do zrozumienia, że masonów „nie ma”, zaś przekonanie o ich istnieniu dowodzi hołdowania teorii spiskowej, zaś hołdowanie teorii spiskowej jest znakiem rozpoznawczym półinteligenta. Jestem pewien, że wobec tak poważnej zastawki ze strony prof. Cegielskiego, żaden czytelnik „GW” nie odważy się przyznać do wiary w teorię spiskową - chyba, że red. Michnik ogłosi czasową dyspensę, jak podczas słynnego nieporozumienia w klubie gangsterów nazwanego „Afera Rywina”. Wtedy nie tylko było można, ale nawet powinno się gorąco wierzyć w straszliwy spisek przeciwko „Agorze” - ale normalnie spisków „nie ma”. W ten sposób lista rzeczy nieistniejących wydłużyła się o jeszcze jedną pozycję. Jak pamiętamy, w początkach lat 90-tych red. Michnik twierdził, że w Polsce „nie ma” Żydów. Możemy sobie tylko wyobrazić, co by się działo, gdyby „byli”. W 1992 roku okazało się, że „nie ma” też konfidentów - a tylko „ofiary systemu” z generałem Jaruzelskim na czele. Spisków to w ogóle nigdy nie było, więc szkoda każdego słowa tym bardziej, że od 2006 roku „nie ma” też Wojskowych Służb Informacyjnych, które wraz z „lewicą laicką” przygotowały, przeprowadziły i nadzorowały transformację ustrojową, w której chodzi o to, by dokonać takich zmian, aby wszystko albo prawie wszystko zostało po staremu. No a teraz okazuje się, że „nie ma” również masonów. To bardzo ciekawe, bo w początkach lat 90-tych było u nas około 600 masonów, co skłania do podejrzeń, iż do masonerii wstąpić mógł nawet cały batalion Służby Bezpieczeństwa. Masoni twierdzą, że uprawiają „sztukę królewską”. O co tu chodzi? Kiedyś chodziło o sztukę architektoniczna - ale dzisiaj tej sztuki naucza się całkiem jawnie na wszystkich politechnikach świata. Czym zatem jest „sztuka królewska” dzisiaj. Snop światła na tę sprawę rzuca operacja „czyste ręce” we Włoszech, podczas której przy każdej aferze korupcyjnej trafiano na masońską lożę Propaganda Due. Wygląda na to, że owa „sztuka” oznacza dzisiaj umiejętność skrytego manipulowania wielkimi masami ludzi - no i korumpowania się przy okazji, bo właściwie - dlaczego nie? Jest to tym łatwiejsze, że Wielki Wschód utajnia członkostwo. Czego się wstydzą? Przecież chyba nie otchłannych egzegez, z wyciąganiem pierwiastka kwadratowego z wymiarów świątyni Salomona? To może być zresztą świetny kamuflaż dla penetracji wywiadowczej - ale to już ociera się o teorię spiskową, a półinteligentom w takie rzeczy prof. Tadeusz Cegielski właśnie zabronił wierzyć. Kiedyś prof. Tadeusz Kotarbiński twierdził, że „nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym”. Być może - ale również - jakże wygodnym! SM
29 lutego 2012 Gnijące państwo demokratyczne i prawne W ostatnim numerze „Angory” zamieszczono rysunek pana Jarosława Szymańskiego, na którym autor narysował dwie ekipy budowlane budujące autostradę A1 i A2, ekipy przedzielone pęknięciem drogi, które to pęknięcie powstało podczas ostatnich mrozów. Podczas gdy jedna ekipa kończy budowę drogi po lewej stronie pęknięcia - druga ekipa czeka aż tamta skończy. Jeden z tych czekających aż tamta skończy mówi do pracujących: „Kończcie budowę!!!! Przez was nie zdążymy z remontem”. No właśnie! I to jest istota wiecznie remontowanej III Rzeczpospolitej.. III Rzeczpospolita koroduje i rozpada się na naszych oczach. Gnije wydzielając polityczny fetor.. Gdzie nie spojrzeć - nic nie działa? Wszystko pod zdechłym psem.. Okrągłostołowcy doprowadzili Polskę na skraj śmieszności. Taki piękny kraj, tacy pracowici ludzie, takie możliwości.. Scenariusz rozbiorowy trwa.. Budowana korweta”Gawron” idzie na złom.. Jedno wielkie marnotrawstwo.. Czy ktoś wyobraziłby sobie dwadzieścia lat temu taką hucpę z państwa, jaką robią rządzący nim od dwudziestu lat? Od dwóch dni propaganda ma nowy temat: sól! Zacznie się kolejny serial propagandowy mający na celu odwrócenie uwagi Polaków od tego, co dzieje się z ich państwem. Generalni inspektorzy biorą się do roboty. Ktoś, gdzieś zamiast soli jadalnej używał do celów jadalnych- soli technicznej, przemysłowej. Bo soli przemysłowej do celów jadalnych używać nie wolno.. A jaka jest różnica pomiędzy solą jadalną a solą techniczną? Oprócz tego, że sól w oku - jest jak najbardziej niepożądana. Ale być może solą w oku władzy socjalistycznej są resztki polskich firm, które jeszcze – uciemiężone podatkami - funkcjonują na polskim rynku. Będzie okazja, żeby część z nich wykończyć przy pomocy kontroli, w poszukiwaniu soli technicznej stosowanej, jako sól spożywcza. Za czasów królewskich używano soli, znikąd nie przypominam sobie, żeby wydobytą sól dzielono na techniczną i spożywczą... Po prostu była to sól.. Tak jak dzisiaj olej opałowy i olej napędowy.. Różnią się przede wszystkim akcyzą zawartą w jednym, a niezawartą - w drugim. Dlatego ludzie leją do samochodów i traktorów olej opałowy, bo jest tańszy - tańszy o podatek akcyzowy.. Wtedy Policja Obywatelska ma wiele do roboty.. Musi kontrolować i łapać wszystkich tych, którzy do własnego baku leją, co im się podoba. W końcu to ich bak i powinni mieć prawo wlewać do niego nawet kwas solny. Razem z solą tam zawartą. Na tym polega wolność decydowania i wolność wyboru.. Ale nie! Państwo socjalistyczne, biurokratyczne i prawne, obecnie gnijące- przymusza wszystkich, żeby do swoich baków lali wyłącznie olej napędowy. Jakoś za lanie spirytusu- nikt nikogo nie ściga.. Prawdopodobnie podobnie jest z solą spożywczą i przemysłową.. Wymogi biurokratyczne wobec soli spożywczej, muszą być większe, więc sól ta – siłą rzeczy musi być droższa.. Biurokracja spożywająca owoce naszej pracy - musi też zarobić.. Więc spożywa w łańcuchu pokarmowym wszystko, co jest na jej drodze.. A jest bardzo głodna. Ma brzuch wiecznie pełen głodu.. Nawet pan inspektor Mariusz Sokołowski, z komendy Głównej Policji, twierdzi, że nie jest specjalistą od soli.. Powinien zjeść przynajmniej jej beczkę.. Może wtedy... Na razie wszystkie biurokratyczne służby postawione na biurokratyczne nogi zaczynają kontrolę w firmach, hurtowniach, magazynach, nawet w cukierniach.. Najwięcej soli używa się oczywiście w cukierniach i u Wedla.. Zacząć od słodkości, bo przecież od słodkości dzieciaki tyją.. Od soli także, głównie od chipsów solonych, solonych paluszków, no i ryb.. Przechowywanych w soli.. Jakiś czas temu w Los Angeles tamtejsi radni, zarówno z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Polskiego Stronnictwa Ludowego, Prawa i Sprawiedliwości, czy Platformy Obywatelskiej- próbowali zakazać używania soli przez tamtejszych mieszkańców.. Bo sól szkodzi! Naprawdę! Właśnie tym radnym najbardziej.. No to, dlaczego nie przestali jej jeść, tylko zakazują innym? Nie wiem, jak ta sprawa się zakończyła.. Mieszkańcy Los Angels jedzą sól - czy też kupują na tamtejszych melinach.. solnych.. Albo może w grotach solnych.. No właśnie! Władza zapomniała o grotach solnych. Może tam też używają soli technicznej. Cały Ciechocinek jest zagrożony! Precz z solą spożywczą i techniczną. Precz w ogóle z solą, która jest solą w oku władzy.. Czy w Ciechocinku nie używają czasami soli technicznej do leczenia? Natychmiast posłać tam inspektora, ale nie pana Mariusza Sokołowskiego, bo on się na soli nie zna… Każdy mieszkaniec Polski nosi w sobie cząstkę soli z Wieliczki, Bochni czy Kłodawy.. No i co z tego? Mamy sole do stóp, sole lecznicze, sole do kąpieli, sole kuchenne, solanki borowinowe i solanki z morza martwego.. Można oczywiście solą leczniczą obsypywać drogi, tak jak solić nią zupę ugotowaną na gwoździu.. Gwoździu do trumny naszego państwa, które zapętla się w szaleństwie.. Często przypadek może mieć głos. Choć w sprawach ważnych przypadków nie ma - są tylko znaki. Taka hucpa to znak, że demokratycznym państwie prawnym dzieje się źle.. Państwu pozostaje tylko propaganda, jako panaceum na przykrycie gnoju, jaki panuje w różnych segmentach socjalistyczno- biurokratycznego państwa.. A ja bym nasilił kontrolę piasko-pługów.. Pod każdym względem przy okazji.. Czy mają piasek zgodny z wymogami europejskimi, czy pług jest zgodny z wymogami Unii Europejskiej, czy kierowca jest trzeźwy? Czy używają piasku technicznego czy piasku do sypania po oczach? No i czy nie używają do zasalania drogi - soli spożywczej.. Bo tak też może się zdarzyć.. Tym bardziej wobec zaistniałej sytuacji, w której wobec” Matki Ziemi „używa się soli technicznej i przemysłowej, a nie spożywczej.. Żeby wobec własnej matki używać soli technicznej? Karmić ją solą techniczną. To skandal! Gdzie są ekolodzy? Dlaczego schowali głowy w piasek? Dlaczego nie alarmowali wcześniej w sprawie soli? Nie było rozkazów? Na szczęście pan premier Donald Tusk, po 100 dniach ”pracy” zaczął przegląd resortów.. Nie likwidację resortów, ale ich przegląd techniczny. Nie wiem, czy pod względem ściśle technicznym i przemysłowym, czy pod względem spożywczym. Bo przejadają grube miliardy złotych z naszych podatków, a my nic z tego nie mamy. Stanowią przymusowe ogniwo w przymusowym łańcuchu pokarmowym.. Biurokracja sobie trawi w swoich biurokratycznych trzewiach to, co my wytworzymy a my sobie wytwarzamy pośród wielkiego państwowego marnotrawstwa.... Dwa różne światy spożywcze w technice współczesnego socjalizmu biurokratycznego.. MY produkujemy, a ONI spożywczo przejadają.. Taki jest wytworzony podział ról, i takiego podziału broni pan premier Donald Tusk.. Będzie robił przegląd techniczno- spożywczy resortów i kadr.. Bo przecież, przynajmniej od czasów Lenina wiadomo, że ”kadry decydują o wszystkim”.. Resorty mają pozostać, ale w karuzeli demokratycznego państwa prawa- można kogoś zamienić.. Ten, co do tej pory siedział przy oknie, teraz będzie siedział przy drzwiach.. Reform ciąg dalszy! Och! Pożyją sobie ci reformatorzy. Och, pożyją. Z tych robionych reform. A my się temu wszystkiemu przyglądamy zza okna.. jak zwierzęta w słynnym ‘ folwarku zwierzęcym” G. Orwella.. Gdzie świnie rozsiadły się w domu człowieka, zastępując go, po uprzednim wygnaniu go z gospodarstwa?
Historia powtarza się w konwencji farsy! WJR
Demokracja w praktyce w Polsce i w innych krajach UE
1. Pani Kanclerz Angela Merkel z trudem przepchnęła przez Bundestag zgodę na udział Niemiec w II pakiecie pomocowym dla Grecji (głosowali za nim posłowie opozycji, podczas gdy spora część posłów z ugrupowania Pani Kanclerz Merkel głosowało przeciw temu pakietowi), Premier Irlandii zapowiedział w parlamencie tego kraju konieczność przeprowadzenia referendum w sprawie ratyfikacji traktatu fiskalnego, a w Polsce klub parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości nie może się doprosić u Pani Marszałek Ewy Kopacz, przeprowadzenia debaty na forum Sejmu nad zawartością unijnego traktatu fiskalnego. Próba wprowadzenia tego punktu do porządku plenarnych obrad Sejmu, była kilkakrotnie odrzucana glosami rządzącej koalicji Platforma-PSL i wreszcie 2 tygodnie temu Marszałek Kopacz, zepchnęła tę debatę na posiedzenie połączonych komisji finansów publicznych i komisji Unii Europejskiej. Przewodniczący obydwu komisji (oboje z Platformy) zdecydowali, że to posiedzenie odbędzie się późnym wieczorem, aby broń Boże nie wzbudzić zainteresowania mediów (wieczorem dziennikarze, jeżeli nie ma ważnych debat plenarnych albo glosowań z reguły opuszczają Sejm). Na posiedzenie połączonych komisji w imieniu Ministra Rostowskiego przybył wiceminister Dominik, a w imieniu Ministra Sikorskiego wiceminister Dowgielewicz, trudno, więc uznać, że posłowie mogli uzyskać odpowiedzi na stawiane pytania z pierwszej ręki.
2. Do czego Polska zobowiązuje się, jeżeli traktat fiskalny zacznie w naszym kraju obowiązywać? Do rzeczy, które śmiem twierdzić, państwu na dorobku takiemu jak Polska, nie pozwolą na dogonienie w zakresie poziomu rozwoju infrastruktury technicznej i społecznej, krajów „starej” Unii Europejskiej. Wynika to z konieczności zrównoważenia budżetu państwa a jeżeli już pojawi się deficyt to najwyżej do poziomu 0,5% PKB. Chodzi o tzw. deficyty strukturalny a więc sytuację w całym sektorze finansów publicznych (budżet państwa, budżety samorządów, budżety systemu ubezpieczeń społecznych), kiedy wydatki przekraczają dochody, ale bez uwzględnienia zarówno dochodów, jaki wydatków o charakterze nadzwyczajnym i jednorazowym. Skoro obecnie przy deficycie w sektorze finansów publicznych na poziomie 5,6% PKB na koniec 2011 roku, trzeba było powołać Krajowy Fundusz Drogowy poza sektorem finansów publicznych, żeby budować drogi z udziałem środków europejskich, to jak zapewnimy środki na wkład własny, przy konieczności osiągnięcia deficytu 11 razy mniejszego. Odpowiedź jest prosta albo dokonamy głębokich cięć w wydatkach o charakterze społecznym i wtedy jest jakaś szansa na wykorzystanie środków z następnej perspektywy finansowej UE na lata 2014-2020 albo nie będziemy budować infrastruktury w ogóle.
3. Ale to nie wszystko. W pakcie znajdują się zapisy o mechanizmie korygującym przygotowywanym przez Komisję Europejską w odniesieniu do krajów, w których deficyt przekracza wyznaczony poziom deficytu strukturalnego, programach partnerstwa budżetowego i gospodarczego dla krajów objętych procedurą nadmiernego deficytu zatwierdzanych przez Radę UE i Komisję Europejską. Są także zapisy o koordynacji polityki gospodarczej krajów paktu, a także konieczność przedstawiania Radzie i KE ex ante reform polityki gospodarczej, które planuje się realizować w tych krajach. Mamy, więc do czynienia ze zgodą na głęboką ingerencję instytucji europejskich Rady i KE zarówno w politykę budżetową jak i politykę gospodarczą krajów, które paktem zostaną objęte.
4. Na pytania zadawane przez posłów Prawa i sprawiedliwości, co nam daje traktat fiskalny, obydwaj ministrowie mieli w zasadzie jedną odpowiedź. Premier Tusk podpisze pakt fiskalny, bo przyczyni się on do stabilizacji waluty euro, a to jest korzystne dla wszystkich krajów UE, a więc i Polski. No i jeszcze to miejsce przy stole podczas obrad krajów strefy euro, wprawdzie tylko raz do roku i bez prawa głosu, ale to sukces negocjacyjny Premiera Tuska. Obydwaj ministrowie nie odpowiedzieli na pytanie, w jaki sposób rząd chce ratyfikować traktat w Sejmie, ale z odpowiedzi na inne pytania, w których podkreślali oni, że na razie Polski nie będą dotyczyły żadne jego zapisy tylko będziemy korzystali z możliwości udziału w posiedzeniach strefy euro, więc wygląda na to, że przygotowana jest ratyfikacja zwykłą większością głosów. Zawarte w traktacie ingerencje w politykę budżetową i gospodarczą nie będą na razie w Polsce obowiązywać, a więc zdaniem ministrów nie mamy do czynienia z przeniesieniem kompetencji krajowych na instytucje europejskie i dlatego wystarczy zwykła większość. A więc w innych krajach debaty w sprawach unijnych odbywają się na plenarnych posiedzeniach parlamentu z udziałem szefów rządów (tak jak w Niemczech), nowe traktaty mają być zatwierdzane w referendum (tak jak w Irlandii), a w Polsce w tak fundamentalnych sprawach nie można doprosić się nawet debaty sejmowej z udziałem konstytucyjnych ministrów czy premiera rządu. Co więcej przeniesienie tak znaczących kompetencji z instytucji krajowych (rady ministrów, parlamentu) na organizację międzynarodową, ma być jak wszystko na to wskazuje przepchnięte przez Sejm zwykłą większością głosów koalicji Platforma-PSL. Jak z tego wynika demokracja w Polsce jednak wyraźnie różni się od tej praktykowanej w innych krajach UE. Zbigniew Kuźmiuk
Patologie działań antykryzysowych w strefie euro Nie warto oceniać tego, co już się stało i czy można było inaczej ratować strefę euro przed kryzysem. Robiłem to publicznie przez dwa lata. Uważałem i uważam, że elity polityczno-finansowe strefy euro wybrały niebezpieczną drogę, która może doprowadzić do katastrofy. Poniżej pokażę dwie główne patologie i ich możliwe długookresowe skutki:
Podporządkowanie demokracji interesom finansjery. Rynki zachwycają się, jak sprawnie rządy technokratów przegłosowują kolejne pakiety, które są zupełnie bez sensu, co pokazuje sytuacja Grecji, która ma przed sobą piaty i szósty rok recesji i dług publiczny, który skoczył ze 120% do 170% PKB. Zainstalowanie w krajach południa Europy rządów przywiezionych w teczce z Brukseli lub Frankfurtu, w przypadku dalszego pogarszania się sytuacji doprowadzi do skrajnie antyunijnych nastrojów w wielu krajach Europy, co w konsekwencji może doprowadzić do zniszczenia idei Unii Europejskiej i do jej rozpadu. Za skandaliczne uważam pomysły, żeby niemieccy poborcy podatkowi zbierali podatki w Grecji (między innymi za względu na uwarunkowania historyczne jest to absurd) oraz tworzenie specjalnych rachunków powierniczych za granicą, na które będą spływać pieniądze płacone przez greckich podatników. Grecja ma bardzo wiele za uszami, ale metody, jakie stosuje się wobec tego kraju, tak samo błędne jak działania MFW w Indonezji podczas kryzysu azjatyckiego. Do tej pory jak ktoś w Dżakarcie publicznie powie, że jest z MFW może zostać pobity, tak nienawidzą Funduszu za fatalne w skutkach działania. Teraz te same uczucia rodzą się w Grecji i innych krajach, wobec Niemiec i wobec Brukseli. Trzyletni program pożyczek z EBC dla banków patologizuje sektor bankowy w strefie euro i kieruje tę strefę na ścieżkę scenariusz japońskiego z minionych 20 lat. Warto zwrócić uwagę na dwa zjawiska. Po pierwsze, banki z innych krajów sprzedają tak szybko jak mogą obligacje rządu Włoch i Hiszpanii, żeby uniknąć strat. Te obligacje kupuje EBC, ale też w dużych ilościach kupują banki włoskie i hiszpańskie. Zatem na wypadek problemu z obligacjami Włoch i Hiszpanii tamte sektory bankowe są narażone na bankructwo znacznie bardziej niż rok temu. Po drugie, banki we Włoszech i w Hiszpanii kupują obligacje rządowe i wygaszają kredyty dla sektora prywatnego, dusząc tym samym gospodarkę. W Japonii są banki, w których obligacje rządowe mają większy udział w bilansie niż kredyty dla sektora prywatnego, co jest absurdalne i dramatycznie ogranicza potencjał rozwojowy gospodarki. Zatem strefa euro się rozdziela, banki północy ograniczają ryzyko Włoch i Hiszpanii, a banki południa zwiększają to ryzyko, pożyczając tanio pieniądze od EBC i kupując obligacje swojego rządu. Dla północy to jest rozsądna strategia, bo w przypadku krachu efekt domina będzie słabszy, banki północy ucierpią mniej, za to banki południa popadną w potworne tarapaty. Najciekawsze będzie to, że krótkoterminowe wyniki mogą przykryć to ryzyko, bo banki południa mogą pokazać dodatkowy zysk z tego carry trade (pożyczam od EBC na 1% inwestuję w odpowiednie obligacje Włoch na 3%). Mam nawet wrażenie, że taka polityka pozwoli elicie finansowej północy odciąć się od finansjery z południa, a całe ryzyko przyszłych kłopotów przerzucić na podatnika, który pośrednio gwarantuje pożyczki, których bankom południa udziela EBC. Ale to akurat mnie nie dziwi, bankierzy świata zachodu zawsze byli wystarczająco sprytni, żeby na czas zdążyć się wycofać, albo, jeżeli nie zdążyli, to przerzucić koszty na podatnika. Czyli za kilka lat łatwiej będzie odciąć południe Europy od strefy euro, bo koszty poniesie tylko podatnik, a nie bankierzy. Podsumowując, patrząc na to, co się dzieje z właściwego dystansu można dostrzec procesy, które zagrażają przyszłości Europy. Działania elit polityczno-finansowych mogą doprowadzić w ciągu kilku lat do powstania silnych nastrojów antyunijnych w wielu krajach, a reakcją na rządy przywiezione w teczkach mogą być niedemokratyczne działania, być może związane z wojskiem, w tych krajach, w których są takie tradycje. Jeżeli takie działania nastąpią, to wówczas północ będzie gotowa odciąć południe, ponieważ finansjera zmniejszy swoje zaangażowanie na południu, a pozostałe ryzyko przerzuci na podatnika. Witamy w nowoczesnej Europie, na miarę XXI wieku. Rybiński
„Los ultimos podrigos”? „Każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje. Święte pieczęcie złamie, powyskrobuje” - twierdził Konstanty Ildefons Gałczyński, pisząc o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim („oszalałego Boya napadła paranoja...”). I chociaż to najprawdziwsza prawda, to przecież warto zauważyć, że wszystkie te niedyskrecje Boya dotyczyły nieboszczyków, niekiedy nawet już bardzo starych, spatynowanych, których próbował odbrązawiać. Tymczasem teraz, w naszym nieszczęśliwym kraju nieboszczycy mało, kogo obchodzą - chyba, że w czasie pogrzebu żałobnicy pogawędzą sobie pogodnie, cóż to nieboszczka-ateistka może teraz wyprawiać w niebie - zaś cała uwaga kieruje się w stronę żywych. Składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, więc przypomnę tylko, iż podczas wojny na górze między bezpieczniackimi watahami, jaka wstrząsa posadami naszego nieszczęśliwego kraju, nic nie jest pewne. I kiedy już się wydawało, że dzięki mobilizacji Salonu, autorytetów moralnych, niezawisłych sądów, co to „powinność swej służby rozumieją” i konfidentów w niezależnych mediach głównego nurtu, poskromiono różnych prawdziejów i ustalona została raz na zawsze hierarchia narodowych bohaterów - jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść o cudownym odnalezieniu teczki dokumentów dotyczących tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie operacyjnym „Bolek” - i to gdzie? Pod samą latarnią, czyli w czeluściach gmachu Sejmu! Najwyraźniej Gałczyński wszystko przewidział pisząc, że kiedy już taką spiżową postać cmokierzy ustawią na piedestale, to „przyjdzie Boy i powie: wszystko to g...no! On miał sześcioro bliźniąt z Rotenschwanzówną (...) w Zakopanem się puszczał z Rosenpudówną”. (Nie mogę znaleźć pierwszego tomu poezji, w którym znajduje się ten wiersz, cytuję go z pamięci, więc nazwiska mogą się nie zgadzać - ale przecież nie one są tu ważne, tylko mechanizm). Ładny interes! To cudowne znalezisko dlaczegoś szalenie zdenerwowało byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsę, że aż zaczął się odgrażać, że „tym razem nie daruje”. Komu nie daruje, czego nie daruje - tego przezornie nie precyzował. Najwidoczniej jednak pogróżki odniosły skutek, bo nie tylko Salon, nie tylko konfidenci, ale nawet generał Gromosław Czempiński - jak jeden mąż zaczęli przekonywać na łamach żydowskiej gazety dla Polaków, na falach eteru i przed telewizyjnymi kamerami, że to „nudne”, a poza tym - „fałszywki” i w ogóle. Trudno by było domyślić się przyczyn takiej mobilizacji w sprawie dokumentacji jakiegoś konfidenta o pseudonimie „Bolek”, który przecież - obok innych właściwości - miał również to do siebie, że w ogóle nie istniał - gdyby nie pewna informacja, jaką przekazał mi emigrant-Polak mieszkający w Belgii, w swoim czasie działający w „Solidarności”. Otóż, kiedy Lech Wałęsa przy pomocy generała Kiszczaka „obalił komunizm”, czego najlepszym dowodem było obranie przywódcy obalonych właśnie komunistów, Wojciecha Jaruzelskiego, na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju - trzeba było zamknąć Międzynarodowe Biuro Solidarności w Brukseli, przez które przechodziła większość finansowej pomocy dla Solidarności. Kierujący tym Biurem Jerzy Milewski poprosił kilka osób, w tym również mego rozmówcę, by, jako komisja udzielili mu czegoś w rodzaju absolutorium. Ci poprosili o dostarczenie dokumentacji, która byłaby podstawą takiego absolutorium - ale pan Milewski jak poszedł po tę dokumentację, tak przepadł i odnalazł się dopiero na stanowisku ministra w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy. Jak się potem okazało, kierując Międzynarodowym Biurem Solidarności w Brukseli, był również tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, która w ten sposób miała wgląd w przepływ zagranicznych pieniędzy, dokładnie wiedząc, nie tylko, kto ile i za co wziął, ale nawet - gdzie schował. Dodajmy do tego, że rozliczenie tej zagranicznej, idącej w grube miliony dolarów pomocy, nigdy nie nastąpiło - bo przecież nie można uznać za „rozliczenie” kapłańskiego słowa honoru, jakie dał ksiądz prałat Henryk Jankowski uczestnikom pierwszego zjazdu Solidarności w „wolnej Polsce”, że wszystko było w jak najlepszym porządku - a będziemy lepiej rozumieli przyczyny, dla których i stado autorytetów moralnych, i Salon, i poprzebierani za dziennikarzy konfidenci w mediach głównego nurtu, i nawet generał Gromosław Czempiński śpiewają dzisiaj z jednego klucza. Najwyraźniej ten cały „Bolek” musi być zrobiony ze złota i wysadzany brylantami. Inna sprawa, że papiery go dotyczące cudownie znaleziono akurat teraz, kiedy wojna na górze osiąga swoje apogeum do tego stopnia, że niektóre ofiary, jak np. pułkownik WSI Leszek Tobiasz, zatańczają się na umór - jak to w karnawale. Toteż nie dziwi nas też informacja, którą przypomniał „Puls Biznesu”, że uważany za „kasjera lewicy” Peter Vogel, alias Piotr Filipczyński zeznał był w prokuraturze, iż generałowi Czempińskiemu ze szwajcarskiego konta bankowego ktoś gwizdnął milion dolarów. Okazało się oczywiście, że to wszystko nieprawda, że Vogel wyssał to sobie z brudnego palca - ale „Puls Biznesu” mimo wszystko przypomniał dzisiaj nie tylko tę fałszywą pogłoskę, ale również i to, że dyskretny i wyrozumiały generał Czempiński nie domagał się od banku żadnej rekompensaty. Ale to jeszcze nic w porównaniu z rewelacją przekazaną przez samego premiera Tuska, że nasz nieszczęśliwy kraj przeżywa prawdziwą rewolucję. Chodzi o to, że żyjemy coraz dłużej, a właściwie nie tyle o to, że żyjemy coraz dłużej, tylko o to, że ZA DŁUGO! W rezultacie system socjalistyczny, który przecież i bez tego robiłby bokami, może definitywnie się rozpaść, podobnie jak strefa euro, czy nawet cała Unia Europejska - a do tego w żadnym wypadku dopuścić nie można, jako że jeszcze generał Jaruzelski po wprowadzeniu stanu wojennego powiedział, że „socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości”. Oczywiście z tą niepodległością to tylko tak, żeby było ładniej, żeby wszyscy myśleli, jakim to generał-premier jest patriotą i w ogóle - bo po ratyfikacji traktatu lizbońskiego już nie ma, o czym mówić - ale socjalizmu nadal bronimy za wszelką cenę. A skoro tak, to nie ma ofiar, jakich nie zgodzilibyśmy się w tym celu ponieść - również ofiar z ludzi. Tedy premier Tusk, najwyraźniej na polecenie przydzielonego mu w charakterze ministra finansów Vincenta „Jacka” Rostowskiego postanowił przeforsować przedłużenie wieku uprawniającego do uzyskania emerytury i jednoczesnego zrównania tego wieku w przypadku kobiet i mężczyzn. Na początek - do 67 lat, ale przecież każdy zdaje sobie sprawę, że nie jest to ostatnie słowo, a tylko pierwszy krok na równi pochyłej. Natychmiast rozpoczęły się przekomarzania, nie tylko z opozycją, ale nawet z koalicyjnym Polskim Stronnictwem Ludowym, które przedstawiło odmienne propozycje. Nie tyle może po to, by je przeforsować, bo w sytuacji, gdy Bruksela locuta - o tym nie ma mowy - ale by swoją zgodę sprzedać premieru Tusku jak najdrożej. Do abecadła politycznego w naszym nieszczęśliwym kraju należy, bowiem zasada, że na niczym nie można się tak obficie, a przede wszystkim - całkowicie bezpiecznie, to znaczy - w tak zwanym „majestacie prawa” - obłowić. Toteż nic dziwnego, że każda partia próbuje po swojemu, zaś premier Tusk, żeby zatrzeć niemiłe wrażenie, że od lekkomyślnego zatrzymania generała Czempińskiego w listopadzie ub. roku idzie mu jak z kamienia - zapoczątkował serię rozmów, które mają przekonać opinię publiczną do rozwiązania oczekiwanego przez władze Eurokołchozu. Ostatnio próbował z kobietami, ale chyba nie poszło mu zbyt dobrze, bo niezależne media głównego nurtu w charakterze komentarza odnotowały sugestię jakieś pani, skierowaną do studiującej w Anglii córki: „ty dziecko lepiej tu nie wracaj!” To też jest ważna informacja - że parasol ochronny bezpieki nad premierem Tuskiem nie jest już tak szczelny, jak kiedyś, a może nawet - że jest stopniowo zwijany. Ale czy w momencie, gdy wojna między bezpieczniackimi watahami osiąga swoje apogeum, może być inaczej? Co gorsza - starzy ludzie powiadają, że mimo pozorów energicznej kampanii mogą to być - jak mawiał Witkacy - „los ultimos podrigos”, podobnie jak w przypadku Edwarda Gierka, który pod koniec swoich rządów rozmawiał nawet z krowami - jak się okazało - bezskutecznie. Toteż były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, najwyraźniej pragnąc przekonać Siły Wyższe, że nadal mogą mieć z niego pożytek, właśnie sprecyzował swoje pogróżki, przestrzegając przed „tymi z Torunia”, którzy mogą doprowadzić do „rewolucji”. A przecież już jedną rewolucję mamy, bo żyjemy ZA DŁUGO. Czyż to nie wystarczy? SM
O dalszy rozwój chmur kłębiastych W orwellowskim 1984 roku prof. Leszek Kołakowski ogłosił artykuł dowodzący, że można być konserwatywno-liberalnym socjalistą. Prof. Leszek Kołakowski w swoim długim życiu dowodził już niejednego, więc nikogo specjalnie nie zaskoczyła próba pogodzenia konserwatywnego liberalizmu z socjalizmem. Kluczowy dla zrozumienia przyczyn podjęcia się tego zadania przez sędziwego profesora jest właśnie ów orwellowski rok 1984. Wielką Brytanią rządzi wtedy żelazną ręką Żelazna Dama, czyli Małgorzata Thatcher, a Stanami Zjednoczonymi - Ronald Reagan. Związek Radziecki stopniowo pogrąża się w zamęcie, budząc już nie lęk, ale politowanie i nawet europejskie komuchy próbują na gwałt, przy pomocy tzw. eurokomunizmu stworzyć wrażenie, że ulepione są z innej faryny. W tej sytuacji trudno było liczyć na to, że bycie zwyczajnym, ortodoksyjnym socjalistą nadal będzie dostarczało i liści do wieńca sławy i pieniędzy. Prof. Kołakowski zaś, obok innych, niezliczonych przymiotów i zalet, miał również i tę, że zawsze poszukiwał prawdy. Nie tylko poszukiwał, ale i znajdował - a tak się akurat składało, że za każdym razem odkrywał taką prawdę, która na danym etapie dziejowym przynosiła i liście do wieńca sławy i bardziej konkretne nagrody. W tej sytuacji trudno mu się dziwić, że akurat w orwellowskim roku 1984, kiedy Wielką Brytanią rządziła pani Thatcher, a Stanami Zjednoczonymi - Ronald Reagan, doznał olśnienia w kwestii harmonijnego połączenia konserwatyzmu, liberalizmu i socjalizmu. Takie odkrycie nie tylko zgodne było z mądrością naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, że „pokorne cielę dwie matki ssie”, ale i wydawało się bardzo perspektywiczne. I rzeczywiście - prof. Kołakowski nie tylko doczekał się wielu wyznawców, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju, ale nawet epigonów. Wspominam o tym wszystkim m.in. dlatego, by potwierdzić, iż dla filozofów nie ma rzeczy niemożliwych i w sprzyjających warunkach można na nich liczyć, że potrafią udowodnić wszystko co trzeba i jak się należy. Na przykład prof. Tadeusz Zieliński, najwybitniejszy w Europie, a zatem - siłą rzeczy i na świecie - znawca antyku w okresie międzywojennym twierdził nawet, że dla umysłu filozoficznie wyrobionego różnica między monoteizmem i politeizmem wcale nie jest przeszkodą nie do pokonania. Czegóż chcieć więcej? Podobnie podchodził do rzeczy również ks. prof. Stefan Pawlicki z Uniwersytetu Jagiellońskiego w dawno minionej epoce jego świetności. Był on wielkim smakoszem i dobry obiad czy kolacja były dla niego wydarzeniem wielkiej wagi. Uczestniczył kiedyś w posiedzeniu uczelnianego senatu poświęconego rozstrzygnięciu jakiejś kwestii, a gdy przedłużająca się dyskusja zaczęła grozić mu spóźnieniem na proszoną kolację, opuścił zebranie oświadczając na odchodnym, że cokolwiek prześwietny senat uradzi, to „uzasadnienie tak czy owak znajdą już panowie koledzy z Wydziału Prawnego”.Dlatego z pełnym zrozumieniem odniosłem się do uwag kolegi Grzegorza Dzika, z którym dyskutowałem rozwiązania przedstawione w mojej poprzedniej publikacji pod tytułem: Rysuje się koncepcja - by wyposażyć rząd w uprawnienie określania obywatelom maksymalnej granicy przeżywalności - co pozwoliłoby z jednej strony na podtrzymanie chwiejącego się w posadach systemu socjalistycznego, a z drugiej - pozwoliłoby na uniknięcie konieczności podwyższania wieku emerytalnego, która - jak widać - budzi wątpliwości wśród naszych Umiłowanych Przywódców i nawet - wśród Parlamentarnej Grupy Kobiet, której dotychczas w zasadzie wszystko się podobało. Koledze Dzikowi koncepcja ta, ma się rozumieć, szalenie się spodobała, ale podniósł wątpliwość, która w ramowych rozważaniach została przeze mnie pominięta. O ile, bowiem ustanowienie maksymalnej przeżywalności w odniesieniu do zwykłych obywateli nie powinno u nikogo budzić najmniejszych wątpliwości - zgodnie z zasadą sformułowaną w poemacie „Towarzysz Szmaciak” przez Janusza Szpotańskiego, że „trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie - zrobić mydło” - o tyle, kiedy tylko pomyślimy o naszych Umiłowanych Przywódcach, to wątpliwości pojawiają się natychmiast. Jakże, bowiem nakłonić ich do uchwalenia ustawy, czy nawet - normy konstytucyjnej, wyposażającej rząd w uprawnienie ustanawiania maksymalnej przeżywalności, jeśli nawet zwykłe przedłużenie wieku emerytalnego budzi w nich taką niechęć i rezerwę? Dlatego - ciągnął kolega Dzik - to socjalistyczne, egalitarne, demokratyczne rozwiązanie trzeba uzupełnić zarówno o elementy arystokratyczne, jak i rynkowe. Element arystokratyczny powinien przybrać postać przywileju zarezerwowanego dla Umiłowanych Przywódców, podobnego w konstrukcji do immunitetu parlamentarnego. Na czas sprawowania mandatu Umiłowany Przywódca nie podlegałby rygorom maksymalnej przeżywalności i mógłby sobie żyć, ile dusza zapragnie, to znaczy - aż do naturalnej śmierci - jednakże tak długo, jak długo piastowałby mandat. W ten sposób Umiłowani Przywódcy zyskaliby dodatkową, bardzo silną motywację do pracy na rzecz dobra wspólnego, zaś coraz nudniejsze kampanie wyborcze nabrałyby niespotykanej dotąd intensywności. Element rynkowy w koncepcji powinien polegać na stworzeniu obywatelom możliwości zakupienia sobie dodatkowych miesięcy, a nawet lat życia - oczywiście przy przyjęciu zasady, że płatność następuje z góry bez możliwości późniejszego odstąpienia od umowy. To znaczy - bez możliwości odzyskania wpłaconych pieniędzy nawet w przypadku, gdyby taki obywatel utracił chęć do kontynuowania życia. Wprawdzie - ciągnął kolega Dzik - nie jest to rozwiązanie do końca liberalne, ale nie możemy zapominać, że - po pierwsze - wszystko, co czynimy, czynimy dla podtrzymania systemu socjalistycznego, więc nie można przesadzać z liberalną, wolnorynkową ortodoksją, a po drugie - z chwilą zapłaty za prawo przedłużenia życia, pieniądze stają się własnością państwową, więc nawet z liberalnego punktu widzenia nie bardzo można przeciwko takiemu rozwiązaniu grymasić. Dzięki tym słusznym i cennym uwagom kolegi Dzika, swoją pierwotną ramową, egalitarną, socjalistyczną i demokratyczną koncepcję, niniejszym wzbogacam elementami konserwatywnymi i liberalnymi, zgodnie ze spiżową myślą profesora Leszka Kołakowskiego, odkrytą w orwellowskim roku 1984. Okazuje się, że każda słuszna myśl, raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora. SM
Jak Wałęsa motorówką przez płot skakał Najważniejszy rejs kaprala Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego dysponuje nagraniem rozmowy funkcjonariuszy WSI, relacjonujących kulisy dowiezienia Lecha Wałęsy motorówką Marynarki Wojennej na strajk w Stoczni Gdańskiej. Jednym z rozmówców jest płk Leszek Tobiasz, który zmarł dwa tygodnie temu w dziwnych okolicznościach. Kapitanem kutra miał być admirał Romuald Waga.
20 listopada 2007 roku: dwaj funkcjonariusze Wojskowych Służb Informacyjnych spotykają się w warszawskim hotelu Marriott. Jednym z nich jest płk Leszek Tobiasz, który w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł dwa tygodnie temu. W rozmowie pojawia się wątek kulisów dowiezienia Lecha Wałęsy motorówką Marynarki Wojennej na strajk w Stoczni Gdańskiej. W trakcie wymiany zdań pada nazwisko dowódcy wojskowego kutra – admirała Romualda Wagi – który później zrobił oszałamiającą karierę w czasie prezydentury Wałęsy. Nazwisko Wagi wielokrotnie przewija się również w raporcie z działalności Wojskowych Służb Informacyjnych.
W 1995 roku Anna Walentynowicz oskarżyła Lecha Wałęsę, że na słynny strajk do stoczni został dowieziony motorówką Marynarki Wojennej. Sam Wałęsa nigdy nie był w stanie wiarygodnie zrelacjonować tego, w jaki sposób dostał się do stoczni. Właśnie o kulisach tej historii rozmawiali wysocy rangą wojskowi z byłych Wojskowych Służb Wewnętrznych i Wojskowych Służb Informacyjnych. Nagranie badała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Tobiasz nagrał długą rozmowę z Aleksandrem L. Stroną dominującą był Aleksander L. Mężczyzna zaczyna od komentowanego szeroko sporu, jaki wiosną 2007 r. wywołał Andrzej Gwiazda w trakcie przesłuchania przed Senatem. Jako kandydat na członka Kolegium IPN stwierdził, że strajk w sierpniu 1980 r. został sprowokowany przez Służbę Bezpieczeństwa. – Pewne aspekty wskazują na to, że strajk był prowokowany, i mam nadzieję, że to się wyjaśni – mówił legendarny działacz pierwszego NSZZ “Solidarność” i uczestnik strajku z 1980 roku. Gwieździe chodziło o to, że mimo zakulisowych rozgrywek, jakie w tle protestów, które doprowadziły do upadku ekipy Edwarda Gierka, prowadził aparat bezpieczeństwa, robotnicy i ich liderzy przejęli nad strajkiem kontrolę. Podjęli walkę, która doprowadziła do powstania “Solidarności” i stała się początkiem końca reżimu komunistycznego. Ten kontekst pozwala zrozumieć dalszą część rozmowy żołnierzy WSI:
Aleksander L.: Wczoraj Tusk… powiedział, on… zapomniał, co mówił…, że [Andrzej] Gwiazda obraził [Bogdana] Borusewicza. (…) ponieważ powiedział, że pierwsza “Solidarność”, to wszystko było sterowane przez bezpiekę.
Leszek Tobiasz: Czyli jednak było sterowane…
Aleksander L.: …jak to było? Od początku było sterowane, a jak Wałęsę dostarczyli… awantura jest. Teraz Cenckiewicz…
Leszek Tobiasz: …Cenckiewicz?
Aleksander L.: Cenckiewicz, ten z komisji likwidacyjnej. (…) On książkę pisze, bo ma dobre materiały. (…) On pisze prawdę.
Leszek Tobiasz: Cenckiewicz?
Aleksander L.: Tak, bo… Waga Andrzej [adm. Romuald Andrzej Waga - przyp. red.] był dowódcą kutra, (…) który przewoził Lecha.
Leszek Tobiasz: Admirał później?
Aleksander L.: …tak, …który przywoził Lecha, … od tyłu do stoczni, i Lecho został wsadzony do stoczni, wiadomo jak.
Jesień 2007 roku to gorący okres. Platforma Obywatelska przejęła władzę, a wraz z nią instytucje państwowe, w tym służby specjalne. Tobiasz jest już, co najmniej po jednym spotkaniu z marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim, którego zdążył poinformować, że zna człowieka, który posiada dojście do aneksu do raportu z działalności WSI, wie o jego rzekomej sprzedaży Agorze, wydawcy “Gazety Wyborczej”, za którą mają stać członkowie Komisji Weryfikacyjnej współpracujący z Antonim Macierewiczem. Ma też znać mechanizm płatnej protekcji, w ramach, której żołnierze byłych WSI mają załatwiać sobie pozytywną weryfikację. Tym człowiekiem jest płk Aleksander L., również oficer byłych WSI. Maciej Walaszczyk
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20120227&typ=po&id=po02.txt
O Wałęsie mówili “Ponton” Andrzej Gwiazda zastanawia się, czy rozmowa dwóch funkcjonariuszy WSI jest potwierdzeniem wersji, że Lech Wałęsa został w stoczni zainstalowany przez komunistów.
- Byłam przekonana, że koledzy stoczniowcy mówili o nim tak, dlatego, bo jest niezatapialny. Ale gdy potem ich pytałam, o co chodzi, to twierdzili, że motorówka robi hałas, dlatego Wałęsa miał z niej podpłynąć pontonem między dwa stojące obok siebie statki, wejść na jeden z nich po drabince, a potem trapem zejść na nabrzeże stoczni – wspomina Joanna Duda-Gwiazda. Zdaniem Andrzeja Gwiazdy, rozmowa dwóch funkcjonariuszy WSI jest “kolejnym potwierdzeniem wersji, że Wałęsa został w stoczni zainstalowany przez drugą stronę”.
- Rozmawiałem ze świadkiem, który był w 1980 roku podoficerem na służbie. Według niego, 13 sierpnia o 18.00 w porcie wojennym w Gdyni Wałęsa wsiadał do motorówki dowódcy Marynarki Wojennej i wraz z nim wypłynęli z portu. Widział to ze swojego stanowiska – relacjonuje Andrzej Gwiazda. W ocenie Antoniego Macierewicza, wymiana zdań między Aleksandrem L. i Tobiaszem potwierdza panujące wśród byłych funkcjonariuszy wojskowych służb specjalnych przekonanie, że poprzez Lecha Wałęsę starano się manipulować strajkiem, a później “Solidarnością”.
- Te opinie powtarzane są od dłuższego czasu – dodaje polityk, zaznaczając, że co innego próby manipulacji poprzez agentów, a co innego fakt, że “Solidarność” była wielkim ruchem narodowym, który mimo wszystko wymknął się spod kontroli władz PRL. – Jestem coraz bardziej przekonany, że “Solidarność” to był “wypadek przy pracy” – dodaje Andrzej Gwiazda. Swoją teorię ma na ten temat Grzegorz Braun, dokumentalista, dziennikarz, autor słynnego filmu “Plusy dodatnie, plusy ujemne oraz “TW Bolek”".
- Ten wątek przewijał się w wielu rozmowach, które odbywałem ze świadkami historii, zarówno tymi pierwszorzędnymi, jak i trzeciorzędnymi, pracując nad filmem. Przede wszystkim były to bardzo zdecydowane wypowiedzi Anny Walentynowicz – wspomina Braun. Przypomina przy tym zeznania majora Janusza Stachowiaka, który został powołany na świadka w procesie, jaki Wałęsa wytoczył Krzysztofowi Wyszkowskiemu za nazwanie go “Bolkiem”. To jego relacja m.in. skłoniła sąd pierwszej instancji do oddalenia pozwu Wałęsy. Wyrok zmienił jednak sąd apelacyjny. Były funkcjonariusz gdańskiej SB – pierwszy i jedyny, jak dotąd, który złamał zmowę milczenia w tej sprawie, powtórzył przed sądem to, co opowiedział filmowcowi przed kamerą, że uczestniczył w procesie rejestracji Lecha Wałęsy, jako TW “Bolek”.
- Dokonując rutynowych czynności, jakie był zobowiązany przy tym wykonać, wysłał zapytania dotyczące rozmaitych kandydatów na tajnych współpracowników do kartoteki centralnej. Uzyskał w ten sposób informacje o dwukrotnej wcześniejszej rejestracji Lecha Wałęsy, jako osobowego źródła informacji. Pierwsza do jakiejś sprawy kryminalnej na prowincji przez milicję, a druga przez Wojskową Służbę Wewnętrzną – przypomina Braun. Podkreśla, że Stachowiak był w tym miejscu w swej relacji bardzo konkretny, ponieważ zapamiętał zielony karton, w którym nadeszła odpowiedź z centrali. Stachowiak oceniał, że rejestracja w WSW musiała nastąpić w czasie pełnienia przez Wałęsę zasadniczej służby wojskowej.
Walentynowicz wiedziała, co mówi? Wszyscy pamiętają zapewne słynny, powielany na ksero, a także w różnego rodzaju wydawnictwach tekst ulotki kolportowanej przed wyborami prezydenckimi w 1995 r. przez Annę Walentynowicz. “Dlaczego okłamałeś wszystkich, mówiąc o przeskoczeniu płotu, podczas gdy na strajk 14.08.1980 r. zostałeś dowieziony motorówką z Dowództwa Marynarki Wojennej z Gdyni?” – pytała starającego się o reelekcję prezydenta i historycznego lidera gdańskiego strajku legendarna suwnicowa w liście otwartym. Walentynowicz miała pełną świadomość pozorowanego sporu między historycznym przywódcą “Solidarności” a wywodzącym się z PZPR liderem postkomunistów. Historia ciągle weryfikuje tezy słynnej suwnicowej ze stoczni im. Lenina. W biografii Walentynowicz napisanej przez Sławomira Cenckiewicza historyk przypomina, że “Wałęsa poczuł się dotknięty treścią listu”, a sądy po reakcji jego sztabu wyborczego zakazały nawet jego kolportażu. Były również przypadki konfiskaty wydawnictw zawierających treść ulotki przez policję. Cenckiewicz przypominał, że jedną z pierwszych osób, które zakwestionowały słynny “skok przez płot”, był Aleksander Kopeć – w okresie strajków sierpniowych minister przemysłu maszynowego i negocjator rządowy. Już w 1991 roku pisał on, że podczas pobytu w Gdańsku w sierpniu 1980 r. “nieobce były pogłoski, że [Wałęsa] wpłynął tam kutrem patrolowym marynarki wojennej…” – czytamy w książce “Anna Solidarność”.
Ale nie tylko on. Czesław Kiszczak pytany o wiarygodność plotki na temat rzekomego “dostarczenia w kontenerze” Wałęsy do stoczni zasłaniał się tajemnicą państwową. Andrzej Gwiazda, uczestnik słynnego strajku, a potem oponent Wałęsy w “Solidarności”, bezwzględnie zwalczany przez władze PRL i samego Wałęsę, relacjonuje, że Walentynowicz opierała swoje opinie na rozmowach ze świadkami.
- Rozmawiała z trzema osobami z motorówki, które przywiozły Wałęsę do stoczni. Jej relacja ostatecznie się nie ukazała, ponieważ świadkowie bali się o tym mówić pod nazwiskami – zaznacza Gwiazda, który pomagał jej sformułować słynny list otwarty z 1995 roku.
- Ania Walentynowicz w rozmowie również ze mną mówiła, że informację tę przekazali jej ludzie ze służb wojskowych, ludzie, którzy w tym uczestniczyli. A to, że tak mówią panowie Aleksander L. i Leszek Tobiasz i po nazwisku przywołują admirała Wagę, człowieka szkolonego w akademiach sowieckich, człowieka, który odgrywał tak dwuznaczną rolę po 1989 roku, tylko tę hipotezę potwierdza – komentuje Antoni Macierewicz, likwidator WSI. Jednak, co innego relacje anonimowych świadków, a co innego twarde dowody. A tych nie ma. Tak jak nie ma dowodu na to, że Wałęsa skoczył przez stoczniowy płot. Wiadomo, że na strajk się spóźnił i nie potrafił tego wyjaśnić. W słynnej publikacji “SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” historycy Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz dystansowali się od wersji z “motorówką”, tłumacząc jej powielanie istnieniem sprzecznych i nigdy niewyjaśnionych relacji, jakie na temat dołączenia Wałęsy do strajku pojawiały się od przeszło 30 lat. Jak podkreślali: “Taka wersja wydarzeń nie znajduje potwierdzenia w dostępnych źródłach historycznych”. Wątpliwości te zasiewał oczywiście sam Wałęsa: “Do dziś nie wiem, co spowodowało, że spóźniłem się 2 czy 3 godziny” – mówił, a w innym momencie tłumaczył: “No… dwie godziny się spóźniłem, z jakichś błahych powodów, dziecko mi się urodziło czy coś takiego (śmiech)”. Najsłynniejsze jest jednak to pochodzące z “Drogi nadziei”: “Pamiętam, że wysiadłem na przystanku pod stocznią, ale nie kierowałem się w stronę bramy, nie miałem przepustki. (…) Przeszedłem obok szkoły podstawowej, gdzieś na odcinku między dwiema bramami jest z boku taka mała uliczka, tam zaszedłem i przeskoczyłem przez płot”. Cenckiewicz i Gontarczyk zwracali uwagę na sprzeczności w książce, w której późniejszy lider strajku raz “nie kierował się w stronę bramy”, a w innym miejscu mówił, że “ruszył w stronę bramy”. Oczywiście chodzi o słynną bramę nr 2. Tak czy inaczej zdaniem autorów miejsce wskazane przez Wałęsę to brama nr 1, której sforsować w pojedynkę nie sposób. Mur na tym odcinku ma wysokość 3,5 metra i nie ma żadnych świadków, którzy mieliby pomagać Wałęsie w słynnym skoku. No chyba, że Wałęsa wszedł do stoczni przez dziurę w płocie w zupełnie innym miejscu. Na nią wskazywali inni świadkowie. Ale nie on sam. Pytanie: W jaki sposób Wałęsa dostał się na strajk? – od lat zadają sobie jego uczestnicy.
Ojciec mafii paliwowej Kim jest wskazany przez Aleksandra L. człowiek, który miał dowieźć wojskowym kutrem do Stoczni Gdańskiej Lecha Wałęsę? W 1980 r. Romuald Andrzej Waga był dowódcą 8. Flotylli Obrony Wybrzeża w Świnoujściu. Zmarł w 2008 roku. W 1983 roku awansował na stopień kontradmirała. Jesienią 1989 roku, gdy premierem był już Tadeusz Mazowiecki, został mianowany dowódcą Marynarki Wojennej, zastępując na tym miejscu Piotra Kołodziejczyka. Romuald jest bratem Jana Wagi, byłego szefa Rady Nadzorczej PKN Orlen, a także byłego prezesa Kulczyk Holding, uważanego za jednego z głównych współpracowników Jana Kulczyka. Na przełomie lat 70. i 80. Jan Waga był kierownikiem wydziału w KW PZPR w Katowicach, wiceprzewodniczącym Centralnego Związku Spółdzielni “Samopomoc Chłopska”. Romuald Andrzej Waga to pierwsza osoba, którą raport z działalności WSI wymienia w kontekście powstania wojskowej mafii paliwowej w latach 1990-1991. Do bazy Marynarki Wojennej w Helu podpływały wielkie tankowce, z których przy pomocy Wojsk Ochrony Pogranicza przepompowywano ropę naftową do cystern; później jechały mierzeją helską do gdyńskiego portu wojennego, skąd transportowano je do rafinerii w Czechowicach-Dziedzicach. To właśnie ówczesny dowódca Marynarki Wojennej zwrócił się do gen. Floriana Siwickiego o zgodę na przeładunek paliwa w portach Marynarki w Helu, Gdyni i Gdańsku. Odprawy celne paliw nie odbywały się w instytucjach cywilnych, ale w portach wojennych. Oddajmy głos samemu raportowi: “WSI miały, zatem pełną świadomość uczestnictwa oficerów WP w tym procederze i wykorzystywania doń infrastruktury wojska. Trudno, żeby było inaczej, skoro jedną z głównych postaci był w tych działaniach m.in. admirał Romuald Waga”. Waga był również członkiem rady nadzorczej spółki Megagaz oraz biura podróży First Class, które było jej udziałowcem. Wojciech Sumliński opisywał kulisy działania spółki pełnej emerytowanych wojskowych i polityków (informatorem był Aleksander L.). Megagaz budował tzw. trzecią nitkę rurociągu “Przyjaźń” od granicy z Białorusią do Płocka. A First Class wygrała swego czasu przetarg na obsługę krajowych i zagranicznych wyjazdów służbowych PGNiG. W latach 90 admirał Waga miał dobre kontakty z kancelarią Wałęsy. Znał się dobrze z Mieczysławem Wachowskim. Był uczestnikiem słynnych imienin u Lecha Wałęsy.
Związki z Rosjanami Ale w trakcie rozmowy w listopadzie 2007 r. Aleksander L. i Leszek Tobiasz poruszają jeszcze jeden wątek. Leszek Tobiasz: No tak. Słuchaj, a ty wiesz, co? To chyba w jednym, w jednym elemencie to Maciara [Antoni Macierewicz - przyp. red.] ma rację. Bo Maciara mówił coś tam, kiedyś się wypowiedział, czy w jakichś kwitach pisał, że jeden z ministrów obrony, i on tu sugerował tego z marynarki, jak on się nazywał, co był ministrem obrony?
Aleksander L.: Kołodziejczyka [admirał Piotr Kołodziejczyk].
Leszek Tobiasz: Tak, że był agentem ruskim. Coś takiego Macierewicz sugerował.
Aleksander L.: Proszę pana, to nie tak. Agentem ruskim to jest…
Leszek Tobiasz: Któryś z ministrów powiedział Macierewicz, jakoś tak…
Aleksander L.: …nie tak, nie tak, nie tak. (…) Macierewicz sugerował o Kołodziejczyku na zasadzie bardzo dobrych kontaktów [Piotra] Kołodziejczyka i [Romualda] Wagi z ruskimi admirałami (…) Kołodziejczyk nie podpisywał im żadnego zobowiązania. Ja jestem pewien.
Leszek Tobiasz: Ruskim?
Aleksander L.: Tak.
Leszek Tobiasz: Ale mógł robić na ich rzecz?
Aleksander L.: Nie.
Leszek Tobiasz: Nie?
Aleksander L.: Mógł rozmawiać z nimi.
Leszek Tobiasz: Mógł. Tak. No to o kim mówił Macierewicz w takim razie, o którym ministrze?
Aleksander L.: O nim. Tylko że Maciara wszystkich, którzy byli w Rosji…
Leszek Tobiasz: …aha, no być może on na takiej zasadzie. Bo gdzieś taki element…
Dlaczego oficerowie mówią o związkach Kołodziejczyka i Wagi z Rosjanami? Romuald Waga to absolwent Kaspijskiej Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej ZSRS w Baku (1961-1962) i Akademii Marynarki Wojennej ZSRS w Leningradzie (1967-1970). Mniej więcej w tym samym czasie kończył je również były “cywilny” szef MON admirał Piotr Kołodziejczyk. Jak wskazuje w “Długim ramieniu Moskwy” Sławomir Cenckiewicz, w latach 80. Wojciech Jaruzelski czterokrotnie awansował Kołodziejczyka, wynosząc go do stopnia wiceadmirała i dowódcy Marynarki Wojennej. Ta natomiast – jak pisze – będąc częścią Zjednoczonych Sił Zbrojnych, odgrywała w doktrynie wojennej Sowietów szczególną rolę. Głównie ze względu na broń rakietową. “Stąd też kadra oficerska marynarki wojennej miała w PRL opinię szczególnie lojalnej wobec Sowietów. Ze względu na dostęp do nowoczesnej i strategicznej broni gros oficerów Marynarki Wojennej PRL, a później RP ukończyło kursy, studia i szkoły w ZSRS” – podkreśla historyk. To rozkazem Kołodziejczyka 22 sierpnia 1991 roku tworzono Wojskowe Służby Informacyjne. Ich kariery wojskowe sprzęgnięte były ze sobą od wielu lat. Gdy Kołodziejczyk obejmował dowództwo Marynarki, Waga obejmował funkcje szefa Sztabu Głównego MW. Gdy Kołodziejczyk został szefem Głównego Zarządu Wychowawczego (wcześniej Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego), Waga obejmował po nim dowództwo Marynarki, które pełnił do przejścia na emeryturę w 1996 roku. Wcześniej był dowódcą okrętów rakietowych, w tym uzbrojonego w kierowane pociski P-15 niszczyciela OPR “Gdynia”. Jak można oceniać wiarygodność Aleksandra L.? Z jednej strony, faszerował dziennikarzy informacjami sprawdzonymi i wiarygodnymi. Miał w tym swój cel. Z drugiej, pomawiał współpracowników Antoniego Macierewicza o rzeczy, których nie zrobili. Znający go wiele lat Wojciech Sumliński w swojej książce “Z mocy bezprawia” nie ma jednak wątpliwości, że tym, co utorowało mu drogę do kariery z leśnego garnizonu do wojskowych służb specjalnych, był “analityczny umysł, zmysł obserwacji i doskonała pamięć”. Jeśli więc prokuratura dała wiarę jego relacjom na temat rzekomej przestępczej działalności członków komisji weryfikacyjnej WSI, to może warto, by Instytut Pamięci Narodowej zainteresował się rewelacjami oficera. Maciej Walaszczyk
JKM o wyborach w USA. “Ron Paul to taki Korwin-Mikke”. W USA cyrk na kółkach: Prawica wybiera kandydata. Wygląda to tak: W 50 stanach, w okręgu stołecznym, na Samoa Amerykańskim i na Portoryko zbierają się Republikanie. A w każdej organizacji jest inny system. Przede wszystkim w niektórych stanach caucusy (zgromadzenia prawyborcze) są otwarte – czyli przyjść może każdy, kto zadeklaruje się jako Republikanin. A w niektórych biorą udział tylko zarejestrowani sympatycy Republikanów – przyczym w każdym stanie są inne sposoby tej deklaracji. Rozumie się, że wyniki są różne. „Zarejestrowany sympatyk” czy członek partii to jednak zupełnie inny elektorat niż przeciętny wyborca. Dlatego wyniki tam, gdzie udział jest zamknięty, mogą mocno odbiegać od powszechnych sympatii – i wybrany kandydat na kandydata może potem nie spodobać się republikańskim wyborcom. Z drugiej strony, jeśli caucus jest otwarty, mogą się na nim pojawiać masowo zwolennicy np. p.Rona Paula, który jest libertarianinem – i organizować Mu poparcie… Wyniki tych prawyborów też mogą być różne. W Illinois na przykład wybiera się po prostu delegatów na Konwencję Krajową, w której bierze udział 2286 delegatów – czyli Kandydat musi uzbierać 1144 głosy. W niektórych są prawybory – ale delegaci, zobowiązani do głosowania za swoim kandydatem, nie muszą potem, jeśli on odpadnie, głosować tak, jak on chce. W niektórych zwycięzca bierze wszystko – np. tak jest w Kalifornii, gdzie ten, kto dostanie najwięcej głosów, otrzyma 172 głosy na Konwencję. W niektórych jest to proporcjonalne – np. w Newadzie p. Romney otrzymał 14 delegatów, p. Santorum trzech, p. Gingrich sześciu, a p. Paul pięciu. Są też stany, gdzie połowa delegatów jest przydzielana pierwszemu – a połowa proporcjonalnie. W niektórych głosowanie jest tylko „wskazówką”, jak członkowie partii mają dobrać delegatów. W niektórych część jest wybierana, a część mianują władze partii – na przykład w Minnesocie na 40 delegatów 17 otrzymał p. Santorum, czterech p. Paul, dwóch p. Romney, a jednego p. Gingrich – a resztę poślą na Konwencję właściwe organy partyjne. Mogą wydać im polecenia albo zostawić wolna rękę. Istna mozaika. I wyniki w każdym stanie są inne. W jednych miażdżąco wygrywa p. Romney, w innych miażdżąco p. Gingrich albo p. Santorum. P. Paul przychodzi z reguły trzeci, często drugi – a czasem ostatni. Nie wygrał w żadnym stanie – co jest poważnym obciążeniem. Pora przedstawić kandydatów na kandydata. Tym, kto ma największe szanse w sondażach na pokonanie JE Baracka Husseina Obamy, jest p. Ronald Paul, poseł z Teksasu. Idol młodzieży, taki Korwin-Mikke – absolutny wolnorynkowiec. W odróżnieniu ode mnie nie przywiązuje takiej wagi do przywrócenia kary śmierci – i jest za wycofaniem wojsk do kraju (podejrzewam, że w głębi duszy jest pacyfistą). Dlatego za p. Ronem opowiada się tylko jakaś 1/7 wyborców Republikanów, którzy są na ogół „jastrzębiami”. No i w ogóle nie jest Republikaninem – całe życie (a ma, jak przystało na idola młodzieży, 77 lat) związany był raczej z Partią Libertariańską. Ale wygrać z obecnym prezydentem może, bo p. Obama zdradził ideały Lewicy, nie zabierając wojsk z Afganistanu i w kilku innych sprawach, więc część wyborców Lewicy nań nie zagłosuje. „Jastrzębie” wolały p. Newtona Gingricha – taki Jacek Kurski. Aparat partii go nie lubi, bo kłótliwy i zraża sobie ludzi. Szanse p. Newta ostatnio maleją, ale na 1/5 głosów może liczyć. Rosną natomiast szanse p. Ryszarda Santoruma. To taki Marek Jurek – nawet jego nazwisko znaczy „od Świetych” – tylko młodszy i uśmiechnięty. Kipi energią. Niestety p. Ryś mało interesuje się gospodarką, libertarian wręcz tępi, a Lewicy (z powodów religijnych) nie znosi. Wyścig może wygrać – z p. Obamą przegra. Czwartym kandydatem jest p. Willard Romney, skracający się dla odmiany na „Mitt”. Jest faworytem aparatu partyjnego, który uwielbia bezbarwnych kandydatów – jak poprzednio p. Jan McCain – którzy po dojściu do władzy niczego nie zmienią. Z tym, że p. McCain był bohaterem wojennym – a Mitt jest mormonem. Legalnym – ma tylko jedna żonę. Mitt był gubernatorem Massachusetts – a w tym komunistycznym państwie prawicowiec nie miałby żadnych szans – i jest, trzeba przyznać, świetnym organizatorem. Pojedynek Obama-Romney byłby bardzo nudną kampanią… Może pokłóciliby się o karę śmierci – p. Romney jest za. A piątym kandydatem – chce na Niego głosować 1/5 wyborców republikańskich – jest… JE Barak Hussein Obama. Właśnie, dlatego, że zdradził ideały Lewicy – no i przynajmniej udowodnił w praktyce, że nie rozpirzył Stanów w drebiezgí. A na Prawicy nie ma żadnego Reagana – każdy z czterech kandydatów ma jakieś wady, jakieś odchyłki. Nadchodzi (6 marca) „superwtorek” – prawybory aż w dziesięciu stanach: Alaska, Georgia, Idaho, Massachusetts, Dakota Północna, Ohio, Oklahoma, Tennessee, Vermont i Wirginia. Być może coś się wtedy rozstrzygnie. Bo na razie (w stanach: Iowa, Nowe Hampshire, Karolina Płd., Floryda, Minnesota, Kolorado, Maine) to p. Romney uzbierał raptem 98 głosów, p. Santorum 44, p. Gingrich 32, a p. Paul 20 delegatów. Niektórzy delegaci ze stanów, w których już głosowano, będą wybierani przez członków Partii – i to jeszcze zmniejsza szanse p. Paula, który nie jest członkiem tej partii… Jednak szanse kandydatów spoza partyjnego establishmentu rosną: p. Santorum wygrał w Kolorado, Minnesocie i Newadzie – a w ostatnich prawyborach, 11 lutego, p. Paul o mały włos, a zwyciężyłby – otrzymał siedmiu delegatów, ośmiu wziął p. Romney, reszta ani jednego. Podejrzewam jednak, że zwolennicy p. Paula, by dokonać przełomu, skupili siły na tym małym stanie – i potem może być gorzej… Ale: zobaczymy! Qui vivra, verra! JKM
Zanim zmieni się etap... „Użalcie się nad nami, biednymi zbirami”... Ach, ileż to już razy swołocz się tłumaczyła, że jeśli nawet mordowała niewinnych ludzi, łamała im kości, albo charaktery, jeśli się łajdaczyła i nakłaniała do tego samego innych, to albo czyniła to „bez swojej wiedzy i zgody”, albo, dlatego, że „musiała”, bo miała żony, dzieci, karierę, albo majątek na widoku! Pierwsza taka fala pojawiła się po śmierci Stalina, kiedy to pojawiła się kwestia, któż teraz beknie za te wszystkie zbrodnie. To znaczy – nie wszystkie, co to, to nie, aż tak dobrze nie było ani wtedy, ani teraz. Chruszczow w swoim tajnym referacie nie uważał na przykład, by rozkułaczanie, połączone ze sztucznym wywołaniem głodu na Ukrainie i Kubaniu, które pochłonęło, co najmniej 11 milionów ofiar, było jakąś zbrodnią. Nawet i dzisiaj nie wszyscy uważają to za zbrodnię, bo jakże – skoro jej wykonawcą był Łazarz Mojsiejewicz Kaganowicz? Za zbrodnię – paradoksalnie - Chruszczow uznał tylko zagładę komuchów, którzy wcześniej, jako rewolucjoniści lub funkcjonariusze reżymu, te wszystkie zbrodnie popełnili, a więc ludzi, którym zagłada z tego tytułu słusznie się należała. Więc kiedy Stalin szczęśliwie powędrował do piekła (miejmy nadzieję, że za takie przypuszczenie nie grozi jeszcze ekskomunika, bo np. ojciec Paweł Gużyński, dominikanin ujawnił w „Gazecie Wyborczej”, że „Ks. Piotr Natanek za stwierdzenie, że zmarły abp Życiński wyje w piekle, został zasuspendowany” – w co wyjątkowo chętnie wierzę, bo w inne informacje lub opinie kolportowane przez przewielebnego ojca Gużyńskiego - już niekoniecznie. Inna sprawa, skąd właściwie ks. Natanek może takie rzeczy wiedzieć tym bardziej, że np. przedwielebny ks. Wacław Hryniewicz uważa, że piekła w ogóle nie ma, a jeśli nawet i jest, to jest puste – a wcale zasuspendowany nie został. Od razu widać, że zarówno przedśmiertna, a zwłaszcza pośmiertna reputacja Ekscelencji ważniejsza jest od katechizmowych nauk o czterech rzeczach ostatecznych. Ładny interes!) pojawiła się konieczność odpowiedzi na kłopotliwe pytanie, kto mu w tym wszystkim pomagał – no bo uznanie że Stalin wymordował wszystkich osobiście, byłoby za bardzo śmieszne, nawet w Związku Radzieckim. W takich momentach szalenie liczy się refleks, którym w większości wykazali się towarzysze pochodzenia żydowskiego, nieubłaganym, oskarżycielskim palcem wskazując na towarzyszy pochodzących z mniej wartościowego narodu tubylczego, jako pomagierów Józefa Stalina. Ci owszem – przyznawali, że to i owo zdarzyło im się wykonać, ale przypominali, że to tamci towarzysze wydawali im rozkazy. Na takie dictum towarzysze pochodzenia żydowskiego zareagowali oskarżeniem o „antysemityzm” – no i tak się to ciągnie aż do dnia dzisiejszego. Jeszcze zabawniejsze były ekwilibrystyki „inżynierów dusz”, w rodzaju nieboszczki poetessy-noblistki, którzy wprawdzie osobiście kości nikomu nie łamali, ale opiewali zbrodniarzy mową wiązaną. Warto by dzisiaj opublikować antologię tych arcydzieł, żeby naiwna młodzież też wiedziała skąd, komu wyrastają nogi i na jakim fundamencie zbudowana jest hierarchia autorytetów moralnych, którzy swoje życiorysy rozpoczynają od roku 1990– na przykład poemat o majorze UB, któremu w nocy ukazał się Dzierżyński, żeby podtrzymać go na duchu i dodać wigoru – sam cymes! Bodaj tylko jeden farys przyznał się, że „zwariował” – chociaż i to było kłamstwem, bo za swoje wariactwa dostawał niezły szmalec z wysokich nakładów, dochrapał się luksusowej willi i tak dalej („I ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś za chałupę...”) – podczas gdy inni – jak to pięknie opisał Tyrmand w „Życiu towarzyskim i uczuciowym”, najpierw inkasowali za to, że tragicznie „błądzili”, a potem - że swoje tragiczne „błądzenie” opisali – i znowu inkasowali i znowu jednym susem wskakiwali do pierwszego szeregu autorytetów moralnych i znowu wdeptywali w ziemię inaczej myślących - tylko już pod innymi pretekstami. Podobne sytuacje miały miejsce podczas sławnej transformacji ustrojowej, ale szybko przeminęły, bo spółdzielnia pracy autorytetów moralnych, nauczona doświadczeniami z poprzednich etapów, sprawnie potępiła wszelkie wścibstwo - i albo głosząc panświnizm, że to niby wszyscy się uświnili, więc nikt nie ma prawa osądzać kogokolwiek, albo kwestionując potrzebę „rozdrapywania starych ran”, porozstawiała amatorów rozliczeń po kątach – przy czym oczywiście nie obyło się bez oskarżeń o - jakże by inaczej! - „antysemityzm! Ale oprócz tych pieszczochów reżymu, byli również wyrobnicy – m.in. w postaci nauczycieli, na których barki zostało złożone zadanie demoralizowania dzieci i młodzieży – i niestety bardzo wielu z nich za nędzne ochłapy od reżymu zadanie to wykonywało. Niekiedy dochodziło przy tym do sytuacji podobnych do opisanych w „Syzyfowych pracach”; pamiętam, jak wychowawca naszej klasy postanowił nauczyć nas „Międzynarodówki” i dopiero po dziesiątej chyba próbie daremnego oduczenia nas fałszowania melodii zrozumiał, że to niedrewniane uszy, tylko bunt. Wspominam o tym wszystkim, dlatego, bo dzisiaj mamy do czynienia z identycznym procesem, który na tym etapie nie wymaga jeszcze ofiar z ludzi, ale wszystko przecież dopiero przed nami tym bardziej, że mamy do czynienia z dwiema przyczynami w jednym. Po pierwsze – Unia Europejska forsuje ideologię politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego, który nakierowany jest na doszczętne zniszczenie „kultury burżuazyjnej”, której ważnym elementem jest religia. Stąd taka niechęć, żeby nie powiedzieć – wrogość do chrześcijaństwa, które systematycznie wypierane jest z terenu publicznego – w czym niestety uczestniczą niektórzy przedstawiciele duchowieństwa oraz katolicy zawodowi, którzy z katolicyzmu żyją, więc frymarczą nim na zasadzie kto da więcej. Właśnie 16 marca odędzie się kolejny „zjazd gnieźnieński”, podczas którego aktyw będzie stręczył uczestnikom Unię Europejską próbując przekonywać ich, że to sam Pan Bóg szepnął im z nieba. Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że dwaj główni stręczyciele zostali – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, zarejestrowani w charakterze tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Znaczy – „służą Panu”, tylko nie tyle temu z Nieba, a raczej temu z Brukseli. Po drugie – światowe Żydostwo, zaniepokojone skutkami, jakie mogą dla diaspory wyniknąć z postępującej sekularyzacji, a także kierując się pragnieniem eksploatowania narodów mniej wartościowych – forsuje „religię holokaustu”. Judaizm ufundowany jest na traumatycznym przeżyciu opisanym w biblijnej Księdze Wyjścia – ale sekularyzacja sprawia, że coraz więcej Żydów nie jest pewnych, czy mają wierzyć, że Morze Czerwone rzeczywiście się rozstąpiło, a potem zamknęło nad egipska armią – tym bardziej, że żadne egipskie świadectwa takiej zagłady armii nie odnotowują. Ponieważ jednak religia ta była przez całe tysiąclecia i jest to tej pory istotnym czynnikiem żydowskiej tożsamości, siegnięto po inne traumatyczne przeżycie w postaci holokaustu, w który przecież wcale nie trzeba „wierzyć”. Żeby jednak religia holokaustu wystarczjąco okrzepła, nie wystarczy, by nabrali do niej smaku tylko Zydzi. Trzeba, żeby uznał ją również świat nieżydowski – a warunkiem sine qua non takiego uznania jest narzucenie wszystkim przekonania, iż holokaust jest wydarzeniem nie tylko bez precedensu w dziejach świata, ale – wydarzeniem najważniejszym. Starania te przebiegaja dwutorowo; z jednej strony tworzone są prawne narzędzia terroru w rodzaju „kłamstw oświęcimskich” czy penalizacji „rewizjonizmu holokaustu” to znaczy – publicznego wyrażania wątpliwości wobec zatwierdzonych wersji wydarzeń, a z drugiej – intensywna propaganda tych właśnie zatwierdzonych do wierzenia wersji. Jednym z ważnych narzędzi tej propagandy jest film. I właśnie Czytelnik nadesłał mi list, w którym pisze m.in.: „Wczoraj moja córka z całą klasą NA POLECENIE WŁADZ SZKOLNYCH poszła na film „W ciemności” Agnieszki Holland. Był to jakby pół przymus, bo gdyby ktoś się sprzeciwił, niejako byłby poza środowiskiem klasy, jako ten, który jest przeciw Żydom. (...) Więc wszyscy karnie, jak na 1 Maja poszli.” Domyślam się, że biedne polskie dzieci musiały same zapłacić za bilety, a to znaczy, że propaganda żydowskiego przemysłu rozrywkowego – bo pani Agnieszka kręci filmy według klucza trybalistycznego – a zarazem – religii holokaustu, odbywa się nie tylko w warunkach coraz silniejszego przymusu, ale również - za pieniądze wymuszone pod pretestem „nauczania” od indoktrynowanych oraz przy użyciu „ciała poedagogicznego” w charakterze ślepego instrumentum. Krótko mówiąc – mechanizm według najlepszych stalinowskich wzorów i nie bez kozery Czytelnikowi to wyjście całą klasą do kina przypomniało spędzanie uczniów przez nauczycieli na pochody pierwszomajowe. Warto przy tej okazji zauważyć, że żydowska gazeta dla Polaków i inne media głównego nurtu piętnują spędzanie Rosjan na demonstracje popierające Putina. Znaczy – spędzanie na Putina jest niegodziwe, ale spędzanie i wyłudzanie pieniędzy od dzieci na Agnieszkę Holland i jej knoty jest w jak najlepszym porządku? Warto też zwrócić uwagę, że tego rodzaju presja ze strony pedagogów – bo przypadek opisany przez Czytelnika jest typowy, a nie odosobniony – nie może odbywać się bez odgórnych dyrektyw ze strony rządu premiera Tuska. Realizuje on w ten sposób wyznaczonemu zadania w zakresie realizacji scenariusza rozbiorowego i pewnie, dlatego – jak informuje mnie mój honorable correspondant – jeszcze w czerwcu ub. roku premier Tusk wydał tajne zarządzenie zobowiązujące wojewodów do pozytywnego załatwiania w trybie administracyjnym roszczeń majątkowych żydowskich „spadkobierców”, którzy nie legitymują się jakimikolwiek dokumentami. Bardzo możliwe, że taki tryb „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej” został uzgodmniony podczas wizyty rządu premiera Tuska in corpore w Izraelu w lutym ubiegłego roku. Z jednego choćby powodu chciałbym długo żyć. Obawiam się, że przy statystycznej długości życia mogę już się nie dowiedzieć, jakich wykrętów będą się imać członkowie Platformy Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego i „ciała pedagogicznego”, że dali się wciągnąć w realizację scenariusza rozbiorowego i w to stręczycielstwo, którego celem jest – podobnie jak w czasach stalinowskich – zniszczenie łacińskiej cywilizacji – kiedy znowu zmieni się etap. Bo każda akcja wywołuje reakcję, więc jeszcze trochę takiej presji i tylko patrzeć, jak etap się zmieni. SM
W obliczu kuracji przeczyszczającej W „Przygodach dobrego wojaka Szwejka” opisany jest przypadek człowieka, który umarł w szpitalu, jako symulant. Autorowi „Szwejka”, Jarosławowi Haszkowi mogło się wydawać, że to szczyt absurdu, ale to przecież drobiazg niewątpliwy w porównaniu z tym, co wyprawia się w naszym nieszczęśliwym kraju na skutek wojny na górze między bezpieczniackimi watahami. Ta wojna na górze toczy się oczywiście o lepszy dostęp do żerowiska - ale jednocześnie jest elementem selekcji kadrowej, jaką dla potrzeb zbliżającej się nieubłaganie realizacji scenariusza rozbiorowego, prowadzą u nas strategiczni partnerzy. Jest to sytuacja podobna do tej z drugiej połowy lat 80-tych, kiedy to wyselekcjonowane zostało grono osób zaufanych na tyle, by razwiedka mogła powierzyć im zewnętrzne znamiona władzy i w ten sposób przeprowadzić transformację ustrojową. Oczywiście, jak w każdym tego rodzaju przypadku, tak i tutaj obowiązywała zasada ograniczonego zaufania i razwiedczykowie pozostawili sobie polisy ubezpieczeniowe w postaci świadectw dokumentujących „czyny i rozmowy” oraz bliskie spotkania III stopnia. Ci, których czynów dokumentacja ta dotyczyła, doskonale wiedzieli i wiedzą o jej istnieniu, toteż chodzą, jak to się mówi, jak w zegarku, bez potrzeby podkręcania. Tak jest jednak w czasach spokojnych, ale nie w przypadku wojny na górze i to nie takiej zwyczajnej, ale połączonej z selekcją kadrową, która przesądzi o losach indywidualnych i grupowych na całe dziesięciolecia. O losach indywidualnych i zbiorowych - bo w obliczu zadań, jakie będą musieli wyselekcjonowani zaufańcy wykonać na mniej wartościowym narodzie tubylczym, strategiczni partnerzy będą musieli przeprowadzić - i przeprowadzą, a nawet właśnie rozpoczęli - kurację przeczyszczającą. W jej następstwie jedni wyniesieni zostaną na szczyty - oczywiście wedle stawu grobla - podczas gdy inni - wyrzuceni do ciemności zewnętrznych, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów. Nic, zatem dziwnego, że ni stąd, ni zowąd nagle okazało się, że odnalazły się dokumenty agenta „Bolka” i to gdzie! - Tuż pod latarnią, czyli w Bibliotece Sejmowej! Z jakichś zagadkowych przyczyn na wiadomość tę zareagował wielkim wzburzeniem były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, odgrażając się, że „nie daruje” - co prawda, nie bardzo wiadomo - komu i czego - oraz dając do zrozumienia Monice Olejnik, że na nią są „jeszcze lepsze kserokopie”. Ale nie tylko Lech Wałęsa zareagował. Stacja TVN, a konkretnie - red. Justyna Pochanke przeprowadziła z byłym prezydentem naszego nieszczęśliwego kraju bardzo długą rozmowę, dzięki której każdy mógł zobaczyć nie tylko gonitwę myśli naszego skarbu narodowego, nie tylko wysyp „koncepcji” dziwnie osobliwych, wśród których niczym perła w koronie błyszczy „robotyzacja”, ale przede wszystkim - zrozumieć, dlaczego Adam Bień, jeden z oskarżonych w słynnym moskiewskim „procesie 16-tu”, nazwał kiedyś Lecha Wałęsę „człowiekiem drobnych krętactw”. Okazuje się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie czytelną intencją tej rozmowy było umożliwienie byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju danie tak zwanego „odporu” wszystkim podejrzeniom, ale każda akcja rodzi reakcję i widoczna u obydwojga uczestników tej audycji gwałtowna intencja oczyszczenia byłego prezydenta z wszelkich podejrzeń, mogła nie tylko wzbudzić u widzów podejrzenia, ale nawet ich w nich utwierdzić. Tym bardziej, że na wszelki wypadek zaraz potem Monika Olejnik przeprowadziła rozmowę z generałem Gromosławem Czempińskim, który na samym wstępie oświadczył, że wszelkie korupcyjne zarzuty kierowane pod jego adresem są fałszywe, a on sam - niewinny. Dzięki temu można było odnieść wrażenie transakcji wiązanej - że mianowicie generał bardzo zaangażował się w obronę Lecha Wałęsy przed podejrzeniami w nadziei, że sam również zostanie oczyszczony z fałszywych zarzutów i to w terminie możliwie najkrótszym. Generał Czempiński coś tam przecież zawsze musi wiedzieć, więc jeśli wrażenie transakcji wiązanej jest trafne, to i do niezawisłych sądów, nie mówiąc o prokuraturze, musiały zostać skierowane stosowne rozkazy. Wygląda, zatem na to, że zarówno zarzuty korupcyjne wobec generała, jak i dokumenty odkryte w Bibliotece Sejmowej zostaną urzędowo uznane za „fałszywki” - chyba, że strategiczni partnerzy postanowili objąć kuracją przeczyszczającą nie tylko generała Czempińskiego, ale i Lecha Wałęsę - każdego zresztą z innych przyczyn. W takim razie poparcie, jakiego udzielił Lech Wałęsa premieru Tusku, podobnie, jak certyfikat niewinności, jaki Lechowi Wałęsie wystawił generał Czempiński, a także desperackie zaangażowanie TVN w remont reputacji byłego prezydenta, może nie mieć wielkiej, albo nawet - żadnej wartości, a i niezawisłe sądy mogą odebrać całkiem inne rozkazy. Z tego punktu widzenia również wojna na górze ma swoje dobre strony - bo czyż w przeciwnym razie, już mniejsza o to, że poprzez żarliwe zaprzeczenia, jednak o funkcjonowaniu naszego nieszczęśliwego kraju możemy dowiedzieć się trochę więcej. I na koniec jeszcze jednak uwaga. Zapewne z powodu nadmiaru „koncepcji”, które w umyśle Lecha Wałęsy mnożą się pewnie na podobieństwo królików, trudno mu wieczorem pamiętać, co powiedział rano. Bo rano powiedział Monice Olejnik, że „podpisał to, co wszyscy”. Otóż nie „wszyscy”. Akurat 1 marca przypada kolejny Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Ci niczego nie podpisywali. Dlatego każdy, kto słucha, albo jeszcze gorzej - traktuje serio to, co mówi były prezydent Lech Wałęsa, ten sam sobie szkodzi. SM
Kłamcie, kłamcie, kłamcie! Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli socjalizmu dr Józef Goebbels był człowiekiem uczciwym; mówił otwarcie: "Kłamcie, kłamcie, kłamcie - zawsze coś z tego zostanie". Dzisiejsi eurosocjaliści stosują się do tej zasady swojego Wielkiego Poprzednika - tylko się do tego nie przyznają. W instrukcjach dla telewizji klika Kaczyński-Tusk nie mówi: "Kłamcie!", tylko: "Trzeba przedstawić sprawę we właściwym świetle". Co oznacza, że Prawdę należy schować. Ukryć ją w mroku na dno szafy - albo wsadzić oba końce w wodę. I wrzeszczeć na jakiś inny temat. Najlepiej o Smoleńsku. To ludzie zawsze kupią. Niestety: problemu emerytur nie da się schować na dnie szafy - bo to konkretny pieniądz, na który emeryt czeka z niecierpliwością. Więc po prostu kłamią bezczelnie. Cóż, pora ICH kłamstwa zdemaskować. Otóż, dlaczego trzeba - ICH zdaniem - podnieść wiek emerytalny? Ano, dlatego, że brakuje nam rąk do pracy. Bo rodziło się za mało dzieci (kłania się śp. Władysław Gomułka, ps. tow. Wiesław - który chciał oszczędzać na pieluszkach i przedszkolach...), więc teraz będzie za mało pracujących na utrzymanie jednego emeryta. Kłamią - i każdy to może zobaczyć. Jak? Patrząc na wskaźniki bezrobocia! Bezrobocie wzrosło do ok. 10 proc. To katastrofalnie dużo: normalne bezrobocie to 1,4 proc. góra. I będzie rosło - bo rośnie automatyzacja. Jasne? Czyli: jest komu pracować. Im więcej ludzi będzie na utrzymaniu, tym więcej ludzi będzie potrzebnych do ich nakarmienia i ubrania. Co więcej: nawet przy 10 - proc. bezrobociu mamy problemy raczej z nadwyżkami wszystkiego - a nie z brakami. Zgadza się? No, to czemu ONI kłamią? Bo uważają ludzi za idiotów, którzy nie potrafią dodać dwa do dwóch. Porównać liczbę emerytów z liczbą bezrobotnych. ONI chcą podnieść wiek emerytalny tylko z jednego powodu: pobrali od nas pieniądze w formie składek, przepili je i zmarnowali - no i teraz chcą się pozbyć zobowiązania. Ludzie okazali się jakoś odporni na propagandę zalecającą eutanazję - to trzeba jakoś inaczej. Pytanie: dlaczego ONI 23 lata temu, gdy się tego domagałem, nie podnieśli wieku emerytalnego? To znaczy: dlaczego nie powiedzieli ludziom zaczynającym pracę, że dostaną emerytury dopiero w wieku lat 70? Wtedy nikt by nie protestował, nikt by na tym nie stracił - a dziś wszyscy 40-latkowie nie stanowiliby problemu. Nie zrobili tego wtedy, bo ONI mają w dupie to, co będzie z Polską za 20 lat. IM, tym złodziejom i oszustom, chodzi tylko o to, by utrzymać się u władzy. Dlatego cały czas, choć wiedzieli, że ZUS i KRUS są bankrutami - obiecywano emerytury w wieku 65 i 60 lat. Ba! Przekupywano wyborców, dając im (z naszych odłożonych pieniędzy...) emerytury "wcześniejsze", "pomostowe"... i w efekcie dziś Polak przechodzi na emeryturę średnio w wieku 52 lat! I z tym przekupywaniem wyborców trzeba skończyć - a nie próbować obrabować ludzi z solennie obiecanych i uczciwie wypracowanych świadczeń! JKM
Wejdą - nie wejdą? (do Iranu) Obecna kampania pt. "zbombardujmy Iran" została zamówiona przez liderów Unii Europejskiej, w celu odwrócenia uwagi opinii publicznej od problemów wewnętrznych i finansowych". Czy aby na pewno? Najpierw sprawa drobna: WCzc. Anna Sobecka (PiS, Toruń)
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Poslanka-PiS-zaplacila-grzywne-za-ojca-Rydzyka,wid,14287457,wiadomosc.html
Rzecz w tym, że placenie za kogoś grzywny jest w Polsce... karalne! Oczywiście nie będę w tej sprawie donosil o przestepstwie - bo ten artykuł Kodeksu uważam za absurdalny i naruszający podstawowe prawa człowieka...Ważniejsza sprawa: dalsze przecieki w/s ataku Izraela na Iran - i ich interpretacja:
http://wiadomosci.wp.pl/kat,107158,title,Wyciekly-poufne-e-maile-Izrael-zaatakowal-Iran,wid,14287276,wiadomosc.html?ticaid=1dff6&_ticrsn=3
Polecam zwłaszcza ten fragment:W wiadomości datowanej na listopad 2011 roku Stratfor spytał informatora o możliwość izraelskiego ataku na Iran, po tym jak w jednej z irańskich baz wojskowych doszło do niekontrolowanej eksplozji rakiet. "Sądzę, że to jest dywersja. Izrael wiele tygodni temu zniszczył irańską, naziemną infrastrukturę nuklearną. Obecna kampania pt. "zbombardujmy Iran" została zamówiona przez liderów Unii Europejskiej, w celu odwrócenia uwagi opinii publicznej od problemów wewnętrznych i finansowych" - przytacza odpowiedź informatora serwis ynetnews.com... i oczywiście skoncentrowaniu uwagi na JE Baraku Husseinie Obamie - przed wyborami. Trzeba jednak pamiętać, że może to być właśnie czerwony śledź dla zmyłki A ponadto trzeba pamiętać, że wywolanie wojny jest jeszcze lepszym sposobem "odwrócenia uwagi opinii publicznej od problemów wewnętrznych i finansowych". Przypomnijmy wypowiedź JE Jana Vincenta (ps.."Jacek Rostowski") o wojnie - po powrocie z Brukseli... JKM
Amatorski film ze Smoleńska w berlińskim laboratorium Parlamentarny zespół smoleński dysponuje wykonaną w Niemczech analizą amatorskiego filmu z miejsca katastrofy samolotu Tu-154M. Ustalenia są rozbieżne z dotychczas znanymi opiniami na temat nagrania - dowiedział się "Nasz Dziennik". Chodzi o amatorski film nakręcony kamerą w telefonie komórkowym, który pojawił się w internecie niedługo po katastrofie. Autor nagrania zdołał podejść do wraku, przy którym jeszcze nie było służb ratowniczych. Na filmie widać rozrzucone szczątki maszyny. Słychać nawoływania, komentarze autora oraz odgłosy przypominające huk wystrzałów z broni palnej. Dotąd film na zlecenie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie badała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a następnie Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Komendy Głównej Policji. Trzecią analizę zlecił Zespół Parlamentarny ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku.
"Otrzymaliśmy opinię i zapoznajemy się z nią. Porównujemy ją z informacjami, jakie dotąd zostały podane do wiadomości publicznej w tej sprawie" - mówi Antoni Macierewicz, poseł PiS, szef Zespołu. Jak ustalił "Nasz Dziennik", z najnowszej analizy wynika, że w czterech przypadkach można mówić o odgłosach, które nie rodzą wątpliwości, że są to strzały z broni palnej. Macierewicz zdradził, iż analizę przeprowadzono w Niemczech. "Analiza jest bardzo szczegółowa i zawiera informacje, których nie uwzględniły ekspertyzy ABW i CLK. Z tego względu zanim przedstawimy nasze wnioski opinii publicznej, musimy bliżej się przyjrzeć temu materiałowi. Obecnie zestawiamy te wszystkie informacje i myślę, że wkrótce przedstawimy nasze wnioski" - szef Zespołu. Jak ustalił "Nasz Dziennik", z najnowszej analizy wynika, że w czterech przypadkach można mówić o odgłosach, które nie rodzą wątpliwości, że są to strzały z broni palnej. Macierewicz zdradził, iż analizę przeprowadzono w Niemczech. "Analiza jest bardzo szczegółowa i zawiera informacje, których nie uwzględniły ekspertyzy ABW i CLK. Z tego względu zanim przedstawimy nasze wnioski opinii publicznej, musimy bliżej się przyjrzeć temu materiałowi. Obecnie zestawiamy te wszystkie informacje i myślę, że wkrótce przedstawimy nasze wnioski" - dodał parlamentarzysta. PAP
Po co Goldman Sachs opłaca europejskich polityków Na temat banku Goldman Sachs pojawiło się w gajówce sporo artykułów. Nie podajemy linków, bo wystarczy wrzucić do gajówkowej wyszukiwarki hasło Sachs. – admin.
Amerykański bank inwestycyjny Goldman Sachs stał się głównym graczem w Europie. Pracowali dla niego obecny szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi, nowy premier Włoch Mario Monti, a współpracował nowy premier Grecji Lucas Papademos. Jak mawiał znany warszawski ksiądz Bronisław Bozowski “nie ma przypadków, są tylko znaki”. Na ów znak zwrócił uwagę kilka miesięcy temu francuski Le Monde. Wszyscy dostali swoje stanowiska w ubiegłym roku. Największą “szychą” w tym towarzystwie był Draghi, w latach 2002-2005, wiceszef Goldman Sachs w Europie. Draghi sprzedawał produkty finansowe Grekom, które pomagały im ukryć faktyczne zadłużenie. W dużym skrócie Goldman Sachs robił podobne sztuczki z greckim długiem, co rząd Donalda Tuska z polskim. Czyli zadłużał się w obcej walucie i przed końcem roku manipulował jej kursem (pomagał w tym procedurze właście GS), aby nie wykazać prawdziwego zadłużenia. Włoski premier Monti pracował, jako doradca dla Goldman Sachs od 2005 r. Z kolei Papademos był szefem greckiego banku centralnego w latach 1994-2002 i brał udział w operacji “redukowania” na papierze greckiego długu. Po zakończeniu kariery politycznej dla Goldman Sachs rozpoczął pracę były premier Kazimierz Marcinkiewicz. Na przełomie 2008 i 2009 okazało się, że Goldman Sachs uczestniczył w ataku spekulacyjnym na złotówkę (Marcinkiewicz zaprzeczał, aby jego praca była związana z tym działaniami banku). Ten atak, a także kompromitujące show, jakie zrobił wokół siebie Marcinkiewicz sprawiły, że na GS skupił się wzrok mediów. Chociaż bank tem miał wziąć udział w kilku prywatyzacjach, to jego rolę marginalizowano, przynajmniej na użytek opinii publicznej. W jednej miał pracować wspólnie i innym ulubionym bankiem naszego rządu Unicredit (o tym inny duży tekst już wkrótce). O tym, czym jest ten bank pokazuje historia jego głównego prezesa. Henry Paulsona, który w 2006 r. porzucił stanowiska szefa GS i został skeretarzem skarbu. To Paulson przeforsował w USA chory plan ratowania pieniędzmi podatników upadających banków. Obsada kluczowych stanowisk w Europie wskazuje na to, że sektor bankowy bynajmniej tutaj też nie zamierza poddać się prawom rynku, tylko przejmuje kluczowe stanowiska polityczne. To byli pracownicy Goldman Sachs będą teraz robić ściepę dla upadającej Grecji. Zgadnijcie proszę, do kogo te pieniądze trafią… Jan Piński
http://janpinski.nowyekran.pl/
Prawdę mówiąc nie rozumiemy, w czym rzecz. Bank Goldman Sachs po prostu okazał się najlepszy w konkurencji wolnorynkowej i co niby ma teraz zrobić? Czy ma być ukarany za efektywność? Oddać pieniądze na biednych? Biedni sami są sobie winni, że biedni. Poza tym nikt przecież nie broni Kowalskiemu i Maliniakowi założyć własny bank i konkurować z Goldman Sachsem. Jeśli Kowalski i Maliniak okażą się lepsi, to puszczą Goldman Sachsa z torbami. Do tego potrzeba tylko mniej socjalizmu. Admin.
Gdzie jest dokumentacja wywozu ciał do Moskwy [----] ... doszłam do wniosku, ze kolejnym słabym punktem koncepcji Pana Macierewicza, którego zespol twierdzi [sądzę, że raczej należy to tak sformułować: „pracuje przy założeniu, że”... MD], że katastrofa wydarzyła si e na Siewiernym kolo Smolenska, sa ciała ofiar, a właściwie ich transport do Moskwy z miejsca tragedii. Bylo to dla mnie duze zaskoczenie, ze rodziny musialy sie pofatygowac do Moskwy na identyfikacje cial swoich najblizszych. Nie mam pojecia i nie mialam czasu sprawdzać, czy ktos zajął sie tym problemem, który rodzi duzo pytan, jesli idzie o stronę dowodowa. Nic nie wiemy, na jakich warunkach strona polska zgodzila sie, by ciala byly identyfikowane w Moskwie, a nie na miejscu katastrofy. Mowilo sie, ze to dla wygody osob, w Smolensku nie bylo tyle miejsc w hotelach, oraz ze Smolensk nie byl na to przygotowany. A może właśnie, dlatego, ze rodziny dostrzegłyby inscenizacje w miejscu katastrofy. Na pewno obudziłoby podejrzenia i oburzenie w polskich rodzinach, gdyby zobaczyły na wlasne oczy, jak żołnierze rosyjscy niszczą polski samolot następnego dnia po katastrofie, a z Polski dowiadują się, że ciała ofiar nadal sa wydobywane z tego właśnie wraku. Natomiast Moskwa to co innego. Byłoby dobrze sie dowiedzieć się, kto ze strony rzadowej zezwolił Rosjanom na transport cial do Moskwy z miejsca domniemanej tragedii, jakie w tej sprawie zapadły uzgodnienia oraz procedury. Musi byc na to jakis dokument, skoro Pan Macierewicz nic o tym nie wspominal przynajmniej w Chicago. Skoro nic nie wspomniał to uznał to za pewnik, ze tak wlasnie bylo. [za mocny wniosek. MD] Kto widzial taki dokument w którym polska strona rządowa zgadza sie na transport ciał do Moskwy w celu identyfikacji przez najbliższe rodziny. Kolejne pytanie, czy istnieje dokumentacja wywozu cial do Moskwy, tzn oznaczenie ciala czy tez worka, do którego bylo pakowane, wraz z dokładną godzina zakończenia pakowania, oraz wskazanie w opisie, jakim srodkiem transportu, ciala lub części cial poleciały do Moskwy. Opis taki na pewno ulatwialby identyfikacje. Nie wiem, czy rodzinom ofiar w Moskwie, pokazywano takie opisy zrobione na miejscu w Smolensku. Czy byl polski przedstawiciel, ktory nadzorował pakowanie cial do srodka transportu, jeśli tak to musi widnieć podpis polskiego przedstawiciela? Pan Macierewicz twierdzi, ze polski przedstawiciel nie byl dopuszczany w poblize strefy zero, bo na to nie pozwolili Rosjanie, gdyż Tusk oddal całkowicie śledztwo w rece Rosjan. Skoro tak to wygladalo wedlug Pana Macierewicza, to nadal nie rozumiem, dlaczego za glowny dowod na miejsce katastrofy w Smolensku, jest dla niego rozmowa prezydenta z bratem Jaroslawem. Natomiast dla mnie podstawa powinna byc dokumentacja cial przewozonych do Moskwy. Jesli jej nie ma, to z cala pewnością możemy twierdzić [no, to przesada. Ale pytanie słuszne MD] , ze ciala zostaly przewiezione do Moskwy z innego miejsca, miejsca prawdziwego zamachu. Wiemy tylko ze ciało prezydenta zostalo zidentyfikowane na domniemanym miejscu katastrofy. Kiedy Rosjanie dowiedzieli się o wyjeździe Jaroslawa do Smolenska, jak wiemy wszyscy, opóźniali jego przyjazd? Czyli ze potrzebowali czasu, na transport z miejsca zamachu ciala prezydenta, by jego brat Jaroslaw mogl go zidentyfikować i w ten sposób potwierdzić miejsce katastrofy. Ciekawa jestem czy zwolennicy teorii Macierewicza zadawali sobie pytania o tak proste rzeczy jak dokumentacja wywozu ciał do Moskwy. Mysle ze nie, poniewaz oni ciagle wierza w rozmowę telefoniczna braci, na ktora ponoć jest billing. Ale ja chciałabym wiedziec czy taki billing istnieje. Pan Macierewicz w Chicago o takim dowodzie nie wspominał. Na zakonczenie moze ktos mi pomoze rozwiklac zagadke: od kiedy to pan Macierewicz twierdzi z cala pewnoscia, ze katastrofa wydarzyla sie pod Smolenskiem, zas teoria o innym miejscu zamachu to jest głoszenie herezji. Ciekawe byloby to zestawic z wydarzeniami w kraju i na swiecie, ze szczegolnym uwzglednieniem Rosji. Podkreslam ponownie, ze Rosjanom teoria pana Macierewicza pozwala na spor z polskimi sledczymi, kto bardziej zawinił: polscy piloci, czy pracownicy wieży kontroli lotow. Natomiast teoria maskirowki czyni z nich jednoznacznie mordercow -zamachowcow. Slepa manka
Chińskie mięso na dopingu 52 procent wołowiny, wieprzowiny i baraniny, będącej w obrocie rynkowym, zawiera sterydy.
amk 29-02-2012, http://www.rp.pl/artykul/341208,830744-Chinczycy-nie-moga-jesc-miesa-poza-osrodkami-sportowymi.html
Chińscy zawodnicy, przygotowujący się do igrzysk w Londynie, mają zakaz spożywania potraw mięsnych poza ośrodkami sportowymi. Ponad 50 procent mięsa będącego w obrocie zawiera niedozwolone sterydy. Jak podaje agencja Xinhua, w ostatnich latach w Chinach było wiele przypadków wykrycia u sportowców sterydów, które pochodziły z pokarmów. Clenbuterol, znajdujący się na "czarnej" liście, jest często używany do przyspieszenia wzrostu masy mięśniowej bydła, trzody chlewnej i kurczaków. W Chinach ten środek jest zakazany, ale w pogoni za łatwym zyskiem wielu hodowców nadal go stosuje. Badania wykazały, że 52 procent wołowiny, wieprzowiny i baraniny, będącej w obrocie rynkowym, zawiera sterydy. 27 lutego Urząd Kultury Fizycznej wydał zakaz spożywania potraw mięsnych przez sportowców objętych programem Londyn 2012. Wyjątkiem są ośrodki przygotowań olimpijskich, gdzie zalecono staranne kontrole produktów pod kątem obecności sterydów i hormonów, przyspieszających wzrost masy mięśniowej.
W głównym ośrodku, kierowanym przez Urząd Kultury Fizycznej, znajduje się stołówka, w której może żywić się około 1000 osób. Zatrudnia 30 kucharzy i codziennie wydaje 20 rodzajów dań mięsnych i rybnych, po sześć rodzajów warzyw i owoców oraz trzy zupy. Jadłospis zmieniany jest, co dwa miesiące. Wszystkie surowce pochodzą od zaufanych dostawców. W mieście Lijiang w prowincji Yunnan do igrzysk przygotowują się chińscy maratończycy. Zagrożenie kontaktem z mięsem zawierającym sterydy jest tak poważne, że władze ośrodka postanowiły na własną rękę rozpocząć hodowlę kurczaków na potrzeby lekkoatletów. Zanim nie uporano się z zabezpieczeniem odpowiedniej, jakości mięsa, biegaczom podawano wyłącznie żywność wegetariańską. Nie dostarczała ona jednak odpowiednich składników odżywczych. Próbowano hodować świnie, ale przedsięwzięcie to okazało się zbyt kłopotliwe. Ponadto wymaga zabezpieczenia weterynaryjnego. W końcu zdecydowano się na wiele łatwiejszą hodowlę kurczaków. Wartościowym dodatkiem do diety zawodników są również lokalne ryby, żyjące w naturalnych warunkach. Sprawa, jakości mięsa w Chinach i jego kontroli stała się głośna nie tylko na terenie tego kraju, ale daleko poza jego granicami. Ofiarą nieuczciwości hodowców stał się m.in. Adam Seroczyński podczas igrzysk w Pekinie. U polskiego kajakarza, który spożywał kurczaki, stwierdzono śladowe ilości clenbuterolu. Doświadczyli też tego piłkarze Meksyku i duński kolarz Philip Nielsen. W obu ostatnich przypadkach Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) odstąpiła od ukarania sportowców. PAP
ABW. Policja polityczna PO ABW stała się najsilniejszą ze wszystkich rządowych agend. Zajmuje się intensywnym monitorowaniem świata mediów i polityki. Zdobyta wiedza jest używana do ochrony politycznych interesów rządzących.
Krzysztof Bondaryk(w grudniu skończył 52 lata) jest najdłużej urzędującym szefem służb w historii III RP – na swoim stanowisku pracuje już ponad cztery lata. ABW za jego rządów stała się najsilniejszą ze wszystkich rządowych agend. Bondaryk wykorzystał fakt ograniczenia wpływów wojskowych służb po rozwiązaniu WSI. Dziś to ABW zajmuje się intensywnym monitorowaniem świata mediów i polityki. Wiedza ta używana jest do ochrony politycznych interesów rządzących. Bondaryk stara się pełnić dla Donalda Tuska rolę, którą Czesław Kiszczak sprawował dla Wojciecha Jaruzelskiego – strzec władzy.
System Bondaryka Niebezpieczny wzrost potęgi Bondaryka dostrzegł Tusk. Jako przeciwwagę dla jego rosnących wpływów wybrał Jacka Cichockiego, ministra spraw wewnętrznych i administracji. Formalnie od listopada ubiegłego roku Cichocki jest koordynatorem działań wszystkich tajnych służb. Tajemnicą poliszynela jest, że obaj panowie za sobą nie przepadają. Cichocki stara się powstrzymywać rozrost wpływów Bondaryka, ale na działania ofensywne na razie go nie stać.
Jak działa „system Bondaryka”? W grudniu ubiegłego roku dziennikarz dużego medium wysłał pytania do ABW dotyczące okoliczności wypadku jednego z ważniejszych oficerów. Dociekał, czy ów oficer nie został pobity przez podwładnego po tym, jak ten przyłapał go ze swoją żoną. Sprawa była poważna, bo skończyła się na kilkutygodniowej absencji w pracy. Dzień po wysłaniu pytań dziennikarz został dopisany do listy pracowników przeznaczonych do zwolnienia w swojej firmie.
Przykład z innego obszaru. W maju ubiegłego roku Krzysztof Borowiak, członek zarządu jednej z spółek zależnych giganta energetycznego ENEA, informuje o podejrzeniu ustawienia przetargu. Dowody są mocne, bo wygrywa firma, która nie przedstawiła niezbędnych dokumentów. Borowiak spotyka się z dwoma funkcjonariuszami ABW, którzy jednak nie podejmują żadnych działań zmierzających do wyjaśnienia sprawy. Kilka tygodni później Borowiak nieoczekiwania zostaje odwołany bez podania przyczyn. ABW nie odpowiedziała na moje pytania dotyczące spotkań, a także kwestii, dlaczego nie podjęła działań. Wywalanie ludzi stwarzających kłopoty władzy z pracy było starą metodą Służby Bezpieczeństwa. Jak widać, system i służba się zmieniły, a knowhow pozostało.
Niezatapialny O sile Bondaryka decyduje stabilne zaplecze i umieszczenie ludzi w kluczowych miejscach. Najważniejszym człowiekiem Bondaryka jest wiceminister finansów Andrzej Parafianowicz. Nadzoruje on m.in. urzędy skarbowe, ale również współpracuje z Komisją Nadzoru Finansowego. Przekazuje mu ona informacje o transakcjach, które uważa za pranie brudnych pieniędzy. W czerwcu ubiegłego roku Parafianowicz zdymisjonował szefa białostockiego UKS, wspierającego swoimi działaniami śledztwo w sprawie, w której zarzuty groziły samemu Bondarykowi. Dostało się także prokuratorowi Andrzejowi Piasecznemu, który badał okoliczności kupienia samochodu przez Bondaryka od swojego pracodawcy. W latach 2005-2007 Bondaryk był dyrektorem ds. bezpieczeństwa w operatorze telefonii komórkowej Era. Zdaniem biegłych, którzy zrobili analizę na potrzeby śledztwa, Bondaryk kupił auto po zaniżonej cenie, nawet o 90 tys. zł, a wycenę sfałszowano. W marcu ubiegłego roku funkcjonariusz CBA na potrzeby prokuratury napisał analizę, w której założył postawienie Bondarykowi zarzutów paserstwa i posłużenia się fałszywym dokumentem. 12 maja 2011 roku prokuratorowi Piasecznemu odebrano wszystkie sprawy. Chociaż rzecz ujawniono w mediach, nie miała ona żadnych konsekwencji. W ABW powołano błyskawicznie sztab kryzysowy. Oficerowie ABW przy pomocy swoich kontaktów w środkach przekazu załatwiali, aby starały się one nie drążyć sprawy. Nie była to pierwsza tego typu akcja. W styczniu 2008 roku stanowisko stracił szef białostockiej apelacji Sławomir Luks, pod którego kierownictwem prokuratorzy badali interesy brata Bondaryka.
Polowanie na „kretów” Od kilku tygodni w ABW trwa intensywne poszukiwanie „kretów” przekazujących informacje dziennikarzom. Analizowane są bilingi oficerów i dziennikarzy. W celu wytypowania podejrzanych o przecieki ABW wykorzystała program Secure 360, który gromadzi i analizuje kompleksowo wszystkie dostępne informacje o pracownikach służby (bilingi, odwiedzane strony internetowe, lokalizacje telefonu komórkowego itp.). Program ten pozwala wskazywać osoby najprawdopodobniej odpowiedzialne za przecieki. Ma nawet funkcję podpowiadającą, kto mógł być źródłem świadomym, a kto przypadkowym. Poszło o informacje ujawnione w mediach, m.in. o akcję „Cmentarze”, w której pod pretekstem ochrony polsko-rosyjskiego pojednania inwigilowano „antyrosyjskich” dziennikarzy i polityków. Mieli oni, bowiem stanowić „zagrożenie” dla cmentarzy rosyjskich w Polsce. Za tę sprawę Bondaryk trafił „na dywanik” do Cichockiego. Nie chodziło bynajmniej o fakt inwigilacji, ale o tym, że informacje przeciekły do mediów. Praktycznie co miesiąc ABW podejmuje rozmaite akcje zabezpieczające. Na przykład ostatnio opracowano operację zabezpieczającą zagraniczne wycieczki z Izraela do Polski. ABW zabrała się też za inwigilację środowisk protestujących w sprawie ACTA. Chodzi o to, aby wytypować osoby kluczowe, które doprowadziły do zainicjowania i przeprowadzenia protestów. ABW inwigiluje bez zgody sądu. Zasada jest prosta. Każdego można zgodnie z prawem przez pięć dni podsłuchiwać bez zgody sądu. Potem teoretycznie należy przestać lub uzyskać zgodę sądu. Problem w tym, że po pięciu dniach zwyczajnie uznaje się poprzednie dni za niebyłe – i tak w kółko.
Kwity, kwity, kwity W tym szaleństwie inwigilacyjnym jest metoda. Jak twierdzą moi rozmówcy z tajnych służb, Bondaryk wzoruje swoją strategię na działalności Edgara Hoovera – legendarnego szefa FBI, który przez pół wieku trząsł amerykańską polityką. Patent był prosty. Hoover zbierał wszystkie informacje kompromitujące polityków i dziennikarzy. Niezależnie od tego, kto wygrywał wybory, Hoover zostawał na stanowisku. Dziś zawartość „szafy” Bondaryka jest przedmiotem spekulacji. Za rękę „złapano” Bondaryka raz. W latach 1998-1999 był on wiceszefem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wówczas media zarzuciły mu nadużycia przy archiwizacji dokumentów peerelowskiej bezpieki. A chodziło nie o byle co, tylko o informacje dotyczące operacji „Hiacynt”, podczas której SB rejestrowała osoby o homoseksualnej orientacji. Co ciekawe, akcja „Hiacynt” była prowadzona w Polsce przynajmniej do 1991 roku. Wiedza z tych teczek ma ogromną wartość. Dotyczy nie tylko obecnych polityków, ale również osób zajmujących dziś kluczowe stanowiska w biznesie i administracji. Także dostęp do wiedzy z techniki operacyjnej jest bezcenny. ABW monitoruje wszystkie nocne kluby rozrywkowe w Warszawie. Wiedza tam zdobyta mogłaby niejednemu politykowi czy dziennikarzowi zniszczyć życie rodzinne. Czasy się zmieniają, ale metody działania służb są takie same. Według naszych informatorów, Bondaryk puszcza plotki, że na stanowisku pozostanie tylko do czasu zdobycia uprawnień emerytalnych, co miałoby nastąpić w tym roku. Ale nikt rozsądny w to nie wierzy. – Krzyśkowi za bardzo podoba się władza – twierdzi jeden z jego znajomych. – Poza tym dzięki niemu jego biznesowi koledzy mogą spać spokojnie. Od stołka szefa ABW odklei go dojście do władzy PiS – podsumowuje. Jan Pinski
Rząd łupi KGHM Sejm zmierza do zakończenia prac nad stworzeniem nowego źródła dochodów budżetu państwa Tym razem, z inicjatywy rządu, wymyślono nowy podatek, który zapłaci KGHM Polska Miedź. Już w tym roku z opodatkowania kopalin na zasypanie dziury w budżecie Donalda Tuska rząd chce pozyskać od KGHM przynajmniej 1,8 miliarda złotych. W kolejnych latach kwota podatku ma sięgać 2,2 miliarda złotych. Wprowadzenie podatku od kopalin zapowiedział w exposé premier Donald Tusk. Jego wysokość ma być zależna od cen miedzi czy srebra na rynkach. Podczas wczorajszego drugiego czytania nad projektem ustawy w tej sprawie wsparcie dla nowego podatku potwierdzili koalicjanci: PO i PSL. Przeciwko opodatkowaniu kopalin według pomysłu rządu opowiedziała się opozycja, zwracając uwagę, że rząd wyraźnie przesadził z jego wysokością. A de facto, że dotyczy to tylko KGHM, w którym choć Skarb Państwa posiada jedynie 31,79 proc. udziałów, to jest jedynym dużym inwestorem w spółce i sprawuje nad nią kontrolę. Zwracano między innymi uwagę, że podatek wprowadzany jest z zaskoczenia - ustawa, bowiem ma wejść w życie 14 dni od daty ogłoszenia. Wiceminister finansów Maciej Grabowski, uzasadniając wprowadzenie ustawy, mówił o realizacji zasady solidarności. - Chodzi o to, żeby korzyści, które powinny być czerpane przez nas wszystkich, były czerpane z naszych bogactw naturalnych. W tym wypadku chodzi o miedź i srebro - mówił Grabowski. Zaznaczył, że do tej pory była pewna luka, jeśli chodzi o regulację czerpania przez Skarb Państwa korzyści z tego źródła. - Ten projekt to eliminuje. I o to chodzi, to jest główny motyw działania i główny cel, który przyświecał złożeniu przez rząd tego projektu - dodał Grabowski. Koncepcję rządu krytykowała opozycja. - Ten podatek, w tej wysokości, w której państwo wprowadzają, jest ceną, którą płacimy za cztery lata kiepskiego rządzenia krajem. Przez cztery lata zaniechali państwo trudnych, żmudnych reform w dziesiątkach obszarów i teraz wystawiają rachunek, teraz jest uderzenie w jedną spółkę - 2 miliardy złotych - mówił podczas sejmowej debaty poseł PiS Paweł Szałamacha. Prawo i Sprawiedliwość złożyło poprawki do projektu zmierzające m.in. do odroczenia wprowadzenia go w życie. Według propozycji PiS, miałby zacząć obowiązywać od 1 stycznia przyszłego roku. Szałamacha uzasadniał, że KGHM, powinien dostać możliwość dostosowania strategii działania do nowej rzeczywistości kształtowanej wprowadzeniem dodatkowego podatku. Odroczenie wejścia w życie ustawy oznaczałoby jednak, że rząd PO - PSL straciłby blisko 2 miliardy złotych dochodów do tegorocznego budżetu. PiS wnioskuje także o obniżenie opodatkowania kopalin "do poziomów średnich światowych". Wątpliwości, co do skutków podatku starali się rozwiać posłowie rządzącej koalicji. W ocenie Dariusza Rosatiego (PO), nieuzasadnione są obawy, że wprowadzenie nowego podatku spowoduje w niektórych oddziałach KGHM utratę rentowności, a w konsekwencji zwolnienia pracowników. Rosati ocenił, że KGHM osiąga tak wysokie dochody, iż nie ma obaw, że mogłoby firmie zabraknąć środków na inwestycje. - Oczywiście zysk spółki do podziału będzie mniejszy, ale nawet po nałożeniu podatku spółka będzie należała do najbardziej rentownych - mówił. Genowefa Tokarska (PSL) przekonywała, że wprowadzenie podatku służy Polsce, gdyż będzie to stałe źródło dochodów budżetu państwa, a więc służy wszystkim Polakom. Pomysł nowego podatku skrytykował Ryszard Zbrzyzny (SLD), przewodniczący działającego w KGHM Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego. Zbrzyzny ocenił, że ustawa została napisana "na kolanie", zaskakuje firmę-podatnika, a główną przesłanką jej powstania jest chęć pozyskania dodatkowych miliardów złotych do budżetu. Mariusz-Orion Jędrysek (Solidarna Polska) zaznaczył, że w projekcie nie ma rozwiązań systemowych, które regulowałyby czerpanie przez Skarb Państwa korzyści finansowych z wydobycia kopalin. Stwierdził, że taki podatek, który chce wprowadzić rząd, to szokowe zmiany, które mają obowiązywać natychmiast i będą skutkowały wzrostem kosztów funkcjonowania zakładów. - To jest niezbędne. Każdy kraj powinien pobierać zyski z tego, co jest jego własnością. Skarb Państwa jest właścicielem tego typu złóż jak metale, siarka, ropa naftowa. W tym wypadku przesadzono, przesadzono bardzo mocno - mówił Jędrysek. Artur Kowalski
Oczyszczanie przedpola Pisanie, że jest możliwe utworzenie federacji państw, z których część przynajmniej jest kontrolowana przez Moskwę, to czysty humbug. Nie dajmy się na to nabrać. Opozycja spodziewa się znów realnego zainteresowania Polską ze strony USA, łącząc z tym nadzieję na wyjście ze statusu rosyjsko-niemieckiego kondominium. Trudno przyjąć, by i w Moskwie nie zdawano sobie sprawy z takiej możliwości. Jak jej zapobiec? To nie jest trudne. Wystarczy obrzydzić Polakom NATO i USA pod hasłem walki z dominacją niemiecką. Trzeba też rozwinąć wizję wspaniałej przyszłości, która czeka nas po opuszczeniu NATO i zerwaniu z okupantami i mącicielami z Waszyngtonu. Trzeba to czynić zgodnie z zasadą dezinformacji: podawać 90 proc. prawdy i 10 proc. kłamstwa. Dowiemy się, więc o prawdziwym zagrożeniu ze strony niemieckiej de facto Unii i jedynie potencjalnym ze strony Moskwy. Nie ma znaczenia, że proponowane środki zaradcze będą fikcyjne, chodzi o to, by przekonać naród do zasadności wyjścia z NATO i zerwania z USA. Oczywiście taki program, by cała akcja się powiodła, musi wysunąć opozycja, najlepiej radykalna i antykomunistyczna. Drogi Czytelniku moich artykułów, czy już się domyślasz, kto jest tym rycerzem miażdżącym Waszyngton? Ależ tak, to on – sam właściciel i wizjoner Nowego Ekranu! W najnowszym artykule Ryszard Opara proponuje, ni mniej, ni więcej, wyjście z Unii i utworzenie federacji słowiańskiej. Ma to być wstęp do powstania w przyszłości federacji Europy Środkowej. Wizjonerska myśl, prawda? Tyle, że w ramach tego programu przemycona zostaje propozycja wystąpienia z NATO Niewątpliwie sojusz z Białorusią i Ukrainą, prześladowanymi przez Stany Zjednoczone, zabezpieczy nas przed dominacją Rosji – twierdzi nasz wizjoner. Co więcej, dowiadujemy się, że Polska jest ofiarą polityki amerykańskiej. Nie, dlatego, że USA straciły zainteresowanie tą częścią Europy, pozostawiając nas na pastwę imperialnych ambicji Rosji. Zdaniem twórcy Nowego Ekranu jest ofiarą, bo jest członkiem NATO. Paktem, jak utrzymuje Opara, „w rzeczywistości agresywnym i wciągającym RP w kosztowne i haniebne wojny kolonialne”. Należy, więc opuścić paskudę. I to jak najszybciej, bo trudne losy kraju, wobec którego USA i zachodnie instytucje podejmują swoje niecne działania, możemy śledzić bardzo blisko nas. Zdaniem Opary Białoruś to „państwo w budowie, z silnym przywódcą, próbujące utrzymać swoją suwerenność”, ale jest „poddawane bezustannym próbom destabilizacji”. Do walki wykorzystuje się „naciski gospodarcze, wszechobecną biedę, prowokując niepokoje społeczne”. To wszystko jest „podbudowane manipulacjami propagandowymi” i zmierza do „upadku obecnych struktur władzy”. Chodzi o to, by następnie „zainstalować marionetkowy rząd, aby Białoruś zniewolić i zwyczajnie rozszabrować”. Uff. Innymi słowy, to przez Amerykanów wsadzają i torturują ludzi na Białorusi, by uratować jej suwerenność. Ciekawe, co będą na Białorusi „rozszabrowywać” Amerykanie, skoro jest tak biedna? Ale nie zaprzątajmy sobie tym głowy, tym bardziej, że bohaterski Łukaszenka, wspomożony przez Ryszarda Oparę i blogerów Nowego Ekranu, da odpór wrażym Jankesom. Łażący Łazarz wtóruje swojemu patronowi, ostrzegając przed amerykańskim „drenażem gazu łupkowego”. Wszystko, byle nie wpuścić do Polski amerykańskich korporacji, które mają większą siłę przekonywania wobec prezydenta Stanów Zjednoczonych niż bezsilna Polonia. Zajmujemy się tyle Nowym Ekranem, bo trzeba uświadomić Polakom, z czym mają do czynienia – że stoi za tym myśl w istocie śmiertelnie groźna dla naszego państwowego bytu. Opuszczenie NATO, zerwanie relacji z USA i odcięcie się od zachodnich instytucji jest prostym sposobem na wpuszczenie w tym regionie odradzającego się imperium rosyjskiego. Utrzymywanie, że jest możliwe utworzenie federacji państw, z których część przynajmniej jest kontrolowana przez Moskwę, to czysty humbug. Nie dajmy się na to nabierać. W naszym interesie jest, by USA wróciły do całego regionu między Niemcami i Rosją, gdyż jest to warunek równowagi i wolności w Europie. Jeśli będą miały korzyści finansowe z naszych łupków, to my będziemy mieli bezpieczeństwo. Jerzy Targalski
Rada Trwam nierada Awantura wywołana przez posła Dariusza Jońskiego (SLD) sprawiła, że wspólne posiedzenie sejmowych komisji: do spraw Kontroli Państwowej oraz Kultury i Środków Przekazu, trzeba było przerwać. Posłowie mieli głosować nad wnioskiem do NIK o zbadanie procesu koncesyjnego na nadawanie naziemnej telewizji cyfrowej A już się wydawało, że na trzecim z rzędu wspólnym posiedzeniu obu komisji posłowie będą w stanie przegłosować wniosek opozycji o skontrolowanie Krajowej Rady. Szef Komisji ds. Kontroli Państwowej Arkadiusz Czartoryski (PiS) na początku posiedzenia poinformował o wniosku o sprostowanie informacji zawartych w pisemnych odpowiedziach na pytania posłów do przewodniczącego KRRiT Jana Dworaka. Oponowała stojąca na czele sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu Iwona Śledzińska-Katarasińska (PO). - Takiego wniosku nie znamy. Na jakiej podstawie nasza komisja stała się komisją śledczą? - pytała poseł Platformy. - To nie komisja śledcza, poseł ma prawo pytać, a wniosek leży na stole prezydialnym - tłumaczył Czartoryski. Z tezami zawartymi w odpowiedziach Jana Dworaka polemizowała Lidia Kochanowicz, dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis, właściciela Telewizji Trwam. Fundacja zarzuca Janowi Dworakowi, że wprowadza posłów w błąd, przekonując, iż Rada przestrzegała wszystkich procedur podczas postępowania koncesyjnego. Chodzi o fakt, że już po terminie złożenia wniosków o przyznanie koncesji na naziemne nadawanie cyfrowe niektóre spółki dokonywały zmian w swoich dokumentach. Przykładem może być spółka STAVKA, która najpierw przedstawiła ofertę kredytową z banku BGŻ, ale nie zapisano w niej okresu spłaty kredytu ani stopy procentowej. Nie była to ani promesa, ani umowa kredytowa, a co więcej, potem, już po terminie składania wniosków, STAVKA przedstawiła promesę kredytową z BRE Banku. - KRRiT nie powinna tego uwzględnić - powiedziała Lidia Kochanowicz. Drugi przykład dotyczy spółki Kino Polska. Najpierw zapewniała, że będzie finansować emisję na multipleksie z obecnej działalności i przychodów z reklam, a dwa tygodnie po terminie składania wniosków koncesyjnych uzupełniła swój wniosek o zapis, że będzie finansowała tę działalność także przez emisję nowych akcji w ofercie publicznej. Na tym jednak nie koniec wątpliwości. Termin składania wniosków koncesyjnych mijał 4 marca 2011 r., a tymczasem 29 marca KRRiT wezwała innego z koncesjonariuszy - ESKĘ - do przysłania dokumentów programowych i ekonomiczno-finansowych, w tym danych na temat przewidywanego czasu reklamowego, czego nie było w ramówce. Tym samym KRRiT nie mogła wydać pozytywnej opinii w kwestiach programowych stacji. Rada otrzymała to pismo dopiero 18 kwietnia. - Jest to ewidentne uzupełnienie wniosku i Krajowa Rada tego wniosku nie powinna uwzględniać - przekonywała Lidia Kochanowicz. Dyrektor Fundacji Lux Veritatis podkreśliła, że Jan Dworak wprowadził posłów w błąd, informując o sytuacji finansowej właściciela Telewizji Trwam. Nie jest, bowiem prawdą, że w 2011 r. Fundacja miała zacząć spłatę pożyczki, co wedle KRRiT osłabiłoby jej zdolność do ponoszenia kosztów nadawania naziemnego. Kochanowicz poinformowała, że spłata rozpocznie się dopiero w 2015 roku. Tak samo jak finansów Fundacji nie obarczały wydatki inwestycyjne, nie miała też zobowiązań wobec Skarbu Państwa. Dyrektor Kochanowicz zarzuciła KRRiT tendencyjne i wybiórcze działanie. - Podobnej analizy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie przeprowadziła wobec innych wnioskodawców - podkreśliła Lidia Kochanowicz. Jutro w "Naszym Dzienniku": wystąpienie Lidii Kochanowicz, dyrektora finansowego Fundacji Lux Veritatis, na posiedzeniu sejmowych komisji: ds. Kontroli Państwowej oraz Kultury i Środków Przekazu Poseł Zbigniew Kuźmiuk (PiS) nie krył, że argumenty Fundacji stawiają w innym świetle wyjaśnienia Krajowej Rady przedstawione posłom. - Dwa razy występowałem o porównanie wniosków finansowych firm, byłem zapewniany, że jakość finansowa wniosków jest bez zastrzeżeń. W świetle tego, co przedstawiła dyrektor Kochanowicz, pan przewodniczący Dworak mijał się publicznie z prawdą - mówił Kuźmiuk. I apelował do Jana Dworaka o ustosunkowanie się do tych zastrzeżeń, a do posłów Platformy Obywatelskiej o poparcie wniosku do NIK. - Dobrze by było, aby rozdział dóbr rzadkich odbywał się poza podejrzeniem - podkreślał Kuźmiuk. Jan Dworak uchylał się jednak od udzielenia dodatkowych informacji, zasłaniał się tym, że Fundacja Lux Veritatis wystąpiła do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie przeciwko KRRiT i dlatego nie może o wielu kwestiach mówić, a cała wielotonowa dokumentacja z postępowania koncesyjnego zostanie skierowana do sądu. Zapewnił jednocześnie posłów, że na wszystkie ich pytania odpowie na piśmie. Przy okazji zgłosił pretensje, że posłowie już na siedmiu posiedzeniach różnych komisji zajmowali się kwestią nieudzielenia Telewizji Trwam koncesji na naziemne nadawanie cyfrowe. Zarzucił też stacji, że transmituje posiedzenia komisji, aby "urabiać opinię publiczną". Jego zdaniem, jest to konflikt interesów. - Każdy może wejść na salę, transmitować posiedzenie. Proszę nie recenzować trybu posiedzeń komisji - ripostował Arkadiusz Czartoryski. Informacje przedstawione przez dyrektor Kochanowicz wywołały także poruszenie wśród posłów PO i SLD, choć z innego powodu. Wśród nich zaczęły krążyć jakieś dokumenty, którymi wymachiwała poseł Śledzińska-Katarasińska, a parlamentarzyści głośno wymieniali uwagi, zagłuszając wystąpienie dyrektor Lidii Kochanowicz. - Nie może tak być, że pani urządza cyrki, machając dokumentami. Apeluję o uspokojenie - zwróciła się do szefowej komisji Małgorzata Sadurska (PiS). I podkreśliła, że posłowie powinni skierować sprawę postępowania koncesyjnego do NIK, bo to, co zrobiła KRRiT, jest żywcem wyjęte z powieści Orwella; "wszystkie podmioty są równe, ale niektóre równiejsze". - Apeluję o to, aby dać szansę NIK na skontrolowanie procesu koncesyjnego. Sąd administracyjny nie bada uznaniowości, tylko procedurę, a tu oprócz złamania procedury są wątpliwości uznaniowego postępowania KRRiT - mówiła Sadurska. Śledzińska-Katarasińska nie ustępowała i przekonywała, że żadna komisja sejmowa nie ma prawa rozpatrywać kwestii uznaniowych w procesie koncesyjnym. Jej zdaniem, jeśli odpowiedzi udzielone posłom są niezgodne z prawdą, to obciąża to KRRiT. - Można dopytać Krajową Radę o szczegóły. Ale ten tryb procedowania jest niewłaściwy - stwierdziła przewodnicząca sejmowej komisji kultury. - Nie ma nic niewłaściwego w pytaniach posłów - odpowiadał szef Komisji do spraw Kontroli Państwowej. Posłowie zarzucali też przewodniczącemu KRRiT lekceważenie społecznych protestów przeciwko nieprzyznaniu miejsca na multipleksie cyfrowym Telewizji Trwam. Poseł Anna Sobecka wypomniała Dworakowi, że publicznie kwestionował zebranie ponad 1,5 mln podpisów protestu i mówił, że KRRiT dostała ich zaledwie 35 tysięcy. - Czy państwo zmierzają do konfrontacji, bo to oburzenie przestało wam przeszkadzać? - pytała Sobecka. Dworak bronił się, że Krajowa Rada nie liczy tych podpisów. - Nigdy nie kwestionowaliśmy liczebności podpisów, liczymy koperty, nie podpisy. Jeśli jest ich 1,5 mln, traktujemy je z powagą, jako głos opinii publicznej, ale to nie może wpłynąć na nasze decyzje - mówił Jan Dworak. Ale przewodniczący nie odniósł się za to do zarzutów poseł Sobeckiej o manipulowanie danymi dotyczącymi oglądalności Telewizji Trwam. Ma ona mieć podobno tylko 6 tys. odbiorców, podczas gdy z badań przeprowadzonych w 2009 r. wynikało, że tę telewizję ogląda regularnie ponad 650 tys. widzów. - Eska Nord miała w 2011 r. 6,5 tys. widzów i to nie przeszkadzało, aby udzielić koncesji temu podmiotowi - podkreślała poseł Sobecka.
Joński prowokuje Gdy wydawało się, że posłowie wreszcie przystąpią do głosowania nad wnioskiem do NIK o zbadanie procesu koncesyjnego, wybuchła awantura wywołana przez Dariusza Jońskiego z SLD, znanego z bezpodstawnej krytyki Kościoła i księży. Poseł zaatakował Fundację Lux Veritatis i o. Tadeusza Rydzyka CSsR, twierdząc, że Fundacja jest niewiarygodna finansowo, skoro 4,5 tys. zł grzywny, jaką sąd ukarał dyrektora Radia Maryja (jest jednym z fundatorów Fundacji), zapłaciła poseł Anna Sobecka, a nie Lux Veritatis. - Fundacja nie może zapłacić kary za osobę fizyczną, majątek Fundacji należy do Fundacji, a nie do fundatorów - przekonywała Lidia Kochanowicz. - W zgromadzeniu nie otrzymuje się pensji, otrzymuje się jedzenie, spanie, pokój, biurko, nie ma się żadnej własności. To stanowi konstytucja zgromadzenia - odpowiadał posłowi SLD o. Tadeusz Rydzyk. Wystąpienie Jońskiego posłowie ocenili, jako kompromitujące, obwiniali go o głoszenie antyklerykalnych haseł, celową prowokację służącą zaognieniu atmosfery na sali. - Panie Joński, niech pan nie kompromituje województwa łódzkiego - apelował jeden z posłów (Joński został wybrany do Sejmu w tamtejszym okręgu). Ale mleko się rozlało, parlamentarzyści zaczęli sobie przeszkadzać, przekrzykiwać się, walić rękami w stół, składać różne wnioski formalne. - Dyskusja była merytoryczna, dopóki Joński jej nie popsuł - podsumował poseł Andrzej Jaworski (PiS). W końcu Arkadiusz Czartoryski uznał, że dalsze prowadzenie obrad jest niemożliwe. I ogłosił przerwę do 14 marca. Krzysztof Losz