Świadek tylko czyta

Świadek tylko czyta

 Włodzimierz Kalicki 2008-04-22, ostatnia aktualizacja 2008-04-22 17:53:02.0

http://www.gazetawyborcza.pl/1,88975,5134852.html

Przetrwał tylko jeden świadek zbrodni - mężczyzna w ciemnym kaftanie
 

W londyńskim domu aukcyjnym Christie's w najbliższy piątek zostanie wystawiony na licytację obraz XVII-wiecznego holenderskiego mistrza Pietera de Grebbera. Przed wojną obraz był własnością jednego z największych polskich antykwariuszy Abe Gutnajera.

W czasie okupacji został najpewniej zrabowany przez hitlerowców lub ich pomocników, Gutnajera zaś zamordowano w getcie w tajemniczych okolicznościach.

Brytyjscy eksperci domu aukcyjnego Christie's byli pewni, że zgłoszony do sprzedaży przez właściciela pochodzącego z Łotwy malowany na desce portret czytającego mężczyzny nie ma większej wartości. W ujętej z lewego profilu postaci mężczyzny z raczej niedbale ułożonymi włosami, w ciemnym kaftanie i białej koszuli, bodaj bez kołnierzyka, wpatrującego się w kartkę papieru, historycy Christie's nie dopatrzyli się niczego, co pozwalałoby ujawnić autora dzieła. Niesygnowany obraz zidentyfikowali jako anonimowe dzieło malarza szkoły angielskiej z XVIII wieku.

Obraz został wystawiony na aukcję w Londynie 15 marca 2006 z estymacją, czyli szacowaną wartością rynkową, 800-1200 funtów.

Za te pieniądze nikt jednak nie miał szansy go kupić. Eksperci Art Lost Register, międzynarodowej firmy, która na rynkach sztuki poszukuje dzieł skradzionych i zrabowanych, na krótko przed marcową aukcją stwierdzili, że obraz ten znajduje się na polskiej liście strat wojennych. Jest reprodukowany i opisany w wydanym przez Ministerstwo Kultury katalogu "Straty wojenne. Malarstwo obce".

Antykwariusz

Abel Gutnajer, który z czasem zaczął używać imienia Abe, talent do handlu sztuką odziedziczył po rodzicach. Ich antykwariaty na Bagnie i na Śliskiej były interesami lokalnymi, obliczonymi przede wszystkim na klientów z żydowskich dzielnic Warszawy.

Na szerokie wody wypłynął około 1915 roku. Prawdopodobnie, gdy wojska carskie opuściły Warszawę, a władzę w niej objęli Niemcy, wyrwał się z typowo żydowskich kwartałów Warszawy i otworzył duży antykwariat przy Świętokrzyskiej 35. Handlował tam współczesnym malarstwem polskim. Interes prowadził z talentem i wielkim rozmachem. Jak ustalił Sławomir Bołdok, Gutnajer często urządzał wystawy malarstwa. W 1915 roku - prac Wojciecha Kossaka, w 1916 roku - Władysława Czachórskiego i Brandta, w roku kolejnym zaś - Fałata, Jacka Malczewskiego, Józefa Mehoffera, Siemiradzkiego, Matejki i powtórnie Wojciecha Kossaka. Organizował też w swoim antykwariacie aukcje obrazów. W Warszawie była to wielka rzadkość.

Nie czekał, aż klienci przyjdą z obrazami, szukał dzieł sam, przede wszystkim za granicą. Odwiedzał często Monachium i Wiedeń, gdzie od pokoleń istniały polskie kolonie artystyczne, a malarze pielgrzymowali z kraju po naukę, sławę i dostatnie zamówienia. Abe Gutnajer ściągał z Paryża prace Chełmońskiego i Boznańskiej, z Wiednia - Matejki, Brandta, Löfflera i Aleksandra Gierymskiego. Z Berlina - Maksymiliana Gierymskiego. W polskich zbiorach (wyjąwszy gigantyczną kolekcję hr. Korwin-Milewskiego) na początku XX wieku praktycznie nie było arcydzieł braci Gierymskich. To dzięki wyczuciu Abe Gutnajera ich wielkie, podręcznikowe dziś płótna trafiły do Polski.

A w 1917 roku w Berlinie, na aukcji po śmierci Wojciecha Kolasińskiego, kupił "Portret czytającego mężczyzny" Pietera de Grebbera.

W 1918 roku kupił w Paryżu 14 płócien Chełmońskiego ze znanego sklepu malarskiego Goupila.

Około roku 1920 Abe Gutnajer przeniósł swój interes do prestiżowego kwartału antykwariatów w rejonie Świętokrzyskiej, Mazowieckiej i Kredytowej. Pierwsze piętro kamienicy na Mazowieckiej 16 zajął na salon malarstwa, sam zamieszkał w mieszkaniu na drugim piętrze, nad salonem. Dwa kroki dalej, na Mazowieckiej 11, Abe Gutnajer otworzył drugi, mniej prestiżowy antykwariat, z tańszym, słabszym malarstwem, meblami i rzemiosłem. Tym samym symbolicznie przypieczętował imponujący społeczny awans: od lokalnego handlarza antykami i obrazami na żydowskim Bagnie do wielkiego, wpływowego antykwariusza i marszanda kreującego artystyczne wielkości w ekskluzywnym salonie dla klientów ze szczytów towarzyskiej śmietanki II RP.

Swoje wielkie dni przeżył Gutnajer w latach 20., w czasie sprzedaży kolekcji hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Był to bardzo bogaty ziemianin i największy polski kolekcjoner. Od 1880 roku, kupując i zamawiając obrazy u najlepszych polskich artystów, przede wszystkim ze szkoły monachijskiej, zbudował gigantyczną kolekcję arcydzieł. Tylko Aleksander Gierymski reprezentowany był w niej niemal 30 płótnami, w tym tak wybitnymi jak "Żydówka z cytrynami", obie wersje "Opery", "Anioł Pański" czy "Trumna chłopska".

Hrabia chciał podarować swoją kolekcję ojczyźnie. Zamierzał własnym kosztem wznieść we Lwowie lub w Krakowie gmach muzeum, w którym kolekcja ta byłaby prezentowana. Ale ani władze miejskie Lwowa, ani władze Krakowa nie zdobyły się na ofiarowanie stosownej działki pod budowę, co było jedynym warunkiem ofiarodawcy.

Rozgoryczony, schorowany, powalony w 1922 roku w Wilnie przez wylew, popadający w coraz większe kłopoty osobiste hr. Korwin-Milewski wyjechał z Polski do Wiednia. W końcu osiadł wraz z obrazami na swojej prywatnej eksterytorialnej wyspie Santa Catarina na Adriatyku, zakupionej ongiś od zaprzyjaźnionych z nim Habsburgów. Tam zdecydował się pozbyć kolekcji. Wyprzedażą kierował wiedeński adwokat dr Merwin.

Muzeum Narodowe w Warszawie po krótkich negocjacjach z Merwinem kupiło jedynie "Stańczyka" Matejki i wspaniałą kolekcję autoportretów malarzy.

W ślad za wysłannikami muzeum w 1924 roku pojawił się u Merwina Abe Gutnajer. Świetnie rozumiał rangę kolekcji hrabiego. Kupił najlepsze dzieła i przewiózł do Warszawy. Do 1939 roku sukcesywnie wystawiał je w swoim salonie na Mazowieckiej i sprzedawał. Pojedynczo. Zarabiał na nich znakomicie.

Muzeum Narodowe kupowało odeń płótna z dawnych zborów hr. Korwin-Milewskiego, płacąc dużo więcej, niż mogło zapłacić podczas wiedeńskiej wyprzedaży galerii hrabiego.

W 1924 roku Muzeum kupiło w salonie Gutnajera "Babie lato" Józefa Chełmońskiego. Ale w 1927 roku Abe Gutnajer przekazał Muzeum Narodowemu w darze "Widok na zamek Kufstein" z kolekcji hrabiego.

W mieszkaniu na drugim piętrze kamienicy przy Mazowieckiej Abe Gutnajer trzymał swoje osobiste zbiory.

- Nie udało mi się ustalić, co znajdowało się w mieszkaniu Abe. Wiem tylko, że jego młodszy brat Bernard, który w latach 1920-1939 miał własny antykwariat w Hotelu Angielskim przy ulicy Wierzbowej 6, w swoim mieszkaniu przy Króla Alberta 8 miał dużo więcej skarbów, niż eksponował w sklepie. Było tam kilkaset obrazów, m.in. Matejki, Chełmońskiego, Gierymskich. Prócz tego wspaniała kolekcja dawnych mebli, ogromny zbiór zabytkowych dywanów oraz pasów kontuszowych. Abe konkurował z Bernardem i najmłodszym Józefem, który także miał swój antykwariat, na Zielnej, na każdym polu, sądzę więc, że jego prywatne zbiory były równie wspaniałe jak kolekcje Bernarda, choć w opinii warszawiaków to Bernard uchodził za zamożniejszego - mówi Sławomir Bołdok.

W dwudziestoleciu międzywojennym Abe prowadził interes z niezwykłym, jak na Warszawę, rozmachem. Nadal jeździł do Wiednia, Monachium, Berlina, Paryża, Londynu, wyszukiwał tam dzieła polskich mistrzów. W poszukiwaniu obrazów wybrał się nawet do ZSRR. Brał udział w licytacji części austriackich zbiorów państwowych.

W 1929 roku rząd sowiecki urządził w Berlinie wielką licytację dzieł sztuki skonfiskowanych ze zbiorów rosyjskich kolekcjonerów. Tam też Abe dokonał znaczących zakupów.

Wyspecjalizował się w malarstwie XIX-wiecznym, co budziło zdziwienie w środowisku kolekcjonerów, gdyż marszandzi żydowscy mieli zrozumienie i skłonność do zajmowania się artystyczną awangardą. Antoni Słonimski ukuł nawet w swoich "Kronikach tygodniowych" słówko "abegutnajeryzm" na określenie zajmowania się czasami przeszłymi.

We wrześniu 1939 roku dom przy Mazowieckiej 16 został trafiony bombą lotniczą. Monika Żeromska wspomina, że kamienica wypaliła się do cna.

Czy wspaniałe zbiory Abe w jego mieszkaniu na drugim piętrze i w salonie malarstwa na pierwszym piętrze zostały zniszczone?

Być może, choć należy wątpić, aby człowiek interesu tak przewidujący jak Abe Gutnajer po pierwszych bombardowaniach miasta, pierwszych pożarach i ofiarach śmiertelnych nie zabezpieczył ich. Poza tym jego drugi antykwariat, na Mazowieckiej 11, przetrwał oblężenie miasta nietknięty.

Po zajęciu przez Niemców Warszawy Abe zwrócił właścicielom obiekty, które przed wojną przyjął do sprzedaży komisowej.

Jeremi Przybora wspominał, że kiedy rozpoczęły się pierwsze przesiedlenia do getta, zjawił się u nich na Okrężnej jakiś pan, który się przedstawił jako wysłannik pana Gutnajera: "Abe Gutnajer był właścicielem bardzo wytwornego antykwariatu na Mazowieckiej, z którym moja macocha i jej mąż utrzymywali żywe kontakty. Czasem coś sprzedawali z domowych zbiorów, żeby kupić coś innego. Teraz pan Gutnajer, w obliczu przeprowadzki do getta, odsyłał mi przez owego pana bransoletę macochy. Była to bransoleta z guzów od żupana (półszlachetne kamienie oprawne w srebro). Umieściła ją w antykwariacie tuż przed wybuchem wojny, być może dlatego, że bransoleta była za duża na jej drobne dłonie i chciała ją może wymienić na coś innego. Ze strony antykwariusza, zważywszy moment odesłania depozytu, był to akt zdumiewającej wręcz uczciwości i skrupulatności. A ja nawet nie spytałem pana, który mi odniósł bransoletę, jaki będzie nowy adres czy choćby numer telefonu państwa Gutnajerów".

Niewykluczone, że panem, który odniósł Jeremiemu Przyborze bransoletkę, był Edmund Mętlewicz, przed wojną właściciel hotelu i wspólnik w fabryce wyrobów metalowych Jarnuszkiewicz i S-ka, zaprzyjaźniony z Abe Gutnejerem klient jego antykwariatu. Jego syn Tomasz opowiadał Sławomirowi Bołdokowi, że Mętlewicz senior dysponował ukrytymi poza gettem obrazami ze zbiorów Abe. Na zlecenie Gutnajera sprzedawał obrazy w antykwariatach Skarbiec i Miniatura, a uzyskane ze sprzedaży pieniądze przekazywał do getta.

Wątpliwe bowiem, by Gutnajer, mający przed wojną w Niemczech i w Austrii licznych, także żydowskich partnerów w interesach, nie wiedział, co się świeci po zajęciu Polski przez Wehrmacht, i nie ukrył w bezpiecznych miejscach swych obrazów. Czy zabrał do getta część swoich zbiorów?

Sposób przesiedlenia przez okupanta ludności żydowskiej do getta właściwie to wykluczał. W getcie nigdy nie rozwinął się handel antykwaryczny, bo porostu nie było czym handlować.

Ale człowiek taki jak Gutnajer na pewno coś w osobistym bagażu do getta przeniósł . Coś, co pozwoliło by mu zbudować namiastkę dawnego, normalnego, kulturalnego świata.

Wziął "Portret czytającego mężczyzny". Wybrał go choćby dlatego, że obraz Pietera de Grebbera namalowany jest na dębowej desce, łatwej do transportowania, odpornej na uszkodzenia.

Lekarze

Wczesnym popołudniem 21 lipca 1942 roku prof. Franciszek Raszeja, wybitny polski chirurg, specjalista chorób stawów, zgłosił się do komendantury niemieckiej policji po przepustkę do warszawskiego getta. Nie było w tym nic osobliwego. Profesora Raszeję nie raz już wzywano do getta na konsultacje medyczne i nigdy nie odmawiał pomocy.

Przed wojną profesor pracował w Klinice Ortopedycznej Uniwersytetu Poznańskiego. W 1937 roku wraz z dziesięcioma innymi naukowcami podpisał protest przeciwko numerus clausus, przymusowemu ograniczaniu liczby studentów żydowskich. Publicznie występował też wtedy przeciw tak zwanemu gettu ławkowemu, czyli wymuszonemu przez nacjonalistyczne korporacje akademickie obowiązkowi zajmowania wyznaczonych ławek przez żydowskich studentów.

Prof. Raszeja we wrześniu 1939 roku uciekał z Poznania na wschód. Dotarł do Kowla, który rychło został zajęty przez Armię Czerwoną. Gdy dowiedział się, że jest na listach NKWD do aresztowania, uciekł pod okupację niemiecką, do Warszawy. W grudniu 1939 roku został ordynatorem oddziału ortopedycznego Szpitala PCK przy ul. Smolnej 6.

Jednym z jego asystentów był przebywający w getcie dr Kazimierz Pollak. Prof. Raszeja dzięki niemu utrzymywał stały kontakt z gettem i potajemnie dostarczał tam żywność, leki i szczepionki. Na terenie szpitala przy Smolnej profesor prowadził zajęcia z medycyny Tajnego Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Wśród konspiracyjnych studentów organizował zbiórkę krwi, którą później za pośrednictwem dr. Pollaka i Ludwika Hirszfelda przekazywał szpitalom w getcie.

Znajomi prof. Raszei, gdy dowiedzieli się, że 21 lipca zamierza iść na konsultacje medyczne do getta, prosili go, by został na Smolnej. Po mieście, także i w getcie, krążyły plotki, że lada moment Niemcy rozpoczną jakąś dużą akcję przeciw uwięzionym tam Żydom. I rzeczywiście, utajnione przez Niemców przygotowania do zaplanowanego na 22 lipca rozpoczęcia wielkiej akcji wywózki Żydów do obozów zagłady były zapięte na ostatni guzik. Tego dnia rankiem Niemcy aresztowali w getcie 60 zakładników, członków Rady Żydowskiej i znanych przedstawicieli inteligencji. Przewieziono ich na Pawiak. Mieli być rozstrzelani w wypadku, gdyby ludność getta sabotowała zarządzenia okupanta.

 

Profesor poszedł. Nigdy nie odmawiał pomocy chorym, nawet gdy wiązało się to z wielkim ryzykiem osobistym. Poza tym mógł czuć się stosunkowo bezpieczny - przed I wojną światową studiował w Berlinie i Münster, świetnie znał język niemiecki i niemiecką mentalność. Ułatwiało mu to wcześniej zdobywanie przepustek do getta. Dostał ją i tym razem.

W getcie atmosfera już od kilku dni była napięta do granic psychicznej wytrzymałości. Coraz liczniejsze pogłoski i plotki przepowiadały rozprawę okupanta z Żydami. Wiadomość, że znany polski lekarz dostał przepustkę na leczenie pacjenta, rozeszła się lotem błyskawicy. Uznawano ją za dowód, że Niemcy nie planują na najbliższe dni żadnej akcji przeciw Żydom, bo gdyby planowali, dawanie przepustki lekarzowi nie miałoby sensu.

Podobno przy bramie getta wejście na jego teren odradzał profesorowi stojący tam na warcie żydowski policjant.

Profesor wszedł.

Na konsultacje wezwał go dr Pollak. Pacjentem miał być Abe Gutnajer.

Co było powodem tego wezwania do getta?

Prof. Raszeja był specjalistą patofizjologii i patomechaniki stawów.W 1941 roku w szpitalu PCK utworzył poradnię gruźlicy kostno-stawowej; w czasie okupacji znacznie wzrosła liczba zachorowań na gruźlicę i gruźliczych powikłań. 54-letni Abe Gutnajer przez całe życie był człowiekiem bardzo zamożnym, prowadził dostatni tryb życia. Niemal trzy lata okupacji, w tym dwa spędzone w getcie, musiały jednak poważnie nadszarpnąć jego zdrowie. Skoro dr Pollak poprosił prof. Raszeję, powód musiał być poważny - zapewne wskutek zmian zwyrodnieniowych lub gruźliczych nie był w stanie chodzić.

Abe Gutnajer mieszkał wraz dziesięciorgiem członków rodziny, w tym córką, zięciem i dziesięcioletnią wnuczką, w domu przy Chłodnej 26. Była to tzw. dobra część getta, w której mieszkali Żydzi stosunkowo - jak na warunki getta - uprzywilejowani.

W mieszkaniu Gutnajera prof. Raszeja w asyście dr. Polaka i pielęgniarki z getta przystąpił do badania chorego. Wtedy do mieszkania wtargnęli esesmani i wymordowali wszystkich tam obecnych. Ocaleć miała tylko wnuczka Abe Gutnajera, która schowała się pod łóżko.

W czerwcu 1971 roku w Valleyfield w Kanadzie przybyły z Polski dr Stefan Wesołowski uzyskał od żyjącego na emigracji dr Zbigniewa Lewickiego pisemną relację o okolicznościach śmierci prof. Raszei:

„Pracowałem wtedy jako urolog w Szpitalu Polskiego Czerwonego Krzyża przy ul. Czerwonego Krzyża 8 w Warszawie, gdzie również pracował prof. Raszeja. Było to 21 lub 22 lipca 1942 r. Około godz. 23.00 tegoż dnia zatelefonował do mnie komendant Szpitala P.C.K., płk dr med. Zygmunt Gilewicz, że prof. Raszeja do tej pory nie wrócił z getta. Przyjechałem natychmiast do Szpitala (miałem nocną przepustkę) i stamtąd zatelefonowałem do komisariatu Żydowskiej Policji w getcie, gdzie przypadkiem trafiłem na dyżurnego policjanta, który mnie znał ze sportu sprzed wojny. Nie udzielił mi żadnych konkretnych informacji, ale ostrzegł mnie, że byłoby niebezpiecznie tej nocy poszukiwać prof. Raszei, który prawdopodobnie w ogóle już nie wróci. Zakomunikowałem to płk. dr. Gilewiczowi, który był obecny podczas tej rozmowy. Na drugi dzień udało mi się uzyskać od lekarza urzędowego m. Warszawy, przepustkę do getta (specjalną). W biurze, które sprawdzało przepustki przy wjeździe do getta od strony Nalewek, podano mi adres, gdzie odbywało się konsylium. Poszedłem pod ten adres na ulicę Chłodną w pobliżu kościoła Karola Boromeusza. Dom był zupełnie pusty. Znalazłem tam tylko dozorczynię, która mnie zaprowadziła na II p. i pokazała mi mieszkanie, w którym został zabity prof. Raszeja i lekarz, który Go zaprosił na konsylium - dr Kazimierz Polak. Z opowiadania dozorczyni wynikało, że wystrzelani zostali wszyscy obecni wraz z chorym. Był to pierwszy dzień, kiedy zaczęły się masowe morderstwa Żydów w getcie. W poszukiwaniu zwłok udałem się na cmentarz żydowski, tam dozorca cmentarza pokazał mi dół, do którego w dniu wczorajszym przywieziono szereg zastrzelonych ludzi. Wszystkie zwłoki były przysypane wapnem, ale udało się nam po krótkim poszukiwaniu znaleźć zwłoki Profesora. Był w ubraniu, bez butów i bez dokumentów; w kieszeni znaleźliśmy kilka małych klisz rtg (zmniejszenia), przedstawiających prawdopodobnie operowane kości. Nie ulegało wątpliwości, że śmierć nastąpiła wskutek dwóch ran postrzałowych; jedna w środku czoła, druga nad prawym oczodołem. Profesor był wysokim mężczyzną i wydaje się, że został zabity w pozycji siedzącej. Wylotów kul na głowie nie zauważyłem. Wywiezienie zwłok z getta nie było takie łatwe i udało się tylko dzięki życzliwości pracowników Zakładu Oczyszczania Miasta, którzy mieli prawo wjazdu do getta. Zatelefonowałem do Z.O.M., który przysłał samochód »śmieciarkę «, w której przewiozłem zwłoki do szpitala PCK. Przy wejściu do Szpitala była mała kapliczka, gdzie złożyliśmy zwłoki Profesora. Jeszcze przed wyruszeniem zatelefonowałem do szpitala, że przyjeżdżamy, tak że cały personel szpitala był zebrany przy kapliczce. Było to ok. 5.00 po południu. Był tam wtedy obecny dr med. Bolesław Hryniewiecki - chirurg. (...)

Na zakończenie muszę zaznaczyć, że całą tę wyprawę odbyłem sam, wbrew radom i przestrogom wszystkich włącznie z lekarzem urzędowym niemieckim, który dając mi przepustkę przestrzegał przed niebezpieczeństwem tej wyprawy do getta - specjalnie tego dnia, w którym zaczęły się »masowe morderstwa «”.

Pod tekstem relacji dr Lewicki dopisał: "Dyktowano i pisano w wielkim pośpiechu tuż przed odjazdem. Czytałem i potwierdzam" i przybił swoją pieczątkę.

Wiadomość o zbrodni w mieszkaniu Abe Gutnajera w mgnieniu oka obiegła getto.

Władysław Szpilman wspomina w "Pianiście": "Tego dnia doszło po południu do incydentu, który wstrząsnął Warszawą po obu stronach muru; znany polski chirurg, znakomitość w swojej dziedzinie, doktor Raszeja, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, został poproszony do getta w celu przeprowadzenia ciężkiej operacji. Gdy był już na miejscu i przystępował do zabiegu, do mieszkania wtargnęli SS-mani i zastrzelili leżącego w narkozie na stole operacyjnym pacjenta, następnie chirurga i w końcu wszystkich przebywających w domu lokatorów".

Skąd pomysł, by w fatalnych warunkach sanitarnych getta, w dniach, gdy w getcie nasilał się strach przed jakąś wielką akcją niemiecką, zamawiać sobie trudną operację stawu?

Abe Gutnajer jako człowiek zamożny, zapewne jak i inni równie zamożni Żydzi, starał się żyć normalnie. Może ufał, że dzięki swoim pieniądzom i dziełom sztuki ukrytym po aryjskiej stronie, dzięki swoim polskim wspólnikom, którzy prowadzili w czasie okupacji jego interesy, zdoła ocalić siebie i rodzinę.

Pozornie bezsensowna operacja była zatem reakcją człowieka, który wierzył, chciał wierzyć, że mimo wszystko pozostaje w kręgu normalności: jestem chory, więc zamawiam najlepszego lekarza i poddaję się operacji. Jak przed wojną.

Mordercy

Dlaczego po południu 21 lipca 1942 roku zostali wymordowani wszyscy obecni w mieszkaniu przy Chłodnej 26? Być może leżący pod narkozą Abe Gutnajer, a także prof. Raszeja, która posiadał ważną dopiero co wydaną przez gestapo przepustkę?

 

Dr Marek Edelman jest przekonany, że był to akt hitlerowskiego terroru, który miał w przeddzień wielkiej akcji wysiedleńczej do obozów zagłady sparaliżować wolę oporu i instynkt przetrwania ludności getta.

- Trzeba wiedzieć, jaka była atmosfera w getcie w dniach poprzedzających wielką wywózkę. Ludzie nadsłuchiwali, pod którą bramą stanie samochód, i dopiero potem zasypiali. Niemcy zabijali także na ulicach, gdzie mieszkali najbogatsi. W nocy strzelali szeregowi esesmani, żadne tam wielkie figury - mówi Edelman.

Jeśli tak, to prof. Raszeja zginął przypadkiem. Niemcy mieli wymordować mieszkańców konkretnego mieszkania i ani przepustka, ani dobre papiery polskiego lekarza nie mogły go ocalić.

Ale jest też możliwe, że najście Niemców nie było aktem oficjalnego, odgórnie zaplanowanego terroru. Hitlerowscy funkcjonariusze nad-zorujący getto dobrze wiedzieli, który z jego mieszkańców jest zamożny, czym zajmował się przed wojną. Nie można wykluczyć, że w przeddzień wielkiej akcji wywózkowej któryś z esesmanów niskiego stopnia postanowił obrabować znanego antykwariusza. Niewątpliwie przecież Gutnajer miał w getcie zasoby gotówki, jakieś kosztowności, walutę - po to, by utrzymać się przy życiu, i po to, by mieć czym płacić łapówki w chwilach zagrożenia.

Mógłby to zatem być napad rabunkowy.

W tym przypadku Raszeja musiał zginąć. Profesor mówił po niemiecku i miał kontakty towarzyskie w niemieckich elitach medycznych. Jeśli, chcąc się ratować, wspomniał o tym umundurowanym rabusiom, jego los był przesądzony.

Dr Lewicki, który nazajutrz po morderstwach w mieszkaniu Gutnajera ekshumował ciało prof. Raszei, zauważył, że obie rany postrzałowe głowy sprawiały wrażenie, jakby zostały zadane z góry. Konstatacja doświadczonego lekarza ma swoją wagę. Jeśli dr Lewicki miał rację, znaczyłoby to, że profesora, mężczyznę wysokiego, Niemcy zabili, gdy siedział. Czy to możliwe?

Czy Polak w mieszkaniu żydowskiego gospodarza w getcie, zaskoczony przez esesmanów, mógłby sobie pozwolić na rozmawianie z nimi na siedząco?

Właściwie - dlaczego nie? Znanych jest mnóstwo przypadków z czasów okupacji, gdy Polacy z kręgów arystokracji i inteligencji, ze znajomością niemieckiego, właśnie w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia demonstrowali wobec Niemców chłód, opanowanie i nieomal pańskie maniery. I to często temperowało agresję okupantów.

Ale nie w mieszkani Abe Gutnajera. Jeśli prof Raszeja próbował rozmawiać z napastnikami po pańsku, został zamordowany.

Informacje, że przetrwała dziesięcioletnia wnuczka Abe schowana pod łóżkiem, są pewnie typowym dla sytuacji zbiorowego skrajnego stresu myśleniem życzeniowym. Gdyby wnuczka rzeczywiście ocalała, dozorczyni nie omieszkałaby przecież poinformować o tym dr. Lewickiego, który w domu przy Chłodnej 26 był nazajutrz po zbrodni.

Przetrwał tylko jeden świadek zbrodni - mężczyzna w ciemnym kaftanie, z półotwartymi ustami, wpatrujący się w kartkę. Obraz Pietera de Grebbera wisiał na ścianie mieszkania przy Chłodnej, gdy hitlerowcy mordowali tam domowników i lekarzy. Albo był w tym mieszkaniu ukryty i został odnaleziony przez morderców.

Wspólnicy

"Portret czytającego mężczyzny" został wstawiony na aukcję w londyńskim Christie's przez jego posiadacza mieszkającego na Łotwie.

Christie's zgodnie ze swą tradycją odmawia podawania jakichkolwiek danych pozwalających zidentyfikować swoich klientów, zarówno sprzedających, jak i kupujących. Ale ciągle nie daje mi spokoju pytanie: skąd wziął się obraz z warszawskiej kolekcji Abe Gutnajera na dalekiej Łotwie?

Wielka wywózka latem 1942 roku została przygotowana przez ekipę kilkunastu funkcjonariuszy SS dowodzonych przez SS-Sturmbannführera Hermanna Höflego. Wiosną ci sami esesmani sprawdzili się podczas wielkich wywózek do obozów zagłady Żydów z getta lwowskiego i z Lubelszczyzny. Höfle był szefem sztabu Akcji Reinhardt, odpowiedzialnym za planowanie opróżniania gett. Także za organizację transportów ich mieszkańców do obozów zagłady i zagospodarowanie rzeczy pomordowanych.

Akcję wysiedlania Żydów z getta w Warszawie kilkunastu podwładnych SS-Sturmbannführera Höflego oraz warszawscy gestapowcy i esesmani mieli jedynie organizować i nadzorować. Bezpośrednimi wykonawcami byli Łotysze, Ukraińcy i Litwini z pomocniczych jednostek policyjnych.

Sztab Höflego przyjechał do Warszawy 15 lipca 1942 roku i zainstalował się w budynku przy ul Żelaznej 103. Łotysze i inni zostali skoszarowani w pobliżu getta.

Obraz należący do Abe Gutnajera nie zabłąkał się przypadkiem na daleką Łotwę. Najpewniej trafił tam, bo został przez któregoś z łotewskich podwładnych SS-Sturmbannführera Höflego zrabowany z mieszkania Gutnajera.

Jakim cudem Łotysz znalazł się na Chłodnej w przeddzień wielkiej akcji wysiedleńczej?

 

Po prostu został przez któregoś z niższych rangą oficerów SS - lub podoficera - zabrany na akcję. Najpewniej esesman wziął ze sobą kilku ŁotyszyByli przecież pod ręką, skoszarowani nieopodal murów getta, gotowi do wielkiej akcji nazajutrz.

Jeżeli napaść na mieszkanie Gutnajera miała być jedną z aprobowanych przez lokalne dowództwo SS i gestapo akcji terroryzujących mieszkańców getta, użycie do niej gotowych do akcji Łotyszy z jednostki pomocniczej było logiczne, bo najprostsze. Jeżeli był to rajd rabunkowy, zorganizowany na własną rękę przez któregoś z esesmanów, Łotysze byli najlepszymi z pozostających pod ręką wykonawców i wspólników. Z innymi esesmanami organizator napadu na Gutnajera musiałby się równo podzielić łupami - szeregowcom z łotewskiej formacji pomocniczej policji wystarczyło rzucić byle ochłap. Biorący udział w Akcji Reinhardt funkcjonariusze z litewskich, białoruskich i łotewskich formacji pomocniczych byli zdemoralizowani udziałem w masowych wywózkach, egzekucjach i grabieżach ofiar. Do przeprowadzenia rabunku i zamordowania jakiejś żydowskiej rodziny nadawali się doskonale.

To najbardziej prawdopodobne scenariusze udziału łotewskich podwładnych SS-Sturmbannführera Höflego w wymordowaniu rodziny Gutnajera i polskich lekarzy. Być może mordercy znaleźli ukryte pieniądze i kosztowności Abe Gutnajera. Najpewniej zabrał je kierujący napadem esesman.

Obraz - spory, nieporęczny - był wtedy łupem dużo mniej cennym. Wziął go więc łotewski podwładny i zarazem wspólnik niemieckiego esesmana.

Jeśli tak wyglądał napad na mieszkanie przy Chłodnej 26, to obraz trafił potem na Łotwę. Zapewne przywieziony podczas urlopu rabusia. Gdy zwycięski Kreml przemienił Łotwę w Łotewską SSR, portret czytającego mężczyzny prawdopodobnie został ukryty przed oczami postronnych. To był koniec nici, po której można było dotrzeć do prawdy o wojennym szlaku pana domu.

Ponad pół wieku później rabuś zapewne już nie żył. Następne pokolenie, nieważne, czy świadome pochodzenia dzieła sztuki, czy raczej nie, sprzedało je przez pośrednika lub wstawiło na aukcję. Ten scenariusz niejeden raz powtarzał się, gdy na rynku sztuki w Niemczech czy w USA pojawiały się dzieła zrabowane podczas wojny. Logika podpowiada, że podobnie musiało być w przypadku obrazu de Grebbera.

Malarz

Pieter Fransz de Grebber wychował się pośród obrazów. Przyszedł na świat w holenderskim Haarlemie w roku 1600, w domu Fransa de Grebbera, cenionego malarza, który trzykrotnie, w roku 1616, 1628 i 1630, piastował zaszczytne w środowisku malarzy stanowisko dziekana miejskiej gildii św. Łukasza.

Ojciec Pietera tworzył obrazy historyczne, portrety i zbiorowe przedstawienia kompanii strzeleckich. Z powodzeniem zajmował się także handlem sztuką. Pośredniczył pomiędzy zaprzyjaźnionym z nim Rubensem a angielskim ambasadorem w Hadze sir Dudle-yem Carletonem w wymianie obrazów na rzeźby antyczne.

Pieter od najmłodszych lat był kształcony przez ojca na następcę i dziedzica warsztatu. W 1618 roku Frans zabrał go w podróż do Antwerpii. Tam najpewniej młody Grebber poznał Petera Rubensa, którego sztuka i osobowość wywarły wpływ na jego wczesne prace.

Nauka w ojcowskim warsztacie trwała wiele lat. Nastoletni Pieter pobierał także nauki u innego haarlemskiego malarza - Hendricka Goltziusa, którego malarstwo historyczne miało znaczący wpływ na ukształtowanie się specyficznego stylu współczesnych mu malarzy z Haarlemu, zwanych haarlemskimi klasycystami.

Najwcześniejszy z zachowanych do dziś obrazów, znajdujący się w zbiorach Klaeuwshofje w Delft "Portret kobiety", namalował Pieter w roku 1621. Rok później stworzył "Caritas", dziś w Museum Fine Arts w Houston, i "Matkę i dziecko", teraz w kolekcji Frans Halsmuseum w Haarlemie.

Dopiero w wieku 32 lat Pieter wstąpił do haarlemskiej gildii św. Łukasza. Dwa lata później kupił własny dom w Beguinhof.

Pieter de Grebber był żarliwym, nieskrywającym swego wyznania katolikiem. W protestanckiej Holandii pierwszej połowy XVII wieku wiara katolicka mogła być poważnym utrudnieniem w karierze. Tym bardziej że Grebber z upodobaniem uprawiał malarstwo religijne. Czynił to jednak zręcznie, unikając poważniejszych zadrażnień z władzami Haarlemu i tamtejszymi artystami. Wykonywał ołtarze do świątyń katolickich, ale nie w Holandii, lecz do oficjalnych kościołów we Flandrii i innych krajach. Malował też portrety katolickich księży i zakonnic. W konspiracji zaś wykonywał ołtarze do tajnych kościołów katolickich na terenie Holandii.

Jego obrazy ceniono zwłaszcza za zdyscyplinowaną, klarowną kompozycję. Nie wydaje się, żeby miał trudności ze znalezieniem kupców. W wiekach następnych nie pojawiały się one jednak często w handlu. Zapewne powodem była niezbyt wielka liczba prac, jakie stworzył, a także ich tematyka i przeznaczenie - znacząca część znalazła się na wyposażeniu świątyń i pałaców.

Kiedy Pieter de Grebber namalował "Portret czytającego mężczyzny", dokładnie nie wiadomo. Brytyjski historyk sztuki Peter Sutton uznał, w ślad za specjalistami domu aukcyjnego Christie's, że obraz przedstawia śpiewającego chłopca.

De Grebber zaczął malować muzykujące postacie w latach 20. XVII wieku, niewykluczone, że pod wpływem Fransa Halsa. Sutton uznał, że de Grebber namalował śpiewającego - wedle niego - chłopca pod koniec lat 20.

Kłopot jednak w tym, że chłopiec z obrazu może śpiewać, jak chcą eksperci brytyjscy, ale może też jedynie czytać - jak zinterpretował dzieło jego właściciel sprzed stu laty, polski kolekcjoner Wojciech Kolasiński oraz współcześni polscy specjaliści.

Co więcej, postać z obrazu de Grebbera może nawet nie być chłopcem, lecz dojrzałym mężczyzną. Tak interpretował jego treść wybitny znawca malarstwa holenderskiego Michał Walicki, który obrazowi de Grebbera przypisał w swym szkicu z roku 1961 tytuł "Studium starca" (uznając jednocześnie, że dzieło to zostało zniszczone w czasie wojny).

Analiza obrazu nie rozstrzyga kwestii wieku przedstawionego na nim mężczyzny.

Skoro nie wiadomo z całą pewnością, co czyni bohater obrazu, nie jest też pewne datowanie go na schyłek lat 20. XVII wieku.

Nie wiadomo zatem nic niepodważalnego o okolicznościach powstania "Portretu czytającego mężczyzny". Nie wiadomo też nic o jego losach w XVII, XVIII i XIX wieku.

Na przełomie XIX i XX wieku obraz de Grebbera znalazł się w zbiorach polskiego kolekcjonera Wojciecha Kolasińskiego. Po jego śmierci w 1917 roku kolekcja dzieł sztuki i biblioteka Kolasińskiego zostały rozprzedane w domu aukcyjnym sztuki Rudolpha Lepkego w Berlinie. "Czytającego mężczyznę", wystawionego z numerem 79, kupił Abe Gutnajer.

W 2006 roku, tuż po wstrzymaniu aukcji w Christie's na skutek interwencji Art Lost Register, wydawało się, że "Portret czytającego mężczyzny" wrócił do Polski. Logiczne - skoro nie ma spadkobierców prawowitego właściciela, skoro przy Chłodnej 26 zginęli Abe Gutnajer, zginęła jego żona Regina, córka Stefania, zięć i wnuczka, dzieło powinno powrócić do kraju, z którego zostało zrabowane.

Wkrótce jednak dyplomaci z Ambasady RP w Waszyngtonie ustalili, że jednak spadkobiercy Abe żyją.

Lutek

Eve Gutnajer-Infanti mieszka na przedmieściach Filadelfii. Na ścianach i starych komodach sporo poloników: XVII-wieczna rzeźba przedstawiająca Jakuba Sobieskiego, akwarele Nikifora z lat 50., płótno Jana Cybisa.

- Abe Gutnajer na swego następcę szykował syna Ludwika, w rodzinie nazywanego Lutkiem - opowiada Eve Gutnajer-Infanti.

W 1938 roku Abe wysłał 17-letniego Lutka do Paryża, żeby tam studiował historię sztuki. Ale gdy w sierpniu 1939 roku stało się jasne, że wojna jest nieunikniona, Lutek natychmiast wrócił do Warszawy.

- Jako kawalerzysta walczył z Niemcami, po tem 17 września także z wkraczającymi wojskami sowieckimi - mówi Eve Gutnajer-Infanti.

Dostał się do niewoli sowieckiej, ale po kilku tygodniach udało mu się uciec. Przez Bałkany przedostał się do Grecji. Tam został aresztowany - nie miał przecież legalnych dokumentów - ale znów uciekł i odszukał w którymś z portów na Peloponezie polski statek. Dopłynął nim do Egiptu i wstąpił do organizujących się tam oddziałów polskiego wojska. W 1941 roku w szeregach Brygady Karpackiej trafił do Tobruku. W 1942 roku uległ namowom wysłanników polskiego lotnictwa, którzy szukali ochotników do służby w dywizjonach bombowych. Po kilkumiesięcznym szkoleniu w Kanadzie wziął udział jako pilot ciężkiego bombowca Lancaster w kilku wyprawach bombowych na Niemcy. Jego samolot zestrzelono w 1943 roku nad wybrzeżem południowej Anglii. Ranny Lutek po kilkumiesięcznej rekonwalescencji nie wrócił już za stery. Latał w polskim lotnictwie jako bombardier.

- Rodzina Gutnajerów nie wyrzekła się swojej tożsamości żydowskiej, ale była całkowicie zasymilowana, ich ojczyzną była Polska - mówi Eve Gutnajer-Infanti.

Po wojnie dzięki angielskiemu stypendium dla weteranów Lutek poszedł na studia. Nie mógł studiować ukochanej historii sztuki, wybrał więc chemię. W 1950 roku wyjechał do USA, do Nowego Jorku, dostał pracę w koncernie chemicznym Budd. A tam poznał o 15 lat młodszą Eve Infanti.

- Na pierwsze randki umawialiśmy się w Metropolitan Museum. A pierwsze nasze wspólne mieszkanie Lutek wybrał niedaleko 57. Ulicy, na której było mnóstwo antykwariatów i domów aukcyjnych. Lutek rzadko coś tam kupował, nie byliśmy bogaci - wspomina Eve Gutnajer-Infanti.

Dzieciom dali imiona Stefan i Krystyna, nie - Steven i Christine. W 1962 roku Ludwik Gutnajer jedyny raz po wojnie pojechał do Polski. Spotkał się z synem Edmunda Mętlewicza i od niego dowiedział się o śmierci ojca i rodziny na Chłodnej. Wtedy też kupił trzy akwarele Nikifora, które do dziś wiszą w sypialni Eve.

Ludwik Gutnajer zmarł ćwierć wieku temu. Krystyna została pielęgniarką, Stefan prowadzi warsztat wstawiania szyb samochodowych. Kolekcjonuje stare amerykańskie meble.

W 2006 roku polscy dyplomaci zawiadomili wdowę po Ludwiku i jej dzieci o ujawnieniu obrazu z kolekcji Abe. Pełnomocnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych ds. Restytucji Zrabowanych i Przemieszczonych Dóbr Kultury prof. Wojciech Kowalski wpadł na pomysł, by "Portret czytającego mężczyzny" sprowadzić z Londynu na miesiąc do Polski, pokazać go w Muzeum Historycznym i zorganizować w tym czasie sesję naukową o żydowskich antykwariuszach w Warszawie. A przy okazji - zaprosić Eve Gutnajer-Infanti z dziećmi do Polski, bo nigdy w niej nie byli.

W Christie's pomysł się spodobał - to w końcu dodatkowa reklama dla "Portretu czytającego mężczyzny".

Na sprowadzenie obrazu do Polski nie zgodził się jednak jego anonimowy posiadacz z Łotwy.

Po długich negocjacjach prowadzonych za pośrednictwem Christie's Łotysz niby zgodził się, postawił jednak warunki niemożliwe do spełnienia - zażądał, by wyceniony wstępnie na 800 funtów portret polski rząd ubezpieczył na sumę miliona funtów.

Odzyskanie "Portretu" okazało się, jak w wielu przypadkach obrazów zrabowanych podczas wojny, sprawą bardzo trudną. Na Zachodzie prawo chroni posiadaczy ongiś zrabowanych dzieł sztuki - dopóki nie udowodni się im przed sądem, że w ich posiadanie weszli w złej wierze.

Prowadzone przez prof. Kowalskiego żmudne negocjacje w sprawie zwrotu obrazu spadkobiercom Abe Gutnajera zakończyły się kompromisem. Zamiast prezentacji w Warszawie obraz pokazany został w ambasadzie RP w Londynie. Za cztery dni "Portret czytającego mężczyzny" zostanie sprzedany na aukcji, zaś zysk zostanie podzielony pomiędzy spadkobierców Abe Gutnajera i tajemniczego posiadacza z Łotwy. Jego cena, po ujawnieniu autora i losu jego właściciela, została podniesiona przez Christie's z 800 funtów na 20-30 tysięcy funtów.

* Współpraca Marcin Bosacki

 

Włodzimierz Kalicki

Dr Kazimierz Pollak, jeden z asystentów prof. Raszeja

Abe Gutnajer, lata 20

"Portret czytającego mężczyzny" Pieter de Grebber. Obraz zrabowany Abe Gutnajerowi


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
O moich i nie tylko prawach - kto chce niech czyta
Chciałam tylko żby syn nie chorował świadectwo, 3 Stare matriały nieposegregowane
Zelazny, Roger I Po Tom Tylko Zbiegł, By Wam Dać Świadectwo(1)
Żelazny Roger 68 I po tom tylko zbiegł , by wam dać świadectwo
higiena to nie tylko czystośc ciała
obywatel a system represji swiadek
Szarlotka, Przepisy z Tupperware i nie tylko
Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza, Religijne, Różne
Ewangelizacja za barem (świadectwo), ŚWIADECTWA
Małżeństwo o jakim marzymy 29-41, DOKUMENTY NP KOŚCIOŁA ŚW I NIE TYLKO
Błogosławieni smutni, CIEKAWOSTKI,SWIADECTWA ####################
Tylko we Lwowie, Teksty piosenek, TEKSTY
Małżeństwo o jakim marzymy 1-10, DOKUMENTY NP KOŚCIOŁA ŚW I NIE TYLKO
List od Jezusa II, DOKUMENTY NP KOŚCIOŁA ŚW I NIE TYLKO
Zes. 7, AR Poznań - Leśnictwo, gleboznawstwo LP, Fizjologia roślin, tylko ściągi

więcej podobnych podstron