I po tom tylko zbiegł , by wam dać świadectwo
(ze zbioru "Wariant jednorozca")
AUTOR: Roger Zelazny
HTML : ARGAIL
I po tom tylko zbiegł, by wam dać świadectwo
Nie opuszczała ich ani na moment - czarna plama dokładnie nad nimi, w miejscu, z którego spływała
niemal oślepiająca ulewa błyskawic i grzmotów, ryczących jak artyleryjski ogień. Van Berkum zatoczył się
przy kolejnym przechyle statku, omalże nie upuszczając paki. Wokół niego wyły wichry, wdzierając się w
każdą dziurę przemoczonej odzieży; woda pluskała i wirowała pod stopami, wycofując się, wracając, znowu
wycofując. O statek nieustannie rozbijały się ogromne fale. Wśród omasztowania tańczyły dziwne, zielone
ognie św. Elma.
Nagle usłyszał krzyk innego marynarza, przedzierający się przez sztorm i grzmoty. Jeszcze jedna
przypadkowa ofiara dryfujących demonicznych oprawców.
Wysoko w olinowaniu wisiał uwięziony trup, obdarty doszczętnie ze skóry przez rozgniewane żywioły;
jego szkielet jaśniał zielonym blaskiem, a prawe ramię kołysane wiatrem zdawało się machać, jakby w
geście pożegnania, a może zaproszenia.
Van Berkum przeciął pokład i wszedł do nowej ładowni; karton trzeba było przywiązać rzemieniami. Ile
razy przenosili już te kartony, paki, i beczki? Już dawno stracił rachubę. Chyba za każdym razem, gdy się z
tym uporali, przychodził nowy, taki sam rozkaz.
Popatrzył ponad burtą. Gdy tylko był w tym miejscu, gdy tylko nadarzała się okazja, spoglądał na odległy
horyzont, rozmyty w zasłonie deszczu. I żył nadzieją.
Tym właśnie różnił się od innych. Nie pogrążał się w otępieniu, jak pozostali, żył nadzieją - choć
niewielką - gdyż miał plan.
Statkiem wstrząsnęła potężna salwa śmiechu. Van Berkum zadrżał. Kapitan niemal nie opuszczał już
kabiny, zabarykadowany z beczką rumu. Mówiono, że gra w karty z Szatanem. Odgłos zabrzmiał właśnie
tak, jakby to właśnie Szatan wygrał nowe rozdanie.
Pod pozorem inspekcji umocowań ładunku, Van Berkum odnalazł jeszcze raz swą beczkę, przemieszaną
wśród innych. Mógł ją odróżnić po małej plamce niebieskiej farby. W odróżnieniu od innych była pusta i
uszczelniona od wewnątrz.
Odwrócił się i ruszył z powrotem przez pokład. Coś wielkiego, o nietoperzych skrzydłach, przemknęło
mu za plecami. Skulił ramiona i przyspieszył kroku.
Jeszcze cztery pakunki, za każdym razem szybkie spojrzenie w dal. I wtedy - wtedy...?
Wtedy!
Zobaczył go. Statek, od strony dziobowej! Rozejrzał się nerwowo dookoła. Był sam. To było to. Jeśli się
pospieszy. Jeśli go nikt nie zobaczy.
Podbiegł do beczki, rozpiął umocowania, rozejrzał się raz jeszcze. Nadal nikogo w pobliżu. Drugi statek
najwyraźniej się przybliżał. Nie było czasu ani możliwości pomiaru kursu, wiatrów czy prądów. Był tylko
hazard i nadzieja.
Musiał podjąć to pierwsze i żywić się tym drugim. Przetoczył beczkę pod burtę, podniósł ją i wyrzucił. W
chwilę później skoczył jej śladem.
Woda była lodowata, spieniona, mroczna. Prąd ściągał go w głębinę. Rozpaczliwie szarpał wodę
ramionami, starając się wydostać na powierzchnię.
Wreszcie zobaczył błysk światła. Bałwany miotały nim w różnych kierunkach, wiele razy wyrzucały w
górę i znów spychały pod wodę. Jednak za każdym razem wypływał.
Był już prawie skłonny się poddać, gdy nagle morze uspokoiło się. Odgłosy sztormu ucichły. Niebo
przejaśniało. Bijąc rękoma wodę, dostrzegł znikający w oddali statek, z którego właśnie wyskoczył,
unoszący ze sobą swe prywatne piekło. A bliżej, po lewej stronie, wystawała z wody beczka z niebieską
plamą. Rzucił się w jej kierunku.
Zdołał dotrzeć i schwycić się jej. Mógł nawet częściowo wynurzyć się z wody. Przywarł do beczki całym
ciałem i ciężko dyszał. Chwyciły go dreszcze. Choć morze uspokoiło się, woda była nadal bardzo zimna.
Gdy poczuł się odrobinę silniejszy, uniósł głowę i rozejrzał się aż po horyzont.
Tam!
Statek, który wtedy zobaczył, był teraz jeszcze bliżej. Uniósł rękę i pomachał. Zerwał z siebie koszulę i
podniósł ją jak najwyżej, trzepoczącą na wietrze jak sztandar.
Trzymał ją tak, aż nie zdrętwiało mu ramię. Gdy spojrzał raz jeszcze, statek przybliżył się jeszcze
bardziej, jednak nic nie wskazywało, by ktoś go zauważył. Na podstawie względnych kursów statku i
beczki, stwierdził, że za kilka minut mogą się zrównać. Przełożył koszulę do drugiej ręki i zaczął nią znów
machać.
Gdy spojrzał ponownie, dostrzegł, że statek zmienia kurs i kieruje się wprost na niego. Gdyby miał więcej
sił lub gdyby nie wyssano z niego wszystkich uczuć, na pewno załkałby ze szczęścia. Prawie natychmiast
zdał sobie sprawę z potwornego zmęczenia i przemożnego zimna. Oczy paliły go od słonej wody, a jednak
najchętniej teraz by je zamknął. Nie mógł spuścić wzroku ze zdrętwiałych dłoni w obawie, że palce
rozluźnią chwyt i puszczą beczkę.
- Szybciej! - westchnął. - Szybciej...
Był prawie nieprzytomny, gdy wciągano go do szalupy i owinięto w koce. Zasnął, nim dobili do burty.
Przespał resztę dnia i całą noc, budząc się tylko na łyk gorącego grogu i barszczu. Gdy spróbował się
odezwać, nikt go nie zrozumiał.
Dopiero następnego popołudnia przyprowadzono marynarza znającego holenderski. Opowiedział mu całą
swą historię, od chwili podpisania kontraktu aż do skoku w morską otchłań.
- To niewiarygodne! - zdumiał się marynarz, przerywając na chwilę długie tłumaczenie dla oficerów. - Więc
ten miotany sztormem statek-widmo, który wczoraj widzieliśmy, to naprawdę "Latający Holender"! Więc on
istnieje naprawdę - a ty, ty jesteś jedynym człowiekiem, który zdołał z niego zbiec!
Van Berkum uśmiechnął się słabo, opróżnił i odstawił dzban wciąż trzęsącą się ręką.
Marynarz poklepał go po ramieniu.
- Odpoczywaj teraz w spokoju, przyjacielu. Wreszcie jesteś bezpieczny - powiedział - i wolny od statku
demonów. Jesteś na pokładzie okrętu sławnego z bezpiecznej żeglugi, w towarzystwie wspaniałych oficerów
i załogi - a w dodatku zaledwie o kilka dni od macierzystego portu. Odzyskuj siły i usuń ze swych myśli
wspomnienia minionych nieszczęść. Witaj na pokładzie "Marii Celestyny".