260

Organizacja POLSKA - przetrwać by zwyciężyć Organizacja Polska (OP) była tajną, zhierarchizowaną, elitarną organizacją Obozu Narodowego. Źródła jej, sięgają tajnej organizacji Liga Polska, powstałej w roku 1887. Faktycznie została powołana w latach 30 XX wieku przez młodych, ambitnych i bardzo dobrze wykształconych działaczy narodowych, którzy w 1934 roku dokonali w łonie Obozu Narodowego rozłamu, tworząc swoją organizację zewnętrzną - Obóz Narodowo Radykalny (ONR).
OP sprawowało tajne i faktyczne kierownictwo nad ONR. Celem OP było wykształcenie intelektualnych i zawodowych elit, które, zdobywając wysoką pozycję społeczną, będą miały realny wpływ na rządy w Polsce. Stąd też OP podzielona była na grupy zawodowe (grupa lekarska pod nazwą „Medycyna Polska", grupa prawnicza „Palestra"i inne), których działacze w sposób zakonspirowany mieli infiltrować środowiska polityczne i zawodowe w Polsce, przejmując nad nimi kontrolę.W OP istniała ścisła hierarchia i na wzór masoński, dzieliła się na stopnie wtajemniczenia. Zaczynając od najniższego, były to poziom „S"(Sekcja), poziom „C" (Czarnecki) i poziom „Z"(Zakon Narodowy) z którego łona wybierany był, sprawujący kontrolę nad pozostałymi, Komitet Polityczny. Po wewnętrznym rozłamie w ONR, który nastąpił w 1935 roku, OP przejęła kontrolę nad ONR-ABC. Po roku 1939 OP włączyła się do konspiracji przekształcając ONR-ABC w tzw. „Grupę Szańca" i tworząc własną wojskówkę „Związek Jaszczurczy"(ZJ).

We wrześniu 1942 roku, z części nie scalonej z AK, Narodowej Organizacji Wojskowej (wojskówki przedwojennego Stronnictwa Narodowego <SN>) i ZJ utworzone zostały Narodowe Siły Zbrojne(NSZ), które w szczytowym okresie liczyły około 100 tysięcy zaprzysiężonych członków. Politycznym zapleczem NSZ była Tymczasowa Narodowa Rada Polityczna (TNRP), w skład której wchodzili przedstawiciele Grupy Szańca (OP) i frondy SN. Z inicjatywy TNRP, obok NSZ, powołano również struktury cywilne, pod nazwą Służba Cywilna Narodu (SCN), która skupiała w swoich szeregach około 15 tysięcy fachowców z różnych dziedzin zawodowych, przygotowanych do odtwarzania struktur państwowych od poziomu powiatu po pomyślnym zakończeniu wojny .W roku 1944, w wyniku licznych intryg, OP przejęło całkowitą kontrolę nad TNRP, a tym samym nad NSZ, które zostały uszczuplone o poważny potencjał, który z frondą SN przeszedł do AK, tworząc równorzędną organizację NSZ-AK. Na początku roku 1945 środowisko OP zostało podzielone, część działaczy przedostała się na zachód z Brygadą Świętokrzyską, tworząc w amerykańskiej strefie okupacyjnej w Niemczech ośrodki emigracyjne, w Regensburgu (przetrwał do końca 1946 roku) i w Monachium (przetrwał do 1949), pozostali działacze z Komitetem Politycznym pozostali w kraju kontynuując walkę z komunistami. Do końca roku 1946 ośrodek krajowy miał stałą łączność z ośrodkami zagranicznymi, co zaowocowało współpracą wywiadowczą na rzecz Polskiego Rządu w  Londynie.  Współpraca ta została zakończona z końcem roku 1946, w wyniku aresztowania krajowych działaczy OP, Stanisława Kasznicy i Lecha Nejmana. Straconych przez UB na przełomie 1947/1948 roku. Ostatni działacze OP w zorganizowanej formie przetrwali we Francji, powołując organizację polskich emigrantów, byłych eNeSZetowców, Ogniwo (1949-1956).W połowie lat 50 XX wieku we Francji coraz większymi wpływami zaczęła cieszyć się lewica, dla której organizacje o wyraźnym antykomunistycznym obliczu ideowym jak Ogniwo były zbędne, a tym samym zwalczane. Reakcją prawicowych działaczy Ogniwa była masowa emigracja, głównie do USA a także do Kanady i Australii. Zorganizowana forma bytowania została rozbita, jednak niezmordowani działacze OP nie zaprzestali działalności ideowej, powołując w krajach docelowej emigracji organizacje kombatanckie kultywujące pamięć i tradycje Obozu Narodowego. Bezkompromisowy, antykomunistyczny mit „Solidarności" skusił wiekowych i nielicznych już działaczy OP do powrotu do kraju by, z im tylko wiadomym zaangażowaniem, włączyć się w budowę „wolności". Rozczarowanie „okrągłego stołu" towarzyszyło ostatnim wiernym przysięgi złożonej w pamiętnym roku 1934, w drodze do Najwyższego. Organizacja Polska nigdy nie została rozwiązana, a na jej członków z chwilą złożonej przysięgi był nałożony obowiązek odtwarzania struktur w każdych warunkach. Obowiązek ten wypełnili wszyscy działacze, a z przysięgi zwalniała ich dopiero śmierć. Czy nestorzy roku 1934 mieli następców? Czy Organizacja Polska przetrwała, czy też śmierć ostatniego jej działacza zakończyła jej fascynujący żywot?

Najwybitniejsi działacze Organizacji Polskiej (członkowie Zakonu Narodowego):
Ppłk/mgr Tadeusz Boguszewski - Komendant okręgu Krakowskiego ZJ (1941-1942), szef Oddziału Operacyjnego NSZ (1942-1944). Członek Komitetu Wykonawczego OP jako przedstawiciel NSZ.

Mgr prawa Jerzy Czerwiński(1904-1941) - adwokat, wybitny działacz akademicki (min. prezes Związku Polskich Korporacji Akademickich, stypendysta Szkoły Ligi Narodów w Genewie). Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR. Sekretarz ogólnopolskiej, prestiżowej  Rady Adwokackiej. W okresie okupacji pracownik Delegatury Rządu na Kraj.  Jako członek Związku Adwokatów Polskich, pomagał adwokatom pochodzenia żydowskiego przez co w III 1943 roku został aresztowany przez Gestapo. Przetrzymywany na Pawiaku został ostatecznie rozstrzelany w Palmirach

 Płk/mgr  NSZ Antoni Dąbrowski- dowódca Brygady Świętokrzyskiej

Mgr inż. Władysław Dowbór - inżynier, sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR. Po Rozwiązaniu Ogniwa wyemigrował do Brazylii.

Dr Kazimierz Gluziński -doktor ekonomii. Brat Tadeusza. Kierownik Służby Cywilnej Narodu (1942-1944). Przewodniczący Rady Politycznej NSZ-Zachód. Po wojnie nieoficjalny przywódca post-eNeSZetowskiej emigracji we Francji.

Dr Tadeusz Gluziński -  Doktor nauk humanistycznych. Brat Kazimierza. Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR.  Autor, pod pseudonimem Henryk Rolicki, książki „Zmierzch Izraela". Zmarł w 1939 roku na Węgrzech w wyniku odmrożeń, których doznał w trakcie nielegalnego przekroczenia granicy, będąc przedstawicielem środowiska formującej się „Grupy Szańca".

Mgr Antoni Goerne - Wyższy urzędnik ministerstwa skarbu. Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR.

Mgr Aleksander Heinrich(1901-1942) - wybitny działacz akademicki (min. Prezes Naczelnego Komitetu Akademickiego <najwyższej reprezentacji akademickiej> i dwukrotny prezes Centralnego Związku Akademickich Kół Naukowych). Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR.  Zginął w Obozie Koncentracyjnym w Auschwitz

Mjr/mgr  Jerzy Olgierd Iłłakowicz(1908-1984) -  Wszechstronnie wykształcony (studia rolnicze na Uniwersytecie Katolickim w Louvain w Belgii, studia w Wyższej Szkole Handlowej w Lozannie w Szwajcarii i studia w London School of Economisc w Anglii). Do wybuchu wojny pracował na wysokim stanowisku w bankowości. Członek Rady Politycznej NSZ. Organizator Polskich Kompanii Wartowniczych w Niemczech. Oficer łącznikowy przy Kwaterze Głównej Armii USA w Niemczech.  Założyciel Stowarzyszenia Polskich Emigrantów. Wyemigrował do USA. Prywatnie pasjonat Brydża. W roku 1962 zdobył dożywotni tytuł mistrza (Life Master). Jego nazwisko znalazło się w Encyklopedii Brydżowej.

Dr/por. Jan Jodzewicz(1898 - 1995) - adwokat. Doktor prawa. Prowadził własną kancelarię adwokacją w Warszawie. Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR. W czasie okupacji w niewoli. Po wojnie na emigracji w Anglii.

Ppłk/mgr  Stanisław Kasznica(1908 - 1947) - prawnik, syn Rektora Uniwersytetu Poznańskiego. Komendant Główny NSZ (1945-1947).  Aresztowany przez UB, sądzony i stracony.

Ppłk/mgr Edward Kemitz (1907-2002) - prawnik, ukończył min. prestiżową London School of Economisc. Dyrektor rodzinnej fabryki Wyrobów Ołowianych i Cynowych. Od 1938 radny miasta Warszawy. W okresie okupacji członek ZWZ/AK, NSZ i SCN (Służba Cywilna Narodu - dział przemysłowy). Działacz Rady Pomocy Żydom „Żegota" (w 1983 roku odznaczony medalem i tytułem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata). Po wojnie represjonowany przez UB (więziony w latach 1945-1947, 1949-1955). W 1964 wyemigrował do Kanady będąc wykładowcą akademickim oraz aktywnym animatorem życia polonii Kanadyjskiej.

Dr Jan Mosdorf (1904-1943) - doktor filozofii, publicysta, pisarz. Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR. W okresie okupacji członek NOW (Narodowej Organizacji Woskowej). W 1940 aresztowany przez gestapo i wywieziony do Obozu Koncentracyjnego Auschwitz, gdzie został zamordowany za niesienie pomocy współwięźniom-żydom.

Por/mgr  Lech Neyman(1908-1948) - prawnik. W okresie okupacji członek ZJ (Związek Jaszczurczy) i NSZ. Redaktor naczelny pisma „Naród i Wojsko". Autor kilku broszur teoretycznych. Komendant Okręgu Krakowskiego NSZ. Aresztowany przez UB w 1947 został stracony.

Dr inż. Stefan Nowicki (1905-1992) - studiował na SGGW.  W okresie okupacji  redaktor naczelny „Placówki", członek SCN (pion wiejski). Po wojnie wyemigrował do Australii będąc ministrem pełnomocnym Rządu RP w Londynie na Australię.

Ppłk/inż. Mirosław Ostromęcki (1914-2001) - w latach 1936-1938 pierwszy viceprezes Bratniej Pomocy Politechniki Warszawskiej oraz przewodniczący Porozumienia Bratnich Pomocy Uczelni Warszawskich. W czasie okupacji członek ZJ, NSZ, SCN (min. Twórca Polskiej Agencji Prasowej). Ukrywał w swoim domu rodziny żydowskie.  W 1945 członek Rady Inspektorów NSZ przy Komendzie Głównej. Po wojnie aresztowany przez UB, zwolniony w wyniku interwencji środowisk żydowskich (min. Juliana Tuwima).  W Okresie III RP odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a także założyciel środowiska kombatantów NSZ.

Mgr prawa Mieczysław Prószyński(1909-1979) - adwokat. Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR. Więzień Obozów Koncentracyjnych.

Mgr prawa Henryk Rossman(1896-1937) - wybitny prawnik. Radca prawny Banku Amerykańskiego (z tego powodu nie podpisał Deklaracji Ideowej ONR).  Nieformalny przywódca narodowych-radykałów. Zmarł w 1937 roku.

Dr Bolesław Sobociński(1906-1980) - światowej sławy logik i filozof, specjalista z zakresu logiki matematycznej.  W okresie okupacji szef Oddziału II NSZ oraz przewodniczący Komitetu Pomocniczego NSZ. Po wojnie wyemigrował do USA będąc wykładowcą Katolickiego Uniwersytetu w Notre Dame .

Dr medycyny Włodzimierz Sylwestrowicz- lekarz (miał rozległą praktykę w Warszawie).  Wiceprezes Związku Lekarzy Państwa Polskiego.  Członek ZJ i NSZ. Aresztowany przez gestapo i rozstrzelany w Obozie Koncentracyjnym w Auschwitz.

Inż. elektryk Tadeusz Todtleben - Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR. Delegat Rady Politycznej NSZ-Zachów. Po wojnie na emigracji we Francji.

Mgr prawa Przemysław Warmiński(1908-1939) - prawnik, sportowiec (dwukrotny mistrz Polski w tenisie, hokeista - występował czterokrotnie w Pucharze Davisa). Przywódca ONR w Wielkopolsce. Poległ w obronie Warszawy.

Dr prawa Wojciech Zaleski (1906-1961) - z zamiłowania ekonomista (autor broszur o tematyce ekonomicznej). Sygnatariusz Deklaracji Ideowej ONR. Redaktor naczelny dziennika „ABC". W okresie okupacji członek Konfederacji Narodu. Po wojnie w Niemczech min wykładowca historii gospodarczej w Monachium. Wydawał własny miesięcznik „Universum" i książki o tematyce ekonomicznej (min. Plan Marschalla w gospodarce dwóch kontynentów, The party system, Tysiąc lat naszej wspólnoty. Społeczne i gospodarcze dzieje narodu polskiego w zarysie . Ostatecznie wyemigrował do Hiszpanii, gdzie zmarł na gruźlicę Tomasz Greniuch

Wywiad "NP" z Beatą Gosiewską, żoną ś.p. Przemysława Gosiewskiego "to nie jest śledztwo, to są kpiny. Udawanie, że jakiekolwiek postępowanie się toczy. Strona rosyjska nie przekazała kluczowych dokumentów i dowodów. Nie przekazano oryginałów czarnych skrzynek. Wrak samolotu, z którego niewiele pozostało, leży i niszczeje." To kpina, nie śledztwo Z Beatą Gosiewską, żoną tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej Przemysława Gosiewskiego, rozmawia Jacek Sądej - Co sądzi Pani na temat inicjatywy związanej z prośbą 28 rodzin ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, aby małżonka prezydenta Komorowskiego objęła patronat nad akcją wywiezienia krzyża do Smoleńska 10 października br.? - Uważam, że ta propozycja jest niestosowna. W mojej pamięci pozostaje wiele wypowiedzi pana Bronisława Komorowskiego i jako marszałka Sejmu, i obecnie jako prezydenta RP. Pamiętam, jak będąc marszałkiem, zaraz po katastrofie błyskawicznie zaangażował się w zajmowanie pałacu prezydenckiego. Wielokrotnie wypowiadał się lekceważąco na temat katastrofy smoleńskiej. Zszokowała mnie wypowiedź pana Komorowskiego mówiącego, że dla Rosji to nie jest priorytetowe śledztwo. Zastanawiałam się wtedy, czyj interes on reprezentuje: Polski czy Rosji? Bo pan Komorowski, jako prezydent mojego kraju, powinien pilnie zabiegać u strony rosyjskiej, aby śledztwo było prowadzone rzetelnie, profesjonalnie i sprawnie. Aby strona rosyjska nam przekazywała dokumenty i dowody. Natomiast wypowiedzi prezydenta na temat katastrofy smoleńskiej są lekceważące. O nas ostatnio wypowiedział się, że jesteśmy nieszczęsnymi rodzinami. Uważam to za formę obraźliwą. Poza tym, o ile dobrze pamiętam, pan prezydent duszą i ciałem popiera wywiezienie tego krzyża. Dla mnie jest to tylko potwierdzenie, że jego intencja jest nieszczera. Poza tym dla pani prezydentowej widziałabym inną rolę niż patronat nad tą pielgrzymką. Chciałabym, aby przekonała swojego męża do tego, aby z szacunkiem traktował rodziny ofiar i przekonała go do ich upamiętnienia przed Pałacem Prezydenckim. W miejscu, w którym wskazał naród.

- Minęło pięć miesięcy od tragicznej daty 10 kwietnia 2010. Na jakim etapie jest teraz śledztwo? Czy odczuwają państwo jakiś ruch do przodu, czy nadal dominuje brak informacji? - Tak naprawdę to nie jest śledztwo, to są kpiny. Udawanie, że jakiekolwiek postępowanie się toczy. Strona rosyjska nie przekazała kluczowych dokumentów i dowodów. Nie przekazano oryginałów czarnych skrzynek. Wrak samolotu, z którego niewiele pozostało, leży i niszczeje. Można powiedzieć wprost, że zacierane są dowody. Fachowcy wypowiedzieli się, że pierwsze stenogramy przekazane przez MAK są zupełnie niewiarygodne. Prokuratura jest głucha. Udaje, że nie widzi i nie słyszy wypowiedzi wielu ekspertów na temat bardzo prawdopodobnych przyczyn tej katastrofy, czyli zamachu. W tej sprawie wypowiedział się specjalista od zakłóceń elektronicznych nawigacji pan Kleciak z Niemiec. Prokuratura powinna zająć się wykluczeniem takiej hipotezy. Dziwi mnie to, że od początku bada się przede wszystkim kwestię spowodowania wypadku w ruchu lotniczym. Też dziwne jest to, że prokuratura tak naprawdę odmówiła na wniosek mecenasa Hambury przesłuchania premiera i prezydenta. Nie przesłuchano również ministrów odpowiedzialnych za tę wizytę, czyli: ministra obrony narodowej i ministra spraw zagranicznych, stwierdzając z góry, że ich zeznania nie będą miały związku ze sprawą. Nie wiem, czy prokuratura zatrudnia jasnowidzów? Dziwi mnie również awans generalski prokuratora Parulskiego. Jakby było to zrobione tak na zapas. Pan premier mówi o niezależnej prokuraturze. Pytam więc, jak można mówić o niezależności prokuratury, jeżeli prezydent wywodzący się z Platformy Obywatelskiej w pierwszym rozdaniu daje awans generalski szefowi prokuratury, który nadzoruje śledztwo, za które na pewno w jakimś sensie odpowiada ekipa rządząca. Poza tym śledztwem prokuratorskim jest jeszcze polska komisja, która z całą odpowiedzialnością można powiedzieć, że jest rządowa. Na czele tej komisji pan premier postawił podległego sobie ministra Millera, nadzorującego Biuro Ochrony Rządu, które powinno, a nie zadbało o bezpieczeństwo głowy państwa i tego samolotu. Tak naprawdę nie można mówić o obiektywnym wyjaśnianiu przyczyn tej katastrofy.

- Jaka jest sytuacja członków rodzin ofiar w zakresie monitorowania przebiegu śledztwa? - Rodziny, o ile mają wgląd do dokumentów prokuratury, to nie mają wglądu do dokumentów z prac komisji Millera. Nie ma również dostępu do nich opinia publiczna ani dziennikarze.

- Po co więc rządzący politycy robią tyle zamieszania wokół tej sprawy, usiłując przekonać nas, że tak wiele zrobiono, aby poznać prawdę? - Usiłuje się stwarzać pozory kraju demokratycznego i praworządnego pod tymi rządami. Tak naprawdę to rząd ponosi odpowiedzialność za tę katastrofę, ponieważ samolot był samolotem wojskowym. Pułk lotnictwa nadzoruje minister obrony narodowej, za organizację wyjazdu odpowiadał MSZ, za ochronę prezydenta odpowiadało Biuro Ochrony Rządu nadzorowane przez ministra Millera. Warto zadać pytanie, czy on, kiedy to teraz wyjaśnia, siebie i swoich kolegów z rządu obciąży? Warto również przypomnieć, że pan premier od pierwszych godzin po katastrofie wyrażał najgłębsze zaufanie do strony rosyjskiej. Już wtedy wiedziałam, że to śledztwo będzie miało taki przebieg, jaki ma. Rząd przed polskim narodem ponosi odpowiedzialność za taki stan rzeczy. Zarówno za katastrofę, jak i za to, co dzieje się już po niej.

- Wspominała Pani o prezydencie i rządzie, a jak ocenia Pani stołeczną władzę w ramach upamiętnienia ofiar katastrofy i w kwestii zapewnienia bezpieczeństwa obrońcom krzyża? - Dla mnie jest jasne, że jest to władza Platformy Obywatelskiej, która ma zarówno swojego prezydenta, swój rząd i władzę w stolicy w osobie pani prezydent Warszawy. Jest to jedno stanowisko tej partii, która nie chce wyjaśnić przyczyn katastrofy. Tutaj naturalna jest chęć uniknięcia odpowiedzialności. Pani prezydent Gronkiewicz-Walz zachowuje się tak samo jak rząd i prezydent, to jest jedna linia. Mój mąż, będąc radnym w sejmiku województwa mazowieckiego, z wielkim zaangażowaniem organizował innowacyjną metodę montowania kamer miejskiego monitoringu. Opowiadał wówczas z wielka pasją, jak ich obecność przyczyni się do wzrostu bezpieczeństwa miejskiego. Dzisiaj na Krakowskim Przedmieściu stoją kamery, które służą odpowiednim służbom nie do tego, aby dbać o bezpieczeństwo obywateli, lecz są wykorzystywane do tego, żeby patrzeć, jak bardzo często pijani, agresywni i opłacani Polacy atakują innych: bezbronnych, starszych, często schorowanych, modlących się Polaków, którzy nie robią nikomu krzywdy. Podziwiam obrońców krzyża, oni walczą o godne upamiętnienie naszych bliskich, narażając własne zdrowie.

- Jak to jest, że ludzie, którzy nikomu nie zagrażają, są tak ogromnie poniewierani? I dzieje się to za przyzwoleniem władz. - To tylko oznacza, że my nie jesteśmy państwem prawa. Do łamania prawa podżega władza polska w osobie wicemarszałka Niesiołowskiego, premiera Tuska. Najwyższe władze w kraju podżegają do popełniania przestępstwa, czyli do tego, aby chuligani atakowali bezbronnych, modlących się ludzi. Jest to bezprawie, do którego podżega władza. Służby porządkowe, które powinny dbać o bezpieczeństwo obywateli, niezależnie od ich poglądów, są wykorzystywane w sposób polityczny przez władzę. Policjanci bardzo często osobom spod krzyża, które proszą o pomoc, bo są bite i obrażane, mówią, że mają polecenie, aby nie reagować. Stoją więc i przypatrują się, jak bici są ludzie. To są metody tej władzy.

- Jakie jest Pani stanowisko w sprawie formy upamiętnienia ofiar tragicznej katastrofy spod Smoleńska? - Jak zobaczyłam to, co się dzieje pod krzyżem, jak bici są bezbronni ludzie, jak władza podżega do agresji i robi z modlących się osób wariatów, to razem z innymi członkami rodzin ofiar zwróciliśmy się z prośbą do pana Maksymiliana Biskupskiego, aby przygotował projekt obelisku. Wówczas przygotował projekt Obelisku Wierności Ojczyźnie, który zajmuje niewiele miejsca bo około metr kwadratowy i można w nim umieścić krzyż stojący przed Pałacem. Jednakże obecna władza nie jest zainteresowana podjęciem jakichkolwiek decyzji w tej sprawie, choć upamiętnienie ofiar jest ich obowiązkiem. Konflikt o krzyż jest przez rządzących wykorzystywany jako zasłona dymna przykrywająca gospodarcze problemy naszego kraju.

- Wywiezienie krzyża do Smoleńska mogłoby pomóc odwrócić uwagę od tragedii, pomogłoby również zamazać ślad po ludziach, którzy służbę publiczną traktowali z wielkim oddaniem. Być może o to chodzi sprawującym władzę? - Nie mam na to dowodów, ale na pewno jest to na rękę władzy. Takie podstępne wywożenie krzyża jest według mnie co najmniej niestosowne. Jeżeli są rodziny, które chcą jechać do Smoleńska, to niech jadą. Dla mnie te wspomnienia są jeszcze świeże i zbyt drastyczne. Jeżeli tam pojadę, to nie z panią prezydentową, nie w świetle kamer i fleszy. Pojadę tam wtedy, kiedy będę czuła się na siłach i raczej pojadę tam z rodziną i przyjaciółmi. Mój mąż ponad 25 lat służył Polsce, pomoc ludziom była jego pasją. Mąż mówił, że „wdzięczność ludzka ważniejsza jest od pieniędzy”, ciągle spotykam ludzi, którzy mówią: „pani mąż mi pomógł…”. Wierzę głęboko, że tego nie da się wymazać z pamięci i serc ludzi. Rozmowa przeprowadzona została 15 września br., dzień przed usunięciem krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego. Wywiad ukazał się w tygodniku "Nasza Polska" Nr 38 (777) z 21 września 2010 r.

POLSKA - "Święte psy" 9 grudnia 2010 roku minie 20 lat od daty wybrania mnie przez większość Polaków na Prezydenta Polski. W drugiej turze dostałem wystarczająco dużo głosów, aby wygrać wybory. Jednak wynik został zmanipulowany przez Wojskowe Służby Informacyjne /WSI/, na korzyść Lecha Wałęsy. Mała grupa ludzi, w jednostce wojskowej  w Warszawie, u zbiegu ulic Łopuszańskiej i Żwirki i Wigury przez cała noc wypełniała karty wyborcze. Rano , w cywilnych ubraniach, rozwieziono je samochodami do urn wyborczych w dużych miastach wojewódzkich. Wybory sfałszowano za przyzwoleniem Generała W. Jaruzelskiego, który wtedy był Prezydentem, przy pełnym poparciu Waszyngtonu i Watykanu. Przyklasnęły temu rządy państw Europejskich, które ostrzyły zęby przed handlową grabieżą Polski. Podkreślam szczególną rolę Żydów  związanych z Unią Demokratyczną i sprawujących kontrolę nad mediami w Polsce. Ci ludzie zrobili wszystko, by wyborów nie wygrał uczciwy , nie uzależniony od nich Polak, którym nie można manipulować. Kilka miesięcy przed wyborami “Gazeta Wyborcza” dostała od USA 1.5 miliona dolarów  na zakup maszyn do szybkiego druku. Tym samym zobowiązała się do reprezentowania obcych nam interesów. Historycznie Żydzi idealnie nadają się do takiej roli. Amerykanie nie mają zdolności językowych. Bez pomocy żydowskich poliglotów ich dominacja nad światem  nie byłaby możliwa. Wielu z Was pod wpływem ataków wrogich nam mediów  uważa mnie za oszołoma tylko dlatego, że po 20 latach emigracji kandydowałem na Prezydentem Polski. To była bardzo trudna osobista decyzja, którą podjąłem dopiero  na 10 dni przed końcowym terminem rejestracji kandydatów przez  Państwową Komisję Wyborczą. Miałem doświadczenie polityczne, ekonomiczne i biznesowe. Zrozumiałem wtedy, że  jeśli nie będę kandydował, to nikt poza oszustami , którzy zasiedli przy  “Okrągłym Stole” tego nie zrobi. Nie żałowałem trudu i ciężko zarobionych pieniędzy aby pomoc stworzyć prawdziwy front walki w krytycznej chwili dla mego narodu. Jestem dumny, że mogłem Was wtedy godnie reprezentować. Na początku moja kandydatura była wygodna dla elit tego układu. Myśleli, że dostanę 1% poparcia i swoją obecnością, jako kandydat z zagranicy,  uwiarygodnię demokratyczność pierwszych powszechnych,  od czasu zakończenia II Wojny Światowej, wyborów. Manipulatorzy sceny politycznej w Polsce byli tak pewni siebie, że nie blokowali mojej rejestracji a nawet pomagali w dostępie do publicznej telewizji oraz w publikacji odezw w “Sztandarze Młodych” oraz w “Gazecie Wyborczej”. Studio graficzne “Gazety Wyborczej” pomogło w zredagowaniu tekstu  ulotki wyborczej. Gwałtowny atak na mnie i mój elektorat rozpoczął się , kiedy przechodząc do drugiej tury wyborów obaliliśmy antypolski rząd premiera T. Mazowieckiego, z Unii Demokratycznej. Informacja o tym ukazała się na pierwszych stronach gazet całego świata. Wszyscy byli ciekawi jak Waszyngton oraz kraje Zachodu ujarzmią i zniewolą Polskę. Dlaczego Polacy wybrali wtedy mnie na swego Prezydenta? Jest wiele powodów tego zjawiska. Jedni rozpoznali we mnie “swojego człowieka” nie będącego częścią układu. Innym podobało się moje zachodnie doświadczenie. Polska zwracała się w tym czasie w kierunku Zachodu i Polsce był potrzebny Prezydent, który znał dobre i złe strony tego kroku. Sondaże wykazały, że ogromna większość Polaków -  85% zaufała mi na tyle, że gotowa była powierzyć mi swoje pieniądze. Po roku grabieżczych reform Balcerowicza ludzie byli bardzo zmęczeni i nieufni. Głód  już wtedy pukał do drzwi wielu domów. 9 grudnia 1990 roku, nocą, po ogłoszeniu wyniku  75/25 % na korzyść L. Wałęsy  w Polsce zapanowała cisza, jak po wielkiej bitwie. W okolicy mego domu rodzinnego w Komorowie pod Warszawą , gdzie ludzie mają dużo psów ,  nie było słychać żadnego szczekania. Tylko ciemna noc, bez żadnych odgłosów. Czytałem opisy takiej ciszy po wielu bitwach /Grunwald/ i dwa razy w moim życiu doświadczyłem osobiście takiej ciszy- zawsze po wybuchu wielkiej emocji. Polska miała  w 1990 roku dwóch Prezydentów:  mnie  oraz formalnego Prezydenta  L. Wałęsę. Kiedy w 1994 roku  przyjechał do mnie z wizyta do Komorowa L. Miller, w rozmowach byliśmy zgodni , że w Belwederze Polska Prezydenta nie miała. Teraz, po 20 latach widoczne są efekty demokracji budowanej na kłamstwie. Proporcjonalna ordynacja wyborcza opracowana pod przewodnictwem A. Kwaśniewskiego /zapraszał mnie do pomocy w opracowaniu nowej Konstytucji, ale zignorowałem jego list/ doprowadziła do zwyrodnienia elit. W elitach występuje patologia dziedzictwa z coraz mniejszą  jakością genów. Wynikiem tego jest tragiczne bankructwo Polski. Według Instytutu CATO z Waszyngtonu, obecne i przyszłe  obligacje zobowiązania rządu  to 1550% PKB w porównaniu  do  875% Grecji przed jej bankructwem. Tak  będzie  dopóki “Antypolacy” i “Złodzieje” będą się wybierali i grabili kraj stosując proporcjonalną  a nie większościową ordynację wyborczą. Proporcjonalna ordynacja wyborcza do Sejmu istnieje tylko w “podbitych” krajach. Co do mnie, to proszę nie oczekiwać, że w przyszłości wrócę do polityki w Polsce. A to dlatego, że nie mogę prowadzić tchórzy  do boju. Polacy nie popierają walecznie swoich liderów. Ba, nawet nie popierają po cichu małymi kwotami pieniędzy, bo  może lista ich małych datków wpadnie w ręce Antypolaków, którzy mogą wygrać  wybory i będzie problem. Jak lider może mieć zaufanie do tak chwiejnego elektoratu, który  oddaje głosy za kurtyną wyborczą. Nasi wrogowie  i manipulatorzy dobrze wiedzą, że takie głosy są bezbronne i bardzo  łatwo można je  źle policzyć czyli sfałszować. Przez 20 lat, od czasu, gdy wybraliście mnie swoim Prezydentem  byłem przez naszych odwiecznych wrogów  lżony i poniżany. Ale najgorsza jest  świadomość, że byłem  i jestem porzucony  przez ludzi, których kocham więcej niż siebie i dla których pod ryzykiem śmierci starałem się wygrać świetlaną przyszłość, odzyskać suwerenność naszego Kraju. Przez to porzucenie ciąży na mnie stygma Waszej winy, bo zawsze moja osoba przypomni Wam  o Waszym tchórzostwie. Przeczuwałem, że tacy jesteście na długo przed wyborami 1990 roku i dlatego  książka, którą napisałem dla Was nosi tytuł “Święte psy”. Pies zbroi i udaje świętego. Udaje, że nic złego nie zrobił. Miarą człowieka jest wielkość jego wrogów. Będąc Waszym Prezydentem miałem ich wielu. Od naszych adwersarzy , którzy nas nienawidzą i nami pogardzają  zawsze oczekiwałem samych podłości  i grabieży , bez zachowania umiaru. Od  dawna jestem zdumiony, że  Polacy są tak potulnym i łatwym do manipulowania narodem. Nie winię naszych wrogów za ich podłości . Wina  za stan  Rzeczpospolitej jest Wasza z powodu lęku i braku liderów. Od 20 lat nie zauważam  u Was realnej wizji przyszłości Kraju i przykładów waleczności. Nadal zachowujecie się jak “święte psy” udając że to co się stało w Polsce to nie Wasza wina, co naszym krwiopijczym wrogom jest na rękę. Co do mnie, to straciłem nadzieję, że Polska będzie miała za mego życia uczciwy, patriotyczny i prawy Polski rząd , rząd, który będzie pracował zgodnie z naszą Racją Stanu. Nie potraficie zrozumieć, ze wybory to nie wyścig koni. Wasz głos na danego kandydata jest głosem na samego siebie i o ten głos trzeba walczyć i go walecznie bronic. Dlatego wycofałem się z wszelkiej działalności politycznej  i więcej czasu poświęcam mojej Rodzinie. Uważam, że to wstyd i hańba, że po 20 latach Unia Demokratyczna T. Mazowieckiego , za Waszym przyzwoleniem wróciła do pełnej władzy. Konsekwencje tego w najbliższej przyszłości będą  porażające. Mam nadzieję, że ostre słowa, które  napisałem powyżej, jako porzucony Prezydent Rzeczpospolitej będą przestrogą dla przyszłych pokoleń. Tylko prawda i odwaga wyzwolą Polskę z niewoli. Stanisław Tymiński

Rząd naruszył fundusz na czarną godzinę Premier Donald Tusk w świetle telewizyjnych kamer udzielił reprymendy prezesom Otwartych Funduszy Emerytalnych. Tym samym stworzył wrażenie, że troszczy się o los przyszłych emerytów. Ale póki co, to tylko wrażenie. Bo o konkretnych propozycjach, które naprawiłyby trudną sytuację premier nic nie mówi. Natomiast następnego dnia po medialnym spotkaniu rząd podjął decyzję o przejęciu ponad połowy środków zgromadzonych w Funduszu Rezerw Demograficznych i przeznaczeniu ich na bieżącą wypłatę emerytur. Fundusz ten miał być zabezpieczeniem na czarną godzinę. Czy to oznacza, że ta godzina już wybiła? Fundusz Rezerw Demograficznych – przejaw myślenia o przyszłości Polska polityka zdominowana jest przez myślenie doraźne. Przywódcy państwa koncentrują swoją uwagę na najbliższych wyborach lekceważąc potrzeby bliższej i dalszej przyszłości. Pozytywnym wyjątkiem na tym tle było utworzenie w 2002 r. Funduszu Rezerw Demograficznych. Powstał on w odpowiedzi na raporty naukowców zwracające uwagę, że rodzi się coraz mniej dzieci a społeczeństwo się starzeje. Będzie więc coraz mniej pracujących, a coraz więcej pobierających emerytury. Przewidywano, że apogeum tego zjawiska nastąpi ok. 2030 r. Utworzono więc fundusz, na którym zaczęto już teraz gromadzić pieniądze, aby wspomóc wypłacanie emerytur, gdy to zjawisko się nasili. Na ten cel przeznaczono najpierw 1 proc. pobieranej od pensji składki, a następnie zmniejszono do 0,35 proc. Fundusz zasilany jest też znaczną częścią wpływów z prywatyzacji. Po potrąceniu środków przeznaczonych na reprywatyzację, 40 proc. dochodów z prywatyzacji wpływało na ten fundusz. Rozwiązanie takie jest w pełni uzasadnione. Obecnym emerytom, w latach gdy pracowali państwo też potrącało składki na poczet przyszłych świadczeń. Składki te nie były jednak odkładane, ale przeznaczane na opłacenie ówczesnych emerytów lub bezpośrednio inwestowane w gospodarkę. Można więc w pewnym uproszczeniu powiedzieć, że dzięki ich pracy mamy dzisiaj co prywatyzować. A trzeba pamiętać, że dochody z tego źródła nie będą trwały wiecznie i szybko się skończą. W ten sposób w sierpniu 2010 r. na koncie Funduszu znajdowało się 12,7 mld zł. Jak na osiem lat gromadzenia nie była to kwota zawrotna, ale  dawała pewne nadzieje na przyszłość.

Dziura w finansach ZUS coraz większa Pod koniec sierpnia br. rząd postanowił jednak naruszyć Fundusz i to w znacznym stopniu. Pobrano z niego kwotę 7,5 mld zł, co stanowi prawie 60 proc. zgromadzonych tam środków. Pieniądze te przeznaczono na wypłatę wrześniowych emerytów. W ZUS brakuje bowiem środków, gdyż wpływy ze składek, po potrąceniu części należnej OFE, nie wystarczają na bieżące płatności. Rośnie bowiem systematycznie liczba osób pobierających świadczenia. Według danych podawanych przez ZUS na koniec maja 2010 r. było już 5 mln emerytów. Dla porównania średnio miesięcznie w 2009 r. było 4,98 mln, w 2008 – 4,77 mln, a w 2007 – 4,56 mln.  W ciągu trzech lat przybyło ok. pół miliona osób uprawnionych do emerytury. A w tym samym czasie bezrobocie wzrosło o ok. 2 proc. Zmniejszyła się też liczba osób w wieku produkcyjnym na skutek właśnie niekorzystnych zjawisk demograficznych. Sytuację dodatkowo utrudnia emigracja zarobkowa do innych krajów, zwłaszcza Wlk. Brytanii. Osoby tam pracujące, tam też opłacają składki. Narastanie tego zjawiska, nazywanego procesem starzenia się społeczeństwa, rodzi określone skutki dla budżetu państwa, który jest gwarantem nabytych przez emerytów praw. Deficyt w ZUS i KRUS wyrównywany jest dotacją budżetową. W 2010 r. w ZUS ma on wynieść 65,2 mld zł, a w KRUS 15,6 mld zł, czyli razem ponad 80 mld zł. Trzeba jednak zaznaczyć, że deficyt ten dotyczy nie tylko emerytur, ale wszystkich świadczeń społecznych, w tym rent i różnego rodzaju zapomóg. Będzie jednak jeszcze rósł. Przewidywania mówią, że w 2011 r. będzie najtrudniej, bo deficyt wzrośnie o kolejne 5,5 mld zł. Potem się trochę ustabilizuje, by znowu skoczyć w 2015 r. o następne 5 mld zł.

Rząd nic nie robi Problem w tym, że sytuacja ta nie jest zaskoczeniem. Było o tym wiadomo od wielu lat, a eksperci dokładnie to wyliczali i przekazywali rządowi stosowne prognozy. Mimo to, gabinet D.Tuska, który od trzech lat sprawuje władzę w Polsce, w tej sprawie nic nie zrobił. Ministrowie od dwóch lat kłócą się o zmniejszenie strumienia pieniędzy ze składek przekazywanych do OFE. Ale, żadnych pozytywnych wyników tego sporu nie ma. Premier ogranicza się jedynie do medialnego pouczania prezesów OFE. Wykazuje się przy tym indolencją. Apeluje bowiem do nich, aby sami przedstawili propozycje zmian. Jest to nieporozumienie. Wiadomo bowiem, że będą bronić swoich interesów i dlatego rząd nie powinien kreować ich na partnerów dialogu społecznego w sprawie systemu emerytalnego. Państwo jest od tego, aby ten system modelować samodzielnie, kierując się wyłącznie interesem budżetu, gospodarki i obecnych oraz przyszłych emerytów. A nie interesem korporacji finansowych, w większości międzynarodowych.

W ubiegłym roku rząd próbował zmniejszyć wpłaty do Funduszu Rezerw Demograficznych, zmniejszając odpis z prywatyzacji z 40 do 10 proc. Ostatecznie się z tego wycofał. Ale teraz wprost sięgnął do tych zasobów gromadzonych na czarną godzinę. Trudno to zrozumieć w kontekście wcześniejszych deklaracji premiera D. Tuska i ministra finansów J. Rostowskiego, że Polska jest zieloną wyspą w ogarniętej kryzysem Europie. Trudno to zrozumieć także w kontekście utrzymywania wpłat do OFE na dotychczasowym poziomie. Zanim się skorzysta z żelaznych rezerw powinno się najpierw wykorzystać możliwość czasowego zmniejszenia strumienia pieniędzy kierowanego do II filaru. Bez burzenia całego systemu. Jest trudna sytuacja budżetowa i nie stać nas na kierowanie do OFE tylu środków. To jest zrozumiałe i racjonalne. Nie robi się jednak tego, a wyczyszcza się oszczędności. Dlaczego? Jeśli jest już tak  źle że, sięga się po ostatnie zaskórniaki, to co będzie za parę lat, gdy negatywne zjawiska demograficzne jeszcze bardziej się nasilą?

Bogusław Kowalski

Brzemię ideologii Pan redaktor Tomasz Wołek dość długo zachowywał znamiona młodości, a nawet – jak to określił Aleksander Puszkin w Eugeniuszu Onieginie – „junosti miatieżnoj”, która skłoniła go nie tylko do przystąpienia do opozycji demokratycznej za komuny, w 1990 roku - do Forum Prawicy Demokratycznej, zaś 9 lat później – nawet do wyjazdu do Wielkiej Brytanii w celu złożenia uszanowania uwięzionemu przez tamtejszych totalniaków  generałowi Augustowi Pinochetowi. Tymczasem jednak lata mijały, a wobec zgonu - śmiercią bankruta - dwu kierowanych przez red. Wołka dzienników pod tytułem - nomen omen - "Życie", trzeba było rozejrzeć się za jakimś cyrografem do podpisania. Bo w takich momentach czasami diabeł pojawia się z cyrografem osobiście, ale częściej trzeba samemu go sobie poszukać, a kiedy już się go odnajdzie i cyrograf podpisze - należy się jakoś z podjętych zobowiązań wywiązywać. Diabły, jak wiadomo, zainteresowane są duszą sygnatariusza cyrografu, a takie zaprzedanie duszy w praktyce sprowadza się do gruntownej zmiany dotychczasowych zapatrywań. „Palę wszystko, co kochałem, kocham wszystko, co paliłem”. Toteż bez zaskoczenia przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” kolejny panegiryk red. Wołka ku czci Platformy Obywatelskiej „PO: pierwsza zwykła partia”. Nie byłoby najmniejszego powodu, by publikacji tej poświęcać jakąkolwiek uwagę, gdyby nie osobliwa argumentacja autora. Redaktor Wołek krytykuje tam ideologię, jako przyczynę politycznych paroksyzmów i szkodliwym „partiom ideologicznym” przeciwstawia Platformę Obywatelską, którą zachwala jako partię „normalną”, a nawet pierwszą normalną partię w Polsce. W publicystyce politycznej, zwłaszcza tak zaangażowanej jak w przypadku red. Wołka, używane są często określenia niezbyt precyzyjne, być może dlatego, że niezbyt przemyślane. Mam tu na myśli termin: ideologia. Zresztą co tu się czepiać poczciwego red. Wołka, który stara się, jak może, kiedy nawet taki tęgi filozof jak prof. Krzysztof Michalski w rozmowie w red. Adamem Leszczyńskim z „GW” bezlitośnie chłoszcze Kościół w Polsce, że nie potrafi dotrzymać kroku „nowoczesności”? Co to jest ta „nowoczesność”, na czym polega jej istota - tego już nie wyjaśnia, chociaż z całego jego wywodu przebija niezachwiana pewność, że jest to coś niewątpliwie pozytywnego, do czego Kościół bezwarunkowo powinien się akomodować. Najwyraźniej nie chce czytelnikom „GW” zdradzić tej tajemnicy, skazując ich na domysły. Ja wobec tego domyślam się, że pan profesor „nowoczesnością” nazywa utratę wiary w życie wieczne. Być może, że jest to jakieś signum temporis, zwłaszcza wśród „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, którzy chcą w takim razie przynajmniej żyć długo, żeby – zanim wyłączą im prąd – maksymalnie nażreć się świata i dlatego uprawiają jogging, różne diety, medytacje transcendentalne, seks w wielkim mieście, a poza tym każdy „drogi kawior cukrem słodzi, obżartości swej dogodzi i słoninę z rodzynkiem”. I pewnie chodzi o to, żeby Kościół za to ich chwalił, żeby – wzorem „Jurka Owsiaka” – zapewniał ich nieustannie, że „jesteście wspaniali, kocham was!”. Skoro takie uniki robią tędzy filozofowie, to nic dziwnego, że i red. Wołek chłoszcze „partie ideologiczne” i - chwalebnie cytując starszego rangą proroka Jacka Żakowskiego - wychwala Platformę Obywatelską, że „zrzuciła ze swoich barków nadmiernie ciążące brzemię ideologii”. Że zrzuciła, to chyba prawda, o czym świadczy casus posła Antoniego Mężydły, który z okazji przejścia z PiS do PO wygłosił deklarację, że nie musiał przy tym zmieniać poglądów. Czy jednak to rzeczywiście powód do dumy i liść do wieńca sławy? Gdybyśmy schwytali wszystkich naszych Umiłowanych Przywódców, zamknęli ich pod kluczem i zagrozili, że będą tam siedzieć o chlebie i wodzie, dopóki nie odpowiedzą nam na pytanie: czy chcą, by w Polsce był dobrobyt, to znaczy – obfitość materialna z jednej i poczucie bezpieczeństwa z drugiej strony – to jestem pewien, że każdy z nich odpowiedziałby na to pytanie twierdząco. Skoro tak, skoro wszyscy chcą tego samego, to o co w takim razie PO tak wojuje z PiS-em, dlaczego SLD nie zleje się z PO albo PiS – z PSL-em? Być może dlatego, że okupujący Polskę starsi i mądrzejsi uznali, że dla lepszego zachowania pozorów tak będzie lepiej, ale nawet gdyby Polska nie znajdowała się pod okupacją razwiedki, to takie międzypartyjne wojny można by objaśnić różnicami w poglądach na sposób osiągania dobrobytu. Na przykład: partie lewicowe uważają, że dla osiągnięcia dobrobytu trzeba ograniczyć, a niekiedy nawet znieść, własność prywatną, wprowadzić planowanie gospodarcze aż „do każdego stanowiska pracy” oraz wytresować wszystkich w politycznej poprawności – i wtedy będzie dobrobyt. Partie prawicowe z kolei uważają przeciwnie – że własność prywatną należy upowszechnić, że państwo nie powinno wtrącać się do gospodarki, tylko przestrzegać prawa, tzn. nie tylko własnych ustaw, ale i umów prywatnych, nikogo w niczym nie tresować, tylko chwytać złodziei, wieszać bandytów – i wtedy będzie dobrobyt. Jak widać już choćby z tego przykładu, tych sposobów nie da się zastosować jednocześnie, gdyż wzajemnie się wykluczają. Te sposoby to nic innego jak ideologie. W tej sytuacji jest oczywiste, że partie powinny mieć ideologie, to znaczy – opowiadać się za jakimś konkretnym sposobem osiągania dobrobytu. Tymczasem za pośrednictwem red. Wołka dowiadujemy się, że PO „zrzuciła brzemię ideologii”. Czyżby zatem na kwestię dobrobytu w Polsce nie miała żadnego poglądu, a całą swoją pomysłowość skupiała już wyłącznie na tym, żeby wypić i zakąsić na koszt podatników? Patrząc na trzyletni bilans rządów PO-PSL, wykluczyć tego, niestety nie można. SM

Rozkręca się gazowa histeria

1. Tak jak się spodziewałem po nieudanych negocjacjach w Moskwie w ostatnią sobotę w sprawie aneksu do umowy gazowej (choć wydano komunikat o zbliżeniu stanowisk obydwu stron) w polskich mediach rozkręca się gazowa histeria o ograniczeniu dostaw gazu do odbiorców już od połowy października. Sygnał dało PGNiG wydając w poniedziałek komunikat o ograniczeniu bądź zaprzestaniu dostaw gazu ziemnego do części krajowych odbiorców. Choć wiadomo, że może to dotyczyć tylko producentów nawozów sztucznych czy niektórych spółek PKN Orlen to większość Polaków jest przeświadczona, że zabraknie gazu do ogrzewania mieszkań, a być może nawet do zasilania kuchenek gazowych. Zarząd PGNiG wydając ten komunikat zabezpieczył się przed gniewem właściciela czyli Ministra Skarbu Państwa, bo gdy przyjdzie do rozliczeń, kiedy gazu będzie naprawdę brakować, będzie można się bronić, przecież w stosownym czasie ostrzegaliśmy o zbliżających się kłopotach. Zaniepokojenie Polaków jest jak sądzę potrzebne, żeby ewentualne kolejne ustępstwa rządu wobec Gazpromu zostały już przyjęte bez mrugnięcia okiem, a ostateczne zawarcie porozumienia z Rosjanami zostało okrzyknięte wręcz jako niebywały sukces rządu. Polacy będziecie mieli gaz na zimę, dzięki dobrym stosunkom rządu Tuska z Rosjanami.

2. A przecież tylko z przecieków związanych z tym aneksem do kontraktu jamalskiego (żadnych rzetelnych informacji rządowych na ten temat do tej pory nie było) wiemy, że strona polska wykonywała nieustanne gesty w stronę Rosjan, a oni w myśl porzekadła „daj komuś palec, a on weźmie całą rękę” cały czas chcieli więcej i więcej. Do tej pory nikt Polakom nie wytłumaczył dlaczego po zerwaniu dostaw gazu do Polski przez RosUkrEnergo na początku 2009 roku, spółkę w której Gazprom miał ponad 50% udziałów i której zobowiązania przejął (co oficjalnie zostało ogłoszone) nie domagaliśmy się ich realizacji tylko zdecydowaliśmy się przyjąć propozycję Rosjan o aneksie do kontraktu jamalskiego aż do 2037 roku, choć i tak dotychczasowy kontrakt był wyjątkowo długi bo do 2022 roku. Zgodziliśmy się na to rozwiązanie mając już zaawansowane przygotowania do budowy gazoportu w Świnoujściu i wiedzę,że najdalej w 2014 roku przyjmie on przynajmniej 2 mld m3 gazu czyli dokładnie tyle ile brakuje nam do zrównoważenia bilansu energetycznego.

3. A po daniu Rosjanom tego przysłowiowego palca, dalej już mieli z górki. Zażądali i dostali pełnię władzy w EuRoPol Gazie spółce zarządzającej gazociągiem jamalskim, choć wcześniej zarządem tej spółki kierowała strona polska. Premier Putin na konferencji prasowej w Polsce w obecności Premiera Tuska zażądał usunięcia z EuRoPol Gazu polskiej spółki Gaz-Trading ( ma 4% akcji, a Gazprom i PGNiG po 48%) dającej nam większość w EuRoPol Gazie i na drugi dzień dowiedzieliśmy się, ze polski rząd zamierza to żądanie spełnić. Przykro było tego słuchać, ale takiego publicznego dyktatu jakiegokolwiek państwa wobec Polski nie było przez ostatnie 20 lat. Później były absurdalne ustępstwa cenowe (teraz kwestionowane przez Komisję Europejską) dla Gazpromu za przesył gazu do Niemiec, które spowodowały ,że stawki za przesył są kilkakrotnie niższe od rynkowych ale i od tych które Gazprom płaci za tranzyt Ukrainie, a nawet Białorusi. Przy okazji darowaliśmy Rosjanom kwotę ponad 200 mln USD zaległych opłat za przesył gazu przy czym część z nich to były kwoty zasądzone już przez sąd arbitrażowy w Moskwie. Zgodziliśmy się także na wyłączny dostęp do rury przesyłowej gazu dla Gazpromu do roku 2045 (co najmocniej kwestionuje KE) i nawet specjalnie nie zabezpieczyliśmy swoich interesów związanych z tłoczeniem gazu na Zachód Gazociągiem Jamalskim po tym jak oddany zostanie oddany do użytku Gazociąg Północny (zwykłe oświadczenie Gazpromu o trudnościach technicznych lub awarii może uczynić tą rurę bezużyteczną).

4. Rosjanie domagają się teraz respektowania tych wszystkich ustaleń negocjacyjnych i nie zgadzają się na żadne ustępstwa wobec KE (nierynkowe opłaty za tranzyt, monopol Gazpromu na dostęp do gazociągu), a także blokują zakup przez Polskę brakującego nam gazu, choćby od firm niemieckich, które mają go w wyraźnym nadmiarze. Mimo że Gazprom od wielu miesięcy w tej sprawie realizuje bezwzględnie swoje ekonomiczne interesy ale także co widać bardzo wyraźnie realizuje także cele polityczne Moskwy, rząd Tuska ani razu nie postawił sprawy na forum Rady UE, choć zapis o solidarności energetycznej zawarty w Traktacie Lizbońskim już dawno wszedł w życie. Teraz w sytuacji zbliżania się zimy i braku gazu dla przemysłu działania Gazpromu wręcz wyglądają na szantaż, a mimo to rząd Tuska dalej nie widzi problemów po stronie Rosjan i raczej jest gotów mieć pretensje do Komisji Europejskiej, że ta szuka dziury w całym.

5. Oddaliśmy w tych negocjacjach gazowych Rosjanom wszystko co było można, uzależniamy się od dostaw gazu z tego kierunku na kolejne 27 lat, odstępujemy od jednego z fundamentów swojej polityki z ostatnich lat czyli budowania swojej niezależności energetycznej, nie korzystamy z instrumentów które dał nam w tych sprawach traktat Lizboński, mówimy prawie wprost rządom i europejskiej opinii publicznej -wracamy w sferę wpływów Rosji i we wszystkich tych sprawach nie można wywołać poważnej debaty publicznej. Bo przecież przy całym szacunku nie są nią artykuły umieszczane nawet na najbardziej poczytnych portalach internetowych, czy w niektórych gazetach, skoro nie ma na żadnej reakcji tych, który do tego doprowadzili, a więc ministrów rządu Donalda Tuska i samego Premiera. U początku jesieni mamy jeszcze umiejętnie podsycaną histerię, że gazu zabraknie i w związku z tym trzeba szybko zgodzić się na wszystko czego chce Rosja A wszyscy, którzy mają jakiekolwiek wątpliwości, to ludzie nieodpowiedzialni źle życzący Polce i Polakom. Zbigniew Kuźmiuk

Boniek: Afera drinkowa? Pić, to my umiemy! Afera "drinkowa" z 7 września w końcu trafiła na łamy prasy. Dlaczego pomeczowa parapetówka polskich piłkarzy wszystkich podnieca? Odpowiedź jest prosta: nikt nie wierzył, że potrafią coś dobrze zrobić, a tu taka niespodzianka. Gdyby tak karano, nie byłoby medali Pić, to my umiemy. Gdyby w przeszłości jednak karało się piłkarzy za pomeczowe przyjęcia, to myślę, że nigdy byśmy nie słuchali Mazurka Dąbrowskiego na olimpiadzie w Monachium w 1972 r., o medalach MŚ 1974 r. i 1982 r. lepiej nie mówmy - nie wyszlibyśmy nawet z grupy! Co robiło ośmiu piłkarzy zwolnionych ze zgrupowania przez sztab reprezentacji po meczu z Australią, nikt nie wie. To, co robili pozostali, jest bardzo proste: spotkali się w pokoju, wymienili się poglądami i zgodnie z polską tradycją przechylili kilka głębszych. Kłopoty z równowagą dwóch panów M. Największe trudności z utrzymaniem się na nogach miało dwóch panów M., ale akurat ich nikt nie mógł złapać, bo nie mieli sił wyjść na korytarz. Zrobili to Sławomir Peszko i Maciej Iwański, którzy zgodnie z komunistycznymi zasadami zostali przykładnie ukarani. Mam spore wątpliwości, czy Iwańskiego w ogóle można karać. Przyczyna jest bardzo prosta: ten chłopak nie miał prawa być tam, gdzie był. Gra tak słabo, że nie wolno go było powoływać do reprezentacji. Wystarczyło spojrzeć na to, co robił w warszawskiej Legii. Pewnie polski "Miccoli" był faktem powołania tak zaskoczony, że postanowił to uczcić i oblać! Iwański? To powołajmy jeszcze brata Bońka albo Kowalczyka Sam bym się zdziwił, gdyby Franek Smuda powołał mego brata (nazwisko ma ciekawe) albo Wojtka Kowalczyka - oni pewnie też z tej okazji daliby sobie mocno "w szyję". Budujemy reprezentację na Euro 2012 i dwóch zawodników mamy już "odstrzelonych". Proponuję zmienić system i zasady kontroli piłkarzy po meczach kadry, przede wszystkim tych, jakie rozegramy w Stanach Zjednoczonych, gdyż istnieje naprawdę wielkie ryzyko, że za dwa lata Jan Tomaszewski będzie musiał schudnąć 40 kg, żeby mógł bronić polskiej bramki, a atak: Boniek - Lato - Lubański, to wcale nie utopia! Naszych piłkarzy nie oduczymy picia, natomiast można ich nauczyć wspólnego spędzania czasu po meczu. We Włoszech po spotkaniach, kto ma chęć idzie sobie spokojnie do baru. W kulturalnych warunkach można sobie porozmawiać, pośmiać się, przeanalizować mecz, spotkać ze znajomymi. Gdy pojawia się chęć na drinka, piwko, koniaczek, whisky, to proszę - jedna, druga, czy trzecia kolejka. Potem spokojnie do pokojów hotelowych. Gramy do końca, ale przy stole, a nie na boisku Problem w tym, że my tego nie umiemy robić. Pijaństwo, to nasza wada narodowa, problem, który dotyka wielu Polaków, a w kadrze, jak się nie mylę, grają przecież sami Polacy. Na boisku często mamy problemy z hasłem: "Gramy do końca". Na spotkaniach towarzyskich, przy suto zastawionym stole, picie to nasz największy atut. To się nie zmieni albo inaczej - zbyt dużo na to potrzeba czasu, nie ma szans na to, by efekty widoczne były już teraz. Póki co, naprawdę mam prośbę: albo pozwolimy im coś "łyknąć" po meczu, albo trzeba już powołać kadrę B, ale nie tę Majewskiego, tylko złożoną z legend polskiej piłki. Legendy poza kontrolą Jak potrenujemy trzy lata, a w tym czasie "spec-grupa" złapie za rękę wszystkich obecnych reprezentantów, to szykuje nam się całkiem niezła "paka".Trzeba jednak zastosować taryfę ulgową i nie kontrolować legend. Daję słowo honoru - znając wszystkich, że mielibyśmy wielkie problemy ze skompletowaniem "jedenastki". Pić trzeba umieć. Jeśli nie wiesz jak to robić, kiedy, jeśli nie masz hamulców, to daj sobie z tym święty spokój. A swoją drogą, to jestem ciekawy kto poinformował prasę i kto poprosił o ujawnienie tego znanego i nieświeżego już newsa. Aż boję się powiedzieć, jakie nazwisko ciśnie mi się na usta… Zbigniew Boniek

Upiory przeszłości Aresztowanie Marka P., byłego funkcjonariusza SB, pełnomocnika zakonów i parafii przy kościelno-rządowej Komisji Majątkowej, to kolejna afera, w której udział biorą reprezentanci Kościoła i ludzie dawnych służb komunistycznych. Często, jak w tym wypadku, są to ci sami ludzie. Chyba żadna poważna afera z udziałem Kościoła nie odbyła się w Polsce bez związku z przedstawicielami komunistycznego aparatu władzy. Skąd tego typu związki między Kościołem a ludźmi prześladującymi go w czasach komunistycznych? Wyjaśnienie nie jest trudne. Wg szacunków IPN nieco ponad 10 proc. księży w czasach PRL kolaborowało z komunistycznymi służbami. Biorąc pod uwagę skalę presji, jakiej poddani byli duchowni, fakt, że tylko co dziesiąty z nich uległ, uznać można za pozytywne świadectwo na rzecz polskiego Kościoła. Dużo gorzej natomiast świadczy o nim odmowa lustracji i poddawanie szykanom tych duchownych, którzy, jak ksiądz Tadeusz Isakowicz -Zaleski, spróbowali stawić czoła trudnej przeszłości. Ten stan rzeczy chronił dawnych agentów przed ujawnieniem ich przeszłości, ale jednocześnie czynił ich podatnymi na szantaż ze strony dawnych funkcjonariuszy. Pewien esbek chwalił się, że traktuje swoich byłych agentów -księży jako bankomaty. Niezależnie zresztą od sprawy szantażu przetrwały chore związki między ludźmi z dawnych służb a członkami kleru. Z tej perspektywy nie dziwi znajdywanie na stanowiskach ważnych reprezentantów Kościoła ludzi pokroju Marka P. Wśród nieoficjalnych uzasadnień odmowy lustracji – oficjalnie została ona przeprowadzona, co, jako jaskrawy fałsz, budzić może kolejne zgorszenie – duchowni podawali troskę o autorytet Kościoła. Czy oczywista odmowa spojrzenia prawdzie w oczy rzeczywiście może bronić czyjegokolwiek prestiżu? Odnotowane afery są kolejnym uderzeniem w autorytet Kościoła i pokazują, jak naiwne było wyobrażenie o tym, że można uciec od przeszłości. Odmowa ujawnienia prawdy, a w konsekwencji zakwestionowanie odpowiedzialności, długo jeszcze kładło się będzie cieniem na nasze życie.

Bronisław Wildstein

Czy faktycznie przełom? Gdyby nie „Niezależna”, to pewnie bym nie zajrzał do „Polski The Times”, bo – jak już parokrotnie sygnalizowałem – nałożyłem sobie kwarantannę od tego rodzaju mediów. Tym razem jednak poczyniłem wyjątek, by osobiście zapoznać się z materiałami uznanymi przez „Niezależną” za „być może przełomowe”. Zanim do nich się odniosę, chciałbym jednak zwrócić uwagę na wywiad z płk. E. Klichem, osobą, która wiele razy powracała jako „negatywny bohater” także w moich tekstach. Otóż z tego, co on tym razem mówi, wyłania się dość jasny obraz sytuacji panującej w gabinecie ciemniaków (oczywiście w kwestii „smoleńskiego śledztwa”), dowiadujemy się wszak, że materiały związane z rozmowami „wieży” z załogami samolotów i z „centralą” w Moskwie, mimo iż są w posiadaniu „komisji Millera”, nie są upubliczniane. Sądzę, że tą bulwersującą sprawą powinien się jak najszybciej zająć parlamentarny zespół pod kier. A. Macierewicza, gdyż mamy do czynienia z kolejnym skandalem, a także, ewidentnym działaniem wbrew interesom polskich obywateli. W przypadku gabinetu ciemniaków jest to oczywiście pewien standard – poza zbudowaniem orlików, to chyba nic pożytecznego ten „rząd” przez trzy lata nie zrobił, więc najwyższy czas rozpocząć nie tylko inwentaryzację, ale i przygotowania do postawienia poszczególnych członków rządu przed wymiarem sprawiedliwości – choćby w kwestii coraz wyraźniejszego sabotowania sprawy wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Niewykluczone, że ciemniacy bardziej się boją gniewu cara Putina aniżeli polskich obywateli, ale niedługo czeka ich nowa lekcja historii. Wracam jednak do tego, co można przeczytać na łamach „Polski The Times” (nawiasem mówiąc, jak można tak zatytułować gazetę, jeden czort wie) - płk Klich powiada, że zapewne nie otrzymamy od Rosjan materiałów dotyczących procedur lądowania. Brakuje ponadto dokumentacji dot. stanu „lotniska”, „oblotu technicznego” czy dodatkowych przesłuchań „kontrolerów”. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż we wstępnym raporcie MAK (http://fakty.interia.pl/raport/lech-kaczynski-nie-zyje/news/przeczytaj-oryginal-raportu-mak-w-sprawie-katastrofy,1481770) wprost wyznano, że nie dokonano przeglądu infrastruktury lotniska, ponieważ... był na nim zbyt duży ruch. „Skontrolowanie sprawności wyposażenia świetlno-technicznego nie było możliwe ze względu na dużą intensywność lotów do godziny 5.00 11 kwietnia”,czytamy, więc domyślamy się zarazem, że wsio musiało być w pariadkie, skoro tyle maszyn przylatywało i wylatywało. Poza tym to niebezpieczne ganiać po lotnisku i sprawdzać coś, gdy tyle samolotów nieustannie ląduje i startuje. Jest jeszcze jedna istotna rzecz związana z tym wstępnym raportem – mówi się w nim o Ile-76 w kontekście nie tyle tego, co faktycznie robiła jego załoga, lecz tego, co na temat Iła powiedziała pilotom tupolewa ekipa z Jaka („załoga Jaka-40 poinformowała, że...”). W ten sposób ów raport sprytnie unika kwestii, co rzeczywiście robił (i gdzie był) Ił przed przylotem Tu-154M i w trakcie niego. Nie ma też przywołanej żadnej wypowiedzi członków załogi Iła w przeciwieństwie do parafrazowanych wypowiedzi pilotów z Jaka. Wiele z tego, co mówi płk Klich jest znowu enigmatyczne, tak jakby tajemnic związanych ze „śledztwem” było do tej pory za mało - ciekawe na tym tle jest to, co w osobnym tekście gazeta sugeruje, czyli że nie tyle sami kontrolerzy, co moskiewska (czyt. kremlowska) „centrala” miała wrazić zgodę na lądowanie tupolewa z prezydencką delegacją (http://www.polskatimes.pl/stronaglowna/311110,tajemniczy-glos-ze-smolenskiej-wiezy-moskwa-zezwolila-na,id,t.html). Podchodzę z pewną dozą ostrożności do dowodów, jakimi może dysponować gazeta. Gdyby jednak okazało się to prawdą (czyli gdyby sam Kreml tak się wyłożył, „nakłaniając” polską załogę do posadzenia maszyny), mielibyśmy kolejne potwierdzenie tezy, że w Smoleńsku szykowana była pułapka na prezydencką delegację, czyli – co wydaje się chyba niewątpliwe dla wszystkich osób poważnie badających całą sprawę – decyzja o zamachu zapadła w Moskwie na najwyższym szczeblu.

FYM

Tajne armie NATO, czyli kto jest prawdziwym terrorystą Przytaczam skrót, a raczej opis artykułu Stephena Lendmana, publikującego m.in. na znakomitym portalu prof. Michela Chossudovsky’ego www.globalresearch.ca. Artykuł jest podsumowaniem książki Danielle Ganser „Tajne armie NATO – operacja GLADIO i terroryzm w Zachodniej Europie”.
http://www.countercurrents.org/lendman150910.htm

Temat jest raczej nieznany polskiemu czytelnikowi, choć przecież od kilkunastu lat i my jesteśmy członkiem Paktu Północnoatlantyckiego. „Armie” działały w Europie Zachodniej w czasie tzw. „zimnej wojny”, a cała operacja zostala ujawniona w sierpniu 1990 roku we Włoszech, kiedy to premier tego kraju Giulio Andreotti potwierdził ich istnienie przed komisją senacką badającą terroryzm. Zgodnie z tajnym dokumentem wojskowym z 1959 roku, tajne armie miały podwójne zadanie (stąd nazwa operacji – GLADIO – po łacinie miecz z podwójnym ostrzem, obosieczny):
- jako grupy zaplecza na wypadek sowieckiej inwazji i prowadzenie wojny partyzanckiej na terenach okupowanych przez Sowietów
- prowadzenie specjalnych operacji wewnętrznych na wypadek sytuacji nadzwyczajnych.

Jak się później okazało, serie zamachów bombowych, zabójstw czy nawet masakr w krajach europejskich, którym autorstwo przypisywano bojówkom lewicowym były de facto wykonywane przez osoby powiązane ze strukturami wywiadu wojskowego USA.
Afera wyszła na jaw przy okazji przesłuchań w sądzie w sprawie terroryzmu gdy sędzia Felice Casson zaczął się dokładniej bojówkom prawicowym. W jednym przypadku, w 1972 roku, bomba podłożona w samochodzie zabiła trzech Carabinieri. Winę początkowo przypisywano Czerwonym Brygadom, jednak okazało się, że zamachu dokonał Vincenzo Vinciguerra – skrajnie prawicowy fanatyk. W 1984 roku podczas procesu ujawnił on, że włoskie służby specjalne stały za zleceniem tego zamachu. Z zeznań wynikało, że we Włoszech istnieją tajne siły specjalne, równolegle do służb wojskowych, które się składają zarówno z cywili jak i wojskowych, a ich zadaniem jest przeciwstawienie się Sowietom oraz organizowanie ruchu oporu na terenie Włoch w przypadku inwazji wojsk sowieckich. Vinciguerra dodał też, że wszystkie zamachy i masakry dokonane przez tegrupy miały na celu zastraszenie opinii publicznej, która w reakcji na terror miała się zwrócić do rządu o działania specjalne w celu poprawy bezpieczeństwa, a to z kolei wprowadziłoby represje wobec lewicy. Były dyrektor CIA William Colby (później zabity w podejrzanej kraksie samolotowej) w swoich pamiętnikach przyznał, że tajne armie były kreacją CIA i powstały niedługo po II wojnie światowej. Składały się z jak najmniejszych grup zaufanych ludzi. Parlament Europejski w specjalnej rezolucji ostro skrytykował te organizacje, które funkcjonowały i prawdopodobnie nadal funkcjonują kompletnie poza prawem, gdyż ta działalność nie podlega kontroli parlamentarnej. To z kolei rodzi „potrzebę pełnego dochodzenia na temat ich natury, struktury, celów i innych aspektów” - czytamy w rezolucji PE. Takie dochodzenia zostały przeprowadzone tylko we Włoszech, Belgii i Szwajcarii. Amerykańska administracja G.W. Busha nie komentowała wyników tych dochodzeń z obawy, że mogło by to skłócić sprzymierzeńców w planowanej wojnie z Irakiem. Operacja Gladio jest kontynuacją tzw. CCWU – Clandestine Committee of the Western Union (Tajny Komitet Unii Zachodniej) powołanego po powstaniu NATO w 1949 roku, który w 1951 roku został zastąpiony przez Clandestine Planning Committee (Tajny Komitet Planowania). W 1957 roku została powołana druga tajna armia o nazwie Allied Clandestine Committeee (Zjednoczony Tajny Komitet) powołany przez Głównodowodzącego NATO w Europie. Trzonem tej armii byli zatwardziali antykomuniści, głównie prawicowi, ale byli także i naziści, których celem było zapobieżenie inwazji ze strony Rosji Sowieckiej, co jak wiadomo było bardzo mało prawdopodobne. Autor artykułu dodaje na końcu: „Ameryka do dnia dzisiejszego jest czołowym światowym czynnikiem sponsorowanego terroryzmu państwowego zarówno w kraju jak i za granicą. W procederze wiodą prym agenci CIA, FBI i Homeland Security, a ich działalność ma niewiele wspólnego z poszanowaniem prawa czy też wartości takich jak wolności demokratyczne, prawa człowieka, wolność osobista i równość wobec prawa. Ta niekorzystna działalność może zostać powstrzymana tylko przez świadomą zagrożenia opinię publiczną.” Tajne armie NATO działały i być może nadal działają w takich krajach jak Dania, Finlandia, Norwegia, Luxemburg, Szwajcaria, Austria i Holandia – tam miały za zadanie obronę kapitalizmu przed komunizmem i lewicą. Natomiast w takich krajach jak Turcja, Niemcy, Francja, Hiszpania, Portugalia, Belgia, Szwecja i Grecja, brały aktywną rolę w zamachach terrorystycznych, które miały na celu zastraszenie społeczeństwa. Do spektakularnych zamachów które były dziełem tych „tajnych armii” można zaliczyć np. masakrę 38 uczestników obchodów 1-Majowych w Istambule w 1977 roku, udział w puczu w Grecji w 1967 roku, podczas którego aresztowano 10,000 ludzi, spośród których wielu torturowano i zabito, liczne zamachy terrorystyczne w Europie Zachodniej itd. Ciekawe jest to, że wielu polityków lewicy wiedziało o tych organizacjach i nie podejmowało żadnych działań. Można więc wyciągnąć wniosek, że „tajne armie” to nic innego jak narzędzie do wprowadzania praw totalitarnych i zamordyzmu, a to z kolei ma być gwarantem do zaistnienia tzw. „rządu światowego”, który nie tolerowałby opozycji politycznej w jakiejkolwiek postaci. Jak obecnie jest wiadome, zagrożenie ze strony Związku sowieckiego było raczej iluzoryczne, wywiad zachodni musiał o tym wiedzieć, jednak mimo to tworzono pozory zagrożenia poparte indoktrynacją medialną, a to z kolei uzasadniało istnienie tajnych armii. Należałoby zapytać czy możliwe jest by i w Polsce istniały „tajne armie” NATO cz też jakichś innych struktur. Sądząc z tego co się dzieje można mieć wrażenie, że tak jest – są bowiem ludzie działający na różnych frontach, od polityki poprzez media, sądy, edukację po służbę zdrowia, którzy realizują wspólną politykę niszczenia społeczeństwa polskiego i niekorzystne dla niezawisłości państwowej działania. Niedawna katastrofa samolotu prezydenckiego, a także podobna sprzed 2 lat katastrofa samolotu CASA z 16 wysokiej rangi oficerami, każe przypuszczać, że w naszym kraju może być od lat prowadzona cicha wojna z udziałem tajnych struktur terrorystycznych, które mają swojego sponsora – choć niekoniecznie w NATO. Blog Marka

Kłamstwo oświęcimskie w żydowskim wydaniu Wizyta Davida Irvinga w Polsce wywołała spory szum medialny. Zmobilizował wszystkie „zdrowe” siły stojące na straży prawomyślności i „praworządności” w kwestii Holokaustu. Czy Irving jest „negacjonistą”? Nie wiem i nie podejmuję się oceny. Na pewno jest rewizjonistą historii a to akurat żadna zbrodnia w przypadku historyka. Więcej, rewizjonizm jest motorem napędzającym zdrową debatę historyczną ale biorąc pod uwagę, że historię piszą zwycięzcy… W każdym razie, dopóki będą obowiązywały kuriozalne przepisy kodeksu karnego, wymuszone przez Państwo Izrael poprzez swoje lobby na całym świecie, takie osoby jak Irving będą na cenzurowanym. Nie o tym jednak chciałem. Zastanawia mnie przy okazji tego szumu medialnego stanowisko agend ADL w Polsce wobec innej osobistości, wręcz ikony i twórcy terminu „Holokaustu”, Elie Wiesela. Tego pana można z całą pewnością nazwać „kłamcą oświęcimskim”. Tylko, że nikt go nie ściga, zaprasza się go na odczyty, za które kasuje ponoć po 25 tyś $… Historia „wyczynów” pana Wiesela, notabene laureata pokojowego Nobla, jest długa. Tutaj chciałbym przedstawić ją w dużym skrócie. Węgierski Żyd, mieszkający obecnie w Australii Miklos Gruner w maju 1944 roku, w wieku 15 lat deportowany został z całą rodziną do Auschwitz-Birkenau. Rodzina została rozdzielona, matka z młodszym bratem wg Grunera została prawie natychmiast zgładzona. Sam Gruner z ojcem i starszym bratem zostali skierowani do przymusowej pracy w fabryce syntetycznego paliwa, należącej do IG Farben. Ojciec zmarł po sześciu miesiącach a starszy brat został przeniesiony do obozu w Mauthausen.
Osamotnionym chłopcem zaopiekowali się dwaj starsi współwięźniowie, przyjaciele zmarłego ojca, bracia Lazar i Abraham Wiesel.

W ciągu następnych miesięcy Miklos Gruner i 31-letni Lazar Wiesel stali się przyjaciółmi. Miklos nigdy nie zapomniał numeru obozowego wytatuowanego na przedramieniu Lazara: A-7713. W styczniu 1945 roku, wobec nadciągającej Armii Czerwonej, więźniowie ewakuowani zostali do obozu w Buchenwaldzie. I tu ciekawostka, wybór Niemcy pozostawili więźniom. Mogli uciekać przed Rosjanami albo czekać na wyzwolenie obozu. Tysiące z nich wybrało ucieczkę z Niemcami, w „wyzwalanym” potem obozie zostali nieliczni.

Podczas ucieczki umiera ponad połowa więźniów, wśród nich także Abraham, starszy brat Lazara Wiesela. W kwietniu armia amerykańska wyzwala Buchenwald i wśród ocalałych znajdowali się Miklos i Lazar. Po kuracji, Miklos emigruje do Australii. Wiele lat później, w 1986 roku, Miklos został odnaleziony w Australii przez poważną szwedzką gazetę i zaproszony do Szwecji by spotkać się „ze starym przyjacielem”, Elie Wieselem. Gdy Miklos odpisał, że nie zna żadnej osoby o tym nazwisku, odpowiedziano mu, że Elie Wiesel to ta sama osoba, którą poznał w obozie pod nazwiskiem Lazar Wiesel, numer obozowy A-7713… Miklos pamiętał jeszcze doskonale ten numer i z radością przystał na spotkanie. Ze wspomnień Miklosa: „Byłem bardzo szczęśliwy na myśl, że ponownie zobaczę Lazara. Lecz gdy wylądowałem byłem ogromnie zaskoczony, zobaczyłem przed sobą człowieka, którego nie znałem! Nie mówił nawet po węgiersku lecz po angielsku z silnym francuskim akcentem. Tak więc nasze spotkanie trwało nie więcej niż 10 minut. Jako pamiątkę ze spotkania otrzymałem od tego człowieka książkę zatytułowaną „Noc”, za autora której się podawał. W tamtym momencie nie wiedziałem jeszcze co mam o tym myśleć, zakomunikowałem jednak, że przedstawiona mi osoba nie jest tym za kogo się podaje!”

Miklos wspomina także, że podczas tego dziwnego spotkania, Elie Wiesel odmówił pokazania numeru obozowego, rzekomo wytatuowanego na przedramieniu. Miklos: „Po tym spotkaniu z Elie Wieselem przez dwadzieścia lat prowadziłem wszędzie poszukiwania i odkryłem, że człowiek o tym nazwisku nigdy nie był w nazistowskim obozie, nie figurował na żadnej liście więźniów.” Ponadto Miklos odkrył, że książka podarowana mu przez Wiesela w 1986 roku w Szwecji, za autora której się podawał, w rzeczywistości została napisana po węgiersku w 1955 przez starego obozowego przyjaciela, Lazara Wiesela i opublikowana w Paryżu pod tytułem “A Vilàg Hallgat” (Milczenie świata). Książka została okrojona i przepisana po francusku i angielsku by zostać wydana pod francuskim tytułem “La Nuit” i angielskim „Night”. Elie Wiesel sprzedał 10 mln egzemplarzy „Nocy” na całym świecie i dorobił się Nobla podczas gdy, jak utrzymuje Miklos, Lazar Wiesel, prawdziwy autor zniknął w tajemniczych okolicznościach… „Wiesel nigdy więcej nie chciał się ze mną spotkać, mówi Miklos, osiągnął sukces, zarabia 25 tyś dolarów za 45-minutową konferencję o Holokauście. Poinformowałem oficjalnie FBI, ze Elie Wiesel jest uzurpatorem lecz nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zwracałem się także do Szwedzkiej Akademii Królewskiej, także bez żadnego rezultatu. Otrzymałem wiele gróźb śmierci jeśli nie przestane zajmować się tą sprawą lecz ja już śmierci się nie boję. Zdeponowałem w czterech różnych krajach kompletne dossier które zostanie upublicznione w przypadku mojej nagłej śmierci. Świat musi się dowiedzieć, że Elie Wiesel jest uzurpatorem i mam zamiar to powiedzieć w książce, którą zatytułuję „Historia Nagrody Nobla i skradzionej tożsamości”. Tyle o najsłynniejszym piewcy Holokaustu. Jest więcej takich udowodnionych przypadków konfabulacji i ordynarnych kłamstw mających na celu budowę i umacnianie „religii” Holokaustu. Do bardziej znanych przypadków należy Jerzy Kosiński ze swoim „Malowanym ptakiem”, Benjamin Wilkomirski (podający się zresztą za Żyda) z „Pamiętnikami z Auschwitz” czy słynne „Pamiętniki” Anny Frank. Wszystkie te „dzieła” zostały obsypane nagrodami i znalazły się wśród lektur obowiązkowych w całym zachodnim świecie. Czy prawda potrzebuje podpierania się kłamstwem i kodeksem karnym?

Szczątki Tupolewa cięto już dzień po katastrofie Szczątki rządowego Tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem, zostały pocięte przed zbadaniem. Rosjanie wycięli również las koło lotniska, w tym brzozę, o którą miał zahaczyć polski samolot. Dziennikarze programu “Misja specjalna” pojechali do Smoleńska i rozmawiali ze świadkami katastrofy. Dotarli też do materiału filmowego, pokazującego jak szczątki samolotu są cięte, niszczone łomem i szybko wywożone z miejsca tragedii. Dziennikarze pytali, czy w tak krótkim czasie możliwe było precyzyjne zbadanie wraku i rozkładu rozrzuconych szczątków? Negatywnie na to pytanie odpowiadają cytowani w programie eksperci. „Misja specjalna” wykazała również, że nikt z rosyjskich służb nie pozbierał od okolicznych mieszkańców amatorskich filmów pokazujących płonący jeszcze wrak samolotu. Nikt również nie pofatygował się, by porozmawiać ze świadkami tuż po katastrofie. Kilka osób powiedziało dziennikarzom „Misji specjalnej”, że boi się rozmawiać przed kamerą. Z ustaleń “Misji specjalnej” wynika również, że szybko wycięto wszystkie drzewa w miejscu katastrofy, w tym brzozę, o którą zahaczył prezydencki samolot. Dziennikarzom udało się też sfilmować niszczejące szczątki Tupolewa, które leżą z boku lotniska. Harvey Kushner, amerykański ekspert do spraw terroryzmu, oglądając nagranie z miejsca przechowywania wraku powiedział, że “w USA wokół takiego wraku powstałaby strefa, która chroniłaby wrak, a nikt niepowołany by sie do niej nie mógł zbliżyć”. Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, broni się jednak mówiąc, że takie działania były niezbędne tylko w wypadku wybuchu samolotu, który jest wykluczony przez Rosjan. Ł.A.

KOMOROWSKI LOBBOWAŁ ZA FIRMĄ OD TU-154 Co łączy Bronisława Komorowskiego z firmą, która remontowała polskie tupolewy w zakładach w Samarze należących do Olega Deripaski – zaufanego człowieka Władimira Putina? W 2009 r. biuro marszałka Komorowskiego rozsyłało do posłów reklamę spółki MAW Telecom, która wygrała przetarg na remont rządowych Tu-154. Wiceprzewodniczącym rady nadzorczej MAW Telecom Intl SA jest generał broni w stanie spoczynku Henryk Tacik, który stracił stanowisko szefa Dowództwa Operacyjnego MON w kwietniu 2007 r., za czasów ministra Aleksandra Szczygły. Przyczyną jego dymisji miał być fakt, że w latach 1986–1988 studiował w Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie (słynnej „Woroszyłówce”), którą ukończył. Stanowiska utracili wówczas także szef sztabu Wojsk Lądowych oraz dwóch zastępców Tacika. Wszyscy studiowali na uczelniach wojskowych w ZSRR lub w NRD. Zapytaliśmy przedstawicieli spółki MAW Telecom o jej związki z Bronisławem Komorowskim. Otrzymaliśmy odpowiedź dyrektora organizacyjnego MAW Telecom, Mirosława Michalskiego: „Bronisław Komorowski nie był i nie jest w jakikolwiek sposób związany z naszą firmą. Jedyną korespondencją przesyłaną do Sejmu RP w końcu ubiegłego roku były kalendarze MAW Telecom na rok 2010. Wysyłka nastąpiła oczywiście z inicjatywy MAW Telecom Intl S.A. Kalendarze zostały przesłane do niektórych posłów (69). Kalendarze adresowane na posłów zostały dostarczone fizycznie wraz z listą w jednym pakiecie do Biura Podawczego Kancelarii Sejmu. Jest to jedna z ogólnie przyjętych praktyk dystrybucji korespondencji do posłów RP. Nie znamy sposobu dystrybucji przesyłek z Biura Podawczego Kancelarii Sejmu do poszczególnych posłów”. Zwróciliśmy się też do prezydenta Bronisława Komorowskiego z pytaniem, czy łączy go (lub łączyło) coś z MAW Telecom i z jakiego powodu jego biuro reklamowało tę spółkę. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Reklama rutynowa Pod koniec grudnia 2009 r. jeden z dwóch Tu-154 – ten, który potem rozbił się pod Smoleńskiem – opuścił zakłady w Samarze, gdzie wysłało go konsorcjum firm MAW Telecom i Polit-Elektronik. W tym samym czasie, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, administracja Sejmu podległa marszałkowi Bronisławowi Komorowskiemu rozesłała do posłów będących członkami sejmowej Komisji Obrony Narodowej folder reklamowy. firmy MAW Telecom. Druk składał się z ekskluzywnego kalendarza reklamowego i wydrukowanego na eleganckim papierze listu prezesa spółki Marka Wośki. W liście, który jest zwykłą reklamą, czytamy m.in.: „Nasza firma od lat specjalizuje się w szeroko pojętej technice wojskowej oraz teleinformatyce. (...) Współpracujemy z renomonowanymi krajowymi i zagranicznymi producentami. (...) W nadziei na kontynuację obopólnie korzystnej współpracy, pozwalam sobie złożyć w imieniu własnym i wszystkich pracowników Grupy MAW Telecom życzenia zdrowia, szczęścia i pomyślności na 2010 rok”. Czy to normalne, że prywatna firma startująca w przetargach organizowanych przez MON jest reklamowana wśród posłów za pośrednictwem administracji Sejmu? Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Liberałów spór o gospodarkę Czterej panowie B Balcerowicz, Boni, Bielecki i Belka. Czterej liberałowie. Ale cztery różne style myślenia, cztery wizje polityki gospodarczej i liberalizmu. Co wyniknie ze starcia między nimi? To nas zatopili – takiego esemesa jeden z ministrów wysłał znajomemu, gdy w ubiegłym tygodniu zarząd PO zdecydował, że zmiany podatkowe, które rząd od miesiąca przygotowywał w największej tajemnicy, sprowadzą się głównie do podniesienia VAT z 22 na 23 proc. Parę miliardów dodatkowych wpływów z tego tytułu niczego nie załatwia. O istotnym impulsie rozwojowym nie ma mowy. A w opinii publicznej Platforma straciła dziewictwo tak samo, jakby je straciła, podnosząc podatki o 20 mld. Opozycja będzie w tę podwyżkę waliła bez końca. Zarazem brak istotnej podwyżki podatków oznacza, że nie tylko nie będzie znaczącego zmniejszenia deficytu, ale przede wszystkim zabraknie pieniędzy na konieczne inwestycje publiczne w naukę, edukację, kulturę, służbę zdrowia, rynek pracy. A bez nich na dłuższą metę nie da się realizować strategii przyspieszonego rozwoju, bo po 20 latach transformacji proste rezerwy i mechanizmy wzrostu się skończyły. Rząd szukając ścieżki przyspieszonego rozwoju od dwóch lat konsekwentnie przesuwał się ku nowej logice rozwojowej, ale z różnych względów mówił o tym oszczędnie. Jego polityczne i społeczne zaplecze tkwiło więc w starych schematach i poglądach.

Balcerowicz Oczywistym liderem i symbolem starej wiary jest od lat Leszek Balcerowicz, czerpiący siłę z tzw. ekonomii klasycznej, z autorytetu twórcy polskiej transformacji i z dwóch dekad stale prowadzonej społecznej dydaktyki. To od Balcerowicza Polacy dowiedzieli się, czym jest kapitalizm. Znaczące dziś polityczne, ekonomiczne i medialne elity, które przez transformację szły za Balcerowiczem, dostarczanej przez niego pewności zawdzięczają swoje dobre samopoczucie. Ta pewność składa się z prostych dogmatów dających łatwe narzędzia oceny rzeczywistości. Im mniej państwa (zwłaszcza w gospodarce), tym lepiej. Podatki i składki tym lepsze, im niższe. Budżet im szczuplejszy, tym lepszy. Prywatne jest dobre, a państwowe (publiczne, społeczne) złe. Przede wszystkim zaś: tylko rynek może rozwiązać nasze prawdziwe problemy, bo tylko on skutecznie mobilizuje oraz trafnie ocenia i wycenia. Te prawdy nie tylko sprawdziły się w czasie transformacji, ale też urzekły Polaków prostotą, która w dominującym dyskursie stworzyła swoistą ekonomiczną wulgatę. Prawdziwym jej triumfem był powszechny aplauz, z jakim przyjęto pisowskie obniżki składki rentowej i PIT. Entuzjazm był tak wielki, że w publicznej debacie zagłuszono pytanie, jak rząd zamierza załatać kilkudziesięciomiliardową dziurę budżetową. A jeśli komuś udało się je postawić, wyznawcy wulgaty powoływali się na krzywą Laffera – hipotezę, wedle której obniżenie podatków miało powodować równoważący ubytki wzrost dochodów budżetu. Złudzenie nie trwało jednak długo. Wyznawcom wulgaty rząd Tuska wydawał się spełnieniem odwiecznych marzeń. Ale już na początku sam Leszek Balcerowicz zgasił nadmierny entuzjazm ogłaszając, że nie ma mowy o kolejnych obniżkach podatków, dopóki budżet nie ograniczy wydatków. Krzywa Laffera poszła do lamusa ekonomicznych złudzeń. A potem sprawy zaczęły się jeszcze bardziej komplikować.

Boni Liderem intelektualnym rządu został Michał Boni, mający solidne oparcie w nowoczesnych teoriach modernizacyjnych oraz w politycznej sile samego premiera Tuska. Pierwszy poważny cios ekonomicznej wulgacie Boni zadał hasłem „więcej Finlandii w Irlandii”. Był to otwarty rozbrat z powszechnie przypisywaną Irlandii wizją modernizacji opartej na abdykacji państwa i  przeciwstawienie jej modelu fińskiego opartego na długofalowej inżynierii społecznej, wielkich inwestycjach w oświatę, kulturę i spójność społeczną oraz aktywnej roli państwa w modernizacji przemysłu. Ale pierwsze poważne starcie z wulgatą stoczyć musiał minister Jacek Rostowski. Kanonicznym jej poglądem jest niechęć do podatku Belki, czyli opodatkowania dochodów kapitałowych (giełda, lokaty), stanowiącego standard w krajach OECD. Przeciwko podatkowi lobbował m.in. wicepremier Pawlak związany z giełdą rolną oraz założona przez Balcerowicza Fundacja Obywatelskiego Rozwoju. Kiedy podczas spotkania z Rostowskim główny ekonomista FOR zażądał zniesienia podatku Belki, minister wypalił, że to liberalny populizm. Państwo potrzebuje podatków. Nie ma powodu, by ci, którzy powierzają swoje pieniądze spółkom, nie płacili podatku od zysków, gdy muszą go płacić ci, którzy zarabiają we własnym biznesie. Słowa Rostowskiego były bolesnym ciosem. Jego kompetencji ani wolnorynkowych, liberalnych poglądów nie dało się kwestionować. Uchodził za sztandarowego zwolennika euro, co w kanonie wulgaty jest jednym z panaceów na polskie problemy. Reakcję ministra przypisano więc nerwowości wywołanej przez problemy z budżetem i sprawa szybko przyschła, choć podatek ocalał.
Starcie o budżet Problem powrócił, kiedy wybuchł kryzys i minister zaproponował budżet na 2010 r., zawierający gigantyczny deficyt przekraczający 50 mld zł. Wyznawcy wulgaty byli w szoku. Pierwszy od dawna liberalny rząd, który rozdyma deficyt, był dla nich czymś nie do pojęcia. Na rząd posypały się gromy z powodu reformatorskich zaniechań. Odpowiedź była mglista. Premier kładł nacisk na to, że inne kraje planują jeszcze wyższe deficyty. Nie tłumaczył, że znaczna część deficytu to efekt obniżki podatków i składki rentowej. Brak reform tłumaczył głównie oporem prezydenta i koalicjanta. Opinia publiczna wzięła to za dobrą monetę. Głosy Boniego i Rostowskiego tłumaczących, że problem jest nie tylko polityczny, ginęły wśród żądań likwidacji „rozdętych wydatków socjalnych”. Co z KRUS? Co z emeryturami mundurowych? Co z cięciami w administracji? Co z wiekiem emerytalnym i zrównaniem kobiet z mężczyznami? Rząd przegrał tę debatę. Bo nie zmierzył się z kultem wielkich reform i nie odważył się wyjaśnić społeczeństwu, że w krótkim okresie żadna postulowana reforma nie zmniejszy w sposób istotny gigantycznej dziury, którą spowodowały obniżki, a kryzys dramatycznie pogłębił. Większość postulowanych reform na początku oznacza bowiem koszty, a oszczędności przynosi po latach. Jacek Żakowski

Polemika w sprawie czterech panów B. Czterej panowie b. nieliberalni Robert Gwiazdowski odpowiada na tekst Jacka Żakowskiego o ikonach polskiego liberalizmu. Jacek Żakowski napisał znamienity artykuł okładkowy o „ikonach” polskiego liberalizmu: Balcerowiczu, Bieleckim, Bonim i Belce (POLITYKA 32). Szczerze mówiąc, nie za bardzo interesuje mnie pytanie autora, o co kłócą się „Czterej panowie B.” i co z tego wyniknie. Ale przy okazji redaktor Żakowski dokonał paru uogólnień na temat liberalizmu w ogóle, a polskiego w szczególności i ukuł nawet specjalny termin: „wulgata” dla opisu podstawowych idei liberalnych. I to właśnie domaga się riposty, bo, jak pisał Konfucjusz: „gdy słowa tracą swe znaczenie, ludzie tracą wolność”.

Wulgata i sublima Wulgarna teoria ekonomiczna (wulgata) zakłada, zdaniem Żakowskiego, że „im mniej państwa (zwłaszcza w gospodarce), tym lepiej. Podatki i składki tym lepsze, im niższe. Budżet im szczuplejszy, tym lepszy. Prywatne jest dobre, a  państwowe (publiczne, społeczne) złe... Tylko rynek może rozwiązać nasze prawdziwe problemy, bo tylko on skutecznie mobilizuje oraz trafnie ocenia i wycenia”. Nie wiem dokładnie, kogo autor do wyznawców wulgaty zalicza – wydaje się, że z opisywanej przez niego czwórki tylko Balcerowicza. Ja się nie przyznaję. Pewnie, a contrario, wysublimowana teoria ekonomiczna powinna brzmieć mniej więcej tak: „Im więcej państwa (zwłaszcza w gospodarce), tym lepiej. Podatki i składki tym lepsze, im wyższe. Budżet im bardziej rozdęty, tym lepszy. Państwowe, społeczne jest dobre, a prywatne, indywidualne złe... Tylko urzędnicy mogą rozwiązać nasze prawdziwe problemy, bo tylko oni skutecznie mobilizują oraz trafnie oceniają i wyceniają”.

Kto tu jest prawdziwym liberałem Po powołaniu rządu Mazowieckiego mieliśmy w mediach zatrzęsienie informacji, że Leszek Balcerowicz realizuje politykę monetarystyczną, której twórcą był Milton Friedman (zdecydowanie wulgata). Ale we wrześniu 1990 r. autor „Intrygującego pieniądza” przyjechał do Polski wraz z Ronaldem Reaganem i nie omieszkał wytknąć byłemu amerykańskiemu prezydentowi poparcia, którego ten podczas wystąpienia w Stoczni Gdańskiej udzielił prowadzonemu wówczas w Polsce programowi stabilizacji waluty. Chodziło o sztywny kurs dolara, przy którym „afera FOZZ” (oczywiście w wymiarze ekonomicznym, a nie polityczno-aferalnym) była nieznaczącym wydarzeniem. Kiedy Friedman usłyszał, co to jest popiwek (mieliśmy taki podatek od ponadnormatywnego wzrostu płac) i ceny sztywne węgla – głównego nośnika energii – podsumował: „jak to jest monetaryzm, to ja jestem keynesistą”. Po tej wizycie media przestały nazywać polską reformę monetarystyczną. Jan Krzysztof Bielecki współtworzył gdański Kongres Liberałów, ale gdy został premierem, jego rząd (w którym Leszek Balcerowicz pozostawał wicepremierem) wprowadził ograniczenia w ustawie Wilczka, podwyższał koszty pracy, tworzył liczne luki podatkowe, z których mieli szansę skorzystać tylko ci, którzy o nich zawczasu wiedzieli, prowadził prywatyzację bez reprywatyzacji, na skutek czego państwo zachowywało się jak paser (słynna sprzedaż Wedla razem z prawem do nazwiska), co miało się do liberalizmu jak przysłowiowa pięść do nosa. Ukoronowaniem działań polskich „liberałów” była ustawa o podatku dochodowym od osób fizycznych. W czasie gdy liberałowie na całym świecie proponowali wprowadzenie podatku liniowego i gdy wprowadzały go rządy większości państw postkomunistycznych, myśmy zafundowali sobie ustawę z fatalnie skonstruowaną skalą progresji podatkowej, która wepchnęła większość przedsiębiorców w objęcia szarej strefy – bo mieli płacić podatki według takich stawek jak w Niemczech, Szwecji czy we Francji, ale za to od 10-krotnie niższych dochodów!

„Wyznawcy wulgaty ze zdumieniem słuchali Bieleckiego” (gdy zgłaszał nowe, etatystyczne pomysły gospodarcze – przypis mój) – pisze Żakowski. I znowu zrobiło mi się miło, że do wulgaty się nie zaliczam, bo wcale mnie nie zdziwiło to, co mówi Bielecki. Nie ma bowiem żadnej sprzeczności w tym, co mówi dziś, z tym, co robił jako premier. Marek Belka o poglądach Miltona Friedmana napisał w swoim doktoracie, że „są generalnie błędne”, mają „wyraźne uwarunkowania klasowe”, a jego doktryna „odpowiada interesom klas posiadających, broni istniejącej struktury podziału bogactwa i prawa do nieskrępowanego jego użytkowania”, a w habilitacji suchej nitki nie zostawił na programie gospodarczym rządu Reagana. Więc skąd to mniemanie o liberalizmie Belki? W 1998 r. to Belka napisał uzasadnienie do weta prezydenta Kwaśniewskiego do ustawy podatkowej przygotowanej przez Balcerowicza. I choć nie była ona żadnym ideałem, choć wcześniej udało się Balcerowiczowi doktrynalnie unicestwić ideę podatku liniowego przez upór, że jego stawka ma wynosić 22 proc. (czyli więcej niż najniższa w skali), to gdyby ustawa ta weszła w życie, ułatwiłaby istotnie funkcjonowanie polskich przedsiębiorstw przed zbliżającym się wówczas kryzysem. Kwaśniewski, przy intelektualnej pomocy Belki, zawetował ją z  powodów czysto politycznych, prowadząc wojnę z rządem AWS-UW. Więc nie jest wykluczone, że animozje pomiędzy obu „panami B.” mają swoje uzasadnione podłoże osobiste i historyczne, a niekoniecznie doktrynalne – jak sugeruje Żakowski.

Skąd te pretensje? Z kolei Michał Boni w środowisku opozycji Uniwersytetu Warszawskiego uchodził za socjaldemokratę, a nie liberała. Więc jego akces do KLD wywołał pewne zdziwienie wśród dawnych znajomych z UW. Ale za to nie było żadnym zaskoczeniem, że to akurat on zapowiedział podwyżkę podatków. Przecież był podsekretarzem stanu w rządzie Mazowieckiego, ministrem w rządzie Bieleckiego, wiceministrem w rządzie Suchockiej i szefem gabinetu politycznego ministra pracy w rządzie Buzka – czyli wszystkich rządów, które podwyższały podatki (czasem nawet sprzecznie z konstytucją, jak orzekł Trybunał Konstytucyjny o „zamrożeniu” progów podatkowych w 1993 r.) i zwiększały koszty pracy, które dziś są kulą u nogi polskiej gospodarki. Żakowski chwali jako dowód modernistycznej polityki słynne wypracowanie przygotowane pod redakcją Boniego: „Polska 2030”, i twierdzi, że mało kto je przeczytał. Klnę się, że przeczytałem – choć nie było to ciekawe zajęcie. Raport jest zlepkiem różnych analiz, ale nie ma w nim żadnej syntezy, a poszczególne rekomendacje są ze sobą sprzeczne. Ciekawe jednak, że zawarty jest w nim postulat zmniejszenia klina podatkowego, czyli właśnie różnicy między wynagrodzeniem netto pracownika i kosztem jego pracy brutto dla pracodawcy, który to „klin” był sukcesywnie zwiększany przez wszystkie rządy, w których Boni zasiadał. Liberał Friedman (czyli wulgata) radził w 1990 r., abyśmy nie opierali się na polityce krajów najwyżej rozwiniętych, lecz raczej na tej, jaką stosowały wówczas kraje najszybciej się rozwijające, czyli takiej samej, jaką państwa najlepiej rozwinięte stosowały wtedy, gdy znajdowały się na takim etapie rozwoju jak Polska u progu lat 90. XX w. Alvin Rabushka (jeden z twórców idei podatku liniowego – czyli też wulgata) pisał w przedmowie do polskiego wydania swojej książki, że starając się uzyskać odpowiedź na pytanie o przyszłość kraju, powinniśmy poszukiwać inspiracji na Zachodzie, jeśli jednak „polscy przedsiębiorcy obciążeni zostaną wysokimi podatkami i objęci rządową regulacją, co hamuje wzrost gospodarczy Europy Zachodniej, sektor prywatny nigdy naprawdę w Polsce nie rozkwitnie”. Myśmy zrobili dokładnie na odwrót, niż radzili Friedman i Rabushka, a w Polsce Centrum Adama Smitha. Więc dlaczego mamy pretensje do liberalizmu?

Bez przymiotników „Kiedy podczas spotkania z Rostowskim główny ekonomista FOR zażądał zniesienia podatku Belki, minister wypalił, że to liberalny populizm” – pisze Żakowski. Skoro prowadzi nas w kuluary, to się poskarżę troszeczkę, że nie dostąpiłem zaszczytu spotkania z „najlepszym ministrem finansów w Europie”, choć zapewniam, że niczego nie śmiałbym od niego „żądać”. No bo niby w jakim trybie? Ale postarałbym się wyjaśnić, co to takiego liberalizm, a co populizm. Bo jak ktoś mówi o liberalnym populizmie, to chyba za dużo się naczytał o demokracji socjalistycznej, bo te pojęcia tak samo do siebie pasują. Minister Rostowski nie zajmuje się jednak, jak kiedyś powiedział, teoriami zmarłych ekonomistów. A szkoda, bo jakby się zajął, to nie miałby takiej dziury budżetowej. Robert Gwiazdowski

Ostatni raz o czterech panach B. Liberalizm w wersji demo Dziękuję Robertowi Gwiazdowskiemu za bardzo ciekawą glosę do mojego tekstu o sporach polskich liberałów, których on – co naturalne – w większości za liberałów nie uważa. Każda wielka ideologia ma bogatą tradycję wzajemnego wykluczania się jej wyznawców. Dla Lenina Trocki nie był komunistą, więc nie dziwi mnie, że dla Gwiazdowskiego nie jest liberałem Balcerowicz czy Boni. To się mieści w logice walki różnych nurtów wewnątrz wielkich ideologii. Polski problem polega w dużej mierze na tym, że przez kilkanaście lat liberalizm funkcjonował raczej jak sztywna religijna doktryna (którą nazwałem wulgatą), niż jak żywa intelektualnie tradycja. Pogłos tego słychać, gdy Gwiazdowski pisze o Friedmanowskiej krytyce pierwszych reform Balcerowicza. Friedman jest tu papieżem (dla wielu liberałów nim był), a Balcerowicz lokalnym biskupem, który poszedł na oportunistyczny kompromis z pogańską rzeczywistością. Ale problem jest poważniejszy i ujawnia się w jednym z ostatnich zdań glosy, gdzie Gwiazdowski pisze: „jak ktoś mówi o liberalnym populizmie, to chyba za dużo się naczytał o demokracji socjalistycznej, bo te pojęcia tak samo do siebie nie pasują”. Sęk w tym, że jest niestety inaczej. To, co starsze pokolenie zna jako „demokrację socjalistyczną”, było patologią idei socjalistycznej, powstałą po przeszczepieniu jej z Zachodu na cywilizacyjnie zacofany i nieprzygotowany kulturowo grunt wschodnioeuropejski, a potem też azjatycki, afrykański etc. (Wszak socjalizm francuski, niemiecki, włoski, skandynawski nie kłócił się z demokracją i nie stworzył horrendum). Podobny los spotkał liberalizm, gdy trafił na zacofany po realsocjalistycznym półwieczu grunt wschodnioeuropejski. Stary, wyrafinowany, bogaty, zróżnicowany nurt ideologiczny w praktyce został odrzucony, a do użycia – zwłaszcza do publicznej świadomości – weszła ekonomiczna wulgata, czyli doktryna w okrojonej dla ubogich wersji typu demo. Nie chodzi mi tylko o to, że po 1989 r. polscy liberałowie nie zaznaczyli się w walce o tradycyjne wartości liberalne, takie jak wolność osobista czy prawa człowieka, i skupili się na programie gospodarczym. Rzecz w tym, że nawet ten program został pozbawiony tradycyjnych – a także całkiem nowoczesnych – ważnych dla wewnętrznej równowagi i racjonalności wątków. Nie przypominam sobie, by na przykład Centrum Adama Smitha, któremu prezydentuje Gwiazdowski, potępiało marnotrawny, antyrynkowy i pasożytniczy charakter korporacji z tym ogniem, z jakim potępiał je patron Centrum i ojciec liberalizmu Adam Smith. A kryzys pokazał, że jest to jeden z fundamentalnych problemów współczesnej gospodarki, zwłaszcza sektora finansowego.

Wielki odnowiciel Liberalizm europejski swoimi wolnościowymi hasłami rzucał wyzwanie konserwatyzmowi. Wyzwalał energię społeczną uwięzioną w postfeudalnych strukturach państwowych. (Neo)liberalizm, który w latach 70. do Europy wrócił zza Atlantyku, był gospodarczą ideologią konserwatywnej, korporacyjnej części tamtejszego establishmentu, próbującego odwrócić zmiany, jakie na świecie zaszły po II wojnie światowej, a zwłaszcza w latach 60. Równie dobrze pasował do pani Thatcher, co do Pinocheta. Ale – jako element nowej konserwatywnej formacji – intelektualnie był jeszcze spójny i konsekwentny. Milton Friedman, uznawany za wielkiego odnowiciela, rozumiał, że ekonomia jest nauką społeczną i polityczną zarazem. W tym sensie, że gospodarka czerpie siłę z zasobów społecznych, których rozwój i odtwarzanie warunkują jej wzrost i że nierównowaga społeczna jest dla gospodarki poważnym zagrożeniem (choćby dlatego, że tworzy ryzyko polityczne), więc trzeba jej zapobiegać. Dobrze pamiętał 1933 r., więc starał się stworzyć system możliwie produktywny, wolnościowy i łagodzący ryzyko wybuchów społecznych. Zanim odnowiony liberalizm (neoliberalizm) dotarł do Polski spóźniony mniej więcej o dekadę i zanim dekadę później stał się poważną siłą, był już zdominowany przez ciężki, korporacyjny konserwatyzm, który w Ameryce fantastycznie skleił się z potężną tradycją populistyczną. Miejsce spójnej myśli Friedmana zajął zlepek zapyziałego, religijnego tradycjonalizmu amerykańskiej prowincji i zakorzenionej w tradycyjnych ruchach populistycznych wrogości wobec elit – zwłaszcza elity władzy. Wspólnym wrogiem było państwo. A jego symbolem Waszyngton i podatki. Dla religijnych fundamentalistów ze względu na konstytucyjną świeckość; dla populistów ze względu na rządzące elity.

W tej politycznej konstrukcji z całej myśli Friedmana mogło się uratować tylko to, co pasowało populistom i fundamentalistom, czyli cięcie podatków prowadzące do „zmniejszania” państwa i prywatyzowanie kolejnych jego funkcji. Ronald Reagan wcielił ten nowy mariaż eskalując wydatki (zbrojenia), tnąc podatki i lekceważąc świeckość m.in. przez nawiązanie stosunków dyplomatycznych z Watykanem.

Wolnościowe korzenie W Polsce odpowiednikiem ery Reagana był rząd Buzka–Balcerowicza. A odpowiednikiem ery George’a W. Busha był rząd PiS, w których zrealizowała się ta sama pozornie niemożliwa koalicja antyelitarnego populizmu (Lepper, Ziobro), tradycjonalistycznego fundamentalizmu (Giertych, Rydzyk, Jurek) i populistycznego liberalizmu (Gilowska). Prawdziwi liberałowie, jak Adam Smith, a nawet Margaret Thatcher, z Lepperem, Ziobrą, Giertychem by się nie dogadali. Dla Zyty Gilowskiej nie był to żaden problem. Dla Busha też by nie był. Teraz, kiedy kryzys obnażył słabości liberalno-konserwatywnego populizmu, liberalizm znów staje się żywym, różnorodnym i kreatywnym nurtem myślenia o gospodarce, społeczeństwie i państwie. Ale cena, jaką liberałowie płacą za lata konserwatywno-populistycznego sojuszu, jest duża. Bo te nurty liberalnego myślenia, które okazały się trafne (nieufność wobec korporacji, prawa człowieka, troska o równowagę i racjonalność państwa), w dużej mierze przejęły inne intelektualne formacje – głównie lewicowe – które dziś niosą je na swoich sztandarach. A liberałowie z pokorą wracają do swoich racjonalnych, wolnościowych korzeni. Jacek Żakowski

W ODPOWIEDZI ŻAKOWSKIEMU „Polityka” nie zdecydowała się opublikować dalszego ciągu mojej polemiki z Panem Jackiem Żakowskim na temat liberalizmu. Pan Redaktor skrupulatnie wykorzystał szansę napisania paru kolejnych bzdur, które nie mogły już doczekać się odpowiedzi na łamach „Polityki”. Ale na szczęście jest Internet. Żakowski „nie przypomina sobie, aby Centrum Adama Smitha potępiało marnotrawny, antyrynkowy i pasożytniczy charakter korporacji z tym ogniem, z jakim potępiał je patron Centrum i ojciec liberalizmu Adam Smith”. To prawda. Choć skromność nie jest moją najsilniejszą stroną, przyznam, że z takim ogniem jak Adam Smith nie piszę. Może dlatego Żakowski przeoczył moje i kolegów publikacje i wystąpienia. Ale jego artykuły na temat liberalizmu, a już zwłaszcza słowa o „zlepku zapyziałych” idei, ten ogień we mnie podsyciły. Zacznę od tego co pisał Pan Krzysztof Dzierżawski w eseju „O własności”: „Własność indywidualna odnosi się do pojedynczej osoby lub rodziny - społeczności domowej. Tylko bowiem taki właściciel zdolny jest do wypełniania w całości obowiązków właścicielskich. Wszystkie formy własności prywatnej, nie będące własnością indywidualną, są obciążone wadami przynależnymi własności wspólnej (...) Alienacja właściciela pociągać musi za sobą zanik poczucia odpowiedzialności (...) Zastępując ściany fabryki i maszyny zamontowane w ich obrębie zwykłym pakietem akcji, odbieramy życie idei własności. Własność zdematerializowana, wyzbyta swych funkcji i „zaoczna” nie wywiera wrażenia i nie wymaga moralnej dyscypliny, jakiej wymagała „bezpośrednia” forma własności. Wraz z upowszechnianiem się rozmaitych form własności wspólnej mamy do czynienia z poszerzaniem się tej postawy, która postrzega własność nie w kategoriach obowiązku, ale w kategoriach korzyści. Przyjęcie zaś perspektywy korzyści niszczy sens własności stricte prywatnej, czyli postawę właściciela troskliwie opiekującego się rzeczą, która przypadła mu w udziale. W ramach własności akcyjnej synonimem racjonalności jest niewierność”.

A ja pisałem między innymi, że „urzędnicy państwowi doskonale się rozumieją z „rynkami finansowymi” – bo to także urzędnicy, tyle że korporacyjni. Różnica między nimi polega na tym, że pierwsi zarządzają pieniędzmi podatników, a drudzy akcjonariuszy. Podobieństwa zaś jest o wiele więcej. Po pierwsze, i ci, i ci zarządzają nie swoimi pieniędzmi. Po drugie, akcjonariusze są dziś tak samo anonimowi jak podatnicy. Po trzecie, wywalenie urzędnika korporacyjnego jest dziś dla akcjonariusza tak samo trudne, jak dla podatnika wywalenie urzędnika państwowego. Więc urzędnicy korporacyjni zajmują się tym samym co urzędnicy państwowi: robieniem wody z mózgu podatnikom-wyborcom i podatnikom-akcjonariuszom (...) Własność prywatna ma znaczenie tak istotne, że Johne Locke nawet wolność osobistą nazywał „własnością osoby ludzkiej”. Pod tym względem klasyczni liberałowie są bardzo bliscy konserwatystom, podkreślającym potrzebę obrony prawa prywatnej własności – „ostatniego metafizycznego prawa, jakie nam pozostało”. Nie gloryfikują jednak bezosobowego, korporacyjnego prawa własności, lecz przede wszystkim drobną własność rodzinną, dzięki której jednostki mogą zachować perspektywy rozwoju i znaleźć schronienie przed wdzieraniem się państwa w obszar ich prywatności”.

Widocznie Żakowski tego nie czytał. I chyba paru innych rzeczy tez nie czytał. Bo jeśli ktoś uważa, że „liberalizm europejski swoimi wolnościowymi hasłami rzucał wyzwanie konserwatyzmowi”, to nic dziwnego, że równie łatwo przychodzą mu do głowy inne równie dziwne tezy na temat liberalizmu. Otóż John Locke (1632-1704) – twórca liberalizmu politycznego – rzucał wyzwanie feudalizmowi i monarchii absolutnej, a nie konserwatyzmowi, bo go wówczas jeszcze nie było! Ojciec nowożytnego konserwatyzmu Edmund Burke (1729-1797) urodził się ćwierć wieku po śmierci Locke’a, a teokraci francuscy – Joseph de Maistre (1753-1821) i Louis de Bonald (1754-1840) - kolejne ćwierć wieku później. Co jednak ciekawe, Adam Smith, który był rówieśnikiem Burke’a odnosił się do jego twórczości z wielkim szacunkiem, a niektórzy ich biografowie uważają nawet, że z wzajemną przyjaźnią. Obaj wywodzili się z tradycji oświecenia anglo-szkockiego, które w sposób istotny różniło się od kontynentalnego – zwłaszcza francuskiego. I dlatego Margaret Thatcher, którą Żakowski stawia obok Pinocheta („równie dobrze pasował do pani Thatcher, co do Pinocheta”) mogła w swoim programie połączyć elementy liberalizmu ekonomicznego Smitha z elementami konserwatyzmu społecznego i politycznego Burke’a. „Nie wykluczam zmian, ale zmieniając trzeba także zabezpieczać” – pisał Burke. Bo „społeczeństwa to  związki pokoleń minionych, obecnych i przyszłych”. O tej tezie należałoby dziś pamiętać, jak się zaciąga długi, które będą musiały spłacać nasze dzieci, w imię interesów – jak stwierdził ostatnio Pan Premier Tusk – wyborców żyjących „tu i teraz”. Jak nie trzeba wprowadzać zmian, to lepiej tego nie robić – twierdzili konserwatyści („When it is not necessary to change, it is necessary not to change”) Ciężar dowodu, że innowacja będzie korzystna spoczywa na tym, kto ją proponuje. Jak liberałowie zaproponowali „uznać za prawdy oczywiste, że wszyscy ludzie rodzą się wolni, równi i mają jednakowe prawo dążenia do szczęścia” i z sukcesem wprowadzili swoje idee w życie w Stanach Zjednoczonych, konserwatyści uznali, że „dowód został przeprowadzony”. To nie konserwatyzm był wrogiem liberalizmu, tylko feudalizm ze swoimi przywilejami stanowymi i merkantylizmem gospodarczym. Dziś przywileje „stanowe” zastępują przywileje „branżowe”, a stare zasady merkantylizmu wracają do łask w postaci różnych teorii interwencjonistycznych. Współcześni merkantyliści nie twierdzą tylko,  że podstawą bogactwa są kruszce, ale że... pieniądze, które zastąpiły kruszce. Dla jednych i drugich „dodatni bilans handlowy” to rzecz święta, a przedsiębiorcami i ich działalnością nie zajmują się w ogóle.  Najważniejsze są absolutne rządy i ich polityka. Wiec liberałom powraca na aren e stary wróg, tylko w nowym przebraniu. Kolejna teza Żakowskiego jest taka, że „(neo)liberalizm, który w latach 70. do Europy wrócił zza Atlantyku, był gospodarczą ideologią konserwatywnej, korporacyjnej części tamtejszego establishmentu, próbującego odwrócić zmiany, jakie na świecie zaszły po II wojnie światowej, a zwłaszcza w latach 60.” Więc spieszę donieść, iż (neo)liberalizm nie musiał do Europy z nikąd powracać bo tu się właściwie narodził. W latach 30. XX wieku uczeni z Wiednia (Ludwig von Mises i Friedrich Hayek) rozwinęli tezy swoich protoplasów z lat 70. XIX wieku – w szczególności Carla Mengera. Ekonomiści niemieccy przezwali ich – złośliwie – „Austriakami”. Dla podkreślenia „zaściankowości” (a może nawet „zapyziałości” – jak chce Żakowski) ich teorii. Poza obroną wolności Szkoła Austriacka podkreśla, że ekonomia to nauka o ludzkim działaniu nie poddająca się modelowaniu matematycznemu!!! A czy upadek Lehman Brothers i cały krach na giełdach w 2008 roku nie był aby spowodowany między innymi właśnie błędami w modelowaniu ryzyka??? W latach 30. i 40. XX wieku kształtował sie też niemiecki ordoliberalizm. Jeden z nurtów szeroko pojmowanego neoliberalizmu, w którym mieszczą się wszystkie poglądy ekonomiczno-społeczno-polityczne nawiązujące do idei klasycznego liberalizmu i broniące wolności przed socjalizmem, marksizmem, faszyzmem i keynesizmem. (Wymienienie keynesizmu obok faszyzmu nie ma oczywiście na celu sugerowania ani związków, ani podobieństw między nimi tylko chronologię pojawiania się.) Wywodzi się on ze szkoły freiburskiej – czyli grupy uczonych skupionych wokół Waltera Euckena, który kierował katedrą ekonomii politycznej na uniwersytecie we Frieburgu. Żyjąc w państwie faszystowskim Eucken „przemycał” obronę wolnego rynku w swojej metodologii, ale dopuszczał działania państwa jako regulatora i obrońcy mechanizmów rynkowych. Ci liberałowie niemieccy, którzy przebywali na emigracji formułowali swoje poglądy bardziej radykalnie. Szczególnie Wilhelm Röpke. Jego książka Civitas Humana z 1944 roku była próbą połączenia liberalizmu i katolickiej nauki społecznej. To właśnie z niej można wywieść ideę społecznej gospodarki rynkowej. Röpke był „ostrożnym katastrofistą”. Podzielał obawy Spenglera o dążeniu kultury zachodniej do upadku, ale widział dla niej pewien ratunek. Zagrożenie wypływało ze sprzeniewierzenia się liberalnemu dziedzictwu, początek któremu dała Magna Charta Libertatum z 1215 roku. Racjonalizm i scjentyzm Rewolucji Francuskiej doprowadziły jednak do zastąpienia wolności indywidualnej siłą mas. Röpke nazwał to proletaryzacją. Uważał, że stanęliśmy przed alternatywą: albo wszyscy jej ulegniemy (gwałtownie – jak w Rosji, lub stopniowo – jak w wielu innych krajach) albo przekształcimy proletariuszy w posiadaczy. Powtórzył za encykliką „Quadragesimo Anno” Piusa XI wezwanie do „redemptio proletariorum” gdyż niezależność majątkowa jest nie tylko fundamentem wolności, ale i wszelkich cnót obywatelskich. W obliczu Anschlussu Austrii Mises i Hayek wyjechali do Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych biorąc na siebie ciężar walki o wolność w gospodarce. George Nash utrzymuje, że ich emigracja z Europy Środkowej była rozstrzygającym wydarzeniem w intelektualnej historii naszych czasów. Wydaną w roku 1949 książkę Mises′a Human Action Seymour E. Harris nazwał „Manifestem Kapitalistycznym”. Przed intelektualnym dorobkiem Misesa głowę pochylali także jego ideowi przeciwnicy. Zdaniem Oskara Lange, nawet „socjaliści powinni być wdzięczni profesorowi Misesowi, który w ich sprawie odegrał rolę advocatus diaboli. Wyzwaniem swoim zmusił ich bowiem do zrozumienia całej doniosłości zagadnienia rachunku ekonomicznego w gospodarce socjalistycznej/.../ W wielkiej hali Centralnego Urzędu Planowania w państwie socjalistycznym posąg profesora Misesa powinien stanąć jako dowód wdzięczności za wyświadczoną przez niego wielką przysługę /.../ Obawiam się tylko, że profesor Mises byłby niezbyt zachwycony tego rodzaju dowodem należnej mu słusznie wdzięczności”. W kwietniu 1947 roku na zaproszenie Hayeka obrońcy wolności z różnych zakątków świata przybyli do małej wioski Mont Pelerin w Szwajcarii. Utworzyli tam, działające do dziś, stowarzyszenie którego celem było promowanie klasycznych zasad liberalnych. Byli wśród nich: Friedrich Hayek, Ludwik von Mises, Karl Popper, Bertrand de Jouvenel, George Stigler, Milton Friedman, Walter Eucken i Wilhelm Ropke. Ale, o zgrozo, w USA nazwano ich wszystkich... konserwatystami! Bo amerykańska lewica, nie chcąc sie przyznać otwarcie do idei socjalistycznych, dokonywała wówczas próby zawłaszczenia terminu „liberalizm”. Propaganda była tak wielka, że w 1960 roku najpoczytniejsze swoje dzieło, „Konstytucję wolności”, Hayek musiał zakończyć rozdziałem zatytułowanym „Dlaczego nie jestem konserwatystą”. Jakże inaczej od spotkania zwolenników wolności w szwajcarskiej wiosce wyglądała trzy lata wcześniejsza konferencja w Bretton Woods ustalająca nowy ład gospodarczy. To tam zjechali wszyscy „możni” tego świata. 730 delegatów z 44 krajów. Politycy, bankierzy i prezesi nielubianych przez Żakowskiego koncernów spijali jak miód słowa padające z ust Johna Keynesa, który obiecywał im, że już więcej kryzysów nie będzie, bo można ich zażegnać umiejętnie drukując pieniądze. To tam stworzono tę niezdrową, a jak sie ostatnio okazało wręcz patologiczną, symbiozę między światem polityki i korporacji – szczególnie finansowych. W Mont Pelerin ich przedstawicieli nie było. Pisze Żakowski o „zlepku zapyziałego, religijnego tradycjonalizmu amerykańskiej prowincji i zakorzenionej w tradycyjnych ruchach populistycznych wrogości wobec elit – zwłaszcza elity władzy” i ich chęci „prywatyzowania kolejnych funkcji państwa”. A czy państwo istniało od zawsze? Nie! Najpierw byli ludzie. A jak już państwo powstało, to miało te wszystkie „funkcje”, przeciwko prywatyzacji których tak burzy się Żakowski? Nie miało! To państwo „socjalne” zaczęło zawłaszczać dla siebie coraz więcej uprawnień, wydzierając ludziom tę wolność, którą przyniósł im liberalizm. Więc jakaż to „prywatyzacja”? Jeżeli już, to najwyżej „reprywatyzacja”, bo wcześniej nastąpiła ich „nacjonalizacja”. Państwo socjalne przypomina pod niektórymi względami państwo feudalne. I jedno i drugie jest patrymonialne. I dlatego „zapyziały” lud buntuje się przeciwko „elitom” władzy w państwie socjalnym, tak jak buntował się kiedyś przeciwko feudałom. W końcu to też była „elita”. I w końcu to też jest lud! Największym dorobkiem liberalizmu jest zaakceptowanie Człowieka (z wielkiej litery) takim jakim on jest. Nawet jak jest „zapyziały”. I pozostawienie mu swobody  działania. Dlatego „elitom” – zwłaszcza „elitom władzy” – mającym paternalistyczny stosunek do „zapyziałego” ludu, podobnie jak onegdaj miała go szlachta – liberalizm się tak nie podoba. Na zakończenie Żakowski pisze: „Te nurty liberalnego myślenia, które okazały sie trafne, w dużej mierze przejęły inne intelektualne formacje – głównie lewicowe – które dziś niosą je na swoich sztandarach”. I tak oto dochodzimy chyba do sedna. Skoro już nawet Fidel Castro przyznał, że komunizm zbankrutował, lewica, która kiedyś kradła własność, zaczyna kraść „trafne hasła”. Dlatego tych, którzy je głosili „od zawsze”, trzeba „zapyziałemu” ludowi obrzydzić jakimś epitetem: na przykład „wulgata”- jak uczynił to Żakowski w pierwszym artykule, z którym polemizowałem. Gwiazdowski

Nie było trzeciej drogi Leszek Balcerowicz o wielkiej polskiej transformacji i drodze do wolnego rynku. Jerzy Baczyński, Janina Paradowska: – Czy ma pan świadomość tego, że w 1989 r. dokonał właściwie zamachu stanu? Leszek Balcerowicz: – Nie użyłbym tego określenia. Zwycięska Solidarność nie miała programu przekształceń gospodarczych. Zdecydowałem się przyjąć propozycję Tadeusza Mazowieckiego zostania wicepremierem do spraw gospodarczych i ministrem finansów, gdyż uznałem, że takie radykalne przekształcenia, zmieniające jednocześnie rolę państwa w społeczeństwie, są konieczne. Było dla mnie też jasne, że wywalczona przy Okrągłym Stole indeksacja płac nie może się ostać. Pamiętam, że gdy powiedziałem o tym Tadeuszowi Mazowieckiemu, aż jęknął. To właśnie jeden z dowodów na tezę o swego rodzaju zamachu stanu. Indeksację zawzięcie negocjowano przy Okrągłym Stole. Cała operacja, jaką pan podjął, była w gruncie rzeczy osobistym przedsięwzięciem, bez debaty społecznej, a może nawet bez pełnej wiedzy premiera. Złapał pan władzę i dokądś z nią uciekł. Wszystko było przeprowadzone demokratycznie, rząd miał legitymację parlamentarną, Sejm ogromną większością głosów pakiet ustaw przegłosował, Senat zaakceptował. Zostało to przeprowadzone szybko i sprawnie. Sprawność nie oznacza braku demokracji. Akceptacja, o której pan mówi, wynikała raczej z poczucia misji tamtego parlamentu, z jego rewolucyjności, a nie ze świadomości, co uchwala. Dokładnej świadomości nikt wówczas nie mógł mieć, ale wiadomo było, że tylko konkurencyjny kapitalizm daje szansę na doganianie Zachodu. Poza tym wszystkie przełomowe zmiany były robione w bardzo szybkim tempie. Coś, co się rozmywało, kończyło się zwykle porażkami.

Gdy przychodził pan do rządu, oczekiwano, że to pan przedstawi gotowy plan? Nie było żadnych wytycznych, punktów granicznych? Nie było nadmiaru pomysłów i także nadmiaru chętnych do podjęcia się roli koordynatora reform w gospodarce. A jeśli idzie o wytyczne, to premier Mazowiecki powiedział mi: chciałbym, aby pan był moim Ludwigiem Erhardem. A ponieważ przez przypadek studiowałem doświadczenia niemieckie, wiedziałem, że w Polsce trzeba zrobić dużo więcej niż w Niemczech zachodnich po II wojnie światowej. Tam wystarczyły dwie operacje. Pierwsza to stabilizacja, czyli opanowanie inflacji, drugą było wyzwolenie gospodarki z regulacji okresu wojny. Nie musieli budować instytucji gospodarki rynkowej, ponieważ kapitalizmu tam nie zniszczono, tylko go zawieszono. U nas jednym z największych zadań stało się właśnie budowanie i odbudowywanie instytucji zniszczonych przez socjalizm. Trzeba to było robić obok stabilizacji i deregulacji.

Podjęcie się takiego zadania wymagało chyba braku wyobraźni? Albo nadzwyczajnego tupetu? Jako jeden z nielicznych ludzi w historii świata dostał pan zadanie całkowitej zmiany ustroju gospodarczego dużego kraju, bez żadnych wcześniejszych doświadczeń. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że w pierwszej rozmowie z premierem powiedziałem – nie. Dopiero po nocnej debacie z udziałem moich najbliższych podjąłem decyzję, wbrew żonie, która do końca była przeciwna. Ale mój brat cioteczny, Marek Jakubiak, powiedział: Jeżeli odmówisz, do końca życia będziesz żałował. Myślę, że to zdanie przeważyło. W ówczesnej polskiej rzeczywistości były także inne grupy ekonomistów: zespół prof. Beksiaka, Ryszard Bugaj. Zespół Beksiaka miał z nami wiele punktów zbieżnych. Jedna z różnic polegała na tym, że oni nie mieli w programie tzw. popiwku, a ja uważałem, że w okresie przejściowym podatek ograniczający wzrost płac jest konieczny. Nie były to jednak różnice filozoficzne, że na przykład oni wybierają jakąś trzecią drogę. Bugaj pozostawał raczej samotny. Oczywiście, znalazłoby się sporo osób rozczarowanych, że osobiście nie odgrywali wtedy pierwszoplanowej roli. Wydaje mi się, że nie było jednak jakiegoś zwartego programu konkurencyjnego.

A jak się rodził sam plan? Nie zaczynaliśmy od zera i to miało zasadniczy wpływ na moją decyzję, aby zgodzić się na propozycję Tadeusza Mazowieckiego. Poprzednie lata pracy, prowadzonej wraz z moim zespołem – bez żadnego oczywiście wyobrażenia, że Polska niedługo będzie krajem wolnym – sprawiły, że zasadnicza strategia była z grubsza gotowa. Jeszcze w latach 70. próbowaliśmy zreformować – przy ówczesnych ograniczeniach geopolitycznych – socjalizm. Potem, w latach 80., kontynuowaliśmy te prace.

Był zatem ogólny pomysł. Ale, biorąc władzę, wiele rzeczy należało doprecyzować.

Gdzie poszło najgorzej? Dziś z perspektywy lat myślę, że była to sfera socjalna. Tu w programie zostały popełnione największe błędy. Nie zdążyliśmy na czas zareagować na przykład na propozycje absurdalnie liberalnych zasiłków dla bezrobotnych, powodujących, że absolwent mógł być od razu bezrobotnym. Potem okazało się, że dwie trzecie przyrostu bezrobocia w pierwszym okresie wynikało właśnie z tych zasiłków.

Uważa pan, że utrzymaliście zbyt wiele cech państwa socjalnego? Nie chodzi o to. Nie powinno być to takie państwo socjalne, które samo stwarza klientów pomocy społecznej i w ten sposób niszczy ich szanse na lepsze życie.

Ta sfera podlegała Jackowi Kuroniowi? W pewnym stopniu. Podjąłem się pracy w rządzie ze świadomością, że to ja koordynuję cały program gospodarczy. Dlatego ważne było dla mnie, abym jednocześnie pełnił funkcję przewodniczącego Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów. W rozmowie z premierem Mazowieckim zastrzegłem sobie prawo doboru ekipy.

Jaką rolę odgrywali doradcy zewnętrzni tacy jak Jeffrey Sachs czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy? To nie była rola zasadnicza. Podstawowe kwestie były dla nas jasne od początku. Ma być gospodarka prywatna, a więc musi zostać przeprowadzona prywatyzacja. Trzeba szybko opanować inflację, a więc potrzebny jest radykalny program stabilizacji. Trzeba wprowadzić wymienialność złotego, co nie było oczywiste dla większości polskich ekonomistów. Kolejny punkt to zasadnicza liberalizacja cen. Sachs wzmacniał nasze przekonania. Odegrał też w Stanach Zjednoczonych ważną rolę w kampanii na rzecz redukcji naszego długu zagranicznego. Należy jednak pamiętać, że byli inni istotni doradcy, np. Dawid Lipton, Stanisław Gomułka, Jacek Rostowski, Władysław Brzeski, Karol Lutkowski. Ważne były oczywiście rozmowy z MFW, z którym musieliśmy uzgodnić program stabilizacji. Grzegorz Kołodko mówił wówczas, nie bez drwiny, że w Boliwii program stabilizacyjny udał się dopiero za szóstym razem. Nam chodziło o to, aby udało się za pierwszym razem. Są jednak momenty przełomowe, kiedy reformy się udają. Na ogół dzieje się tak po wielkich kryzysach lub po wyzwoleniu. Miałem świadomość takiego właśnie historycznego momentu – i że nie można go zmarnować. Stąd wynikało moje założenie, że jeżeli mam się gdzieś pomylić, a przecież było to prawdopodobne, to raczej po stronie nadmiernego radykalizmu niż zbyt małego. Zawsze trzeba wybrać rodzaj błędu, którego najbardziej chce się uniknąć.

Kurs walutowy, popiwek, ograniczenie deficytu budżetowego to były główne kotwice programu stabilizacyjnego. Jaki jednak był stan wyjściowy, co należało stabilizować? W jakim stanie znajdowała się gospodarka? Już po kilku dniach po objęciu urzędu dowiedziałem się, że mamy pustą kasę dewizową i że zabraknie środków na import niezbędnych lekarstw. To była jedna z pierwszych spraw, jaką musiałem się zająć, czyli uzyskać pożyczkę pomostową na ten import. Po następnych kilku dniach musiałem przyjąć delegację bankierów zachodnich, domagających się obsługi długu wobec tzw. Klubu Londyńskiego. Ale na to nie było dewiz. Ponadto budżet złożony przez rząd Rakowskiego został odrzucony przez nowy parlament i musieliśmy podjąć decyzję, co robić. Postanowiłem, że najpierw przygotujemy budżet na miesiąc, potem do końca roku, w tym czasie przygotujemy projekt na rok następny, związany z radykalnym programem gospodarczym. A jeszcze były rozmowy zagraniczne. Po dwóch tygodniach od objęcia stanowiska pojechałem do Waszyngtonu na posiedzenie ministrów finansów krajów zachodnich i miałem na kilku stronach zarysowany zrąb programu z orientacyjnymi datami. W ostatniej chwili językowo szlifowałem go z Janem Nowakiem-Jeziorańskim i Zbigniewem Brzezińskim. Ważnym postulatem była redukcja zadłużenia zagranicznego. Zostałem dobrze przyjęty, ale miałem wrażenie, że nie dowierzają, iż plany zrealizujemy. Trudno się dziwić. Widzieli przecież, że macie pożar w każdym kącie domu. Najgorsza była gigantyczna i narastająca inflacja, sięgająca kilkudziesięciu procent miesięcznie. To całkowicie dezorganizowało gospodarkę. Nie miałem wątpliwości, że trzeba ją szybko zdławić. Głównymi instrumentami miały być nowy budżet, popiwek i tzw. kotwica walutowa.

Kto wymyślił popiwek? Przejęliśmy go, z pewnymi modyfikacjami, z okresu socjalizmu. Uważałem go za niezbędny instrument przejściowy po pierwsze dlatego, że w przedsiębiorstwie państwowym dyrektor nie jest zainteresowany opieraniem się naciskom płacowym, a po drugie, ze względu na inflację. Konstrukcja popiwku była taka, że za przekroczenie ustalonych progów wzrostu wynagrodzeń przewidziano wysokie sankcje w postaci progresywnego opodatkowania zysku firmy.

A skąd wziął się pomysł sztywnego kursu walutowego w roli kotwicy antyinflacyjnej? Być może była to sugestia MFW, ale nie budziła ona naszych zastrzeżeń. Odrębną, bardzo trudną kwestią był poziom kursu i to, jak długo miał być on utrzymywany. To była jedna z najtrudniejszych decyzji, podejmowana w bardzo wąskim gronie i w dużej niepewności. Przedział sugestii był od 6 do 12,5 tys. zł za dolara. Ponad 12 tys. to były sugestie resortu współpracy gospodarczej z zagranicą. Ostatecznie, we współpracy z NBP, podjęliśmy decyzję, że będzie to 9,5 tys. zł za dolara. Okazało się, że była to decyzja trafiona.

W jaki sposób doszło do ustalenia godziny zero, czyli momentu wejścia programu w życie? Marek Dąbrowski, wiceminister finansów, chciał terminu wcześniejszego, lecz uznałem, że z wielu powodów, także symbolicznych, terminem nieprzekraczalnym jest 1 stycznia 1990 r. I tak zaczął się wielki wyścig z czasem. Działały specjalne zespoły w rządzie, nadzwyczajna komisja w Sejmie i Senacie, które pracowały równolegle. Bardzo pomagał nam Waldemar Kuczyński, który świetnie rozumiał premiera, ale też nas, i dlatego możliwe było wnoszenie projektów na posiedzenie Rady Ministrów niemal w ostatniej chwili. Szczególna rola przypadała tu prof. Bronisławowi Geremkowi, szefowi Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. On musiał przekonać posłów i senatorów z Solidarności, że to, co robimy, jest niezbędne. Rozmawiałem też z prezydentem Wojciechem Jaruzelskim, ponieważ uważałem, że osoba, która musi się podpisać pod proponowanymi przez nas ustawami, powinna być uprzedzona, co zamierzamy. To była bardzo uprzejma rozmowa: ja zapowiedziałem radykalne zmiany, on wykazał zrozumienie; zapamiętałem, że odwołując się do strategii militarnej powiedział, iż lepsze niedoskonałe zmiany na czas niż doskonałe po czasie.

Przed tą godziną zero bał się pan? Tak zwyczajnie, po ludzku? Pamiętam bardzo silne napięcie. Pomagało mi to, że nie opierałem się na ślepej wierze, tylko na kalkulacji, jakie mamy warianty. Miałem głębokie przekonanie, że odmienna strategia skazana jest na niepowodzenie, a nasza jest tylko ryzykowna. To redukowało stres.

Dyskutowaliście o parametrach, projektach ustaw, ale czy ze świadomością, że gdzieś tam na końcu jest człowiek z jego nawykami, obawami, poczuciem zagrożenia, a więc, że może dojść do wydarzeń dramatycznych? Że mogą być demonstracje? Ale także, po prostu, głód? Najważniejsza była świadomość, że odchodzenie od nieludzkiego socjalizmu jest lepsze niż trwanie w nim. Przedłużanie gnicia byłoby przecież najgorsze. Mieliśmy obawy o masowe bankructwa przedsiębiorstw – zamiast tego było masowe, stopniowe ich odchudzanie. Pod wpływem konkurencji i presji finansowej zaczęto się wyzbywać rezerw, zapasów. Stąd między innymi handel uliczny. Obawialiśmy się też, że banki, które ciągle jeszcze były państwowe, mogą okazać się zbyt pobłażliwe dla przedsiębiorstw przynoszących straty. Tu nic nie mogłem na krótką metę zrobić, tylko zaprosić szefów banków i bardzo stanowczo im powiedzieć, aby byli wymagający wobec przedsiębiorstw.

Czy coś się nie udało? Inflacja była wyższa, niż zakładaliśmy, ale szybko spadała. Eksport rósł szybciej, dzięki czemu w pierwszym roku wzrosły rezerwy dewizowe i Polska mogła zacząć płacić ceny rynkowe w dolarach za import ropy. To była miła niespodzianka. Spadek PKB był znacznie większy, niż przyjęliśmy w budżecie; dopiero potem okazało się, że aparat statystyczny nie był zdolny do mierzenia zmieniającej się gospodarki. Mierzył tylko to, co spadało, nie potrafił mierzyć tego, co rosło. Teraz już wiemy, że spadek PKB był w istocie dwa razy mniejszy niż początkowo wykazywano i w ciągu dwóch lat był najniższy w całym obozie postsocjalistycznym.

Zapomnieliście jednak o rolnictwie. Dla tej sfery zabrakło programu. Rozwiązanie pegeerów było błędem. To nie było rozwiązanie, ale zaprzestanie subsydiowania. Wiem, że nawet zwolennicy reform traktują tę kwestię jako słaby punkt zmian. Warto to odczarować i pokazać, czym były pegeery i co się w nich działo do 1989 r. Trzeba też przypomnieć powołanie i działalność Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, którą przez wiele lat bardzo kompetentnie kierował Adam Tański.

Po planie stabilizacyjnym przyszedł drugi etap, czyli prywatyzacja socjalistycznej gospodarki. Dla nas nie podlegało dyskusji, że prywatyzacja ma być szybka, ale oczywiście jak ten cel osiągnąć – to był przedmiot sporu. Nieżyjący już Krzysztof Lis przywiązany był do klasycznej prywatyzacji. Marek Dąbrowski parł do działań niekonwencjonalnych. Ustawa o prywatyzacji była ramowa i wiele rozstrzygnięć pozostawiała otwartych. Po jej uchwaleniu w lipcu 1990 r. wszyscy wstali i bili brawo, bo mieli świadomość, że to był wielki moment.

Chyba ostatni taki moment, bo potem zaczęła się ostra walka polityczna. Do połowy 1991 r. miałem przekonanie, że jeżeli się bardzo zaangażuję, mogę w Sejmie zablokować to, co uważam za niekorzystne, a przeprowadzić to, co dobre. Od połowy 1991 r. zaczyna się rozprzężenie polityczne. Cały ten rok był w ogóle bardzo trudny. Czas nadzwyczajny w polityce się kończył, a gospodarka doznała kolejnego wstrząsu w związku z załamaniem się rynku dawnej RWPG i przejściem do rozliczeń wolnodewizowych. Przeszliśmy przez pierwszy szok stabilizacji i doznaliśmy drugiego wstrząsu. To był czas psychologicznie także dla mnie najtrudniejszy. Pojawiły się takie sprawy jak afera FOZZ czy tak zwana afera alkoholowa.

I polityczna „wojna na górze”. Miał pan nadzieję na poparcie ze strony Lecha Wałęsy? Nigdy nie miałem wrażenia, że Lech Wałęsa był oponentem naszego programu. Na zjeździe Solidarności, na początku 1990 r., na który pojechałem, ustawiła się kolejka zadających mi pytania w rodzaju: Czy pan wie, że przez pana umierają emeryci? Wałęsa powiedział, że to jest bandycki program, a w jego języku brzmiało to jak komplement. Również rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego nie był w opozycji programowej do rządu Mazowieckiego.

A jak się narodził polski system podatkowy? To pan go wtedy wymyślił? Przyznaję, że początkowo nie zajmowałem się podatkami. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że były szanse, aby od razu pojawił się podatek liniowy. Gdyby był on w pierwszym pakiecie reform, toby przeszedł. Reforma podatków i wprowadzenie PIT było przeprowadzane w konsultacji z MFW. Ja koncentrowałem się na tym, aby system był jednolity, i wielką batalię stoczyłem z SLD, który chciał zwolnienia z podatków emerytów.

Po odejściu rządu Bieleckiego miał pan przekonanie, że gospodarka jest już na właściwym torze? Nie, gdyż okazało się, że są problemy z budżetem i trzeba było zwiększać deficyt. Pierwsze zielone światła pojawiły się szybko – i łatwo było je zauważyć – zniknęły kolejki, poprawiło się zaopatrzenie, eksport wzrósł, inflacja spadła. W 1991 r. takich spektakularnych efektów już nie było, a następne wymagały więcej czasu. Zaostrzyła się natomiast walka polityczna – dokonujemy epokowych zmian, a tu próbują mnie postawić przed Trybunałem Stanu za aferę alkoholową – za to, że mój zastępca rzekomo czegoś zaniechał. Ta potworna małostkowość była dla mnie szokująca.

Nastał rząd Jana Olszewskiego, który miał dokonać zasadniczych zmian w gospodarce. Nie wiem, jakie to miały być zasadnicze zmiany. Olszewski z Najderem przychodzili do mnie jeszcze w 1991 r. i proponowali, bym został strażnikiem skarbu, czyli ministrem finansów bez roli koordynacyjnej, na co się nie zgodziłem. Po pierwsze, byłem już zmęczony, a po drugie, nie miałem żadnej chęci uczestniczenia w tej ekipie. Wówczas pojawiają się jednak zarzuty i pewne sformułowania, które na trwałe wejdą do debaty publicznej i będą mocno eksponowane za czasów rządów PiS, takie jak „ręka rynku okazała się ręką aferzysty”, zarzuty o stworzenie układów biznesowych, złodziejskiej prywatyzacji, kapitalizmu dla wybranych. W każdym kraju, gdzie przeprowadza się trudne reformy, znajdą się tacy, którzy będą operować dowolną, także haniebną demagogią. Tym ludziom kompletnie brakowało perspektywy historycznej i porównawczej. To jednak przemawiało do wyobraźni ludzi, zwłaszcza tych, którzy na tę pierwszą falę polskiego kapitalizmu się nie załapali, a niektórych ta fala wręcz zatopiła. To byli często bardzo przyzwoici ludzie, którzy widzieli, że na przemianach korzystają cinkciarze, byli aparatczycy. Trzeba porównywać dane realne, a nie wyobrażenia. Wśród ludzi zamożnych, korzystających na przemianach, jest jakaś grupa tych, którzy wywodzą się z dawnej klasy rządzącej. Ale – według dostępnych danych – nie oni dominują; proszę np. spojrzeć na listy najbogatszych polskich przedsiębiorców. Z pewnością byłoby ich mniej, gdybyśmy dokonali krwawej rewolucji; ja nie byłem i nie jestem jej zwolennikiem. Jeżeli się jednak ludzi dawnego systemu nie wymorduje, to trzeba założyć, że jakiś ich odsetek zyska na przemianach.

Do końca pierwszej misji w dwóch rządach nie czuł się pan politykiem? Byłem człowiekiem wynajętym do wykonania określonej pracy w szczególnych okolicznościach historycznych. Tak siebie przynajmniej traktowałem.

W 1995 r. wykorzystał pan Unię Wolności dla zrealizowania swoich celów? Rzeczywiście, zapisałem się do Unii Wolności (której nazwę wcześniej zaproponowałem) i wystartowałem w wyborach na przewodniczącego.

Co chciał pan zrobić? Stworzyć silniejszą partię, aby dobry program UW miał większą siłę oddziaływania. Zdobyliśmy w wyborach parlamentarnych w 1997 r. zupełnie dobry wynik, ok. 14 proc. – pojawiła się przecież AWS popierana przez Solidarność. Szliśmy pod hasłem „drugi program Balcerowicza” – to była inicjatywa prof. Geremka.

Jeżeli w politykę nie wkłada się pasji, serca, wszystkich ambicji, to ona się mści. I jakoś na panu się zemściła, bo jako polityk poniósł pan jednak porażkę. Unii Wolności już nie ma, drugiego planu Balcerowicza nie było. Czy ta przygoda z polityką była dla pana rozczarowująca? Nie, bo proszę spojrzeć na dorobek rządu Jerzego Buzka, w którym znów objąłem funkcję wicepremiera – to jest rząd ciągle niedoceniony. Fundamentalna reforma emerytalna zbudowana na szerokim porozumieniu politycznym – to wielkie osiągnięcie. Przyspieszenie prywatyzacji, to drugie. Proszę sobie wyobrazić, co by było z polską gospodarką, gdyby w czasie rządów PiS banki były ciągle państwowe? Reforma samorządowa, może miała mankamenty, ale została przeprowadzona; rozpoczęto reformę ochrony zdrowia. Przyśpieszono restrukturyzację górnictwa i kolei. To jest ogromny dorobek. Czyli było warto.

Także potem ponieść wyborczą klęskę? To obiegowa mądrość, że klęska przyszła, bo było za dużo reform. Moim zdaniem, to nie była główna przyczyna. Sytuacja gospodarcza była w czasach rządów AWS-UW trudniejsza. Najważniejszym powodem przegranej w wyborach była jednak niezwykle trudna koalicja, głównie ze względu na tendencje odśrodkowe w AWS. Mieliśmy do wyboru: albo godzić się na dryf, albo wchodzić w konflikty z sojusznikami, walcząc o reformy. Ja wybierałem to drugie. Premier Buzek zajmował się wewnętrznymi negocjacjami, a im dłużej negocjował, tym AWS się bardziej rozpadała. A naprzeciw stała betonowa opozycja Leszka Millera. To była moim zdaniem główna przyczyna przegrania wyborów w 2001 r.

Ale pana już przy tym nie było. Tak, ja nie prowadziłem wówczas Unii do wyborów.

Chciałby pan jeszcze wrócić do polityki? Nie mam żadnych planów obejmowania urzędów, pełnienia funkcji publicznych. Bardzo interesuje mnie natomiast wpływanie na opinię publiczną. Dlatego m.in. założyłem Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR).

Polityka jest dla pana przeszkodą w racjonalnym reformowaniu kraju? To jest pańskie doświadczenie? Reformy państwa zawsze przeprowadza się przez politykę. A w polityce, jak w każdym zawodzie, są różni ludzie. Są tacy, z którymi można zrobić wiele, oraz tacy, którzy szkodzą.

Jacy są teraz? Wielka zmiana jakościowa na gorsze – pod względem zarówno kierunku, jak i stylu polityki – nastąpiła po dojściu do władzy Kaczyńskich. Pojawiła się taka moralność Kalego do kwadratu. Mój grzech jest cnotą, twój grzech jest zbrodnią – to motto tej polityki.

Rozumie pan, co to znaczy IV RP? Moim zdaniem spotęgowano wówczas najgorsze zjawiska: poszukiwanie wroga wewnętrznego oraz tendencyjne używanie aparatu państwowego, co, mam nadzieję, będzie jeszcze pokazane.

Postrzegany jest pan jako założyciel polskiego liberalizmu. Czy jest pan liberałem? Jeśli przez to określenie rozumieć zwolennika ograniczonej roli państwa w społeczeństwie i dzięki temu – dużej roli rynku i społeczeństwa obywatelskiego, to tak. Zresztą, w miarę upływu czasu stałem się bardziej liberalny, nie mniej. Można bowiem pokazać, że główne społeczne klęski biorą się z nadmiernie rozbudowanego państwa. Określenia liberał, liberalizm zostały uszkodzone, ale kierunek liberalny zwycięża.

Ma pan dziś poczucie dumy z miejsca, w jakim Polska się znajduje? Wystarczy odrobina znajomości historii Polski, aby sobie uświadomić, że okres po 1989 r. jest najlepszy w ostatnich 300 latach. Jeśli chodzi o przyszłość, to wykluczając jakiś wyjątkowo czarny scenariusz można powiedzieć, że nasz główny problem może sprowadzać się do tego, czy wykorzystamy szanse na rozwój, jakie daje wolność. Jerzy Baczyński, Janina Paradowska

Umizgi PO do Kościoła Kilka dni temu poznaliśmy oficjalną datę wyborów samorządowych, ale kampania przedwyborcza ruszyła na dobre wcześniej i  poszczególne partie już jakiś czas temu rozpoczęły  zabiegi o poparcie wpływowych środowisk dla swoich kandydatów, środowisk, którym często nie jest po drodze z programem oraz ideologią danej partii. Przykładem jest Platforma Obywatelska, która najpierw kreowała się na partię liberalną i chadecką zarazem. Oczywiście w kampanii wyborczej partia Donalda Tuska składała wiele deklaracji oraz obietnic, które przekonały większość głosujących do oddania głosu właśnie na partię głoszącą hasła liberalne i przedstawiającą się zarazem jako chadecka. Dość szybko okazało się, że deklarowany liberalizm i przywiązanie do wartości chrześcijańskich było tylko strategią propagandową PO, a wszystkim którzy dali się uwieść przedwyborczymi opowiastkami o cudach jakie czekać nas miały po przejęciu władzy przez tą partię pozostało jedynie rumienić się ze wstydu. Pisałem już w innym tekście o niespełnionych przedwyborczych obietnicach rządu Donalda Tuska oraz o iście socjalistycznym podejściu do sprawy finansów publicznych i gospodarki. Niestety podobnie wygląda sprawa z deklarowanym przez liderów tej partii przywiązaniem do wartości chrześcijańskich, które mogliśmy zaobserwować podczas dyskusji na temat zapłodnienia metodą in vitro, której Kościół nie akceptuje. W odpowiedzi na stanowisko Kościoła politycy PO stwierdzili, że oni są jak najbardziej praktykującymi katolikami, ale nie muszą słuchać głosu Kościoła w tej sprawie. Zapewne sami wiedzą lepiej co jest zgodne z nauką Kościoła, a co nie. Rozumiem, że nie każdy musi zgadzać się z nauką Kościoła Katolickiego, ale osoba deklarująca się jako praktykujący katolik jest do tego zobowiązany. Jak wiadomo prezydent Komorowski przed wyborami opowiedział się za refundowaniem z budżetu państwa zabiegów in vitro, wykazując przy okazji, że jest zwolennikiem pewnej dyskryminacji, gdyż według niego prawo do refundacji tego zabiegu powinny mieć pary, które dają nadzieję na wychowanie dobrych Polaków. Trudno stwierdzić co dokładnie pan prezydent miał na myśli, ale zapewne ta myśl wejdzie do kanonu „złotych myśli” obecnego prezydenta, które dobitnie świadczą o tym, że jest niewłaściwą osobą na niewłaściwym miejscu. Jednak do rzeczy. Jak wiadomo nie tylko prezydent Komorowski, ale ogólnie Platforma Obywatelska opowiada się za metodą in vitro, a skoro tak to raczej nie powinna kreować się na partię chadecką, gdyż oficjalne stanowisko Kościoła Katolickiego w tej kwestii jest odmienne :

„Kościół od zawsze broni najsłabszych zwłaszcza całkowicie bezbronnych, jakimi są dzieci poczęte. Należy pamiętać, że ci, którzy je zabijają i ci, którzy czynnie uczestniczą w zabijaniu, bądź ustanawiają prawa przeciwko życiu poczętemu, a takim jest życie dziecka w stanie embrionalnym, w ogromnym procencie niszczone w procedurze in vitro, stają w jawnej sprzeczności z nauczaniem Kościoła Katolickiego i nie mogą przystępować do Komunii świętej, dopóki nie zmienią swojej postawy”. Mając na względzie powyższą decyzję Rady ds. Rodziny Episkopatu Polski byłem niezwykle zdumiony obserwując podczas Mszy Świętej inaugurującej prezydenturę Bronisława Komorowskiego, który publicznie wypowiedział się za refundowaniem zapłodnienia in vitro nie dość, że przystąpił do Komunii Świętej, to jeszcze ją otrzymał. Takiego zachowania duchownych nie jestem w stanie zrozumieć, gdyż ewidentnie dowodzi braku konsekwencji. Jednak przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi i w perspektywie przyszłorocznych wyborów parlamentarnych partia Donalda Tuska postanowiła powalczyć o poparcie duchowieństwa oczywiście z wykorzystaniem publicznych pieniędzy. Otóż małopolscy działacze tej partii postanowili wysłać do wszystkich proboszczów z tego regionu list, którym zamierzają przekonać ich do siebie. W liście możemy przeczytać przechwałki, że m.in. w regionie małopolskim w ramach programu „Ochrona zabytków Małopolski” w latach 2007 – 2010 przeprowadzono niemal 570 zadań na kwotę 27,8 mln złotych. W ramach tego programu udało się dofinansować restaurację zabytkowych kościołów, kapliczek i budynków sakralnych. Politycy PO kuszą kapłanów obietnicą, że wspólnie mogą dalej wspierać dalszą odnowę zabytków sakralnych do roku 2020. Autorem listu jest szef małopolskiej PO Ireneusz Raś brat księdza Dariusza Rasia osobistego sekretarza Stanisława kardynała Dziwisz. Czy składanie tego typu obietnic nie jest przypadkiem próbą kupienia sobie poparcia małopolskich kapłanów ? Z pewnością nie jest to zachowanie godne osób określających się mianem praktykujących katolików. Jak widać PO stosuje się do znanego powiedzenia, w myśl którego można dać „Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek”, a wszystko po to, aby odnieść wyborczy sukces. Blog Pawła Lisiaka

Kaczyński stawia zarzuty Tuskowi Prezes PiS Jarosław Kaczyński podał dziś w radiowej „Trójce” sześć powodów moralnej odpowiedzialności premiera Donalda Tuska za katastrofę smoleńską.

1. Tusk rozpoczął wojnę z prezydentem.
2. Obniżył jego prestiż i co za tym idzie zachęcił tym samym do ataków.
3. Nie wymusił decyzji na ministrze obrony, by zakupić nowe samoloty. To zmieniłoby sytuację, no chyba, że to był zamach - ciągnął dalej Kaczyński, dodając, że "Tusk podjął grę z Putinem".
4. Tusk doprowadził do rozdzielenia delegacji, które leciały do Katynia na uroczystości upamiętniające mord na polskich oficerach.

Ad.1 Obarczanie Tuska winą za wojnę między Lechem Kaczyńskim (PiS) a PO jest przynajmniej semantycznym nadużyciem. Obydwie strony słusznie wymierzały sobie raz, o czym pan prezes powinien doskonale pamiętać. Trzeba również pamiętać, która za stron czuje się lepiej w konstruowaniu sytuacji konfliktowych, kto stwarzał podziały, kto w końcu lubuje się w terminologii sporu. W polityce spór i walka to norma, nie można się nieustannie na wszysko obrażać i marudzić.
Ad.2 Tusk być może obniżył prestiż prezydenta, ale jako instytucji sugerując, że nie interesują go żyrandole itd., ale na pewno nie wdając się w normalny polityczny spór z prezydentem reprezentującym partie nastawioną antagonistycznie wobec PO. Jeśliby porównać krytykę, jaka spada na każdego prezydenta USA i tę, z jaką spotkał się Lech Kaczyński, to nie mógłbym napisać, iż były to wyjątkowo brutalne ataki. Nie zapominajmy, że i z pałacu nie nadchodziły wyłącznie pokojowe i komunikaty ad personam. Nie możemy zapomnieć również, iż nie kto inny przyczynia się do obniżania prestiżu prezydenta, gdy mówi, iż został wybrany przez nieporozumienie itd. Teraz jednak to co innego, teraz można, ponieważ oni robili tak samo.
Ad.3 Za niezakupienie nowej floty samolotów odpowiedzialne są wszystkie bez wyjątku rządy po 1989 roku - nie wyłączając rządu PiS – więc nakładanie winy wyłącznie na rząd Tuska jest nieuczciwy intelektualnie. Słów: „no chyba że to był zamach” – komentować nie będę, ponieważ nie mam wiedzy, ale
Ad.4 Ostatni argument podniesiony przez prezesa PiS jakoby Tusk doprowadził do rozdzielenia delegacji jest w moim przekonaniu logicznie lichy. Równie dobrze można by Tuska obarczyć winą za mgłę, ilość deszczu, suszę, śnieżycę i - Boże uchowaj – burzę piaskową. Cóż można powiedzieć słysząc wciąż te same słowa. Na pewno nie było nacisków i nie ma pewności, że to nie był zamach. Jakie dowody na to wskazują? Być może dowody nie są najistotniejsze, być może jest to jedna z form prawdy objawionej. Nie ma mnie determinacji do wskazywania nielogiczności w rozumowaniu Jarosława Kaczyńskiego, ale ktoś powinien jednak wytłumaczyć prezesowi, że takie postępowanie jest nieskuteczne. Jak stwierdził Napoleon: „od wielkości do śmieszności tylko jeden krok”.
rozum

Bielecki kandydatem PiS na prezydenta Warszawy Kandydatem PiS na prezydenta Warszawy został architekt Czesław Bielecki - poinformował szef klubu PiS Mariusz Błaszczak po posiedzeniu Komitetu Politycznego partii. Komitet zaakceptował kandydatów PiS na prezydentów miast w wyborach samorządowych 21 listopada. Błaszczak poinformował, że kandydatem na prezydenta Łodzi będzie Witold Waszczykowski, były wiceszef MSZ i były wiceszef BBN. O urząd prezydenta Krakowa ubiegać się będzie były minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego Andrzej Duda. W Szczecinie kandydatem będzie senator Krzysztof Zaremba, wcześniej w PO, później bezpartyjny, a od lipca w klubie PiS. O fotel prezydenta Lublina ubiegał się będzie poseł PiS Lech Sprawka. W Gdańsku kandydatem PiS będzie poseł Andrzej Jaworski. We Wrocławiu - poseł Dawid Jackiewicz.

Poważny rywal Gronkiewicz-Waltz Szef klubu PiS pytany, co zdecydowało o wyborze kandydatury Bieleckiego, odpowiedział: "największe szanse w rywalizacji z obecną prezydent Warszawy (Hanną Gronkiewicz-Waltz)". Błaszczak dodał, że jej prezydentura jest oceniana przez PiS bardzo krytycznie. Pomysł, by Bielecki został kandydatem PiS na prezydenta stolicy jako pierwsza przedstawiła prof. Jadwiga Staniszkis. "Tylko Bielecki ma realną szansę na wygraną z Gronkiewicz-Waltz" - napisała w felietonie dla portalu wp.pl pod koniec sierpnia. Bielecki działał w opozycji demokratycznej; angażował się m.in w działalność wydawniczą. W 1980 roku wstąpił do "Solidarności". W latach 1990 - 1995 był doradcą prezydenta Lecha Wałęsy, w 1992 r. doradzał rządowi Jana Olszewskiego. W 1995 r. założył partię Ruch Stu. W latach 1997-2001 był posłem Akcji Wyborczej "Solidarność"; przewodniczył sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Jest inicjatorem utworzenia w Warszawie Muzeum Pamięci Komunizmu - SocLandu. W 2006 r. odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

"Będę kandydatem bezpartyjnym" - Jestem bezpartyjnym kandydatem, którego Prawo i Sprawiedliwość chce poprzeć - podkreślił Bielecki. - W ten sposób PiS uznało, że pora skończyć z partyjną polityką samorządowców, tylko tak to można rozumieć, bo ja nie jestem członkiem PiS-u - powiedział Bielecki, choć przyznał, że jest mu do programu tej partii blisko. - Inaczej nie szukałbym jej poparcia - dodał. - Po pierwsze, samorząd potrzebuje bezpartyjności. Jak mówił kiedyś Stanisław Tym: "nie ma socjalistycznego ani kapitalistycznego zeszytu w kratkę" i ja teraz mogę powiedzieć, że w polityce miejskiej jest tylko czas i praca do zrobienia oraz pieniądze - mówił Bielecki, zaznaczając, że pod względem wysokości budżetu miasta Warszawa jest obecnie w szczęśliwej sytuacji m.in. ze względu na fundusze europejskie. - Można dzięki temu dużo dobrego zrobić - podkreślił.

Warszawa powinna rozwijać się szybciej - Są ogromne problemy i wyzwania, które stoją przed Warszawą. Widać je gołym okiem, np. miejsce wokół Pałacu Kultury - do dziś nie ma tam centrum. Był plan przyjęty przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który przez cztery lata kadencji pani Hanny Gronkiewicz-Waltz był kontestowany i tworzono nowy plan (...), a na placu Defilad nie powstało do tej pory nic. Nie powstało np. Muzeum Sztuki Nowoczesnej, na którego powstanie konkurs został rozstrzygnięty dokładnie cztery lata temu - podkreślił kandydat. Jego zdaniem tempo, w którym Warszawa się rozwija, mogłoby być szybsze. - Ta fantastyczna koniunktura, którą w tej chwili mamy, jest absolutnie niewykorzystana. Mniej uciążliwe powinny być np. wszystkie starania i wszystkie inicjatywy obywateli i przedsiębiorców w Warszawie - przekonywał Bielecki. - Skoro wieżę Eiffla zbudowano w 12 miesięcy i 15 dni, a trasę W-Z w Warszawie w powojennej biedzie zbudowano w 22 miesiące, od pierwszej kreski architektów na papierze do otwarcia, to naprawdę cztery lata to dla mnie jako profesjonalisty, który projektuje i buduje, to jest tempo absolutnie niezadowalające - dodał. źródło informacji: INTERIA.PL/PAP

Bielecki - moja notka z 2007 roku Nie wiem, czy to dobry pomysł. Nie wiem też zbyt wiele o samym Bieleckim, ale przeczytałem kiedyś jedną jego broszurkę (fragmenty poniżej). Właściwie mógł Kaczyński postawić na kogoś z tzw. liberałów albo muzealników w ramach sklejania partii, choć z drugiej strony byłoby to potencjalnie niebezpieczne. Można też to potraktować jako otwieranie się na inne środowiska intelektualne na wrogim przegranym z góry terenie (coby o Bieleckim nie powiedzieć HGW nie dorasta mu do pięt). Czesław Bielecki - "Plan Akcji" albo - Starych książek czar. Na mojej półce stoi sporo starych książek kupionych w antykwariacie za niewielkie pieniądze. Wśród nich mała broszurka Czesława Bieleckiego pt. „Plan Akcji”. A w niej rozdział „RPRL”. Dziś, gdy przetaczają się polityczne burze warto sięgnąć do starych lektur (wyd. 1997 rok).  Można znaleźć w nich odpowiedź na pytanie dlaczego wygrał PiS, ale też przestrogi dla rządzących. "Znajdujemy się w kraju, który płaci cenę za tchórzliwe i niekonsekwentne wychodzenie z komunizmu. To jest cena za niezrozumienie tego, czym komunizm był. A był potwornym złem - co nie znaczy, że zawsze zbrodnią. Przede wszystkim objawiał się skazywaniem ludzi na marność, szarość i małe krętactwa. Mackiewicz powiedział: naziści nas wykańczali, a komunizm skurwił. W tym kontekście trzeba więc widzieć problem, który wciąż wraca - dekomunizacji, lustracji, rzeczywistego odcięcia się od przeszłości, co nie oznacza wcale odwetu ani rewanżu. Rozliczenie jest relacją kasową: winien i ma. Chodzi o zdefiniowanie pojęcia „prawość", żeby oderwać się od tej najgłębiej osadzonej w polskiej mentalności definicji prawa: „Prawo jest po to, żeby je omijać". Winie prawicę za kompletne skompromitowanie idei nowoczesnej prawicy, tak samo winie lewicę laicką i lewicę katolicką za to, że po latach doświadczeń nie doceniły tego wielkiego kapitału, jakim była „Solidarność": porozumienie dla wolności pomiędzy grupami społecznymi o odmiennych interesach i tradycji. W latach 1987-1988 mniejszość „Solidarności" ogłosiła się większością. Posługując się szyldem związku i legitymacją demokratyczną zastosowała bolszewickie metody przejęcia kierownictwa nad ruchem. Przecież już wtedy było kolosalnym nieporozumieniem, żeby w katolickim kraju o hurranarodowych tęsknotach grupka ludzi z lewicy katolickiej i byłych rewizjonistów zdominowała ruch milionów. Jeden z polityków naszej prawicy wypowiedział zdanie, które uważam za głęboko słuszne: „Nie można rządzić narodem, którym się gardzi albo którego się boi". Dodam jeszcze: i który niszczony jest tanimi pochlebstwami. Trzeba mieć po prostu dość odwagi, żeby przeciwstawiać się nienawiści, głupocie i populizmowi jako sposobowi rozwiązywania poważnych dylematów w czasach wielkich wyzwań. Ażeby skutecznie rządzić, trzeba mieć szacunek dla narodu, który mimo że nie potrafi uszanować własnego państwa, to jednak potrafił skończyć z jedną z największych potworności w historii. Ale jest inna tradycja, jeszcze silniejsza, która wzmacnia nasz syndrom zamieniania zwycięstw w klęski. Mianowicie tradycja użytecznego idioty, która obejmuje wszystkie szczeble współpracowników wielkich ludzi. Okazuje się, że w Polsce zawsze komuś opłaca się mieć kompletnie beznadziejnego współpracownika. Rozwiązań idiotycznych w ostatnim czasie zastosowaliśmy multum i zawsze się okazywało, kiedy prowadziłem merytoryczną krytykę tych rozwiązań, że z jakichś powodów są one użyteczne. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego idiotyzm jest użyteczny. Wciąż znajdowali się ludzie mądrzejsi ode mnie, politycznie bardziej wysforowani i oni przekonywali mnie, że w jakiejś sprawie, którą oceniałem jako głupią, tkwi głębia. Kiedy te mroczne głębie okazywały się po pół roku płycizną, oni mówili: no cóż, zmieniła się sytuacja. To jest właśnie to „dojutrkowanie". Przyjąć więc trzeba z pokorą wyroki losu. Obóz postsolidarnościowy słusznie przegrywa od trzech lat, skoro pozwól rozmienić na drobne tę wartość, jaką była solidarność społeczna. Słusznie przegrywa, skoro woli często miernoty i oportunistów, na których są „haki", od ludzi lojalnych, mających odwagę cywilną niezbędną w służbie publicznej. Jeżeli chcemy wygrać i nie przegrać zwycięstwa, musimy najpierw, jak mawiał marszałek Piłsudski, w sobie przepracować przyczyny własnych porażek. Nie po to, aby wystawiać komuś cenzurki. Po prostu, by nie powtarzać bezsensownych błędów." Bernard

Pochwała samochodu Wczoraj Europejski Dzień Bez Samochodu (EDBS). Oczywiście jak zwykle ludność się nie przejęła i masowo wsiadła do aut. Dlaczego? Bo ludzie w większości – poza zindoktrynowanymi przez idee poprawności politycznej w różnej postaci – czują instynktownie, że mają do czynienia z głupotą. Dlaczego – to tłumaczyłem już w ubiegłym roku, ale warto do tego wrócić. Sprawa ma bowiem kilka wymiarów. Pierwszy to absurdalność wszelkiej podobnej akcyjności.Dzień Bez Czegoś to czysta propaganda, która niewiele się różni od podobnych akcji, wymyślanych za komuny. Najlepiej podsumował to z właściwą sobie lapidarnością Stanisław Bareja, tworząc w „Misiu” Dzień Pieszego Pasażera. Mechanizm tworzenia podobnych konstruktów jest dość czytelny. Najpierw powstaje jakaś moda, trend, idea (o tym dalej), nie mając zwykle wiele wspólnego z rzeczywistością, a niemal zawsze oparta na teoretycznie podbudowanej chęci zbawiania świata nawet wbrew jemu samemu. Potem tą ideą z różnych powodów (czasem to głupota, czasem interesy, czasem potrzeba połączenia ludzi wokół obojętnie jakiej sprawy) zainteresowują się politycy, którzy organizują resztę kabaretu: kampanie społeczne za publiczne pieniądze, festyny, audycje edukacyjne – i przemysł się kręci. Nie trzeba dodawać, że ktoś oczywiście na tym zarabia, ale to już całkiem inna sprawa. Główną cechą takich poczynań jest, że namawia się ludzi do określonego zachowania nie dlatego, że jest ono dla nich korzystniejsze, wygodniejsze, lepsze, ale dlatego, że taka jest moda, tak wypada zgodnie z enigmatycznymi „europejskimi normami”. Nie bardzo też wiadomo, co taki EDBS miałby dać. Jaki efekt miałoby przynieść to, że ludzie w jakiejś części na jeden dzień zostawią auta na parkingach? Pewnie taki sam jak w Peerelu pochód na 1 maja albo wszechobecne plakaty „Program partii programem narodu”. Czyli żaden. To po prostu bezsensowna fikcja i pozór, tak samo absurdalny, jak obiecywana i oczywiście nie zbudowana sieć stacji ładowań dla samochodów elektrycznych w Warszawie. Drugi wymiar to kwestie praktyczne. Samochód jest wielu ludziom niezbędny, żeby normalnie funkcjonować. Wyjątkiem są może ci, którzy w Warszawie przemieszczają się tylko z punktu A do punktu B, przy czym oba punkty leżą bezpośrednio przy stacjach metra, ewentualnie kolejki. W każdym innym przypadku transport prywatny jest albo niewiele wolniejszy niż publiczny (a ma wiele innych zalet), albo wręcz szybszy. W polskich warunkach wybór samochodu, a nie tramwaju czy autobusu, jest oczywisty dla każdego, kto ceni sobie czas i komfort. W samochodzie raczej nie dostanie się w łeb, nie zostanie się okradzionym przez kieszonkowców, nie jest się narażonym na smród współpasażerów ani na stanie w tłoku. Jest czas na słuchanie muzyki albo audiobooków. Odpada dojście do przystanku. Latem nie pieczemy się w piekarniku, bo miasto stołeczne nie widziało przez lata potrzeby zamawiania taboru z klimatyzacją, a zimą nie trzęsiemy się z chłodu. Możemy zrobić duże zakupy, wygodnie odebrać dziecko z przedszkola i dowieźć je do domu. Transport publiczny nie ma praktycznie żadnej naturalnej przewagi nad prywatnym, w warunkach równej konkurencji jest koniecznością, a nie wolnym wyborem. Dlatego do korzystania z niego posiadaczy aut można jedynie zmusić siłą i to się właśnie stara zrobić HGW w Warszawie. Tu nie ma mowy o przekonywaniu korzyściami ani o szacunku dla drugiej strony. Kierowcy są traktowani jak wrogowie publiczni. Próżno szukać w wypowiedziach pani prezydent i ich urzędników jakiegokolwiek akcentu, który świadczyłby o tym, że ich potrzeby są także uwzględniane. To zresztą dość oczywiste: HGW uczyniła walkę z samochodami leitmotivem swojego urzędowania z braku innych, bardziej wymagających pomysłów i koncepcji. Zresztą i tę politykę realizuje w sposób skrajnie prymitywny, przy okazji łamiąc własne obietnice – np. te o zbudowaniu kilku parkingów podziemnych w śródmieściu. Przykładem kompletnej paranoi jest niedawny remont ul. Emilii Plater. Miejsca parkingowe są w tamtej okolicy ogromnie potrzebne, zwłaszcza że tuż obok jest Dworzec Centralny ze swoim zaniedbanym i śmiesznie małym, wiecznie zapchanym parkingiem. Tymczasem w ramach remontu zlikwidowano cały parking na środku ulicy – na oko jakieś 100 miejsc. Pozostał drogi parking w Złotych Tarasach i również drogi parking pod PKiN. Takie rozwiązanie to oczywiście skandal i przejaw skrajnej arogancji. Zagorzali ekolodzy, którzy często nienawidzą kierowców, powinni przeciwko inicjatywom HGW ostro protestować. Jej agresywna postawa wobec prywatnego transportu przyczynia się bowiem walnie do większego zanieczyszczenia środowiska, podobnie zresztą jak tamowanie ruchu w imię rzekomej poprawy bezpieczeństwa. Stojące w korkach auta emitują przecież tony spalin – o wiele więcej, niż gdyby ruch był płynny. Wczoraj, jadąc Marszałkowską pomiędzy Placem Unii Lubelskiej a Placem Zbawiciela, doświadczyłem kolejny raz innego genialnego rozwiązania: świateł, które zmieniają się na czerwone przed każdym nadjeżdżającym autem. To oczywiście oznacza hamowanie, a następnie ruszanie – i tak trzy razy na odcinku kilkuset metrów. Pomijam fakt, że jest to skrajnie irytujące, ale też zwiększa ogromnie ilość spalin. HGW uzasadnia swoją antysamochodową krucjatę bredniami o Londynie. Oczywiście systemy transportu publicznego w brytyjskiej i polskiej stolicy są nieporównywalne, ale jest jeszcze jedna kwestia: HGW nie ma żadnej strategii. Jej działania są podyktowane polityką, a nie rzetelnymi studiami, analizami i planami; są chaotyczne i punktowe. Jak to określił kiedyś jej kontrkandydat z PiS w wyborach na prezydenta miasta – to pudrowanie trupa. Jest wreszcie trzeci wątek, dla wielu najtrudniejszy do zrozumienia i – jak twierdzą - absurdalny. To wątek ideologiczny. Można się z tego śmiać, ale nie ulega wątpliwości, że niechętna postawa wobec indywidualnego transportu w większości państw Europy (najmniej na jej południu, najbardziej na północy) jest motywowana także ideologicznie, podobnie jak walka z „globalnym ociepleniem”. To jedna z odnóg ekofanatycznego frontu, a przy okazji walka z symbolem. Czy się bowiem chce, czy nie, samochód – poza tym że jest praktycznym środkiem transportu – jest też symbolem swobody, indywidualizmu, wolności. Mówiąc w uproszczeniu – obywatel w swoim własnym samochodzie jest trudniejszy do kontrolowania niż obywatel w autobusie. Można się na te skojarzenia krzywić, ale starczy spojrzeć do dowolnej książki o kulturowych toposach, żeby odnaleźć te odniesienia, oczywiście najsilniejsze – nie przypadkiem – w Stanach Zjednoczonych. Walka z dyskryminacją wobec kierowców jest nie tylko walką z głupotą i przymusem „wadzy, która wie lepiej”, ale też walką o osobistą wolność. Przynajmniej dla mnie. I na koniec – nie jestem dogmatykiem, domagam się tylko wolnego wyboru. Jeśli ktoś uwielbia gnieść się w autobusie – proszę bardzo. Nie godzę się jednak z sytuacją, kiedy nie stara się nawet wyważyć sensownych proporcji, ale mówi się: wy, kierowcy, jesteście źli i my was zmusimy, żebyście przesiedli się do transportu publicznego. Urządzimy wam takie korkowe piekło, że tego nie wytrzymacie. Bo nic nas nie obchodzicie. Uwielbiam rower, ale turystycznie. Do codziennego transportu się nie nadaje – trudno przejechać nim 15 km w ciągu pół godziny i w świeżym ubraniu wejść na ważne spotkanie. Ale zdarza mi się nim odwozić córkę do przedszkola, omijając zakorkowaną Puławską – 22 km w obie strony, częściowo przez las. Polecam. Warzecha

Michnik nas urządza? Ponieważ tubylczym mężykom stanu, piastującym jedynie zewnętrzne znamiona władzy w postaci godności, gabinetów, sekretarek, apanaży i limuzyn poważną polityką zajmować się już nie wolno, toteż od opisywania ich przekomarzań można z nudy zostać mdłości. Tym bardziej elektryzująca jest wiadomość, że przed dwoma tygodniami, na spotkaniu Klubu Wałdajskiego w Soczi, red. Adam Michnik ściął się z rosyjskim premierem Putinem na temat Michała Chodorkowskiego, obok Borysa Abramowicza Bieriezowskiego i Włodzimierza Gusińskiego, jednego z największych żydowskich grandziarzy, którym za czasów Jelcyna udało się niemal całkowicie rozkraść Rosję. Ale – jak wspominałem w poprzednim felietonie – ruska razwiedka postawiła staremu pijanicy Jelcynowi propozycję nie do odrzucenia, na skutek czego urząd prezydenta objął były szef FSB Putin, który żydowskich grandziarzy zaczął rozbierać do naga. Bieriezowski i Gusiński czmychnęli za granicę, a zadufany w swoje złoto Chodorkowski próbował Putinowi szurać, toteż gnije w łagrze. Ale czort z nim, bo z naszego punktu widzenia znacznie ważniejsza jest obecność Michnika na zebraniu Klubu Wałdajskiego. Klub Wałdajski bowiem został utworzony przez ruską razwiedkę dla wymiany poglądów z jednej strony, a z drugiej - do urabiania korzystnych dla Rosji opinii wśród zagranicznych publicystów, politologów, historyków i ekonomistów, którzy zajmują się Rosją. Krótko mówiąc – jest to takie forum, gdzie ruscy razwiedczykowie spotykają się z razwiedczykami cudzoziemskimi. Nazwa „Wałdajski” wzięła się stąd, że pierwsze takie spotkanie odbyło się w 2004 roku w rezydencji prezydenta Włodzimierza Putina nad jeziorem Wałdaj. Jednak tegoroczne spotkanie, tradycyjnie zorganizowane przez Agencję Nowosti i Radę do spraw Polityki Zagranicznej i Obronnej, w której zasiadają „najwybitniejsi rosyjscy analitycy”, czyli kwiat razwiedki, odbyło się w Soczi. Głównym punktem była rozmowa ze specjalnie przybyłem premierem Putinem. Wśród 50 uczestników tego spotkania był również Adam Michnik.

Nie jest to pierwsza tego rodzaju wizyta Adama Michnika w Rosji. Po raz pierwszy był w Moskwie w roku 1989. O czym tak rozmawiał, co ustalił – tego oczywiście poza nim, a także polską i ruską razwiedką, nikt nie wie. Warto jednak zwrócić uwagę, że w 1990 roku Michnik wraz z Andrzejem Ajnenkielem, Jerzym Holzerem i Bogdanem Krollem przez kilka miesięcy penetrował archiwa MSW, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Nie wiadomo, czego tam szukali, co znaleźli, ani jaki i dla kogo z tego zrobili użytek. Nie jest jednak wykluczone, że celem tych poszukiwań było wyłowienie potencjalnych kandydatów do grona autorytetów moralnych i elity politycznej III Rzeczypospolitej spośród konfidentów UB i SB, którzy takie wyróżnienie, połączone z gwarancją zachowania tego wstydliwego zakątka w tajemnicy, przyjęliby (i przyjmowali) z pocałowaniem ręki – również ręki ruskiego razwiedczyka. Kto wie, czy nie dlatego właśnie, zarówno zablokowanie przez premiera Jana Olszewskiego – wbrew ówczesnemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie (TW „Bolek”) – tworzenia na terenie Polski eksterytorialnych rosyjskich enklaw w miejscu dawnych baz wojskowych Armii Radzieckiej oraz uchwała lustracyjna, wywołały taką wściekłość zarówno komucha, jak i tresujących tubylczy naród do demokracji żydowskich kulturtraegerów no i oczywiście – zgrai autorytetów moralnych, z poetessą od poezyi Wisławą Szymborską inclus. Wszystko to pokazuje, że red. Adam Michnik może być człowiekiem znacznie poważniejszym i przeznaczonym do rzeczy wyższych, niż tylko sztorcowanie swoich „maleńkich uczonych” w „Głosie Cadyka”. Wskazywać by na to mogła również sławna „afera z Rywinem”. Jak pamiętamy, a-a-afera ta powstała przede wszystkim dlatego, że redaktor Michnik, podobnie zresztą jak i Wanda Rapaczyńska, robili różne siuchty z ówczesnym rządem, na którego czele stał premier Leszek Miller. Był to ten sam Leszek Miller, z którym jeszcze w roku 1990 nie chciał oddychać tym samym powietrzem na sejmowej sali sam Włodzimierz Cimoszewicz, nawiasem mówiąc KO Departamentu I MSW (tzn. razwiedki) „Carex”. Tymczasem już w roku 1997 to właśnie Leszek Miller po wizycie w centrali CIA w Langley, doprowadził do uchylenia wyroku śmierci i rehabilitacji płk Ryszarda Kuklińskiego – co potwierdził sam prof. Zbigniew Brzeziński recenzją, iż Leszek Miller „najbardziej się zasłużył” w tej sprawie. Rozmawiałem o tym podówczas z byłym szefem UOP, który na moją, mimochodem rzuconą uwagę: „ ten Miller; przewerbował się, czy co?” – odpowiedział spokojnie: „tak, 8 miesięcy temu”. Dwa lata później Polska została przyjęta do NATO i wydawało się, że wszyscy będą ze wszystkich zadowoleni. Tymczasem – jak wspomniałem w poprzednim felietonie – po 11 września 2001 roku zmieniły się amerykańskie priorytety w polityce europejskiej. USA starały się pozyskać Niemcy i Francję do „wojny z terroryzmem” i w tym celu musiały czynić dla nich pewne koncesje w polityce europejskiej. Polegały one m.in. na tym, iż administracja prezydenta Busha wprawdzie chętnie korzystała z Polski jako antyrosyjskiego dywersanta, ale jednocześnie traktowała nasz kraj niemal wyłącznie jako skarbonkę żydowskich organizacji „przemysłu holokaustu”. Sprzyjało to również kontynuowaniu starego niemieckiego projektu Milleteuropy, w którym środowiska żydowskie również zaczęły upatrywać swoją ogromną szansę na utworzenie Żydolandu na „polskim terytorium etnograficznym”, jakie pozostanie po przyłączeniu dl macierzy „Ziem Utraconych”. Warto w takim razie zastanowić się, czy rozpętana w grudniu 2002 roku przez Michnika „a-a-afera z Rywinem” była jedynie rezultatem zwykłego nieporozumienia w klubie gangsterów, czy też przypadkiem w tle nie towarzyszyła jej również intencja osłabienia wpływów agentury amerykańskiej w Polsce, co siłą rzeczy zwiększało wpływy agentury strategicznych partnerów. Jak bowiem pamiętamy, po tym ciosie Leszek Miller nie podniósł się aż do dnia dzisiejszego – a i teraz ciąży nad nim miecz Damoklesa w postaci oskarżeń o tajne więzienia CIA w Polsce i tolerowanie torturowania więźniów. Coś może być na rzeczy bo zanim jeszcze Kondoliza zadeklarowała, że USA nie będą już forsowały przyłączenia Gruzji i Ukrainy do NATO, a tylko dbały o „umacnianie” tam „demokracji”, w listopadzie 2008 r. bardzo wpływowy w Polsce cadyk, szef Fundacji Batorego, pan Aleksander Smolar skrytykował prezydenta Kaczyńskiego za „postjagiellońskie mrzonki”, to znaczy za to, że zamiast być wzorowym członkiem Unii Europejskiej czyli słuchać się we wszystkim Naszej Złotej Pani Anieli, kombinuje z jakąś odrębną strefą w Europie Środkowo-Wschodniej. Rzeczywiście – linia polityczna prezydenta Kaczyńskiego zrobiła całkowitą klapę, co zyskało oficjalne potwierdzenie 17 września 2009 roku, kiedy to prezydent Obama oświadczył, że Ameryka już żadnych dywersantów tu nie potrzebuje. Wkrótce potem, tzn. 10 października, prezydent Kaczyński ratyfikował traktat lizboński, który – również według raczej sympatyzującego z prezydentem Kaczyńskim i PiS prof. Andrzeja Nowaka – zapoczątkowuje „dyskretny, aksamitny rozbiór Polski”. W tej sytuacji uczestnictwo red. Adama Michnika w Klubie Wałdajskim nabiera jeszcze większego ciężaru gatunkowego. Okazuje się bowiem, że intensywne nawoływania do „pojednania” zaraz po katastrofie w Smoleńsku mogą wynikać nie tylko ze znanej na całym świecie wyjątkowej wrażliwości moralnej redaktora „Głosu Cadyka”, ale również, a może nawet przede wszystkim – z jakichś ustaleń, jakie zostały viribus unitis wypracowane w tym poważnym Klubie – może nawet w imieniu i zgodnie z oczekiwaniami lobby żydowskiego? Co to za ustalenia? Ano, to zostanie nam z pewnością objawione w stosownym czasie, ale jakiekolwiek by one nie były, to z całą pewnością są ważniejsze od przekomarzań tubylczych mężyków stanu, którzy zajmowanie się poważniejszą polityką mają formalnie zakazane. SM

Grozimy palcem w bucie Rosja nie chce zgodzić się na zmianę umowy podpisanej przez wicepremiera Waldemara Pawlaka z ruskim Gazpromem na dostawy rosyjskiego gazu do Polski między innymi dlatego, że Polska miała zażądać od Unii Europejskiej, by ta spowodowała zmianę trasy Gazociągu Północnego tak, żeby nie blokował dostępu do portu w Szczecinie. Tak w każdym razie twierdzi rosyjski premier Włodzimierz Putin. Widzimy, że rząd premiera Tuska zachowuje się wobec Unii Europejskiej bardzo mocarstwowo, co i rusz stawiając jej kategoryczne żądania. Podobnie mocarstwowo zachowuje się wobec Rosji, która domagała się wydania jej Ahmeda Zakajewa, a tu – patrzcie Państwo! – niezawisły sędzia Schab odmówił. Jak tak dalej pójdzie, to rząd premiera Tuska zacznie wydawać dekrety przeciwko trzęsieniom ziemi i w ogóle – administrować całym Wszechświatem. Zanim jednak to nastąpi, spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, co będzie, jeśli Rosja nie zgodzi się na zmianę dotychczasowej umowy gazowej, na którą nie wyraził zgody unijny komisarz Guntram Oettinger? Czy trzeba będzie zwracać wziątki, czy też Rosjanie, w ramach bratniej pomocy, przymkną na nie oko, a stratę odbiją sobie na czym innym? Co zrobi rząd premiera Tuska, jeśli Unia Europejska nie spełni jego żądań i nie wystąpi do Rosji o zmianę uzgodnionej z Niemcami dotychczasowej trasy Gazociągu Północnego? Czy złoży wniosek o wystąpienie Polski z Unii Europejskiej, czy też pogrozi Unii palcem w bucie i powie: no, no!? SM

Kto jest prawdziwym Czeczenem? Pewna koncepcja.. Ponieważ kilku Komentatorów skrytykowało moją koncyliacyjną postawę w stosunku do p.Ramzana Kadyrowa, prezydenta Republiki Czeczeńskiej – oraz sceptycyzm co do poczynań p.Ahmeda Zakajewa – pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów blogu p.Andrzeja Paulukiewicza: (Czeczeńska bomba podłożona w Pułtusku Nie chcę przesądzać, czy Ahmed Zakajew jest terrorystą czy nie. Chcę tylko zauważyć, że argumentacja, iż na pewno nie jest, której jedynym celem jest zrobienie na złość Rosji, nie wytrzymuje krytyki. Terror w Czeczenii jest faktem, a argumenty, że stoi za tym Putin i KGB są tyleż warte, co argumenty, że za zamachami na WTC w Nowym Jorku stało CIA i Mosad. Nie mam zamiaru również rozstrzygać kwestii na ile wojna o „wolną Czeczenię” jest słuszna skoro jest oczywiste, że „wolna Czeczenia” będzie krajem wojującego islamu. I jak to się ma do naszego udziału w okupacji Afganistanu? Ale mniejsza o to… Interesuje mnie natomiast los mojego kraju. A przyjazd Zakajewa do Polski i organizowany w Pułtusku Światowy Kongres Czeczenów musiał spowodować problemy. I spowodował. Problemy ma nie Zakajew i Czeczeni – lecz Polska. Czy Zakajew nie spodziewał się, że zostanie zatrzymany? Oczywiście, że się spodziewał, a szum wokół czeczeńskiego przywódcy zaczął się już przed jego przyjazdem. Co ciekawe Zakajew bywał już u nas przez nikogo nie niepokojony, ale wtedy jego wizyty były ciche i dyskretne. Tym razem było zupełnie inaczej, co zmusiło do reakcji Rosję, a w konsekwencji i Polskę. To że "przywódca rządu czeczeńskiego na emigracji” zyskał na całym zamieszaniu jest oczywiste. Nietrudno jednak zauważyć, że choć nasz przyjaciel nie może nachwalić się polskiej gościnności i zrozumienia dla „sprawy czeczeńskiej” – w istocie posłużył się Polską jak wygodnym narzędziem. A Polska na to przystała. Trudno w tym momencie uniknąć skojarzenia z groteskową wizytą prezydenta Lecha Kaczyńskiego na granicy gruzińsko-osetyńskiej, która została zaaranżowana przez gruzińskiego prezydenta Michaiła Saakaszwilego. Ten ostatni – podobnie jak Zakajew – wykorzystał Polskę do własnych rozgrywek. Absurdalna gra Przyjazd Zakajewa postawił Polskę w sytuacji, w której żadne wyjście nie jest dobre. Wydać go Rosjanom nie wypada, nie zareagować także nie można. Toczy się więc absurdalna gra. Policja zatrzymuje Zakajewa udającego się do prokuratury. Sąd go zwalnia. Zakajew wyjeżdża, by móc znowu powrócić. Policja zatrzymuje uczestników kongresu, potem ich zwalnia. I nikomu nie przychodzi do głowy, że można przeciąć ten węzeł gordyjski odwołując kongres. Zamiast tego premier Donald Tusk uspokaja Polaków przypominając im, że „procedura ekstradycyjna nie oznacza ekstradycji i z całą pewnością strona rosyjska nie może tu liczyć na  decyzje Polski, które by ją satysfakcjonowały”. Nie wiem jak państwa, ale mnie premier nie uspokoił – bo jego wypowiedź odebrałem jako wywieranie oczywistego nacisku na niezależne sądownictwo. W takiej sprawie wolno? A tymczasem PGNiG alarmuje, że w  listopadzie będzie musiało przykręcić kurki z gazem przemysłowi – a tak się składa, że gaz którego nam brakuje ma do nas popłynąć z Rosji. Jednocześnie w Rosji toczy się cały czas śledztwo (czy nam się to podoba czy nie) w kwestii katastrofy smoleńskiej. Kongres Ukraińców domaga się niepodległości A teraz wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację. Oto odbywa się Kongres Ukraińców, na który przybywają radykalni nacjonaliści, spadkobiercy bojowników z UPA, ba – przyjeżdżają nawet osoby oskarżane przez nas o mordy na Polakach. Uczestnicy domagają się utworzenia na części wschodnich ziem polskich niezależnej republiki zachodnioukraińskiej. Albo w innym wariancie – Ślązacy organizują Kongres, na którym domagają się niepodległości Śląska. A na miejsce organizacji Kongresu wybierają niewielkie miasto w Rosji. Łatwo przewidzieć naszą reakcję na takie wydarzenie. Ktoś wygra – Polska straci Na zakończenie warto przypomnieć, że dla znacznej części radykalnych bojowników w Czeczenii Zakajew to agent Moskwy, a organizowany w Pułtusku Kongres nie ma żadnego mandatu. Czeczeni przypominają, że jego główny organizator Deni Teps wykłada w szkole policyjnej w Petersburgu a gdyby Zakajew był naprawdę groźny, to FSB dawno by go zlikwidowało. Zdaniem radykałów cała afera z udziałem „pożytecznych idiotów” z Polski ma go uwiarygodnić w Czeczenii, by mógł wrócić do tego kraju w glorii dysydenta i być może zastąpić Kadyrowa, który coraz bardziej wymyka się spod kontroli Moskwy. Oczywiście nie musi to być prawda, bo trudno wierzyć radykalnym islamistom, prawda? Niemniej pytanie brzmi: dlaczego nasz kraj po raz kolejny staje się na własne życzenie elementem w nie swojej grze, na której tak czy inaczej straci? z wpisu noszącego tytuł: Czeczeńska bomba podłożona w Pułtusku Nie chcę przesądzać, czy Ahmed Zakajew jest terrorystą czy nie. (…) Nie mam zamiaru również rozstrzygać kwestii na ile wojna o „wolną Czeczenię” jest słuszna skoro jest oczywiste, że „wolna Czeczenia” będzie krajem wojującego islamu. I jak to się ma do naszego udziału w okupacji Afganistanu? Ale mniejsza o to… (…) To że "przywódca rządu czeczeńskiego na emigracji” zyskał na całym zamieszaniu jest oczywiste. Nietrudno jednak zauważyć, że choć nasz przyjaciel nie może nachwalić się polskiej gościnności i zrozumienia dla „sprawy czeczeńskiej” – w istocie posłużył się Polską jak wygodnym narzędziem. A Polska na to przystała. Trudno w tym momencie uniknąć skojarzenia z groteskową wizytą prezydenta Lecha Kaczyńskiego na granicy gruzińsko-osetyńskiej, która została zaaranżowana przez gruzińskiego prezydenta Michała Saakashviliego. Ten ostatni – podobnie jak Zakajew – wykorzystał Polskę do własnych rozgrywek. (…) premier Donald Tusk uspokaja Polaków przypominając im, że „procedura ekstradycyjna nie oznacza ekstradycji i z całą pewnością strona rosyjska nie może tu liczyć na decyzje Polski, które by ją satysfakcjonowały”. Nie wiem jak Państwa, ale mnie premier nie uspokoił – bo jego wypowiedź odebrałem jako wywieranie oczywistego nacisku na niezależne sądownictwo. W takiej sprawie wolno? Andrzej Paulukowicz). Nawet ja na to nie zwróciłem uwagi. A to przecież jedna z typowych, opisywanych przeze mnie tylekroć, sytuacyj. P. Premier wyraźnie żąda od sędziów, by odmówili wydania p. Zakajewa. Gdyby p. Premier zażądał od sądów, by p. Zakajewa wydały – podniósłby się wrzask. Jednak polska pół- i ćwierć-inteligencja, to motłoch wyborczy: nie dba o ZASADY, interesuje go tylko pożądany efekt. Sędziowie nie są dobrzy, gdy są niezależni; sędziowie są dobrzy, gdy orzekają tak, jak MY chcemy! To śp. Stefan Kisielewski zauważył, że gdy na polecenie tow. Zenona Kliszki skazano „taterników” (opozycjonistów przemycających literaturę zagraniczną przez góry) to był wrzask; gdy jednak tow. Kliszko polecił - najzupełniej bezprawnie, ot tak - uwolnić ich z więzienia – wśród opozycji był klangor aprobaty; a przecież właśnie to było jeszcze większym łamaniem prawa!!! Wracam do blogu: Na zakończenie warto przypomnieć, że dla znacznej części radykalnych bojowników w Czeczenii Zakajew to agent Moskwy, a organizowany w Pułtusku Kongres nie ma żadnego mandatu. Czeczeni przypominają, że jego główny organizator, Deni Teps, wykłada w szkole policyjnej w Petersburgu a gdyby Zakajew był naprawdę groźny, to FSB dawno by go zlikwidowało. Zdaniem radykałów cała afera z udziałem „pożytecznych idiotów” z Polski ma go uwiarygodnić w Czeczenii, by mógł wrócić do tego kraju w glorii dysydenta i być może zastąpić Kadyrowa, który coraz bardziej wymyka się spod kontroli Moskwy.
Oczywiście nie musi to być prawda, bo trudno wierzyć radykalnym islamistom, prawda? Niemniej pytanie brzmi: dlaczego nasz kraj po raz kolejny staje się na własne życzenie elementem w nie swojej grze, na której tak czy inaczej straci?

Sprawdziłem na stronie: http://www.kavkazcenter.com/eng/content/2010/09/13/12504.shtml

Rzeczywiście: p. Deni Teps jest wykładowcą w policyjnej szkole w St.Petersburgu! Z tym mordowaniem każdego opozycjonisty, to przesada – ale jasne, że to wszystko nie dzieje się wbrew woli Moskwy. Gdyby jednak ktoś na Kremlu rzeczywiście knuł taką prostą intrygę, to na pewno nie powierzyłby organizacji tego Kongresu osobie jawnie powiązanej z kołami policyjnymi w Rosji!! Nie wiem, o co tu chodzi. Kombinacje rosyjskich szachistów są czasem trudne do rozgryzienia...

PS. Podczas spaceru z psami przyszła mi do głowy koncepcja wyjaśnienia tej zagadki: oto ktoś w Moskwie, sympatyzujący z p. Kadyrowem, daje Mu w ten sposób do zrozumienia, że p. Włodzimierz W.Putin ma zamiar Go usunąć przy pomocy p. Zakajewa. W takim przypadku p. Kadyrow powinien p. Zakajewa jak najszybciej zlikwidować. Tak, jak śp.Józef Broz  (ps."Tito") likwidował agentów Moskwy. Lepszych pomysłów nie mam. A zawsze sądziłem, że jestem pomysłowy...

Jak nie o Azji - to może o Europie? {Bio} narzeka, ze piszę o Iranie, zamiast o Polsce. Proszę się nie martwić: w sprawach Bliskiego Wschodu i Kaukazu nie ma mocnych: ja np. nie przewidziałem, że JE Michal Saakashvili zrobi voltę, porozumie się po cichu z Rosją... i utrzyma przy władzy. Byłem rok temu pewny, że już po Nim. Więc mogę się mylić i co do Iranu. Natomiast nie pomyliłem sie, gdy twierdziłem, ze p. Dawid Cameron nie jest żadnym konserwatysta. Dostrzegł to już i p. Jan Martin z "The Wall Street Journal": Naiwni sądzili, że p. Cameron bedzie stanowić przeciwwagę dla działań Francji i Niemiec, a Wielka Brytania miała blokować inicjatywy wychodzące z Brukseli. Tak się jednak nie stało. - Prawie niezauważone zostało to, że jego parlamentarzyści głosowali za listą rozwiązań, z którymi kilka lat temu Torysi prowadziliby wojnę. Był to wzrost unijnej władzy nad wymiarem sprawiedliwości i sprawami wewnętrznymi, włączając w to tzw. areszt europejski. Zatwierdzone zostało również powstanie EEAS, unijnego korpusu dyplomatycznego. Nowe regulacje dla brytyjskiego skarbu wymuszają ustanowienie trzech paneuropejskich ciał nadzorczych. To zostało zaakceptowane przez Ministerstwo Skarbu i jeśli były jakieś protesty ze strony konserwatystów, to nie były zbyt głośne. Przyjęty również został wyższy budżet UE - wylicza p. Martin. Jest oczywiste, że to koalicja konserwatystów z Partią Liberalnych Demokratów, entuzjastycznie nastawioną do integracji, wymusiła pewne kompromisy. Jednak najważniejszy wniosek, jaki się nasuwa, to to, że p. Cameron jest politykiem pragmatycznym i niekoniecznie eurosceptykiem. Nie chce radykalnych zmian i destabilizacji polityki, ponieważ liczy na rządy w kolejnej kadencji. Nie: to po prostu kolejny facet udający konserwatywnego liberała - w dokładnie taki sam sposób, w jaki pp. Sylwiusz Berlusconi, Mikołaj Sarkozy czy Donald Tusk - udają prawicowców. Po każdej klęsce Lewicy COŚ podsuwa prawicowcom taką "nadzieję na zmiane kursu". A ludzie się nabierają. JKM

23 września 2010 Tyrania nad rozumem i wolą. Pan Jarosław Kaczyński pewnego razu powiedział publicznie, o ile pamiętam podczas kampanii prezydenckiej, czyli wyborami naszego kolejnego nadzorcy- jak to w kraju niewolników – że” Państwo jest po to, żebyśmy nie pozostawali sami”(????). No pewnie! Im większą pustkę trzeba przysłonić, tym większa musi być zasłona Nie wiem jak państwo, ale ja wolałbym, żeby mnie w końcu państwo pozostawiło samemu sobie. Niech się odczepi ode mnie, przestanie mnie rabować, kontrolować, karmić propagandą i urabiając  na modłę poprawnościowo- polityczną i narzucać swój punkt widzenia.. Jednolity punkt widzenia państwa, który wcale nie jest zbieżny z punktami widzenia poddanych państwa zwanych obywatelami.. Na co dzień możemy zaobserwować symptomy   z frontu walki z wolnością tzw. obywatelską.. A wolność obywatelska polega jedynie na tym, żeby płacić, płacić i jeszcze raz płacić.. Przypomina mi to wydzieranie się komunistycznego prezydenta F.D. Roosvelta, który nienawidził Polski i Polaków, sprzedając nas w radziecką niewolę, a który lubił powtarzać:” Dajcie mi demokracji, jeszcze demokracji i jeszcze więcej demokracji” ”Krytycy demokracji” W-wa 2009, str 282: H.W.Coil, The History of Liberty, New York 1965). No pewnie… Więcej pieniędzy  i więcej demokracji.. Po trzykroć więcej pieniędzy i więcej demokracji. Demokracja  ściśle związana jest z pieniędzmi. Wyciska z nas pieniądze do oporu. Wystarczy przegłosować w zależności od potrzeb… Potrzeb biurokracji.. Jak tak będą potrzebować nadal- jak twierdzi profesor Krzysztof Rybiński, były wiceszef Narodowego Banku Polskiego, chyba z zemsty, że już nie jest- „ 10 lat rządów Donalda Tuska z obecną polityką gospodarczą  wygeneruje 400 miliardów dolarów nowych długów, co oznacza, że pożyczymy osiem razy więcej niż Gierek”(!!!!???). Gierek pożyczył 22 miliardy dolarów, czyli około , obecnych  66 miliardów złotych. Oczywiście jest to niedokładne przeliczenie długu, bo w latach sprzed lat czterdziestu- inna była siła nabywcza dolara.. Dzisiaj osłabła i jest inna. Przybyło pustego pieniądza na świecie i nikt chyba nie wie ile go fruwa tu i ówdzie.. Papier uwolniony od złota tak musi skończyć. Będzie warty tyle, ile farba zużyta do jego wydrukowania.. Tak jak  łódka  odcumowana od brzegu.. Oczywiście głoszone i nagłaśniane  rewelacje  przez profesora Krzysztofa Rybińskiego nie są przypadkowe.. To co mówi oczywiście jest prawdą, że podatki rosną, że biurokracja się rozrasta, że przepisy i tak dalej.. Ale ciekawe: jak był wiceprezesem Narodowego Banku Polskiego w latach 2004-2008 nie ogłaszał żadnych rewelacji w tym zakresie, choć sprawy szły w tym samym kierunku. Czy rządził PiS  z Samoborną i LPR-em i rozbudował biurokrację o 44 000 w ciągu dwóch lat, czy jak rządzi Platforma Obywatelska pospołu  z Polskim Stronnictwem Ludowym- i rozbudowali biurokrację o 64 000- tyle, że w ciągu trzech lat.. Dynamika rozwoju pasożyta biurokracji jest jakby mniejsza, ale jest.!. Napomknął nawet teraz, że w ciągu pięciu lat- czyli wliczając w ten okres rządy Prawa i Sprawiedliwości- pasożytująca biurokracja rozrosła się o 100 000 głodnych brzuchów do wykarmienia. Był wiceprezesem Narodowego Banku Polskiego także za rządów Prawa i Sprawiedliwości, wtedy gdy prezesem NBP został pan Sławomir Skrzypek, rekomendowany na to stanowiska przez pana śp Lecha Kaczyńskiego.. Pan Profesor Krzysztof Rybiński- wygląda na to- był wiceprezesem na zasadzie porozumienia- pomiędzy PiS-em i Platformą Obywatelską, bo, nikt go nie ruszył  ze stanowiska aż do roku 2008, tak jak pani Dmochowska  była zastępcą pana Kurtki w IPN-e. Związana z Unią Wolności i Platformą Obywatelską. Pan Krzysztof jest związany ze środowiskiem szkoły profesora Leszka Balcerowicza. Był konsultantem Banku  Światowego, kręcił się przy Uniwersytecie ŚrodkoweoEuropesjkim pana G. Sorosa- wielkiego światowego filantropa i spekulanta, był ekonomistą  ING Banku, Banku BPH, pracował w międzynarodowej firmie doradczej, audytowej, doradzającej w sprawie ulg i dotacji inwestycyjnych, inwestycyjnych dziedzinie doradztwa  w biznesie nieruchomości i takich tam różnych spraw gdzie są wielkie pieniądze- szczególnie przy załatwianiu ulg i dotacji. Firma nazywa się Ernest & Young. Obecnie jest przewodniczącym Rady Nadzorczej Alior  Banku i współwłaścicielem spółki San Nao. Doradza kilku korporacjom.. San Nao to firma ,która zajmuje się jakimiś mglistymi pomysłami  z zakresu kapitału intelektualnego i strategiami rozwoju szkolnictwa wyższego, założeniami biznesowymi i takim trele morele w przestrzeni tzw. publicznej.. Pieniądze z tego muszą być niezłe, bo dotyczy to sektora państwowego.. Na przykład opracowano w tym gremium Metodykę Kapitału Intelektualnego Polskich Uczelni, Projekt Strategii Rozwoju Usług Telemedycznych, Regionalną Strategię Innowacji. Nie opracowano jeszcze: Projektu Rozwoju Lotnisk Medycznych, Metodyki Kapitału Biurokratycznego  , Regionalnej Strategii Rozwoju Biurokracji Samorządowej  i Strategii Zadłużania Państwa Biurokratycznego.. Ale to wkrótce! Być może w niedalekiej przyszłości firma zajmie się przygotowaniem Strategii Wypłat Kartami Płatniczymi, bo już w takiej Szwecji, szykują do realizacji pomysł, żeby wszystkie płatności i transakcje odbywały się tylko za pomocą kart płatniczych. Kontrola państwa nad wydatkami” obywateli” będzie wtedy pelna, ani jedna złotówka nie zostanie wydana bez wiedzy omnipotentnego państwa biurokratycznego i ma się rozumieć demokratycznego   i jak najbardziej prawnego.. Tyrania kontrolująca wszystko i wszystkich zbliża się coraz szybciej i szybciej- jakby tyranom się bardzo  spieszyło, żeby nas jak najszybciej usidlić, kontrolować i mieć permanentnie na oku. Szczególnie nasze  kieszenie. Czy ktoś dzisiaj o zdrowych zmysłach potrafi sobie wyobrazić wszelkie transakcje odbywające się przymusowo przy pomocy kart płatniczych? Starsza pani na bazarze sprzedająca jajka i ser, sprzedająca jedynie  przy pomocy karty płatniczej..(??) No i oczywiście przy pomocy kasy fiskalne, nieodłącznej przy wszelkich transakcjach.. Kilka lat temu napisałem , że to się na pewno ziści, bo pogoń władzy za totalna kontrolą nas- nie zatrzyma się nigdy.. Nawet jak udałoby im się pozamykać nas w obozach koncentracyjnych edukujących w zakresie posługiwania się obowiązkiem kart płatniczych.. tam nie poprzestaną! Wymyślą kolejne szczeble tyranii. Na przykład posługiwanie się kartą płatniczą w obozie reedukacyjnym… I tak wygląda codzienna walka władzy z wolnością „ obywatelską”.. Oczywiście pozamieniali słowa jak u Orwella.. Bo „ niewola to wolność”.  A „ ignorancja to siła”. Nie przypadkowo nazwałem swój blog nazwiskiem wielkiego wizjonera. I widzicie państwo, wszystko się sprawdza... A może Pan Bóg pokrzyżuje im te plany? Najwyższy  już czas.. WJR

Rokita  Kaczyński i Tusk powinni odejść na emeryturę Jan Rokita  w  rozmowie w TVN rzucił pomimo przynagleń że czas się już kończy rzucił uwagę że najlepiej by było gdyby Tusk i Kaczyński odeszli na emeryturę. Uwagą ta była ukoronowaniem jego  wywodów , że polska polityk jest klinczu i obraca się wokół wzajemnej niechęci Kaczyńskiego i Tuska . Że Polska na tej spersonifikowanej walce tylko traci , że polityka zboczyła w boczny nurt . Mówił też ,ż paradoksalnie jednie lewica nie ma  swojego  hetmana , którego wszyscy mają kochać,  chociaż jak się wyraził Napieralskiemu marzy się aby mieć w lewicy pozycje taka jaką ma Tusk w Platformie, czy Kaczyński w PiSie Dlaczego Rokicie tak zależało na tej diagnozie. Czyżby chciał się zmierzyć z Tuskiem o przywództwo w Platformie. Tusk to jeden  z najwybitniejszych , jeśli  nie najwybitniejszy z aparatczyków 3 RP . Dwadzieścia lat praktyki jak obsadzić swoimi zwolennikami stanowiska, jak zawiązać partyjna koterię, jak wyciąć przeciwnika ,jak i kiedy zdradzić sojusznika. Jak obiecać  a później  złamać obietnicę. Przecież sam Rokita padł w starciu z Tuskiem. Został bezboleśnie dla Tuska zmarginalizowany , usunięty faktycznie z polityki. Czyżby Rokita liczył na  utworzenie nowej partii ? . Nie przyjął ą przecież propozycji Kaczyńskiego, który publicznie mówił ,że chce zawiązać koalicje z częścią Platformy. A któż inny mógłby być liderem tej części Platformy jak nie sam Rokita. Przypuszczenia te są tym bardziej wiarygodne, że Staniszkis ostatnio zaproponowała Kaczyńskiemu  , aby ten zrobił Jana Rokitę wiceprezesem PiS. Pomysł bardzo rozsądny. Usunięcie Rokity przez Tuska jest wielka startą dla polskiej polityki , tej z górnej półki. Program polityczny Rokity jest bardzo dojrzały. Ma dobrą diagnozę tego co się dzieje,  kompleksową wizję Polski. Ale czy Kaczyński podaruje mu to , że Rokita go nie poparł w drugiej turze. Rokita nie jest już trzydziestolatkiem . I jeśli chce wrócić do polityki to nie może popełnić żadnego błędu. Podjąć zbyt dużego ryzyka. Jest oczywiście jeszcze jeden wariant . Przejecie przywództwa Platformy . Tusk w bardzo podejrzanych i niejasnych okolicznościach zrezygnował z prezydentury. Podobno Merkel go do tego przekonywała . Budżet się wali . Unia rozpocznie procedury dyscyplinujące, co tylko spowoduje kryzys jeszcze dotkliwszym. Platforma zacznie gwałtownie tracić poparcie . Przetrwanie oligarchii platformy i jej platformerskiej  g(h)ołoty wiszącej na jej klamkach uplasowanych na dziesiątkach tysiącach synekur może być zagrożone. Tusk może być rzucony  na pożarcie motłochowi . Rokita może kalkulować że na miejsce Tuska  potrzeba będzie kogoś wiarygodnego . I rozpoznawalnego . Komorowski już pilnuje żyrandoli , Schetyna jest raczej utożsamiany z Tuskiem. Zostaje Sikorski. Kto wie. Rokita ma szanse. Mówienie o odejściu Kaczyńskiego może być  umizgiem  w stronę wewnątrz pisowskiej opozycji. Rokita spłycił według mnie temat świadomie. Przecież parokrotnie omawiając patologiczna sytuacje, mechanizmy polskiej sceny politycznej postulował wprowadzenie jako remedium okręgów jednomandatowych i systemu prezydenckiego , co wiązałoby się z praktyczna likwidacją urzędu premiera. Rokita zdaje sobie sprawę, że problemy patologicznego systemu  wodzowsko oligarchicznego nie rozwiąże się usuwając ze sceny politycznej Kaczyńskiego i Tuska , co eufemistycznie nazwał wysłaniem na emeryturę. Po nich przyjdą następni wodzowie . SLD przekształca się w pełnowymiarową  partię wodzowska . a oligarchiczna PSL zanika . Palikot budując swoją lewacką lewicę buduje ją juz od podstaw jako partię wodzowską. Ruch Poparcia Palikota. Partia Poparcia Palikota, Korwina Mikke.. Próba powrotu Rokity na scenę polityczna i strategia jaka w tym celu obierze będzie delikatesem dla koneserów polityki . Marek Mojsiewicz

Premier dożywotni czy wieczny?

1. Pan Premier Donald Tusk ma problem - nie ma z kim przegrać. W wywiadzie dla tygodnika "Wprost" pożalił sie tym kłopotem. Od Bugu do Odry, Od Tatr do Bałtyku nie ma człowieka i nie ma takiej partii, z którą Pan Premier mógłby ewentualnie przegrać wybory. W związku z tym skazany jest na sprawowanie rządów dożywotnio, a może nawet wiecznie. 

2. Minister Finansów przyznał, ze deficyt finansów publicznych w tym roku przekroczy 100 miliardów złotych. Dług publiczny rośnie w tempie 300 milionów złotych dziennie, mimo wyprzedaży na pniu resztek majątku narodowego. Na ulicach wielotysięczne protesty budżetówki. Francja i Niemcy ogłaszają projekt zmian we Wspólnej Polityce Rolnej, utrwalający dyskryminację polskich rolników. Autostrady w lesie. Wszystko to jednak pryszcz w porównaniu z największym zmartwienie premiera - biedaczysko nie ma z kim przegrać.

3. Mam wrażenie, ze premier juz przegrał. Przegrał z samym sobą, z własną arogancją i pychą.

Janusz Wojciechowski

BIAŁORUŚ: POLOWANIE NA DZIENNIKARZY Tajemnicza śmierć Aleha Biabenina, opozycyjnego białoruskiego dziennikarza, budzi coraz więcej wątpliwości. Ciało 36-latka zostało znalezione 3 września 2010 r. w jego własnej daczy pod Mińskiem. Aleh Biabenin był absolwentem wydziału dziennikarstwa na uniwersytecie w Mińsku. W latach 90. pracował jako zastępca redaktora naczelnego niezależnej gazety "Imja". W 1998 r. założył portal internetowy Karta-97. Biabenin był członkiem zespołu głównego opozycyjnego kandydata na prezydenta Andreja Sannikova. Przyjaciele i współpracownicy nie wierzą w oficjalnie przyjętą wersję mówiącą o samobójstwie dziennikarza. Twierdzą, że nic na to nie wskazywało. Aleh Biabenin wrócił niedawno z wakacji w Grecji, w dniu zaginięcia (2 września) umawiał się ze znajomymi do kina i przygotowywał kolejne projekty związane z funkcjonowaniem portalu. Natalia Radina, redaktorka Karty'97, powiedziała agencji AFP, że umówili się na poniedziałek, a w dniu śmierci był w świetnym humorze. Wersję o samobójstwie wykluczył również opozycjonista i przyjaciel Biabenina Aleksandr Atroszczenkau: - Za bardzo kochał swojego syna i swoją rodzinę, by móc to zrobić. Dzień przed śmiercią był w zupełnie normalnym nastroju. Nic nie wskazywało, że może popełnić samobójstwo (cyt. za PAP). Zdaniem współzałożyciela portalu Karta’97 Mikoły Chalezina, Biabenin cały czas czuł się inwigilowany przez milicję i służby specjalne. - Aleh wiedział, że w dowolnym momencie mogą go aresztować, i działo się tak wielokrotnie Zabierali go, wypuszczali, naciskali, jak mogli, ale on nie zwracał na to uwagi. To dziwna sytuacja, gdy ludzie przyzwyczajają się do przemocy - tak jak na wojnie. Można się do tego przyzwyczaić, gdy nie są przekraczane granice. Boję się, że w tym przypadku ta granica została przekroczona – powiedział Biełsatowi Chalezin. Współzałożyciel portalu Karta’97 powiedział również, że w 2007 r. nieznani sprawcy porwali Biabenina i wywieźli do lasu, gdzie domagali się, by zaprzestał działalności dziennikarskiej. Biabenin jest groźny dla białoruskich komunistów nawet po śmierci. Redaktor naczelna białoruskiej gazety „Narodna Wola” Swiatłana Kalinkina dostała pocztówkę z pogróżkami po tym, jak opublikowano w internecie artykuł na temat hipotez dotyczących śmierci Biabenina. „Kalinkina, sprzedajny śmieciu, MÓW PRAWDĘ o sobie. Żyj i bój się. Zaczęło się polowanie na zdrajców. Jeszcze jeden taki artykuł i ciebie zaj...my” - napisano w anonimie do dziennikarki. „W moim artykule napisałam, że śmierć Aleha to nie było samobójstwo i zastanawiałam się, kto za tym może stać” – tłumaczyła telewizji Biełsat Kalinkina. Dziennikarka zasugerowała, że może chodzić o rozgrywki wewnątrz służb specjalnych. – „Ten anonim pokazuje, że musiałam trafić w sedno z tą hipotezą, bo sposób dostarczenia tej wiadomości pokazuje, że nie byli to ludzie z ulicy”. Prokuratura białoruska podaje, że Biabenin najpewniej popełnił samobójstwo; prowadzi śledztwo pod tym kątem, nie zwracając uwagi na inne możliwości. Popełniono wiele przeoczeń. Podczas oględzin miejsca śmierci dziennikarza nie pobrano odcisków palców. Białoruscy śledczy stwierdzili też, że nie było żadnych śladów działań zewnętrznych, chociaż przyjaciele, którzy widzieli ciało, twierdzą, że Biabenin miał zranioną nogę, a na ciele widać było siniaki. Śledztwo prowadzone przez prokuraturę nie wyjaśnia hipotezy o ewentualnym morderstwie. Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, jak np. te, które zadaje Mikoła Chalezin. Pyta on m.in., dlaczego eksperci bardzo różnią się w określaniu czasu śmierci i (rozbieżność wynosi aż 15 godzin!), dlaczego bezpośredni świadek trzykrotnie w ciągu doby zmieniał swoje zeznania, dlaczego przedstawiciele Ministerstwa Spraw Wewnętrznych tak szybko przyjęli wersję samobójstwa jako rzekomy powód śmierci, nie czekając na wyniki ekspertyzy i dlaczego Biabenin jako domniemany samobójca nie zostawił żadnego wyjaśnienia ani pożegnania. W celu wyjaśnienia sprawy zwrócono się do międzynarodowych ekspertów. Rzecznik prasowy białoruskiego MSZ Andrej Sawinych poinformował, że Białoruś jest gotowa zaprosić jednego-dwóch ekspertów kryminalistycznych z państw OBWE i udostępnić im dokumenty w sprawie śmierci dziennikarza. Istnieje jednak podejrzenie, że eksperci będą mieli dostęp tylko do oficjalnych materiałów sprawy, a tam niczego nie znajdą.

Katarzyna Kaczyńska

NIEZROZUMIAŁE DECYZJE KLICHA rozmowa z Markiem Opiołą "Reforma polskiego wojska jest robiona zbyt pospiesznie. Armia nie lubi zmian realizowanych w tak nagłym tempie." Z posłem Markiem Opiołą (PiS), członkiem Komisji Obrony Narodowej, rozmawia Magdalena Żuraw. Padła propozycja, by do uzbrojenia naszej armii włączyć nadmuchiwane Rosomaki, czyli makiety transportowców. Czy w nowoczesnych armiach stosowanie makiet jest powszechne, czy może to przykład na próbę zaoszczędzenia kolejnych pieniędzy na uzbrojeniu wojska? Używanie makiet różnego rodzaju uzbrojenia do dezinformowania ewentualnego przeciwnika jest stosowane powszechnie i nie jest niczym nadzwyczajnym. Rozumiem jednak, że ministerstwo nie będzie kupowało tylko i wyłącznie dmuchanych Rosomaków. Nasi żołnierze w Afganistanie oprócz atrap potrzebują przede wszystkim prawdziwego, profesjonalnego sprzętu. A Rosomaki doskonale sprawdzają się w ciężkich afgańskich warunkach.

Sztandarowym pomysłem ministra obrony narodowej Bogdana Klicha była profesjonalizacja armii. Jak ocenia Pan dotychczasowe efekty reformy ministra Klicha? Bardzo źle. Reforma jest robiona zbyt pospiesznie. Armia nie lubi zmian realizowanych w tak nagłym tempie. Należy ją przeprowadzać latami, tak jak to proponował śp. pan prezydent Lech Kaczyński i śp. pan minister Aleksander Szczygło. Ponadto, mając na uwadze fakt, że lata 2008-2009 przyniosły Polsce dziurę budżetową, w związku z czym wiele zamierzeń nie było zrealizowanych, powinna być wdrażana sukcesywnie. Dopiero budżet, który będzie planowany na rok 2011, może realnie zmienić oblicze armii w dwóch ściśle powiązanych ze sobą kwestiach: profesjonalizacji oraz modernizacji. Potrzeba nowego sprzętu oraz pieniędzy na to, żeby polska armia mogła się szkolić. Nie możemy dopuszczać do sytuacji, gdy osoby pełniące wysokie funkcje wojskowe w polskiej armii po prostu odchodzą. I są to generałowie. Jest wiele kwestii, na które możemy wskazywać w związku z reformą ministra Klicha. Są to zagadnienia związane z wojskami lądowymi, z marynarką, kwestia pułku śmigłowców, szkoleń na papierze. Sprawy, które nas czekają w przyszłości.. Minister Klich zapowiada, że będziemy mieli przetarg na samoloty szkoleniowe dla polskich pilotów, a do dziś nie ma rozwiązanej sprawy np. zakupu samolotów dla tzw. VIP-ów. Mamy jedynie bajpas w postaci embraerów, które nie są w stanie zrealizować potrzeb. Ostatnio premier Tusk, lecąc na wizytę do Indii, musiał skorzystać z wyczarterowanego airbusa, a nie z embraera. Niby wykraczamy poza resort obrony narodowej, ale 36. pułk specjalny, który zabezpiecza wszystkie najważniejsze osoby w państwie, nie zabezpieczył tej wizyty. Jest to co najmniej dziwne.

Politycy PiS wielokrotnie domagali się dymisji ministra Klicha. Jakie są najważniejsze powody, dla których minister obrony powinien odejść? W ramach komisji obrony narodowej oraz Prawa i Sprawiedliwości powinniśmy zastanowić się, czy złożyć wniosek na ewentualną dymisję ministra Klicha. Powodów do takiej decyzji jest kilka. Niezrealizowanie ustawy 1.95 (wskaźnik 1.64. za rok 2008, 1.81 za rok 2009), przekroczenie produktu krajowego brutto w budżecie, zmiany w polskiej armii w kwestii dymisji wojskowych, duża dziura budżetowa w latach poprzednich, spłacana w roku bieżącym. Ponadto mamy przykład decyzji zupełnie niezrozumiałej: przeniesienie dowództwa wojsk lądowych z Warszawy do Wrocławia. Koszty przeznaczone i wydatkowane na tę operację, zdaniem ministerstwa, wahają się w granicach 80 milionów złotych. Dodajmy koszty, jakie będą wydatkowane z racji przemieszczania się oficerów i dowódców ze stolicy do – mówiąc ironicznie – najlepiej skomunikowanego miasta Polski… „Widzimisię” ministra obrony narodowej pomnaża koszty i utrudnia sprawne funkcjonowanie wojsk lądowych. Wątpliwości, czy minister Klich panuje nad polska armią, dostarczają dodatkowo sytuacje takie jak ta związana z GROM-em. Uzbrojenie powinno być realizowane z polskich grup kapitałowych tak, aby promować polski przemysł zbrojeniowy, a nie zamykać zakłady i likwidować produkcję, co się dzieje w chwili obecnej. Na marginesie można przypomnieć o zapewnieniach, jakie premier Donald Tusk wygłaszał 15 sierpnia ubiegłego roku w Afganistanie. Mówił tam, że wszystkie kwestie związane z uzbrojeniem niezbędnym dla wykonywania misji przez naszych żołnierzy są realizowane. W rzeczywistości do dziś nie mają chociażby obiecanych śmigłowców.

"Gazeta Polska" ujawniła, że jedna z dwóch firm, które wygrały przetarg Ministerstwa Obrony Narodowej, na remont rządowych tupolewów w kwietniu 2009 r., jest zarejestrowana na zasadzie zwykłej działalności gospodarczej. Nie ma jej w KRS, firma nie ma nawet strony internetowej. Czy to normalne, że warty 70 mln zł przetarg wygrywa taki podmiot? Nie, to jest zupełnie nienormalne. Dla mnie ta sprawa kwalifikuje się dla Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Powinno się wyjaśnić, dlaczego tak ważny przetarg wygrywa firma-krzak. Z punktu widzenia tego, co się wydarzyło 10 kwietnia, mam nadzieję, że odpowiednie służby zajmą się tym przetargiem i wyciągną zeń odpowiednie wnioski. Niedopuszczalnym i skandalicznym jest fakt, że tak ważny samolot, jakim był TU-154M, był remontowany przez firmę, która nie widnieje nawet w KRS-ie.

Łupkowa ofensywa w Polsce Pierwsza z firm, która znajdzie znaczące złoża gazu łupkowego, będzie najlepszą zachętą dla pozostałych poszukiwaczy. Na jednym złożu można zarobić nawet kilkaset miliardów dolarów. To tłumaczy boom wierceń łupkowych na terenie naszego kraju Największe koncerny świata szukają w Polsce gazu łupkowego. Niektóre już wykonały pierwsze odwierty, inne zaplanowały przeprowadzenie takich prac jeszcze w tym roku, a najpóźniej w przyszłym. Ministerstwo Środowiska wydało do tej pory 70 koncesji na poszukiwanie gazu niekonwencjonalnego, co najlepiej świadczy o zainteresowaniu pokładami naszego gazu łupkowego. Wstępnie ich wielkość szacowana jest nawet na trzy biliony metrów sześciennych. Gdyby nawet prognozy okazały się zawyżone, Polska i tak mogłaby z importera stać się eksporterem gazu. Obecnie liderami wyścigu do poszukiwań niekonwencjonalnych złóż gazu są Lane Energy Poland Sp. z o.o. oraz Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo SA. Firmy te wykonały już po jednym odwiercie, a pierwsza z nich rozpoczęła nawet drugi. Z kolei inny poszukiwacz gazu uwięzionego w podziemnych skałach - Energia Zachód, w której większościowym udziałowcem jest brytyjski koncern Aurelian Oil and Gas, w listopadzie planuje zakończyć wiercenie pierwszego otworu. W tym samym czasie swoje urządzenia poszukiwawcze zamierza uruchomić konsorcjum Saponis Investments. Przygotowania do wierceń trwają w kilkunastu innych firmach, które uzyskały koncesje na poszukiwania niekonwencjonalnych złóż gazu w Polsce. Z danych Ministerstwa Środowiska wynika, że wydało ono 70 takich koncesji (według stanu na 20 września br.). Jednak zestawiając te dane z informacjami od samych firm, widać, że nie ujmują one tzw. koncesji łączonych na poszukiwania zarówno konwencjonalnych, jak i niekonwencjonalnych złóż gazu oraz ropy naftowej. Dlatego może się okazać, że nowe złoża gazu w Polsce zostaną odkryte na większej liczbie koncesji. - Bierzemy, co jest - mówił niedawno jeden z dyrektorów PGNiG, pytany o złoża konwencjonalne i niekonwencjonalne. Oznacza to, że np. na jednym obszarze koncesyjnym mogą wystąpić zarówno złoża konwencjonalne, jak i niekonwencjonalne. Gdyby tak się stało, firmy miałyby większe złoża błękitnego paliwa do eksploatacji. Dla firm poszukujących zasadnicza różnica między złożami konwencjonalnymi i niekonwencjonalnymi tkwi w kosztach eksploatacji. Wydobycie zasobów konwencjonalnych jest po prostu znacznie tańsze. Złoża niekonwencjonalne to przede wszystkim tzw. gaz zaciśnięty w skałach (tight gas) oraz gaz uwięziony w łupkach skalnych (shale gas). Właśnie ze względu na dużo wyższe koszty pozyskania gazu niekonwencjonalnego eksperci oceniają, że aby jego eksploatacja była opłacalna, złoże musi zawierać co najmniej 60-80 mld m sześc. surowca. To zaś oznacza, że skoro firmy decydują się na rozpoczęcie wierceń, spodziewają się znaleźć pokłady o co najmniej takiej wielkości. Tylko jedno takie odkryte złoże wystarczyłoby na pokrycie zapotrzebowania Polski na co najmniej 5 lat.
W pionie i w poziomie Najbardziej zaawansowana w poszukiwaniach jest firma Lane Energy Poland Sp. z o.o. (polskie przedstawicielstwo firmy 3Legs Resources, poszukującej gazu i ropy w Europie). - Pierwszy odwiert praktycznie się zakończył. Na początku września rozpoczęliśmy już wykonywanie drugiego otworu - mówi przedstawiciel firmy Agnieszka Honkisz. W planach jest jeszcze trzeci odwiert, ale decyzja, czy będzie to odwiert pionowy czy horyzontalny (konieczny do rozpoczęcia eksploatacji złoża), zależy od wyników z odwiertu pierwszego i drugiego. - Obecnie czekamy na wyniki z analizy próbek z pierwszego odwiertu. Jeśli będą one pozytywne, trzeci może rozpocząć się jeszcze przed końcem tego roku - zaznacza. Przedstawicielka Lane Energy zastrzega, że od wyników tych pierwszych trzech odwiertów uzależnione są kolejne. Lane Energy Poland ma 6 koncesji poszukiwawczych w Polsce. Pierwszy odwiert - Łebień LE1 - wykonano w rejonie Słupska. Drugi, o technicznej nazwie Łęgowo LE1, znajduje się ok. 20 km na południe od Gdańska. W wyścigu o odkrycie gigantycznych złóż błękitnego paliwa nieco z tyłu została kontrolowana przez państwo spółka Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo. Firma dopiero planuje wykonanie drugiego odwiertu, co - według naszych informacji - nastąpi prawdopodobnie w październiku. Otwór o roboczej nazwie Lubocino-1 ma być wykonany na koncesji Wejherowo na Pomorzu. Wcześniej PGNiG wykonało odwiert Markowola-1 na koncesji Pionki-Kazimierz na Lubelszczyźnie. Ale po przeprowadzeniu dwóch zabiegów szczelinowania w lipcu br. uzyskano niewielki przypływ gazu. Spółka zastanawia się nad wykonaniem kolejnych odwiertów na tej koncesji. Jeden zwykle nie wystarcza, by w pełni oszacować wielkość złoża. Uznano jednak, że najpierw PGNiG wykona odwierty na innych posiadanych koncesjach. Decyzję o tym, na których koncesjach rozszerzać badania, zamierza podjąć w oparciu o wstępne wyniki pierwszych odwiertów. PGNiG chce przeznaczyć w tym roku na poszukiwania gazu ziemnego w Polsce ok. 680 mln zł, z czego ponad 100 mln na poszukiwania złóż niekonwencjonalnych. To właśnie ono ma obecnie najwięcej koncesji poszukiwawczych gazu niekonwencjonalnego - 13. Firma liczy na to, że już w grudniu uzyska dwie kolejne.
Wiertła w ruch Pierwszy odwiert rozpoczęła także firma Energia-Zachód, której większościowym udziałowcem jest brytyjski koncern Aurelian Oil and Gas. - Prace rozpoczęły się 30 czerwca w rejonie Siekierek Wielkich na terenie gminy Kostrzyn. Wykonawcą jest PGNiG Nafta Piła - informuje Beata Szozda, konsultant z firmy Q&AConsulting, zajmującej się obsługą PR dla Aurelian Oil and Gas. W planach jest zakończenie odwiertu do listopada, a wyniki badań mają być znane jeszcze przed końcem roku. Spółka już teraz wie, jakiego dokładnie gazu poszukuje. - Będą to złoża tight gas (gazu zaciśniętego w skałach) - mówi Beata Szozda. Z informacji udostępnionych przez firmę wynika, że "przewidywalne możliwe do wydobycia ilości z wierconego otworu określa się na poziomie 0,5 do 0,8 mld m sześc.". Na cele eksploatacji wykonuje się od kilku do nawet kilkudziesięciu otworów. Tak jak przedstawiciele innych firm poszukiwawczych, także Beata Szozda zaznacza, że to wyniki wierceń będą podstawą do podjęcia decyzji, czy inwestycja będzie nadal prowadzona i czy rozpoczęte zostaną kolejne wiercenia. Firma ma kilka koncesji na poszukiwania ropy naftowej i gazu, zarówno konwencjonalnego, jak i niekonwencjonalnego, na terenie województw: lubuskiego, wielkopolskiego, śląskiego i małopolskiego. Jeszcze w tym roku planuje rozpocząć wiercenia firma Saponis Investments (okazuje się, że wcale nie jako pierwsza, jak donosiły media). Rozpisała ona niedawno przetarg na wyłonienie wykonawcy odwiertu, który zostanie wybrany w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Saponis ma w Polsce trzy koncesje poszukiwawcze, wszystkie na Pomorzu - w rejonie Starogardu, Słupska i Sławna.

Boom wierceń na wiosnę Prawdziwy rozkwit poszukiwań niekonwencjonalnych złóż gazu w Polsce ruszy jednak wiosną przyszłego roku. Wtedy - oprócz planowanych nowych odwiertów omówionych wyżej firm - rozpoczną się inwestycje kilkunastu pozostałych przedsiębiorstw. To właśnie na początku 2011 r. odwierty na swoich koncesjach zaplanowała polska filia amerykańskiego koncernu Marathon Oil. Marathon Oil Poland Sp. z o.o. ma aż 10 koncesji poszukiwawczych w naszym kraju. Trwają też przygotowania do odwiertów w innym przedstawicielstwie amerykańskiego koncernu. Eurenergy Resources Poland przygotowuje przetarg na wyłonienie wykonawców usług serwisowych, w tym odwiertów. - Prace ruszą prawdopodobnie na przełomie wiosny i lata przyszłego roku, na trzech koncesjach jednocześnie - mówi Tomasz Kępczyński, radca prawny reprezentujący Mazovia Energy Resources Sp. z o.o. Amerykański koncern jest właścicielem tej spółki, posiadającej trzy koncesje poszukiwawcze w naszym kraju. Dokładnie tyle samo ma Mińsk Energy Resources Sp. z o. o., również należąca do Eurenergy Resources. Podobne plany ma Polski Koncern Naftowy Orlen. Firma posiada pięć koncesji na poszukiwanie gazu w południowo-wschodniej Polsce na obszarze około 5 tys. km2. Przeprowadzone tam wstępne badania sejsmiczne potwierdziły, że na głębokości 2,5-4,5 km występują łupki gazonośne. "W przyszłym roku planowane jest odwiercenie pierwszych otworów testujących skały łupkowe. Na ich rezultaty będziemy musieli poczekać 3-4 lata" - poinformowało biuro prasowe PKN Orlen w przesłanym oświadczeniu. Realizująca projekt poszukiwań spółka Orlen Upstream ma przeznaczać na poszukiwania gazu ok. 100 mln zł rocznie.

Za rok, może dwa... Znacznie bardziej ostrożna w podawaniu dokładnej daty rozpoczęcia odwiertów jest Irena Rumasz, dyrektor ds. Strategii i Rozwoju w firmie DPV Service Sp. z o.o. Ta należąca do węgierskiej firmy gazowej Emfesz spółka ma w sumie 21 koncesji w naszym kraju, w tym pięć na poszukiwania niekonwencjonalnych złóż gazu. W przyszłym roku przynajmniej jeden odwiert na posiadanych czterech koncesjach planuje amerykański koncern Chevron. W jego imieniu w Polsce działają dwie spółki: Chevron Polska Exploration and Production Sp. z o.o. oraz Chevron Polska Energy Resources Sp. z o.o. Członek zarządu ostatniej spółki (które wkrótce zostaną prawdopodobnie połączone) Marian Sewerski tłumaczy, że obecnie trwają przygotowania do inwestycji. - Wkrótce rozpoczną się badania nieinwazyjne z wykorzystaniem dźwięku emitowanego do gruntu. Dopiero po uzyskaniu wyników, po uzgodnieniach z władzami, przystąpimy do rozpoczęcia wierceń - mówi. Obie firmy mają wspólnie cztery koncesje zlokalizowane niedaleko Kraśnika, Frampola, Zwierzyńca i Grabowca na Lubelszczyźnie. Chevron ma duże doświadczenie w poszukiwaniach i wydobyciu niekonwencjonalnych złóż gazu w USA. Jednak przyznaje, że prawdopodobnie będzie współpracował z mniejszymi firmami w charakterze podwykonawców niektórych usług serwisowych.

Sukces nakręca sukces Przygotowania trwają także w innych firmach posiadających koncesje na wydobycie. Na razie ostrożnie wypowiadają się one na temat tego, czy będą zabiegały o kolejne koncesje na poszukiwania złóż gazu niekonwencjonalnego w Polsce. Nie ukrywają, że decyzje w tej sprawie będą podejmować po uzyskaniu wyników z pierwszych wierceń. Jeśli będą one obiecujące, można spodziewać się kolejnych wniosków o koncesje, choć koszty poszukiwań mogą sięgnąć nawet miliardów złotych. Jeden odwiert pionowy (tańszy) to kwota rzędu 35 mln złotych. Do eksploatacji niekonwencjonalnego złoża gazu trzeba ich wykonać od kilku do kilkudziesięciu. Do tego dochodzą procesy szczelinowania. Jeden taki zabieg na jednym otworze (nie zawsze wystarcza) kosztuje średnio ok. 1 mln złotych. Jednak nie ma wątpliwości, że pierwsza z firm, która dotrze do znaczących złóż, będzie najlepszą zachętą dla pozostałych. Trafne zlokalizowanie opłacalnego w eksploatacji złoża rzędu ok. 100 mld m sześc. oznacza gigantyczne zyski liczone w setkach miliardów USD. Dlatego firmy decydują się na wyłożenie milionów, by zarobić miliardy. W tej sytuacji rodzi się pytanie, dlaczego rząd Donalda Tuska chce przedłużyć umowę na import ok. 10 mld m sześc. błękitnego paliwa z Rosji aż do 2037 r., skoro już za 2-3 lata może się okazać, że Polska jest "gazowym eldorado"? Trudno też zrozumieć, jak władze wyobrażają sobie eksportowanie nowych zasobów gazu, skoro zgodziły się na wykorzystywanie niemal do połowy tego stulecia jedynego obecnie w Polsce gazociągu tranzytowego przesyłającego wyłącznie rosyjski surowiec. Mariusz Bober

Niepotrzebne konflikty Obowiązująca wciąż w Polsce ustawa o radiofonii i telewizji zalicza do zadań mediów publicznych "respektowanie chrześcijańskiego sytemu wartości", który za podstawę przyjmuje "uniwersalne zasady etyki". Czyż nie jest paradoksem, że nowo powołana Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji jako jedno z pierwszych zadań postawiła sobie przegląd treści nadawanych w audycjach Radia Maryja? Czyżby fale tego katolickiego Radia niosły jakieś treści nierespektujące chrześcijańskiego systemu wartości? Z pewnością nie o ten aspekt działalności Radia Maryja chodzi. Radio wywiązuje się bowiem doskonale z chrześcijańskiej misji w eterze. Głównie dzięki niemu, a także Telewizji Trwam można było ostatnio tyle dowiedzieć się o pielgrzymce Ojca Świętego Benedykta XVI do Wielkiej Brytanii. Relacjonując zaś sprawy krajowe, szczególnie wydarzenia, które rozgrywały się przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu, Radio Maryja nie nazywało jego obrońców "tak zwanymi", co można było niestety usłyszeć w innych mediach, także publicznych. Tak zwani dziennikarze, nie wiadomo tylko skąd - nie ma przecież zapisów cenzury ani poleceń politbiura - postanowili narzucić opinii publicznej negatywną ocenę ludzi, którzy określają siebie obrońcami krzyża, i takimi pozostają, bez względu na to, co się o nich myśli. Ten jednak aspekt działania mediów publicznych nie wzbudza zainteresowania Krajowej Rady. Może zatem przykład z ostatniego festiwalu w Opolu. Czy skecz kabaretu Neo-Nówka opisujący "na wesoło" chrzest Polski spełniał wymagania ustawy, która od mediów publicznych oczekuje "rozwoju kultury" i czy kabaret ten mieści się w pojęciach "polskiego dorobku intelektualnego i artystycznego"? A nieprzyzwoite śmichy-chichy z Papieża Benedykta XVI albo obsceniczne żarty Dobrawy granej przez "kabaretowca" to może przejaw intelektu i artyzmu na kabaretowej scenie dla wielomilionowej publiczności Programu 1 TVP? Ten pseudokabaret celuje zresztą z naigrawania się z księży, Radia Maryja i moherów. Może dlatego stale występuje w mediach publicznych. Ale nikogo to nie oburza. Mamy przecież wolność i Krajową Radę, która "stoi na jej straży". Ale ten "kabaret" to tylko niewinna głupota w porównaniu z wyczynami prawdziwego zawodowca, aktora Andrzeja Grabowskiego, któremu w skeczu pokazywanym w Opolu skradziono rower. Ten rower był tylko okazją do wesołych skojarzeń z katastrofą smoleńską (rower to samolot ukradziony podczas sztucznej mgły, złodziej ma smar na rękach), a obiektem drwin, złodziejem roweru jest Antoni Macierewicz, wymieniony w skeczu z imienia i nazwiska. Skoro Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji do dziś nie zareagowała na ten marny popis "Kiepskiego", to znaczy, że wszystko jest w porządku. I tak drwienie ze smoleńskiej tragedii narodowej przybiera znamiona coraz powszechniejszego bestialstwa. Także w TVP w programie rozrywkowym z udziałem Zenona Laskowika, nadawanym także z Opola, ten ceniony kiedyś satyryk kpi z krzyża ("w krzyżu mnie łupie"), po czym rozkłada ręce w kształcie krzyża i w tej pozycji wynosi go ze sceny wesoły korowód harcerzy śpiewających "stokrotka rosła polna". Ubaw po pachy! Przykładów chamstwa, drwiny z Polaków, ich wiary, historii, poczucia godności dostarczają codzienne programy pseudosatyryków nadawane w mediach prywatnych. One także powinny być monitorowane przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji pod kątem "interesów odbiorców", a ich "otwarty i pluralistyczny charakter", o czym mówi ustawa, nie może się sprowadzać do nieustannego szydzenia z tych Polaków, którzy są przywiązani do polskich tradycji katolickich i konserwatywnego obrazu świata. Nie reagując na takie "występy", Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zapala kolejne zielone światło dla pseudokultury w mediach elektronicznych. Skąd zatem takie nagłe zainteresowanie Radiem Maryja? Skąd u szefa KRRiT tyle determinacji, by stwierdzić: "Nie zawahamy się podjąć kroków wobec Radia Maryja", co brzmi jak poważna groźba odebrania temu Radiu koncesji. Czy są jakieś podstawy, by tak sądzić? Otóż nie ma ich i nigdy nie było. Radio nie narusza koncesji nadawcy społecznego i wie o tym każdy słuchający go i znający przepisy rządzące rynkiem mediów. Jest za to wroga tej rozgłośni atmosfera, którą prezes Jan Dworak podtrzymuje swoimi wypowiedziami. W ten sposób wspiera główną linię programową "Gazety Wyborczej" od lat prowadzącej wojnę z tym polskim i katolickim Radiem. Wypowiedzi te są też na rękę innym członkom KRRiT o lewicowych korzeniach. Prezydent Bronisław Komorowski swoją wypowiedzią dla "GW" wywołał nierozwiązany do dziś konflikt o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Jan Dworak - wybrany do KRRiT przez tegoż prezydenta - wydaje się podążać tą samą drogą konfliktów. A może by tak posłuchał Radia Maryja, trochę się wyciszył, pomyślał, przypomniał sobie, że kiedyś w opozycji walczył o wolność słowa. Wojciech Reszczyński

W Unii przeważnie przegrywamy

1. Mimo optymistycznych komunikatów jakie ukazują się po kolejnych posiedzeniach Rady Unii Europejskiej, o odniesionych sukcesach na tym forum, w rzeczywistości niestety jest znacznie gorzej. Tak było ze słynnym pakietem klimatycznym, po którego przyjęciu Donald Tusk odtrąbił sukces, a teraz po kolejnych podwyżkach cen energii elektrycznej dowiadujemy się ile ten sukces będzie nas kosztował. Podobnie było z tworzeniem służby zagranicznej UE. Cały czas minister Sikorski zapewniał, że Polska jako największy kraj z 12 nowo przyjętych zostanie w rozdziale stanowisk ambasadorskich potraktowana na miarę naszego potencjału, a w praktyce okazało się, że możemy liczyć na objęcie stanowisk 2 ambasadorów UE (w Jordanii i Korei Południowej, a więc w krajach, które priorytetowe w polskiej polityce zagranicznej na pewno nie są ) na 130 nowo powoływanych. Teraz dowiadujemy się z komunikatu Ministra Rolnictwa Marka Sawickiego, że Niemcy i Francja ogłosiły wspólne stanowisko dotyczące Wspólnej Polityki Rolnej po roku 2013, w którym nie zgadzają się na wyrównanie poziomu dopłat bezpośrednich we wszystkich krajach członkowskich. Co więcej to stanowisko miało być wypracowane przez Niemcy, Francję i Polskę wspólnie, ale z niewiadomych powodów stało się jak się stało, choć zupełnie niedawno z przywódcami tych krajów spotkał się przecież w swojej pierwszej zagranicznej wizycie Prezydent Bronisław Komorowski, a z ogłoszonego komunikatu po tych wizytach wynikało, ze były one bardzo owocne.

2. Problem wyrównania dopłat bezpośrednich w rolnictwie jest podnoszony od roku 2008 kiedy Komisja Europejska ogłosiła wielkość tzw. kopert narodowych czyli środków na I i II filar Wspólnej Polityki Rolnej (WPR) po roku 2013 w poszczególnych krajach członkowskich. Wtedy także opublikowano rozliczenie tych środków na hektar użytków rolnych i do opinii publicznej dotarła wreszcie informacja jak bardzo zróżnicowane są te dopłaty od ponad 550 euro na hektar w Grecji do niecałych 80 euro na hektar na Łotwie. Polska ze swoimi 190 euro na hektar znalazła się w środku tej stawki. Zakładając, że środki na WPR nie wzrosną w następnej perspektywie finansowej UE na lata 2014-2020 (a jest to założenie dosyć oczywiste) można się spodziewać, że to wyrównanie oznaczało by zmniejszenie dopłat w jednych krajach i zwiększenie w innych. Średnia to około 270 euro na hektar i w przypadku Polski oznacza to powiększenie kwoty na WPR z 3 mld euro rocznie do przynajmniej 4,1 mld euro rocznie.

3. Nie wdając się w nadmierne szczegóły istnieje poważne uzasadnienie merytoryczne do podjęcia takiej decyzji. Po pierwsze po roku 2013 KE zamierza oddzielić dopłaty od produkcji rolnej , a więc nie będą one miały jak do tej pory związku z rodzajem upraw i ich wydajnością. Po drugie wyrównaniu ulegają koszty wytwarzania w rolnictwie w starych i nowych krajach członkowskich, co do tej pory było głównym powodem utrzymywania zróżnicowania dopłat. Po trzecie znoszona jest ochrona celna rynków rolnych UE co wystawia gospodarstwa rolne w poszczególnych krajach członkowskich na taką samą silna konkurencję produktów rolnych z całego świata. Wydawało by się, że są to na tyle poważne przesłanki merytoryczne aby dopłaty wreszcie wyrównać, ale jak się okazuje, rząd nie ma siły przebicia nawet u politycznych przyjaciół. A przecież według zapewnień Premiera Tuska i Ministra Sikorskiego stosunki naszego kraju z Niemcami i Francją są dobre jak nigdy dotąd. Silnego wsparcia dla idei wyrównania dopłat udzielił krajom starającym się o to Parlament Europejski poprzedniej kadencji (zresztą jeszcze z moim udziałem),uchwalając rezolucję w tej sprawie miażdżącą większością głosów, a za byli i europosłowie z Niemiec i Francji.

4. Co się więc takiego stało, że polski minister rolnictwa teraz ogłasza w tej sprawie alarm . Ano zapewne przez ostatnie miesiące sprawę zostawiono samą sobie uznając, że być może jest już załatwiona. Rząd Donalda Tuska nie uznał tej kwestii na tyle ważną, żeby uczynić z niej priorytet polskiej prezydencji w UE w II połowie 2011 roku, a więc dokładnie wtedy kiedy będą zapadały decyzje dotyczące kształtu budżetu na lata 2014-2020. Są natomiast nimi Partnerstwo Wschodnie, które po odwróceniu się Polski od większości krajów powstałych po rozpadzie Związku Radzieckiego jest już w zasadzie martwe, czy Strategia Morza Bałtyckiego. Rząd w którym obecny jest PSL nie zdecydował się natomiast, żeby był to problem wyrównania dopłat, choć jak napisałem jest to być lub nie być europejskiego rolnictwa szczególnie w nowych krajach członkowskich, a dla Polski może przynieść dodatkowo ponad 1 mld euro rocznie. Ciągle mam nadzieję, ze tego jednak nie przegramy, chce bowiem takich rozwiązań Parlament Europejski obecnej kadencji, ale jak dowiaduję się o kolejnych „sukcesach” rządu Donalda Tuska to mam i w tej sprawie coraz większe wątpliwości.
Zbigniew Kuźmiuk

NIEZROZUMIAŁE DECYZJE KLICHA "Reforma polskiego wojska jest robiona zbyt pospiesznie. Armia nie lubi zmian realizowanych w tak nagłym tempie." Z posłem Markiem Opiołą (PiS), członkiem Komisji Obrony Narodowej, rozmawia Magdalena Żuraw.

Padła propozycja, by do uzbrojenia naszej armii włączyć nadmuchiwane Rosomaki, czyli makiety transportowców. Czy w nowoczesnych armiach stosowanie makiet jest powszechne, czy może to przykład na próbę zaoszczędzenia kolejnych pieniędzy na uzbrojeniu wojska? Używanie makiet różnego rodzaju uzbrojenia do dezinformowania ewentualnego przeciwnika jest stosowane powszechnie i nie jest niczym nadzwyczajnym. Rozumiem jednak, że ministerstwo nie będzie kupowało tylko i wyłącznie dmuchanych Rosomaków. Nasi żołnierze w Afganistanie oprócz atrap potrzebują przede wszystkim prawdziwego, profesjonalnego sprzętu. A Rosomaki doskonale sprawdzają się w ciężkich afgańskich warunkach. Sztandarowym pomysłem ministra obrony narodowej Bogdana Klicha była profesjonalizacja armii.

Jak ocenia Pan dotychczasowe efekty reformy ministra Klicha? Bardzo źle. Reforma jest robiona zbyt pospiesznie. Armia nie lubi zmian realizowanych w tak nagłym tempie. Należy ją przeprowadzać latami, tak jak to proponował śp. pan prezydent Lech Kaczyński i śp. pan minister Aleksander Szczygło. Ponadto, mając na uwadze fakt, że lata 2008-2009 przyniosły Polsce dziurę budżetową, w związku z czym wiele zamierzeń nie było zrealizowanych, powinna być wdrażana sukcesywnie. Dopiero budżet, który będzie planowany na rok 2011, może realnie zmienić oblicze armii w dwóch ściśle powiązanych ze sobą kwestiach: profesjonalizacji oraz modernizacji. Potrzeba nowego sprzętu oraz pieniędzy na to, żeby polska armia mogła się szkolić. Nie możemy dopuszczać do sytuacji, gdy osoby pełniące wysokie funkcje wojskowe w polskiej armii po prostu odchodzą. I są to generałowie. Jest wiele kwestii, na które możemy wskazywać w związku z reformą ministra Klicha. Są to zagadnienia związane z wojskami lądowymi, z marynarką, kwestia pułku śmigłowców, szkoleń na papierze. Sprawy, które nas czekają w przyszłości.. Minister Klich zapowiada, że będziemy mieli przetarg na samoloty szkoleniowe dla polskich pilotów, a do dziś nie ma rozwiązanej sprawy np. zakupu samolotów dla tzw. VIP-ów. Mamy jedynie bajpas w postaci embraerów, które nie są w stanie zrealizować potrzeb. Ostatnio premier Tusk, lecąc na wizytę do Indii, musiał skorzystać z wyczarterowanego airbusa, a nie z embraera. Niby wykraczamy poza resort obrony narodowej, ale 36. pułk specjalny, który zabezpiecza wszystkie najważniejsze osoby w państwie, nie zabezpieczył tej wizyty. Jest to co najmniej dziwne.

Politycy PiS wielokrotnie domagali się dymisji ministra Klicha. Jakie są najważniejsze powody, dla których minister obrony powinien odejść? W ramach komisji obrony narodowej oraz Prawa i Sprawiedliwości powinniśmy zastanowić się, czy złożyć wniosek na ewentualną dymisję ministra Klicha. Powodów do takiej decyzji jest kilka. Niezrealizowanie ustawy 1.95 (wskaźnik 1.64. za rok 2008, 1.81 za rok 2009), przekroczenie produktu krajowego brutto w budżecie, zmiany w polskiej armii w kwestii dymisji wojskowych, duża dziura budżetowa w latach poprzednich, spłacana w roku bieżącym. Ponadto mamy przykład decyzji zupełnie niezrozumiałej: przeniesienie dowództwa wojsk lądowych z Warszawy do Wrocławia. Koszty przeznaczone i wydatkowane na tę operację, zdaniem ministerstwa, wahają się w granicach 80 milionów złotych. Dodajmy koszty, jakie będą wydatkowane z racji przemieszczania się oficerów i dowódców ze stolicy do – mówiąc ironicznie – najlepiej skomunikowanego miasta Polski… „Widzimisię” ministra obrony narodowej pomnaża koszty i utrudnia sprawne funkcjonowanie wojsk lądowych. Wątpliwości, czy minister Klich panuje nad polska armią, dostarczają dodatkowo sytuacje takie jak ta związana z GROM-em. Uzbrojenie powinno być realizowane z polskich grup kapitałowych tak, aby promować polski przemysł zbrojeniowy, a nie zamykać zakłady i likwidować produkcję, co się dzieje w chwili obecnej. Na marginesie można przypomnieć o zapewnieniach, jakie premier Donald Tusk wygłaszał 15 sierpnia ubiegłego roku w Afganistanie. Mówił tam, że wszystkie kwestie związane z uzbrojeniem niezbędnym dla wykonywania misji przez naszych żołnierzy są realizowane. W rzeczywistości do dziś nie mają chociażby obiecanych śmigłowców.

"Gazeta Polska" ujawniła, że jedna z dwóch firm, które wygrały przetarg Ministerstwa Obrony Narodowej, na remont rządowych Tupolewów w kwietniu 2009 r., jest zarejestrowana na zasadzie zwykłej działalności gospodarczej. Nie ma jej w KRS, firma nie ma nawet strony internetowej. Czy to normalne, że warty 70 mln zł przetarg wygrywa taki podmiot? Nie, to jest zupełnie nienormalne. Dla mnie ta sprawa kwalifikuje się dla Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Powinno się wyjaśnić, dlaczego tak ważny przetarg wygrywa firma-krzak. Z punktu widzenia tego, co się wydarzyło 10 kwietnia, mam nadzieję, że odpowiednie służby zajmą się tym przetargiem i wyciągną zeń odpowiednie wnioski. Niedopuszczalnym i skandalicznym jest fakt, że tak ważny samolot, jakim był TU-154M, był remontowany przez firmę, która nie widnieje nawet w KRS-ie. Niezależna.pl

Sprawa więzień CIA, czyli kwestia wiarygodności Musimy sobie zadać pytanie, czy Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller nie działali na szkodę państwa – rozważa publicysta Wiarygodne wyjaśnienie sprawy więzień CIA w Polsce dalece przekracza tę konkretną sprawę. To przede wszystkim sprawdzian z przestrzegania cywilizowanych zasad, które nie dopuszczają tortur w żadnym przypadku. To kwestia stosunku do naszej suwerenności. To sprawa równości wobec prawa. To w końcu kwestia polskiego bezpieczeństwa.
Oczywiście nie można zamykać oczu na dylematy, jakie wiążą się z metodami zwalczania terroryzmu. Ale właśnie dlatego tak ważne jest, czy polskie państwo opowie się za dopuszczeniem "państwowej przemocy" czy uzna, że tej granicy przekraczać nie wolno nawet w sytuacjach "specjalnych". Gdyby zresztą uznano, że wystąpiły specjalne okoliczności, które uzasadniają przymknięcie oka, to oznaczałoby to konieczność ignorowania norm (konstytucyjnych!) wcześniej ustanowionych. Wiąże się z tym bezpośrednio kwestia suwerenności. Nie chodzi o to, by w żadnym przypadku nie akceptować jakichkolwiek ograniczeń suwerenności, lecz o to, by decyzje w tym zakresie nie mogły być podejmowane cichcem. A jeżeli nawet zostały podjęte, to aby sprawcy zostali ukarani, nawet jeśli zajmują najważniejsze stanowiska w państwie. Ich bezkarność oznaczałaby po prostu tyle, że są równi i równiejsi.

Z miłości do Busha Jest też problem bezpieczeństwa. Powstało poważne podejrzenie, że Polska – odstępując od standardów – zaangażowała się po "stronie amerykańskiej". Nie może to pozostać bez wpływu na stosunek do Polski państw i ugrupowań islamistycznych. Wszystkie te problemy są realne, jeżeli podejrzenia są uzasadnione. Ale również wtedy, gdy jednoznacznie i wiarygodnie nie zostaną wyjaśnione. Gdy sprawa po raz pierwszy została nagłośniona przez zagraniczną prasę i organizacje obrońców praw człowieka, napisałem list (podpisał go też ówczesny przewodniczący Unii Pracy) do ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, w którym znalazł się następujący passus: "są wystarczające poszlaki, by podjął Pan – jako prokurator generalny – decyzję o wszczęciu śledztwa mającego na celu wyjaśnienie, czy w tej sprawie funkcjonariusze polskich władz nie naruszyli prawa. Tylko formalne śledztwo i ich przesłuchanie pod rygorem odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań… umożliwi wiarygodne wyjaśnienie sprawy". List wyczerpywał więc znamiona zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Jednak wówczas nie tylko żadne śledztwo nie zostało wszczęte, ale też z urzędu Ziobry nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Stało się tak, mimo że potencjalnie przestępstwa popełnili politycy SLD, a partia, którą reprezentował minister, akcentowała w swoim programie równość wobec prawa, suwerenność i bezpieczeństwo. Wydaje się, że znaczenie rozstrzygające miała miłość liderów PiS do Ameryki George'a W. Busha – zresztą zupełnie nieodwzajemniona. Po kolejnych sygnałach – w czerwcu 2008 roku – zwróciłem się do kolejnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. W tym przypadku otrzymałem odpowiedź zawierającą informację, że śledztwo się toczy.

Jak z poprzedniej epoki To dobrze, ale obserwując obecną reakcję ludzi świata polityki, nie widzę powodów do specjalnego optymizmu. Ważni ludzie – ponad politycznymi podziałami – sceptycznie (właściwie jawnie tendencyjnie) oceniają nowe informacje.

Najdalej – co mnie nie dziwi – poszedł Leszek Miller. Stwierdził (cytuję za "Gazetą Wyborczą"): "przecieki z prokuratury i fantazje dziennikarskie oznaczają… zaproszenie al Kaidy do Polski i wzrost zagrożenia naszych żołnierzy w Afganistanie, a przecież prawa terrorystów i morderców nigdy nie będą ważniejsze niż bezpieczeństwo państwa. Wiedzę na temat tego, gdzie bandyci chcą dokonać zamachu, uzyskuje się często w brutalny sposób". I w końcu: "Prokuratura wie, że żaden wniosek o postawienie byłego premiera, prezydenta czy wysokich urzędników państwowych przed Trybunałem Stanu nie przejdzie w Sejmie… posłowie zdają sobie sprawę, że debata na temat tajnych więzień spowodowałaby całkowite zniszczenie polskiego wywiadu i wzrost zagrożenia zamachem terrorystycznym w Polsce". Nie jestem pewien, czy Leszek Miller ma świadomość tego, co głosi, ale przecież to, co powiedział, sprowadza się do następujących kwestii: media powinny trzymać się z daleka od tajnych działań państwa; niezależnie od obowiązującego prawa rządzący mogą stosować dla zwalczania terroryzmu środki, które uznają za adekwatne, a klasa polityczna w żadnym przypadku nie powinna dopuścić do ujawnienia tych działań. To wypisz wymaluj system, który długo w Polsce istniał (a Miller odgrywał w nim ważną rolę), ale z całą pewnością akceptacja tych postulatów jest nie do pogodzenia z zasadami demokratycznymi.

Mleko się rozlało Ale w sprawie "więzień CIA" niepokoić musi również wypowiedź premiera (i jej nieco frywolny ton), który sugeruje, że polska racja stanu powinna skłaniać do trzymania tej sprawy "za zamkniętymi drzwiami". Z kolei prokuratura nie pozostawia złudzeń – wyjaśnienie będzie trwało długo (a toczy się już dwa lata). Jesteśmy więc na dobrej drodze, by sprawie łeb ukręcić. Faktyczni przeciwnicy wyjaśnienia sprawy konsolidują się wokół stwierdzenia, że "najważniejsze jest zwalczanie terroryzmu". Nie ma powodu, by przekonanie to frontalnie odrzucać, ale nie ma też powodu, by akceptować działania naruszające prawo. Tym bardziej wątpliwe jest domniemanie, że jedynym (lub nawet głównym) motywem nagannego działania (jeżeli faktycznie miało ono miejsce) takich osób jak prezydent Aleksander Kwaśniewski czy premier Leszek Miller była pomoc w zwalczaniu terroryzmu. Co najmniej równoprawna jest hipoteza, że działali oni w interesie osobistym. Ale nawet nie podważając "szlachetności" motywacji, musimy zadać pytanie, czy nie było to (jeżeli było) działanie na szkodę Polski. Stany Zjednoczone wydają na swoje bezpieczeństwo dziesiątki miliardów dolarów. Polska dziesiątki milionów złotych. Ale Polska nie była dotąd na celowniku terrorystów. Od czasu, gdy światowa prasa oskarżyła nas o usłużne działania wobec Ameryki Busha, ta sytuacja uległa zmianie. Ci w Polsce, którzy zdecydowali się (jeżeli się zdecydowali) na zapewnienie CIA swobody działania w naszym kraju, mieli obowiązek przewidywać, że – wcześniej lub później – czyny te zostaną ujawnione i potencjalnie negatywnie wpłyną na bezpieczeństwo Polski. W kategoriach pryncypialnych nic nie może usprawiedliwić hamowania wyjaśnienia całej sprawy. W kategoriach "realnej polityki" jej maskowanie – choć wątpliwe – mogłoby być sensownie usprawiedliwiane tylko, gdyby była ona tajna. Ale już dawno taka nie jest. Mleko się rozlało. Wyjaśnienie musi być szybkie i wiarygodne, a obywatele powinni poznać jak najwięcej szczegółów. Nie widać żadnych powodów, by już dziś nie było jasne, czy potencjalni podejrzani (przesłuchiwani pod rygorem odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań) zaprzeczają oskarżeniom prasy. Autor jest publicystą, ekonomistą i politykiem. W latach 1980 – 1981 ekspert NSZZ "Solidarność", po 1989 roku twórca i lider Unii Pracy, pracownik PAN Ryszard Bugaj

Sprawa Grzegorza Brauna Rok 2008, Wrocław. Kończy się manifestacja z okazji rocznicy zbrodni katyńskiej. Grupkę demonstrantów z NOP i ONR otacza policja. Obserwujący to reżyser Grzegorz Braun pyta dowódcę o zamiary. Zostaje powalony na bruk i mimo że nie stawia oporu, skuty. Funkcjonariusze wyłamują mu palce. Na komisariacie poinformowany zostaje, że “przesłuchiwany jest w charakterze świadka” i nie ma “podstaw do stawiania mu żadnych zarzutów”. Po zwolnieniu wnosi skargę na działanie policji. Zostaje ona oddalona, a on sam oskarżony o pobicie kilku policjantów. Braunowi grozi pięć lat więzienia, odbyło się już kilka rozpraw, za każdym razem utajnionych. Mówi Braun: “Oskarżono mnie o to, że poturbowałem kilku policjantów i usiłowałem ich nakłonić do zaniechania czynności służbowych. Sprawa byłaby tylko śmieszna (…), gdyby nie to, że policja i prokuratura najwyraźniej dążą do tego, by posadzić mnie w więzieniu”. Braun to autor demaskatorskich dokumentów, m.in.: “Plusy dodatnie, plusy ujemne” czy ostatnio (wspólnie z Robertem Kaczmarkiem) “Towarzysz generał”. Lech Wałęsa pomówił go o działanie na zamówienie. Sąd oddalił oskarżenie Brauna w tej sprawie, dając do zrozumienia, że były lider “Solidarności” ma szczególne prawa. Natomiast reżyser skazany został za podanie informacji o współpracy prof. Jana Miodka z SB. Za swoje działania Braun traci możliwości pracy (w Radiu Wrocław i na Uniwersytecie Wrocławskim), a także możliwości robienia filmów. A jednym z “argumentów”, których używali dziennikarscy funkcjonariusze dla dezawuowania filmu “Towarzysz generał”, była osoba jego współautora. Można założyć, że ostatnie działania wymiaru sprawiedliwości wobec Brauna nie mają związku z tymi sprawami. Można?

Bronisław Wildstein

JAK BRAUN POLICJĘ ATAKOWAŁ Jutro kolejny proces Grzegorza Brauna, a jednocześnie kolejny proces polityczny w "wolnej" Polsce. Kulturalny, konserwatywny intelektualista rzucił się na czterech funkcjonariuszy i ich poturbował. Takiej farsy nie powstydziłby się wymiar "sprawiedliwości" najciemniejszych czasów PRL. Poniżej zamieszczam w całości relację Grzegorza Brauna z zajścia z kwietnia 2008 napisaną bezpośrednio po nim. Nie wiem, czy była gdziekolwiek publikowana oprócz pisma, które redaguję. Warto się z nią zapoznać w przededniu procesu, by lepiej dostrzec jego groteskowość. Co ciekawe, Braun złożył skargę na zachowanie funkcjonariuszy, ale nie zrobiła ona wrażenia na wymiarze "sprawiedliwości". Można więc domniemywać, jaki będzie wyrok....

Szanowny Panie Mecenasie, Oto co przytrafiło mi się w ubiegłą sobotę. Po nocnym powrocie do Wrocławia (jak Pan się orientuje, od roku nie ma tu jakoś dla mnie pracy – i większość czasu spędzam ostatnio w W-wie) wstałem późno. W popołudniowych wiadomościach telewizyjnych zobaczyłem obrazki z naszego miasta: grupę młodzieży w piaskowych koszulach otaczaną przez "oddział prewencji" (za moich czasów: ZOMO). Usłyszałem, że demonstracja faszystów z "Narodowego Odrodzenia Polski" uznana została przez władze miejskie za nielegalną po tym, jak jej uczestnicy wznosić zaczęli hasła: "Precz z komuną" i "Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę". Nadzwyczajne – pomyślałem – kto by przypuszczał, że historia zatoczy koślawe kółeczko tak szybko, że dożyję ponownej delegalizacji werbalnego antykomunizmu. Na pewno będą na ten temat świeże, pomysłowe kłamstwa w późniejszych programach informacyjnych – uznałem - i natychmiast postanowiłem wybrać się na miejsce akcji, by zawczasu poczynić własne obserwacje. Od ponad ćwierć wieku jestem bowiem nałogowym obserwatorem – a okazjonalnie marginalnym uczestnikiem – wydarzeń życia publicznego. Większość moich filmów, jak Pan  wie, dotyczy w jakiś sposób historii i polityki. Za punkt honoru mam więc utrzymywanie się w formie polemicznej – poprzez systematyczne rozeznawanie, najlepiej oparte na własnym doświadczeniu, "co w trawie piszczy". Pod Katedrą znalazłem się ok. 17.30 – może trochę wcześniej. Sytuacja była w pełni statyczna: grupa młodych ludzi płci obojga, sądząc z ubrania i umundurowania, należących do organizacji narodowo-socjalistycznych, stłoczona na chodniku przy ulicy Katedralnej – odcięta od otoczenia ścisłym kordonem rosłych policjantów w czarnych mundurach a la "Łowca androidów". Duże wrażenie robił ekwipunek – zwłaszcza broń długa i miotacze gazu łzawiącego. Żadnych okrzyków ze strony demonstrantów, żadnych nawoływań ze strony policji. Żadnej dynamiki zdarzeń. Zadałem kilka pytań napotkanemu koledze, b. dziennikarzowi, który wyjaśnił mi, że to faza schyłkowa, że znacznie liczniejsze uprzednio szeregi demonstrantów przybyłych z różnych miast z zamiarem uczczenia rocznicy zbrodni katyńskiej zostały zredukowane przez policję, która działa "metodą salami" (nie próbuje aresztować wszystkich otoczonych na raz - tylko na raty). Zapytałem, czy ze strony demonstrantów dochodziło do jakichkolwiek aktów agresji wobec policjantów. Dowiedziałem się, że owszem, na widok sił porządku młodzież krzyczała: "Gestapo". De ja vu – pomyślałem i postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej. Po uzyskaniu wstępnych wskazówek od funkcjonariuszy z kordonu (kontakt interpersonalny utrudniały kosmiczne hełmy z nieprzezroczystymi przyłbicami) udało mi się zlokalizować dowódcę akcji w jednym z kilku stojących opodal pojazdów (za starego reżimu powiedziałbym: "w suce"). Przedstawiwszy się imieniem i nazwiskiem, zapytałem o zamiary – zostałem jednak w krótkich słowach odesłany do rzecznika prasowego Policji. Na odchodnym pozwoliłem sobie wyrazić zdziwienie prowokacyjną, w moim przekonaniu, dysproporcjonalnością zaangażowanych sił i środków - zwłaszcza ostentacją w eksponowaniu broni palnej o sporym kalibrze – po czym wróciłem do obserwowania akcji. Akurat na plac wtaczała się duża niebieska ciężarówka (za starego reżimu: "buda") – i słusznie spodziewałem się, że nie została tu sprowadzona po to, by wracała pusta. Zrobiwszy kilka kroków – spod świętej figury na chodnik, pod mur (od strony księgarni archidiecezjalnej) – zmieniłem punkt obserwacyjny. Chciałem lepiej widzieć, jak policjanci obchodzić się będą z aresztowaną młodzieżą. Stałem zatem oparty o mur i przyglądałem się, podczas gdy pojazd na wstecznym biegu zajmował miejsce do "załadunku", do którego funkcjonariusze z kordonu odławiali już pierwszych niestawiających oporu demonstrantów.  Jeden z ubranych na czarno funkcjonariuszy polecił, bym się odsunął. Usłuchałem natychmiast, robiąc krok lub dwa w bok. Jednak funkcjonariusz ów uznał, że to mało i polecił mi w ogóle oddalić się. Na to przystać nie chciałem – znajdowałem się wszak w miejscu publicznym: nieogrodzonym, niewydzielonym, nieoznaczonym w żaden sposób jako zastrzeżone lub zakazane. Nie zdążyłem jednak nawet poprosić policjanta o wyjaśnienie, dlaczego chce mi uniemożliwić obserwowanie działań służby publicznej w miejscu publicznym – bo zaraz jakiś cywil w kraciastej kurteczce z gwałtownością całkowicie nieadekwatną do sytuacji zaczął mnie wyganiać z miejsca pod murem, które zajmowałem. Co istotne: ów cywil nie przedstawił się, nie pokazał żadnego dokumentu ani insygniów władzy. Nie wspomniał nawet, że jest z Policji – tylko zaczął mnie poszarpywać. Kiedy poprosiłem, by się wylegitymował, na moment opamiętał się i mignął mi przed oczami wyjętą zza pazuchy policyjną "blachą" – zrobił to jednak w sposób nieumożliwiający odczytanie jakichkolwiek danych. Podobnie uczynił drugi cywil, który przyłączył się do pierwszego. Również pomachał "blachą" i zamiast przypomnieć koledze, że legitymowanie się przez funkcjonariusza niczemu i nikomu nie uwłacza – podjudził go do szybszej rozprawy ze mną. Podkreślić wypada, że w widocznej okolicy nie zachodziły żadne zdarzenia o charakterze gwałtownym, które mogłyby usprawiedliwić nieregulaminowe, nieformalne działanie tajniaków. Kilkakrotnie ponowiłem wezwanie do wylegitymowania się. Ale oni tymczasem chwycili mnie już za ramiona i zaczęli ciągnąć "na stronę". Zrobiło się ich więcej – może czterech, może sześciu. Trudno mi było liczyć, bo tymczasem ci pierwsi wykręcili mi już ręce – co w naturalny sposób zawęziło moje pole widzenia, jako że jednocześnie mój kark  przygięty został do ziemi. Pamiętam, że kilkakrotnie wypowiedziałem słowa: "Nie stawiam oporu". W odpowiedzi zostałem powalony na bruk – przy czym ktoś strącił mi okulary. Ręce wykręcone na plecy zostały skute kajdankami, które jeden z anonimowych napastników zacisnął jeszcze dodatkowo, by bardziej bolało. Owszem, bolało – ale nie to najbardziej. Bo zaraz potem któryś z dziarskich chłopców wyłamał mi palce. Dla ścisłości powtórzę: kiedy już klęczałem z głową przyciskaną do bruku ktoś ujął od tyłu moje skute kajdankami dłonie i bez pośpiechu wyłamał mi oba kciuki. Który z funkcjonariuszy (bowiem wszyscy anonimowi napastnicy okazali się być funkcjonariuszami Policji) wykazał się bezinteresownym sadyzmem, tego oczywiście nie wiem. W tak wymuszonej pozycji trudno bowiem obejrzeć się za siebie. Zresztą strącono mi okulary, więc moje zeznanie (ew. rozpoznanie maltretujących) mogłoby być zasadnie kwestionowane w sądzie. Faktem jest, że do dziś trudno mi odwzajemnić energiczny uścisk dłoni, a pisząc niniejsze sprawozdanie muszę ograniczać liczbę palców, jakimi stukam w klawiaturę. Po chwili zostałem podniesiony z ulicy i wepchnięty do samochodu osobowego, który po kilku minutach zatrzymał się pod komisariatem przy ulicy Rydygiera, gdzie przyszło mi  spędzić kolejne trzy godziny. Dopiero tam, kiedy po raz kolejny o to poprosiłem, jeden z funkcjonariuszy założył mi na nos moje wygięte okulary. Około pół godziny trwało, nim zdjęto mi kajdanki. Stało się to w jednym z pokojów na piętrze, gdzie jeden z policjantów (właściciel brudnych kajdanków, młodszy aspirant Marek Ś.) zabrał się za spisywanie "protokołu zatrzymania", a drugi (anonim w kraciastej kurteczce – nadal odmawiający przedstawienia się) za pisanie "notatki służbowej". Wcześniej zostałem przeszukany – przy czym nie wykryto w moich kieszeniach żadnych "substancji zabronionych" ani "groźnych narzędzi". Dopiero po półtorej, może dwóch godzinach pojawił się przełożony zajmujących się mną tajniaków (nadinspektor Z.). Dopiero wtedy oddano mi zabrany podczas rewizji osobistej telefon. I dopiero wówczas mogłem skontaktować się z najbliższymi - i z Panem Mecenasem. Świadomie zrezygnowałem z przysługującego mi prawa do badania lekarskiego - chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu, by zdążyć się spakować - jeszcze tej samej nocy miałem jechać z Wrocławia na lotnisko w Warszawie. Nie chciałem ryzykować, że spóźnię się na samolot – i producent będzie musiał odwołać zdjęcia w Londynie (m.in. wywiad z Wiktorem Suworowem do nowego filmu o największej zagadce II wojny światowej – polecam łaskawej uwadze Pana Mecenasa, powinien być gotowy do emisji jesienią). Z tego samego powodu – by nie opóźniać procedury – nie odmówiłem badania stanu trzeźwości. Ale ostatecznie policjanci sami jakoś odstąpili od tej szykany – mimo że wcześniej uznali za stosowne grozić mi pobraniem krwi siłą. Oczywiście byłem całkowicie trzeźwy, o czym informowałem zapytany przez sporządzającego protokół zatrzymania policjanta. Gdyby jednak ktokolwiek zaproponował mi wówczas kieliszek czegoś mocniejszego, przyznam, nie odmówiłbym (wywichnięte stawy obu dłoni lekko już spuchły). Nota bene odmówiłem podpisania owego protokołu – informując z góry, że na postępowanie Policji będę się skarżył – co niniejszym z pomocą Pana Mecenasa czynię. Nie odmówiłem natomiast złożenia zeznań – chciałem, by moja relacja natychmiast przyjęła formę urzędową. Co znamienne: na pytanie, w jakim charakterze mam być przesłuchany, kolejny funkcjonariusz (łącznie przez pokój przewinęło się ich może ok. tuzina) oznajmił, że "w charakterze świadka". Zapytany przeze mnie, odkąd to świadków sprowadza się w kajdankach i po uprzednim "rzuceniu na glebę", wyjaśnił, że "nie ma informacji o jakichkolwiek podejrzeniach" i nie ma "podstaw do stawiania mi żadnych zarzutów". Podyktowałem zatem do protokołu opis zdarzeń, których byłem "świadkiem" we własnej sprawie. Kiedy zastępca dowódcy posterunku pan nadkomisarz Z. z zafrasowaną miną odprowadzał mnie do drzwi i kiedy żegnał mnie uściskiem dłoni (uwaga na kciuk), a ja życzyłem mu bezpiecznej służby - było około dziewiątej wieczorem. Wychodząc z komisariatu na ul. Rydygiera, uświadomiłem sobie, że akurat 20 lat mija od moich ostatnich kontaktów z organami państwowymi o podobnym charakterze: bodaj w 1988 roku, w trakcie Wigilii Rewolucji organizowanej przez Pomarańczową Alternatywę zostałem zgarnięty z ul. Świdnickiej (jako "czerwony kolędnik" z pięcioramienną gwiazdą na kiju). Wówczas milicjanci posługiwali się zdecydowanie gorszą polszczyzną. Ale prawda też, że miałem wtedy więcej szczęścia: nikt mnie nawet nie kopnął, w kajdanki nie zakuł, okularów nie strącił i palców nie wyłamał. Z tej ostatniej, nieplanowanej wizyty przy Rydygiera wyniosłem wszak nie tylko przykre wrażenia. Spotkałem szereg – łącznie około tuzina – całkiem nowego chowu funkcjonariuszy. Prezentują się na ogół nieźle – średnio chyba mniej ważą (wyjątkiem był mój prześladowca w kraciastej kurteczce z lekką nadwagą) i na oko mniej piją. Wyglądają na bystrych, nieźle wykształconych młodych ludzi. Niektórych stać nawet na inteligentną ironię – rzecz raczej niespotykana za starego reżimu. Tym bardziej więc nie powinno być wśród nich miejsca dla tych, co to bez zbędnych w ich mniemaniu formalności zabierają się do rękoczynów. Uprzejmie proszę, Panie Mecenasie, o złożenie w moim imieniu skargi i o wyegzekwowanie wyjaśnień, przeprosin i obietnicy poprawy ze strony Policji, która wszak nie do tego służyć ma, by dowolnie wykluczać wskazanych przez władzę obywateli z przestrzeni publicznej. Nota bene: przy drzwiach komisariatu napotkałem kilku zwolnionych w tym samym momencie członków "Narodowego Odrodzenia Polski" - organizacji, która urządziła ową zdelegalizowaną demonstrację. Przedstawiłem się - lojalnie informując, że jako monarchista, zdeklarowany przeciwnik wszelkich ideologii kolektywistycznych (a więc wszelkich wersji socjalizmu, zarówno narodowego, jak i międzynarodowego) bynajmniej nie sympatyzuję z ich formacją – po czym zasięgnąłem informacji. Wszyscy byli przesłuchiwani jako "podejrzani o zakłócanie porządku". Z zasłyszanych wcześniej telefonicznych rozmów funkcjonariuszy wiedziałem już, że łącznie na "dołki" w całym mieście trafiło takich schludnie ubranych i gładko ogolonych lub zaczesanych chłopców i dziewcząt ponad dwie setki. Wiem skądinąd, jak niełatwo dziś zmobilizować tak liczną grupę do wspólnych działań. Trudno zatem przypuszczać, by działania administracyjne i angażowanie Policji do walki politycznej przynieść miały w tym wypadku skutki inne niż opłakane. Młodych ludzi – choćby mieli narodowo-socjalistyczne siano w głowach, jednak ideowych – można najwyżej zepchnąć do podziemia. I może o to właśnie chodzi. Może władza, której akurat znudziła się niepodległość Polski (patrz: teatrzyk z konstytucją państwa europejskiego – zwaną dla zmylenia ludu "traktatem lizbońskim") potrzebuje ekstremy do straszenia grzecznych uczestników "parad Schumana"? Z poważaniem,  Grzegorz Braun

Agent wpływu czy pożyteczny idiota? (1) Te dwa słowa; „agent wpływu” i „pożyteczny idiota” robią dziś w Polsce zawrotną karierę. O agentach wpływu głośno się mówiło przy okazji wojny w Gruzji. Fora rozgrzały się wówczas od zajadłych dyskusji. Ile w tym było sterowanych argumentów rosyjskiego wywiadu? Jeszcze dziś można w Internecie poszperać i sprawdzić. Teraz nawet łatwiej zorientować się w intencjach piszących, bo wraz z zamrożeniem konfliktu niektórzy zapalczywi dyskutanci czy właściciele stron, blogów po prostu zniknęli. Zadanie wykonali, ale nie wiemy, kim byli i kto ich szkolił. Możemy snuć domysły, możemy odsiewać propagandę od faktów, ale cel został prawie osiągnięty. Rosji wprawdzie nie udało się obalić prezydenta Gruzji, ani doprowadzić do uznania niepodległości Osetii Południowej, ale postrzeganie jej jako państwa silnego, któremu wiele ujdzie na sucho w opinii międzynarodowej, zostało umocnione.

Konflikt gruziński ujawnił też słabość władz Polski, która wówczas nie umiała mówić jednym głosem. Na ile to zasługa agentów wpływu, a na ile pożytecznych idiotów?

Kim są pożyteczni idioci, czym się różnią od agentury wpływu? Najdobitniej pozorną różnicę zdefiniował prof. Wojciech Roszkowski w filmie dokumentalnym New Poland 2010 PL, którego 4 odcinki na You Tube  http://www.youtube.com/watch?v=OgCryl2Rocs&feature=youtu.be&a każdy Polak, chcący o agenturze wpływu dyskutować, powinien obejrzeć. Właściwie poza jedną, różnicy nie ma. Agent wpływu i pożyteczny idiota spełniają tę samą rolę; urabiają opinię społeczną do przyjęcia określonych działań politycznych. Tylko agent robi to świadomie i bierze za to pieniądze, a pożyteczny idiota robi to za darmo. Konsekwencje nie są jednak już takie wesołe, bo w przypadku Polski kosztowały one tragedię setek tysięcy deportowanych w głąb Rosji, zamordowanych w łagrach, enkawudowskich i ubowskich więzieniach, rozstrzelanych w dołach Golgoty Wschodu, utratę niepodległości na długie lata, kiedy Europa lizała rany powojenne i obrastała w dobrobyt.

Jak dalece tę lekcję zapamiętaliśmy? Jeszcze w przypadku referendum dotyczącego przystąpienia do UE nawet przeciwnicy tej struktury politycznej potulnie głosowali - za, a głównym ich argumentem było uzyskanie bezpieczeństwa przed zaborczą polityką Rosji. Z tego samego powodu cieszyliśmy się, kiedy przyjęto nas do NATO.

Czy pamiętamy to dziś? Nie mam żadnych badań na potwierdzenie moich obserwacji. Ale wydaje mi się, że młode pokolenie zostało skutecznie uśpione. Z rozbrajającą naiwnością przykłada demokratyczne struktury do sposobu działania  władz rosyjskich i z oburzeniem reaguje na niepokojące doniesienia o matactwach rosyjskiej MAK w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej. O ile wielu z nich można uznać za pożytecznych idiotów, o tyle wypowiedzi niektórych polityków nie są już tak wesołe. Jeśli  reprezentant strony polskiej w komisji rosyjskiej mówi o tym, że szczątki samolotu niczego istotnego nie mogą wnieść do śledztwa,  rzecznik rządu całą sprawę bagatelizuje i sprowadza do konfliktu partyjnego, a minister spraw zagranicznych  proponuje stronie rosyjskiej pokrycie kosztów osłonięcia wraku samolotu w chwili, kiedy ta ogłasza, że śledztwo zamyka, to czy jeszcze można mówić o działaniu pożytecznego idioty czy już o wpływach agentury na polskich polityków? Nie jest to, niestety, jedyny przykład, który powinien wszystkich Polaków otrzeźwić. O umowie gazowej najpierw było cicho, wszystko dziennikarzy interesowało, tylko nie przebieg negocjacji i ostateczny kształt umowy. A kiedy już było po fakcie, kontestacja była niewielka i sprowadzała się do wytknięcia błędów, których już nie można naprawić. Wtrąciła się Komisja Europejska i próbuje wyprostować to, co jeszcze można zmienić.

A jak reagują polskie władze? Odpowiedzialny za kształt umowy wicepremier Waldemar Pawlak najpierw bronił umowy, a potem straszył brakiem gazu. Teraz milczy. Premier Donald Tusk przebił  swego koalicjanta oświadczając, że jest z umowy dumny, czym postawił w niemałe osłupienie wszystkich ekspertów.  Ci zgodnie oświadczyli, że premier po prostu nie czytał umowy gazowej. Tym samym zganili, ale i usprawiedliwili absurdalną i groźną w skutkach wypowiedź w chwili, gdy toczą się rozmowy z Rosją na temat zmian w umowie. Groźnych absurdów jeszcze nie koniec. Oto wszystkie media za PAP powtórzyły: Za nieco ponad miesiąc braki gazu odczuć mogą największe polskie firmy - twierdzi Michał Szubski, prezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Nie znam się na gazownictwie, w mojej kuchni gotuję na gazie butlowym, jak zabraknie, mogę gotować w kuchni na węgiel czy drewno. Nie boję się więc, że zamarznę zimą, jak Rosja zakręci kurek. Co mogą myśleć mieszkańcy miast ogrzewający swoje mieszkania gazem? A no, strach ma wielkie oczy. Niech już podpiszą byleby nie było problemów.

Czy nie o taką reakcję w tej wiadomości chodziło? Nie znam się na agenturalnej działalności, ale tak sobie dumam, że albo trzeba być pożytecznym idiotą, albo agentem wpływu, by taką informację przekazać do mediów w chwili, kiedy toczą się negocjacje. Nawet gdyby była to prawda, to w żadnym wypadku taka informacja nie powinna przedostać się do mediów, bo stawia Polskę w rozmowach na straconej pozycji. Jest to tak oczywiste, że aż głupio o tym pisać. A jednak wszystkie redakcje, łącznie z poczytnym portalem www.wiara.pl powtórzyły doniesienie prezesa Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa.

Bezmyślna rola pożytecznego idioty czy ciężka praca agentury wpływu? I może jeszcze jeden przykład, który dla przeciętnego Polaka wydaje się być całkowicie niezrozumiały. Kto i dlaczego z uporem godnym lepszej sprawy kolportuje w polskich mediach wieści o więzienia CIA w Polsce? Dlaczego jest to właśnie teraz odgrzewane? Robią to pożyteczni idioci – obrońcy praw człowieka? A może uporczywe nagłaśnianie sprawy inny ma cel i czynią to agenci wpływu?

Jaki ma to znaczenie dla polskiej racji stanu? Śp. profesor Paweł Wieczorkiewicz w  wywiadzie dla Frondy powiedział - Chciałbym wiedzieć, który z wpływowych polskich polityków, czy które z opiniotwórczych środowisk biorą pieniądze od Rosjan, bo to, że biorą, nie ulega wątpliwości.

http://www.fronda.pl/news/czytaj/prof._wieczorkiewicz_rosja_ma_potezna_partie_w_polsce

Profesor już nie żyje, nie może skomentować tego, co się obecnie dzieje, ale po przeczytaniu tego wywiadu mogę sobie wyobrazić, że powtórzyłby z małymi uaktualnieniami to, co powiedział wtedy: Rosja ma potężną partię w Polsce, najlepszym przykładem jest reakcja na sprawę gruzińską, jak podniosły się różne głosy, albo ostatnio kiedy podniesiono wrzawę w sprawie rzekomych czy rzeczywistych więzień CIA w Polsce. Nawet jeśli były, z punktu widzenia polskiej racji stanu „gęba na kłódkę!” Każdy, kto teraz o tym mówi, w sposób oczywisty działa na rzecz Rosji, bez względu na to, czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie”! Katarzyna's blog

24 września 2010 Co myśmy IM zrobili? - że nas tak gnębią codziennie, wymyślając kolejne bzdury rujnujące państwo. Pogłębiając biurokratyczny socjalizm, zrzekłszy się suwerenności państwa, przyłączając Polskę do Unii Europejskiej i doprowadzając kraj na skraj bankructwa wieszcząc , że pod koniec roku dług publiczny Polski osiągnie sumę 1000 miliardów złotych(??????!!!!!!) Nie mają nad nami litości, mają nas w głębokim poważaniu, obrabowują, ujarzmiają i wymyślają kolejne  pomysły orwellowskiej kontroli. Jak donosi „ Dziennik Gazeta Prawna” wkrótce ma być powołany nowy urząd, kolejny biurokratyczny owoc koalicji Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa  Ludowego, a będzie się nazywał Urzędem ds. Ochrony Cyberprzestrzeni(????). Zadaniem urzędu ma być koordynacja pracy wszystkich jednostek zajmujących się obecnie bezpieczeństwem informatycznym, ale nie współpracujących ze sobą. Wiecie państwo co jeszcze będzie należeć do zadań nowo powołanego urzędu? Będzie on też dbał o to, by ta problematyka znajdowała zrozumienie wśród innych resortów(????), między innymi u ministra finansów, by przekazywał na ten urząd odpowiednie środki oraz będzie oceniał,  czy dane wydarzenie niesie ze sobą konkretne i poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, żeby w konsekwencji zapobiegać kolejnym(????). Szczególnie podoba mi się zadanie szukania rozwiązanie swojej problematyki u ministra finansów, żeby systematycznie powiększał pulę  sumy przeznaczonej do walki z niebezpieczeństwami  w cyberprzestrzeni. I chodzi głównie o te pieniądze jak najbardziej realne, bo pochodzące z naszych wydrenowanych już  kieszeni, bo zadania urzędu będą raczej wirtualne- tak jak zadania wielu urzędów w Polsce. Istnieć realnie- ale realizować wirtualnie. Oto nowe zadana stojące przed nowymi urzędami.. Zbliża się koniec roku, a biurokracja musi zamknąć bilans swojego rozwoju i nie może być tak, że nic nowego się nie dzieje w tej dziedzinie. Bo właśnie   w tej dziedzinie ma się dziać. Aż do zagłady państwa.. Bo po protestach budżetówki w Warszawie, żeby” nie ich kosztem zwalczać kryzys”(????)- rząd jakby się zawahał w „ reformach”. Ja – przyznam się państwu- nie rozumiem protestów ludzi pierwszej kategorii- budżetowców.. Bo siebie- pracującego w sektorze prywatnym – zaliczam do kategorii drugiej Jak to- nie ich kosztem? Wszystko co się w Polsce wytwarza – to nie w budżetówce i urzędach- tylko w prywatnych firmach! Budżetówka i urzędy jedynie zajmują się przejadaniem owoców pracy sektora prywatnego  i milionów ludzi pracujących  oraz  ukrywających się przed państwem socjalistycznym w tzw. szarej strefie, a tak naprawdę w strefie wolności.. W Polsce oczywiście kryzysu nie ma, tylko następuje rezultat idiotycznych rządów wszystkich ekip okrągłostołowych od dwudziestu lat, które głównie zajmują się zadłużaniem państwa , czyli nas, płodzeniem ton przepisów i rozwojem- nie znanej w historii Polski- biurokracji.. Wszystkie te idiotyczne działania wraz z rozwojem sfery budżetowej doprowadziły do sytuacji w jakiej się znajdujemy.. Plus oczywiście  Wielkie Narodowe Marnotrawstwo w każdej dziedzinie, w której swoje łapska trzyma urzędnicze państwo.. Budżetówka jest zatem jednym z powodów „ kryzysu” jaki  pogłębia się w finansach państwa.. Jak wszyscy będziemy w budżetówce- a idziemy w tym kierunku poprzez system dopłat do prywatnych firm  w tym do teatru „ prywatnego” pani Krystyny Jandy, kobiety z towarzystwa- to będziemy żyli w komunizmie..  Tylko kto będzie na to wszystko pracował, jak wszyscy będziemy budżetowi a dług osiągnie  dwa  a może już trzy biliony złotych? Nowa wersja komunizmu dotacyjnego i nadzorowanego przez biurokrację przed nami. Jeśli chodzi o marnotrawstwo państwa biurokratycznego, to zainteresował mnie artykuł w ostatnim numerze Najwyższego Czasu, gdzie pan Wojciech Jankowski zadał sobie trud  i prześledził strumienie kolosalnych pieniędzy płynącech na budowę dróg państwowych,  w artykule pt” Za mało drogi w drodze”. Oczywiście zachęcam do lektury.. Na przykład na etapie stabilizacji drogi( pierwsza warstwa cementowa) z każdego kilometra drogi można ukraść- jak twierdzi anonimowy i emerytowany kierownik budowy dróg- 100% środków(!!!).  Kradnie się na ogół mniej, ale przy całości kradzieży z każdego kilometra można przywłaszczyć sobie 82,5 tysiąca złotych(!!!) Potem układa się podbudowę i już nikt nie zobaczy ile cementu jest na etapie stabilizacji.. Wystarczy stabilizować drogę ukradzionym cementem- w nocy. Kiedy kontrolerzy śpią, albo odpoczywają, bo wcześniej ustalili z budującymi to i owo.. Wszystko to widać jak nastąpi powódź i wszystko podmyje..

Informator twierdzi,  że odpowiednio manipulując kamieniami przywiezionymi i rozlokowywanymi jako podbudowa, i zagęszczeniem i grubością warstwy, można ukraść od 50 do 100 000 złotych  z kilometra...(!!!) Też nieźle.. Na podbudowie układa się warstwę z betonu asfaltowego zwanego wiążącą Jeśli dobrze się pokombinuje i zrobi warstwę o 25% cieńszą od tej zapisanej w projekcie- to można spokojnie ukraść 100 000 złotych na kilometrze(???). Czyli po trzech warstwach , można ukraść do 300 000 złotych  z kilometra drogi..(!!!!) Chyba dlatego przy budowie  dróg  siedzą sami tutti di cappi- tak  jak we Włoszech.. Przypominam, że faszysta Mussolini mafię we Włoszech zlikwidował- może dlatego jest niedobry do dzisiaj a przy tym popierał Adolfa Hitlera, który też budował drogi jako priorytet swoich rządów, ale o kradzieżach na niemieckich drogach nic nie wiem, mogę się tylko domyślać, że nie kradli, bo do dzisiaj takie drogi istnieją.. Po wejściu do Włoch  i osadzeniu przy władzy Komunistycznej Partii Włoch- Amerykanie mafię przywrócili.. Na rzymskich drogach chyba też nie kradli kamieni, bo też do dzisiaj są ,a j minęło  już prawie tysiąc lat..  Tym bardziej, że przecież  wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. I muszą być dobre! Przynajmniej na pozór. Jest jeszcze czwarta warstwa, zwana ścieralną. Z tej niewiele można ukraść- jak twierdzi emerytowany budowniczy dróg- ale jakieś 20 000 złotych  z kilometra da się wyciągnąć(!!!) Dobre i te dwadzieścia tysięcy na otarcie łez, po ukończeniu budowy tych trzech warstw, z których ukradziono  po 300 000 złotych z kilometra.. Pomnożone przez 100 kilometrów daje  satysfakcjonującą sumę.. Przy budowie autostrad są największe możliwości. Bo tam kilometr kosztuje od 20 do 50 milionów złotych. Tam to dopiero musi być Eldorado.. I dlatego w Niemczech drogi i autostrady są tańsze o 2 do 3 razy niż w Polsce.. Cena złodziejstwa musi być wliczona w cenę ostateczną drogi.. To chyba jasne! Nikt do interesu nie będzie dokładał- oprócz podatników, jak to jest w systemie socjalizmu skorumpowanego i marnotrawnego.. Wkrótce otworzy się nowe pole do złodziejstwa.. Socjalistyczny rząd będzie budował państwowe lotniska przy każdym szpitalu państwowym dla helikopterów. Dobrze, że tylko dla helikopterów  a nie odrzutowców i lotniskowców- porty..  Bo byłoby jeszcze większe złodziejstwo. Zamiast prywatyzować komunizm panujący w państwowej służbie zdrowia, komunizm będzie rozbudowywany przy pomocy nieskazitelnych urzędników państwowych  o czystych rękach. Ale za to o lepkich palcach! Powtórzę pytanie: co myśmy im takiego zrobili, że nas tak okradają? WJR

Układ o Wiecznej Przyjaźni Gazowej

1. Układ Przyjaźni między PRL i ZSRR był zawarty na 20 lat i potem przedłużony. Kontrakt Przyjaźni Gazowej miedzy RP i Rosją ma być zawarty na 27 lat. Jest to dowód, że Tusk ma więcej zaufania do Putina, niż miał Bierut do Stalina.

2. Za 27 lat gole dla piłkarskiej reprezentacji Polski będą zdobywać piłkarze, których jeszcze nie ma na świecie i nawet nie wiadomo, czy w ogóle będą.

3. Za dwadzieścia siedem lat premier Tusk będzie miał lat osiemdziesiąt jeden, prezydent Komorowski osiemdziesiąt pięć, a minister Bartoszewski sto piętnaście. Młody pozostanie jedynie autor kontraktu Waldemar Pawlak - będzie miał lat zaledwie siedemdziesiąt osiem.

4. Za dwadzieścia siedem lat jest wielce prawdopodobne, że śledztwo smoleńskie będzie na ukończeniu, po przekazaniu Polsce kolejnych siedemnastu tomów akt do przetłumaczenia.

5. Polsko-rosyjski układ gazowy jest nieomal wieczny - jak pióro, którym go parafował wicepremier Pawlak

Janusz Wojciechowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
260
253 260
05 260 2176
Ramka(260)
KSH, ART 260 KSH, II CSK 505/09 - wyrok z dnia 14 maja 2010 r
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2005 t11 n1 2 s254 260
Artykuły Antropogeneza, Mózg ludzki zwiększył się około 260 tys, Mózg ludzki zwiększył się około 260
Dz U 04 260 2595 zmieniana rozporządzenia w sprawie oznakowania opakowań substancji niebezpieczn
MAKIJAZ 260 FIOLET I ZIELEN id 277177
260
260
260
260
260+ 282 29
260
237 260
260 i 261, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'

więcej podobnych podstron