677

Znamienna karta rewolucji - zbezczeszczenie grobów Saint-Denis... Oto, zatem odczytujemy znamienną kartę na­szej rewolucji - zbezczeszczenie grobów Saint-Denis, dokonane z rozkazu Konwentu, w dniach 12-25 paź­dziernika 1793 roku. Trzynaście dni hańby. W śród zachęcających okrzyków podnieconego tłumu rozpoczęto w pobliżu bazyliki kopanie dwóch kwadrato­wych dołów. Pierwszy był przeznaczony na kości Bur­bonów, drugi zaś na szczątki Walezjuszy i Kapetyngów oraz innych królów spokrewnionych z tymi dwoma roda­mi, o ile by takowych znaleziono. Potem taranem wywa­żono drzwi krypty, w której na kilku różnych poziomach rzędami leżały trumny królów. Pierwszym "tyranem" wyrwanym z wiecznego odpoczynku był dobry król Henryk IV. Kiedy odbito wieko trumny, jego ciało zdało się niemal nietknięte. W rozrzedzonym powietrzu krypty rozszedł się silny, aromatyczny zapach. Pięknie pachniał ten król. Czego nie można powiedzieć o pozostałych. Jego twarz zachowała się w niemal idealnym stanie ­broda śnieżnobiała, rysy niezmienione. Trupa wywle­czono z trumny i postawiono - niczym manekina ­opierając go o kolumnę. Otaczający go tłum z wrażenia wstrzymał oddech. Czy upadnie na kolana na znak na­leżnego władcy szacunku? Ale prawo tłumu nie zna wyjątków - ton nadaje zawsze najpodlejszy z podłych. Przepchnąwszy się do pierwszego rzędu, jakiś zuchwały żołdak „) ‘ciągnął z pochwy szablę i odciął pukiel kró­lewskiej brody, po czym - przy wtórze śmiechów i oklasków - uczynił z niej sobie sztuczne wąsy. Po nim do króla zbliżyła się jakaś megiera, która z całej siły spo­liczkowała władcę i ciało upadło na ziemię. Po kilku go­dzinach obelg i poniewierki, doprowadzone do niewy­obrażalnego stanu zwłoki króla bez ceremonii wrzucono - jako pierwsze - do przeznaczonego dla Burbonów dołu. Ludwik XIII trafił doń niepoczęstowany nawet obelgą - za bardzo cuchnął. Za to z Ludwikiem XIV lud miał swoje porachunki. Jego ciało zostało rozprute nożem ­z brzucha wydostały się pakuły, którymi zastąpiono wnętrzności. Potem oprawca, tym samym nożem, siłą otworzył królowi usta, rozwierając zaciśnięte od siedem­dziesięciu lat szczęki. Wyrwawszy stamtąd spróchniały pieniek zęba, ukazał go tłumowi niczym trofeum. Tym ra­zem, obojętny na wydostający się z królewskich ust smród, lud zawył z rozkoszy. Do dołu wrzucono też kró­lową Marię Teresę - małżonkę Ludwika XIV i córkę Filipa IV Hiszpańskiego. Wpadła tam z głową wykrę­coną do tyłu i rozrzuconymi, uniesionymi ku górze no­gami - ona, tak cnotliwa za życia - co tłum powitał wulgarnym rechotem. Nie lepiej potraktowano Marię Medycejską. Ciśnięto ją do dołu bardzo szybko, ponie­waż jej ciało miało konsystencję starego, lejącego się sera. Patrioci wydzierali sobie z rąk kilka włosów, które unosiły się na powierzchni tej smrodliwej mazi. Anna Austriaczka, dumna Anna, królowa płaszcza i szpady, została wrzucona do dołu w wielkim pośpiechu. Jej członki nie trzymały się już ciała, a zgromadzony wokół cuchnących jam motłoch zatykał sobie nosy.Do dołu zwalono Burbonów, delfinów, następców tronu - doj­rzałych i małoletnich, dorosłe i niepełnoletnie królewny, kilku Orleańczyków, paru książąt Burgundii, Andega­wenii, Akwitanii, Bretanii i Montpensier, kilkoro zmarłych przy narodzinach, których oklaskiwały zgromadzo­ne megiery, bowiem "ci przynajmniej długo nie pożyli", jedną zabłąkaną tutaj księżniczkę z rodu Stuartów, księż­ne Parmy, Artois, Berry, Palatynatu i Turenne, Wielkie­go Kondeusza, a także wiele cór Francji, noszących imiona Maria, Maria Zefiryna, Maria Adelajda, Ludwika Maria, Maria Elżbieta, Maria Anna, których ciała wy­pływały z ołowianych trumien niczym zdroje śmierci. W bazylice trudno już było oddychać. Motłoch dyszał wściekle. Wtedy odkryto ciało Ludwika XV.Bóg jeden wie, jak bardzo na niego czekano, by poka­zać, jak ów "umiłowany" król straszliwie był znienawi­dzony! Czyż nie mówiono, że umarł na syfilis, że zgnił za życia, a po śmierci nie został nawet zabalsamowany, gdyż balsamiści padali jak muchy, ledwie-się go dotknę­li? Wszystkich rozczarował. Jego trumna nawet nie cuchnęła. Ciało było dobrze zakonserwowane, skóra biała i świeża - zupełnie jakby dopiero go pochowano. Można by rzec, że król bierze kąpiel, gdyż ciało jego unosiło się na powierzchni obficie wypełniającego trum­nę roztworu morskiej soli. Gdy jednak wodę wylano, stała się rzecz straszna. Ciało "Umiłowanego" zaczęło się błyskawicznie rozkładać, aż został z niego jakby cień na dnie trumny, z której unosił się obłok potwornego smrodu. Podpalono mnóstwo prochu, wystrzelono nawet kilka salw w nadziei na oczyszczenie powietrza - jak podczas epidemii dżumy. Tak oddano hołd królowi Lu­dwikowi XV. Było to dnia 16 października 1793 roku, dokładnie w godzinie, w której na rozklekotanym wózku wieziono na szafot królową Marię Antoninę, stojącą tyłem do konia, z rękoma związanymi za plecami i wło­sami luźno opadającymi na kark. Czy mam mówić dalej, Miłościwy Panie? Przyznaję, że to bardzo nieprzyjemny sposób wspominania dziejów Twego rodu w tamtych dniach 1793 roku, gdy Francja i Francuzi przestali kochać swoich królów. A może ta nienawiść ludu była tak naprawdę rodzajem hołdu zło­żonego sponiewieranemu Majestatowi? Znienawidzono was tak bardzo, bo tak długo byliście wszystkim. Wasza kaźń była ceną za dobro, które kraj był wam winien, i wielkość, którą mu zapewniliście. Gdy dnia 21 stycznia 1793 roku, o dziesiątej dwadzieścia dwie, głowa Ludwi­ka XVI spadła do wiklinowego kosza, nad Paryżem, aż po ogrody Tuileries, zawisła wielka cisza i spoczęła na nieprzebranym tłumie. Nienawiść na chwilę zwolniła biegu i dokonała się ostateczna komunia Francji i jej kró­lów. Tej komunii już nie ma, Miłościwy Panie. Jej miej­sce zajęły obojętność i ignorancja, a w najlepszym razie - u tych Francuzów, którzy wiedzą o Twoim istnieniu (powinienem napisać: o tym, że przeżyłeś) - ta odrobi­na współczucia i wzruszenia, które wywołują sprawy z góry spisane na niepowodzenie. Sprawy przegrane. Czy to Ci wystarczy na całe życie? Ale wróćmy do bezczeszczenia grobów Saint-Denis. Może właśnie stamtąd mógłbyś czerpać siły i wolę bycia czymś więcej niż tylko wspomnieniem... Kiedy dół Burbonów się zapełnił, zajęto się tym prze­znaczonym dla Walezjuszy. W tej samej upiornej atmo­sferze przez dwa dni wrzucano doń ciała, których stos rósł tak szybko, że jeden z robotników zauważył, iż "zabrak­nie miejsca dla wszystkich".Potem sprawy się skompli­kowały. By znaleźć wejście do grobowca Franciszka l, potrzeba było wielu próbnych wykopów i kreciego pełzania. Twórca College de France spoczywał tam wraz ze swą rodziną - matką, królową Ludwiką, żoną Klau­dią i trójką spośród ich dzieci. W zetknięciu z powie­trzem ich ciała zmieniły się w kleistą i cuchnącą maź, którą wiadrami - niczym ekskrementy - przeniesiono do dołu. To był ostatni władca, który śmierdział i wielu bardzo tego żałowało, gdyż smród podżegał do niena­wiści. Ale od XVI wieku nie robiono już ołowianych trumien, zastępując je kamiennymi sarkofagami. Ciała zmarłych obracały się w nich w proch. Niektóre zostały wygotowywane, by w ten sposób oddzielić kości od mię­sa i pochować tylko szkielety obciągnięte skórą. Teraz kości i czaszki zagęszczały tę zupę w nieokreślonym ko­lorze, zmieszaną z gaszonym wapnem, niemal przele­wającą się przez brzegi dołu i będącą swego rodzaju kon­centratem, kwintesencją naszych królów. Przedstawiciele ludu pluli do niej, gdyż łup w postaci drogocennych przedmiotów nie spełnił ich oczekiwań. Nasi książęta często chowani byli w samej koszuli, bez biżuterii ani in­sygniów władzy królewskiej - na znak chrześcijańskiej pokory. Wraz z nimi do dołu wrzucono cały tłum dygni­tarzy, opatów, ministrów, konetabli, szambelanów, se­neszala de Beaucaire, kawalera de Barbazan, wielkiego Sugera, opata Saint-Denis, Bernarda Duguesclin i Leona de Lusignan, ostatniego frankońskiego króla Armenii i pierwszego z długiej listy chrześcijańskich uchodźców we Francji.. Nigdy nie odnaleziono grobu Ludwika Świętego, także pochowanego w Saint-Denis. Łatwo sobie wyobrazić, jak gorliwie szukano tego króla - znienawidzonego podwójnie: jako władca i jako święty - drążąc tunele z jednej krypty do drugiej. Na próżno. Jego wielki, opiekuńczy cień wciąż pochylał się nad starą, plądrowaną bazyliką. A najeźdźcy nie przestawali kopać. Było coś przerażająco świętego - jakaś świętość ludu, która przeciwstawia się świętości Boga i każe w Niego wątpić - w tym zapamię­taniu rabusiów cmentarnych, ryjących niczym termity w fundamentach pierwszych wieków, jakby nad prze­szłością panowało teraz nowe prawo życia i śmierci­, prawo wynikające w sposób naturalny z Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Wyczerpani, plujący i dławiący się padlinożercy zaczęli przekopywać tunel ku najstar­szym poziomom nekropolii. Szło im ciężko. Dnia 21 października 1793 roku, załatwiwszy się z grobowcem zmar­łego w 1223 roku Filipa Augusta, natrafili na teren zupełnie nieznany, po którym poruszali się bez planu i punktów orientacyjnych, kopiąc tunele, które trzeba było stemplo­wać i napowietrzać. Być może, prócz ciężaru wieków, za­częli czuć na swych barkach ciężar wstydu. Trudno im od­mówić zadziwiającej odwagi. Na światło dnia wywleczono i ciśnięto do dołu króla Ludwika VII Młodego i jego ojca, Ludwika IV Grubego, z którego została jedynie garstka jasnego prochu, potem Henryka I i jego małżonkę Annę, córkę króla wikingów z Kijowa, i jeszcze wielu innych, aż po Roberta II Pobożnego, drugiego z Kapetyngów, urodzo­nego w roku 970. Wraz z nim łupieżcy grobów przekroczy­li próg tysiąclecia, zmieniając jednocześnie dynastię, i za­puścili się w labirynt wąskich i pochyłych korytarzy nekropolii, leżących pod płytami chóru bazyliki.Tutaj na wielu poziomach tłoczyli się Karolingowie i Merowingowie. Napisy na grobach były zatarte. W ka­miennych korytkach odnaleziono stosy kości, których anonimowość nie uchroniła przed wylądowaniem w dole Walezjuszy. Zidentyfikowano natomiast szczątki Karo­la Łysego, odnalezione wewnątrz małego, drewnianego i świetnie zachowanego kuferka, na którym widniał wy­raźny monogram. Wszystko to spoczywało wewnątrz kamiennego sarkofagu. Karol II Łysy, król Francji, sy­gnatariusz słynnego traktatu z Verdun podpisanego w 843 roku, być może prawdziwy twórca Twojego kró­lestwa po podziale cesarstwa Karola Wielkiego... Jego kuferek pływał przez kilka chwil na powierzchni wypełniającej dół mazi, wśród wielkich i smrodliwych bąbli, po czym zakołysał się niczym tonący okręt i znik­nął w odmętach królewskiej magmy. Jednak ostatecznym tryumfem podłości stało się odna­lezienie szczątków Dagoberta I. Nareszcie! Zniszczono opactwo, zdewastowano bazylikę, unicestwiono nekropo­lię - wszystko po to, by teraz móc radośnie rozprawić sięz despotą, który dał ternu wszystkiemu początek, twórcą opactwa podniesionego do rangi królewskiego grobow­ca, Dagobertem, Salomonem Franków! Gdy po długiej, podziemnej harówce synowie ludu dotarli wreszcie do jego sarkofagu, ze zdurnieniem stwierdzili, że nie spo­czywał tam samotnie. Jego małżonka, królowa Nantylda, którą w tak romantycznych okolicznościach porwał z kla­sztoru, leżała obok niego w dwudzielnej skrzyni, teraz już będąc tylko małą kupką kości zawiniętych w kawałek jedwabnej tkaniny. Na skrzyni dało się jeszcze odczytać dwie wyryte inskrypcje: Hic jacet corpus Dagoberti oraz Hic jacet corpus Nantildis. Tryumf szybko przerodził się we frustrację, gdyż ten lubujący się w zbytku władca Me­rowingów kazał się pochować jak ostatni żebrak. Kości obojga rozłożono na kamiennych płytach posadzki. Ani jednego klejnotu, ani jednego złotego pierścienia! Ło­patą i miotłą połączono Dagoberta z Nantyldą i bez cere­monii wrzucono do dołu. Dół Burbonów został zasypany dnia 16 października 1793 roku. Dół Walezjuszy i innych władców - dnia 25 tego samego miesiąca. W ten oto sposób dokonała się druga śmierć naszych królów, druga śmierć, Miłościwy Panie, wszystkich władców, których jesteś potomkiem. Oba doły wypełniono po brzegi. Oba zasypano ziemią. Oba starannie udeptano. Po obu przejechały ciągnięte przez konie walce. Przy obu postawiono straże, by unik­nąć ewentualnych manifestacji niewczesnej ludowej żar­liwości. Niepotrzebnie. Lud utracił pamięć. I do tej pory jej nie odzyskał. Na skutek licznych i przemyślanych za­machów na ciągłość historii Francji, po przeszło stu la­tach walczącego laicyzmu republikańskiego i gorliwego niszczenia wszystkiego, co święte, pamięć ludu zapadła w ciemną otchłań, skąd wydobyć ją może jedynie cud. Czy wierzysz w cuda, Miłościwy Panie? Jean Raspail

Krajobraz po rewolucji Jeśli Chrystus zanegował doczesny wymiar Bożej obietnicy, wskazując życie przyszłe jako rzeczywisty cel naszego duchowego pielgrzymowania, to zanegował jednocześnie wszystkie ideologie mamiące ludzi nadzieją zbudowania raju na ziemi. Mówiąc „królestwo Moje nie jest z tego świata” potwierdził to jednoznacznie - pisze Jarosław Moser. Tekst ten jest kontynuacją wątków zawartych w „Rewolucji chrześcijańskiej”. Mówiąc najkrócej dowodziłem tam, że nauka Chrystusa wniosła rewolucyjne zmiany w stosunku do tradycji żydowskiej, co najwyraźniej zaznaczyło się w czterech obszarach: wyobrażeń o życiu przyszłym, stosunku do bogactwa materialnego, koncepcji grzechu oraz stosunku do grzesznika. I tak – mówiąc znów w największym skrócie – żydowskie wyobrażenie o doczesnym charakterze Bożych błogosławieństw i przekleństw Chrystus zastąpił nauką o zbawieniu lub potępieniu w wieczności; w miejsce żydowskiej wizji bogactwa materialnego, jako nagrody za posłuszeństwo Bożym nakazom, Chrystus ostrzegał przed pokładaniem nadmiernej nadziei w gromadzeniu majątku doczesnego, gdyż nie to jest prawdziwym celem ludzkiego życia; po trzecie Chrystus zanegował żydowską koncepcję grzechu, jako nieczystości, którą można zaciągnąć nawet nieświadomie; i po czwarte odrzucił moralność kolektywną, przedkładającą dobro ogółu nad los jednostki, głosząc miłość Boga do każdego człowieka (nawet grzesznego) oraz prawo każdej ludzkiej jednostki do Bożego miłosierdzia, jeśli tylko uzna swój grzech i otworzy przed Bogiem serce. Podobnie jak Stare Przymierze musiało być przypieczętowane krwią cielca, tak Nowe – doskonałe i wieczne – zostało przypieczętowane krwią Syna Bożego, „baranka bez skazy”. A Zmartwychwstanie, Wniebowstąpienie i Zesłanie Ducha Świętego stały się znakami uwierzytelniającymi. Podobnie jak upadek Świątyni Jerozolimskiej w 70 r., zburzonej do fundamentów przez legion rzymski wysłany z karną ekspedycją przeciwko żydowskim powstańcom, (których ostatni oddział popełnił zbiorowe samobójstwo w oblężonej twierdzy Masada). W ten dramatyczny sposób spełniły się przy tej okazji słowa Zbawiciela, że „nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca. Nadchodzi godzina, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec.” A jednak wróg Boga i ludzkości nie złożył broni. Co prawda nie udało mu się powstrzymać Syna Bożego przed złożeniem swego życia w doskonałej ofierze za grzechy świata, ale postanowił na różne sposoby sabotować dzieło rozprzestrzeniania Ewangelii i właściwego jej rozumienia. A przecież próbował powstrzymać Zbawiciela już w Ogrójcu. Jak czytamy w Ewangeliach, szatan po przegranym pojedynku na pustyni odstąpił od Jezusa „do czasu”. Nasuwa się pytanie: do jakiego czasu? Żadna z Ewangelii nie odpowiada na to pytanie. Widocznie była to jedna z tajemnic zachowanych na późniejsze czasy, zgodnie ze słowami Nauczyciela podczas Ostatniej Wieczerzy: „Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz [jeszcze] znieść nie możecie”. Wyjaśnienie tej tajemnicy znajdujemy u dwóch wielkich wizjonerek naszych czasów: bł. Anny Emmerich i Marii Valtorty. U obu znajdujemy relacje o ponownym kuszeniu Chrystusa w Getsemani, gdy ze strachu drżał i spływał krwawym potem Zły duch miał wtedy zaatakować Jezusa trzema kolejnymi wizjami. Pierwsza odsłoniła przed Nim wszystkie tortury cielesne i upokorzenia, jakie musiał ponieść, aby złożyć z siebie doskonałą ofiarę przebłagalną i skruszyć pyszne serca niezliczonych pokoleń przyszłości („A Ja, gdy zostanę wywyższony nad ziemię, pociągnę wszystkich do siebie”). Była to wizja przerażająca, lecz dzięki modlitwie człowieczeństwo Jezusa odtrąciło pokusę ucieczki przed cierpieniem. Następnie demon rzucił Mu w twarz nieprzeliczone zastępy ludzi, którzy odrzucą Jego ofiarę, wyśmieją, nie dadzą wiary, ani nie uznają potrzeby zbawienia; ofiarę poniesioną z tak wielkiej miłości i pośród tylu cierpień! Wtedy właśnie zjawił się anioł, który Go pocieszał (wspomina o tym św. Łukasz) – czytając Mu z „księgi żywota” imiona tych wszystkich, którzy w przyszłości przyjmą dar odkupienia i zostaną dzięki niemu ocaleni na wieczność. „Każde z tych imion było dla mnie jak kropla miodu, kiedy wisiałem na krzyżu czując straszliwy ból” - powiedział Jezus do Marii Valtorty. Trzecia wizja była najbardziej przytłaczająca. Otóż, aby ofiara była doskonała, Jezus nie tylko musiał prawdziwie umrzeć, ale aby mógł umrzeć za grzechy ludzkości, w kulminacyjnym momencie Męki musiał stać się w oczach Ojca najgorszym z grzeszników. A to wymagało czasowego zawieszenia mistycznej więzi – owej miłości, która od zawsze łączy Ich w nierozerwalną jedność. Jezus drżał i pocił się krwawym potem, a uczniowie zasnęli. Ten ich sen był znaczący. Nikt, bowiem poza Ojcem i Synem nie zrozumie tej przedwiecznej miłości, oraz dramatu, jakim jest nawet chwilowe jej wygaśnięcie. Właśnie wtedy Jezus rzekł: „Ojcze, jeżeli możesz, oddal ode mnie ten kielich”. Nikt też poza Ojcem i Synem nie zrozumie, jakiego wysiłku ducha wymagało odparcie tej pokusy i powiedzenie: „Nie Moja wola, lecz Twoja niech się stanie”. I stała się. Gdy Jezus na krzyżu zawołał: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił!” - nie był to tylko cytat z psalmu... Prawdopodobnie dopiero w wieczności zdolni będziemy pojąć za jak wielką cenę Jezus wykupił nasze dusze z więzienia sprawiedliwości. A zatem także w Ogrójcu szatan poniósł klęskę. Ale przecież Odkupienie nie zniosło wolnej woli. Nawet więzień zwolniony za kaucją może zaprzeć się rękami i nogami, i nie wyjść ze swej celi. Dlatego proces zbawiania świata trwa nadal; jedni przyłączają się do Jezusa, inni walczą po stronie wroga. Jeżeli ci drudzy nie zdołają wyrwać z jakiejś duszy ziarna wiary, to starają się przynajmniej skierować jego wzrost na jakiś boczny tor, na manowce, byle wiara nie rosła wprost ku Słońcu, które daje prawdziwe życie. Owe boczne tory możemy z łatwością rozpoznać analizując historię chrześcijaństwa pod kątem tych właśnie czterech przewartościowań, które opisałem w „Rewolucji chrześcijańskiej”.

Ideologie raju na ziemi Jeśli Chrystus zanegował doczesny wymiar Bożej obietnicy, wskazując życie przyszłe jako rzeczywisty cel naszego duchowego pielgrzymowania, to zanegował jednocześnie wszystkie ideologie mamiące ludzi nadzieją zbudowania raju na ziemi. Mówiąc „królestwo Moje nie jest z tego świata” potwierdził to jednoznacznie. Ludzie jednak wciąż chętnie idą za propagandą przyszłego raju na ziemi. Obietnicę tego rodzaju dał ludziom np. Karol Marks, twierdząc, iż po zdemontowaniu niesprawiedliwego kapitalizmu powstanie ustrój socjalistyczny oparty na zasadzie „każdemu według pracy”. Kiedy zaś zbudowany zostanie socjalizm, a rozwój nauki i techniki spowoduje całkowite zautomatyzowanie (dziś powiedzielibyśmy; zrobotyzowanie i skomputeryzowanie) procesu produkcji, ludzie staną się tylko operatorami i konserwatorami maszyn i urządzeń wykonujących za nich całą konieczną pracę. I wtedy nastanie komunizm oparty na zasadzie „każdemu według potrzeb”; będziemy wchodzić do hipermarketów pełnych wszelakich dóbr i brać sobie, co potrzebne, nie płacąc, ani z niczego się nie tłumacząc. Bo pieniądze też przestaną być potrzebne. A więc istny raj na ziemi! Tylko, że ci, którzy zapowiadali budowę tego raju, stworzyli w efekcie piekło – stalinizmu, maoizmu i północnokoreańskiej dyktatury Kimów. A cóż innego niż raj na ziemi obiecywał narodowi niemieckiemu Hitler, kreśląc wizję Tysiącletniej Rzeszy, w której germańska rasa panów miała władać rasami niewolników, takich jak Romowie, czy ludy słowiańskie? Hitler, jako zwolennik eugeniki, był pilnym uczniem Karola Darwina, (co ciekawe; Francis Galton, twórca zasad eugeniki, był kuzynem Darwina). Teoria walki o byt była naturalnym argumentem na rzecz hitlerowskiej koncepcji walki ras. Hitler miał też bardzo sprecyzowaną wizję końca owej walki – miał nią być triumf „rasy geniuszy i urodzonych panów”, czyli rasy aryjskiej. Tysiącletnia Rzesza miała być ich ziemskim rajem oraz gwarancją racjonalnego eksploatowania wszelkich naturalnych zasobów Ziemi – łącznie z zasobami ludzkimi. (Może, dlatego pojęcie human resources zawsze kojarzy mi się z nazizmem...) Ale przecież także liberalna demokracja, która przetrzymała komunizm i faszyzm, i zasłania się dziś szczytnymi hasłami obrony praw człowieka i obywatela, jest w gruncie rzeczy kolejną wersją ideologii ziemskiego raju. Ma to być raj naukowo-techniczny, w którym człowiek z boskich wyżyn swojej wiedzy będzie modyfikował najgłębsze, genetyczne struktury życia, aby uwalniać społeczeństwo od kolejnych chorób, dysfunkcji, przedłużać życie i młodość, aż do ostatecznego triumfu nad śmiercią. Bo czyż nie taka nadzieja kryje się za każdym, entuzjastycznie przyjmowanym przez media doniesieniem o kolejnych odkryciach i wynalazkach medycyny? Żyjemy w świecie ogarniętym obsesją młodości, zdrowia i urody, jakby ciało i jego sprawność było naszą jedyną szansą na szczęście. Zakłamujemy rzeczywistość spychając starość, chorobę i śmierć w niewidoczne dla oczu rejony; zamykamy je w „domach pogodnej starości”, ośrodkach zamkniętych, niewidocznych dla świata, jakby każdy starzec i każdy umarły był porażką medycyny, powołanej wszak do obrony naszych ciał, naszej młodości i urody przed starością i śmiercią. Zamiast chrześcijańskiego „memento mori”, mamy, więc powódź reklam epatujących nas obrazami młodych, zdrowych, pięknych i szczęśliwych ludzi korzystających z luksusowych dóbr konsumpcyjnych, „inteligentnych leków” i innych „cudów nauki i techniki”. Konsumeryzm to faktyczna treść sławnego „american dream”; to prawdziwa religia współczesnych zachodnich demokracji, powołanych do istnienia przez oświeceniowych liberałów; „religia” napędzana wiarą w konsumpcję doskonałą w jakimś urojonym, przyszłym, technologicznym raju na ziemi – raju bez chorób, starości i śmierci. I nikomu nie przeszkadza w rojeniu tych miraży fakt, iż jak na razie jest to przede wszystkim świat alkoholizmu, narkomanii, lekomanii, depresji, rozpadu więzi rodzinnych, atrofii uczuć, kultu wirtualnej (i nie tylko) przemocy, coraz bardziej zinstytucjonalizowanej fascynacji perwersją, świat zorganizowanej przestępczości korumpującej najwyższe struktury władzy i grabieżczej eksploatacji oraz zatruwania naturalnych ekosystemów. Miraż ziemskiego raju ma też swoich religijnych orędowników w postaci świadków Jehowy. Wierzą oni, iż dusza po śmierci ciała nie posiada własnej egzystencji – zachowana zostaje jedynie w pamięci Boga. W dniu sądu ostatecznego nastąpi zmartwychwstanie sprawiedliwych w ciałach fizycznych (wywołanych z Bożej pamięci) i zamieszkają oni na zawsze na ziemi – tej ziemi... Jedynie elita najświętszych zostanie wskrzeszona do życia w niebie, by królować tam razem z Jezusem. Grzesznicy natomiast zostaną ostatecznie zapomniani przez Stwórcę (wymazani z Jego pamięci). Co charakterystyczne świadkowie Jehowy, choć wywodzą się z kręgów protestanckich (Charles T. Russel, założyciel tego związku, w młodości kilkakrotnie zmieniał wyznanie), właściwie nie mogą być uznani za stowarzyszenie chrześcijańskie, gdyż nie uznają boskości Jezusa Chrystusa – uznają Go zaledwie za doskonałego człowieka. Oczywiście fakt, iż Jezus zanegował żydowskie przekonanie o doczesnym wymiarze Bożych nagród i kar nie oznacza, iż zanegował wartość świata materialnego i życia doczesnego, jako takich. Wskazał jedynie prawdziwy cel ludzkiego istnienia, jakim jest wieczne życie z Bogiem w niebie. Przejście dusz przez życie cielesne i świat materialny ma ogromne znaczenie w Bożej ekonomii zbawienia. Doczesność jest inkubatorem dusz, miejscem hartowania cnót, polem walki i wzrostu, strefą oczyszczenia, oświecenia i zjednoczenia. To tutaj ziarna wiary, nadziei i miłości zasiane w każdej ludzkiej duszy odnajdują swój najwyższy przedmiot i wzrastają wśród przeciwności, aby wnieść do wieczności duchowe bogactwo zgromadzone przez roztropne obracanie otrzymanymi od Stwórcy talentami. Jezus powołał nas także do wspólnoty, do troszczenia się jedni o drugich, do noszenia wzajemnie swoich brzemion. Uczynił nas komórkami jednego mistycznego ciała – poprzez wiarę i chrzest. Dlatego powinniśmy wszyscy czuć się powołani do budowania cywilizacji miłości – zarówno w naszym sercu, jak i w relacjach z najbliższymi, a także w sferze struktur politycznych, ekonomicznych i społecznych na poziomie państwowym, międzynarodowym i globalnym. Tak odczytuję sens intelektualnego dziedzictwa Soboru Watykańskiego II i pontyfikatu naszego wielkiego rodaka.

Uświęcenie pieniądza Drugim elementem rewolucji chrześcijańskiej była zmiana stosunku do bogactwa materialnego. «Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną!» - powiedział Jezus do bogatego młodzieńca. (Który – co zaznacza Ewangelista - „odszedł zasmucony, miał, bowiem wiele posiadłości”). Tymczasem starotestamentowe pojmowanie bogactwa materialnego, jako znaku Bożego błogosławieństwa powróciło na fali protestantyzmu. Związane było to z odnowieniem koncepcji predestynacji – zarówno u Lutra, jak i u Kalwina. Oto, bowiem już w pismach św. Augustyna pojawił się teologiczny problem stosunku łaski Bożej do wolnej woli. Jeżeli wiara jest łaską, której Bóg udziela, komu chce, to, jakie znaczenie ma wolna wola i ludzkie zasługi? Jeżeli natomiast człowiek jest wolny i może samodzielnie wybrać Boga lub Go odrzucić, to, jakie znaczenie ma łaska? Św. Augustyn miał problem z rozwiązaniem tej antynomii. Pod wpływem neoplatonizmu sformułował teorię iluminizmu; człowiek swoim naturalnym rozumem nie może pojąć tajemnic wiary (np. tajemnicy trynitarnej), ale może przygotować się na oświecenie (iluminację) umysłu przez Boga – zachowując czystość serca i wzrastając w miłości. Przez analogię próbował rozwiązać problem wolnej woli. Człowiek sam z siebie nie jest zdolny do pragnienia dobra, potrzebuje do tego łaski, która uzdalnia Go do pragnienia prawdy i dobra. O ile jednak do poznania zesłanego z góry można się jakoś przygotować, to jak można przygotować się do zesłania dobrej woli posiadając wolną wolę? Augustyn miał świadomość, że większość ludzi motywowanych jest miłością własną i nie ma w nich miłości Boga. Aby to wyjaśnić wprowadził pojęcie grzechu pierworodnego, z którym przychodzimy na świat i który jest skażeniem natury ludzkiej oddziałującym zarówno na sferę rozumu, jak i woli. Tylko, że pojęcie grzechu pierworodnego nie występuje ani w Starym, ani w Nowym Testamencie. Gdy zaś uznał człowieka za grzesznego z urodzenia, musiał wprowadzić pojęcie łaski, której Bóg udziela duszy, aby pociągnąć ją ku dobru i prawdzie, wbrew jej wrodzonemu egoizmowi. Posiłkował się tu cytatem z Ewangelii Janowej: „Nikt nie może przyjść do Mnie, jeśli go nie pociągnie Ojciec”. Tłumaczył, że nie chodzi o przemoc gwałcącą wolną wolę, lecz pociągnięcie miłości, wzbudzenie szlachetnego pragnienia. Dlaczego jednak Bóg „pociąga” jednych, a innych nie? Tutaj konieczne było zastosowanie idei predestynacji. Niektórzy są po prostu wybrani – nie wiadomo, dlaczego. Jest to Boża tajemnica. Właściwie idąc tym tokiem myślowym musimy uznać, że jedni ludzie bez żadnych zasług rodzą się z przeznaczeniem do zbawienia, podczas gdy inni pozostawieni zostają na pastwę swej skażonej natury – czyli grzechu pierworodnego. W V wieku problem ten był przedmiotem gwałtownego sporu. Jedni teolodzy wybierali opcję predestynacji zaprzeczając wolnej woli, inni bronili wolnej woli stając w opozycji do koncepcji łaski dawanej jednym a odmawianej innym. Pod koniec życia Augustyn zapisał w jednym z dzieł: „Nie przyznają się do doktryny wolności, gdyż ta znosi faktycznie łaskę, ani do doktryny łaski, gdyż ta przeczy mocy swobodnej decyzji”. Wcześniej jednak, zwalczając zaciekle Pelagiusza i jego naukę o wolnej woli, jaką każdy może dysponować suwerennie, gdyż nikt nie rodzi się w grzechu, przyczynił się do utwierdzenia w Kościele teorii grzechu pierworodnego oraz wprowadzenia w 412 roku przez papieża Innocentego dekretu o obowiązku chrzczenia dzieci. Jeśli bowiem – rozumowano – dziecko umierało (a śmiertelność noworodków była wówczas bardzo duża) nie oczyszczone z grzechu pierworodnego, nie mogło być zbawione. Zrodziło to liczne protesty, gdyż we wcześniejszych wiekach za rzecz oczywistą uważano, iż chrzest możliwy jest wyłącznie w przypadku osoby dorosłej, która świadomie wyrzeka się szatana, a przyjmuje Chrystusa – i to po wcześniejszym wieloletnim przygotowaniu, tzw. katechumenacie. Chrzest dzieci znosił – w przekonaniu oponentów – inicjacyjny charakter tego sakramentu. Wszak Jan Chrzciciel chrzcił dorosłych, którzy pod wpływem jego prorokowania pragnęli oczyścić się z grzechów i zacząć nowe życie. Jezus zgłosił się do chrztu w wieku lat trzydziestu. Apostołowie byli także dorosłymi ludźmi, gdy przyjęli ten sakrament. Nigdzie w Ewangelii nie ma mowy o chrzczeniu dzieci, zwłaszcza zupełnie nieświadomych noworodków! Był to jednak okres szczególny w dziejach cesarstwa rzymskiego. W roku 379 władzę objął cesarz Teodozjusz, którego rządy okazały się przełomowe dla chrześcijaństwa. Zaczął od wojny z Gotami, których w ciągu czterech lat – na drodze dyplomatycznej – udało mu się powstrzymać, osiedlić nad Dunajem i uczynić sprzymierzeńcami cesarstwa. Jednocześnie zaangażował się w spór Kościoła z herezją ariańską. Zakończyło się to tym, że w roku 388 wydał dekret zakazujący publicznych dysput na tematy doktrynalne. Dwa lata później wydał zakaz uprawiania seksu homoseksualnego pod karą śmierci, co dla Greków było absurdalnym zamachem na ich obyczajowość, tolerującą, a nawet wysoko ceniącą (przynajmniej od czasów Sokratesa) homoseksualizm. Gdy więc Buteryk, dowódca garnizonu w Thessalonikach kazał pojmać pod zarzutem łamania tego zakazu pewnego cieszącego się popularnością w mieście cyrkowego woźnicę, doszło do zamieszek, w trakcie, których „nieznani sprawcy” zamordowali Buteryka. Aby zniechęcić inne miasta do podobnych wybryków, Teodozjusz nakazał krwawe represje. Wówczas biskup Ambroży zażądał ich odwołania. Teodozjusz pod naciskiem autorytetu tego dostojnika (czczonego dziś, jako święty przez katolików i prawosławnych, a także, jako ojciec i doktor Kościoła) odwołał rozkazy, ale posłańcy nie zdążyli na czas do Thessaloniki, gdzie doszło do krwawej rzezi. Gdy po śmierci Teodozjusza Rzym został zdobyty i złupiony przez barbarzyńskich Wizygotów (410), pogańscy filozofowie zgodnie okrzyknęli, iż klęska ta jest karą zesłaną przez rzymskich bogów za wzgardzenie nimi i zastąpienie chrześcijaństwem. W odpowiedzi na te zarzuty św. Augustyn napisał jedno z najbardziej wpływowych dzieł teologicznych - traktat „O Państwie Bożym”. Przedstawił tam dwa antagonistyczne porządki społeczno-duchowe oparte na dwóch odmiennych ukierunkowaniach miłości: ludzi, u których miłość Boga posunięta jest do pogardy siebie (państwo Boże) oraz ludzi, u których miłość siebie posunięta jest do pogardy Boga (państwo ziemskie). Państwo Boże utożsamiał z Kościołem, (mimo iż dopuszczał istnienie w Kościele także fałszywych chrześcijan), natomiast państwo ziemskie – z imperium rzymskim, (chociaż i wśród pogan dostrzegał ludzi miłujących prawdę i dobro). Zmaganie tych dwóch „państw” miało być ziemską kontynuacją wcześniejszego buntu upadłych aniołów i ich walki z aniołami świętymi. Wizja ta nosiła wyraźne piętno manicheizmu, z którym przez wiele lat przed nawróceniem Augustyn całkowicie się identyfikował. Miało to także związek z jego koncepcją grzechu pierworodnego. O ile jednak manichejczycy uważali, że sama materia jest zła, gdyż więzi czyste z natury, nieśmiertelne dusze, o tyle Augustyn twierdził, że świat materialny, jako dzieło Boga, jest z natury dobry – skażeniu uległ dopiero w efekcie grzechu prarodziców, czego skutkiem jest grzech pierworodny, z którym każda ludzka istota przychodzi na świat. Nakreślenie okoliczności historycznych, w jakich św. Augustyn formułował swoje tezy, pokazuje, iż nie działo się to w warunkach komfortowej akademickiej debaty, lecz w ogniu religijnych sporów, krwawych represji, politycznych intryg i w czasie inwazji na cesarstwo wojowniczych plemion germańskich (Augustyn umierał w Hipponie obleganej przez Wandalów). Ponadto musimy pamiętać, że teologia św. Augustyna jest w dużej mierze interpretacją Ewangelii w świetle pojęć neoplatońskich i manichejskich, co nie pozostało bez wpływu na ideowy kształt owej interpretacji. Jego ostateczne zawieszenie sądu w sprawie stosunku zachodzącego między wolną wolą a łaską otworzyło pole dla rozmaitych późniejszych spekulacji. Zaś idee grzechu pierworodnego i predestynacji odżyły w pismach liderów reformacji – Lutra, a jeszcze bardziej Kalwina. Kalwin poszedł dalej i wspomnianą przez Lutra ideę podwójnej predestynacji (do zbawienia i potępienia) postawił w centrum rozważań. Jego następcy zaś uczynili ją kanwą kalwinizmu – odrzucili, bowiem wiarę w powszechną zbawczą wolę Boga i twierdzili, że Chrystus poniósł swą ofiarę jedynie za wybranych. Jak można rozpoznać, czy się należy do grona owych wybranych? Otóż, jeśli człowiekowi wiedzie się w jego przedsięwzięciach – twierdzili kalwiniści – jeśli osiąga cele swoich pragnień, oznacza to, że jaśnieje nad nim Boże błogosławieństwo. Ta koncepcja bardzo odpowiadała ówczesnemu europejskiemu mieszczaństwu, które począwszy od epoki wielkich odkryć geograficznych bogaciło się coraz bardziej i szukało ujścia dla swoich aspiracji politycznych, które w systemie społeczeństwa stanowego były jedynie źródłem narastającej frustracji. Bogate mieszczaństwo zaczęło, więc podkopywać autorytet papiestwa, które stanowiło fundamentalny zwornik supersystemu katolickiego w wiekach średnich, sponsorując sztukę renesansową (odwołującą się do przedchrześcijańskiego antyku), rozwój nauk przyrodniczych, a wreszcie także ruchy antykatolickie – przede wszystkim protestanckie. Np. wystąpienie Lutra poparło aż 13 miast niemieckich. Republiki miejskie we Włoszech zdobywszy większą autonomię ograniczały się do umacniania zdobytych przywilejów. Natomiast mieszczaństwo szwajcarskie zaprosiło do Genewy Kalwina, aby zorganizował tam pierwszą kalwińską gminę. Mieszczanie dysponujący coraz większymi majątkami, a przypisywani w feudalnej Europie do stanu trzeciego – razem z chłopami pańszczyźnianymi – znaleźli w kalwinizmie, z jego koncepcją predestynacji, znakomite uzasadnienie swojej moralnej wyższości nad ubożejącą często szlachtą i duchowieństwem. Skoro byli bogaci, a bogactwo jest znakiem Bożego błogosławieństwa, to znaczy, że to oni należą do grona wybranych. Do dzisiaj w kręgu kultury protestanckiej ubóstwo postrzegane jest, jako rodzaj problemu natury duchowej. Natomiast, jeśli jesteś bogaty, to znaczy, że Bóg ci sprzyja... Analizy Maxa Webera mające udowodnić narodziny kapitalizmu pod wpływem etyki protestanckiej można odwrócić wskazując, iż to akumulacja kapitału w warstwie mieszczańskiej zrodziła potrzebę etyki prezentującej zamożność, jako znak Bożego błogosławieństwa. Etykę taką posiadali Żydzi, lecz mieszczaństwo pochodzenia niesemickiego potrzebowało czegoś innego. Potrzebowało dokładnie tego, co dał im do ręki Kalwin. Protestanci zawsze mieli poczucie moralnej wyższości nad katolikami. Nie tylko z powodu drastycznych nadużyć władzy i obyczajowej demoralizacji papieży doby renesansu – chociaż prymat biskupa Rzymu został gremialnie przez protestantów wszelkich orientacji odrzucony. Ich poczucie wyższości wynikało z tego, że, na co dzień żyli skromnie, wręcz ascetycznie, a na ich kontach bankowych wciąż rosły oszczędności. Oni dawali pracę najemnikom, oni produkowali dobra konsumowane przez miasta i dwory, oni sponsorowali monarchów i ich wojny, bogacąc się zarazem na kontyngentach, oni też zakładali fundacje charytatywne, aby przynajmniej część swych dochodów inwestować w szlachetne, społeczne cele. To poczucie moralnej wyższości dawało im narastającą pewność, że świat, w którym żyją, zdominowany przez katolickie duchowieństwo i zdegenerowaną szlachtę jest niesprawiedliwy i musi runąć, ustępując miejsca nowej, egalitarnej, demokratycznej i wolnorynkowej rzeczywistości społecznej. W ten właśnie sposób protestanci uświęcili pieniądz i dokonali religijnego regresu do starotestamentowej wizji bogactwa materialnego, jako znaku Bożego wybrania. Trudno też dziwić się, że w krajach protestanckich – Anglii, Holandii, Szwajcarii, brytyjskich koloniach za oceanem – przemiany liberalne przebiegły najszybciej i miały największe poparcie społeczne. We współczesnej kulturze amerykańskiej to kalwińskie „uświęcenie pieniądza” znajduje wyraz w całej fali literatury sukcesu ujawniającej czytelnikom rozmaite tajniki „magii przyciągania bogactwa”. Ideologia ta chętnie nawiązuje do Biblii – szczególnie do Starego Testamentu – lecz w swoim pseudo-psychologicznym zaplątaniu odrywa się z reguły od protestanckich korzeni lewitując w obłokach finansowego okultyzmu, z niezłomnym przeświadczeniem o powołaniu ludzi do obfitości i używania życia w jego najbardziej doczesnym, namacalnym wymiarze.

Powrót do kolektywizmu Zanim omówię opór przed trzecim rewolucyjnym przewartościowaniem, jakiego dokonał Chrystus, czyli zmianą rozumienia grzechu, chcę najpierw przedstawić problem regresu do kolektywizmu. Czwartą, bowiem zmianą w stosunku do tradycji żydowskiej było odrzucenie zasady kolektywizmu przedkładającej dobro wspólnoty nad los jednostki, na rzecz zindywidualizowanego podejścia do grzesznika, a zatem do każdego człowieka. Najsilniej regres ten doszedł do głosu w wielkiej monoteistycznej religii czerpiącej z dziedzictwa religii żydowskiej, ale też nominalnie akceptującej orędzie Jezusa, lecz nie jako Syna Bożego i odkupiciela. Mówię oczywiście o islamie. Mahomet praktycznie nic nie przyswoił sobie z rewolucji chrześcijańskiej. Jego działalność, jako proroka, miała w tym kontekście charakter wybitnie „reakcyjny”. Najwyraźniej uwidoczniło się to w kolektywistycznych zasadach działania wspólnoty muzułmańskiej, Ummy, obwarowanej restrykcyjnymi zasadami prawa koranicznego – szarijatu. W Kościele powszechnym – przed schizmą wschodnią – utrwalił się podział na trzy główne grupy wiernych: kler, laikat i osoby konsekrowane, czyli na grupę kapłanów, wyznawców świeckich oraz osoby zakonne (na różnych stopniach konsekracji). Odpowiadało to z jednej strony potrójnej godności Jezusa Chrystusa, jako Kapłana, Proroka i Króla, z drugiej zaś wyrażało różnorodność powołań we wspólnocie wiary, aby Kościół głoszący Chrystusa całemu światu był spójnym, lecz zróżnicowanym wewnętrznie organizmem, zdolnym do spełniania różnorodnych społecznych i religijnych funkcji. Wszyscy wierni włączeni są w Mistyczne Ciało Chrystusa i stanowią jego komórki. Ciało to obejmuje oprócz Kościoła ziemskiego także dusze zbawionych w niebie oraz dusze pokutujące w czyśćcu. Jednak w Kościele ziemskim – walczącym z pokusami i pielgrzymującym do domu Ojca – istnieje to podstawowe zróżnicowanie powołań i stanów, odzwierciedlające prymat indywidualizmu nad starozakonnym kolektywizmem. Co więcej; zgodnie ze słowami „oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu co boskie”, Kościół od początku postrzegał instytucję państwa jako efekt niewoli grzechu, domagającej się prawodawstwa i aparatu przymusu narzucającego całemu społeczeństwu ład i porządek. Dlatego pierwotnie struktury Kościoła formowały się niezależnie (a nawet w opozycji) do uniwersalnego państwa, jakim było wówczas cesarstwo rzymskie. Wraz z uznaniem chrześcijaństwa za religię państwową przez cesarzy rezydujących w Konstantynopolu, sytuacja zaczęła się zmieniać. Podczas gdy w Rzymie umacniała się władza papieska, w Konstantynopolu kolejni cesarze umacniali swoją pozycję, jako „głowy Kościoła” (cezaropapizm). W dużej mierze właśnie to doprowadziło ostatecznie do schizmy wschodniej. Moskwa, czczona przez prawosławie, jako „trzeci Rzym” (po Konstantynopolu), była przez wieki areną kultu carów, jako obrońców prawowiernej doktryny i „ojców narodu” z Bożej łaski. Car zajmował w religijności prawosławnej miejsce, jakie w sercach katolików zajmował papież. Stąd też zapewne dzisiejszy kult Putina, zakorzeniony w wielowiekowej bizantyjskiej tradycji sakralizowania władzy świeckiej. Tymczasem założona przez Mahometa muzułmańska Umma była jednocześnie wspólnotą religijną i państwową. Szarijat był od początku prawem religijnym i państwowym. Dlatego także współczesnym muzułmanom tak trudno jest pojąć ideę rozdziału Kościoła od państwa, która de facto ma korzenie ewangeliczne. W islamie nie ma też podziału na duchowieństwo i laikat, nie ma tam, bowiem żadnych sakramentów, których udzielanie wymagałoby specjalnych święceń oraz wyodrębnienia grupy ludzi posiadających je. W islamie istnieją jedynie religijni eksperci, znawcy Koranu i szarijatu, interpretujący prawo na potrzeby konkretnych sytuacji i konfliktów. Nie ma też w świecie islamu zakonów. Jeśli jednak przyjrzeć się życiu codziennemu społeczeństw muzułmańskich stwierdzamy ze zdziwieniem, że w rzeczywistości cała Umma jest jednym wielkim zakonem – w którym wszyscy mają obowiązek modlić się pięciokrotnie w ciągu dnia, co w świecie chrześcijańskim jest praktyką klasztorną; wszyscy (z nielicznymi wyjątkami) mają obowiązek przez miesiąc w ciągu roku pościć, by umartwiać swoje ciało i jego pożądania; wszyscy też w krajach ortodoksyjnie muzułmańskich mają obowiązek ukrywać w miejscach publicznych swoje ciało (kobiety w sposób kompletny) w długich luźnych szatach spełniających tę samą funkcję co chrześcijańskie habity zakonne. Na dodatek jest to zakon rycerski, w którym każdy mężczyzna powołany jest do szerzenia wiary muzułmańskiej zarówno przykładem własnego życia, jak i na drodze ekspansji – kulturowej, a gdy opór ze strony niewiernych jest nazbyt stanowczy, także na drodze militarnej. Już w Koranie powtarza się wielokrotnie twierdzenie, iż żydzi i chrześcijanie posiadali w przeszłości prawdziwe monoteistyczne objawienie, lecz z powodu licznych błędów i wypaczeń wyznawcy tych religii zeszli z prostej drogi radykalnego monoteizmu. Na przykład chrześcijanom zarzucał Mahomet, iż zamiast jedynego prawdziwego Boga czczą oni trzech „bożków”: Ojca, Syna i Matkę Boską. Muzułmanie szanują, co prawda Jezusa, lecz jako jednego z proroków poprzedzających ostatniego i największego, jakim miał być Mahomet. Maryję Dziewicę zaliczają do grona czterech świętych niewiast, ale Jej chrześcijański kult, a zwłaszcza obrazy i rzeźby przedstawiające Ją i Jej Syna, uważali za formę znienawidzonego przez Allacha bałwochwalstwa. Czy zatem anioł, który ukazał się Mahometowi, by przekazać mu Koran, a przedstawił się, jako Dżibril, czyli Gabriel, był nim rzeczywiście? Podważają to wzmianki o tzw. szatańskich wersetach, czyli wypowiedziach Dżibrila, które usunięto z Koranu, a które Salman Rushdie uczynił kanwą swej głośnej powieści. Ostatnim faktem wskazującym niezbicie na muzułmański regres do moralności i mentalności kolektywnej – odrzuconej jednoznacznie przez Chrystusa – jest obowiązujący do dziś zakaz wyrzeczenia się islamu i przejścia do innej religii. Złamanie tego zakazu karane jest śmiercią. Należy w tym miejscu zaznaczyć, że w wielu zborach protestanckich także został zniesiony stan kapłański, podobnie jak zakony. Pastor wybierany jest często na drodze demokratycznego głosowania przez całą kongregację. W tym przypadku jednak należałoby raczej powiedzieć o ekstremalizacji indywidualizmu, niż o powrocie do formuły kolektywnej. Każdy, bowiem członek kongregacji jest potencjalnym pastorem. Każdy też może założyć nowy zbór. Współczesny protestantyzm jest prawdziwą mozaiką większych i mniejszych zborów, które posiadają niezwykle zróżnicowane doktryny i obrzędy. Ta różnorodność może kojarzyć się z różnorodnością zgromadzeń zakonnych działających w kręgu Kościoła katolickiego. Jednak analogia ta jest dosyć złudna. Znacznie poważniejszym problemem są skłonności kolektywistyczne w katolicyzmie i prawosławiu. W czasach, gdy farmacje te stanowiły jeszcze instytucjonalną i doktrynalną jedność, cesarze zainteresowani wykorzystaniem szybko szerzącego się w granicach imperium chrześcijaństwa do celów politycznych, dążyli do unifikacji Kościoła w sferze organizacyjnej, doktrynalnej i liturgicznej. Angażowali się w spory doktrynalne, dekretowali ściganie heretyków, zwoływali sobory i zatwierdzali ich postanowienia. Najdalej poszedł tą drogą Justynian Wielki, który zarządził w cesarstwie przymusową chrystianizację. Za jego czasów Kościół przestał być wspólnotą wiary i braterskiej miłości, a stał się społecznością dogmatu i obłudy. Jedynym azylem autentycznego chrześcijaństwa stały się wówczas zgromadzenia zakonne. Zostały one jednak zepchnięte na margines życia społecznego, w którym pierwsze skrzypce – zgodnie z formułą stworzoną przez Justyniana – zaczęło grać kapłaństwo i cesarstwo, czyli przymierze ołtarza i tronu. Stan kapłański – zhierarchizowany, podporządkowany cesarzowi i wyniesiony ponad laikat, (któremu, zgodnie z ewangelicznym wskazaniem, miał służyć) oraz ponad wspólnoty zakonne – stał się rodzajem biurokratycznej administracji. Symboliczna stała się też gloryfikacja prawa, dokonana przez Justyniana w jego monumentalnym kodeksie (pierwszej kodyfikacji prawa rzymskiego), zamknięcie z jego rozkazu Akademii Platońskiej, (jako propagatorki filozofii pogańskiej), a także wprowadzenie kary śmierci za powrót do pogańskich praktyk obywateli ochrzczonych pod przymusem.. Niestety tendencje kolektywistyczne obecne są w Kościele katolickim do dnia dzisiejszego. Pomimo silnego akcentu, jaki Vaticanum Secundum położyło na otwartość Kościoła na świat i jego problemy oraz na dialog ekumeniczny i poszanowanie religii niechrześcijańskich, raz po raz powstają fanatyczne ugrupowania wiernych głoszące hasła katolickiego separatyzmu, skupione zazwyczaj wokół autorytarnego kapłana, siejące nienawiść do komunistów, żydów i wszelkich niekatolików, kompletnie ślepe na fundamentalny uniwersalizm Ewangelii i zniechęcające do chrześcijaństwa swoją zaciekłą postawą ogromne rzesze ludzi, w tych i tak trudnych dla Kościoła czasach. I strzeżcie się przed gorszeniem tych małych, bo oko ich ogląda Boga. Nigdy nie wolno nikogo gorszyć. Ale biada, po trzykroć biada temu, kto pozbawia nieświadome dzieci ich niewinności! Pozostawcie je aniołami jak najdłużej. Zbyt odpychający jest świat i ciało dla duszy przychodzącej z Nieba! A dziecko, dzięki swej niewinności, jest jeszcze samą duszą. Szanujcie duszę dziecka i jego ciało, jak szanujecie miejsce święte - pisze Jarosław Moser.

Powrót do koncepcji mimowolnego grzechu Trzecim – tutaj omawianym, jako czwarty – rewolucyjnym novum ogłoszonym przez Chrystusa było odejście od starotestamentowej koncepcji grzechu, jako nieczystości zaciąganej przez zewnętrzny, niekiedy wręcz nieświadomy kontakt z „nieczystym” pokarmem, przedmiotem, czy osobą. Temat ten zostawiłem na koniec, gdyż jest on najtrudniejszy i najbardziej, jak sądzę, kontrowersyjny. I jeśli się mylę, chętnie wysłucham argumentacji, która mnie przekona. Uważam, bowiem, że istnieje taki punkt w teologii katolickiej, który ma wszelkie znamiona powrotu do odrzuconej przez Chrystusa koncepcji grzechu popełnianego nieświadomie. Myślę mianowicie o doktrynie grzechu pierworodnego. Oczywiście zdaję sobie sprawę z potępienia przez Kościół pelagianizmu, jako herezji. Ale jednocześnie wierzę, że prawda zawsze triumfuje, nawet, jeśli początkowo uznawana jest przez autorytety swoich czasów za herezję, a jej głosiciel zostaje potępiony, jako fałszywy prorok. Bo czyż Sanhedryn nie nazwał fałszywym prorokiem Jezusa i czyż nie doprowadził do jego egzekucji? Pamiętajmy też historię Joanny d'Arc – najpierw oskarżonej o herezję i spalonej na stosie w majestacie kościelnych dostojników, a następnie zrehabilitowanej przez papieża i wyniesionej na ołtarze. I pamiętajmy o klątwach, jakimi obłożyli się nawzajem dostojnicy Kościołów Rzymskokatolickiego i Prawosławnego w roku wielkiej schizmy wschodniej (1054) oraz o tym, jak uroczyście klątwy te zostały zdjęte przez obie strony w czasie obrad Soboru Watykańskiego II. Nie twierdzę, że jestem pewien swoich racji w kwestii grzechu pierworodnego. Stwierdzenie w tej kwestii regresu teologicznego jest raczej wstępnym wnioskiem wysnutym z faktu redefinicji pojęcia grzechu, jakiej dokonał Jezus Chrystus w trakcie opisanego przez Ewangelistów sporu o tradycję z faryzeuszami. Zakładam, że pojęcie grzechu pierworodnego było potrzebne Augustynowi z powodów filozoficznych. Jednak gorzkie owoce augustynizmu – w postaci luterańsko-kalwińskiej reformy teologicznej (będącej formą radykalnej interpretacji augustyńskich hipotez grzechu pierworodnego i predestynacji), która doprowadziła do dramatycznego rozłamu w łonie Kościoła zachodniego i serii krwawych konfliktów, które na długie dziesięciolecia pogrążyły Europę w niezgodzie, nienawiści i pożodze wojennej – pozwalają mi przypuszczać, że przynajmniej niektóre elementy filozoficznych rozważań autora „Wyznań” mogą wymagać ponownego rozważenia. Biorąc, więc rzecz zupełnie hipotetycznie wypada zastanowić się nad trzema kwestiami. Po pierwsze; czy istnieją w Biblii stwierdzenia mogące wskazywać, iż teoria grzechu pierworodnego nie jest prawdziwa. Po drugie; czy stwierdzenia zdające się potwierdzać tę teorię można zinterpretować inaczej. I po trzecie; jakie byłyby ewentualne skutki odkrycia, że grzech pierworodny to błędna teoria lub jeśli ma on inny sens niż ten, który przypisał mu św. Augustyn. Zgodnie z przyjętą przeze mnie metodą analizy najważniejsze będą orzeczenia Nowego Testamentu, jako że „łaska i prawda” przyszły na świat dopiero przez Jezusa Chrystusa – przed Jego narodzeniem żydzi musieli zadowolić się jedynie cząstką prawdy o Bogu i człowieku, którą interpretowali niekiedy błędnie, biorąc cząstkę za całość. Zacznijmy od generalnego stosunku Jezusa do dzieci. I tak w Ewangeliach kanonicznych czytamy, że gdy uczniowie nie dopuszczali dzieci do Jezusa, Ten się oburzył i zabronił im tego: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich, bowiem należy królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego”. Innym razem – i znów mamy trzy prawie identyczne relacje – gdy uczniowie zapytali Go kto jest największy w królestwie Bożym, „On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się, więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje. Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie.” Postawmy tu zasadne pytanie: czy takie słowa mógłby wypowiedzieć Jezus o istotach skażonych grzechem? Czy mógłby stawiać je za wzór do naśladowania dla swoich uczniów? Gdybym nie starał się o zawężenie argumentacji w tej jakże ważnej kwestii do samego Pisma Świętego, posłużyłbym się tutaj cytatem z objawień prywatnych Marii Valtorty, która usłyszała w widzeniu i zapisała następujące słowa wypowiedziane przez Zbawiciela w czasie udzielania odpowiedzi na pytanie o największego w królestwie Bożym: „Biada, po trzykroć biada temu, kto pozbawia nieświadome dzieci ich niewinności! Pozostawcie je aniołami jak najdłużej. Zbyt odpychający jest świat i ciało dla duszy przychodzącej z Nieba! A dziecko, dzięki swej niewinności, jest jeszcze samą duszą. Szanujcie duszę dziecka i jego ciało, jak szanujecie miejsce święte. Święte jest także dziecko, bo ma Boga w sobie. W każdym ciele znajduje się świątynia Ducha, lecz świątynia dziecka jest najbardziej święta i najbardziej głęboka”. Czyż Zbawiciel mówiłby tak o istocie skażonej grzechem, skłonnej do zła, nieczystej? I wreszcie nawet w Starym Testamencie, pomimo iż nie posiada jeszcze tej pełni Objawienia, jaką znajdujemy w Nowym, zapisane zostało wyraźne stwierdzenie, iż żaden grzech nie jest przenoszony z rodziców na dzieci. W Księdze Ezechiela czytamy, bowiem: "Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swego ojca, ani ojciec za winę swego syna. Sprawiedliwość sprawiedliwego jemu zostanie przypisana, występek zaś występnego na niego spadnie" (Ez 18, 20). Jakiż cytat biblijny można przeciwstawić powyższym, które tak wyraźnie zdają się przemawiać za bezgrzesznością przychodzących na świat dzieci? Otóż znajdujemy go w Liście św. Pawła do Rzymian, komentowanym zarówno przez św. Augustyna, jak i przez św. Tomasza z Akwinu. W rozdziale 5 tego Listu czytamy: „Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli...Bo i przed Prawem grzech był na świecie, grzechu się jednak nie poczytuje, gdy nie ma Prawa. A przecież śmierć rozpanoszyła się od Adama do Mojżesza nawet nad tymi, którzy nie zgrzeszyli przestępstwem na wzór Adama. On to jest typem Tego, który miał przyjść. Ale nie tak samo ma się rzecz z przestępstwem jak z darem łaski. Jeżeli bowiem przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa. I nie tak samo ma się rzecz z tym darem jak i ze [skutkiem grzechu, spowodowanym przez] jednego grzeszącego. Gdy bowiem jeden tylko grzech przynosi wyrok potępiający, to łaska przynosi usprawiedliwienie ze wszystkich grzechów. Jeżeli bowiem przez przestępstwo jednego śmierć zakrólowała z powodu jego jednego, o ileż bardziej ci, którzy otrzymują obfitość łaski i daru sprawiedliwości, królować będą w życiu z powodu Jednego - Jezusa Chrystusa. A zatem, jak przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich ludzi wyrok potępiający, tak czyn sprawiedliwy Jednego sprowadza na wszystkich ludzi usprawiedliwienie dające życie. Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi.” Mamy, więc stwierdzenie, iż „przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć”. Co jednak oznacza „grzech wszedł na świat” i jak rozumieć w tym fragmencie słowo „śmierć”? Augustyn sugerował, że „wejście grzechu na świat” oznacza skażenie ludzkiej natury przekazywane z ojca na syna, jako grzech pierworodny powodujący wrodzoną skłonność do zła. A przecież w Księdze Ezechiela czytamy: „Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swego ojca”. Podobnie Jezus stawia uczniom dziecko za wzór duchowej czystości, która jest najpewniejszą przepustką do królestwa niebieskiego. A jednak nie ulega wątpliwości, że grzech jest na świecie, a nawet nim rządzi. Co więc oznacza, że „przez jednego człowieka grzech wszedł na świat”? Jeśli nie, jako wrodzone skażenie natury ludzkiej, to, w jaki sposób? Otóż współczesna psychologia wiele uwagi poświęca tzw. skryptom życiowym, czyli nieświadomym scenariuszom życia. Każdy z nas obserwując od pierwszych lat życia swoich rodziców i słuchając ich zaleceń i przestróg, a także rodzinnych legend i opowieści, tworzy sobie bardziej lub mniej jasny scenariusz własnego życia. Czasem są to skrypty zwycięzców, a czasem przegranych, z reguły jednak nie ma w nich bezwarunkowej miłości, która pozwoliłaby naszemu wewnętrznemu dziecku wydorośleć i stać się odpowiedzialnym i samodzielnym podmiotem swoich czynów. Zamiast tego naszym myśleniem, emocjami i zachowaniami rządzą skryptowe nakazy i zakazy. Każdy z nas dziedziczy swój skrypt po rodzicach, oni zaś odziedziczyli swoje po swoich rodzicach. Dlatego w rodzinach tak często powtarzają się te same schematy reagowania na sytuacje kryzysowe, wyrażania lub tłumienia uczuć, zawiązywania lub zrywania małżeństw, a także okoliczności śmierci. Jeżeli z kolei cały naród wywodzi się od pierwszej rodziny, to oprócz skryptów rodzinnych są też skrypty narodowe. Jeżeli zaś wszystkie narody wywodzą się od jednego przodka (mówi o tym np. teoria mitochondrialnej Ewy stworzona przez genetyków) to istnieje też skrypt ogólnoludzki. Każdy skrypt przenoszony jest z ojca na syna i z matki na córkę drogą naśladownictwa. Czy więc stwierdzenia, iż „przez jednego człowieka grzech wszedł na świat” nie może oznaczać przekazywania nieświadomych wzorców zachowania, (czyli skryptów) z rodziców na dzieci? Jezus powiedział: „Kto chce iść za Mną, niech Mnie naśladuje”. W ten sposób łamał skrypty rodzinne wpojone przez naśladowanie rodziców. Powiedział też: „Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. Czyż nauka Jezusa nie jest mieczem przecinającym skryptowe zniewolenie? U św. Pawła w cytowanym fragmencie powiedziane jest, że przez grzech przyszła śmierć. Lecz pamiętajmy, że Jezus wyraźnie odróżniał śmierć cielesną i duchową oraz życie cielesne i duchowe. Wystarczy przypomnieć kilka najbardziej uderzających cytatów: „Kto we mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie”; „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych”; „Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych”. Biorąc pod uwagę podwójne znaczenie słów „życie” i „śmierć”, rozumiemy, że Jezus mówi w istocie: „Kto we mnie wierzy, choćby umarł (cieleśnie), żyć będzie (duchowo).” W drugim przypadku stwierdza: „Zostaw umarłym (duchowo) grzebanie umarłych (cieleśnie)”. Zaś w trzecim tłumaczy, iż każda ludzka dusza jest nieśmiertelna, dlatego nawet umarli cieleśnie żyją, jako nieśmiertelne dusze przed Bogiem. Możemy dodać tu jeszcze jeden cytat potwierdzający tę interpretację: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle. A zatem jeśli przez grzech („skryptowe zablokowanie miłości”) weszła na świat śmierć duchowa, to jak to rozumieć? Śmierć duchowa jest rzeczywistością lęku, rozpaczy i nienawiści, które rozlewają się w duszy w miejsce wyrzuconych z niej wiary, nadziei i miłości. Skoro dusza jest nieśmiertelna, to śmierć ciała nie odbiera jej istnienia. Lecz dusza może istnieć w stanie duchowego życia (więzi z Bogiem, który jest źródłem życia) lub duchowej śmierci (bez więzi z Bogiem). Wszak wszyscy apostołowie, wszyscy święci, wszyscy chrześcijanie przeszłości zmarli w porządku cielesnym – gdyż nie o życie cielesne i cielesną śmierć tu chodzi. Czyż nie w ten właśnie sposób należałoby interpretować ten fragment? Jeśli więc idąc tą drogą rozumowania uznalibyśmy, że wszelkie biblijne i pozabiblijne przesłanki przemawiają za tym, że dzieci nie rodzą się skażone grzechem pierworodnym, lecz poprzez zranienia, których padają ofiarą w dzieciństwie i młodości zostają wciągnięte w rzeczywistość grzechu, jakie byłyby tego skutki w naszym chrześcijańskim pojmowaniu Ewangelii? Otóż wydaje się, że istnieje, co najmniej siedem takich konsekwencji, które warto kolejno rozważyć. A zatem, jeśli okazałoby się, że grzechu pierworodnego nie ma, to:

1. Stałoby się możliwe uzgodnienie Objawienia z teorią ewolucji.

2. Stałoby się możliwe uzgodnienie Objawienia z naukową psychologią wskazującą na genetyczny związek zaburzeń emocjonalnych w życiu dorosłym z urazami z wczesnego dzieciństwa.

3. Stałoby się możliwe dowartościowanie godności osoby ludzkiej, ze względu na wolność woli i suwerenność ludzkich wyborów moralnych.

4. Zmieniłoby się i pogłębiło nasze rozumienie chrztu z wody i z Ducha (bierzmowania).

5. Zmieniłoby się i pogłębiło nasze rozumienie Tajemnicy Odkupienia.

6. Nastąpiłoby znaczące dowartościowanie stanu zakonnego, jako najdoskonalszej formy naśladowania Chrystusa.

7. Propaganda antyaborcyjna zyskałaby nowe argumenty.

Ad 1. Podobnie jak w wieku XVI trwał dramatyczny spór o teorię kopernikańską, którą ówczesny Kościół postrzegał, jako niezgodną z nauką katolicką, tak dziś trwa spór o teorię ewolucji. Jej przeciwnicy usiłują przekonywać, że biblijna wersja wydarzeń (kreacjonizm) rozumiana, jako opis dosłowny, jest jedyną słuszną teorią na temat powstania świata. Zwolennicy ewolucjonizmu zarzucają kreacjonistom brak wiedzy i zdrowego rozsądku oraz złą wolę, gdyż materiał paleontologiczny oraz genetyczny, jakim dysponuje współczesna nauka, jest ich zdaniem wystarczający, aby uznać teorię ewolucji za trafny opis praw rządzących rozwojem świata ożywionego. Istnieją też myśliciele łączący duchowość z ewolucją. Do klasyków tego podejścia należą m.in. Henri Bergson (1859-1941), twierdzący, że motorem ewolucji jest inteligentna siła, którą nazywa siłą życiową (elan vital), czy Pierre Teilhard de Chardin (1881-1955), jezuita i paleontolog, uważający, że Chrystus jest Alfą, czyli siłą inicjującą proces kosmicznej ewolucji oraz Omegą, czyli punktem docelowym owego procesu. Stosunek Kościoła katolickiego do ewolucjonizmu przeszedł od stanowczej negacji, do coraz śmielszej akceptacji. Pius XII w 1950 roku na stronach encykliki Humani generis nazwał ewolucjonizm „poważną hipotezą”, zaś Jan Paweł II w przesłaniu do papieskiej Akademii Nauk w 1996 stwierdził, że „zdobycze nauki każą nam uznać, iż teoria ewolucji jest czymś więcej niż hipotezą”. Trudność teologiczna z pełnym uznaniem tej teorii polega na tym, że przyjęcie założenia, iż ludzie wywodzą się od zwierząt z rzędu naczelnych musiałoby oznaczać, że śmiertelność odziedziczyliśmy po zwierzęcych przodkach – nie jest ona skutkiem grzechu prarodziców stworzonych do nieśmiertelności. W konsekwencji Odkupienie dokonane na krzyżu przez Chrystusa nie mogło znieść śmierci w sensie biologicznym – nawet, jeśli zgładziło grzechy całej ludzkości. Problematyczne też staje się odczytanie biblijnej relacji o pierwszej ludzkiej parze. Co prawda genetycy mówią o mitochondrialnej Ewie – kobiecie, od której wywodzą się wszyscy żyjący dziś na świecie ludzie. Ale fakt ten w żadne sposób nie odnosi się do tradycyjnej wizji śmierci, jako skutku grzechu prarodziców stworzonych, jako istoty przeznaczone do nieśmiertelności w ciele. Wydaje się jednak, że istnieje możliwość uzgodnienia ewolucjonizmu i kreacjonizmu w ramach jednej spójnej teorii. Wymagałoby to przyjęcia założenia, iż podobnie jak dziś Bóg objawia się mistykom w ramach tzw. prywatnych objawień, tak w zamierzchłej przeszłości, gdy istniały już istoty o ludzkim ciele, doszło do pierwszego objawienia istoty Boskiej, która mocą swej łaski dokonała w nich ostatecznej transformacji, w wyniku, której ich zwierzęca jeszcze psychika nabrała cech ludzkich i stała się nieśmiertelna. Owe ludzkie cechy – które możemy nazwać syndromem człowieczeństwa – to: zdolność kształtowania narzędzi, zdolność wnioskowania i zdolność hamowania reakcji odruchowych, a zatem kreatywność, rozum i wolna wola. Oba biblijne opisy stworzenia człowieka zawierają motyw samoobjawienia się Stwórcy pierwszej ludzkiej istocie lub parze. Jeśli zinterpretujemy to, jako teofaniczną ingerencję Boga w proces ewolucji, będzie tam miejsce zarówno na mitochondrialną Ewę, jak i na wygnanie z raju, czyli miejsca bezrefleksyjnej błogości. Poznanie dobra i zła oznaczać może uświadomienie sobie przez pierwszych ludzi zdolności podmiotowego wpływania na bieg procesów naturalnych – np. poprzez kształtowanie kamiennych narzędzi czy opanowanie zwierzęcego lęku przed ogniem i nauczenie się korzystania z jego dobrodziejstw. A zatem stanięcie wobec wyzwania „czynienia sobie ziemi poddaną”. Wilhelm Schmidt był religioznawcą i katolickim księdzem, który stworzył teorię praobjawienia oraz monoteizmu pierwotnego. Odkrył, bowiem, że u wszystkich kultur zbieracko-łowieckich, a zatem prowadzących pierwotny („rajski”) tryb życia, występuje wiara w istnienie Najwyższego Boga. Wiązał to z pramonoteizmem rozwijającym się u ludów pierwotnych na bazie praobjawienia. Uzgadniając kreacjonizm z ewolucjonizmem warto byłoby wrócić do tej teorii.

Ad 2. Teoria grzechu pierworodnego współgrała z restrykcyjnym stylem wychowania dzieci, albowiem rodzice zobowiązani byli wykorzeniać „wrodzoną” skłonność dziecka do zła (W Starym Testamencie znajdziemy wiele zachęt do traktowania dzieci rózgą). Tymczasem psychologia naukowa już na początku XX wieku odkryła genetyczną zależność rozmaitych problemów i zaburzeń życia dorosłego od urazów, jakich człowiek doświadcza we wczesnym dzieciństwie. Odrzucenie tezy o wrodzonych grzesznych skłonnościach, na rzecz teorii o wrodzonej niewinności i czystości dziecka pozwoli, więc nawiązać dialog katolicko-psychologiczny, a także umożliwi Kościołowi korzystanie z ogromnych zasobów wiedzy psychologicznej i technik terapeutycznych, zaś terapeutom – z doświadczeń spowiedników i kierowników duchowych. Szczególnie cenne mogą okazać się nurty psychologiczne akcentujące potrzebę pracy ze skryptem – jak np. Analiza Transakcyjna.

Ad 3. Idea grzechu pierworodnego idzie zawsze w parze z koncepcją predestynacji – choć nie zawsze explicite. Dlatego odrzucenie tej pierwszej znacznie uszczupli pole teologicznego zastosowania tej drugiej, negującej ludzką wolność. Jeśli bowiem człowiek nie jest skażony skłonnością do zła, to nie jest potrzebna szczególna Boża interwencja, aby skłonić człowieka do dobra. A ponieważ łaska jest zawsze niezasłużona, toteż konieczne jest uzupełnienie tej sekwencji „tajemnicą predestynacji”- wyboru tych a nie innych osób, do grona obdarowanych łaską. A wszystko to odbywa się zupełnie poza wolną ludzką wolą. W tym ujęciu wcale nie jest ona wolna, gdyż albo nagina się do zła pod wpływem grzechu pierworodnego, albo popychana jest ku dobru mocą niezasłużonej łaski. Dlatego też odrzucenie hipotezy grzechu pierworodnego przywróciłoby także pełny splendor fenomenowi ludzkiej wolności i zatarło fałszywy obraz Boga, jako kapryśnego tyrana, kryjący się zwłaszcza za domniemaniem predestynacji. W Ewangelii znajdziemy niezwykle znaczące zdanie, które rzuca ważne światło na problem predestynacji: „Biada światu z powodu zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie.” A zatem istnieje Boski plan dla świata, mistyczny scenariusz, (a więc Boski skrypt); dlatego pewne wydarzenia muszą się dokonać. Są też przewidziane role konieczne do odegrania w ramach owych wydarzeń. Lecz każdy z nas ma wolność wyboru roli jaką zechce w nadchodzących wydarzeniach odegrać – czy będzie to rola aktywna czy pasywna, pozytywna czy negatywna – zależy wyłącznie od nas. Jeśli zaś anioł czytał Chrystusowi imiona zbawionych z „Księgi Żywota”, nie znaczy to, że wszystkie były już tam zapisane. Według Apokalipsy św. Jan ujrzał wśród zbawionych oprócz 144 tysięcy wybranych z ludu Izraela także „wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem.” Ten „wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć” jest więc zbiorem otwartym, dla każdego jest w nim miejsce. W objawieniach Anny Dąbskiej czytamy następujące orędzie Zbawiciela: „Wolność waszego wyboru jest prawem waszym danym wam u zarania świata i nigdy cofnięta wam nie będzie. Spotkanie wasze ze Mną, stworzenia ze Stwórcą, dzieci odzyskanych, a wciąż marnotrawnych z Ojcem Miłosiernym; spotkanie człowieka z Bogiem odbywa się w warunkach wolności i nigdy inaczej.” Jednocześnie Chrystus jest najpewniejszym gwarantem prawdziwej wolności, gdyż w dalszej części tego orędzia stwierdza: „Ja jestem Wolnością. Kto do Mnie przychodzi - staje się wolny prawdziwie. [Bo to Ja] wyzwalam was ze wszystkich uwarunkowań świata.”

Ad 4. Dzisiaj chrzest udzielany niemowlętom stał się rodzajem na poły magicznego obrzędu, który dokonuje się zupełnie poza świadomością i bez zgody chrzczonego. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa chrzest był sakramentem osoby dorosłej, która po długim przygotowaniu dokonywała w trakcie tej ceremonii świadomego i dobrowolnego wyrzeczenia się szatana i przyjęcia Chrystusa. W czasach imperium, gdy chrześcijaństwo ścigane było, jako przestępstwo na mocy cesarskich dekretów, przyjęcie chrztu było wyrazem autentycznego heroizmu wiary. Dzisiaj chrzest zupełnie stracił ten sens i przyporządkowany został koncepcji usunięcia grzechu pierworodnego. A przecież Jezus podkreślał, że do królestwa wejdzie ten, kto narodzi się z wody i Ducha. A zatem chrzest z wody, to chrzest Janowy, natomiast Jezus był tym, który przyszedł, aby chrzcić Duchem Świętym. A zatem to bierzmowanie jest sakramentem pełnej inicjacji chrześcijańskiej, gdyż właśnie bierzmowanie jest „chrztem w Duchu Świętym”. W tradycji prawosławnej chrztu i bierzmowania dokonuje się jednocześnie i sakramenty te udzielane są niemowlętom. W tradycji katolickiej przynajmniej bierzmowanie przesunięte zostało na okres, gdy dziecko osiągnie wiek „używania rozumu” (Jean Piaget nazwał tę fazę myśleniem formalno-operacyjnym, które zaczyna się rozwijać ok. 13 roku życia). Oczywiście nie możemy odmawiać wartości chrztu świętemu, który związuje nas duchowymi więzami ze Zbawicielem na całe życie, lecz poszanowanie godności osoby ludzkiej, jako rozumnego i wolnego podmiotu wymagałoby zmiany formuły bierzmowania. Nie powinno być ono moim zdaniem organizowane, jako akt zbiorowy w określonym wieku, analogicznie do Pierwszej Komunii Świętej, ale każdy powinien samodzielnie zdecydować, kiedy chce przyjąć ten sakrament i żaden przedział wiekowy nie powinien być narzucany, poza warunkiem brzegowym „wieku używania rozumu”.

Ad 5. Kolejna ważna zmiana dotyczyłaby pojmowania Tajemnicy Odkupienia. Po pierwsze zwróćmy uwagę na odpowiedź Pana Jezusa na pytanie Sanhedrynu o treść Jego nauki, postawione w trakcie zamkniętego przesłuchania. „Ja przemawiałem jawnie przed światem. Uczyłem zawsze w synagodze i w świątyni, gdzie się gromadzą wszyscy Żydzi. Potajemnie zaś nie uczyłem niczego. Dlaczego Mnie pytasz? Zapytaj tych, którzy słyszeli, co im mówiłem. Oto oni wiedzą, co powiedziałem”. W ten sposób Pan Jezus odrzucił wszelki ezoteryzm. Nie głosił żadnych nauk tajemnych dla wybranych, lecz wszystko robił i mówił otwarcie, w biały dzień, na oczach tłumów. Chociaż do najbardziej cudownych tajemnic (jak Przemienienie na Górze Tabor) dopuszczał tylko najbardziej zaufanych uczniów, gdyż – jak możemy się domyślać – dla tłumów widok ten byłby zbyt szokujący (nawet trzej apostołowie ledwie wówczas mogli pozbierać myśli), o ile w ogóle widzialne (vide relacje świadków objawień fatimskich). Jeżeli więc wszystko robił i mówił jawnie, to o ileż bardziej musiało to dotyczyć Jego męki i śmierci, skoro trzykrotnie uczniom zapowiadał, iż to jest najważniejszy cel Jego przyjścia na świat. A zatem Jego męka i śmierć także miały dokonać się jawnie, publicznie, na oczach tłumów – bo cóż bardziej przyciąga ludzką uwagę niż publiczna egzekucja znanej osoby? Zwłaszcza, kiedy osoba ta przez jednych jest uwielbiana, a przez innych znienawidzona... Co takiego jednak mieli ludzie zobaczyć patrząc na tortury i powolne konanie Jezusa na krzyżu? Otóż, jeżeli nie ma grzechu pierworodnego, jeżeli dzieci rodzą się czyste i niewinne, jeżeli grzech zawładną światem z powodu zła płynącego z serc ludzi dorosłych, jeżeli każdy z nas nosi w sobie dziecko uczynione na obraz i podobieństwo Boga; dziecko, które przez ludzi zostało zranione, odrzucone, wzgardzone, oszukane, okłamane, wyszydzone, zgorszone i zatrute jadem nienawiści, to czyż Jezus przez Żydów i Rzymian opluty, wyszydzony, ubiczowany i przybity do krzyża nie jest kruszącym serca obrazem tego właśnie umęczonego dziecka, które każdy z nas samotnie nosi w sobie przez całe życie szukając ukojenia u ludzi, w pieniądzach, w alkoholu lub wyuzdaniu, a przecież nigdzie nie mogąc go znaleźć? I czy nie dociera do nas w nagłym olśnieniu, że tylko On – Ubiczowany, Ukrzyżowany, Wyszydzony – zna nasze serce i rozumie nasze niewypowiedziane cierpienie i samotność? Za śmiercią ukrzyżowanego Jezusa nie kryje się żadna ezoteryczna tajemnica. On po prostu tam jest – cierpliwy i czysty do końca – a każdą raną swego ciała zdaje się mówić: „Zobaczcie, co ze Mną zrobiliście. Zobaczcie, co robicie z prawdą i dobrem, które wkraczają w wasze życie. Zobaczcie, co robicie z miłością.” To my, ludzie, zabiliśmy Jezusa – nasza nienawiść, zazdrość, pycha, obojętność, egoizm przybiły Go do krzyża rękami rzymskich żołnierzy. A On – któremu nawet wichry były posłuszne – pozwolił się zabić, aby zmartwychwstać i zapewnić, że nadal nas kocha i będzie z nami aż do skończenia świata, aby dawać nam nadzieję zbawienia i siłę życia w prawdzie i miłości. Oczywiście Pan Jezus wyraźnie powiedział, że oddaje swoje życie na okup za wielu. Jego ciało i krew zostały wydane za nas, na odpuszczenie grzechów. Czy jednak Jego śmierć oczyściła nas z grzechów automatycznie i niezależnie od naszej woli? Ten właśnie wymiar Tajemnicy Odkupienia nabiera właściwej głębi, gdy odrzucamy koncepcję grzechu pierworodnego. Albowiem istnieje grzech powszechny, którym jest niezdolność do miłości; grzech rozprzestrzeniający się jak duchowa epidemia – lecz nie jest to grzech pierworodny.

Ad 6. W Kościele najwyższy stopień świętości można osiągnąć w życiu zakonnym. Rodziny zakonne są zaś chrześcijańską kontynuacją tradycji prorockiej, która już w Starym Testamencie rozwijała się do pewnego stopnia niezależnie od tradycji kapłańskiej. O ile, bowiem chrześcijański kler od czasów Justyniana Wielkiego miał tendencję do wikłania się w machinacje polityczne, zakony były autentycznymi nośnikami Bożych charyzmatów i potrójnej misji Kościoła. Wspólnota Apostołów była doskonałym wzorem życia rodziny zakonnej. I pomimo że także zakony w pewnych okresach ulegały ogólnemu zepsuciu, to jednak ich działalności zawdzięczamy wprowadzenie do Europy takich instytucji jak szkoły powszechne, sierocińce, domy starców, czy szpitale (do dziś pielęgniarki nazywane są „siostrami”, gdyż przez wieki pielęgnacja chorych w szpitalach była domeną sióstr zakonnych). Jan Paweł II w „Przekroczyć próg nadziei” powiedział: „Niegdyś odnowa Kościoła szła poprzez zakony. Tak było w okresie po upadku cesarstwa rzymskiego (benedyktyni), tak było w średniowieczu (ruch zakonów żebraczych: franciszkanów i dominikanów), tak było w okresie poreformacyjnym (jezuici) oraz w wieku XIX (dynamiczne zgromadzenia misyjne jak werbiści, salwatorianie, a przede wszystkim salezjanie). Dziś odnowa spoczywa w istotnym stopniu na ludziach świeckich żyjących w małżeństwie i pracujących w różnych zawodach”. Lecz niezależnie od rozwijających się współcześnie ruchów odnowy charyzmatycznej potrzebne jest odrodzenie życia zakonnego. Impulsem może być właśnie odrzucenie koncepcji grzechu pierworodnego, a to na tej zasadzie, że większe wyczulenie na dziecięcą wrażliwość – w której jaśnieje czystość duszy nie skalanej jeszcze pokusami świata, ciała i szatana – wyrobi u rodziców większą otwartość na rodzące się w dziecięcych duszach powołania do życia poświęconego naprawie świata i głoszeniu Słowa Bożego. Zyskałyby na tym zarówno zakony, jak i seminaria kapłańskie. Dzisiaj wiele powołań do życia religijnego tłumionych jest u młodych ludzi przez rodziców. Maria Simma po wielu latach obcowania z duszami czyśćcowymi, zapisała następujące słowa: „Kiedyś przyszła do mnie kobieta (dusza pokutująca) i wyznała, że 30 lat musiała cierpieć w czyśćcu za to, że nie pozwoliła swojej córce wstąpić do klasztoru. Rodzice sprzeciwiając się, gdy Pan Bóg ich dziecko powołuje do kapłaństwa lub do życia zakonnego, biorą na siebie wielką odpowiedzialność. Wiem to od dusz czyśćcowych, że wielu młodzieńców zostałoby kapłanami, gdyby nie sprzeciw rodziców. Będą oni za to odpowiadać przed Bogiem.”

Ad 7. Czyż nie jest zastanawiające, dlaczego Królowa Niebios tak często objawia się dzieciom? Lourdes, La Salette, Fatima, Garabandal, Medziugorje... Czyż nie jest to kolejne potwierdzenie tezy, że dzieci przychodzą na świat czyste i bliższe są Bogu niż dorośli z ich uwikłaniem w świat kłamstwa, niesprawiedliwości, wyuzdania, szyderstwa i przemocy? Chociażby to jedno mogłoby rzucić nowe światło na dramat aborcji, tego usankcjonowanego prawnie w wielu państwach ludobójstwa, cynicznej rzezi niewiniątek naszych czasów. Na zakończenie jeszcze jeden cytat z Marii Valtorty; słowa Jezusa odpowiadającego na pytanie o to, kto jest największy w królestwie Bożym, cytowane już we fragmencie – tym razem w całości: „Kto pośród nas jest największy w Królestwie Niebieskim? Usuwam zacieśnienie: “pośród nas”, i rozszerzam to pytanie na cały świat, obecny i przyszły. Odpowiadam: największym w Królestwie Niebieskim jest najmniejszy spośród ludzi, to znaczy ten, którego ludzie uważają za “najmniejszego”; ten, który jest prosty, ufny, przekonany o swej niewiedzy, a zatem – dziecko lub ten, kto potrafi wytworzyć w sobie ponownie duszę dziecka. “Największym” w błogosławionym Królestwie nie czyni was wiedza ani moc, ani bogactwo, ani aktywność – nawet, jeśli jest dobra – lecz to, że jest się najmniejszym dzięki miłości, pokorze, prostocie, wierze. Obserwujcie, jak dzieci Mnie kochają, i naśladujcie je. [Patrzcie,] jak we Mnie wierzą i naśladujcie je. [Spójrzcie,] jak wypełniają to, czego nauczam, i naśladujcie je. Nie pysznią się tym, co robią. Naśladujcie je. Nie są zazdrosne ani o Mnie, ani o swych towarzyszy. Naśladujcie je. Zaprawdę powiadam wam, że jeśli nie zmienicie waszego sposobu myślenia, działania, miłowania i jeśli nie odnowicie siebie - mając za wzór najmniejszych – nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego. Dzieci wiedzą to, co wy znacie; to, co jest zasadnicze w Moim nauczaniu. Jakże jednak inaczej wprowadzają w czyn to, czego uczę! Wy, kiedy uczynicie coś dobrego, mówicie: “Zrobiłem to”. Dziecko mówi: “Jezu, pamiętałem o Tobie dzisiaj i przez wzgląd na Ciebie byłem posłuszny, kochałem, pokonałem pragnienie, żeby się bić... i cieszę się, bo Ty – pamiętam o tym – wiesz, kiedy ja jestem dobry, i jesteś z tego zadowolony.” Zaobserwujcie też dzieci, kiedy popełnią coś złego. Z jaką pokorą wyznają Mi: “Dziś byłem zły. Jest mi przykro, bo zadałem Ci ból”. Nie szukają usprawiedliwień. One wiedzą, że Ja wiem. Wierzą i cierpią z powodu Mojego bólu. O! Jakże są drogie Mojemu sercu dzieci. W nich nie ma ani pychy, ani obłudy, ani rozwiązłości! Mówię wam: stańcie się podobni do tych małych, jeśli chcecie wejść do Mojego Królestwa. Kochajcie dzieci, jako posiadany przez was anielski przykład. Macie się stać jak aniołowie. Usprawiedliwiając się moglibyście jednak powiedzieć: “Nie widzimy aniołów”. Bóg daje wam, więc dzieci za wzór i macie je wśród was. A jeśli widzicie dziecko zaniedbane materialnie lub zaniedbane moralnie, które może zginąć, przyjmijcie je w Moje Imię. Bóg, bowiem bardzo je kocha. A ktokolwiek przyjmuje dziecko w Moje Imię, Mnie przyjmuje, gdyż Ja jestem w duszy niewinnego dziecka. A kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał – Najwyższego Pana.

I strzeżcie się przed gorszeniem tych małych, bo oko ich ogląda Boga. Nigdy nie wolno nikogo gorszyć. Ale biada, po trzykroć biada temu, kto pozbawia nieświadome dzieci ich niewinności! Pozostawcie je aniołami jak najdłużej. Zbyt odpychający jest świat i ciało dla duszy przychodzącej z Nieba! A dziecko, dzięki swej niewinności, jest jeszcze samą duszą. Szanujcie duszę dziecka i jego ciało, jak szanujecie miejsce święte. Święte jest także dziecko, bo ma Boga w sobie. W każdym ciele znajduje się świątynia Ducha, lecz świątynia dziecka jest najbardziej święta i najbardziej głęboka. Jest ona za podwójną zasłoną. Niech wiatr waszych namiętności nawet nie poruszy zasłon wzniosłej [dziecięcej] niewiedzy o tym, czym jest pożądliwość. Chciałbym, żeby dziecko było w każdej rodzinie, pośrodku wszelkich zgromadzeń ludzi, aby służyło za wędzidło dla ludzkich namiętności. Dziecko uświęca, daje pokrzepienie i ochłodę już przez jeden błysk swych pozbawionych przebiegłości oczu. Jednak biada tym, którzy odbierają dziecku świętość przez swe gorszące zachowanie! Biada tym, którzy przez swe rozpustne zachowanie przekazują własną rozwiązłość dzieciom! Biada tym, którzy słowami i ironią ranią wiarę, jaką dzieci Mnie darzą! Lepiej by było dla nich wszystkich, żeby im przyczepiono do szyi kamień młyński i żeby ich wrzucono w morze, żeby się w nim utopili razem ze swymi zgorszeniami! Chociaż zgorszenia nieuchronnie nadejdą, to jednak biada człowiekowi, który z własnej winy je wywoła!”.

Jarosław Moser

Partia Żulików i Worów - czyli co słychać w Rosji? Sytuacja w Rosji, w związku ze zbliżającymi się w marcu 2012 wyborami prezydenckimi, budzi również i w naszym kraju zrozumiałe zainteresowanie. Czy "podmianka" Miedwiedewa na Putina przebiegnie bezproblemowo? Ilu będzie kandydatów do tego urzędu? Czy Władymir Putin wygra w pierwszej turze? Co z protestami społecznymi, które miały miejsce w grudniu 2011 - czy któryś z kandydatów będzie je w stanie "zagospodarować"? Skąd w tytule Partia Żulików i Worów (Партия Жуликов и Воров), czyli Partia Kanciarzy i Złodziei? Czy już Państwo o niej słyszeliście? Jeśli nie, to krótkie wyjaśnienie - tak nazywa aktualnie rządzącą w Rosji partię "Jedna Rosja"( Единая Россия) Aleksiej Navalny, znany bloger i jednocześnie działacz aktywnie walczący z korupcją, jeden z liderów ostatnich protestów, którego popularność w Rosji rośnie w nieprawdopodobnym wręcz tempie. Niestety, Aleksiej Navalny nie wystartuje w najbliższych wyborach prezydenckich w Rosji, ponieważ nie jest liderem żadnej z partii politycznych reprezentowanych w Dumie, a zebranie 2 mln podpisów i to jeszcze na dokładnie określonych warunkach (podpisy powinny pochodzić, z co najmniej 40-tu na 83 okręgi wyborcze FR, przy czym nie więcej, niż 50 tys z jednego, muszą też zostać zebrane w przeciągu ok. miesiąca czasu) przekracza jeszcze jego możliwości. Na dodatek podpisy te są weryfikowane przez Centralną Komisję Wyborczą - a jeśli zostanie zakwestionowanych więcej, niż 5 % podpisów, dany kandydat nie zostanie dopuszczony do udziału w wyborach.(1)

Jaka jest, więc aktualnie sytuacja? Lista kandydatów w wyborach nie została jeszcze opublikowana, powinno to nastąpić w najbliższych dniach, prawdopodobnie nie później, niż 29 stycznia 2012. Z "definicji”, (jako liderzy partii obecnych w Dumie) zapewniony start w wyborach mają Władymir Putin (Jedna Rosja), Giennadij Ziuganow (Komunistyczna Partia FR), Władymir Żyrinowski (Liberalno-Demokratyczna Partia Rosji - nacjonaliści) oraz Siergiej Mironow (Sprawiedliwa Rosja - teoretycznie socjaliści, faktycznie partia wymyślona i stworzona przez strategów kremlowskich). Najprawdopodobniej Grigorij Jawliński, lider partii "Jabłoko", nie zostanie dopuszczony do tegorocznych wyborów z powodu zakwestionowania przez wspomnianą już wyżej CKW części zebranych przez niego podpisów (mówi się o odrzuceniu 26 %); w podobnej sytuacji jest Dmitryj Mieziencew, gubernator obwodu irkuckiego (informacje mówią o zakwestionowaniu ponad 10 % podpisów). (2) (3) Jedynym kandydatem, który do tej pory zebrał wymagane 2 mln podpisów i nie został odrzucony przez CKW (4), jest rosyjski multimiliarder, Michaił Prochorow, któremu poświęciłem jeden z poprzednich tekstów (5). Niektórzy komentatorzy twierdzą, że właśnie taki scenariusz, polegający na wykluczeniu wszystkich "niepotrzebnych" kandydatów, oprócz Prochorowa, który ma być swoistym listkiem figowym tej kampanii prezydenckiej A.D. 2012, jest w odpowiedni sposób realizowany przez doradców i powiedzmy, przyjaciół Władymira Putina, aby doprowadzić do jego zwycięstwa już w I-wszej turze wyborów.

Czy coś albo raczej ktoś jest w stanie zakłócić ten scenariusz i doprowadzić do... niespodzianki? Jak do tej pory, oficjalne sondaże na to nie wskazują (6)(7). Władymir Putin balansuje w okolicach 50 % poparcia, Ziuganow i Żyrynowski z trudem przekraczają 10 %, Mironow nie dobija nawet do 5 %, a Michaił Prochorow, jak na razie, ma niemal śladowe poparcie, gdzieś pomiędzy 2 a 4 %. Nie wiadomo jednak, czy społeczny protest przeciwko zafałszowanym wyborom do Dumy, którego grudniowa skala zaskoczyła chyba wszystkich obserwatorów rosyjskiej sceny politycznej, nie spowoduje jakiegoś zaskakującego rozwoju sytuacji. Gdyby opierać się chociażby na niezależnym ratingu kandydatów, prowadzonym na stronie http://president2012.ru/ , to na dzisiaj wybory wygrałby... Michaił Prochorow. Jeszcze ciekawszy jest sondaż radia Echo Moskwy, w którym za Prochorowem jest ponad 80 % słuchaczy, a za Putinem... niecałe 20 % (8). Jest to o tyle ciekawe, że właśnie poza Michaiłem Prochorowem, wszyscy inni kandydaci, jak się zdaje, w niemal żadnym stopniu nie "reprezentują" społecznego niezadowolenia wśród rosyjskiego społeczeństwa, jakie można było obserwować w Moskwie podczas grudniowych protestów na Placu Bołotnym oraz Prospekcie Sacharowa. Pojawiają się oczywiście głosy, że Prochorowa, jako swojego kontr-kandydata, wybrał sobie sam... Putin, a w zasadzie jego strateg, Władysław Surkov, ale on sam odpowiada na to pytanie w swoim wywiadzie (9) dla radia Echo Moskwy tak:

Dziennikarz: Michaił Dmitriewicz, nikt z moichprzyjaciół (...) nie wierzy, że pan nie jest kremlowskim projektem. Wszystkie chronologiczne wydarzenia wskazują, że właśnie tak jest. Jak pan odpowie? M.P.: Zawsze z zadowoleniem odpowiadam na to pytanie, dlatego, że każda moja odpowiedź będzie niewystarczająca. Cokolwiek nie powiem i tak nikt nie uwierzy. Dlatego należy na to pytanie odpowiadać czynami, a nie słowami, co robię i będę robić dalej... To "zadowolenie" z tego pytania, jak mi się wydaje, jest raczej ironią czy też sarkazmem, ale to pytanie nie wzięło się przecież z powietrza. Czy Michaił Prochorow udowodni czynami, że jest rzeczywistym, a nie malowanym przeciwnikiem Putina? Przekonamy się o tym zapewne dopiero podczas kampanii wyborczej, ale muszę Państwu powiedzieć, że dawno nie słyszałem tak konkretnie i w miarę zrozumiale wypowiadającego się polityka, porównując to chociażby do naszego podwórka, żeby nie powiedzieć - piaskownicy. Wywiad ten jest bardzo ciekawy i chyba po raz pierwszy Michaił Prochorow wypowiada się w nim na temat Aleksieja Navalnego, którego chętnie widziałby na jakimś ważnym, państwowym stanowisku, odpowiedzialnym za walkę z korupcją. Biorąc pod uwagę dotychczasowe osiągnięcia na tym polu Aleksieja Navalnego, które można sobie prześledzić chociażby na jego blogu http://navalny.livejournal.com/, zgadzam się z Michaiłem Prochorowem, że byłby on rzeczywiście świetnym kandydatem, w odróżnieniu od pewnej pani, która takie stanowisko zajmowała jeszcze niedawno w rządzie Donalda Tuska...

No, ale co dzisiaj słychać w Rosji, jeśli chodzi o zbliżające się wybory? Władymir Putin wie, że jest krytykowany w internecie i uważa, że jest to pozytywny proces: "Он добавил, что знает о том, что его критикуют в интернете, и назвал это положительным процессом." (10) A co u Giennadija Ziuganowa? Jego zdaniem, jeśli wybory nie będą sfałszowane, to Putin nie wygra wyborów w pierwszej turze: "Без фальсификации победа Путина в первом туре невозможна", - заявил Г.А. Зюганов журналистам в среду в городе Новомосковска Тульской области." (11)

Władymir Żyrynowski nie mówi w zasadzie nic nowego: "Я жесткой рукой наведу порядок в стране." (12)

Siergiej Mironov wystąpi dzisiaj w radiu "Viesti-FM, gdzie zapewne będzie opowiadał o swoim programie wyborczym i swoich celach: "С 20:00 до 21:00 по московскому времени Лидер Политической партии СПРАВЕДЛИВАЯ РОССИЯ, кандидат в Президенты Российской Федерации Сергей Миронов выступит в прямом эфире радиостанции "Вести-FM"." (13)

Michaił Prochorow właśnie poinformował na swoim blogu, że oficjalnie został kandydatem na Prezydenta Federacji Rosyjskiej: "Теперь я официально кандидат в Президенты РФ. Спасибо всем, кто меня поддержал. Я вас не подведу!" (14)

A co na to wszystko Aleksiej Navalny, który nie będzie się podczas tych wyborów ubiegał o urząd prezydenta, a nie byłby chyba bez szans? Aleksiej na swoim blogu opowiada, jak to miał dzisiaj wystąpić w radiu Finam-FM w debacie z Jewgieniejem Fiedorowem z partii "Jedna Rosja", ale do tej rozmowy czy też debaty nie dojdzie, ponieważ tak zalecili, czy też raczej rozkazali Jewgienijowi... prawnicy z jego partii, ponieważ rozmowa mogłaby dotyczyć... Władymira Putina:

"Евгений Федоров позвонил мне в 11-45, сообщил о том, что юристы выступили с рекомендацией (по словам депутата, "приказом") не участвовать в объявленных дебатах. Сославшись на действующее законодательство, которое вводит различные ограничения в период предвыборной компании. "Речь обязательно пойдет о Путине, а это противоречит правовым нормам". Так считают юристы партии. Сам я хотел бы с Навальным поговорить о Путине и считаю этот запрет глупым, но юристы считают иначе", - сказал мне во время телефонного разговора Евгений Алексеевич." (15)

Najbardziej znany "polityczny" bloger Rosji skomentował to tak:

"Мне кажется, что несмотря на отсутствие Фёдорова и строгое указание юристов ПЖиВ, речь всё равно может зайти о Путине.", czyli nie bacząc na absencję Fiedorova i instrukcje prawników z Partii Żulików i Worów, tak czy owak będzie mowa o Władymirze Putinie...

Materiały źródłowe:

(1) http://m.onet.pl/wiadomosci/5005500,detal.html

(2) http://www.polskatimes.pl/artykul/496828,jawlinski-nie-wystartuje-w-wyborach-prezydenckich-w-rosji,id,t.html

(3) http://www.osw.waw.pl/pl/wiadomosci

(4) http://www.ng.ru/politics/news/2012/01/25/1327493577.html

(5) http://ander.nowyekran.pl/post/48080,michail-prochorow-kandydat-na-prezydenta-rosji

(6) http://www.cap.ru/home/49/PREZENTACII/2012/opros.pdf

(7) http://wciom.ru/

(8) http://www.echo.msk.ru/polls/852301-echo/results.html

(9) http://echo.msk.ru/programs/oblozhka-1/849188-echo/#element-text

(10) http://www.putin2012.ru/events/129

(11) http://kprf.ru/rus_soc/101742.html

(12) http://www.ldpr.ru/#events/Vladimir_Zhirinovsky_I_will_bring_a_strong_arm_order_in_the_country

(13) http://mironov.ru/main/news/11806

(14) http://md-prokhorov.livejournal.com/

(15) http://navalny.livejournal.com/667365.html

Ander

Rośnie światowa produkcja stali. Polskę – bez polskich hut – koniunktura ominie Jak informuje World Steel Association światowa produkcja stali wyniosła w 2011 roku 1,527 mln ton. To rekord globalnej produkcji stali. W porównaniu do 2010 roku światowa produkcja stali wzrosła w 2011 roku o 6,8 proc. Wszyscy główni producenci stali poza Japonią i Hiszpanią odnotowali wzrost produkcji. Wzrost był szczególnie dynamiczny w Turcji, Korei Południowej i Włoszech. Roczna produkcja w Azji w 2011 roku wyniosła 988,2 mln ton stali surowej, odnotowując wzrost o 7,9 proc. w porównaniu do roku 2010. Udział tego regionu w światowej produkcji stali wzrósł nieznacznie z 64,0 proc. w 2010 do 64,7 proc. w 2011 roku. Nadal liderem w produkcji stali pozostają Chiny. Produkcja stali w tym kraju w 2011 r osiągnęła 695,5 mln ton, notując wzrost o 8,9 proc. w stosunku do roku 2010. Udział Chin w produkcji światowej wzrósł z 44,7 proc. w 2010 r do 45,5 proc. w roku 2011. W Japonii wyprodukowano 107,6 mln ton, mniej o 1,8 proc. w stosunku do roku 2010. Kraje Unii Europejskiej odnotowały wzrost produkcji stali w porównaniu do roku 2010. Wzrost ten wyniósł 2,8 proc. (produkcja w 2011 r 177,4 mln ton). W Hiszpanii wyprodukowano 15,6 mln ton stali, mniej o 4,6 proc. w stosunku do roku 2010. Włochy wyprodukowały 28,7 mln ton w 2011 roku, o 11,3 proc. więcej niż w 2010 roku. W Północnej Ameryce produkcja stali wyniosła 118,9 mln ton. Wzrost odnotowały także kraje Ameryki Południowej. Wyprodukowały 48,4 mln ton stali. Z kolei w krajach CIS produkcja stali w 2011 roku wyniosła 112,6 mln ton. W Rosji wyprodukowano 68,7 mln ton stali, natomiast na Ukrainie wyprodukowano 35,3 mln ton.

Renata Dudał

Dlaczego „Gazeta Wyborcza” usunęła dwa ważne zdania z wypowiedzi pani kanclerz Angeli Merkel? Dla wszystkich Państwa, jedyne w swoim rodzaju, małe ćwiczenie z manipulacji medialnej: czwartkowa „Gazeta Wyborcza” opublikowała, jako jedna z sześciu europejskich gazet, wywiad z kanclerz Angelą Merkel na temat przyszłości Europy. Wywiad ukazał się równolegle we wszystkich tytułach: włoskim, hiszpańskim, brytyjskim, niemieckim, francuskim i polskim. I oto mała niespodzianka. Porównajmy fragment wywiadu w wersji „Le Monde” i „Gazety Wyborczej”.

„Le Monde”: Polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski powiedział, że bardziej obawia się bezczynności Niemiec niż ich aktywności. Czy Niemcy robią wystarczająco dużo? Cieszy mnie przede wszystkim, że te słowa polskiego ministra wyrażają duże zaufanie. To pokazuje, jak pozytywnie rozwinęły się nasze stosunki. Podkreślam generalnie, że Niemcy są wielkim europejskim krajem i poczuwają się do odpowiedzialności z tym związanej. Z drugiej strony - podkreślam, że nie mówię tu konkretnie o Polsce – zdarza się, iż ktoś wzywa innego do przewodzenia, dlatego, że sam nie chce brać odpowiedzialności, a to, dlatego, że przywództwo jest zawsze synonimem ryzyka. Niemcy nie unikają podejmowania ryzyka w imię słusznej sprawy, ale w Europie musimy się przede wszystkim porozumieć, dokąd zmierzamy.

A teraz ten sam fragment w wydaniu „Gazety Wyborczej” („Duży Format” – dodatek „Europa”, 26.01.2012, s.5):

Polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski powiedział, że bardziej obawia się bezczynności Niemiec niż ich aktywności. Czy Niemcy robią wystarczająco dużo? Cieszy mnie przede wszystkim, że te słowa polskiego ministra spraw zagranicznych wyrażają duże zaufanie. To pokazuje, jak pozytywnie rozwinęły się nasze stosunki. Niemcy nie unikają podejmowania ryzyka w imię słusznej sprawy, ale w Europie musimy się przede wszystkim porozumieć, dokąd zmierzamy. Widzicie Państwo różnicę?

Pytanie brzmi: dlaczego „GW” usunęła dwa zdania z wypowiedzi pani kanclerz? Czy czytelnicy “Gazety” są przez nią manipulowani, czy też robi się to dla ich dobra, żeby nie burzyć im logiki stworzonego sztucznego obrazu rzeczywistości, w której Nasza Pani Kanclerz nie może krytykować (nawet pośrednio) Naszego Kochanego Ministra albo wyrażać się wprost o sile Niemiec i ich aspiracjach przywódczych. Przecież tego typu zdania może, co najwyżej wyrażać oszołomstwo PiSowskie. Na wszelki wypadek i na całe szczęście, czytelnicy „GW” będą mogli spać spokojnie bez żadnych dylematów. Sprawny cenzor wyciął im niepokojące treści. Krzysztof Szczerski

Bojkot towarów amerykańskich! Kongres USA pod naciskiem internautów, odmówił zajęcia się SOPA i PIPA. Tym niemniej administracja naciska na to, by ACTA była wprowadzona w całym świecie!! Nie można dopuścić, by w USA internauci (i nie tylko!) cieszyli się swobodą - a w koloniach, jak Amerykanie traktują resztę świata, wolność ograniczono. "W monarchii pieniądz jest rzeczą świętą; w d***kracji jest jedyną rzeczą świętą". Proponuję, by - jeśli Biały Dom nie zaprzestanie forsowania ACTA - internauci rozpoczęli bojkot produktów made in USA. Taka ogólnoświatowa akcja będzie znacznie skuteczniejsza, niż uliczne protesty połączone z podskakiwaniem - które Amerykanów obchodzą jak zeszłoroczny śnieg. Natomiast straty z bojkotu swoich towarów odczują dotkliwie. To znaczy: Amerykanie na tym per saldo niewiele stracą - ale Biały Dom znajdzie się pod silnym naciskiem eksporterów, którzy stracą bardzo dużo. Ta metoda w Ameryce działa świetnie. Zastosujmy ją na skale globalną. KNP tworzy Międzynarodowy Komitet Walki z ACTA poprzez bojkot amerykańskich towarów. Dziś jeszcze zostanie zamieszczony i rozesłany ten tekst w języku angielskim i innych; Proszę na razie tego nie tłumaczyć i nie rozpowszechniać, bo forma angielskojęzyczna będzie odrobinę inna. Parafowanie ACTE nie oznacza naszej porażki. Musi ją jeszcze przegłosować Parlament, podpisać Pan Prezydent - a nieoczekiwanym sojusznikiem może stać się Parlament Europejski. Tak, więc: a luta continua! JKM

Utajnienie negocjacji przeszkodą w konsultacjach ws. ACTA Wysoki stopień utajnienia negocjacji uniemożliwił krajom członkowskim UE konsultacje zainteresowanych stron i ustawodawców w sprawie umowy ACTA - wynika z depesz ambasady USA w Rzymie i Sztokholmie opublikowanych przez demaskatorski portal WikiLeaks. W depeszy z placówki w Rzymie z 12 lutego 2007 roku, czyli jeszcze przed formalnym rozpoczęciem negocjacji w sprawie ACTA (czerwiec 2008 r.), czytamy, że Fabrizio Mazza z włoskiego MSZ wyraził "zaniepokojenie przedstawieniem Komisji Europejskiej wspólnej japońsko-amerykańskiej propozycji" dotyczącej ACTA. W opinii Mazzy "zdecydowanie trudniej będzie osiągnąć porozumienie angażując Unię Europejską". "Według Mazzy amerykański rząd chce negocjować bezpośrednio i raczej z poszczególnymi państwami członkowskimi, a nie z KE" - głosi depesza wysłana do Waszyngtonu.

Poziom poufności wyższy niż zazwyczaj Kolejna depesza z Włoch z 5 listopada 2008 r., a więc już z okresu, gdy rozpoczynały się negocjacje ws. ACTA, informuje, że "poziom poufności podczas negocjacji był wyższy niż zazwyczaj w porozumieniach niedotyczących (kwestii) bezpieczeństwa". W opinii Mazzy, "na tym poziomie poufności niemożliwe jest przeprowadzenie przez państwa członkowskie (UE) koniecznych konsultacji z wszystkimi zainteresowanymi i ustawodawcami". Jak dodał włoski dyplomata, "zanim zostanie wszczęta kolejna runda rozmów ws. ACTA, kwestia ta musi zostać ponownie poddana negocjacjom" - czytamy w amerykańskiej depeszy. Z kolei w nocie z 24 listopada 2009 r. z placówki w Sztokholmie wynika, że Szwecja zdecydowanie sprzeciwia się utajnieniu rozmów. Opinię taką wyrażono na podstawie rozmów ze Stefanem Johanssonem, przedstawicielem UE w negocjacjach ACTA podczas szwedzkiej prezydencji. Jak poinformował Johansson, "szwedzkie media i środowiska blogerów wyraziły podobne zastrzeżenia na temat trwających negocjacji ws. ACTA, z jakimi mieliśmy do czynienia w innych krajach, skupiając się głównie na kwestii poufności i rozdziale dotyczącym internetu".

Brak zgody Szwecji "Kiedy szwedzkie ministerstwo sprawiedliwości negocjowało z ramienia UE w drugiej połowie roku, rząd był w kraju krytykowany. Media informowały, że zmusiły szwedzki rząd, by upublicznił fakt, iż Sztokholm nie zgodzi się na zapisy w umowie ACTA wymagające zmiany szwedzkiego prawa" - czytamy w amerykańskiej depeszy. Jak ocenił w rozmowie z Amerykanami Johansson, kwestia tajności była bardzo szkodliwa dla klimatu negocjacji w Szwecji. "We wszystkich partiach politycznych są grupy, które krytykują rząd za kroki podejmowane w kwestii egzekwowania prawa o ochronie własności intelektualnej. Dla tych grup odmowa upublicznienia dokumentów ACTA jest doskonałym narzędziem politycznym służącym do spekulacji na temat politycznych pobudek stojących za negocjacjami" - czytamy w depeszy. Johansson zwrócił uwagę, że "KE wyraziła zaniepokojenie, iż rząd USA prowadzi konsultacje z przemysłem rozrywkowym, podczas gdy UE nie ma tej możliwości".

Negocjacje bez organizacji międzynarodowych Z depeszy z Tokio z 28 czerwca 2006 r., a więc, kiedy powstawał projekt porozumienia w czasie rozmów władz USA z rządem Japonii, dowiadujemy się, że umowa ACTA nie powinna być negocjowana z żadną organizacją międzynarodową. Według negocjującego projekt ACTA w imieniu USA Stanforda McCoya, "powinno być to niezależne porozumienie, niezwiązane z żadną organizacją międzynarodową jak G8 czy OECD, co mogłoby utrudnić sformułowanie umowy o wysokich standardach". Negocjacje ACTA zakończyły się pod koniec listopada 2010 r., a Unia Europejska parafowała tekst w dniu 25 listopada 2010 r. Stronami umowy są: UE, Australia, Kanada, Japonia, Korea, Meksyk, Maroko, Nowa Zelandia, Singapur, Szwajcaria i Stany Zjednoczone. Ambasador Polski w Japonii Jadwiga Rodowicz podpisała umowę w czwartek w siedzibie MSZ Japonii; dokument podpisali też ambasadorowie pozostałych państw UE z wyjątkiem Cypru, Estonii, Słowacji, Niemiec i Holandii. ACTA to umowa handlowa zobowiązująca jej sygnatariuszy do walki z łamaniem prawa własności intelektualnej oraz handlem podrabianymi towarami. Zdaniem obrońców swobód w internecie może prowadzić to do blokowania różnych treści w imię walki z piractwem, stąd wiele sprzeciwów i protestów w Polsce ze strony internautów. INTERIA

W STRONĘ REŻIMU PREZYDENCKIEGO Od czasu objęcia stanowiska prezydenta Bronisław Komorowski wykazuje zaangażowanie w bardzo szczególnym obszarze polityki. Dotyczy on głównie spraw bezpieczeństwa, wojskowości i służb specjalnych, co z jednej strony można tłumaczyć konstytucyjnymi uprawnieniami prezydenta, z drugiej – zainteresowaniami samego lokatora Belwederu, przez lata ministra obrony narodowej i politycznego patrona środowiska byłych WSI. Nie powinno, zatem dziwić, gdy już kilka tygodni po wyborze, Komorowski ogłosił rozpoczęcie „Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego” (SPBN) angażując do prac nad projektem grono zaufanych „ekspertów”. W efekcie prac tego gremium, do kwietnia br. ma powstać Biała Księga Bezpieczeństwa Narodowego, z której Polacy dowiedzą się „o proponowanych kierunkach działań w tym zakresie”. Wychodząc naprzeciw intencjom patrona projektu, wskazywałem już wcześniej, jakiego rodzaju „rekomendacje dla Polski” powstają w ramach SPBN. Nie należy ich lekceważyć. Lektura podstawowego dokumentu opracowanego na potrzeby „strategii”: ekspertyzy prof. dr hab. Ryszarda Zięby i dr hab. Justyny Zając zatytułowanej „Budowa zintegrowanego systemu bezpieczeństwa narodowego Polski” nie pozostawia wątpliwości, w jakim kierunku zmierzają propozycje. Można tam m.in. przeczytać:

„Aby przezwyciężyć nieufność, która utrudnia percepcję Rosji przez polskich polityków i media należałoby podjąć zorientowaną na przyszłość politykę normalizacji stosunków wzajemnych i pojednania polsko-rosyjskiego. Warunki ku temu powstały już jesienią 2009 r., po udziale premiera FR Władymira Putina w obchodach 70-tej rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte, a zostały wzmocnione zbliżeniem polsko-rosyjskim po katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. Jednak czołowa partia opozycyjna w Polsce – Prawo i Sprawiedliwość podjęła kilka miesięcy później działania na rzecz ponownego konfliktowania z Rosją, sugerując odpowiedzialność tego państwa za katastrofę. W tej sytuacji rząd Polski powinien szybko podjąć działania na rzecz ratowania szansy, jaka szybko może zniknąć.” Warto zapamiętać tą „rekomendację”, ponieważ zawarte w niej przesłanki decydują dziś o większości decyzji politycznych i pozwalają dostrzec wspólny cel prezydenckich i rządowych przedsięwzięć. Kwestiom bezpieczeństwa została również poświęcona pierwsza inicjatywa ustawodawcza Komorowskiego: nowela ustawy o stanie wojennym oraz o kompetencjach Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych. Na jej podstawie lokator Belwederu uzyskał prawo, by na wniosek Rady Ministrów wprowadzić stan wojenny lub stan wyjątkowy w sytuacji „szczególnego zagrożenia dla ustroju państwa” lub w przypadku „działań w cyberprzestrzeni” – przy czym definicje tych zagrożeń nie zostały w ustawie sprecyzowane, co pozwala ich autorom na dowolną interpretację. Uchwalona w ekspresowym tempie nowelizacja daje Komorowskiemu realne narzędzie, przy pomocy, którego można np. anulować każdy niekorzystny werdykt wyborczy, lub zablokować zmiany groźne dla układu rządzącego. Po raz kolejny Komorowski uaktywnił się tuż po lewackich prowokacjach z 11 listopada, gdy nagle zgłosił postulat dokonania natychmiastowych zmian w ustawie o zgromadzeniach i wystąpił z gotową propozycją nowelizacji zaostrzającej prawo do organizowania zgromadzeń. Projekt prezydencki przewiduje m.in.: wprowadzenie możliwości identyfikacji osób biorących udział w zgromadzeniu oraz wysokie kary wobec organizatorów manifestacji. Nietrudno dostrzec, że wzrost represyjności prawa jest wspólną cechą rozwiązań proponowanych przez środowisko Komorowskiego. Możliwość ograniczenia praw obywatelskich na podstawie enigmatycznych zapisów dotyczących „działań w cyberprzestrzeni” czy perspektywa zdelegalizowania lub pacyfikowania niewygodnych manifestacji, muszą cieszyć wszystkich zwolenników putinizacji III RP. W regulacjach proponowanych przez Komorowskiego można także zauważyć intencję poszerzenia zakresu władzy prezydenckiej. Tak jest w przypadku propozycji związanych z „reformami systemowymi” w zakresie funkcjonowania służb bezpieczeństwa. Prace nad nimi trwają od początku kadencji, zaś ostatnie wydarzenia polityczne dowodzą, że weszły w fazę realizacji. Ponieważ wykonawcami tych planów będą członkowie rządu Donalda Tuska – należy zdecydowanie odrzucić pogląd jakoby istniał konflikt między Pałacem Prezydenckim, a Kancelarią Premiera. Utrzymywanie takiej tezy nie przybliża nas do poznania mechanizmów obecnych procesów leży natomiast w interesie tych, którzy chcieliby je ukryć przed wzrokiem społeczeństwa i forsować przekaz o dwóch niezależnych, a czasem skonfliktowanych ośrodkach władzy. Już tylko nominacja wiceszefa klubu PO Sławomira Rybickiego na stanowisko sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta jasno wskazuje, że taki konflikt nie istnieje, zaś polityk PO – oddelegowany do partyjnego kolegi - ma spełniać rolę łącznika w okresie dokonywania istotnych zmian legislacyjnych. Potwierdza to sam Rybicki, gdy mówi, iż jego zadanie w kancelarii będzie polegało na „szukaniu takich płaszczyzn porozumienia, aby praca nad ustawami już na wstępnym etapie była przedmiotem konsultacji, tak by prezydent nie musiał stosować np. weta”. Są jednak poważniejsze przesłanki. Lektura dokumentów powstałych w prezydenckim BBN-ie nie pozostawia wątpliwości, że dokonany już podział MSWiA oraz zapowiadana przez ministra Cichockiego „zmiana systemu kontroli nad służbami” - są autorstwa środowiska skupionego wokół Bronisława Komorowskiego. Podczas gdy Cichocki na początku stycznia br. przedstawiał „rewolucyjne” pomysły podporządkowania ABW resortowi spraw wewnętrznych i anonsował inne „warianty zmian systemowych” – projekty tego typu rozwiązań znajdziemy w opracowaniu dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego BBN Lucjana Bełzy z listopada 2011 roku. To w prezydenckim BBN-ie powstały wszystkie pomysły reform, których przeprowadzenia należy się spodziewać w najbliższym czasie: przekazania z ABW i SKW do wyodrębnionej struktury zadań o charakterze administracyjnym wynikających z ustawy o ochrony informacji niejawnych, (czyli utworzenia ministerstwa administracji i cyfryzacji), stworzenia w Ministerstwie Finansów jednej struktury uprawnionej do zajmowania się przestępstwami ekonomicznymi i korupcyjnymi poprzez połączenie CBA z wywiadem skarbowym, podporządkowania ABW ministrowi spraw wewnętrznych i redukcji uprawnień tej służby, utworzenia jednej Agencji Wywiadu (z połączenia AW ze Służbą Wywiadu Wojskowego) i jej podporządkowania ministrowi obrony narodowej z zastrzeżeniem, że stanowiska dowódcze mają być obsadzane przez żołnierzy zawodowych oraz wiele innych, szczegółowych regulacji prowadzących do ograniczenia bezpośredniej władzy premiera i podporządkowania poszczególnych formacji szefom resortów: obrony, MSW i MSZ. Po dokonaniu tych zmian wyłoni całkowicie inny model służb, w którym wiodącą rolę (ze względu na uprawnienia) będzie pełniła Agencja Wywiadu, osadzona w Siłach Zbrojnych RP i dowodzona przez zawodowych żołnierzy. Oznacza to powrót do koncepcji sprzed 2006 roku, funkcjonującej w oparciu o układ personalny byłych WSI. Koncepcji, w której prezydent sprawujący zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi za pośrednictwem ministra obrony narodowej, będzie faktycznym decydentem w kwestiach bezpieczeństwa narodowego. Ponieważ bezpieczeństwo to także polityka zagraniczna i wpływ na kształtowanie prawa – również te dziedziny znalazły się w centrum uwagi lokatora Belwederu. Z tej perspektywy można oceniać wcześniejszą grę Komorowskiego na utrącenie Klicha i zastąpienie go Tomaszem Siemoniakiem, trafnie nazwanym przez Stanisława Janeckiego „panną nikt”. Jeśli dostrzec, że drugie z kluczowych ministerstw –MSW- objął ktoś równie bezbarwny i niekompetentny, zaś w najbliższej przyszłości czekają nas głębokie roszady w MSZ – nietrudno pojąć, że stanowiska obejmują ludzie z partyjnego „klucza BMW”. Można przypuszczać, że wkrótce będziemy świadkami kolejnych decyzji rządowych dokonywanych w ramach realizacji programu opracowanego w BBN-ie. Ich mechanizm pozostanie nieczytelny dla tych, którzy nadal nie dostrzegają znaczenia signum temporis – jakim była nagła rezygnacja Tuska na rzecz Komorowskiego z kandydowania w wyborach prezydenckich. Wiara w istnienie konfliktu lub w „opór” Tuska jest równie zasadna jak domniemanie, że chodziło wówczas o rezygnację z „żyrandoli” na rzecz realnej władzy. Jest oczywiste, że żadna z planowanych reform nie będzie możliwa bez ścisłego współdziałania tych dwóch postaci. Widać je dobrze na przykładzie zmian w MSW, ale również w związku z inscenizacją poznańską i zamiarem pozbycia się Prokuratora Generalnego. Istota obecnej gry polega na zamiarze obsadzeniu tego stanowiska przez osobę podległą Komorowskiemu przy jednoczesnym wzmocnieniu kompetencji Krajowej Rady Prokuratorów i ścisłym podporządkowaniu wymiaru sprawiedliwości interesom grupy rządzącej. Celem tych zabiegów może być tylko intencja zaostrzenia prawa oraz wykorzystania organów prokuratury do walki politycznej. Jeśli Tusk i Komorowski zgodnie dziś mówią o potrzebie „zmian systemowych” należy je oceniać w świetle obaw wyrażonych w stanowisku Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” oraz Związku Zawodowego Prokuratorów i Pracowników Prokuratury z listopada ub.r. Zwraca się tam uwagę, że rozwiązania proponowane przez obecny rząd „nie przyczynią się do naprawy wymiaru sprawiedliwości, ale pogłębią istniejące patologie”. Wśród największych zagrożeń wymienia się: zamiar podporządkowania sądów ministrowi sprawiedliwości oraz brak działań „prowadzących do stworzenia silnej, nowoczesnej niezależnej i autonomicznej Prokuratury”. Postulaty tych środowisk zmierzają do wzmocnienia kompetencji Prokuratora Generalnego poprzez osadzenie urzędu w Konstytucji i udzielenia mu autonomii budżetowej i inicjatywy ustawodawczej. Gdyby tak się stało, naruszeniu uległaby fasada „reformy” z 2008 roku, której główny cel polegał na propagandowym uwolnieniu rządu od odpowiedzialności za stan bezpieczeństwa obywateli i powołaniu Krajowej Rady Prokuratorów (KRP), jako faktycznego organu decyzyjnego w zakresie polityki karnej. Postawienie na czele Rady byłego komunistycznego prokuratora Edwarda Zalewskiego dawało grupie rządzącej gwarancję zachowania wpływów na decyzje prokuratorskie, a poprzez politykę kadrową zabezpieczało trwałość układu postkomunistycznego. Inscenizacja poznańska, po której nastąpiła gwałtowna, (lecz przemyślana) reakcja Komorowskiego miała wytworzyć pole konfliktu, a w rezultacie doprowadzić do odejścia Seremeta. Prokuratura wojskowa – ów skansen peerelowskiej mentalności -odgrywa dziś rolę „kamienia”, o który rozbiją się plany autonomii. Rzeczywistym wygranym będzie z pewnością KRP, zaś „rozwiązania systemowe” zaproponowane przez Komorowskiego (w tym zgłoszona przez PO ustawa o Krajowej Radzie Prokuratury) posłużą do narzucenia politycznego nadzoru nad wymiarem sprawiedliwości. Chodzi tu o niezbędny element w całości „koncepcji bezpieczeństwa” stworzonej w BBN-ie. Ma ona zagwarantować trwałość obecnej władzy i zabezpieczyć jej interesy w perspektywie kryzysu ekonomicznego lub politycznego. Wyraźnie też zmierza do wykreowania utajnionej formuły rządów prezydenckich, podobnych do istniejącej w putinowskiej Rosji. Jeśli opozycja zdoła dostrzec wspólną grę Pałacu Prezydenckiego i Kancelarii Premiera, być może istnieje jeszcze szansa powstrzymania tego procesu. Wymaga to nie tylko rezygnacji z optyki konfliktu i mocnego nagłośnienia zamysłów grupy rządzącej, ale również zmiany dotychczasowych priorytetów i podejmowania działań „o krok” wyprzedzających intencje władzy. Aleksander Ścios

O wyższości dymania kwotowego nad procentowym Pan prezydent podpisał ustawę o kwotowej podwyżce emerytur o 71 zł. Aby nie było krzyku skierował ją od razu do Trybunału Konstytucyjnego. Co rzeczywiście gwarantuje, że krzyku nie będzie, a w każdym razie nie w tej kadencji. Waloryzacja kwotowa nie podoba się zarówno wielu komentatorom jak i emerytom z rozmaitych względów. Wbrew protestom jednak widzimy w tym logikę jasną aż do „bulu”. Z tego, co wiemy nigdzie w konstytucji nie stoi przecież, że państwo ma dymanym przez siebie emerytom zapewnić procentową waloryzację świadczeń, pokrywającą w pełni inflacyjną stratę siły nabywczej. Więcej nawet, waloryzacja taka byłaby zupełnie bezsensowna. Podważałaby całą ideę dymania populacji przekrętem z systemem rezerw cząstkowych i pieniądzem fiat, zapewniającym przyzwoity poziom inflacji i selektywne mydlenie oczu o jej „zwalczaniu”. Po co by inaczej dymać skoro wszystko wydymane trzeba na powrót wypłacać w kompensacjach inflacyjnych? Cały witz w tym żeby jak najwięcej zostało. Dopóki, więc nie czuć w powietrzu swądu palonych opon walkę z inflacją można śmiało ograniczyć jedynie do zapewnień werbalnych, że jej nie ma. Nie bez znaczenia w waloryzacji kwotowej jest też przeświadczenie rządu, że emerytury państwowe powinny starczać tylko na przeżycie, i na nic więcej, a zatem głównie na zakup drożejącej żywności. A skoro emeryci mają z grubsza podobne przewody pokarmowe to te dodatkowe siedem dych na głowę jakiś sens przecież ma. Widzimy w tym nawet sens głębszy – subtelną aluzję rządu pod adresem służb mundurowych. Mundurowi, możecie się wprawdzie wycofywać na państwową emeryturę już w wieku 40 lat, ale co to będzie za emerytura? Jak życie tej pluskwy na suficie, (…ale co to jest za życie – jak ktoś kiedyś westchnął). A dorobić na boku więcej nie damy, jak emerytura to emerytura. Zanim, więc zaczniesz przymierzać się do dobrze zasłużonej emerytury po 15 latach służby pomyśl najpierw trzy razy żebyś się czasem nie rozczarował… A skoro jesteśmy już raz dla odmiany przy chwaleniu rządu to pochwalić wypada także premiera Tuska osobiście za wykazaną w zeszłym roku dalekowzroczność w rozmontowywaniu OFEs i przekierowaniu szmalu tam traconego do ZUS-u. Swoim prometejskim czynem premier Tusk zaskarbił sobie wdzięczność przyszłych emerytów, którzy inaczej argusowymi oczami musieliby patrzyć jak „ich” składki emerytalne w OFEs, po odessaniu tłustych bonusów i opłat „za zarządzanie”, topnieją pod tym „zarządzaniem” średnio o 4.8% a inflacja wynik ten jeszcze poprawia o kolejne 4.3%. A tak, proszę bardzo, mają ponad 9.1% zaoszczędzonego kapitału więcej… Oczywiście w obu przypadkach chodzi tak naprawdę o kradzież, nie o żadne oszczędzanie, co do tego nie ma wątpliwości. Ale czyż nie bardziej patriotycznie jest zostać okradzionym przez złodzieja państwowego niż prywatnego? Nawet pan prof. Rybiński, dawniej w awangardzie walki w obronie OFEs, w których widział „swoją przyszłość”, jest teraz pewnie zadowolony widząc ile dzięki panu premierowi Tuskowi udało mu się nie stracić… Nie mamy wątpliwości, że rząd pójdzie teraz za ciosem i na fali swoich sukcesów inwestycyjnych zakończy mękę odgłowionych wcześniej OFEs, zamiatając tym resztki po ś.p. „polskiej reformie emerytalnej”. A że „ojcowie” tej reformy stracą przy okazji intratne miejsca w zarządach OFEs? No cóż, koniec z końcem jakoś pewnie zwiążą a potem to zatroszczy się o nich ZUS. DwaGrosze

Znakomity film o papieżu uderza w komunistyczną propagandę Właśnie w sklepach pojawiły się dwa znakomite filmy o kontrowersyjnych papieżach XX wieku- Piusie XII i Pawle VI. Filmy w znaczący sposób niszczą mity, jakie powstały wokół pontyfikatów tych wielkich papieży. Jest to ważne szczególnie w świetle haniebnych komunistycznych kłamstw na temat Piusa XII, który może w końcu dzięki pięknemu filmowi zostanie, choć trochę zrehabilitowany. Oba filmy zostały wyprodukowane przez włoską telewizję RAI w odstępie dwóch lat. Zarówno film o Pacellim wzburzył lewicę i niektóre środowiska żydowskie, które uważają, że wybiela on papieża jak i obraz o Montinim był krytykowany, tyle, że przez konserwatystów, którzy uważają, że nie pokazuje on prawdy o słabości Pawła VI względem komunizmu.

Telewizyjna perełka Na mnie większe wrażenie zrobił naprawdę piękny obraz „Pius XII pod rzymskim niebem” ze znakomitym amerykańskim aktorem James Cromwellem, jako Piusem XII. Film Christiana Duguaya, będący amerykańsko- włoską koprodukcją z kilku powodów jest szczególny. Po pierwsze nie jest to klasyczny film telewizyjny, który zawsze rządzi się swoimi prawami. Obraz jest bardzo sprawnie zrealizowany i nie widać w nim typowej dla niektórych telewizyjnych produkcji „made in Europe” (patrz: filmy o Janie Pawle II) tandety i teatralności.„Pius XII…” ogląda się naprawdę z zapartym tchem, niemal jak produkcje HBO. Z pewnością laury za to należą się nie tylko aktorom, ale reżyserowi, który zrealizował w 2003 roku wybitny serial „Hitler: Narodziny Zła” z demonicznym Robertem Carlylem w tytułowej roli. Kanadyjczyk Duguay ma na swoim koncie również przyzwoity film akcji „Zasady walki” i ciekawą „Misję specjalną” z Benem Kingsleyem. W telewizyjnym filmie o ratowaniu przez Kościół Katolicki Żydów w Rzymie widać, więc rękę profesjonalisty i sprawnego rzemieślnika. Świetny warsztat reżysera widać choćby w znakomitym wkomponowaniu w akcję filmu wielu ciekawostek związanych ze stosunkiem Piusa XII do Hitlera (m.in. egzorcyzmy, które papież sprawował w celu uwolnienia dyktatora od władzy szatana). Największym konstrukcyjnym plusem filmu Duguaya jest to, że nie zrobił on łopatologicznej papki, którą tak często oglądamy w przypadku filmów telewizyjnych o historycznych postaciach. Ciekawym zabiegiem twórców było również wyjście z tematem Piusa XII i Hitlera poza mury Watykanu. Film nie skupia się jedynie na cichej dyplomacji papieża, ale ukazuje również życie żydowskiej rodziny, która ukrywa się w klasztorze katolickim, działalność poszczególnych duchownych, którzy inspirowani przez Piusa XII ryzykują własnym życiem by ratować Żydów czy rodzenie się włoskiej komunistycznej partyzantki, która również korzystała z gościny Watykanu. Na dodatek twórcy w znakomity sposób uchwycili bezsilność niemieckiego zła w konfrontacji z potęgą wiary papieża, który został w naprawdę subtelny sposób zagrany przez Amerykanina Cromwella. James Cromwell, którego polscy widzowie znają z bardzo wielu amerykańskich filmów jest jednym z najbardziej charakterystycznych aktorów drugiego planu w Hollywood. Występował on zarówno w „Krwawym Romeo” z Gary Oldmanem jak i w „Star Trek” czy oscarowych „Tajemnicach Los Angeles”. Wcielił się również w Georga Busha seniora w filmie Olivera Stone’a „W”. W filmie „Pius XII pod rzymskim niebem” Cromwell tworzy postać silnego i zdecydowanego ojca Kościoła, który został wystawiony na śmiertelnie niebezpieczny bój. Pius XII w interpretacji Cromwella to generał Boga, który musi stawić czoło samemu szatanowi ( świetna scena, w której papież dostrzega demona w twarzy Hitlera) i uratować nie tylko mieszkańców Rzymu, ale i samo miasto. Mimo tego, że Pacelli jest tak naprawdę drugoplanową postacią filmu, to jego charyzma towarzyszy każdej scenie. Trudno nie zauważyć, że dzieje się tak dzięki roli Cromwella.

Film o Żydach Głównymi postaciami obrazu Duguaya są prześladowani przez nazistów Żydzi. Film skupia się na losach Miriam, której rodzina zostaje rozdzielona po aresztowaniu dokonanym przez nazistów. Jej ojciec ma antykwariat, ale w podziemiu swojego domu drukuje dokumenty dla Żydów, które pozwalają im przeżyć niemiecką okupację. Po pacyfikacji getta Miriam cudem uchodzi z życiem i trafia do służby u nazistów, jej ociec jedzie zaś do obozu koncentracyjnego. Brat Miriam zostaje ukryty przez ojca przed samą wywózką. Dziewczyna w końcu zostaje zatrudniona, jako pomoc w hotelu, gdzie bawią się naziści. „Dwaj dotychczasowi konkurenci o jej względy, Davide i Marco, łączą siły, aby uwolnić dziewczynę i ukryć się w jednym z rzymskich klasztorów, które Papież Pius XII ogłasza eksterytorialnymi posiadłościami Watykanu. W ten sposób Papież usiłuje ratować żydowską ludność przed represjami nazistów. Jednak ukrywanie ich w klasztorach i kościołach oraz próby wpływania na decyzje niemieckich dowódców legną u podstaw spisku inspirowanego przez Hitlera, mającego na celu porwanie następcy św. Piotra”- czytamy w promocyjnych materiałach dystrybutora filmu. Twórcy filmu słusznie się zdecydowali na przerzucenie jego ciężkości na losy poszczególnych Włochów żyjących na rzymskich ulicach, które łączą się z decyzjami papieża, podejmowanymi w zaciszach watykańskich murów. Dzięki temu zabiegowi, ogrom pomocy Kościoła został pokazany przez pryzmat uratowania poszczególnych ludzi, którzy stają się naszymi filmowymi przyjaciółmi. Zupełnie inaczej dzisiejszy widz odczuwa dramat pokazany poprzez jego wpływ na życie jednostki niż szafowanie liczbami, które nie robią już specjalnego wrażenia. A według nich, Pius XII dokonał więcej niż ktokolwiek inny podczas II wojny światowej w kwestii ratowania Żydów. W jednej ze scen filmu Duguaya widzimy jak ojciec żydowskiej rodziny mówi do przeora zakonu, który ukrył kilkanaście żydowskich rodzin, że historia nigdy tego nie zapomni. Duchowny odpiera, że wykonuje swoją pracę i nie dba o historię. Niestety w rzeczywistości historia szybko zapomniała o pomocy Kościoła. Jeszcze w 1945 roku papieża odwiedziła delegacja 80-ciu byłych więźniów obozów koncentracyjnych z podziękowaniami za "szlachetną postawę wobec Żydów". Dziesięć lat później filharmonia z Izraela zorganizowała dla papieża koncert dziękczynny, podczas którego przypomniano, że w czasie wojny Pius XII osobiście uratował przed śmiercią rabina Rzymu. W dniu śmierci Pacelliego, 9 października 1958 roku, minister spraw zagranicznych Izraela Golda Meir napisała: „Opłakujemy wielkiego sługę pokoju". Żydowski historyk Pinchas Lapide stwierdził już w 1967 roku w swojej książce "Trzech papieży i Żydzi", że Kościół Piusa XII uratował od pewnej śmierci z rąk nazistów 860 tysięcy Żydów. Niestety komunistyczna akcja oczernienia papieża, za jego głęboki sprzeciw wobec czerwonej zarazy spowodowała, że agent KGB napisał w latach 60-tych obrzydliwą sztukę „Namiestnik”, która tak mocno wpłynęła na opinię publiczną, że do dziś Piusa XII nazywa się papieżem Hitlera. W ostatnim czasie pojawiło się bardzo wiele dokumentów świadczących o tym, że Pius XII bohatersko walczył z hitlerowskim reżimem, niejednokrotnie narażając własne życie. Film skupia się na części tych faktów sygnalizując, że Pius XII w pewnym stopniu brał udział w spisku mającym na celu obalenie Hitlera, o czym już pisałem na tym portalu. Twórcy filmu poświęcają duży jego kawałek spiskowi nazistów, który miał na celu porwanie papieża albo nawet jego zamordowanie. Pius XII przygotował nawet abdykację z tronu papieskiego, gdyby Niemcy zdecydowali się na tak szaleńczy krok. Szkoda, że film powstał zanim na światło dziennie wyszło kilka ciekawych ( i bardzo filmowych) faktów, które uderzyły w czarną legendę papieża i mogłyby jeszcze wzbogacić tę historię.

Dramatyczne milczenie Kilka miesięcy temu „The Jewish New Yorker” ujawnił, że papież w bardzo osobisty sposób zaangażował się w ratowanie Żydów. Gary Krupp, który od lat walczy o dobre imię papieża, dotarł do listu żydowskiej kobiety, której rodzina została uratowana dzięki bezpośredniej interwencji Watykanu. Kobieta twierdzi, że jej wuj podczas audiencji u papieża stwierdził, że widział Piusa XII przebranego za franciszkanina, który pomógł mu podczas wojny. Sekretarz Stanu prosił go by nie mówić o tym fakcie głośno. Trudno jest zweryfikować akurat takie rewelacje, ale inne fakty pokazują jasno, że Pius XII robił wszystko, co mógłby ratować mieszkańców Rzymu. Twórcy filmu w fantastyczny sposób pokazują prawdziwe cierpienie ( znakomicie odtworzone przez Cromwella) papieża, który w rozmowie z polskim ambasadorem słyszy, że jego brak głośnego potępienia zbrodni hitlerowskich zostanie obrócony kiedyś przeciwko Kościołowi. Papież jednak pamiętał, do jakiej rzezi doprowadziło głośne potępienie przez biskupów działań hitlerowców w Holandii. „Rola Piusa XII była również dyplomatyczna i ideologiczna: był redaktorem encykliki z 1937 roku oskarżającej nazizm i opublikowanej przez jego poprzednika. […]Pius XII robił dyskretne i skuteczne gesty pomocy Żydom. Przypomnijmy na przykład to, co stało się w Rzymie. Tysiąc Żydów zostało zatrzymanych podczas niespodziewanej łapanki. Pius XII nie zaprotestował głośno, lecz poprosił zakony, by otworzyły swoje drzwi. Rezultat: tysiące Żydów zostało uratowanych. A co by się stało, gdyby Pius XII podniósł głos, jakie by były konsekwencje? Czy to by zmieniło sytuację Żydów? Najprawdopodobniej nie. Nawet jego deklaracje w obronie katolików nie zostały wysłuchane - w Polsce zamordowano dwa miliony katolików. Co nie zmienia faktu, że publiczne wypowiedzenie się wtedy z pewnością poprawiłoby reputację Piusa XII dzisiaj” – mówił w „Le Point” żydowski historyk Serge Klarsfeld. Okazuje się na dodatek, że milczenie papieża, za które część środowisk żydowskich stawia mu dziś absurdalne i krzywdzące zarzuty, mogło wynikać również z prośby aliantów. Fundacja „Pave the Way”, założona przez Kruppa, znalazła w amerykańskich źródłach dokumenty z 1944 r. świadczące, że dyplomacja USA i Wielkiej Brytanii usiłowała skłonić Piusa XII do milczenia o hitlerowskich zbrodniach. Ostrzegano papieża, że nie należy zaostrzać sytuacji. Czy gdyby Pius zabrał jednoznacznie głos i potępił zdecydowanie nazizm to zginęłoby mniej ludzi? Tego nie wiemy. I na szczęście twórcy filmu również nie odpowiadają na to pytanie, które już na zawsze pozostawi cień nad pontyfikatem tego papieża.

Duet Pacelli- Montini ratuje Rzym Twórcy filmu w swoim prawie czterogodzinnym dziele nie poruszają wszystkich wątków, które pokazują w innym świetle Piusa XII. Skupiają się na najważniejszym z nich - czyli cichej dyplomacji i otwarciu zakonów oraz kościołów dla Żydów. W tamtych czasach to naprawdę był krok milowy w stosunkach katolicko-żydowskich. Siłą obrazu Duguaya jest duży realizm odtworzenia dramatu wojny i rzetelne pokazanie ciężkiej walki Piusa XII z niemieckim okupantem. Wielkie wrażenie robią rozmowy papieża z hitlerowskimi generałami, gdzie widzimy jak stara się on wniknąć w ich duszę i wyłuskać z niej pierwiastek dobra. Dzięki znakomitej kreacji doświadczonego Cromwella mamy na ekranie do czynienia z wizerunkiem prawdziwego namiestnika, który nie jest żadnym „namiestnikiem Hitlera”, jak starał się nam wmówić autor nikczemnej książki o tym tytule, ale jest namiestnikiem Pana Boga. Film pokazuje, że znaczącą rolę przy Piusie XII pełnił sekretarz stanu bp. Giovanni Montini, który nie odstępuje papieża na krok i jest jego prawą ręką w walce z nazistami. Montini został kilkanaście lat później papieżem Pawłem VI, który również został oskarżony o milczenie wobec totalitaryzmu. Tym razem chodziło o komunizm, a oskarżycielami byli konserwatyści i światowa prawica. O jego drodze i pontyfikacie opowiada drugi film, który pojawił się właśnie na DVD „Paweł VI – papież burzliwych czasów”.

CDN…. Łukasz Adamski

Z JANKIEM LITYŃSKIM vel LEMAN Jakub i Michał Boni: agent SB -TW „ZNAK” vel BAUER Jakub, mając w pamięci to pierwsze, tzn. że lada chwila możemy być wszyscy aresztowani. Dlatego też działania, szczególnie w zakładach pracy, powinny być wyjątkowo ostrożne. Michał Boni:  Witamy na powierzchni. Czy byłeś, jesteś-czytelnikiem naszego tygodnika? Jan Lityński: Czytywałem "W" regularnie do czerwca. Po aresztowaniu Zbyszka, Konrada i Ewy rzadziej, czego bardzo żałowałem, bo uważam. że jest to ważne pismo.
Michał Boni: Czy dlatego, że jest wydawane w warunkach podziemnych, czy też posiada swoją specyficzną wartość? Jan Lityński: "WOLA" jest mi szczególnie bliska, bo uważam. że jest najciekawszym pismem, które kontynuuje tradycję "Robotnika”. Kiedyś nawet zastanawialiśmy się, czy go nie wznowić, ale ponieważ istniała "W", to z pomysłu zrezygnowaliśmy.Jest mi, więc "W" bliska, bo porusza problemy, które dzisiaj powinno się podejmować, Wasze pismo, chyba, jako pierwsze, zwróciło uwagę w praktyce na to, że „S' musi pozostać związkiem zawodowym. Bardzo to podkreślaliście nie tylko w artykułach, ale w całej swojej treści, w tym, czym się zajmowaliście. Uważam, że w tym właśnie sensie może stać się ono na dzisiaj jednym z najważniejszych. Ponieważ dzisiaj problemy "S”, jako związku zawodowego są podstawowe.
Michał Boni: i Uważaszże jest to formuła, którą powinna "W" podtrzymywać? Jak widzisz naszą pracę w warunkach zmienionych teraz, gdy polityka Związku idzie w kierunku zalegalizowania "S”? Pytam cię z okazji małego jubileuszu – 200 numeru. Jan Lityński.; Decydując się na wyjście z podziemia, powiedzieliśmy tym samym, że chcemy, aby "S" wróciła do dawnej formuły, w jakiej istniała, czyli jawnie działającego związku zawodowego. Jest to, moim zdaniem, pierwszy krok w kierunku pluralizmu związkowego, co najmniej w zakładach pracy. Z tym, że nikt z nas nie wie, co będzie. Nie wiemy, jakie zamiary ma władza, czy decyzja z 11 września była jedynie krótkotrwałym manewrem, czy też trwałym działaniem politycznym z pewną myślą polityczną, Oczywiście, wolelibyśmy- ja na pewno-aby była tym drugim. I co więcej, moim zdaniem, powinniśmy się starać zachowywać jakby było tym drugim, mając w pamięci to
pierwsze, tzn., że lada chwila możemy być wszyscy aresztowani. Dlatego też działania, szczególnie w zakładach pracy, powinny być wyjątkowo ostrożne. Ale jednocześnie po raz pierwszy od 13 grudnia wytworzyła się szansa, że możemy coś osiągnąć w tym kraju. Jest to jednak bardzo trudne.
Michał Boni: Więc jak sobie ową działalność wyobrażasz? Jan Lityński: Może trzeba najpierw zapytać, kim my, jako "S" byliśmy do tej pory, szczególnie do 11 września? Byliśmy rodzajem związku zawodowego, który jest ruchem oporu, który musi trwać, bo inaczej całe społeczeństwo ulegnie rozsypce. Te kilka lat było fenomenem w historii komunizmu. To doświadczenie, które się sprawdziło, dlatego, że w wyniku oporu władza musiała zdecydować się na krok, nazwijmy, 11 września. Musiała, bo doszła do wniosku, że trzeba go zrobić.
Michał Boni: Był to krok dla władzy korzystny czy była do niego zmuszona? Jan Lityński: Jest to dla niej krok korzystny, ale może on być zarazem korzystny dla całego społeczeństwa. Ale muszę zauważyć, że był to swobodny-w pewnym sensie-swobodny krok tej władzy, Jeśli ktoś mówi, że musiała, bo jest określona sytuacja gospodarcza, to się pytam, dlaczego tego nie zrobiła w 84, 85 roku ? Zrobiła teraz, bo doszła do jakiejś kalkulacji politycznej, do wniosku, że właśnie teraz należy to zrobić. Jednocześnie wytworzyło się pewne polityczne pole działania dla nas, dla związku zawodowego., Niezwykle trudne, dlatego, że moim zdaniem władzy zależy na tym, aby "S" wpędzić w taką ślepą uliczkę, w której nie będzie mogła na nic zareagować To się może zdarzyć, gdy "S" w zakładach pracy, porozumienia międzyzakładowe-nie będą miały jasnego programu działania np. w obliczu podwyżki cen. Jeśli zaprotestujemy i nic, za tym nie będzie szło, to władza będzie mogła propagandowo wygrać, mówiąc, że jesteśmy przeciwko reformie gospodarczej, wszelkim zmianom, poprawie sytuacji.

Michał Boni: Czyli reagować, ale mądrze... Jan Lityński: Mieć program reagowania. I tutaj rola pism zakładowych, "WOLI" jest ogromna. Powinno się próbować różnych doświadczeń w zakładach, a potem na łamach pism je prezentować, aby udane można było powielać. Np. tak, jak to było w numerze „Polkoloru ".Potrzebne nam są różne zakładowe programy działań, wskazujące, że reforma musi się wiązać z poprawą warunków pracy, w jaki sposób ta poprawa może wpływać na jej efektywność, na wzrost płac Trzeba, aby wszyscy spojrzeli na zakłady pracy, jako mechanizm wymuszania pozytywnych zmian gospodarczych połączonych z poprawą warunków pracy i życia, Jest to zadanie trudne, bo nie jesteśmy do niego przygotowani.

Michał Boni : Czy uważasz, że gazeta powinna prezentować pomysły zakładów, wychodzić z własną inicjatywą, czy przekazywać politykę władz związkowych? Słowem prowadzić jakiś dialog między " dołem" a "górą" " S”? Jan Lityński: Nie nazwałbym tego dialogiem. Zadaniem władz Związku jest ukazywanie pewnych kierunków działania, ale także poprzez swoje oświadczenia, opracowania i już na łamach pism popieranie pewnych pozytywnych doświadczeń w zakładach pracy, I w tym przypadku, rola prasy jest wprost nieoceniona, najważniejsza. I jeszcze chciałbym dodać, że mimo dążenia do jawnej działalności, ujawnianie wszystkich struktur byłoby głupotą. Niezwykle ostrożnie powinny postępować również TKZ-y z ujawnianiem swojej działalności, aczkolwiek winne próbować poprzez swoje grupy działania przebijać się na jawność. Na pewno natomiast nie wolno nam odkrywać pism. Bez wolnej prasy bylibyśmy bezbronni i bezsilni.
Michał Boni: Czyli czego możesz życzyć ”W0LI" w piątym roku pracy? Jan Lityński: Gdyby Wam się udało np. zainspirować kilkanaście, kilkadziesiąt zakładów, aby stworzyły grupy działania, które zajęłyby się konkretnymi problemami i potrafiłyby swoje racje przeforsować-byłby to już sukces. Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, jest rzeczą minimalną, lecz musimy to szybko zrobić. Jest oczywiste, że nawet prowadząc taką działalność wchodzimy jak by w trzecie doświadczenie, po jawnym ruchu "S”, który pokazał, że władza jest u nas całkowicie obca, po stanie wojennym, który ukazał, że władza dysponuje dostateczną siłą, aby ten ruch zdławić, ale my pokazaliśmy, że potrafimy przetrwać. Nowa faza, w którą wchodzimy, jest kolejną próbą zmiany systemu komunistycznego. Modelem tej zmiany. Oczywiście nie sam system ewoluuje, tylko społeczeństwo próbuje go zmienić, próbuje przejść od systemu komunistycznego do systemu pluralistycznego. Inaczej mówiąc – życie broni się przed realizacją totalitarnej utopii. Jest to droga daleka, natomiast w obecnej sytuacji wydaje mi się realna. Trzeba widzieć jeszcze dosyć dziwną sytuację międzynarodową. Niewątpliwie np. w Zw. Radzieckim coś się dzieje, w każdym razie widać jakieś polityczne zmiany wewnętrzne Czy to są znowu manewry, czy autentyczne zmiany? Na razie jest widoczna zmiana stylu. To wszystko może służyć umocnieniu tego systemu, ale może to być kolejny krok w kierunku jego zmiany. Oczywiście, my nie możemy zrezygnować z naszych ideałów, systemu demokratycznego Polski Niepodległej. Niemniej uważam, że na dzisiaj nasze małe kroki są tylko pozornie małe. Stworzenie faktycznego pluralizmu tylko w zakładach pracy, nawet bez jego prawnego zalegalizowania, prowadzi do pluralizmu ogólnospołecznego, który niewątpliwie będzie autentyczną, wręcz przełomową zmianą w komunizmie. I to jest nasze trudne, najtrudniejsze jak dotąd zadanie. Bo nigdy tego nie robiliśmy. Działaliśmy w sytuacji walki, teraz musimy wygrywać w małych starciach. Życzenia? Ach tak!Takie same jak dla siebie. Abyście za dwa lata byli normalną redakcją wydającą w normalnej drukarni. ADAMOWI  SŁOMCE składamy najgłębsze wyrazy współczucia z powodu śmierci MATKI Przyjaciele. Tyg. „wola’ nr 200 Warszawa 27.10.1986 r. Alfred Rosłoń

O Swierdłowsku - zatajnionym bio-Czarnobylu [z książki: Biohazard, Ken Alibek, współpr. Stephen Handelman

Mrożąca krew w żyłach historia największego na świecie tajnego programu produkcji broni biologicznej, opowiedziana przez człowieka, który tym programem kierował. Mapy, dokumenty. Prószyński i S-ka Warszawa 2000. Przełożył Tomasz Lem.Książka stała się szybko niedostępna, a wbrew „prawom rynku” nie pokazały się dodruki... Liczni jej bohaterowie zginęli, to w Rosji, to w Anglii czy USA, dane na ten temat umieszczam w oddzielnym artykule. Obecny tekst radzę doczytać do KOŃCA, tam najciekawsze, aktualne..

Por.: A Career In Microbiology Can Be Harmful To Your Health czyli http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=5406&Itemid=47 MD]

...w owym czasie pierwszym sekreta­rzem KPZR w Swierdłowsku był Borys Jelcyn

...Opinia publiczna dowiedziała się o niektórych szczegółach tej historii w kil­ka miesięcy później. W listopadzie 1979 roku rosyjskie antyradzieckie pismo [Possiev, NTS, Frankfurt MD] : wydawane przez emigrantów w RFN zamieściło informację, że w zakładach usytuowanych na południowy zachód od Swierdłowska doszło do wybuchu, w wyniku którego w kwietniu ubiegłego roku nad miastem zawisła chmura śmiercionośnych bakterii, zabijając tysiąc osób. Zachodnie agencje informacyj­ne podchwyciły tę historię, cytując także przedstawicieli amerykańskiego wy­wiadu, którzy dowodzili, że wypadek stanowi oczywisty dowód pogwałcenia przez Związek Radziecki Konwencji o zakazie broni biologicznych z 1972 roku. Moskwa wszystkiemu zaprzeczyła. Agencja TASS 12 czerwca 1980 roku opublikowała oficjalny komunikat, w którym stwierdzono, że w rejonie Swier­dłowska doszło jedynie do "naturalnego wystąpienia wąglika u zwierząt domo­wych"."Przypadki skórnej oraz jelitowej postaci wąglika wystąpiły także u ludzi, po­nieważ uboju zwierząt nie zawsze dokonywano zgodnie z przepisami weteryna­ryjnymi" - głosił komunikat, informujący ponadto, że wszyscy pacjenci powró­cili do zdrowia w miejscowych szpitalach.Naturalnie było to kłamstwo. Niemiecki magazyn i amerykański wywiad miały rację, że wydarzył się wypa­dek, ale wiele szczegółów podano nieprecyzyjnie. Przed upływem roku każdy pracownik Biopreparatu wysokiego szczebla wiedział, że w Swierdłowsku stało się coś strasznego. Oficjalnie nie mówiło się o tym, jednak wieści rozchodziły się lotem błyskawicy. Dowiedziałem się o wszystkim od ludzi, którzy pracowali w za­kładzie w okresie, kiedy wydarzył się wypadek, oraz od oficerów odpowiedzial­nych za zatuszowanie sprawy. Moje zainteresowanie Swierdłowskiem nie wynikało z czystej ciekawości. Musieliśmy wiedzieć, co się stało, żeby zawczasu przygotować się na wypadek podobnej katastrofy. W miarę jak awansowałem w Systemie, w podległych mi jednostkach zastosowałem zabezpieczenia, których brak doprowadził do swier­dłowskiej tragedii.W owym czasie ani Oleg Pawłow, ani ja nie mogliśmy przypuszczać, że swier­dłowski wypadek przyspieszy mój awans. Nie tylko pchnął mnie w kierunku "poważnych badań", na których tak mi zależało, ale nakreślił nowe cele Biopre­paratu, ku którym podążaliśmy przez następną dekadę. W ostatni piątek marca 1979 roku w swierdłowskim zakładzie, produkują­cym broń biologiczną, technik z suszarni wąglika w kompleksie numer 19 przed wyjściem z pracy zostawił na kartce informację dla przełożonego: "Wyjąłem za­tkany filtr. Trzeba założyć nowy". Kompleks numer 19 był największym zakładem podległym Biopreparatowi. Pracowano tam przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, na trzy zmiany, wzbogacając radziecki arsenał o laseczki wąglika w formie sproszkowanej (su­chej). Sfermentowane kultury wąglika należało osuszyć przed przekształceniem w lotny pył wykorzystywany w aerozolach. W związku z tym w powietrzu zawsze unosiły się zarodniki. Pracowników regularnie szczepiono, ale przed wydosta­niem się wąglika na zewnątrz chroniły jedynie duże filtry, zamocowane na koń­cach przewodów wyciągowych.Po każdej zmianie zatrzymywano wielkie suszarki i dokonywano pobieżnego przeglądu maszyn. Zatkany filtr nie był rzeczą wyjątkową, jednak natychmiast należało go zastąpić nowym. Podpułkownik Nikołaj Czernyszow, szef popołudniowej zmiany, pragnął równie szybko znaleźć się w domu jak robotnicy. Wojskowy regulamin wymagał, aby podpułkownik zapisał informację o niesprawnym filtrze w dzienniku, być może jednak nie uważał notatki laboranta za ważną albo po prostu był przemę­czony.Kiedy do pracy przyszedł jego zastępca, zajrzał do dziennika. Nie dostrzega­jąc niczego niepokojącego, polecił uruchomić maszyny. Przez przewody wycią­gowe w nocne powietrze zaczął wydostawać się drobny pył, zawierający pałecz­ki wąglika i środki chemiczne. Zanim któryś z robotników zauważył brak filtra, minęło kilka godzin. Szef zmiany polecił zatrzymać maszyny i nakazał założyć nowy filtr. Poinformowano o tym fakcie zwierzchników, nikt jednak nie zawiadomił władz miasta ani Mini­sterstwa Obrony w Moskwie.W ciągu następnych kilku dni zachorowali wszyscy pracownicy zakładów ce­ramicznych, znajdujących się po przeciwnej stronie ulicy, w którą to stronę feral­nej nocy wiał wiatr. W ciągu tygodnia niemal wszyscy umarli. W tym czasie szpitale przyjmowały dziesiątki pacjentów z innych rejonów miasta, którzy pracowali w pobliżu zakładu zbrojeniowego. Co dziwne, wśród ofiar było niewiele kobiet i dzieci. W wiele lat później zachodni specjaliści za­stanawiali się, czy w Związku Radzieckim przypadkiem nie wyprodukowano broni "rozróżniającej płeć" i atakującej jedynie dorosłych mężczyzn. Tymcza­sem prawda wyglądała tak, że kobiety rzadko pracowały na nocną zmianę, a w piątkową noc niewiele dzieci bawiło się na ulicach. Zachodni naukowcy, którzy dokonali analizy dostępnych danych, orzekli, że do wypadku doszło we wtorek, 3 kwietnia, lub w środę, 4 kwietnia, ponieważ pierwsze zachorowania wystąpiły dopiero w dwa lub trzy dni później, co odpo­wiadałoby zwyczajowemu okresowi inkubacji wąglika. Ta argumentacja dowo­dzi, jak znakomicie Związek Radziecki potrafił manipulować faktami i jak do­brze udało się ukryć prawdę. Mój kolega naukowiec utrzymuje, że wypadek wydarzył się w piątek, 30 mar­ca 1979 roku. Był wówczas w Swierdłowsku i przypomina sobie, że o pierwszej śmiertelnej ofierze wąglika - robotniku o nazwisku Nikołajew - dowiedział się w poniedziałek. Fakt, iż wypadek wydarzył się w piątek, wyjaśnia, dlaczego ro­botnicy spieszyli się do domów i dlaczego tamtego wieczora tak wielu ludzi za­raziło się, idąc do pobliskiego baru. Niewykluczone, że KGB, tuszując całą spra­wę, dokonał zmiany dat w kartach chorobowych. pierwszych ofiar.Ostatni przypadek odnotowano 19 maja. Przywódcy Związku Radzieckiego utrzymywali później, że zaraziło się 96 osób, z czego 66 zmarło. Naukowcy pra­cujący w owym czasie w Swierdłowsku mówili mi, że zmarło 105 osób, prawdzi­wych danych jednak chyba nigdy nie poznamy. Pewne jest tylko, że było to naj­większe masowe zakażenie płucną postacią wąglika w tym stuleciu. Moskwa nie mogła mieć złudzeń co do przyczyn epidemii. O błędzie Czer­nyszowa doniesiono niezwłocznie po pojawieniu się pierwszych ofiar śmiertel­nych. Delegacja, na której czele stał generał Jefim Smirnow, szef XV Zarządu, tydzień po incydencie udała się do Swierdłowska specjalnym samolotem. W jej skład wchodził także Piotr Burgasow, zastępca ministra zdrowia i członek ra­dzieckiej Akademii Nauk. Burgasowowi towarzyszył zespół pięciu lekarzy - jed­nak metody działania w sytuacji kryzysowej określiła troska rządu o zachowanie ścisłej tajemnicy. Nie chciano wywołać paniki ani alarmować osób niewtajemniczonych. Mieszkańców Swierdłowska poinformowano, że zgony wywołane zostały spoży­ciem skażonego mięsa, sprzedawanego wprost z ciężarówki na nielegalnym tar­gu. Wydrukowano ulotki odradzające obywatelom korzystanie z "nieoficjal­nych" źródeł żywności. Schwytano i zabito ponad sto bezpańskich psów, które rzekomo zjadły resztki skażonego mięsa. Tymczasem wokół kompleksu przemy­słowego pojawili się wojskowi wartownicy, a oficerowie KGB, przebrani za le­karzy, odwiedzali domy ofiar i wystawiali fałszywe akty zgonu.Bez względu na to, czy mieszkańcy coś podejrzewali, wojsko i KGB uczyniły wszystko, żeby w mieście panował spokój. Donald E. Ellis, profesor fizyki z North­western University, który w owym czasie przebywał w Swierdłowsku, donosił, że nie zauważył nic niezwykłego. "Nie wykluczam, że coś mogło się wydarzyć - po­wiedział w wywiadzie dla «New York Timesa» w rok później - jednak myślę, że ja albo moja żona dostrzeglibyśmy działania zmierzające do ochrony nas przed niebezpieczeństwem. Tymczasem... niczego takiego nie zauważyliśmy". Mieszkańcy od dziesięcioleci żyli za grubą kurtyną bezpieczeństwa, otacza­jącą całe miasto. Od zakończenia drugiej wojny światowej Swierdłowsk, nazwa­ny tak na cześć bolszewickiego przywódcy, stanowił serce radzieckiego przemy­słu zbrojeniowego. Produkowano tutaj czołgi, rakiety z głowicami jądrowymi i inne rodzaje broni, również biologicznych. W 1958 roku w pobliskich zakła­dach w Czelabińsku zdarzył się poważny wypadek jądrowy. [Kisztym, potem opisany szczgółowo md] . Szczegóły są nie­jasne, jednak zarówno źródła zachodnie, jak i komunistyczne wskazują, że do­szło do uszkodzenia reaktora, a radioaktywna chmura skaziła obszar wielu tysięcy kilometrów kwadratowych. Ewakuowano dwanaście wiosek. [a o wiele więcej - nie - np. Muslimowo, gdzie latami wodę czerpano ze skażonej plutonem rzeczki Tiecza – i dzieci się w niej kapały. MD] Toteż determinacja, z jaką radzieckie władze przystąpiły do dementowania doniesień o swierdłowskim wypadku, nie powinna dziwić. Wyznanie prawdy postawiłoby przywódców w bardzo niezręcznej sytuacji i wywołałoby międzynaro­dowy kryzys, a wielu z nich przecież w ogóle nie wiedziało o istnieniu zakładów produkujących broń biologiczną. Początkowo nie było jasne, czy zatuszowanie tej sprawy się powiedzie. Dowódcy wojskowi obawiali się, że nie poradzą sobie z rozmiarami klęski.

- Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego ludzie wciąż umierali - zwierzył mi się po latach pewien generał. - Założyliśmy, że było to jednorazowe wystawienie na działanie wąglika, że w ciągu kilku dni będzie po wszystkim. Tymczasem lu­dzie umierali jeszcze w miesiąc później.Próba zatuszowania tej sprawy przyczyniła się do przekształcenia poważne­go wypadku w lokalną epidemię. Miejscowy sekretarz KPZR, którego najwidoczniej poinformowano, że z fa­bryki wydostały się niebezpieczne substancje, polecił robotnikom polewać wo­dą drogi, dachy i drzewa. Działania te jeszcze bardziej rozprzestrzeniły zarod­niki wąglika, które zostały porwane przez prąd wody i powietrza. Pył z bakteriami roznosił się po mieście, w szpitalach pojawiły się nowe ofiary z czarnymi, wrzodziejącymi obrzękami na skórze.Skórna postać wąglika, którą zarazić się można poprzez zadrapanie lub prze­cięcie naskórka, występuje we wszystkich wiejskich regionach świata, zwłaszcza tam, gdzie hoduje się dużo bydła, owiec i kóz. Jest to najbardziej rozpowszech­niona postać, pod jaką występuje wąglik. Choroba rzadko kończy się śmiercią, jeśli w porę poda się antybiotyk, na przykład penicylinę. Rosjanie chorobę tę określają mianem "syberyjskiego wrzodu", ponieważ objawia się w postaci nie­dużych czarnych krost na skórze. Wybuch epidemii skórnej postaci wąglika nie był w tym regionie niemożliwy, jednak nie tłumaczył, dlaczego zachorowało i zmarło aż tylu robotników, którzy nie mieli kontaktu ze zwierzętami.Spory wąglika mogą przetrwać nawet wiele lat - dziesięciolecia - w uśpionym stanie. Zwierzęta zarażają się, spożywając skażoną żywność. Zarodniki ożywają i zaczynają się dzielić w ciągu kilku godzin od chwili dostania się do organizmu zwierzęcia, powracając do formy zarodnikowej po zetknięciu się z tlenem lub gdy zwierzę zdycha. Ludzie obojga płci stykający się ze zwierzętami - rzeźnicy, garba­rze, farmerzy, robotnicy w fabrykach przemysłu włókienniczego - zakażają się po­przez drobne zadrapania na skórze, wdychając spory, pijąc skażoną wodę albo, w rzadkich wypadkach, spożywając skażone mięso. Związek Radziecki w oficjalnych komunikatach utrzymywał, że chorobę wy­wołało właśnie skażone mięso. Lekarze pokazywali zdjęcia ofiar, które miały świadczyć o tym, że zaatakowany został układ pokarmowy - czyli postać wągli­ka najrzadziej występująca (mniej niż jeden procent wszystkich zachorowań). Nie można było jednak zataić występowania postaci płucnej o najwyższej śmier­telności. Do zarażenia wąglikiem wystarczy od dziesięciu do dwudziestu tysięcy za­rodników, ilość mikroskopijna. Te same bakterie rozwijać się będą odmiennie w zależności od sposobu, w jaki przedostały się do organizmu. O wiele groźniej­sze niż poprzez skórę jest zarażenie się wąglikiem rozpylonym w powietrzu. Wziewna postać choroby po raz pierwszy została opisana na początku XIX wieku, kiedy robotnicy fabryki tekstyliów zarazili się nią w trakcie wdrażania nowe­go procesu produkcji wełny. Postać tę niekiedy określa się mianem "choroby sortowników wełny". Kiedy tylko zarodniki wąglika znajdą się w organizmie, uaktywniają się i za­czynają się rozmnażać. Mija kilka dni, zanim bakterie zaczną wytwarzać toksyny, które, mówiąc najprościej, "przyczepią się" do błony komórkowej i uniemożliwią białym krwinkom zwalczanie choroby. To toksyna, a nie sama bakteria, odpowia­da za wyniszczenie organizmu i śmierć. Jeśli ofiarę wąglika leczy się od siedmiu do dziesięciu dni wysokimi dawkami penicyliny, zazwyczaj podawanej dożylnie, szanse przeżycia sięgają niemal stu procent. Ale antybiotyki niewiele mogą zdziałać w walce z wytwarzaną przez wąglika toksyną. Próbowano stosować po­łączenie penicyliny i streptomycyny, jednak rokowania w takich przypadkach są na ogół niekorzystne. Najpoważniejszym konsekwencjom zakażenia wąglikiem można przeciw­działać, podając penicylinę jeszcze przed wystąpieniem pierwszych objawów chorobowych. Powiedziano mi, że po swierdłowskim wypadku, kiedy tylko po­jawiły się pierwsze ofiary, tysiącom mieszkańców przepisano antybiotyki i szcze­pionki, lecz zazwyczaj było już zbyt późno - ludzie cierpieli na wysoką gorącz­kę, mieli płytki oddech i wyraźne ciemne obrzęki na piersiach i karku, świadczące o zakażeniu postacią płucną wąglika. Swierdłowski wąglik, należący do radzieckiego arsenału broni, był najsilniej­szym z kilkudziesięciu odmian opracowanych przez wojskowych naukowców. Był to tak zwany Wąglik 836. Na ironię zakrawa fakt, że uzyskano go bezpośred­nio po innym wypadku.W 1953 roku nieszczelność instalacji w zakładach bakteriologicznych w Ki­rowie spowodowała przedostanie się wąglika do miejskich ścieków. Władimir Sizow, wojskowy biolog, który odkrył ten szczep, w wiele lat później zaczął pra­cować w Biopreparacie i opowiedział mi tę historię. Według Sizowa nieznana ilość wąglika w płynnej postaci przypadkowo wydo­stała się z uszkodzonej kadzi w kirowskich zakładach. Kiedy zauważono wyciek, natychmiast przeprowadzono gruntowną dezynfekcję ścieków, wkrótce jednak okazało się, że nosicielami wąglika są gryzonie. Odtąd dezynfekcje przeprowa­dzano regularnie, choć choroba bezustannie "czaiła się" w podziemiu. W 1956 roku Sizow odkrył, że jeden ze schwytanych gryzoni jest nosicielem nowego szczepu, znacznie groźniejszego niż pierwotny. Wojsko natychmiast poleciło przeprowadzić badania nad nowym szczepem. W końcu trafił on do głowic pocisków SS-18, wycelowanych w stolice zachodnich państw. Trudno dziś dokładnie zrekonstruować wydarzenia z gorączkowych tygodni kwietnia i maja 1979 roku w Swierdłowsku, między innymi, dlatego, że KGB tak znakomicie wypełnił swoje zadanie. Od wojskowego personelu, który brał udział w zatuszowaniu tej sprawy, wiem, że zwłoki ofiar poddawano kąpieli w środkach dezynfekujących, a większość danych zniszczono, łącznie z kartami chorobowy­mi ze szpitali oraz dokumentami sporządzonymi przez patologów. Aby nadać ozory prawdopodobieństwa wersji oficjalnej, aresztowano wiele osób handlują­cych mięsem na czarnym rynku i postawiono im zarzut sprzedaży skażonych produktów. Często zastanawiałem się, czy miejscowy szef partii, który nakazał pospieszne sprzątanie, zdawał sobie sprawę, jak fatalne przyniosło to skutki. Z pewno­ścią ktoś powinien go o to zapytać, w owym, bowiem czasie pierwszym sekreta­rzem KPZR w Swierdłowsku był Borys Jelcyn.Smirnow, dowódca XV Zarządu, w kryzysowym okresie spotykał się co­dziennie z Jelcynem, byłym kierownikiem budowy, który wspiął się po szcze­blach partyjnej kariery na stanowisko szefa regionu, co w USA odpowiada mniej więcej stanowisku gubernatora stanu. Jelcyn cieszył się opinią polityka bezceremonialnego, lubił wywyższać się w kontaktach z miejscowymi wojsko­wo-przemysłowymi aparatczykami. Był lojalny wobec systemu w równym stop­niu, jak inni biurokraci, i znakomicie zdawał sobie sprawę, że jego obowiązkiem jest utrzymanie w tajemnicy sekretów reżymu. Jako szef partii w Swierdłowsku. pilnie wypełniał polecenia Kremla, w wyniku czego buldożerami zniszczono dom, w którym w 1918 roku zamordowano cara Mikołaja II i jego rodzinę.Według wysokiego oficera, który przebywał w Swierdłowsku w owym czasie, Jelcyn był tak rozwścieczony odmową współpracy ze strony wojskowych, że wpadł do kompleksu 19 i zażądał, aby niezwłocznie wpuszczono go do środka. Na rozkaz ministra obrony Dmitrija Ustinowa, który przejął tekę po śmierci marszałka Greczki, odprawiono go z kwitkiem. Ustinow przybył na miejsce dwa tygodnie po wypadku. Jako członek politbiura rangą zdecydowanie przewyższał wszystkich prowincjonalnych szefów partii.Jelcyn wprawdzie zdążył już pokajać się za zniszczenie domu, w którym zgi­nął car, nie powiedział natomiast ani słowa o swierdłowskim wypadku. W swej autobiografii Wyznania [wydanej w Polsce w 1991 roku] wspomina mimocho­dem o "tragicznym" wybuchu epidemii i dopiero w przypisie znajduje się enig­matyczne zdanie informujące, że epidemię wywołał "wyciek z tajnej fabryki". Już dawno należałoby przedstawić tę historię ze wszystkimi szczegółami.W latach, jakie upłynęły od wypadku, obserwatorzy, a także sami Rosjanie, nazywali Swierdłowsk "biologicznym Czarnobylem". Nie mylili się. Liczby ofiar nie można wprawdzie porównać z czarnobylską tragedią z 1986 roku, kiedy to w elektrowni atomowej na Ukrainie nastąpił wybuch, jednak tak jak katastrofa w Czarnobylu zmieniła stosunek świata do naszych (wątpliwych) umiejętności ujarzmienia energii jądrowej, podobnie Swierdłowsk stanowił ponure przypo­mnienie o niebezpieczeństwach związanych z naszymi tajnymi badaniami. Największym wyzwaniem dla biologiczno-wojskowego establishmentu po swierdłowskim wypadku była odpowiedź na pytanie, co zrobić z samym zakła­dem. Teraz, kiedy na Swierdłowsk zwrócone były oczy całego świata, nie moż­na było nadal produkować wąglika. Miasto zamknięto wprawdzie dla cudzo­ziemców, jednak mogliśmy się spodziewać baczniejszej obserwacji niż dotychczas. Na wypadek wojny przygotowano trzy ośrodki produkcji wąglika: w Swier­dłowsku, Penzie oraz Kurganie. Swierdłowsk był jedynym czynnym zakładem. Po­zostałe utrzymywano w pogotowiu, laseczki wąglika przechowywano w oczekiwa­niu na rozkaz z Moskwy, żeby przystąpić do masowej produkcji. Wojsku bardzo zależało na ponownym uruchomieniu linii przemysłowej w Swierdłowsku i wywierano presję, by odwołać czasowe zawieszenie działalności zakładu, zarządzone po wypadku przez partyjnych zwierzchników. Naciski, aby zwiększyć produkcję broni biologicznych, narastały z miesiąca na miesiąc. Tymczasem niewielu wysoko postawionych funkcjonariuszy partyj­no-państwowych w pełni zdawało sobie sprawę, czym jest taka broń. Przeciętny dowódca wojskowy postrzegał broń biologiczną, jako jeszcze jeden rodzaj uzbrojenia, być może nieco bardziej użyteczny niż dynamit, ale niezbyt groźny. Biurokraci partyjni wiedzieli, jak śmiercionośna potrafi być taka broń, nie rozu­mieli jednak niebezpieczeństw związanych z jej produkcją.Biopreparat wykorzystał tę sytuację do walki o własną sprawę. Już wcześniej wykazaliśmy, że nasza tularemia nadaje się do zastosowań bojowych, a my na równi z armią potrafimy rozwijać nowe bronie. Ponadto fakt, że byliśmy pozor­nie organizacją cywilną, sprawiał, że łatwiej przychodziło nam ukryć naszą dzia­łalność przed Zachodem. Armię, ku wielkiemu jej zdumieniu, podeszła niedu­ża instytucja, na którą wojsko jeszcze niedawno spoglądało z pogardą. W 1981 roku Breżniew podpisał tajny dekret, nakazujący przeniesienie wszyst­kich zakładów wytwarzających broń biologiczną ze Swierdłowska do Stepnogor­ska, niedużej placówki badawczej podległej Biopreparatowi, położonej w pustyn­nych rejonach północnego Kazachstanu.Decyzja ta dotyczyła mnie bezpośrednio. Dzięki osiągnięciom w pracy cie­szyłem się rosnącym zaufaniem. Od dawna już opuściły mnie wyrzuty sumienia związane z pytaniem o trafność obranej drogi życiowej i wątpliwości natury mo­ralnej.Wszyscy wkrótce dowiedzieliśmy się o planie przekształcenia stepnogorskiej placówki w zakład produkcji wąglika - plotki na ten temat krążyły już od mie­sięcy. Najambitniejsi z nas pragnęli wziąć udział w przedsięwzięciu, które pań­stwo będzie wspierało na każdym kroku, łożąc nieograniczone środki finanso­we. Dawno zapomniawszy o przestrodze Olega Pawłowa, dążyłem do objęcia stanowiska szefa nowej placówki. Wciąż byłem majorem, a niski stopień w zasadzie nie uprawniał mnie do zaj­mowania kierowniczych stanowisk, byłem jednak bardzo pewny siebie - być może bardziej, niż należało. Sukcesy związane z produkcją tularemii dały mi przewagę nad innymi kandydatami i sądziłem, że sprostam nowym wyzwaniom. W kilka miesięcy później poznałem innego swierdłowskiego "weterana", podpułkownika Borysa Kożewnikowa. Podpułkownik opowiadał mi, że rok po wypadku robotnikom polecono przewieźć dwustupięćdziesięciolitrowe pojem­niki z suszoną postacią wąglika do magazynów w kompleksie 19. Kożewnikow nadzorował przewożenie pojemników ciężarówkami do oddalonego o kilkaset metrów bunkra. Któryś z samochodów podskoczył na wyboistej drodze i jeden z pojemników wypadł i otworzył się.- I co zrobiliście? - spytałem z przerażeniem.- Kazałem go zamknąć - wzruszył ramionami, po czym dodał szybko, że po­lecił rozlać wszędzie środki dezynfekujące. Nikt nie zachorował. I, oczywiście, o niczym nie poinformowano przełożonych. W dziewięć lat po swierdłowskim wypadku grupa radzieckich ekspertów od medycyny przyjechała do Stanów Zjednoczonych, żeby ujawnić "prawdę" o tym, co wydarzyło się w 1979 roku. Przybywszy na zaproszenie doktora Ma­tthew Meseisona, znanego harwardzkiego profesora, odwiedzili Waszyngton, Baltimore i Cambridge ze stosem raportów i zdjęć, z których miało wynikać, że wszystkie ofiary zaraziły się jelitową albo skórną postacią wąglika. Na czele de­legacji stanął Piotr Burgasow, szef niegdysiejszego zespołu Ministerstwa Zdro­wia badającego swierdłowski wypadek.Burgasow był wówczas emerytowanym ministrem zdrowia i pełnił funk­cję rządowego doradcy. Ze smutnym uśmiechem na twarzy mówił, że sprawa ta od dawna wymagała publicznego wyjaśnienia. Opóźnienie tłumaczył nie­chęcią radzieckiego rządu do ujawnienia niedostatków służby zdrowia. Fa­scynacja Zachodu pierestrojką i głasnostią pozwoliły przekonać większość słuchaczy.W kwietniu 1988 roku poważne amerykańskie pismo "Science" donosiło: ,,«Swierdłowska epidemia» z 1979 roku straciła wiele ze swej tajemniczości. Przez osiem lat amerykańskie władze wyrażały podejrzenia w związku z bezpre­cedensowym wybuchem epidemii wąglika w kwietniu 1979 roku wśród miesz­kańców Swierdłowska. Tymczasem ludzie ci chorowali, ponieważ... spożywali skażone mięso kupowane u «prywatnych» rzeźników... Trzej przedstawiciele Związku Radzieckiego przybyli do waszyngtońskiej siedziby Narodowej Akade­mii Nauk i 11 kwietnia... przedstawili taką samą wersję biegu wypadków jak w 1980 roku, podając jednak znacznie więcej szczegółów i przekonując osoby do­tąd mające wątpliwości, że pierwotna relacja była prawdziwa". Ken Alibek

Punkt zwrotny...cały wysiłek władz rosyjskich i polskich przez 21 miesięcy nie był skupiony na wyjaśnianiu przyczyn i przebiegu katastrofy, ale wręcz przeciwnie, na zacieraniu prawdy. To był po prostu sabotaż Mija 21 miesięcy od katastrofy w Smoleńsku. Dla osób bezpośrednio doświadczonych tą tragedią sprawą kluczową było i jest poznanie przebiegu i przyczyn katastrofy. Chcemy wiedzieć, jak ginęli nasi najbliżsi? Czy mieli świadomość sytuacji? Czy cierpieli? Te nasze – najbardziej ludzkie – oczekiwania zostały przez rządzącą ekipę zignorowane i złożone w ofierze bożkowi władzy. Ja mam jednoznaczne odczucie, że był to czas zmarnowany. Minione miesiące naznaczone były intensywną produkcją manipulacji, fałszerstw i zwykłych kłamstw. Pamiętamy przecież te rewelacje o czterech podejściach do lądowania, o kłótni gen. Andrzeja Błasika z mjr. Arkadiuszem Protasiukiem, o naciskach ze strony prezydenta, o nietrzeźwym generale panoszącym się w kabinie pilotów. Wszystko to przy wtórze „autorytetów”, celebrytów, mediów głównego nurtu próbujących obrzydzić i opluć śp. prezydenta, jego zwolenników i ludzi domagających się prawdy. Był to także czas trudnej pracy, by przeciwstawić się temu przemysłowi kłamstw i pogardy. Pracuje zespół sejmowy Antoniego Macierewicza, działają niezależne media, takie jak „Nasz Dziennik”, powstają ważne filmy dokumentalne pokazywane później w salach parafialnych, domach kultury czy na domowych spotkaniach. W całym kraju rodzą się inicjatywy lokalne zmierzające do upamiętnienia ofiar i upominające się o wyjaśnienie tragedii. Ostatnie tygodnie przyniosły wiedzę porażającą. Wyniki autopsji śp. Zbigniewa Wassermanna, przeprowadzonej w Polsce po ekshumacji, ujawniły, że rosyjska dokumentacja medyczna składała się w 95 procentach z fałszerstw. Ujawnione nagrania panów Klichów pokazują, że niemal od pierwszego dnia wdrażany był przez rząd prorosyjski scenariusz działania. Odczytanie zapisów czarnej skrzynki przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych obala tezę o udziale gen. Andrzeja Błasika w ostatniej fazie lotu, a nawet o jego obecności w kabinie. Najświeższe informacje przyniosła telekonferencja przeprowadzona w Sejmie 24 stycznia br. W jej trakcie prof. Wacław Binienda i prof. Kazimierz Nowaczyk z Uniwersytetu Ohio przedstawili i omówili prezentację swoich prac i analiz. W oparciu o publicznie dostępne dane sporządzili obliczenia i komputerowe symulacje ostatnich sekund lotu Tu-154M. Ekspertyzy jednoznacznie podważają „obowiązkową” tezę, że zderzenie z brzozą było ostatnim aktem tragedii. Dziś już wiemy, że w Smoleńsku zlekceważono wszelkie procedury związane z dokumentowaniem miejsca katastrofy, zabezpieczeniem i zebraniem dowodów, tak materialnych, jak i przesłuchań. Nie zostały przeprowadzone podstawowe badania wraku i miejsca katastrofy. W oficjalnych dokumentach znalazły się informacje wyssane z palca, brednie i kłamstwa. Widzieliśmy wszyscy, jak niszczony jest wrak samolotu. Podobnie zniszczone zostało miejsce upadku samolotu i jego okolice. Niewygodne dowody, jak choćby zeznania kontrolerów lotu, zostały unieważnione. Inne, jak nagrania z wieży kontrolnej, jakoby nie istnieją z powodu awarii. Nie możemy się doczekać dostarczenia z Rosji kluczowych dokumentów. Nasze władze pozostają bierne, a jak nie bierne, to bezsilne. Zwykła stłuczka dwóch samochodów na drodze gminnej dokumentowana jest rzetelniej niż katastrofa lotnicza o największym znaczeniu w powojennej Europie. Można, więc powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że cały wysiłek władz rosyjskich i polskich przez 21 miesięcy nie był skupiony na wyjaśnianiu przyczyn i przebiegu katastrofy, ale wręcz przeciwnie, na zacieraniu prawdy. To był po prostu sabotaż. Jesteśmy, więc z powrotem w punkcie wyjścia. Musimy praktycznie przejść od początku całą drogę od skatalogowania informacji z miejsca katastrofy, przez ekspertyzy, po wnioski dotyczące odpowiedzialności. Od nowa musimy zająć się wszystkimi teoriami, łącznie z teorią zamachu i tezą o awarii samolotu. Mamy niestety świadomość, że wiele dowodów bezpowrotnie stracono. Nie da się już odtworzyć miejsca katastrofy. Nie da się przesłuchać świadków na gorąco, zanim zostali poddani intensywnej obróbce pamięci. Wiemy też, że kluczowe dowody materialne znajdują się w Rosji i nie będzie łatwo ich odzyskać.Widzimy też coraz jaśniej, że rząd goni w piętkę. Zapętla się w matactwach, ujawnione kłamstwa zastępuje następnymi, przykrywa arogancję bezczelnością, potyka się o własne nogi. Ton prorządowych mediów staje się coraz bardziej histeryczny. Po prezentacji w Sejmie prac prof. Wacława Bieniedy i Kazimierza Nowaczyka był to już tylko wodospad propagandy, nawet bez silenia się na merytoryczną dyskusję. Za tym potokiem chamstwa, obelg, drwin i agresji kryje się tak naprawdę rozpacz i bezsilność wobec siły prawdy. A cóż dopiero mówić o słowie „przepraszam”, które należy się najmocniej skrzywdzonym przez tę propagandę. Jak choćby rodzinom pilotów. Ale jest i iskierka nadziei. Przede wszystkim coraz powszechniejsza jest w Polsce wiedza, że byliśmy systematycznie, metodycznie okłamywani. Ci, którzy ufali państwu i wierzyli, że zdało egzamin – coraz jaśniej zdają sobie sprawę, że zostali oszukani. Zgłasza się coraz więcej odważnych ludzi nauki z różnych ośrodków akademickich, którzy chcą włączyć się w badania wyjaśniające przebieg wydarzeń. Mimo wszystko wiemy już sporo i mamy naukowe narzędzia, by odtworzyć przebieg tragedii, nawet nie dysponując kompletem dowodów. Prawda ma, bowiem tę szczególną cechę, że nie daje się zamordować. Można ją, co najwyżej na chwilę ukryć. Dziś oczywiście nie ma sensu wznawianie prac komisji Jerzego Millera. Od niej już niczego nowego się nie dowiemy. Nie ma sensu odgrzewać postaci tak skompromitowanych jak Edmund Klich. Potrzebna jest nowa komisja złożona z prawdziwych ekspertów, odważnych i niezależnych, nieuwikłanych w polityczne czy ambicjonalne spory. Najlepiej zaś, by była to komisja międzynarodowa, niezależna. Potrzebne jest sięgnięcie po pomoc USA i NATO. Konieczne jest postawienie Rosjanom twardych żądań. Nie mam złudzeń, że spełnienia tych warunków można by oczekiwać od obecnej ekipy. To przecież znaczyłoby unieważnienie karier politycznych zbudowanych na kłamstwie – karier Tuska, Kopacz, Klicha, Arabskiego. Musimy, więc cierpliwie robić swoje. Będziemy poszukiwać odpowiedzi na pytania dotyczące katastrofy, korzystając z wszelkich dostępnych narzędzi. Jednocześnie nie będziemy ustawać w wywieraniu presji na instytucje państwa, by robiły to, do czego są powołane. Zapewne pełne wyjaśnienie przyczyn i przebiegu katastrofy będzie możliwe dopiero po zmianie ekipy rządzącej. Być może szybciej, niż nam się wydaje. Jacek Świat

Bandy kibolsko-hackerskie, czyli narracja...tajemnica zbrodni smoleńskiej będzie rozwikłana także dzięki jakiejś wewnętrznej wojnie po tamtej stronie, gdy jakieś lokalne „głębokie gardło” zacznie sypać Pamięta ktoś jeszcze czasy, w których kibice byli traktowani, jak bastion Tuska - oberkibola? Bo ja pamiętam, choć już mgliście, bo czasy odległe. To było, zanim rządowym propagandzistom wyszło w sondażach, że przeciwnicy kiboli przeważają o 5.7% (albo o 6,4%, wszystko jedno) nad ich zwolennikami, w związku, z czym opłaca się rozpętać kolejną - po dopalaczach, Euro, pedofilach, - hucpę propagandową. Nie pamiętam, co akurat trzeba było przykryć, zresztą nieważne. Dość, ze nastąpiła słynna już prowokacja na stadionie w Bydgoszczy, nastąpił atak, kontratak, a potem już samo poszło zgodnie z odwieczna logiką, według której środowiska ludzkie się organizują i dzielą. Tak, jak I Wojna Światowa przebiegła tak, jak przebiegła, przypadkiem. Niemcy nie zdołali oskrzydlić aliantów w „wyścigu do morza”, nie zdołali przełamać siły broni maszynowej we frontalnym ataku, więc zalegli, zaczęli kopać prowizoryczne szańce, alianci też, potem większe szańce, głębsze, drugą linie, trzecią, rowy dobiegowe, ziemianki, bo trzeba było gdzieś spać, potem magazyny, latryny, zasieki, stanowiska artylerii, potem więcej artylerii, potem jeszcze więcej artylerii i tak już do końca wojny. Potem dorobiono teorie wojny okopowej. Potem skonstruowano czołg, bo w końcu trzeba było jakoś przełamać te linie zasieków i krzyżowego ostrzału. No i w ten sposób powstała linia frontu między kibolami, a rządem. I też pojawiły się kolejne linie okopów, kibice zajęli się pisanie kolejnych przyśpiewek, rozbudowali dział grafiki i plakatu, zaczęli pisać w gazetach, wzięli udział w kampanii wyborczej, a strona rządowa zaczęła organizować specjalne tajne oddziały policji do infiltracji i rozbijania grup kibolskich, zaczęła organizować prowokacje policyjne, jak właśnie w czasie Marszu Niepodległości, czy wcześniej wynajdywać przykłady bestialstwa i handlu narkotykami, bronią atomową i ludzkimi organami wśród polskich kiboli, paserstwem, zoofilią i ludobójstwem, to wszystko oczywiście za poduszczeniem Jarosława Kaczyńskiego. I ma się rozumieć, jakiś przytomny dzieciak zaraz się zgłosił, że mu twarz pocięli kibole, ale było spazmów , także tutaj, na blogach, klakierstwo rządowe zawyło, że ach, ach, jak strasznie ma dziecko buzię pocięta przez pisowskich bandytów, aż, już znacznie ciszej się okazało, że dzieciak sam się pociął z przyczyn bliższej nieznanych, może dla hecy, albo dla sławy. No, ale „urban legend” poszło, że pisowcy „dziecku buzię pocięli”.Oczywiście, Tuskoidy się przeliczyły, opór kibiców okazał się znacznie silniejszy i bardziej zdeterminowany, niż sądzono, w rezultacie PiS zyskał niespodziewanie dla wszystkich, także dla siebie, silnego, zorganizowanego sojusznika w postaci oddziałów zwartych i takich, co to nie zastanawiają się dwa razy, walnąć, czy też raczej nie walnąć, gdy są atakowani. Z drugiej strony także i strona rządowa zanotowała korzyści, bo niechęć sporej części społeczeństwa do kiboli podsycono i wyeksploatowano do maksimum, posuwając się do bezczelnych, ordynarnych prowokacji i inscenizacji w czasie Marszu Niepodległości, słynne białe kominiarki, podpalony samochód TVN (przez grupę podwiezioną dwoma samochodami przez zamkniętą dla ruchu boczna ulicę), podpalony (przez dwóch policjantów, mieli pecha, nagrało się) samochód policyjny. Stworzono zbitkę- pisowiec- kibol, rozrabiacz. No, zatem obie strony zyskały na tym na swój sposób. Rząd przefajnował, ale odniósł swoje korzyści według planu A, a PiS zyskał sojusznika, który jeszcze nie raz i nie dwa razy się przyda, bo idą czasy, jak to mówią, ciekawe. Kibole nie obalili rządu matoła, ale nie jest powiedziane, że tego w końcu za którymś podejściem nie zrobią, w nowym sojuszu z hackerami. Nie ma, co ukrywać, sprawę ACTA PiS początkowo spieprzył i zresztą się do tego przyznał. Władza wprowadziła to cichcem, tak, że nikt nie zajarzył, jaka to ma wagę i jakie wzbudzi emocje i protesty. Od razu, od pierwszych chwil wiedziałem, że tak, czy owak wyjdzie, że to wina Kaczyńskiego i rzeczywiście, na czoło wysunięto wiadomość, że euro-posłowie PiS też głosowali za tym Acta. Oczywiście, było ich tylko kilku, więc nie miało to żadnego praktycznego znaczenia, ale wiadomość poszła w Polskę. I to tak, jakby nie tylko w tym momencie, ale w ogóle zawsze w Euro-parlamencie nie było nikogo innego, jak tylko PIS. Szczęściem Tusk i Graś, Boni narobili w tej sprawie tak wiele i tak koszmarnych błędów i tragikomicznych kompromitacji, że nie dało się tego już przykryć PISem, w każdym razie demonstranci nie mają wątpliwości, kto jest winien i czyje nazwisko okraszone obelgami skandować na ulicach. Krążą różne koncepcje, co to w ogóle jest , od spontanicznej erupcji emocji i buntu odlemingowanych z nagła lemingów, do koncepcji, że to wszystko ściema i sterowana odgórnie przykrywka czegoś tam. Pamiętajmy jednak, że Sierpień 1980 był sterowany przez SB, która to, jak się zdaje zaczęła, wprowadziła swoich ludzi do wszystkich komitetów strajkowych, jakie wtedy powstały, a jednak się wymknął spod kontroli, więc, niechby i było to sterowane, nie znaczy to jednak, że nie mamy z tego odnieść korzyści. Jak poszperamy w historii, to przekonamy się, że większość rewolucji zaczynała się za wiedzą tajnych policji, a i pewnie wiele w ogóle nie wybuchłoby bez niej. Pamiętajmy, że wygrywaliśmy w dużej mierze wtedy, gdy grupy razwiedki się kłóciły, ostatnio po aferze Michnika- Rywina. Podejrzewam, że tajemnica zbrodni smoleńskiej będzie rozwikłana także dzięki jakiejś wewnętrznej wojnie po tamtej stronie, gdy jakieś lokalne „głębokie gardło” zacznie sypać. Tak, więc, jeśli, na co wskazuje parę rzeczy, ta akcja jest nie do końca spontaniczna, to nie wiadomo, czy inicjatorzy nie rozpętali czegoś, co ich przerasta i w rezultacie stworzy się jakaś nowa, jakość. Na pewno spróbuje się podłączyć Palikot, który próbuje się podłączyć wszędzie, gdzie go tylko na butach nie wynoszą z lokalu, w tym do Solidarności 80, sam widziałem, jak śpiewał wraz z górnikami, machając, jak się domyślam, robociarską, w tym wcieleniu, pięścią: „kto na drodze staaanie, tyn wpierdol dostaaanie”. PiS nie ma tu żadnego wyboru, MUSI stanąć po stronie demonstrantów, już choćby z tego powodu, że maja rację, jeśli żadne inne powody by nie przekonywały. Tak, jak MUSIAŁ stanąć po stronie obrońców krzyża, nie porównując tu w żaden sposób tych dwóch spraw.I oczywiście, wobec takiej polaryzacji, za chwilę „niezależni” dziennikarze zaczną przytaczać przykłady przestępstw internetowych, zrujnowanych piractwem niepełnoprawnych skrzypków, handlu ludzkimi organami w necie, pornosami, itd. Tak jest logika polaryzacji. Tyle, że o ile kiboli łatwo było wyizolować, jako grupę głośną, ale nieliczną, to z internetowiczami jest zupełnie inna sprawa. Kto w życiu nie ściągał sobie klipu? Nie zajrzał na pornola, nie zacytował kogoś, nie wkleił zdjęcia? No, to wszyscy są w jednej grupie, przestępców, których rząd może ścigać. Nie będzie ścigał wszystkich, ma się rozumieć. Nie mam wątpliwości, że słowami dobrotliwego Premiera uspokoi, ze dobro internautów jest jego najwyższym priorytetem. Ale niech, który zacznie fikać! Zaraz mu się sprawdzi hard driva, klipy, zdjęcia, strony, historię przeglądarki. Zgodnie z prawem. Seawolf

Bunt przeciw drogim paliwom Utrzymujące się wysokie ceny paliw mogą zapowiadać rewolucję na rynku motoryzacji, której skutkiem będzie, co najmniej ograniczenie uzależnienia od ropy naftowej Szalejące na polskich stacjach ceny paliw wywołują już nie tylko wściekłość kierowców, ale też obawy o to, czy... jeszcze bardziej nie wzrosną. Niektórzy analitycy, nie wierząc w zdolność polskich koncernów i obecnych władz do przeciwdziałania drożyźnie, przewidują, że ta sytuacja może być zapowiedzią rewolucji motoryzacyjnej.

- Jest drogo. W ciągu pół roku cena oleju napędowego wzrosła o blisko 1 zł za litr! W niektórych rejonach kraju ludzie szukają tańszych stacji i - jak za komuny - tankują tam paliwo do kanistrów - mówi oburzony pan Mirosław spod Warszawy, który dojeżdża 5 razy w tygodniu do stolicy do pracy. Trudno się dziwić oburzeniu kierowców, gdy cena pozwalającego do niedawna na nieco tańszą jazdę oleju napędowego zrównała się na wielu stacjach z cenami benzyny, i razem zaczęły one już w niektórych miastach przekraczać niewyobrażalną do niedawna dla użytkowników czterech kółek granicę 6 zł za litr! Zakładając, że kupowalibyśmy cały czas paliwo w tej cenie, to nawet mając oszczędny samochód, spalający 6 l benzyny na 100 km, i pokonując miesięcznie do pracy tylko 1000 km, musielibyśmy wydać na dojazdy 360 złotych. Tymczasem mieszkańcy wielu miejscowości dojeżdżający do większych miast pokonują około 2000 km miesięcznie. Łatwo policzyć, że w ten sposób koszt dojazdu do pracy wzrasta do 720 złotych. Przy cenie benzyny 5 zł za litr, jaką można było spotkać na stacjach jeszcze kilka miesięcy temu, koszt dojazdu na tych odcinkach maleje odpowiednio o 60 i 120 złotych.

Wzrost inflacji Łatwo sobie wyobrazić, co taki wzrost oznacza dla polskich firm transportowych, których samochody przejeżdżają tysiące kilometrów dziennie. Przedstawiciel firmy Oneo, świadczącej usługi transportowe głównie na terenie Warszawy, mówi, wprost, że wysokie ceny paliw podnoszą koszty działalności, i firma była zmuszona do przerzucenia ich na klientów. O ile w związku z tym wzrosły w ostatnim czasie ceny usług? - O 15-20 procent - wyjaśnia.

Z kolei Krzysztof Rodak z firmy transportowej Trans-Tok tłumaczy, że firma jeszcze nie podniosła cen, ale odbija się to na jej wynikach finansowych. - Nasi klienci nie są skłonni podnosić nam stawek za usługi transportowe. Obecnie kosztem naszej i tak małej marży, chcąc utrzymać klienta, ograniczamy ją do całkowitego minimum - wyjaśnia. Przyznaje jednak, że to rozwiązanie jest do utrzymania tylko na krótko, inaczej mogłoby doprowadzić do upadku firmy. - Prowadzimy negocjacje z klientami, by podnieść stawki za usługi transportowe - zaznacza. Rodak nie ukrywa, że podniesienie opłat za transport towarów, firmy korzystające z tych usług, czyli duże sieci handlowe i producenci, przerzucą na swoich klientów. To zaś będzie oznaczać, że więcej zapłacimy za towary w sklepach, a w perspektywie - zapewne także za usługi. W ten sposób, jak łatwo było przewidzieć, wzrost cen paliw przyczyni się do wzrostu inflacji zjadającej nasze dochody.

Winne nie tylko polityka i ropa Analitycy i koncerny paliwowe niemal zgodnie wskazują, że za wzrost cen paliw odpowiadają umacniający się w stosunku do polskiej złotówki dolar i wzrost cen ropy naftowej na światowych rynkach z powodu obaw o blokadę cieśniny Ormuz niedaleko wybrzeża Iranu, przez którą tankowcami przewozi się ok. 1/3 sprzedawanej na świecie ropy. Na wysokich cenach ropy na światowych rynkach zaważyły także spekulacje. Jednak eksperci zwracają uwagę, że spory wpływ na drożejące paliwa ma także rząd, ponieważ ponad połowę ich ceny stanowią podatki. Podniesienie w Polsce od nowego roku - ze względu na wymogi Komisji Europejskiej - akcyzy na olej napędowy jeszcze pogorszyło sytuację.

- Obecny rząd jest nadgorliwy w wypełnianiu zobowiązań wobec Unii Europejskiej w zakresie podnoszenia akcyzy, zwłaszcza na olej napędowy - podkreśla poseł Prawa i Sprawiedliwości Przemysław Wipler, w okresie rządów PiS kierujący Zespołem ds. Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii w Ministerstwie Gospodarki. Zaznacza, że podniesienie cen ropy na światowych rynkach rząd mógł wykorzystać choćby do przesunięcia okresu podniesienia akcyzy na olej napędowy. Rząd jednak nie chce o tym słyszeć, a powody jego stanowiska są oczywiste: liczy na to, że dodatkowe pieniądze z akcyzy pomogą zasypać ogromną dziurę budżetową. - W ten sposób płacimy za 300 mld zł długów zaciągniętych przez rząd Tuska - kwituje Wipler.

Drogie paliwa ceną za kampanię PO Według posła PiS, obecny rząd zaniedbał także inne rozwiązania, które dziś pomogłyby w obniżeniu cen paliw. Jakie? - Niestety obecna ekipa zamroziła plany z okresu rządu PiS stworzenia tzw. Niezależnego Operatora Logistycznego, który zbudowałby rurociąg paliwowy z Płocka do Gdańska, dzięki któremu można byłoby transportować sprowadzane statkami do naftoportu duże ilości gotowych paliw i dalej rozprowadzać je rurociągami paliwowymi do innych rejonów kraju - tłumaczy poseł. To rozwiązanie sprawdziłoby się oczywiście wówczas, gdyby udało się znaleźć za granicą dostawców, którzy sprzedawaliby gotowe paliwa po znacząco niższych cenach. Niestety dziś trudno znaleźć w Europie niższe ceny, a jeśli już to... na Białorusi, której reżim coraz bardziej izoluje się od wolnych krajów i coraz bardziej podporządkowuje wpływom Rosji. Przemysław Wipler podkreśla też, że obecnymi podwyżkami cen paliw powinien zająć się Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, ponieważ wiele wskazuje na to, że największe polskie koncerny - PKN Orlen i Lotos, kontrolowane przez władze centralne rekompensują sobie obecnie obniżki na swoich stacjach wprowadzone w okresie kampanii przed wyborami parlamentarnymi. - Teraz Polacy płacą za wybory - podsumowuje.

Amerykanie znów szybsi Są również inne sposoby obniżania cen paliw, a przynajmniej kontrolowania ich przez narodowe koncerny na tyle, by nie uzależniały one gospodarki od kaprysów firm wydobywczych, krajów wydobywających ropę i spekulantów. Pierwszy to dostęp do własnych źródeł ropy pozwalających na pokrycie większości zapotrzebowania na rynku. To jednak oznacza, że polskie koncerny paliwowe musiałyby, co najmniej 10-krotnie zwiększyć wydobycie tego surowca. Obecnie rocznie zużywamy ok. 20 mln ton ropy, podczas gdy wydobywamy niecały 1 mln ton. Ponad 90 procent importujemy z Rosji. Pewne nadzieje na zwiększenie wydobycia ropy z własnych zasobów dają prace prowadzone przy poszukiwaniu gazu łupkowego. W niektórych miejscach może on, bowiem występować razem z tzw. ropą łupkową. Technologię jej wydobycia niedawno opracowały amerykańskie koncerny. Prowadząca również poszukiwania gazu łupkowego spółka -córka koncernu PKN Orlen przyznaje, że wiąże z nimi także nadzieje na zwiększenie wydobycia ropy, choć na razie ma niestety niewiele do powiedzenia na ten temat. "ORLEN Upstream w ramach prowadzonych prac poszukiwawczych uwzględnia również ropę z łupków (shale oil). Niemniej jednak, obecnie, w skali całego kraju, dysponujemy zaledwie szczątkową wiedzą geologiczną na ten temat, gdyż dane pochodzące z wykonanych w przeszłości otworów nie pozwalają na ocenę potencjału" - napisało biuro prasowe PKN Orlen w odpowiedzi na nasze pytania. Koncern przyznaje jednocześnie, że "z pewnością dostęp polskiego rynku paliw do zasobów krajowych, czy to gazu, czy ropy łupkowej, wzmocniłby stabilność cen". Zastrzega jednak, że na razie ma za mało danych, by dokładniej określić szanse na osiągnięcie tego celu. Może się, więc okazać, że szybciej odczujemy efekty już rozpoczętej eksploatacji ropy łupkowej przez USA. Dziś wzrasta tam sukcesywnie zużycie ropy pozyskiwanej ze skał łupkowych, której zasoby są ogromne, jak szacują tamtejsze instytucje. Gdyby USA importujące gigantyczne ilości ropy poważnie ograniczyły ten import, analogicznie jak to było w przypadku gazu ziemnego, doprowadziłoby to także do spadku cen tego surowca na światowych rynkach, również w Polsce. Niestety Amerykanie dopiero za kilka lat mogą zwiększyć produkcję własnej ropy na tyle, by znacząco obniżyć światowy popyt na ten surowiec.

Motoryzacyjna rewolucja? Tomasz Chmal, ekspert ds. energetyki Instytutu Sobieskiego, wskazuje, że jeszcze szybsze zmiany, i zapewne na jeszcze większą skalę, może wywołać właśnie obecna drożyzna na rynku paliw. - Jeśli dostawcy ropy będą nadal prowadzili taką grę, będzie ona powodowała wypieranie, albo w każdym razie ograniczanie popytu na paliwa kopalne, bo ludzie coraz częściej będą się zastanawiać przy zakupie samochodu, czy powinien on być napędzany silnikiem na takie paliwa, hybrydowym [spalinowym i elektrycznym - przyp. red.] czy wyłącznie elektrycznym.Rzeczywiście, samochody z napędem hybrydowym już jeżdżą po Polsce, choć wciąż z uwagi na ich wysokie ceny nie jest ich dużo. - Ale gdy na jakieś produkty zwiększa się popyt, spada ich cena. Już dziś wszystkie koncerny samochodowe prowadzą prace nad rozwiązaniami, które pozwalają nawet na odejście od wykorzystywania paliw kopalnych. Problem polega tylko na tym, czy nas przekonają do tego - wskazuje Tomasz Chmal.Przekonać kierowców mogą przede wszystkim cena i jakość (eliminowanie awaryjności) nowych samochodów i zastosowanych w nich nowatorskich rozwiązań. - Wystarczy, że upowszechnią się one w jednym kraju UE, np. w Niemczech, i w ciągu najbliższych kilku lat możemy być świadkami rewolucji motoryzacyjnej. W efekcie tysiące samochodów może być napędzanych silnikami elektrycznymi lub hybrydowymi - wskazuje Chmal. Coraz szybciej rozwijają się też technologie umożliwiające wykorzystanie wodoru, jako paliwa do napędzania silników samochodowych. Wówczas - jak zauważa - paradoksalnie spadną zapewne również ceny paliw kopalnych. - Pytanie tylko, czy ktoś będzie chciał wierzyć w to, że ten spadek jest trwały - podkreśla. Ekspert zaznacza, że powinni o tym myśleć także rządzący, bo spadek zużycia paliw kopalnych doprowadzi również do obniżenia wpływów podatkowych zawartych w ich cenie. Z drugiej strony, gdyby władze Polski postawiły na większy rozwój polskiej energetyki, dzięki obniżeniu wykorzystania paliw kopalnych zmniejszyłyby zależność naszego kraju od importu z Rosji.

Sposoby na drożyznę Czy w takim razie obecnie kierowcom, którym mocno doskwierają wysokie ceny paliw, pozostaje tylko pogodzić się z nimi lub przesiąść na rower? Tomasz Chmal zaznacza, że także w krótkiej perspektywie, powiedzmy najbliższych miesięcy, można się liczyć przynajmniej z ograniczeniem popytu, który może wymusić spadek cen paliw. - Takie wysokie ceny nie utrzymają się zbyt długo, Polacy nie będą chcieli ponosić tak wysokich kosztów. Każdy z kierowców będzie się w najbliższej perspektywie zastanawiał, czy nie zrobić jakiegoś psikusa firmom naftowym - przewiduje. Jakiego psikusa może zrobić paliwowym gigantom jeden Kowalski?- Wysokie ceny ropy będą zwiększały atrakcyjność stosowania gazu płynnego do samochodów [LPG - przyp. red.] oraz samochodów elektrycznych - podpowiada ekspert. Choć na te ostatnie dziś decydują się przede wszystkim większe firmy, np. niektóre firmy kurierskie.Jednak zwykli kierowcy zauważyli już dawno atuty LPG, i także ostatnio coraz chętniej sięgają po ten sposób na ograniczenie kosztów podróży. Właściciel firmy Jack-Gaz z Kobyłki pod Warszawą przyznaje, że już od pewnego czasu montuje coraz więcej instalacji gazowych do samochodów. O ile zwiększyła się liczba chętnych do przerabiania aut na to paliwo? - O 50 procent w ciągu ostatniego roku - przyznaje przedsiębiorca.Chętni na oszczędzanie w ten sposób muszą jednak pamiętać również o koszcie instalacji gazowej - od 2200 do 2800 zł w zależności od jej typu, a także o tym, że auta wyposażone w nią spalają 1-2 litrów gazu więcej, niż zużywały, wykorzystując benzynę. Jednak różnica w cenie, mimo tego, że LPG również znacznie zdrożał, jest ciągle spora. Za litr gazu w okolicach Warszawy trzeba zapłacić 2,80-3 złote.Polscy kierowcy wpadli też na pomysł monitorowania cen paliw na poszczególnych stacjach. W internecie pojawiły się już strony z informacjami o stacjach, na których można najtaniej zatankować. Publikowane tam ceny aktualizowane są przez kierowców przesyłających codziennie nowe dane. Nawet, jeśli żaden z omówionych sposobów nie doprowadzi samodzielnie do szybkiego obniżenia cen paliw, stosowanie różnych metod na coraz większą skalę może osiągnąć efekt w postaci przynajmniej wstrzymania wzrostu cen. W dalszej perspektywie trzeba będzie się zapewne przygotować na jakąś "rewolucję", jeśli jeszcze nie na całym rynku, to przynajmniej we własnym myśleniu, choćby poprzez sprawdzenie, czy rzeczywiście jestem skazany na benzynę i ropę...

Mariusz Bober

Podpisać ACTA Przeczytałem ACTA i nie znajduję tam niczego sprzecznego z prawem i zdrowym rozsądkiem. Polska powinna ratyfikować tę umowę. Cywilizacja zasługuje na to, żeby się rozwijać. Jednym z wyznaczników jej rozwoju jest stosunek do własności. Początkowo prawo do niej przysługiwało tylko wybranym i tylko pod pewnym względem, w hordzie nigdy nie było konsekwentne, ale horda i społeczności plemienne nigdy nie były wielkie, ich członkowie zmagali się głównie nie z sobą, lecz z innymi hordami. Później, z nastaniem pisanego prawa, prawo własności objęło ogół wolnych ludzi, w starożytności wciąż stanowili oni mniejszość i dotyczyło, jak wcześniej, ziemi, nieruchomości, majątku ruchomego, aż w końcu, w Renesansie, objęło własność intelektualną, w czym pierwsza była Republika Wenecka. Wydała ona pierwsze patenty drukarskie i autorskie, aczkolwiek z chwilą nastania druku anglosaskie common law, prawo zwyczajowe, okazało się chyba skuteczniejsze sądowo niż ustawy Serenissima. Pierwsze poprawki do amerykańskiej Konstytucji dotyczyły emisji patentów a wynikające z nich rozwiązania instytucjonalne są najbardziej nowoczesnym, godnym pochwały i naśladowania przykładem poszanowania dla własności intelektualnej. Nie są wolne od błędów, niemniej dzięki nim amerykańskie patenty po dziś dzień są najbardziej uniwersalne, bo najlepiej zbudowane pod względem prawnym. Łatwo na nich zarabiać, a trudno je kwestionować, czego nie sposób powiedzieć np. o patentach chińskich, w jakiejś części wciąż pochodzących z kradzieży i w jakiejś części wciąż nigdzie nieuznawanych. ACTA to uznanie własności w wymiarze globalnym już na poziomie point to point. Jeśli internet istnieje i służy komunikacji, to należy go chronić, sprawić, że uczciwy użytkownik poczuje się w nim wyraźnie bezpieczniej niż złodziej, bo tylko w ten sposób globalna wymiania informacyjna ma szanse zyskać na wartości i stworzyć wartość dodaną. Bez ACTA największą wielkodusznością w sieci będą wykazywać ci, którzy niczego nie stworzyli, lecz coś komuś ukradli i do tego samego zachęcają innych. ACTA znacznie to utrudni. Zwiększona aktywność FBI i zmniejszona aktywność megauploadów w czasie rundy ratyfikacyjnej ACTA to najlepszy dowód na to, że sieć nie gromadzi jedynie śmieci, a złodzieje, uświadomiwszy sobie zło swoich postępków, czym prędzej chcą się pozbyć tego, co do nich nie należy.

Krzysztof Mądel SJ

Podpisać ACTA? Z postscripto Jak powiedział śp. Ronald Reagan: Komunista – to człowiek, który przeczytał „Kapitał Karola Marxa; anty-komunista – to człowiek, który przeczytał „Kapitał”... i go zrozumiał. Ojciec Krzysztof ACTA przeczytał... Jest oczywiste, że ACTA nie zawiera nic sprzecznego z prawem. Co więcej – a nie jest to oczywiste – JE Bogdan Zdrojewski twierdzi, że wszystko, co jest w ACTA, już znajduje się w polskim prawie. Zacny jezuita powinien się, więc zastanowić: po co w takim razie III RP musi koniecznie podpisać i ratyfikować ACTA? Czy przypadkiem w tej konwencji nie ma zawikłanych paragrafów pozwalających Władzuchnie wsadzać do kryminału niepokornych osobników? Jeśli pominąć dwa ostatnie zdania, wszystkie stwierdzenia o. Mądela są słuszne. Tylko w żaden sposób nie wynika z nich to, że powinno się podpisać ACTA! Nie tylko non sequitur – ale w ogóle nie widzę żadnego związku między tymi zdaniami – a pytaniem o podpisanie ACTA! Raczej wręcz przeciwnie. Zdania te popierają moją tezę: wróćmy do mądrych postanowień Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Patenty przyznawane na 7 lat – z możliwością wydłużenia do 11 (za rosnącymi rocznymi dopłatami). Natomiast prawa autorskie należałoby zlikwidować - bo ich wtedy w USA nie ustanowiono. Ja wszelako postuluję, by objąć je takimi samymi zasadami, co patenty. Nie widzę najmniejszego powodu, by autor książki czy filmu miał mieć dłuższą ochronę, niż wynalazca penicyliny. Przyczyną nagminnego piractwa jest to, że prawa patentowe i autorskie zostały rozdęte do niesłychanych rozmiarów – w każdym wymiarze, nie tylko czasowym – a na każdą akcję społeczeństwo odpowiada reakcją. Gdyby człowiek wiedział, że za kilka lat dzieło stanie się własnością publiczną – to by na ogół poczekał. A resztę by się stosownie karało – bo taka ochrona jest możliwa. Chronienie przez 70 lat wszystkich dzieł jest po prostu niemożliwe – bo jest ich za dużo. A nie należy tworzyć prawa, którego nie można przestrzegać. To elementarz ustawodawstwa. Dlatego raz jeszcze proponuję: wróćmy do Konstytucji USA – a potem pogadajmy o ochronie tego, co ówczesne ustawy chroniły. Na zakończenie: ja się czuję w Sieci całkowicie bezpiecznie – ale tylko dlatego, że ACTA nie działa (jeszcze?). A co do zdania ostatniego: o. Mądel powinien się za nie wstydzić. By wykazać, dlaczego - sparafrazuję je:

„Zwiększona aktywność KGB i zmniejszona aktywność wrogów socjalizmu w czasie obrad plenum Komitetu Centralnego KPZS to najlepszy dowód na to, że biblioteki nie gromadzą jedynie śmieci, a nasi wrogowie, uświadomiwszy sobie zło swoich postępków, czym prędzej chcą się pozbyć tych pisemek, których u nich być nie powinno”.

PS. Nie - własność intelektualna to szczególny, dość ulotny, rodzaj własności - dlatego jest ograniczona. To nie jest z całą pewnością "faszyzm" - zresztą (nie mam tego w źródłach), ale mój pogląd jest absolutni zgodny z poglądami śp. Miltona Friedmana. Ochrona tej szczególnej własności jest korzystna - jak ochrona każdej własności. Kwestia: jak długo można chronić ulotną rzecz? To wszystko tyczy treści komercyjnych. Jeśli wydawca wydaje moją książkę, to i on i ja chcemy zarobić. Natomiast, jeśli umieszczam coś niekomercyjnie np. w Sieci, - to, oczywiście, moim zdaniem - każdy ma prawo to kopiować i używać dowolnie. Nie jest słuszny argument, że autor może sobie nie życzyć, by namalowany przezeń krzaczek byl wykorzystywany np. przez Korwin-Mikkego, (którego on nie lubi). Trudno! Jak stolarz Nataniel Siegelbaum zrobi krzesło, całkiem nowatorskie, i sprzeda je Schmidtowi, to nie może miec pretensji, że potem kupił je i umieścił na nim swój tyłek Adolf Hitler! "Prawa autorskie" są rozdęte ponad wszelką miarę. Np. Jakób Curwood napisał książeczki "Łowcy wilków" i "Łowcy złota" - po czym umarł. Jego tłumaczka, śp. Halina Borowikowa napisała (pod pseudonimem "Jerzy Marlicz") ciąg dalszy, p/t "Łowcy Przygód". Dziś byłaby za to ścigana! Prawa autorskie przestały chronić twórców - stały się wędzidłem na swobodę twórczą. Dlatego należy je ograniczyć do pierwotnych rozmiarów. Nie wiem, na przyklad, czy w przypadku programów komputerowych nie skrócić tego jeszcze do trzech np. lat... ale nie zlikwidować! JKM

PIERWSZE SANKCJE PO PODPISANIU „ACTA”!!! Nie minęły 24 godziny i już mamy pierwszy rezultat podpisania przez Polskę umowy ACTA. Wbrew intencjom rządu Tuska, który chciał nałożyć kaganiec na internautów – medialny koncern The Walt Disney Company zażądał wymiany podróbki, jaką jest nasz Kaczor Donald na oryginał! Jeśli Polska nie wymieni podróbki Kaczora Donalda na oryginalnego Kaczora - na nasz kraj zostaną nałożone drakońskie kary, włącznie z embargiem na handel z Polską – zapowiedział rzecznik koncernu. O powadze sytuacji świadczy fakt, że Prezydent USA Barack Obama, w trakcie przedwyborczego spotkania w Disney World w Orlando na Florydzie, spotkał się już z prawdziwym premierem Polski, by omówić dwustronne relacje. Prawdziwy Kaczor Donald powiedział prezydentowi Stanów Zjednoczonych, że liczy na pełne zaufanie Polaków, którym może obiecać znacznie więcej cudów niż fałszywy Donald. W każdym bądź razie premier Kaczor Donald zapewnił, że w czasie jego rządów - w Polsce będzie znacznie weselej, niż za fałszywego Kaczora. "Polacy zasługują na prawdziwego Kaczora Donalda!” – dodał premier…. Są już pierwsze reakcje, po sensacyjnym ujawnieniu, że nasz Donald jest fałszywy. Poseł Niesiołowski, zapytany przez TVN powiedział, że jest to „brutalna i podła akcja Kaczyńskiego i pisowskich zagończyków, którzy kolaborując z USA, dążą do destabilizacji legalnie wybranego rządu Platformy Obywatelskiej. Jest to wbrew polskiej racji stanu…W tej sytuacji należałoby zwrócić się o pomoc do Unii Europejskiej, a nawet do Rosji…” Sytuacja jest poważna, gdyż zgodnie z podpisaną umową ACTA, ABW zobowiązana jest ścigać podróbkę prawdziwego Kaczora…. Kapitan Nemo – blog

Filozofa wskaźnika Big – Mac Dzisiaj Big – Mac bez Coca coli. Rozmowa w McDonaldzie

Sprzedawca: Jeden Big Mac plus Cola. Razem 6,99$ Bill Gates: Ale ja zamawiałem tylko Big Mac'a…

Sprzedawca: Cola jest teraz częścią pakietu Bill Gates: Co proszę? Za Colę nie płacę!

Sprzedawca: Nie musi Pan. Cola jest gratis Bill Gates: Czy sam Big Mac nie kosztuje przypadkiem 3,99$?

Sprzedawca: Zgadza się. Ale nabrał on teraz nowych cech. Pakiet. Rozumie Pan? Bill Gates: Upieram się jednak przy samym Big Mac'u. Coli nie chcę.

Sprzedawca: Nie ma Coli, nie ma Big Mac'a… Bill Gates: To dobrze.Płacę 5,99$, ale Coli nie chcę. Może być!?

Sprzedawca: Nie może. Big Mac i Cola to teraz jedno. Nierozłącznie zintegrowane. Bill Gates: Bzdura! Przecież to dwa różne produkty!!!

Sprzedawca: To zrobimy tak…(Wkłada Big Mac'a do kubka z Colą) Bill Gates: Panie! Co pan zwariował?!

Sprzedawca: Nie, to w Pana interesie… Dwa komponenty, jeden produkt. Zobaczy Pan, będzie Pan zadowolony…!

Filozofia wskaźnika Big–Mac opiera się na teorii parytetu siły nabywczej. Z definicji, parytetem siły nabywczej jest kurs walutowy wyliczony w oparciu o porównanie cen, w tym samym czasie, sztywnego koszyka towarów i usług w różnych krajach wyrażonych w walutach tych krajów. Kurs między walutami dwóch krajów jest równy relacji poziomów cen sztywnych koszyków w tych krajach. Teoria ta wywodzi się z prawa jednej ceny. Zgodnie z tym prawem, w warunkach wolnej konkurencji i braku przeszkód w handlu, identyczne dobro musi być sprzedawane w tej samej cenie bez względu na to gdzie ma miejsce transakcja. W rzeczywistości jednak nie jest to prawda, różnice pomiędzy cenami tego samego dobra w innych krajach wynikają na przykład z różnic w zapotrzebowaniu na to konkretne dobro. Magazyn The Economist postawił tezę, ze do celu pobieżnych analiz można prawo jednej ceny oprzeć o hamburgera Big – Mac. W tym zakresie ma on wiele zalet: Jest to produkt rozpowszechniony i stosunkowo standardowy. Nie jest on przedmiotem handlu międzynarodowego. To zapobiega kształtowaniu się cen w oparciu o handel międzynarodowy. Tym sposobem wskaźnik Big – Mac stał się wyjątkiem, w którym do określenia parytetu siły nabywczej wykorzystuje się tylko jeden towar. Oczywiście na ten wskaźnik należy patrzeć z lekkim przymrużeniem oka. Wskaźnik Big Maca stał się więc nieformalnym wskaźnikiem pomiaru parytetu siły nabywczej. Wprowadzony został przez „The Economist” we wrześniu 1986. Od tego czasu magazyn The Economist oblicza ten wskaźnik, co roku. Jest on tworzony na podstawie ceny podwójnego hamburgera sprzedawanego przez McDonald’s w ponad 100 krajach świata. Jego indeks wyznacza się dzieląc cenę Big Maca w lokalnej walucie przez cenę, jaką płaci się średnio w USA.. Potem porównuje się tak wyznaczony kurs z aktualnymi kursami rynkowymi. Pozwala to oszacować potencjał danej waluty do wzrostu lub spadku. Jeżeli w danym kraju hamburger jest droższy niż w USA, to oznacza, że waluta tego kraju jest przewartościowana. W takim przypadku należy oczekiwać osłabienia się tej waluty względem dolara USA. Aktualnie, ceny hamburgerów, w wybranych państwach, przedstawiają się następująco:

Szwajcaria 6,81

Norwegia 6,79

Szwecja 5,91

Brazylia 5,68

Dania 5,37

Kraje Euro 4,43

USA 4,07

Wielka Brytania 3,82

Czechy 3,45

Łotwa 3,00

Litwa 2,87

Węgry 2,63

Polska 2,58

Rosja 2,55

Chiny 2,44

Ukraina 2,21

Ceny w wykazie zostały wyrażone w amerykańskich dolarach. Jednakże wyliczone zostały poprzez wykorzystanie danego, krajowego kursu waluty względem dolara USA. Przenosząc te wyniki na grunt prawa jednej ceny, można wyciągnąć wniosek, że skoro ceny te powinny być równe, to należy przyjąć, że są one w rzeczywistości równe. Uwidocznione na wykazie różnice cen hamburgerów w poszczególnych krajach są, więc wynikiem nieadekwatnego kursu danej waluty do dolara USA. To nie ceny się różnią tylko ich relacja do amerykańskiego dolara. Na bazie takich założeń i rzeczywistych cen można wyciągnąć szereg wniosków. Pierwszym z nich jest miły wniosek dla wielu Polaków, którzy zaciągnęli kredyty we frankach szwajcarskich. Przyjdą dla nich dobre dni i szwajcarski frank powinien o 25% obniżyć swoją wartość. Wskaźnik Big – Mac w Polsce wskazuje, że i u nas kurs jest niestabilny. Jednakże w odróżnieniu od franka szwajcarskiego złotówka będzie drożeć. Mogą się cieszyć importerzy. Natomiast smutek powinien zawitać do eksporterów. Niestety, huśtawka kursowa, to kolejny element ryzyka biznesu. Jednakże dla przeciętnego zjadacza chleba prognozy Big – Macowe zmiany kursu obniżą ceny samochodów i wycieczek zagranicznych. Uwaga! Oczekuję na wpisy do „Dnia wolnego bloga” oraz na bajki własnego autorstwa bądź o wskazanie bajek autorstwa cudzego do „Dnia z bajką”. Habich

ZAMACH, MOTYW I TAWS #38 Po blisko dwóch latach od tragedii 10 kwietnia staje się coraz bardziej widoczne, nawet dla tych, którzy od początku deklarowali swoje rzekomo zdroworozsądkowe podejście do tematu Smoleńska, wzdragając się na samo wspomnienie słowa: zamach, że oficjalna wersja jest fałszywa, zbudowana na nieprawdziwych założeniach. Ostatnie prezentacje profesorów Biniendy i Nowaczyka boleśnie obnażyły, budowane z takim zaangażowaniem polityków, mediów i pseudoekspertów, kłamstwo smoleńskie. Ani krzyki współtwórców smoleńskiej dezinformacji, ani ich głupawe kontrargumenty, czy eksplozje furii (vide Hypki i jego bumerang) tego faktu już nie zmienią, ‘to se ne wrati”: nie było zderzenia z brzozą, nie było beczki, nie było nacisków ze strony generała Błasika. Co najmocniej świadczy o fałszerstwie i celowej manipulacji?

Ukryty przez obie komisje TAWS #38. Profesor Nowaczyk dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że TAWS#38, ostatni zapisany w urządzeniach pokładowych, przeczy lansowanej przez te gremia tezie. Trajektoria pozioma wyznaczona z ostatnich alarmów TAWS nie zmienia się do 140 metrów za brzozą, na której samolot miał stracić fragment skrzydła. Utrata części skrzydła i beczka autorotacyjna musiałyby skutkować zmianą kursu, czemu zaprzecza właśnie schowanyTAWS#38. Samolot nie zetknął się z brzozą i nie wykonał beczki, która miała być przyczyną rozpadu konstrukcji i jednoczesnej śmierci wszystkich pasażerów. Co więcej, samolot przeleciał około14 metrów nad ową brzozą, a skrzydło musiało odpaść w wyniku działania innych czynników? Nie ma, bowiem fizycznej możliwości, aby zgodnie z twierdzeniami MAK i Millera, oderwany fragment skrzydła przewędrował aż 111 metrów. Mógł upaść, co najwyżej 12 metrów dalej, ale nie aż 111, chyba, że miał dodatkowy napęd. Dlaczego zatem wymyślono brzozę, najwymowniejszy symbol kłamstwa smoleńskiego?Bez brzozy i beczki autorotacyjnej, bez generała Błasika i nacisków nie byłoby katastrofy smoleńskiej, ale byłby oczywisty dla wszystkich zamach na polską delegację. Zamach na polskiego Prezydenta, na polskich generałów, urzędników wysokiego szczebla oraz polityków opozycji. Niestety, ale taki scenariusz na dzień dzisiejszy wydaje się najbardziej prawdopodobny. Piszę niestety, bo chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie życzyłby sobie potwierdzenia takiego scenariusza.

Motyw zamachu? „Za mózg uważamy najwyższe organy władzy państwowej oraz osoby stojące na ich czele. Przywódcy opozycji są przy tym rozpatrywani, jako tacy sami kandydaci do wyeliminowania, jak czołowi przedstawiciele partii rządzących. Opozycja to rezerwowy mózg państwa, a nie byłoby mądrym posunięciem zniszczenie podstawowego mózgu i pozostawienie rezerwowego. Za mózg państwa uważamy także dowódców wojska i formacji policyjnych, głowy kościołów, przywódców związkowych, w ogóle wszystkich ludzi powszechnie znanych, którzy mogliby w krytycznym momencie zaapelować do narodu. Do tego grona należą także wszyscy ci, którzy podejmują decyzje (oczywiście te najważniejsze) w czasie wojny lub bezpośrednio przed jej rozpoczęciem, albo mogą takie decyzje podjąć w przypadku zlikwidowania ludzi z podstawowego składu kierownictwa państwa”.(W. Suworow, Specnaz, str. 17). Powyższy fragment proszę zestawić z listą pasażerów TU 154 M.

P.S Polecam prezentację profesorów: W. Bieniendy i K. Nowaczyka

http://wpolityce.pl/artykuly/22128-tylko-u-nas-prezentacja-prof-nowaczyka-przedstawiona-na-posiedzeniu-parlamentarnego-zespolu-ds-smolenska

http://wpolityce.pl/artykuly/22167-tylko-u-nas-prezentacja-prof-biniendy-przedstawiona-na-posiedzeniu-parlamentarnego-zespolu-ds-smolenska

Martynka

Czy twoja drukarka cię szpieguje? Wyobraź sobie, że za każdym razem, gdy drukujesz jakiś dokument, jest do niego automatycznie dodawany tajny kod, którego można użyć do zidentyfikowania drukarki – a zatem, potencjalnie, również osoby, która jej użyła. Brzmi to niczym jakaś scena z serialu „Alias”, czyż nie? Niestety, to nie fikcja. Rząd amerykański, w ramach identyfikowania oszustów [chodzi głównie o podrabianie pieniędzy i papierów wartościowych - przyp. tłum], skłonił producentów niektórych kolorowych laserowych drukarek do umieszczenia na każdej stronie wydruków odpowiedniej informacji, umożliwiającej taką identyfikację. Oznacza to, iż bez naszej wiedzy i zgody, czynność z założenia prywatna staje się publiczna. Narzędzie komunikacji, którym posługujesz się codziennie, może stać się środkiem rządowej inwigilacji. I, co gorsza, nie istnieją żadne prawa, które mogłyby ograniczyć ewentualne nadużycia.

ACLU [Amerykańska Unia Praw Cywilnych - przyp. tłum.] ostatnio opublikowała raport, w którym wyjawia, iż FBI od roku 2001 zgromadziło ponad 1100 stron dokumentów zarówno tej organizacji, jak i innych ugrupowań odżegnujących się od przemocy, wliczając w to Greenpeace i United for Peace and Justice [Zjednoczeni dla Pokoju i Sprawiedliwości - przyp. tłum.] W aktualnym klimacie politycznym nie trudno sobie wyobrazić, iż rząd używa możliwości identyfikowania osób, które mogły wydrukować jakiś dokument, do celów innych, niż walka z fałszerstwami. Nie ma żadnych praw, które mogłyby uniemożliwić tajnym służbom wykorzystywanie ukrytych kodów do wykrywania pochodzenia dokumentów innych, niż sfałszowane papiery wartościowe lub pieniądze. Na przeszkodzie może stać jedynie polityka prywatności konkretnego producenta drukarek, o ile takową posiada. I nie istnieje żadne prawo regulujące, jaki rodzaj dokumentów wolno jest tajnym służbom, czy innym agencjom rządowym, badać celem identyfikacji ich źródła – nie mówiąc już o zdefiniowaniu, w jaki sposób takie narzędzie, mogące służyć, jako materiał dowodowy w sądzie, miałoby być skonstruowane i zaimplementowane w drukarkach. W braku jakichkolwiek przepisów prawnych nic nie może powstrzymać aktów pogwałcenia prywatności użytkowników, jakie owa technologia umożliwia. Z tego to powodu EFF [Electronic Frontier Foundation - przyp. tłum.] zbiera informacje na temat drukarek, które ujawniają informacje bez wiedzy użytkownika oraz w jaki sposób to robią. Jest to niezbędna pierwsza czynność przed podjęciem jakichkolwiek kroków prawnych bądź też ustanowienia praw chroniących twoją sferę prywatną. Twoja pomoc może być pożyteczna.

W preliminarnych dokumentach (linki poniżej) wyjaśniamy, co zaobserwowaliśmy na obecnym etapie badań, zwięźle wyjaśniamy wpływ na twoją prywatność oraz prosimy o nadsyłanie nam testowych wydruków z waszych kolorowych drukarek laserowych, ewentualnie pochodzących również z waszego lokalnego punktu usługowego. W ten sposób możemy obserwować obserwatorów i zapewnić, iż wasza prywatność nie zostanie pogwałcona w żaden sposób, który jest sprzeczny z podstawowymi prawami zawartymi w Konstytucji. Oprócz dokumentowania, które drukarki i co ujawniają, EFF złożyło odpowiedni wniosek w ramach FOIA [Freedom of Information Act - Ustawa o Wolności Informacji - przyp. tłum.] oraz będzie na bieżąco informować o swych odkryciach. W międzyczasie usilnie prosimy cię o wzięcie udziału w tym projekcie oraz przekazywania dalej informacji na jego temat. Dziękujemy za poparcie!

Tłum. gajowy Marucha

Jak się obłowić na CO2 Należy zmienić pakiet energetyczny. Obecnie działa on na szkodę środowiska, przyrody i ludzi. Zawikłanie, a tym samym niezrozumiałość tego systemu, tworzy niesamowite możliwości spekulacji i korupcji.

Większość regulacji i procedur tworzona w Brukseli jest bezsensowna, szkodliwa i wzajemnie ze sobą sprzeczna. Prawo to szkodzi środowisku, gdyż tak naprawdę zwiększa ocieplenie klimatu, szkodzi przyrodzie, gdyż często ją eliminuje np. pod uprawy na biopaliwa, biomasę oraz oczywiście szkodzi ludziom, gdyż oni ponoszą koszty tych działań. Za wszystko płacą konsumenci i pracownicy. Naukowcy udowodnili, że okresowe zmiany klimatu są faktem. Co ileś setek lat przeplatają się okresy jego ocieplenia i oziębiania? Teraz mamy ocieplenie, spowodowane w dużej części przez emisję gazów cieplarnianych z przemysłu, transportu, energetyki. Konsekwencją są tornada, tajfuny, powodzie, susze.

Obecne metody przeciwdziałania temu powodują jednak jeszcze większe problemy. Finansiści unijni wymyślili system szkodliwy dla wszystkich, wyjąwszy ich samych. Tylko oni i wtajemniczeni spekulanci na nim zarabiają. Handel pozwoleniami na emisję gazów przeliczanych na jednostki, CO2 odbywa się na giełdach i podlega wielu spekulacjom. Komisja Europejska przydziela też darmową pulę uprawnień. Każde państwo ma inną, niby zgodnie ze swą emisyjnością, CO2 – im więcej emitują, tym mniej dostają. Jednak jest to uznaniowe i jak twierdzą eksperci - niesprawiedliwe. Polska dostaje tych pozwoleń za mało, choć zmniejszyła emisję gazów po 1990 r., w przeciwieństwie do wielu państw UE, które ją zwiększyły, a praw dostają więcej. Dla Polski oznacza to, że elektrociepłownie, cementownie itp. będą musiały więcej pozwoleń na emisję, CO2 kupić na giełdzie. Ceny ciepła i prądu szybko wzrosną - o 30 proc., a może nawet 100 proc. Zwłaszcza od roku 2013, gdyż Komisja Europejska chce, by od tego roku cały handel uprawnieniami, do CO2 odbywał się na giełdzie, bez darmowej puli dla państw. Przemysł, by zmniejszyć koszty, zwolni pracowników. NSZZ Solidarność szacuje, że może odejść ich tysiące a niektóre zakłady zbankrutują, zanim zdołają się zmodernizować. Spełnienie wymagań braku emisyjności, zresztą bardzo słusznych, kosztuje dużo. W skali Polski to miliardy euro, dla UE - biliony. Podatność systemu dotyczącego energii i CO2 na spekulacje już teraz jest ogromna, a decydenci wymyślają wciąż nowe tzw. rynkowe mechanizmy wspierające działania prooszczędnościowe. Handel energią odbywa się na Towarowej Giełdzie Energi. Przechodzi przez nią 60 proc. prądu. Tam też handluje się papierami wartościowymi - certyfikatami energetycznymi. Zielone są za używanie przez firmę energii z odnawialnych źródeł, żółte za stosowanie gazu, czerwone za gaz i prąd razem. W 2010 r pojawiły się białe potwierdzające oszczędność energii w firmie. To czysta uznaniowość urzędników. Świadectwa pochodzenia energii z odnawialnych źródeł wydaje Urząd Regulacji Energetyki lub firma płaci opłatę zastępczą do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska. Ceny energii w Polsce są najwyższe w UE, mimo że jej 92 proc. pochodzi z taniego węgla. Nakręca je zły system wymyślony do promocji energii odnawialnej i obniżania emisji, CO2. Energia ze źródeł odnawialnych jest za droga dla odbiorców, zaś przeszkody stawiane przedsiębiorcom zajmującym się jej wytwarzaniem - legendarne. Do tego dochodzi wielka spekulacja w giełdowym handlu, CO2 oraz straty w przesyle tzn. nieszczelne sieci i niegospodarność firm. Na dokładkę przed spekulacją w handlu, CO2 nie ma zabezpieczeń.26- stycznia 2011r. większość państw UE m.in: Niemcy, Holandia, Belgia, Hiszpania, Dania, Włochy, Grecja, Polska, Czechy, Rumunia musiały zablokować sprzedaż uprawnień do emisji, CO2 na swych rynkach i europejskiej giełdzie BlueNext. Handel zawiesiła też KE po tym, jak z rejestrów znikło 500 tys. jednostek. Polski Krajowy Administrator Systemu Handlu Uprawnieniami do Emisji - KASHUE blokował transakcje wychodzące przez tydzień. Uprawnienia ma w Polsce około 1000 firm, ale handlować nimi może każdy. Trzeba tylko założyć konto w którymś z 27 rejestrów krajowych. Sprzedający przelewa pozwolenia ze swego konta w rejestrze krajowym na swoje konto na giełdzie. Jeśli znajdzie kupca, pozwolenia przesyła na jego giełdowe konto. Nabywca przelewa je na swe konto w rejestrze krajowym i może je wykorzystać, tzn. umorzyć. Aby się zalogować wystarczy podać login i hasło. Można je ukraść podszywając się pod zarządzających rejestrami, wysyłając wirusy, e-maile niby od biur giełdowych itd. W ciągu godziny jedno pozwolenie może wiele razy zmienić właściciela. Każde ma swój numer seryjny, więc niby można je znaleźć. Ale jak odzyskać uprawnienia, gdy kolejny właściciel je umorzy, czyli wykorzysta? Polska po tych doświadczeniach deklaruje, że będzie zabezpieczać transakcje m.in. jednorazowymi hasłami SMS.

Na CO2 można się obłowić wiele razy, gdyż prawa do emisji, CO2 są obłożone podatkiem VAT. Europol szacuje, że wartość wyłudzeń podatku VAT przy okazji handlu prawami do emisji, CO2 wynosi w UE 5 mld euro. Wiele państw UE dostrzegło już ten problem i wprowadziło odpowiednie regulacje. Grupy przestępcze przeniosły się, więc z tym procederem do innych krajów, w tym Polski. Nawet organizacje biznesowe przestraszyły się tych kradzieży, których konsekwencją może być większa presja fiskalna na uczciwych podatników. Proponują, więc rozwiązania, które mogą zapobiec oszustwom. Wyłudzenia oparte są na schemacie tzw. karuzeli podatkowej. Najważniejszym jej elementem jest podmiot, który sprzedając prawo do emisji nalicza podatek VAT, pobiera go od kupującego, lecz nie odprowadza go organom podatkowym, lecz po przeprowadzeniu operacji znika. Dlatego projektowane rozwiązanie wprowadza rozliczenie podatku VAT przez nabywcę, co uniemożliwia zastosowanie karuzeli. Ciekawe, na jak długo. Unia ma też program wzrostu efektywności energetycznej, a w nim termomodernizację i wymianę żarówek na świetlówki. Idea świadectw energetycznych budynków, niestety, też jest wypaczana. Spółdzielnie i wspólnoty mieszkaniowe zadłużają się zaciągając kredyty na styropian, które mają spłacać minimum 10 lat. Tymczasem styropian nie przepuszcza powietrza, co przy braku wentylacji grawitacyjnej i przy szczelnym zamknięciu okien powoduje zagrzybienie ścian. Ocieplenie domów miało zmniejszyć zapotrzebowanie na ciepło, a tym samym opłaty. Tymczasem świadectwa energetyczne budynków są fikcją. Nie zmuszają do oszczędności energii, lecz drogich i zbędnych inwestycji, jak styropian. Dyrektywy UE, a zwłaszcza stosowanie ich w praktyce, jawią się jako wielkie oszustwo, po prostu naciąganie biednych. Dotyczy to również świetlówek, które zużywają mniej prądu tylko wówczas, gdy świecą się ponad godzinę. Ministerstwo Gospodarki naciska na uwolnienie cen energii dla klientów indywidualnych już w 2011.Teraz to URE reguluje ceny prądu i gazu dla tych odbiorców. Co roku zgadza się na ich wzrost o około 10 proc. Po uwolnieniu opłaty szybko skoczą o 50 proc. Ustawa o ochronie wrażliwych odbiorców energii elektrycznej ma dawać jakieś ulgi tylko podopiecznym ośrodków pomocy społecznej, czyli ok. 30 proc. Polaków? Wzrost cen energii doprowadzi, więc do jeszcze większego zubożenia społeczeństwa, które i tak jest już bardzo rozwarstwione. Jest oczywiste, że trzeba zmienić cały system efektywności energetycznej. Ustawy muszą być logiczne, proste, rozsądne, by prawo nie generowało paranoi, spekulacji, uznaniowości urzędników, wzrostu kosztów oraz zwiększenia zużycia energii w powietrze, czyli w ocieplania klimatu, jak to się dzieje teraz. Priorytetem prawnym oraz inwestycyjnym musi być też ochrona środowiska. Lobbyści wszelkiej maści nie powinni decydować, tworzyć dyrektyw i ustaw. Wszak nawet ekonomiści z Davos żądają większej kontroli nad tzw. wolnym rynku. Magdalena Popławska

ACTA PANA REDAKTORA ZAREMBY W szkole na języku polskim irytowały mnie pytania nauczycielki przy okazji interpretacji jakiegoś utworu, „co autor chciał przez to powiedzieć”. Jak zwykle bywa dopiero po latach doceniamy mądrość starszych, przeciwko której buntowaliśmy się za młodu. Nauczyłem się, bowiem czytać całość utworu, żeby próbować go interpretować. Pan Redaktor Zaremba w czwartkowym felietonie w Rzepie, www.blog.rp.pl/zaremba/2012/01/25/liberalowie-koncza-z-wlasnoscia-dziwne/

podobnie jak wielu internautów komentujących mój środowy felieton

www.rp.pl/artykul/9158,797332-ACTA--pretekst-dla-cenzury-w-Internecie---Gwiazdowski.html

miał chyba mniej wymagających polonistów, bo w swojej interpretacji tego, „co chciałem powiedzieć” na temat umowy ACTA, doszedł do całkiem fałszywych wniosków. Co więcej – skoncentrował się na moim krótkim „bryku” nie znając, zdaje się, utworu zasadniczego – czyli umowy ACTA. Na szczęście, w odróżnieniu od Adama Mickiewicza, jeszcze żyję, więc mogę od razu napisać, „co chciałem powiedzieć” i czego na pewno nie powiedziałem. Nie powiedziałem, że nie ma czegoś takiego jak „prawo własności intelektualnej”, ani że jestem przeciwny takiemu prawu. Powiedziałem, że „prawo własności intelektualnej” nie jest ważniejsze od „prawa własności” i nie ma powodu by to pierwsze chronić bardziej od drugiego, jak onegdaj bardziej chroniono „własność społeczną” niż „własność”. Bo niestety argumenty obrońców „własności intelektualnej” przypominają argumenty obrońców „własności społecznej” w najgorszym wydaniu. W imię jej ochrony chcą oni poświęcić inne prawa materialne i procesowe z prawem wolności, równości wobec prawa i domniemaniem niewinności na czele. Kilka lat temu, gdy kupowałem nowego laptopa znany koncern wprowadził właśnie na rynek nową wersję swojego oprogramowania! A ja wolałem zostać przy starej – bo się przyzwyczaiłem i uważałem, że była lepsza. Więc ją sobie zainstalowałem na nowym. Zgodnie z ACTA, na wniosek koncernu produkującego ten program, bez wysłuchania mnie, sąd ma mieć możliwość nakazania zabranie mi laptopa! Sąd przecież nie wie, że starego już nie używam, a z treści licencji nie wynika bynajmniej, że jest ona ważna tylko i wyłącznie na czas jego funkcjonowania, więc skoro „funkcjonować” przestał to sąd powinien wysłuchać mojej argumentacji, że mogę software używać na innym hardware. Co więcej – sąd powinien przyjąć moje oświadczenie w tej sprawie, a skazać mnie jedynie wówczas, gdy druga strona wykaże, że jednak używam tego samego oprogramowania na obu laptopach.

Całkowicie legalnie kupuję płyty CD – i te nagrane i „nośniki”. Kupując jedne i drugie płacę tantiemy dla twórców. Tak, tak! Nawet kupując nośniki płacę twórcom tantiemy i to także wówczas, gdy wykorzystuję je do nagrania na nich tego, co sam napisałem, a nie tego, co stworzyli twórcy! Nie śmieszne? Z płyty artysty, za którą zapłaciłem, jedne utwory podobają mi się bardziej, inne mniej, a niektóre w ogóle. Więc chcę sobie zrobić składankę. Żeby ją zrobić muszę utwór z płyty CD nagrać na laptopa. Niestety na płycie CD jest napisane „kopiowanie zabronione”! Na wszelki wypadek jest nawet na niej oprogramowanie „antypirackie”, które nie pozwala mi skopiować muzyki z płyty na laptopa, żeby potem znowu skopiować na inną płytę razem z innymi utworami i słuchać ich wszystkich w takiej kolejności, jaka mi się podoba. Po wejściu w życie zmian prawodawczych zapowiadanych w ACTA, posiadanie przeze mnie takowej płyty stanowić będzie podstawę domniemania, że jestem piratem. I sąd, nie mając obowiązku wysłuchania moich racji, na wniosek koncernu, będzie musiał pozwolić mu wtargnąć do mojej chałupy, żeby zarekwirować komputer! Widzieliście Państwo około roku temu reklamówki w TV i Internecie wymierzone w piratów, na których jakiś agent, z sylwetki i zachowania bardzo nawet podobny do słynnego „Agenta Tomka”, wparowywał do prywatnych mieszkań i porywał do aresztu ludzi, którym nawet do głowy nie przyszło, że mają na laptopie jakieś „pirackie” oprogramowanie? Tak właśnie ma być na podstawie ACTA! Bez udowodnienia winy! Na podstawie jej domniemania! Jak za czasów inkwizycji! Już nawet nie na wniosek oskarżyciela publicznego – tylko na wniosek drugiej strony sporu cywilnego! Nie sprzeczamy się o prawo własności, sprzeczamy się o umowę ACTA i szczególne zasady ochrony „prawa własności intelektualnej”. I na koniec: zastanawiałem się, czy propozycję Pana Redaktora Zaremby rezygnacji z honorarium za felietony w Rzepie mogę rozważyć, bo nie mam żadnej z Rzepą umowy, więc nawet nie wiem ile mi się należy i czy w ogóle cokolwiek. Może, dlatego z przyjemnością, bo Pan Redaktor Zaremba na ten pstryczek w nos swoimi zaczepkami sobie zasłużył, napiszę tak: Panie Redaktorze Wróblewski może mi Pan nie wypłacać honorarium za moje felietony. Tylko bardzo proszę o nie zamieszczanie żadnych moich artykułów w serwisach płatnych. Dawno już przecież zadeklarowałem, że to, co piszę na moim własnym blogu każdy może przedrukowywać gdzie chce ZA DARMO. Pod jednym tylko warunkiem: że poda źródło! Obrońców bolszewickich regulacji zawartych w ACTA podzieliłbym na trzy kategorie. Według określenie Lenina – „pożytecznych idiotów” – którzy bronią idei nie zdając sobie sprawy z praktycznych konsekwencji, „głupich kapitalistów”, którzy – znowu zgodnie z innym określeniem Lenina – z chęci szybkiego zysku sprzedadzą bolszewikom sznur, na którym sami w końcu zawisną bo ograniczanie wolności to – zgodnie z przesłaniem Hayeka – „droga do niewolnictwa” i wreszcie samych „bolszewików”, którzy pierwszych i drugich chętnie wykorzystają do wali z wolnością. Są jakieś inne ewentualności? Gwiazdowski

Dobiesław Nazimek dr hab. Dobiesław Nazimek (ur. 26 listopada 1945 w Rzeszowie) – profesor uczelniany Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Tytuł zawodowy magistra chemii zdobył w roku 1969, zaś stopień naukowy doktora w roku 1976 na Uniwersytecie im. Marii Curie-Skłodowskiej. Habilitację w dziedzinie fizykochemii uzyskał w roku 1989, na swym macierzystym uniwersytecie. Od roku 1993 pełni funkcję kierownika Zakładu Chemii Środowiskowej UMCS. Jest on także autorem i współautorem wielu publikacji, patentów oraz projektów reaktorów bezgradientowych[1]. Obecnie prowadzi badania nad sztuczną fotosyntezą[2].

Wybrane publikacje:

  1. Profil na stronach UMCS

  2. Śląski dym przerobimy na benzynę

*Dopiero zajrzenie do artykułów, jakie ukazały się na temat jego wynalazki, otwiera nam oczy, kim jest prof. Nazimek. Oto jeden z nich.

Kontrowersyjny artykuł ACTA nie wejdzie w życie Jeśli w art. 27. ustęp 4 ACTA pojawiają się zagrożenia dotyczące osób prywatnych, internautów, "to my na pewno tego nie wprowadzimy do polskiego prawa i będą te przepisy, które istnieją do tej pory." powiedział w piątek Michał Boni, minister administracji i cyfryzacji. Podpisanie tego dokumentu, nie oznacza jego funkcjonowania jako prawa - powiedział w piątek w Radiu ZET Michał Boni, minister administracji i cyfryzacji, komentując wczorajsze podpisanie przez Polskę umowy ACTA. Min. Boni przypomniał, że premier wyraźnie powiedział, że nie zaczniemy procesu ratyfikacji bez wyjaśnienia wszystkich wątpliwości i bez przeglądu polskiego prawa, tak, aby zobaczyć czy jest tam coś, co zagraża wolności internetowej. 90 proc. dokumentu - powiedział min. Boni - dotyczy ustawodawstwa i kompetencji europejskiej, 10 proc. dotyczy ustawodawstwa polskiego, w tym obszarze, który dotyczy karania. To było sprawdzane i nikt nie zamierza w Polsce dokonywać żadnych zmian w stosunku do istniejącego prawa, którego nikt nie negował. Przywołując art. 27 ustęp 4. min. Boni zaznaczył, że skoro tam pojawia się to szeroko omawiane zagrożenie, że strona może wprowadzić przepisy, które bardziej ścigałyby osoby prywatne, internautów, to my na pewno tego nie wprowadzimy do polskiego prawa i będą te przepisy, które istnieją do tej pory. Nie wolno nam wejść w procedurę ratyfikacyjną, jeśli nie rozproszymy wszystkich wątpliwości - podkreślił Boni. A jeśli nie będziemy umieli ich rozproszyć patrząc na nasze prawo i tamten dokument, bo nasze prawo nie jest restrykcyjne, a wynikałoby, że Unia jest bardziej restrykcyjna, to wtedy nie powinniśmy tego dokumentu ratyfikować.

Ambasador Polski w Japonii Jadwiga Rodowicz podpisała w czwartek w siedzibie MSZ w Japonii umowę ACTA o zapobieganiu handlu podróbkami. Ambasador ten podpisała dokument na mocy upoważnienia udzielonego jej 24 stycznia przez premiera Donalda Tuska. Artykuł 27 ustęp 4. ACTA przewiduje „możliwość wydania przez swoje właściwe organy dostawcy usług internetowych nakazu niezwłocznego ujawnienia posiadaczowi praw informacji wystarczających do zidentyfikowania abonenta, co, do którego istnieje podejrzenie, że jego konto zostało użyte do naruszenia" praw związanych ze znakami towarowymi, praw autorskich i pokrewnych. ACTA (Anti-counterfeiting trade agreement) to układ między Australią, Kanadą, Japonią, Koreą Południową, Meksykiem, Maroko, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i USA, do którego ma dołączyć UE. Jego nazwę można przetłumaczyć, jako "porozumienie przeciw obrotowi podróbkami", dotyczy jednak ochrony własności intelektualnej w ogóle, również w internecie. Zdaniem obrońców swobód w internecie może prowadzić to do blokowania różnych treści i cenzury w imię walki z piractwem. PAP

Europosłowie przeciw ACTA Europoseł Kader Arif, sprawozdawca ds. ACTA w Parlamencie Europejskim ostro krytykuje porozumienie i stwierdza, że nie ma zamiaru „brać dłużej udziału w tej maskaradzie”. Tymczasem inny europarlamentarzysta, Estończyk Andrei Korobeinik uważa, że polski rząd nie będzie miał żadnych możliwości "zmiękczenia" zapisów umowy.

- Przyjęcie ustaw, które zmiękczyłyby ACTA, jest niemożliwe. Umowa wyraźnie zobowiązuje dostawców internetu do współpracy z władzami - mówi Andrei Korobeinik, parlamentarzysta z Estońskiej Partii Reform, założyciel "estońskiego Facebooka" - portalu Rate.ee, w rozmowie z Olgą Alehno. Estonia jest jednym z tych krajów, które ACTA nie podpisały. Dlaczego?

- W Estonii nadal trwa debata, czy nasz kraj powinien podpisywać to porozumienie - wyjaśnia w wywiadzie dla "Gazety Polskiej Codziennie” Andrei Korobeinik. - Zdaniem części analityków dokument w obecnym kształcie jest mało klarowny i rodzi wątpliwości natury prawnej. Może się np. okazać, że podpisanie umowy wymusi zmiany w estońskim prawie i wprowadzi cenzurę. Jednocześnie ci, którzy jeszcze niedawno opowiadali się za podpisaniem ACTA, teraz argumentują, że estońskie prawo już dziś jest dość surowe i nie ma sensu go zaostrzać. Jeżeli podpisanie ACTA nie pociągałoby za sobą konieczności zmian prawnych, nie byłoby żadnego problemu. Tylko że może się okazać, iż kraje, które są sygnatariuszami umowy, będą musiały dostosować do ACTA swoje prawo i uchwalić ustawę ograniczającą wolność dostawców internetu. To jest niebezpieczeństwo, z którego wiele osób niestety nie zdaje sobie sprawy. Uważam, że warto ludziom uświadomić, jakie zagrożenia mogą się kryć w umowie ACTA. Zdaniem rozmócy gazety w wyniku obowiązywania umowy ucierpią zarówno dostawcy, jak i odbiorcy internetu. Dostawcy – ponieważ będą musieli zainwestować poważne środki finansowe w szpiegowanie swoich klientów. Odbiorcy – ponieważ to oni zapłacą z własnej kieszeni za to, że się ich szpieguje. Co do zapewnień ministra Boniego o nieszkodliwości ACTA dla polskich internautów, Estończyk uważa, że jest ona nieprawdziwa: - Na mocy ACTA policja będzie miała prawo domagać się adresu IP, kiedy pojawi się choćby podejrzenie, że użytkownik sieci może ściągać pirackie pliki. Ponadto jeden z zapisów umowy zabrania odtwarzania produktów licencjonowanych na dostępnych darmowo odtwarzaczach. Takich na przykład jak te dostępne dzięki systemowi Linux. Jeżeli użytkownik nie zainstaluje płatnego odtwarzacza, nie będzie mógł oglądać filmów. Tego nie zmieni żadne krajowe prawo. ACTA przyjmuje się w całości. Nie można jej złagodzić. ACTA zirytowała także francuskiego europosła Kadera Arifa. On poznał dokładnie treść i wymowę proponowanych przepisów, ponieważ był posłem sprawozdawcą do spraw ACTA. W swoim oświadczeniu deputowany zwraca uwagę, że podejmowane były działania, w celu jak najszybszego podpisania przez kraje członkowskie UE porozumienia ACTA. Parlamentarzysta stwierdza, że wszystko odbywało się tak, aby jak najmniej o całym procesie dowiedziała się opinia publiczna.

- To porozumienie może mieć poważne konsekwencje dla życia naszych obywateli i nadal podejmowane są działania uniemożliwiające Parlamentowi Europejskiemu zabranie głosu w tej sprawie. Dziś chciałbym wysłać silny sygnał i zaalarmować opinię publiczną o tej niedopuszczalnej sytuacji. Nie będę dłużej brał udziału w tej maskaradzie – oświadczył Kader Arif. Przeciwny ACTA jest także prof. Mieczysław Muraszkiewicz, dotychczasowy szef polskiej Rady Informatyzacji. W czwartek wieczorem profesor złożył rezygnację z tej funkcji. W oświadczeniu napisał, że jest to reakcja na "podpisanie tej umowy przez Panią Ambasador".

Gazeta Polska Codzienie"

USA nie ratyfikują ACTA Stany Zjednoczone namawiały inne kraje do podpisania umowy ACTA, tymczasem same nie mają zamiaru ratyfikować kontrowersyjnego dokumentu. Nie będą również zmieniać prawa pod kątem warunków porozumienia. Jak podaje portal internetblackout.org, oznacza to, że ACTA ma chronić interesy tylko firm z USA.

Najprawdopodobniej Amerykanie, jako sygnatariusze porozumienia, będą mieli dostęp do danych obywateli innych krajów, które podpisały ACTA, w tym Polski. Wywołująca liczne protesty internautów międzynarodowa umowa ACTA - która w czwartek została podpisana m.in. przez Polskę - zobowiązuje jej sygnatariuszy do walki z łamaniem prawa własności intelektualnej oraz handlem podrabianymi towarami. Zdaniem obrońców swobód w internecie może prowadzić to do blokowania różnych treści i cenzury w imię walki z piractwem. Dokument podpisali też ambasadorowie pozostałych państw UE z wyjątkiem Cypru, Estonii, Słowacji, Niemiec i Holandii. Dwa ostatnie państwa opóźniły moment podpisania z powodów proceduralnych i uczynią to w terminie późniejszym. Ewentualne wejście umowy w życie wymaga jeszcze ratyfikacji TLa/internetblackout.org

Rząd może szukać kozła ofiarnego Bogdan Zdrojewski może odejść z rządu w związku z podpisaniem przez Polskę traktatu ACTA – donosi „Rzeczpospolita”. Podczas niedawnego posiedzenia Rady Ministrów szefowie wielu ministerstw wypowiadali się krytycznie na temat podpisania traktatu w Japonii. Winą za chaos może zostać obarczony szef resortu kultury. Michał Boni zaznaczał publicznie, że resort był upominany, by lepiej konsultować ACTA z internautami. Sam Boni również może zostać odwołany. Jak informował dziś w radiu, przedstawił premierowi gotowość dymisji w związku z tą sprawą. Jednak na razie nie została ona przyjęta. Dla portalu Stefczyk.info sprawę ewentualnej dymisji za ACTA komentuje publicysta Bronisław Wildstein: Sposób przyjęcia układu ACTA jest skandaliczny. Zrobiono to bez żadnej konsultacji, bez debaty. Po cichu przyjmuje się znaczące regulacje, które będą determinowały nasze prawo. W tym sensie jest to sytuacja nie do przyjęcia. Nie dziwię się zupełnie, że ta sprawa wywołuje ogromne protesty. Obecny rząd, nastawiony na politykę wizerunkową, prawdopodobnie będzie szukał osoby odpowiedzialnej, która zostanie obarczona winą za bałagan. Oczywiście największą odpowiedzialność w tej sprawie ponoszą premier i szef MSZ. Jednak oni nie odpowiedzą za nic, zgodnie z tradycją tego rządu. Minister Sikorski tłumaczył już z resztą, że on nie chce niczego złego dla nas, więc powinniśmy mu zawierzyć. Takie wypowiedzi powinny przechodzić do kanonu absurdalnych i głupich wypowiedzi rządu. Jednak to jest akceptowane. Dziś pytaniem jest głównie to, na kogo zostanie zrzucona wina za ACTA. Kto zostanie kozłem ofiarnym? I czy on ostatecznie będzie? Władze dotąd poczynają sobie buńczucznie. Jednak obecnie mogły dojść do wniosku, że przesadziły i wtedy kozioł ofiarny będzie potrzebny. Jednak to będzie tylko kozioł ofiarny. Za decyzje ws. ACTA odpowiedzialność ponoszą Donald Tusk i Radosław Sikorski.

Not saż

Do Ameryki jeszcze nie dotarło Z prof. por. Zbigniewem Dybczakiem, na stałe mieszkającym w Montgomery w stanie Alabama w USA, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Opinia publiczna w Stanach Zjednoczonych dostrzegła w jakiś sposób ekspertyzę IES? - Niestety, informacji o tym, że generała Błasika nie było w kokpicie samolotu, który się rozbił w Smoleńsku, nie widziałem w żadnej amerykańskiej prasie czy telewizji. Nie było na ten temat ani słowa. Bardzo dziwi mnie, że taka cisza panuje tutaj na ten temat. Żadna ze stacji telewizyjnych, jak chociażby CNN czy FOX, nie mówiąc o pozostałych, nie wspomniała nawet, że były jeszcze jakieś dalsze ustalenia czy że jakieś nieznane fakty wychodzą na jaw. Nie wiem, dlaczego istnieje taki brak informacji, nawet nie mówi się tu o raporcie Millera. Niestety, w świat poszedł tak naprawdę tylko kłamliwy raport MAK. Tak jakby nikt w Stanach nie śledził bieżących informacji.
Członkowie komisji Millera twierdzą, że informacja o absencji generała Błasika w kokpicie nic nie zmienia w ich ustaleniach. - Oczywiście, że ta informacja jest niezmiernie istotna i właśnie zmienia ustalenia komisji Millera. Przecież na obecności gen. Błasika w kokpicie Tu-154M oparto raporty MAK i Millera. Dowodzono, że obecność dowódcy Sił Powietrznych wywierała presję na pilotów, żeby ci za wszelką cenę lądowali w Smoleńsku, mimo złych warunków atmosferycznych. Ta teza naciskowa upadła. O czym to świadczy? O tym, że powinno się szczególną uwagę poświęcić dziś rozmowom kontrolerów z Siewiernego z Moskwą. Te rozmowy powinny być dokładnie zbadane. Nie tylko powinno się o nich dyskutować w Polsce, ale także należałoby je podać do międzynarodowej prasy, która dziś za dużo uwagi poświęca tematom chociażby wyborów w USA.
Amerykanie uwierzyli bezkrytycznie w tezy strony rosyjskiej? - Wydaje mi się, że w siłach NATO-wskich wiedzą już na temat najnowszych ustaleń dotyczących gen. Błasika dosttecznie dużo i na pewno są one skrzętnie zanotowane. Zresztą oficerowie NATO od początku nie wierzyli w to, co Rosjanie mówili na temat gen. Błasika, bo był on bardzo szanowany w NATO, jak w ogóle całe polskie lotnictwo. Cały czas dobrze wypowiadają się również na temat szkolenia polskich pilotów. Wydaje mi się, iż argumentowanie przez komisję Millera, że w polskich Siłach Powietrznych były braki szkolenia i pochopne rozwiązanie specpułku wiele nie pomogły nam w budowaniu obrazu naszego lotnictwa na świecie, lecz dużo napsuły. Bardzo niedobrze dzieje się dziś w Siłach Powietrznych, do cywila odchodzi tak wielu wspaniałych pilotów. A w Dowództwie Sił Powietrznych trochę za bardzo wraca się do dawnej, "betonowej atmosfery", jaka była za Układu Warszawskiego. W ten sposób traci się dorobek Andrzeja, to wszystko, co wniósł do polskich Sił Powietrznych, dostosowując je do procedur NATO-wskich. Zawsze rozmawiałem z polskimi oficerami, którzy przebywali u nas, w Stanach, na temat dowódców i nie było nigdy problemu, by wyrażali o nich własne zdanie. Teraz ich wypowiedzi są skrępowane, oględne. Za gen. Błasika inne, lepsze relacje panowały między przełożonymi i podwładnymi.
Gdy rozmawialiśmy w ubiegłym roku, podkreślał Pan, że nie da się dociec prawdy bez powołania międzynarodowej komisji. Dziś podtrzymuje Pan swoją tezę? - Oczywiście. Powiem więcej - to pan Tusk i pan Miller powinni dołączyć do tych głosów, że jednak komisja międzynarodowa powinna zbadać tę katastrofę. Dziwi mnie to, że ci panowie nic na ten temat nie mówią, a raczej starają się przejść nad tym do porządku dziennego. Jeśli uważają, że informacje, które podała prokuratura, nic nie zmieniają w ich raporcie, to znaczy, że sami zaprzeczają wnioskom ekspertów z Instytutu Sehna. Według mnie, po takiej ekspertyzie polska komisja powinna zwrócić się chociażby do krajów NATO, swoich partnerów, żeby pomogli w poznaniu prawdy o tym, co się stało 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Nie wiem, niestety, na ile można liczyć w tej sprawie na prezydenta Obamę, czy on się tym w ogóle interesuje, bo znany jest - jak nasi rządzący w Polsce - z naiwnej wiary w to, co mówią Rosjanie.
Amerykanów interesują wyniki badań profesora Biniendy, są one w jakiś sposób komentowane? - Niestety, w prasie pojawiła się jedynie wzmianka o tych badaniach. Szczerze mówiąc, gdybym w internecie nie śledził prasy polskiej, niewiele bym wiedział na temat tych badań. A są one bardzo ważne, bo potwierdzają jedynie to, o czym wielu już mówiło wcześniej, że samolot, gdyby się nawet zderzył z brzozą, to nie straciłby skrzydła i nie uległby tak strasznej destrukcji. Sądzę, że analiza profesora Biniendy jest trafna. I dowodzi, że premier Tusk i minister Miller powinni teraz tym bardziej zwrócić się do NATO z prośbą o ustanowienie międzynarodowej komisji w związku z nowymi badaniami i faktami.
Żaden z tych panów takiej potrzeby nie widzi. - I to jest bardzo niepokojące. Wracając jeszcze chociażby do tzw. ekspertów lotniczych, którzy rzucali kalumnie na gen. Błasika - dziś powinni mieć na tyle honoru i uczciwości, żeby publicznie przyznać się do tego, iż nie znali faktów, i przeprosić rodzinę gen. Andrzeja Błasika.
Ale Edmund Klich mówi dziś, że to nie jego wina, bo takie stanowisko przekazali mu Rosjanie. - Jak mówiłem, popełnić błąd nie jest wstydem ani grzechem, ale trwać w nim, bez względu na fakty czy nowe ustalenia, jest hańbą. Jako Polak i weteran mieszkający na stałe w Stanach Zjednoczonych boleję nad tym, co dzieje się w Polsce wokół sprawy wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Ekspertyza IES nie przypisała żadnej z osób głosu gen. Andrzeja Błasika. Jest Pan zaskoczony?
- Tę informację odebrałem chyba podobnie jak każdy przeciętny Polak. Cieszyłem się, bo - tak jak panu mówiłem – od początku nie wierzyłem w obecność Andrzeja w kabinie pilotów. Po pierwsze, ci, którzy za łatwo ulegli fantazjom na temat gen. Błasika, różnym bezpodstawnym, kłamliwym hasłom i nagłówkom gazet, widzą teraz, że to był błąd. Niektórzy niepotrzebnie tak szybko ulegali tym domysłom na temat rzekomej roli gen. Błasika w kokpicie podczas manewru lądowania. Edmund Klich nie powinien w ogóle wypowiadać się wcześniej na temat domniemanej obecności dowódcy Sił Powietrznych w kokpicie tupolewa. Powinien raczej dbać o fakty, bo wszystko trzeba na nich opierać.
Ale to Klich był pierwszą osobą kolportującą tezę o obecności dowódcy Sił Powietrznych w kokpicie, przyczyniając się do wygenerowania tezy naciskowej. - Tak, i zaczęto też oczerniać pilotów. Z ekspertyzy Instytutu Sehna wynika, że piloci Tu-154M doskonale sobie radzili w powietrzu. Taką ekspertyzę trzeba było zrobić na samym początku, a nie dopiero po dwóch latach. Wtedy zupełnie inny obraz załogi poszedłby w świat. Nikt nie dawałby również wiary kłamliwym tezom MAK o pijanym generale i jego naciskach na pilotów. Strona polska na samym początku powinna wymóc na stronie rosyjskiej, by wszystkie oryginalne taśmy z nagraniami z kokpitu oddać nam do sprawdzenia. Dziś łatwo przeprowadzić analizę tembru głosu, całe spektrum jego częstotliwości osób, które znajdowały się w kokpicie. Zrobił to dobrze Instytut Sehna. Szkoda tylko, że tak późno, bo tego dowodu nie można podrobić.
Ale można za to uznaniowo - co uczyniła komisja Millera - przypisać niektóre słowa dowolnej osobie, bazując jedynie na kontekście sytuacyjnym. Dziś wiemy, że słowa przypisywane gen. Błasikowi wypowiadał drugi pilot. - Tu leży właściwie największy błąd tych ludzi, którzy tak łatwo przyjęli podstawiane, jako pewnik przez Rosjan nieprawdziwe informacje. Pani Anodina tylko czekała na to, by tak się stało. Zresztą znana jest z tego, że nawet swoim, rosyjskim pilotom zawsze z góry zarzuca błędy. Zarówno pan minister Miller, jak i pan premier Tusk powinni mieć na tyle sprawiedliwości czy honoru, by uznać, iż popełnili błąd przy zrzucaniu winy na gen. Błasika i załogę za katastrofę. Niestety, jak widać, nie chcą przyznać się do tych błędów, a tkwienie w nich nieładnie świadczy o tych panach i ich dyskwalifikuje.
Część dziennikarzy i członkowie komisji grają teraz kartą: nie ma dowodów, że gen. Błasika w kokpicie nie było. - Czytałem, że w sektorze nr 1, który przypisano kokpitowi, znaleziono aż 13 ciał. Jak widać, dla członków komisji Millera rzeczy oczywiste takimi nie są. Wystarczy popatrzeć na inne katastrofy lotnicze, które od czasu do czasu się zdarzają. Chodzi o to, iż przy wysuwaniu podobnych tez - że ponieważ ciało gen. Błasika znaleziono obok ciała nawigatora, więc musiał być w kokpicie - trzeba być bardzo ostrożnym. Nie można twierdzić ze stuprocentową pewnością, że tak było, skoro nie ma na to dowodów, tym bardziej że drzwi do kokpitu mogły być otwarte, więc ciała osób, które w nim nie były, podczas katastrofy zostały przemieszczone do przodu. Dziękuję za rozmowę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
677
677
Zobowiązania, ART 677 KC, 1980
Różnice indywidualne 677-679, Psychologia UŚ, Semestr III, Psychologia różnic indywidualnych
677
677
677
677
676 677
677
677
677
Architektura drewniana 2 id 677 Nieznany (2)
677
676 677
2 Rodzinna posiadłość DeNosky Kathie Jak odnaleźć szczęście [677 Gorący Romans]

więcej podobnych podstron