Minister wydał 80 tysięcy na internet, bo nie miał antywirusa! Jak tłumaczyć się z 80 tysięcy złotych na rachunku telefonicznym? Nie musimy gdybać, jest świeżutki przykład z życia. Wiceminister w rządzie PiS wydał oświadczenie, w którym tłumaczy się właśnie z czegoś takiego. Spadniecie z krzesła. Oświadczenie byłego wiceministra Piotra Piętaka dostał Onet, publikuje je portal TVN24. Piętak tłumaczy się w nim, jak doszło do nabicia tak astronomicznego rachunku. Lekcja pierwsza - przedstawienie stanu faktycznego (błędy w tekście oryginalne):
W czerwcu bieżącego roku miałem wyjechać, wraz z rodziną, na urlop do Francji. (...) Na dwa dni przed wyjazdem podałem się do dymisji stawiając jednocześnie żądania (b. ostre). (...) Warunki zostały przyjęte. Miałem do wyboru: dołączyć do rodziny we Francji, która zabrała mojego laptopa albo pozostać w kraju i rozkręcać akcje wymiany dowodów w kraju. Wybrałem obowiązek wobec państwa nad obowiązek wobec mojej rodziny - i jak mi odpłacają? Uwaga, bo to nie koniec moich zasług:
Jednocześnie zadzwoniłem do mojej żony by we Francji nawiązała kontakt ze stowarzyszeniami informatycznymi, z którymi pozostawałem w kontakcie od wielu lat. Mieliśmy wspólnie pracować nad reformą naucznia informatyki w Polsce o czym zresztą rozmawiałem we wrześniu z min. Legutko. Moja żona spełniła moją prośbe i właśnie przy pomocy Internetu takie kontakty odnowiła. Jak wiadomo, z francuskimi stowarzyszeniami informatycznymi można się skontaktować tylko przez sieć we Francji. Wiadomo - mejle mają krótszą drogę. Tak kończy się lekcja "jak przedstawić swoją winę w korzystnym kontekście". Dodajmy jednak uczciwie: Piotr Piętak zobowiązał się do spłaty całej należności: Chciałbym jednak przeprosić obywateli Rzeczpospolitej i stwierdzić, że w najbliższym czasie – jeżeli to będzie prawnie możliwe – zapłace tyle ile mam aktualnie na koncie to jest 26 tysięcy. Podejme także rozmowy z min MSWiA by uregulować jak największą część rachunku. Ale to jest na końcu i bez odniesienia się do faktu, że szef Piętaka mu wcześniej spłatę rachunku umorzył i że gdyby nie ujawnienie faktu przez "Dziennik", żadnych przeprosin byśmy nie zobaczyli. Ale odbiegamy od naszej lekcji. Po delikatnej autopromocji, warto przejść do ataku, nawet jeśli będzie tak kuriozalny:
Wyjaśniam: w każdym cywilizowanym kraju umowa na używanie czy to komórki czy Internetu zawiera limit, o którego przekroczeniu informuje się natychmiast użytkownika. Ba większość firm uprzedza użytkownika na długo przed przekroczeniem przez niego limitu. Dlaczego więc umowa na używanie roamingu w MSWiA nie zawierała takiej klauzuli. Pisze to facet, który jak sam w oświadczeniu pisze, chciał "zreformować nauczanie informatyki" w polskich szkołach! Jak dobrze, że mu się nie udało - jeszcze by się dzieci nauczyły od wiceministra jego informatycznej naiwności, która osiąga szczyt w najlepszym momencie całego tłumaczenia. Na tym kończymy lekcję. Słów, które teraz przeczytacie, nie wolno nikomu powtarzać:
Wszelkie tłumaczenia są zawodne – co z tym wielkiego, ze napisze iż mój laptop nie miał Antywirusa i przy każdym podłączeniu do Internetu mogł ściągać rzeczy całkiem przypadkowe. Powtórzę: "co z tym wielkiego, ze napisze iż mój laptop nie miał Antywirusa". Jezus Maria! Wiceminister spraw wewnętrznych, który bawił się w informatyzację nie uznał za stosowne, by zainstalować program antywirusowy. Gdyby Piętak pracował w transporcie napisałby pewnie: co w tym wielkiego, że napiszę iż mój samochód nie miał pasów bezpieczeństwa i przy każdym zderzeniu mógł wyrzucać z siebie rzeczy całkiem przypadkowe. Nie mam wątpliwości: ten człowiek przede wszystkim MUSI zapłacić za swoją niebezpieczną niewiedzę. Nie obraziłbym się również gdyby na własny koszt opublikował w prasie sprostowania, że wcale nie uważa "Antywirusa" za rzecz zbędną dla bezpieczeństwa komputerowych danych. Nowy minister chyba już sprawdza wszelkie połączenia z niezabezpieczonego komputera Piętaka, prawda? Sam byłbym ciekaw co z komputera wyciekło i ile nas to może kosztować. Ministerstwo spraw wewnętrznych i administracji odpowiada za realizację Planu Informatyzacji Państwa 2007-2010.
Aktualizacja
Mamy komentarz do sprawy. Mariusz Kamiński z PiS próbuje znaleźć okoliczności łagodzące, ale nie za bardzo mu to wychodzi:
http://www.pardon.pl/artykul/3325/_/8
Rafał Madajczak | Wtorek [11.12.2007
ABC podziemia - dedykuje prezesowi PiS Po opublikowaniu tekstu pt. „Jarku – dlaczego obrażasz, brata, siebie, nas?”, spadły na mnie gromy, wymysły i obelgi. Nic dziwnego, chętnie przyznaje, ze tekst był zbyt emocjonalny, ale kto gra na emocjach, kto je stale wywołuje, nie może się potem dziwić, że ludzie prowokowani emocjami odpowiadają w ten sam sposób. Zanim odpowiem na pytanie: dlaczego moja wypowiedź była tak emocjonalna, kilka zdań na temat zasad publicystyki politycznej. Czy w wypadku nagonki mediów na przywódcę opozycji – ta nagonka prowadzona jest praktycznie stale -, publicyści związani ideowo z prawicą, maja prawo krytykować J. Kaczyńskiego, czy nie? Moim zdaniem maja nie tylko prawo, ale i obowiązek, na tym bowiem polega demokracja, bez tej krytyki partia opozycyjna zmieniłaby się nieodwołalnie w strukturę skrajnie oligarchiczną o czym nas poucza „żelazne prawo oligarchii”. Jest to w gruncie rzeczy klasyczny problem autocenzury, który działacze „Solidarności” przećwiczyli w latach 1980 -181: jeżeli krytykujesz np. władze KK czy posunięcia Wałęsy to ryzykujesz, że twoje słowa zostaną zacytowane przez „Trybunę Ludu” czy „Żołnierza Wolności”. Takie ryzyko jest wpisane w matryce demokracji. Bez tego ryzyka, demokracja nie istnieje. Pole swobodnej dyskusji w Polsce jest stale zawężane przez zwolenników obu największych partii PO i PiS. Ethos wartości o który wszyscy walczyliśmy – w ten czy inny sposób – powoli zanika. Ze strony panującej oligarchii padają stale pod adresem zwolenników PiS, Radia Maryja wyzwiska typu: nieudacznicy, frustraci, zawistnicy itd., niestety te same wyzwiska – idealnie skalkowane – padają ze strony PiS wobec tych, którzy krytykują tą partię będąc jednocześnie skrajnymi przeciwnikami panującej oligarchii. To zjawisko dość smutne, ze zwolennicy PiS posługują się tą samą ideologia co „Polityka” czy "Wprost". W obu przypadkach jest ona po prostu nieprawdziwa. W obu przypadkach tego typu postawa degeneruje moralnie jej wyznawców. W oby przypadkach wykluczona jest jakakolwiek polemika, która sprowadza się do polowania na przycinki albo absurdalne poszukiwania ile to artykułów w „Głosie” opublikował pod pseudonimem J. Kaczyński – dwa, a może półtora, a może dwa i pół. Groteska i to niestety dość śmieszna. Nie o artykuły chodzi a o postawę pana prezesa wobec 13 grudnia 1981 r. O reakcje na stan wojenny polskiego narodu i pamięć o tym tragicznym wydarzeniu. Pamięć ta jest zerowa. Stan wiedzy wśród internautów o stanie wojennym jest bliski zeru, co jest trochę zadziwiające, biorąc pod uwagę heroiczne wysiłki IPN. Co gorsza stan wojenny prawie wszyscy oceniają – na czele z panem prezesem PiS i jak się okazało L. Dornem – z punktu widzenia dzisiejszej gry politycznej i interesów partyjnych PiS i PO, co jest groteskowe. Przypominam więc, ze dekret o stanie wojennym nie likwidował NSZZ „Solidarność”, tylko zawieszał jego działalność. To był podstawowy fakt polityczny, który przy omawianiu pierwszych miesięcy stanu wojennego musi być brany zawsze pod uwagę. Przypomnę, ze redaktorzy „Tygodnika Solidarność”, przychodzili normalnie do pracy i pobierali pensje. Więc powtórzę – NSZZ „Solidarność” była zawieszona, a to oznaczało dla każdego etatowego i nie internowanego pracownika związku, obowiązek działania. Powtarzam działanie w podziemiu traktowałem jako swój zawodowy obowiązek etatowego pracownika NSZZ „Solidarność”.
Zawodowy obowiązek działacza NSZZ „Solidarność” sprowadzał się do kilku niby prostych czynności, które przypomnę: a) zdobywania funduszy czyli pieniędzy na papier, farbę drukarską, matryce; b) organizowanie lokali do drukowania czasopism; c) organizowania lokali do redagowania kolejnych numerów (rozdzielność drukowania i redagowania była obowiązkowa); d) zdobywanie artykułów od autorów; e) zdobywania informacji (to było najtrudniejsze); f) pisania artykułów; itd. Od 13 grudnia 1981 do 1 stycznia 1982 r. redagowaliśmy w cztery osoby „Wiadomości Dnia” dziennik wychodzący przed 13 grudnia 1981 r. w Regionie Mazowsze. Pismo przyjęło nazwę „Wiadomości”. Jednak redakcja „Wiadomości Dnia” nigdy nie zagwarantowałaby poczucia ciągłości działania Solidarności w stolicy (w pierwszym miesiacu stanu wojennego) - te poczucie, ze związek istnieje i nie został rozbity polegało na dystrybucji pisma w zakładach pracy - gdyby nie pomoc setek osób oraz pomoc finansowa wielu jednostek i środowisk. Chciałbym w tym miejscu podziękować raz jeszcze rodzinie śp. Ryszarda Reiffa, który jako pierwszy ofiarował nam znaczna sumę pieniędzy, chciałbym podziękować kombatantom AK, środowiskom Kedywu i Biuletynu Informacyjnego AK, a także panu A.Wielowieyskiemu i wielu, wielu innym. Pisze o tym dlatego, że - jak słusznie podkreślał zawsze J. Kaczyński – bez pieniędzy , nie można działać. Pisze także o tym dlatego, że pieniądze wydawane przez działaczy Solidarności to temat tabu. Czy rozliczono dary pieniężne, które napływały z zachodu Europy? Nie. Redakcja „Wiadomości Dnia” nie zrobiłaby nic, gdyby nie dziewczyny, które organizowały to co było najtrudniejsze, czyli lokale i autorów. Zosia Jabłonowska, która co tydzień przekazywała mi adres lokalu, gdzie mieliśmy redagować kolejny numer „Wiadomości”, oraz zapoznawała mnie z dziewczętami, które pełniły role łączniczek (z zakładami pracy i Kościołami). Wszystkie one były, piękne i – w przeciwieństwie do nas – zadziwiająco spokojne. Bez kobiet to podziemie by nie zaistniało. One zawsze w naszej poplątanej historii były oazą pewności, umiaru i skuteczności. Wszystkie miały tylko jedna wadę: wyglądały tak jakby zeszły z taśmy filmowej „Kanału” Wajdy, jakby przebrały się w kostiumy łączniczek z Powstania Warszawskiego. Berety, kurtki obciągnięte paskiem, kozaczki. Anna Marchocka organizowała mi spotkania z potencjalnymi autorami albo ich asystentkami, bo często chodziło o znanych profesorów ekonomii, do których dotarcie było kilku szczeblowe, ale dzięki temu redakcja dysponowała znakomitymi artykułami np. prof. Rafała Krawczyka czy prof. Łepkowskiego. Podkreślam raz jeszcze, ze wszystkie moje koleżanki i koledzy traktowaliśmy prace w podziemiu jako swój zawodowy obowiązek. Coś oczywistego. Nie byłem nie jestem i nie będę nigdy bohaterem. Nie byliśmy. ani ja ani moje koleżanki i koledzy znanymi działaczami. Wręcz przeciwnie byliśmy przeciętnymi – jakich było tysiące – etatowymi pracownikami związku, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego, kontynuowali wypełnianie swoich zawodowych obowiązków. Wszyscy, którzy działali lub mieli zamiar działać, nawiązywali miedzy sobą kontakty, odtwarzali siatkę więzi, tak brutalnie zdławionych grudniowym ciosem. I rzecz jasna odnajdywaliśmy się. Pamiętam szalone spotkanie z Helena Łuczywo, szalone dlatego, ze umówiliśmy się w domu gdzie miesćiło się mieszkanie Jacka Kuronia, pamiętam spotkania i współpracę z Czesławem Bieleckim, najwybitniejszym niewątpliwie działaczem i publicystą podziemnej „Solidarności”. Twórcą pisma i wydawnictwa CDN. Wszystkich nas obowiązywał rygorystyczny kodeks postępowania wobec władzy WRON: jeżeli zostałeś złapany, nic na UB nie podpisujesz. To było ABC podziemia. J. Kaczyński w swoim wywiadzie, stwierdza, że po przesłuchaniu – (pytanie pierwsze – panie prezesie czy Pan odpowiadał na pytania, bo jeżeli tak, a z wywiadu wynika, ze tak – to zdradził pan drugą zasadę działalności działacza „Solidarności” – w czasie przesłuchania milczeć), podpisał papierek. Nie była to lojalka – mówi J. Kaczyński. Dla mnie była. Chciałbym oświadczyć co następuje: gdybym wiedział, ze prezes PiS zachowywał się w stanie wojennym tak jak opisał to w wywiadzie, to nigdy bym nie współpracował z ta partią. Nigdy bym się nie zgodził zostać wiceministrem w rządzie człowieka, który złamał podstawowe zasady działalności podziemnej. Nigdy bym nie współpracował z człowiekiem, który po latach stwierdza lekko, ze podpisał papierek 14 grudnia 1981 r. na UB i go wypuszczono. Kim pan jest panie prezesie? Tysiące prostych ludzi, w sytuacjach nieporównywalnie cięższych, odmawiało nie tylko podpisywania jakichkolwiek papierów, ale odmawiało rozmowy. Pan podpisał, pan rozmawiał (najprawdopodobniej). Jest pan zaprzeczeniem tych cichych bohaterów stanu wojennego, którzy dochowując wierności ideałom opozycji demokratycznej i „Solidarności”, zapłacili cenę o której pan nie ma zielonego pojęcia. Podpisywanie różnego rodzaju papierków na UB to była właśnie sowiecka metoda zniewalania i szmacenia ludzi. To było główne narzędzie komunistów w walce z „Solidarnością”. To był egzamin. Pan tego egzaminu nie zdał. Ze stanu wojennego pamiętam głównie rozmowy z ludźmi na ten temat. Z ojcami i matkami, które zmuszano do wstępowania do wronich związków, jakie oni przezywali po prostu męki i katusze. Wstąpię do nowego wroniego związku to zdradzę Solidarność, nie wstąpię to nie dostane przydziału na kartofle, mięso, ubrania dla dzieci. Byli to najczęściej ludzie biedni. Rzecz jasna prawie za każdym razem mówiłem, żeby wstępowali. Czytając ten kuriozalny wywiad mało mnie szlag nie trafił, wywiad pełen sprzeczności, przeinaczonych faktów, prostych absurdów typu: rozeszła się pogłoska, że Wałęsa wylądował 14 grudnia w Warszawie i J. Kaczyński w ta plotkę uwierzył i szukał Przewodniczącego. Nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Jak ktoś normalny mógł w coś takiego uwierzyć. Tak mój krótki artykulik jest pełen emocji, bo wywiad pana prezes J. Kaczyńskiego fałszuje obraz tamtych dni, obraża tych cichych bohaterów, którzy nigdy nic nie podpisali i zapłacili za to cenę niewyobrażalną dla Dandysa opozycji demokratycznej, twórcy wybitnych artykułów w liczbie 2. W moim artykule nie wspomniałem, że J. Kaczyński ponoć współpracował z „Głosem” pismem wydawanym przez , Macierewicza, Naimskiego czyli tych, którzy KOR wymyślili – wg. relacji np. J. Kuronia -, i według wszystkich, którzy znają historie opozycji demokratycznej. Niech to będzie jeszcze raz przypomniane: KOR – jego nazwę, która była kapitalna – strukturę działania, wymyślił Antoni Macierewicz, a nie Michnik czy Kuroń. Jest to jego ogromna zasługa. To on w gruncie rzeczy był twórca opozycji. To on w pierwszym, decydującym dla funkcjonowania, roku, działania KOR –u, nim kierował. Tyle miodu, teraz pytania do pana prezesa J. Kaczyńskiego. Pismo „Głos” w maju 1983 opublikował program polityczny, w którym Dorn, Macierewicz proponowali zawarcie porozumienia między Kościołem, Ludowym Wojskiem Polskim na czele którego stał gen. Jaruzelski i Kościołem. Przytoczę kilka fragmentów z tego programu:
(…) PRL jest swoistym fenomenem. Polakom obeznanym przez ponad 250 lat (co najmniej od końca Wielkiej Wojny Północnej) z różnymi formami dominacji rosyjskiej, a później radzieckiej nad ich krajem, najbardziej powinna przypominać Królestwo Kongresowe (…) Wbrew formule Weinbergera o rosyjskim generale w polskim mundurze, jest dla nas jako dla narodu istotne, że nie rządzą nami bezpośrednio Rosjanie. (…) Wiele wskazuje na to, że zamysł państwowotwórczy da się w deklaracjach i działaniach WRON-y odczytać. Koncepcja polityczno-ustrojowa ekipy Jaruzelskiego ma co najmniej dwa źródła: „bourbońskie” i komunistyczno-oficerskie; stara się połączyć doświadczenie reżimów restauracyjnych i dyskutowane przed powołaniem PRL projekty oparcia władzy komunistycznej nie o partię lecz o kadrę wojskową. (…) Co pozostaje? co jest trwałe? Na czym można budować jeśliby się chciało? (…) Najtrwalszą polską instytucją jest Kościół katolicki. (…) Czy po stronie władzy istnieją jakiekolwiek elementy trwałe, niezbędne społecznie, zakorzenione w życiu narodowym (…)? Natomiast gwarantem niepodległości, instytucją najwyższej narodowej konieczności może być tylko wojsko służące narodowi i broniące go. (…) PZPR, WRON-ę, PRON-cie, SB można w sprzyjających okolicznościach w taki czy inny sposób zlikwidować. (…) Natomiast wojska działaniem społecznikowskim ani konspiracyjnym stworzyć się nie da. Przywoływany już Józef Piłsudski organizował Legiony i POW. Znaczyły one jako atut w rozgrywkach politycznych, POW ma swoje olbrzymie zasługi jako czynnik zbrojny umożliwiający rozpoczęcie walki lub zorganizowanie czasowej obrony. Militarnie natomiast rozstrzygała armia tworzona albo na emigracji, albo w kraju przez Polaków, liniowych i sztabowych oficerów armii zaborczych. Także w przyszłej, niepodległej Polsce – a wszyscy wierzymy, że jej dzień kiedyś nadejdzie – walczące o nią i broniące jej wojsko polskie będzie, bo inaczej być nie może, bezpośrednią kontynuacją, także personalna, obecnej armii. Czy Wojsko Polskie może stać się polskie? Trudno sobie wyobrazić odzyskanie niepodległości przez Polskę czy też zmniejszenie zakresu jej podległości bez udziału wojska. (…) Ale przecież dziś właśnie to wojsko stanowi podstawę aparatu rządzenia i główne wsparcie ekipy rządzącej (…) Nadzieje na wsparcie buntu społeczeństwa żywiołową rewoltą „mas żołnierskich” świadczą o całkowitym niezrozumieniu mechanizmów nie tylko współczesnej armii, ale wojska w ogóle. (…) Naród nie jest w stanie wygrać z wojskiem bez wojny domowej prowadzącej albo do otwartej interwencji, albo do „libanizacji” Polski. (…) Nie można zatem dopuścić do tego, by konflikt naród – władza, czy też Polacy WRONa stał się równoznaczny z konfliktem naród - armia. Większość dorosłego i aktywnego polskiego społeczeństwa to przecież, podobnie jak Lech Wałęsa, kaprale, szeregowcy, oficerowie rezerwy. (…) Czy możliwe jest aby wojsko wystąpiło jako samodzielna siła polityczna, nie wspierająca tej czy innej frakcji partyjnej, lecz współdziałająca i współgrająca z dążeniami narodu? (…) W pewnym sensie jesteśmy zmuszeni do gry na najkorzystniejszą, ale mało prawdopodobną szansę. Szansa to niewielka i jej wygranie nie tylko od nas zależy, konieczna będzie też inicjatywa ze strony jednego z partnerów narodowego porozumienia – wojska. Aby inicjatywa taka pojawiła się po tamtej stronie barykady, należy ją niejako suflować i przygotowywać polityczny grunt pod jej pozytywne po naszej stronie przyjęcie. Można to robić przez niezależną publicystykę polityczną, można inaczej, jak Lech Wałęsa, gdy podpisał list do generała Jaruzelskiego swoim stopniem wojskowym. Oburzyło to niektórych intelektualistów, ale naród zrozumiał. (…) Są to oczywiście tylko najbardziej ogólne dyrektywy walki i przygotowania gruntu pod porozumienie z armią. Taktyki szczegółowej opisać się nie da: zależy ona od bieżących wydarzeń, zmian w układach sił i jest zadaniem praktycznej sztuki gry politycznej, a nie publicystyki. Chociaż od tej ostatniej także niemało zależy – przede wszystkim uświadomienie, na jaki cel ma być ukierunkowany olbrzymi potencjał polskiej energii narodowej, by nie rozproszyć jej i nie marnować na mrzonki i miraże. Celem takim jest odbudowa autentycznie polskiego państwa; drogą do celu odbudowa „Solidarności” i porozumienie narodowe z Kościołem i z armią”. Koniec cytatów. Ponieważ pan J. Kaczyński, był jak zaręcza nam L. Dorn wybitnym działaczem i współpracownikiem pisma „Głos”, to musiano z nim konsultować tezy zawarte w programie. Ten program bowiem konsultowano z autorami pisma i wiem, ze nadsyłali oni pisemne refleksje. Czy mógłby pan panie prezesie przedstawić swoje refleksje na temat, tego programu? Przypomnę – programu, który został zrealizowany w 1989 r. przez Solidarność i przeciwników Macierewicza czyli Michnika i Kuronia. Jak to mówiła wspominana przez prezesa PiS - Ula Doroszewska – to jest niesprawiedliwe: my wszystko wymyślamy, wysilamy intelekt, a Michnik to realizuje i ogłaszany jest geniuszem, a o nas nikt nic nie wie. Fakt, to rzeczywiste jest niesprawiedliwe. Więc ponawiam pytanie do prezesa PiS – jakie były pana refleksje na ten temat. Najlepiej pisemne. Leopolita czyli Roman Zimand – sformułował swoje uwagi na ten temat, które można przeczytać w książeczce wydanej przez Kulturę Paryską w 1983. („Teksty Cywilne przez Leopolitę” – artykuł „Głos w dyskusji „Głosu””). Jeżeli – jak zaręcza L. Dorn – był pan wybitnym działaczem, to musiano z panem ten tekst konsultować i musiał pan spisać swoje uwagi. Proszę o ich upublicznienie. Ten artykuł mógłbym pisać jeszcze bardzo długo, ale w końcu nie napisze najważniejszego: wywiad prezesa J. Kaczyńskiego opublikowany w „Gazecie Polskiej”, został ogłoszony w określonej sytuacji politycznej w kraju i – a to najważniejszy fakt – w samym PiS –ie. Otóż partia prezesa J. Kaczyńskiego jest rozdzierana od dłuższego czasu walką frakcyjną pomiędzy z jednej strony starymi działaczami partyjnymi (zakon PC np. Adam Lipiński), którzy sprawują władzę nad partyjnym aparatem i którzy mają kompletnie dosyć koncentrowania się na tragedii smoleńskiej ciągnącej PiS w dół, - to oni wylansowali „premiera” Glińskiego i to oni chcą PiS utworzyć normalna partie opozycyjną, z drugiej zaś strony grupą Macierewicza i Sakiewicza, którzy na rozkołysaniu tragedii smoleńskiej chcą przejąć władzę w PiS –ie. Wywiad, jest wiec znakiem lub próbą grupy smoleńskiej przeciągnięcia prezesa ostatecznie na swoją stronę. Znakiem zewnętrznym tej walki na polityczne być albo nie być – była prośba starych aparatczyków PiS by prezes nie mianował na stanowisko wiceprezesa partii A. Macierewicza. Odpowiedzią grupy smoleńskiej był wywiad J. Kaczyńskiego w „Gazecie Polskiej”. Wywiad ten pełni wiec role prowokacji grupy smoleńskiej wobec tradycyjnego aparatu PiS. Wobec Prawa i Sprawiedliwości. Czy jest on także prowokacją A. Macierewicza wobec J. Kaczyńskiego? Czy J. Kaczyński nie wiedział, ze mówiąc tyle o „Głosie”, staje się zakładnikiem A. Macierewicza, zakładnikiem swojej przeszłości opozycyjnej, która w porównaniu z przeszłością Macierewicza jest zerowa? Czy wywiad zapowiada, ze powstaje PiS –bis? Piotr Piętak
Oświadczenie byłego wiceministra Piotra Piętaka W związku z artykułem opublikowanym w "Dzienniku" z dnia 10.10 br. pod tytułem "Prawie 80 tys. za służbowa komórkę" oraz felietonu pani Marszałek zamieszczonego w tym samym nr. pisma oświadczam co następuje:
I. W czerwcu bieżącego roku miałem wyjechać, wraz z rodziną, na urlop do Francji. Z powodu konfliktu, który już nie raz opisywałem z min. Kaczmarkiem dotyczącego procesu wymiany starych dowodów na nowe, na dwa dni przed wyjazdem podałem się do dymisji stawiając jednocześnie żądania (b. ostre), których spełnienie było warunkiem mojego pozostania na stanowisku wiceministra. Warunki – po powrocie min Kaczmarka z Gruzji – zostały przyjęte. Miałem do wyboru: dołączyć do rodziny we Francji, która zabrała mojego laptopa albo pozostać w kraju i rozkręcać akcje wymiany dowodów w kraju. Wybrałem to drugie (i to był mój błąd), natomiast chciałbym podkreślić, że moja i podległych mi urzędników działalność dotycząca wymiany dowodów przyniosła nadspodziewane rezultaty: w miesiącu czerwcu doprowadziliśmy do 3-krotnego wzrostu wymiany dowodów. W ciągu 5 misięcy wydano 8 mln. dowodów. Jednocześnie zadzwoniłem do mojej żony by we Francji nawiązała kontakt ze stowarzyszeniami informatycznymi, z którymi pozostawałem w kontakcie od wielu lat. Mieliśmy wspólnie pracować nad reformą naucznia informatyki w Polsce o czym zresztą rozmawiałem we wrześniu z min. Legutko. Moja żona spełniła moją prośbe i właśnie przy pomocy Internetu takie kontakty odnowiła.
II. Gdy dowiedziałem się o rachunku jaki mam za to zapłacić, no.. lekko pobladłem. Czułem się moralnie – i czuje się nadal – odpowiedzialny za wydanie przez budżet państwa tak ogromnej sumy pieniędzy. Postanowiłem ją wobec tego spłaćić i wysłałem następujący list do Dyrektora Generalnego MSWiA (list z 10 lipca 2007 r. – sygnatura SPP – 1097/07) "Szanowny Panie Dyrektorze, W związku z rachunkiem Era Internet (roaming) informuje Pana Dyrektora iż w ciągu 3 dni wpłacę na konto operatora 15 tys. złotych. Pozostałą część rachunku proszę o rozłożenie na raty. W sprawie spłaty powyższych rat, będę rozmawiał z min J. Kaczmarkiem i z Panem Dyrektorem"
III. Po wysłaniu powyższego listu zażądałem umowy jaka ponoć podpisałem na używanie Internetu poza granicami kraju. Ku mojemu zdumieniu umowa była a) nie podpisana przez mnie b) nie zawierała limitu kosztów jakie ponosi min. a jakie po przekroczeniu tego limitu musiałbym płaćić ja. Poszedłem z ta umową do prawnika, który stwierdził, że nie powinienem płaćić nic. Wyjaśniam: w każdym cywilizowanym kraju umowa na używanie czy to komórki czy Internetu zawiera limit, o którego przekroczeniu informuje się natychmiast użytkownika. Ba większość firm uprzedza użytkownika na długo przed przekroczeniem przez niego limitu. Dlaczego więc umowa na używanie roamingu w MSWiA nie zawierała takiej klauzuli. Dlatego, ze ta umowa skonstruowana była w interesie firmy a nie ministerstwa. Wzywam więc pania Piterą by zmieniła te umowy i to natychmiast właśnie w interesie obywateli. Wzywam ją jednocześnie by wskazała z jakich to ja przywileji władzy korzystałem, czy korzystanie z Internetu jest przywilejem? Zapowiadam jednoczenie, ze powołam do życia stowarzyszenie (apolityczne nie należe do PiS), które będzie kontrolowało przebieg akcji podejmowanych przez panią minister Pitere.
IV. Wszelkie tłumaczenia są zawodne – co z tym wielkiego, ze napisze iż mój laptop nie miał Antywirusa i przy każdym podłączeniu do Internetu mogł ściągać rzeczy całkiem przypadkowe. News jest news. Chciałbym jednak przeprosić obywateli Rzeczpospolitej i stwierdzić, że w najbliższym czasie – jeżeli to będzie prawnie możliwe – zapłace tyle ile mam aktualnie na koncie to jest 26 tysięcy. Podejme także rozmowy z min MSWiA by uregulować jak największą część rachunku. Przepraszam raz jeszcze wszystkich w tym premiera Kaczyńskiego, premiera rządu w którym zasiadali sami uczciwi ludzie. Dziękuje za artykuły pismu "Dziennik", przypominając jednocześnie dziennikarzom by w miare możliwości publikowali całość oświadczeń jakie się im przesyła. Piotr Piętak
P.S W związku z wypowiedzią pani min Pitery – Informacje w Polsacie o godz 15.50 – zarządam od pani minister oficjalnego odwołania słów, w których stwierdza, ze ja wogle nie pracowałem tylko siedziałem przy Internecie. Otóż przez dwa lata pracy w min brałem 3 razy Jednodniowy urlop – od 8 maja do końca września pracowałem we wszystkie soboty i niedziele (pracowałem a nie udzielałem wywiadów TV, radiu bo to w.g mnie nie jest praca) następnie wielokrotnie wyjeżdżałem na weekend w teren do gmin aby organizować akcje wydawania dowodów osobistych.
Piętak
"WYBUCH" NA CENZUROWANYM, CZYLI RZECZ O "ŁOSKOCIE" STREFY WYBUCHÓW Podczas ostatniego posiedzenia Zespołu Parlamentarnego Antoni Macierewicz ujawnił nieznaną dotąd ekspertyzę zdjęć satelitarnych przedstawiających miejsce katastrofy TU 154 M wykonaną przez firmę SmallGis na zlecenie Prokuratury Wojskowej już w 2010 roku. Eksperci analizując miejsce katastrofy doszli do wniosku, że można na nim wskazać kilka miejsc, które ich zdaniem są pozostałością po wybuchach, toteż swoje badania opatrzyli tytułem: „Strefy wybuchów”. Trudno teraz rozstrzygać, co spowodowało owe wybuchy: czy jakieś ładunki, zbiorniki paliwa w prawych skrzydle, czy też inne czynniki, niemniej jeden fakt jest bezsporny: już w 2010 roku eksperci mówili wprost o możliwości wybuchu, nie przesądzając jego charakteru. Obowiązkiem komisji technicznej, badającej przyczyny katastrofy powinno być zatem szczegółowe sprawdzenie, co oznaczają słowa zawarte w ekspertyzie, dlaczego eksperci ich użyli oraz co wybuchło i kiedy. Były szef komisji, Jerzy Miller, w ostatnim wywiadzie stanowczo stwierdził:
„Nie wiem czy były cząsteczki, czy nie było cząsteczek. Nas interesował czy był wybuch. I wybuchu nie było. Wybuch musi zostawić ślady. (...) Nic nie wskazywało i nie wskazuje do dzisiaj, aby doszło do jakiegokolwiek wybuchu”. Pominę litościwie fakt, że eksperci komisji Millera nie badali wraku na obecność materiałów wybuchowych, a jedynie kilka fragmentów odzieży, parasolkę i banknoty, które nie wiadomo do kogo należały, ani też w jakim miejscu samolotu się znajdowały. Jak sami napisali w liście do Cezarego Grabarczyka w lutym 2011 roku, nie mogli dokończyć badań wraku, a ich obecność sprowadziła się właściwie do oględzin wraku, za co obwiniali Edmunda Klicha. Również eksperci powołani przez prokuraturę uznali ekspertyzy z Instytutu Chemii i Radiometrii, na których oparli się eksperci KWLLP za niewystarczające i zażądali szczegółowych badań wraku pod kątem obecności materiałów wybuchowych, co zrealizowali we wrześniu bieżącego roku. Wyniki badań nie pozostawiają wątpliwości: na wraku odkryto ślady trotylu, C4 oraz nitrogliceryny. Najwyraźniej więc rzeczywistość nie dociera do pana Millera, a nawet jeśli, to skutecznie ją zaklina, dokonując swoistej autocenzury. Jednak ta postawa nie dziwi wcale, skoro już na etapie pisania raportu sam Miller, jak i jego eksperci dokonywali niebywałych wręcz sztuczek, by słowo „wybuch” nie pojawiło się w tekście, co można uznać za świadomą manipulację, a nawet fałszowanie wyników ekspertyz. Jak się okazuje to samo zdjęcie, które analizowali eksperci SmallGis , znalazło się także na stronie 71 raportu Millera z tą jednak różnicą, że w miejscu słów „strefy wybuchów”, pojawiły się dużo zgrabniejsze z propagandowego punktu widzenia słowa „strefy pożarów”. Brzmi inaczej, a przede wszystkim mniej „zamachowo”. Nie zmienia to jednak faktu, że eksperci firmy SmallGis wyraźnie napisali o strefach wybuchu, dokładnie je wymiarując i opisując. Użyli tych słów zgodnie ze swoją wiedzą i doświadczeniem, uznając, że należy w tym przypadku zastosować właśnie te słowa do opisu zdarzenia, które analizowali - nie pożar, a wybuch. Dlaczego więc komisja Millera samowolnie zmieniła słowa ekspertyzy, jednocześnie powołując się na nią w przypisie pod strona 71? Dlaczego dokonała tak ordynarnej i prymitywnej w gruncie rzeczy manipulacji? Czyżby mieli rozkaz: o wybuchach ani słowa? Na taką możliwość wskazuje także inny fragment, pochodzący tym razem z jednego z załączników do raportu Millera, a konkretnie z załącznika 4.10.2, zatytułowanego „Analiza pracy zespołu napędowego”. Na stronie 8 można przeczytać:
„Na podstawie analizy zeznań świadków ustalono, że na podejściu do lądowania silniki samolotu pracowały „normalnie”, wydając charakterystyczny odgłos („gwiżdżące brzmienie” typowe dla zmniejszonych obrotów) przy zniżaniu samolotu na ustalonym zakresie pracy. Po chwili nastąpił gwałtowny wzrost ich obrotów do wysokich zakresów, a następnie po ok. 2 s nastąpił „łoskot”.
Jakie inne słowo zastąpiło skądinąd urocze słówko „łoskot”? Czy czasem świadkowie nie mówili o wybuchach?
Jeden z członków załogi Jaka – 40 zeznał:
„Słyszałem odgłos silników, który wskazywał na to, że samolot podchodzi do lądowania. Po chwili słychać było zwiększenie mocy silników. Słychać było również, że zwiększenie mocy było do maksymalnych obrotów. Usłyszałem wybuchy, a potem dźwięk gaśnięcia silników. I po wszystkim nastąpiła cisza”. Z kolei Artur Wosztyl zapamiętał:
„W pewnym momencie usłyszałem, że silniki zaczynają wchodzić na zakres startowy, tak jakby pilot chciał zwiększyć obroty silnika, a tym samym wyrównać lot lub przejść na wznoszenie. Po dodaniu obrotów po upływie kilku sekund usłyszałem głośne trzaski, huki i detonację. Do tego doszedł milknący dźwięk pracującego silnika, a następnie cisza”. Podobnie zeznała stewardessa Jaka – 40:
„Czekaliśmy na wylądowanie tupolewa. Słyszeliśmy, jak się zbliża. W pewnym momencie był jeden huk, za chwilę drugi huk, po czym cisza” . Również wielu innych świadków mówiło o wybuchach, eksplozjach, ale nikt nie określał tego, co usłyszał mianem „łoskotu”. W słowniku języka polskiego zapisano, że łoskot oznacza między innymi odgłos uderzenia, ale przecież świadkowie mówili wyraźnie o wybuchach jeszcze w powietrzu, kiedy samolot był nad ziemią. Dlaczego więc komisja Millera tak bardzo bała się słowa „wybuch”, że postanowiła zmanipulować ekspertyzę SmallGis, a później przywoływane zeznania świadków ? Czy ktoś nakazał wymazanie tego słowa ze słownika na czas pisania raportu i czy w związku z tym można poważnie traktować prace komisji państwowej, która sama się cenzurowała w opisywaniu wypadku, który przyszło jej badać?
http://niezalezna.pl/36020-prokuratura-od-dwoch-lat-wiedziala-o-wybuchach
http://media.wp.pl/kat,1022943,wid,14390750,wiadomosc.html?ticaid=1fb6c
http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/lech-kaczynski-nie-zyje-byly-dwa-wybuchy-tu-154-w-_136004.html
Martynka
Krasnodębski obiecuje Sikorskiemu ochronę, „ list żelazny Minister Sikorski może tym uratować resztki swojej godności i honoru, a być może także swojego bezpieczeństwa – bo jeśli nastąpi w Polsce zmiana polityczna, to rząd zapewne będzie odpowiadał za swoje zaniedbania. Panie profesorze, jak pan ocenia zmianę w podejściu polskich władz w sprawie sprowadzenia wraku tupolewa do Polski? Minister Sikorski zwrócił się o pomoc w tej kwestii do Unii Europejskiej. Cieszą pana takie ruchy? Krasnodębski „Minister Sikorski może tym uratować resztki swojej godności i honoru, a być może także swojego bezpieczeństwa – bo jeśli nastąpi w Polsce zmiana polityczna, to rząd zapewne będzie odpowiadał za swoje zaniedbania. Natomiast ocena dotychczasowych działań ministra Sikorskiego w sprawie katastrofy smoleńskiej jest dla mnie jednoznacznie negatywna. „....(źródło )
Krasnodębski w sposób „delikatny „ mówi o aresztowaniach i wiezieniach dla rządu po przejęciu władzy przez Obóz Patriotyczny . Bo jak inaczej interpretować słowa ,że Sikorski uratuje resztki swojego bezpieczeństwa ,a Tusk i reszta rządu nie. Krasnodębski nie jest pierwsza osobą, która mówi , że Tusk zostanie aresztowany i wraz ze swoją grupa trafi do więzienia. Pierwszy pisał o tym Ziemkiewicz ( „ Kaczyński wsadzi Tuska do więzienia „ ) , czy Kurski ( „ Kurski zapowiada odwet i masowe więzienia Platformie „ ) . Co więcej Czabański wysuwa przypuszczenie ,że Tusk rozpoczął zabiegi w Berlinie o gwarancje bezpieczeństwa osobistego . ( „ Tusk zabiega w Berlinie o gwarancje bezpieczeństwa osobistego ? „Dlaczego groźby Krasnodębskiego są tak ważne. Ponieważ w Europie ideologia socjalistycznej poprawności doprowadziła do faktycznej , formalnej bezkarności członków klasy politycznej , wyższych urzędników, oligarchii i nomenklatury socjalistycznej . Nie ważne na jak wielką skalę okradają obywateli , jak silne są dowody na ich korupcje , jak bardzo rujnują gospodarkę , do jakiej nędzy doprowadzają rodziny i dzieci Należy z tą bezkarnością skończyć . Słowa Krasnodębskiego , czołowego intelektualisty i „lidera opinii „ Obozu Patriotycznego są jasnym przekazem dla nomenklatury II Komuny. Nie jesteście bezkarni , nie jesteście bezpieczni . Obóz Patriotyczny po dojściu do władzy rozpocznie rozliczenia , aresztowania , procesy i wsadzanie do więzień winnych . Jednocześnie Krasnodębski obiecuje gwarancje bezpieczeństwa tym członkom nomenklatury II Komuny , którzy przestana wspierać reżim Jako ilustracje przytoczę tutaj opis tego do czego doprowadzili Węgrów socjalistyczni przestępcy Oddaję głos przywódcy Węgrów Orbanowi „„W 2007 roku Orbán mówił: "Nikt nie przypuszczał, że odpowiedzialnyrząd krajumoże uczynić zcałym narodem to, co wcześniej czynili tylko obcy: w interesie utrzymania władzy oszukali i ograbili własny naród.Wypróbowali na swoich przeciwnikach politycznychwszystkie środki moralnego niszczenia, przypisali im własne kłamstwa.Przełożyli własne interesy nad interesy ogółu inie próbują się już nawet powoływać na wyższe idee.Wszystkie warstwy społeczeństwa obciążyli negatywnymi skutkamiwłasnej niezdatności, fałszywego myślenia o historii i moralnego nihilizmu". Wymieniałpogardę dla samych siebie, wyśmiewanie i zniesławianie rodziny, społeczeństwa, narodu, religii, pogardę dla obowiązku i pracy... "My, Węgrzy, żyjemyw świecie metodycznego wzbudzania nienawiści.Na własnej skórzeczujemy intelektualny gwałt, jaki nam zadają, pragnąc, byśmy znienawidzili wszystko, nawet samych siebie..."....”"Silna społecznośćnie da sobie odebraćpraw wolności. Nie można jej wpędzić wkryzys i dezintegrację, niemożliwe, by przywódcy bezkarnie ją okłamywali i zmuszali do płacenia ceny za kłamstwa i zaniedbania, którym są winni.A właśnie to zdarzyło się nam, Węgrom... Węgry,nasza Ojczyzna,są dziś krajem słabym... staliśmy się ostatnimi" …..(więcej) pod spodem video .Wywiad Pospieszalskiego z Orbanem Wprost tak pisze panice , a raczej paranoi w jaką wpadł Tusk . „ Lider Platformy boi się porażki w nadchodzących wyborach nie tylko dlatego, że może w ich wyniku stracić władzę. – To także strach fizyczny. Premier boi się, że, jeśli PiS wygra, to ludzie prezesa po niego przyjdą i zakują go w kajdanki – mówi „Wprost” jeden z polityków PO „..”....po Smoleńsku Donald zaczął odczuwać fizyczny strach przed Kaczyńskim.”....”A co Kaczyński myśli o Tusku? „...”Jarosław przez lata nim gardził, mówił, że to chłoptaś, nie polityk. Powtarzał, że w latach 80., gdy jego żona z synkiem gnieździła się w akademiku, on przepuszczał pieniądze z kolegami na imprezach. Po upadku komuny to samo: balangi, alkohol, piłeczka. „...(więcej) Marek Mojsiewicz
Rachunek ciągniony Jeżeli państwo nie ma środków na budowę tanich mieszkań, powinno przynajmniej zaprzestać produkowania bezdomnych. Rok temu w grudniu w stajni mojej córki zamieszkał bezdomny. Był duży mróz, zlikwidowano hotel robotniczy, w którym wegetował. Całe życie związany z końmi, mieszkał tam gdzie była praca. Postarzał, popijał, możliwości pracy się skończyły. Wylądował na bruku. Mieszka dotąd. Kto odważy się wyrzucić człowieka dla którego stajnia jest jedynym domem? Szczególnie w Boże Narodzenie. „Pan Jezus też mieszkał w stajence”- powiedział gdy dyskutowaliśmy o noclegowni i innych perspektywach. Prawdę mówiąc nie ma żadnych perspektyw. Zarabiając około 20 złotych dziennie przy dorywczych pracach w stajni, nie wynajmie nawet najnędzniejszego pokoiku. Nie dostanie kredytu. Nikt nie przydzieli samotnemu mężczyźnie lokalu socjalnego. Do noclegowni nie chce iść za żadne skarby. Nie tyle chodzi o alkohol, co o obowiązujący w noclegowniach przepis nakazujący opuszczenie budynku rano. Cały zimny dzień bezdomny musi włóczyć się po mieście. Na nocleg może zgłosić się dopiero wieczorem. Nie wiem kto wymyślił tak nieludzkie przepisy. Cóż by szkodziło, gdyby stary człowiek spędził część dnia w ciepłym łóżku, w zbiorowej przecież sali. Jak twierdzi - zarządcy zachowują się wobec bezdomnych jak kapo w obozie. Nie wiem, nie sprawdzałam. Hotel w którym mieszkał nasz podopieczny stoi pusty. Zarządca hotelu woli ponosić koszty jego utrzymania i ogrzewania niż mieć na stanie emerytowanych pracowników, którzy przecież płacili za swoje mieszkania i za media.
Nasz podopieczny jest klasycznym przykładem stwarzania przez władze problemów społecznych, które potem te same władze z wielkim trudem i wielkim kosztem usiłują rozwiązać. Polska podpisała ostatnio konwencję dotycząca obrony kobiet przed przemocą. Z tej chyba okazji pewna podstarzała gwiazdka przypomniała sobie, że bijał ją mąż , a wiele dam ze świata polityki roztkliwiało się nad koszmarnym losem kobiety w patriarchalnej rodzinie. Ta inwazja w mediach prześladowanych dam należy do planu edukacyjnego, którego celem jest wytworzenie w społeczeństwie pewnych odruchowych przekonań. Podobnie jak dziecko przyzwyczaja się do codziennego mycia zębów tak długo, aż nie umyte zęby zaczną go uwierać, społeczeństwo będzie bombardowane prawdziwymi lub zmyślonym i historyjkami o przemocy w rodzinie, dopóki poglądy różne od tych lansowanych przez media nie zaczną człowieka uwierać, jak te brudne zęby. Oczywiście istnieją przypadki bicia kobiet przez mężów i partnerów. Dlaczego jednak bita kobieta bić się pozwala? Odpowiedź jest prosta. Bo po prostu nie ma gdzie się wyprowadzić. Wszelkie opłacane przez podatnika warsztaty asertywności, wszelkie niebieskie linie, pomoc psychologiczna oraz plakaty na temat zbyt słonej zupy, zubażając społeczeństwo, zmniejszają pośrednio szanse bitej kobiety na jakiekolwiek locum. A jest to przecież jedyny realny sposób uniknięcia prześladowań. Podobnie becikowe, podwójne becikowe, refundacja in vitro zamiast zwiększać - zmniejszają przyrost naturalny. Ludzie nie rozmnażają się, bo nie maja gdzie mieszkać. Jeżeli państwo nie ma środków na budowę tanich mieszkań, powinno przynajmniej zaprzestać produkowania bezdomnych i marnowania pieniędzy na działania pozorne. Pozwolę sobie przedstawić pewną kalkulację dotyczącą znanej mi, autentycznej sytuacji.
Ubogi człowiek mieszkający w nędznym pokoiku, w starym budynku, traci pracę, więc przestaje płacić czynsz w wysokości 150 złotych miesięcznie. Zostaje wyeksmitowany. Opuszczony budynek niszczeje. Nikt nie chce mieszkać bez wygód, z ubikacją na podwórku. Wyeksmitowany staje się bezdomny. Trafia do schroniska opłacanego przez podatnika. Musi dostać choćby okresowy zasiłek. Po kilku dniach spędzonych w schronisku nikt nie zatrudni go przecież nawet na bazarze, do noszenia kartofli. Bezdomność ma swój specyficzny zapach. Jeden nierozważny krok- eksmisja z bezwartościowego lokalu trwale wyklucza człowieka ze społeczeństwa. Jeżeli dobrze pójdzie bezdomny zostanie również objęty specjalnym programem wychodzenia z bezdomności, który będzie kosztował podatnika 3000 miesięcznie. Większość tych pieniędzy to koszty biurokracji. Co gorsza po kilku latach nie pomoże żaden program wychodzenia z bezdomności. Bezdomny do końca życia będzie na utrzymaniu społeczeństwa. Wzrosną również koszty jego leczenia. Choć bardzo niechętnie- szpitale przyjmują jednak klientów opieki społecznej.Jeżeli uda się bezdomnemu zdobyć lokal socjalny, opieka społeczna będzie musiała go wyposażyć. Kupi mu kuchenkę, pralkę, lodówkę. Przecież cały swój nędzny majątek bezdomny stracił przy okazji eksmisji. I opieka społeczna to bez oporów zrobi. Takie postępowanie rządzi się tą sama logiką, która pozwala, po odebraniu dziecka rodzicom naturalnym z powodu biedy, dawać tysiąc złotych na to samo dziecko rodzinie zastępczej zawodowej. Dwoje dzieci z okolic Pucka przypłaciło życiem stereotyp każący wierzyć, że rodzina zawodowa jest zawsze lepsza od rodziny naturalnej.
Czy nie lepiej i taniej byłoby dać rodzinie naturalnej 500 złotych na to samo dziecko?
Czy nie lepiej i taniej byłoby pozostawić naszego bezdomnego w jego kiepskim mieszkanku.
Taki rachunek nazywa się rachunkiem ciągnionym.Izabela Brodacka Falzmann
Czy ktoś Cameronowi za to podziękował? Gdyby nie 2 miliony miejsc pracy na Wyspach Brytyjskich - na "zielonej wyspie" byłby rekord bezrobocia
- Wciąż słyszę, że rząd ma pretensje do brytyjskiego premiera Camerona, że skąpi funtów na unijny budżet. A czy ktoś podziękował Cameronowi za te dwa miliony miejsc pracy, stworzonych w Wielkiej Brytanii dla młodych Polaków, którym polski rząd pracy zapewnić nie potrafił? Czy ktoś za to podziękował? Takie pytanie zadał mi wczoraj pewien rolnik na wiejskim spotkaniu w Godziszowie na Lubelszczyźnie. Wśród wielu mądrych rzeczy, które mówili tam rolnicy, ta jedna szczególnie zapadła mi w pamięć. No bo faktycznie – raczej nikt nie podziękował. A jest za co dziękować, bo te dwa miliony młodych ludzi (teraz to już chyba nawet dwa i pół miliona) nie miałoby na zielonej wyspie żadnych perspektyw na życie. Gdyby ci ludzie zostali w kraju, bezrobocie byłoby bodaj najwyższe w Europie, może nie licząc Kosowa. I znikają kolejne miejsca pracy, tym razem w Fiacie w Tychach. Nawet budowa autostrad nie poprawiła sytuacji na rynku pracy, pieniądze zarobiły zagraniczne firmy budowlane, a polscy podwykonawcy z torbami idą. Znam dziesiątki przykładów firm, jednym pociągnięciem pióra niszczonych przez aparat skarbowy Rzeczypospolitej Polskiej. Niszczonych oczywiście razem z miejscami pracy.
I jedyne, co dziś w Polsce rośnie, to długi i bezrobocie.
I tylko młodych Polaków żal, ze muszą szukać chleba poza ojczyzną.
I dzięki, panie Cameron, że ci młodzi Polacy mają jeszcze gdzie szukać tego chleba...
Janusz Wojciechowski
Jan Piński: Jestem zażenowany zarzutami pod moim adresem - Opinie, że pod moim kierownictwem „Uważam Rze” upadnie obrażają mnie, a przede wszystkim tych dziennikarzy, którzy teraz są związani z tytułem. Ci, którzy odeszli przygotowywali zaledwie 30 procent zawartości pisma - mówi Wirtualnemedia.pl Jan Piński, szef tytułu. Przypomnijmy. Paweł Lisicki został pod koniec listopada odwołany przez zarząd Presspubliki z funkcji redaktora naczelnego tygodnika „Uważam Rze”. Nowym szefem pisma został wtedy Jan Piński (więcej na ten temat).
Z danych ZKDP wynika, że sprzedaż ogółem tygodnika "Uważam Rze" we wrześniu 2012 wyniosła 129 884 egz. (więcej na ten temat).
Z Janem Pińskim, nowym redaktorem naczelnym „Uważam Rze”, rozmawiamy oprzyszłości magazynu, fali negatywnej krytyki kierowanej pod jego adresem oraz o tym, co się dzieje na rynku tygodników opinii. Krzysztof Lisowski: Nie czuje się Pan dziwnie, jako nowy szef „Uważam Rze” widząc, jak wiele negatywnych opinii pojawia się w mediach o Panu? Wieszczy się nawet rychły upadek „Uważam Rze” pod Pana wodzą… Jan Piński, redaktor naczelny „Uważam Rze”: Myślę, że ta medialna nagonka ma charakter środowiskowy. A zarzutami kierowanymi pod moim adresem jestem po prostu zdziwiony, a wręcz zniesmaczony i zażenowany... Mamy do czynienia z jakimś bezpodstawnym praniem brudów z przeszłości. Rafał Ziemkiewicz wytyka mi, że parę lat temu przyjąłem z rąk prezesa Farafała stanowisko szefa „Wiadomości” w TVP1 podczas, gdy on sam z rąk moich i wspomnianego prezesa też przyjął w tym samym czasie stanowisko w telewizji. To samo dotyczy np. Igora Zalewskiego, wtedy nie miał wątpliwości. Robert Mazurek był moim podwładnym w tygodniku „Wprost” i wtedy nie miał z tym problemu. Po tym, jak objąłem stanowisko szefa „Uważam Rze” większość publicystów przekazała mi informację, że są chętni do rozmów na temat dalszej współpracy, dopiero potem się z tego wycofali.
Dopatruje się Pan jakiegoś spisku? Nie, ale to była po prostu z ich strony bardzo nieuczciwa zagrywka. W chwili, kiedy odchodziłem z tygodnika „Wprost”, poszedłem do właściciela i powiedziałem, że nie podobają mi się zmiany w wydawnictwie i odchodzę wraz z grupą dziennikarzy, którzy myślą podobnie jak ja, ale od razu zaznaczyłem, że chcę ten proces rozłożyć na kilka miesięcy, żeby nie zostawiać wydawnictwa „na lodzie”. Co więcej, zgodziłem się pozostawić swoje nazwisko w stopce kilka tygodni dłużej niż byłem pracownikiem. Zadeklarowałem również, że gdyby było jakieś zagrożenie, to mogę pomóc z zewnątrz. W wypadku „Uważam Rze” publicyści postąpili nieuczciwie. Jak ich zachowanie ma się do honorowania podpisanych przez nich umów? Skoro ktoś ma okres wypowiedzenia w umowie, to powinien go przestrzegać. Mamy tutaj do czynienia z jeszcze jedną kwestią. Dziwne jest, że grupa publicystów, którzy zrezygnowali ze współpracy z „Uważam Rze” nadal pobiera pieniądze od Grzegorza Hajdarowicza, współpracując z innymi tytułami Presspubliki. Z jednej strony krytykują właściciela, oskarżają go o niestworzone rzeczy, ale nadal uważają, że może im płacić. To jest przynajmniej dziwne.
Może zrezygnowali m.in. dlatego, że obawiali się drastycznej zmiany kierunku ideologicznego w piśmie?
Już przy wydaniu pierwszego numeru pod moim kierownictwem powiedziałem, że w „Uważam Rze” zasadniczo nic się nie zmieni. Na pewno będziemy prezentowali poglądy konserwatywne i na pewno nie zrobimy z tego tytułu mainstreamowego pisma, które będzie prorządowe. Poza tym zapraszam do internetu, w którym jest kilkaset moich tekstów z ostatnich lat, gdzie widać, że ja poglądów nie zmieniam. W przeciwieństwie do niektórych publicystów „W sieci”, którzy tak się wstydzili politycznej wymowy swoich tekstów, że usuwali je z internetowego archiwum dziennika, w którym pracowali.
W mediach artykułowane są podejrzenia, jakoby właściciel Presspubliki Grzegorz Hajdarowicz był frontmanem, za którym stoi Platforma Obywatelska. Czy słusznie? Odpowiem na to pytanie inaczej. Proszę zobaczyć naszą okładkę z Donaldem Tuskiem i tematyką numeru. Przecież od razu widać, że nie jesteśmy i nie będziemy prorządowi.
Dlaczego ci publicyści, którzy zrezygnowali ze współpracy, mają tak bardzo za złe Grzegorzowi Hajdarowiczowi to, że zwolnił z pracy Pawła Lisickiego? Gdyby Paweł Lisicki zwolnił dyscyplinarnie Michała Karnowskiego i powiedział publicznie to, co powinien powiedzieć każdy redaktor naczelny, którego autorzy tworzą „na boku” konkurencyjne pismo, to byśmy dzisiaj nie rozmawiali. To był powód zwolnienia Pawła Lisickiego. Myślę, że prezes Hajdarowicz „przełknąłby” wywiad, jakiego Paweł Lisicki udzielił serwisowi wpolityce.pl, w którym go krytykował. Moim zdaniem publiczne krytykowanie szefa jest skandaliczne. Jeśli coś takiego się robi, to jednocześnie składa się rezygnację. Nie rozumiem, na jakiej podstawie bracia Karnowscy upierają się przy tym, że nie prowadzili działalności konkurencyjnej? Michał Karnowski w „Uważam Rze” wyceniał pracę autorów, którzy potem piszą do magazynu „W sieci”. Był również członkiem zarządu spółki wydającej konkurencyjny tytuł. Moim zdaniem układa się to w jasną całość.
Jak Pan postrzega brata Michała Karnowskiego, Jacka? Uważa Pan, że zdoła tak zarządzać magazynem „W sieci”, aby odniósł on długofalowy sukces? Jacek Karnowski był w 2009 roku przez kilka miesięcy moim podwładnym. Nie zauważyłem wtedy, żeby był niepokorny. Wręcz przeciwnie. Karnowski był najbardziej ustosunkowany (doskonale pamiętam, którzy politycy interweniowali, aby nie zwalniać go z pracy) i był liderem promowania Libertasu. Wynika to z raportu przygotowanego dla TVP. Najwięcej Libertasu było wówczas w kierowanej przez niego „Panoramie”. Bracia Karnowscy są sprawnymi organizatorami, ale nie potrafią robić magazynów. Czytałem bardzo dokładnie te numery „W sieci”, które się ukazały i są one po prostu bardzo słabe. Nie będę mówił dokładnie i konkretnie, co mi się nie podoba, bo nie chcę braciom Karnowskim udzielać fachowych porad. Ale nie wróżę temu magazynowi powodzenia.
Ale czytelnicy ten magazyn kupują. Jeszcze w grudniu ma on stać się tygodnikiem. Kolejne numery mają ukazać się w nakładzie aż 250 tysięcy egzemplarzy... Każdy może pisać, że ma taki nakład, jaki chce. Jeżeli tego typu wypowiedzi są prawdziwe, to niech „W sieci” przystąpi do Związku Kontroli i Dystrybucji Prasy. Dopóki tego nie zrobi, to tego typu deklaracje pozostaną pustym sloganem reklamowym. Jacek Karnowski odmawia konsekwentnie podania danych sprzedażowych i to jest najlepszy komentarz do danych.
Jak wpłynie na przyszłość „Uważam Rze” to, że tak dużo publicystów odeszło? Niektórzy z nich już piszą na łamach magazynu „W sieci”, Paweł Lisicki poinformował, że pracuje nad własnym tygodnikiem. Wszyscy twierdzą, że „Uważam Rze” teraz upadnie... Takie opinie obrażają mnie, a przede wszystkim tych dziennikarzy, którzy teraz są związani z tytułem. Podkreślam, że około 70 procent zawartości „Uważam Rze” przygotowują ci dziennikarze, którzy zostali i nadal są w redakcji. Osoby, które zrezygnowały ze współpracy, przygotowywały około 30 procent zawartości pisma. To jest obrażanie dziennikarzy i redaktorów, kiedy tzw. „gwiazdy” twierdzą, że tylko to, co robiły one jest czymś wartościowym. To jest totalne lekceważenie pracy wszystkich pozostałych. Nigdy bym nie twierdził, że tygodnik się kończy tylko dlatego, że ja odchodzę.
Skąd informacje, że w „Uważam Rze” miały miejsce czystki personalne? To jest zwyczajne kłamstwo. W „Uważam Rze” nie było żadnych czystek. Złożyłem propozycje współpracy wszystkim publicystom, w tym również byłemu redaktorowi naczelnemu Pawłowi Lisickiemu. Nie było żadnej czystki. Było przeciwnie, zostało zagrożone bezpieczeństwo wydania tygodnika z powodu jednostronnego natychmiastowego zerwania umowy, bez zachowania okresu wypowiedzenia, przez kilku kluczowych współpracowników. Bardzo zażenowały mnie propozycje ze strony niektórych publicystów, którzy zerwali umowy i jednocześnie chcieli, aby zwolnić ich z obowiązku świadczenia pracy. To jest niedopuszczalne. Szczególnie w sytuacji, kiedy w „Uważam Rze” były niebotyczne pensje. Nie mogę mówić o konkretach, ale powiem tylko tyle, że niektóre osoby miały wyceny będące kilkakrotnością stawek rynkowych. Myślę, że w przyszłości pracodawcy zastanowią się, zanim zatrudnią ludzi, którzy bez skrupułów narażają tytuł, dla którego pracują. Co więcej, atakują swojego wydawcę i otwarcie życzą mu, aby splajtował.
Chciałbym na chwilę wrócić do kwestii nowego tygodnika Pawła Lisickiego. Myśli Pan, że ten projekt się uda? Oczywiście życzę mu jak najlepiej, bo uważam, że każdy nowy tytuł jest elementem poszerzania debaty publicznej. Nie chcę być teraz złośliwy ani wypominać różnych rzeczy, ale Paweł Lisicki może być spokojny i nie musi się obawiać ataków z naszej strony. Przeciwnie niż wtedy, kiedy grupa dziennikarzy pod moim kierownictwem próbowała wydać magazyn „Wprost Przeciwnie”, który musiał zmienić nazwę na „Wręcz Przeciwnie”. Wszyscy pisali wtedy, że splajtowaliśmy. A to jest nieprawda. Sprzedaliśmy po ponad 20 tysięcy każdego wydania (pierwszego numeru 27 tys.) bez żadnej promocji, co chcę mocno podkreślić. Wstrzymanie publikowania wynikało z problemów z kolportażem i faktem, że liczyliśmy na ustabilizowanie sprzedaży na poziomie 30 tys. i do takiego poziomu mieliśmy dostosowane koszty. W tamtym czasie właśnie Paweł Lisicki z całym zespołem „Uważam Rze” nas bardzo atakowali. Wywierali presję na dziennikarzy, aby zaprzestali publikowania dla nas. Starali się wykreować sytuację, w której oskarżali nas o łamanie wartości. Od jednego z czołowych publicystów „Uważam Rze” usłyszałem wówczas: a czego się spodziewałeś, Janie, chcecie budować nam konkurencję? My tego nie będziemy robić. Jedynie Rafał Ziemkiewicz publicznie wypowiedział się w naszej obronie, a przecież było skandalem, że kolporter taki jak Ruch, mający blisko połowę rynku, uniemożliwia dystrybucję legalnie zarejestrowanego w sądzie tytułu.
Jeśli chodzi o „Uważam Rze”, to w jakim kierunku teraz pójdziecie? Czego możemy się spodziewać w najbliższym czasie? Można by długo na ten temat rozmawiać. Na pewno będziemy publikowali artykuły, z których można się czegoś dowiedzieć. Nie zmienimy kierunku. W bieżącym numerze opublikowałem wywiad z Grzegorzem Braunem. „Puściłem” w tym wywiadzie nawet pytanie, w którym Braun mnie atakuje, insynuując powiązania z władzą. Tak więc będzie u nas obowiązywał pluralizm. Zaprosiłem również do współpracy Jadwigę Staniszkis. W tym numerze zostawiłem pustą kolumnę z jej zdjęciem, aby - jeżeli chce ze mną polemizować i z tym, co robimy - niech robi to na naszych łamach. W „Uważam Rze” pojawi się więcej artykułów dziennikarskich, które - jak wynika z badań - są bardziej cenione niż „twarda” publicystyka polityczna. W „starym” tygodniku „Wprost” najbardziej poczytnym działem był ekonomiczny. Był to dział także najbardziej poczytny ze wszystkich działów ekonomicznych tygodników opinii. Wypracowano tam, pod kierownictwem nieżyjącego już niestety Mirosława Cielemęckiego taki sposób pisania o gospodarce, który czyni ją zrozumiałą nawet dla ludzi nieznających się na ekonomii. Twórcy tego sukcesu będą teraz pracować dla „Uważam Rze”.
Co Pan myśli o Waszej konkurencji? Najpierw zapytam „Wprost”, bo z tym tytułem jest Pan związany emocjonalnie.„Wprost” jest przykładem, że można nie tylko zmienić linię tygodnika, ale także zespół i utrzymać się na rynku. Dziś sprzedaż „Wprost” wynosi niecałe 67 tys. egzemplarzy. Gdy ja odchodziłem z pracy miał około 120 tys. sprzedaży. W ciągu roku tytuł stracił blisko połowę sprzedaży. Było to jednak spowodowane nie tyle tym, że odeszliśmy, ale faktem przekazania faktycznego kierowania pismem Katarzynie Kozłowskiej, która pracowała w tabloidach i nie miała pojęcia o wydawaniu tygodnika opinii. Właśnie z uwagi na tę nominację zrezygnowaliśmy z pracy. Tamta grupa pracowników była ostatnią związaną ze starym „Wprost”. Pozostał wówczas samotny redaktor naczelny Stanisław Janecki, który - niestety - dał Katarzynie Kozłowskiej swobodę w redakcji pisma. Od tego czasu to już nie jest „stary” liberalny, przekorny, łamiący tabu tygodnik. Obecnie nie widać, aby ktoś miał tam pomysł na przywrócenie świetności pisma. Beneficjentem zmiany linii i upadku „Wprost” jest właśnie „Uważam Rze”, gdzie przeszli czytelnicy ceniący wolny rynek, przekorę i niezależność w myśleniu.
„Newsweek”?Tomasz Lis redaguje antypisowski tabloid. Nie sili się na żaden obiektywizm. Świadomie robi pismo, którego głównym targetem jest środowisko określane mianem lemingów. Dla nich jest to dobrze robiony produkt. Dla mnie jest to młócenie cepem, tudzież cięcie brzytwą.
„Polityka”? Od lat jedzie na marce. Równie tendencyjna i nieobiektywna, co „Newsweek”, ale bardziej subtelna. Czyli coś dla elektoratu SLD i bardziej wyrafinowanego Platformy. Teksty niepolityczne są tam jednak ciekawe i dobrze pisane. Jest również mocny dział reportażu, który od lat stanowi o tym, że osoby o nieokreślonych poglądach wybierają „Politykę”.
Co Pan myśli o mediach katolickich (Radio Maryja, TV Trwam, „Gość Niedzielny”). Skąd ich tak wielka popularność? To odpowiedź na brak równowagi w mainstreamowych mediach. Ojciec Tadeusz Rydzyk to sprawny menadżer mediów. Gdyby żył, znany z przekory, Stefan Kisielewski, to przyznałby mu swoją nagrodę w kategorii przedsiębiorca. „Gość Niedzielny” zawdzięcza sukces nie tylko dobrym treściom, ale także dystrybucją przez parafie.
A „Gazeta Polska”? Czy sądzi Pan, że czytelnictwo tego tytułu będzie wzrastać? W czym tkwi jego sukces w postaci nieustannie wysokiej sprzedaży? W środowisku dziennikarskim krąży dowcip, że gdyby szukać organizatorów rzekomego zamachu na samolot prezydencki wśród tych, którzy odnieśli na tym korzyści, to Tomasz Sakiewicz otwierałby listę podejrzanych. Przed katastrofą smoleńską w 2010 r. sprzedaż „Gazety Polskiej” oscylowała w granicach powyżej 25 tys. sztuk, mimo obecności na rynku już przez dwie dekady. Dopiero katastrofa sprawiła zwiększanie się sprzedaży o ponad 200 procent. Trzeba przyznać Sakiewiczowi, że znakomicie wykorzystał szansę, którą stworzył mu los. Przejął również część elektoratu dawnego „Wprost”, dla którego postawienie na czele tego tygodnika Tomasza Lisa było nie do zaakceptowania. Nie zmienił jednak formuły „Gazety Polskiej”, która jest przestarzała. Zagrożeniem dla pozycji „Gazety Polskiej” jest przejście „Warszawskiej Gazety” do ogólnopolskiej dystrybucji. To jest ten sam target, a „Warszawska Gazeta” jest prawie dwa razy tańsza - kosztuje 2 zł.
Bronisław Wildstein dla wPolityce.pl: Narutowicz bije w ryj Palikota. Prezydent nigdy nie miałby ochoty mieć nic wspólnego z tańczącymi na jego grobie Gabriel Narutowicz zamordowany został 90 lat temu. W III RP można było jednak odnieść wrażenie, że zabójstwo to rozgrywa się na naszych oczach, albo, że właśnie ma do niego dojść. Rządzący III RP, którzy w ramach polityki miłości i łagodzenia sporów politycznych nazywali swoich przeciwników nazistami (tudzież wszelkimi innymi epitetami) i wzywali do eliminacji ich ze sceny publicznej, rozdzierali szaty nad zabójstwem pierwszego prezydenta II RP. Członkowie partii, która już po II Wojnie Światowej miała na sumieniu tysiące morderstw, a gdy jej stara formuła przestała być użyteczna przemalowali ją na demokratyczną, zapłakiwali się nad kimś, kto nigdy nie miałby ochoty mieć z nimi nic wspólnego. Uczestnicy władzy, która jeszcze w 1989 roku mordowała księży i ci, którzy tytułowali ich ludźmi honoru, rozliczali zabójstwo sprzed prawie stu lat, a odpowiedzialność za nie przypisywali swoim przeciwnikom politycznym. Narutowicz zostanie zabity ponownie – jęczeli jego świeżo nawróceni wyznawcy. I został. Dwa lata temu na biuro PiS napadł człowiek, który chciał zabić jego lidera czyli Jarosława Kaczyńskiego, a ponieważ okazało się to niemożliwe, zaatakował działaczy partyjnych. Zamordował Marka Rosiaka i ciężko poranił jego kolegę. Analogia z zabójstwem Narutowicza w tym wypadku jest uzasadniona. Oba morderstwa poprzedziła kampania nienawiści, która pchnęła ludzi niestabilnych psychicznie do aktów terroru. W wypadku III RP jest to kampania wymierzona w opozycję. Znamienne, że powodem oburzenia głównych mediów jeszcze tego samego dnia było nie samo zabójstwo, ale reakcja na nie ze strony Kaczyńskiego. Wydawało się, że wobec tej zbrodni liderzy kampanii nienawiści przestaną sobie wycierać gęby Narutowiczem. Złudzenia. Kiedy jednak patrzyłem na tańce, które na jego grobie wyczyniają organizatorzy politycznych nagonek pomyślałem, że Narutowicz może nie wytrzymać. Wstanie z grobu i wytnie w ryj Palikota. Bronisław Wildstein
Bezrobocie to wina naszych rodziców Pokolenie ludzi urodzonych między 1945 a 1965 rokiem stworzyło sobie w nowej Polsce wygodny świat, a swoim dzieciom zatrzasnęło przed nim drzwi.Na studiach jeden z moich profesorów opowiedział anegdotę. „Rozmawia dwóch mężczyzn i jeden mówi - Ta nasza młodzież jest coraz bardziej leniwa, nie przykłada się do nauki, nie garnie do pracy. Zaczynam bać się o przyszłość”. Profesor spytał nas, kto wypowiedział te słowa. Wśród kilku odpowiedzi znalazły się postacie 20-lecia międzywojennego i końca lat 60. Profesor w końcu powiedział: „Cesarz chiński do swojego nadwornego lekarza 500 lat przed Chrystusem”. Dzisiaj o sytuacji młodych na rynku pracy zabierają głos w mediach, a decydują w przedsiębiorstwach i urzędach, ludzie, którzy na rynek weszli najpóźniej w 1990 roku i mają obecnie między 40-65 lat. To pokolenie powojennego boomu demograficznego przez ostatnie 23 lata swoją pracą i talentem nadało kształt obecnemu systemowi ekonomicznemu Polski. Dzisiaj jego przedstawiciele o pokoleniu swoich dzieci mówią, że nie posiadamy kwalifikacji do pracy, a nasza edukacja nie odpowiada potrzebom zatrudnienia. Słysząc jednak taką krytykę dwudziestoparolatek może czuć się zdezorientowany. W końcu całe życie szedł za radą swoich rodziców. Uczył się języków, wybrał studia, a nie szkołę zawodową, odbywał staże. Rodzice klepali go po plecach i razem z nim patrzyli z nadzieją w przyszłość. A dziś jest bezrobotny. I jego znajomi też. I znajomi jego znajomych. Co poszło nie tak? Dlaczego nasze pokolenie przystosowane do nowoczesnego świata - biegłe w nowych technologiach oraz mediach społecznościowych, mobilne i znające języki - ma takie trudności w przebiciu się na rynku pracy? Czy rację ma chiński cesarz, czy może punkt ciężkości można przesunąć gdzieś indziej? Zatrzaśnięte drzwi Pierwszą odpowiedzią, która przychodzi do głowy jest kryzys gospodarczy w Europie. Jednak kryzys jest zjawiskiem zbyt ogólnym i nie tłumaczy wprost naszej sytuacji. Ale tak jak sztorm, który podnosi z dna morza śmieci i wyrzuca na brzeg, kryzys ujawnił słabości polskiego systemu wejścia absolwentów szkół na rynek pracy. Najnowszy raport Instytutu Spraw Publicznych "Młodzi na rynku pracy 2012" wskazuje, że bezrobotna jest, co czwarta osoba do 24 roku życia, co daje ponad dwa miliony ludzi. Jednak dane nie uwzględniają emigracji zarobkowej, która liczy kolejne półtora miliona, (z których oczywiście część jest starsza). Łatwo można sobie jednak policzyć ile wyniosłoby bezrobocie młodych w Polsce, gdyby nie emigracja. Dodatkowo większość z nas pracuje na umowach czasowych. Według Eurostatu to aż 67 procent osób w grupie 15 - 24 lat. Wyższy niż w naszym kraju poziom ich popularności w UE osiągnęła tylko Słowenia.
Czemu umowy czasowe są w Polsce tak popularne? Aby znaleźć odpowiedź wystarczy spojrzeć na to kto obecnie znajduje się na rynku pracy. Dziś na 24 miliony pracujących w Polsce aż 14 milionów urodziło się w latach 1945-1965. Ludzie ci są w większości jeszcze zbyt młodzi, żeby przejść na emeryturę, a pracę rozpoczyna już, również bardzo liczne, pokolenie ich dzieci. W tym momencie na ograniczonym rynku pracy znajdują się dwa wielkie wyże demograficzne. Jednak jeden wyż demograficzny zatrudniony jest na bezpieczne, ale nieelastyczne stałe umowy o pracę. Drugi wyż, czyli pokolenie obecnych dwudziestolatków, szuka na rynku swojego miejsca. Jeśli je już znajduje to pod postacią umów czasowych, które dają złudzenie wolności, ale w rzeczywistości większa część z nich jest jedynie okazją dla firm do cięcia kosztów podczas recesji. W ten sposób powstaje niesprawiedliwa dla młodych sytuacja, kiedy nie mogą oni konkurować na równych zasadach z pokoleniem swoich rodziców: Dla przedsiębiorstwa koszty zwolnienia osoby na umowie stałej przewyższają koszty zatrudnienia pracownika na umowę czasową. A dodatkowo niezbędne inwestycje w nowe miejsca pracy zatrzymują rozbudowane świadczenia emerytalne uprzywilejowanych grup zawodowych, do których państwo dopłaca rocznie aż 80 mld złotych. Starsze pokolenie nie reformowało w ostatnich dwudziestu latach systemu emerytalnego oraz swoich umów i teraz cieszy się bezpieczną, wygodną pozycją na rynku pracy. Ale równocześnie zamyka nam do niego drzwi.
Jak wygląda sytuacja tych, którzy mimo to się przez nie przecisnęli?Żadna praca nie hańbi Hannah Arendt, jedna z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku, dzieli podstawową działalność człowieka na dwa zjawiska: Pracę oraz wytwarzanie (myśl ta jest obecna już m.in. u Arystotelesa). Praca ma zaspokajać potrzeby życiowe człowieka, ale nie zostawia po sobie trwałych śladów – kiedyś był to pracujący niewolnik lub służący, dziś to np. osoba wstukująca liczby do Excela lub kasjer w supermarkecie. Wytwarzanie ma miejsce, gdy pracą własnych rąk tworzymy coś od początku do końca - nieważne czy jest to wypiekanie bochenka chleba, czy pisanie rozprawy naukowej. (To dlatego w korporacjach używa się mów motywacyjnych mających sprawić, abyśmy uwierzyli, że wytwarzamy coś jako wspólnota, mimo że w pojedynkę nie wytwarzamy nic). Zajęcie nawet niskopłatne, ale polegające na wytwarzaniu nie odbiera godności. Jednak wielu z nas, którzy oczekiwali zawodu kreatywnego, dziś wykonuje ten pierwszy rodzaj pracy, który jest poniżej zdobytego wykształcenia i osobistych aspiracji. Lub nie pracuje wcale. Szkoły wyższe wybrała prawie połowa naszego pokolenia. To najwięcej w UE. Zachęcali nas do tego nie tylko nasi rodzice, ale również nasze ogólne przekonanie, że „po studiach łatwiej znaleźć pracę”. Co się okazało? Uniwersytety i praca są światami równoległymi. Tylko niewielka liczba przedsiębiorstw poszukuje pracowników na uczelniach, a uniwersytety same nie wyciągają ręki do firm. Szkoły wyższe, w przeciwieństwie do szkół w Niemczech czy Danii, nie oferują obowiązkowych, wartościowych praktyk, które pomogły by nam płynnie przejść pomiędzy edukacją, a życiem zawodowym. Zresztą nawet, gdyby aż tak duża liczba osób nie wybrała studiów, również nie znaleźliby oni pracy - sytuacja w szkołach zawodowych jest równie zła. W ten sposób większość absolwentów zostaje pozostawiona samym sobie. Bez doświadczenia i wyuczonego zawodu zostajemy wyrzuceni na kamienisty brzeg rynku pracy. Tam łapiemy się każdej możliwości, również poniżej swoich oczekiwań.Koszty takiego stanu rzeczy mogą być ogromne. Nie chodzi tylko o pieniądze państwa już wydane na naszą edukację, ale także dalsze koszty społeczne związane z tym kim mogą stać się sfrustrowani, niedocenieni ludzie – depresje, niechęć do rodzenia dzieci, czy w skrajnym przypadku tworzenie gett biedy na obrzeżach dużych miast, do których będą przyjeżdżać bezrobotni z mniejszych miejscowości. Ale przecież również starsze pokolenia przeszły przez zły system kształcenia, a pracę mają. Sam brak skutecznej reformy systemu edukacji, którego nie przeprowadziło pokolenie naszych rodziców, nie tłumaczy tak ogromnej skali bezrobocia naszego pokolenia.
Pasażerowie na gapę Jak podaje wynik ankiety firmy PwC przeprowadzonej w Davos w styczniu 2011 roku, ponad połowa szefów największych firm na całym świecie, w tym w Polsce, ma problemy ze znalezieniem wykwalifikowanych pracowników. Dlaczego?Obecnie firmy, aby zwiększyć przewagę nad konkurencją stawiają na technologie cyfrowe. Wydawałoby się więc, że my, którzy dorastaliśmy razem z rewolucją internetową powinniśmy być idealnymi kandydatami. Ale w tym myśleniu jest błąd. Właśnie dlatego, że rozwój technologii postępuje tak szybko, nasze pokolenie za nim nie nadąża. Nie mówiąc już o tym, że nikt z pokolenia naszych rodziców nie mógł nas nowych technologii nauczyć. (Niech każdy przypomni sobie swojego szkolnego informatyka, który wiedział o komputerze mniej niż my). Jesteśmy pasażerami na gapę rewolucji technologicznej. Tak, to prawda, czujemy się wygodnie w Internecie i umiemy bez problemu obsługiwać najnowsze elektroniczne gadżety, ale nie potrafimy tworzyć technologii cyfrowych i co najważniejsze na nich zarabiać. Można to porównać do sytuacji, gdy mamy w ręku skalpel i umiemy nim pokroić chleb, ale już nie przeprowadzić operację. Dlatego musimy zrozumieć, że technologie cyfrowe to narzędzia takie same jak młotek czy wiertarka i musimy chcieć nauczyć się je obsługiwać. A firmy muszą zrozumieć, że szkolenia to nie koszt, ale inwestycja. I to inwestycja ciągła, gdyż rozwój technologii cyfrowych nie zwalnia, a przyspiesza. Jeśli szefowie przedsiębiorstw nie chcą stracić przewagi konkurencyjnej swoich firm w najbliższej przyszłości, to również dla nich jedyna droga. Kapelusz pusty, do naprawy Slavoj Żiżek, nieoficjalny ideologiczny przywódca ruchu Oburzonych, opisując problem młodych, mówi że rozumie jego przyczyny, ale nie umie powiedzieć w co system powinien się przeistoczyć. Jego popularną metaforą jest: „mogę pokazać wam kapelusz, ale nie wyjmę z niego królika”. Czy jednak królik jest nam potrzebny? Rewolucje, co udowadniają choćby wydarzenia ostatniego roku w Egipcie, jedynie umacniają aparat instytucjonalny państwa, ale nie rozwiązują problemu bezrobocia. Zresztą na demokratycznym gruncie europejskim nie potrzeba rewolucji. Świadczą o tym choćby protesty młodych Hiszpanów, którzy nie chcą zmiany systemu, a jego otwarcia. Poza tym my, młodzi Polacy nie jesteśmy oburzeni jak Hiszpanie. Tak naprawdę jesteśmy przerażeni. Przerażeni tym, co przyniesie przyszłość. Może nie ma żadnego królika w kapeluszu. Jest za to trudna droga wzniesienia się ponad pokoleniowy egoizm i zmiany systemu tak, aby nie faworyzował jednych kosztem drugich. Sami tego nie zrobimy – musicie nam w tym pomóc Wy, nasi rodzicie zajmujący obecnie decyzyjne stanowiska w przedsiębiorstwach, na uniwersytetach i u władzy politycznej. W zamian my odwdzięczymy się ciężką pracą dla nas wszystkich. Bardzo dziękuję pani Izabeli Przybysz z Instytutu Spraw Publicznych oraz panu doktorowi Krzysztofowi Nowakowi z Instytutu Filozofii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, bez których ten artykuł by nie powstał. Tekst pomogli mi również naświetlić od różnych stron prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, dr Adam Romaniuk z Zakładu Filozofii UW oraz prof. Piotr Sałustowicz z SWPS. Podziękowania również dla pana Jeremiego Mordasewicza z PKPP Lewiatan, który przedstawił mi stanowisko przedsiębiorców. Michał Wachnicki
....TRUDNE KUMANIE !!! Czy to takie trudne do przykumania , że najbardziej ruchomym świętem jest KONIEC ŚWIATA ! Do tej pory żyłem w idiotycznym przekonaniu , że ja i paru podobnych mi wierzymy w Mikołaja , Batmana i Królewnę Śnieżkę.. Nasłuchałem się różnych bzdur za pacholęcia i proces utrwalania - długi ze względu na wrodzoną ociężałość umysłową - na tyle zaciążył na moim postrzeganiu rzeczywistości , że 24 grudnia odruchowo odwracam się za siebie by nie przegapić okazji zobaczenia Dziadka Mroza.. Od paru miesięcy - z każdym dniem bliższym 21 XII roku 12 - pozbywam się nabytych kompleksów na rzecz setek milionów " mądrych inaczej " ( zwanych potocznie idiotami ) , których owładnęła myśl o końcu świata dnia 21 tego miesiąca..Zrozumiałym nazwałbym zachowanie Amerykanów w październiku br. mieszkających na wschodnim wybrzeżu , gdzie spustoszenie i 250 ofiar spowodował huragan Sandy... Ponad 60 miliardów USD strat położyłoby na łopatki niejedno państwo...w tym Rzeczypospolitą..to już na 100 %..Nam bez Sandy i huraganu niewiele potrzeba aby 10 milionów Polaków za tygodni kilka nazwało swoje położenie socjalne - końcem świata..Jednak rekordami głupoty i brakiem dobrego smaku nazwać należy poważnych - do tej pory - naukowców , polityków , dziennikarzy , którzy niby tak dla jaj a właściwie by w tani sposób coś rzec i się "zapromować" w mediach stygmatyzują datę 21 grudnia i następujący z nią kataklizm , armagedon i inne rozwolnienie żołądka na niespotykaną dotąd skalę.. Takie pieprzenie bez sensu to broń - ludzkiej zagłady - obusieczna... To że parę firm w USA i Rosji chce zarobić "porządny" grosz na półgłówkach , którzy zrobili kasę nie za bardzo sie trudząc - to jestem w stanie zrozumieć , ale wprowadzanie takiej paniki - poza aspektem finansowym - może... i z całą pewnością powoduje LUDZKĄ ŚMIERĆ !!!... BEZSENSOWNĄ !... W Japonii liczba samobójstw w ostatnim okresie wzrosła o ponad 200% , wzrasta też w USA i... Europie , ale tu tzw. czynniki rządowe nałożyły klamrę na usta mediów celem "niepopularyzowania" końca świata ze względu na rosnącą ilość aktów samozagłady.. W kraju nad Wisłą AMATOR astrologii i nauk pokrewnych Patrick Geryl .. ( Belg - znaczy się Nasz z UE ) sprzedał swoje tytuły : Proroctwo Oriona na rok 2012" " Światowy kataklizm w 2012 roku " i " Jak przeżyć kataklizm roku 2012 " w nakładach o których Panu Tadeuszowi się nie śniło.. Najbardziej ubawiła mnie infromacja , że w małym królestwie Afrykańskim Lesotho - leży w Górach Smoczych na wys. powyżej 2000 metrów n.p.m. - król odmawiał w ostatnich latach wydawania wiz i zakupu ziemi dla obcokrajowców celem uniknięcia zalewu "turystów - końcoświatowych" a teraz okazuje się , że skorumpowani urzędnicy tego królestwa sprzedali kilka razy więcej ziemi jak w ogóle Królestwo posiada... Zrobiła się międzynarodowa chryja bo nabywcy poprzez rządy swoich państw wywierają naciski by Król ziemię zapłaconą wydał !.. A tu ziemi wolnej NIE MA.. Wsio prodane !.. Diengi priepite !..i na szcziotach w Zurichu... Dla nie kumatych informacja Król ze świtą bawił z wizytą przyjaźni w Państwie Federacji Rosyjskiej , gdzie urzędnicy podpisali - może po pijanemu - prawo pośrednictwa sprzedaży ziemi Lasotho biurom rosyjskim , a te w " dobrej wierze " sprzedały miast królestwo to nieomal całą Afrykę... A CO ?.. Lesotho się oprze końcu świata to i Afryka też - jaka różnica i tu i tu mieszkają murzyni.. Na niewiele się zdało opublikowane przez NASA na swojej stronie internetowej uspokajające oświadczenie , że szybciej z Laponii przyjedzie Św. Mikołaj jak 21 grudnia COŚ zagrozi ziemi ! .. Kasa się kręci na niespotykaną dotąd skalę. Wszyscy niby tak przypadkiem straszą się - I NAPĘDZAJĄ KASĘ - spryciarzom..Sprzedano Lesotho wraz z wieloma państwami obok leżącymi.. W Pirenejach tłok jak na Marszałkowskiej.. W górach całej Ameryki już brakuje wolnych działek , w Hiszpanii z impetem ruszyła sprzedaż miejsc WYJĄTKOWO bezpiecznych NA KONIEC ŚWIATA !.. No pełen dom wariatów !.. Myślę , że gdyby nie kiepsko kumajacym Majom do głowy przyjść mogła koncepcja , że za okres jakiś ich nie będzie, a napędzać będą kasę swoim autorytetem iluś tam cwaniakom toby wyrzeźbili skład napoju zwanego "Majowy Bimber" , a nie podawali datę końca kalendarza związaną z ich rytuałem religijnym... o którym dostępność dla obecnej wiedzy jest równa zeru.. Proponuję Naszym - i nie tylko - dzielnym znudzonym polityką dziennikarzom.. Zbliżają się święta.. jak już dla wielu ludzi - nie tylko w Polsce - jest biednie to nie dokładajcie tego by było STRASZNIE !!!... WESOŁYCH ŚWIĄT RODACY... jak ma być koniec to niech będzie ICH koniec , a ja wznoszę toast za NAS i szlag z NIMI.. ( szlag każdy może dowolnie zmieniać )... praw autorskich nie zastrzegam.. (..kolega udał się na zakupy prezentu dla żonki , zachciało mu się kupić jej biustonosz..nie znał rozmiaru... Ekspedientka zapytała ?.. - takie jak arbuzy - nie !..jak pomarańcze ?..- nie !..no może jak cytryny ?..- nie !.. to może jak jajka ???.... nooo tak !... ale sadzone !!! ) 222 Legionista
Uwolnić Starucha Gdyby Piotr S. pseudonim "Staruch" powierzył mi swoją obronę, jako adwokat musiałbym zapomnieć o dzielących nas różnicach. Broniłbym go, najlepiej jak potrafię - pisze adwokat Krzysztof Stępiński Nie jestem obrońcą Piotra S. pseudonim Staruch. Jestem wręcz przekonany, że z powodu przepaści światopoglądowej jaka nas dzieli, nigdy nie znalazłbym się nawet na wstępnej liście adwokatów, których Piotr S. brałby pod uwagę, jako swoich obrońców. Jednak gdyby Piotr S. powierzył mi swoją obronę,jako adwokat musiałbym zapomnieć o dzielących nas różnicach. Broniłbym go, najlepiej jak potrafię.
Sprawa Starucha rusza kibica Sprawa Piotra S jest interesująca z kilku powodów. Po pierwsze, bo dotyczy wolności człowieka, a ta – mnie, jako adwokata praktykującego w państwie prawnym, interesuje niezależnie od światopoglądu aresztowanego. Po drugie, jest standardowa, przez co jak ulał pasuje do poniższego szablonu wyznaczonego przepisem art. 249 § 1 KPK, gdzie ocena dowodów przez sąd stosujący areszt, jest z – z woli ustawodawcy – powierzchowna. Sąd stosujący areszt na ogół nie bada trafności kwalifikacji prawnej, a dowody przedstawione przez prokuratora weryfikuje wyłącznie na takim poziomie ogólności, by móc stwierdzić albo wykluczyć, czy wskazują duże prawdopodobieństwo, że podejrzany popełnił przestępstwo. Uzasadnienia postanowień aresztowych uwzględniających prokuratorskie wnioski o zastosowanie aresztu, są na ogół boleśnie lakoniczne. Zasadą jest, że jeśli czyn zagrożony jest surową karą, areszt jest jak w banku. Zwłaszcza, gdy podejrzany, tak jak Piotr S, ma złą opinię. Po trzecie, wyczytałem w Internecie, że ojciec Piotra S - w odpowiedzi na apel premiera Tuska,by rodacy w Święta byli razem - określił przedłużające się uwięzienie syna, jako represję za hasło „Donald matole, Twój rząd obalą kibole". Zarzut niemądry, ale hasło nośne. Po raz pierwszy zostało wykrzyczane przez kibiców, niekoniecznie kiboli, po niefortunnych decyzjach kilku wojewodów, a więc przedstawicieli administracji rządowej, w sprawie zamykania stadionów po ubiegłorocznym finale Pucharu Polski. Po czwarte, jako kibic Legii obserwujący mecze z innego miejsca i perspektywy niż Piotr S zastanawiam się, co zrobić, by na stadion mojej drużyny wrócił doping. Gdyby jeszcze z dopingiem przyszła normalność, byłoby wspaniale. A Staruch, co tu ukrywać, wpływ na atmosferę panującą na stadionie Legii ma większy, niż ktokolwiek inny. Czy może pomóc wprowadzić normalność? Never say never.
Rozsądny termin - martwy termin Nie wiem dokładnie, w jakiej sprawie Piotr S jest tymczasowo aresztowany. Podobno chodzi o narkotyki, a dowodem jego winy mają być zeznania świadka koronnego. Sprawa, jak sprawa. Pan Piotr S zostanie skazany albo uniewinniony, co nie jest wykluczone zwłaszcza, jeśli prawdą jest, że jego los zależy od koronnego. Rzecz w tym, że Staruch siedzi w śledztwie od siedmiu miesięcy, a końca nie widać. Strasznie długo, jak na standardy państwa prawnego. Nawet, gdy chodzi o narkotyki, bo rozumiem, że przetrzymywanie cudzych dowodów tożsamości, to zarzut dekoracyjny. Wręcz nie wyobrażam sobie, by za to takie przestępstwo można było kogoś aresztować. Za narkotyki tak, ale. „Ale" jako pytajnik oznacza, że sprawa Piotra S, którą ostatnio w mediach wywołał jego ojciec, który – jak każdy normalny facet - chciałby spędzić święta jak Bóg przykazał, czyli z rodziną przy wigilijnym stole, a nie w poczekalni aresztu przy ul. Rakowieckiej, jest dobrym powodem do postawienia kilku pytań o standardy polskiego procesu karnego. Na przykład, co w polskiej rzeczywistości procesowej znaczy konwencyjny (art. 6.1. Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności), konstytucyjny (art. 45.1. Konstytucji RP) i kodeksowy (art. 2 § 1 pkt. 4 KPK) obowiązek rozpoznania sprawy w rozsądnym terminie? Czy przepis art. 301 § 1 KPK, który nakazuje skończyć śledztwo w trzy miesiące, to nakaz, którego złamanie powinno wywoływać jakieś negatywne konsekwencje dla prokuratora lub pozytywne dla podejrzanego, zwłaszcza, gdy jest pozbawiony wolności, czy przepis martwy, choć powszechnie tłamszony? Bo ani ja, ani żaden z moich kolegów adwokatów nie widział przez lata śledztwa w sprawie z aresztem, ale ciut skomplikowanej, które skończyłoby się w trzy miesiące. Jakie działania systemowe należy wdrożyć, by śledztwa w zwykłych sprawach, zwłaszcza tych, gdzie obywatel jest tymczasowo aresztowany, a na taką wygląda sprawa Piotra S, nie ciągnęły się w nieskończoność? Dlaczego polscy sędziowie, stosując tymczasowe aresztowania, a zwłaszcza przedłużając je,mogą pozwalać sobie na gdybanie i nagminnie zasłaniać się argumentem, że kwestia kwalifikacji prawnej i ostateczna ocena dowodów zostaną rozstrzygnięte na rozprawie głównej? Czyli za kilka miesięcy, niekiedy lat. Te pytania można mnożyć, ale nie w ramach felietonu. Problem w tym, że nie widać chętnych do udzielenia rozsądnych odpowiedzi. Bo przecież dla wygody śledczych nie ma lepszego rozwiązania niż podejrzany w areszcie. Także wtedy, gdy czynności z jego udziałem dokonywane są od czas do czasu, nawet co kilka miesięcy. Wesołych Świąt! Krzysztof Stępiński
Prawicowi celebryci a sprawa Grzegorza Brauna Za Braunem nie ujęli się ci, którzy powinni to zrobić w pierwszym rzędzie – musi więc uczynić to blogosfera.
I. Katofaszysta Grzegorz B. Niezależna od rozumu, za to nadrabiająca dyspozycyjnością warszawska prokuratura postanowiła symbolicznie, w samą rocznicę stanu wojennego, wszcząć śledztwo w sprawie Grzegorza Brauna. Podstawą postępowania jest artykuł 255 paragraf 2 Kodeksu Karnego, który stanowi: „Kto publicznie nawołuje do popełnienia zbrodni, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3". Do tego dochodzą zarzuty z czasu wrześniowej ekshumacji na Powązkach - „uderzenia ręką w przedramię policjanta w celu zmuszenia go do zaniechania czynności służbowej oraz wdarcia się na obszar cmentarza i nieopuszczenia "ogrodzonego terenu" na żądanie osób uprawnionych. Grozi za to do trzech lat więzienia.” (cyt. za rp.pl)
Dodajmy, że do prokuratury są z całą zwierzęcą powagą majestatu prawa wzywani świadkowie, czyli uczestnicy spotkania w Klubie Ronina – w tym blogerzy: Coryllus, Toyah, Kamiuszek. Cała ta heca jest oczywiście typowym uderzeniem punktowym i ma na celu wywołanie efektu zastraszenia w ramach pełzającej represjonizacji życia publicznego. Podpompowana jest medialną histerią rozpętaną przez Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, skorelowaną z wyraźnymi sygnałami politycznymi płynącymi ze strony Dyktatury Matołów, która postanowiła nagle walczyć z „mową nienawiści”. Chyba nikt nie ma złudzeń, że bez tej medialno-politycznej podkładki „niezależna prokuratura” siedziałaby cicho, tak jak siedziała przez niemal trzy miesiące, jakie minęły od czasu tyrady Grzegorza Brauna na temat przesądów inteligencji. Tak się to robi. Jest zapotrzebowanie na dokręcenie śruby, więc wynajduje się pretekst mający owo „dokręcenie” uzasadnić – mimo że zapis ze spotkania wisiał sobie w necie przez czas dłuższy i nikt jakoś dziennikarzy z Czerskiej i Wiertniczej nie pozabijał.
II. Podłość „naszych” Jednak nie opisywana tu hucpa jest wbrew pozorom kwestią najbardziej bulwersującą w całej tej sprawie. Najbardziej ponurą groteską jest tu bowiem zachowanie tzw. „naszych” dziennikarzy i „naszych” polityków, którzy się gremialnie na Grzegorza Brauna wypięli. Ba, postanowili się wręcz od niego demonstracyjnie odciąć, płodząc na wyprzódki jakieś kuriozalne oświadczenia, których wymowa sprowadza się do tzw. „świergolenia”, jak to z całą mocą od ekstremistycznych poglądów Brauna się dystansują i generalnie, wicie-rozumiecie, proszę nas do tego nie mieszać. Zwróćmy uwagę: nikt im nie kazał tego robić. Nikt ich nie straszył, że jeśli nie złożą publicznie odpowiednich wyrazów, to zostaną oskarżeni z tego samego artykułu i paragrafu z sankcją do trzech lat pozbawienia wolności. Oni sami z siebie uznali za stosowne i konieczne zachować się w taki właśnie sposób. Podłość i głupota walczą tu o lepsze. Pisałem już o tym pod koniec tekstu „Katofaszysta Grzegorz B”, ale muszę tu rozwinąć. Otóż Grzegorz Braun był ich kolegą. Zapraszali go na spotkania, dyskutowali z nim, przeprowadzali wywiady, fetowali jego filmy. Ba – kibicowali jego szarpaninom z policją, czy słowom o arcybiskupie Życińskim. Podczas publicznych spotkań wypowiedzi Grzegorza Brauna i spektrum prezentowanych przezeń poglądów na różne tematy nie odbiegały od tego, co mówił we wrześniu w „Klubie Ronina”. Zarówno przedtem, jak i po spotkaniu w „Hybrydach” nikt z prawicowych gwiazdorów nie uważał za konieczne się odcinać, przyjmując co bardziej radykalne „teksty” Brauna w najgorszym razie za rodzaj ekscentryzmu, bądź publicystycznego przejaskrawiania. Nie widzieli również powodów, by publicznie deklarować swój negatywny stosunek do kwestii rozstrzeliwania za zdradę – w tym sprzedajnych pracowników mediodajni. Aż do momentu, gdy „sprawę” postanowiły z tego zrobić TVN i „Wyborcza”. Czy biorąc pod uwagę powyższe, Braun mógł liczyć co najmniej na przyjazną neutralność gwiazd prawicowej publicystyki, co to są gotowi nawet się procesować o prawo do miana „autorów niepokornych”? Tymczasem, spośród tego tłumu „niezależnych” i „antysystemowych” celebrytów, w obronę wzięła go bodaj jedna, jedyna Ewa Stankiewicz. Żaden z braci Karnowskich, żaden Ziemkiewicz, Warzecha, Terlikowski, Sakiewicz... I chyba nawet nie jest im z tego powodu głupio. Dla mnie jest to świństwo i podłość stawiające pod potężnym znakiem zapytania wiarygodność ich publicznej działalności.
III. Głupota i koniunkturalizmPoza wszystkim innym, takie zachowanie jest porażającą wprost głupotą. Reżimowe mediodajnie przeprowadziły, bowiem klasyczne „rozpoznanie bojem”, mające na celu sprawdzenie podatności tzw. „naszych” na prymitywny szantaż sklecony na zasadzie: wygrzebujemy czyjąś wypowiedź i co wy na to - odcinacie się? Tak, jak bloga Nicponia użyto do sterroryzowania PiS-u i korygowania mu polityki kadrowej, tak też wypowiedź Brauna wykorzystano do przetestowania gwiazd prawicowej publicystyki. I wyszło na to, że „nasi” podali się „Wyborczej” i drugiej Gwieździe Śmierci z ulicy Wiertniczej na srebrnej tacy. Że wystarczy trochę ich przycisnąć i chowają dudy w miech. Od tej pory będzie można z nimi zrobić wszystko. „Wyborcza” ilekroć uzna to za pożądane, wywlecze czyjąś wypowiedź – niechby i sprzed roku – i każe się odcinać, składać samokrytykę, udowadniać że nie jest się wielbłądem i przynależy do tzw. „cywilizowanej prawicy”. W ten sposób będzie sobie parcelowała środowisko „autorów niepokornych” po kawałku, metodą salami, bo jak się poszuka, to na każdego można coś znaleźć. A „nasi” będą „świergolić” i robić w gacie, żeby tym razem nie trafiło na nich. Przy okazji wylazły z „naszych” gierojów koniunkturalizm i gra „na siebie”. Oni naprawdę boją się, by medialny mainstream nie skojarzył ich z jakąś „ekstremą” i ponad wszystko szczerze pragną, by widziano w nich „cywilizowaną prawicę”, jak określił to łaskawie w „Loży prasowej” redaktor Andrzej Stankiewicz ubolewając nad sytuacją w „Uważam Rze”. „Cywilizowaną”, czyli taką, którą oprócz rutynowych połajanek można od czasu do czasu zaprosić do telewizji (nie za często), gdzie przez kwadrans będą w stanie rozrzucić kilka pereł swych wielce nonkonformistycznych mądrości.
Poza tym, jak się domyślam, niekontrolowany „ekstremizm” w typie Brauna nie sprzyja różnym patriotyczno-opozycyjnym biznesom i zagospodarowywaniu rynku „niepodległościowego”, gdzie każdy z nich widzi siebie w roli guru wiodącego ku świetlanej przyszłości wpatrzony weń czytelniczy „target” – bo przecież ktoś te książki i gazety musi kupować. Trudno tu nie zgodzić się z Coryllusem, gdy szydzi z pajacowania Karnowskich na tle więziennej dekoracji. Niedługo w ten sposób sfotografują Brauna – i to nie w celach reklamowych, ale po to, by go naprawdę posadzić w więzieniu. Jak w tym kontekście będą wyglądały te kabotyńskie fotki ekipy „wSieci”? Czy Ziemkiewicz znowu poleci do Wielowieyskiej z „Gazowni”, by nadawać na blogerów?
IV. Blogosfero - ujmij się za Braunem! Ja naprawdę chciałbym poczuć się zwolniony z wypowiadania się w sprawie Grzegorza Brauna, którego nawet nie znam osobiście i nie ze wszystkimi jego poglądami jest mi po drodze – choćby z mistycyzującym monarchizmem. Ale skoro nie ujmują się za nim ci, którzy w pierwszym rzędzie powinni to zrobić – nasi prawicowi rycerze ze Strefy Wolnego Słowa, tudzież z grona „autorów niepokornych”, którym naprawdę, ale to „naprawdę nie jest wszystko jedno” - więc musi uczynić to traktowana przez nich z protekcjonalną wyższością blogosfera. No bo któż inny? Przecież nie ta zgraja nadętych dupków żołędnych zajętych pielęgnowaniem swego nonkonformizmu od ósmej do szesnastej i starannie skalkulowanej pod określoną publikę „antysystemowości”.Generalnie, od dłuższego czasu nie mam większych złudzeń co do motywacji powodującej działalnością prawicowych żurnalistów wyrzuconych z mainstreamu - wbrew sobie - do „drugiego obiegu”. Kto ciekaw, niech sprawdzi, co pisałem w notce „Spór o drugi obieg z blogerskiego punktu widzenia”. Jeśli jakoś przez zaciśnięte zęby kibicuję ich różnym medialnym przedsięwzięciom, to głównie z braku laku – bo póki co nie mamy nic lepszego. Ale czasami, w chwilach prawdy – a sprawa Brauna jest taką chwilą prawdy, papierkiem lakmusowym – wyłazi z nich takie k...stwo, że dech zapiera. Gadający Grzyb
Powrót metod z „szafy Lesiaka” Medialna i polityczna histeria wokół wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o tym, że nie został internowany 13 grudnia 1981 r., przypomina realizację działań opracowanych w 1993 r. przez zespół Jana Lesiaka. Był on powołany do inwigilacji prawicy i prowadzenia działań dezintegracyjnych. Pułkownik Jan Lesiak to były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, który w 1990 r. został pozytywnie zweryfikowany i trafił do Urzędu Ochrony Państwa. Po latach okazało się, że osobiście wstawił się za nim Jacek Kuroń, którego Lesiak – będąc w SB – rozpracowywał. W latach 80. Lesiak zajmował się także Adamem Michnikiem, o czym świadczą znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej dokumenty. W 1992 r., po upadku rządu Jana Olszewskiego, w UOP-ie został powołany tajny zespół pod wodzą Lesiaka, którego celem była inwigilacja i dezintegracja prawicy. W skład zespołu wchodzili byli funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, którzy po pozytywnej weryfikacji znaleźli zatrudnienie w UOP-ie. 5 maja 1993 r. zespół opracował dokument precyzyjnie wyznaczający działania, które miały być prowadzone wobec Jarosława Kaczyńskiego. Można w nim znaleźć m.in. takie zapisy: „Dlaczego nie był internowany? – Był mało znaczącym działaczem – podpisał deklarację lojalności – inne”. Jak widać, w dokumencie zostały zasugerowane odpowiedzi na pytania, mające zdeprecjonować Kaczyńskiego. O wydarzeniach sprzed 31 lat Jarosław Kaczyński mówił w wywiadzie udzielonym Joannie Lichockiej, który ukazał się w aktualnym wydaniu tygodnika „Gazeta Polska”.
„Zjawili się przed 6 rano i zabrali do MSW. (…) Wieczorem mnie wypuścili i było to dla mnie bardzo niemiłym zaskoczeniem. Nie ukrywam, że nieprzyjemnym, bo przecież działałem cały czas. Uważałem zresztą, że jestem w sytuacji dużo gorszej niż internowani. Miałem absolutny imperatyw, że muszę działać, i sądziłem, że w efekcie pójdę siedzieć, co było gorsze od internowania” – czytamy.Po tej wypowiedzi w prorządowych mediach rozpętała się histeria, której uległ także premier Donald Tusk (co ciekawe, także nie był internowany). Władysław Frasyniuk stwierdził nawet, że „Kaczyński musiał w 1981 r. podpisać lojalkę i dlatego został wypuszczony”.Dziś już wiadomo, że Jarosław Kaczyński żadnej lojalki nie podpisał, a opublikowany w „Nie” dokument okazał się fałszywką spreparowaną w UOP-ie. Jerzy Urban, rzecznik komunistycznego rządu, a później redaktor naczelny „Nie” przegrał w tej sprawie proces.W dokumentach z „szafy Lesiaka” można znaleźć więcej zapisów, które są dzisiaj realizowane.
„Politycy ci nie potrafią lub nie chcą zachowywać się jak konstruktywna opozycja, a swoimi działaniami celowo dążą do rozbicia konstytucyjnych struktur państwa, aby w powstałym chaosie przejąć władzę. (…) Największym zagrożeniem są osoby związane z J. Kaczyńskim” – czytamy w „ocenie działalności niektórych ugrupowań politycznych”, dokumencie z lutego 1993 r.
– Widać, że wytyczne Jana Lesiaka są aktualne. Realizują je politycy Platformy Obywatelskiej, o czym można się przekonać, oglądając chociażby TVN24 – mówi nam Joachim Brudziński, polityk PiS-u. Dorota Kania
Hunwejbini politycznej poprawności ze szlachetnym człowiekiem na sztandarze. Po kabaretowej manifestacji przed Zachętą Mizerna okazała się manifestacja lewicowych partii i lewicowych autorytetów przeciw nienawiści przed warszawską Zachętą. Czego to symptom? Ano tego, że choć SLD i Ruch Palikota skupia kilkanaście procent wyborców, a gorąco kibicująca przedsięwzięciu „Gazeta Wyborcza” wciąż ma sporo czytelników, nie są to ludzie skłonni do jakiegokolwiek wysiłku. Bierni, raczej zadowoleni, przyjmują postawę kibiców. Bardziej na coś przyzwalają niż w coś się angażują. Emocje są zarezerwowane dla prawicy.W tej sytuacji wiec stał się widowiskiem dla mediów i niczym więcej. Widowiskiem kabaretowym. Najbardziej agresywni politycy: Janusz Palikot, Joanna Senyszyn czy Leszek Miller protestowali przeciw czemuś, co sami uprawiają na co dzień. Palikot posunął się do spisania siedmiu zasad, które sam łamał dopiero co: ludzie czynni w polityce mają nie życzyć nikomu śmierci, nie poniżać i nie wykluczać innych, nie napuszczać jednych na drugich – nie widziałem jak to ogłaszał, ale zastanawiam się, czy udało mu się zapanować nad własną wesołością. Niestety media będą to prezentowały w tonie całkiem poważnym. Pisałem już niedawno w reakcji na kampanię przeciw nienawiści, że mamy do czynienia z powtórką z Orwella, tyle że jest to Orwell kieszonkowy, niepoważny, na miarę popsutej demokracji.Wystarczy, że wzywają do poparcia takich wystąpień Jacek Żakowski, który w mojej obecności nazywał Jarosława Gowina kołtunem. Czy Monika Olejnik, która wyznała ostatnio, że wprawdzie Władysław Frasyniuk kłamie przypisując Jarosławowi Kaczyńskiemu podpisanie lojalki, ale dobrze że kłamie, bo Kaczyński zadał wcześniej „cierpienia” prezydentowi i premierowi, więc sam też musi pocierpieć. Ani to mądre, ani poważne, powtórzmy, sam udział w takiej licytacji kompromituje. Przypomina coś co opisał kiedyś przy innej okazji Ludwik Dorn. Stoją naprzeciw dwaj ludzie siebie i wrzeszczą: Ty większa paskuda! Nie, ty większa paskuda! Części prawicy też z tego widowiska niestety nie wyłączam. Wygrażanie stało się główną metodą politycznej komunikacji, a potem wygrażanie wygrażaniu i wygrażanie wygrażaniu wygrażaniu. Jeśli warto na to zwracać uwagę, to z jednego powodu. Jeśli wygraża prawica to wygraża. Jeśli wygraża lewica, to niestety coś konkretnego zapowiada. W tym przypadku zapowiada kroki prawne. Mamy w polskich kodeksach cały arsenał środków przeciw pomówieniom i zniewagom, a jednak próbuje się pisać nowe ustawy i straszyć prokuratorem jedną tylko stronę. Odwołując się do klimatu strachu: nagle jak po deszczu zaczynają wyrastać ośrodki nacjonalistycznej konspiracji przeciw demokratycznemu państwu, a „Wyborcza” zauważa niemądrą wypowiedź pewnego reżysera i robi z niej zdarzenie na miarę już nie roku a dziesięciolecia. Efekt jest taki, że zapewne powstanie wkrótce prawo na podstawie którego za atakowanie jednych będą szczególne kary, podczas gdy na przykład posłowie Palikota zachwycający się fizycznym atakiem na katolicką świętość, częstochowski obraz, pozostaną nie tylko bezkarni, ale sami będą stać, już stoją, na czele nowej wolnościowej inkwizycji. Nie ma już bezpartyjnego poczucia przyzwoitości, jest skodyfikowana, ściśle ideologiczna broń przeciw politycznie niepoprawnym wichrzycielom. Efekt będzie też taki, że nierówność różnych grup społeczeństwa pogłębi się. W Krakowie środowiska związane z główną partią opozycyjną miały ostatnio kłopot z wynajęciem, na komercyjnych zasadach, sali na pokaz filmu Marii Dłużewskiej „Testament”. Nie był to film opiewający przewagi nacjonalistów, ani nawołujący do eksterminacji kogokolwiek, ale przecież o tym kto, kto sieje nienawiść decydujemy my, autorytety. Trudno się dziwić szefowi kina, albo domu kultury, że boi się popełnić omyłkę. Tak właśnie pęta się wolność, wykorzystując równocześnie wszystko, nawet najnowszą książkę Andrew Nagorskiego o obrazie dążącego do władzy Hitlera w amerykańskiej prasie, do podsycania histerii. Krzewionej jakżeby inaczej pod tytułem Adama Michnika „Bez histerii!” – żeby było bardziej po Orwellowsku. A nasi zwolennicy wprawdzie na zaśnieżone ulice nie wyjdą. Ale przed telewizorami będą kiwać głowami. No tak, przecież Kaczyński i Hitler to jedno i to samo. Stefan Bratkowski wprost już to powiedział.Obrzydliwe tylko, że w to wszystko miesza się nazwisko Gabriela Narutowicza. Krótkotrwałego prezydenta II RP zamordowanego przez politycznego fanatyka przed 90 laty. Dziś dowiadujemy się, że i postkomunista Leszek Miller jest jego wyznawcą, i stuprocentowy nihilista Palikot. Ten polski patriota o liberalnych poglądach i nieskazitelnie niepodległościowej postawie, który wrócił z zachodniego dostatku aby służyć Polsce, i padł ofiarą międzypartyjnej nienawiści, był zwolennikiem kompromisu. Jego pierwszym gestem było wyciągnięcie dłoni do endeckiego konkurenta Maurycego Zamoyskiego. A dziś wywieszają go na sztandary hunwejbini politycznej poprawności.Jeśli do kogoś można porównać Narutowicza to do Lecha Kaczyńskiego. Obu zaszczuto tak samo, choć naturalnie z różnych stron. Różnica jest taka, że endecja lżąca w 1922 roku tamtego prezydenta była jednak normalną siłą polityczną, tyle że stosującą w walce o władzę metody niedopuszczalne. A dziś mamy do czynienia z monopolistami, którzy niezależnie od czysto politycznych koniunktur i wyników wyborów próbują panować nad świadomością Polaków. I czynią to coraz skuteczniej. Piotr Zaremba
Antysemityzm dotyczył Niemców, a nie Polaków Członkowie Stronnictwa Narodowego podczas pogrzebu Romana Dmowskiego. Warszawa 1939
- Lewicowy slang i maniera nazywania patriotycznych organizacji rasistami czy faszystami, to anachroniczne pozostałości komunistycznej nowomowy – mówi w rozmowie z PCh24.pl dr Wojciech Muszyński, historyk IPN, redaktor naczelny periodyku „Glaukopis”. Czy możemy mówić o antysemityzmie w środowiskach narodowych w przedwojennej Polsce? Proponuję unikać sformułowania antysemityzm – to kojarzy się z niemieckim rasizmem, szowinizmem i w konsekwencji z komorami gazowymi. Ten ideologiczny schemat nie dotyczył Polski i Polaków.Kolejnym zastrzeżeniem jest to, że antyżydowskość nie była przed wojną wyznacznikiem opcji politycznej i sama przez się nie definiowała głosiciela takich poglądów jako narodowca. Dlaczego? Bo takie poglądy mogło głosić wówczas wiele środowisk: począwszy od konserwatywno-sanacyjnego środowiska Giedroycia, które podpisywało się pod hasłami usunięcia Żydów z Polski, dalej konserwatywne „Słowo” Cata Mackiewicza, piłsudczyków, chadeków, ludowców… Takie poglądy można było usłyszeć także od socjalistów, czy z kręgów tzw. postępowej inteligencji, choć tu już rzadziej.Endecy nie byli więc odosobnieni, ale byli bardziej konsekwentni. Uznawali Żydów za element szkodliwy nie z powodu rasy czy wyznania, ale dlatego, że ci, jako odrębna grupa narodowa, separowali się od spraw polskich, unikali asymilacji, a z drugiej strony w znacznym stopniu kontrolowali gospodarkę polską, zwłaszcza handel i rzemiosło. Narodowcy nie godzili się z takim stanem rzeczy, uważali, że blokuje to rozwój społeczeństwa polskiego i jego klasy średniej. Dlatego organizowano bojkot handlu żydowskiego, gdyż w ten sposób próbowano pobudzić i dać możliwości rozwoju polskim sklepom. Konflikt polsko - żydowski nie wynikał więc z nieracjonalnych uprzedzeń i nienawiści, lecz miał podłoże ekonomiczne.Inną przyczyną negatywnego stosunku do żydów było przekonanie, o popieraniu przez nich en masse komunizmu. Ten stereotyp, rozprzestrzeniony zwłaszcza po doświadczeniach wojny 1920 r. znany szerzej jako żydokomuna, wynikał z tego, że część społeczności żydowskiej rzeczywiście popirała Sowiety i komunizm – jednak była to mniejszość , choć bardzo rzucająca się w oczy. Tak bowiem jest, że w masie ludzi rzuca się w oczy przede wszystkim ruchliwa grupka – podczas gdy większość stoi biernie. Podobnie było z Żydami: komunizująca młodzież egzaltowała się komunistycznymi sloganami, a reszta społeczności albo nie reagowała bo jej to nie obchodziło, albo nie lubiła komunistów, bo miała inne poglądy polityczne, ale ich nie demonstrowała. W każdym razie nie było żadnej widocznej antykomunistycznej kontrakcji „milczącej większości” Żydów, co utrwalało stereotyp żydokomuny.
Czy były jakieś różnice w postrzeganiu kwestii żydowskiej między poszczególnymi ośrodkami myśli narodowej? Narodowcy, jako chrześcijanie, nie uznawali poglądów rasistowskich, odcinali się od nich, jako od teorii materialistycznej, a do tego potępionej przez Kościół katolicki. Poza tym w odróżnieniu od nazistów polski nacjonalizm miał charakter duchowy i nie miał związku z żadnym pseudonaukowymi koncepcjami rasowymi, nie wymagał na przykład potwierdzeń czystości krwi. Pochodzenie etniczne nie miało większego znaczenia: każdy, kto chciał zostać Polakiem, kto pozytywnym aktem woli akceptował polskość i jej tradycję, kto chciał pracować dla Polski i czuł się z nią związany emocjonalnie – mógł zostać Polakiem i, co ważniejsze, inni również uznawali go za Polaka. Polakami były wiec więc osoby o korzeniach niemieckich, czeskich, rosyjskich, tatarskich, ormiańskich a także żydowskich. W tym konkretnym wypadku warunkiem była konwersja na chrześcijaństwo. Ta koncepcja polskości jako stanu ducha była podobna do nobilitacji szlacheckiej – z tą różnicą, że była łatwiejsza do uzyskania, bo zależała wyłącznie od dobrowolnego wyboru samego zainteresowanego, podkreślmy – także kogoś o żydowskim pochodzeniu. W zasadzie wśród polskich narodowców nie było różnic w podejściu do kwestii żydowskiej – związek polskiego nacjonalizmu z wiara katolicką i nauczaniem Kościoła okazał się hamulcem, który uniemożliwił wynaturzenie się ideologii narodowej w szowinizm czy narodową megalomanię. Nawet w czasie przedwojennego konfliktu z Żydami, gdy atmosfera kontaktów miedzy obiema nacjami była bardzo trudna, narodowcy nie odnosili się do nich jak do podludzi, czy też ludzi mniej wartościowych, lecz traktowali ich jedynie jako ludzi obcych i innych. Przedwojenna antyżydowskość nie była bowiem powodowana nienawiścią lecz konkurencją.
Jak wyglądało antyżydowskie nastawienie środowisk narodowych w okresie II wojny światowej? Wtedy zarówno Polaków jak i Żydów łączył tragiczny los pod hitlerowską okupacją. W czasie wojny antyżydowskość całego nurtu narodowego – niezależnie od podziałów wewnętrznych - zeszła na bardzo odległy plan. Wobec okupacji sowiecko-niemieckiej, oraz nieopisanej tragedii która dotknęła Polskę problem polsko-żydowskiego współżycia stracił na aktualności. Narodowcy, mimo przedwojennej niechęci, nie uznawali Żydów za wrogów – byli nimi bowiem Niemcy, Sowieci, Ukraińcy – czyli ci wszyscy, którzy z bronią w ręku wystąpili przeciwko Polsce. Taka była linia generalna prasy Stronnictwa Narodowego i Narodowych Sił Zbrojnych. Co do stwierdzenia o wspólnym losie polsko żydowskim należy przypomnieć, że to jednak Żydzi zostali skazani przez Niemców na całkowite wyniszczenie – i że Zagłada rozpoczęła się w połowie 1941 r. Polacy natomiast byli niszczeni inaczej – na zagładę skazano polskie elity, jednostki najwartościowsze – późnej stosowano też ślepy terror, egzekucje uliczne, łapanki wywożono ludzi na roboty przymusowe, żniwo ofiar zbierał też głód. Ale Polacy nie zostali skazani na śmierć i nie byli mordowani jako naród – bez wyjątków i od razu, jak było to w wypadku Żydów. Były to wiec dwa częściowo tylko podobnie losy. Narodowcy nie byli obojętni na los Żydów. Oczywiście bardziej przeżywali zbrodnie na Polakach, ale pisano także o tym co dzieje się z Żydami. W ich prasie można znaleźć wiele opisów zbrodni niemieckich oraz przykładów metod jakimi okupant próbował podburzać ludność Polską przeciwko Żydom. Opisano na przykład przypadek, gdy w czasie likwidacji małych gett pod koniec 1942 r., zamknięto liczną grupę wysiedlanych w wiejskim kościele. Po trzech dniach pognano ich dalej, a wnętrze kościoła Niemcy pokazali okolicznej ludności, żeby ta „obejrzała co Żydzi zrobili z ich świątynią”. Pisząc o tym narodowcy obnażali metody niemieckiej akcji antysemickiej i jej przeciwdziałali. Warto pamiętać że pierwsze doniesienie o użyciu gazów trujących do mordowania Żydów pochodziło z pisma „Szaniec” – organ konspiracyjnego ONR – z 1 maja 1942 r. Reasumując: zagłada Żydów nie była przez narodowców z żadnym razie, ani pochwalana, ani też w innej formie aprobowana.
Czy narodowcy ratowali Żydów przed niemiecką agresją? Wiemy dziś o co najmniej dziesiątkach, jeśli nie setkach, przykładów pomocy Żydom. Kilku z nich otrzymało za to medale „Sprawiedliwego wśród narodów Świata”. Był to m.in. Jan Dobraczyński – kierownik propagandy konspiracyjnego Stronnictwa Narodowego – ten sam który w 1938 r. napisał artykuł pod znaczącym tytułem „Obowiązek antysemityzmu”. Czy zatem zmienił poglądy i został filosemitą? Wątpliwe – po prostu jako chrześcijanin uznał, że trzeba pomóc bliźnim w potrzebie. Podobnie mec. Witold Rościszewski – działacz najpierw ONR potem „Falangi”, który został wyróżniony tym medalem pośmiertnie. Ze znaczących osób ze środowiska ONR można wymienić Edwarda Kemnitza czy pchor. NSZ Sławomira Modzelewskiego ps. „Lanc”. Innym prominentnym sprawiedliwym, którego zasługi nie zostały jak dotąd uhonorowane, był ks. Stanisław Trzeciak – przedwojenny organizator akcji antyżydowskiej. Podczas wojny ratował żydowskie dzieci i namawiał do tego innych. Pamiętajmy, że za tego rodzaju działalność – za jakąkolwiek pomoc Żydom - groziła śmierć. I nie była to sprawa abstrakcyjna. Brat prof. Wiesława Chrzanowskiego – Zdzisław, podchorąży NOW–AK, został w 1944 r. aresztowany i rozstrzelany za próbę pomocy dwóm Żydówkom, które okazały się agentkami gestapo. Ale bywało też inaczej: mec. Jerzy Zakulski, działacz ONR i żołnierz NSZ w Krakowie uratował żydowska kobietę z dzieckiem, którą następnie ukrywał w majątku swoich teściów. Po wojnie, gdy został aresztowany za działalność niepodległościową, osoba ta pospieszyła mu z pomocą składając oświadczenie notarialne dla sądu opisujące szczegóły pomocy, którą od niego otrzymała. Komunistyczny sędzia nie wziął jednak tego pod uwagę i Zakulski został zamordowany. Podobnych prób ratowania przez Żydów osób skazywanych przez komunistyczne sądy było zresztą więcej i niekiedy faktycznie tego rodzaju interwencje ratowały życie.
W okresie II wojny światowej Żydzi walczyli też u boku żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. W szeregach polskiego podziemia niepodległościowego – w tym tego o odcieniu narodowym (NOW, NSZ) – walczyło sporo Żydów i osób uznawanych przez Niemców za Żydów. Byli to zatem Polacy żydowskiego pochodzenia – a wiec Polacy, a także Żydzi którzy nie czuli się Polakami. Tych pierwszych było zdecydowanie najwięcej. Takim, nie tak dawno odnalezionym przypadkiem był kpt. Stanisław Ostwind-Zuzga były legionista i przedwojenny policjant. Czuł się Polakiem i ochrzcił się w 1920 r. W czasie wojny ukrywał się na Podlasiu, gdzie wstąpił do NOW a następnie do NSZ. Był dowódcą powiatu. Przeżył okupację niemiecką, prowadził działalność konspiracyjną także podczas okupacji sowieckiej. Został Aresztowany przez NKWD, skazany na śmierć i rozstrzelany w lutym 1945 r. Czy można zatem pisać o nim, że był Żydem? Przecież on czuł się Polakiem i zginął za Polskę. Zapewne jednak dla historyków holokaustu będzie on Żydem, gdyż reprezentują oni w takich wypadkach podejście etniczno-rasowe. Tymczasem Ostwind - Zuzga sam czuł się Polakiem, a do tego udowodnił swa polskość postępując szlachetniej niż wielu etnicznych Polaków, którzy wysługiwali się nowemu okupantowi. Takich przypadków było sporo
Dzisiaj liczne środowiska zarzucają narodowcom antysemityzm, faszyzm, czy nazizm, zrównując ich z hitlerowcami między innymi pod względem nienawiści rasowej. To, co dziś słyszymy o nacjonalizmie i antysemityzmie od tak zwanej lewicy, to bełkot. Ci ludzie są głupsi niż aktywiści komunistyczni w PRL – tamci mówili bzdury, bo im płacili lub liczyli, że pomoże to im ustawić się w życiu – a ci bredzą i w dodatku w te brednie wierzą. Lewicowy slang i maniera nazywania patriotycznych organizacji, takich jak na przykład Młodzież Wszechpolska, rasistami czy faszystami, to anachroniczne pozostałości komunistycznej nowomowy, przeniesione w obecne czasy przez nostalgicznych wyznawców Lenina, Stalina czy Mao. To smutne, że są ludzie, szczególnie młodzi, którzy dają się wykorzystywać i nabierać na takie prymitywne sekciarskie chwyty. Powtarzają oni bełkotliwe slogany o faszystach, bo nie mają pojęcia o tym jak naprawdę wyglądała przeszłość. A najlepsze jest to, że te same osoby zaraz po seansie nienawiści do „polskiego faszyzmu i antysemityzmu” , wpadają w kolejny trans nienawiści do „zbrodniczej polityki Izraela”. Ci ludzie mają po prostu rozdwojenie jaźni i nie wiedzą co mówią. Rozmawiał: Krzysztof Gędłek
17 grudnia 1970 r. władza strzelała w Gdyni do robotników. Mijają 42 lata od dramatycznych wydarzeń na Wybrzeżu 17 grudnia 1970 r. w Gdyni wojsko otworzyło ogień do robotników idących do pracy. Było to najtragiczniejsze wydarzenie w czasie pacyfikacji robotniczych protestów na Wybrzeżu dokonanej przez władze komunistyczne - w jej wyniku zginęło 45 osób, a 1 165 odniosło rany. 12 grudnia 1970 r. Władysław Gomułka w przemówieniu radiowo-telewizyjnym poinformował Polaków o wprowadzanych zmianach cen towarów. Podwyżki objąć miały 45 grup artykułów, głównie spożywczych: mięsa - średnio o 18 proc., mąki - o 17 proc., makaronu - o 15 proc., dżemów - o proc., ryb - o 12 proc. Wzrosły również ceny węgla - o 10 proc., koksu - o 12 proc., materiałów budowlanych - o 20 - 37 proc. oraz wyrobów włókienniczych, obuwia skórzanego, mebli, motorowerów i motocykli. Drożały więc głównie artykuły codziennej konsumpcji, pogarszając przede wszystkim sytuację najuboższych. Jednocześnie obniżono cenę m.in. mydła, radioodbiorników, pralek i lodówek. Władze komunistyczne liczyły na to, że niezadowolone z podwyżek społeczeństwo pogodzi się wkrótce z nowymi cenami. Stało się jednak inaczej. 14 grudnia 1970 r. zastrajkowali robotnicy gdańskiej Stoczni im. Lenina. Około 10-ej rano przed budynkiem dyrekcji rozpoczął się wiec, w którym udział wzięło 3 tys. robotników domagających się zniesienia podwyżek i zmian personalnych w kierownictwie partii. W związku z tym, że nikt z władz nie podjął rozmów ze strajkującymi, uformowali oni pochód i udali się pod gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Sekretarz wojewódzki w Gdańsku Alojzy Karkoszka, który zastąpił na tym stanowisku w lipcu 1970 r. awansowanego Stanisława Kociołka, był w tym czasie nieobecny w Gdańsku, ponieważ uczestniczył w plenum KC w Warszawie. Około godz. 16-ej doszło do pierwszych starć z milicją. Rozpoczął się szturm gmachu KW, w którym wybito szyby i spalono drukarnię. W centrum Gdańska po południu w manifestacjach wzięło udział kilkanaście tysięcy osób. Do akcji ruszyły większe oddziały MO i wojska używając petard i gazów łzawiących. W tym czasie do Gdańska przylecieli Alojzy Karkoszka, Stanisław Kociołek oraz wiceminister spraw wewnętrznych gen. Franciszek Szlachcic i wiceminister obrony narodowej gen. Grzegorz Korczyński. Do Gdańska przybyli również Zenon Kliszko i Ignacy Loga-Sowiński, obaj członkowie Biura Politycznego, cieszący się pełnym zaufaniem Władysława Gomułki. Przedstawiciele władz partyjnych nie podjęli jednak żadnych rozmów z wyłonioną przez strajkujących reprezentacją. Siły porządkowe do późnych godzin nocnych brutalnie rozpraszały tłum. Do starć dochodziło głównie pod budynkiem KW, Dworcem Głównym i na Wałach Piastowskich. W niektórych miejscach podpalano samochody, kioski z gazetami, wybijano szyby wystawowe. Padły pierwsze strzały. Setki osób zostało pobitych i zatrzymanych. W rejon Trójmiasta ściągano jednostki milicyjne, zarządzono podwyższony stan gotowości bojowej lokalnych jednostek wojskowych, a oddziały wojsk wewnętrznych wprowadzono już do akcji. 15 grudnia strajki wybuchły w Gdyni, Elblągu, Słupsku i Szczecinie. Od rana w Warszawie obradował najwyższy sztab kryzysowy pod przewodnictwem Władysława Gomułki. W jego skład obok I sekretarza wchodzili: przewodniczący Rady Państwa Marian Spychalski, premier Józef Cyrankiewicz, minister spraw wewnętrznych Kazimierz Świtała, minister obrony narodowej gen.Wojciech Jaruzelski, komendant główny MO gen. Tadeusz Pietrzak, kierownik Wydziału Administracyjnego KC Stanisław Kania oraz trzech sekretarzy KC, wśród nich Mieczysław Moczar. Po krótkiej dyskusji Władysław Gomułka podjął decyzję o zezwoleniu na użycie broni. Przekazana telefonicznie, potwierdzona została zarządzeniem (nr 108/70) MSW i formalnie weszła w życie o godz. 12-ej. Około godz. 14-ej zadecydowano o powołaniu Sztabu Lokalnego w Gdańsku, którego szefem został gen. Korczyński. Do Gdańska skierowany został również szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego Bolesław Chocha. W rejon Gdańska, gdzie nasilały się walki uliczne, zaczęto ściągać jednostki pancerne i zmotoryzowane. Tego dnia w starciach z siłami porządkowymi wg oficjalnego komunikatu zginęło sześć osób, a 300 zostało rannych. Spalono budynki KW PZPR, Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych, Naczelnej Organizacji Technicznej i Dworca Głównego.O godz. 15-ej w stoczni zaczął się strajk okupacyjny. Władze wprowadziły godzinę milicyjną od 18-ej do 6-ej rano. W nocy z 15 na 16 grudnia wojsko obsadziło ważniejsze punkty w Gdańsku oraz zablokowało stocznię i port. Tego dnia w Gdyni aresztowano komitet strajkowy, z którym porozumienie zawarły wcześniej władze miejskie. Władze zdecydowały się zaprowadzić porządek siłą, bez względu na cenę. Zenon Kliszko na posiedzeniu Egzekutywy KW powiedział:
Mamy do czynienia z kontrrewolucją, a z kontrrewolucją trzeba walczyć przy pomocy siły. Jeżeli zginie nawet 300 robotników, to bunt zostanie zdławiony. Również Władysław Gomułka oceniał strajki i manifestacje jako kontrrewolucję. I sekretarz KC miał w tych dniach wyrazić opinię, że tak jak szlachta polska swoim egoizmem prywatą i tendencjami anarchistycznymi zgubiła Rzeczpospolitą, tak samo polska klasa robotnicza, wyposażona w te same cechy zgubi Polskę Ludową. Przez cały dzień 16 grudnia trwały demonstracje w Gdańsku. Na polecenie Zenona Kliszki zablokowano Stocznię im. Lenina, a do próbujących z niej wyjść na ulicę robotników, wojsko otworzyło ogień.
Tymczasem fala strajków rozlewała się na całe Wybrzeże, przybierając charakter powstania robotniczego.
17 grudnia doszło do masakry w Gdyni. Dzień wcześniej w wystąpieniu telewizyjnym wicepremier Kociołek nawoływał stoczniowców do powrotu do pracy. Około godz. 6-ej wojsko otworzyło ogień w stronę robotników idących z dworca do zablokowanej stoczni. Padli zabici i ranni. Starcia w Gdyni trwały do wieczora. Do demonstrantów strzelano z ziemi i powietrza. Milicja i służby więzienne z niezwykłą brutalnością traktowały zatrzymanych. Tego dnia strajki i demonstracje rozpoczęły się w Szczecinie. Po dwudniowych walkach w kilkudziesięciu przedsiębiorstwach kontynuowano strajk generalny, kierowany przez ogólno miejski komitet strajkowy. Do starć demonstrantów z siłami porządkowymi dochodziło również w Elblągu i Słupsku. Wieczorem w telewizji wystąpił premier Józef Cyrankiewicz, który w pierwszej oficjalnej wypowiedzi na temat strajków na Wybrzeżu, podobnie jak w 1956 r. w Poznaniu, zwracając się do społeczeństwa jednocześnie uspokajał i groził.
Według informacji napływających do KC przerwy w pracy i wiece miały miejsce w około 100 zakładach na terenie siedmiu województw. 18 grudnia większość Biura Politycznego opowiedziała się za politycznym rozwiązaniem konfliktu. Decyzja ta była zgodna z sugestią przekazaną premierowi Cyrankiewiczowi przez Leonida Breżniewa i oznaczała klęskę Władysława Gomułki. W tym czasie w Trójmieście w zasadzie panował już spokój. Protesty trwały jeszcze w Elblągu oraz w Szczecinie, gdzie ostatecznie 22 grudnia przerwano strajk.
Krwawa pacyfikacja robotniczego protestu na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. spowodowała wg oficjalnych danych śmierć 45 osób. 1 165 osób odniosło rany, około 3 tys. zostało najpierw bestialsko pobitych, a następnie aresztowanych. Nigdy dotąd, nawet w czerwcu 1956 r. w Poznaniu, władze komunistyczne nie użyły na taką skalę wojska przeciwko ludności. Na samym tylko Wybrzeżu do akcji wprowadzono około 27 tys. żołnierzy, 550 czołgów, 750 transporterów opancerzonych i około 100 śmigłowców i samolotów. W kierownictwie PZPR zdano sobie sprawę, że Władysław Gomułka i jego najbliżsi współpracownicy w zaistniałej sytuacji powinni odejść, ażeby można było ich obarczyć winą za "błędy i wypaczenia władzy", uspokajając w ten sposób nastroje społeczne.Stanowisko to było zgodne z opinią Moskwy, która zachęcała polskich towarzyszy do szybkich zmian personalnych na najwyższych szczeblach władzy.
20 grudnia 1970 r. na VII plenum KC PZPR przyjęto rezygnację Władysława Gomułki z funkcji I sekretarza i członka Biura Politycznego KC. Nowym I sekretarzem, mającym poparcie Moskwy, został Edward Gierek, dotychczasowy I sekretarz KW PZPR w Katowicach i członek Biura Politycznego KC. Z Biura usunięto: Bolesława Jaszczuka, Zenona Kliszkę, Mariana Spychalskiego i Ryszarda Strzeleckiego. Na ich miejsce powołano: Edwarda Babiucha, Piotra Jaroszewicza, Mieczysława Moczara, Stefana Olszowskiego i Jana Szydlaka.
Tego dnia Edward Gierek wygłosił przemówienie nadane przez radio i telewizję, w którym proponował powrót do pracy i wspólne wyciągnięcie wniosków z "bolesnych wydarzeń ostatnich tygodni". Dzień później ukazał się komunikat o stanie zdrowia Gomułki, informujący, iż leczenie "zaburzeń w układzie krążenia" wymaga długiego czasu. 23 grudnia Sejm dokonał zmian na najwyższych stanowiskach państwowych. Dotychczasowy premier Józef Cyrankiewicz został powołany na zwolnione przez Mariana Spychalskiego stanowisko przewodniczącego Rady Państwa. Nowym szefem rządu został Piotr Jaroszewicz. Lw, PAP
Rozmowa z Grzegorzem Braunem, reżyserem i scenarzystą, autorem cyklu dokumentalnego pt. "Transformacja"
Od Lenina do Putina
"Transformacja". reż., scen. Grzegorz Braun, prod. Robert Kaczmarek, Film Open Group
System sowiecki był wspierany, finansowany na bardzo wiele różnych sposobów przez tych, którzy nominalnie pozostawali jego głównymi przeciwnikami. Przez tych samych kapitalistów, którymi politrucy straszyli grzecznych obywateli sowieckich. To tylko jeden spośród faktów spychanych do domeny teorii spiskowych - mówi Grzegorz Braun, twórca cyklu dokumentalnego pt. "Transformacja. Od Lenina do Putina". Światło dzienne ujrzały dwie pierwsze części „Transformacji” – dokumentalnego miniserialu Pańskiego autorstwa, poświęconego genezie systemu komunistycznego oraz ekspansji idei komunistycznej w świecie. Uważa Pan, że właśnie dzieje imperium sowieckiego są kluczowe dla zrozumienia współczesnej historii?- Owszem, projekt sowiecki, Rosja „od Lenina do Putina” (tak chciałbym, by brzmiał podtytuł całego cyklu) to taka soczewka skupiająca najpotworniejsze problemy poprzedniego stulecia. W filmie jednak mowa jest nie przede wszystkim tym, co dzieje się w najściślejszym kręgu władzy na Kremlu, ale raczej o tym, co dzieje się naokoło, w polu promieniowania kremlowskiej „gwiazdy śmierci”. Ale oczywiście, choćby ten cykl miał nawet i sto cztery części, a nie cztery – tak jak zamierzamy – nie sposób przedstawić summy encyklopedycznej wiedzy na temat historii komunizmu. Zatem wybieram soczewkę, w której widać więcej. W istocie nie chodzi o przedstawienie dziejów konkretnego państwa, a raczej o pokazanie stałych wariantów gry, tych powtarzalnych chwytów, sowieckiego modus operandi, które wypracowano częstokroć jeszcze za Lenina i Dzierżyńskiego, a które stosowane były – i jak przypuszczam, są do dzisiaj - w polityce światowej. Projekt sowiecki, państwo bolszewików założone przez Lenina i złożone ad acta przez Gorbaczowa oraz Jelcyna, jest o tyle dobrym polem badawczym, że stanowi rozdział już zamknięty – od 1917 do 1991 roku. Chciałbym, żeby widz zauważył tę powtarzalność motywów i chwytów. Nie po to jednak, żeby się doktoryzować z dziejów Związku Sowieckiego, tylko, żeby nabyć orientacji, która, w moim mniemaniu, może być użyteczna także dla każdego odbiorcy aktualiów politycznych czy każdego konsumenta informacji z dziedziny polityki, także współcześnie.
Historyczne fakty ukazane w pierwszych dwóch częściach filmu układają się w mocno rozciągniętą w czasie sekwencję zdarzeń. Zadziwia diabelska w swej istocie skuteczność tej bolszewickiej metody. Na czym, Pana zdaniem, ona polega? - To dobry epitet: diabelska, bo to wszystko jest diabelstwo. To jedno z narządzi, jakimi się posługuje główny nieprzyjaciel Pana Boga w walce z Nim, my jesteśmy, czy też bywamy tej walki narzędziami, natomiast ziemia jest jej areną. To jest diabelstwo, ale ja nie opowiadam o wymiarze mistycznym, myślę, że to jest wymiar, w którym część odbiorców z natury się porusza i w związku z tym nie trzeba tu niczego pokazywać palcem. Ot, wystarczy przypomnieć, że bolszewicy traktują Kościół i wszelką wiarę jako cel agresji numer jeden. Notabene, zawsze też wracają do korzeni. Współczesna bolszewia, która już ukradkiem pozamykała te wszystkie kapliczki, w których już „nie wypada”, już zbyt obciachowo jest palić świeczki czy nawet ogarki, jak marksizm czy leninizm. Współczesna komuna zawsze wraca do korzeni, szydło z worka zawsze w końcu wyłazi i z całego wielkiego „programu dla ludzkości” zostaje przede wszystkim szczucie na Kościół. Na tej płaszczyźnie mój film porusza się tylko mimochodem. Główny wysiłek został nakierowany na kolekcjonowanie faktów, które są – mam nadzieję – wymowne same w sobie.
Wymowne, ale bynajmniej nie znane powszechnie. To nie jest historia wzięta z podręczników, z jakich uczyliśmy się my ani z tych, jakich uczy się obecnie młodzież. - Mam nadzieję, traktuję jako duży komplement diagnozę, że ten film wbrew pozorom nie opowiada historii do znudzenia znanej i oklepanej. Tak, selekcjonując fakty starałem się posługiwać tym właśnie kryterium. Im te ułamki, fragmenty, wycinki z gazet, z historycznych książek, z filmów archiwalnych są mniej znane, tym większy budują dysonans poznawczy w umyśle przeciętnie wykształconego Polaka (chociaż nie tylko do Polaków, mam nadzieję, ten film może dotrzeć). W istocie, stawiam sobie za cel, może nawet i za punkt honoru poszukiwanie takich właśnie dysonansów poznawczych. Nie tak dawno, ze dwa miesiące temu przeczytałem, że w pewnej szkole w Teksasie przygotowano akademię z okazji rocznicy rewolucji październikowej! Pewien nauczyciel historii zorganizował takie obchody. Amerykańskie dzieci, czy też młodzież gimnazjalna przebierała się za bolszewików po to, żeby uczcić rocznicę tego kroku milowego na drodze ludzkości do postępu. Przypuszczam, że i w Polsce jest wiele szkół, w których pracują tacy nauczyciele, a wydana na ich pastwę młodzież może być bezkarnie atakowana ideologicznie przez ludzi uważających Marksa i Lenina za facetów całkiem do rzeczy. Moja opowieść, mój - nazwijmy to szumnie – wykład dziejów Związku Sowieckiego nie jest w żaden sposób rewelacyjny w tym sensie, żeby odsłaniał jakieś nowe sensacje. To są wszystko znane i uznane przez historiografię fakty, których prawdziwości nikt nie zakwestionuje. Tym niemniej, bardzo wiele spośród nich nie jest notowanych w powszechnym wykładzie podręcznikowym, czy to szkolnym, czy nawet akademickim. Mam na myśli takie wydarzenia, jak geneza i przebieg rewolucji bolszewickiej, na przykład fakty tak podstawowe jak finansowanie rewolucji bolszewickiej i z Berlina i z Nowego Jorku. Ciekawe, że są one przyjmowane do wiadomości częściej przez współczesną historiografię rosyjską, niż przez tę postpeerelowską, czy anglosaską. W publikacjach rosyjskich bardzo pewne, można rzec – gwarantowane prawo obywatelstwa ma już wersja dziejów II wojny światowej, której głównej i najbardziej spektakularnej korekty dokonał swoim „Lodołamaczem” Wiktor Suworow. Otóż, w Polsce funkcjonują dwie szkoły. Jedni historycy udają, że tej książki nie ma i że fakty w niej opisane nie mają znaczenia; i są historycy, którzy tego nie negują. W Rosji zaś wszystkiego jest więcej, zatem i historyków, dla których teza Suworowa jest oczywistością, również jest więcej. Wracając do pierwszego pytania. Skąd sukces bolszewików i to, że system bolszewicki powstał i umocnił się przez tyle lat? Można powiedzieć, iż za te pieniądze, które dostali i z Berlina i z Nowego Jorku utrzymałby się każdy. System sowiecki był wspierany, finansowany na bardzo wiele różnych sposobów przez tych, którzy nominalnie pozostawali jego głównymi przeciwnikami. Przez tych samych kapitalistów, którymi politrucy straszyli grzecznych obywateli sowieckich. To tylko jeden spośród faktów spychanych do domeny teorii spiskowych. Związek Sowiecki nie utrzymałby się przez tyle dziesiątków lat, gdyby nie periodycznie ponawiane zastrzyki finansowe, których temu imperium udzielała międzynarodówka finansowa. Nie utrzymałby się, ponieważ systematycznie doznawał finansowej zapaści (przelewanie z pustego w próżne ma zawsze bardzo ograniczony horyzont czasowy). A zatem musiał szukać jakiejś terapii odmładzającej. Środków na nią udzielali zawsze jacyś ludzie interesu, który sami w Związku Sowieckim mieszkać by nie chcieli. Mam nadzieję, że jeśli uda się zrealizować następne części filmu, doprowadzą one widza do tego momentu, który na nasz użytek nazwano transformacją ustrojową przełomu lat 80. i 90. Że wówczas stanie się dla widza całkiem czytelne to, jak w procesie tzw. pieriestrojki zastosowano z sukcesem owe wcześniej po wielokroć już wcześniej obmyślone i zastosowane chwyty. Zaliczam do nich przede wszystkim metody kryjące się za dwoma hasłami: NEP i „Trust”, zawartymi w tytule pierwszego odcinka filmu. Związek Sowiecki, ponieważ z definicji jest niewydolny ekonomicznie i z zasady nie tylko nieproduktywny, ale i autodestruktywny. A zatem, po wyczerpaniu w piorunującym tempie rezerw wewnętrznych musi szukać ich na zewnątrz. Stąd naturalna nieodzowność i niezbędność agresywnej ekspansji. Ponieważ technologia, patenty są nieosiągalne, bo nie wszystko da się ukraść i nie wszystko da się kupić, stąd kolejne próby eksportu rewolucji. Pierwsza, podjęta w 1920 roku kończy się fiaskiem (jak to pięknie ujął w filmie Jerzy Targalski, Polacy byli jeszcze „starymi Polakami” i stanęli na drodze marszu bolszewików na zachód). Niektórzy sądzą i do dziś lansują taką wersję, że po klęsce 1920 roku Sowieci mieli rzekomo zaniechać myśli o rewolucji światowej. Mieli stosunkowo szybko pożegnać się z konceptem zaprowadzenia komunizmu na całej ziemi. Otóż, to bzdura, fałsz. Idea rewolucji światowej była konstytutywna dla Związku Sowieckiego od samego początku. On został utworzony na potrzeby rewolucji światowej po to, żeby potencjał Rosji wykorzystać i przekierować na podbój świata, na przemalowanie całej ziemi na czerwono. Ale szybko okazało się, że przeprowadzenie „z marszu” rewolucji światowej nie powiedzie się, ta rewolucja improwizowana nie przynosi sukcesu, że trzeba się przegrupować. Co świetnie rozumie Lenin i jego towarzysze zbrodniarze, w trakcie przegrupowania Związek Sowiecki staje się przez moment wrażliwy na niebezpieczeństwo ciosu z zewnątrz. Musi zatem dokonać wewnętrznego przegrupowania, transformacji, reformy (oczywiście, nie po to, żeby zmienić swoją naturę, lecz by się umocnić) - jednocześnie łudząc i mamiąc świat co do rzeczywistej natury i celów systemu. Zatem równolegle tym przegrupowaniem musi być podjęta propagandowa akcja dezinformacyjna. A zatem – NEP, działanie zewnętrzne, by ludzie w kraju, ci umierający z głodu mogli dożyć następnej zimy i żeby podstawowe potrzeby biologiczne ludności zostały zabezpieczone, bo musi być ktoś, kogo ostatecznie pognamy na tę rewolucję światową. Zarazem uruchamiany jest „Trust”, czyli ogłoszenie na zewnątrz wersji, która głosi, że systemu nie trzeba atakować, bo on za chwilę sam się obali - pod ciosami rzekomo rosnącej wewnętrznej opozycji. W tym celu ludzie Dzierżyńskiego na polecenie Lenina stworzyli taką całkowicie fikcyjną organizację - ów słynny "Trust" właśnie. Wypracowanymi w ten sposób kanałami dezinformacyjnymi zaczęto następnie szerzyć tezę, że Związek Sowiecki zmienił priorytety i będzie się od tej pory skupiał na budowie socjalizmu we własnych granicach. Te dwie operacje to przecież w istocie clou gorbaczowowskiej „pieriestrojki”! Mam nadzieję, że w kolejnych częściach cyklu „Transformacja” ta analogia się uwydatni i, mam nadzieję, uda się opowiedzieć dzieje „okrągłego stołu” czy tak zwanych reform demokratycznych w krajach bloku wschodniego jako twórczego wykorzystania i rozwinięcia wątków operacji „Trust” z lat 20. i 30. XX wieku.
Czy to zachód kupił tę wersję o zmianie priorytetów, bo był tak naiwny, czy też sowiecka dezinformacja tak doskonała? Zawsze staje to pytanie i ono w każdym przypadku jest zasadne: czy to pies merda ogonem, czy to ogon macha psem? Czy Związek Sowiecki był autonomicznym i suwerennym projektem, którego twórcy, autorzy i budowniczowie oszukali i wykorzystali naiwność zachodu dla swoich celów, czy też Związek Sowiecki był projektem politycznym powołanym do istnienia przez ludzi, którzy nigdy nie mieszkali na Kremlu, a wykorzystali ZSRS jako walec do zniwelowania gruntu pod budowę jeszcze większej wieży Babel. To jest pytanie, które, mam nadzieję, będzie się wyłaniać z tego cyklu.
System sowiecki miał posłużyć budowie wieży Babel, ale i stworzeniu „nowego człowieka”. Tak, nie da się zbudować wieży Babel bez stworzenia, wychowania „nowego człowieka” oraz bez eliminacji człowieka „starego”. Ta eliminacja, oczywiście następuje drogą eksterminacji, pauperyzacji, marginalizacji, deprawacji, ale przede wszystkim trzeba zauważyć, że „nowy człowiek” może być wychowany – czy raczej: wyhodowany - tylko w przypadku, jeśli się go wyrwie z trzech naturalnych wspólnot: rodziny, narodu i wspólnoty religijnej, czyli Kościoła. To właśnie te organizmy musi zaatakować ktoś, kto chce stworzyć „wspólnotę” wynaturzoną, sztuczną, „wspólnotę” wieży Babel. To właśnie rodzina, naród i Kościół są głównymi wrogami przeznaczonymi do eksterminacji. Z sowietami nie ma negocjacji. Jeśli je prowadzą, to wyłącznie jako posunięcie taktyczne, kiedy naprawdę, z jakichś obiektywnych przyczyn nie są w stanie rzucić nam się do gardła. Gdy zaś odżywają, odbudowują się, natychmiast wracają do swej natury, czyli agresji, ekspansji, podboju. Niezależnie, dodajmy, czy to akurat sowiet czerwony, zielony, czy brunatny. Warto rozumieć racjonalne powody, które pchają ich do zbrodni. I tu pouczające są właśnie dzieje tamtego Związku Sowieckiego, ze stolicą w Moskwie. Warto zauważyć, że Wielki Głód i wielka czystka lat 30. były efektem bynajmniej nie paranoi Józefa Stalina, ale logiczną konsekwencją wejścia sowietów na ścieżkę „postępu”. Setki tysięcy ludzi na Ukrainie umierają więc z głodu, bo Związek Sowiecki potrzebuje zbudować największą armię świata. Przypomnijmy, iż na przełomie lat 30. i 40. Armia Czerwona ma więcej czołgów, więcej samolotów, więcej spadochroniarzy, więcej łodzi podwodnych niż wszystkie armie świata razem wzięte.
Jednak ustępuje w pewnym momencie Hitlerowi. Ustępuje, bo w pojedynku bokserskim liczy się to, kto pierwszy wyprowadzi celny cios. Związek Sowiecki był istotnie nieprzygotowany do wojny obronnej, bowiem w 105 procentach, jak nikt inny, przygotowany był do wojny ofensywnej. Ponieważ cała potęga Armii Czerwonej została wyprowadzona na rubieże wyjściowe w celu ataku na zachód, uderzenie armii narodowych socjalistów Hitlera zmusiło międzynarodowych socjalistów do przejściowej defensywy. Dlaczego przemilczenie i nieuznanie tego faktu, że rozpętanie II wojny światowej przez Hitlera nie byłoby możliwe bez carte blanche ze strony Stalina, dlaczego kłamstwo o roli Związku Sowieckiego jest kluczowe także dla współczesnej, aktualnej polityki? Otóż dlatego, że porządek światowy podyktowany został przez zwycięzców II wojny światowej. Ci zwycięzcy to Józef Stalin i drugi zbrodniarz wojenny - Franklin Roosevelt. Na to, że wersja podyktowana przez nich obowiązuje do dzisiaj, mamy rozliczne dowody. Niespełna rok temu w Izraelu odsłonięto pomnik wdzięczności Armii Czerwonej. Wcześniej, latem 2009 roku przywódcy Rosji i Izraela po spotkaniu nad Morzem Czarnym deklarowali bardzo jednoznacznie, że będą przeciwstawiać się wszelkim próbom rewizji historii. Co mamy przez to rozumieć? To także jasno zostało wyłożone. Istotni przywódcy polityczni współczesnego świata będą potępiać, ścigać i penalizować wszelkie próby kwestionowania, po pierwsze, wyjątkowości zagłady Żydów w dziejach II wojny światowej, a także wyzwolicielskiej, „zbawczej” roli Armii Czerwonej. W perfidny, a fatalny dla nas sposób spleciono tu prawdy i fałsze historyczne – to rodzaj szantażu: każdy, kto wspomni o sowieckich zbrodniach podpadać ma pod „paragraf antysemicki”, podejrzenie, że potępiając zbrodniczą rolę Sowietów tym samym kwestionuje lub relatywizuje fakt masowej zagłady Żydów. Otóż uleganie tamu szantażowi, uznawanie przez świat tego kłamstwa historycznego, zupełnie pomijającego udział Związku Sowieckiego w rozpętaniu wojny, w każdym przypadku oznacza podeptanie polskiej wrażliwości i polskiej racji stanu. Taka wersja nie może być do przyjęcia dla polskich państwowców – i w ogóle dla uczciwych, współczujących ludzi. Nasza racja stanu wymaga kwestionowania takiej wersji historii i wymaga wysiłku, aby ta historia napisana została na nowo.
Istotną część tego kłamstwa, o którym Pan wspomniał jest przemilczenie na zachodzie dokonanej przez sowietów zbrodni katyńskiej. Na przykład w Wielkiej Brytanii przez całe dziesięciolecia była ona tematem tabu. W Wielkiej Brytanii, ale i w Stanach Zjednoczonych, gdzie dopiero w tym roku zostały odtajnione dokumenty dotyczące tego mordu, niczego zresztą do tej sprawy nie wnoszące. Aż nie chce się wierzyć, żeby nie zostały zachowane dokumenty zaświadczające udział, i to udział z pełnym rozmysłem, z polityczną deliberacją rządu amerykańskiego, właśnie w cementowaniu kłamstwa katyńskiego. Otóż, na razie żadnych dokumentów na ten temat rząd amerykański nie odtajnia, a warto byłoby je przeczytać. Tak, zbrodnia katyńska i kłamstwo katyńskie to taki fenomen naszych dziejów. Fenomen i paradoks, że to nie jest żadna nasza megalomania narodowa czy jakiś powód do próżnej chwały. To jest raczej krzyż Pański i dopust Boży, ale tak właśnie - dzieje Polski, w tym zbrodnia katyńska, ogniskująca los naszego państwa i narodu w XX wieku, one są kluczowe dla dziejów świata.
W Pańskim filmie wyraźnie pada teza, mówiąca, iż kto sprawuje kontrolę nad Europą Środkową, w tym nad Polską, jako państwem na tym obszarze najważniejszym, ten trzyma w ręku również klucze do polityki światowej. Tak, jest to koncepcja jednego z brytyjskich geopolitologów, Halforda Johna Mackindera, a przytacza ją w filmie prof. Tadeusz Marczak. Mówiąc w skrócie, to koncepcja Heartlandu, czyli serca kontynentu. Kto panuje nad Europą Środkową, ten panuje nad kontynentem, nad Eurazją. Kto panuje nad Eurazją, ten panuje nad światem. Kto zatem chciałby zapanować nad światem, musi zapanować nad Polską, ponieważ układanki środkowoeuropejskiej, a także w ogóle europejskiej nie da się ułożyć bez – takiego czy innego – ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej. Nie jest to żaden powód do próżnej dumy, a raczej powinien być to powód do gorzkiego namysłu. To nie my wybraliśmy ten los, wyznaczył go nam Pan Bóg. Bez rozwiązania sprawy polskiej nie można snuć planów geopolitycznych w skali ponadkontynentalnej.
Mówił Pan w pierwszej części naszej rozmowy o stałych, powtarzalnych wariantach gry. Czy jesteśmy zatem teraz w schyłkowym okresie NEP? Owszem, kończy się okres pieriedyszki, wytchnienia. Między czym a czym? Otóż, między okresami dokręcania śruby. Między okresami pieriestriełki są okresy pieriedyszki. Dlaczego aktualna pieredyszka się kończy? Z jednej strony dlatego, że i tak kończą się pieniądze, system socjalistyczny w jego nowym wcieleniu, tak czy inaczej, prowadzi do bankructwa, skutkuje niewydolnością ekonomiczną, a równocześnie nabrzmiewają problemy, których inne niż wojenne rozwiązanie jest chyba dla bardzo wielu mężów stanu trudne do pomyślenia. Z jednej strony nabrzmiewa problem eurokołchozu, który jako zamordystyczne, socjalistyczne superpaństwo nie może być dłużej utrzymany bez ujawnienia się autoagresywności tego systemu. To znaczy, bez ujawnienia agresji do wewnątrz, przeciwko własnym obywatelom. Jest to agresja, która, póki co, przybiera dla niektórych trudno zauważalną, aksamitną formułę potęgującej się inwigilacji i zaostrzającego się dyktatu poprawności politycznej. Tego, co bardzo słusznie pan Stanisław Michalkiewicz nazywa marksizmem kulturowym. Ten system, myślę, bardzo szybko wyczerpuje swoje możliwości, a repertuar działań, jakie ma do zastosowania, jest bardzo ograniczony. Z jednej strony jest zatem kwestia europejska, z drugiej zaś – by nie sięgać dalej – jest kwestia bliskowschodnia, czyli wojna perska, do której dąży i za nieodzownością której opowiada się część współczesnego establishmentu politycznego. Być może dzieje się tak dlatego, że trudno nie zauważyć, iż w obliczu tego kluczowego konfliktu nowego stulecia, jakim jest konflikt amerykańsko-chiński, niektórym nasuwa się prawdopodobnie przekonanie o nieodzowności ostatecznego rozwiązania kwestii bliskowschodniej zanim cała potęga Stanów Zjednoczonych zostanie zaabsorbowana właśnie przez konflikt USA-Chiny. Niektórzy chcieliby rozpętać wojnę perską, bo nieodzowne jest, dla pomyślnego jej przeprowadzenia zaangażowanie imperium amerykańskiego. Wielkie problemy ma do rozwiązania Rosja. Tutaj z kolei bije zegar demografii. Ten kraj stoi w obliczu pytania, czy w ogóle przetrwa biologicznie w obliczu starcia z tym wewnętrznym wrogiem, jakim jest autodestrukcja będąca konsekwencją wynaturzeń i zbrodniczych praktyk, które zostały tam podniesione do rangi zasady kulturowej, właśnie za czasów Związku Sowieckiego. I dalej, czy Chiny zdążą wzbić się na Księżyc zanim uda się Stanom Zjednoczonym przekierować energię Chin na Syberię? Czy też skanalizuje się ona w jakimś otwartym konflikcie – bynajmniej nie zimnowojennym – ze światem zachodu? Czy wojna perska doprowadzi do ostatecznego rozwiązania kwestii bliskowschodniej? Nie wiem tego, ale obawiam się, że istotnym dla Polski, a nieodzownym z punktu widzenia tamtejszych scenarzystów wojennych elementem czy aktem w tym scenariuszu musi być wariant rezerwowy, czyli wariant ewakuacji części mieszkańców państwa położonego w Palestynie. Owszem, jest ono mocnym, zasobnym i świetnie uzbrojonym, ale jednak tylko lotniskowcem na wzburzonym morzu, które to państwo otacza. Sądzę, że mężowie stanu, najlogiczniej rozumując i najlepiej życząc sobie i swojemu narodowi, muszą szukać bazy stałej i jakiegoś bezpiecznego portu na stałym lądzie. Obawiam się, że trudno będzie im taką bazę znaleźć gdziekolwiek indziej poza krainą rozciągającą się pomiędzy Odrą a Bugiem, ponieważ jest to kraina – tak się dobrze składa dla tamtejszych mężów stanu – w której nie ma rządu, nie ma władzy, nie ma wojska, które mogłoby się czemukolwiek przeciwstawić. W taki okres właśnie wkraczamy, u schyłku pieriedyszki, po de facto zlikwidowaniu polskiej armii rozwiązuje się także wojskowe struktury administracyjne. Rząd warszawski dąży w istocie do zlikwidowania Sztabu Generalnego, co w ostatnich dniach właśnie ogłoszono (SG ma być podporządkowany bezpośrednio MON). Poddanie dowództwa armii dowództwu cywilnych psychiatrów (dobrze chociaż, że nie ich pacjentów!) to jest już ostateczny akt likwidacji Wojska Polskiego.
Wróćmy na zakończenie do „Transformacji”, zrealizowanej w konwencji znanej chociażby z filmu „Eugenika. W imię postępu”. Adresuje Pan swoje najnowsze dzieło przede wszystkim do młodych ludzi? Mam nadzieję, że jest to film bez ograniczeń wiekowych, ani w górę ani w dół. W filmie obejrzeć można, jak mniemam, dość imponująca kolekcję „gadających głów”, to znaczy ekspertów, specjalistów. Kryterium ich doboru było właśnie takie: by byli niekwestionowanymi znawcami jakiejś dziedziny, i tak możemy tutaj wymienić całą litanię historyków, dziennikarzy, analityków, z których część bywała również zaangażowana politycznie - jak np. John Lenczowski, istotny członek administracji prezydenta Reagana, czy Herbert Rommerstein, który przez całe życie zwalczał komunistyczne siatki w Stanach Zjednoczonych i jest ekspertem w dziedzinie infiltracji sowieckiej w USA czy z drugiej strony Włodzimierz Bukowski, który za młodu będąc tzw. dysydentem odgrywał w latach późniejszych także pewną rolę w polityce rosyjskiej. Oprócz tych „gadających głów” mamy w filmie sporą kolekcję archiwaliów - z których, mam nadzieję przynajmniej część okaże się interesująca i „nieopatrzona” także dla tych, którzy specjalnie interesują się historią. No i stworzone przez kolegę Michała Czubaka animacje, które są już rozpoznawalnym „znakiem firmowym”, bowiem współpracowaliśmy już wcześniej przy kilku filmach, ze szczególnym uwzględnieniem „Eugeniki…” właśnie. Mam nadzieję, że animacje są elementem, który pomaga widzowi przebrnąć od początku do końca przez tę historię, przez ów koszmarny łańcuch strasznych faktów, przez ten obraz horroru stulecia. Kiedy umawialiśmy się z kolegą Michałem Czubakiem na pracę przy „Transformacji”, uzgodniliśmy, by animacje nawiązywały do tych bazgrołów, które obydwaj kreśliliśmy, uzupełniając ilustracje w podręcznikach szkolnych o jakieś dorysowane wąsy czy szramy na twarzach postaci historycznych. Film „Transformacja” wyprodukował na własne ryzyko kolega reżyser i producent Robert Kaczmarek. Film ten nie został zamówiony przez żadną telewizję w Polsce.
Czyli nie ma szans, by „Transformacja” stała się kolejnym „półkownikiem”! To dobra wiadomość, nikt nie może tego filmu zaaresztować, tak jak zaaresztowany i „wycofany z eksploatacji” przez Telewizję Polską SA został „Towarzysz generał”. „Transformacji” to nie spotka, ale losy tego filmu i to, czy uda się ukończyć prace nad cyklem zależą od tego, czy znajdzie on jakąś inną drogę do publiczności i do widzów. Bo gotowe dwie pierwsze części filmu, to dopiero połowa roboty – pełny tytuł brzmi wszak: „Transformacja – od Lenina do Putina”. Czy uda się tę historię dokończyć – czas pokaże. Dziękuję za rozmowę.
Rozbrojeni ,,Kto bez wymaganego zezwolenia posiada broń palną lub amunicję, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do 8 lat” – brzmi paragraf drugi artykułu dwieście sześćdziesiątego trzeciego kodeksu karnego. Czyli za posiadanie broni bez zezwolenia można trafić za kratki nawet na długie osiem lat. Z tego niechybnie należy wyciągnąć wniosek, że posiadanie broni czy amunicji jest jakąś wielką zbrodnią przeciwko ludzkości. Tylko jaką?
Argumenty za zakazem posiadania broni Podstawowym argumentem wszystkich przeciwników wolnego dostępu do broni jest stwierdzenie, że broń jest niebezpieczna. Co bardziej wylewni wspominają jeszcze, że gdyby w Polsce posiadanie broni nie było zakazane to wszyscy by się niechybnie wystrzelali w krótkim czasie. Rozważmy te dwa argumenty. Broń jest oczywiście niebezpieczna, ale co z tego wynika? Czy z przesłanki, że broń jest niebezpieczna należy wyciągnąć wniosek, że posiadanie broni powinno być zakazane? Oczywiście, że takiego wniosku wyciągać nie wolno. Byłoby to nadużycie. Jeżeli przyjęlibyśmy ten tok rozumowania to należałoby zakazać wszystkich rzeczy, które mogą powodować niebezpieczeństwo. Samochód jest urządzeniem niezwykle niebezpiecznym i przez jego używanie ginie co roku wielu ludzi. Podobnie zakazane powinno być: posiadanie roweru, gdyż jego nieodpowiednie użycie może powodować niebezpieczeństwo, kąpiel w basenie, ponieważ można się utopić, używanie noża, ponieważ można kogoś zabić itd. Od razu widać, że argument potencjalnym niebezpieczeństwie nie wytrzymuje krytyki. Co do wystrzelania się naszych rodaków za pomocą broni, to muszę przyznać, że argument ten jest co najmniej dziwny. Opiera się on głównie na zdolności przewidywania przyszłości przez jego wyznawców. Aż dziw, że nie zagrają oni w totolotka. Dlaczego niby wszyscy mieliby się wystrzelać? Tego nie wiem. W każdym razie rzeczywistość jakoś tego argumentu nie potwierdza, są bowiem na świecie państwa gdzie broń jest dostępna bez zezwolenia i mieszkańcy tych krajów się do tej pory nie wystrzelali. Co więcej i nasza historia zdaje się również zaprzeczać tej spiskowej teorii dziejów. W Polsce bowiem broń przez setki lat była dostępna bez jakiegokolwiek zezwolenia i jakoś nasz naród przetrwał, bez większych strat. Co ciekawe ludność naszego nieszczęśliwego kraju(nie licząc wojen) zaczęła gwałtownie maleć w chwili gdy o nasze bezpieczeństwo zaczął dbać Urząd Bezpieczeństwa, który posiadanie broni karał śmiercią, jako zbrodnie przeciwko państwu.
Czy zakaz posiadania broni palnej gwarantuje bezpieczeństwo? No właśnie gwarantuje czy też nie? A jeżeli gwarantuje bezpieczeństwo to komu i w jakim zakresie? Mylą się Ci, którzy twierdzą, że zakaz posiadania broni powoduje większe bezpieczeństwo a co za tym idzie spadek przestępczości. Tezy tej nie potwierdza bowiem ani praktyka ani teoria. Wyobraźmy sobie bowiem sytuację, w której na danym obszarze obowiązuje zakaz posiadania broni. Czy to oznacza, że broni nie można zdobyć w sposób nielegalny, czyli nie zgodny z prawem? Oczywiście, że można. A kto zdobywa broń w sposób nielegalny? Przestępcy czy uczciwi obywatele? Oczywiście przestępcy. Z tego możemy wysnuć prosty wniosek, że przestępca złamie prawo i będzie posiadać broń a uczciwy obywatel prawa nie złamie i broni posiadać nie będzie. Komu w takim razie wprowadzenie zakazu posiadania broni daje większe bezpieczeństwo? Przestępcy czy uczciwemu człowiekowi? Zastanówmy się. Uczciwy obywatel nie ma broni, ponieważ jej posiadanie jest niezgodne z prawem, równocześnie jest świadomy, że nie wszyscy prawa przestrzegają. Czy uczciwy człowiek czuje się bezpieczny w sytuacji, w której ma świadomość że sam nie ma broni a to, że ma ją przestępca jest wysoce prawdopodobne? Raczej bezpiecznie się nie czuje. A przestępca? Jak wprowadzenie zakazu posiadania broni wpłynęło na jego poczucie bezpieczeństwa? Jego poczucie bezpieczeństwa wzrosło, ponieważ jest świadomy tego, że potencjalna ofiara, jeżeli tylko przestrzega prawa broni palnej nie ma. Co oznacza wzrost poczucia bezpieczeństwa u przestępców? Wzrost poczucia bezpieczeństwa u przestępców oznacza wzrost poczucia bezkarności a to z kolei oznacza wzrost liczby przestępstw. A co by było gdybyśmy wprowadzili wolny dostęp do broni każdego obywatela. Wtedy szanse przestępcy i uczciwego obywatela na zdobycie broni by się wyrównały. A co w takiej sytuacji z poczuciem bezpieczeństwa u uczciwego człowieka oraz przestępcy? Najpierw dla odmiany przeanalizujmy sytuacje przestępcy. W chwili wprowadzenia ustawy o wolnym dostępie do broni traci on swoją przewagę nad uczciwym obywatelem, ponieważ teraz nie trzeba już łamać prawa aby w łatwy sposób wejść w posiadanie broni. Przestępca ma świadomość, że prawdopodobieństwo tego, iż jego potencjalna ofiara ma broń jest dużo większe niż w sytuacji gdy obowiązywał zakaz posiadania broni. A więc jego poczucie bezpieczeństwa a co za tym idzie poczucie bezkarności spada, podobnie jak liczba dokonywanych przez niego przestępstw . Co z kolei przyczynia się do wzrostu bezpieczeństwa u uczciwych obywateli.
To nie zakaz posiadania broni powoduje większe bezpieczeństwo. Większe bezpieczeństwo powoduje brak tego zakazu.
Do czego służy broń? Broń jak sama nazwa wskazuje służy do obrony, co oczywiście nie oznacza, że nie można jej użyć do ataku. Nasi praprzodkowie wynaleźli pierwsze prymitywne odmiany broni do tego aby mogli przeżyć w dzikim środowisku naturalnym. Dzięki różnym narzędziom mogli oni przetrwać w warunkach konfrontacji z dzikimi zwierzętami. Mogli oni również o wiele skuteczniej polować i zdobywać w ten sposób znacznie więcej pożywienia. Tak więc odpowiadając na pytanie o przeznaczenie broni, odpowiadamy, że broń pomaga w przetrwaniu. Ta z gruntu rzeczy prymitywna odpowiedź( na pytanie: Do czego służy broń?), była aktualna kilkanaście tysięcy lat temu, tysiąc lat temu, sto lat temu i jest aktualna również dzisiaj. Broń służy do przetrwania jednostkom słabszym fizycznie. Wykorzystując bowiem broń człowiek mógł stawić czoła dzikim zwierzętom, które wielokrotnie pod względem fizycznym go przewyższały. Tak było kiedyś ale tak jest i dziś. Również dzisiaj broń daje poczucie bezpieczeństwa kobiecie, która obawia się gwałtu lub napaści. To właśnie broń powoduje, że drobna kobieta może stawić skuteczny opór silnemu mężczyźnie. Jeżeli wprowadzimy zakaz posiadania broni, to w ten sposób przekreślimy wielowiekowe osiągnięcia naszej cywilizacji. Spowodujemy, że powróci sytuacja, w której o poczuciu bezpieczeństwa będzie decydowała siła mięśni. Na nowo stworzymy świat, w którym jest stały podział na drapieżników i ich ofiary. Broń palna jest najskuteczniejszym narzędziem w niwelowaniu różnic wynikający z siły fizycznej, dlatego zakaz jej posiadania jest szczególnie dotkliwy dla osób słabszych . Jedynie broń palna w pełni redukuje przewagę jaką ma silniejszy nad słabszym. Inne narzędzia służące do obrony takie jak nóż, gaz pieprzowy czy paraliżujący nie zapewniają takiej skuteczności jak broń palna. Dlatego, że ich użycie wymaga bliskiego kontaktu z potencjalnym napastnikiem co wiąże się z ryzykiem nieskuteczności ich zastosowania. Żadne z wymienionych narzędzi nie wywołuje również takiego respektu u napastnika jak broń palna.
Co powinno być zakazane? Nasz ustawodawca nie uznał powyższej argumentacji za wystarczająco przekonywującą, ponieważ za posiadanie broni bez zezwolenia w kodeksie karnym przewidział znaczące sankcje. Dlaczego Polski kodeks karny przewiduje że, za posiadanie broni lub amunicji(sic!) można trafić do więzienia nawet na osiem lat? Nie wiem. Co złego zrobił człowiek, który za własne pieniądze nabył broń? Czy w ten sposób stała się komuś krzywda? Nie. Ten człowiek dokonał zwyczajnego zakupu. Działał jako wolny obywatel, który w sposób uczciwy za własne pieniądze nabył od drugiego prawo własności do posiadania danej rzeczy(w tym przypadku broni palnej). Dokonał wymiany swoich pieniędzy na broń. Człowiek, który w ten sposób nabywa prawo własności do danej rzeczy nie narusza niczyjej wolności, tak więc nie może być za taki czyn karany. Zakazane przez prawo powinno być tylko takie działanie, które narusza wolność innych. Jako wolni ludzi powinniśmy być ograniczeni w wykonywaniu naszej wolności tylko w sytuacjach gdy naruszana jest wolność innych. Polski ustawodawca jednak nie jest wierny powyższej zasadzie. Narusza naszą wolność obarczając jednostkę przeróżnymi zakazami. Aby to zmienić musimy wykonać ogromną pracę u podstaw, która spowoduje zmianę obecnie obowiązujących przepisów. Żaden wolny człowiek nie może pozwolić się rozbroić przez prawo. Nie może pozwolić aby ktoś inny decydował o jego bezpieczeństwie. Dziś o naszym bezpieczeństwie chce decydować wszechwładne państwo, które podobnie jak reżimy totalitarne nie pozwala nam posiadać broni. O czym to świadczy? Widocznie nasi przywódcy uważają, że lepiej kiedy jesteśmy rozbrojeni. Damian Kubiak
Lewicowy slang i maniera nazywania patriotów rasistami czy faszystami Antysemityzm dotyczył Niemców, a nie Polaków To, co dziś słyszymy o nacjonalizmie i antysemityzmie od tak zwanej lewicy, to bełkot. Ci ludzie są głupsi niż aktywiści komunistyczni w PRL – tamci mówili bzdury, bo im płacili lub liczyli, że pomoże to im ustawić się w życiu – a ci bredzą i w dodatku w te brednie wierzą. - Lewicowy slang i maniera nazywania patriotycznych organizacji rasistami czy faszystami, to anachroniczne pozostałości komunistycznej nowomowy – mówi w rozmowie z PCh24.pl dr Wojciech Muszyński, historyk IPN, redaktor naczelny periodyku „Glaukopis”. Czy możemy mówić o antysemityzmie w środowiskach narodowych w przedwojennej Polsce? Proponuję unikać sformułowania antysemityzm – to kojarzy się z niemieckim rasizmem, szowinizmem i w konsekwencji z komorami gazowymi. Ten ideologiczny schemat nie dotyczył Polski i Polaków. Kolejnym zastrzeżeniem jest to, że antyżydowskość nie była przed wojną wyznacznikiem opcji politycznej i sama przez się nie definiowała głosiciela takich poglądów jako narodowca. Dlaczego? Bo takie poglądy mogło głosić wówczas wiele środowisk: począwszy od konserwatywno-sanacyjnego środowiska Giedroycia, które podpisywało się pod hasłami usunięcia Żydów z Polski, dalej konserwatywne „Słowo” Cata Mackiewicza, piłsudczyków, chadeków, ludowców Takie poglądy można było usłyszeć także od socjalistów, czy z kręgów tzw. postępowej inteligencji, choć tu już rzadziej. Endecy nie byli więc odosobnieni, ale byli bardziej konsekwentni. Uznawali Żydów za element szkodliwy nie z powodu rasy czy wyznania, ale dlatego, że ci, jako odrębna grupa narodowa, separowali się od spraw polskich, unikali asymilacji, a z drugiej strony w znacznym stopniu kontrolowali gospodarkę polską, zwłaszcza handel i rzemiosło. Narodowcy nie godzili się z takim stanem rzeczy, uważali, że blokuje to rozwój społeczeństwa polskiego i jego klasy średniej. Dlatego organizowano bojkot handlu żydowskiego, gdyż w ten sposób próbowano pobudzić i dać możliwości rozwoju polskim sklepom. Konflikt polsko - żydowski nie wynikał więc z nieracjonalnych uprzedzeń i nienawiści, lecz miał podłoże ekonomiczne. Inną przyczyną negatywnego stosunku do żydów było przekonanie, o popieraniu przez nich en masse komunizmu. Ten stereotyp, rozprzestrzeniony zwłaszcza po doświadczeniach wojny 1920 r. znany szerzej jako żydokomuna, wynikał z tego, że część społeczności żydowskiej rzeczywiście popierała Sowiety i komunizm – jednak była to mniejszość, choć bardzo rzucająca się w oczy. Tak bowiem jest, że w masie ludzi rzuca się w oczy przede wszystkim ruchliwa grupka – podczas gdy większość stoi biernie. Podobnie było z Żydami: komunizująca młodzież egzaltowała się komunistycznymi sloganami, a reszta społeczności albo nie reagowała bo jej to nie obchodziło, albo nie lubiła komunistów, bo miała inne poglądy polityczne, ale ich nie demonstrowała. W każdym razie nie było żadnej widocznej antykomunistycznej kontrakcji „milczącej większości” Żydów, co utrwalało stereotyp żydokomuny.
Czy były jakieś różnice w postrzeganiu kwestii żydowskiej między poszczególnymi ośrodkami myśli narodowej? Narodowcy, jako chrześcijanie, nie uznawali poglądów rasistowskich, odcinali się od nich, jako od teorii materialistycznej, a do tego potępionej przez Kościół katolicki. Poza tym w odróżnieniu od nazistów polski nacjonalizm miał charakter duchowy i nie miał związku z żadnym pseudonaukowymi koncepcjami rasowymi, nie wymagał na przykład potwierdzeń czystości krwi. Pochodzenie etniczne nie miało większego znaczenia: każdy, kto chciał zostać Polakiem, kto pozytywnym aktem woli akceptował polskość i jej tradycję, kto chciał pracować dla Polski i czuł się z nią związany emocjonalnie – mógł zostać Polakiem i, co ważniejsze, inni również uznawali go za Polaka. Polakami były wiec więc osoby o korzeniach niemieckich, czeskich, rosyjskich, tatarskich, ormiańskich a także żydowskich. W tym konkretnym wypadku warunkiem była konwersja na chrześcijaństwo. Ta koncepcja polskości jako stanu ducha była podobna do nobilitacji szlacheckiej – z tą różnicą, że była łatwiejsza do uzyskania, bo zależała wyłącznie od dobrowolnego wyboru samego zainteresowanego, podkreślmy – także kogoś o żydowskim pochodzeniu.
W zasadzie wśród polskich narodowców nie było różnic w podejściu do kwestii żydowskiej – związek polskiego nacjonalizmu z wiara katolicką i nauczaniem Kościoła okazał się hamulcem, który uniemożliwił wynaturzenie się ideologii narodowej w szowinizm czy narodową megalomanię. Nawet w czasie przedwojennego konfliktu z Żydami, gdy atmosfera kontaktów miedzy obiema nacjami była bardzo trudna, narodowcy nie odnosili się do nich jak do podludzi, czy też ludzi mniej wartościowych, lecz traktowali ich jedynie jako ludzi obcych i innych. Przedwojenna antyżydowskość nie była bowiem powodowana nienawiścią lecz konkurencją.
Jak wyglądało antyżydowskie nastawienie środowisk narodowych w okresie II wojny światowej? Wtedy zarówno Polaków jak i Żydów łączył tragiczny los pod hitlerowską okupacją. W czasie wojny antyżydowskość całego nurtu narodowego – niezależnie od podziałów wewnętrznych - zeszła na bardzo odległy plan. Wobec okupacji sowiecko-niemieckiej, oraz nieopisanej tragedii która dotknęła Polskę problem polsko-żydowskiego współżycia stracił na aktualności. Narodowcy, mimo przedwojennej niechęci, nie uznawali Żydów za wrogów – byli nimi bowiem Niemcy, Sowieci, Ukraińcy – czyli ci wszyscy, którzy z bronią w ręku wystąpili przeciwko Polsce. Taka była linia generalna prasy Stronnictwa Narodowego i Narodowych Sił Zbrojnych. Co do stwierdzenia o wspólnym losie polsko żydowskim należy przypomnieć, że to jednak Żydzi zostali skazani przez Niemców na całkowite wyniszczenie – i że Zagłada rozpoczęła się w połowie 1941 r. Polacy natomiast byli niszczeni inaczej – na zagładę skazano polskie elity, jednostki najwartościowsze – późnej stosowano też ślepy terror, egzekucje uliczne, łapanki wywożono ludzi na roboty przymusowe, żniwo ofiar zbierał też głód. Ale Polacy nie zostali skazani na śmierć i nie byli mordowani jako naród – bez wyjątków i od razu, jak było to w wypadku Żydów. Były to wiec dwa częściowo tylko podobnie losy. Narodowcy nie byli obojętni na los Żydów. Oczywiście bardziej przeżywali zbrodnie na Polakach, ale pisano także o tym co dzieje się Żydami. W ich prasie można znaleźć wiele opisów zbrodni niemieckich oraz przykładów metod jakimi okupant próbował podburzać ludność Polską przeciwko Żydom. Opisano na przykład przypadek, gdy w czasie likwidacji małych gett pod koniec 1942 r., zamknięto liczną grupę wysiedlanych w wiejskim kościele. Po trzech dniach pognano ich dalej, a wnętrze kościoła Niemcy pokazali okolicznej ludności, żeby ta „obejrzała co Żydzi zrobili z ich świątynią”. Pisząc o tym narodowcy obnażali metody niemieckiej akcji antysemickiej i jej przeciwdziałali. Warto pamiętać że pierwsze doniesienie o użyciu gazów trujących do mordowania Żydów pochodziło z pisma „Szaniec” – organ konspiracyjnego ONR – z 1 maja 1942 r. Reasumując: zagłada Żydów nie była przez narodowców z żadnym razie, ani pochwalana, ani też w innej formie aprobowana.
Czy narodowcy ratowali Żydów przed niemiecką agresją? Wiemy dziś o co najmniej dziesiątkach, jeśli nie setkach, przykładów pomocy Żydom. Kilku z nich otrzymało za to medale „Sprawiedliwego wśród narodów Świata”. Był to m.in. Jan Dobraczyński – kierownik propagandy konspiracyjnego Stronnictwa Narodowego – ten sam który w 1938 r. napisał artykuł pod znaczącym tytułem „Obowiązek antysemityzmu”. Czy zatem zmienił poglądy i został filosemitą? Wątpliwe – po prostu jako chrześcijanin uznał, że trzeba pomóc bliźnim w potrzebie. Podobnie mec. Witold Rościszewski – działacz najpierw ONR potem „Falangi”, który został wyróżniony tym medalem pośmiertnie. Ze znaczących osób ze środowiska ONR można wymienić Edwarda Kemnitza czy pchor NSZ Sławomira Modzelewskiego ps. „Lanc”. Innym prominentnym sprawiedliwym, którego zasługi nie zostały jak dotąd uhonorowane, był ks. Stanisław Trzeciak – przedwojenny organizator akcji antyżydowskiej. Podczas wojny ratował żydowskie dzieci i namawiał do tego innych. Pamiętajmy, że za tego rodzaju działalność – za jakąkolwiek pomoc Żydom - groziła śmierć. I nie była to sprawa abstrakcyjna. Brat prof. Wiesława Chrzanowskiego – Zdzisław, podchorąży NOW–AK, został w 1944 r. aresztowany i rozstrzelany za próbę pomocy dwóm Żydówkom, które okazały się agentkami gestapo. Ale bywało też inaczej: mec. Jerzy Zakulski, działacz ONR i żołnierz NSZ w Krakowie uratował żydowska kobietę z dzieckiem, którą następnie ukrywał w majątku swoich teściów. Po wojnie, gdy został aresztowany za działalność niepodległościową, osoba ta pospieszyła mu z pomocą składając oświadczenie notarialne dla sadu opisujące szczegóły pomocy, którą od niego otrzymała. Komunistyczny sędzia nie wziął jednak tego pod uwagę i Zakulski został zamordowany. Podobnych prób ratowania przez Żydów osób skazywanych przez komunistyczne sądy było zresztą więcej i niekiedy faktycznie tego rodzaju interwencje ratowały życie.
W okresie II wojny światowej Żydzi walczyli też u boku żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. W szeregach polskiego podziemia niepodległościowego – w tym tego o odcieniu narodowym (NOW, NSZ) – walczyło sporo Żydów i osób uznawanych przez Niemców za Żydów. Byli to zatem Polacy żydowskiego pochodzenia – a wiec Polacy, a także Żydzi którzy nie czuli się Polakami. Tych pierwszych było zdecydowanie najwięcej. Takim, nie tak dawno odnalezionym przypadkiem był kpt. Stanisław Ostwind-Zuzga były legionista i przedwojenny policjant. Czuł się Polakiem i ochrzcił się w 1920 r. W czasie wojny ukrywał się na Podlasiu, gdzie wstąpił do NOW a następnie do NSZ. Był dowódcą powiatu. Przeżył okupację niemiecką, prowadził działalność konspiracyjną także podczas okupacji sowieckiej. Został aresztowany przez NKWD, skazany na śmierć i rozstrzelany w lutym 1945 r. Czy można zatem pisać o nim, że był Żydem? Przecież on czuł się Polakiem i zginął za Polskę. Zapewne jednak dla historyków holokaustu będzie on Żydem, gdyż reprezentują oni w takich wypadkach podejście etniczno-rasowe. Tymczasem Ostwind - Zuzga sam czuł się Polakiem, a do tego udowodnił swa polskość postępując szlachetniej niż wielu etnicznych Polaków, którzy wysługiwali się nowemu okupantowi. Takich przypadków było sporo.
Dzisiaj liczne środowiska zarzucają narodowcom antysemityzm, faszyzm, czy nazizm, zrównując ich z hitlerowcami między innymi pod względem nienawiści rasowej. To, co dziś słyszymy o nacjonalizmie i antysemityzmie od tak zwanej lewicy, to bełkot. Ci ludzie są głupsi niż aktywiści komunistyczni w PRL – tamci mówili bzdury, bo im płacili lub liczyli, że pomoże to im ustawić się w życiu – a ci bredzą i w dodatku w te brednie wierzą. Lewicowy slang i maniera nazywania patriotycznych organizacji, takich jak na przykład Młodzież Wszechpolska, rasistami czy faszystami, to anachroniczne pozostałości komunistycznej nowomowy, przeniesione w obecne czasy przez nostalgicznych wyznawców Lenina, Stalina czy Mao. To smutne, że są ludzie, szczególnie młodzi, którzy dają się wykorzystywać i nabierać na takie prymitywne sekciarskie chwyty. Powtarzają oni bełkotliwe slogany o faszystach, bo nie mają pojęcia o tym jak naprawdę wyglądała przeszłość. A najlepsze jest to, że te same osoby zaraz po seansie nienawiści do „polskiego faszyzmu i antysemityzmu” , wpadają w kolejny trans nienawiści do „zbrodniczej polityki Izraela”. Ci ludzie maja po prostu rozdwojenie jaźni i nie wiedzą co mówią. Rozmawiał: Krzysztof Gędłek
Trybunał Konstytucyjny z wyprzedzeniem informuje rząd o swoich rozstrzygnięciach?
1. Podczas plenarnych obrad Sejmu w ostatnim tygodniu doszło do zdarzenia, które powinno w najwyższym stopniu, zaniepokoić opinię publiczną w naszym kraju. W czwartek 13 grudnia podczas omawiania projektu ustawy o zmianie ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych, zgłoszonym przez posłów klubu Solidarnej Polski, w którym główną zmianą, była propozycja zwolnienia świadczeń emerytalno – rentowych do 1000 zł z opodatkowania podatkiem dochodowym od osób fizycznych, na pytania posłów odpowiadał podsekretarz stanu w ministerstwie finansów Maciej Grabowski. Pytania zadało kilkunastu posłów między innymi poseł Zbrzyzny z SLD. Ja z kolei zadałem pytania poświęcone rozwiązaniom dotyczącym wysokości kwoty wolnej od podatku dochodowego od osób fizycznych w niektórych krajach Europy Środkowo-Wschodniej.
2. Odpowiadając na te pytania wspomniany minister Grabowski stwierdził między innymi, co następuje: „Pan poseł Zbrzyzny sugerował, że na kwotowej waloryzacji emerytur i rent budżet zarobił. Panie pośle pan się myli. Zmiana waloryzacji nie przyniosła żądnej oszczędności. Ale pan się nie mylił, rzecz jasna, że Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że nie było to zgodne z konstytucją”. Na te słowa ministra zareagowałem z ław sejmowych sądząc, że się przesłyszałem pytaniem, „a jeśli Trybunał Konstytucyjny to zakwestionuje panie ministrze?” Na to minister Grabowski odpowiedział „Trybunał już to zakwestionował i będziemy musieli się z tym zmierzyć”. Zdziwiony znowu zapytałem „już to zakwestionował?”. Minister Grabowski odpowiedział „przynajmniej taka jest moja wiedza”. Znowu się odezwałem „ piętnastego ma być rozprawa”. Minister Grabowski zmieszany odpowiedział,” pewnie pan poseł ma lepszą wiedzę , ja bardziej śledzę wyroki dotyczące systemu podatkowego”. Tekst jest spisany ze stenogramu sejmowego, jest tam jednak błąd ja mówiłem o 19 grudnia nie o 15 grudnia, bo posiedzenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie sposobu waloryzacji emerytur i rent, rzeczywiście ma się odbyć w dniu 19 grudnia.
3. Niezależnie jednak od tego , jaką datę usłyszała pani, która stenografuje posiedzenia Sejmu, minister Grabowski wyraźnie mówił w Sejmie o rozstrzygnięciu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie waloryzacji emerytur i rent w dniu 13 grudnia, podczas gdy posiedzenie w tej sprawie ma się odbyć dopiero 19 grudnia. Wygląda, więc na to, że rząd (minister finansów), otrzymał z Trybunału Konstytucyjnego informację, jakie będzie jego rozstrzygniecie w sprawie sposobu waloryzacji rent i emerytur w 2012 roku na wiele dni przed rozprawą w tej sprawie. Rząd przeforsował na 2012 rok, waloryzację kwotową o 71 zł, podczas gdy z ustawy wynika obowiązek waloryzacji procentowej, w związku z tym po rozstrzygnięciu TK, będzie najprawdopodobniej potrzebne przynajmniej 2 mld zł, aby wszystkim tym, którzy na tej waloryzacji stracili (chodzi o emerytów otrzymujących świadczenia powyżej 1480 zł miesięcznie), dokonać wyrównania za 12 miesięcy tego roku.
4. W piątek 14 grudnia minister Grabowski pytany przy głosowaniu tego projektu ustawy o swoją wypowiedź z poprzedniego dnia stwierdził, „że się pomylił”, ale to tłumaczenie wygląda na kompletnie niewiarygodne. Wygląda więc na to, że nie tylko sędziowie sądów rejonowych czy okręgowych bardzo chętnie „współpracują” z obecną władzą ( jak to miało między innymi miejsce w sądzie okręgowym w Gdańsku w sprawie afery Amber Gold) ale do „współpracy” gotowi są także sędziowie Trybunału Konstytucyjnego. Jeżeli w dniu 19 grudnia, rzeczywiście zapadnie rozstrzygniecie kwestionujące waloryzację kwotową (a wszystko na to wskazuje, że tak właśnie będzie), to będziemy mieli do czynienia ze skandalem wręcz niebywałym Kuźmiuk
Rozmawiał Roman Motoła Wałęsa chce izolować ludzi, którzy urządzają demonstracje. Ciekawe czym jeszcze zaskoczy ikona "Solidarności" Lech Wałęsa uważa, że w dzisiejszych czasach demonstracje są bez sensu, a ludzi, którzy się awanturują trzeba izolować. Był czas, że chodziłem na wszelkie demonstracje i walczyłem. Ale to był okres, gdy w Polsce nie było wolności. Dziś, gdy wszystko można załatwić kartką wyborczą, rozróby, walki na kamienie to hańba i wstyd - mówi tygodnikowi "Wprost" były prezydent. Należy izolować ludzi nieodpowiedzialnych, którzy używają kamieni, gdy jest epoka intelektu - przekonuje Lech Wałęsa. - W poprzednim systemie walka na ulicy miała sens, ale w tym nie, bo państwo jest nasze, wspólne - zauważył Wałęsa. Lech Wałęsa, przez niektórych uważany wciąż za bohatera, nie omieszkał podzielić się z Wprostem swoją wiedzą, a raczej przeczuciem w sprawie katastrofy smoleńskiej. Zdaniem Wałęsy to Jarosław Kaczyński wymusił na bracie, by ten nakazał lądować. Znam Kaczyńskich doskonale. Wiem, że Lech nie robił żadnego ruchu bez konsultacji z Jarosławem. To był jakiś kompleks. Wszystkie decyzje należały do Jarosława. Ta o lądowaniu też. W jakimś sensie szkoda mi Jarosława, z drugiej, cała ta rozgrywka wokół katastrofy jest koszmarna. Była komisja. Powinniśmy wierzyć ludziom, którzy badali tę katastrofę - mówi tygodnikowi Lech Wałęsa. A nam się wydaje, że im częściej Wałęsa zabiera głos publicznie, tym mniej z legendy i bohatera pozostaje. Zespół wPolityce.pl
Hamulce rozwoju Usłyszałem w telewizorze zdanie jakiegoś męża uczonego, obdarzonego zapewne „belwederskim tytułem”, że w Polsce mamy za mało inwestycji gdyż tylko zaledwie 20% PKB, a powinniśmy mieć przynajmniej 30%, co jest granicą przyzwoitości rozwojowej. Jest to zdanie, wypisz wymaluj, ze „wskaźnikowej ekonomii” odziedziczonej po PRL i kultywowanej przez swoistą ekonomię unijną. Nasze wstąpienie do klubu „euro”, co najwyraźniej jest szczytem marzeń snobów pragnących znaleźć się w „doborowym” towarzystwie choćby bankrutów, jest również obwarowane wieloma wskaźnikami z limitami deficytu budżetowego i zadłużenia publicznego na czele. A przecież na zdrowy rozsądek wszystkie te wskaźniki są funta kłaków nie warte, a to z dwóch powodów: -jednego formalnego, gdyż jak wykazało dotychczasowe doświadczenie manipulacja nimi nie stanowi żadnego problemu i najtęższe unijne umysły dały się nabrać na prymitywne kombinacje „greckie” i nie tylko te;
- a drugi powód jest rzeczowy i dotyczy analizy merytorycznej ponoszonych wydatków zarówno w sferze najogólniej pojętej gospodarki jak i budżetowej. Jeżeli zadłużenie powstaje, jako rezultat wydatków na realny rozwój życia społeczeństwa dając gwarancję rzetelnej spłaty długu to jest to zupełnie coś innego aniżeli budowa pałaców dla rosnącej biurokracji, w czym lubuje się specjalnie administracja unijna. Może ktoś powiedzieć, że nawet budowa tychże pałaców jest lepsza niż zastój na zasadzie Keynes’owskiego przesypywania piasku, tylko że akurat w Polsce piasku nie trzeba przesypywać, ale zużywać na niezbędne budownictwo dróg i domów mieszkalnych. Gdybym wiedział, że dla tych celów i rozwoju naszej gospodarki zużyto owe bilion złotych naszego długu publicznego, z całą pewnością akceptowałbym to. Niestety nasz dług / jest „nasz”, bo my i nasze dzieci, wnuki i prawnuki będą musiały go spłacać/ powstał w wyniku działań czysto konsumpcyjnych, w których podobnie jak z szampanem w realnym socjalizmie, konsumowaliśmy go masowo za pośrednictwem kierownictwa partii i rządu. Dług polski nie jest tak bolesny ze względu na swoją wysokość, uznawaną przez wielu za zaniżoną, ale ze względu na swoją jałowość, niczego bowiem twórczego z niego nie stworzono. Rząd warszawski może zawsze tłumaczyć się, że cokolwiek pożytecznego zrobiono to właśnie z pożyczonych pieniędzy, jest to oczywista nieprawda, gdyż nawet gdyby tylko 10% budżetu i wydatków przedsiębiorstw skarbu państwa przeznaczono na potrzebne inwestycje to byłoby ich znacznie więcej niż faktycznie dokonane i to bez potrzeby zaciągania długów. Od formalnej wysokości długu ważniejsza jest zdolność jego spłaty, a to zależy od wydajności gospodarki. Niestety polska gospodarka jest tak mało wydajna, że nawet mniejszy odsetek długu w relacji do dochodu narodowego grozi nam przykrymi konsekwencjami. Japonia ma znacznie wyższy poziom zadłużenia publicznego, ale jej zdolność akumulacji środków jest tak wysoka, że nie ma obawy bankructwa nawet w obliczu takich klęsk żywiołowych jakie przeżywała niedawno. Według wskaźnikowej ekonomii uprawianej przez GUS nasza akumulacja jest nawet wyższa niż w Japonii wynosi bowiem 21 % PKB, podczas gdy w Japonii 20 %. Tylko że PKB Japonii jest 12 razy wyższy niż w Polsce i realnie oznacza to jedenastokrotnie wyższą sumę akumulacji, czyli stosunku do naszych najwyżej 100 mld. dolarów Japończycy mają 1.100 mld. dolarów akumulacji, co nawet uczciwszy różnicę w zaludnieniu daje czterokrotną przewagę. Nasz nędzny dorobek nie jest rezultatem naszego lenistwa czy nieudolności, ale w najwyższym stopniu zamierzonego działania ze strony rządzącego w Polsce układu reprezentującego obce, a nawet wrogie nam interesy. Jak bowiem nazwać takie posunięcia jak aprecjacja złotówki, wyśrubowanie kosztów kredytu, zamierzona likwidacja całych dziedzin gospodarki pod fałszywym tytułem „prywatyzacji”, uleganie każdej najgłupszej dyrektywie brukselskiej itd.? Najgorsze z tego wszystkiego jest jednak celowe pozbywanie się najaktywniejszych i wykształconych młodych ludzi, chyba tylko po to żebyśmy się stali w odróżnieniu od krajów zachodnich „domem starców” dla najuboższych. Inwestycje, a szczególnie nowe technologie są w gospodarce niezbędne, tylko że my nie wykorzystujemy nawet tych zdolności produkcyjnych, które posiadamy bez potrzeby inwestowania począwszy od rolnictwa aż po przemysł przetwórczy i usługi transportowe. Ponadto samo inwestowanie nie przyniesie pożądanych rezultatów w warunkach hamowania popytu. A z takim zjawiskiem mamy do czynienia, jako jedyne remedium na kryzys wymyślone przez unijną biurokrację. Istniejące rudności są okazją dla Polski i dla innych krajów UE posiadających możliwość tańszej produkcji przy zachowaniu odpowiedniej jakości. Wymaga to w wielu przypadkach łamania obstrukcyjnych przepisów unijnych wymyślonych celowo ażeby nie dopuścić do cenowej konkurencji w stosunku do uprzywilejowanych krajów „starej Unii”. Równocześnie powinna być podjęta ofensywna akcja w kierunku wzmożenia popytu na całym rynku europejskim przez promowanie nowych form organizacji życia i powszechnej deglomeracji, a przede wszystkim tworzenie rzeczywiście wolnego rynku europejskiego. Hamulce rozwoju nie zostały nam zesłane z nieba, zostały stworzone w wyniku zastosowania obłędnej formuły UE i od jej zburzenia należy zacząć całe przedsięwzięcie budowy nowej Europy. Andrzej Owsiński
Zapasy na koniec świata Z podwójnych numerów tygodników wieje świąteczną sztampą i nudą − trudno opanować ziewanie już przy spisach treści. Osobliwy prezent zaproponował swym czytelnikom „Wprost”: pięć tysięcy któryś wywiad z Lechem Wałęsą, po raz pięć tysięcy któryś powtarzającym te same mądrości chłopka-roztropka i dającego upust megalomanii, której dorównuje tylko poczucie niedocenienia i frustracja. Między innymi po raz pięć tysięcy któryś Wałęsa oznajmia, że winien katastrofie smoleńskiej jest Jarosław Kaczyński, bo naciskał na brata, żeby lądował. „Czy ma pan na ten temat jakąś wiedzę?” − pytają dziennikarze „Wprost”. „To bardziej intuicja i logika… Przecież nie rozmawiali o kotkach, gdy była taka sytuacja w powietrzu! Znam Kaczyńskich doskonale. Wiem, że Lech nie robił żadnego ruchu bez konsultacji z Jarosławem.” Znacie ten kawał, jak pytano rabina, gdzie Pismo nakazuje noszenie jarmułek? A rabin odczytał im, że zaraz na samym początku: wyszedł Abraham z domu ojca swego. Rebe, ale gdzie tutaj o jarmułkach? No co wy, to myślicie, że ojciec Abraham by wyszedł z domu z gołą głową!? Ot, takiego to mędrca, a raczej mędrka, posłał Donald Tusk do Europy. I tak sobie mędrkuje we „Wprost” były TW Bolek na każdy temat, o jaki go zagadną. O to, jakie są dowody, że Wałęsa kłamie, wypierając się, iż był „Bolkiem”, pyta w „Superaku” redaktor naczelny Sławomir Jastrzębowski historyka Sławomira Cenckiewicza. Cenckiewicz streszcza fakty, opowiada też o tym, jak wyglądało nadanie Wałęsie „statusu pokrzywdzonego”, jak procedował sąd, użyty przez Wałęsę przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu… Wszystko konkretne, ścisłe, ze wskazaniem źródeł − odwrotność propagandowego dyskursu III RP, która stale każe nam wierzyć „autorytetom”, rechotać, oburzać się lub bić brawo razem z nimi i nie pytać o żadne konkrety. Warto ten wywiad wyciąć i zachować (jest też na stronie internetowej gazety). Przyda się też informacja, która znajduje się na przeciwnej stronie: na przyszły rok rząd zaplanował wyciśnięcie aż 13 mld złotych z obywateli tytułem opłat, danin, kar, wszelkiego rodzaju mandatów etc. Cesarz Kaligula, gdy mu brakowało pieniędzy, posyłał na ulice zbrojnych z poleceniem, by każdego złapanego przechodnia czesali co do grosza, aż zbiorą wyznaczony na dany dzień limit. W mowie miłości Tuska nazywa się to „wzmożeniem intensywności kontroli skarbowych”.
Jak w praktyce wygląda takie „wzmaganie”, pokazuje niezwykle ciekawy komentarz Barbary Kasprzyckiej na drugiej stronie „Dziennika Gazety Prawnej”, opisujący skutki rządowej akcji walki z przewlekłością w udzielaniu pozwoleń budowlanych. W statystykach zmiana przepisów spowodowała zmniejszenie opóźnień i awans o cztery pozycje w rankingu Banku Światowego, w praktyce − zmiana nie poprawiła nic, albo wręcz jeszcze bardziej pogorszyła sytuację. Ale wiadomo, co dla tej władzy ważniejsze. W innym miejscu jednak z DGP wieje optymizmem. Gospodarka już nie hamuje, zbliża się odbicie. Rentowność polskich obligacji to dobry znak, wbrew krakaniu fundacji Balcerowicza, przekroczenie progu ostrożnościowego nam na pewno nie grozi, więc to, że rząd rozmontował na wszelki wypadek związane z tym progiem mechanizmu naprawcze, nie ma znaczenia. A komuż to tak „patoka z gęby płynie”? A panu Wojciechowi Kowalczykowi, podsekretarzowi w Ministerstwie Finansów. A co powie pan Kowalczyk, kiedy się okaże, że to wszystko nieprawda? Najpewniej nic, bo kto go będzie niby pytał. A jak się taki znajdzie, to powie, jak komisarz Lewandowski, że przecież to był przecież „durny raczej” oficjalny wywiad do gazety. Albo tylko zrobi „ouups”. I jeszcze coś z DGP: w latach 2014-2020 polscy emigranci wytworzą dla Zachodu dobra warte 130 mld euro. Tyle własnej krwi oddaliśmy Unii w zamian za 300 miliardów złotych, i ewentualnie jeszcze drugie tyle w przyszłości, na ekrany przy autostradach, stadiony, aquaparki i elegancką kostkę brukową na ulicach miasteczek. Warto wiedzieć, że ten rachunek ma drugą stronę i że jest ona właśnie taka. Z kolei „Gazeta Polska Codziennie” oblicza, ile Polska traci wpływów z ceł wskutek ucieczki importerów przed bałaganem i biurokracją naszych urzędów do innych krajów Unii, głównie do Niemiec. Wychodzi, że clenie jadących do Polski towarów w UE umniejszyło wpływy budżetu III RP o 3,6 mld złotych rocznie. Nic dziwnego, że trzeba wysyłać na drogi dodatkowe brygady tajniaków z radarami, żeby odbić sobie takie straty na mandatach.
A „Rzeczpospolita” cytuje dane Eurostatu, zgodnie z którymi „zielona wyspa” obsunęła się w dół w dorocznym rankingu zamożności państw UE. W ubiegłym roku byliśmy na miejscu 5. od końca, w tym na 4. − wyprzedziła nas Litwa. Choć Litwa przecież na tuskowych mapach zaznaczana jest na czerwono, nie na zielono, a trwające wciąż wyludnianie się „fajnej Polski” przy metodologii Eurostatu (PKB na głowę obywatela) dodatkowo poprawia nam statystykę. Cud? Całe szczęście, że są w Unii jeszcze Łotwa, Bułgaria i Rumunia. „Rzeczpospolita” zastanawia się też, co się stało, że rząd dotąd zapewniający nas gniewnie, iż współpraca z Rosjanami układa się wspaniale, nagle buduje sobie wizerunek twardzieli, ostro przeciwstawiających się „arogancji” Rosjan i walczących o wydanie wraku. Moja odpowiedź: dopiero się stanie. Czy raczej, dopiero się okaże. I najwyraźniej rząd już się domyśla, co się niebawem okaże, i zawczasu rozpaczliwie szarpie pijarowską wajchę. Ktoś uwierzy? Bo ja wiem, wiadomość, która niedawno przemknęła przez portale, że wielka liczba Polaków spodziewając się wyprorokowanego jakoby przez Majów końca świata zaczęła gromadzić zapasy żywności zdaje się wskazywać, że ludzi wystarczająco głupich, by uwierzyć w kolejną propagandową kreację władzy, wciąż nie brak. RAZ
17 Grudzień 2012 Jak mucha siądzie na miodzie - to trudno jej się poderwać do lotu. To chyba jasne i oczywiste dla wszystkich, którzy odrobinę myślą. Jeśli można odrobinę myśleć- tak jak można być częściowo w ciąży. Albo jak można być – żonatym kawalerem, lub mieć w domu- kwadratowe koło. Można myśleć- albo nie. A kawalerem się jest- jeśli się nie jest żonatym. Jeśli człowiek weźmie ślub- to jest człowiekiem żonatym.. Ale jak się uczepi miodu i zaczyna wieść słodkie życie- nikt nie jest w stanie go do tego miodu oderwać.. Bo władza daje sławę i pieniądze.. No i wpływy.. A potem robi się już tylko to co władza każe nie zwracając uwagi na konsekwencje rządzenia.. Szuka już jedynie argumentów usprawiedliwiających swoje postępowanie.. Bo władza korumpuje nie tylko finansowo, korumpuje mentalnie.. Człowiek zaczyna być niewolnikiem smaku władzy. Nie potrafi bez niej już żyć.. I smakuje ją jak najdłużej.. Delektuje się jej smakiem, liczy pieniądze z niej płynące, odlicza czas, który działa na jej korzyść.. Liczy , liczy, liczy,… Tym bardziej w Polsce, gdzie władza jest atrapą.. Rządzą ci, których naprawdę nie widać.. W demokracji też są rzeczy, które widać, i te, których nie widać.. Fryderyk Bastiat o tym nie wiedział- bo nie żył w demokracji.. Żył w monarchii.. Obejrzałem wczorajsze wystąpienie mojej byłej koleżanki z Unii Polityki Realnej, pani Julii Pitery, w programie” Młodzież Kontra”. Teraz nie jest moją koleżanką, bo przeszła do Platformy Obywatelskiej. Jest koleżanką tych, którzy są w Platformie Obywatelskiej.. I postępują dokładnie odwrotnie , niż zdrowy rozsadek podpowiada.. Pani Julia dokładnie wie, jak powinno być we wszystkich sprawach państwa, żeby było normalnie.. Ale jest w Platformie Obywatelskiej i ma określony punkt widzenia- zbieżny z innym punktem widzenia, innym niż zdrowy rozsądek… Teraz kracze jak i ony, jak już weszła między wrony.. Bo tak już jest.. „ Bo tutaj jest jak jest, po prostu”.. Jak ona się wczoraj wiła pod ostrzałem… A przecież dokładnie wie, że nic liberalnego Platforma Obywatelska nie wprowadziła w życie i nic nie wprowadzi, bo jest partią socjalistyczną oparta o etatyzm.. Czekam nadal na najnowsze dane o stanie urzędniczym w państwie.. Dawno już temu było sto tysięcy nowych urzędników w demokratycznym państwie prawnym za rządów Platformy Obywatelskiej.. Ile jest teraz? Czekam z wielką niecierpliwością jak GUS… Zresztą statystyka też jest rodzajem kłamstwa.. Obok krzywoprzysięstwa i kłamstwa zwyczajnego.. Uzasadniać swoje niecne postępowanie to jest wielka sztuka.. Naprawdę! Ja bym nie potrafił myśleć co innego i na wizji opowiadać co innego.. Przecież jest się w partii rządzącej, która podnosi podatki , rozbudowuje biurokrację, gnębi przedsiębiorców, wprowadza co rusz antycywilizacyjne rozwiązania importowane z kręgów mentalności socjalistów europejskich.. I to łajdactwo firmuje.. Bo jest w tej demokratycznej grupie, która to wszystko wykonuje.. Przeciw nam.. Ale za to konsumuje pożytki płynące z łajdactwa politycznego.. Tyle lat być posłanką- ile grosza można uciułać..? Ile finansowego dobra można odłożyć na ciężkie czasy, które zbliżają się wielkimi socjalistyczno- demokratycznymi krokami? Między innymi dzieki rządom Platformy Obywatelskiej.. „ W Platformie też są inni członkowie UPR-u”- twierdziła pani posłanka Platformy Obywatelskiej.. No to co z tego, że są? A za czym głosują? Dlaczego przeciw nam- „obywatelom”? I gdzie jest realizowany program UPR-u? Przecież nie w Platformie Obywatelskiej.. Gdzie są okręgi jednomandatowe, gdzie jest obniżka podatków, gdzie jest demontaż państwa biurokratycznego, gdzie jest normalność, o którą pani posłanka Julia Pitera walczyła w będąc w Unii Polityki Realnej.. I co z tą korupcją? Zwalczyła ją pani posłanka Julia Pitera- czy też nie? I czy zapomniała, że źródłem korupcji są przepisy i uzależnienie przedsiębiorców od urzędów.. Czy zrobiła jakikolwiek krok w kierunku uniezależnienia przedsiębiorców od urzędników państwowych? Nie robiła nic- oprócz uprawiania propagandy promocyjnej, że niby walczy z korupcją.. Złapała nawet jednego urzędnika, który na rachunek urzędu kupił dorsza za….7,50 złotych(???) I czy to nie są jaja? Jakby kupił jaja, po niewłaściwej cenie- może wtedy udałoby się zwalczyć korupcję..? Taka zabawa w udawaną władzę.. Wielkie jaja w popularnym programie.. Po prostu pani posłanka Pitera znajduje się po drugiej stronie zdrowego rozsądku.. Bo po stronie zdrowego rozsądku już była.. Jak była w Unii Polityki Realnej i innych partiach politycznych.. Na przykład w Lidze Republikańskiej.. A w tym czasie ma Śląsku na trasy nie wyjechało 50 pociągów pasażerskich- nic nie wiadomo o towarowych. I nie dlatego, że kolejarze ogłosili strajk.. Z powodu nowego rozkładu jazdy, rozkładającego normalny ruch pociągów. Kto tam rządzi z Platformy Obywatelskiej, że nie potrafi ułożyć rozkładu jazdy pociągów? Oprócz rozkładu państwa, rozkłada się deficytowa ,państwowa kolej, bo i na nią przychodzi kolej. .Tak jak przyjdzie na wszystko.. W systemie rządów biurokracji i wielkiego marnotrawstwa nic innego nie może się stać. .”pociągi na tory” chciałoby się sparafrazować znane hasło lewicy ekologicznej, która planuje pod przymusem – w przyszłości- wrzucić” Tiry na tory”. Na razie nie jeżdżą nawet pociągi po torach- a co dopiero tiry.. Najgorszy będzie los tirówek, które stoją przy torach, pardon- przy drogach.. Gdzie one będą zarobkować uprawiając „ najstarszy zawód świata”? Nad tym lewica się nie zastanawia.. Może sobie poradzą- staną przy szlakach kolejowych dopóki szlag ich nie trafi w oczekiwaniu na klienta.. W końcu kierowcy tirów będą pozamykani w swoich kabinach, a pociągi będą jechały zgodnie z rozkładem jazdy i nie będą się zatrzymywały pod byle lasem.. Tylko rozkład jazdy powinien być napisany dokładniej, niż ten na Śląsku..Dlaczego tylko tiry na tory? A reszta samochodów nadal będzie zanieczyszczać powietrze i świat? Wszystkie samochody skierować na tory, łącznie z jednośladami, w tym rowerami.. Bardzo nieprzyjemny jest pot rowerzysty, który z wielkim wysiłkiem pedałuje, próbując nagonić czas.. Niektórych nawet łapią na radar… No właśnie- i problem radarów zniknie.. Ale pojawi się dodatkowa dziura w budżecie mandatowym- o 1,5 miliarda złotych. Bo tyle minister Jacek Vincent Rostowski zaplanował z łupienia kierowców.. I żeby spłacić międzynarodówce lichwiarskiej t 43 miliardy złotych odsetek od zaciągniętych długów za czas jednego roku.. Przychodzi następny rok- i znowu trzeba oddać odsetki.. W tym roku było 43 miliardy- ile będzie w budżecie na rok 2013??? I będą nas nadal skubać.. Aż do kości- niechaj zaczną świecić nagie kości.. Ale będzie postęp feministyczny w Arabii Saudyjskiej, bo niedawno stamtąd- z jakiejś konferencyi- powróciła pani profesor Magdalena Środa., znana wojująca feministka.. Popatrzcie Państwo jaka sprytna.. I w Arabii Saudyjskiej pod okiem króla będzie wcielać w życie swoje idee i te dwanaście etyk, o których mówi w telewizji, że tyle jest- tyle co biblijnych plemion Izraela i tyle co gwiazdek na fladze Unii Europejskiej , państwa, którego nie ma, a członków tego państwa jest 27.. Nie ma państwa- ale flaga, hymn, parlament, rząd, waluta, minister spraw zagranicznych, prezydent, bank centralny.. To wszystko już prawie jest- ale państwa nadal nie ma.. To ciekawe?? Jest coś co widać, ale państwa nie widać.. Powiem jeszcze Państwu, że przy zabójstwie rodziny carskiej Romanowów było 12-u oprawców..(??) Nie ciekawe? Moim zdaniem bardzo ciekawe.. Jak mucha siądzie na miodzie, to naprawdę, trudno jej się poderwać do lotu- pani minister Julio Pitero. WJR
Kogo straszy ABW Z płk. Andrzejem Kowalskim, byłym funkcjonariuszem SKW, ABW i UOP, rozmawia Maciej Walaszczyk W Pana ocenie funkcjonariusze ABW manipulowali Brunonem K. lub przynajmniej bardzo głęboko z nim współpracowali, pomagając w realizacji jego planów? - Trudno to ocenić, ponieważ moje doświadczenie zawodowe wyklucza formułowanie tego rodzaju opinii przy tak wąskim materiale, jaki znamy na ten temat. Być może ta akcja była przeprowadzona prawidłowo. A być może bardzo źle. By ją ocenić, należałoby poznać wszystkie informacje, a więc nie tylko to, o czym wie prokuratura i sejmowa Komisja ds. Służb Specjalnych.
W Sejmie przedstawił Pan jednak ramy, w których poruszają się służby, wskazując, że współpraca agentów ABW z Brunonem K., zbieranie materiału dowodowego, prawdopodobnie nie odbywały się przy nadzorze prokuratury, tak naprawdę prokuratura poznała sprawę dopiero po 5 listopada. - Zgodnie z ustawą polskie służby specjalne mogą przeprowadzić operacje specjalne w dwóch przypadkach. Chodzi o tzw. zakup kontrolowany albo niejawne dozorowanie przesyłki. Ustawodawca nie przewidział jednak sytuacji, w której funkcjonariusz/agent wchodzi w kontakt z osobą, która przygotowuje przestępstwo, nawiązuje z nią relacje, przez dłuższy czas spotyka się, rozmawia, na różne sposoby współpracuje, coś załatwia, dzwoni, podróżuje itp., a jednocześnie zbiera dowody pod nadzorem prokuratora. Zachowuje się jak członek grupy przestępczej, ale zgodę na takie działania zatwierdził prokurator.
A powinny mieć? - Moim zdaniem tak. Leży to w interesie zarówno obywateli, jak i służb specjalnych. W tak skomplikowanej sytuacji – podkreślam, sytuacja była rozpatrywana jako zamach na najważniejsze instytucje w państwie – prokuratura powinna być odpowiedzialna za stwierdzenie, czy jakieś działanie jest przestępstwem i w jaki sposób można zebrać dowody. Gdyby w przypadku Brunona K. działania ABW były tak koordynowane z prokuraturą, to dziś zobaczylibyśmy wszystko w innym świetle, a nasza rozmowa prawdopodobnie nie miałaby sensu. Sprawa Brunona K. byłaby pokazana w zupełnie inny sposób i nie budziłaby tylu spekulacji. Wydaje mi się więc, że taka modyfikacja prawa prędzej czy później w Polsce nastąpi. Służby potrzebują narzędzia, które umożliwi długotrwały kontakt z przestępcą, w czasie którego będą zbierane dowody pod okiem prokuratora. To jest w końcu sposób na to, aby obywatele mieli pewność, że nad zbieraniem dowodów w sprawach o najgroźniejsze przestępstwa przeciwko państwu istnieje nadzór prokuratury.
To co zrobiła ABW? Zakończyła sprawę w dziwnym momencie? - Moment zakończenia sprawy może budzić kontrowersje, ale w sytuacji gdyby czekano do ostatniej chwili, służby mogłyby się narazić na zarzut stworzenia jakiejś niebezpiecznej sytuacji. Zobaczymy, co orzeknie sąd. Jeśli będzie odpowiednio wysoki wyrok, to znaczy, że dowody w tej sprawie zebrano prawidłowo. Naprawdę w naszej rzeczywistości mamy czasem do czynienia z szokującym kontrastem między pierwszymi informacjami a orzeczeniem sądu. Przypomnę tu “agenta śpiocha” zatrzymanego w 2009 roku. Opowieść o nim była na miarę Jamesa Bonda, a potem okazało się, że sąd – przy bardzo dużej życzliwości wobec zgromadzonego materiału – orzekł w tej sprawie 3 lata więzienia. Sankcja ledwo przekroczyła czas spędzony przez oskarżonego w areszcie. A chodziło o współpracę z obcym wywiadem, zbieranie informacji i przesyłanie ich do centrali. Poczekajmy, co powie sąd, gdy będzie podejmował decyzję o przedłużeniu aresztu dla Brunona K.
Co mogło się więc wydarzyć, że w ABW zdecydowano o ujawnieniu tej historii? - Z doniesień medialnych można wnioskować, że przełom w sprawie nastąpił gdzieś między czerwcem a lipcem 2011 r., nie wiemy, co go spowodowało. W prawie każdej sprawie jest taki moment, kiedy nie ma wątpliwości co do istoty działania osoby rozpracowywanej. ABW zrobiła więc “operację specjalną”, może nawet bez poważnych błędów, ale – jak powiedziałem – ustawa o ABW nie daje możliwości zwrócenia się w czasie trwania działań operacyjnych do prokuratury o pomoc w zbieraniu dowodów. Warto podkreślić ten moment. Służba podczas działań operacyjnych podejmuje współpracę z prokuraturą tylko w kilku określonych w ustawie przypadkach, o czym już wspomniałem. Konsultacja z pionem śledczym ABW nie powinna w takim przypadku zastępować nadzoru prokuratora. Co innego dzieje się, gdy już rozpoczęte jest śledztwo, tak jak w przypadku Brunona K. po 5 listopada. Wtedy ABW wykonuje czynności pod okiem prokuratora.
Co działo się przed listopadem? - Wygląda to raczej na przyglądanie się człowiekowi przez funkcjonariuszy. Gdy uzyskano informacje wskazujące, że pewne przygotowania mogą zostać aż nazbyt skonkretyzowane, to dalej prowadzono sprawę, być może po konsultacji z pionem śledczym ABW. Tu właśnie najbardziej widać dystans, który nas dzieli od modelu stosowanego w innych państwach demokratycznych. Służby musiały sobie radzić z tą sytuacją bez pomocy prokuratora. To budzi największe wątpliwości, które nie pojawiłyby się, gdyby tę samą operację specjalną i zbieranie dowodów prowadzili od początku w porozumieniu z prokuraturą. Podkreślam, że ABW, odkrywając takie zagrożenie, nie mogła zrezygnować z tego rozpracowania. Musiała tak budować sytuację, aby była działaniem w ramach prawa, choć nie była oparta na przepisach o operacjach specjalnych. Jeżeli nic o tym nie wiedział prokurator, mówimy o okresie od lipca do listopada 2012, to powinniśmy pytać, kto czuwał nad odpowiednim standardem zbierania dowodów? Kto pilnował, aby taktyka postępowania ludzi ABW mieściła się w poprawności ich zbierania? Czy analizowano strategię działania pod kątem uniknięcia elementów inspirujących lub wręcz prowokujących Brunona K.?
Jakie konkretnie działania powinni nadzorować śledczy? - Podróżowanie po kraju w celu załatwiania spraw związanych z przygotowaniami do przestępstwa, prowadzenie rozmów w celu kupna materiałów wybuchowych, wyjazd do Warszawy w celu obejrzenia sobie budynków ministerstw i Sejmu. W każdej z tych sytuacji można było zbierać dowody i w każdej z nich można było zachować się zbyt aktywnie. Można więc pytać, czy osoby, które to czyniły, były do tego odpowiednio przygotowane.
Pytanie, czy robiły to wszystko przez wiele miesięcy, czy tylko na krótko przed ujawnieniem tej historii? W pewnym momencie mogło pojawić się zapotrzebowanie na tę sprawę? - Niestety, tak to wygląda, że do pewnego momentu sprawa była prowadzona jako normalne rozpracowanie podejrzanego człowieka, zbierano informacje, uzyskano różne materiały, które później opinii publicznej pokazała prokuratura. Być może nawet podsłuchiwano jego rozmowy telefoniczne, co na tamtym etapie prawdopodobnie było uzasadnione. Tylko nie wiemy, dlaczego sprawa w pewnym momencie zaczęła nabierać tempa. Jakby rosła na drożdżach.
Na drożdżach? A więc ktoś bardzo w tych działaniach pomagał, podsuwał pomysły, rozwiązania? - To jest to pytanie, które opinia publiczna będzie stawiać. Może ktoś podsuwał pomysły, a może Brunon K. był osobą z tendencją do rozwiązań kategorycznych? Mając “własną grupę”, rozpędził się więc w swoich działaniach i wówczas wcale nie potrzeba było mu podsuwać pomysłów. Obecność agenta mogła być jedynie swego rodzaju katalizatorem. Nie wiemy, czy zbudowano portret psychologiczny tego człowieka, a jeśli tak zrobiono, to co z niego wynikało?
Na przykład co mogło wynikać? - Być może wstawienie tam jednego człowieka dawałoby kontrolę nad sytuacją, ale nie napędzało Brunona K. do działania. Być może wstawienie już więcej osób stworzyło audytorium, przed którym Brunon K. działał jak na scenie. Często ludzie w takich sytuacjach sami się “nakręcają” w realizacji swoich planów. Wiedza o tym człowieku jest po prostu kluczowa w ocenie zadań, jakie postawiono funkcjonariuszom, którzy weszli z nim w relację.
Podczas konferencji prasowej ABW i prokuratury okazało się, że nikt nie był w stanie powiedzieć, czy Brunon K. jest psychicznie chory. Wcześniej zbudowany portret psychologiczny takie problemy by pokazał? - Oczywiście, badania psychiatryczne zarządzone przez prokuraturę a sporządzenie portretu psychologicznego to dwie różne kwestie. Prokuratura zarządza je w celu zbadania poczytalności człowieka, a służby w celu rozpoznania “obiektu” i planowania działań. Jednak sposób podejścia do sprawy uzależniony jest od jej wagi. Ta była zupełnie wyjątkowa, w ten sposób nam to przedstawiono. Mając taki przypadek, cała służba powinna, mówiąc przenośnie, chodzić na palcach, oceniając, gdzie można popełnić błąd, i działać tak, by go nie popełnić.
Ranga sprawy pozwalała, na zorganizowanie konferencji prasowej, podczas której prokurator z Krakowa komplementował ABW? - Nie chciałbym komentować działań prokuratury. Ale ujawniono wtedy wiele informacji przed zamknięciem śledztwa. Niedoszły zamachowiec nie miał postawionych nawet wszystkich zarzutów. - Biorąc pod uwagę proporcje treści istotnych do wszystkich wątków dodatkowych, a więc podkreślanie profesjonalizmu funkcjonariuszy, zachwalanie sytuacji, w której odbierają telefony o północy itp., można wnioskować, że zostały one całkowicie zaburzone. Powtarzanie opinii publicznej, że współpraca między prokuraturą i ABW była dobra, a samej Agencji nie należy odbierać kompetencji śledczych, wyglądało raczej na agitację. Przez wiele minut mówiono o sprawach niezwiązanych z operacją ABW.
A same informacje o wielkim zagrożeniu i planach zamachu, 4 tonach materiałów wybuchowych? Sam odwołał się Pan do opinii eksperta, według którego detonacja 4 ton ładunku na bazie saletry jest mało realna. - Dlatego ta konferencja prasowa powinna wyglądać inaczej, a sprawa powinna zostać ujawniona opinii publicznej poprzez podanie suchych faktów z możliwością zadania pytań przez dziennikarzy, bez całej tej atmosfery grozy, która wyzierała niemal z każdego zdania. Jeśli prokuratura znała te materiały od 5 listopada br., to musimy mieć też świadomość, że służby przedstawiły jej tylko ich część. Budowanie na nich takiego totalnie groźnego przekazu trąciło brakiem profesjonalizmu. Przekazano informacje o jakichś gigantycznych ilościach materiałów wybuchowych, arsenałach broni i amunicji, pokazano dziennikarzom filmy z próbnych eksplozji itd. To wszystko razem robiło raczej wrażenie próby nacisku psychologicznego na opinię publiczną i ewentualnie władzę. Bo nie wiemy, kogo ta konferencja miała bardziej postraszyć – opinię publiczną czy rządzących? No bo można to odczytać tak: my wam pokazujemy kogoś, kto chciał was pozabijać, a wy nam chcecie zabrać uprawnienia śledcze? To budzi niesmak.
Do tego doszły informacje o jego poglądach politycznych, ogólnie rzecz ujmując – prawicowych. - Cóż można do tego dodać? Jak można profesjonalnie decydować o takim przekazie? Zresztą z fragmentów e-maili, które pisał, nie wynika, że był to człowiek o skrystalizowanych poglądach i przywiązaniu do konkretnej partii politycznej. Jak więc można sugerować tego typu sympatie czy powiązania? To niestety świadczy przeciwko służbie, choć jej szeregowi funkcjonariusze musieli się sporo przy tej sprawie napocić. Pewnie przykro im było potem słuchać tego, co pokazano i powiedziano podczas konferencji prasowej. Dodam jeszcze, że dla obywateli ta sytuacja niesie jeszcze jedno ważne przesłanie. Możliwe jest obecnie zbieranie dowodów przeciwko każdemu z nas bez nadzoru nad tym procesem prokuratury. To nie stwarza poczucia bezpieczeństwa. Dziękuję za rozmowę. Maciej Walaszczyk
Kłamstwa medialne obozu patriotycznego Mentalność korporacyjna jest jedną z wielu patologii niszczących Polskę. Patologia ta przejawia się tym że jakieś środowisko stawia wyżej lojalność wobec ludzi z swojego kręgu, niż wierność moralności, etyce, zasadom. Taka postawa jest sprzeczna z duchem cywilizacji zachodniej. Zasadę wierności prawdzie najlepiej ilustruje powiedzenie Arystotelesa że bardziej kocha prawdę niż Platona. Mentalność korporacyjna objawia się w między innymi tym że niektórzy lekarze tuszują błędy nieuczciwych lekarzy, niektórzy policjanci ukrywają przestępstwa zdeprawowanych policjantów, a politycy uzasadniają najbardziej absurdalne posunięcia i wypowiedzi swoich kolegów partyjnych. Niestety taka mentalność wkrada się i w relacje w prasie patriotycznej. Swego czasu okazało się że jeden z prawicowych publicystów był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Fakt ten przemilczeli wszyscy publicyści którzy od dwu dekad nieustanie pisali o esbeckiej agenturze. Pochwalę się że złamałem tą zmowę milczenia, i łamię ją systematycznie gdy stykam się z zmową milczenia. Bo nic jako naród nie osiągniemy tolerując w swoim środowisku patologie. I dziś jestem zmuszony przybliżyć czytelnikom skandal jakim jest opublikowanie w czasopiśmie WPiS, adresowanym jak i cała oferta wydawcy do sympatyków PIS, artykułu o Marszu Niepodległości – „Podlegli atakowali niepodległych” autorstwa pani Magdaleny Borowieckiej. Artykuł ilustrowały zdjęcia Adama Bujaka.
Marsz Niepodległości to coroczna demonstracja młodych polskich nacjonalistów. Działaczy i sympatyków Młodzieży Wszechpolskiej, Obozu Narodowo Radykalnego, wspieranych przez autonomicznych nacjonalistów i działaczy mniejszych lokalnych ruchów nacjonalistycznych. Co roku celem Marszu jest upamiętnienie wkładu ruchu narodowego w walkę o niepodległość i Wielką Polskę Katolicką. Punktem kulminacyjnym Marszu jest pomnik Romana Dmowskiego.
Natomiast w relacji pani Borowieckiej narodowców nie ma. Pomimo uczestnictwa już po raz drugi w Marszu żadnego nie dostrzegła. Są kibole i tajemniczy organizatorzy. Widać że słowa Młodzież Wszechpolska, Obóz Narodowo Radykalny, narodowcy, nacjonaliści, okazały się zbyt wielkim tabu dla autorki. Oddając sprawiedliwość autorce, nie zachowała ona czujności rewolucyjnej, i napisała że Marsz ruszył z ronda Dmowskiego, a uczestnicy złożyli kwiaty pod pomnikiem Romana Dmowskiego. Dodatkowo artykuł ilustrują zdjęcia Adama Bujaka. Czy jest są na nich transparenty lub działacze MW, ONR? Czy jest pomnik Romana Dmowskiego? Czyli wszystko to co wiąże się z Marszem. Nie. Jest za to Jarosław Kaczyński z posłami PIS stojący przed Pałacem Namiestnikowskim, jest transparent z Piłsudskim trzymany przez Polonusów z Niemiec ubranych w czerwone koszulki z orłem, trzymających czerwone sztandary z orłem – niepokojąco podobne do sztandarów znanych z happeningu Ruchu Odrodzenia Żydów w Polsce. Jest i redaktor naczelny Gazety Polskiej Tomasz Sakiewicz na tle pomnika Piłsudskiego. Po organizatorach i uczestnikach Marszu nie ma śladu. Narodowcy zostali wymazani z świadomości. Skutecznie, na miarę wymazywania przeszłości jakie dokonywał Wielki Brat w powieści „1984”. Ta nienawiść do narodowców kojarzyć się może z komunistami i nazistami którzy postawili sobie za jeden z celów wymazanie fizyczne, wymazanie z pamięci, eksterminacje polskich narodowców. A żeby było śmieszniej. Wydawcy pisma prezentowali je na konferencji dziennikarzy katolickich. Uczestnikami spotkania byli: prezes Młodzieży Wszechpolskiej, szefostwo ONR, organizator Marszu Niepodległości. Zaszokowany artykułem prezes MW publicznie zwrócił uwagę wydawcom na nieprzyzwoitość publikacji. I? I nic, wydawcy zdawali się absolutnie nie rozumieć o co prezesowi MW chodzi. Widać że zderzyły się dwa odrębne światy. Jeden młodego człowieka apelującego o szacunek dla faktów, i drugi w którym fakty nie są najważniejsze.
Jan Bodakowski
http://sphotos-b.ak.fbcdn.net/hphotos-ak-ash4/432222_398447716897742_1722884803_n.jpg
http://sphotos-a.ak.fbcdn.net/hphotos-ak-ash4/483504_398447570231090_578089411_n.jpg
http://sphotos-h.ak.fbcdn.net/hphotos-ak-prn1/75216_398447870231060_455560175_n.jpg
Gazeta Finansowa: Dokąd prowadzi obecna polityka RPP?
Wbrew pozorom działania Rady Polityki Pieniężnej są stosunkowo łatwe do przewidzenia, przynajmniej w perspektywie następnego posiedzenia. Problemy zaczynają się wtedy, kiedy trzeba postawić prognozę długoterminową. Wydaje się jednak, że sami członkowie RPP nie wiedzą dokąd ten cykl obniżek ich zaprowadzi. Z początkiem grudnia ponownie przyszło nam się zmierzyć z krajowymi władzami monetarnymi, warto więc się zastanowić nad przewidywalnością aktualnie funkcjonującej Rady. Pozornie wydawać się może, że nie jest to łatwa sztuka, szczególnie mając na uwadze „duże” zaskoczenie brakiem obniżki już w październiku. Wydaje się jednak, że po przyjęciu kilku żelaznych założeń, to syzyfowe zadanie staje się możliwe do wykonania.
Stopy a historyczna inflacja Pierwszym z tych założeń jest fakt, że RPP prowadzi konwencjonalną politykę, tzn. realne stopy powinny być dodatnie. Oznacza to, że trudno jest oczekiwać stawki kosztu pieniądza poniżej inflacji. Ten fakt implikuje zależność poziomu stóp od historycznej inflacji, a niekoniecznie tej oczekiwanej, co z kolei nakazywałaby sztuka prowadzenia polityki monetarnej, szczególnie tej współczesnej, która często posuwa się do bardziej niekonwencjonalnych działań. Jak powszechnie wśród ekonomistów wiadomo, polityka pieniężna powinna wyprzedzać trendy inflacyjne, a nie za nimi podążać, gdyż zmiany stóp wpływają na gospodarkę z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Patrzą w „tylne lusterko” Niestety, rzeczywistość wygląda nieco inaczej i trudność w prognozowaniu przyszłości sprawia, że władze monetarne częściej patrzą w „tylne lusterko” w postaci opublikowanych już danych, niż przez „przednią szybę” w formie spodziewanych trendów na przyszłość. Fakt braku umiejętności wyprzedzania swoimi decyzjami trendów gospodarczych jest jednak dość powszechną bolączką na świecie i RPP z pewnością nie jest tutaj wyjątkiem. Niestety, krajowe władze w swoich działaniach wydają się być bardziej spóźnione od podobnych sobie ciał w innych państwach. Warto choćby przypomnieć, że cykl obniżek nie pierwszy już raz zaczął się bardzo późno – podobnie było w 2008 r., kiedy dopiero upadek Lehman Brothers skłonił Radę do działania.
Gospodarka na ołtarzu ofiarnym Kolejnym czynnikiem jest zbyt duże uzależnienie decyzji Rady od periodycznie ukazującego się raportu o inflacji. Wydaje się, że wielu członków RPP przywiązuje znaczną uwagę do projekcji inflacji i wzrostu gospodarczego, nawet wtedy, gdy wydają się one już zdezaktualizowane. Następną istotną kwestią jest nadzwyczaj skrupulatne trzymanie się wyznaczonego celu inflacyjnego, nawet jeżeli oznacza to złożenie wzrostu gospodarczego na ołtarzu ofiarnym. Niestety, RPP, w przeciwieństwie do Fedu, ma mandat jedynie do walki z inflacją i dlatego może sugerować, że dynamika wzrostu PKB jest zbyt wysoka i trzeba ją obniżyć, by zdusić inflację. Tak było w maju tego roku, kiedy wzrost powoli już się załamywał, a RPP chciała go jeszcze wyhamować i nie omieszkała o tym nawet zakomunikować. Ponadto można odnieść wrażenie, że przynajmniej część RPP nie przykłada większej wagi do źródeł inflacji i - mimo że jest ona importowana w postaci wysokich cen energii - to stara się z nią walczyć, co przecież z góry skazane jest na porażkę. Łukasz Bugaj
Polacy pracują na dobrobyt innych państw Aż 130 mld euro PKB wytworzą polscy emigranci dla innych państw. Gdyby mogli pracować w Polsce, budowaliby dobrobyt kraju. Sprawę opisuje "Dziennik Gazeta Prawna". Od 2007 r., czyli od momentu, gdy młodzi ludzie mieli zacząć wracać z zagranicy, liczba emigrantów z Polski utrzymuje się powyżej 2 mln osób. "W tym czasie transfery pieniężne emigrantów, a więc środki, jakie pracujący za granicą Polacy przesyłają do bliskich w kraju, zmalały z 20 do 17 mld zł. Wniosek jest prosty – to, co wytworzą nasi emigranci, w coraz większym stopniu przyczynia się do dobrobytu krajów, do których wyjechali. A traci na tym polski PKB. Według Instytutu Sobieskiego chodzi o dziesiątki miliardów euro"- informuje DGP. W najbliższych latach będzie jeszcze gorzej. "W okresie 2014–2020 Polacy wytworzą dla PKB innych krajów ok. 85 mld euro. Ale trzeba wziąć pod uwagę to, że polski PKB per capita wynosi 65 proc. średniej dla 27 krajów UE. Dlatego przez te sześć lat ich realna siła nabywcza w Polsce wyniesie nawet 130 mld euro"– tłumaczy DGP Janusz Kobeszko, ekspert ds. finansów publicznych z instytutu i autor publikacji „Wizja Polski 2014–2020”. Czy ktoś pamięta jeszcze, że był kiedyś taki facet, który zapowiadał, że Polacy z zagranicy będą wracać, a nie tam wyjeżdżać? Ech, ale to było dawno i nieprawda. DLOS/DGP
Kogo my mamy za prezydenta?
1. Prezydent Komorowski udzielił obszernego wywiadu portalowi Onet.pl, którym po raz kolejny potwierdził jak jest bezwzględny i cyniczny. Wprawdzie Komorowski niezmiennie prowadzi w rankingu zaufania do polityków, (około 70% zaufania) ale nie wynika to z jego specjalnych osiągnięć na jakimkolwiek polu, tylko raczej z nie angażowania się w kontrowersyjne decyzje i ze specjalnej ochrony jaką ma zapewnioną w mediach. Nawet jego inicjatywa legislacyjna polegająca na wprowadzeniu poważnych ograniczeń w ustawie o zgromadzeniach, wręcz godząca w podstawowe wolności obywatelskie, była w mediach przedstawiona tak, jakby było to przedsięwzięcie rządowe albo poselskie, które prezydent tylko podpisuje wręcz jako „notariusz”, a więc nie ma z tym nic wspólnego. To właśnie ta osłona medialna pozwala Komorowskiemu, opowiadać rzeczy, które aż biją po uszach niespójnością i sprzecznościami ale nikt z „niezależnych” dziennikarzy prowadzących z nim wywiady, nawet się na ten temat nie zająknie.
2. Tak było i w tym wywiadzie, prezydent Komorowski mówi, „że nie powinniśmy obchodzić rocznic stanu wojennego bo to hańba narodowa” ale ten fakt nie przeszkodził mu jakiś czas temu autora tej hańby – gen. Jaruzelskiego, zaprosić na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego i głęboko się przed nim skłonić podczas uroczystego powitania.
Jednocześnie jakby od niechcenia wypowiada słowa, które jednoznacznie mają wskazać, że lider PiS-u wcale nie był walczącym opozycjonistą w latach 80-tych poprzedniego stulecia (zgodnie z instrukcją z szafy Lesiaka z 1993 roku, że J. Kaczyński nie był internowany bo był mało znaczącym działaczem). Mówi tak o demonstracji organizowanej przez PiS w dniu 13 grudnia „rozumiem, że ktoś się spóźnił o kilkadziesiąt lat. Demonstracje antyrządowe w imię walki o wolność miały sens w okresie stanu wojennego. Warto pamiętać, że wtedy nie wszyscy wychodzili na ulicę, nie wszyscy ryzykowali, więc zapewne muszą dzisiaj nadrabiać zaległości z tamtych lat”. Mówi to choć doskonale wie, że internecie od jakiegoś czasu funkcjonuje choćby oświadczenie Marka Nowickiego szefa Komitetu Helsińskiego (w 1989 roku przekształconego w Helsińską Fundację Praw Człowieka), że Jarosław Kaczyński był jednym z jego założycieli w 1982 roku i jedną z najaktywniejszych postaci (między innymi jednym za autorów słynnego raportu o łamaniu praw człowieka w Polsce, który był prezentowany na madryckiej konferencji OBWE w 1983 r).
3. Drugim wątkiem, który porusza w sposób niezwykle cyniczny, prezydent Komorowski jest katastrofa Smoleńska. Stwierdza zdecydowanie, „że wszystkie teorie o zamachu w Smoleńsku, uważa za błędne i szkodliwe”. I dalej „ ten nieszczęsny artykuł w Rzeczpospolitej, winien być przestrogą i sygnałem ostrzegawczym dla polityków i dziennikarzy”.
Mówi to, choć zapewne zna wypowiedź szefa Prokuratury Wojskowej płk. Artymiaka, który na posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości przyznał, że detektory w Smoleńsku wykryły trotyl na szczątkach samolotu, czym obnażył polityczne inspiracje wcześniejszej konferencji prasowej prokuratora Szeląga, na której ze swadą zaprzeczał, że nic takiego w Smoleńsku nie wykryto. Mówi o nieszczęsnym artykule, choć doskonale wie, że był to artykuł prawdziwy i za tę prawdę po interwencji rzecznika rządu Pawła Grasia u właściciela Grzegorza Hajdarowicza zwolnieni zostali nie tylko dziennikarze tej gazety ale został rozwiązany ponad 20 osobowy zespół największego opiniotwórczego tygodnika Uważam Rze.
4. Prezydent Komorowski, nie dostrzega ani ograniczeń wolności w Polsce i wyśmiewa protesty obywatelskie w tej sprawie, bez żadnych zahamowań, uczestniczy również od ponad 30 miesięcy w zamiataniu pod dywan największej tragedii dotyczącej fundamentów naszego państwa, po II wojnie światowej. Wszystko to po raz kolejny każe postawić pytanie – kogo to my Polacy mamy za prezydenta? Kuźmiuk
Po co nam to euro? Polacy przecież go nie chcą! Panie premierze, litości – Polacy chcą dzisiaj drugiej Szwecji, a nie Grecji. W Szwecji najnowsze sondaże Statisticks Sweden wykazały dobitnie, że zaledwie 9,6 proc. chce euro, przeciw głosowałoby dziś aż 82,3 proc. Szwedów. Uśmiechnięty Premier D. Tusk z zaprzyjaźnionych mediów przekonuje nas w bożonarodzeniowym telewizyjnym spocie, że „mamy tylko siebie”. Ot, taka świąteczna pocztówka dla leminga i półgłówka. To przekaz dnia z radosnej i zasobnej „zielonej wyspy” w atmosferze świąt pełnych pokoju i języka miłości. Przy okazji dowiedzieliśmy się jednak, że Naród straszliwie chce do strefy euro i przyjęcia wspólnej waluty, choć sam sobie z tego nie zdaje sprawy. Premier uspokaja wraz z naszym „Sztukmistrzem z Londynu”, że już wkrótce panowie podejmą decyzję i otworzą nam drogę do tak upragnionego dobrobytu, który uosabia ponoć euro.Panie premierze, litości – Polacy chcą dzisiaj drugiej Szwecji, a nie Grecji. W Szwecji najnowsze sondaże Statisticks Sweden wykazały dobitnie, że zaledwie 9,6 proc. chce euro, przeciw głosowałoby dziś aż 82,3 proc. Szwedów. Żeby znów nie wyszło nieporozumienie wynikające ze społecznej głuchoty – miał być ministrem sportu, a został transportu. Grecja właśnie dogorywa na naszych oczach, ale ma euro. Politycy greccy mają swe oszczędności też w euro, tyle że w bankach w Szwajcarii i Niemczech, Cypr tonie na pokładzie z euro i prosi o pomoc, Hiszpania krwawi coraz bardziej i wkrótce też poprosi o pomoc. Wiwat euro. Panie Premierze, chociaż ten raz w roku w Święta Bożego Narodzenia bądźmy razem i wspólnie posługujmy się rozumem chłodną analizą i Polską Racją Stanu. Namawianie dziś i to w momencie rozpoczynającego się ciężkiego kryzysu gospodarczego i finansowego w Polsce to namawianie do popełnienia harakiri gospodarczego i seppuku w sferze konkurencyjności. Unia Europejska właśnie chce nam zakazać produkcji smakowych papierosów mentolowych i tych cienkich typu slim, a to aż 38 proc. całej polskiej produkcji papierosów. Chce wprowadzić ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym 30 km/godz. Właśnie zafundowała nam Wspólny Europejski Patent, który będzie nas kosztował gdzieś ok. 50-80 mld zł, że nie wspomnę o Pakiecie Klimatycznym, który będzie nas kosztował ok. 100-200 mld zł. W świąteczną łagodność i serdeczność premiera fantastycznie wpisuje się też obietnica skierowana do lidera opozycji, że tego 13-go grudnia nie będzie on internowany, mimo tego, że podobno nie da się z nim żyć w jednym kraju. Jesteśmy według Premiera D. Tuska „wielkim i silnym Narodem”, tak w telewizyjnym spocie łechcze naszą narodową dumę i ambicję Premier. A i owszem tyle tylko, że decydenci w strefie euro całkowicie przestali się z nami liczyć. W ramach Wspólnego Nadzoru Bankowego, Unii Bankowej i Paktu Fiskalnego zaproponowali nam obecność w klubie, ale już nie w saloniku dla VIP-ów i to pod warunkiem, że będziemy siedzieć cicho i bez szemrania akceptować nawet najbardziej dla nas niekorzystne decyzje. Eurogrupa proponuje nam, że to oni będą podejmować wszystkie zasadnicze decyzje co do banków w Polsce, głównie tych zagranicznych, a nawet polskiego jeszcze PKO.BP i losu pieniędzy polskich ciułaczy i to bez względu na to czy wejdziemy do wspólnego nadzoru czy nie. Przecież oddaliśmy już banki, firmy ubezpieczeniowe, huty, cementownie, handel wielko powierzchniowy i wiele innych dochodowych firm, czy naprawdę musimy już teraz naprędce oddawać ostatni symbol suwerenności i realne skuteczne narzędzie w walce z kryzysem – czyli polskiego złotego. A może tak naprawdę chodzi wyłącznie o nieco ponad 80 mld euro polskich rezerw walutowych zgromadzonych w NBP, by jak najszybciej mogły one posłużyć dla ratowania europejskich bankrutów. Jak słusznie Pan Premier zauważa w świątecznym spocie „tak naprawdę mamy tylko siebie” i resztki naszych polskich i rezerw oszczędności w Banku Centralnym. Reprezentant mądrego czeskiego narodu, Premier Czech stwierdził dobitnie, że oni mogą podjąć decyzję o przyjęciu wspólnej waluty za 270 lat, w wielce przyjaznej i sąsiedniej Słowacji euro doprowadziło do takiej drożyzny, że Polacy przestali tam jeździć nawet na narty. Czasem warto się uczyć od sąsiadów. Według pana Premiera podobno bardzo my Polacy chcemy być w sercu Europy, a nie na peryferiach. Niestety jesteśmy w tym centrum Europy od wielu lat, wielu lat, jakże często ku naszemu utrapieniu. Dziś na dalekich peryferiach nie tyle geograficznych są ci, którzy już mają euro, choć do niego gospodarczo nie dorośli – Grecja, Hiszpania, Portugalia, Cypr czy Irlandia. Panie Premierze, czy w związku z jakże radosnymi, przynajmniej w wymiarze telewizyjnego klipu, Świętami Bożego Narodzenia, już na przyszłoroczną gwiazdkę 90 proc. Polaków dostanie wypłatę w jednym fioletowym banknocie euro. Oczywiście ci szczęściarze, którzy w ogóle dostaną jakąkolwiek wypłatę. A może ci, którzy dziś na „zielonej wyspie”, w kraju i mlekiem płynącym biorą „potężną kasę”- całe 1500 zł netto, dostaną zamiast 1500 zł, 1500 euro wypłaty. W końcu „mamy tylko siebie”, a dla siebie zawsze warto coś zrobić. Chodzi jednak o to, by nie robić tego wyłącznie dla samego siebie i kolegów. To wszystko wielkie sprawy wielkich ludzi – euro, serce Europy, Unia Bankowa, Pakt Fiskalny, większa integracja, ale my szaraczki mamy dziś zupełnie inne problemy. Nie jesteśmy dziś w stanie dalej zaciągać kredytów na gwiazdkowe prezenty, minister finansów J.V. Rostowski chce, żebyśmy płacili prowizję za wypłaty z bankomatów od swoich własnych pieniędzy, proponuje się nam podatek od deszczu i od śmieci. Pracownikom proponuje się, żeby zapomnieli o wynagrodzeniach za nadgodziny, bo potrzeba podobno elastycznego czasu pracy. Obyśmy nie poszli tak daleko w tym uelastycznianiu rynku pracy, że to pracownicy będą dopłacać do przedsiębiorców i fiskusa, za to że mogą dłużej popracować nawet do 67 lat. W świątecznym spocie to przecież Pan Premier mówi „bądźmy dla siebie, nie przeciw sobie, razem potrafimy robić piękne rzeczy”. Zróbmy więc na początek zanim przyjmiemy euro coś pięknego, a małego – wytępmy pluskwy w polskich pociągach, bo z dalszym lataniem LOT-em mogą być poważne problemy. Janusz Szewczak
Wybór szpitali: prywatyzacja albo likwidacja Przed szpitalami kolejne wyzwania. Jak informuje "Dziennik Gazeta Prawna" w najbliższym czasie właściciele publicznych szpitali będą musieli albo lawinowo uchwalać ich likwidację, albo wbrew prawu unikać zatwierdzania ich sprawozdań finansowych za 2012 r. Jak twierdzi dziennik - pierwsze problemy pojawią się już w najbliższych tygodniach. Rzecz w tym, że przygotowując sprawozdania finansowe za 2012 r., szpitale powinny przyjąć założenie o kontynuacji działania lub – gdyby nie miały pewności, że pokryją straty z ostatniego roku – o braku kontynuacji. Całe to zamieszanie wynika z nowych przepisów. Wymagają one, żeby w ciągu trzech miesięcy po zatwierdzeniu sprawozdania finansowego właściciel samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej (SPZOZ) pokrył jego stratę. Do tej pory szpitale radziły sobie w ten sposób, że przyjmowały, że pokryją straty z przychodów przyszłych okresów. Odsuwały więc problem na bliżej nieokreśloną przyszłość. I tak co roku. Teraz to nie będzie możliwe. Strata ma być pokryta w ciągu trzech miesięcy, nie zaś nie wiadomo kiedy i nie wiadomo z czego. Sęk w tym, że – jak informuje DGP - w wielu przypadkach może się to okazać niemożliwe, bo właściciela (np. samorządu czy uczelni) na to nie stać. Co wtedy? Powinien podjąć decyzję o likwidacji szpitala lub przekształceniu w spółkę. Przekształcenie wymaga z kolei redukcji zadłużenia, na co samorządy może być stać jeszcze mniej niż na pokrycie strat. Pozostaje likwidacja. Eksperci spodziewają się jednak, że właściciele raczej zlekceważą prawo. Przypominają bowiem, że przepisy nakazują zatwierdzanie sprawozdań, wyznaczają terminy, ale nie przewidują sankcji. Marek Wójcik, dyrektor biura Związku Powiatów Polskich, twierdzi jednak, że przepisy są jasne, a ich ominięcie niemożliwe. Zauważa, że ustawodawcy nie interesuje np., czy samorząd ma pieniądze na przekształcenie placówki. – Będziemy walczyć o każdy szpital, trzeba się jednak liczyć z tym, że niektórych nie uda się uratować – mówi w rozmowie z DGP. Ansa/DGP
CZTERY PYTANIA do Ziemkiewicza. "Media zajmują się Kaczyńskim, mówieniem, jaki jest straszny, jak podpala Polskę i jak jest skończony"wPolityce.pl: Tygodniki i inne media znów wracają do tego, co dzieje się w PiSie. Znów w centrum uwagi opinii publicznej jest Jarosław Kaczyński i jego wypowiedzi. Dlaczego media tak działają?Rafał Ziemkiewicz: Mamy dwie różne sprawy. Po pierwsze, mówienie o tym, dlaczego Jarosław Kaczyński postępuje tak, a nie inaczej, samo w sobie jest zasadne. Jednak zupełnie czym innym jest przykrywanie tym tematem sprawy katastrofy na kolei na Śląsku, czy upadku służby zdrowia i innych rozmaitych katastrof. To jest delikatnie mówiąc nadużyciem. Sprawa tego, co dzieje się w PiS, powinna się ukazywać na kolumnach publicystycznych dzienników, czy w tygodnikach opinii, które są kierowane do ludzi interesujących się polityków w sposób bardziej uważny. Jednak, gdy robi się z tego wydarzenie dnia, to mamy do czynienia z przykrywką PRowską, która ma odwrócić uwagę od rzeczy ważniejszych dla ludzi, spraw mających większy wpływ na życie każdego niż sytuacja w PiSie.
Dlaczego tak dalece media nagłaśniają sytuację w partii opozycyjnej? One skupiają się na PiSie od dawna. Przywykliśmy do tego, że cokolwiek się wydarzy, to media - zwłaszcza elektroniczne, kontrolowane w sposób niepodzielny - zajmują się głównie dyskutowaniem o Jarosławie Kaczyńskim, mówieniem, jak jest on straszny, jak bardzo podpala Polskę i jak dalece jest skończony. Mamy galerie gadających główek we wszystkich TVNach, które nie zajmują się niczym innym poza rozmowami o strasznym Kaczyńskim. To jest irytujące dla ludzi, którzy chcą się polityką na poważnie zajmować. O tym, co dzieje się w PiS, warto myśleć i mówić. Ja mam swoją koncepcję związaną ze źródłem strategii politycznej partii Jarosława Kaczyńskiego. Media jednak nie powinny się zajmować kryzysem w PiSie, tylko powinny ewentualnie rozmawiać o tym, czy dana strategia jest skuteczna czy nie.
Co mogą odczuwać ludzie, którzy na co dzień stykają się w błędami państwa, z nieudolnością państwa, a w mediach czytają głównie o PiSie i tym, co złego robi jego prezes? Sądzę, że ludzie mogą czuć dokładnie to samo co czuło się w późnym PRLu. Z czasów mojej młodości pamiętam tę rzeczywistość, którą jeden z kabaretów ubrał w pewien skecz. On był oparty na scenie, w której do lekarza przychodzi człowiek i mówi, że ma problem, ponieważ co innego słyszy, a co innego widzi.
Kiedyś Polacy wytworzą nacisk, by coś się w Polsce zmieniło? To, że możliwa jest obecna sytuacja, jest przejawem pewnej niedoskonałości. W Polsce nie ma opinii publicznej wykształconej w takim stopniu, jak w dojrzałych krajach demokratycznych. W Polsce wielu ludzi kieruje się nastrojami, a te bywają bardzo zmienne. Czasami dramatycznie zmienne. Emocjonalne myślenie jest bardzo podatne na propagandę. Przegrzewanie propagandy, z którym mamy obecnie do czynienia, zaowocuje zapewne mocnymi emocjami, które skierują się w stronę władzy, czy mediom. Sądzę, że na tym elemencie oparta jest strategia opozycji. Jednak, jeśli mamy mówić o dalej idącej poprawie, to to wymaga mozolnego budowania struktur demokratycznych i kapitału społecznego. To jest zadanie na lata.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
Będzie przedłużenie śledztwa dotyczące działań CBA w sprawie Kwaśniewskich, Marczuk i Sawickiej
Warszawska prokuratura chce kolejnego przedłużenia śledztwa, w którym badane są m.in. domniemane nieprawidłowości w działaniach Centralnego Biura Antykorupcyjnego wobec Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich, Weroniki Marczuk oraz Beaty Sawickiej. W poniedziałek rzeczniczka Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga Renata Mazur powiedziała PAP, że skierowano już wniosek o przedłużenie do 26 marca 2013 r. śledztwa, którego termin był ostatnio przedłużony do 26 grudnia. "Konieczność dalszego przedłużenia wynika z ogromu materiału, który musi być poddany analizie" - dodała. Według prok. Mazur prokuratura wykonała już wszystkie zaplanowane czynności. Analiza ma dotyczyć zarówno oceny, czy jeszcze coś wykonać, jak i tego czy z obszernych materiałów sprawy może wynikać konieczność postawienia komuś zarzutów, czy też umorzenia postępowania. Prokurator nie ujawniła bliższych szczegółów, powołując się na tajność materiałów śledztwa. Pierwotnie śledztwo to wszczęto w sprawie domniemanego ujawnienia tajemnicy państwowej i służbowej, jej bezprawnego wykorzystania oraz rozpowszechniania wiadomości ze śledztw w książce-wywiadzie z b. agentem CBA Tomaszem Kaczmarkiem, (dziś posłem PiS). Do tego śledztwa stopniowo włączane były inne wątki działań CBA. Chodzi o możliwe przekroczenie uprawnień przez funkcjonariuszy CBA podczas prowadzenia sprawy Marczuk, Sawickiej i operacji w tzw. sprawie "willi Kwaśniewskich". Pod koniec 2010 r. ukazała się książka-wywiad z agentem Tomkiem, który rozpracowywał m.in. Marczuk i Sawicką podejrzewane przez CBA o korupcję. O możliwości ujawnienia w książce tajemnicy państwowej i rozpowszechniania bez zgody wiadomości ze śledztwa zawiadomił wtedy adwokat obu kobiet. Śledztwo wszczęto w styczniu 2011 r. Sam Kaczmarek zapewniał, że nie ujawnił żadnych tajemnic. Mówił, że bronił się przed pomówieniami obu kobiet, czego nie mógł robić jako funkcjonariusz. CBA podejrzewało Marczuk o powoływanie się na wpływy oraz żądanie i wzięcie łapówki za pośredniczenie w prywatyzacji Wydawnictw Naukowo-Technicznych. Śledztwo wobec niej warszawska prokuratura umorzyła w 2011 r., gdyż nie stwierdziła przestępstwa. Marczuk nie powoływała się bowiem na wpływy, a pobrane przez nią pieniądze były należną jej prowizją. Prokuratura miała wtedy "istotne wątpliwości" co do legalności działań CBA wobec Marczuk. B. szef CBA Mariusz Kamiński uznał umorzenie za wyraz złej woli prokuratury. W 2010 r. szef CBA Paweł Wojtunik złożył doniesienie o podejrzeniu nadużycia władzy i nielegalności działań operacyjnych CBA w związku z zakupem willi w Kazimierzu w 2009 r. Jak pisała w 2009 r. "Gazeta Wyborcza", CBA - chcąc udowodnić, że małżeństwo Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich miało nielegalne dochody - kupiło dom w Kazimierzu nad Wisłą. Celem CBA było udowodnienie, że Kwaśniewscy kupili dom na podstawioną osobę. Według "GW", akcję prowadził agent Tomek, który za nieruchomość wartą 1,6 mln zł miał oferować dwa razy więcej, licząc, że pieniądze trafią do Kwaśniewskich. Ale w lipcu 2009 r., w kulminacyjnym momencie, akcja została przerwana, bo pośredniczący w transakcji Jan J. wyjął część należności (1,5 mln zł) z torby, w której był nadajnik mający namierzyć, gdzie pieniądze zostaną zawiezione - pisała "GW". Po publikacji Kamiński mówił, że część tych informacji jest "absolutnie nieprawdziwa", ale nie sprecyzował które. W 2010 r. katowicka prokuratura apelacyjna umorzyła prowadzone od 2007 r. postępowanie w sprawie legalności majątku Kwaśniewskich. Prokuratura przyjrzała się domom w Kazimierzu i Wilanowie oraz działce na północy Polski. Jak ustalili prokuratorzy, dom w Wilanowie i działka zostały kupione legalnie i były wykazywane w oświadczeniach majątkowych. Dom w Kazimierzu nigdy nie był własnością byłego prezydenta i jego małżonki. W maju br. stołeczny sąd skazał Sawicką za korupcję na 3 lata więzienia i 40 tys. zł grzywny. Sąd podkreślił, że funkcjonariusz CBA nie wpływał na Sawicką, aby przyjęła pieniądze, bo to ona sama wskazała sposób i kwotę. Sąd nie potwierdził też jej zarzutu o przekroczeniu "bariery cielesności" przez agenta Tomka. I prokuratura, i obrona Sawickiej zapowiadają apelację. Skandale u Sikorskiego z KGB w tle Parlament Europejski skrytykował Polskę za udzielenie ,,pomocy’’ reżimowi Aleksandra Łukaszenki w aresztowaniu i skazaniu białoruskiego opozycjonisty Alesia Bialackiego. Tymczasem to nie jedyny skandal w resorcie Radosława Sikorskiego za którym stoi działalność KGB.Finansowane przez MSZ Polskie Radio dla Zagranicy od 2010 roku za miliony złotych współpracuje z kontrolowanym przez KGB radiem ERA-FM. Współwłaścicielem radia ERA jest Andrij Derkacz, absolwent Szkoły KGB (dzisiaj FSB) w Moskwie. Andrij Derkacz jest synem szefa SBU (Służby Bezpieczeństwa Ukrainy) w latach 1998-2001– Leonida Derkacza. Leonid Derkacz był zaufanym człowiekiem reżimu Leonida Kuczmy i zwierzchnikiem gen. Ołeksija Pukacza, który przyznał się do zamordowania Georgija Gongadze. Leonid Derkacz jako szef SBU był obecny na naradzie u Kuczmy, kiedy ten wydał polecenie pozbycia się Georgija Gongadze. Polskie Radio, za zgodą resortu Sikorskiego, kontrakt z radiem ERA-FM podpisało w grudniu 2010 roku, głownie za sprawą działalności ówczesnej dyrekcji Polskiego Radia dla Zagranicy: Marek Cajzner – dyrektor, Rafał Kiepuszewski – wicedyrektor oraz Alicja Duraj sekretarz programu. Na poziomie Zarządu PR S.A. kontrakt firmował członek Zarządu odpowiedzialny za program dla zagranicy, Władysław Bogdanowski. Wcześniej Bogdanowski i Cajzner zlikwidowali współpracę Polskiego Radia z kilkudziesięcioma rozgłośniami regionalnymi od Łotwy po południową Ukrainę. Jak ustaliła niezależna.pl, Bogdanowskiego i Cajznera nie ma już w Polskim Radiu, z nieoficjalnych informacji wynika, że właśnie z powodu kontraktu z radiem kontrolowanym przez byłych kagiebistów. Natomiast obecny dyrektor Polskiego Radia dla Zagranicy, Michał Maliszewski na ostatnim posiedzeniu sejmowej komisji nie podzielił obaw polskich parlamentarzystów o negatywne aspekty współpracy Polskiego Radia z rozgłośnią absolwenta szkoły KGB im. Feliksa Dzierżyńskiego. Obecny prezes Polskiego Radia, Andrzej Siezieniewski, korespondent z okresu stanu wojennego w Moskwie, uznał nawet za stosowne wnioskować dla osoby współodpowiedzialnej za kontrakt z rozgłośnią klanu Derkaczy, sekretarzowi programu 5, Alicji Duraj ,,brązowy medal za wieloletnią służbę’’. Order przyznał Bronisław Komorowski.
Feminizm - sprytna męska manipulacja Choć termin "feminizm" został wymyślony wcześniej to jako ruch zdobył popularność dzięki planowi mężczyzn, którym na rękę było wyprodukowanie darmowej dziwki czyli kobiety "wyzwolonej" bardziej dostępnej seksualnie. Pierwsza fala feminizmu związana była z organizacją sufrażystek Woman's Social and Political Union założoną w 1903 roku w Wielkiej Brytanii. Do 1914 roku organizacja była traktowana przez władze jako szkodliwa i notorycznie rozbijana przez tajne służby oraz Policję. Wszystko zmieniło się wraz z wybuchem I Wojny Światowej. Władze brytyjskie zaczęły WOSP wspierać, a nawet promować jako przydatny do włączenia kobiet do udziału w wojnie. Wtedy też został promowany WOSP przez lewicowe dzienniki, w których pisali mężczyźni, bo zawód dziennikarki nie był ówcześnie znany. Feminizm został uznany za niezwykle przydatny do krzewienia idei socjalistycznych, a ponadto, a nawet przede wszystkim miał miły dla spiskujących studentów, artystów cyganerii i dzinnikarzy aspekt obyczajowy. Młode, "wyzwolone" z konwenansów kobiety z klasy średniej były niesłychanie dostępne seksualnie dla mężczyzn z organizacji. Pełniły rolę dla tego środowiska "kotków kanapowych" i darmowych dziwek. Szefowa WOSP Christabel Pankhrust nakłaniała kobiety do świadczenia mężczyznom usług seksualnych w tak nachalny sposób, że do prowadziło to do odejścia z ruchu środowiska arystokratek. Oczywiście seks był propagowany nie jako służebny w stosunku do mężczyzn, ale jako sposób na realizację wolności kobiety. Feministki z lubością zaliczały mężczyzn, oszukując się, że wchodzą w ich rolę. W rzeczywistości mężczyźni bardzo chętnie korzystali z tej nowej kobiecej mody, podkręcając ją umiejętnie dziennikarskim i politycznym piórem. Robotnicy zazdoszczący klasie średniej armii darmowych ladacznic nazywanych feministkami, przy pomocy Sylvii Pankhrust siostry Christabel stworzyli Federację Kobiet z Londynu Wschodniego. Trzeba przyznać, ze ruch feministyczny jako korzystny dla niemal wszystkich środowisk, a nawet agentury bardzo szybko w latach 1914-1918 rozprzestrzenił się po wszystkich krajach przez które przebiegały działania wojenne lub w wojnę zaangażowane. Agentura niemiecka w Wielkiej Brytanii i USA pomagała poprzez dziennikarzy, literatów, agitatorów i środowiska akademickie w krzewieniu idei feminizmu wśród żon żołnierzy walczących na frontach, dzięki czemu pojawiająca się fala źle prowadzących się kobiet wpływała negatywnie na morale armii. Z drugiej strony w interesie walczących żołnierzy była łatwa dostepność seksulana do kobiet klasy średniej i robotniczej nie będących zawodowymi kurtyzanami, co rozładowywało frustracje i ograniczało ryzyko zarażenia się chorobami wenerycznymi będącymi plagą lupanarów. Wydaje się więc zbsolutnie nieprzypadkowe, że jednym z dwóch "osiągnięć" ruchu feministycznego, obok nabycia przez kobiety praw wyborczych wygodne dla mężczyzn wielkie rozluźnienie obyczajów wśród kobiet, co niestety uderzyło w instytucję rodziny. Znamienne, że także obecnie tradycyjna rodzina oparta na wierności, zaufaniu i niekonfliktowym podziale ról jest głównym obiektem ataku feministek. I nic dziwnego, na co latawicom rodzina? ŁŁ
Ps. W tym kontekście smieszne jest prezentowanie się feministek jako ruchu walczącego o prawa kobiet. Gdyby tak było, obecne feministki nie miałyby kompletnie nic do roboty - prawa bowiem dawno zrównano. Nie da się jednak niezauważyć, że zanim pojawiły się feministki mężczyzna musiał wytwale i kurtuazyjnie zabiegać o kobietę lub chcąc dać upust swoim chuciom korzystać z domów publicznych i płatnych dziewek pod latarnią. Dziś coraz cześciej to on jest poszukiwanym obiektem seksualnym. "Wyzwolone" feministki najbardziej i najczęściej kochane są czynnie w akademikach, na wakacjach, na imprezach integracyjnych, w lewicowych organizacjach politycznych i na balangach. Ten numer się udał niewyżytym seksualnie facetom, bo gdyby nie one to co by pozostało? Niedostępne młode kobiety wychowane w poszanowaniu dla chrześcijańkich wartości, oraz prostytutki za 150-300 zł. za sztuko/numerek. Gdy pytałem pewnego młodego studenta dlaczego poszedł do Ruchu Palikota odpowiedział uczciwie: by jarać trawę i mieć dostęp do chętnych lasek. Łażący Łazarz - Tomasz Parol
Namawiają do gospodarczego seppuku Panie premierze, litości – Polacy chcą dzisiaj drugiej Szwecji, a nie Grecji. W Szwecji najnowsze sondaże Statisticks Sweden wykazały dobitnie, że zaledwie 9,6 proc. chce euro, przeciw głosowałoby dziś aż 82,3 proc. Szwedów - pisze Janusz Szewczak. Uśmiechnięty Premier D. Tusk z zaprzyjaźnionych mediów przekonuje nas w bożonarodzeniowym telewizyjnym spocie, że „mamy tylko siebie”. Ot taka świąteczna pocztówka dla leminga i półgłówka. To przekaz dnia z radosnej i zasobnej „zielonej wyspy” w atmosferze świąt pełnych pokoju i języka miłości. Przy okazji dowiedzieliśmy się jednak, że Naród straszliwie chce do strefy euro i przyjęcia wspólnej waluty, choć sam sobie z tego nie zdaje sprawy. Premier uspokaja wraz z naszym „Sztukmistrzem z Londynu”, że już wkrótce panowie podejmą decyzję i otworzą nam drogę do tak upragnionego dobrobytu, który uosabia ponoć euro. Panie premierze, litości – Polacy chcą dzisiaj drugiej Szwecji, a nie Grecji. W Szwecji najnowsze sondaże Statisticks Sweden wykazały dobitnie, że zaledwie 9,6 proc. chce euro, przeciw głosowałoby dziś aż 82,3 proc. Szwedów. Żeby znów nie wyszło nieporozumienie wynikające ze społecznej głuchoty – miał być ministrem sportu, a został transportu. Grecja właśnie dogorywa na naszych oczach, ale ma euro. Politycy greccy mają swe oszczędności też w euro, tyle że w bankach w Szwajcarii i Niemczech, Cypr tonie na pokładzie z euro i prosi o pomoc, Hiszpania krwawi coraz bardziej i wkrótce też poprosi o pomoc. Wiwat euro. Panie Premierze, chociaż ten raz w roku w Święta Bożego Narodzenia bądźmy razem i wspólnie posługujmy się rozumem chłodną analizą i Polską Racją Stanu. Namawianie dziś i to w momencie rozpoczynającego się ciężkiego kryzysu gospodarczego i finansowego w Polsce to namawianie do popełnienia harakiri gospodarczego i seppuku w sferze konkurencyjności. Unia Europejska właśnie chce nam zakazać produkcji smakowych papierosów mentolowych i tych cienkich typu slim, a to aż 38 proc. całej polskiej produkcji papierosów. Chce wprowadzić ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym 30 km/godz. Właśnie zafundowała nam Wspólny Europejski Patent, który będzie nas kosztował gdzieś ok. 50-80 mld zł, że nie wspomnę o Pakiecie Klimatycznym, który będzie nas kosztował ok. 100-200 mld zł. W świąteczną łagodność i serdeczność premiera fantastycznie wpisuje się też obietnica skierowana do lidera opozycji, że tego 13-go grudnia nie będzie on internowany, mimo tego, że podobno nie da się z nim żyć w jednym kraju. Jesteśmy według Premiera D. Tuska „wielkim i silnym Narodem”, tak w telewizyjnym spocie łechcze naszą narodową dumę i ambicję Premier. A i owszem tyle tylko, że decydenci w strefie euro całkowicie przestali się z nami liczyć. W ramach Wspólnego Nadzoru Bankowego, Unii Bankowej i Paktu Fiskalnego zaproponowali nam obecność w klubie, ale już nie w saloniku dla VIP-ów i to pod warunkiem, że będziemy siedzieć cicho i bez szemrania akceptować nawet najbardziej dla nas niekorzystne decyzje. Eurogrupa proponuje nam, że to oni będą podejmować wszystkie zasadnicze decyzje co do banków w Polsce, głównie tych zagranicznych, a nawet polskiego jeszcze PKO.BP i losu pieniędzy polskich ciułaczy i to bez względu na to czy wejdziemy do wspólnego nadzoru czy nie. Przecież oddaliśmy już banki, firmy ubezpieczeniowe, huty, cementownie, handel wielko powierzchniowy i wiele innych dochodowych firm, czy naprawdę musimy już teraz naprędce oddawać ostatni symbol suwerenności i realne skuteczne narzędzie w walce z kryzysem – czyli polskiego złotego. A może tak naprawdę chodzi wyłącznie o nieco ponad 80 mld euro polskich rezerw walutowych zgromadzonych w NBP, by jak najszybciej mogły one posłużyć dla ratowania europejskich bankrutów. Jak słusznie Pan Premier zauważa w świątecznym spocie „tak naprawdę mamy tylko siebie” i resztki naszych polskich i rezerw oszczędności w Banku Centralnym. Reprezentant mądrego czeskiego narodu, Premier Czech stwierdził dobitnie, że oni mogą podjąć decyzję o przyjęciu wspólnej waluty za 270 lat, w wielce przyjaznej i sąsiedniej Słowacji euro doprowadziło do takiej drożyzny, że Polacy przestali tam jeździć nawet na narty. Czasem warto się uczyć od sąsiadów. Według pana Premiera podobno bardzo my Polacy chcemy być w sercu Europy, a nie na peryferiach. Niestety jesteśmy w tym centrum Europy od wielu lat, wielu lat, jakże często ku naszemu utrapieniu. Dziś na dalekich peryferiach nie tyle geograficznych są ci, którzy już mają euro, choć do niego gospodarczo nie dorośli – Grecja, Hiszpania, Portugalia, Cypr czy Irlandia. Panie Premierze, czy w związku z jakże radosnymi, przynajmniej w wymiarze telewizyjnego klipu, Świętami Bożego Narodzenia, już na przyszłoroczną gwiazdkę 90 proc. Polaków dostanie wypłatę w jednym fioletowym banknocie euro. Oczywiście ci szczęściarze, którzy w ogóle dostaną jakąkolwiek wypłatę. A może ci, którzy dziś na „zielonej wyspie”, w kraju i mlekiem płynącym biorą „potężną kasę”- całe 1500 zł netto, dostaną zamiast 1500 zł, 1500 euro wypłaty. W końcu „mamy tylko siebie”, a dla siebie zawsze warto coś zrobić. Chodzi jednak o to, by nie robić tego wyłącznie dla samego siebie i kolegów. To wszystko wielkie sprawy wielkich ludzi – euro, serce Europy, Unia Bankowa, Pakt Fiskalny, większa integracja, ale my szaraczki mamy dziś zupełnie inne problemy. Nie jesteśmy dziś w stanie dalej zaciągać kredytów na gwiazdkowe prezenty, minister finansów J.V. Rostowski chce, żebyśmy płacili prowizję za wypłaty z bankomatów od swoich własnych pieniędzy, proponuje się nam podatek od deszczu i od śmieci. Pracownikom proponuje się, żeby zapomnieli o wynagrodzeniach za nadgodziny, bo potrzeba podobno elastycznego czasu pracy. Obyśmy nie poszli tak daleko w tym uelastycznianiu rynku pracy, że to pracownicy będą dopłacać do przedsiębiorców i fiskusa, za to że mogą dłużej popracować nawet do 67 lat. W świątecznym spocie to przecież Pan Premier mówi „bądźmy dla siebie, nie przeciw sobie, razem potrafimy robić piękne rzeczy”. Zróbmy więc na początek zanim przyjmiemy euro coś pięknego, a małego – wytępmy pluskwy w polskich pociągach, bo z dalszym lataniem LOT-em mogą być poważne problemy. Janusz Szewczak
Żaryn: Państwo na bazie zbrodni Nie ma wolnej Polski bez ukarania zdrajców i zbrodni, nie ma wolnych Polaków bez suwerennego prawa do oceny i osądzenia przestępstw władzy - pisze Stanisław Żaryn.
PRLowskie zbrodnie do dziś pozostają w dużej mierze nieocenione przez państwo, nienazwane przez sądy. Sprawcy pozostają nieukarani. Niewiele zrobiono w III RP, by sprawy mordów w czasach komuny rozliczyć. "Wujek", zbrodnie stanu wojennego, skrytobójcze mordy księży i opozycjonistów, wiele tysięcy ofiar i tysiące katów - z tym bagażem rozpoczęła działalność struktura państwowa, zwana III Rzeczpospolitą. I do dziś zbrodniarzy nie ukarano, zbrodni nie wyjaśniono, katów nie wskazano. Skala zaniedbań w tej sprawie jest ogromna i każe podejrzewać, że bezkarność komunistycznych przestępców jest na stałe wpisana w ustrój polityczno-społeczny współczesnych realiów. Mimo upływu 23 lat tzw. wolnej Polski układ okrągłostołowy obowiązuje. I wciąż jest realizowany przez tę część opozycji PRLowskiej, która dogadała się z komunistami. Dlaczego? Dlaczego postanowili zaprzeczyć swoim życiorysom i legalizować komunistów w III RP? To pytanie otwarte. Odpowiedź może wyjaśniać wiele, może powiedzieć wiele o obecnej Polsce i polskich "elitach". Zbrodnie PRLowskie i stosunek państwa do nich mówi o współczesnej Polsce. To nie rzeczywistość historyczna. To tu i teraz. Czy kraj może być wolny jeśli u jego podstaw leży przyzwolenie na zbrodnie i bezkarność zbrodniarzy? Czy może być wolnym kraj, w którym dyktator uchodzi za demokratę? Czy można mówić o tym, że Naród jest wolny i bezpiecznych, jeśli za jego plecami i bez pytania go o zdanie ogłasza się publicznie moralną i faktyczną amnestię dla tych, którzy działają przeciwko Narodowi, przeciwko Polakom? Taki kraj nie jest wolny, taki Naród nie jest suwerenny. Nie ma wolnej Polski bez ukarania zdrajców i zbrodni, nie ma wolnych Polaków bez suwerennego prawa do oceny i osądzenia przestępstw władzy! To nie sprawa historii. To sprawa dzisiejszej Polski. To sprawa dzisiejszych Polaków, ich prawa do oceny swojej historii i władzy, również obecnej. Zbrodnie komuny, haniebne porozumienie przy Okrągłym Stole działają do dziś i niszczą Polskę. Stanisław Żaryn
Warzecha: Media nie starają się wychowywać odbiorców O działaniu mediów portal Stefczyk.info rozmawia z publicystą Łukaszem Warzechą. Stefczyk.info: Kilka tygodników publikuje w poniedziałek duże teksty o tym, co dzieje się z PiS, jakie szkolenia odbywa prezes Kaczyński oraz co mówił itd. Media stosują taką taktykę od lat. Dlaczego tak funkcjonują? Łukasz Warzecha: Trudno odpowiedzieć na to pytanie. W tej sprawie bowiem miesza się kilka wątków. Po pierwsze, trzeba się zastanowić, jak media działają w ogóle. Po drugie, jaki stosunek mają do PiS. Z jednej strony mamy do czynienia z kryzysem mediów jako takich, ich zepsuciem. One zbyt często chcą w bardzo prosty sposób załatwiać sobie zawartość. To dlatego np. zapraszają do studia polityków, którzy nie mają nic do powiedzenia, ale efektownie się ze sobą kłócą. To jest część problemu. Druga część to usłużność części mediów w stosunku do rządzących oraz ich stosunek do PiS. Wydaje się, że sposób funkcjonowania środków masowego przekazu wynika z połączenia tych dwóch rzeczy, one się wzajemnie wzmacniają.
Jak długo mogą tak działać? Odpowiadając, warto wskazać na kilka aspektów. Po pierwsze, nie wiadomo jak długo to, co media serwują się będzie sprzedawać. Trzeba niestety powiedzieć, że jak media zaproszą dwóch polityków - np. Joachima Brudzińskiego i Stefana Niesiołowskiego, którzy się mocno atakują i podgrzewają emocje widzów, to to się sprzedaje. Oglądalność takich wystąpień jest relatywnie duża. Media natomiast nie starają się w ogóle wychowywać odbiorców, by stawiali ambitniejsze wymagania. Pytanie również, jak długo będzie takie działanie mediów potrzebne. Interesy medialne, interesy koncernów medialnych są przecież również istotne. Te interesy są powiązane z tym, co media pokazują. Póki te interesy będą istnieć, póki rządzący będą mogli na te interesy wpływać, czy będą mogli wypełniać żądania koncernów medialnych, póty będzie taka zawartość mediów.
Sytuacja polityczna PiSu może coś zmienić? Wydaje się, że tak. Gdyby obecny system się zawalił - na drodze zmian demokratycznych, ale gwałtownych, to mogłoby się okazać, że dalej mediom nie opłaca się walić w PiS. Kto inny będzie trzymał rękę na wajsze, wtedy mogą się pojawić inne postulaty i priorytety do załatwienia. Wydaje się, że trzy czynniki decydują.
Który czynnik jest najważniejszy? Ten pierwszy czynnik - działalność mediów w ogóle, jest czynnikiem najtrudniejszym do zmiany. On bowiem jest niezależny od sytuacji politycznej, medialnej. To jest czynnik widoczny na całym świecie. To będzie najtrudniej zmienić. Rozmawiał Nal
Lunatycy ośmieszyli partię Stan wojenny miał wielu cichych bohaterów. Ich historie to często gotowe scenariusze na film sensacyjny. Rankiem 13 kwietnia 1982 r., dokładnie cztery miesiące po rozpoczęciu wojny przeciwko narodowi, poznaniacy przejeżdżający przez centrum miasta dosłownie oniemieli. Na budynku komitetu wojewódzkiego jedynie słusznej partii powiewała flaga Solidarności. – Jechałam wtedy tramwajem do szkoły. Dzisiaj to ulica św. Marcina, ale wówczas nosiła nazwę Armii Czerwonej. Nagle wśród ludzi poruszenie i wszyscy pokazują na dach „Białego Domu”, jak wówczas nazywano z ironią siedzibę partii. Schyliłam się i poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Zamiast czerwonej szmaty, która zazwyczaj tam wisiała, powiewała dumnie flaga Solidarności. Łzy podeszły mi do oczu i nawet się zawstydziłam. Ale zauważyłam, że wiele osób też nie potrafiło ukryć wzruszenia – opowiada pani Barbara, wówczas uczennica jednego z poznańskich liceów.
Przygrywka pod krzyżami Dzisiaj wiadomo, że flagę na komitecie w samym sercu Poznania powiesiło dwóch 17-latków, Jacek Andrzejewski i Marek Gapiński. – Znaliśmy się jak łyse konie, mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, blok w blok. Byliśmy nawet razem na przegranym meczu Lecha ostatniego sierpnia 1980 r. Pamiętam, że spiker ogłosił podpisanie porozumienia w Gdańsku, a my szaleliśmy z radości – wspomina Marek Gapiński. Razem z Jackiem, jeszcze zanim Jaruzelski ogłosił stan wojenny, zapisali się do Konfederacji Młodej Polski „Rokosz”. Byli pełni zapału, odważni, bezkompromisowi. Zanim dokonali najbardziej spektakularnej ze swoich akcji, nastąpiła ta pierwsza. I również zapadła w pamięć. Nie tylko zresztą mieszkańcom stolicy Wielkopolski. Na pomniku Czerwca’56, słynnych krzyżach górujących nad pl. Mickiewicza, pojawiła się dopisana farbą data 1981. Kolejna w historycznym ciągu polskich lat. – Pamiętam, że parę razy próbowaliśmy, zanim się udało. Zomowcy pilnowali pomnika całą dobę. Dodatkowo zamontowano kamerę – opowiada Jacek Andrzejewski. Ostatecznie powiodło się w sylwestrową noc, 31 grudnia 1981 r. – Marek zapalił świeczkę pod pomnikiem i zwrócił tym uwagę zomowców. Zaczęli go spisywać, a ja w tym czasie namalowałem datę – dodaje. Ich akcja wzbudziła wściekłość po czerwonej stronie. Bezradni zomowcy zaczęli opowiadać niestworzone historie. – Już po aresztowaniu w 1984 r. od esbeka dowiedziałem się, że jeden z nich twierdził, iż mieliśmy go pod pomnikiem pobić i odebrać broń. Ze strachu przed przełożonymi wymyślali takie rzeczy – relacjonuje pan Jacek. – Tak czy owak, pod krzyżami udało się właściwie bez bólu. Dlatego zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Myśl o tym, że na komitecie partyjnym pojawi się flaga Solidarności, zaczęła nas bardzo ekscytować – przyznaje Marek Gapiński.
Akcja błysk Wybór padł na najbardziej znienawidzony budynek w mieście, na rogu Armii Czerwonej i Kościuszki. Wówczas była to siedziba KW PZPR, dzisiaj – wydziału historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. – Musieliśmy wszystko dobrze przećwiczyć. Tutaj nie było miejsca na pomyłkę, bo budynek był przez cały czas pilnowany przez milicjantów. I jeszcze dodatkowo miał własnego szefa ochrony – opowiadają. Udało się sprawdzić podwórza od tyłu budynku. W tych czasach nie było domofonów, więc do kamienic wślizgnęli się bez trudu. Na czas akcji wyznaczyli noc z 12 na 13 kwietnia 1982 r. Mimo że wciąż obowiązywała godzina milicyjna, w pobliże komitetu dotarli głęboką nocą. Drogę na dach budynku odbyli po dachach innych, przylegających do niego domów. Potem poszło już szybko. Zdjęli czerwoną flagę, a na jej miejsce wciągnęli na maszt sztandar z dużym napisem „Solidarność”. – Czerwony sztandar przedarliśmy na pół, żeby mieć pamiątkę. Wiem, że część należącą do Marka zabrali esbecy w czasie przeszukania, kiedy przyszli go aresztować. Moja część jest gdzieś na działce należącej do moich rodziców. Zakopał ją tam ojciec, który, niestety, ma miażdżycę i niczego nie pamięta. Żeby ją odnaleźć, musiałbym dziś przekopać cały teren. Szkoda, bo ten kawałek flagi z pewnością nadawałby się do muzeum – przyznaje Jacek Andrzejewski. O akcji na dachu KW nie wiedział nikt poza jej wykonawcami i szefostwem konfederacji „Rokosz”. – Nie było mowy o żadnym świętowaniu, chwaleniu się sukcesem. To byłoby wbrew zasadom konspiracji, których w „Rokoszu” ściśle przestrzegaliśmy. W samej organizacji nie znaliśmy właściwie nikogo, poza naszą czwórką. Struktura została zorganizowana na wzór podziemnej Armii Krajowej. Mieliśmy świetne wzorce i traktowaliśmy wszystko naprawdę poważnie – przyznaje pan Jacek. O tym, co zrobili dwaj 17-latkowie, nie wiedzieli nawet ich rodzice. Jackowi udało się cichaczem wymknąć z domu i tak samo wrócić. Marek miał ułatwione zadanie, bo jego mieszkanie znajdowało się na parterze. Wyszedł z domu i wrócił po prostu przez okno. – Zanim flagę Solidarności zdjęto z budynku komitetu, zdążyło ją zobaczyć wielu poznaniaków. Dzisiaj wiemy, że zamianę dostrzegł jeden z partyjnych sekretarzy. Osobiście wbiegł na dach, zdarł flagę i zawiadomił SB. Przy czym okazało się, że wszystko zrobił niefachowo. I na szczęście zatarł ślady, które mogli pozostawić Andrzejewski i Gapiński – mówi historyk Przemysław Zwiernik z poznańskiego oddziału IPN.
Rozbicie „Rokoszu” Oficjalnie Konfederacja Młodej Polski „Rokosz” powstała w styczniu 1981 r. Od początku wzorowała się na AK, a jej twórcy zaprowadzili w swoich szeregach prawdziwie wojskowy dryl. W filmie „Historie nieznane” w reżyserii Zbysława Kaczmarka twórca przysięgi „Rokoszu”, dzisiejszy dominikanin ojciec Paweł Kozacki, wspominał, że była inspirowana słowami z wojennego podziemia. – Pisałem ją na maszynie rodziców. Przez podwójną kalkę, a potem dla niepoznaki zamazywałem palcem – wspomina w filmie ojciec Kozacki. Zdaniem Przemysława Zwiernika „Rokosz” należał do organizacji zdecydowanie sprzeciwiających się stanowi wojennemu i systemowi władzy wojskowej junty. – Często ci młodzi ludzie byli o wiele bardziej radykalni niż przed 13 grudnia 1981 r. – przyznaje historyk. W pierwszych miesiącach po spektakularnej akcji esbekom nie udało się dojść prawdy. Sprawa dostała kryptonim „Lunatyk”. – Sprawdzano różne środowiska, kontrolując nawet pracowników partii, bo pojawiły się sugestie, że flagę mógł powiesić jeden z nich. SB sprawdzała i rozpracowywała operacyjnie również okolicznych mieszkańców. Ostatecznie po kilku miesiącach śledztwo zakończyło się porażką, a esbekom nie udało się nawet ustalić środowiska, z którego mogliby wywodzić się sprawcy – mówi Zwiernik. Konfederację „Rokosz” udało się jednak rozbić w 1984 r. Podczas działań śledczych ustalono również, kto w kwietniu 1982 r. przeprowadził akcję zawieszenia flagi. Andrzejewski i Gapiński zostali aresztowani dwa lata po brawurowej nocnej eskapadzie. Każdy z nich przesiedział kilka miesięcy. Wyszli w lipcu 1984 r. na mocy PRL-owskiej amnestii. KMP „Rokosz” przestała działać, ale w historii pozostała jako wyjątkowo aktywna grupa, dokonująca akcji malowania napisów, wydająca podziemne pismo „Pokolenie walczące” i kolportująca je w poznańskich szkołach średnich. Z badań IPN wynika, że do rozbicia grupy przyczyniła się działalność usytuowanego w niej tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Wojtek”. Jego donosy dotyczyły również działaczy NZS z poznańskich uczelni.
Czuję smak goryczy Marek Gapiński skończył wydział budownictwa Politechniki Poznańskiej. Ani dnia jednak nie przepracował w zawodzie. Zajął się interesami. Wcześniej jako przedstawiciel handlowy w branży spożywczej. Od pięciu lat w roli właściciela firmy doradczej. Przyznaje, że w wyborach głosował na Platformę, ale nie lubi ostrych sporów ideologicznych. Dlatego z wyborcami PiS‑u bez trudu znajduje wspólny język. – Zresztą w ostatnich wyborach z przekory, a trochę dla ostrzeżenia dla wszystkich polityków, oddałem głos na Palikota. Ale kompletnie się rozczarowałem – mówi. Jacek Andrzejewski, mówiąc o polskiej rzeczywistości, przyznaje, że „czuje smak goryczy”. – Nie o taką Polskę chodziło – uśmiecha się smutno. Po 1989 r. miał firmę. Nie powiodło się, musiał ją zamknąć z przyczyn obiektywnych. – Teraz pracuję w ochronie. Siedzę i otwieram szlaban, więc czym tu się chwalić? – mówi. Na początku lat 90. wybierał Porozumienie Centrum. Teraz polityka go odrzuca. W czasie ostatnich dwóch głosowań został w domu.
Rafał Kotomski
Niestety, Sikorski, Komorowski, wrak, zbrodnia i kara 1-2. …refleksji o odpowiedzialności za słowo jest, niestety, w polskim życiu politycznym, ale i w polskich mediach - coraz mniej. Wydaje mi się, że razem powinniśmy się zastanowić, czy nie przekroczono granicy, w tym wypadku nieodpowiedzialności za słowo, tak dalece, że szkodzi to nam wszystkim. (…) jest pytanie o odpowiedzialność nie tylko polityczną, ale także moralną, być może również prawną. (…) To chciałem zadedykować nam wszystkim jako element do przemyślenia w momencie, gdy staniemy nad grobami naszych bliskich... [Bronisław K., 31 X 2012, dla mediów po artykule red. Cezarego Gmyza, ujawniającym wykrycie śladów materiałów wybuchowych na wraku Tu-154M w Smoleńsku (wg PAP)] Ten nieszczęsny artykuł powinien być przestrogą i sygnałem ostrzegawczym dla polityków i dziennikarzy. Pokazał bowiem, jak wiele można zrobić złego jednym tekstem nieopartym o żadne poważniejsze przesłanki. Dodatkowy efekt w postaci fali języka nienawiści po tej publikacji też jest wart głębokiej refleksji o tym, jak łatwo jest eskalować złe emocje. … . Myślę, że ogromna większość opinii publicznej została dodatkowo zdezinformowana, a nie poinformowana. Ja również. Oczekuję od prokuratury jednoznaczności w kwestii trotylu w Tupolewie, bo brak jednoznaczności uruchamia wszystkie demony złego myślenia i podejrzeń. … Niestety to nie tylko prokuratura ma problem. To my wszyscy mamy problem z prokuraturą.[Bronisław K., 16 XII 2012, dla Onet.pl po przyznaniu przez prokuraturę, że działający na jej zlecenie biegli wykryli ślady materiałów wybuchowych na wraku Tu-154M w Smoleńsku (wg PAP)] 3-5. …w rozmowie z ministrem Ławrowem domagałem się wypełnienia obietnicy prezydenta Rosji Miedwiediewa o zwrocie wraku. Niestety ponownie nie uzyskałem daty, co budzi nasze najwyższe niezadowolenie. [minister Radosław S., 5 XII 2012, w Brukseli (wg PAP)]
Działamy systematycznie. Na szczeblu bilateralnym – tak długo jak się da – no i NIESTETY też na wyższych szczeblach, gdy to nie skutkuje. [minister Radosław S., 11 XII 2012, w TVN 24 po raz kolejny na temat swoich i swego rządu wciąż nieskutecznych działań w sprawie oddania Polsce przez Rosję wraku Tu-154M nr 101 (wg PAP)] Osobiście mam nadzieję, że próbki pobrane z wraku rozwieją wątpliwości nawet najbardziej szalonych głów, które są skłonne do ulegania spiskowym teoriom. … Rozmawiałem o tej sprawie [zwrotu wraka Tupolewa i czarnych skrzynek] z prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem i oczywiście, jeżeli będzie odpowiednia okazja, będę rozmawiał z następnym rosyjskim prezydentem. Bo kwestia wraku staje się niepotrzebnie istotnym obciążeniem dla relacji polsko-rosyjskich, staje się pożywką dla złych domysłów i złych słów. Trzeba jednak pamiętać, że od strony formalnej i w tej kwestii istotne będą aktywność, ustalenia i zawarte umowy prokuratur polskiej i rosyjskiej. …, powtórzę …, że wszystkie teorie o zamachu w Smoleńsku uważam za błędne i szkodliwe. [Bronisław K., 16 XII 2012, dla Onet.pl]
6-8. …zło, NIESTETY, często nie zna podziałów politycznych. [poseł Robert B., 22 XI 2012, w Sejmie w trakcie debaty nad informacją bieżącą rządu w sprawie „planu prewencji przeciw zwiększonej aktywności ugrupowań skrajnie prawicowych oraz eskalacji incydentów o podłożu ksenofobicznym i nacjonalistycznym” (wg PAP)]
…zło, o którym dzisiaj rozmawiamy, ma swoją proweniencję i jest podsycane przez ugrupowania polityczne, ugrupowania, które na sztandary biorą ksenofobię, nacjonalizm, homofobię, dyskryminację różnych grup społecznych, a ich proweniencja NIESTETY jest skrajnie prawicowa. [poseł Robert B., 22 XI 2012, w Sejmie w trakcie debaty jw. (wg sprawozdania stenograficznego]
Odradzający się faszyzm to specjalność nie tylko polska, NIESTETY.[poseł Wincenty E., 22 XI 2012, w Sejmie w trakcie debaty jw. (wg sprawozdania stenograficznego]
9. …Politycy nie powinni dawać złych przykładów, czyli używać mowy nienawiści. Niestety, na przykład kilka miesięcy temu, lider najważniejszej opozycyjnej partii politycznej publicznie poparł herszta grupy kiboli, a wiadomo jakie hasła oni wznoszą i do czego nawołują. To są zachowania, które nie mieszczą się w normie. [minister Michał B., 28 XI 2012, w wywiadzie dla PAP o wypowiedziach liderów PiS na temat autora hasła „Donald, matole, twój rząd obalą kibole” i swojej zapowiedzi powołania „w najbliższych tygodniach przez premiera” rządowej rady monitorującej „przejawy mowy nienawiści, ksenofobii oraz agresji i dyskryminacji w życiu publicznym”]
10. …muszę niestety stwierdzić, że w tych sprawach, i tu chyba tylko w tej kwestii się zgadzamy, które są najważniejsze dla naszego kraju, jesteście zupełnie, NIESTETY, zbędni.
[minister Jacek V.-R., 9 XI 2012, w Sejmie do posłów Prawa i Sprawiedliwości w trakcie debaty nad informacją premiera na temat polityki europejskiej (wg sprawozdania stenograficznego)]A. Mało kto wie, czemu właściwie Dostojewski został pisarzem. Jako student wojskowej Szkoły Inżynieryjnej … powinien był zostać inżynierem czy kartografem, zwłaszcza że zdał egzamin z wyróżnieniem. NIESTETY, tu zjawiła się siła wyższa w postaci cara Mikołaja I, który … [Jan G. w posłowiu do „Zbrodni i kary” Fiodora D. (Warszawa 2000, przełożył z rosyjskiego Czesław J.-K., przekład na nowo opracował Jan G.), str. 633.)]
B. NIESTETY – wyraz uwydatniający, że coś nie jest po myśli mówiącego, wyraz za pomocą którego mówiący wyraża żal, iż dana sytuacja ma miejsce, i zarazem pragnienie, żeby było inaczej. Gugulski
Gwiazdowski: Wszystko wskazuje na to, że Polska „musi” przystąpić do strefy euro Dopiero co Biuro Prasowe Ministerstwa Finansów wydało komunikat, że „zachodzące w Unii Europejskiej zmiany w zakresie ładu instytucjonalnego i zasad zarządzania gospodarczego, dotyczące w szczególności strefy euro, nie pozostały bez wpływu na zawarte w Narodowym Planie Wprowadzenie Euro rozstrzygnięcia, w szczególności w zakresie dostosowań prawnych. W związku z powyższym pełnomocnik rządu zdecydował o wstrzymaniu dalszych prac nad dokumentem, do momentu, gdy możliwe będzie jego uzupełnienie o implikacje tych zmian dla procesu dostosowań do wprowadzenia euro w Polsce” i zrobiło się zamieszanie. Ja oczywiście się ucieszyłem, bo przecież wyszło na moje. Ale Pan Profesor Zbigniew Czachór (tutaj) a chwilę po nim Pani Prezydent Henryka Bochniarz (tutaj) oświadczyli, że Polska musi szybko wejść do strefy euro. Ja nie wiem co Polska „musi” – nie znam się na polityce. Ale wiem, czego robić nie powinna. Otóż nie powinna spieszyć się do strefy euro – o czym piszę tu konsekwentnie od początku, czyli od czasu gdy strefa euro wydawała się być bardzo atrakcyjna i wejście do niej miało nam przysporzyć wiele korzyści. Przekonywał o tym pierwszy Raport NBP z 2004 roku. Na licznych konferencjach w których uczestniczyłem w charakterze „koncesjonowanego oszołoma” (na konferencji dobrze jest jak ktoś ma inne zdanie od całej reszty) ciągle podawano przykład…. Pewnie Państwo już zgadliście. TAK! Podawano przykład Grecji! Co ciekawe, Pani Prezydent Bochniarz w jednym zdaniu przyznaje, że „wciąż brakuje pełnej analizy korzyści i strat wiążących się z akcesją do strefy euro”, a w drugim zaklina, że „Polska nie może pozostać poza tym obszarem pogłębionej współpracy i musi być włączona w projektowanie nowych instytucji europejskich”. Więc tak: „musimy” skakać na główkę, choć nie wiemy ile jest wody i co jest na dnie. Jako że „złe informacje napływające z Europy do Polski zmniejszyły poparcie Polaków dla przyjęcia wspólnej waluty” i „niezbędna będzie szeroka debata z obywatelami…” postanowiłem w tej debacie wziąć udział, aczkolwiek bynajmniej nie w celu „przekonania nas wszystkich, że jest to rozwiązanie najlepsze z możliwych” – a wręcz przeciwnie. Sytuacja instytucji finansowych strefy euro jest fatalna. Jak bardzo fatalna – nie wiemy. Nie wiemy więc „co jest na dnie”! Wszystkie zastrzeżenia i niepewności jakie przedstawialiśmy w latach 2004-2008 w dyskusji o strefie euro okazały się trafne! Dziś jak już nie musimy się zastanawiać co się może stać, bo wiemy co się stało, histeryczne rajfurzenie nam euro jest zdumiewające. Zwłaszcza w obliczu sytuacji, że, jak pisze Pani Prezydent, „Polska nie spełnia wszystkich kryteriów z Maastricht niezbędnych do udziału w tej strefie”. Ale dodaje, że „w tej chwili większość krajów korzystających ze wspólnej waluty ich nie spełnia, więc może to być okazja, by je renegocjować i zmienić.” To może przypomnijmy dlaczego mieliśmy przystąpić do strefy euro kiedyś? No bo właśnie musielibyśmy spełnić „kryteria z Maastricht” – co zwolennicy euro uznawali za ważne. Ja też tak uważałem, ale przecież mogliśmy je próbować spełnić mając nadal złotego. Nie chodziło więc o to „by złapać króliczka, ale by gonić go”. A dziś się okazuje, że euro ma jakiś inny walor niż „spełnianie kryteriów z Maastricht”. Nie wiadomo tylko jaki bo przecież… „wciąż brakuje pełnej analizy…” Zdaniem Pana Profesora Czachóra możliwe jest, że „dojdzie do separacji strefy euro od reszty UE w związku z planem tworzenia faktycznej, to znaczy jedynej i prawdziwej unii gospodarczej i walutowej”. No proszę! A czym była Europejska Wspólnota Gospodarcza? To, że nie była „unią walutową” – wiemy. Ale czy nie była aby unią gospodarczą?
Pan Profesor konstatuje, że kryzysowe perturbacje mają w Unii charakter pełzający. „Jeden nierozwiązany problem nakłada się na drugi. W ten sposób kryzys nabiera permanentnego charakteru.” No właśnie!!! Jacek Fedorowicz naśmiewając się w stanie wojennym z „przejściowego kryzysu” mówił, że jest „przejściowy” bo przechodzi z ojca na syna. Unia wpadła w gospodarczy poślizg na skutek przyjęcia błędnego paradygmatu ekonomicznego opartego na przekonaniu że najważniejsze są „rynki finansowe”. I teraz dodaje „gazu”. Ale jedzie jeszcze starym mercedesem z napędem na tył. To były bardzo solidne samochody, dużo bardziej wytrzymałe od dzisiejszych – do wolniejszej jazdy po suchej drodze. Zdaje się jednak, że Pan Premier Donald Tusk podziela pogląd Pana Profesora i Pani Prezydent, że Polska „musi” przystąpić do strefy euro. Oczywiście Pan Premier ma rację, że nie jest konieczne referendum w tej sprawie. Ale… nie jest też zabronione. Pan Premier chce już rozpocząć konsultacje z prawnikami, czy potrzebna będzie zmiana Konstytucji. Znam paru prawników, którzy chętnie napiszą Panu Premierowi, co on tam będzie chciał. Więc może pogadajmy o konsekwencjach. Okazało się, że tezy iż euro powoduje szybki i trwały wzrost gospodarczy okazały się bałamutne. W systemie pieniądza fiducjarnego, w którym tak wielką rolę odgrywa pieniądz „kredytowy” generowany przez banki komercyjne i polityka stóp procentowych, takie same stopy dla krajów o różnym poziomie rozwoju gospodarczego i różnym przebiegu cykli koniunkturalnych, są zabójcze. Co ciekawe, moją ostrożność co do euro, po latach zaczęli podzielać jego wcześniejsi zwolennicy. (więcej tutaj) Unia bankowa i fiskalna to kolejna ucieczka europejskich polityków przed prawdziwymi problemami. Jak w 1938 roku w Monachium! Wówczas wrogiem był narodowy socjalizm a dziś jest nim międzynarodowy socjalizm. Zamiast się z nim zmierzyć staramy się go „ugłaskać”. Skutek może być podobny. Jak Unia tak bardzo chce mieć wspólną i stabilną walutę to proszę bardzo… złoto.
Rybiński: Obecna teoria i praktyka polityki pieniężnej wkrótce zbankrutuje W ostatnim komunikacie bank centralny USA czyli Rezerwa Federalna ogłosił, że będzie prowadził politykę zerowych stóp procentowych i drukowania pieniądza tak długo, aż bezrobocie spadnie poniżej 6,5 procent, pod warunkiem, że prognoza inflacji nie przekroczy 2,5 procent, czyli o pół procent więcej niż dotychczasowy cel. W ten sposób najnowsza historia polityki pieniężnej zatoczyła koło, a teoria i praktyka polityki pieniężnej już wkrótce zbankrutuje po raz czwarty w ciągu 50 lat. Poniżej krótka historia wstydu zwanego współczesną polityką pieniężną. Ale najpierw wykres, pokazujący indeks cen CPI w USA w ciągu ostatnich 200 lat:
Widać wyraźnie, jak zmieniały się ceny gdy pieniądzem było złoto lub srebro, a jak gdy pieniądzem stał się papierowy prostokąt z fotografią prezydenta. Okresem przejściowym było przywiązanie dolara do złota w latach 1945-1973, a potem już inflacyjna jazda bez trzymanki. Zobaczmy jak zmieniała się polityka pieniężna w tym czasie i jak teorie za które potem nagradzano Noblem z ekonomii bankrutowały jedna po drugiej.
Lata 1960-te Świat pod wpływem teorii Keynesa. Polityka pieniężna zajmowała się sytuacją na rynku pieniężnym: kontrolą krótkookresowych stóp procentowych, pożyczkami banków z banku centralnego. Banki centralne wierzyły, że jest dodatnia zależność między inflacją a bezrobociem, wsparte pracami takich noblistów jak Paul Samuelson czy Robert Solow. Aktywistyczna polityka pieniężna była nakierowana na osiągnięcie pełnego zatrudnienia. Skończyło się wielką inflacją lat 1970-tych, która przekroczyła 10 procent w wielu krajach rozwiniętych. Aktywistyczna polityka pieniężna zbankrutowała. To pierwsze bankructwo teorii i praktyki polityki pieniężnej.
Lata 1970-te. W wystąpieniu określanym jako presidential address z 1968 roku późniejsi nobliści Milton Friedman i Edmund Phelps stwierdzili, że nie ma w długim okresie dodatniej zależności między inflacją a bezrobociem, że jest naturalna stopa bezrobocia, a krzywa Phillipsa jest pionowa. Czyli że nie można zwiększyć zatrudnienia za pomocą proinflacyjnej polityki pieniężnej. Teoria racjonalnych oczekiwań innego noblisty Roberta Lucasa dodatkowo wzmocniła tezy Friedmana-Phelpsa, oraz wskazała, że tylko nieoczekiwane zmiany w polityce pieniężne mają wpływ na gospodarkę. To dekada szoków naftowych i przekonania, że koszty inflacji dla wzrostu gospodarczego są olbrzymie. Karl Brunner i Alan Meltzer zaproponowali odejście od celu stopy procentowej i kontrolę podaży pieniądza w polityce pieniężnej. Tak się stało. W połowie lat 1970-tych wiele krajów rozwiniętych rozpoczęło prowadzenie polityki pieniężnej w oparciu o kontrolę podaży pieniądza. Rezerwa federalna rozpoczęła tygodniowy monitoring agregatów pieniężnych M1 i M2, wskazując preferowane poziomy dla M2. Rezolucja Kongresu podjęta w 1975 roku zobowiązała Rezerwę Federalną do publikowania celów M2. W 1973 roku zaczął nieformalne celowanie w agregat M3 dla funta, a od 1976 roku rozpoczął publikowanie celów M3. Bank Kanady zaczął program gradualnego monetaryzmu w 1975 roku, starając się utrzymać podaż pieniądza M1 w danym przedziale. W 1974 roku Bundesbank i Bank Szwajcarii ogłosiły cele monetarne, przy czym BUBA wybrała wąski agregat (gotówka w obiegu i depozyty banków w banku centralnym), SNB wybrał M1. W 1978 roku Bank Japonii ogłosił prognozy stóp wzrostu M2. Polityka pieniężna oparta o kontrolę podaży pieniądza stała się nowym standardem.
Lata 1980-te Banki centralne nie traktowały poważnie stawianych celów. Fed, BoC, BoE miały kilka celów odnośnie do różnych definicji pieniądza, zmieniały bazę odniesienia gdy zmieniała się realizacja w poprzednim roku, nie publikowały celów regularnie, często przestrzeliwały cele bez odpowiedniej korekty w dół w kolejnym okresie, często mętnie tłumaczyły dlaczego cel został przestrzelony. Drugim powodem porażki celów monetarnych była rosnąca niestabilność między ilością pieniądza a inflacją czy nominalnym PKB. Po dekadzie ilościowa teoria inflacji się załamała. Gerald Bouey, prezes BoC stwierdził: To nie my porzuciliśmy agregaty pieniężne, to one porzuciły nas. To było drugie bankructwo teorii i praktyki polityki pieniężnej.
Lata 1990-te Artykuły znanych ekonomistów (w tym kolejnych noblistów) F.Kydland, E.Prescott, G.Calvo, R.Barro i D.Gordon wskazywały na zjawisko niespójności celów polityki pieniężnej w czasie. Jeżeli firmy i osoby fizyczne widzą, że bank centralny (rząd) prowadzi luźną politykę pieniężną, to będą oczekiwali wyższej inflacji, więc zgłoszą żądania wyższych wynagrodzeń. W efekcie wzrost gospodarczy się nie zmieni, tylko wzrośnie inflacja. Jednak politycy tego nie rozumieją i zawsze przed wyborami chcą zwiększyć wzrost gospodarczy w krótkim okresie. Dlatego odpowiedzią na te plany polityków jest niezależny bank centralny i zobowiązanie (prawne) do osiągnięcia celu w postaci stabilnych cen (co jest rozumiane jako niewielka inflacja, z reguły nie przekraczająca 2-3 procent rocznie. Wiele prac (np. Cukiermann) pokazało, że inflacja jest niższa w krajach, które mają bardziej niezależne banki centralne. W efekcie tych rozważań wzrosła niezależność banków centralnych i przyjęto numeryczne zobowiązanie w postaci celu inflacyjnego. Przed 1990 rokiem było bardzo niewiele niezależnych od rządu banków centralnych, w latach 1990-tych stało się to standardem, a próba wpłynięcia przez rząd na bank centralny była traktowane jak puszczenie bzykacza fotelowego na wystawnym przyjęciu. Niektóre banki centralne stały się tak niezależne, że same wyznaczały sobie cele działalności, a bankierzy odpowiadali wyłącznie przed Bogiem i historią.W ten sposób powstała strategia bezpośredniego celu inflacyjnego. Niestety, banki centralne zapatrzone w średnioterminowy cel inflacyjny nie zauważyły, że w czasie gdy inflacja CPI była relatywni niska, jednocześnie narastają potężne bańki na rynku aktywów, bo przecież nie miały tego w swoim celu. W 2008 roku bańki na rynkach finansowych popękały, świat wpadł w recesję. Banki centralne obniżyły stopy do zera i zaczęły drukować pieniądze Teoria i praktyka polityki pieniężnej zbankrutowała po raz trzeci.
Lata obecne Decyzja Fed o ustaleniu celu w postaci stopy bezrobocia oznacza odejście od praktyki polityki pieniężnej realizowanej w minionych 20 latach. Powracają standardy prowadzenia polityki pieniężnej z lat 1960-tych, króluje Keynes i przekonanie, że zwiększając inflację można zmniejszyć bezrobocie. Głównym orędownikiem tej tezy jest kolejny noblista z ekonomii Paul Krugman. Historia zatoczyła koło. Powracają też standardy zależności banku centralnego od rządu, czego przykładem są działania Fed i EBC w ostatnich latach, np. czyli pośrednie finansowanie deficytu budżetowego krajów PIGS przez EBC. Co z tego wynika. Po pierwsze, teoria i praktyka prowadzenia polityki pieniężnej to nie jest ani nauka, ani sztuka. To jest znachorstwo uprawiane przez szarlatanów. Co więcej, koniunkturalizm w polityce pieniężnej niczym się nie różni od koniunkturalizmu w polityce. No może poza jednym, cykl jednej błędnej teorii i wierzącej w nią ekipy trwa dekadę lub nieco dłużej, podczas gdy w polityce cykl trwa zwykle cztery lata. Natomiast można stwierdzić, że szkody dokonane przez bankierów centralnych stosujących w praktyce chore teorie ekonomiczne kosztowały obywateli znacznie więcej, niż chore pomysły polityków. W tym sensie relacja między polityką, a polityką pieniężną jest taka jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym.
Niedaleka przyszłość Znając historię polityki pieniężnej w minionych 50 latach można się pokusić o prognozę tego co nas czego w tej dekadzie. Bankierzy centralni będą jeszcze jakiś czas realizowali politykę zwiększania zatrudnienia przez druk pieniądza. Po kilku latach, gdy zrozumieją że to nic nie daje dojdzie do krachu który odrzuci ten paradygmat i wprowadzi nowy. Jaki? Tego nie wiem. Ale podobnie jak w latach 1979-1987 będzie musiał przyjść współczesny Paul Volcker który posprząta bałagan po wielkim BeBe i Super Mario, człowieku roku Financial Timesa. Czas pokaże, czy będzie trzeba sprzątać w warunkach stagnacji i wysokiej inflacji czy w warunkach depresji i deflacji. Jedno jest pewne. Już od ponad 50 lat wiemy, że nie da się zwiększyć zatrudnienia drukując pieniądze. Szykuje się czwarte bankructwo polityki pieniężnej. To będzie najbardziej dotkliwe z dotychczasowych.Rybinski.eu